Susan
Hill Zagubieni w mroku dusz Przekład MACIEJ NOWAK-KREYER
AMBER
Redakcja stylistyczna Anna Tłuchowska Korekta B...
7 downloads
13 Views
2MB Size
Susan
Hill Zagubieni w mroku dusz Przekład MACIEJ NOWAK-KREYER
AMBER
Redakcja stylistyczna Anna Tłuchowska Korekta Barbara Cywińska ElŜbieta Steglińska
Ilustracja na okładce © Jeffrey Zaruba/Photonica/Getty Images/Flash Press Media Opracowanie graficzne okładki Wydawnictwo Amber Skład Wydawnictwo Amber Druk Opolgraf SA, Opole
Tytuł oryginału The Risk of Darkness Copyright © Susan Hill 2006. All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2005 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-2795-5
Warszawa 2007. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13,620 8162 www.wydawnictwoamber.pl
Tym, których nigdy nie zapomnimy
1 W sali nie słychać było nawet brzęczenia muchy - a powinno. Bo to właśnie taka sala. Szare linoleum. Chropowate ściany. Krzesła i stoły na metalowych nogach. W takich miejscach zawsze jest mucha, która brzęczy i lata w górę i w dół okiennej szyby. W górę i w dół. W górę i w dół. W górę. Ścianę na drugim krańcu pomieszczenia zawieszono białymi i korkowymi tablicami. Na nich zaś przyczepiono nazwiska, daty, miejsca. A niŜej: Świadkowie (obok puste miejsce). Podejrzani (puste miejsce). Badania kryminalistyczne (puste miejsce). I tak przy kaŜdej sprawie. W sali konferencyjnej komendy policji North Riding siedziało pięć osób. Wszyscy od ponad godziny wpatrywali się w te tablice. Starszy detektyw inspektor Simon Serrailler czuł się, jakby pół Ŝycia strawił na oglądaniu jednej fotografii. Pogodna dziecinna buzia. Odstające uszy. Szkolny krawat. ŚwieŜo przystrzyŜone włosy. Ciekawość w oczach. Czujny wyraz twarzy. David Angus. Osiem miesięcy mijało od poranka, kiedy chłopiec o godzinie ósmej trzydzieści zniknął sprzed wejścia do swojego domu. David Angus. Simon chciał, Ŝeby była tu jakaś mucha i Ŝeby to ona go hipnotyzowała, a nie twarz małego chłopca. Nadinspektor Jim Chapman zadzwonił do niego kilka dni temu, w samym środku pięknego niedzielnego popołudnia. Simon siedział na ławce 7
rezerwowych. Czekał na swoje wejście do gry w meczu krykieta między policją z Lafferton a szpitalem w Bevham. Na razie było dwieście dwadzieścia osiem do pięciu, lekarze grali jakoś bez przekonania. Serrailler pomyślał, Ŝe jego druŜyna moŜe zwycięŜyć, zanim on sam zdąŜy włączyć się do akcji. Właściwie nawet nie wiedział, czy tego chce. Lubił gry zespołowe, ale średnio radził sobie z krykietem. W takie popołudnie, w tak miłym miejscu czułby się dobrze, niezaleŜnie od tego, czy był przy piłce. Jerzyki szybowały i poćwierkiwały gdzieś wysoko nad pawilonem, nieopodal ścian przemykały jaskółki. Przez ostatnich kilka tygodni bez Ŝadnego konkretnego powodu Simon chodził przygnębiony i zniecierpliwiony. Teraz humor mu się poprawił dzięki grze, która sprawiała mu przyjemność, oraz na myśl o planowanym spotkaniu przy herbacie w miłym towarzystwie. Wieczorem wybierał się na kolację z siostrą i jej rodziną. Przypomniał sobie to, co w zeszłym tygodniu znienacka powiedział mu siostrzeniec Sam, gdy razem poszli na pływalnię. Zatrzymał się w połowie basenu i wyskoczył z wody, krzycząc: „Dzisiaj jest fajny dzień”. Simon uśmiechnął się do siebie. Tak niewiele trzeba do szczęścia. - Cojeeeeeeeees? Okrzyk ucichł. Odbijający był juŜ bezpieczny i ruszał po swoją setkę. - Hej, wujku Simonie! - Cześć, Sam! Siostrzeniec podbiegł ku ławce. Trzymał komórkę, którą Serrailler dał mu do popilnowania, na wypadek gdyby włączył się do gry. - Jest do ciebie telefon. Nadinspektor Chapman z wydziału kryminalnego North Riding. - Sam aŜ pobladł z wraŜenia. - No bo pomyślałem, Ŝe powinienem zapytać, kto to... - Wszystko w porządku. Dobra robota, Sam. Wstał i odszedł na bok. - Serrailler, słucham. - Tu Jim Chapman. Macie nowego pracownika, co? - To mój siostrzeniec. Gramy w krykieta, siedzę na ławce rezerwowych i czekam na swoją kolej. - Fajny chłopak. Przepraszam, Ŝe zawracam ci głowę w niedzielne popołudnie. Jest jakaś szansa, Ŝebyś tu przyjechał za kilka dni? - Zaginął dzieciak? - Minęły juŜ trzy tygodnie i ani śladu. 8
- Mogę przyjechać jutro wieczorem i być we wtorek i środę, jeśli będziecie mnie tak długo potrzebować, tylko załatwię tu wszystkie sprawy. - JuŜ ci załatwiłem. Twój szef duŜo o tobie myśli. Od strony widzów dobiegły go wiwaty i oklaski. - Jim, odszedł zawodnik. Muszę biec. Sam juŜ czekał. Warował jak mały piesek, z ręką wyciągniętą po komórkę. - Co mam zrobić, jak zadzwoni, kiedy będziesz grać? - Zapytaj o nazwisko i numer telefonu i powiedz, Ŝe oddzwonię. - Dobrze, wujku. Simon pochylił się i poprawił sprzączkę na ochraniaczu. Chciał w ten sposób ukryć uśmiech. Kiedy jednak szedł na boisko, zmartwienie osnuło go juŜ cieniutką mgłą, odcinając jasność dnia, psując przyjemność. Sprawa uprowadzenia tamtego chłopca wciąŜ w nim tkwiła, była skazą w zakamarkach umysłu. I nie chodziło tylko o fakt, Ŝe wciąŜ pozostawała nierozwiązana, lecz o to, Ŝe porywacz mógł uderzyć ponownie. Nikt nie lubi zostawiać niezakończonych spraw, zwłaszcza takich. Telefon od Jima Chapmana skierował myśli Simona z powrotem ku Angusowi, policji, pracy... I tego, jak czuł się w pracy przez ostatnich kilka tygodni. I dlaczego. Musiał zmierzyć się z kardiologiem wybijającym trudną, podkręconą piłkę, więc na chwilę skupił się na czymś innym. Przejął pierwszą piłkę i pobiegł. RŜenie kucyka na padoku wyrwało Cat Deerbon z dwugodzinnego snu. LeŜała zesztywniała i obolała, przez chwilę zastanawiając się, gdzie jest. Wezwano ją dziś do starszego pacjenta, który spadł ze schodów i złamał miednicę. Wracając do domu, trzaśnięciem drzwi obudziła najmłodsze dziecko. Felix był głodny, zdenerwowany, chciało mu się pić i koniec końców, nie wiedzieć kiedy, zasnęła przy jego łóŜeczku. Teraz wyprostowała się z trudem, ciepłe ciałko śpiącego syna nawet nie drgnęło. Przez szczelinę między zasłonami przenikały promienie słońca, oświetlając jej twarz. Było dopiero dziesięć po szóstej. 9
Szary kucyk pasł się obok płotu. Ale zarŜał, gdy zobaczył idącą w jego stronę Cat z marchewką w ręku. Jak mogłabym to wszystko porzucić, pomyślała. Kucyk trącał ją pyskiem. Jak mogłabym znieść rozstanie z domem na wsi, miejscowością? W powietrzu unosił się słodkawy zapach, w zagłębieniach gruntu zebrała się mgła. Dzięcioł zastukał i zanurkował ku jednemu z dębów rosnących z drugiej strony. Jej mąŜ Chris znów był rozdraŜniony, źle się czuł, pracując jako lekarz ogólny, wściekały go obciąŜenia związane z papierkową robotą, która odciągała go od pacjentów, irytowały całe stosy nowych celów, kontroli i obliczeń. W ciągu ostatniego miesiąca kilkakrotnie mówił o wyjeździe do Australii na pięć lat - co, jak sądziła Cat, równie dobrze mogło oznaczać wyjazd na zawsze. Wiedziała, Ŝe wymyślił te pięć lat na jej uŜytek, na odczepnego. Była tam juŜ kiedyś, w odwiedzinach u brata, Iva, jednego z trojaczków. Nie cierpiała Australii - zdaniem Chrisa jako jedyna. Wytarła o szlafrok dłoń pobrudzoną śliną kucyka. Zadowolone zwierzę spokojnie podreptało padokiem. Mieszkali niedaleko Lafferton i przychodni. Blisko rodziców i Simona, i katedry. A to wszystko wiele dla niej znaczyło. Jednocześnie dom stał w środku wsi, po drugiej stronie szosy znajdowało się prawdziwe gospodarstwo, gdzie dzieci mogły oglądać jagnięta, cielaki i pomagały karmić kurczęta. Uwielbiały swoje szkoły, w pobliŜu mieszkali ich koledzy. Nie, pomyślała, czując, jak słońce grzeje jej plecy. Nie. Z domu dobiegł ją wrzask Feliksa. Teraz mógł się nim zająć Sam. Właśnie on, jego brat i prawdziwy fan - a nie Hannah, która wolała kucyka i była zazdrosna o niespełna rocznego niemowlaka. Cat poszła wzdłuŜ padoku, wiedziała, Ŝe później poczuje się zmęczona, ale nie Ŝałowała zarwanej nocy - odwiedziny u pacjentów, wtedy gdy najbardziej jej potrzebowali, zwłaszcza starzy i wystraszeni, zawsze były dla niej najwartościowszym elementem jej pracy lekarza. Gdy zawrze w końcu nowy kontrakt, nie ma zamiaru przekazywać tej nocnej pracy swojemu zastępcy. Chris jednak nie zgadzał się z nią. JuŜ wiele razy starli się z tego powodu i teraz po prostu omijali sporny temat. 10
Jedna ze starych jabłoni okryła się białym kwieciem, przykrywało jej sękate konary niczym welon panny młodej. Cat poczuła przyjemny zapach. Nie, pomyślała jeszcze raz. Przez ostatnich kilka lat przeŜyła zbyt wiele złych dni, zbyt wiele strachu i napięcia; ale teraz, jeśli nie brać pod uwagę zwyczajnego zdenerwowania sprawami, którymi zajmował się brat, wszystko było w porządku - oprócz niezadowolenia Chrisa, jego irytacji, nieodpartego pragnienia zmiany, odsunięcia tych wszystkich rzeczy, zniszczenia ich... Bose stopy miała wilgotne od rosy. - Mamoooooo. Telefooooooon! Hannah niebezpiecznie wychylała się z okna na piętrze. Cat pobiegła. Ten ranek pamiętano długo dzięki srebrzystobłękitnemu, czystemu niebu, wczesnemu porannemu słońcu i temu, Ŝe wszystko wokół było takie świeŜe. Czuli się odpręŜeni i nagle przestali myśleć o kłopotach. Obcy ludzie zagadywali się na ulicy. Natalie Coombs teŜ miała zapamiętać ten dzień. - Słyszę samochód. To Ed. - Nie, nie słyszysz, to pan Hardisty i chodź na dół, bo się spóźnimy. - To Ed! Chcę pomachać. - Nie, ja... - Zejdź na dół! JuŜ! Potargane po nocy włosy Kyry opadały jej na twarz. Była boso. - Kyra, do cholery, nie potrafisz się sobą zająć?... Gdzie jest szczotka do włosów, gdzie masz buty? Ale Kyra pobiegła juŜ do frontowego pokoju, Ŝeby wyglądać przez okno i czekać. Natalie wsypała czekoladowe płatki do niebieskiej miseczki. Miała jedenaście minut - w tym czasie musiała przygotować córkę do wyjścia, sama się umalować i jeszcze nakarmić oraz napoić tę cholerną świnkę morską. Co ona kiedyś myślała? śe chce tego dziecka? - Jest Ed! To Ed! Wiedziała, Ŝe teraz lepiej nie przeszkadzać Kyrze. Ta rzecz naleŜała do porannego rytuału. - Pa, pa, Ed... - Kyra zastukała w okno. 11
Samochód skręcił w stronę drzwi frontowych. Kyra pomachała ręką. - Pa, pa, Kyro... - Ed, mogę przyjść do ciebie dzisiaj wieczorem? Ale samochód juŜ ruszył. Dziewczynka zaczęła płakać. - Kyro, nie bądź taka męcząca! - Ed mówi, Ŝe nic nie szkodzi. - Słuchaj, co ja mówię. Jedz płatki. Ale Kyra ciągle machała i machała w stronę samochodu, aŜ skręcił za róg i zniknął jej z oczu. Ed. O co tu do cholery chodzi? Natalie nie mogła tego zrozumieć. Ale z drugiej strony to jej dawało dzisiaj wieczorem pół godziny tylko dla niej - jeśli Kyra pójdzie do sąsiedniego domu, tam, gdzie mieszka Ed, Ŝeby pomagać w podlewaniu kwiatków albo zjeść marsa przed telewizorem. - Kyra, nie wylewaj mleka, a teraz słuchaj. Kyra westchnęła. Natalie pomyślała, Ŝe jak na sześciolatkę jej córka ma bogaty zestaw westchnień, niczym diwa operowa. Świeciło słońce. Ludzie zaczęli się nawoływać i wsiadać do samochodów. - Spójrz! - powiedziała Kyra, ciągnąc Natalie za ramię. - Popatrz w okna, tam gdzie mieszka Ed, tam się obraca takie tęczowe coś. I te kolory się ruszają. Natalie trzasnęła drzwiczkami auta, otworzyła je, potem trzasnęła jeszcze raz. Zawsze tak robiła, inaczej nie chciały się domknąć. - MoŜemy teŜ mieć w oknie coś takiego, co robi tęczę? To wygląda jak z bajki. - Cholera. - Natalie z piskiem zahamowała na skrzyŜowaniu. Patrz, gdzie leziesz, baranie. Kyra westchnęła. Ciekawe, co teraz robi Ed. Nigdy nie krzyczy i nigdy nie przeklina. Pomyślała, Ŝe chciałaby pójść dziś wieczorem tam, gdzie mieszka Ed, i zapytać się, czy mogą razem zrobić naleśniki. Słońce przenikające przez szyby i odbijające się od białej ściany zbudziło Maksa Jamesona. Przez to światło kupił mieszkanie na poddaszu. Nawet w pochmurny dzień wszędzie było pełno blasku. Kiedy pierwszy raz przyprowadził tutaj Lizzie, rozejrzała się wokół oczarowana. 12
- Stara Fabryka WstąŜek - powiedziała. - Skąd taka nazwa? - Bo produkowali tutaj wstąŜki. Lafferton słynęło ze wstąŜek. Lizzie przeszła kilka kroków, a potem zawirowała pośrodku pokoju. To było wielkie poddasze, urządzone w opuszczonej hali fabrycznej: salon ze schodkami prowadzącymi do sypialni i łazienki. Jeden wielki salon. - Tu jest jak na statku - stwierdziła. Max zamknął oczy i zobaczył ją w myślach, z głową odchyloną do tyłu, z długimi czarnymi włosami. Jedna ze ścian była cała ze szkła. Bez Ŝaluzji, bez zasłon. Nocą lampy oświetlały wąską uliczkę na dole. Za Fabryką WstąŜek nie stały juŜ Ŝadne budynki, ciągnęła się tylko nadbrzeŜna ścieŜka, a potem kanał. Za drugim razem przyprowadził tutaj Lizzie nocą. Od razu podeszła do okna. - To wiktoriańska Anglia. - E tam. - Nie, naprawdę. Tak to wygląda. Na przeciwległej ścianie pokoju widniał jej portret. Max zrobił Lizzie zdjęcie, kiedy stała samotnie na brzegu jeziora, w ślubnej sukni, z głową odchyloną do tyłu, jak teraz, włosy teŜ jej opadały, ale wówczas miała w nie wplecione kwiaty. Fotografię powiększył do czterech metrów wysokości, ponad trzech szerokości i ozdobił nią białą ścianę. Kiedy Lizzie zobaczyła to po raz pierwszy, nie była ani zaskoczona, ani zakłopotana, tylko się zamyśliła. - To będzie najlepsze wspomnienie - powiedziała wreszcie. Max otworzył oczy, światło słońca zaczęło go razić. Słyszał ją. - Lizzie? - Rozrzucił posłanie, przeraŜony jej nieobecnością. - Lizzie? Była w połowie schodów, wymiotowała. Próbował jej pomóc, odprowadzić w spokojne miejsce, ale zwisała bezwładnie i obawiał się, Ŝe oboje upadną. Wtedy spojrzała na niego, oczami szeroko otwartymi i pełnymi przeraŜenia. Krzyknęła. - Lizzie, wszystko w porządku, jestem tutaj, to ja. Nie zrobię ci krzywdy, nie. Lizzie... Jakoś dowlókł ją do łóŜka i zdołał połoŜyć. Skuliła się i odsunęła od niego, wydawała przy tym z siebie ciche, pełne złości odgłosy jak rozeźlony kot. Max pobiegł do łazienki, pochlapał zimną wodą głowę i kark, 13
umył zęby. Drzwi zostawił otwarte. ŁóŜko widział w lustrze. Nie poruszyła się juŜ. WłoŜył dŜinsy i koszulę, zbiegł do zalanego słońcem pokoju, nastawił wodę w czajniku. Cały czas w ustach i gardle czuł gorzki smak strachu. Rozległ się rumor. Odwrócił się, akurat by zobaczyć, jak Lizzie w straszliwie zwolnionym tempie zsuwa się po schodach, z jedną nogą zgiętą, wyciągniętymi przed siebie rękoma, krzycząc z bólu i strachu jak zirytowane dziecko. Czajnik wypluwał z siebie parę, a światło słońca niczym ogień jarzyło się w szklanych drzwiczkach kredensu. Max poczuł, jak po twarzy spływają mu łzy. Czajnik był przepełniony, kiedy z niego nalał, woda prysnęła mu na rękę. Lizzie leŜała spokojnie u stóp schodów, a dźwięk, jaki z siebie wydawała, brzmiał jak ryk zwierzęcia. To nie moŜe być Lizzie, jego Ŝona. Cat Deerbon usłyszała ten krzyk przez telefon. - Mów wolniej, Max... Co się stało? Zdołała wyłowić z hałasu rozbrzmiewającego w tle tylko kilka nieskładnych, wypowiedzianych zduszonym głosem słów. - Max, wytrzymaj... JuŜ jadę. Wytrzymaj... Felix raczkował po podeście ku schodom, czuć było, Ŝe ma brudną pieluchę. Cat wzięła go na ręce i zaniosła do łazienki, gdzie Chris się golił. - Dzwonił Max Jameson - oznajmiła. - Coś z Lizzie... Muszę jechać. Niech Hannah ci pomoŜe. Zbiegła po schodach, po drodze zapięła zamek błyskawiczny spódnicy, unikając spojrzenia męŜa. Na zewnątrz powietrze pachniało sianem, biały kucyk kłusował po padoku, machając ogonem z zadowolenia. Cat zjechała z podjazdu i pomknęła drogą, planując, co ma zrobić, jak ma sprawić, by Max Jameson zrozumiał wreszcie, Ŝe nie moŜe trzymać Lizzie w domu, bo umrze.
14
2 Serrailler wciąŜ znajdował się w pokoju, gdzie brakowało muchy, a wraz z nim kilku funkcjonariuszy zespołu zajmującego się sprawą uprowadzeń dzieci. Zespołem kierował nadinspektor Jim Chapman. Zostało mu tylko kilka lat do emerytury, był uprzejmy, doświadczony i sprytny, całe Ŝycie przepracował jako policjant w północnej Anglii, w tym większość czasu w róŜnych miejscach w Yorkshire. Reszta ekipy była znacznie młodsza. Detektyw sierŜant Sally Nelmes, drobna, schludna, powaŜna i ambitna. Podobna do niej detektyw Marion Coopey, ulepiona z tej samej gliny, niedawno przeniesiona z hrabstwa Thomas Valley. W trakcie narady odzywała się najrzadziej, ale gdy juŜ coś powiedziała, były to przenikliwe i trafne uwagi. Inny policjant z Yorkshire, Lester Hicks, od dawna przyjaźnił się z Jimem Chapmanem - i oŜenił z jego córką. Wszyscy Ŝyczliwie przywitali gościa, funkcjonariusza z innego regionu, choć przecieŜ mogli traktować go podejrzliwie albo z dystansem. Skupiali się na swojej pracy, przepełniała ich energia. Zrobili duŜe wraŜenie na Serraillerze, ale jednocześnie dostrzegł u nich pierwsze oznaki frustracji i zniechęcenia, te, które rozpoznał w zespole z Lafferton, gdy pracował przy sprawie Davida Angusa. Rozumiał ich całkowicie - ale nie mógł pozwolić, by współczucie wywołało u niego pesymizm czy bezradność. W mieście Herwick zaginął chłopiec. Miał osiem i pół roku. W zeszły poniedziałek o godzinie trzeciej po południu, po lekcjach, w letnie popołudnie, Scott Merriman wyszedł z domu do domu kuzyna, Lewisa Tylera, mieszkającego o kilometr dalej. Niósł sportową torbę z rzeczami do pływania. Ojciec Lewisa miał zabrać ich do nowego wodnego parku rozrywki, odległego o pół godziny jazdy samochodem. Scott nigdy nie dotarł do Tylerów. Po dwudziestu minutach czekania Ian Tyler zadzwonił do Merrimanów i na komórkę Scotta. Jedenastoletnia siostra chłopca, Lauren, powiedziała mu, Ŝe Scott wyszedł „wieki temu”. Komórkę miał wyłączoną. Przy ulicy, którą szedł, stały głównie domy jednorodzinne, choć była to jedna z najruchliwszych arterii miasta. Nie zgłosił się nikt, kto widziałby chłopca. Nie znaleziono ciała ani sportowej torby. 15
Na ścianie sali konferencyjnej wisiała szkolna fotografia Scotta Merrimana, kilkadziesiąt centymetrów od zdjęcia Davida Angusa. Nie byli do siebie podobni, cechowała ich jednak ta sama świeŜość, mieli na twarzach wypisaną taką samą ciekawość świata. Simona głęboko to poruszyło. Scott uśmiechał się szeroko, ukazując przerwę między zębami. Do sali weszła detektyw z tacą herbaty. Serrailler postanowił policzyć, ile plastykowych kubków herbaty wypił od wstąpienia do policji. Chapman znowu wstał. W wyrazie jego twarzy, pojawiło się coś nowego. Zawsze był zrównowaŜony i spokojny, teraz zdawał się jakoś szczególnie czujny, napełniony świeŜą energią. Simon wyprostował się na krześle i czuł, Ŝe pozostali robią to samo, prostują plecy, zbierają się w sobie. - Jest jedna rzecz, jakiej jeszcze nie robiłem w tym śledztwie. Myślę, Ŝe moŜe juŜ czas nakłonić Simona i Lafferton do skorzystania w sprawie Davida Angusa z pomocy psychologów, specjalistów od kryminalistyki? - śeby opracowali profil? Nie. Dyskutowaliśmy nad tym, ale sprzeciwiłem się, bo uznałem, Ŝe po prostu nie będą mieli nad czym pracować. Mogą nam najwyŜej dać ogólny obraz porywacza dzieci, który i tak znamy. - Słusznie, ale nadal sądzę, Ŝe powinniśmy o tym pomyśleć. Pobawmy się w tworzenie profilu. Zastanówmy się nad tym, jaki człowiek moŜe być brany pod uwagę lub jakie osoby, jeśli przypadki tych dzieci będziemy rozpatrywać z osobna, podobnie jak wszystkie inne sprawy. Czy nie sądzicie, Ŝe byłoby to uŜyteczne ćwiczenie? Sally Nelmes postukała ołówkiem w przednie zęby. - Tak? - Chapman nie przeoczył niczego. - Sądzę, Ŝe sami nie zajdziemy dalej, niŜby zaszedł psycholog. - Nie zajdziemy. - Czyli powinniśmy stąd wyjść, a nie siedzieć i gadać. - Mundurowi i wydział kryminalny cały czas pracują na zewnątrz. Wszyscy pracowaliśmy w terenie i będziemy pracować znowu. To spotkanie z udziałem starszego detektywa inspektora Serraillera jest po to, aby trzon zespołu miał czas pomyśleć... Namyślić się, przemyśleć, czegoś domyślić. Umilkł na chwilę. - Pomyśleć - powiedział jeszcze raz dobitniej. - Pomyśleć nad tym, 16
co się słało. Dwóch chłopców zabrano z ich domów, od ich rodzin, z rodzinnego otoczenia, zostali sterroryzowani, przypuszczalnie padli ofiarą molestowania seksualnego, a potem niemal na pewno zostali zamordowani. Dwie rodziny zostały rozbite, cierpiały i cierpią, doświadczają strachu i udręki, nie śpią, nie jedzą, nie funkcjonują w normalny sposób, nie utrzymują z nikim kontaktów ani nikt z nimi się nie kontaktuje i tego nie da się juŜ odwrócić, nigdy nie zdołają powrócić do normalności. Wiecie o tym wszystkim równie dobrze jak ja, ale to ja muszę wam o tym przypominać. A skoro do niczego nie potrafimy dojść i wszystkie nasze przemyślenia i rozmowy nie są w stanie stworzyć czegoś świeŜego mam zamiar sprowadzić eksperta z zewnątrz. Usiadł i zakręcił się na obrotowym krześle. Ustawili się przed nim w nierównym półokręgu. - Pomyślcie, jaki człowiek mógł to zrobić. Nastąpiła chwila pełnej napięcia ciszy. Serrailler spojrzał na nadinspektora z szacunkiem. Potem zaczęły padać słowa, sugestie, opisy, jeden po drugim, ciach, ciach, ciach, po okręgu, niczym karty wykładane na stół w jakiejś szybkiej grze. - Pedofil. - Samotnik. - MęŜczyzna... Silny męŜczyzna. - Młody... - Ale nie nastolatek. - Kierowca... No tak, oczywiście. - Pracuje na swoim. - Kierowca cięŜarówki... Furgonetki, czegoś w tym rodzaju... - Wycofany... Niespełniony seksualnie... - Kawaler. - Nie... Dlaczego? - Nie potrafi stworzyć związków... - Molestowany w dzieciństwie... - PoniŜany... - Przemoc, prawda? - Niski iloraz inteligencji... PoniŜej stu... - Brudas... niskie poczucie własnej wartości... Niechlujny... - Sprytny. - Nie, lekkomyślny... - W kaŜdym razie śmiały. Wielkie mniemanie o sobie. - Nie, nie, całkiem przeciwnie. Niepewny. Bardzo niepewny. 17
- Skryty. Dobry kłamca. Umie się maskować... Rzucano kolejne propozycje, wykładano karty, coraz szybciej i szybciej. Chapman się nie odzywał, przenosił tylko spojrzenie z twarzy na twarz, podąŜając za budowanym właśnie obrazem. Serrailler takŜe nic nie mówił, jedynie patrzył tak jak nadinspektor. Robiło mu się coraz bardziej nieswojo. Coś tu było nie tak, ale nie wiedział co ani dlaczego. Stopniowo komentarze zaczęły się stawać coraz rzadsze. Skończyły się juŜ karty do wykładania na stół. Policjanci znowu znieruchomieli na krzesłach. Detektyw Sally Nelmes rzucała Serraillerowi krótkie, niezbyt przyjacielskie spojrzenia. - Dosyć się juŜ naszukaliśmy - powiedział Simon. - Czy na pewno? - Marion Coopey schyliła się, Ŝeby podnieść leŜącą u jej stóp kartkę papieru. - No cóŜ, to bardzo znajomy profil... JuŜ drugi raz obie kobiety zdawały się ze sobą ścierać. Simon zawahał się. Czekał na reakcję nadinspektora, ale Jim Chapman milczał. - Jeśli moŜna... - Tak, Simonie? - Myślę, Ŝe wiem, o co chodzi detektyw Coopey. Kiedy wszyscy zaczęli się przerzucać się pomysłami, ja teŜ poczułem się nieswojo... I na tym polega cały problem... To po prostu znajomy „profil”... Jak się złoŜy to wszytko razem, powstaje wizerunek osoby, którą wszyscy uwaŜają za typowego porywacza dzieci. - A nie o to chodzi? - rzuciła mu wyzwanie Sally Nelmes. - MoŜe. Niektóre rzeczy tu pasują, na pewno... Zastanawiam się tylko nad jednym, a to rzecz, która zawsze mnie ciekawi przy opracowywaniu profilu, kiedy juŜ się wszystko złoŜy razem: czy nie zrobimy sobie takiego portretu pamięciowego, a potem będziemy juŜ tylko szukać osoby, która do niego pasuje. To byłoby świetnie, gdybyśmy naprawdę mieli portret pamięciowy i gdyby ten ktoś był rzeczywiście widziany przez kilka osób. Ale niczego takiego nie ma. Nie chcę, Ŝeby ktokolwiek się zafiksował na tym „znajomym profilu” i zaczął wyłączać z kręgu podejrzanych wszystkich, którzy do niego nie pasują. - Czyli, Ŝe w Lafferton zaszliście dalej? Czy detektyw Nelmes zawsze tak się czepia, czy po prostu go nie lubi. Poradził sobie w przećwiczony i niemal zawsze skuteczny sposób. Odwrócił się do niej i uśmiechnął, takim intymnym, przyjacielskim uśmiechem, patrząc jej prosto w oczy. 18
- Sally, bardzo bym chciał, Ŝeby tak było... - powiedział. Kątem oka dostrzegł, Ŝe Jim Chapman zarejestrował kaŜdy niuans tej wymiany zdań. Sally Nelmes odwróciła się, a usta skrzywiła w nieznacznym uśmiechu. Zrobili przerwę na lunch, a potem Serrailler i Chapman wybrali się na przechadzkę. Opuścili przykryty płaskim dachem budynek komendy, zbudowany w latach siedemdziesiątych. Ruszyli niezbyt ładną ulicą, prowadzącą do centrum. W Yorkshire nie było słońca ani najwyraźniej lata. Niebo zasnuwała szarość, w powietrzu unosiła się dziwna, chemiczna woń. - Chyba wam nie pomogę - stwierdził Simon. - Muszę mieć pewność, Ŝe niczego nie pominęliśmy. - Nieprawda. Jesteście tak samo sfrustrowani, jak byliśmy my. - JuŜ niedługo. - Niektórzy z nich działają ci na nerwy. Dotarli do skrzyŜowania z drogą przelotową i zawrócili. - Zapomniałem, moja Ŝona zaprasza cię na obiad. Simonowi poprawił się humor. Lubił Chapmana, ale teraz chodziło o coś więcej. Nie znał tutaj nikogo innego, miasto i jego otoczenie wydawały mu się obce i nieatrakcyjne. Hotel, w którym go zakwaterowano, zbudowano w tym samym stylu, co komendę policji i z równie nikłym artyzmem. Zaczynał się nawet zastanawiać, czy nie wrócić do Lafferton, zaraz gdy tylko skończy pracę - a nie zatrzymywać się tutaj i samotnie jeść niesmaczny posiłek. Zaproszenie od Chapmanów bardzo go ucieszyło. - Chcę cię zabrać do Herwick. Nie wiem jak ty, ale ja całkiem nieźle poznałem to miejsce. Nie mamy dowodów, nic nie mamy... ale chcę poznać twoje zdanie. Serrailler i Chapman pojechali do Herwick razem z Lesterem Hicksem, który siedział na tylnym siedzeniu. Hicks był małomównym yorkshirczykiem, niskim i krępym, miał ogoloną głowę i szowinistyczne poglądy, które Serrailler spotykał juŜ u ludzi z północy. Choć pozbawiony wyobraźni, cieszył się opinią rozsądnego i zrównowaŜonego. Herwick, miasteczko na kresach równiny York, wyglądało, jakby rozrosło się w całkiem przypadkowy sposób. Jego rogatkami była wstąŜka zakładów przemysłowych, magazynów oraz multipleksów, w centrum 19
stało mnóstwo sklepów z uŜywanymi rzeczami i tanimi pamiątkami. - Jest tutaj jakaś praca? - Nie bardzo... Zakład pakowania drobiu, kilka duŜych telefonicznych centrów obsługi klienta, ale ograniczają działalność. Wszystko wyprowadza się teraz za granicę, tam jest taniej. Wielkie cementownie... A poza tym bezrobocie. No, jesteśmy na miejscu. To Painsley Road... Kilkanaście kilometrów stąd jest droga łącząca się z autostradą. Powoli jechali dalej, później skręcili w lewo. - Tu mieszkają Tylerowie... Pod numerem 202. Ulica nie miała w sobie nic szczególnego. Bliźniaki i kilka wolno stojących, zaniedbanych domów; kilka pasaŜy handlowych - kiosk, bar sprzedający ryby z frytkami, bukmacher, pralnia; zakład pogrzebowy z oknami zasłoniętymi firankami, z budynkiem o płaskim dachu na tyłach. Dom Tylerów miał dwa wejścia, z dala od ulicy. Tam, gdzie z przodu był kiedyś ogródek, ziemię wyłoŜono jaskrawoczerwonym chodnikiem w kształcie rybich ogonów. Usunięto teŜ płot. Zwolnili. - Scott powinien podejść do domu od tej strony... Przyszedłby od skrzyŜowania. Nikt nie zwracał uwagi na samochód z wolna sunący przy krawęŜniku. Jakaś kobieta pchała wózek dziecięcy, starszy męŜczyzna na wózku inwalidzkim jechał po chodniku. Na poboczu bawiły się dwa psy. - Co to za ludzie? - zapytał Serrailler. - Tylerowie? On jest hydraulikiem, jego Ŝona pracuje jako pakowaczka w zakładzie przetwórstwa drobiu. Przyzwoici ludzie. Ich dzieci wyglądają na zadbane. - Jak się czują? - Ojciec wiele nie mówi, ale obwinia się, Ŝe nie zawiózł chłopaka samochodem. - To rodzice Scotta? - Wyglądają, jakby mieli się za chwilę pozabijać... Ale myślę, Ŝe zawsze u nich tak było. Mam wraŜenie, Ŝe głową rodziny jest jego siostra. - Która jest... - Trzynastolatką powaŜną jak trzydziestolatka. O, tutaj Scott skręciłby za róg... Ta droga prowadzi do jego domu. To niewielka, jednokierunkowa uliczka, ma kilkaset metrów, odchodzi od głównej drogi. 20
- Tutaj po drodze nigdzie go nie widziano? - Jak do tej pory, nie. Kolejna ponura ulica, gdzie domy stały za ogrodzeniami albo niechlujnymi Ŝywopłotami. Trzy duŜe bloki mieszkalne. NieuŜywana kaplica baptystów z drzwiami i oknami zabitymi deskami. Samochody przejeŜdŜały ciągle, choć nie za często. - Trudno uwierzyć, Ŝe nikt nie widział chłopca. - AleŜ widzieli go... Tylko nie zwrócili na to uwagi. - Czyli Ŝe wszystko musiało wyglądać całkiem normalnie, nie mogło być Ŝadnej szarpaniny, podobnie jak wtedy, kiedy zabrano Davida Angusa. Nikt nie zignorowałby dziecka siłą wciąganego do samochodu. - To był ktoś, kogo obaj chłopcy znali? - Nie musieli znać tej samej osoby, to teŜ całkiem prawdopodobne. Wtedy mielibyśmy dwóch róŜnych porywczy. KaŜdy z nich byłby wystarczająco dobrze znany dziecku i... Simon nagle urwał. Obaj wiedzieli, Ŝe nie ma po co kończyć tego zdania. - To Richmond Grove, numer 7... Z prawej. Domy stały ściśnięte na niewielkiej parceli. Simon mógł się tylko domyślać, ile przenikało przez cienkie ściany działowe i jak małe były ogródki za kaŜdym z budynków. Chapman wyłączył silnik. - Chcesz wysiąść? Serrailler przytaknął. - Wolisz zostać tutaj? Powoli ruszył w stronę budynku. Okna pod numerem 7. zasłonięto firankami. Przed domem nie stał Ŝaden samochód, nie widać było Ŝadnych oznak zwyczajnego Ŝycia. Simon przez chwilę wpatrywał się w budynek, próbując sobie wyobrazić chłopca ze szparą między zębami, który wychodzi przez drzwi, na ramieniu ma torbę z kostiumem kąpielowym, idzie w stronę drogi... Skręca w lewo... Wesoło maszeruje ulicą. Oni teŜ skręcili. Minął ich autobus, nigdzie jednak w pobliŜu nie było przystanku. Serrailler spojrzał wzdłuŜ szarej drogi. Jak daleko dotarł Scott? Kto się obok niego zatrzymał? Co takiego mu powiedziano, Ŝe wsiadł? Wrócił do samochodu. - Opowiedz mi o tym chłopcu... Był wstydliwy czy śmiały? Dojrzały czy niedojrzały jak na swój wiek? 21
- Bezczelny. Tak mówili nauczyciele. Ale w porządku. Lubili go. Nie było z nim kłopotów. Miał mnóstwo kolegów. Był lubiany. Trochę taki przywódca. Fan piłki noŜnej, kibicował miejscowej druŜynie. Nazywają się Haggies. Miał ich logo na torbie, na pasku. - Takie dziecko mogłoby wdać się w rozmowę obcym, na przykład kimś, kto pyta o drogę? - Bardzo moŜliwe. David Angus zachowywał większą rezerwę, jednak on teŜ mógł wdać się w rozmowę z obcą osobą, bo tego wymagałyby dobre maniery. Rozdzwonił się telefon Hicksa. Trzy minuty później pędzili juŜ z powrotem do komendy. śona Hicksa, a córka Chapmana, o dwa tygodnie za wcześnie zaczęła rodzić swoje pierwsze dziecko. Serrailler resztę popołudnia spędził sam, przeglądając akta sprawy Scotta Merrimana, raz tylko wyszedł do kantyny na kubek herbaty. O wpół do siódmej pojechał do hotelu. Jego pokój był beŜowy ze złoconymi elementami, przesiąknięty zapachem papierosowego dymu. Wanna miała takie rozmiary, Ŝe zmieściłby się w niej tylko dziesięciolatek. Jim Chapman poŜegnał się, usprawiedliwiając pospiesznie i obiecując, Ŝe „skontaktuje się później”. Simon pomyślał, Ŝe wszystko, na co się teraz zdecyduje, będzie złe. Źle byłoby leŜeć na łóŜku w pokoju i rozmyślać, źle siedzieć w barze i rozmyślać, a najgorzej ruszyć w drogę powrotną do Lafferton i tłuc się zatłoczoną autostradą. Rzęsisty deszcz załatwił sprawę. Serrailler nie miał ochoty prowadzić w ulewie. Wziął prysznic i włoŜył czystą koszulę. W barze nie było nikogo, wyjąwszy jakiegoś biznesmena, pracującego w kącie na laptopie. Meble polakierowano na czerwono. Na kaŜdym stoliku umieszczono kartę alkoholi. Simon zamówił piwo. Zawsze czuł się zupełnie zadowolony z własnego towarzystwa, jednak brzydota otoczenia i izolacja od wszystkiego, co znał, jakby wysysała z niego Ŝycie. Za kilka miesięcy skończy trzydzieści siedem lat. Czuł się starszy. Zawsze lubił pracę w policji, ale coś w jego Ŝyciu zaczynało go frustrować. Istniało zbyt wiele ograniczeń, zbyt wiele politycznie poprawnych wymagań, które naleŜało spełniać w tej pracy. Jaką to robiło komukolwiek róŜnicę? Czy cokolwiek polepszał fakt, nawet w jakiś marginalny sposób, Ŝe Ŝył samotnie? Myślał, jaką to róŜnicę robi Cat, jego 22
siostrze, jako sumiennemu i troskliwemu lekarzowi, myślał o tym, co jego rodzice zrobili swego czasu, aby zmienić własne Ŝycie. MoŜe oni mieli rację, moŜe on teŜ powinien pójść na medycynę i sprawić radość ojcu. CięŜko opadł na błyszczącą czerwoną sofę. Barman włączył dookoła kontuaru podsufitowe światełka, ale to nie poprawiło atmosfery. Simon pomyślał nagle, Ŝe tym, czego mu brakowało, było podekscytowanie, przypływ adrenaliny, tak jak wtedy, gdy ścigał seryjnego mordercę dwa lata temu. Podniecenie, które odczuwał na początku pracy w policji. Jego zwierzchniczka juŜ nieraz sugerowała, Ŝe powinien wejść na kolejny szczebel kariery, ale gdyby awansował na inspektora albo wyŜej, jeszcze mniej czasu spędzałby przy lubianej robocie, a więcej w biurze. A tego nie chciał. Stara historia... Nie zostawaj dyrektorem szkoły, jeśli lubisz uczyć, nie awansuj w szpitalu, jeśli chcesz opiekować się pacjentami. Gdy pragniesz dreszczyku emocji w trakcie pościgu, zostań mundurowym albo zwykłym detektywem. On jednak nim nie został i nie było juŜ odwrotu. Czy powinien zrezygnować? Wiedział, czym by się zajmował, gdyby wystąpił z policji. Niektóre jego prace czekały na wystawę w londyńskiej galerii. Termin otwarcia wyznaczono na listopad. Gdyby przestał być policjantem, cały czas podróŜowałby i rysował, poświęciłby tej pracy całą uwagę i skupienie, na które zasługiwała. Naprawdę mógłby to zrobić. Nie kierowała nim chęć zarobku, ale jak zwykle zastanawiał się, czy czerpałby ze sztuki tyle samo satysfakcji i przyjemności, gdyby z niej Ŝył. MoŜe z biegiem czasu wszystko zaczyna nuŜyć. Wstał i podszedł do baru zamówić następne piwo. Usłyszał, Ŝe ktoś woła go po imieniu. Detektyw Coopey wyglądała całkiem inaczej w zwiewnej czarnej sukience, z wysoko upiętymi włosami i długimi kolczykami. Przez chwilę Simon jej nie poznał. Podeszła do niego pewnym krokiem, uśmiechała się. - To smutne - stwierdziła. - Naprawdę, smutne... samotny drink w takiej norze jak ta. Zaraz się tobą zajmiemy. - Rozejrzała się. - Przy którym stoliku siedzisz? Simon zawahał się, potem wskazał sofę. - Dobrze. Zamów dla mnie wódkę z tonikiem, a potem zabiorę cię do trochę milszego miejsca. Nazywa się Sailmaker. Przemknęła przez salę i usiadła przy jego stoliku. 23
Był wściekły. Czuł się postawiony pod ścianą i osądzony. Nagle dostrzegł urok tego cichego baru i czasu spędzanego tylko we własnym towarzystwie. Nawet zirytowany, instynktownie przestrzegał jednak zasad dobrego wychowania. Kupił drinka, zaczął ją bawić rozmową. - Nie chcesz jeszcze jednego? - Nie, jutro rano muszę wcześnie wstać. Marion Coopey wypiła wódkę i spojrzała na niego znad kieliszka. Ma nawet miłą twarz, pomyślał, ani pospolitą, ani ładną, chociaŜ przesadzała z makijaŜem. Dziewczyna, z którą siedział, była przeciwieństwem tej, która tak ostroŜnie wypowiadała się w sali konferencyjnej. Brał ją wtedy za kogoś nastawionego na karierę, pracującego na awans. - Chodź ze mną i zjedzmy coś razem. To nie jest restauracja, tylko klub, ale dają tam bardzo dobre jedzenie. AŜ się dziwię, Ŝe nie słyszałeś o Sailmakerze. - Jestem tutaj pierwszy raz. - Wiem, ale wśród gejów takie rzeczy rozchodzą się szybko. Słowa policjantki wstrząsnęły Simonem, uderzyło go zarówno to, co powiedziała, jak i pewność, z jaką to zrobiła. Poczuł, jak do twarzy napływa mu krew. Marion Coopey roześmiała się. - Daj spokój. Ja jestem lesbijką, a ty gejem. I co z tego? Myślę, Ŝe właśnie dlatego powinniśmy spędzić ten wieczór razem. Co w tym złego? - To, Ŝe po prostu popełniasz duŜy błąd. A ja muszę juŜ iść i za dzwonić do kilku osób. Wstał. - Nie do wiary... Ale ty jesteś staromodny. Teraz to naprawdę nic złego. Są organizacje homoseksualistów i tak dalej. - Detektywie Coopey... - Zobaczył, jak dziewczyna otwiera usta, Ŝeby powiedzieć: „Marion”, powstrzymała się jednak, słysząc jego ton. Nie mam zamiaru rozmawiać o swoim Ŝyciu prywatnym, poza tym, Ŝe jeszcze raz powtórzę, źle odgadłaś. W kieszeni marynarki rozdzwoniła mu się komórka. Na ekranie wyświetlił się numer Jima Chapmana. - Jim? Jakieś dobre wieści? - Z domu tak. O czwartej rano Stefania urodziła dziewczynkę. Wszystko w porządku. - Wspaniale. Gratulu... 24
- Reszta nie jest w porządku. - To znaczy? - Mamy kolejne uprowadzenie. Simon zamknął oczy. No, mów... - Dziś po południu. Sześcioletnia dziewczynka. Wyszła kupić lody z furgonetki... Ktoś ją zabrał. Ale tym razem jest świadek, mamy czas, miejsce, opis wozu... - Numer rejestracyjny? - Częściowo... Więcej niŜ mieliśmy kiedykolwiek. - Gdzie to się stało? - Zerknął na Marion Coopey. Jej wyraz twarzy się zmienił. - Miejscowość nazywa się Gathering Bridge, nieopodal wrzosowisk północnego Yorku. - Przydam się do czegoś? - Nie mówię nie. Simon wyłączył telefon. Marion wstała. - Jeszcze jedno porwane dziecko. Jadę do waszej komendy. Przeszedł przez salę, Marion pobiegła za nim. Zatrzymała go przy drzwiach. - MoŜe lepiej cię przeproszę - powiedziała. Nadal był zły, ale poniewaŜ teraz myślał juŜ tylko o pracy, pokręcił głową. - Nie ma sprawy. Ruszył w stronę samochodu, o krok przed nią. W komendzie wrzało. Simon poszedł do pomieszczenia centrum koordynacyjnego. - Nadinspektor juŜ wyjechał na miejsce zdarzenia. Powiedział, Ŝeby włączyć pana do sprawy. Tablice na ścianach były zapełnione informacjami, przy komputerach pracowało z pół tuzina policjantów wydziału kryminalnego. Serrailler podszedł do fotografii srebrnego forda mondeo. Obok napisano „XTD albo XTO 4...” - Prasa juŜ wie? - Nadinspektor spotka się z nimi na miejscu. - Co wiemy? - Gathering Bridge to spora miejscowość... Stare śródmieście, wokół nowe budynki... Rozrosło się przez ostatnich dziesięć lat... Ładne 25
miejsce. Dziecko ma tylko sześć lat... Nazywa się Amy Sudden... Mieszka z rodzicami i młodszą siostrą w zaułku z domkami jednorodzinnymi. Wyszła kupić lody z furgonetki, zaparkowanej na rogu głównej ulicy. Była ostatnim z dzieci, które podeszły do furgonetki. Facet miał juŜ zamykać, kiedy przybiegła Amy. Wzięła lody i zawróciła do zaułka, furgonetka ruszyła i właśnie odjeŜdŜała, kiedy na głównej drodze pojawił się samochód i przejechał obok dziewczynki... Kierowca się wychylił albo nawet wyszedł i wciągnął dziecko do środka. Najwyraźniej wszystko stało się błyskawicznie, niemal jednocześnie wyszedł i zatrzasnął drzwiczki... Kierowca furgonetki z lodami zatrzymał się i wyskoczył, ale mondeo juŜ odjechało... Dostrzegł początek rejestracji... Reszty nie. Pobiegł ulicą, krzycząc... Ktoś wyszedł z domu... Dostaliśmy zgłoszenie. - Gdzie teraz jest mondeo? Detektyw kończył wypisywać kilka nazw kredą na tablicy. - Rozpłynął się w powietrzu. Nikt go nie widział od tamtej pory. - Był duŜy ruch? - Nie w tej miejscowości, ale kilka kilometrów dalej jest jedna z głównych dróg prowadzących na wybrzeŜe. Tam ruch jest duŜy. - A rejestracja? - Sprawdzają ją... - Ale nie macie jeszcze wystarczających danych? - Nie, komputery wyrzucą pewnie kilka tysięcy moŜliwości. Simon zszedł na dół, do kantyny, kupił herbatę i kanapkę na ciepło, i usiadł z tym wszystkim w kącie przy stoliku. Chciał pomyśleć. Wyobraził sobie srebrne mondeo, kierowcę, z bijącym sercem pędzącego w panice ku autostradzie, z dzieckiem w samochodzie, jak desperacko chce odjechać moŜliwie najdalej. Tym razem coś poszło nie tak. Porwano pod wpływem impulsu, tak jak w innych przypadkach, i za dnia, ale tym razem szczęście nie dopisało. Sprawca został nakryty. Przestępca wiedział, Ŝe poznano jego numer rejestracyjny i Ŝe widziano go z bliska. Jego rysopis mógł trafić do całej policji. Instynkt nakazywał mu więc być w ruchu, szybko się oddalić. Koniec końców, szczęście zwykle mija. Czasem. Simon pomyślał o jeszcze innej moŜliwości - Ŝe tamten porywacz jest kimś zupełnie innym niŜ poszukiwana osoba i gdy zostanie odnaleziony, okaŜe się, Ŝe nie miał nic wspólnego ze zniknięciem dwóch chłopców w odstępie prawie roku. Serrailler wierzył teŜ jednak swemu 26
instynktowi, on zaś podpowiadał mu, iŜ chodzi o tego samego człowieka. śe to on. Poczuł, jak ogarnia go podniecenie. Jeśli zdołają się czegoś dowiedzieć o tym mondeo, naprawdę mają szansę. To przecieŜ nie tylko sprawa Jima Chapmana, to takŜe jego sprawa. Podszedł do lady, wziął jeszcze jedną herbatę i niemal wpadł na Marion Coopey, w dŜinsach, kurtce i bez kolczyków. Spojrzała na niego nieufnie. Kiwnął głową, wrócił na swoje miejsce, nie chciało mu się z nią rozmawiać. Nie miał jej za złe, Ŝe przyszła do hotelu, aby zaproponować wspólny wieczór. Właściwie to miło, Ŝe chciała jakoś rozerwać kolegę po fachu, który samotnie przyjechał z obcego miasta. MoŜe nawet przyjąłby jej propozycję. Ale rozwścieczyło go to jej załoŜenie. Brano go juŜ za geja i nie zawracał sobie tym głowy. Jednak tym razem poczuł nie tylko złość, ale i chęć obrony. To jego sprawa, zawsze oddzielał pracę od reszty Ŝycia. Jak ona śmiała, do cholery, podsumował swoje uczucia. Umiał jednak odkładać niektóre rzeczy na bok i tak właśnie zrobił. To drobiazg. Bez znaczenia. Znaczenie miało tylko to, co kilka godzin temu przytrafiło się sześcioletniej dziewczynce w pewnej miejscowości w Yorkshire. Dopił herbatę i ruszył do centrum koordynacji, przeskakując po dwa betonowe schodki naraz.
3 Kyra, przestań wreszcie skakać, do cholery! Ale Kyra dalej skakała. Wiedziała, Ŝe jeśli będzie to robić wystarczająco długo, matka w końcu kaŜe jej wyjść i będzie mogła pójść do domu obok. - Zaraz kaŜę ci stąd wyjść, jak się będziesz tak zachowywać. Idź i pooglądaj sobie telewizję. Pobaw się puzzlami. Idź i pomaluj się moimi kosmetykami... Nie, nie rób tego. Tylko przestań, do cholery, skakać. Natalie wypróbowywała nowy przepis. Robiła tak cały czas. Gotowanie było jedyną rzeczą, którą lubiła tak bardzo, Ŝe zapominała, gdzie jest i Ŝe mieszka sama z Kyrą, skaczącą jak jasna cholera. W wyobraźni 27
prowadziła własną restaurację, a moŜe jakiś biznes związany z cateringiem, przygotowywała przyjęcia, obiady i wesela. Nie, nie wesela, nie miała ochoty przyrządzać kurczaka po królewsku dla setki ludzi, wolała zrobić dla czterech pieczoną rybę z Barbados nadziewaną papryką. Albo dla sześciu. Danie było skomplikowane, a ryba nie najlepszego gatunku, dostała tylko łupacza. Lubiła jednak wypróbowywać nowe przepisy, ciekawiło ją, jak wyjdą potrawy. Potem trafiały do jej księgi receptur. Będzie ją pokazywać klientom. Kiedy załoŜy juŜ własny interes. Zaczęła drylować zieloną paprykę. Kyra tak skakała, Ŝe z półki spadł minutnik. - Kyra!!! Dziewczynka wyczuła moment i wybiegła. Obok mieszkał Bob Mitchell; właśnie mył samochód. Zobaczył Kyrę i powoli obrócił ku niej szlauch, ale wiedziała, Ŝe tak naprawdę jej nie zmoczy. Wystawiła język. Bramę domu naprzeciwko zatrzaskiwała właśnie Mel. - Cześć, Mel! - Cześć, Kyra! - Zawsze tak ładnie wyglądasz. - Dzięki, maleńka. - Mel, mam nową gumkę do włosów. - Super. No, mała, to na razie! - Na razie, Mel. Mel miała szesnaście lat i wyglądała jak modelka. Matka Kyry powiedziała kiedyś, Ŝe mogłaby zabić za takie nogi, jak ma Mel. Kyra była ciekawa, czy Ed jest w domu. Ale na podjeździe nie było samochodu. Dziewczynka poszła chodnikiem, zawahała się, potem zawróciła. MoŜe... Nie. Nikogo nie było. Wiedziała. Zastukała do tylnych drzwi i poczekała, tak na wszelki wypadek, ale to nie miało sensu. Dała za wygraną. Bob Mitchell juŜ sobie poszedł. Nie było nikogo. Nawet kota. Natalie włoŜyła do piekarnika rybę zapakowaną w folię i umyła ręce. Kyra zwinnie wślizgnęła się przez drzwi. - Mówiłam ci - oznajmiła Natalie. Podniosła z podłogi kuchenny minutnik w kształcie jabłka i nastawiła go na trzydzieści pięć minut, a potem poszła oglądać wiadomości. 28
4 Musisz to wreszcie zrozumieć - oznajmiła Cat Deerbon. - Lizzie nigdzie nie pójdzie. Ze mną jest wszystko w porządku, dam sobie radę. - To po co mnie wezwałeś? Max Jameson stał na drugim końcu długiego pokoju i patrzył na fotografię Ŝony, sięgającą od sufitu aŜ po podłogę. Sama Lizzie, zwinięta w kłębek, leŜała na sofie. Spała, Cat podała jej środki nasenne. - Max, wiem, jak ci cięŜko, naprawdę. Czujesz, Ŝe zawiodłeś. - Nie, wcale nie. Nie zawiodłem. - No dobrze. No to czujesz, Ŝe zawiódłbyś, gdybyś oddał ją do hospicjum. Ale teraz jest źle i będzie jeszcze gorzej. - JuŜ mi pani mówiła. - Gdyby znalazło się jakieś lepsze mieszkanie... - To jest miejsce, które ona kocha. Jest tutaj szczęśliwa, nigdy nie była taka szczęśliwa. - Myślisz, Ŝe teraz teŜ? Nie widzisz, jak ją tutaj wszystko przeraŜa? Wielka przestrzeń, schody, wysokość, kiedy patrzy z sypialni... Śliskie podłogi, chrom błyszczący w kuchni, w łazience. Teraz blask ją razi, to aŜ ją boli. - Czyli Ŝe wy trzymalibyście ją w ciemnościach, tak? W tym hospicjum? Jak w lochu. Cat milczała. Tkwiła tu juŜ od czterdziestu minut. Kiedy przyjechała, Max wypłakał się na jej ramieniu. Lizzie znowu źle się poczuła, siedziała na podłodze, tam gdzie upadła. Jedną nogę miała zagiętą pod siebie. Zadziwiające, Ŝe była tylko w szoku, nie odniosła Ŝadnych powaŜniejszych obraŜeń. - Ale ona w końcu moŜe spaść z tych schodów. Chcesz, Ŝeby tak zakończyło się jej Ŝycie? - Sama pani wie... - Max odwrócił się do Cat i uśmiechnął. Był wysokim męŜczyzną, kiedyś przystojnym, ale teraz wymęczonym niepokojem i strachem. Twarz miał zapadłą, z sinym cieniem zarostu. - PrzecieŜ wie pani, Ŝe naprawdę nie chcę, by tak skończyło się jej Ŝycie. - Oczywiście, Ŝe nie chcesz. Ruszył powoli w stronę Cat, ale potem znowu gwałtownie skręcił ku ścianie z fotografią. 29
- Myśli pani, Ŝe ona jest teraz jak zwierzątko? - Nigdy, przenigdy tak o nikim nie powiem. - Dobra, w takim razie czym teraz jest? - Był wściekły. - Choroba opanowała jej mózg. Jest oszołomiona, choć mogą się pojawiać przebłyski świadomości. Przez większość czasu jest teŜ bardzo wystraszona, lęk to typowy objaw tej odmiany BSE, przy takim stopniu zaawansowania. Chciałabym, Ŝeby Lizzie znalazła się w jakimś zacisznym miejscu, tak Ŝeby miała jak najmniej okazji do strachu. Potrzebna jej teŜ zwykła, stała opieka. Nie panuje równieŜ nad funkcjami organizmu. Jej ataksja będzie się pogłębiać, będzie się przewracać, nie ma juŜ funkcji motorycznych... Max Jameson krzyknął, wydał z siebie straszliwy ryk bólu i wściekłości, przycisnął dłonie do głowy. Lizzie obudziła się i zaczęła płakać jak małe dziecko, próbowała usiąść. - Przestań Max - spokojnie powiedziała Cat. Podeszła do Lizzie i wzięła za rękę, zachęcając, aby znowu połoŜyła się pod kocem. Oczy młodej kobiety były szeroko otwarte ze strachu, ale zarazem miały w sobie tępotę kogoś, kto nie zdaje sobie sprawy, gdzie jest, z obecności innych osób w pobliŜu, a nawet z własnego istnienia. Dla Lizzie wszystko stanowiło okropny zamęt. W pokoju zrobiło się cicho. Na dole ktoś szedł ulicą i gwizdał. - Czy mogę stąd zatelefonować? - zapytała Cat. Po dłuŜszej chwili Max skinął głową. Mijały niecałe trzy miesiące od dnia, kiedy Lizzie Jameson zgłosiła się do kliniki. Szła wtedy przesadnie ostroŜnie, jakby bała się, Ŝe straci równowagę, chyba teŜ mówiła powoli. Cat pamiętała, Ŝe widziała się z nią wcześniej tylko raz, przy okazji spotkania związanego z planowaniem rodziny. Wtedy uderzyła ją jej uroda, pełnia Ŝycia i śmiech; ledwie ją poznała w tej nieszczęśliwej młodej kobiecie, która weszła do gabinetu. Nie było problemu ze zdiagnozowaniem głębokiej depresji, ale ani Cat, ani Lizzie nie potrafiły znaleźć jej przyczyny. Lizzie powiedziała, Ŝe czuła się dotąd szczęśliwa, dobrze układało jej się w małŜeństwie i we wszystkim innym. W pracy szło dobrze - była grafikiem - uwielbiała apartament w Starej Fabryce WstąŜek, uwielbiała Lafferton, nie przeŜywała Ŝadnego szoku, na nic nie chorowała. 30
- Codziennie, kiedy wstaję, widzę świat w coraz ciemniejszych barwach. Spojrzała na Cat pustymi oczyma, w których nie było łez. Cat zapisała lek antydepresyjny i poleciła, by przez najbliŜszych sześć tygodni przychodziła na kontrolę. Przez ponad miesiąc nic się nie zmieniało. Tabletki ledwie tylko zmąciły powierzchnię jej nieszczęścia. Na czwartą wizytę Lizzie przyszła z posiniaczonym ramieniem i zwichniętym palcem. Uszkodziła go, kiedy usiłowała zapobiec upadkowi. Powiedziała, Ŝe po prostu straciła równowagę. - Zdarzało się to juŜ wcześniej? - Ciągle się zdarza. Myślę, Ŝe to moŜe przez te tabletki. - Hm. Niewykluczone. Mogą delikatnie otępiać, ale to zwykle mija w ciągu kilku dni. Cat skierowała ją do neurologa ze szpitala w Bevham. Tamtej nocy rozmawiała o tym przypadku z Chrisem. - Guz mózgu - powiedział od razu. - Rezonans magnetyczny pokaŜe to dokładniej. - Tak. MoŜe być bardzo zaawansowany. - Parkinson? - To teŜ przyszło mi do głowy. - A moŜe te dwie rzeczy nie są ze sobą związane... Przypatrzmy się depresji i zaburzeniom równowagi osobno. Zaczęli rozmawiać o czymś innym, ale następnego ranka Chris przyszedł do gabinetu Ŝony, opuściwszy własny, po drugiej stronie korytarza. - Lizzie Jameson... - Masz jakiś pomysł? - Jak ona chodzi? - Niepewnym krokiem. - Właśnie przyglądałem się opisom BSE. Cat spojrzała na niego ze zdziwieniem. - To się bardzo rzadko zdarza - powiedziała wreszcie. - Tak. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem. - Ani ja. - Ale się zgadza. Kiedy od Cat wyszedł ostatni pacjent, zadzwoniła do tego neurologa z Bevham. 31
Max Jameson owdowiał pięć lat przed tym, jak poznał Lizzie. Jego pierwsza Ŝona zmarła na raka piersi. Nie mieli dzieci. - Oszalałem - opowiadał Cat. - Zwariowałem. Chciałem umrzeć. Umarłem. Byłem Ŝywym trupem. To juŜ była tylko sprawa brnięcia przez kolejne dni i zastanawiania się, po co sobie tym wszystkim za wracać głowę. Przyjaciele zapraszali go do siebie, starali czymś zająć, ale nigdzie się nie pojawiał. - Nie miałem zamiaru iść na tamten obiad, ale ktoś się uparł i mnie tam zabrali, musieli mnie tam niemal dosłownie zaciągnąć. Kiedy wszedłem do tamtego pokoju, myślałem tylko o tym, jak stamtąd wyjść. Wtedy zobaczyłem Lizzie przy kominku... Tak naprawdę to zobaczyłem dwie Lizzie. Stała przed lustrem... - No i nie odwróciłeś się i nie uciekłeś. Uśmiechnął się do niej, twarz zajaśniała mu od nagłego wspomnienia dawnej radości. Potem przypomniał sobie, co Cat próbowała mu powiedzieć. - Lizzie ma chorobę wściekłych krów? - To paskudne określenie. Nie chcę go uŜywać. Ma BSE. - Proszę się nie chować za słówkami. Jezu Chryste. Nie było sposobu, aby określić, jak długo choroba była w niej uśpiona. - I to przez jedzenie mięsa? - Tak, zakaŜonej wołowiny. Ale kiedy ją zjadła, nie mamy pojęcia. Przypuszczalnie całe lata temu. - Co się stanie? - Max wstał i nachylił się ku lekarce przez biurko. - Proszę mówić szczerze. Co się dokładnie stanie? Jak i kiedy? Muszę to wiedzieć. - Dobrze - odparła Cat. - Dowiesz się wszystkiego. I opowiedziała wszystko. Choroba postępowała straszliwie szybko. Depresja przeszła w ataksję, wystąpiły takŜe inne objawy psychologiczne, trudne dla Maksa do zniesienia: gwałtowne wahania nastroju, wzmagająca się agresja, paranoja i mania prześladowcza, napady paniki i godziny tłumionego strachu. Z Lizzie robiło się coraz gorzej, straciła zmysł smaku i węchu, przestała panować nad zwieraczami, regularnie wymiotowała. Max był z nią, opiekował się i troszczył, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dwa razy z 32
Somerset przyjechała jej matka, ale nie była w stanie zostać dłuŜej w mieszkaniu na poddaszu, bo niedawno wszczepiono jej sztuczny staw biodrowy. Z Kanady przyleciała matka Maksa, przyjrzała się całej sytuacji i poleciała z powrotem do domu. Był zdany na własne siły. - Odpowiada mi to - mówił. - Nikogo nie potrzebuję. Jest dobrze. Cat wyszła z apartamentu i ruszyła dziwną, ceglaną klatką schodową, która wciąŜ wyglądała jak brama fabryki, potem wyszła na ulicę, gdzie komórka miała juŜ zasięg. Zostawiła Maksa w spokoju, razem z Lizzie. Imogen House, hospicjum w Lafferton, miało wolne łóŜko. Ustaliła niezbędne rzeczy. Ulica była pusta. Na jej krańcu dziwaczna plama czerni zdradzała obecność wody, chociaŜ sam kanał pozostawał niewidoczny. Niedaleko zegar na wieŜy katedry wybił godzinę. - O BoŜe, czasem strasznie utrudniasz róŜne sprawy - powiedziała głośno. Ale potem Ŝarliwie odmówiła modlitwę za człowieka w mieszkaniu na poddaszu i kobietę, którą miano stamtąd zabrać, aby umarła.
5 Dzwonek komórki znienacka zburzył spokój zebrania katedralnej kapituły. Dziekan przerwał. - Jeśli to coś waŜnego, proszę wyjść na zewnątrz i odebrać. Pastor Jane Fitzroy spąsowiała. Przyjechała do Lafferton tydzień temu i było to jej pierwsze zebranie. - Nie, to moŜe poczekać. Przepraszam. Wyłączyła aparat i dziekan płynnie wrócił do tematu. Dopiero po ponad godzinie mogła sprawdzić, kto chciał się z nią połączyć. Ostatnim numerem, jaki się wyświetlił, był telefon jej matki. Oddzwoniła, usłyszała automatyczną sekretarkę. - Mamo, przepraszam, miałam spotkanie kapituły. Mam nadzieję, Ŝe wszystko w porządku. Zadzwoń do mnie, jak odsłuchasz. 33
Kilka następnych godzin spędziła w Imogen House, gdzie teraz została kapelanem, z ramienia katedry współpracowała teŜ ze szpitalem w Bevham. To zajęcie mogło co prawda oderwać ją od prac wspólnoty, ale pozwoliło wrócić do samego rdzenia działalności kościelnej, w pełni poświęcać się posłudze kapłańskiej. Teraz najwaŜniejszą sprawą było dla niej poznać mieszkańców tych stron i zarazem pozwolić im się ocenić, wysłuchać, czegoś nauczyć. Popołudnie okazało się wyczerpujące, a pod koniec dnia siadła do rozmowy z męŜczyzną, który za kilka tygodni obchodziłby setne urodziny i, jak mówił, mocno postanowił, Ŝe „odbierze telegram z Ŝyczeniami”. Przypominał ptaka, świeŜo opierzone pisklę, złoŜone z samej skóry i kości. LeŜąc w łóŜku, wydawał się malutki, cerę miał barwy łojowej świecy. Jednak oczy mu błyszczały. - Dam radę tam dotrzeć, moja młoda wielebna - powiedział Wilfred Armer, ściskając dłoń Jane. - Jeszcze zdmuchnę świeczki z tortu, sama pani zobaczy. Jane wątpiła, czy przeŜyje najbliŜsze dwadzieścia cztery godziny. Chciał, by z nim została, słuchała, jak rzęŜącym głosem opowiada jedną historię po drugiej, o czasach, kiedy był chłopcem, o tym, jak łowił ryby w kanale w Lafferton i pływał w rzece. Kiedy wyszła z budynku, ponownie włączyła komórkę. Aparat zapiszczał, pokazując, Ŝe otrzymała wiadomość. - Jane? - Głos Magdy Fitzroy brzmiał dziwnie, dobiegał jakby z oddali. - Jesteś tam? Jane? Oddzwoniła. Nie było sygnału, nie włączyła się teŜ automatyczna sekretarka. Usiadła pod drzewem, zastanawiając się, co teraz robić. Znalazła numer do sąsiada matki w Hampstead, ale on od trzech miesięcy był w Ameryce. W domu naprzeciwko mieszkał jakiś zagraniczny biznesmen, który chyba nigdy tam nie zaglądał. Policja? Szpitale? Zawahała się, bo chyba lekką przesadę stanowiło dzwonienie do nich w sytuacji, gdy sama nie wie, czy w ogóle stało się coś złego. Klinika. Numer miała w telefonie. Inne numery są pewnie gdzieś wśród jej rzeczy, nadal tkwiących w pudłach w domku w ogrodzie przy domu kantora. Jakiś chłopiec minął ją na rowerze, zataczał koła po bruku. Jane uśmiechnęła się do niego. Nie odpowiedział uśmiechem, ale kiedy przejechał, odwrócił się i spojrzał przez ramię. JuŜ się do tego przyzwyczaiła. 34
Była dziewczyną w dŜinsach i w koloratce. Ludzie wciąŜ się dziwili. - Klinika Heathside, słucham. - Tu Jane Fitzroy. Czy moŜe jest u państwa moja matka? Magda Fitzroy wciąŜ jeszcze spotykała się z kilkoma pacjentami w dawnym miejscu pracy, chociaŜ oficjalnie przeszła na emeryturę rok temu. Teraz, razem z kolegą, psychiatrą dziecięcym, pracowała nad podręcznikiem akademickim. Jane wiedziała, Ŝe matka tęskni za kliniką, za tamtymi ludźmi i swoją pracą. - Przepraszam, Ŝe tak długo musiała pani czekać. Nie, nikt tu dziś nie widział doktor Fitzroy, ale nie spodziewaliśmy się jej. Przez cały tydzień nie miała umówionych Ŝadnych wizyt. Przez najbliŜszą godzinę Jane jeszcze kilka razy wystukiwała na komórce numer do matki. Nic. śadnej odpowiedzi, nawet od automatycznej sekretarki. Poszła do dziekana. Okazało się, Ŝe Geoffrey Peach juŜ wyszedł, zostawiła mu więc wiadomość. Gdy wyjeŜdŜała z Lafferton, kierując się w stronę autostrady, było wczesne popołudnie. W Londynie ruch na ulicach był duŜy, przez dwadzieścia minut tkwiła w korku na Haverstock Hill. Od czasu do czasu wybierała numer do matki. Nikt nie odpowiadał. Kiedy skręciła w Heath Place, postanowiła, Ŝe jednak zadzwoni na policję. Gdy podjechała pod georgiański dom matki, zobaczyła, Ŝe drzwi frontowe są otwarte na ościeŜ. Przez chwilę myślała, Ŝe hol wygląda normalnie; potem dostrzegła lampę, która zwykle stała na stoliku z włoskiego orzecha, roztrzaskaną na podłodze. Sam stolik zniknął. - Mamo? Magda wiele czasu spędzała w gabinecie z widokiem na ogród. Jane uwielbiała ten pokój o fioletowych ścianach i z miękką sofą śliwkowego koloru, gdzie papiery i ksiąŜki matki spływały od biurka po krzesłach aŜ na posadzkę. Pachniało tam specyficznie głównie dlatego, Ŝe przez okna, niemal zawsze otwarte, nawet zimą, wpływały do środka wonie z ogrodu. Drugie źródło niezwykłego zapachu stanowiły niewielkie cygara, które czasem paliła Magda, ich dym przez lata wsiąkał w obicia gabinetowych mebli. 35
Pokój wywrócono do góry nogami. Ze ścian zerwano wszystkie zdjęcia i obrazy, z półek zabrano całą starą porcelanę, pootwierano i wywrócono wszystkie szuflady w biurku i w małym stoliku. Czuć było odór, bez wątpienia zapach moczu. Jane stała jak wryta, starając się to jakoś objąć myślami. Usłyszała cichy dźwięk dobiegający z kuchni. Magda leŜała na podłodze obok piekarnika. Jedną nogę miała zagiętą pod siebie, na głowie zaschnięta krew zmatowiła włosy i okryła skorupą policzek. Skóra była blada, usta ściągnięte. Jane uklękła i wzięła ją za rękę. Poczuła, Ŝe jest chłodna, a puls słaby, ale Magda była przytomna. - Jane...? - Jak długo tu jesteś? Kto ci to zrobił? O BoŜe, dzwoniłaś do mnie, a ja nie wiedziałam. - Tak, tak myślę... Dzisiaj rano? Ktoś zadzwonił do drzwi i... po prostu... nie byłam w stanie podnieść się do telefonu... myślałam, Ŝe ty byś mogła... - Mamusiu, zadzwonię po karetkę i na policję. Przyniosę ci koc, ale nie będę cię ruszać, lepiej niech oni to zrobią... Poczekaj chwilkę. Na górze kaŜdy z pokoi został przetrząśnięty i zdemolowany. Zrobiło jej się słabo. - To cię ogrzeje. Zaraz tu będą. - Nie pójdę do szpitala... Ale Jane juŜ dzwoniła po pogotowie. - Umrę, jeśli pójdę do szpitala. - Bardziej prawdopodobne, Ŝe umrzesz, jeśli tu zostaniesz. Jane usiadła na podłodze i wzięła matkę za rękę. Magda była wysoką, silną kobietą o szpakowatych włosach, zwykle spiętych wysoko, w kok. Teraz zwisały w nieładzie, rozczochrane. Wyraziste rysy, znamionujące mocny charakter, orli nos, wysokie kości policzkowe i wydatne czoło, jakby zapadły się w sobie. Wyglądała na osiemdziesiątkę, a nie na swoje sześćdziesiąt osiem lat. W ciągu kilku godzin dopadła ją starość i słabość. - Boli cię? - Trudno... powiedzieć... Czuję się otępiała... - Co to za człowiek? Na litość boską, jak to się stało? - Dwóch... młodych. Słyszałam samochód... Trudno sobie przy pomnieć. 36
- Nie martw się. Jestem tylko wściekła na siebie, Ŝe nie przyjechałam wcześniej. I wtedy Jane dostrzegła u matki to stare spojrzenie, które przez ostatnich kilka lat poznała aŜ za dobrze. Wzrok Magdy na chwilę spoczął na koloratce i nawet teraz, po tym wszystkim, co się stało, w oczach pojawiły się pogarda i niedowierzanie. Magda Fitzroy była ateistką starej daty. Ateistką, socjalistką, psychiatrą, racjonalistką, ulepioną z klasycznej gliny Hampstead. To, skąd u jej córki wzięła się wiara w Jezusa, nie mówiąc juŜ o pragnieniu wyświęcenia na kapłana, stanowiło dla niej tajemnicę i zagadkę. Wkrótce to spojrzenie zniknęło. Matka leŜała ranna, wystraszona, w szoku, a Jane zrobiło się jej Ŝal; wpuściła ludzi z pogotowia, powiedziała im tyle, co wiedziała, czyli niewiele. Jeden z sanitariuszy obejrzał rany na głowie Magdy. - Jestem Larry - przedstawił się. - A to jest Al. Jak się nazywasz, kochana? - Jestem doktor Magda Fitzroy i nie jestem dla ciebie Ŝadną kochaną. - O przepraszam, Magdo. - Doktor Fitzroy. Podniósł wzrok i spojrzał na Jane. - Zawsze taka jest? - O tak. MoŜe pan ją zignorować, ale na własne ryzyko. - A pani nic nie jest? Jane usiadła nagle, przytłoczona świadomością, Ŝe matkę napadnięto i obrabowano w spokojny weekendowy poranek, kiedy świat zajmował się własnymi sprawami, i Ŝe przecieŜ mogła juŜ nie Ŝyć. Zaczęła płakać.
6 Holly Bush wyglądało trochę jak wyjęte ze starego horroru, przynajmniej zdaniem kogoś, kto gramolił się teraz stromym podjazdem wiodącym ku posiadłości. Pałacyk górował nad główną drogą, brzydki, z wieŜyczkami, nocą oświetlony neonami i sznurami kolorowych lampek. 37
Gdy zbliŜało się BoŜe Narodzenie, na przejeŜdŜające obok auta gapił się iluminowany Święty Mikołaj w saniach ciągniętych przez renifery, nieustannie obiegany przez światełka. Kiedy się na to dłuŜej patrzyło, moŜna było dostać migreny. Ale nikt długo tam nie spoglądał. Wozy mknęły gdzieś w dal lub wspinały się po podjeździe i przejeŜdŜały przez bramę. Wewnątrz cuchnęło tak, jak zwykle cuchnie w podobnych miejscach, za dnia zatęchłych i obłaŜących z farby. Nocą przynajmniej światełka dodawały odrobiny uroku. Kierowca przybyłego właśnie wozu rzadko odwiedzał te mury, a nocą zaledwie kilka razy. Nie naleŜy mieszać pracy z przyjemnością, jaką stanowiłoby wypicie w Holly Bush kilku drinków. - Brian? Ktoś zagwizdał za plecami. Był na parkingu, przy autach. O tej porze roku rzadko zjawiali się stali klienci Holly Bush: przedstawiciele handlowi i drobni biznesmeni. Hotel miał pięć pokojów, których ktoś taki jak Ed nigdy nie widywał, trzy bary, restaurację i salon ze stołem do bilardu. Bo ktoś taki jak Ed znał przede wszystkim szatnię ozdobioną straszliwą tapetą, przedstawiającą wielkie niebieskie róŜe i jadowicie zielone pnącza. - Brian?! Spokojnie, trzeba zachować spokój. Biznes taki jak zwykle. Zachowuj się normalnie. Na początku było strasznie, ale wszystko zostało juŜ przecieŜ uporządkowane rok temu. - Bria... - Dobrze, dobrze, juŜ, kurwa, idę. A, to ty. Co ty, kurwa, wrzeszczysz, Ŝeby wszystko porozpierdalać? - Przyszło mi do głowy, Ŝe moŜesz być w piwnicy. Czego ci potrzeba? - Skąd ja, cholera, mam wiedzieć. To twoja brocha pójść i zobaczyć, czego trzeba. - Dobra, pójdę do szatni. Chodzi mi o to, czy coś jeszcze? - A co masz? Przedtem cały towar leŜał w bagaŜniku, ale potem trzeba go było przenieść na tylne siedzenie i przykryć starą psią derką. - Marlboro, Silk Cut, B&H. Aha, jeszcze kilka opakowań hamletów. - Po ile? 38
- Tak jak ostatnio. - Mogę ci dać pięć stów. - Dobra, umowa stoi. Załatwię sprawę w szatni i wezmę forsę. Za ich plecami otworzyły się drzwi, przez które weszło parę osób. Przeszli obok samochodu, mogli... Nie. Nie mogli. Samochód był zamknięty, wszystko zasłonięte, wyglądał jak kaŜde inne auto. - Jest tu kawa? - Tylko parzona. - Dobra, niech będą dwie parzone. - Ed, a ty co chcesz? Tak, najlepiej trochę tu posiedzieć, pogadać, a nie wyglądać na kogoś, kto chce zaraz zmiatać. - Białą, jedna kostka cukru. Dzięki. Napełnienie automatów w szatni nie było trudne. Dwa puste z kondomami, jeden z tamponami, pełen. W Holly Bush nie było na to duŜego zapotrzebowania. Niskie dochody, nawet jeśli sprzedawano po obniŜonych cenach. Prawdziwą forsę dawały papierosy. Spoczywały w kartonowym pudle po zupie pomidorowej, wszystkie w zamkniętych opakowaniach. Do szatni wszedł jeden z męŜczyzn. Zerknął ku postaci z pochyloną głową napełniającej automaty. Zobaczył stos opakowań z kondomami, wpychany do maszyny. Roześmiał się. - Staramy się ograniczyć przyrost naturalny, co? W barze na ladzie czekała juŜ kawa, stała obok płaskiej puszki. Szybkie spojrzenie na drugiego męŜczyznę - czytał „Racing Post”, nawet nie uniósł wzroku. Kawa okazała się smaczna, a Brian poszedł na zaplecze, nie trzeba było gadać. Kawa wypita, pora iść. - No to cześć! - Z sali dało się słyszeć kilka mrukliwych odpowiedzi. Trzeba znowu przykryć towar na tylnym siedzeniu. Później trafi z powrotem do bagaŜnika. Później. Myśl o tym, co teraz leŜy w bagaŜniku, przywołała stary, utęskniony dreszcz, przenikający całe ciało. Kiedy przychodził, nie było juŜ nic innego. śadnego innego podniecenia, niczego, co by dawało tak dogłębną satysfakcję. Skąd to się brało, przemoŜne pragnienie, jedyne w swoim rodzaju, zew, który jeśli się nań odpowiedziało, wiódł do największych rozkoszy? Dla innych ludzi dziecko było synem albo córką, sympatycznym maluchem przechodzącym przez ulicę, albo rozwrzeszczanym, 39
wkurzającym bachorem, kimś kogo trzeba uczyć alfabetu i ubierać, trochę śmierdzącym, zasmarkanym, ładnym, miłym, jakimkolwiek. Dla kogoś takiego jak Ed dziecko stanowiło to wszystko naraz. Ale zew przychodził aŜ za często. A kiedy się pojawiał, dziecko stawało się okazją. Samochód wyjechał z Holly Bush i skręcił na dwupasmową autostradę - właśnie wtedy zapaliła się bursztynowa kontrolka oznajmiająca koniec paliwa. - O kurwa. NajbliŜsza stacja była w Kirby. Nie ryzykuj, Ŝe skończy ci się benzyna. Jezu, sama myśl o czymś takim wystarczająco przeraŜała. Dobra, zwolnij, wyluzuj, nie spal tego całego cholernego paliwa. Zdawało się, Ŝe minęły wieki, zanim auto wreszcie dotarło do stacji w Kirby.
7 Poszedł do Realu Madryt. - W Realu by go nie chcieli. - Jasne, Ŝe by go chcieli. On jest genialny. - Ale wszyscy nie mogą przejść do Realu. Ja myślę, Ŝe to będzie AC Milan. Posterunkowy Dave Hennessy dopił colę z puszki i jak to miał w zwyczaju, zgniótł ją do wielkości małego kawałka kurczaka. - Dobra, Karl, wszystko się okaŜe w piątek. - Ciekawe, co znaczył ten uśmieszek. To mu pasuje. Koniec cięŜkich treningów wieczorami. - Co ty, on się stara o miejsce w reprezentacji. Będzie musiał trzymać poziom. Jak jesteś tak wysoko, to nie moŜesz sobie pozwolić na stratę nawet jednego dnia. - Słuchaj mnie uwaŜnie: to mu pasuje. Widziałeś się z Lindą? - Spotkałem się z nią. - Słuchaj, chodziłem z nią do budy. Jest straszna. Będzie niezły rygor. 40
Nick Paterson zaśmiał się, kiedy o tym pomyślał. Tkwili obaj na poboczu, ukryci w cieniu. Uniósł nogi i nieco przesunął się w dół samochodowego fotela. MoŜe juŜ czas na dziesięć minut przerwy? - Widziałeś to ogłoszenie? Najwyraźniej przypięła je rano ta babka od kryminalnych. - Nie. - Gejowska parada w Yorku. Noś mundur z dumą. Nick parsknął z drwiną. - To do bani. Jest w policyjnym regulaminie, Ŝe nie wolno się przyłączać do politycznych parad ani być działaczem... Jak ktoś chce chodzić na parady pedałów, to niech sobie znajdzie inną robotę. - Nie mów tak. - Powiedziałem „pedałów”, i to miałem na myśli. - Hej! - Nick nagle wstał. - Widziałeś to? - Miałem zamknięte oczy. - Srebrne mondeo. - Są ich setki. - Widziałeś kierowcę? Facet, ciemna kurtka, ciemne włosy. Nick puścił sprzęgło i pomknął ku dwupasmowej autostradzie. - Sprawdź tamtą rejestrację. Ale Dave juŜ to robił. Pięć kilometrów dalej, jadąc osiemdziesiątką, przemknęli obok stacji benzynowej. - Kurwa, on tam był! - wrzasnął Dave. - Zatrzymaj się na rondzie Conway, poczekamy na niego. - MoŜe pojechać jedną z czterech dróg. Nie damy rady obsadzić wszystkich. - Dzwoń po wsparcie. - Jak przyjadą, on juŜ będzie w połowie drogi do Szkocji. - MoŜe to w ogóle nie on? Zwolnili do pięćdziesięciu. Przed nimi, na wschodzie, zbierały się chmury. Ciemne i burzowe. - Nie sądzę - odezwał się po chwili Nick. - Mam przeczucie. Simon Serrailler był z Jimem Chapmanem w jego gabinecie. Obaj mc nie mówili, myśleli. Koniec końców Simon nie wrócił do Lafferton. Miał nadzieję, Ŝe wszystko rozegra się właśnie tutaj, tutaj się zakończy, 41
zarówno dla niego, jak i dla policji z North Riding. Został takŜe dlatego, Ŝe poprawił mu się humor i z chęcią włączył się teraz do akcji tutaj, na miejscu. Chapman usiadł, złączył palce tuŜ przed nosem, wzrok skierował w dół, na biurko. Wizyta w domu, gdzie mieszkało zaginione dziecko, okazała się właśnie tak wyczerpująca, jak przypuszczali. Serrailler ciągle pamiętał rodziców Davida Angusa, chociaŜ w porównaniu z Suddenami stanowili wręcz przykład opanowania. Nigdy jeszcze nie spotkał się z tak czystą, nieskrywaną rozpaczą, taką złością, cierpieniem i rzeką łez. Matka dziewczynki aŜ do ich wyjścia rozdrapywała sobie twarz i wyrywała włosy z głowy, krzycząc przy tym na towarzyszącego jej funkcjonariusza. Ludzie zatrzymywali się, Ŝeby zobaczyć, co się właściwie dzieje, spoglądali na policję wrogo, a jednocześnie wręcz straszliwie jej potrzebowali. Obaj wrócili stamtąd wstrząśnięci. Jim Chapman sięgnął po słuchawkę. KaŜdy jego ruch zdawał się zaplanowany, kaŜde słowo wywaŜone. Simon przyglądał mu się uwaŜnie. - Chcę śledzić kaŜde srebrne mondeo widziane na drodze w naszym rejonie i sprawdzać jego rejestrację, a te samochody, których rejestracja będzie się zaczynała od znanych nam pierwszych trzech liter, powtarzam, pierwszych trzech liter, mają zostać zatrzymane, kierowca przesłuchany, auto przeszukane. Chcę teŜ, Ŝeby znaleźć kaŜde srebrne mondeo zarejestrowane w naszym rejonie, o rejestracji zaczynającej się od tych trzech liter i odwiedzić jego właściciela. Powtarzam, kaŜde srebrne mondeo. OdłoŜył słuchawkę i spojrzał na Serraillera. - No i? Simon pokręcił głową. - Ty tu rządzisz. - Będzie z tego to, co ma być. Potrzeba mam ludzi. Znajdą się nadgodziny. Cokolwiek. Wstał. - Chciałbym jeszcze raz zajrzeć do szpitala, do córki. Simon, zostajesz z nami? - A nadal jestem mile widziany? Jim Chapman, wychodząc, spojrzał na niego, unosząc brwi. Ale cięŜko było działać, nie będąc na Ŝadnym oficjalnym stanowisku. Nie mógł zostawać tu całą wieczność. Jeśli dzisiaj znowu do niczego nie dojdą, 42
jutro rano wróci do Lafferton. Simon ruszył korytarzem do pokojów wydziału kryminalnego. Co o nim sobie myślą? Czy wszyscy mu się tutaj przyglądają, snują domysły? Komisariaty to prawdziwe wylęgarnie plotek, ale zwykle nie plotkowano o ludziach z zewnątrz. Czuł się poirytowany. Było spokojnie, panowało jednak jakieś specyficzne napięcie i moŜe właśnie dziś wszystko miało pęknąć. A jeśli naprawdę wpadli na trop, to moŜe wręcz zawrzeć. Gdzieś z drugiego krańca pokoju spoglądały twarze trojga porwanych dzieci. - Proszę pana? Detektyw machał do niego, w wyciągniętej ręce trzymał słuchawkę. - Serrailler, słucham? - Wracam - odezwał się Jim Chapman. - Zbieraj się i jedź ze mną. - A gdzie jedziemy? - Główną drogą na Scarborough. Wóz patrolowy jedzie za srebrnym mondeo. Kierowca dodał gazu. Rejestracja się zgadza. Idź na podjazd, nie będę parkował. Simon odłoŜył słuchawkę i pobiegł. Samochód tylko się zbliŜył, tak aby Simon zdołał wejść do środka. W aucie Chapman wyjaśniał, co się stało: - ZauwaŜyli go, potem zgubili. Znaleźli znowu przy rondzie, kazali się zatrzymać, ale się nie zatrzymał. Kierowca Chapmana dodał gazu. - Opis? - Wszystko się zgadza. Kierowca ma ciemne włosy, ciemną kurtkę i tę bladą skórę, o której wspominał facet z furgonetki z lodami... Nie ma pasaŜera. Jadą juŜ samochody, Ŝeby obsadzić zjazdy z drogi. Znaleźli się teraz na dwupasmowej autostradzie. Chapman pozostawał w kontakcie z radiowozem, jadącym tuŜ za mondeo. Simon poczuł znajomy ucisk w dołku, oznajmiający o przypływie adrenaliny. Czuł, Ŝe to właśnie moŜe być to. Jechali teraz więcej niŜ setką, obrazy za szybami migały prędko. Jakaś twarz w drugim samochodzie, kierowca przestraszony ich szybkością. CięŜarówka ustępująca im miejsca, czerwony maz. Cysterna. Klakson. Wszystko migało. Padał deszcz, niebo przed nimi miało kolor siarki. 43
Na liczniku ciągle sto pięć. Nagle tuŜ z przodu niebieskie światło policyjnego koguta. - Znad morza idzie burza - stwierdził Chapman. - Jechałeś tu kiedyś? Ja mam w Scarborough zdjęcie na osiołku. Serrailler odwrócił się, za nimi jechał drugi radiowóz. Chapman znowu rozmawiał przez telefon. Mondeo wciąŜ jechało, nadal kierując się na wschód. Uderzyli w ścianę deszczu i zaczęli torować sobie przez nią drogę.
