Smolinsky Jill Następna rzecz na liście Bohaterką książki jest June Parker, niezadowolona z pracy i życia osobistego mieszkanka Kalifornii. Pewnego dn...
18 downloads
20 Views
2MB Size
S m o l i n s ky J i l l N a s t ę p n a r ze c z n a l i ś c i e
Bohaterką książki jest June Parker, niezadowolona z pracy i życia osobistego mieszkanka Kalifornii. Pewnego dnia poznaje Marissę i postanawia odwieźć ją do domu. Jednak po drodze dochodzi do wypadku, w którym jej nowa znajoma ginie. June znajduje w portfelu dziewczyny listę 20 rzeczy, które chciała zrobić przed 25. urodzinami. Dręczona wyrzutami sumienia, June postanawia zrealizować listę Marissy. Niektóre punkty są proste, ale część wydaje się prawie niewykonalna. Walcząc z początkami depresji, June podejmuje wyzwanie. Realizując kolejne zadania, stopniowo odmienia życie swoje i kilku innych osób.
Rozdział pierwszy Następna rzecz na liście: „Pocałować nieznajomego". — Może tego? — Susan wskazała gościa tak nieprzyzwoicie przystojnego, że aż dziw, skąd się tu wziął — w jednym z barów Los Angeles, ubrany w koszulę i krawat, zamiast samej bielizny, jak przystało na modela pozującego do sesji. — Bądźmy realistkami. — Dlaczego? To tylko całus. Łatwo jej powiedzieć — to nie ona miała całować. Był czwartek po pracy i klub Brass Monkey tętnił życiem. Susan i ja siedziałyśmy już w środku od godziny — paliłyśmy jointy i popijałyśmy podłe margarity, niestety zbyt słabe, by dodać mi odwagi. —Jak myślisz, w usta? — spytałam. — Naturalnie, z języczkiem lub bez —jak tam chcesz. Po dłuższej wymianie zdań skupiłam wzrok na trzech facetach siedzących przy barze. Mogli mieć grubo po trzydziestce, wszyscy ubrani w swobodne, ale eleganckie ciuchy. Na pierwszy rzut oka wyglądali nieszkodliwie. „No to do dzieła", pomyślałam, podnosząc się bohatersko z krzesła, jakbym zaraz miała się znaleźć w samym środku toczącej się bitwy. Mój plan był następujący: podejdę do ich stolika i wyjaśnię swoje kłopotliwe położenie, a potem będę się modlić, żeby któryś z nich zlitował się nade mną i zgłosił na ochotnika do wykonania zadania. Wolałam nie myśleć, co będzie, jeśli mój plan nie wypali. Chyba po prostu stamtąd czmychnę, zawstydzona i poniżona. Dopiłam drinka, wzięłam głęboki oddech i ruszyłam w stronę stolika, przy którym siedzieli mężczyźni. Cała trójka spojrzała na mnie z nieskrywanym zdumieniem. Kobieta, która podchodzi do ich stolika, a nie jest kelnerką, to faktycznie dość podejrzany widok. Zwłaszcza, że trochę zdzirowato wyglądałam. Miałam na sobie kostium, a pod spodem cienką halkę na ramiączkach. Oczy pomalowałam kredką. Włosy jak zwykle spływały mi na ramiona burzą niesfornych fal i loków. — Hej! Mam na imię June! — powiedziałam, siląc się na lekko zuchwały ton.
Minęła dłuższa chwila, w trakcie której mężczyźni zastanawiali się pewnie, jaki towar chcę im opchnąć, po czym jeden z nich odezwał się: — Cześć, jestem Frank, a to Ted i Alfonso. — Miło mi was poznać! — kontynuowałam grę. — Podeszłam do was, zastanawiając się, czy moglibyście mi pomóc. Mam tu ze sobą listę rzeczy, które muszę zrobić. — Podniosłam w górę zagryzmoloną kartkę papieru, wyrwaną z notesu. — Jednym z zadań na mojej liście jest pocałowanie nieznajomego. Pomyślałam więc sobie... — Chcesz pocałować jednego z nas? — Alfonso zareagował dość entuzjastycznie. Wtedy wtrącił się Frank. — Szukasz mocnych wrażeń? — Niezupełnie — odparłam. — To ma być pocałunek w usta? — Tak. — Z języczkiem? — Niekoniecznie, ale może być. Zostałam zlustrowana przez trzy pary oczu, choć mężczyźni — trzeba im to przyznać — zrobili to dyskretnie. —Jezu — sapnął Alfredo, dając tym wyraz ogromnego rozczarowania. — Wszyscy jesteśmy żonaci. —Ja nie jestem aż tak żonaty — wypalił nagle milczący dotąd Ted. —Jeśli ma to pomóc tej damie... — Nie, w porządku — zaczęłam się wycofywać. „Dlaczego nie sprawdziłam wcześniej, czy mają obrączki!". — Zaczekaj, chcemy ci pomóc. Żaden z nas nie może tego zrobić osobiście, ale jest tu nasz kumpel z pracy, który nadawałby się do tej roboty. Hej, Marco! — wrzasnął na cały bar Frank. I kto się odwrócił? Ten model, oczywiście. Wspaniale! — Pani potrzebuje pomocy! Marco przykłusował do stolika. Wyglądał na chętnego do pomocy. Starając się nie oblać rumieńcem — i wiedząc, że Susan prawdopodobnie zwija się już ze śmiechu — powtórzyłam całą historię od początku. Zanim skończyłam, Marco wyjął mi kartkę z ręki i zaczął czytać na głos. — Zobaczmy, co my tu mamy — zagrzmiał niskim głosem. — „20 rzeczy do zrobienia przed 25. urodzinami" — przerwał,
spojrzał na mnie i uśmiechnął się. — Dwudzieste piąte urodziny, co? — W jego głosie wyczułam drwinę. Mogłabym mu równie dobrze powiedzieć, że mam trzydzieści cztery, ale w tym świetle miałam nad nim przewagę. — Dawaj — sięgnęłam po listę. Marco zasłonił się ramieniem i czytał dalej. — Może powinniśmy przeczytać do końca? A, tutaj jest: „Pocałować nieznajomego...". Bałam się, że lista może się podrzeć, dlatego stałam, zachowując pozorny spokój, z rękami skrzyżowanymi na piersiach — ale w środku cała się trzęsłam. Ted próbował mnie bronić. — Stary, nie bądź świnią. — „Przebiec 5 kilometrów... Pokazać się w telewizji...". Czekajcie, to jest najlepsze: „Zrzucić 50 kilogramów". Przytyło nam się kiedyś trochę, co? Ale teraz wyglądasz całkiem nieźle, więc rozumiem, dlaczego to wykreśliłaś. — Posłuchaj — warknęłam. — To nie jest nawet moja lista. — Jasne. — Naprawdę. Ale muszę zrobić to wszystko, co jest na niej napisane. — Dlaczego? — Alfredo zapytał w sposób graniczący z dziecięcą niewinnością. Westchnęłam. — To długa historia... Proszę — wyciągnęłam rękę. — Oddaj mi kartkę. Mówiłam prawdę. Lista nie była moja. Należała do Marissy Jones. Nie było na niej wprawdzie jej nazwiska, ale byłam pewna, że chodzi właśnie o nią. Odkryłam to sama kilka dni po tym, jak zabiłam Marissę. Zmywałam krew z jej torebki, by mocją zwrócić jej rodzicom — i wtedy ją znalazłam. Zwiniętą i wciśniętą do portfela. Oczywiście, oddałam wszystko, co do niej należało. Nawet parę okularów przeciwsłonecznych, które znalazłam na miejscu, a które mogły należeć do mnie. Zatrzymałam tylko listę. Nie powiedziałam im o niej ani słowa. Złamałoby im to do reszty serce, gdyby poznali marze-
nia swojej dwudziestoczteroletniej córki, które nigdy się nic spełnią. Z dwudziestu postanowień udało jej się spełnić jedynie dwa. „Zrzucić 50 kilogramów" i „Założyć seksowne buty". Pierwsze sama wykreśliła. Drugie musiałam wykreślić za nią — to by tłumaczyło, dlaczego w chwili śmierci miała na nogach srebrne szpilki. Naturalnie, nikt nigdy nie zasugerował, że to była moja wina. Wszyscy prawie potykali się o siebie w trakcie pogrzebu, przekazując mi swoje kondolencje i czułe uściski — które przyjmowałam jako część mojej kary. Moje ciało było jedną wielką blizną. Najlżejszy choćby dotyk sprawiał mi wielki ból. A co najgorsze, Marissa była szczupła tylko przez miesiąc. Jeden cholerny miesiąc. Po tym, jak przeżyła całe życie jako grubaska. Przed wejściem do kościoła wisiało powiększone zdjęcie Marissy ubranej w gigantycznych rozmiarów spodnie. Mieściła się w jednej nogawce, drugą ręką wskazując luźną talię. Uśmiech na jej twarzy zdawał się mówić: „Teraz moja kolej!". No cóż. Przez całe nabożeństwo nie słyszałam ani jednego słowa pastora stojącego przed ołtarzem. Zamiast tego koncentrowałam się na wymyślaniu kłamstwa, jakie powiem jej rodzicom na temat ostatnich słów Marissy przed śmiercią. Na pewno będą chcieli poznać całą prawdę. A ja w życiu nie zdobędę się na to — na chwilę przed śmiercią Marissa podała mi przepis na zupę taco. Okazało się jednak, że niepotrzebnie się martwiłam. Cały mój kontakt z rodzicami Marissy po pogrzebie ograniczył się do uściśnięcia dłoni i słów: „Tak mi przykro, to wielka strata". Stypę już sobie darowałam — czułam, że moja obecność tam, z potłuczonym obojczykiem i masą siniaków na całym ciele, będzie po prostu czymś wulgarnym. Poza tym, nie byłyśmy nawet przyjaciółkami. Poznałam ją w wieczór, w który umarła. Marissa i ja brałyśmy udział w tym samym spotkaniu dla osób odchudzających się w klubie „Strażnicy Wagi", do którego właśnie się zapisałam, chcąc pozbyć się 5 kilo nadwagi. Ma-
rissa osiągnęła to, co sobie założyła — prawdziwy życiowy sukces (słowo „życiowy" nabiera w tym przypadku cech okrutnej ironii). Z reguły nie proponuję podwiezienia obcymi ale kiedy zobaczyłam ją idącą w stronę przystanku autobusowego w tych swoich „seksownych butach", pomyślałam, że to, co jej się udało, jest naprawdę wspaniałe. Powiedziałam sobie w duchu: „A niech to, może jej sukces udzieli się i mnie". Pędziłyśmy wzdłuż Centinela Boulevard, rozmawiając o odchudzaniu. Pamiętam, że powiedziałam wtedy coś w rodzaju: — Boję się, że nie dam rady. Gdy tylko przechodzę na dietę, robię się potwornie głodna. Marissa odpowiedziała wtedy: — Mam przepis na wyjątkowo sycącą zupę. — Nie jestem dobrym kucharzem — pokręciłam z rezygnacją głową. — To bardzo prosty przepis. — Naprawdę? — Mam go tu nawet ze sobą — ucieszyła się Marissa. — Naprawdę, bułka z masłem. Wystarczy tylko otworzyć kilka puszek. — No dobra, pokaż to cudo! — zgodziłam się. Marissa sięgnęła po torebkę leżącą na tylnym siedzeniu. Dlatego nie miała zapiętych pasów, kiedy zdarzył się wypadek. Zupa taco Marissy Jones 4 puszki czerwonej fasoli 1 puszka pomidorów w zalewie meksykańskiej 1 puszka pokrojonych w kostkę pomidorów 1 puszka kukurydzy 1 opakowanie sosu taco 1 opakowanie niskotłuszczowego dressingu w proszku Wymieszać składniki w dużym rondlu. Podgrzać i podawać. Wystarcza na 8 porcji. Z tego, co pamiętam (a nie pamiętam zbyt wiele po tym, jak wyrżnęłam głową w kierownicę), z ciężarówki jadącej przed nami
spadł jakiś kredens czy komoda. Chcąc uniknąć zderzenia, gwałtownie skręciłam kierownicą. Reszta potoczyła się jak we śnie. Świadkowie zeznali, że uderzyłyśmy w krawężnik pod takim kątem, że samochód zaczął dachować. —Jak żuczek, dupka w dole, nóżki w górze — usłyszałam komentarz jednego z sanitariuszy, którzy wsadzali mnie na noszach do karetki. — Z tą nie ma się już co śpieszyć, nie żyje — dodał drugi ratownik. Nie żyje? Dotknęłam dłońmi ciała. Nie byłam pewna, o kim mówią. Ja żyję. A to znaczy, że... O, cholera! Cholera, cholera, cholera. Po wypadku próbowałam wrócić do normalności, bezskutecznie. Najwyraźniej stałam się ofiarą jednego, za to bardzo wymownego faktu. Świadomość, że kogoś się zabiło, jest naprawdę straszna. Szczerze mówiąc, nie pojmuję, jak ktoś taki jak Scott Paterson* może się po czymś takim zebrać do kupy i pójść na ryby. Ja z trudem wykrzesałam z siebie tyle energii, by doczłapać do biura i wziąć się do roboty, którą wykonywałam już tak długo, iż byłam pewna, że dam sobie z nią radę nawet będąc w śpiączce. Mijały kolejne tygodnie. Sińce powoli zanikały, lecz nie potrafiłam strząsnąć z siebie rozpaczy, która wessała mnie niczym mgła. Doszłam do wniosku, że w życiu spotykają nas dwa rodzaje tragicznych zdarzeń: takie, które wstrząsają tobą i sprawiają, że chwytasz życie za gardło i zaczynasz wszystko od nowa — oraz takie, które wpędzają cię do łóżka, w którym zaczynasz oglądać godzinami RealityTV. Mój przypadek zaliczał się do tej drugiej kategorii. Nie mając w pobliżu nikogo, kto mógłby mnie wesprzeć w najcięższych chwilach, staczałam się coraz głębiej na dno. Bez męża i dzieci. Bez koleżanki z pokoju. Mój chłopak Robert rzucił * Scott Paterson został skazany w 2004 r. na karę śmierci w głośnym medialnym procesie, po tym jak sędziowie otzekli, że zamordował swoją żonę będącą w ósmym miesiącu ciąży (przyp. tłum.).
mnie pod koniec sierpnia, jakiś miesiąc po wypadku. I tak mieliśmy się rozstać — żyliśmy na krawędzi, ze świadomością, że nic z tego nie będzie. Tak samo było z naszym wiecznie psującym się samochodem, którego nie mieliśmy odwagi sprzedać, tylko wciąż dokładaliśmy pieniądze do prowizorycznych napraw, czekając, aż auto wreszcie samo eksploduje, czy coś w tym rodzaju. Jak się okazało, nasz związek poszedł do kasacji jako pierwszy. Robert nie mógł znieść widoku wraku, jakim się stałam, i szczerze mówiąc, poczułam ulgę, kiedy odszedł. Nawet nie zauważyłam, kiedy spakował swoją szczoteczkę do zębów i zapasową parę butów, które trzymał pod łóżkiem. Byłam pochłonięta nowym serialem, który jesienią pojawił się w telewizji. Żałuję, że Marissa sporządziła tę listę... Żałuję, że była ona inna niż mój spis kompletnie nieistotnych rzeczy, które zaprzątały mój umysł przez ostatnie trzydzieści kilka lat. Odebrać pranie z pralni. Pójść na siłownię. Spotkać się z koleżanką na lunchu. Niektóre z postanowień zostały wykreślone... Inne przechodziły z listy na listę, do czasu aż zostały zrealizowane bądź sama doszłam do wniosku, że nie są tak ważne, jak zdawało mi się wcześniej. A gdybym to ja zginęła — ciekawe, co znalazłoby się w moim nekrologu? June Parker, od czasu do czasu zakochana, pracownik średniego szczebla i życiowy nieudacznik. Umarła, czekając, aż coś się wydarzy. Przeżyła ją paczka nowych skarpetek, których zakup okazał się największym sukcesem skreślonym z listy". Przeczytałam listę Marissy tylko raz, po czym schowałam ją do szuflady w komodzie. Nie wiem nawet, po co ją w ogóle zatrzymałam. Jasne, powtarzałam sobie, że nie powinnam jej pokazać rodzinie, ale z drugiej strony — dlaczego mnie to tak obchodziło? Któregoś wieczoru, skąpana w litościwej poświacie mrugającego telewizora, zdałam sobie sprawę z prawdy: To straszne, że zabiłam człowieka, ale powinnam przecież odczuwać ulgę, że sama nie zginęłam. Z jakiegoś powodu dostałam drugą szansę. Zaczęłam się wstydzić, że tę szansę zaprzepaszczam. Wyobrażałam sobie, że bogowie, którzy mnie oszczędzili, siedzą teraz na chmurach, drapią się w głowę i mówią: „Myślicie, że urato-
wanie tej kobiety ze sterty pogiętego metalu wystarczy? Co jeszcze powinniśmy zrobić, by to do niej dotarło?! Spuścić na nią plagi? Szarańczę?!". Problem polegał na tym, że ja naprawdę nie wiedziałam, co zrobić ze swoim życiem i jak je zmienić? Nigdy nie byłam osobą, która usiądzie, sporządzi listę zadań i je po kolei zrealizuje. Ale Marissa Jones zabiła mi ćwieka. Nie dlatego, że udało jej się zrzucić 50 kilogramów nadwagi, ale dlatego, że przynajmniej miała jakiś pomysł. Wyglądało na to, że musi wydarzyć się jakiś cud, który wyciągnie mnie z apatii i skieruje na nowy kurs. Cud ten zmaterializował się w postaci mężczyzny sprzedającego róże na rogu Pico Boulevard i Jedenastej. Był dwudziesty stycznia, minęło dokładnie sześć miesięcy od śmierci Marissy. Żołądek wywrócił mi się na lewą stronę, gdy spojrzałam w kalendarz i uświadomiłam sobie, że to już pół roku. Zdawało mi się, że to wczoraj i wieczność zarazem. Z początku nosiłam się z zamiarem uczczenia pamięci Marissy po powrocie z pracy do domu, ale tak naprawdę... nie miałam żadnych planów. Kiedy jednak stanęłam na przejściu obok faceta handlującego różami, nagle doznałam olśnienia. Wiedziałam już, co zrobię. Odwiedzę jej grób. Przeproszę ją i może w ten sposób zrzucę z siebie ten ciężar. Wrzuciłam kwiaty na tylne siedzenie samochodu i pojechałam na cmentarz. Zatrzymałam się przed bramą wjazdową. Kobieta pełniąca rolę stróża dała mi skserowaną mapę i pokazała, jak dojść do grobu Marissy. Zaparkowałam samochód i dalej poszłam na piechotę. Na nagrobku widniał prosty, ale czytelny napis: „Marissa Jones, nasza ukochana córka, siostra i przyjaciółka", a pod spodem daty narodzin i śmierci. — Przepraszam — wyszeptałam i złożyłam kwiaty na grobie. Stałam tak przez chwilę, oczekując ukojenia, które nie nadchodziło, gdy nagle ktoś odezwał się za moimi plecami. — June? Odwróciłam się. To był mężczyzna, którego, niestety, nie poznałam. Z jego oczu bił spokój. Miał w sobie coś z surfera. Na oko
po trzydziestce. Wysoki, ale nie wyrwidąb. Blondyn z mocno zarysowanym nosem i pasującą do niego szczęką. Ubrany w dżinsy i t-shirt Billabong. — Cześć — odpowiedziałam niepewnie, zastanawiając się cały czas, z kim mam do czynienia. — Pewnie mnie nie pamiętasz. Jestem Troy Jones, brat Ma-rissy. — Oczywiście, że cię pamiętam. No dobrze, może nie poznałam go od razu. Na pogrzebie był inaczej ubrany. I miał krótsze włosy. Poza tym, poznaliśmy się przelotnie, wymieniając jedynie grzecznościowy uścisk dłoni. — Myślałem, że to ty, ale nie byłem pewien. Często tu przychodzisz? Gdy tylko to powiedział, potrząsnął głową, jak gdyby sam odpowiedział sobie przecząco na swoje pytanie. „Co za idiotyzm. Może powinienem jeszcze spytać, co taka ładna dziewczyna robi w takim miejscu jak to". Unikając, rzecz jasna, jednoznacznej odpowiedzi — w końcu jego siostra leżała tu przeze mnie — powiedziałam: — Jeśli potrafisz czytać między wierszami, oszczędzę ci czasu —jestem zodiakalnym Skorpionem. — Dobrze wiedzieć. — A jeśli chodzi o twoje pytanie, to nie, nie przychodzę tu często. Ale dzisiaj mija pół roku... —Ja też — powiedział nagle Troy. Po tych słowach zapadła dłuższa cisza. Kiedy chciałam już wymyślić jakiś pretekst, by stamtąd odejść, chłopak spytał: — Może trochę się przejdziemy? Mogłam od razu rzucić te cholerne kwiaty i zwiać, kiedy jeszcze miałam szansę. — Pewnie — odparłam jednak, nie chcąc być niegrzeczna. — Będzie mi miło. Ruszyliśmy wolnym krokiem ścieżką wijącą się wokół grobów. — Dobrze wyglądasz — zagaił Troy, przyglądając mi się. — Ostatnim razem, kiedy cię widziałem, byłaś nieźle poharatana. — To prawda — odburknęłam wymijająco, lecz ku mojej wielkiej uldze, od tej pory rozmawialiśmy wyłącznie na zupeł-
nie niezobowiązujące tematy: o tym, dlaczego ostatnio tyle pada i dlaczego psy szczekają, zwiastując trzęsienie ziemi. Troy był taki podobny do swojej siostry. Być może dlatego bałam się, że za bardzo się przed nim otworzę, ukazując wstyd tak potworny jak moje do niedawna podbite oczy. Nie chciałam powiedzieć zbyt wiele, żeby brat Marissy mnie nie przejrzał i nie zobaczył tego, co tak pieczołowicie skrywałam od miesięcy przed całym światem. Na zewnątrz nieźle się trzymałam, ale w środku wciąż byłam rozbita, purpurowa ze wstydu i spuchnięta. W końcu wróciliśmy do punktu wyjścia, nieopodal miejsca, w którym zaparkowałam. — Tutaj zostawiłam samochód — powiedziałam. W jednej ręce trzymałam kluczyki, a drugą sięgnęłam po klamkę, kiedy nagle Troy powiedział: — Czy mogę ci zadać jedno pytanie? Cholera. A było tak blisko... — Oczywiście. — Chodzi mi o to, że... byłaś ostatnią osobą, która widziała Marissę żywą, prawda? W głowie zapaliła mi się czerwona lampka. — Rodzice i ja poznaliśmy szczegóły dotyczące wypadku, ale jednej rzeczy wciąż nie wiemy... Dlaczego moja siostra nie była zapięta pasami? Marissa zawsze zapinała pasy. To bez sensu. Przepraszam, że zawracam ci głowę, ale to nas doprowadza do szaleństwa. Masz ci los. Musiałam powiedzieć mu prawdę. Oczywiście, mogłam skłamać, że nie wiem, ale wydawało mi się to okrutniej-sze od prawdy. — Odpięła pasy, kiedy sięgnęła do tyłu, żeby wyjąć z torebki przepis dla mnie. — Przepis? — Na zupę taco. — Przepis — Troy dotknął dłonią karku. — Cała Marissa, to w jej stylu. Na jego twarzy malowało się takie rozczarowanie, że musiałam coś powiedzieć: — Wyglądała na bardzo smaczną, ta zupa. — Nie wątpię.
Dlaczego nie skłamałam? Mogłam powiedzieć na przykład, jak bardzo Marissa kochała swoją rodzinę — a zwłaszcza brata. — Przepraszam, wiem, że to kiepski powód — powiedziałam zakłopotana. — W porządku. Sam nie wiedziałem, czego mam się spodziewać. Tylko że... — wsadził ręce do kieszeni i oparł się o samochód. —Tak wielu rzeczy nie wiem — i nigdy się nie dowiem. To właśnie sprawia, że budzę się w środku nocy. Nie dlatego, że tęsknimy za tymi, których straciliśmy, ale dlatego, że nie zadaliśmy im tylu ważnych pytań, kiedy jeszcze byli z nami. Troy spojrzał w stronę nagrobka siostry, a potem kontynuował: — Kilka tygodni przed śmiercią Marissy byliśmy razem na kolacji u rodziców. Wyszliśmy na zewnątrz, żeby się trochę po-wygłupiać i pobyć ze sobą w cztery oczy. Spytałem ją wtedy, jak bardzo zmieniło się jej życie, odkąd pozbyła się nadwagi — poza tym, że mogła teraz wygrać ze mną w kosza. Marissa odparła, że dzięki temu ma teraz mnóstwo rzeczy do zrobienia. W jej głosie słychać było taką ekscytację, że spytałem, o jakie rzeczy chodzi. Ale wtedy mama zawołała nas na kolację i to wszystko jakoś wyleciało mi z głowy. Nie miałem zresztą żadnego powodu do pośpiechu — przed nami była cała wieczność. O, Boże. Poczułam jak żołądek podjeżdża mi do gardła. Właściwie mogłam zwrócić tę listę. Nie powinnam jej była w ogóle zatrzymywać, a zwłaszcza teraz, kiedy stojący przede mną przystojny facet dawał upust swojej rozpaczy, nieświadom mojego egoizmu. — Mmm... no cóż... — wymamrotałam, nie wiedząc, jak mam mu to powiedzieć. Ale wiedziałam, że coś muszę powiedzieć. —Jest jeszcze coś. Marissa miała przy sobie tę listę. Troy milczał, aż w końcu powiedziałam mu całą prawdę. — Twoja siostra spisała listę rzeczy, które chciała zrobić przed swoimi dwudziestymi piątymi urodzinami. I ja ją mam. Chłopak podniósł wzrok i nasze oczy się spotkały. Brrr... W jednej chwili zdawało mi się, że temperatura spadła przynajmniej o dziesięć stopni. Pewnie z powodu tego lodowatego spojrzenia, które przenikało na wskroś moją duszę.
— Zostawiłaś sobie listę? — Troy spytał z niedowierzaniem. — Marissa miała listę, a ty ją sobie przywłaszczyłaś? „Skoro tak to przedstawiasz...". — Musiałam — postanowiłam się bronić. — Dlaczego? — Chcesz wiedzieć, dlaczego? — w panice próbowałam coś wymyślić, aż nagle przyszło mi do głowy kłamstwo tak idealne, że wydało mi się prawdziwe. — Chcę te rzeczy zrobić za nią. Jego twarz przypominała na wpół ułożone puzzle — jeszcze nie do końca było wiadomo, czego się po nich spodziewać. Ja też nie wiedziałam, jak ta rozmowa potoczy się dalej, ale nie przestawałam mówić. — Doszłam do wniosku, że skoro Marissie nie udało się zrealizować planów, jestem teraz jedyną osobą, która może jej w tym pomóc. W końcu to ja siedziałam za kierownicą samochodu, kiedy zdarzył się wypadek. Czuję się za to odpowiedzialna. Poskutkowało. Zobaczyłam, jak lód kruszeje i pęka, ustępując miejsca wyrazowi twarzy, którego znaczenie nie do końca pojmowałam, ale wiedziałam, że mi się podoba. Poczułam, jak coś chwyta mnie pod ręce i podnosi wysoko w górę. Nie byłam już June Parker — przypadkową morderczynią i życiowym nieudacznikiem. Byłam kobietą, która znalazła listę niezrealizowanych marzeń i wzięła na siebie ciężar ich spełnienia. W jednej chwili z piekła trafiłam do nieba! — To... niesamowite — wykrztusił z siebie Troy, a potem — ku mojemu przerażeniu — spytał: — Masz ją ze sobą? Możesz mi ją pokazać? — Została w domu — odpowiedziałam pospiesznie. — Poza tym, obawiam się, że mógłbyś się rozczarować. Nie za wiele udało jej się skreślić z tej listy — w końcu do urodzin zostało jej jeszcze sporo czasu. Dwunastego czerwca, z tego co zapamiętałam z nagrobka. Jeszcze niecałe pół roku. — A tak w ogóle, to byłabym wdzięczna, gdybyśmy nie robili z tego afery. I tak już cała się trzęsę. Wolałabym zachować tę listę w tajemnicy, jeśli nie masz nic przeciwko temu. — Rozumiem — pokiwał głową. — Nie ma sprawy.
Spojrzałam wymownie na zegarek i powiedziałam: — Powinnam już wracać. —Jasne — przytaknął. Kiedy wsiadałam do samochodu, Troy wyciągnął portfel i grzebał w nim dłuższą chwilę, zanim wyciągnął swoją wizytówkę. — Zadzwoń do mnie, gdybyś potrzebowała pomocy. Czegokolwiek. Raptem coś przyszło mi do głowy. — Właściwie to chciałabym się dowiedzieć czegoś więcej na temat Marissy. Ale nie chcę zawracać ci głowy. Może mógłbyś mi wysłać kilka jej starych pamiętników albo albumów ze zdjęciami? Coś, co pozwoliłoby mi lepiej zrozumieć, dlaczego twoja siostra wybrała akurat te rzeczy na swoją listę. Zgodził się bez wahania. Wymieniliśmy wizytówki, a potem zostawiłam go na parkingu i odjechałam. Krew tętniła mi w żyłach z taką prędkością, że cała się trzęsłam. Zrobię to. Wykonam wszystkie zadania z listy Marissy Jones. Skoro nie potrafiłam tego zrobić z własnym życiem, może z cudzym mi się uda. Po raz pierwszy od dłuższego czasu — od wypadku, a może jeszcze wcześniej — poczułam nagły przypływ emocji tak obcych, że całą drogę do domu zajęło mi, zanim zdałam sobie sprawę, co czuję. Nadzieja. Poczułam nadzieję. I tak znalazłam się w barze. Wiedziałam jednak, że nie dam rady pocałować tego palanta, choćbym nie wiem jak bardzo pragnęła wykreślić kolejny punkt z listy. — No więc, jak będzie? — spytał Marco, błyskając zębami w nieskazitelnie białym uśmiechu (jak na mój gust, zbyt nieskazitelnym) i zwracając mi kartkę. —Jaki to ma być pocałunek? Jego przyjaciel Frank pośpieszył z wyjaśnieniami: —W usta... może być z języczkiem. — Nieważne — wtrąciłam się. — Po prostu... Zanim zdążyłam dokończyć, Marko wpił się w moje usta, wpychając język do środka. Nie było to nawet tak obrzydliwie.
Na pewno gorzej niż za pierwszym razem, kiedy całowałam się z Grantem Smithem w liceum. Ale do Granta czułam coś więcej. Całując się z nieznajomym w knajpie, czułam, że równie dobrze mogłabym być sparaliżowana od pasa w dół — nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia. Marco puścił mnie i powiedział: — Proszę bardzo. Chryste, szkoda, że nie zrobił tego w trakcie całowania. Mogłabym wtedy zwymiotować prosto w jego otwarte usta. — Niestety — powiedziałam z udawanym żalem. — Na liście jest precyzyjnie napisane, że inicjatywa musi być po mojej stronie. Rozumiesz, to ja mam być całującą, a nie całowaną. Sądzę więc, że to się nie kwalifikuje. Ale dzięki za troskę — mrugnęłam do trójki facetów siedzących za barem. Kierując się w stronę wyjścia, prawie wpadłam na młodszego kelnera. Hmm... Wyglądał na jakieś siedemnaście lat i był mojego wzrostu. — Przepraszam, miałbyś ochotę mnie zaspokoić? — spytałam, a potem złapałam go za kołnierz koszuli, przyciągnęłam do siebie i — dając mu kilka sekund na ewentualną rozpaczliwą ucieczkę — pocałowałam go w usta. Bez języczka, ale i tak było miło — ciepło i wilgotno. Tak! Poczułam dreszczyk pożądania, o który mi chodziło. A potem, przy akompaniamencie salw śmiechu mężczyzn przy barze, wyraźnie rozbawionych całą sytuacją, złapałam Susan. — Spadamy stąd — powiedziałam. Bądź co bądź, miałam jeszcze sporo rzeczy do skreślenia z listy. A jak mawiała moja babka, szaleńcy nie mają czasu na odpoczynek. Rozdział drugi rzeczy do zrobienia przed 25. urodzinami 1. Zrzucie 50 kilogramów 2. PuLułuwać nieznajomego
3. Zmienić czyjeś życie 4. Założyćseksowne buty 5. Przebiec 5 kilometrów 6. Wyjść z domu bez stanika 7. Odegrać się na Buddy m Fi tchu 8. Zostać najgorętszą laską w Oazie 9. Pokazać się w telewizji 10. Przelecieć się helikopterem 11. Wymyślić coś sensownego w pracy 12. Spróbowaćjazdy na desce surfingowej 13. Zjeść lody w miejscu publicznym 14. Umówić się na randkę w ciemno 15. Zabrać mamę i babcię na koncert Waynea Newtona 16. Pójść na masaż 17. Wyrzucić wagę łazienkową 18. Obejrzeć wschód słońca 19. Okazać bratu wdzięczność 20. Przeznaczyć znaczną sumę na cele charytatywne — U mnie na pierwszym miejscu jest skok ze spadochronem — powiedziała Susan, odgryzając kawałek lodowego rożka. — Masz swoją listę? — spytałam. — Nie na kartce. Ale pewnie, są rzeczy, które chciałabym zaliczyć przed śmiercią. — Ja z kolei nie potrafię sobie wyobrazić nic gorszego niż skok ze spadochronem — spadanie w powietrzu, bez żadnej kontroli nad tym, jak szybko lecisz ani gdzie wylądujesz. Nie mam bladego pojęcia, co ludzie w tym widzą. Siedziałyśmy w ogródku kawiarnianym, robiąc sobie przerwę w pracy i zajadając się lodami. Biura należące do firmy Rideshare — w której Susan jest dyrektorem do spraw obsługi klientów i kieruje grupą około dwudziestu osób, a ja pracuję jako redaktor i zaliczam się raczej do kategorii pszczół-robotnic — mieszczą się w jednej ze starszych dzielnic biznesowych Los Angeles. Bogato zdobione budynki stoją wzdłuż wąskich ulic, potęgując jeszcze niezwykłe wrażenie klimatu dawnych czasów. Tego popołudnia słońce przyjemnie grzało, a po drugiej stronie ulicy
padał deszcz... Kręcili tam reklamę kart Visa: wielkie maszyny rozpylały wodę nad kilkoma żółtymi nowojorskimi taksówkami. Tuż obok ustawiła się grupka turystów w koszulkach na ramiącz-kach i szortach, z kartkami i długopisami w rękach — na wypadek, gdyby któryś z gości w taksówkach, szczerzących się do kamery, okazał się prawdziwą gwiazdą. Wciąż czułam się dumna z sukcesu, jaki odniosłam wczoraj w knajpie, ale z drugiej strony wiedziałam, że przede mną jeszcze długa droga. Lista leżała przed nami na stoliku — poprosiłam Susan, by pomogła mi ustalić reguły dalszej gry: to, co mi wolno, a czego nie, żeby wykonać zadanie. Postanowiłyśmy, na przykład, że nie muszę wykonywać rzeczy z listy po kolei. Musiałam także przestrzegać „litery prawa" — to efekt mojego stwierdzenia, że aby wypełnić punkt 8 („Zostać najgorętszą laską w Oazie"), wystarczy wejść do knajpy, oblać się czymś łatwopalnym i podpalić. — Powiedz, jak chcesz zdążyć z tym wszystkim przed urodzinami? Jaki masz plan? — spytała Susan w momencie, kiedy akurat wycierałam chusteczką plamę z loda, który kapnął mi na bluzkę. Jak zwykle, wyglądała na zaskoczoną. Miała na sobie proste jedwabne spodnium i żadnego makijażu, nie licząc czerwonej szminki; włosy spięła w luźny kok. Kiedy na nią patrzyłam, moja spódnica w kwiaty kupiona w sklepie „Wszystko za 15 dolarów" nie wydawała się już tak atrakcyjna, jak w momencie, kiedy sprzedawczyni nabijała mi ją na kasie. —Jaki mam plan? — uniosłam brwi. — Żaden, zamierzam improwizować. — No nie wiem, June. Niektóre z tych rzeczy wyglądają na dość czasochłonne. Na przykład to: „Zmienić czyjeś życie". Raczej nie da się tego zrobić w trakcie przerwy na lunch. — Nie martw się — właściwie już to zrobiłam. Masz długopis? Wykreślę ten punkt. W moim głosie zabrzmiała taka drwina, że Marissa popatrzyła na mnie z zakłopotaniem. — Marissa nie żyje. Jeszcze pół roku temu cieszyła się dobrym samopoczuciem. To przecież dość istotna zmiana, nie uważasz? — wycedziłam przez zęby.
— Uff. Jak długo zamierzasz się tym zadręczać? — Dopóki nie skreślę ostatniej rzeczy z listy. — Brzmi naprawdę serio. — Dlatego mam nadzieję, że mi się uda. Nie musiałam nic więcej dodawać. Byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami od czasów studiów na Uniwersytecie Santa Barbara. Susan znała mnie na tyle dobrze, żeby wiedzieć, iż nie jest mi łatwo. Wiedziała o wszystkim. O wakacjach, które zaplanowałam i na które nigdy nie wyjechałam. O rta wpół skończonej pracy magisterskiej z zarządzania, która miała być moją przepustką do kariery. Nawet o poncho, które tak długo przymierzałam w sklepie, że zdążyło już dawno wyjść z mody. — Gdybyś potrzebowała jakiejś pomocy, wiesz, że możesz na mnie liczyć. — Dzięki — spojrzałam na zegarek. — Lepiej wrócę już do biura. Lizbeth zapowiedziała dziś jedno z tych swoich słynnych popołudniowych zebrań, żeby się upewnić, czy nikt nie wychodzi wcześniej z pracy. Ale przynajmniej jedną rzecz udało mi się dzisiaj zrobić — podniosłam w górę lodowy rożek, jak gdyby wznosząc nim toast. — Numer 13. „Zjeść lody w miejscu publicznym". — Prawdę mówiąc... nie bardzo rozumiem. O co tak naprawdę chodzi z tymi lodami? — Otyłym nie wolno jeść lodów w towarzystwie. — O czym ty mówisz? — Susan zdziwiła się. — Wszędzie spotykam grubasów objadających się lodami. — No właśnie. — Nie kumam. — Nie jest łatwo jeść cokolwiek, kiedy czujesz, że wszyscy się na ciebie gapią i myślą sobie: „Nic dziwnego, że jest tłusta jak świnia. Popatrz na nią, jak żre". —Ja wcale tak nie myślę! Jasne". Chociaż nigdy nie ważyłam tyle co Marissa, znałam ten wstyd i uczucie bycia otyłym. Wiedziałam, jak to wpływa na różne rzeczy w życiu. Do idealnej wagi zawsze brakowało mi z 10 kilogramów. Mam taki typ budowy, ze skłonnością do zaokrągleń. Biust, tyłek, wszystko. Ostatnio, dzięki temu, że zadrę-
czałam się wyrzutami sumienia po wypadku, ważyłam mniej niż kiedykolwiek wcześniej — nikomu zresztą nie polecam tego rodzaju diety. Z jednej strony, logicznie rzecz biorąc, wiedziałam, że otyłość w najbliższym czasie mi nie grozi, z drugiej jednak bałam się utraty kontroli nad sobą —jedno taco czy burrito za dużo i ani się obejrzę, wpadnę w nałóg jedzenia. Susan nachyliła się i wskazała palcem lody, które jadłam. Kończyłam właśnie drugą, ostatnią gałkę o smaku biszkoptowym. — Smakowały ci chociaż? — spytała. — Szczerze mówiąc, nie jestem wielką fanką lodów. —Jak można nie lubić lodów? — Zbyt wielkie poświęcenie. — To bez sensu. — Pomyśl o tym. Kiedy kupujesz lody, musisz je zjeść do końca, tu i teraz. Albo zjesz, albo wyrzucasz. Spójrz, te już się topią. Nie możesz ich zapakować i zjeść później, jak chociażby ciastko. — Daj spokój! Schowałaś kiedyś na wpół zjedzone ciastko na potem? — Nie w tym rzecz. Chodzi o to, że mam taką możliwość. — Moim zdaniem, jeśli zadanie ma się liczyć, te lody muszą ci smakować. Bez zastanawiania się i zadawania zbędnych pytań. Po prostu, ciesz się tą chwilą. Kiedy spojrzałam na nią sceptycznie, Susan dodała: — Tak zrobiłaby Marissa. Susan miała rację, jak zwykle. Zamknęłam oczy i polizałam lody. Poczułam w ustach chłodną, słodką lepkość. Rozsmakowałam się nią. Poczułam. Muszę przyznać, że lody były wspaniałe. Delikatne i kremowe. Zlizałam je do końca, wydając z siebie pomruki zachwytu. A potem otworzyłam oczy. Przy moim stoliku stał Peter z księgowości i oddychał ciężko, z szerokim uśmiechem przyklejonym do twarzy. — Słyszałem, że u nas w budynku jest automat z lodami Kris-py Kremes. Dasz mi znać, jak cię najdzie ochota? Chciałbym być przy tym — wzrok Petera wędrował ode mnie do Susan. — A może zjadłybyście jednego na spółkę? To by było coś!
— Cześć wszystkim — powiedziałam, zajmując miejsce w sali konferencyjnej przy wypolerowanym na wysoki połysk stole, który pomieściłby bez trudu 12-osobową rodzinę na uroczystym obiedzie z okazji Święta Dziękczynienia. Był wielkości mojego całego boksu. Postawiłam na stole puszkę coca-coli light i patrzyłam z satysfakcją, jak na blacie wokół niej tworzy się mokra, gruba obwódka. Biuro Lizbeth Austin Adams przypominało bardziej salon w ekskluzywnym domu niż miejsce pracy. Wszędzie było pełno roślin, lamp i osobistych bibelotów — każdy z nich oznaczał kolejny nóż wbity w moje serce, znaczyło to bowiem, że Lizbeth zapuszcza tu korzenie. —Jej Wysokość będzie tu lada chwila — poinformowała mnie Brie, osobista asystentka Lizbeth, na ułamek sekundy odrywając wzrok od lektury magazynu „Us". — Cholera, nie mogę uwierzyć, że Beyonce zachowuje się tak, jakby to ona wymyśliła kręcenie tyłkiem — to mówiąc, Brie skrzyżowała masywne uda, odsłaniając pas do pończoch. —Ja już miałam taki tyłek, jak ona sikała w pieluchy. — Zaczekaj, nie jesteś chyba starsza od niej — zauważyłam. — A to by znaczyło, że sama nosiłaś wtedy pieluchy. — Owszem, ale miałam już niezłą dupkę. Minęła trzecia i w sali zebrał się cały dział marketingu. Gdy tak patrzyłam na swoich współpracowników, właściwie było mi niemal żal Lizbeth. Kiedy dołączyła dwa lata temu do naszej firmy jako dyrektor do spraw marketingu, nieoczekiwanie cięcia budżetowe zaowocowały falą zwolnień. Imperium, dla którego przeprowadziła się z Teksasu, stopniało raptem do czteroosobowego zespołu. Przypominaliśmy czwórkę przypadkowych rozbitków, których los wrzucił do jednej szalupy ratunkowej i którzy mieli tylko jedną wspólną cechę: instynkt przetrwania. Oprócz Brie i mnie w skład zespołu wchodzili jeszcze: projektant Greg oraz Dominie Martucci (znany po prostu jako Martucci), którego zadaniem był kierowanie filią firmy o nazwie Rideshare Mobile. Martucci uśmiechał się z rzadka przez zaciśnięte usta i miał w zwyczaju głaskać się po małym kucyku, który wyglądał jak włochata kijanka wyhodowana z tyłu jego czaszki. Czasem
wzdrygałam się na myśl, że tymi samymi rękami wertuje moje magazyny. — Dzień dobry — Lizbeth wkroczyła do sali. Martucci i Greg zesztywnieli na krzesłach. Lizbeth zawsze robiła wrażenie na facetach. Wyobraziłam sobie, jak zgodnym chórem wołają: „Dzień dobry, panno Austin Adams". Lizbeth rzuciła mi na stół folder, którym się ostatnio zajmowałam. — Niezła robota, naniosłam kilka poprawek — powiedziała. Przekartkowałam projekt broszury, który dałam jej do oceny. Była cała pokreślona na czerwono. Przez chwilę pomyślałam, że może wypruła sobie nad nim żyły. Niedoczekanie moje. — Wolałabym jednak, żebyś podeszła do tego mniej jak... — Lizbeth obdarzyła mnie matczynym uśmiechem. — Mniej jakjane Fonda. — Jane Fonda...? — No wiesz — zmarszczyła nos i wyszeptała słowo, które w jej ustach zabrzmiało prawie jak coś wulgarnego — nie tak ostro. — Tu jest wyłącznie mowa o tym, że samochody zatruwają powietrze. — Zgadza się. — Ale czynie... — Dobra, słuchajcie — w głosie Lizbeth usłyszałam zniecierpliwienie. — Mamy dzisiaj sporo do obgadania — powiedziała, ignorując mnie jak zawsze i zwracając się do wszystkich. — Bierzmy się do roboty. Odłożyłam broszurę na bok. Wprowadzę wszystkie jej poprawki — po co się kłócić, skoro to i tak nie ma sensu. Tak jak na wszystkich innych spotkaniach naszego departamentu, Lizbeth prosiła po kolei każdego z nas o raport na temat aktualnie prowadzonego projektu. Kiedy przyszła moja kolej, zdałam jej relację ze stanu prac nad broszurą dotyczącą korzyści płynących z wzajemnego podwożenia się do pracy oraz komunikatem prasowym na temat nowego pasa ruchu dla autobusów. Opowiadając o tym wszystkim, nudziłam samą siebie.
Kiedy przedstawiam się ludziom jako redaktor czy osoba pisząca, od razu podkreślam, że nie chodzi o pisanie z prawdziwego zdarzenia. „O, pisarz!" — widzę, jak świecą się im oczy i ucinam dyskusję, starając się ją sprowadzić na boczny tor. Nie to, żebym się wstydziła. Po prostu jestem świadoma faktu, że moja praca jest do bólu pozbawiona blasku kreacji. Umówmy się, pisanie o flotach firmowych czy pasach ruchu nie daje raczej nadziei na literackiego Nobla. Dlatego dziwię się osobom takim jak Lizbeth Austin Adams, że są w stanie tu pracować i się w tej pracy realizować. Pomijając fakt, że Lou Bigwood, prezes naszej agencji, „odkrył" ją na pewnej konferencji, którą zresztą sama zorganizowała. Jak wieść gminna niesie, w analogiczny sposób Lana Turner* została ponoć wypromowana przez Schwabsa. Atutem Lizbeth było planowanie z dużym wyprzedzeniem. Na naszym pierwszym spotkaniu dwa lata temu chwaliła się, że zaplanowała debiut towarzyski bliźniaków Bush. Pamiętam, że Brie wydała wtedy z siebie charakterystyczne głośne westchnienie i powiedziała: — Wiedziałam, że to geje! Bigwood najwyraźniej dał się oczarować zdolnościom Lizbeth — w takiej czy innej dziedzinie — i z miejsca zaproponował jej stanowisko. I to nie byle jakie stanowisko. Moje stanowisko. Przyznaję, teoretycznie rzecz biorąc, nie było ono moje. Ale mój poprzedni kierownik przygotował mnie do pełnienia tej funkcji. Miałam zarządzać dwunastoosobowym zespołem odpowiedzialnym za kampanie i wydawnictwa reklamowe, a także organizowanie imprez promocyjnych — wielkich bankietów, na których wpychaliśmy w ludzi setki hot-dogów, a kiedy mieli już pełne usta, przekonywaliśmy ich o niepowtarzalnej szansie, jaką będzie współpraca z naszą firmą. Zamiast tego musiałam się silić na wymuszony uśmiech i aplauz, kiedy Lou Bigwood wywołał Lizbeth na środek sali w trakcie jednego ze spotkań firmowych, by przedstawić nam ją jako nowego dyrektora do spraw marketingu. * Lana Turner — legendarna hollywoodzka aktorka, żyjąca w latach 1921— 1995, ośmiokrotnie zamężna (przyp. tłum.).
Dla większości z nas nie był to aż tak wielki szok. Lou był znany z tego, że wynajdywał piękne kobiety, po czym — ku nieustannej frustracji działu kadr — oferował im hojne pensje i kluczowe stanowiska w agencji, bez konsultacji z kimkolwiek. Był w tym względzie nieszablonowy i całkowicie niezależny. Lizbeth — atrakcyjna blondynka przed czterdziestką — miała pretensjonalną urodę prezenterki pogody. To akurat było dla nas zaskoczeniem. Bigwood gustował raczej w bardziej egzotycznych kobietach — czarnowłosych pięknościach, takich jak moja przyjaciółka Susan. Defacto nie tylko ona, ale przez jakiś czas to właśnie Susan stanowiła obiekt jego zainteresowań, ku mojemu nieopisanemu zgorszeniu. — Chcesz powiedzieć, że jesteś jednym z Aniołków Charliego? — spytałam nie bez złośliwości, kiedy pewnego razu Susan mimochodem wspomniała, że Bigwood zatrudnił ją po tym, jak się poznali (jakżeby inaczej) na jakiejś konferencji. Ja wówczas pracowałam w Rideshare zaledwie od paru tygodni. Krótko potem, kiedy się zaprzyjaźniłyśmy, Susan rekomendowała mnie na stanowisko copywritera. — Przynajmniej jestem sprytnym Aniołkiem Charliego — powiedziała wtedy, podczas tamtej rozmowy. — Ale to okropne! Bigwood zatrudnił cię, bo wpadłaś mu w oko! Susan wzruszyła ramionami. — Nie przeszkadza ci to? — Niespecjalnie. Musiałam wyglądać na strasznie nabuzowaną i wściekłą, bo Susan powiedziała, jak gdyby usprawiedliwiając się: — Posłuchaj, wiem, że Lou jest dupkiem, ale to samo można powiedzieć o każdym, kto prowadzi własną firmę. Robię swoje. Ludzie mnie szanują. Dlaczego miałabym się przejmować, z jakich pobudek mnie przyjął? Poza tym, bądźmy sprawiedliwe — zdajesz sobie sprawę, ilu facetów dostaje robotę w firmach w miejsce kobiet, tylko dlatego, że są dumnymi właścicielami penisa? Miała rację. A teraz, widząc jak Lizbeth drze na strzępy projekty stron internetowych Grega, w charakterystyczny dla siebie, chłodny
i nieuznający sprzeciwu sposób, musiałam przyznać, że mam szefową z jajami, i to ze stali. — Rozmawiałam dzisiaj z trzema reporterami — powiedziała Lizbeth, kiedy przyszła jej kolej. — Mam kilka płotek, ale żadnej ryby. Miała na myśli projekt „Przyjaciele Rideshare", który napawał mnie takim samym zażenowaniem, jak wspomnienie pewnego koszmarnego błędu, który puściłam w gazecie w 2002 roku — przypadkowo napisałam wtedy „transport łonowy" zamiast „transport publiczny"*. Projekt „Przyjaciele Rideshare" był mojego autorstwa i przepadł razem z perspektywą awansu. Wymyśliłam sobie — i zasugerowałam ówczesnemu szefowi — że poprosimy zaprzyjaźnionych reporterów drogowych, aby wspomnieli o możliwości podwożenia się do pracy, nadając swoje codzienne komunikaty na temat stanu dróg i korków w mieście. Mogli przemycić coś takiego między wierszami, na przykład: „Wzmożony napływ turystów powoduje utrudnienia w ruchu na szosie 405... Może wspólne użytkowanie samochodów firmowych w kilka osób poprawiłoby przepustowość jazdy?". Mój przełożony odniósł się do tego, zdawałoby się, banalnego pomysłu z entuzjazmem. Jednak kiedy w agencji pojawiła się Lizbeth, przypisała ten projekt sobie i zaczęła poszukiwać jego zwolenników wśród wielkich gwiazd showbiznesu. Podobno przez kilka miesięcy wydzwaniała do ludzi, którzy znają Brada Pitta, próbując go pozyskać dla tej sprawy. Nie udało jej się nawet dostać do znajomych jego znajomych. Dopiero kiedy projekt zaczął tonąć, Lizbeth odwróciła kota ogonem i rozpowiedziała wszystkim, że to mój pomysł. — Robię, co się da, żeby z owsa zrobić ryż — usłyszałam kiedyś, jak żali się innemu dyrektorowi. Teraz oznajmiła nam, że daje sobie spokój z gwiazdami kina i estrady. Wpadła bowiem na pomysł, aby na potrzeby projektu wykorzystać dziennikarzy specjalizujących się w ruchu dro* Słowo pubie — łonowy i public — publiczny różnią się w języku angielskim tylko jedną literą (przyp. tłum.).
gowym. Cóż za przenikliwość, granicząca z geniuszem! Nie była jednak pewna — i wątpliwością tą podzieliła się z nami na zebraniu, ciężko przy tym wzdychając — czy projekt jest jeszcze w ogóle do uratowania. — Bez urazy — dodała, patrząc wymownie w moją stronę. Bez najmniejszej, suko. Skończyliśmy zebranie i zbieraliśmy się już do wyjścia, kiedy nagle Martucci wypalił: — Może June mogłaby porozmawiać z Troyem Jonesem? Ze co? Czyja usłyszałam nazwisko TroyJones? Lizbeth też wyglądała na zaskoczoną. — Co ma z tym wspólnego Troy Jones? — Nie słyszałaś? June przejechała w lipcu jego siostrę. — Nikogo nie przejechałam! — oburzyłam się. Martucci zamknął folder z głośnym trzaskiem. — Dobrze, nie przejechałaś jej. Ale dziewczyna, z którą wtedy jechałaś, była siostrą Troya Jonesa. Mam rację, Parker? Lizbeth spojrzała na mnie z zainteresowaniem. — To prawda? To ona zginęła w tym wypadku? Dlaczego nic nam nie powiedziałaś? Poczułam jak po plecach spływa mi lodowaty pot. Wszyscy najwyraźniej wiedzieli, kim jest Troy Jones — oprócz tego, że był bratem Marissy. Wszyscy, poza mną. Nie miałam jednak odwagi zapytać. — Kim jest Troy Jones? — na szczęście Greg pospieszył mi z odsieczą. — Reporterem drogowym — powiedziała Lizbeth. — Ostatnio prowadzi poranny program w K-JAM. To bardzo obiecujący dziennikarz... Ludzie go uwielbiają. A więc Troy był reporterem drogowym. Powinnam była o tym wiedzieć, ale od czasu, kiedy straciłam szansę na awans, wypadłam trochę z medialnego obiegu i przestałam interesować się tym, co dzieje się w branży. Po co się wychylać, skoro nikt mi za to nie płaci. Lizbeth nachyliła się w moją stronę. — To co, porozmawiasz z Jonesem? — O czym?
— O niczym. Takie tam. Powspominacie sobie stare dzieje. Byłoby super, gdyby udało się go namówić do pracy. A teraz, kiedy dzięki tobie mamy do niego dojście... Gapiłam się na nią z otwartymi ustami. Czy ona mówi serio? Przecież poznaliśmy się na pogrzebie! Martucci, pierwszy firmowy pochlebca, zamrugał oczami i wymamrotał: — Jak dla mnie, to brzmi bardzo obiecująco. Jak to było z tym przysłowiem... Już wiem! — pstryknął palcami. — Jak nie drzwiami, to oknem. Wbiłam w niego spojrzenie niczym zatruty sztylet. Jak on śmie cytować mi tu mądrości ludowe! — Masz rację, nigdy nic nie wiadomo — przytaknęła Liz-beth. — To smutne, że taka tragedia spotkała jego siostrę — wyciągnęła ręce w poprzek stołu. Na szczęście siedziałam zbyt daleko, bo miałam wrażenie, że za chwilę pochwyci mnie tymi swoimi szponami. — Ale, jak się okazuje, nawet takie tragedie mogą przynieść jakieś korzyści. — Przecież nie przejechałaś jego siostry celowo — skonstatował Martucci, jego głos zabrzmiał niemal uprzejmie. — A wiesz, kogo naprawdę powinnaś przejechać? — wtrąciła się Brie. — Ricka Hernandeza z Kanału 5. Niezłe ciacho. Nie miałabym nic przeciwko przejażdżce w jego towarzystwie, jeśli wiecie, co mam na myśli. — Ja... nikogo... nie... przejechałam! — zasyczałam. Martucci rozparł się w fotelu, krzyżując ręce na piersi. — Nie denerwuj się, Parker. Tak sobie tylko dywagujemy. — Może dajmy temu spokój — odezwał się Greg. Martucciemu należała się jakaś cięta riposta, ale ponieważ sama nie potrafiłam się na nią zdobyć, ktoś powinien był stanąć w mojej obronie. — To nie jedyny reporter na świecie. Jestem^ przekonany, że June wolałaby nie wracać pamięcią do tego wypadku. Posłałam mu uśmiech pełen wdzięczności. Martucci faktycznie się zamknął, za to Lizbeth nie zamierzała się tak łatwo poddać, więc zwróciła się do mnie. — Zastanów się, June —jej głos brzmiał sucho i nieprzyjemnie, znów była szefową. — Pozyskanie Troya Jonesa wiązałoby się ze zwiększeniem nakładów finansowych dla na-
szego działu. Gdyby nam się udało, to byłby twój osobisty sukces. Ktoś lepszy ode mnie zerwałby się w tym momencie na równe nogi i wrzasnął: Jak śmiecie wykorzystywać do własnych, partykularnych celów ludzką tragedię!". Wyobraziłam sobie też, jak daję Lizbeth w twarz. Depczę jej po palcach. Robię pokrzywkę na ręce. Każę zjeść ostrą papryczkę. W rzeczywistości jednak zawsze wolałam sławę i rozgłos. Nagle znów byłam nastolatką, która dostała darmowy bilet na najlepszy koncert roku. Co gorsza, nawet mi się to podobało. Nie żebym faktycznie coś planowała. Prędzej piekło zamieni się w lodowisko niż ja nawiążę jakiś kontakt z bratem Marissy i wykorzystam go do promowania własnej kariery. A właściwie kariery Lizbeth. Sam pomysł wydał mi się potworny. Ale nie potrafiłam odmówić. Zamiast tego zrobiłam to, co potrafię najlepiej. Zagrałam na zwłokę. A jeśli o to chodzi, Lizbeth, Martucci i inni nie mieli bladego pojęcia, z kim zadarli. — Jeśli myślisz, że to pomoże... — zebrałam ze stołu notatki. — Zobaczę, co da się zrobić.
Rozdział trzeci Kilka dni później wpadłam do domu w świetnym nastroju. Po pracy zajrzałam do Susan, żeby popilnować jej bliźniaków. Mąż Susan, Chase, wyjechał z miasta, opiekunka do dzieci też musiała coś załatwić, a Susan została dłużej w biurze. — Z chęcią się nimi zajmę — powiedziałam jej. — Nic tak nie poprawia humoru, jak spędzenie kilku godzin w towarzystwie dwóch facetów, którzy uważają, że jesteś bombowa. Nawet jeśli ci faceci mają po pięć lat. Do domu dotarłam przed dwudziestą drugą. Marzyłam tylko o łóżku. Dzieciaki są cudowne, ale potrafią wykończyć.
Santa Monica, gdzie mieszkam, to tętniące życiem miasto, przytulone do oceanu. Jesteśmy liberalni, jeśli chodzi o pomoc bezdomnym, ale z otwartymi ramionami witamy u siebie także młodych yuppie. Wiele osób kojarzy Santa Monica z procesem OJ. Simpsona*, który się tutaj odbywał, a także z postaciami Jacka, Janet i Chrissy z Threes Company**. Piętrowy budynek w kształcie litery U, w którym wynajmuję apartament, znajduje się kilka kilometrów od plaży, blisko zachodniej granicy Los Angeles. Mieści się w nim dwanaście mieszkań i basen, z którego prawie nikt nie korzysta. Ja mieszkam na pierwszym piętrze i mam do dyspozycji apartament z dwiema sypialniami. Jestem z tym miejscem związana od dwunastu lat — kiedyś mieszkałyśmy tu razem z Susan, zanim wyszła za Chase'a. Prawdopodobnie dożyję tu też końca swych dni, ponieważ dzięki ustawowej kontroli wysokości czynszu płacę pięćset pięćdziesiąt dolarów miesięcznie za wynajem mieszkania, które na wolnym rynku jest warte kilka tysięcy. Gospodarz domu żyje wciąż nadzieją, że w końcu się wyprowadzę, a on będzie mógł wtedy podnieść czynsz. Dlatego konsekwentnie wymiguje się od wszelkich napraw w budynku, nawet tych kosmetycznych. Kilka lat temu dyskutowaliśmy dość długo, czy naprawa walącego się na głowę sufitu jest „konieczna". Skołtuniony dywan i sfatygowane meble też widziały lepsze czasy, ale całe mieszkanie jest przestronne i słoneczne, dlatego nie narzekam. Rzuciłam klucze na ladę i wcisnęłam „Play" na automatycznej sekretarce, po czym skierowałam się w stronę lodówki, żeby sprawdzić, czy zostały mi jeszcze jakieś resztki, które dałoby się skonsumować. ' Miałam dwie wiadomości, obie od mojej matki. — June, tu mama... Zadzwoń, kiedy będziesz mogła. Zadzwonię jutro rano. Faktycznie, dość dawno się nie odzywałam. Moi rodzice mieszkają w dolinie San Francisco, w tym samym domu, w którym dorastałam. Zazwyczaj dzwonię do * JFutbolista amerykański, oskarżony o zamordowanie żony i jej przyjaciela (przyp. tłum.). ** Serial amerykański, emitowany w telewizji ABC w latach 1977—1984 (przyp. tłum.).
matki co tydzień. Z kolei rozmowy z ojcem trwają zazwyczaj około pięciu sekund i ograniczają się do: „Poczekaj, już daję ci mamę!". Odsłuchałam drugą wiadomość. Nie wiem, o której ją zostawiła, bo jakoś wciąż zapominam ustawić zegarek w telefonie, dlatego cyfrowy głos oznajmia mi zawsze sobie tylko znaną godzinę. Tym razem głos matki brzmiał dziwnie. Bezsilnie. Jakby brakowało jej tchu. — Cześć, kochanie. Miałam nadzieję, że zastanę cię w domu. .. Ale po co ja właściwie to mówię. Chciałam tylko... Kochanie, zadzwoń do mnie —jej głos zdawał się rozpływać w powietrzu. — Jak najszybciej, proszę. Serce podjechało mi do gardła. Boże, co teraz? Musiało stać się coś strasznego, skoro nie chciała mi tego powiedzieć przez telefon. Może ktoś umarł? Ojciec... albo brat... Wybrałam numer drżącymi rękami. Telefon dzwonił bez końca. Odbierz... odbierz... odbierz! — Słucham? — usłyszałam w słuchawce głos mamy. — Odebrałam twoją wiadomość. O co chodzi? Co się stało? Matka zorientowała się po moim głosie, że jestem roztrzęsiona. — Mój Boże, nie chciałam cię przestraszyć. Wszystko w porządku. Dzwoniłam, bo chciałam cię zapytać, kogo wyrzucili z wyspy w ostatnim odcinku. Byliśmy z tatą na bankiecie w klubie kręglarskim i chciałam nastawić magnetowid, ale najwyraźniej coś popsułam. Tak czy inaczej, chciałam o to spytać Pata Shepica, ale... — A ja pomyślałam, że ojciec nie żyje! — Przepraszam — matka spotulniała do reszty. — Albo że miał zawał. — Nie... chociaż — mama podniosła głos, tak żeby ojciec wszystko słyszał —jeśli będzie nadal objadał się chipsami ziemniaczanymi, atak serca majak w banku! — Zjadłem raptem kilka — usłyszałam tatę w tle. — No i...? — spytała. Wciąż jeszcze się trzęsąc, przekazałam jej informację, na której tak jej zależało.
— Wyrzucili tego Niemca — powiedziałam. — Tego z przerwą między zębami. — A, to dobrze — ucieszyła się mama. — Nie przepadałam za nim. Sprawiał wrażenie fałszywego. Pogawędziłyśmy jeszcze przez chwilę, kto kogo oszukuje na wyspie, po czym zdałam jej relację z postępów w pracy nad listą Marissy, o której w końcu jej powiedziałam po spotkaniu z Troyem na cmentarzu. Była zawiedziona, że na liście nie ma pływania z delfinami, ale generalnie sam pomysł jej się spodobał. Uważała, że może w ten sposób wyjdę wreszcie z domu i zacznę się z kimś spotykać po rozstaniu z Robertem, mimo iż przekonywałam ją wielokrotnie, że na liście nie ma w ogóle mowy o żadnych randkach. — Ale przecież jest punkt z randką w ciemno — upierała się. — Tak, ale chodzi bardziej o dreszczyk emocji związany z poznaniem kogoś nieznajomego, niż o zbieranie do końca życia brudnych skarpetek z podłogi — odparowałam. — I tak każdej z nas jest to prędzej czy później pisane — nie tylko brudnych skarpetek, ale i gaci. Na tym rozmowa się urwała. Zapiszczała kuchenka mikrofalowa i powiedziałam matce, że muszę kończyć. Kolacja była gotowa. Przyrządziłam sobie danie z „kuchni świata", składające się z resztek spaghetti (Włochy), rybnego taco od Rubio (Meksyk), dwóch kawałków kalifornijskiego sushi (Japonia) i plasterka beztłuszczowego sera marki Kraft (Francja). Zanim odłożyłam słuchawkę, mama zdążyła powiedzieć: — Jeszcze raz przepraszam, że cię przestraszyłam. — Nic się nie stało. Po prostu ostatnio częściej myślę o śmierci. — To nic — zaśmiała się. — Poczekaj, aż będziesz w moim wieku. Nachyliłam się nad ramieniem Susan i rzuciłam okiem na ekran jej monitora. — Trochę to dziwnie wygląda. Jakbyś robiła zakupy przez internet. Susan przeglądała zdjęcia mężczyzn.
— Może ten? „Gorący kociak szuka dzikiej i wyzwolonej kocicy". — Eee! — skrzywiłam się. — Równie dobrze mógłby napisać: „Napalony kutas szuka mokrej cipki za darmo. Na kurwę z prawdziwego zdarzenia mnie nie stać". — Daj spokój — w jej głosie zabrzmiała lekka drwina, na którą mogą sobie pozwolić wyłącznie szczęśliwe mężatki. — Gdzie twoja żądza przygody? — Została w domu. Ma na sobie bokserki w króliczki i ogląda Enterłainment Tonight. — Powinnaś się rozerwać. — Nie tego właśnie szukamy? Biuro opustoszało. Susan i ja zostałyśmy po godzinach, żeby znaleźć w sieci faceta dla mnie, bez obaw o to, że ktoś się dowie. Punkt 14. „Pójść na randkę w ciemno". Może być następny. Dobry jak każdy inny. Mama już kiedyś groziła, że mnie w coś takiego wrobi. Powiedziała mi, że kilka jej koleżanek ma synów, którzy właśnie się rozwiedli i są do wzięcia... kto wie, jak długo? W takich sytuacjach uważam, że najlepszą obroną jest atak. Nie mogłyśmy skorzystać z mojego komputera. Nie tylko dlatego, że każdy, kto przechodzi obok, widzi ekran mojego monitora, ale przede wszystko dlatego, że ludzie na moich stanowiskach mają zablokowany dostęp do większości stron w internecie. Najwyraźniej tylko menedżerowie wyższego stopnia mogą korzystać do woli z serwisów randkowych i stron pornograficznych. — Ten wygląda nieźle — wskazałam faceta, który... tak naprawdę trudno było go opisać, miał taką twarz, którą od razu się zapomina. Pod zdjęciem widniał podpis: „Miły, zwyczajny chłopak". — Po co ci taki przeciętniak? — Susan wydęła wargi. — A co jest złego w przeciętniakach? — popatrzyłam na nią złowrogo. — Nic. — No właśnie. — Ale... pamiętasz, jak mówiłaś, że mam być z tobą szczera? — Tak — odparłam z wahaniem.
— Więc będę z tobą szczera. Myślę, ze jesteś tchórzem, i tyle. — Wspaniale. — Mówię poważnie! Cały dowcip polega na tym, żeby podjąć ryzyko — dać się ponieść fantazji. Uważam, że jesteś dowcipną, mądrą i bardzo ładną babeczką. Facet taki jak ten jest poniżej twojej godności. Stać cię na lepszego. Trudno jest polemizować z kimś, kto cię komplementuje, gdy wszyscy inni robią sobie z ciebie jaja. Pewnie dlatego pracownicy Susan tak ją uwielbiają. Ale ona tak naprawdę jest po prostu sprytna. — A może sama masz na mnie chrapkę, przyznaj się — zażartowałam, mając nadzieję, że Susan zmieni temat. — Naprawdę, wiem, co mówię. Pamiętasz te zdjęcia z imprezy urodzinowej C.J. i Joeya w zeszłym miesiącu? Wysłałam je swoim znajomym, i kumpel Chase'a — Kevin — odpisał mi, pytając w mailu, kim jest ta laska w czerwonej kiecce. — Naprawdę? — nawet ja musiałam przyznać, że w tej sukience wyglądałam wystrzałowo.—Więc może dajmy sobie spokój z internetem i umówisz mnie z tym Kevinem? — Po pierwsze, jest teraz w Zimbabwe. Po drugie, też na ciebie nie zasługuje. Westchnęłam. Skoro nikt na mnie nie zasługuje, jak mam sprawić, że moje życie uczuciowe się poprawi? — Chodzi mi tylko o to — kontynuowała Susan — że masz niepowtarzalną szansę podjąć to ryzyko. Mierz wysoko. Szukaj kogoś na swoim poziomie. Przecież to na tym polega, nie? Na przykład... — zjechała kursorem w dół ekranu, aż znalazła faceta, który przypominał Fabia. — Może ten? „Osobisty trener szuka wysportowanej i zabawnej panny". — To nie dla mnie. Nie jestem panną. — Kogo obchodzi, czego on chce? — No nie wiem. Jak dla mnie, jest trochę zbyt przystojny. No i pisze, że jego ulubioną książką jest Likes Movies Better. Susan szukała dalej, aż w końcu trafiła na kogoś, kto wyglądał jak model z reklamy Calvina Kleina. Brunet z kilkudniowym zarostem, o inteligentnym i uwodzicielskim spojrzeniu... Ręce trzymał w kieszeniach spodni od drogiego garnituru.
— Zapomnij — przypomniałam sobie gościa z baru. Miałam już dość gogusiów rodem z reklamy bielizny. — On jest redaktorem! — Susan zaczęła czytać jego profil. — Na imię ma Sebastian i pracuje jako copywriter w branży reklamowej. Trzydzieści trzy lata... nigdy nieżonaty... niepalący. Och, spójrz, zaznaczył, że interesują go kobiety w każdym wieku, nie tylko młodsze od niego. Powinnyśmy do niego napisać. To chodzący ideał! No właśnie. Na tym polegał problem. Poza tym, nie pasowaliśmy do siebie... Nie uprawialiśmy nawet tego samego sportu — Regularnie spędza urlop w St. Croix. Nawet nie wiem, gdzie to jest! — Przestań. — Chcę iść na randkę w ciemno, ale lista nie mówiła nic o konieczności bycia poniżoną i odrzuconą. Dlatego nie, dziękuję. Susan próbowała mnie przekonać, jak bardzo się mylę, ale w końcu spasowała. Dałyśmy sobie spokój z komputerem i pojechałam na siłownię. Najgorsze w tym wszystkim było to, że na skutek huśtawek emocjonalnych wrócił mi wilczy apetyt. Susan została jeszcze w biurze, żeby skończyć raport — dzięki takiej postawie miała gabinet zamykany na klucz i nielimitowany dostęp do internetu. Ja mogłam o tym tylko pomarzyć. Następnego ranka przy moim biurku niespodziewanie zjawiła się Brie. Miała na sobie żółty top podkreślający jej ogromny biust oraz mini w lamparcie cętki. Jej włosy — będące dla mnie niewyczerpanym źródłem rozrywki, a często zahaczające także o dzieło sztuki — przypominały najlepsze lata Diany Ross. Panie i panowie, oto skromna i niepozorna Brie. — Znalazłam to na drukarce — powiedziała, machając mi przed nosem kartką papieru. — Nie jestem tylko pewna, czy to twoje, czy Susan. Plik został wysłany z jej komputera, ale adresowany jest do ciebie. Byłam tak zamyślona, szukając dobrego rymu do słowa „transport", które pojawiło się w tytule artykułu, nad którym siedziałam, że nawet na nią nie spojrzałam. — Dzięki... — odburknęłam tylko.
— To od jakiegoś faceta o imieniu Sebastian — Brie nie dawała za wygraną. Kiedy usłyszałam jego imię, poczułam nieprzyjemne mrowienie na plecach. Zaczęłam się niepokoić. — Sebastian? — Zgadza się. Co dziwniejsze, on wydaje się zapraszać cię... pomyślałby kto... na randkę. Z tego, co wiem, Susan jest mężatką, chociaż — jak już mówiłam — to zostało wysłane z jej komputera. A zatem... Wyrwałam jej kartkę z ręki. Brie wciąż wydawała się zainteresowana, wręcz podekscytowana. — Zaprasza cię na swój wieczór autorski. Chyba się zgodzisz, co? Takie intelektualne wyzwanie — i w ogóle. Ja tam wolę trochę bardziej dynamiczne spotkania z mężczyznami, kiedy mogę dobrze się ubrać. Na przykład do klubu — o, jest taki jeden nowy w Hollywood! Poszłam tam w ostatni weekend i wierz mi — było ekstra! Założyłam tę nową spódnicę z różowej skóry i... — Brie — przerwałam jej — mówiłaś, że znalazłaś to na drukarce? — Tak jest. Czy ty i Robert zerwaliście? — kiedy nie odpowiedziałam od razu, jej oczy zwęziły się jak u kota. — Umawiasz się za jego plecami? — Rozstaliśmy się w sierpniu. Możesz zostawić mnie na chwilę samą? — Zaczęłam czytać kartkę, którą przyniosła. To był wydruk e-maila. Rzeczywiście, nadawcą był Sebastian. Dziękował mi za list i zdjęcie (bardzo mu się spodobało), ale przede wszystkim cieszył się, że udało mu się poznać pokrewną duszę z branży. Dalej zapraszał mnie faktycznie na swój wieczór autorski w czwartek o dziewiętnastej w Book Soup. „Znajdzie się jakieś wino i sery, a potem możemy pójść na kolację — pisał Sebastian. — Mam świadomość, że odpowiadam w ostatniej chwili, ale daj znać, jeśli to możliwe. Bardzo chciałbym Cię poznać i dowiedzieć się o Tobie czegoś więcej". — Susan musiała do niego napisać — powiedziałam do Brie, która wciąż stała za moimi plecami, i natychmiast ugryzłam się w język.
— Wiesz co? To nie moja sprawa. Cokolwiek planujesz, nic mi do tego. To twoje życie. Świetnie. Teraz Brie rozpowie w całej firmie, ze Susan i ja uczestniczymy na pewno w jakichś sadomasochistycznych orgiach. - Chodź ze mną - chwyciłam Brie za ramię i zaciągnęłam ją do gabinetu Susan. Kiedy weszłyśmy do środka, zamknęłam z hukiem drzwi. Susan spojrzała na nas znad biurka. Bez słowa podsunęłam jej kartkę pod nos. . — O rany — zatrzepotała rzęsami. — Wydrukowało się. — No tak. „O rany" — przedrzeźniałam ją. — Wczoraj wieczorem wciąż się coś chrzaniło z tą drukarka — Susan zaczęła gorączkowo wyjaśniać. — Chciałam ci to przynieść dziś rano i pogadać o tym z tobą. Ale w sumie to byłam przekonana, że nie wydrukowałam tego listu. — Ale napisałaś go, podszywając się pode mnie. — Owszem, a Sebastian zaprosił nas na randkę! To znaczy, ciebie zaprosił - poprawiła się. - Mówiłam, że to twoje zdjęcie z imprezy jest super. Odpisał w ciągu kilku minut. Wymienmsmy kilka maili. Wiesz, że kiepski ze mnie pisarz i całe wieki nie flirtowałam. .. ale najwyraźniej coś mi jeszcze z tamtych czasów zostało. Masz randkę! W ciemno, tak jak chciałaś. — List znalazła Brie — wskazałam ją palcem. — Uups! — Susan wydęła usta, ale już po chwili machnęła ręką — To śmieszne, że tak się z tym wszystkim czaisz. Gdyby mnie się trafiła taka okazja, trąbiłabym o tym na lewo i prawo. Odetchnęłam ciężko i spojrzałam na Brie. Z jakiegoś powodu nie chciałam, by miała o mnie złe zdanie. Podziwiałam ją nawet za jej styl „bez trzymanki". Nikt inny nie potrafił sobie radzie z Lizbeth tak jak ona. Brie wiedziała oczywiście o wypadku, dlatego postanowiłam wtajemniczyć ją w sprawę listy Marissy i przyznałam się, ze wypełniam ją za nią. Kiedy skończyłam, Brie wybuchnęła: - Widziałam cos takiego w The Guiding Life! Babka miała rzadką chorobę krwi i zostało jej sześć tygodni życia, więc postanowiła zrobić w tym
czasie jak najwięcej rzeczy przed śmiercią. Gdybyś chciała kiedyś rzucić okiem, to o drugiej po południu umawiam zwykle Lizbeth na zebrania w sali konferencyjnej, tak żeby móc obejrzeć ten program na jej przenośnym, biurkowym telewizorze. — Brie, niech to zostanie między nami, dobrze? — Oczywiście. Tak samo jak oglądanie tego programu w pracy. Zanim wyszłam z biura, Susan i Brie przypilnowały mnie, żebym odpisała Sebastianowi, przyjmując jego zaproszenie. A co mi tam. Wielu propozycji matrymonialnych raczej nie miałam. Potem Susan odebrała komórkę, a Brie odprowadziła mnie z powrotem do mojego biurka. — Co właściwie jest na tej liście? — spytała jeszcze. Wymieniłam jej kilka pierwszych z brzegu punktów. Pomyślałam sobie, że może podzielenie się z nią moim sekretem nie było takim złym pomysłem. Brie, jako asystentka Lizbeth, mogła się okazać pomocną w niejednej sprawie. — Przypomniałam sobie — odezwałam się po chwili milczenia — że jednym z zadań z listy jest przedstawienie jakiegoś autorskiego pomysłu w pracy. Prawdę mówiąc, mam taki pomysł, który dotyczy obniżek cen benzyny, ale Lizbeth jest tak pochłonięta tym projektem z zaangażowaniem reporterów w terenie, że wątpię, by w ogóle miała czas i ochotę mnie wysłuchać. Masz jakiś pomysł, jak mogłabym zwrócić jej uwagę? Brie zastanowiła się przez chwilę nad moim pytaniem. — Ta kobieta to bulterier. Jeśli nie da jej się osiągnąć celu w jeden sposób, sięga po inny. Nie będzie łatwo, ale nie martw się — zapewniła mnie, kiedy rozstałyśmy się w korytarzu. — Jestem z tobą.
Rozdział czwarty Wżyciu byłam do tej pory związana z ośmioma mężczyznami, z którymi średnio wytrzymywałam niecałe dziesięć miesięcy. Mój najdłuższy związek trwał czternaście i pół miesiąca.
Dwóch z moich ośmiu chłopaków (stanowiących całe dwadzieścia pięć procent mojego życia uczuciowego) miało na imię Scott. Jakiś czas temu, podczas babskiego weekendowego wypadu do Palm Springs, dokonałam takiego rachunku sumienia. Trafiłyśmy wtedy na beznadziejną pogodę, deszcz bębnił o szyby, a my nie miałyśmy nic lepszego do roboty niż granie w karty i wspominanie facetów, z którymi byłyśmy. Linda, moja przyjaciółka z liceum, zabrała ze sobą laptopa, więc mogłyśmy wpisać nasze podboje do arkusza kalkulacyjnego w Excelu. Moje „dokonania"w tej kwestii wyglądały nie najgorzej, dopóki Linda nie zaczęła zagłębiać się bardziej szczegółowo w cyfry. _Posłuchaj tego — powiedziała. — Średni czas między kolejnymi związkami w twoim przypadku wynosi trzynaście i cztery dziesiąte miesiąca. A to oznacza, że... — Linda wklepała dane w odpowiednią rubrykę. — Spędziłaś sto pięćdziesiąt procent czasu więcej sama niż z kimś. No cóż. Czy to o czymś nie świadczy? Wzdrygnęłam się na myśl o tym, że od czasu, kiedy Robert mnie rzucił, minęło półtora roku, a ja nie zrobiłam kompletnie nic, by poznać kogoś nowego. Trzeba przyznać, że byłam zajęta czym innym. Na przykład oglądaniem telewizji. A teraz tą listą. W wolnych chwilach czytałam jednak o gwiazdach showbizne-su idących do ołtarza, zanim jeszcze wysechł atrament na podpisanych przez nich dokumentach rozwodowych kończących poprzednie nieudane związki. To było niesprawiedliwe. Ja chcę wyjść za mąż! Chcę mieć dzieci!" — myślałam z goryczą, biorąc prysznic o poranku w dzień mojej randki w ciemno z Sebastianem. Innym kobietom udawało się znaleźć męża, jak gdyby ta umiejętność została im dana z góry przez Boga, nie zaś na skutek jakiegoś benedyktyńskiego wysiłku, jakim ta czynność mi się jawiła. Nie to, żebym była specjalnie chciwa — wystarczyłby mi w zupełności jeden facet na całe życie. Niektóre moje koleżanki zdążyły już „dorobić się" dwóch lub trzech. Być może jeden z nich mógł być mój. Tak samo dzieci. Spośród wszystkich moich mężczyzn, w dwóch przypadkach (numer dwa i siedem) byłam przekonana, że znalazłam tego je-
dynego Pod warunkiem, że udałoby się nam naprawić i wyprostować kilka drobiazgów. Pod warunkiem, że mój facet byłby bardziej: a) zaangażowany, b) skłonny do poświęceń, c) nie zostawiał obciętych paznokci ze stóp na dywanie. Gdybym tylko ja potrafiła być dla mojego mężczyzny tą tajemnicą, której on pragnie i poszukuje, a której najwyraźniej - mnie samej nie uda się zgłębić. „Taki prysznic jest cudowny, czuję się jak w niebie"— pomyślałam. Nie ma to jak gorąca, parująca woda w deszczowy styczniowy poranek, która wyciąga resztki chłodu z kości. Nieważne ze przyjdzie mi za taką ekstrawagancję słono zapłacić - moje mieszkanie ma tylko jeden bojler z gorącą wodą. Kiedy się skończy — nie ma zmiłuj się! „Błagam niech on mnie polubi". Byłam w życiu na wielu randkach, z których większość jednak była jeszcze bardziej przypadkowa niż ta, która czekała mnie dziś wieczorem. Zwykle któryś z kolegów urządzał imprezę albo spotkanie w pubie i zapraszał mnie jako potencjalny obiekt swoich erotycznych spełnień Miahm robić za panienkę do towarzystwa i wykrzesać z siebie możliwie jak najwięcej entuzjazmu. Mogłam też udawać, że nie wiem o co chodzi, jeśli nie przypadliśmy sobie do gustu. „Proszę, przypadnijmy sobie do gustu dziś wieczorem" Z mojej strony nie było z tym żadnego problemu. Zwłaszcza kiedy przypomniałam sobie jego zdjęcie. Tak naprawdę, tylko tym się przejmowałam. Sebastian wyglądał na faceta, któremu kobiety same rzucają się na szyję. Pewnie musiał opędzać się od nich jak od natrętnych much. I na pewno me musiał czekać trzynaście i cztery dziesiąte miesiąca miedzy kolejnymi miłosnymi podbojami, tak jak ja. Raczej trzynaście i cztery dziesiąte minuty. Na szczęście dla mnie randki w ciemno n,e poprzedzała oficjalna rozmowa, na którą powinnam przynieść resume podsumowujące moje żałosne życie miłosne. Wyobraźcie sobie Sebastiana zrywającego boki ze śmiechu po przeczytaniu tego resume? — A więc, June — powiedziałby na pewno, wpatrując się we mnie z drugiej strony barowego stolika - wygląda to całkiem niezłe. Powiedz mi tylko, co robiłaś przez tyle czasu pomię-
dzy Jasonem i Markiem? Tu jest napisane, że zjasonem zerwałaś w sierpniu 1999 roku — po tym, jak zdałaś sobie wreszcie sprawę, że on dużo gada, a mało robi — ale potem widzę trzyletnią przerwę, po której związałaś się z innym mężczyzną. — Trzy lata? Boże, nie miałam pojęcia, że to trwało tak długo... — Owszem, spójrz — w twoim życiorysie jest gigantyczna dziura. — Skoro o tym wspomniałeś, muszę przyznać ci rację — to faktycznie dość długa przerwa. — Może koncentrowałaś się w tym czasie na swojej karierze zawodowej? — Sebastian mógłby litościwie podsunąć taką podpowiedz. — A może podróżowałaś dookoła świata? Albo zgłębiałaś jakieś nowe umiejętności? Rozpaczliwie potrząsnęłabym głową. — Może w takim razie jesteś bardzo wybredna, jeśli chodzi o mężczyzn? Chodzisz na randki, dopóki nie upewnisz się, że znalazłaś tego właściwego, który zasługuje na twoje uczucie? O, to brzmiało już znacznie lepiej — powinnam z entuzjazmem przytaknąć. Nawet jeśli to było kłamstwo. Prawda była inna... Tak naprawdę, nie miałam pojęcia, jaka jest prawda. Poza tym, że miałam w zwyczaju zapadać się pod ziemię jak świstak po każdym nieudanym związku. Nie potrafiłam tak po prostu otrzepać się i pójść dalej. Spróbować znowu. Mogła mi pomóc jedynie pokrewna, silna dusza, która pochyliłaby się nade mną, złapała pod ramię i wyciągnęła z bagna apatii. Trudno było oczekiwać, że facet, którego Susan znalazła dla mnie w internecie, okaże się taką właśnie osobą. Szczerze mówiąc, umówiłam się na tę randkę tylko po to, żeby skreślić kolejny punkt z czyjejś listy życzeń. Nie wiedziałam o Sebastianie nic ponadto, co napisał na stronie w swoim profilu. A jednak, biorąc prysznic tego ranka.jak gdyby kierowana jakąś niewidzialną siłą, przekopałam lekko przykurzoną stertę moich przyrządów do pielęgnacji ciała, by wyciągnąć spod niej gąbkę. Na wszelki wypadek, gdyby jednak coś miało zaiskrzyć, postanowiłam, że nie ma sensu straszyć Sebastiana łuszczącym się naskórkiem na łokciach i kolanach.
