Susan Hill Zaklęci w milczeniu Tytuł oryginału The Vows of Silence
R T L Wszystkim gościom weselnym
1 WSPINALI SIĘ J...
5 downloads
18 Views
1MB Size
Susan Hill Zaklęci w milczeniu Tytuł oryginału The Vows of Silence
R T L Wszystkim gościom weselnym
1 WSPINALI SIĘ JUŻ OD DWÓCH GODZIN. Potem weszli między wiszące nisko chmury. Zaczęło mżyć. Właśnie chciał rzucić jakąś uszczypliwą uwagę o zapowiadanym pięknym dniu, gdy Iain lekko odwrócił głowę. Wskazał coś palcem. Iain dobrze znał wzgórza i panującą tu pogodę, wiedział, co oznaczają subtelne zmiany kierunku wiatru. Wiedział lepiej niż ktokolwiek inny. Stanęli bez ruchu, w ciszy. Ogarnęło ich napięcie, choć przed chwilą wcale go nie czuli. Coś się wydarzy.
R
Światło rozerwało zasłonę chmur. Słońce, początkowo przyćmione, wyskoczyło nagle zza chmur, jasne i jaskrawe. Kąciki ust Iaina wykrzywił uśmiech. Ale nadal stali, nieruchomi i w ciszy. Czekali.
T L
Iain podniósł lornetkę do oczu i rozejrzał się wokół. Powoli, bardzo powoli. On czekał, obserwując ruch głowy Iaina, czekał, aż nadejdzie właściwa chwila. Ubrania zaczynały parować w cieple. Iain opuścił lornetkę i skinął głową.
Dotarli wyżej, niż zapuszczają się sarny, i przez następny kilometr nie dostrzegł nic. Ale szli w dobrym kierunku, Iain znał się na tym. Wędrowali pod wiatr, ostrożnie. Droga była kamienista, łatwo można się było potknąć. Poczuł znajome podniecenie. Takie chwile są najlepsze. Kiedy już wiesz. Kiedy jesteś tak blisko, że już to widzisz, tak blisko sensu, celu i kulminacji wszystkiego. Bardzo blisko. Z zaciśniętych warg Iaina wydobył się mały obłoczek pary. Podążył za spojrzeniem towarzysza. Rogacz stał sam, w połowie niższego zbocza, na zachód od miejsca, w którym, się znajdowali. Zwierzę nie wyczuwało niczego - w każdym razie nie w tej chwili. I niech tak zostanie.
Położyli się i zaczęli czołgać. Szorowali brzuchami o rozmokłą ziemię, słońce grzało w plecy. Zaatakowały ich meszki, które bezbłędnie odnajdywały drogę przez szczeliny w ubraniu, przedzierały się przez barierę płynu przeciw ukąszeniom owadów. Był jednak tak skupiony, że niemal nie zwracał na nie uwagi. Chociaż wiedział, że później doprowadzą go do szału. Czołgali się przez dziesięć minut, powoli schodzili coraz niżej, aż wreszcie znaleźli się na tej samej wysokości co rogacz, kilkaset metrów od niego. Iain zatrzymał się i uniósł lornetkę. Czekali. Patrzyli. Nieruchomi jak kamienie. Teraz słońce grzało już mocno, a wiatr ucichł. Centymetr po centymetrze przesunęli się jeszcze o trzydzieści metrów -te trzydzieści metrów zajęło im aż dziesięć minut. Wreszcie jednak dotarli tam, dokąd chcieli. Rogacz uniósł głowę. - To stary kozioł - szepnął niemal bezgłośnie Iain.
R
Bardzo stary kozioł. Nie był tak wielki jak okazy żyjące niżej i nie miał też tak olbrzymiego poroża. Ale i tak był ogromny. I zbyt stary, by przeżyć następną zimę. Poczuł do zwierzęcia zbyt duży szacunek, by na to pozwolić.
T L
Przycupnęli od zawietrznej, mniej więcej sto pięćdziesiąt metrów od kozła. Rogacz potrząsnął łbem, spojrzał w bok i ruszył wolnym krokiem, ani razu nie odwracając się do nich tyłem. Czekali. Czekali. Słońce grzało tak, że pocił się w nieprzemakalnej kurtce. W końcu zwierzę odwróciło się powoli, aż do zapierającej dech w piersi chwili, gdy uniosło głowę, stając dokładnie naprzeciwko niego. Jakby już wiedziało. Jakby na niego czekało, ustawione idealnie pod strzał. Wyciągnął strzelbę, załadował. Iain nadal obserwował kozła przez lornetkę. Ostrożnie zmienił pozycję, a potem spojrzał w dół. Stary rogacz nie poruszył się. Głowę uniósł wyżej, spoglądał prosto na niego. Wiedział. Iain czekał, przyklejony do lornetki. Ziemia stanęła na chwilę. A on wycelował w serce.
2 GRANATOWY ŻAKIET. Spódnica w biało-niebieskie wzory. Niewysokie obcasy. Apaszka? A może korale? Korale.
Helen Creedy weszła do łazienki ułożyć włosy. Potem wyszła i jeszcze raz obejrzała się w dużym lustrze. Boże, wygląda jak... jak czupiradło. Tylko takie określenie przychodziło jej do głowy. Wyglądała tak, jakby miała iść na rozmowę o pracy. Zdjęła spódnicę, bluzkę, żakiet i zaczęła wszystko od początku. Było bardzo ciepło. Późny wrzesień, babie lato. Oczywiście. Jasnoszare lniane spodnie. Długi lniany żakiet. Nowa koszula w kolorze fuksji, ta, której dotąd nigdy nie miała na sobie. Lepiej? Tak. Jakie kolczyki? Tylko zwykłe sztyfty. Na zewnątrz zaryczał motocykl. Tom, jak zwykle, skręcał na podjazd na wysokich obrotach. Ryk ucichł. Usłyszała szczęk metalowej podpórki uderzającej o beton. Dopiero szósta. Ma jeszcze mnóstwo czasu, zaczęła się ubierać o wiele za wcześnie.
R
Usiadła na skraju łóżka. Aż do tej chwili czuła się podekscytowana, spięta, podminowana, ale pełna przyjemności wyczekiwania. Teraz emocje gwałtownie opadły i Helen poczuła się źle. Zirytowana, przestraszona. Co za bzdury! Ogarnęło ją tak wielkie zmęczenie, że nie potrafiła sobie wyobrazić, skąd weźmie energię, żeby wstać.
T L
Usłyszała trzaśniecie kuchennych drzwi. Usłyszała, jak Tom rzuca na podłogę kask i grube skórzane rękawice. Jasnoszary len. Nowa koszula w kolorze fuksji. Nawet już ułożyła włosy. Teraz jednak miała ochotę położyć się na łóżku i spać, spać. Po kilku minutach zeszła na dół.
- Świetnie, mamo. - Elizabeth uniosła wzrok znad podręcznika do francuskiego. Tom jak zwykle po powrocie do domu krzątał się przy tosterze. Mówił, że wszystko jest w porządku, ale Helen nie była tego pewna. O Elizabeth nie musi się martwić. To właśnie córka namówiła ją do tego. „Minęło sześć lat od śmierci taty, niedługo wyprowadzimy się stąd. Mamo, musisz w końcu zacząć żyć". Zerknęła na syna, którego twarz przeczyła zapewnieniom. Bo mówił, że wszystko jest w porządku. - Myślałem, że się z nim umówiłaś na ósmą. - Na wpół do ósmej. - Co to za różnica.
Tom rozsmarował na czterech tostach chyba ćwierć kilo masła i mnóstwo pasty drożdżowo-warzywnej. W kuchni oświetlonej popołudniowym słońcem było ciepło. Były tu książki do francuskiego Elizabeth. Ołówki. Flamastry. Odkręcony słoik z pastą Toma na stole. Zapach ciepłej grzanki i motocyklowego smaru. - Nie pójdę - powiedziała Helen. - Nie mogę tego zrobić. Co ja sobie w ogóle myślę? - O Boże, nie, już to przerabialiśmy. Tom, powiedz jej, pomóż mi. Tom wzruszył ramionami. Jego siostra parsknęła ze zniecierpliwieniem. Założyła ołówkiem czytany fragment Eugenii Grandet. - No więc zacznijmy od początku. Czy to tylko trema, czy coś innego?
R
Trema? Jak w ogóle można pojąć to, co czuła, siedząc teraz przy kuchennym stole, w jasnoszarych lnianych spodniach i koszuli w kolorze fuksji, tej której dotąd nigdy nie nosiła, całkiem gotowa do wyjścia o co najmniej godzinę za wcześnie?
T L
Wszystko zaczęło się kilka miesięcy temu. Spacerowały po Mutley, na Wzgórzu, gdy nagle Elizabeth stwierdziła: - Z nikim się nie spotykasz.
Helen nie zrozumiała, o co jej chodzi. Przecież pracowała w aptece i spotykała codziennie mnóstwo ludzi. - Nie to mam na myśli. - Dziewczyna usiadła i oparła się plecami o Głaz Werna. Był lipiec i Mutley wyglądało pięknie jak na obrazie. Helen zawahała się, spoglądając na Lafferton, by nie patrzeć na córkę. Czuła, że chodzi o coś ważnego, co ma się zmienić, nie wiedziała jednak co i jak. I to ją niepokoiło. - Uważam, że mogłabyś... no, spotykać się z kimś. Z kimś innym. Po tacie. Usiądźmy. Helen przysiadła na suchej trawie, a córka patrzyła jej prosto w oczy. Zawsze tak robiła. Przypomniała sobie noc, w którą ją urodziła. Lizzie miała wówczas równie przenikliwy wzrok, choć podobno noworodki nie potrafią skupiać spojrzenia. Również jako mała dziewczynka zawsze tak patrzyła, gdy zadawała jakieś pytanie. Ostre jasnoniebieskie spojrzenie przytrzymywało i nie pozwalało odejść. Tak jak teraz. - Zanim się obejrzysz, ja będę już w Cambridge. A Tom odejdzie do tych swoich cudaków. -A ja zostanę sama i nie będę wiedziała, co ze sobą zrobić. To chcesz powiedzieć? - Nie tylko.
- No to co? - Martwię się, że jesteś taka wycofana. Powinnaś kogoś mieć. - Nie mam zamiaru drugi raz wychodzić za mąż. -Skąd wiesz? Teoretycznie nie masz zamiaru... ale jeśli kogoś spotkasz. .. ? - A kto mówi, że nie spotkam? -W tej swojej klitce bez okien, wciśnięta między słoiki z pigułkami, na pewno nie. - Lubię swoją pracę. -Nie chodzi o to. Powinnaś po prostu do tych spraw podejść jakoś bardziej aktywnie. - To nie są żadne „te sprawy". Chodźmy, robi się za gorąco. Wstała, choć Lizzie, podnosząc się, nie spuściła z niej przenikliwego spojrzenia. Nie odpuszczała. Helen odwróciła się i zaczęła schodzić ze Wzgórza tak szybko, że niemal potknęła się na kamienistej ścieżce.
T L
R
Nie chciała się nad tym zastanawiać. W ogóle nie zamierzała się nad tym zastanawiać. Czuła się całkowicie zadowolona. Poznała Terry'ego, gdy miała dwadzieścia trzy lata, wyszła za niego rok później, urodziły im się dzieci, byli szczęśliwi. Kiedy Tom skończył sześć lat, poszła do pracy na pół etatu. Miała dobre życie. Gdy u Terry'ego stwierdzono czerniaka, usłyszała, że ma przed sobą kilka lat, może więcej. W rzeczywistości miał tylko cztery miesiące. Znajomość z innym mężczyzną stanowiła dla niej - aż do tej pory - rzecz nie do pomyślenia. Kiedy zeszły już ze Wzgórza, uświadomiła sobie, że jest zła i chyba przerażona. - Wiesz... -odezwała się do Elizabeth, zaczynając mówić jednocześnie z nią. - Dajmy temu spokój. Nie jestem gotowa na taką rozmowę - dodała szorstko, ale córka tylko patrzyła na nią przez dłuższą chwilę w milczeniu.
Dwa dni później pocztą nadeszła broszurka. „Nazywam się Laura Brooke. Prowadzę Agencję Laura Brooke, która świadczy usługi dla mężczyzn i kobiet pragnących starannie dobrać partnera. Nie wierzę w to, że ludzi może skojarzyć komputer. Staram się postępować jak przyjaciel. Zajmuję się klientem tylko wtedy, gdy czuję, że mi się uda. Swoich klientów przedstawiam sobie dopiero po przeprowadzeniu wyczerpującego wywiadu i nabraniu osobistego przekonania co do słuszności wyboru. Zachowuję przy tym wszelkie środki ostrożności. Oddaję klientom swój czas i doświadczenie, po to by znaleźć im..." Wrzuciła ulotkę do śmieci. Nazajutrz u fryzjera ze zdziwieniem stwierdziła, że zastanawia się, czy ludzie faktycznie mogą się dobierać za pośrednictwem agencji matrymonialnej - albo Internetu. Jeśli to
wszystko nie jest po prostu wielką bujdą, co zawsze podejrzewała. Pomocy u swatów szukali ludzie smutni, zdziwaczali albo zdesperowani. Potrafiła zrozumieć, dlaczego korzysta się z ogłoszeń towarzyskich, jeśli, powiedzmy, właśnie przybyło się do innego miasta i nie majak poznać nowych przyjaciół - w klubie, w drużynie sportowej, szkole wieczorowej. Ale przyjaźń to coś całkiem innego. Miała przyjaciół, nie starczało jej tylko czasu, który mogłaby z nimi spędzać. Kończyła czterdzieści sześć lat. Gdy skończy pięćdziesiąt, Tom i Elizabeth odejdą już z domu. Zostaną jej praca i czas dla znajomych. Będzie też Chór Świętego Michała, może powróci do aktorskiej trupy Lafferton Players. Nic już tego nie zmieni. Nic i nikt. - Nie idę - oznajmiła znowu. - Nie mogę tego zrobić. - Zrobisz i możesz, nawet jeśli będę miała cię zmusić. - Elizabeth...
R
- Tylko raz, umówiłyśmy się, że tylko raz, jeśli znajdzie się ktoś, kto będzie się wydawał naprawdę wart tego, żeby go poznać. A on chyba taki jest. Zgodziliśmy się. Tom, zgodziliśmy się, prawda? Tom uniósł dłonie.
T L
- Mnie w to nie mieszaj, dobra? - powiedział i z hałasem wyszedł z pokoju. - Jemu to się nie podoba - stwierdziła Helen.
- Nie podoba mu się nic, co się nie wiąże z jego własnym dziwacznym światem. Nie zwracaj na niego uwagi. - Dlaczego zmuszasz mnie do czegoś, czego nie chcę? - Ależ chcesz. Chcesz się stąd wyrwać, otworzyć na coś nowego. I zacząć wszystko od nowa. - Tylko jedna randka. - No właśnie!
Coś jej mówiło, że Elizabeth ma rację. Kiedy już w ogóle dopuściła do siebie ten pomysł, długo się nad wszystkim zastanawiała. Bała się, że gdy dzieci odejdą z domu, stanie się odludkiem, a przecież jest na to za młoda. Potrzebowała czegoś nowego. Tyle tylko, że poznawanie kogoś za pośrednictwem agencji, portalu randkowego czy odpowiedź na anons towarzyski, równało się przyznaniu do niepowodzenia. A ona nie była nawet pewna, czy chce kogoś poznać. Było jej wstyd, że w swoim wieku musi robić takie rzeczy. - Bzdury - podsumowała ją Lizzie.
Wstyd. Gdyby jakimś cudem poznała kogoś za pośrednictwem agencji matrymonialnej i gdyby ten ktoś stał się dla niej ważny, nie potrafiłaby nikomu opowiedzieć, jak to się zaczęło. Wolałaby uciąć sobie język, niż się przyznać. - Ja tego w ogóle nie rozumiem. Tak mówiła Elizabeth, jej rodzona córka. - Wyślę SMS, napiszę, że się źle czuję. - To jest totalnie żałosne. Mamo, to tylko drink w pubie... - Barze. - Drink. Pogawędka. Możesz na tym poprzestać. O Boże, przerabiałyśmy to. Jeśli odniesiesz wrażenie, że to seryjny morderca, wyślesz SMS Tomowi, a on pojawi się tam za pięć minut. - Nie sądzę, żeby był seryjnym mordercą. Jego głos brzmiał tak, jakby był...
R
- Miłym facetem.
T L
- Tak.
- Myślałam, że chcesz tam pójść wcześniej, byłaś gotowa godzinę temu. - Za bardzo się wystroiłam?
- Nie, jest super. Nie o to mi chodziło. Nastała dłuższa chwila ciszy. - Dobrze, chcę iść. I nie chcę. Po prostu nigdy nie robiłam czegoś takiego, w dodatku minęło tyle lat od czasu, gdy spędzałam wieczór z mężczyzną. .. Elizabeth wstała, obeszła stół i przytuliła ją, pochylając się, jakby to ona była matką, a Helen dzieckiem. - Wyglądasz wspaniale i będzie świetnie. A jeśli nawet nie, to co z tego? Co stracisz? Jeden wieczór. - Odcinek East Enders. - Teraz są do bani. Po co się martwisz? Elizabeth znowu zasiadła do rozdziału Eugenii Grandet. W pokoju zrobiło się cicho. - Lizzie... - Mamo, idź już!
Wyciągnęła broszurę agencji z kosza na śmieci. Nie spodobał jej się jednak pomysł, żeby ktoś z biura przepytywał ją, zanim przedstawi jej jakiegoś mężczyznę z katalogu. Zwłaszcza że nie była pewna, czy w ogóle chce się z kimkolwiek spotykać. W ten sposób dotarła na stronę intetnetowa_peoplemeetingpeople.com. „Ludzie spotykają ludzi". Do tego się mogła przyznać. Tak. Mogła się przyznać, że chce spotkać innych ludzi. Wszystko zaczęło się całkiem łatwo. Na stronę wchodziło się za opłatą, która nie była ani zbyt wygórowana, ani zbyt niska. Zrobiła to pewnego wieczoru, kiedy została sama w domu. Potem przechodziło się kolejne etapy rejestracji. Nie wymagali, by dużo pisać o sobie, a to jej Odpowiadało,
R
Podała imię - tylko imię, bez nazwiska - oraz wiek. Następny krok służył określeniu rodzaju „ludzi", jakich chce się poznać. „Grupa wiekowa". To było zaskakująco łatwe. Od czterdziestu pięciu do sześćdziesięciu lat. „Stan cywilny" kliknęła na „Wdowa/Wdowiec", a potem jeszcze na „Po rozwodzie". Wprawdzie nie do końca ufała rozwiedzionym, ale tyle ludzi teraz się rozstaje, z powodów mniej... niepokojących niż kiedyś. Nie kliknęła na „Kawaler". Niewielu porządnych mężczyzn trwa w kawalerstwie po ukończeniu czterdziestu pięciu lat. Weszła do działu dotyczącego okolicy, w której mieszkała. To trochę zawęziło poszukiwania.
T L
„Zawód": „Media", „Usługi", „Zarządzanie", „Biznes", „Rolnictwo". Nic z tego do niej nie pasowało. Pewnie potrafiłaby znaleźć wspólny temat do rozmowy nawet z rolnikiem, zaznaczyła więc wszystkie opcje. Spodziewała się, że będzie więcej etapów, więcej wezwań do udzielenia odpowiedzi, ale teraz zapytano się tylko, czy chce obejrzeć zdjęcia i przeczytać charakterystyki osób spełniających podane przez nią kryteria. Poszła zrobić sobie kawę. Zdjęcia prawdziwych ludzi to spory krok do przodu, przekroczenie granicy tego, co wydawało się tylko zabawą. Zdjęcia sprawiają, że robiło się poważnie, powstawało jakieś zobowiązanie. Nie. Do niczego jej to nie zobowiązuje. To tylko fotografie. Czuła się dziwnie podekscytowana. Kogo zobaczy? Jakich mężczyzn? Pewnie wszyscy okażą się łysi. Albo z wielkimi, gęstymi brodami. Albo z małymi oczkami (nigdy nie ufaj mężczyźnie z małymi oczkami, mawiała matka). Albo z zepsutymi zębami. Albo... Zaniosła kawę do stolika, postawiła kubek i z przekonaniem kliknęła „Tak". To na początek. Ale jak powiedzieć komuś, że się jej spodobał? Skąd ma wiedzieć, że akurat jego chce spotkać?
Miał pięćdziesiąt dwa lata, brązowe włosy, miły, ciepły wyraz twarzy. Odrobinę nieśmiały uśmiech. Przystojny? Tak, ale nie bardzo. Chodziło raczej o wyraz twarzy kogoś życzliwego, komu można zaufać. Zerknęła na pozostałych. Jeden odpadł od razu - miał krzaczastą brodę. Drugi był za stary. Poza tym nawet w porządku, ale jakoś nie potrafiła uwierzyć, że ma zaledwie sześćdziesiąt pięć lat. Ostatni był całkiem, całkiem. Niczego mu nie brakowało. Odpadł jednak, gdy znowu spojrzała na pierwszego. „Kliknij na zdjęcie osoby, o której chcesz się dowiedzieć czegoś więcej". Kliknęła. „Jeśli chcesz wysłać Philowi swój profil i fotografię, kliknij tutaj". „Phil uczy historii w szkole dla chłopców. Owdowiał pięć lat temu, ma dwóch dorosłych synów. Interesuje się gotowaniem, krykietem, książkami i ornitologią. Kocha swoją pracę, ma wielu przyjaciół, od kiedy jednak synowie opuścili dom, czuje, że w życiu brakuje mu towarzysza". „Jeśli chcesz zostawić Philowi wiadomość głosową, kliknij tutaj".
3
T L
R
Kliknęła w oba miejsca.
NIE MA TAKIEGO SŁOWA JAK „PAMLA". - Właśnie, że jest.
- Sam je wymyśliłeś. Wujku, prawda, że on sam je wymyślił? - Mamusiu... - Nie pytaj mnie. - Cat Deerbon wrzuciła do wazy garść włoskich orzechów. - Nie umiem układać scrabble. - Mama, nie pitol, scrabble się nie układa. W scrabble się gra. - Sam, ile razy mam ci tłumaczyć, że „nie pitol", a zwłaszcza „nie pitol" powiedziane z taką miną, to bardzo brzydkie słowo i masz tak nie mówić. Chłopiec westchnął i odwrócił się plecami do planszy. - „Pamla" - powtórzył. - Właśnie, że jest takie słowo. - W takim razie, co ono znaczy? - To... To jest takie coś, co składają australijskie strusie emu. One składają parnie.
Simon Serrailler podniósł się, parsknąwszy śmiechem. - Znakomicie, Sam. Masz u mnie piątkę z szybkich kłamstw. Poszedł na drugą stronę kuchni i zanurzył palec w sosie do sałaty. - Przydałoby się więcej cytryny. - Wątpię. - I szczypta cukru. - To czemu sam tego nie zrobisz? - Nie przychrzaniaj się tak. - Mamusiu, a wujek Simon powiedział... - Wiem, i to, co powiedział, jest bardzo brzydkie. Nie mów tego więcej. - Cat spojrzała na brata. - Przez tę Australię zrobiłaś się apodyktyczna. Tam są takie rozwrzeszczane, apodyktyczne baby.
R
Cat rzuciła w niego liściem sałaty. Simon się uchylił. Sałata z plaśnięciem wylądowała na podłodze.
T L
- O Boże, jak ja to uwielbiam. Uwielbiam, uwielbiam, uwielbiam. -Usiadł z impetem na starej kuchennej sofie. - Wiesz, jak tu było, gdy wyjechałaś i mieszkali tu ci ludzie, i nie mogłem wejść, i... - Już nam to opowiadałeś - powiedział Sam, chowając litery do zielonego woreczka. Mówiłeś, że było strasznie. - Tak, chyba kwadrylion razy. - To znaczy, że za nami tęskniłeś. - Si, otworzysz butelkę? Sam, proszę, rozłóż maty na stole. Hannah... - Ja teraz muszę do kibelka, normalnie na maksa muszę. - Mamo, każ jej przestać, ona zawsze tak robi, zawsze się miga, wcale nie musi teraz iść do kibelka. - Przestań marudzić. Simon grzebał w szufladzie, szukając korkociągu. - Wiesz co - odezwał się do Cat - to też jest „normalnie na maksa" typowe dla taty. Naprawdę. - Zobaczy się z nami, jak dojdzie do siebie. Nie rób z tego Bóg wie czego.
Richard Serrailler, ojciec Cat i Simona, tuż przed powrotem rodziny Deerbonów z Australii oznajmił, że wyjeżdża na urlop. - Przecież on nigdy nie był na urlopie. Nienawidził urlopów. Co on będzie robił na Maderze przez dwa tygodnie, na litość boską? - Opalał się? - Nienawidzi słońca. On po prostu nie chce koło nas skakać, kiedy po dziewięciu miesiącach wróciliśmy wreszcie do domu. Chce udawać, że w ogóle nie wyjeżdżaliśmy, a gdy już całkiem wróci do siebie, to faktycznie będzie tak, jakbyśmy nigdzie nie wyjeżdżali. Właściwie naprawdę tak jest już teraz. - Cat postawiła na stole wazę z sałatką. - Siostrzyczko, cieszę się, że wróciłaś do domu. Uśmiechnęła się do niego lekko, a potem nachyliła się, by wyjąć rybę z piekarnika. - Zawołam Chrisa, dobra? Pewnie zasnął przy Feliksie. Chris bardzo źle znosi zmianę czasu.
R
Właśnie gdy to mówili, Chris Deerbon wszedł jednak do kuchni. Przesunął dłonią po włosach. - Musiałem przysnąć - powiedział zakłopotany.
- Od pół godziny.
T L
- Felix też śpi?
Chris nalał wina do kieliszków i podał jeden Simonowi. - Witaj w domu.
- W Australii prawie zawsze jedliśmy kolację na dworze. Robiliśmy grilla na plaży. Robiliśmy też grilla w ogrodzie, dostaliśmy go razem z domem. Każdy miał barbecue, nazywali je barbie, tak jak te paskudne lalki Hannah. - Sam, chciałbyś tam zostać? - Raczej tak. - A ja nie - odezwała się Hannah. - Tęskniłam za koleżankami i za moim kucykiem, i moim łóżkiem, a najbardziej za wujkiem Simonem. Sam głośno wciągnął powietrze. Simon przesunął wzrokiem wokół stołu, po nich wszystkich. Poczuł, jak ogarnia go fala czystego, niezwykłego szczęścia. - Wujku, zarabiasz dużo więcej teraz, kiedy jesteś nadinspektorem? -zapytał chłopiec. - Trochę więcej.
- Robisz ciekawsze rzeczy? Rozwiązujesz ważniejsze sprawy? - Parę takich spraw było. Ale naprawdę ważne sprawy są raczej związane z SIFT. - Dlaczego? - Bo wzywa się SIFT właśnie wtedy, gdy sprawy są poważne. - SIFT... Lotny zespół do poważnych przypadków. Myślałem, że wszystko, co robi policjant, jest poważne. - Bo jest. - No to nie rozumiem... - Sam, jedz rybę! - Czy jest tak, że kiedy inni nie mają szczęścia, żeby załatwić te sprawy, wy jesteście ich ostatnią nadzieją?
R
- Nie zawsze. Czasami do rozwiązania sprawy potrzeba więcej osób, bywa bardzo różnie. Czasem potrzeba jakiegoś odrębnego punktu widzenia i świeżego spojrzenia, mogą nas potrzebować także dlatego że brakuje im własnych ludzi. Powodów jest wiele. Najbardziej cenię SIFT za to, że ludzie tam są od działania, a nie od papierkowej roboty. Bo im wyższy ma się stopień, tym łatwiej utkwić na cały dzień w biurze.
T L
- W Australii policjanci noszą polary i czapki baseballowe. - Sam, widziałeś wujka w czapce baseballowej? - Fajnie by wyglądał.
- To jest zwykłe mielenie ozorem - odezwała się Hannah. - No to idź spać. Nie musisz jeść kolacji z dorosłymi, skoro cię nudzą ich rozmowy. Możesz się dalej bawić tymi głupimi różowymi Barbie. Cat westchnęła. Utarczki między synem i córką w Australii zrobiły się jeszcze gorsze. Zastanowiła się, czy staną się trwałym, męczącym elementem ich wzajemnych kontaktów. - My też żarliśmy się tak jak oni? - zapytała brata. - Nie. Ja kłóciłem się z Ivem, nie z tobą. Już po raz drugi Cat spędziła dłuższy czas z drugim bratem, ostatnim z trojaczków, który pracował w Australii jako lekarz pogotowia lotniczego. Za każdym razem miała wrażenie, że właściwie nie czuje się z nim spokrewniona. Ivo zdawał się pochodzić z jakiejś obcej planety. Był przemądrzały, uparty, szorstki w obejściu. Zawsze wyjeżdżała od niego z ulgą i nieco oszołomiona.
- Tata... - powiedziała, unosząc widelec do ust. - Podejrzewam, że to właśnie jest odpowiedź. Ivo jest taki jak tata. - Powiedz mu to - zaproponował Chris.
Kiedy dzieci poszły spać, otworzyli kolejną butelkę, a kot Mefisto wszedł przez klapkę w drzwiach i usiadł Simonowi na brzuchu. - Czy Mefisto miał coś przeciwko obcym mieszkającym w jego domu? - Najwyraźniej było mu z nimi całkiem dobrze. - Zdrajca - powiedział Simon, głaszcząc zwierzaka. Kot zmrużył oczy - Jak dzieci przeżyły powrót do szkoły?
- A ty?
R
- Hannah weszła w to tak, jakby nigdy nie wyjeżdżała. Samowi poszło nieco gorzej. Jego klasę podzielono na kilka różnych grup, stracił swoich starych kolegów, pojawili się nowi chłopcy... Ale dał sobie radę. Teraz tylko sport, sport i sport. Kiedy byliśmy w Sydney, rzadko siedział zamknięty w czterech ścianach.
- Ja siedziałam zamknięta w czterech ścianach. Pracowaliśmy z Chrisem, przecież wiesz.
T L
- Chodzi mi o twój powrót.