8 Pieprzona praca. Pieprzone Ŝycie. Napełnianie automatów kondomami i tamponami, sprzedawanie nielegalnych fajek. Co to za Ŝycie? Powinno być coś więcej. A to właśnie było coś więcej. Samochód mógł jechać wtedy, kiedy trzeba, i poŜerać drogę błyszczącą od wilgoci. Co on by na to powiedział? Albo ona? „Spodziewaliśmy się po tobie czegoś lepszego”, „Chcieliśmy od ciebie czegoś więcej”. Blade, markotne twarze, te jego wodniste niebieskie oczy. śałosne. Słabość. śadnej słabości. Było pewne ciemne miejsce. Jama. Nikt o nim nie wiedział. To był koniec, który nic nie znaczył. Bo znaczył tylko początek. Moment przebudzenia. Najdelikatniejszy cień cienia. Ukłucie podniecającego strachu. Deszcz spływał strumieniami po oknie i bębnił o dach. Jak daleko stąd do domu? Zbyt daleko. Czyli Ŝe nie będzie dziś miłego wieczoru z Kyrą. Twarz Kyry zajaśniała wśród ulewy, twarz jasnookiej Kyry. Inna. I przez to zabawna. Kyra była bezpieczna, bezpieczna jak dom. Nigdy nie stanie się jej nic złego. Dobrze to wiedzieć, dobrze mieć pewność. Kyra lubiła przychodzić, uciekać z własnego domu, od braku zainteresowania i uwagi, nieustannego krzyku, przymusu, przekleństw. Kyra zasługiwała na więcej, zasługiwała na kogoś, kto ją wysłucha. Dobrze się z nią bawić. Cieszyć wraz z nią, wymyślać róŜne rzeczy, które moŜna robić wspólnie. Kyra. 44
Dlaczego Куга róŜniła się od innych? To właśnie stanowiło zagadkę. Byli tam. Szmat czasu temu zniknęli, ale teraz pojawili się znowu. Jak białe smugi, jak niebieskie migające światła. Kurwa! Droga była prosta, szybka, ale deszcz przeszkadzał. Dobrze jest dokładnie widzieć, co ma się przed sobą, a nie na ślepo jechać gdziekolwiek, rozpaczliwie próbując ich z siebie strząsnąć i odpędzić. Ostatnim razem, kiedy przyszła, Kyra przeglądała fotografie z pudełka, z pół tuzina zdjęć ze Scarborough. Uwielbiała je. Osiołki, zamek. Osiołek, a na nim Ed. Później Ed, a obok wiaderko i łopatka. Pocztówka z widokiem wybrzeŜa i kolorowymi lampkami. - Chciałabym tam kiedyś pojechać. Pojedziemy tam kiedyś, ty i ja? Ed, zabierzesz mnie do Scarborough? Czemu nie? Natalie pewnie by się zgodziła, bo miałaby trochę czasu dla siebie. A potem byłyby osiołki i puchar lodów z czerwonym sosem gdzieś w portowym barze, później gra na automatach w wesołym miasteczku, oglądanie, jak robi się watę cukrową, ciepła rozpływająca się słodycz w ustach; później skalisty zakątek; piasek miękki jak jedwab, tworzący wielkie wydmy obok barierki, ale im bliŜej wody, tym twardszy, gładszy i ciemniejszy. Zwariowany golf. Labirynt. ŚcieŜki na klifie, wijące się w dół. Klify. Jaskinie. Sadzawki wśród skał. Klify. Jaskinie. Sadzawki. Kraby i rozgwiazdy. Kyra by się w tym zakochała. To jest dziecko, któremu moŜna pokazać całą magię, dziecko, z którym moŜna się śmiać. Twarz Kyry, zaintrygowana, pełna ciekawości, nadziei. Kyra byłaby bezpieczna. Kyra jest bezpieczna. Kyra nigdy nie będzie leŜeć w bagaŜniku samochodu, z zamkniętymi oczyma i spokojnym oddechem. Skaliste sadzawki. Odbicie w nich jaśniało teraz przez przednią szybę i deszcz. Czysta woda, w której gdzieś głęboko Ŝyły stworzenia mącące piasek. Sadzawki. Klify. Jaskinie. Klif. Jaskinia. Sadzawka. Miejsca, w których moŜna się ukryć. 45
9 Śniło mi się, Ŝe twój ojciec wrócił. Siedział przy pianinie i grał melodię Scotta Joplina. Jakie to głupie. - No tak, często grał Scotta Joplina. - Jasne, ale czemu miałoby mi się to teraz przyśnić? Magda Fitzroy poprawiła się na poduszkach. Była blada, oczy miała zapadnięte, siniaki i rozcięcie na czole odznaczały się wyraźnie, kruszące się i ciemne jak suszone mięso. Na sali stało sześć łóŜek. Magda dostała miejsce obok okna, ale widziała tylko wąskie pasmo chmur i ścianę sąsiedniego budynku. - Wiesz, to było niezwykłe, bo grał to wszystko, nie czytając nut, po prostu ze słuchu. - DuŜo o nim myślałaś? - Nie. Dlaczego pytasz? Takie rozmowy, pełne wymijających odpowiedzi, prowadzące do sporów, wystawiające cierpliwość Jane na próbę, przypominały jej, dlaczego musiała wyprowadzić się z Londynu, odetchnąć innym powietrzem - choć moŜe raczej w sensie psychicznym, a nie dosłownym. Magda uwielbiała sprzeczki i gwałtowne spory. Doprowadzała swojego cierpliwego męŜa do szału. Dla Jane najlepszym sposobem było gwałtowne ucięcie dyskusji. Ale kiedy to robiła, zaraz musiała rozpoczynać nową. - Nie moŜesz wrócić do domu i mieszkać sama po tym, co się zdarzyło. MoŜe jednak powinnyśmy porozmawiać o paru sprawach. Matka odwróciła głowę i wzrok. Na drugim krańcu sali zachrapała jakaś stara kobieta. LeŜała skulona pod kołdrą, na boku, głowę miała odchyloną do tyłu. Magda ze złością wciągnęła powietrze. Jane czekała, ale matka miała wprawę w ignorowaniu tematu, o którym nie chciała mówić. Z turkotem nadjechał wózek na kółkach, ciągnąc za sobą zapach herbaty z termosu. - Trzymaj. Violet, chodź tu kochanie. Jane postanowiła podejść do wózka. - W czym mogę pomóc? - spytała pchająca go kobieta. Miała długie siwe włosy ściągnięte w kucyk i wąskie zaciśnięte wargi. - Moja matka nie dodaje mleka ani cukru. 46
- Co, pije samą herbatę? Ja bym nie przełknęła. - Ani ja. - Jane się uśmiechnęła. Uśmiech pozostał nieodwzajemniony. - Wrócisz razem ze mną? - zapytała Magdę, stawiając filiŜankę i spodek na szafce. Mój BoŜe, pomyślała, pomóŜ mi przez to przejść. Ona jest juŜ stara. Musisz ją kochać, musisz choćby spróbować. Ale cięŜko zapomnieć o wszystkich latach zgryźliwego niezadowolenia i tych ostatnich paru, pełnych gorzkich słów i drwin. Matka spojrzała na nią. - Ty teŜ byś nie wytrzymała tego na dłuŜej. Chcę być we własnym domu. Nie wrócą, wzięli juŜ, co chcieli. - Nie moŜesz być tego pewna. - Lepiej, Ŝebym była. - Dzwoniłam do firmy ochroniarskiej, jutro rano mają dokonać oględzin domu. Przynajmniej będziesz bezpieczniejsza. - Oczywiście, Ŝe nie będę. Te cholerne alarmy włączają się co noc, ludzie pewnie podrzynają sobie gardła, ale co to szkodzi, policja i tak nie przyjedzie. Nie marnuj moich pieniędzy. - Mamo, nie mogę po prostu wyjechać i tak cię zostawić, ja... - Jak to? Będziesz robić to coś, co zawsze robisz. Śpiewać i modlić się. - I martwić się o ciebie? - Myślałam, Ŝe wy macie na to sposoby. Zaufaj Panu i tak dalej. - To chociaŜ przyjedź na kilka dni do Lafferton... Zobacz miasto, jest piękne. Zobacz, gdzie mieszkam. - Jak wróŜki. - Co? - Jak te wróŜki gdzieś w zakątku czyjegoś ogrodu, prawda? Chyba ci się to podoba. Kiedyś ją uderzę. Kiedyś ją chyba zabiję, kiedyś... Ale Jane juŜ przez to wszystko przechodziła, lata temu. Gdy pod koniec dnia wracała ze szkoły i zastawała matkę w domu, drŜała od dławionej wściekłości. Spokój czuła tylko wtedy, kiedy Magda była w klinice, na wykładach albo cudownym zrządzeniem losu wyjechała gdzieś za granicę. Czasem Jane całe tygodnie spędzała tylko z ojcem. Jedząc, patrzyli na siebie ponad stołem i choć nigdy nie powiedzieli tego głośno, przyłapywali się wzajemnie na odliczaniu pozostałych dni wolności i spokoju. Dostrzegali to wszystko w swoich oczach. 47
Ale teraz Magda był słaba, pomyślała Jane, słaba, wystraszona, oszołomiona. A gdy się coś stało, zadzwoniła właśnie do mnie. Czy to czegoś nie oznacza? - Mam napisać artykuł do następnego „Journala”, a Elspeth oczekuje, Ŝe przejrzę ostatni rozdział. Jane, muszę to skończyć. Nadal mam sporo do zrobienia, zanim umrę. Mówiła rzeczowo. Tego właśnie chciała. - Wiem. Masz jeszcze wiele do zaoferowania innym. - Sentymentalne bzdury. - Nie, to prawda. - Pamiętasz Charliego Golda? Syna Maurice'a Golda? - Dobry BoŜe... Tak, pamiętam... Swego czasu nawet mi się podobał. Czemu pytasz? - Gdzieś w domu jest zaproszenie na jego ślub. Chyba w przyszłą niedzielę. Chciałabym pójść. - Charlie Gold... - Zobaczyła go teraz w myślach, ciemnowłosego, śniadego, z gęstymi brwiami. Mój BoŜe. - Z kim się Ŝeni? Matka wzruszyła ramionami. - Nie cierpię synagogi. Nie byłam tam od czasu, kiedy umarł twój ojciec. Ale nie miałabym nic przeciwko śmierci na Ŝydowskim weselu. - Mogę się załoŜyć, Ŝe mało kto by miał... To jedzenie, tańce, jakby się wciąŜ miało dwadzieścia lat... A potem trach. Jane przypomniała sobie kłótnie, którym przysłuchiwała się ze swojego pokoju, grad zarzutów, rozpacz w głosie ojca. Cierpiał nie tylko dlatego, Ŝe oŜenił się z gojką, ale równieŜ przez to, Ŝe była marksistką, ateistką, racjonalistką, kobietą, która śmiała mu się prosto w twarz, kiedy proponował, aby od czasu do czasu zjedli szabasową kolację z jego rodzicami. Kiedy Magda wyjeŜdŜała, Jane chodziła z nim na takie kolacje. Wspomnienie tych ceremonii, jedzenia, modlitw, atmosfery bliskości było czymś wspaniałym. Nigdy nie mówiła o tym matce, a kiedy dziadkowie umarli w ciągu pół roku, jakby wszystko się zatrzymało, jej więź z Ŝydowską tradycją się urwała. Potem umarł ojciec. Prawie całkiem zapominała o swoim pochodzeniu, póki wieści takie jak ta, o kimś, kogo kiedyś znała, nie sprowadziły wspomnień z powrotem, niczym dym z kadzielnicy, niosący ku niej swój zapach. 48
- Myślisz, Ŝe tamci smarkacze mnie znali? - zapytała matka. Przez chwilę zalśniły jej oczy. - Nie... Po prostu spodobał im się dom i pomyśleli, Ŝe mieszka w nim ktoś z duŜą forsą. Spodziewali się, Ŝe będzie pusty, ale zastali ciebie i spanikowali. Skąd by mogli ciebie znać? Nie rozpoznałaś ich. - MoŜe wcześniej mnie obserwowali? - Chyba nie. W Hampstead jest mnóstwo bardziej szpanerskich domów. - To prawda. No, idź juŜ, wracaj do tej swojej katedry. Jestem pewna, Ŝe tam cię bardziej potrzebują. - Nie od razu. Muszę jeszcze iść na policję. Sprawdzili dom, ale chcą ode mnie zeznania. - Do czego im się to przyda? Nawet cię tam nie było. Powiedz, Ŝeby zobaczyli się ze mną. Ty nic o niczym nie wiesz. Chcę się rano wypisać, a potem wracać do domu. I nie mam ochoty, Ŝebyś się tam kręciła. Jane wstała. Obracaj wszystko w Ŝart, tak postanowiła dawno temu. To działa. Czasami. Ale teraz ani trochę nie było jej do śmiechu. Kiedy wyjeŜdŜała z Londynu, zapadał juŜ zmierzch. Gdy skręciła na zachód, niebo zasnuły chmury barwy jeŜyn. Z odtwarzacza CD dobiegała muzyka Scotta Joplina. Poszła na policję, posprzątała w domu najlepiej jak umiała, kupiła coś do jedzenia i kilka kadzidełek, tak by tchnąć trochę nowego Ŝycia w budynek, który zdawał się jej zbrukany. Wyrzuciła z głowy myśli o matce, siedzącej gdzieś samotnie, jak zwykle pracującej w swoim niewielkim, ciemnym gabinecie, wśród stosów papieru i tytoniowego popiołu. Nic jej nie będzie. To silna kobieta. AŜ dziw, Ŝe jakiś włamywacz dał sobie z nią radę. Z jej matką... Po raz pierwszy w Ŝyciu Jane matka okazała się kimś, kogo moŜna zranić, a to sprawiło, Ŝe dziewczyna czuła się oszołomiona, na wpół zmartwiona, na wpół zirytowana. Jak mogła to zrobić, pomyślała, wjeŜdŜając na środkowy pas i dodając gazu. Jak mogła mi to zrobić? Rozbrzmiewał jazz wygrywany na pianinie, bezbłędnie, pewnie. Wspomnienie ojca sprawiło, Ŝe nieoczekiwanie Jane zobaczyła świat przez łzy.
49
10 Czy ona mnie widzi? Pielęgniarka zawahała się. - A słyszy? - MoŜe... Słuch to... Tak, moŜe... - Słuch to co? Co? Na jej twarzy pojawił się niepokój. Max Jameson krzyczał. Był wściekły. Zachowywał się tak, jakby winę za wszystko ponosiła pielęgniarka, a przecieŜ to nieprawda. Nie potrafił jednak zdobyć się na przeprosiny. - No co? Proszę przede mną niczego nie udawać. - Słuch to ostatni zmysł, który zanika, to chciałam powiedzieć. Czyli Ŝe ona moŜe pana słyszeć... Najlepiej zawsze przyjmować, Ŝe na pewno moŜe. Tak jest najlepiej. Ale kiedy Max spoglądał na Lizzie, która mogła albo nie mogła go słyszeć, nie potrafił niczego stwierdzić. Lizzie. To juŜ nie była jego Lizzie. Widział, jak pielęgniarka spogląda na niego z taką Ŝyczliwością, z taką troską, Ŝe aŜ zapragnął oprzeć głowę na jej piersi, chciał, Ŝeby go pocieszyła. Otarła czoło Lizzie tamponem zmoczonym w chłodnej wodzie. - Czy ona to czuje? - Nie wiem. - Muszę wyjść. Mogę pójść do ogrodu? - Oczywiście. Tam jest ładnie. Spokojnie. - Nie chcę spokoju. Stał w dusznym, małym pokoju do umierania, próbując coś powiedzieć, ale jedynym, co przechodziło mu przez usta, był oddech. Powlókł się do drzwi. Minęły juŜ trzy dni i trzy noce straszliwego czekania, a jego Ŝona wciąŜ nie umarła. Lizzie. Usiadł na ławce. Miał ochotę zapalić. To byłaby dobra wymówka. „Muszę wyjść na papierosa”, a nie „muszę wyjść, Ŝeby nie siedzieć przy konającej”. W pobliŜu nie było nikogo innego. Z prawej strony kończono budowę nowych budynków hospicjum, w okna nie wstawiono jeszcze szyb, wyglądały jak puste oczodoły. - Czy ona widzi? 50
Max pomyślał, Ŝe gdyby znał przyszłość, od razu na początku choroby Lizzie zabiłby Ŝonę. To byłoby dla niej lepsze. Tak bardzo ją kochał, Ŝe naprawdę byłby w stanie to zrobić. Powietrze pachniało słodko, ziemią i chłodną trawą, ale po chwili zapachniało teŜ tytoniowym dymem. Obok Maksa na ławce przysiadł jakiś męŜczyzna. Wyciągnął do niego paczkę papierosów. - Nie, dziękuję - odparł Jameson. - Jak nie, to nie. Wiem, ja teŜ nie paliłem. Rzuciłem lata temu. Ale sięgam po nie, to pierwsza rzecz, jakiej się potrzebuje. Nie mów do mnie, pomyślał Max, o nic nie pytaj i o niczym nie opowiadaj. - To jest najcięŜsze, prawda? Czekanie. Czujesz się winny, jak... bo chcesz, Ŝeby się juŜ skończyło, i się tego boisz. Poczuł, Ŝe coś go przepełnia... Ulga? Strach? - To nie w porządku. Zrobiłeś dla nich wszystko, a nagle nie moŜna, cholera, nic nie moŜna zrobić. - Tak. - To twoja matka? Max spojrzał na ciemną ziemię pod stopami. Usta miał nabrzmiałe i odrętwiałe. - śona. - Usłyszał jak mówi. - Moja Ŝona Lizzie. - Pieprzony los. - Tak. - U mnie córka. Dwa wspaniałe dzieciaki, wszystko, dla czego warto Ŝyć. Gdybym mógł, połoŜyłbym się do tego łóŜka i umarł zamiast niej. - Tak - odparł Max. - Rak? - Nie. - Aha. Zwykle to rak. To tyle. - Tak. MęŜczyzna wstał i na chwilę połoŜył dłoń na ramieniu Maksa. Nic nie powiedział. Odszedł. Byłoby lepiej, gdyby nigdy nie spotkał Lizzie i nigdy jej nie pokochał. Nigdy nie czuł się szczęśliwy. Byłoby lepiej. Wiedział, Ŝe powinien do niej wrócić. Ale siedział samotnie w ciemnym ogrodzie. 51
11 Cat Deerbon włączyła latarkę. Blok miał betonową klatkę schodową, kilka lamp wysiadło, tak samo na galeryjce obok mieszkań. Dziś w nocy ktoś po nią zadzwonił. Zza okien ryczały telewizory i głośniki, dochodziły podniesione głowy, gdzieniegdzie natykała się na wysepki ciszy i ciemności, jakby ludzie skulili się, chowając przed burzą. Jedną z nich było mieszkanie numer 188. Zza kuchennego okna nie widać było Ŝadnego światła, podobnie przez szklany panel drzwi. Gdzieś w oddali zaturkotał pociąg. Cat zastukała klapką otworu na listy, odczekała chwilę, następnie popukała w szybę. W innym mieszkaniu zaczął szczekać pies, hałaśliwie, groźnie. Wiedziała, jaki to mógł być rodzaj psa. Po Cat zadzwonił jakiś starszy męŜczyzna. Kiedy mówił, z trudem łapał oddech, wydawało się, Ŝe cierpi, przez telefon słyszała ostre poświstywanie oskrzeli. Raz jeszcze potrząsnęła klapką, nacisnęła klamkę, ale drzwi były zamknięte. Poszła wzdłuŜ galerii, Ŝeby stanąć pod lampą i wyciągnąć komórkę. Nagle usłyszała cichy szelest, szurnięcie obcasem, nic więcej - i czyjaś ręka od tyłu złapała ją za szyję, ktoś wykręcił jej ramię za plecy, wyrwał telefon z dłoni. Cat zaklęła, kopnęła mocno, ale kiedy próbowała się wyrwać, poczuła uderzenie w dół pleców, powaliło ją na beton, twarzą do podłogi. CięŜkie, pewnie stawiane kroki oddaliły się szybko schodami w dół. Pies szczekał juŜ z prawdziwą furią. Nie wiedziała, ile czasu zabrało jej ostroŜne podźwignięcie, obejrzenie miejsc, które bolały przy poruszeniu; miała jednak tylko kilka siniaków. Wstała, podpierając się o parapet. Na schodach znowu zabrzmiały kroki, ale teraz pewnie stukały wysokie obcasy. Cat zawołała w tamtą stronę. Dziesięć minut później siedziała na skórzanej sofie obok jasnego gazowego płomienia, ręka jej drŜała, kiedy próbowała pić herbatę z kubka. Policja i karetka juŜ jechały. - Nie powinna pani tu sama przychodzić nocą. Pani doktor, miała pani szczęście, Ŝe skończyło się na stracie telefonu. Cholerne menelstwo. 52
Cat nie znała kobiety o pomalowanych na ciemnoczerwono paznokciach, która późną nocą wracała do domu po pracy w supermarkecie, ale niemal się rozpłakała z wdzięczności. - Do kogo pani przyszła? - Pod numer 188... Pan Sumner. - Ten, co ma aparat słuchowy? - Nie mam pojęcia. Nie sądzę, Ŝebym go wcześniej widziała. - Nie, dobra, ja to bym w ogóle nie wiedziała, jak się nazywa, gdyby pani tu nie przyszła. Młodzi, matki z małymi dziećmi, oni się wszyscy chyba znają, a reszta z nas po prostu przychodzi i wychodzi. Tak jak teraz, prawda? Na pewno jest pani ciepło? Czytałam, Ŝe jak jest się w szoku, moŜna się przeziębić. Cat nie mogła przecieŜ powiedzieć, Ŝe jest jej aŜ za ciepło, a herbata jest tak słodka, iŜ ledwie daje się ją pić. NiewaŜne. Zresztą, jak mogłoby być inaczej? Policja i pogotowie przyjechały razem, na zewnątrz zastukały buty, doprowadzając do szału zamknięte w mieszkaniach psy. Kobieta poszła razem z Cat i poczekała, aŜ wywaŜą drzwi do mieszkania numer 188. Wnętrze tonęło w ciemności, unosił się w nim cierpki odór. Jeden z sanitariuszy o mało nie poślizgnął się na wymiocinach. Arthura Sumnera, pacjenta Cat, znaleziono martwego w toalecie. - Pani doktor, odwieźć panią do domu? - Nic mi nie jest. Nic, pomyślała. Podziękowała kobiecie z ciemnoczerwonymi paznokciami, policji i pogotowiu, zeszła po betonowych schodach i ruszyła do samochodu. Nic. Usiadła na chwilę, głowę oparła o kierownicę. Wtedy przypomniała sobie, Ŝe zrabowano jej komórkę, Ŝe jutro musi jechać na komisariat złoŜyć zeznanie, kupić nowy telefon, spisać akta Arthura Sumnera. „Ten, co ma aparat słuchowy?” Nawet o tym nie wiedziała. Do domu. Uruchomiła silnik i zawróciła samochód. Kiedy skręcała, zobaczyła grupkę młodzieŜy, gapiącą się nią. Rechotali, wystawiali palce w obscenicznym geście. Lepiej nie chorujcie, kiedy będę w okolicy, pomyślała, nie dzwońcie po mnie, nie miejcie wypadku, nie... Jechała za szybko. Droga wylotowa z Dulcie powiodła ją na obwodnicę, potem ominęła plątaninę alejek prowadzących ku Wzgórzu. Przepełniły ją odraza i strach, 53
których nie czuła juŜ od miesięcy, zdawały się zalewać usta goryczą. Nie chciała zbliŜać się do Wzgórza, miejsca, gdzie napadano kobiety i tak gładko, tak fachowo je mordowano. Miało na sobie skazę, która nigdy nie zniknie ze świadomości mieszkańców Lafferton. Ktoś napisał ksiąŜkę o tej sprawie, ktoś inny zrobił film dokumentalny dla telewizji - nie dawali wszystkiemu przeminąć, zagoić się ranom. Pojechała objazdem koło Tenbury Walk. Tam, w głębi, stała klinika. Zza zaciągniętych rolet wydobywał się blask. Przed budynkiem zaparkowano kilka samochodów. Cat skręciła w stronę wejścia i zatrzymała się obok nich.
12 Chapman, słucham. - Szefie, właśnie mieliśmy telefon. Natalie Coombs, wiek dwadzieścia sześć lat, mieszka w Fimmingham. Mówi, Ŝe osoba, która mieszka obok niej, odpowiada rysopisowi i ma srebrne mondeo o rejestracji XT... Czy coś takiego. Nagle wpadła w panikę, bo jej sześcioletnia córka najwyraźniej spędza tam duŜo czasu. - Dziecko coś powiedziało? - Z tego co wiem, nic. - Jak się nazywa ta osoba? - Ed Sleightholme. - Poślijcie tam kogoś. Od razu. - Tak jest. Kierowca mruknął ponaglająco i Chapman podniósł wzrok. - Jasna cholera. - Skręcają, nadinspektorze. Radiowóz z przodu gwałtownie skręcił w lewo, zjechał z dwupasmówki i gonił teraz mondeo po węŜszej drodze. - Nie jedzie do Scarborough. - To dokąd? - Nie jestem pewien... Deszcz nieco zelŜał, ale chmury wciąŜ były ciemne, piętrzyły się coraz bardziej, w miarę jak zbliŜali się do morza. WęŜsza droga zdawała się zdradziecka, niebezpieczna. 54
- Dobra, Katie, tylko nie spowoduj wypadku. - Tak jest. - Policjantka zwolniła, ale radiowóz przed nimi mknął za mondeo, rozbryzgując wodę. - Nieźle, co? - odezwał się Chapman, rozpierając na fotelu, odpręŜony i spokojny. - Daj im linę, a często sami się na niej powieszą... Gdyby nie spanikował, kiedy chłopaki zaczęli za nim jechać, nie wzbudziłby większego zainteresowania. A teraz popatrz na niego. - Będzie moŜna go aresztować? - Starczy, Ŝeby go zabrać na przesłuchanie. - Jezu. - Simon zamknął oczy. Kiedy je otworzył, przed sobą miał pustą drogę. Samochody skręciły w kolejną boczną drogę. Od strony morza niebo rozjaśniła błyskawica. Tam właśnie jechało mondeo. Po dwudziestu minutach dotarli do wybrzeŜa, pasma nierównej, otwartej przestrzeni obok drogi. Wyskoczyli z samochodu. Radiowóz się zatrzymał. Mondeo gwałtownie obróciło się kilka metrów dalej, kierowca szybko wysiadł i pobiegł w stronę krawędzi klifu. - Do cięŜkiej cholery. - Chce się zabić - krzyknął Chapman. - Nie, nie mogę do tego dopuścić, nie, do cholery. Coś sprawiło, Ŝe Serrailler zaczął biec, coś, co narastało w nim jak burza. Teraz poczuł, jak wybucha. Mundurowi pobiegli na przełaj przez łąkę, ale za wolno, jeden był tęgi, drugi najwyraźniej miał jakiś problem z obuwiem. Simon wyminął ich, poruszał się pewnie, pędził. Szybkość zawdzięczał właśnie owej pewności, Ŝelaznej i niewzruszonej, Ŝe ściga mordercę Davida Angusa, Scotta Merrimana i Amy Sudden. Musi go złapać, zanim dotrze do krawędzi klifu i rzuci się na czekające daleko w dole skały. Ale gdy Serrailler się zbliŜył, zobaczył ścieŜkę. Nie odwracał się, Ŝeby spojrzeć, czy inni biegną za nim. Teraz on był łowcą, to był jego pościg, on zaaresztuje zbiega. Ścigany zniknął. Simon dotarł do krawędzi klifu i zawahał się, spoglądając w dół. Wąska ścieŜka nad przepaścią wrzynała się w klif, bez Ŝadnej poręczy ani niczego, czego moŜna by się przytrzymać. Ale doskonale wiedział, gdzie teraz iść i co zrobić po tym, jak juŜ tam zeskoczy. Nie zawahał się. Nagły podmuch wiatru potrząsnął nim i zaskoczył go, niemal pozbawił równowagi. Deszcz siekł mocno po twarzy. Sine niebo rozerwała 55
daleka błyskawica. Zakładał, Ŝe mają jeszcze trochę czasu, zanim burza zacznie być dla nich groźna. Planował, Ŝe wtedy pójdzie juŜ ze schwytanym w górę ścieŜki, do samochodów. Poślizgnął się, wstrzymał oddech. Spróbował chwycić się wystającego fragmentu skały, ale kamienie uciekły mu spod dłoni, potoczyły w dół z coraz większą szybkością. Simon widział, jak zbieg skacze przed nim zwinnie niczym małpa, schodzi w dół pewnie i sprawnie, wyszukuje sobie drogę. Pod nim, daleko, rozciągał się wąski pasek ciemnego piachu, usiany kamieniami. A dalej morze, ryczące, wzburzone, unoszące się coraz wyŜej. Serrailler obejrzał się za siebie i zobaczył, Ŝe dotarł dalej, niŜ sądził. Drobne postaci przypatrujące mu się ze szczytu klifu wydawały się odległe o całe kilometry. Simon nigdy nie miał lęku wysokości, toteŜ szedł pewnie, choć deszcz zmywał skalny gruz ścieŜką za jego plecami. Dłoń ślizgała mu się po kamieniach, kiedy próbował się czegoś chwycić. W niŜszej partii klifu szło się trudniej - skały były tam poszarpane, pełne szczelin, śliskie od zielonych wodorostów. Kilka razy mało nie spadł, a raz, ratując się przed runięciem w dół, rozorał dłoń o odsłoniętą skałę. Potem znaleźli się na plaŜy i ruszył w pościg, stopy grzęzły mu w piachu. Uciekinier próbował biec, ale teraz obaj poruszali się wolniej. Wiatr dął im z całą mocą w twarz, burza zaczęła się przemieszczać w stronę wybrzeŜa. Niebo rozdarła błyskawica, zaraz po tym zadudnił grzmot. Ale to nie sztorm martwił Simona. Martwiła go pora przypływu, nadciągająca coraz szybciej. Znaleźli się w małej zakrzywionej zatoczce, oddzielonej długim falochronem skał, które sterczały z morza niczym wąski ogon prehistorycznej bestii. Kiedy Simon biegł i skakał wąskim pasemkiem piasku, kolejne człony ogona chowały się pod wodą, jeden po drugim. Zbieg wskoczył na wysoką skałę i zaczął wspinać się w stronę klifu. Simon był juŜ blisko. Wtedy zobaczył wejście do jaskini, bezzębną paszczę u podstawy skały, strzeŜoną przez skalnego cerbera. Kilka chwil później juŜ tam był. Jaskinia śmierdziała zgniłymi rybami i słoną wodą. Przez chwilę zastanawiał się, czy to nie wejście do jakiegoś schronienia, poza zasięgiem przypływu, wrzynającego się głęboko w klif. Kiedy jednak się schylił, Ŝeby wejść do środka, spostrzegł, Ŝe pieczara nie prowadzi daleko, skalny sufit wznosił się tak nisko, Ŝe ledwie moŜna było się wyprostować. W środku panowała ciemność. Nie miał latarki. Za plecami morze ryknęło w parze z hukiem gromu. - Wyłaź stąd, idioto, wychodź, bo przypływ nas zaraz zaleje. 56
Nic. A potem głos, który wprawił Simona w takie osłupienie, Ŝe zamilkł. - BoŜe. O BoŜe, to nie ta jaskinia. Musisz wyjść. Blokujesz mi drogę. Rusz się. Ton głosu zmienił się w histeryczny pisk. - Wychodzę! - krzyczała kobieta. Serrailler zaczął się powoli wycofywać, trzymał się skał i ścian jaskini. Kiedy wydostał się juŜ na zewnątrz i oblał go zielonkawy blask burzy, zrozumiał, Ŝe jest tylko jedna droga ucieczki, skalna półka, moŜe ze cztery metry w górę klifu, mógłby się tam dostać trzema albo czterema ostroŜnie postawionymi krokami. Fala przypływu wirowała metr od niego. - Wychodź i wspinaj się za mną... Dasz radę? Obejrzał się. Kobieta wychodziła z jaskini. Miała krótkie ciemne włosy. Ciemną kurtkę. Czarne dŜinsy. Bladą, przeraŜoną twarz. Ciemne, głęboko osadzone oczy. NiewaŜne, kto to jest, skup się. - Chodź... Idź powoli, krok po kroku, rób to co ja. Tak jak mówiłem, dobra? - Dobra... Jezu, pomocy... - Damy radę tam wejść. Nie wpadaj w panikę. Odetchnij głęboko. Dobra. Idę do góry. Rób dokładnie to co ja. Pomyślał, Ŝe w jego głosie brzmi pewność siebie, Ŝe jest władczy. Kobieta chyba święcie wierzyła, Ŝe on wie, co robi. Sięgnął, aby znaleźć jakiś uchwyt, złapał się i podciągnął, ostroŜnie poszukał stopami solidnego oparcia. Słyszał dochodzący z dołu szybki oddech uciekinierki. - W porządku. Czekaj. Teraz następny krok. Trwało to chyba ze sto lat. A moŜe dwie minuty. Kawał skały skruszył mu się pod ręką, o mało nie pociągając go za sobą. ZdąŜył jednak prześlizgnąć się w bok i chwycić inny fragment klifu, który okazał się solidniejszym oparciem. Sięgnął ku półce, ostroŜnie wciągnął się na nią, a potem połoŜył na brzuchu i wyciągnął rękę do kobiety. Morze przewaliło się po plaŜy, po niŜszych skałkach, zalało wejście do jaskini. Niebo wciąŜ było ponure, siarkowo szare, ale przestały bić pioruny. - Przyciśnij plecy do skały. Wtedy cię nie zdmuchnie. 57
Zrobiła to, szlochając ze strachu. Dłonie miała zakrwawione, twarz popielatą. Simon poczekał, aŜ znajdzie się przy nim, oparta plecami o skałę, przyciskając się do niej tak mocno, jakby chciała, Ŝeby klif otworzył się i wchłonął jej ciało. Serrailler spojrzał na nią. Była przeciętna. Ani ładna, ani brzydka, ani wysoka, ani niska, ani gruba, ani chuda. Przeciętna, niewysoka kobieta o krótko ściętych włosach. Nijaka. - Starszy detektyw inspektor Serrailler z policji w Lafferton. Jak się nazywasz? Gapiła się na niego, jakby mówił w obcym języku. - Powiedz, jak się nazywasz - podniósł głos, Ŝeby przekrzyczeć huk fal w dole. Wreszcie się odezwała, poruszała ustami w dziwny sposób, nieco krzywo, tak jakby kiedyś przeszła wylew. - Ed. - Co to za imię? - Edwina. Edwina Sleightholme. Spojrzała na niego. - Co teraz będzie? - Zostaniesz przesłuchana w związku z uprowadzeniem Amy Sudden. - Na rany Chrystusa, co będzie teraz, tutaj? Przykucnęła i schyliła głowę. Usłyszał, jak szlocha ze strachu. Nie mógł stąd zobaczyć, co dzieje się na górze, ponad nimi, ani teŜ unieść głowy, Ŝeby tam popatrzeć. Raz zdawało mu się, Ŝe słyszy jakiś krzyk, ale wszystko zagłuszał ryk morza. Czuł dziwny spokój. Tkwił tu sam, z tą kobietą. Ale na szczycie klifu czekało juŜ wsparcie, moŜliwe, Ŝe wezwano posiłki. Nie miał pojęcia, ile czasu zabierze mu powrót. Kiedy skończy się przypływ? Ed Sleightholme nagle się poruszyła, przesunęła do przodu. - Cholera, nie bądź głupia. - Wszystko mi jedno. - Dlaczego? DrŜała. Simon odczekał chwilę, a potem stwierdził: - Paskudny sposób na śmierć. 58
- Kogo to obchodzi? - Nie wiem. Masz męŜa? Pokręciła lekko głową. - Rodzice Ŝyją? Cisza... Potem znowu delikatny ruch, centymetr dalej do przodu. - Przyjaciele? Mdliło go, kiedy to sobie wyobraŜał. Ale rodzina i przyjaciele mogli przecieŜ nic nie wiedzieć. Nigdy nie wiedzieli. Mogła porwać i zamordować tych troje dzieci, albo jeszcze z pół tuzina innych, i nadal mieć dobrych przyjaciół, kochanków, ludzi, którym na niej zaleŜało, po prostu dlatego, Ŝe nic nie wiedzieli. Coś powiedziała. - Słucham? Znowu. - Nic nie słyszę. Wydało mu się, Ŝe burza chyba zelŜała i przesunęła się w głąb lądu, ale nagle błyskawica uderzyła gdzieś blisko w klif, miał wraŜenie, Ŝe to ledwie kilka metrów od nich. Pod wpływem huku Simon schylił głowę. Ed cofnęła się, znowu przycisnęła do skalnej ściany i złapała Serraillera za ramię z taką siłą, Ŝe mogłaby go razem ze sobą ściągnąć w dół. - JuŜ dobrze - powiedział, starając się zachować spokój. - Nic nam nie jest, piorun nie moŜe nas porazić, skały przewodzą prąd w dół. Nie miał pojęcia, czy tak jest naprawdę, ale musiało to zabrzmieć przekonywająco, bo kobieta rozluźniła uchwyt. - Nie wiedziałam... - Przynajmniej tak długo, póki przyciskamy plecy do klifu. Po prostu ani na chwilę się od niego nie odrywaj. Zerknął w bok i zobaczył, Ŝe mu uwierzyła. Przywarła do skały tak mocno, jakby zaleŜało od tego jej Ŝycie. Z całej siły zaciskała powieki. Simon zmusił się, by oderwać od niej wzrok i skierować myśli ku innym miejscom, innym sprawom... Wyobraził sobie swojego siostrzeńca Sama, jak stoi na bramce, niecierpliwie unosi głowę i śledzi wzrokiem gracza rzucającego piłkę. Blask słońca przenikał korony topoli na skraju boiska do krykieta. W ustach czuł smak domowego piwa. Zaczął malować cały ten obraz, oŜywiać go, wprawiać w ruch niczym film, kontynuować ten mecz krykieta. Robił wszystko, byle tylko nie przypominać sobie, kto jest obok niego, o kilka centymetrów dalej na wąskiej skalnej półce, dlaczego tu się znalazł i co, prawie na pewno, zrobił. Bo gdyby o 59
tym wszystkim pomyślał, to mógłby zrobić tylko jeden ruch i strącić kobietę w dół klifu. Patrzył, jak Sam unosi krykietowy młotek i cieszy się aplauzem towarzyszącym zagraniu, kiedy nagle do rzeczywistości przywołał go dźwięk, w którym rozpoznał sygnał telefonu komórkowego, schowanego w wewnętrznej kieszeni kurtki. - Simon? Co ty do cholery robisz? - Zasięg był słaby, głos się urywał. Serrailler zwięźle wytłumaczył Champanowi, co się stało. Kiedy mówił, widział, jak kobiecie sztywnieją plecy. - Masz cholerne szczęście, Ŝe Ŝyjesz. - Wiem. - Dobra, funkcjonariusz straŜy wybrzeŜa juŜ wszystko wie, właśnie wrócił i powiedział, Ŝe 202. Eskadra RAF-u szarpnęła się dla nas na helikopter ratunkowy. JuŜ tu leci. - Dzięki Bogu. - Jakieś obraŜenia? - Nic wielkiego... Trzymam się. - Dobra, w porządku, dalej tak rób, chcemy go dostać w całości. - Jasna sprawa. Co na górze? Przerwa. Potem Chapman odparł szybko: - Później usłyszysz raport. Prędko się rozłączył. Simon często juŜ bywał blisko niebezpiecznych przestępców, morderców i damskich bokserów, zakuwał ich w kajdanki, a jego ciało dotykało ich ciał, po skórze przebiegały mu ciarki. Tym razem było jednak inaczej. Miał nad Edwina Sleightholme absolutną władzę i absolutną przewagę, chyba Ŝe postanowiłaby nagle zeskoczyć z półki na spotkanie ze śmiercią. Nie sądził, Ŝeby zrobiła coś takiego. Strach ją paraliŜował. Zastanawiał się, jak długo jeszcze będą tutaj tkwić, zanim nadleci helikopter, i czy zdoła zmusić się do rozmowy z Ed Sleightholme. Jeśli wszystko miało być tylko kwestią minut, nie ma takiej potrzeby, ale gdyby czekały ich wspólne godziny, będzie musiał rozmawiać, zajmować ją czymś. Spojrzał na jej nogi w czarnych dŜinsach, na krótkie ciemne włosy. Czy to właśnie ona porwała i zabiła te dzieci? Jak to moŜliwe? Profil psychologiczny zupełnie się nie zgadzał, takich przestępstw nie popełniały kobiety. To przecieŜ powinien być męŜczyzna. Ale jeśli kobieta miała czyste sumienie, dlaczego nie zatrzymała się na wezwanie radiowozu, dlaczego na złamanie swojego i ich karku gnała 60
w stronę wybrzeŜa? CóŜ innego niŜ świadomość własnej winy i strach przed aresztowaniem mogło skłonić ją do zejścia po urwistym klifie, do ucieczki? Skalna półka była chłodna, bolały go plecy. Ramiona miał zesztywniałe, zraniona dłoń pulsowała. Burza z pomrukiem przetoczyła się w głąb lądu, niebo nad morzem przybrało jasnoszarą barwę. Znowu się rozpadało, wpierw nieznacznie. Krople deszczu, zmieszane z rozbryzganą morską wodą, uderzyły im w twarze. Potem zaczęły mocno siec. Simon czuł to, za czym tak tęsknił, co kiedyś znał i o czym juŜ niemal zapomniał. Napięcie i podniecenie pozostawały pod kontrolą, pomagały, nie przeszkadzały się skupić. - Zaraz zrobi mi się niedobrze. - Nie pochylaj się do przodu, oprzyj plecy o skałę. Zamknij oczy. - Wtedy mi gorzej. - Patrz w dół, na skałę tuŜ pod nogami. - Mam pełne gacie ze strachu. Miał ochotę jakoś dopiec kobiecie, zapytać, jak jej się teraz podoba, czy wie, Ŝe tak właśnie czuły się dzieci, tylko gorzej, po tysiąckroć gorzej. Chciał, Ŝeby sama przez to wszystko przeszła, chciał opisać porwane dzieci tak, jak je widział na zdjęciach ze ściany sali konferencyjnej, trzy pogodne, pełne nadziei młode twarze. Chciał powiedzieć, czym to wszystko było dla ich rodziców, dla... Nic nie powiedział. Telefon zadzwonił jeszcze raz. - Helikopter RAF-u będzie mniej więcej za piętnaście minut. Wy trzymasz? - Tak. - Chcesz usłyszeć dobrą wiadomość? - Jaką? - Dziecko Ŝyje. - Gdzie było? - Związane, w bagaŜniku. Simon nie spojrzał na Edwinę Sleightholme. Bo mógłby ją teraz strącić z półki prosto na czekające w dole skały. - Śmigłowiec zabierze was do szpitala w Scarborough. Załatwimy sprawę, jak tylko będziemy was mieli w zasięgu wzroku. Trzymaj go. - O to się nie martw. - Wsadzimy go do aresztu, kiedy tylko lekarze go wypiszą. 61
- Szkoda. - Ty juŜ miałeś swoją szansę. - Jeszcze jedna sprawa. - Jaka? - Ed to skrót od Edwiny. Simon usłyszał, jak rozmówcy zaparło dech w piersiach. Serrailler zerknął w bok, na jej buty, czarne mokasyny na płaskim obcasie, ozdobione z przodu kawałkiem złotego łańcuszka. To nie były męskie buty, tak jak i dłonie ściskające głowę nie były męskie. Szczupłe, ładnie ukształtowane, o niepomalowanych paznokciach starannie przyciętych w owal. Włosy przepływające między palcami błyszczały od deszczu, ciemne jak grzbiet foki. Patrząc na morderców, Simon często odgadywał kierujące nimi pobudki, dostrzegał brutalność skrytą w ich ciałach, widział pełne szału oczy w obłąkanych twarzach. Tylko raz czy dwa się pomylił. Seryjny zabójca z Lafferton był psychopatą, niezdolnym do odczuwania współczucia czy innych dobrych uczuć, skupionym na sobie, kierującym się własnymi ukrytymi motywami. Ale tym razem, kiedy obok niego przycupnęła młoda kobieta, przeraŜona, słaba, zwinięta w kłębek, drobna postać smagana wichurą i ulewą, tym razem czuł się kompletnie oszołomiony. Nie znajdował Ŝadnego wytłumaczenia, związku między nią a porwaniami, torturowaniem i morderstwami dzieci. Niczego nie pojmował. Usłyszeli hałas na długo, nim zobaczyli Ŝółty kształt, wyłaniający się z szarej masy chmur i wody. Śmigła z wielką siłą uderzały powietrze, zdawało się, Ŝe je sieką, a strzępy ciskają prosto w nich, w postaci grudek wilgotnej ziemi. Sleightholme nagle wstała. - Siadaj. Siedź spokojnie. - Nie wejdę do tego kurewstwa. Prędzej stąd skoczę. - Siedź spokojnie. Bez ostrzeŜenia rzuciła się na Serraillera, chwyciła go za ramię. Zakołysał się, desperacko usiłując utrzymać na półce oboje. Dobiegający z góry hałas śmigłowca zdawał się przedzierać przez bębenki, prosto do wnętrza czaszki. Kobieta znowu go uderzyła, palce miała wyprostowane i zakrzywione na kształt szponów. Złapał ją, wykręcił nadgarstek tak, Ŝe 62
zobaczył, jak otwiera usta z bólu. Potrzebował kajdanek, ale nie miał ich przy sobie. Helikopter zaczął się wycofywać, hałas śmigieł znów przytłumiła chmura otulająca maszynę. - O co, do cholery, chodzi? - wrzasnął Serrailler. Kilka sekund później rozdzwonił się telefon. Trzymał kobietę, rękę miał śliską, i o mało nie wypuścił aparatu. - Słucham? - Wycofali się, bo muszą wiedzieć, czy ona moŜe zagrozić ich bezpieczeństwu, kiedy ją wezmą na pokład. Ma jakąś broń albo coś, co moŜe być bronią? - Skąd mam to, do diabła, wiedzieć? - No to zapytaj. Zapalniczka, nawet ołówek... - Lepiej przyjmijmy, Ŝe ma. - Dobra. Widzieli szarpaninę... My was stąd nie widzimy. Wszystko w porządku? - Nic powaŜnego. Tylko powiedz, Ŝeby nas wreszcie zabrali z tej cholernej półki. - Nie chcą brać nikogo, kto jest zagroŜeniem dla bezpieczeństwa załogi i śmigłowca. MoŜesz zaręczyć, Ŝe ta kobieta nie jest? Serrailler się wahał. Nie mógł zaręczyć. Ed była kobietą, drobną i delikatną, łatwo było ją obezwładnić, ale przecieŜ przeraŜona i ogarnięta furią nie miała nic do stracenia. Wiedział, Ŝe nie powinien niczego gwarantować, ale jeśli tego nie zrobi, co wtedy? Nie istniał Ŝaden inny sposób sprowadzenia ich w bezpieczne miejsce. Mogło minąć kilka godzin, zanim poziom wody obniŜy się na tyle, Ŝe zdołają zejść na dół, na plaŜę. Wyłączył telefon i odwrócił się do kobiety. - Słuchaj. Muszę zagwarantować, Ŝe nie masz broni i nie będziesz zachowywała się w sposób zagraŜający komukolwiek, ani mnie, ani załodze helikoptera. Chyba zwariowałem, ale muszę cię prosić, Ŝebyś mi dała słowo, Ŝe niczego nie będziesz próbować. - A jeśli nie dam? Jeśli nie dam? - W jej oczach dostrzegł złowrogi blask. Wcześniej go nie było. - Co będzie, jak odmówisz współpracy? Przytaknęła. - Wtedy cię zepchnę. Zamrugała. 63
- Albo oni zabiorą tylko mnie, a ciebie zostawią. - Nie odwaŜą się, kurwa. - O, jasne, Ŝe się odwaŜą. Właśnie o tym gadaliśmy. No i co? Zobaczył, Ŝe kobieta gorączkowo się nad czymś zastanawia. Spogląda w dal, na klif. Myśli. Patrzy na niego. Myśli. - Dobra. - Co? - Powiedziałam dobra. Zawahał się. Musiał na to przystać. Zaufać jej. Jezu. Zadzwonił do Chapmana. - Czy pilot moŜe ze mną porozmawiać? - Rozłączę się i zapytam go. Deszcz, niesiony szkwałem, siekł o ścianę klifu. Przemakali do suchej nitki. Po kilku minutach telefon zadzwonił ponownie. - Tu śmigłowiec. SierŜant Cuff, 202. Eskadra RAF-u. - Starszy detektyw inspektor Serrailler. Rozumiem pańskie obawy, sierŜancie. Wszystko będzie w porządku, - Bierze pan na siebie odpowiedzialność? Jaka jest pańska decyzja, starszy detektywie? - Tak, biorę. Po ułamku sekundy Simon usłyszał: - Dobrze, wracamy. Spuścimy na dół ratownika, który was zabierze. Nie mogę się zbliŜyć bardziej niŜ na pięć metrów do klifu, a warunki są trudne. To moŜe zająć trochę czasu. Ratownik wejdzie na półkę i przypnie was oboje do liny. Nie moŜemy ryzykować i wziąć więźnia samego. Jakieś obraŜenia? - Powierzchowne. - Dobrze. Niech się pan trzyma. Serrailler juŜ kiedyś tego zaznał. Kiedy nadchodził ratunek, kiedy prawie było po wszystkim, napięcie, zamiast maleć, wzrastało. ZbliŜenie się do klifu na tyle, aby spuścić ratownika, zajęło śmigłowcowi więcej czasu, niŜ przesiedzieli na półce. Helikopter zawisł nad Simonem i Ed, pchając ku nim zimne powietrze, potem uniósł się, nieco odleciał, następnie wrócił, podleciał pod innym kątem, gwałtownie skręcił, wycofał się. Teraz Serrailler i kobieta siedzieli w kucki, on trzymał ją za nadgarstek. Deszcz przykleił Ed krótkie włosy do głowy, wyglądały jak czepek. 64
- Nie potrafią nas zabrać, prawda? - Zaraz nas zabiorą. Helikopter wrócił, teraz leciał nieco niŜej, zakręcił się uderzony wiatrem. Wzniósł się. Zastygł. Potem odsunęły się drzwi, ratownik stanął na progu, uniósł ramię. Lina z kołowrotu zakołysała się luźno. MęŜczyzna pochylił się do przodu i wykonał jakieś gesty. Wicher dmuchnął dziko i prawie go przewrócił. Minęło jeszcze wiele minut, zanim Ŝołnierz dotarł wreszcie do Serraillera i Ed, a potem bezpiecznie przypiął ich oboje do uprzęŜy. Kilka chwil później podźwignięto ich z półki ku kadłubowi śmigłowca. Simon przypomniał sobie, jak przestronne wnętrza mają ratunkowe maszyny RAF-u i Ŝe mieści się w nich kilkanaście noszy z rannymi, sanitariusze i załoga. W helikopterze było głośno, kołysało tak, Ŝe prawie nie dawało się ustać. Edwina Sleightholme usiadła cięŜko, ze zwieszoną głową i wpatrywała się w podłogę. Ratownik wrócił na pokład, drzwi zamknięto i zabezpieczono. - Zabieramy was do szpitala. Tam się spotkacie z nadinspektorem Chapmanem. Mniej więcej za cztery minuty. - Dzięki. O BoŜe, naprawdę dzięki. - Nie ma sprawy. Przez chwilę się zastanawiałem, czy uda nam się zbliŜyć. Niech pan pokaŜe rękę. - Nic mi nie jest. Obaj spojrzeli na kobietę, która siedziała skulona. Simon pokręcił głową, a potem zdjęty nagłym obrzydzeniem odwrócił się od Sleightholme. Spojrzał przez iluminator na niebo i wzburzone morze.
13 Nic mi nie jest - oznajmiła Cat Deerbon. - Nic mi nie jest. Powinnam dostrzec tego bandziora... Siostra Noakes wzięła od niej filiŜankę z herbatą, nim zdąŜyła wypaść z drŜących dłoni Cat. Kiedy weszła do Imogen House w spokój nocy, nagle coś się z nią stało. Mięśnie i kości nóg jakby się rozpuściły. Zaczęła osuwać się na 65
podłogę, ale złapała ją jedna z pielęgniarek. Teraz lekarka siedziała w pokoju Penny Noakes i czuła się głupio. - Na litość boską, co mi się stało? Miałam do czynienia ze znacznie gorszymi rzeczami. - Śmieszna sprawa, ale to szok. - Jestem twarda. - Wszyscy tu jesteśmy twardzi. A potem nie wiadomo jak powala nas jakiś drobiazg. TeŜ mi się to zdarza. Śmierć za śmiercią, kaŜda trudna, umierają młodzi ludzie, ból, którego nie moŜemy powstrzymać, czyjś strach... i wtedy jestem bardzo spokojna. Wracam do domu, widzę martwą myszkę na dywaniku i wybucham płaczem. Proszę spróbować napić się jeszcze herbaty. Teraz Cat chwyciła filiŜankę pewniej. - Co mówi policja? Lekarka wzruszyła ramionami. Jakiś nieznany chłopak z Dulcie, który wyrwał jej komórkę, uderzył ją i zwiał? Niemal juŜ słyszała cierpliwe westchnienie Simona. - Co u Lizzie Jameson? - zapytała, stawiając filiŜankę. Siostra Noakes podniosła wzrok. Światło lampy sprawiło, Ŝe jej twarz skryła się w cieniu, ale Cat wychwyciła przelotny grymas. - Pójdę i zobaczę ją teraz. Jest tu Max? - Jest. Często chodzi do ogrodu... Spaceruje... Siedzi na ławeczce. Cat, jak juŜ będzie po wszystkim, będzie potrzebował wsparcia. - Niełatwo mu pomóc. Bardzo uparty, bardzo dumny. - Jest wściekły. - Tak jak ja. To pierwszy przypadek, jaki widziałam, i jestem wściekła, bo temu moŜna było zapobiec. KaŜdemu przypadkowi tej odmiany BSE daje się zapobiec, one się zdarzają przez chciwość... Przez cholernych, chciwych farmerów. - Ci farmerzy nie wiedzieli. - Nie bądź taka wyrozumiała. Teraz nie stać mnie na wyrozumiałość. Wstała. - Tak czy siak, nie wiem, co mam powiedzieć Maksowi. - Pani zawsze wie. To świetnie pani wychodzi. - Akurat. Na korytarzu Cat poczuła niezwykły nastrój hospicjum, wielki, niesamowity spokój, jakby całe to miejsce tkwiło poza czasem. W szpitalu 66
tak nie było, tam zawsze trwał rozgardiasz, rozbrzmiewały głosy, kroki, panował pośpiech. Tutaj nic takiego nie istniało. Liczyła się opieka nad poszczególnymi pacjentami, oddalanie od nich bólu, dbanie o ich wygodę, uwaŜne wysłuchiwanie tego, co mówią. Zawsze gdy tutaj przychodziła, Cat miała wraŜenie, Ŝe to jest oś, wokół której obraca się świat. Otworzyła drzwi do pokoju Lizzie. Na ułamek sekundy czas się zatrzymał. Max Jameson stał obok łóŜka, trzymał dłoń Ŝony w swoich dłoniach, patrzył w dół, a na jego twarzy malowały się niedowierzanie i zgroza. Pielęgniarka stojąca po drugiej stronie Lizzie uniosła oczy, a Cat wszystko w nich wyczytała. Cisza i spokój były głębokie, najgłębsze z głębokich. Pokój wyglądał jak malowidło, ludzie zastygli w pół ruchu. Oczy zmarłej kobiety, nadal otwarte, wpatrywały się beznamiętnie w sufit. Nagle obraz pękł i rozleciał się na tysiąc części, których ostre krawędzie rozcięły ciszę. Max Jameson wydał z siebie dźwięk, który Cat słyszała tylko kilka razy w Ŝyciu. Skowyt łączący w sobie ból i Ŝal, wściekłość i strach. Potem rzucił się ku niej, odepchnął ją i wybiegł, popędził korytarzem do holu, a krzyk ciągnął się za nim niczym ślad krwi kapiącej na posadzkę. Cat podeszła do łóŜka i delikatnie przesunęła dłonią po oczach Lizzie Jameson. Patrzyły w sposób, który znała tak dobrze, dziwnym, głębokimi odległym spojrzeniem zmarłych, śpiących snem tak mocnym, Ŝe zabierał ich dalej, niŜ ktokolwiek mógł sięgnąć. Lizzie, uwolniona juŜ od zmagań z cierpieniem i od choroby, znów wyglądała pięknie, młodziej o całe lata, jakby w chwili śmierci czas zaczął płynąć do tyłu. - Biedna dziewczyna. - To było cięŜkie dla nich obojga. - I okrutne. - Doktor Deerbon, boję się o niego. Obserwowałam go dzisiaj. Jest jak gejzer, w którym wrząca woda wzbiera coraz wyŜej. Tylko ze względu na Lizzie nie pozwalał, aby to wszystko z niego wykipiało. - Pójdę i zobaczę co z nim. - Cat uniosła dłonie zmarłej, delikatnie złoŜyła jedną na drugiej. - Ale juŜ nie dzisiaj. - Odwróciła się ku drzwiom. - Padam z nóg. Mogła się skupić tylko na prowadzeniu, tak aby bezpiecznie dojechać do domu. Otworzyła okna samochodu, włączyła radio, Ŝeby posłuchać nocnych wiadomości. 67
- „Policja w północnym Yorkshire zatrzymała trzydziestoośmioletnią kobietę w związku z uprowadzeniem sześcioletniej Amy Sudden spod jej domu w miejscowości Gathering Bridge. Kobietę zabrano do szpitala w Scarborough, skąd prowadzący całą sprawę nadkomisarz Jim Chapman z policji w Yorkshire za chwilę zda relację dziennikarzom”. Cat skręciła na obwodnicę. Panował niewielki ruch, mogła zwolnić, nie budząc niczyjej złości. Z głośnika dobiegł mocny głos mówiący z akcentem z Yorkshire. Policjant przemawiał w oficjalny, beznamiętny sposób: - „Chciałbym potwierdzić, Ŝe dzisiaj po południu funkcjonariusze policji z North Riding ścigali samochód zmierzający w stronę wybrzeŜa. W bagaŜniku tego auta odnaleziono sześcioletnią dziewczynkę. Wóz zatrzymał się nad klifem, kilka kilometrów na północ od Scarborough. Karetka zabrała dziewczynkę do szpitala w Scarborough, gdzie poddano ją badaniom lekarskim. Choć ucierpiała z powodu szoku i odwodnienia, nie stwierdzono u niej Ŝadnych powaŜnych obraŜeń. Za kilka dni powinna wrócić do domu. Mogę równieŜ potwierdzić, Ŝe policja zatrzymała kierowcę tego samochodu. Okazała się nim trzydziestoośmioletnia kobieta, którą dziś wieczorem przewieziono do aresztu. Tyle mogę w tej chwili ujawnić. - Panie inspektorze, czy moŜe pan skomentować doniesienia o tym, Ŝe zatrzymanej mogą teŜ zostać postawione zarzuty związane z zaginięciem dwóch chłopców, jednego w rejonie North Riding, drugiego na południu Anglii? - Przykro mi, w chwili obecnej nie mogę niczego więcej powiedzieć. - Czy moŜe pan potwierdzić, Ŝe w związku z tymi dwoma wypadkami domniemanych uprowadzeń współpracuje z wami oficer policji z innego regionu kraju? - Nie, nie mogę”. Cat wyłączyła odbiornik i skręciła na podjazd. W oknach wciąŜ paliło się światło, ale w kuchni nie było nikogo. Z piętra dobiegał głośny płacz starszego syna Cat. - Tato, ja nie wiem, jak to się stało, przepraszam. Ja nie wiem... Cat odłoŜyła torbę i poszła na górę. - Co się dzieje? Chris, Sam i Felix byli w łazience. Felix siedział w wannie. 68
- Mamusiu, to nie moja wina, naprawdę, ja nie wiedziałem... - Cicho, Sam. Przestań beczeć. Im bardziej beczysz, tym bardziej się pogrąŜasz, lepiej siedź cicho. Chris rzadko tak ostro odzywał się do dzieci. - Co się stało? - Sam doszedł do wniosku, Ŝe markerem moŜe zrobić Feliksowi fajne tatuaŜe i teraz nie mogę zmyć tego cholerstwa. Cat usiadła na koszu na brudną bieliznę i zaczęła się śmiać. - Nie widzę w tym nic śmiesznego. Felix, przestań się wiercić. - Chris, to nic nie da, jeśli będziesz tak szorować, to po prostu musi samo zejść. Sam, powinieneś o tym wiedzieć. O rany, juŜ tak późno? Gdzie jest Hannah? - Śpi. Teraz chodzi o małego. Spojrzał na Ŝonę po raz pierwszy od jej powrotu. - A tak w ogóle, to cześć. - Cześć. Ucieszyłabym się z kieliszka wina. - Chryste, kłopot z wami jak ze stadem kundli. - Za to na zewnątrz kłębi się całe stado wyjących wilków. - Co się stało? - Później ci powiem. Cat wyciągnęła z wanny młodszego syna. - Palce u nóg mu się pomarszczyły - powiedział Sam. - Jak u kosmity. - Skąd wiesz? - Znam się na kosmitach. - MoŜe dlatego, Ŝe jesteś jednym z nich. Zapiszczał wesoło. Dwadzieścia minut później dzieci juŜ spały. Cat ruszyła na poszukiwanie obiecanych dwóch kieliszków wina, które do tej pory jeszcze się nie pojawiły. Chris leŜał na sofie w kuchni. - Przysnąłem? - Tak. - Szturchnęła go. - Rusz się. Chris otworzył czy. - Nie mogę - powiedział. - I chcę się napić whisky. Wiedziała, Ŝe lepiej nie brać sobie tego do serca - mąŜ ostatnio często wpadał w podobny nastrój. Ale pomyślała, Ŝe chyba wie, jak sobie z tym radzić. 69
- Jestem strasznie wkurzony. - Sam po prostu nie pomyślał. To nie koniec świata. - Nie chodzi o Sama, chociaŜ jest za duŜy, Ŝeby być taki głupi. Powinien od czasu do czasu ruszyć głową. Ale mówię, nie o to chodzi. Miałem schrzaniony dzień. Trzy pilne wezwania, góra papierkowej roboty, spotkanie z Funduszem Podstawowej Opieki Medycznej, na którym zresztą teŜ powinnaś być. Przyszedłem do domu, spodziewając się, Ŝe jesteś juŜ od godziny, a nie było ciebie przez pół nocy. W kaŜdym razie powiedziałem funduszowi, Ŝe Ŝadne z nas nie będzie juŜ brało nocnych dyŜurów i tak zrobi połowa naszych lekarzy pierwszego kontaktu, ba, więcej niŜ połowa. Niech się wykosztują na lekarzy przychodzących na zastępstwo, dobrze im to zrobi. - Chris, coś ty zrobił? MoŜe nie jesteś gotów do pracy nocami, skoro mamy nowy kontrakt, to twoja sprawa, ale myślę, Ŝe nie masz racji. Nasi pacjenci mają cierpieć, Ŝebyście ty i twoi kumple mogli zbijać dla siebie punkty? - Pacjenci nie ucierpią. - Ja w kaŜdym razie mam zamiar nadal dyŜurować nocą, jak zawsze. - Zgoda, a poza tym, gdzie byłaś? - Proszę, nie zachowuj się tak, nie lekcewaŜ tego, co mówię, i nie zmieniaj tematu, bo to mnie cholernie wkurza. Jutro wyjaśnię funduszowi, Ŝe to, co mówiłeś, dotyczyło ciebie, nie mnie. - W ten sposób rozetniesz naszą praktykę lekarską na dwie części. No cóŜ, dzięki za wsparcie. - Nie bądź dziecinny. - Wino, które wypiła zbyt szybko, uderzyło jej do głowy niczym młot, sprawiło, Ŝe zachwiała się ze zmęczenia. - Muszę się połoŜyć spać. - Nie powiedziałaś, gdzie byłaś. - Napadnięto mnie, zabrano komórkę, straciłam przytomność na galeryjce w Dulcie. Potem się okazało, Ŝe pacjenta, do którego przyjechałam, lekarze z pogotowia znaleźli martwego w ubikacji. Później pojechałam do hospicjum, gdzie akurat umarła Lizzie Jameson, a Max, wrzeszcząc, pobiegł gdzieś w noc. Potem przyjechałam do domu. Po drodze słyszałam, Ŝe policja z North Riding kogoś złapała, BoŜe miłosierny, jakąś kobietę. Porwała małą dziewczynkę i równie dobrze mogła porwać Davida Angusa... Za duŜo jak na jedną noc. 70
JuŜ na piętrze, usiadła na skraju łóŜka i zaczęła szlochać. Kilka chwil później Chris był obok niej. - Tak mi przykro... Zachowałem się jak świnia. - No właśnie. - Wcale nam tego nie potrzeba. - Objął ją. - śadnemu z nas tego nie potrzeba. Tylko pomyśl, Ŝe wcale nie musielibyśmy... - Proszę - odparła Cat. - Proszę, nie zaczynaj znowu mówić o Australii. Naprawdę bym tego nie zniosła. - Dobrze, ale coś się musi stać, Cat, niech nastąpi jakaś wielka zmiana. - O BoŜe. - Słuchaj, załatwię opiekunkę na sobotę. Wyjdziemy gdzieś. Chciałbym normalnie porozmawiać. Dobrze? - Nie chcę popsuć sobie miłej kolacji gadaniem o Australii - wymamrotała Cat. - Taka jestem zmęczona, Ŝe nawet nie mam siły się rozebrać. - Dobrze, ale spójrz na siebie... Spójrz na nas. Ciebie obrabowano w jakiejś zakazanej okolicy, ja się uŜeram z biurokracją, zamiast leczyć pacjentów, potem uŜeram się z własnymi dziećmi, bo jestem zmęczony i sfrustrowany... Co to jest? Co my robimy? Cat jeszcze przed chwilą zasypiała na siedząco. Teraz jednak podniosła się. Czuła, jakby jej umysł i ciało przeniknęła i naładowała elektryczna energia. - Czemu na mnie krzyczysz? Chris, normalnie tak się nie zachowujemy, nie krzyczymy. - No widzisz. - To nie moŜe czekać, aŜ usiądziemy sobie przy stoliku w jakiejś restauracji. Nie zasnę, póki tego nie załatwimy. Nie chodzi tylko o nocne dyŜury. - Nie. Chodzi o coś znacznie więcej. Próbowałem sam się z tym uporać. - Nie mówiąc mi o tym? - Nie przebywamy ze sobą odpowiednio długo. - Bzdury. Czuła się tak, jakby ze wszystkich stron atakowały ją złowieszcze siły, które skaczą wokół w złowrogim, triumfalnym tańcu. Zrobiło jej się słabo, bo właśnie uświadomiła sobie, Ŝe dokładnie coś takiego przydarzyło się Karin McCafferty. Popędziła do domu, by oznajmić męŜowi, 71
Ŝe badania niczego nie wykazały, Ŝe rak zniknął, a chwilę potem stanęła oko w oko z męŜczyzną, który odchodził od niej, Ŝeby Ŝyć w Nowym Jorku z inną kobietą. - Nawet nie była młodsza - powiedziała. - Nie wiem, dlaczego miałoby to ułatwić sprawę, ale jednak by ułatwiło. Tyle Ŝe tamta była starsza. Starsza kobieta. Chris patrzył na nią ogłupiałym wzrokiem. - To o Karin - odparła Cat z roztargnieniem. - Kiedy Mike ją zostawił. - Ale co to ma wspólnego? - A nie ma? Nastała chwila ciszy, potem Chris zamknął oczy. - O mój BoŜe. Nie, chodzi o to, Ŝe mam juŜ wszystkiego serdecznie dość, jestem zmęczony i wypalony. Ja juŜ nie chcę dłuŜej tak Ŝyć. Nie chcę być tym, kim jestem. - Kim? MęŜem? Ojcem? - Oczywiście, Ŝe nie chodzi o bycie męŜem i ojcem. Nie chcę być lekarzem pierwszego kontaktu. - W kaŜdym calu jesteś lekarzem... - Ty mówisz o byciu lekarzem, a ja o byciu lekarzem pierwszego kontaktu. Właśnie tego mam dość, a ty wciąŜ to lubisz. Ta praca się zmieniła, biurokracja mnie męczy... Zresztą nie chodzi tylko o to... Nie chcę się dłuŜej tym zajmować. Jeśli nie przestanę, będę po prostu złym lekarzem. - Potrzebujemy urlopu, to wszystko. - Nie. To nie wszystko. Mieliśmy urlop i wcale się lepiej nie poczułem. Naprawdę nie chciałem rozpoczynać takiej powaŜnej dyskusji w środku nocy, kiedy oboje ledwie Ŝyjemy. - Co chcesz zrobić? - Przekwalifikować się... Oczywiście, częściowo. MoŜe wrócę do psychiatrii. - Zaraz się rozpłaczę. Albo zasłabnę. - To szok? - Ulga. Nie ma mowy o Australii ani o innej kobiecie. - Dałem juŜ spokój Australii, no i jaka inna kobieta by mnie zechciała? Ruszył w stronę łazienki. - A co to za kobieta, którą aresztowano? 72
14 Ojcze Nasz, któryś jest w Niebie, ulŜyj im w cierpieniu. Gdy będą się lękać, dodaj odwagi, gdy będą przygnębieni, daj im nadzieję, gdy będą samotni, zapewnij ich o tym, Ŝe Twój święty lud wspiera ich modlitwami, przez Jezusa Chrystusa Pana Naszego. Płomienie świec ledwie migotały, światło lamp tworzyło jaskinię światła w kaplicy Chrystusa Uzdrowiciela. Wielka przestrzeń katedry za plecami Jane Fitzroy była pogrąŜona w mroku. Klęczała samotnie przed niewielkim ołtarzem, na którym stał złoty krzyŜ o uderzająco nowoczesnym wyglądzie. Uwielbiała samotnie odmawiać tu ostatnią modlitwę dnia. Dziś wieczorem przyszła, aby pomodlić się za dwoje pacjentów zmarłych w Imogen House i za jeszcze jednego, który prawdopodobnie miał umrzeć w ciągu kilku najbliŜszych godzin. Cisza nocy wewnątrz katedry nie dźwięczała dla niej pustką, bo wypełniały ją modlitwy odmawiane tu przez stulecia. Doskonale rozumiała, dlaczego ludzie poświęcają się Ŝyciu w klasztorze. Pochyliła głowę, aby polecić siebie samą Bogu, ale kiedy to robiła, jej uwagę przykuł jakiś dźwięk. Miała wraŜenie, Ŝe usłyszała szelest otwieranych drzwi, których skrzydło przesunęło się po kamiennej podłodze. Czekała. Nic. Znowu cisza. PogrąŜyła się w modlitwie. Z bocznej nawy dobiegły ją odgłosy kroków, ktoś szedł w butach na miękkich podeszwach. Główne wejście świątyni powinno być o tej porze zamknięte na klucz, ale boczne drzwi zostawiono dla niej otwarte, aby mogła przyjść tu wieczorem. Wstała. - Kto tam? Kroki ucichły. - Halo? - Płomienie świec nie drŜały, za to lekko drŜał jej głos. - Czym mogę słuŜyć? Cisza. Zastanawiała się, czy ruszyć śmiało przed siebie, czy zaczekać. Kroki zbliŜały się. - Katedra jest juŜ zamknięta, ale jeśli przyszedłeś, Ŝeby się pomodlić, proszę, moŜesz zostać, zanim wyjdę, bo muszę coś jeszcze zrobić. 73
W otwartych drzwiach kaplicy stał jakiś męŜczyzna. Nie wchodził do środka. Twarz porastał mu dwudniowy zarost, miał na sobie granatową przeciwdeszczową kurtkę i czerwony szal. Odetchnęła. To nie szaleniec, złodziej, pijak, nikt... Uśmiechnęła się, kiedy to określenie przyszło jej do głowy: nikt nieprzyzwoity. - Witaj, Max - powiedziała. Spojrzał na nią oszołomiony, jakby nie był do końca pewien tego, gdzie jest i po co. Potem powiedział: - Lizzie. - Tak mi przykro. - Jane wstała i podeszła do niego, wyciągnęła rękę, by dotknąć jego ramienia. Wpatrywał się w nią, jakby była jakąś obcą istotą, która nagle się przed nim objawiła. - Odmawiałam wieczorne modlitwy. Chcesz tu posiedzieć spokojnie przez chwilę? - Po co? - Wyglądasz na wyczerpanego. - Włóczyłem się. Nie potrafię pójść do domu. Nie potrafię tam wrócić. - To bardzo cięŜkie. Zrobił kilka kroków w głąb kaplicy. Jane czekała. Dotąd widziała Maksa tylko raz, kiedy przyszła odwiedzić Lizzie w Imogen House. Zachowywał się wobec niej szorstko, mówił, Ŝe nie jest potrzebna. Wyszła, pełna zrozumienia, ale wróciła, kiedy się oddalił, i pobłogosławiła śpiącą Lizzie. - Nienawidzę tego miejsca. - Katedry? Wskazał otaczające go mury. - Kiedyś zmusiła mnie, Ŝebym tutaj przyszedł. Na początku. Zabrałbym ją wszędzie. Mógłbym ją nieść na plecach... Odbyło się naboŜeństwo w intencji jej wyzdrowienia. - Zaniósł się cichym, chłodnym śmiechem. - Klęczałem tutaj. Modliłem się. Myślałem, Ŝe moŜe to zadziała, próbowałem wszystkiego, czego chciała. Wierzyła, Ŝe to pomaga. Tak mówiła. - Chciałbyś, Ŝebym zmówiła pacierz... albo się z tobą pomodliła? - Nie. Nie ma po co. - Myślę, Ŝe jest. - Jasne, Ŝe tak myślisz. - Oczywiście. Ja się pomodlę, a ty po prostu sobie posiedź. 74
- Dlaczego Lizzie umarła? - Nie wiem. - Szkoda nawet zwierzęcia, Ŝeby przez coś takiego przechodziło, a co dopiero człowieka. Czemu tak jest? - Czekaj... A moŜe pójdziemy do mnie i zrobię kawy... Będziemy mogli porozmawiać, jeśli chcesz, jeśli nie chcesz, nie będziemy nic mówić. Nie powinieneś włóczyć się po ulicach, potrzebujesz towarzystwa. - Potrzebuję Lizzie. - Wiem, Max. Gdybym mogła ci ją dać, to bym to zrobiła. Wiem teŜ, Ŝe ona jest cały czas przy tobie. - To teŜ nie ma sensu. - MoŜe wkrótce go nabierze. Wtedy powiedział: - Wyglądasz tak jak ona. - Nie. - Jane się uśmiechnęła. - Lizzie miała piękne długie włosy... Proste i długie... Jej ciemnorude włosy sterczały na wszystkie strony, nie dawało się nad nimi zapanować. - Jesteś młoda, piękna, taka jak ona. - Chodź, Max, chodź ze mną. - Ale ty Ŝyjesz i na tym polega róŜnica, a Lizzie nie. Dlaczego nie umarł nikt inny. Dlaczego ty nie umarłaś? Jane chwyciła go za ramię, a on dał się poprowadzić na zewnątrz kaplicy, przez pustą boczną nawę. Wydawał się oszołomiony, jakby nie wiedział, gdzie ma stawiać stopy. Martwiła się o niego. śal i ból były wszechogarniające, dręczyły go fizycznie i duchowo. - Kiedy ostatni raz coś jadłeś? - zapytała, kiedy szli przez ciche wnętrze katedry. - Nie wiem. - Mogę ci zrobić coś do jedzenia... Jeśli chcesz. Masz rodzinę, która przyjedzie na pogrzeb Lizzie? - Nie chcę pogrzebu. Pogrzeb oznacza koniec Lizzie, oznacza, Ŝe ona nie Ŝyje. Nie rozumiesz? - Rozumiem. Ale Lizzie naprawdę nie Ŝyje. Jej ciało nie Ŝyje - dodała łagodnie. - Nie. - Chodźmy do bocznego wyjścia. Za chwilę zgaśnie światło alarmu. 75
Wzięła Maksa za rękę, jak dziecko, i ścieŜką wzdłuŜ trejaŜu poprowadziła przez ogród domu kantora, do własnego, parterowego domku. Gdzieś w krzakach coś zaszeleściło, przez chwilę wśród ciemności błysnęły oczy kota czy lisa. W małej sieni wciąŜ panował bałagan. Jane włączyła światło w gabinecie, zapaliła kuchenkę gazową, wyciągnęła rękę po kurtkę Maksa. - Nie wiem, co robić - powiedział. - Usiądź tutaj, Max. Zrobię kawy... A moŜe herbaty? I kilka kanapek. Jeszcze nie mam nic swojego. Odpocznij sobie. Rozejrzał się po pokoju, popatrzył na ksiąŜki Jane, jej biurko, krucyfiks i dwie świece stojące na niewielkim stoliku. Jane zaciągnęła zasłony, zostawiła go samego w pokoju, poszła do kuchni. Na automatycznej sekretarce telefonu migotało światełko. - Jane? Jutro rano puszczają mnie do domu. Ma przyjść rejonowa pielęgniarka, ale ja nie chcę. Tak sobie do ciebie dzwonię. Myślałam, Ŝe moŜe złapię cię między zajęciami w kościele. Na razie. Uśmiechnęła się do siebie, słysząc, Ŝe matka nic się nie zmieniła. Postanowiła, Ŝe nie będzie się tym przejmować. Myśl o powrocie Magdy do domu, splądrowanego przez włamywaczy i bandytów, nie była miła, ale ona, Jane, zrobiła juŜ wszystko, co mogła. Matka zadzwoniłaby, gdyby czegoś jej było trzeba. W tym juŜ miała wprawę. Postawiła czajnik na gazie i wyciągnęła bochenek chleba z blaszanego pudełka. Kiedy szła w stronę lodówki, usłyszała kroki. Mocne ramię oplotło jej szyję, nie dusząc, ale teŜ nie dając się ruszyć. - Max - zdołała wykrztusić. - Co...? - Jak moŜesz tutaj być? Jak moŜesz tutaj być, robić herbatę, kroić chleb, podczas gdy Lizzie leŜy tam martwa? Co takiego zrobiła? Dlaczego twój Bóg ją zabił? To ty nie powinnaś Ŝyć, nie pozwolę ci Ŝyć, nie po tym, co się stało. Za bardzo ją przypominasz. Nie powinnaś Ŝyć. Mówił dziwnym, spokojnym głosem, jakby nauczył się tych słów na pamięć właśnie na tę okazję, po to, aby wypowiedzieć je w tym właśnie miejscu. - Max, proszę, nie ściskaj mnie tak. Ku jej zaskoczeniu posłuchał. Puścił i popchnął ją w stronę gabinetu. Kiedy znalazła się juŜ w środku, zamknął drzwi. Nagle zaczęła się bać. Max postradał rozum z rozpaczy, a ludzie w takim stanie zachowują się nieracjonalnie i nieprzewidywalnie. Był wściekły. Nie wiedziała, jak ta wściekłość moŜe eksplodować. 76
BoŜe, pomóŜ, błagała, pomóŜ mi. Nie przychodziły jej do głowy Ŝadne inne słowa, z wyjątkiem: „PomóŜ mi”. - Siadaj - polecił Max. Posłuchała. Uznała, Ŝe teraz lepiej się nie sprzeciwiać, nie prosić. Trzeba zachować spokój. - Czego chcesz? - Co za kosmiczne pytanie? Zadaj jakieś proste. Będzie prosta odpowiedź. Pewnie znasz odpowiedzi, co? - Nie całkiem. Ja teŜ zadaję mnóstwo pytań. Cały czas. - Nikt ci za to nie płaci. Uśmiechnął się. - Muszę znać odpowiedzi. - Jest ci cięŜko, wiem... Rzucił się ku niej, aŜ skuliła się na krześle. - Jak śmiesz tak mówić? Jak śmiesz mi mówić, Ŝe wiesz, jak mi jest cięŜko. Skąd ty moŜesz wiedzieć? Przytrafiło ci się kiedyś coś takiego? - Nie - odpowiedziała. - Jeśli chodzi ci o to, czy umarła kiedyś osoba, w której byłam zakochana albo była moim męŜem, to nie. - No to nie traktuj mnie protekcjonalnie. - A ty mi nie groź. - Wierzysz w to? Naprawdę w to wierzysz? Umarłabyś za to? - Za moją wiarę? Wierzę, owszem. Czy umarłabym za to... nie wiem, czy jestem taka dzielna. Wiesz, wielu ludzi umarło za swoją wiarę. Nadal umierają. - Wierzysz, Ŝe Chrystus zmartwychwstał? - Tak. - A w modlitwę? - Nie uwaŜam modlitwy za magiczną sztuczkę. Zawsze dostajemy odpowiedź, choć moŜe nie taką, jaką byśmy chcieli. - Niezła wymówka. - Tak to brzmi? Chodzi mi o to, Ŝe modlitwa to nie list do Świętego Mikołaja... „Bardzo bym chciała, czy mógłbyś...” - Dlaczego Lizzie umarła? MoŜesz mi to wyjaśnić? - Nie. Ja nie wiem... Wydaje ci się to okrutne, straszliwe i bezsensowne... Świat często taki jest. Wiem, Ŝe w odpowiednim czasie pogodzimy się z tym, i wiem teŜ, Ŝe gdy dzieją się jakieś straszliwe rzeczy, Bóg jest z nami. - Jakoś tego nie zauwaŜyłem. Głupio, co? 77
- Zrobię ci coś do picia, a potem odwiozę do domu. - Nie. - Max, daj sobie chwilę wytchnienia. - Nigdzie nie pójdę. Ani ty. Nigdzie, dopóki Bóg nie przywróci Lizzie do Ŝycia. - Nie przywróci. Nie ma sensu teraz o tym rozmawiać, jesteś zmęczony. - śeński księdzu, póki nie wytłumaczysz mi, dlaczego umarła moja Ŝona, i póki twoje modlitwy nie sprowadzą jej do mnie z powrotem, poty będziesz tutaj razem ze mną. MoŜe przez całą noc, moŜe teŜ jutro... MoŜe aŜ do naszej śmierci. - Co masz na myśli? - Nic. - Pozwól mi zawieźć się do domu. Jeśli chcesz mi coś powiedzieć, opowiedzieć, co czujesz, to dobrze, ale nie dzisiaj. Jesteś oszalały, a ja wykończona. Przyjdź do mnie jutro, porozmawiamy. - Chcę, Ŝebyś zamknęła drzwi na klucz... Czy tutaj są tylko jedne drzwi? Jane zawahała się. - Powiedz! - Tak, tylko jedne. - Idź i zamknij je na klucz. Będę cię miał na oku. - Max... - Będę cię miał na oku. - Uspokój się, proszę. Stał bardzo spokojnie, spięty, skupiony. Podniosła się. Chwycił ją za ramię i pociągnął w stronę drzwi z siłą, której nie miała szans się przeciwstawić. Przekręciła klucz. Drzwi były mocne, bez szyb, zamek staroświecki, cięŜki. Znajdował się tam jeszcze jeden, z zasuwą. Max czekał. Powoli przekręciła mosięŜną gałkę. - Gdzie masz telefon? - W gabinecie. W sypialni jest drugi aparat. - Powyciągaj wtyczki z gniazdek. A przedtem oddaj mi komórkę. Telefon trzymała w kieszeni sutanny. Zastanawiała się, czy zdoła wystukać numer, sięgając po aparat. Zanim zdołała cokolwiek zrobić, Max chwycił ją za nadgarstek i przytrzymał, drugą ręką odszukał kieszeń i komórkę. Zabrał telefon, wyłączył. 78
- Teraz pozostałe aparaty. Poszli do gabinetu, później do gniazdka obok łóŜka. - Są jakieś zamki w oknach? - Antywłamaniowe. Tak. - Są zamknięte. - Tak. - Teraz napiłbym się herbaty. I coś zjadł. Obiecałaś. - Dobrze Max, ale mówię ci, to, co robisz, do niczego nie doprowadzi. Stał w milczeniu. Czekał. Ominęła go i weszła do kuchni. Max poszedł za nią, zaniknął drzwi i postawił naprzeciwko nich krzesło. Usiadł. Przypomniała sobie, co stało się z jej matką, jak zabrano jej wszystko, a potem uderzono w głowę. Nie, to inna sprawa. Teraz działo się coś innego. - Chcę ci coś powiedzieć. - Usłyszała własny głos, ochrypły, tak jakby w jej gardle tkwiła przeszkoda. Tą przeszkodą był strach. - Musiałam szybko pojechać do Londynu... Dzwoniła do mnie matka... Jest psychiatrą dziecięcym, mieszka sama. Kiedy tam przyjechałam, zastałam dom wywrócony do góry nogami, mnóstwo rzeczy zabrano... A matka leŜała na podłodze, we własnej krwi. Zaskoczyła ich. Myśleli, Ŝe w domu nie ma nikogo. To było straszne, naprawdę straszne... Ja... nie mogę wyrzucić tego z głowy. Teraz ty. To... - Nie jestem włamywaczem. Tutaj nie ma nic, czego bym chciał. - Nie rozumiem, czego właściwie chcesz. - Odpowiedzi. - Nie znam łatwych odpowiedzi, Max. - Cudów. - Gdybym mogła zwrócić ci Lizzie, zrobiłabym to... Ale nie mogę. To nie tak. Bóg tak nie robi. To skomplikowane. Zdumiewało ją to, co mówi. Zawsze miała przeciwne wraŜenie, Ŝe nic nie jest skomplikowane, a wszystko jest proste. MoŜe nie łatwe, ale wspaniale proste. Teraz nie wiedziała juŜ nic. W głowie miała zamęt. Nic nie mów. Nic nie mów. Działaj. Tak. Zapaliła gaz. Postawiła czajnik, otworzyła kredens i wyjęła zastawę, z lodówki wzięła mleko. Nic nie myśl. Nic nie mów. Działaj. Max siedział w milczeniu, zgarbiony na drewnianym krześle. Przypatrywał się jej. 79
Ogarnął ją dziwny spokój i poczucie nierzeczywistości, tak jakby lunatykowała, nietykalna, nieosiągalna. Pokroiła chleb, pomidory i ser, znalazła ciasto z owocami, które dostała od kogoś w dniu, gdy się tutaj sprowadziła. W czajniku bulgotało. Myślała, Ŝe kiedy Max zje i wypije herbatę, dojdzie do siebie i uświadomi sobie, gdzie jest. Potem wszystko juŜ się ułoŜy. Zawiezie go do domu i upewni się, Ŝe nic mu nie jest. Zaopiekuje się jak dzieckiem. - Proszę, chodź i zjedz - powiedziała. Czekała, aŜ to zrobi, czekała, aŜ wszystko wróci do normalności. Patrzyła. Max teŜ patrzył. Była jak Lizzie. Jej dłonie kroiły chleb. Łapały uchwyt czajnika. I oczy. Jak Lizzie. Wiedział, Ŝe nie jest Lizzie, ale czuł się zbyt wyczerpany, by poradzić sobie z zamętem w myślach. Coś zdawało się miotać nim raz w jedną, raz w drugą stronę. Lizzie, nie Lizzie, Lizzie Ŝywa, Lizzie nieŜywa. Lizzie-Jane, Jane-Lizzie. Co chwilę rozglądał się wokół i zastanawiał, dlaczego jest w tym nieznanym domu, o pokojach o wiele mniejszych niŜ ten jedyny, który znał. Dom był ciemniejszy, z większą ilością przedmiotów, ksiąŜek, mebli i dziwnych obrazów. Potem sobie przypomniał. W głowie mu się rozjaśniło, czuł się, jakby jego umysł przepłukiwała lodowata, zimna woda. Cel stawał się wyraźny i oczywisty. Był tak zmęczony, Ŝe chciał połoŜyć się na podłodze i zasnąć. Zasnąć na zawsze. W Ŝaden inny sposób nie mógł być z Lizzie. Potem ją zobaczył, taką, jaką oglądał ostatni raz; oczy miała otwarte szeroko, niewidzące, wyraz twarzy nieodgadniony. Odchodziła od niego, spoglądając w jakiś inny, ciemny, pusty i cichy świat. Kiedy Nina umarła, nie było go przy niej. LeŜała w szpitalu, ukryta pod maskami i tubami, przyczepiona do maszyn, Ŝółta, chuda i brzydka, postarzała o sto lat. Ból zmienił jej Ŝycie w cierpienie, wyzierał z niej. Spał, niezdolny do tego, by czuwać przy jej łóŜku, przeraŜony momentem jej śmierci. Gdy przyszedł zobaczyć Ŝonę, stała się juŜ kimś innym, woskowym i nieruchomym, leŜała w kaplicy pachnącej dziwnie, mdłą wonią sztucznych kwiatów, maskujących aseptyczność szpitalnej śmierci. Nie spodziewał się, Ŝe będzie patrzył, jak umiera mu kolejna Ŝona, ta, która zjawiła się niczym cud i była kochana łapczywie i desperacko. Uniósł wzrok. Na stole stał dzbanek do herbaty i talerz z jedzeniem. 80
Gotowały się w nim wściekłość i nienawiść, które go przeraŜały. Nie zaznał dotąd takich silnych emocji. Dominowała w nim potrzeba zadośćuczynienia. Jane wytarła dłonie w ręcznik. Rude włosy utworzyły aureolę wokół twarzy. Suknię wieńczył śmiechu warty biały kołnierzyk, symbol wszystkiego, co musiał zniszczyć. Nie wierzył w Ŝadną z tych rzeczy, w które ona wierzyła, a mimo to miały straszliwą moc. - Kogo masz? - zapytał. Wzdrygnęła się na dźwięk jego głosu. Był zadowolony, Ŝe ją wystraszył. - Masz matkę... Kogo jeszcze? Brata, siostrę, kochanka? - Jestem jedynaczką. Mój ociec umarł dziesięć lat temu. - Cierpiał? - Ja... Ja nie wiem. Miał wylew... Czemu pytasz? - Chcę, Ŝebyś to poczuła. Dlaczego nie? - Myślisz, Ŝe nie czułam? Codziennie ludzie cierpią tak jak Lizzie, a ci, co zostają, czują to samo, co ty. Max wstał i podszedł do niej. Widział jasną skórę i czerwone włosy. Szczupłą grdykę nad białym kołnierzykiem. Uniósł ręce do góry. - Wiem, co chcesz mi zrobić - powiedziała Jane. - Ale czy Lizzie chciałaby, Ŝebym umarła? - Nie mów nic o Lizzie. - Dlaczego? To wszystko jest z nią związane. Nie wierzę, Ŝeby się cieszyła z mojej śmierci, bo ona umarła. Przepuść mnie. Zawahał się. Chciał ją zabić za coś innego. Chciał wiedzieć, jak to jest: ściskać dłońmi jej szyję. Zawsze łatwo się denerwował, straszył ludzi napadami szału. Nina uciekała wtedy z domu. Tylko na Lizzie nie robiły one wraŜenia. Lizzie po prostu się śmiała. Ale on nigdy nie był na nią zły, tylko na rzeczy wokół niej, rzeczy, które musiał zrobić sam. A jej śmiech wystarczał. Pozwolił Jane Fitzroy przejść obok. Nie dotknął jej. Usiadła przy kuchennym stole. Pomyślał, Ŝe wygląda na delikatną i bardzo młodą. Jak dziecko. Tylko dziecko byłoby takie naiwne. Co ona moŜe w ogóle wiedzieć? - Wypiję filiŜankę herbaty - oznajmił. Sięgnęła po dzbanek. - A potem pójdziesz do domu? - Nie. Wybuchnęła płaczem. 81
15 Edwina Sleightholme nie powiedziała nic, kiedy oskarŜono ją o uprowadzenie Amy Sudden. Milczała, potwierdziła tylko imię i nazwisko. Wysiedli ze śmigłowca. Serrailler ledwie na nią spojrzał. Tego właśnie chciał. Chciał ją przesłuchać, wyciągnąć z niej prawdę o Davidzie Angusie. Nie wolno mu teraz z nią rozmawiać. To nie jego rewir ani nie jego sprawa. Mógł tylko złoŜyć formalny wniosek o umoŜliwienie rozmowy ze Sleightholme w jakimś późniejszym terminie, gdy będzie juŜ prowadzone postępowanie w związku z wydarzeniami w Yorkshire. - Chciałbym, Ŝebyś został jeszcze jeden dzień - oznajmił Jim Chapman. Jedli kanapki z bekonem, które przyniósł im do pokoju jakiś litościwy detektyw. Cała komenda była na nogach, zaaferowana tym, co się wydarzyło, podekscytowana aresztowaniem kobiety. Simon pokręcił głową, gryząc bekon. - Nic mi nie jest. Tak mówią w szpitalu. - Czujesz się tak dobrze, Ŝeby prowadzić przez trzysta kilometrów? - Tak. - Wspaniale, co? Spojrzeli na siebie ze zrozumieniem. - Nic juŜ tego nie zepsuje - stwierdził Serrailler. - Nawet siedzenie na wąskiej skalnej półeczce w połowie klifu podczas sztormu. Ale muszę wracać. Chcę jeszcze raz zająć się aktami sprawy Davida Angusa. - To ona. - Jim Chapman ugryzł wielki kęs. W całym pokoju zapachniało przyprawami. - Wiem. Ale trzeba to udowodnić. Nie będzie współpracować. Chapman otarł usta i wypił łyk herbaty. - AleŜ to zaskoczy psychiatrów. - Mnie samemu nie mieści się w głowie. To przeczy wszystkiemu, co wiemy. - Nie całkiem. Przypomnij sobie Rose West. Albo Myrę Hindley. - Hindley nie robiła tego sama z siebie, wciągnął ją Ian Brady. Tak, była zdeprawowana, ale czy zrobiłaby to sama? Tak samo było z West. - Co ich popycha do działania? Dobry BoŜe. Kiedy wracaliśmy, myślałem o swoim wnuku... Widziałem jego buzię. To przeczy wszelkim wyobraŜeniom. Simonie, co z niej za kobieta? 82
Dotarł do domu tuŜ po północy, na automatycznej sekretarce migotało światełko. Wiadomość z pralni, garnitur jest juŜ gotów do odbioru. Pozostałe trzy osoby niczego nie nagrały. Stał w ciemnościach w swojej podłuŜnej, chłodnej pracowni. KsięŜyc był w nowiu, na niebie za domami błyszczały gwiazdy. Przypominały o geniuszu Samuela Parkera, artysty, którego najbardziej podziwiał. Później pomyślał o Dianie Mason. W zeszłym roku niepokoiła go głuchymi telefonami, teraz nie dawała znaku juŜ od miesięcy. Najprawdopodobniej znalazła innego męŜczyznę i nowe Ŝycie, a jego wymazała z pamięci. Przynajmniej Ŝywił taką nadzieję. PołoŜył się do łóŜka wyczerpany. Do jego snu wdarł się huk morza uderzającego o skały i szurgot opon na szosie, w majakach niepokoiła go teŜ wszechogarniająca wizja szczupłej, zagadkowej twarzy Edwiny Sleightholme, jej buntowniczych oczu, a takŜe obraz Ŝółtego śmigłowca ratowników, zbliŜającego się i oddalającego. Helikopter chwiał się w jego śnie, przyprawiając o zawrót głowy. AŜ do piątej Simon słyszał, jak zegar katedry wybija kolejne godziny. Wreszcie przewrócił się na drugi bok i spał twardo aŜ do ósmej. - Szefie, słyszeliśmy, co się stało. Ma pan coś? Detektyw sierŜant Nathan Coates czekał juŜ na Serraillera. - Na pana biurku są akta sprawy Angusa. Wysłałem... - Mógłbym się załoŜyć, Ŝe o tym pomyślałeś. Przynieś mi kawy z knajpy za rogiem, no i zjadłbym kanapkę z jajkiem i bekonem. Podszedł do biurka zawalonego papierami. Nathan niechętnie odwrócił się i ruszył do pobliskiej kafejki, prowadzonej przez cypryjskiego Greka. Zmieniła Ŝycie komisariatu policji w Lafferton, budząc wieczną nienawiść miejscowej kantyny. Serrailler przewertował akta, włączył komputer i do powrotu Coatesa przejrzał jeszcze kilka tuzinów e-maili. Uniósł wieko kubka z espresso, wciągnął ostry zapach świeŜej kawy. Teraz wziął się do szybkiego przeglądania akt sprawy Davida Angusa. Nathan czekał. Simon czuł, Ŝe Coatesa wręcz rozpierają entuzjazm i pytania. Starszy detektyw inspektor uniósł wzrok, spojrzał na sierŜanta. - Rozumiem, Ŝe aŜ kłębi się tutaj od plotek i domysłów. - O, to prawda. Szefie, zaraz do tego przejdziemy, ale jest jeszcze coś innego. Detektyw sierŜant zarumienił się aŜ po szyję. 83
Simon bał się, Ŝe jego podwładny oznajmi teraz, Ŝe wyjeŜdŜa z Lafferton, Ŝe dostał awans na detektywa inspektora w innej miejscowości i odchodzi w przyszłym tygodniu. Nathan był pełen entuzjazmu, ambicji i cięŜko pracował. Mógł szybko zrobić karierę. Starszy detektyw inspektor nie chciał go wypuścić, ale wiedział, Ŝe musi. Czekał więc. - Nikomu jeszcze o tym nie mówiłem... Jeszcze. Chcieliśmy powiedzieć panu pierwszemu. Ciekawe, gdzie? Na północ? Do Londynu? - Ja i Em będziemy mieli dziecko. Twarz Nathana miała teraz kolor tylko nieco jaśniejszy od pomidora. Simon westchnął z ulgi i radości. TuŜ przed lunchem Serrailler zwołał zespół pracujący przy sprawie Angusa. - Nie będzie łatwo - ostrzegł, spoglądając na policjantów. Musiał uderzyć we właściwy ton, stłumić nadmierny optymizm i jednocześnie zaznaczyć, Ŝe praktycznie jest pewien, Ŝe złapali sprawcę. - Sleightholme się nie przyzna, prawie nic nie mówi. Oczywiście, przycisną ją funkcjonariusze z północy, bo Amy Sudden była w bagaŜniku jej samochodu. Ale i tam, i tu chodzi o uzyskanie mocnych dowodów w sprawie chłopców. To będzie wymagało od nas ogromnego wysiłku. Czeka nas cięŜka robota. Ale jestem przekonany, Ŝe damy radę. - MoŜe się pan mylić, szefie... Ta kobieta moŜe pęknąć i podać nam wszystko na tacy. - Nie widziałeś jej. - Mówią, Ŝe jest pan bohaterem, szefie... Jak komandos z SAS. - Dziękuję. To wszystko. Teraz do pracy.