Kiedy dotarłam do Book Soup, byłam spóźniona dziesięć minut i bardziej wykończona niż się spodziewałam. Nie licząc czasu, który straciłam na strojenie się i mizdrzenie przed lustrem —jakbym szła na bal, a nie na promocję książki — przeciągnęło mi się jeszcze spotkanie działu z Lizbeth. Mieliśmy skończyć punktualnie o piątej. Wszyscy kierowali się już powoli w stronę wyjścia, kiedy nagle Brie wyrwała się: — June, a może opowiesz nam o swoim pomyśle na nowy projekt? Miałam ochotę zabić ją samym spojrzeniem, ale ostatecznie powstrzymałam się. Zapewnienie Brie, że „jest ze mną" oznaczało widocznie, że zamierza rzucić mnie na pożarcie wilkom. Tradycyjnie jako pierwszy przy moim truchle zamierzał zameldować się Martucci. — Zapowiada się nieźle — wyszeptał konspiracyjnie do Grega, po czym z powrotem rozłożył papiery na stole, by delektować się moją porażką. Pozostali jednak wydawali się zainteresowani. „To ciekawe, że June zamierza sprzedać nam jakiś nowy pomysł, zważywszy że jej poprzedni program „Przyjaciele Rideshare" leży na łopatkach niczym zdychająca ryba wyrzucona przez morze na piasek, gorączkowo łapiąc powietrze". Wolałabym jednak, żeby Brie uprzedziła mnie, że zamierza zrobić coś takiego. Mogłabym wtedy przygotować się, zebrać jakieś wykresy, dane statystyczne, cokolwiek... A jednak — perspektywa upieczenia dwóch pieczeni przy jednym ogniu, i to tego samego dnia, wydawała się kusząca. — Przyszedł mi do głowy pewien pomysł — zaczęłam, starając się nadać moim słowom przekonujący ton. — Moglibyśmy dofinansować naszym klientom zakup paliwa. Ceny benzyny na świecie biją wszelkie rekordy. Pomyślałam więc, że moglibyśmy nagradzać ludzi, którzy korzystają w kilka osób z firmowego samochodu i podwożą się wzajemnie do pracy, płacąc im za tankowanie. Media by to łyknęły. — Interesujące — powiedziała Lizbeth, cedząc powoli każde słowo. v- Problem polega na tym, co zawsze. Pieniądze. Kto zapłaci za to paliwo?
— Sponsor. Nie wiązałoby się to z dużymi kosztami. Nie rozdawalibyśmy galonów benzyny każdemu chętnemu, na lewo i prawo. Zakradalibyśmy się do wybranych kierowców, wołając: „Niespodzianka! Tankujesz na nasz koszt!". — Skoro mamy to robić potajemnie, podchodząc ukradkiem, w jaki sposób chcesz przyciągnąć uwagę mediów? — spytał Martucci. — Dawalibyśmy im cynk wcześniej — odpowiedziałam trzeźwo, zadowolona z siebie, że udało mi się tak szybko znaleźć odpowiedź, i tym samym pozbawić go satysfakcji z upokorzenia mnje — Poprosilibyśmy tylko, by nie podawali lokalizacji stacji benzynowych uczestniczących w akcji do wiadomości publicznej. — Naprawdę, brzmi to bardzo ciekawie... — wtrąciła się ponownie Lizbeth. — I doceniam twoją inicjatywę. Niestety, nie wydaje mi się, żeby to był kierunek, w którym powinniśmy pójść. Powinniśmy raczej wykorzystać całą energię na pozyskanie reporterów z terenu. A tak przy okazji — Lizbeth uniosła brwi — kontaktowałaś się z Troyem Jonesem? Instynktownie pomyślałam o pudle leżącym na moim biurku, wypełnionym po brzegi pamiętnikami Marissy i karteczce od reportera Troya Jonesa: „Mam nadzieję, że ci się przydadzą". Nie znalazłam jeszcze czasu, by je przejrzeć, chociaż powinnam. Jednym z zadań na liście, które budziło mój szczególny niepokój (nie licząc punktu nr 3: „Zmienić czyjeś życie", który wydawał się wyjątkowo ambitnym zadaniem), był punkt 7: „Odegrać się na Buddym Fitchu". Kim, do cholery, jest Buddy Fitch i czym sobie tak nagrabił? Miałam nadzieję, że znajdę jakąś wskazówkę w dziennikach Marissy. Może to jakiś szurnięty sportowiec, który naśmiewał się z jej otyłości? Jeśli tak, musiał wiedzieć, że Ma-rissa będzie łatwą ofiarą. Na samą myśl o takiej podłości przewracało mi się w żołądku. Lizbeth, oczywiście, nie musiała o tym wszystkim wiedzieć. — Kurczę, zapomniałam odsłuchać jego wiadomość — skłamałam gładko. — Zrobię to po powrocie do domu. Lizbeth skinęła głową, po czym zwróciła się do wszystkich: — Słuchajcie, mamy mnóstwo roboty, szkoda czasu i pieniędzy. Skupcie się, dobrze? Miłego wieczoru.
Kiedy wyszłam ze spotkania, Brie gwizdnęła na mnie i wykonała gest przypominający spadający samolot. — Trafiony, zatopiony — powiedziała, kręcąc głową. Powlokłam się, zrezygnowana. Kiedy doprowadziłam się do porządku — poprawiłam makijaż i niesforną fryzurę, która przy byle okazji wymykała się spod kontroli — wyszłam z biura, by spotkać się z Susan w jednym z butików kilka przecznic dalej. Susan obiecała, że pomoże mi wybrać coś seksownego, uświadamiając mi, że przecież drugi raz w wystrzałowej czerwonej sukience nie mogę się pokazać — a Sebastian widział ją już na zdjęciu! Godzinę później, uboższa o dwieście dolarów, miałam już na sobie prążkowany żakiet, rockandrollowy t-shirt i dżinsy, które kończyły się u góry tak nisko, że musiałam opuścić bieliznę, żeby nie było jej widać. Wybierałam się na randkę jako zupełnie inna kobieta. Book Soup jest małą, niezależną księgarnią w modnej części Sunset Boulevard, w zachodnim Hollywood. Kiedy przyjechałam na miejsce, przed wejściem kłębił się już mały tłumek. Umówiłam się z Sebastianem przed znajdującym się tuż obok barem kawowym. Gdy zbliżałam się do umówionego punktu, targała mną niepewność — czy Sebastian będzie rozczarowany moim wyglądem? Jakby tego jeszcze było mało, Brie ostrzegła mnie, bym sama też sobie zbyt wiele nie obiecywała na początek. — Faceci, z którymi umawiałam się przez internet, przeważnie wyglądali tak, jak na zdjęciu w sieci. Tyle tylko, że to zdjęcie zostało zrobione jakieś dwadzieścia lat i dwadzieścia pięć kilogramów wcześniej. Sebastiana rozpoznałam natychmiast. Był dokładną kopią swojego zdjęcia z portalu randkowego — z tą różnicą, że teraz miałam go przed sobą w kolorze i trzech wymiarach. Mój Boże, ależ on był przystojny! Miał na sobie idealnie skrojony garnitur, który wydawał się krzyczeć z daleka: „Spójrz, ile kosztowałem!". Kiedy podszedł, żeby się przywitać, poczułam zapach dobrych perfum.
—June Parker? — Tak, to ja. Cześć — odparłam, podając mu rękę. Chwycił moją dłoń i ścisnął ją tak mocno, że prawie powykręcał mi palce. — Bardzo miło cię poznać. Twoje zdjęcie nie oddaje w pełni rzeczywistości. Zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, albo przynajmniej zaczerwienić się ze wstydu, Sebastian zaproponował: — Może wejdziemy do środka? Nie chciałbym się spóźnić. Wyszliśmy na ulicę, minęliśmy stojących w kolejce do wejścia ludzi i skierowaliśmy się prosto do wejścia. Bramkarz — czy jak go nazwać — wpuścił nas do środka. W środku stały już przygotowane rozkładane krzesła. Przed nimi znajdowało się niewielkie podium, a na nim mikrofon. Niektórzy już siedzieli, inni kręcili się jeszcze po księgarni, przeglądając książki i popijając wino. — Wow! Znasz autora tej książki? — spytałam. — Znam — Sebastian odparł niemal zawstydzony. —Ja nim jestem. — Co takiego?! Wyjął jedną książkę ze stosu leżącego na stole. Na okładce widniał napis: „Monogamista. Powieść Sebastiana Forbesa". — To ja napisałem, nie da się ukryć. Dzisiaj przeczytam na głos kilka fragmentów. Odwrócił książkę, pokazując mi zdjęcie autora na tylnej okładce — to samo zdjęcie, które zamieścił w internecie. — Naprawdę? — Bez dwóch zdań. — Nie mogę w to uwierzyć. Co ja wygadywałam? Tak naprawdę chodziło mi o to: „Nie mogę uwierzyć w to, że napisałeś tę książkę i zaprosiłeś mnie tutaj na swój wieczór autorski". — Szekspir to nie jest — zaśmiał się mój amant. — Raczej komedia romantyczna. Ale jestem z niej dumny. — Ale dlaczego... — zająknęłam się. — Dlaczego cię zaprosiłem? — dokończył za mnie. Kiedy przytaknęłam milcząco, Sebastian uśmiechnął się po raz drugi.
— Winisz faceta za to, że chce zaimponować kobiecie? Myślałem też, żeby zabrać cię na kolację do Paryża, ale ostatecznie się rozmyśliłem. Zbyt wystawne. Chciałam wymyślić coś równie flirciarskiego, ale zamiast tego pogrążyłam się w rozmyślaniach. „On mnie lubi!"— ta myśl odbierała mi zdolność racjonalnego rozumowania. Rozglądałam się więc tylko po sali. („On mnie lubi!") (Jest aktywnym pisarzem i lubi mnie!") -(„Mnie!") — Napijesz się czegoś? — Sebastian wyrwał mnie z odrętwienia. — Jasne, dzięki. — A tak przy okazji — powiedział, podając mi kieliszek z winem — chciałbym zachować to nasze pierwsze spotkanie w tajemnicy. Uśmiechnęłam się uprzejmie i zanurzyłam usta w winie. („O nie, wstydzi się mnie!") Chcąc się upewnić co do swoich wątpliwości, przypomniałam sobie pewną radę, którą przeczytałam kiedyś w kolorowym magazynie dla nastolatek. Poprosiłam go, by opowiedział mi coś o sobie. Kiedy to zrobiłam, odetchnęłam z ulgą. Sebastian Forbes nie spłoszył się moim pytaniem. Założył nogę na nogę i zaczął swoją opowieść. Okazało się, że pracuje jako copywriter w agencji reklamowej DBD, a książkę pisał w wolnym czasie przez ostatnie dwa lata. Jak sam przyznał, wiązało się to z całkowitą rezygnacją z życia towarzyskiego, w tym także z wizyt w klubach, na rzecz stukania w klawiaturę komputera. (Nie byłam pewna, czego powinnam zazdrościć mu bardziej — tego, że zamienił dubbing na literaturę, czy tego, że w ogóle bywał wcześniej w klubach). Sebastian nie był jednak przekonany, czyjego pisarstwo spodoba się ludziom. — Wymyśliłem historię, którą chciałem przekazać czytelnikom, i to wszystko — powiedział. — Wiem, że brzmi to wszystko trochę mało wiarygodnie, ale taka jest prawda. Po tym, jak znalazł agenta i zaczął proponować swój rękopis wydawcom, okazało się, że trafił na ostrą licytację — co w przy-
padku debiutanta jest raczej rzadkością. Dopiero gdy przebrnął przez mozolny proces redakcji książki, zdał sobie sprawę, jak wiele stracił z życia i — w tym miejscu zastrzygłam uszami — zapragnął, by było tak jak dawniej. Tym wyznaniem Sebastian wywołał we mnie hormonalną burzę. Jeszcze bardziej niezwykłe było to, z jaką łatwością przychodziła mi rozmowa z nim. Czułam się tak, jakbym plotkowała z przyjaciółką — z tą tylko różnicą, że na twarzy mojej nowej przystojnej „przyjaciółki" zdążyły się już pojawić pierwsze oznaki dwudniowego zarostu. — Denerwujesz się? — spytałam. — Trochę. Wciąż trudno mi w to uwierzyć. Poza tym, ma się tu zjawić recenzent „L.A.Times". — To mi wygląda na wielką szansę. — Co cię nie zabije, to cię wzmocni. Księgarnia powoli wypełniała się ludźmi; część z nich wzięła mnie chyba za gospodarza wieczoru. — Czuję się, jakbym stała między panem a panną młodą na ślubie — wyznałam speszona. —Jestem ci wdzięczny za odwrócenie ich uwagi, ale masz rację. Powinienem przywitać się z gośćmi. Pozwól, że przedstawię cię kilku osobom — Sebastian wziął mnie pod rękę, po czym zawahał się przez chwilę i zapytał: —June... masz jakieś przezwiska? — Mama mówi na mnie June Bug* . Brat zawsze ma w zanadrzu kilka ksyw, ale żadna z nich nie nadaje się do powtórzenia. Dlaczego pytasz? — Nie podobasz mi się jako June. Wolałbym coś bardziej dynamicznego. Powiedzmy, no nie wiem, J.J. Potem poprowadził mnie w stronę tłumu. — Chodź, J.J., razem stawimy czoło plutonowi egzekucyjnemu. Poznałam jego agenta i wydawcę — obaj uścisnęli mi dłoń, zapewniając, że „strasznie im miło mnie poznać", a nawet — co dziwniejsze — że „dokładnie tak mnie sobie wyobrażali". * Robak (przyp. tłum.).
Słyszałam, że ludzie z kręgów filmowych to banda pozerów. Może z branżą wydawniczą jest tak samo — dużo całowania się w tyłek i zapewniania o swojej dozgonnej przyjaźni. Byłam zaskoczona tym, jak wielu ludzi mi gratulowało. Sebastianowi — to rozumiem... ale mnie? Za trzecim razem, kiedy jakaś kobieta złapała mnie za rękę i powiedziała: — Sebastian, ty niegrzeczny chłopczyku... Dlaczego na tym palcu nic jeszcze nie widzę? — nie wytrzymałam. — O co tu, do diabła... -— Wybacz, że ci przerywam — Sebastian nie dał mi dokończyć. — Ale powinniśmy już chyba iść. Zaprowadził mnie do krzesła w pierwszym rzędzie. — Zarezerwowałem je dla ciebie — powiedział i pocałował mnie w policzek, po czym wszedł na podium. Sebastian przeczytał kilka urywków swojej książki, która wydała mi się całkiem niezła. Była to historia mężczyzny, który poznał miłość swojego życia w latach sześćdziesiątych na koncercie zespołu Peter, Paul & Mary; fabuła powieści towarzyszyła ich dalszym perypetiom miłosnym, których tłem był zmierzch muzyki folkowej. Powieść była trochę ekscentryczna, ale mądra zarazem — zwykłe, mogłoby się wydawać, romansidło, tyle że napisane z męskiego punktu widzenia. Po skończonej lekturze Sebastian odpowiedział jeszcze na pytania z widowni. Następnie przedstawił swojego agenta i wydawcę, których miałam już okazję poznać wcześniej, i podziękował im. Na koniec, zanim zszedł ze sceny, powiedział: — Na koniec chciałbym państwu przedstawić moją ukochanąJJ. Na sali rozległy się gromkie brawa, Sebastian poprosił mnie, żebym wstała, co też uczyniłam, machając rozentuzjazmowanym ludziom wokół. Byłam potwornie zmieszana i czułam, jak ze strachu żołądek podjeżdża mi do gardła. „Moja ukochana J-J-"? Wariat. Ten facet musiał być jakimś psychopatą. Dlaczego w ogóle pozwoliłam Susan otworzyć przede mną wirtualne wrota internetu? Wiadomo przecież, że roi się tam od wszelkiego rodzaju świrów.
Kiedy wyobrażałam już sobie siebie zamkniętą w jakiejś piwnicy z Sebastianem, który nie może się zdecydować, jaka część mojego ciała ma mu posłużyć do wyrobu płaszcza z ludzkiej skory facet, który występował w trakcie wieczoru autorskiego w charakterze konferansjera, ogłosił, że nastąpi teraz krótka przerwa, po której pan Forbes będzie podpisywał swoją książkę. Sebastian podszedł do mnie i tym razem pocałował mnie w czoło. — Jak wypadłem? — Doskonale! Ale wiesz co, muszę już iść. — Wychodzisz...? — Sebastian spuścił nos na kwintę. — Zapomniałam, że mam jutro ważne spotkanie — skłamałam bez mrugnięcia okiem. — Ale bardzo podobała mi się woja książka. Dziękuję za zaproszenie. — Nie możesz zostać jeszcze trochę? „Nie wykonuj żadnych gwałtownych ruchów, które mogłyby go rozwścieczyć" — pomyślałam. — Było naprawdę cudownie, ale na mnie już pora. — Daj mi kilka minut, proszę. Pozwól mi wyjaśnić — Sebastian błagał mnie żarliwie. Nawet jeśli był psychopatą, wciąż miał taką słodką twarz. Przeszliśmy za regał z książkami, skąd — miałam nadzieję — będzie słychać moje wołania o pomoc. — Recenzent z „L.A. Times" jeszcze nie dotarł. Mój wydawca mówi, że ma tu być lada chwila. Zostań chociaż do jego przyjścia. — Szczerzę mówiąc, Sebastianie, nie bardzo rozumiem, co się tu dzieje. — O co ci chodzi? — Wszyscy zachowują się tak, jakby mnie znali i bez przerwy mi gratulują. A potem ty przedstawiasz mnie jako swoją ukochana J.J — Ludzie mają prawo byc mili, nie uważasz? — Dziękuję, pójdę już. — Zaczekaj! — Sebastian wyszeptał, wyraźnie zdenerwowany, ściskając mnie za ramię. — Jest jeszcze coś. — Słucham? — Powiedziałem paru osobom, że jesteśmy zaręczeni.
— Zaręczeni?! Dlaczego?! — Pomyśl, jak by to wyglądało. Piszę o dozgonnej miłości mężczyzny i kobiety, a na wieczór autorski przychodzę sam jak palec. Nikt nie potraktowałby mnie serio. — Nie mogłeś zabrać którejś ze swoich przyjaciółek? Sebastian puścił moją rękę. — Nie chciałem być aż takim... krętaczem. Miałem nadzieję, że nie będziesz miała nic przeciwko, prasa to podchwyci i zanim ktokolwiek się połapie, moja książka znajdzie się na szczycie listy bestsellerów. — Nie bałeś się, że ktoś znajdzie w internecie twoje ogłoszenie? — Musiałem się liczyć z taką ewentualnością. — Sebastianie, życzę ci wszystkiego najlepszego. Naprawdę. Ale... — Żadnych „ale", proszę! Błagam cię! Jeszcze tylko godzinę, może trochę dłużej, udawaj moją narzeczoną. Proszę... wyświadcz mi tę przysługę jak koledze pisarzowi. Czuję się bardzo niezręcznie, prosząc cię o to, ale kiedy przeczytałem twój Ust i zobaczyłem zdjęcie, wydałaś mi się taka sympatyczna. — Nie czuję się z tym dobrze. Wybacz... — odwróciłam się do wyjścia. Sebastian oparł się o regał z książkami. — Myślisz, że jestem świrem, tak? — No... cóż... „Tak?!". — Czy to cię uspokoi, jeśli ci powiem, że — choć jesteś piękną kobietą — nie jesteś w moim typie. — Co takiego? — miałam już tego serdecznie dosyć. Nie dość, że psychopata, to jeszcze będzie mnie tu obrażał. — Chodzi ci o to, że jestem normalna na umyśle? — zadrwiłam. — Nie. Chodzi mi o to, że jesteś kobietą. Wpatrywałam się w niego z otwartymi ustami. Sebastian wzruszył ramionami, a mnie zaświeciła się lampka w głowie. — Ach, tak — wykrztusiłam. Nic dziwnego, że był taki przystojny. — Nie to, żebym się ukrywał. Ale to mój debiut literacki. Wolałem, by ludzie postrzegali mnie jako hetero. Tym bardziej,
że książka zbiera dobre recenzje. Gdyby dziennikarze dowiedzieli się, że jestem gejem, nieważne jak dobra byłaby to książka, juz zawsze przyklejono by jej łatkę romansidła napisanego przez homoseksualistę. A ja nie chcę, by tak ją zaszufladkowano. Wierz mi kiedy zdobędę już popularność, będzie mi wszystko jedno. Nieważne, co wtedy ludzie pomyślą. Będę rozdawał darmowe egzemplarze na Paradzie Równości. — Nie znam się specjalnie na książkach — powiedziałam, me wspominając na wszelki wypadek o Poradniku bezpiecznej jazdy dla użytkowników samochodów firmowych, którego byłam autorką. — Ale czy nie jest czasem tak, że powinno się pisać tylko o tym, o czym się wie? Dlaczego nie napisałeś książki o związkach homoseksualnych? — Mylisz się. Ja znam tę historię. To opowieść o miłości moich rodziców — nie tylko o uczuciu, które ich łączyło, ale także o problemie uzależnienia od narkotyków, o zdradach i innych poniżających sprawach, o których nigdy nie mieli odwagi nikomu powiedzieć. Teraz nie żyją. Napisałem tę książkę ku ich pamięci, ale gdybym opublikował ją, nie zmieniając nazwisk głównych bohaterów, moi starzy przewróciliby się teraz w grobie. No i masz babo placek. Jak mogłabym odmówić pomocy facetowi, który uhonorował w ten sposób swoich zmarłych rodziców, opisując historię ich miłości? — Niech to diabli... Sebastian odetchnął z ulgą. — Siądź przy mnie, kiedy będę podpisywał książkę. Zapomnij o estrogenie. Nic więcej. — Dobrze — wysapałam. — Ale lepiej, żebyś naprawdę był gejem. - Daj spokój. Widziałaś kiedyś hetero w tak drogich butach? Przy kolacji poznałam całą prawdę. J.J. był partnerem Sebastiana, któremu zadedykował tę książkę, a który — podobnie jak wszyscy jego homoseksualni przyjaciele — zbojkotował wieczór autorski. Nie potrafili pogodzić się z tym, że Sebastian napisał
książkę o „normalnej" miłości. Na ratunek przyszła mu za to jego koleżanka, łotewska modelka Mjorka, która marzyła o zostaniu aktorką. Mjorka zgodziła się odegrać rolę narzeczonej Sebastiana. Ale w ostatniej chwili dostała propozycję sesji zdjęciowej i wyleciała do Boliwii. W akcie desperacji Sebastian zamieścił swój anons w internetowych portalu randkowym. A ja dałam się złapać na haczyk jak płotka. — Prawdopodobnie JJ. rzucił mnie na zawsze — rozpaczał Sebastian. — Może przesunę swój profil do sekcji dla gejów. A tak w ogóle, co sądzisz o umawianiu się przez internet? Opowiedziałam mu o liście Marissy i postanowiłam, że tu, w tej chwili wykreślę przy nim punkt „Pójść na randkę w ciemno". Koniec końców, dzięki Sebastianowi uznałam, że jednak było warto. Zareagowałam tak entuzjastycznie, że do naszego stolika podeszła kelnerka i spytała, czy szampan nam odpowiada. Rozdział piąty Rose Morales obdarzyła mnie uważnym spojrzeniem zza .okularów w grubych, czerwonych oprawkach. — A więc — spytała, układając na dzielącym nas biurku stertę papierów — dlaczego chcesz zostać „starszą siostrą"? — Uwielbiam dzieci i uważam, że mogę im sporo zaoferować — odpowiedziałam, zgodnie z tym, co sobie przygotowałam na dziesięć minut przed wejściem na rozmowę w biurze organizacji „Starsza Siostra". — Od zawsze marzę o tym, by być mentorem dziewczynki — dzielić się z nią całą moją wiedzą. Rose pokiwała głową. Wyglądało na to, że kupiła moją wersję. Jako dyrektor kalifornijskiego programu „Starsza Siostra", odpowiadała osobiście za wywiady z kandydatami do pracy z dziećmi — eliminując zawczasu wszelkiej maści pedofilów i innych odmieńców, którzy znaleźli się tu z nieczystych pobudek. Kiedy tłumaczyła mi szczegóły dotyczące obowiązków wynikających z bycia „starszą siostrą", ja siedziałam zadowolona z siebie, gra-
tulując sobie doskonałego planu. Susan powiedziała mi, że nie dam rady wypełnić punktu „Zmienić czyjeś życie" w trakcie przerwy obiadowej. Tymczasem ja właśnie siedziałam tu we wtorkowe południe i realizowałam to zadanie z listy. A przynajmniej byłam na najlepszej drodze. Wpadłam na ten pomysł jakiś tydzień temu, wracając autobusem z pracy do domu. Gapiłam się przez okno, słuchając na iPodzie Whitney Houston — po cichu, tak żeby siedzący obok mnie gość o aparycji hipisa nie słyszał — kiedy nagle zauważyłam billboard promujący program „Starsza Siostra". Napis bił po oczach olbrzymich rozmiarów literami: „Zmień czyjeś życie — zostań «starszą siostrą*!". To się nazywa znak z nieba — dosłownie. Wypełniłam aplikację w internecie, gdy tylko wróciłam do domu. No dobra, wcześniej zjadłam obiad i przejrzałam okulary słoneczne na eBay-u. Mimo wszystko szybkość, z jaką wcieliłam swój plan w życie, zaskoczyła mnie samą. Tym bardziej, że zmiana czyjegoś życia wydawała mi się najtrudniejszym zadaniem z listy Marissy. Byłam pewna, że pochłonie mi to mnóstwo czasu. Wytrwałość. Słowo, które na ogół nie funkcjonowało w moim życiu — najczęściej unikałam trudnych wyzwań albo przeciągałam je tak długo, aż było za późno na stawienie im czoła. Do teraz. Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli — a Rose wydawała się być pod wrażeniem mojego pisarskiego doświadczenia, mimo iż chodziło jedynie o broszury — wkrótce będę miała swoją „młodszą siostrę". Perspektywa małego, słodkiego, piegowatego kawałka gliny, który tylko czeka, by go ugnieść i uformować, przyprawiała mnie o zawrót głowy. Będę kupować jej balony i zabierać na przejażdżkę kucykiem. Ona będzie wpatrywać się we mnie i trzymać swoją małą dłoń w mojej. A potem powie: „O rany, jesteś nawet fajniejsza niż moja mama". To prawda, faktyczne powody, dla których zgłosiłam się na ochotnika do tego programu, nie były szlachetne. Bardziej zależało mi na dokonaniu zmiany w czyimś życiu niż na związaniu się z tą osobą. Ale gdy tak słuchałam, jak Rose mówi o wielkiej roli i odpowiedzialności, jaką jesteśmy winni następnym po
koleniom, przypomniałam sobie, że przecież ja naprawdę wierzę w to, że dzieci są naszą przyszłością. Ze trzeba je wychowywać. Pozwolić im wziąć sprawy... —Jak często chcesz się widywać z twoją „młodszą siostrą"? — Rose przerwała moje rozmyślania. —Jak często? — Tak. Większość ludzi odwiedza je raz w tygodniu. Albo co drugi tydzień. — Co tydzień — powiedziałam, zaskoczona, że to jedyna rzecz, o jaką pytają. Dlaczego nie pomyślałam o tym wcześniej? Dlaczego inni tego nie robią? — Zdecydowanie co tydzień — powtórzyłam, a po chwili dodałam podekscytowana: — Będzie świetnie! Zabiorę dziewczynkę na zakupy, wybierzemy wspólnie jakieś ładne ubranka i... — Nie popieramy tego rodzaju ekstrawagancji — Rose zbeształa mnie. — Nie chcemy rozpuszczać dzieciaków, tylko dawać im dobry przykład. Sugerujemy wspólne uprawianie sportu, wyjścia na plażę i do muzeów. Nawet gotowanie razem może przynieść wiele radości i nauczyć czegoś dobrego obydwie strony. — Oczywiście — przytaknęłam, czerwieniąc się. Teraz już wiem, dlaczego ludzie nie decydują się na coś takiego. Boją się, że nie zostaną zaakceptowani — co innego nie dostać wymarzonej pracy, a co innego nie załapać się nawet na wolontariat. To poniżające. Jak wielkim nieudacznikiem trzeba być, żeby odejść stąd z kwitkiem? Nie zamierzałam się o tym przekonywać. Termin 12 lipca zbliżał się nieubłaganie. Jeśli nie dostanę swojej szansy w postaci „młodszej siostry", drugi znak z nieba może mi się już nie przytrafić. Żadnych billboardów, żadnych wskazówek. Rose musiała wyczuć mój niepokój, bo powiedziała pojednawczym tonem: — Nie mam nic przeciwko drobnym zakupom. Następnie uprzedziła mnie, że muszą sprawdzić moje referencje i przeprowadzić rutynowy wywiad środowiskowy, który potwierdzi moje predyspozycje do tej pracy. Zwykle trwa to kilka dni. — Jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli, niedługo znajdziemy ci kogoś — zakończyła, pakując moje dokumenty do tecz-
ki. — Chcesz jeszcze coś dodać albo o coś spytać, zanim się pożegnamy? Pomyślałam o pięciu miesiącach, jakie mi zostały.To niewiele czasu, by zmienić czyjeś życie. Ale więcej nie miałam. — Chyba tylko to, że nie mogę się już doczekać, kiedy zaczniemy — powiedziałam z zapałem. 14 lutego. Dzień zaczął się od kwaśno-gorzkiej refleksji — dzisiaj są walentynki. Zanim zdążyłam' zmienić piżamę, było jeszcze gorzej. Weszłam na wagę i odkryłam, że przytyłam o trzy kilogramy. Nie potrzebowałam Lindy ani jej arkusza kalkulacyjnego w laptopie, żeby uświadomić sobie, co to znaczy. A znaczyło to, że odzyskałam połowę tego, co straciłam — i że każdy kolejny kilogram oznaczał jeszcze większy tyłek. — Nie dla mnie czekoladki — westchnęłam ciężko. — Koniec z przegryzaniem ciasteczek w kształcie serduszek, które dzisiaj ludzie przyniosą do biura. Koniec ze świętowaniem w ulubiony sposób: zabijaniem samotności i wyrzutów sumienia, pochłaniając masowe ilości cukru. Nie teraz, kiedy zobaczyłam, ile ważę. I jeszcze raz... Schyliłam się i podniosłam z podłogi wagę łazienkową. A potem zdecydowanym ruchem umieściłam ją prosto w koszu na śmieci. Punkt 17: „Wyrzucić wagę łazienkową". „Marissa była prawdziwym geniuszem"— pomyślałam, rozbijając na patelni jajko na śniadanie w ramach zadośćuczynienia za zbrodnie zaniedbania, które wyrządzę później mojemu poziomowi cukru we krwi. Pozbycie się wagi pachniało wyzwoleniem. Chętnie postąpiłabym tak samo z majtkami wyszczuplającymi, gdyby nie ta niebieska sukienka, w której wyglądałam bez nich grubo. Tuż po lunchu — na który, wiedziona wyrzutami sumienia, zjadłam wyłącznie sałatkę z kurczakiem — wpadłam do gabinetu Susan. — Nasze ustalenia pozostają aktualne? Mam się dziś wieczorem zająć bliźniakami?
Susan wyjrzała zza ogromnego bukietu kwiatów, który bardziej przypominał zarośla. To od jej męża, Chasea. Jak szaleć, to szaleć. —Jeśli nie masz nic przeciwko — będę ci dozgonnie wdzięczna. Zarezerwowaliśmy stolik u Nica. Dzieciakami miała się zająć teściowa, ale przedwczoraj miała jakiś zabieg chirurgiczny stopy. Nie miałabym sumienia po dwóch dniach kazać jej biegać za dwoma pięciolatkami. — Żaden problem — zapewniłam ją. Wiedziałam, że ten dzień wiele dla nich znaczy — Susan i Chase poznali się w walentynki. To było na studiach, kiedy 14 lutego upijałyśmy się we dwójkę w barze, by zapomnieć, że nie mamy facetów. W pewnym momencie jakiś pijany mężczyzna o rozmiarach czołgu wpadł na Susan, oblewając ją drinkiem. I poczłapał dalej bez słowa przeprosin. Chase — który mierzył wtedy ponad 180 cm i ważył około 60 kilogramów — rzucił się w pościg za gburem. Gdy go dopadł, odwrócił się w naszą stronę i spytał: — Czy mam mu skopać tyłek? Patrzyłyśmy na niego przez chwilę jak zamurowane, aż w końcu Chase powiedział: — żartowałem. Gość zgniótłby mnie jak pluskwę. Susan zadurzyła się w nim od razu bez pamięci, a ja z przyjemnością dodam jeszcze, że od tego czasu Chase nabrał ładnego ciałka. Susan i Chase mieszkają kilka kilometrów ode mnie w Brentwood, w parterowym domu z trzema sypialniami w stylu rancho, który kupili za grosze na licytacji, a który — dzięki absurdalnym prawom rządzącym kalifornijskim rynkiem nieruchomości — został niedawno wyceniony na ponad milion dolarów. Ja nazywam ich dom pałacem, chociaż ma „zaledwie" pięćset metrów kwadratowych. W pałacu zameldowałam się o siódmej wieczorem. Susan zdążyła już nakarmić i wykąpać chłopców — C.J. i Joeya — i przebrać ich w piżamy. — Czołem, bestie! — przywitałam się z nimi w salonie, gdzie bawili się klockami lego. C.J. i Joey — identyczne, jednojajowe bliźniaki — byli szczupli i mieli ciemną karnację, tak jak ich ojciec. Jedynym znakiem
rozpoznawczym, dzięki któremu mogłam ich rozróżnić, była blizna, która została Joeyowi po upadku ze stołu, kiedy był niemowlakiem. Gdy mnie zobaczyli, Joey zapiszczał, podekscytowany: — Co to jest?! Niosłam pod pachą wielkie pudło, które widocznie wzięli za jakiś prezent. Szybko jednak wrócili do klocków, kiedy pokazałam im, że w pudle są tylko pamiętniki Marissy. — Pomyślałam, że może dzisiaj będę miała okazję je przejrzeć — wyjaśniłam Susan i Chasebwi, którzy wkładali już płaszcze w holu. — Powodzenia... Mam nadzieję, że znajdziesz to, czego szukasz. I jeszcze raz dzięki za poświęcenie — powiedziała Susan. — Nie będziemy późno. — Na pewno nie później niż o dwudziestej drugiej — dodał Chase. — Mam nadzieję, że dziś wieczorem dostanę od Susan tradycyjny walentynkowy prezent. Susan uśmiechnęła się. — Przynajmniej będę miała z głowy ten obowiązek do Wielkanocy. — Do tego czasu wszystkie sprężyny w łóżku będą już do wymiany — parsknął śmiechem Chase, zabierając klucze i otwierając drzwi wejściowe. — Poza tym, nie zapominaj, że po drodze mamy jeszcze urodziny Jerzego Waszyngtona*. — Zamknijcie się i przestańcie wreszcie chwalić swoim udanym życiem erotycznym! — warknęłam, kiedy Susan i Chase żegnali się z dziećmi. Kiedy wyszli, odgrzałam sobie pizzę, a potem zrobiłam to co zwykle, kiedy pilnowałam chłopców: pozwoliłam im szaleć. Wolno im było wyciągać wszystkie możliwe zabawki i gry, i nie musieli sprzątać starych zabawek, zanim zabrali się za nowe. Mogli jeść, cokolwiek zechcieli. Taka anarchia wydawała mi się w porządku, biorąc pod uwagę, że nieczęsto zdarzało mi się zastępować nianię. Być może właśnie dlatego. * Narodowe święto, upamiętniające pierwszego prezydenta USA, obchodzone w trzeci poniedziałek lutego (przyp. tłum.).
Raz tylko w ciągu całego wieczoru zwróciłam im uwagę, kiedy zauważyłam, że zostawili otwarte drzwi do klatki ze świnką morską. Ciotka June — tak miała na imię świnka, zgadnijcie, na czyją cześć (Susan zarzeka się, że jest to wyraz sympatii chłopców do mnie, ale skłonna jestem podejrzewać, że ona sama maczała w tym palce). — Zawsze zostawiamy otwartą klatkę — wyjaśnił mi C.J., kiedy pokazałam mu uchylone drzwiczki. — I ona nie ucieknie? — Nie. Joey przyniósł z lodówki pęczek pietruszki, by mi udowodnić, że ma rację. Nawet kiedy podsuwał śwince jedzenie pod nos, nie ruszyła się ze swojego posłanka, tylko cicho zapiszczała. Chłopiec wrzucił pietruszkę do środka. — Prosiliśmy o psa — powiedział ze złością. Dopiero po dwudziestej pierwszej chłopcy w końcu dali za wygraną i zasnęli na dywanie. Po cichu, przekraczając na palcach nieruchomo leżącego C.J., wzięłam ze stołu pudło z pamiętnikami. Mimo iż było to dla mnie dość bolesne doświadczenie, przekartkowałam po kolei wszystkie zeszyty w poszukiwaniu tajemniczego Buddy'ego Fitcha. Ani śladu. W ogóle nie padło nigdzie takie nazwisko. A więc na pewno nie był to kolega z klasy Marissy. Chociaż oznaczało to dalsze poszukiwania, mimo wszystko odetchnęłam z ulgą. Dość już naoglądałam się filmów w rodzaju Belfra, w których nauczyciel w liceum musi stawiać czoła śmiertelnie niebezpiecznej bandzie rozwydrzonych nastolatków. Nakreśliłam więc kilka innych scenariuszy, w których było ewentualnie miejsce dla Buddy'ego Fitcha. W większości przypadku występował jako pierwowzór Steffa — największego snoba i chuligana z serialu Pretty in Pink. Chłopca, który dostawał słodycze za naśmiewanie się z grubej Marissy. A trzeba przyznać, że Marissa naprawdę była gruba. Biedna dziewczyna. Świadectwem jej tragedii były jej pamiętniki — zaczynając od gimnazjum, kiedy faktycznie zaczęła przybierać na wadze, i z każdym kolejnym rokiem wyglądała coraz gorzej. Jak
gdyby nie do końca zdając sobie z tego sprawę, Marissa udzielała się, gdzie tylko się dało: w szkolnej orkiestrze dętej, w chórze i klubie szachowym. Brakowało jej tylko kartki z napisem „Kopnij mnie w dupę", przypiętej na stałe do pleców. Jednak na ostatnim zdjęciu z liceum Marissa pięknie się uśmiecha — i z tym uśmiechem jest jej wyjątkowo do twarzy. Może po cichu myślała sobie: „Boże, jak dobrze, że to już koniec!". A może — kto wie — naprawdę podobało jej się w szkole? Ja, będąc w jej wieku, świetnie się bawiłam. Dopiero kiedy z dyplomem w ręku znalazłam się na progu dorosłego życia, zdałam sobie sprawę, jaka jestem beznadziejna. Jedno było pewne: muszę przeprowadzić poważne śledztwo, jeśli chcę się dowiedzieć, kim naprawdę jest Buddy Fitch. A muszę to zrobić, żeby wiedzieć, jaka zapłata mu się należy. Musiałam poważnie zabrać się do roboty. Czas uciekał, a ja zrealizowałam do tej pory zaledwie cztery z dwudziestu zadań (z początku chciałam uznać też piąte, ale kiedy wspomniałam Brie o tym, jak podzieliłam się swoim pomysłem na zebraniu z Lizbeth, ta parsknęła śmiechem: — To nazywasz „wymyśleniem czegoś sensownego"?; dlatego odpuściłam sobie ten punkt i nie skreśliłam go z listy). Odłożyłam na bok ostatni pamiętnik i wyciągnęłam listę z torebki. 20 rzeczy do zrobienia przed 25. urodzinami 1. Zrzucić50 kilogramów 2. Pocałować nieznajomego 3. Zmienić czyjeś życie 4. Założyć seksowne buty 5. Przebiec 5 kilometrów 6. Wyjść z domu bez stanika 7. Odegrać się na Buddy m Fitchu 8. Zostać najgorętszą laską w Oazie 9. Pokazać się w telewizji 10. Przelecieć się helikopterem 11. Wymyślić coś sensownego w pracy
12. Spróbować jazdy na desce surfingowej 13. Zjeśćlody w miejscu publicznym 14. Umówić się na randkę w ciemno 15. Zabrać mamę i babcię na koncert Waynea Newtona 16. Pójść na masaż 17. Wyrzucić wagę łazienkową 18. Obejrzeć wschód słońca 19. Okazać bratu wdzięczność 20. Przeznaczyć znaczną sumę na cele charytatywne Jakoś udało mi się zacząć, ale miałam jeszcze tyle do zrobienia. Jeśli ma mi się udać, muszę nad tym mocno przysiąść i skupić się. W przyszły wtorek wykonam zadanie nr 6: „Wyjść z domu bez stanika". Większość zespołu będzie wtedy na targach. Przez cały dzień mam szansę nie spotkać w biurze żywego ducha. Być może to było nie fair, tak sobie ułatwiać zadanie, ale nie zamierzałam się nad tym zastanawiać — chciałam osiągnąć cel możliwie najprostszymi środkami. Ubierając się do pracy we wtorek rano, nie potrafiłam oprzeć się wrażeniu, że to zadanie jest wyjątkowo niesprawiedliwe i niewdzięczne. Marissa była — jakby to dyplomatycznie powiedzieć — mniej hojnie obdarzona przez naturę. Po prostu płaska jak deska, nie przebierając w słowach. Co najwyżej miseczka A. Nie to, żebym gapiła się jakoś szczególnie na jej biust, ale takją zapamiętałam. Dlatego ceremonialne pozbycie się biustonosza w jej przypadku było tym samym, co zrzucenie wagi: uwolnieniem. W moim przypadku natomiast graniczyło to z obscenicznością. Moje piersi nie są wcale monstrualnych kształtów — normalna miseczka C, w zależności od modelu biustonosza czasem D. Jak na standardy Los Angeles, to nic specjalnego. Problem polegał jednak na tym, że — w odróżnieniu od większości tutejszych kobiet — moje piersi są naturalne. A to oznacza, że się poruszają. Podskakują, kręcą na boki, żyją własnym życiem. Aby uniknąć potencjalnych szkód, przekopałam szafę w poszukiwaniu czegoś wyjątkowo konserwatywnego. Ostatecznie
zdecydowałam się na szarą bluzkę narzuconą niedbale na czarne, luźne spodnie. Tak ubrana, stanęłam przed lustrem i podskoczyłam parę razy w miejscu. Dobry Boże. Równie dobrze mogłabym od razu zatańczyć na rurze. Zdjęłam bluzkę, włożyłam pod spód czarny rozciągliwy pulower i zapięłam bluzkę ponownie. I znów zaczęłam podskakiwać. Teraz lepiej. Biuro, tak jak się spodziewałam, świeciło pustkami. Przez cały ranek wypełniałam zaległe papiery i właśnie miałam zejść do kuchni po sałatkę, którą przyniosłam sobie na obiad, kiedy raptem zadzwonił telefon. To była Rose Morales z programu „Starsza Siostra". — Mam dla ciebie wspaniałe wieści — w słuchawce usłyszałam wybuch radości. — Rzadko udaje nam się znaleźć kogoś tak szybko, ale mam dla ciebie idealną dziewczynkę. Pamiętam, że chciałaś zacząć praktycznie od zaraz. — Pewnie! — Na imię ma Deedee i jest prawdziwą laleczką. Jestem pewna, że będziesz nią zachwycona. Od razu pomyślałam o tobie, ponieważ marzeniem Deedee jest zostać kiedyś pisarką. Czy to nie cudowne? Pomyślmy... — kontynuowała Rose — co jeszcze mogłabym ci o niej powiedzieć? W połowie, od strony matki, jest Latynoską. Ojciec zostawił ich, kiedy była jeszcze mała. Mieszka niedaleko ciebie, w rejonie Mar Vista i jest uczennicą pierwszej klasy... — Uczennicą? — zdziwiłam się. — Ile ma lat? — Czternaście. Poczułam ssanie w żołądku. Jak mam urobić i wychować nastolatkę? W tym wieku glina jest już zazwyczaj mocno uformowana. Nie potrafiłam ukryć rozczarowania. — Miałam nadzieję na kogoś... młodszego. Rose zamilkła na chwilę, a potem powiedziała: — To jeszcze dziecko. W dodatku, dobre dziecko. Jej matka jest niewidoma. Deedee pomaga jej i swojemu młodszemu braciszkowi. Pomyśleliśmy, że należy jej się trochę rozrywki.
— Chodzi o to, że... czternaście lat? Co ja będę robić z czternastolatką? — Możesz zabierać ją do kina. Uczyć makijażu. Jeździć z nią na rolkach, które tak uwielbiasz — kiedy to powiedziała, przypomniałam sobie, że wpisałam coś takiego do mojej aplikacji. — Może się okazać, że łatwiej znajdziesz wspólny język z nastolatką niż z małą dziewczynką — przekonywała mnie dalej Rose. Kiedy nie odpowiedziałam, dodała: — Nie chcę cię do niczego zmuszać. — Rozumiem. — To słodka dziewczyna, której dobrze by to zrobiło. — Czy mogę to przemyśleć? — Naturalnie. Jeśli ta osoba ci nie odpowiada, możemy poszukać ci kogoś innego. Chociaż, jeśli mam być szczera, nie wiem, kiedy nam się to uda. Na ogół staramy się być bardziej rygorystyczni, jeśli chodzi o młodsze dziewczynki i szukamy im towarzystwa w obrębie ich grup etnicznych. To może potrwać kilka miesięcy. Ale najważniejsze jest, żebyś czuła autentyczną więź ze swoją „młodszą siostrą". Więc może warto zaczekać. Kilka miesięcy? Nie miałam kilku miesięcy! —- Domyślam się, jak wielką odpowiedzialnością musi być opieka nad niewidomą matką — powiedziałam do Rose. — Deedee ma zupełnie inne problemy niż większość jej rówieśniczek i jest przez to dojrzalsza od nich — przytaknęła Rose. — Ale nie brak jej młodzieńczej ikry. Po czym spytała: — Przypomnij mi, ile masz lat? — Trzydzieści cztery. — Powinnaś przemyśleć jeszcze jedną rzecz. Przypuszczam, że zamierzasz wkrótce założyć własną rodzinę... — Starałam się nie parsknąć do słuchawki, słysząc te słowa. — Czy potrafisz pogodzić potrzeby „młodszej siostry" z potrzebami własnych dzieci? To bardzo przykre, jak wiele dziewczynek jest odstawianych na boczny tor. Z drugiej strony, Deedee jest już nastolatką — będzie potrzebowała wsparcia najwyżej kilka lat. Kilka minut później odłożyłam słuchawkę. Zdecydowałam się podjąć kolejny krok, którym była wizyta u Deedee i jej mat-
ki, w towarzystwie Rose Morales. W ten sposób będziemy mogły lepiej się poznać, jeszcze bez żadnych zobowiązań. Minęła pierwsza po południu, kiedy wróciłam z lunchu, przeklinając w duchu pomysł z wpisaniem jazdy na rolkach do aplikacji. W rubryce „Hobby" było tyle wolnego miejsca. Nie chciałam zostawić jej zupełnie pustej. Pogrążyłam się w rozmyślaniach do tego stopnia, że nie usłyszałam za plecami nadbiegającego Bubby. Bubba był czarnym labradorem prezesa, który czasem przyprowadzał go do biura. Natychmiast wsadził mi łeb między nogi, w geście poufałości. Zupełnie jak jego pan. A to, na moje nieszczęście, oznaczało tylko jedno — Lou Bigwood był w pobliżu. — Cześć, Bubba! — wymamrotałam, próbując odsunąć od siebie pysk psa, tak aby pomyślał, że to tylko przyjacielskie pieszczoty, a nie prawdziwe „pieszczoty", które zwiastowało jego pojawienie się. Bubba najwyraźniej nie oglądał instruktażowego filmu na temat napastowania seksualnego w miejscu pracy, ponieważ nic sobie nie robił z moich rozpaczliwych prób odepchnięcia go jak najdalej od siebie — wręcz przeciwnie, to go jeszcze bardziej nakręcało. Rzucił się na mnie, przyciskając mnie do ściany. Próbowałam za wszelką cenę utrzymać równowagę, broniąc się jednocześnie przed jego radosnymi podskokami. — Bubba! — usłyszałam głos Bigwooda. — Do nogi, piesku. Przez cały okres trwania mojej pseudokariery w L.A. Rideshare widywałam prezesa jedynie podczas ogólnofirmowych spotkań z pracownikami. W korporacyjnej hierarchii zajmowałam zbyt niską pozycję, by mieć z nim bezpośredni kontakt. Bigwood był grubo po pięćdziesiątce — szpakowaty na skroniach, lecz nadal krzepki i czerstwy. Równie dobrze mógłby być kapitanem statku dalekomorskiego, co szefem dużej spółki handlowej. — Dzień dobry, panie Bigwood. Lou złapał psa za obrożę i otaksował mnie wzrokiem od stóp do głów. — Masz na imię June, prawda? — Tak.
—Jak ci idzie z tymi... publikacjami? — W porządku. Świetnie, dziękuję. Miałam zamiar życzyć mu miłego dnia i oddalić się w pośpiechu, ale prezes wpatrywał się we mnie z zainteresowaniem, pocierając policzek dłonią —jak to mają w zwyczaju robić ludzie, którzy udają głęboko zamyślonych. — Jesteś jakaś inna. Coś się w tobie zmieniło — powiedział. — Tylko co? — Słucham? — zdziwiłam się. — Może chodzi o fryzurę? Zmieniałaś ją ostatnio? Mam trzy córki, dlatego z reguły zauważam takie rzeczy. Potrząsnęłam głową. — A tak przy okazji, dobra robota z tym raportem rocznym — pochwalił mnie Bigwood. Byłam tak zaskoczona, że w ogóle zauważył moją pracę, że jedyne, co udało mi się z siebie wykrztusić, to: „dziękuję". Staliśmy jeszcze przez dłuższą chwilę w korytarzu, ględząc o pomysłach na przyszłe broszury. Nikt nie nadchodził mi z odsieczą. Byłam pewna, że Lou rozmawia ze mną wyłącznie z nudów, tymczasem on sprawiał wrażenie autentycznie zainteresowanego tym, czym się aktualnie zajmuję. Zastanawiałam się, czy zauważył moje sutki prześwitujące mi przez bluzkę. W przejściu było dosyć chłodno — klimatyzacja celowo została ustawiona na niższą temperaturę, żeby stymulować nasze szare komórki. Sterczące brodawki były efektem ubocznym. Starałam się więc za wszelką cenę poskromić swoje piersi siłą woli. Bubba skoczył na mnie po raz kolejny, popychając mnie na ścianę. Bigwood pstryknął palcami. — Już wiem! Masz buty na płaskiej podeszwie i przez to wyglądasz na niższą niż w rzeczywistości. Fakt, iż zawsze noszę buty bez obcasów, pominę litościwym milczeniem. Przytaknęłam więc na wszelki wypadek. — No widzisz! — prezes aż pokraśniał z dumy. — Mówiłem ci, że mam nosa do takich rzeczy. To mówiąc, przeniósł wzrok gdzieś za moje plecy i nagle na jego twarzy odmalował się niepokój.
— Czy ten zegar dobrze chodzi? Odwróciłam się. Była trzynasta piętnaście. — Śpieszy może minutę albo dwie, nie więcej. — June, potrzebuję twojej pomocy — powiedział pośpiesznie Bigwood. — Za pół godziny mam spotkanie w Long Beach. Nie mogę się spóźnić. Chcę, żebyś mnie tam podrzuciła — pojedziemy specjalnym pasem dla firmówek. Po czym obrócił się na pięcie i zanim zdążyłam wykrztusić z siebie słowo, pobiegł schodami w dół. Bubba natychmiast rzucił się w pogoń za swym panem. — Za dwie minuty przy windach! — usłyszałam jego głos z oddali. I niech mi ktoś powie, że o powodzeniu w pracy decydują względy merytoryczne. Po drodze, kiedy rozsiedliśmy się już wygodnie w jego kabriolecie, Bigwood wyjawił mi cel swojego spotkania. Chciał pozyskać firmę S.C. Electric jako naszego sponsora. — Nie będzie łatwo — powiedział. — To skąpe kutasy, ale zrobię wszystko, żeby wycisnąć z nich trochę forsy. Przed wyjściem z biura zdążyłam jeszcze zabrać z biurka laptop, który teraz nerwowo przyciskałam do piersi. Dlaczego nie wzięłam z domu „awaryjnego" biustonosza? Sytuacja bez dwóch zdań była awaryjna. Zadanie mogłam wypełnić kiedykolwiek. Pędziliśmy oddzielnym pasem z prędkością przekraczającą często sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. — Popatrz na to! — Bigwood wskazał głową na pozostałe pasy ruchu. Nawet w środku dnia były kompletnie zakorkowane. — Robimy naprawdę dobrą robotę! Nie do końca się z nim zgadzałam. W końcu dojechaliśmy szczęśliwie na miejsce i zaparkowaliśmy przez biurem S.C. Electric. Bigwood zaprowadził mnie do środka. Byłam przekonana, że każe mi zaczekać w holu, ale on 'nalegał, bym mu towarzyszyła na spotkaniu. — W ten sposób zdobywa się doświadczenie — powiedział do mnie ojcowskim tonem, którym zapewne zwracał się do swych córek.
W sali konferencyjnej czekałyjuż na nas dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Bigwood przedstawił mnie jako swoją asystentkę do spraw marketingu. Wreszcie choć przez chwilę mogłam poczuć się jak Lizbeth. Potem przeszliśmy do interesów i mój szef zaczął mętnie tłumaczyć ludziom z S.C. Electric, dlaczego powinni dać nam pieniądze. Nasza oferta, choć została ostatecznie zaprezentowana w zgrabny i atrakcyjny sposób, była jednak z góry skazana na porażkę. Potem jednak nieoczekiwanie nadszedł mój moment. Dziś nie potrafię już sobie przypomnieć, czy Bigwood dał mi możliwość wykazania się przed potencjalnym partnerem biznesowym, czy też — zdając sobie sprawę ze swojego beznadziejnego położenia — postanowił pociągnąć mnie na dno za sobą. Przedstawiciele S.C. Electric odpowiedzieli z rozbrajającą szczerością, że nie mogą nas sponsorować, bo nie mają na to środków. Bigwood podziękował im i kiedy już myślałam, że się pożegnamy, nieoczekiwanie powiedział: — June, może chciałabyś coś dodać? W prawdziwym życiu — to znaczy w poprzednim wcieleniu June Parker, w którym w ogóle by mnie tu nie było, bo nie wpadłabym w oko Lou Bigwoodowi i jego labradorowi Bubbie, machając przed nimi cyckami bez stanika — powiedziałabym: — Dziękuję, nie mam nic do powiedzenia. Zamiast tego rozłożyłam na biurku laptop, który kurczowo ściskałam przez cały ten czas. Lizbeth nigdy nie wysłucha do końca żadnego z moich pomysłów. To moja szansa. Jeśli ją zmarnuję, cóż mi pozostanie? Po pierwsze, prawdopodobnie już nie spotkam tych ludzi. Po drugie, nawet jeśli się skompromituję, mój szef— który przed chwilą zrobił to samo — nie będzie miał prawa winić mnie za fiasko negocjacji. — Mam pewien pomysł na to, w jaki sposób mogliby państwo zostać naszymi partnerami, nie inwestując w to znacznych środków — powiedziałam, próbując zapanować nad drżeniem głosu. — To tak na dobry początek. Kiedy przekonacie się państwo co do naszej wiarygodności, jestem przekonana, że będziemy mogli kontynuować naszą współpracę na wyższym szczeblu.
Potem przedstawiłam im od A do Z mój projekt z rozdawaniem darmowego paliwa. Byłam tak skoncentrowana na tym, co mówiłam, że w ogóle zapomniałam o krępującym braku bielizny. Nie miałam ze sobą żadnych wykresów ani prezentacji, więc musiałam skupić całą uwagę słuchaczy na sobie. Dlatego przemawiałam do nich w tonie, jakiego nie powstydziłby się prezenter kanału Reality TV. Nakreśliłam przed nimi liryczny obraz kierowców krzyczących z radości na wieść o tym, że dostali darmowy bak benzyny — podkreślałam przy tym, z jaką żarliwością dziękują za to wyróżnienie hojnemu sponsorowi, może nawet wycierają ukradkiem łzy wdzięczności. Zupełnie jak w telewizji. A wszystko to za naprawdę niewielkie pieniądze — powiedzmy, kilka tysięcy dolarów? Ludziom z S.C. Electric bardzo się ten pomysł spodobał — byłam gwiazdą spotkania! I chociaż nie podjęli decyzji od razu — muszą ją najpierw skonsultować z osobami bardziej kompetentnymi w tej sprawie — zapewnili nas, że zrobią, co w ich mocy, żeby ten projekt doszedł do skutku. Kiedy wracaliśmy do samochodu, Lou Bigwood mocno ścisnął mnie za ramię i powiedział: — Świetna robota! — Dziękuję, panie Bigwood. — Proszę, mów mi Lou. Wtedy dotarło to do mnie: stałam się jednym z Aniołków Charliego. Susan umrze ze śmiechu. Z drugiej strony, obawiałam się, że Lizbeth nie będzie już tak zachwycona — przez całą drogę z powrotem do biura myślałam o tym, co zrobi, by uczynić moją pracę prawdziwym piekłem na ziemi. Rozdział szósty Obudził mnie natarczywy dzwonek telefonu. Była siódma czterdzieści pięć rano w sobotę. Kto mógł wydzwaniać do mnie o tej porze?
Poczekałam, aż włączy się automatyczna sekretarka, ale kiedy usłyszałam głos mojej mamy, podniosłam słuchawkę. — Mamo, nie ma nawet ósmej rano! — Naprawdę? W takim razie przepraszam. Wracaj do łóżka. — Nie... — zwlokłam się z łóżka i poczłapałam do kuchni, żeby zaparzyć sobie kawę. — I tak miałam już wstać. O co chodzi? — Chciałam ci powiedzieć, że w sieci sklepów Vons jest promocja mrożonych krewetek — 8,99 dolara zą półkilogramowe opakowanie. I co z tego — nie mam pojęcia, jak przyrządzać owoce morza. Okej... dzięki... Ale chyba nie skorzystam. — Wiem, ale tata prosił, żebym do ciebie zadzwoniła i poprosiła, żebyś mu trochę tego kupiła. Promocja dotyczy tylko pięciu opakowań jednorazowo. Ojciec był już w sklepie dwa razy i boi się, że jeśli jeszcze raz tam wróci, rozpoznają go. Uśmiechnęłam się — tata był łowcą wszelkich okazji. — Nie ma sprawy. Mama poinformowała mnie jeszcze, że promocja kończy się w środę i na tym zakończyłyśmy ten wątek naszej rozmowy. Potem zrobiłam sobie tosty z masłem orzechowym na śniadanie, a mama zdała mi tzw. raport kwiatowy — co i kiedy zakwitło bądź zwiędło w jej ogródku. Kiedy już opowiedziała mi z pikantnymi szczegółami, jak uschły jej ostróżki, spytała: — Dlaczego musiałaś tak wcześnie wstać dziś z łóżka? —Jadę na spotkanie z tą dziewczynką, którą mam się opiekować — przypomniałam jej. — Pamiętasz, numer 14 z listy. Tak, mówiłaś mi. Ale jestem trochę zaskoczona. Nie przypominam sobie, żeby na liście była mowa o opiece nad dziećmi. — Nie chodzi o opiekę nad dziećmi, tylko o zmianę czyjegoś życia. Mama chrząknęła znacząco. — Chcesz zmieniać na lepsze nastolatkę? Powodzenia! Właśnie o to mi chodziło. W co ja się wpakowałam? — Żartuję, skarbie. Kiedy byłaś w tym wieku, uwielbiałam zajmować się tobą i robić wspólnie różne rzeczy. Powinnaś zro-
bić to samo. Bóg mi świadkiem, że starałam się nauczyć cię nowych rzeczy. — Naprawdę? Nie przypominam sobie. Na przykład jakich? — No wiesz, gry na różnych instrumentach, uprawiania sportów. — Na pewno nie miałam tylu okazji, co Bob — prychnęlam z nieskrywaną zazdrością. Mój brat, starszy ode mnie o jedenaście miesięcy, kiedy składał papiery do liceum, wypisał na podaniu w rubryce „Hobby" tyle rzeczy, że brakło mu miejsca i musiał kilka wykreślić. — To prawda, Bob nie potrafił nigdy usiedzieć na miejscu — odparła mama, jak zwykle bagatelizując przejaw jakiejkolwiek rywalizacji między rodzeństwem. — Ale wiesz, co zawsze w tobie podziwiałam? — Co takiego? — Uwielbiałam patrzeć na ciebie i widzieć cię szczęśliwą z tego, co masz. Podobało mi się, że nie chcesz się ścigać za wszelką cenę. Faktycznie, może mogłaś oglądać mniej telewizji, ale... — Myślisz, że naprawdę byłam szczęśliwa? — Oczywiście. Od dnia twoich narodzin.Twój brat bez przerwy płakał i rozrabiał jako niemowlak. A ciebie nie musieliśmy prawie w ogóle nosić na rękach. Leżałaś w swoim łóżeczku i godzinami gaworzyłaś do siebie, albo wpatrywałaś się w sufit. Byłaś taka rozanielona... Popołudniowa mgła nie miała zamiaru się podnieść. Nawet o piątej po południu, kiedy zajechałyśmy z Rose Morales przed dom Deedee, niebo wciąż zdawało się rzucać na ziemię swój tajemniczy czar. Na szczęście domy w dzielnicy, w której mieszkała dziewczynka, były pomalowane na intensywne kolory — żółcie, róże i błękity, praktycznie generując własne światło. Cały dom Deedee razem z podwórkiem był tak malutki, że mógłby się chyba zmieścić w moim mieszkaniu. Od zjazdu z autostrady Marina Freeway do drzwi wejściowych było raptem kilkaset metrów. Chociaż w pobliżu sunęły sznury samochodów, tuż obok grupka chłopców grała na ulicy w piłkę. Poczułam wyrzu-
ty sumienia z powodu swoich warunków socjalnych — rodzina Deedee płaciła za ten domek pewnie dwa razy tyle co ja za mój apartament w budynku z basenem. Rose zaparkowała hondę civic na podjeździe i podkręciła szyby. Zgodnie z planem, miałyśmy wpaść na kilka chwil do Deedee i jej matki. Matka dziewczynki nie znała ani słowa po angielsku, więc Rose miała służyć także jako tłumacz. A potem miałyśmy zabrać Deedee na obiad do Sizzlera. — Czy powinnam jeszcze o czymś wiedzieć? — spytałam, zanim wysiadłyśmy z auta. Szczerze mówiąc, obawiałam się spotkania z niewidomą kobietą, która w dodatku mówiła wyłącznie w obcym języku. Co miałyśmy zrobić — poczuć się nawzajem? Jedyną rzeczą, o której teoretycznie mogłabym z nią porozmawiać, były burrito i huevos con queso — moja znajomość hiszpańskiego ograniczała się bowiem wyłącznie do kulinariów. Jakby czytając w moich myślach, Rose zapewniła mnie: — Wszystko będzie dobrze. Maria to miła, uprzejma kobieta. A ty i jej córka na pewno przypadniecie sobie do gustu. Gdyby tak się jednak nie stało, po prostu daj mi znać. Znajdziemy ci kogoś innego. Nic prostszego. Podeszłyśmy do domu i Rose zadzwoniła do drzwi. Po chwili otworzył nam chłopiec, na oko 10-letni, o szerokich ustach i fryzurze, która wyglądała na domowej roboty. Wpuścił nas do środka, wołając coś po hiszpańsku. W jego miejsce pojawiła się dziewczynka, która musiała być Deedee — i poprosiła nas dalej. Wewnątrz dom był skromnie urządzony, ale zadbany. Gdy tylko zjawiła się matka Deedee — niska, korpulentna kobieta ubrana w różowy frotowy dres — zrozumiałam, skąd w domu wziął się taki porządek. Obserwując ją, nigdy nie pomyślałabym, że kobieta jest niewidoma, gdyby nie uprzedziła mnie o tym wcześniej Rose. Matka Deedee miała świetny zmysł orientacji i poruszała się nad wyraz sprawnie. Pomyślałam od razu, że gdyby moja mama miała zaufać mnie i Bobowi w kwestii sprzątania naszych zabawek rozrzuconych po całym domu, codziennie potykałaby się i przewracała, łamiąc biodra. Rose przedstawiła nas sobie, a potem usiadłyśmy w salonie. Deedee naprawdę nazywała się Deanna Garcia Alvarez. Chło-
pak, który otworzył nam drzwi, był jej bratem i na imię miał Ricky. Na szczęście nie musiałam się już obawiać kłopotliwej ciszy. Rose szczebiotała na przemian po angielsku i hiszpańsku, z wprawą tłumacząc wszystkie nasze odpowiedzi na przeróżne tematy — począwszy od urządzania wnętrz, przez jazdę autobusem, a skończywszy na informacji, że Deedee co roku otrzymywała w szkole świadectwo z wyróżnieniem. W trakcie rozmowy ukradkiem przyglądałam się „mojej" dziewczynie. Na oko miała niecałe sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu i ogromne oczy w kształcie dorodnych migdałów — do tej pory wydawało mi się, że to ja pobiłam światowy rekord, jeśli chodzi o ilość użytej kredki do powiek w dniu, kiedy pocałowałam pomocnika kelnera, ale i to nie umywało się do intensywności makijażu Deedee. Z tą różnicą, że jej było w nim do twarzy — wyglądała trochę jak Catwoman. Czternastolatka starająca się sprawiać wrażenie starszej. Czyli nic nowego. Całości obrazu dopełniała okrągła twarz, zaczesane do tyłu włosy i pieprzyk nad prawą brwią, który mnie wydawał się uroczy, ale szłam o zakład, że dziewczyna nienawidzi go z całego serca. Deedee miała na sobie obszerne, hip-hopowe szorty i za dużą bluzę Raider-sów — w pewnym momencie jej strój stał się głównym wątkiem rozmowy. Tak przynajmniej zrozumiałam, kiedy zobaczyłam, jak matka grozi jej palcem z dezaprobatą, w sposób, w jaki matki zazwyczaj strofują swoje córki — i był to jedyny moment, w którym Deedee się postawiła. A Rose zdecydowała się nie tłumaczyć tego fragmentu konwersacji. Kiedy wracam myślami do kolacji, która nastąpiła później, nie potrafię wskazać precyzyjnie momentu, w którym podjęłam decyzję o zostaniu „starszą siostrą" Deedee. Być może impuls ten nastąpił w chwili, gdy Deedee oznajmiła w restauracji Sizzlera, że poprzestanie na sałatce — po czym bez cienia ironii na twarzy nałożyła sobie na talerz kopiaste porcje sałatki ziemniaczanej, sałatki z makaronem i sałatki Jell-O. A może stało się to jeszcze wcześniej, kiedy przechodziłyśmy przez ulicę i dziewczyna —jak sądzę, mimowolnie — wzięła mnie za rękę, by sekundę później wypuścić ją z wyrazem zakłopotania na twarzy.
Kto wie? Być może przekonało mnie jej pełne życia i młodzieńczego zapału usposobienie, które wróżyło pewną... nazwijmy to — uległość? Na pewno było mi też zwyczajnie po ludzku żal biednej dziewczynki. Kiedy jadłyśmy taco w barze, Rose zdradziła mi, że Deedee nigdy nie była w kinie. Trudno się temu zresztą dziwić, mając w domu niewidomą matką — równie dobrze można poczekać, aż ten sam film wyjdzie na DVD. Mimo to zastanawiałam się wciąż, czy gdybym mogła wybierać spośród wszystkich czternastolatek na świecie, zdecydowałabym się właśnie na Deedee. Trudno powiedzieć. Z pewnością nie była to ta śliczna dziewczynka ze słodkimi dołeczkami w policzkach i dużymi, okrągłymi oczami, którą sobie wcześniej wyobrażałam. Ale zdałam też sobie szybko sprawę, że nie tak wygląda macierzyństwo. Dostajesz to, co ci się akurat trafi. Lizbeth dopadła mnie przy recepcji w poniedziałek z samego rana. — Wykonałaś ten telefon? — spytała. — Jaki telefon? — spytałam, udając, że nie wiem, o co chodzi, chociaż doskonale wiedziałam, co Lizbeth ma na myśli. Jeżeli w dalszym ciągu zamierza mi dawać co roku podwyżkę w minimalnej wysokości, to i mój wkład pracy oraz zaangażowanie powinny być analogiczne. — Telefon do Troya. — Troya...? — Troya Jonesa. Zmarszczyłam brwi w skupieniu, udając, że szukam w pamięci kogoś o tym nazwisku. — Troy Jones jest reporterem w radiu K-JAM — Lizbeth pośpieszyła mi z pomocą. — Mówiłaś, że dzwoniłaś do niego i miałaś to zrobić jeszcze raz, jeśli nie oddzwoni. To był jeden z tych momentów, w których było mi jej naprawdę żal. Nie potrafiłabym sobie wyobrazić siebie w roli przełożonej kogoś tak patologicznie pasywnego jak ja. Ale ma za swoje. Za to, że męczy mnie z samego rana, zanim wypiję pierwszą puszkę dietetycznej coli. I za to, że jest Lizbeth.
— A tak, rzeczywiście — przypomniałam sobie nagle. — Dzwoniłam do niego. Powiedział, że przyjrzy się tej sprawie i skontaktuje ze mną. Twarz Lizbeth rozjaśnił promienny uśmiech. — Jak myślisz, będzie coś z tego? Może ja też do niego zadzwonię. Przedstawię mu... — Troy musi to skonsultować ze swoim szefem — odparłam pośpiesznie. Sam pomysł mu się podoba, ale wiesz, sprawa jest trochę śliska... korporacyjne rozgrywki i tak dalej. Jestem przekonana, że miałby z tym kłopot, gdybyśmy na niego naciskali. Lizbeth skinęła głową i poprosiła, bym ją informowała na bieżąco o tej sprawie, po czym wróciła do swoich nikczemnych zajęć. Gdy tylko sobie poszła, odetchnęłam z ogromną ulgą. Jednak jestem sprytna. Bo faktycznie, wszystko, co jej powiedziałam, było zgodne z prawdą. Rzeczywiście zadzwoniłam do Troya, a on obiecał się tą sprawą zająć. Było tylko jedno „ale". Nie wspomniałam mu ani słowem o reprezentowaniu L.A. Rideshare. W ogóle nie wspomniałam o tym pomyśle. Troy był mi jednak potrzebny. Musiałam dowiedzieć się, kim był Buddy Fitch... i co zrobił Marissie. Mój plan był z gatunku ekstremalnie delikatnych. Zadzwoniłam więc do Troya, żeby mu podziękować za udostępnienie pamiętników siostry. Korzystając z okazji, spytałam mimochodem, czy nazwisko Buddy Fitch coś mu mówi. Naturalnie, spytał, po co chcę to wiedzieć. Z początku chciałam go zbyć, dając jakąś wymijającą odpowiedź, ale zauważyłam, że zżera go ciekawość. Powiedziałam mu więc prawdę. — Jednym z punktów na liście Marissy jest „Odegrać się na Buddym Fitchu" — wyjaśniłam. — Ale nie wiem, kim on był, ani co zrobił. — Tak jest tam napisane — „odegrać się"? — zdziwił się Troy. — Dokładnie tak. — To dziwne. Aż nie chce mi się wierzyć, żeby moja siostra mogła dyszeć taką żądzą zemsty. To do niej niepodobne. — Jak to?
— Marissa nie była mściwą osobą. Jeśli faktycznie tak napisała, to znaczy, że ten Buddy musiał jej strasznie zaleźć za skórę. Zrobić coś... — Troy, na pewno nic złego się nie stało — przerwałam mu, mając nadzieję, że o tym zapomni, przynajmniej na jakiś czas. Jeśli Marissa rzeczywiście padła ofiarą jakiejś okrutnej przemocy ze strony tajemniczego Buddy ego Fitcha, wolałabym się w to nie mieszać. Dlatego nie chciałam, by i Troy pomyślał sobie to samo. — Może zrobił jej jakiegoś niewinnego psikusa i teraz ona chciała mu odpłacić tym samym? — zasugerowałam. — Być może... — w głosie Troya wyczułam sceptycyzm. — I nie ma o nim żadnej wzmianki w pamiętnikach? — Nic a nic. Dlatego miałam nadzieję, że będziesz w stanie jakoś mi pomóc. Myślałam, że może to jakiś przyjaciel rodziny albo ktoś, z kim pracowała. — W porządku, popytam rodziców — zgodził się Troy. — Spróbuję też skontaktować się z jej dawnym szefem. Jak tylko czegoś się dowiem, dam ci znać. Po czym, jakby usprawiedliwiając się, dodał: —To może jednak trochę potrwać. Jestem teraz zawalony robotą — moja stacja włączyła się w organizację jakichś wielkich targów i poproszono mnie o pomoc. Jak szybko potrzebujesz tej informacji? — Nie pali się. Listę muszę mieć zamkniętą przed urodzinami Marissy. Mamy jeszcze trochę czasu. — Nie za wiele. Zostały nieco ponad cztery miesiące. Zrozumiałam ostrzeżenie, które zabrzmiało w jego słowach. Troy był przekonany, że pracuję nad listą od lipcowego wypadku, a nie od dnia, w którym spotkaliśmy się na cmentarzu sześć tygodni temu. A ponieważ znał na bieżąco stan moich postępów, zaczął się obawiać, że czas już mi się kończy, podczas gdy dla mnie on się dopiero zaczynał. — Nie chcę cię naciskać ani poganiać — tłumaczyłam się. —Jasne, po prostu nie wiem, ile może zająć znalezienie tego faceta. Ale pamiętaj, co ci powiedziałem. Jeśli będziesz potrzebować jakiejkolwiek pomocy, wal śmiało. Ten moment wydawał się idealny, by uszczęśliwić Lizbeth i zaproponować Troyowi współpracę z naszą agencją. Ale nie
mogłam tego zrobić. Nie po tym, jak mi powiedział, jak bardzo jest zajęty. Nie po tym, jak go poprosiłam o kolejną przysługę. Podziękowałam mu więc grzecznie i nawet kiedy zapytał, czy coś jeszcze mógłby dla mnie zrobić („cokolwiek!"), skromnie odmówiłam. Zdałam sobie sprawę, że to bez znaczenia. Troy był reporterem z krwi i kości, angażowanie go w jakiś długofalowy projekt nie miało sensu. Kiedy udało mi się już wymigać od odpowiedzi przed Lizbeth, usiadłam przy swoim biurku i skupiłam się w konspiracji na projekcie rozdawania darmowego paliwa. Nie dostałam jeszcze wprawdzie polecenia od Bigwooda, by się tym tematem zająć już teraz — co by znaczyło, że S.C. Electric wyraziło zgodę na udział w projekcie — ale byłam przekonana, że to tylko kwestia czasu. Zastanawiałam się właśnie, czy starczy mi odwagi, by do nich osobiście zadzwonić, kiedy do pokoju wpadła jak bomba Phyllis, sekretarka Bigwooda. — Jesteś spóźniona — powiedziała głosem, który przypominał chrzęst kół samochodu na żwirze. — Spóźniona? Na co? Phyllis skrzyżowała na piersi umięśnione ramiona. Ta kobieta mnie przerażała. Miała skórę o fakturze torby z krokodyla, rozłożyste ramiona i spięte w koński ogon włosy w kolorze soli z pieprzem. Wszystko to sprawiało, że pogłoski o tym, jakoby była w przeszłości członkiem gangu motocyklowego Anioły Piekieł, wydawały się więcej niż prawdopodobne. — Spotkanie dyrektorów zaczęło się o dziesiątej. Wszyscy już tam są. Zostałam zaproszona na spotkanie dyrektorów? Ja? Coś takiego nie zdarzyło się jeszcze nikomu z biura, a co dopiero mnie. Jeśli ktokolwiek z moich poprzedników wziął udział w posiedzeniu najwyższych władz spółki, z pewnością nie wrócił stamtąd żywy — ja w każdym razie nie słyszałam o takim przypadku. — Nikt mi nie powiedział — próbowałam się bronić, idąc za maszerującą zdecydowanym krokiem Phyllis. Po czym spytałam, zdenerwowana: — Wiesz, o co chodzi?
— Nie mam bladego pojęcia — odpowiedziała, odstawiając mnie bez zbędnych komentarzy przed drzwi gabinetu Bigwooda. Zmrużyłam oczy, próbując przebić wzrokiem panujący w pokoju półmrok. Biuro Bigwooda znajdowało się co prawda w narożnym pomieszczeniu, z którego roztaczał się spektakularny widok na panoramę Los Angeles, ale mój szef zasłaniał wszystkie możliwe kotary, przez co w pokoju panowała raczej jaskiniowa atmosfera. W środku siedzieli: Bigwood, Lizbeth, Susan (dyrektor ds. finansów) oraz Ivan Cohen, znany także jako Doktor Śmierć (nikt tak naprawdę nie wiedział, czym zajmuje się Cohen, ale kiedy wzywał cię do swojego gabinetu, mogłaś już pakować walizki — było to jednoznaczne z wylaniem z pracy albo zesłaniem na jakąś zawodową Syberię). — Cieszymy się, że wpadłaś — Lizbeth wydęła wargi w sarkastycznym uśmiechu. Susan zrobiła mi miejsce obok siebie, a ja wymamrotałam w jej stronę ciche „dziękuję". Bigwood uważnie otaksował mnie wzrokiem. — Znów wyglądasz inaczej. Co się zmieniło? „Może chodzi o to, że założyłam biustonosz?" — pomyślałam nie bez złośliwości, po czym wzruszyłam ramionami. Susan otworzyła szerzej oczy, jak gdyby chciała powiedzieć: „Odpowiadaj!". Zreflektowałam się, że Bigwood faktycznie zawiesił głos, oczekując reakcji z mojej strony. — Okulary — nosiłaś je wcześniej? — dociekał Bigwood, a mnie tysiące myśli przelatywały przez głowę. — Zmieniłaś kolor paznokci? Wydepilowałaś brwi? Zaczekaj, już wiem! — pstryknął palcami w uniesieniu. — Przytyłaś parę kilogramów! Lizbeth zachichotała nerwowo. — Trafił pan w dziesiątkę — odpowiedziałam tak wesoło, jak tylko potrafiłam, biorąc pod uwagę, że faktycznie przytyłam parę kilogramów. — To dobrze — Bigwood ciągnął wątek dalej. — Wyglądasz zdrowo. Podziwiam kobiety, które nie boją się jeść. Zeby zadowolić go jeszcze bardziej, sięgnęłam po jedno z ciastek, które leżały w pudełku na środku stołu.
Moje podekscytowanie, które wynikało z fakty wezwania mnie przed oblicze Jego Świątobliwości, do sanktuarium niedostępnego na co dzień zwykłym śmiertelnikom, szybko ustąpiło miejsca potwornej nudzie. Przy moich nogach rozsiadł się Bubba — pewnie dlatego, że byłam jedyną osobą, która karmiła go resztkami ciastek. Tymczasem pozostali dyskutowali o strategiach, finansach i nie pamiętam, o czym jeszcze, bo szybko skończyły się ciastka, które interesowały Bubbę, a mnie gwarantowały rozrywkę. Zatopiłam się więc w dalszych rozmyślaniach — o tym, czy zima ustąpiła już miejsca wiośnie i jak zareagowałby Doktor Śmierć, gdybym pełzała przed nim na konferencyjnym stole, błagając o wybawienie z opresji. W pewnym momencie z zadumy wyrwał mnie głos Bigwooda. — June, chcę, żebyś pokierowała projektem rozdawania gratisowego paliwa. Mam nadzieję zobaczyć efekty w ciągu kilku miesięcy. W końcu... wydało się, po co mnie tu wezwali. Najwyraźniej mój projekt nie tylko został zatwierdzony, ale także stanęłam na jego czele. I to nad Lizbeth, nie pod jej zwierzchnictwem! Chociaż rozpierała mnie duma, zachowałam na tyle zimną krew, by powstrzymać emocje na wodzy. — Doskonale — powiedziałam, starając się zabrzmieć naturalnie. Nie ośmieliłam się spojrzeć przy tym prosto w oczy Lizbeth w obawie, że natychmiast zamienię się w słup soli. — Rozdawanie paliwa? — spytała zaskoczona. Było jasne, że słyszy o tym pomyśle po raz pierwszy i nie wydawała się z tego powodu zachwycona. Poczuła się odsunięta na boczny tor. — Rany, Lou, nie mogę uwierzyć, że... Bigwood uciął dyskusję jednym zdaniem. —June zapozna cię ze wszystkimi szczegółami. I na tym koniec. Bigwood wstał i skierował się do wyjścia, a za nim udali się wszyscy pozostali, w tym także milcząca jak kamień Lizbeth, która albo uszanowała ostatnie słowo szefa, albo była zajęta planowaniem morderstwa doskonałego na mojej osobie. Podeszłam do niej ostrożnie jak pies do jeża i powiedziałam: — Daj znać, kiedy mam cię wprowadzić w szczegóły. Uczynię to z największą przyjemnością.