- Wszystko w porządku. W sumie nawet super. - W porządeczku - odezwał się Chris. To właśnie on nalegał, aby w Australii wzięli płatny urlop, który wydłużył cały pobyt, planowany pierwotnie na sześć miesięcy. Nie chciało mu się wracać. - Ale kiedy już wróciliśmy, widzimy, że lekarza na kontrakcie szanuje się teraz bardziej. - Chodzi ci o to, że płacą im dwa razy więcej za połowę pracy? Że nie ma nocek, pracy w weekendy ani w święta? Świetnie. Rozumiem. - Cat jęknęła. - Wiesz, Si, to jest temat zakazany. Tyle razy się o to kłóciliśmy, że w końcu zawarliśmy pakt: nie dyskutujemy o nowym kontrakcie. Cat była zawsze bardzo przeciwna takim umowom z agencjami lekarskimi, które zakładały pracę w nocy oraz w weekendy z powodów innych niż zastępstwo. Chciała, by ona i Chris też mogli czasem wypocząć. Po powrocie do kraju była jednak gotowa stoczyć bitwę o zachowanie prawa do odwiedzania pacjentów poza godzinami. Okazało się wszakże, że nie tylko Chris jest temu przeciwny, ale też każdy lekarz kontraktowy w okolicy. Sama zaś nie dałaby rady pracować w ten sposób poza godzinami, zatem niechętnie, ale pogodziła się z porażką. - Na razie - mruknęła. - Znajdę na to jakiś sposób. Nienawidzę zostawiać swoich pacjentów na łasce obcego lekarza, ściągniętego za mnóstwo pieniędzy, tylko po to, żeby podyżu-
rować kilka nocy, albo, co gorsza, kogoś, kto przyjeżdża z odległości stu kilometrów. To nie jest ani bezpieczne, ani w porządku, przeciąża się obsługę ambulansu, oddział ratunkowy i jest niedopuszczalne, przez wzgląd na dobro pacjenta oraz jego spokój. Kłótnie stawały się coraz bardziej gwałtowne. Ona i Chris postanowili wreszcie, że wrócą do pracy, akceptując stan obecny, skupią się na dostosowywaniu do zmian oraz ponownym zaznajamianiu z pacjentami, personelem i pracą w gabinecie lekarskim - której, jak zwykle, nie brakowało. - Często widywałeś się z tatą? - zapytała Cat. Simon się skrzywił. - Kilka razy byłem z nim w pubie na lunchu. Zaglądałem do niego, ale często nie było go w domu. Nie cierpię teraz jeździć do Hallam House. - Wiem, ale my wyjechaliśmy, a on teraz jest bez mamy, i chyba cię trochę bardziej potrzebował.
- Czyżby?
T L
- To nie tak.
R
- Niezupełnie. Kupiłem kwiaty, żeby je położyć na grobie Marty w rocznicę jej śmierci. Zadzwoniłem do taty, myślałem, że się tam spotkamy. Nie było go. Później nawet o tym nie wspominał. Nie sądzę, żeby w ogóle myślał o Marcie po jej śmierci. Ani o matce, gwoli ścisłości.
Marta, niepełnosprawna siostra, podobnie jak Meriel, matka, były Simonowi bardzo bliskie. Ich śmierć zadała mu dwa ciosy, po których jeszcze nie doszedł do siebie i przypuszczalnie nigdy nie dojdzie. Cat było łatwiej. Miała Chrisa, troje dzieci i uciekła do Australii. Uciekła? Spojrzał teraz na siostrę, zwiniętą w kłębek na zarwanym kuchennym fotelu, z nogami podciągniętymi pod siebie. Trzymała kieliszek wina. Wygląda dobrze. Ale to chyba niesprawiedliwe nazwać jej wyjazd ucieczką. Gdyby Chris nie nalegał, w ogóle nie opuściłaby Lafferton. Cat była domatorką, jak on. Teraz wydawała się całkiem spokojna i zadowolona z tego, że wróciła już do swojego domu na wsi. Zamknął oczy. Głaskał Mefista, aż mruczenie kota zaczęło przypominać warkot motoru. Uświadomił sobie, jak źle było mu przez ostatnie miesiące, kiedy nie miał azylu w tym domu. Odetchnął głęboko, z zadowoleniem.
4 NIE MIAŁA NAWET CHWILI, żeby się rozejrzeć, przypatrzeć ludziom siedzącym przy stolikach albo stojącym przy barze. Bo kiedy weszła, on już tam był. - Helen? - zapytał. - No tak, to ty jesteś Helen. Chodźmy gdzieś, tu jest tłok, to nie był najlepszy pomysł. Wziął ją pod ramię i wyprowadził. Na zewnątrz był ciepły, wrześniowy wieczór. Było ciemno, pub Pod Starym Okrętem oplatały sznury świateł.
Wszystko zajęło jej dziesięć dni. Napisała o sobie bardziej szczegółowo, potem on napisał o sobie, wysłała wiadomość głosową, dostała odpowiedź. Wszystko zdawało się całkowicie w porządku. Czuła się dobrze.
R
Phil zaproponował, żeby spotkali się w pubie, w centrum Lafferton. Nie znała tego miejsca, ale i Elizabeth, i Tom powiedzieli: „Lokal jest w porządku, będziesz się tam dobrze czuła". No i przyszła.
T L
- Wyjedźmy z miasta. Znasz Dąb Croxley? Dają tam dobre jedzenie, nie będzie pusto, ale przynajmniej usłyszymy własne myśli. - Mam za tobą jechać?
- Nie, nie, pojedziemy moim autem, odwiozę cię potem, będziesz mogła zabrać samochód. Tego nie planowała, ale dała się ponieść biegowi wydarzeń i ruszyła przez parking do ciemnego peugeota, zapięła pasy, a potem wyjechali z miasta na drogę prowadzącą do jakiegoś innego miejsca. Wszystko zdarzyło się tak szybko, że nawet nie zdążyła zaprotestować. Na szosie było ciemno. Raz tylko minął ich jakiś samochód, jadący z nadmierną prędkością. Potem znowu zapanował mrok. - Helen, przepraszam, że cię tak porwałem. Co ty sobie mogłaś pomyśleć? Wiesz, nie znoszę zatłoczonych barów, ale ściślej rzecz biorąc, było tam kilku moich uczniów. Nie chciałem spotykać sie z tobą pierwszy raz na ich oczach. - Nie szkodzi. W porządku. Samochód wyglądał na nowy. Pachniał jak nowy. Chwyciła torebkę, telefon komórkowy bezpiecznie leżał w środku. Po kilku chwilach zerknęła ukradkiem na mężczyznę. Przypominał siebie z fotografii. Nie był tak wysoki, jak sobie wyobrażała, ale też nie specjalnie niski. Bała się niskich mężczyzn.
- Jak ci minął dzień? - zapytał. - Opowiedz mi wszystko, od początku. I ku swojemu zaskoczeniu opowiedziała mu. Pędzili przez ciemność, oddalając się od miasta, Toma i Elizabeth, od wszystkiego, co znajome, od miejsca, w którym, jak zapowiadała dzieciom, miała spędzić wieczór. Żeby stłumić zdenerwowanie, które odczuwała, jadąc w nocy szybkim samochodem z obcym mężczyzną, opowiedziała mu wszystko, co jej się dziś wydarzyło. W Dębie Croxley było przytulnie, tak jak jest tylko w niektórych dobrych wiejskich gospodach. Panował spokój, do uszu Helen dobiegał jedynie miły szmer rozmów. Wypiła lemoniadę, a potem kieliszek białego wina. Phil wziął szklaneczkę bittera, później piwo imbirowe. Rozmawiali. Dopiero po godzinie zamówili pieczoną wieprzowinę z frytkami i sałatą. Frytki okazały się grube, ręcznie krojone, mięso podano w grubych plastrach, kruche i bez tłuszczu.
R
Mówił o swoich utarczkach z dyrektorką szkoły, 0 tym, z jakim wyczuciem trzeba do niej podchodzić i jak bardzo ona irytuje uczniów. Poruszył ten temat, bo Helen opowiedziała o swoim koledze z pracy, niegdyś wyjątkowo sumiennym, a teraz leniwym i beztroskim. Zastanawiała się, czy wszystkim tak się zmienia charakter. Wyjaśniła Philowi, że nie jest w stanie zainteresować się krykietem, chociaż kiedyś bardzo się starała ze względu na Toma, który był w szkolnej drużynie. On z kolei, kiedy powiedziała, że śpiewa w Chórze Świętego Michała, przyznał się do absolutnej ignorancji w kwestii muzyki chóralnej.
T L
Opowiadał właśnie, jak dyrektorka znęca się nad jakimś uczniem, gdy nagle Helen spojrzała na niego nad stołem i doznała dziwnego wrażenia, że zna go całe życie, że cały czas był w nim obecny, taki bliski, godny zaufania, nawet podczas jej małżeństwa z Terrym i wychowywania dzieci, wiódł jakiś równoległy żywot, przeplatający się z jej losami. To uczucie ją zaskoczyło. Po chwili minęło, ale zastąpiła je świadomość, że po prostu dobrze się czuje tego wieczoru w jego towarzystwie. - Chcesz zjeść pudding? A może napijesz się kawy?
7
- Wolałabym herbatę. - Dobrze, niech będzie herbata. Czy to nie wspaniałe, że można zamawiać w pubach herbatę i nikt się temu nie dziwi? Wstał i dodał: - Helen, czy twoja rodzina wie, gdzie jesteś? - Wiedzą, że jestem z tobą umówiona. Poczuła zakłopotanie. Co miała powiedzieć? „Tak, mój syn siedzi w domu, czekając na telefon, żeby przyjeżdżać i mnie ratować?" - Czemu pytasz?
Roześmiał się, sam wyglądał na zakłopotanego, i poszedł zamówić herbatę. Kiedy na chwilę przerwali rozmowę, pub już pustoszał. Helen opowiadała właśnie, że Tom należy do nastolatków, którzy usiłują znaleźć w życiu jakiś cel i nadać mu duchowy wymiar, i że ona się boi, iż większość kolegów uważa go za cudaka. Phil mówił o tym, że Hugh, jego syn, spędził rok w Afryce jako nauczyciel, a młodszy, również Tom, wbrew radom ojca poszedł do szkoły aktorskiej. - Ale i tak cały czas go wspieram. Muszę. Sporo trzeba zrobić, prawda? Sporo trzeba zrobić, żeby załatać wielką dziurę w ich życiu. Jego żona zginęła w domu, w jakimś okropnym wypadku z elektrycznością. Wspomniał o jej śmierci w sposób wykluczający pytanie o szczegóły. - Już chyba jest późno - zauważyła Helen. - Wiem, ale jesteśmy dorośli. Nikt nam nie każe wracać do domu. - Ależ każe, każe!
R
Otworzył drzwiczki auta. Dobrze się bawię, pomyślała. Już od zbyt dawna tak dobrze się nie bawiłam.
T L
Gdy stanęli przy jej samochodzie na opustoszałym teraz parkingu nieopodal pubu Pod Starym Okrętem, Phil powiedział: - Dziękuję, Helen. Zadzwonię do ciebie. Jeśli oczywiście mogę. Wyjechała na ulicę i ruszyła w drogę do domu. Zerkając w tylne lusterko, zobaczyła, że mężczyzna stoi i patrzy.
5
MELANIE DREW CZUŁA SIĘ TAKA SZCZĘŚLIWA. Było cicho i bardzo spokojnie. Promienie jesiennego słońca wpadały przez okno na stół, przy którym siedziała, trzymając pudełko z podziękowaniami. Wypisała dwa i zobaczyła, że zostały jej jeszcze czterdzieści dwa. Wczoraj przyjechała furgonetka z firmy everythingwedding.com i przywiozła wszystko, co zamówili. Dostawcy niemal przez czterdzieści minut wnosili na piętro paczki i pudełka, prosto do mieszkania. Byli przy tym mili i uprzejmi, a kiedy skończyli, Melanie poczęstowała ich herbatą oraz weselnym tortem. Wypili jej zdrowie z nowych niebieskich kubków w białe gwiazdki. Teraz wzięła kopertę i napisała na niej kilka słów - nie był to jednak adres ciotki, która przysłała im sto funtów. Napisała: Melanie Drew. Melanie Drew. Melanie Drew. Państwo Craigowie Pani Drew Craig i Melanie Drew Craig i...
Co za marnotrawstwo kopert! Siedziała w promieniach słońca, spoglądając na to, co właśnie napisała, i nie potrafią powstrzymać uśmiechu. Od chwili ślubu, dwa tygodnie temu, nie umiała przestać się uśmiechać. Teraz jednak miesiąc miodowy już się skończył. Craig wczoraj wrócił do pracy w agencji nieruchomości, jej zostało jeszcze kilka dni wolnego, a potem też wracała do firmy Price and Fairbrother. Miała jeszcze do otwarcia kolejne prezenty ślubne. Mieszkanie nagle zaczęło się wydawać za małe, by to wszystko zmieścić. Craig wyniósł do pokoju gościnnego swoje gumowce, wodoodporne kurtki i rękawice. W mieszkaniu stało tyle pudeł, że ledwie otwierali drzwi. Do tego czekająca na wyrzucenie góra papieru do pakowania i bibuły. Craig był zwolennikiem recyklingu, postanowił więc znaleźć jak najbardziej ekologiczny sposób pozbycia się śmieci. Melanie bąknęła coś spaleniu papieru w ognisku. - Mel, wiesz, o czym mówisz? W ognisku? Nie można palić ogniska. To zwiększa zwartość dwutlenku węgla w atmosferze. - Racja. - Powinnaś się bardziej tym przejmować.
R
- Chcę po prostu odzyskać swój pokój gościnny i tyle. To nie była kłótnia. Nigdy się nie kłócili. Uzgadniali, że pozostają przy odrębnych zdaniach.
T L
Uśmiechnęła się i trzy razy napisała na kopercie: „Pani Melanie Anita Drew". Promienie słońca były równie ciepłe, co jasne. Okna mieszkania wychodziły na zachód, o tej porze, gdy wracali z pracy, było w nim tak jak teraz, a całą wiosnę i lato przez większość wieczoru. Mieli szczęście, że dostali je za taką cenę, nawet jeśli przez ostatnie sześć miesięcy harowali jak niewolnicy przy remoncie kuchni. Odnowili wszystko, usunęli linoleum i przegniłe deski podłogowe, poodrywali płyciny imitujące drewno, pochodzące jeszcze z lat sześćdziesiątych, wypruli stare instalacje gazowe. Opłaciło się. Teraz dom wyglądał świeżo, pokoje stały się jasne i błyszczące. Melanie poczuła zachwyt. Oto uroki życia małżeńskiego, pomyślała. Życie małżeńskie. Ona i Craig znali się od trzech lat, ale nigdy tak naprawdę ze sobą nie mieszkali, wszystko więc było teraz dla nich nowe, ekscytujące, a od czasu do czasu trochę straszne. Rozejrzała się po pokoju, a potem wróciła do kopert. Dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję. Granatowe garnki Le Creuset, bladoniebieskie rondle z zestawu Nigelli Lawson, porcelana w serca i gwiazdy, miękkie, białe szlafroki, ręczniki frotte, lampy na biurka, sztućce, lustra, zegary oraz masywne kandelabry. Zasłony z kryształków, które sama umieściła na liście prezentów. Wyglądały na drogie i nie sądziła, że ktoś im je kupi. Ale kupiła to jej matka chrzestna, aktorka, lubująca się w tym, co nazywała „odrobiną przesady". Samo opakowanie kosztowało chyba tyle, co nowa lodówka. Kiedy przysłano kryształki, Melanie ogarnęły złe przeczucia. Craig nie cierpiał podobnych rzeczy.
Nieważne. Kryształki są przecież takie zabawne, zwariowane, a ona czuła się szczęśliwa. Szczęśliwa, szczęśliwa, szczęśliwa. Odsunęła bilecik z podziękowaniami i otworzyła laptopa. Na internetowej stronie fotografa pojawiły się zdjęcia ze ślubu. Odkąd wrócili do domu, obejrzała je już kilka razy, rozkoszując się każdym szczegółem. Wciąż ją zaskakiwało, jak wiele przeoczyła z tamtego dnia i ile zdarzyło się wtedy rzeczy, których nie miała nawet szansy zobaczyć. Craig i jego brat przybywają do kościoła razem z drużbami, druhny wysiadają z samochodu, jej siostra Gaynor niemal odmierza jej tren, i jeszcze ten bukiet, który trzeba było ułożyć od nowa. W Internecie umieszczono piękny kolaż fotografii z wesela, które za sprawą jakiejś sprytnej sztuczki przesuwały się i zmieniały w trakcie oglądania - dlatego za każdym razem, gdy Mel otwierała stronę, dostrzegała coś, czego wcześniej nie widziała. Dziś dostrzegła wyraz twarzy Adriana, kiedy czekał na swoją kolej, by, jako świadek wygłosić mowę. Wyglądał, jakby szedł na ścięcie. Dostała też dwie płyty ze zdjęciami, zrobionymi przez przyjaciół. Miała zamiar najlepsze z nich umieścić w internetowej galerii o ślubie i miesiącu miodowym, którą sama założyła. Dzięki temu mogła podzielić się wrażeniami z uroczystości z częścią rodziny ojca, która nie zdołała zjawić się osobiście.
T L
R
Długo dała się namawiać na ślub we wrześniu. Wolałaby maj albo czerwiec, ale odkryła, że inni narzeczeni zarezerwowali te terminy ze sporym wyprzedzeniem, termin wrześniowy okazał się najwcześniejszy, na jaki zdołano by wszystko przygotować. I bardzo dobrze, bo maj i czerwiec były zimne i deszczowe, a wrzesień, w tym dzień ich ślubu, pełen słońca. Usiadła, przymknęła oczy i pozwoliła, by ciepłe promienie grzały jej twarz. Wspominała. To takie dziwne. Czas wyczynia takie dziwne rzeczy. Dzień ślubu minął szybko, wręcz mignął, a jednak od tamtego czasu wydłużył się i urósł, mogła przeżywać go teraz na nowo, w zwolnionym tempie, przyglądając się każdemu szczegółowi. Pomyślała, że Craig pewnie tego nie robi. Nie chodzi o to, że się nie cieszył, wiedziała o tym doskonale. Tylko jego podejście dałoby się streścić w słowach: „No dobra, było świetnie, a co teraz?" Szczerze mówiąc, nie tylko się temu dziwiła, ale nawet trochę przez to denerwowała. - To tylko facet, prawda? - powiedziała jej Gaynor. - Nie przejmuj się.
Gdyby nie musiała wracać do pracy, więcej popołudni spędziłaby tak jak dzisiaj. Oglądałaby fotografie, rozpakowywała i segregowała prezenty ślubne, pisała bileciki z podziękowaniami, a potem zabierała się do robienia kolacji, oczywiście w nowych garnkach. Była zadowolona z pracy. Miała posadę w miłej firmie, lubiła w niej wszystkich, wiedziała doskonale, że sprawy związane z małżeństwem stracą kiedyś swoją świeżość. Zwariowałaby z nudów, gdyby cały dzień musiała samotnie siedzieć w mieszkaniu. Ale nie pogardziłaby jeszcze kilkoma tygodniami wolnego. Nadchodził wieczór. Zamierzała przyrządzić dziś kurczaka po tajsku, z trzema rodzajami świeżych warzyw, cytryną i sałatą z orzechami. Do tego chleb, ser ze sklepiku Just Cheese z
Old Market Square - nowego domu handlowego w Lafferton, pełnego bardzo kuszących i drogich sklepów. Zerknęła do przepisu, żeby sprawdzić, jak długo kurczak musi leżeć w marynacie, i zorientowała się, że nie kupiła orzechów. Samotne przesiadywanie w domu miało tę zaletę, że zakupy robiło się bez pośpiechu, a jeśli czegoś zapominało się kupić, bez problemu można było wyskoczyć po to. Od mieszkania do supermarketu na Bevham Road Melanie jechała samochodem mniej niż dziesięć minut. Mogła tam kupić orzechy i butelkę wina. Zakupy o wpół do czwartej stanowiły jedną z rzeczy składających się na radość ostatnich dni urlopu, radość bycia szczęśliwą. Melanie uśmiechnęła się do siebie, biorąc torebkę i klucze. Rety, jest szczęśliwa dlatego, że idzie do supermarketu w środku dnia. - Jakie to smutne - powiedziałaby jej nastoletnia przybrana siostra Chloe. Chloe. Kto by pomyślał, że będzie tak wyglądać jako druhna: włosy spięte u góry, olśniewająco jasna skóra i szeroki uśmiech. I to właśnie ta Chloe, która przysięgała, że prędzej umrze, niż włoży coś różowego, zachowywała się na ślubie niczym aniołek. Pewnie wreszcie dorosła, stając się piękną młodą kobieta. Przynajmniej na ten jeden dzień.
R
Melanie roześmiała się jeszcze raz i wyszła.
T L
Na ulicy było pusto. Słońce sprawiło, że we wnętrzu samochodu zrobiło się gorąco, a że Melanie nie miała w nim tak wyszukanych udogodnień jak klimatyzacja, otworzyła okna i drzwiczki, czekając, aż się ochłodzi. Wtedy go zobaczyła, gdy tak czekała. Łaził po chodniku, z drugiej strony ulicy, w cieniu. Zatrzymał się, żeby zapalić papierosa, odwrócił od niej głowę. Nagle pomyślała, że chyba zapomniała zamknąć drzwi na klucz. W okolicy było bardzo dużo włamań, chociaż głównie do wolno stojących domów i mieszkań na parterze. Czy na pewno zamknęła te drzwi? O Boże, czy ma stać się jedną z tych kobiet, które wracają się po dziewięć razy, żeby sprawdzić, czy wyłączyły gaz, a potem jeszcze trzy, by zobaczyć, czy w łazience nie pali się światło? Nie. Nie będzie taka. Uruchomiła silnik, a kiedy spojrzała po raz drugi, mężczyzny już nie było. W supermarkecie kupiła lokalną gazetę, do poczytania przy herbacie. I tam to znalazła. A nie przypominała sobie, żeby podawali dziennikarzom jakieś szczegóły. Na stronie umieszczono dość dużą fotografię, bo odbyły się jeszcze tylko dwa inne śluby. Wydrukowali jedno z tych zdjęć, na których z uwielbieniem patrzy na Craiga, takie, które Craynor określała mianem „słodko-pierdzących". Ale Mel się podobało. Suknia wyglądała
wspaniale, srebrne korale lśniły, srebrne piórka we włosach okazały się tak oryginalne, jak przypuszczała. Nigdy nie widziała, by ktokolwiek inny je nosił. Żałowała tylko, że pozwoliła florystce wcisnąć sobie te kalie. Wielkie i sztywne, miały za długie łodygi i nie wiedziała, jak je trzymać, do góry, do dołu, czy jeszcze jakoś inaczej. W ogóle nie wyglądały jak prawdziwe kwiaty. Na zdjęciu w gazecie wybijały się na pierwszy plan. Poza tym, wszystko wyglądało pięknie. Bardzo, bardzo pięknie. „Melanie Calthorpe i Craig Drew
R
Melanie, starsza córka Neila Calthorpe'a z Lafferton i Bev Smith z Lancaster, oraz Craig, najmłodszy syn Alana i Jennifer Drew z Foxbury, zawarli związek małżeński w obecności młodszego asystenta, Carola Lattera. Panna młoda miała na sobie suknię bez ramiączek, z białej dżersejowej krepy, z gorsetem ozdobionym kryształami i srebrnymi koralikami. We włosach nosiła srebrne piórka. Trzymała bukiet kalii. Towarzyszyły jej: Gaynor Calthorpe, siostra, Chloe Calthorpe, przybrana siostra, oraz przyjaciółka, An-drea Stannard. Druhny miały na sobie burgundowe suknie bez ramiączek, niosły bukieciki z kremowych róż, ozdobione srebrzystą wstążką. Lily Mars, córka chrzestna panny młodej, niosła kwiaty ubrana w sukienkę ze srebrnej satyny i tulu. Trzymała koszyk burgundowych różyczek. Świadkiem był pan Adrian Drew, brat pana młodego, a jego szkolni koledzy, Carl Forbes i Peter Shoemaker, zostali drużbami. Przyjęcie weselne odbyło się w Maltdown Hotel. Nowożeńcy miesiąc miodowy postanowili spędzić na Wyspach Kanaryjskich, po czym zamieszkają w Lafferton, gdzie pan młody pracuje w agencji nieruchomości Biddle Francis, a panna młoda jest recepcjonistką w kancelarii prawniczej Price and Fairbrother".
T L
Przeczytała to dwa razy, a potem jeszcze raz, i po drodze do domu kupiła dodatkowych sześć egzemplarzy gazety. W samochodzie wysłała SMS do Craiga, a następnie ruszyła prosto do domu. Czuła się jak wtedy, gdy ojciec bujał ją na huśtawce w parku. Leciała wówczas tak wysoko, że sądziła, iż jeśli puści się łańcuchów, pofrunie do samego nieba. Wyjechała z jasno oświetlonej ulicy pod ciemny blok. Niewiele widziała, prąd na parterze znowu wysiadł. Lokatorzy z poszczególnych mieszkań odpowiadali za lampy na swoich piętrach, w razie potrzeby sami zmieniali żarówki. Mel rozgniewała się. Wyglądało na to, że mieszkańcy z parteru zawsze pozostawiają swoje piętro bez światła, a to przecież niebezpieczne. Musi poprosić Craiga, żeby znów zwrócił im uwagę. Dopiero gdy weszła na piętro, uświadomiła sobie, że gazety zostawiła na tylnym siedzeniu auta. Zawahała się. Wejść do mieszkania, zostawić zakupy, a po gazety wrócić później? Iść po nie teraz? Nie, wejdzie, rzuci zakupy i szybko zbiegnie na dół. Otworzyła drzwi. W przedpokoju było jasno, za sprawą promieni późnego, popołudniowego słońca wpadających przez okno kuchni, znajdującej się naprzeciwko wejścia. Odstawiła torby. Postanowiła, że z dwóch gazet wytnie artykuł o ślubie i wyśle go do Nan oraz do rodziny małej Lily. Jeden wklei do księgi pamiątkowej ze ślubu. Zrobi to, czekając, aż się wszystko ugotuje. Wyszła z mieszkania, zbiegła po schodach, niemal potknęła się na najwyższym stopniu nieoświetlonego podestu. Samochód zostawiła kilka metrów dalej, na ulicy. Wydobyła kluczyki. Gazety. Są, na tylnym siedzeniu. Pomachała jakiejś starszej pani, która większość
dnia przesiadywała na krześle w oknie parterowego domku po drugiej stronie ulicy. Zamknęła auto. Zdyszała się, nie miała kondycji. Trzeba znowu wyjąć kostium kąpielowy. Miała tyle pracy z przygotowaniami do ślubu, że porzuciła codzienne wizyty na basenie - i teraz czuje różnicę. Ruszyła w drogę powrotną. Sięgnęła po klucze, ale drzwi wejściowe do budynku zastała otwarte na oścież. Mieszkańcy parteru często zapominali też sprawdzić, czy na pewno się domknęły, co doprowadzało ją do szału. Po co w ogóle mieć przy wejściu domofon na kod, skoro i tak przez pół dnia nie zamyka się drzwi? Powlokła się w górę, przez jak zwykle nieoświetloną kondygnację, na swoje piętro. Wolałaby nie mieć na ślubie tych kalii, po prostu przytłaczały fotografię, wielkie, sztywne i jakby nawoskowane. Rzadko dawała się do czegoś zmusić sprzedawcy, ale była już u kresu wytrzymałości, przez cały dzień usiłowała znaleźć odpowiednie buty i florystka bez trudu namówiła ją na kalie. Może zaproponowała jakąś promocję? Z pewnością Mel wydało się, że może na tym dużo zyskać. Znienawidziła kalie od pierwszego wejrzenia, ale było już za późno, zresztą wcale nie zepsuły jej ślubu. Tylko tę fotografię. - Daj sobie spokój - powiedziała na głos.
Popchnęła, drzwi się otworzyły.
R
Czyżby drzwi do mieszkania zostawiła zamknięte tylko na klamkę? Dziwne.
T L
I właśnie w tym ułamku sekundy Melanie Drew spostrzegła, że coś jest nie tak. Kilka minut temu, kiedy rzuciła torby w przedpokoju, światło słońca płynęło bezpośrednio z kuchni. Teraz coś je zasłaniało. Było ciemno. Światło zniknęło. Dziwne. Podchodząc bliżej do kuchni, spostrzegła, że promienie słońca zagradza jakaś postać. I nagle wszystko zabłysło jaskrawym, przenikliwym blaskiem, a wśród tego blasku wybuchł hałas. A potem nie było już nic. Zupełnie nic.
6 CAT ! TAK MYŚLAŁAM, ŻE TO TY. Cat, zamykała właśnie auto i się odwróciła. Przy ulicy Katedralnej zaparkowała też Helen Creedy, kilka samochodów dalej. - Dobrze, że wróciłaś, sekcja altów brzmią bez ciebie dosyć marnie.
- Chyba nie! Ale dobrze jest wrócić. - Lekarka spojrzała na stare budynki, oświetlone latarniami stojącymi wzdłuż chodników. Na jednym krańcu ulicy stał dom, gdzie mieszkał jej brat, nad drugim górował wschodni fronton katedry. - Prawie rok niczego nie śpiewałam. - Jak tam było? - Wspaniale. Ogromne wyzwania. I dziwnie. - Szły razem w stronę wejścia do New Song School, gdzie odbywały się pierwsze próby. Dziś wieczorem, pierwszego dnia nowego sezonu, rozpoczynali próby Oratorium na Boże Narodzenie Bacha. Ulubionego oratorium Cat. - Co się z tobą działo, Helen? Jak tam Tom i Lizzie? - Świetnie. Ale wasz... - Helen zawahała się, stając w na wpół otwartych drzwiach. - Jest coś... nie wiem, co sądzisz... - poczuła się zmieszana. Nie wiedziała, co dokładnie chce powiedzieć. - Zwracasz się do mnie jako do lekarza?
R
- Nie, nie. Gdyby tak było, tobym przyszła do gabinetu. Nie... no dobrze, nieważne, poszukam naszych miejsc. - Helen...
T L
Ale Helen już zniknęła w głębi sali prób, pospiesznie zmierzając do przeciwległego krańca, zaaferowana. Sala się zapełniała. Cat powitały okrzyki dobiegające z prawej i lewej strony. Wszyscy ustawili się w kolejce po nuty. Próby Chóru Świętego Michała zwykle kończyły się w pobliskim pubie Pod Skrzyżowanymi Kluczami, ale gdy Cat dotarła do niego brukowaną ulicą, zauważyła, że Helen wymyka się bocznym wyjściem, prowadzącym do zaułka. - Helen, niczego się nie napijesz? Helen się odwróciła. - Muszę wracać do domu. - Chyba Lizzie i Tom są już na tyle duzi, żeby sami kłaść się spać? Chodź, użyj sobie życia. Kobieta się roześmiała. - „Użyj trochę życia" - powtórzyła i wcisnęła się na ławę obok Cat. -Zabawne, że właśnie ty mi o tym mówisz. - Nie, to ty chciałaś mi o czymś powiedzieć.
- Tak. - Helen pociągnęła spory łyk cytrynowego napoju. - Nie wiem, od czego zacząć. Właściwie nie wiem nawet, co chcę powiedzieć. Cat spojrzała na nią uważnie. Twarz kobiety wydawała się spokojna, ale szyję pokrył szkarłatny rumieniec. Od strony tenorów siedzących przy barze dobiegł głośny, tubalny śmiech. - Chyba dobrze się domyśliłaś - powiedziała Helen. - Coś w tym stylu. Tyle że jestem skołowana. Nie wiem, co się dzieje... Myślę, że wszystko jest w porządku, ale potrzebuję wsparcia...
R
Cat wypiła łyk piwa imbirowego. Znała Helen Creedy od kilku lat, rzadko widywała ją jako pacjentkę. Od czasu do czasu dzwoniła do niej z apteki, żeby o coś zapytać. Najlepiej znały się z chóru. Poznała za to jej córkę, czternastoletnią Elizabeth, gdy była w pierwszym stadium niemal śmiertelnego zapalenia opon mózgowych. Przypomniała sobie, jak wtedy weszła do ich domu, spodziewając się zwykłego przeziębienia - i trzy minuty później wzywała karetkę, modląc się, by ambulans przyjechał jak najszybciej. Lizzie całkiem wyzdrowiała i od tamtej pory lekarka rzadko widywała Helen poza spotkaniami chóru. To była miła kobieta, ale nieufna i zdystansowana. Nikt, o kim Cat powiedziałaby, że kiedyś dobrze go pozna. Teraz Helen oznajmiła ściszonym głosem.