16 Dał jej odpocząć. Wyjęła koc i poduszkę, połoŜyła się na sofie w salonie, skulona i wystraszona, a jednak tak wyczerpana, Ŝe kilka razy udało jej się zdrzemnąć na dwadzieścia minut. Z zamkniętymi oczami, odwrócona od Maksa, modliła się za nich oboje. Pytała się go, czego od 84
niej chce, co ma nadzieję osiągnąć, trzymając ją tutaj, ale w jego odpowiedziach nie było sensu. JeŜeli Max w ogóle spał, nie pozwolił, aby to zauwaŜyła. Za kaŜdym razem, kiedy na niego spoglądała, siedział wyprostowany na krześle, z otwartymi oczami, czasem spoglądał na nią, czasem tępo gapił się w przestrzeń. Gdy nadszedł świt, przyrządziła śniadanie z tej odrobiny jedzenia, która jeszcze została w lodówce. Max wyszedł do łazienki, ale przedtem zamknął ją w kuchni. Kiedy korzystała z ubikacji, stał pod drzwiami. Było tam okno, wąska szczelina wysoko w ścianie. Nawet nie próbowała jej dosięgnąć. Zapytała, czy mogłaby przeczytać kilka listów i odpowiedzieć na nie. Zgodził się, ale nie potrafiła się skupić. Wreszcie zrobiła kawę, wlała do niej ostatnie krople mleka i po prostu usiadła, jak on, nic nie robiąc i nic nie mówiąc. Straciła poczucie czasu. W porze, która jej zdawała się późnym rankiem, Max zasnął, osunął się lekko na bok krzesła. Nie zamierzał spać, wiedziała o tym - po prostu zmęczenie okazało się silniejsze. Czekała. Patrzyła. Spał. Pod oczami miał ciemne sińce. Zrobiło jej się Ŝal, współczuła mu nieszczęścia, które doprowadziło do szaleństwa, bolała nad tym wszystkim, co się właśnie działo. Teraz jednak musiała coś z tym zrobić. Minęło kolejnych dziesięć minut, poruszyła się powoli. Wstała. Max nadal spał. OstroŜnie stawiając kroki, przemierzyła salon i podeszła do drzwi. Bała się, Ŝe klamka narobi hałasu albo zamek trzaśnie, gdy będzie otwierać go powolutku. Rozejrzała się. Max nawet nie drgnął. Weszła do holu. Zawahała się. Teraz pozostawało tylko zręcznie przedostać się do drzwi wejściowych, otworzyć je i uciec. Wyliczyła, ile kroków musi zrobić, wyobraŜała sobie, jak przekręcić klucz. DrŜała, serce waliło jej w piersi. Ale chciała się wydostać. Musiała. Poruszyła się. Wcale nie spał. A moŜe w jakiś sposób obudziła go cisza panująca w pokoju. A moŜe jakiś cichutki odgłos. Kiedy Jane stawiała krok, Max złapał ją od tyłu za gardło i przewrócił na podłogę. Krzyknęła, potem jeszcze raz, nigdy dotąd tak nie krzyczała. - Przestań. Zamknij się. Zaniknij się. Czuła dłonie Jamesona na twarzy, jego cięŜar ją przygniatał. Przeraziła się, Ŝe w wybuchu wściekłości, wyczerpania i frustracji Max zgwałci 85
ją, oszalały z gniewu i nienawiści. A to była jedna z rzeczy, których najbardziej się bała. Uniosła nogę, Ŝeby kopnąć go w krocze, ale Max był duŜym, mocnym męŜczyzną, teraz podobnym do szarŜującego byka. Unieruchomił ją. - Nie wyjdziesz! - krzyknął jej prosto do ucha. - Nie rób tego więcej. Nie wyjdziesz stąd. Zdjął jej dłoń z ust, tak Ŝe zdołała krzyknąć jeszcze raz, wydając z siebie udręczony, zwierzęcy wrzask.
17 Szefie, mogę? - Wejdź, Nathanie. - Mieliśmy telefon, kilka minut temu... Domek przy Cathedral Close... Ogrodnik słyszał krzyki. Pojechali tam mundurowi, uwaŜają, Ŝe ktoś tam kogoś przetrzymuje. - Zakładnika? Jakoś trudno mi uwierzyć. - TeŜ tak sobie pomyślałem. Ale juŜ tam jadą. To pański teren, stwierdziłem, Ŝe moŜe ma pan jakieś informacje. - Nie. Raczej nikt nie bierze zakładników w tym naszym miłym, cichym, leśnym zakątku. Jesteś pewien, Ŝe to warte zachodu? - Nie, ale... - Nie, ale pomyślałeś sobie, Ŝe przydałoby się odetchnąć świeŜym powietrzem i oderwać od papierów. - Czemu pan tak uwaŜa? - Jedź z Jenny Lyle. - No, to między nami mówiąc, razem tak wystraszymy porywacza - kimkolwiek jest - Ŝe zaraz się podda... Moja gęba, a jej... - Spadaj - powiedział Serrailler wesoło. Wolał nie myśleć o olbrzymim tyłku detektyw Lyle i jej potęŜnych ramionach. Wziął kolejną teczkę. Zadzwonił do Jima Chapmana, Ŝe jest gotów przesłuchać Edwinę Sleightholme, kiedy tylko mu na to pozwolą. Nie mógł juŜ dłuŜej czekać. Nathan miał wraŜenie, Ŝe olbrzymie cielsko Jenny Lyle zaraz go zmiaŜdŜy. Lubił ją, bo mimo tuszy była dobrym detektywem, umiała 86
wyczuć, gdy coś nie grało, nawet jeśli pozornie wszystko zdawało się w porządku. No i mógł jej oznajmić swoją nowinę. - A kto jest ojcem? - Roześmiała się. - Bardzo zabawne. - Nathan uderzył dłonią w kierownicę. - Planowane to dziecko, prawda? - Tak, teraz będziemy musieli poszukać większego mieszkania. - Dzieci nie są duŜe. - A widziałaś te ich wszystkie szpargały? Siostra Em urodziła w zeszłym roku. Ledwie dało się przejść przez drzwi, wszędzie te wózki, głębokie, spacerowe, nosidełka, kosze, kojce, kojce podróŜne, wielkie bele pieluszek. Uuuch. Chyba zmieniłem zdanie. Skręcili w Cathedral Close. - Śmiesznie tutaj mieszkać - stwierdziła Jenny, gramoląc się z nie wielkiego samochodu. - Starszy detektyw inspektor jakoś daje sobie radę. - Tu jest jak w innym świecie... W innej epoce. - Ale ładnie. - Przez ten zegar dostaję świra. Szli akurat wzdłuŜ rzędu domów, kiedy zegar na wieŜy wybił połowę godziny. Wóz patrolowy stał zaparkowany kilka metrów dalej. - To tutaj. Dom kantora. - Kto to jest kantor? - Pojęcia nie mam. Z bocznej furtki wyłonił się mundurowy policjant i przywitał ich. Ruszyli za nim. Obeszli duŜy georgiański dom ścieŜką obok trejaŜu, na którym wiły się pędy winogrona i wiciokrzewu. - No dobra... Ogrodnik mówi, Ŝe jeden z księŜy mieszka w czymś, co nazywają domkiem ogrodnika, tyle Ŝe to raczej taki kamienny bungalow, tam na końcu. To pastor Jane Fitzroy, wprowadziła się niedawno... Ogrodnik pracował przy rabatkach, obok domu, ale musiał zabrać taczkę kompostu do kosza i wtedy usłyszał krzyk... Mówił, Ŝe to był krzyk przeraŜenia, który jego samego wystraszył prawie na śmierć. Po szedł do domku i zapukał, ale nic nie usłyszał, tylko jakiś taki gardłowy pomruk. Nie odezwał się, trochę spanikował... Zapukał jeszcze raz, a potem uciekł i zadzwonił po nas. Akurat Kelly Strong i ja byliśmy niedaleko kanału, przyjechaliśmy natychmiast i poszliśmy tam. Nic, ci sza. Dopiero jak zaczęliśmy pukać i krzyczeć, odezwał się męski głos, krzyknął na nas. Zawołałem przez otwór na listy... Nic nie mogłem 87
dojrzeć, bo po drugiej stronie są paski filcu, ale facet był w holu. Powiedział, Ŝe mamy się wynosić do diabła - Kto to jest? - Nie wiem. - Jasna cholera. Czego chce? - Nie wiem. - Mógł być naćpany, włam mu się nie udał... A jak on mówił? - Ładny głos wykształconego człowieka. Nathan spojrzał na budynek. Skromny. Cichy. Ładnie połoŜony. Nie miałby nic przeciwko zamieszkaniu w głębi takiego ogrodu, wśród zieleni i kwiatów. Pomyślał o dziecku dorastającym w takim otoczeniu. Dom wyglądał na pusty, wymarły, zasłony były zaciągnięte, nie widać Ŝadnego ruchu. Ale w środku coś się stało albo coś się działo. Mogła tam leŜeć ofiara morderstwa. - Poczekajcie tutaj. Podejdę do drzwi. Dwójka konstabli oraz Jenny Lyle stanęli tam, gdzie im kazał. Coates ruszył ścieŜką. Cisza była tak przejmująca, Ŝe aŜ przeraŜała. Przypomniał sobie Freyę Graffham leŜącą na podłodze salonu. Uniósł kołatkę, zastukał raz i drugi, niezbyt głośno, tak jak zapukałby zwykły gość. Cisza. Zapukał raz jeszcze, podniósł klapkę otworu na listy i przyłoŜył ucho. Bardzo chciał usłyszeć jakikolwiek dźwięk, jakiś odgłos Ŝycia. Cisza. Zapukał jeszcze raz, a kiedy się odwracał, zza drugiej strony drzwi dobiegł go męski głos. - Idź stąd. - Tu detektyw sierŜant Nathan Coates, policja Lafferton. - Idź stąd. - Chciałbym zamienić z panem kilka słów. - Proszę. - Tylko tak, Ŝeby się upewnić, Ŝe wszystko jest w porządku. Cisza. - Mieliśmy doniesienie o dziwnych odgłosach. Jestem pewien, Ŝe to nic takiego. Proszę jednak otworzyć drzwi... - Idź stąd! Jak zapukasz jeszcze raz albo coś w tym stylu, to ją zabiję, rozumiesz? Potwierdź, Ŝe słyszałeś to, co powiedziałem. Cisza. - Ja... słyszałem. - Potwierdź, Ŝe zrozumiałeś.
- Zrozumiałem. - JuŜ mówiłem, mogę ją zabić. Mam nóŜ, bardzo duŜy, bardzo ostry nóŜ kuchenny i poderŜnę jej gardło, jeśli stąd nie pójdziesz. Nathan wycofał się spod drzwi, odwrócił i pobiegł do ogrodu, gdzie czekała reszta policjantów. - Musimy wydostać się z zasięgu jego słuchu, chodźcie. Poszli za nim pod frontową ścianę głównego budynku. - On ma nóŜ... i jest z nim jakaś kobieta. - Jest pan pewien, sierŜancie? - Tak. A nawet gdybym nie był pewien na sto procent, nie moŜna tego zlekcewaŜyć. Potrzebujemy wsparcia. Zaczął wciskać klawisze komórki. Piętnaście minut później uliczkę zastawiły wozy policyjne. Akcją dowodził inspektor policji Lafferton. Simon Serrailler przygotowywał się do prowadzenia negocjacji. Reszta czekała na miejscu. - Macie to robić spokojnie - mówił dowódca - i miejmy nadzieję, Ŝe załatwimy sprawę szybko. Nie mamy pojęcia, czego chce ten człowiek albo co ma nadzieję osiągnąć, nie wiemy, czy jest pod wpływem narkotyków lub alkoholu. Prawdopodobnie nie ma broni palnej. Wiemy, Ŝe przetrzymuje kobietę, ale nie wiemy, czy jest tam jeszcze ktoś. Na tym etapie nie potrzebujemy krótkofalówek ani okablowania. Będziemy się trzymać z tyłu i będziemy cicho. Idź, Simonie, miejmy nadzieję, Ŝe będzie po wszystkim, zanim się w ogóle zacznie. Serrailler powoli ruszył w stronę domku. Było spokojne, ciepłe i słoneczne popołudnie. Słyszał, jak wokół wiciokrzewu i róŜ brzęczą owady. Na trejaŜu siedziały motyle. Kontrast między tym wszystkim a wietrznym, ponurym popołudniem w Yorkshire z cięŜkimi chmurami, zwisającymi nad morzem, był ogromny. A jednak Simon, podobnie jak tam, czuł, Ŝe trafił w sam środek zdarzeń. Był bardzo czujny. Ukończył kiedyś kurs dla negocjatorów. Zafascynowały go rzeczy, których się dowiedział na tygodniowym, intensywnym szkoleniu. Od tamtej pory chciał, Ŝeby wezwano go do jakiejś powaŜnej sytuacji, by mógł wypróbować nowe umiejętności. Dzisiejsze ćwiczenie zdawało się rutyną, czymś wręcz swojskim. Domek był cichy, skąpany w słońcu. Kotary zaciągnięto. Nic się nie ruszało. Niczego nie dostrzegał. Miał złe przeczucia. śaden budynek, w którym mieszkają ludzie, nie jest taki cichy. Pozostali policjanci czekali, 89
wpatrzeni w niego. Ktoś wychylił się z okna duŜego domu obok. Słyszał zniekształcone głosy z walkie-talkie. Stanął pod drzwiami wejściowymi i zapukał, nagle i głośno, tak aby zaskoczyć tego, kto był w środku. Wydało mu się, Ŝe słyszy leciutkie skrobnięcie, ale wtedy z krzaka obok poderwał się kos i pofrunął przez ogród. Ptak wydał ostrzegawczy krzyk, przy okazji zagłuszył wszystko, co mogło dobiegać z wnętrza. Simon uniósł klapkę otworu na listy. Po drugiej stronie wisiała zasłona z materiału i niczego nie zobaczył. - Policja! Jeśli jesteś w środku i słyszysz mnie, proszę, odezwij się. Chciałbym z tobą porozmawiać. Czekał. Cisza. - Chciałbym z tobą porozmawiać. Powiedz mi, kim jesteś. Cisza stała się tak gęsta, tak absolutna, Ŝe Serrailler prawie postanowił odwrócić się do swoich ludzi i dać znak, by podeszli z taranem do wyłamywania drzwi. Jeśli ktokolwiek był wewnątrz domku, na pewno juŜ nie Ŝył. Kos śpiewał na krzaku bzu. - Czego chcesz? Niski głos dochodził z odległości kilku centymetrów po drugiej stronie klapki otworu na listy. - Starszy detektyw inspektor Serrailler. Chciałbym się dowiedzieć, kto tu jest. Czy moŜesz otworzyć drzwi, Ŝebym zobaczył, czy wszystko jest w porządku? - Nie. - W takim razie moŜe mi powiesz, jak się nazywasz? Jeśli coś się stało, spróbuję pomóc. - Nic się nie stało. - Jak się nazywasz? Cisza. - Musisz tak krzyczeć? - zabrzmiało pytanie. - Jeśli mnie dobrze słyszysz, to nie, nie muszę. - Podejdź do okna. - Którego? - Od frontu. Ona śpi. - Kto śpi? MoŜesz mi powiedzieć, kim jesteś i kto jeszcze jest w domu oprócz ciebie? Mieszka tu pastor Jane Fitzroy. Czy jest tam z tobą? 90
Usłyszał kroki, oddalały się szybko. Serrailler czekał. Potem dał ekipie znak, Ŝe nawiązał kontakt, i podszedł do okna. Kotary były zasunięte i przez chwilę nic się nie działo, Ŝadnego dźwięku ani ruchu. Potem ktoś uchylił jedno z okien. - Nie próbuj wtargnąć do środka. - Nie. - Zostań tam, gdzie jesteś. - Stoję pod oknem. Nie mam zamiaru próbować wejść do domu. Chcę tylko z tobą porozmawiać. Naprawdę, bardzo by mi pomogło, gdybym wiedział, z kim rozmawiam. Chwila przerwy. - Mówiłeś, Ŝe jak się nazywasz? - Starszy detektyw inspektor Serrailler. - Kto cię tu wezwał? - Ktoś do nas zadzwonił i powiedział, Ŝe słyszał krzyki. - Nic jej nie jest. Mówiłem juŜ. Ona śpi. - Kto śpi? MoŜesz mi to powiedzieć? - Nic jej nie jest. - A tobie? - Jest. Mnie jest. - Co się stało? - Lizzie. - Czy to Lizzie jest tam z tobą? - Lizzie nie Ŝyje. - Rozumiem. MoŜesz mi powiedzieć, kto jest z tobą? - Dlaczego? - Muszę wiedzieć, czy wszystko w porządku. Czy to panna Fitzroy? Czy z nią wszystko w porządku? - Wszystko w porządku. - Dlaczego nie powiesz mi, jak się nazywasz? Jestem Simon, a ty... - Nie jestem imbecylem, juŜ mi podałeś swoje imię, nie mów do mnie tak jak teraz, do jasnej cholery. - Próbuję nakłonić cię, Ŝebyś powiedział mi, jak się nazywasz, to wszystko. - Dobra, dobra. Max. Max, Max, Max, Max, Max, Max, Max... Cholera. Max! - Dzięki, Max. - Max Jameson. 91
Przez chwilę głos zabrzmiał tak, jakby męŜczyzna czuł się zmęczony. Zmęczony na tyle, Ŝeby się poddać? Mógł mieć juŜ dosyć. - Wszystko w porządku, Max... Czy jest jakiś powód, Ŝe nie chcesz mnie wpuścić do środka? - Ona śpi. - Kto to jest? - Ona. Nie chcę jej przeszkadzać. - W porządku. Nie musimy jej przeszkadzać. Upewnię się tylko, Ŝe nic jej nie jest, Ŝe wam obojgu nic nie jest, i damy jej spać. - Z nią wszystko w porządku. Ale nie z Lizzie. Lizzie nie Ŝyje, ale z tą tutaj wszystko w porządku. - Max, opowiedz mi o Lizie. - Lizzie. Wypowiedział jej imię tak, jakby było dla niego obce. - Lizzie - powtórzył. - Dobrze. Opowiedz mi o niej. Dobrze? - Nie Ŝyje. Co tu mówić? Umarła. - Przykro mi. - Nie, wcale ci nie jest przykro, nie znałeś jej, to jak mogłoby ci być przykro? - Przykro mi, bo wiem, Ŝe cierpisz. - Cierpię. - Wiem. Roześmiał się znowu, krótkim, suchym i cichym śmiechem. - Pierdolisz. Nic nie wiesz. - W takim razie opowiedz mi. Ale męŜczyzna szybko wyciągnął rękę i zamknął okno. Zza zasłony prawie nic nie było widać. Serrailler czekał. Dom znowu osnuła ta sama straszliwa mgła ciszy. Inspektor stał tak przez dziesięć minut, ale juŜ nic nie usłyszał, nawet najcichszego odgłosu. Podszedł do otworu na listy, otworzył klapkę i zawołał Maksa. Poprosił o odpowiedź, o to, by jeszcze raz podszedł, porozmawiał. Cisza. Wrócił ścieŜką między krzakami i drzewami owocowymi. - Szefie? Pokręcił głową. To zabierze jeszcze sporo czasu. Źle ocenił sytuację. Ruszył w stronę ulicy. Policjanci ustawili kordon wokół miejsca zdarzenia, dalej gromadzili 92
się gapie, jak zwykle magiczną mocą przyciągnięci do miejsca, gdzie mogła wydarzyć się katastrofa. Porozmawiał z dowódcą akcji. Czy sytuacja jest pod kontrolą? Mniej więcej. Czy moŜe się zaostrzyć? Trudno powiedzieć. Nadal nie wiedział, dlaczego ten człowiek przetrzymuje kogoś w domu, czego chce, co ma nadzieję osiągnąć. Jak bardzo jest niebezpieczny? Trudno powiedzieć. To wszystko było takie mgliste, frustrujące, ale w jakiś dziwny sposób tworzyło interesującą sytuację, w którą Simon dał się wciągnąć i której rozwiązanie postanowił znaleźć. Kim był ten człowiek? Kto z nim był? Kim była Lizzie? Czy to Lizzie leŜała tam martwa? Czy „śpi” znaczyło „nie Ŝyje”? Działając ostroŜnie i z wyczuciem, mógł wydobyć z niego całą prawdę, okruch po okruchu. Chciał poznać tę prawdę. Wiedział, Ŝe nie chodziło tu o zwykłe przestępcze uŜycie przemocy, głupią grę, prowadzoną przez naćpanego idiotę. To nie takie proste. - Myślę, Ŝe to jeszcze potrwa, ale poza tym domkiem nie ma Ŝadnego zagroŜenia, tyle mogę na razie powiedzieć. On się tam zabarykadował, łatwo będzie go otoczyć i powstrzymać. - W takim razie będziemy trzymać się z tyłu. - Dobrze. Chciałbym się dowiedzieć, czy w ciągu ostatnich kilku tygodni zdarzył się jakiś nagły albo gwałtowny zgon osoby o imieniu Lizzie, przypuszczalnie Lizzie Jameson, ale nie jestem pewien. Wypadek drogowy, samobójstwo... I gdzie jest pastor Jane Fitzroy? Czy przyszła dziś do pracy? Czy ktoś ją widział? - Coś jeszcze? - Nie. - Prosił o coś? - Nie. Tak daleko jeszcze nie dotarliśmy... Nie jestem pewien, czy w ogóle dotrzemy. Nie jestem pewien niczego więcej, ale teraz tam wracam. Miał juŜ kilka minut na przemyślenia. Ale to dziwne, pomyślał Serrailler, tu w głębi ogród jest na wpół dziki, wszystko kwitnie w słońcu, ptaki śpiewają, owady brzęczą, czuć słodki zapach. Jakie dziwne. W środku tego wszystkiego stoi ten mały, cichy kamienny domek, a w nim... Co? - Max? - zawołał. Potem uniósł klapkę otworu na listy i zawołał głośniej: - Max? Odpowiesz? Kiedy tak przycupnął, słońce oświetliło mu plecy i ogrzało je. 93
18 Znowu zasnęła. Jak moŜe spać? śeby zasnąć, trzeba czuć się bezpiecznie, a ona pomyślała, Ŝe chyba nigdy w Ŝyciu nie czuła się mniej bezpiecznie. MoŜe w jakiś dziwny sposób wierzyła, Ŝe Max nie zrobi jej krzywdy - po prostu dlatego, Ŝe chociaŜ z rozpaczy i oszołomienia nie był sobą, to juŜ nie przepełniała go wściekłość. Okrył ją kocem. Wyprostowała nogi i ramiona, aby ulŜyć zdrętwiałym mięśniom, potem obróciła się na drugi bok. Zasłony wciąŜ były zasunięte, ale za nimi świeciło słońce, wypełniając pokój przytłumionym, miodowym światłem. Promienie słońca padły na coś błyszczącego. Jane usiadła. Były to trzy noŜe, starannie ułoŜone na stoliku do kawy, dwa duŜe noŜe kuchenne i jeden mały, nowy nóŜ do obierania owoców, który kupiła kilka dni temu. Słońce odbijało się od metalu. Max siedział na krześle obok łóŜka, obserwował ją. - Nie dotykaj ich - powiedział. Poczuła, Ŝe robi się jej słabo. Spała sobie, niewinnie, umie. Jak długo? A on połoŜył obok niej te trzy noŜe. - Co...? - Gardło miała ściśnięte ze strachu. - Co się stało? Dlaczego... Co tu robią te noŜe? Wstał. Jane skuliła się pod kocem, ale Max nie podszedł do niej, tylko odwrócił się do okna, powoli uniósł róg zasłony i wyjrzał na zewnątrz. Dopiero kiedy Jameson ponownie skierował na nią wzrok, uświadomiła sobie, Ŝe przecieŜ miałaby czas złapać jeden z noŜy. - Właśnie ktoś tam był - oznajmił normalnym głosem, jak w zwykłej, przyjemnej rozmowie. - Ale chyba juŜ sobie poszedł. - Co? Wzruszył ramionami. - Max, ludzie zauwaŜą, Ŝe zniknęłam... Przyjdą, Ŝeby mnie szukać. Mam umówione spotkanie w szpitalu, powinnam coś załatwić w biurze diakona. Ludzie będą... - Chyba juŜ to robią. Nie martw się, nie wrócą tu. - Rozmawiałeś z kimś? - Tak. - Z kim? 94
Jeszcze raz wzruszył ramionami. - Nie rozumiem, czego chcesz. Proszę, po prostu powiedz mi, o co tu chodzi. - Wiesz. - O Lizzie... Tak, wiem, ale nie rozumiem, dlaczego trzymanie mnie tutaj miałoby ci pomóc. Nie mogę sprowadzić Lizzie z powrotem, musisz się z tym pogodzić. Cokolwiek mi zrobisz, nic nie zmieni tego, co się stało. Muszę ci to powiedzieć. Nawet jeśli mnie teraz... zadźgasz jednym z tych noŜy, nic się nie zmieni. - Nie. - Więc po co to robisz? - Mam porachunki z Bogiem. - Wierzysz w Boga? - Nie. Ale ty wierzysz. - To bez sensu. - Nic nie ma sensu. Śmierć nie ma sensu. To, Ŝe Lizzie nie Ŝyje, teŜ nie ma sensu. - Myślisz, Ŝe trzymając mnie tutaj, jakoś... Próbuję cię zrozumieć, ale to naprawdę trudne. - Nigdy nie zrozumiesz. Nie potrafisz. - Jak się czujesz? - Co? - Jesteś wściekły i zrozpaczony, to wiem, ale co jeszcze? Czy... Czy myślisz jasno? - O tak. - Bo ja tego nie widzę. - Wiem. Umilkła. Wyglądał tak jakoś szaro, niedbale, wzrok miał tępy. Zdawało się, Ŝe przede wszystkim jest zmęczony, a nie rozszalały czy wściekły. BoŜe, podpowiedz mi właściwe słowa. Ale Ŝadne słowa nie przychodziły jej do głowy. Jej myśli były białą, błyszczącą i pustą przestrzenią. - Jane, jakim Bogiem jest twój Bóg? Poczuła, Ŝe gardło jej się ściska. Nie wiedziała. - Czy to łagodny Jezus? Uzdrowiciel? Pan miłosierny? Kiedy po szliśmy na naboŜeństwo w kaplicy i ludzie modlili się za Lizzie, mówili o miłosierdziu i uzdrowieniu, spokoju i łasce, ona powiedziała, Ŝe to jej 95
pomogło, ale ja tego nie rozumiałem. Jak to mogło jej pomóc? Pogorszyło się jej i umarła. Umarła straszną śmiercią, wiesz? Wszyscy musimy umrzeć. Nie rozumiem tego. A czy ja rozumiem? - pomyślała Jane. Teraz jej myśli stały się przestrzenią czarną, wirującą i niebezpieczną, juŜ nie tamtą spokojną, piękną pustką. - Nie wiem. Nie udaję, Ŝe znam wszystkie odpowiedzi na pytania o Ŝycie i śmierć. - Dlaczego? - Jesteś na to zbyt inteligentny, musisz wiedzieć, Ŝe nie chcę udawać. Mogę tylko wierzyć. Chodzi o wiarę. I zaufanie. - Lizzie ufała. - Skąd wiesz, Ŝe zawiedziono jej zaufanie? Nie wiesz. Jest wiele rodzajów uleczenia. - Na przykład? - Słuchaj, Max... Jestem zmęczona. Potrzebuję kąpieli i czegoś do jedzenia, trochę świeŜego powietrza, podobnie jak ty. Musimy wrócić do normalności. Nie potrafię logicznie myśleć. Nie umiem prowadzić takiej rozmowy pod groźbą noŜa. To niemoŜliwe... Będę z tobą rozmawiać, będę się modlić z tobą... Ale nie tak. - To była policja. - Słucham? - Policjant. Rozmawiał ze mą i potem poszedł. - Jeśli policja jest tutaj, to powinieneś przestać. Nie zrobiłeś niczego złego i nawet nie myślę o oskarŜaniu ciebie, ale musisz pozwolić mi otworzyć drzwi i wyjść. - Nie. - Mogą się tu włamać. - Odeszli. - Nie. MoŜe się wycofali, ale nie odeszli. To jasne. - Nikt się tu nie włamie. Nie pozwolę na to. - Nie moŜesz im na to nie pozwolić. No... Pomyśl sam. Uśmiechnął się, a ten uśmiech zmroził ją, bo nie rozjaśnił mu twarzy ani oczu. MoŜe, pomyślała nagle, wcale nie chodzi o Lizzie. MoŜe on nie oszalał z powodu jej śmierci, tylko po prostu był szalony. I niebezpieczny. I zdesperowany. MoŜe... Koło okna dało się słyszeć jakiś dźwięk. Max zeskoczył z krzesła i szybko ruszył w tym kierunku, ale nie uniósł zasłony. Stanął, nasłuchując 96
intensywnie, ale gdy tylko Jane się poruszyła, odwrócił się tak szybko, Ŝe zamarła. Spojrzał na noŜe, potem na nią. - Max? - Męski głos dobiegał z zewnątrz. - Podejdź i porozmawiaj ze mną. Nic ci nie jest? Na dłuŜszą chwilę wszystko ucichło i się uspokoiło. Promienie słońca wędrowały po małym biurku, dotykając ramki fotografii jej ojca. W kącie, na białej ścianie, rozłoŜył skrzydła czerwony motyl admirał, kolorowy, drŜący w cieple. - Max? Proszę. Proszę... - Jestem. - Otworzysz okno? Zawahał się, potem przekręcił rączkę. - Dziękuję. MoŜesz odsunąć zasłonę? - Po co? - Łatwiej rozmawiać z kimś, kogo się widzi. - Ja mogę tak rozmawiać. Pauza. - Czy Jane jest z tobą? Max nie odpowiedział. - Mogę rozmawiać z Jane? - Nie. - Wszystko z nią w porządku? - Bo co? - Max, powiedz, Ŝe nic jej nie jest. Proszę. Wiesz dlaczego. - Tak, Jane jest tutaj. - Pozwolisz jej podejść do okna? - Nie. - Jak długo zamierzasz tu stać? Nawet nie wiemy, o co ci chodzi... Jeśli powiesz mi, czego chcesz, moŜe będę mógł coś dla ciebie zrobić. - Jesteś Bogiem? - Nie. - Moja Ŝona nie Ŝyje. MoŜesz coś z tym zrobić? - Wiesz, Ŝe nie mogę. Rozumiem twoją rozpacz, wiem, co... - Wiesz? Co ty, do cholery, wiesz? Znowu krótka przerwa. Potem męŜczyzna oznajmił: - Ja wiem, jak to jest, kiedy umiera ktoś, kogo kochasz. Jestem istotą ludzką, coś takiego mi się zdarzyło, i wiem, jak to jest. 97
- Twoja Ŝona? - Nie, ale to chyba nie robi róŜnicy, prawda? Max odwrócił się, Ŝeby spojrzeć na Jane. - Nie - powiedziała. - Ona mówi... - Co to było? Nie za dobrze cię słyszę, moŜesz podejść bliŜej okna? - Nie. Powiedziała, Ŝe nie. - Kto? Jane? Max czekał. - Chcesz z kimś porozmawiać? - Myślałem, Ŝe rozmawiam. - Mogę załatwić ci prawnika, jeśli... Max zaśmiał się tym śmiechem, który Simon juŜ słyszał. - No dobrze, po prostu powiedz mi, jeśli to wiesz, dlaczego tu jesteś i czemu trzymasz Jane? MoŜesz mi to powiedzieć? Musi być jakiś powód. Inteligentni ludzie nie robią takich rzeczy ot tak. Czego chcesz? Max, pomoŜemy ci tak, jak tylko będziemy mogli, ale nikt z nas nie przywrócić Ŝycia twojej Ŝonie. Ani Jane, ani ja. Nikt. Wiesz o tym, prawda? - Bóg moŜe. - Wierzysz w to? - Nie. - A kto wierzy? Jane? - Nie wiem... Nie. MoŜe. Powinna wierzyć? - Wątpię. Spałeś w ogóle? - Nie. Nie wiem. - Nie potrafisz jasno myśleć, jesteś zmęczony. Dlaczego nie wyjdziesz? Zawieziemy cię do domu, Ŝebyś się wyspał... Im dłuŜej tu będziesz, tym gorzej będą wyglądać sprawy. - Nic nie moŜe być gorzej. - Chyba rozumiesz, Ŝe sam pogarszasz sprawę, prawda? - Nie wiem. - Pozwól mi na siebie popatrzyć. - Dlaczego? - Będzie mi łatwiej z tobą rozmawiać. MoŜe tobie teŜ łatwiej będzie rozmawiać ze mną, jeśli się zobaczymy. Max się nie poruszył. 98
- Masz co jeść? - Coś jedliśmy. - W domu jest jedzenie? Mleko, herbata... Jakieś inne rzeczy? - Nie wiem. - Mogę coś przynieść, jeśli mi powiesz, dlaczego tam jesteś. PomóŜ mi, Max... Nie mogę zrozumieć, co się dzieje, po prostu mi pomóŜ. Max zamknął okno. Jane siedziała skulona na sofie, ze spuszczonym wzrokiem. Patrzył na nią. Wcześniej myślał, Ŝe jest taka jak Lizzie, ale teraz widział, Ŝe jednak nie. Była młodsza. Drobniejsza. Włosy i oczy miała w innym kolorze, skórę jaśniejszą. Wyglądała inaczej. Nosiła ubranie, którego Lizzie by nie włoŜyła. Nie przypominała Lizzie. To nie Lizzie. Siedział obok niej na sofie, a ona kuliła się, Ŝeby być dalej od niego. - Lizzie - powiedział. - Nie. - Chcę ci coś powiedzieć. - Co? - W jej głosie usłyszał zmęczenie, był wyprany z emocji. Nie chciała go słuchać. - To, Ŝe nie mam po co Ŝyć. To, Ŝe Lizzie była wszystkim, a teraz nie ma nic. Nic nie ma sensu. Nie mam celu. Wszystkim, co miałem, była Lizzie. Wszystko, co robiłem, robiłem dla Lizzie. W związku z Lizzie. Istniałem w związku z Lizzie. Więc, co teraz? - Teraz jest wszystko inne, co jest poza Lizzie... Co Lizzie chciałaby, Ŝebyś zrobił? - Nienawidzę, jak ludzie uwaŜają, Ŝe wiedzą, czego chcieliby zmarli. „Właśnie tego by chciała....” Skąd o tym, kurwa, wiedzą? Jeśli to nie są rzeczy, o których zmarli sami mówili, to nie wiedzą. To taki sposób na to, Ŝeby z czystym sumieniem zrobić to, czego sami chcą. - Czasem tak. Nie chcemy odwołać przyjęcia i mówimy... - „... to jest coś, czego ona by chciała” - powiedzieli jednocześnie. Max uśmiechnął się. - Nie znałam Lizzie. A... A gdybyś ty umarł, czy ona odwróciłaby się plecami do Ŝycia? - BoŜe, nie. Lizzie była samym Ŝyciem. Dopóki... śycie i Lizzie przenikały się nawzajem. - No więc? - Nie jestem Lizzie. Ja nigdy specjalnie nie dbałem o Ŝycie. A kiedy zjawiła się Lizzie, dbałem o nią. O nic więcej. 99
- Jeśli to prawda, a nie wiem, czy to prawda, i tak nie daje ci to prawa do odrzucenia reszty twojego Ŝycia. Jest jeszcze tyle rzeczy... Na pewno jesteś jej winien to, by czerpać z Ŝycia pełnymi garściami. - Lubisz to, tę cholerną koloratkę? - Muszę iść do łazienki. - Idź. - Wstał. - Jestem bardzo, bardzo zmęczona. Nie moŜesz juŜ przestać, nie moŜesz po prostu odejść? Proszę. Po prostu idź. Nikt ci nic nie zrobi. - Idź do łazienki. Bolały ją nogi, ćmiło w głowie. Nie potrafiła juŜ myśleć logicznie. Pomysły przychodziły do głowy w przypadkowy sposób i znikały. Chciało jej się płakać. I krzyczeć. Weszła do łazienki, zamknęła drzwi na klucz. Opłukała twarz, wsadziła dłonie pod zimną wodę. Modliła się, choć mogła tylko polecić siebie Bogu. Siebie i Maksa. Przypomniała sobie, Ŝe powinna pomodlić się jeszcze za Maksa. Przynajmniej jest uwięziona we własnym domu. Mogła jeść, pić, opłukać się tak jak teraz, umyć się, spać. Nie stała jej się Ŝadna krzywda. Ale mimo to tak źle się czuła, jak więc musieli się czuć ludzie trzymani w jakichś okropnych miejscach? W ciemności, chłodzie, przeraŜeniu, bez jedzenia, we własnych odchodach, całymi dniami, tygodniami, miesiącami. Jak to musiało wyglądać? Znowu opłukała twarz, wypiła trochę wody. Przesunęła dłońmi po włosach. Wyjść stąd. Max złapał Jane i obrócił, ramieniem objął szyję. Słyszała głosy dochodzące z zewnątrz. Zaciągnął ją do salonu, do okna, wolną ręką odsunął zasłonę, drugą nie rozluźniał chwytu. Przez chwilę widziała jakąś męską twarz po drugiej stronie szyby. Potem uświadomiła sobie, Ŝe Max trzyma jeden z noŜy blisko jej twarzy. Odbijało się w nim słońce. Zamknęła oczy i modliła się rozpaczliwie, czuła pot spływający po szyi. - Patrz - krzyczał Max - widzisz? Mówiłem ci, co się stanie, jeśli spróbujesz wejść. Patrz! MęŜczyzna pod drugiej stronie okna i inni, stojący w pewnej odległości za nim, widzieli ich oboje tylko przez kilka sekund, potem Jameson opuścił zasłonę. Chwilę później zdjął ramię z szyi kobiety i cisnął nóŜ do kominka. 100
Pod Jane ugięły się nogi, na wpół upadła na sofę. Max klęczał na podłodze, twarz ukrył w oparciu krzesła, szlochał. Gdyby nie była tak sparaliŜowana strachem i szokiem, gdyby mogła wydobyć z siebie słowa, moŜe skorzystałaby z okazji, Ŝeby wstać, skoczyć do okna i wydostać się na zewnątrz, zanim porywacz zdołają zatrzymać. Ale nie potrafiła nic zrobić. Po prostu siedziała, trzęsła się, wciągane powietrze raniło piersi, serce waliło jak młot, czuła pulsowanie w uszach i w głowie. Trwali tak przez długi czas, potem wszystko ucichło. Oboje wyglądali, jakby zamarli w dziwnym stanie zawieszenia i spokoju, jak gdyby dzielili coś nieuchwytnego, niewypowiedzianego - ale bardzo realnego i waŜnego. Po chwili znowu usłyszeli głosy. - Max? Słyszysz mnie? Powiedz, czy mnie słyszysz, powiedz, czy nic się wam nie stało. Max powoli uniósł głowę. - Powiedz mu - odezwał się takim głosem, jakby właśnie ukończył maraton i ledwie mógł złapać oddech. - Wstań, podejdź do okna. Jane zawahała się. - Nie tknę cię. Zaufaj mu, pomyślała, jemu chodzi o ufność. Tyle Ŝe ja mu nie ufam. Poruszyła się. Wstała. Max nie patrzył na nią. Podeszła nieśmiało do okna i odsunęła zasłonę. Na zewnątrz stał wysoki męŜczyzna o bardzo jasnych włosach. Patrzył na nią. Kiwnęła głową. - Dobrze - powiedział męŜczyzna. - Wszystko w porządku? Nie wiedziała. - Max! - zawołał nieznajomy. Ale Max siedział spokojnie, ze wzrokiem wlepionym w podłogę, oddychał jakoś dziwnie, rzęŜąc jak astmatyk. - Jane, podejdź do drzwi wejściowych. Max ciągle na nią nie patrzył. - A moŜe ja wejdę? Мах, co wolisz? śeby Jane wyszła, czy Ŝebym ja wszedł do środka? Jameson pokręcił głową. Nic nie mówił. Nie podnosił wzroku. Był uwięziony we własnym kręgu strachu, daleko poza ich zasięgiem. 101
Jane podeszła do drzwi. Poczekała. Wyszła do holu. Tam się zatrzymała. Miała wraŜenie, Ŝe powinna jakoś pomóc Maksowi. Ale przecieŜ mogłaby to zrobić jedynie, przywracając Lizzie Ŝycie. Nie było innego wyjścia. - Jane? - Drzwi są zamknięte. Zabrał klucz. - Poczekaj. Czekała. Max nadal siedział w salonie, spokojny i cichy, z głową pochyloną nisko. Minęło kilka minut. Panowała taka cisza, Ŝe słyszała śpiew kosa w krzakach, w ogrodzie. Potem dobiegł ją odgłos kroków biegnących po ścieŜce i huk uderzenia czymś cięŜkim, co rozłupało drewno. Człowiek o jasnych włosach ruszył do niej przez wyłamane drzwi. Kilka godzin później wypisano ją ze szpitala. W szoku, ale całą. Nie widziała się z Maksem Jamesonem. - Gdzie mnie zabieracie? - zapytała w policyjnym samochodzie, jadącym przez ulice Lafferton, spokojne i normalne w blasku późnego popołudnia. - Chciałabym iść do domu. Muszę się spotkać z ludźmi... Załatwić nowe drzwi... - Zadbamy o to, kochanie. Musi pani złoŜyć zeznanie, oskarŜyć go. - Nie. W wozie siedziało dwóch policjantów, jeden w mundurze, za kierownicą, obok niego rudowłosy detektyw. Wesoły. Brzydki. - Nie chcę go oskarŜać. Nie ma go o co oskarŜać. - Zaraz, uwięził panią pastor i przetrzymywał, groził, Ŝe poderŜnie pani gardło... Jasne, Ŝe jest go o co oskarŜyć. Zarzutów jest tyle, Ŝe jakby je spisać po kolei na kartce, zajęłyby chyba z metr. Napaść... - Nie chcę tego robić. - Pani pastor jeszcze tego nie rozumie... - Rozumiem. Dziękuję. On oszalał z rozpaczy. Umarła mu Ŝona. Nie wie, co robić, nie ma gdzie się zwrócić, jest wściekły... Nie ma go o co oskarŜać. Ja byłam tylko... ogniskiem, w którym to się wszystko skupiło. Nie zrobił mi krzywdy. - Oczywiście, no, proszę mi jeszcze powiedzieć, Ŝe w ogóle pani nie przestraszył. - Policjant uśmiechnął się. - Przestraszył - odparła. - Ale... SierŜant pokręcił głową. - Gdyby to moją Ŝonę uwięził, to bym go, cholera, zmasakrował.
- Potrzebuje pomocy. Kogoś, kto z nim porozmawia. A nie celi i oskarŜenia o napaść. - Bez obrazy, istnieje coś takiego jak zbytnia wyrozumiałość, wie wielebna, takie bycie zbyt chrześcijańskim. Sądzę, Ŝe o to teraz właśnie chodzi. Jane odchyliła się w fotelu auta. Była zmęczona. Czuła się pusta w środku, tak jakby nie miała juŜ krwi płynącej Ŝyłami ani kości trzymających całość razem. Nie chciała się spierać. Nie miała siły. Kiedy samochód zatrzymał się na ulicy, z drzwi domu wyszła Rhona Dow, Ŝona kantora. - Jane, moja dziewczyno kochana, jak to dobrze, Ŝe cię widzę. Co za straszna rzecz się stała. Teraz, oczywiście, zostajesz u nas. Jane musiała z całych sił powstrzymywać się, Ŝeby nie usiąść na ścieŜce i nie zacząć płakać.
19 Okna domu na wsi były otwarte. Śmiech małych Deerbonów rozbrzmiewał tak często, jakby ktoś wydmuchiwał jego małe obłoczki z glinianej fajki. Popołudnie dzieci spędziły, bawiąc się w brodziku i pod węŜem ogrodowym. Teraz się kąpały. Cat i Simon siedzieli na dwóch leŜakach, między nimi na plastikowym stoliku stała butelka szampana. Chris był w kuchni, przygotowywał kolację. Dziś przypadały urodziny Cat i Simona. - I urodziny Iva - stwierdziła rankiem Cat. - Wszystkiego najlepszego, Ivo. Wątpili jednak, Ŝeby trzeci z trojaczków Serraillerów odezwał się do nich. Ivo ignorował urodziny, podobnie jak większość zwyczajowych oznak normalnego Ŝycia. Był juŜ wieczór, ale słońce wciąŜ jeszcze mocno grzało. - Posmarowałeś się kremem? Simon miał nie tylko jasne włosy, ale takŜe bardzo jasną skórę, którą łatwo było oparzyć. 103
Machnął ręką. - Dobra, tylko nie przychodź do mnie w środku nocy z piekącą twarzą. - Nie, obudzę Chrisa. Teraz jest dobrze, pomyślał. To jego ulubione miejsce na świecie. Trwają juŜ przygotowania do kolacji. Nie musi pilnować, ile wina wypił, będzie tutaj nocował. Na polu naprzeciwko szary jak duch kucyk ocierał się o wysoki głogowy Ŝywopłot, dający cień. Na jednym z krańców padoku wygrodzono miejsce dla kurczaków, stała tam drewniana klatka. Po trawie chodziło i dziobało ziemię kilkanaście czerwonobrązowych kur. Cat patrzyła teraz na nie. - Dobry BoŜe. - PrzecieŜ to lubisz. I dobre, świeŜe jajka. - I sprzątanie odchodów i rzeź, kiedy lis dostaje się do środka, jeśli się zapomni zamknąć drzwi. Kurczaki były urodzinowym prezentem od Sama, Hannah i Feliksa, trzymanym w radosnej tajemnicy aŜ do szóstej rano, kiedy przyprowadzili ją tutaj z zasłoniętym oczyma. - Wybieg dla kurczaków oznacza stałość. Nie moŜna zabrać kurczaków do Australii. - Nie, i dzięki Bogu. - Nie mogłabyś tego wszystkiego porzucić. - Simon sięgnął po butelkę i napełnił kieliszki. - Za koniec cięŜkiego tygodnia. - BoŜe, wciąŜ nie umiem tego pojąć. Takie przestępstwa popełniają męŜczyźni. Ona musi być męŜczyzną. - Do pewnego stopnia nim jest. Wygląda jak chłopak. Cały czas sądziliśmy, Ŝe w aucie siedzi facet. - Jaka ona jest? WciąŜ myślę o Davidzie Angusie. - Ja teŜ. Kiedy byłem na skalnej półce i musiałem ratować jej Ŝycie, myślałem o Davidzie Angusie. I o Scotcie Merrimanie. I o Amy Sudden. I Bóg wie, moŜe teŜ o innych. Patrzyłem na jej włosy, ręce, stopy i wciąŜ o tym myślałem. O tych dzieciach. - Dostaniesz pochwałę. Jedziesz tam postawić jej zarzuty? - Przesłuchać ją. Nie mamy dowodów, Ŝeby ją oskarŜyć. To North Riding prowadzi sprawę. Chodzi o małą dziewczynkę, a stąd jeszcze długa droga do innych dzieci. Ale złapaliśmy ją i chcę tam być, kiedy będziemy działać. Muszę ją, cholera, wziąć pod but. 104
Cat rzadko widziała, Ŝeby był taki wściekły. Pojawiło się w nim coś nowego, zaciętość, do której dotarł dopiero niedawno, a moŜe do tej pory starał się ją skrywać. Zawsze myślała, Ŝe zna go równie dobrze jak siebie, a z pewnością lepiej niŜ Chrisa, który wciąŜ potrafił ją zaskoczyć. Simon pochwycił jej spojrzenie. - Przejmujesz się - powiedział. - Nie udawaj, Ŝe nie. - Tak. Zwłaszcza Davidem Angusem. To nim się przejmowałam za kaŜdym razem, kiedy patrzyłam na Sama. Ciągle to czułam, przez cały dzień, codziennie. I nadal jeszcze w pełni nie dotarło do mnie, Ŝe osoba, która porwała i zamordowała dzieci, dzieci takie jak Sam, jest kobietą. Ja teŜ jestem kobietą nie przyjmuję tego do wiadomości. To się w ogóle nie powinno zdarzyć. - Większość ludzi się z tobą zgodzi. - Zastanawiam się, czy się nie zmieniamy. My, kobiety. Dziewczyny zachowują się jak chłopcy. Są agresywne jak męŜczyźni, mają męskie cechy, piją jak męŜczyźni, nawet biją się równie chętnie jak męŜczyźni, czasem nawet chętniej. - W kaŜdy sobotni wieczór w centrum Bevham. - Starałam się nauczyć Hannah bycia twardą, zdeterminowaną, tego, by miała własne zdanie i go broniła, Ŝeby myślała samodzielnie... MoŜe robiłam źle. - Nie masz się o co martwić. Ma bardzo dziewczęco urządzoną sypialnię. - Kiedy studiowałam, byłam na roku jedną z trzech kobiet na siedemnastu męŜczyzn. Gdyby Hannah poszła na medycynę, mogłoby się okazać, Ŝe jest odwrotnie. - Czy to jakiś problem? - Nie. Oczywiście, Ŝe nie. Ale wymaga radykalniejszej zmiany zachowania. Przede wszystkim męskiego. - Nie jestem pewien, czy Edwina Sleightholme pasuje do twojego nowego wzorca... Ma trzydzieści osiem lat. Jest samotna. Nie wiem, co u niej jest bodźcem, ale wątpię, Ŝeby to miało coś wspólnego z nowym porządkiem społecznym. - No więc, o co z tym chodzi? - Ty mi powiedz. - Nie jestem psychiatrą. - Nie musisz. Pomyśl, nie tak dawno całkiem dobrze rozpoznałaś psychopatę. Widziałaś, jak on funkcjonuje. 105
Cat pokręciła głową. - Nie. Nie chciała, Ŝeby ponury cień padł na słoneczne popołudnie. - No cóŜ, chodzi o to, Ŝe psychopatyczny morderca to psychopatyczny morderca... Samotnik, który nie potrafi stworzyć normalnej więzi, fantasta. Człowiek bez sumienia, ktoś, dla kogo podstawową sprawą jest własne zadowolenie, za wszelką cenę. Myślę, Ŝe to nie jest związane z płcią. - NiemoŜliwe. Mielibyśmy tyle samo psychopatycznych morderców męŜczyzn i kobiet, a tak nie jest. Nie umiem wymienić nawet pół tuzina kobiet, które zabijały w taki sposób. Simon milczał, kręcąc między palcami nóŜkę kieliszka. - A co powiesz o kobiecie biorącej zakładnika... albo go przetrzymującej? - zapytał po chwili. - To się zdarzało... w partyzantce... kobiety Ŝołnierze, członkinie religijnych milicji, samobójczynie zamachowcy. Pokręciła głową. - Nie, nie mam na myśli wojny. - Przychodzą mi do głowy ekstremalne sytuacje rodzinne... Kryzys małŜeński. Ktoś przyparty do muru. Ale to się bardzo rzadko zdarza, prawda? - Policjanci widują tego trochę. Dodaj jeszcze alkohol i narkotyki i juŜ jest więcej takich wypadków. - Dlaczego wspomniałeś o zakładnikach trzymanych w domu? - Przez to, co zdarzyło się wczoraj. - Tak. Słyszałam plotki w kościele. Człowiek raczej się nie spodziewa wariatów w angielskich katedrach. - Nie jestem pewien, czy to wariat. Umarła mu Ŝona. Chciał się zemścić na Bogu, a Jane Fitzroy była akurat pod ręką. Ona jest za bardzo chrześcijańska. Powstrzymanie się od oskarŜenia to przejaw źle rozumianego miłosierdzia. - Ale jeśli on był zrozpaczony... - Jak wielu ludzi. - Nie jestem pewna, czy podoba mi się ten nowy starszy detektyw inspektor, który jest taki twardy. - Przyzwyczajaj się. Cat zerknęła na brata z ukosa, a potem się roześmiała. - Ale facet będzie miał sprawę.
- Nikt go nie oskarŜył, a on zniknął. Nie mieliśmy powodu, Ŝeby go zatrzymywać. - Ciekawe, czy Jane jest u nas zarejestrowana. A on kim jest. Ktoś miejscowy? - No. Mieszka w jednym z tych zaadaptowanych budynków, niedaleko kanału. - Max Jameson! O BoŜe, powinnam się była domyślić. Jego Ŝona umarła... Lizzie. Piękna, kochana Lizzie Jameson. Miała BSE. Pierwszy przypadek, z jakim miałam do czynienia, i mam nadzieję, Ŝe ostatni. Muszę się z nim zobaczyć. - Po co? - Jestem jego lekarzem... O co chodzi? - Zrobiłaś się zbyt sumienna. Gdyby cię potrzebował, toby się z tobą umówił. Cat roześmiała się. - Dopij wino - powiedziała i ruszyła w stronę domu. - Potrafi działać łagodząco.
20 Metalowa klapka otworzyła się. Błysnęły oczy. Skuliła się, odsunęła, ale widzieli ją. Spróbowała płasko połoŜyć się na podłodze, ale i tu ją widzieli. Powtarzało się to co piętnaście minut. Otwarcie klapki. Oczy. Oczy przesuwały się. Skupiały spojrzenie. Wpatrywały się przez dwadzieścia sekund. Później zamknięcie klapki. Wiedziała, na co czekają. Na co mają nadzieję. To by ułatwiło sprawę, prawda? Ale ona nie była słaba, a samobójstwo stanowiłoby słabość. Zresztą jak? śadnego prześcieradła. śadnego ostrego przedmiotu. śadnej rzeczy do połknięcia. Sporo myślała o Kyrze. Robiły razem naleśniki. Piekły słodkie bułeczki. Wycinały rzędy papierowych laleczek ze starego rachunku za gaz. Nigdy nie skrzywdziłaby Kyry. Planowała zabrać dziewczynkę nad morze, wziąć przyczepę kempingową. Bawiłyby się wspaniale, Natalie pewnie by się ucieszyła, Ŝe zobaczy małą dopiero po tygodniu. 107
Wiele myślała o Kyrze. Starała się czymś zająć myśli. Układała słowne łamigłówki. Zajmowała się rachunkiem pamięciowym. Była w tym dobra. Miała bystry umysł. Dobrze okablowany. Tak kiedyś powiedział nauczyciel. Potrafiła mówić od tyłu, bardzo szybko. Ale kiedy zasypiała, traciła kontrolę nad wszystkim i znowu trafiała na skalną półkę, a morze czekało na nią, skakało do góry, potem próbowało dosięgnąć niczym tygrys przez pręty klatki. Było zielone, jak Ŝółć z Ŝołądka. Policjant na skale próbował zepchnąć ją do wody, w snach walczyła z nim, gryzła mu przeguby, póki nie popłynęła z nich krew, a potem spychała go w dół i on spadał, wirując. Doprowadzał ją do szaleństwa, cholerny, przemądrzały dupek. Nie chciała zostawiać tej dziewczynki. Była niedokończoną sprawą, a nie powinna tak zostać, Ed wariowała przez to. Wszystko zostało niedokończone, w zawieszeniu, nieodcięte. A ona lubiła wszystko przeciąć, odciąć i zakończyć. Lubiła czyste zakończenia. Kiedy o tym myślała, czuła się, jakby robaki wierciły się jej w brzuchu, bo przecieŜ się nie skończyło, nie zostało przecięte, wyjaśnione. Jakby swędziało ją gdzieś w środku, gdzie nie moŜna sięgnąć, wątroba albo kiszki. Nic nie mogło tego zakończyć. I to była jego wina. Ich wina. MęŜczyzn. Drzwi otworzyły się z trzaskiem. Brzęknęły klucze. MęŜczyzna. Na stole z hukiem wylądowała tacka. Kiełbaski w pomarańczowej fasoli w mazistym sosie. Pączek. Woda. Patrzyła na męŜczyznę. Na klucze. Kopnęła tacę i wszystko z niej spadło, pomarańczowa fasola z wodą rozlały się po podłodze. MęŜczyzna zaklął. Bardzo dobrze. Nie rozmawiała z Ŝadnym z nich. Powiedziała swoje nazwisko i tyle. Nie odpowiedziała na pytania, nie mówiła, co myśli. Siedziała cicho. Mogłaby to robić wiecznie. Dobrze, pomyślała, kiedy dali jej juŜ spokój i zostawili samą. Dobra dziewczynka. Triumfalnie uderzyła pięścią we wnętrze drugiej dłoni. Dobrze. To powstrzymało robale wiercące się w brzuchu. Przynajmniej na chwilę. śałowała, Ŝe rozlała wodę. Chciało jej się pić. Powietrze było suche, duszne. Zaczęła mocno kopać w ławkę. Przypomniała sobie tamten mecz 108
piłki noŜnej. Kopnął ją wtedy. Przez tydzień nosiła na udzie siniak, fioletowy i jasnoŜółty, tam, gdzie uderzył. Zastanawiała się, czy próbował jej pokazać, Ŝe będzie lepszy. Ale nie był. Naprawdę. śaden z nich nigdy by jej nie dał rady. W końcu zawsze to ona okazywała się silniejsza. - Bądź silna. Silna, Ed - mówił tata. - O tak, dziewczyno. Spróbuj mnie rąbnąć. Nigdy nie zdołała. Uczył ją, zanim odszedł. To wszystko, co mogła sobie przypomnieć. - Bądź silna, Ed. Dalej, radź sobie. Właśnie tak, dziewczyno. Dosyć. Kopała, póki nie przyszli, klapa szczęknęła, zadźwięczały klucze. Tym razem zjawiła się kobieta. - Przestań Sleightholme, spokój. Czego chcesz? - Wody. - MoŜe powinnaś o tym pomyśleć wcześniej, co? Ale przyniosła wodę. Nie odwaŜyliby się zostawić jej bez wody. Wypiła połowę, a resztą chlusnęła kobiecie w twarz. Godzinę później drzwi otworzyły się znowu, musiała wyjść, ruszyć wąskim korytarzem przez obrotowe drzwi, do innego korytarza. Potem do pokoju. Znała juŜ takie pokoje. Bez okien. Bez ozdób. Stół. Po jednej stronie jedno krzesło, po drugiej dwa. Elektryczna maszyna do pisania. Cholerna sala tortur. Sunęła między nimi, z oczyma wlepionymi w podłogę. Pchnęli ją w stronę krzesła, posadzili na nim. - W porządku, w porządku. Odeszli. Wszyscy oprócz jednego. Stał obok drzwi, za nią. Odwróciła się. Spojrzała mu w twarz. To on. Na chwilę ogarnęła ją groza, błysnęło wspomnienie skalnej półki. Znów miała spadać, w głowie jej się zakręciło, w uszach zaszumiało, to ona teraz spadała, nie on. Inaczej niŜ we śnie. On. Obok stał jeszcze ktoś inny, z twarzą jak rozgotowana rzepa. - Starszy detektyw inspektor Simon Serrailler, detektyw sierŜant Nathan Coates. Przesłuchanie Edwiny Sleightholme, godzina... Zaczynał się ten cały korowód. Musi być ostroŜna. Wyprostowała się. Nie miała czasu, Ŝeby się przygotować. Bądź ostroŜna. Zaczął ten z twarzą jak rzepa. 109
- Edwino, kim jesteś z zawodu? - Ed. Nie. Lepiej nie mówić, ale nie znosiła swojego imienia. Kiedy była dzieckiem, przedstawiała się Wina. Matka mówiła do niej: Weeny. Chryste. Ale potem postanowiła. Nazwała się Ed i miała juŜ zostać Ed. - Powiedz nam, co zrobiłaś. - PodróŜowałaś. - Zerknął na swoje papiery. - Automaty do gry. Robiłaś coś przy automatach do gry... jednorękich bandytach, tego typu rzeczach. Ugryzła się w język. - Tak czy nie? Kiwnęła głową. - Co? - Nic. NiewaŜne. - Jeździłaś mondeo? To samochód słuŜbowy, coś w tym rodzaju? Uśmiechnęła się. Nie mogła juŜ się powstrzymać. Samochód słuŜbowy! - Jeździłaś po kraju, prawda? To niezły samochód, całkiem szybki. Ma duŜy bagaŜnik. Cisza. Popatrzyła w sufit. Była na nim jakaś dziwna plama. Nie było pajęczyn. - Ed, ile czasu zabrał ci przyjazd stąd do Lafferton? - zapytał blondasek. Miał miły głos. - Gdzie jest Lafferton? - Lafferton to miejsce, gdzie zobaczyłaś Davida Angusa, czekającego przy furtce na ludzi, którzy mieli podwieźć go do szkoły. Wpatrywała się w stół. Serce jej waliło. Mogli poznać to po pulsującej na szyi Ŝyle, dlatego pochyliła głowę w lewo i do przodu. Zobaczyła go w myślach wyraźnie. Czapka. Szkolna torba. Filary furtki. Poczuła, jak samochód zwalnia, zbliŜając się do krawęŜnika. Jakaś ręka wycisnęła jej serce, tak jak wyciska się mop. - O co chodzi? Patrz w stół. Nie unoś wzroku. - Co mu powiedziałaś, Ŝeby wsiadł? MoŜe nic nie powiedziałaś? Wciągnęłaś go do środka? Próbował uciec? Nie, po prostu z nią szedł. Ufał jej. Wsiadł. Nie tak jak inni. Wyraźnie widziała jego twarz. Słyszała głos. DuŜo mówił. Przez całą tę 110
cholerną drogę mówił, wypytywał, marudził. Nienawidziła marudzenia. Nigdy nie marudź, tego się szybko nauczyła. - Uderzyłaś go? Zakneblowałaś? Gdzie go zabrałaś, Ed? Teraz pytali na zmianę, jakby grali z nią w ping-ponga. Chciało jej się z nich śmiać. To było takie łatwe. JuŜ wiedziała, Ŝe nie mają Ŝadnych dowodów. Łatwe. Ona była mądra i wy teŜ musicie być mądrzy, nic wam nie da udawanie, Ŝe coś wiecie, na to łapią się przesłuchiwani. Ci tutaj nie byli głupi, ale ona jest mądrzejsza. - Ed, zabrałaś Davida do jaskini? Czy tam schowałaś ciało? Jezu. Czuła, jak krew pulsuje jej w oczach. Mieli ją przez chwilę. Nie pomyślała, Ŝe złoŜą ze sobą te dwie rzeczy i uderzą nimi właśnie teraz. To nie fair. Nie grali fair. - Chcę adwokata. Ten z twarzą jak rzepa się uśmiechnął. Miała ochotę zdzielić go w paskudną gębę. - Dlaczego? - zapytał blondyn. - Dlaczego nagle teraz? - Właśnie, co cię do tego skłoniło, Ed? Ta jaskinia? Obwisła bezwładnie na krześle, odepchnęła je lekko, tak Ŝe mogła patrzeć na własne stopy. Nie patrzeć na nich. Nie patrzeć w ich twarze ani w oczy. Usłyszała jaskinię, echo i szum morza na zewnątrz. Obeszła ją. Poszła na sam koniec. Czuła zapach wodorostów. Zimnych wodorostów. Wilgotnego piachu. Uwielbiała tę jaskinię i wszystkie takie jaskinie. To zaczęło się lata temu. Spała w jednej z nich. OdwaŜyła się. Znalazła je, były jej. Bała się morza, ale sprawdziła, jak wysoko dociera przypływ. Spała w jednej z nich. Innej. - Ed, chyba powinnaś nam powiedzieć, gdzie są ciała? Pomyśl o rodzicach tych chłopców. I innych dzieciach. Są jakieś inne? Ilu za brałaś do jaskini? David Angus... Scott Merriman... Kątem oka widziała dłonie blondyna. Wymieniał imiona, prostując kolejne palce. Powtórzył. - David... Scott... Tam wiozłaś Amy. Ile innych jeszcze było? Widziała. Wszystko miała w głowie. Tego się nie zapomina. Była bardzo, bardzo ostroŜna. Teraz jednak nadszedł kres, chociaŜ jedno nie zostało ukończone, nić wisiała luźno. Dziewczynka. Nie została ukończona. Poczuła zielony, morski zapach zimnej jaskini. 111
Mieli szczęście. Poza nią nikt by tego nie zrozumiał. Jaskinia wyglądała pięknie. Schowałaby się w niej. Nie miałaby nic przeciwko temu, aby właśnie tam skończyć. Co mogłoby być milsze? Cichsze? Spokojniejsze? Mieli siebie nawzajem. Byli tam bezpieczni na zawsze. Poczuła się bardzo, bardzo zmęczona. Z trudem powstrzymywała się od połoŜenia głowy na stole. - A co z Kyrą? - zapytał blondyn. Podniosła się, wściekła, walnęła dłonią w stół. - Kyra... zostawcie Kyrę. Kim jest Kyra? Zamknij się, zaniknij się, zamknij się, głupia. Nawet za milion lat mnie nie zrozumieją, o co chodzi z Kyrą i tego, jak by było, gdyby pojechały na weekend. Ona i Kyra w przyczepie kempingowej. Nie rozumieliby, jaka inna jest Kyra. Zawsze była inna. Kochała Kyrę. - Zabierzcie ją. W głosie policjanta zabrzmiał wstręt. Spojrzał jej w oczy. Tak. Wstręt. Nie miał na nią czasu. Nienawidziła go za to. - Wstawaj. Później, juŜ w celi, pomyślała, Ŝe powinna napluć mu w twarz. Stanowczo powinna tak zrobić. Starszy detektyw inspektor skinął na Nathana z korytarza wydziału kryminalnego. Zeszli betonowymi schodami, wyszli na dziedziniec przed gmachem budynku. - Przejdźmy się - zaproponował Serrailler. Nigdzie nie było jakiejś porządnej uliczki, którą moŜna by pospacerować, tylko prosta główna droga, teraz zakurzona i cuchnąca rozgrzanym asfaltem. - Myślałem, Ŝe na północy jest ładnie - powiedział Nathan. Stawiał dwa kroki na jeden krok Serraillera, starając się iść równo z nim. - Doliny i w ogóle. - Są teŜ inne miejsca. Klify. PlaŜe. - Bzdura. Tu jest paskudniej niŜ w Bevham. - Dziwne. Jak się to wszystko zmienia. W Lafferton nikt juŜ nie patrzy na Wzgórze tak jak dawniej... Jak przez całe pokolenia. Ja nie potrafię inaczej myśleć o wybrzeŜu, tamtym odcinku klifu, morzu. To jeden z najpiękniejszych odcinków wybrzeŜa w kraju... i został skaŜony. Splugawiony. Nic tego nie zmyje. - Myślisz, Ŝe zabierała je do jaskini? 112
Simon wzruszył ramionami. - Wejdą tam spece od kryminalistyki. - Kryminalistyka. Oto wszystko, co mamy, Nathanie. Dom, samochód. I jaskinia. Jeśli nic nie znajdą, zostaniemy z pustymi rękoma. - Znajdą. - Nathan uderzył zaciśniętą pięścią we wnętrze drugiej dłoni. - Nie chciała mówić. - Jak Ŝelazne drzwi, co? Nic nie przepuszcza. Nawet mrugnięcia. Tylko... - Co? - No, tylko Ŝe ona to zrobiła. We wszystkich przypadkach. - Tak. - Jak pan myśli, ile dostanie za to, co mamy na nią teraz? Dziesięć lat? Więcej? - Co najmniej dziesięć. - A jeśli dostaniemy coś od speców od kryminalistyki... - To byłoby świetnie. - Ale jeśli nie... - Mam dosyć tego stanu zawieszenia. My wiemy, ona wie, Ŝe my wiemy, ale nic z tego nie wynika. Mogła je zakopać w piasku, wrzucić do morza... - Czy psychiatra potrafiłby sprawić, Ŝe się otworzy? - Wątpię. Psychiatrzy z takimi nie wygrywają. Tylko udają. - Czuję, jak od niej śmierdzi, wie pan, szefie? Czuję odór. - Odór winy. - Nie, zła. To śmierdzi. Dotarli do skrzyŜowania. Przed nimi prosta droga ciągnęła się kilometrami, błyszcząca i lepka w upalnym słońcu. Simon milczał. Czy spróbują jeszcze raz? Mogli poczekać do jutra albo przycisnąć ją teraz, z nadzieją, Ŝe ją zgniotą, rozedrą. Tyle Ŝe to na nic. Nie była kimś, kogo dałoby się rozedrzeć. Nigdy. Ale nie mógł po prostu wracać do Lafferton i dalej utrzymywać stan zawieszenia. - Tym razem pójdę bez ciebie. Wezmę kogoś z ich ekipy. - Szefie... - Nie bierz tego do siebie. - Nie, w porządku. Nie mam ochoty jej dzisiaj oglądać. Zadzwonię do Em. - Co u niej? 113
- Kwitnie, dzięki. CiąŜa dobrze jej robi. Jest przez to wszystko taka rozanielona, wie pan? Simon roześmiał się. Przypomniał sobie siostrę, kiedy była w ciąŜy z ostatnim dzieckiem. - Rozanielona. Uświadomił sobie, Ŝe nigdy nie dowie się, jak to jest mieć Ŝonę „rozanielona” za sprawą dziecka. Wiedział to instynktownie, podobnie jak wiedział, Ŝe Ed Sleightholme jest winna. Nie ignoruj takich uczuć, nawet jeŜeli jesteś w stosunku do nich bezsilny. - Ucieszę się, kiedy stąd wyjadę, ucieszę, kiedy wrócimy do domu. Jakiś radiowóz gwałtownie skręcił, zjeŜdŜając z piskiem z podjazdu. - Gdzie tkwi róŜnica? - zapytał Simon.
21 Z Ed Sleightholme mieli się spotkać o dziesiątej. O godzinie wpół do dziesiątej Serrailler siedział w gabinecie Jima Chapmana nad plastykowym kubkiem mulistej, szarej kawy. Towarzyszyła mu detektyw Marion Coopey. Simon poprosił, Ŝeby z nim poszła. Zamierzał zabrać ją do Ed. - Nie rozgryziesz jej - powiedziała. - Po prostu przewierciła mnie wzrokiem i to samo zrobi z tobą. Jak idzie ekipie speców od kryminalistyki? - Sprawdzili jaskinię, plaŜe, ścieŜki na klifie, nic. Teraz drugi zespół rozkłada samochód na kawałki. MoŜe nam się poszczęści. Ale ja chcę, Ŝeby się przyznała. Musi mówić. - Nieźle cię ruszyła! - Jasne. A ciebie nie? Marion wzruszyła ramionami. Miała na sobie kremowy podkoszulek i krótką lnianą spódniczkę. Wyglądała naprawdę fajnie. - Nie do końca. Staram się im na to nie pozwalać. - Gdyby od czasu do czasu coś mnie nie poruszało, uwaŜałbym, Ŝe nie warto zajmować się tą robotą. Myślisz, Ŝe jest psychopatką? - zapytał po chwili. 114
- Prawdopodobnie. Z drugiej strony pragnie zaspokojenia. To w sumie normalne... To jak swędzenie... Musisz się w końcu podrapać. Pragnienie jest zbyt wielkie i satysfakcja teŜ... Przez chwilę. AŜ znowu nie zacznie swędzieć. - Dlaczego dzieci? Co sprawia, Ŝe kobieta chce uprowadzać dzieci? - Dlaczego kładziesz nacisk na słowo „kobieta”? Co sprawia, Ŝe ktoś chce uprowadzać dzieci? - To zwykle zbrodnia popełniana przez męŜczyzn. Wiesz o tym. - Ale nie rozumiem, dlaczego motywy miałyby być inne. - Być moŜe... Ale Ŝądza porywania dzieci i ich zabijania jest rzadka u kobiet, a moŜe kobietom łatwiej ją stłumić... Coś je ogranicza. - Myślisz, Ŝe w tym wypadku zabrakło ograniczenia? - Chyba tak. Ona nie tylko zrobiła to, ale robiła to ciągle. Chłopcy i dziewczynki. śadnych wyrzutów sumienia, Ŝadnych hamulców... Chodzi tylko o to, Ŝeby złapać okazję i zadowolić się. Dlaczego? - To sprawa seksualności. Zawsze tak jest. - U męŜczyzn. - A czemu nie u kobiet? - Coopey zachowywała się teraz agresywnie. Stawiała go w trudnym połoŜeniu i wiedziała o tym. - Sądzisz, Ŝe kobiety okazują czułą stronę swojej natury w kontaktach z dziećmi dlatego, Ŝe im matkują? A dlaczego nie występuje to u męŜczyzn, chociaŜ zostają ojcami? Coś tu się popieprzyło. I dlaczego doznania i pragnienia związane z seksem nie mogą być u kobiet równie silne jak u męŜczyzn? - Nie ma powodu, Ŝeby nie były, jeśli mówisz o normalnych uczuciach związanych z seksem, ale te nie są normalne, prawda? - A dlaczego to ma takie znaczenie? - Gdzieś jest jakiś powód... Dlaczego ktoś czuje potrzebę popełniania takiego przestępstwa? - Wiem, czym to się zwykle wyjaśnia. - Ubogie emocjonalnie dzieciństwo... Molestowanie... Zwykle przez opiekuna... Brak bliskich relacji i zaufania w okresie dorastania. .. - Bla, bla, bla. - Nie wierzysz w to? - Nie wiem. Uzasadnia się tym większość przestępstw. Dlatego chcę znaleźć coś więcej. - A ja chcę, Ŝeby to coś więcej powiedziała nam Ed Sleightholme. 115
- Nic nie powie. Równie dobrze moŜesz wrócić do siebie na południe. - Wracajmy raczej do niej. Otworzył przed Marion drzwi. Detektyw Coopey przeszła przez nie, spoglądając na Simona pogardliwie. Ed Sleightholme w ogóle na nich nie patrzyła. - Rozmawiałaś z tymi dziećmi? - zapytał Serrailler. Wbiła oczy w stół i nie unosiła wzroku, ale wydało mu się, Ŝe zobaczył jej reakcję, coś jakby początek wahania, jakieś drgnięcie. Dostrzegła to. Musiała się powstrzymać przed odpowiedzią. - MoŜe je kneblowałaś? Ogłuszałaś? A moŜe zabijałaś, zaraz po tym, jak zwabiłaś je do samochodu? Cisza. Marion Coopey odchyliła się w fotelu, załoŜyła nogę na nogę. Simon naciskał. - Edwino, czy twoi rodzice Ŝyją? - Ed. - Dlaczego? - Co dlaczego? - Dlaczego tak ci na tym zaleŜy? Mnie się bardziej podoba imię Edwina. - Ja go nie cierpię. - Dlaczego? Czy matka mówiła na ciebie Ed? - Nie. - Edwina? - O co ci chodzi? - Jestem po prostu ciekawy. A moŜe to był twój ojciec? Kto mówił na ciebie Ed? Cisza. - Kochasz swoich rodziców, prawda? - Skąd ci to przyszło do głowy? - Czyli Ŝe ich nie kochasz? - Nie znam ich. Nigdy nie znałam. - śadnego? Spojrzała na niego. - Odpierdol się. - Jeszcze nie. Jesteś adoptowana? Byłaś w sierocińcu? 116
- Nie twoja sprawa. - Opowiedz mi o Kyrze. To było to. Zdobył punkt. Nic innego na nianie działało. Inne rzeczy wytrzymywała lub ich nie dopuszczała do siebie, milczała albo buntowała się. Ale trafiał za kaŜdym razem, gdy chodziło o Kyrę. Zrobił to juŜ dwa razy. Oczy Ed błysnęły i zajaśniały, na policzkach pojawił się lekki rumieniec. Pochyliła się w stronę detektywa. - Ani słowa o Kyrze, słyszysz? - Jesteś jej przyjaciółką, prawda? Przychodzi do ciebie i spędza z tobą czas. Patrzyła na niego. Pomyślał, Ŝe chyba chciała coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili się rozmyśliła. - Co z nią robiłaś? - Ciasteczka. Ciągutki. Wycinanki. Wklejałyśmy je do albumu i kolorowałyśmy. Puszczanie baniek mydlanych. - To zabawa. - Tak. Bawiłyśmy się. Ona lubi się bawić. - Czy to były rzeczy, które robiłaś, kiedy byłaś dzieckiem? Coś przemknęło po jej twarzy. Ale co? Jakiś cień. Zniknął. - Kiedy byłam w jej wieku, robiłyśmy miętusy w deszczowe sobotnie popołudnia. Razem z matką. To było fajne. Wpatrywała się w niego. - O czym mówisz? - No o tym, co robiłyśmy. Wszystkie takie rzeczy. Sam wiesz. - Nie wiem. Powiedz mi. - Nie. - Kyra mi powie. Wybuchnęła. - Nie rozmawiaj z Kyrą. Zostaw ją w spokoju. Trzymaj ją z daleka od tego wszystkiego, dobra? Nie chcę, Ŝeby Kyra wiedziała... - O czym? O innych dzieciach? - Gdzie jestem. Co... - Co zrobiłaś... O Amy i Davidzie, i Scotcie... i... ile ich jeszcze było? MoŜe Kyra będzie musiała się o tym dowiedzieć. - Jeśli... Serrailler niemal widział w niej napięcie niczym prąd elektryczny płynące ku niemu przez stół. Poczuł się podekscytowany. Gdzieś właśnie docierał. Tam. 117
- Musimy porozmawiać z Kyrą. Zapytamy, co razem robiłyście... Jak często była z tobą... O czym rozmawiałyście... Czy kiedykolwiek coś jej robiłaś... czy próbowałaś ją gdzieś zabrać. - Miałyśmy wyjechać. Chciałam zabrać Kyrę na weekend. Do przyczepy kempingowej. - Jej matka nic nie wspominała. Wiedziała o tym? - Byłaby zadowolona. - Czy chodziło o kemping w Scarborough, obok plaŜy i klifów? - Nie. - Myślałem, Ŝe chciałabyś tam pojechać razem z Kyrą... Podobałoby się jej, spacery plaŜami, zabawy w jaskiniach. Rozmowa przypominała stalowy drut, który naciągał się coraz bardziej, robił się coraz cieńszy... Czuł to napręŜenie. W pokoju było parno i duszno, cisza zdawała się niezwykła, naładowana elektrycznością, drŜąca. Trwała, a drut naciągał się i napręŜał. Simon czuł teŜ siedzącą obok Marion Coopey i wiedział, jak jest spięta. Oddychała cięŜko. Zwęszył delikatny zapach potu. Ed Sleightholme miała zbyt spokojne ręce. Nie kręciła palcami, nie gładziła jedną dłonią drugiej, nie drapała się i nie dłubała paznokciami. Dłonie, spokojne jak odlane z wosku, leŜały przed nią na stole. Gdyby ręce potrafiły mówić, moŜe sporo by powiedziały. To były całkiem zwyczajne dłonie, niezbyt duŜe. - Gdzie chciałaś zabrać Kyrę? Musiałaś mieć jakiś plan. - Powiedziałam. Na weekend, na kemping. - Czy właśnie to mówiłaś innym dzieciom? - Co? - „Chodź, pojedziemy na weekend, na kemping”. Czy mówiłaś, Ŝe ich koledzy będą tam na nich czekać? „Wszystko w porządku, mamusia i tatuś przyjdą później”? Znów patrzyła na niego. Oczy miała spokojne. Niczego nie skrywały. Zwyczajne oczy. Cała była taka zwyczajna. Serrailler dostrzegał to zawsze, kiedy zbliŜał się do mordercy, chyba Ŝe zabójca wziął narkotyki albo oszalał. Zwyczajność. Kogoś takiego nie zauwaŜyłoby się w tłumie. Ed. Chłopczyca. Ani brzydka, ani ładna. Nie jakaś nieprzyjemna. Nie jakaś szczególna. Nie wbijająca się w pamięć. Zwyczajna. - Powiedz, jak widzisz samą siebie? Zamrugała. Pokręciła głową. 118
- Rozumiesz, o co mi chodzi? - Nie. - Nie mów, jak wyglądasz, tylko jaka jesteś... Jak widzisz siebie samą? Jako kogoś, kto mógłby wtopić się w tło? Ludzie tak naprawdę cię nie zauwaŜają... Gdyby się zapytać: „jak wyglądała”, ledwie by sobie przypomnieli. Nie rzucasz się w oczy. Tak siebie widzisz? - Nie. - To jak? - Ed jest tym, co ludzie widzą. Mnie. Ed. Znają mnie. Куга... Zapytaj jej... Ona duŜo o mnie myśli, zawsze chce do mnie przyjść. A ludzie. .. po prostu myślą „Ed”. - Dobra Ed? Ładna Ed? Wesoła Ed? - Skąd mam wiedzieć? - Ale co ty myślisz o sobie? Powiedz mi. Opisz „Ed”. Cisza trwała minuty, nie sekundy. Ed wpatrywała się w swoje nieruchome dłonie. Martwe dłonie. Potem Serrailler zobaczył, Ŝe płacze. Łzy spływały jej po policzkach cicho, powoli, pojedynczo. Czekał. Nie poruszyła się, Ŝeby je obetrzeć. - Po prostu mi powiedz - odezwał się łagodnie. - To łatwe. Po wiedz ich imiona. Powiedz mi, co się stało. Ed? Nic. Cisza trwała, woskowe ręce pozostawały spokojne, łzy płynęły, jedna po drugiej i sunęły wolno w dół. Czekał. I nic się nie działo.