— Nie wątpię — Lizbeth odpowiedziała lodowatym tonem, obrzucając mnie na odchodnym zdawkowym spojrzeniem. Rozdział siódmy Szybko odkryłam, że problem z listą zadań do wykonania, taką jak w przypadku Marissy, polega na tym, że wcale nie masz ochoty marnować energii na nic, co nie jest bezpośrednio związane z przedmiotem misji. Nie chodzi bowiem o starania, ale o plon, jaki przyniosą. To tak jak w liceum, kiedy nauczyciel z błyskiem w oku opowiadał nam o niepowtarzalnej szansie edukacyjnej — sztuce teatralnej lub wystawie w muzeum, związanej z przedmiotem naszej nauki. Na pierwszy rzut oka rzecz wydawała się interesująca. Jednak ostatecznie wszystko sprowadzało się do jednego zasadniczego pytania: „Co my z tego będziemy miec? . Dokładnie tak się poczułam, kiedy zadzwonił do mnie Sebastian z zaproszeniem na organizowaną przez siebie imprezę. Chciał w ten sposób uczcić sukces swojej książki — która znalazła się na szczycie listy bestsellerów „Los Angeles Timesa" i osiągnęła piątą pozycję na analogicznej liście układanej przez czytelników „New York Timesa". Tygodnik „Publishers Weekly" nazwał ją nawet „słodko-gorzkim majstersztykiem". — Nic ci wprawdzie nie zawdzięczam — Sebastian roześmiał się do słuchawki — ale zależy mi, żebyś przyszła na to przyjęcie i obejrzała sobie bandę hien, które kiedyś zostawiły mnie w potrzebie. — To znaczy, że wrócili? — Jak ćmy do ognia. Sebastian zdradził mi także, że na imprezie będzie trochę jego kolegów po fachu oraz paru aktorów — podobno pojawił się już pomysł adaptacji jego książki na dużym ekranie. Mimo to zmusiłam się, żeby przyjąć jego zaproszenie. Jedyne, o czym wtedy myślałam, to: „Czy ktoś będzie robił darmowe masaże?", „Czy będę w telewizji?". Przeleciałam wzrokiem listę w poszukiwaniu
czegoś, co mogłabym zrealizować przy tej okazji. Ale raczej trudno mi było sobie wyobrazić, że na imprezie pojawi się Buddy Fitch. Ostatecznie ugięłam się i zapisałam sobie jego adres. Zanim się rozłączyliśmy, Sebastian zdradził mi jeszcze jedną tajemnicę. — Chyba powinienem ci powiedzieć. Widuję się ostatnio z moim lekarzem. — Och... — nie bardzo wiedziałam, co powiedzieć. To wyznanie wydało mi się zbyt intymne, zważywszy że spotkaliśmy się do tej pory tylko raz. Poza tym Sebastian sprawiał wrażenie zdrowego, wysportowanego mężczyzny. Sebastian zauważył od razu wahanie w moim głosie. — Nie, nie o to chodzi. Źle się wyraziłem. Chciałem powiedzieć, że spotykam się z moim lekarzem na stopie prywatnej. Na imię ma Kip, jest inteligentny i wyjątkowy. On też będzie na przyjęciu, więc zachowuj się jak należy. Wydałam z siebie westchnienie ulgi. — Mogę więc przyjąć, że J.J. zniknął na dobre? — spytałam. —Jaki J.J.? — odpowiedział bez namysłu Sebastian. Sebastian mieszkał w Hollywood Hills, w domu w stylu śródziemnomorskim — chociaż słowo „posiadłość" byłoby tu chyba bardziej odpowiednie. Zagwizdałam z podziwem, wchodząc do przepastnego holu razem z Susan, która błagała mnie, bym ją zabrała ze sobą (wcześniej pożyczyła ode mnie egzemplarz Mono-gamisty i od tamtej pory nie przestawała o nim mówić). Hol był pomalowany w różne odcienie złota, a ściany pokrywała dodatkowo gęsta mozaika abstrakcyjnych wzorów. Byłam pewna, że wszystkie one przedstawiają nagich ludzi. — A więc tak wyglądają zbytki autora bestsellerów? — zażartowałam, kiedy Sebastian odebrał od nas płaszcze. — Zbytki? Nie powiedziałbym — wyśmiał mnie.—W kwestii moich przychodów nie poczyniłem spektakularnych postępów. Dom zawdzięczam babci, która zmarła kilka lat temu. — Wybacz — zrobiło mi się trochę głupio. — Nic się nie stało. To była wredna, zrzędliwa harpia, która gardziła wszystkimi dookoła.
— Uwielbiam twoją książkę! — wyrwało się raptem Susan, podrywając mnie przy tym na równe nogi. Sebastian przyjrzał się jej uważnie. —June, powiedz mi, kim jest twoja urocza koleżanka? Przedstawiłam ich sobie, po czym przeszliśmy do salonu. Po drodze Susan nie skąpiła Sebastianowi słów zachwytu nad tym, jakiej fantastycznej metafory użył, opisując swoje burzliwe relacje z matką, czym doprowadził ją do autentycznych łez. W salonie o niebotycznie wysokich ścianach kręciło się już kilkanaście osób. Pomieszczenie było surowe, pozbawione niemal całkowicie mebli, a zamiast ścian miało ogromne, całkowicie przeszklone powierzchnie, za którymi rozpościerała się cudowna panorama migoczącego tysiącami świateł miasta. Noc była bezchmurna i chłodna. Jadąc na przyjęcie, miałyśmy nad głowami niebo usiane gwiazdami, co — biorąc pod uwagę unoszące się nad miastem opary spalin i smog oraz lunę bijącą od świateł — nie było częstym widokiem w Kalifornii. Z okien mojego mieszkania widzę ich zaledwie garstkę. To prawdziwa ironia losu — w Los Angeles, mieście pełnym gwiazd, można je jedynie spotkać twardo stąpające po ziemi, chodzące na premiery filmów i zamawiające najlepsze stoliki w najmodniejszych restauracjach. — Jest jeszcze wcześnie, więc nie zdziwcie się, że jesteście jednymi z pierwszych gości — uprzedził nas Sebastian. — Wcześnie? Jest wpół do jedenastej! — zareagowałam nerwowo. — Wiem, ale musisz przyznać, że i tak zebrał się tu niezły tłumek, nie uważasz? Miałam nadzieję, że ani ja, ani Susan nie będziemy się wyróżniać. Obie ubrałyśmy się na czarno, chociaż Susan wyglądała bardziej elegancko w jedwabnym kostiumie. Mój strój wyglądał, jakbym ściągnęła go przed chwilą z wieszaka w Expressie — co zresztą było prawdą, tyle że w przymierzalni w butiku prezentował się zdecydowanie bardziej wytwornie niż tutaj. Poczęstowałam się właśnie krabem z tacy, którą przyniósł kelner, kiedy nagle drogę zastąpił mi śniady, dobrze zbudowany mężczyzna w z pozoru normalnych spodniach, z tą tylko różnicą, że miał je opuszczone tak nisko, iż widać mu było przerwę między po-
śladkami. W niczym nie przypominał przy tym nastolatków w szeroko skrojonych skaterskich ciuchach, wiszących im w kroku, z bokserkami wyciągniętymi na wierzch. On po prostu opuścił spodnie jak tylko się dało najniżej. I najwyraźniej nie założył majtek. — Dupek — pośpieszył z wyjaśnieniem Sebastian, kiedy dostrzegł zdziwienie malujące się na mojej twarzy. — Co proszę? — To ostatni krzyk mody, prosto z Nowego Jorku. Nazywają go „dupkiem". Możecie mnie nazwać staroświeckim, aleja osobiście wolę rezerwować widok mojego tyłka dla fachowców od napraw i robotników portowych. Od razu zrobiło mi się lepiej. Wiedziałam, że za nic w świecie nie chciałabym konkurować z tego rodzaju modą, jaka rzucała się tu dziś w oczy. Ciśnienie zeszło ze mnie jak z przebitej opony. Być może nie wyglądałam jak z żurnala, ale też i nie przegięłam w żadną stronę. — Częstujcie się, czym chata bogata — Sebastian wskazał nam barmana obsługującego gości w kącie sali, po czym oddalił się, by poplotkować z innymi znajomymi. — Przywitajcie się z moim wydawcą, Hillary — rzucił jeszcze na odchodnym. — Poznałyście się na wieczorze autorskim, o ile mnie pamięć nie myli? Ale kiedy nalałyśmy sobie po drinku, Hillary zdążyła już nawiązać bliższą znajomość z Dupkiem, więc korzystając z okazji, opowiedziałam Susan o moim pierwszym spotkaniu z Dee-dee, które miało miejsce tego samego dnia po południu. Zabrałam ją z domu, pojechałyśmy do kina, a potem odwiozłam ją z powrotem. — I to wszystko — pożaliłam się. — Nie wygląda na to, abym była w stanie zmienić jej życie. — A czego się spodziewałaś? Byłyście tylko w kinie. — I jadłyśmy popcorn — dodałam, jakby to stanowiło jakąś pociechę. — Dobrze się bawiła? — Ciężko powiedzieć. Deedee jest słodka, ale nie nazwałabym jej gadułą. Poza tym, sama złapałam się na tym, czego dzieci nie cierpią — zadawaniu głupich pytań.
Na samą myśl o naszej konwersacji skrzywiłam się cierpko. Jak ci idzie w szkole?". „W porządku". Jaki jest twój ulubiony przedmiot?" „Chyba angielski" (wzrusza ramionami). „To dobrze. Rose wspominała, że chcesz zostać pisarką". (Żadnej odpowiedzi, jakby to pytanie w ogóle nie padło.) „Co lubisz pisać?". „Nie wiem, chyba prozę". „A konkretnie?". „Krótkie formy". — Rozkręci się — zapewniła mnie Susan. — Niezależnie od tego, czy uda ci się zmienić jej życie, czy nie, musisz być cierpliwa. Wygląda na to, że ta dziewczyna zbyt szybko dorosła i nie zdążyła nacieszyć się dzieciństwem. Pewnie nawet nie wie, jak to jest być dzieckiem. Być może zabranie jej z domu i odrobina rozrywki — nawet jeśli będzie to tylko wyjście do kina w sobotnie popołudnie — w zupełności wystarczą. — A ja oczekiwałam fanfar i błysku fleszy. — Jak my wszyscy. Dopiero po godzinie salon zaczął powoli wypełniać się ludźmi. Sebastian, tak jak obiecał, zaprosił kilka osób z towarzyskiego świecznika, choć nie można powiedzieć, by były to osoby z pierwszych stron gazet. Jednego faceta rozpoznałam z telewizyjnych programów dla kawalerów. Inna kobieta miała swoje piętnaście minut w show dla ludzi o mocnych nerwach, gdzie przyszło jej wypić szklankę pełną zmiksowanych dżdżownic i nie puścić przy tym pawia. — June! Susan! Chodźcie tutaj! — Sebastian pomachał do nas, stojąc w otoczeniu grupki ludzi, z których jedna kobieta przykuła natychmiast moją uwagę. Była prawdziwym wielkoludem, z jasnymi blond włosami, kośćmi policzkowymi tak wydatnymi, że dałoby się z nich zjechać na nartach, i ramionami, których rozpiętości nie powstydziłaby się pływaczka olimpijska. Sebastian przedstawił nam ją — miała na imię Mjorka i była tą łotewską modelką czy aktorką, która odgrywała rolę J.J., za-
nim na scenie pojawiłam się ja. Obok stali również: Hillary (wydawca książki Sebastiana), Dupek oraz Kip, aktualny partner Sebastiana — mimo koziej bródki i okularów w grubych oprawkach słodki jak mały chłopczyk, którego chciałoby się wytarmosić za rumiane policzki. — Opowiadałem wszystkim o twojej liście — powiedział Sebastian, kiedy się przywitaliśmy. — Próbowałem sobie przypomnieć, co na niej było, ale zapamiętałem jedynie randkę w ciemno... i bieg na 5 kilometrów. — Gdybym to ja dowiedział się, że zostało mi kilka tygodni życia — wtrącił się Dupek — chciałbym skoczyć ze spadochronem. Susan klasnęła w dłonie. —Ja też! Przewróciłam oczami — mam już dość skakania ze spadochronem! Potem rozmowa zeszła na inny tor. Dupek opowiedział nam historię, którą przeczytał niedawno w czasopiśmie „Chicken Soup for the Soul"* — jej bohaterem był mężczyzna, który w wieku piętnastu lat spisał sobie sto dwadzieścia rzeczy, które chciał osiągnąć (słyszałam o nim już wcześniej — czytałam tę samą gazetę rok temu, będąc na wigilii u rodziców, kiedy znudziło mnie już siedzenie przy stole). Na liście znalazły się między innymi: nauka języków obcych, wspinaczka wysokogórska, studia nad prymitywnymi kulturami, posiadanie egzotycznych zwierząt, sfotografowanie największych cudów natury — w większości rzeczy, których żaden śmiertelnik nie zdążyłby załatwić w ciągu całego życia. Tymczasem, jeśli dobrze pamiętam — rozmawiałyśmy o tym z mamą — człowiek ten nie tylko zrealizował większość swoich zamierzeń, ale zdążył także się ożenić i spłodzić piątkę dzieci. Przypomniałam sobie też, że mama skomentowała to słowami: „Może i mu się udało, ale dam sobie rękę uciąć, że nigdy nie zmienił żadnemu ze swoich dzieci pieluchy". Zaskoczyło mnie to wtedy, gdyż mama rzadko była tak cyniczna. * „Rosół dla Duszy" (przyp. tłum.).
To, co najbardziej mnie fascynuje w całej tej sytuacji — Sebastian wrócił znów do mojej skromnej osoby — to to, że June realizuje cudzą listę. Co jeszcze na niej jest? — zwrócił się z pytaniem do mnie. Wymieniłam z głowy kilka przykładowych punktów. Kiedy wspomniałam o „jedzeniu lodów w miejscu publicznym", na twarzy Mjorki odmalowało się zdumienie. — Chodzi ci o jedzenie lodów nago? — spytała z wyraźnym obcym akcentem. Albo w trakcie skoku ze spadochronem? — wtrącił się po raz kolejny Dupek. Potrząsnęłam głową. — Musicie pamiętać, że dziewczyna, która to pisała, miała sporą nadwagę. Udało jej się zrzucić ponad pięćdziesiąt kilogramów. Więc już sam fakt jedzenia lodów na oczach przypadkowych ludzi musiał być... — Wy, Amerykanie, jecie za dużo chipsów i opychacie się słodyczami — zauważyła ni z gruszki, ni z pietruszki Mjorka. — Uwielbiamy jeść, to prawda — zgodziła się Hillary, poklepując się po rozłożystych jak korzenie dębu biodrach. — Wy nie uwielbiacie jeść. Wy boicie się jeść. Dlatego wrzucacie w siebie tyle śmieci. Zatruwacie sobie organizm, tyjecie i robicie się tak paskudnie brzydcy, że aż żal na was patrzeć — ciągnęła dalej niezrażona niczym Mjorka. Hillary wyglądała teraz, jakby użądlił ją rój szerszeni. Kip zwrócił się do mnie: — Słyszałem już od Sebastiana, że ta Marissa bardzo schudła. Kiedy przytaknęłam, dodał: — To takie przykre. Nie wyobrażam sobie siebie w podobnej sytuacji przez całe życie. Ludzie są tacy okrutni. Założę się, że ta lista była jej pierwszym krokiem na drodze do normalnego życia. A potem — pstryknął palcami — znikasz. Już nigdy nie będzie miała szansy zaznać szczęścia. „Och, Kip. Wiem, że chciałeś dobrze, ale... to zabolało!" — Dlaczego wszyscy zakładacie, że jej życie było takie beznadziejne? — Hillary włączyła się do dyskusji. — Znam wielu ludzi cierpiących na nadwagę, którym powodzi się świetnie. Ma-
ją mnóstwo przyjaciół, robią kariery, a nawet zakochują się i zakładają rodziny. Nie każdy ma obsesję bycia modelem czy modelką — tu rzuciła wymowne spojrzenie w stronę Mjorki.—Ty musisz mieć na tym punkcie prawdziwego fioła. —Jeśli była taka szczęśliwa, jak mówisz — odparowała Mjorka — to po co się odchudzała? — Albo robiła taką listę? — dorzucił Sebastian. Hillary prychnęła. —Ja też mam taką listę. I jestem szczęśliwa! — szczerze mówiąc, w tym momencie to wyznanie nie zabrzmiało zbyt wiarygodnie. Chcąc rozładować jakoś emocje, co z reguły udawało jej się bardzo dobrze, Susan zagadnęła Hillary. — To fantastycznie. Możesz nam zdradzić, co jest na twojej liście? Hillary poczerwieniała i zanim zdążyła odpowiedzieć, Mjorka roześmiała się na głos: — Ja wiem! Pewnie chciałabyś trochę schudnąć. Przydałoby ci się, bez dwóch zdań! Hillary oddaliła się bez słowa, Dupek podążył jak cień za nią, a Mjorka, jak gdyby nigdy nic, poszła przywitać się z kimś, kogo właśnie rozpoznała. — Słuchaj... —- zagadnął mnie Sebastian.—Jak ci idzie z tą listą? — Jak dotąd, nieźle. — Zdajesz sobie sprawę, że sama nie dasz rady. Obiecałaś, że będę mógł ci pomóc. Teraz jedyne, czym się zajmuję, to pisanie, więc chętnie się w to zaangażuję. — To prawda — zgodził się Kip. — Sebastian uwielbia angażować się w takie sprawy. — No więc, June, co masz dla mnie? — naciskał Sebastian. Pomyślałam tylko o jednym zadaniu, z którego chętnie bym się wymigała. — Nie sądzę, żebyś znał kogoś o nazwisku Buddy Fitch — powiedziałam. — Tak się akurat składa, że znam — odparł z uśmiechem Sebastian. — Naprawdę?! O, mój Boże! — zaczęłam niemalże podskakiwać z radości. Moje poszukiwania dobiegły końca! Rany, cze-
go jeszcze się dowiem na temat Sebastiana? —Jaja sobie ze mnie robisz, prawda? — podejrzliwość wzięła jednak górę. — Nie miałem pojęcia, że tak cię to nakręci. Kim on jest? — Zastrzel mnie, też chciałabym wiedzieć. Na liście jest punkt: „Odegrać się na Buddym Fitchu". Trudno mi jednak zemścić się na kimś, o kim nie mam zielonego pojęcia. — Szukałaś w internecie? — spytał Kip. Opowiedziałam im o wszystkim: pamiętnikach, które przewertowałam, internecie, który przeszukałam, nawet o rozmowie z Troyem, który próbował zasięgnąć języka, jednak bezskutecznie. — Wiesz co? — zastanowił się Sebastian. — Mam przecież swoich ludzi, którzy pomagali mi zbierać materiały do książki. Nie takie rzeczy znajdowali. Spróbuję się czegoś od nich dowiedzieć na temat tego gościa. — Och, nie mam sumienia cię o to prosić. — Żaden problem, w końcu jestem ci winny przysługę. To akurat była prawda. Poza tym, nie wiedziałam już, do kogo się zwrócić. A musiałam koniecznie znaleźć Buddy ego Fitcha. Głupio byłoby wypełnić całą listę i polec na jednym prostym zadaniu. Rozdział ósmy Kilka następnych tygodni minęło szybko. Chcąc się zemścić na mnie za to, że stanęłam na czele projektu darmowej benzyny, Lizbeth przykręciła mi śrubę, skrupulatnie pilnując wszystkich terminów wyznaczonych mi zadań. Podejrzewałam też, że szykuje mi jakąś ekstra robotę. Zostawałam więc w pracy do późnych godzin wieczornych, próbując wszystko ogarnąć. Nie zdawałam sobie nawet sprawy z tego, jak ciężko pracuję, dopóki nie zadzwoniła do mnie mama, żeby porozmawiać o finałowym odcinku Amerykańskiego Idola, którego wciąż zapominałam obejrzeć. Nie przegapiłam całego sezonu, zaledwie parę odcinków, ale i tak wydało mi się to niepokojące (to tak jak z ludźmi, któ-
rych wieczorem nachodzi ochota, żeby coś przekąsić i nagle okazuje się, że przez cały dzień nie mieli nic w ustach — mnie nigdy wcześniej się to nie przydarzyło). Chociaż w pracy grunt palił mi się pod stopami, jakoś udawało mi się znaleźć czas na spotkania z Deedee w każde sobotnie popołudnie — mimo iż nie dostrzegałam w naszych wzajemnych relacjach takiego postępu, jakiego oczekiwałam. Pozwalałam jej decydować, na co ma ochotę i za każdym razem wybierała wyjście do kina. Jak przypuszczałam, chciała nadrobić w ten sposób stracony czas. Ku mojemu zaniepokojeniu, zaczęłam jednak zdawać sobie sprawę, że w ten sposób nigdy nie uda nam się stworzyć więzi, która zaowocowałaby jakąś trwałą zmianą w jej życiu. Zabierałam ją z domu, jechałyśmy do oddalonego o dziesięć minut kina, po drodze komentując zazwyczaj tylko to, co widziałyśmy z okien jadącego samochodu — reklamowe billboardy, kobietę pchającą wózek z supermarketu czy pizzerię, która oferowała najgrubszą warstwę sera. W kinie zamawiałyśmy przekąski, oglądałyśmy film, a potem wracałyśmy tą samą drogą do domu. Jak dotąd, jedyną lekcją życia, jakiej jej udzieliłam, była sprawdzona sztuczka z popcornem w kinie: zawsze prosiłam, żeby nasypali mi połowę pudełka, następnie polali masłem, a dopiero potem dosypali resztę popcornu i dołożyli resztę masła. — W ten sposób każdy kęs będzie tłusty — powiedziałam jej z dumą. I chociaż Deedee wydawała się być pod wrażeniem mojej życiowej mądrości i sprytu — zamawiała teraz popcorn jak prawdziwa profesjonalistka — zaczęłam coraz bardziej wątpić, że 0 to właśnie chodziło Marissie, kiedy dopisywała do listy punkt „Zmienić czyjeś życie". Chcąc w jakiś sposób posunąć się w moich działaniach do przodu, na naszym czwartym spotkaniu zasugerowałam Deedee inną atrakcję. W centrum nauki otwierali właśnie wystawę zmumifikowanych ludzkich zwłok. Pomyślałam sobie, że to dopiero będzie coś — który nastolatek nie chciałby oglądać trupów i śmierci! — Ale w kinie jest premiera nowego filmu z Chrisem Rockiem! Strasznie chciałabym go zobaczyć.
Zapięłam pasy w samochodzie i przekręciłam kluczyk w stacyjce. — Nie wolałabyś spróbować czegoś nowego? — Proooooszę! — Deedee nalegała, patrząc na mnie błagalnym wzrokiem. — Słyszałam, że film jest naprawdę śmieszny. Wszyscy moi znajomi już go widzieli. Jeśli nie pojedziemy dziś do kina, będę jedyną osobą w całej szkole, która nie wie, o co w tym filmie chodzi. Jak mogłabym się oprzeć sile takich argumentów? — Dobrze, wygrałaś. Niech będzie Chris Rock. Wszystko było tak jak zwykle do momentu, w którym stanęłyśmy w kolejce po jedzenie. Usłyszałam, jak Deedee mówi po cichu „cholera!", mrucząc potem jeszcze coś pod nosem po hiszpańsku, ale przyzwyczajona do tego, że zwykle puszczałam mimo uszu jej — nie tak znów wulgarne — przekleństwa, skupiłam uwagę na kobiecie za ladą. — Nie, proszę nie nasypywać od razu całego kubełka. Najpierw do połowy. Teraz masło... — nachyliłam się, by dać Deedee porozumiewawczego kuksańca, ale jej już nie było. Zapłaciłam za przekąski i odeszłam od kasy, ostrożnie balansując wypełnionym po brzegi tekturowym pojemnikiem, w którym znajdowały się: dwie wody sodowe, wielkie wiadro popcornu, paczka whopperów i kilka twizzlersów. Jednocześnie próbowałam dostrzec Deedee w zatłoczonym holu multipleksu. Nigdzie ani śladu dziewczyny. Boże, powiedz, że jej nie zgubiłam. Miałam ze sobą bilety, więc sama nie mogła wejść na salę. Gorączkowo próbowałam sobie przypomnieć, co miała na sobie. Chyba szerokie, workowate dżinsy. I szarą bluzę z kapturem. Weszłam do damskiej toalety i zawołałam ją po imieniu. Bez odpowiedzi. Zaczęłam naprawdę się denerwować, choć cały czas próbowałam sobie wmówić, że moje obawy są wyssane z palca. Deedee nie była przecież porzuconym niemowlakiem, który zginąłby w tłumie. Miała czternaście lat. Wokół było pełno dzieciaków w jej wieku — wrzeszczących i popychających się nawzajem, próbujących za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę. Żaden z nich nie był jednak „moją" Deedee. Niedobrze. Urzędnicy programu
„Starsza Siostra" z pewnością nie będą zachwyceni, gdy się dowiedzą, że zgubiłam swoją podopieczną. Zastanawiałam się już, czy nie wysłać jej wiadomości na pager, chociaż wiedziałam, że by mnie za to zabiła, kiedy nagle dostrzegłam ją siedzącą w przypominającym budkę telefoniczną automacie do gry, w przeciwległym kącie sali. Z daleka poznałam ją po opuszczonych spodniach i kucyku na głowie. — Deedee, to ty? — podeszłam bliżej, starając się jednocześnie nie rozlać trzymanych w rękach napojów. — O, cześć! Fajna gra — stwierdziła, chociaż nie wrzuciła do środka ani jednej monety. Na ekranie pobłyskiwał napis Game over. — Wystraszyłaś mnie, myślałam, że się zgubiłaś. — Przepraszam. , — Zaraz zacznie się film. — W porządku — nie wstała jednak z miejsca, wychyliła tylko głowę ponad moje ramię, najwyraźniej szukając czegoś... lub kogoś. — Czy coś się stało? — wolałam się upewnić. — Nie, nic się nie stało. Dopiero po jakiejś minucie wstała gwałtownie, wytrącając mi z ręki kubek z oranżadą. Zatańczyłam w miejscu, rozpaczliwie próbując utrzymać równowagę, i w efekcie nie wypuścić z rąk tacy z resztą jedzenia i picia. Deedee zdążyła jeszcze złapać popcorn, mnie udało się uratować twizzlersy. Reszta rozsypała się po podłodze, ochlapując mi spodnie i wzbudzając ogólną wesołość przyglądającej się tej scenie młodzieży. Schyliłam się, by posprzątać cały ten bałagan, gdy nagle usłyszałam czyjś głos: — Dobra robota, Deedee. Naprawdę, nieźle się popisałaś. Spojrzałam w górę i zobaczyłam stojącą nieopodal dziewczynę. Wydała mi się całkiem ładna, choć na pierwszy rzut oka rzucił mi się jej pełen triumfu, zawadiacki uśmiech. — O, cześć Teresa — powiedziała Deedee z nonszalancją. — Nie wiedziałam, że cię tu spotkam. Nagle zrozumiałam, po co Deedee schowała się w automacie do gry. Widok koleżanki sprawiał jej najwyraźniej taką sa-
mą przyjemność, jak mnie codzienne spotkanie z Lizbeth o poranku. — Umówiłyśmy się z Claudią, Tonym i resztą chłopaków. A ty z kim jesteś? — spytała Teresa. Deedee, nie widząc innego wyjścia, przedstawiła mnie swojej znajomej lekkim skinieniem głowy. — Z nią. W ten sposób zostałam zredukowana do roli zaimka. Teresa najwyraźniej oczekiwała dalszych wyjaśnień. Deedee milczała, a ja nie chciałam palnąć jakiegoś głupstwa, które zawstydziłoby ją jeszcze bardziej.Wiedziałam, jak bardzo kłopotliwa była to dla niej sytuacja — dać się przyłapać w sobotnie popołudnie w kinie z dorosłą osoba, podczas gdy jej rówieśnicy umawiali się tu z sobą. Kim mogłam być — przyjaciółką rodziny? Krewną? Czy przyznanie się do bycia „starszą siostrą" równało się ze społecznym mordem i ostracyzmem? Ponieważ nie potrafiłam wymyślić nic mądrzejszego, powiedziałam: —Jestem jej kuratorem. Ku mojemu zaskoczeniu, Deedee parsknęła śmiechem — był to najszczerszy wybuch emocji, jaki widziałam w jej wykonaniu, odkąd się poznałyśmy. Teresa też zachichotała, choć już mniej pewnie, nie do końca przekonana, czy to na pewno dowcip i czy aby nie robimy sobie z niej żartów. — To prawda... Przyłapali mnie na handlu dragami — powiedziała Deedee. — Tak czy inaczej, lepiej już chodźmy. Zaraz zacznie się film. Kiedy już zajęłyśmy miejsca w przednim rzędzie — był to pewien rodzaj kary za wybranie się na film w premierowy weekend — nachyliłam się do Deedee i, starając się zagłuszyć dudniące tuż przed nami reklamy, zapytałam: — Czy tylko mi się zdaje, czy ta twoja Teresa to niezła jędza? Deedee pokiwała głową i nabrała garść popcornu. — Zachowuje się, jakby była przyjaciółką wszystkich, ale gdy tylko się odwrócisz, wbije ci nóż w plecy. Trzeba na nią uważać. — Mała plotkara? — Tak, do tego niezbyt mądra. Teraz pewnie powie wszystkim, że naprawdę mam kuratora.
— Chyba ci to nie przeszkadza? Myślę, że to i tak lepsza wymówka, niż przyznanie się do wyjścia do kina w towarzystwie „starszej siostry". Deedee pociągnęła spory łyk ocalałej oranżady, którą dzieliłyśmy teraz na spółkę i powiedziała: — Nie, jesteś w porządku. Kilka moich koleżanek też ma swoje „starsze siostry". Janelle miała już trzy. Kiedy wznosiłam oczu ku niebu, dziękując Opatrzności, że nie podzieliłam losu Starszych Sióstr Janelle, Deedee dodała: — Problem polega na tym, że prawie nie wychodzę z przyjaciółmi. Cały czas muszę niańczyć brata. Codziennie, po szkole. I przez większość weekendu. Jedyna możliwość, by się urwać z domu, to z tobą do kina. Nie licząc jednej szkolnej dyskoteki, na którą matka mnie puściła. Zresztą chciała, żebym zaraz wracała. Musiałam jej nakłamać, że pomyliły mi się godziny, przez co zostałam trochę dłużej. — Sprytne. — Też tak myślałam. Potrząsnęłam głową w zadumie. — Jak to możliwe, żeby tyle wymagać od czternastolatki? Kiedy ty masz czas dla siebie, na zabawę? — No właśnie — głos Deedee zabrzmiał ponuro, co dość dobitnie znaczyło, jak bardzo nasze wyjścia odbiegały od jej definicji dobrej zabawy. — A wszystko przez tę Rose od Starszych Sióstr, która naopowiadała mojej matce, że jeśli nie będzie mnie trzymać na smyczy, to mi palma odwali i na pewno zostanę dziwką. Że oszaleję od tej wolności. Tak jakbym ją miała. Rose była pierwszą osobą, która sprawiła, że mama poczuła się winna. Bez żadnego powodu. Ale w gruncie rzeczy Rose wydaje mi się śmieszna. Nie wiem, jak udało się jej tak wkręcić moją starą. Powiedziała jej, że moje życie wymaga radykalnych zmian i że ona się o to postara. Słysząc te słowa, mało zabrakło, a wypuściłabym z rąk tacę z whopperami po raz drugi. Do jasnej cholery! Rose Morales nie ułatwiała mi osiągnięcia mojego sekretnego celu — skreślenia z listy kolejnej pozycji. Ona miała w tym swój własny cel. Przebiegły babsztyl!
Próbując jakoś ratować sytuację — w gruncie rzeczy, jeśli czyjeś życie miało się tu zmienić, to prędzej moje niż Deedee — powiedziałam: — Wiem, że nigdy nie będę taka fajna jak twoje rówieśniczki, ale mimo wszystko cieszę się, że spędzamy czas razem. Mam nadzieję, że ty też dobrze się bawisz. Deedee wzruszyła ramionami z aprobatą. — Pewnie. Nie jest źle — spojrzała łakomym wzrokiem na pudełko z whopperami. — Masz zamiar w końcu je otworzyć? Po filmie zaproponowałam Deedee, żebyśmy spędziły jeszcze trochę czasu razem i poszłyśmy na stoisko z kosmetykami M.A.C., gdzie kupiłam jej duże opakowanie tuszu do powiek. Kosztował osiemnaście dolarów, był tańszy niż przekąski w kinie i — sądząc po zachwyconym wyrazie twarzy Deedee — okazał się dużo lepszą inwestycją na przyszłość w celu zdobycia jej sympatii. — Co byś powiedziała na to, żebyśmy w przyszłym tygodniu zamiast do kina poszły na plażę? — spytałam, kiedy wsiadałyśmy do auta. Miałam odwieźć Deedee do domu przed szesnastą, a było już pięć po czwartej — Popływałabym chętnie na desce. (Co oczywiście było bzdurą — każdy, kto choć trochę mnie znał, wiedział, że nigdy nie wsiadłabym na deskę surfingową. Chodziło wyłącznie o zadanie z listy. Ale ponieważ Deedee o niej nie wiedziała — i pewnie nigdy się nie dowie, że sama była jednym z zadań — z ulgą zarejestrowałam aprobatę na jej twarzy). — Spoko, mogę trochę popracować nad opalenizną. Ale nie licz na to, że wejdę do wody. O tej porze roku chybabym zamarzła —jest tak lodowata. —Ja bym raczej powiedziała, że odświeżająca — nie zgodziłam się. —Jasne. — Dobra, w takim razie sama skorzystam z kąpieli. Ale przynajmniej raz zrobimy coś innego niż gapienie się w ekran. Kiedy wjechałyśmy już na autostradę, spytałam: — Nie będziesz mieć bury za to, że się spóźnimy? — Pewnie będę. A może nie. Mama będzie wściekła na ciebie, nie na mnie. Miałam się zająć księciem Rickym. — Twoim młodszym bratem?
— Nie masz pojęcia, jaki to wrzód na tyłku. A mama uważa, że on jest idealny. Ricky to, Ricky tamto. Czasem mam wrażenie, że jestem jej potrzebna tylko po to, by go niańczyć. Naprawdę, nie masz pojęcia. Kiedy zatrzymałyśmy się na czerwonym świetle, odwróciłam się do niej i powiedziałam: — Dotknij tyłu swojej głowy. Deedee popatrzyła na mnie jak na wariatkę. — No dalej, zrób to. Ze spojrzeniem, które mówiło: „No dobra, niech ci będzie", Deedee podniosła rękę i pogładziła się z tyłu po głowie. — Czujesz, jaka miła w dotyku i wysklepiona? — spytałam, po czym nachyliłam się w jej stronę, jednocześnie wciąż obserwując czerwone światło. — A teraz dotknij mojej. Zobacz, jaka jest płaska. Deedee posłuchała mnie i po chwili powiedziała: — Rany, faktycznie —jakaś taka płaska. Porównała jeszcze raz ze swoją głową. — To dlatego, że gdy byłam dzieckiem, moi rodzice spędzali większość czasu, goniąc po domu mojego brata, który wciąż im uciekał. Był takim żywym srebrem. Ja za to byłam spokojnym dzieckiem, dlatego zostawiali mnie w łóżeczku, leżącą na plecach. Spędzałam tak całe dni. A ponieważ czaszka małego dziecka jest jeszcze miękka i nie w pełni ukształtowana, tak mi zostało. Deedee zastanowiła się przez chwilę. — No to powinnaś się cieszyć, że masz takie włosy. Wszystko ci zakrywają. Nigdy bym nie powiedziała, że masz taką płaską głowę. — Chodziło mi raczej o to, że nie jesteś sama. Wiem, co to znaczy być pozostawioną samopas z powodu rozpieszczonego brata. I mam na to dowód w postaci zdeformowanej czaszki. Plaża Santa Monica, znajdująca się nieopodal przystani, była nabita ludźmi — zbyt późno przypomniałam sobie, że w tym czasie organizowane są duże targi ekologiczne, w ramach których odbywa się akcja sprzątania plaży. Mimo iż sezon dawno się skończył, wokół było pełno rozbitych namiotów i rozmaitych straganów. Z głośników dudniła muzyka, puszczana przez jed-
nego ze sponsorów akcji — lokalną rozgłośnię K-JAM. Głównie pop i hip-hop — kawałki znane z list przebojów, które pewnie bardziej przypadłyby mi do gustu, gdybym nie musiała płacić siedmiu dolarów za parking. Deedee zabrała torbę plażową, ja niosłam ręczniki i krótką deskę surfingową pożyczoną od Susan — przerzuciłam ją sobie niedbale przez ramię niczym Frank Sinatra swój prochowiec. Pogoda była ładna, chociaż wiał dość silny wiatr. Fale uderzały o brzeg, jakby wywołane niewidzialnymi detonacjami. Powietrze było ciepłe, ale woda o tej porze — w marcu -— musiała być faktycznie lodowata. Inni surferzy mieli na sobie ocieplane kombinezony (ja też powinnam była pomyśleć o czymś takim), ale zauważyłam też kilka osób pluskających się w wodzie w normalnych kostiumach kąpielowych, co dodało mi otuchy. Żeby dostać się do wody, musiałyśmy przejść tuż obok straganów. Pomyślałam więc, że może poszukamy z Deedee stoiska L.A. Rideshare i przywitamy się z Elaine — kobietą, która brała udział we wszystkich naszych weekendowych przedsięwzięciach marketingowych. Zdałam sobie przy tym sprawę, że moje nagłe zainteresowanie losem koleżanki z pracy mogło mieć coś wspólnego z rozmiarem tych fal rozbijających się o brzeg. Wiedziałam, że czeka mnie spore wyzwanie, ale byłam też przekonana, że nie ma się co spieszyć z jego realizacją. Przeszłyśmy obok kilku budek i straganów, aż w końcu zobaczyłam baner mojej agencji. Na stoisku była tylko Brie, która pomachała nam z daleka, gdy tylko nas dostrzegła. Stała za rozstawionym naprędce stołem, na którym leżały przeróżne broszury i katalogi, a także breloczki do kluczy, długopisy, kulki na anteny samochodowe i cała masa taniego, plastikowego badziewia z naszym logo. — A co ty tutaj robisz? — spytałam zaskoczona. — Elaine dopadła grypa. Powiedziałam więc, że z przyjemnością ją zastąpię. Płacą mi za to sto pięćdziesiąt procent dniówki. W tym momencie zjawił się — któż by inny — Martucci, niosący sporych rozmiarów pudło, które postawił z głuchym łoskotem na stole.
— Cześć, Parker — powiedział, lustrując mnie bacznie wzrokiem. — Przyszłaś do pracy? — A czy wyglądam, jakbym przyszła do pracy? — odpowiedziałam retorycznym pytaniem. Miałam na sobie za dużą koszulę, zakrywającą kostium kąpielowy, a pod pachą trzymałam deskę surfingową. — A skąd ja mam wiedzieć? Jeśli przyszłaś nam pomóc, to mam jeszcze kilka takich pudeł do przyniesienia. Brie boi się, że połamie sobie paznokcie. — Dopiero co je sobie zrobiłam — wyjaśniła Brie, podsuwając mi pod nos paznokcie pomalowane w drobne kwiatki. — Przykro mi, ale muszę cię rozczarować — powiedziałam bez cienia szczerości do Martucciego. — Tylko tędy przechodziłyśmy. Kiedy przedstawiłam im Deedee, Brie ucieszyła się. — A więc to jest ta twoja „młodsza siostra"! Wiele o tobie słyszeliśmy. Poczekaj... Sięgnęła do pudła, które przed chwilą przyniósł Martucci i wyciągnęła z niego długopis z przypominającą popularną lawową lampę, przezroczystą końcówką, która po naciśnięciu zmieniała kolor. Oczywiście z logo L.A. Rideshare. — To dla ciebie. Rozdaję te długopisy tylko przyjaciołom. — Fajnie — Deedee wypróbowała prezent. — Dzięki. Brie zwróciła się do Martucciego. — A może przyniósłbyś też pudło z t-shirtami? Założę się, że dziewczynie by się spodobały. —Jezu, czy wam kobietom się wydaje, że ja jestem jakimś mułem transportowym? — zaprotestował Martucci. — Kiedy pracuję z Elaine, ona sama dźwiga swoje pudła. — To dlatego, że nic innego nie potrafi. Moim zadaniem jest przyciągać klientów — odcięła się Brie. — Nie mogę tego robić z brudnymi czy połamanymi paznokciami. Martucci ze znudzeniem popatrzył na Deedee. — Jaki nosisz rozmiar? — L — odpowiedziała. Martucci poszedł, mamrocząc coś pod nosem. Kiedy znalazł się poza zasięgiem uszu, powiedziałam do Brie: — Zapo-
mnij o stawce sto pięćdziesiąt procent. Jeśli każą ci z nim pracować, powinnaś dostać potrójną dniówkę. — O co ci chodzi — nie lubisz Martucciego? — A ty go lubisz? —Jest w porządku. — Nie cierpię tego, w jaki sposób podlizuje się Lizbeth. A nade wszystko nienawidzę tego jego obrzydliwego, przetłuszczonego kucyka. Bez przerwy go maca, jakby się onanizował. — Pewnie się boi, że mu się w końcu wyśliźnie i odpełznie gdzieś na bok — zauważyła Brie. — Tak czy siak, jak wróci, poproszę go chyba, żeby mi przyniósł kanapkę. Od tego stania tutaj strasznie zgłodniałam. A wy nie macie ochoty na sandwicza? —Ja przyniosę — zaoferowałam się. Pomyślałam, że gdy zjem coś dużego, będę miała wymówkę, żeby poczekać z pół godziny przed wejściem do zimnej i wzburzonej wody. Brie odwróciła się w stronę Deedee. — Kochanie, powiedz, masz chłopaka? Nie mogłam uwierzyć, że wypaliła prosto z mostu z tak prywatnym pytaniem. Byłam przekonana, że Deedee zbędzie ją jednym z tych swoich udawanych, zawstydzonych spojrzeń, tymczasem dziewczyna wydęła pogardliwie wargi, jakby chciała powiedzieć: „Faceci...". — Znam ten wyraz twarzy — Brie pokiwała z uznaniem głową. — No dalej, ciotce Brie możesz powiedzieć. Co to za jeden i co zmajstrował? — Na imię ma Carlos — w ustach Deedee zabrzmiało to co najmniej jak „gnojek". — Aha, no i... — No i mówi mi na okrągło, że mu się podobam, że jestem niezła i tak dalej... — Znam takich doskonale. — A potem się dowiaduję, że umawia się z... — w tym miejscu Deedee zrobiła wymowną pauzę, jakby to imię z trudem przechodziło jej przez gardło —Teresą. — Teresą? Tą z kina? — wtrąciłam się. — Dokładnie. Była tam z nim wtedy, o czym naturalnie zapomniała mi powiedzieć.
Brie potrząsnęła głową z obrzydzeniem. — Daj sobie z nim spokój.To dureń, skoro umawia się z taką lafiryndą jak Teresa. Wiesz, co sobie myślę? — nachyliła się i złapała Deedee za przydługi bezrękawnik, który tego dnia miała na sobie. — Myślę sobie, że masz niezłą figurę. Powinnaś ubierać się bardziej sexy i pokazać Carlosowi, co traci. Mam w szafie kilka ciuchów, których już nie noszę. Są na mnie za małe, ale założę się, że tobie byłoby w nich idealnie. Dam je June, żeby ci przekazała — co ty na to? Możesz zatrzymać sobie te, które ci się spodobają, a resztę wyrzucić. Deedee miała założyć używane ciuchy Brie? Jej jasne, obcisłe pończochy z lycry i getry ze spandeksu? Dobre sobie! Równie dobrze mogłaby... — Spoko — uśmiechnęła się Deedee. — Masz na myśli takie rzeczy, jakie masz na sobie? — Takie starocie? — Brie założyła dzisiaj koszulkę na ra-miączkach w kolorze fuksji i pasujące szorty. — Coś ty, dużo lepsze. Czy to nie jest ironia losu? W ciągu pięciu minut Brie osiągnęła to, czego mnie nie udało się przez miesiąc — owinąć sobie Deedee wokół palca. Choć z drugiej strony, miło było popatrzeć, jak dziewczyna się przed kimś otwiera, nawet jeśli tą osobą nie byłam ja. Wystarczyło, że byłam w pobliżu. — Czekaj, prawie bym zapomniała — Brie zwróciła się do mnie. — Był tu ten reporter, pytał o ciebie. Jak mu tam... Trey...? — Troy Jones? — Właśnie. Powiedział, że przysłali go tu z K-JAM, żeby pomógł w sprzątaniu plaży. A tak apropos, spójrz — to mówiąc, Brie wzięła ze stołu jedną broszurę i rzuciła ją na piasek. W mgnieniu oka podbiegła dwójka dzieci z workami na śmieci i zaczęły walczyć o to, kto pierwszy ma zabrać papierową zdobycz. — Działa za każdym razem! Chyba więcej tu ludzi zbierających śmieci, niż samych śmieci. Deedee wydawała się zachwycona, podczas gdy ja nerwowo rozglądałam się w poszukiwaniu Troya Jonesa. Miałam nadzieję, że już sobie poszedł. Nie chciałam, by mnie tu zobaczył, próbu-
jącą skreślić z listy kolejną pozycję — zwłaszcza taką, która wiązała się z dość skąpym strojem. — Mam nadzieję, że Martucci wkrótce wróci z tymi t-shirtami. Powinnyśmy się już zbierać. Brie spojrzała na deskę. — Wygląda na to, że zamierzacie się trochę rozerwać. A tak przy okazji, nasze jutrzejsze wyjście jest aktualne? — Tak — Brie miała mi towarzyszyć w wyprawie do klubu Oaza, gdzie czekało na mnie kolejne zadanie. — Ale ty stawiasz? — Zgadza się. Gawędziłyśmy jeszcze przez chwilę, czekając na Martuccie-go, który wrócił z pudłem pełnym koszulek i cisnął je tym razem na piasek. Pogrzebał trochę w środku, aż w końcu wyjął jedną we właściwym rozmiarze i podał Deedee. — Masz — powiedział. — Noś ją z dumą. — Dzięki — dziewczyna uniosła ją do góry i obejrzała dokładnie. — Jest ładna. —Jeśli ta koszulka wydaje ci się ładna, ciekawa jestem, co powiesz, kiedy zobaczysz to, co przygotowałam dla June na jutrzejszy wypad. To dopiero będzie ładne. Top w kolorze błękitnym, połyskujący na srebrno. Wiesz, taki naprawdę błyszczący. I ma jeszcze takie małe świecidełka — o, tu... — Dobra, wystarczy już! — przerwałam jej. Nie chciałam, żeby Brie rozwodziła się w obecności Martucciego nad miejscem, w którym znajdowały się błyskotki. Za późno. — Tu, to znaczy dokładnie gdzie? — zainteresował się nagle Martucci, choć po miejscu, w które powędrował jego wzrok wnioskowałam, że wie dokładnie, o którą część ciała chodzi. — Pójdziemy już — powiedziałam, starając się go ignorować, ale głupiutka Brie już mu pokazała, dotykając okolic swojego biustu. — Nieźle — uśmiechnął się Martucci. — Gdzie się, dziewczyny, wybieracie? — Trochę zaszaleć — natychmiast pospieszyła z odpowiedzią Brie. Zaczęłam się bać, że wygada się o liście, ale ona do-
dała tylko: — Idziemy do Oazy. Tak się nazywa ten klub, prawda, June? Przytaknęłam, a ona ciągnęła dalej. — Wszyscy faceci będą zbierać szczęki z podłogi, kiedy zobaczą June w nowej kreacji. Na pewno będzie... — w tym miejscu zrobiła znaczącą przerwę, puszczając do mnie oko — najgorętszą łaską w klubie. Zastrzelcie mnie. Nie byłam pewna, na kim słowa Brie zrobiły większe wrażenie — na Martuccim czy Deedee. Na szczęście do stoiska podszedł klient, oszczędzając mi dalszych upokorzeń z ust Brie. Pozbierałam nasze rzeczy plażowe, pożegnałam się szybko i powędrowałyśmy z Deedee w stronę wody, gdzie obleciał mnie prawdziwy strach. Chociaż próbowałam już wcześniej surfingu, nigdy nie pływałam na tego rodzaju krótkiej desce. Urodziłam się w Kalifornii, ale dorastałam w Valley — w miejscu, w którym królowały klimatyzatory i odkryte baseny. Każdy, kto choć raz był w Van Nuys podczas sierpniowych upałów, zrozumie, dlaczego tamtejsze dziewczyny nazywane są królowymi galerii handlowych. Do wyboru masz tylko zakupy w klimatyzowanym sklepie albo rozpuszczenie się na zewnątrz. A plaża — piękna, niczym nieosłonięta od orzeźwiającej morskiej bryzy, która znajdowała się tuż za wzgórzami, niecałe czterdzieści pięć minut jazdy samochodem od domu — dla moich rodziców równie dobrze mogła się znajdować tysiące kilometrów stąd, bowiem wyjątkowo niechętnie nas tam zabierali. (Z drugiej strony, ze wstydem muszę przyznać, że teraz, mieszkając w Santa Monica, sama zaledwie kilka razy byłam na plaży). Zanim pożyczyłam deskę od Susan, Chase dał mi kilka wskazówek. Miałam płynąć dokładnie tam, gdzie rozbijały się fale. Czekać, aż się wzniosą, by po chwili załamać, a wtedy wiosłować rękami jak szalona i wznieść się triumfalnie na ich grzbiet. — Zaczekaj na swoją falę — powiedział tonem znawcy, tak jakbym wiedziała, co to, do cholery, znaczy. Rozłożyłam na piasku ręczniki. Miałam na sobie zeszłoroczny, dwuczęściowy kostium w błękitne kwiaty — jeden z nielicznych, który zakrywał moje szerokie biodra i dobrze układał się
na biuście. Gdybym go doceniła od razu — a nie po tym, jak bezskutecznie usiłowałam kupić dla siebie coś odpowiedniego w tym roku — wykupiłabym wtedy całą partię towaru. To prawda, nie miałam idealnie płaskiego brzucha. Wielka mi rzecz. Widziałam kobiety dużo bardziej zaniedbane ode mnie, kiedy jeździłam co rano do pracy autobusem. Każdy, komu wydaje się, że w Los Angeles mieszkają same boginie z wyrzeźbionymi do perfekcji ciałami, z pewnością nigdy nie miał przyjemności podróżować komunikacją miejską. Wzięłam deskę pod pachę. Fale nie miały wprawdzie rozmiarów billboardów reklamowych, ale i tak wyglądały złowieszczo dla takiego tchórza jak ja. Deedee dobrze zrobiła, zastrzegając, że nie wejdzie do wody — i teraz rozłożyła się swobodnie na ręczniku. — Nie zamierzasz mi kibicować? — spytałam. — Mogę zanurzyć się w wodzie do kostek — powiedziała, wyjmując z torby paczkę doritos. — Ale nie oczekuj, że wejdę choćby centymetr dalej. Dziewczyna miała rację — woda była tak przeraźliwie zimna, że mózg kilka razy odmówił mi posłuszeństwa, zanim w ogóle zamoczyłam stopy. Tymczasem Deedee stwierdziła: — Nie jest tak źle. Oczywiście, łatwo było jej powiedzieć — to nie ona miała za chwilę zanurzyć się w całości. A ja nie potrafiłam zrezygnować akurat wtedy, kiedy sytuacja tego wymagała. Latem woda była nieporównanie cieplejsza. Ale już za późno — zdecydowałam się i koniec. Kończyny miałam tak sparaliżowane z zimna, że minęła dłuższa chwila, zanim położyłam się na wodzie. Co gorsza, każda kolejna fala cofała mnie w stronę brzegu. W końcu — dysząc i przeklinając fakt, że nie skończyłam kursu na młodszego ratownika medycznego w ósmej klasie — zdołałam pokonać pierwszą falę, a potem następną. W praktyce wyglądało to tak, że zamiast znaleźć dogodną falę, położyć się na desce i dać się jej ponieść, ześlizgiwałam się z niej i czekałam, aż pogrzebią mnie masy słonej wody, a przywiązana do nadgarstka deska uderzy mnie po raz kolejny w głowę lub tułów.
Chociaż ogarniało mnie coraz większe przerażenie, walczyłam dzielnie, przezwyciężając zmęczenie i z czasem udawało mi się jakoś utrzymać równowagę. Lecz kiedy pomyślałam sobie, że może już wystarczy (w końcu zadanie na liście brzmiało wyraźnie: „Spróbować jazdy na desce surfingowej" — nie było mowy o profesjonalnym sporcie), zobaczyłam to, co do tej pory brałam jedynie za falę, wznoszącą się leniwie za moimi plecami. Zdałam sobie sprawę, jak bardzo się myliłam. Potwornie się myliłam. To w ogóle nie była fala. To był wieżowiec Chryslera. Kilimandżaro. Wielki Mur Chiński, który — ustawiony pionowo w górę na wysokość tysięcy kilometrów — lada moment miał mi runąć na głowę. I tak też się stało. W jednej sekundzie znalazłam się pod wodą, wir zakręcił mną i rzucił jak szmatą, tak że nie wiedziałam, gdzie jest dół, a gdzie góra. Kilka razy wyrżnęłam w dno, ale za każdym razem wyciągało mnie do góry... i znów w dół... i znów do góry — w każdym razie w kierunku powierzchni. Łapiąc resztkami sił powietrze w płuca, przypomniałam sobie jedną z instrukcji, jakie dawali nam ratownicy na kursie — za żadne skarby nie walczyć z falą. Poddałam się więc, a fala uderzyła we mnie deską, po czym bezceremonialnie wyrzuciła na brzeg. Leżałam bezwładnie jak ryba, charcząc wodą, która nalała mi się do płuc, i wciągając łapczywie powietrze. Usłyszałam męski głos, który powiedział z wyraźnym niesmakiem: — Uważaj na tę dużą panią, Tommy. Nie nadepnij dużej pani. Poczułam tuż obok mojej głowy tuptanie bosych, dziecięcych stóp. Cudownie. Poddaję się. Wydostałam się jakoś spod deski i chciałam właśnie wstać, kiedy zobaczyłam jeszcze jedną parę stóp na piasku. — Wszystko w porządku? Ten głos brzmiał znajomo. Podniosłam głowę i spojrzałam w górę — to był Troy Jones! Zerwałam się na równe nogi, próbując otrzepać się z piasku, który przykleił mi się do twarzy. Wyglądałam jak arkusz papieru ściernego. I czułam, jakbym zamiast dolnej części kostiumu miała pełną pieluchę.
— W porządku, nic mi nie jest. — To się nazywa prawdziwa jazda bez trzymanki. Tylko lądowanie trochę twarde. -— Miałam nadzieję na kilka dodatkowych punktów za styl. Piasek odkleił mi się z brwi i wpadł do oka. Chcąc jakoś odzyskać resztki godności, spytałam tak pogodnie, jak tylko umiałam: —Jak tam sprzątanie plaży? — Nieźle. Tylko nie bardzo jest co sprzątać — śmieci już jak na lekarstwo. Deedee podeszła do nas. — Powinien pan przejść się w okolice molo. Tam są ponoć prawdziwe skarby. Moja koleżanka Danelle opowiadała mi, jak kiedyś znalazła tam woreczek pełen amfetaminy. Spojrzałam na nią spode łba. Więcej piasku wpadło mi do oka. — Troy — powiedziałam, próbując dyplomatycznie zmienić temat rozmowy, a jednocześnie wytrzepać niepostrzeżenie trochę piasku z kostiumu — poznaj Deedee, moją przyjaciółkę. Deedee, to jest Troy. Troy i Deedee wymienili uścisk dłoni. Dziewczyna przyjrzała mu się dokładniej. Troy miał na sobie t-shirt z logo K-JAM i krótkie spodenki. Musiał jej chyba przypaść do gustu, bo miała taki sam wyraz twarzy, jak podczas projekcji filmu w kinie. Wstyd się przyznać, ale akurat w tym wypadku podzielałam jej opinię na temat Troya. — Wiesz, June nie zawsze wygląda tak beznadziejnie jak teraz — uśmiechnęła się porozumiewawczo. — Dzięki — odparłam, kichając. Deedee odgarnęła mi włosy, które z jednej strony przykleiły mi się do policzka, a z drugiej sterczały w górę niczym pióra ptaka w locie. — No dobra, teraz nie jest może w szczytowej formie. Za to jutro wieczorem, kiedy pójdzie w tany, będzie naprawdę fuli wypas. Prawda, June? Troy uśmiechnął się. —Jestem skłonny w to uwierzyć — powiedział. — Na serio! — Deedee była wyraźnie podekscytowana. — Na facetów w Oazie spadnie jak grom z jasnego nieba.
— Będę grzeczna, obiecuję — powiedziałam, próbując zachować śmiertelną powagę. — Powiedziałaś w Oazie? — zagadnął Troy. — Tak, to taki nieduży bar w... — Wiem — przytaknął. — Chodziłem tam kiedyś z siostrą. Podkochiwała się w jednym z barmanów. Wyjęłam z włosów wymięty papierek po cukierku i z obrzydzeniem rzuciłam go na piasek. Natychmiast podleciał jakiś chłopiec, krzyknął „Mam!" i zadowolony, włożył go do papierowej torby na śmieci. Chwilę później Deedee wyrzuciła jeszcze pustą paczkę po doritos i ta sama sytuacja powtórzyła się. — Muszę sprawdzić, jakie jeszcze mamy śmieci — ucieszyła się. — Ale jazda! Kiedy odeszła na bok, Troy powiedział: — Nie wiedziałem, że jesteś taką miłośniczką surfingu. — No coś ty, nigdy wcześniej tego nie robiłam. To mój debiut. — Z jakiegoś konkretnego powodu? Piasek w dalszym ciągu leciał mi do oczu. Bałam się, czy Troy nie pomyśli, że specjalnie do niego mrugam. — Na ryby też się wybierasz? — Troy uśmiechnął się z lekkim sarkazmem. — To zależy, czy jest coś o łowieniu ryb na liście twojej siostry? — odparowałam rezolutnie. — Kiepski żart, co? — Nie gniewam się. Ale faktycznie, dość marny. Troy przez moment patrzył w dal, jakby chciał dostrzec, co jest za linią horyzontu, a potem spytał: — Miałaś dobre fale? — Nie jestem pewna. Parę razy miałam wrażenie, że mi się udało, ale tak naprawdę nie wiem, czy pokonałam choć jedną. To chyba tak jak z orgazmem — dopóki go nie przeżyjesz, nigdy nie jesteś pewien, czy to właśnie to. — Wracasz do wody? Z powrotem? Czy on oszalał? Już nigdy nie wrócę do wody... nigdy! Zastanawiałam się nawet, czy nie spakować całego dobytku i nie przenieść się do Montany — albo na inne zadupie, z dala od czegokolwiek, co może być duże, mokre i słone.
— Oczywiście, że wracam! — oburzyłam się. Duma po raz kolejny wzięła górę nad rozsądkiem. — Czekaj, zwoduję cię — zaoferował się Troy i zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, ściągnął koszulkę i rzucił ją na piasek. No proszę! Troy był świetnie zbudowany — miał szerokie ramiona, umięśnioną klatkę piersiową i wyraźnie, choć bez przesady, zarysowane mięśnie brzucha. Nie wyglądał przy tym, jakby dbał o rzeźbę przed lustrem na siłowni, raczej wykonując ciężką pracę fizyczną. W pewnym momencie zauważyłam potężną bliznę na jego prawej nodze, biegnącą w górę i znikającą dopiero pod spodenkami. — Co rozumiesz przez „zwodowanie"? — spytałam, mając przy tym nadzieję, że nie gapiłam się na niego zbyt nachalnie. Ale tak czy siak, rozebrał się przy mnie. Nietaktem byłoby nie spojrzeć. — Zobaczysz. Troy krzyknął do swoich kolegów zbierających śmieci na plaży, że zaraz wraca, a potem złapał deskę i ruszył przed siebie, do wody. Poczłapałam za nim. Dużo łatwiej poruszało mi się bez deski — a dzięki temu, że wróciłam do wody, mogłam się nareszcie pozbyć piasku przyklejonego do włosów i kilku innych, bardziej intymnych miejsc. Woda sięgała mu już do piersi. Zanurzyłam się i złapałam deski. Mimo iż nie staliśmy bliżej siebie niż rozmawiając na plaży, sam fakt, że jesteśmy w wodzie sprawił, iż cała sytuacja wydała mi się niezwykle intymna. Potem dał mi te same wskazówki co Chase — zobowiązał się ponadto, że gdy przyjdzie odpowiednia fala, pomoże mi się wdrapać na deskę. — A ty surfujesz? — spytałam. — Od czasu do czasu. Coraz rzadziej, od kiedy wstaję do pracy o trzeciej nad ranem. — Boże, o tej porze zazwyczaj wtaczam się pijana do domu. —Jasne, właśnie na taką mi wyglądasz — Troy uśmiechnął się. — Zdziwiłbyś się — powiedziałam, lekko poirytowana faktem, że Troy nie widział we mnie przebojowej, imprezowej dziewczyny, choć on sam chciał, by zabrzmiało to jak komplement.
Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę o jego ulubionych miejscach do surfingu, po czym nagle Troy powiedział, żebym się przygotowała — zbiera się fala. Złapałam się kurczowo deski rękami, podczas gdy tyłek i nogi nadal dyndały mi w wodzie. Przed sobą na wprost widziałam plażę, byłam niczym rakieta gotowa do odpalenia. Troy ustawił się za mną, lekko z lewej strony. — Kiedy dam ci znać, zacznij wiosłować rękami — poinstruował mnie. Spojrzałam do tyłu i zobaczyłam wzbierającą ścianę wody. Kiedy ściana pojawiła się tuż za moimi plecami, Troy krzyknął: „Teraz!". Poczułam, jak deska podnosi się do góry. Wtedy Troy złapał jej koniec jedną ręką, druga położył mi na pośladkach i mocno pchnął do przodu. W jednej chwili poszybowałam jak pocisk. To było to — złapałam falę! I zgodnie z moimi wcześniejszymi przypuszczeniami — udało mi się to po raz pierwszy. Czułam, jak gdyby woda pode mną zamieniła się w ocean rąk, które równocześnie unosiły deskę, na której leżałam, i popychały naprzód. To było tak cudowne uczucie, że chciałam, aby trwało bez końca. Jeszcze i jeszcze. Rozdział dziewiąty Musiałam przejeżdżać obok Oazy setki razy, a mimo to nigdy nie byłam wewnątrz. Z reguły staram się unikać barów w stylu tropikalnym, najczęściej zlokalizowanych na terenie niewielkich centrów handlowych. Kiedy jednak weszłyśmy w trójkę do środka — z Brie i jej koleżanką Chanel — pub wydał mi się niespodziewanie duży, tętniący życiem i — jak na niedzielny wieczór — zatłoczony. — Patrzcie, prawie sami faceci. I dobrze, przynajmniej nie mamy dużej konkurencji — ucieszyła się Brie, szarpiąc przy tym z zażenowaniem ciepły bezrękawnik w kolorze dziecięcych rzy-gowin, który założyła specjalnie na tę okazję — nie musiałam się obawiać, że mnie w nim przyćmi. Chanel stwierdziła natomiast, że w miejscu takim jak Oaza, zlokalizowanym w centrum handlowym, z pewnością nie będzie w ogóle żadnych mężczyzn, dla
tego spokojnie może założyć jakąś brzydką bluzkę — być może doceniłabym jej wspaniałomyślny gest, gdyby nie fakt, że sama miałam na sobie identyczną. Nieważne. Jedyne, co się dla mnie liczyło, to sprostać wymaganiom zadania numer 8 z listy Marissy: „Zostać najgorętszą laską w Oazie". W tym celu włożyłam wspomniany już wcześniej błyszczący top z cekinami i dżinsy biodrówki, które kupiłam specjalnie na randkę w ciemno z Sebastianem. Spędziłam całą wieczność, susząc i tapirując fryzurę. Prawdziwe dziecko lat osiemdziesiątych. Jeśli chodzi o włosy, zawsze przedkładałam ilość nad jakość. Zgodziłam się natomiast na propozycję Brie, która zaoferowała się, że zrobi mi makijaż (z początku nie chciałam się na to zgodzić, ale Brie przekonała mnie, mówiąc: — Robię zawsze ten sam makijaż, który pasuje do każdej twarzy). Usiadłyśmy przy wysokim stole koktajlowym na środku baru. Podeszła kelnerka — Brie i Chanel zamówiły drinki o nazwie Pink Lady, a ja poprosiłam o kieliszek chardonnay. — I co teraz? — spytała Chanel, kiedy drinki wjechały na stół. Szybko omiotłam wzrokiem ludzi w barze. — Myślę, że gdy tylko upewnimy się, że jestem najgorętszą laską w knajpie, możemy w spokoju się napić i wrócić do domu. — Nikogo bardziej seksownego tu nie widzę... Zresztą, sprawdźmy — zaproponowała Brie. Potem zabrały z Chanel swoje szklanki z drinkami i wyruszyły na inspekcję. Ja zostałam przy stoliku, próbując być nadal... „najgorętszą"? Ze wstydu chciałam zapaść się pod ziemię. Nigdy w życiu nie czułam się równie głupio — Brie i Chanel chodziły w kółko po Oazie, chcąc się upewnić, czy jestem najlepszą laską w całym barze. Jeszcze głupsze było to, że naprawdę tak się czułam, a przynajmniej miałam nadzieję. Rozumiałam, o co chodziło Marissie: o to fascynujące poczucie, że wszystkie oczy w klubie są zwrócone na ciebie, bo jesteś najpiękniejsza, a nie z powodu twojej nadwagi. Jednak w tym przypadku większość oczu nie była skierowana na kobiety, ale na ekrany telewizyjne rozmieszczone w rogach sali, na których leciała transmisja meczu Lakersów. Dziewczyny wróciły z wyrazem rozczarowania na twarzach.
— Tam, obok szafy grającej, za tym filarem siedzi babka, która jest od ciebie ładniejsza — zawyrokowała Brie. Chanel pokiwała głową. — Zrobiła sobie sztuczne cycki, ale ogólnie ma w sobie coś z Lindsay Lohan. Wiesz, o co mi chodzi — świeża, chociaż trochę zdzirowata. Wyciągnęłam szyję. Cholera! Faktycznie, niezła szprycha! Nie mam z nią szans. I co ja mam teraz zrobić? Wracać tu codziennie, w nadziei na łut szczęścia? Zawsze znajdzie się ktoś ładniejszy! — Nie martw się — Brie uspokoiła mnie. — Pozbędziemy się jej. —Jaki macie plan? — spytałam, lekko zaniepokojona. Brie sięgnęła do torebki, a ja patrzyłam z przerażeniem, co stamtąd wyciągnie. Ale ona wyjęła tylko pomadkę do ust. — Mamy kilka pomysłów. Na przykład staniemy koło niej i zaczniemy rozprawiać o wyprzedaży butów znanego projektanta na parkingu przed sklepem. To powinno ją wykurzyć. A jeśli się nie uda, możemy zawsze powiedzieć, że widziałyśmy przed chwilą szczura w kuchni. Brie i Chanel wyruszyły z kolejną misją, a ja znów zostałam sama, sącząc swojego drinka. Przyglądałam się właśnie barmanom w poszukiwaniu tego, w których podkochiwała się Marissa, kiedy raptem do stolika podszedł Troy Jones. W ręce miał piwo, a na twarzy promienny uśmiech. — Miałaś rację, faktycznie, nieźle wyglądasz. — Ha, ha. — Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko, bym się dosiadł. Byłem w pobliżu na kolacji ze znajomymi. — No to masz szczęście. Ja muszę jechać aż do Valley, żeby zjeść porządny, domowy posiłek. —Jesteś sama? — Nie, przyszłam z dziewczynami („Hmm, eliminują z otoczenia gorące laski?")... Poszły się z kimś przywitać. Spojrzałam w stronę Brie i Chanel. Wyglądało na to, że prowadzą ożywioną konwersację z kimś przy stoliku sobowtóra Lindsay Lohan, ale zostały zupełnie zignorowane.
Zaprosiłam Troya do stolika, a on skinął głową w stronę baru. — To ten facet, do którego wzdychała moja siostra — w różowej koszulce polo. Przypominał jej wokalistę Nine Inch Nails. Nie potrafiłam się zdecydować, co zabrzmiało bardziej absurdalnie: to, że grzeczna i ułożona dziewczyna, za jaką uważałam Marissę, znała w ogóle zespół Nine Inch Nails, czy też to, że mogła dostrzec w metroseksualnym barmanie w różowej koszuli jakiekolwiek podobieństwo do Trenta Reznora. — Rozumiem — powiedziałam więc tylko. — Pomyślałem, że będziesz chciała to wiedzieć. Może ci się to przyda. Zapadła dłuższa chwila milczenia. — Prowadzisz prywatne śledztwo? Zamiast odpowiedzi, Troy pociągnął ze szklanki łyk piwa. — Tu nie chodzi o barmana — powiedziałam. —Ja też tak myślę. Więc nie chcesz z nim pogadać, czy coś w tym stylu? — Nie, nie ma takiej potrzeby. Wiedziałam, że Troy bardzo chciałby zobaczyć listę i de facto miał ku temu pełne prawo. Nie rościłam sobie do niej prawa wyłączności. A mimo to bałam się, że Troy będzie rozczarowany. Niewiele punktów udało mi się do tej pory wykreślić, w każdym razie nie tyle, ile powinnam. Chcąc zmienić temat, spytałam więc: — Jak trafiłeś do radia i zostałeś dziennikarzem motoryzacyjnym? — Sprytnie lawirujesz. Powiem ci, ale pikantne szczegóły zachowam do swoich pamiętników, które mam zamiar kiedyś wydać i zarobić na tym fortunę. Potem nachylił się w moją stronę, zrobił rozmarzoną minę i powiedział: — To się zaczęło, kiedy skończyłem trzy lata i dostałem swój pierwszy trójkołowy rowerek... — Oczywiście, pamiętasz to jak przez mgłę, ale zdarzają ci się przebłyski świadomości? — Wolisz krótszą wersję? Tak naprawdę, to zawsze interesowało mnie wszystko, co jest związane z motoryzacją. Prawo jazdy zrobiłem w wieku szesnastu lat. Prawo jazdy na motor w tym
samym roku. Kiedy skończyłem siedemnaście lat, zdałem egzamin na licencję pilota — chociaż nie wolno mi było latać komercyjnie przed upływem dwudziestego roku życia. — A więc tym się zawsze zajmowałeś? Kierowaniem i pilotowaniem? — Zaczęło się od wyścigów motocyklowych w liceum. Udało mi się nawet pozyskać kilku sponsorów. Myślałem, że zostanę zawodowcem. Ale doznałem poważnej kontuzji... — w tym miejscu Troy postukał się w nogę, jakby była z drewna. — Miałem otwarte złamanie i zmiażdżone kolano. To był koniec mojej kariery rajdowej. Skrzywiłam się i powiedziałam: — To musiało być straszne doświadczenie. — Wiesz, co jest najdziwniejsze? Moja rodzina była przekonana, że w tym tempie życia, jakie prowadziłem, nie dożyję trzydziestki. Ze to mnie wszyscy przeżyją. Poczułam się nieswojo, kiedy zdałam sobie sprawę, że gdyby nie niezawiniona śmierć Marissy, nie siedzielibyśmy teraz przy tym stoliku. Na szczęście Troy sam postanowił zmienić niewygodny temat. — Powiedz, co na to wszystko twój facet? Nie przypominam sobie, żebym opowiadała mu o Robercie, ale Troy rozwiał moje wątpliwości. — To z nim byłaś chyba na pogrzebie, prawda? — A tak, zerwaliśmy ze sobą jakiś czas temu. — Przykro mi. Machnęłam szybko ręką, jakbym chciała powiedzieć: „Nie ma sprawy, c'est la vie". Nikt przecież nie lubi się przyznawać, że został porzucony i — co gorsza — to wciąż boli. — Czego się napijesz? —Troy przerwał nagle kłopotliwą ciszę. — Postawię ci następną kolejkę. — Nie, dzięki — zerknęłam znowu w stronę Brie i Chanel. Siedziały przy stoliku z najgorętszą laską w klubie i jej przyjaciółmi, oglądały wspólnie mecz koszykówki i przybijały sobie piątki. — Daj spokój — nalegał Troy. — Kieliszek masz już prawie pusty.
— Naprawdę, nie trzeba. Poza tym prowadzę. — Szkoda — Troy wydął usta w—jakby podsumowała moja matka — szatańskim uśmieszku. — Pomyślałem sobie, że może jak uda mi się choć trochę cię spić, pokażesz mi w końcu tę listę. Co miałam zrobić? W końcu to była własność skradziona. — Dobrze — zgodziłam się niechętnie. — Pokażę ci ją — ale najpierw chcę, żebyś sobie uświadomił, że wiele rzeczy nie zostało jeszcze wykreślonych, ponieważ pracuję nad nimi. — Zgoda. — Są w trakcie realizacji. — Nie ma sprawy. — I nie zamierzam ich wykreślać, dopóki wszystkich nie zamknę do końca. —Jak uważasz. — Chcę, żeby wszystko było jak należy. — June... — Słucham? Troy wyciągnął rękę. — Pokażesz mi ją w końcu czy nie? Wyjęłam listę z portfela i podałam mu. Troy rozwinął kartkę i zaczął czytać. 20 rzeczy do zrobienia przed 25. urodzinami 1. Zrzucić 50 kilogramów 2. Pocałować nieznajomego 3. Zmienić czyjeś życie 4. Założyć seksowne buty 5. Przebiec 5 kilometrów 6. Wyjść z domu bez stanika 7. Odegrać się na Buddym Fitchu 8. Zostać najgorętszą laską w Oazie 9. Pokazać się w telewizji 10. Przelecieć się helikopterem 11. Wymyślić coś sensownego w pracy 12. Spróbować jazdy na desce surfingowej
13. Zjeść lody w miejscu publicznym 14. Umówić się na randkę w ciemno 15. Zabrać mamę i babcię na koncert Waynea Newtona 16. Pójść na masaż 17. Wyrzucić wagę łazienkową 18. Obejrzeć wschód słońca 19. Okazać bratu wdzięczność 20. Przeznaczyć znaczną sumę na cele charytatywne Z kamiennym wyrazem twarzy przeczytał listę do końca. W pewnym momencie głośno wypuścił powietrze z płuc i potarł ręką czoło. Nie wiedziałam, czy powinnam w ogóle się odzywać, spytałam więc tylko: — Wszystko w porządku? — Ciężka sprawa z tą dziewiętnastką. Znałam już listę na pamięć, więc wiedziałam doskonale, o czym mówi. „19. Okazać bratu wdzięczność". — Chodzi o to, że... — zaczął, by po chwili zamilknąć znowu. W końcu powiedział: — Przepraszam na chwilę. — Oczywiście. Troy zostawił listę na stole i poszedł w stronę męskiej toalety. Moje dalsze samotne rozmyślania niespodziewanie przerwała Brie. — Nie udało nam się jej przepłoszyć, ale i tak jest nieźle. Tamta laska ma dziurę w zębie z tyłu. — Szczęściara ze mnie. — Pewnie, że tak — widzę, że kręcą się tu wokół ciebie mężczyźni. Ten był całkiem niezły. — Poznałaś go wczoraj. To Troy Jones — brat Marissy. — Faktycznie, wydawał mi się znajomy. — Pokazałam mu listę — powiedziałam, patrząc w stronę męskiej toalety. — Wyglądał na zmartwionego. — No jasne. Trudno zaakceptować, że twoja siostra wychodzi z domu bez stanika. Skrzywiłam się — rzeczywiście, nie pomyślałam, jak bardzo osobiste były niektóre z tych spraw. Brie poszła sobie, zanim Troy wrócił i siadając na krześle, przeprosił mnie.
— Nie sądziłem, że tak mnie to poruszy. — Byliście chyba mocno ze sobą związani, prawda? — Marissa był moją ukochaną młodszą siostrą. Kiedy się urodziła, miałem pięć lat. Opiekowałem się nią. Brat opiekujący się siostrą. Trudno mi było to sobie wyobrazić. Zawsze myślałam o sobie jak o jedynaczce, której czasem przytrafiło się mieć rodzeństwo. — Tak czy inaczej, Marissa wystarczająco okazywała mi wdzięczność. Możesz to śmiało wykreślić. To była pokusa! Ale niechętnie odmówiłam, wyjaśniając Troyowi zasady, jakie przyjęłyśmy z Susan, jeśli chodzi o listę: że nie muszę wykonywać zadań po kolei, że muszę przestrzegać prawa i starać się jak najlepiej, żeby zrobić wszystko sama. — W przypadku tego konkretnego punktu byłoby mi szczególnie ciężko odgadnąć, co naprawdę miała na myśli Marissa, dlatego bardziej uczciwe wydało mi się potraktowanie tej sprawy z własnej perspektywy. A to oznaczało, że powinnam okazać wdzięczność swojemu bratu, a nie Troyowi. Nie wspomniałam natomiast, że takie łzawe sceny rodem z seriali emitowanych na kanale Hallmark miały się nijak do rzeczywistości, w której mój brat przykładał mi w zabawie nóż do szyi, grożąc, że mnie zabije, a ja darłam się wniebogłosy. — Natomiast jeśli chodzi o punkt 15: „Zabrać mamę i babcię na koncert Wayne'a Newtona", to powinny być twoja mama i babcia — powiedziałam z troską w głosie. Nie wyobrażałam sobie, aby chciały iść ze mną na ten koncert — tym bardziej, że to oznaczało wyprawę do Las Vegas. Nie miałam więc pojęcia, jak sobie z tym poradzić. — Na pewno pojechałyby z przyjemnością — Troy wydawał się czytać w moich myślach. — To prawdziwi Waynebmaniacy. Westchnęłam ironicznie. — Każda rodzina ma swoje sekrety. Troy poprosił mnie, bym jeszcze raz pokazała mu listę, i tym razem, gdy ją czytał, wydawał się być w lepszym nastroju. — Jest tutaj parę rzeczy, których żaden facet nie chciałby widzieć w wykonaniu swojej siostry.
— Domyślam się. — Ale nie miałbym nic przeciwko temu, by zobaczyć w nich ciebie w akcji. Przyglądał mi się badawczo, aż odruchowo skrzyżowałam ramiona na piersiach. — Kogo pocałowałaś? — spytał. —Jakiegoś kelnera czy pomocnika barmana. — Chłopak miał fart. Nagle zdałam sobie sprawę, że — do jasnej cholery — nie ma dłużej sensu temu zaprzeczać. Coś we mnie, w środku, rozpaliło potężny ogień. Świstak przebudził się i postanowił wyjrzeć z nory, by przekonać się, czy długa zima wreszcie minęła. A ja szukałam w głowie kija bejsbolowego, którym mogłabym go zatłuc. Dlaczego na świecie jest tylu fantastycznych facetów, a ja miałabym się zakochać w tym, którego siostrę zabiłam w wypadku samochodowym? Przecież gdybyśmy zostali parą — mój Boże, w jaki sposób moje myśli zawędrowały w tak krótkim czasie tak daleko — przez resztę życia musielibyśmy kłamać, gdyby ktoś zapytał nas: —Jak właściwie się poznaliście? — Z helikopterem jestem w stanie ci pomóc — zaofiarował się jeszcze Troy, dopijając swoje piwo. — Marissa umieściła to na liście, ponieważ sam wielokrotnie namawiałem ją na „przejażdżkę". — A co to takiego? — Towarzyszenie mi w patrolu, w czasie którego zbieram informacje do porannego serwisu. — Byłoby super! „Przestań! — skarciłam samą siebie. — Daj sobie spokój z tym trzepotaniem rzęsami!". Brie i Chanel podeszły, kręcąc głowami. — To była zwykła strata, w żadnym wypadku faul! Przedstawiłam ich sobie, po czym Troy wstał i powiedział: — Pójdę już — wystarczająco długo ci się dziś naprzykrzam. Podał mi listę. — A co do tego zadania, to masz to jak w banku — powiedział, wskazując numer 8. Ten potwornie żenujący powód naszej dzisiejszej wizyty w Oazie.
Pokręciłam głową. — Nie licząc tej laluni w kącie. Brie zgodziła się z żalem. — To prawda, jest od ciebie lepsza. Troy podążył za nią wzrokiem, a potem wziął ołówek leżący obok tablicy, na której widniała informacja o promocji nachos. Nachylając się nad listą, przekreślił prostą, zdecydowaną linią zdanie: „Zostać najgorętszą laską w Oazie", po czym zwrócił mi listę, mówiąc: — Nie rób sobie jaj, to dla ciebie żadna konkurencja! Rozdział dziesiąty Pomysł z rozdawaniem darmowego paliwa tkwił w zawieszeniu, ponieważ nie mogliśmy znaleźć choćby jednej stacji benzynowej, która wzięłaby udział w tym projekcie. Przypuszczam, że po prostu nie chciały brać na siebie odpowiedzialności. Jeden z menedżerów chciał, bym mu zapewniła polisę ubezpieczeniową w wysokości miliona dolarów na wypadek, gdyby któryś z klientów dostał zawału z podniecenia, kiedy usłyszy tę radosną nowinę. Nawet kiedy próbowałam mu wyjaśnić, że bonusowe talony na paliwo nie będą przekraczały kwoty pięćdziesięciu dolarów — i to tylko w przypadku żłopiących benzynę jak smoki wielkich SUV-ów — menedżer był nieprzejednany. — Nigdy nie wiadomo — powiedział. — Moja bratowa zmarła na skutek nagłego ataku serca, kiedy podczas odkurzania w domu z sufitu spadł na nią pająk. Od tygodni dzwoniłam po kolei do wszystkich stacji benzynowych w Los Angeles i okolicy — bez jakichkolwiek rezultatów. Datę rozpoczęcia projektu wyznaczono na 16 kwietnia, za dwa tygodnie. A ja wciąż byłam jak ta panna młoda, która zamówiła już zespół na wesele i tort ślubny, tylko nie potrafiła znaleźć mężczyzny, który by ją poślubił. Na cotygodniowym spotkaniu w gabinecie Lizbeth Martucci zaoferował swoją pomoc. Znał pewnego człowieka imieniem Ar-
mando, który zarządzał jedną ze stacji sieci Umpco w Burbank. Lokalizacja wydawała mi się idealna, w pobliżu znajdowały się siedziby wielu agencji informacyjnych. — A co ja będę z tego miał? — spytał Armando, kiedy do niego zadzwoniłam, żeby zapytać, czy nie wziąłby udziału w naszej akcji. Rozmawiając ze mną, cały czas obsługiwał kasę — słyszałam w słuchawce, jak szuflada z pieniędzmi otwiera się i zamyka niemal bez przerwy. — Przede wszystkim rozgłos dla pańskiej stacji — poza tym, zrobimy wielką akcję marketingową. — Jak to? Przecież mówiła pani, że to ma na celu zaskoczyć kierowców. Że to będzie niespodzianka. Więc w jaki sposób ma to przyciągnąć nowych klientów, którzy o niczym nie wiedzą? — No tak, ale... Usłyszałam, jak odkłada na moment słuchawkę i wrzeszczy do kogoś: — Nie ten dystrybutor! Ten ma zepsuty uchwyt... Numer pięć! Użyj piątki! Potem podniósł z powrotem słuchawkę. — Jak pani szacuje, o ile mogą wzrosnąć moje obroty z tego tytułu? — Chodzi bardziej o dobrą wolę. Widzi pan... — Dobrą wolę?! Jeśli dobra wola nie ma koloru zielonego i podobizny jednego z prezydentów, to ja mam w dupie taki interes. Numer pięć! Przecież mówiłem! Jezu, nie umiesz liczyć? Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć! — Pomysł polega na tym, że ludzie zobaczą pańską stację w telewizji, usłyszą o niej w radiu i... — Nie, do cholery, ten dystrybutor nie działa! Pieprzony Sherlock Holmes! Stoisz przy złym dystrybutorze — wrzeszczał Armando. Po czym wrócił do rozmowy i rzucił krótko: — Nie jestem zainteresowany. Kiedy powiedziałam Martucciemu, jak skończyła się rozmowa z Armando, powiedział: — Dzwoniłaś do niego? No to nic dziwnego. Przez telefon nic nie wskórasz. Musisz pojechać do niego osobiście i porozmawiać oko w oko. Wyciągnął z biurka świstek papieru i narysował mi, jak dojechać do Burbank.