T L
- Wiesz, spotkałam kogoś.
- Helen, to wspaniale! Jak długo to trwa?
- No i o to chodzi... w ogóle jeszcze nie trwa. Tylko był jeden wieczór. Cat, nie spodziewałam się tego. To wszystko przez Lizzie, ona mnie w to wciągnęła. Mówiła mi, że powinnam... - Wyjść do ludzi? Helen się uśmiechnęła. - Miała rację. - Proszę, nie śmiej się, kiedy ci powiem, co zrobiłam. - Nawet o tym nie pomyślałam. Czy to ma jakieś znaczenie, jak się ludzie poznają? Ja poznałam Chrisa przy trupie w prosektorium. - Rzeczywiście, ja nie mam co się z tobą porównywać. Zwróciłam się do takiej agencji matrymonialnej. W Internecie... to się nazywało people-meeting people. com. - I co dalej? - W ogóle niczego nie oczekiwałam... no, może kilku nowych przyjaciół. - Pierwszy raz coś takiego zrobiłaś?
- Tak. To było tylko takie sobie klikanie. Mam wrażenie, że to powinno trwać jakoś dłużej, że najpierw powinnam spotkać z pół tuzina innych facetów. - To jakbyś powiedziała, że przy sprzedaży domu najpierw powinno pojawić się kilku klientów, a dopiero potem zjawia się dobry kupiec. - Nie, tak o tym nie myślałam. - No to dobrze. Ciesz się, Helen. Przyjaciel albo ktoś więcej niż przyjaciel to coś dobrego. - Nie sądzisz, że to jest trochę... no, robienie czegoś takiego. Nikomu innemu o tym nie mówiłam. - A po co masz mówić? To tylko twoja sprawa. - Na pewno? - Chcesz mi o nim opowiedzieć?
- Co cię martwi?
R
- Nie wiem.
T L
- Nic. Wiesz, nie sądziłam, że spotkam kogoś stąd, kogoś, kto mieszka w Lafferton. No, nie wiem. Dyrygentka chóru przepychała się przez tłum przy barze, aby powitać Cat. - Słuchaj - powiedziała lekarka - jeśli chcesz o tym pogadać, zadzwoń do mnie albo się umówmy. Wygląda na to, że potrzeba ci kogoś, kto powie, że robisz to, co należy.
Jadąc do domu, Helen włączyła kasetę Dixie Chicks, którą dostała od Elizabeth na ostatnie urodziny, „żebyś była, mamo, na bieżąco", i przypomniała sobie telefon od Phila. „Naprawdę, było mi bardzo miło. Może niedługo znowu się spotkamy? Mogę zabrać cię jutro do teatru?" Możesz, pomyślała, ale nie powiedziała tego na głos. Wahała się. Tłumaczyła, że może akurat wtedy spotkać się ze starymi znajomymi. Powiedziała, że oddzwoni. Gdy odłożyła słuchawkę, uznała, że zachowała się zbyt chłodno, odepchnęła go. Przecież chciała z nim wyjść, tylko nie wiedziała, czy powinna. Kiedy Elizabeth zapytała się jej, czy wszystko w porządku, zdenerwowała się, a gdy Tom zażartował na temat jej wieczornego wypadu, wręcz na niego krzyknęła. Skręciła w Dulles Avenue, pojechała niewielkim skrótem. Dom stojący w połowie ulicy był rzęsiście oświetlony. Stały pod nim policyjne radiowozy i białe furgonetki, a cały front budynku odgrodzono taśmą. Helen odruchowo zwolniła, zerkając, co się stało. Przyjrzała jej się jakaś policjantka stojąca w bramie.
Przyspieszyła, gdy Dixie Chicks zaśpiewali o żołnierzu tułaczu.
7 PAMIĘTAŁ TAMTEN DZIEŃ. Pamiętał wszystko. Najlepiej jednak zapamiętał ogień, które sam rozpalił wewnątrz siebie. - Kiedy będę mógł naprawdę strzelić? - Jak będziesz miał dwanaście lat. A potem skończył już dwanaście lat. Miał dwanaście lat. Było zimno. Od zimna bolała go głowa. Twarz piekła tak, jakby przez ten ziąb straciła osłonę ze skóry. Uszy płonęły od chłodu. Czuł tylko, że jest mu zimno i że jest bezgranicznie szczęśliwy.
R
Ruszyli tuż po dziewiątej. Przed nimi biegły spaniele. Nim zatrzymali się na lunch, minęła godzina, może więcej. Zrobili przerwę. Nastała krótka cisza. Potem zabrzmiał strzał. I jeszcze jeden. Z koron drzew poderwały się spłoszone gawrony.
T L
Będziesz to pamiętał, zapowiedział ojciec. To najniebezpieczniejszy sposób strzelania, jaki poznasz, póki nie zaczniesz strzelać do lecących pardw. Idziesz i jednocześnie strzelasz. Jeśli nie wiesz, co jest za tym, do czego strzelasz, lepiej daj sobie spokój. Trzymaj się linii. Patrz i czekaj. Słuchał tego jak kazania w kościele. Najniebezpieczniejszy sposób strzelania. Powtarzał sobie te słowa, idąc. Patrzył przed siebie, ale potem jego uwagę przykuło coś po lewej stronie, jakiś jaśniejszy kształt w nierównej kępie trawy. Zatrzymał się. - W porządku, idź spokojnie. Uważnie się przyglądaj - szeptał ojciec. - Czy jest coś za tym? - Nie. Żywopłot. - Idź, cały czas idź i patrz. Zrobił, tak jak mu kazał. A potem spaniel wypłoszył królika, który zaczął uciekać. Ale on już był gotowy, wycelował i strzelił, w jedną sekundę, serce biło mu tak szybko jak u pędzącego zwierzęcia, aż nagle przestało bić, zatrzymało się jak u istoty, którą właśnie zabił. - Aport! - zawołał.
Pies biegł już z powrotem przez łąkę, z ciepłym ciałkiem, delikatnie trzymanym w pysku. Czuł, że drżą mu ręce. Ojciec wziął od niego dubeltówkę, bezpieczniejszą teraz w jego dłoniach, ale niczego nie powiedział. Wziął martwe zwierzę od psa i wsunął do torby. Ruszyli dalej, dołączając do linii. Znowu poczuł zimno. Zerwał się wiatr, siekąc od północnego wschodu, poprzez suchą, otwartą przestrzeń, za nic mając grube kurtki i czapki. Gawrony zerwały się z drzew, wróciły na gałęzie, potem znów zerwały się i wróciły. Jego jednak rozgrzewał ogień podniecenia i satysfakcji, płonący w środku. Nie czuł potrzeby, by z kimkolwiek rozmawiać.
8
T L
DZIEŃ DOBRY WSZYSTKIM.
R
Uniósł wzrok, szukając na zimowym niebie gołębi. Spojrzał na ściernisko, wypatrując kuropatw, nasłuchiwał gdakania obudzonego bażanta. I wtedy postanowił zrobić coś więcej. Udowodnić więcej. Nie im. Sobie samemu.
Simon Serrailler podszedł prosto do tablicy wiszącej na ścianie sali konferencyjnej. Fotografie.
Melanie Drew, żywa i zdrowa, podczas miesiąca miodowego. Jej blok od zewnątrz. Wnętrze kuchni. Craig Drew. Ciało Melanie Drew. Całe ciało. Ciało Melanie Drew. Zbliżenie na rany postrzałowe. Mapa okolicy. - No dobrze, słuchajcie. Melanie Drew. Lat dwadzieścia siedem, od dwóch tygodni żona Craiga Drew. On pracuje w agencji nieruchomości Biddel Francis na Ship Street. Melanie pracowała jako recepcjonistka. Po powrocie z podróży poślubnej zostały jej trzy dni urlopu. Craig wrócił do pracy. Melanie widziano w supermarkecie Tesco przy drodze do Bevham około piętnastej trzydzieści. Mamy nagranie z kamery przemysłowej. Zrobiła trochę zakupów, kupiła lokalną gazetę, poszła na filiżankę herbaty do kafejki w supermarkecie. Potem kupiła jeszcze sześć egzemplarzy tej gazety. Leżały na podłodze w kuchni, tuż za drzwiami. Były na nich ślady krwi. Kamera zarejestrowała, jak wychodzi z supermarketu o trzeciej czterdzieści dwie i wyjeżdża z parkingu. Tylko tyle. Jej samochód stał tak jak zwykle zaparkowany pod blokiem. Mąż wrócił do domu po szóstej, na Ship Street i z powrotem jeździ
rowerem. Po wejściu do mieszkania znalazł ciało żony. Leżała, tutaj, w kuchni. Obok drzwi. Została trafiona dwa razy z bliskiej odległości, jeden pocisk w serce, drugi w głowę... tutaj... i tutaj. Zgon nastąpił między czwartą a szóstą. W mieszkaniu pod nią nikogo nie było, wszyscy byli w pracy, właściciele mieszkania na parterze wyjechali.
Nikt nie widział Melanie Drew na Dulles Avenue. Pytanie się w sąsiednich domach nie dało żadnych informacji o czymś albo kimś nietypowym, większości mieszkańców nie było wówczas w domu. To jedna z tych ulic, które w ciągu dnia są całkowicie wyludnione. Nie ma na niej dużego ruchu samochodów, bo nie wychodzi bezpośrednio na główną drogę. Mamy więc, jak to się mówi,,jedną z trudnych spraw". Niczego nie zabrano... Mąż ofiary nie ma pojęcia, kto mógłby mieć powód, by zaatakować jego żonę. - A co z mężem? - Przesłuchujemy go. Wysłała mu SMS, że w gazecie jest zdjęcie z ich ślubu. - Czy wiemy, jaka to była broń?
R
- Tak. Właśnie nadszedł wynik analizy balistycznej. - Rozejrzał się. –To był glock 17 SLP. Wśród zgromadzonych zapanowało poruszenie, Serrailler mówił jednak dalej.
T L
- Potrzebuję informacji o otoczeniu Melanie Drew. O jej kolegach z pracy, o rodzinie, o wszystkich gościach na ślubie. Bliskich i przyjaciołach. I to samo o Craigu Drew. Jak powiedziałem, przeszliśmy się po domach przy ulicy, teraz musimy przejść się po ulicach sąsiednich: Caledcott Avenue, Tyler Road, Binsey Road i ślepej uliczce na końcu, Inkerton Close. Ludzie, których tam widziano, nieznane samochody, wszystko, co nietypowe. W tym momencie nie mamy niczego i niczego konkretnego nie mam na myśli. Za godzinę zwołałem konferencję prasową, musimy mieć media po naszej stronie. Jutro dostaniemy plakaty, mundurowi będą rozdawać ulotki w supermarkecie, chcemy mieć pewność, że dowie się o tym każdy, kto robił tam zakupy wczoraj wieczorem. Telewizja już o tym informowała, Radio Bev też, w kilku edycjach wiadomości. Nadająteż apel o ujawnienie każdej informacji. Trzeba też zająć się samą Melanie Drew. Gdzie poprzednio pracowała? Wiemy, że prawie codziennie chodziła na basen. Niech ktoś idzie na pływalnię, porozmawia z każdym, kto mógł ją stamtąd znać. Szkoła. Do szesnastego roku życia chodziła do szkoły Erica Andersona, potem do liceum. Trzeba sprawdzić i jedno, i drugie, jakich miała przyjaciół, wszystkich, z którymi nadal utrzymywała kontakty. No, to na razie wszystko, sporo jest do zrobienia. Dziękuję. - Szukamy igły w stogu siana - zauważył, wychodząc, detektyw Warren Beevor. - Wiem - powiedział Serrailler. Nie miał nic przeciwko utyskiwaniom, dopóki słyszał je wewnątrz budynku komisariatu, a nie poza nim. I oczywiście, jeśli stanowiły pierwszą reakcję, a nie ukazywały czyjegoś ogólnego nastawienia. - Spraw sobie dobry magnes.
- Będzie pan tutaj cały ranek? - zapytała niewysoka, pulchna detektyw Vicky Hollywell, o wiecznie zatroskanej twarzy. - Nie. Wracam na Dulles Avenue. Czemu pytasz? - Nie, nic takiego - odparła Vicky. - Tak tylko pytam, na wypadek gdybyśmy pana potrzebowali. Nikt by nie uwierzył, pomyślał Simon, zbiegając po betonowych schodach, że Vicky Hollywell to jeden z najlepszych i najbystrzejszych detektywów, z oryginalnymi pomysłami. Aby piąć się po szczeblach kariery, Vicky potrzebowała jeszcze jednej cechy - pewności siebie.
R
Jechał przez Lafferton i rozmyślał. Planował, że z Craigiem Drew porozmawia później, najpierw chciał spędzić jakiś czas na Dulles Avenue. Był tam wieczorem w dniu morderstwa, zanim wyniesiono ciało Melanie, ale wiedział z doświadczenia, że więcej mu da samotne przyjrzenie się miejscu zbrodni, gdy straci ono nieco swojego dramatyzmu, stanie się mniej przykre. I kiedy będzie mniej ludzi. Gdy było tam ciało, po mieszkaniu kręciło się zbyt wiele osób. Wykonywali swoje zadania, tworzyli jednak bardzo napiętą, nienaturalną atmosferę.
T L
Pomyślał o wcześniejszych doświadczeniach miejsc odrażających zbrodni i o pierwszej sprawie w SIFT. W wiejskiej okolicy w Kencie grasował podpalacz. W środku nocy podpalono cztery stojące na uboczu gospodarstwa. W każdym ktoś mieszkał, w płomieniach zginęło w sumie siedem osób, w tym dwoje dzieci. Wszystkie ciała, poza jednym, spaliły się w stopniu uniemożliwiającym rozpoznanie. Potem stanął w ogniu piąty dom i tam również o mało nie zginął człowiek. Trzy tygodnie później Serrailler cieszył się powrotem do Lafferton i nowym stanowiskiem nadinspektora, kierującego wydziałem kryminalnym. Nie godził się na przeniesienie do Bevham. Groził - i po części miał zresztą taki zamiar - że jeśli nie zaproponują mu stanowiska w Lafferton, poszuka sobie innej pracy, gdzie indziej. Na szczęście, nadkomisarz albo potraktowała jego groźby poważnie, albo w każdym razie udawała. Pomysł z Bevham zniknął. Zwolnił, skręcając w Dulles Avenue. W ciągu ostatnich dwudziestu lat wiele tutejszych dużych budynków przerobiono na bloki mieszkalne. To była miła okolica, nie ekskluzywna, w przeciwieństwie do Sorrel Drive, gdzie ogromne domy wciąż pozostawały nietknięte, zamieszkane tylko przez jedną rodzinę. W latach sześćdziesiątych Dulles Avenue też musiało tak wyglądać. Potem z wolna podupadło, w miarę jak umierali właściciele posiadłości. Wiele budynków stało pustych. Kiedy jednak domy poprzerabiano, w okolicy znowu nastąpiło ożywienie. Serrailler zobaczył policyjną taśmę, otaczającą miejsce przestępstwa. Zaparkował po drugiej stronie ulicy, dość daleko. Ruszył na piechotę, uważnie rozglądając się na boki. Schludny podjazd z pobielonym płotem i zadbanym trawnikiem, za zamkniętą bramą. Niechlujny podjazd, z niestarannie zaparkowanym motocyklem. Żadnej furtki. Tabliczka z na-
zwiskiem Belmont, a na domu obok tylko numer, potem dom z sześcioma nazwiskami na tablicy domofonu. Biały kot na murze. Patrzył, jak Simon się zbliżał. Detektyw zatrzymał się i wyciągnął rękę, ale kot odskoczył w krzaki wawrzynu. Panowała cisza. Większość podjazdów była pusta i jak do tej pory nikt nie zerkał na Serraillera z okien. Mieszkańcy ulicy byli w pracy albo właśnie odbierali dzieci ze szkoły. O tej porze każdy mógł przyjechać albo przyjść na Dulles Avenue, zatrzymać się, wejść do dowolnego budynku, wyjść stamtąd dziesięć albo dwadzieścia minut później i pozostać całkowicie niezauważony. Podszedł do domu numer 48. Drzwi frontowych pilnował jeden policjant. Z przeciwnego kierunku nadjechał jakiś samochód, zwolnił, kierowca patrzył na dom. Czerwono-biała taśma poruszyła się lekko, kiedy dodał gazu. Kilka metrów dalej Simon dostrzegł zaparkowaną hondę civic, w której siedzieli mężczyzna i kobieta. Kiedy się zbliżył, jeden z pasażerów otworzył drzwi. - Panie nadinspektorze? Adam Philips z lokalnej gazety z Bevham. Kobieta okazała się fotografem.
R
Simon uważał, że nie należy być nieuprzejmym i niedostępnym dla prasy, jeśli stoi po stronie policji. Potrzebował wsparcia mediów.
T L
- Cześć, Adam. Obawiam się, że nic się tu teraz nie dzieje. Ja robię kolejny obchód po odejściu ekipy, ale wątpię, żebym znalazł coś, o czym mógłbym opowiedzieć. - Mogę pójść z panem? Serrailler spojrzał na niego. - O czwartej będę na konferencji. Chcę współpracować z lokalną telewizją i dziennikami radiowymi. - To wszystko, co może mi pan teraz powiedzieć? - Powiedziałbym więcej - odparł Simon, odwracając się - gdybym miał cokolwiek. Przepraszam. Nie zamierzam utrzymywać was w niewiedzy, Adam pokiwał głową i wrócił do samochodu. Ale Serrailler zauważył, że dziennikarz nie odjechał. Schylił się i przeszedł pod taśmą. Wyprostował się, rozejrzał wokół. Asfaltowy podjazd, kilka krzaków przed niskim, ceglanym murkiem. Czysto, schludnie. Dobrze utrzymane, drewniane drzwi frontowe oraz framugi okien. Drzwi były otwarte, odgrodzone kolejnym paskiem taśmy. Wszedł na klatkę schodową. Też dobrze utrzymana. Czysta. Schody niedawno malowane. Cisza. Niepokojąca cisza.
W drzwiach mieszkania na górze stał jeszcze jeden umundurowany policjant. Serrailler pomyślał, że to nudna praca. Przypomniał sobie, jak dawno temu sam się czymś takim zajmował. Jak starał się być czujny i jak rozmyślał o tym, o czym można by tu jeszcze porozmyślać. - Dzień dobry, panie nadinspektorze. - Dzień dobry. Nic się nie dzieje? - Nic a nic. Wchodzi pan? Nie jest zamknięte. - Dziękuję. Tak, chcę wejść. Schody prowadzące na górę miały stopnie pokryte gumą, odgłosy kroków wchodzących były więc nieco przytłumione. Ale nie całkiem. To zależało od butów. Półpiętro delikatnie pachniało płynem do czyszczenia o leśnym aromacie. Melanie Drew weszła po tych schodach. Stanęła na półpiętrze. Serrailler otworzył drzwi. Z pustego mieszkania wypełzła cisza, ciężka, śmiertelna, przytłaczająca cisza. Po kilku chwilach wszedł do środka.
T L
R
Każdy dom i każde pomieszczenie, w którym niedawno dokonano morderstwa, miało swoją specyficzną atmosferę. Nauczył się tego przez lata pracy w policji i często tego doświadczał. Takie jakby nagromadzenie smutku i spokoju, melancholii. Czasem strachu. Przypomniał sobie, jak kiedyś siłą otworzył drzwi luksusowego apartamentu w Dokach, wspólnie z bratem zaginionego mężczyzny. Uderzyła w nich wtedy straszliwa fala uczuć, mocne wrażenie stłumionej przemocy i zła. Spojrzeli na siebie i zrezygnowali z wejścia do środka. Tego zaginionego mężczyznę skuto łańcuchami i kajdankami, potem zawieszono na metalowej belce na skórzanych bransoletach i wypatroszono. Atmosfera tamtego mieszkania na zawsze pozostała gdzieś w głębi umysłu Simona. Teraz, kiedy wkroczył do jasno oświetlonego, świeżo umeblowanego mieszkania, gdzie zastrzelono Melanie Drew, ogarnęło go uczucie absolutnej pustki. Najpierw zajrzał do salonu. Potem do głównej sypialni. Pokój gościnny zastawiono pudełkami i pakunkami, większość z nich nosiła etykiety firmy www. everythingwedding.com z opisami w rodzaju: „kremowa lampa z abażurem" albo „granatowe ręczniki, dwie sztuki" czy też „trzy naczynia żaroodporne - kolor niebieski". Jego kroki stukotały na wypolerowanej drewnianej podłodze. Specjaliści od kryminalistyki zostawili po sobie ślady w kuchni - kredowy obrys ciała, białe kręgi, niewielkie nalepki. Dużą część podłogi poplamiła krew, ochlapała też ściany, nogę stołu oraz bok krzesła. Simon miał jednak dziwne poczucie... niczego. Niczego. Żadnej szarpaniny, strachu, w ogóle nic. Równie dobrze w tym mieszkaniu mogłoby nigdy nikogo
nie być. Nic nie podpowiadało, nie dawało nawet najmniejszej wskazówki, kto i po co tutaj się zjawił. To najgorszy rodzaj sprawy, morderstwo bez widocznego motywu, bez świadków, bez nikogo, kto by widział coś lub kogoś podejrzanego. Chyba że znajdą DNA innych osób niż ofiara i jej mąż. Na razie jednak przypadek był zimny, zamknięty, pozbawiony sensu, pusty. Pusty. - Ponad siedemdziesiąt procent morderstw popełnianych jest przez partnera ofiary albo członka bliskiej rodziny - powiedział Serrailler stróżującemu policjantowi. Ten przytaknął. - Mam zamknąć drzwi? - zapytał. - Dzięki. Tak, zamknij. Kiedy wyszedł na zewnątrz, zadzwonił do komisariatu, do swojego nowego detektywa sierżanta. - Graham? Gdzie jest Craig Drew?
- Tak jest.
T L
- Spotkamy się tam za pół godziny?
R
- Ze swoimi rodzicami, panie nadinspektorze. Zostawił adres, 6 Oak Row, Nether End, Foxbury.
Graham Whiteside był w Lafferton od nieco ponad sześciu miesięcy, oddelegowany z policji Doliny Tamizy. Simon nie znał go zbyt dobrze i nie wyrobił sobie opinii na jego temat. A powinien. Od chwili odejścia Nathana Coatesa nie nawiązał jeszcze ścisłej współpracy z żadnym innym funkcjonariuszem wydziału kryminalnego i już odczuwał tego brak. Należał do osób, które wolą pracować, planować i myśleć samotnie, ale w terenie potrzebował dobrego, lojalnego współpracownika. Bystrego, nadającego na tych samych falach, na którym można by polegać. Kimś takim był właśnie Nathan, obecnie inspektor w Yorkshire. Nathan miał teraz żonę i dziecko, syna chrzestnego Serraillera, imieniem Joe, i spodziewał się drugiego potomka. Simon powinien się do nich wybrać, ale na razie Yorkshire zdawało się równie odległe, jak księżyc.
Minęła jedenasta dwadzieścia. Trwało babie lato. Liście już pociemniały, ale wciąż były jędrne i nie zmieniły koloru. Wyjechał z Lafferton w stronę Foxbury, ładnej wsi, jednej z ostatnich, w których nadal istniały farmy, rosły jarzyny i nie stało zbyt dużo nowych budynków. Oak Row znajdowała się samym skraju miejscowości. Sześć wiejskich domów stojących blisko siebie, kiedyś mieszkali tam robotnicy z sąsiedniego folwarku. Wszystkie przypominały pierwszy budynek zniszczony przez podpalacza z Kentu. Serrailler przypomniał sobie
ostry zapach wypalonych zgliszcz, widok powyginanych, sczerniałych dźwigarów i krokwi. Zginęły tam dwie osoby. Tutaj jednak domy były pomalowane na biało i schludne. Numer 6 okazał się połączonymi dwoma numerami. Za domami ciągnęły się świeżo zaorane pola, aż po widoczne na horyzoncie Starły Tor. Ogród mienił się kolorami za sprawą dalii, chryzantem i rozkwitłych róż. Przed budynkiem stały dwa samochody. Kiedy Serrailler zatrzymał się za nimi, spostrzegł jakiś ruch w oknie na piętrze. Nadjechał sierżant detektyw Graham Whiteside.
9
T L
R
SALON z TYŁU DOMU miał staroświecki, przeszklony taras wychodzący na ogród. Drzwi były otwarte, a pod zarośniętym szkłem dachu panował upał. Dalej ciągnęła się długa połać trawy, z kwietnymi klombami po obu stronach, potem wybieg dla kurcząt, gdzie grzebało w ziemi sześć kogutków, obok czegoś, co wyglądało na pułapkę na fretki. Później był płotek, pola, żywopłoty, drzewa i Starły Tor. Craig Drew siedział na wiklinowej sofie, zdawał się wpatrywać w ogród i krajobraz za płotem, Serrailler wiedział jednak, że tak naprawdę niczego nie widzi, że ogląda coś wewnątrz siebie, tunel prowadzący głęboko w ciemność. Miał gęste, kręcone ciemne włosy i pociągłą twarz. Zmętniałe oczy głęboko zapadły. Był nieogolony. Ręce z poogryzanymi paznokciami zwisały między kolanami. Nadinspektor widział go na zdjęciach ze ślubu. Szczęśliwego, obejmującego Melanie, ubranego we frak, srebrzystą kamizelkę, z ciemnoniebieskim krawatem. Przystojnego, pewnego siebie młodego człowieka. Jego ojciec przyniósł im kubki z kawą oraz tacę biszkoptów. Stały teraz przed nimi na rattanowym stoliku, różowy lukier i polewa czekoladowa zrobiły się lepkie, stopniały w upale. Mężczyzna miał około pięćdziesiątki, wyglądał jednak na dwadzieścia lat więcej. Skórę miał ogorzałą, a w rozpiętej pod szyją koszuli i w luźnych spodniach zdawał się jakiś skurczony. Podał kawę i odszedł, dotknąwszy ramienia syna. Zaraz za nim wybiegły dwa dobrze wytresowane spaniele. Gdzieś daleko jakiś traktor przerzucał ziemię. Spokojnie warkotał na skraju zasięgu słuchu, potem odjechał dalej i ucichł. - Nie rozumiem tego - powiedział Craig Drew, nie unosząc wzroku, -W ogóle tego nie rozumiem.
- Panie Drew, przykro mi, że muszę tu przyjeżdżać i znowu pana wypytywać. Wiem, jakie to przykre. Chcemy się dowiedzieć, kto zabił pańską żonę. Właśnie dlatego tutaj jestem. To jedyny powód. To pan rozumie? Cisza. - Nie jest pan aresztowany, nie jest pan pod dozorem. W każdej chwili może pan nas poprosić, żebyśmy sobie poszli i odejdziemy. Ale w pana interesie jest próbować nam coś powiedzieć. Młody mężczyzna westchnął, było to długie westchnienie, pełne rozpaczy i udręki. Otarł twarz dłońmi, potem przeczesał palcami włosy. Usiadł. Nie patrzył ani na Serraillera, ani na sierżanta, tylko gdzieś przez okno, w pustkę. - Mówiłem już innym policjantom. Nie zapisali sobie? Nie, zaraz, oni to nagrywali. Dlaczego nie przesłuchaliście nagrań? Tam wszystko znajdziecie.
- Oby Bóg pozwolił.
R
- O niektóre sprawy muszę zapytać się osobiście. Słuchałem nagrania, ale niektóre rzeczy łatwiej zrozumieć, gdy rozmawia się bezpośrednio. A pan może sobie coś jeszcze przypomnieć.
T L
Pochylił się, by podnieść kubek z kawą, ale ręka drżała mu tak bardzo, że rozlał napój. Odstawił kubek. - Chodzi tylko o to, żeby pan sobie jeszcze raz przypomniał, jak pana żona wyglądała tamtego poranka. Wiem, że to bolesne, ale to ważne. Czy wszystko było tak jak zwykle? - Wszystko było w porządku. Wszystko. Byliśmy dopiero dwa tygodnie po ślubie. - Wiem.
- Nie chciała, żebym wracał do pracy. Miała jeszcze trzy dni wolnego. I ja też chciałbym zostać w domu. Wolelibyśmy razem pojechać do Bevham, tam było parę rzeczy, które chcieliśmy obejrzeć, zasłony i... no, chcielibyśmy zrobić sobie taki miły dzień. Ale nie było już nic innego. Wszystko było w porządku. Była urocza. Moja żona była urocza. - Czy pana żona, zanim pana poznała, pozostawała w jakimś poważnym związku? Graham Whiteside warknął to bez ostrzeżenia. Craig spojrzał na niego oszołomiony. - Tak... miała chłopaków. No, oczywiście, że miała. - Nie, chodzi mi o to, o czym powiedziałem, o jakiś poważny związek. - Nie wiem. Nie bezpośrednio. Kiedyś zerwała z jakimś facetem o imieniu Neil... ale myślę, że to było kilka miesięcy wcześniej. Nie wiem. Musielibyście...
Nagle opuścił głowę i utkwił wzrok w podłodze. Ręce wciąż mu drżały. To jej się trzeba o to zapytać, pomyślał Serrailler. Był zły na Whiteside'a, ale pozwolił mu dalej przesłuchiwać w jego własnym stylu. - Dlaczego wrócił pan do pracy przed żoną? - Już mówiłem. Miała kilka dni urlopu więcej niż ja. - Nie o to mi chodziło. Dlaczego to właśnie pan wrócił do pracy? Na pewno mógł pan sobie załatwić więcej wolnego, prawda? - Wystarczy - ostro rzucił Serrailler. - Myślę, że to już całkiem jasne. Sierżant spojrzał na niego spode łba, sięgnął po kolejnego biszkopta. - Craig - odezwał się łagodnie Simon - wiem, że zadawałeś sobie to pytanie wielokrotnie, aleja muszę zapytać jeszcze raz... Czy jest ktoś, kto miałby choćby cień powodu, żeby zaszkodzić twojej żonie? Ktoś z przeszłości, z sąsiedztwa... nawet sprzed jakiegoś czasu? Czy wspominała, że się kogoś obawia? Drew pokręcił głową, nadal patrząc w ziemię.
R
- A co z waszymi sąsiadami? Wiesz, kto mieszka w pozostałych mieszkaniach?
T L
Craig milczał przez dłuższy czas. Potem z wolna uniósł wzrok. Zdawał się być całe kilometry stąd. Jakby głęboko spał. Wyglądał, jakby w ogóle nie wiedział, kim są przesłuchujący go mężczyźni, gdzie się znajduje, co się stało. - Nie. Na parterze mieszka jakieś starsze małżeństwo. Nie wiem, jak się nazywają. - Brian i Audrey Purkissowie - sierżant miał przy sobie notatnik i go przekartkował. - To oni? Craig pokręcił głową. - Nie wie pan? Nawet nie zna pan nazwiska? Przecież jest na domofonie. Nie zauważył pan tego? Jak dawno kupił pan mieszkanie? Siekł młodego mężczyznę pytaniami, strzelał nimi jak z karabinu maszynowego. Serrailler znowu się wtrącił. - Rozmawialiśmy z waszymi sąsiadami. Tego popołudnia nikogo nie było w domu. Purkissowie wyszli. Dom był pusty. Ale ten, kto wszedł do budynku i twojego mieszkania, albo znał kod do domofonu, albo zadzwonił, żeby mu otwarto. A Melanie albo pozwoliła mu wejść na górę, albo zeszła na dół, żeby go wpuścić. - Ona? Nie - odparł. - Albo ją. Jego albo ją- powiedział sierżant. Serrailler nie zwrócił na niego uwagi. - Craig?