22 Znowu ci ludzie. - Odejdź od okna. Ile razy mam ci powtarzać? - Tak, ale znowu wchodzą do domu Ed, właśnie otworzyli drzwi. Ed by się to nie spodobało, na pewno nie. Jak wróci, to jej opowiem. Kiedy ona wraca? - Mówię ci, usiądź! Do jasnej cholery, będziesz mnie słuchać? Masz nie wspominać o Ed, musisz o niej zapomnieć. Zapomnieć, Ŝe w ogóle Ŝyła. Kyra odwróciła się i dalej gapiła się przez okno. 119
- Idź i włącz telewizor. - Nie chcę włączać telewizora. Chcę Ed. - Jezus Maria. Słuchaj mnie, Kyra... Jeśli jeszcze raz wypowiesz to imię w moim domu, to na litość boską, stłukę cię na kwaśne jabłko, oddam do sierocińca, kaŜę, Ŝeby zabrał cię ten radiowóz. Słyszysz? Powoli, w ciszy, Kyra zeszła z krzesła przy oknie i ruszyła do wyjścia. - Kyra! Zatrzymała się. - Obiecaj mi, dobrze? „Nigdy więcej nie wypowiem tego imienia w tym domu”. No dalej. Powiedz to. Powiedz! Kyra odwróciła się do niej plecami. Zesztywniała. - Powiedz „nigdy więcej...” - Natalie aŜ się trzęsła. - „Nigdy więcej...” - Nigdy więcej... Ledwie słyszała głos córki. - Powiedz to głośniej. - Nigdy więcej... Całkiem nie było jej słychać. - Nie wypowiem tego imienia... - Nie wypowiem... tego imienia... - W tym domu. - W moim domu. - Tym domu. - Tym domu. - Przysięgam. - Przysięgam. Po chwili Kyra dodała: -Amen. - Teraz spieprzaj. Idź na górę, gdziekolwiek. No juŜ. Kyra wyślizgnęła się z pokoju jak cień po ścianie. Natalie zamknęła drzwi i zapaliła papierosa. Zaczęła znowu palić, kiedy to się stało, po trzech latach przerwy. Papieros był pierwszą rzeczą, jakiej potrzebowała. Stanęła trochę z tyłu, Ŝeby nikt jej nie zauwaŜył, i obserwowała sąsiedni dom, patrzyła na policyjne furgonetki i policjantów w białych kosmicznych skafandrach, wnoszących coś i wynoszących. Przypatrywała się temu dzień po dniu. Nie potrafiła oderwać oczu. Prawie nie wychodziła na dwór. Nie miała pojęcia, co właściwie ogląda, nie 120
nadawała kształtu swoim lękom, na wypadek gdyby okazały się prawdziwe. Ale gdzieś w głębi umysłu pojawiały się myśli o zwłokach. Czymś zakopanym w ogrodzie. O dzieciach. Te myśli unosiły się niczym gaz, zatruwały ją. Prawie nie spała, od kiedy zapukali do jej drzwi, zaledwie godzinę po tym, jak obejrzała wieczorne wiadomości. Było ich trzech, czekała na nich. Kyry nie było domu, bawiła się u koleŜanki. Mówili, Ŝe chcą porozmawiać z Kyrą - ale nie teraz, jeszcze nie. Drzwi frontowe domu Ed otworzyły się i wyszło dwóch policjantów. Jeden niósł dwa czarne worki na śmieci pełne... czego? Natalie wolno paliła papierosa. Chciałaby tam pójść. Była raz czy dwa, po Kyrę, ale Ed nigdy jej do siebie nie poprosiła. Zresztą, dom jak dom. Czyjś salon i hol, czyjeś ładne meble. Teraz wyglądał inaczej, wydawało się, Ŝe zmienił kształt. Wyglądał jakoś dziwnie. Widziała zdjęcia domu, w telewizji, w gazetach. Przypominał dom z sąsiedztwa, ale juŜ nie ten sam, jakiś inny, z zasuniętymi kotarami, z policją w białych kombinezonach i siedzącą w furgonetkach na zewnątrz. Dom morderczyni. Pewnego dnia pojawi się w filmie albo w ksiąŜce kryminalnej. Musi porozmawiać z Kyrą. Nie policja, ale Natalie powinna pierwsza wydobyć z córki cokolwiek. Miała pewność, Ŝe jest co wyciągać. Zastanawiała się chłodno, co tam się działo i co się mogło stać. KaŜdego dnia. Kochała Kyrę na swój sposób, trudną miłością. Tylko czasem miała złe dni. Kyra nie dbała o to, bezustannie zadawała pytania. Ale Natalie ją kochała. JakŜe ktokolwiek mógłby w to wątpić? Białe kombinezony powlokły się ścieŜką i zamknęły drzwi. Natalie w myślach podąŜyła za nimi. Do holu, potem w lewo. Salon, taki sam jak jej. Dalej. Kuchnia. Tylne drzwi. Tędy czasem wchodziła Kyra. Miała taki zwyczaj. Teraz widziała schody. Pomyślała, Ŝe nigdy nie była u Ed na górze. A teraz chciałaby. Pragnęła dokładnie obejrzeć kaŜdy pokój, dokładnie się rozejrzeć, pochłaniać je, rozdrapywać oczami tapety, zasłony, meble, aby znaleźć to, co jest w nich albo za nimi. Kilka razy dziennie brała ksiąŜkę telefoniczną i wpatrywała się w tę samą linijkę. Sleightholme, E.S., 14 Brimpton Lane Wers wyróŜniał się spośród wszystkich innych. DrŜał. Zdawał się większy, farba drukarska bardziej czarna. Sleightholme, E.S., 14 Brimpton Lane 121
Coś więcej niŜ nazwisko, adres, numer telefonu. Ten zapis miał wokół siebie obwódkę. Równie dobrze mogłoby być: Christie, J.R.H., 10 Rillington Place West, E, 24 Cromwell Street PrzecieŜ tak to właśnie wyglądało. Tyle Ŝe tamte nazwiska zniknęły, a to było realne. Natalie patrzyła na to wszystko, na dom z czerwonej cegły, taki sam jak jej dom z czerwonej cegły, kilka metrów od miejsca, w którym jadła i spała, ubierała się i gotowała. Miejsca, gdzie mieszka Kyra. Zgasiła papierosa. Dom obok był cichy. Nikt tam nie wchodził, nikt nie wychodził. Stały pod nim furgonetki. I to wszystko. Chętnie wypuszczała tam Kyrę. Nawet bardziej niŜ chętnie. Naprawdę. Codziennie. Nie wiedziała, co o tym sądzić. Nie winiła siebie. Skąd mogła wiedzieć. Kyra chodziła tam ciągle, rano, wieczorem, co sobota i co niedziela. Ed. Ed. Ed. Ed. Nie mogło tam się dziać nic bardzo złego, skoro chodziła tam chętnie, co rano, co wieczór. Prawda? Nigdy o niczym nie opowiadała. PrzecieŜ nie chciałaby tam chodzić, gdyby... Policyjna furgonetka zalśniła w słońcu, biała, toporna, dziwna. Natalie zastanawiała się nad tym, co jest w środku. Z piętra nie dobiegał Ŝaden dźwięk. W ogóle Ŝaden. Zapaliła kolejnego papierosa i wypaliła go aŜ do filtra, a potem poszła porozmawiać z Kyrą. Z sypialni Kyry widać było dom Ed. Dziewczynka, jak zwykle gdy wysyłano ją na piętro, co zawsze w końcu następowało, ostroŜnie podstawiła pod okno mały stołek i stojąc na nim, sprawdzała, czy Ed nie wróciła. Codziennie miała nadzieję, Ŝe wróci. Widziała jakichś ludzi, którzy wchodzili do domu Ed i z niego wychodzili. Kiedy Ed wróci, chciała jej o tym opowiedzieć. PrzecieŜ mogła o tym nie mieć pojęcia, to mogło się jej nie podobać. Ed była dumna ze swojego domu. Często o tym mówiła. „Jestem dumna ze swojego domu”. „Zdejmij buty, Kyro, nie chcę plam z błota, jestem dumna ze swojego domu”. „Kyra, jak zjesz, umyj ręce, nie chcę śladów ciasteczek na moich meblach, jestem dumna ze swojego domu”. W domu Ed było pięknie. Kyra nie chciała, Ŝeby ci ludzie tam bałaganili. Podłogi zawsze lśniły, na dywanach nie leŜał nawet pyłek. 122
Wszystko miało swoje miejsce, ułoŜone schludnie i starannie, meble pachniały pastą do polerownia. Dywaniki leŜały równo, poduszki na sofie teŜ, a kiedy odwieszało się kubek na haczyk, trzeba było umieścić go na stosownym miejscu w szeregu. Kyra teŜ tak robiła. Nauczyła się. Ed ją nauczyła. - Kyro, jeśli chcesz tu przychodzić, musisz poznać zasady. Niebieski, potem biały, potem zielony, potem róŜowy, potem Ŝółty i na końcu znów niebieski. - Dlaczego tak wiszą? - Bo tak lubię. - Ale dlaczego? - Po prostu dlatego, Ŝe ja tak lubię. - Ja teŜ tak lubię, Ed. - Dobrze. Teraz umyj ręce, będziesz dotykać roślin. Kyra to uwielbiała. Kiedy wracała do domu, teŜ chciała wszystko starannie poukładać. Próbowała. Ale nigdy się nie udawało, bo w ich domu wszystko było w nieładzie. - Kyra, przestań bałaganić, do cholery, przestań się kręcić! Ale w swoim pokoju dziewczynka mogła układać wszystko, tak jak lubiła. Tak jak lubiła Ed. Starannie segregowała rzeczy w szufladach białe skarpetki, niebieskie skarpetki, białe majtki, róŜowe majtki. A na półce, w równej linii, lalki i pluszowe zwierzątka. Tego właśnie się nauczyła. - Kurczę, co z tobą, Kyra, dziwne z ciebie dziecko, nie wiem, skąd to masz. No popatrz na to, to niesamowite. - Ja tak lubię. - Dobra, poczekajmy, aŜ skończysz czternaście lat, będzie tutaj chlew jak cholera, nastolatki tak robią. Kyra wiedziała, Ŝe wcale tak nie będzie, ale jeszcze lepiej wiedziała, Ŝe nie naleŜy się sprzeciwiać. Wychyliła się. Tylne drzwi domu Ed były otwarte. Wyszło stamtąd dwóch dziwnych ludzi i niosło torby do kontenera na kołach, ale nie wrzucali do niego śmieci, tylko je z niego brali, opróŜniali kontener do tych toreb. Dlaczego? Na dole zadzwonił telefon. Kyra usadowiła się wygodniej na parapecie. Matka potrafiła rozmawiać godzinami. Zapytała matkę, dlaczego codziennie pod domem Ed są ci ludzie i furgonetki. Wtedy Natalie na nią nakrzyczała. Kyra przyzwyczaiła się 123
juŜ, Ŝe matka krzyczy, ale tym razem było inaczej, twarz miała wykrzywioną i wyglądała strasznie. Dziewczynka zrozumiała, Ŝe lepiej drugi raz się nie pytać. - Słuchaj, Ed sobie poszła. Jasne? Koniec. Nie chcę słyszeć o Ed, nie chcę Ŝebyś kiedykolwiek o niej mówiła, nie chcę. Słyszysz mnie, Kyra? Kyra przytaknęła, bojąc się cokolwiek powiedzieć i zadać jakiekolwiek pytanie. Miała jednak tak wiele pytań, Ŝe aŜ zastanawiała się, czy głowa jej urośnie, Ŝeby je wszystkie zmieścić i czy ludzie coś zauwaŜą. Pytania skakały w niej cały dzień, całą noc, jak rój pszczół, który nie mógł się uspokoić. Jedynym sposobem na to, Ŝeby się ich pozbyć, było wypuszczanie ich z głowy ustami. Ale dziewczynka bała się to zrobić, dlatego zostawały w środku, buzując tak, Ŝe doprowadzało jato do szaleństwa. Teraz matka podniosła głos. Kyra zaczęła jej słuchać. - Co? Kiedy? Donna, gdzie to słyszałaś? O mój BoŜe. O mój BoŜe. śyję w jakimś cholernym koszmarze. O BoŜe. Nie. Ciągle to samo, furgonetka i ci ludzie w białych kombinezonach, wiesz, widziałaś ich w programach o mordercach... Będzie o tym w dzienniku? Postaram się trzymać Kyrę z daleka, ona wszystko słyszy, a ja nie chcę, Ŝeby słuchała. Powiedziałam jej, Ŝe sobie poszła i nie wróci. Tak, aŜ za bardzo prawda... O mój BoŜe. Kyra znowu wyjrzała przez okno. Teraz pytania tańczyły jej po głowie, za kaŜdym razem stukając cicho, lecz mocno. Gdzie była Ed? Dlaczego sobie poszła? Czego ci ludzie szukają w jej domu? Co, po co, dlaczego, kiedy, kto, co, dlaczego, dlaczego... Kyra tęskniła za Ed. Nikt inny nie potrafił porządnie opowiadać, wszyscy kazali jej się zamknąć, zepchnąć buzujące pytania gdzieś w głąb głowy i zatrzasnąć drzwi. A Ed zawsze odpowiadała, na kaŜde pytanie, choć czasami mówiła tylko: „Nie potrafię ci na to odpowiedzieć”. Ale to wystarczało. To teŜ była odpowiedź. Nigdy nie kazała się zamknąć, nie pytać, przestać marudzić, nie mówiła Kyrze, Ŝe to nie jej sprawa, Ŝe jest za mała, Ŝeby o coś pytać, za mała, Ŝeby cokolwiek wiedzieć. Ed z nią rozmawiała, zastanawiała się, słuchała. I odpowiadała. Mówiła teŜ o róŜnych rzeczach. Ed mnóstwo wiedziała. Ale nagle, kiedy dziewczynka spróbowała zobaczyć Ed w myślach, pojawiła się pustka. Nikt się nie pojawił. Tylko pusta przestrzeń. Patrzyła na dom z okna, wpatrywała się weń i wpatrywała, gorączkowo próbując przywołać obraz Ed, ale on nie przychodził. Nic nie przychodziło. Nie 124
pamiętała, jak Ed wygląda ani jak brzmi jej głos. W ogóle nie mogła odnaleźć Ed. Zeszła ze stołka i przestraszona wyszła z pokoju. Właśnie to musiała mieć na myśli matka, mówiąc, Ŝe Ed odeszła i nigdy nie wróci. Ed odeszła nawet z jej głowy. Zniknęło to, jak wyglądała, jej głos, zapach, śmiech. Dziewczynka zaczęła schodzić po schodach, tak jak nigdy dotąd bojąc się pustego pokoju i samotności, chciała słyszeć głos matki, widzieć ją, nawet słyszeć przekleństwa. Natalie wchodziła na górę. Kyra zatrzymała się i spojrzała w dół. - Co robisz? Kyra milczała. - Chodź, pojadę do sklepu, kupię parę rzeczy. Kyra, co z tobą, na litość boską, wyglądasz jakbyś zobaczyła ducha. Ale ona go nie zobaczyła. Właśnie to było takie okropne. Nie zobaczyła. Kyra zeszła na dół bardzo powoli, po jednym stopniu. Teraz wciąŜ ktoś kręcił się koło domu. Dzieci. Sąsiedzi. Ludzie z drugiej strony osiedla. Kręcili się, patrzyli, rozmawiali, czekali, aŜ białe kombinezony wyjdą na zewnątrz. Gapili się na to, co niosą, odprowadzali ich wzrokiem, gdy wracali do środka. Wiedzieli, Ŝe lepiej nie zadawać pytań. Po prostu stali, czekali, mieli nadzieję, Ŝe wydarzy się coś ekscytującego, a potem na ich ulicy pojawią się wozy transmisyjne telewizji i ludzie z włochatymi mikrofonami. Natalie zaciągnęła Kyrę do samochodu, zatrzasnęła drzwiczki tak mocno, Ŝe aŜ zadrŜała przednia szyba. Dziewczynka nie patrzyła na dom Ed ani na gapiów, oczy miała spuszczone. Nic nie mówiła. Natalie wymamrotała coś pod nosem, z piskiem opon cofając samochód, zmieniła bieg i popędziła przed siebie, tak Ŝe Kyrą aŜ szarpnęło w fotelu. Kiedyś Ed nauczyła ją pewnej gry. Trzeba było zamknąć oczy, powiedzieć nazwę jakiegoś koloru, a potem mocno, naprawdę mocno starać się go zobaczyć. Tylko róŜ. Tylko zieleń. Nic innego. „Nic nawet w kącikach” - powiedziała Ed. Czerń. Kyra przypomniała sobie to teraz i wpatrywała się zamkniętymi oczyma, wpatrywała, aby w końcu ujrzeć tylko kolor czarny. Potrafiła tak. Nauczyła się tego. Ale teraz, zanim nadciągnęła czerń, szybko, przez kilka sekund spróbowała zobaczyć Ed. - Ed - powiedziała do siebie. Ale nie było Ed, nawet w kącikach. 125
Kiedy wróciły po godzinie, pod ich domem stał jeszcze jeden samochód, czarny. Gapie nie spuszczali z niego wzroku, jednocześnie oglądając to, co robią białe kombinezony. Odwrócili się, kiedy wóz Natalie wyjechał zza rogu. - Ktoś jest pod naszym domem. Jakieś czarne auto. - Wiem, do cholery, mam oczy. - Po co tu jest? - Wysiadaj. - Natalie zaciągnęła ręczny hamulec i kiedy wysiadła z samochodu, pokazała gapiom dwa wystawione palce. - Nat, co zrobiłaś? - Pokazałam im, Ŝeby spierdalali. - Przepchnęła Kyrę przez drzwi tak mocno, Ŝe dziewczynka upadła. Matka podniosła ją, ciągnąc za rękę. - Patrz, jak chodzisz. W czarnym samochodzie siedziało dwoje ludzi, którzy to widzieli. Teraz Natalie widziała ich sylwetki, po drugiej stronie frontowych szklanych drzwi. - Kyra, idź na górę. - Ja chcę... - Kyra... Kyra uciekła. Natalie odwróciła się i czekała na dzwonek. - Detektyw sierŜant Nathan Coates, detektyw Dawn Lavalle. Pani Coombs? - Nie. Panna Coombs. - Przepraszam. Panna Natalie Coombs? - Kurczę, dobrze, wiecie, Ŝe to ja. - Przytrzymała otwarte drzwi. W salonie nie było krzesła, na którym nie leŜałyby jakieś szpargały. Natalie po prostu zepchnęła rzeczy na podłogę. - Przypuszczam, Ŝe przyszliście w sprawie mojej sąsiadki. Kawy? - Dziękujemy, chętnie. KaŜą nam pracować o suchym pysku. Ajajaj. - Natalie poszła do kuchni. Po drodze zerknęła w górę schodów. Kyra, co ja mówiłam? Rozległo się ciche szurnięcie, trzasnęły zamykane drzwi pokoju. Kiedy Natalie wróciła, brzydki dryblas stał przy oknie, patrzył na sąsiedni dom. Policjantka przyglądała się zdjęciu Kyry, ubranej w sukienkę z burgundowej tafty, w roli druhny siostry Natalie. - Ile ona miała wtedy lat, Natalie? 126
- Nie pozwoliłam mówić do siebie Natalie. - Przepraszam. Panno Coombs. - Cztery. Była taaaka ładna. - Bardzo. Musi być z niej pani dumna. Natalie spojrzała na nią ukosem. - Dobra, spokojnie. Przyszliście w sprawie mojej sąsiadki, nie trzeba być geniuszem, Ŝeby się tego domyślić. - Tak, jesteśmy w tej sprawie. Chcemy zadać kilka pytań, ale potem chcielibyśmy porozmawiać z Kyrą. - O nie, ona nie będzie o tym rozmawiać, to jeszcze dziecko. - I jak się domyślam, regularnie chodziła do sąsiedniego domu, Ŝeby spotykać się z panią Sleightholme? - Nie powiedziałabym, Ŝe jakoś regularnie. Nie puszczałam jej. - Dlaczego? - No, tak, wy nigdy niczego nie wiecie, co? Ktoś, kto mieszka samotnie i spędza cały czas w towarzystwie dzieciaka... To nie jest raczej normalne, prawda? - Sądzi pani, Ŝe w Edwinie było coś, co raczej nie było normalne? - BoŜe, to śmieszne... Nawet nie wiedziałam, Ŝe ma tak na imię. To Ed. Tylko Ed. - A jaka się pani wydawała ta Ed? Natalie wzruszyła ramionami. - Ale pozwalała pani Kyrze chodzić do niej samej? Natalie znowu wzruszyła ramionami. - Jak często, moŜe pani powiedzieć? Raz w tygodniu? Trzy razy w tygodniu? - Powiedziałam, Ŝe po prostu... czasami. - Raz w miesiącu? - Nie prowadzę, do diabła, dziennika. - Czy to były przypadkowe spotkania, czy Ed ją zapraszała? Natalie westchnęła i zapaliła papierosa. Zastanowiła się, jakby sobie dała z tym wszystkim radę, gdyby nie wróciła do nałogu. - Kyra zawsze mnie męczyła, Ŝe chce tam iść i w połowie przypadków jej nie puszczałam. - Dlaczego? - No, to zawsze kłopot, obce dziecko od sąsiadów, takie, co zawsze marudzi, musi być... - Czy kiedyś poszła tam, nie pytając pani o zgodę? 127
- Kyra jest szczwana, udało jej się wysmyknąć... O mało mnie szlag nie trafił. - Dlaczego? - Bo nie lubię, jak jest nieposłuszna. Dlatego. - Nie było Ŝadnego innego powodu? Związanego z Ed? - Gdybym wtedy o tym wszystkim wiedziała, to do jasnej cholery, jasne, Ŝebym jej się tam nie pozwoliła zbliŜać, prawda? Za jaką matkę mnie macie? - Ale pani nie wiedziała. Prawda? - Do cholery, jasne, Ŝe nie wiedziałam! - Jasne... Wiemy, Ŝe się pani starała, Natalie. Chodzi mi o to... czy w zachowaniu Ed było coś, co panią martwiło... albo moŜe Kyra coś powiedziała... Nawet coś drobnego? - Nie. - W ogóle nic sobie pani nie przypomina? - Nie. Powiedziałam przecieŜ, Ŝe nie. Wystarczy? Wstali. - Gdyby coś pani przyszło do głowy... - zaczął rudzielec. - Nie przyjdzie. - Dobrze, dziękujemy za poświęcony nam czas. - Chcielibyśmy jeszcze porozmawiać z Kyrą. Ktoś zadzwoni, Ŝeby się umówić, wezmę ze sobą innego funkcjonariusza, z wydziału do spraw dziecięcych. - Ona nie ma wam nic do powiedzenia. Tu nie ma juŜ nic więcej do powiedzenia. Przynajmniej taką mam, do cholery, nadzieję. - Dzieci dostrzegają róŜne rzeczy... Wszystko, co mogłaby powiedzieć o tym, co tam robiła, o czym rozmawiały... mogłoby pomóc. - Ale Ed została aresztowana. Prawda? Nie ma moŜliwości, Ŝeby tu wróciła? Zamknęliście ją? Ruszyli do drzwi. - Owszem, została aresztowana i postawiono jej zarzuty. Ale potrzeba nam znacznie więcej informacji. Właśnie dlatego chcemy porozmawiać z Kyrą. Natalie zamknęła drzwi wejściowe. Milczała. Znowu usłyszała delikatny hałas. - Kyra... Chodź tutaj. Kyra przyszła. 128
23 Nie ma mnie dla nikogo - oznajmił Simon Serrailler. Dorzucił plik papierów do leŜących juŜ na jego biurku i wyłączył laptop. - Nie dzwoń do mnie, nie spodziewaj się, Ŝe ja do ciebie zadzwonię. - Jasne, szefie. - Nathan Coates ruszył za wychodzącym z gabinetu detektywem inspektorem. - Nie, nawet jeśli... Simon spojrzał na niego. - Tylko wiadomości - powiedział - i tylko nowiny. Nie informuj o braku nowin. - Zrozumiałem. Jedzie pan za granicę? - Nie. Do Londynu. - Obejrzeć jakąś wystawę czy coś takiego? Simon uśmiechnął się. - MoŜna powiedzieć, Ŝe tak. Szybko zbiegł po schodach. Pomachał ręką i wskoczył do samochodu, zanim ktokolwiek zdąŜył go dopaść. Czuł przesyt. Wszystko, co się działo, było na zmianę radosne, ciekawe, wyczerpujące, nie Ŝałował ostatnich kilku tygodni, ale musiał juŜ odpocząć, od komisariatu, od policji, od Lafferton. Lubił się tak odciąć od wszystkiego i wskakiwać w inne Ŝycie. Kiedy jechał na Cathedral Close po swoje rzeczy, zanim ruszył autostradą, było mu lekko i przyjemnie. Spędzi trzy dni w galerii, doglądając przygotowań do wystawy, po której miał się jeszcze odbyć pokaz zamknięty. A potem zobaczy. Teatr, opera, dobre jedzenie, spacery po Londynie. Nie zastanawiał się, nie robił dokładnych planów. Właśnie tak lubił się odpoczywać. Zaskakując siebie samego, kaŜdego dnia. Jak zwykle zarezerwował wygodny pokój w hotelu z widokiem na jakieś spokojne ogrody w Chelsea. To był bezpretensjonalny hotel, róŜnił się od tych, które znał. I sporo kosztował. Za granicę Simon brał niewiele pieniędzy i niewiele wydawał. Wystarczało mu skromne mieszkanko Ernesta w weneckim zaułku albo jakiś nocleg ze śniadaniem, tani motel. W Londynie jednak lubił wygody i lubił wydawać pieniądze. Teraz, kiedy wjechał na autostradę i dodał gazu, poczuł znajomą odmianę, tak jakby przestawiono w nim włącznik. Pozostawił za sobą Ed Sleightholme, zamordowane dzieci oraz porwane kobiety, jego myśli oczyściły się ze wszystkiego. Przestał być starszym detektywem inspektorem Serraillerem, 129
stał się Simonem Oslerem, którego autorska wystawa grafik miała się odbyć w galerii w Mayfair. Wielu ludzi, którzy przyjdą ją obejrzeć i kupić jego prace, nie będzie wiedzieć, Ŝe jest funkcjonariuszem policji kryminalnej. Lubił to. Kiedy miał do czynienia z przestępcami wiodącymi podwójne Ŝycie, zwykle ich rozumiał i współczuł im. Podwójne Ŝycie samo w sobie nie stanowiło niczego złego. Wszystko zaleŜy od tego, co się robi w kaŜdym z nich. Gdyby miał wybierać między Ŝywotami, które sam prowadził, stanąłby przed trudną decyzją. Balansował między jednym a drugim, ale Ŝaden nie pochłaniał go całkowicie. Dwukrotnie słyszał, jak dzwoni komórka, ale miał ją w marynarce, na tylnym siedzeniu. Kiedy się zatrzyma, sprawdzi wiadomości. Nie odciął się całkowicie od bieŜących spraw. Dennis Vindon z ekipy kryminologów przestał juŜ ślęczeć na czworakach, wyprostował się i podszedł do okna. Na zewnątrz było cicho. Ludzie się znudzili. Nie było nic do oglądania, z wyjątkiem białych kombinezonów, od czasu do czasu wchodzących do furgonetki z jakimiś rzeczami. Chowali je, a potem wracali do domu i zamykali drzwi. Nikt nie miał pojęcia, co to za rzeczy. Dennis miał. Kawałki dywanu. Poduszki. Kawałki linoleum. Skrawki z wnętrza schowka. Prześcieradła. Wszystko zapakowane w torby, zawiązane i opisane. Nikt nie rozmawiał z białymi kombinezonami, a białe kombinezony nie rozmawiały z nikim, nie spoglądały teŜ na kobiety kręcące się przy furtce. To są zawsze kobiety, pomyślał Dennis, patrząc w dół, na zalaną słońcem ulicę. Inni ludzie, nawet bezrobotni męŜczyźni, nie przejawiali tego makabrycznego zainteresowania miejscem zbrodni. Jeśli to w ogóle było miejsce zbrodni. Vindon odwiedził juŜ wiele takich miejsc i jeszcze nigdy nie widział schludniejszego, czystszego i bardziej zadbanego domu. I to wcale nie był dom, który wysprzątano pospiesznie, Ŝeby zatrzeć ślady. Tutaj zawsze panowały czystość, porządek i ład. Naprawdę miły dom. Musiał to przyznać. Kilka ksiąŜek. Nieco ładnych porcelanowych cacek z epoki wiktoriańskiej. Barwne poduszki. Dom kogoś, kto lubił, gdy wszystko leŜy na swoim miejscu. Kiedy szedł rozbierać jakieś miejsce na czynniki pierwsze, miewał przeczucia, a teraz właśnie czuł, Ŝe nie popełniono tutaj Ŝadnego przestępstwa. Nikogo nie torturowano, nie zabito. śadne z zaginionych dzieci nie zostało wciągnięte do komórki pod schodami, a ich ubrań nie zabrano i nie spalono w ogrodowej spalarni odpadków. 130
Jeśli Sleightholme porywała te dzieci, niczego nie robiła w domu i niczego tutaj nie przynosiła. Jo Caper weszła do pokoju i zagwizdała. Teraz oboje stali w oknie i spoglądali na zewnątrz. - Tam teŜ nic nie znajdziemy - stwierdził wreszcie Dennis. Ogród był schludny i dobrze utrzymany. Prostokąt trawnika. Klomby po obu stronach, krzaki róŜy i budlei. Krzak bzu z tyłu. Standardowa szopa, dwa metry na metr, którą dopiero co rozebrano. Stolik z pionowo ustawionymi na nim dwoma krzesłami ogrodowymi. - Szkoda tego wszystkiego. Szkoda, bo do końca tygodnia mieli całość przekopać. Strata czasu, strata sił, zwłaszcza w upale. W tym ogrodzie niczego nie spalono. Dennis po prostu o tym wiedział. - A u ciebie? Jo potrząsnęła głową. - Nic. Właśnie skończyliśmy z jej ubraniami. Teraz zabieramy się do sypialni. - A co z samochodem? - Słyszałam, jak Luke mówił, Ŝe tam coś moŜe być. MoŜe jutro się zabierzemy. - I właśnie tam coś będzie. Jeśli w ogóle cokolwiek jest. Zawsze jest coś w samochodzie. - Nie, nie zawsze. - No, tak. Ale tym razem, ja to po prostu wiem. - Wyjąłeś juŜ ten twój wygięty wieszak na płaszcz? - Dziwniejsze rzeczy się działy. - Słyszałam. Kiedyś, Dennis, ale tylko raz, podlewając ogród, znalazł studnię pod świeŜo wybudowanym patio, zwłoki i mnóstwo wody. - Racja. Wracam do sprawdzania warstwy izolującej. - Chcesz coli? - Nie, pewnie jest ciepła. - Wsadziłam ją do lodówki na dole. - Nie powinnaś tego robić. - Pewnie nie - powiedziała Jo i wyszła z pokoju.
131
Куга siedziała w domu przy zasuniętych zasłonach i oglądała film o małym kucyku Pony. Od czasu do czasu wstawała i odchylała kotarę, aby zerknąć na dom Ed, ale niczego nie widziała. W bajce o małym kucyku Pony mówiono mdłymi głosami, przy akompaniamencie brzęczącej muzyki. Kyra nie cierpiała tego, ale nie śmiała wyłączyć magnetowidu, bo mogła to usłyszeć matka i przyjść. Natalie rozmawiała teraz przez telefon z Donną Campbell, swoją najlepszą przyjaciółką. Dziewczynka siedziała na sofie i zamykała oczy, ale tym razem nie próbowała widzieć jednolitego koloru ani czarnego aksamitu. W wyobraźni przekraczała próg domu Ed i po kolei wchodziła do kaŜdego pomieszczenia, oglądała po kolei - meble, ksiąŜki, filiŜanki i spodki w kwieciste wzory, dwie figurki klaunów dyndające na półce. Próbowała sobie przypomnieć wszystko. Potem się dowie, czy te białe kombinezony coś zabrały albo przestawiły. Zamierzała jakoś dostać się do domu Ed, musiała do niego wejść. Czuła, Ŝe Ed by tego chciała, nikomu innemu nie powierzyłaby sprawdzenia, czy wszystkie jej rzeczy są w porządku. Matka obudziła ją, szarpnięciem odsuwając zasłony i krzycząc. Wyłączyła telewizor. - Wstawaj, zabieram cię stąd. - Dokąd jedziemy? - Spotkamy się z kimś. No Kyra, rusz się, musisz wyszczotkować włosy, włoŜyć czysty podkoszulek, nie chcę, Ŝeby ludzie pomyśleli, Ŝe o ciebie nie dbam. - Z kimś się spotkamy? - Dowiesz się, jak będziemy na miejscu. - Gdzie? - Kyra, cholera, ty jesteś jednym wielkim, nadmuchanym znakiem zapytania. Natalie była wściekła. Razem z Donną postanowiły zabrać dzieci do supermarketu, tam, gdzie znajdował się strzeŜony plac zabaw. Mogłyby trochę pochodzić po sklepach. Wypić kawę, pogadać i przez ten cały czas mieć spokój od Kyry i dzieciaka Donny. Do tego, Ŝe Kyra nie cierpiała Danny'ego Campbella Natalie nie przywiązywała większego znaczenia. Gdy zapytała się córki, dlaczego go nie lubi, odpowiedziała, Ŝe on ją gryzie, kiedy nikt nie patrzy. Ale ślady na ramieniu Kyry nie przypominały 132
ugryzień. Bardziej uszczypnięcia, a czy dzieci nie szczypią się od czasu do czasu? - Oddaj mu, teŜ go uszczypnij - radziła Natalie. - Będzie miał nauczkę. Nie bądź mięczakiem, na tym świecie do niczego nie dojdziesz, jeśli będziesz mięczakiem. Gdy Natalie odłoŜyła słuchawkę, telefon zadzwonił znowu. Tym razem była to policja. Oznajmili, Ŝe zaraz przyjadą po Kyrę, zaaranŜowali spotkanie, Ŝeby z nią porozmawiać. Nie zmienią juŜ terminu. Wszystko musi się odbyć teraz. Natalie wykręciła głowę córki, aby poprawić jej koński ogon. - Stój spokojnie, do cholery. - Dokąd idziemy? Natalie pokręciła głową, w ustach trzymała róŜową nylonową frotkę. Kiedy wyszły na zewnątrz, do furgonetki wsiadało dwóch ludzi w białych kombinezonach, a gdy Natalie zapaliła silnik, wyszedł jeszcze jeden, zamknął drzwi domu Ed i schował klucz do kieszeni białego kombinezonu. Kyra patrzyła na nich uwaŜnie, starała się dokładnie zapamiętać wszystko, właśnie tak, aby móc później opowiedzieć Ed.
24 W kaplicy Chrystusa Uzdrowiciela klęczało kilkanaście osób. Wśród nich, z tyłu, Cat Deerbon. Wieczorne słońce przenikało przez okna nawy bocznej, światło nabierało koloru przykurzonego złota. Cat uczestniczyła w naboŜeństwach w intencji uzdrowienia tak często, jak tylko było to moŜliwe. Dzisiaj na ławce w pierwszym rzędzie siedziało dwóch jej pacjentów. W prezbiterium rozległy się kroki i Cat zobaczyła, Ŝe nadchodzi Jane Fitzroy. W miejscowej gazecie czytała wzmiankę o jej przygodzie z Maksem Jamesonem. Matka lekarki, Meriel Serrailler, wspominała, Ŝe teraz Jane na kilka dni zatrzymała się u kantora i jego rodziny. Cat zerknęła na nią, gdy przechodziła obok, ale nie potrafiła niczego wyczytać z 133
jej twarzy, chociaŜ kobieta zawahała się chwilę, nim weszła na pojedynczy stopień ołtarza. - W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. - Amen. - Jezu Chryste, który uleczyłeś tych, których przyniesiono do Ciebie, słabych na ciele i umyśle, wysłuchaj dzisiaj naszych modlitw za obecnych i wszystkich, co przychodzą tu z wiarą. Obdarz nas siłą, pociesz i zapewnij nas o Swojej obecności z nami, wejrzyj łaskawie na wszystkich, którzy... którzy... Głos Jane załamał się. Przez chwilę milczała, zdawało się, Ŝe zbiera się w sobie, będzie mówić dalej. Potem, bez ostrzeŜenia, zwiotczała i osunęła się, tak jakby mdlała. Rozległy się szmery. Cat wstała i szybko podeszła do Jane. Uklękła przy niej - Jane? Słyszysz mnie? Tu doktor Deerbon. - Chwyciła ją za przegub. Puls był słaby, twarz Jane kredowobiała, ale powieki drŜały, kobieta starała się teŜ poruszyć ręką. - Wszystko w porządku, po prostu zasłabłaś. Przez chwilę nie wstawaj. Cat odwróciła się się i spojrzała na zaniepokojone twarze parafian. - Proszę się nie martwić. Zasłabła. Nie wiem dlaczego, ale to nic powaŜnego. Jane próbowała się podnieść, policzki leciutko się zaróŜowiły. Wyglądała na zmartwioną i zaniepokojoną. Pół godziny później obie siedziały w salonie domu kantora. Oszklone drzwi otwarto na ogród, z tarasu dochodził zapach roślin. - Czuję się jak kompletna idiotka. - No, juŜ, wystarczy. - Rhona Dow nalewała herbatę. - Mówiłam jej, Cat. - Jestem pewna, Ŝe mówiłaś. - Jane i Cat szybko wymieniły spojrzenia. - PrzeŜyła straszny szok i nie powinna tak od razu wracać do normalnych zajęć... i zaczynać w tej samej kaplicy, gdzie tamten męŜczyzna... Naprawdę, Jane. - Byłam pewna, Ŝe jestem juŜ zdrowa. Nie mogłam wiecznie siedzieć u ciebie w domu i rozwiązywać krzyŜówki. Nie jestem chora. Nic mi nie jest. - To dlaczego zasłabłaś? - Rhona triumfowała. - Cat, skąd to omdlenie? 134
- Nie mam pojęcia. Ale się nie martwię. Jednak przyjdź do mnie do gabinetu. - Uśmiechnęła się do Jane. - Zrobimy badanie krwi. Nie sądzę, Ŝeby było coś niepokojącego, ale lepiej dmuchać na zimne. - A ja umówię ci wizytę - stanowczo oznajmiła Rhona. Zadzwonił telefon. śona kantora wyszła, między Cat i Jane pojawiła się jakaś niezręczność. - No, niewaŜne - powiedziała Cat, śmiejąc się do herbaty. - Ale i tak przyjdź, lubię przebadać nowych pacjentów. - Zarejestrowałam się u ciebie w tym tygodniu, kiedy tu przyjechałam, bo... - Rhona ci kazała? - Hm. - Czujesz się na tyle dobrze, Ŝeby przespacerować się po jej ogrodzie? Najładniej wygląda z bliska. - Wiem. Mieszkam obok niego, pamiętaj. Cat pamiętała. Chciała tylko sprawdzić, czy Jane będzie chciała unikać swojego mieszkania. W ten sposób mogłaby się zorientować, jakie trwałe skutki miał dla niej czas spędzony tam z Maksem. W holu za nimi dudnił głos Rhony. - Ona jest cudowna - odezwała się Jane. - Taka miła, taka dobra... Tak samo Joseph. Po prostu traktują mnie tak, jakbym zawsze tutaj mieszkała. - Ale powoli zaczyna to być dla ciebie uciąŜliwe. - Czy to źle? Zaczęły spacerować trawnikiem. - Nie, to całkiem zrozumiałe. Ja trawię Rhonę tylko w małych dawkach. - Tak się cieszę, Ŝe byłaś w kaplicy. Dzięki. Nie wiem, co oni sobie pomyśleli, biedacy. - Martwili się o ciebie. - To był cięŜki tydzień, właściwie dwa tygodnie. Matkę napadnięto i pobito, dopiero zaczęłam znajdować swoje miejsce w Lafferton, to dla mnie wielka praca. A potem Max. - Nic dziwnego, Ŝe zasłabłaś. ZauwaŜyłam, Ŝe od razu zaczęłaś pracę od Imogen House. - Tak. Spotykałam się teŜ z wieloma ludźmi w szpitalu w Bevham, uczyłam się, jak tam jest. 135
- Powinnyśmy się kiedyś spotkać, ale nie w takich okolicznościach. Minęły trejaŜ, który dzielił ogród, i skręciły w prawo, w ścieŜkę między drzewkami owocowymi. Widać było róg domku Jane. Cat poczuła, jak pastor lekko sztywnieje. Zatrzymała się. - Wszystko w porządku? Jane westchnęła głęboko, a potem odparła: - Wejdziesz tam ze mną? Kiedy juŜ znajdę się w środku, wszystko będzie dobrze. Przez ułamek sekundy znowu się zawahała, ale potem ruszyła wprost przed siebie. Wyszła zza krzaków i zbliŜyła się do drzwi wejściowych. - Zmienili zamek, mówili mi o tym. Chyba ktoś ma klucze. Nie waŜne. Chodź do okna, Jane. Jane zerknęła na Cat, potem podeszła do szyby, zajrzała do środka przez tulejkę z dłoni przyłoŜonej do oczu. - Wszystko gra? - Tak. Jakby to był cudzy dom. W ogóle nie wydaje mi się, Ŝe tam mieszkałam. Jakie to dziwne. Mam wraŜenie, Ŝe nie powinnam tam zaglądać. - Niepokoisz się? - Nie. - Jane odwróciła się. - Czuję się obok tego wszystkiego. - Świetnie. Dobrze robisz. Następnym razem zabierz klucze i wejdź do środka. Będziesz musiała to zrobić, wcześniej czy później, a zrób to wcześniej. Myślę, Ŝe znowu poczujesz się tam jak w domu. - MoŜe. Nie wiem, czy w ogóle czułam się tu jak w domu, nawet bez Maksa. Nie wiem, czy czuję się jak w domu w Lafferton. Cat milczała. MoŜe Jane chciała się jej zwierzyć, ale teraz jeszcze nie nadszedł czas. Po chwili ruszyły z powrotem w głąb ogrodu, ciesząc się pierwszym, delikatnym muśnięciem wieczornego chłodu. Taras był pusty, z domu nie dobiegał Ŝaden dźwięk. - Mogę o coś zapytać? - Jane wskazała Cat ławkę pod ścianą, zapraszając, by na niej usiadła. Słońce dotykało drzew owocowych przed nimi, ale sama ławka stała w cieniu. - Chyba powinnam się zobaczyć z Maksem. Co o tym myślisz? - Dlaczego tak ci się wydaje? - On ma kłopoty. Śmierć Ŝony bardzo nim wstrząsnęła. Nie próbował mnie skrzywdzić, mnie jako mnie, nie panował nad rozpaczą i wściekłością, a ja akurat stanęłam na jego drodze. Myślę, Ŝe trzeba mu pomóc. Na pewno. 136
- MoŜe masz rację, ale dlaczego właśnie ty miałabyś mu pomóc? - Bo jestem pastorem? - Nie, to przez to, co zrobił. Nie ma od tego ucieczki, prawda? Nie oskarŜyłaś go o nic, ale jego wyczyn dowodzi ogromnej desperacji i wstrząsnął tobą, delikatnie mówiąc. MoŜe wycofaj się? Max to mój pacjent, pozwól mi się nim zająć. - Ale to pomoc lekarska... Ja chcę mu powiedzieć, Ŝe wszystko jest w porządku. - I Ŝe mu wybaczasz? - Tak. Pewnie uwaŜasz, Ŝe to brzmi trochę zbyt świątobliwie. - Nie. MoŜe napiszesz do niego, skoro uwaŜasz, Ŝe powinnaś mu to powiedzieć? - O nie, tak nie zrobię, to byłoby takie chłodne. A ty, pomyślała Cat, jesteś zupełnie inna - moŜe za bardzo, aby ci wyszło na dobre. Studiowała twarz Jane Fitzroy, widoczną teraz z profilu, otoczoną przez gęste włosy niczym na obrazie Tycjana. Była nie tylko piękna; miała charakter - była niezwykła, zamyślona, inteligentna, o godnej podziwu, nieco śniadej cerze, piwnych oczach, z zielonymi plamkami, duŜych i skupionych. Ta twarz wyróŜniała się wszędzie, ale miała teŜ spokój i głębię, ukryte pod pozorną niecierpliwością i napięciem. - Muszę iść do domu - oznajmiła Cat, wstając. - Rób to, co uznasz za stosowne, ale ostroŜnie. BoŜe, co za protekcjonalny ton. Jasne, Ŝe tak zrobisz. Umów się na wizytę u mnie w gabinecie. Tak ci radzi twój lekarz. Dwie godziny później, po kolacji, Jane ruszyła na poszukiwania Rhony Dow. Znalazła ją krojącą materiał na sukienkę na długim stole w dawnej bawialni u podstawy schodów. Dowowie mieli trzech synów, wszyscy opuścili juŜ rodzinny dom. Jeden studiował na uniwersytecie, dwaj starsi zostali pastorami i pracowali za granicą. Jane podejrzewała, Ŝe Rhona tak chętnie zaprosiła ją do siebie, bo chciała mieć towarzystwo i wypełnić pustkę wielkiego domu. Była jej za to wdzięczna, ale wiedziała, Ŝe musi się stąd wyprowadzić. - Usiądź sobie, moja droga. Pozdejmuj te rzeczy z krzesła. Kiedy szyję ubrania, robię tutaj straszny bałagan, chyba wtedy idzie mi łatwiej. - Podoba mi się ten materiał... Co to jest? - Będzie na to. - Rhona podsunęła jej wykrój. - Potrzebuję czegoś szałowego. AŜ do września będą róŜne przyjęcia w ogrodzie, zabawy, 137
wesela i herbatki z biskupami, a we wszystkim, co mam w szafie, pokazywałam się juŜ przez wiele lat. - Ja nie potrafię nawet nawlec igły. - Za to umiesz robić inne rzeczy. Weź sobie kawałek czekolady. Na stole obok maszyny do szycia leŜała rozpakowana duŜa tabliczka czekolady. Rhona Dow była gruba i po dwudziestu czterech spędzonych z nią godzinach Jane wiedziała juŜ dlaczego. - Przyszłam powiedzieć, Ŝe dzisiaj wracam do domku w ogrodzie. Byłaś cudowna i naprawdę wspaniale mi tu jest, ale muszę wracać. Wiem, Ŝe zrozumiesz. Po twarzy starszej kobiety przemknął grymas, który dla Jane okazał się aŜ za łatwy do odczytania. Kiedy odejdzie, znowu zrobi się tutaj pusto. Rhona starała się trzymać, ale Joseph przez większość czasu przebywał poza domem i widać było, Ŝe czuje się samotna. - Nie będę cię namawiać, Ŝebyś zmieniła zdanie, kochanie... Ale jeśli po tym wszystkim poczujesz się tam źle, obiecaj, Ŝe wrócisz. Nawet w środku nocy. Ani trochę nam nie będziesz przeszkadzać. - Obiecuję. Dziękuję. - No, przynajmniej pozwól, Ŝe spakuję ci kilka rzeczy... Będziesz potrzebowała chleba, mleka i... - Nie, pojadę do supermarketu. Naprawdę. Rhono, muszę wrócić do normalności. Rhona Dow westchnęła i ułamała sobie następny kawałek czekolady. Całodobowy supermarket przy Bevham Road nigdy nie stanowił dla Jane spokojnej przystani. Ale teraz, kiedy przed nim zaparkowała i zobaczyła wielobarwny blask świateł i jaskrawe billboardy, poczuła się podniesiona na duchu. W środku było ciepło i wesoło. Pchała wózek z zakupami, zamieniała po kilka słów ze sprzedawcami, brała jedzenie, którego kiedy indziej nigdy by nie wzięła, a takŜe zwykłe rzeczy codziennego uŜytku. Smakowała czas spędzany w sklepie. Dopóki otaczał ją wesoły szum, wszystko inne znikało gdzieś w cieniu. Zapłaciła w kasie i poszła do kafejki. Stojąc w kolejce po kawę, poczuła, Ŝe chce jej się jeść, wzięła więc na tacę jajka na bekonie i grzankę. Kupiła równieŜ gazetę. Supermarkety są dobrym schronieniem dla osób samotnych, wiodących puste Ŝycie, tych, co potrzebują przerwy i tego rodzaju towarzystwa, które nie wymaga więcej niŜ tylko kilku słów i 138
ceny filiŜanki herbaty. Ludzie, którzy twierdzą, Ŝe supermarkety są pozbawione duszy, a najlepiej jest w małych sklepikach, nigdy nie czuli się tak jak ona. Doszła do siebie, choćby na jakiś czas, właśnie dzięki szerokim alejom sklepu, wesołemu zgiełkowi, krzątaninie. W małym sklepiku nie sposób się zasiedzieć, cieszyć z ciepła i towarzystwa tak długo, jak ma się na to ochotę. Poza tym Jane poznała w Londynie mnóstwo sklepików z gburowatymi i niesympatycznymi ekspedientami. Bóg, pomyślała, Bóg, którego znam, Bóg, w którego wierzę, Bóg miłości i pocieszenia, Bóg, który krzepi, jest tu równie wyraźnie obecny co w katedrze Świętego Michała. Jajka i bekon były gorące i zaskakująco smaczne, miejscowa gazeta okazała się prawdziwą kopalnią plotek i ciekawostek, pełną fotografii z amatorskich przedstawień teatralnych, szkolnych zawodów sportowych oraz ślubów. Jane przypadło to do gustu. Kiedy juŜ zbierała się do opuszczenia kafejki, weszło jakieś małŜeństwo, znające ją z katedry. Zaczęli z nią omawiać moŜliwość wspólnego chrztu czwórki swoich dzieci. Kiedy wracała, ulice były spokojne. KsięŜyc nad wzgórzem miał wielkość srebrnej sześciopensówki i malał. Wsunęła się samochodem na wolne miejsce przed domem kantora, tonącym w ciemnościach. Wóz Josepha teŜ tam stał. Jane była ciekawa, jak Rhonie poszło szycie i czy udało jej się nie zaplamić materiału czekoladą. Teraz musiała juŜ tylko zatargać trzy torby z zakupami w głąb ogrodu, do domku, wejść tam sama, włączyć wszystkie światła, aby mroczne cienie i wspomnienia ukryły się z powrotem w ścianach. Nosiła przy kluczach latareczkę, wysyłającą cienki strumień ostrego światła. Tym razem lampka nie zapaliła się, ale Jane zdąŜyła juŜ zapamiętać ścieŜkę prowadzącą do jej domku. Krzaki szeptały, gdy odsuwała je z drogi, zza drzew owocowych dobiegały odgłosy jakiegoś stworzenia, oddalającego się szybkimi kroczkami. W którymś z innych ogrodów, gdzieś dalej, pisnął kot, przestraszył ją. Przecisnęła się do ganku, dalej po omacku, dotykając ścian. Na niebie połyskiwały gwiezdne konstelacje. Klucz gładko wślizgnął się w nowy zamek. Popchnęła drzwi, otworzyła je. Dom pachniał strachem, jej strachem, ostatnio była w nim uwięziona, zamknięta z Maksem Jamesonem. Poczuła jego ramię na swoim gardle i chłód ostrza noŜa, zadrŜała. Trzęsła jej się ręka, kiedy macała ścianę w poszukiwaniu włącznika światła. Gdy juŜ je zapaliła, przez chwilę wnętrze 139
domu wydało jej się zupełnie obce, czuła się zdezorientowana, nieomal uznała, Ŝe pomyliła budynki. Szybko obeszła wszystkie pomieszczenia, pozapalała światła, w kuchni, salonie, gabinecie, sypialni, włączyła kaŜdą lampę. Wciągnęła do domu torby z zakupami, zamknęła drzwi na klucz i zaryglowała drzwi, zaciągnęła rolety w kuchni i zasłony we wszystkich pokojach. Dopiero gdy to wszystko zrobiła, wzięła głęboki oddech, Ŝeby się uspokoić. Minęło trochę czasu, zanim przestało jej walić serce. Powoli zaczęła rozglądać się po domu. Wszystko było takie, jakie powinno. Krzesła, stół, biurko, obrazy, telewizor, ksiąŜki, kaŜdy przedmiot na swoim miejscu, wszystko znajome. Czuła delikatny zapach pleśni. W domu panowała wilgoć, mimo wszelkich starań zajmujących się nim ludzi. Podeszła do okna w salonie. Zatrzymała się bez ruchu, coś usłyszała. Jakieś drapnięcie, szurnięcie na zewnątrz. Kopnięty kamień, luźna cegła? Nie, nie moŜe spać przy otwartym oknie. Było po północy. Wypakowała zakupy i poukładała je, postawiła czajnik na gazie, wyjęła kubek i puszkę czekolady w proszku, mleko, łyŜkę. Poustawiała wszystko na stole. Nawet najlŜejszy szmer, brzęk puszki, wtyczki wkładanej do kontaktu brzmiał niesamowicie, głośno i głucho, a kiedy zamierał, następowała cisza, całkowita, nerwowa, napięta, nieprzyjemna. Zdecydowanym ruchem zabrała gorący napój do gabinetu i podniosła z biurka modlitewnik. „O Panie, wspomagaj nas przez cały dzień naszego pełnego trosk Ŝywota, AŜ wydłuŜą się cienie i nadejdzie wieczór”. Jakiś czas spędziła nad ksiąŜką do naboŜeństwa, a potem nad Biblią, tak Ŝe było juŜ dobrze po pierwszej, kiedy wreszcie połoŜyła się spać. Ale wtedy cisza stała się inna, spokojna, łagodna, kojąca, a nie pełna napięcia. Przez pół godziny Jane czytała Opętanie A.S. Byatt, później wyłączyła lampę. Poczuła wielkie zmęczenie, które zamgliło jej myśli, dodało cięŜaru rękom i nogom. Sen przyszedł jak błogosławieństwo. Obudziła się z koszmaru pełnego oślizgłej ciemności, w którym krztusiła się jakąś obrzydliwą substancją, a płuca przeszywały ostrza. Usiadła na łóŜku, zlana zimnym potem. Sięgnęła do lampy, potrąciła ją, usłyszała, jak rozbija się o podłogę. Krzyknęła, ale potem wyszła z łóŜka 140
po drugiej stronie, wymacała drogę do włącznika obok drzwi. Wtedy usłyszała hałas w ogrodzie. Nie, powiedziała sobie, w ogrodzie niczego nie ma, poza kotami i lisami, moŜe sową. Nie ma nic. Nie ma nikogo. Wzięła szufelkę i zmiotkę, posprzątała, wrzuciła szczątki do kuchennego kosza na śmieci. W gabinecie miała drugą lampę, przyniosła ją, postawiła obok łóŜka. Włączyła i przez kolejnych dwadzieścia minut czytała. „O Panie, oświeć ciemności tej nocy swoją niebiańską jasnością, a przed dziećmi światła niech zmarnieją czyny ciemności. Przez Jezusa Chrystusa, Pana Naszego”. Na zewnątrz rozległ się hałas, stłumione uderzenie, jakby ktoś upadł. Jane mogła teraz zrobić kilka rzeczy: zadzwonić na policję, zadzwonić do Dowów, wyjrzeć za okno, wyjść na zewnątrz... I nie potrafiła zrobić Ŝadnej z nich, paraliŜował ją strach, usta miała ściągnięte i suche. W myślach przewijał jej się film, którego nie mogła zatrzymać, obraz Maksa Jamesona, jak przewraca ją na ziemię, trzyma, patrzy jej prosto w twarz, ściska nóŜ, śmieje się, krzyczy triumfalnie, siedzi naprzeciwko niej i przeraŜa, i wciąŜ mówi, mówi, powolnym, złowieszczym szeptem, który wsącza się w uszy. Zmusiła się do tego, Ŝeby wstać z łóŜka, włoŜyć kapcie i szlafrok, a potem odsunąć zasłonę. Spoglądała na nocny ogród, z ręką na zasuwie, gotowa otworzyć okno. Uśmiechnięta twarz Maksa Jamesona. Ciało skrywał mrok, nawet szyja zdawała się nim spowita, przez co ta głowa, ze zmierzwionymi włosami i rozczochraną brodą wydawała się samotnie unosić nad ziemią. Jane miała ochotę krzyknąć, uderzyć w okno, gestem nakazać mu, Ŝeby odszedł, ale nie uczyniła nic, tylko zamarła ze zgrozy przy szybie, patrząc na zewnątrz, a on zaglądał do wnętrza domu. Widok policyjnych latarek, które przecinały ogród, badały ciemności, by odkryć wszystko, co się w nich chowa, stanowił nieoczekiwaną ulgę. Policja przyjechała pięć minut po wezwaniu. W pobliŜu stał radiowóz, dwaj młodzi rośli policjanci, cięŜko stawiający kroki i budzący poczucie bezpieczeństwa, przeszukiwali teraz krzaki i krąŜyli między drzewami, tam i z powrotem przemierzali boczne ścieŜki, wchodzili do 141
szop. U Dowów zdąŜyło się juŜ zapalić światło, w ogrodzie rozbrzmiewały głosy. Jane siedziała w fotelu i piła herbatę z kubka. Wybiło wpół do czwartej. Do świtu pozostała jeszcze godzina. Nie wiedziała, co właściwie zobaczyła. Teraz juŜ nie mogła powiedzieć, czy twarz Maksa Jamesona była prawdziwa, czy stanowiła jedynie figiel pobudzonej wyobraźni. Ale kiedy zamykała oczy, stał tam, z krwi i kości, nie jakiś mglisty, jak duch. Max Jameson patrzył na nią z ciemności. Zaczęła się trząść, porozlewała herbatę. Wyciągnęła rękę, Ŝeby odstawić kubek na stół, ale nie zrobiła tego jak naleŜy i naczynie roztrzaskało się na podłodze, gorąca herbata rozbryznęła się, parząc bose stopy Jane. Kiedy Rhona Dow pojawiła się w pokoju, ubrana w wielką koszulę nocną z róŜowego weluru, Jane zalała się łzami.
25 Detektyw sierŜant Nathan Coates siedział na przednim fotelu samochodu, schowanego za nierówną linią drewnianego ogrodzenia. Przyglądał się sklepowi warzywnemu. Razem z detektywem Brianem Jenningsem obserwował ten sklep przez dwa ostatnie dni. Miało się w tym czasie wydarzyć mnóstwo waŜnych spraw, a nie wydarzyło się nic. Nathan ugryzł jabłko. Jennings skrzywił się - SierŜancie, głośniej juŜ nie moŜna jeść? - To pytanie czy stwierdzenie? - Ja tylko... - Ja tylko muszę wytrzymywać co pół godziny twoje chrupki o smaku pieczonych kurczaków. Lepiej byś się tym juŜ zapchał. Nathan odsunął szybę i wyrzucił ogryzek. - MoŜna tu zapuścić korzenie. - Ty moŜesz. - UwaŜam, Ŝe to sklep z owocami i warzywami. Nie sądzę, Ŝeby tu było cokolwiek poza owocami i warzywami. Nic tu nie przywoŜą poza owocami i warzywami, nic stąd nie zabierają poza... 142
- Dobra, powtarzasz to i powtarzasz... - Myślę, Ŝe detektyw inspektor miał marnego informatora. - Nie bylibyśmy tutaj... - Jeden sierŜant, jeden detektyw... i mnóstwo bananów. - Cicho... - Zobacz, szybko, cięŜarówka z owocami i warzywami! Nathan podniósł lornetkę do oczu i spojrzał przez nią na zwijane drzwi magazynu. CięŜarówka zbliŜyła się, brama zaczęła się otwierać, a wóz powoli wjechał tyłem. - Widziałem juŜ kiedyś tego kierowcę. - Tak, rozwoził owoce. - Cicho. Zajmij się numerem rejestracyjnym, zrobię mu fotkę. Nathan sięgnął do tyłu po aparat i zrobił zbliŜenie kabiny cięŜarówki. - Wiem. To Piggy Plater. Miałem z nim do czynienia przy okazji włamania do fabryki kilka lat temu, tyle Ŝe on był wtedy cwańszy, do stał wyrok w zawiasach, powiedział, Ŝe do wszystkiego zmusił go brat. Tak, tak, to Piggy Plater. Co on tutaj robi... Nigdy nie uwierzę, Ŝe prowadzi cięŜarówkę z owocami i warzywami. Masz ten numer? MęŜczyzna, któremu się przyglądali, wyskoczył z kabiny i zaczął rozmawiać przez komórkę. Z tyłu, w głębi magazynu, skryte w cieniu postaci otwierały pakę wozu. Zza rogu wyjechało ciemnoniebieskie bmw i prześlizgnęło się obok. Jakiś człowiek w kremowej, drelichowej kurtce wysiadł z jednej strony auta, z drugiej wysunął się ktoś masywniejszy, o grubym karku. - Jasna cholera, to Frankie Nixon i jego ochroniarz. To nie są banany. Zrobił następnych kilkanaście zdjęć, potem opuścił aparat. - Musimy tu siedzieć dwadzieścia cztery godziny na dobę. Coś się kroi. Rozdzwonił się jego telefon. - Detektyw sierŜant Coates, słucham... - Tu Jenny McCreedy, wydział kryminalistyki. Próbowałam skontaktować się ze starszym detektywem inspektorem Serraillerem, ale dowiedziałam się, Ŝe wyjechał na tydzień, dlatego dzwonię do pana. Nathan wyprostował się. Nie odrywał oczu od bmw. Frankie Nixon wsiadł z powrotem, jego rosły towarzysz rozejrzał się wokół, a potem wsunął na fotel pasaŜera. Samochód opuścił podwórze jednym szybkim 143
skokiem. CięŜarówka powoli zniknęła w ciemnej paszczy magazynu, zwijane drzwi zaczęły się zamykać. Obraz zrobił się niewyraźny. Nathan przechylił głowę, przytrzymując nią słuchawkę. - Macie coś? - Mamy. - W domu? - Nie, dom jest czysty. Ale z samochodu mamy dwa włosy i fragment paznokcia. Oba włosy są z tej samej głowy, a DNA jest Davida Angusa. Nie wiadomo, do kogo naleŜy paznokieć, nie został jeszcze dopasowany. - MoŜe jest tego drugiego chłopca? - Nie. Ani nie tej małej dziewczynki, którą znaleźli Ŝywą w bagaŜniku. - Czyli Ŝe było jeszcze jakieś inne dziecko? - Na to wygląda. - Dobry BoŜe... Czy to juŜ to? - Nie. To nie są bezpośrednie dowody. Ale poniewaŜ mają niewątpliwy związek z waszą sprawą, pomyślałam, Ŝe dobrze, Ŝebyście wiedzieli. Kiedy wróci pański inspektor? - Spokojnie, mam jego numer, nie zechce czekać. Wielkie dzięki. Nathan triumfalnie uderzył powietrze pięścią. Magazyn połknął całą cięŜarówkę, drzwi się zatrzasnęły. Nikogo przy nich nie było. Popołudniowe słońce sprawiało, Ŝe przestrzeń wokół magazynu wyglądała jak zakurzona. Kilka metrów dalej na kwiecie ostu kołysała się zięba. - Spadamy stąd. - O co chodzi, sierŜancie? - O Davida Angusa. - Znaleźli go? - Coś w tym stylu. - Nathan uruchomił silnik i ostro zawrócił, wykręcając koła. Detektyw pochylił się do tyłu. - Opowiedz teraz o Franku Nixonie. - Pies mu mordę lizał - ze złością rzucił Nathan. - Temu całemu Frankowi Nixonowi.
144
26 Nie wyglądasz na zadowolonego. - Myślę, Ŝe tutaj nagromadzenie szkiców jest za duŜe. Nie moŜemy jakoś rozdzielić tych dwóch z kościołami? Wtedy byłoby pięć i dwa... tam? Simon cofnął się i idąc przez galerię, spojrzał jeszcze raz. Ci, którzy wieszali prace, zrobili kawał dobrej roboty, wyjąwszy jedną grupę rysunków z Wenecji. Na kilku były ciemne przestrzenie, tło dla twarzy starych kobiet i męŜczyzn, których widział modlących się w kościołach Zattere; prace, powieszone razem, zacierały się wzajemnie, porozdzielane - całkowicie traciły siłę oddziaływania. Zawsze tak było. Większość rysunków wisiała tak jak naleŜy, ale umieszczenie ostatnich kilku zabierało całe wieki. Niewielka galeria z niskim sklepieniem i doskonałymi proporcjami była umiejscowiona idealnie, w pierwszorzędnym zakątku Mayfair. Simon wiedział, Ŝe mu się poszczęściło. Wyjrzał przez okno. Ze słonecznej ulicy prosto na niego patrzyła Diana. Zaklął pod nosem. Nie lubił, kiedy powracała do niego przeszłość, zwłaszcza taka, którą zdecydowanie przekreślił. Ale kiedy spojrzał na Dianę jeszcze raz, coś się w nim zmieniło. Cieszył się, Ŝe jest tam, gdzie był, z tego, Ŝe ma tutaj wystawę, czuł się podekscytowany, dumny, gotów do działania. Widok kobiety sprawił mu nagle przyjemność. Uradował się z tego, Ŝe ją spotkał. Wyglądała tak jak zawsze, piękna, elegancka, szczęśliwa. Przypomniał sobie dawne czasy - idealne relacje, bez zobowiązań, gdy kaŜde z nich podobało się drugiemu, kaŜde cieszyło się drugim, kaŜde miało własny świat i pracę, do której wracało, nie krępując partnera. To było dobre, miłe. W towarzystwie Diany spędził kilka zachwycających dni, wieczorów, nocy. Jej rozpacz, kiedy w zeszłym roku nachodziła go w domu, została gdzieś daleko. Tak musiało się skończyć. Dlaczego nie mogliby rozpocząć od nowa? Uznał, Ŝe nie ma Ŝadnych przeciwwskazań. Wyszedł z galerii, Ŝeby przywitać się z Dianą. Ostatnim razem, kiedy byli wspólnie w Londynie, poszli na Eugeniusza Oniegina w Covent Garden, ale dziś grano tam balet, za którym 145
Simon nie przepadał. Zamiast tego obejrzeli nową sztukę, słabą i źle zagraną przez jakąś hollywoodzką gwiazdę. Wymknęli się z teatru przed końcem. Był ciepły wieczór, nie zaszło jeszcze słońce, chodniki przemierzały tłumy przechodniów. Simon zaprowadził Dianę do znajomego baru. Wszystkie stoliki na zewnątrz juŜ zajęto, ale na górze znajdował się okrągły taras. Serrailler czuł się lekko, jak zawsze w Londynie stawał się inną osobą, był mniej spięty, bardziej spontaniczny. - Koktajl z szampanem - zaproponował, prowadząc Dianę do stolika. - Doskonale. Tak. To właśnie było dobre. Nic więcej. Nic powaŜniejszego. Właśnie to. Diana miała na sobie jasnozieloną jedwabną sukienkę. Była tutaj najlepiej ubraną i najpiękniejszą kobietą. Dotknął jej ramienia. - Gdzie chciałabyś coś zjeść? - Gdzie zechcesz. Ale chciałabym teŜ z tobą porozmawiać... rozmawiać i rozmawiać. Simonie, kiedy ostatnio rozmawialiśmy? - Dawno. Zbyt dawno. Ty pierwsza. Sprzedałaś restauracje? - Wieki temu. I jeszcze nie zdecydowałam, co teraz robić, jeśli takie będzie twoje następne pytanie. Jedno mogę powiedzieć, na pewno nie wezmę się do Ŝadnego innego biznesu, który zatruje mi Ŝycie. Kupiłam niewielki dom w Chelsea, a resztę pieniędzy ulokowałam w banku. - Ale ty potrzebujesz wyzwań. SłuŜą ci. - Nie. - Spojrzała mu prosto w oczy. Zobaczył niewielkie zmarszczki w kącikach oczu, nieco większe na szyi. Była od niego starsza o dziesięć lat i czasem dostrzegał to. Nigdy się tym nie przejmował, w najmniejszym stopniu. - Chciałabym czegoś absorbującego, ale całkiem spokojnego. Mam za sobą piętnaście lat stresu i pracy. KaŜdy miałby dość. MoŜe otworzę galerię? Roześmiał się i zaczął opowiadać o wystawie. Spostrzegł, Ŝe jak zwykle nie potrafi mówić o swoich rysunkach, za to bez trudu peroruje na temat wnętrz galerii, rozmieszczeniu prac, ram, cen, tego, kto jeszcze ma wystawę w Londynie. Łatwo mu było plotkować, mówić bezpieczne rzeczy. - A co dzieje się w Lafferton? Pokręcił głową. Wolał o tym nie opowiadać ani w ogóle wspominać o pracy w policji. 146
Wypili drugiego drinka, potem wyszli, ruszyli przez londyński zmierzch w stronę Picadilly. - Za kilka dni twoja wystawa się skończy i wszystkie prace zostaną sprzedane - powiedział Diana. - Mam nadzieję, Ŝe mnie zaprosisz. - Oczywiście. Zatrzymali się przy Fortnum's. - Wybieraj - oznajmił Simon. - Restauracja? Mój hotel? - A moŜe mój dom? Spostrzegła jego wahanie. - No dobrze - rzuciła lekko. - Jestem głodna. Zjadłam tylko kanapkę z pomidorem kwadrans po dwunastej, a właśnie wypiłam dwa koktajle z szampanem. Mogę zasłabnąć. Simon ze śmiechem ujął ją za ramię i poprowadził Duke Street w stronę Green.
27 Natalie obudziła się, usłyszała hałas i nakryła głowę poduszką. Dźwięk przenikał jednak przez nią, dlatego w końcu musiała wstać. - Co znowu? Do jasnej cholery, Kyra, jest druga w nocy, co ci jest? Dziewczynka stała przy oknie. Zasłony były rozsunięte, a ona wpatrywała się w sąsiedni dom. - JuŜ ci mówiłam, daj spokój. Chodź, wracaj do łóŜka. Do kogo ja mówię? Kyra zacisnęła wargi, ale pozwoliła się zaprowadzić na posłanie i przykryć kołdrą. - Kyra, martwisz mnie. Mówisz do siebie, hałasujesz. Natalie usiadła na skraju łóŜka córki. Jasne włosy dziewczynki były zmierzwione, wygładziła je więc palcami. Jakie to śmieszne, Ŝe dzieci są inne nocą, takie kochane, dlatego Ŝe wydają się mniejsze. Naprawdę, to śmieszne. - Chcesz mi coś powiedzieć? Nie wpuścili jej do tego pokoju, gdzie rozmawiali z Kyrą. Z dziewczynką spotkały się dwie kobiety. Młoda lekarka, która przedstawiła się 147
jako psychiatra, ale wyglądała na zbyt młodą, aby nim być, i funkcjonariuszka z wydziału rodzinnego. To trwało ponad godzinę. Natalie zaczęła się w końcu martwić. Była wściekła i zła. W gazetach i telewizji ciągle o tym mówiono. Kiedy zaginął tamten mały chłopiec, wszędzie wisiały plakaty, wszyscy o tym gadali, ona teŜ, jak kaŜdy na Brimpton Lane. W zeszłym tygodniu rozmawiała z wieloma ludźmi, kaŜdy z nich mówił to samo. Wszystko się zmieniło, ich dom, ulica, sąsiedzi, wszystko. Codzienne Ŝycie. Czuli się inaczej i juŜ zawsze mieli się tak czuć. Brudni, naznaczeni, jakby potrzebowali kąpieli. Kilku mówiło, Ŝe chciałoby się wyprowadzić. Ktoś powiedział, Ŝe gdy się juŜ wszystko skończy, trzeba do władz miasta wystosować petycję o zmianę nazwy ulicy. Ale co taka zmiana pomoŜe, jaką to zrobi róŜnicę? Mieszkali tutaj i ona tutaj mieszkała, ten dom tutaj stał. Kto w nim teraz zamieszka? Czy ktoś go w ogóle kupi, będzie przemierzał pokoje, spał, jadł tam, przycinał trawnik, mył okna? Nie wiadomo. JuŜ wystarczająco źle było mieszkać po sąsiedzku. Myśleć o tym ciągle i wciąŜ pamiętać. Wystarczająco źle, gdy lekarze i policja ponad godzinę przesłuchują twoje dziecko. - Co im powiedziałaś? - zapytała Kyry, kiedy tylko wsiadły do samochodu. Ale dziewczynka zacisnęła usta, tak jak zawsze, i milczała. Dopiero gdy obejrzała telewizję, wypiła herbatę, wykąpała się, dopiero wtedy powiedziała, Ŝe pytali o wymarzone wakacje. W przyczepie kempingowej. - Gdzie ty słyszałaś o przyczepach kempingowych? Ale Kyra nie odpowiedziała. - Mówiłaś im, co się działo u Ed? Cisza. - O pieczeniu ciasteczek i tak dalej? Po dłuŜszej chwili dziewczynka przytaknęła. - Powiedzieli, Ŝe to jest w porządku, co? Pieczenie ciasteczek i tak dalej? Milczenie. - Co jeszcze im mówiłaś? O tym, jak tam chodziłaś? O co się pytali? Co mówili? Nic. - Kyra, do diabła, staram się, Ŝeby wszystko było w porządku, nie chcę, Ŝeby cię denerwowali. Próbuję się upewnić, Ŝe wszystko było w porządku. 148
- Wszystko było w porządku. Natalie poddała się. Teraz pociągnęła delikatne jak jedwab włosy Kyry, miękkie niczym puszek dmuchawca. Powieki dziewczynki opadły, ale szybko je otworzyła. - Powiesz mi, prawda? - Co? - Wszystko. Wszystko, co się stało. Kyra skrzywiła się. - Czy Ed...? Kyra szybko zamknęła oczy. Natalie czekała. Nic. Dziewczynka znowu zamknęła oczy. Natalie zeszła na dół i nastawiła czajnik, zapaliła papierosa i zabrała się do robienia śniadania. Było ciepło. Gdzieś na ulicy szczekał pies. Bardzo chciała znaleźć się gdzie indziej. MoŜe wtedy dałaby radę. Mogłaby pracować w centrali telefonicznej, wrócić tam, gdzie mieszka jej rodzina, moŜe nawet spróbować szczęścia w Londynie. Teraz kaŜdego dnia budziła się w złym humorze. I czuła się staro, a przecieŜ ma dopiero dwadzieścia sześć lat. Nie zasłuŜyła na to, Ŝeby skończyć w domu sąsiadującym z domem morderczyni dzieci. Nikt na to nie zasługiwał. Przez chwilkę wydawało jej się, Ŝe wychwyciła jakiś dźwięk dobiegający z góry, ale kiedy weszła do holu, wszystko ucichło. Włączyła radio i spędziła pół godziny, słuchając dzwoniących, smutnych ludzi, którzy potrzebowali rozmowy z obcymi, o tym, jak to jest być smutnym człowiekiem o trzeciej nad ranem. Kiedy Kyra usłyszała ciche głosy dobiegające z radioodbiornika, wróciła na swój posterunek przy oknie. Dom Ed oświetlała uliczna latarnia. Wyglądał smutno. Pytali się jej, co myśli o domu Ed. Kiedy powiedziała, Ŝe woli być w nim, a nie we własnym domu, i z Ed, a nie ze swoją matką, jakoś dziwnie na nią popatrzyli. Chcieli się dowiedzieć, czemu tak uwaŜa, czy jest tego pewna, czy dokładnie to miała na myśli i czy moŜe Ed kazała jej tak mówić - co wydało się Kyrze najgłupszym ze wszystkich pytań. Poprosili, 149
Ŝeby opowiedziała im, co mówiła Ed i czy Ed zabierała ją gdzieś samochodem - albo popływać, albo na zakupy, albo za miasto, i czy jacyś koledzy i koleŜanki Kyry równieŜ odwiedzali ten dom, na przykład Ŝeby tam gotować, wtedy kiedy Kyra tam była albo kiedy jej niebyło. Pytania. Wszystkie o Ed. Dziwne, nieprzyjemne, głupie pytania. A kiedy ona zadawała im pytania, nie odpowiadali, nie do końca. Chciała wiedzieć, dokąd poszła Ed i czy wie o ludziach, którzy wchodzili i wychodzili z jej domu, kiedy wróci, czy moŜna się z nią zobaczyć. Oni jednak nie odpowiedzieli na Ŝadne z tych pytań. Ani na jedno.
28 Edwino, dlaczego płaczesz? - Ed. Mówiłam juŜ. - Ed. - A masz jakiś pomysł dlaczego? Nie mów nic. Właśnie tak, jak robi policja. Nie mów nic. - Po prostu nie wyglądasz na kogoś, kto łatwo wybucha płaczem. Milcz. - Pamiętasz, czy płakałaś duŜo w dzieciństwie? O to chodzi. Jasne. Skojarzenia. Dzieciństwo. O to chcieli pytać, w tym upatrywali przyczynę, tam chcieli wetknąć nos. Dobra. W porządku. Nie ma nic do powiedzenia. A nawet gdyby coś było, i tak im nic nie powie. Niewielki pokój. Krzesło obite ciemnoczerwonym tweedem. Całkiem wygodne. Psychiatra siedziała na drugim takim samym, na kolanach trzymała kartki spięte klamrą. Ed nie spodziewała się, Ŝe zastanie tu lekarza siedzącego za biurkiem. MoŜe wtedy czułaby się lepiej. A w dodatku dali jej lekarkę, kobietę. Lekarze są męŜczyznami, powinni być męŜczyznami. Tak jak pielęgniarki kobietami. A teraz nie. Przyszła kobieta. Młoda. Za młoda. Jak mogła być taka młoda i jednak przyjść tutaj? Krótkie ciemne, błyszczące włosy. Modne okulary. Ciemnoniebieska dŜinsowa spódnica. Błękitne pantofle na płaskich obcasach. Obrączka na palcu. I drugi pierścionek, z jakąś ozdóbką i z maleńkim brylancikiem 150
odbijającym światło. Naszyjnik z duŜych korali. Uśmiechała się. Patrzyła prosto na nią. I uśmiechała się. Nie mów nic. Nikomu nic nie mów, ani policji, ani straŜnikom, ani psychiatrze. Nic. - Dlaczego ludzie w ogóle płaczą? Ed zdawało się, Ŝe lekarka naprawdę chce się tego dowiedzieć. Naprawdę o to pyta. Dlaczego ludzie płaczą? Zastanowiła się. Dlaczego? Bo pies umiera. Bo ktoś przejechał kota. Bo przytrzasnąłeś sobie palec drzwiczkami od samochodu. Skrzywiła się na wspomnienie bólu, przez który wtedy zrobiło jej się słabo. - Coś sobie przypomniałaś? - Tak, jak przytrzasnęłam sobie palec drzwiczkami od auta. Bolało jak skurczybyk. - O tak, teŜ mi się to przydarzyło. Okropne. Gorsze niŜ bóle porodowe. - Skąd wiesz? - I jeszcze jak dostałam kijem od hokeja po nosie. - Aua... - To było mocne... Ed wyobraziła to sobie. Zwilgotniały jej oczy. - Wiesz, właśnie mi coś powiedziałaś. - Co? - Podałaś powód do płaczu. Ból. Cholera. Rozmawiały jak normalni ludzie, tak jak ludzie czasem gawędzą, a jednak coś jej powiedziała. Nie mów nic. Na parapecie okna stało kilka roślin, wyglądały na zaniedbane. Zakurzone. Pod nimi leŜały zŜółkłe liście, których nikt nie sprzątał. Jedną z tych roślin naleŜałoby przyciąć. Ed to wściekało. Dlaczego nie kupicie sobie plastykowych kwiatków, skoro nie chce się wam zajmować prawdziwymi? Torba psychiatry leŜała na podłodze przy krześle, obok zwyczajnej, czarnej teczki. Przód zdobiła fotografia Scarlett i Rhetta. Ed oglądała ten film chyba z kilkanaście razy. Scarlett miała naszyjnik z kryształu górskiego, górski kryształ zasłaniał przód koszuli Rhetta. Ed nie potrafiła pojąć, jak psychiatra moŜe mieć taką torbę. Nie mogła oderwać wzroku. Od Scarlett i Rhetta. Ona sama nie miała torebki, uŜywała kieszeni, a gdy musiała przenieść coś większego, plastikowych toreb. 151
- Płakałaś, bo przypomniałaś sobie o czymś. - Nie. - Dobrze. Ed czekała. Psychiatra szykowała się, aby iść dalej według standardowej listy. Płakałaś, bo sobie o czymś przypomniałaś, o czymś, co się stało, kiedy byłaś mała. O twojej matce. Albo o tacie. Ktoś cię uderzył, ktoś na ciebie krzyczał, ktoś cię zamknął w ciemnej piwnicy i zatrzasnął drzwi, ktoś coś powiedział, mówił, Ŝe śmierdzisz. A moŜe powód był jakiś inny? Czekała. Ale doktor Gorley siedziała w milczeniu, patrząc na Ed. Potem znowu zerknęła na notatki. Później jeszcze raz na Ed. Ale nie jakoś pospiesznie, nie nerwowo. Nic takiego. Cierpliwie, spokojnie. Po prostu czekała. Nic nie mów. Wiedziała, dlaczego się rozpłakała, i była za to na siebie zła, ale nie mogła się powstrzymać. Łzy same popłynęły. Policjant z jasnymi włosami spoglądał na nią i zadawał pytania. Patrzył, mówił to, tamto. A wtedy w jej głowie pojawił się obraz, razem z natychmiastową świadomością tego, co mogło się stać. I juŜ nigdy się nie stanie. Ujrzała siebie z Kyrą w przyczepie kempingowej. Zeszły po stopniach, staranie zamknęły drzwi i ruszyły tam, skąd widać było morze. Na plaŜę, gdzie miały spędzić cały dzień. Kyra miała wiaderko i łopatkę, Ed - piłkę i torbę z jedzeniem na piknik. Napoje i lody kupiły juŜ na miejscu. Było słonecznie, ciepło. Słyszały głosy innych dzieci, ludzi krzyczących, nawołujących się, śmiejących na plaŜy. Dziewczynka skakała, trzymała Ed za rękę, zerkała na nią podekscytowana. Ten tydzień, ten wakacyjny wyjazd, miał być najlepszy dla Kyry i dla Ed. Stworzył w umyśle Ed niewielką, przezroczystą bańkę, oddzielającą ją od wszystkiego innego. Całkowicie. A teraz bez ostrzeŜenia bańka pękła. Znowu widziała pokój przesłuchań, gliniarzy. Swoje dłonie. Bańka pękła, a Ed zrozumiała, Ŝe takie wakacje nigdy nie nadejdą i Ŝe nigdy juŜ nie zobaczy Kyry. NiezaleŜnie od tego, co im powie albo czego nie powie, niezaleŜnie od tego, co się jeszcze wydarzy. Bańka prysła. W jej oczach pojawiły się łzy. - O co chodzi? - zapytała doktor Gorley. Głos miała łagodny, miły, słodki. Chciała się tego dowiedzieć z troski i chęci pomocy, dlatego Ŝe 152
była przyjacielem, a nie psychiatrą, który próbował coś z niej wydobyć, coś wyniuchać, a potem złoŜyć o tym raport, nie... Cholera. I łzy pociekły po policzkach Ed.
29 Dougie Meelup był miłym człowiekiem. ChociaŜby w ten weekend w czwartek Dougie wrócił do domu z biletami na autokar i potwierdzeniem rezerwacji pokojów w hotelu, wszystko załatwił dokładnie tak, jak chciała. A przecieŜ nie były to ani urodziny któregoś z nich, ani ich rocznica ślubu. - Przyda ci się odrobina odpoczynku - stwierdził. - No i lubisz Devon. Tak więc znaleźli się tam, spacerowali brzegiem morza w słoneczny, wietrzny dzień. Podeszli do jednej z ławeczek. śona Dougiego zawsze miała wolne popołudnia, a on wziął dzień urlopu. Autokar wyjechał o wpół do drugiej, teraz było wpół do szóstej, a przed nimi całe dwa dni wolnego. - Usiądźmy, mogę przynieść herbatę z tamtego stoiska. Usiądź. To, Ŝe Dougie jest miłym człowiekiem, Eileen zauwaŜyła juŜ tego wieczoru, kiedy go poznała. Noreen i Ken Kavanagh wyciągnęli ją na kręgle. UwaŜała kręgle za grę dla staruszków, pań w białych kapelusikach, nie w jej stylu. Nie chcieli słuchać. Podjechał samochód, pod drzwiami stanął Ken i nie było juŜ o czym gadać. Miała rację co do kręgli. MoŜe, kiedy się w nie grało, dawały niezłą zabawę, ale przyglądanie się grze było równie pasjonujące co oglądanie, jak zasycha farba. Nie miała zamiaru tam wracać. To Dougie sprawił, Ŝe zmieniła zdanie. Była wdową od czterech lat. Gdy Ŝył Cliff Sleightholme, mieli bardzo mało czasu, by ze sobą rozmawiać, i przypuszczała, Ŝe tak właśnie wygląda starość. Nigdy nie myślała o Ŝyciu bez niego, wstrząsnęło nią to, jak pusty zaczął wydawać się dom - i jak bardzo przywykła do obecności męŜa i do jego towarzystwa. MoŜe niewiele sobie mówili, ale to nie była samotność. Po trzech miesiącach podjęła pracę kasjerki, częściowo dlatego, 153
Ŝe renta była niŜsza, niŜ się spodziewała, a częściowo dlatego, Ŝe nie wytrzymałaby w samotności w dzień i w nocy. W ten sposób zdołała się trochę oderwać od wszystkiego, zaprzyjaźniła z Noreen i kilkoma innymi, ale nadal wracała do pustego domu. Dougie Meelup był miły. W kręgielni nie znała nikogo oprócz Noreen i Kena, a on przyniósł jej filiŜankę herbaty i ustąpił miejsca na ławce. Pytał ją, kim jest, a kiedy spostrzegł, Ŝe odpowiada mu na pytania, słuchał jej, słuchał uwaŜnie, tak jak robią ludzie, którzy lubią słuchać. Jego Ŝona odeszła z kimś rok temu. - Złamała mi serce - stwierdził. - I nie zrosło się. Ale miał synów. Obaj byli Ŝonaci, mieli dzieci, mieszkali w mieście. - Campbell i Marie zapraszają mnie co drugą niedzielę na obiad powiedział, gdy pewnego popołudnia wybrali się za miasto, po kilku tygodniach spotykania się i wspólnych posiłków. - MoŜe pójdziesz ze mną następnym razem? - Nie wygłupiaj się. - Dlaczego? Wyglądał, jakby zrobiło mu się przykro. Eileen poczuła się winna. - No wiesz, chodzi mi o to, Ŝe oni chcą się zobaczyć z tobą. Nie znają mnie, dlaczego mieliby chcieć, Ŝebym przyszła? Na pewno nie. - Marie powiedziała mi przez telefon, Ŝebym przyszedł ze swoją przyjaciółką. Nie mówiła tego tak sobie, wcześniej rozmawiała o tym z Campbellem. - Skąd o mnie wiedzą? - No chyba stąd, Ŝe im powiedziałem. Poszła z nim. Czuła się niezręcznie, dopóki Marie nie otworzyła z uśmiechem drzwi, a potem wszystko poszło juŜ dobrze. Nawet lepiej niŜ dobrze. W następną niedzielę odwiedzili Keitha i jego filipińską Ŝonę Leah. Tym razem przyszli na grilla, którego obsługiwał Keith, poniewaŜ uwaŜał, Ŝe kobiety nie znają się na przyrządzaniu mięsa. Ślub z Dougiem był teŜ ślubem z jego rodziną. Wszyscy przyszli na wesele, synowie, synowe, wnuki, aŜ się od nich zaroiło w urzędzie stanu cywilnego. Eileen płakała ze szczęścia i dlatego, Ŝe Dougie był taki miły, Ŝe z osoby samotnej stała się członkiem licznej rodziny. I dlatego, Ŝe na ślub nie przyszła ani Jan, ani Weeny. - Co to znaczy, mamo, Ŝe znowu wychodzisz za mąŜ, o czym ty mówisz? - mówiła przez telefon Jan, coraz bardziej podnosząc głos. 154
- Co ci przyszło do głowy? A co z nami? Nie moŜesz tak prostu wyjść za obcego człowieka. Eileen napisała jej wszystko o Dougiem na pięciu stronach listu, taki sam list wysłała równieŜ do Weeny, poza tym masę zdjęć, fotografie Dougiego, jego synów, ich dzieci, psów, kempingowej przyczepy Campbella i Marie. - To nie jest jakiś obcy człowiek. Wszystko wam o nim opowiedziałam. - Ale jak w ogóle moŜesz myśleć o wychodzeniu za mąŜ w twoim wieku? - Będę mieć kogoś, kto będzie się mną opiekował i był ze mną, kiedy się zestarzeję - odparła. - Wy juŜ nie musicie. Jan umilkła. Ale nie przyszła na ślub. - To dla mnie za daleko. - Są pociągi. MoŜesz nawet przylecieć samolotem z Aberdeen. Zapłacę ci za bilety. Pomyślała, Ŝe na to pójdzie, i Jan się zgodziła. Eileen posłała pieniądze. Ale w ostatniej chwili jedno z dzieci Jan zachorowało i nie mogła go zostawić. - Nie wierzę jej - powiedziała Dougiemu. - Wątpię, aby Mark w ogóle zachorował. Po prostu nie chciała przyjechać. W ogóle nie miała zamiaru przyjeŜdŜać. Jan nie zwróciła teŜ pieniędzy za samolot. Miała nadzieję, Ŝe chociaŜ ta córka zjawi się na ślubie, bo wiedziała, Ŝe Weeny raczej nie będzie. Nie po wiadomości, jaką od niej dostała. Na kartce były pierwiosnki, Weeny zapisała ją bardzo schludnie. Twierdziła, Ŝe jest „ciągle w rozjazdach”, bo pracuje jako „przedstawiciel”. Eileen podejrzewała, Ŝe chyba wie, jaką pracą zajmuje się Weeny. Sama zaś zastanawiała się, co zrobiła źle - nie teraz, wychodząc za Dougiego, ale kiedyś, wychowując dzieci. Nic nie przychodziło jej do głowy. Cliff był taki dumny z Weeny. Uczył ją, Ŝeby była twarda. Siostry walczyły ze sobą, od kiedy Weeny się urodziła, póki Jan nie opuściła domu, by zamieszkać z Neilem. Walczyły o uwagę rodziców, ich uczucia, o kieszonkowe, większy pokój, pierwszy kawałek ciasta i ostatni cukierek w paczce. Rodzinny dom stanowił pole bitwy przez całe dwadzieścia dwa lata, a kiedy w ciągu kilku miesięcy obie go opuściły, Eileen poczuła ulgę, Ŝe ta bardzo długa wojna nareszcie się skończyła. 155
Ale Cliffowi coś było nie w smak. Właściwie od kiedy Weeny odeszła, przestał cokolwiek mówić. Eileen siedziała w słońcu. Postawiła kołnierz kurtki, chroniąc się od wiatru, i spoglądała na błyszczące morze, które zalewało plaŜę drobnymi falami, zwieńczonymi kremową pianą. Przypomniała sobie wierszyk ze szkoły: „Mieszkali na chrupiących naleśnikach z Ŝółtej piany przypływu”. Mewy mknęły po oświetlonej słońcem wodzie. - Proszę, jest gorąca i słodka. Tylko ktoś taki jak Dougie Meelup mógł przynieść tacę z herbatą w porcelanowych filiŜankach, a nie plastikowych kubkach, a do tego jeszcze dwa kawałki domowego ciasta z owocami. Eileen spojrzała na niego. OstroŜnie postawił wszystko na ławce obok niej. - Czym ja sobie zasłuŜyłam na kogoś takiego jak ty? - spytała. I dokładnie to miała na myśli. - Wcinaj. - Westchnął i usiadł na ławce. - Jak cudownie - dodał i spojrzał na morze. - Prawda, Ŝe pięknie? Cieszysz się, Ŝe tu przyjechałaś? Spojrzała razem z nim tam, gdzie mewy huśtały się na wodzie. Całe lata, pomyślała, całe długie lata myślałaś, Ŝe to, co masz, jest ostateczne, Ŝe właśnie to dostałaś od losu i musisz wykorzystać jak najlepiej. Ale potem wszystko wywróciło się do góry nogami. CóŜ takiego zrobiła, Ŝe na to zasłuŜyła? Naprawdę nie zasługiwała na kogoś takiego jak Dougie. - Ja tylko chciałabym... Opuścił filiŜankę. Wiedział, o co chodzi, poznał po tonie jej głosu. - To musi potrwać - odparł, tak samo jak zawsze. - Ale jak długo? Gdyby zdobyły się na wysiłek, przyszły się z tobą spotkać, wszystko byłoby juŜ dobrze. Musiał juŜ być zmęczony tym ciągłym dodawaniem jej otuchy. Namawianiem, aby spojrzała na wszystko z punktu widzenia córek, patrzyła na jasną stronę Ŝycia, dała im czas. - Co chcesz robić jutro? Pójść na spacer, zostać tutaj? - Ty... - Nie - odparła Eileen. - Teraz ty. Zawsze ja wybierałam, teraz kolej na ciebie. 156
Odwrócił głowę i spojrzał na zatokę. A potem odpowiedział jak mały chłopiec, który chce otrzymać jakiś podarek, ale boi się, Ŝe mu się go odmówi. - Dobrze, powiem ci. - Mów. - Wiele bym dał, Ŝeby wypłynąć łodzią.
30 Ptak siedział tuŜ za oknem i wydawał z siebie irytujący dźwięk. Nie śpiewał, tylko piszczał przenikliwie. Serrailler nigdy jeszcze nie słyszał, Ŝeby ptak robił coś takiego. Obudził się zaskoczony tym, Ŝe ktoś obok niego leŜy, a telefon dzwoni. Hotelowe radio z budzikiem pokazywało godzinę siódmą dwadzieścia. - Serrailler, słucham. - Szefie? Nie wiedziałem, o której godzinie mogę pana obudzić... Usiadł. Diana poruszyła się i przewróciła na drugi bok. - Nic się nie stało. O co chodzi? - Wiem, Ŝe ma pan urlop, ale mamy ją. Przyszpililiśmy ją. Simon zagwizdał. - Kryminolodzy? - No. Dowiedziałem się wczoraj wieczorem, próbowałem się do pana dodzwonić... - Co mamy? - Davida Angusa. - O BoŜe. - Dwa włosy. - W domu? - Nie, w samochodzie. W bagaŜniku. Simon szybko wyrzucił z myśli obraz, który przyszedł mu do głowy. - To wszystko, Nathan? - Nie. Jest jeszcze coś... Paznokieć... Nie Davida, nie Scotta, nie tej małej dziewczynki... Jeszcze go nie dopasowali. - Czyli Ŝe jest jeszcze jakieś inne dziecko? 157
- Na to wygląda. - Chryste. O Chryste. Czy ktoś poszedł do Marilyn Angus? - Jeszcze nie. - To niech nie idzie. Ja się tym zajmę. - Tak jest, szefie. - Będę u was za kilka godzin. Niech nikt inny się tym nie zajmuje i do niej nie idzie, jasne? - Jasne. Simon pochylił się do przodu, podciągnął kolana i oparł na nich czoło. To były wiadomości najlepsze z moŜliwych. Takie, jakich chcieli. Właśnie to, nad czym wszyscy pracowali, o co się modlili. Ed Sleightholme przyparta do muru. Reszta juŜ jakoś pójdzie, reszta to juŜ tylko kwestia czasu. Aczkolwiek zostało jeszcze wiele do zrobienia. Tyle Ŝe zgasł teŜ ostatni promyk nadziei dla Marilyn Angus, dla innych rodziców, Bóg wie ilu. Dla kaŜdego w tym kraju, kto modlił się, w rozpaczy, ale wciąŜ z nadzieją, Ŝe jakoś, gdzieś David Angus i drugie dziecko, a moŜe dzieci, zostaną odnalezione Ŝywe. Zaschło mu w gardle. - Kochanie? - Diana dotknęła dłonią jego ramienia. Nie odpowiedział, po kilku chwilach odsunął kołdrę. - Muszę jechać do Lafferton. - Dlaczego? Masz tydzień urlopu. - Dzwonił mój sierŜant. Poszedł do łazienki, zamknął drzwi, ustawił prysznic na najsilniejszy strumień. Dziesięć minut później był juŜ ubrany, włosy wytarł do sucha i bez większych ceregieli zaczął pakować torbę podróŜną. Diana siedziała na skraju łóŜka. - Wrócisz dzisiaj wieczorem do Londynu? - Raczej nie. - A jutro? Jak długo to potrwa? Wzruszył ramionami, schował aparat fotograficzny do bocznej kieszeni. - Mogę pojechać z tobą? - Nie... Przepraszam, ale nie, mogę tam nie zostać długo. - No więc... - Pewnie będę musiał jechać znowu do Yorkshire. - Chodzi o tę kobietę, o której pisali w gazecie? Tę, co trzymała małą dziewczynkę w bagaŜniku? 158
- Nie spiesz się, zamów śniadanie, baw się dobrze. - Kiedy cię zobaczę? Nie chciał na nią patrzeć, bo było mu wstyd za siebie, i czuł złość, złość na nią. Tak, właśnie złość. Wyciągnęła ku niemu rękę. Spojrzał na nią, ale jej nie dotknął. - Rozumiem - powiedziała. - Tak to juŜ jest. Wiedziałaś o tym. Nie odpowiedziała. - Takie jest Ŝycie policjanta. - Nie, to ty taki jesteś. Podniósł torbę i wyszedł. Dopiero kiedy wyjechał z Londynu i znalazł się na autostradzie, uświadomił sobie, co się stało. Co właściwie sobie myślał? Dlaczego zabrał Dianę na kolację? I przede wszystkim, dlaczego uległ pokusie, Ŝeby wziąć ją ze sobą do hotelu, a potem do łóŜka? Kiedyś tak bywało, ale przecieŜ walczył, Ŝeby się od tego uwolnić. Dodał gazu i zaklął w duchu chyba z tuzin razy. Potem wyrzucił z myśli Dianę i wszystko, co stało się w Londynie, i zaczął myśleć o Edwinie Sleightholme. Po godzinie musiał się zatrzymać, Ŝeby zatankować. Poszedł na stację, chciał poczytać gazetę i napić się kawy. Właśnie płacił, kiedy zadzwonił jego telefon. - To ty, kochany? - Przepraszam, czy mogę oddzwonić później? - Po prostu chciałam usłyszeć twój głos. Chciałabym, Ŝebyś został. Przeciskając się z filiŜanką między stolikami, Simon upuścił aparat, który ślizgając się, poleciał gdzieś w bok. Kiedy wreszcie zdołał go podnieść, połączenie juŜ się skończyło. Zadzwonił na komisariat, sprawdził, czy Nathan ma jeszcze jakieś nowiny, i zapowiedział, iŜ nie będzie odbierał komórki aŜ do przyjazdu. - Nie ma sprawy, szefie, w końcu jest pan teraz na urlopie. - Chcę trochę pomyśleć. Reszta moŜe poczekać. W gazetach nie znalazł niczego nowego. Odpowiadało mu to. Przejrzał pozostałe wiadomości i dokończył kawę. W samochodzie zadzwonił do wydziału kryminalnego Yorkshire, ale nie zastał Jima Chapmana. Myślał tylko o tej sprawie. To właśnie było rozwiązanie. Mieli zabójczynię i dowody, które pozwalały ją oskarŜyć o co najmniej dwa 159
porwania. Powinien czuć się zadowolony, ale nie było w tym nic przyjemnego, tylko ponura satysfakcja, Ŝe drobna, ciemnowłosa kobieta, którą ścigał po ścieŜce na klifie i z którą przycupnął na wąskiej skalne półce nad morzem, dostanie doŜywocie. Powinni mieć jeszcze coś, odpowiedź na pytanie: „dlaczego”. Kim była, jakie kierowały nią pobudki? Najprościej nazwać ją wariatką, ale Ed Sleightholme na taką nie wyglądała. Simon znał wariatów i współczuł im, choć zarazem nie potrafił nawiązać z nimi kontaktu na Ŝadnej płaszczyźnie, w Ŝaden zrozumiały dla nich sposób. „Szalony” to zbyt proste wytłumaczenie i złe. Ale co normalnego kryło się w takiej kobiecie jak Ed? Próbował rozwikłać tę zagadkę przez większość drogi do domu, obracając ją w myślach na wszystkie strony. Skupił się na niej i tak uniknął rozmyślań o Dianie. W sali wydziału kryminalnego szumiało. Simon poszukał wzrokiem Nathana. Teraz atmosfera była tu inna. Pełna ulgi. Wreszcie osiągnęli jakieś rezultaty. - Nathan wyszedł? - Tak, szefie, detektyw inspektor wziął go na akcję, do Starły... Jakiś dziwak rozwiesił tam pogróŜki. - Gdzie? - No, na tablicach ogłoszeń, na witrynach... Dość paskudne. Nie powinien pan być teraz na urlopie, szefie? - Nie widziałeś mnie. Wszedł do swojego gabinetu. Zespół zdawał się juŜ skupiony na nowych sprawach, szedł do przodu. A czego się spodziewał? Po co w ogóle wracał? Usiadł za biurkiem i sprawdził raport kryminologów, potem kilka minut siedział, patrząc w okno. Obraz twarzy zamordowanych dzieci, taki, jaki widział na plakatach, wypalił mu się w głowie. Drobne ciała, krótkie Ŝycie, zdmuchnięte, aby zaspokoić Ŝądze kobiety, która wyglądała tak normalnie jak kaŜdy inny, nie wyróŜniała się w tłumie, mieszkała w schludnym domu, miała sąsiadów, w tym dziewczynkę, co lubiła do niej przychodzić i spędzać z nią czas. Wystarczająco często spotykał psychopatycznych morderców, by wiedzieć, Ŝe kryją w sobie takie tajemnice, jakich nie pojmie inna istota ludzka, gdzie Ŝadnej innej istoty ludzkiej nie przypominają, róŜnią się naturą pragnień i brakiem zahamowań przy ich realizacji, skupieniem na nich i na samych sobie, 160
przebiegłością, sprytem, brakiem sumienia, emocji, empatii, wyobraźni. Ale tacy ludzie jak Ed Sleightholme wcale nie byli szaleni, nie w takim sensie, Ŝe nie potrafiliby zwyczajnie funkcjonować, mieć posadę, jeść, spać, jeździć samochodem i rozmawiać z innymi w sklepach, samochodach. Nie słyszeli wcale głosów, które kaŜą im coś zrobić, nie mieli ataków, nie zachowywali się tak, jak się tego spodziewa po wariatach, biegających środkiem ulicy bez ubrania, szaleńczo śpiewających, tańczących, z obłędem w oczach, kalejdoskopem wirujących, przypadkowych lęków w mózgach. Zimni, wyrachowani, nieczuli. Ed Sleightholme miała kaŜdą z tych cech i jeszcze inne, ale zdaniem starszego detektywa inspektora wcale nie była szalona, odpowiadała za swoje czyny. Wiedział, Ŝe poddadzą ją badaniom psychiatrycznym, a ktokolwiek je przeprowadzi, nie da się oszukać, niewaŜne, jakich sztuczek spróbuje Ed. Obrócił krzesło. Musi się zobaczyć z Marilyn Angus. Pójść do tego domu, tak aby matka Davida usłyszała to właśnie od niego, w rozmowie w cztery oczy. Zadzwonił telefon, ale nie zwrócił na niego uwagi. Kiedy szedł do samochodu, komórka rozdzwoniła się znowu. Nie wyciągnął jej z kieszeni. Ponad godzinę później wyjeŜdŜał juŜ z Lafferton. Spodziewał się znowu ujrzeć Marilyn Angus zrozpaczoną, cierpiącą, zalaną łzami jak przez te dni i tygodnie po zniknięciu Davida oraz samobójczej śmierci jej męŜa. Ona jednak była opanowana, spokojna, zachowywała się neutralnie, niczym prawnik słuchający jednego z klientów. Zastał ją schludnie ubraną, umalowaną, a zanim skończył mówić, czego się dowiedział o jej synu, odniósł wraŜenie, Ŝe to raczej Marilyn stara się go pocieszyć. Oczywiście, podziękowała mu, mówiła, jak przykro słuchać jej wiadomości, które przyniósł, zapewniła równieŜ, Ŝe nie jest tak zrozpaczona, jak mógłby się spodziewać, bo po prostu w głębi serca juŜ dawno pogodziła się z tym, Ŝe David nie Ŝyje. - Wiedziałam, Ŝe coś wreszcie się stanie - oznajmiła. - Jakieś potwierdzenie. Ale nie potrzebowałam go. Prawo go potrzebowało. Tylko tyle. Simon miał wraŜenie, Ŝe w ogóle nie nawiązali ze sobą kontaktu. Marilyn Angus otoczyła się niewidzialną, nieprzepuszczalną skorupą, jak warstwą lakieru. Pomyślał, Ŝe będzie ją nosić przez resztę Ŝycia. MoŜe wpuszcza za nią swoją córkę Lucy. MoŜe nie. 161
Z jednej strony ułatwiła mu wizytę; było znacznie łatwiej niŜ zaraz po zniknięciu Davida, kiedy nie próbowała kryć złości, targały nią wybuchy rozpaczy. Zastanawiał się, czym teraz się zajmie, czy zostanie w Lafferton, w tym samym domu, w tej samej pracy, a moŜe zmieni wszystko, wyjedzie za granicę, stanie się kimś innym. Przyszedł mu do głowy wers: „Och, niech wróci wczoraj, niech powróci tamten czas”. Pomyślał, Ŝe ludzie błędnie wyobraŜają sobie policjantów, uwaŜają, Ŝe to, co robią, w Ŝaden sposób ich nie dotyka, nie moŜe dotknąć, przeniknąć zbyt głęboko, Ŝe to, co widzą, słyszą i muszą robić, wcale w nich nie pozostaje. Często rzeczywiście tak było, ale tylko dlatego, Ŝe kaŜda praca w końcu staje się rutyną i nie ma w niej nic, co mogłoby jakoś szczególnie dotknąć. AŜ tu nagle pojawia się sprawa Davida Angusa i niewaŜne, jak bardzo jesteś doświadczony, jak bardzo profesjonalny, rozrywa cię na kawałki, które potem łatasz z trudem, koślawymi szwami. Widział, jak jego zespół wszystko przeŜywał i jak radość z aresztowania zamącił im smutek. A kiedy wszystko się juŜ skończy, moŜe za rok, ten smutek nadal będzie tkwić w psychice, właśnie smutek, a nie triumf po schwytaniu mordercy. Zaparkował pod domem siostry. Cat nie pracowała jeszcze na pełny etat, miał nadzieję, Ŝe ją zastanie, moŜe zabierze do pubu na obiad. Na podjeździe nie było jednak samochodu, okna zamknięto, drzwi teŜ. Z pastwiska przez chwilę patrzył na niego szary kucyk, ale nie podszedł bliŜej. Wokół stóp Simona kurczaki dziobały trawę. Panował wielki spokój. Serrailler zaczął wpadać w ponury, depresyjny nastrój, nadciągający jak ciemna chmura po jasnym niebie. Był na urlopie. Na komisariacie wszyscy dawali sobie radę bez niego. Jego rodzina teŜ. Głupio postąpił z Dianą. Perspektywa ponownego spotkania z nią na wystawie wprawiała go w zakłopotanie. Zrozumiał, co sprawia, Ŝe ludzie znikają, jadą na lotnisko albo wsiadają na prom i po prostu ruszają gdziekolwiek, nie zostawiając po sobie śladu. On teŜ mógłby tak teraz zrobić. Afryka. Zawsze chciał pojechać do Afryki. Pokręcił głową, aby pozbyć się tych myśli. Doskonale zdawał sobie sprawę ze swoich obowiązków, a sumienie miał wraŜliwsze, niŜ jego siostra byłaby w stanie uwierzyć. Zostawił więc kucyka i czerwonobrązowe, dziobiące ziemię kury i pojechał do Hallam House, do rodziców. Matka na pewno z chęcią pójdzie z nim na smaczny obiad w pubie i ucieszy się z jego towarzystwa. 162
Pół godziny później jechał juŜ autostradą w stronę Londynu. W Hallam House teŜ nikogo nie zastał. Przerzucił kilka stacji w radiu, szukając muzyki albo czegoś śmiesznego, albo w ogóle jakichś dobrych wiadomości.