— I na Boga, Parker, załóż coś bardziej obcisłego. — Udało się! — obwieściłam triumfalnie na spotkaniu działu pod koniec tygodnia. Dzięki tym trzem kilogramom, jakie ostatnio przytyłam — być może było ich więcej, ale ponieważ wyrzuciłam wagę łazienkową, nie miałam możliwości tego zweryfikować — niemal każda część mojej garderoby stała się obcisła. Prosto po pracy pojechałam dobić targu z Armando. Myślałam (a przynajmniej chciałam tak myśleć), że szybko ulegnie moim wdziękom, jednak muszę przyznać, że stawiał zaciekły opór. W końcu udało mi się go jednak przekonać — zwłaszcza kiedy zapewniłam go, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby osobiście znalazł się w świetle kamer i blasku fleszy. No i rzeczywiście założyłam słynny czerwony top. Mimo iż teoretycznie na potrzeby naszego projektu wystarczyłaby tylko jedna stacja, Brie udało się zwerbować kolejną. Znajomy znajomych był właścicielem stacji Union 76 niedaleko lotniska. Wszystko wydawało się przybierać taki kształt, jaki sobie zaplanowałam. Byłam tak pewna siebie, że zamówiłam nawet w Kinko specjalne t-shirty na tę okazję, dla pracowników stacji biorących udział w akcji. Sama zatrzymałam sobie jedną koszulkę —jasno-purpurową z białym napisem „Wielka Akcja — Rozdajemy Benzynę'^ przodu oraz naszym logo i numerem telefonu na plecach. Lizbeth, zobaczywszy koszulkę, uśmiechnęła się niewyraźnie. — Niezła... zastanawiam się tylko, czy jest się czym chwalić — mamy tylko dwie stacje. Chciałam odpowiedzieć pełnym sarkazmu „Czyżby?", ale powstrzymałam się, wiedząc, że tego rodzaju ripostami nic nie wskóram, a tylko jeszcze bardziej ją do siebie zrażę, na czym niespecjalnie mi zależało. Zanosiło się, że mój projekt odniesie spory sukces, a to wydawało mi się najlepszą możliwą zemstą za wszystkie krzywdy, których z jej strony doznałam. Po spotkaniu Brie wzięła mnie na stronę i dała mocnego kuksańca w bok. — Może warto by zadzwonić do tego twojego reportera? Tego, który uważa, że jesteś naprawdę „gorąca"?
— Przymknij się — odwarknęłam, czerwieniąc się na twarzy. — Ja praktycznie wybłagałam u niego ten komplement. Ale Brie miała rację. Powinnam zadzwonić do Troya i powiedzieć mu o projekcie, żeby wspomniał o nim w swojej audycji. Jeszcze nie teraz. Proszenie się o dziesięciosekundowe wejście na antenę z dwutygodniowym wyprzedzeniem wydawało się aktem desperacji, nawet dla mnie. — Spójrz na siebie! Wyglądasz... — chciałam zacząć od komplementu, ale gdy zobaczyłam, jak Deedee mruży oczy i stanowczo potrząsa głową, urwałam w pół zdania, po czym dokończyłam już znacznie ciszej: — .. .wspaniale. — Chodźmy już — głos Deedee zabrzmiał szorstko i sztywno. Chwilę wcześniej otworzyła mi drzwi, ubrana w jedno z tych legendarnych wdzianek Brie — dżinsową kurtkę narzuconą na pasiasty top z lycry, a na nogach różowe biodrówki. To prawda, ciuchy mogłyby być o numer większe, ale to i tak rewolucyjna zmiana w porównaniu z wielkimi bluzami i skaterskimi spodniami z krokiem w kolanach. Nawet jeśli nie mogłam powiedzieć, żeby taki strój jakoś szczególnie mi się podobał, z całą pewnością zasługiwał na komentarz. — Buenos dias! — zawołałam jeszcze na pożegnanie do jej matki, jak to zwykle miałam w zwyczaju, kiedy Deedee wybiegała z domu. Gdy wsiadłyśmy do samochodu, spytałam: — O co chodzi? Mamie nie spodobał się ten strój? — Wręcz przeciwnie! Bardzo jej się podobał — bez przerwy truje mi dupę, żebym przestała wreszcie chodzić w szerokich ciuchach. — Rozumiem — przypomniałam sobie, jak matka Deedee skarżyła się Rose Morales w czasie naszej pierwszej wizyty w ich domu. Gust Deedee, jeśli chodzi o dobór ubrań, urósł do rangi próby sił między nią a jej matką. Chciała, żeby jej córka ubierała się bardziej kobieco, a Deedee chyba zależało na tym samym, choć w życiu by się do tego nie przyznała.
— Wydaje mi się, że ona musi po prostu myśleć, że wciąż ubieram się jak hip-hopowa dziewczyna — Deedee uśmiechnęła się triumfalnie. — Dlatego muszę być ostrożna, ponieważ mama nie jest zupełnie niewidoma. Wystarczy, że nie będę przesadzać z kolorami, kiedy znajdzie się w pobliżu. — Sprytnie. Szkoda, że nie udało ci się równie skutecznie ukryć przed nią dobrych ocen w szkole. Deedee wyczuła mój sarkazm i odcięła się tym samym: — To Rose mnie wsypała. —Jesteś prawdopodobnie jedyną nastolatką w całej Ameryce, która ukrywa przed swoją matką to, że jest dobra i dobrze wychowana. Tak czy inaczej, chciałam ci powiedzieć, że wyglądasz bosko. — Dzięki. Mam nadzieję, że jej nie powiesz? — A w jaki niby sposób miałabym to zrobić? — No tak — uśmiechnęła się Deedee, po czym dodała: — Mama potrafi trochę mówić po angielsku i rozumie dużo więcej, niż się wszystkim wydaje. W restauracji, w której pracuje, wszyscy mówią po angielsku. — Twoja mama pracuje? — Owszem. Jest kucharką. W eleganckiej restauracji. — To naprawdę niezwykłe. Ja gotuję fatalnie, a przecież jestem w pełni zdrowa. Nie boisz się, że mama się czymś oparzy albo... —Jeszcze nigdy się nie oparzyła. Jest na to zbyt perfekcyjna — Deedee bawiła się guzikiem przy kurtce. — Każdego dnia muszę słuchać, ile zrobiła, mimo że jest niewidoma. Zawsze każe mi robić wszystko tak, jakby to ona robiła. Zamiast iść w ślady wielu moich koleżanek, które mają już dzieci. Mama chce, żebym najpierw poszła na studia i zarobiła kupę kasy. — A ty tego nie chcesz? — Pewnie, ale może w odwrotnej kolejności. Zanim stanę się za stara na dzieci. Musiała chyba zdać sobie sprawę z tego, co przed chwilą powiedziała, bo od razu się poprawiła: — Nie uważam oczywiście, żeby zajście w ciążę w późniejszym wieku było czymś złym.
Na dłuższą chwilę zapadła cisza, po czym Deedee zebrała się na odwagę i spytała: — A ty nigdy nie myślałaś o własnych dzieciach? — Pewnie, że myślałam. I chociaż jestem już tak stara jak mówisz, a moje jajniki z pewnością pokryły się grubą warstwą kurzu, może dam sobie jeszcze jedną szansę. — Zawsze możesz adoptować dziecko. — Deedee, ja mam trzydzieści cztery lata, a ty zachowujesz się, jakbym była jakimś beznadziejnym przypadkiem. — Nie o to mi chodziło. Ale musisz zrozumieć, że dla dziewczyny w moim wieku ty i twoje koleżanki jesteście już babciami. Spotkałyśmy się z Sebastianem i z Kipem w centrum rozrywki Laser Tag* w Pasadenie. Zamówiłam wcześniej stolik w restauracji, tak żeby Sebastian mógł ocenić próbki pisarstwa Deedee. Sebastian spytał, czy może zabrać ze sobą Kipa i czy przy okazji nie moglibyśmy się we czwórkę trochę rozerwać. Zmieniłam więc plany, i nie żałuję. Deedee, Sebastian i Kip od razu przypadli sobie do gustu. Deedee — co naprawdę rzadko jej się zdarzało — szalała jak dziecko, wrzeszcząc po hiszpańsku razem z Kipem, inscenizując porachunki między meksykańskimi gangami i śmiejąc się histerycznie. Niestety, cała zabawa z laserowymi pojedynkami jakoś mnie ominęła. W sali było tak ciemno, że co chwila gubiłam się w labiryncie. Mój karabin nie strzelał niczym, co mogłabym zobaczyć, nie potrafiłam też przeładować broni. W efekcie, reszta towarzystwa nabijała się ze mnie, ponieważ zostałam zabita i nawet o tym nie wiedziałam. Od trzech rund byłam trupem — duchem, który pociągał za spust, z czego zresztą nikt sobie nic nie robił. Po skończonej zabawie rozstaliśmy się i zabrałam Deedee z powrotem do domu. — Powodzenia, mam nadzieję, że przemkniesz się niezauważona — powiedziałam jej na pożegnanie. — I żebym cię nie przyłapała więcej na robieniu czegoś dobrego! * Popularna w USA gra, polegająca na rywalizacji dwóch drużyn uzbrojonych w pistolety lub karabiny laserowe; coś w rodzaju paintballa (przyp. tłum.).
Deedee przewróciła oczami. Po powrocie do domu nie zdążyłam nawet się przebrać, kiedy zadzwonił telefon. Podniosłam słuchawkę i usłyszałam po drugiej stronie głos Kipa. — Zamierzasz dalej napawać się swoim zwycięstwem przez telefon? — spytałam zjadliwie. — Bo zastanawiałam się właśnie, czy termin „słaba postawa sportowa" coś ci mówi. — Chcę z tobą porozmawiać na temat Deedee — głos Kipa brzmiał śmiertelnie poważnie. — Czy coś się stało? — Mogę się mylić, ale... — Tak, słucham... — Ale raczej nie. Mówię to jako lekarz medycyny, który miał ostatnio do czynienia z wieloma młodymi kobietami, i to przeważnie latynoskimi — więc znam ich budowę ciała, karnację i tak dalej. I... — Do rzeczy, Kip! — Myślę, że twoja „młodsza siostra" nosi w brzuszku króliczka. Przez resztę weekendu nie mogłam dojść do siebie. Czy Deedee naprawdę mogła zajść w ciążę? Przecież ona ma dopiero czternaście lat! Oczywiście, Kip mógł się mylić — ale co, jeśli ma rację? Powinnam chyba porozmawiać z Rose Morales. Istnieje na pewno jakiś protokół możliwych zachowań i postępowania na linii „starsza siostra" — „młodsza siostra", którego powinnam przestrzegać. Chociaż z drugiej strony, trudno przypuszczać, by taka sytuacja znalazła się w podręczniku. Jeśli w ogóle był jakiś podręcznik. A co, jeśli powiem o wszystkim Rose, a potem okaże się, że nie miałam racji? Deedee już nigdy mi nie zaufa. Diabeł szeptał mi do ucha, żebym w ogóle zapomniała o telefonie Kipa. Que sera, sera, co ma być, to będzie — i tak dalej. Z kolei siedzący na moim drugim ramieniu anioł — który wyglądał jak szczupły gej z twarzą dziecka, kozią bródką i w okularach — przekonywał mnie, że coś jednak powinnam zrobić... I to szybko. Rzeczy, na które zwrócił uwagę Kip — powiększony
brzuch i zmieniony odcień skóry — sugerowały, że ciąża jest już dosyć zaawansowana. Jeśli rzeczywiście tak było, to każdy dzień się liczył. Zwłaszcza jeśli Deedee miałaby... no cóż... — Miałaby co? — spytałam o to samo Kipa w rozmowie przez telefon. — Nie chcieć urodzić dziecka — odpowiedział. — Och. — Mówię tylko, że — jeśli podejmie taką decyzję — należy się spieszyć. Najgorsze, co może jej się przytrafić, to przegapić ostatni dzwonek, po którym żaden lekarz nie zdecyduje się już przeprowadzić zabiegu. Nie masz pojęcia, do czego te dziewczyny są zdolne, kiedy grunt pali im się pod stopami. Co do tego, Kip miał absolutną rację. Nie miałam pojęcia i wolałam go nie mieć. Dopóki nie spotkałam Martucciego w poniedziałek na joggingu o szóstej trzydzieści rano, nie miałam pojęcia, co robić. Obudziłam się z tym poczuciem bezradności zeszłej nocy i od tej pory towarzyszyło mi ono stale. Tak, to był naprawdę szalony okres w moim życiu. Deedee prawdopodobnie była w ciąży. Organizowałam największe przedsięwzięcie marketingowe w mojej całej dotychczasowej karierze. Moje libido domagało się bliższego kontaktu z pewnym reporterem, który powinien mnie nienawidzić, a jednak wszystko wskazywało, że jest inaczej. Z dwudziestu zadań na liście zostało mi jeszcze dziesięć, które czułam się zobowiązana słowem honoru skończyć w ciągu kilku najbliższych miesięcy. A teraz przygotowywałam się do biegu na pięć kilometrów, trzy razy w tygodniu — w poniedziałki, środy i piątki. I to z kim — z Dominikiem Martuccim! Czy ktoś ma jeszcze jakieś wątpliwości, dlaczego źle ostatnio sypiam? Z początku nie sądziłam, że będę musiała posuwać się do tak drastycznych środków, jak regularne treningi, żeby wykreślić z listy punkt numer 5: „Przebiec 5 kilometrów". W maju w Manhattan Beach tradycyjnie odbywał się bieg, w którym zamierzałam wziąć udział. Wskoczyłam ostatnio na bieżnię na siłowni, my-
śląc, że to będzie przyjemność. Po minucie biegu — nie po mili, po minucie! — czułam się, jakbym z każdym oddechem połykała cegłę. Z trudem łapałam powietrze, dostawałam zadyszki i byłam tak wycieńczona, że pod koniec ćwiczeń miałam wrażenie, że lada moment spadnę z bieżni jak pączek z linii produkcyjnej. Wiedziałam już, że to zadanie będzie mnie kosztować sporo wysiłku. A ponieważ nie miałam bladego pojęcia o bieganiu, rozpytywałam w biurze, czy ktoś mógłby mi udzielić choćby najprostszych wskazówek. Ku mojemu wielkiemu przerażeniu, najczęściej padało nazwisko Martucci. Chociaż proszenie go o pomoc wydawało mi się czymś wyjątkowo upokarzającym, zaryzykowałam. A Martucci zgodził się bez wahania. — O czym powinnam wiedzieć, zanim zacznę trenować? — spytałam go. — Na przykład, czy mam sobie kupić jakieś specjalne buty? — Pewnie. Wszystkiego cię nauczę. W zamian oczekuję jedynie absolutnego posłuszeństwa. Trzy dni w tygodniu. Bądź punktualna i gotowa do ciężkiej pracy. I — to mówiąc, wyjął mi z ręki pudełko cukierków Hot Tamales — sugeruję ci ograniczyć to gówno. — Nie potrzebuję, żebyś... — Miałaś już wcześniej jakieś doświadczenia z bieganiem? — spytał Martucci, obrzucając mnie pogardliwym spojrzeniem. — Nie za częste — zmrużyłam oczy podejrzliwie. — Dlaczego miałbyś mi pomóc? — Powiedzmy, że doceniam to, co robisz dla tej dziewczyny, którą przejechałaś. — Wiesz o liście? — Wszyscy o niej wiedzą. — No tak, powinnam od razu podziękować Brie za dochowanie tajemnicy — mruknęłam. Martucci poklepał mnie pojednawczo po ramieniu. — Żałuję tylko, że nie było mnie w pracy, kiedy przyszłaś bez stanika. I oto jestem — tak jak tydzień temu — na ścieżce, rozgrzewając się przed biegiem. Martucci przygotował scenariusz treningów, który zakładał pięciominutowy marsz, potem bieg przez
minutę, znów marsz przez pięć minut, potem znów bieg, i tak w kółko — aż w końcu padłam jak kłoda. Martucci podszedł, podniósł mnie z ziemi i zaczęliśmy od nowa. Po skończonej pierwszej serii ćwiczeń, kiedy stałam, ciężko dysząc i rzężąc, Martucci podszedł i stanął tuż obok, przyglądając mi się uważnie. Miał na sobie krótkie spodenki i koszulkę na ramiączkach, pod którą widać było węzłowate sploty mięśni. — Miałaś wczoraj upojną randkę, Parker? Sprawiasz wrażenie, jakbyś zaraz miała wyzionąć ducha. — Mam ostatnio wiele na głowie. Dziewczyna, która znam, prawdopodobnie jest w ciąży. Po co ja się w ogóle zwierzałam Martucciemu? Susan wyjechała na tydzień z miasta, a ja desperacko potrzebowałam kogoś, przed kim mogłabym się wygadać. Jeśli tego nie zrobię, z każdym kolejnym okrążeniem stracę bezpowrotnie część szarych komórek. Martucci westchnął ciężko. — No, nieźle. Ale bieganie to najlepsze, co mogłaś sobie zaaplikować. Kiedy będziesz już w trzecim trymestrze, musisz przestawić się z powrotem na chodzenie. Najważniejsze to kontrolować oddech — przyda ci się, kiedy będziesz musiała przeć. — To nie ja! — warknęłam. — Mówię ci przecież, że chodzi o znajomą dziewczynę. Poznałam ją kilka miesięcy temu w ramach programu „Starsza Siostra". Biedactwo, ona ma dopiero czternaście lat. I co teraz zrobi... Oczywiście, jeśli faktycznie jest w ciąży. Mój przyjaciel, który jest lekarzem, przypuszcza, że może ona sama nawet o tym jeszcze nie wie — może nie ma żadnych objawów. A ja nie potrafię się zdecydować: powiedzieć jej matce czy nie? I koordynatorce programu? — Lubisz tę dziewczynę? — Pewnie — odpowiedziałam, zaskoczona łatwością, z jaką przyszła mi ta deklaracja. — Nawet bardzo. — Więc kup jej test ciążowy. Upewnij się, że jest w ciąży, zanim wszystkich wokół w to wtajemniczysz. Gdybym był na jej miejscu, sam chciałbym mieć szansę im o tym powiedzieć. — Z trudem mi to przechodzi przez gardło, ale masz rację. — Wybierz taki test w niebieskim pudełku z króliczkiem. On mówi wprost: „jesteś w ciąży" lub „nie jesteś w ciąży", za-
miast głowić się nad tymi kreseczkami. Niech to będzie dla niej mniej stresujące. — Skąd tyle wiesz na temat domowych testów ciążowych? — Zapominasz, z kim rozmawiasz — z włoskim ogierem. Kobiety nazywają mnie „spermogrzmotem z jasnego nieba". A ja nie zbliżam się do nich w obawie, że zapłodnię je samym zapachem mojej męskości. Następnego wieczoru zadzwoniłam do Deedee, mówiąc jej, że jestem w okolicy i — jeśli jej mama nie ma nic przeciwko — porwę ją na kawałek pizzy. Kiedy tylko wsiadła do auta, powiedziałam: — Mamy do wyboru, albo pojechać do pizzerii Mario's na Culver, albo do mnie — mam kilka opakowań pizzy w zamrażarce, gotowych do podgrzania w mikrofalówce. Zaletą tego drugiego rozwiązania jest to — tu wzięłam głębszy oddech — że w domu mam również test ciążowy. Na wypadek, gdybyś z jakiegoś powodu go potrzebowała. Deedee wpatrywała się we mnie bez słowa. — Kip zadzwonił do mnie i na podstawie swoich obserwacji stwierdził, że jego zdaniem jesteś w ciąży. Ciągle cisza. — To prawda? Możesz być w ciąży? Deedee rozparła się w fotelu, zamknęła oczy i westchnęła boleśnie. — Nie wiem. Jak dla mnie, to oznaczało mrożoną pizzę z mikrofali. Kiedy dotarłyśmy na miejsce, przeczytałam na głos instrukcję testu, starając się to robić w tak neutralny sposób, jakbym czytała instrukcję przygotowania pizzy. — Mam ci pomóc? — spytałam, kiedy Deedee zdecydowała się w końcu pójść do łazienki. — Potrafię sama nasikać na papierek. — Przepraszam. Chodziło mi bardziej o wsparcie moralne. — Możesz przyjść za chwilę — głos Deedee zabrzmiał już bardziej pojednawczo. Cztery minuty później rozległ się pisk mikrofalówki — pizza była gotowa. Jedzenie musiało jednak zaczekać — najpierw test.
Kiedy weszłam do łazienki, Deedee siedziała na toalecie, z twarzą ukrytą w dłoniach. Delikatnie wyjęłam jej test z ręki, żeby odczytać wynik. Pozytywny. Martucci mylił się tylko w jednym — chyba jednak wolałabym zobaczyć różowe kropeczki niż usłyszeć wyrok prosto w twarz. Deedee zamknęła oczy. — No to mam przerąbane — wyszeptała. Objęłam ją tak mocno, jak tylko potrafiłam. — Wszystko będzie dobrze. Deedee wtuliła się we mnie jak dziecko. Jeszcze kilka sekund wcześniej patrzyłam na dowód tego, że jest stuprocentową kobietą, a jednocześnie nigdy wcześniej bardziej nie przypominała małej, bezradnej dziewczynki. Rozdział jedenasty Nawet jeżeli Maria Garcia Alvarez zastanawiała się, dlaczego to lekarz przekazuje jej wiadomość o ciąży jej czternastoletniej córki, zamiast dowiedzieć się tego bezpośrednio od niej, to nie dała tego po sobie poznać. Nie sprawiało jej chyba różnicy, na kim skupi swój gniew. Kip zachował pokerową twarz, nie drgnął mu nawet jeden mięsień, gdy tak siedzieli obok siebie na kanapie, dotykając się kolanami, a Maria puszczała jedną wiązankę po hiszpańsku za drugą. Na kanapie siedziała również Deedee, schowana głęboko w poduszkach za swoją matką, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Ja naturalnie mogłam jedynie przyglądać się tej scenie z bezpiecznej odległości, siedząc w fotelu. Nie miałam pojęcia, o czym dokładnie rozmawiają. Kip nauczył mnie wprawdzie hiszpańskiego słowa embarazada, oznaczającego kobietę w ciąży (mnie nieodparcie kojarzyło się ono z angielskim embarrassment — zakłopotanie), ale słowa, które padały, były wypowiadane z taką szybkością i furią, że nie byłam w stanie wyłowić nawet tego jednego.
Obiecałam Deedee, że poprę ją niezależnie od decyzji, jaką podejmie. Rozmawiałyśmy przez godzinę, zanim odwiozłam ją do domu. Powiedziała mi, że już wcześniej podejrzewała ciążę. Po prostu nie miała odwagi się z tą myślą zmierzyć. Wszystko wynikało z prostej matematyki — odbyła do tej pory tylko jeden stosunek z Carlosem po wspomnianej już wakacyjnej dyskotece, na którą puściła ją matka, czyli jakieś trzy i pół miesiąca temu, na początku sierpnia. Ten jeden, pierwszy raz wystarczył. Deedee chciała urodzić dziecko i oddać je do adopcji, ale sama miała wątpliwości co do tego, czy tak powinno być. Nie mogłam uwierzyć: od początku wydawało mi się to najsensowniejszym rozwiązaniem. Mówimy o czternastoletniej dziewczynie! Wzorowej uczennicy, która wybiera się na studia! Kiedy podzieliłam się z Deedee swoją opinią, odparła beznamiętnym tonem: — Nie rozumiesz. My nie oddajemy swoich dzieci. Taka opcja nie wchodzi w ogóle w rachubę. Dlatego poprosiłam Kipa, by przekazał matce Deedee tę wiadomość i być może spróbował ją przekonać do pomysłu z adopcją. — Może twoja mama się zgodzi — uspokajałam dziewczynę. — Przecież jej też zależy, żebyś poszła na studia. Ale wystarczył jeden rzut oka na Marię, która rozmawiała z Kipem — wymyślając mu przy tym, na czym świat stoi i gestykulując dziko — żeby zdać sobie do reszty sprawę, że nie uda się tego pomysłu gładko przepchnąć. Teraz już rozumiałam, dlaczego Deedee tak się ucieszyła, gdy zaofiarowałam się, że wstawię się za nią u matki. Ta kobieta była przerażająca. Gdyby moja matka zareagowała w ten sposób na wiadomość o mojej ciąży, natychmiast zwinęłabym się w kłębek i zaczęłabym ryczeć. Jak już powiedziałam, nie rozumiałam ani słowa z toczącej się rozmowy, ale też bez większego wysiłku mogłam się domyślić, w jakim kierunku zmierzała. Kiedyś chodziłam z chłopakiem, który namiętnie oglądał telenowele na kanale Telemundo — a konkretnie skupiał całą swoją uwagę na biuściastych, seksownych i skąpo przyodzianych aktorkach, które w nich występowały. Ponieważ filmy były z reguły z amerykańskim lektorem, przekrzykującym hiszpańskie lub portugalskie dialogi, mogłam zrozumieć, w czym rzecz. Większość dialogów wygląda-
ła bardzo podobnie: „Moje piersi są tak duże, że trudno mi je poskromić, gdy zakładam wieczorową suknię bez pleców", albo „Oto broń, z której zamordowano Pedra — teraz ci ją podam, a drugą dłonią dotknę swego rozpalonego ciała, oblizując z pożądania swoje karmazynowe usta". Show, którego w tej chwili byłam świadkiem, nie tracił nic ze swojego południowego dramatyzmu, choć brakowało mu na pewno tego seksapilu. Nie ma chyba na świecie lektora, który nadążyłby z dubbingowaniem słów padających z ust Marii, ale ich sens wydawał się niezmiennie ten sam — Deedee nawarzyła sobie piwa i teraz musi je sama wypić. — Ależ mamo! — Deedee w końcu wybuchnęła, choć w porównaniu z temperamentem Marii był to jedynie piskliwy skowyt. I wierzcie mi, z takim słabym głosem raczej nie miała szans w latynoskich telenowelach. Ponieważ pozostała część dialogu rozgrywała się już wyłącznie po hiszpańsku, mogłam jedynie domyślać się jego treści, która dla mnie wyglądała mniej więcej tak: — To był jeden błąd, chwila zapomnienia! Nie mogę za niego płacić przez całe życie! Dziecko też nie powinno cierpieć z mojego powodu! Jaką matką mogłabym dla niego być w wieku czternastu lat? Chcę najpierw skończyć liceum, pójść na studia, zostać pisarką albo lekarką, a któregoś dnia także matką — ale to kiedyś, nie teraz! W odpowiedzi Maria rzuciła jej jedno ze swoich klasycznych, gniewnych spojrzeń (o ile można tak powiedzieć w przypadku niewidomej kobiety). — Trzeba było o tym pamiętać, zanim wylądowałaś w łóżku z tym fircykiem Carlosem! Myślisz, że ja chcę wychowywać kolejne dziecko? Mam pracę, którą kocham! Jestem najlepszą niewidomą kucharką w całym Los Angeles! A teraz mam z tego zrezygnować, żeby niańczyć wnuka-bękarta?! — To nie musi się tak skończyć! — zaprotestowała Deedee. — Możemy znaleźć dziecku dobry dom, w którym będzie otoczone miłością i właściwą opieką! Czy nie na tym polega również bycie rodzicem — na podejmowaniu trudnych wyborów? — Mamy swoją dumę, Deedee, nie zapominaj o tym! Rodzina jest dla nas wszystkim! Nie możemy odwrócić się do niej
plecami, nawet jeśli to oznacza konieczność wyrzucenia naszych marzeń i ambicji przez okno! — Mamo, przestań! Ja chcę tylko... ' — Drogie panie! — Kip wtrącił się swoim niskim, ciepłym głosem. — Przestańcie ze sobą walczyć. I bez tego świat jest pełen przemocy. W drodze powrotnej do domu Kip streścił mi całą rozmowę Muszę powiedzieć, że mimo bariery językowej, wiele się nie pomyliłam — ku mojemu rozczarowaniu. — Nie miej Deedee za złe, że nie broniła swojego pomysłu z większym zaangażowaniem — powiedział. — Dla niej perspektywa oddania dziecka obcym ludziom oznacza jeszcze większy wstyd, mz samo zajście w ciążę. To, co dla nas jest jedynym słusznym rozwiązaniem, jej wydaje się samolubne — nawet jeśli sama tez tego pragnie. Tak to już jest. — To takie frustrujące. — W każdym razie Maria nie wyklucza zupełnie adopcji Pod warunkiem, że rodzicami zostaną na przykład krewni lub znajomi z sąsiedztwa. Zgodziła się nawet porozmawiać z tą kobietą z programu „Starsza Siostra", żeby dowiedzieć się, jakie są możliwości. Ciężar wychowania tego dziecka spocząłby w głównej mierze na niej, a ona się do tego wcale nie pali. Najchętniej znalazłaby jakieś kompromisowe rozwiązanie, które pozwoli dać dziecku szansę na lepsze życie, bez konieczności pozbywania się wnuka na zawsze. — Ale to jest życie Deedee. I powinna to być jej decyzja. — Technicznie rzecz biorąc, masz rację. — Ale czy chciałabyś kiedykolwiek przeciwstawić się woli Marii Garcii Alvarez? Wzdrygnęłam się. — Tylko w zbroi i rękawicach bokserskich. — Najgorsze jest to — opowiadałam mamie, pieląc z nią chwasty w ogródku — że ona wie, co powinna zrobić, a nie może. — Biedna dziewczyna. Na pewno jest pod ogromną presją. Zostanie w szkole? —Jeszcze nie wie. Myślę, że wciąż jest w szoku.
Wpadłam do rodziców w niedzielę, pomóc mamie w ogródku. Przygotowywali się do jakiejś większej uroczystości — z tego samego powodu mojemu ojcu tak zależało na tych mrożonych krewetkach. Od razu wręczyłam mu więc pięć opakowań, jakie udało mi się zdobyć. Tata przyjął je z wdzięcznością, po czym wrócił do salonu i zapadł w sen przed telewizorem, w którym puszczali właśnie turniej golfa. Mama obrywała akurat liście z krzewów różanych, kiedy nagle zapytała: — A czy ty byłaś kiedykolwiek w ciąży? Powiedziała to w tak naturalny sposób, że musiała minąć dłuższa chwila, zanim dotarł dó mnie sens jej pytania. — Hmm... A nie sądzisz, że zauważyłabyś, gdyby tak było? — Nie jestem aż tak naiwna. Mogłaś przecież usunąć ciążę. — No w sumie tak. Ale nie, nigdy nie byłam w ciąży. Mama pokiwała głową. — Tak tylko pytałam, z ciekawości. Cóż za chwytająca za serce scena czułości między matką i córką! Dobrze, że nie spytała, czy kiedykolwiek wydawało mi się, że jestem w ciąży, bo wtedy musiałabym odpowiedzieć: — Pewnie, wiele razy. Nie, żebym była przeciwniczką bezpiecznego seksu. Co prawda większość życia spędziłam jako singel, a nie w stałych związkach, ale zdarzało mi się, że prezerwatywa pękała w najmniej pożądanym momencie. Albo zapomniałam zabrać kalendarzyk na weekendowy wypad pod namiot i szłam na żywioł, w przekonaniu, że miliony katolików nie mogą się przecież mylić co do mojego cyklu. Albo okres spóźniał mi się bez żadnego powodu. Kilka razy siusiałam na pasek z napisem „tak" i „nie", ale zawsze wychodziło „nie". Alć zanim się upewniłam, nie raz zadawałam sobie to pytanie: „A jeśli?". Oczywiście, miałam tradycyjny plan na życie i chciałam, by wszystko odbyło się we właściwej kolejności, dlatego przeważnie po zrobieniu testu czułam ulgę. Zawsze jednak tliła się we mnie iskra błogiej niepewności. Co zrobię? Czy się pobierzemy? A może zostanę samotną matką? Ale tak czy inaczej, urodzę dziecko... Małą istotkę, dla której będę najważniejszą osobą na świecie. Od wprowadzenia mojego życia
na nową orbitę dzieliło mnie tak niewiele: wystarczyło położyć się na wznak, rozłożyć nogi i niech się dzieje. — Zycie to ironia, nieprawdaż? — powiedziała mama, podając mi stertę liści do wrzucenia do worka. —Twój brat i Charlotte tyle lat starają się o dziecko, i nic. A ta dziewczyna raz w życiu uprawiała seks, i bum! Niedługo zostanie matką. Przerwałam grabienie liści, doznałam bowiem nagłego olśnienia. — To jest to! Ze też wcześniej na to nie wpadłam! — zawołałam, podekscytowana. — Przecież oni mogą adoptować dziecko Deedee! To by było cudownie! Nie są jakimiś obcymi ludźmi, a wiem, jak bardzo jest to ważne... — Wybacz, że ugaszę twój słomiany zapał — przerwała mi mama. — Ale Bob i Charlotte nie będą zainteresowani. Wierz mi, rozmawiałam z nimi o tym wiele razy. Oni chcą mieć własne dziecko. Charlotte już poddała się kuracji hormonalnej. — Cholera! — zmartwiłam się. — Tak nawiasem mówiąc, te zastrzyki z hormonów są okropne. Ma się po nich straszne huśtawki nastrojów i przybiera się na wadze. Charlotte na pewno bardzo to przeżywa. — Zwłaszcza to, że musi uprawiać seks z Bobem — powiedziałam, wzdrygając się przy tym ostentacyjnie. To było w stylu mojego brata. Narażać swoją żonę na takie cierpienia tylko po to, żeby przedłużyć własną linię genetyczną. — Czasem zastanawiam się — powiedziała mama, odkładając na bok sekator i odgarniając rękawicą włosy z czoła — co na to wszystko Bóg. Późnym popołudniem w środę wykonałam kilka ostatnich telefonów, mających na celu rozbudzić zainteresowanie mediów projektem rozdawania darmowego paliwa, który miał ruszyć nazajutrz. Na sam koniec zadzwoniła Phyllis z biura Bigwooda. — Co byś zrobiła, gdybym ci powiedziała, że na jutro załatwiłam ci wywiad w telewizji? — spytała tym swoim znudzonym, beznamiętnym głosem. — Chyba nie bardzo rozumiem — odparłam, zgodnie z prawdą. — Masz jakieś konszachty z mediami?
(„A nawet jeśli — pomyślałam gorzko — to nie mogłaś się nimi z nami podzielić w trakcie popołudniowego spotkania roboczego?". Ja robiłam w tym czasie co w mojej mocy, żeby wyciągnąć od różnych agencji informacyjnych coś więcej niż tylko „może", narażając się przy tym na drwiny ze strony Lizbeth, która za każdym razem chichotała nerwowo i mówiła: — Kiedy mówią „może", to znaczy „nie". Ale dla świętego spokoju możemy spróbować). Phyllis przełknęła ślinę. — Mam swoje sposoby. W tym momencie zrozumiałam, jak musieli się czuć Bob Woodward i Carl Bernstein1. Starałam się tym zbytnio nie nakręcać, chociaż zdawałam sobie sprawę, że kamery telewizyjne mogły bardzo przysłużyć się sprawie. Ich obecność oznaczałaby, że Bigwood i ja potrafimy wspólnie przeprowadzić skuteczną akcję promocyjną. I choć z pewnością to Lizbeth wykorzysta szansę, by po raz kolejny znaleźć się w świetle reflektorów, mnie wystarczyło przespacerować się gdzieś na drugim planie, realizując tym samym zadanie numer 9 z mojej listy: „Pokazać się w telewizji". — Byłoby fajnie — powiedziałam, zastanawiając się, czemu Phyllis jest taka tajemnicza. — Czego chcesz w zamian? — Przysługi. Jesteś dziennikarką, a ja nie potrafię zbyt dobrze przelewać myśli na papier. Potrzebuję pomocy z jednym listem. — Nie ma sprawy, zaraz do ciebie zajrzę i... — Nie, nie tutaj. A, więc o taki list chodziło. Czyżby ktoś tu szukał nowej pracy? — Na kiedy potrzebujesz ten list? — Pomyślałam, że może wpadłabyś do mnie dzisiaj do domu po pracy. Mieszkam w Culver City — to niedaleko od ciebie. — W porządku, umowa stoi.
1 Dziennikarze, którzy na początku lat 70. XX w. wpadli na trop słynnej afery Watergate, związanej z otoczeniem prezydenta USA Richarda Nkona (przyp. tłum.).
—Jeśli mi pomożesz — powiedziała jeszcze Phyllis, zanim się rozłączyłyśmy— załatwię ci tyle czasu antenowego w TV, ile tylko zdołasz znieść. Dotarłam do domu Phyllis kilka minut przed osiemnastą i zaparkowałam samochód na ulicy. Jej auto już tam było — na podjeździe, tuż za potężnym harleyem, który przypominał bardziej dom na kółkach niż motocykl. Może te plotki o Aniołach Śmierci nie były wcale plotkami? Przystanęłam na chwilę, żeby przeczytać wszystkie napisy, którymi oklejony był motocykl, ale nie znalazłam żadnych trupich czaszek ani skrzyżowanych piszczeli. Phyllis wyrosła nagle za moimi plecami. — Czy lista twoich zadań obejmuje także jazdę na motorze? — spytała. Odwróciłam się, by się z nią przywitać. — Wiesz o liście? — Wszyscy o niej wiedzą. Westchnęłam ciężko. — Nie, nie ma nic o prowadzeniu harleya. — A jeździłaś kiedyś na czymś takim? Potrząsnęłam głową, jakbym przyznała się co najmniej do bycia najstarszą dziewicą na świecie. — Zaczekaj tutaj — powiedziała Phyllis i zniknęła w garażu, by po chwili wrócić z dwoma kaskami i skórzaną kurtką, którą rzuciła mi, mówiąc: — To na wypadek, gdybyśmy wyleciały z zakrętu. Wyleciały z zakrętu? O, nie! Zgodziłam się na pisanie, nie na ujeżdżanie2. — Dzięki, ale powinnyśmy chyba usiąść do tego listu — zaczęłam się wycofywać. — Bzdury! — żachnęła się Phyllis. — Ale skoro tak ci zależy na czasie, możemy pogadać po drodze. Po części z powodu ducha przygody, którego ostatnio w sobie odkryłam, ale głównie dlatego, że bałam się Phyllis, posłusz* W języku angielskim gra słów: wnte — pisać i ride — jeździć (przyp. tłum.).
2Jeden z najpopularniejszych w Ameryce producentów mebli i elementów wyposażenia wnętrz, z siedzibą w Monroe w stanie Michigan (przyp. tłum.).
nie zajęłam miejsce na siodełku z tyłu. Poczułam się niemal jak w fotelu od La-Z-Boy'a3, siodełko miało oparcie z tyłu i wygodne podłokietniki po bokach. Poczułam drżenie siodełka pod sobą, kiedy Phyllis odpaliła silnik i ruszyła z podjazdu. Byłam pewna, że tak właśnie wygląda ujeżdżanie rozpędzonego nosorożca — prędkość, podniecenie, przerażenie. Gdy Phyllis spytała: „No i jak", właśnie to jej odpowiedziałam. — Większość mówi, że to jest jak orgazm, ale niech ci będzie — roześmiała się. — Więc o co chodzi z tym listem? — próbowałam przekrzyczeć warkot silnika, kiedy zatrzymałyśmy się na czerwonym świetle. — Szukasz nowej roboty? — Nie, nie chodzi o pracę. Chcę napisać list do córki. — Do córki? Światło zmieniło się na zielone i ruszyłyśmy znowu. Minęłyśmy najpierw studia filmowe, a potem stare dzielnice mieszkaniowe, wyjątkowo staroświeckie jak na standardy Los Angeles — domy z wypalanej na słońcu cegły i pokryte bujnymi liśćmi drzewa. Po drodze Phyllis opowiedziała mi całą swoją historię, razem z intymnymi szczegółami, które rozpływały się wśród ulic miasta jak cukierki rzucane w tłum podczas maszerującej parady. Sama historia nie różniła się zbytnio od tysięcy innych, pokazywanych na kanale Lifetime. Mama i jej chłopak — motocyklista mają dziecko. Córeczkę, której dają idiotyczne imię Sunshine. Jakby tego było jeszcze mało, piją i ćpają na umór, zostawiając niemowlaka pod opieką przyjaciół, krewnych i rodziny zastępczej. W końcu matka idzie na odwyk, ojciec Bóg wie gdzie, a córce — która w tym czasie nazywa się już Sally — udaje się jakoś skończyć studia. Dostaje niezłą pracę w biurze, być może ma też męża i dzieci — ale tego nie wiemy na pewno. W każdym razie pragnie nade wszystko mieć normalne życie i normalną rodzinę, zapominając o smutnym, pełnym rozczarowań dzieciństwie — nawet jeśli mama przez dziesięć lat była czysta i trzeźwa.
3Jeden z najpopularniejszych w Ameryce producentów mebli i elementów wyposażenia wnętrz, z siedzibą w Monroe w stanie Michigan (przyp. tłum.).
Wróciłyśmy do domu Phyllis. Rozprostowując nieco zdrętwiałe nogi, pomyślałam: „Życie jest zabawne. Ludzie żyją za szybko albo za wolno, i chyba nikt nie żyje tak jak powinien, zachowując właściwe proporcje". — Nieźle sobie radziłaś — pochwaliła mnie Phyllis. — Siedziałam i nic nie robiłam, w tym akurat jestem niezła — uśmiechnęłam się. — Niezupełnie. Musiałaś się pochylać, kiedy ja się pochylałam. Czyli mamy do czynienia z klasycznym przykładem zaufania. I umiejętnością przewidywania. Zdziwiłabyś się, ile ludzi ląduje na jezdni, kiedy motor skręca, a oni przenoszą ciężar ciała w przeciwną stronę. Zmieniając temat rozmowy z powrotem,na ten, z powodu którego tu przyjechałam, spytałam: — Co chcesz napisać Sally w tym liście? Phyllis zdjęła kask i powiedziała cicho: — Że byłam gównianą matką, i wiem o tym. — Rozumiem. — I że jest mi przykro, że ją skrzywdziłam. — A więc — wyjęłam z auta kartkę papieru i długopis — tak napiszemy.
Rozdział dwunasty Alarm zerwał mnie na równe nogi o piątej nad ranem — było to bolesne przebudzenie, choć zapowiadało inspirujący dzień. Za godzinę muszę być na stacji w Burbank. Prosto z łóżka powinnam więc wskoczyć pod prysznic. Zakładając, że spłuczę odżywkę z włosów już po minucie — to daje mi dodatkowe dwie minuty zbawiennego snu... Wyszłam z domu parę minut przed szóstą, później niż planowałam. Zwłaszcza że po drodze miałam jeszcze wstąpić do całodobowego sklepu Vons po zamówione balony i — cóż za ironia! — potrzebowałam benzyny. Kiedy wyjechałam w końcu na autostradę mającą mnie doprowadzić wprost do Burbank, nad Kalifornią wstawał dzień,
a miasto budziło się powoli do życia. Moja toyota była tak napakowana balonami, że gdyby to była kreskówka — już bym się unosiła wraz z nimi ponad drogą. Przeleciałam w radiu kilka stacji, ciesząc się na to, co przyniesie dzień. Martucci i Phyllis mieli za zadanie obstawić stację obok lotniska. Martucci miał spore doświadczenie, jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju promocje, dlatego byłam pewna, że świetnie sobie poradzą. Tymczasem ja miałam się spotkać z Brie i Gregiem (który, mimo że był grafikiem i nie miał o niczym pojęcia, był jedynym pracownikiem, który został mi do dyspozycji). Jeżeli Phyllis nie blefowała z tymi swoimi kontaktami w mediach, ja miałam się zająć dziennikarzami, a Lizbeth udzielić kilku wywiadów. Pomysł był taki: zaczekamy w aucie, aż na stację podjedzie samochód z więcej niż jednym pasażerem w środku. Wtedy podbiegniemy do niego — w naszych specjalnych koszulkach i z balonami w ręce — wołając: „Dziękujemy za korzystanie z samochodu w kilka osób... Dzisiaj płacimy za wasze tankowanie!". Wyróżnieni kierowcy okażą nam swoją dziką radość, ekipy telewizyjne sfilmują ten moment, a zdjęcia z naszej akcji obiegną całą południową Kalifornię. Każdy z zespołów miał do dyspozycji kartę debetową z budżetem w wysokości tysiąca dolarów, który miał nam wystarczyć na cały poranek. Przed wyjściem z domu rozmawiałam z Brie i Gregiem — wszystko było gotowe i dopięte na ostatni guzik. Włączyłam radio K-JAM. Troy obiecał wspomnieć kilkakrotnie o naszej promocji w trakcie swojego porannego show. I słowa dotrzymał — zdając relację z sytuacji na drogach w mieście, powiedział na koniec: — A jeśli podwozicie dziś kogoś do pracy, to może to być wasz szczęśliwy dzień. Dobrzy ludzie z Los Angeles Rideshare zwrócą wam pieniądze za benzynę. Zajęli już strategiczne pozycje na wybranych stacjach w mieście — więc miejcie oczy szeroko otwarte! Co za facet. Zrobił nam darmową reklamę! Kiedy zadzwoniłam do Brie, żeby jej powiedzieć, że jestem już prawie na miejscu, zauważyłam na ekranie kilka nieodebranych wiadomości. Hmm. Musiałam mieć telefon ustawiony na wibracje.
Pierwsza wiadomość była od Brie: „Mamy tu mały problem, oddzwoń do mnie". Druga wiadomość — też od Brie: „Szybko. Mam tu tłum ludzi. Musisz do mnie zadzwonić". Trzecia wiadomość: „Mówiłam, żebyście jeszcze zaczekali... Do cholery, gdzie ty jesteś?!". I tak dalej. Wszystkie następne wiadomości też były od Brie, a z każdą kolejną jej język coraz bardziej kipiał od wulgaryzmów. Wciąż odsłuchiwałam kolejne rozpaczliwe komunikaty, kiedy raptem telefon zawibrował mi w ręce. — Halo? — Gdzie jesteś? — to była Brie. — Nie mam pojęcia, co tu się dzieje, ale mamy niezły bałagan. W kolejce do stacji stoi już chyba z milion osób — i wszyscy wrzeszczą, że chcą darmową benzynę. — O co wam chodzi? Utknęłam na drodze 405 — skłamałam. — To musi być jakaś... — Gaz do dechy i przyjeżdżaj tu najszybciej, jak się da! Nie wiem, co robić. To jakieś szaleństwo. Wszyscy domagają się tankowania za friko. Podobno korek jest aż na Ventura Boulevard, a jakiś facet powiedział mi przed chwilą, że cały zjazd z autostrady jest już zablokowany. Potem nastąpiła krótka pauza, w trakcie której usłyszałam, jak Brie wydaje komuś dyspozycje: — Hej, przecież mówiłam, żebyście zaczekali. Chwilę później Brie ponownie podniosła słuchawkę do ucha. — Greg nalewa benzynę tak szybko, jak potrafi. Ale ludziom puszczają nerwy, a nam kończą się pieniądze na karcie. Musimy im tłumaczyć, że mogą sobie nalać najwyżej za 5 dolarów. Ten twój Armando jest wściekły. — Pojawiły się jakieś ekipy telewizyjne? — spytałam potulnie. —Jasne! — Brie nagle się zapaliła. — Rozstawia się już ekipa Kanału 2, widziałam też wóz transmisyjny Kanału 4 — próbują się tu przebić, ale kiepsko im idzie... Zaczekaj. Proszę pani, ja tu nikomu nie nalewam benzyny... Doprawdy? Tylko proszę
mi oszczędzić informacji, co pani mi może zrobić z tym dystrybutorem. — Trzymaj się — próbowałam dodać jej jakoś otuchy. — Zaraz będę na miejscu. Rzeczywiście, po kilku minutach dotarłam do Burbank i zaparkowałam kilka przecznic wcześniej, żeby uniknąć tłoku. Stamtąd, z balonami w ręce — nie mam pojęcia, po co je w ogóle wzięłam, być może ściskałam tak naprawdę żałosne szczątki tego, co zapowiadało pełen radości dzień — popędziłam w kierunku stacji w całkiem niezłym tempie, dzięki treningom Martucciego. O, nie. Martucci. Odebrał po drugim sygnale. — Jak ci idzie? — spytałam zasapana. Wciąż biegłam, a balony zderzały się ponad moją głową. — To jakieś pieprzone szaleństwo! Ale dajemy sobie radę. Phyllis zrobiła tabliczkę z napisem „Koniec darmowego paliwa". Zagrodziliśmy pachołkami wjazd na stację. Policja kieruje ruchem. — Policja? Gliny są tam na miejscu? — Wlepili nam mandat. Całe osiemset dolców, ale przynajmniej tłum znalazł się pod kontrolą. — Nie rozumiem, co się stało... —Jeden starszy gość powiedział mi, że w radiu podali konkretne miejsca. We wszystkich radiostacjach. Ponoć namawiają kierowców, żeby zabierali ze sobą przyjaciół i ustawiali się w kolejce po darmową benzynę. Przyjechały całe pieprzone rodziny! Jeden facet pofatygował się tu aż z El Monte — trzydzieści kilometrów po cholerny bak benzyny. — To miała być tajemnica! — Już nie jest, wierz mi, skarbie. Kiedy zbliżałam się do stacji, auta stały już tak ciasno jedno za drugim, że miałam wrażenie, że ci z tyłu za chwilę wylądują na dachu kierowcy z przodu. W każdym siedziały co najmniej dwie osoby. Ryk klaksonów był nie do zniesienia. Stacja dysponowała dwiema wysepkami, po cztery dystrybutory na każdej. Wszystkie stanowiska były zajęte. Nieopodal stały wozy transmisyjne Kanału 2 i Kanału 4, zaparkowane pod dziwnym kątem, tak żeby móc
dokładnie sfilmować cały panujący wokół chaos. Armando z furia probowal kierowac samochodami wjezdzajacymi i wyjezdzajacymi ze stacji. – Hej, paniusiu! – Jakis facet wychylil się przez okno pikapa. - Czekam juz trzy kwadranse. Czy nie da się nalewać szybciej? Spóźnię się do pracy! Brie przemknęła chyłkiem w moją stronę. - Nie potrzebujemy balonow. Wyglada na to, ze cale miasto i tak dowiedziało się o naszej imprezie. — To jest jakaś katastrofa – wymamrotałam. -Jeszcze nie. Wciąż czekamy na Lizbeth. Wtedy dopiero nastąpi katastrofa. Ale za to mamy transmisję na zywo we wszystkich stacjach telewizyjnych. Rzeczywiscie. Zobaczylam, jak jeden z kamerzystów filmuje wściekłych klientów, a reporter przepytuje kilku z nich. - Ile pieniędzy nam jeszcze zostało? - Nie mam pojęcia. Greg wziął trochę cukierków i gum do zucia ze stojaka – wrecza je ludziom, blagajac, zeby odjechali. Widzialam, jak w pewnym momencie sie rozplakal. Ci artysci sa tacy wrazliwi. Rozumiałam doskonale, co czuje Greg. - Dziękuję że udało ci się jakoś opanować ten Armagedon. Ci ludzie oszaleli. To tylko darmowa benzyna! A wygląda to tak, jakbyśmy rozdawali diamenty! - Ludzie uwielbiają dostawać coś za darmo. A o mnie sie nie martw - trenowalam tae bo, więc nie dam sobie zrobic krzywdy. Musimy jednak cos zrobic, i to szybko. Gdy Gregowi skoncza sie cukierki, grozi na lincz. Rewolucja wisi w powietrzu. - Zrobimy tak – poradzilam jej. – Znajdz cos, co moze posluzyc nam jako znak. Napisz na nim wielkimi literami „KONIEC DARMOWEJ BENZYNY” i postaw pod tamtym drzewem. A potem - wręczyłam jej naręcze balonów zacznij rozdawać je dzieciom. — Dobrze, masz to jak w banku. Wyjęłam z kieszeni telefon i zadzwoniłam do Susan, która była jeszcze w domu i szykowała się właśnie do wyjscia do pracy.
— Musisz mi pomóc! — wrzasnęłam do słuchawki, kiedy odebrała. Wyjaśniłam jej całą sytuację, a potem poprosiłam, żeby zebrała się jak najszybciej i zadzwoniła do wszystkich stacji telewizyjnych z prośbą o przerwanie transmisji. Akcja rozdawania darmowej benzyny dobiegła końca. Zapewne tak jak i moja kariera, ale nie uprzedzajmy faktów. W następnej kolejności pomaszerowałam w kierunku samochodów należących do stacji telewizyjnych. To ja tu dowodzę i muszę wreszcie zacząć się tak zachowywać. Z daleka dostrzegłam Crystal Davis, reporterkę Kanału 5, która pudrowała sobie twarz przed kolejnym wejściem na antenę. Crystal pracowała w telewizji chyba ze sto lat — miała idealnie zakonserwowaną twarz i włosy, które oparłyby się chyba monsunowi. Podeszłam do niej, przedstawiłam się i powiedziałam szybko: — Musicie powiedzieć widzom, żeby przestali tu przyjeżdżać. — To pani odpowiada za całą akcję? — spytała Crystal. Tak — niełatwo było mi to przyznać. — Doskonale. Udzieli nam pani wywiadu. Możemy od razu? — Eee... no cóż... dobrze... eee... Proszę dać mi sekundę — kątem oka dostrzegłam Lizbeth, która była już na miejscu i dokonywała inspekcji. Co najdziwniejsze, nie wyglądała wcale na wściekłą czy wystraszoną — co przynajmniej pozwoliłoby mi zachować resztki godności — ale sprawiała wrażenie wręcz zachwyconej. Jej twarz zdawała się mówić: „Ale zabawa, przecież dzisiaj nie są moje urodziny!". Nienawidziłam jej za to z całego serca, ale tylko przez chwilę. Potem przypomniałam sobie, ze to do niej — jako starszego rangą pracownika — należał obowiązek udzielania wywiadów w mediach. Na myśl o tym, że to Lizbeth będzie musiała ugasić ten pożar, który wywołałam, rozchmurzyłam się całkowicie. — Proszę poczekać, zaraz wracam — powiedziałam Crystal i pobiegłam truchtem do mojej szefowej. — Lizbeth! — uśmiechnęłam się do niej pogodnie. — Kanał 5 chce z tobą porozmawiać o... — Nie ma takiej możliwości. — Ale jako...
— Nie śmiałabym pozbawiać eię tego zaszczytu. To twój wielki moment. Lou Bigwood obdarzył cię wielkim zaufaniem — mnie nawet nie raczył poinformować o przydzieleniu ci tego projektu. Ogromnie żałuję, że sprawy potoczyły się nie do końca w tym kierunku, co trzeba. Skoro Lizbeth nie miała zamiaru świecić za mnie oczami, to i ja nie mam ochoty się z nią dłużej użerać ani wysłuchiwać jej szyderstw. Obróciłam się na pięcie i pomaszerowałam wprost do Crystal Davis. Po drodze minęłam jeszcze Grega, który wędrował wzdłuż sznura samochodów, mówiąc błagalnym tonem: — Darmowa benzyna się skończyła. Proszę się poczęstować cukierkiem i wracać do domu. —Jestem gotowa. Możemy zaczynać — powiedziałam Crystal. Crystal skierowała kamerę w moją stronę i zaczęła wywiad: —Jesteśmy świadkami promocji agencji Los Angeles Rideshare, rozdającej darmową benzynę setkom chętnych kierowców, który chcieliby napełnić sobie bak do pełna — pod warunkiem, że podwożą kogoś do pracy, zmniejszając tym samym liczbę samochodów na drogach. Jest ze mną June Parker... Czy spodziewała się pani takiego odzewu? Każda cząstka mojego jestestwa, każda komórka i każdy neuron w moim mózgu chciały wykrzyczeć: „Nie, ty głupia cipo! I niech no tylko dorwę tego kretyna, który podał ludziom adresy stacji benzynowych biorących udział w promocji...". Zerkając na Armanda, który próbował rozdzielić dwóch kierowców walczących ze sobą o pierwszeństwo przy dystrybutorze, powiedziałam z radością w głosie: — Mieliśmy świadomość, że ludzie są rozczarowani rosnącymi cenami benzyny, ale nie, nie mieliśmy pojęcia, jaką skalę to przybierze. — Czy wszyscy ci ludzie dostaną obiecane darmowe paliwo? Odpowiedziałam jej z jeszcze bardziej pogodnym uśmiechem. Musiałam wyglądać jak jeden z tych klaunów wynajmowanych do terroryzowania dzieci na przyjęciach urodzinowych. — Robimy, co możemy... Dobra wiadomość dla osób podwożących się nawzajem do pracy jest przede wszystkim taka, że wszyscy oni oszczędzają w ten sposób paliwo!
Zanim wywiad się skończył, zdążyłam jeszcze wcisnąć przed kamerę nasz numer telefonu na koszulce, zasłaniając jednocześnie całym ciałem widok Grega, który niemal szlochał, oparty o półciężarówkę.Ten sam scenariusz powtórzyłam później przed kamerami Kanału 7 i Kanału 4, do tego udzieliłam wywiadu dwóm stacjom radiowym, a także „Los Angeles Times" i „Press Enterprise". Pomimo iż próbowałam zachować pozytywny wydźwięk całej akcji, zawsze kończyło się na tym samym pytaniu o doprowadzonych do furii kierowców, którzy odjeżdżali spod stacji z kwitkiem. A to nie wróżyło nic dobrego. O dziewiątej przyjechała policja i zamknęła stację, zostawiając mi na otarcie łez prezent w postaci kolejnego mandatu do zapłaty. W pewnym momencie Lizbeth po prostu odjechała. Próbowałam jakoś rozweselić Brie i Grega, obiecując im górę naleśników i kiełbasek — oczywiście na mój koszt. Armando przestał w końcu negocjować z policją, dając mi jednocześnie do zrozumienia, że zamierza mnie podać do sądu za straty poniesione w czasie akcji. Jego nabrzmiała purpurą twarz wyrażała się wystarczająco jasno — nie ma na świecie tak obcisłej bluzki, która byłaby w stanie go udobruchać tym razem. Wszyscy wiedzą, że jedzenie w knajpie Max's Grill jest kiepskie i niewarte swojej ceny, dlatego właśnie tam postanowiłam zjeść obiad w towarzystwie Susan. Szansa, że spotkam tu kogoś znajomego, była zdecydowanie mniejsza niż gdzie indziej, co w obecnej sytuacji było mi na rękę. — Chciałabym zrozumieć to, co się stało — powiedziałam, nawijając na widelec rozgotowane spaghetti. — Nie sądzę, żeby to była sprawka Phyllis. Przysięga, że zdążyła zadzwonić tylko do jednego ze swoich znajomych w mediach, zanim wszystko wymknęło się spod kontroli. Susan uśmiechnęła się szyderczo znad talerza. — Nie wiem, za jakie grzechy kazałaś mi tu zjeść obiad. Starałam się zamówić coś możliwie najbezpieczniejszego. Nie da się przecież schrzanić hamburgera z frytkami. To mówiąc, podniosła górną część bułki z hamburgera.
— Fuj! Czy to majonez, czy może raczej sos tysiąca wysp? Niezrażona, kontynuowałam swój wywód. — Poza tym, to bez sensu. Jaki miałaby w tym interes, żeby sabotować naszą wspólną akcję? W końcu ona też brała w tym udział i dyżurowała razem z nami na stacji, więc chyba nie narobiłaby we własne gniazdo. W przeciwieństwie do Lizbeth, która nie miała nic do stracenia, za to setki powodów, by oczekiwać mojej porażki. Założę się, że to ona za wszystkim stoi. Susan podsunęła mi pod nos swój talerz. — Spójrz na to. Nie potrafię się zdecydować, czy to ogórek kiszony, czy mięso. Jak myślisz? — Sama dzwoniłam do mediów. Nie ma żadnego obiektywnego powodu, dla którego to wszystko mogło mi się wymknąć z rąk. — Wygląda nawet jak ogórek, tylko jakiś taki nienaturalnie wielki... — Na miłość boską, Susan! Czy możesz mnie przez chwilę wysłuchać? Moja kariera wisi na włosku, a ty się przejmujesz ogórkiem?! — Przepraszam. — I jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, to moim zdaniem to jest mięso. — Jezu, tego się właśnie obawiałam. Większość przedpołudnia, po powrocie ze śniadania z Brie i Gregiem, spędziłam na wertowaniu lokalnych gazet i portali internetowych, w poszukiwaniu jakiejś wskazówki, która pomogłaby mi zrozumieć, co poszło nie tak. Gdzie przebiegała granica pomiędzy „Może wyślemy tam kogoś, by sfilmował waszą akcję, ale niczego nie mogę obiecać" a „Kierowcy, jedźcie pod wskazany adres — rozdają tam za friko benzynę"? Jedyny trop, na jaki udało mi się wpaść, urywał się w newsroomie jednego z dziennikarzy telewizji Fox News, który widział ponoć tego dnia jakiś faks, ale nie potrafił się go potem doszukać i nie wie, kto wydał decyzję o puszczeniu tego na antenie. Nie ma to jak czarny PR, co? — Przynajmniej dobrze ci poszło z tymi wywiadami — pocieszyła mnie Susan. — Naprawdę?
— Zdecydowanie tak. Widziałam to na kilku różnych kanałach — udało ci się stworzyć całkiem pozytywną atmosferę, nawet jeśli na pierwszy rzut oka było widać, że to kompletna bzdura. Wiesz, o co mi chodzi. Najpierw mówisz Crystal Davis, jak bardzo się cieszysz, że tyle ludzi jeździ wspólnie do pracy, a tuż po tym ona pokazuje jakąś panienkę w wypasionej terenówce, która najchętniej oddałaby własną nerkę, żeby tylko nalali jej do pełna za darmo. Tak jakby sama nie mogła sobie zapłacić za benzynę. Westchnęłam, patrząc jak Susan odgryza ostrożnie kawałek burgera, po czym zadałam w końcu pytanie, którego nie chciałam zadać. — Uważasz, że naprawdę wypadło to tak fatalnie? Susan przeżuwała w milczeniu, a ja nie byłam pewna, czy grymas na jej twarzy jest efektem mojego pytania, czy raczej wynika z tego, co ma w ustach. Susan była na kierowniczym stanowisku, miała dostęp do wielu tajemnic firmowych i chociaż obowiązywała między nami dżentelmeńska zasada „o nic nie pytaj, i tak ci nie powiem", to mogłam jej w pełni zaufać, wiedząc, że będzie ze mną szczera. — Po pierwsze, nikt nie zginął — odezwała się w końcu. — Po drugie, masz szczęście, że na miejscu nie było Bigwooda — podobno wyjechał na konferencję do Fresno. O wszystkim dowie się więc po fakcie. Gorzej, gdyby zobaczył to na własne oczy. Teraz mleko się rozlało i chodzi już tylko o to, żeby jak najszybciej posprzątać ten bałagan. Poza tym, Phyllis z jakiegoś powodu ma do ciebie słabość. Słyszałam, jak rozmawiała z tą nową recepcjonistką, opowiadając jej, jaką świetną robotę odwaliłaś. A Bigwood zazwyczaj liczy się z jej zdaniem. — Robi to, co powie mu sekretarka? — Zawsze, od kiedy go znam. Phyllis jest jego najbardziej zaufaną osobą w firmie. Wie, w których szafach są pogrzebane wszystkie trupy. To może się okazać dla ciebie pomocne. Z drugiej strony, ci wszyscy wściekli ludzie dojeżdżający do pracy — to na pewno nie przysporzyło firmie sympatii. Problemem może być też ten menedżer stacji, który grozi nam sądem. Na pewno uda się go jakoś uciszyć, ale to będzie nas kosztowało. Boję się
o to — Susan zawiesiła głos i wytarła dłonie w serwetkę — że gdy w grę wejdzie większa kasa, firma spanikuje. A wtedy będą się starali znaleźć kozła ofiarnego. — Booooże! — Nie twierdzę, że to musisz od razu być ty — i wiesz, że zrobię wszystko, żeby cię wybronić, jeśli zajdzie taka potrzeba. — Dzięki, doceniam to. — Myślę jednak, że powinnaś sobie uzupełnić CV. Tak na wszelki wypadek. Rozdział trzynasty Kiedy przyszłam do pracy w poniedziałek, czekał już na mnie Doktor Śmierć. Powinnam się była tego spodziewać. Martucci ostrzegł mnie już rano podczas joggingu, że jego znajomy Armando nie zamierza tanio sprzedać skóry. Twierdzi, że na skutek naszej akcji stracił dziesięć tysięcy dolarów, a reputacja jego stacji, jak się wyraził, „legła w gruzach". — Nie wiedziałam nawet, że zna takie trudne słowa — odburknęłam, na co Martucci powiedział: —To zwykły kutas, chodzi mu wyłącznie o forsę. I o rozgłos. Dlatego zrobi wszystko, żeby wydoić z nas, ile się da. Armando wydawał się szczególnie urażony z powodu opróżnionego stojaka na słodycze, którymi ratowaliśmy się przed tłumem rozjuszonych kierowców. Przez większość weekendu bardzo się denerwowałam, obgryzając wszystkie paznokcie do rozmiarów mojej dalszej kariery. Jakby tego było mało, wybrałam się z Deedee do kawiarni Coldstones, żeby przy pucharze lodów wielkości czołgu przedyskutować jej dalsze plany i perspektywy, które — ku mojej wielkiej frustracji — prowadziły donikąd. Deedee wydawała się pogodzona z losem. W związku z tym widok Doktora Śmierć w poniedziałkowy poranek nie mógł być już dla mnie szokiem. Cohen zdobył się na uśmiech, kiedy poprosiłam, by spoczął.
— Słyszałem, że miałaś niezłą rozpierduchę na tej stacji — powiedział, z trudnością powstrzymuj ąc się od parsknięcia na głos śmiechem. Patrzyłam na niego, nie bardzo wiedząc, co mam odpowiedzieć. Tymczasem Cohen przełknął ślinę i rozsiadł się na krześle. „Kiepsko z tobą, człowieku — pomyślałam. —Jeśli już zwalniasz ludzi, powinieneś zdobyć się na jakiś bardziej wyrafinowany dowcip". Doktor Śmierć był facetem dobiegającym pięćdziesiątki, o średniej budowie ciała, okrągłych, smutnych oczach i wielkich uszach przypominających naleśniki. W efekcie wyglądał dość łagodnie jak na kogoś, kto cieszył się tego rodzaju reputacją. Ja sama nie zbliżyłam się do niego na taką odległość od pamiętnego spotkania z kadrą kierowniczą w gabinecie Bigwooda. Każdy mięsień mojego ciała zamarł w bezruchu. Nigdy wcześniej nie wyrzucono mnie z pracy, ale widziałam już dosyć w tej firmie, by wiedzieć, że taka decyzja może przybrać dość nieprzyjemną, wręcz brutalną formę. Pracownicy wyżsi rangą byli niemal od razu eskortowani do drzwi — przypuszczam, że dlatego, by nie zdążyli wynieść z firmy żadnych istotnych dokumentów ani wykonać szkodliwych telefonów. Ja miałam nadzieję na choć parotygodniowy okres wypowiedzenia, w trakcie którego uzupełniłabym swój życiorys, a co najważniejsze — pobierałabym nadal wynagrodzenie. Biorąc pod uwagę wysokość, czy raczej ni-skość mojego stanowiska — jaką szkodę mogłabym wyrządzić L.A. Rideshare? Źle zredagować broszurę? Niepoprawnie użyć imiesłowu przymiotnikowego? — Wiesz, że dostaliśmy pismo od prawnika reprezentującego pana Armanda Bomaritto? — Obiło mi się o uszy. — Opowiesz mi, co właściwie zdarzyło się w ostatni czwartek? Hmm. A więc zamierzał powoli utoczyć krwi swojej ofierze. Zrelacjonowałam mu wszystko po kolei -— od tego, jak zaplanowałam całą operację i poinformowałam media, aż po przebieg samej akcji. — Wiem, że to nie trzyma się kupy — przyznałam. — Ale zrobiłam wszystko, żeby nikt nie dowiedział się z wyprze-
dzeniem, na których stacjach będziemy rozlewać darmową benzynę. — Nikt inny nie rozmawiał z dziennikarzami, poza tobą? — Nie, tylko ja. — Czy ktoś jeszcze miał dostęp do listy mediów? — Lizbeth... Codziennie na koniec dnia prosiła mnie o wykaz kontaktów i rozmów telefonicznych, które wykonałam. Gdy tylko zdałam sobie sprawę z tego, co przed chwilą powiedziałam, przeszył mnie nagły dreszcz. Oglądałam w młodości wiele seriali detektywistycznych i nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, aby zorientować się, że właśnie obciążyłam szefową swoimi zeznaniami. W głowie miałam mętlik — co robić? Wycofać się z oskarżenia czy brnąć dalej? Najlepszym wyjściem byłoby spojrzeć Doktorowi Śmierć prosto w oczy sarnim spojrzeniem i powiedzieć z niezmierzonym smutkiem w głosie: „Jestem pewna, że Lizbeth nie chciałaby wyrządzić mi krzywdy, nawet jeśli mnie nie znosi i jest zazdrosna o to, że Bigwood powierzył mi kierowanie tym projektem. Chociaż, jeśli się temu przyjrzeć z bliska, to — przykro mi to mówić — właśnie nie kto inny, lecz Lizbeth miała największy interes w tym, by obrócić całą moją akcję w jedno wielkie fiasko. Ale Doktorze Śmierć... mogę zwracać się do ciebie Ivan?... Czy przeszłoby ci przez myśl, że ona mogłaby mi coś takiego zrobić? Naprawdę uważasz, że zdobyłaby się na telefon do wszystkich reporterów z mojej listy i zdradziła lokalizację naszej akcji promocyjnej?". Jakkolwiek wielka była to pokusa, powiedziałam po prostu: — Lizbeth jest moją szefową, więc na bieżąco musi kontrolować to, co robię. Chciałam zachować klasę i poprzestać na takim neutralnym stwierdzeniu, ale Cohen zaczął drążyć temat. — Masz jakiś pomysł, dlaczego twoja szefowa miałaby podłożyć ci taką świnię? Tym pytaniem postawił mnie pod ścianą, nie było już sensu migać się od odpowiedzi i udawać, że wszystko jest w porządku. — Lizbeth zrobiłaby wszystko, żeby mnie udupić — powiedziałam zupełnie naturalnie. — Od początku nie podobał jej się mój pomysł.
Twarz Doktora Śmierć nie zdradzała żadnych emocji. Nie bez kozery zasłużył sobie na swój przydomek. — Czy zawarliście jakąś umowę z panem Bomaritto? — spytał wreszcie. — Wyłącznie dżentelmeńską. Armando zgodził się udostępnić nam swoją stację w zamian za obietnicę rozgłosu i popularności w mediach. Litościwie pominęłam fragment opowieści z czerwoną sukienką. — Hmm — Cohen zafrasował się. — Czy to źle? — Co źle? — Ze nie spisałam z nim umowy. — Na tym etapie po prostu gromadzę informacje. Dziękuję, bardzo mi pomogłaś. — Doktor Śmierć wstał i skierował się w stronę wyjścia. Poczułam, jak ogarnia mnie niesłychana ulga. Nie wskazał jak dotąd na mnie palcem, niczym Donald Trump, i nie powiedział: Jesteś zwolniona!". — I co teraz? — spytałam. — Przygotujemy odpowiedź dla pana Bomaritto. Phyllis pojechała już do Costco, żeby odkupić zjedzone przez klientów słodycze ze stojaka na stacji. — Phyllis musiała pojechać do... — I tak potrzebowaliśmy kawy — Cohen machnął lekceważąco ręką. — No i mają tam pyszne lukrowane drożdżówki — dodałam, zdając sobie sprawę, jakie to głupie, ale byłam zdenerwowana. Próbowałam się zorientować, jak nisko nad moją głową wisi ostrze zabójczej gilotyny. Choć nie byłam w stanie zadać tego najważniejszego pytania, Doktor Śmierć wyczytał je w moich oczach. — Spróbujemy jakoś załagodzić całą sytuację — powiedział zaskakująco uprzejmym tonem. — Ale sam nie wiem jeszcze, jak to wszystko się skończy. W każdym razie będziemy w kontakcie. Kiedy wyszedł, włączyłam komórkę i sprawdziłam pocztę głosową. W skrzynce miałam dwie nowe wiadomości. Pierwsza
była od Phyllis, która informowała mnie o wyjeździe do Costco i pytała, czy coś mi przywieźć. „Pewnie — pomyślałam — wielkie pudło drożdżówek, i dajcie mi wszyscy święty spokój!". Kolejną wiadomość nagrał mi Troy Jones. „June — zaczynał Troy, a reszta była trudna do zrozumienia z powodu nieustających wybuchów śmiechu. — Zapowiedziałem twoją akcję z darmową benzyną, ale jak widzę, dodatkowa pomoc nie była ci potrzebna... Hahahahaha... Podali mi przez radio, o które stacje chodzi, więc poleciałem tam... Hahahahaha... Z helikoptera wyglądało to jak cmentarzysko samochodów na autostradzie 101... Hahahahaha... Chyba byłem jedynym dziennikarzem w mieście, który dochował twojej tajemnicy... Hahahahaha". Cieszę się, że dopisuje ci poczucie humoru, Troy, bo ja jakoś nie widzę w tym nic śmiesznego. Troy Jones i ja wisieliśmy na telefonie przez cały tydzień. Niełatwo jest złapać faceta, który od bladego świtu do późnego popołudnia spędza czas w helikopterze. Ale wybaczyłam mu i to, że nabijał się z powodu mojej zawodowej klęski, bo —jak zwykle — potrzebowałam jego pomocy. Troy był częścią mojego planu powrotu na łono firmy jako syn — czy raczej córka — marnotrawny. A tak naprawdę, to był całym moim planem. Po trwającej kilka dni gorączkowej wymianie maili i wiadomości na automatycznej sekretarce, udało mu się do mnie dodzwonić w czwartek wieczorem, kiedy byłam już w domu. Była prawie dziewiąta, kiedy usłyszałam dzwonek telefonu. — Nie powinieneś być już w łóżku? — spytałam. Ja o niczym bardziej nie marzyłam, jak tylko wczołgać się pod kołdrę, a przecież to nie ja wstaję do pracy o trzeciej nad ranem. — Zdrzemnąłem się po południu. Mniam. Wyobraziłam go sobie rozwalonego na kanapie. Potem wyobraziłam go sobie rozwalonego na kanapie bez koszuli. Jeszcze lepiej. Już miałam uwzględnić się w scenariuszu — pozostała tylko kwestia: w ubraniu czy bez — ostatecznie jednak powstrzymałam na wodzy hormony.
— Tak czy inaczej — brnęłam dalej, tym razem już czysto zawodowo — wspomniałeś kiedyś, że chciałbyś mnie zabrać na podniebny patrol. — Pewnie, kiedy tylko zechcesz. — Dziękuję. Tak naprawdę myślałam o czymś innym. Czy mogę mieć do ciebie ogromną prośbę? Jak wiesz, pomysł z rozdawaniem darmowej benzyny wymknął mi się nieco spod kontroli. .. — Delikatnie mówiąc — wtrącił się Troy. — U mnie w pracy wciąż o niczym innym się nie mówi. Mój kumpel Ryan był na miejscu... Wziął ze sobą córkę, żeby załapać się na gratisowy bak paliwa. Powiedział, że przez trzy godziny próbował uwolnić się z tej pułapki, i nikt nie dostał ani kropli benzyny. Słyszałem nawet, że doszło do rękoczynów. — Tylko raz! — zaprotestowałam. — Menedżerowi stacji puściły nerwy. Teraz chce się z nami sądzić. — Żartujesz! Za co? — Za spadek liczby klientów, utratę reputacji i straty moralne. Standardowe roszczenia. Ponieważ to ja byłam w mniejszym lub większym stopniu odpowiedzialna za ten bałagan, grozi mi wylanie z pracy. Pomyślałam więc, że gdybyś zabrał na taką podniebną przejażdżkę moją szefową, może dałaby mi spokój. Zwłaszcza gdyby udało jej się wejść na żywo na antenę, przeprosić słuchaczy i przekonać ich do swoich racji. Nie wiem, czy możesz w ogóle coś takiego dla nas zrobić, ale... — Mogą cię za to wywalić? — Całkiem możliwe. — Nie miałem pojęcia — jęknął. — A ja rechotałem do słuchawki, nagrywając ci wiadomość. — Nie przejmuj się tym. — Pewnie masz mnie za totalnego idiotę. („Przez moment — tak") — Nie, skądże. — Powiem tak: zabranie drugiej osoby na patrol nie jest żadnym problemem. W śmigłowcu jest miejsca aż nadto. Natomiast nie mogę ci zagwarantować, że znajdzie się czas antenowy. Muszę zapytać producenta. Wiele zależy od natężenia ruchu na zie-
mi, no i od tego, czy znajdzie się czas. Zazwyczaj w piątek jest trochę luźniej, więc jeśli ci to pasuje... —Jasne, piątek będzie idealny. Umówiliśmy się na przyszły tydzień. Helikopter, który zabierał na pokład Troya, startował z lotniska Van Nuys, oddalonego o kilka kilometrów od domu moich rodziców. — Startujemy o piątej — poinstruował mnie Troy. — Jeżeli uda wam się dotrzeć na lotnisko o czwartej trzydzieści, będziemy mieli jeszcze chwilę czasu, żeby wszystko przegadać. — O czwartej trzydzieści? Masz na myśli czwartą trzydzieści rano? — wzięłam głęboki oddech. — O, rany! Nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli przyjadę w piżamie? — Możesz mieć na sobie, co tylko zechcesz. To jest radio. — Troy zamilkł na chwilę, po czym spytał: — A jaka to piżama? Pomyślałam o najlepszej ze wszystkich swoich piżam. Flanelowe krótkie spodenki i koszulka z podobizną Snoopy ego. Sexy lady! — Niech to będzie niespodzianka — odcięłam się. — Brzmi obiecująco. Troy wytłumaczył mi jeszcze, jak dojechać do Van Nuys, a kiedy mu podziękowałam, powiedział: — Już nie mogę się doczekać. A tak przy okazji, nie masz lęku wysokości? — Nie. — Problemy z nadmierną prędkością? — Żadnych. -— Beczki, korkociągi, nurkowanie na plecach? —Jeżeli będziesz miał ze mną jakieś kłopoty, po prostu mnie wyrzucisz w powietrzu, zanim przystąpisz do nurkowania na plecach. Ale nie zakładajmy z góry, że tak będzie. Jestem pewna, że moja szefowa będzie zachwycona. Następnego dnia rano wmaszerowałam śmiało do biura— z głową dumnie podniesioną po raz pierwszy od feralnego czwartku na stacji. Gdy tylko powiem Lizbeth, że udało mi się namówić Troya Jonesa na współpracę, i zdradzę jej szczegóły naszej umowy, na pewno zaśpiewa inaczej. Rzuci się do stóp Dok-
tora Śmierć, byle tylko mnie nie zwalniał. Co prawda, to miał być tylko jeden niewinny patrol, ale takich szczegółów już znać nie musi. Lizbeth przez cały dzień była na spotkaniach za zamkniętymi drzwiami. Redagowałam właśnie swój newsletter, kiedy zauważyłam, że w stronę mojego boksu sunie majestatycznie Doktor Śmierć. Serce zamarło mi w gardle. Nie... Tylko nie teraz, kiedy przygotowałam dla Lizbeth taką niespodziankę... Nie może mi tego zrobić. Z tymi boksami zawsze był problem. Nie ma się gdzie w nich schować. Gdybym tylko mogła... Ale zaraz... Minął mnie. Odetchnęłam z ulgą. Fałszywy alarm. Kiedy tętno wróciło mi do normy, zdobyłam się na odwagę i wyjrzałam zza rogu na korytarz. Zobaczyłam, jak Cohen rozmawia z Brie, po czym znika w gabinecie Lizbeth. Zbiegłam na dół do bufetu po kilka pączków i puszkę coli light. Nie miałam najmniejszego zamiaru wchodzić dzisiaj Śmierci w drogę, zanim nie porozmawiam z Lizbeth. Zanim wróciłam na górę, żeby sprawdzić, czy Cohen już sobie poszedł i Lizbeth jest wolna, minęło południe. Brie siedziała przy swoim komputerze, przeglądając ostatni numer magazynu „Ebony". — Czy mogę się zobaczyć z Lizbeth? — spytałam. — Nie ma jej. — Cholera! Miałam nadzieję, że uda mi się ją złapać, zanim... Brie podniosła głowę. — Nie słyszysz, co do ciebie mówię? Lizbeth już nie ma. Doktor Śmierć zwolnił ją godzinę temu. Osobiście odprowadził ją do drzwi. Wcześniej dał jej tylko chwilę na spakowanie kilku pudełek, i to by było na tyle. — Lizbeth została zwolniona? ZWOLNIONA? — Wywalili ją na ten jej chudy tyłek. — Ale dlaczego? — Skąd niby mam wiedzieć? Nikt tego nie wie. Na pewno niczego się nie spodziewała. Mówię ci. Wiesz, jaka ona jest blada, ale takiej bladej jak dzisiaj nie widziałam jej nigdy. Wyglądała jak duch, który zobaczył jeszcze gorszego ducha. — To niewiarygodne.