- Komu otworzyłaby drzwi? - zastanowił się Craig. - Jakiemuś przyjacielowi. Swojej siostrze? Albo siostrze przyrodniej? Musi być mnóstwo osób, które chętnie wpuściłaby do mieszkania. - Tak, ale... oczywiście, jest parę osób. Ale nikt z nich by jej nie zabił. Nie wpuściłaby nikogo z bronią. - Mogła o tym nie wiedzieć, prawda? Nie wiedziała, że ktoś, kto dzwoni do drzwi, ma broń. Raz jeszcze pokręcił głową. - Chciałbym, żebyś się jeszcze raz zastanowił... musimy poznać każdy szczegół, jaki sobie przypomnisz i uznasz, że ma związek z tą sprawą. Albo że jest dziwny. - Na przykład co? - Craig, zastanów się.
- Na Ship Street.
R
- Gdzie jest pańskie biuro?- zapytał Whiteside.
- Był pan tam przez całe popołudnie?
T L
- Przez większość czasu. Mówiłem im o tym.
- Nie powiedział pan tego mnie. Czy był pan tam przez całe popołudnie? Craig Drew spojrzał na Serraillera jak dziecko szukające pomocy u rodzica. - Craig, proszę, zrozum, musimy wiedzieć wszystko, choćby po to, żeby coś wyeliminować. Jadłeś lunch w biurze? - Tak. Poszedłem do Dino's, kafejki na sąsiedniej ulicy. Wziąłem sobie kanapkę i kawę. Kupiłem też banana, jeśli chcecie wiedzieć. Wziąłem ze sobą i zjadłem przy biurku. - Czy ktoś jeszcze z panem był? - zapytał Whiteside. - Tak. Trzy... nie, cztery osoby. Zwykle na lunch zostajemy w biurze... od czasu do czasu któryś z nas oprowadza klienta po nieruchomości... Wtedy to był Stephen. Reszta była w biurze. - A później? - Miałem sporo do nadrobienia. Nie było mnie w biurze, nie wiedziałem, co zostało sprzedane, co się pojawiło nowego... trzeba nadążać za tym, co się dzieje. Nieruchomości, którymi sam się zajmuję, nieruchomości innych... - Całe popołudnie? Mówi pan, że był pan w biurze całe popołudnie? Skąd ta agresja? zastanowił się Serrailler. Dlaczego Whiteside traktuje
Craiga Drew jak głównego podejrzanego? Na taką wojowniczość przyjdzie jeszcze czas, ale nie teraz. - Nie. Wyszedłem spotkać się z klientem, żeby pokazać mu nieruchomość. To w tych nowych budynkach w Ciderholes. - Jak się nazywał klient? - Nazywała. Jakaś panna Bradford... - Czy panna Bradford to potwierdzi? - Nie wiem... Tak sądzę... W sumie nie wiem, co się stało. - Co się stało? - Nie przyszła. Poszedłem tam i czekałem pół godziny, a ona się nie pokazała. Nie mogłem się do niej dodzwonić i wróciłem do biura. Dochodziło wpół do szóstej. Po prostu zabrałem rower, jeżdżę do pracy na rowerze, i pojechałem do domu. - Jak pan się dostał do Ciderholes?
R
- Pożyczyłem jeden z samochodów, mamy kilka firmowych wozów. Nie mógłbym pojechać tam na rowerze i tak wrócić, to wyglądałoby nie profesjonalnie.
- Bradford.
T L
- No myślę. Dziwna ta panna Bedford.
- No tak. Panna Bradford. Nazywa się tak, jakby miała zamiar zostać Miss Wielkiej Brytanii, prawda? Dziwne, że nie przyszła i nie zostawiła wiadomości, żeby mógł się pan z nią skontaktować. Dziwne. Nie sądzi pan? - Nie. To się zdarza. Czasem zdarzają się osoby, które marnująnasz czas. - Rozumiem. Czyli pan sądzi, że ona jest kimś takim? Owa niewidzialna kobieta? Simon Serrailler nigdy jeszcze w swojej karierze oficera policji nie skarcił publicznie podwładnego, starał się tego nie robić nawet w obecności kolegów, chociaż od czasu do czasu bywało to wręcz konieczne. Teraz jednak niewiele brakowało, aby Grahamowi Whiteside'owi zwrócił uwagę na oczach Craiga Drew oraz jego ojca, który właśnie przyszedł, aby zaproponować im jeszcze kawę i wycofał przez drzwi, gdy odmówili. Craig spojrzał na ojca. W oczach miał łzy. Twarz mu poczerwieniała. Ale przede wszystkim wyglądał na oszołomionego. Nie rozumiał, za co na niego krzyczą, co znaczą te pytania, co w ogóle zrobił złego. Nic, chciał mu powiedzieć Serrailler, nie zrobiłeś nic złego. Wierzył mu. Craig Drew nie zabił swojej żony. Jeśli nawet w głowie Simona istniało wcześniej jakieś podejrzenie - a właściwie cień podejrzenia - teraz zniknęło. Craig Drew nikogo nie zabił.
Wstał. Whiteside siedział jeszcze chwilę, jedząc kolejnego biszkopta. - Idziemy, Craig. Dziękujemy ci za współpracę, przykro mi, że musieliśmy przychodzić. Zdajesz sobie sprawę, że możemy jeszcze raz się pojawić i zadawać ci następne pytania, jeśli tylko pojawi się jakaś nowa informacja. Kiedy dowiemy się czegoś nowego, oczywiście się z tobą skontaktuję. Mamy zdjęcie twojej żony, właśnie teraz, kiedy rozmawiamy, rozlepiany jest plakat z jej fotografią. Może to być dla ciebie nieprzyjemne, ale to może nam pomóc. Ludzie, kiedy widzą plakat, zastanawiają się, przypominają sobie różne rzeczy i często z nimi przychodzą. - Musicie to zrobić - niezdarnie odpowiedział Craig Drew. - Musicie. Wiem. - Dziękuję. Dziękuję też za kawę. A gdybyś chciał ze mną porozmawiać albo gdyby pojawiło się coś, co twoim zdaniem mogłoby się nam przydać, tu jest moja wizytówka, na niej są moje numery telefonu, do pracy i na komórkę. Nie zastanawiaj się, tylko dzwoń.
T L
10
R
Whiteside wyciągnął rękę do biszkoptów, ale widząc spojrzenie Serrail-lera, cofnął ją niechętnie i wyszedł za nim z domu.
Już PONAD MIESIĄC TEMU ZAPLANOWAŁY, że to popołudnie spędzą razem. Lizzie w czwartek kończyła naukę o trzeciej. Helen wzięła wolne. Rankiem posortowała ubrania. Ułożyła z nich trzy stosy: te, których nigdy nie wkładała, te, które wkładała od czasu do czasu, oraz te, które nosiła często. Zapełniła też trzy torby: jedną z rzeczami do sklepu z tanią odzieżą, drugą z rzeczami do wyrzucenia i trzecią z brudnymi, do prania. Reszta, wyczyszczona i z powrotem na wieszakach, wróciła do szafy, gdzie czekała na nie obiecująca, nowa i pusta przestrzeń. Spotkała się z Elizabeth pod szkołą, po raz pierwszy od Bóg wie ilu lat, i razem pojechały do Bevham. Trzy godziny oraz wiele toreb z zakupami później wróciły do Lafferton. Poszły do nowej knajpki przy katedralnych uliczkach, na ciasteczka z kawą. Helen usiłowała podtrzymywać rozmowę na temat ubrań i butów, od czasu do czasu krótko wspominając o egzaminach na uniwersytet oraz o tej dziewczynie, która uparcie łaziła za Tomem. W lokalu było dosyć spokojnie. Od chwili otwarcia stał się prawdziwym lunchowym przebojem wśród miejscowych sprzedawców, pracowników biur oraz młodzieży. Duży ruch trwał od porannej kawy o dziesiątej trzydzieści aż do popołudniowej herbaty. Potem robiło się tłoczno po siódmej. Teraz jednak tylko kilka osób piło coś przy barze. Usiadły przy sto-
liku na podwyższeniu, obok okna z widokiem na uliczki wiodące w stronę katedry. Helen była zadowolona - zadowolona z tego, że jest razem z córką, i zadowolona z zakupów. - No dobra. Teraz kawa na ławę - oznajmiła Lizzie, wyjadając łyżeczką pianę ze swojego cappuccino. - Jaka kawa? - No, coś się stało. Mów. Nie było sensu udawać. Córka za dobrze ją znała. Przecież pierwsza powiedziała: „Spodobał ci się, prawda? Zadziałało, nie?" I to już w kilka minut po tym, kiedy Helen weszła do domu po pierwszym wieczorze spędzonym z Philem. „Dobrze", stwierdziła później, gdy usłyszała więcej; Następnego dnia Lizzie oznajmiła, że jakiś jej kolega, którego brat uczył się w szkole, gdzie pracował Phil, stwierdził, że jest: „w porządku" i że „nie jest drętwy". - Spokojnie, nie podniecaj się. To głupie, że nie jestem pewna, czy w ogóle mówił poważnie.
R
- O czym? - Poprosił mnie, żebym z nim poszła na Dzbankowy Jarmark!
T L
- O Boże. Żartujesz chyba!
- Najwyraźniej nie. Bo dziesięć minut później zadzwonił i potwierdził, że on też nie. To znaczy, że nie żartował. - Właściwie... No, myślę, że to dosyć miłe. Szczerze mówiąc, na pewno. Będziecie mogli razem jeść watę cukrową i trzymać się za ręce w Tunelu Strachów i może na strzelnicy on wygra dla ciebie różowego królika ze śmiesznymi zębami. - Wielkie dzięki. - Pójdziesz tam z nim, prawda? Helen zadawała sobie to samo pytanie już wiele razy, wciąż nie mogąc udzielić ostatecznej odpowiedzi. Nie chodziło o sam jarmark. To nawet byłoby miłe. Festyn to festyn, niezależnie od tego, z kim się tam idzie i gdyby nie potrafiła się na nim bawić, byłoby z nią chyba naprawdę źle. Czuła jednak, że jeśli wybierze się tam z Philem, zrobi ostateczny krok ponad linią dzielącą zwykłe przyjacielskie spotkanie od... Od tego, co ją skłoniło do zarejestrowania się w portalu w Internecie. - Mamo? - Dobrze, oczywiście, pójdę - powiedziała, ocierając usta. - A teraz wypiję jeszcze jedno espresso.
11 BYŁ PODEKSCYTOWANY. Położył się do łóżka, czując to samo dojmujące podniecenie, jak wtedy, gdy jako mały chłopiec zasypiał w przeddzień Bożego Narodzenia. Obudził się ze ściskiem w dołku. Przypomniał sobie, jaki właśnie nastał dzień. Znakomita pogoda wciąż trwała. Księżyc w pełni. Upalne dni. Dojmujący chłód po szóstej.
R
Byli na terenach majątku Clandine, prawie trzydzieści kilometrów na zachód od Lafferton. Zawsze tam przyjeżdżali na ostatnie zawody strzeleckie w sezonie. Lasy, za nimi wzgórza, teren opadający ku jezioru. Wszystko wypadło doskonale. Gościnność, z jaką ich przyjęto, nie miała sobie równych. Pojawili się hojni sponsorzy. I jeszcze coś więcej. Wszystko zależało od tego ostatniego turnieju. Dla niego był on czymś więcej, nie tylko dniem na świeżym powietrzu i dobrym lunchem. On ruszał po zwycięstwo. Zawsze ruszał, żeby wygrać, od kiedy pierwszy raz strzelił do rzutków.
T L
Przyszedł wcześnie. Wciąż się jeszcze przygotowywali. Plac szykowano do strzelania w stylu angielskim, z ośmioma stanowiskami z rzutkami po dziesięć punktów i z rzutkami po sto punktów, wypuszczanymi ze świeżo wzniesionej wieży. Najlepsze, czego można się spodziewać. Rzutki imitowały lecące bażanty, gołębie, spłoszone kuropatwy oraz różne inne ptactwo. Nigdzie indziej nie stawiano takich wyzwań. Pracownicy sponsora rozpinali transparent między dwoma słupami. Stał już namiot z bufetem. Przez pole jechały terenowe samochody z koszami pełnymi sztućców i hostessami. Wrócił do samochodu i oparł się o maskę. Patrzył i patrzył, sprawdzał, jaka jest pogoda, jaka widoczność, co znajduje się w tle. Patrzył i patrzył. Przyglądał się bardzo uważnie. Podjechało do niego kilku innych członków zespołu. Skinął im głową. Potem wrócił do patrzenia. Za minutę przejdzie się od strony wieży tam i z powrotem, jakieś sto metrów. Będzie się rozglądał. Pomachał ramionami. Poprzechylał głowę na boki. Bądź rozluźniony. Bądź elastyczny. Bądź spokojny. Używał trzydziestodwucalowej, łamanej strzelby, tej samej od trzech lat. Przez te lata zawsze wygrywał. Oddalał się od samochodu. Szedł prosto ku wieży, patrzył i patrzył. Machał ramionami. Ale przezornie ruszył potem do namiotu i od uśmiechniętej, jasnowłosej dziewczyny wziął sobie na śniadanie bułkę i gorący bekon z pieczarkami. Zabrał wszystko do stołu, przy którym siedzieli już inni, pogrążeni w rozmowie. Śmiał się, żartował swobodnie. Nie chciał,
żeby mu przypięto etykietkę samotnika. Samotników nikt nie lubi. Nikt im nie ufa. Zwłaszcza samotnikom z bronią. Wgryzał się w miękkie pieczywo, ze słonego bekonu pociekł sos. - I co, znowu będziesz w tym roku mistrzem? - odezwał się Roger Barratt, klepiąc go po ramieniu. Przełknął kęs. Pokręcił głową. - Czas na kogoś innego. Ja już wygrałem swoje. Roześmiali się. Nikt się nie dał nabrać. W okolicy namiotu kręcili się już widzowie. Zanosiło się na upał. Powietrze było przejrzyste, niebo błękitne. Kierunek strzału północno-wschodni. Doskonale. Wyszedł rozluźniony, wypoczęty i spokojny. Pewny siebie.
T L
RAFFLES!
R
12
Pies dotarł do drzwi przed nim i stał tam już, drżąc. Phil Russel roześmiał się, odpiął smycz. Położył rękę na klamce. Zatrzymał się. Pies patrzył na niego zastygły bez ruchu, wiedział już, ale ledwie ważył się przyznać, że tak, o tak, pan jest w domu, tak, wybierają się na spacer. O tak! Phil otworzył drzwi. W ciągu semestru co rano zabierał psa na trzykilometrowy spacer. Po lunchu wychodził z nim sąsiad. I Raffles, i jego pan najbardziej jednak lubili te rzadkie wyprawy późnym popołudniem, gdy wsiadali razem do samochodu i wyjeżdżali z Lafferton. To ich obu trzymało przy zdrowych zmysłach. Teraz skręcił na główną drogę i ruszył w stronę Durnwell. Tędy płynęła rzeka, której brzegi porastały przycięte wierzby. Od lat przyjeżdżał tu kilka razy w tygodniu, razem z Rafflesem i swoim poprzednim psem. Phil, gdy już przywykł do życia bez Sheili, czuł się dobrze tylko we własnym towarzystwie. W pracy spotykał wystarczająco dużo ludzi. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Wszystko się zmieniło.
Przez jakiś czas stał na szczycie wzgórza wznoszącego się nad rzeką i rzucał psu piłkę. Trenował Rafflesa przed polowaniem. Pies biegał, skakał do wody, aportował, wracał. I dopiero kiedy zaczął zwalniać, biegnąc z piłką w pysku, dysząc z radości i zmęczenia, dopiero wtedy jego pan usiadł na trawie. Pies położył się obok niego, wilgotną piłkę trzymał pod pyskiem. Trwał kolejny udany dzień. Nad wodą kłębiły się meszki. Wszystko się zmieniło. Nie wiedział, czy wierzy w miłość od pierwszego wejrzenia. Minęły całe miesiące, nim nabrał pewności, co czuje do Sheili, chociaż gdy już się o tym przekonał, małżeństwo okazało się tylko następnym, łatwym do zrobienia krokiem. Dopiero od zeszłego roku zaczął się w ogóle zastanawiać nad tym, by szukać kogoś innego, ale zwykle i tak wyrzucał z głowy takie pomysły. Dopiero myśl o zimie go zaniepokoiła, samotnej zimie, teraz, gdy Hugh wyjechał do Afryki, a Tom tak bardzo zajął się swoim aktorstwem. Phil miał jeszcze koła ratunkowe, istniało sporo rzeczy, którymi mógł zajmować się z przyjemnością. Zimą poluje się na bażanty. Samotność powoli zaczynała się jednak zmieniać w osamotnienie. I ta myśl już go nie opuszczała.
R
Przyszedł do pubu na spotkanie z Helen Creedy, spodziewając się, że wypije drinka w miłym towarzystwie oraz znajdzie kogoś, z kim od czasu do czasu wybierze się do teatru. Helen Creedy. Zobaczył ją i już wszystko wiedział, a nie zdarzyło mu się to od chwili, kiedy spotkał Sheilę. Wiedział, że Helen stanie się kimś ważnym. Kimś, kto diametralnie zmieni jego życie. Kimś...
Stop.
T L
Stop. Patrzył na czaplę, z łopotem skrzydeł unoszącą się nad wodą. Odleciała, majtając nogami w powietrzu, teraz niezgrabnymi, choć pełnymi wdzięku, gdy ptak odpoczywał.
Helen Creedy. No i co? Próbował różnych słów, obserwował litery, składające się w słowa, takie, jak: zabawa, przyjaciel, ładna, wesoła, inteligentna, miła, rozmowna. Jak łagodna, życzliwa. Jak towarzyszka, dobry rozmówca. Jak pociągająca. Miłość. Stop. Czym jest miłość? Kochał Sheilę. Pewnie, że ją kochał, chociaż ta miłość zmieniała się z każdym rokiem, jak to miłość. Świeża miłość. Niespodziewana, ciepła, opiekuńcza, małżeńska, rodzicielska, codzienna, współczująca, szczęśliwa, przestraszona, cierpiąca, niepocieszona. Miłość pełna żałoby. Miłość smutna. Kochał Hugh i Toma. Ale to było co innego A co to było teraz? Przyciąganie. Sympatia. Radość. Przyjemność.
Miłość. Cienie już się wydłużały. Chmara meszek zgęstniała, brzęczała bliżej powierzchni wody. Małżeństwo. Towarzystwo. Przyjaźń. Ulga. Małżeństwo. Partnerstwo. Miłość. Wstał i chciał jeszcze raz rzucić piłką, ale Raffles gdzieś sobie poszedł. Miłość. Zadzwonił do Helen, zapytał się jej, czy pójdzie z nim na Dzbankowy Jarmark. Zrobił to pod wpływem impulsu, dla żartu. Roześmiała się. Zgodziła. Też dla żartu. Za tydzień, w teatrze w Bevham grano Koktajl. - Nie byłam na sztuce Eliota od lat. - Nie grają ich często. - Tak jak Christophera Frya. Wyszły z mody. Szkoda. - I jak Johna Whitinga.
R
- Uwielbiam Johna Whitinga! Teraz nikt nawet o nim nie słyszał. - No to Koktajl?
T L
- Tak. Miłość?
Coś się zmieniło. Myślał o Helen, kiedy jechał do domu, z Rafflesem śpiącym na tylnym siedzeniu. Miłość? Czuł się oszołomiony. To, co rozpoczął raczej bez przekonania, na co się odważył, nagle wywróciło mu wszystko do góry nogami, a on nie miał doświadczenia, żadnej wiedzy, żadnych emocji, które mogłyby mu coś podpowiedzieć. Był poruszony, niespokojny, czuł zamęt, a nawet żal, że w ogóle to wszystko zaczął. Nie chciał komplikacji, chciał kogoś, z kim mógłby chodzić do teatru. Chodzić do teatru i bawić się na Dzbankowym Jarmarku.
13 W OGÓLE NIE MA PODEJRZANYCH? Serrailler nigdy nie sądził, że da się coś zyskać, okłamując dziennikarzy, chociaż czasem prosił ich o utajenie prawdy, jeśli istniał ku temu jakiś ważny powód.
- Nie ma. - Mąż nie jest podejrzany? - Nie. - Czy nielegalny dostęp do broni staje się w Lafferton coraz większym problemem? - Raczej nie. Z drugiej strony nielegalny dostęp do broni to narastający problem w całym kraju. - Czy na pewno użyto pistoletu? Wiadomo, jakiego typu? - Tak, ale teraz już nic więcej nie powiem. Tak, to już koniec. Powiadomię państwa, jeśli będziemy mieli nowe informacje. Bardzo cenimy sobie współpracę z państwem. Proszę nie pozwolić ucichnąć sprawie zabójstwa Melanie Drew. Może się okazać, że ktoś coś wie, coś widział czy słyszał. Chcemy pobudzić ludzką pamięć. Dziękuję bardzo.
R
Kiedy wychodził z sali konferencyjnej, dostrzegł kątem oka, że Graham Whiteside przepycha się przez tłum dziennikarzy, w stronę jednego z reporterów z Bevham, tego, który czasem sprzedawał materiały do prasy krajowej.
- Tak jest.
T L
- Czy ktoś może poprosić detektywa sierżanta Whiteside'a, żeby przyszedł do mnie do gabinetu?
Kiedy ruszył na górę, do pomieszczeń działu kryminalnego, planował już sobie, co powie sierżantowi. Whiteside'owi to się nie spodoba. Ale on dalej się nie posunie. Whiteside szybko wszedł po schodach. - W domu przy May Road była strzelanina. Jakiś mężczyzna trzyma zakładniczkę. Właśnie dostaliśmy telefon, panie nadinspektorze. - Jedziemy. Serrailler zadzwonił. Kiedy wyjeżdżali z parkingu, wóz z antyterrorys-tami był już w drodze. - Co wiadomo? - Jakiś przechodzień słyszał krzyki dobiegające z budynku, a potem wrzask. I jeden strzał. Do okna podszedł jakiś mężczyzna, machał czymś wyglądającym na broń. Ramieniem trzymał za szyję kobietę. Potem odciągnął ją do tyłu. To tyle. - Jakieś nazwiska? - Żadnych, panie nadinspektorze.
- Kto mieszka w tym domu? - To dom czynszowy, własność Theo Monaidesa. - On ma tam mnóstwo nieruchomości. Kto go wynajmuje? - Niejaka Joanne Watson. Mieszkałam od kilku miesięcy. - Sama? - Wciąż sprawdzają. W biurze Monaidesa mówią, że sama, ale sąsiad twierdzi, że przychodził tam jakiś mężczyzna. Samochód ostro skręcił, chyba na dwóch kołach. Serrailler skrzywił się, ale sierżant okazał się dobrze wyszkolonym policyjnym kierowcą i fachowo zakręcił, wjeżdżając na główną drogę. Wyprzedził dwa autobusy. Nadinspektor przymknął oczy. Gdy dotarli na May Road, kilka ulic od domu, w którym zabito Melanie Drew, zastali tam to, co zwykle. Pod bliźniakiem, na środku ulicy czekali dziennikarze, oddzieleni od budynku policyjną taśmą.
R
- Sąsiedzi nie próżnowali - zauważył Serrailler, wysiadając z wozu. Na straży stało trzech mundurowych. Ich dowódca z ulgą spojrzał na Simona.
T L
- Pan tu dowodzi, nadinspektorze? Już nic więcej nie widzieliśmy, nie było więcej strzałów, jeśli to w ogóle był strzał. - Kto was o tym powiadomił?
- Kobieta, która wyszła z psem. Mieszka pod numerem 17. Zdawała się dosyć wiarygodna. Zatrzymała jakiegoś kierowcę, to on widział w oknie mężczyznę z bronią, a kilka sekund później z kobietą. Zadzwonił do nas z komórki. - Czy ten facet w domu otworzył okno, coś z niego krzyczał? - Nie. - Nadinspektor Serrailler? - sierżant antyterrorystów był już na miejscu. Jego wóz zatrzymał się kilka metrów dalej. Simon wyjaśnił mu, co się dzieje. - Co pan chce zrobić? - Czekać. Zobaczyć, czy da się nawiązać jakiś kontakt. - Dobrze. W razie potrzeby proszę się odezwać. Serrailler odszedł kilka kroków i uniósł wzrok ku domowi. Potem ruszył w przeciwnym kierunku, żeby się namyślić.
W wozie antyterrorystów czekało sześciu ludzi. - Cholera, zawsze to samo - powiedział Steve Mason. - Najpierw pędzisz jak nietoperz, a potem siedzisz na tyłku. - To był pewnie pistolet na wodę - stwierdził Duncan Houlish. - Albo czyjś cień. - Jej własne ramię. - Dzieciaki, na pewno dzieciaki. Ale czekali w napięciu, czujni, gotowi do akcji. Do tego się szkolili, tego się uczyli, chociaż dziewięćdziesiąt procent czasu spędzali w bezczynności. Clive Rowley spojrzał pod nogi. - Bierzmy się już do tego - mruknął pod nosem. - Można to połączyć z tym drugim? - zapytał Steve. - Co? Z Melanie Drew? - Clive spojrzał na niego.
- A kto powiedział, że to wariat?
R
- No, skoro grasuje tutaj jakiś wariat z dubeltówką...
T L
Clive poskrobał skórę z boku palca. Oni narzekali, a on wolał siedzieć cicho. W gotowości. Inni też byli gotowi, ale za dużo mówili. W wozie było gorąco. Steve cały czas żuł gumę, wydając mokre trzaski. - Liverpool wygra trzy do zera - stwierdził ktoś. - Będzie remis. Nie mają dobrych napastników. Temat rozmowy się zmienił. Potem zmienił się jeszcze raz. - Przydałaby się klimatyzacja. - Tim, twoja żona rodzi w tym tygodniu? - W następnym. Ma już dość. Upał jej doskwiera. - Która to godzina, trzecia? - Po trzeciej. Clive Rowley poczuł, że swędzi go uwięziona w bucie noga, była to jedna z rzeczy doprowadzających do szaleństwa, swędzenie, gdy nie można się podrapać. Ale w chwili, gdy rozwiązałby but, na pewno od razu coś by się zaczęło.
Pięć minut później, kiedy Serrailler wracał szybkim krokiem, z ułożonym w głowie planem działania, drzwi od domu otwarły się i wyszedł z nich mężczyzna z rękoma uniesionymi do góry. Pokręcił głową. Za nim pojawiła się jakaś młoda kobieta, trzymała go kurczowo za rękę, krzyczała, że nic się nie stało, że on niczego nie zrobił, że to tylko głupia kłótnia. Broń okazała się zabawką, należącą do pięcioletniego syna kobiety. W wozie antyterrorystów zelżało napięcie, za to zapanowała irytacja. Byli szkoleni do akcji. Gotowi na nią, oczekiwali jej w napięciu. Nie żałując słów, klęli kolejny fałszywy alarm, kolejną zmianę spędzoną na marnowaniu czasu. Pod domem dwóch policjantów zwijało taśmę. Ulica opustoszała. Przedstawienie się skończyło. - Powinno się karać grzywną za coś takiego, takie marnowanie naszego czasu. Tysiąc funtów załatwiłoby sprawę - stwierdził sierżant, kiedy wracali na komisariat.
Westchnął.
R
- Tych ludzi nie można karać grzywną. W końcu zabito młodą kobietę, a my nie znaleźliśmy mordercy. Sądzisz, że powinniśmy zignorować to wezwanie?
— Kłopot w tym, że teraz wszyscy siedzą jak na szpilkach. Zwykła zabawka, do licha.
T L
Simon postanowił więcej nic nie mówić na ten temat. Do końca dnia i tak wszyscy będą narzekać, nie tylko funkcjonariusze uzbrojonej policji. Wiedzieli, że czeka ich mnóstwo podobnych incydentów, póki nie znajdą zabójcy Melanie Drew. Nikt nie będzie ryzykował. Wszystko, co wyda się choć trochę podejrzane, wywoła gwałtowną reakcję. Wszedł do swojego gabinetu. Na biurku leżały nowe akta, musiał jeszcze napisać raport o popołudniowym incydencie. Było już dwadzieścia po szóstej. Pisanie zajmie mu piętnaście minut, a akta mogą poczekać do jutra. Wczoraj wieczorem ojciec wrócił z Madery. Simon pomyślał, że powinien się do niego wybrać, zaproponować mu wyjście na drinka, co powinno się przerodzić w miłą kolację. Pod warunkiem że Richard Serrailler po powrocie z urlopu będzie odprężony, co wydawało się mało prawdopodobne.
14 KIEDY MIAŁ CZTERY LATA, oznajmił mamie, że się z nią ożeni, a ona, gdy wreszcie przestała się śmiać, odparła, że to niemożliwe, bo już ma męża. Wtedy powiedział, że ożeni się
ze Stephanie, ale siostra stwierdziła, że nie cierpi chłopaków, a jego nienawidzi najbardziej. W końcu, kiedy miał piętnaście lat, poznał Avril. Usychał z miłości do Avril Pickering. Zastanawiał się, ile musi minąć czasu, zanim będzie mógł z nią gdzieś wyjść, ile, zanim dostanie pracę i zacznie oszczędzać, zanim się zaręczą i zaczną zarabiać tyle pieniędzy, żeby wynająć dom i się pobrać. Wszystko sobie zaplanował, spisał w słupkach, wszystko. Na papierze wyglądało to dobrze. Świetnie. A potem Avril Pickering umówiła się z Tonym Fincherem. Widział ich, jak szli Port Street, trzymając się za ręce. Znienawidził Avril Pickering. Tony'ego Finchera nie. To nie jego wina. Tylko jej. Zamierzał coś jej zrobić, coś, co sprawi, że Avril pożałuje, ale zanim wymyślił, co to mogłoby być, nadeszły wakacje. A kiedy we wrześniu wrócił do szkoły, Avril już do niej nie chodziła. Pickeringowie gdzieś się przeprowadzili. Ktoś mówił, że do Scunthorpe, ktoś inny, że do Londynu. Nikt dokładnie niczego nie wiedział.
R
Potem chodził jeszcze z kilkoma dziewczynami, czterema albo pięcioma. Takimi zwykłymi dziewczynami. Nic specjalnego. Zaczął się zastanawiać, po co w ogóle jest z tym tyle zamieszania. Powiedział o tym Stephanie. Roześmiała się. Powiedział również tacie, pewnego dnia, kiedy poszli strzelać. Ojciec spojrzał na niego i stwierdził, że w sumie coś w tym jest. Bo po co właściwie jest z tym tyle zamieszania? Racja.
T L
Później poznał Alison, dzięki ówczesnemu narzeczonemu Stephanie, a wkrótce jej mężowi. Przez Alison wszystko się zmieniło.