31 O wpół do ósmej Lynsey Williams spakowała rzeczy do sportowej torby, osłoniła sałatkę z łososia folią kuchenną, napisała na karteczce: „Mart, jedzenie masz w lodówce”, i wyszła. Mart był teraz na tych oświetlanych reflektorami kortach, gdzie po szkole trenował z chłopakami. Kiedy szła ulicą Świętego Łukasza, zastanawiała się, dlaczego niektórym parom wydaje się, Ŝe tak trudno jest Ŝyć wspólnie, mieć wspólne sprawy, a jednocześnie zachowywać swoją indywidualność. Ona i Mart nie mieli z tym problemu. NiezaleŜnie od tego, co mówią ludzie, szkolne wakacje trwały dość długo, ona zaś pracowała mniej więcej w tym samym czasie, co mąŜ, dlatego mogli przynajmniej trzy razy w roku wspólnie wyjeŜdŜać, jeździć na nartach, nurkować, wspinać się i cały tydzień nie robić nic na zalanej słońcem plaŜy. W trakcie semestru Mart był zajęty od rana do wieczora, uczył, a potem jeszcze pełnił obowiązki trenera i jeździł na mecze. Lynsey starała się upchnąć w semestrze wszystko, co miała do zrobienia. Szczęśliwie mogła. Pięć lat temu kupiła pierwszą, na wpół zrujnowaną posiadłość i doprowadziła do porządnego stanu. Przy cięŜszych pracach pomogli trochę Mart i jej brat. Teraz zajmowała się juŜ dwudziestym domem. Jedne szybko sprzedawała, inne wynajmowała. Trafiła na niezły czas, okres boomu na rynku nieruchomości. Dobrze jej się wiodło. Miała tylko problem z tym, czy rozwijać działalność, czy moŜe zatrudnić personel i podwoić obroty. Zastanawiała się juŜ od paru miesięcy, przy czym kwestia pieniędzy nie martwiła jej tak, jak zrobienie gigantycznego kroku z poziomu małej, jednoosobowej firmy. Lubiła sama zajmować się pracą i podejmować decyzje. Dalszy rozwój? Czego właściwie chciała? Uznała, Ŝe zastanowi się nad tym, pływając w miejskim 163
basenie, tam i z powrotem, ze czternaście razy. Nie ma sensu rozmawiać z Mattem. „Nie mam o tym bladego pojęcia”, tak zwykle odpowiadał. Skręciła za róg. Wtedy ktoś zawołał jej imię. Obejrzała się. MęŜczyzna pomachał jeszcze raz i znowu krzyknął. Biegł ulicą w jej stronę. Lynsey zawahała się. Nie rozpoznawała go, wciąŜ jeszcze był daleko, ale kiedy zawołał znowu, niecierpliwie, zaczekała. MoŜe oglądał kiedyś jeden z jej domów, moŜe to był któryś z najemców, chociaŜ wszystkie sprawy związane w wynajmem załatwiała przez agencję. - Lynsey... - Czy tak właśnie wołał? Teraz był juŜ bliŜej, wyraz twarzy miał dziwny, jakby zdumiony tym, Ŝe ją widzi, podekscytowany i jakiś taki... jedynym słowem, które przychodziło jej do głowy, było: „dziki”. - Lizzie... Stanął bez ruchu, metr czy dwa od niej. - Słucham? - powiedziała Lynsey. - Przepraszam, czy do mnie pan mówił? Patrzył na nią, a twarz wykrzywiła mu się we wściekłym grymasie, jakby konsternacji - nie potrafiła tego odczytać. Teraz jednak poczuła się zdenerwowana i zaczęła się juŜ odsuwać, odchodzić szybko, w stronę głównej drogi, ku przejeŜdŜającym samochodom, otwartym sklepom, innym ludziom. - Nie... Nie idź, zatrzymaj się. Proszę. Stój spokojnie. Stój spokojnie! Stanęła spokojnie. Powoli podszedł do niej. - Kim jesteś? - zapytał. - Lynsey... - zdołała wykrztusić. - Nie. Nie, ty jesteś Lizzie. Odwróć się. Pozwól mi spojrzeć na swoje włosy. Zamarła. - Ty jesteś Lizzie. Musisz być. - Jestem Lynsey. Przykro mi, muszę iść, ktoś... ktoś tam na mnie czeka. Stał, a jego oczy rozpaczliwie wpijały się w jej twarz. - Odwróć się. - Miała długie włosy, związane bawełnianą frotką. Proszę, rozpuść włosy... Chcę zobaczyć twoje włosy. Muszę, proszę… Nie zbliŜył się, ale w głosie słychać było ponaglenie, wyraz twarzy stał się tak dziwny, Ŝe Lynsey odłoŜyła sportową torbę i posłuchała go. Zdjęła frotkę, potrząsnęła głową, włosy rozsypały się na ramiona. 164
- Lizzie? - JuŜ mówiłam, Ŝe jestem Lynsey... Lynsey Williams. Słuchaj, po prostu mnie z kimś pomyliłeś... Proszę, daj mi juŜ iść, jestem spóźniona, mówiłam, Ŝe muszę się z kimś spotkać. - Twoje włosy mają zły kolor. To nie są włosy Lizzie. - Nie - odparła Lynsey. - Przykro mi, ale nie. Dom za nimi otaczał niski murek. MęŜczyzna nagle oparł się o niego, jakby zasłabł, potem usiadł cięŜko. Lynsey stała i patrzyła, chciała, by dał jej sygnał, Ŝe moŜe juŜ iść, biec, zniknąć mu z oczu. I wtedy zobaczyła, Ŝe męŜczyzna szlocha, otwarcie, cicho, przyciska grzbiet dłoni do twarzy, aby ocierać oczy, które od razu znowu wypełniają się łzami. Poczuła się zakłopotana, nie wiedziała, co ma powiedzieć, bardzo chciała odejść. Nieznajomy przestał na nią zwracać uwagę, tylko siedział zatopiony w sobie i w swojej rozpaczy, a więc po prostu odeszła, odwróciła się i odeszła, choć powoli. Kiedy dotarła na róg ulicy, obejrzała się, zdenerwowana tym, co widziała. Chciała mu pomóc - tyle Ŝe nie miała pojęcia, co się wydarzyło, czego potrzebował i dlaczego. Uspokoiła się dopiero po przepłynięciu kilkunastu basenów, przez resztę wieczoru miała jednak w głowie wizerunek tego człowieka i nie potrafiła go wymazać. Wróciła do domu inną, dłuŜszą trasą, szła szybko. Od czasu do czasu oglądała się za siebie, nasłuchiwała, na wypadek gdyby znowu ktoś wołał jej imię. Nikt nie zawołał. Matt siedział w kuchni. Zjadł juŜ sałatkę z łososia, umył i połoŜył na swoje miejsce talerze i sztućce. Jej mąŜ był po prostu wymarzonym współlokatorem, zawsze schludnym, czystym, zorganizowanym, punktualnym. Teraz przy kuchennym stole starał się dokończyć krzyŜówkę. - Cześć, kochanie. Dobrze się pływało? Lynsey wypuściła torbę z ręki. - Lyns? - Stało się coś dziwnego. Rozejrzał się. - Ale co? Nic ci nie jest? - Chyba nic. Tak, tak, nic. Tylko to było... trochę dziwne, i wszystko. 165
Wyjęła butelkę wody, podeszła do stołu, potem do zlewu i znowu do lodówki. WciąŜ widziała zapłakanego człowieka na murku przy ulicy. Matt wysłuchał jej uwaŜnie. - Nic nie zrobił, nie dotknął cię? - Nie. Wiesz, myślę sobie... Kiedy się okazało, Ŝe nie jestem tą Lizzie, tylko Lynsey, po prostu jakby się zapadł, wiesz? Jakby przestał mnie dostrzegać. - No dobrze, ludzie się czasem mylą, widzisz kogoś od tyłu, od wraca się, no i się okazuje, Ŝe to ktoś zupełnie inny... Ale nie prosi się go wtedy, Ŝeby zdjął frotkę z włosów. Dziwne. To mi się nie podoba. - Nie. - Co chcesz zrobić? - Jak to? - Idziesz na policję? Teraz? Jutro? - Po co miałabym iść na policję? Nie bądź głupi. - Mógł coś planować. Byłaś sama, w cichej uliczce, wołał za tobą... Mógł być gwałcicielem. - Nie. Nie wiem, o co w tym chodziło, ale nie zamierzał mnie atakować... To nie tak. - Nie wiesz tego na pewno. Nie tak dawno temu mieliśmy tu w okolicy seryjnego mordercę, pamiętaj o tym. - Pamiętam. Wszyscy pamiętają. Tylko mówiłam ci, to było... coś innego. Wolałabym o tym nie rozmawiać. - Dobrze. - Matt wrócił do krzyŜówki. Właśnie tak się zawsze zachowywał. Nie było po co wdawać się z nim w dyskusję, bo po prostu nie dyskutował, porzucał sporną kwestię, zapominał o niej, przechodził do czegoś innego. Czasem doprowadzało to Lynsey wręcz do szaleństwa, ale pozwalało wieść spokojne Ŝycie. Poszła na górę i się wykąpała. Tamten męŜczyzna wciąŜ jeszcze tkwił w jej głowie, siedział na murku, płakał. Słyszała jego głos, wołał ją przez szum wody płynącej z kranów, wołał jej imię, choć to nie było jej imię. Nie czuła strachu, a jednak się martwiła.
166
32 Zwykle zatrzymywali się w kwaterach prywatnych, ale tym razem Dougie zarezerwował pokój w hotelu Sandybank, z widokiem na zatokę. W holu wisiała reklama weekendowych, świątecznych wyjazdów do Turcji, z października. Kiedy weszli, wskazał ją głową. - Spodobałoby ci się coś takiego, prawda? - Dougie Meelup, chyba Ŝartujesz! BoŜe Narodzenie jest bardzo miłe, lubię, kiedy juŜ nadchodzi, ale przecieŜ jest dopiero w ostatnim tygodniu grudnia. No tak, niektórzy chyba chcą sobie uŜywać na całego. Roześmiał się. Często się śmiał. To była jedna z rzeczy, które od początku jej się w nim podobały, uśmiech i to, jak lata uśmiechu wyrzeźbiły mu twarz, nawet we śnie wyglądał czasem, jakby się śmiał. Mieli pokój od frontu, z widokiem na morze, ale słońce juŜ zaszło i fale przewalały się teraz pod ciemniejącym niebem. - Na co miałabyś ochotę? Drink w barze hotelowym czy powłóczymy się w poszukiwaniu innego miejsca, gdzie moŜna się rozkoszować szklaneczką wina? - Tutaj jest bardzo miło. Hotel, czysty, jasny i nie za duŜy, przywitał ich jak oczekiwanych gości, a nie zwykłych klientów. Byłaby szczęśliwa, mogąc w nim posiedzieć, spoglądać na zatokę i na wszystko, co działo się nad brzegiem morza. Szczęśliwa... Była szczęśliwa. W barze siedziało jeszcze kilka innych osób, w niewielkim pomieszczeniu obok wisiał włączony telewizor. - Podoba mi się tu - stwierdziła Eileen, biorąc kieliszek wina. - Nie lubię miejsc, gdzie leci telewizja, czy tego chcesz, czy nie. Obejrzała się za siebie, popatrzyła przez okno. Teraz, gdy zaszło juŜ słońce, większość turystów zeszła z plaŜy i ławeczek wzdłuŜ promenady. Było cicho. Zaczynał się odpływ. - Mogłabym tutaj mieszkać - stwierdziła. Dougie uniósł ku niej szklankę piwa. Ale zaraz ją odstawił. - Serio tak myślisz? - śeby tutaj mieszkać? Tak. Nad morzem. Bardzo mi się tu podoba. 167
- No to nic nas nie zdoła powstrzymać. Za osiemnaście miesięcy będę juŜ wolnym człowiekiem, a zawsze mogę trochę popracować tutaj na pół etatu. I ty teŜ. Upiła łyk wina i spróbowała to sobie wyobrazić. - Tak naprawdę, to nie wiem. To byłaby wielka zmiana. - A cóŜ jest złego w wielkich zmianach? Poczuj się młodo. Ona jednak dobrze wiedziała, Ŝe musiałaby najpierw powoli rozwaŜyć całą sprawę, poobracać ją w myślach na wszystkie strony, niczym pensa w kieszeni, przyjrzeć się jej, zastanowić nad problemami i minusami. Nie dałaby rady uporać się z tym ot tak. Musiała mieć na to całe tygodnie. To byłyby miłe tygodnie. NiezaleŜnie od tego, do jakich wniosków by doszła, same rozwaŜania byłyby miłe. - Pójdę obejrzeć wiadomości w telewizji - stwierdziła. Propozycja Dougiego była aŜ za bardzo ekscytująca, mówił właśnie o tym, czego pragnęła. Właściwie chciała zgodzić się od razu. Powiedzieć: „tak, tak” i przeprowadzić się, znaleźć się w podobnym miejscu, w domu z morzem za oknami - tyle Ŝe z marzeniami naleŜy uwaŜać. Bardzo uwaŜać. Zbyt wiele ich straciła, Ŝeby teraz działać pochopnie. Chciała ochłonąć i nie myśleć o tym. Teraz. Okna niewielkiej sali telewizyjnej wychodziły na ogród, gdzie rosły krzaki błękitnej hortensji, a na gałęzi jarzębiny kołysał się karmnik dla ptaków. Właśnie taki ogród mogliby mieć, z krzakami i drzewami, bez zbyt wielu chwastów. śeby tylko wychodził na morze. Dougie zatrzymał się przy barze, wziął wieczorną gazetę i zamówił drugą szklankę piwa. Przez otwarte drzwi spojrzała na niego z czułością. Nie wyróŜniał się z tłumu. Nie był ani za wysoki, ani za niski, ani gruby, ani szczupły, ani łysy, ani z młodzieńczą gęstwą włosów. Nikt nie powróciłby do niego spojrzeniem, nie zapamiętał go, nie gapił się na niego, a widząc ich razem, nikt nie zazdrościł jej ani nie współczuł. Nikt nie rozpoznałby w nim tej dobroci, Ŝyczliwości, tego, w jaki sposób podarował jej nowe Ŝycie. Wiadomości poprzedzała muzyka, którą Eileen zawsze uwaŜała za wściekłą, ale prezenterka Katie Derham miała niesamowicie ładny, granatowy Ŝakiet z białą lamówką. - „Dobry wieczór państwu”. Dougie Meelup dosyć uwaŜnie przeczytał miejscową popołudniową gazetę, jak zwykle sądząc, Ŝe dowie się z niej więcej o Ŝyciu w okoliсу 168
niŜ z ogólnokrajowych mediów. Kiedy wspominał o przeprowadzce gdzieś nad morze, w takie miejsce jak to, mówił powaŜnie, i gdy zapoznał się z najświeŜszymi informacjami oraz wiadomościami sportowymi, przeszedł do działu ogłoszeń. Chciał zorientować się w cenach nieruchomości. Zaszokowały go. KaŜdy dom z widokiem na morze, nawet odległym, miał cenę, która daleko wykraczała poza ich moŜliwości finansowe, chociaŜ juŜ w pewnej odległości za promenadą stało kilka ładnych, nowych i niewielkich domów. Tylko czy Eileen spodobałby się widok z ich okien? ZauwaŜył, jak patrzyła na zatokę, siedząc na ławeczce, a potem z okna sypialni. Zastanawiał się, ile pieniędzy zdołałby zgromadzić i czy któryś z synów zechciałby się tu sprowadzić razem z nimi. Wyjął długopis, lata temu wygrany w konkursie bilardowym, od tamtego czasu jedyny, jaki miał. Na marginesie gazety zaczął kreślić liczby. Zatopił się w nich, zaczął nimi obracać i wygładzać je, tak by zmieniły się w bardziej obiecujące. Wtedy wyczuł, Ŝe Eileen stoi obok. Dougie uniósł wzrok. Stała w przejściu między barem a salą telewizyjną. Twarz miała dziwną, wykrzywioną w dziwnym grymasie, którego nigdy jeszcze nie widział i nie potrafił określić, przez chwilę zastanawiał się, czy nie dostała wylewu. Była bardzo blada, tylko na policzkach wystąpiły jej dwie plamy. Krzywiła usta. OdłoŜył długopis. - Kochanie, wszystko w porządku? Widać było wyraźnie, Ŝe coś się stało, tak wyraźnie, Ŝe nawet dziewczyna zza baru spojrzała na niego i zapytała, czy moŜe jakoś pomóc. Eileen nie poruszyła się. Otworzyła i zamknęła usta, ale się nie poruszyła. Dougie podszedł do niej. Oczy miała otwarte szeroko, oszołomione. Poczuł, Ŝe Ŝona się trzęsie. I wtedy w tej strasznej, surrealistycznej chwili zaczęła się śmiać, niesamowitym, niezbyt głośnym chichotem. Do baru weszła jakaś inna para; przystanęli ze zdumieniem, nie do końca pewni, czy chcą tutaj się zatrzymać. Dougie i barmanka zaprowadzili Eileen do stolika. Usiadła. - Mam przynieść jej brandy? - szepnęła dziewczyna. - MoŜe szklankę wody. - Ujął dłoń Ŝony w ręce i potarł. - Eileen. WciąŜ miała dziwny wyraz twarzy. To go przeraŜało. Niezgrabnie sięgnęła do torebki, wyjęła chusteczkę i otarła oczy, potem usta, w mechaniczny, odruchowy sposób. Patrzyła na niego, potem odwracała wzrok, raz czy dwa spoglądała za siebie, na wejście do sali telewizyjnej, jakby coś sprawdzała. 169
- Źle się czujesz? Mam zadzwonić po lekarza? MoŜesz mi po prostu powiedzieć, co się stało? Nadal trzymał jej dłoń między swoimi. Uśmiechnęła się niepewnie. Próbowała podnieść szklankę wody, ale zadrŜała jej ręka. Dougie zbliŜył szklankę do jej ust; upiła kilka łyków. - Chodzi mi o to, Ŝe wszystko jest takie niedorzeczne, to nieprawda, to znaczy, ja myślę, Ŝe to nie ta osoba. To głupie, ale przeŜyłam straszny szok. No, nic dziwnego. - Dlaczego przeŜyłaś szok? - Bo powiedzieli, jak ona się nazywa. - Jaka ona? Raz jeszcze spojrzała na wejście do sali telewizyjnej. Potem gwałtownie i głęboko westchnęła. - To nie jest jakieś popularne imię, prawda? Imię Weeny. Edwina. - Niezbyt popularne. Mówiąc szczerze, nie znam nikogo innego, kto by się tak nazywał. - Tak powiedzieli. Edwina Sleightholme. Oczywiście to nie ona, nie moja Edwina, moja Weeny, to nie mogła być ona, ale widzisz, to straszne usłyszeć coś takiego w telewizji. Pokój obrócił mi się do góry nogami. Minęło kilka minut, zanim Dougie dokładnie zrozumiał, o co chodzi. Młoda kobieta, nosząca takie samo imię i nazwisko jak młodsza córka Eileen, i w tym samym wieku, została oskarŜona o uprowadzenie i zamordowanie dwojga dzieci i uprowadzenie z zamiarem morderstwa trzeciego. - To po prostu nie do wiary - powiedział. - Po prostu nie do wiary. Nic dziwnego, Ŝe tak to tobą wstrząsnęło. Czy chodzi o tego chłopaka, który zniknął w zeszłym roku? - Tak. I jeszcze jednego, i małą dziewczynkę. To okropne. - Oczywiście. Przypuszczam, Ŝe gdyby złapali kogoś... to... nie, to okropne. Ale coś było nie w porządku. - Gdzie to słyszałaś? - W dzienniku. Mówiła Katie Derham. - A gdzie... Gdzie mieszkała ta osoba o tym samym imieniu i nazwisku, co twoja Weeny? Gdzie to było? - To teŜ trochę śmieszne. 170
- Eileen, co jest śmieszne? - Trochę śmieszne jest to, Ŝe ona nie tylko ma takie samo imię, nazwisko i wiek, ale i miejsce zamieszkania. Ona mieszkała w tym samym miejscu, gdzie nasza Weeny. W tym samym mieście! Zaczęła znowu śmiać się tym samym straszliwym chichotem, ale patrzyła cały czas na niego, tylko na nim skupiała spojrzenie, a w oczach miała błaganie, by śmiał się wraz z nią, zobaczył, jakie to jest naprawdę śmieszne, Ŝe istnieją dwie kobiety o tym samym imieniu, nazwisku i w tym samym wieku, dwie Edwiny Sleightholme mieszkające w tym samym mieście, dwie... Serce Dougiego Meelupa biło tak mocno, Ŝe aŜ czuł ucisk w piersi, uszach, głowie, okropny pulsujący ucisk.
33 Cześć, to ja. - Cześć. Jak ci idzie? - Dobrze. Wspaniale. - DuŜo ludzi? - Całe tłumy. - Sprzedałeś coś? - Tak mniej więcej połowę prac od razu. Co najmniej połowę, nie policzyłem dokładnie. Simon siedział w samochodzie, w cichej uliczce na tyłach galerii. Przed chwilą minęła dziewiąta wieczór, wyszedł z wystawy pierwszy, zanim jeszcze Martin Lovat, marszand, zdołał zaciągnąć go na wspólną kolację i przede wszystkim, zanim Diana zorientowała się, Ŝe wyszedł. - Si, naprawdę, naprawdę się cieszę. Chciałabym tam być. Staruszkowie się pojawili? - Nie. Ale mama przysłała pozdrowienia. - O, serio? - Wiesz, Ŝe tata prędzej by umarł, niŜ wszedł do galerii sztuki, a mama nie poszłaby bez niego. Nigdy nie przychodzą. I teraz teŜ się ich nie spodziewałem. - Chwileczkę... Chyba słyszę Feliksa. Poczekaj. 171
Nastało kilka sekund pełnej koncentracji, zasłuchanej ciszy, aŜ wreszcie Cat powiedziała: - Fałszywy alarm. Idziesz teraz świętować? Pobrylować w Mayfair? - Nie. Wracam do domu. Zastanawiam, czy mógłbym do was wpaść. - Dzisiaj? Nie przyjedziesz przed jedenastą. - Przepraszam, faktycznie, to nie za dobry pomysł. - Szczerze mówiąc, nie. Jego lordowska mość budzi mnie trzy razy w nocy, a Sam ciągle przychodzi do naszego łóŜka. Kiedy zadzwoniłeś, właśnie miałam się kłaść. - W porządku. - Masz jakiś słaby głos. Coś się stało? - Nie. Oglądałaś moŜe wiadomości? - Tak, wszystko było o szóstej. Hordy wrzeszczących kobiet, biegły za policyjną furgonetką, która wiozła ją z sądu. Wstrząsające. - Ed Sleightholme jest wstrząsająca. - Chcesz przyjść jutro? Koło czwartej powinnam być juŜ w domu. Zjesz kolację i zostaniesz na noc. - Tylko jeśli naprawdę nie masz nic przeciwko temu. - Nie chrzań, Simon - powiedziała Cat i odłoŜyła słuchawkę. W lusterku dostrzegł grupę ludzi wychodzących z galerii na ulicę. Uruchomił silnik i odjechał. Powinien czuć się wspaniale. Wystawa odniosła sukces. Rozmawiał z kilkoma krytykami sztuki z prasy krajowej, widział czerwone kółka poprzyczepiane do ram jego grafik, słyszał szum zainteresowania. A jednak czuł się od tego wszystkiego odcięty, jakby szkice nie miały z nim nic wspólnego. ChociaŜ z drugiej strony, gdy patrzył na nie, widział, czuł mocno, jak bardzo są mu bliskie, i nienawidził tego, Ŝe kaŜdy moŜe teraz się na nie gapić, komentować je, oceniać. Lubił samą pracę, rysowanie w ciszy, spokoju, prywatności. Reszta była mu obojętna, a właściwie wielu elementów owej reszty bardzo nie lubił. Pomyślał o tym i ze smutkiem pokręcił głową. We wszystkich stacjach radiowych główną informacją była rozprawa Edwiny Sleightholme. Kobieta nie przyznała się do Ŝadnego z zarzucanych jej czynów, nikt nie wystąpił z propozycją wpłacenia kaucji. Simon zastanawiał się, jak wyglądała na sali sądowej, wyobraził ją sobie, małą, drobną, ciemnowłosą, bierną. Nic nie powiedziała, ani jemu, ani 172
Ŝadnemu innemu policjantowi i jak się domyślał, nikomu nic nie powie, nawet psychiatrze. Znał morderców. Wyjąwszy tych, którzy zabili zaślepieni rozpaczą, w szale wywołanym alkoholem lub narkotykami, wszyscy byli tak samo nieprzejrzyści jak Sleightholme, w taki sam irytujący, niemal arogancki sposób odmawiali udziału w zwykłych kontaktach międzyludzkich. Pomyślał o niej, o tym, jak stała obok niego na półce w połowie klifu, wystraszona i wściekła, Ŝe właśnie tak się czuje. Butna. Zamknięta w sobie. Czy ktokolwiek się w ogóle dowie, dlaczego zrobiła te niewyobraŜalnie straszne rzeczy, Bóg wie ilu dzieciom? Czy w ogóle miała jakiś powód? Widział w duchu jej twarz, aŜ wreszcie uświadomił sobie, Ŝe chciałby ją narysować, uchwycić ten wyraz, zatrzymać na wieczność na kartce papieru schludnie przycięte włosy i nieprzeniknione oczy. Niezbyt często rysował z pamięci, ale zastanawiał się, czy tym razem nie spróbuje. MoŜe przyglądając się jej twarzy, analizując kaŜdy szczegół, patrząc w oczy takie, jakimi je zapamiętał, studiując układ ust i głowy, próbując w pełni uchwycić wyraz, znajdzie drogę do jej myśli i jej motywów. MoŜe. - „Trzydziestoośmioletnia Edwina Sleightholme pojawiła się...” Wyłączył radio i dodał gazu, chcąc, aby prędko przybywało kilometrów dzielących go od Londynu. Wymknął się, uciekając od Diany i całego wieczoru, od pospiesznych powitań. Udało mu się bez trudu, bo w sali było tłoczno, ludzie chcieli z nim rozmawiać. Raz czy dwa dostrzegł, jak Diana usiłuje chwycić jego spojrzenie, raz odsunął się, kiedy przeciskała się ku niemu między ludźmi. Jakiś samochód wjechał nagle na pas przed nim, Simon miał tylko ułamek sekundy, by zahamować, o centymetry uniknął zderzenia. Błysnął światłami, a potem, wściekły na siebie, wystukał numer na głośnoMówiącym zestawie telefonu komórkowego. - Policja w Lafferton, słucham. Simon przeczytał na głos numer rejestracyjny pędzącego przed nim auta. - MoŜecie dać znać patrolowi drogówki? ZbliŜamy się do skrzyŜowania z siódemką i chciałbym, Ŝeby go zatrzymali. Lekko przyhamował. Niech skurczybyk przyspieszy do dziewięćdziesięciu albo stu mil, akurat wtedy, gdy się z nimi spotka.
173
34 Tato? - Słucham? - To ty? - Chłopcze, próbuję mówić cicho. Eileen właśnie zasnęła. - Jasna cholera, tato, to prawda? - Prawda. - Tylko Leah widziała to w wiadomościach i powiedziała, Ŝe wymienili nazwisko, które chyba rozpoznała, a potem ja przyszedłem... Jezu Chryste. O co tu chodzi? - Nie wiem, Keith, po prostu nie wiem. Wiem tyle, co ty. TeŜ widziała to w telewizji, powiedziała, Ŝe to śmieszne, Ŝe ktoś ma takie same imię i nazwisko, jest w takim samym wieku... - Do cholery, to samo miasto. To musi być ona. - Tak. To musi być ona. Jasne. To był tylko szok. - Eileen o niczym nie wiedziała? - Jasne, Ŝe nie wiedziała. Skąd mogłaby wiedzieć, co ty właściwie sobie myślisz? - Przepraszam, tato, chodziło mi o to, czy nie słyszała czegoś od Edwiny albo... no nie wiem, policja czy coś? - Edwina... Weeny... Od czasu, jak się pobraliśmy, nie miała z nami nic wspólnego, wiesz, Ŝe nie. Ani ona, ani Janet, choć Weeny wysłała kartkę na BoŜe Narodzenie. Zawsze myślałem, Ŝe powinienem coś zrobić, wiesz, pójść i spotkać się z nią, spotkać się z nimi obiema, tak Ŝeby się nam ułoŜyło. Nie chciałem, Ŝeby Eileen cierpiała z mojego powodu, traciła przeze mnie swoją rodzinę, tyle Ŝe teraz... - Do cholery, jasne, Ŝe teraz... Słuchaj, jutro po was przyjadę. Nie będziecie tam przesiadywać i na pewno nie będziecie wracać do domu autobusem. Będę koło kolacji. - Nie, nie... - Dougie? - Poczekaj... Keith, obudziła się... Później z tobą porozmawiam. Dzięki chłopcze, dziękuję. - Dougie? - W porządku, kochanie, to tylko Keith. Eileen usiadła, jej twarz nabrała kolorów. 174
- Ale po co? Wszystko z nimi w porządku, z dziećmi? Czego chciał? Rozejrzała się uwaŜnie dookoła. - Powiedział, Ŝe przyjedzie po nas jutro. Powoli zdjęła nogi z łóŜka, a potem stanęła ostroŜnie, jakby niepewna, czy zdołają utrzymać cięŜar jej ciała. - Dlaczego miałby to robić? - Powiedział... Ŝe moŜe nie chcemy wracać autobusem. Ze wszystkimi. - Nie rozumiem. Dougie jęknął. Nie wiedział, co zrobić, co powiedzieć, co nie byłoby całkiem niestosowne. - Dougie, to tylko pomyłka, którą trzeba wyjaśnić. Ja to załatwię. Myślisz, Ŝe powinnam juŜ teraz do nich zadzwonić? - Do kogo, Eileen? - Na policję... do telewizji. Nie, do nich nie. - MoŜesz zadzwonić jutro. Jak wrócimy do domu. - Chcę to załatwić zaraz. Gdyby chodziło o jednego z twoich synów, nie chciałbyś dowiedzieć się wszystkiego od razu? - Widzisz, to było jej imię i nazwisko, jej... adres, gdzie mieszka... mówiłaś... - Wiem, Ŝe chodziło o nią, wiem, Ŝe to nasza Weeny, a nie ktoś inny, oczywiście, Ŝe wiem. Nie mogą istnieć dwie róŜne kobiety o tym samym imieniu i nazwisku, w tym samym wieku, mieszkające w tym samym miejscu. To nie jest takie popularne nazwisko jak Ann Smith, prawda? - Racja. - Trzeba coś z tym zrobić, bo przecieŜ ona nie mogła mieć z tym nic wspólnego, jakby mogła? To są męŜczyźni, to robią męŜczyźni, zawsze męŜczyźni. Rosie West, pomyślał Dougie. Morderczynie. Myra Hindley. - To okropne rozpowszechniać taką pomyłkę, straszne. Dougie, musisz tam pojechać. Stała, spoglądając ku ciemnemu morzu i sznurom lampek rozwieszonych na promenadzie. Na ulicy było spokojnie. W końcu Dougie stanął obok niej. Po chwili objął ramieniem. - Zadzwonię po Keitha - oznajmił. - Tak. Dobrze, Ŝeby nas stąd zabrał, myślę, Ŝe poczuję się lepiej, kiedy jak najprędzej się znajdę w domu. Będę mogła od razu się wszystkim zająć. 175
- Zadzwonię teraz. - Dougie, co byś chciał zjeść? Jedzenie. Nie wiedział. To słowo straciło znaczenie. - Oni niczego nie wiedzą, prawda? To pomyłka, ale wolałabym, Ŝeby nie wiedzieli. Nazwisko Meelup nie ma nic wspólnego ze Sleightholme, prawda? Poczuł, jak zbierają mu się łzy, ciepło gdzieś z tyłu oczu. - MoŜe się trochę przejdziemy? - Tak - powiedział Dougie. - Tak będzie lepiej. - Nie wiem, jak byłoby dla mnie lepiej - stwierdziła Eileen Meelup, odwracając się od ciemnego morza. Wyszli z hotelu i oddalając się od złotych świateł i ciepłych głosów gdzieś w głąb ulicy, instynktownie przylgnęli do siebie. Szli spokojnie, nie rozmawiali, tylko wolno przemierzali promenadę. Kręciło się po niej kilka osób z psami, inne spacerowały albo zmierzały do któregoś z pubów. Powietrze pachniało wodorostami i karmelem ze stoisk z watą cukrową. Na krańcu promenady, gdzie droga zaczynała oddalać się od wybrzeŜa, był niewielki ogród, ze Ŝwirowymi ścieŜkami, które wiły się między krzakami. Eileen przystanęła obok ławki. Nie zaproponował ani Ŝeby usiedli, ani Ŝeby szli dalej. Po prostu czekał. Właściwie nie wiedział, gdzie jest i dlaczego, ona równieŜ. Nie mogli myśleć o czymkolwiek poza tym, co Eileen widziała i słyszała w telewizji, a co od tamtej pory Dougie starał się sobie wyobrazić i usłyszeć. Nie umiał tego pojąć. Chciał mieć pewność, taką jak Eileen, Ŝe to pomyłka, omyłkowe aresztowanie, błąd. A w co mieli wierzyć, jeśli wszystko inne było przeraŜające? Nigdy nie spotkał Ŝadnej z jej córek i tylko czuł do nich Ŝal, Ŝe traktowały własną matkę tak bezlitośnie. Była dotknięta i zmartwiona. On sam czuł się zraniony i wściekły. Ale to przecieŜ rodzina. Przekonają się, w końcu. Ciągle to powtarzał. Miał taką pewność. Teraz jednak stąpał po wodzie, w kaŜdej chwili mógł utonąć. Czuł, Ŝe palce Eileen wpijają się w jego ramię, tak jakby ona teŜ tonęła, a on był jedynym, którego mogła się chwycić. Minął jeszcze jakiś czas, zanim wrócili do hotelu. Wędrowali po mieście, przeglądali się w oświetlonych witrynach pozamykanych sklepów, patrzyli na buty, słoje ze słodyczami, kostiumy kąpielowe i naszyjniki wiszące na bezgłowych aksamitnych stojakach. W szybie kaŜdej z wystaw odbijały się ich twarze, ponure, powaŜne i nieznajome. 176
Wreszcie, jakby na cichy sygnał, zawrócili i ruszyli z powrotem do hotelu, gwaru portu, zapachu dymu z baru. W drzwiach Eileen zawahała się. - To moŜe być dobry pomysł - stwierdził Dougie. - MoŜe brandy? Ja wezmę whisky. Na uspokojenie. Ludzie w barze wybuchnęli akurat śmiechem, śmiech potoczył się ku nim i przewalił nad głowami niczym fala. Ktoś się odwrócił, spostrzegł ich, jak zastanawiają się w progu. Kobieta odwróciła wzrok. To przelało czarę. W ogóle nie było mowy, by mogli wejść teraz do baru, pić w towarzystwie innych osób, jak normalni ludzie, tacy sami jak inni, jak gdyby nic się nie stało, niczego nie powiedziano w telewizji. Taśma dnia powinna się przewinąć do tyłu i zacząć od początku. śadne z nich nie mogło zasnąć.
35 Nie wierzę w to, co mi właśnie powiedziałeś. Nie wierzę, Ŝe to zrobiłeś. - Dobrze, oszczędź mi kazania. - A dlaczego? Dlaczego miałabym ci oszczędzić, do licha? JuŜ chyba czas, Ŝeby wreszcie ktoś powiedział ci coś do słuchu, czas zrobić z tym coś konkretnego. - A jeśli nie ty to zrobisz, to kto? - Cholera jasna, to aŜ za bardzo prawda. Cat wsadziła Feliksa do kojca pod ogrodowym parasolem i stanęła nad bratem, który wyciągnął się na leŜaku ze szklanką piwa. Był upał, gęste i parne powietrze, nad ogrodem brzęczały chmary meszek. - Nie moŜemy zawrzeć chwilowego rozejmu? Nie czas teraz na kłótnie. - Nie będzie Ŝadnej kłótni, Ŝadnej, bo nie zamierzam się kłócić, po prostu masz mnie teraz uwaŜnie słuchać. Jesteś moim bratem, uwielbiam cię, ale teŜ totalnym, całkowitym skurwielem. Jesteś nieźle pokręcony i w dodatku groźny dla innych. Jakikolwiek jest ten twój problem, musisz go załatwić sam, bo nie jesteś juŜ nastolatkiem, masz prawie czterdziestkę. Nie ma Ŝadnego usprawiedliwienia na to, Ŝeby traktować 177
kobiety tak, jak potraktowałeś Dianę. JuŜ wystarczająco złe było zwodzenie jej, branie wszystkiego, co dawała, bez podejmowania Ŝadnych zobowiązań, ale najwyraźniej ona robiła to samo. W porządku. Wreszcie się jednak w tobie zakochała, co, spójrz prawdzie w oczy, zawsze miała zamiar zrobić, a wtedy ty się szybko wycofałeś. Nie podobał mi się sposób, w jaki to wszystko załatwiałeś, ale przyjęłam to, bo wtedy była jeszcze Freya Graffham i wyobraziłeś sobie, Ŝe coś do niej czujesz. - Słuchaj... - Tak. „Wyobraziłeś sobie” to odpowiednie słowo. To wszystko stało się dla ciebie realne dopiero wtedy, kiedy Freya była juŜ bezpiecznie nieŜywa, i nie mów, Ŝe to, co mówię, jest jakieś popieprzone, bo czy jest popieprzone, czy nie, to prawda. Znalazłeś się w tarapatach i odrzuciłeś Dianę w najbardziej bezduszny, bezlitosny i bolesny sposób. Ona wciąŜ coś do ciebie czuje, wciąŜ myśli, Ŝe jest jakaś nadzieja. To smutne i jedyne, co moŜna było zrobić, jedyne, Simonie, to być uprzejmym, ale zachować dystans. „Przepraszam, nic się nie zmieniło”. Ona nie jest głupia. Zrozumiałaby. - Tak. - Tak. A co ty zrobiłeś? Nie tylko zabrałeś ją na kolację, co juŜ było głupie i bezmyślne, choć jeszcze nie aŜ tak kompletnie złe. Ale ty... - Ale się z nią przespałeś. Wiem. Do jasnej cholery, Cat, wiem, wiem. - Co ty sobie myślałeś? Absolutny skurwysyn. Jesteś bezdusznym, samolubnym, egoistycznym skurwielem. Felix spojrzał na matkę, gdy nagle podniosła głos, i skrzywił małą buzię. - Patrz, co narobiłeś. - Cat uniosła syna i posadziła go na kolanach. Był wilgotny, biło od niego ciepło. Zatopiła twarz w jego spoconych, delikatnych włosach. Trzęsła się. Simon siedział w ciszy. Miała rację, wiedział o tym i był na nią wściekły. Jedyna osoba na świecie, która kochała go bezwarunkowo, jedyna osoba, której ufał i której zawsze mógł powiedzieć o wszystkim, odwróciła się i dała mu mocno w twarz. - Przepraszam - powiedziała słabym głosem Cat, nie patrząc na niego. - W porządku. 178
- Nie wiem, dlaczego płaczę, przecieŜ mam rację i jestem z siebie zadowolona. To, co powiedziałam, trzeba było powiedzieć. To ty powinieneś płakać. - Dajmy spokój. - Nie moŜemy tego zostawić. Na zewnątrz zbierało się na burzę. Siedzieli w milczeniu, Felix zatonął w ramionach Cat, kopał ją stopkami, marudząc z powodu upału. Simon obracał w palcach szklankę piwa. Zastanawiał się, czy nie powinien po prostu pójść, poczekać przez kilka dni, aŜ atmosfera się oczyści, a nie zostawać na kolację i niemile spędzić wieczór. Cat postawiła opierającego się Feliksa na trawie. - Chodź, damy ziarno kurczakom. Wzięła synka za rękę i powoli odeszli, Felix dreptał obok niej w stronę padoku. Nie oglądał się za siebie. Simon czuł się nieszczęśliwy. Kiedy ostatnim razem pokłócił się z Cat, trzeba było aŜ śmierci i pogrzebu ich siostry, Ŝeby się pogodzili. Podniósł się. Felix stał na poręczy ogrodzenia padoku, mocno trzymany w pasie, i władczym gestem machał w stronę kurczaków. Simon stanął za nimi. - Dlaczego? - odezwał się wreszcie. - Chcę zrozumieć dlaczego, ale nie mogę. Nie potrafię. - Dlaczego prawię ci kazania? Dlaczego tak źle traktujesz kobiety? - Dlaczego taki jestem. - O BoŜe. - Trudne pytanie. - W sam raz na upalne popołudnie. - Chodzi o to, Ŝe ja wcale nie jestem nieszczęśliwy. śyjąc sam. - NiewaŜne. - Cat... - Przepraszam. Ale posłuchaj tego, co przed chwilą powiedziałeś. - Dobrze, jestem samolubnym skurwysynem. - Między innymi. Między innymi wieloma, znacznie lepszymi cechami. - Dzięki. - Słuchaj, nie jestem twoim psychiatrą, tylko twoją siostrą. I myślę, Ŝe musisz cholernie szybko się zdecydować, co zrobić z Dianą. Bo jesteś jej to winien. I nie mów mi, Ŝe nie wiesz. - Nie wiem. 179
- Kochasz ją? - Nie. - Lubisz? - Lubię jej towarzystwo. - Czy to ci wystarcza? - Chryste, Cat, nie chcę się z nią Ŝenić. Spojrzała na brata. - Weź go. Simon chwycił siostrzeńca, posadził go sobie na barana. Ruszyli do szopy po karmę dla kurcząt. Felix bębnił mu piąstkami po głowie, piszcząc z zadowolenia. W szopie panował chłód, pachniało suchym ziarnem i karmą w galwanizowanych pojemnikach, stojących pod ścianą. Cat uniosła pokrywę i zaczęła nabierać ziarno do wiaderek. W powietrze wzbiła się bladozłota chmura pyłu. - No więc - powiedział Simon - co ja mam zrobić? - Ja ci tego nie powiem. - To juŜ byłoby coś na początek. - Mówię powaŜnie, Si. Musisz sam to rozpracować. Zastanowić się, czego chcesz, kogo, gdzie, kiedy? Zrobiłabym dla ciebie wiele, ale tego juŜ nie potrafię. Rozrzuciła ziarno po suchych skrawkach ziemi na wybiegu, kury zaczęły się tam tłoczyć, zajęte dziobaniem. Felix znowu załomotał piąstkami. - Cat, moŜe powinienem od razu się wycofać? I nie mów mi, Ŝe tylko ja mogę podjąć decyzję. Siostra wsunęła mu rękę pod ramę. - W porządku. Tylko powiedz to jeszcze raz i tym razem zastąp słowo „wycofać” słowem „uciec”; od tego zacznij. Zastanów się nad wszystkim, a ja połoŜę jaśnie panicza spać i przyniosę ci jeszcze jedno piwo.
36 Było dziesięć po ósmej. Lynsey właśnie wychodziła spod prysznica, kiedy rozdzwonił się telefon. - Cześć, tu Mel z Tower Rogers. 180
- Hej. Wcześnie dzwonisz. - Wiem, ale mam coś, co ci się spodoba. Znasz to miejsce, gdzie składają sprzęt rybacki? - Za Gas Street? - Właśnie tam... Stoi tu taki magazyn, miejsce, gdzie jest sklep, ale tak naprawdę to dawny domek celnika. - Daj spokój, tam jest straszny bałagan. - Ktoś, nie mogę powiedzieć kto, miał plan, Ŝeby zburzyć to wszystko i postawić bloki mieszkalne, ale teraz zbankrutował. Jak wiesz, od tego czasu zaostrzono przepisy związane z planowaniem przestrzennym i teraz jest taka zasada, Ŝeby nie burzyć starych budynków pod nową zabudowę. Rada miasta chce, Ŝeby tam wszystko zrewitalizować i w części zrobić mieszkania, a w reszcie niewielkie warsztaty dla miejscowych rzemieślników. Lynsey usiadła przy kuchennym stole. - Zaciekawiłeś mnie. - Tak myślałam, Ŝe to cię zainteresuje. Wszystko zaczyna się od jutra. Masz dwadzieścia cztery godziny, Ŝeby się zastanowić i podjąć decyzję. - To nie za duŜo. - Nawet ci o tym nie powinienem mówić. Jeśli ktokolwiek się dowie, nam obojgu dobiorą się do tyłka. - Jaka cena wchodzi w grę? - Licytacja zacznie się od dziewięćdziesięciu, spodziewają się, Ŝe cena podskoczy do tysiąca trzydziestu, moŜe nawet jeszcze więcej. - A jeśli jestem zainteresowana, to ile powinnam dać na początek? - Lyns, juŜ podałem ci ceny. Reszta naleŜy do ciebie. Działaj. Czterdzieści minut później Lynsey zaparkowała samochód w jednej z bocznych uliczek prowadzących w stronę kanału. Na siedzeniu dla pasaŜera miała plan Lafferton, mniej więcej wiedziała, dokąd jechać, ale nie wiedziała dokładnie, jak się tam dostać, a nawet czy w ogóle wolno jej tam być. W samochodzie zastanowiła się nad kosztami. NiezaleŜnie od tego, czy powinna złoŜyć ofertę, czy teŜ moŜe zaryzykować udział w aukcji, musiała znaleźć mnóstwo pieniędzy. Byłoby to największe przedsięwzięcie, na jakie dotąd się porwała, ale Mel wiedział, Ŝe czegoś takiego szukała juŜ od roku. MoŜliwości starannego zaadaptowania zbędnych 181
dotąd budynków, przywrócenia im dawnej świetności, przy nadaniu nowej funkcji we współczesnym świecie. Marzenie, które długo pieściła w myślach. Wszystko, co zrobiła jako deweloper, to w gruncie rzeczy drobiazgi. Nie wątpiła w swoje umiejętności, w ludzi, których mogła zaangaŜować, swój gust, oko do detali czy stylu, nie wątpiła, Ŝe to wszystko da się przekuć na sukces. Całkiem inną sprawę stanowiło to, czy zdoła odwaŜy się - zebrać aŜ tyle pieniędzy. Wysiadła z samochodu, złoŜyła plan i wsadziła do kieszeni. Ulica była pusta i zacieniona. Synoptycy zapowiadali kolejny upalny dzień. Widziała ścieŜkę wzdłuŜ kanału, połyskującą wodę. - Lizzie! O BoŜe, Lizzie, proszę... Zatrzymała się. - Lizzie, poczekaj. Był kilka metrów od niej, obok wejścia do Starej Fabryki WstąŜek. Wyglądał jeszcze bardziej niechlujnie i na bardziej oszołomionego, niŜ pamiętała. Na wszelki wypadek Lynsey dotknęła tkwiącej w kieszeni komórki. - Czekaj. - Szedł w jej stronę. - Nie jestem Lizzie - odparła twardo. - Kimkolwiek jest ta Lizzie, ja nią nie jestem. JuŜ mnie z nią pomyliłeś. Przykro mi. Muszę iść, jestem umówiona. JuŜ się spóźniłam. - Dlaczego mi to robisz? - Wyciągnął rękę. Lynsey odsunęła się. Dlaczego tutaj przyszłaś? Na tę ulicę? - Mówiłam. Jestem umówiona. - Robisz to specjalnie. Wyglądasz tak jak ona. - Nie znam cię. Jeśli nie dasz mi spokoju i będziesz za mną szedł, albo znowu krzyczał za mną, będę musiała wezwać policję. - Gdy widzę ciebie od tyłu, przypominasz ją. Pod kaŜdym względem. Kiedy się odwracasz, kiedy mówisz, to nie tylko od tyłu jesteś Lizzie. - Nie - łagodnie odpowiedziała Lynsey. - Nie jestem Lizzie. Wiesz o tym. Zaczęła się powoli wycofywać, nie odwracając się zupełnie, cały czas trzymała rękę w kieszeni, dotykała telefonu. Chciała, Ŝeby ktoś wyszedł z jakiegoś budynku, ale nikt się nie zjawiał. Zastanawiała się, ile czasu zajmie jej ucieczka, ile czasu minie, zanim przyjedzie policja, czy będzie za nią szedł w stronę kanału. MoŜe powinna zawrócić. Tutaj w kaŜdej chwili mógł nadjechać samochód, ale gdy juŜ znajdzie się wśród starych budynków, a on za nią pójdzie, wszystko moŜe się zdarzyć. 182
Nie śledził jej. Na końcu ulicy obejrzała się za siebie. Stał i patrzył za nią, z niezgłębionym wyrazem twarzy. Skręciła za róg, ruszyła ścieŜką wzdłuŜ kanału, w stronę na wpół opuszczonych budynków i szop nieopodal domku celnika. Z naprzeciwka szła kobieta z terrierem na smyczy. Pies zobaczył Lynsey, zaczął szczekać, a to jakoś ukoiło jej nerwy. Zatrzymała się, wyjęła telefon, potem zawahała się. Miała coś do załatwienia. Musi obejrzeć te zabudowania, zanim zrobi to ktokolwiek inny. Zresztą, co im powie? PrzecieŜ niczego nie zrobił. Pojawił się co prawda drugi raz, czuje się napastowana, ale szczerze mówiąc, niczym jej nie groził. Policja pewnie by ją wyśmiała. Stare magazyny były zdewastowane, ale nie tak bardzo, jak się obawiała. Obeszła je, szybko zrobiła kilka zdjęć, a przyglądając się budynkom, kalkulowała w myślach. Wewnątrz głównego duŜego gmachu było chłodno i ciemno, kurz tańczył w promieniach słonecznego światła, wpadających przez szczeliny w zabitych deskami oknach i dziury w dachu. Z tej części budynku dałoby się wydzielić moŜe ze cztery apartamenty. Domek celnika naleŜałoby przywrócić do pierwotnego stanu, zrobić z niego jedno mieszkanie, chociaŜ był mocno zaniedbany. Z szopami i przybudówkami sprawa wydawała się łatwa. Małe ekipy zdołałyby szybko wyremontować je tanim kosztem. Szacunkowe kwoty na aukcji wyglądały na sporo niŜsze od tego, co mogła przynieść nieruchomość. Lynsey musiałaby spotkać się z dyrektorem banku, dowiedzieć, czy dostanie wystarczająco duŜy kredyt, tak Ŝeby starczyło na licytację i remont. Po głowie krąŜyła jej myśl, Ŝe to chyba mało prawdopodobne, ale była to głowa do interesu i Lynsey nie miała wątpliwości, Ŝe teraz właśnie moŜe zrobić kolejny duŜy krok na drabinie kariery, a szczebel ma tuŜ przed sobą. Jeśli przeoczy tę szansę, na następną moŜe długo poczekać. Nagły hałas sprawił, Ŝe podskoczyła na starym warsztatowym stole, gdzie przysiadła, Ŝeby spokojnie pomyśleć. Ktoś łomotał w ścianę budynku, ona zaś nie miała prawa tu przebywać, weszła na teren zamknięty i w razie czego nie mogła powołać się na Mela. Kiedy otworzyły się boczne drzwi, schowała aparat do kieszeni. W drzwiach stał on. Mrugając, wpatrywał się w ciemną przestrzeń. Od tyłu oświetlało go słońce, zamieniając mu włosy w aureolę. Lynsey poczuła, jak przechodzą ją ciarki. Jak dotąd ani jej nie dotknął, ani nie 183
groził, ale teraz miała absolutną pewność, Ŝe zamierza to zrobić. Tutaj przecieŜ nikt nie jeździł ani nie spacerował. Szansa ponownego spotkania kogoś z psem, idącego ścieŜką przy kanale, była minimalna. MęŜczyzna powoli wszedł do środka. Zrozumiała, Ŝe jeszcze jej nie zauwaŜył, wciąŜ przyzwyczajał oczy do ciemności. - Lizzie? Gdzie jesteś? Widziałem, Ŝe tutaj weszłaś, szedłem za tobą. Dlaczego nie pójdziesz do domu? Dlaczego przyszłaś tutaj? Lizzie. Lynsey zamarła bez ruchu, zastanawiała się, co zrobić. Była sprawna i dobrze biegała, miała tę przewagę, Ŝe widziała go, a takŜe wyjście z budynku, za jego plecami. Mogła poczekać, w nadziei, Ŝe kiedy męŜczyzna wejdzie głębiej i oddali się od drzwi, będzie miała do nich wolny dostęp. Mogła teŜ pobiec tam teraz, ryzykując, Ŝe złapie ją, gdy będzie go mijać. Pomyślała, Ŝe męŜczyzna chyba słyszy bicie jej serca. Miała wraŜenie, Ŝe odbija się ono echem od pustej przestrzeni budynku. - Lizzie? Przypomniała sobie, jak za pierwszym razem, kiedy za nią szedł, zaczął płakać. Teraz znowu mówił, szlochając, rozhisteryzowany, zrozpaczony. Czekała. Trwało to dość długo, ale w końcu nieznajomy się ruszył. Nie poszedł jednak ku drugiemu krańcowi magazynu, tylko skierował się w jej stronę. Lada moment mógł zobaczyć Lynsey. WłoŜyła białą bluzkę. Nie mógł jej nie zauwaŜyć. - Lizzie - powiedział, teraz bardzo cicho. - Jak to jest? Otworzyła usta, Ŝeby coś powiedzieć, potem jednak mocno ugryzła się w język. - Jak to jest być martwą? - spytał. - Powiedz mi, jak to jest? Muszę wiedzieć. Muszę wyobrazić sobie ciebie. Martwą. Lynsey rzuciła się jednym susem ze stołu, przez magazyn, ku prostokątowi jaskrawego światła. Poruszała się szybko, miała dokładnie określony cel, mknąc niczym wypuszczona strzała, a gdy juŜ prawie docierała do słonecznego wejścia, poślizgnęła się na czymś, co leŜało na podłodze, i się przewróciła. Kiedy upadała, krzyknęła, głośniej niŜ przypuszczała, Ŝe w ogóle da się krzyczeć.
184
37 Kiedy jest źle, tylko myśli potrafią pomóc. Myśli mogą zabrać cię wszędzie. Było gorąco. Ubranie kleiło się jej do pleców i szyi, włosy cały czas miała spocone. Upał sprawiał, Ŝe we wszystkich aŜ buzowało. Słyszała hałas, krzyki, przekleństwa, uderzenia, wrzaski, wciąŜ i wciąŜ, aŜ do późnej nocy. To było jak pokrywka kipiącego garnka. Nie widziała źródła odgłosów. Trzymali ją cały czas samą, sama wychodziła na spacery, choć kiedy pojawiała się na dworze, inni juŜ wiedzieli i zaczynali łomotać. To wcale nie było miłe. Bała się. Sama jadła, czytała, oglądała telewizję, wychodziła, wracała, szła korytarzami na spotkanie z psychiatrą, znowu wracała - a wszędzie panował duszny upał, czuło się jego zapach, oddychało się nim. Myśląc odpowiednio intensywnie, mogła jednak stamtąd wyjść, przynajmniej na chwilę. Morze. Jazda autostradą. Jej ogród. Kyra. To było najlepsze. A jeśli zawodziło, pozostawały jeszcze inne rzeczy. Miejsce, do którego czasem wędrowała, nie przyznając się nawet przed samą sobą. Trzymała się od niego z dala. Ale chodziła tam. Zwykle nocą, kiedy zaczynało się łomotanie i przenikało jej głowę, jakby ktoś wbijał gwoździe. Odbywała sekretną, potajemną wędrówkę, która zabierała duŜo czasu. Z drugiej strony to miejsce było zawsze. Kiedy juŜ Ed do niego trafiała, zamykała za sobą drzwi i przekręcała klucz. Nawet sama nie wiedziała, Ŝe tam jest. Ale one tam były. Czasem razem, czasem jedno. Znowu przechodziła przez wszystko, od chwili, gdy pierwszy raz je ujrzała. Wtedy zawsze był pośpiech, teraz jednak nie musiała się spieszyć. Zapamiętała dokładnie, umysł miała jak aparat fotograficzny. Widziała wszystko. Słyszała wszystko. W głowie przechowywała fotografie ich twarzy, zbliŜenia. Nagrania ich głosów. KaŜdego słowa, które wypowiedziały. Chłopiec w blezerze. Chłopiec ze sportową torbą. Dziewczynka na rowerze. Dziewczynka z torbą na zakupy. Chłopiec na hulajnodze. Ta dziewczynka z lodami. KaŜda twarz. KaŜde słowo. KaŜdy szczegół. KaŜdy kilometr kaŜdej podróŜy, kaŜdy przystanek. KaŜda ostatnia rzecz. Czasem zatrzymywała się w tym miejscu tylko na krótko, składała przelotną wizytę i potem szybko wychodziła, zamykając drzwi, i nie wiedziała nawet, Ŝe gdzieś poszła, nie mówiąc juŜ dokąd. Przy innych okazjach, kiedy czuła 185
się bezpieczna albo kiedy było najcięŜej, zostawała na długo. Psychiatra nigdy tego miejsca nie znalazła. Czasem lekarka wypytywała o to, ale Ed nigdy jej niczego nie powiedziała. Było gorąco jak w piekarniku. WciąŜ słyszała łomotanie. Kiedy przynosili gorące posiłki, zanim zjadła, czekała, aŜ ostygną. Tak samo robiła z kawą, z herbatą. Przynosili teŜ lody, ale były tylko mdłą Ŝółtą kałuŜą. Przynosili sałatę, która miała zwiędłe liście, a pomidory były ciepłe. Kiedyś cisnęła jedzeniem o ścianę. Wtedy zabrali jej telewizor. Za bardzo jej to nie obeszło, bo zawsze mogła myśleć. Miała swoje myśli i własne obrazy. Lepsze niŜ te ich. Znacznie, znacznie lepsze.
38 No dobrze - Dougie Meelup wstał i odsunął krzesło od stołu. - Otwieram te drzwi. W końcu po coś mamy ogród. - Wyniosę ci leŜak na dwór, weźmiesz sobie ksiąŜkę. - Nie, lepiej mi tutaj. - Eileen, na dworze świeci piękne słońce, rozstawię parasol, będziesz miała cień. - Nie mogę siedzieć na zewnątrz. - Nikt cię nie zobaczy. Sąsiadów nie ma. - Nie mogę. - I nikt nic nie wie. - Jasne, Ŝe wiedzą. Znają moje poprzednie nazwisko, a przecieŜ nie brzmi Smith, wszyscy oglądają telewizję, czytają gazety. Wiedzą, Ŝe mam dwie córki. - A nawet jeśli wiedzą? Co znów za „oni”? No co, jeśli wiedzą? - Nie mam ci za złe, Ŝe tracisz przy mnie cierpliwość. - Nie tracę. Chcę tylko, Ŝebyś troszeczkę podniosła głowę do góry. Eileen, nie moŜesz się tu schować na dobre. - Podnieść głowę do góry? O, potrafię to zrobić. I zrobię, kiedy juŜ będę wiedziała, Ŝe to pomyłka i Ŝe oskarŜyli niewłaściwą osobę, Ŝe trzeba wytoczyć proces. Bo wytoczę proces. Kiedy wszystko juŜ się wyjaśni. 186
Tyle Ŝe zanim tak się stanie, ktoś moŜe w to wszystko uwierzyć. Ktoś, kogo znamy. Ktoś, kto mnie widział. Ktoś taki juŜ się znalazł, tylko Dougie nic jej o tym nie powiedział. Kiedy zadzwonił do pracy oznajmić, Ŝe Ŝona się rozchorowała, rozmówca umilkł na chwilę, a potem odparł: - No tak. Jasne. Ton jego głosu nie pozostawiał Ŝadnych wątpliwości. To przychodziło falami. Ale kaŜda z tych fal była coraz bliŜej i coraz wyŜsza. Eileen pomyślała, Ŝe pewnego dnia któraś okaŜe się tak wysoka, tak szybko będzie pędzić, Ŝe przewali się jej nad głową, zatopi, zmiecie i właśnie o to się modliła. Aby juŜ nigdy się nie obudzić. Na ekranie zamkniętych powiek migotały jej obrazki. Weeny, kiedy miała trzy latka. Weeny pierwszy raz idąca do szkoły. Weeny i Janet trzymające się za ręce pod bramą. W pudełku na półce w bawialni leŜały prawdziwe zdjęcia. Chciała je teraz wyciągnąć, bo fotografie powiedziałyby prawdę, jacy byli szczęśliwi i jakie to były ładne, małe dziewczynki, jak zŜytą stanowili rodzinę. Prawda tkwiła właśnie w tych fotografiach. Wiedziała o tym. - Teraz - oznajmił Dougie - zadzwonię tam i umówię się na widzenie. Eileen bezmyślnie przesuwała po spodku łyŜeczką. - Zabiorę cię, razem tam pójdziemy. Trzymali ją w więzieniu Gedley Vale. Tę nazwę podano w dzienniku. Dougie odszukał je na mapie, leŜało około stu pięćdziesięciu kilometrów od nich. - Muszę sobie wszystko spisać, to, co chcę jej powiedzieć. Muszę to jej przedstawić jasno. Powinna wiedzieć, Ŝe się do tego biorę. MoŜe lepiej dowiem się, jakich ma prawników, i teŜ się z nimi zobaczę. Jak myślisz? - Nie wiem, co ci wolno robić. - Co o tym sądzisz? - No, ci obrońcy i tak dalej. Nigdy nie musiałem nic takiego załatwiać. - Sądzisz, Ŝe ja musiałam? Dougie pokręcił głową. Przez całą drogę do domu w samochodzie Keitha walczyła z policją 187
i gazetami, telewizją, walczyła o swoją córkę i przeciw potwornej niesprawiedliwości tego wszystkiego; biła się z najmniejszą odrobiną zwątpienia. To był błąd. Nie miała pojęcia, dlaczego jakiś błąd mógł okazać się aŜ tak powaŜny, pójść aŜ tak daleko, a jednak to był błąd i ona musiała to zatrzymać. Weeny oskarŜono o robienie rzeczy zbyt straszliwych, by w ogóle dawało się o tym pomyśleć, rzeczy, które mogą zrobić tylko najbardziej źli, niegodziwi ludzie, i to nawet nie wszyscy. Weeny nie była kimś takim. Jak w ogóle ktokolwiek mógłby pomyśleć, Ŝe była? Jak to się mogło stać? Janet dzwoniła dwa razy, krzyczała i płakała tak bardzo, Ŝe Dougie w końcu musiał odebrać Ŝonie słuchawkę i kazał się jej uspokoić. - Ja mam dzieci - powtarzała. - Ja mam dzieci, wiesz. - Ale ona niczego nie zrobiła, Jan, ona tego nie zrobiła. - A co to za róŜnica? To jej nazwisko, wszystko było w telewizji, wszystko, zdjęcia w gazetach, ludzie na mnie patrzą. - Nie patrzą, nie wiedzą, Ŝe jest twoją siostrą. - Oczywiście, Ŝe wiedzą, a jeśli czegoś nie wiedzą, to zaraz się dowiedzą. Chcę wiedzieć, co się z nami stanie, i chcę coś z tym zrobić. Eileen wstała i podeszła do zlewu, odkręciła oba kurki, patrzyła, jak woda wiruje, wpada w odpływ. Garnki czekały na umycie, ale ich nie tknęła. - Najlepiej będzie, jeśli wrócisz do pracy - powiedziała. Dougie wziął dwa dni wolnego, potem poprosił, by wolno mu było przychodzić do domu w porze lunchu, tłumaczył, Ŝe Ŝona nie czuje się zbyt dobrze i nie moŜe zostawać długo sama. Rzecz jasna, nie bardzo mu wierzyli, ale miał wraŜenie, Ŝe jest im go Ŝal. - Nikt o niczym nie wie - powtarzał Eileen. A jednak wiedzieli. Nie tak trudno było się o wszystkim dowiedzieć. Kiedyś ktoś zapytał się go otwarcie, on zaś odwrócił się i odszedł. I wystarczyło. Był zły na siebie za swoją głupotę. Synowie Dougiego przyjęli rzecz do wiadomości i starali się zachować spokój. Keith nic nie mówił całą drogę, ale pocałował Eileen i objął ją na chwilę, a potem oznajmił, Ŝe moŜe liczyć na niego i na Leah. To straszliwy koszmar i zamieszanie, ale pewnie da się wszystko wyjaśnić. Jasne, Ŝe da się wyjaśnić. Potem jednak wszystko ucichło. Telefon nie dzwonił. Dougie pomyślał, Ŝe powinien odwiedzić Keitha sam. Kiedy juŜ załatwią sprawę widzenia w więzieniu. 188
- No to wychodzę na chwilkę - oznajmił. - Teraz weź ksiąŜkę i usiądź na zewnątrz. Ciesz się słońcem. Nie musisz odbierać telefonów ani nikomu otwierać, zamknij drzwi frontowe. Po prostu siedź na słońcu. Zatrzymam się po drodze i kupię kilka jajek, trochę sałatki na później. Coś jeszcze nam potrzeba? WciąŜ patrzyła na wodę spływającą z kranu do zlewu. Dougie zakręcił kurki. Przez chwilę trzymał dłoń na jej ramieniu. - Nie wiem, od czego zacząć - powiedziała Eileen. - Nic nie musisz robić. Najlepiej zostaw to zawodowcom. Wiedzą, gdzie się zwrócić, wiedzą, jak to wszystko działa. - Tak myślisz? Chyba niezbyt się wysilili. - Wiem, kochanie. To tak wygląda, ale to oni są przecieŜ ekspertami, prawda? - Nie. Ja jestem. Jestem jej matką. Kto ją lepiej zna ode mnie? Zastanowił się, czy to prawda, ale nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Chciałby móc pójść tam sam. Odwiedzić ją, stanąć przed nią i zapytać. Dowiedzieć się. Nakłonić ją, aby opowiedziała mu o wszystkim, co się stało. Wyciągnąć z niej prawdę. JuŜ on będzie wiedział, co jest prawdą. A kiedy to zrobi, jeśli okaŜe się, Ŝe popełniono ogromny błąd, ujmie się za nią tak jak nikt inny. Musi się wszystkiego sam dowiedzieć. A jeśli nie popełniono Ŝadnego błędu? Tego teŜ by się dowiedział. Wtedy powiedziałby jej, jaka jest jej matka, co się z nią dzieje przez to wszystko i co będzie się dziać do końca Ŝycia, jak jato złamało i będzie łamać, powoli, ciągle, krusząc na coraz mniejsze i mniejsze cząstki, których nie da się złoŜyć z powrotem. JeŜeli to prawda, chciałby móc wejść w głowę Edwiny, rozszczepić jej czaszkę i zajrzeć do środka, spróbować dotrzeć do korzeni, do jakichś wyjaśnień, jakichś przyczyn albo jakiejś skazy, choroby czy obłędu. Jeśli to była prawda, to coś zgniłego, co w niej tkwiło, naleŜało to znaleźć i zniszczyć. Zgniłego. Wyobraził to sobie, zgniły, obrzydliwy i ropiejący obszar, a potem jeszcze wyobraził sobie ostrze skalpela i siebie samego, wycinającego zło. Widział dziurę, jaka by po czymś takim została, czystą, rozległą, otwartą ranę. Uświadomił sobie, o czym naprawdę myślał. Spojrzał na włosy Eileen. Ich brązowy kolor w większości ustąpił miejsca siwiźnie, były nieprzyjemnie suche. Dostrzegł mały skrawek złuszczającej się skóry. 189
Odsunął rękę i wyszedł. Pragnął świeŜego powietrza, blasku słońca i normalnego świata. Chciał być sam, z dala od tego wszystkiego, przez długi czas.
39 Wyglądasz, jakby ci bardzo zaleŜało, Ŝeby wszystko robić sama. Nie chcesz przyjąć pomocy od nikogo. W ogóle nie chcesz, Ŝeby ktokolwiek cię odwiedzał. Właśnie się zastanawiam, czy wiesz, dlaczego tak jest. - Nie muszę się z nikim spotykać. - Nie, nie musisz. Psychiatra miała na sobie jasnoniebieski podkoszulek z mieniącym się kołem pośrodku, do tego modne czarne dŜinsy. Modne, ale źle wyglądały. Była lekarzem w pracy. Nie wypadało, Ŝeby nosiła dŜinsy. Ed siedziała po turecku na niskim krześle. Usadowiła się wygodnie. Wentylator w kącie zasysał ciepłe powietrze, kręcił nim i wyrzucał je z siebie. - Twoja matka? - Co znowu? - Zastanawiam się, dlaczego powiedziałaś, Ŝe nie masz krewnych. Masz matkę, siostrę, dzieci siostry. - I co z tego, do cholery? Nie mają ze mną nic wspólnego i nie mają nic wspólnego z tobą. - Dlaczego tak uwaŜasz? Są twoją rodziną. Zawsze będą mieli z tobą coś wspólnego. To po prostu fakt. Prawda? Ed wzruszyła ramionami. - To tyle na ten temat. - Zastanawiam się, dlaczego tak się do nich odnosisz. - Naprawdę? Ed miała ochotę ją uderzyć. Ta kobieta nigdy nie wyglądała na zaskoczoną, wściekłą, zirytowaną czy wytrąconą z równowagi. Zawsze wydawała się odpręŜona i jak przypuszczała Ed, całkiem sympatyczna. Tak. Sympatyczna. Twarz miała sympatyczną. W jej zachowaniu była sympatia. Uprzejmość. Sympatia. 190
Siedziała po turecku i czekała. Wiedziała, co będzie dalej. Jak układały ci się stosunki z matką? Kim dla ciebie była? Co z twoim dzieciństwem, twoją siostrą, tatą, śmiercią taty, jakie jest twoje najwcześniejsze wspomnienie, czy miałaś duŜo przyjaciół, czy ludzie byli dla ciebie niemili, czy cię molestowano, czy tak, czy nie, byłaś, nie byłaś, czemu, kiedy, jak, dlaczego, dlaczego, dlaczego. - Czy zastanawiałaś się kiedyś, jak coś takiego odczuwa dziecko? Jesteś bezpieczna, szczęśliwa, wszystko jest w porządku, a nagle wciąga cię do samochodu ktoś obcy i zabiera daleko od bezpiecznego, znajomego świata. Czy kiedykolwiek wyobraŜałaś sobie podobne uczucia? To nie były te pytania. To nie był sposób, w jaki wszystko miało przebiegać. Rozłościła się. - Czy wyobraŜałaś sobie, co czują rodzice, kiedy ich dziecko zostaje porwane? Albo jego siostra czy brat? Sąsiedzi i przyjaciele? Dziadkowie? Poświęć trochę czasu na wyobraŜenie sobie tego. Miała ochotę wepchnąć palce do uszu i krzyczeć. Chciała wybiec z pokoju, rzucić się na młodą kobietę w bladoniebieskim podkoszulku z błyszczącym kółkiem i w czarnych dŜinsach, smagnąć ją paznokciami po twarzy i oczach, złapać za gardło. Wentylator szumiał. Twarz psychiatry pozostawała wciąŜ taka sama. Sympatyczna. Lekarka czekała. Nic nie zapisywała, nawet nie zerkała na notatnik. Patrzyła na Ed i czekała. Sympatyczna. - Zastanawiasz się teraz nad tym? - Nie. - Myślisz, Ŝe powinnaś? - Nie. - Myślisz, Ŝe potrafiłabyś? A moŜe to zbyt trudne, za bardzo denerwujące? Zbyt groźne? - Nie wiem, o czym mówisz. - Czy kiedykolwiek czułaś się zagroŜona? - Co? - Nie fizycznie. MoŜe zresztą tak, moŜe tak. Ale naprawdę chodzi mi o to, czy czułaś zagroŜenie względem siebie, względem Ed, względem tego, kim w głębi siebie naprawdę jesteś? - Blablablablabla. 191
- Chciałabym, Ŝebyś do następnego spotkania zastanowiła się nad pewnym słowem. Zamierzam cię prosić, Ŝebyś naprawdę wzięła to sobie do serca i naprawdę je dokładnie przestudiowała... Obejrzała je z kaŜdej strony. Pomyślała, co to słowo moŜe oznaczać. Dla ciebie. Dla innych ludzi. MoŜe dla twojej rodziny. Dla dziecka. Rób notatki, jeśli to coś ci pomoŜe. Skup się nad tym. Oczywiście nie przez cały czas. Od czasu do czasu daj sobie kilka minut na skupienie się nad tym słowem, pozwól sobie w tym zatonąć. Dobrze? Ed wzruszyła ramionami. - Świetnie, Ed. To słowo to „miłość”.
40 Powietrze drgało od skwaru. Cat Deerbon jechała Gas Street, na próŜno szukając cienistego miejsca, gdzie mogłaby zaparkować. Zacieniona strona ulicy była zapchana. Wysiadała właśnie z klimatyzowanego auta wprost do tureckiej łaźni, którą stał się świat, gdy nadjechał jakiś policyjny samochód. Pomyślała o Simonie. Dwa razy do niego dzwoniła, zostawiła mu wiadomość. Nie odpowiedział. Jakaś jej część uznała, Ŝe pewnie postanowił przetrawić sobie w domu prawdę, w której obliczu go postawiła. Ale znacznie bardziej wstydziła się za siebie. Dochodziła szósta. To dzisiaj juŜ ostatnia wizyta. Uznała, Ŝe potem pojedzie do miasta i sprawdzi, czy brat jest w domu. Apartament numer 8 w Starej Fabryce WstąŜek mieścił się o piętro wyŜej niŜ mieszkanie Maksa Jamesona. Przemierzyła trzy piętra i musiała oprzeć się o Ŝelazną balustradę, Ŝeby złapać oddech. Zastanawiała się, dlaczego mając troje dzieci, pracę, kucyka i padok pełen kurcząt, najwyraźniej straciła kondycję. Wizyta u pacjenta, nastolatka z zapaleniem wyrostka robaczkowego, przebiegła sprawnie. Wezwała karetkę. Załatwione. Teraz pora na Simona. Ruszyła w dół po schodach. Max Jameson, zaniedbany, jakby kompletnie nieprzytomny, wychodził ze swojego mieszkania w towarzystwie dwóch policjantów. - Max? 192
Niecierpliwym ruchem odwrócił się w jej stronę. - Dobry wieczór, pani doktor. Policjant skinął jej głową. - Chodzi o Lizzie - wyjaśnił Max. - Lizzie? Cat przeniosła spojrzenie na policjanta, który jakby się zawahał. Max... - Widziałem Lizzie i ona ode mnie uciekła. To wszystko. Poszedłem za nią. - Dobra, wystarczy, przepraszamy, pani doktor. - Poprowadzili go między sobą po schodach. Cat patrzyła za nim zatroskana. Pobiegła do samochodu. Teraz miała jeszcze waŜniejszy powód, by odwiedzić Simona. Ruch na drodze do jej domu zelŜał i gładko przejechała przez miasto w stronę Cathedral Close. Tam mogła zaparkować w cieniu, pod rozłoŜystymi drzewami. Grupa ministrantów szła od sali prób ku bocznemu wejściu do świątyni na wieczorne naboŜeństwo. Mieli na sobie białe pelerynki, a pod nimi ciemnoczerwone tuniki. Liczyła, Ŝe Felix zostanie kiedyś ministrantem. Jej syn Sam uporczywie odmawiał. Chris teŜ się nie zgadzał. UwaŜał to za wyczerpującą harówkę. Pobudka wcześnie rano, wszystkie niedziele z głowy, do tego jeszcze wieczne próby, wakacje często przerywane wizytami w innych katedrach, w kraju i za granicą. Ale i tak słuchanie jak melodyjnie Felix ją naśladuje, kiedy sobie podśpiewywała od czasu do czasu jakiś takt przed próbą Chóru Świętego Michała, podsycało ukryte ambicje Cat. Patrzyła, jak chłopcy znikają w wejściu do katedry, zastanawiała się, czy teŜ tam wejść i wysłuchać wieczornego naboŜeństwa, zamiast napadać na brata, ale kiedy tak stała i wahała się, pod sklepioną bramą przejechał wóz Simona i popędził uliczką ku budynkom na jej końcu. Ruszyła w tamtą stronę. - Cześć. Simon odwrócił się. - Aha. Przyszłaś wypalić fajkę pokoju? Nie wiem, czy jestem na to gotów. - Nie. Właśnie wychodziłam od pacjenta w Starej Fabryce WstąŜek i zobaczyłam, jak dwóch policjantów wyprowadza Maksa Jamesona. - Nic o tym nie wiem, wybacz. 193
- Muszę się dowiedzieć. Policjant nie chciał mi nic powiedzieć, ale z Maksem jest źle. Bardzo się o niego martwię. - Oni się tym zajmą. SierŜant pośle po oficera medycznego, a on ściągnie dyŜurnego psychiatrę, jeśli uzna, Ŝe to konieczne. Wiesz, jak to działa. - Powinnam się z nim zobaczyć. Simon pokręcił głową. - Jutro spróbuję się czegoś dowiedzieć. Stali w cieniu budynku, a w dusznym, upalnym powietrzu wciąŜ gotowały się między nimi napięcie i złość. Kłótnie z bratem denerwowały Cat bardziej niŜ cokolwiek innego, moŜe nawet bardziej niŜ nieliczne spory z Chrisem, bo Chris wyładowywał się, a potem zapominał. Chris był racjonalny, otwarty, szczery. O Simonie nie dało się powiedzieć Ŝadnej z tych rzeczy. - Popełnił powaŜne przestępstwo, przetrzymując tę dziewczynę pastora. - Nie wniosła oskarŜenia. - Nie, ale wiem, Ŝe został odnotowany. - Teraz nie chodziło o to. Mówił, Ŝe widział swoją zmarłą Ŝonę. - To nie naleŜy do twoich obowiązków. Po prostu zostaw to nam. - Co się z tobą dzieje? Nie mówisz jak brat, którego znam. Odwrócił się. - MoŜe dlatego, Ŝe nie znasz swojego brata. Cat patrzyła, jak Si otwiera drzwi mieszkania, wchodzi, jak się za nim zamykają. Nie zaprosił jej do środka. Nie obejrzał się. Powoli, ze łzami w oczach, wróciła do samochodu i zadzwoniła do domu. - JuŜ jadę. Trochę zboczyłam z trasy. - Coś się stało? - Nie, nic. Po prostu musiałam zajrzeć do Simona, Ŝebyś coś sprawdzić. - I co ci powiedział ten twój cholerny braciszek? Mam juŜ dość tego, jak się przez niego martwisz. - Nie martwię się. Wiesz, jaki on jest. - Wiem aŜ za dobrze. Wracaj szybko do domu. Kochamy cię. - Martwię się o Maksa Jamesona. - Jesteś juŜ po pracy. Daj spokój. Hannah dostała złotą gwiazdkę za czystość. - Hej! 194
- Zrobiłem łososia, Hannah pomaga mi robić sałatkę ziemniaczaną. - Gdzie jest Felix? - Ogląda Wimbledon. - Chris, wiesz, Ŝe nie powinieneś go sadzać przed telewizorem. - To nie ja, to Sam. Obaj są zakochani w Szarapowej. Cat roześmiała się. - Dobra. JuŜ jadę do was. Pojechała objazdem przez Gas Street i zatrzymała się na jej krańcu. Nie zanosiło się na nic złego. Max trafił do aresztu. MoŜe niedługo go wypuszczą, moŜe jeszcze dziś. „Widziałem Lizzie i ona ode mnie uciekła. Poszedłem za nią”. Bez trudu moŜna było określić stan jego umysłu. Oszukiwał sam siebie. Miał przywidzenia. Cierpiał. Jak wiele medycznych problemów było przedtem problemami ludzkimi? Przez resztę drogi do domu myślała głównie o Simonie. Nie cierpiała tego, jak się czasem zachowywał, tej jego zimnej strony osobowości, która wszystko bagatelizowała. Simona aroganckiego. Przypomniała sobie, jak wylała mu na głowę butelkę wody kolońskiej, kiedy mieli po szesnaście lat. A on ją wkurzył. Śmierdział tanimi perfumami jeszcze przez kilka dni. Uśmiechnęła się do siebie. MoŜe Diana Mason powinna teŜ zrobić coś podobnego.
41 Eileen Meelup zapamiętała biblioteczną czytelnię jako pomieszczenie, w którym na ścianach wisiały gazety przyczepione do kijków, na półkach leŜały kolorowe pisma, a na regałach stały encyklopedie i słowniki. Były tam cięŜkie drewniane stoły, krzesła, buty skrzypiały na wypolerowanej posadzce, a wtedy wszyscy podnosili wzrok i patrzyli w twoją stronę. Panował tam specyficzny rodzaj ciszy, unosił się delikatny zapach kurzu. Jak w kościele. Weszła do środka i zamarła. Wszystko się zmieniło. Ściany pomalowano na biało. Wielkie ksiąŜki, gazety, czasopisma, drewniane stoły i 195
krzesła zastąpiono rzędami stolików, na których stały komputery, a przy nich obrotowe biurowe krzesła. Jaśniały monitory, słyszała cichy stukot klawiatury. Cofnęła się i podeszła do biurka bibliotekarza. Gazety? Dziewczyna zza kontuaru mruknęła coś o kiosku na rogu. Eileen wyszła. Oprócz kiosku był tam jeszcze bar kanapkowy zjedzeniem na wynos, z wysokimi stołkami i blatem pod oknem. Wzięła kawę z mlekiem i wspięła się na jeden ze stołków. Ale nie znalazła tych gazet, o jakie jej chodziło. Dawniej trzymali egzemplarze wszystkich gazet z zeszłego roku w osobnym schowku. Prosiło się o tę, którą się chciało, a oni albo od razu ją znajdowali, albo moŜna było wyjść. Zdawała się na gazety, myślała sobie o tym, jak je przejrzy w kolejności chronologicznej, od ostatniej do pierwszej. Tylko to zajmowało jej głowę przez cały tydzień i tylko to pchało do działania. W gazetach mogła znaleźć wszystko, czego potrzebowała, wszystkie raporty, apele policji, zdjęcia, wszystko. Mogli w nich opisać wszystkie przypadki. Mogłaby powoli przez to przebrnąć, upewnić się, Ŝe dowiedziała się wszystkiego. A w jednej z gazet, gdzieś tam, znalazłaby to, czego szuka, chociaŜ ukryte, chociaŜ niezbyt szczegółowe, dowód, Ŝe Weeny nie ma nic wspólnego z Ŝadną z owych rzeczy, Ŝe popełniono błąd, wiele błędów. „Pomyłka sądowa”. Jedyną rzecz, jakiej potrzebowała, był czas, a jego miała teraz mnóstwo. ZłoŜyła w pracy wymówienie, mogłaby więc szukać całymi dniami. Teraz czuła się tak, jakby osiadła w miejscu, o którym sądziła, Ŝe je zna, a okazało się dla niej całkiem obce. Nie potrafiła odnaleźć właściwej drogi, nie miała pomysłu, jakim szlakiem ruszyć. Nie dostała Ŝadnej wiadomości od Weeny. Dougie spędził prawie godzinę przy telefonie, próbując się dowiedzieć, czy matka moŜe odwiedzić ją w więzieniu. Nie ustalono jednak Ŝadnej konkretnej daty. Weeny zawsze cechował śmieszny upór, by wszystko robić sama. Cliff ją nauczył polegania tylko na sobie, niezdawania się na innych. Ale teraz, w obliczu wszystkiego, co się działo, mogłaby przecieŜ napisać. Eileen wygrzebała łyŜeczką z pustej filiŜanki kawowe fusy. Jak moŜna wpakować się w takie tarapaty i stawiać czoło przeciwnościom losu, nie mając przy sobie rodziny? Nawet Weeny nie dałaby rady. Kiedy były małe, Janet zawsze płakała, przez wszystko i wszystkich. Weeny ani razu. Zawsze grzeczna, zawsze niezmienna, mało się śmiała, nie beczała, nie trajkotała jak Jan. Eileen lubiła ją za to, lubiła jej spokój i 196
opanowanie, lubiła, jak córka siedziała przy niej, czytała albo wklejała wycinki do albumu. Nie domagała się uwagi tak jak Jan. Jan była małą córeczką tatusia. A Weeny była jej. Ale odeszła. Dorosła i wyszła z domu, od tamtego czasu prawie nie utrzymywała z nimi kontaktu, nadal nikogo nie potrzebowała, wystarczała sobie sama. Poza jakąś straszliwą nową chorobą, nie było chyba gorszej rzeczy niŜ to, co się właśnie działo. Ale Weeny z nimi nie rozmawiała, nie zwierzyła się Ŝadnej z nich, o wszystkim dowiedziały się z telewizyjnych wiadomości. Jak to jest? Wiedzieć, Ŝe jest się oskarŜonym o zrobienie tak wstrętnych rzeczy, Ŝe trudno o nich pomyśleć, wiedzieć, Ŝe zostanie się ukaranym za to, co zrobił ktoś inny, Ŝe wszystko jest nie tak, ale trzeba przez to przejść. To niewyobraŜalne. Eileen zrobi wszystko, co moŜe. Jeśli będzie musiała z kimś porozmawiać, porozmawia, jeśli będzie musiała powiedzieć, by czegoś dowieść, powie. Dougie teŜ. PrzecieŜ wiedział, Ŝe to straszliwy błąd. Powinna być przy Weeny. Na Boga, Weeny powinna im pozwolić być przy sobie. Zapłaciła za kawę i wróciła do biblioteki. Tamtej dziewczyny z paznokciami polakierowanymi na srebrno juŜ nie było, za kontuarem siedziała teraz pulchna kobieta. Eileen odczekała, aŜ trzy inne osoby załatwią sprawy z ksiąŜkami. - Dzień dobry. - Byłam tu juŜ wcześniej. Chciałabym się dowiedzieć, gdzie moŜna dostać gazety. - My... - Wiem, juŜ mi mówiła. Teraz nie macie gazet, ale moŜe macie jakieś stare w magazynie, tak jak było przedtem? - Obawiam się, Ŝe nie, juŜ jakiś czas ich tam nie ma. Jak dawne informacje chciałaby pani poznać? - Niezbyt dawne. Kilka rzeczy z tego roku. - Próbowała pani w Internecie? Eileen spojrzała na nią uwaŜnie. - Gazety mają archiwa w Internecie. MoŜe się pani zarejestrować i poszukać. - Kobieta uśmiechnęła się. Jej uśmiech dodawał otuchy. - Rozumiem, Ŝe nie miała pani jeszcze do czynienia z komputerami? - śadnego nawet nie dotknęłam. - To bardzo proste. MoŜe pani zamówić sobie pół godziny na jakimś komputerze, a poza tym takŜe kurs obsługi. 197
- O nie. Nie sądzę, Ŝebym dała radę. - Jasne, Ŝe da pani radę. Jeśli chce pani przejrzeć parę starych gazet, musi pani poznać jedynie kilka kroków. MoŜe pani jednak zarezerwuje sobie sesję przy komputerze? Dougie zmieniał uszczelkę w kuchennym kranie. Na blacie obok leŜały porozkładane części. - Do czego chcesz dojść? - Muszę się dowiedzieć, to jedyny sposób. Muszę w to głęboko wejść, muszę jej pomóc. Jestem jej matką. - Wiem. Tyle Ŝe Keith mógłby to wszystko zrobić za ciebie, prawda? - A co to ma wspólnego z Keithem? Dougie wyglądał, jakby go uraziła. - Nie o to mi chodziło, tylko o jego komputer, nie o ciebie. Oszczędzi ci tego. - Zaczął cąŜkami dokręcać szczyt kranu. - Jeśli chcesz. Wejść w to, w komputery. - Nie potrafię go poprosić. - Dlaczego nie? To twoja rodzina. - Muszę to zrobić sama, Dougie. - Jak chcesz. Dobra, zrobione. Puszczę teraz wodę. Podeszła do okna. Zbierało się na burzę, niebo było ciemne jak ołówkowy grafit. Nie chciała zdenerwować męŜa, ale nie mogłaby poprosić Keitha. Miała wraŜenie, Ŝe gdzieś w jej umyśle niczym daleka błyskawica coś błyska, coś czego nie rozpoznawała, ale niewątpliwie wiedziała, Ŝe nie moŜe dopuścić nikogo innego, nawet z rodziny, aby zaczął przeszukiwać, dowiadywać się. To była sprawa prywatna. Prywatna. Odkręciła kran, Ŝeby napełnić czajnik, woda prysnęła z boku, mocząc jej rękaw. - Cholera - mruknął Dougie. Dougie znowu rozmontował kran, złoŜył go i puścił wodę, a potem wszedł do frontowego pokoju. Było w nim ciemno. Grzmot zabrzmiał gdzieś bliŜej, deszcz zaczął walić w okno, powolnymi, pojedynczymi seriami rozbryzgów. Nie włączył światła, tylko zalał herbatę i usadowił się w krześle. Po chwili przez stukot deszczu powiedział: - Kochanie, moŜe lepiej to po prostu zostawić? - Co masz na myśli? 198
- Po prostu nie chcę, Ŝebyś się denerwowała, martwiła, próbując dowiedzieć się tego, czego nie dasz rady się dowiedzieć. Nie chcę. - Jak moŜesz tak mówić? Ona jest moją córką. Nie mogę tak sobie usiąść i patrzeć, muszę to załatwić, oczywiście, Ŝe muszę. Gdybym tego nie mogła dla niej zrobić... Jak moŜesz tak mówić. Dał spokój i pił herbatę, patrząc na szalejącą burzę, na to, jak deszcz uderza w panoramiczne okno.