Lizbeth... zwolniona! Nie mogłam w to uwierzyć. Bum — wiedźma nie żyje! Powinnam świętować, tańczyć boso na środku ulicy. A ja stałam jak słup soli, kompletnie zdezorientowana. Jakim cudem mogli zwolnić Lizbeth? — To dziwne — wymamrotałam. — No, a wiesz, co w tym jest najgorsze? Zabrała ze sobą swój telewizor. I gdzie ja teraz będę oglądać The Guiding Light? W następnym odcinku Buzz miał się dowiedzieć, czy Olivia zdradza go z jego złym bratem-bliźniakiem. Przez cały dzień firma huczała od plotek. Jedni uważali, że Lizbeth wyleciała z pracy za sabotowanie mojego projektu (nie ukrywam, że taki powód odpowiadałby mi najbardziej), byli jednak i tacy, którzy podejrzewali ją o potajemny romans z Big-woodem, a bezpośrednią przyczyną zwolnienia miała być ich zdaniem ognista kłótnia między kochankami. Wreszcie nie wytrzymałam i poszłam do Phyllis. W końcu to ona była prawą ręką Bigwooda. Może wiedziała. Na pewno wiedziała. Pytanie tylko, czy tą wiedzą ma zamiar się podzielić. — Cześć, Phyllis — zajrzałam do jej pokoiku bez okien, przylegającego do gabinetu Bigwooda. Pod każdą ścianą piętrzyły się sterty papierów, które zalegały też na jej biurku. Miała za to drzwi, jako jedyna sekretarka, co podkreślało jej znaczenie w firmie. — Masz chwilkę? — Pewnie. O co chodzi? Wskazałam palcem na drzwi gabinetu Bigwooda i szepnęłam: —Jest u siebie? Brie potrząsnęła przecząco głową. Zamknęłam więc za sobą drzwi, poczęstowałam się miniaturowym snickersem z tacy leżącej na biurku i usiadłam na krześle. — Przede wszystkim, nie chcę, żebyś pomyślała, że przyszłam tu plotkować — zaczęłam. — Chciałabym tylko dowiedzieć się jednej rzeczy. — Mianowicie? —Jaki był powód zwolnienia Lizbeth? — Różne już rzeczy słyszałam ostatnio na jej temat. A to, że zdefraudowała jakąś okrągłą sumkę z firmowej kasy, a to, że jeź-
dziła samochodem z dmuchaną lalą na przednim siedzeniu, korzystając dzięki temu z uprzywilejowanego pasa ruchu... — Pytam serio — powiedziałam, choć tę samą historię z lalką usłyszałam kilka minut wcześniej od Brie. — Pewnie uważasz, że to nie moja sprawa, ale mam wrażenie, że jestem w tę sprawę jakoś umoczona. Odpowiadałam w końcu za akcję ze stacjami benzynowymi, która okazała się klapą. A kilka dni później dowiaduję się, że moją szefową odprowadzono do drzwi wyjściowych. Phyllis odchyliła się do tyłu na krześle i splotła dłonie na wysokości twarzy. — Przyszłaś tutaj, żeby wyrazić skruchę czy napawać się triumfem? — Ani jedno, ani drugie. Chociaż nie zamierzam udawać, jak mi przykro. Lizbeth była najgorszą szefową, jaką kiedykolwiek miałam. Jestem zachwycona, że jej już nie ma. Ale Doktor Śmierć... znaczy się Ivan... obiecał przyjrzeć się całej sprawie dokładnie. Jeśli Lizbeth majstrowała przy moim projekcie, powinnam o tym widzieć. — Skąd wiesz, że ja wiem? — Ty wiesz wszystko. — Punkt dla ciebie. Phyllis potrzymała mnie jeszcze chwilę w niepewności, po czym powiedziała: — Jakby co, nie dowiedziałaś się tego ode mnie. A mówię ci o tym dlatego, że mam wobec ciebie dług wdzięczności. Akurat w tej sprawie Lizbeth była czysta, tak jak i ty. Udało nam się ustalić, że burzę wywołał jakiś dziennikarz w Fox News. Inne stacje podążyły jego tropem. — Jeśli rzeczywiście tak było, dlaczego siedzimy cicho? Wyszliśmy na durniów, a ty mi mówisz, że to nie nasza wina! — Lou kumpluje się z ludźmi wysoko postawionymi w Fox News. Wszyscy jeżdżą do tego samego ośrodka wypoczynkowego na wakacje i należą do jednego ekskluzywnego klubu. Ale właściciel stacji żądał krwi. I dostał ją. Rzuciliśmy mu na pożarcie Lizbeth. To był najłatwiejszy sposób, żeby nie znaleźć się w sądzie. — To wstrętne. Przecież Lizbeth nie była niczemu winna. — Wolałabyś być teraz na jej miejscu?
— Oczywiście, że nie — rozpakowałam drugiego snickersa. — Ale dlaczego nie wywalili mnie? To był mój projekt. Poza tym, to na mnie był wściekły ten gość od stacji. — Na to pytanie nie potrafię ci odpowiedzieć. Być może Lou widzi w tobie jakiś potencjał... Może uważa, że zasługujesz na jeszcze jedną szansę. Poza tym, jak doskonale wiesz, zwolnienie Lizbeth oznacza, że na jej stanowisko jest wakat. Innymi słowy to, że byłam w samolocie, który wylądował w ogrodzie Lizbeth, nie musiało wcale oznaczać, że w tym domu sama nie zamieszkam. — Kiedy ogłoszą rekrutację na jej stanowisko? — spytałam. — Niczego cię nie nauczyły dotychczasowe doświadczenia i to, że już nieraz cię pominięto przy awansie? Wiesz dobrze, jaki jest Lou. Nie daje ludziom wyższych stanowisk dopóki nie przekona się, że mają w sobie iskrę. A wtedy chrzanić zasady i protokoły. Takich ludzi zatrudnia się od ręki. — Iskrę? Daj spokój, Phyllis, kogo chcesz na to nabrać? Bigwood zatrudnia kobiety, które wpadły mu w oko. — Czy twoja przyjaciółka Susan do takich kobiet należy? A ja? Jeśli chcesz dostać tę pracę, musisz się postarać. Chwyt ze stanikiem był w twoim wykonaniu perfekcyjny. Poczułam, jak czerwienię się ze wstydu, kiedy Phyllis o tym wspomniała, zupełnie nieświadoma, że chodziło mi o coś zupełnie innego, a nie o awans. — To wystarczyło, żeby cię zauważył, ale sprawy nie załatwi. Musisz pójść za ciosem i dopiąć swego. — Dopiąć swego? Nie zamierzam sypiać z Lou Bigwoodem! Phyllis przestała się huśtać, jej krzesło z hukiem stanęło na czterech nogach, a ona sama obrzuciła mnie przyprawiającym o dreszcze spojrzeniem. W jednej chwili wyobraziłam ją sobie w towarzystwie kolesiów z motocyklowego gangu, wypuszczających z ust kłęby papierosowego dymu i wiązki siarczystych przekleństw. Pomyślałam, że może Bigwood dlatego trzyma ją przy sobie — że po prostu się jej boi. — Czy ja tu robię za alfonsa? — warknęła Phyllis. — Myślałam, że jesteś wystarczająco bystra, ale ty tego nie czaisz. Zrób
coś. Niech mu portki opadną z wrażenia. I zrób to szybko, zanim znajdzie sobie innego kociaka, który zrobi na nim lepsze wrażenie niż ty. Rozdział czternasty Kiedy przyjechałyśmy z Deedee do moich rodziców, tata siedział na werandzie przed domem, sącząc wino z kieliszka i słuchając Roya Orbisona z przenośnego magnetofonu. — Trawnik wygląda świetnie, jest idealnie skoszony — pochwaliłam go, taszcząc po schodach na werandę wypchaną torbę podróżną. Potem przedstawiłam mu Deedee. Tata uścisnął jej dłoń na powitanie. — Zaraz będziemy smażyć steki na obiad — powiedział. — Lubisz steki? — Naturalnie, uwielbiam steki. — Bałem się, że może jesteś jednym z tych wegetarianów. Potem obrócił się do mnie. — Mama jest w środku — powiedział. Był czwartkowy wieczór, następnego ranka miałyśmy umówiony patrol z Troyem. Postanowiłam przenocować u rodziców, którzy mieszkali zaledwie kilka kilometrów od lotniska Van Nuys. Jeśli miałam się stawić na miejscu o czwartej trzydzieści, wolałam skrócić ten dystans do minimum. Pomyślałam też, że wezmę z sobą Deedee — skoro propozycja dla Lizbeth była już nieaktualna, niech dziewczyna z niej skorzysta. Wiedziałam, że nawet jeśli uda mi się wejść na antenę, będąc w powietrzu, to nie wystarczy, żeby zrobić wrażenie na Bigwoodzie. Ale mogło — tak się przynajmniej pocieszałam — przykuć na chwilę jego uwagę. Nie wspominając już, że w ten sposób uda mi się skreślić kolejne dwa punkty z mojej listy. — Mamo, już jestem! — zawołałam, kiedy weszłyśmy z Deedee do kuchni. Mama stała przy ladzie i kroiła warzywa na sałatkę. Na kuchence gotowało się coś pikantnego, wydając przy tym nieziemski zapach.
— Rany, jesteście do siebie podobne jak dwie krople wody — zdziwiła się Deedee. Na pierwszy rzut oka, faktycznie, podobieństwo między mną a mamą było uderzające — ta sama burza niesfornych włosów, mimo że jej były trochę krótsze. Odziedziczyłam też po niej wszystkie krągłości i lekko spiczasty kształt podbródka, na całe szczęście nie trafił mi się przy okazji jej haczykowaty nos, który pasuje mojej mamie i reszcie członków jej rodziny, jednak ja za żadne skarby bym go nie chciała. — A więc to jest Deedee! — ucieszyła się mama. Odłożyła nóż, którym siekała warzywa, i wyściskała ją mocno. — Bardzo chciałam cię poznać. June opowiadała mi, jak świetnie się przy tobie bawi. Kiedy położyłyśmy nasze bagaże na podłodze, mama spytała: — Jak minęła wam podróż tutaj? — Wybrałam drogę 405. Było jak zwykle — bałagan i chaos. Mama pokiwała ze zrozumieniem głową i powiedziała żartobliwym tonem: — Zawsze powtarzam, że z tymi korkami jest tak samo jak z pogodą. Wszyscy o niej mówią, ale nikt z tym nic nie zrobi. — Robię, co w mojej mocy! — zaprotestowałam. Mama zignorowała mnie i zwróciła się do Deedee. — Cieszysz się na jutrzejszą przejażdżkę śmigłowcem? — spytała. Zaczęły rozmawiać o tym, co czeka nas rano — był to dość bezpieczny temat. Uprzedziłam rodziców zawczasu — żadnych rozmów o dziecku. A jeszcze lepiej nie wspominać w ogóle o żadnych dzieciach ani nie poruszać innych tematów, które mogłyby dzieci dotyczyć. O dziecku nie było mowy, bo żadnego dziecka póki co nie było. Deedee była w szóstym miesiącu ciąży i brzuch zaczął już jej się zaokrąglać. Tradycyjnie nosiła jednak za duże, obszerne ciuchy, więc nie było nic widać. Podobno nie powiedziała jeszcze nikomu w szkole i nikt też się o nic nie dopytywał. Razem z Deedee i ojcem pomogliśmy zanieść jedzenie do jadalni, a potem usiedliśmy wspólnie przy stole. Na kolację były zupa, sałatka, frytki z piekarnika i stek dobrze wysmażony na grillu taty. Mama nakryła stół hawajskimi serwetkami, sztućce
również miały motyw palm, a szklanki były pomalowane w kobiety w tradycyjnych strojach hawajskich. Od kiedy mój ojciec przeszedł na emeryturę, kolacje w domu rodziców stopniowo stawały się coraz bardziej wyszukane i skomplikowane. Tata zawsze był degradowany do roli obsługującego grill, którego nawiasem mówiąc był niekwestionowanym panem i władcą. Ale w ciągu kilku ostatnich lat zaczął bardziej eksperymentować w kuchni — tu sałatka, tam pasta. Mama musiała poczuć się zagrożona, gdyż nagle jej rola zaczęła sprowadzać się do podawania sosów, zbierania nowych przepisów dla ojca i komplementowania jego poczynań: — Martin, ta sałatka, którą zrobiłeś, jest pyszna. A tak w ogóle, czy wiedzieliście, że pawiany potrafią przyrządzać sobie sałatki? Naprawdę! Widziałam to na Discovery Channel! Ojciec przejmował powoli miejsce matki w kuchni, a ja nie zamierzałam dolewać oliwy do ognia, lecz skupiałam się wyłącznie na smaku pysznych potraw. — Tato, te steki pachną zabójczo! — zawołałam w niemal poetyckim uniesieniu, gdy tymczasem mama wniosła na stół miski z zupą. — Mniam, mamo, sama zrobiłaś to cudo? Tata zajrzał podejrzliwie do swojej miski. — Co to jest? — Specjalnie dla naszego drogiego gościa zrobiłam zupę taco — mama uśmiechnęła się do Deedee i dodała: — Nie jest to wprawdzie oryginalny przepis, ale pomyślałam sobie, że nie będę powtarzać tego, co pewnie jesz w domu codziennie, tylko lepsze i bardziej autentyczne. To jest wersja mojej przyjaciółki, którą dostała w klubie dla odchudzających się, i... Reszty zdania już nie usłyszałam, gdyż nagle w mojej głowie rozszalał się rój dzikich, rozwścieczonych pszczół. Czy ona powiedziała „zupa taco"? Ta zupa taco? Miałam już zapytać, jakich składników użyła do przyrządzenia zupy, ale mama wyręczyła mnie, mówiąc: — Tak naprawdę wszystko sprowadza się do zmieszania ze sobą w garnku zawartości kilku puszek. Deedee zanurzyła łyżkę w zupie, a potem podniosła ją do ust.
— Baaałdzo dooobłaa — mlasnęła językiem z zadowoleniem. — Gracias, senońta — mama popisała się znajomością języka hiszpańskiego, którym władała równie biegle jak ja. Ja nie potrafiłam się przemóc, jakbym miała przed sobą talerz śmiertelnej trucizny. Ale potem pomyślałam sobie: „Do cholery, przecież umieram z głodu, a to coś pachnie cudownie". Nabrałam więc łyżkę zupy i spróbowałam. Faktycznie, całkiem niezła. Właściwie to... baaałdzo dooobłaa"— pomyślałam, nabierając kolejną łyżkę. A potem następną. Dlaczego właściwie miałabym sobie odmawiać? Przecież to nie zupa prowadziła samochód, ani nie była bezpośrednią przyczyną wypadku, w którym zginęła Ma-rissa. —Jak ci idzie w szkole? — mama zagadnęła Deedee. — W porządku. —June mówiła mi, że jesteś wzorową uczennicą. To bardzo dobrze! A masz w tej szkole jakiegoś chłopaka? Deedee polała frytki keczupem. Wyglądała, jakby miała się zaraz schować pod stół. — Nie bardzo — mruknęła niewyraźnie. Spojrzałam na matkę spode łba. Co ona sobie wyobraża? Przecież miało nie być mowy o dzieciach, a fakt, że Deedee jest w ciąży oznaczał przecież, że jakiś mężczyzna w jej życiu się pojawił. Przynajmniej na chwilę. Mama kontynuowała niezrażona, ignorując sztylety, którymi ciskałam z oczu w jej kierunku. — Na pewno się doczekasz. Jestem pewna, że nie będziesz mogła się opędzić od chłopaków. Śliczna z ciebie dziewczyna. Deedee sprawiała wrażenie coraz bardziej zakłopotanej, więc chcąc ją wybawić z opresji, a jednocześnie skierować rozmowę na inny tor, wtrąciłam się: — To prawda, jesteś piękna... Ale nie przywiązuj zbyt wielkiej wagi do wszystkiego, co mówi moja mama. O mnie mówiła to samo, kiedy byłam w twoim wieku. — Bo też byłaś śliczna! — zaprotestowała mama. Tata parsknął śmiechem. — A nie nosiła przypadkiem aparatu korekcyjnego? I przepaski na oku?
— To moja wina, że miałam wadę wzroku? I to tylko przez kilka miesięcy! Deedee podchwyciła wątek. — Opaska na oku? Serio?! — spytała głosem naśladującym pirata, który słyszałam każdego dnia, kiedy nosiłam tę pieprzoną opaskę. — Masz jakieś zdjęcia? — Wybacz, nie mam żadnych. W ogóle nie robiono mi zdjęć, bo byłam tak brzydka... i druga w kolejce. Za to jeśli miałabyś ochotę poznać mojego brata, to jego zdjęć mamy co najmniej milion. To mówiąc, poklepałam się znacząco w tył głowy, przywołując wspomnienie zaniedbania, jakie z jego powodu cierpiałam. — Nie słuchaj jej, Deedee — mama machnęła ręką, jakby odganiała natrętną muchę. — June przechodziła w dzieciństwie dość... trudny okres. Ale o to właśnie mi chodziło, kiedy mówiłam, że była śliczna. Zanim poszła do liceum, rozwinęła się jak rzadki kwiat. Naprawdę, masz przed sobą najlepsze lata swojego życia. Zobaczysz. Z twoją inteligencją i urodą podbijesz świat. Ach. Więc o to jej chodziło. Z początku nie rozumiałem, co ma na myśli, wygłaszając tego rodzaju opinie, ale w końcu dotarło to do mnie. Doris Parker, moja matka, starała się w ten sposób przekonać Deedee, że powinna oddać dziecko do adopcji. Nie był to może szczyt subtelności, ale intencje miała jak najlepsze. Deedee nie odpowiedziała, lecz wzięła się za krojenie steku. W końcu tata, wyraźnie zniecierpliwiony takim obrotem spraw, przerwał kłopotliwe milczenie, mówiąc: — Hej, stek jest tak soczysty, że wystarczy ci widelec, żeby go pokroić. Na deser było ciasto z rabarbarem i lody, które zjedliśmy na patio z tyłu domu, przy akompaniamencie cykających świerszczy i narzekań mojego ojca, który skarżył się, że sąsiedzi mieszkający obok zasiali ostatnio w swoim ogródku rośliny niewymagające nawadniania — głównie kaktusy —- zamiast trawy. — Wyobrażasz sobie? Co to, do cholery, ma być — Dolina Śmierci? Czy oni kiedykolwiek widzieli na oczy wąż ogrodowy? Jeszcze trochę i zainstalują sobie pewnie baterie słoneczne. — Twoi rodzice są w dechę — powiedziała Deedee, kiedy zaprowadziłam ją do pokoju mojego starszego brata, w którym
miała spać. Była dopiero dziewiąta, ale ponieważ nastawiłyśmy sobie budziki na trzecią nad ranem, wolałyśmy się położyć jak najwcześniej. — Na pewno cię polubili — odpowiedziałam. — Nie zdziwiłabym się nawet, gdyby teraz uwzględnili cię w testamencie. Potem poszłam się wykąpać — nie chciałam zostawiać tego na rano, na wypadek gdybym zaspała. Za kwadrans dziesiąta skończyłam suszyć włosy i zdałam sobie sprawę, że zostało mi najwyżej pięć godzin snu. Boże! JakTroyowi udaje się codziennie wstawać takim bladym świtem. Zanim położyłam się do łóżka, zauważyłam, że w pokoju Deedee pali się jeszcze światło. Zapukałam do niej, a potem weszłam do środka. Deedee leżała w łóżku, nadal w swojej wielkiej czerwonej koszulce, i czytała jeden ze starych komiksów mojego brata. — Nie potrafię zasnąć tak wcześnie — powiedziała. — Ja potrafię. Mam ten dar, że gdy tylko przykładam głowę do poduszki, natychmiast zapadam w sen. Bardziej się boję, że nie wstanę jutro o ustalonej porze. —Ja też. Dlatego nastawiłam alarm. — To dobrze. Przynajmniej jedna z nas powinna zwlec się z łóżka o tej trzeciej. Usiadłam przy niej na łóżku. — Mam ci zaśpiewać kołysankę? — spytałam. — Aaa, kotki dwa, szarobure obydwa... Deedee odłożyła komiks. — Powiedziałaś swojej mamie, że jestem w ciąży, prawda? Próbowałam przybrać niewinną minę, ale Deedee powiedziała: — Za kogo ty mnie masz, przecież nie jestem głupia. — Przepraszam, ale to jest moja mama. Nie mogłam przed nią tego ukryć. — Przynajmniej była dla mnie miła. Moja matka cały czas się na mnie drze. Założę się, że twoja nigdy nie podnosi na ciebie głosu. —Jeśli ma to dla ciebie jakieś znaczenie, jestem już chyba na to za stara. — Ale kiedy byłaś dzieckiem. Twoi rodzice na pewno tak nie wrzeszczeli.
Zastanowiłam się nad tym. — Pewnie nie za często. My, Parkerowie, nie jesteśmy specjalnie wybuchowi. Co nie znaczy, że wszystko uchodziło mi na sucho. Dostawałam burę, jeśli na nią zasłużyłam. Deedee prychnęła. — Tak, pewnie. Czy ty kiedykolwiek zrobiłaś w ogóle coś złego? — Jasne, i to nieraz. — Akurat. Straszna z ciebie cnotka. Dam sobie głowę uciąć, że w całym swoim życiu nic nie przeskrobałaś. — Mylisz się! — Tak, a co na przykład? Jaka była najgorsza rzecz, jaką w życiu zrobiłaś? Może to wina zupy taco, a może perspektywa rychłego spotkania zTroyem, ale pomyślałam od razu o Marissie, i zanim zdążyłam ugryźć się w język, powiedziałam: — Zabiłam człowieka. —Ja pytam poważnie! — naburmuszyła się Deedee. Pożałowałam natychmiast swojego wyznania i próbowałam na szybko wymyślić coś innego, co mogłoby zaspokoić jej ciekawość. Ale jedyne, co przychodziło mi w tej chwili na myśl, to rzyganie po ponczu na imprezie u Kathy Berz, co w porównaniu z przyznaniem się do pozbawienia kogoś życia wyglądało raczej niewinnie. Jąkałam się i wiłam jak piskorz, aż wreszcie Deedee powiedziała: — Ty naprawdę kogoś zabiłaś! — Nie,ja tylko... — Nie ściemniaj — powiedziałaś A, trzeba powiedzieć B. Zrobiłaś to, prawda? Westchnęłam ciężko. — Masz rację. Tak, to prawda. To był wypadek — spuściłam wzrok, bawiąc się wystającą nitką z kołdry. —Tyle, że wina leżała po mojej stronie, więc nie wiem, czy słowo „wypadek" jest tutaj właściwe. Opowiedziałam Deedee o mojej jeździe z Marissą i o wypadku, który skończył się dla niej śmiercią. Deedee nalegała, więc zrelacjonowałam jej wszystko ze szczegółami — od kredensu spadającego z ciężarówki, przez gwałtowny skręt kierownicą, a skończywszy na mojej pierwszej w życiu podróży karetką.
Oczywiście, nie wspomniałam ani słowem o tym, że Marissa była siostrą Troya, ani o liście. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęłam, było, żeby Deedee zaczęła podejrzewać, że jest częścią jakiegoś planu. —Jak właściwie zginęła Marissa? — Deedee spytała, kiedy skończyłam. Spojrzałam na nią pozbawionym wyrazu wzrokiem, ale nie dała się zbić z tropu. — Wiem, że spadł na was jakiś kredens, i że auto zostało doszczętnie rozbite, ale co dokładnie ją zabiło? — Deedee drążyła temat bez cienia empatii czy wstydu. Nie była przy tym niegrzeczna w swojej dociekliwości. Po prostu domagała się informacji, której nie udzieliłam jej precyzyjnie. — Nie miała zapiętego pasa, więc kiedy auto dachowało, wypadła na zewnątrz. — Przez okno? Zdałam sobie sprawę z jednej dziwnej rzeczy. Po raz pierwszy mogłam o tym opowiadać bez oporów, w najdrobniejszych szczegółach wracać do tamtej nocy. Do tej pory zachowywałam je w tajemnicy przed Susan, przed moim chłopakiem Robertem, rodzicami... Przed wszystkimi. Zawsze bałam się ich delikatności i uprzejmości. Tego, że nie zniosę ich współczucia. Dlatego mówiłam im jedynie, że Marissa zginęła, kiedy auto wpadło w poślizg i dachowało — nic więcej nie wiedzieli, i o nic więcej nie pytali. — Dokładnie przez przednią szybę. Wyrzuciło ją przez przednią szybę. — A więc to odłamki szkła tak ją pocięły, że wykrwawiła się na śmierć? — Nie. Z tego, co wiem, Marissa zginęła pod samochodem... — wzięłam głęboki oddech, zanim dokończyłam zdanie. — Samochód ją przygniótł. — Którą część jej ciała? — Nie wiem, chyba całą. — To potworne. I co zrobiłaś? — Nic — odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, wyciągając ostatnią luźną nitkę z kołdry. — Nic nie zrobiłam. Co prawda, byłam zakleszczona przez poduszkę powietrzną, twarz zalewała mi krew z rozbitej głowy i nie miałam pojęcia, co dzieje się z Marissą. Ale tak naprawdę, tylko siedziałam. Ba-
wiłam się kciukami. Mruczałam pod nosem „la-la-la". Chciałam tylko, żeby mnie uratowali, podczas gdy Marissa leżała zmiażdżona pod moim samochodem. Co gorsza, ani policja, ani sanitariusze nie powiedzieli mi nigdy, że umarła szybko. Nikt mnie nie uspokoił. A przecież zawsze tak mówią. To musiało oznaczać, że w rzeczywistości było inaczej — być może całkiem na odwrót. Wstałam. — Późno już, pójdę się położyć — zgasiłam światło i z przyzwyczajenia, tak jak robiła to moja mama, nawet kiedy byłam już za stara, by całować mnie na dobranoc, powiedziałam: — Słodkich snów. Przenikliwy pisk budzika wyrwał mnie z najgłębszego snu. Uff, byłam tak zaspana, że aż zrobiło mi się niedobrze. Trzecia nad ranem. Dlaczego nie przeczekałam całej nocy? Przynajmniej byłabym cały czas na nogach, zamiast wstawać z łóżka w takim stanie. Zwlokłam się jakoś z wyra i wskoczyłam w dżinsy i koszulkę z długim rękawem, które przygotowałam sobie przed zaśnięciem. Związałam włosy w koński ogon, a potem zajrzałam do Deedee, która siedziała na brzegu łóżka i wyglądała, jakby wyciągnięto ją tam z kosza na śmieci. — Jest środek nocy — wymamrotała. Miała na sobie te same ciuchy, w których spała. Założyła tylko tenisówki i stwierdziła, że jest gotowa. A potem wczołgała się z powrotem pod kołdrę i poprosiła, żebym obudziła ją, kiedy przyjdzie na to pora. Nie mogłam wyjść z domu bez chociażby namiastki makijażu. Oczy miałam jak szparki, pomalowałam je więc tuszem do rzęs i cieniem do powiek. Gdy nocna opuchlizna nieco już zeszła, przejrzałam się w lustrze, czy udało mi się osiągnąć zamierzony efekt, czy raczej przypominam' Bette Davis w filmie Wszystko o Ewie. Może być. Jeśli Troy robił sobie nadzieję na randkę w towarzystwie dwóch ożywionych, seksownych kociaków, musi zmienić plany i zaprosić nas na popołudniowy, nie poranny patrol. Lotnisko Van Nuys było małe i zajmowało się wyłącznie obsługą prywatnych awionetek oraz helikopterów. Byłyśmy z Dee
dee na miejscu kilka minut przed czasem i bez trudu znalazłyśmy hangar Troya. Troy czekał już na nas, ubrany w dżinsy i bluzę z kapturem, popijając kawę i przeglądając jakieś papiery. Przed hangarem stał jaskrawożółty śmigłowiec z wymalowanym z boku napisem „K-JAM — odkorkujemy Los Angeles". — Witam miłe panie! — ucieszył się na nasz widok Troy. — Dzień dobry! — Dzień oznacza światło słoneczne, którego nie widzę — odparłam zrzędliwym tonem. — Więc ani to dzień, ani tym bardziej dobry. A zatem — Troy klasnął w dłonie — pozwólcie, że was oprowadzę. Może zaczniemy od ekspresu do kawy? Z tego, co nam opowiedział, wynikało, że pracuje w wyjątkowych warunkach. Większość jego kolegów po fachu była zatrudniona przez służby miejskie, zajmujące się regulowaniem ruchu na drogach, podczas gdy Troy pracował bezpośrednio dla rozgłośni radiowej. W dodatku jednej z najlepszych — poranna audycja K-JAM miała niewiarygodnie wysoką słuchalność. Dlatego Lizbeth tak zależało, by dostać się na antenę. — Poznałeś osobiście Grubasa? — spytała Deedee. Grubas był popularnym didżejem, prowadzącym poranny program K-JAM, który — przynajmniej z tego, co widziałam na billboardach reklamujących jego show — w pełni zasłużył na swój przydomek artystyczny. Był Latynosem i ważył na oko jakieś dwieście kilogramów. Na billboardach miał na sobie okulary w grubych oprawkach, kapelusz i kostium pływacki speedo. — Pewnie. Będziemy mieli okazję porozmawiać z nim dziś rano, ale tylko wirtualnie — przez radio. Grubas jest taki śmieszny — powiedziała Deedee. Uwielbiam, jak dzwoni do ludzi, podając się za starą babcię. — Słuchasz K-JAM? — zainteresował się Troy. — Tak, zwykle rano, przed wyjściem do szkoły. — No i jak ci się podobają moje raporty z dróg? — Troy dociekał dalej, prowadząc nas do helikoptera. Deedee zastanowiła się przez chwilę, po czym powiedziała: — Mógłbyś być zabawniejszy. Sypnąć jakimś żartem. Ale robisz dobrą rzecz — informujesz ludzi o korkach. Tak mi się
przynajmniej wydaje, ale nie jestem pewna, bo sama jeszcze nie prowadzę. Chociaż wiem, że tak naprawdę wszystko zmyślasz — uśmiechnęła się do niego szelmowsko. — W Los Angeles nie ma żadnych korków. — Ledwie się poznaliśmy, a już sobie robisz ze mnie jaja! — zaśmiał się Troy. Podszedł do nas krępy mężczyzna z brodą i w czapeczce baseballowej, niosąc torbę pełną pączków. Troy przedstawił go jako swojego drugiego pilota, Dickiego Ruiza. — Musimy przegadać z Dickiem kilka szczegółów. Może chcecie w tym czasie skorzystać z toalety? — zasugerował Troy. — W ciągu następnych kilku godzin nie będziecie miały okazji. Deedee i ja musiałyśmy wyglądać na przerażone, bo zaraz roześmiał się i dodał: — Jeśli zajdzie taka konieczność, będziemy lądować awaryjnie. — Ja muszę sikać co dziesięć sekund. Jestem w ciąży — wyszeptała Deedee po drodze do ubikacji. — Jak się czujesz? — spytałam. — Dasz sobie radę? — Spoko. To najfajniejsza rzecz, jaką w życiu robiłam. Kilka minut później spotkaliśmy się z powrotem przy śmigłowcu. Troy powiedział: — Mam dla ciebie dobre wieści, June. Wycofał się jeden ze sponsorów naszej audycji, więc w przerwie na reklamę o siódmej będziemy mieli trochę dodatkowego czasu, żeby wejść na antenę. Chcesz, żebym skupił się na czymś konkretnym? Kiedy ja zastanawiałam się nad odpowiedzią, Deedee wyręczyła mnie, mówiąc: — Zapytaj ją o jej ulubioną piosenkę. — Dzięki, Deedee, ale to powinno być coś związanego z moją pracą. Na przykład, mógłbyś mnie zapytać o nowy projekt kolejki miejskiej do centrum. — Nuuuuda! — Deedee przewróciła oczami. Troy obiecał, że postara się jakoś rozruszać słuchaczy, po czym otworzył drzwi do helikoptera. — Gotowe? — spytał. Razem z Dickiem pomogli nam się wdrapać do tyłu, gdzie było tyle miejsca, że obydwie z Deedee mogłyśmy się wygodnie rozsiąść.
— Gdzie są spadochrony? — spytałam na wszelki wypadek, zapinając pasy. — Czy obsługa zapewnia ponton w razie wodowania? Starałam się robić dobrą minę, chociaż żołądek zaczynał mi już podjeżdżać do gardła, mimo iż nie oderwaliśmy się jeszcze od ziemi. Nigdy nie siedziałam w helikopterze i chociaż nie boję się latać, zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. No i miałam jeszcze na żywo występować w radiu, co dodatkowo potęgowało moje zdenerwowanie. Ale z drugiej strony wiedziałam, że to może być moja wielka szansa, biorąc pod uwagę, że stanowisko Lizbeth było wciąż wolne. Troy pokręcił jakimiś gałkami i uruchomił aparaturę pokładową, a Dickie w tym czasie podał nam słuchawki — ogromne, przypominające raczej zimowe nauszniki. Każdy z zestawów był dodatkowo wyposażony w niewielki mikrofon. — Kiedy łopaty wirnika zaczną się obracać, zrobi się tu dość głośno. Musicie słuchać, co się dzieje, przez radio. Kontaktujemy się wyłącznie za pomocą mikrofonów — to dużo łatwiejsze niż przekrzykiwanie silnika. June, twój mikrofon jest sprzężony z odbiornikiem na ziemi, więc praktycznie w każdej chwili możesz wejść na antenę. Nie muszę wam chyba przypominać, jakich słów staramy się nie używać w radiu? — Troy uśmiechnął się. — Nie, oczywiście. — Jakich? Chcę je usłyszeć! — zaciekawiła się Deedee. — Na przykład „kurwa" — pospieszył z odpowiedzią Dickie. — W radiu nie mówimy „kurwa". — A „gówno"? — spytała Deedee. — Czasem zdarza mi się usłyszeć to słowo w jakimś programie, a czasami zdążą je wyciszyć. .. — „Gówno" też jest zabronione — wtrącił się Troy. — Ale masz rację, czasem się gdzieś przemknie. —June, możesz za to śmiało opowiadać słuchaczom, jaki jestem niewiarygodnie przystojny. Słowa „ogier", „seksowny" i „boski" są jak najbardziej dozwolone, a nawet mile widziane... — Tak samo jak „narcyz" i „egocentryk" — dodał Dickie, podając nam do tyłu torbę z pączkami.—Troy nie może przeboleć tego, że pracuje w radiu i kobiety nie widzą jego przystojnej facjaty.
Zainteresowałyśmy się bliżej pączkami. Troy dał nam minutę na przygotowanie się, a potem odpalił silnik. Ryk obracających się łopat był ogłuszający, nawet w środku, przy zamkniętych drzwiach. — Zawsze myślałam, że to jest udawane! — krzyknęłam. — Myślałam, że puszczasz ten odgłos z taśmy, siedząc w studiu! Dickie pokazał na słuchawki i mikrofon: — Zakładamy. — No, racja — Deedee i ja pośpiesznie założyłyśmy słuchawki na uszy i wyregulowałyśmy mikrofony. — Słyszycie mnie? — spytał Troy. Deedee pokiwała głową, ja uniosłam kciuk do góry. — Nó to lecimy! — powiedział i helikopter oderwał się od ziemi. Przez chwilę wisiał w powietrzu, po czym pofrunął w górę i do przodu. Żołądek podjechał mi do gardła. Deedee wydała z siebie pisk podniecenia. — Wszystko w porządku? — usłyszałam w słuchawce głos Troya. Deedee skinęła ponownie głową, a ja powtórzyłam gest z kciukiem. — Możecie rozmawiać — Troy zachichotał w słuchawce. — Dam wam znać parę razy, zanim wejdziemy na antenę. A ty, Deedee, się nie martw — twój mikrofon nie jest podłączony. — Arrrgh — przypomniały mi się czasy dzieciństwa. Poczułam, jak w moim żołądku wesoło tańczą pączki. „Nie ma się czego obawiać" — powtarzałam sobie. Troy nie będzie mi zadawał trudnych, wnikliwych pytań. Dam sobie radę, zwłaszcza po tym, co przeżyłam na stacji benzynowej w zeszłym tygodniu. Układałam już sobie w głowie swoją kwestię, choć mój system trawienny sygnalizował nadal daleko idący niepokój. Próbowałam skoncentrować się na widoku, jednocześnie słuchając tego, co działo się w radiu. Akurat grali nową piosenkę Black Eyed Peas, która od tej pory miała chodzić za mną przez cały dzień. Na dworze powoli szarzało i noc stopniowo zmieniała się w dzień; wyglądało to tak, jakby słońce zastanawiało się jeszcze, czy wzejść nad Kalifornią. Ani przez chwilę nie zapomniałam o dwóch zadaniach z listy: 10 — „Przelecieć się helikopterem" i 18 — „Obejrzeć wschód słońca".
Nasz patrol rozpoczęliśmy w Valley, ale w ciągu paru minut pokonaliśmy otaczające Los Angeles wzgórza. Przelatywałam już nad miastem wiele razy, ale tym razem byłam tak nisko, że mogłam rozpoznać poszczególne miejsca: stadion Dodgersów... Muzeum Getty ego... rezydencje przy Mullholland Drive. Z góry nawet autostrada 405 wyglądała uroczo, wijąc się pod górę, migocząca światłami samochodów należących do porannych kierowców. Troy obrócił się do tyłu. — I jak wam się podoba? — spytał. — Kto by pomyślał, że korki mogą być takie ładne — powiedziałam. —Jeżeli ten obrazek nazywasz „ładnym", poczekaj do rannych godzin szczytu. Wtedy będziesz miała do czynienia z prawdziwym dziełem sztuki. Deedee przycisnęła twarz do szyby. — To jest wspaniałe. Nikt mi nie uwierzy, kiedy opowiem o tym w szkole. Troy przekazał słuchaczom K-JAM pierwszy komunikat na temat aktualnej sytuacji na drogach. Słyszałam w słuchawkach jego głos, ale nie docierały do mnie odpowiedzi Grubasa. Troy zmienił swój głos na „radiowy" — niski, lekko chropowaty i brzmiący bardziej entuzjastycznie niż zwykle. Jak do tej pory, samochody pod nami przesuwały się leniwie, ale bez przestojów, mogłam więc słuchać żartów na antenie, choć nie rozumiałam ich puenty, gdyż docierał do mnie wyłącznie głos mojego pilota. W pewnym momencie Troy powiedział: — Nie wiem jak ty, Grubas, ale ja już dawno nie widziałem małpy z tak bliska. Do dzisiaj nie wiem, o co mu chodziło. Kiedy przelatywaliśmy nad napisem „Hollywood", niebo zmieniło kolor z szarego na pomarańczowy. Każdą z dwunasto-metrowych liter miałam dosłownie na wyciągnięcie ręki. — Pomyślałem sobie, że to będzie odpowiednie miejsce na wschód słońca — usłyszałam w słuchawkach głos Troya, który w ten sposób po raz pierwszy odniósł się do listy i punktu numer 18. Potem śmigłowiec skręcił gwałtownie w lewo, a Troy powiedział: — Przelecimy teraz nad szosą 101 — mam informa-
cję o jakimś wypadku w tym rejonie. Po tym okrążeniu wchodzisz na antenę. — Świetnie! — zaszczebiotałam. Zaraz puszczę pawia. Próbowałam powstrzymać nerwy na wodzy, myśląc z sympatią o ludziach podwożących się do pracy i o mojej agencji. „Pamiętaj, żeby podać numer... nie zapomnij tego cholernego numeru...". „Cokolwiek powiesz, staraj się nie przeklinać... a już na pewno nie mów »kurwa«. Kurwa, przecież ja myślę tylko o tym... To jak ten kawałek Black Eyed Peas, który kołacze mi się po głowie. Ja pierdolę... to znaczy, kurwa mać! O Boże, wypluwam z siebie potok wulgaryzmów jak pokładowy karabin maszynowy i... — Dobra, jesteśmy gotowi do wejścia — uprzedził mnie Troy. — Najpierw podam najświeższy komunikat. A potem przedstawię cię i rzucę ci jedno albo dwa pytania, dobrze? — Byle nie za trudne — odparłam, z trudem panując nad falą nudności. Troy przekrzywił lekko głowę. — To będzie bułka z masłem, skarbie. Potem spojrzał na swój panel kontrolny i dodał: — Będzie tak jak do tej pory. Usłyszysz mój głos w słuchawce. I swój. Ja będę słyszał Grubasa, ale ty nie. Nic się nie martw, on ma cię tylko wpuścić na antenę. Zrozumiałaś? — Wszystko jasne. Muzyka w radiu zniknęła i zgodnie z zapowiedzią usłyszałam głos Troya, który relacjonował poziom natężenia ruchu na drogach 101 i 405, a także w okolicach przełęczy Sepulveda i na wolno płynącej autostradzie numer 90 za Riverside. Potem płynnie zmienił temat: — Jeśli macie dość stania w korkach, jest tu ze mną na pokładzie śmigłowca K-JAM pewna dama, która powie wam, jak wybrnąć z opałów... Przedstawiam wam June Parker z Los Angeles Rideshare. Teraz moja kolej. Serce wali mi jak młotem. Żołądek po raz kolejny podjechał mi do gardła i wydał z siebie tak głośny bulgot, że wystraszyłam się, czy nie będzie go słychać pomimo nieustannego huku obracających się łopat helikoptera.
Troy zwrócił się bezpośrednio do mnie: — June, co byś powiedziała kierowcom, którzy siedzą teraz sami w swoich samochodach, modląc się, żeby ktoś zabrał ich z autostrady i przeniósł w dowolne miejsce? — No cóż, Troy... — zaczęłam i natychmiast zdałam sobie sprawę, że coś jest nie tak. Dickie odwrócił się do mnie, na jego twarzy zobaczyłam kompletną panikę. — Nic nie słychać! — syknął. — Kompletna cisza! Nie wiedziałam, co zrobić, więc po prostu mówiłam dalej: — Powiedziałabym im... Troy przerwał mi w pół słowa. — Zawsze mogą wyjść z auta i pójść do pracy na piechotę, hehe. Mam rację, Grubasie? — Co jest, kur...? — wypaliła Deedee, ale na szczęście nie dokończyła. Słyszałam ją w słuchawkach. Obie zdałyśmy sobie w tej samej chwili sprawę z tego, co się stało. To jej mikrofon był włączony, nie mój. Dickie sprawdził jeszcze raz kable. Najwidoczniej musiały nam się poplątać słuchawki, kiedy je zdjęłyśmy, żeby zjeść pączki. Ogarnęło mnie przerażenie. Co teraz?! Troy uniósł palec do góry, jakby chciał powiedzieć „Zaczekaj"... i powiedział: — Masz rację, Grubas, sam bym tego lepiej nie ujął. Nagle Deedee wyprostowała się w fotelu i powiedziała na głos do mikrofonu: — Tu mówi June! Wiesz co, Troy? Zawsze powtarzam, że z korkami na drogach jest jak z pogodą. Wszyscy o nich mówią, ale nikt nic nie robi. Troy podchwycił wątek. — Święta prawda. A co konkretnie, twoim zdaniem, powinni zrobić? — Zacznijmy od tego — Deedee z każdym słowem coraz bardziej wczuwała się w rolę — że powinny dojeżdżać do pracy w kilka osób jednym samochodem. Oczywiście, jeśli tylko mają taką możliwość. Wtedy na drogach będzie znacznie mniej samochodów, a ruch natychmiast zelżeje.Tym bardziej, jeśli przyjrzymy się idącym w zawrotnym tempie w górę cenom benzyny. Niedługo galon bezołowiowej będzie kosztował milion dolarów. ..
— Przypomnij mi, na której stacji tankujesz. Będę ją omijał szerokim łukiem, nie stać mnie na takie luksusy — zażartował Troy. Ja byłam na krawędzi rozpaczy, a on wydawał się bawić w najlepsze. Dickie wyciągnął rękę i ścisnął Deedee za ramię, dodając jej odwagi. — Autobus — wyszeptałam. — Powiedz o autobusach. — W przypadku, jeśli nie mamy samochodu, powinniśmy skorzystać z komunikacji miejskiej. Na przykład moja mama jest niewidoma, więc codziennie musi jeździć autobusami, i jakoś nigdy nie narzeka. — Brawo, to dzielna kobieta — wtrącił Troy. Sięgnęłam do torebki, wyjęłam z niej długopis i szybko napisałam numer telefonu LA Rideshare na papierowej torbie po pączkach, którą podałam Deedee. — Więc nie chcę słyszeć żadnych narzekań, że ktoś nie może jeździć autobusami. Skoro moja niewidoma matka może, to co dopiero każdy, kto jest zdrowy. Mam rację czy nie? —June, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że możesz być tu dzisiaj z nami — powiedział Troy. Z trudem powstrzymywał się, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Naprawdę go to bawiło! — Cała przyjemność po mojej stronie — Deedee odparła z dumą. — Aha, gdybyście mieli jakiekolwiek pytania czy wątpliwości, dzwońcie śmiało pod numer 1-800-RIDESHARE. To wprawdzie więcej niż siedem cyfr, ale wydaje mi się, że wszystko działa jak należy. Troy podsumował swój raport i podziękował sponsorom. W słuchawkach znów usłyszałam muzykę. — Deedee, to było fantastyczne! —- Troy aż podskoczył z wrażenia. — Poradziłaś sobie lepiej niż ja, gdybym był na twoim miejscu. Dickie klasnął dłonią w kolano, przyłączając się do gratulacji. -— Możemy to powtórzyć? Mam im jeszcze tyle do powiedzenia! — Deedee była nie mniej podekscytowana. Dickie pokręcił głową. — Nie kuśmy już losu — powiedział. — Szkoda. Zapomniałam pozdrowić moją kumpelę Rebeccę.
Na zakończenie naszej wycieczki Troy zrobił kółko nad plażą, kompletnie wyludnioną o tej porze, nie licząc kilku samotnych surferów, i przeleciał tuż nad wielkim diabelskim młynem, stojącym przy molo w Santa Monica. Kiedy po wylądowaniu wygramoliłyśmy się z helikoptera, jedyne, co mogłam zrobić, to uklęknąć i pocałować ziemię. Nie ma to jak mocny grunt pod stopami! Zaczęło się fajnie, ale cieszyłam się jak nigdy, że jest już po wszystkim. Mieszkańcy Los Angeles zapamiętają z tej rozmowy, że mam niewidomą matkę i mówię z manierą nastolatki, ale nie to było najgorsze. Nawaliłam. Znowu. W momencie, kiedy uświadomiłyśmy sobie, że mój mikrofon nie działa, to Deedee zachowała zimną krew i stanęła na wysokości zadania. Gdyby tego nie zrobiła, to byłaby najdłuższa cisza w historii amerykańskich transmisji radiowych. A przecież wystarczyło się nachylić i mówić przez chwilę do jej mikrofonu, zanim zamieniłybyśmy się z powrotem słuchawkami. Starałam się nie dać po sobie znać, jaka jestem tym zdruzgotana, tym bardziej że reszta załogi była w świetnych nastrojach. — Poza tym, że byłam w radiu, najfajniejszy był chyba widok wypadku samochodowego z góry — nawijała dalej Deedee. — Z tej wysokości auta wyglądały jak resoraki Matchboxa. Zwłaszcza to, które leżało na dachu. Super! — Wiesz, co mnie zawsze zaskakiwało?—odezwał się Dickie. — Większość reporterów takich jak Troy nie używa słowa „wypadek". Zauważ, że zazwyczaj mówią o „kraksie" albo o „stłuczce". Tak jakby „wypadek" oznaczał, że tak musiało być i człowiek nie miał tu nic do gadania. Jak w greckiej tragedii. — Faktycznie, nigdy bym na to nie wpadła — przyznała Deedee. Przysłuchując się ich rozmowie, próbowałam swobodnie oddychać, ale miałam wrażenie, jakbym zapomniała, jak to się robi. A potem wszystko po kolei zaczęło we mnie pękać i nakładać się na siebie. Wczorajsza zupa taco... Nocna rozmowa z Deedee... Widok Troya Jonesa, brak snu, same węglowodany na śniadanie, zaprzepaszczony wywiad, ciąża Deedee, to, że nie skorzysta-
łam z jej mikrofonu, wypita na czczo kawa i wreszcie to, co powiedział Dickie — że nie ma czegoś takiego jak wypadek, są tylko kraksy i stłuczki, bo przecież zawsze ktoś jest winny. A co najgorsze... widziałam, że Troy też zwrócił na to uwagę i przyglądał mi się bacznie. W jego oczach zobaczyłam jedną jedyną rzecz, której nie byłam w stanie znieść — coś, co sprawiało, że czułam się, jakby ktoś dźgał mnie rozżarzonym żelazem. Zobaczyłam współczucie. — Wybaczcie, ale muszę... — uczyniłam gest, jakbym miała jakieś arcyważne sprawy do załatwienia, o których nagle sobie przypomniałam. Wyszłam na miękkich nogach z hangaru i gdy tylko zniknęłam im z oczu, resztę drogi za róg budynku pokonałam biegiem. Gdy już znalazłam się pod ścianą, osunęłam się na ziemię, a z oczu trysnęły mi łzy. Z trudem łapałam powietrze. Ryczałam jak dziecko, wydając z siebie spazmatyczne szlochy. Wiedziałam, że słychać mnie w promieniu kilkudziesięciu metrów — słyszałam już taki rozpaczliwy płacz wcześniej, na molo numer 39 w San Francisco, gdzie dziesiątki lwów morskich wylegują się na plaży, rycząc w ten sam sposób, popisując się przed swoimi samicami. W moim przypadku nie był to jednak odgłos godowy, lecz wyraz potwornego wstydu i nieszczęścia. Byłam jak Laura Petrie, szlochająca tym swoim falsetem na żywo w serialu The Dick Van Dyke Show.]dk nastolatka, którą lada moment zaszlachtuje siekierą Jason z Piątku, trzynastego. Jak koła wielkiej ciężarówki mack hamujące na mokrej autostradzie. To było żałosne i poniżej mojej godności, ale nie potrafiłam przestać. Poczułam, jak ktoś kładzie mi ręce na ramionach. Troy posadził mnie na ziemi, pod ścianą, i opuścił mi głowę między kolana. — Oddychaj! — powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu. — Nabierz powietrza powoli, a potem wypuść je z powrotem. —Ja... ja... ja... nie potrafię... buuu... buuu... — Uspokój się. I oddychaj głęboko — sam nabrał powietrza w płuca i wypuścił je głośno, żeby zademonstrować mi, jak powinnam się zachować. — Zróbmy to razem, tak będzie łatwiej.
Między jednym szlochem a drugim udało mi się złapać parę oddechów, a potem kilka następnych; po chwili oddychałam już miarowo razem z Troyem, choć nadal czułam się strasznie głupio, tym razem z powodu tego, jak teraz wyglądam, z głową wsadzoną między nogi. Gdy Troy pogłaskał mnie po plecach, zrobiło mi się całkiem przyjemnie. Tak samo, kiedy usiadł przy mnie pod ścianą, dotykając swoim ciałem mojego. Kiedy podniosłam głowę i zanim Troy zdążył zobaczyć mnie w tym stanie, wytarłam twarz w koszulkę, plamiąc ją tuszem do rzęs, łzami, glutami z nosa i Bóg wie czym jeszcze. Troy przestał mnie pocieszać i wstał, żeby przyjrzeć mi się lepiej (a musiał to być zaiste cudowny widok!). — Dickie nie chciał nic przez to powiedzieć. Nie mówił tego personalnie o tobie. W odpowiedzi wzruszyłam ramionami. — On nic nie wie o tym wypadku... Widzisz, powiedziałem „wypadku". Bo to był wypadek. W tym momencie, z napuchniętymi i zaczerwienionymi od płaczu oczami i bez wątpienia równie czerwonym nosem, spytałam najzwyczajniej w świecie: — Dlaczego jesteś dla mnie taki dobry? v Zabrzmiało to jednocześnie jak pytanie i oskarżenie. — A czemu miałbym nie być? — Czyja zawsze muszę wyrażać się jasno i dosłownie? Bo jeśli dalej taki będziesz, to — pokazałam na oczy — może zacząć się od nowa. — Proszę, nie rób tego. — Przecież to ja siedziałam za kółkiem. Masz pełne prawo, żeby winić mnie za... — nie dało się uniknąć tego słowa — ...śmierć twojej siostry. Powinieneś mnie nienawidzić. Nie potrafię pojąć, dlaczego jest inaczej. Albo jesteś święty, albo... no dobra, nic lepszego nie przychodzi mi do głowy. — Pozwól, że wrócę do swoich zajęć. Czuję się nieco zakłopotany, w końcu nie co dzień człowiek się dowiaduje, że jest święty. —Ja mówię poważnie.
— Wiem. Muszę ci się przyznać, że byłem i nadal jestem wściekły z powodu tego, co się stało. Ale nie winię za to ciebie. Wierz mi, gdybym dorwał w swoje łapy tego gnoja, który nie potrafił właściwie zabezpieczyć mebli na ciężarówce... A potem nie zatrzymał się, kiedy zorientował się, co się święci. Potrząsnął głową. — To dla mnie oczywiste, że nie chciałaś, by tak to się skończyło. W moim przekonaniu nie zrobiłaś nic złego. Tobie udało się przeżyć, mojej siostrze niestety nie. To wszystko. Przytaknęłam. Brakowało mi ciepła jego dłoni na moim karku. Nagle poczułam ulgę, choć wiedziałam, że dużo bardziej potrzebuję czego innego: prawdy. Uciekałam przed nią od tamtego tragicznego dnia, a teraz przyszedł wreszcie czas, żeby się z nią zmierzyć. — Troy, chcę ci zadać tylko jedno pytanie i proszę, byś odpowiedział na nie szczerze. — Zgoda. — Obiecujesz? — Oczywiście — uniósł brew, zaintrygowany. — Masz moje słowo. — Czy kiedy twoja siostra zginęła, czy to... Stało się od razu? Na miejscu? Czy raczej... — zawiesiłam głos. Zauważyłam, jak gorączkowo przełyka ślinę. Otworzył usta i zamknął je z powrotem, nie wydobywając żadnego dźwięku. Zdawało mi się, że minęła wieczność, zanim wreszcie powiedział: — Tak. Powiedzieli, że umarła na miejscu. Troy był najgorszym kłamcą, jakiego w życiu spotkałam. A więc miałam swoją odpowiedź. Tyle że nie tę, na której mi zależało. Brzemię, które miałam nadzieję z siebie zrzucić, całym ciężarem osiadło mi z powrotem na ramionach. Troy wstał z ziemi i podał mi rękę. — To był dopiero wywiad, co? Deedee była wspaniała. Jestem pod wrażeniem. Widać było, że za wszelką cenę chce zmienić temat, wpleść kilka beztroskich słów. A co mi tam, nie będę się opierać. Podałam mu dłoń i pozwoliłam mu postawić mnie na równe nogi. —Jasne, nie wierzę ci — powiedziałam, siląc się na żartobliwy ton. — Widziałam, jak sobie robiłeś z niej jaja.
— Trzeba płynąć z prądem. A tak przy okazji — przypomniał sobie Troy, szarpiąc mnie za nogawkę spodni. — Czemu masz na sobie dżinsy? — A co za różnica? Spodnie to spodnie. Jesteśmy w radiu... Zapomniałeś? — Nie zapomniałem. Po prostu jestem trochę zawiedziony. Obiecałaś mi piżamę. — Niewiele straciłeś — odpowiedziałam, otrzepując nogawki z ziemi. — Moje piżamy nie są jakieś wyjątkowe. Wręcz przeciwnie, są tak beznadziejne, że najczęściej wskakuję do łóżka w samej bieliźnie. Gdy tylko dotarło do mnie to, co przed chwilą powiedziałam, oblałam się potwornym rumieńcem. Troy zachichotał. — Wcześniej byłem zawiedziony. Teraz jestem zdruzgotany.
Rozdział piętnasty Moi rodzice nie kłócili się często. Ale kiedy już to robili, bezwzględnie wykorzystywaliśmy z bratem ich słabość, by ugrać z tego coś dla siebie. Pójść później do łóżka. Zamówić pizzę. Poznać szyfr do barku z alkoholem. Wiązało się z tym pewne ryzyko. Można było dostać po głowie. Ale istniała spora szansa, że rodzice zgodzą się na coś, na co nie zgodziliby się nigdy indziej. Nie słyszeliśmy, jak się kłócą, ani nawet o tym nie wiedzieliśmy — to po prostu dało się wyczuć w powietrzu. Nawet nie robiliśmy tego celowo, przynajmniej w moim przypadku. To był czysty dziecięcy instynkt, który kazał nam podgryzać i szarpać ofiarę, gdy była osłabiona. Ten sam instynkt odezwał się we mnie, kiedy Deedee powiedziała mi któregoś dnia: — Tak sobie myślałam... — To by tłumaczyło ten dym wydobywający się z twojej czaszki — zażartowałam. Odwoziłam ją do szkoły po podniebnej przygodzie zTroyem i Dickiem, i —jak nietrudno się domyślić — ugrzęzłyśmy w tym
samym cudownym korku, który jeszcze niedawno podziwiałyśmy z góry. Z dołu to już nie wyglądało tak sympatycznie. Powiem więcej. To był gówniany widok. Stałyśmy za wielką ciężarówką z wymalowaną sylwetką nagiej kobiety na fartuchach błotnika i naklejką na zderzaku „Mój dzieciak prześcignie twojego kujona". Ktoś tutaj nie przeszedł chyba testów ekologicznych, bo dławiłam się w aucie, spowita obłokiem śmierdzących spalin. W ciągu ostatniej godziny posunęłyśmy się może o pół metra. —Jestem prawie pewna, że znalazłam kogoś, kto może adoptować dziecko — powiedziała Deedee. — Deedee, to fantastyczna wiadomość! — ucieszyłam się i zaczęłam trajkotać jak szalona. — Dlaczego nie powiedziałaś mi wcześniej? Czy mama się zgodziła? O, rany! Tak się cieszę! Kto to jest? Jakiś krewny? — Coś w tym rodzaju. — To znaczy? — Moja siostra. Spojrzałam na nią, zdumiona. — Siostra? Nigdy mi nie mówiłaś, że masz siostrę. — Starsza siostra. — Co? Ze jak? Masz starszą siostrę? Jak to? W końcu zrozumiałam. O, nie! Czy ona postradała zmysły? — Nie mówisz chyba o mnie? — A czemu nie? — Deedee zaświeciły się oczy. — Byłoby cudownie! Zostałabyś wreszcie mamą — i spędzałybyśmy ze sobą więcej czasu. — Ale Deedee... — Przecież chcesz mieć dziecko. Sama tak powiedziałaś. — Mówiłam, że kiedyś chciałabym mieć dziecko. To jest różnica. — Zaczekam z tym do sierpnia. Westchnęłam. — Nie masz znowu aż tyle czasu — spostrzeżenie Deedee zabrzmiało dosyć złowrogo. — Wiesz o czymś, o czym ja nie wiem? — spytałam. — Bo ja planowałam jeszcze trochę pożyć.
— Wiesz, co mam na myśli. — Rozumiem, skąd ten pomysł. I czuję się zaszczycona. Naprawdę. Ale jak pewnie zauważyłaś, jestem sama. Nie wolałabyś, żeby twoje dziecko trafiło do normalnej rodziny — matki i ojca? — Nie znam normalnych rodzin. Znam ciebie. — Są przecież profesjonalne agencje, które zajmują się wynajdywaniem... — To się nie uda. Wiesz o tym. Moja mama nigdy się nie zgodzi, żeby dziecko trafiło do obcych ludzi. Ja też nie chcę jej tego robić. Jaką mam pewność, że moja córka znajdzie tam właściwą opiekę? Ze nie będą jej tłukli, zmuszali do pracy, albo jeszcze czegoś gorszego? —Ją? — zainteresowałam się. — Czy to znaczy, że... — Tak, to dziewczynka. — Gratulacje! — ucieszyłam się, a potem dodałam usprawiedliwiająco: — Wierz mi, pomysł z adoptowaniem dziecka jest bardzo kuszący. Ale kochanie, twoja mama w życiu się na to nie zgodzi. — Zgodzi się. Już o tym rozmawiałyśmy. — Naprawdę? — To znaczy, to był mój pomysł. Od samego początku, nawet kiedy nie byłam jeszcze w ciąży. Po tym, jak byliście u nas z Kipem, rozmawiałyśmy z mamą o takiej możliwości. A po wczorajszym dniu, spędzonym z twoją rodziną, jestem już zupełnie przekonana. Odetchnęłam głośno. — Nie mam zbyt licznej rodziny — kontynuowała Deedee. — Większość krewnych mamy żyje w Meksyku. Ojca nie znam. Byłabyś wspaniałą matką. No i masz wielką chatę z basenem.' Dziecko miałoby blisko do dziadków. A ja byłabym dla niej jak starsza siostra. Ruch na drodze jakby drgnął -— pewnie otworzyli wreszcie jakiś objazd w związku z wypadkiem... Kraksą... Jak zwał, tak zwał. Kiedy dojeżdżałam do miejsca, w którym to się stało, zwolniłam maksymalnie, jak się dało. Skoro tyle się naczekałam, to chociaż sobie pooglądam. Ale nie było co oglądać. W sumie niewielka stłuczka, na moje oko bez ofiar. Dwoje ludzi wymieniało się numerami polis ubezpieczeniowych, to wszystko.
Kiedy przyspieszyłyśmy, zaczęłam manipulować przy klimatyzacji, próbując wpuścić do środka trochę świeżego powietrza. — Nie przeszkadza ci, że nie jestem mężatką? — spytałam. — Nie, może to nawet lepiej. Więcej czasu mogłabyś poświęcić dziecku. Nie masz nikogo innego. Miałybyście tylko siebie. — A jeśli wyjdę za mąż? Deedee uśmiechnęła się pobłażliwie. — Zawsze może się zdarzyć! — Nie przeszkadza mi to. Przecież nie wyjdziesz za faceta, który nie będzie chciał mieć dzieci, prawda? Wiesz co, myślę, że wpadłaś w oko Dickiemu. — Temu pilotowi? — Bez przerwy do ciebie startował. — Może masz na myśli Troya? Dziewczyna była sprytniejsza i bardziej spostrzegawcza, niż myślałam. — A co, podoba ci się Troy? — zapytała niewinnym głosikiem. — Skąd! Pomyślałam po prostu, że pomyliłaś imiona. Miałam na myśli Troya, bo poznałaś go już wcześniej... Na plaży. Deedee zaczęła nucić pod nosem: — Naprawdę go luuuu-bisz... — Daj spokój. — Wydaje ci się seeexy... — Wciąż jedziemy bardzo wolno. W każdej chwili mogę cię tu wysadzić i pewnie nawet nie wlepią mi za to mandatu. — I chcesz go pooocałooować. — Możemy zmienić temat? — Nie ma sprawy. To jak, adoptujesz moje dziecko czy nie? Z deszczu pod rynnę. — Muszę się nad tym zastanowić. Takiej decyzji nie podejmuje się z marszu. Deedee pokiwała głową ze zrozumieniem, a ja zdałam sobie sprawę — co ja właściwie wygaduję? Zastanowić się? Przecież odpowiedź mogła być tylko jedna i natychmiastowa: nie! Ale gdy tylko Deedee złożyła mi propozycję zostania matką zastępczą jej dziecka, natychmiast pomyślałam o dniu, w którym zro-
biła u mnie test ciążowy. O tych kilku minutach niepewności, o wszystkich „za" i „przeciw", które kłębiły mi się wówczas w głowie. Tym razem nie miałam jednak odwagi otworzyć oczu i spojrzeć na wyniki — tym bardziej, że to ode mnie, a nie od Deedee zależało, jaki ten wynik będzie. Dlatego, wbrew wszelkiej logice, pozostawiłam jej cień nadziei. — Tylko nie zastanawiaj się zbyt długo — powiedziała Deedee. — Jeśli nie zdecydujesz się na adopcję, zacznę sama kupować ubranka dla dziecka. I zapiszę się na studia wieczorowe. Aha, Troy i Dickie wspomnieli coś o możliwości stypendium dla mnie u nich w radiu jesienią. Ale jeśli w tym czasie będę musiała zajmować się dzieckiem, to nic z tego nie wyjdzie — sama do nich zadzwonię i zrezygnuję. Dostrzegłam szansę zmiany tematu rozmowy z adopcji dziecka na karierę w mediach. — Och, stypendium? Fantastycznie! Naprawdę musiałaś zrobić na nich wrażenie. Na czym polegałaby ta praktyka w radiu? — Na niczym, jeśli urodzę dziecko i sama będę musiała je wychować — Deedee zmarkotniała. To by było na tyle, jeśli chodzi o zmianę tematu. Wracając do pracy, usłyszałam w radiu piosenkę Mariah Carey Hero. Kiedy Mariah doszła do refrenu, śpiewając o tym, że „bohater jest w każdym z nas", poczułam ucisk w gardle. Nie rozpłakałam się, nic z tych rzeczy. Widocznie wolę ryczeć w miejscach publicznych, gdzie wszyscy mnie widzą. To był raczej nagły, niekontrolowany przypływ emocji. Jakbym jechała w dół kolejką górską. Gdy wreszcie dotarłam do pracy, okazało się, że tylko Susan połapała się, że to nie ja byłam porannym gościem K-JAM. Wszyscy pozostali gratulowali mi, mówiąc jeden przez drugiego: „Dobra robota!", „Tak trzymać!". Nawet Phyllis wetknęła głowę do mojego boksu i powiedziała: „Nieźle, jak na początek". Mama nagrała mi się na sekretarkę: — Dlaczego rozpowiadasz w radiu, że masz ślepą matkę? Rozumiem, że chciałaś zagrać na emocjach słuchaczy, żeby przekonać ich do swojego pomysłu, ale nie mogłaś pozbawić wzroku ojca? On nie musi jeździć do pracy i tłumaczyć się przed ludźmi.
Potem westchnęła ciężko i dodała: — Może przynajmniej dadzą mi miejsce parkingowe dla niepełnosprawnych... Cały następny tydzień myślałam tylko o jednym: o adoptowaniu dziecka Deedee. Nie to, żebym w ogóle nie miała o czym myśleć. W pracy straszny młyn. Musiałam jakoś łatać dziurę po odejściu Lizbeth, chociaż nikt nie prowadził jeszcze ze mną (ani z nikim innym) rozmów na temat jej ewentualnego zastąpienia na stałe. Poza tym, dobiegał końca rok podatkowy i te projekty, które odłożyłam na później, prześladowały mnie teraz jak dzwoniące łańcuchami upiory z przeszłości. Postanowiłam jednak włączyć autopilota i skupić się na jednej rzeczy. Po raz pierwszy w życiu zaczęłam odczuwać jakąś trudną do wytłumaczenia solidarność z kobietami, które do tej pory doprowadzały mnie do szału swoimi monotematycznymi rozmowami o ciąży i macierzyństwie. Miałam je teraz ochotę wszystkie przeprosić za moje złośliwe gesty, które czyniłam za ich plecami, gdy tylko rozmowa schodziła na temat śpioszków, kołysek i ulewania. Nagle, nie wiedzieć skąd ani dlaczego, dostałam obsesji na punkcie dzieci. Któregoś dnia, kiedy załatwiałam na mieście swoje sprawy, odruchowo weszłam do sklepu Babies R Us4, który jeszcze niedawno — za każdym razem, gdy zmuszona byłam wybrać tam jakiś prezent dla koleżanki, której urodziło się dziecko — nazywałam raczej Downtown Heli5.Tym razem wędrowałam między półkami, rozczulając się nad niemowlęcymi ubrankami i wyobrażając sobie, jak wolny pokój zamieniam na dziecięcą sypialnię. A wszystko to, gdybym adoptowała dziecko. Bardzo szybko w takich momentach przychodziło jednak otrzeźwienie i takie myślenie wydawało mi się szaleństwem. Bo w istocie to było szaleństwo! Czyż nie?
4„Wszyscy jesteśmy dziećmi" (przyp. tłum.). 5„Śródmiejskie Piekło" (przyp. tłum.).
Na każdym kroku widziałam teraz dzieci. Nie mogłam się od nich opędzić. Sama do nich gruchałam. Pytałam ich mamy, ile mają lat czy miesięcy. Czy dobrze sypiają w nocy? Czy jedzą już pokarmy stałe? „Przepraszam bardzo, czy mogłabym je potrzymać?". Kilka dni temu byłam w parku i rozmawiałam z matką dwóch niemowlaków. Opowiedziałam jej o adopcji dziecka, jakby to był fakt dokonany, a nie ewentualność. A najlepsze (najgorsze?) było to, że podobało mi się to, co mówiłam. „Moje" dziecko przyjdzie na świat w sierpniu. Mam całe mnóstwo planów w związku z „moim" dzieckiem. Oczywiście kobieta musiała wszystko popsuć, mówiąc: — Pani mąż też pewnie bardzo to przeżywa. Żeby zachować jakoś twarz, odparłam bez zastanowienia: — To prawda, moja partnerka już nie może się doczekać. Na tym drażliwy temat szybko się skończył. Jednego byłam niemal pewna — drugi raz taka szansa nieprędko może się zdarzyć. Czułam się tak, jakbym miała wygrać na loterii kilka milionów i zastanawiała się tylko, czy wrzucić ten zwycięski los. Byłabym wtedy bogata — to oczywisty plus. Ale z drugiej strony, nigdy nie miałabym pewności, czy potencjalny mężczyzna mojego życia kocha mnie czy moje pieniądze. Zaraz, kogo ja oszukuję? Pewnie, że wzięłabym taką kasę! Pomysł z dzieckiem nie był jednak taki czarno-biały. Wiedziałam na pewno, że muszę to wszystko sama w spokoju i dogłębnie przemyśleć, zanim zapytam kogokolwiek o zdanie. Naturalnie, zachęta ze strony rodziny czy przyjaciół bardzo by mi pomogła. Zależy tylko, kogo bym się radziła. W moim przypadku oznaczało to, że zostanę zbombardowana wieloma skrajnymi opiniami. Dlatego wolałam najpierw upewnić się, na czym stoję i czy poddam się opinii publicznej. Ponieważ odkryłam ostatnio, że wszelkie listy mogą być całkiem przydatne w układaniu życia (także cudzego) na nowo, wyjęłam kartkę papieru i ołówek, i sporządziłam własną listę. POWODY, DLA KTÓRYCH POWINNAM ADOPTOWAĆ DZIECKO 1. Dziecko potrzebuje matki
2. Będę wspaniałą mamą — nigdy nie krzyknę na dziecko, nie będę go karmić warzywami modyfikowanymi genetycznie i z rzadka pączkami 3. Mam 34 lata 4. Prawie 35 5. To może być moja jedyna szansa na macierzyństwo 6. Odpada mi numer 3 z listy Marissy: „Zmienićczyjeś'życie". 7. Być aktywnym = brać od życia to, co nam się należy (patrz: Alison Freeman6) POWODY, DLA KTÓRYCH NIE POWINNAM ADOPTOWAĆ DZIECKA 1. Bycie samotną matką nie jest chyba jednak szczytem moich marzeń 2. Chcę mieć dziecko, ale czy już teraz? 3. Czy potrafiłabym kochać dziecko, które nie jest moje? 4. Zawsze mogę poznać mężczyznę moich marzeń, przeżyć ślub jak z bajki i urodzić własne dzieci — być może szybciej niż ktokolwiek mógłby się spodziewać (patrz: Alison Freeman) Po spisaniu wszystkich „za" i „przeciw", natychmiast wykreśliłam punkt 3 z listy negatywów. Oczywiście, że kochałabym adoptowane dziecko. Weźmy taką Angelinę Jolie. Czy ktokolwiek uwierzyłby, że kobieta, która jeszcze niedawno nosiła na szyi fiolkę z krwią swojego męża Brada Pitta, w tak krótkim czasie stworzy tak silną matczyną więź? Co więcej, Angelina spra-
6Alison Freeman była moją koleżanką z pracy, mieszkającą samotnie w jakiejś norze przypominającej mieszkanie, bez jakichkolwiek perspektyw na życie. W wieku 35 lat postanowiła machnąć ręką na księcia z bajki. Zainwestowała wszystkie oszczędności w malutki, ale uroczy domek i zapisała się do lokalnej kliniki leczenia bezpłodności, w celu zajścia w ciążę metodą in vitro. Potem, w wyniku jakiegoś niezwykłego zbiegu okoliczności, zakochała się z wzajemnością w stolatzu, który robił jej meble do kuchni. Postanowiła chrzanić konwenanse i kuć żelazo póki gorące, ryzykując utratę być może jedynej szansy na lepsze życie. Powiedziała facetowi: „W ciągu pół roku chcę zajść w ciążę. Dziecko może być twoje albo anonimowego dawcy spermy nr 433. Wybór należy do ciebie". Trzy miesiące później byli już małżeństwem i w bardzo krótkim czasie dochowali się dwóch prześlicznych dziewczynek.
wia wrażenie, jakby wciąż nie miała dosyć. Być może chodzi jednak o coś więcej niż tylko miłość. Na liście było nieco więcej argumentów na „tak" niż na „nie". Ale to za mało, by przechylić szalę. Jaka była waga każdego z nich? Czy którykolwiek z powodów mógł w pojedynkę zaważyć na tak ważnej decyzji? Tego nie byłam pewna. Może powinnam zadzwonić do swojej zaufanej przyjaciółki, która doradzała mi już nieraz w sprawach sercowych — może ona podpowie mi, co powinnam zrobić? Westchnęłam ciężko i odłożyłam listę. Takiej decyzji nie da się chyba podjąć zgodnie z logiką. To musi być odruch płynący głęboko z serca. Cokolwiek postanowię — adoptować dziecko czy nie adoptować — moje życie już nigdy nie będzie takie samo. To może być najlepsza i jedyna szansa, żeby zebrać się w garść i osiągnąć to wszystko, co zawsze odkładałam gdzieś na bok. Równie dobrze może się to jednak okazać największym błędem w moim życiu. — Powiedz, czy mi kompletnie odbiło, że w ogóle się nad czymś takim zastanawiam? — spytałam Martucciego w trakcie naszego porannego joggingu. Dzięki regularnym treningom pokonywałam dystans 1500 metrów w 9 minut. A co najważniejsze, przypominało to już bieg, a nie szybki chód, który kończył się zawsze tak samo: zadyszką, rozpaczliwym łapaniem powietrza i bolesnymi skurczami. Bez wagi łazienkowej trudno mi było stwierdzić, czy zrzuciłam już jakieś kilogramy, ale te ubrania, które jeszcze niedawno były na mnie przyciasne, teraz leżały jak ulał. A to już dobry znak. — Z tego, co mówisz, wnioskuję, że nie tylko przemyślałaś sprawę, ale oswoiłaś się już z tą myślą, jakby to był fakt dokonany. I uważam to za piękny gest, że chcesz adoptować tego dzieciaka. Bycie rodzicem to najlepsza rzecz, jaka może nam się w życiu zdarzyć. Znałam już Martucciego na tyle dobrze, że wiedziałam, iż on sam nie ma dzieci. Ani żony, żeby być bardziej precyzyjnym. Dziewczyny raczej też nie — ale akurat tego tematu wolałam nie drążyć.
— A co ty możesz wiedzieć o dzieciach? — wyrwało mi się. — Nie zapominaj, że w moich żyłach płynie włoska krew. Mam trzynastu kuzynów i siostrzeńców. Dwaj kolejni są już w drodze, że się tak wyrażę. Żona mojego brata, który mieszka w Pittsburghu, wypluwa je jak toster kanapki... Martucci przerwał i spojrzał na zegarek. — Dobra, wracamy do zajęć. Minuta biegu... start! Popędziłam przed siebie jak wyrzucona z procy. Bieg na pięć kilometrów miał się odbyć za dwa tygodnie. Nie łudziłam się, że wygram, ale dzięki treningom nie zrobię przynajmniej z siebie idiotki. Po minucie, która zdawała się trwać tyle, co godzina, zwolniłam z powrotem do truchtu. — Planujesz kiedyś mieć własne? — spytałam, dysząc z wysiłku. — Myślę o dzieciach. — Kiedyś na pewno. Nie śpieszy mi się. My mężczyźni mamy z górki. Możemy zapładniać kobiety, nawet jeśli trzeba będzie łyknąć garść viagry, żeby w ogóle mogło dojść do zbliżenia. Nie to, co kobieta po trzydziestce... Założę się, że twój zegar biologiczny tyka jak ładunek wybuchowy palestyńskiego zamachowca. — Wcześniej tego w ogóle nie czułam. To znaczy wiedziałam, że chcę mieć dzieci. Ale nigdy nie wpadałam w panikę z tego powodu. A teraz nagle jestem mokra ze strachu. Martucci pomyślał przez chwilę i powiedział: — Ma to sens. Podobnie jest z głodem. Nie czujesz go, a potem przechodzisz obok budki z hot-dogami i nagle słaniasz się na nogach z głodu. Nie to, że wcześniej w ogóle nie potrzebowałaś hot-doga. Po prostu nie zdawałaś sobie z tego sprawy, dopóki nie poczułaś zapachu prażonej cebulki. — Dokładnie! — Martucci miał jednak łeb na karku. — Ale dlaczego pomyślałeś, że już podjęłam decyzję? — Powiedziałaś mi to wprost, zaraz kiedy się tu dzisiaj zjawiłaś, że za kilka miesięcy zamierzasz adoptować dziecko. Stanęłam jak wryta. — Naprawdę tak powiedziałam? Martucci też się zatrzymał, chociaż cały czas przebierał nogami w miejscu.
— Tak. — Tak po prostu? Nie wierzę. Martucci przypomniał mi po kolei całą naszą rozmowę, i faktycznie — miał rację. Powiedziałam to. Po prostu wypadło mi z ust zdanie: „Za kilka miesięcy mam zamiar adoptować dziecko". Nie powiedziałam „może" ani „chyba". Powiedziałam: „mam zamiar". Wtedy dopiero to do mnie dotarło. Nie kierowałam się zdrowym rozsądkiem. Ani nawet odruchem serca. To był czysty instynkt. Spojrzałam w głąb mojej duszy i spytałam, czy tego chce. A ona odpowiedziała: „tak". Tak, tak, tak! — O mój Boże! — wyszeptałam. — Będę matką! — Moje gratulacje — uśmiechnął się Martucci. — Dzięki — poczułam, jak tonę we własnych endorfinach i cała drżę z podniecenia. Nawet łokcie mi się trzęsły. Oczywiście, zdawałam sobie sprawę, jak wiele jest jeszcze do zrobienia, zanim wszystko będzie pewne na sto procent. Musiałam znaleźć prawnika, który specjalizuje się w tego typu sprawach, a przynajmniej pościągać odpowiednie formularze z internetu. Powinnam też usiąść razem z Deedee i jej matką, żeby zawczasu wyjaśnić ewentualne nieporozumienia. Ale nie miałam już wątpliwości — ani w głowie, ani w żołądku, ani gdziekolwiek indziej: zrobię wszystko, żeby nam się udało. — A co na to twoja rodzina? — spytał wprost Martucci. — Nic im jeszcze nie powiedziałam. Nikomu nie powiedziałam. —Ja jestem pierwszy? — Chyba tak. — Parker, czuję się zaszczycony. — Martucci objął mnie mocno i wyściskał. Poczułam, jak jego pot spływa po mojej szyi i wsiąka w moje ubranie. Ale zaraz przypomniałam sobie, że przecież niebawem zostanę matką, więc powinnam już zacząć oswajać się z różnego rodzaju wydzielinami, i to dużo gorszymi niż pot. — Nie przypuszczałem, że masz do mnie tak duże zaufanie — Martucci wypuścił mnie z objęć.
Wytarłam jego pot w koszulkę. — Żarty sobie robisz? Jesteś moim kumplem i osobistym trenerem. Nie chciałam ranić jego uczuć, ale Martucciemu można było wcisnąć każdy kit. Wmówić mu, że jest żołnierzem, a natychmiast zasalutuje. Podejrzewałam, że z innymi może już nie pójść tak łatwo.
Rozdział szesnasty 3. Zmienić czyjeś życie 5. Przebiec 5 kilometrów 7. Odegrać się na Buddym Fitchu 15. Zabrać mamę i babcię na koncert Waynea Newtona 16. Pójść na masaż 19. Okazać bratu wdzięczność 20. Przeznaczyć znaczną sumę na cele charytatywne urodzin Marissy pozostało siedem tygodni, zwołałam więc sztab kryzysowy w Brass Monkey — barze niedaleko pracy, znanym z fajnych promocji, będącym także miejscem mojej pierwszej zbrodni — to tam pocałowałam młodego kelnera kilka miesięcy temu. Dzisiaj go jednak nie widziałam — chłopak musiał mieć wolne. Chyba że się zwolnił, mając dość upokorzeń i molestowania seksualnego ze strony klientów. A może mnie zauważył i ukrył się na zapleczu. W każdym razie, nie było go w barze. Zebrałam samych najlepszych strategów — Susan, Brie i Martucciego — obiecując im tyle tanich drinków po dwa dolary za sztukę, ile będą w stanie wchłonąć. Potrzebowałam bowiem ich pomocy. I to desperacko. Prawda była bolesna: obleciał mnie strach. Marissa zdążyła wykreślić dwa punkty z listy. Mnie udało się zrealizować kolejnych jedenaście. Zostało jeszcze siedem. I chociaż nie byłam żadnym geniuszem matematycznym, doskonale zdawałam so-
bie sprawę, że jeśli mam zdążyć, muszę narzucić sobie mordercze tempo. Trzeba też przyznać, że najtrudniejsze zadania zostawiłam na koniec. Pewnie, mogę się ścigać. Ale teraz, kiedy całą swoją uwagę skupiałam na możliwości adopcji dziecka Deedee, bałam się, że najzwyczajniej w świecie nie zdążę. W Brass Monkey była noc karaoke, więc klub znów pękał w szwach. Niestety, w moim drinku (a może w całym świecie) nie było wystarczająco dużo tequili, żebym dała się namówić na śpiewanie. W duchu dziękowałam Marissie, że i tego nie dopisała do listy. Mimo to karaoke dodawało naszemu spotkaniu pewnej pikanterii, służąc za tło rozmów — któż nie chciałby choć raz w życiu usłyszeć dwóch pijanych Japonek zmuszonych do zaśpiewania Iiuill survive? Usiedliśmy przy stoliku w kącie sali, zamówiliśmy przekąski, a potem pochyliliśmy się nad listą. A właściwie nad jej kopią. W obawie przed zalaniem listy alkoholem, zapisałam brakujące zadania na oddzielnej kartce papieru. W ten sposób lista Marissy nabrała znaczenia Deklaracji Niepodległości — bezcennego dokumentu, który należy chronić pod pancernym szkłem (w tym przypadku — w moim portfelu) do czasu, aż będzie gotowy do wystawienia na widok publiczny. — Wiemy już, co zrobisz, żeby odmienić czyjeś życie — rozpromienił się Martucci, dumny z faktu, że to on dowiedział się o moich planach adopcyjnych jako pierwszy. — Wciąż nie mogę uwierzyć, że będziesz mieć dziecko — dodała zachwycona Brie. Susan postukała palcem w listę. — Myślę, że mimo wszystko powinniśmy założyć jakiś plan awaryjny... Na wypadek, gdyby adopcja jednak nie wypaliła. — Wypali — powiedziałam z większym przekonaniem, niż było ono w rzeczywistości. Dwa tygodnie temu, po rozmowie z Martuccim, wynajęłam adwokata. I jak nietrudno się było domyślić, pojawiło się całe mnóstwo różnych kwestii prawnych, którym należało się przyjrzeć, jak chociażby dodatkowe opłaty w szpitalu, których nie obejmowało ubezpieczenie, ewentualne prawa ojca do opieki nad dzieckiem, i tak dalej. Ale jak dotąd, wszystko szło zgodnie z pla-
nem. Deedee rozpłakała się ze szczęścia, kiedy jej powiedziałam, że zdecydowałam się na adopcję — wcześniej poprosiłam Kipa, żeby zadzwonił do jej matki i upewnił się, czy Maria zaakceptuje takie rozwiązanie. Od tej pory, za każdym razem, gdy się spotykałyśmy, Deedee nie przestawała trajkotać, jak to będzie cudownie, kiedy obie zostaniemy „starszymi siostrami". Chociaż adopcja wydawała mi się jeszcze czymś na kształt umowy biznesowej, zaczęło do mnie powoli docierać, co poczuję za kilka miesięcy, biorąc niemowlę na ręce. Mimo wszystko, starałam się jednak zachować spokój na wypadek, gdyby cały plan z jakiegoś powodu wziął w łeb. Dlatego do tej pory o niczym nie wspomniałam jeszcze rodzicom. Wystarczy mi już huśtawka własnych emocji — to byłoby okrutne najpierw zakomunikować im, że zostaną dziadkami, a potem wszystko odkręcać. Spośród garstki ludzi, których wtajemniczyłam w moje zamiary, jedyną osobą, która okazała się do całej sprawy nastawiona sceptycznie, była Susan, co mnie zresztą wcale nie zaskoczyło. Zadawała mi w kółko to samo pytanie: „Ale po co?", aż w końcu zaczęłam się zastanawiać, czy rozmawiam o tym z nią, czy z jej pięcioletnimi synami. Po stokroć powtarzała: „Nie miałam pojęcia, że dziecko jest dla ciebie aż tak ważne", aż wreszcie nie wytrzymałam i powiedziałam: „Bo nigdy wcześniej nie wydawało mi się to możliwe! Tak jak nigdy wcześniej nie pytałaś mnie, czy przespałabym się z Orlando Bloomem — a wierz mi, gdyby któregoś dnia stanął przede mną, owinięty samym ręcznikiem, i spytał, czy nie natarłabym go balsamem, odpowiedziałabym: pewnie, że tak!". — Plan B nie jest złym pomysłem — zgodził się Martucci, wyrywając mnie z zamyślenia. —Jeśli nie uda ci się zmienić życia tej dziewczyny, co zrobisz? Zapadła grobowa cisza. W tle jakiś facet w kowbojskim kapeluszu śpiewał piosenkę w stylu country o tym, żeby żyć tak, jakby się miało za chwilę umrzeć. Co, biorąc pod uwagę jego równie rychłą, co nieuniknioną śmierć sceniczną, wydawało się całkowicie uzasadnione. — Forsa — odezwała się niespodziewanie Brie. — Zawsze to powtarzam, wszystko kręci się wokół pieniędzy.