Siedział sam nad szklanką piwa i wspominał. W recepcji pracowała teraz nowa dziewczyna i też miała na imię Alison, dlatego mu się to przypomniało. Tak wyraźnie. Patrzenie na Alison. Słuchanie jej. Obserwowanie. Nawet najdrobniejsze rzeczy. Mógł to obejrzeć raz jeszcze, jak taśmy filmowe przesuwające mu się w głowie. W gruncie rzeczy nigdy tego nie zapomniał. Ale w chwilach takich jak ta, gdy na przykład pojawiało się takie samo imię, kiedy powstawało jakieś niewielkie połączenie z przeszłością, wszystko wracało z większą mocą. Barwne. Wyraźne. Powoli wypił resztę piwa i spokojnie tłumił wściekłość, która zawsze się w nim tliła. Iskry. Powiew wiatru. Ogień wymykający się spod kontroli. Przez lata nic go nie mogło stłumić. Aż wreszcie znalazł to coś.
15
HALLAM HOUSE. Kiedy podjechał pod dom, było już ciemno. Reflektory samochodu omiotły podjazd. Simon zatrzymał się. To wciąż było trudne. Nadal nie cierpiał przyjeżdżać do tego domu ze świadomością, że już nie spotka się tutaj z matką, że Meriel nie będzie już niczego przycinać ani sadzić w ogrodzie, że przez okno małego saloniku nie zobaczy, jak matka krząta się w kuchni albo siedzi przy biurku. Widział ją oczyma wyobraźni. Kształt jej głowy, jak upina włosy, jak unosi wzrok, wyraz jej twarzy, gdy go zobaczyła. Gdy przyjeżdżał niezapowiedziany, nie zawsze ją zastawał. Nawet kiedy przestała już pracować w szpitalu, zaczęła udzielać się społecznie, w kilku komisjach, wciąż trafiała albo do zarządu, albo do grona powierników. Często więc wychodziła. Gdy jednak była w domu, zawsze znajdowała dla niego czas, siadała, słuchała, ciekawa wszystkich nowinek. Mówiła, że na pierwszym miejscu jest rodzina, na drugim i trzecim też. Simon tęsknił za nią mocno i ze smutkiem, wciąż świeżym i bolesnym. Myślał o niej, chciał powiedzieć jej o tym czy o tamtym, zapytać o kogoś albo o coś.
R
Znowu spojrzał na dom. Paliło się w nim światło, zapraszało, by wejść do środka, ale przecież ojciec nigdy się nie starał, by rodzina czuła się jakoś szczególnie zachęcona do odwiedzin.
T L
Zasłony kuchennego okna nie były zaciągnięte i gdy Simon wysiadł z samochodu, nagle serce szarpnęło mu się w piersi, bo ona tam była, zobaczył ją, jak stoi obok komody, unosi rękę, żeby coś z niej zdjąć. Widział Meriel równie wyraźnie, jak dwie kamienne donice przy drzwiach, z białym geranium, które zawsze w nich sadziła. Przerażony szybko odwrócił wzrok. Jak to możliwe, żeby za oknem stała jego zmarła matka? A kiedy spojrzał raz jeszcze, stało się jasne, że to nie ona.
- Simon? Przegapiłem jakąś wiadomość od ciebie? Nie pamiętam, żebyś mi mówił, że przyjedziesz. - Byłem w okolicy. Pomyślałem, że wpadnę i zobaczę, czy dobrze wypocząłeś na urlopie. - Wypocząłem. Idąc za ojcem do kuchni, znowu przez chwilę widział tę kobietę, odwróconą plecami. Różnił się tylko sposób, w jaki upinała włosy. Meriel zawsze czesała je do góry. Była elegancka. Nawet w starym ubraniu do pracy w ogrodzie. Meriel nie żyła. Nie żyła już od... - Witam. Odwróciła się.
Jej włosy były zupełnie inne, była też znacznie młodsza, ale podobnego wzrostu co matka i mówiła w taki sam sposób. Dziwne. - Myślę, że się jeszcze nie spotkaliście. To Judith Connolly, a to mój syn, Simon. - Richard umilkł, jego głos jak zwykle pobrzmiewał lekkim sarkazmem. - Nadinspektor Serrailler. Jest policjantem. - Wiem - powiedziała. Uśmiechała się. Podeszła do niego i wyciągnęła dłoń. - Witaj, Simonie. Chciałam cię poznać.
Pachniało jedzeniem. Coś bulgotało na kuchence. Od śmierci matki kuchnia utraciła wiele ze swojego ciepła, również drobiazgi, które czyniły ją wyjątkową.
R
Kiedyś na parapetach zawsze stały kwiaty, na korkowej tablicy wisiały przypięte karteczki z notatkami. Przypomnienia o spotkaniach, uderzająco pięknie wykaligrafowane przez Meriel jasnoniebieskim atramentem. Rząd nut na półce, obok książek kucharskich, wszędzie fotografie jej dzieci, te z czasów, gdy byli mali, obok całkiem nowych zdjęć. Rośliny jednak umarły i nie zasadzono nowych, nuty dostała Cat, które śpiewała w Chórze Świętego Michała. Niektóre fotografie przewróciły się albo powyginały na rogach. Na tablicy nic nie wisiało. Simon nie lubił wchodzić do kuchni, gdzie tęsknota za matką stawała się dla niego wręcz nie do zniesienia.
Kto to jest?
T L
Teraz zobaczył na parapecie fioletowe geranium, schludnie zasadzone, w doniczkach na spodkach. Na stole stała zakorkowana butelka wina i kieliszki.
- Zakładam, że widziałeś się już ze swoją siostrą- powiedział Richard. - Oczywiście. Wrócili do domu i już funkcjonują normalnie. Jest super. - Jutro zadzwonię do Catherine. - Richardzie, nie sądzisz, że powinieneś do niej pojechać, a nie tylko zadzwonić? Oni się za tobą stęsknili. Simon przeniósł spojrzenie z kobiety na ojca i z powrotem. - Wątpię - odparł Richard, ale się uśmiechnął. - Zostaniesz na kolacji, Simonie? Zrobiłam tyle kurczaka w cieście, że najadłoby się sześć osób. Zawsze gotuję za dużo. Kto to w ogóle jest? Co ona tutaj robi, gotując w kuchni jego matki, zapraszając go na kolację, mówiąc jego ojcu, gdzie powinien iść i z kim powinien się zobaczyć? Kto to jest? Podała mu butelkę wina. - Mógłbyś ją otworzyć? Uśmiechała się. Ciepło.
Miała chyba dobrze po czterdziestce. Wysoka, z jasnobrązowymi włosami z kilkoma starannie rozjaśnionymi pasmami. Włosy były proste, bardzo ładnie ostrzyżone. Różowa bluzka. Naszyjnik z dużych kamieni o kształcie migdałów. Duże usta, nieco haczykowaty nos. Kto to jest? - Zjemy tutaj, czy mam nakryć do stołu w jadalni? - zapytał ojciec. - Tutaj jest tak miło. Zostań, Simonie, nie będziemy cię zanudzać zdjęciami z urlopu. Urlopu? Ojciec unikał jego wzroku. Simon wziął butelkę i ruszył do szuflady po korkociąg, ale kobieta już trzymała go w dłoni. Wyciągnęła ją do niego. Mówiła mu bez słów: „Teraz o nic nie pytaj". Później. On ci powie później. Już ja o to zadbam.
T L
16
R
Wziął korkociąg. Uśmiechnęła się. Wysoka. Ale nie tak jak jego matka. Nie jak jego matka. Jest na miejscu jego matki. W swoim domu. W swojej kuchni. Gotuje w swojej kuchni. Swojej, nie jego matki. Gwałtownie wyszarpnął korek z butelki.
WIECZORNE POWIETRZE PACHNIAŁO OGNISKAMI. Cat Deerbon szła wśród gęstniejącego mroku w stronę wschodniego wejścia do katedry, a zapach palonego drewna unosił się powietrzu i wprawiał ją w nostalgiczny nastrój. Przypominał dzieciństwo, szkolny tornister, pierwszy rok pracy, bieganie z gabinetu do pacjenta, kiedy odezwał się brzęczyk. Pamiętała, że wtedy też dozorca palił liście na zewnątrz. Przypomniała sobie matkę w ogrodzie w Hallam House, wysoką i elegancką w dżinsach, chociaż miała już dobrze po siedemdziesiątce, jak zamiatała zebrane odpadki do małego, schludnego i starannie pilnowanego ogniska. Cat zatrzymała się na chwilę, wyrazistość wspomnień zaparła jej dech w piersi. Zapragnęła móc tam teraz pójść, zrobić kubek herbaty, pogadać, poplotkować. Katedra pod koniec dnia była cicha i niemal pusta. Dwóch kościelnych zmieniało świece na wielkich świecznikach przy głównym ołtarzu. Ktoś zamiatał prezbiterium na drugim końcu kościoła, drapiąc miotłą o kamień. Nie odprawiano nabożeństwa. Cat musiała dziś zajrzeć do New Song School, a zawsze korzystała z okazji, by choć na kilka chwil usiąść w katedrze, skupić się, zastanowić, przynieść ze sobą nieco problemów, swoich oraz swoich pacjentów, a następnie zostawić je w spokoju i świętości tego budynku. Dopiero niedawno wróciła do praktyki lekarskiej. Pojawili
się nowi pacjenci, starzy przyszli z nowymi kłopotami, chociaż nie wydarzyło się jeszcze nic dramatycznego. Na razie energię zużywała na przeciwstawianie się niektórym zmianom, naukę współpracy z innymi lekarzami, toczenie bojów z systemem. Chris, który nadal nie przestawił się na nową strefę czasową, nie chciał dyskutować ani dojść do kompromisu, był rozdrażniony, nietypowo dla niego. Ona jednak postanowiła, że zwycięży choć na jednym froncie. Postanowiła wziąć kilka nocnych dyżurów, by zobaczyć się ze swoimi pacjentami właśnie wtedy, gdy będą jej najbardziej potrzebować. To powinno sprawić, że wszystko się uspokoi. Zamknęła oczy. Pod powiekami znowu pojawił się obraz matki, podsycającej ogień garściami patyków i chwastów. Mamusiu, co ja mam robić? - zapytała, a znajomy głos odpowiedział. „Oczywiście to, co każe ci etyka zawodowa, w granicach rozsądku. I nie nazywaj mnie mamusią!"
R
Cat się uśmiechnęła. Obok jej ławki, w przejściu, rozległy się kroki. Uniosła wzrok i pomachała w stronę kościelnego. Dotarł do niej ostry zapach topniejącego wosku, który niczym duch popłynął poprzez nawę. Pochyliła głowę, pomodliła się przez kilka chwil, a potem wyszła, jak zawsze zatrzymując się, by spojrzeć na wspaniałe, wachlarzowe sklepienie i kamienne anioły na szczytach kolumn, dmące w złocone trąby. Kiedy była w Australii, tęskniła za wieloma rzeczami. Za katedrą najbardziej.
T L
Gdy wyszła na zewnątrz w ciepły wieczór, telefon zapiszczał na znak, że przyszedł do niej SMS z gabinetu. „Pilnie przyjedź do Imogen. Karin M."
Karin McCafferty. Ostatnim razem rozmawiała z Cat przed wyjazdem do Australii, ale później wysłała też kilka e-maili. Pisała, że wszystko z nią w porządku, cały czas w porządku, badania nic nie wykazują, dwa lata po diagnozie onkolog ze szpitala w Bevham był „zaskoczony, ale zachwycony". „Przypuszczam, że ciebie to też zaciekawi" - pisała Karin. Karin odmówiła poddania się tradycyjnej formie terapii późno wykrytego i złośliwego raka piersi. Wbrew radzie Cat zagłębiła się w świat medycyny holistycznej, naturalnej, alternatywnej — dobrze znanej Cat, a przez Chrisa nazywanej „nawiedzoną". Mąż Karin zostawił ją i wyjechał do innej kobiety, do Nowego Jorku, ale biznes ogrodniczy rozkwitł, Karin również. Wbrew przeciwieństwom losu i opiniom lekarzy cały czas miała się dobrze. Chris nazywał to statystycznym odchyleniem, a Karin triumfem. Cat była jednocześnie zachwycona i zła. Spostrzegła, że trudno jej o tym rozmawiać - na ostatni e-mail Karin odpowiedziała zdawkowo. Teraz wpatrywała się w wiadomość na telefonie.
Wróciła do samochodu, po drodze pisząc jeszcze wiadomość do Chrisa, że jedzie do hospicjum i że ma sobie wyjąć curry z lodówki.
Lekarz chce mieć słuszność, ale jeśli ta słuszność oznacza dla pacjenta nieuleczalną chorobę i śmierć? Cat chciałaby, żeby Karin się myliła, całkowicie, zupełnie, głęboko, a jednocześnie, żeby mimo to wyzdrowiała. Co by na to wszystko powiedziała jej matka? Rozpaczliwie pragnęła się dowiedzieć, ale obraz Meriel w jej myślach nie był już taki wyraźny. Meriel przybladła. Zostawiła ją samą z tym problemem. Cat usłyszała, jak matka mówi: „Nie potrzebujesz mnie". O Boże, ależ potrzebuję, pomyślała, stojąc tak i bojąc się pojechać do hospicjum. Nie chciała się dowiedzieć, co stało się z Karin. Czuła delikatny zapach dymu palonych liści.
R
Imogen House. Tu też się pozmieniało. Nowe skrzydło już ukończono, dawna siostra przełożona poszła na emeryturę, kilka innych pielęgniarek, które Cat dobrze znała, przeniosło się gdzie indziej, pojawiły się nowe. Jednak w recepcji wieczorami nadal dyżurowała Lois, która z radością powitała Cat i mocno ją uściskała. To właśnie twarz Lois była pierwszą, jaką widzieli pacjenci przybywający nocą do hospicjum, pełni obaw, ciężko chorzy. To ona witała ich krewnych, zmartwionych i cierpiących. Lois sprawiała, że każdy z nich czuł się jak w domu, bezpieczny i kochany. Wesoła i pełna optymizmu, nigdy jednak beztrosko rozgadana. Pamiętała imię każdego i odejmowała tyle strachu i obaw, ile tylko potrafiła. - Co z Karin McCafferty? - zapytała Cat.
- Co z nią? Lois pokręciła głową.
T L
- Przyjechała w zeszłym tygodniu. W ogóle nie chciała się z nikim widzieć, ale tego popołudnia zapytała, czy już wróciłaś.
- Przygotuj się, że nie będzie łatwo. Tu nie chodzi o jej stan fizyczny, który się polepszył, kiedy zdołano uśmierzyć ból. Ona jest po prostu wściekła. Powiedziałabym, że rozgoryczona. Nikt nie umie do niej dotrzeć. Może ty będziesz miała więcej szczęścia. - Może. Chyba się domyślam, dlaczego jest wściekła. Dziwię się, że mimo to chce się ze mną zobaczyć. Karin jest bardzo dumna, nie chciałaby tracić twarzy. Zadzwonił telefon. - Ludzie - powiedziała Lois, zanim podniosła słuchawkę - zachowują się w nieoczekiwany sposób. Wiesz to równie dobrze jak ja. Nie ma co dłużej zgadywać. Leży w pokoju numer 7. - Tu Imogen House, przy telefonie Lois.
Gdy Cat wyszła z recepcji, ogarnęła ją cisza i spokój, którego zawsze doświadczała idąc nocą korytarzami hospicjum. Nawet jeśli słyszała głosy ludzi z personelu i paliło się światło.
Niezależnie od tego, co sądzi się o śmierci, pomyślała lekarka, nie było chyba osób, na których nie robiłaby wrażenia ta atmosfera, brak pośpiechu, hałasu i zgiełku, stanowiących nieodłączną część każdego szpitala. Skręciła do skrzydła piątego. Pokoje od piątego do dziewiątego zgrupowano wokół niewielkiego saloniku, gdzie stały fotele i stoły. Były tam również podwójne drzwi, prowadzące na taras i do ogrodu. Pacjenci, którzy czuli się względnie dobrze, przesiadywali tam w ciągu dnia albo przywożono ich na wózkach czy wręcz na łóżkach, by cieszyli się ładną pogodą. Teraz jednak drzwi zamknięto, pomieszczenie opustoszało. Albo tak się wydawało, bo kiedy Cat ruszyła do pokoju numer 7, ktoś powiedział: - Tutaj jestem. Karin McCaffertty siedziała w fotelu najbliższym ciemnego okna. Miał wysokie oparcie i był odwrócony plecami do centrum saloniku, w stronę światła. Cat uświadomiła sobie, że nie zauważyła jej nie tylko dlatego. Karin, i tak niewysoka, teraz skurczyła się do rozmiarów skulonego dziecka. Cat podeszła i chciała ją objąć, ale Karin odchyliła się do tyłu, odsunęła się od niej.
R
- Bałam się, że umrę - powiedziała - zanim wrócisz do domu.
T L
Cat, widząc Karin w blasku stojącej w kącie lampy, uznała, że naprawdę mało brakowało. Ciało zdawało się ją okrywać tylko w niewielkim stopniu, skóra była przezroczysta, o odcieniu charakterystycznym dla umierających. Pałce na poręczy fotela przypominały kość słoniową, oplecioną niebieskimi żyłkami. Oczy w zapadłych oczodołach wydawały się teraz ogromne. - Nie ciesz się - powiedziała Karin, bacznie przyglądając się Cat. -Nie ciesz się z tego, że wygrałaś. Lekarka przysunęła sobie krzesło. - Masz o mnie bardzo złe zdanie - odparła. - Przykro mi. W oczach Karin nagle pojawiły się łzy. Pokręciła głową ze złością. Cat ujęła jej dłoń. Wydawała się nic nie ważyć. - Posłuchaj. Wszystko zawodzi, prędzej czy później. Nie wiemy tyle, ile udajemy, że wiemy. Zrobiłaś to, w co wierzyłaś, i to dało ci czas. To był dobry czas, bez rekonwalescencji po strasznych efektach ubocznych kuracji, bez utraty włosów i wyczerpania, bez cierpień po poważnej operacji. Miałaś odwagę odrzucić klasyczną terapię. W twoim wypadku przez długi czas to działało. Z czego miałabym się cieszyć? Mogłaś mieć operację, chemioterapię i radioterapię i umrzeć po sześciu miesiącach. Na nic nie ma gwarancji. Karin uśmiechnęła się lekko.
- Dziękuję. Ale potem to zawiodło. Cat, jestem wściekła. Naprawdę, szczerze uwierzyłam, że mnie wyleczą na dobre. Wierzyłam w to bardziej niż w cokolwiek innego. A oni mnie zawiedli. Okłamali. Okłamali mnie. - Nie. - Ale ja umieram, a ja nie miałam zamiaru umierać. Chciałam czuć się dobrze. Myślałam, że wygrałam. Czuję się zdradzona i jeśli ktoś by mnie zapytał, czy należy iść drogą, którą poszłam, powiedziałabym: nie, nie zawracaj sobie tym głowy. Nie trać pieniędzy, energii ani wiary. Daj sobie spokój. Nie wyjdzie z tego nic dobrego. Na dłoń Cat upadła łza, teraz Karin nachyliła się do przodu, tak że można ją było objąć. „Nikt nie umie do niej dotrzeć", powiedziała Lois. „Może ty będziesz miała więcej szczęścia". Cat poczuła, jak kruche ciało chorej drży, wstrząsane gwałtownym płaczem. Nic nie mówiła. Nie było nic do powiedzenia. Po prostu obejmowała ją i pozwoliła, aby wypłakała się ze swojego zmęczenia, bólu, rozczarowania i strachu. Bardzo długo.
T L
R
Potem Cat pomogła Karin przejść do łóżka i wysłała SMS do domu. Poszła zrobić herbatę dla nich obu. Gdy wróciła, Karin leżała, biała jak poszewka jej poduszki. Była wyczerpana, ale spokojna. - Kontaktowałaś się z Mikiem? Twarz Karin stężała. - Nie.
- No cóż, to twój wybór.
- Chciałabym... - Karin zawahała się. - Chciałabym o tym porozmawiać. O umieraniu. - Ze mną? - Wiesz, co się dzieje z Jane Fitzroy? Jane była kiedyś kapelanem w Imogen House i pastorem w katedrze. - Nie, ale mogę się dowiedzieć. Pojechała do jakiegoś klasztoru. Dostałam jej adres, zanim polecieliśmy do Sydney, a jeśli nawet już jej tam nie ma, to przypuszczalnie wiem, gdzie pojechała. Simon może to wiedzieć, pomyślała, ale nie powiedziała tego na głos. - Lubiłam Jane. Mogłabym z nią porozmawiać. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy. - Postaram się do tej pory nie umrzeć. Cat wstała.
- Chcesz, żebym tu jeszcze przyszła? - Jeśli przyprowadzisz Jane. - A jeśli nie dam rady? Karin odwróciła głowę. Po chwili, nic nie mówiąc ani nie dotykając chorej, Cat po cichu wyszła z pokoju. Telefon zabrzęczał, oznajmiając nadejście odpowiedzi na wiadomość. „Gównianie się czuję, idę spać. Si jest tutaj, chodzi jakiś rozdrażniony. Xxx".
17 MAMA, BĘDZIE DZBANKOWY JARMARK, mama, będzie Dzbankowy Jarmark! - Mama, możemy iść, prawda? Zawsze chodzimy na Jarmark.
R
- Teraz jestem już taka duża, że mogę pojechać dużą kolejką.
- Mamaaaaaa!
T L
- Nie bądź głupia, wcale nie jesteś duża, nie pozwolę ci, znowu będziesz jeździć z Feliksem na tych filiżankach. Che, che che.
Cat potrafiła sobie radzić z kłótniami dzieci bez trudu. Ale nie umiała poradzić sobie z Simonem. Brat nachylał się do kredensu, z kubkiem kawy w ręku. - Oj, co to za mina, powiedziałaby mama. Sam, przestań drażnić się z siostrą. Odrobiłeś już lekcje? Nie, nie odpowiadaj, po prostu idź i odrób. Czy tata ci tego nie powiedział? - Poszedł spać, wiesz, przez te swoje strefy czasowe. - Niezła wymówka! Hannah, nie jęcz. Idź. Si, jesteś na służbie? - I tak, i nie. - Co to znaczy? Boja mam ochotę wypić kieliszek wina. Zjesz coś ze mną? Simon wzruszył ramionami. - Na litość boską, już sobie nie daję rady z tą swoją trójką. I jeszcze z Chrisem, który ciągle ma problemy z przestawieniem się na nasz czas. Co się stało, Si? Zaraz, zanim zapomnę, masz adres albo numer do Jane Fitzroy? Brat spojrzał na nią podejrzliwie.
- Karin McCafferty jest w hospicjum. Chciałaby się z nią zobaczyć. - Źle z nią? - Źle. Cat zdjęła buty i położyła się znów na sofie, trzymaj ąc kieliszek wina. Zamknęła oczy, na chwilę zapomniała o domu, wyciszyła się, zbierała siły do tego, by poradzić sobie z kolacją, położeniem dzieci do łóżka. I ze swoim bratem. - Tata ma przyjaciółkę - oznajmił Simon. Otworzyła oczy. - Aha. - Cholera, to wszystko, co masz do powiedzenia? - No... Mogę powiedzieć: „To dobrze", jeśli wolisz. - Jak w ogóle możesz tak mówić? - To dobrze. Widzisz, powiedziałam to znowu. Nie rób takiej miny. To dobrze. Dobrze. Dobrze. Jeśli tata ma kogoś, to dobrze. Dlaczego miałby nie mieć?
R
- A czytałaś Hamleta!
Cat jęknęła i wstała. Napełniła kieliszek winem i wręczyła go bratu.
T L
- Jeśli teraz twój telefon zadzwoni, to go nie odbieraj. Dadzą sobie radę bez ciebie. No, mów, nie bądź taki zagadkowy. - Wiedziałem, że tak powiesz. Cholera, wiedziałem. - Tata jest sam, czuje się samotny, choć prędzej by sobie uciął język, niż się do tego przyznał. Brakuje mu mamy, to już ponad rok, jak umarła... - Właśnie. Tylko rok. - Wystarczająco dużo czasu, skoro on tak uważa. Swoją drogą, jak się o tym dowiedziałeś? Opowiedział jej. - Nie potrafiłem tego znieść... Była w kuchni, wyjmowała rzeczy z kredensu... Zajęła miejsce mamy. Nie potrafiłem tego znieść. - Daj sobie z tym spokój. Tu nie chodzi o ciebie, tylko o tatę. A w ogóle, kto to jest? - Jakaś kobieta o nazwisku Judith Connolly. - Wdowa po Donie Connollym? - Nie mam pojęcia.
- Jeśli tak, to jest bardzo miła. O Boże, wspaniale! Don Connolly był kardiologiem w Bevham, no i, jak na ironię, umarł przez zakrzep w tętnicy. - Kiepska rekomendacja. - Miły człowiek. Judith jest zachwycająca. I całkiem młoda. Była jego drugą żoną. - Czyli, że to już jej wchodzi w zwyczaj. - Zamknij się. Si, popatrz na to z drugiej strony. To może zmniejszyć jakoś ciężar spoczywający na naszych barkach, nie jest jakiś wielki, ale... - A skąd wiesz? Nie było cię tam. - No i co? Simon znowu wzruszył ramionami. - Mam ochotę cię walnąć. Zachowujesz się jak Sam. - No, dajmy spokój. Po prostu strasznie mi się to nie spodobało. Cat, to było... Zobaczyłem ją w kuchni, przez okno. To był zły moment.
R
Położyła mu dłoń na ramieniu. Wiedziała. Simon i matka. Jego komórka zadzwoniła.
T L
Kiedy Simon wyszedł na zewnątrz, tam, gdzie miał lepszy zasięg, Cat weszła na piętro. Sam siedział przy małym biurku w swoim pokoju i czytał komiks. Hannah leżała na łóżku i spała w ubraniu. Felix był w kojcu, wyglądał jakoś niechlujnie. I nagle dopadła ją złość. Poszła do sypialni, wściekła, że Chris nie zajmuje się dziećmi tak jak powinien, wciąż ma te swoje problemy z aklimatyzacją. Zanim dotarła do drzwi, brat zawołał z dołu schodów. - Jeszcze jedna- krzyknął. - Co? - Jeszcze jedna strzelanina. Zadzwonię później. Trzasnęły drzwi frontowe. Dobrze, pomyślała, przestanie myśleć o tacie. Ale zaraz zbeształa się za tę myśl. Przypuszczalnie ktoś zginął, a oni wciąż jeszcze nie znaleźli zabójcy tamtej dziewczyny z Dulles Avenue. Nie ma w tym nic dobrego. Sam starał się obok niej prześlizgnąć, mając nadzieję, że go nie zauważy. - Sam, jeśli już odrobiłeś lekcje, to... - Mamo, chodź tutaj! - zawołał nagle. Nie lekceważy się kogoś, kto krzyczy w taki sposób.
Chłopiec stał przy drzwiach do łazienki, zamarły bez ruchu. Kiedy podeszła, zobaczyła, że twarz wykrzywia mu przerażenie. Chris leżał na podłodze, w nienaturalnej pozie. Głową walił o podłogę, oczy miał wywrócone białkami do góry, między na wpółotwartymi wargami bulgotała piana.
18 DZIESIĘĆ PO SZÓSTEJ. Na skraju miasta cisza i spokój. Biura pozamykane. Sklepy pozamykane. A klubu Siedem Asów nie otworzą przed ósmą. Ma jeszcze mnóstwo czasu. Czas jest odpowiedni. Doskonale wyliczony.
R
Podłoga w starym spichrzu wyglądała na spróchniałą, ale był tu już dwa razy i okazało się, że jest lepiej, niż się spodziewał. Chodził po deskach i dźwigarach. Sprawdzał je. Korniki zrobiły swoje, w powietrze wzbijały się tumany pyłu. Ale konstrukcja wytrzyma jego ciężar.
T L
Ogrzewało go popołudniowe słońce. Tam, gdzie latem uwiły gniazdo jaskółki, została teraz słoma i białe rozbryzgi. Ptaki wleciały tu przez dziury w dachu. On wszedł wejściem ewakuacyjnym, z tyłu. Miał na sobie sportowe buty z podeszwami z grubej warstwy pianki polietylenowej. Nie zostawi żadnych śladów. Pachniało drewnem, kurzem i suchością. Na prowizorycznym płotku przed budynkiem wisiała tabliczka z napisem „Na sprzedaż. Nadaje się do przebudowy". To samo, co w połowie Lafferton. Stara Fabryka Wstążek. Budynki nad kanałem. Stara Zbrojownia. I jeszcze to. Miasto się zmieniało. Powstawały apartamenty, butiki, nowoczesne biura. Nie miał nic przeciwko temu. Nie był sentymentalny. I tak tu się nie urodził. Ani nigdzie w okolicy. Tak jest bezpieczniej. Przesiadywał na górze już trzy dni temu, o tej samej porze. Spoglądał na pustą ulicę. Samochód przejeżdżał tylko co jakiś czas. Spichlerz nie leżał przy ulicy wiodącej w jakieś ważne miejsce, a ten skraj miasta nadal podupadał. Niedługo zacznie się podnosić, ale teraz ginie. Co mu zresztą odpowiadało. Zostawił otwarte drzwi. Przebiegł już tędy dwa razy, cicho mknął przez otwarty strych, prześlizgiwał przez drzwi, zamykał je, potem asekurowany liną schodził wyjściem ewakuacyjnym. Jak najszybciej. Dobrze radził sobie z linami, o czym nikt nie wiedział, z linami i z chodzeniem po rusztowaniach. I to od czasu, gdy skończył siedem czy osiem lat. Mały, zwinny. O silnych ramionach.
Za kompleksem starych budynków mógł pójść jedną z dwóch dróg. Ścieżka prowadziła w stronę kanału, była zarośnięta, drogę zagradzały drzewa i krzaki, przeciskał się między nimi kilka razy. Pójdzie tędy, zrobi wąskie przejście, a potem ruszy ścieżką wzdłuż kanału. Łatwe. Drugą drogą była żwirowa ścieżka prowadząca ku ulicy. Furgonetka stała przy następnej ulicy, Foster Road, nieco dalej. „D.F. Stokes. Kanalizacja. Centralne ogrzewanie. Instalacje gazowe. 07765400119".
Dziewczyny rozeszły się po całym domu, właśnie się przebierały. Krótkie spódniczki, pielęgniarskie fartuchy. Szkolne kurtki, krawaty Świętego Triniana. Claire Pescod przebrała się za Lady Godivę, przedłużyła sobie włosy, włożyła cielisty trykot. Jej przyszła druhna włożyła strój kobiety księdza, inna dziewczyna udawała kowbojkę. Piszcząc ze śmiechu, przepychały się do lustra. Matka Claire też się śmiała.
- Mamo! - Nieważne. Dobrze się bawiliśmy.
R
- Ja swój wieczór panieński spędziłam w pubie. Twój tata i jego świadek zjawili się tam na krótko przed zamknięciem.
- Za dziesięć ósma. - Za wcześnie.
T L
- My też się dobrze bawimy. Kiedy przyjeżdża limuzyna?
- Mamo, Page mówi, że za dziesięć ósma to za wcześnie. - Teraz już tego nie można zmienić. - O rety... - No dalej, dalej. Tusz do rzęs, brokat, błyszczyk. Fałszywe tatuaże. Plakietki z napisem: „Claire wypuszcza się za mąż". Siódma. Siódma trzydzieści. - Dobry Boże! - zawołał ojciec Claire, mijając je w holu. - Nie zbliżajcie się do mnie, śmierdzę smarem - ruszył w stronę prysznica. - Bawcie się dobrze, dziewczyny. I bądźcie grzeczne. Pół ulicy wyszło, aby zobaczyć wielką, długą limuzynę. Białą, z przyciemnionymi szybami. Szampan. Konfetti. Szofer. - Bądźcie grzeczne.