42 Recepcjonistka wsunęła głowę do pokoju. - MoŜe pani przyjąć jeszcze jednego pacjenta? Cat jęknęła. Wyłączyła juŜ komputer i przeglądała notatki. Poranny dyŜur zdawał się ciągnąć latami. - Ile mam wizyt? - Nie jest tak źle... Pan Wilkins poszedł do szpitala, a pani Fabiani umarła dzisiaj rano. - No dobrze, Cathy, ale to juŜ ostatni. - Mówiłam, Ŝe pani kończy. Ale czekała ponad godzinę. Cudownie pracowało się z nową recepcjonistką. Była sprawna, sympatyczna, miła i dobrze zorganizowana. Jej jedynym problemem było to, Ŝe nie umiała odmawiać pacjentom. Cat uniosła wzrok, drzwi otworzyły się i stanęła w nich Jane Fitzroy. - Naprawdę mi przykro, wiedziałam, Ŝe miałaś dzisiaj rano duŜo pracy. - Siadaj. Zdaje mi się, Ŝe prosiłam cię, Ŝebyś do mnie przyszła. Jane skrzywiła się. - Nie sądziłam, Ŝe będę tego potrzebować, wiesz, jak to jest... - Hm. - Naprawdę, jestem zaskoczona, nie spodziewałam się, Ŝe to dalej będzie mnie męczyć. PrzecieŜ się skończyło i zostało załatwione. Muszę to zostawić za sobą. - Masz za sobą straszne... nie, szokujące doświadczenie. Takie rzeczy trwają dłuŜej, niŜ moŜna się spodziewać. Mów, o co chodzi. 199
- Po prostu potrzebuję czegoś, co mi pomoŜe zasnąć. Jeśli zapiszesz mi coś takiego i prześpię normalnie kilka nocy, to mi się polepszy. - Zobaczymy. Najpierw dam ci kwestionariusz do wypełnienia. - Nie, naprawdę, nie marnuj czasu. Jestem zdrowa. Po prostu nie mogę zasnąć. - Przypominają ci się tamte zdarzenia? - Czasem. Tak, kiedy wracam do domu pod koniec dnia... Zwłaszcza jak jest ciemno. Tak. To naprawdę głupie, wiem. - Nie całkiem. To normalne i zrozumiałe. Napady paniki? Jane zawahała się. - Ja... No... Ja nie wiem. - Wiesz, jak to wygląda, prawda? Nagle, z niczego, chwyta cię za gardło strach i panika... Chcesz uciec. Serce ci wali... Czasem zaczynasz gwałtownie oddychać, czasem zaczynasz się trząść. Niektórym ludziom robi się niedobrze albo muszą pędzić do toalety... Niektórzy mają zawroty głowy i mdleją. Objawy są róŜne, ale wspólne jest przejmujące uczucie strachu. Poczucie nadchodzącej grozy. - Tak. - Jak często to miałaś? - Tylko kilka razy czy coś. - Czy coś? - Kilka razy. - Jane, nie musisz się tego wstydzić. Gdybym przyszła do ciebie się wyspowiadać, spodziewałabym się, Ŝe będę musiała wyznać wszystko. No, a teraz ja jestem twoim lekarzem. Jane się uśmiechnęła. - No dobrze. Jest coraz gorzej. Wydaje mi się, Ŝe mam te ataki coraz częściej. Czy nie powinno być ich mniej? Nie radzę sobie z tym, prawda? Pewnego ranka, kiedy miałam odprawić naboŜeństwo o jedenastej... Nie potrafiłam, po prostu zamarłam. Musiałam wyjść. Wszyscy pomyśleli, Ŝe zrobiło mi się słabo czy coś w tym stylu. - Bo zrobiło ci się słabo. - Ale na litość boską, ile czasu moŜna być słabym? - To nie ma nic wspólnego ze słabością. Mogłabym to nazwać fachowo zespołem stresu pourazowego. PomoŜe ci to zrozumieć, Ŝe to nie kwestia moralna, Jane, i nie ma to nic wspólnego z brakiem odwagi. Ale masz rację, bezsenność ci nie pomaga. Zapiszę ci niewielką dawkę tabletek nasennych, Ŝeby to przerwać. 200
- Dziękuję... - Jane wstała. - Ale to nie wszystko. - Nie chcę brać juŜ nic innego... śadnych środków uspokajających, niczego w tym rodzaju. - Nie mam zamiaru ci nic proponować. Myślę, Ŝe przyda ci się kilka sesji z psychologiem klinicznym. Mamy dwóch znakomitych psychologów w szpitalu w Bevham. Będziesz mogła o wszystkim opowiedzieć i dostaniesz kilka praktycznych porad, jak radzić sobie z napadami paniki. To ci naprawdę pomoŜe. - Nie jestem pewna. - Tak? Dlaczego? Bo jesteś pastorem i nie powinnaś tego potrzebować? Jane zarumieniła się. - To bzdury, dobrze o tym wiesz. Słuchaj, sprawa nie minie sama z siebie i zacznie przeszkadzać ci w pracy, co juŜ jest stresujące. Powinnaś to załatwić dla swojego dobra, dla dobra swojej pracy. - Nie sądziłam, Ŝe będziesz taka miła, Ŝeby o tym pogadać. - Jestem w tym bardzo, bardzo dobra. MoŜesz wziąć to. - Cat przysunęła jej bloczek z receptami. - I daj sobie dwadzieścia cztery godziny na zastanowienie się. - Dziękuję. - Wizyta skończona. - Cat wstała. - Jesteś moją ostatnią pacjentką. Koniec dyŜuru. Ale słuchaj, muszę z tobą porozmawiać o Imogen House. Jest tam taka sprawa, albo nawet dwie... Będziesz musiała teraz się do nich wziąć. - Ach, siostra Doherty. - Właśnie, siostra Doherty. Chris dzisiaj wieczorem idzie na spotkanie. Weszły do pustej poczekalni. - Pani doktor, spotka się pani z onkologami w Bevham? - Cathy wychyliła się zza kontuaru recepcji. - Tak. Jane, przyjdziesz dzisiaj na kolację? Będzie to, co jest pod ręką, ale przy tej pogodzie wystarczy chyba jeszcze jedna sałatka. Jane uśmiechnęła się. Cat pomyślała, Ŝe nie jest piękna, ma jednak twarz, na którą trzeba spojrzeć i spoglądać ciągle. Ale jej uśmiech to juŜ co innego. - Bardzo, bardzo chętnie. Dawno nie wychodziłam. To właśnie to, czego mi potrzeba. 201
- To tutaj... - Cat nabazgrała adres. - Łatwo nas znaleźć. Piętnaście minut od katedry, gdy juŜ skończą się godziny szczytu. Po siódmej. - Pani doktor, czekają na panią... - Jestem. Idąc do telefonu, pomachała Jane. Czuła się zadowolona. Popołudnie papierkowej roboty w klinice, następnie połoŜy dzieci do łóŜka i zaraz przejdzie metamorfozę, Ŝeby zjeść kolację z nową koleŜanką.
43 Nathan, masz chwilkę? - JuŜ idę, szefie. Simon obrócił krzesło, aby spojrzeć na powietrze drgające w upale nad asfaltem podwórka komisariatu. Wentylator na jego biurku mieszał gorący podmuch, unosił rogi papierów. Serrailler cieszył się jednak, Ŝe wrócił. Tygodniowy urlop nie naleŜał do szczególnie udanych i Simon starał się nie myśleć, Ŝe stało się tak głównie z jego winy. Nathan Coates wszedł, pogwizdując. - Wesoły jesteś. - Dzień dobry, szefie. Tak, dostałem dzisiaj dobre wiadomości. - To trojaczki? - Rety, tylko nie to, to byłby horror. - Jestem pewien, Ŝe moi rodzice by się z tobą nie zgodzili. Nathan zarumienił się po czubki włosów. - BoŜe, szefie... - Daj spokój, Ŝartowałem. Dlaczego miałbyś pamiętać, Ŝe jestem trojaczkiem? No, to jakie są te wiadomości? - Chodzi o dziecko... Byliśmy dzisiaj na USG, to chłopiec. - Jeśli tego oboje chcieliście, to wspaniale. - Tak, no, mnie było wszystko jedno, szczerze mówiąc, ale Em strasznie chciała chłopca, jest teraz wesoła jak skowronek. Co dzisiaj mamy do roboty? - Mamy czasowe zastępstwo za Gary'ego Jonesa. Detektyw Joe Carmody. PrzyjeŜdŜa z Exwood. 202
Detektyw Gary Jones w ostatni weekend brał udział w pościgu, bandyci staranowali go samochodem. Miał szczęście, Ŝe przeŜył. - Jestem juŜ zmęczony sprawami z narkotykami, mam ich dość. Dulcie wymyka nam się spod kontroli. W przyszłym tygodniu jadę na związaną z tym międzynarodową konferencję. Chciałbym, Ŝebyś pokazał temu nowemu, jak tu wszystko funkcjonuje. Jest coś, czemu powinieneś się przyjrzeć. Serrailler wstał i podszedł do planu wiszącego na ścianie. - Tutaj... Nelson Road, Inkerman Street, Balaclava Street. - Battle Corner... Zwykle jest tam cicho i spokojnie. - Były tam jakieś kłopoty... Obraźliwe graffiti, rasistowskie ulotki, paskudztwo. - Trochę dziwne. W Battle Corner w Lafferton mieszkała niewielka miejscowa społeczność Azjatów, ale było to juŜ drugie pokolenie imigrantów, którzy lata temu bez problemu zasymilowali się z resztą społeczeństwa. - To nie chodzi tylko o Azjatów, są teŜ napisy antysemickie. Jak wiesz, stoi tam synagoga, ale były jeszcze dwa inne incydenty w okolicy Sorrel Drive i Wayland Avenue. Zdemolowano samochody Ŝydowskiemu prawnikowi oraz kilku biznesmenom, a do skrzynek pocztowych powtykano im róŜne świństwa. Wypuszczamy tam patrole, ale oczywiście, kiedy tam są, nic się nie dzieje. Szczerze mówiąc, trochę jestem tym wszystkim zdziwiony. Chodzi mi o to, Ŝeby pochodzić po ludziach, porozmawiać z tymi, przeciw którym to było wymierzone... Poniuchać. Kiedy przyjedzie detektyw Carmody, chcę, Ŝebyście zajęli się tym przez kilka dni, zobaczyli, do czego moŜna się dogrzebać. - Jasne, szefie. Jakieś tropy? - Tak naprawdę, to nic. Wygląda na zorganizowaną akcję. Nie sądzę, Ŝeby to były dzieciaki. - Myśli pan, Ŝe źródło tego jest poza Lafferton? - MoŜe tak być. Nathan ruszył w stronę drzwi. - A wiadomo coś o zabójczym dzieci? - Tak, miałem to powiedzieć, słyszałem dzisiaj rano. Psychiatra mówi, Ŝe nie jest wariatką. MoŜna ją sądzić. Nathan triumfalnie uderzył pięścią w powietrze. - Nigdy w to nie wątpiłem. 203
- Tak, racja. Ale wie pan, szefie, jak to jest, oni są cholernie sprytni, potrafią zamydlić oczy nawet psychiatrze. - Nie tym razem. Ed Sleightholme jest równie poczytalna jak ty i ja. - Tak. Jest zła, ale nie szalona. AŜ ciarki przechodzą, a krew stygnie w Ŝyłach. Dostanie doŜywocie bez dwóch zdań. Tanecznym krokiem wyszedł z pokoju. Simon wziął się do przeglądania e-maili. Myślał o Ed. Martwił się, bo chociaŜ specjaliści od kryminalistyki udowodnili, Ŝe David Angus był w bagaŜniku jej samochodu, wcale nie udowodnili, Ŝe nie Ŝyje i Ŝe to właśnie Sleightholme go zamordowała. Potrzebowali ciała. Póki go nie mieli, jedyną rzecz pewną stanowiło uprowadzenie dziewczynki, Amy Sudden. Ale Amy Sudden odnaleziono Ŝywą. Bez mocniejszego dowodu kaŜdy przyzwoity adwokat po prostu rozjedzie oskarŜenie o morderstwo, nie wspominając juŜ o zarzucie wielu porwań i morderstw. Przekonanie Nathana, Ŝe Ed Sleightholme dostanie doŜywocie raczej nie miało solidnych podstaw. Dzień zleciał mu głównie na robocie przy biurku. Serrailler wyszedł teŜ do delikatesów Cypryjczyka, kupił sobie kanapkę i kawę na wynos, obszedł kilka przecznic i powrócił do komisariatu. Praca nie zaabsorbowała go aŜ tak, Ŝeby trochę się nie pomartwił swoją siostrą i Dianą. Czuł się wobec nich obu winny, choć przejmował się tylko Cat. Dzwonek telefonu wygonił je z myśli. - Simon? Jim Chapman z tej strony. - Coś słychać? - O Sleightholme? Nie. To coś innego. Znasz Colina Alumbo? - Komisarza z Northumbrii? Tylko ze słyszenia. - Pierwszy czarny komisarz w naszym regionie. Młody. Bardzo dobry. Mógłbyś się lepiej postarać i awansować na komisarza. - Nie mogę juŜ się lepiej starać, niŜ się staram. Przejdźmy do rzeczy. - Byłem z nim na drinku przed spotkaniem burmistrzów. Szuka kogoś, kto pokierowałby nowy specjalnym wydziałem. Nadinspektora. - Jaki obszar działań? - Sprawy niewyjaśnione. - Mhm... - Wiem, co sobie myślisz. Wszyscy tak myślą. Wystygły trop, ślepy zaułek. A nie musi tak być. Powiedziałem mu, Ŝe potrzebuje kogoś takiego jak ty. 204
- Jim, ja lubię działać. Wcale nie mam dość tego, co teraz robię. - Tak, wiem, lubisz wisieć na klifie na paznokciach. Nie ma powodu, Ŝebyś z tego rezygnował. - To, co mówisz, zapowiada wiele godzin spędzonych na przerzucaniu starych akt na papierze i jeszcze więcej przed komputerem. - Masz wolny wybór. ZaleŜy od ciebie. Będzie ci tam dobrze i będziesz oczko wyŜej. - Jest mi tu dobrze, oczko niŜej. - Myślałem, Ŝe nie moŜesz juŜ tu usiedzieć. - Być moŜe. - Krótko mówiąc, chcesz, Ŝebym nie wtykał nosa w twoje sprawy i siedział cicho? Simon roześmiał się. - Jim, bardzo mi pochlebia, Ŝe znalazłem się na twojej liście. Nie wymazuj mojego nazwiska. Ale kiedy odłoŜył telefon, wiedział juŜ, Ŝe niewyjaśnione sprawy to ostatnia rzecz, jaką chciałby się zajmować. PowaŜna i szczera propozycja pracy sprowadziła go jednak z powrotem do rzeczywistości. Jeśli chciał pozostać w policji i powaŜnie zająć się swoją karierą, powinien wyprowadzić się z Lafferton. Ale nie chciał podjąć złej decyzji. Wstał i ruszył korytarzem do automatu z napojami. Stała przy nim kolejka - kilka osób chciało kupić lodowato zimne puszki. Upał męczył wszystkich. - Szefie, będzie pan jutro stał na bramce? W ostatnią sobotę mieliśmy bardzo słabego odbijającego. Oddaliśmy im pierwsze trzy bramki. Brak nam kogoś doświadczonego w obronie. - Steve Philipot z drogówki Ŝonglował trzema puszkami coli. - Spróbuję. - Niech pan lepiej się postara i będzie na pewno. Tak, pomyślał, wracając do swojego biura. Będę. PoniewaŜ dla chłopaków z Yorku oderwie myśli od innych spraw. Ale gdy znalazł się juŜ w gabinecie, zamiast wracać do akt, otworzył w sieci stronę „Przeglądu Policyjnego” i zajrzał do działu rekrutacji. Chciał się zorientować w ofertach. Były tam tylko propozycje rutynowych zajęć, nic naprawdę ciekawego. Pomyślał o mieszkaniu obok katedry. Gdzie znajdzie takie drugie? Gdzie znajdzie takie miejsce, w którego pobliŜu będzie mieszkać jego rodzina? Czy poza Lafferton w ogóle mógłby znaleźć dom? 205
44 Zostawili go pod bramą. Max Jameson czuł ciepło promieniujące z chodnika i ceglanych ścian Starej Fabryki WstąŜek. Był oszołomiony, bolała go głowa. Wypuszczono go za kaucją, jego prawnik podwiózł go pod dom. Teraz musiał juŜ tylko wejść do środka i... Nie miał pojęcia, co potem. Czuł się tak dziwnie, jakby cząstka jego umysłu odłamała się i odpłynęła niczym kawałek góry lodowej. Wiedział, kim jest i gdzie jest, wiedział, gdzie znalazł się wcześniej, po co. Nie potrafił jednak umieścić swojej osoby ani swojej obecności w jakimś kontekście. Czuł, Ŝe jest niechlujny, brudny, Ŝe powinien zmienić ubranie. Gołąb sfrunął w dół, zaczął dziobać w kurzu i śmieciach rynsztoka. Max patrzył na niego. Lizzie nienawidziła gołębi. Nie cierpiała wszystkich ptaków większych od wróbla, czasem nawiedzały ją koszmarne sny o wielkich ptaszyskach. Nie wiedziała dlaczego - pewnie winę ponosiło jakieś głupie zdarzenie z dzieciństwa. Zastanawiał się, czy powinien go dla niej zabić. Byłoby mniej o jednego gołębia, który mógł ją wystraszyć. O jedno wielkie ptaszysko. Nienawidził myśli o niej zdenerwowanej, przestraszonej. Przygotowywał się, by zabić, ale wiedział, Ŝe gołąb odleci, kiedy tylko on się poruszy, a zresztą, cóŜ takiego zabiłby razem z nim? Patrzył. Koniuszki piór były perłowe i pięknie, kunsztownie ułoŜone. - Nie ma się czego bać - powiedział sobie. - Nawet nie jest duŜy. Ptak zrobił kilka kroków w głąb ulicy i Max uświadomił sobie, Ŝe mówi głośno. Ale tu jedynie ten gołąb mógł go usłyszeć. Wszedł do środka. Po jaskrawym blasku słońca ciemność klatki schodowej na chwilę go oślepiła, musiał się zatrzymać i poczekać, aŜ przyzwyczai mu się wzrok. Czy tam jest jasno, pomyślał nagle. W tym miejscu, gdzie jak wierzą ludzie, trafia się po śmierci? Czy tam jest jasno? Przypomniał sobie ksiąŜkę z obrazkiem nieba, opromienionego zachodzącym słońcem, pełnego świetlistych twarzy. Nie wierzył w to i nie wierzył teŜ w inne miejsca, które ludzie sobie wyobraŜali. Gdzie one są? Gdzieś indziej. Czekają na ciebie. Ale był ktoś, kto mógł mu to wytłumaczyć. Powinien zapytać się tamtej kobiety pastora. Opowiedziałaby mu. Był zły, Ŝe zapomniał spytać 206
o rzeczy, które tak rozpaczliwie chciał wiedzieć. Zmarnował czas, jaki spędzili razem. A przecieŜ mógł uzyskać odpowiedzi na pytania, przewalające mu się w głowie niczym kamyki w beczce. WłoŜył klucz do zamka i otworzył drzwi do długiego jasnego pokoju. - Lizzie? Była tam, na końcu pokoju, zawsze tam była, z włosami opadającymi na plecy, oczyma odwróconymi od niego, z powaŜną twarzą. Usiadł przy stole. Cisza wypełniała mu uszy, wciskała się do głowy jak piach. Chciał komuś powiedzieć, co się stało, a potem wyjaśnić, co czuje. Lizzie umarła. Lizzie nie Ŝyła. Wiedział o tym. Patrzył, jak umiera. Widział jej martwe ciało i trumnę ześlizgującą się przez aksamitne zasłony do mogiły. Lizzie nie Ŝyła. A on ją spotykał, spotykał często, na ulicy, w starym magazynie. Widział, jak szła w jego stronę, jak stała u stóp łóŜka, kiedy się budził. Nie bał się tego, czuł się tym oszołomiony. To nie był duch Lizzie ani zjawa Lizzie, nie była to wymyślona Lizzie w jego umyśle, to była Lizzie z krwi i kości, prawdziwa. Lizzie nie Ŝyła. Mogła mu pomóc tylko Jane Fitzroy. Powinien z nią porozmawiać, między nimi istniała więź, choć nie miał pojęcia, dlaczego i skąd się wzięła. Podszedł do kredensu, wyjął butelkę whisky, nalał sobie szklaneczkę, dodał trzy centymetry wody z kranu. Kiedy to wypije, znajdzie odwagę, by wyjść i znaleźć tę kobietę. Napój smakował ogniem, solą oraz dymem. Najpierw go sączył, potem wychylił resztę jednym haustem, ogień jak wąŜ popełzł mu w dół piersi, spadł do Ŝołądka. Potem płomienie dostały się do Ŝył, a nimi do głowy. Wziął głęboki oddech. Gdyby zobaczył Lizzie na ulicy, mógłby ją zabrać ze sobą i Jane by mu uwierzyła. Gdyby ich zobaczyła razem, tak, wtedy by mu uwierzyła. Przypomniał sobie, Ŝe ostrzeŜono go, Ŝeby nie rozmawiał juŜ z Lizzie, nie zbliŜał się do niej, nie dostrzegał jej istnienia, i Ŝe on zgodził się na to wszystko. Ale przecieŜ nie miał zamiaru zrobić jej Ŝadnej krzywdy. Zastanawiał się, dlaczego pomyśleli, Ŝe w ogóle mógłby kiedyś zrobić coś takiego, przecieŜ Lizzie była jego Ŝoną i ją kochał. Poszedł za nią, mówił do niej, próbował skłonić, Ŝeby mu odpowiedziała, chciał, Ŝeby podeszła do niego, poszła z nim do domu i Ŝeby znowu wszystko stało się normalne. Ale nigdy by jej nie skrzywdził. Kiedy się potknęła, upadła i krzyknęła, bardzo chciał jej pomóc, zaopiekować się nią, zabrać ze sobą i troszczyć się o nią. Próbował im to powiedzieć. Zdawało się, Ŝe go słuchają, 207
ale potem zwrócili się przeciwko niemu, jak pies, który warczy i gryzie cię w rękę, gdy wyciągasz ją w Ŝyczliwym geście. Nalał sobie jeszcze jedną szklankę whisky i tym razem juŜ nie kłopotał się o rozcieńczenie jej wodą. Woda łagodziła ogień, którego potrzebował, aby zapłonąć od środka i by zapalił mu się mózg. Przełknął whisky i wyszedł.
45 Nathan Coates otworzył drzwi pomieszczenia wydziału kryminalnego i rozejrzał się. Przy biurkach siedziało kilka osób. - Czy przyjechał juŜ nowy detektyw? - Carmody? Tak, poszedł do toalety. Potrzebujesz go? - Są jakieś rasistowskie ekscesy w Battle Corner. Starszy detektyw inspektor chce, Ŝebym go tam zabrał, jak go wprowadzę w sprawy. Jenny Osbrook skrzywiła się. - Myślę, Ŝe dojdziesz do wniosku, Ŝe sam juŜ to zrobił. - O co chodzi? - Zobaczysz. - Machnęła ręką w stronę drzwi. - Trzymajcie się chłopaki, wracam do roboty. Nathan spojrzał na człowieka, który otworzył drzwi akurat wtedy, gdy podeszła do nich Jenny. MoŜna go było wziąć za aresztanta. Nieszczególnie wysoki, sto siedemdziesiąt parę centymetrów wzrostu, muskularny i krępy, z ogoloną głową. Tylko z tyłu nad karkiem sterczał dziwaczny kosmyk. Nosił ciemnoniebieski podkoszulek, bez krawata. Nathan podszedł. - Cześć, jestem Nathan Coates. - Słyszałem o tobie - powiedział Carmody. - Cudowne dziecko. Coates poczuł, Ŝe się rumieni, i to go zezłościło. - Nie jestem taki młody. - Zobaczymy, promyczku. Powinien go ustawić, kazać mu zwracać się do siebie „sierŜancie”. Nie potrafił. Od bardzo dawna nie czuł się taki malutki i głupi.
208
Carmody wskoczył do hondy, wyjął z kieszeni spodni płaskie opakowanie gumy do Ŝucia i odwinął ostatni listek. Zmiął papierek i wetknął do kieszeni na drzwiczkach auta. - MoŜesz to wyjąć, dobra? Mój samochód to nie śmietnik. Carmody wzniósł oczy do góry i z przesadną starannością wyjął papierek. Trzymał go między dwoma palcami. - Co mam z tym zrobić? - Nie kuś mnie. Detektyw wyprostował nogi i skrzyŜował ramiona. - Obudź mnie, jak będziemy na miejscu. - Lepiej nie śpij, bo mam zamiar zadać ci kilka pytań. Carmody westchnął. - Jak długo byłeś w Exwood? - Za długo, cholera. - To znaczy...? - Dwanaście lat, promyczku. - I przestań do mnie mówić „promyczku”. Detektyw roześmiał się. - Dwanaście lat, siedem miesięcy i cztery dni. Mówiłem ci, cholera, Ŝe za długo. - Jako mundurowy, prawda? - Nie. - To gdzie? - Dalej, na południu. - Dlaczego przeszedłeś do wydziału kryminalnego? - Dlaczego nie? Nathan dał spokój. W okolicach stacji kolejowej, jak to zwykle w środy, tworzył się korek, bo na wschód od niej odbywał się targ bydła, nieopodal stadionu miejskiego w Lafferton. - Co to jest, jakieś miejscowe wsiury? - Bardzo stary targ bydła. Odbywa się tu od wieków. - No i wystarczy. To przecieŜ nie jest higieniczne. - Jaja sobie robisz. - Ja? Pomyśl, ile domów moŜna by tu postawić. Wyrzucenie stąd targu od razu rozwiązałyby wasze problemy z korkami i brakiem mieszkań. - Zastanawiam się, po co tu w ogóle przyjechałeś. - Po kilka dni spokoju. 209
- Cha, cha! - Zajmowałeś się tą sprawą seryjnego mordercy, prawda? Nathan skorzystał z nagłej luki w korku, Ŝeby uniknąć odpowiedzi. Nie miał zamiaru opowiadać ludziom w rodzaju Joego Carmody'ego, co się wtedy działo, jak było. Wszystko to nadal w nim siedziało, wciąŜ świeŜe. Tak naprawdę nigdy nie odejdzie, wiedział o tym. Em teŜ wiedziała. Zostaw to, mówili ludzie. Świetnie, ale nie da się zostawić niektórych rzeczy, bo mimo woli niesie sieje ze sobą. Wszędzie. - To było paskudne. Chętnie sam bym się tym zajął. - Teraz to juŜ na pewno robisz sobie jaja. - Lepsze to niŜ co innego. - Na przykład co? - Cholerna praca krawęŜnika. Zakład, Ŝe jakby to moje skrzynki zapchali jakimś gównem i posprejowali mi drzwi od garaŜu, kryminalni wcale by się nie spieszyli? - Nie podoba ci się coś w tej robocie? - Wszystko mi się podoba, promyczku. - Nie... - Przepraszam, Natuś. - SierŜancie - rzucił wściekle Nathan, zanim zdąŜył się ugryźć w język. Carmody się roześmiał. - Dobrze ci się układa z tym starszym detektywem inspektorem, prawda? - Tak, super. To fajny facet. - Mnóstwo o nim słyszałem. - Jeśli to nie są same dobre rzeczy, to nie mów. - Nie przejmuj się, Natuś, nie mam nic przeciwko gejom. Póki mnie nie zaczepiają. - Starszy detektyw inspektor nie jest gejem. Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy? - NiewaŜne. - Pytałem, skąd ci to w ogóle przyszło do głowy? - Dobra, czemu się pieklisz? - Bo on nie jest gejem. - Skoro tak mówisz. Nathan gwałtownie skręcił w stronę pobocza, chcąc zakończyć rozmowę. 210
- To Inkerman Street. Dalej pójdziemy na piechotę. Sklep na rogu, parę domów dookoła. Zapukamy do trzech domów. W porządku? Carmody wzruszył ramionami. Szli obok siebie w ciszy. Rankiem ulice były spokojne. Jakaś kobieta pchała dziecięcy wózek. Starszy męŜczyzna w turbanie szedł powoli, stukając białą laską. W równych rządkach stały tu jednakowe domy z łukowatymi oknami od frontu, u góry i na dole oraz z drzwiami wychodzącymi wprost na ulicę. Sklep był na rogu Trafalgar Square, minimarket połączony z wypoŜyczalnią wideo, jak to zwykle w podobnych miejscach, towar upakowano ciasno. Weszli do środka. Pachniało zwietrzałymi przyprawami i kwiatowym odświeŜaczem powietrza. - Pan Patel? Detektyw sierŜant Coates, a to detektyw Carmody, wydział kryminalny policji Lafferton. Podobno miał pan tutaj trochę kłopotów? Typowe pytania, typowa historia. Graffiti na oknach i ścianach. Obraźliwe, prymitywne, rasistowskie. Ekskrementy wrzucane przez otwory na listy. Ulotki. Nathan poprosił o jedną. Joe Carmody obszedł sklep, zaglądał na półki i do lodówek. Ulotka była wydrukowana na kartce A5. Prymitywne potępienie „imigrantów i azylantów”, w imieniu Sojuszu Prawdziwych Brytyjczyków oraz wszystkich legitymujących się Prawem Krwi. Akapit złoŜony mniejszą czcionką zawierał tyradę przeciwko „obcym pasoŜytom”, przelotnie wspominano o muzułmanach i Ŝydach. - Paskudne - stwierdził Nathan. - Wszystkie ulotki są takie same, prawda? Wszystkie. Kilkaset kartek rozsypanych po uliczkach. Poza tym swastyki namalowane sprejem na murach synagogi, kilku drzwiach i na chodnikach, obok plam rozchlapanej czerwonej farby. Właściciel sklepu wydawał się spokojny, zrzucał wszystko na „kilku chuliganów i wandali”. Nigdy nie mieli tu takich problemów, nikt ich nie prześladował. Wszystko pewnie przycichnie. Kilka osób jednak narzekało, bo niektórzy starsi mieszkańcy się przestraszyli, a dzieci zaczęły zadawać kłopotliwe pytania. - Dobrze zrobiliście. Nie powinno tak być, trzeba ich stanowczo powstrzymać, zanim się rozkręcą. Dzięki za pomoc. Na zewnątrz Joe Carmody odpakował kolejną gumę i cisnął papierek na chodnik. Nathan odwrócił się do niego. - Co z tobą? Chciałbyś, Ŝeby ktoś ci to wyrzucał pod drzwiami? 211
Carmody znowu wzniósł oczy do góry. - Podnieś to i przestań mnie wkurzać. Detektyw kopnął papierek do rynsztoka i kopał dalej, aŜ wrzucił go do studzienki. Czubkiem stopy przepchnął go między kratkami. Nathan był zirytowany, nie wiedział, jak sobie poradzić z tym facetem. Na razie najlepszym rozwiązaniem wydawało się ignorowanie wszystkiego, co nie wiąŜe się z pracą. - Weź dwa domy, 14 i 16, ja wezmę 21 i 23. - Po co? - Zapytamy, czy ktoś im wrzucał jakieś ulotki, jakieś świństwa do skrzynek, czy kogoś widzieli, coś słyszeli... To co zwykle. - Nic nie powiedzą, jeśli mają choć trochę oleju w głowie. - Dlaczego? - Dobra, numer 14 i 16. Miejmy nadzieję, Ŝe mówią po angielsku. Carmody ruszył ulicą. Nathan patrzył za nim, nie chciał się odwracać plecami. W sumie detektyw miał rację. Pewnie nikt nic nie widział, a jeśli widział, to nie powie. Trudno mieć do nich pretensje. PrzecieŜ nie zrobiła tego garstka wyrostków z Dulcie, którzy urwali się ze szkoły i szukali rozróby. Wyrostki nie drukują ulotek. Carmody wyszedł spod numeru 14, dał rękami znak, Ŝe nie było Ŝadnej reakcji. Zastukał do następnych drzwi. Wiele się nie dowiedzieli. Jakaś kobieta pokazała ulotkę. Starszy męŜczyzna, który właśnie dotarł do swojego domu, czekał na nich na zewnątrz. Kiedy usłyszał pytania, tylko pokręcił głową. - No i co? - mruknął Carmody. - Co moŜesz zrobić? - Pytać dalej. Synagoga była zamknięta, ale zastali jej dozorcę, mieszkającego w przyległym domu. Ten okazał się bardziej rozmowny. Aparatem cyfrowym sfotografował graffiti, zebrał wszystkie ulotki, ile tylko zdołał znaleźć, obserwował ulicę i miał własną opinię o tym, kto za wszystkim stoi. Neonaziści. Bandziory z Bevham, lokalny odłam ogólnokrajowej organizacji, dobrze wyszkoleni, cwani, umieją planować. To światowy problem, nienawiść do śydów, międzynarodowy sojusz sił antysemickich i rasistowskich. - Rany boskie - powiedział Carmody, kiedy wracali do samochodu. - Myśli, Ŝe będziemy tu siedzieć do wieczora. Ma normalnie świra na tym punkcie. - A ty byś nie miał? 212
- Mogę się załoŜyć, Ŝe są z ciebie bardzo dumni, sierŜancie. - Nie wiem, o czym gadasz. Chcę się napić kawy. - Podporządkowujesz się, co? Nie wychylasz się z szeregu. Przed tobą długa droga, Natuś, długa, długa droga... Wiesz, która strona kromki jest posmarowana masłem. A ja? Ja przychodzę, robię swoje, łapię paru kryminalistów, sprawiam, Ŝe kilku ludzi spokojniej śpi w łóŜkach i mam gdzieś resztę. Powiedz mi, Ŝe jestem staroświecki. - Nic ci nie powiem. Wsiadaj. - Zmarnowany poranek. - Nie. Mamy mnóstwo rzeczy do zrobienia. - Ten dozorca miał rację. To wszystko dzieje się w skali kraju, Lafferton to nic. Kropka na mapie. Faceci juŜ są daleko stąd. Wślizgnął się na fotel dla pasaŜera i skrzyŜował ramiona. - A ten twój starszy detektyw inspektor? - Daj mu spokój. - Czemu, wpadł ci w oko, co? Nathan poczuł, jak świerzbi go ręka. Ale tylko walnął pięścią w kierownicę. Joe Carmody się roześmiał. - Zawsze się dajesz wkręcić - powiedział. - Za kaŜdym razem. Zabawne. Sięgnął i uszczypnął Nathana w policzek. - SierŜancie - dodał.
46 Nie sądził, by ją znał. Miała chyba trzydzieści lat, moŜe mniej albo więcej, zawsze trudno to stwierdzić u młodych kobiet. Poza tym ładne włosy, proste i brązowe, z boku zebrane spinkami, tak aby odsłonić twarz. Miłą twarz. W kształcie serca. Ładne oczy. Bardzo niebieskie. Uśmiechnęła się miłym uśmiechem. Troszeczkę... zawstydzonym? Nerwowym? Poczuł do niej sympatię. Na ramieniu dźwigała duŜą torbę. Zieloną. Jasnozieloną. Śmieszne. Kiedyś takie torby były brązowe, czarne albo granatowe, a teraz są róŜowe i zdobione klejnocikami. Albo jasnozielone. 213
Wszystko to spostrzegł w ułamku sekundy od otwarcia drzwi. Na pewno nie zamierzała mu niczego sprzedawać, od razy by zauwaŜył. Była zbyt sympatyczna. - Dzień dobry. Przepraszam, Ŝe pana niepokoję, ale szukam pani Meelup... pani Eileen Meelup. Pytałam i ktoś mi powiedział, Ŝe to ten dom. Jeśli nie, to naprawdę przepraszam, Ŝe pana niepokoję. Uśmiechnął się. Przyniosła ze sobą odrobinę świeŜego powietrza i niezaleŜnie od tego, czego chciała, był jej wdzięczny. ŚwieŜe powietrze. Promyk słońca. Ostatnio niewiele się ich trafiało. - Nic się nie stało, to ten dom. - Dzięki Bogu. Nie cierpię ładować się do niewłaściwego domu. Ktoś jest zajęty, musi zejść na dół, a potem się okazuje, Ŝe źle trafiłam... Wyglądała, jakby jednocześnie czuła ulgę, była zmartwiona, zadowolona i zdenerwowana. Polubił ją. - Proszę się nie przejmować. Chce pani porozmawiać z moją Ŝoną? Z Eileen? Jestem Dougie Meelup. Wyciągnęła rękę, próbując powstrzymać od upadku z ramienia jasnozieloną torbę, odsunęła się, roześmiała nerwowo, a potem z jednej strony włosy wysunęły jej się zza spinki. - Proszę, niech pani lepiej wejdzie i załatwi sprawę. Proszę wejść, no proszę. Zawahała się. Najwyraźniej nie chciała się wpraszać. Znowu zerknęła nerwowo. Trochę zmartwiona. - No wejdźŜe, dziewczyno. Eileen jest w głębi domu. - Dobrze, jeśli... Dziękuję, dziękuję bardzo. Chcę tylko zamienić kilka słów, ale to nie jest konieczne, jeśli jest zajęta, mogę przyjść później, to naprawdę nie szkodzi. - Właśnie coś robi na komputerze. Mówiąc szczerze... - odrobinę ściszył głos - to się ucieszę, jak znajdzie się jakiś pretekst, by ją od tego odciągnąć. Goście ją od tego odciągają. Wie pani, to wszystko to jest zupełnie nowe i trochę skomplikowane. Pani pewnie wszystko wie o komputerach, młodzi zwykle wiedzą, moi synowie i ich chłopaki, ale dla Eileen to trochę za duŜo. I tak to zrobi, powiedziała, Ŝe musi... tak czy siak. Proszę iść za mną. Komputer stał na stoliku do kart po oknem. Keith przyniósł go dla niej i podłączył; kable trochę się ciągnęły, monitor był za duŜy, a cały sprzęt, stary model, wyglądał topornie, działał jednak i jak twierdził syn 214
Dougiego, robił swoje. Eileen przyglądała się mu niecierpliwie, chciała juŜ zacząć, uŜyć tej machiny do znalezienia wszystkiego, co musiała odszukać, o tamtych dzieciach, gdzie, kiedy, co. Musi znaleźć błąd, jaki popełniono w związku z Weeny. Na dwóch lekcjach w bibliotece pokazano jej wystarczająco duŜo. Powiedziała im, Ŝe chce posprawdzać róŜne rzeczy związane ze swoją rodziną. Drzewo genealogiczne. - Och, kaŜdy teraz zajmuje się genologią - stwierdziła bibliotekarka. - Całe tłumy takich tu przychodzą. Ale wie pani, trzeba jednak się ruszyć i poszperać w archiwach urzędowych i kościelnych. Nie znajdzie się wszystkiego w Internecie, a moim zdaniem szukanie w komputerze nawet w połowie nie jest tak ekscytujące, jak poszukiwania gdzie indziej. Wie pani, zagadki detektywistyczne najlepiej rozwiązuje się, chodząc na własnych nogach. Eileen odparła, Ŝe to tylko na początek. Na to się właśnie umówiły, na naukę podstaw. Okazało się, Ŝe to łatwiejsze, niŜ się spodziewała. Kiedy weszli, akurat klikała myszką. - Kochanie, masz gościa. MoŜesz się oderwać na chwilę? To jest... - Lucy - powiedziała szybko młoda kobieta. - Lucy Groves. - Lucy Groves - powtórzył Dougie. Głupio się zachował, przecieŜ powinien zapytać ją o nazwisko juŜ w progu. - Postawię wodę na herbatę - zaproponował. Eileen czytała raport o jednym z porwanych dzieci, widniał akurat pośrodku ekranu. Odwróciła się na krześle, potem z powrotem do komputera, chciała to wyłączyć, ale nie wiedziała jak. - Pani Meelup? Dziewczyna wyglądała na miłą. Niebrzydka. Ładne włosy. Uśmiechnięta. Wyciągnęła rękę na powitanie. Eileen zawahała się. Nie miała pojęcia, kim ona jest i dlaczego tutaj się znalazła, a Dougie odwrócił się do nich plecami, zajęty czajnikiem. Eileen znowu zerknęła w stronę ekranu, w nadziei, Ŝe obrazek sam zniknął, ale tak się nie stało. Nagłówek aŜ wbijał się jej w mózg. - Chwileczkę... Muszę tylko to załatwić. Gdyby poczekała pani chwilkę... Znowu obróciła krzesło. Było to stare krzesło biurowe, które takŜe przyniósł Keith od kolegi likwidującego firmę. Na monitorze było mnóstwo tekstu, nie chciała, Ŝeby ktoś inny go czytał. Przesuwała myszkę, 215
klikając tu i tam. Tekst poruszał się na boki i z powrotem, ale nic poza tym. - Mogę pomóc? Dziewczyna nachyliła się nad jej ramieniem, zerknęła na ekran. - Na początku jest prawdziwy koszmar, prawda? MąŜ mówił, Ŝe pani właśnie się uczy. Szybko zostanie pani ekspertem, serio, ale jeśli chce pani, Ŝebym coś zrobiła... Eileen poczuła, jak po karku przechodzą jej ciarki. Dziewczyna stała zbyta blisko i zdawało się, Ŝe w jakiś dziwny sposób jednocześnie patrzy na nią i na ekran. Pachniała jakby słodkimi jabłkami. - Nie. - Eileen nacisnęła guzik z przodu monitora, wszystko na ekranie skurczyło się do rozmiarów świetlistego punkcika, a potem zgasło. - Nie wiem, czy pani o tym mówili, ale to raczej nie jest dobry pomysł. Naprawdę, lepiej najpierw wyłączyć system, inaczej moŜe pani utracić dane. Eileen odsunęła się i wstała z krzesła. - NiewaŜne. - Bardzo panią przepraszam, pewnie się pani zastanawia, co się właściwie dzieje. Przychodzi jakaś zupełnie obca osoba i próbuje panią pouczać, jak ma pani obsługiwać swój komputer. Przepraszam. Eileen nie odpowiedziała. Dziewczyna połoŜyła torbę na sofie. Jasnozieloną. DuŜą torbę. - Nazywam się Lucy Groves. - Mówiła pani. - Bardzo przepraszam, Ŝe panią niepokoję... - Zdawała się zmieszana. Troszkę się zarumieniła. Chwyciła kosmyk włosów z boku głowy, przygładziła go nerwowo i odsunęła. Eileen nagle zrobił się jej Ŝal. - Chciałabym z panią porozmawiać, jeśli to moŜliwe. Naprawdę, nie zabiorę duŜo czasu, ale to dosyć waŜne. Dougie przygotowywał herbatę. Przyszła z policji. Widać to było od razu. Takie skromne ubrania nosiły policjantki. Tylko stamtąd mogła przyjść. No i dobrze. Eileen poczuła olbrzymią ulgę, Ŝe zjawił się ktoś, co o tym wszystkim wie, i nie musiała się kulić, udawać. Dobrze będzie z nią porozmawiać. Miła, młoda kobieta. Jej oczy miały przepiękny głęboki, niebieski kolor. Nigdy jeszcze nie widziała u nikogo tak nasyconej, a zarazem tak jasnej, błękitnej barwy oczu. - Proszę usiąść - powiedziała. - Dougie przyniesie nam herbaty. 216
Zerwała się i sięgnęła do kredensu po puszkę z ciasteczkami. Okazała się pusta. Eileen nie była zbyt drobiazgowa, nie przejmowała się róŜnymi rzeczami, nie robiła zapasów. Od razu zobaczyła to wszystko, tak jakby owa młoda kobieta jej pokazała. Uświadomiła sobie, jak zaniedbuje róŜne rzeczy. - Dougie... - Pokiwała do niego z pokoju. Był w holu. Lucy Groves usiadła, znowu nerwowo pogładziła kosmyk włosów. - MoŜesz zajrzeć do Mitchella, wziąć te ich ciasto słodowe i coś jeszcze... RoŜek albo battenberg, co oni tam mają? - Ale herbata juŜ gotowa. - Nie szkodzi, moŜemy zrobić jeszcze jedną, to bardzo źle wygląda, nic nie mam do herbaty, wstyd mi. - Nie trzeba... - Wstyd. Szukał swojej kurtki. - To policja - szepnęła Eileen. - Co? Wyprostowała kciuk. - PrzecieŜ sam widzisz. - Aha. - Ale jakoś tego nie dostrzegał. - Popatrz na to skromne ubranie. Ona mi pomoŜe, pokaŜe, co trzeba robić, jak się zabrać do tego, Ŝeby sobie poradzić. Jak to załatwić. Masz pieniądze? - Oczywiście, Ŝe mam pieniądze. Przy drzwiach zerknął za siebie. Tak. Policjantka. Teraz, kiedy Eileen mu powiedziała, stało się to oczywiste. Oczywiście, Ŝe nieznajoma jest policjantką. Zawsze przychodzi policjantka. Zawsze. Ruszył do samochodu. - Co za miły człowiek - stwierdziła ta dziewczyna, Lucy Groves. Lekko pochyliła się do przodu, uśmiechała się. Trzymała rękę na jasnozielonej torbie. - Ale moŜe będzie pani lepiej porozmawiać ze mną samej. - Dougie i ja nie mamy sekretów. - Nie, nie, na pewno państwo nie mają. Ale prawda, Ŝe czasem trudno powiedzieć komuś osobiste rzeczy? Eileen milczała. 217
- Pani Meelup, pewnie się pani zastanawia, kim w ogóle jestem i po co tu jestem. Powinnam wszystko starannie wyjaśnić. Nie ma nic, czym powinna się pani niepokoić w związku z... zupełnie nic. Wręcz przeciwnie, jestem tutaj, Ŝeby panią chronić, jakby co. MoŜe pani ze mną rozmawiać. Mogę pani dodać otuchy. Wiem, Ŝe pani chce porozmawiać, i rozumiem, Ŝe nie zawsze łatwo rozmawiać z tymi, którzy są dla nas najbliŜsi. Chce pani chronić swoją najbliŜszą rodzinę... To takie naturalne. Wszystko jest jak najbardziej w porządku. Mówiła spokojnie, choć szybko Eileen musiała pochylić się do przodu, by cokolwiek słyszeć, a dziewczyna teŜ pochyliła się ku niej, bliŜej, tak Ŝe obie niemal dotykały się głowami, zaistniała między nimi swoista intymność, dzieliło je bardzo niewiele przestrzeni. - Nie bardzo rozumiem, w jakim charakterze tu pani przyszła - powiedziała Eileen. - To znaczy, czy jest pani konstablem albo detektywem, a moŜe kimś jeszcze innym? - Śmieszne, ale nie wie, jak to działa. Lucy Groves uśmiechnęła się i nieco odsunęła, poszerzyła dzielącą je przestrzeń. Sięgnęła do włosów, wyjęła spinkę, pobawiła się nią nerwowo i włoŜyła z powrotem. - Proszę się nie martwić. Rozumiem, jak się moŜna tym przestraszyć. - Ja się nie boję. Tylko mi pani nie powiedziała... - To niepokojące, kiedy przychodzi policja, człowiek czuje się zagroŜony, prawda? Zastanawia się, co powinien powiedzieć albo nawet co odwaŜy się powiedzieć, do czego moŜe się przyznać. - Przyznać? - To normalne. I naturalne. Ludzie tak się czują. Nic, co się stało, nie jest pani winą, w ogóle nic, choć ma pani wraŜenie, Ŝe jest. BoŜe, to całkiem zrozumiałe. - Nie nadąŜam za panią. - MoŜe najlepszą rzeczą będzie dla pani opowiedzieć mi, jak dokładnie się pani czuje? Nie chcę wkładać słów w pani usta. Chciałabym, Ŝeby pani opowiedziała mi tę historię tak, jak pani ją widzi. Jak pani ją odbiera. Jak się pani teraz czuje, czy jest pani oszołomiona, wściekła czy zawstydzona. Czy widziała się juŜ pani z Edwiną? Coś tu nie grało, jak obrazek, który nie jest odpowiednio wyraźny, albo dziwny głos. Eileen starała się dociec, co to było. „Czy widziała się juŜ pani z Edwiną?” - Sądziłam, Ŝe takie rzeczy wiecie. Sądziłam, Ŝe wszystko... 218
Dziewczyna znowu pochyliła się do przodu. - Pani Meelup, czy mogę się po prostu zapytać, czy pani pozwoli mi... Trzymała rękę na jasnozielonej torbie. Eileen spostrzegła to. Chciała zapalić. Chciała się zapytać, czy mogłaby zapalić papierosa. To zaskakujące. Eileen nie sądziła, Ŝe policjanci palą na słuŜbie. To coś jak picie alkoholu. MoŜe jest inaczej, kiedy się nie nosi munduru. Tyle Ŝe nie lubiła, jak ktoś palił u niej w domu. - Zrozumiem, jeśli pani odmówi, oczywiście, i jest to wyłącznie zaleŜne od pani. Ale to mi po prostu pomaga. Pomaga zapamiętać. - Zapamiętać? - Chciałabym być pewna, Ŝe wszystko, co pani powie, kaŜde słowo będzie dokładne. Jestem tutaj, aby pomóc pani powiedzieć prawdę, pokazać to od pani strony, opowiedzieć pani historię. Nie jestem po to, Ŝeby wkładać pani jakieś słowa w usta. Rozumie pani? Nie rozumiała. A właściwie rozumiała coraz mniej, w miarę jak młoda kobieta mówiła coraz więcej. - Zatem nic nie stoi na przeszkodzie? - Sięgnęła do jasnozielonej torby i wyjęła małe srebrzyste pudełko. Podniosła je. - śeby tego uŜywać? - Myślałam, Ŝe pani pyta, czy moŜe pani zapalić - odparła Eileen. Lucy Groves zaśmiała się głośnym, wysokim i dyskretnym śmiechem. - O rety! Nie, BoŜe, nie palę od ponad dziesięciu lat, od czasów, kiedy paliliśmy, idąc ze szkoły do domu, wie pani, myśleliśmy, Ŝe to taaaaki szpan. O BoŜe, jakie to śmieszne. - Co to jest? Obie spojrzały na małe srebrzyste pudełko, które Lucy Groves połoŜyła na stole. - Jest bardzo nowoczesny. Obiecuję. Nie szumi, nie klika, nic nie przerywa, w dziesięć sekund zapomni pani, Ŝe tu w ogóle jest. - Ale co to jest? - Dyktafon. - Magnetofon. - No tak. Elektroniczny. Wszystko, co pani powie, wszystko, co pani wyszepcze, będzie nagrane czysto jak kryształ. Nic nie zginie. - Nie wiedziałam, Ŝe uŜywacie magnetofonów. Lucy Groves uśmiechnęła się. - Obiecuję. On się zajmuje sam sobą. Proszę się nie przejmować. 219
- Ja nie... Otworzyły się drzwi frontowe. - Przybyły posiłki - zawołał Dougie Meelup. - Dougie? Coś było nie tak. Zdradził mu to głos Eileen, nie wiedział jednak, co złego dokładnie się stało. Młoda kobieta odezwała się do niego, spostrzegł, Ŝe skryła juŜ zawstydzenie, zdawała się teraz nieco inną osobą, nie bawiła się wsuwkami na włosów, nie spuszczała wzroku. - Pani Meelup, chciałabym, Ŝeby pani bardzo starannie rozwaŜyła pewną rzecz. Będą do pani przychodzić inni ludzie. Skoro my mogliśmy panią znaleźć, mogą teŜ inni, i ostrzegam, nie kaŜdy będzie grał fair. Ja mam dla pani bardzo, bardzo dobrą propozycję. Nie kaŜdy jednak będzie cokolwiek oferował. Cieszę się, Ŝe przyszłam tutaj pierwsza, bo my nie jesteśmy od tego, aby zwodzić i oszukiwać. Ma pani do opowiedzenia swoją wersję zdarzeń, a my jej potrzebujemy. Pani córce Edwinie Sleightholme postawiono kilka bardzo powaŜnych zarzutów. Choć znanych jest niewiele szczegółów, są fakty, o których wszyscy wiedzą i mówią o nich. Bo mówią, moŜe pani być pewna. Tak. Oczywiście, Ŝe mówią. Pani by mówiła, prawda? Teraz chcemy usłyszeć wszystko od pani... O dzieciństwie Edwiny, ojej dorastaniu, o szkole, przyjaciołach i w ogóle wszystkim, o tym, jakie były wasze wzajemne stosunki, z siostrą i z ojcem... Całą historię. Jeśli to okaŜe się interesujące, będziemy się tym zajmować przez co najmniej kilka tygodni, moŜe dłuŜej, to się moŜe złoŜyć nawet w całą ksiąŜkę, oczywiście, jeśli pani będzie miała ochotę robić to przez dłuŜszy czas. Ale nasza początkowa propozycja to tylko opowieść, wyłącznie dla nas. Teraz, oczywiście, nic nie moŜe zostać wydrukowane aŜ do zakończenia procesu, teraz wszystko rozpatruje sąd, ale kiedy to się skończy, opublikujemy to... Nikt inny nie będzie tego miał, a pani moŜe powiedzieć prawdę, całą prawdę... - Zaśmiała się tym swoim wysokim śmiechem. Eileen siedziała nieruchomo. Dougie widział zmieszanie na twarzy Ŝony, szok i oszołomienie, niepewność tego, co ma teraz powiedzieć i jak. Zrobił krok do przodu i stanął przed Lucy Groves. - Myślę, Ŝe teraz ja coś powiem, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. - O, pan Meelup, z ciasteczkami! Problem polega na tym, Ŝe tak naprawdę nie ma pan z tym wszystkim nic wspólnego, prawda? To historia 220
pańskiej Ŝony, historia pani Sleightholme, nie pani Meelup. Jeśli... - Chcę coś powiedzieć, będę zadowolony, jeśli pani pozwoli mi to zrobić. Zatrzepotała rzęsami, udając zaskoczenie. - Dobrze, proszę. - Dziękuję. A teraz, młoda damo, powiem, Ŝe gdy pani tu przyszła, bardzo nierozsądnie nie zapytałem się, o co chodzi. Wślizgnęła się pani tutaj, a moja Ŝona wzięła panią za policjantkę, zresztą nic w tym dziwnego. Okazało się jednak, Ŝe jest pani dziennikarką. Dziennikarką. Dziękujemy, ale nie chcemy pani tutaj. Proszę, Ŝeby zebrała pani swoje rzeczy i wyszła. Proszę, Ŝeby pani nie wracała i nie waŜyła się pokazywać w pobliŜu. Trząsł się. Lucy Groves się zawahała. Widział, jak się zastanawia, próbuje znaleźć jakąś drogę do Eileen, obok niego, mimo niego, ale takiej drogi nie było. Nie poruszył się. A potem odezwała się Eileen. - Udawała pani policjantkę - stwierdziła spokojnie. - Pani Meelup, nic takiego nie zrobiłam. - Rozgościła się pani w moim domu i pozyskała moje zaufanie. - Bardzo mi przykro, Ŝe pani tak to widzi. Jestem tutaj, aby się panią zaopiekować. Bo, proszę mi uwierzyć, będzie pani tego potrzebowała. Będzie pani potrzebowała wszelkiej pomocy, jaką tylko pani zdoła uzyskać. To kwestia czasu. I odkryje teŜ pani, jeśli sięgnie pani pamięcią wstecz, Ŝe nie wspominałam nic o policji. - Co to znaczy, Ŝe będę potrzebowała pomocy? - Myślałam, Ŝe to całkiem oczywiste. Pani Meelup, niech pani mnie wysłucha... Próbuję pani pomóc. Dobrze, tak, coś będziemy z tego mieli, oczywiście, ale tylko jeśli będzie pani z nami współpracować i nam zaufa. Potem zaopiekujemy się panią, kiedy zrobi się cięŜko. A tak będzie, gdy ludzie dowiedzą się, kim pani jest... ci, którzy jeszcze nie wiedzą. Szczerze mówiąc, jestem zadziwiona, Ŝe do tej pory nie spotkało panią jeszcze nic przykrego. - Myślę, Ŝe lepiej będzie, jeśli pani wyjdzie - powiedział Dougie. Nie zwróciła na niego uwagi. - Wie pani, o co mi chodzi, prawda, pani Meelup? - Oszukała mnie pani. Lucy Groves pokręciła głową. OdłoŜyła dyktafon. - Chodzi o to, Ŝe wszystko jest wielką pomyłką - mówiła dalej Eileen. - Ona nic nie zrobiła, w ogóle nie zrobiła nic złego, Ŝadnej z tych 221
strasznych rzeczy, nigdy, nawet za milion lat. Oczywiście Ŝe nie. Wystarczyłoby, Ŝeby pani ją znała. Oczywiście. Eileen wstała, sięgając do ostatnich rezerw godności i siły. - Wiem, jaka jest prawda. Prawda jest taka, Ŝe coś tu zrobiono straszliwie źle. Ktoś, kto porwał, skrzywdził i zabił te małe dzieci, jest na wolności, wędruje sobie po świecie i moŜe to wszystko zrobić na nowo, a Wee... moja córka została omyłkowo zaaresztowana. Taka jest prawda i kiedy wszystko juŜ się wyjaśni, o tym opowiem. Ale nie pani. Nie pani. Odwróciła się, kiedy zaczęła odpływać z niej odwaga, a twarz jakby się zapadała. Dougie podniósł duŜą jasnozieloną torbę i wyciągnął ją do Lucy Groves. Wreszcie wzięła torbę, nie mówiąc juŜ ani słowa, wstała, wyszła z pokoju, a on ruszył tuŜ za nią. Pomyślał, Ŝe gdyby nie trzymał skrzyŜowanych rąk, mógłby ją wypchnąć przez drzwi.
47 W tym domu zawsze panował półmrok. Tylko kuchnię przez większość dnia oświetlało słońce. Gabinet był najchłodniejszym miejscem budynku, dlatego Magda spędzała w nim czas upałów. Próbowała pracować, niewiele jednak zrobiła. Jej myśli, zwykle formułowane jasno i zwięźle, jakby przeszły przez niszczarkę do dokumentów, przeraziła ją słabość tego, co napisała. Teraz leŜała na tapczanie, na wpół czytając, na wpół drzemiąc. Okno było otwarte na niewielki ogród, a po omszałych kamieniach dróŜki skakał kos. Na ogród rzucał cień wysoki mur, zostawał tylko jasny skrawek nieba na dalekim krańcu. Zamknęła oczy. Była słaba, dzisiaj rano obudziła się zapłakana. W szpitalu czuła się bezpieczna, miała towarzystwo, moŜe nie ludzi, z którymi moŜna porozmawiać, co takich, na których dawało się popatrzeć i o nich porozmyślać. Karmiono ją i opiekowano się nią, a teraz uświadomiła sobie, Ŝe zaczęła być od tego zaleŜna, właśnie dlatego się rozpłakała. Codzienne Ŝycie okazało się powolnymi, nuŜącymi zmaganiami. Za pół godziny chciałaby wypić filiŜankę herbaty, ale wysiłek pójścia w tym celu do kuchni, pewnie by ją pokonał. 222
PrzecieŜ taka nie jestem, pomyślała. Stałam się kimś obcym dla siebie samej, to mnie przeraŜa. Przez całe Ŝycie to ona sprawowała kontrolę, to ona coś osiągała, była silną, pełną wigoru kobietą, niezaleŜną duchem i ciałem. Teraz na jej tapczanie leŜał ktoś inny. Ktoś, kto drzemał, czuł się samotny, lękał ciemności. Kos podfrunął bliŜej. Nigdy nie zwracała uwagi na ptaki. Ogród stanowił zamkniętą przestrzeń zieleni, ale Magda nigdy nie troszczyła się o kwiaty i rośliny. Zwierzęta brały coś i niczego nie dawały w zamian, tak zawsze mówiła. Kiedy Jane była dzieckiem, chciała mieć chomika, króliczki, kota, psa. „Zwierzęta nie są równorzędnymi partnerami dla inteligentnych istot ludzkich”. Teraz zafascynowana przypatrywała się kosowi. Całe jego Ŝycie polegało na szukaniu pokarmu, bez gwarancji, Ŝe cokolwiek znajdzie. MoŜe natknął się tutaj na jakieś obiecujące zapasy, Magda nie miała pojęcia, co jedzą kosy. Inni ludzie zostawiali ptakom okruchy chleba, ona nie. Teraz jednak poczuła nagły przypływ czułości. W spiŜarce i lodówce zostało jeszcze trochę zapasów, nigdy nie miała duŜego apetytu, choć gdy produkty zaczęły się kończyć, zapragnęła zgromadzić ich więcej. Czy sklepy spoŜywcze wciąŜ dowoŜą jedzenie? Do kogo mogłaby zadzwonić, poprosić, by zrobił jej zakupy? To, co kiedyś zawsze było proste, teraz stało się zadaniem niemoŜliwym do wykonania. Wszystko okazywało się wyzwaniem, przechodzenie z pokoju do pokoju, ubieranie się, rozbieranie, mycie, kąpanie, segregowanie czystych ubrań. Stała się bezbronną staruszką, a to ją wściekało. Głęboki, zielony cień ogrodu koił, gdy się nań spoglądało. Zamknęła oczy i nagle otworzyła je, słysząc jakiś cichy dźwięk. Kos odleciał. Ruch w pokoju był szybki i delikatny. Kiedy się zorientowała, co się stało, męŜczyzna stał juŜ obok tapczanu. Magda zaczęła się przesuwać, próbując podnieść. - Witam, moja panno - powiedział cicho. - Mam nadzieję, Ŝe mnie pamiętasz. Patrzyła, starając sobie przypomnieć. Bardzo wysoki, miał na sobie dŜinsy i podkoszulkę ze spranym, ale wciąŜ widocznym logo olimpiady w Atlancie 96. Istniało coś z nim związanego, właśnie z tym człowiekiem, coś... Prawie udało jej się usiąść prosto. Ale nie całkiem. - No proszę, moja panno, przypomnij mnie sobie. Głos wyraŜał i groźbę, i prośbę. 223
- Nie jest dobrze mówić mi, Ŝe się o mnie zapomniało, moja panno. - Jak tu wszedłeś? - Ach, to nasza tajemnica. Jeśli mnie nie pamiętasz, co jest naprawdę smutne, to na pewno zapamiętałaś mojego kolegę Jiggy'ego, który był tutaj całkiem niedawno, moja panno. - Ten, który tu się włamał, okradł mnie i uderzył, to twój kolega Jiggy? - Wygląda na to, Ŝe go sobie przypomniałaś, dlatego postaraj się jeszcze bardziej i przypomnij sobie mnie. Myślę, Ŝe usiądę tutaj na chwileczkę. Usiadł na krześle naprzeciwko niej, najpierw jednak przysunął je, aby stało bliŜej tapczanu. - A teraz popatrz na mnie uwaŜnie i powiedz, czy mnie sobie przypominasz? To juŜ byłoby coś. Poczuła, Ŝe musi spojrzeć mu w oczy. Nie była w stanie robić nic innego. - Droga pani, przypomnij sobie, no. - Dlaczego mówisz do mnie: droga pani? Nie pamiętam cię, wcale. - To dobrze, dobrze, pani doktor. Teraz mnie sobie przypomnisz. Przysunęła rękę do oczu i przymknęła je, zasłoniła jego obraz. Miał wielkie zęby, szeroko rozstawione, z boku jeden złamany. Wielkie dłonie. - Pani doktor. - Jeśli przyszedłeś mnie okraść, to kradnij... Cokolwiek jeszcze zostawił Jiggy. Po prostu bierz i idź. - Nie, nie, nie. Nic nie wezmę. Nie, nie. - Zaśmiał się. Rozstawił kolana, trzymał na nich swoje wielkie dłonie. - Mam inny pomysł. - Jaki? Co tu robisz? Proszę, idź stąd. Chcę, Ŝebyś sobie poszedł. Źle się czuję i chcę się przespać. Idź swoją drogą. - Ja znam drogę. Drogę do środka, drogę na zewnątrz. Ale przyszedłem, Ŝeby tu zostać. Póki mnie sobie nie przypomnisz, co zresztą powinnaś zrobić, bo to byłoby dla ciebie lepsze. - Dlaczego miałabym sobie ciebie przypomnieć? Nigdy cię wcześniej nie widziałam. - AleŜ tak, tak, panno doktor, widziałaś mnie, i to kilkanaście razy. MoŜe nawet więcej, w gabinecie w swoim biurze, tam, gdzie nosisz okulary. Dzisiaj nie masz okularów. Nie masz okularów. - Roześmiał się. Spojrzała w maleńkie źrenice białych jak jajka oczu. - Byłeś pacjentem? Przychodziłeś do mojej kliniki? 224
- Hej, tak to widzisz? Dobrze. Nieźle ci idzie, znacznie lepiej. Dobrze. - Nie przypominam sobie ciebie. Twarz mu się ściągnęła, nagle uderzył pięścią w kolano. - Lepiej powiedz, Ŝe sobie przypominasz. - To musiało być lata temu. - Wiele, wiele lat temu. Wiele lat, miałem sześć albo siedem lat... a moŜe osiem. Teraz sobie nie mogę przypomnieć. Przypominanie to cięŜka sprawa, prawda panno doktor? Byłem małym chłopcem. Ale przypominam sobie wszystko inne. Przypominam sobie, jak mówiłaś i mówiłaś, i mówiłaś, i notatki, jakie robiłaś, zapiski i zapiski, pytania i pytania, i pytania. Przypominam sobie. Nie umiałem odpowiedzieć, po prostu słuchałem pytań i tego mówienia, i widziałem, jak robisz notatki. Potem zostałem odprawiony. Teraz mnie sobie przypominasz? - Odprawiony? - Nikt nie zapomina o tym, Ŝe został odprawiony. - Ale ja ciebie wcale nie odprawiłam. - Odprawiłaś. Zadawałaś pytania i zapisywałaś coś, zapisywałaś i wracałem do twojego pokoju, a potem pewnego razu zostałem odprawiony. Nie zapomniałem tego. - Jak masz na imię? - Udajesz, Ŝe mnie sobie nie przypominasz? - Nie, nie przypominam. Jak masz na imię? - Mikey. - Nie odprawiłam cię, nie mogłabym. Nie miałam takich uprawnień, Ŝeby odprawiać dzieci. - To moŜe kazałaś to zrobić komuś innemu. MoŜe. Ja tylko wiem, co się stało. Dobrze to sobie przypominam... I właśnie dlatego... - Dlatego? Wstał i uniósł się nad nią. Skuliła się. Pachniał czymś słodkim, ale nie rozpoznawała tej słodyczy. - Przypomniałem to sobie, kiedy tu przyszedłem. Przypomniałem sobie wszystko. A ty nie pamiętasz. To źle. Wiem, co sobie przypominam i kto tego dokonał, i Ŝe to ty, panno, ty, panno doktor, dok tor, i czekałem, aŜ będę mógł przyjść i pomóc ci o sobie przypomnieć, i właśnie jestem. Mówił coraz szybciej, słowa zlewały się ze sobą. Raz czy dwa poczuła drobinki śliny na dłoni, potem na policzku. 225
I nagle go zobaczyła. Chudego jak szczapa chłopca o wielkich dłoniach, ze strupami na głowie, siniakami na szyi, na ramionach. Siedział w jej pokoju, patrząc w podłogę, wciąŜ dotykał ucha albo nogi, w geście, który nie był przypadkowy, to było jak dotykanie talizmanu. Milczał, zastraszony, niedoŜywiony, wściekły spętaną złością człowieka oszołomionego i zranionego, bojąc się choćby szepnąć. Widywała go często, ale tylko raz słyszała, jak mówi, a i tak nie mogła zrozumieć co. Jakieś słowo, którego nigdy nie pojęła. - Przypominam sobie - powiedziała Magda. - Jesteś Mikey. Uśmiechnął się triumfalnie, szeroko, ukazując poprzetykane szczerbami zęby, uśmiechnięte usta otworzyły się, aby wydać ryk, który najpierw wzięła za rechot zadowolenia, a potem odkryła, Ŝe jest wściekłym wrzaskiem. Właśnie wtedy uniosła ramiona, by zasłonić twarz, a on rzucił się na nią, ciągle wrzeszcząc, aŜ światło w jej oczach zbiegło się do rozmiarów maleńkiego punkcika i zgasło.
48 Zamierzał poczekać do zmierzchu, ale cierpiał przez to, przez upał, przez niemoŜność zrobienia czegokolwiek albo chociaŜ zgniecenia tego wewnątrz czaszki. W kuchni wsadził głowę pod zimną wodę, wyszedł z domu tuŜ przed siódmą. Chodnik promieniował ciepłem gorącego dnia, asfalt topił się na brzegach jezdni. Max skręcił w ścieŜkę nad kanałem. To była dłuŜsza trasa, ale cienista, przyjemniejsza. Nikt się tam kręcił, tylko jakiś starszy pan siedział na połamanej ławeczce, szepcząc coś do siebie. Kilka razy przychodzili tutaj na spacer, zimą i wiosną. Lizzie chciała zobaczyć zimorodka, a ktoś jej powiedział, Ŝe czasem zimorodki szybciutko przelatują z jednego brzegu kanału na drugi i Ŝe wiją gniazda pod wierzbami. Ale umarła i nie zobaczyła zimorodka. Teraz to Max stał, wpatrując się w wierzby, ciche w upale wczesnego wieczora. I nic. Minął domek celnika i magazyny. Tutaj właśnie Lizzie przyszła do niego, ale kiedy podszedł, uciekła, potknęła się, przewróciła, krzyknęła i wezwała policję. To była pomyłka, nieporozumienie, ale nie potrafił tego 226
odpowiednio wyjaśnić, a oni wydawali się jacyś tępi. Zresztą i tak zawsze miał policjantów za tępych, przetrenowanych i niedouczonych, pozbawionych taktu i niezbyt lotnych. Dzwony katedry wybiły pełną godzinę. Śmierć Lizzie była czyjąś winą. Kogoś, kto dał jej do zjedzenia skaŜone mięso. Lekarzy, co za późno zdiagnozowali chorobę. Lekarzy, którym nie udało się jej wyleczyć. Lekarzy, co stali i patrzyli, jak objawy choroby wkradają się Lizzie do mózgu i poŜerają go. Pielęgniarki w hospicjum. Ludzi, których modlitwy na nic się nie zdały. Boga. Boga. Boga i boŜych kapłanów. Przeszedł na drugą stronę kanału po wąskim Ŝelaznym mostku i wkroczył do dzielnicy mieszkaniowej. Piętrzyły się nad nim tyły stojących w rzędach domów; ludzie mogli ze swoich sypialni spoglądać na zielonoczarną powierzchnię wody, na karton kołyszący się na fali u podstawy mostu, na wózek z supermarketu zaplątany w krzaki, na sikające psy, łódki, wierzby, tajemnicze zimorodki. Przedarł się przez pokrzywy i dzikie róŜe, przez połamaną furtkę, a potem długi tunel ogródka bez trawy. Nikt go nie widział. Nikt nie przychodził. Gdzieś szczekał pies. Pocił się. Cuchnął potem. Dom był w ruinie, labirynt opuszczonych pokojów z brudnymi zasłonami. Budynek z lewej wyglądał tak samo, ale przy tym z prawej ktoś miał ogródek. Podszedł tam, spojrzał przez połamane deski płotu. Jaskry. Drewniane łukowe wejście z trejaŜem i pnącą się po nim róŜą w kolorze brzoskwiniowym. ŚcieŜka o krawędziach wyłoŜonych płytkami, wyglądających jak obręcze. Poza tym grządki warzyw: pędy cebuli, ziemniaków, szałas z tyczek fasoli. Kilka łapaczy orzechów zawieszonych na drzewie złotokapu. Maleńka sadzawka. Po jej drugiej stronie, za wychodkiem, Max dostrzegł klatkę dla ptaków zawieszoną na ceglanym murze, a w niej Ŝółtego kanarka. Spróbował przedrzeć się przez ogrodzenie, ale go nie puszczało. Chciał znaleźć się w tym ogródku, obok maleńkiej sadzawki, obok ptaków, wśród pędów ziemniaków i jaskrów. I nagle zaczął szlochać. Oparł głowę o połamany płot, płacz zmienił się w napad szału, Max zaczął gwałtownie szarpać drewnianym ogrodzeniem, aŜ wreszcie ktoś z domu coś krzyknął. Nikt nie przyszedł. Tylko krzyknął, potem znowu nastała cisza. Dłoń miał zakrwawioną, drewniana drzazga wbiła mu się w miękką poduszkę pod kciukiem. 227
I wtedy ją zobaczył. Siedziała odwrócona do niego plecami, na ławeczce nieopodal sklepionego przejścia. Włosy miała jaśniejsze, tak jakby wystawiała je przez dłuŜszy czas na działanie słonecznych promieni. Naparł na ogrodzenie, na wpół przegniła deska pękła, a kiedy kopnął, utworzyła się wyrwa, na tyle szeroka, by zdołał się przez nią przecisnąć. Teraz stanął spokojnie, oczarowany tym, Ŝe znalazł się w ogrodzie, tak blisko Lizzie. Ona tu była. Nie drgnęła ani się nie odwróciła. Mogła juŜ czekać, choć dziwił się, dlaczego miałaby tu być, dlaczego natknął się na nią zupełnie przypadkiem. Otarł o twarz wierzch wilgotnej dłoni. Rana przestała boleć, ale wciąŜ krwawiła. Lizzie wiedziałaby, co z tym zrobić. - Lizzie - powiedział. Było bardzo cicho. Czekał. - Lizzie. Nie poruszyła się, podszedł zatem do niej, krok albo dwa, wyciągając dłoń, by dotknąć tych nieco jaśniejszych włosów. - Lizzie. - I nagle pojął, Ŝe choć mówi jej imię, słyszy ciszę, bo mówi je w swoim sercu i w głowie, ale nie na głos. Teraz wypowiedział je wyraźnie, wśród spokoju ogrodu. - Lizzie. Odwróciła się, krzyknęła, a jej krzyki były niczym spadające noŜe, przenikające mu mózg. Rzucił się przed siebie, rozpaczliwie pragnąc jej dotknąć i powstrzymać ją, pokazać, kim jest, i pokazać, Ŝe nie musi krzyczeć, ale kiedy poczuł jej ciało, spojrzał jej w oczy i w otwarte, krzyczące usta, Lizzie odeszła. To nie była Lizzie, a jego mózg zapłonął.
49 Małe, nieco wilgotne dłonie przylgnęły jej do ramienia, niczym jakiś lepki ukwiał. - Kyra, do cholery! Natalie przechyliła się nad Kyrą, Ŝeby zapalić lampę. - Co ty wyrabiasz? - Głos miała zmęczony. Była zmęczona. To juŜ czwarta taka noc w ciągu dwóch tygodni. - Znów nasikałaś w łóŜko? Małe dłonie odsunęły się. 228
- No pewnie, do licha. Rany boskie, Куга, ile ty masz lat? Niemowlaki sikają w łóŜko i małe dzieci, a tym masz sześć lat, prawie siedem. Dobra, jutro rano idziemy do lekarza, od razu. Nie pójdziesz do Barbary, zanim się nie doprowadzisz do porządku. Kyra skuliła się w najdalszym krańcu matczynego łóŜka. Nie miała nic przeciwko temu, Ŝeby nie iść do Barbary. W weekendy spędzała tam czas od ósmej do szóstej po południu. Myślała tylko o lekarzu. - Przestań, to ja powinnam płakać, obsikałaś mnie z obu stron. Chodź, wyłaź, trzeba ci zmienić koszulę, nie chcę, Ŝebyś zasikała i to łóŜko. Jutro idziesz do swojego. Jak juŜ musisz tu leŜeć, to leŜ spokojnie, dobrze? Wszystko trwało ledwie pięć minut, ale oczywiście nie mogła juŜ zasnąć. Kyra zasnęła. Rano nie będzie nic pamiętać. Natalie leŜała na plecach, z rękami pod głową. Wiedziała, dlaczego odszedł sen. Nie chodziło tylko o to, Ŝe Kyra ją budziła, moczyła łóŜko czy miała koszmary. Działo się coś złego, zdawała sobie z tego sprawę, chociaŜ Kyra zachowywała się jak jakaś cholerna ostryga, szczelnie zamknięta. Nie powiedziała nic w szkole, nie powie nic Barbarze. Natalie juŜ się poddała. Próbowała rozmawiać, próbowała zadawać pytania, prosić, krzyczeć, zamykać ją w pokoju, przekupywać, zabierać zabawki, zakazywać oglądania telewizji, zabierała ją na dwór, kazała zostać w domu. I nic. Kyra mówiła tylko: „Chcę zobaczyć Ed” i czasem „Gdzie jest Ed”? Ale nie chciała mówić o Ed. Chyba Ŝe to co zwykle. Lubię Ed. Lubię chodzić do domu Ed. Piekłyśmy słodkie bułeczki. Robiłyśmy toffi. Czytałyśmy bajki. Pracowałyśmy w ogródku. - Czy Ed coś ci kiedyś robiła? Cisza. - Czy Ed opowiadała ci o innych dzieciach, które znała? Cisza. - Czy Ed opowiadała ci, gdzie pracuje? Czy Ed kiedyś prosiła cię, Ŝebyś weszła do auta? Czy Ed na ciebie krzyczała? Cisza. Cisza. Cisza. Natalie martwiła się tak bardzo, Ŝe nie sądziła nawet, Ŝe zdoła sama przed sobą się do tego przyznać. Zastanawiała się, co powinna teraz zrobić. MoŜe powinna poradzić się lekarza, czy Kyra ma się zobaczyć jeszcze z kimś innym. Albo gdzieś ją zabierze, weźmie wolne, pojedzie do Butlins lub Center Pares, a moŜe tak jak Davina z jej pracy wybierze się na jakiś kemping do Francji. Cha, cha. Nie ma pieniędzy na kemping ani 229
na Center Pares, ani pewnie nawet na Butlins. Wszystko szło na czynsz i utrzymanie, nawet ta odrobina dodatkowych zarobków. A cholerny samochód stale wymagał naprawy. No i interes, który chciała w końcu rozkręcić. Planowany, odkąd tylko sięgała pamięcią. Marz sobie dalej, Natalie. Nie zamierzała płakać ani komuś się skarŜyć, bo nie naleŜała do tych, co płaczą albo się skarŜą. Była twarda, samodzielna i tak wychowywała Kyrę. Tylko czasem, właśnie teraz, w środku nocy, twarda skorupa pękała. Kyra mamrotała coś i mruczała, jakby miała usta pełne kamieni. Natalie wytęŜyła słuch, chcąc usłyszeć choć słowo, coś sensownego, ale nigdy się jej to nie udało. Po prostu mamrotanie. Przewróciła się na bok i spróbowała zasnąć, ale głowę miała pełną jaskrawego światła i kolorowych obrazów, nie potrafiła zmruŜyć oka aŜ do świtu. Kyra nie poruszyła się, zwinięta w kłębek na samym skraju łóŜka. Na dyŜur przyszło wielu ludzi, w dodatku jeden z lekarzy musiał jeszcze wyjść. Kyra siedziała na ławce, huśtając nogami. Za kaŜdym razem, kiedy nimi zakołysała, uderzały o ścianę, a kobieta siedząca naprzeciwko gromiła dziewczynkę wzrokiem. Gdyby tego nie robiła, Natalie kazałaby córce przestać machać nogami i stukać, ale teraz pozwalała jej to robić - na złość kobiecie. Weszły do gabinetu niemal godzinę po umówionym terminie wizyty i spędziły w nim trzy minuty. Lekarz cały czas wpatrywał się w komputer, nie spojrzał na Ŝadną z nich, dwa razy zapytał, ile lat ma Kyra. - Dobrze - powiedziała Natalie. - Więc uwaŜa pan za całkiem normalne to, Ŝe tak nagle zaczęła moczyć się w łóŜko. Rozumiem. Niepotrzebnie zawracała sobie głowę. Nawet nie zapytał, czy Kyra przeŜyła jakiś stres, w ogóle chyba mało wie o czymkolwiek. - Kyra, przestań tak szurać butami, muszę wracać do pracy. - Kupisz mi lody? - Nie. - Dlaczego nie? - Nie mam czasu, nie mam pieniędzy i od tego psują się zęby. - Nawet jednych? - No dobra. Ale tylko wtedy... - Natalie zatrzymała się. Mocno chwyciła dłoń Kyry - ...tylko jeśli mi powiesz. 230
Куга gapiła się na chodnik. - Куга? - Co? - Co się działo u Ed? Cisza. - No dobra, nic nie mówisz, nie ma lodów. Chodź. I przestań szurać, do cholery! - Kiedy Ed wróci do domu? - Nigdy - odparła Natalie, czując nagle wściekłość. Czekała, aŜ córka zacznie płakać. Nic. Tylko cisza. Wzięła wolne przedpołudnie i postanowiła, Ŝe będzie wolne. Kyra poszła do Barbary. Natalie odwiedziła butik Top Shop i kupiła sobie szorty. Nadszedł czas, aby trochę się poszwendać i wypić koktajl mleczny. Wtedy to do niej dotarło, tak jakby w głowie pękła bańka i pomysł wydobył się z niej niczym gaz. Siedziała potem długo, zastanawiając się, wypiła koktajl mleczny, potem jeszcze colę, co jej nie wyszło na dobre, bo przez resztę dnia przelewało jej się w brzuchu. Ale pomysł, na jaki wpadła, był dobry. Nim minęło popołudnie, przemyślała juŜ, ile dokładnie moŜe z niego mieć i jak to wykorzystać. Nie wróciła do pracy. Musiała się zastanowić nad zbyt wielu rzeczami. Było bardzo gorąco, zabrała więc swoje rozmyślania i trzy róŜne gazety do ogrodu. Dom Ed był dziwny, jakby nawiedzony, przypominał pustą skorupę. Nie wyglądał jak dom, którego mieszkańcy wyszli do pracy albo wyjechali na wakacje. Był całkiem inny. Nie chodziło tylko o pieniądze, ale o to, by komuś powiedzieć. Zaczęła przeglądać gazety. Znalazła w nich artykuły opatrzone u góry nazwiskami autorów. Zanotowała jedno albo dwa, ale tylko kobiece. Nie potrafiła wyjaśnić dlaczego, ale wiedziała, Ŝe to musi być kobieta. Melanie Epstein. Anna Patterson. Selina Wynn Jones. Spodobało jej się to nazwisko. Nad artykułem Seliny Wynn Jones o kobietach uzaleŜnionych od seksu wydrukowano zdjęcie, wielkości znaczka pocztowego. Miała proste, jasne włosy, sięgające za uszy i chyba całkiem duŜy nos, co w jakiś dziwny sposób dodawało otuchy. Chciała mieć za przyjaciółkę kogoś o nazwisku Selina Wynn Jones. Przyjaciółka. Natalie uderzyło to słowo, bo przyzwyczaiła się myśleć o Ed jako o przyjaciółce ze względu na Kyrę. Ed miała cierpliwość do Kyry, większą niŜ ona sama. Razem sobie coś gotowały, sadziły pomidory w doniczkach i słoneczniki 231
w ogrodzie. Ed czytała małej ksiąŜki i gdyby ktoś zapytałby o to Natalie, powiedziałaby, Ŝe Ed była jej przyjaciółką. Niewiele ich miała. Sama trochę przypominała Ed, zamknięta w sobie, rzadko odwiedzała innych ludzi i dlatego były zgodnymi sąsiadkami. Pamiętała, jak kiedyś słyszała je przez płot w ogrodzie. Kyra ględziła coś tym swoim zachrypniętym cienkim głosikiem. Ed z rzadka jej odpowiadała, zazwyczaj milczała, pozwalając dziewczynce mówić. Kiedyś Ed przyszła do nich na herbatę. Innym razem Natalie przyniosła jej przesyłkę, którą źle dostarczono. Mówiły sobie „cześć”. Czy to przyjaźń? Jezu Chryste. Wstała gwałtownie, jakby uŜądliła ją osa. Przypomniała sobie, co zrobiła Ed. Jeśli to zrobiła. MoŜe to jakaś pomyłka. Mylili się czasem, nawet bardzo. Pełno o tym było w gazetach, o ludziach stojących na stopniach sądów, szlochających, machających, obejmujących matki, siostry i Ŝony, uniewinnionych po dwudziestu latach. Ed? Natalie weszła do domu, wyjęła z lodówki wypitą do połowy butelkę piwa, dokończyła ją, wyrzuciła do kosza i podeszła do telefonu. W ciągu dziecięciu sekund dostała numer do gazety, zapisała go. Okazało się łatwe. Potem ruszyła na górę. Pokój Kyry był schludny, w ogóle Kyra była schludna. Czasem Natalie mówiła córce, Ŝe chyba wróŜki podmieniły jej dziecko, bo tak dbała o czystość i porządek. KsiąŜki z obrazkami stały w równym rzędzie, pluszaki poukładała na półce od największego do najmniejszego. Jasna cholera. Tak było w domu Ed, Natalie widziała to, gdy odwiedziła sąsiadkę jakiś czas temu. Czysto, schludnie, porządnie. O co tu chodzi? Spojrzała przez okno sypialni Kyry. Widziała za nim mury, dach, ogródek, furtkę, deski płotu. Stał tam. Taki sam. Dom Ed. Zastanawiała się, co znaleźli ludzie w białych kombinezonach i jak to jest w takim domu, czy stojąc w jednym z tych pokojów, moŜna się dowiedzieć. Po prostu dowiedzieć. Szybko zeszła na dół i zaniosła przenośny telefon do kuchni. - Chciałabym rozmawiać z Seliną Wynn Jones. - Proszę. Nie spodziewała się tego. Po prostu „proszę” i cicha melodia, Whitney Houston. Myślała, Ŝe czeka ją nie wiadomo co, a wszystko razem zabrało ze trzy sekundy. - Selina Wynn Jones, słucham. 232
Z ustami Natalie stało się coś dziwnego, tak jakby ssała cytrynę. Pomyślała, Ŝe nie da rady się odezwać. - Halo? W czym mogę pomóc? - Taak. Ja myślę... tak, mogę panią o coś spytać? To jest prawda. - Kto mówi? - Natalie... Natalie Coombs. - Skąd? - Co? - Przepraszam, jest pani z agencji prasowej? - Nie. Ja po prostu... Czytałam pani artykuł w gazecie. Mam coś do opowiedzenia. - O czym? - O moje sąsiadce... i mojej córce. O Kyrze. - Pani mnie chyba z kimś pomyliła. - Dobra. - Natalie powoli nabrała powietrza. - Dobrze. Przepraszam. Nazywam się Natalie Coombs i mieszkam zaraz obok morderczyni. Mieszkam obok Ed Sleightholme. Tej od zaginionych dzieci, małego chłopca, który został zamordowany i tak dalej. Ona jest w więzieniu, jest oskarŜona. Mieszkam zaraz obok niej. - Jasne. Znam sprawę, o której pani mówi, ale nie jestem pewna, czy pani rozmawia z właściwą osobą. Nie zajmuję się sprawami kryminalnymi. W ogóle się nie zajmuję wiadomościami. Piszę reportaŜe. Powinna pani porozmawiać z działem wiadomości. - Na pewno? - Tak sądzę. - Chcę z kimś porozmawiać... opowiedzieć swoją historię. - Dobrze, rozumiem. Ach... proszę poczekać... MoŜe mi pani podać numer? Jest Lucy Groves. Lucy Groves do pani oddzwoni. Nigdy nie zadzwoni. Natalie była wystarczająco bystra, Ŝeby rozpoznać, jak się ją zbywa. Musi za dziesięć minut odebrać Kyrę. Zerknęła do lodówki, ale tam została juŜ tylko jedna butelka piwa. Zresztą, kto pije piwo w ciągu dnia? Nawet go za bardzo nie lubiła. Nalała sobie wody, a gdy zadzwonił telefon, podskoczyła i wypuściła szklankę na podłogę.