— Cyndi Lauper już to dawno zauważyła — zażartowałam, ale chyba nikt nie zrozumiał mojej aluzji, bo wszyscy siedzieli, patrząc na mnie tępym wzrokiem. — To są słowa jej piosenki! Mam wam przynieść listę karaoke i udowodnić, że mam rację? Martucci walnął nagle pięścią w stół. — Już wiem! Losy na loterię! Kupujesz setkę losów i rozdajesz znajomym —jeśli ktoś trafi szóstkę, to znaczy, że definitywnie odmieniłaś jego życie. — O, to całkiem niezły pomysł — podchwyciła Brie, a potem zwróciła się do mnie: — Tylko zanim kupisz mi los, zapytaj mnie o liczby. Mam swoje ulubione — mój wiek, data urodzin, liczba facetów, z którymi spałam... — W totku liczby kończą się na czterdzieści dziewięć — prychnął z sarkazmem wyraźnie rozbawiony Martucci. — Wiem — odparła Brie. Dlatego muszę je dzielić przez dwa. — A zatem postanowione. Chociaż i tak jestem pewna, że adopcja się uda — spojrzałam wyzywającym wzrokiem na Susan. — Przyjmujemy lotto jako plan awaryjny. A teraz przejdźmy do... — Skąd ten pośpiech? Powinnaś cieszyć się wolnością, póki masz jeszcze taką możliwość — przerwała mi Susan. — Potem, kiedy będziesz miała dzieci, nieprędko uda ci się wyjść z domu na drinka. Zachmurzyłam się z powrotem. — Tobie jakoś się udaje wychodzić z domu, mimo że masz dwójkę dzieci. — Które zostają w tym czasie z mężem. A ty zdaje się nie masz męża, chyba że coś przegapiłam? Trafiony-zatopiony. Susan musiała chyba zauważyć, że zrobiło mi się przykro, bo od razu powiedziała: — Przepraszam. Wyrwało mi się. Po prostu martwię się o ciebie, to wszystko. Bycie samotną matką nie jest łatwe — wierz mi. A znam ich kilka. Ale postaram się być miła, obiecuję. — W porządku, nie gniewam się — powiedziałam zgodnie z prawdą. Wiedziałam, że niezależnie od kazań, jakie pra-
wi mi Susan, była też pierwszą osobą, na której pomoc zawsze mogłam liczyć. A przecież na pewno przyda mi się opieka do dziecka. — Co tu mamy następne... „Przebiec 5 kilometrów"— przeczytał z listy Martucci. — To przecież już za tydzień, pączusiu. — Martucci biegnie razem ze mną — pochwaliłam się Brie i Susan. — Wy też możecie, jeśli macie ochotę. Brie... Ty chyba biegasz? ; — To zależy — Brie napchała sobie usta chipsami. — Tylko jeśli ktoś mnie goni. — Uznam to za dyplomatyczną odmowę — powiedziałam. Susan obiecała jeszcze, że przyjdzie z Chaseem i chłopcami, żeby nas dopingować, a potem skupiliśmy się na najbardziej problematycznym zadaniu z listy: „8. Odegrać się na Buddym Fitchu". Opowiedziałam im o telefonie od Sebastiana, który zdał mi relację ze swojego prywatnego śledztwa. Jeden z jego informatorów przeszukał całe Stany Zjednoczone i znalazł trzech facetów o nazwisku Buddy Fitch. 68-letniego emeryta z Florydy, 37-letniego mechanika samochodowego z Michigan i 44-latka z Teksasu, aktualnie bezrobotnego. I to wszystko. Sebastian zwrócił mi też uwagę, że zadanie było szczególnie trudne, zważywszy że Buddy to w USA bardzo popularne przezwisko. — Musimy wziąć pod uwagę, że Buddy w rzeczywistości nazywa się zupełnie inaczej — Sebastian rozłożył ręce. — To może być ślepy zaułek. Nie zrażając się jego brakiem wiary, zadzwoniłam do wszystkich Buddych z jego listy. Powiedziałam im, że jestem koleżanką Marissy, która niedawno zmarła, o czym być może chcieliby wiedzieć. Żaden z nich nie złapał haczyka. — Wszyscy twierdzą, że nigdy nie znali żadnej Marissy — byłam zrozpaczona. — Trzeba było powiedzieć, że zapisała im coś w spadku — powiedziała Brie. — To na pewno odświeżyłoby im pamięć. Serce zatrzepotało mi w piersi. — Brie, jesteś genialna! Zupełnie jak w filmie detektywistycznym, w którym policja daje cynk bandziorom, że wygrali
nagrodę i powinni się po nią zgłosić na komisariat. Ale dałam ciała! Jestem w punkcie wyjścia. — Niekoniecznie — wtrącił się Martucci. — Na liście nie ma mowy, na którym Buddym Fitchu masz się odegrać. Wybierz więc sobie jednego i zrób mu coś paskudnego. Ja bym obstawiał mechanika. Szkoda trochę mścić się na emerycie czy bezrobotnym. To by było nieludzkie. Susan była zbulwersowana. — A odgrywanie się na Bogu ducha winnym człowieku, którego z prawdziwym Buddym łączy wyłącznie zbieżność nazwisk, nie jest nieludzkie? — Susan ma rację — przyznałam niechętnie. — To nie musi być wcale nic okrutnego — zasugerowała Brie. — Wystarczy mały psikus. Na przykład podmienić kołdrę w jego łóżku na krótszą. — Pewnie. Polecę do Michigan, żeby podrzucić facetowi za krótką kołdrę. Brie wzruszyła ramionami. — Ja bym się wkurzyła. Nie cierpię mieć przykrótkiej kołdry. Muszę spać z wyprostowanymi nogami, inaczej mi drętwieją. — Odłóżmy to może na później, co? — westchnęłam. — Sebastian zapewnił mnie, że jego ludzie będą dalej nad tym pracować. Poprosiłam też Troya Jonesa, żeby podpytał jeszcze raz wśród swoich znajomych. Ktoś, kto znał Marissę, musi też znać Buddyego. A na razie zajmijmy się punktem 15. Mam zabrać mamę i babcię na koncert Wayne'a Newtona7 w Las Vegas. — Twoją mamę i babcię czy Marissy? — spytała przytomnie Brie. — Marissy. Susan zamyśliła się nad czymś. —Jesteś pewna, że Wayne Newton będzie w Las Vegas? — Tak, ma tam regularne koncerty — odpowiedział za mnie Martucci. — Co tak na mnie wszyscy patrzycie? To jest wiedza ogólnodostępna — żachnął się.
7 Amerykański aktor i piosenkarz, prywatnie przyjaciel Elvisa Presleya, który przez ostatnie 40 lat dał ponad 30 tysięcy koncertów w samym Las Vegas (przyp. tłum.).
— To prawda — przytaknęłam mu. — W ciągłej sprzedaży są weekendowe bilety z wyprzedzeniem na następnych kilka miesięcy. — Toż to prawdziwy skandalista! — zarechotała ni stąd, ni zowąd Brie. — Co więcej — ciągnęłam dalej — na moją prośbę Troy spytał mamę i babcię, czy w ogóle mają ochotę iść ze mną na ten koncert. Powiedziały, że pewnie, i pasuje im każdy dzień. Nawet się ucieszyły. — Naprawdę? — Susan po raz kolejny dała wyraz swojego pesymizmu. — Rozumiem, że są ci wdzięczne za to, co robisz dla ich córki i wnuczki, ale z drugiej strony zastanawiam się, co tak naprawdę czują... W końcu straciły ukochaną osobę. Trudno chyba o większą tragedię. Nie boisz się, że to będzie trochę... — zawiesiła głos, szukając odpowiedniego słowa. — Dziwne? — pomogłam jej. — Niezręczne? Być może. Dopuszczam do siebie myśl, że może to być najgorsza, najbardziej żałosna i upokarzająca ze wszystkich moich wycieczek do Las Vegas. Uwzględniając także tę, w trakcie której ktoś ukradł mi torebkę i poparzyłam się na słońcu do tego stopnia, że skóra zeszła mi nawet z powiek. Naturalnie, że się tego boję. Ale nie musiałaś mi o tym koniecznie przypominać. W rzeczy samej, nie miałam pojęcia, jak sobie z tym zadaniem poradzę. Widziałam rodzinę Troya i Marissy tylko raz, na pogrzebie. Rozmawialiśmy wtedy tak niewiele, jak to tylko było możliwe. Jeśli wierzyć Troyowi, teraz naprawdę cieszyły się na ten wyjazd. A ja zachodziłam w głowę, jak duże są ich oczekiwania. Zwłaszcza że to ja miałam pokryć koszty wycieczki i koncertu w Las Vegas. Zaczęłam dzielić się z przyjaciółmi szczegółami mojego planu — zawiozę je do Vegas, obejrzymy razem koncert, zostaniemy na noc w mieście i wrócimy nazajutrz rano do Los Angeles — kiedy Martucci przerwał mi, wyraźnie zdegustowany. — Taki scenariusz jest do dupy! — powiedział. — Z tego, co mówisz, wnioskuję, że większą frajdę miały na pogrzebie. To musi być coś szalonego. Niech się porządnie zabawią i zaleją w trupa.
— Zabawią? Nie bardzo wiem, czy sama jestem w stanie... — Oczywiście, że nie — zgodził się Martucci. — Ale o wszystko już zadbałem. Mam jednego kumpla we Flamingo. — Czy to taki sam kumpel jak ten, który jest właścicielem stacji benzynowej? — spytałam. — Ten, który chce się z nami sądzić. Susan pokręciła głową. — Armando Bomaritto wycofał swój pozew. Bigwood nie chciał się wdawać w szczegóły, więc nie wiem, dlaczego. Może zdał sobie sprawę, że nie ma żadnych szans. A może wystarczyło mu zwolnienie Lizbeth? W każdym razie, jest już po sprawie. Nie będzie procesu. Nie sądziłam, że ta sprawa wciąż mnie jeszcze męczy, dopóki nie poczułam, jak schodzi ze mnie całe ciśnienie. Już po wszystkim. Najwidoczniej rozeszło się po kościach. Wszyscy zachowywali się tak, jakby całej sprawy w ogóle nie było, nie licząc oczywiście zwolnienia Lizbeth. — Więc, jak mówiłem — Martucci wrócił do przerwanego wątku — powiem temu kumplowi, że mamy do rozdania kilka wycieczek do Las Vegas w naszym firmowym konkursie, ale wcześniej chcemy się tam wybrać na mały rekonesans. Na pewno załatwi nam kilka pokojów w hotelu. Wiecie, jak jest w Vegas o tej porze roku? Jest taki upał, że właściciele hotelów byliby skłonni dodawać vouchery na darmowe noclegi do pudełek płatków owsianych, żeby tylko ktoś tam przyjechał. — My? — spytałam. — Mały rekonesans? —Ja pojadę naszym firmowym samochodem kempingowym. Dla mamy i babci też się znajdzie miejsce — Martucci triumfował. — I właśnie o to mi chodzi, Parker. O zabawę. — Wchodzę w to — zadeklarowała Brie. — Dobrze sobie radzę ze staruszkami. Susan popatrzyła na mnie błagalnym wzrokiem, jakby chciała powiedzieć: „Proszę, nie każ mi tam jechać. Wszystko, tylko nie to". Susan nienawidziła Las Vegas — hałasu, bufetów, dymu papierosowego. Nie potrafiła zrozumieć ludzi, którzy przegrywają setki dolarów na automatach i w grach hazardowych, zamiast kupić sobie za nie nową parę butów. Koncerty i inne tego rodzaju
atrakcje też uważała za beznadziejne. W dodatku wszyscy wokół są zawsze pijani. Jednym słowem, wszystko to, co ja uwielbiałam w tym mieście, ją napawało obrzydzeniem. Ale w końcu jest moją przyjaciółką czy nie? Wiem, że wolałaby zjeść szklankę po drinku, którą trzymała w ręce, niż jechać ze mną do Vegas, ale jeśli ją poproszę — na pewno nie odmówi. Tym bardziej, że potrzebowałam jej pomocy. Po krótkim namyśle stwierdziłam jednak, że nie ma sensu zabierać ze sobą kogoś, kto popsuje cały wyjazd swoim marudzeniem i bezustannym krytykowaniem. — Martucci — powiedziałam więc — to wszystko brzmi fantastycznie! Susan, jeśli nie zechcesz nam towarzyszyć, nie ma sprawy — zrozumiem to. Jej westchnienie ulgi omal nie zdmuchnęło mnie z krzesła. Przyjrzałam się jeszcze raz liście. — Wyjazd do Vegas załatwia przy okazji także kilka innych rzeczy Weźmy na przykład numer 16: „Pójść na masaż" — żaden problem. I numer 20: „Przeznaczyć znaczną sumę na cele charytatywne". To też proste. Wygram fortunę w ruletkę i rozdam ją ubogim. Martucci i Brie pokiwali głowami z aprobatą, ale Susan głośno zaprotestowała: — Na to nie licz! Nie masz zupełnie pojęcia, na czym polega hazard! — Fakt, stawiam trzydzieści pięć dolarów do jednego, że jej się nie uda — wtrącił się Martucci. — Wszystko mi jedno — Susan machnęła ręką, zrezygnowana. — To by było chyba na tyle — podsumowałam spotkanie. — Chcę wam wszystkim z całego serca podziękować za to, że przyszliście i że mogę na was liczyć... Brie wyjęła mi listę z ręki. — A co z tym? Numer 19: „Okazać bratu wdzięczność". — Że co? — starałam się zachować pokerową twarz. — Chodzi o brata Marissy czy twojego? — spytał Martucci. Zapadłam się w fotelu. — O mojego. — Wciąż zapominam, że masz brata — odezwała się Susan. — Czy to nie okropne?
— O co wam chodzi — to jakiś dupek czy jak? — zainteresowała się Brie. — Nie, jest w porządku. Tylko „wdzięczność" to takie niewdzięczne słowo. — No i co z tym zrobisz? — spytała Susan. — Za kilka tygodni rodzice organizują imprezę połączoną ze zbiórką pieniędzy na pewien zbożny cel... Ty i Chase też jesteście zaproszeni, prawda? — Jasne, za nic w świecie nie odmówiłabym sobie koktajlu z krewetek w wykonaniu twojego taty. — Mój brat i jego żona Charlotte też będą. Wpadłam więc na pomysł... — zawahałam się przez chwilę, wstydząc się sama przed sobą — że dam bratu list, w którym napiszę, jaki był dla mnie wyjątkowy. Nawet jeśli będę musiała trochę nazmyślać — skuliłam się, czekając na falę krytyki. — To bardzo miłe. — Akurat! — Sama z chęcią bym taki list przeczytała. — Naprawdę tak uważasz? — Wiesz, co jeszcze możesz zrobić? — wtrąciła się Brie. — Dołączyć do listu zdjęcie albo dwa, na którym jesteście razem. Najlepiej z czasów waszego dzieciństwa. Masz coś takiego? Przypomniałam sobie o oprawionej fotografii, którą moja mama trzymała na kominku. Na zdjęciu byliśmy z Bobem — ja leżałam na boku na podłodze, a on skradał się, chcąc mi zrobić jakiegoś psikusa. Mama opowiadała mi, że Bob nauczył się tego, gdy tylko zaczęłam samodzielnie siadać. Przewracał mnie na bok, a potem udawał, że to niechcący. — Nie jestem pewna — powiedziałam. Chowałam właśnie do torebki wilgotną, poplamioną drinkami kartkę (jak dobrze, że nie wyjęłam z portfela oryginalnej listy!), kiedy nagle odezwał się za mną męski głos, tak tubalny, że poczułam, jak wibruje pode mną krzesło: — A niech mnie... Odwróciłam się i zobaczyłam faceta wielkości krążownika, o skórze koloru gorącej kawy i uśmiechu tak promienistym, że przeszyła mnie fala kolejnych wibracji, tym razem już niepocho-
dzących z krzesła... Dopóki nie zdałam sobie sprawy, że adresatką tego wspaniałego uśmiechu jest Brie. — Zaszła tu jakaś potworna pomyłka — zabrzmiał znów aksamitny baryton. — Będę musiał porozmawiać z właścicielem lokalu. Jak można skrywać kobietę tak nieziemskiej urody w najciemniejszym kącie sali? — No właśnie, to dowód kompletnej nieodpowiedzialności — zgodziła się głośno Brie. Mężczyzna otworzył zeszyt z tytułami piosenek karaoke. — A co by pani powiedziała na mały... duet? Brie nie dała się długo prosić. Wzięła torebkę i wstała z krzesła. Nowo poznany adorator podał jej rękę i odprowadził w kierunku zaimprowizowanej sceny. I tyle ją widzieliśmy. Nawet się nie pożegnała. —Ja też już pójdę — zreflektowała się Susan. — Podwieźć cię? Zostawiłyśmy Martucciego, żeby kibicował Brie i wyszły-śmy na zewnątrz, mrużąc oczy przed słońcem. W barze było tak ciemno, że zdążyłyśmy już zapomnieć, że na dworze jest dopiero szósta po południu. Kiedy szłyśmy do samochodu, Susan powiedziała: — Nie mogę uwierzyć, że jedziesz do Las Vegas w towarzystwie Martucciego. On jest takim — zmarszczyła nos — wazeliniarzem. I jeszcze ten jego obleśny kucyk... — Szczurzy ogonek? — Wygląda, jakby koparka grzebała mu łyżką w karku. — Wiesz, Martucci nie jest taki tragiczny, gdy się go lepiej pozna — powiedziałam. — Tylko z zewnątrz sprawia wrażenie gruboskórnego. Rozdział siedemnasty Martucci wykonywał skłony z rękami na biodrach, rozgrzewając się przed biegiem. Poranek, w którym mieliśmy wziąć udział w wyścigu na pięć kilometrów, był chłodny, a niebo
zasnute ciężkimi, szarymi, lekko opalizującymi chmurami. Będąc na plaży, taką pogodę nazywamy mgiełką, podczas gdy wszyscy inni w mieście mówią już o mżawce. — No i znowu jesteśmy razem. Nie możesz się mnie pozbyć, co Parker? — zarechotał Martucci. — Codziennie rano, tuż po przebudzeniu, jesteś pierwszą osobą, o której myślę — odgryzłam mu się, naciągając mocno mięśnie podudzia. — Cholera, szkoda że nie w snach. Ale i do tego dojdziemy... Wszystko jest kwestią czasu. Miałam na sobie bezrękawnik, rozciągliwe spodenki i sportowy biustonosz — tak industrialny, że mógł równie dobrze podtrzymywać pokrywki czajników z gotującą się wodą. Martucci wyglądał podobnie — nie licząc stanika, zamiast tego na głowie miał frotową opaskę. Kiedy słońce wyjrzało zza chmur, cieszyłam się, że nie ubrałam się cieplej, ale wcześniej rano trzęsłam się z zimna i miałam gęsią skórkę — choć ta ostatnia mogła być także wynikiem obrazu Martucciego pojawiającego się w moich snach. Wokół setki ludzi robiły to samo — rozgrzewały się i rozciągały przed wyścigiem, który miał rozpocząć się za kwadrans. Start biegu zaplanowano na molo przy Manhattan Beach, a następnie jego trasa biegła niemal przez całe miasto, które — zdałam sobie z tego sprawę dopiero po drodze — składało się prawie wyłącznie z pagórków, podjazdów i innych wyniosłości. Nie zauważyłam jeszcze nikogo z moich kibiców, ale obiecali, że przyjdą i staną tuż przed metą, tak żebyśmy mogli od razu po wyścigu pójść na śniadanie. Zapowiedziała się zresztą nie tylko Susan z rodziną, ale też Kip i Sebastian, którzy po drodze mieli jeszcze zabrać Deedee. — A tak przy okazji, jesteśmy gotowi na podbój Vegas — powiedział Martucci. — Zarezerwowałem pokoje we Flamingo. — O, super! — Ostatni weekend czerwca. Piątek i sobota — dwa noclegi. Zabukowali nam trzy pokoje — jeden dla mnie, drugi dla ciebie i Brie, a trzeci dla mamy i babci. — Doskonale.
— Głupio mi trochę, że nie załatwiłem ci jedynki — wkrótce będziesz matką i w ogóle. Powinnaś skorzystać z ostatniej okazji i zaszaleć z jakimś przypadkowo poznanym facetem. — Zapomnij. Żadnych przygód w Las Vegas. — No nie wiem... Ż tego, co słyszałem, dzieci wysysają z rodziców całą energię. Minie sporo czasu, zanim znów będziesz mogła pomyśleć o przyjemnościach. Może nawet miesiące. — Miesiące? Dobre sobie! Kiedyś wytrzymałam trzy lata bez seksu — przyznałam bez zażenowania. Równie dobrze mogłam uderzyć go otwartą dłonią w twarz. Martucci wybałuszył oczy, na chwilę zaniemówił, aż w końcu wykrztusił z siebie: — Dobry Boże! Jak ty to zniosłaś? Potem położył mi dłoń na ramieniu i zdobył się na szczerość: — Wiesz, że jesteśmy przyjaciółmi i to co robię, robię dla ciebie. Mogę ci też pomóc w innych sprawach. — Dzięki. Naprawdę doceniam twoją ofertę. Ale jadę do Vegas wyłącznie w jednym celu: załatwić rzeczy z listy. Wszystko inne... Zanim zdążyłam dokończyć, jakiś dzieciak wpadł gwałtownie na Martucciego, a ten potknął się o moje nogi i upadł na asfalt. — Kolego, uważaj! — wściekł się Martucci. — Proszę pana, nie chciałem, to był wypadek — dzieciak mógł mieć nie więcej niż dziesięć lat, miał za to rude włosy, żylaste kończyny i twarz pokrytą piegami. —Jak się pan czuje? — W porządku — uspokoiłam go. — Kolega nie chciał na ciebie wrzasnąć. — Właśnie że chciałem — warknął Martucci. — Cholera, chyba skręciłem kostkę. Usiadł na ziemi, żeby przyjrzeć się z bliska swojej stopie, a chłopiec pochylił się nad nim, zachowując bezpieczną odległość. Na plakietce z numerem, którą każdy z zawodników miał przyczepioną na plecach, dopisał grubym czarnym markerem „Błysk". — O co chodzi z tym Błyskiem? — spytałam. Chłopiec odwrócił się do mnie z uśmiechem. — Tak nazywa mnie mój tata. Bo jestem szybki jak błysk. Martucci poprosił go, by pomógł mu wstać.
— Widziałem na molo faceta z napojami gazowanymi. Pójdę sprawdzić, czy ma lód. —Ja pobiegnę — zaofiarował się Błysk, i za chwilę już go nie było. Rzeczywiście, zniknął w okamgnieniu. Minęło zaledwie kilka minut i wrócił z plastikowym kubkiem pełnym kostek lodu i stertą papierowych ręczników pod pachą. — Rzeczywiście skręcona? — spytałam. — Może trzeba cię zawieźć do szpitala? — Dzięki, dam sobie radę. Ale w wyścigu nie pobiegnę — zasmucił się, a potem spojrzał na trasę wijącą się w górę i w dół, i posmutniał jeszcze bardziej. — Szkoda, że nie trenowaliśmy pod górkę. — Nigdy tu pani nie biegała? — zdziwił się Błysk. — Ani razu. Przeważnie wybierałam teren pochyły, ale w dół. Poza tym, ten tutaj zawsze wydawał mi rozkazy i biegłam na jego komendę — wskazałam głową Martucciego. — A pani średni czas? — Półtora kilometra przebiegam w dziewięć minut. Chłopak pokiwał głową, jakby rozważał coś w głowie. — Zaraz wracam — powiedział. Organizatorzy zaczęli ustawiać ludzi na linii startu, więc wróciłam do rozgrzewki. Martucci, siedząc na krawężniku, przekazywał mi swoje ostatnie rady: — Utrzymuj stałe tempo. Kiedy zrobi się pod górkę, oczywiście zwolnisz. Nie przejmuj się tym. I jeszcze jedno, Parker. Pamiętaj, że masz przede wszystkim dotrzeć do mety. — Zrozumiałam. Wyciągnął zaciśniętą pięść w moją stronę. Kiedy spojrzałam na niego, lekko zdezorientowana, powiedział: — Powinnaś przybić mi „żółwika". Jak w tej grze „papier-kamień-nożyce". Wiesz, jak koszykarze przed meczem. Boże, co się porobiło — gdzie się podziały stare, dobre „piątki"? Przybiłam Martucciemu żółwika, a potem ustawiłam się w szeregu. Wokół mnie do startu szykowali się inni zawodnicy. Wszyscy mieli zacięte miny, choć była to bardziej impreza towarzyska niż sportowa w sensie zawodowym. Starałam się tym jednak nie przejmować, tylko rozgrzewałam się, truchtając w miej-
scu, w oczekiwaniu na sygnał do startu. Nagle, jak spod ziemi, tuż obok wyrósł znajomy rudzielec. —Jak się masz, Błysku! — przywitałam go. — Gotowy do biegu? — Proszę nie dreptać jak gejsza w miejscu. Trzeba robić krok do przodu, a potem do tyłu, bo się zmęczysz, zanim w ogóle zaczniesz biec. Kiedy zrobiłam tak, jak mi polecił, dodał: —Tata się zgodził, żebym pobiegł razem z panią. — Dzięki, ale nie musisz tego robić. Nie chcę cię spowalniać ani... — Pani trener nabawił się przeze mnie kontuzji. Tylko tak mogę się pani odwdzięczyć. W tym momencie pistolet startowy wypalił i ruszyliśmy. Selekcja naturalna nastąpiła od razu. Szybsi zawodnicy od razu wyrwali do przodu, reszta powlokła się swoim tempem. Zaczęliśmy bieg wzdłuż nadmorskiego deptaka o nazwie Strand, mając po lewej ręce piasek i ocean, a po prawej warte miliony dolarów rezydencje bogaczy. Znad wody wiała przyjemna, lekka bryza. Biegło mi się bez wysiłku — treningi zrobiły jednak swoje. Próbowałam nawiązać jakąś rozmowę z Błyskiem, ale przerwał mi natychmiast, mówiąc: — Proszę pani, jeżeli może pani mówić, to znaczy, że nie daje pani z siebie stu procent energii podczas biegu. Niech mnie — chłopak był miniaturową wersją Martucciego. 1500 metrów dalej skręciliśmy w biegnącą pod górę ulicę, na której mieściły się prawie same restauracje i bary. Mmm — poczułam zapach świeżych naleśników! Skręciliśmy znowu i nagle przed nami wyrósł podjazd tak stromy, że na pierwszy rzut oka przypominał raczej ścianę na końcu ślepej uliczki! — Da pani radę — zapewnił mnie Błysk. — Proszę zrobić tak... — to mówiąc, nachylił się lekko do przodu. — I biec tym samym tempem co ja. — Nie powinniśmy mieć liny i sprzętu wspinaczkowego? — zasapałam się, zirytowana. — Uff... och... wrrr... Nie masz nigdy...
— Proszę nie mówić — chłopiec upomniał mnie. — Tylko biec. Udało mi się jakoś wdrapać na górę, choć mięśnie cały czas protestowały i chciały odmówić posłuszeństwa. Błysk przybił mi piątkę, nie przestając biec. — Wiedziałem, że da pani sobie radę! Miałam za sobą najgorszy odcinek — reszta biegu to była pestka. Trasa zatoczyła niemal idealne koło, więc skończyliśmy niedaleko miejsca startu. Kilkanaście metrów przed linią mety usłyszałam, jak ktoś na zmianę skanduje moje imię, gwiżdże na palcach i woła: „Dalej, kotku!" i „Dawaj, skarbie!". Uniosłam ręce w geście zwycięstwa, pomachałam moim kibicom, a potem, z sercem walącym jak młot przebiegłam linię mety. Dwadzieścia dziewięć minut. Nieźle, biorąc pod uwagę te ośmiotysięcz-niki po drodze. Na mecie było już sporo ludzi, większość rozmasowywa-ła obolałe mięśnie — część pewnie jadła już śniadanie w domu. Ale byłam z siebie dumna. Udało mi się, i to nawet w nie najgorszym tempie. Nie przybiegłam ostatnia. Ani nawet w peletonie. Radość była tym większa, że nigdy wcześniej w życiu nie odniosłam żadnych sukcesów sportowych. Nie licząc krótkiego, tragicznego epizodu w czwartej klasie, kiedy Bob namówił mnie, żebym się zapisała do sekcji softballa8. Dzisiaj byłam prawdziwym sportowcem. Zanim członkowie mojego fanklubu wreszcie padli mi w ramiona, nie omieszkałam podziękować swojemu małemu pomocnikowi. — Dzięki za pomoc, trenerze! Bez ciebie nie dałabym rady — wytarmosiłam go za rudą czuprynę. — Spokojnie, poradziłaby pani sobie — na jego piegowatej twarzy odmalowała się powaga. — Może pani osiągnąć, co tylko pani zechce. Ja w panią wierzę. Proszę o tym pamiętać. — Skoro tak mówisz... — nie bardzo wiedziałam, co mu odpowiedzieć. Zdumiały mnie jego słowa. Odprowadziłam go
8Gra podobna do baseballa, lecz rozgrywana na mniejszym boisku, większą piłką oraz lżejszą i cieńszą palką (przyp. tłum.).
wzrokiem, kiedy wracał do ojca i pomyślałam: Jak to się dzieje, że dzieci zawsze pojawiają się w naszym życiu tak nagle, znienacka? Gdzie wcześniej były? A może towarzyszą nam przez cały czas, tylko my ich nie zauważamy?". 9 Poczułam, jak na mojej głowie ląduje ręcznik. — Dobra robota, czempionie! — to był Martucci. — Dzięki. Po skończonych zawodach Susan, Chase, bliźniaki, Martucci, Kip, Sebastian, Deedee i ja poszliśmy na naleśniki do Uncle Bills — knajpy, którą mijałam po drodze. Nie mogłam powstrzymać się od śmiechu, obserwując rozbawioną hałastrę, którą udało mi się przy mnie zebrać w ciągu ostatnich paru miesięcy. C.J. wylał syrop klonowy Joeyowi na kolana. Kip podjadał Sebastianowi z talerza. Susan w milczeniu kroiła naleśnik swojemu mężowi, aż w końcu zauważył to Martucci i przez następnych dziesięć minut wszyscy się z niej nabij aliśmy. Ale to Deedee zwróciła na siebie uwagę wszystkich, gdy nagle krzyknęła: — Cicho, zaczekajcie przez chwilę! To mówiąc, przyłożyła moją dłoń do swojego brzucha. Poczułam to od razu. Dziecko kopało. W jednej chwili cała restauracja i wszyscy dookoła zniknęli — czułam jedynie, a właściwie odbierałam wszystkimi zmysłami wyłącznie jedną żywą istotę. To już nie był biznes ani transakcja handlowa. To było żywe dziecko. Dziewczynka. I nigdy wcześniej nie czułam bliżej jej obecności. Zupełnie jakbym miała ją na rękach. Rozdział osiemnasty Zachowujesz się jak zazdrosna żona — Phyllis wyszczerzyła zęby w uśmiechu. — Może niedługo zaczniesz mu sprawdzać kołnierzyki u koszuli w poszukiwaniu śladów szminki? Zauważyłam przed chwilą Lou Bigwooda wsiadającego do windy w towarzystwie kobiety. Pięknej kobiety. I to już trzeciej
9Gra podobna do baseballa, lecz rozgrywana na mniejszym boisku, większą piłką oraz lżejszą i cieńszą palką (przyp. tłum.).
w tym tygodniu. Oczywiście, zaraz pobiegłam z tą sensacyjną wiadomością do Phyllis. Nie wiem, czemu zawracałam sobie tym głowę, ale nie dawało mi to spokoju. Niestety, Phyllis była w stanie podać mi jedynie jej nazwisko i firmę, którą reprezentowała. Akurat te informacje mogłam zdobyć sama, sprawdzając książkę wejść na dole w recepcji — co zresztą zrobiłam. — Czy Bigwood rozpoczął już przesłuchania kandydatek na stanowisko Lizbeth? — spytałam wprost. — Nie. Zmarszczyłam brwi, zacisnęłam wargi i spojrzałam na nią podejrzliwie. To nie może być takie proste. — Spytam inaczej: czy hipotetycznie rzecz biorąc, któraś z tych kobiet może zająć fotel po Lizbeth? — Tak. Zamachałam rękami. — A więc jednak rozpoczął rekrutację! — Nie. Lou osobiście z nikim nie rozmawia. Rozmowa z Phyllis przypominała dialog z autystycznym dzieckiem albo automatem parkingowym. Nic nie miało sensu, choć wszystko wydawało się jasne. Musiałam przejąć inicjatywę. Nie miałam jednak pojęcia, jak się za to zabrać. Nie przychodził mi do głowy żaden pomysł, którym mogłabym zaimponować mojemu szefowi — i w rezultacie dostać awans, na który tak liczyłam. I który z pewnością mi się należał. — Jak myślisz, ile mam czasu? — zapytałam Phyllis, nastawiając się z góry na kolejną zdawkową odpowiedź. — Trudno powiedzieć. — Załóżmy, że masz teraz lufę przystawioną do skroni. Ile byś mi dała? — Trzy tygodnie. — Naprawdę? Tylko tyle? — Nie wiem. Ale mam lufę przystawioną do skroni. Powiem, cokolwiek zechcesz usłyszeć. Kilka tygodni wcześniej poprosiłam Phyllis, żeby umówiła mnie na spotkanie z Bigwoodem w najbliższy piątek po południu — zanim wyjedzie z miasta na kolejną konferencję. Wiedziałam, że na konferencji będzie też Lizbeth, dlatego musiałam
uprzedzić rozwój wydarzeń i ewentualną powtórkę z rozrywki. Chociaż nie mogłam ostatnio narzekać na warunki w pracy, nie darowałabym sobie, gdyby na jej miejsce Lou zatrudnił jakąś kolejną pustą lalunię — piękną, ambitną i dążącą do celu po trupach, bo tylko takie przyciągały jego uwagę. A ja siedziałabym na tyłku i przyglądała się temu bezradnie. Kiedy wróciłam do swojego biurka, zadzwonił telefon. To był Troy. Jak tylko usłyszałam jego głos, oblizałam usta i poczułam, jak mój iloraz inteligencji gwałtownie spada. Byłam w nim zadurzona po uszy. Co więcej, było coraz gorzej. Spędzaliśmy ostatnio ze sobą sporo czasu po pracy, dopinając szczegóły mojej wyprawy do Las Vegas. Nie były to jakieś długie rozmowy, raczej wymienialiśmy zwykłe uprzejmości i zdawkowe informacje przez telefon. Ale i to wystarczyło, by podnieść mi ciśnienie krwi i podwoić produkcję feromonów. Wycieczka do Vegas została zaplanowana na ostatni weekend czerwca. Troy kilkakrotnie podkreślał w rozmowie, że mama i babcia nie mogą się już doczekać. Wszystko wydawało się dopięte na ostatni guzik, dlatego ten telefon wytrącił mnie lekko z równowagi. Może coś się stało? Może rodzina Troya zmieniła zdanie? Zagryzłam palce z nerwów. — Cześć, co się stało? — O, to ty — zdziwił się Troy. — Spodziewałem się raczej twojej poczty głosowej. — Możesz się nagrać, jeśli wolisz. — Wolę tak jak teraz. Kiedy już wymieniliśmy zwyczajowe „co słychać?", Troy powiedział: — Dzwonię, żeby zaoferować ci swoje usługi, gdybyś czegoś potrzebowała w Vegas. —Jakie usługi? Ochronę osobistą? — Dokładnie tak. A w zasadzie eskortę. Jeśli będziesz potrzebowała jakiejś pomocy przy mamie i babci, z chęcią się zaangażuję. .. Oczywiście na własny koszt — zreflektował się szybko. Najchętniej powiedziałabym od razu: „Pewnie, przyjeżdżaj! Im więcej ciebie, tym lepiej". Ale zdając sobie sprawę, co za taką deklarację może się kryć, zmieniłam nieco wątek i powiedzia-
łam: —Jesteś pewien, że twoja mama i babcia mają ochotę na tę wycieczkę? Bo może nie warto z powodu listy Marissy robić niczego na siłę, jeśli ma to je... — Mówiłem ci już — nie mogą się tego wyjazdu doczekać. Choć nie ukrywam, że momentami może faktycznie być im ciężko. Dlatego pomyślałem, że może dobrze by było, gdybym pojechał tam z wami. Tak na wszelki wypadek. Na wypadek czego? Przypomniałam sobie zdanie, które wypowiedziała kiedyś Susan, że utrata dziecka jest najgorszą tragedią, jaka może się przydarzyć rodzicom. Nie miałam innej możliwości, by przekonać się o prawdomówności Troya, jak tylko mu zaufać. — Dobrze, skoro tak uważasz — zgodziłam się. — Nie musisz jechać na własną rękę, przyłącz się do nas. Wyjeżdżamy w piątek o trzeciej. — Dziękuję za propozycję, ale mam umówione spotkanie po południu. Pojadę później motorem, więc i tak będę pewnie przed wami. — Tak? Skąd ta pewność, że twój motocykl jest szybszy od naszego firmowego domu na kółkach. — Naprawdę go tak nazywacie? — Pewnie, że tak. Ma dziesięć metrów długości i gigantyczny napis z boku. Mam nadzieję, że twoja rodzina ma sporą tolerancję dla kiczu. — Naturalnie — nie zapominaj, że to fanki Wayne'a Newtona. I oczywiście, że będę pierwszy. Ominę wszystkie korki, w których ugrzęźniecie. — Zapomniałeś, mądralo, że możemy korzystać ze specjalnego pasa dla samochodów firmowych. Wpadłam na to nagle. Musiałam się nieźle zapowietrzyć, bo Troy spytał, zaniepokojony: — Wszystko w porządku? —Jesteś geniuszem! — krzyknęłam do słuchawki. — Dziękuję, że wreszcie to zauważyłaś. A konkretnie co ci dało powód do tego, by tak sądzić? — Podsunąłeś mi świetny pomysł do wykorzystania w pracy. — Tak po prostu? — Tak. I to może być medialne. Być może nawet oszczędzimy sobie zamieszek, jak ostatnio.
— A, to szkoda — zmartwił się Troy. — Przyzwyczaiłem się już, że dzieją się wokół ciebie rzeczy niezwykłe i ponadstandardowe. Był piątkowy wieczór. Siedziałam sama w domu i ogarniała mnie coraz większa frustracja. Spędziłam kilka ładnych godzin, wertując albumy ze zdjęciami i pamiętniki. Nic nie znalazłam. Jutro odbędzie się przyjęcie u rodziców, na którym miałam wręczyć bratu Ust z wyrazami wdzięczności. Tymczasem nie potrafiłam sobie przypomnieć ani jednego wspólnie przeżytego momentu, który byłby godny wspomnienia. Drogi Bobie, Pragnę tym listem wyrazić swoją wdzięczność i przypomnieć Ci jeden z Twoich fantastycznych dowcipów, kiedy Ty i Twoi kolesie przyparliście do ściany mojego kolegę, z którym poszłam na tańce w pierwszej klasie gimnazjum, żeby zapytać go, jakie ma wobec mnie zamiary. Całuję, June PS. Żart udał się Wam wyśmienicie! Mój kolega tak się wystraszył, że zsikał się ze strachu w spodnie. Drogi Bobie, Nie wiem, jak mam Ci dziękować za to, że nosiłeś mojej zdjęcie z opaską na oku w portfelu i pokazywałeś je, komu tylko się dało. Ile sióstr może pochwalić się bratem, który zawsze ma przy sobie ich zdjęcie? Po latach wciąż schlebia mi to do tego stopnia, że postanowiłam tym listem wyrazić swoją wdzięczność i siostrzaną miłość. Gorące uściski, June
Drogie Bobie, Przyjmij, proszę, moje najszczersze wyrazy wdzięczności za wszystkich ludzi, których dzięki Tobie poznałam — zwłaszcza za dziewczyny, które udawały moje przyjaciółki, a naprawdę spędzały czas w moim towarzystwie tylko po to, żeby mieć okazję się do Ciebie pomizdrzyć. Twoja popularność i wrodzony magnetyzm zawsze były dla mnie inspirujące. Twoja na zawsze, June Drogi Bobie, Nie znajduję właściwych słów, by Ci podziękować za nasze serdeczne spotkanie w ostatni weekend — chwilę po moim przyjeździe wyszedłeś na golfa. Dzięki temu miałam niepowtarzalną okazję, by poznać bliżej Twoją żonę. Charlotte upiekła prawdziwe pyszności, a potem poszłyśmy na zakupy i oglądałyśmy razemfilmy. Byłyśmy dla siebie jak siostry, chociaż przysięgłabym — tak przynajmniej mówią metryki — że to Ty jesteś moim bliskim krewnym. Ucałowania, Twoja rodzona siostra —June Drogi Bobie, Jak to się stało, że Charlotte w ogóle wyszła za kogoś takiego jak Ty? To taka szczera i ciepła kobieta — bardzo się polubiłyśmy. A może ją czymś szantażowałeś? June — Halo? — głos mamy po drugiej stronie słuchawki zabrzmiał jakby nieufnie. — Czy coś się stało? — spytałam. — Może dzwonię nie w porę? — A, to ty, kochanie. Nie, wszystko w porządku. Myślałam, że może ktoś dzwoni, żeby się wykręcić od jutrzejszej imprezy. To jest ten moment, kiedy goście się wykruszają. Przed chwi-
lą dzwonili Kolesarowie, żeby powiedzieć, że jadą na północ. Od dziesięciu lat urządzamy z ojcem imprezę zawsze w ten sam weekend, a im się teraz przypomina wyjazd. — Ja będę na pewno — zapewniłam. — Dobre i to. Mam nadzieję, że przyjedziesz głodna. Przyjęcie miało charakter charytatywny — jego celem była zbiórka pieniędzy na stypendium, które współfinansował mój tata. Była to forma hołdu złożonego jego przyjacielowi, Geor-gebwi Ku — nauczycielowi, który zmarł na raka. Zaproszenie na przyjęcie kosztowało 50 dolarów od łebka — jedzenie i picie było gratis, bez ograniczeń. Zazwyczaj przychodziło koło stu osób. Miałam wyrzuty sumienia, bo zazwyczaj pomagałam rodzicom w krojeniu, siekaniu i pozostałych pracach kończących się na ,,-niu". Kiepska ze mnie kucharka, ale pomoc kuchenna i pomywaczka — owszem. Ostatnio jednak unikałam kontaktów z rodzicami, bojąc się, że w końcu nie wytrzymam i wygadam się na temat adopcji. A nie chciałam odkrywać przed nimi takich rewelacji, dopóki sama nie będę pewna, że wszystko się uda. — Wiem, że jesteś zajęta — powiedziałam. — Ale czy mogę ci zająć parę minut? — No pewnie. Właśnie myję sałatę. Mogę ją kroić i równocześnie rozmawiać z tobą. — Piszę właśnie ten list dla Boba, o którym ci mówiłam. I mam kłopot — nie potrafię sobie przypomnieć nic miłego. — Przeczytaj mi, co już napisałaś. — „Drogi Bobie". Cisza. — To wszystko? — Myślałam, że pomożesz mi wstawić brakujące fragmenty. Usłyszałam głuche westchnienie. — Naprawdę byłam taką beznadziejną matką? Jak możesz nie mieć ani jednego dobrego wspomnienia z dzieciństwa? — Nieprawda, mam ich całe mnóstwo. Na przykład wtedy, gdy pojechaliśmy do Nowego Jorku i zorientowaliśmy się, że przez pomyłkę zostawiliśmy Boba w domu. A potem... Nie, zaraz. .. to był chyba film. — Przecież kochasz swojego brata! —- uparła się mama.
— Pewnie. W końcu to mój brat. Jednak jakimś dziwnym trafem pamiętam tylko te momenty, w których go nie cierpiałam. — Bob był dla ciebie fantastycznym bratem. Uniosłam dłonie znad klawiatury komputera. — W jakim sensie? — spytałam, autentycznie zaintrygowana. — W czym to bycie fantastycznym bratem najczęściej się przejawiało? I czy mogę cię prosić, żebyś odpowiadała pełnymi zdaniami? — Na rany Chrystusa! Dobrze. Przypomnij sobie, jak namówił cię, żebyś zapisała się na treningi softballa. — To było jedno z najgorszych doświadczeń w całym moim życiu! — A mnie się wydawało, że to takie słodkie — chodził na wszystkie twoje mecze. — Naprawdę? — Nie opuścił ani jednego. To nie jego wina, że byłaś sportowym beztalenciem. Bez urazy, mówię tylko to, o co sama mnie poprosiłaś. Zapisałam zdanie: „Bob, nigdy nie zapomnę twojej twarzy na trybunach i tego, jak wspaniale mnie dopingowałeś...". — Pamiętasz coś jeszcze? — Zaczekaj — usłyszałam, jak mama woła do taty: „Martin! Woda się gotuje". Po chwili podniosła znów słuchawkę: — Zastanówmy się... Tyle tego było. Wiele razy odgrywaliście przed nami różne fajne scenki, domagając się po dolarze za wstęp. A pamiętasz, jak poszliśmy razem do kina na Ptaki Hitchcocka? Bob przez tydzień przyprowadzał cię ze szkoły do domu, bo bałaś się, że zaatakują cię wrony w parku. — Ten film był przerażający! — zaprotestowałam, ale zapisałam posłusznie następne zdanie: „Bob, zawsze byłeś moim obrońcą". Postanowiłam też, że nigdy nie pozwolę mojemu dziecku oglądać żadnych horrorów. Gdzie wtedy byli i co sobie myśleli moi rodzice? — Masz ci los... Zaczekaj, woda na gazie mi kipi — mama oderwała się znowu. Telefon musiała położyć gdzieś na blacie, bo słyszałam wyraźnie brzęk naczyń i pretensje mamy do ojca za to, że nie wyłączył kuchenki.
Kiedy wróciła, powiedziałam: — Widzę, że masz ręce pełne roboty. Nie będę zawracać ci głowy. — Muszę znowu biec do sklepu... — nastąpiła pauza, po której mama powiedziała: — Kochanie, daj bratu szansę. Wiem, że nie zawsze był idealny — zwłaszcza w okresie, kiedy dorastałaś. Delikatnie mówiąc. Ale były takie chwile, że świetnie wam się układało. Oglądaliście razem telewizję, graliście w różne gry i słuchaliście tych samych płyt. Wiesz, Bob się bardzo zmienił. Szkoda, że nie możesz zobaczyć, jak traktuje teraz Charlotte. Ma na jej punkcie bzika, jakby była jakąś afrykańską królową. Nie wiem, może potrzebował trochę czasu, żeby dojrzeć. Zastanów się nad tym, bo być może — wybacz, że to powiem — jesteś dla niego zbyt surowa. Kiedy się rozłączyłyśmy, wróciłam do pisania listu. Żałowałam, że nie wymyśliłam sobie łatwiejszego sposobu na okazanie Bobowi wdzięczności — mogłam przecież upiec mu blachę ciasteczek albo umyć samochód. A jednak udało mi się w końcu znaleźć kilka rzeczy, za które byłam wdzięczna mojemu bratu. Okazało się, że nie tylko Sebastian Forbes posiadł znajomość fikcji literackiej. Pani Mańkowski uniosła w górę pojedynczą krewetkę. — Gdybym miała jutro umrzeć, skoczyłabym dziś ze spadochronem. — Dobry Boże! — przeraził się nie na żarty mój ojciec. — Ja bym wolał umrzeć we śnie. Mama pośpieszyła z wyjaśnieniami. — Martinie, jej chodziło zapewne o to, co zrobiłaby, jeszcze zanim kostucha pochwyciłaby ją w swoje szpony. Tematem przewodnim przyjęcia ku czci George'a Ku stała się lista Marissy. Byłam na miejscu już o drugiej po południu, i przez ten czas dowiedziałam się znacznie więcej niż kiedykolwiek mi się marzyło na temat niespełnionych marzeń znajomych moich rodziców. Skoki ze spadochronem, nurkowanie z akwalungiem, taniec towarzyski i pisanie powieści — te formy aktywności cieszyły się największą popularnością. Biedna stara pani Gorman stwierdziła, że chciałaby się nauczyć jakiegoś języka obcego, na
co jej mąż — który zawsze musiał mieć ostatnie słowo — zaproponował: — Może powinnaś zacząć od angielskiego? Gdy tylko ujrzałam Charlotte, ucieszyłam się, że nie sfinalizowałam jeszcze procedury adopcyjnej. Moja bratowa przytyła co najmniej o 15 kilogramów, odkąd widziałam ją po raz ostatni. Co gorsza, była blada i rozdęta jak nieboszczyk wyciągnięty z jeziora. Jej twarz, dotychczas przybierająca kształt serca, sprawiała wrażenie, jakby odwróciła się o 180 stopni, a zamiast długich blond włosów z głowy sterczało jej kilka pasemek zlepionych, tłustych strąków. Słyszałam już wcześniej, że te kuracje hormonalne są okropne. I jestem sobie w stanie wyobrazić, że gdy bierzesz hormony i wciąż nie możesz zajść w ciążę, łatwo się poddać i zniechęcić do macierzyństwa w ogóle. Dlatego przed przyjęciem zadzwoniłam do Susan i poprosiłam, aby przekazała Cha-sebwi, że temat dzieci jest całkowicie na cenzurowanym. Wiedziałam, że Chase został uprzedzony, bo gdy tylko pojawili się u moich rodziców, spojrzał wymownie w moją stronę, przykładając palec do ust. Po kilku godzinach liczba gości skurczyła się do rozmiarów najbliższej rodziny, Susan z Chaseem oraz kilku sąsiadów. W miarę jak słońce zachodziło nad doliną, niemiłosierny upał powoli słabł. Wcześniej, przez cały dzień wszystkie wiatraki i klimatyzatory w domu rodziców pracowały z pełną mocą. Teraz mogliśmy wreszcie usiąść na ogrodowych krzesłach i delektować się ostatnimi chwilami dnia. Pociągnęłam łyk jasnego piwa, które sączyłam także w trakcie imprezy. Ojciec robił wyśmienite mai tai10, ale wolałam się do nich nie zbliżać — są zbyt zdradliwe i szybko uderzają do głowy. —Jakoś nie pociągają mnie skoki z samolotu — powiedziałam. — Znając siebie, w połowie drogi między niebem a ziemią zdałabym sobie sprawę, że nie założyłam spadochronu. A jeśli nawet, ze strachu pewnie w ogóle nie pociągnęłabym za rączkę, co na jedno wychodzi. Susan, której nie udało mi się uprzedzić co do podstępnego działania mai tai, wybełkotała w odpowiedzi: —Jak tyylko chło-
10 Łagodny owocowy long drink z rumem (przyp. tłum.).
opsy dorosssną, ja na peffho skoczę ze spaaadochronem. To moje naaajwiększe marzeeenie. Chase puścił do mnie oko, jakby chciał powiedzieć: „No, coś czuję, że dzisiaj sobie zaszaleję w sypialni. I to bez święta!". — A ty, Bob? — mama włączyła się do dyskusji. — Co znalazłoby się na twojej liście? — Ciężko powiedzieć. Na tym etapie życia nie myśli się już o takich rzeczach. Mam Charlotte, piękny dom, stałą pracę... Nie muszę sobie niczego udowadniać. Zaraz! Czy to powiedział mój brat? Bo wyglądał zupełnie jak on — brązowe, krótko przystrzyżone włosy, ten sam spiczasty nos i dołeczki w policzkach. Zaczynałam domyślać się, dlaczego Charlotte bezskutecznie próbuje zajść w ciążę — mojego brata musieli widocznie porwać kosmici i teraz ukrywali się w jego ciele dla niepoznaki. Mama spojrzała na mnie wymownie. „No widzisz?". Charlotte uśmiechnęła się szeroko. — Wierzycie w to, co on mówi? Susan podniosła szklankę z drinkiem, ale nie trafiła do ust. — To ccudoownie, Bob. Po prostu pięęęknie. — Widzicie, ja zawsze staram się to powiedzieć mojemu bratu — wtrącił się ojciec. — Zawsze się przechwala, jakie jego dzieci są cudowne i wybitne... Jedno jest lekarzem, drugie producentem muzycznym. A ja sobie myślę — co za cholerny chwalipięta! Moje dzieci nie zawracają sobie w ogóle głowy takimi ważnymi sprawami! One nikogo nie uratują! Nie napiszą dobrej powieści! Co ja mówię, moja córka dobiega czterdziestki, a nie ma jeszcze nawet męża! — Tato, mam trzydzieści cztery lata — poprawiłam go. — A wiecie, dlaczego tak jest? — ojciec rozkręcał się z minuty na minutę. — Bo my Parkerowie wiemy, na czym polega życie. Na siedzeniu z przyjaciółmi na werandzie, popijaniu drinków, jedzeniu steków, słuchaniu płyt Roya Orbisona. A nie jakieś tam głupie doktoraty czy średnia ocen w szkole powyżej 4,0. To mówiąc, ojciec wzniósł toast w świetle zachodzącego słońca, a mnie zrobiło się smutno, że stać go tylko na to, by dokopać przy gościach własnej rodzinie.
— Cieszę się, że zostało mi już tylko sześć rzeczy do zrobienia — nawiązałam z powrotem do listy. — Wreszcie będę mogła wrócić do bycia ukochanym nieudacznikiem tatusia, którym byłam przez całe życie. Pani Mańkowski spojrzała na mnie z wyższością. — Czy na liście jest mowa o znalezieniu sobie męża? — spytała. — A zegar wciąż tyka... — jej mąż wtrącił tradycyjnie swoje trzy grosze. I pomyśleć, że co roku pomagałam robić galaretkę na przyjęcie dla tych ludzi. —June wyjdzie za mąż, kiedy znajdzie właściwego mężczyznę — powiedział nagle mój brat. — No pewnie, trzydzieści cztery lata to świetny wiek — Charlotte zgodziła się z mężem. — A te rzeczy potrafią spaść na nas jak grom z jasnego nieba. Ani się obejrzycie, jak któregoś dnia June zadzwoni i powie, że się zakochała i wychodzi za mąż. Gdy zastanawiałam się, czy nie powinnam wymknąć się do domu i dopisać przed wyjściem kilka słów post postscriptum do listu będącego wyrazem wdzięczności dla Boba, Susan pomachała w powietrzu szklanką z mai tai i powiedziała, z trudem układając słowa: — Ttak naaaprawdę, to June ma dla waas całłkiem dużą niespodziaaankę! Momentalnie rozległ się chór głosów: „Tak?!", „Powiedz nam!", „Co to za niespodzianka?!". Zabiję ją. Przysięgam, że to zrobię. — Nie mam pojęcia, o czym mówi Susan — powiedziałam, przybierając wyraz twarzy, który mówił sam za siebie: „Komu uwierzycie — mnie czy tej pijaczce?". — Na pewno kogoś poznała! — ucieszył się pan Mańkowski. „Dziękuję ci, mój wybawco!". — Too napraaawdę wieeelka niessspodzianka — Susan nie dawała za wygraną. Pani Mańkowski poszła w sukurs mężowi. — Nie tylko kogoś poznała, ale na pewno już się zaręczyli! — Taa niessspodziankka tto nieee facet, ttylko dzieffczyna.
Chase bezskutecznie próbował uciszyć Susan. Tymczasem mój ojciec zbladł jak ściana. — O, mój Boże! — wymamrotał jedynie. Pozostali goście nerwowo przepłukali gardła alkoholem. — Czczass wszszszystkim pofiedzieć. Szszszczęśliwyy dzieeń nadchozi! — To już jest legalne? — zdziwił się pan Mańkowski. Susan drogo mi za to zapłaci. Zarezerwuję dla niej na pewno miejsce w piekle. Najlepiej w Las Vegas. — Nie jestem lesbijką, okej? —warknęłam. —Tu nie chodzi o moją orientację seksualną. — Dzięki Bogu! — jęknął ojciec. — Jak ja bym się pokazał bratu? Mama wsadziła mu łokieć pod żebro. — I tak byśmy cię kochali, skarbie — powiedziała. — Więc co to za niespodzianka? — Bob oprzytomniał jako pierwszy. W obawie przed całkowitą kompromitacją ze strony pijanej jak bela Susan, wyrzuciłam to wreszcie z siebie: — To nie jest jeszcze pewne na sto procent, dlatego nie chciałam wam nic mówić. W sierpniu, kiedy urodzi się dziecko Deedee... — Czyh" jeej „młoszej sioosry" — dodała na wszelki wypadek Susan. — Jak już mówiłam, w sierpniu przyjdzie na świat dziecko Deedee. Mam zamiar je adoptować. Jeśli cisza może być dźwiękiem, to ten dźwięk, który zapanował, był przerażająco głośny. Milczenie przerwał dopiero pijacki bełkot Susan. — June bęęędzie maaamuuusią! — Sama, to znaczy — w pojedynkę? — zreflektował się Mańkowski. — Tak. Ta dziewczyna ma dopiero czternaście lat i w przeciwnym razie będzie musiała sama zająć się dzieckiem. A ja zawsze chciałam mieć dzieci, więc pomyślałam... — zamilkłam, zbita z tropu. Nie wiem, jakiej właściwie reakcji się spodziewałam. Ale na pewno nie takiej. Mama potarła dłonią czoło.
— Nie wiem nawet, co powiedzieć. — Gggrattulaaacje! Tto ppoowinnaś pofiedzieś! — Dość dzisiaj narozrabialiśmy, lepiej już pójdziemy — powiedział Chase, pomagając Susan podnieść się z ziemi. Charlotte zerwała się na równe nogi. — Gratulacje! — zdążyła tylko powiedzieć, zaraz potem w jej oczach pojawiły się łzy. — To cudowna wiadomość. Obróciła się na pięcie i wbiegła do domu. Bob pobiegł za nią. Zapadła znów cisza. — Ale nie zamierzasz adoptować tego dziecka z drugą kobietą? — upewnił się tata. Nie odpowiedziałam, tylko poszłam zobaczyć, co z Bobem i Charlotte. Kiedy weszłam do domu, mój brat wyjeżdżał już z walizką ze swojej starej sypialni. —Już jedziecie? — spytałam. — Tak, Charlotte czeka w samochodzie. — Bob, tak mi przykro. Naprawdę nie chciałam o tym dzisiaj wspominać. — Nie martw się. I tak mieliśmy się zbierać. Chciałem tylko się pożegnać. — Mama opowiedziała mi, przez co ostatnio przechodzicie i... — Muszę już lecieć... Nie chcę, żeby Charlotte siedziała tam sama. — Mogę z nią porozmawiać? Bob potrząsnął głową. — Charlotte nie żywi do ciebie urazy. Po prostu musi się oswoić z tą wiadomością. Sami tak długo staramy się o dziecko. — Wiem, ale z tego, co mówiła mama, nie myślicie o adopcji. — Ale to boli, tak czy owak. Tylko tyle mogę powiedzieć. Bob wyciągnął ramię i przytulił mnie szybko. — Moje gratulacje — powiedział. — Dzięki — odparłam cicho, a potem wręczyłam mu kopertę z listem. — Nie musisz się spieszyć z czytaniem. Po prostu chciałam, żebyś wiedział o paru rzeczach. Państwo Mańkowski ulotnili się błyskawicznie. Pomogłam rodzicom posprzątać po imprezie, nie wspominając ani słowem o dziecku. Wszyscy byliśmy wstawieni i zmęczeni, poza tym Par-
kerowie nigdy nie rozmawiają na tematy, których da się uniknąć. Dzięki Bogu, tak było i tym razem. Dopiero nazajutrz rano, przy śniadaniu, udało mi się na spokojnie porozmawiać z mamą o dziecku. Pozwoliłam jej się wygadać i opowiedzieć wszystkie potworne historie na temat macierzyństwa, których się nasłuchała bądź doświadczyła na własnej skórze, a które miały mnie odwieść od podjęcia pochopnej decyzji. Kiwałam cierpliwie głową, uśmiechając się pod nosem, kiedy mama opowiadała mi o nieprzespanych nocach, zdartych do krwi kolanach i bolących plecach. Mogłam się tego spodziewać. — Nie zrozum mnie źle — mówiła, popijając kawę przy stole. — Bardzo się cieszę, że będę babcią. A ty powinnaś pomyśleć o większym mieszkaniu, w którym pomieszczą się te wszystkie rzeczy, które kupię mojej wnuczce. Po prostu zastanawiam się, czy na pewno wszystko sobie przemyślałaś. — Są takie dni, kiedy nie myślę o niczym innym — odparłam z przekonaniem. Mama odstawiła kubek z kawą. — Pobawmy się przez chwilę w zgadywankę „a jeśli?"— powiedziała. — A co, jeśli jutro w twoim życiu pojawi się idealny mężczyzna, który powie: „Chcę się z tobą ożenić, ale ty masz nieślubne dziecko"? — To raczej nie będzie idealny mężczyzna, nie uważasz? — Nie — odparła. — Chyba nie. — Więc pozwól, że teraz ja zabawię się w zgadywankę. A co, jeśli ten idealny mężczyzna nigdy się nie zjawi? — Och, kochanie, nie mów tak — mama złapała mnie za ręce. — Przyjdzie taki dzień, na pewno. Rozdział dziewiętnasty Wostatniej chwili mama i babcia Marissy wymigały się od wspólnej jazdy samochodem do Las Vegas, wybierając podróż samolotem. Umówiliśmy się już na miejscu, w hote-
lu. Przypuszczam, że nie miały po prostu ochoty spędzić pięciu godzin na autostradzie, próbując na siłę wymyślić jakiś temat do rozmów — być może nawet poczułabym się z tego powodu dotknięta, gdyby nie fakt, że sama miałam bardzo podobne obawy. Wolałam przygotować się psychicznie na nadchodzący weekend, a to oznaczało nieustanne uciszanie Brie, która w kółko narzekała na monotonię podróży i na to, że nie wzięłyśmy ze sobą odtwarzacza DVD. Przed ósmą na parkingu hotelu Flamingo pojawił się także karawan Martucciego. Zameldowaliśmy się w hotelu i rozeszliśmy do swoich pokojów. Rodzina Marissy była już na miejscu, Troy jeszcze nie dotarł. (I co, nie mówiłam, że korzystanie z uprzywilejowanego pasa ma same zalety! Poza tym, Martucci jechał bez przerwy, nie zatrzymując się w ogóle po drodze. Na szczęście Brie i ja mogłyśmy korzystać z toalety w aucie, a nasz kierowca miał widocznie pęcherz wielkości ładowni tankowca). Zadzwoniłam do pokoju Kitty Jones, mamy Marissy, umówiłam się z nimi za godzinę przy recepcji, a potem padłam na łóżko. — Przecież całą drogę siedziałam, a jestem kompletnie wykończona —jęknęłam. — To bez sensu. Nasz pokój to była standardowa dwójka — dwa łóżka, szafa na ubrania i telewizor. Z okna miałyśmy widok na Bellagio11. Akurat trwał pokaz laserów — piękny i groteskowy zarazem, biorąc pod uwagę, ile wody marnowało się w samym środku pustyni. Brie zniknęła w łazience, a ja zamknęłam oczy, żeby się trochę zrelaksować. Nie zdążyłam się zdrzemnąć, kiedy usłyszałam głos Brie: — Wstawaj! Idziemy się zabawić. Otworzyłam oczy i zobaczyłam ją stojącą już w pełnym rynsztunku. Miała na sobie białą bluzkę wiązaną z tyłu i obcisłe skórzane spodnie w tym samym kolorze. Opadające na ramiona włosy z różowymi pasemkami spięła w koński ogon. — Cholera — mruknęłam. — Miałam włożyć dokładnie to samo.
11 Sztuczne jezioro z fontannami tryskającymi wodą w rytm muzyki, jedna z atrakcji turystycznych Las Vegas (przyp. tłum.).
— Dochodzi dziewiąta. Pośpiesz się. Niechętnie zwlokłam się z łóżka. Jakoś nie uśmiechała mi się cała ta impreza — po co w ogóle dałam się namówić Martucciemu na ten pomysł? Powinnam była po prostu, tak jak od początku sobie zaplanowałam, zabrać panie Jones na koncert Waynea Newtona, a potem odstawić je z powrotem do domu. „Za późno na takie dywagacje" — pomyślałam, wkładając krótką spódniczkę bez pończoch, buty na wysokich obcasach i pasujący do kompletu żakiet, pod który włożyłam bluzkę na ramiączkach. Umyłam zęby, pomalowałam się trochę i natapirowałam włosy. Przyjrzałam się sobie w lustrze, poprawiłam jeszcze makijaż i fryzurę — i byłam gotowa do wyjścia. — Dobra, musimy ustalić jakiś kod — powiedziała Brie. — Jeśli na klamce do pokoju będzie wisiała skarpetka, to znaczy: nie wchodzić! — Zapomnij! Mam zamiar porządnie się wyspać. Nawet nie myśl o sprowadzaniu tu na noc jakichś facetów. — A kto mówi o całej nocy? — Nie! Żadnych mężczyzn! Rozumiemy się? —Jasne, na każdej imprezie musi się znaleźć jakaś maruda. Właśnie dlatego zaprosiliśmyJune... — Że ćo proszę? — Dobra. Jak sobie chcesz, panno cnotliwa. Wszystko jasne. Umówiłam się z paniami Jones obok gigantycznego, dwumetrowego automatu do gier w holu hotelowym. Nie pożałowałam, że wykazałam się tak daleko idącą zapobiegliwością. Inaczej nigdy byśmy się nie znalazły. Babcia kompletnie wyparowała mi z pamięci, a Kitty na pogrzebie wyglądała na skurczoną i wyblakłą — jak gdyby ktoś wyprał ją i odwirował w pralce w zbyt wysokiej temperaturze. Teraz prezentowała się zupełnie inaczej — jak kobieta w sile wieku. Mama Marissy musiała być dobrze po pięćdziesiątce, ale wyglądała bardzo zdrowo z upiętym kokiem farbowanych blond włosów. Jak typowa dziewczyna z Kalifornii, która spędziła tu całe swoje życie. Tym większym zaskoczeniem był dla mnie jej akcent, typowy dla środkowego zachodu USA. —June, miło mi cię widzieć. Jestem Kitty. A to moja mama, pani Jameson — poznałyście się?
— Proszę mi mówić babciu, wszyscy tak robią — powiedziała drobniutka staruszka stojąca obok. Miała na sobie welurowy dres i bujną, kręconą, czarną czuprynę —jak sądzę, perukę. Przedstawiłam im Brie, a potem spytałam: — Jak wam minął lot? — Bez problemów — odparła Kitty. — Chociaż musiałyśmy dopłacić za paczkę orzeszków — żachnęła się babcia. — Możesz to sobie wyobrazić? Półtora dolara za malutką paczuszkę orzeszków, które powinny być za darmo! I zapomnij o normalnym posiłku. — Och, pewnie jesteście głodne — zreflektowałam się. — Może pójdziemy na kolację? — Dziękuję, kupiłyśmy już sobie po kanapce w hotelowych delikatesach — powiedziała Kitty. — Kosztowały osiem dolarów — nie omieszkała dodać babcia. — Za taką cenę powinni przynajmniej dać dodatkowy sos, a nie zwykłą musztardę. — Proszę pod żadnym pozorem nie pić wody z barku w pokoju — ostrzegła Brie. — Wydaje się, że jest za darmo, dopiero gdy się bliżej przyjrzeć, drobnym druczkiem jest napisane, że kosztuje trzy dolary. Pewnie liczą na to, że goście są zbyt pijani, by to zauważyć, albo zbyt spragnieni, by się liczyć z pieniędzmi. — W życiu na pewno nie byłam aż tak spragniona — zarzekała się babcia. O swoich doświadczeniach alkoholowych nie wspomniała ani słowem. — A gdzie jest Martucci? — spytałam, po części z ciekawości, a po części dlatego, że kończyły mi się pomysły na dalszą rozmowę. — To nasz kolega, który nas tutaj przywiózł — wyjaśniła Brie, a potem zwróciła się do mnie: — Kiedy ty bawiłaś się w śpiącą królewnę, Martucci przysłał mi SMS-a, że idzie grać w pokera. Jeżeli nie będziemy go wcześniej potrzebować, zobaczymy się dopiero jutro rano. Kitty spojrzała na zegarek. — Troy powinien być za kilka minut, ale nie chcę was zatrzymywać. — Nie ma pośpiechu — powiedziałam. — Muszę tylko zapisać się na jutro na masaż.
— Brzmi fantastycznie — ucieszyła się Kitty. — Masz coś przeciwko, żebyśmy się przyłączyły? Babska impreza w spa — może być fajnie. A potem koncert Wayne'a Newtona wieczorem. Szykuje się fantastyczna impreza! Zastanawiałam się, czy wspomnieć jej o tym, że masaż jest jednym z punktów z listy, ale postanowiłam przemilczeć ten fakt. Wolałam udawać, że chodzi o zwyczajny, towarzysko-rekreacyjny wypad do Vegas, a nie o jakąś dziwną odyseję, w której brałam udział. Mówienie w takim momencie o liście zmarłej córki przypominało hipopotama na wybiegu — ta sprawa była zbyt wielka i śmierdząca. Z drugiej strony, gdyby nie śmierć Marissy, w ogóle byśmy teraz nie rozmawiały. Troy pojawił się w holu dokładnie w momencie, w którym Kitty zadzwoniła, by go ponaglić. O wilku mowa. A właściwie 0 szklance ożywczej wody na samym środku rozżarzonej pustyni. Miał na sobie czarne lniane spodnie, luźną jedwabną koszulę 1 początki kilkudniowego zarostu wokół ust. Mniam. — Spójrz na siebie — zwróciła mu uwagę Kitty, całując go w policzek na powitanie. — Musisz być wykończony. Zdrzemnąłeś się choć trochę, czy od trzeciej jesteś bez przerwy na nogach? — Dziękuję, czuję się świetnie — odparł Troy, starając się zachować fason, po czym wyściskał także babcię. Miałam nadzieję, że i nas ta przyjemność nie, ominie, ale Troy kiwnął tylko głową w naszą stronę i spytał: — Jak się macie, dziewczyny? —Jak nigdy w życiu — odpowiedziałam, po czym wszyscy ruszyliśmy w stronę hotelowego kasyna. Brie zatarła ręce z uciechy. — Zamierzam znaleźć coś do picia, a potem stół do gry w kości — dokładnie w tej kolejności. Jeśli przy tym stole znajdę jakiegoś sympatycznego dżentelmena albo dwóch, będzie jeszcze lepiej. —Jeśli chodzi o drinka, chętnie dotrzymam ci towarzystwa — zaproponował Troy. — Facetów ci zostawię. Skinął głową w stronę baru. — A może wszyscy się napijemy?
Kiedy się zgodziłyśmy, zebrał od wszystkich zamówienia i poszedł do baru. — Ktoś ma ochotę na blackjacka? — Za dużo siedzenia po cichu, jak dla mnie — pokręciła głową Brie. — Grając w kości, można przynajmniej się nakrzyczeć i naskakać do woli. Jak na zawołanie z jednego ze stolików do gry w kości dobiegł nas gwałtowny wybuch radości. Stało przy nim kilku mężczyzn, większość z nich miała na głowach kowbojskie kapelusze, które podrzucali na przemian w górę. Chociaż stolik wydawał się już trochę zatłoczony, Brie powiedziała: — Właśnie znalazłam swoje miejsce w Vegas. Przynieście mi moją pina coladę, kiedy wróci Troy, dobrze? Stałyśmy we trójkę — Kitty, babcia i ja, przyglądając się całej scenie w milczeniu. — Ciebie też pociągają gry hazardowe? — spytała Kitty. — Trochę. Ale wolę ruletkę. Dzisiaj zamierzam rozbić bank i wygrać fortunę. —Jesteś bardzo pewna siebie. Musisz mieć szczęście do hazardu — stwierdziła babcia. Znów to samo: wielki, śmierdzący hipopotam. Owszem, zamierzałam wygrać fortunę... Tylko po to, żeby przekazać ją na cele charytatywne. Kolejny punkt z listy. Listy, którą — nie wiedzieć czemu — za wszelką cenę starałam się ukryć. Mimo że właśnie z jej powodu tak naprawdę tu przyjechałam. Kiedy Troy wrócił z drinkami, Kitty i Babcia ruszyły poszukać jednorękich bandytów. Doszłam do wniosku, że w ten sposób raczej nie zbiję fortuny, dlatego ucieszyłam się, kiedy Troy zaproponował: — Może masz ochotę w coś zagrać? — Z przyjemnością — odparłam. Kasyno przeżywało prawdziwe oblężenie. Spośród wszystkich stołów do gry w ruletkę, tylko przy jednym znaleźliśmy jedno wolne miejsce, jak się jednak okazało, minimalne wpisowe, za które można było obstawiać, wynosiło dwadzieścia pięć dolarów. Chociaż byłam królową pięciodolarówek, złapałam rozpaczliwie jedyne krzesło i powiedziałam z brawurą w głosie: — Żeby wygrać dużo, trzeba dużo obstawiać.
Troy pogrzebał w portfelu i wyciągnął banknot studola-rowy. — Masz, obstaw też za mnie — zaproponował. Oddałam mu pieniądze. Jeśli chodzi o wyprawy do Las Vegas, kieruję się kilkoma prostymi zasadami: ubieraj się jak zdzira, akceptuj wszystkie zaproszenia na drinki i zawsze graj wyłącznie własną forsą. — Patrz i ucz się — powiedziałam, kładąc na stole pięć banknotów dwudziestodolarowych. Przy stole siedziało też małżeństwo w podeszłym wieku, pijany facet, który na pierwszy rzut oka spał, oraz cztery dziewczyny, które spędzały widocznie w Vegas wieczór panieński, bo jedna z nich miała na głowie ślubny welon. Krupier — mężczyzna o azjatyckich rysach twarzy i plakietce z imieniem Jose — przysunął w moją stronę cztery zielone żetony, każdy o nominale dwudziestu pięciu dolarów. — Będą pasowały do pani oczu — powiedział. Troy nachylił się i spojrzał mi w twarz. — Nigdy nie zauważyłem, że masz takie zielone, fluorescencyjne oczy — wyszeptał. — Miałam nadzieję, że da mi purpurowe — syknęłam. — Pasowałyby mi teraz do koloru skóry. Pięć okrążeń kołem później byłam już spłukana. — Aż trudno w to uwierzyć, że nie udało ci się ani razu — Troy pokręcił głową z niedowierzaniem. Jego uwaga była zdecydowanie nie na miejscu. Za to przed pijanym facetem wyrosła góra pieniędzy. Jedynym pocieszeniem był fakt, że dziewczyna szykująca się do zamążpójścia i jej koleżanki zarobiły mniej więcej tyle samo co ja, czyli nic. Wyjęłam z portfela kolejne sto dolarów i podałam je Josemu: — Jeszcze raz poproszę. Tym razem było znacznie lepiej. Za każdego postawionego dolara wygrałam sześć. To wystarczyło na kolejne pięć minut gry, po których wróciłam do punktu wyjścia. — Nie zaznam tu chyba miłości — stwierdziłam wkurzona i wstałam od stołu. — Może z jednorękimi bandytami mi się poszczęści.
Omiotłam wzrokiem kasyno, w którym roiło się jak w ulu. Jedni dopiero zasiadali do gry, inni wychodzili na kolacje czy różnego rodzaju imprezy towarzyszące. — Cwierćdolarówki czy dolarówki? — spytał Troy. — Cwierćdolarówki — odparłam bez namysłu. — Byłeś już dzisiaj świadkiem mojego triumfu w grze o dużą stawkę. —Jeśli ci to nie odpowiada, nie musimy grać. — Ależ owszem, musimy — powiedziałam ponuro. — Muszę wygrać fortunę, żeby przeznaczyć ją na cele charytatywne. A tym samym skreślić kolejny punkt z listy. — A, zupełnie o tym zapomniałem — Troy uderzył się w czoło. — Pozwól, że i ja dorzucę wszystko, co dzisiaj wygram. I nieważne, ile czasu nam to zajmie, nie poddamy się, dopóki nie wyjdziemy stąd jako milionerzy. Podeszliśmy do dwóch wolnych automatów stojących obok siebie. — Może tutaj? — spytał Troy. — Są super... Zwłaszcza gdy się siedzi bezpośrednio pod tym napisem „Włóż pieniążek w moją szparkę". Każda kobieta byłaby zachwycona! — Ale z ciebie fłirciara. Bóg mi świadkiem, że chętnie bym sobie poflirtowała, gdyby nie to, że wszystkim tak się przejmowałam. — Słuchaj,Troy — zagaiłam, siląc się na obojętny ton i wrzucając do otworu dwadzieścia pięć centów — jak się miewa twoja mama? Wygląda, jakby wszystko było w porządku, ale ponieważ jej nie znam, trudno mi to ocenić. — Daje sobie radę. — Powinnam jej dać kopię listy? Albo porozmawiać z nią o niej? Wiesz, jakoś nigdy... —June, nie przejmuj się. Wszystko idzie zgodnie z planem. Mama i babcia są wzruszone tym, co robisz. — Mogłabym im zrobić odbitkę. Jestem pewna, że w hotelu mają ksero. Troy złapał mnie za szyję i zaczął delikatnie masować. Przeszyła mnie fala gorąca. — Przysięgam, że mówię prawdę. Odpręż się i zapomnij o tym.
„Z twoją ręką na moim karku? Wykluczone!" Podeszła do nas kelnerka, żeby przyjąć zamówienie. Troy poprosił o piwo. Wiedząc, że przede mną jeszcze długa noc, zamówiłam kawę z bitą śmietaną. — Z podwójną bitą śmietaną — upewniłam się. — Może jeszcze chce pani do tego parasolkę? — kelnerka wydęła wargi w sarkastycznym uśmiechu. — O, tak! Bardzo proszę! Kiedy sobie poszła, miałam nadzieję, że Troy będzie kontynuował swój masaż, on jednak spytał tylko: — A jak tam w pracy? Jakieś chmury na horyzoncie? — Wręcz przeciwnie. W przyszłym tygodniu jestem umówiona z szefem na dużą prezentację. Jeśli dobrze mi pójdzie, mogę dostać awans. Dlatego tak się ucieszyłam, kiedy podsunąłeś mi przez telefon pewien pomysł. — Awans? — zdziwił się Troy. — Musiałem coś przeoczyć. Ostatnim razem, kiedy rozmawialiśmy, groziło ci wylanie. Pociągnęłam za rączkę i wygrałam dwanaście ćwierćdolarówek. — Moje życie to jeden wielki rollercoaster — powiedziałam. — Bez jaj! Co to za pomysł? Nagle poczułam przypływ śmiałości. Powiem mu, co mi tam. A jeśli to głupie? Trudno, lepiej dowiedzieć się tego odTroya, niż od Lou Bigwooda. Chociaż z drugiej strony, wcale nie chciałam wyjść na idiotkę przed Troyem. Z lekkim wahaniem powiedziałam: — Wyścig uliczny. Na autostradzie, jeśli mam być dokładna. Pomyślałam, że w godzinach szczytu ustawię obok siebie dwa samochody — jeden z samym kierowcą i drugi z kilkoma pasażerami, jadącymi samochodem firmowym do pracy... — Chyba nie nadążam — przerwał mi Troy. — Jak chcesz urządzić wyścig w godzinach szczytu? Przecież żaden z samochodów nie przekroczy zawrotnej prędkości 30 kilometrów na godzinę. — I o to właśnie chodzi! Facet, który będzie jechał sam, ugrzęźnie w korku. Natomiast druga załoga, z racji tego, że wykorzystują samochód firmowy w kilka osób, będzie mogła sko-
rzystać z uprzywilejowanego pasa ruchu. Zwycięstwo mają gwarantowane. To ma być demonstracja na żywo, o ile bardziej opłaca się jeździć w ten sposób. —Ja na to wpadłem? Faktycznie, muszę być geniuszem. — Myślisz, że to dobry pomysł? — Znajdziesz się w centrum zainteresowania mediów. Wierz mi, nie powinnaś się niczym martwić. Stanowisko kierownicze masz jak w banku. — Cóż, muszę być realistką. To, że tobie ten pomysł się podoba, nie znaczy, że przypadnie automatycznie do gustu mojemu prezesowi. On może na to nie pójść. —Jeśli jest prawdziwym facetem, połknie haczyk. Nic na to nie poradzimy — szybka jazda samochodem jest niejako wpisana w nasze geny. Tak jak picie piwa czy rozpętywanie wojen. A co byś powiedziała, gdybym wziął udział w twojej prezentacji na żywo? Moglibyśmy razem odstawić przed twoim szefem niezłą szopkę, na prawdziwej autostradzie. — Mówisz poważnie? — Pewnie, czemu nie? Ja mogę pojechać zwykłym pasem ruchu, a ty i twój boss uprzywilejowanym. Jeśli chcesz, mogę nawet założyć kombinezon kierowcy wyścigowego, aby nie było wątpliwości, że ścigacie się z jakąś zniedołężniałą staruszką. Będę wyglądał jak zawodowiec. To brzmiało zbyt pięknie, żeby mogło być prawdą. — Prezentacja jest w przyszły piątek o piętnastej — powiedziałam niepewnie, w przekonaniu, że Troyowi ten termin nie będzie pasować. — Będę punktualnie. Możesz na mnie liczyć. Z wrażenia mało nie urwałam rączki automatu. „Będę punktualnie. Możesz na mnie liczyć". Czy są inne słowa, może poza „Nie, to ty weź ostatnią kostkę czekolady", które działałyby bardziej na kobiety? Napawałam się tą cudowną chwilą, kiedy podeszły Kitty i babcia. — Aaa, tu jesteście! — ucieszyła się babcia. — My byłyśmy przy automatach po drugiej stronie. Wygrałam piętnaście razy z rzędu, szkoda, że tego nie widzieliście.