- Bądź dobry. - Uważaj na siebie. Limuzyna cofała się, powoli i statecznie, centymetr po centymetrze. Zatrzymywały się przez nią inne samochody. Trąbiły. Jakiś mężczyzna zsiadł z roweru. Niemiecki owczarek szarpał się na smyczy. Szampan. - Proszę, to dla ciebie, skarbie. W samochodzie, piszcząc ze śmiechu, oglądały Lafferton przez przyciemniane szyby. Dziewczęta obrzuciły Claire płatkami róży, ukrytymi w kieszeniach i w fałdach sukienek.
Czekał od dwóch godzin. Spokojny. Odprężony. Od czasu do czasu zerkał przez kilkucentymetrową szparę po lewej stronie zabitego deskami okna. Deski były popękane, nadżarte przez komiki. Nie przyniósł sobie nic do jedzenia, tylko puszkę z napojem, którą po wypiciu zgniótł i schował do kieszeni.
R
Ciepło i przytulnie. Był czujny, gotowy. Napięty, ale nie zdenerwowany. Od czasu do czasu spacerował tam i z powrotem wzdłuż strychu.
T L
Na początku było cicho, ale mniej więcej od ostatnich trzydziestu minut pod klubem zrobiło się tłoczno. Siedem Asów otwierano o ósmej. Blask neonu wylewał się na zewnątrz lokalu, na ulice i ogrodzenie. Chodnik stał się niebieskozielony, twarze - pomarańczowe. Mężczyzna zaplanował wszystko co do sekundy. Wyjął karabin ze skrytki pod deskami sufitu, przedni panel pozostawił zdjęty, aby po wszystkim szybko założyć go z powrotem. Załadował broń. Ustawił się. Widoczność miał doskonałą. Trafiłby teraz jelenia z trzystu metrów. A nawet więcej. Czekał. Dopiero teraz serce zaczęło mu bić szybciej. Tak jak powinno. Ale nadal był opanowany. Ręce mu nie drżały. Biały samochód podjechał wzdłuż krawężnika pod klub, oblewały go wirujące światła, raz niebieskie, raz zielone, raz różowe, raz złote. Otworzyły się drzwiczki, dziewczęta zaczęły wysiadać. Śmiały się, piszczały, machały rękoma. Claire Pescod. Zobaczył ją. Wycelował prosto w serce. Ale ułamek sekundy później jakaś dziewczyna w śmiesznym, kowbojskim stroju potknęła się i wyciągnęła przed siebie rękę.
Pocisk, zanim trafił do celu, powalił też kowbojkę. I nie ugodził Claire prosto w serce. To nie był czysty strzał. Na zewnątrz krzyki robiły się coraz głośniejsze. Chaos. Na strychu panował spokój. Włożył karabin do skrytki, umieścił panel na miejscu, a potem ruszył pewnym krokiem, lekko, po połamanych krokwiach i przez drzwi. Opuścił drewnianą osłonę. Skręcił ku metalowym schodom pożarowym i szybko ześlizgnął się po linie. Za jego plecami krzyki wzmagały się, aż wreszcie były niczym pisk tysiąca lecących za nim mew.
R
19 PIŁKA WPADŁA MIĘDZY KRĘGLE. Przewróciła cztery. Phil jęknął.
T L
- Dobra, odsuń się.
Helen pochyliła się i zamachnęła. Starała się wyglądać tak, jakby wiedziała, co robi. To była jej pierwsza wizyta w kręgielni, bawiła się dobrze, ale zastanawiała, czy jutro nie będzie jej męczyć ból krzyża. Uśmiechnęła się. Co takiego? Co takiego? Kątem oka zerknęła w bok, na Phila. Tak, pomyślała i pchnęła kulę. - Osiem. - Ty chyba już kiedyś grałaś. - Nie, naprawdę nie. To szczęście początkującego. - Na pewno. - Nadal wygrywam. To było ich czwarte wspólne wyjście w ciągu ostatnich dziesięciu dni. Szczęście? Tak, można mówić o szczęściu. - To twoja komórka dzwoni? - Nie. - Przecież to słychać z twojej torebki. Telefon grał melodię Miłość wszystko zmienia.
- O Boże! Elizabeth! Musiała mi zmienić dzwonek! Miałam ustawione Pomarańcze i cytryny'! Grzebała w torebce, ale dzwonek ucichł. - Moja kolej. Trzeba zbić więcej niż osiem kręgli. - Poczekaj - to Lizzie. Lepiej oddzwonię. - Tu nie będziesz miała zasięgu. Wyjdź na zewnątrz. Ruszyła w stronę wyjścia, a kiedy znalazła się poza budynkiem, komórka odezwała się znowu. - Mamo? Lizzie. Ale nie do końca głos, jak głos Lizzie. Wydawało się, że przybyło jej dziesięć lat. - O co chodzi? - Mamo - głos przerywał zdyszany oddech.
R
- Gdzie jesteś?
- Strzelał?
T L
- Ktoś strzelał. Pod Siedmioma Asami. Czekaliśmy, żeby tam wejść. Teraz jesteśmy na ulicy, wszyscy są na ulicy, nie pozwalają nam stąd iść, jest tutaj policja. Nie pozwalają nam nigdzie iść...
- Trafił dwie dziewczyny. Tam był wieczór panieński, wchodziły do klubu, stałyśmy w kolejce... Mamo, jedna z nich chyba nie żyje. Może obie nie żyją... - Nie ruszaj się stamtąd. Już jedziemy, - I tak nie pozwalają nam się ruszyć, policja nie pozwala, tu są antyterroryści. Boże, i dwie karetki... - Już jedziemy, jasne? Zasięg zniknął, gdy wróciła do kręgielni, krzykiem wzywając Phila.
W wąskiej uliczce dzwonki komórek walczyły o uwagę. Wyły syreny. Telefon Simona rozdzwonił się, gdy detektyw wysiadał z samochodu. - Nie mogę rozmawiać. Ktoś strzelał, - O Boże. Chris leży na podłodze w łazience, ma jakiś atak. - Panie nadinspektorze? - odezwał się dowódca antyterrorystów i Serrailler się wyłączył.
Na miejscu zdarzenia, pod klubem, policja działała szybko i sprawnie. Ci, którzy w chwili zdarzenia czekali w kolejce, byli teraz wewnątrz, w holu, gapiów utrzymano w ryzach, rozpięto taśmy grodzące. Przyjechały karetki, dwójka ratowników medycznych zajmowała się osobami w szoku, czworo, może pięcioro lekarzy rannymi, za specjalnie ustawionymi parawanami. Simon rozejrzał się. Jedno ciało leżało na ziemi, przykryte, sączyła się z niego krew. Drugie zasłaniał kłąb postaci w zielonych kombinezonach, sterczały nad nim kroplówki. Na zielonych kurtkach błyszczały fluorescencyjne napisy „Pogotowie". - Jedna nie żyje, druga ciężko ranna. Należały do grupy, która przyjechała na wieczór panieński. Dwójka ratowników jest wewnątrz, zajmują się tymi, którzy nie są ranni, tylko w szoku. Z tą jest zbyt źle, żeby ją przenosić. - Jakieś dane? - Tak, wszystko powiedziały inne dziewczyny. Zabita to Claire Pescod. - Skąd strzelano? Dowódca wskazał budynek naprzeciwko klubu.
R
- Chyba stamtąd, ale to opuszczony budynek... - Stary spichlerz?
T L
- Albo obok... To biurowiec, ostatnie piętro jest puste, nikogo tam nie ma o tej porze. - Nawet nocnego stróża? Policjant pokręcił głową. - Są jakieś ślady snajpera?
- Zapieczętowałem oba budynki, teraz je zabezpieczamy. Wejdziemy tam, kiedy skończymy ze sprawdzaniem na zewnątrz. Jeśli był w środku, nie odejdzie daleko. - Jak dawno to się stało? - Dwadzieścia minut temu. Byliśmy tu dziesięć minut temu. Drugi wóz z antyterrorystami przyjechał zaraz po nas. - Dobra. Dzięki, wchodzę do środka. Kto tam jeszcze jest? - Sierżant Willis, posterunkowa Greenworth. Ratownicy ostrożnie i powoli unieśli ranną dziewczynę, kroplówkę trzymali wysoko. Tłoczyli się wokół noszy. - Posterunkowa Greenworth? - Tak? - Fiona Greenworth, stojąca pod drzwiami do klubu, odwróciła się w stronę Serraillera.
- Idź do karetki. Nie wygląda na to, żeby była w stanie cokolwiek powiedzieć, ale przyda się każda informacja. Potem daj mi o wszystkim znać. - Tak jest. - David? - Simon rozejrzał się za sierżantem Willisem. - Chcę tutaj urządzić tymczasową salę narad. Jest tu jakieś biuro? - Kierownik właśnie je nam udostępnił. Jest z resztą personelu. Czekają w barze. - Ilu mamy mundurowych? - Czterech na zewnątrz, dwóch w środku. - Na razie wystarczy. Dobra, bierzmy się do tego.
R
20 NIE BYŁ ZDYSZANY. Spokojnym krokiem przeszedł kilkaset metrów. Wsiadł do furgonetki, ruszył, wyjechał na Bevham Road. Na obwodnicy dodał gazu.
T L
Pięć kilometrów. Skręt w lewo. Szosą pojechał czterdziestką. Skręcił w prawo, na stare lotnisko. Spod kół pierzchały króliki, omiatane światłem reflektorów. Noc była ciepła. Zgasił światła. Wyłączył silnik. Latarka. Zdjęcie tabliczki zajęło mu kilka minut. „D.F. Stokes. Kanalizacja. Centralne ogrzewanie. Instalacje gazowe. 07765400119". Rozwinął plastikową płachtę, przesunął pod jednym z falistych paneli hangaru, między metalową obręczą i rozporkami. Siedem rozporek. Doskonała kryjówka. Przed dziewiątą dziesięć był już na drodze. Jechał.
21 ODWOŁAJ KARETKĘ - polecił Richard Serrailler. - Tato, on musi jechać do szpitala.
- Cat, słyszałaś, co powiedział ojciec. Odwołaj karetkę. Do cholery, słyszałaś, co mówiłem. Po prostu to zrób, bo czemu nie? Cat wiedziała, że nie mówi tego Chris, to nie jest spokojny, wesoły Chis, nie ten Chris, który był jej mężem, tylko jakiś inny człowiek, irytujący obcy człowiek, i to właśnie on siedzi teraz, półleżąc, na sofie, z poduszką pod głową. A mimo tego, co wiedziała, czuła ból. Zadzwoniła do ojca i po karetkę. Ojciec przyjechał pierwszy, z Judith, która siedziała teraz na piętrze, z dziećmi. Chris powoli dochodził do siebie. Pozwolił sobie pomóc zejść po schodach. Ratownicy próbowali się nim zająć, ale on się wściekł, klął i niechętnie zgodził się tylko na to, aby przyjść tutaj. Oznajmił, że chciał wziąć prysznic i ma zamiar to dzisiaj zrobić. Sanitariusze w zielonych kombinezonach czekali na decyzję. Cat poprosiła, żeby odjechali. - Namówię go na szpital - oznajmiła - a potem przywieziemy go razem z ojcem. Przepraszam.
- Wiem. Ale sami słyszeliście.
R
- Pani doktor, to dobrze, że sobie pani jakoś radzi. Ale powinna go pani namówić, żeby pojechał z nami, tak będzie bezpieczniej.
Poszła na górę.
T L
Brzęczyk powiadomił ich o kolejnym wezwaniu. Wyszli. Cat patrzyła, jak karetka skręca na drogę dojazdową. Nie chciała wracać do kuchni, nie chciała, aby znajomość medycyny uświadamiała jej prawdę, na którą nie była przygotowana.
Siedzieli na dużym łóżku, Judith i troje dzieci. Felix spał na brzuchu, pozostałych dwoje nachylało się nad Judith, słuchając, jak czyta Kroniki Rodu Fantorów. Hannah ssała kciuk, ale na widok Cat wyjęła go z ust. - Czy tata nie żyje? - Czy tata umarł w karetce? Cat usiadła obok nich. - Nie, absolutnie nie. Siedzi na sofie, pije wodę, dziadek jest przy nim. Kiedy poczuje się już lepiej, zawieziemy go do szpitala. - Dlaczego? Przecież to karetka zawozi ludzi do szpitala. - Tata będzie się lepiej czuł w samochodzie. - Jazda karetką jest fajna. - I niewygodna. - Chętnie się nimi zaopiekuję - zaproponowała Judith.
- Dzięki Bogu, że przyjechałaś. - Tak, dzięki Bogu, że mogła nam pani poczytać, pani świetnie czyta na głos - oznajmiła Hannah i wiercąc się, przysunęła do niej bliżej. - Mamo, ta pani będzie się mogła nami zaopiekować, my jej pokażemy, gdzie wszystko jest i jak się wszystko robi. - O której godzinie miałaś iść spać, nie mówiąc o tym, że już teraz jest ta godzina? - Dobrze - powiedziała Judith. - Doczytam rozdział do końca, a potem dowiem się, jak położyć do łóżka całą Deerbonową Trójkę. - Z Feliksem to prościzna, niech go pani tylko obróci. - A ja sam się położę do łóżka, czyli że trzeba się zaopiekować tylko nią. - Sam wślizgnął się pod kołdrę. Judith z trzaskiem zamknęła książkę. Nie powiedziała ani słowa, ale dzieci natychmiast umilkły. Cat wymknęła się z pokoju. Chris siedział tak, jak go zostawiła, nie był już blady, wyglądał dosyć buntowniczo.
T L
22
R
- Nigdzie nie jadę - powiedział. - Słyszałaś. A teraz wypad stąd, oboje.
SERRAILLER, SŁUCHAM?
- To ja, jestem w... - Cat słyszała przez telefon głośne wycie syren i jakieś podniesione głosy. - Dobrze, zadzwonię później. Jestem w szpitalu z Chrisem. - Poczekaj. - Simon odszedł od ulicy na kilka metrów - To fałszywy alarm... Pewnie dzieci odpaliły fajerwerki, ale jakaś kobieta pomyślała, że to odgłosy strzałów. Co się dzieje z Chrisem? - Czekamy na badanie rezonansem magnetycznym. Miał atak. - Kiedy? Dlaczego? - Nie wiem. Tata jest tutaj ze mną. - Szefie? - jakiś głos odezwał się w tle. - Muszę iść. Zadzwonię, kiedy tylko będę mógł. Wyślij mi SMS. - Tak. - Cat? Głowa do góry. Będzie dobrze.
- Na pewno? - Jasne. Chris to twardziel.
Kobietę zabrano do szpitala, na wszelki wypadek, była w szoku. Na ulicy zrobiło się spokojnie. W wozie antyterrorystów policjanci przygotowywali się do odjazdu po kolejnym fałszywym alarmie. - O co tu właściwie chodzi? - odezwał się Clive Rowley. - Jakbyśmy nie mieli już za dużo na głowie, z prawdziwym zabójcą na wolności. Cholerne bachory. - To chyba nie bachory. Ta kobieta mówiła, że jacyś mężczyźni. - Miała mętlik w głowie. - Trudno się dziwić. - Pewnie korkowiec. Clive, miałeś kiedyś pistolet na kapiszony?
R
- Nie.
T L
- Mój tata wciąż jeszcze ma swój, ale nie ma już kapiszonów. Mówi, że śmierdziały siarką... Chociaż dawały całkiem niezły huk. - To mogły być kapiszony, a może fajerwerki. Przeczesali całą ulicę, ale po tym, co przestraszyło kobietę i brzmiało jak wystrzał z karabinu, nie został żaden ślad. - Masz ćwiczenia w ten weekend? Wóz szturmowy się wycofywał. - Tak, jestem na wszystkich z Jednostki Trzeciej. - A ty, Tim? - Nie. Do tego czasu urodzi mi się dziecko. Od jutra mnie nie ma. - Plecy mnie swędzą-stwierdził Clive. Swędziało dokładnie pośrodku, pod kamizelką kuloodporną i koszulą, doprowadzało go to do szaleństwa, ale zanim będzie mógł się podrapać, musi poczekać, aż zakończą odprawę. - Co o tym sądzisz? - zapytał Duncana. - Jakiś świr? - Nie. Raczej jakiś złośliwy kawał. - Mówię o tym drugim. Zabił trzy kobiety.
- Dwie. Nie żyją dwie. Jedną ze sztucera z lunetą, drugą z glocka. Nie musi być między nimi żadnego związku. - Jasne, że jest. Musi być. - Dlaczego? To może być przypadek. Clive pokręcił głową. - Niemożliwe. Przez całe lata nikt nie słyszał w Lafferton o strzelaninie, od kiedy jakiś facet sam się załatwił, a teraz w ciągu trzech dni mamy trzy zastrzelone kobiety. Musi być jakiś związek. - Wiesz może, czy spece od kryminalistyki znaleźli coś w starym spichrzu? - Nic. Nie sądzę, żeby w ogóle był w tym spichrzu, myślę, że strzelał z dachu biura obok. - Tam też szukali, nic nie było. - Skąd wiesz, Steve, że był na dachu? Znaleźli tę linę przy wyjściu przeciwpożarowym.
R
- Przeskoczył. To proste. Z dachu miał świetny widok na ulicę. Clive Rowley wzruszył ramionami i odwrócił się, próbując się jakoś dostać do swędzącego miejsca. Nie udało mu się, wóz skręcił już za róg.
T L
Fałszywe alarmy będą się zdarzać, póki wszystko się nie uspokoi. Kobiety, które myślą, że słyszą strzały, głupi smarkacze - to nie do uniknięcia. Za to teraz ma przed sobą dwa dobre dni. Dni ćwiczeń zawsze były dobre. Przypominały człowiekowi, o co w tym wszystkim chodzi, po co jest, co może się zdarzyć i jak sobie z tym radzić. Utrzymywały w formie i gotowości. Tym razem mieli trenować na starym lotnisku. Najlepsze miejsce. „Smarkacze", powiedziała jego siostra, .jesteście jak banda cholernych smarkaczy, biegających w kółko i bawiących się w policjantów i złodziei". Jutro miał wolne. Mógłby do niej wpaść. Zobaczyć się z nią, z dzieciakami. Nie był tam od kilku tygodni. Dałby jej pozrzędzić, jaki to z niego duży smarkacz. Furgonetka dojeżdżała już pod komisariat. Clive wysiadł pierwszy. Nie mógł się doczekać odprawy oraz chwili, gdy będzie mógł się wreszcie rozebrać i podrapać.
23 Po PROSTU ZA DUŻO WIESZ - stwierdził Richard Serrailler. - Tak to bywa. Poczekalnia przy gabinecie radiografii nocą była pusta i cicha. Podłogę z płyt PCV świeżo wyczyszczono mopem, stał na niej żółty znak ostrzegawczy: „Uwaga, ślisko".
- Wiem, co ludzie mają na myśli - powiedziała Cat - kiedy mówią, że nie są w stanie wytrzymać szpitalnego odoru. Nie zauważa się go, kiedy się pracuje w szpitalu cały dzień, ale kiedy się przychodzi tak jak my dziś, robi się nie do zniesienia. - Tak pachnie listerin - wyjaśnił Richard. Stał, czytając plakat o gruźlicy. - Chciałabym niczego nie wiedzieć. Chciałabym czekać, aż przyjdzie neurolog i oznajmi mi dobre wieści, i chciałabym kurczowo się tego uczepić. - Możesz tak zrobić. - Naprawdę? Wrócił do czytania plakatu. - Zadzwoniłam do Simona - oznajmiła. - Mam nadzieję, że jest zajęty teraz łapaniem tych, którzy zabijają młode kobiety. - Tato...
R
Każdy inny ojciec starałby się jej pomóc, odwróciłby się z uśmiechem, zrobił jakiś gest, ale nie on. Nigdy by tak nie zrobił, tak właśnie uważała. Nie był niemiły ani nieczuły, po prostu racjonalny.
T L
- Simona trochę zaskoczyło spotkanie z Judith. Ale nie mam do niego pretensji. Nie spodziewał się tego i tęskni za mamą bardziej niż którekolwiek z nas. - Jak możesz to osądzić?
- Przepraszam. Ale wiesz sama.
- A ty? Co czujesz ty? Teraz się odwrócił. - Tęsknię za mamą, oczywiście, bardzo za nią tęsknię, bardzo bym chciała, żeby teraz tutaj była. - Chodzi mi o to, co myślisz o Judith. Cat spojrzała na ojca. Nigdy cię nie rozumiałam, pomyślała, nigdy nie wiedziałam, o co ci właściwie chodzi. Żadne z nas nie rozumiało. Mama prawie na pewno też, tyle że ona znalazła sposób, aby z tobą żyć, ja z kolei zawsze czułam, że mimo to między mną a tobą dobrze się układa. Tylko Simonowi się nie udaje, nie może udać i pewnie się nie uda. Chociaż w tej chwili pewnie równie dobrze mógłbyś być dla mnie jakąś obojętną, obcą osobą. - Lubię Judith - powiedziała. Zabrzmiało to nieprzekonująco, ale wyczerpanie i zdenerwowanie tak ścisnęły ją w dołku, że nagle zrobiło jej się słabo. Richard milczał, po prostu wyszedł z poczekalni i ruszył korytarzem. Nie myślała o niczym. Znalazła się poza myślami. Może jednak łatwiej czekać tu w samotności.
Wrócił z plastikowym kubkiem kawy i podał go jej. - To trudne - powiedział. - Wiem, że to trudne. Cat upiła łyk. Kawa była czarna i słodka. W samochodzie nie rozmawiali. Richard prowadził. Cat siedziała na tylnym siedzeniu, obok Chrisa, który przez jakiś czas mamrotał, że nie ma powodu, by jechać do szpitala, a potem milczał, póki nie dotarli na miejsce. Tam nadal nic nie mówił, unikał spojrzeń, zwięźle odpowiadał na konieczne pytania, kiwnięciem głowy zgodził się poddać badaniu. - On już wie - powiedziała. - Zna wyniki równie dobrze, jak my. - Zna różne opcje, ale bardzo trudno wydać obiektywną opinię na swój temat. Otworzyły się drzwi do gabinetu, w którym wykonywano badania. Jak mogła wysłać tu tylu pacjentów, nigdy się nie zastanawiając, czym jest dla nich wejście do gabinetu, a dla ich rodzin czekanie tutaj na informacje, na kogoś w białym kitlu, kto zacznie do nich mówić językiem, jakiego nie znają, oznajmi wieści, których nie zdołają pojąć. W każdym razie jeszcze nie tutaj. Wstała. Lekarzem okazała się młoda kobieta.
R
- Mamy rozmawiać tutaj, czy chce pani wejść do gabinetu? - Czy mój mąż...?
T L
- Powinien trafić na obserwację. Muszę to zlecić, przynajmniej na dzisiejszą noc, jutro zobaczy go doktor Ling. Czy to pani odpowiada? Christina Ling. Neurolog.
- Czy mogłabym zobaczyć skany?
- Tak, oczywiście. A pan, doktorze Serrailler? - Nie znam się dobrze na odczytywaniu rezonansu magnetycznego -stwierdził Richard. - Właściwie ja też -przyznała się Cat. Tak, ojciec nie jest jej potrzebny jako emocjonalne wsparcie, nie jego poprosiłaby o pomoc. Ale potrzebowała jego dystansu. Profesjonalizmu, umiejętności racjonalnego myślenia, nawet wobec własnej rodziny. To była jego siła. Monitor jaśniał neonowym błękitem, pokazywał dziwne, bezosobowe obrazy jak ilustracje z książki. Cat patrzyła. Przekroje, plastry, warstwy obrazu otoczonego czaszką, pokazywały wnętrze mózgu jej męża Chrisa, ojca jej dzieci. Lekarza, mężczyzny, którego kochała i z którym była od czternastu lat. Mózg Chrisa. Na niebieskim plastiku plakietki czarne litery układały się w słowa „Dr Louise Parker. Starszy specjalista neurolog".
Doktor Parker pochyliła się do przodu, kursorem wskazywała fragmenty obrazu. Richard Serrailler odchrząknął. -Tak - powiedziała Cat. - Widzę to. Tak jest zawsze. Wiemy, ale udajemy, że nie wiemy. Boimy się najgorszego, nie dlatego, że jesteśmy pesymistami, ale dlatego, że znamy się na medycynie. To taka praca. Ona wiedziała. - To jest to uszkodzenie - wskazała doktor Parker, podświetlając ciemniejszy obszar. Dość duże. Musiał mieć jakieś objawy, ale jak pani wie, teraz nasiliły się gwałtownie. Nacisk dotarł do tego poziomu, w którym spowodował impuls nerwowy, wywołujący atak. To wyjaśniałoby też zmiany nastroju i osobowości. - Tak - potwierdziła Cat. - Narzekał na bóle głowy?
R
- Tak, ale nie dawał do zrozumienia, żeby były jakieś dotkliwe. Przypuszczał, że to stres związany z pakowaniem i podróżą. Zmiana stref czasowych. Był bardzo zmęczony. Powinnam się domyślić. Powinnam wiedzieć, że to nie są przedłużające się problemy z aklimatyzacją.
T L
- Łatwo to przegapić. Powiedział, że przez ostatnich kilka dni parę razy wymiotował. - Nic mi nie mówił. Dlaczego o niczym mi nie mówił? Spojrzała na ojca, ale z wyrazu jego twarzy nie odczytała nic. Równie dobrze mógł nie słyszeć rozmowy. Mózg Chrisa. Popatrzyła na ciemny obszar, próbowała dokładnie ocenić położenie guza względem reszty tkanki, określić rokowania, zachowywać się, jakby była lekarzem i widziała skan jakiegoś pacjenta. Zachowywać się jak ojciec. - To nie wygląda dobrze - powiedziała w końcu. - Raczej nie. Doktor Ling obejrzy wyniki jutro z samego rana i powie, co można zrobić. - Mogę się zobaczyć z Chrisem? - Teraz jestem tylko bezradnym członkiem rodziny, pomyślała. Wszystko się zmieniło. - Oczywiście. Zaprowadzę panią. A pan, doktorze Serrailler? - Poczekam w samochodzie. Nie ma sensu robić zamieszania.
Chrisa umieszczono w bocznej sali. Światła były przygaszone. Stały tam jeszcze trzy inne łóżka, na jednym ktoś leżał na brzuchu, na innym ktoś skulony. Inne stały z zaciągniętymi zasłonami. Ściszone głosy. Stojak od kroplówki. Cat poczuła paroksyzm strachu. Leżał podparty poduszkami. - Pójdę i zobaczę, czy ktoś może znaleźć mu piżamę - oznajmiła lekarka. Szpitalną piżamę. Ale jednak był Chrisem, wyglądał jakoś inaczej. A spodziewała się, że się zmieni. Spojrzał na nią, potem odwrócił wzrok. - Dlaczego mi nie powiedziałeś? - to nie miało zabrzmieć jak oskarżenie. - Musiałeś wiedzieć, że to nie są zwykłe kłopoty ze zmianą strefy czasowej. - Kiedy byłem nastolatkiem, często miewałem migreny. Myślałem, że wróciły. Ujęła jego dłonie. - Widziałaś skan?
- Z Judith. - Kto to jest Judith?
T L
- Gdzie są dzieci?
R
- Tak. Ale wyniki rezonansu magnetycznego potrafią odczytywać wyłącznie specjaliści. Rano przyjdzie do ciebie neurolog.
- Przyjaciółka taty. Dostałeś środek uspokajający, nie martw się. Chris milczał. Drzemał? Rozmyślał? Poruszyła się, chcąc wstać, ale on szybko przytrzymał jej dłoń. Cat nachyliła się i pogłaskała go po czole. - Przyjdę wcześniej. - Jeśli to czwarty stopień, chcę, żebyś mi dała za dużą dawkę morfiny. Obiecaj mi. - Nie próbuj stawiać sobie diagnozy. - Obiecaj mi, Cat. Milczała. Nie mogła mu obiecać. Nie mogła nawet myśleć, co by to znaczyło, gdyby miał rację. Ale on przecież nie miał racji. - Glejak. Nieco więcej niż drugi stopień. Proszę. - Spróbuj zasnąć. Sam wiesz, że jest mnóstwo innych guzów mózgu. Nie zakładaj najgorszego. Nie myśl o tym dzisiaj.
Na litość boską, pomyślała, jakie to głupie. Głupie, głupie, głupie. Nie myśl o tym. Jasne. Nachyliła się, żeby go pocałować. Chris odwrócił twarz. - Dziwne - powiedział Richard, gdy wyjeżdżali ze szpitalnego parkingu. - Objawy są niejasne. Atak epilepsji i śpiączka wskazują na guza pnia mózgu, zmiany nastroju pasują do guza płata czołowego. To glejak, nie sądzisz? Czy on ma jakieś problemy z oczami? Ale widzę, że na pewno nie ma ataksji. Cat zmuszała się do odpowiedzi. Samochód sunął obwodnicą, zdawał się unosić w powietrzu. Ojciec zawsze jeździł ostrożnie, bezpiecznie i bardzo szybko. W głowie kłębiły się jej obrazy, żaden nie chciał się zatrzymać na dłużej. - Co Chris ci powiedział? Chciała go zbyć, że był pod wpływem środków uspokajających i niezbyt komunikatywny. Odparła jednak: - Kazał mi obiecać, że jeśli to stopień czwarty, to przedawkuję mu morfinę.
R
- Ciekawe. - Ciekawe?
T L
Nie odpowiedział.
- Na litość boską, jest mnóstwo możliwości, prawda? To może być niezłośliwy guz, a w tym wypadku nadawałby się do zoperowania i nastąpiłoby pełne wyzdrowienie. Może się też nadawać do radioterapii. To może nawet nie jest guz Z rezonansu magnetycznego trudno coś odczytać, sam tak powiedziałeś. - Nie aż tak trudno. - Boże, jesteś naprawdę niezły, tato. Ja się męczę, chcę, żebyś mi pomógł. - Pewnie, że ci pomogę. Czego innego się, do licha, spodziewałaś? - Mówisz takim fachowym językiem... - Bo jestem fachowcem. Tak jak ty. A to, że mówię jak lekarz, wcale nie znaczy, że jestem pozbawiony uczuć. Strasznie mi przykro z powodu Chrisa. To nie jest droga, której komukolwiek bym życzył. - Jak ktoś może prosić żonę, żeby go zabiła? - Mówił tylko o jednym, szczególnym przypadku. - Co to za różnica? - To łatwe. Ja zrobiłbym tak samo.
- Nigdy mnie o to nie proś. - Marta - powiedział Richard, kiedy zatrzymali się na światłach - poprosiłaby o to, gdyby mogła. Teraz to wiem. - Marta? - Tak się złożyło, że twoja matka musiała sama dźwigać ten ciężar. Ja byłem przerażony. Rozpacz zamknęła mi oczy na to, że właśnie tak należało postąpić. Nie umiałem myśleć racjonalnie, dostrzec sensu. Twoja matka musiała zobaczyć go za mnie. Światła się zmieniły i gdy Richard przyspieszył, jakiś motocyklista z rykiem silnika zajechał im drogę. Nacisnął hamulec i gwałtownie skręcił. Motor zniknął gdzieś w ciemności, zostawiając za sobą smugę spalin. Skręcili w prawo, na drogę krajową. Byli mniej więcej pięć kilometrów od domu Cat. - Co statystyki mówią o umieralności młodych mężczyzn na motocyklach? - Zatrzymaj się. Chcę, żebyś mi wyjaśnił, o co ci chodzi.