233
50 Wczesnym wieczorem gwałtowna burza rozdarła bańkę z ciepłą, czystą wodą. Simon patrzył, jak nagły wir powietrza zmiata śmieci z rynsztoka i ciska wysoko w górę, za oknem jego gabinetu, a potem wszystko spłukuje deszcz. W całym budynku pozapalały się światła. - Szefie, mogę na słówko? - Wejdź, Nathan. Ustaliłeś coś z tym graffiti u handlarzy? - Szczerze mówiąc, nie. - Wiem, Ŝe zwykle sprawcy pozostają nieznani, ale coś takiego lubi się rozprzestrzeniać jak chwasty, jeśli się od razu tego nie wypleni. Pewnie okaŜe się, Ŝe to tylko jacyś chuligani, ale nie odpuszczaj. - Nie chodzi mi teraz o pracę... No właściwie chodzi, ale jednocześnie nie chodzi. - Wchodź, siadaj i mów. - Dzięki, szefie. Nathan usiadł i potarł dłonią swoje nastroszone włosy. Simon znał ten gest. - O co chodzi? - O tego nowego detektywa, szefie. Mam z nim problem. - Mów. Nathan zawahał się. - Nie lubię donosić, nie chodzę na nikogo kapować, umiem sobie radzić... - MówŜe. - No dobrze. Szefie, to jest jakiś dziwny gość. Wie pan coś o nim? - Niewiele. Nie mieliśmy większego wyboru. Zabrakło nam policjantów, Exwood wypoŜyczyło go nam na kilka tygodni... W czym problem? Nathan wyjaśnił. Carmody jest rasistą, gburem, obibokiem, wygląda niechlujnie, zachowuje się nieuprzejmie. - I wciąŜ mówi do mnie „promyczku”. Simon zachował powaŜną twarz. - Prywatnie czy przy świadkach? - Trochę tak, trochę tak. Szefie, niech mnie pan źle nie zrozumie. Potrafię sobie poradzić, tyle Ŝe były teŜ inne rzeczy, których nie mogłem 234
mu przepuścić, wredne drobne komentarze, wie pan, na temat synagogi, na temat Azjaty w sklepie... Wszystkiego. - Nie zostanie u nas na stałe i nie jest stąd, nie moŜemy go przycisnąć. Jesteś jego przełoŜonym, załatw to z nim. - Nie lubię tego faceta. - Ja teŜ nie lubię wszystkich, z którymi pracuję. - No dobrze. - Nathan nigdy nie potrafił ukrywać uczuć. Teraz ruszył do drzwi niepocieszony, ze zwieszoną głową. - Nathan? Odwrócił się. - Przestań się martwić. - Tak jest, szefie. Deszcz ustał, ale wciąŜ słychać było grzmoty. Simon zastanawiał się, czy nie pójść do pomieszczeń wydziału kryminalnego i nie przyjrzeć się Carmody'emu. Stwierdził jednak, Ŝe lepiej zrobi, jeśli to sobie wcześniej przemyśli. Sięgnął po kurtkę. Wyszedł z budynku, przespacerował się kilometr do śródmieścia, wśród cichnącej burzy. Dotarł do kwiaciarni, w której kupił Marcie jej ostatnie kolorowe kwiaty i balonik. Sklep juŜ zamykano, blaszane pojemniki na chodniku były puste. Simon zapukał do drzwi. - Witam, panie inspektorze. Wprawdzie juŜ zamykam, ale jeśli pan coś sobie upatrzył, niech pan to szybko bierze. Był tu stałym klientem, zawsze kupował kwiaty dla matki i sióstr, na urodziny i chrzciny. - Zgaduję, Ŝe coś na ostatnią chwilę? - Tak, Molly, na zawarcie pokoju. Mogłabyś przygotować mi coś naprawdę specjalnego? - Niech pan teraz idzie i wróci za dziesięć minut. Wyszedł z kwiaciarni, poszedł do księgarni, kupił kilka ksiąŜek w miękkich oprawach dla dzieci Cat, a potem jeszcze butelkę szampana. Wiedział doskonale, co na to powie siostra. Kwiaty juŜ czekały. - Najlepsze, jakie miałam. Szczerze mówiąc, to koniec dnia. Ciemnoniebieskie ostróŜki i białe lilie w wielkim bukiecie. Kiedy niósł wszystko do auta, znowu zaczęło padać. Zajaśniała sina błyskawica, z czerwonym brzegiem, niebo miało kolor siarki. Przypomniał sobie uderzenia fal pod stopami, kiedy razem z Ed Sleightholme stał na półce klifu. Ekscytujące. To było ekscytujące. Chciał zaznać tego 235
jeszcze raz. Nierozwiązane sprawy mogły być bardzo ciekawe, ale rzadko budziły nadzieję na coś ekscytującego. No i tyle. - Wujku Simonie, wujku Simonie, to jest Jane, przyniosła nam dwie ksiąŜki, dostałam nową ksiąŜkę Lemony'ego Snicketa, a Sam... - Nie, to nie ty dostałaś, to nie jest dla ciebie, Lemony Snicket jest teŜ dla mnie... - Sam... - Bo ja pierwszy czytałem Lemony'ego Snicketa, dowiedziałem się o nim, a teraz Hannah się wymądrza. - A ta druga ksiąŜka nazywa się Przypadki rodziny Fantora, czytałeś to? Felix zaczął płakać. Kot Mefisto zeskoczył z sofy w kuchni, przebiegł Simonowi między nogami i popędził na górę po schodach. Simon stał w drzwiach, otoczony przez dzieci, z ramionami pełnymi prezentów. Cat siedziała przy stole, ale teraz schyliła się, Ŝeby podnieść płaczącego Feliksa i posadzić go sobie na kolanach. Obok niej siedziała młoda kobieta, pastor, którą w jej własnym domu przetrzymywał kiedyś Max Jameson. WłoŜyła jasnoróŜowy podkoszulek, nie miała koloratki. Cat spojrzała przenikliwie na to, co przyniósł brat. - Aha. Ruszyło cię sumienie. - BoŜe, wiedziałem, Ŝe to powiesz. - No bo to prawda. Wejdź, połóŜ to. No, no, niezły trunek. Si, jakie fantastyczne ostróŜki! - Obawiam się, Ŝe jedną z ksiąŜek kupiłem niepotrzebnie. - Z papierowej torby wyjął powieść Lemony'ego Snicketa. Sam podszedł i wyciągnął rękę. - Dzięki - powiedział. - Będzie po jednej dla kaŜdego. Mogę teraz swoją przeczytać sam. A Hannah będzie musiała przeczytać swoją. - Sam... - Detektywie Deerbon, będę musiał wezwać pana na dywanik, tak się nie rozmawia ze starszym detektywem inspektorem. - Przepraszam, szefie. Simon postawił butelkę na stole i poszukał w kredensie jakiegoś wazonu, do którego mógłby włoŜyć kwiaty. Hannah ciągnęła go za rękę, a Sam szedł za nimi, starając się odepchnąć siostrę. - Jane i ja zaplanowałyśmy sobie dzisiaj miły, babski wieczór. - W porządku, wiem, gdzie w okolicy sprzedają rybę z frytkami. 236
- Tutaj teŜ mamy rybę z frytkami... a tak, łupacza i pieczone kartofelki z pietruszką. - To z pewnością znacznie lepsze. Nalał wody do wazonu, zdjął papier z kwiatów i odciął końcówki łodyg. Jane Fitzroy się mu przypatrywała. - Tak, jest dość zręczny - stwierdziła Cat. - Wujku Simonie, tu była błyskawica z niebieskim w środku. - W Lafferton miała niebieską obwódkę. - Straszne. - Błyskawice są wywoływane przez... - zaczął Sam. Zadzwoniła komórka. Wnętrze pokoju zastygło bez ruchu, jak obraz. Dzieci ucichły. - To moja, przepraszam, przepraszam. Gdzie ona jest? - Jane wstała i rozejrzała się po kuchni. DŜinsowa torba wisiała na oparciu krzesła, obok Simona. Zerknął w dół, na niebieskie światło komórki, błyskające gdzieś głęboko. - Chyba tutaj. - Przepraszam, ale mi głupio. Mam nadzieję, Ŝe nic się nie stało, tak dobrze się bawię. - To dzięki nam - stwierdził beztrosko Sam Deerbon, sadowiąc się na sofie. Otworzył swój egzemplarz Lemony'ego Snicketa. Jane wyszła z pokoju. Trzymała aparat przy uchu i wciąŜ jeszcze się usprawiedliwiała. - Przepraszam za tamto - powiedział Simon do Cat, patrząc za Jane. - W porządku. Dzięki za prezenty na przeprosiny. - Nie jestem pewien, czy o to mi chodziło. - Co?! Podniósł ręce do góry. Cat się odsunęła. Felix sięgnął po młynek do pieprzu i strącił go na podłogę. - Nie chce mi się stąd iść. Chyba Ŝe chcecie same o czymś pogadać. - Właśnie skończyłyśmy rozmawiać o pracy. Sprawy hospicjum. - Są problemy? - Tak. Nie chciałbyś wiedzieć. Zostań. - Chętnie. Wymownie zerknął na drzwi, za którymi zniknęła Jane. - Nie, Si - oznajmiła Cat. - Absolutnie nie. 237
- Nie zauwaŜyłem tego od razu. - Tak, jest. I nie jest! - Cat uniosła wzrok. - Jane? Co się stało? Dziewczyna miała twarz bladą jak płótno. Stała w drzwiach, wpatrując się w telefon. - Jane? Minął dłuŜszy czas, zanim zdołała się odezwać. - Dzwonili z policji. W sprawie mojej matki. - Chyba wróciła juŜ do domu? - Wróciła. I najwyraźniej ktoś się tam włamał. - O nie, Jane, znowu... Co zabrali? - Oni... nie powiedział. O niczym skradzionym. Pobili ją do nieprzytomności. Bardzo z nią źle. - Rozejrzała się, jakby nie zdawała sobie sprawy, gdzie właściwie jest. - Muszę iść - oznajmiła. - Muszę jechać do Londynu. Simon odstawił kieliszek z winem. - Daj mi swój aparat. Sprawdzę numer, zadzwonię do nich. - Muszę jechać. - Wiem - odparł, wyciągając rękę. Jane wręczyła mu komórkę. Przygotuj się - powiedział, wychodząc z kuchni, Ŝeby zadzwonić z zewnątrz. - Zawiozę cię. Dziesięć minut później Simon zamknął drzwiczki samochodu, zerknął do tyłu i popatrzył na machającą do niego Cat. Zawahał się, potem odmachał i przejechał przez bramę, nie odwracając się. Po pięciu minutach zadzwonił jego telefon. Przełączył się na zestaw głośnomówiący. - Szefie? - Cześć, Nathan, coś się stało? Właśnie jadę do Londynu. - Nic. W porządku. Tyle Ŝe mamy trupa. - Poczekaj. - Zwolnił i spojrzał na Jane. - Przepraszam, muszę się tym zająć. - Wiem, to przecieŜ twoja praca. Nie przejmuj się. - Na pewno? Uśmiechnęła się. - Zajmij się tym. - Tak. Nathan? - To młoda kobieta, szefie, Hayley Twiston, samotna matka, jeden syn, mieszkają w dwóch pokojach przy Sanctus Road. 238
- Za kanałem. - Właśnie... Sąsiedzi słyszeli, Ŝe dziecko długo płacze. Wreszcie tam poszli. Dziecko leŜało samo w łóŜeczku, przeraŜone, chyba trochę czasu juŜ tam było. Matkę znaleźli w ogrodzie. Została uderzona w głowę, przypuszczalnie cegłą albo kamieniem ze ścieŜki. Ktoś rozwalił kawałek płotu. Sana nim ślady krwi. Ktokolwiek to był, pokaleczył się, gdy tamtędy przełaził. - A dziewczyna? - Lekarz powiedział, Ŝe zabił ją jeden z ciosów w głowę. Jane gwałtownie wciągnęła powietrze. - Dobrze. Jest tam ekipa kryminologów? - Jasne, szefie. - Teraz ty się tym zajmij, Nathan, dowiedz się wszystkiego, wypytaj sąsiadów, zrób całą resztę. Chcę, Ŝeby przesłuchano wszystkich w okolicy, kaŜdego, kto mógł widzieć kogoś na ścieŜce przy kanale tego popołudnia. Miała jakichś krewnych? - Brata w Bevham. Ktoś się tym zajął. - Dziecko? - Zajmuje się nim opieka społeczna. - Dobra robota. Nie wiem, kiedy wrócę, jadę z koleŜanką, jej matkę zabrali do szpitala. Informuj mnie na bieŜąco. - Tak jest, szefie. - Pewnie masz juŜ dość Lafferton - zagadnął Simon. - Nie. Nie szukałam odpoczynku w jakimś spokojnym zaciszu. - A jednak. Zostałaś uwięziona we własnym domu. Niezbyt dobry początek. - Mieszkasz niedaleko katedry, prawda? Przytaknął. - Spokojnie? - Po dniu pracy wśród przemocy i niezadowolenia - tak. - Nie chodzi o to, gdzie mieszkam, ani o to, co się stało, ale zaczynam się zastanawiać, czy przyjechałam do odpowiedniego miejsca. - Serio? - Tak. Przyspieszył na zjeździe i wjechał na autostradę. Ruch był duŜy. - To wszystko jakoś się łączy, tak myślę. Kiedy tu przyjechałam, włamano się do mojej matki i musiałam wracać do Londynu. 239
- Pracowałaś przedtem w Londynie? - Tak. Byłam wikarym w duŜym kościele w północnym Londynie. Wcześniej byłam w Cambridge. Studiowałam. - Dlaczego się tu przeprowadziłaś? - Z powodu katedry. Chciałam teŜ być kapelanem w szpitalu... a pojawiła się moŜliwość takiej pracy. To wszystko. Nie zawsze się udaje. - Jak w policji. Szukasz odpowiedniej pracy. Wysyłasz ofertę. Przenosisz się. - Ty teŜ? - Czy się przenoszę? - Wzruszył ramionami. - Przepraszam. Simon wjechał na pas szybkiego ruchu i przyspieszył. - Wiezie cię policjant. Trzymaj się. Odezwała się dopiero wtedy, kiedy zjechali z autostrady i wjechali na drugą, gdzie był mniejszy ruch, bo większość kierowców dotarła juŜ do domów. - Biedna dziewczyna. Jak zaczną szukać tego, kto to zrobił? - powiedziała nagle. - Pewnie wśród tych, co mieli z nią bezpośredni kontakt. Zwykle tak jest. To mógł być jej znajomy, chłopak, jakieś porachunki. Zanim dojedziemy, moŜe być juŜ po sprawie. - Po prostu? - Hm. - To nie tak, jak z moją matką. - Czy jest ktoś, kto mógłby mieć do niej jakąś urazę? - Tylko te bandziory, które do niej przyszły ostatnim razem. - Londyńska policja jest dość sprawna. Złapią ich. - Ale to jej nie pomoŜe, prawda? Nie moŜe tam zostać. Muszę ją zabrać do Lafferton. - Masz wolny pokój? - Znajdę. - Ale czy będzie chciała przyjechać? - śeby ze mną mieszkać? Nie. Matka to niezaleŜna kobieta. I trochę się wstydzi, Ŝe ma córkę pastora. - A mój ojciec jest zakłopotany tym, Ŝe ma syna policjanta. - A dlaczego... - Serraillerowie są lekarzami. Nie zauwaŜyłaś? - A Fitzroyowie są śydami. Moja matka jest psychiatrą dziecięcym. Intelektualistką i ateistką ze szkoły Hampstead. 240
- Kłóciłybyście się? - Tak. Ale nie ma innego wyjścia. Simon przez komórkę Jane porozmawiał wcześniej z londyńską policją i wiedział, Ŝe matka dziewczyny jest w znacznie cięŜszym stanie, niŜ sądziła córka. Kobiecie wciśnięto w usta papier toaletowy, potem drutem przywiązano do sofy i pobito. Powiedział spokojnie: - Przeprowadź to stopniowo. - To moŜe jeszcze bardziej utrudnić wyprowadzkę. - Czyli Ŝe Lafferton było jedną wielką pomyłką? - Nie wiem. Czasem mam takie wraŜenie... Ŝe wszystko jest nie tak. Nie lubię domku w ogrodzie, ale czy tylko dlatego, Ŝe mnie tam zaatakowano? Trudno mi się dogadać z moimi kolegami z katedry; ale czy to dlatego, Ŝe jestem znacznie młodsza, czy tylko dlatego, Ŝe jestem kobietą? Nie układa mi się w szpitalu w Bevham. Niewielu ludzi chce kapelana, większość z tych, którzy tego chcą, to katolicy albo muzułmanie, co daje mi niewielki wybór. Bardzo cenię sobie czas, który spędzam w hospicjum, ale tam jest pewien problem... Właśnie o tym rozmawiałam dziś wieczór z Cat. - Krótko mówiąc, uciekasz. Milczała. - Przepraszam. Nie wiem, jak mogłem coś takiego powiedzieć. - MoŜe dlatego, Ŝe masz rację. UŜalam się nad sobą. Ludzie, którzy uŜalają się nad sobą, często uciekają. Przez ostatnich kilka tygodni było trochę zamieszania. Twoja siostra bardzo mi pomogła. - Cat taka juŜ jest. - Jesteście sobie bliscy? - Zazwyczaj. Zadzwonił telefon. - Nathan? - Jestem w szpitalu w Bevham. Właśnie rozmawiałem z bratem tamtej dziewczyny... Przyszedł zidentyfikować zwłoki. Nikogo nie ma pod ręką. Ojciec dziecka to Grek, to był wakacyjny romans. Nigdy nie pojawił się w Anglii. Brat uwaŜa, Ŝe nie miała Ŝadnego innego chłopaka. To nie wygląda na taki prosty przypadek, jak pan mówił. Biorą teraz DNA z krwi na płocie. Nikt nic nie widział ani nie słyszał, w okolicy nie ma juŜ po południu nikogo. Dojechał pan juŜ do Londynu? - Jeszcze z pół godziny. Nathan rozłączył się, a Simon westchnął. 241
- Kłopoty? - powiedziała Jane. - DNA to cudowna sprawa. - MoŜe. - Poszukają śladów bandyty w domu u twojej matki, nie martw się. Teraz moŜna zrobić niesamowicie duŜo. - Jak sobie z tym wszystkim radzisz? Musisz mieć jakiś sposób, kaŜdy musi mieć. - Wyłączam się. - Jak? Zawahał się przez chwilę. - Przepraszam. Nie chcę wtykać nosa w twoje sprawy. Ale to ciekawe, bo dziwnym trafem rozmawiałam o tym właśnie z Cat. Ona ma swoją rodzinę. - A ty Boga. - A ty? - Nie jestem pewien. Rysuję. - Rysujesz? Simon pokonał rondo między autostradą a dwupasmową szosą do Londynu. Padało. Czyjś strumień świateł mijania skrzyŜował się z ich światłami i pomknął w przeciwnym kierunku. - Ołówkiem - powiedział. - Zawsze mogłem być i rysownikiem, i policjantem. MoŜe cały czas to potrafię. - Dobrze rysujesz? Wzruszył ramionami. - A ja pływam - stwierdziła Jane. - To w końcu woda czy Bóg? - Jedno drugiego nie wyklucza. - W Bevham mają dobry basen. - W sporcie jest taki moment, Ŝe albo trzeba mu się całkiem poświęcić, chcąc dotrzeć na szczyt, albo dać sobie spokój. Ja nie chciałam dotrzeć na sam szczyt. A nawet gdybym chciała, samo pływanie by mi nie wystarczało. - Dlaczego? - Nie mam w sobie wystarczającej woli walki. Ale ty musisz mieć. Musisz mieć agresywną wolę walki. Ja nie. - W takim razie w Lafferton powinno ci się podobać. Tu nikt nie dąŜy do kariery, wielkich osiągnięć. Nawet, jak się domyślam, w Kościele anglikańskim. 242
- O, zdziwiłbyś się. Ale nie przyjechałam do Lafferton, Ŝeby szukać spokojnego Ŝycia. - Tylko Ŝeby uciec od Londynu. - Nie całkiem. Przyjechałam, Ŝeby uciec od matki. Zakryła twarz dłońmi. - O BoŜe. - JuŜ dobrze - spokojnie powiedział Simon. Niecałą godzinę później pod głównym wejściem do szpitala Simon rozmawiał z Aleksem Goldmanem, londyńskim detektywem inspektorem. Wyglądał na młodszego od Nathana Coatesa. - Z nią jest bardzo źle. Lekarze nie dają jej nadziei. - To nie był pierwszy napad. - MoŜe nie być związku z tamtym. Tym razem niczego nie zabrano. Nic nie zdemolowano. Kryminolodzy się tym zajmują. Dostaniemy ich. Jest pan krewnym? - Nie. Detektyw inspektor spojrzał na niego uwaŜnie. - W porządku. - Prawdę mówiąc, to nie. - Będziemy musieli porozmawiać z panią pastor. Zadzwoniła komórka Simona. - Nathan? - Nic nowego, szefie. Jadę do domu. To będzie od teraz najwaŜniejsza rzecz. Na początku listy. U pana wszystko w porządku? Simon zawahał się. Chciał powiedzieć Nathanowi, gdzie jest i po co, ale ta chęć wprawiła go w zakłopotanie. - W porządku. Po prostu załatwiam coś dla znajomej. Jutro się zobaczymy. - To na razie, szefie. Dwie kobiety, prawie dwieście kilometrów od siebie, jedna młoda, pobita na śmierć w swoim ogrodzie, druga stara, prawie pobita na śmierć w swoim domu. śadnych oczywistych podejrzanych, Ŝadnych oczywistych motywów, Ŝadnego rabunku, Ŝadnego śladu, nikogo ani niczego. Obie te sprawy nie miały ze sobą związku, ale Serraillerowi wydawały się połączone w jakiś straszliwie nieuchwytny sposób, stanowiły część wzoru, część powiązań z nim, z jego pracą, z jego Ŝyciem. Rozwścieczyła go ta najwyraźniej zupełnie bezsensowna, przypadkowa przemoc, ale 243
zdawało mu się, Ŝe za tymi dwoma zdarzeniami stoi coś więcej, Ŝe nie są jak uliczne napaści czy włamania, z którymi radził sobie od ręki. OdłoŜył słuchawkę i ruszył ku drzwiom wejściowym. Jane Fitzroy powoli szła korytarzem. Była drobna, strapiona, blada. Krucha. Włosy miała jak spręŜyny miedzianego drutu, połyskiwały w sztucznym świetle. Chciał zatrzymać ten obraz, póki nie zdoła go uchwycić ołówkiem na papierze. Przeszedł przez drzwi i ruszył ku niej. - Nie odzyskała przytomności. - Jane się trzęsła. Simon chwycił ją za ramię i poprowadził do ławki pod ścianą. - Nie wie, Ŝe przy niej byłam. - Ale byłaś. I wiesz, Ŝe nigdy nie moŜna być pewnym... Ludzie często wyczuwają, Ŝe ktoś przy nich jest. - Mówiłam to. Próbowałam sprawić, by ludzie czuli się lepiej. Ale ona niczego nie wyczuwała, była całe kilometry stąd i szła dalej... jak ktoś wypływający w morze. Nie potrafiłam do niej dotrzeć, a potem juŜ odeszła. Wyglądała strasznie. Nie przypominała siebie. Ktokolwiek jej to zrobił... Umilkła. Kątem oka Simon dostrzegł detektywa inspektora Goldmana, pomachał mu, Ŝeby nie podchodził. - Co ja mam zrobić? - spytała Jane. - Chcesz pojechać do jej domu? - Muszę? - AleŜ nie. Tu juŜ dzisiaj nic nie zdziałasz. Odwiozę cię z powrotem. - Gdzie? - Do Lafferton. - Tak. Czy to właśnie mój dom? Chyba tak. - Zadzwonię do siostry. Nie powinnaś zostawać sama, a ona ma pokój gościnny, w którym zawsze ktoś moŜe się zatrzymać. - To juŜ będzie późno, nie mogę... - Daj spokój, Jane. - Czuję się bezradna. Nie powinnam taka być. - Tak? A dlaczego? Uśmiechnęła się słabo. - No, wiesz, policjanci, lekarze i ci, których detektyw inspektor nazywa wielebnymi, są rodzajem nadludzi. Wstał, wyciągnął rękę, a ona chwyciła japo chwili wahania. Kiedy dotarli do samochodu, zaczęła płakać. 244
51 Był mokry. Blisko wody. Dotknął włosów, a one były mokre. Łupało go w głowie, lewa dłoń paliła bólem. Niebo zaryczało. Lizzie. Grzebał w ciemnych dziurach pamięci, aby dowiedzieć się, co jej się przytrafiło. Co stało się Lizzie. Siedziała w ogrodzie, odwrócona do niego plecami i nagle stało się coś złego, coś się zmieniło. Max pochylił się, jakby chciał zwymiotować na ziemię, ale nie zwymiotował. Wyprostował się. JuŜ prawie zapadł zmierzch. Wstał. Kanał śmierdział zgniłymi roślinami, zmieszanymi z wodą przez burzę. Nikogo w pobliŜu nie było. Nie było Lizzie. Nie było... Odszedł, potykając się, ścieŜką, grzęznąc w błocie. Coś było nie tak, coś brzęczało mu w głowie jak ostrzeŜenie, ale nie wiedział, co to moŜe być. Pił whisky, ale w kieszeni nie miał juŜ butelki. Był zgrzany i mokry, i widział Lizzie w ogrodzie, ale coś się zmieniło. Bolała go ręka. To było tak, jakby o podłogę rozbił się talerz, a jego odłamki rozsypały się w przypadkowych kierunkach i zginęła jakaś duŜa, waŜna część. Pokręcił głową, idąc ścieŜką wzdłuŜ kanału, aŜ do przerwy w nadbrzeŜu, potem wyszedł na ulicę. Nikogo nie było, a chciał, Ŝeby zjawił się ktoś, kto mógłby go zapewnić, Ŝe on nadal jest człowiekiem, który istnieje, który ma imię i dom, który jest... Ale nikt taki się nie znalazł. Potrzebował ciepła i czegoś do picia, suchego ubrania. Lizzie. Kogokolwiek. Gdyby nikogo nie zobaczył, mógłby utracić wszelką świadomość swojego istnienia, stracić poczucie tego, gdzie jest, i kim jest, stracić wszystko, co zostawił. Powoli wszedł po schodach do swojego mieszkania. Ktoś moŜe tam teraz być. Lizzie mogła wrócić przed nim. Pomyślał, Ŝe by ją poczuł, ten nieco ostry, cytrynowy zapach perfum. Oczywiście nikogo nie było. Nie było Lizzie. Nie było nikogo. Mieszkanie zawsze sprawiało, Ŝe Max wracał do rzeczywistości. Ubranie chyba juŜ mu schło. Wyjął nową butelkę whisky, nalał sobie szklankę, włączył radio stojące obok zlewu. Dziesięć minut później juŜ biegł. Whisky płonęła mu w ustach i na dnie Ŝołądka, zostawił otwarte drzwi do mieszkania, włączone radio. Biegł przez ulicę jak szalone zwierzę, ścigany przez głosy. Ślizgał się na mokrym chodniku, o mało się nie przewrócił, przeciął ulicę, gdzie niemal 245
potrącił go motocykl, przedarł się przez grupę ludzi, przebiegł obok jakiejś pary, minął przystanek autobusowy, skręcił w złą stronę, trafił w ślepą uliczkę, musiał się wycofać, wciąŜ biegł, biegł, a teraz deszcz zaczął znowu padać, przemoczył go po raz drugi, jakoś mu pomógł, oczyścił myśli głowę i zmył z niego wszystko, prosto do rynsztoka. Biegł, biegł, biegł, z dala od wszelkich głosów, prosto do bezpiecznego miejsca.
52 NiezaleŜnie od tego, co mogłem powiedzieć, jakiekolwiek zrobiłem wraŜenie, miałem dobre dzieciństwo. W porównaniu z większością ludzi, z jakimi mam codziennie do czynienia, to był istny raj. Pewnie tak samo było z tobą, zatem dajmy spokój temu dzieciństwu. Pójdziesz na piechotę do domu? - Tak. Simon spojrzał na nią przez stolik. - Mogę się załoŜyć, Ŝe zrobiłabyś to. Zjechał z autostrady, by zatankować, zjeść coś i wypić kawę. Na stacji było prawie pusto. Jedzenie okazało się zaskakująco smaczne, ale kawa paskudna. Jane nabiła na widelec kawałek bekonu, popatrzyła, a potem odłoŜyła widelec. - Jedz. - Jem. - Pół pomidorka. No, no, wielebna. Dostrzegł jednak, Ŝe nie czas na Ŝarty. Absolutnie nie czas. Nie ma co Ŝartować z tego, gdzie się znaleźli i dlaczego. - Masz rację. Moja matka była trudnym człowiekiem, ale ojciec był cudowny, mieliśmy wygodny dom, lubiłam szkołę, pływałam. Nie ma na co narzekać. Czy będą chcieli, Ŝebym tam jutro wróciła? - Nie. To moŜe poczekać kilka dni. Skupią się na poszukiwaniu sprawcy. - Dlaczego ci ludzie teraz wrócili i niczego nie zabrali? Dlaczego? - Wiesz, ja nie sądzę, Ŝe to ci sami. Myślę, Ŝe to był ktoś inny. Jane pokręciła głową. 246
- Zobaczę się jutro z prowadzącymi śledztwo. Ty nie masz tam nic do roboty - stwierdził Simon. - Będę cały dzień w szpitalu w Bevham. Będę miała czym zająć myśli. - Jesteś pewna, Ŝe powinnaś? To nie jest zwykła sprawa. Jane, twoja matka została zamordowana. - Dziękuję, wiem, co się stało. Na stację podjechał samochód, z którego wysiadła grupka młodych męŜczyzn, rozochoconych alkoholem. Dwóch wtoczyło się do kafejki, trzeci nagle zwymiotował sobie na stopy. Czwarty, chwiejąc się, podszedł do Simona i Jane. - Na co się, kurwa, patrzysz? - JuŜ wystarczy - spokojnie powiedział Serrailler. - Co? Wystarczy, srarczy... - MęŜczyzna splunął. Simon rozejrzał się po kafejce. Zobaczył, jak pijani męŜczyźni nachylają się nad ladą, krzyczą, łapią tacki i jedzenie. Za kontuarem były dwie kobiety, jakaś nastolatka sprzątała ze stolików. - Bierz kluczyki i zamknij się w aucie. Wezwę patrol. Idź. Jane pobiegła. Dwóch męŜczyzn wciąŜ jeszcze znajdowało się na zewnątrz. Simon cofnął się, tak by mieć ich na oku, kiedy będzie dzwonił. Kierowca samochodu wysiadł i szedł w jego stronę. - Zostań tam, gdzie jesteś. Jestem policjantem. Nie ruszaj się. - Pierdol się, blondasku, do kogo, kurwa, mówisz, Ŝeby się zatrzymał, nie zatrzymam się, co ja, kurwa, takiego zrobiłem? - Na początek, prowadziłeś nietrzeźwy. Powiedziałem, zostań tam, gdzie jesteś. Z kafejki dobiegł krzyk, potem drugi. Simon odwrócił się i wbiegł do środka. Jeden z męŜczyzn stał na stoliku, trzymał w powietrzu krzesło, drugi nachylał się przez kontuar, ściskał sprzedawczynię za przegub. Serrailler miał przewagę nad nimi, byli pijani i rozproszeni, on bardzo skupiony. Ale był sam, a w kaŜdej chwili mogło ich tu wejść więcej. Znowu wcisnął klawisz komórki i raz jeszcze zaŜądał szybkiego przysłania wsparcia, nie spuszczał obu męŜczyzn z oczu, w miarę moŜliwości zagradzał wejście innym. Kobiety krzyczały, a w ułamku sekundy, który zabrało mu zerknięcie na dziewczynę, chłopak z krzesłem zeskoczył i cisnął meblem w głowę Simona. Serrailler uchylił się, ale wtedy napastnik sam rzucił się do przodu, pięści zmierzały ku twarzy detektywa, noga szykowała się do kopnięcia. 247
W kafejce nie było nikogo innego, ale parując uderzenie ramieniem, Simon dostrzegł kogoś, kto skoczył i jak zawodnik rugby chwycił napastnika, a potem powalił go na ziemię. Bandzior, uderzając o podłogę, zaskowytał z bólu, ramię zawinęło się pod tułów. Kilka chwil później z zewnątrz dobiegł pisk hamujących aut, zamigotały niebieskie światła, w kafejce zaroiło się od umundurowanych policjantów. MęŜczyzna, który przyszedł Serraillerowi z odsieczą, otrzepywał rękawy płaszcza. Miał powyŜej pięćdziesiątki, był potęŜny jak czołg. - Wychodziłem z toalety i usłyszałem krzyki. Nic panu nie jest? - Strasznie się cieszę, Ŝe pan tu był. Dziękuję. Będzie pan świadkiem. Jestem policjantem, ale nie stąd. Zatrzymałem się tu na chwilę, kiedy to się zaczęło. Niech pan im wszystko opowie. Uścisnął dłoń męŜczyzny. JakŜe rzadko, pomyślał, jak rzadko słyszy się o kimś, kto rusza do akcji, zamiast brać nogi za pas. Ten człowiek zasłuŜył na pochwałę. Artykuł w prasie. Medal. Jane siedziała w zamkniętym samochodzie, blada jak ściana. Wpuściła Simona. - Chyba mam dość - oznajmiła. Na drodze było pusto. Simon jechał szybko. Zadzwonił do Cat, Ŝeby przygotowała pokój gościnny. Jane zdrzemnęła się pół godziny. Obudził ją telefon. - Serrailler, słucham? Dzwonił sierŜant, ten, który zajął się pijanymi chuliganami. - Chodzi o tego gościa, który powstrzymał napastnika, moŜe pan wie, jak się nazywa? - Nie. Nie pytałem. Przyjechali pańscy ludzie i zostawiłem im wszystko. - Aha, dobrze. - Zaraz, proszę mi powiedzieć, o co chodzi. - Najwyraźniej zrobiło się zamieszanie i facet na nas nie zaczekał. Mamy nagranie jego samochodu na taśmie kamery wideo na stacji. - No to go znajdźcie. - Znaleźliśmy. Samochód jest zarejestrowany na biskupa Watermana. - Nie wyglądał na biskupa. - Właśnie o to chodzi. Samochód skradziono biskupowi kilka dni temu. 248
- To się nie dziwię, Ŝe mi się nie przedstawił. - Niezły bohater! - Słuchajcie, sierŜancie, nie obchodziłoby mnie nawet, gdyby ukradł autobus. Zatrzymał pięść tamtego, zanim walnęła mnie w twarz. - Będziemy potrzebowali zeznania. - Dobranoc, sierŜancie. - Kiedy byłam młodsza - odezwała się Jane - matka mawiała: „Ŝyczliwość nie popłaca”. Nie cierpiałam tego powiedzenia i nie cierpię go do dziś. To tak, jakbyś był Ŝyczliwy, Ŝeby dostać zapłatę. Cały kłopot polega na tym, i to jest bardzo, bardzo denerwujące, Ŝe często okazuje się to prawdą. - OkaŜ komuś dobro, a ono wróci i cię ugryzie? - Coś takiego. - Racja. My to nazywamy pracą w policji. - Jedziesz bardzo szybko. - Przepraszam. - Zdjął nogę z gazu. - Jesteś nietykalny? - Nie, tylko na słuŜbie. - Zawieziesz mnie do domu? Nie mogę zwalać się twojej siostrze na głowę. - Ona to lubi. - Czuję, Ŝe trochę się juŜ w tym wszystkim pogubiłam. - Nie. PrzeŜyłaś serię okropności. Niech się teraz inni pomartwią. Co w tym złego? - To ja zajmuję się braniem zmartwień na siebie. Przynajmniej powinnam. - Na litość boską. - Masz rację. - Nie do końca wierzę w Boga. Lepiej, Ŝebyś to wiedziała. - Dlaczego? - Brak mi pewności. Cat zawsze wierzyła, mówi, Ŝe inaczej nie mogłaby pracować w swoim zawodzie. - Nie pytam, dlaczego nie wierzysz w Boga. Dlaczego lepiej, Ŝebym to wiedziała? Nie odpowiedział. - Spotkałam więcej ludzi, którzy nie wierzą, niŜ takich, którzy wierzą. Często dochodzę z nimi do miejsca, w którym zaczynają zadawać pytania. 249
- Ja nie zadaję pytań. - To świetnie. Nie zostałam duchownym, Ŝeby nawracać nawróconych, choć jak sądzę, cały czas to robię. - Wolisz pracować w szpitalu niŜ w katedrze? Jane ze znuŜeniem oparła głowę o zagłówek. - Nie wiem. Naprawdę nie wiem, czy cokolwiek z tego jakoś wypali. Kiedyś myślałam, Ŝe zostanę zakonnicą. - Dobry BoŜe. - Właśnie. - Cieszę się, Ŝe zmieniłaś zdanie. - Nie wiem, czy zmieniłam. - Nie mówisz chyba powaŜnie? Jechali obwodnicą Lafferton w stronę domu Deerbonów. Simon wiedział, Ŝe prowadzi juŜ zbyt długo. Uznał, Ŝe powinien zadbać o nocleg dla Jane, a potem zdrzemnąć się na sofie w kuchni. Czuł się zbyt zmęczony, by jeszcze dwadzieścia minut wracać do miasta. - Dwa razy w roku zamykam się w klasztorze. Czasem myślę, Ŝe tam zostanę. Nie miał nic do powiedzenia. Pomysł uwaŜał za szokujący, ale zbyt wiele juŜ się wydarzyło tego dnia, Ŝeby ją wypytywać. Wjechał na podjazd. Na parterze i piętrze paliło się światło. Minęła druga w nocy. Chris w kuchni czekał, aŜ zagrzeje się mleko, na górze płakał Felix. - Cześć. CięŜka noc? - CięŜka - odparł Simon. - O, ty pewnie jesteś Jane. Ja jestem Chris. Chodź. Dziesięć minut później Jane była juŜ na górze i rozmawiała z Cat, uspokajając Feliksa. Chris zaniósł im gorącej czekolady. - Proponuję whisky - powiedział, schodząc z powrotem do kuchni. - Jak sobie Ŝyczysz. Prześpię się tutaj, jeśli nie masz nic przeciwko temu, nie dam rady jechać do domu. - Jasne. Jej matka umarła? - ZwaŜywszy na jej obraŜenia, to aŜ dziwne, Ŝe dopiero w szpitalu. Rozmawiałem z detektywem inspektorem, który zajmuje się tą sprawą. - Co się dzieje? Moją pacjentkę zamordowano w jej własnym ogródku. Dzisiaj w nocy wezwano mnie do hospicjum, znaleźli ciało. Facet podciął sobie Ŝyły tuŜ koło nich. Jakaś biedna kobieta, której właśnie 250
umarł mąŜ, wyszła odetchnąć świeŜym powietrzem i znalazła go. - Chris cięŜko opadł na sofę. - Mam dość. - Wyjedź na weekend. Mama chętnie zobaczy dzieci. - Nie, nie wytrzymuje z Feliksem. Szczerze mówiąc, nie jestem pewien, czy wytrzyma z resztą. Trochę się o nią martwimy. - Powinienem tam pojechać. Tyle miałem ostatnio na głowie. Głupia sprawa. Co się dzieje? - Nie wiem. Cat chciała, Ŝeby zrobiła badania, ale ona oczywiście nie chce. Czuję się, jakbym zbaczał na bezdroŜa. - Zastanów się nad powrotem do szpitala. Jesteś zmęczony byciem lekarzem rodzinnym. - Tak, zmęczony. Właśnie temu Simon chciał zapobiec, bo nowy początek mógł oznaczać Australię. To i jeszcze groźba Jane Fitzroy... - MoŜesz sobie rozstawić łóŜko polowe u Sama w pokoju - oznajmił Chris, podnosząc się. - Albo wstawię je do gabinetu Cat. - Jestem za wysoki na łóŜko polowe, a Sam wstaje o wpół do szóstej. - To na razie. Simon wziął z bawialni koc i poduszkę. Lubił kuchnię. Była ciepła, szumiało w niej cicho, uspokajająco. Na zmywarce błyszczało czerwone światełko. Po kilku minutach usłyszał kroki kota. Mefisto skoczył na sofę, zwinął się w kłębek, usadowił wygodnie i zaczął mruczeć.
53 Hałas był najgorszy. Nic innego jej nie przeszkadzało, tylko ten hałas. Łomotanie, stukanie, krzyki, brzęk. Wszystko tutaj było z metalu, wszystko hałasowało. Talerze, drzwi, schody, korytarze i klucze. Zawsze, gdy ktoś przechodził, kroki rozbrzmiewały jej w głowie, zawsze, gdy ktoś mówił, głos odbijał się echem po Ŝelaznych klatkach schodowych. To było okropne nawet za dnia, a nocą robiło się jeszcze gorsze. Ktoś zaczynał krzyczeć, ktoś inny mu odkrzykiwał, ktoś wrzeszczał, ktoś zaczynał walić w drzwi. Potem kroki, klucze i znowu krzyki. Ed chowała głowę pod poduszkę, ale nic to nie dawało. Zrobiła zatyczki z papieru 251
toaletowego, wsadziła do uszu, ale hałas nie cichł, stawał się tylko głuchy, jakby dobiegał z dna studni. Przynieśli śniadanie. Zjadła tost, wypiła herbatę. Cała reszta to brud. Szlam, brud i tłuszcz. Ale tost był w porządku. Nie najlepszy, ale w sumie w porządku. Potem usłyszała kroki i szczęk kluczy. - Dzień dobry, Ed. O to chodziło. Zapytali, jak chce, Ŝeby się do niej zwracano, powiedziała, Ŝe Ed - i tak zostało. Ta tutaj miała na imię Yvonne, przypominała wróbelka, niewiele większa od Ed. Jeden kosmyk włosów był czerwony, zrobiła go sobie, Ŝeby wypróbować kolor i, jak mówiła, dzięki Bogu na tym poprzestała. „Co ja w ogóle miałam za pomysł?” - Jak się masz? Ed wzruszyła ramionami. - Odezwali się do nas z informacji więziennej. Twoja matka poprosiła o widzenie. - Nie chcę się z nią widzieć. Nie muszę. - Nie. Nie musisz, masz takie prawo. Tylko... zastanów się, Ed. Wiesz, jak ona się czuje? - Nie mam pojęcia. - Nie lubicie się z matką? Ed znowu wzruszyła ramionami. - Pokłóciłyście się? - Nie całkiem. - Ona jest twoją matką, innej nie masz. MoŜe cię wesprzeć, prawda? - Nie potrzebuję Ŝadnego wsparcia. - Jesteś pewna? - Dlaczego mnie o to wypytujesz? - Bo większość ludzi w twojej sytuacji potrzebuje wsparcia... Szczerze mówiąc, potrzebują kaŜdego wsparcia, jakie tylko mogą dostać. - To nie jest jej sprawa. - Chyba chce, Ŝeby się nią stała. - Powiedziałam juŜ, Ŝe jej nie chcę. Nie chcę się z nią widzieć. Ona i tak ma inne rzeczy na głowie. - Masz siostry i braci? - Nie twoja sprawa. Yvonne westchnęła. - AleŜ ty utrudniasz Ŝycie. 252
Cisza. - Nie mnie, Ed, samej sobie. Czemu jesteś taka harda? - Kiełbaski są paskudne. Powiedz im to. - Dobra. Dobra, w porządku, w takim razie twoja matka dowie się przez informację więzienną, Ŝe nie chcesz się z nią kontaktować. Nie przekaŜę twojej skargi do kuchni. Powinnaś się przecieŜ cieszyć. To cięŜka sprawa, Ed, ona moŜe do ciebie jeszcze napisać. Nie moŜe tu przyjść i się z tobą zobaczyć bez twojej zgody, ale czy niedobrze dostawać listy? - Nie. - Pomyśl o niej. - JuŜ to mówiłaś. - MoŜe chce ci coś powiedzieć. MoŜe zadać pytania. - Nie dostanie na nie odpowiedzi. Mówiłam ci, ma juŜ co innego... Wyszła drugi raz za mąŜ. Wystarczy. - Nie znosisz swojego ojczyma? No, w sumie to nic dziwnego. Szczerze mówiąc, teŜ niezbyt przepadam za swoim, ale dzięki niemu mama jest szczęśliwa. Pomyśl o tym, Ed. - Mogę iść do biblioteki? - Jasne. Otwarta od dziesiątej. Wezmę coś dla ciebie. - A po co masz coś dla mnie brać? Pozwól mi iść tam samej, na litość boską. Dlaczego mnie niańczysz? Do jasnej cholery! Yvonne oparła się o ścianę i przez kilka chwil w milczeniu patrzyła Ed prosto w oczy. Ona jest w porządku, pomyślała Ed. Nie jest ani miękka, ani mądra, ale jest w porządku. Mogłam trafić na kogoś gorszego. Przybory do sprzątania pojawiały się trzy razy w tygodniu, mop i wiadro, szczotka, ścierka i pasta. Wyczekiwała tego. Lubiła sprzątać, lubiła doprowadzać to miejsce do takiego porządku, jak tylko się dało, choć nie mogła osiągnąć tego, co we własnym domu. Nie chciała myśleć o swoim domu, ale jego obraz tkwił w jej umyśle, nie potrafiła się go pozbyć. Poddała się w końcu. Zaczęła przemierzać pokój za pokojem, patrzyła na meble, tapety, kredensy i ich zawartość, na okna, na ścieŜkę prowadzącą do drzwi, na ogródek z tyłu, patrzyła i patrzyła, aŜ pomyślała, Ŝe wpada w obłęd. Oczywiście kiedyś tam wróci. Kiedy ją wypuszczą, co zrobią dlatego, Ŝe jak wiedziała i jak oni wiedzieli, i co mniej więcej wynikało z akt 253
sprawy, nie mają Ŝadnych dowodów. Prawie Ŝadnych dowodów, poza porwaniem dziewczynki. Z tego juŜ nie mogła się wytłumaczyć, nawet nie próbowała. Nie było sensu. „Przyznaję się do winy”, powiedziała na pierwszym przesłuchaniu. Jedno porwanie. Ale nic innego nie mieli. Tylko kilka pyłków z samochodu. śadnego ciała, które by się z nimi wiązało. Nic, co pozwalało ją oskarŜyć. Ed zamknęła oczy, tak by w myślach wyraźniej zobaczyć dom. Ogród wyglądał ładnie, ale trzeba tam trochę poprzycinać, wyrównać. Miała do tego niewielkie noŜyce na długiej rączce. Dzięki temu mogła przycinać krzewy bardzo dokładnie. Kyra lubiła patrzeć, jak to robi, choć Ed nigdy nie pozwoliła dziewczynce pracować samej. To było zbyt niebezpieczne. - Ed, ja umiem, umiem, pozwól mi, widziałam, jak to robisz, mnóstwo razy. Ale przecieŜ mogła odciąć sobie palec u nogi, czy coś takiego, nie, to było groźne. Nie chciała nic ryzykować. Bo Kyra była kimś specjalnym. Cennym. Zrobiłaby wszystko, Ŝeby być pewną, Ŝe nic nie zagrozi Kyrze. Nic. Nigdy. Nie chciała się z nikim spotykać, ani z matką, ani z Jan, z nikim. Ale gdyby mogła zobaczyć się z Kyrą, podskoczyłaby z radości. Czy pozwoliliby Kyrze przyjść z matką? Ed pomyślała, Ŝe w sumie czemu nie. Ludzie przychodzili tu z dziećmi, słyszała je często podczas wieczornych widzeń. Dlaczego nie poprosiła o spotkanie z Kyrą? Bo przyprowadziłaby ją Natalie, właśnie dlatego, a Ed nie chciała się spotykać z Natalie. Nie miała nic do niej, no, moŜe poza tym, Ŝe była kiepską matką, nie dość dobrą dla Kyry. Ale Natalie nie była zła. Ed nie chciała się jednak z nią spotykać. Tylko z Kyrą. Otworzyła oczy. Oczywiście nie pozwolą Kyrze przyjść samej. Znowu zaczął się hałas, pod kaŜdymi drzwiami stawiano wiadra, brzdęk, brzdęk, brzdęk, potem szczotki uderzają o kaŜde drzwi, bum, bum, bum. Przebywały całą drogę po jednej stronie korytarza, później z powrotem po drugiej, w końcu otwierano drzwi celi Ed i gruba kobieta wpychała wiadro, mopa i szczotkę do środka, nie spoglądając na nią. Cholerna bezczelność. Siedziała przecieŜ tylko w areszcie śledczym, nie mogli jej tak traktować, ignorować, udawać, Ŝe nie istnieje. Yvonne się tak nie zachowywała. Yvonne dobrze znała swoje miejsce. Ed pomyślała, Ŝe ona przecieŜ moŜe teŜ coś powiedzieć. Powinni z nią rozmawiać, 254
zachowywać się uprzejmie. Była podejrzaną, a nie skazaną. Miała prawo do tego, by z nią rozmawiano. Później złoŜy na nich skargę. Bez wątpienia.
54 Ostatnim razem kawę z pianką podano w płytkich, przezroczystych filiŜankach, była w ogóle bez smaku. Teraz nalewano ją do wysokich szklanek z długą łyŜką i miała mocny smak. Dougie Meelup siedział przy stoliku w głębi kafejki, nad wysoką szklanką i gazetami. Trzema gazetami. Jedną i pół drugiej przeczytał od deski do deski, oprócz działu biznesu oraz sportowego, wyjąwszy golf, a jeśli zostałby tu kolejne pół godziny, przeczytałby wszystko. Wtedy mógłby wziąć następną gazetę. Przez ostatnich parę tygodni spędzał w kafejce tyle samo czasu, co w domu, przynajmniej w ciągu dnia. Eileen ledwie to zauwaŜała. Martwił się tym, oboje doprowadzało to do szaleństwa. Na początku cały czas siedziała przy komputerze, najpierw uczyła się go obsługiwać, potem zaczęła wszystko przeglądać, zdawało się, Ŝe czytała kaŜde słowo, jakie napisano o sprawie Weeny, potem o zaginionych dzieciach. Namówiła Keitha, by kupił jej drukarkę i podłączył. Wtedy zaczęło się drukowanie, przez cały dzień, aŜ do późnej nocy, dychu, dychu, druk, druk, aŜ wreszcie stół zmienił się w białe morze papieru, a w całym domu pojawiły się pudła pełne wydruków z Internetu. - Dougie, muszę to robić, muszę się dowiedzieć i muszę zrozumieć, jeśli tego nie zrobię, nie zdołam nic wyjaśnić. Potem papiery trzeba było schować do segregatorów, po które poszła do miasta. A potem zrobiło się cicho, czytała. Wertowała skrupulatnie jeden wydruk po drugim, od czasu do czasu kazała mu słuchać, jak czyta na głos, i pytała, co o tym sądzi. Odpowiedzi sprawiały mu trudność. - Nie wiem, Eileen, to brzmi zbyt prawniczo, to policyjne gadanie, nie wiem. - Przyzwyczaisz się do tych spraw prawniczych i policyjnego gadania. Jeszcze trochę i przegryziesz się przez to. 255
Potem zabrała się do nazwisk i adresów, całych arkuszy adresów. A potem zaczęły się listy. Sądził, Ŝe pisała o Weeny do połowy kraju, pytając lorda tego, pana tamtego, sędziego jakiegoś tam. Przejrzał kilka listów, kiedy była w łazience. Wszystkie były takie same, z prośbą o pomoc w tej sprawie, z prośbą o napisanie listów, z pytaniem, jak to moŜliwe, Ŝe Weeny została aresztowana za straszne, potworne zbrodnie, których nie mogła popełnić, z prośbą o więcej nazwisk i adresów, o więcej ludzi, którzy przyłączyliby się do jej kampanii, z prośbą, z prośbą, z prośbą. Wkrótce zaczęły napływać odpowiedzi. Potem zaczęła wydzwaniać po ludziach, gazetach, komendach policji, parlamentarzystach, sędziach. Po połowie kraju. Po połowie świata. Sam przyrządzał sobie posiłki. Ona zjadała banana albo paczkę herbatników, albo odcinała kawałek sera i robiła sobie herbatę. Kubki po herbacie stały na kaŜdej półce, na kaŜdym parapecie. Zlew był pełen pustych kubków po herbacie. Zmywał je, odkładał, sprzątał kuchnię, szedł do supermarketu, gotował i próbował nakłonić ją, Ŝeby przyszła do stołu na posiłek, aŜ w końcu rezygnował i siadał sam. Po jakimś czasie nabrał zwyczaju chodzenia do kawiarni i wypijania wysokich szklanek kawy z pianą, do których długimi łyŜeczkami dodawał po trzy łyŜki cukru. Czytał gazety, próbował rozwiązywać krzyŜówki, przeglądał kolumny z wycinkami wyścigów, uczył się, jak rozwiązywać szarady i przeszedł od wyniku „niezły” do „dobry”, a raz do „bardzo dobry”. śycie wywróciło mu się do góry nogami i nie potrafił znaleźć punktu oparcia, Ŝeby coś z tym zrobić, Ŝeby znowu wróciło do normy, Ŝeby pomóc, Ŝeby Eileen zmądrzała. Jak? Jak? Wiedział jedno. Nie powiedziałby tego na głos i na pewno nie Eileen, ani w ogóle nikomu. Ale wiedział. Nie aresztuje się człowieka pod tak strasznym zarzutem, jeśli się nie ma pewności. To nie była przecieŜ kradzieŜ w sklepie ani świśnięcie portmonetki. Nie zamyka się człowieka, i to zgodnie z procedurą, jeśli są jakieś wątpliwości, jeśli to tylko prawdopodobieństwo, czy hipoteza zbrodni. Nie znał Weeny. Odwiedziła ich raz, wpadła, jak powiedziała, po drodze, przyniosła pęk przywiędłych kwiatów i zatrzymała się na herbatę z biszkoptami. Chucherko o ciemnych włosach, w ciemnej kurtce, ciemnych dŜinsach. Kiedy wyszła, miał dziwne uczucie, Ŝe nikt nie mógłby jej opisać lub zapamiętać, takie nic, małe, ciemne, jak ulotny cień. Niewiele rozmawiali, a to, co powiedziała, było doskonale uprzejme i miłe. Ale on nic z tego nie zapamiętał, jakby nawet jej słów tu nie było, jakby 256
zostawiły tylko oddech, który rozwiał się, nie pozostawiając śladu w jego pamięci. Spojrzał w gazetę. Musselburgh 3.30. I albo Empire Gold, albo Miljahh. Nic nie róŜni tej dwójki. MoŜe postawi po piątaku na kaŜdego. Co dawałoby około siedmiu funtów zysku, bez względu na to, który wygra. Czy warto fatygować się do bukmacherów, stać w kolejce dla siedmiu funtów, zakładając, Ŝe ma rację i Ŝe wygra jeden z nich? W kawiarni panowała cisza. Tylne drzwi za ladą były otwarte na podwórko i dolatywał przez nie odór pojemników na śmieci. Bukmacherów czuć będzie potem i dymem z papierosów. Eileen pewnie drukuje albo szuka czegoś z twarzą blisko ekranu. Poczuł nagły przypływ rozpaczy. Chciał kogoś zapytać, co ma robić, co ma powiedzieć, jak moŜe pomóc, jak moŜe wesprzeć Eileen, a jednocześnie wyciągnąć ją z klatki, w której się zamknęła, prób dowiedzenia tego, czego nie da się dowieść, Ŝe aresztowanie Weeny to straszna pomyłka. To nie była pomyłka, ale nigdy by jej tego nie powiedział. Ciągle go pytała, co o tym sądzi, czy napisałby listy, a jemu język puchł w ustach, bo nie był w stanie odpowiedzieć, nie znajdował właściwych słów i nie mógł powiedzieć prawdy. śałował, Ŝe zrezygnowała z pracy. Powiedziała, Ŝe potrzebuje duŜo czasu na zmontowanie kampanii. Ale on sądził, Ŝe moŜe teŜ bać się kogoś, kto wie, pokazuje palcem, szepce, rozpowszechnia plotki. Wyszedł na słoneczną ulicę. W mieście było tłoczno. Pomyślał, Ŝe jednak pójdzie do bukmacherów, obstawi zakłady, a potem coś dla niej kupi, chociaŜ nie wiedział co ani nie spodziewał się, Ŝe to zauwaŜy. Zakłady na Miljahh stały znacznie lepiej, niŜ się spodziewał, sto do trzydziestu zamiast siedmiu do czterech, obstawił więc dziesięć funtów zamiast pięciu i patrzył, jak jego faworyt wygrywa o długość pyska, co jakoś go nie ucieszyło, choć powinno. Wyszedł i przysiadł w słońcu na słupku, Ŝeby zastanowić się, co kupić Eileen. Kwiaty. Czekoladki, które zawsze lubiła. Ale wiedział, Ŝe kwiatów nie zauwaŜy, a czekoladek nie otworzy. Wrócił do samochodu i ruszył w stronę ronda i domu, a potem prawie bezwiednie skręcił w pierwszą przecznicę. Leah była w ogrodzie, poprawiała lampiony, które ustawiła na ścieŜce, w ogródku skalnym i na drzewach. Dougie czasem zastanawiał się, czy te światła mają coś wspólnego z jej religią, ale nigdy nie przyszło mu 257
do głowy, Ŝeby o to zapytać. Zeszła w dół, bo wieszała jedną z latarenek, kiedy usłyszała, Ŝe furtka się otwiera. Dougie Meelup nigdy nie uwaŜał się za człowieka z uprzedzeniami, który dostrzega kolor skóry innych. Człowiek to człowiek, jeśli nawet nie z wszystkimi łatwo się Ŝyje. Ale kiedy Keith powiedział, Ŝe Ŝeni się z Filipinką, zmartwił się. Wszystko było przecieŜ inne, nie tylko kolor skóry, wszystko, sposób, w jaki została wychowana, jej wykształcenie, rodzina, religia, jedzenie, pogoda, ubranie, obyczaje. Wszystko. - Jak ona się do nas dostosuje? To mnie martwi. Wszystko dla niej jest nowe, inne, mąŜ teŜ. A jeśli nie jest szczęśliwa? Nie moŜna jej winić, ale co byś zrobiła na jej miejscu? Spaliła mosty za sobą, przyjechała, Ŝeby mieszkać tutaj. To ogromny krok, a jeśli się nie powiedzie, to co byś zrobiła? Ale powiodło się. I to od pierwszego dnia. Leah nigdy nie opuszczała swojego kraju, ale jej angielski był niezły i szybko go wyszlifowała, tak Ŝe mówiła bez większego akcentu. Było tak, jakby urodziła się po to, Ŝeby tutaj przybyć, myślał Dougie, mimo filipińskich przyjaciół, z którymi często się spotykała, i poczty elektronicznej, którą zasypywała wszystkich u siebie w domu. Nigdy nie pytał Keitha, jak się spotkali, ale Keith zawsze był włóczykijem, zawsze gdzieś się wybierał z plecakiem, Dougie uznał więc, Ŝe poznali się w barze albo na plaŜy, albo nawet w samolocie. - W Internecie - powiedział Keith, śmiejąc się do rozpuku. - Internetowe biuro matrymonialne dla angielskich facetów, którzy szukają dziewczyn z Filipin. - I śmiał się, patrząc na wyraz twarzy Dougiego. - Cześć, Dougie, świetnie, Ŝe jesteś, zrobię coś zimnego do picia, a moŜe herbaty, jak zwykle? Zawsze taka sama, pomyślał, zawsze coś proponuje, picie, jedzenie albo najlepsze krzesło, kiedy ktoś przyjdzie. Teraz teŜ pobiegła do szopy, wyciągała leŜak, rozkładała go w cieniu, wycierała rąbkiem spódnicy. - Jest tak ładnie, usiądź tu, Dougie, i powiedz, czego się napijesz. To był dobry moment. Właściwe miejsce. - Keitha nie ma, nigdy go nie zastaniesz o tej porze, ale to dobrze, Ŝe chciałeś się zobaczyć ze mną. Dougie usiadł. Musiał usiąść. Gdyby tego nie zrobił, obraziłby ją. - Napijesz się teraz czegoś zimnego czy herbaty? - FiliŜanka herbaty - tego mi trzeba. Dziękuję, Leah. 258
- Wracam za kilka minut. I juŜ biegła do kuchni, szybka jak błyskawica. Ogród był jak dom, jasny i schludny, wymuskany. Leah nigdy dotąd nie miała ogrodu i włoŜyła w niego całe serce. Zasadziła na grządkach, w wiszących koszykach, w skrzynkach na parapetach kwiaty w tylu Ŝywych kolorach, ile znalazła, i obwiesiła lampionami, co się dało. KaŜdego wieczoru od wiosny do jesieni, kiedy nie padało, wychodziła, Ŝeby zapalić świeczki w latarenkach. Dougie przymknął oczy. Musi to powiedzieć, wszystko, całą historię i pomyśleć na głos, co dalej robić, a Leah będzie słuchała w milczeniu, nie osądzając, nie karcąc go. Podała herbatę na tacy, w najlepszych filiŜankach, ze świeŜym ciastem. Wiedział, Ŝe nie naleŜy narzucać się jej z pomocą. - To naprawdę bardzo miłe, wiesz? - powiedziała z uśmiechem, podając mu herbatę. Ale w oczach miała pytanie. Dougie wziął kawałek puszystego ciasta i zjadł go powoli, Ŝeby widziała, Ŝe się nim delektuje. Napił się herbaty, odstawił filiŜankę i powiedział. - Chodzi o Eileen. Leah, dzieje się coś strasznego. Nie wiem, co mam zrobić. Jestem u kresu sił.
55 Cześć. Ed nie podniosła wzroku. - Jestem Kath. Mówią na mnie Reddy. Kobieta usiadła obok niej na ławie. Grano właśnie w badmintona. Ed pomyślała, Ŝe zapyta, czy moŜe włączyć się do gry, ale w końcu siedziała tylko na ławie i patrzyła. JuŜ drugi raz wychodziła na wspólny spacer. Prawdopodobnie uznali, Ŝe nie wpadnie w szał. - Wiem, kim jesteś. Ed trochę się przesunęła. Kobieta przesunęła się za nią. - Oglądamy telewizję, czytamy gazety, Edwino Sleightholme. - Ed - powiedziała. Wyrzuciła to z siebie machinalnie. 259
- Jesteś ścierwo. Ed wstała. - Dalej, Lindo, odbij do niej, odbij. Ed zaczęła się przesuwać wzdłuŜ ściany hali sportowej. Nie chciała towarzystwa, jak mówiła, wolała być sama. - Huraaa - rozległy się okrzyki. Ed przesunęła się bliŜej w stronę drzwi. Wróci i poczyta. Kiedy gra się skończyła, ludzie zaczęli się pchać do drzwi. Kobieta, na którą mówiono Reddy, znalazła się tam pierwsza. TuŜ obok Ed. - Szumowina. Ed poczuła nacisk czegoś twardego jak kula w dolnej części pleców. Tłok przed drzwiami był coraz większy, nacisk przerodził się w nieznośny ból, przyprawiający o zawrót głowy. Tłum wystrzelił jak korek z butelki, wszyscy wypadli na korytarz. - JuŜ dobrze, przestań mnie gnieść i popychać, co robisz? Nie słyszałaś o kolejności? Niech tu będzie trochę porządku, bo komuś stanie się krzywda. Ed odwróciła się, ale wszyscy juŜ się rozchodzili. Nie zobaczyła nawet pleców Reddy. Dotarła do połowy Ŝelaznych schodów i zemdlała. Ed nigdy dotąd nie chorowała i nie miała zamiaru robić tego teraz. - Nie pójdę do lekarza. Jest za gorąco. - Naprawdę? MoŜesz chodzić? - Niepotrzebny mi Ŝaden cholerny lekarz. - Nie masz wyboru, Ed. Zemdlałaś. Musisz pójść do lekarza więziennego. Tu nie jest tak jak na zewnątrz. Takie są przepisy. MoŜesz chodzić? Nie powiedziała nie, ból w plecach był taki, jakby wbito w nią rozgrzany pogrzebacz. Przy chodzeniu pogrzebacz się obracał. Zacisnęła pięści i zmusiła się do wstania. Nie przeszkadzało jej, Ŝe wokół byli ludzie. Wolałaby zostać sama, ale chciała się poruszać, wychodzić do hali sportowej i biblioteki, i nie tkwić w swojej celi dwadzieścia cztery godziny na dobę. - Jesteś pewna, Ŝe nic ci nie jest? - JuŜ mówiłam. Pogrzebacz skręcał się teraz w inną stronę, ale nie miała zamiaru o tym wspominać. Jeśli lekarz nie kaŜe się jej rozebrać i nie sprawdzi, 260
wyjdzie na to, Ŝe jest zdrowa, dostanie środki przeciwbólowe na wyimaginowany ból głowy i one wystarczą. Najgorsze było przejście ostatnim korytarzem do końca. Pogrzebacz wbił się głębiej, przekręcił w jedną stronę, w drugą, wyszedł z niej i znów się wbił. Dała radę, bo się do tego zmusiła, ale mało brakowało. Lekarka nosiła takie okulary, jakich Ed nie znosiła, bez ramek, owalne i kiedy spojrzała na nią, zapomniała o uśmiechu. Ed miała ochotę na nią wrzasnąć. Jestem w areszcie śledczym, nie jestem skazana, uśmiechnij się do mnie. - Dobry wieczór. Ed nie odpowiedziała. Dlaczego miała to zrobić? - Słyszałam, Ŝe pani zemdlała. - Tak jakby. - Musieli panią podnosić. - Było gorąco. - Czy zazwyczaj upał tak na panią wpływa? Ed wzruszyła ramionami. - Kiedy po raz ostatni pani jadła? - Przy herbacie. - Kiedy po raz ostatni była pani u swojego lekarza? - Nigdy. Nie chorowałam. - Dobrze. Miesiączki regularne? - Tak. - Ma pani teraz okres? - Nie. - Kiedy panią przyjmowano, pani stan był dobry, jak tu widzę. Nie bierze pani Ŝadnych lekarstw. No dobrze, obejrzymy panią. - Cały dzień bolała mnie głowa. Potrzebuje czegoś na ból głowy i wszystko będzie dobrze. - Najpierw panią zbadam. Głowa bardzo bolała? Ed wzruszyła ramionami. - Często ma pani bóle głowy? - Nie. Mówiłam, Ŝe to z upału. - Świetnie. Proszę iść za parawan i rozebrać się do bielizny. - Powiedziałam, Ŝe wszystko ze mną w porządku. Nie mam po co tutaj przychodzić. - Odmawia pani rozebrania się? - Tak. 261
Kobieta westchnęła. - W porządku, ale muszę pani zmierzyć ciśnienie. Niskie moŜe być przyczyną omdleń. Pozwoli pani? Jeśli tak, proszę podwinąć rękaw. Lekarka odwróciła wzrok, pompując mankiet nałoŜony na ramię Ed, patrzyła przez okno. - Doskonale. Całkowicie w normie. Proszę odchylić głowę, chcę pani zajrzeć w oczy. Przeszywające światło. Ból w dolnej części pleców był ciągły, nieruchomy i rozgrzany do czerwoności. Ale pogrzebacz nie wiercił się teraz. Lekarka wyłączyła latarkę. - Świetnie. Nie znajduję niczego niepokojącego. - Mówiłam. Było gorąco. - Tak. Przepiszę pani paracetamol na ból głowy. Niech pani pije duŜo wody. Jeśli nastąpi odwodnienie, nie poradzi pani sobie z bólem głowy i omdleniami. Jeśli to się powtórzy, zrobię badanie krwi. Nacisnęła guzik na biurku, Ŝeby wezwać straŜniczkę. Dobre przynajmniej to, Ŝe straŜniczka czekała pod drzwiami. Ed poszła za nią. - Miłego wieczoru - powiedziała lekarka; zabrzmiało to sarkastycznie. Ed znowu nie odpowiedziała. Powrót znów był koszmarem. Pogrzebacz zaczął się wiercić i dźgać w chwili, kiedy tylko się ruszyła. Lekarka dała jej cztery tabletki paracetamolu, dwie od razu, dwie za cztery godziny, jeśli będą potrzebne. Cztery cholerne tabletki. Na taki ból potrzebne byłoby czterdzieści. - Chce pani obejrzeć film? To Notting Hill. - Nie. - Świetny film. Widziałam go trzy razy. Idiotka, pomyślała Ed. To nie był film w jej guście. Przypominała sobie, jak siedziała na kanapie z Kyrą i oglądała Jamesa i wielką brzoskwinię. Uwielbiały to. Kyra chciała jeszcze raz puścić film, ale to nie było wideo, więc oczywiście nie mogły tego zrobić. Widziała wszystko, ze szczegółami, w kolorze, pokój, rośliny na parapecie, ozdoby, skórę na kanapie, zasłony, dywan, tapetę, Kyrę. - Proszę, to twoje tabletki, weź dwie i popij wodą. Lepiej, Ŝebyś się połoŜyła. Ed połknęła dwie białe tabletki i wypiła dwie szklanki wody. Pociła się teraz z bólu, a kiedy zaŜyła lekarstwo, zrobiło się jej niedobrze. Ból robił się coraz mocniejszy. Nawet gdy się połoŜyła, miała wraŜenie, Ŝe zemdleje. Po pół godzinie ostrze bólu tylko stępiało, wzięła więc trzecią 262
tabletkę. Zasnęła i spała. O pierwszej w nocy ktoś zaczął łomotać, łomotał do drzwi czymś cięŜkim i twardym. Przeszywało jej czaszkę, schodziło po plecach w dół i tam odzywało się łomotem. ZaŜyła czwartą tabletkę, ale straŜnicy co godzina otwierali klapę w drzwiach, Ŝeby sprawdzić, co się z nią dzieje, i co godzina się budziła. Dopiero o świcie ból ustąpił.
56 Sam, przestań. Tyle razy ci mówiłam... nie dokuczaj jej. Tylko pogarszasz sprawę. Idź sprawdzić, czy są jajka. - Poszedłem i nie było. - Idź poczytać. - Przeczytałem wszystkie ksiąŜki. - No to przeczytaj którąś jeszcze raz. Popatrzył na nią z politowaniem i wyszedł, szurając nogami. - Czy oni muszą tak hałasować? Próbuję przeczytać gazetę - powiedział Chris. - Wielka mi rzecz. - Wybacz, ale ty nie byłaś na nogach przez pół nocy. - Przeciwnie, byłam, z Feliksem. - To nie to samo. - Nie martw się, od dziś nigdy nie będziesz miał nocnego dyŜuru. Nowy system wejdzie w Ŝycie, będziesz sobie mógł spać - powiedziałabym jak niemowlę, chociaŜ nigdy nie widziałam niemowlęcia, które by spało - będziesz mógł sobie spać, jeśli uwaŜasz, Ŝe to w porządku. Chris opuścił gazetę. - Nie będziemy się kłócić o politykę i wytyczne słuŜby zdrowia. Jest sobotnie popołudnie, ciepłe i słoneczne, a ja próbuję zapomnieć o wszystkim, co ma związek z medycyną, o systemie zdrowotnym, o nocnych wezwaniach, dziennych wezwaniach, pacjentach, chirurgii... - Myślisz, Ŝe ja się chcę sprzeczać o to? Myślisz, Ŝe to mój ulubiony sposób na spędzanie miłego weekendu? - Mamusiu, Sam wrzucił moją Barbie w kurze kupy. Cat przymknęła oczy. 263
- UwaŜasz, Ŝe nic nie rozumiem, ale naprawdę rozumiem doskonale. - Jasne. - BoŜe, aleŜ z ciebie facet. Słuchaj, to nie twoja wina, tylko systemu. Wiesz, jak to jest. Kiedy mama i tata prowadzili praktykę, lekarze mogli zaczynać w szpitalu, przejść przez internę, potem wrócić na jakąś część etatu szpitalnego konsultanta - taki lekarz z pewnością był wszechstronny. Teraz to po prostu niemoŜliwe. Albo raczej moŜliwe, tylko... - Jestem za stary. Ostatnio wiele razy mi to mówiono. - Jeśli zechcesz to zrobić, będę po twojej stronie. - Daj spokój. Chris był zły, cierpiała jego uraŜona duma. Cat wiedziała o tym. Obserwowała teŜ jego reakcje. Chciał zrezygnować z interny i przekwalifikować się, Ŝeby móc pracować w psychiatrii klinicznej, ale jedynym sposobem na to byłoby zacząć od nowa jako starszy asystent za mniej więcej jedną czwartą jego obecnej pensji i starać się o awans. Miał czterdzieści jeden lat. Ile czasu to zajmie? Dziesięć lat? - Nie znoszę, kiedy jesteś nieszczęśliwy. Nie musisz tego tak przeŜywać. Ja podchodzę do tego inaczej, ale to jeszcze nie znaczy, Ŝe ci nie współczuję. - Mamo... - Po trawniku nadbiegła z rykiem Hannah, łzy wściekłości płynęły jej po twarzy, ręce miała brudne. Cat wstała. - No dobrze, jeśli rzeczywiście wrzucił Barbie w kurze kupy, usmaŜymy go. Ale jeśli zrobił to dlatego, Ŝe ty coś mu zrobiłaś albo powiedziałaś, upieczemy ciebie. Chodź. Chris patrzył na Ŝonę i córkę, jak odchodziły. Cat zadziorna, wyprostowana, otwarta, i zupełnie inna Hannah, oferma jak mówił Sam. Wrócił do swojej gazety, potem zmienił zdanie i wszedł do domu. Dziesięć minut później Sam i Hannah znaleźli się we własnych pokojach, z zakazem wychodzenia przez pół godziny, a Chris przygotował dzbanek mroŜonej kawy i przyniósł go do ogródka, gdzie Cat przejęła jego gazetę. - Co o tym myślisz? - zapytała, podnosząc wzrok. - O czym? - O Maksie Jamesonie. - Aha. Dochodzenie w sprawie przyczyny zgonu zostało odroczone do czasu uzyskania kolejnych raportów, ale było jasne, Ŝe to samobójstwo. Nie było podejrzanych okoliczności. Max połoŜył się na ławce w ogrodzie 264
hospicjum i przeciął sobie nadgarstki. Jego ciało stoczyło się potem na trawę. Raport policyjny był niepełny. Cat złoŜyła zeznanie i mogła zostać wezwana przez koronera. Patrzyła na fotografię Maksa i miała łzy w oczach. Chris wyciągnął do niej rękę. - Nie powinniśmy się kłócić. Wszystko moŜe się zdarzyć. Powiem dzieciom, Ŝe mogą zejść. - Nie. Oboje źle się zachowali. Muszą ochłonąć. - Dziękuję, Ŝe to dla mnie zrobiłaś. I chyba to zrobię, z pracą. - Wiem. Ale to byłby za duŜy cięŜar dla ciebie, a gdybym zawiodła, trudno byłoby ci wrócić do interny. Zapomnij... Tylko... - Wiedziała, co chce powiedzieć. - Pomyślałbyś o wzięciu trzech miesięcy wolnego? Zapłaciłoby się komuś, Ŝeby przejął praktykę na ten czas. - Australia? - Dzieci są jeszcze małe i moŜna je zabrać ze szkoły, ale to ostatni rok, kiedy moŜemy to zrobić. Miałyby wyprawę Ŝycia, a my podładowalibyśmy sobie baterie. - Lepiej sześć. - Sześć? - Miesięcy. Jeśli mamy to w ogóle zrobić. Mogą chodzić do szkoły w Australii. - Mówisz serio? Cat nalała jeszcze kawy i usiadła, zamyślona. Sześć miesięcy z dala od wszystkiego nie pociągało jej, ale zrobiłaby to dla Chrisa. Sześć miesięcy podróŜy, mieszkania w Sydney, daliby dzieciom okazję, Ŝeby poznały odmienny świat; pół roku. Jeśli wiejski dom byłby dodatkiem do praktyki, łatwiej byłoby znaleźć ludzi, którzy by ją przejęli. Dom, samochód, kucyk, kurczęta. - Simon - powiedziała głośno. Chris jęknął. - Mama i tata. - Zawsze ktoś tu będzie. - Pół roku to nic, chyba Ŝe chodzi o nich. - A ile czasu zajmuje lot z Australii do domu? - Wiem. Masz rację. Oczywiście, masz rację. - Postaraj się bardziej. Cat roześmiała się. - Dobrze - powiedziała. - Umowa stoi. Zacznij się rozglądać. - JuŜ to zrobiłem. - Wstał i pobiegł. 265
57 PlaŜa była prawie pusta. W oddali jakaś rodzina grała w krykieta. Przy balustradzie dwóch młodych ludzi układało w stos ostatnie leŜaki. Morze było daleko, piasek gładki i błyszczący. Znów było gorąco, za gorąco. To najlepsza chwila dnia. Wkrótce zapłoną lampy przybrzeŜne. Gordon Prior szedł plaŜą, oddalając się od miasta. Często chodził w tym kierunku po pięć, sześć kilometrów. Zawsze było pusto, nie widział tu nikogo. Nie ściemni się szybko. Czarno-biały owczarek dreptał tuŜ przy linii wody, uciekając przed drobnymi falami. Zostawiał za sobą ślady, które szybko znikały. Nagle zatrzymał się i czekał. Gordon draŜnił się z nim, udając, Ŝe rzuca piłkę w tę, potem w inną stronę, raz w morze, drugi raz w stronę, skąd przybyli. Buddy czekał. - Aport! - Piłka poszybowała w niebo. Buddy pobiegł, rozpryskując wodę. W pięć sekund był z powrotem z piłką, którą połoŜył u stóp Gordona. Czekał i drŜał. Tym razem Gordon od razu rzucił piłkę mocno i daleko. Buddy pognał za nią. Gordon patrzył w morze. Na horyzoncie stał tankowiec, malowany statek na malowanym oceanie, na pozór zupełnie nieruchomy. PrzeŜył tu całe Ŝycie i nigdy jeszcze nie cieszył się nim tak jak teraz, co rano i wieczór, przychodząc tutaj z psem. Nie doceniał tego, co miał pod nosem, bo brakowało mu czasu, Ŝeby spojrzeć. Miał sześćdziesiąt sześć lat i nadzieję na kolejne dwadzieścia. Rozejrzał się. Buddy zniknął. Gordon zagwizdał. Daleko, w kierunku miasta, poza zasięgiem wzroku, gra w krykieta juŜ się skończyła. LeŜaki leŜały w stosie pod przykryciem. Ruszył w stronę skał, jaskiń i urwiska, gwiŜdŜąc przez cały czas. Piłka utknęła w szczelinie albo w dziurze między skałami, za głębokiej, Ŝeby Buddy ją wyciągnął. Po kilku minutach usłyszał szczekanie psa. Z początku trudno było rozpoznać, skąd dochodzi dźwięk. Gordon poszedł między skałami, wołając i gwiŜdŜąc. UwaŜał, Ŝeby nie poślizgnąć się na jaskrawozielonych festonach wodorostów. Szczekanie stawało się coraz bardziej gorączkowe i w końcu Gordon zorientował się, Ŝe dochodzi z jednej z jaskiń przecinających urwisko. 266
Stanął u wejścia i zawołał, ale pies nie wybiegł. Gordon wszedł z westchnieniem. Było ciemno, prawdopodobnie za ciemno, Ŝeby znaleźć piłkę. Poczekał chwilę, Ŝeby wzrok przyzwyczaił się do mroku i doszedł do miejsca, gdzie pies siedział i patrzył w górę, szczekając jak szalony. Piłka odbiła się pod pułap i leŜała na półce skalnej w głębi jaskini. Gordon zawahał się. Jeśli nie uda mu się jej zdjąć, na pewno nie zacznie się wspinać bez asysty po śliskich skałach, w półmroku. Wrócą do domu bez tej cholernej piłki. Wyciągnął z kieszeni smycz. Ale półka była w zasięgu ręki. Gordon stanął na palcach i zaczął dłonią wymacywać piłkę. Buddy, u jego nóg, odchodził od zmysłów, podskakując i szczekając. - JuŜ dobrze, uspokój się, cholera, jak ta przeklęta piłka tam się dostała? Buddy, zamknij się. - KaŜde szczeknięcie uderzało w pułap i ściany jaskini, i odbijało zdwojonym echem. - Spokój, Buddy. Znów pomacał i wtedy jego ręka coś wymacała. Nie piłkę. Gordon zgarnął to do brzegu. Nie widział, co to jest, tylko czuł. Złapał palcem i kciukiem coś zimnego, twardego i cienkiego jak ołówek. Kijek albo gałązka. Przesunął palce i kciuk wyŜej, do końca gałązki. Proste zamieniało się w krągłe, a cienkie w gładką gałkę. Gordon trzymał to w palcach nieruchomo. Buddy przestał szczekać i zaskowyczał. Powrót do drogi na wybrzeŜu, gdzie zaparkował samochód, zajął mu pół godziny. Biegł, ale nie tak szybko, jakby chciał. Pies był na smyczy, ale bez przerwy ciągnął do tyłu, chciał wrócić, na przemian szczekając i skomląc. Ciemna plaŜa była pusta, ale kawiarnie i pasaŜe handlowe wzdłuŜ brzegu otwarte i zatłoczone, zapach ryb z frytkami, piwa i waty cukrowej buchał z oświetlonych neonami drzwi w strumieniach światła. U wejścia do pasaŜu rozrywkowego woskowa figura klauna otwierała usta i rechotała sztucznym śmiechem. Gordon wsiadł do samochodu, wepchnął psa na miejsce dla pasaŜera i odjechał od plaŜy, świateł, brzegu, szybciej niŜ zazwyczaj, Ŝeby znaleźć kogoś, komu mógłby to opowiedzieć, kogoś, kto wiedziałby, co zrobić, i zdjął z niego cięŜar.
267
58 Strata czasu - powiedział Joe Carmody, wychodząc z męskiej toalety. - Kryminalistyka coś znajdzie. - Nie rozśmieszaj mnie. Szukają wiatru w polu, jak zwykle. Jest tylko jedna odpowiedź. - Którą moŜesz zachować dla siebie. - Zamknąć sprawę. - Powiedziałem ci, przestań gadać. Nie tutaj. Szli przez salę małego domu towarowego w stronę pokoju kierownika na zapleczu. Facet o mało nie dostał histerii, zadzwonił, Ŝeby powiedzieć, Ŝe na półce w męskiej toalecie znaleziono ślady kokainy. Nathan przyszedł go uspokoić i powaŜnie przyjął tę rewelację, chociaŜ wiedział, Ŝe kokainę wącha się w wielu toaletach, sklepach i innych publicznych budynkach w całym okręgu. Carmody nawet nie krył cynizmu. - Chyba się na te bzdury nie bierzesz, Natuś? Nie mów mi, Ŝe cię to wzięło. Nathan okrąŜył stoisko z kołdrami i odwrócił się. - Powiedziałem ci, przestań gadać. Podchodzimy do tego z taką samą powagą jak do kaŜdego zawiadomienia o narkotykach - koka, marycha, inne... do kaŜdej znalezionej igły, kaŜdej odrobinki białego proszku. Zero tolerancji, zgadza się? Dzieciaki w tym mieście zasługują na coś lepszego niŜ na Ŝula, który będzie im sprzedawał towar, zanim skończą podstawówkę, dlatego rób swoje i zachowaj swoje opinie dla siebie. - Jak chcesz. - I Ŝadnych genialnych pomysłów w gabinecie tego faceta. Jest wystarczająco zdenerwowany. - Raczej chce się z tego wykaraskać. Kiedy doszli do drzwi, zadzwoniła komórka Nathana. - Zaczekaj tutaj. - Mogę to z nim załatwić, nikt mnie nie musi trzymać za rączkę. - Niestety musi. Powiedziałem, zaczekaj. Wyszedł szybkim krokiem na ulicę, gdzie miał zasięg. Przeklinał Carmody'ego. Mimo raportów, jakie złoŜył szefowi policji, Carmody'ego zatrudniono na kolejne pół roku w Laffereton. 268
- Pięknie - powiedział Carmody z uśmieszkiem. - Robota za biurkiem. Jakby to była dla niego jakaś łatwizna. Nathan wiedział, Ŝe Joe wkrótce przekona się, jak bardzo się myli, ale sam był coraz bardziej zirytowany, a w ciągu kilku minionych dni zrozumiał, Ŝe to nie jest praca dla Joego. Carmody był łajzą. Wyszedł na ulicę i oddzwonił. - Szefie? - Gdzie jesteś, Nathan? - Przed Toddy's... - Masz za mało roboty, czy co? - Nie chciałem wysyłać Carmody'ego samego, szefie, nie jest bezpieczny. - Daj spokój, Nathan. Zostaw to. I wracaj. Jedziemy do Yorkshire.
59 Wejdź, Jane. - Geoffrey Peach wyszedł zza biurka i ścisnął jej dłoń oburącz. Późno w nocy, poprzedniej doby, wrócił z wakacji w Szwecji, skąd pochodziła jego Ŝona. Teraz było tuŜ po wpół do dziewiątej rano. Jane była pierwszą osobą, jaką przyjął. - Moja droga, nie wiem, jak ci powiedzieć, jak bardzo mi przykro. To potworne. Zawsze trudno jest znieść śmierć rodziców, ale to... Czy są jakieś wiadomości z policji? - Jeszcze nie. - A jak ty, Jane? Niepokoję się o ciebie. Oparła głowę o oparcie fotela i rozejrzała się po wygodnym pokoju. KsiąŜki. Papiery. Obrazy. Stolik z krzyŜem i klęcznikiem. Fotografie dzieci i wnuków, wesel, chrztów, szwedzkich jezior i gór, małych piesków i wielkich koni. Spokojna i cicha atmosfera, nastrój miłości i modlitwy sprawiały, Ŝe pokój zdawał się być przedłuŜeniem samej katedry. Łatwo byłoby połoŜyć się i chłonąć to wszystko, niechby ją omyło, wsiąknęło w nią i uleczyło. Jak łatwo. - Powiedz, czego sobie Ŝyczysz - co naleŜy zrobić. Powiedz. 269
Popatrzyła na Geoffreya. Wysoki. Raczej niezgrabnie wysoki. Kanciasty. Ostre rysy. Głęboko osadzone oczy. Szanowała go i lubiła. Ponad wszystko chciała tutaj być, pracować z tym dziekanem. A teraz? - Zbyt wiele przydarzyło ci się w krótkim czasie. Musisz nabrać do tego dystansu. - Więcej - powiedziała Jane. - Nie sądzę, Ŝebym mogła tu zostać. To chyba nie jest właściwe dla mnie miejsce. Pokiwał głową. - Tak ci się teraz wydaje. Ale byłaby to decyzja pospieszna, podjęta pod wpływem wstrząsu. Takie decyzje nigdy nie są dobre, jestem pewien, Ŝe to rozumiesz. - Tak, ale myślę tak nie ze względu na to wszystko, co się stało... Max Jameson, moja matka... uwaŜałam, Ŝe to jest miejsce, do którego powinnam przyjść. Chciałam, Ŝeby tak było. Tylko Ŝe nie jest. Nie pasuję do katedry ani do Lafferton - a one nie pasują do mnie. Tak byłoby nawet, gdyby nic się nie zdarzyło. Przykro mi. Tak mi przykro, Geoffreyu. Zapadła długa cisza. Gdzieś zamknęły się drzwi. Kolejne. Znów cisza. - Nie będę cię obraŜał, pytając, czy starannie to przemyślałaś i czy się pomodliłaś. Najwyraźniej tak. Nie spodziewałbym się niczego inne go. Ale jeśli uwaŜasz, Ŝe Lafferton nie jest właściwym dla ciebie miejscem, to co masz zamiar zrobić? Co byłoby tym miejscem? Łatwo jest odejść - problem z tym dokąd. Miał rację i Jane wiedziała o tym. - Mogę prosić o radę? - Pomogę ci, jeśli tylko będę w stanie. MoŜliwe, Ŝe widzę sprawy z pewnego dystansu. Tylko ten dystans jest mały, Jane - chcę, Ŝebyś tu została. Cenię cię i nie chcę, Ŝebyś nas opuszczała. I nie uwaŜam, Ŝe powinnaś. Nie oczekuj więc bezstronnego sądu. - To ma dla mnie wielkie znaczenie. Dziękuję. - Powiedziałem to szczerze i mam nadzieję, Ŝe to rozumiesz. - Tak. MoŜe ktoś inny w mojej sytuacji uciekłby - i to bardzo daleko. Spróbował pracy w Trzecim Świecie. śałuję, Ŝe nie jestem takim człowiekiem. Trzeci Świat zasługuje na najlepszych, a nie na wyrzutków. - Ty z całą pewnością nie jesteś wyrzutkiem. - Myślę, Ŝe sama się odrzucam. - To niebezpieczne. 270
- Są dwie rzeczy, do których mnie ciągnie. Wiesz, Ŝe spędziłam jakiś czas w klasztorze - zakonnice od Świętego Józefa wolą tak to nazywać, zamiast mówić: zgromadzenie. NiewaŜne, klasztor, zgromadzenie, wszystko jedno. Chciałabym tam wrócić na dłuŜej. Jeśli mnie przyjmą. Geoffrey Peach zmarszczył czoło. - A ten drugi pomysł? - Wrócę do pracy naukowej na rok, dwa. Podobała mi się praca na stopień z teologii, podobało mi się magisterium. Bardzo za tym tęsknię, chciałabym wrócić i zrobić doktorat. Są dziedziny, które powinnam głębiej zbadać. Mogłabym połączyć to z pracą zawodową, bo ja wiem... wikariat na pół etatu, coś w tym stylu? - Wybacz, Jane - chyba jeszcze tego nie przemyślałaś. MoŜe wycofać się do Ŝycia zakonnego, moŜe zdobyć wyŜszy stopień naukowy, moŜe połączyć to z tym czy owym... To mnie nie przekonuje. - Sama siebie nie przekonuję. To jest takie niejasne. - Owszem. - Myślisz, Ŝe wpadnę z deszczu pod rynnę? - Waham się, czy moŜna myśleć o kościele katedralnym Świętego Michała jako o rynnie... Potrzeba ci więcej czasu. Rzucanie się w coś z marszu to zazwyczaj błąd. MoŜe poza małŜeństwem. Rzuciłem się w nie po trzech tygodniach znajomości z Ingą. Weź pół roku wolnego i zrób sobie całkowitą przerwę w pracy. Nic nie rób, nigdzie nie jedź, moŜe poza wyjazdem na wakacje. Prawdopodobnie na jakiś czas będziesz musiała zostać w Londynie, kiedy policja będzie wyjaśniać sprawę śmierci twojej matki. Czy mogłabyś znaleźć sobie gdzieś kryjówkę i wykorzystać ten czas na lektury, myślenie i modlitwę? Po prostu odpoczywaj, Jane. Musisz odpocząć. - Nie wiem. Chyba będą jakieś pieniądze z nieruchomości naleŜącej do matki i z domu. Ale to zajmie sporo czasu. - Zawsze znajdzie się jakieś wyjście. Pozwól mi się rozejrzeć. Bardzo powaŜnie odradzam ci podejmowania w tej chwili decyzji, które zmieniłyby twoje Ŝycie. - Wstał. - Robią jakąś kawę. Pójdziemy jej poszukać, ale najpierw razem zmówimy modlitwę. OdpręŜ się i bądź cicho przez chwilę. Jane zamknęła oczy. Niech będzie, pomyślała. Wszystko skończy się dobrze. - Panie, daj spokój umysłowi Twojej słuŜebnicy Jane. Ześlij jej Twą uzdrowicielską łaskę i miłość... 271
Próbowała skoncentrować się na głosie dziekana i jego modlitwie, wyprowadzającej ją z ciemności i zamętu, które zbierały się i gęstniały, aŜ otuliły ją całunem i odgrodziły od wszystkiego, co jasne i pełne nadziei.
60 Simonie! Nie będę nawet próbowała porozmawiać z Tobą, spotkać się, i nie zostawię wiadomości na Ŝadnym z Twoich automatów. Najlepiej dla mnie będzie, jeśli to napiszę, a gdyby nie było to najlepsze dla Ciebie, to wybacz, ale mnie to nie obchodzi. Byłoby jednak grubiaństwem, gdybym nie powiedziała Ci, co się dzieje po tym dobrym czasie, który ze sobą spędziliśmy, grubiaństwem i niewdzięcznością. Nie mogę wiedzieć, czy w ogóle Cię to zainteresuje, a to, czy odpowiesz, zaleŜy tylko od Ciebie. Jak wiesz, sprzedałam restauracje i gwałtownie szukam nowych inwestycji. Przyszłości teŜ szukam gwałtownie. Przez dłuŜszy czas myślałam, Ŝe będzie to przyszłość z Tobą. Ale teraz jest dla mnie całkiem jasne, Ŝe ty nigdy o tym nie myślałeś. Przez znajomych z City spotkałam kogoś, kto ma posiadłości we Francji. Za jego pośrednictwem kupiłam dwa hotele na wzgórzach za Moissac. Jeden stoi wewnątrz murów średniowiecznej wioski, drugi w pobliŜu, w cudownej okolicy. Są podupadłe i wymagają wielu nakładów, czasu i starań. Kupiłam wiejski domek połoŜony między nimi, w małym miasteczku targowym, i zamieszkam tam, a w przyszłym roku zorganizuję całkowitą renowację obu hoteli. Plan polega na tym, Ŝeby najpierw otworzyć ten w otoczonej murami wiosce, a drugi w następnym sezonie. Sprzedałam mieszkanie. Spaliłam za sobą mosty, Simonie. Przyjaciel, za którego pośrednictwem znalazłam te hotele, Robert Cairns, pojedzie ze mną i zajmie się biznesową stroną przedsięwzięcia. Na dziś jest tylko przyjacielem, lubię go, cieszy 272
mnie jego towarzystwo. Więc kto wie? Ale jest znacznie ode mnie starszy, a poza tym nie jestem jeszcze gotowa na kogokolwiek i przez jakiś czas nie będę. To wszystko jest zbyt świeŜe. Winię za to Ciebie. Winię Cię za wiele rzeczy, ale mam nadzieję, Ŝe z czasem przestanę Cię winić i będę pamiętać rzeczy przyjemne i radosne, a nie przykre. Jestem zdecydowana wykonać tę pracę i bardzo mnie to ekscytuje. Wiem, Ŝe hotele odniosą sukces. Jestem dobra w tym, co robię. To zupełnie nowy początek. Proszę, Ŝycz mi dobrze. Nie masz powodu Ŝyczyć mi inaczej. Są za to wszelkie powody, Ŝebym ja Ŝyczyła Ci źle, ale byłoby to niskie i małoduszne, robię więc coś zupełnie przeciwnego. Z wyrazami miłości, mimo wszystko, Diana Kiedy juŜ się urządzę, kartki z adresami itp. znajdą do Ciebie drogę.