— Idź za ciosem, babciu — zachęcił ją Troy. —- A może zechciałybyście wesprzeć finansowo nasz nowo powstały fundusz? June próbuje wygrać trochę pieniędzy i przeznaczyć je na cele charytatywne. Tak naprawdę, to jeden z punktów listy Maris-sy — przyznał bez zająknienia. — Marissa chciała pomóc potrzebującym. Spojrzałam na niego z wyrzutem. „Nikt ci nie powiedział, że wspominanie o wielkim i śmierdzącym hipopotamie jest surowo wzbronione?". — Och, to cudownie! — Kitty klasnęła w dłonie. — Mamo, musimy im dorzucić nasze wygrane! Pamiętając o awanturze, jaką babcia zrobiła z powodu kanapek za osiem dolarów, byłam pewna, że odmówi. Tymczasem ona żachnęła się: — Cholera, szkoda, że nie wiedziałam wcześniej — grałabym po dolarze. Kitty zwróciła się do mnie. — A konkretnie o jaki cel chodzi? — Marissa nie sprecyzowała. W dzisiejszych czasach na ulicach jest pełno wolontariuszy, którzy na coś zbierają. Może nawiązała kontakt z którąś z tych organizacji? „Drinki!" Kelnerka wróciła, niosąc piwo Troya i moją kawę z bitą śmietaną oraz — tak! — parasolką. Kiedy odebrałam szklankę i wrzuciłam napiwek kelnerce do puszki, usłyszałam, jak Kitty szepcze z rozpaczą w głosie: — Parasolka. Hmmm? W jednej chwili miałam znów przed sobą szarą, zniszczoną życiem kobietę, którą zapamiętałam z pogrzebu. — Parasolka... parasolka... — mamrotała jak zaklęta. — Marissa... uwielbiała drinki z parasolkami. Nawet gdy była małą dziewczynką i szłyśmy do restauracji — zawsze prosiła o szklankę mleka z parasolką. Kto wkłada parasolkę do kawy? Rozumiem do drinków... ale kawa? Łzy potoczyły się jej po przeoranych bruzdami policzkach. Troy zerwał się na równe nogi i objął matkę ramieniem. — W porządku, mamo. Wszystko w porządku.
— Przepraszam — wykrztusiłam z siebie. —Ja nie... to znaczy, ja... Troy odprowadził Kitty na bok, gdzie dalej starał się ją pocieszyć. A ja stałam, sama jak palec — zaskoczona i zrozpaczona zarazem. Babcia westchnęła. — Znowu się zaczyna. — Strasznie mi głupio —jęknęłam. — Powinnam była... Właściwie, co powinnam? Ja tylko zamówiłam kawę z malutką parasolką. Skąd mogłam wiedzieć? — Nie czyń sobie wyrzutów — uspokoiła mnie babcia. — Robisz, co w twojej mocy. Wiemy o tym. Ale wiesz, jak to jest. Takie drobiazgi, drobne wspomnienia potrafią być najbardziej bolesne. Kitty nie mogła się doczekać tego wyjazdu i koncertu Waynea Newtona —ja zresztą również. Jestem jego największą fanką. Ale nie wszystko jesteś w stanie przewidzieć. Na przykład taką małą parasolkę. Nikt nie mógł tego przewidzieć. Po tych słowach podeszła do córki, wzięła ją pod rękę i poszły gdzieś razem. Troy wrócił na chwilę do mnie. — Mama prosiła, żebym ci przekazał, że mimo wszystko dobrze się dziś bawiła. — Dziękuję. — Widzimy się rano? — Pewnie. Byłam przekonana, że babcia dałaby sobie radę sama. A mimo to Troy poszedł z nimi. Zostawiając mnie samą. Zupełnie samą. W samym sercu Las Vegas, w otoczeniu hałasujących automatów do gry i tłumów ludzi, którzy bawili się i upijali do nieprzytomności. Kto inny na moim miejscu poczułby pewnie zawód i smutek z powodu straconej nocy, pełnej hazardu i zauroczenia — nie wspominając już o obietnicy Troya, który miał mi pomóc zbić fortunę. Odprowadziłam ich wzrokiem, dopóki nie wsiedli do windy, a potem wróciłam jak zbity pies do jednorękiego bandyty, przy którym siedziałam wcześniej.
Dwie ostatnio ćwierćdolarówki zabrzęczały żałośnie, wpadając do przepastnego żołądka maszyny. Poczułam, jak opada ze mnie zmęczenie po całym dniu pełnym wrażeń. Sen. Potrzebuję snu. Nie widzę powodu, dla którego nie mogłabym odłożyć hazardu do rana. Ale zanim wrócę do swojego pokoju, przejdę się jeszcze wzdłuż stołów do gry w pokera. Muszę nawiązać z kimś kontakt. Z kimkolwiek. Zaczęło do mnie docierać, jak trudny czeka mnie weekend, i nie miałam ochoty stawić mu czoła w pojedynkę. W pewnej chwili zobaczyłam Martucciego, siedzącego wciąż przy tym samym stoliku i grającego w pokera. Ucieszyłam się na jego widok jak nigdy przedtem. — Martucci! Odpowiedział na moje pozdrowienie, nie odrywając wzroku od kart. Stanęłam mu za plecami. — Siedzisz tu całą noc? Jak ci idzie? Wygrałeś coś? Masz szczęśliwe rozdanie? Jeden z graczy nerwowo zachichotał. Martucci wyjął z leżącej przed nim sterty pieniędzy dwadzieścia pięć dolarów i wręczył mi bez słowa. — Co to jest? — spytałam. — Idź, zagraj sobie w coś. — Ale... Martucci spojrzał na mnie krzywo. — Parker, nie widzisz, że gram? „Niech ci będzie". Odeszłam od stolika, a ponieważ nigdzie nie mogłam znaleźć Brie („Boże, spraw, by na drzwiach nie wisiała skarpetka"), poddałam się ostatecznie. Jedyne, o czym teraz marzyłam, to zamknąć oczy i zapaść w głęboki sen. Niech ten dzień się już skończy. Szukając windy, trafiłam przypadkiem na stół z ruletką, gdzie przegrałam wcześniej całą forsę. Za stołem stał nowy krupier, nie było też śladu rozhisteryzowanych uczestniczek wieczoru panieńskiego. Na stanowisku trwał jedynie wpółprzytomny pijak, przed którym piętrzył się stos pieniędzy wielkości sporego mrowiska.
A co mi tam. Krupier zakręcił kołem i zanim kulka zatrzymała się, szybko obstawiłam pieniędzmi Martucciego numer jedenaście. Dzień urodzin Marissy. Po chwili przypomniałam sobie: „Cholera, przecież urodziny Marissy są dwunastego! Postawiłam na złą liczbę!". Ale było już za późno. — Wygrywa numer jedenaście! — obwieścił triumfalnym tonem krupier. Wygrałam. Nie było nikogo, kto by mi pogratulował. Pijany facet nawet nie zauważył, co się stało. Nigdy wcześniej nie wygrałam takiej sumy, a mimo to nic nie czułam. Bardziej cieszyłam się chyba z firmowego kubka, który dostałam kiedyś w pracy. Krupier bez słowa komentarza wypłacił mi osiemset siedemdziesiąt pięć dolarów w żetonach. Byłam w Vegas na tyle często, żeby nie mieć żadnych złudzeń co do tego, jak szybko można się tu pozbyć takich i dużo większych pieniędzy. Wyszłam więc z kasyna na zewnątrz, gdzie wciąż — mimo bardzo późnej pory — kłębiły się tłumy gości. Gorące, letnie powietrze otuliło mnie niczym wełniany koc. W pewnej chwili zauważyłam... zakonnicę w habicie, która trzymała w ręce kartkę z napisem: „Fundusz na rzecz dzieci molestowanych seksualnie". —Jest pani prawdziwą zakonnicą? — spytałam z głupia frant. W mieście nie brakowało różnego rodzaju oszustów i szumowin, choć mieściły się tu też siedziby wielu rozmaitych organizacji pożytku publicznego, wykorzystujących hojność tych, którzy już dawno utracili poczucie wartości pieniądza. — Tak, należę do zgromadzenia przy parafii św. Tomasza, tu, w Las Vegas. Kilka metrów dalej na chodniku przystanął policjant, co wydało mi się wystarczająco dobrym znakiem. Poza tym, im szybciej oddam komuś pieniądze z wygranej, tym szybciej będę mogła skreślić z listy właściwy punkt, i w ten sposób z czystym sumieniem zakończyć dzień. Postanowiłam więc pójść za głosem serca i zaufać zakonnicy. Wyjęłam zza pazuchy worek żetonów. — Przyjmie siostra coś takiego? — spytałam.
— Naturalnie. Jeden po drugim, wrzuciłam wszystkie żetony do puszki. — Niech cię Bóg błogosławi, moje dziecko — powiedziała zakonnica. — Dziękuję, przyda mi się każda pomoc. Rozdział dwudziesty Nazajutrz wstałyśmy wyjątkowo późno i cieszyłyśmy się słodkim nicnierobieniem, przegryzając śniadanie. Dopiero koło pierwszej po południu zeszłyśmy na basen. — Boże, czuję się jak w zoo! — przeraziła się Kitty, rozglądając się wokół. Ku mojej wielkiej uldze wrócił już jej wczorajszy humor — a przynajmniej sprawiała wrażenie, że świetnie się trzyma. W gęstym od upału powietrzu unosiły się niemal widoczne gołym okiem dźwięki muzyki kalipso. Zanurkowałyśmy w kłębowisku półnagich ciał, obierając kurs na kilka wolnych leżaków, stojących tuż obok basenu. Brie zarezerwowała je z samego rana, wtaczając się na miękkich nogach o ósmej do pokoju. Obudziła mnie tylko po to, by zdać mi relację z fantastycznej imprezy w Hard Rock. Przez moment spieraliśmy się o wolne leżaki — ostatecznie wylądowałam między Martuccim i Kitty. Troy położył się z drugiej strony koło swojej matki, a na samym końcu Brie. Babcia wolała uciąć sobie drzemkę w klimatyzowanym pokoju, niż leżeć plackiem na słońcu, ryzykując nabawienie się plam na skórze i zawał serca — wszyscy w pełni poparliśmy jej wybór. Brie natychmiast zaległa na brzuchu. — Obudźcie mnie za godzinę, żebym mogła przewrócić się na plecy. Rozebrałam się do kostiumu i schyliłam, żeby wyjąć książkę z torby, kiedy nagle Martucci klepnął mnie z całej siły w tyłek. — Hej! — zaprotestowałam głośno.
— Drodzy państwo, oto efekt wytężonych ćwiczeń fizycznych! — pochwalił się. — To ciało wyszło niemal w całości spod mojej ręki. Zanim zdążyłam zareagować i odgryźć się Martucciemu jakimś ciętym komentarzem, wyręczyła mnie Kitty: — Myślę, że było w tym też trochę boskiej interwencji. — A więc chwalmy Pana — dodał z uśmiechem Troy. Mama palnęła go w głowę. — Okaż damie trochę szacunku, młody człowieku! — Myślałem, że właśnie to robię — Troy roześmiał się już na cały głos. Zastanowiłam się przez chwilę, czy aby sama nie wyczarowałam sobie własnego małego piekiełka, w którym inteligentny, przystojny i sympatyczny facet flirtuje ze mną, chociaż wiem, że nic z tego nie będzie — zwłaszcza biorąc pod uwagę jego matkę stojącą (a w zasadzie leżącą) między nami. Jakby tego piekła było jeszcze mało, Martucci poprosił mnie, żebym nasmarowała mu plecy olejkiem. — Zazwyczaj jestem zdania, że takie rzeczy są dla mięczaków — usprawiedliwił się, wyciągając butelkę z olejkiem w moją stronę. — Ale nie ufam temu pustynnemu słońcu. Potrafi zrobić straszne rzeczy ze skórą. Obrócił się do mnie plecami. Między łopatkami miał wytatuowanego orła, który zdawał się rozpościerać skrzydła, kiedy Martucci kładł się na brzuchu. Nie zauważył tego? Kilkadziesiąt centymetrów dalej leżał inny facet, którego plecy zdecydowanie wolałabym natrzeć olejkiem. Tymczasem smarowałam Martuc-ciego, modląc się, żeby nie puścić pawia, kiedy podnosiłam ten jego ohydny ogonek, żeby dotrzeć do ramion. — Gotowe — powiedziałam chwilę później, chociaż Martucci był wciąż miejscami tłusty od olejku, którego nie rozsma-rowałam. Rozłożyłam się wygodnie na leżaku, wracając do przerwanej lektury książki — jakiegoś gównianego romansidła, które znalazłam w hotelowym sklepie z pamiątkami. — A ty nie zamierzasz się posmarować? — spytał Troy. — No właśnie — ocknął się Martucci. — Miałem nadzieję, ze zobaczę na własne oczy, jak gb sobie wcierasz.
— Fuj! Martucci, ty obleśny knurze. Poza tym, posmarowałam się już w pokoju. Trzeba to zrobić na pół godziny przed wyjściem na słońce. Dlatego jestem przekonana, że ty się już smażysz, podczas gdy ja — dzięki swej zapobiegliwości — przyjmuję tylko tyle promieni słonecznych, by złapać piękną, złotą opaleniznę. Po tych słowach zatopiłam nos w książce, dając do zrozumienia, że rozmowa jest skończona. Martucciemu urwał się film prawie tak szybko jak Brie. Ja próbowałam się skupić na czytaniu, ale bez przerwy rozpraszał mnie Troy, który wiercił się na swoim leżaku, wzdychał, kasłał, przewracał z boku na bok i z boku na brzuch. W końcu nie wytrzymał, wstał i zapytał: — Jak długo zamierzamy tu leżeć? — Minęło dopiero piętnaście minut — powiedziałam. — Jest strasznie gorąco. Wydaje mi się, jakbym spędził w tym upale kilka godzin. — Tu nie chodzi o temperaturę — Kitty oderwała wzrok znad gazety. — Troy po prostu tak ma. Nie potrafi usiedzieć na miejscu. — Nieprawda — obruszył się, po czym wstał z leżaka. — Pójdę trochę popływać. — Widzisz? — Kitty uśmiechnęła się triumfalnie. Śledziłam go znad książki, kiedy podszedł do basenu i zanurkował jak profesjonalny pływak. Próbował przepłynąć kilka metrów, ale przypominało to bardziej lawirowanie na polu minowym, pośród tłumu dzieci i ludzi dryfujących na materacach. — Cieszę się z jego sprawności — powiedziała Kitty. — Kiedyś nie mieliśmy pewności, czy w ogóle będzie mógł pływać. Opowiadał ci o swoim wypadku na motorze? Odłożyłam książkę. —Tak, chociaż nie nazwał go wypadkiem, tylko draśnięciem. — Draśnięcie? To dobre. Ta blizna, która mu została, to tylko drobna pamiątka, która przypomina mu o tym, co przeszedł. Po wypadku Troy przez rok poruszał się wyłącznie na wózku, a przez kolejnych kilka lat cierpiał na potworny bezwład mięśni. O tym pewnie ci nie wspominał? Potrząsnęłam głową.
— Sporo się z jego powodu nacierpiałam, wierz mi. Zastanawiałam się nawet poważnie, kto tu kogo przeżyje. — To akurat słyszałam — przytaknęłam. — Troy powtarzał, że był przekonany... — w tym miejscu ugryzłam się w język. Niewypowiedziane słowa uwięzły mi w gardle. Miałam nadzieję, że Kitty nie domyśli się, co miałam na myśli, ale ona dokończyła za mnie: — .. .że zejdzie z tego świata przed Marissą. — Przepraszam, nie chciałam jej przywoływać. Zwłaszcza teraz, kiedy leżysz tu sobie i wypoczywasz. — Nie przejmuj się. Zawsze chętnie porozmawiam o Maris-sie.To zabawne, że ludzie boją się wypowiadać na głos jej imię — jak gdyby miało mi to przypomnieć, że moja córka nie żyje. A ja przecież pamiętam o tym w każdej sekundzie mojego życia — To musi być piekielnie trudne. — Czasem jest lepiej, a czasem gorzej — Kitty uśmiechnęła się uspokajająco. — Dzisiaj jest jeden z tych lepszych dni. Zastanowiłam się przez chwilę, a potem powiedziałam, ostrożnie dobierając słowa: — Nie masz nic przeciwko, jeśli spytam—jaka naprawdę była Marissa? Wszystko, co o niej wiem, zawiera się w tej liście. I w kilku pamiętnikach, które pożyczył mi Troy. Bardzo chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej na jej temat. — Ależ z przyjemnością ci o niej opowiem. Marissa była przede wszystkim niezwykle pogodna. Nie pozwalała, by cokolwiek ją przygnębiło. Zabawna. Błyskotliwa. I zawsze miała jakieś hobby — pamiętam, że przez jakiś czas poświęciła się całkowicie szyciu. Sama uszyła wszystkie zasłony do naszego domu. Potem budowała modele samolotów. Marissa kochała też dzieci. Często powtarzała, że kiedy dorośnie, adoptuje całą gromadkę biednych sierot, które nie mają się gdzie podziać. Bo zawsze opowiadała się po stronie najsłabszych. Być może to nadwaga sprawiła, że stała się taka wrażliwa w stosunku do innych. Ale to, co mnie w niej uderzało najbardziej, to jej słodka niewinność i kompletny brak egoizmu. Wiem, że to samo o swojej córce powie każda matka. Ale w przypadku Marissy to była prawda. Ona zawsze myślała o innych. Chciała w jakiś sposób pomóc im zmienić ich życie. To ostatnie zdanie zabrzmiało znajomo.
— Wiedziałaś, że jednym z punktów na liście Marissy było właśnie zmienić czyjeś życie? — spytałam. Kitty wyglądała na usatysfakcjonowaną. — Nie, Troy mi o tym nie powiedział, chociaż to w jej stylu. Wspomniał tylko o locie helikopterem..., masażu..., no i oczywiście o odchudzaniu. I jeszcze o kilku innych. Z tego, co pamiętam, wszystkich zadań było dwadzieścia, tak? Przytaknęłam. — Nie mam listy przy sobie, zostawiłam ją na górze w pokoju. Jeśli chcesz na nią zerknąć, zaraz mogę ją przynieść. — Nie trzeba. Zanim to zrobię, wolałabym, żeby wszystkie zadania zostały wykonane. — Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby tak się stało — zapewniłam ją. — Co chcesz przez to powiedzieć? Czy zrealizowanie tej listy nastręcza ci jakichś problemów? — Nie. Chociaż na pewno nie jest to łatwe. Niektóre zadania stanowią prawdziwe wyzwanie. — Jak to z zabraniem jej zwariowanej rodziny do Vegas? — w głosie Kitty usłyszałam delikatną drwinę. — Absolutnie nie! Ten wyjazd był czymś naprawdę wyjątkowym. I prawdę mówiąc, potrzebowałam tego. — Jak to? — Dałam się złapać w pułapkę, koncentrując się wyłącznie na tym, żeby zdążyć ze wszystkim na czas. Po kolei wykreślałam poszczególne punkty jak szalona. Desperacko pragnęłam osiągnąć sukces. Dopiero kiedy przyjechałam tu z wami, spojrzałam na wszystko z zupełnie innej perspektywy. Przypomniałam sobie, po co robię to, co robię. Kitty podniosła się i spojrzała mi prosto w oczy. — A więc po co to robisz? Pytanie warte milion dolarów. Zdecydowałam, że będę z nią całkowicie szczera, skoro już zdobyłyśmy się na szczerą rozmowę. — Głównie z poczucia winy. Strasznie się po tym wszystkim czułam, dręczyły mnie wyrzuty sumienia. — Wypadek nie był twoją winą, June.
Wzruszyłam ramionami. Jak inaczej mogłabym to opisać? Nie chodziło mi o poczucie winy z powodu tego, że gwałtownie skręciłam kierownicą i w efekcie doprowadziłam do dachowania. Ani dlatego, że poprosiłam ją o ten cholerny przepis, pozwalając, żeby odpięła pasy bezpieczeństwa. Pewnie, nieraz rozpaczałam z tego powodu. Ale to nie takiego rodzaju poczucie winy pchnęło mnie do działania. Bardziej chodziło mi o to, że nie mogłam się oprzeć wrażeniu, iż z dwóch kobiet, które tego feralnego wieczoru były w samochodzie, przeżyła ta niewłaściwa. — Po prostu mam taką potrzebę. Zdaję sobie sprawę, że nie wróci to życia Marissie, ale przynajmniej zrzucę to brzemię ze swoich barków. I wiem, że tak naprawdę to nic wielkiego... — Mylisz się. To jest wielka rzecz. Nie potrafię znaleźć właściwych słów, by wyrazić ci moją wdzięczność. Zresztą nie tylko ja. Troy nie przestaje powtarzać, jak bardzo mu zaimponowałaś, podejmując to wyzwanie w pojedynkę. — Cieszę się. — Nie traktuj tego zobowiązująco, ale kiedy dowiedzieliśmy się, że Marissa przywiązywała taką wagę do swoich dwudziestych piątych urodzin, postanowiliśmy urządzić małe przyjęcie na jej cześć. W klubie Oaza, który tak lubiła. Nic specjalnego. Bylibyśmy zaszczyceni twoją obecnością. Możesz zabrać ze sobą, kogo tylko zechcesz. No i oczywiście przynieś ze sobą listę. — Przyjdę z przyjemnością. Powinnam być już wtedy gotowa z listą. Na pewno. W końcu robię to z myślą o urodzinach Marissy. — Tak też słyszałam... — Kitty zamilkła na chwilę.—Wiesz, że w ogóle nie miałam pojęcia o tej liście? A przecież Marissa nigdy nie ukrywała przede mną takich rzeczy. Nie chcąc ranić jej uczuć, powiedziałam szybko: — Może wstydziła się niektórych z tych punktów. Na przykład tego o chodzeniu bez biustonosza. Bez urazy, ale nie są to raczej rzeczy, którymi chciałoby się dzielić nawet z najbliższą rodziną. Tak jak to z seksownymi butami. — No tak, to wszystko tłumaczy! — Kitty klasnęła w dłonie. — Za cholerę nie mogliśmy dojść, po co jej te srebrne szpilki. Zupełnie nie w jej stylu. Tak samo, kto by pomyślał, że zrzuci
tyle nadwagi. Założę się, że było jeszcze dużo więcej takich rzeczy, które chciała zrobić. Poczułam ucisk w żołądku, ale w głosie Kitty nie było cienia oskarżenia. — June, muszę cię o coś spytać w związku z tą listą. Wiem, powiedziałam ci przed chwilą, że nie muszę jej oglądać, ale czy na liście było coś o zakochaniu się? Przeleciałam po kolei każdy z punktów w głowie. — Raczej nie. Chociaż jeden z punktów miał z tym coś wspólnego. Myślę o randce w ciemno. — Naprawdę? I co, poszłaś na tę randkę? — Tak, ale facet, z którym się umówiłam, okazał się gejem. — Ale historia! Zastanawiam się, jakby to było, gdyby Marissa sama miała możliwość zrealizowania tych planów. Może spotkałaby na takiej randce kogoś wyjątkowego? Może nawet miłość swojego życia? — Och, Kitty... Matka Marissy machnęła ręką, rozwiewając mój smutek. — Nie, to całkiem przyjemna myśl. Nie sprawia, że czuję się szczęśliwsza, ale dzięki temu mam wrażenie, jakby moja córka była tu cały czas z nami. — Jeśli to cię pocieszy, możesz być pewna, że Marissie na pewno poszłoby lepiej na tej randce w ciemno niż mnie. Usłyszawszy to, Kitty wskazała głową Martucciego, który chrapał tak głośno, że przypominało to odgłos ciężarówki redukującej bieg przed skrzyżowaniem. — A jak jest z wami? — spytała. — Coś was łączy? — Mnie i Martucciego? Absolutnie. Jesteśmy tylko przyjaciółmi. — Moim zdaniem jest przystojny. Nie uważasz? —Jesteśmy kumplami, pracujemy razem. Nic więcej. Przeniosłam wzrok na Troya, który siedział na brzegu basenu i rzucał piłkę dzieciom. Próbowałam się nie zaślinić, ale wyglądał tak apetycznie, że nie mogłam oderwać od niego oczu. Już dawno nikt mnie tak nie zauroczył. — Szkoda — powiedziała Kitty, wracając do lektury magazynu. — Nazwij to matczyną intuicją lub jak chcesz, ale czuję, że w powietrzu wisi jakiś romans.
Po zapisaniu się do gabinetu odnowy biologicznej i przebraniu w firmowe białe szlafroki, usiadłyśmy razem z Brie, Kitty i babcią w poczekalni, czekając aż przyjdzie nasza kolej. Poczekalnia była pomalowana w uspokajające zielone kolory, a w powietrzu unosił się zapach eukaliptusa. Trudno uwierzyć, że w tym samym budynku znajduje się kasyno, tętniące życiem, z feerią jaskrawych świateł. Czułam się cudownie odprężona i zrelaksowana... do momentu, kiedy do poczekalni wkroczył mężczyzna, jeden z pracowników centrum fitness. Modliłam się w duszy, żeby nie przydzielili go do mnie. Nigdy wcześniej nie miałam osobistego masażysty, a ten wyglądał na takiego, który złamałby mnie w rękach jak suchą gałązkę. Z wyglądu przypominał rozłożystą sekwoję — szerokie ramiona, potężna klatka piersiowa i szczupły pas. Jego figura tworzyła perfekcyjną literę V. Długie włosy miał spięte w kucyk, a mięśnie — imponujące, trzeba przyznać — jakby wyciosane z granitu. Gdybym spotkała go w ciemnej uliczce, na pewno na miejscu bym zemdlała. „Boże, proszę, nie wymawiaj mojego nazwiska...". — June Parker — usłyszałam głos przypominający dźwięk startującego jumbo-jeta. Wiedziałam. — Tak, to ja — wstałam, owijając się szczelnie szlafrokiem. Dziewczyny na moment zaniemówiły, po czym wpadły w ekstazę. — June wygrała go chyba w kasynie — co za twarz! Wygląda jak młody grecki bóg! — Spójrzcie na jego dłonie. —Jak rękawice baseballisty. — Nigdy nie widziałam takich łap! — Wiecie, co mówią o facetach z dużymi dłońmi... — Nie, to chodziło o stopy. — Wszystko jedno. Skoro z przodu wygląda tak bosko, aż boję się pomyśleć, jak jest zbudowany... Brie szturchnęła mnie. — Idź! Chcemy zobaczyć, jak się porusza. Pomachałam im na do widzenia. Gruchały jak szczęśliwe matki, które wysłały swoją półnagą córkę na randkę w towarzy-
stwie obcego mężczyzny, który mógł jej pogruchotać kości swoimi monstrualnymi łapami. Mężczyzna przedstawił się jako Runner* i zaprowadził mnie do skąpo oświetlonego pokoju, w którym znajdował się tylko stół do masażu. Potem nastąpiła standardowa procedura. Runner wyszedł z pokoju, ja rozebrałam się i położyłam na stole, przykryta jedynie kocem. Poprosiłam go z powrotem, a kiedy wszedł, z miejsca zabrał się do pracy. Chciałabym móc powiedzieć to samo o sobie. Kiedy tak leżałam, naga, tuż obok niezdobytego bastionu męskości, czułam się... No cóż..., sama nie wiem. — Woli pani mocno czy delikatnie? — spytał niewinnie. — Mocno — przełknęłam ślinę. — W porządku, proszę mi dać znać, jeśli przesadzę. Zaczął masować mi plecy i ramiona energicznymi, pewnymi ruchami. Słyszałam, jak oddycha z wysiłkiem. Był przy tym bardzo precyzyjny — masował tylko tam, gdzie powinien. Czułam, jak się o mnie ociera, ale nie było w tym nic wulgarnego czy niestosownego, chociaż — przyznaję — byłam nie tylko coraz bardziej odprężona, ale i napalona. Nie dało się tego uniknąć. Świece... Nastrojowa muzyka... Silne męskie dłonie masujące moje spragnione dotyku ciało... I te jego stęknięcia, kiedy napierał mocniej. Jak mogłabym nie mieć kosmatych myśli? To, że bałam się, czyjego ręce nie zawędrują zbyt nisko, nie oznaczało, że gdzieś podświadomie nie chciałam, by tak się właśnie stało. Runner uniósł nieco ręcznik i zaczął masować mi uda. Powstrzymywałam się z całych sił, by nie wydać z siebie jęku rozkoszy. Zastanawiałam się, jak wiele kobiet za dodatkową opłatą zamawia opcję full service. Ciekawa jestem, czyby się zgodził. I ile by taka usługa kosztowała. Nie, żebym była zainteresowana. Po prostu głośno myślę, z czystej ciekawości. Potem Runner kazał mi się obrócić na plecy i przykrył mi oczy wilgotnym kawałkiem materiału. Odpłynęłam... Najpierw Biegacz (przyp. tłum.).
przez chwilę myślałam o pracy, potem o liście, aż wreszcie wyobraziłam sobie płynącego Troya — i napinające się w rytmie wymachów ramion mięśnie na jego plecach. Sposób, w jaki wycierał włosy po wyjściu z wody, z obcisłymi kąpielówkami przyklejonymi do ciała. Musiałam przy tym westchnąć, bo Runner spytał w pewnym momencie: — Czy tak jest dobrze? Nacisnął mocniej moje uda, sprowadzając mnie na moment na ziemię. — Mmm-hmm — wymamrotałam w odpowiedzi. — To znaczy dobrze — uśmiechnął się. Masował dalej, oddychając coraz głębiej i głośniej. Starałam się robić to, co mężczyźni, kiedy chcą uniknąć erekcji — myśleć o czymś neutralnym, na przykład o baseballu. Ale jedyne, co przychodziło mi na myśl, to nowa zastawa stołowa, którą znalazłam w sklepie Pottery Barn. Nagle poczułam, że Runner znalazł się za moją głową. —Już prawie skończyliśmy — powiedział. Jedną ręką dotknął z prawej strony mojej skroni i zaczął masować. Drugą zrobił to samo z lewej. Kolejną zaczął mnie szturchać delikatnie w tył głowy. Kolejną? Byłam przekonana, że gdy zaczynaliśmy, Runner miał do dyspozycji dwie ręce. Co w takim razie uderzało mnie w potylicę? O nie — to był jego nabrzmiały członek. Masażysta dosłownie zawrócił mi w głowie swoją erekcją. Czułam, jak dotyka moich włosów, zataczając konsekwentnie koła. Musiałam podświadomie wysłać jakiś sygnał. Pewnie sobie pomyślał, że mi się to spodobało! Nie miałam pojęcia, co robić. Mogłam po prostu powiedzieć: „Hej, mógłbyś przestać ocierać się o mnie swoim wielkim kutasem, co?" — ale nie, nie zdobyłabym się na coś takiego! Boże, mam nadzieję, że nie oczekiwał za to piętnastoprocentowego napiwku... Ale musiałam coś zrobić. Dać mu wyraźnie do zrozumienia, że nie akceptuję tego, co robi. Bo chociaż byłam przykryta, czułam się naga. Obnażona. Jak on mógł?
Usłyszałam, jak Runner mruczy pod nosem „mmmm", a mimo to leżałam dalej, z oczami zakrytymi jakąś szmatą. Powinnam mu za to co najmniej dać w pysk. A najlepiej zgłosić to dyrekcji hotelu! W końcu zdobyłam się na odwagę, zdjęłam chustkę i otworzyłam oczy Kiedy to zrobiłam, natychmiast zdałam sobie sprawę z mojej straszliwej pomyłki. To nie był wcale jego penis. Nawet nie stał za mną. Był po mojej lewej stronie. Jedną ze swoich olbrzymich dłoni obejmował moją głowę, tak że był w stanie jednocześnie masować palcami obydwie skronie. Natomiast drugą dłonią dotykał lekko czubka mojej głowy. — I jak było? — spytał serdecznie. — Wspaniale — odpowiedziałam, starając się nie oblać rumieńcem. Czy to moja wina, że miał takie monstrualne łapy? Każdy mógł się pomylić. Kiedy narzuciłam z powrotem szlafrok i dołączyłam do czekających na mnie w poczekalni dziewczyn, zanim poszłyśmy do restauracji na kolację, zdałam sobie sprawę, że cała nagromadzona we mnie, niczym magma w uśpionym wulkanie, seksualna energia nagle gdzieś prysnęła. I wiedziałam dokładnie, gdzie. W tej sytuacji byłoby wręcz okrucieństwem nie zadzwonić do biednego Troya Jonesa i nie dać mu do zrozumienia, że doczekał się w końcu swojej szansy. Rozdział dwudziesty pierwszy - To jest ten twój słynny motocykl? — Coś z nim nie tak? — zdziwił się Troy, podając mi kask. — A gdzie niby ja mam siedzieć? — A, widzę, że mamy do czynienia z rozpieszczoną księżniczką — powiedział, po czym poklepał ręką siodełko wielkości połowy tego, które miała w swoim motorze Phyllis. — Siadaj tutaj, miejsca jest aż nadto.
Kiedy Troy zaproponował mi przejażdżkę motorem, przyznałam, że mam już pewne doświadczenie w tej kwestii. Z hotelu do miejsca, w którym odbywał się koncert Waynea Newtona, było zaledwie kilka kilometrów. Mogliśmy wszyscy wziąć taksówkę, ale Kitty i babcia chciały jeszcze pójść na obiad. Ja wybrałam zamiast tego drzemkę i przekąski z automatu. Poza tym, Troy powiedział, że ma ochotę na przejażdżkę motorem. W ten sposób mogłam upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu i zaspokoić także swoją chcicę. Dlatego przystałam na jego propozycję. Wszystko wydawało się w porządku, aż do teraz. Motocykl Troya w niczym nie przypominał harleya Phyllis, który w porównaniu z tym był prawdziwym domem na dwóch kółkach. Gdzie moje wygodne, szerokie siodełko? Tutaj nie było nawet podnóżka dla pasażera. Jedna dziura na drodze i lecę do tyłu jak z procy. Troy pomógł mi zapiąć kask, a potem wsiadł na motor. Usiadłam okrakiem za nim, zachowując bezpieczny dystans. Próbowałam poczuć pod sobą siodełko, ale bezskutecznie. Tyłek wisiał mi bezwładnie w powietrzu. „Po jaką cholerę włożyłam te głupie, błyszczące spodnie?". Pewnie, były modne i całkiem niczego sobie, w brązowym kolorze... Do pary założyłam czarny rozciągliwy top na ramiączkach i buty na wysokim obcasie. Wyglądałam w tym stroju jak typowa dziewczyna z Las Vegas — trochę drogiego blasku i taniego kiczu w jednym. Powinnam była jednak założyć coś bardziej znoszonego i z lepszą przyczepnością do podłoża. Najlepiej z gumy. Z pewnością miałam coś gumowego w szafie, co mogłam ze sobą zabrać. Założę się, że Brie tak zrobiła. Troy włączył silnik, a mnie włosy stanęły pod kaskiem dęba na głowie. To jakieś szaleństwo — biorę taksówkę! Chciałam już zeskoczyć z siodełka i powiedzieć Troyowi, że jego motocykl jest za mały na dwie osoby — kiedy Troy sięgnął jedną ręką do tyłu i pewnym ruchem przycisnął mnie do siebie. Potem pokazał mi, żebym objęła go w pasie. Nie mam tu zamiaru nikogo stracić — powiedział Och.
To zabrzmiało miło. Wyjechaliśmy z hotelowego parkingu i skierowaliśmy się na boczną drogę. Wtedy przypomniałam sobie, co mówiła Phyllis — że jestem bardzo dobrym pasażerem. Troy pochylił się do przodu, a ja razem z nim. Tworzyliśmy zgrany, naturalny duet. Oparty na przewidywaniu i wzajemnym zaufaniu. Mój biust i krocze wbijały się w plecy Troya, jego drgające mięśnie znajdowały się w moim żelaznym uścisku. Nie mogłam się powstrzymać — moja lewa ręka powędrowała w górę i spoczęła na jego piersi. Nie było w tym geście nic niestosownego ani namiętnego. Sugerowało raczej, że boję się jazdy pędzącym motorem i próbuję znaleźć sobie najwygodniejszą pozycję. Na głównej arterii miasta — Las Vegas Boulevard — panował niemiłosierny tłok. Lawirowaliśmy między stojącymi samochodami, wyprzedzając je na światłach. Jest to jedna z niezaprzeczalnych zalet posiadania dwuśladu. Dzięki temu mogliśmy nadrobić stracony na początku czas. Niebo wisiało nisko nad horyzontem, rzucając poświatę przypominającą swoim specyficznym blaskiem neony kasyn, które mijaliśmy po drodze. We mnie rozhulało się hormonalne tornado. Miałam Troya tak blisko... Wciąż bałam się trochę jego motocykla... Wdychałam zapach jego szamponu do włosów i panującego wokół upału... Wieczorne powietrze było wciąż takie gęste... I czułam pod sobą wibracje silnika... W pewnym momencie zatrzymaliśmy się na czerwonym świetle. Troy postawił nogę na ziemi, utrzymując na niej ciężar całego motoru, po czym odwrócił się i spytał: — I jak ci się podoba... Ale mnie nie zależało na konwersacji. Nie to chodziło mi po głowie. Miałam dość bycia wstydliwą dziewczynką. Teraz ja musiałam wykonać ruch. Podniosłam szybkę z kasku, po czym, nie zdejmując go z głowy, objęłam Troya za szyję i przyciągnęłam do siebie —jego usta znalazły się na wysokości moich. Już mieliśmy się pocałować, ale skończyło się na tym, że... zderzyliśmy się kaskami. Ogarnęła mnie bezsilna wściekłość, próbowałam jakoś przechylić głowę, ale nadaremno...
— Tak się nie da — powiedział Troy i sięgnął ręką, żeby odpiąć kask. — Ale muszę powiedzieć, że twój plan bardzo mi się spodobał. Za naszymi plecami zaczął tworzyć się korek. Jakiś facet w wielkim dżipie zaczął gwałtownie trąbić. — Mamy zielone światło — powiedziałam zrezygnowana. — Wiem — Troy w dalszym ciągu usiłował zdjąć kask z głowy. — Trąbią na nas. — Niech sobie trąbią. Wyciągnął rękę w moją stronę, tym razem próbując rozpiąć mój kask. — Nie! — roześmiałam się na głos. — Zwariowałeś? Mamy zielone światło! Jesteśmy na środku ulicy — blokujemy przejazd! Troy westchnął dobrodusznie, ale nie odwrócił się z powrotem w kierunku jazdy. Jego dłoń zjechała po moich plecach, zatrzymując się dopiero na skórze między bluzką i bielizną. Nie mogąc sobie poradzić z moim kaskiem, zaczął delikatnie całować moje odkryte ramię. Potem pocałował mnie w szyję — poczułam jego gorący oddech na skórze. — June... — wymamrotał — .. .nie masz pojęcia... Otóż, miałam doskonałe pojęcie. O ile do tej pory w takich sytuacjach chowałam się jak świstak do nory, o tyle teraz wyskoczyłam z niej i zaczęłam biegać jak szalona, gryząc śmiało wszystkich ludzi wokół w kostki. Ale na plecach miałem tego trąbiącego świra w dżipie. A w głowie świadomość, że niebawem rozpocznie się koncert, na który tu przyjechałam. — Naprawdę, powinniśmy jechać. — Zgoda. Ale muszę cię uprzedzić, że jestem typem faceta, który kończy zwykle to, co zaczął. A to oznacza, że te cudowne usta — dotknął ich opuszkami palców — należą już do mnie. Kiedy zajechaliśmy na parking dla motocykli przed hotelem, w którym miał się odbyć koncert, został jeszcze kwadrans do rozpoczęcia show. Troy przypiął kaski do motoru i pobiegliśmy do
kasyna. Chociaż wiedziałam, że Kitty i babcia odebrały już wcześniej bilety w kasie, nie chciałam, żeby straciły początek koncertu, czekając na nas. — Nie mogę w to uwierzyć — jęknął Troy. — Biegnę, żeby zdążyć na koncert Wayne'a Newtona. Kitty, stojąca tuż przy wejściu, zauważyła nas i pomachała na powitanie. — Zaczynałyśmy się martwić. Babcia jest już w środku. Wręczyła nam bilety i zaprowadziła do sali. Po drodze wymieniliśmy kilka uwag na temat bufetu, ludzi poznanych w kolejce do kasy i pamiątek związanych z osobą Wayne'ą Newtona, które udało im się kupić. Nasz stolik znajdował się dokładnie na środku sali. Nie był blisko sceny, ale przynajmniej mieliśmy doskonały widok— nikt nam nie zasłaniał. Kitty i babcia usiadły po jednej stronie, a my z Troyem naprzeciwko. Stolik był zastawiony wszelkiego rodzaju trunkami. — Może przepluczesz gardło, babciu? — zażartował Troy. — Ha, ha. Zamówiłyśmy je dla ciebie. Do każdego biletu dodają dwa drinki gratis. Obawiałyśmy się, że jeśli nie zamówimy ich teraz, później możemy już nie zobaczyć kelnerki. Więc częstuj się i na zdrowie. Kitty wybrała wysoką szklankę z owocowym koktajlem — bez parasolki, nie omieszkałam zauważyć. — Wznieśmy toast — zaproponowała. Każdy wziął do ręki swój drink. Ja sięgnęłam po jeden z dwóch pokaźnych rozmiarów kieliszków z białym winem. — Za spełnione marzenia — powiedziała Kitty. — Tutaj, tutaj — zawołała babcia i stuknęłyśmy się szkłem. Po skończonym toaście babcia i Kitty zajęły się kartkowaniem dopiero co kupionych pamiątkowych wydawnictw, ja natomiast omiotłam wzrokiem salę. Troy i ja wydawaliśmy się najmłodsi w tym gronie. Wokół nas siedzieli wyłącznie ludzie o siwych włosach lub w ogóle bez włosów, przypominający perski dywan utkany z najwierniejszych fanów Wayne'a Newtona. Mężczyzna przed nami kiwał się już w artystycznym transie do dźwięków muzyki płynącej z głośników.
Nachyliłam się w stronę Troya i powiedziałam z przekąsem: — Słyszałam, że Wayne ma w swoim repertuarze świetny cover GettiriJiggy with It12. — A propos tego kawałka, nie wiem, czy wiesz, że moja stacja K-JAM organizuje duży koncert siódmego sierpnia. Zagra między innymi Will Smith. Może miałabyś ochotę się wybrać? — Z przyjemnością. — W takim razie mamy zaklepaną randkę. Randka! Chociaż ta data wiązała się dla mnie tak naprawdę z czymś zupełnie innym — nie potrafiłam tylko przypomnieć sobie, o co konkretnie chodziło. Nie miałam jednak czasu, by się nad tym zastanawiać. Na scenę wyszedł konferansjer i poprosił, byśmy powitali gorącymi oklaskami gwiazdę wieczoru — Waynea Newtona. Pana Las Vegas we własnej osobie! Kiedy na scenie rozbłysły światła, widownia zareagowała burzą oklasków. Mimo wszystko, to było fascynujące przeżycie — patrzeć, jak Wayne obejmuje scenę w swoje władanie. Wyglądał dokładnie tak, jakim zapamiętałam go z Muzeum Figur Woskowych Hollywood, włącznie z farbowanymi na czarno włosami i pomalowanymi brwiami. Moją uwagę zwróciło również to, że pomimo dwunastoosobowego zespołu, występującego razem z nim na scenie, głos Newtona był doskonale słyszalny. Zaś siedzący w rzędzie członkowie zespołu — poczciwie wyglądający mężczyźni i kapiące od makijażu kobiety o gigantycznych biustach — towarzyszyli swojemu maestro niczym najwierniejsi członkowie sekty albo antyczny grecki chór. Podczas gdy Wayne śpiewał i opowiadał o dawnych czasach w Las Vegas, Troy co chwila nachylał się do mnie i mówił: —Widzisz to samo, co ja? Albo: —To największy melodramat, jaki w życiu widziałem. I wreszcie: — Ale cudownie pachniesz... Po odśpiewaniu wszystkich swoich największych przebojów, Wayne zmienił repertuar i płynnie przeszedł do pieśni patrio-
12 Popularny utwór czarnoskórego rapera Willa Smitha (przyp. tłum.).
tycznych. Babcia poruszyła się na krześle, wyraźnie podekscytowana. — Teraz dopiero się zacznie. Jedna pani, którą poznałyśmy w kolejce mówiła, że Piękna Ameryka w wykonaniu Wayne'a Newtona to prawdziwy hit! Kelnerki krążyły po sali, zgrabnie lawirując między ciasno rozstawionymi stolikami i rozdawały miniaturowe flagi, dzięki którym mogliśmy przyłączyć się do wspólnej zabawy. Kitty i babcia wzięły po jednej i zaczęły nimi machać w takt muzyki. Nie mogłam powstrzymać się od uśmiechu, zwłaszcza na widok Kitty. Wiedziałam, że jest to dla niej bolesne, a jednak postanowiła dobrze się bawić, w hołdzie złożonym swojej tragicznie zmarłej córce. Gdy o tym pomyślałam, uderzyła mnie jeszcze jedna myśl, z siłą, która wtłoczyła mnie z powrotem w fotel. Przypomniałam sobie bowiem, co wiąże się w moim życiu z datą 7 sierpnia. Tego dnia Deedee miała wyznaczony termin porodu. W tym dniu zostanę matką! Na śmierć o tym zapomniałam. —Ja... O,mój Boże,ja... — Wszystko w porządku? — zaniepokoił się Troy. Złapałam kieliszek z winem i wypiłam duszkiem. Jak mogłam o tym zapomnieć?". Tłum bił właśnie brawo, więc — nie chcąc zbytnio skupiać na sobie uwagi Troya — też zaczęłam klaskać. Wyszeptałam tylko cicho: — Chodzi o ten termin, siódmego sierpnia... Właśnie sobie o czymś przypomniałam. W tym dniu Deedee będzie rodzić. — Ta dziewczyna, z którą się spotykasz? — Tak. — Rany, nawet nie wiedziałem, że jest w ciąży. Na chwilę zamilkł, po czym spytał: — Musisz być wtedy przy niej? — Tak, umówiłyśmy się, że będę jej asystować przy porodzie. Przestałam bić brawo i sięgnęłam po kolejny kieliszek wina. Wciąż nie czułam jeszcze pierwszego. A potem wróciłam
do klaskania i, jak gdyby nigdy nic, powiedziałam: — A potem... Jak już będzie po wszystkim... Zamierzam adoptować jej dziecko. — Zamierzasz... Co takiego? — Adoptować dziecko. Deedee jest za młoda na matkę, a ja zawsze chciałam mieć dziecko, więc... — urwałam w pół zdania, kiedy zobaczyłam wyraz twarzy Troya. Wyglądał tak, jakbym opowiedziała mu żart, którego puenty nie zrozumiał. — W każdym razie taki jest plan — dokończyłam. Troy wybuchnął śmiechem, chociaż nie sprawiał wcale wrażenia rozbawionego. — Dziecko... kurczę blade. Za kilka tygodni będziesz mamą. Noworodka. To... — potarł dłonią kark. — Nie wiem, co powiedzieć. ' Nagle odniosłam wrażenie, że odsunął się ode mnie jak od trędowatej. Praktycznie przesiadł się do innego stolika. — To dziewczynka — powiedziałam, nie wiedząc kompletnie, jak się zachować. Troy pokiwał głową, a potem uniósł do góry brwi. — Wiesz, co w tym wszystkim jest najzabawniejsze? Tyle razy rozmawialiśmy przez telefon, ustalając różne rzeczy. Wczoraj i dzisiaj też spędziliśmy ze sobą mnóstwo czasu. I jakoś nigdy nie przyszło ci do głowy, by mi o tym wspomnieć. — Robię to teraz. — To miło z twojej strony — w jego głosie usłyszałam coś, z czym nigdy wcześniej w jego przypadku nie miałam do czynienia. — O co chodzi? Jesteś na mnie zły? — Nie, nie jestem zły. Super. Będziesz mieć dziecko. Rytmiczne klaskanie na widowni ustąpiło miejsca spontanicznej burzy braw, kiedy Wayne Newton obwieścił, że teraz zaśpiewa swoją ulubioną piosenkę o człowieku, który kochał Las Vegas tak samo jak on. Po tych słowach rozległy się pierwsze takty Can't Help Falling in Love Elvisa Presleya. — Nie mogę pojąć, co cię tak ugryzło? — wyrzuciłam z sie-b!e. — Adoptuję dziecko — i co z tego? Standardową reakcją w takiej sytuacji są chyba gratulacje.
— Masz rację. Wybacz mi, proszę, brak manier — odparł szorstko. — Moje gratulacje. — Dzięki — odburknęłam. Co mu się stało? Zaczęło mnie ogarniać coraz większe rozczarowanie. Nie wspominając o tym, że tanie wino w końcu zaczęło działać. Przez moment udawaliśmy zaabsorbowanych występem Wayne'a Newtona, który — cały czas śpiewając — wyszedł teraz do widowni. Tuż obok naszego stolika biegła długa rampa czy podest, wzdłuż którego szedł Wayne, schylając się co chwila i ściskając dłonie. Drogę wskazywał mu reflektor rzucający wąski snop światła. — Och, June! — zawołała Kitty. — Idzie w naszą stronę. Spróbujmy podać mu rękę. Uniosłam kciuk w górę, wdzięczna Kitty za to, że oderwała mnie na moment od ponurych rozmyślań. Spojrzałam ukradkiem w stronę Troya. To zabawne, jak szybko zauroczenie może ustąpić miejsca irytacji. Ale to w tej chwili nie miało znaczenia, ponieważ jedyny i niepowtarzalny Wayne Newton zatrzymał się właśnie przy moim stoliku. A dokładnie przede mną. A co mi tam — skoro już tu jestem, może przynajmniej wyniosę z tego koncertu jakieś miłe wspomnienie. Wyciągnęłam rękę w jego stronę. Wayne nie przyjął jej. Pokręcił tylko głową i wzruszył ramionami w teatralnym geście, jakby chciał powiedzieć wiwatującym na jego cześć tłumom: „Nic na to nie poradzę". Potem poprosił mnie, żebym wstała. A gdy to zrobiłam, złożył na moich ustach wilgotny, słodki pocałunek. Przez moment kojarzył mi się z jednym z tych węży, które potrafią otworzyć pysk tak szeroko, że połkną nawet antylopę. Bałam się, że i mnie może spotkać ten sam los i zostanę wchłonięta, głową naprzód, prosto w jego rozwartą paszczę. W końcu jednak Wayne odsunął się ode mnie. Widownia oszalała, a Wayne uśmiechnął się i powiedział: — Bardzo pani dziękuję, piękna damo. Po czym wrócił do śpiewania i poszedł dalej. Chusteczką wytarłam usta, lepkie od scenicznego make-upu, który zostawił mi
na twarzy. Musiałabym chyba wziąć prysznic i odczekać kilka tygodni, zanim moja skóra, błyszcząca teraz od płynu po goleniu, wróci do normy. — Ty to masz szczęście! — zachwyciła się babcia. Może i poczułabym się wyróżniona, gdyby nie fakt, że Wayne Newton w trakcie jednego wieczoru w ten sam sposób całował większość kobiet obecnych na sali — nie wyłączając staruszek na wózkach inwalidzkich. — To jego słynny „Spacer Tysiąca Pocałunków" — wyjaśniła mi Kitty. — Masz szczęście, byłaś pierwsza. — I bardzo dobrze — zgodziła się babcia. — Nie wiem, czy dałabym mu się pocałować, wiedząc, gdzie wcześniej były jego usta. Sądząc po kamiennym wyrazie twarzy Troya, mogłam już z góry założyć, że był to pierwszy i zarazem ostatni pocałunek tego wieczoru. Wypiwszy całe wino, jakie było na stole, zajęłam się drugim daiquiri13, którego nie chciała babcia. Kiedy wreszcie koncert dobiegł końca i wstaliśmy od stolika, zakręciło mi się w głowie i straciłam równowagę. Troy złapał mnie, a kiedy już stanęłam na własnych nogach, natychmiast mnie puścił, jakbym go parzyła. Kitty i babcia nie przestawały ekscytować się przed chwilą zakończonym show. Ja musiałam zdać sobie sprawę, że powrotna podróż motocyklem nie będzie już takim intymnym przeżyciem, jak w tę stronę. Pomyślałam nawet, że Troy — po tym, jak mu oznajmiłam, że w krótkim czasie zostanę mamą — będzie wolał wlec mnie na linie po ziemi za motorem, zamiast pozwolić mi usiąść za sobą. On miał jednak inne plany. Nachylił się w moją stronę i powiedział: — Powinnaś wrócić taksówką razem z Kitty i babcią. Nie możesz w tym stanie wsiąść na motor. — W porządku. Nie zamierzałam popsuć ci humoru moim pijaństwem. — Po prostu nie chcę, żeby stała ci się jakaś krzywda.
13Rodzaj cierpkiego short drinka na bazie rumu, podawanego jako aperiuf (przyp. tłum.).
„Za późno na takie wymówki". Było dla mnie jasne, że odkąd przyznałam się do planowanego macierzyństwa, Troy nie chciał już mieć ze mną nic wspólnego. Przypomniałam sobie niedawną rozmowę z mamą i jej zgadywankę „co, jeśli?". Z ogromnym smutkiem, po raz kolejny musiałam przyznać mamie rację. To takie niesprawiedliwe. Troy wydawał się idealnym facetem. Może właśnie dlatego nie powiedziałam mu do tej pory o adopcji. On też nigdy nie zdradził się z tym, że nie przepada za dziećmi. „Cześć, miło mi cię poznać. Często tu zaglądasz? A tak przy okazji, nie znoszę tych małych bachorów". Odwróciłam się do niego i wybuchnęłam z furią: — Co ty właściwie masz przeciwko dzieciom? — Daj spokój, bądź obiektywna. Po prostu całkowicie mnie zaskoczyłaś. — A co w tym dziwnego? Przecież ludzie cały czas adoptują dzieci. Troy zamilkł na chwilę, zamknął oczy i podrapał się po nosie. Jakby zbierał myśli. Aż w końcu zignorował mnie i odszedł na bok, żeby pożegnać się z Kitty i babcią. Mnie zasugerował tylko, że powinnam jechać z nimi. Zanim się rozstaliśmy, nie omieszkałam powiedzieć: — Przecież nie proszę cię, żebyś został ojcem tego dziecka. — Tu nie chodzi o ciebie. Po prostu nie jestem jeszcze gotowy na dziecko. Wiele ostatnio przeszedłem. Poza tym, nawet jeszcze nie... — w tym miejscu przerwał i zamilkł. Nie musiał kończyć. Nie całowaliśmy się? Nie umówiliśmy na randkę? Nie pieprzyliśmy się? Nieważne, efekt był zawsze taki sam. Przynajmniej miałam pewność, na czym stoję. Od tej pory tak miało wyglądać moje życie. Lepiej, żebym zaczęła się do tego przyzwyczajać. Obudził mnie szum wody pod prysznicem. I... o rany! W głowie miałam rój pszczół, a w ustach Saharę. Musiałam poleżeć jeszcze przez kilka minut, zanim w ogóle dotarło do mnie, gdzie jestem — w hotelowym pokoju w Las Vegas. Rozpoczął się kolejny dzień.
Nie miałam pojęcia, jak się tu znalazłam. Woda. Desperacko potrzebowałam wody. Nawet tej za trzy dolary. Przerzuciłam nogi nad krawędzią łóżka i spróbowałam usiąść. Żołądek podjechał mi do gardła. To był zły pomysł. Chyba nie powinnam pić wody tak łapczywie. Wtedy zauważyłam na podłodze męskie spodnie, koszulę... i czy to są bokserki? W popłochu próbowałam sobie przypomnieć finał wczorajszego wieczoru. To, jak weszłam po schodach na górę, a potem... Spojrzałam w dół. Miałam na sobie tylko t-shirt. Żadnej bielizny — ani biustonosza, ani majtek. Woda w łazience przestała szumieć i usłyszałam męski głos, który nucił sobie coś pod nosem. „Myśl, June, myśl". Wczoraj po koncercie spotkałam się w hotelowym barze z Brie i Martuccim, którzy spędzili tam cały wieczór, wlewając w siebie jedną tequilę za drugą. Kitty i babcia poszły do łóżek. Ich lot był nazajutrz wcześnie rano, więc przyszły się pożegnać. Podziękowały mi za wszystko i ponowiły zaproszenie na imprezę urodzinową Marissy. Kiedy wyszły, zjawił się Troy w dżinsach i skórzanej kurtce, z walizką w ręce. Oddał klucz do swojego pokoju Brie — powiedział, że wraca już do Los Angeles i że może skorzystać z jego pokoju, jeśli chcemy spać oddzielnie. Ostatnią rzeczą, jaką sobie przypominam, był Martucci częstujący mnie teąuilą. Nie pamiętam, czy pożegnałam się z Troyem. Spadłam ze stołka barowego i leżąc na ziemi, patrzyłam,jakTroy odchodzi. Potem Martucci wlał mi do gardła kolejną pięćdziesiątkę wódki i oczy zaszły mi mgłą. Martucci. Zaczynałam przypominać sobie coraz więcej. To, jak niósł mnie na rękach do pokoju. Zdejmował mi bluzkę. To, jak wyślizgiwałam się z majtek. Przy łóżku stał kosz na śmieci. Zajrzałam do niego, w poszukiwaniu zużytej prezerwatywy albo przynajmniej opakowania po
kondomach. Kosz był pusty. To mogła być dobra, ale i zła wiadomość — albo nie zrobiłam nic złego, albo zrobiłam, i to bez zabezpieczenia. W tej chwili jego nasienie mogło już kiełkować we mnie pod postacią małych Martuccich. Usłyszałam, jak otwierają się drzwi do łazienki i — nie wiedzieć czemu, nagle odezwał się we mnie wstyd i skromność — naciągnęłam prześcieradło pod szyję. Z łazienki wyszedł... Runner. Mój masażysta. O co tu chodzi? Biodra miał przepasane ręcznikiem, od pasa w górę był nagi — ukazując w pełnej krasie swoją atletyczną klatkę piersiową. Długie, mokre włosy opadały mu luźno na plecy. — Dzień dobry — uśmiechnął się od ucha do ucha. — Dzień dobry. —Jak się czujesz? — Jakby przejechał mnie walec. — Tak, to była szalona noc — przyznał Runner. Podniósł koszulę z podłogi i narzucił ją na nagi tors. Kiedy wkładał bokserki i spodnie, odwróciłam wzrok. — Kompletnie urwał ci się film — powiedział. Czy to Runner mnie rozebrał? Widocznie tak, chociaż prędzej obstawiałabym Martucciego. Wydawało mi się, że przypominam sobie, jak pieściłam jego zwisający z tyłu głowy kucyk. A może to był koński ogon Runnera? Albo pieściłam ich obydwu. Kto wie? To mogła być moja pierwsza przygoda na jedną noc, ale równie dobrze — pierwsza w moim życiu orgia. — Słuchaj — Runner przerwał moje rozmyślania — Brie powinna za chwilę wyjść z wanny. Dziękuję, że mogłem skorzystać z twojego prysznica. „Skorzystać z mojego prysznica?". — Czyli nie spaliśmy razem? — upewniłam się. Runner wybuchnął śmiechem. — Musiałem się wykąpać przed pracą. Brie siedziała w wannie i nie miała najmniejszej ochoty z niej wychodzić... ani podzielić się nią ze mną. Zaproponowała więc, żebym skorzystał z twojej łazienki. — Ach, więc ty i Brie... — zaświtało mi w głowie.
— Brie to fantastyczna dziewczyna. Cieszę się, że was poznałem. A ty musiałaś wypić wczoraj morze alkoholu. Odpłynęłaś jeszcze przed północą. — Skoro o tym wspominasz, czy to ty mnie tutaj przyniosłeś? Runner pokręcił głową. — Nie, to ten twój kumpel Włoch. Uśmiechnęłam się, chociaż nie musiała to być wcale dobra wiadomość. Nasz masażysta wyszedł, a ja wzięłam prysznic, spakowałam się i dołączyłam do reszty towarzystwa czekającego już w wozie kempingowym. Od razu padłam na jedno z łóżek i zasnęłam. Obudziłam się tylko na chwilę, żeby zjeść kanapkę i położyłam się z powrotem. Martucci odwiózł najpierw Brie, a potem podrzucił mnie. Dzięki temu miałam okazję spytać go na osobności o to, co nie dawało mi od rana spokoju. Przesiadłam się do przodu na siedzenie pasażera. Martucci przeżuwał nasiona słonecznika, wypluwając łupiny do pudełka leżącego na desce rozdzielczej. — Nie wiem, jak cię o to spytać, więc po prostu zadam to pytanie — zaczęłam. — Dobra, dawaj. — Czy my uprawialiśmy seks? — Nic nie pamiętasz, co? —Jeżeli koniecznie chcesz wiedzieć, przypominam sobie jak przez mgłę, że mnie rozbierałeś. — Aha — Martucci uśmiechnął się. —Ja też. — Bardzo zabawne. Mam za sobą ciężki weekend. Byłam wczoraj całkowicie bezbronna. Nie wierzę, że mógłbyś to wykorzystać. I że mógłbyś... — Parker, nie świruj. Żartowałem tylko. Do niczego nie doszło. — Proszę, tylko nie kłam. Wyobraziłam sobie, jak liżę go po twarzy. — Mówię prawdę. Miałaś kompletnie dość, więc zaniosłem cię do pokoju. A ty błagałaś, żebym został, wierz mi. Ledwo mo-
głem się od ciebie opędzić. Naprawdę nie powinnaś ograniczać sobie seksu. — Mam uwierzyć, że nie skorzystałeś z okazji? — byłam sceptyczna i, muszę przyznać, trochę urażona. — Możesz mi nie wierzyć, ale mam swoje zasady. — I może jeszcze mi powiesz, że rozbierałeś mnie z zamkniętymi oczami? — Nie, pewnie, że sobie popatrzyłem. Ale nie dotykałem. A wiesz, dlaczego? Przewróciłam oczami. — Bo mnie szanujesz? — Nie... bo w tym czasie się do mnie dobierałaś. Lizałaś mnie po twarzy jak mały szczeniak. Ciągnęłaś mnie za kucyk, twierdząc, że jest to źródło mocy. Bełkotałaś coś, że jestem Sam-sonem, a ty odetniesz mi to moje źródło mocy we śnie. — Och. — Tak się przeraziłem tej utraty mocy, że czułem się naprawdę szczęśliwy i bezpieczny, kiedy wreszcie stamtąd zwiałem. — Przepraszam — potulnie spuściłam wzrok. Martucci odwrócił się i skupił z powrotem na prowadzeniu. Mimo wszystko, wyglądał na zranionego. — Powiedz mi, skoro już rozmawiamy szczerze, co właściwie nie podoba ci się w moim legendarnym kucyku? Rozdział dwudziesty drugi Dobrze, że dowiedziałaś się o tym teraz — pocieszała mnie Susan. — Szkoda tracić czas na faceta, który będzie w nieskończoność przeciągał decyzję o posiadaniu dzieci. — Sierpień to nie jest nieskończoność — powiedziałam. — Nie usprawiedliwiaj go — Susan wycelowała we mnie plastykowy widelec. — Tak się kończy związki, które do niczego nie prowadzą. Zasługujesz na kogoś lepszego. Był poniedziałek rano. Susan zaprosiła mnie na śniadanie. Zjadłyśmy kanapki z jajkiem i wypiłyśmy sok z delikatesów ko-
ło pracy. Opowiedziałam jej ze szczegółami, co wydarzyło się w trakcie weekendu. Pominęłam jedynie ten fragment, w którym omal nie zgwałciłam Martucciego. Resztę niedzieli spędziłam, odsypiając kaca i plując sobie w brodę, że tak się potoczyły sprawy z Troyem. Od listy do miłości mojego życia — przyznaję, brzmiało to strasznie naiwnie, ale i tak nie potrafiłam przeboleć tego rozczarowania. Troy sprawiał wrażenie mężczyzny, z którym chciałoby się spędzić resztę życia — z dziećmi lub bez. Bycie z nim nie należało do łatwych — w końcu chodziło o moje wyrzuty sumienia z powodu śmierci jego młodszej siostry — ale miałam nadzieję sobie z tym poradzić. — Może to dziecko jest najlepszą rzeczą, jaka przydarzyła ci się w życiu — powiedziała Susan. — To jest taki barometr — albo facet jest gotowy do poświęceń, albo nie. Kropka. — Ale Troy wydawał się taki... dobry — zaszlochałam. — Oni zawsze są wyjątkowi, dopóki się ich bliżej nie pozna. Każdy ma swoje wady. Mogłabym tu z tobą siedzieć i godzinami opowiadać, co mnie wkurza u Chasea. Ale to, co zrobił Troy — odwrócił się od ciebie, kiedy się dowiedział, że będziesz mieć dziecko — przekreśla definitywnie jego szanse. Przynajmniej w moich oczach. Wzięłam głęboki oddech. —- Czułabym się dużo lepiej i pewniej, gdybym sama nie zapomniała o narodzinach dziecka. — June, wcale o nich nie zapomniałaś. Mogłabyś tak powiedzieć, gdybyś zostawiła dziecko na dachu samochodu, a potem wsiadła i odjechała. Po prostu twoje myśli krążyły przez chwilę gdzie indziej. A to nie jest zabronione ani karalne. — Czy tobie coś takiego się zdarzyło? — Żartujesz... W ciąży z bliźniakami? Chciałabym w ogóle móc pomyśleć o czymś innym. Albo przynajmniej się wyspać. Ale w twoim przypadku to zrozumiałe. Nikt przecież nie przychodzi i nie głaszcze cię bez przerwy po brzuchu. Zagryzła wargi. —June, wybacz mi to, co teraz usłyszysz. Wybrałam kiepski moment. Ale i tak muszę to powiedzieć. Nikt nie będzie cię winił, jeśli przemyślisz całą sprawę od początku.
— Nie mam takiej potrzeby. — Jesteś pewna? Bo jeśli chcesz się wycofać, jeszcze jest na to czas. — Nie wycofam się — zapewniłam ją. — To świetnie — Susan zabrała pudełko z resztkami jedzenia i wstała. — Bo w tym momencie, kiedy my tu sobie rozmawiamy w najlepsze, w moim biurze czeka jakieś trzydzieści osób — wszystkie z prezentami dla ciebie. Więc skoro już się zdecydowałaś mieć dziecko, dostaniesz od razu w pakiecie kilka przydatnych drobiazgów. Jeśli jednak zmienisz zdanie, nie odrywaj na wszelki wypadek metek. Wrzuciłyśmy opakowania do kosza. — Aha, i udawaj zaskoczoną — dodała Susan. Meryl Streep może spać spokojnie — jej pozycja w świecie Hollywood pozostaje w dalszym ciągu niezagrożona. Kiedy wszyscy wrzasnęli „Niespodzianka!", zaczęłam piszczeć i łapać się za głowę, ale widocznie zrobiłam to tak „naturalnie", że od razu wszyscy się domyślili, iż Susan mnie uprzedziła. Nieważne, i tak zgromadziłam pokaźne łupy. W końcu, po tylu latach kupowania prezentów na cudze wesela i narodziny obcych dzieci, po masowych dostawach ciastek i kolorowych magazynów, dostałam coś wyjątkowego. Rzuciłam się więc łapczywie na stos prezentów. Największym z nich był wózek spacerowy, na który zrzuciło się całe biuro. Jak się dowiedziałam, nie była to zwyczajna spacerówka, ale prawdziwy cadillac wśród wózków. Mam nadzieję, że z dołączoną instrukcją obsługi dla kierowcy. Oprócz tego dostałam jeszcze huśtawkę, wanienkę, kilka kocyków, termometr do ucha, ręczniki oraz trochę ubranek — nieporównanie ładniejszych od tych, które wisiały w mojej szafie. Najbardziej wzruszył mnie t-shirt z małymi samochodzikami i autobusami. Był taki malutki. Podniosłam go do góry, nie mogąc się nadziwić, jak człowiek może zmieścić się w coś tak mikroskopijnego. Później, już przy cieście, spadła na mnie lawina pytań. Jakie imię wybrałam dla dziecka? (Hmm... jeszcze nie wybrałam).
Czy zamierzam wziąć urlop macierzyński? (Na pewno, ale nie wiem jeszcze, ńa jak długo). Czy będę przy porodzie? (Raczej tak). Czy się denerwuję? (No pewnie). Czy będę karmić piersią? (To ostatnie pytanie, jak nietrudno zgadnąć, padło z ust Martucciego — i nie zamierzałam na nie odpowiadać). W pewnym momencie Maryjo z działu vanów służbowych spytała: — Dziecko urodzi się w sierpniu, tak? — Tak jest. — W tym sierpniu? — Oczywiście, że w tym — przecież nie w przyszłym! Dlaczego pytasz? Bo to już niebawem, a ty nie wyglądasz na specjalnie przygotowaną. — Ależ nieprawda, jestem przygotowana — próbowałam się bronić, chociaż wiedziałam, że Maryjo ma absolutną rację. Nie zadałam sobie nawet trudu, żeby wymyślić imię dla dziecka. Coś było ze mną nie tak, ale wolałam o tym nie myśleć. W końcu ludzie zaczęli rozchodzić się do swoich biur. Susan musiała biec na spotkanie. Zostałam sama z górą rozpakowanych prezentów, kiedy nagle pojawiła się Phyllis, przepraszając mnie, że narada u Bigwooda trochę jej się przeciągnęła. — To dla ciebie — wręczyła mi paczuszkę. — To samo kupiłam mojej wnuczce. Zrozumiałam od razu, co chce mi powiedzieć. — Twoja córka dostała twój list — uśmiechnęłam się. — Udało ci się. Cóż, nie jesteśmy jeszcze na tym etapie, by siedzieć wspólnie przy ognisku, trzymając się za ręce i śpiewać Kumbaya, ale — twarz rozpromieniła jej się, kiedy to mówiła — rozmawiałyśmy ze sobą. Poznałam nawet jej męża. Mają dwójkę cudownych dzieciaków. Danny ma trzy lata, a Jennifer właśnie skończyła roczek. — To dość zwyczajne imiona, biorąc pod uwagę, że ich mama ma na imię Sunshine — zażartowałam. — Sally — Phyllis poprawiła mnie. — Teraz nazywa się Sally. Ale posłuchaj lepiej tego: jej mąż jeździ na motorze. Wprawdzie to jakaś mała zasrana honda, ale zawsze coś. Moja córka nie
jest jeszcze stracona, skoro wyszła za motocyklistę. Ale nieważnie, otworzysz? — wskazała na prezent. Kiedy rozrywałam papier, Phyllis spytała, jak mi idzie z listą. — Jestem już prawie gotowa. Zostały mi dwa zadania — powiedziałam, wyciągając z pudełka miniaturę skórzanej kurtki harley-davidson. — Och, Phyllis, jest śliczna! Dziękuję ci. Phyllis skinęła głową i spytała: — Co ci jeszcze zostało? — Znaleźć faceta o nazwisku Buddy Fitch i odegrać się na nim. To nie będzie łatwe. Utknęłam na tym punkcie. Codziennie spędzam kilka godzin w internecie, w poszukiwaniu Buddy ego Fitcha. A drugi punkt, który mi został, to „Zmienić czyjeś życie". — List, który pomogłaś mi napisać, zmienił moje życie — powiedziała Phyllis. — Możesz to śmiało wykreślić. Pokręciłam głową. — Dziękuję, ale nie mogę tego przyjąć. Ja tylko przelałam słowa na papier. To tobie udało się nawiązać kontakt z córką. W sobotę przekażę Deedee i jej rodzinie komplet papierów adopcyjnych. Jak tylko je podpiszą, sprawa będzie sfinalizowana. Wtedy dopiero mogę powiedzieć, że zmieniłam czyjeś życie. Kiedy to powiedziałam, poczułam, jak serce zatrzepotało mi w piersi. Phyllis musiała to zauważyć, bo powiedziała: — Nie ma się czego obawiać. Robisz wielką i ważną rzecz. Co do tego nie miałam żadnych wątpliwości. Mała, nienazwana jeszcze istotka, zasługiwała na najlepszą mamę pod słońcem. Na widok filmu z kobietą zwijającą się z bólu w trakcie porodu Deedee pobladła. Może szkoła rodzenia nie była najlepszym pomysłem. Zasugerował to prawnik prowadzący naszą sprawę adopcyjną jako coś szczególnie przydatnego dla młodych dziewczyn w ciąży. A ja zobowiązałam się, że raz w tygodniu, w środę, będę uczestniczyć razem z nią w zajęciach. Mimo to, widząc, co ją czeka za niecały miesiąc, Deedee wydawała się bardziej przerażona niż ja w dzieciństwie na seansie Ptaków w kinie. Robiłam co mogłam, żeby ją pocieszyć i uspokoić.
— Kobieta, która bierze udział w takim filmie instruktażowym wie, że będzie ją oglądał cały świat, dlatego tak krzyczy wniebogłosy, żeby wypaść jak najbardziej przekonująco. Wiem też z pewnego źródła, że nie będziesz musiała się rozbierać do naga. Dziewczyna, która przedstawiła się wcześniej jako Janai, skrzywiła się. —Ja mam dla tej pani tylko jedną radę: wosk do depilacji miejsc intymnych. Myślałam przez chwilę, że ten busz to główka dziecka. — Dlaczego nikt nie poda jej środków przeciwbólowych? — wtrąciła inna kobieta. —Ja poproszę o demerol i niech mnie obudzą, jak już będzie po wszystkim — dodała Janai. — I na pewno dokładnie się wy-depiluję, zanim wywiozą mnie na porodówkę. Jeśli tyle osób ma się gapić na moje krocze, niech przynajmniej jakoś wygląda. — Wolę, żeby gapili się w krocze, byle nie na tyłek — do dyskusja przyłączyła się kolejna osoba. — Wiem, że wielu facetów kręcą duże pupy, ale w moim przypadku to są prawdziwe drzwi do katedry. — Święta racja — skomentował ktoś z tyłu. Widziałam, że Deedee chętnie wymieniłaby kilka uwag i czegoś się dowiedziała, ale uznała chyba, że to nie jej liga. Pozostałe dziewczyny też były nastolatkami, ale wydawały się nieporównanie bardziej doświadczone od niej. Jednak — pomimo tych wszystkich żartów i przechwałek — pierwsza część spotkania upłynęła na wspomnieniach dziewczyn na temat swoich facetów, których udało im się przegonić albo spławić; Troy Jones wydawał się przy nich laureatem konkursu na tytuł Ojca Roku — nie miałam wątpliwości, że wszystkie te dziewczyny bardzo się boją. Po projekcji filmu instruktażowego nadszedł czas na zadawanie pytań. Janai podniosła rękę jako pierwsza. Byłam przekonana, że spyta o środki przeciwbólowe —ja na jej miejscu chciałabym się czegoś dowiedzieć właśnie na ten temat. Tymczasem ona zadała zupełnie inne pytanie: — A co, jeśli się okaże, że z dzieckiem coś jest nie tak i rodzice nie będą go chcieli?
Instruktorka nie miała łatwego zadania. Dyskusja dość nieoczekiwanie zeszła na temat: prawa matki kontra prawa rodziny adopcyjnej. Pojawiły się też pytania o to, jak znaleźć dobrego prawnika i jakich leków unikać w czasie ciąży jako potencjalnie szkodliwych dla dziecka. — Widzisz, powinnaś ograniczyć kokainę — szepnęłam Deedee na ucho, ale albo nie usłyszała, albo zignorowała mój kiepski żart. W drodze powrotnej do domu Deedee milczała, jak podczas naszych pierwszych spotkań. Nie naciskałam jej ani nie zagadywałam. Sama też miałam nad czym myśleć. W filmie była taka scena, w której rodząca dziewczyna podaje dziecko matce adopcyjnej. Wyraz bezgranicznego szczęścia malujący się na twarzy kobiety powinien tchnąć we mnie falę podobnego entuzjazmu, zamiast tego wywołał jednak panikę. Byłam pewna, że ta kobieta pamiętała o dacie narodzin „swojego" dziecka. Że już dawno wybrała dla niego imię. Znała różnicę między śpiochami i pajacykiem. Cholera, na pewno przeczytała W oczekiwaniu na dziecko od deski do deski, i to kilka razy. Co ze mną było nie tak? Powiedziałam o tym Susan — że nie tyle waham się, co w ogóle o tym wszystkim nie myślę. Miałam nadzieję, że z każdym kolejnym dniem, który zbliżał mnie do daty porodu, będę coraz bardziej podekscytowana. Zamiast tego ogarniał mnie coraz większy strach, a w głowie kłębiło się od wątpliwości. Coraz trudniej było mi się im opierać, ale na razie jeszcze jakoś dawałam sobie radę. Czekała na mnie malutka dziewczynka, która potrzebowała mojej miłości. Nie mogłam jej zawieść. Kiedy zajechałyśmy pod dom Deedee, na podjeździe zauważyłam obcy samochód. — Chyba macie gości — powiedziałam. — To narzeczony mojej mamy — mruknęła niechętnie Deedee. Byłam w szoku. — Nie wiedziałam, że twoja mama wychodzi za mąż. Nie wspomniałaś nawet, że się z kimś spotyka.
— To menedżer z jej restauracji. Umawiają się od jakiegoś czasu. — Lubisz go? — Całują się i obściskują na kanapie w salonie — Deedee zachichotała w odpowiedzi. — Kiedy planują ślub? Wzruszyła ramionami. Z jakichś nieznanych mi powodów mama chce to zrobić przed swoimi trzydziestymi urodzinami. To w.grudniu. Szczęka mi opadła i prawie uderzyła w kierownicę. Chcesz mi powiedzieć, że twoja mama ma dopiero dwadzieścia dziewięć lat? — A co? — Deedee zarżała jeszcze głośniej. — Ile jej dawałaś? Nie wiem. Chyba więcej niż sobie. W wieku dwudziestu dziewięciu lat zostanie babcią! Nie, nie zostanie —- powiedziała cicho Deedee i wysiadła z auta. Co mogłam powiedzieć? Deedee miała rację. To moja mama zostanie babcią. Kiedy odprowadzałam ją wzrokiem, przypomniał mi się znowu ten film. Przez cały czas skupiałam się na wyciągniętych rękach, podających dziecko. Po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że te ręce będą należeć do mojej Deedee. Kiedy dotarłam do domu, było już po dziesiątej. Przebrałam się w obszerny t-shirt, na wierzch zarzuciłam jeszcze szlafrok i wcisnęłam „Play"na automatycznej sekretarce, nastawiając jednocześnie ekspres z kawą na rano. Miałam trzy wiadomości. Jako pierwsza nagrała mi się mama, żeby mi powiedzieć, że nie może się już doczekać dziecka i wzięła sobie już wolne w pracy na jego przyjęcie. Druga wiadomość była od mojego brata. —June, jesteś w domu? Odbierz, proszę, jeśli tam jesteś... Dobra, zdzwonimy się później. Bob odezwał się po raz pierwszy od czasu sceny z Charlotte na przyjęciu u rodziców. Bob prawie nigdy nie dzwonił. Właściwie to nie zadzwonił nigdy. Nawet w moje urodziny za-
wsze dzwoniła Charlotte, żeby złożyć mi życzenia, w imieniu ich obojga. Gdy tylko usłyszałam początek trzeciej wiadomości, serce wylądowało mi w gardle. — Cześć, June, tu Troy. Próbowałem się dodzwonić, ale ciężko cię złapać. Nie lubię zostawiać takich wiadomości, ale chyba nie mam wyjścia. Pamiętam nadal, że mieliśmy się spotkać w piątek, żeby... Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Kto to może być o tak późnej porze? Zatrzymałam wiadomość — nie miałam ochoty słuchać, jak Troy odrzuca mnie po raz kolejny. Dał mi wystarczająco wyraźnie do zrozumienia, co czuje już przy pierwszej rozmowie, więc nie zrobiło to już teraz na mnie takiego wrażenia. — Kto to? — zawołałam. — Bob. Mój brat? Tutaj? Otworzyłam drzwi. Za nimi faktycznie stał Bob, z niewyraźną miną i podręczną torbą w ręce. 1 — Próbowałem się do ciebie dodzwonić, ale... — Wejdź — zrobiłam mu miejsce. — Jesteś z Charlotte? — Nie — Bob rozejrzał się po mieszkaniu. — Fajne gniazdko. Przyniosłam mu piwo z lodówki, sama nalałam sobie dietetyczną oranżadę. Bob rozsiadł się na kanapie, ja przysunęłam sobie fotel. — Powiedz, co cię sprowadza do mojej samotni? — spytałam po chwili krępującego milczenia. — Słuchaj, czy mógłbym zostać u ciebie na jakiś czas? Przenocowałbym u rodziców, ale... — nie dokończył, tylko wzruszył ramionami. — Pewnie, możesz zostać tak długo jak chcesz. Mam wolny pokój. — Sypialnię dla dziecka. — Na razie tam jest graciarnia, więc życzę powodzenia w znalezieniu łóżka. Ale masz rację, zamierzam urządzić ten pokój po weekendzie. Ale co się właściwie stało? Przyjechałeś do pracy?
Firma Boba miała biuro w śródmieściu, niedaleko mojej agencji. Kilka razy umawialiśmy się nawet na lunch, ale jakoś nigdy do tego spotkania nie doszło. — Tak. To znaczy nie — Bob oparł się o kanapę. — To znaczy mógłbym pracować w biurze w Los Angeles, ale nie po to tu przyjechałem. Chodzi o Charlotte... o nas... Musimy zrobić sobie przerwę. — Nie chcecie chyba się rozstać? Wiedziałam, że to niemożliwe. Bob za bardzo kochał Charlotte. Odetchnęłam jednak z ulgą, kiedy pokręcił głową. — Nie, nic z tych rzeczy. Ale nie mogę już dłużej słuchać o adopcji. Potrzebuję złapać chwilę oddechu. Przełknęłam głośno ślinę. — To moja wina. Bob nie zaprzeczył, wręcz przeciwnie — pokiwał głową ze smutkiem. Kiedy Charlotte dowiedziała się, że zamierzasz adoptować dziecko, wpadła w czarną rozpacz. Przez ostatnie półtora tygodnia nie rozmawialiśmy o niczym innym. Charlotte budzi mnie w środku nocy, żeby o tym rozmawiać. Prawie w ogóle nie sypiam. Po części było mi go żal. Ale wiedziałam też, jaki jest potwornie uparty. Pewnie byłam zbyt wścibska, ale nie mogłam się powstrzymać i spytałam: — Mogę ci zadać osobiste pytanie? Pod warunkiem, że nie będziesz wypytywać o jakość mojej spermy. — Nie. Jestem ciekawa, dlaczego tak się bronisz przed tą adopcją. Przecież to, że dziecko nie będzie miało twoich genów, nie znaczy, że nie możesz go kochać. Bob wyglądał, jakby ktoś uderzył go pięścią w twarz. —Jesteś w wielkim błędzie, June. To nie ja sprzeciwiam się adopcji, tylko Charlotte. Ja oddałbym wszystko, żeby tylko mieć dziecko. Jakiekolwiek. — Naprawdę? Charlotte nie dopuszcza do siebie innej myśli, ma obsesję na punkcie posiadania własnego dziecka. Wiem nawet, dlaczego.