- Nie, to nie było całkiem jasne. - Catherine, nie krzycz na mnie.
R
- Nie muszę się zatrzymywać. To całkiem jasne.
T L
- Nie rozumiem tego, co mówiłeś. O mamie i Marcie. Musisz mi powiedzieć. Parzyła, jak prowadzi. Gdy spoglądał na drogę, wąska twarz wyrażała obojętny spokój. Nie znam tego człowieka, pomyślała. Ale teraz rozumiem, dlaczego Simon czuje to, co czuje. - Pewnie nigdy bym ci tego nie powiedział, ale teraz już wiesz. Twoja matka zrobiła Marcie zastrzyk z potasu. Nie mogła znieść, że ona musi żyć w ten sposób. Powiedziała mi o tym i zgodziłem się nikomu innemu nie mówić. Dotrzymywałem tej obietnicy aż do dziś. Zakładam, że zgodzisz się, aby pozostało to między nami.
24 JUDITH SIEDZIAŁA zmarł jej mąż.
W PRZYTULNEJ KUCHNI
DEERBONÓW i rozmyślała o dniu, w którym
Robiła wtedy notatki z wywiadu u dziecka, o którym sądzono, że trzeba je zabrać do ośrodka opieki. Wtedy też obok siedział kot, wielki i szary, z poszarpanymi uszami. David nazwał go Gasperem piętnaście lat wcześniej. Żałosny kłębek futra odnalazła w kałuży jej gosposia i przyniosła do domu w marynarskim worku. Pamiętała, że tamtego dnia David w
Kongo ratował ludziom życie, Vivien w Edynburgu studiowała weterynarię, a Ga-sper rozciągnął się w plamie popołudniowego słonecznego blasku na stole kuchennym obok niej. Od czasu do czasy wysuwał jedną łapę, żeby bez entuzjazmu drapnąć po teczce z papierami. Don poszedł na ryby, wyjechał o świcie. Nigdy jej nie budził. Tuż po siódmej zeszła na dół, ale męża już od dawna nie było, ruszył nad swój ulubiony odcinek rzeki Test. Kot Deerbonów, Mefisto, siedział na krześle naprzeciwko niej. Skulony, czysty kłębek, z łapami ukrytymi pod sobą. Przypomniała sobie, jak naparzyła dzbanek herbaty i spoglądała na zegarek, żeby sprawdzić, kiedy włożyć zapiekankę do piekarnika. Rozmyślała o sprawie, którą akurat się zajmowała, martwiła się nią, jak zwykle. Odebranie dziecka rodzicom nigdy nie było łatwe, zawsze czuła przy tym niepokój. Właśnie dlatego jeszcze raz przejrzała akta sprawy. Przypomniała sobie nazwisko dziecka. Campbell Wild. Don powinien wrócić do ósmej. Po siódmej usłyszała samochód. Dobrze, pomyślała, będę mogła wcześniej się wykąpać, Don obierze ziemniaki, jak już skończy z rybami. Jeśli w ogóle przywiózł jakieś ryby.
R
Ale nie usłyszała odgłosu klucza w zamku, tylko dzwonek. Dzwonił i dzwonił.
T L
Z trudem dobrnął do brzegu i upadł twarzą w dół rażony bólem zatoru. Leżał tam przez pół dnia, aż znalazła go jakaś przechodząca obok para, która spacerowała ze swoimi labradorami. Miesiąc później, w niedzielny poranek, do Judith przyjechał lekarz, współpracujący kiedyś z jej mężem. Bez większych ceregieli oznajmił, że zamierza ją zawieźć w tamto miejsce. Zapytał też, czy chciałaby zabrać ze sobą kwiaty. Powiedział, że tydzień temu wybrał się, jak to określił, na rekonesans. Wiedział, dokąd pójść, szybko znalazł właściwy skrawek brzegu. Był stanowczy i łagodny, młody chłopak o dziwnie wysklepionym czole i w szkłach bez oprawek. Kiedy dotarli do celu, zostawił ją samą na jakieś dwadzieścia minut. Potem poszli na stek do pobliskiego pubu. To również zaplanował wcześniej.
Mefisto zamruczał, ziewnął i jeszcze głębiej pogrążył się we śnie. Na podjeździe zakołysały się promienie reflektorów samochodu. Do kuchni wszedł Simon. Stanął, spojrzał na nią, potem za siebie, a potem znowu na nią. Widziała, jak jego początkowe zaskoczenie i dezaprobata szybko znikają, twarz traci jakikolwiek wyraz. - Co się stało?
Patrząc na niego, takiego wysokiego, jak odgarnia z twarzy jasne włosy gestem, który nawet po tak krótkim czasie nauczyła się rozpoznawać, poczuła, że bardzo jej go żal. Widziała chłopca, a nie mężczyznę zbliżającego się do czterdziestki, oficera policji. - Przepraszam. Najpierw spotkałeś mnie w kuchni w Hallam House, a teraz tutaj. Wiem, jak to wygląda. - A jak to wygląda? Tak właśnie reagują dzieci, pomyślała Judith, przypominając sobie, że David był przecież taki sam. Najlepiej zachowywać się normalnie i czekać, aż dojdą do siebie. Albo i nie. Wyjaśniła mu, co się stało. - Twój ojciec zawiózł ich do szpitala. Chris nie chciał jechać karetką. Z dziećmi wszystko w porządku. Wszystkie śpią. Może ci zrobić herbaty czy coś w tym stylu? - Ja to zrobię. Zaparzę kawę. Napijesz się? - Tak, chętnie, dziękuję.
R
Otworzył kredens, wyjął ekspres, ustawił dzbanek na podgrzewaczu. Cały czas był odwrócony plecami do niej. Judith została na sofie, głaszcząc kota. Czekała. Nie było sensu mówić więcej i pogarszać sprawy. Nie podobało mu się to. Zobaczył ją już na miejscu matki, a teraz w dodatku tutaj.
T L
- Jesteś na służbie? - O to chyba może zapytać. - Tak. Wszyscy teraz sana nogach.
- Prawda, chodzi o te strzały. Znowu coś się stało? - Fałszywy alarm. Całe miasto jest jak na szpilkach. Wystarczy, że ktoś kaszlnie w cichej uliczce, a ludzie już dzwonią na policję. - Same kobiety. Wszystkie młode. Zastrzelił je. Za co? Dobry Boże. Patrzyła, jak zalewa zmieloną kawę wrzącą wodą. Sposób, w jaki się pochyla, przekrzywiał głowę, sprawił, że jeszcze bardziej było jej go żal. Richard miał prawo do tego, aby się z nią spotykać. Ona miała prawo, aby się z nim widywać. Ale jego syn tak tego nie widział. Simon postawił kawę. - Spadaj - powiedziała do Mefista, odsunęła go. Kot obrócił się, ułożył w wąskiej przestrzeni między nogą Simona a poręczą krzesła i znów zamknął oczy. Nie powinnam tutaj być, pomyślała. Jestem niechcianym intruzem. Przypomniało jej się to, co czuła często, gdy stwierdziła, że jest nie na miejscu, w samym środku cudzej rodziny, cudzego domu. To najbardziej ponure i najbardziej dojmujące z uczuć.
25 WOKÓŁ STOŁU SIEDZIAŁO ICH SZEŚCIORO. Nadkomisarz, nadinspektor Gilligan, główny przełożony antyterrorystów, detektyw sierżant z Bevham i Serrailler z jednym z detektywów z Lafferton. Tego ranka Simon odbył już jedno spotkanie. Ranna dziewczyna umarła w nocy, nie odzyskując przytomności. Policyjna ekipa chodziła po domach. Przesłuchiwali każdego, kto był w okolicy klubu Siedem Asów, odwiedzali miejsca, gdzie pracowały zamordowane dziewczyny. Zwyczajna, rutynowa i skrupulatna policyjna robota, która mogła ich dokądś zaprowadzić. Nadkomisarz miała ponurą minę. - Simon, jesteś w stu procentach pewien, że nie istnieje żaden związek między młodymi kobietami, zabitymi pod nocnym klubem, a tą - zerknęła do notatek - ... Melanie Drew, zamordowaną we własnym mieszkaniu?
T L
R
- Nie, wcale nie jestem tego pewien. Skądże! Ale na tym etapie jedyny związek, jaki znaleźliśmy, jest taki, że wszystkie uczyły się w szkole Erica Andersona. Dziewczyny spod nocnego klubu to rówieśnice. Melanie Drew była od nich starsza. Rozmawiamy z różnymi ludźmi i wciąż wszystko sprawdzamy, kościoły, ośrodki sportowe, stowarzyszenia, do jakich mogły należeć, a nawet puby i restauracje, które mogły odwiedzać. Sprawdzaliśmy męża Melanie i narzeczonego Claire Pescod, ale nie znaleźliśmy żadnego tropu. - Czyli że to zbieg okoliczności?
- Zbiegi okoliczności się przecież zdarzają, prawda? - odezwał się detektyw inspektor. To szaleniec ze spluwą. Lubi sobie postrzelać. Nieważne, gdzie czy do kogo. Andy Gilligan pokręcił głową. - To brzmi swobodnie i beztrosko, a on nie jest ani swobodny, ani beztroski. - Albo ona. - Raczej nie, ale dobrze, skoro chcesz być poprawny. Czas zamordowania Melanie Drew wybrano starannie. W okolicy nie znajdowało się wielu ludzi, była sama w mieszkaniu, mogło też być tak, że mieszkanie obserwowano. Pod klubem strzelano ze starannie przygotowanego miejsca, przypuszczalnie z dachu Bladon House, chociaż możliwe jest też, że ze starego spichlerza obok. Nie znaleziono żadnego śladu po kimś ani po czymś. Specjaliści wciąż tam pracują, ale nie ma nawet śladów oddania strzału. Ktoś, kto jest dobrym strzelcem, ktoś, kto skrupulatnie przygotował drogę ucieczki, to nie jest szaleniec, wędrujący z pistoletem po Lafferton. To inteligentny, bystry i psychopatyczny zabójca. - Który zabije znowu.
- Prawie na pewno. - Ale jeśli nie ma związku między jego ofiarami, to jak możemy się domyślić, kto będzie następny? - Nie możemy - stwierdził Simon, upijając łyk wody. - Nie możemy przeszukać całego miasta. Nie mamy takich uprawnień. - Ani środków - wtrąciła nadkomisarz. - To nie jest przecież terrorysta. - Nie ma żadnych ostrzeżeń? Ani żądań? - Nie. Nadkomisarz wyprostowała się z westchnieniem. - Najgorsze cholerstwo.
- Dwie sale gimnastyczne i basen.
R
- Młode kobiety- stwierdziła Paula Devenish. - Zastanówmy się, w jakich miejscach zbierają się młode kobiety. Spróbujmy być o krok dalej niż on. Szkoły. College. Gdzie jeszcze?
- A inne kluby?
T L
- Lodowisko. Te dziewczyny były ubrane w modne ciuchy.
- Na Monmouth Street jest lokal, który nazywa się Widemouth. To nocny bar, w którym można potańczyć, nie prawdziwy klub nocny, no i z wyższej półki niż Siedem Asów. Popularny wśród dwudziestoparolatków. Otwarty do północy. - Czy naprzeciwko jest jakieś miejsce, gdzie snajper mógłby się zamelinować i mieć stamtąd widok na ludzi? - Jest tam blok - odezwali się jednocześnie Serrailler i detektyw inspektor. - Świetnie. Wypuśćmy patrole na okoliczne ulice, tak żeby je widziano, szczególnie gdy ludzie wysypują się z lokali pod koniec wieczoru. Simon nagle zesztywniał. - Dzbankowy Jarmark - powiedział. - W następny weekend będzie festyn. - Czemu miałby ryzykować na festynie? - A czemu nie? Będzie tam mnóstwo młodych kobiet, wystrojonych, tłumy, hałas, który zagłuszy strzały. - Cóż, to w zasadzie możliwe... - w głosie Andy'ego zabrzmiała wątpliwość.
- Tam jest zawsze dużo policji - stwierdził Serrailler. - Zwykle mamy trochę zakłóceń porządku i pijanych rozrabiaków. Zastanawiam się, czy na pewno by zaryzykował? - Nawet jeśli nie, lepiej mieć wóz z antyterrorystami w pogotowiu. - Mamy, pani nadkomisarz. - A teraz, skoro spotkaliśmy się tutaj w dwóch sprawach, przejdźmy do drugiej z nich. Jak wiecie, córka lorda porucznika dziesiątego listopada bierze ślub w katedrze, wśród gości będą członkowie rodziny królewskiej. Ochrona będzie ścisła, jak zawsze, ale w związku z tym, co się dzieje, chcę żeby była jeszcze ściślejsza. Z jednostki taktycznej przybędą ochroniarze rodziny królewskiej, ale w Clarence House dowiedziano się o snajperze i chcą się spotkać z nami za tydzień w środę, o jedenastej w moim biurze. Simon, ty też masz być. Spotkamy się z lordem Hugh Barrem. To on jest ojcem panny młodej. Będzie też jego osobisty asystent, ktoś z Clarence House, ktoś z ochrony rodziny królewskiej, dziekan i ja. Nadkomisarz wstała. - Mamy wystarczająco dużo kłopotów bez ślubu w wyższych sferach, z udziałem rodziny królewskiej.
26 DOKTOR DEERBON?
T L
- Jeśli będziemy mieli szczęście.
R
- Przynajmniej zapłacą za swoją ochronę. Nadkomisarz zerknęła przez ramię.
Niska. Ciemne, krótko obcięte włosy. Szorstki ton głosu. Spojrzała na Cat. - Pani jest partnerką doktora Deerbona? - Żoną. - Proszę usiąść i chwilę poczekać. Przejrzała teczkę z historią choroby. Przewróciła kilka kartek. Kilka chwil uważniej popatrzyła na jedną, potem na drugą. - Przyjechał pan wczoraj w nocy karetką? - zapytała Chrisa. - Nie, ja go przywiozłam go. Ja i mój ojciec... - Dlaczego? - Co dlaczego?
- Dlaczego, na litość boską, przywiozła go pani samochodem? Powinien przyjechać karetką. Z takimi objawami w samochodzie, bez ratowników medycznych... - pokręciła głową. - Jestem lekarzem. Mój mąż także. - Internistą? - Tak. Oboje jesteśmy internistami. Ojciec jest emerytowanym specjalistą. - Neurologiem? - Nie. - No właśnie - wydęła wargi i dalej w milczeniu czytała akta, przewracając strony. Miała około trzydziestu pięciu lat. Nie uśmiechała się. Zawsze uśmiechaj się do pacjenta, pomyślała Cat. - Tu są wyniki badań. Zna się pan na odczytywaniu zapisu rezonansu magnetycznego? spojrzała na Chrisa, ale nie czekała, aż odpowie. - To najlepsze narzędzie, jakim dysponujemy. Wyniki są naprawdę niepodważalne. Od jak dawna ma pan objawy?
R
Wzruszył ramionami,
T L
- O niczym nie mówił. Byliśmy w Australii - odezwała się Cat. Lekarka nie zwracała na nią uwagi. - Trudno powiedzieć. - Chris spojrzał na swoje dłonie. - Miałem bóle głowy. Przez cały ostatni tydzień w Sydney. Ale wtedy się pakowaliśmy, było gorąco. Nie myślałem o tym. - Ma pan kłopoty z widzeniem?
- Niewielkie. Sądziłem, że potrzebuję mocniejszych okularów. - To brzmi bardzo ogólnikowo, a nie może takie być. Wyniki są niedobre. - Pewnie starałem się zignorować te objawy. - To nie był najlepszy pomysł. - Jeśli to glejak czwartego stopnia, to i tak wszystko jedno. - Wcale tak nie uważam. Może to stopień trzeci, ale nie czwarty. A być może nie jest to nowotwór złośliwy i żeby się upewnić, musimy zrobić biopsję. Przecież mogę się mylić. Ale i tak uważasz, że pomyłka nie wchodzi w rachubę, pomyślała Cat. Pewność siebie to twoja specjalność. - Dziękuję. - Chris wstał. - Niewiele jest więcej do powiedzenia, prawda? - Trzeba porozmawiać o leczeniu. - Nie ma żadnego leczenia, niech się pani nie wygłupia.
- Jeśli pan usiądzie, mogę przedstawić różne możliwości. Zapewne nie jest pan na bieżąco. O ile wiem, interniści rzadko to śledzą. Kiedy ostatnio zdiagnozował pan glejaka trzeciego stopnia? - Około dwóch miesięcy temu. Trzydziestosześcioletni mężczyzna, prawie dwa metry wzrostu, opalony i wysportowany, pływak, nurek, jeden z tych australijskich fanatyków ruchu na świeżym powietrzu. - W takim razie wie pan, że w wielu sytuacjach operujemy po to, by zmniejszyć nacisk. - To zależy od umiejscowienia guza. - Aten wygląda na nadający się do operacji. - To jest bez sensu. - Nie będzie pan tak twierdził, kiedy bóle głowy staną się mocniejsze, co może nastąpić w każdej chwili. Poddamy pana także maksymalnej dawce sesji radioterapii - z góry mówię, że będzie to dziesięć sesji. To na jakiś czas uśmierzy najgorsze objawy. Zacznie pan w przyszłym tygodniu. Musimy to opanować, nie można czekać.
T L
R
Wstała. A gdy wstawała, Chris odwrócił się do Cat, jakby chciał coś powiedzieć, ale zamiast tego nagle i gwałtownie zwymiotował.
- Pamiętaj - powiedział na parkingu. Cat nie chciała więcej słuchać. - Chris, nie proś mnie o coś takiego. Zrobię wszystko, żeby ci pomóc się z tym uporać. - Wszystko z wyjątkiem tego, czego naprawdę chcę. - Tak. Nie możesz prosić żony ani nikogo innego, żeby cię zabiła. Ja tego nie zrobię, a ty nie powinieneś w ogóle o tym myśleć, niezależnie od tego, co się z tobą dzieje. Nie chcę o tym znowu rozmawiać. Przez całą drogę do domu siedział obok niej i nie odzywał się. Dobry Boże, modliła się w duchu Cat, wybaw nas.
Zrobiła sałatkę jajeczną i kawę, postawiła stolik na tarasie. Było ciepło jak w czerwcu, osy bezczelnie brzęczały obok talerzy, ale gałązki dereni po drugiej stronie ogrodu stały się już czerwone, jaśniały w słońcu. Szary kucyk powoli człapał przez padok do ogrodzenia. - Nigdy dotąd nie rozumiałem, co mają na myśli pacjenci, kiedy mówią: „Nie umiem przyjąć tego do wiadomości". No a teraz rozumiem, boja też tego nie umiem. - Nie. Odłożył widelec.
- Powiedz mi, co robić, Cat. Złapała go za rękę. Dotyk jego skóry, ciała i kości, doskonała znajomość ręki mężczyzny wręcz oszałamiały. Pomyślała o niej jak o ręce kogoś umierającego, ręce, której nie powinna tak bardzo kochać, bo zostanie jej odebrana. To nie do wyobrażenia. - Tak myślisz przez tę jędzę i to, co ci powiedziała. Powinna pracować w laboratorium, a nie z ludźmi. Boże, iluż innych pacjentów musi się z nią męczyć. To są ludzie oszołomieni wszystkim wokół, nie tylko tym, co się może z nimi stać, ale całym tym żargonem i procedurami. Przez resztę życia nie powinna rozmawiać z żadnym pacjentem. No ale miała rację. Musisz robić to, co ci kazała. I wiesz o tym. - Ale czy to ma jakikolwiek sens? Jak długo to może potrwać, sześć miesięcy? Góra. I sądzisz, że chcę je spędzić na rekonwalescencji po operacji mózgu, wyczerpany radioterapią? Wcale nie jestem tego pewien. - Mówił jak ktoś bezgranicznie zmęczony, już teraz zbyt znużony, by borykać się ze swoimi problemami. - Tak. Trzeba ci zrobić biopsję. Będą mogli zmniejszyć rozmiary guza. - By zyskać trochę czasu.
R
- Co w tym złego?
- Nic, patrząc z mojego punktu widzenia.
T L
- Operacja i radioterapia dadzą ci czas. Dobry czas, Chris. Może nawet dużo czasu. A jeśli wyniki biopsji okażą się dobre... - Nie. Nigdy tak nie jest. - Bzdura i wiesz o tym.
- Naprawdę? A co mówimy między nami lekarzami? „Słuchaj pacjentów, sami podadzą diagnozę". Więc mnie słuchaj. Musnęła palcami grzbiet jego dłoni, jakby starając się zapamiętać jej dotyk. - Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? - zapytała. - Po co. - Chris, jestem twoją żoną. - I tak się dowiedziałaś. Po co mieliśmy psuć sobie ostatnie dni w Australii, po co miałaś przez to przechodzić, zanim to będzie konieczne? Popatrzyła na niego. Brązowe włosy. Brązowe oczy. Długi nos. Szerokie usta. Płaskie uszy. Nie był ani przystojny ani brzydki. Twarz, która nie wyróżnia się w tłumie, nie taka, którą trudno zapomnieć. Twarz Chrisa. Uniósł jej dłoń i przycisnął sobie do policzka.
- Nie chodzi tylko to - powiedział - że nie chcę zostawiać ciebie i dzieci. I nie tylko o to, że nie chcę stracić szansy oglądania, jak dorastają. Po prostu nie chcę odejść stąd, nie robić tego, co robimy. Nie chodzi nawet o to, że boję się umierać. Poczuła gęsią skórkę na jego policzku i pomyślała, że mogłaby wyczuć przepływ jego krwi. Milczała. Czekała. O cokolwiek mu chodziło, musi to powiedzieć. Wyznać. Cokolwiek to jest. Ale on milczał. Jeszcze przez chwilę trzymał jej dłoń przy twarzy, potem wstał i poszedł przez ogród w stronę padoku. Cat patrzyła za nim i nagle dostrzegła, że Chris chodzi w jakiś dziwny sposób. Kuleje, chwieje się trochę. Zamknęła oczy, bo znała przyczynę i była zbyt przerażona, aby to oglądać.
R
27
T L
TEREN HOTELU PRZYLEGAŁ DO RZEKI. Był tam łukowaty mostek pod wierzbami, gdzie niemal wszyscy robili sobie zdjęcia. Panna młoda i pan młody stojący w romantycznej pozie, nad nimi wierzbowe gałęzie chylą się ku rzece, za nimi połyskuje woda. Fotografowie miewali dobre pomysły. Pan młody mógł przytrzymać wierzbową gałązkę, tak by panna młoda mogła pod nią przejść. Nowożeńcy mogli też stać, trzymając się za ręce, wychyleni za barierkę mostu, spoglądając w dół. To zawsze dobrze wychodziło. Amy Finlayson, organizatorka imprez i koordynatorka wesel w hotelu Riverside, stała na trawniku i patrzyła, jak robotnicy rozbijają namiot na jutro. Podwójne drzwi sali jadalnej otworzą się na niewielkie kamienne schodki, pod którymi jest wejście do namiotu. Przy odrobinie szczęścia da się podnieść tylną ścianę, tak żeby goście mogli zobaczyć trawnik, ciągnący się do rzeki, i później na niego wejść. O dziesiątej odbędzie się pokaz fajerwerków. Ekipa rozstawi się na wybiegu dla koni. W tym roku Amy uczciwie zapracowała na premie i napiwki. Jeśli wesele się udawało, ludzie bywali hojni, nie skąpili pieniędzy. Pod koniec października jechała na urlop do Kanady. - Nie rozumiem - zapytał ją szef. - Dlaczego nie wyjedziesz tam, gdzie jest słońce i plaża? Na przykład na Mauritius? - Bo Mauritius kojarzy się z jednym - odparła Amy. - Z cholernymi ślubami.
Z miejsca, gdzie stał, ukryty za grubym pniem wierzby płaczącej, miał znakomity widok na całość. Na kobietę kierującą przygotowaniami, na robotników przy namiocie. Widocz-
ność była wręcz idealna. Linia prowadziła przez trawnik, namiot, aż do otwartych, francuskich okien. Starannie rozejrzał się wokół. Popatrzył ponad drewnianym płotem, na pole. Bez trudu mógłby się wspiąć na płot, ale byłoby to widać od strony hotelu. Żeby wycofać się niepostrzeżenie, powinien skierować się w lewo, chociaż to też wiązało się z ryzykiem. Szpaler drzew i żywopłot miały spore luki. Dostrzegł jeszcze jedną, dość długą trasę, prowadzącą do drogi. Zbyt długą. Zresztą i tam brakowało jakiegoś miejsca, gdzie mógłby bezpiecznie przycupnąć. Nie. Od razu wszyscy się zorientują, skąd padły strzały. Radiowozy przyjadą szybko, zwłaszcza teraz. Nie miał szans. Chyba że... Uśmiechnął się. Chyba że... Rozwiązanie okazało się tak oczywiste, że mógł je wymyślić nawet dziesięciolatek. A co mi szkodzi, pomyślał.
R
Alison marzył się namiot - od lat przygotowywała w myślach jego wystrój. Słup ozdobiony różowymi i białymi wstążkami, różowe i białe markizy oraz kwietne girlandy. Wszystko przygotowane tygodnie wcześniej. I kosztujące fortunę. Ale za to miała płacić jej matka. Zapłaci za wspaniałe wesele.
T L
Tego właśnie chciała, a czego chciała Alison, jemu się podobało. Alison.
Jechał do domu, czując, jak wściekłość, która zawsze się w nim tliła, rozpala się na nowo i mocno parzy. Kiedy mu się przypominało coś takiego, inaczej oddychał. - Czuł ucisk w piersiach. Czasem nawet zmieniał mu się obraz widzenia, stawał się nieco przymglony. Alison. Zatrzymał samochód, zamknął go, potem pieszo, z pół kilometra, poszedł do pubu. Lubił ten lokal, bo nikt tam nie interesował się nikim innym, nikt za barem nie starał się pogawędzić, klienci nie zabijali nudy plotkami, nie zagajano przypadkowych rozmów. Zamówił kufel beczkowego piwa. Nie cierpiał mocnego, słodkiego posmaku ciemnego piwa z butelki, które usiłowano wciskać klientom. Usiadł w kącie, z gazetą i długopisem, na wypadek gdyby chciał coś zaznaczyć. Pisano mnóstwo o strzelaninach. Trójka zabitych. Żadnych tropów. Żadnych śladów. Na kolejnych stronach sporo bełkotu i ani słowa prawdy. Nie było niczego, co by go zaniepokoiło.
28
SIMON SERRAILLER LEŻAŁ NA PLECACH NA PODŁODZE. Przetoczył się z lewej strony na prawą, potem znowu na prawo i na lewo, na prawo i lewo. Był wysoki i miewał problemy z kręgosłupem, w dodatku przez ostatnie dwa tygodnie pracował po piętnaście godzin dziennie. Wiedział, że powinien iść do fizykoterapeuty na zabiegi, ale wciąż brakowało mu czasu. Jeszcze kilkanaście razy przetoczył się z lewej strony na prawą, potem znowu położył się na wznak w ciszy salonu, z rękoma pod głową. Sporo czasu zostało, zanim zaczną bić w dzwony. W czwartkowy wieczór, jak co dzień odprawiano nabożeństwo. Teraz jednak, na razie, tylko poskrzypywała podłoga, uspokajając się po ćwiczeniach. Ćwiczenia pomogły mu oczyścić umysł. Nie myślał już o pracy. Za długo wykonywał swój zawód, by przynosić ją do domu.
Wierzył w to.
R
- Dostaniemy go - powiedział przecież dzisiaj. - Powiem wam dlaczego. Dlatego, że popełni błąd. Tak, jest mądry i sprytny, tak, planuje wszystko niezwykle starannie. Ale prędzej czy później zrobi błąd i się zdradzi. Nie chodzi mi o to, żebyśmy teraz siedzieli i czekali. W miarę możliwości będziemy bardzo aktywni. Ale jestem pewien, że kiedy zrobi coś nie tak, niezależnie od tego, jak drobne będzie to potknięcie, będziemy na miejscu i dorwiemy go.
T L
Zamknął oczy. Potem rozejrzał się po pokoju, sycąc się jego spokojnym ładem. Wstał, wykonał kilka skłonów i poszedł napić się whisky. Wieczór spędzał w domu, sam. W telewizji obejrzał program dokumentalny o Włoszech, poczytał biografię Stalina pióra Simona Seiga Montefiore. Bardzo tego potrzebował, czekał na to, na wolne chwile, tak krótkie, że delektował się każdą z nich. Miał zamiar przejrzeć jeszcze szkice, które zrobił w czasie wiosennego urlopu na Wyspach Owczych, gdzie napełniał płuca krystalicznie czystym i zimnym powietrzem i spacerował wśród mew oraz domów o dachach krytych trzciną. Czuł się tam zarazem pełen życia i wyciszony. W przyszłym roku miał wystawę: w połowie będzie się składała właśnie z tych szkiców, w drugiej - z portretów, głównie matki. Chciał wybrać prace, ułożyć je w doskonałym porządku, a to wymagało czasu i skupienia. Wyciągnął się na sofie. Nie, to chodzi tylko o wolny czas, którego zresztą zwykle i tak nie miał. Do takiej pracy potrzebne są spokojne emocje. Nie wiedział, kiedy je odnajdzie. Jego szwagier ma guza mózgu. Simon wiedział wystarczająco dużo, by zdawać sobie sprawę z niewielkich szans męża Cat. Czuł się przywiązany do Chrisa, byłoby mu ciężko, gdyby go zabrakło, ale myślał przede wszystkim o swojej siostrze. Nie mógł sobie wyobrazić czekającej jej przyszłości, z trójką małych dzieci, stresującą pracą, ale za to bez ukochanego męża. Będzie potrzebowała Simona. A on musi znaleźć siłę, czas i miłość dla nich wszystkich. Przecież nie miała nikogo innego. Odezwały się kościelne dzwony. Serrailler podszedł do okna i spojrzał na dziedziniec. To nieprawda, odezwał się jakiś wewnętrzny głos. To nieprawda i o tym wiesz. Jest jeszcze tata. A teraz nawet tata i Judith. Judith Connolly.
To taka miła kobieta, dręczył go głos. Ciepła i życzliwa, najwyraźniej szczera, chce dla twojego ojca jak najlepiej. Pomyśl logicznie, jaki masz powód, by jej tak nie lubić? Żaden. No tak, w pracy wszystko jest niejasne i chaotyczne, Chris zachorował i bardzo możliwe, że umiera, a Judith znalazła sie na miejscu jego matki. Simon nie potrafił już zająć się swoimi szkicami, nie potrafił znaleźć przyjemności w rysowaniu i planowaniu następnej wystawy. Nie umiał się odprężyć i po prostu być. Zadzwonił telefon. - Si? To była Cat. Płakała. - Już jadę - powiedział.