61 Promienie słońca uderzyły o powierzchnię wody i rozbiły się na milion złotych odłamków. PlaŜa błyszczała jak szkło. Była siódma. Załogi wysiadły z trzech policyjnych land-roverów, które podjechały jak najbliŜej urwiska. Na przedzie byli Serrailler i Nathan Coates z Jimem Chapmanem. Trzeci pojazd przywiózł ekipę kryminalistyczną. - W porządku, to niedaleko okolicy, w której śledziłeś Sleightholme... parę kilometrów stąd. Klify wzdłuŜ tego kawałka wybrzeŜa są podziurawione jaskiniami, a my skoncentrowaliśmy się na tych, które były blisko miejsca aresztowania. Zawsze planowaliśmy staranne przeszukanie tylu, ile się da, chociaŜ niektóre są tak niedostępne, Ŝe nie miało to sensu - skoro my nie mogliśmy do nich dotrzeć, to ona teŜ - i oczywiście sprawę utrudniało to, Ŝe dostęp do nich był tylko podczas odpływu. Kilometr klifu z jaskiniami został odgrodzony czarno-Ŝółtą taśmą. Chapman odwrócił się i ruszył w stronę pieczary po lewej. Pozostali poszli 273
w jego ślady. Technicy kryminalistyki przebierali się w ubiory, o których Simon zawsze myślał jak o kombinezonach śmierci. Chapman zatrzymał się przy wejściu do jaskini. - Najpierw facet, który spacerował z psem, rzucił daleko piłkę. Musiała odbić się kilka razy od skał, wpaść tutaj, a potem na półkę skalną. Ślepy traf. Pies wbiegł za nią, próbował podskoczyć, zaczął skomleć i piszczeć... nie wiadomo, czy ze względu na piłkę, czy na coś innego, co wyczuł. Kiedy miejscowa policja tutaj dotarła, zrobiło się ciemno i nadszedł przypływ, ale udało nam się ustawić światła, otoczyć miejsce taśmą i pobieŜnie się rozejrzeć. Dzisiaj mamy tu juŜ rusztowania i platformy, technicy będą mogli popracować, dopóki fala przypływu nie podejdzie bliŜej. Potem odejdą i poczekają. To denerwujące, ale będą musieli przeczesać miejsce, co moŜe zająć wiele dni. Albo dłuŜej. ZaleŜy. No dobra, wchodzimy. Mieli latarki, ekipa miała zamontować generator i kable, ale poniewaŜ morze raz na dobę wypełniało jaskinię do połowy, wyposaŜenie naleŜałoby wyciągać ponad poziom wody. Ustawienie go i uruchomienie zajęłoby sporo czasu. Na razie musieli się zdać na sześć silnych reflektorów ręcznych. Jim Chapman poszedł do końca jaskini, pochylając głowę. Parę sekund świecił latarką wzdłuŜ ścian, potem zatrzymał się. - To tutaj. Pies siedział w miejscu, gdzie stoisz, Simonie. - Wejdę na górę - powiedział Serrailler. - Chciałem, Ŝebyś to zrobił. Oświetlimy ci drogę. Jaskinia wypełniła się technikami kryminalistyki i ich sprzętem, ale ludzie na razie stali i patrzyli, jak oficer podciąga się na drewnianą platformę na rusztowaniu. Kiedy ktoś się ruszył albo coś powiedział, od wilgotnych ścian odbijało się stłumione echo. W twarz uderzyło go zimno i zapach wodorostów, kiedy na wpół zgięty przesuwał się wzdłuŜ półki. Ku swemu zaskoczeniu stwierdził, Ŝe prowadzi ona głęboko w głąb. Wyciągnął zza paska latarkę i włączył ją. Przed nim rozjaśnił się płaski, czarny otwór. - Tu jest ciasno - krzyknął w dół. - Nie jestem pewien, czy zdołam się tam wcisnąć. Jestem za wysoki. - Sleightholme nie jest wysoka - powiedział Chapman. Teraz do Simona docierał nie tylko słony zapach wodorostów i zimno. Świadomość, co tutaj zaszło, ogarnęła go jak fala. Gniew. Mdłości. Ogromny smutek. 274
Przesuwał się w stronę otworu w ścianie jaskini, aŜ słup światła z jego latarki był w stanie oświetlić wnętrze. Na półce leŜały cztery, a był pewien, Ŝe będzie więcej, dalej, w skalnym wgłębieniu. Cztery małe szkielety, cztery milczące, blade kupki kości. Na chwilę zamknął oczy. Nie był taki jak jego siostra. Nie czuł, Ŝe musi się koniecznie pomodlić za kaŜdym razem, kiedy znajduje trupa, kogoś zamordowanego, kogoś, kto wycierpiał przeraŜającą śmierć. Ale teraz jedyną reakcją mogła być modlitwa. - Widzę cztery - krzyknął w dół. - Myślę, Ŝe dalej będzie więcej. Nie, czekajcie... jest jeszcze jeden występ... tuŜ nad tym. Spróbuję wspiąć się wyŜej, moŜe uda mi się coś zobaczyć. Nikt mu nie powiedział, Ŝeby był ostroŜny. Nikt nic nie mówił. Światło latarki chwiało się i błądziło po czarnej skale, kiedy szukał oparcia dla stóp, a potem podciągał się wyŜej. Przesunął latarkę. Wyciągnął rękę i zaczął ostroŜnie macać przed sobą. - Dobry BoŜe - powiedział. - To długa półka. Idzie daleko w głąb. Szkielety leŜały blisko obok siebie. Ramiona jednego z nich były skrzyŜowane, dłonie drugiego zasłaniały twarz. Lampa nagle zgasła, a on znalazł się w ciemności. Wyszli na jaskrawe słońce, pod błękitne niebo cudownego poranka i stali w milczeniu, patrząc w morze. Potem, po chwili, zaczęli iść, oddalali się od jaskini, czerni i stosików małych kości, szli w stronę linii wody po drugiej stronie gładkiego, lśniącego piasku. Simon nabierał głęboko powietrza, jakby razem z tlenem pompował Ŝycie w płuca i Ŝyły. Z tyłu ludzie w kombinezonach śmierci podnosili sprzęt. Mieli kilka godzin, zanim będą musieli opuścić jaskinię przed kolejnym przypływem. - Smród zła - powiedział Jim Chapman. Simon kiwnął głową. Przypomniał sobie, jak ostatnim razem znalazł się w zamkniętej przestrzeni z tym zapachem, kiedy razem z Nathanem Coatesem włamał się do komórki, której seryjny zabójca z Lafferton uŜywał jako kostnicy. Odczuł tę samą rozpaczliwą potrzebę wydostania się na zewnątrz, na powietrze, do światła, do świata normalności. Dotarli do linii przypływu. Morze było spokojne, maleńkie fale nakładały się na siebie bez końca, zwieńczone śmietankową pianką. Niebo na horyzoncie srebrzało. 275
- Czego nie wiemy? - spytał w końcu Chapman. - BoŜe Wszechmogący! Kto ją tym razem przesłucha? Ja? Ty? Połowa policji w kraju? - Nie będzie mówić. - Zdarza się. - Rozejrzał się. - A co u ciebie, detektywie Coates? Sir. - To smutne. - Fakt. Będziemy mieli dziecko. Ja i Em. A ja przyniosę to do domu. - Nie ma sensu ci mówić, Ŝebyś się nie dał. Takie sprawy dobierają się do serca. Tak musi być, inaczej nie byłbyś człowiekiem. - Cholerna Sleightholme nie jest człowiekiem. Nie widziałem nigdy takiego człowieka. - Jeśli to ona. Jeśli jest z tym powiązana. Nie mówmy przedwcześnie. Nie dali się zwieść. Musiał to powiedzieć, musieli tak myśleć, ale to nie miało znaczenia. W ich stronę szła kobieta z parą labradorów. Cała trójka zbliŜała się, rozchlapując wodę. Simon nachylił się i podniósł kawałek przyniesionego przez morze drewna. Kiedy psy znalazły się bliŜej, rzucił patyk. Pognały prosto w spokojną wodę z otwartymi pyskami, szczekając z podniecenia. Kobieta zawahała się. - Co się dzieje? - Wskazała ręką samochody i taśmę. Chapman miał juŜ przygotowaną legitymację. - Proszę stąd odejść - powiedział. - I tak panią zawrócą. - Ale co się stało? Jakiś wypadek? Serrailler i Nathan zostawili go z tym kłopotem i poszli w stronę samochodów. - Jak się czujesz? - Dobrze, szefie, ale to daje do myślenia. Cholera. - Pokręcił głową. - I co robimy dalej? - Zajmujemy się naszą sprawą. - Tylko jedna sprawa jest nasza. Dotarli do land-rovera i stanęli, czekając na Chapmana. - Spodziewał się, Ŝe się pojawisz, szefie? - Tak. Musiał. - Będziesz chciał tu być - powiedział wtedy Jim Chapman. - Będziesz chciał się włączyć. 276
Wsparcie - dla detektywa ze strony innej jednostki śledczej - zawsze wciąga, ale to było coś więcej. Dla Serraillera, od dnia, kiedy zniknął David Angus, była to sprawa osobista. Chciał być przy jej zakończeniu. Czy to zakończenie? Ed Sleightholme zostanie ponownie przesłuchana, przez niego, przez Jima Chapmana. MoŜe nawet przywiezie się ją tutaj. Czy były inne miejsca? Kryjówki? Miejsca pochówków? Wiedział, Ŝe większość będzie musiał zostawić innym. Chciał tylko dokonać ostatecznej identyfikacji zwłok Davida Angusa i zobaczyć, jak Sleightholme pójdzie za to na dno. Zajmie to sporo czasu, a on będzie się zajmował innymi sprawami. Ale dopóki to się nie stanie, dla niego ta szczególna sprawa nie będzie zamknięta. - Jest coś, o czym chcę pogadać - powiedział Nathan, gdy wracali autostradą. - Z Chapmanem? - Przed BoŜym Narodzeniem idzie na emeryturę. Będzie wielkie przetasowanie i wakat na stanowisku komisarza. Rejon Moors. - No i? - Ciekaw jestem, co o tym myślisz. - Jeśli chcesz awansować, musisz mieć postępy. To, oczywiście, długa droga. - Mów prawdę, szefie. JuŜ je mam. - Chodzi o detektywa Carmody'ego? Daj spokój. - Dam sobie z nim radę. Tylko Em i ja chcieliśmy przenieść się dalej, na wieś. To byłaby okazja. - Myślisz, Ŝe ci wystarczy doświadczenia? - Nie wiem. A Chapman nie wspominałby o tym bez powodu. Czy to znaczy, Ŝe mnie poprze? - Nie. To zaleŜy od ciebie. Jeśli uwaŜasz, Ŝe jesteś gotów i Ŝe chcesz tam być, staraj się o to miejsce, a ja cię poprę. - Taaak - powiedział cicho Nathan, uderzając pięścią w otwartą dłoń. - Dziękuję. - śyczę szczęścia. Naprawdę Ŝyczył mu szczęścia. Wiedział, Ŝe Nathan powinien się przenieść. Otwierał się przed nim awans i na pewno sobie poradzi. NaleŜało mu się to, a gdyby go odrzucono, prędzej czy później poŜałowaliby tego. Myślał o tym, pokonując ostatni odcinek autostrady przed dojazdem do domu. I nagle poczuł ukłucie Ŝalu, nie tylko po młodym 277
detektywie, którego wychował, awansował i z którym przeŜył sporo cięŜkich dni. śałował jeszcze czegoś, młodości, która odchodziła razem z Nathanem Coatesem. Poczuł się staro. DołoŜył się do tego dzisiejszy dzień. Wspomnienie kupek kości leŜących na zimnych skalnych półkach nie opuszczało go od rana. MoŜe juŜ nigdy go nie opuści. Czuł, Ŝe grunt usuwa się spod nóg, jakby odpływ zostawił go na plaŜy.
62 Od lat nie dostarczano juŜ gazet do Hallam House. Teraz poczta w odległej o dwa kilometry wiosce otrzymywała co rano dostawę i odbierali je ludzie, którzy opłacili prenumeratę. Od przejścia na emeryturę Ŝycie Richarda Serraillera miało starannie ułoŜoną i przejrzystą strukturę, a spacer na pocztę bez względu na pogodę był stałym punktem codziennej rutyny. Wyruszał o dziewiątej po kąpieli i śniadaniu. Widział zbyt wielu kolegów, którzy przeszli na emeryturę, jak snują się ponurzy, dryfując bez celu i sensu, a jedynym ćwiczeniem, jakie uprawiali, były partyjki golfa przed i po jałowcówce, pitej w nadmiarze przed i po obiedzie. Podszedł do wychodzącego na ogród okna saloniku. Pnącze róŜy, które wspięło się po bocznej ścianie, pochyliło się pod własnym cięŜarem, zerwało z podtrzymujących drutów i zablokowało ścieŜkę. Meriel pracowała wzdłuŜ długiej miedzy, porządkując i zrywając zwiędłe kwiaty z łodyg. - Wychodzę po gazety. Nie próbuj sama podnieść i przełoŜyć tej róŜy. Machnęła ręką. - Słyszysz mnie? - Tak, tak, dziękuję. - Później zabiorę się do tego z siekierą. - Dobrze. Patrzył na nią długo, kiedy nachyliła się, Ŝeby podnieść jakieś rośliny. Nadal nosiła bawełnianą podomkę i zielone kalosze. Przez wszystkie 278
te lata, kiedy pracowała w szpitalu i kiedy dzieci były jeszcze małe, ogród nigdy jej za bardzo nie interesował - słuŜył za podwórko, miejsce do zabaw dla dzieci, a ona czasami w nim siadywała. Ktoś ze wsi kosił trawę i przystrzygał Ŝywopłot. Ale po przejściu na emeryturę zawładnęła nią nagła pasja, najpierw Ŝeby zmienić wygląd ogrodu i obsadzić go roślinami, a potem Ŝeby spędzać kaŜdą chwilę na dopieszczaniu go, bez względu na porę roku. Od śmierci Marthy wychodziła do ogrodu nawet częściej. Nie mówili o Marcie ani o wyznaniu Meriel na temat śmierci ich córki. Nie było nic do powiedzenia. Ale prawda, raz wypowiedziana, otworzyła między nimi przepaść, której Ŝadne z nich nie było w stanie zasypać. Zanim wyszedł, patrzył przez chwilę, jak pracuje, wziął laskę zrobioną na wyspie Skye, którą odziedziczył po ojcu. Towarzyszyła im obu w spacerach od pięćdziesięciu kilku lat. Ociepliło się juŜ, niebo było bezchmurne, a jemu się nie spieszyło. Lubił myśleć. Poprzedniego wieczoru zadzwoniła Cat, Ŝeby powiedzieć, Ŝe chce przyjechać z dziećmi na herbatkę. To była jakaś wiadomość. Simon nie odzywał się od ponad tygodnia. Meriel narzekała na to. Richard nie. Ale chciał, Ŝeby Simon się ustatkował, oŜenił, załoŜył rodzinę, wspiął po drabinie kariery. Zastanawiał się teŜ, czy powinien jeszcze raz spróbować go namówić, Ŝeby został wolnomularzem. W przyszłym roku Richard będzie Czcigodnym Mistrzem swojej loŜy. Dałoby mu to satysfakcję, gdyby syn stał przy nim. Później zadzwoni i zaprosi go na obiad. MoŜe miał zamiar nadal myśleć o tym w drodze powrotnej, ale to, co zobaczył w gazetach, oderwało jego uwagę od tamtej sprawy. Odkrycie szkieletów dzieci w jaskiniach na wybrzeŜu północnego Yorkshire zajmowało pierwsze strony. Richard stał w wiejskim sklepie, przeglądając reportaŜe z nazwiskiem Simona, z przypomnieniem informacji o zniknięciu ucznia z Lafferton, Davida Angusa, syna jednego z jego byłych kolegów ze szpitala. Jaki człowiek robi coś takiego? A tym bardziej, jaka kobieta? Upośledzona dusza? Maltretowane dziecko, które wyrosło na wypaczonego dorosłego? Znał uczony pogląd, który reprezentowali profesorowie. Ale nie 279
uznawał tej wymówki, tłumaczenia, usprawiedliwienia. To była morderczyni dzieci, twarda jak samo zło, nie do uratowania od urodzenia. Nigdy nie wątpił, Ŝe istnieją tacy osobnicy. Ktoś, gdzieś, będzie piętnował jej rodziców, rodzeństwo, opiekunów, wychowawców, nauczycieli. Bóg wie, kogo jeszcze, a oni będą cierpieli męki moralne do końca Ŝycia. Ale dlaczego? Tego przecieŜ nikt nie zrobił. To diabeł krąŜy po ziemi, szukając, kogo by tu poŜreć. Richard Serrailler nie był religijny, ale jego dzieciństwo i wychowanie opierało się na Biblii. I w takich razach, jak teraz, gdy czytał o stosikach małych kości, idąc wzdłuŜ podjazdu do Hallam House, Biblia stawała się dla niego opoką. Otworzył frontowe drzwi. Ekspres do kawy powinien być włączony. Mogli go zabrać, razem z gazetami, do ogrodu. Ale ku swemu zaskoczeniu nie poczuł zapachu kawy, kuchnia była pusta. Podszedł do okna. Z początku pomyślał, Ŝe potknęła się o pnącze z róŜami i kiedy pospiesznie wychodził, przeklinał siebie, Ŝe nie zabrał się do tego, zanim poszedł po prasę. Ale leŜała nieco dalej. Nie dotykała gałęzi. Nachylił się i dotknął jej ręki, potem poszukał pulsu na szyi. Po kilku sekundach ostroŜnie ją odwrócił. Niebieskie oczy były otwarte. Pogłaskał jej twarz palcem. Skóra była miękka jak giemza i zimna. Przez kilka chwil Richard nie odchodził od niej, siedział tylko na ścieŜce, trzymając ją za rękę. - Kochanie - powiedział raz. Ogród wokół nich był nieruchomy i gorący. Sekatory leŜały na ścieŜce, przy płytkim koszyku pełnym chwastów, suchych łodyg i zwiędłych kwiatów. Grzywacz gruchał monotonnie z głębin pustego w środku pnia. W końcu Richard wszedł do domu, Ŝeby zadzwonić do lana McKaya, internisty, który leczył ich od trzydziestu lat. Potem zatelefonował do Cat. Operowała. Nie, powiedział Cathy, nie będzie jej przerywał, ale prosi pilnie o telefon. Simona nie było w komisariacie. Zostawił wiadomość, potem drugą, dla Iva, w środku australijskiej nocy. Później metodycznie nasypał łyŜeczką kawy do ekspresu, dolał wody i postawił na ogniu, następnie zdjął cienką kołdrę ze stojaka do wietrzenia pościeli, wyniósł ją i ostroŜnie przykrył martwą Ŝonę. Zamknął jej oczy i podciągnął kołdrę pod szyję, nie zasłaniając twarzy. LeŜała na słońcu, jakby spokojnie sobie spała. 280
63 Jezus zapłakał”. Natalie drugi raz starannie przeczytała cały artykuł z gazety. Nie mieściło się to jej w głowie, nie była w stanie tego przyjąć. Co jeszcze znajdą? Ilu jeszcze, na litość boską? Kyra wybrała się na cały dzień do parku tematycznego z Jugglers Holiday Club. Autobus odjechał o siódmej i wrócą późno. Cholernie dobra robota. Cholernie... Był to jeden z najgorętszych dni w roku, a Natalie zrobiło się zimno. Na ramionach miała gęsią skórkę. Po chwili poszła na górę. Pokój Kyry był cichy i spokojny, zadbany i czysty. Wyjrzała przez okno, na sąsiedni dom. Potem spojrzała na ogród. Fred West. Najpierw przekopali patio jej domu, potem cały ogród, potem piwnicę. Nie pamiętała, ile ciał znaleźli. Grządki Ed porastały chwasty, trawa nie była skoszona. Policja w białych kombinezonach pogmerała trochę i poszła. Nikogo nie było w pobliŜu. Miejsce wyglądało na zapuszczone. Kyra ciągle chciała pójść do sąsiadki i doprowadzić wszystko do ładu, przystrzyc trawę, wyrwać chwasty z grządek kwiatów, bez przerwy mówiła, jak Ed martwiłaby się nieporządkiem. Ed byłaby zadowolona, gdyby to zrobiły, Ed nie chciałaby zobaczyć go w takim stanie. Nie potrafiła jej zamknąć ust. Gorąca mgiełka falowała nad betonową ścieŜką. Nad wysoką trawą. No dobrze. Zbiegła ze schodów, znalazła kawałek papieru, na którym nabazgrała numer, i zadzwoniła do dziennikarki Lucy Groves. „Nie ma mnie w biurze. Proszę zostawić wiadomość. Natychmiast oddzwonię”. - Mówi Natalie Coombs, zmieniłam zdanie. Powiedziałam, Ŝe nie, ale zrobię to. Natalie wyszła. Musiała wyjść. Myśl o sąsiednim domu i ogrodzie była ponad ludzkie siły. Przy furtce do domu Ed stał tłumek. Natalie nie znała nikogo. Gapie. Znowu przebiegł ją dreszcz. Podeszła do drzwi samochodu, a oni odwrócili się, Ŝeby się na nią pogapić. 281
- Odpieprzcie się - krzyknęła. - Zostawcie nas, to nie jest jakiś cholerny peep show, tutaj mieszkają ludzie. Kiedy jechała ulicą, minęła ją telewizyjna furgonetka. Miała nadzieję, Ŝe nie będzie policjantów, kiedy wróci Kyra, bo znów zaczną się pytania, znów będą nerwy. Pojechała przez miasto do Donny. Donna miała nowe dziecko i była bez samochodu, głównie siedziała w domu. Chodziły z Donną do szkoły i snuły wtedy plany, Ŝe się stąd wydostaną, zarobią mnóstwo pieniędzy, Ŝe będą robić, co chcą, a nie to, co inni im powiedzą, Ŝe zdobędą sławę. Potem Natalie urodziła Kyrę, a Donna, ta głupia krowa, nie zwaŜając na to, co widziała, ani co jej Natalie mówiła, zrobiła to samo, najpierw urodziła Danny'ego, a teraz Milo, którą Kyra nazywała Lilo. Natalie chciałaby nią potrząsnąć, wiedziała jednak, Ŝe to sobą chce potrząsnąć. Jak doprowadziły się do takiego stanu, biorąc pod uwagę wszystko, co kiedyś mówiły, planowały, obiecywały sobie, uzgadniały? „To nie dla nas”. Przeglądały tę listę dość często. MęŜczyźni. Praca bez perspektyw. Narkotyki. Palenie. Bycie zdzirą. Dzieci. To nie dla nas. Przestrzegały tylko jednego - narkotyków. To nie dla nich. Ale czasem Natalie myślała, Ŝe mogłyby z powodzeniem wziąć się i do nich. Donna była w domu. Frontowe drzwi były otwarte, w korytarzu stał Danny w podkoszulku i siusiał na schody. Milo gdzieś wrzeszczała. Natalie nie była taka głupia, Ŝeby anonsować swoje przybycie stukaniem czy wołaniem. Weszła prosto do Donny, która siedziała przy kuchennym stole i płakała. Przewinięcie Milo, umycie Danny'ego i schodów, posadzenie go przed wideo, zrobienie herbaty i wysłuchanie narzekań Donny zajęło dwadzieścia minut. - No dobrze - powiedziała Natalie - a teraz się zamknij. Moja kolej. Pamiętasz, jak gadałyśmy o wydostaniu się stąd, przeniesieniu gdzie indziej, wyjściu na ludzi i w ogóle. - Tak, jasne. Gadanie. - Uda nam się. Donna wstała, podeszła do lodówki i z zamraŜalnika wyjęła kubełek z lodami. - Nie - powiedziała Natalie. - OdłóŜ to natychmiast. Co ci to da? O czym ty dopiero co jęczałaś? śe jesteś gruba i pryszczata - wszystkie 282
byłyśmy trochę pryszczate, ale nie grube. Jesz to przez cały dzień, to czego się spodziewasz? Wywal to do zlewu. I słuchaj. Mam plany. - Plany - powiedziała Donna Campbell, siadając z cięŜkim westchnieniem. - Plany! - Wynosimy się stąd. Popłyniemy dokądś, moŜe do Północnej Walii, a moŜe do Devonu. Jeszcze nie zdecydowałam, ale to zrobimy. Pojedziemy tam. Kyra będzie w szkole, twoje mogą dokądś pójść na dwa, trzy dni, do Ŝłobka albo do opiekunki, a my wyruszymy. Zorganizujemy firmę cateringową, obiady i tak dalej, ale najpierw... Donna podniosła rękę. - Proszę... - Wiem. - Nie wiesz. - Mam zdolności parapsychiczne. Wybierz kartę, dowolną. Słowo, które chciałaś powiedzieć to „pieniądze”. - Jasne, Ŝe chciałam i do tego nie potrzeba, kurczę, szklanej kuli. - To Ŝaden problem. - Bredzisz. - Dostanę pieniądze. Dostanę pięć tysiączków, i to niedługo, a kiedy będzie po wszystkim, kolejne, słuchaj tylko, czterdzieści pięć tysiączków. Razem pięćdziesiąt. Pięćdziesiąt tysiączków. Donna gapiła się na nią. Nie sprzeczała się. Natalie nie bredzi. Natalie nie rzuca słów na wiatr. Nie jest marzycielką. Donna czekała. - Sąsiadka. - Masz na myśli Ed? Jeśli chcesz się przeprowadzić z tego powodu, to ci się nie dziwię. - Niedobrze mi się robi od tych wszystkich ludzi, którzy pukają do drzwi, zaglądają przez okna i łaŜą wokół. Niedobrze mi, jak patrzę na ten ogród i... - ...zastanawiasz się, co jest w nim zakopane. - To nie Ŝarty, Donno. Słyszałaś wczorajsze wiadomości? - Tak. Nie mieści mi się w głowie. To mogła być twoja Kyra. Albo Danny. Cholera jasna. Ale co to ma wspólnego z pieniędzmi? - Zadzwoniłam do gazety. Poprosiłam, Ŝeby przyszła reporterka. - Chryste, Nat. - Wiem. Oto moja opowieść: „Mieszkałam obok Ed Sleightholme”. Ja i Kyra. Przychodzi znowu w czwartek. JuŜ zaczęłyśmy rozmowę, ale musimy się spotkać jeszcze kilka razy. Nagrywa to wszystko na taśmę. 283
- Myślałam, Ŝe im nie wolno pisać róŜnych rzeczy, póki jeszcze nie było sądu i w ogóle? - Nie wolno. Tylko Ŝe sprawa jest jasna, a oni zapłacili mi trochę pieniędzy, kiedy podpisałam kontrakt - musiałam powiedzieć, Ŝe nie będę rozmawiać z innymi - a kiedy rozprawa się skończy, wydrukują wszystko, a ja dostanę resztę. - Pięćdziesiąt tysięcy funtów. - To kupa forsy, Donno. - Rany! - A najwaŜniejsze, Ŝe dostanę pięć tysięcy, jak tylko podpiszę, zaliczkowo. To nam wystarczy, Ŝeby zacząć. Z jakim wyprzedzeniem moŜesz wymówić? - Miesięcznym. - Dobrze, to samo jest z moim właścicielem domu. Do czasu, kiedy zaczniemy, będę miała pieniądze i wyprowadzimy się. Musimy się rozejrzeć, znaleźć jakieś mieszkanie do wynajęcia - na początek będziemy musiały wszystko dzielić, nie ma sensu tracić pieniędzy. - Poczekaj. Co to za pomysł? Powiedziałaś, Ŝe wiesz, jak zaczniemy. - Zgadza się. Wiesz, jak jest z kanapkami? W większości to śmieci, kupuje się kanapki na stacji benzynowej, a to gorsze niŜ śmieci. Są wstrętne. Znajdziemy miejsce, gdzie jest kilka stacji benzynowych ze sklepami... i sprzedamy im kanapki. Dobre kanapki. Kanapki, które będą chciały kupować kobiety, damy, a nie kierowcy cięŜarówek, oni chcą tylko tłusto zjeść. Eleganckie sałatki, dobry chleb, coś ekologicznego i ładnie zapakowane, tekturowy talerzyk, serwetka... i ciasta domowego wypieku w porcjach... za trzy funciaki ciasto, jeden pięćdziesiąt za porcję. Biorą benzynę na karty kredytowe, rozglądają się, łapią róŜne towary, napoje, chipsy... będą łapali nasze kanapki i nasze ciasta... Co? - Myślałam o tym, co powiedziałaś. „Damy”. - O Chryste. - Coś jakby... - To odpowiednia nazwa. Donna nalała sobie jeszcze herbaty. Twarz miała smutną. Natalie znów chciała nią potrząsnąć. - To powaŜny krok, Nat. Zapowiada się wspaniale, ale... - Słuchaj, masz szansę. Jedną. Jeśli w to nie wchodzisz, i tak to zrobię, Don. Ale lepiej to robić z kumpelą. 284
- Zgadza się. - Więc co, na litość boską, co? Co? - Nic. - Donna popatrzyła na nią. - Tylko sobie wyobraŜałam. Mieszkanie nad morzem. Popatrzyły na siebie. Z saloniku dobiegł głos Danny'ego śpiewającego razem z kasetą i Milo budzącej się z krzykiem.
64 Było jak w niebie. Kiedy dali jej lekarstwa tłumiące ból na całe godziny, było jak w niebie. Od trzech czy czterech dni, odkąd tu przebywała, nikogo innego nie było w tym skrzydle szpitala. Przez okno słońce świeciło na białe ściany, na białą narzutę na łóŜku i białą poduszkę. Nikt jej nie przeszkadzał. Mogła leŜeć godzinami, wsłuchując się w ciszę i patrząc na słońce na białych ścianach. Nie powiedziała, w jaki sposób się zraniła. Pytań było mnóstwo. - Nie wiem. Nie wiem. Nie wiem. W końcu dali za wygraną. Ale tego ranka niebo znikło. Nie było słońca. W sali połoŜono drugą kobietę, która przez pół nocy wydawała dźwięki, jakby wymiotowała. Ed zjadła śniadanie. Spotkała się z lekarzem. Ubrała się. Wtedy ją uderzyło. Dopiero, kiedy zaczęła wkładać buty. Ściana była szara, a nie biała, kobieta znów miała nudności. To jest to. Przez tyle lat. śycie. Nie było tymczasowe, nie będzie trwało parę tygodni, nie wynikało z nieporozumienia. Teraz wiedziała. Oni wiedzieli i ona wiedziała. Nic nie mówiono. Niczego nie moŜna było powiedzieć. Nie trzeba było. Zdarzą się róŜne sprawy. Ludzie. Pytania. Sądy. Będzie to trwało długo, wszystko się zdarzy, ale na koniec będzie to. Ed podniosła kubek i cisnęła nim w ścianę. Roztrzaskał się, smuŜki herbaty spłynęły po szarości. Patrzyła na krople. Minęły godziny, zanim przerwali jej tę obserwację, kazali wyjść i wtedy wszystko się zaczęło. Jeszcze więcej ludzi do niej mówiło, zadawano jeszcze więcej pytań, lekarz, psycholog, naczelnik. 285
Słońce wyszło i znów się schowało. Widziała je co jakiś czas przez okna albo jego odbicie na ścianach. Raz usłyszała hałas. Prowadzono ją korytarzem, Ŝeby kogoś zobaczyła. Wtedy zaczął się hałas, syczący hałas, który rósł, zdawał się do niej dochodzić ze wszystkich stron, jakby ktoś rozpylał dźwięk z węŜa. Zobaczyli ją. Wiedzieli. Ktoś krzyknął. Syczenie ustało. Została przeniesiona. Nie tylko ze szpitalnego skrzydła. Przeniesiono ją do innego oddziału więzienia. Wydawało się jej, Ŝe chodziła cały dzień. - Plecy mnie dobijają. - Jeszcze nie nadszedł czas na twój środek przeciwbólowy. - Gdzie jestem? Stała w wejściu do nowego pomieszczenia. Było mniejsze. W ścianie znajdował się szklany panel. Zewnętrzny korytarzyk z krzesłem. - Po co to? - Zostałaś przeniesiona. - Podobało mi się tam, gdzie byłam. - Kobieta wzruszyła ramionami. Z pieprzyka pod brodą wyrastały jej dwa włoski. Ed miała ochotę je wyrwać. - Gdzie jest Yvonne? - Jaka Yvonne? - Chcę wiedzieć, co się dzieje. - Mówiłam, zostałaś przeniesiona. Jesteś pod specjalnym nadzorem. Nic nie powiedziała, nie odpowiedziała na Ŝadne pytanie, ale czuła się tak, jakby mieli otwieracz do jej mózgu i wyjęli to, co chcieli. - Po co? - śeby cię chronić. To wtedy postanowiono. Więźniowie wiedzieli, co zrobiła, zostawiono ją zatem teraz samą, bez koleŜanek, bez pracy, bez biblioteki, bez hali sportowej, stołówki. Ćwiczenia według własnego programu, we własnym czasie. I obserwowano ją przez szklany panel okrągłą dobę, przez siedem dni w tygodniu. Usiadła na łóŜku. Rozgrzany do czerwoności pogrzebacz znów zagłębił się w dolnej części pleców. PołoŜyła się ostroŜnie. Znów ją to uderzyło, jakby ściana wody runęła na nią z góry. To było to. Ten pokój, albo inny, ze szklanym panelem. Wolałaby, Ŝeby rąbnięto ją w nerki i Ŝeby bardzo bolało, niŜ to. 286
Ściany były beŜowe, a okno za wysoko, Ŝeby słońce mogło przez nie przeniknąć. Ed podciągnęła kolana i wcisnęła plecy w łóŜko, Ŝeby zwalczyć ból.
65 Kiedyś orkiestry grały w niedzielne popołudnia. Został jeszcze podest dla orkiestry, farba trochę z niego schodziła, pokazała się rdza, ale bez trudu moŜna go odnowić, pomyślał Dougie Meelup, zatrzymując się. Orkiestry nadal grywają, prawda? Dlaczego z tego zrezygnowano? Było gorąco, w parku panowała cisza. Dwóch chłopców rzucało do siebie kółkiem, kilka matek z wózkami przysiadło na ławkach. Podszedł do stawu. Kaczki zostały przegnane przez kanadyjskie gęsi, które narobiły paskudnego bałaganu. Rada próbowała je zagonić w jedno miejsce i pozbyć się ich, ale jacyś zwariowani działacze zaczęli krzyczeć, a poza tym i tak byłoby to tylko tymczasowe. Gęsi kanadyjskie zawsze mogą wrócić. Matki nie pozwalały teraz dzieciom karmić kaczek, te gęsi były takie wielkie i natrętne. Usiadł na ławce, w pewnej odległości od stawu, postawił plastikowy kubek z kawą, zdarł wieczko i rozłoŜył gazetę. Dziesięć minut później wciąŜ siedział z gazetą w rękach, a kawa stygła. Od samego początku, odkąd w Devon, w hotelu, Eileen dowiedziała się z telewizji o aresztowaniu, gdzieś w głębi umysłu Dougiego Meelupa pojawił się uporczywy głos. Wtedy szeptał cicho, ale gdy mijały tygodnie i szczegóły wychodziły na jaw jeden po drugim, zrobił się głośniejszy. On wiedział. Nie podejrzewał. Wiedział. Nigdy nie powie ani słowa Eileen, oczywiście, nie mógłby, nie powie w ogóle nic. Popatrzył znów na gazetę. Były tam zdjęcia wejść do jaskiń, urwisk, furgonetek policyjnych. Gazeta zamieściła Ŝółte i białe kropkowane linie i strzałki, Ŝeby oznaczyć trasy, wejścia do jaskiń. Pisano, Ŝe jest ich siedem. Jak do tej pory znaleziono siedem. Nie był w stanie tego przyjąć. Ale wiedział. Nie było Ŝadnego bezdomnego, nie widziano tam samotnego męŜczyzny w poobijanym samochodzie, kogoś podejrzanego, kogoś z tej 287
okolicy, z kryminalną przeszłością, kto by pasował. Wtedy moŜna by to kwestionować, kaŜdy pewnie miałby wątpliwości. Zbyt często wybierano oczywistego podejrzanego, bo tak było łatwiej, wtedy człowiek się zastanawiał. Ale teraz nie. Jak mogliby popełnić taki błąd? Jak mogliby aresztować i oskarŜyć młodą pracującą kobietę, z własnym domem i samochodem, młodą kobietę o miłym wyglądzie, z krótkimi ciemnymi włosami, która mieszkała daleko od tego miejsca, miała godną szacunku rodzinę i nigdy nie popadła w tarapaty. Nie wybrali przecieŜ nazwiska z ksiąŜki telefonicznej? Jak mogli się mylić? Nie mogli. Napił się stygnącej kawy. Gęsi kanadyjskie podreptały stadkiem na błotniste miejsce pod wierzbą, na jakiś czas zostawiając krąŜącym nad sadzawką kaczorom wolną przestrzeń. Wyszedł, Ŝeby zrobić sprawunki i kupić więcej znaczków dla Eileen. Miał wraŜenie, Ŝe teraz wydają pieniądze tylko na papier, koperty, znaczki i nowy tusz do drukarki. Nie zdołał policzyć, ile listów wysłała. Czasem patrzył na nazwiska i adresy, kiedy szedł je wysłać. Członek parlamentu, lord, biskupi, aktorzy, szefowie policji. Był nawet jeden do królowej. Wahał się, czy go nadać. Jaka była szansa, Ŝe królowa, czytając list od Eileen Meelup, zainteresuje się i włączy w sprawę? śadna. Ale pomyślał, Ŝe list moŜe otworzyć ktoś inny i Ŝe będą na tyle uprzejmi, by wysłać drukowaną odpowiedź. Eileen będzie czekać. Miała wykaz i odfajkowywała kaŜdą odpowiedź. śadna wiele nie wnosiła, nikt nie poparł tego, co nazywała Walką. Bo niby dlaczego? Rozumiał, Ŝe jeśli przeczytali cokolwiek o Weeny, wiedzieli, podobnie jak on, Ŝe to nie pomyłka. To nie mogła być pomyłka. W domu panował bałagan, który z desperacją próbował uporządkować. Chodził po zakupy i przygotowywał posiłki - Eileen je tylko dziobała - odkurzał, ale słabo mu szło z praniem i prasowaniem, słaniem łóŜek i całą resztą. Przygnębiało go to, ale było mu jej Ŝal, dlatego słowa nie mówił na nowe zajęcia ani nie narzekał na ich efekty. Weeny była jej córką, oskarŜoną o porywanie i mordowanie małych dzieci. Co mógł powiedzieć? Nie miał serca, Ŝeby przeczytać resztę gazety, a jeszcze mniej, Ŝeby wziąć ją ze sobą. Nie mógł zabrać jej do domu. Eileen juŜ nie oglądała 288
ani nie słuchała wiadomości, uwaŜając, Ŝe wszystkie są stronnicze, oparte na fałszywych informacjach. Nie chciała wiedzieć. Pusty kubek i gazetę wrzucił do najbliŜszego kosza na śmieci. Wyleciała osa i okrąŜyła jego dłoń. Nie mógł wrócić do domu, jeszcze nie, nie teraz, kiedy wszystko wirowało mu w głowie. Poczuł wstręt, i to nie tylko do wiadomości i do Weeny, ale do Eileen teŜ, a nawet do własnego domu. Chciał uciekać, złapać pociąg do Szkocji albo samolot do Ameryki Południowej. Albo po prostu pójść. Iść i iść, zmieść z butów kurz, brud i potworność tej sprawy. Ale po godzinie wsiadł do samochodu i pojechał do domu, do Eileen i kolejnej sterty listów Ŝebrzących o pomoc w Walce o Uwolnienie Edwiny, do następnych prób zaprowadzenia jakiegoś porządku, zrobienia obiadu i namówienia jej, Ŝeby go zjadła, jedynych rzeczy, jakie mógł zrobić. On sam był naprawdę jedyną osobą, jaką miała, mimo Ŝe nie wierzył, Ŝe to pomyłka i nosił zamkniętą w sobie pewność, Ŝe wie.
66 Richard Serrailler patrzył, jak ostatnie samochody wyjeŜdŜają za bramę. Nadal było gorąco i parno. - Tato. - Cat wzięła go za ramię. - Chodź ze mną, nakarmię kucyka. - Nie. Wolałbym wrócić do domu. - Nie moŜesz sam wrócić do domu. Nie dziś. Zostań tutaj. Rano lepiej się poczujesz. - Po co miałbym zostawać? Cat westchnęła. Dlaczego zawsze, ale to zawsze musiał być taki gotów do konfrontacji, zawsze pytał o dokładne, racjonalne wyjaśnienie jakiejś ogólnej uwagi? Nigdy nie pogawędził, nie był zdolny do zwyczajnej rozmowy ani do przyjaźni. Zastanawiała się, jak ich matka wytrzymała ponad czterdzieści lat małŜeństwa z kimś tak... Simon powiedziałby: upartym jak osioł. - Nie podoba mi się, Ŝe dziś wieczór wrócisz sam do Hallam House. - Byłem tam co noc sam, odkąd twoja matka zmarła. Nie widzę róŜnicy. 289
- No cóŜ, ty wiesz lepiej. Uśmiechnął się lekko. - Dziękuję za przygotowanie pieczonych mięs na stypę. Nigdy nie rozumiałem, po co sieje robi, ale ty zrobiłaś je w podziwu godny sposób. - Popatrzył na bramę, jakby spodziewał się, Ŝe wjedzie samochód. - Przyszło mnóstwo ludzi - powiedział. - Sądzę, Ŝe niektórzy z ciekawości. To zawodowi uczestnicy konduktów pogrzebowych. - Nie, tato. Przyszli ludzie, którzy ją znali, szanowali, lubili i podziwiali. Ludzie, którzy chcieli się poŜegnać. Ich uczucia są prawdziwe. Dlaczego musisz być taki cyniczny? Odwróciła się, dławiąc własnymi łzami. Pogrzeb, prowadzony przez dziekana, z pomocą Jane Fitzroy, chór katedralny w pełnym składzie, wszystko to przytłoczyło ją. Muzyka, słowa, obecność tylu ludzi, którzy pracowali z Meriel, przedstawiciele organizacji dobroczynnych, którym przekazywała swoją emeryturę, blade, pełne zachwytu i podziwu twarze Sama i Hannah. Simon płakał, a Sam, który stał przy nim, wziął go za rękę. A pośród tego wszystkiego, przy czytaniu Biblii i później, podczas złoŜenia do grobu, ojciec stał w milczeniu, wyprostowany, z zaciśniętymi ustami. Nieprzenikniony. Cat chciała go bić pięściami, wrzeszczeć na niego, pytać, czy ją kochał, czy jest przygnębiony, czy bardzo za nią tęskni, czy przyszłość go przeraŜa, ale nie była w stanie powiedzieć Ŝadnej z tych rzeczy. - Po prostu chodź ze mną, a ja zajmę się zwierzętami. Wzruszył lekko ramionami, ale po dłuŜszej chwili odwrócił się i poszedł za nią na padok. - Dzieci dobrze się zachowywały. - Oczywiście. Wiedzą, jak mają się zachować. Poza tym to wszystko je przytłaczało. Otworzyła zasuwę magazynu z sianem. Musiała mu jakoś powiedzieć o Australii. Ale dzisiaj Australia oznaczała Iva, który nie przyleciał na pogrzeb. Cat ledwie potrafiła zmusić się do myślenia o tym. Nie sądziła, Ŝe uda się jej zacząć rozmowę o wyjeździe do tego samego kraju, gdzie mieszka jej brat. Richard zbył nieobecność Iva jednym słowem. Simon wściekał się i wyrzekał. Cat wiedziała, Ŝe nieobecność Iva nie miała nic wspólnego z Meriel. Wynikała z dystansu brata do całej rodziny. Oddalił się od nich fizycznie, kiedy miał dwadzieścia lat, ale pod kaŜdym innym względem oddalił się od nich juŜ we wczesnej młodości, 290
z wielu osobistych powodów i ze względu na kłótnie, które zawsze sam wszczynał. To Meriel trzymała go na rodzinnej uwięzi listami, telefonami, a potem e-mailami i paroma wizytami w Australii, gdzie jeździła sama. Cat i Chris byli tam dwa razy, Simon raz. Simon takŜe nie wiedział o ich wyjeździe. Nasypała mieszanki do kubła. Martwiła się. Jak powiedzieć im obu, dzisiaj, Ŝe wyjeŜdŜa z Lafferton na pół roku? Ale jeśli nie dzisiaj, to kiedy? Nigdy nie będzie dobrego dnia. - Pozwól, zaniosę. - Nie trzeba. - Ale jesteś uparta. - Ciekawe, po kim to mam? Uśmiechnęli się do siebie przelotnie i wtedy między nimi stanęła Meriel, Cat poczuła jej obecność tak mocno, jakby ją widziała. Pomyślała: powiedz, co mam robić. PomóŜ mi, mamusiu. Szary kucyk czekał. Cat otworzyła bramkę i odepchnęła go łagodnie, Ŝeby nalać wody do metalowego pojemnika. Kury drapały ziemię wokół jego kopyt, czekając na ziarna, które spadną, choć zazwyczaj mało im się dostawało. - Nigdy nie zrozumiem, dlaczego obarczyłaś się tym wszystkim. Jakby mąŜ, troje dzieci i połowa praktyki lekarskiej nie wystarczały. - Jakby. Podała mu pusty kubeł i zamknęła bramkę. Potem powiedziała. - Jest coś jeszcze. Czekał w milczeniu, nie ułatwiając jej sprawy. Usłyszała, jak w domu zawodzi Felix, raczej z wściekłości niŜ ze smutku. - No? - Wybieramy się do Australii. Znaleźliśmy parę, która przejmie praktykę, a Derek będzie zastępstwem. Jedziemy na pół roku. To... Richard Serrailler zaczął iść od bramy tak szybko, Ŝe musiała przyspieszyć, Ŝeby się z nim zrównać. - Tato? - Catherine? Znów poczuła się o sześć lat starsza. - Powiedz coś, na litość boską, powiedz, co o tym myślisz. - Myślę, Ŝe twoje dzieci zdziczeją. - Wiesz, o co mi chodzi. 291
Milczał. - Jeśli to jest za wcześnie... gdybyś wolał, Ŝebyśmy nie jechali, oczywiście, zrezygnujemy z wyjazdu. Albo moŜe pojedź z nami. - Nie sądzę. Będę miał pracowitą zimę. Spis zajęć się nie kończy. Będzie mnóstwo roboty z domkiem. - Ale byłbyś tam samodzielny. Oczywiście, tu będziesz zajęty, oczywiście, masz przyjaciół, ale nie będzie z tobą matki ani nas. Rodziny. - Daj spokój - powiedział, spoglądając na nią chytrze. - Będę miał Simona.
67 Szefie? Pub nazywa się Flaxen Maid, jest na Golby Road. Ofiarą jest męŜczyzna, dwadzieścia dwa lata, rany kłute na szyi i klatce piersiowej. Karetka jest w drodze. Przyjechało dziesięciu mundurowych, tamci juŜ zwiali, naturalnie - ale i tak ktoś spisał numery wozu. - Jadę na komisariat. Czy ktoś został na miejscu? - Akurat, wszyscy dali drapaka, jak się to zaczęło. Właściciel nazywa się Terry Hutton. Mówi, Ŝe dziś wieczór było całkiem spokojnie. - Ma coś z tym wspólnego? - Nie. A jeśli nawet, to się pilnuje. Według mnie ktoś, kto wiedział, Ŝe facet jest w środku, zobaczył, Ŝe jest mało ludzi, wszedł, zaczął bójkę, wyciągnął go na zewnątrz... to wszystko. - Jak zwykle. Sprawdź, zobacz, czy ten Hutton wie, kto pił w jego pubie, czy to byli miejscowi. Jak trzeba, to idźcie od domu do domu. Jacyś świadkowie z ulicy? Kryminalistyka moŜe coś znaleźć, jeśli się pospieszy. Rano porozmawiamy z rodziną i przyjaciółmi denata. Czy juŜ ich poinformowano? - Tak i teraz zabierają jego matkę i brata do szpitala. - Upewnij się co do śladów samochodu i przyciśnij jeszcze raz właściciela. Spróbuj zdobyć kilka nazwisk. Jeśli chłopak był stałym klientem, to z kim rozmawiał, z kim pił. Jutro dobierzemy się do wszystkich. - Dobrze, szefie. Simon odłoŜył słuchawkę. Kolejny młody człowiek zabity. Kolejna bójka o narkotyki, pieniądze, a moŜe o kobietę. I noŜe w ruch. To rutyna. 292
Cierpliwa praca detektywistyczna wyłoni prawdopodobnych podejrzanych, rutynowe dochodzenie i łut szczęścia pozwolą ich wyśledzić, a przesłuchania i kryminalistyka trafić na właściwego sprawcę. Nie, prawdopodobnego. Taki to rodzaj sprawy. Jedna z mniej interesujących w Ŝyciu policjanta. Co zatem było „interesujące”? Myślał o tym, opróŜniając dwie filiŜanki i talerz. Zabrał je do kuchni. Sprawa Ed Sleightholme. Siedmioro dzieci, jeśli nie więcej, porwanych, zamordowanych, a ich małe ciałka ukryte na półkach skalnych w jaskiniach. Interesujące? Załadował naczynia do zmywarki. Godzinę wcześniej wyszedł z wiejskiego domu siostry. Jechał za szybko, wstrząśnięty nowinami, nie potrafił poradzić sobie z nimi tuŜ po pogrzebie. - Robisz więcej szumu, niŜ robił tato. - To oczywiste. - Na litość boską, to tylko pół roku, przecieŜ nie emigrujemy. Daj spokój. Cat była zła, bo nią to wstrząsnęło. Wszystko wyszło nagle i było zbyt przeraŜające, Ŝeby mógł zareagować spokojnie. Nie chciał być sam. Morderstwo pod pubem Flaxen Maid nie zapewniało nadgodzin dla inspektora, nawet gdyby chciał pracować. A była mu potrzebna absorbująca praca. Przyszedł mu na myśl ojciec, w ciemnym garniturze, czarnym krawacie, z siwymi włosami zaczesanymi do tyłu, o twarzy bazyliszka, chłodno i uprzejmie pozdrawiający wszystkich, którzy przybyli do wiejskiego domu. Co czuł i myślał, kiedy tak stał obok trumny Ŝony z samotnym wianuszkiem białych kwiatów? Simon ledwie zniósł ten widok. Kochał matkę bardziej niŜ kogokolwiek, nie licząc sióstr. śywej Cat i nieŜyjącej Marthy. Nigdy w pełni nie rozumiał Meriel, ale podziwiał ją bez zastrzeŜeń, cieszył się jej towarzystwem, śmiał się z niej, draŜnił ją. Doprowadzała go do szaleństwa i złościła; Ŝałował jej, chciał jej bronić, a po godzinie, dwóch, zazwyczaj musiał od niej uciekać. Ale jego miłość nigdy nie ustała, nigdy nie osłabła. A ona kochała jego. Często myślał, Ŝe nikt nigdy nie kochał go i nie będzie kochać tak absolutnie, choć jej miłość nie była całkiem bezkrytyczna. UwaŜał, Ŝe jest nieśmiertelna. Na ścianie wisiał jej portret narysowany przez niego. Inne wisiały w sypialni, więcej leŜało w teczkach, w skrzyni. Uwielbiał utrwalać jej 293
elegancką, a przy tym łagodną urodę. śałował, Ŝe nie mógł narysować jej jako młodej kobiety. Zdjęcia nie oddawały wszystkiego, a ona nie znosiła aparatu fotograficznego. Popatrzył na portret. Była pogodna i spokojna, głowę przechyliła lekko na bok. Narysował to w ubiegłym roku, kiedy pewnego zimowego popołudnia siedziała w kuchni, porządkując zapiski ogrodnicze, a niskie słońce sączyło światło przez okno. Zamknął oczy. Czuł z lekka perfumowaną chińską herbatę w filiŜance stojącej przy jej łokciu. Z oczu popłynęły mu nagle łzy. Miał ochotę wyjść i się upić. Ale nie miał kumpli na taką wyprawę. Jego szwagier był pewnie zajęty w wiejskim domu. Nathan albo pracował, albo tkwił w domu z cięŜarną Ŝoną. Samotne picie nie było dla Serraillerów pomysłem na zabawę. I wtedy pojął, co chce zrobić; pomysł wpadł mu sam do głowy. Zaskoczył go.
68 Przyznaję, Ŝe jeszcze jeden pogrzeb przerósłby moje siły - powiedziała Jane Fitzroy, trzymając otwarte drzwi lodówki. - Max Jameson, to było straszne - przyszło sześcioro ludzi, a dwoje z nich to twoja siostra, poniewaŜ była jego lekarzem, i ja. Moja matka, która zostawiła jasne instrukcje - bez obrządków religijnych, bez modlitw, bez czytania Ewangelii, bez muzyki. Masz pojęcie, jak smętne jest to coś w krematorium? Matka miała dzień triumfu, ale to było okropne. Nie wzbudziło we mnie Ŝadnych uczuć. Mam jajka, ser, trochę niezłej, domowej szynki z targu i coś podobnego do sałatki. I butelkę przyzwoitego wina. Simon patrzył na nią. Jak to moŜliwe, Ŝe jest kapłanem, kobietą pastorem, czy jak tam chciała, Ŝeby ją nazywać? Nosiła jasnoniebieskie dŜinsy i białą koszulę z falbanką na przodzie. Włosy miała dłuŜsze niŜ wtedy, gdy widział ją po raz pierwszy. Wcześniej, podczas pogrzebu, związała je mocno z tyłu i owinęła czarną, jedwabną wstąŜką. Teraz puszczone luźno błyszczały w świetle dochodzącym przez kuchenne okno. Nie miała makijaŜu i wyglądała na dwadzieścia lat. 294
- Jane, przyszedłem po to, Ŝeby cię zabrać, a nie Ŝeby kazać ci gotować. Patrzyła na niego przez chwilę, jakby znaczenie jego słów docierało do niej z opóźnieniem. - Wiem. Ale mówiłam ci, nie dam rady. Miałam zamiar obejrzeć Ocean 's Eleven. - Świetny film. - Najlepszy. Brad Pitt jedzący precle. - Brad Pitt, który odpowiada małemu akrobacie mówiącemu po chińsku - tylko po angielsku. - Widziałeś Ocean 's Twelve? - Darowałem sobie. - I słusznie. Kładła rzeczy na stole w małej kuchni, miski, widelce, jajka, pomidory, awokado, szynkę. - śałuję, Ŝe nie poznałam lepiej twojej matki. Myślę, Ŝe mogłybyśmy się zaprzyjaźnić. MoŜe to zbytnia śmiałość. - Nie. Mama lubiła zawierać nowe przyjaźnie. Nadrabiała to za ojca. O nic nie pytała, nie patrzyła na niego, wyjęła tylko butelkę sauvignon z lodówki. - Tata nie lubi przyjaciół. - Po prostu nie jest towarzyski - odparła spokojnie Jane. - Po prostu jest skubanym masonem. Zerknęła na niego i zaczęła się śmiać. - A ty? - O BoŜe, nie. - Przepraszam, nie powinnam, ale oni mnie po prostu śmieszą. Te walizeczki, fartuchy, dziwaczne podawanie sobie ręki. Naprawdę, jak; chłopcy. - Podała mu deskę, nóŜ i parę pomidorów. - Pokrój w cienkie plasterki. Nikogo, myślał Simon, nikogo takiego nie było w moim Ŝyciu. Zabawna. Zuchwała. Prostolinijna. Uczciwa. Praktyczna. Beztroska, Wszystko razem. A nawet więcej. Nigdy sobie nie wyobraŜał, Ŝe będzie kiedyś wiódł Ŝycie takie jak Cat i Chris, Ŝycie z dziećmi, ciepłą kuchnią, Cat, ogródkiem... była Freya. Mógł to mieć z Freyą. MoŜe, Kto to wie? Nigdy nie zdołał się przekonać. Ale po Frei zaczął wątpić, czy zaleŜy mu na tym wszystkim. 295
Pokroił cieniutko pomidory. Jane włoŜyła mu do lewej ręki kieliszek wina. - Mówiłam ci, Ŝe sprawdzili pacjentów mojej matki? To taka mrówcza praca... Wyciągnęli nazwiska wszystkich, którzy ich zdaniem mogli się z nią skłócić - rozumiesz, w wypadku mojej matki to mnóstwo ludzi. Ale oni znaleźli trzech, o których sądzili, Ŝe mogli na powaŜnie chcieć się do niej dobrać. Inspektor dzwonił do mnie wczoraj. Przegląda karty, rozmawia z resztą personelu. Nie jestem w stanie mu pomóc. Ona, oczywiście, nie rozmawiała ze mną o pacjentach. Mówiła o pracy teoretycznej. O sprawach akademickich, nigdy o dzieciach. - Dojdą do tego. - Ach, solidarność inspektorów. - Większość pracy polega na przetrząsaniu szczegółów. - Tak dotarliście do Edwiny Sleightholme? - Nie. To był fart. Wielki szczęśliwy przełom. Wierzysz w diabła? Myślę, Ŝe powinnaś. - Wierzę w zło. Siłę zła. Czyste zło i zło ucieleśnione, jeśli o to ci chodzi. - Nie jestem pewien. śaden ze mnie teolog. - Ze mnie teŜ. Bardzo ładnie. - Wzięła talerz z pomidorami. - Dziękuję. - Czuję zło, kiedy na nią patrzę. Ale to nie to, czego się spodziewałem. Było nie do zgłębienia i bezsensowne. Zimne. Zamknięte, zagrzebane samo w sobie. - Zrozpaczone? - Tak. Myślę, Ŝe moŜna tak powiedzieć. Dziwne. Wydawało mi się, Ŝe nie mam z tą osobą ludzkiego kontaktu, ani iskierki rozpoznania, Ŝe jesteśmy z innej planety. - Mówisz, Ŝe robiłaby to dalej? - Tak. Dopóki by Ŝyła, była w formie i dopóki nikt by jej nie wykrył, robiłaby to samo. Tacy ludzie nie potrafią przestać. Ale ona nie jest szalona. - Na pewno? - Absolutnie i z całą pewnością. Zła tak, szalona nie. Był zadowolony, Ŝe nigdzie nie wyszli. Poza domem przeszkadzaliby im ludzie, hałas. Tu było lepiej, spokojna rozmowa, jedzenie proste i dobre, kawa w kubku na niskim stole. Pomyślał o Cat. Po powrocie do 296
domu zadzwoni do niej. Wyjechał od nich w złym nastroju, który teraz zupełnie się zmienił. Nie mógł się powstrzymać od spoglądania ukradkiem na Jane. - Myślałam o tym, jak bardzo przykro będzie mi stąd odchodzić - powiedziała. W pokoju zrobiło się zimno. - Nigdy nie wiadomo. Właściwie, po co odchodzisz? Dopiero co tu przyjechałaś. Czy to ma coś wspólnego z twoją matką? - Nie, nie. Po prostu podjęłam złą decyzję. To się zdarza. Nawet pastorom. Nie wiem dlaczego. - Jak to złą? Co jest w niej złe? - Ja. To, co stało się w tym domu, kiedy Max mnie zaatakował. I to, Ŝe nie pasuję do hierarchii katedry... Dziekan jest wspaniały, to on chciał mnie tutaj i nalegał, Ŝeby mnie tu przysłali. Ale ludzie nie chcą kobiety, nie są gotowi na pastora kobietę, a ja nie chcę toczyć bitwy. Mam co innego do roboty. - Myślałem, Ŝe bitwa została wygrana. - Tak, mogło ci się tak wydawać. - Nalała sobie znowu pół kieliszka wina. - Ale jest tu zbyt wiele frontów. Szpital. Imogen House... Nie jestem bojowniczką, Simonie. Po prostu chcę wykonywać swoją pracę, jest tyle waŜniejszych rzeczy, nie mogę się bawić w politykę. - Daj spokój, czemu pozwalasz im wygrać? - Ja nie mówię takim językiem. Przynajmniej nie w tym kontekście. Popatrzył na nią z niepokojem, myślał tylko o tym, Ŝe musi przedstawić wystarczającą liczbę argumentów - nie sprzeczać się, wyczuwał, Ŝe przegrałby - Ŝeby zmieniła zdanie. Nie wątpił, Ŝe mu się uda. Miał argumenty najlepsze z moŜliwych, ale nie wiedział, jak je wyłoŜyć. - A ty? Lafferton do końca Ŝycia? - Nie, mówimy o tobie. Tylko o tobie. Dlaczego sądzisz, Ŝe gdzie indziej będzie inaczej? Walka trwa wszędzie. Nie brałaś w niej udziału, zanim tu przyjechałaś? - Codziennie. Przez większość okresu dorastania. O chodzenie do kościoła, o chrzest, o naukę teologii, o święcenia. Walczyłam o moją ostatnią parafię z krnąbrną radą i bardzo trudnym biskupem. Wiem wszystko o tej cholernej bitwie, dziękuję, ustępuję pola. - I co, nie będziesz juŜ pastorem? - Będę. Idę na rok do klasztoru. Potem albo zostanę tam, albo wrócę do świata akademickiego. Powinnam obronić doktorat. 297
Siedział w milczeniu, zbulwersowany. W pokoju było ciemno. Jane sięgnęła ręką, włączyła lampę i usiadła w kręgu światła. Był zahipnotyzowany jej pięknem, łagodnym ruchem, kiedy usiadła nie na krześle, ale na podłodze obok niego, rękami objąwszy nogi. - Jane... - Ludzie mają zupełnie błędne przekonania o zgromadzeniach. - Ja nie mam o nich Ŝadnego przekonania, wiem tylko, Ŝe nie moŜesz się zamykać w Ŝadnym z nich. - Rozumiesz, co to dla mnie znaczy? - Chryste, ty się tam... zamurujesz. Po co? Dla jakiej sprawy? - Jeśli powiem: „Ŝeby się modlić”, nie będę oczekiwać głębszego zrozumienia. Nie mówmy o tym. - Nie mogę tego tak zostawić. - Dlaczego? Dlaczego to zawsze tak irytuje ludzi? Nie chcę się kłócić. Nie chcę juŜ walki. Proszę. - No to rób swój doktorat, jeśli tego chcesz, powinnaś to zrobić. - Później. MoŜe tak. MoŜe nie. Ale tamto najpierw. Przez dłuŜszą chwilę cisza między nimi była tak całkowita, tak absolutna, Ŝe nie wiedział, czy wolno mu ją przerwać, czy zdoła jeszcze powiedzieć do niej choć jedno słowo przez resztę Ŝycia. Ta cisza była jednocześnie oddaleniem, miarą czasu i nieobecnością dźwięku. Była przestrzenią, przez którą bał się podróŜować. - Nie chcę, Ŝebyś to zrobiła - powiedział. Wyglądała na zaskoczoną. - Proszę, nie. To niegrzeczne, kiedy się mówi: „A co cię to obchodzi?”, niemniej... - Właśnie, Ŝe mnie to obchodzi. - Jak to? Nawet nie przychodzisz do kościoła. - Była zdziwiona i nie rozumiała go. - To nie ma nic wspólnego z kościołem. - I w ogóle z niczym. Nie jestem teŜ kapelanem policji, tylko... - Chryste. Nie, nie chodzi o zawód... o ciebie. Wstał i podszedł do okna. Pamiętał, jak stał po drugiej stronie i rozmawiał z Maksem Jamesonem. Krzaki wycięto i mógł dostrzec światła w domu kantora rozjaśniające ogród. - Chcę cię widywać. Chcę, Ŝebyś tu została. Roześmiała się. To był lekki śmiech, nie grubiański, nie szyderczy. Ale roześmiała się, zanim cokolwiek powiedziała. 298
- Simonie, nie znasz mnie. Prawie się nie widywaliśmy. - Bardzo chcę cię poznać. Dlatego przyszedłem, Ŝeby gdzieś z tobą wyjść, ale lepiej jest tutaj. Następnym razem wyjdziemy. - Nie. Nie będzie następnego razu. Dziękuję. Pochlebia mi to i naprawdę lubię twoje towarzystwo. Dzisiejszego wieczoru Ŝadne z nas nie powinno być samotne. Ale na tym koniec. - Wstała. Podeszła do okna, stanęła obok Simona i dotknęła jego ramienia. - Simonie, mogliśmy zostać dobrymi przyjaciółmi, mogliśmy razem pracować. Coś w tym stylu? Bardzo się cieszę, Ŝe przyszedłeś dziś wieczór. Ale teraz powinieneś juŜ iść. Krew jakby skrzepła mu w Ŝyłach. Wieczór był ciepły, a jemu zrobiło się zimno. - Dlaczego, nasze spotkanie to taki straszny pomysł? - Bo jestem niewłaściwą osobą. Wierz mi na słowo. - Nie mogę. Muszę wiedzieć dlaczego. - Nie chcę nikogo. Nigdy nikogo nie miałam. Miałam... inne rzeczy. - Na litość boską, Jane, nie marnuj się. Co ci przyszło do głowy? - Nie martw się. Nie zostanę w Lafferton z wszystkich tych powodów, o których słyszałeś, a Ŝaden z nich nie ma nic wspólnego z tobą. No bo właściwie jesteś dla mnie obcy. Nie zostaję tutaj, to nie miałoby sensu. Nie chcę cię zwodzić, Simonie. To byłoby bardzo niewłaściwe. Jesteś miłym męŜczyzną. - Dlaczego to brzmi tak, Ŝe nie chciałbym nim być? Uśmiechnęła się. - Zasługujesz na odpowiednią osobę, a to nie ja. Po prostu nie. I nie mam ochoty dalej tego wyjaśniać. Kiedy wyszedł i ruszył przez ogród z powrotem do Cathedral Close, było prawie tak samo ciepło jak w południe. Powietrze stało nieruchomo. Simon nie skręcił w lewo, w stronę swojego zaułka, ale w prawo, za bramę, w stronę labiryntu brukowanych ulic wiodących do placu. Wokół ludzie siedzieli na ławkach, tłoczyli się w pubach, jedli późne posiłki w dwóch restauracjach, chińskiej i tajskiej. Obserwował dwóch młodych męŜczyzn i kobietę chwiejących się pośrodku ulicy. Byli pijani, ale na razie nie sprawiali kłopotu. Przeszła rodzina z niemowlęciem siedzącym na ramionach ojca i chłopczykiem obijającym mu się o nogi. Pamiętał takie noce, kiedy było za gorąco, Ŝeby spać. Całymi godzinami wyglądał 299
przez okno, sycąc się zapachami nocy, rozmawiając szeptem z bratem. Nikt nawet nie wpadł na pomysł, Ŝeby ich wyprowadzić na spacer i pozwolić radować się miejskim wieczorem. Uśmiechnął się, wspominając matkę. Odczuwał ból na myśl o jej stracie. Strata. Wieczna przegrana. Wiedział, Ŝe robi się ckliwy, ale nic go nie obchodziło, nawet to, jak wydobyć się z przygnębienia, w które wtrąciła go odmowa Jane Fitzroy. Był teŜ zły, ale nie na nią, tylko na siebie, Ŝe jest takim głupcem. Dotarł do rogu, gdzie miasto, sklepy, puby i kawiarnie ustępowały domom mieszkalnym. Stare Miasto. Siatka ulic nazywana Apostles. Za nią leŜało Wzgórze. Za Wzgórzem szerokie aleje bogatszych przedmieść Lafferton. Sorrel Drive. I dalej, do obwodnicy i Bevham Road, dróg prowadzących na wieś, do wioski siostry i wioski rodziców - ojca, poprawił się, teraz tylko ojca. Jadąc na wschód, dojeŜdŜa się w końcu do Starły Tor, a potem do samego Starły, do tłustego stada terapeutów New Age i hipotetycznej linii łączącej prehistoryczne miejsca obdarzone magicznymi właściwościami. Odwrócił się. Zawsze uwielbiał to miejsce. Znał je lepiej niŜ siebie. Ale zmieniało się. Na krawęŜniku siedziała banda nastolatek. Jedna próbowała zdjąć z siebie ubranie. Inna wymiotowała. Dwie wymachiwały jednorazowymi aparatami fotograficznymi i wrzeszczały. Ominął je, poszybowały za nim sprośności. Pięć lat temu nie byłoby tutaj takich dziewczyn. Rodzina z małymi dziećmi tłoczyła się teraz w samochodzie, obaj chłopcy spali jak powalone kłody. Czego chciał? Jane. Miłości. Dzieci. śycia, jakie wiodła jego siostra. Jane. Tak. Utkwił mu w głowie jej obraz, jak siedzi na podłodze pod lampą, z nogami, które objęła ramionami, i włosami jak u anioła. Prawie zakochał się w Frei Graffham, ale gdyby Ŝyła, odkochałby się na pewno. Podobała mu się Diana. Nigdy jej nie kochał. Były teŜ inne kobiety, ale wobec Ŝadnej nie Ŝywił powaŜnych uczuć. Niektóre go kochały. MoŜe wszystkie. Starał się o tym nie wiedzieć. Jane. Nie był w stanie myśleć o niej, uwięzionej w zgromadzeniu - moŜna to nazwać klasztorem, wszystko jedno, i tak było to mnóstwo kobiet, które frustracja i histeria zgromadziły razem. Myśl o tym sprawiała, Ŝe zbierało mu się na mdłości. Jeśli chciała wrócić na uniwersytet, to była w tym przynajmniej jakaś nadzieja. Nie, nie dla niej. Dla niego. Mógłby się 300
z nią kontaktować, pisać do niej, spotykać się z nią, chodzić za nią, przekonywać. Jak, na Boga, ma pójść za nią do jakiegoś cholernego klasztoru? Dotarł do arkad wychodzących na zaułek. Kamienie katedry skąpane były w łagodnym srebrze światła reflektorów. Simon zawahał się. Wróci. Zmusi ją, Ŝeby go wysłuchała. Niczego w Ŝyciu tak nie pragnął. Ale nie potrafił zbliŜyć się do niej znowu. - Do diabła - powiedział na głos. Poszedł szybko uliczką, otworzył samochód i wsiadł. Dziesięć minut później podjeŜdŜał do pracy. Niewielu ludzi będzie się tam teraz kręcić. Zawsze znajdzie się jakaś papierkowa robota do odwalenia, to jest chwila spokoju i nikt nie przeszkadza. Pracy nie brakuje. - Szefie? Coś się stało? - SierŜant dyŜurny podniósł wzrok znad komputera i zaskoczony popatrzył na inspektora. - Nic - powiedział Simon, idąc w stronę schodów. - Nic a nic. - Miło słyszeć. - SierŜant pochylił głowę i znów zaczął stukać w klawisze. - Nic a nic. Pracował prawie do drugiej. Uporządkował biurko. Kiedy wychodził, z policyjnej furgonetki wyładowywano trzy z dziewczyn, które widział wcześniej. Jedna miała krew przyschniętą na policzku. - I co się patrzysz? Ja was, kurwa, oskarŜę o molestowanie, cholerni faceci. Na sekretarce były zachowane dwie wiadomości, jedna od Pauli. - Simonie. Paula Devenish. Chciałabym ci coś pokazać. Czy mógłbyś wpaść do mnie jutro, około jedenastej? Druga była od ojca. - Miałem nadzieję, Ŝe zastanę cię w domu. Zastanawiam się, czy moglibyśmy razem zjeść obiad któregoś dnia. Czy zechciałbyś oddzwonić? Simon nalał sobie whisky. W mieszkaniu było gorąco. Otworzył wszystkie trzy wysokie okna, Ŝeby wpuścić nocne powietrze. Paula. Poprzednim razem, kiedy prosiła, Ŝeby wpadł, a nie chodziło o właśnie prowadzoną sprawę, pytała, czy chciałby stanąć na czele nowej brygady antynarkotykowej albo czy byłby zainteresowany czymś podobnym w związku z pedofilią internetową. Tym razem będzie to pewnie 301
zarządzanie ruchem. Jezu. Ale zaraz rano będzie musiał zajść do komendy, podobnie jak będzie musiał oddzwonić do ojca, umówić się z nim na lunch i wysłuchać kolejnych namów, Ŝeby został wolnomularzem. Ale w głosie Richarda Serraillera była jakaś ledwie wyczuwalna, dziwna nutka. Simon wahał się, czy nazwać to potrzebą, ale z pewnością była to prośba. Nikt inny nie mógł na to odpowiedzieć, tylko on sam.
69 Komisarz Devenish powiedziała, Ŝe chciałaby go widzieć około jedenastej, ale w jej rozkładzie dnia „około” nie występowało. Drzwi otworzyły się przed nim, kiedy wskazówka dotarła do równej godziny. - Dwie rzeczy, Simonie... sprawy uprowadzania dzieci. Jeśli laboratorium kryminalistyczne w North Riding w końcu dokona pozytywnej identyfikacji szczątków Davida Angusa, to myślę, Ŝe jego matka będzie chciała tam przyjechać. To czasem pomaga. Co o tym myślisz? W jego myślach pojawił się obraz plaŜy i górujących nad nią klifów, a potem ciemnej, wilgotnej jaskini z wysoko połoŜoną półką skalną, na której dotykał kupek małych kości. Pokręcił głową. - Tam jest inaczej niŜ na ładnej, zielonej łączce, kiedy juŜ wszystko zostało uprzątnięte. - Wiem. Ale jednak to konieczne. - Chcesz, Ŝebym się z nią skontaktował? - Poczekaj, aŜ będziemy mieli wyniki. Potem spotkaj się z nią. Daj jej szansę. Jeśli będzie chciała, Ŝebyś się tam z nią wybrał, zrób to. Otworzyły się drzwi. Sekretarka wniosła tacę z kawą i biszkoptami. Zmiękcza mnie, pomyślał Serrailler. Zarządzanie ruchem. - Byłam na zebraniu Związku WyŜszych Oficerów Policji w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych - powiedziała Paula Devenish. - Pojawiła się nowa inicjatywa. - I byłoby cynizmem z mojej strony, gdybym powiedział: „Co... jeszcze jedna”? Uśmiechnęła się. 302
- To program pilotaŜowy. Kilkoro z nas zostało poproszonych, Ŝeby przedstawić specjalnych kandydatów. Jeśli była to inicjatywa związku i ministerstwa, to przynajmniej prawdopodobieństwo, Ŝe chodzi o zarządzanie ruchem, jest niewielkie. - W głównym zarysie jest tak: powstanie specjalny zespół - Nadzwyczajna Grupa Operacyjna do spraw Wyjątkowych Przestępstw - składająca się z pięciu lub sześciu wyŜszych funkcjonariuszy, wybranych z róŜnych jednostek. Z tej jednostki podałam tylko twoje nazwisko, Simonie. Powiedz, co o tym sądzisz? - Mogę zapytać, w jakim celu podałaś moje nazwisko? - Oczywiście. śebyś tym pokierował. - Nie mam odpowiedniego stopnia. - Wraz z zatrudnieniem otrzymałbyś stopień detektywa nadinspektora. A w pierwszym roku prawie na pewno dalszy awans. - Gdzie będzie się mieścić ta nowa jednostka? - KaŜdy z członków zespołu zostanie tam, gdzie jest, z oddelegowaniem do jednostki, kiedy zostanie wezwany. Ale chciałabym, Ŝebyś przeniósł się tutaj, do komendy. - Jako? - Inspektor. -A co to znaczy: wyjątkowe przestępstwa? - Ten termin jest wynikiem kompromisu. Chodzi o więcej niŜ powaŜne zbrodnie. Mówimy, Ŝe wszystkie przestępstwa traktujemy powaŜnie, ale oczywiście bywają przypadki większej i mniejszej wagi. Wyjątkowe znaczy coś innego. - Jak na przykład zamordowane dzieci. - Tak. Kolejnym przykładem moŜe być Harold Shipman. Poza waszymi kompetencjami pozostają przestępstwa zorganizowane, a jak wiesz, w większości wypadków oznacza to narkotyki albo wszystko, czym trudni się urząd imigracyjny, sekcja specjalna i tak dalej. Myślę, Ŝe chodzi tu o uznanie czegoś za wyjątkowe, kiedy się pojawi. Simon dopił kawę. „Bierz na powaŜne swoją pierwszą reakcję” - to była jego dewiza juŜ od dawna, szczególnie w pracy. Stanowiła odmianę powiedzenia: „słuchaj swojego instynktu”. Jego pierwsza reakcja była pozytywna. Podniecenie. Obietnica. Potem dopiero przyjdą rozwaŜania, zastanowienie. 303
Ale wiedział, Ŝe Paula lubi bezpośrednie i natychmiastowe odpowiedzi, bez względu na to, czy się jej spodobają. - Pierwsza reakcja? - spytała. - Tak. Dobrze, Ŝe przedstawiłaś moje nazwisko. Zobaczymy, co będzie dalej. - Dalej będzie konkurs. Nie umiem powiedzieć, czy to dobry, czy drętwy projekt... - Wzruszyła ramionami. - Ja popieram ciebie, Simonie. W piątek mam spotkanie w ministerstwie. Uniósł brwi. Ale Paula Devenish juŜ wstała. - Wiedziałam, Ŝe się zgodzisz. - Dziękuję, pani komisarz. - Przy okazji, przykro mi, Ŝe tracimy Nathana Coatesa. - Mnie teŜ. Ale powinien rozwinąć skrzydła, a on uwielbia samodzielność. Jim Chapman miał go na oku od początku. - Trochę się obawiałam, Ŝe ciebie teŜ. To był kolejny powód, Ŝeby przenieść cię do tej grupy operacyjnej. I zawiadom mnie, co pani Angus chce zrobić. Musiała mu przypomnieć. PrzecieŜ nie zapomniałby o Marilyn Angus, kiedy nadejdzie potwierdzenie, Ŝe jej syn to jedno z ciał z jaskini. Wsiadł do samochodu i zadzwonił do Cat. Właśnie skończyła zabiegi. - Wracasz do domu? - Cześć, braciszku. Tak sobie wyobraŜasz pracę lekarza? - Jesteś na niepełnym etacie. - Ha. - Masz czas na lunch? - Co się stało? - Jest sprawa, jak powiedziałby Sam. - MoŜe zjesz ze mną pół kanapki w przychodni. - Weź godzinę wolnego... Spotkamy się w Horse and Groom o wpół do pierwszej. Rozłączył się, zanim zdąŜyła zaprotestować. Pub, znany w całej okolicy z dobrej kuchni, zaczynał się właśnie zapełniać, kiedy dojechał tam kwadrans po dwunastej. Zajął stolik i usiadł z piwem przy drzwiach do ogródka. Światło słoneczne wpadało do środka, a drzewo obsypane wczesnymi śliwkami sprawiało, Ŝe Simon poczuł nagły przypływ optymizmu. Chciał tej nowej pracy. 304
Był zaskoczony, Ŝe tak bardzo jej chciał. Być moŜe komisarz Devenish potrafi czynić cuda. Nie pozwolił sobie na myśli o Jane Fitzroy ani o wczorajszym wieczorze. Odrzucenie sprawiło mu ból, chociaŜ zrobiła to łagodnie. Pomyślał, Ŝe nie miało to związku z nim, po prostu odrzuciła wszelkie bliskie związki z własnych, szczególnych powodów. Wiedział, Ŝe gdyby pozwolił sobie na rozpamiętywanie swojej krzywdy, poczułby się bardziej winny za to, jak zachował się wobec Diany. W pubie było jak w ulu, kiedy tuŜ przed pierwszą wpadła Cat. - Wyglądasz na zmęczoną. - Daj spokój. BoŜe, jaka ja jestem głodna, od wieków nie jadłam porządnego lunchu, chyba Ŝe sama go ugotowałam. - Tablica z menu wisiała na ścianie naprzeciwko. - Mam kupę roboty. Dziś po południu idę do przychodni, wieczorem mam zastępstwo za Dereka Wiksa. Bóg wie, kiedy znowu coś zjem. - I to jest kobieta, która zadowala się połową kanapki. Jedz, ile się da. - Właśnie... sałatka z krabów i awokado, potem dorada. I piwo imbirowe. Simon patrzył na siostrę od baru, gdzie poszedł, Ŝeby złoŜyć zamówienie. Owszem, Cat wyglądała na zmęczoną, ale teŜ szczęśliwą. Straciła resztę nadwagi, której tak trudno było się jej pozbyć po urodzeniu trzeciego dziecka, była opalona, wyglądała młodziej. - Myśl o Australii wyraźnie dodaje ci wigoru - powiedział, stawiając przed nią piwo. - Dziękuję. Twoje zdrowie. Wiesz, rzeczywiście nie mogę się tego doczekać. Masz rację. Nie chciałam jechać. Opierałam się jak szalona, ale teraz wszystko przemyślałam i tęsknię za tym nowym Ŝyciem. Mnóstwo słońca i wody, surfing i to rozkosznie niefrasobliwe australijskie podejście do Ŝycia. - Nie przesadzaj. - Wiem. Wrócimy, na pewno. Poza tym jest tato. - Wieczorem zostawił mi wiadomość. Chce zjeść ze mną lunch. - Przyprowadź go tutaj. - Znowu będzie o tych cholernych wolnomularzach. - JuŜ raz mu odmówiłeś. Będzie się czuł samotny, tak długo byli małŜeństwem. - Hm. 305
- Wiem. Mama miała trudny orzech do zgryzienia, ale chyba coś się poprawiło między nimi. Jakoś od roku. Nie wiem co, ale coś się wydarzyło. Poprawiło się. - Tego się obawiam. Ty wyjedziesz, a ja będę musiał zajmować się tatą. - Coś jeszcze? - Dziś rano widziałem się z komisarz Devenish. Podano sałatę Cat i świeŜe sardynki dla niego. Jadła i słuchała, jak opowiada jej o grupie operacyjnej. - Wolę o tym nie myśleć za duŜo, bo mogę się tam nie dostać. Będzie zaŜarta walka o miejsce. Paula ma dobrą pozycję wśród naszych szefów, ale jej koledzy uŜyją wszelkich brudnych sztuczek, Ŝeby miejsce dostał ich kandydat. - Chcesz tego. Wycisnął cytrynę do sardynek. Ich zapach, zmieszany z ostrą wonią soku, był wyraźny i apetyczny. - Tak, naprawdę tego chcę - odparł. - Powinnam umieścić cię wysoko na liście swoich modłów. - Wiesz, praca nie jest dla mnie najwaŜniejsza. Patrzył, jak zbiera ostatnie kremowe płatki kraba na widelec. Chciał jej powiedzieć o Jane. śe zostali przyjaciółmi, choć rzadko się dotąd widywali. Ale Cat mogłaby o coś pytać, przerwać mu, mogłaby... Nie. Gdyby powiedział siostrze ze szczegółami o tym, co stało się poprzedniego wieczoru, wiedział, co by odpowiedziała: „Dobrze ci tak. To nie jest dziewczyna dla ciebie, rozumiesz?” Nie chciał, Ŝeby Cat go upokorzyła, i nie miał ochoty ani na jej docinki, ani współczucie. Zdumiewały go uczucia, jakie wywołała w nim Jane. Były nowe, Ŝywe, zupełnie nieoczekiwane i nie ustępowały. Tak, to zbyt osobiste. Niewiele spraw zatajał przed siostrą, ale o tym jej nie powie. - Mówiłam ci o domu w Sydney? Piętrowy, z duŜym ogrodem dookoła i tarasem tuŜ nad morzem, dwadzieścia minut od szpitala - jest nowy i specjalnie zbudowany dla trzech staŜystów. Szkoły... Słuchał. Naprawdę nie mogła się doczekać wyjazdu. Wierzył, Ŝe wrócą, tak jak obiecała. Siedzieli teraz nad puddingiem i kawą. - Nie będzie nas do maja - powiedziała Cat. 306
- Będę tęsknił za wami wszystkimi, ale jakoś to zniosę, szczególnie jeśli wypali sprawa z tą robotą. Wy przecieŜ wrócicie. To mama nie wróci. - Dotarło to do mnie dopiero wczoraj wieczorem. Naprawdę. Hannah powiedziała coś o Hallam House... Ŝe ogród będzie zaniedbany, bo dziadek nie wie, jak się nim zająć. - Co do tego ma rację. Nie powinien tam zostawać, będzie tam tak boleśnie samotny. - Tylko mu tego nie mów. - Pewnie. Wyszli do samochodów. - Wydawało mi się, Ŝe się spieszysz. - Bo tak jest. Trzymaj się. - Zatrzymała się i popatrzyła na niego. O co chodzi? Tylko o mamę? - Jasne. - Kłamczuch. - Nie mogę o tym mówić. Tylko tyle zdołał z siebie wycisnąć. Cat wsunęła mu rękę pod ramię. - Powiedz. Zadzwoniła jego komórka. Nathan Coates. Simon wysłuchał krótkiej informacji. - Muszę jechać, Ŝeby odwiedzić Marilyn Angus. Powiedzieć, co patolodzy piszą w raporcie o znaleziskach z jaskini. - To David? Pokiwał głową. Cat objęła go, wsiadła do samochodu i pomachała ręką, odjeŜdŜając. Simon stał przez chwilę w słońcu. OdjeŜdŜali jako jedni z ostatnich gości. Było cicho. Gromadka młodych jaskółek zataczała pętle i nurkowała wysoko nad jego głową. Do oczu napłynęły mu łzy, zobaczył promienną buzię Davida Angusa, tę, która codziennie pojawiała się na plakatach i w mediach. Odblokował zamki samochodu i otworzył drzwi, ale stał jeszcze chwilę i patrzył w niebo, obserwując jaskółki.
307
70 To takie bezsensowne - powiedziała Marilyn Angus. - Chyba to jest najgorsze. Myśl, Ŝe to wszystko jest takie bezsensowne. Padała mŜawka i wisiała niska mgła, chociaŜ powietrze było ciepłe. Serrailler zastanawiał się, czy tak jest dobrze, czy moŜe wspaniały, słoneczny dzień na złotej plaŜy nie sprawiłby, Ŝe ból byłby większy, czy w ogóle jest to bez znaczenia. Jechali nocą. Powiedziała, Ŝe chce tam być o świcie, ale nie ma zamiaru nigdzie się zatrzymywać. Większość drogi spędzili w milczeniu, jadąc siecią autostrad pośród dalekobieŜnych cięŜarówek z kontenerami, on nie znajdywał słów na pocieszenie, a ona i Lucy wcale ich nie oczekiwały. - Chcę, Ŝebyś był tylko ty - powiedziała mu w domu. - śadnych obcych. Nikogo innego. Proszę. Zatrzymali się na twardym piasku, kilkaset metrów od celu. Morze cofało się. Było parę minut po piątej. Widzieli stąd trzepoczącą, czarno-Ŝółtą taśmę policyjną. Szli powoli, w milczeniu, Lucy Angus trzymała się nieco dalej, szła oddzielnie, z oczami wbitymi w piasek. Raz czy dwa zatrzymała się, Ŝeby popatrzeć na zwinięte piaskówki albo rozgwiazdy uwięzione w kałuŜach między niskimi skałkami, ale nic nie mówiła. Marilyn Angus szła, patrząc wprost przed siebie, jakby córki tutaj nie było. Wiał wiatr od morza, niosąc słoną mgiełkę. Mewy machały skrzydłami na niebie i siadały rządkami na urwisku, wydając ohydny, kraczący krzyk. Zatrzymali się parę metrów od odgrodzonego taśmą terenu. Tego ranka na prośbę Marilyn Angus nie było tu policji, a zespół kryminalistyczny miał przyjechać dopiero za kilka godzin. - Czy mógłbyś tutaj zostać? - Muszę ci pokazać... - Nie. Mamy latarki. Dam sobie radę. - W porządku. Idź do końca jaskini i... półka jest nad głową. UwaŜaj na rusztowaniu. Reflektor jest bardzo silny. Marilyn zawahała się. Lucy stała w milczeniu, osobno, na wpół odwrócona, Ŝeby patrzeć na morze. - Lucy? - powiedział Simon. - Jeśli nie chcesz tam wchodzić, zostań ze mną. 308
Ale ona bez słowa przeszła pod taśmą policyjną i weszła do jaskini, nie oglądając się za siebie. Po chwili Marilyn Angus poszła za nią, ale przy wejściu zatrzymała się, a Simon pomyślał, Ŝe nie jest w stanie tego znieść i Ŝe wróci. Czekał. Mewy wrzeszczały, wznosiły się i zataczały koła. Marilyn weszła powoli do jaskini, trzymając przed sobą wysoko uniesioną latarkę. Szedł wzdłuŜ plaŜy. Po dwóch, trzech kilometrach zobaczył ścieŜkę wiodącą ze szczytu klifu i półkę, na której tkwił z Ed Sleightholme, czekając na helikopter ratunkowy. Ze swojego miejsca widział, Ŝe to urwisko z wąską kruszącą się po bokach ścieŜką i występem, na którym we dwoje ledwie mogli się zmieścić. Przebiegł go dreszcz. Szedł teraz powoli, rozmyślał, ale szybko odegnał od siebie natłok myśli, które go dopadły, o matce, o Jane, o Cat i jej rodzinie, wybierającej się na antypody, o nieuchronnym dramacie ojca. O dzieciach, które umarły na skalnej półce w wilgotnej, zimnej pieczarze w ścianie urwiska. O tym, Ŝe moŜe nie dostać pracy, której coraz bardziej pragnął. Zastanawiał się, czy byłby w stanie wrócić tu któregoś bezchmurnego dnia, Ŝeby narysować klify, niezwykłe występy skalne i cienie, mewy siedzące na półkach i krąŜące po niebie. Odszedł od urwiska w stronę morza. Na falach siedziało teraz więcej mew, unosiły się i opadały jak korki. Gdyby był tu tak po prostu, dla siebie, widoki zachwyciłyby go, mimo szarości i mŜawki. WraŜenie przestrzeni i pustki odświeŜyło go, przestał dręczyć się myślami, przewidywać, co przyniosą najbliŜsze miesiące, denerwować, po prostu zanurzył się w poczuciu swobody. Podniósł kilka kamyków i próbował, bez rezultatu, puszczać kaczki, podszedł bliŜej do wody, Ŝeby usłyszeć, jak łamią się fale, unoszą się i opadają, unoszą i opadają. Uświadomił sobie, Ŝe minęło juŜ trochę czasu, odkąd został sam. Popatrzył na zegarek. Były w jaskini prawie od godziny. Zaczął biec. Marilyn Angus siedziała na wilgotnym piasku, przy ścianie jaskini, uniesioną ręką dotykała śliskiej skały, opuściła głowę. Nie płakała i miał wraŜenie, Ŝe ledwie oddycha. TuŜ obok niej stała Lucy, nieruchoma jak głaz, nie patrząc na matkę, spoglądała na świat, na niebo, na szare morze. 309
Wyglądało to jak jakiś straszny Ŝywy obraz, w którym obie zostały uwięzione, niezdolne do ruchu, do wyrwania się, zrobienia czegokolwiek, złapane w pułapkę własnych myśli, kaŜda z osobna we własnym, nieosiągalnym dla nikogo smutku. Simon cofnął się, od zimnej, pachnącej wodorostami ciemności, i stanął z podniesionym od deszczu kołnierzem. Patrzył na odległą wodę. Czekał.
Podziękowania Jestem niezwykle wdzięczna 202. Eskadrze PoszukiwawczoRatunkowej RAF-u za udzieloną mi pomoc, informacje i objaśnienie, jak wygląda typowa i zazwyczaj niebezpieczna akcja ratunkowa na morzu i w powietrzu. Internetowa strona eskadry www.202squadron.com to przypomnienie o tym, jak wiele zawdzięczamy tym dzielnym ludziom. Pragnę podziękować policyjnemu psychiatrze doktor Jane Ewbank za wiele inspirujących i pomocnych mi rozmów o umyśle przestępcy, jestem teŜ wdzięczna jej męŜowi, gastroenterologowi doktorowi Seanowi Weaverowi za zasugerowanie mi wykorzystania BSE w fabule powieści.