Nie znała swojego ojca i chce być pewna, że ja zwiążę się ze swoim dzieckiem na zawsze. Prawdę mówiąc, tego rodzaju argumenty mało mnie obchodzą. Biorąc pod uwagę jej problemy zdrowotne i moje, większość lekarzy jest zdania, że nasze szanse są bliskie zeru. Najczęściej używają słowa „cud". Mam już dość hormonów i termometrów. Cholera, nie mam już nawet ochoty na seks. — W to akurat trudno mi uwierzyć. Bob uśmiechnął się. — No dobra, mam dość seksu na zawołanie, z kalendarzem w ręce, bo może akurat dzisiaj się uda. W każdym razie, kiedy Charlotte usłyszała o twojej adopcji, kompletnie jej odbiło. Bez przerwy trajkocze o nowej serii zabiegów in vitro, o kolejnych testach... Mam już tego powyżej uszu. Charlotte nie chce tego przyjąć do wiadomości, ale będzie musiała. Powyżej, kurwa, uszu. — Mam nadzieję, że wam się ułoży — powiedziałam. — Będziesz wspaniałym ojcem. — Dzięki — Bob dopił resztę piwa. — A tak przy okazji, podobał mi się twój list. Zawsze wiedziałem, że masz mnie za bohatera. Pomogłam mu pościelić łóżko w drugim pokoju. Widziałam, jak ze smutkiem patrzy na upchane po kątach prezenty dla dziecka, które dostałam w pracy. — Wybacz, straszny tu bałagan — powiedziałam, żałując, że nie zaproponowałam mu spania na kanapie. Tam przynajmniej nie byłby otoczony przedmiotami, na które zasługiwał, a które — jakimś okrutnym zrządzeniem losu — trafiły do mnie. Rozdział dwudziesty trzeci Obudziłam Boba o trzeciej w nocy. — Co się dzieje? — wymamrotał w półśnie, mrużąc oczy w świetle nocnej lampki, którą zapaliłam. — Powinieneś adoptować dziecko — powiedziałam, a właściwie wykrzyczałam mu to prosto w twarz.
— Też mi nowina. Przecież nie dalej jak wczoraj o tym rozmawialiśmy. Tak, mam nadzieję, że uda nam się adoptować dziecko. A teraz zgaś, proszę, światło i daj mi się choć raz porządnie wyspać. — Bob, nic nie rozumiesz. Nie jakieś dziecko. Moje dziecko. .. To znaczy, dziecko, które urodzi Deedee. Myślę, że Charlotte by się zgodziła. Jesteś moją najbliższą rodziną, więc to prawie tak, jakbym to ja adoptowała jej dziecko. Byłbyś wspaniałym ojcem. Wiem, że Charlotte jest przeciwna temu pomysłowi, ale gdybyśmy jej uświadomili, że to nie jest żaden odległy sen, tylko konkretne dziecko, które przyjdzie na świat za miesiąc — może zmieniłaby zdanie? Bob usiadł na łóżku i przetarł oczy ze zdumienia. — Poczekaj, czegoś tu nie rozumiem. Dlaczego to my mielibyśmy adoptować twoje dziecko? Usiadłam obok niego. — Bo ktoś musi to zrobić, a ja nie dam rady — czułam, jakby zamiast słów z moich ust wypadały kamienie. — Jak to, nie możesz? Potrząsnęłam głową. — Może nie tyle „nie mogę", co raczej „nie powinnam". — Dlaczego? — Sama próbuję sobie odpowiedzieć na to pytanie, ale bez skutku. Chyba tak bardzo chciałam zmienić czyjeś życie, że przekonałam samą siebie, iż mój zegar biologiczny tyka coraz głośniej. Nie wiem... Im więcej o tym myślę, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że to był tylko słomiany zapał. Nie chcę zrobić czegoś, co może okazać się największą pomyłką w moim życiu. — Po prostu się boisz. Założę się, że na pewnym etapie wszyscy reagują podobnie. — A gdybyś to ty oczekiwał dziecka, to co — też byś się bał? — Pewnie. Przynajmniej trochę. — Ale patrząc całościowo, byłbyś raczej zachwycony, prawda? — No tak.
— A ja nie jestem. Albo udaję, że to mnie nie dotyczy, że to się nie zdarzy, albo bez przerwy przekonuję samą siebie, że to dobry pomysł. Że gdy tylko dziecko się urodzi, wszystko się ułoży. Ale po wczorajszej rozmowie, kiedy powiedziałeś mi, ile przeszedłeś, żeby doczekać się tego dziecka, nie potrafię dłużej udawać. Nie jestem gotowa na bycie mamą. W każdym razie nie w pojedynkę. Nie w taki sposób. Od momentu, kiedy pożegnałam się z Bobem przed snem kilka godzin temu, biłam się z myślami. Niepokój, który pojawił się wtedy, gdy przypomniałam sobie o dacie narodzin dziecka Deedee, przybrał monstrualne rozmiary. Nie potrafiłam go już ignorować. To już nie było zadanie z listy, które można po prostu odfajkować.To było dziecko — żywe i oddychające. Przygotowywałam się przez cały czas, że będę musiała zagryźć zęby i to zrobić. Teraz dotarło do mnie, że takie podejście jest niewłaściwe. Pewnie, byłabym lepszym rodzicem niż czternastolatka. Ale czy dużo lepszym? Z drugiej strony, nie mogłam zostawić Deedee na lodzie na miesiąc przed datą rozwiązania. Deedee miała swoje plany, chciała ułożyć sobie życie. Nie mogłam przecież wejść do jej domu w sobotę i powiedzieć „Zmieniłam zdanie". Mogłam natomiast powiedzieć, że znalazłam lepsze wyjście z sytuacji — małżeństwo, które zapewniłoby jej dziecku wszystko, na co to dziecko zasługiwało. To mogło się udać. — Jesteś pewna? — spytał Bob. — Absolutnie — przytaknęłam. Uśmiechnął się. — Wiesz, Charlotte mogłaby na to pójść. Mając świadomość, że jest na tym świecie dziecko, które właśnie jej potrzebuje — w przeciwnym razie zostanie z kobietą, która będzie jego mamą tylko dlatego, że tak się wcześniej zadeklarowała, a nie dlatego, że ma taką autentyczną potrzebę macierzyństwa. — Aż taka beznadziejna nie jestem — oburzyłam się. — Nieważne. Chodzi mi o to, że nie znajdę lepszego argumentu, żeby przekonać Charlotte, niż te, o którym przed chwilą rozmawialiśmy. Charlotte była jednocześnie szczęśliwa i wściekła, kiedy się dowiedziała o dziecku. Bez przerwy mówiła o tym, że byłaby na pewno lepszą matką niż ty. Że dziecko potrzebu-
je dwojga rodziców, a nie tylko matki — która ledwie potrafi zatroszczyć się o kwiatek w doniczce, a co dopiero o dziecko. Teraz miałaby szansę, żeby to udowodnić. Słowa Charlotte uraziły mnie do tego stopnia, że chciałam już wycofać swoją propozycję, ale zobaczyłam, że Bob wystukuje numer w komórce. — Kochanie, to ja... Tak, wszystko w porządku... Wiem, kawał drania ze mnie i przepraszam, że dzwonię w środku nocy, ale chcę, żebyś mnie wysłuchała... Bob miał rację — nie trzeba było długo przekonywać Charlotte do tego pomysłu ani łamać ją kołem, by się zgodziła. Co więcej, gdy tylko jej powiedział, że dziecko urodzi się już za miesiąc, usłyszałam w słuchawce pisk radości. Przez kolejne pół godziny wisieliśmy we trójkę na telefonie, dopracowując szczegóły naszego planu. Ustaliliśmy, że Bob wróci do San Diego po Charlotte, która zgłosiła już gotowość przeprowadzki do Los Angeles, jeśli sytuacja będzie tego wymagać. W sobotę rano przyjadą tutaj już we dwójkę i od razu pojedziemy do Deedee. Charlotte miała nadzieję, że jeśli przypadną do gustu rodzinie Deedee, będzie można od razu zaktualizować papiery adopcyjne na miejscu. Miałam wrażenie, że kiedy rozmawialiśmy, Charlotte urządzała w myślach sypialnię dla dziecka. Byłam też pewna, że ma już wybrane imiona. Zanim się rozłączyła, Bob powiedział cicho: — Skarbie, to niewiarygodne. Po tylu latach czekania, to nareszcie może być to! W piątek po południu Martucci wkroczył do mojego biura z pudełkiem małych samochodzików, które zostały nam z zeszłorocznej promocji. — Po co ci to? — spytał. — W samą porę — ucieszyłam się. — Potrzebuję ich na spotkanie z Bigwoodem o trzeciej. — Kiedy wzięłam od niego pudełko, przyjrzałam mu się i powiedziałam: — Hej, wyglądasz jakoś inaczej. Czy coś się stało? —Jesteś świetną aktorką. Bigwood da się złapać. Naśladownictwo jest najszczerszą formą pochlebstwa. — Mówiłam serio! Wyglądasz inaczej.
Martucci zlekceważył moje pytanie. — Nie powiedziałaś mi, o co chodzi z tymi resorakami. Pokazałam mu trójwymiarową makietę autostrady, nad którą spędziłam pół dnia. Szczególnie dumna byłam ze wszystkich pagórków, które udały mi się bardzo realistycznie. Martucci skrzywił się. — Co to jest? Projekt na zajęcia techniczne w piątej klasie podstawówki? — W ten sposób chcę zademonstrować mój pomysł z wyścigiem. Widzisz, użyję tych samochodzików — wyjęłam dwa autka z pudła i pokazałam mu, jak się ścigają. Oczywiście ten jadący uprzywilejowanym pasem ruchu14 wygra. Martucci milczał, co mnie zaniepokoiło. Zawsze był ze mną szczery do bólu. — O co chodzi? — spytałam. — Nie, nic. — Mów. — No dobra. To najgłupsza rzecz, jaką w życiu widziałem. — To najlepsze, co w tej sytuacji mogę wymyślić—jęknęłam w obliczu kolejnej porażki. — Troy Jones miał mi pomóc zorganizować pokaz na żywo, na prawdziwej autostradzie, w towarzystwie Bigwooda. Ale nawalił. — Dlaczego nie zwróciłaś się z tą prośbą do mnie? Dobre pytanie. Dlaczego nie poprosiłam Martuęciego? Może dlatego, że nie miał takiego fajnego kombinezonu kierowcy rajdowego, o jakim wspominał Troy. — Och, byłoby wspaniale, gdybyś mógł... — Teraz już za późno. Nie przyjechałem do pracy samochodem, a kemping został w myjni. — W takim razie wracam do mojego projektu naukowego — westchnęłam. — Wolę to, niż stać przed Bigwoodem i roztaczać przed nim jakieś narkotyczne wizje. — A co w tym złego? — Phyllis zasugerowała, że powinnam czymś zadziwić Bigwooda. Powiedziała, że tego właśnie oczekuje — zaskoczenia.
14Pas dla samochodów firmowych (przyp. tłum.).
— Zgadzam się. Ale wyścig to wyścig. Można go opisać jednym zdaniem — tylko kompletny kretyn by nie zrozumiał. Nie o to w tym chodzi. Tak naprawdę sprzedajesz Bigwoodowi coś innego. — Tak? A niby co? Martucci skrzyżował ramiona na piersi i oparł się o moje biurko. — Siebie. — W takim razie jestem skazana na zagładę. Kiedy Martucci wytrzeszczył na mnie oczy, powiedziałam: — Mówię poważnie. Już to wcześniej przerabiałam — spisałam na kartce wszystkie swoje zalety i pomysły, a on dał moje stanowisko Lizbeth. — Szczerzę mówiąc, wątpię, by te twoje wypociny kiedykolwiek przeczytał. A nawet jeśli to zrobił — nie miej mi za złe tego, co teraz powiem — nie dziwię się, że tak postąpił. — Wielkie dzięki! — To prawda. Nie wyglądałaś nigdy na osobę kipiącą entuzjazmem. Po prostu wykonywałaś swoją pracę. Zawsze miałem wrażenie, że jesteś tu tylko dlatego, że nie masz żadnej alternatywy. — Mylisz się. Widać, że zupełnie mnie nie znasz. — Nie sądzę, żeby ktokolwiek tak naprawdę cię znał, z wyjątkiem Susan. Z takim argumentem trudno było polemizować. — To, co powinnaś zrobić — ciągnął dalej Martucci — to dać Bigwoodowi do zrozumienia, że June Parker jest siłą, z którą powinien się liczyć. Ze masz osiągnięcia. Pomysły. Ze masz jaja. — Nie wiem, czy potrafię to zrobić. Poklepał mnie po ramieniu. — Oczywiście, że potrafisz. Zabierz go na drinka — nawiasem mówiąc, to miłośnik koniaków. Pokaż mu to, co powiedziałaś telewizji podczas akcji z darmową benzyną. — Mam mu przypomnieć o tej klęsce? — Masz mu pokazać, że w obliczu klęski zachowujesz zimną krew. — Hmm... — zastanowiłam się. — Myślę, że mogłabym wyciągnąć tę płytę od Brie. Razem z przenośnym odtwarzaczem
DVD. A potem spakować to wszystko i zabrać Bigwooda do Brass Monkey. — O to chodzi! I cokolwiek zrobisz, nie pozwól mu zapłacić rachunku, choćby błagał cię o to na kolanach. Płacenie za drugą osobę w knajpie jest oznaką dominacji. — Rozumiem. — To dobrze. Ale pozwól, że spytam, z czystej ciekawości — po co ci teraz ten awans? Myślałem, że jako przyszła mama chcesz sobie trochę odpuścić. —Jesteś jednak szowinistą, Martucci — prychnęłam z pogardą. — Kobieta może założyć rodzinę, a jednocześnie realizować się zawodowo. Poza tym... — udałam, że strzepuję z bluzki niewidzialny pyłek kurzu, żeby nie musieć patrzeć mu w oczy — postanowiłam jednak, że nie adoptuję tego dziecka. — Przepraszam, nie wiedziałem. Coś poszło nie tak? — Po prostu się rozmyśliłam. — Skoro tak, to chyba dobrze, co? Będziesz mogła wrócić do swojego szalonego życia singla. — Niby tak, chociaż plotki o tym, że chcę zostać mamą, odstraszyły główny obiekt moich zainteresowań — przyznałam posępnie. Kiedy Martucci spojrzał na mnie ze zdziwieniem, wyja-śniłarti: — Chodzi o Troya. Jak tylko mu powiedziałam, że zamierzam adoptować dziecko, uciekł gdzie pieprz rośnie. — Rozumiem. — To takie frustrujące. Byłam przekonana, że ta lista pomoże mi uporządkować także moje życie. Pomyślałam: „Aha, brakuje mi jeszcze mężczyzny, stałego związku i dzieci". Ale widocznie pisane mi jest co innego — w przeciwnym razie nie pozwoliłabym sobie odebrać tego, co już miałam praktycznie w garści. — Daj spokój, szans takich jak ta będziesz mieć jeszcze setki. — Pewnie masz rację, ale i tak czuję się wdeptana w ziemię. W głębi duszy miałam wielką nadzieję, że dzięki tej liście zrozumiem, na czym tak naprawdę mi zależy w życiu. — Przynajmniej zrozumiałaś, na co zasługujesz. — To znaczy? — Na pewno nie na faceta, który daje nogę na samą myśl o dziecku.
— Susan powiedziała mi dokładnie to samo. — I ma rację. Zasługujesz na mężczyznę, który zaakceptuje cię taką, jaką jesteś — z dzieckiem czy bez. Albo z całą gromadą dzieci. Wierz mi, wielu facetom spodobałoby się to, co robisz. Niektórzy uznaliby nawet, że to pociągające. — O rany, Martucci — westchnęłam. A potem roześmiałam się głośno, objęłam go za szyję i uściskałam z całej siły. Kiedy mnie przytulił, spojrzałam do tyłu za jego ramię i — niech mnie kule biją! — zgadnijcie, kto stał w drzwiach. Troy Jones! — Witaj, June — powiedział, niepewnie wyciągając rękę na powitanie. Był ubrany w rajdową skórzaną kurkę, pod spodem miał koszulę i krawat. Skołowana, wypuściłam Martucciego z objęć. Co on tu robi? — Myślałam... byłam pewna, że nie możesz przyjść — wykrztusiłam. — Nie dostałaś mojej wiadomości? Troy i Martucci wymienili męski uścisk dłoni, podczas gdy ja próbowałam sobie przypomnieć wiadomość, którą Troy zostawił mi na sekretarce. Słuchałam jej właśnie, kiedy zjawił się Bob. Było dla mnie jasne, że Troy próbuje się wykręcić od obietnicy, więc nie dosłuchałam jej do końca. — Skasowałam ją przez pomyłkę — skłamałam. — Co na niej było? — To, że będę dzisiaj, tak jak się umawialiśmy. Chyba że oddzwonisz i powiesz, że nie chcesz, żebym przychodził. Wyjaśniłem ci także — tu spojrzał wymownie na Martucciego — powody, dla których tak wcześnie wyjechałem z Las Vegas. Czy Troy właśnie przyznał się, że uciekł jak ostatni tchórz, czy może zaczęłam już cierpieć na jakieś rozdwojenie jaźni i słyszeć w głowie wyimaginowane głosy? Martucci z rękami w kieszeniach wycofał się ostrożnie w kierunku korytarza, zatrzymując się tylko na chwilę, żeby powiedzieć: — Widzę, Parker, że wracasz do planu A. Powodzenia. Spojrzałam na zegarek. Do spotkania zostało piętnaście minut. Prawdziwy wyścig był nadal kuszącą propozycją — szczególnie, biorąc pod uwagę strój Troya, w którym wyglądał jak pro-
fesjonalista. Ale słowa Martucciego dźwięczały mi w uszach. Na czym tak naprawdę mi zależało? Czy chciałam sprzedać Bigwoodowi pomysł z wyścigiem, czy raczej przypodobać mu się, żeby dostać awans? Odwróciłam się do Troya i powiedziałam: — Żałuję, że musiałeś się fatygować, ale zdecydowałam się zmienić trochę plan. — Nie będzie wyścigu? Potrząsnęłam głową. — W porządku, nie ma problemu. — Ale... — Troy zerknął jeszcze raz w stronę odchodzącego Martucciego — jeśli nie masz nic przeciwko, chciałbym porozmawiać z tobą o kilku sprawach. Chciałam wysłuchać, co ma mi do powiedzenia, ale za kilkanaście minut miałam rozpocząć swoją prezentację. Wcześniej musiałam jeszcze znaleźć Brie i poprosić ją o nagranie na płytę wywiadów, o których mówił Martucci. A potem zjeść coś konkretnego, skoro miałam pić burbona z Bigwoodem. Potem, kiedy nikt nie będzie mnie śledził, popędzę do domu i odsłucham wiadomość od Troya. Może faktycznie dowiem się, dlaczego tak mnie wystawił do wiatru w Vegas. A jeśli powód okaże się sensowny, to... kto wie? — Bardzo bym chciała, ale naprawdę muszę już lecieć. — W porządku — Troy zgodził się, moja odpowiedź wcale go nie zaskoczyła. Mimo że stał przede mną w stroju motocyklisty, chyba spodziewał się takiego obrotu spraw. Spytał tylko ze smutkiem w głosie: — Przyjdziesz na imprezę we wtorek? — Oczywiście, nie przegapiłabym takiej okazji — zapewniłam go. — Przyjdzie też Martucci, Brie i kilku innych przyjaciół, którzy pomogli mi z listą. Twoja mama pozwoliła mi zaprosić, kogo tylko zapragnę, i tak właśnie zrobiłam. Troy rozchmurzył się. — Brzmi nieźle. Mama twierdzi, że to będzie kameralne przyjęcie, ale jestem coraz bardziej przekonany, że będzie inaczej. Jak tak dalej pójdzie, będziemy musieli wynająć salę, na której odbywają się konwencje wyborcze. Kiedy Troy wyszedł, oddałam Martucciemu jego samochodziki.
— Dobra, poradzę sobie bez tego — zdecydowałam. — Obyś miał rację. — Kiedy wreszcie zaakceptujesz fakt, że ja zawsze mam rację? — zaśmiał się. Dwie godziny i trzy koniaki później wtoczyłam się z powrotem do biura. Większość pracowników już wyszła z pracy — właśnie zaczynał się weekend. Wpadłam jeszcze na chwilę do Susan, która właśnie wyłączała komputer i gasiła światła. — Już się bałam, że cię nigdy nie zobaczę! — Susan ucieszyła się na mój widok. — Opowiadaj, jak poszło? — Powiedzmy, że zadziwiłam nawet samą siebie. Musiałam ledwo trzymać się na nogach i trochę bełkotliwie mówić, bo Susan uśmiechnęła się. — Namówił cię na trzeciego drinka, co? — Teraz to już nie ma żadnego znaczenia. Bigwood je mi z ręki. — Nie wątpię. Dostałaś tę pracę? — Powiedział, że po restrukturyzacji stanowisko Lizbeth zostało zlikwidowane, ale na pewno dostanę awans. Spodobał mu się pomysł z wyścigiem, chociaż — z Martuccim policzę się później — z początku chyba kompletnie nie jarzył, o czym mówię. Stwierdził, że wolałby to zobaczyć na własne oczy. — W takim razie, moje gratulacje! Z chęcią zabrałabym cię na jeszcze jednego drinka, żeby to uczcić, ale muszę odebrać dzieciaki, a już jestem spóźniona. A ty przyjechałaś dzisiaj autobusem, prawda? Może cię podwieźć? — Nie, dzięki. — Na pewno? Możemy zjeść u mnie obiad, jeśli nie masz nic przeciwko hamburgerom na wynos z Burger Kinga. Obiecałam chłopakom. —Jestem pewna. Chcę wrócić do domu i trochę się pobyczyć. Ostatni tydzień był na zupełnie wariackich papierach. Poza tym, jutro rano o dziewiątej będą u mnie Bob i Charlotte, zanim razem pojedziemy do Deedee. — W porządku. June, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że sprawy idą w dobrym kierunku.
— Nic jeszcze nie ustaliliśmy na pewno — przypomniałam jej. — Najpierw musi się zgodzić Deedee. — Na pewno się zgodzi. Obiecałam Susan, że zadzwonię do niej, jeśli będę czegoś potrzebować, a potem pomaszerowałam prosto do pokoju Martucciego. Ledwie zdążyłam stanąć w drzwiach, Martucci roześmiał się. — Zapomniałem cię ostrzec, że Bigwood będzie cię próbował namówić na trzeciego drinka. Nie wypowiedziałam jeszcze ani jednego słowa, więc faktycznie musiałam wyglądać na zupełnie pijaną. — Nie spytasz, jak mi poszło? — Wystarczy mi twój zalotny uśmiech. Boję się tylko, że zaraz się okaże, iż zostałaś moim szefem. — Niewykluczone. Bigwood reorganizuje firmę, ale na pewno dostanę jakieś kierownicze stanowisko. — I przyszłaś, żeby mi podziękować. — Owszem, chcę ci podziękować. Najchętniej bym cię wyściskała po raz drugi, ale wiesz, jak to się kończy, kiedy jestem wstawiona. Mogłabym znów się zacząć dobierać do twojego kucyka. Słysząc to, Martucci uśmiechnął się, a potem odwrócił lekko głowę w bok i potarł dłonią kark. Kucyk zniknął! Nie było po nim śladu. — Obciąłeś go! — krzyknęłam. —To dlatego wydałeś mi się dzisiaj jakiś dziwny. Co cię do tego skłoniło? — Uznałem po prostu, że już czas to zrobić. Nie wspomniałam, że powinien był to zrobić jakieś dwadzieścia lat wcześniej. — Dobrze ci bez niego — powiedziałam tylko. — Miło mi to słyszeć. Musiałam się pospieszyć, jeśli chciałam zdążyć na autobus o 17.15,ale wiedziałam, że nie podziękowałam jeszcze Martucciemu za wszystko, co dla mnie zrobił. Czułam się jego dłużniczką. — A tak przy okazji — powiedziałam, czerwieniąc się — dziękuję ci także za tamtą noc. Mogłeś zrobić ze mną, co chciałeś. Mówiłeś poważnie, prawda? Na pewno do niczego nie doszło? Martucci rozparł się w swoim skórzanym fotelu.
— Kochanie, gdybyś się na to zdecydowała, to choćbyś wlała w siebie nie wiem ile alkoholu, na pewno nie zapomniałabyś tej nocy. Rozdział dwudziesty czwarty Odsłuchałam wiadomość od Troya na sekretarce pięć razy, zanim w ogóle zdjęłam buty. Za pierwszym razem, wtedy, gdy przerwał mi przyjazd Boba, zdążyłam usłyszeć tyle, że byłam przekonana, iż Troy nie przyjedzie. A dzisiaj, kiedy powiedział mi w biurze, że próbował mi także wyjaśnić, dlaczego uciekł z podkulonym ogonem z Las Vegas, pomyślałam sobie, że to pewnie jakaś marna wymówka w rodzaju: „Przepraszam, ale coś mi wypadło". Tymczasem Troy powiedział ostatnią rzecz, jakiej się spodziewałam. Wcisnęłam „Play"jeszcze raz. — Cześć, June, tu Troy. Próbowałem się dodzwonić, ale ciężko cię złapać. Nie lubię zostawiać takich wiadomości, ale chyba nie mam wyjścia. Pamiętam nadal, że miałem się z tobą spotkać w piątek, żeby pomóc ci z tą prezentacją. Zrozumiem, jeśli nie będziesz chciała, żebym się w to pakował. Ale ja nadal chcę ci pomóc. Piątek, o trzeciej. Zapisałem sobie w notesie. Zadzwoń, jeśli mam nie przyjeżdżać, dobrze? I jeszcze jedno... kurczę, jak ci to powiedzieć. Na pewno się zastanawiasz, dlaczego wyjechałem tak nagle w sobotni wieczór. Chcę, żebyś wiedziała, że to nie z twojego powodu — nie powiedziałaś ani nie zrobiłaś nic złego. Wiem, że to zabrzmi bez sensu, ale zdałem sobie sprawę, że nie powinniśmy razem siedzieć w Vegas, beztrosko popijać drinków, słuchać muzyki, bawić się i snuć wspólnych planów. Niedługo adoptujesz dziecko. Zycie biegnie do przodu, prawda? Nie wiem, dlaczego, ale mnie to wkurzyło. Zdaję sobie sprawę, że to irracjonalne, ale tak się poczułem. Mama wciąż nie potrafi się uporać ze śmiercią Marissy. Ja też walę bezsilnie głową w mur, jeżdżę jak wariat na motorze i obrażam sympatyczne dziewczyny. Jest mi z tego powodu bardzo przykro. Widocznie śmierć sio-
stry dotknęła mnie bardziej niż myślałem. Żałuję, że nie poznaliśmy się w innych okolicznościach. Że nie wpadliśmy na siebie wózkami w sklepie, czy coś w tym rodzaju. Wiem, że niepotrzebnie się nad tym rozwodzę, ale nie wybaczyłbym sobie, gdybym ci tego nie powiedział —jesteś wyjątkową dziewczyną, tylko okoliczności. .. Beep. Koniec wiadomości. Więcej się nie nagrało. Niewiele to zmienia. Wprawdzie nie zinterpretowałam wiadomości poprawnie za pierwszym razem, nie zmieniało to jednak najważniejszego: w innych okolicznościach moglibyśmy być razem. Ale okoliczności nie były inne. Więc nici z tego. Przyjęłam to z zaskakującym spokojem. Nie zostawił mnie przecież przed ołtarzem. Jak sam powiedział — a właściwie nie dokończył — na pożegnanie w Vegas nie całowaliśmy się, nie zaliczyliśmy ani jednej randki, nie poszliśmy razem do łóżka. A zatem, być może właściwe pytanie, które zadałam sobie, kiedy w końcu udało mi się przebrać w domowe ciuchy i zaparzyć sobie herbatę — nie brzmiało „dlaczego czułam się porzucona", tylko „dlaczego w ogóle od początku robiłam sobie nadzieje". Fakt, Troy był przystojny, ale przecież przystojnych facetów w Kalifornii nie brakuje. Weźmy chociażby takiego Martuccie-go, już bez kucyka — też by się nadał. Nie, szybko wyrzuciłam z głowy tę myśl. Martucci nigdy nie będzie przystojny. Łatwiej go porównać do potwora z bajki, który pożera niewinne króliczki. W każdym razie, ładna buźka to nie wszystko. ZTroyem musiało być inaczej. Kiedy wpadłam na niego kilka miesięcy wcześniej na cmentarzu, byłam pogrążona w śmiertelnej depresji. Lista okazała się dla mnie wybawieniem i drogowskazem — dała mi cel w życiu. W pewnym stopniu byłam mu za to wdzięczna, mimo iż Troy nie miał pojęcia, że podjęłam się tego szalonego zadania. Kiedy mu wreszcie powiedziałam, zobaczyłam w jego oczach coś niezwykłego. Jednym spojrzeniem wymazał całą moją prozaiczną przeszłość. W jego oczach mogłam się przejrzeć jak w salonie krzywych zwierciadeł w wesołym miasteczku — byłam w nich od-
ważną i świadomą swojej wartości kobietą. I chociaż wiedziałam, że to nieprawda, nie mogłam oderwać od nich wzroku. Jutro nie będę już potrzebować żadnych iluzji. Zrobię coś, co jeszcze kilka miesięcy temu wydawało mi się niewyobrażalne. Za jednym zamachem zmienię życie dwóch rodzin. Mój brat z żoną zaopiekują się dzieckiem, o którym zawsze marzyłam. Dziecko trafi do dobrego, pełnego miłości domu. Deedee będzie mogła skończyć liceum i pójść na studia. A Troy, Kitty i cała rodzina Jonesów będzie odtąd spać spokojniej, wiedząc, że ostatnie i najważniejsze zadanie na liście ich ukochanej Marissy — „Zmienić czyjeś życie"— zostało wykonane z takim wdziękiem. Przede mną na stole leżały przygotowane wszystkie niezbędne dokumenty adopcyjne. Bob i Charlotte będą tutaj rano i razem pojedziemy do Deedee. Beznamiętnie zamieszałam herbatę. Deedee urodzi dziewczynkę. Może nazwą ją June? Pukając do drzwi domu Deedee, starałam się nie myśleć, jak bardzo pragnęłam uniknąć tej rozmowy. Poczułam zapach świeżo kupionej sukienki Charlotte i usłyszałam, jak Bob chrząka pod nosem, żeby dodać sobie odwagi. Po drodze ułożyłam sobie, co chcę powiedzieć Deedee. O tym, że jej córce należy się wszystko, co najlepsze, a ja oszukiwałam samą siebie, sądząc, że będę w stanie jej to zapewnić. Dziecko powinno mieć matkę i ojca. Przypomnę jej też, że nie chciała oddawać dziecka obcym ludziom, i dzięki mojemu bratu nie będzie musiała. To jest moja rodzina. Mogę za nich ręczyć, że będą świetnymi rodzicami. Kochającymi, poświęcającym dziecku mnóstwo uwagi, szczęśliwymi. Drzwi otworzył nam mężczyzna, który przedstawił się jako Javier, narzeczony mamy Deedee. Co dziwne, w środku upalnego lipca nosił na głowie wełnianą czapkę, ale poza tym miał szeroki uśmiech i oczy tak pełne radości, że nie mogłam się powstrzymać i odwzajemniłam mu uśmiech. — Dziewczyny będą za chwilę — powiedział. — Rozgośćcie się. Przedstawiłam mu Boba i Charlotte, a kiedy pojawiły się Maria i Deedee — zrobiłam to raz jeszcze. Cała trójka usiadła
na kanapie. Zamiast rozciągniętej bluzy, Deedee miała na sobie obcisłą koszulkę na ramiączkach, która odsłaniała jej wielki, na-pęczniały brzuch. Charlotte zajęła miejsce w fotelu, my z Bobem zadowoliliśmy się krzesłami z kuchni. — Ma pani piękny dom — Charlotte powiedziała Marii. Javier przetłumaczył to na hiszpański, a Maria odparła: — Gracias. Trudno nam było prowadzić swobodną konwersację, biorąc pod uwagę, że tylko Bob potrafił się dogadać po hiszpańsku. Postanowiłam więc, że przejdę od razu do rzeczy. — Zanim podpiszemy dokumenty adopcyjne — powiedziałam — chciałabym przedyskutować z wami kilka spraw... Nie dokończyłam, bo Javier zaczął nagle rozmawiać z Marią po hiszpańsku — starałam się coś z tego zrozumieć, ale mówili tak szybko,.że nie byłam w stanie. Jedynie Bob rozumiał, o czym jest mowa. W pewnym momencie ukrył twarz w dłoniach i wyszeptał: — O, mój Boże! Nie jest dobrze. — Co się dzieje? — spytałam po cichu. Javier i Maria w dalszym ciągu prowadzili ożywioną konwersację, jakby nas w ogóle nie było. Deedee patrzyła tępym wzrokiem w podłogę. Bob opuścił w końcu dłonie, którymi zakrywał twarz. — Muszę natychmiast zabrać stąd Charlotte — powiedział tak cicho, że nie byłam pewna, czy dobrze go zrozumiałam. Potem wstał i odezwał się na głos po hiszpańsku. Javier i Maria przestali rozmawiać i patrzyli na niego w takim osłupieniu, jakby właśnie przyłapał ich migdalących się na kanapie. Bob złapał kompletnie zaskoczoną Charlotte za rękę i powiedział: — Zaczekamy na zewnątrz. Zaczęłam naprawdę się martwić, kiedy pocałował mnie w czoło przed wyjściem. Nie miałam pojęcia, o czym rozmawiali gospodarze, ale nie wróżyło to nic dobrego. Kiedy drzwi za Bobem i Charlotte zamknęły się z hukiem, nie wytrzymałam i spytałam: — Co tu się dzieje? Javier przełknął ślinę. — Chcemy wam podziękować za dzisiejszą wizytę — powiedział szorstkim, oficjalnym tonem.—Jesteśmy wdzięczni, że chciała pani adoptować dziecko Deedee, ale to nie będzie konieczne.
Jak to, nie będzie konieczne? Bezskutecznie próbowałam nawiązać kontakt wzrokowy z Deedee. Javier kontynuował. — Maria zgodziła się zostać moją żoną. Zaczniemy razem nowe życie i założymy rodzinę. Rozmawialiśmy już o tym i postanowiliśmy wychować córkę Deedee jak naszą własną. Słowa o konieczności posiadania pełnej rodziny, składającej się z matki i ojca, uwięzły mi w gardle. Poczułam, jak kurczę się wewnątrz i na zewnątrz, jakbym chciała zapaść się pod dywan, w który z uporem wpatrywała się Deedee. Dziecko zostanie z nimi. Ja nie jestem już potrzebna. Bob i Charlotte również. — Deedee — spytałam — czy tego właśnie chcesz? Pokiwała smutno głową, nie odrywając wzroku od podłogi. — Dzięki temu będzie mogła zostać w szkole — wyjaśnił Javier. — Będziemy potrzebować jej pomocy w domu, ale jako starszej siostry. Nie matki. To tyle, jeśli chodzi o zmienianie czyjegoś życia. Nie udało mi się. Pomimo moich wysiłków, życie Deedee biegło dalej tak, jakbyśmy się nigdy nie spotkały. Ale jeszcze gorzej musieli się czuć Bob i Charlotte, w których życie nagle wtargnęłam. Zaprowadziłam ich na szczyt góry i pokazałam, co mogą zyskać: nowe życie, upragnione dziecko w ramionach. Rodzinę, o której zawsze marzyli. A potem bezceremonialnie sprowadziłam ich z powrotem na dół, z pustymi rękami. Tlił się we mnie jeszcze mały promyk nadziei. Przynajmniej będę mogła towarzyszyć Deedee przy porodzie. Na pewno będzie potrzebować wsparcia, a jej matka — niewidoma i mówiąca wyłącznie po hiszpańsku — może sobie z tą odpowiedzialnością nie poradzić. W takim razie widzimy się w środę na zajęciach szkoły rodzenia — powiedziałam. — Zrezygnowałam z zajęć — Deedee odezwała się po raz pierwszy od początku rozmowy. — Ponieważ nie oddam dziecka do adopcji, nie muszę już tego robić.
— Ale przecież musisz wiedzieć, jak się zachować podczas porodu. Deedee przełknęła ślinę. — Rose z programu „Starsza Siostra" znalazła dla mnie inną szkołę. Dwujęzyczną, więc będę mogła chodzić z mamą. Poza tym, zajęcia są w soboty, więc... — Więc nie możesz się już ze mną spotykać — dokończyłam za nią. Ostatnia iskierka nadziei zgasła. To koniec. Siedzieliśmy w absolutnej ciszy — takiej, która nie ma w sobie nic komfortowego, wręcz przeciwnie — absorbuje naszą uwagę jak rozwydrzone dziecko, którego wszędzie pełno. W końcu wstałam, żeby się pożegnać. Co jeszcze mogłam powiedzieć? Córka Deedee potrzebowała obojga rodziców i rodziny z prawdziwego zdarzenia — i to właśnie dostanie. Złożyłam im skromne gratulacje i skierowałam się w stronę drzwi. — Proszę, nie miej mi za złe — Deedee wyszeptała tak cicho, że ledwo ją usłyszałam. Wyszłam na zewnątrz, prosto w rozpalone lipcowe popołudnie. Bob i Charlotte siedzieli przygnębieni w samochodzie. Wdrapałam się na tylne siedzenie. — Nie potrafię opisać słowami, jak mi przykro — powiedziałam. — Od początku byłaś z nami uczciwa — nie mieliśmy żadnej gwarancji — odparł Bob. — Spróbowaliśmy, nie wyszło. Charlotte dodała drżącym głosem: — Słyszałam już wcześniej o takich sytuacjach. O tym, jak narodziny dziecka odmieniają jego matkę. To się często zdarza. Słowa Charlotte, zamiast mnie uspokoić, wywołały kolejną falę emocji. Dzięki mnie Charlotte doświadczyła na własnej skórze, że wszystko może się rozsypać jak domek z kart. Bob i Charlotte wyjechali do San Diego zaraz po tym, jak odwieźli mnie do domu. Z trudem dowlokłam się na kanapę, usiadłam i zatopiłam się w myślach. Jak mogłam być aż tak głupia i uwierzyć, że uda mi się wykonać wszystkie zadania z listy? Równie dobrze mogłabym znaleźć się w reprezentacji olimpijskiej Stanów Zjednoczonych w łyżwiarstwie figurowym na lodzie. Albo spróbować zdobyć Mount
Everest w japonkach. Mimo ogromnego rozczarowania, musiałam spojrzeć prawdzie w oczy: lista Marissy była poza moim zasięgiem. Nie potrafiłam wykonać najważniejszego zadania. Nawet nie znalazłam Buddy ego Fitcha. Co z tego, że paradowałam przez jeden dzień bez stanika? Wyrzuciłam wagę łazienkową. Też mi sukces. Łudziłam się, że uda mi się zrealizować marzenia obcej kobiety i przez to samej nabrać apetytu na życie. Skończyło się jak zwykle — porażką. Telefon dzwonił bez opamiętania przez cały weekend. Zostawiłam włączoną automatyczną sekretarkę. Czasem oddzwaniałam. Odebrałam wiadomości od Susan i mojej mamy. A potem znowu od Susan i kolejne cztery też od niej. I Susan, i mama szczebiotały radośnie i groteskowo zarazem, nie mogąc się doczekać dobrych nowin. W poniedziałek wieść o tym, co się stało, obiegła już całe biuro i zaczęłam odbierać pierwsze sygnały wsparcia. Bardzo szybko wszyscy zrozumieli jednak, że nie chcę o tym rozmawiać i zaczęli mnie omijać szerokim łukiem. Oto prawdziwi przyjaciele. Susan zadzwoniła nawet do Sebastiana z prośbą, żeby przestał już szukać Buddy ego Fitcha. Jeśli chodzi o mnie, to rzuciłam się w wir pracy — najłatwiejszy sposób, żeby odgonić czarne myśli kłębiące się w głowie. A miałam co robić. Mimo że Bigwood nie przydzielił mi oficjalnie stanowiska Lizbeth, nie omieszkał zrzucić na mnie większości niedokończonych przez nią projektów. Ale nawet on musiał chyba wyczuć, że coś ze mną jest nie tak, bo gdy już przypominałam ożywionego trupa, nie spytał ani razu, dlaczego wyglądam inaczej. Jak powiedział Troy, życie toczyło się dalej. Nieważne, jak bardzo pragnęłam zwinąć się w kłębek i zniknąć przed światem. Udało mi się jakoś wytrzymać do wtorku, kiedy miała się odbyć impreza urodzinowa ku pamięci Marissy. Na pół godziny przed jej rozpoczęciem w moim boksie zjawiły się Susan i Brie. — Wychodzimy już. Chcesz się zabrać z nami? — spytała Brie. — Muszę jeszcze zrobić parę rzeczy. Pojadę autobusem.
Susan spojrzała na mnie podejrzliwie. — Nie zamierzasz chyba się wykręcić, co? Jeśli trzeba będzie, zaniosę cię tam związaną na plecach. Ci ludzie na ciebie liczą. Nikogo nie obchodzi to, czy wykonałaś wszystkie zadania z listy. — Obiecuję, że przyjdę. Mam bezpośredni autobus 440 do Wilshire. Nie zajmie mi to dużo czasu. Tymczasem możecie już baunsować. — Baunsować? — Brie wytrzeszczyła oczy. — Co to za slang, przeprowadziłaś się do Compton?15 Susan, wychodząc, powiedziała: — Zarezerwujemy ci miejsce. — Tylko jak najdalej z tyłu, dobrze? — w moim głosie zabrzmiała błagalna prośba. Postanowiłam, że dotrzymam słowa i pójdę na tę imprezę, ale spóźnię się możliwie jak najbardziej i dyskretnie przycupnę gdzieś z boku. Jeśli z nikim nie zamienię ani słowa, może wszyscy uznają, że wypełniłam swoje zadanie i na tym koniec. Przeszła mi także przez głowę myśl, żeby najzwyczajniej w świecie skłamać, ale obawiałam się trochę, czy nie zostanę za to rażona gromem z jasnego nieba. Poza tym, moja misja jeszcze się nie zakończyła. Dzisiaj rano przypomniałam sobie o jednym z pomysłów Martucciego, który powiedział, że jeśli nie wyjdzie mi z adopcją, mogę jeszcze spróbować zmienić czyjeś życie, rozdając ludziom na ulicy losy na loterię. Jeśli któryś z nich wygra, jego życie na pewno odmieni się diametralnie. Pomysł sam w sobie był żałosny, ale nie zostało mi nic innego. Kiedy upewniłam się, że wszyscy już wyszli, wymknęłam się do najbliższego sklepu monopolowego i kupiłam sto kuponów zdrapki. Jeden po drugim, rozdawałam je na ulicy, zatrzymując przypadkowo spotkanych przechodniów. Ich reakcja była dziwna, choć nietrudna do przewidzenia. Jeśli chcesz się przekonać o braku zaufania w społeczeństwie, spróbuj rozdać coś ludziom za darmo na ulicy.
15Owiana złą sławą dzielnica Los Angeles, zamieszkana głównie przez Afro-amerykanów (przyp. tłum.).
Żeby nie spóźnić się na przyjęcie, zaczęłam wręczać po kilka losów jednej osobie. O siódmej, kiedy przyjęcie oficjalnie już się rozpoczęło, miałam dwóch zwycięzców. Jedna z osób wygrała dziesięć dolarów, a druga sześćdziesiąt. Facet, który wygrał dychę, powiedział: — Dzięki, starczy akurat na kilka paczek fajek. Z kolei dziewczyna, która wygrała sześćdziesiąt dolców, wyglądała na autentycznie podekscytowaną, chociaż pierścionek zaręczynowy, który miała na palcu wyglądał tak, jakby kosztował co najmniej sześćdziesiąt tysięcy dolarów. W obydwu przypadkach trudno więc było mówić o drastycznej zmianie stopy życiowej. Ściskając w ręce ostatni kupon, poczłapałam na przystanek autobusowy. Stała tam kobieta w zniszczonych ubraniach, brakowało jej chyba połowy zębów — dokładnie to, czego potrzebowałam. Nawet gdyby wygrała niewielką sumę, mógłby to być dla niej prawdziwy impuls. — Dzień dobry — zagadnęłam. — Chciałabym pani podarować kupon na loterię. Kobieta przyjrzała mi się uważnie. — Po co? To jakiś żart? — Nie, proszę bardzo — podałam jej kupon. Chciała go wsunąć za dekolt, ale zatrzymałam ją. — Proszę zdrapać teraz. Muszę się przekonać, czy pani coś wygrała. — Nie mam przy sobie monety. Pogrzebałam w portmonetce i znalazłam pięć centów. — Cwierćdolarówki nadają się lepiej — kobieta okazała się bardziej przebiegła niż myślałam. Przeszukałam jeszcze raz wszystkie kieszenie, aż w końcu znalazłam dwudziestopięciocentówkę. Żebraczka zdrapała los. Nic. Rozczarowanie przybrało rozmiary Empire State Building. Musiałam wyglądać na autentycznie zawiedzioną, bo kobieta powiedziała: — Panienko, proszę się nie przejmować. To nic takiego. — Wiem — odparłam — ale gdyby pani wygrała, być może na zawsze odmieniłoby to pani życie. A na tym mi właśnie zależy. — Chce pani zmienić moje życie? — Za wszelką cenę.
Kobieta obrzuciła mnie wzrokiem z góry na dół. — Te buty wyglądają na bardzo wygodne. Moje uwierają mnie boleśnie w palce. Jestem przekonana, że gdyby pani oddała mi swoje buty, w moim życiu nastąpiłaby znaczna poprawa. Moje buty? Chciałam już wybuchnąć śmiechem, ale pomyślałam: „W sumie, co mi szkodzi". Zdjęłam więc zupełnie nowe, śliczne buty, które udało mi się niedawno kupić za 120 dolarów na wyprzedaży w Macys i podałam je żebraczce. Kobieta wyrwała mi je z ręki i bez słowa podziękowania odeszła. Stałam boso na przystanku, czekając, aż przyjedzie mój autobus. Może jutro, kiedy się wyśpię, znajdę jakiś inny sposób, by kogoś uszczęśliwić. Postanowiłam, że nie oddam listy, dopóki nie skończę. Pójdę na przyjęcie i stanę przed ludźmi twarzą w twarz, jako nieudacznik. Ale przynajmniej próbowałam. Ta myśl raptem dodała mi skrzydeł. Próbowałam. Nie udało mi się. Ale pozbierałam się, otrzepałam z kurzu i spróbowałam jeszcze raz. Ja! Oczywiście, to było to! Z zamyślenia wyrwał mnie głośny dźwięk klaksonu, tuż za mną. — Hej! — to był Martucci, wychylający się przez szybę swojego mercedesa od strony pasażera. — Wsiadaj, ofiaro korporacji! Podwiozę cię. Podbiegłam i wsiadłam do samochodu. W nozdrza uderzył mnie zapach prawdziwej skóry — jakże inny od tego, który unosił się zwykle w środkach komunikacji miejskiej. Martucci zachichotał i wrzucił bieg, ruszając z miejsca. — Zapytałbym, co tutaj robisz w samych skarpetkach, ale nie jestem pewien, czy chcę wiedzieć. Rozdział dwudziesty piąty rzeczy do zrobienia przed 25. urodzinami 1. Zrzucie50 kilug)umów 2. Pocałować nieznajomego 3. Zmienić izyjeś życie
4. Założyć seksowne buty 5. Przebiec 5 kilometrów 6. Wyjść z domu bez stanika 7. Odegrać się na Byddym Fi tchu 8. Zostać najgorętszą laską w Oazie 9. Pokazać się w telewizji 10. Przelecieć się helikopterem 11. Wymyślić coś sensownego w pracy 12. Spróbować jazdy na desce surfingowej 13. Zjeść lody w miejscu publicznym 14. Umówić się na randkę w ciemno 15. Zabrać mamę i babcię na koncert Wayne a Newtona 16. Pójść na masaż 17. Wyrzucić wagę łazienkową 18. Obejrzeć wschód słońca 19. Okazać bratu wdzięczność 20. Przeznaczyć znaczną sumę na cele charytatywne Zarezerwowana salka w Oazie pękała w szwach pod naporem przybyłych gości. Część ludzi siedziała przy stolikach koktajlowych, inni stali, trzymając w rękach drinki i talerze z jedzeniem. Kiedy weszliśmy z Martuccim do środka, od razu zauważyłam przy barze znajomą kobietę. To była Norma — właścicielka klubu „Strażnicy Wagi", która dała Marissie feralny przepis na zupę taco. Była właśnie w samym środku historii, którą opowiadała do trzymanego w ręce mikrofonu. Historia kończyła się następującą puentą: — I od tamtej pory wszystkie dziewczyny w grupie wchodzą na wagę praktycznie nagie. Tłum ryknął śmiechem, co podkreślało panujący w klubie nastrój. Marzenie Kitty Jones spełniło się — zamiast kolejnej stypy udało się zorganizować imprezę z prawdziwego zdarzenia. Wzięliśmy sobie po piwie od stojącego z tyłu sali kelnera i podeszliśmy do stolika, przy którym siedzieli: Susan, Brie, Sebastian i Kip. — Zaczęłam się już bać, że nie przyjdziesz — powiedziała Susan, podnosząc torebki leżące na zajętych dla nas krzesłach. — Co się stało z twoimi butami? — Nie pytaj.
Kiedy usiadłam, Troy zabrał mikrofon Normie. Miał na sobie dżinsy i koszulę zapinaną na guziki, obciął też włosy. Ale nie wzbudzał we mnie już tego pożądania, co kiedyś. — Ktoś jeszcze chciałby się czymś podzielić? — spytał. — Nie krępujcie się — wyciągnął mikrofon w stronę tłumu. Brie szturchnęła mnie łokciem. — Idź! Na szczęście na scenie pojawiła się jakaś dziewczyna, dając mi trochę czasu do namysłu. Przedstawiła się jako koleżanka Marissy ze szkoły i zaczęła opowiadać historię o tym, jak wymieniały się z Marissą notatkami z algebry. —June nie musi nic mówić, jeśli nie chce — powiedziała konspiracyjnym szeptem Susan, tak jakby mnie w ogóle nie było przy stoliku. — To prawda. Sam fakt, że się zjawiła, na pewno sporo ją kosztował. Martucci pociągnął łyk piwa. — Oczywiście, że powinna przemówić. W końcu to z jej powodu wszyscy tutaj jesteśmy. — Nieprawda! — oburzyłam się. — I nie mam ochoty wysłuchiwać twoich mądrości, Martucci! Przyjęcie zostało zorganizowane z okazji 25. urodzin Marissy, a nie z powodu listy dwudziestu rzeczy, które chciała zrobić. I to listy, która — nie bójmy się spojrzeć prawdzie w oczy — nie została przeze mnie zrealizowana. Brie pokręciła głową. — Udało ci się zrobić osiemnaście z dwudziestu rzeczy. Też mi powód do wstydu! — Właściwie — rozchmurzyłam się z dumą — została tylko jedna rzecz. — Znalazłaś Buddyego Htcha? — Sebastian aż podskoczył na krześle, zapominając, że rozmawiamy szeptem. Kilka osób z zaciekawieniem spojrzało w naszą stronę. — Nie, właśnie to mi zostało. — Więc co...? Jak? To znaczy, myślałem, że... Brie wykorzystała moment zdenerwowania Sebastiana, żeby znów wbić mi łokieć pod żebro.
— Ten twój amant, Troy, wygląda dziś bosko. — Chodzi ci o brata Marissy? — zainteresował się Kip. — Coś was łączy? — Faktycznie, niczego sobie — przyznał Sebastian, a w jego oczach zapaliły się podejrzane iskierki. — Do niczego między nami nie doszło — powiedziałam, starając się, by zabrzmiało to dobitnie. — W każdym razie „jeszcze" nie doszło — zadrwiła Brie. — Ale noc jest jeszcze młoda. — Pewnie — wtrącił się Martucci, jeszcze bardziej cyniczny niż zwykle. — Teraz, gdy zdecydowałaś, że nie adoptujesz dziecka, pewnie znowu poczuje swoją szansę. Susan wydęła usta w pogardliwym grymasie. — Zostawcie ją w spokoju. — To nie tak, jak myślicie — sama chciałam rozwiać wszelkie wątpliwości i stawić czoła plotkom, zwróciłam się więc do Martucciego: — Troy jest wciąż rozbity emocjonalnie po stracie siostry, z którą był bardzo blisko związany. Właściwie, to nawet mi go żal. — Czyżby coś mnie jednak ominęło? — spytała Susan. —Jesteście razem — ty i Troy? — Nie — zaprzeczyłam. Troy wziął znów do ręki mikrofon i czekał na kolejną osobę, która chciałaby się podzielić swoimi wspomnieniami. — To bardzo miły facet — powiedziałam, wstając od stołu. — Ale prawdę mówiąc, nie jest w moim typie. Wzięłam mikrofon od Troya, który pocałował mnie na powitanie w policzek i zszedł ze sceny, by stanąć obok, razem ze swoją rodziną. Odetchnęłam głęboko, starając się ukoić skołatane nerwy, a potem stanęłam oko w oko z tłumem liczącym około sześćdziesięciu osób, może więcej. Nie przygotowałam sobie żadnej przemowy. Oczywiście, układałam ją sobie w głowie setki razy, ale kiedy przychodziło co do czego — zawsze wszystko kręciło się wokół jednego: szczęśliwie zakończonej listy. Przemowa, którą wielokrotnie sobie powtarzałam, była wyrazem triumfu — oto podawałam na srebrnej tacy pogrążonej w żałobie rodzinie dzieło swojego życia: listę dwudziestu zadań, których Marissie nie uda-
ło się wykonać przed 25. urodzinami. W obecnej sytuacji musiałam dokonać pewnych korekt. — Dzień dobry, nazywam się June Parker — zaczęłam, rozglądając się po sali. Rozpoznałam kilka twarzy osób poznanych na pogrzebie, mimo że wydawał mi się on odległym wydarzeniem z dawnej epoki. — Jak być może niektórzy z was wiedzą, to ja spowodowałam wypadek, w którym zginęła Marissa. Większość z was nie wie jednak zapewne, że Marissa sporządziła przed śmiercią bardzo ważną listę, którą zupełnie przypadkiem odkryłam. Znajduje się na niej dwadzieścia wyjątkowych postanowień, które Marissa chciała zrealizować przed tymi urodzinami — przerwałam na moment, gdy po sali rozszedł się głośny szmer. Tak jak przypuszczałam, dla wielu to było zupełne zaskoczenie. — Dla uczczenia pamięci Marissy postanowiłam dokonać tego za nią. Dwa zadania były już wykreślone. Jednym z nich było pozbycie się pięćdziesięciu kilogramów nadwagi, i ten cel udało jej się osiągnąć, z czego, jak sądzę, była bardzo dumna. Na szczęście dla mnie, nie wszystkie zadania były równie wymagające. Drugą, i ostatnią rzeczą, którą udało jej się zrobić, było założenie wspaniałych, seksownych szpilek— to mówiąc, uśmiechnęłam się pod nosem i spojrzałam wymownie na swoje bose stopy.—Trochę żałuję, bo sama nie miałabym nic przeciwko temu, by zrobić to samo. Parę osób z widowni roześmiało się i nagle otoczyło mnie morze uśmiechniętych twarzy otwartych, sympatycznych ludzi. Poczułam się pewniej. Nie czeka mnie tutaj żaden samosąd ani nienawistne spojrzenia. Wszyscy ci ludzie chcieli usłyszeć, jakie marzenia miała Marissa i jak część z nich się spełniła. Miałam tylko nadzieję, że ostatni, niewykonany punkt nie rozczaruje ich zbytnio. — Nie miałam szansy bliżej poznać Marissy — kontynuowałam. — Marissa, którą znam, to ta, która sporządziła listę, ale to mi wystarczyło, by się przekonać, jak wyjątkowym była człowiekiem. Kilkanaście osób pokiwało głowami z aprobatą. Nie bardzo wiedziałam, co dalej powinnam powiedzieć, więc spytałam: — Pewnie chcielibyście się dowiedzieć, co było na liście?
Odpowiedzią był nieśmiały aplauz i chórek głosów wołających: „Tak!". — Pomyślmy... — zastanowiłam się przez moment, ale tak naprawdę z minuty na minutę zaczęłam się rozkręcać coraz bardziej. —Jednym z punktów była nauka pływania na desce surfingowej. Innym — zapisanie się na masaż. Randka w ciemno. Przekazanie znacznej sumy pieniędzy na cele charytatywne. Miałam też przyjemność — tu spojrzałam w stronę stolika, przy którym siedziała rodzina Marissy — zabrać mamę i babcię Marissy na koncert wielkiego Waynea Newtona. „Oooo!" — zareagował tłum i znów rozległy się brawa. Ja tymczasem próbowałam sobie przypomnieć, co jeszcze było na liście. Mimo iż wywarła na moje życie tak ogromy wpływ, nie byłam teraz w stanie odtworzyć wszystkiego z pamięci. — Było tego więcej — powiedziałam — ale chcę wam opowiedzieć o jednym, najważniejszym zadaniu, które dla Marissy było nie mniej istotne, niż pozbycie się nadwagi. Marissa postanowiła zmienić czyjeś życie. Ci z was, którzy ją znali, wiedzą, jak wrażliwą była dziewczyną. Każdy, z kim na ten temat rozmawiam, podkreśla to samo. Postanowiłam więc, że spróbuję zmierzyć się i z tym zadaniem, które — zgodzicie się chyba ze mną — nie było łatwe. Chciałam zrobić coś wyjątkowego i chyba udało mi się znaleźć odpowiednie wyzwanie. Wymyśliłam, że pomogę bezdzietnej rodzinie adoptować dziecko pewnej nastolatki, która sama nie dałaby sobie rady z macierzyństwem. Niestety... — zdałam sobie nagle sprawę, jak bardzo osobiste są to wyznania, gdyż każde kolejne zdanie przychodziło mi z coraz większym trudem, a głos drżał coraz bardziej — ... nie udało mi się doprowadzić sprawy pomyślnie do końca. Dziewczyna zdecydowała się zachować dziecko, a para, o której mowa pozostaje nadal bezdzietna. Zauważyłam pewną starszą kobietę, która wyglądała tak,jakby miała dar przewidywania i doskonale wiedziała, do czego zmierzam. Dlatego postanowiłam, że na tym zakończę ten wątek. — Mimo to udało mi się w końcu skreślić punkt „Zmienić czyjeś życie" z listy. Aby wyjaśnić wam, jak do tego doszło, muszę podzielić się pewnym osobistym wyznaniem, które nie przynosi mi chluby. Prawda jest bowiem taka, że zanim podjęłam się
zrealizowania listy Marissy, moje życie przedstawiało się dość żałośnie. Co więcej, pewien człowiek, który w ciągu ostatnich kilku miesięcy stał się mi bardzo bliski — przyjaciel, który zawsze był w pobliżu, gdy go potrzebowałam — powiedział mi, że zawsze miał wrażenie, iż robię wszystko z rozpędu. Bo tak wypada, a nie — bo tak chcę. I chociaż jego słowa sprawiły mi wielką przykrość, mój przyjaciel miał rację. Nie ukrywam, że właśnie po części dlatego zainteresowałam się listą Marissy — by mieć w życiu cel, tak jak ona. Nie miałam pojęcia, jak to wszystko się skończy i czy uda mi się spełnić jej marzenia. Dzisiaj już wiem, że odniosłam tylko połowiczny sukces. Na liście zostało jeszcze jedno zadanie. Do czego jednak zmierzam? Nawet dzisiaj, w drodze na to spotkanie próbowałam zrealizować jedno z dwóch brakujących zadań. I chociaż wyznaczony termin minął, nie poddałam się... Ostatnie zdanie wypowiedziałam łamiącym się głosem, a do oczu napłynęły mi łzy. Usłyszałam, jak Kitty mówi: — Brawo, kochanie, świetnie ci idzie. Pociągnęłam nosem kilka razy i dokończyłam: — Zdałam sobie w końcu sprawę, że nie muszę zmieniać niczyjego życia, bo to Marissa zmieniła moje. Nauczyła mnie, co znaczy cenić sobie życie. I ciągle podejmować nowe wyzwania. Zrobić coś ważnego, także dla siebie. — Przed dzisiejszą uroczystością zaplanowałam sobie, że opowiem wam o tym, co udało mi się zrobić dla Marissy. Ale zmieniłam zdanie. Lepiej będzie, jeśli powiem, jak wiele jej zawdzięczam i jak bardzo jestem jej za to wdzięczna. Nigdy tego nie zapomnę. Bo wiem, że to wszystko mi się nie należało. To były moje ostatnie słowa. Odłożyłam mikrofon i wróciłam do stolika. Towarzyszyła mi burza oklasków, krzyków i gwizdów. Susan rzuciła mi się na szyję, mało nie miażdżąc mi żeber, a Sebastian i Kip ocierali ukradkiem łzy. — To najlepsza przemowa, jaką w życiu słyszałem — Mar-tucci wytarł mi kciukiem policzek mokry od łez. — Postanowione — jęknęła wzruszona Brie. — Zrobię sobie taką samą listę. Potem na środek sali wyszedł facet z dudami, który przedstawił się jako członek orkiestry dętej, w której grał razem z Marissą. Zapo-
wiedział, że zagra jej ulubioną piosenkę Amazing Grace. Słuchaliśmy jego występu z uwagą, dudy grały zresztą tak donośnie, że nie sposób było rozmawiać. Po skończonym występie nie było już nikogo, kto chciałby wyjść na środek sali, więc Troy podziękował wszystkim. — Proszę, częstujcie się —- powiedział. — Zostało jeszcze mnóstwo jedzenia. A niebawem zaczniemy kroić tort. Rozległy się dźwięki muzyki puszczanej z szafy grającej. Do naszego stolika podeszła Norma z kawałkiem ciasta na talerzu. Biorąc pod uwagę, że jest szefową klubu „Strażnicy Wagi", przeszło mi przez głowę, czy wypada jej zajadać szarlotkę. — Dobra robota z tą listą, udało ci się wszystko zrobić — powiedziała z pełnymi ustami. — Prawie wszystko — poprawiłam ją. — Wystarczy w zupełności. Żałuję, że nie wróciłaś na zajęcia, ale dobrze wyglądasz. Jesteś szczupła. — Tak naprawdę nie chodziło o odchudzanie — miałam depresję, bo bałam się diety. Brie pokiwała smutno głową. — Mnie też by się coś takiego przydało. Kiedy się martwię, jem na potęgę. Kiedy jestem wściekła — też jem. Zestresowana albo szczęśliwa — to samo. Norma przełknęła kawałek ciasta. — Doskonale cię rozumiem. Kiedy sobie pomyślę, że Marissa zginęła tuż po tym, jak udało jej się zrzucić pięćdziesiąt kilogramów — to takie przykre. Grupa bardzo to przeżyła. Kilka następnych spotkań poświęciliśmy nie tyle odchudzaniu, co wspominaniu Marissy. Uroniliśmy niejedną łzę. A najciężej zniósł to chyba biedny Buddy... Prawie zakrztusiłam się drinkiem. — Powiedziałaś: „Buddy"? Sebastian oderwał wzrok od talerza. — Ktoś wspomniał o Buddym? —Ja — Norma wyglądała na zaskoczoną. — Opowiadałam June, jakim ciosem była dla niego śmierć Marissy. Buddy należy do grupy i był z nią dość mocno zaprzyjaźniony... — Ale nie myśli pani chyba o Buddym Fitchu? — Sebastian wszedł jej w słowo.
— Chyba tak się właśnie nazywa. Czemu was to tak interesuje? Nie wierzyłam własnym uszom. Szukałam tego gościa wszędzie, a nigdy nie pomyślałam, że mógł chodzić do „Strażników Wagi". Może nawet spotkałam go na jedynych zajęciach, w których wzięłam udział — w pamiętny wieczór, kiedy zginęła Ma-rissa. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęłam, to stanąć przed tymi ludźmi jeszcze raz. Ale jeśli nie będę miała wyboru, to zrobię to, żeby zamknąć sprawy raz na zawsze. — Chciałabym go poznać — powiedziałam. — Czy jeszcze chodzi do klubu? — Nie, odkąd schudł tyle, ile sobie założył. — O, nie — nie potrafiłam ukryć rozczarowania. Ale pewnie mają jeszcze jego dane. Oczywiście, muszą je mieć! Dzięki temu będę mogła... — Ale jeśli chcesz go poznać, to nic prostszego. Jest tutaj. Sebastian walnął dłońmi w stół tak mocno, że podskoczyły wszystkie szklanki z drinkami. —Jaja sobie robicie! Buddy jest tutaj?! W tym barze? — Tak. Kiedy Kitty Jones zaprosiła mnie na przyjęcie, powiedziała, że mogę przyprowadzić ze sobą kilka osób. — Buddy Fitch jest tutaj — powtórzyłam jak mantrę. — Gdzie? Norma wskazała mężczyznę stojącego razem ze swoją rodziną. — O, tam. Chodź, zaprowadzę cię i poznam z nim. Muszę tylko wziąć moją... Nie słuchałam już, co mówi. Przede mną pojawiła się niepowtarzalna szansa, żeby zakończyć moją misję. Mam nadzieję, że Buddy przyzna się, co nabroił. Jeśli nie, wyciągnę to z niego, choćbym miała przypiekać go na wolnym ogniu. — Wspaniała przemowa — powiedział, kiedy do niego podeszłam. Był dobrze zbudowanym mężczyzną z rzadkimi, rudymi włosami i kwadratową, choć przyjaźnie wyglądającą twarzą. — Dzięki — odpowiedziałam i od razu przeszłam do sedna sprawy. — Ty jesteś Buddy Fitch?
— Nie, nazywam się Peter Fitch. Serce zamarło mi na chwilę w gardle, ale chwilę później usłyszałam za plecami piskliwy, dziecięcy głos: —Ja jestem Buddy. Wydałam stłumiony okrzyk zdziwienia. — Flash, to ty?! Mały rudzielec wskazał na mnie palcem i oniemiał. — Pamiętam panią! Biegliśmy razem w wyścigu! — Naprawdę, to ty jesteś Buddy Fitch? Jak taki dzieciak mógł wyrządzić krzywdę Marissie? Musiała widocznie zajść jakaś pomyłka. — Możemy chwilkę porozmawiać? — odciągnęłam go na bok. — Nadal trenuje pani bieganie? — spytał Buddy, sadowiąc się na krześle pod wielką paprocią w donicy, gdzie — miałam nadzieję — przez chwilę mogliśmy pogadać na osobności. Spojrzałam na niego zawstydzona i przyznałam się, że zrobiłam to tylko z powodu listy. — A skoro już mowa o liście — zmieniłam płynnie temat — może mógłbyś mi coś wyjaśnić? Pokazałam mu punkt numer 7: „Odegrać się na Buddym Fitchu". — Masz pojęcie, o co chodziło Marissie? — Pewnie. Mieliśmy mały zakład. Kiedy przyszedłem do klubu, chciałem zrzucić 15 kilogramów, żeby wrócić do drużyny lekkoatletycznej. Któregoś dnia, kiedy siedziałem na zajęciach obok Marissy, powiedziałem jej, że nigdy mi się to nie uda. Ona mówiła, że tak. I tak założyliśmy się. Marissa obiecała, że pomoże mi trenować. Niewiarygodne. — A więc o to chodzi. „Odegrać się" znaczy w tym przypadku „odzyskać pieniądze". — Kilka razy biegaliśmy razem po szkole,zanim... no wiesz... W każdym razie, nie poddałem się i biegam dalej bez niej. — O ile się założyliście? — O dolara. Nachyliłam się tak, że jego oczy znalazły się na poziomie moich. — Wróciłeś do drużyny?
— Tak. — Skoro tak, Buddy Fitchu — wyciągnęłam do niego rękę — jesteśmy kwita. Numei 7. „Odegiućsię na Buddym Fitchu . Kiedy wróciłam z listą do stolika i wykreśliłam ostatni punkt, moja ekipa zaczęła się zbierać. — Tak się cieszę, że mogłam na was liczyć — powiedziałam głosem drżącym od emocji. W końcu zaczęło do mnie docierać, że udało mi się to, co sobie założyłam. A jeszcze kilka minut temu wydawało mi się, że przede mną długa droga. — Nigdy nie zrobiłabym tego bez waszej pomocy! W odpowiedzi usłyszałam chóralne: „Proszę bardzo" i „Nie ma sprawy". Tylko Martucci z typowym dla siebie sarkazmem powiedział: — Tylko nie wypłakuj mi się tutaj w rękaw, Parker. To nowa koszula. — Oddasz im teraz listę? — spytała Susan. Skinęłam głową. — Taki był plan, od samego początku: oddać, jak tylko będzie gotowa. Zaczęłam się bać, że ta chwila nigdy nie nastąpi. — Nastąpiła, i to w samą porę — Sebastian uśmiechnął się serdecznie. — Masz w sobie dyscyplinę godną dobrego pisarza — pilnujesz, żeby nie przekroczyć terminu. Wszyscy wyszli, oprócz Martucciego, który zaproponował, że trochę się jeszcze pokręci po sali, a potem odwiezie mnie do domu. W pewnym momencie zobaczyłam Kitty Jones z naręczem balonów w ręce. — Właśnie cię szukałam — ucieszyłam się i podałam jej kartkę z listą. — Melduję wykonanie zadania — powiedziałam i wyjaśniłam, o co chodziło z Buddym Fitchem. — Powiedział mi, że wrócił do drużyny lekkoatletycznej dzięki Marissie, a więc możemy uznać, że i to zadanie Marissa wykonała sama. Kitty ścisnęła mnie za ramię i powiedziała łamiącym się głosem: — Zaraz się zupełnie rozkleję. Tak długo się trzymałam, ale nie dam rady dłużej ukrywać wzruszenia. Wezmę tę listę i przyjrzę się jej dokładnie zaraz po powrocie do domu.
Rozejrzałam się po sali, która pustoszała z każdą chwilą. — Pójdę już, chciałam tylko pożegnać się z Troyem. — Znajdziesz go przy szwedzkim stole. Stoi tam z Lorraine, która pewnie znów naśmiewa się z niego, że nie znalazł sobie jeszcze żony. Myślę, że byłby ci pewnie dozgonnie wdzięczny, gdybyś jednak pomogła mu zmienić stan cywilny. Kitty nie żartowała. Gdy tylko podeszłam, Troy powiedział: — Cieszę się, że mogliśmy porozmawiać, ciociu Lorraine, ale muszę teraz zamienić słówko z June. — Nie zgadniesz, co się stało — powiedziałam, kiedy Troy zaprowadził mnie na drugi koniec baru, by spokojnie porozmawiać w cztery oczy. — Znaleźliśmy Buddy'ego Fitcha! Był tutaj. To kolega Marissy z klubu dla odchudzających się. Listę możemy więc uznać za zamkniętą. — June, to naprawdę wspaniała nowina! — Wiem. Ale tak naprawdę przyszłam się pożegnać. A przede wszystkim, podziękować ci za wszystko. — Niewiele mi zawdzięczasz, ale i tak cieszę się, że mogłem się na coś przydać. — A tak przy okazji — nie omieszkałam się pochwalić — lada dzień dostanę ten wymarzony awans w pracy. — Wiedziałem, że sobie poradzisz. Troy potarł nerwowo dłonią kark. — Pamiętasz, jak podczas mojej ostatniej wizyty u ciebie w biurze powiedziałaś mi, że moja wiadomość przypadkiem ci się skasowała? Właściwie, to bardzo dobrze, że tak się stało. Strasznych głupot wtedy naopowiadałem. Morał całej tej historii jednak się nie zmienił — to, co stało się w Vegas, to nie była twoja wina, lecz moja. — W porządku. — Właśnie że nie, nie w porządku. Warknąłem na ciebie, bo dowiedziałem się, że chcesz adoptować dziecko. Chyba że źle cię zrozumiałem. Bo teraz odnoszę wrażenie, jakbyś zmieniła zdanie. — To prawda. Wszystko sobie przemyślałam i nie chcę być samotną matką. A jeśli chodzi o Vegas, to nic wielkiego się nie stało. Naprawdę. Wiem, ile przeszedłeś — łączyły was z Marissą bardzo bliskie stosunki. Rozumiem, że czułeś się wewnętrznie rozdarty.
Troy pokręcił głową i uśmiechnął się. — Mogłem to przewidzieć. Pamiętam, gdy cię ujrzałem po raz pierwszy na pogrzebie, kiedy podeszłaś, żeby złożyć kondolencje. Chociaż miałaś potwornie podbite oko, pomyślałem sobie od razu: „Ale laska". I zajrzałem ci w dekolt, żeby zobaczyć, jak daleko sięgają te sińce i potłuczenia. Potem czułem do siebie obrzydzenie —jak mogłem myśleć o takich rzeczach na pogrzebie mojej siostry? Zanim odpowiedziałam — zresztą, co mogłam na to odpowiedzieć, podeszła do nas jakaś kobieta. — Troy, babcia cię prosi — powiedziała. — Będziemy kroić tort. — Powiedz jej, że zaraz przyjdę. Potem odwrócił się z powrotem do mnie. — To co, będziemy w kontakcie? — No pewnie! Teraz, kiedy przydzielą mi nowe obowiązki, będę potrzebowała kontaktów, gdzie tylko się da. — Nie ma sprawy. Możesz na mnie liczyć. Uściskaliśmy się na pożegnanie, a potem wróciłam do Martucciego, który siedział i omawiał strategie treningowe z Buddym Fitchem. — Jestem gotowa — powiedziałam. Wychodząc, zatrzymałam się w przejściu, żeby po raz ostatni rzucić okiem na salę. Troy z rodziną zebrali się wokół tortu. Na torcie paliło się 25 świeczek, które rzucały migotliwy blask na ich twarze, kiedy pochylali się nad stołem. Nikt nie śpiewał Happy Birthday. Patrzyłam wzruszona i dumna zarazem, jak Kitty bierze głęboki wdech, a potem wszyscy jednym dmuchnięciem wspólnie gaszą świeczki na urodzinowym torcie Marissy. Rozdział dwudziesty szósty - To dziwne uczucie, nie mieć nic do roboty — powiedziałam Martucciemu, kiedy zatrzymaliśmy się pod moim domem. Wieczór był ciepły, na niebie wisiał księżyc w peł-
ni, a pod nim rozciągało się rozświetlone tysiącami świateł Los Angeles. — Spisałaś się na medal. — Po prostu wolałabym nie wracać do mojego starego życia. Martucci wyłączył silnik. — Więc nie wracaj. — Niby w jaki sposób? Zdałam sobie sprawę, że po raz kolejny proszę Martuccie-go o radę. A jeszcze kilka miesięcy temu nie mogłam wytrzymać z nim w jednym pokoju. Odraza ustąpiła miejsca... sama nie wiem czemu. Lubiłam przebywać w jego towarzystwie. Nagle zaczęłam dostrzegać różne rzeczy. To, że używa dobrej wody kolońskiej. Ma ciepły, niski, radiowy głos. I kurze łapki w kącikach oczu, kiedy się śmieje. — To proste — Martucci uśmiechnął się, i nie trzeba było długo czekać — zmarszczki pojawiły się znowu. — Pomyśl o tym, co robiłaś wcześniej. A potem zrób coś innego. — Bardzo zabawne — mruknęłam. — Zrobimy tak: stara June Parker wysiądzie teraz z samochodu i pójdzie do domu. — A nowa June Parker? — Martucci zmarszczył czoło. Obróciłam się do niego twarzą, objęłam za szyję i przyciągnęłam do siebie. A potem pocałowałam go. Słodko, ciepło i delikatnie. A potem jeszcze raz, i jeszcze jeden. Po chwili całowaliśmy się namiętnie, jak gdyby jutro miał się skończyć świat — Martucci ściskał mnie do utraty tchu, a jego ręka błądziła w moich włosach. To było czyste szaleństwo — całowałam się z Dominikiem Martuccim! Ale nie miałam ani czasu, ani tym bardziej ochoty dogłębnie analizować tej sytuacji. Jednego byłam pewna. Kiedy mój język poruszał się łapczywie w jego ustach — dokładnie tego w tym momencie pragnęłam, niczego więcej. Martucci spojrzał na mnie z lekkim niedowierzaniem, odgarniając mi włosy z twarzy. — Tak między nami, Parker — powiedział — to się na pewno kwalifikuje jako coś więcej niż zwykłe pożegnanie. — Punkt za spostrzegawczość. Ale muszę ci wierzyć na słowo, bo nie mam przy sobie żadnej listy, na której mogłabym to odfajkować.
— A wiesz, że ja mam taką listę? — Naprawdę? — Pewnie. Odkąd miałem okazję przyjrzeć ci się nieco „bliżej" w Las Vegas, spędziłem ładnych parę godzin, zastanawiając się, co bym z tobą zrobił. Potem pocałował mnie jeszcze raz w szyję, schodząc coraz niżej i zatrzymując się w okolicach dekoltu. — Może nawet lepiej, że nie masz jeszcze swojej listy — zamruczał mi do ucha. — Bo to, co znalazło się na mojej, zajmie nam całą wieczność. Gapiłam się bezmyślnie w leżącą przede mną pustką kartkę papieru, gryząc nerwowo końcówkę długopisu. To było trudniejsze niż się spodziewałam. Do tej pory udało mi się jedynie napisać „Lista rzeczy do zrobienia —June Parker". Myślałam, że taka Usta nie będzie mi potrzebna. Moje życie i tak już różniło się diametralnie od tego, co było kiedyś. Poza tym, lista Martucciego faktycznie okazała się w pełni satysfakcjonująca, i to dla obydwu stron. Ale nie zaszkodziło dopisać kilka punktów, które nie wiązały się z koniecznością zrzucania z siebie ubrań. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam w sobotę po imprezie urodzinowej Marissy, było spakowanie wszystkich rzeczy dla dziecka, które dostałam w pracy, i zawiezienie ich do domu Deedee. Wiedziałam, że ma dzisiaj szkołę rodzenia, ale pomyślałam sobie, że przecież nie zajmie jej to całego dnia. Nawet jeśli faktycznie chciała wyciąć mnie ze swojego życia raz na zawsze, będzie musiała użyć do tego celu maczety albo piły łańcuchowej. Deedee otworzyła mi drzwi ubrana w koszulkę na ramiącz-kach, ledwie zakrywającą gigantycznych rozmiarów brzuch. Rozdziawiłam usta z niedowierzaniem. — Boże, połknęłaś siostry Olsen16, od kiedy ostatni raz się widziałyśmy? — Wiem, wyglądam jak stara, gruba krowa.
16Mary-Kate i Ashley Olsen — popularne w Stanach Zjednoczonych aktorki--bliźniaczki, w Polsce znane głównie za sprawą serialu Pełna chata (przyp. tłum.).
— Nieprawda. Wyglądasz ślicznie, jak zawsze. Ale brzuch to masz nie na żarty. Deedee uniosła brwi. — A ty co tu właściwie robisz? Byłam pewna, że mnie znienawidziłaś. — Nic podobnego. Przyznaję, byłam rozczarowana, ale jak mogłabym cię winić za to, co się stało? Dokonałaś słusznego wyboru. Będziemy tu tak stać w drzwiach, czy pozwolisz mi wejść do środka, żebym mogła ci dać kilka prezentów? Deedee zawołała Marię, ale tym razem tłumacz nie był nam potrzebny. Okrzykom zachwytu nie było końca, zwłaszcza kiedy do salonu wjechał cadillac wśród wózków. Nie miałam żadnych skrupułów, jeśli chodzi o rozdanie wszystkiego, co dostałam od kolegów i koleżanek z pracy. Od kiedy zaczęłam pracę w LA Ri-deshare, sama wydałam na prezenty tyle pieniędzy, że starczyłoby spokojnie na zaliczkę na zakup domu. Powiedziałam im więc tylko, że ich prezenty trafiły do starej, niewidomej babci dziecka, i uznałam sprawę za zamkniętą. Nie trzeba było wspominać, że ta stara, niewidoma babcia miała dopiero dwadzieścia dziewięć lat. Kiedy Deedee przypomniała mi o incydencie z Teresą w kinie, uśmiechnęłam się pod nosem. Prawie adoptowałam jej dziecko, bo straciłam głowę z powodu małej dziewczynki, która mnie potrzebowała. Ta mała dziewczynka nie zniknęła i nadal liczyła na moją pomoc. Co prawda, miała tendencję do przeklinania i przesadzała z kredką do oczu, ale potrzebowała mnie. Kilka dni później zadzwonił mój brat z prośbą, żebym sprawdziła pocztę e-mail. — Wysłałem ci nasze ogłoszenie, które zostanie zamieszczone na stronie agencji adopcyjnej. Ponieważ jesteś dziennikarką, chciałbym, żebyś rzuciła na nie okiem. — Zdecydowaliście się na adopcję? To świetnie! Jak do tego doszło? — Zaczekaj — powiedział Bob. — Dam ci do telefonu moją szefową.
W słuchawce usłyszałam głos Charlotte, która opowiedziała mi, że gdy wracali wtedy od Deedee do domu, doszła do wniosku, że skoro tak się ucieszyła na myśl o adopcji dziecka, o którym dowiedziała się zaledwie dzień wcześniej, to znaczy, że z innym też nie będzie miała problemu. Cała procedura adopcyjna może potrwać rok, albo i dłużej, ale to i tak niewiele w porównaniu z czasem, jaki już stracili. — I nie jest ci przykro, że to nie będzie dziecko Deedee? — Przez jakiś czas miałam doła. Ale szybko zdaliśmy sobie sprawę, że to się zdarzy tak czy owak. Bob i ja zostaniemy w końcu rodzicami. Dostaniemy swoją szansę — nawet jeśli nie będzie to nasze biologiczne dziecko. A może dopisać pływanie z delfinami? Nie, raczej nie. W końcu to było marzenie mojej mamy, a nie moje. Dlaczego więc miałoby się znaleźć na mojej liście? Prawda była inna. Większość dotychczasowego życia spędziłam, nie zastanawiając się nigdy, czego tak naprawdę od niego oczekuję. Nawet przez ostatni rok, kiedy stawałam na głowie, żeby wykonać zadania z listy — to nie była moja lista. Nie moje marzenia. Nadszedł czas, by puścić wodze własnej fantazji. A mimo to, kiedy zapisałam pierwszy punkt, zaskoczyłam samą siebie. W końcu jest na świecie tyle miejsc wartych odwiedzenia. Tyle rzeczy do zrobienia. Małżeństwo, a potem macierzyństwo. Nauka stepowania. Lektura klasyków literatury. Kupno sportowego samochodu. Mogłam zapisać miUony innych rzeczy. Tymczasem jako pierwsze napisałam: „1. Skok ze spadochronem". Co w tym takiego niezwykłego? Nigdy nie miałam najmniejszej potrzeby skakać ze spadochronem, taka myśl nie przeszła mi nawet przez głowę. Zawsze wydawało mi się, że to najgłupsza rzecz, jaką można zrobić. A jednak, nagle wizja June Parker unoszącej się swobodnie niczym ptak w bezkresnej przestrzeni, otwierającej we właściwym momencie spadochron i lądującej miękko na ziemi wydała mi się tak kusząca, że postanowiłam spróbować.