R
Nadeszła ciepła noc po kolejnym dniu, który wydłużył długie dogasanie lata. Dziedziniec opustoszał, dzwony biły cały wieczór. Przez chwilę stał i słuchał ich. Nie był ani muzykalny, ani religijny - to zostawiał Cat. Powiedziała kiedyś, że ona zajmuje się muzyką i Bogiem za nich oboje. Myślał o Chrisie i jego strasznej chorobie, a to jego myśli zbliżyły tak do modlitwy, jak tylko umiał.
T L
Gdyby teraz pojawiła się jakaś sprawa z SIFT, przez którą musiałby wyjechać z Lafferton, poprosi o pozwolenie na odejście ze służby. Jest potrzebny tutaj, nie może gonić przez pół kraju w ślad za nieuchwytnym i anonimowym mordercą. Zresztą, jeśli chciałby się za kimś pouganiać, nie musi daleko szukać. Kiedy jechał szybko wąskimi uliczkami, zadzwoniła komórka. Nie zwrócił na nią uwagi. Teraz Cat miała pierwszeństwo.
29 JAMIE, BĄDŹ CICHO I ŚPIJ. Na szczęście dzieciak lubił się wyspać. Gdyby nie lubił, Bethan Doyle już dawno postradałaby zmysły. Budził się przed szóstą, ale i tak musieli być gotowi do wyjścia o siódmej, i to nie miało znaczenia. Zawoziła go do żłobka, zostawiała, a potem łapała autobus do Bevham, żeby zdążyć na ósmą. Poranki były okropne, ale wolała to, niż zależeć od Fostera albo chodzić wolna i bez grosza. Gdy opłaciła żłobek i mieszkanie, nie zostawało dużo. Ale nadal jest kobietą niezależną. Jeżeli uda się jej interes z sukniami ślubnymi, może nawet przestanie dorabiać po godzinach.
Jamie zapłakał. Zamknęła drzwi i włączyła Corrie, ale płacz dochodził nawet przez ścianę. Przecież nic złego się nie działo. Melodia z czołówki serialu na jakiś czas zagłuszyła płacz. Bethan poszła do kuchni i postawiła czajnik na kuchence, ale kiedy wyszła, ryk małego stał się tak głośny, że ktoś w mieszkaniu obok zaczął walić w ścianę. Weszła do ciemnej sypialni. Kojec niemowlaka stał w jednym kącie, jej łóżko w drugim. Ciasnawy, mały pokój. Nagle zapragnęła porozrzucać tutaj wszystkie rzeczy, tak bardzo nienawidziła ciasnoty. I ulicy, przy której mieszkała, i ludzi w mieszkaniu obok, i tego wszystkiego dookoła. Była kiedyś na liście osób czekających na lokal komunalny, ale zaproponowano jej najgorszą ruderę w Bevham, wolała więc zostać tutaj. Lafferton się rozwija, stąd też jest daleko do Fostera. A kiedy przyjdzie odpowiednia pora, miejscowe, całkiem niezłe, szkoły też się przydadzą. Jeśli dostanie jakąś robotę na miejscu i nie będzie musiała wydawać forsy na przejazdy, zrobi się jeszcze lepiej.
T L
R
Miała plany. Wszystko trwało bardzo długo, ale miała plany. Jamiego nie planowała, o nie, ale skoro się pojawił, plany obejmowały ich oboje. Dzieci w końcu dorastają, nie trzeba się nimi wiecznie opiekować. Chciała pójść do coIlege'u, na studia biznesowe oraz projektowania ubiorów, zacznie od szycia w domu i dojdzie do własnego sklepu z sukniami ślubnymi. Dzięki odrobinie reklamy dostawała już zlecenia. Teraz miała uszyć piękną suknię, ozdabianą paciorkami. Boże, gdyby tak mogła nawrzeszczeć na te wszystkie dziewczyny, które tak łatwo dają się nabrać chłopakom, dokładnie tak jak ona. Niechby sobie na nią popatrzyły. Ale i tak da radę. Była pewna. Odgarnęła Jamiemu wilgotne włosy z czoła. W pokoju panowała duchota. Pewnie dlatego nie mógł zasnąć. Odsunęła zasłony i uchyliła okno. Owionęła ją ciepła bryza, poruszyła kocykiem Jamiego, który zawisł na krańcu kojca. Dziecko się roześmiało. Wiatr przyniósł też zapach frytek. Zabiłaby za gorącą rybę z frytkami. Nikt, kto nie ma dzieci, nie wiejak to jest być do nich uwiązanym. Niektóre matki pewnie zostawiłyby dziecko same i poszły do budki z frytkami, kilka ulic dalej. Niektóre zostałyby na drinka. Inne zostawiłyby dwoje albo troje dzieci pod opieką jakiegoś starszego brata. Na tyle odpowiedzialnego, by dopilnować rodzeństwa. Dzie-sięcio-, jedenastolatka. Zapach frytek kusił. - Jamie, połóż się. Już noc, pora spać. Połóż się Chłopiec do tej pory klęczał, a teraz uniósł się i wyciągnął ku niej ramiona, z wielkim uśmiechem na pyzatej twarzy. - No, połóż się. O, popatrz, Myszka. Rozległ się dzwonek do drzwi. Jamie zaczął skakać i machać plusza-kiem, drugą ręką trzymał się poręczy kojca.
Nie otworzy. To pewnie ktoś zbierający datki albo jakiś sprzedawca, albo po prostu dzieciaki. Z dzieciakami zawsze był kłopot, ale nie miała do nich żalu. Nudziły się. Jamie cały czas stał, a teraz jeszcze zaczął bębnić w bok kojca. Czasem walił w łóżeczko głową i budził ją w nocy. Martwiła się tym. Czemu tak robił, przecież to boli. Wspomniała o tym lekarzowi, gdy była na szczepieniu. Doktor nie wydawał się zainteresowany, wzruszył ramionami i stwierdził: - Czasem tak robią. Jedno z moich dzieci też. Łup, łup, łup. Wyszła z sypialni, zostawiając otwarte drzwi, żeby Jamie ją słyszał. Gdyby zamknęła, mógłby zacząć tłuc głową i jeszcze bardziej trząść prętami kojca. Drzwi zabezpieczał łańcuch. Była ostrożna, nawet zamykała na noc okna. Nie zdejmowała łańcucha, kiedy była sama, czyli zawsze. Otworzyła zamek, a potem uchyliła drzwi, napinając łańcuszek. - Słucham? Cisza.
R
Cholerne dzieciaki. Wysunęła głowę.
T L
Odgłos strzału sprawił, że Jamie gwałtownie usiadł. Spojrzał przez pręty, tam gdzie matka jeszcze przed chwilą stała w przedpokoju. Teraz leżała. Zaczął krzyczeć. Krzyczał długo. Drzwi wejściowe zatrzaśnięto, matka leżała nadal. Malec walił w pręty łóżeczka. Nikt nie przyszedł. Po jakimś czasie usiadł i spojrzał na swoje stopy, a potem sięgnął po Myszkę i przycisnął zabawkę do buzi. Krzyknął jeszcze raz czy dwa, ale Myszka była już z nim, miękka, uspokajająca, i w końcu zasnął. W przedpokoju wciąż paliło się światło, a po jakimś czasie przez otwarte okno sypialni na parapet zaczął kapać deszcz. Dziecko drgnęło, obudziło się i próbowało schować pod koc, ale zaraz znów zmorzył je sen. Budził się jeszcze dwa razy, raz nawet wstał i zaczął walić w kojec, najpierw pięściami, a potem głową. Walił długo. Matka nadal leżała na ziemi i nie przychodziła, światło wciąż się paliło. Padało coraz bardziej, zasłony nasiąkały wodą. W końcu ciemność zmieniła się w szarość, a malec ułożył się w poprzek kojca, z Myszką pod sobą. Przespał szóstą, siódmą i obudził się dopiero po ósmej rano. Nic się nie zmieniło. Deszcz siekł w okna, światło się paliło, matka leżała na podłodze w przedpokoju. Teraz zaczął płakać cicho, głodny, brudny i zmarznięty. Ale wciąż nic się nie działo ani nie zmieniało. Nikt nie przychodził, mama się nie budziła.
30
JANE FITZROY JECHAŁA WOLNO DŁUGĄ DROGĄ, wiodącą między rzędami wysokich, smukłych topoli, których liście leżały w trawie w miękkich, złotych stosach. Jeszcze nie było widać zabudowań klasztoru. Z obu stron ciągnęły się pola, zobaczyła też drzewa parku. Drzewa, oczywiście, wyrastały, ścinano je, potem sadzono następne i pielęgnowano, a wszystko działo się w jednym miejscu, tak że park od chwili powstania w XVIII wieku nie mógł zbytnio się zmienić. Główny budynek oraz mniej więcej setkę hektarów nadano opactwu pięćdziesiąt lat później w wieczyste użytkowanie. Co zresztą przysparzało obecnie kłopotów, o czym miała się dowiedzieć niedługo po przybyciu. Niegdyś zgromadzenie liczyło sto dwadzieścia sióstr. Trzydzieści lat temu mieszkało ich tu ponad siedemdziesiąt, teraz zostały tylko dwadzieścia dwie, z których połowa miała dobrze po osiemdziesiątce. Nowe powołania zdarzały się rzadko, zaledwie kilka z nowicjuszek składało śluby i osiadało tu na stałe. Za dziesięć lat zakonnic będzie zbyt mało, by utrzymywanie klasztoru i przyległych do niego terenów miało jakiś sens. Pewnie już teraz mieszka w nim niewiele sióstr, ale miały hojną mecenaskę.
R
Nikt jednak nie wiedział, co stanie się z opactwem i z zakonnicami, kiedy umrze.
T L
Jane zatrzymała samochód, wysiadła. Otuliła ją niezwykła cisza. Tafla tej ciszy miała delikatną zmarszczkę: szum wiatru w gałęziach topoli i lekki szmer w stosach liści. Poza tym nic. Cisza. Zdumiewająca, namacalna cisza, jakiej dotąd nie poznała. Wypełniała jąteraz spokojem, jak codziennie przez sześć spędzonych tu przez nią miesięcy. Cisza stawała się częścią Jane, sadowiła się gdzieś w głębi i nawet po wyjeździe stąd pozostawała w niej, gotowa, by po nią sięgnąć. Teraz, gdy Jąne nią odetchnęła i pozwoliła jej napełnić się znowu, czuła się tak, jakby zbierała w sobie zapas, który ma wystarczyć na kilka następnych miesięcy. Gdyby w tym wszystkim chodziło wyłącznie o życie wśród ciszy, nigdzie by się stąd nie ruszała. Było dziesięć po jedenastej. W opactwie już pracowano. Wróciła do samochodu i podjechała pod budynek. Zaparkowała i pieszo ruszyła z powrotem na pola. W pobliżu nie było nikogo. Gdzieś daleko sarny skubały trawę. Jakaś wiewiórka przebiegła po pniu i z góry spojrzała na dziewczynę. Jane poszła dalej, do dębu z ławeczką, tam gdzie tyle razy siadała, czytając, rozmyślając, modląc się. I walcząc sama ze sobą. Teraz z przyjemnością usiadła bez wewnętrznej walki, z podjętą decyzją. To było bolesne i kłopotliwe, ale wiedziała, że chociaż chętnie wraca do opactwa jako gość, dobrze postąpiła, odchodząc stąd. Przez ponad dwa lata jej życie stanowiło mieszaninę zrealizowanych i niezrealizowanych planów, smutku, a przede wszystkim niepokoju. Wszystko zaczęło się, gdy przyjechała do Lafferton, które pod pewnymi względami okazało się dla niej złym miejscem, a pod innymi dobrym. W Lafferton działy się rzeczy, które przerażały i sprawiły, że czuła się nieswojo. Zachowywała się naiwnie, zraziła do siebie kilka osób, innym nie dając szansy polubienia się. Na długo przedtem, zanim przyjęła święcenia, była zafascynowana ideałem monastycznego życia. Dużo o nim czytała, zarówno kiedyś, jak i teraz, gdy jakaś jej część tęskniła za
klasztorem. Przybyła do opactwa ze zranioną, rozbitą duszą, którą pobyt tutaj uleczył, pozwolił jej odzyskać spokój. Doszła do siebie. Na wiele rzeczy spojrzała z dystansu, co w jakiś dziwny sposób pomogło jej skończyć z tym, co w niej wzrastało, czymkolwiek to było. Czuła się zadowolona, pełna satysfakcji i zainteresowań. Ale już po pierwszym tygodniu, chociaż uporczywie trzymała się swoich marzeń i wiedziała, ile zyskuje dzięki temu miejscu i zamieszkującym je kobietom, zrozumiała, że to życie nie jest dla niej. W każdym razie nie na stałe. Zakonna codzienność okazała się mniej wyrafinowana, niż myślała, właściwie całkiem przyziemna. Najbardziej irytowało ją klaustrofobiczne zachowanie grupki kobiet żyjących w zamkniętej przestrzeni. Klasztorna rutyna ograniczała, chociaż sam budynek był wielki, a park i ogrody dostępne bez ograniczeń. Jane tęskniła za światem, pojęła też, że wyidealizowała monastyczne życie i pomyliła się, oceniając swoje możliwości. Stanowiło to dla niej lekcję pokory, czuła się zawstydzona i rozczarowana, chociaż inne zakonnice traktowały ją z godną podziwu życzliwością i zdrowym rozsądkiem. „Nie jesteś ani pierwsza, ani ostatnia" - oznajmiła matka przełożona. Tak, matka Catherina była realistką.
T L
R
Wstała i ruszyła w stronę zabudowań. Na wybiegu kurczaki skubały trawę między kratkami drewnianych klatek. Zakonnice kończyły zbierać fasolkę szparagową. Usłyszała warkot silnika i przeszła przez bramę. Jedna z sióstr, w kaloszach i ochronnych słuchawkach, z podniesionym habitem, jechała niewielkim traktorem po szerokim paśmie ziemi. Jane patrzyła za nią, póki nie dotarła do krańca pola i nie zawróciła z wprawą. Wówczas ruszyła w jej stronę. Zakonnica uniosła wzrok i zaczęła do niej machać. Zatrzymała ciągnik. W powietrzu unosił się mocny zapach świeżo zoranej ziemi. - Jane! Wszędzie poznałabym te włosy! Jak miło cię widzieć! Zatrzymasz się u nas? Zjesz lunch? Siostra Thomas rozpostarła ramiona i serdecznie uścisnęła Jane, a potem odsunąwszy ją od siebie na odległość wyciągniętych rąk, uśmiechnęła się. - Ale ty dobrze wyglądasz. Światowe życie ci służy! Tutaj zmizernia-łaś, a teraz sama popatrz. Nikt mi nie mówił, że przyjeżdżasz. Kiedy wyjeżdżałaś, dopiero sadziłam, a już prawie wszystko zebrałam i teraz spulchniam ziemię na jesienny bób i brukselkę. Chodź do domu, niech się matka przełożona dowie, ucieszy się. Wszyscy się ucieszą na twój widok, dobrze wyglądasz, światowe życie ci służy, nie mówiłam? No tak, prawda, tęskniłyśmy za tobą, ale patrząc teraz na ciebie Jane, myślę, że tak było najlepiej. Byłaś potrzebna gdzie indziej. Powiedz mi, czym się zajmujesz? Siostra Thomas, życzliwa i pełna entuzjazmu, gdy nie obowiązywała cisza, paplała o stu rzeczach naraz, jakby wszystkie te słowa wzbierały w niej od wielu godzin, a potem wylewały się, gdy usuwano tamę. Inne mniszki zawsze mówiły niewiele, jakby zapomniały, jak to się robi albo nie pamiętały wyrazów, zamknięte w świecie ciszy i kontemplacji. Wszystkie mogły jednak bez ograniczeń rozmawiać z gośćmi, o każdej porze. Gościnność i dobre samopoczucie odwiedzających stały na pierwszym miejscu. Było to kwestią dobrego wychowania i kultury. W opactwie przestrzegano podobnych spraw. Jane odkryła, że klasztor jest
miejscem znacznie bardziej cywilizowanym, niż się spodziewała. Ale właśnie za czymś takim tęskniła, za wzajemną uprzejmością i szacunkiem. Tutaj odruchowo puszczano innych przodem, tak tu się po prostu żyło. Kontrast ze światem zewnętrznym okazywał się wręcz brutalny. Większość zakonnic, które od czasu przybycia prawie nie wychodziły z opactwa, nie dałaby sobie rady poza zgromadzeniem. Matka przełożona, która częściej opuszczała mury, wiedziała, jak za nimi jest i tylko ona nie dawała się zaskoczyć świeckiej rzeczywistości. Ale ona w ogóle była wyjątkową kobietą. Ruszyły w stronę tylnych drzwi. W sieni siostra Thomas zdjęła buty, a potem weszły do budynku. - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, że wchodzimy od tyłu, inaczej musiałybyśmy obchodzić dom dookoła, zqbacz, naprawiłyśmy wreszcie okno, korytarz też świeżo pomalowano, wciąż jeszcze czuć zapach farby. Z części gospodarczej przeszły do świeżo pomalowanego korytarza, potem do bardziej oficjalnej części klasztoru. Zapach farby utonął w woni, która dla Jane stanowiła żywe wspomnienie tego miejsca. Właśnie ten zapach i te dźwięki, bicie dzwonów na zmianę z dreptaniem stóp po korytarzach, gdy zakonnice szybko, w ciszy, szły do kaplicy.
R
Taka woń była typowa zarówno dla szkoły z internatem, jak i klasztoru - mieszanina pasty do podłogi oraz delikatnej nuty gotowanych potraw.
T L
Drzwi do szwalni stały otworem, warkotała elektryczna maszyna. Z biura dochodziły uderzenia palców o klawiaturę. Buty Jane z gumowymi podeszwami, które włożyła przed jazdą samochodem, skrzypiały na parkiecie. Przeszły obok kaplicy i podwójnych drzwi do refektarza, potem skręciły za wysokim, czystym oknem, przez które wpadało słońce, zalewając blaskiem srebrzystą wazę z cytrynowożółtymi chryzantemami pod drewnianym krzyżem.
Kiedy Jane zwierzyła się ze swoich wątpliwości, czy nadaje się do klasztornego życia, matka Catherine słuchała, od czasu do czasu wtrącała jakąś uwagę, ale w żaden sposób nie usiłowała na nią wpłynąć, ani w jedną, ani w drugą stronę. Nie starała się też przyspieszyć podjęcia decyzji. - Możesz tu zostać tak długo, jak tylko zechcesz - oznajmiła. - Masz czas. Nikt nie każe ci odejść, póki sama nie będziesz na to gotowa. Ani też nikt nie każe ci zostawać. Jane od razu poczuła się lepiej. Opactwo okazało się czym innym, niż się spodziewała i czego pragnęła. Życie było tu monotonne, a pod wieloma względami trudne. Kochała ciszę i spokój, sposób, w jaki zakonnice zajmowały się codziennymi sprawami, ale tęskniła za podnietami i wyzwaniami świata. Nie za zgiełkiem i pośpiechem, ale ze świeżą nowością każdego dnia. W klasztorze taka nowość właściwie nie istniała. Właściwie o to chodziło. Zdziwiła się, jak bardzo odczuwa tego brak.
Spędzanie czasu na modlitwie nie było dla niej problemem, nawet jeśli doszła do wniosku, że łatwiej jej modlić się samodzielnie, niż brać udział w nabożeństwach, łatwiej rozmawiać z Bogiem samotnie w kaplicy albo swoim pokoju. Pokoju! Gdy opuszczała klasztor, chciało jej Się z siebie śmiać, bo właśnie pokój należał do największych rozczarowań. Brzmiało to zabawnie, ale naprawdę tak było.
R
Izba Jane bardziej niż klasztorną celę przypominała nieciekawy, choć funkcjonalny pokój w jakimś hoteliku. Urządzona skromnie, lecz wygodnie, miała okna wychodzące na boczny ogród, całkiem jednak brakowało jej charakteru. Nigdy nie czuła się tam u siebie, w ogóle nic tam nie czuła. Pojedyncze łóżko z jasnoniebieską pościelą, lekka szafa w stylu lat trzydziestych, niewielkie biurko i krzesło z ciemnego drewna. Jakoś ją denerwowała ta niezgodność barw. Pojedyncze łóżko z jasnoniebieską pościelą, toaletka z ciemnego drewna, bez lustra. Fotel obity beżowym pluszem, jak w domach starych ludzi. Rozpadająca się biurowa lampa na ruchomym wysięgniku. Krzyż na biurku. Na ścianie reprodukcja renesansowego malowidła Wygnanie z raju. Kiedy Jane po raz pierwszy tam weszła, ogarnęła ją depresja i już nigdy jej nie opuściła. Więcej, wracała uparcie, za każdym razem, gdy wchodziła do pokoju. To nie była pustelnicza cela wykuta w skale ani izba o bielonych ścianach, jak w średniowiecznym monaste-rium, z kawałkiem ogródka, wysokimi murami i siennikiem na podłodze. Czy tego pragnęła? Ze wstydem pomyślała o swoich błędnych i śmiechu wartych oczekiwaniach.
T L
Na dzień przed wyjazdem zjadła z matką przełożoną skromną kolację, na stole pod oknem. Zakonnica wierzyła, że spotkania w cztery oczy i pogawędki przy posiłku stanowią najlepszy sposób rozwiązywania problemów oraz przezwyciężania trudności. Było miło, a rozmowa toczyła się na wiele różnych tematów. Dyskutowały o tym, co się dzieje na świecie, polityce, problemach Trzeciego Świata, miejscu, jakie życie klasztorne zajmuje we współczesnym społeczeństwie, edukacji i roli kobiety w Kościele. Przełożona nie była kapłanem, podobnie jak żadna z zakonnic. Choć starsze od Jane traktowały ją jako pastora, ze stosownym szacunkiem. Kiedy siostra usługująca matce przełożonej przyniosła kawę, usiadły na fotelach pod otwartym oknem, wychodzącym na park. - Nie pasuję tu - powiedziała Jane. - Nie pasowałam też do domu. Ani do Lafferton. Matko przełożona, obawiam się, że nigdzie nie pasuję. - Nasze serca się miotają, póki nie odnajdziemy w sobie spokoju. To dotyczy ciebie, Jane, chyba że cię kompletnie nie zrozumiałam. Nie znalazłaś tu tego, czego szukałaś, ale stało się tak z przyczyn, które nie mają nic wspólnego z niedostatkiem czy wręcz z utratą wiary. - Nie. Pobyt tutaj utwierdził mnie w wierze. Tego jestem pewna, nawet jeśli nie jestem pewna niczego innego. - Cieszę się. Wewnętrzne uporządkowanie i pewność siebie są tak cenne, że jeśli ma się wiarę, taką jak ty, odnalezienie prawdziwego miejsca w życiu raczej nie jest trudne.
- Nie? - Nie. Owszem, może zająć sporo czasu. Możesz iść w różnych kierunkach, ale to tylko powiększy twoje doświadczenie. Wiem, że nic nie idzie na marne. Nie całkiem. - Tak. Ale jaki teraz mam obrać kierunek? - Kiedy tu przybyłaś, jedną z rzeczy, o jakich nam mówiłaś, było pragnienie powrotu do pracy naukowej. Spędziłaś mnóstwo czasu w naszej bibliotece. Czy to ci pomogło? - Tak, uwielbiałam to. Poza samotną lekturą i rozmyślaniami, zajęła się też studiami w bibliotece, a czas spędzony w niej należał do najlepszych chwil pobytu w klasztorze. Pracowała też w pralni, gdzie się jej podobało, i w szwalni, której nienawidziła z pasją, wyniesioną z lekcji robót ręcznych, z czasów, gdy była nastolatką.
Dziś uśmiechnięta przełożona wstała zza biurka i podeszła do Jane. Wyciągnęła dłonie, by chwycić ręce dziewczyny.
- Jak dobrze tutaj wrócić.
R
- Jane, jak to miło! Jak dobrze cię widzieć.
T L
Myślała tak naprawdę. Dobrze było mieć świadomość, że istnieje takie miejsce, gdzie zawsze będzie mogła wracać, gdy zapragnie modlitwy i spokoju. Nawet jeśli była pewna, co dotarło do niej, gdy tylko przekroczyła drzwi, że nigdy nie zechce zostać w opactwie na stałe. - Masz ochotę się przejść? Ja też chętnie rozprostuję nogi i trochę zmienię otoczenie.
Poszły w stronę jednej z żelaznych parkowych ławeczek. Sarny pasły się już nieco dalej, stadem, na opadającym w dół brzegu rzeki, tam, gdzie przecinała ona park. Bzykały komary. - Nietypowa pogoda, jak na tę porę roku - zauważyła matka Catherine. -Ale to miłe. Mamy długą zimę. Jane zerknęła na nią. Przełożona była przystojną kobietą po pięćdziesiątce. W jej głosie zabrzmiała bardzo delikatna nutka... melancholii? Tęsknoty? Jakiż ciężar musi na tobie spoczywać, kiedy wątpisz w swoje powołanie, a nawet wiarę, albo po prostu czujesz się zmęczona klasztornym życiem - jednak właśnie ty jesteś głową zgromadzenia? Pokusa nierobienia nic, trwania w spokoju, nieprzyznawania się do żadnej z tych rzeczy nawet przed samą sobą, po to, by żyć rutyną, ani w szczęściu, ani w nieszczęściu -tak, przełożona na pewno była silnym człowiekiem. Zwątpienie nie należało do tematów, o których Jane mogłaby z nią dyskutować.
- Wyglądasz bardzo dobrze, Jane, i jesteś spokojniejsza. Z naszego punktu widzenia to źle, bo bardzo chciałyśmy, abyś została u nas, ale jestem zadowolona z tego, że najwyraźniej podjęłaś słuszną decyzję. Szczerze mówiąc, nigdy w to nie wątpiłam. - Nie sądziła matka, że mi się tu uda? - Co znaczy „uda"? Nie, zawsze wiedziałam, że ci to nie służy. Przez jakiś czas siedziały w przyjaznej ciszy. Promienie słońca ukosem przechodziły przez jesienne drzewa, sarny szły w ich stronę. Jane się nie spieszyło. Prosto stąd jechała do Cambridge, miała przed sobą niewiele ponad godzinę drogi. Na resztę dnia nie umówiła żadnych spotkań, czekały ją tylko zwykłe zajęcia. Pracowała jako pomocnik kapelana szpitala w Cambridge i zastępca kapelana w Kolegium Świętego Stefana Męczennika, w zastępstwie osoby, która pojechała na misję. Próbowała napisać doktorat o średniowiecznych klasztorach. Przełożona roześmiała się głośno, gdy o tym usłyszała. - Tak, to do ciebie pasuje znacznie lepiej - stwierdziła. - Spodoba ci się ubóstwo dwunastowiecznej, północnej Anglii, kiedy klasztory były naprawdę klasztorami. Dziewczyna zgodziła się z nią ze smutkiem. Zakonnica wstała.
R
- Muszę już iść - oznajmiła - ale ty przejdź się i zobacz z pozostałymi, wszystkie się ucieszą, a siostra Thomas zaparzy kawę.
T L
Po drodze spotkały siostrę Monikę, która wypadła z biura, okulary huśtały się jej na sznurku zawieszonym na szyi. - Droga Jane, to po prostu niesamowite. Dziesięć minut temu odebrałam telefon z pytaniem, gdzie cię można znaleźć i właśnie zastanawiałam się, czy mamy twój aktualny adres, a potem uniosłam wzrok i zobaczyłam cię. Nie wierzę własnym oczom! - A kto do mnie dzwonił?
- Jakaś doktor Deerbon z Lafferton. Oddzwoń z mojego biura, kochanie.
31 Co DO CHOLERY. ..? - Serrailler spojrzał przez okno gabinetu na wozy transmisyjne, zgromadzone na parkingu pod komisariatem. Wszędzie ciągnęły się kable, kręcili się jacyś ludzie z kamerami, przed którymi stawali jeszcze inni ludzie. Przez otwarte drzwi telewizyjnych furgonetek Simon widział techników i sprzęt nadawczy. - Przyprowadź tu oficera prasowego. - Tak jest.
Gdy zamknęły się drzwi, zadzwonił telefon. - Simon, co się dzieje? Wsiedli na mnie dziennikarze, mam w gabinecie przewodniczącego Komisji Policyjnej, włączam radio, a tam ktoś mówi, że po Lafferton bezkarnie grasuje snajper. Wyjaśnij mi to. - To nie wszystko, jest tu jeszcze parking zapchany wozami transmisyjnymi, pani nadkomisarz. - Załatw to. Mamy cztery zabite kobiety, trzy inne przestępstwa z użyciem broni i nie wiemy, czyja to robota. Prawda? - Istotnie.
Elaine Dmitriou była nowa. Była też czarująca i, jak przypuszczał Simon, całkowicie bezradna, gdy funkcja rzecznika prasowego stawała się, jak teraz, czymś więcej niż tylko rutynowym zajęciem.
R
- Przepraszam, oni dopiero przyjechali i zaczęli się rozstawiać. Chodzi o to dziecko. Wszyscy chcą dowiedzieć się czegoś o dziecku. Wydałam już oświadczenie dla prasy, ale nadal są dosyć agresywni.
T L
- Masz to, co im dałaś? Simon przejrzał oświadczenie. - Podałaś im to, o czym już i tak wiedzą, a z tego oświadczenia wynika, że nie mamy o niczym pojęcia. Daj spokój, to ich nie usatysfakcjonuje. Zwołaj konferencję na czwartą. Porozmawiam z nimi i odpowiem na pytania. Spada zaufanie do policji, a ja tego nie chcę. Zajmij się tą sprawą. Elaine uciekła.
- Mam coś, panie nadinspektorze. Sierżant Graham Whiteside wyglądał na zadowolonego z siebie. Właściwie wyglądał tak od chwili, kiedy uratował Jamiego Doyle'a. - Słucham? - Ktoś widział tu mężczyznę na rowerze. Wczoraj, - Mów dalej. - Blisko mieszkania Bethan Doyle. Aż się chwiał się, bo jechał wolno i gapił się na dom. Konstabl na patrolu też go zauważył. Ten rowerzysta omal się nie wywrócił, tak tam się wpatrywał.
- Wielu tak robi. Samochody też czasem zwalniają. Ludzie spacerują z psami tuż obok miejsca przestępstwa, kręcą się inni gapie. Daj sobie spokój. - Mam rysopis. - No? - Pasuje do Craiga Drew. - Jaki to rysopis? - Średniej budowy, włosy brązowe, około trzydziestki, jasna karnacja. Wszyscy zwrócili uwagę na jasną karnację. - Pasuje do Craiga Drew, ale też do połowy męskiej populacji Lafferton. - Ale nie wszyscy jeżdżą rowerem po Millingham Road. Craig Drew ma rower. - Mnóstwo ludzi ma rowery. - Myślę, że jeszcze pojadę z nim porozmawiać.
R
Simon kilka razy odgarnął włosy z czoła. Zastanawiał się.
T L
Craig Drew. Miał dobry powód, aby przejechać na rowerze obok domu, w którym zastrzelono kolejną kobietę. Pewnie przejeżdżał też obok klubu Siedem Asów i własnego domu, może nawet kilkanaście razy. Tak właśnie robią ludzie w szoku, którzy nie potrafią uwierzyć w to, co się stało. - Nic innego nie mamy, panie nadinspektorze. - To nie jest wystarczający powód, żeby przyciskać Craiga Drew. Przecież to mógł być ktokolwiek inny. - Mam wrażenie, że pan się myli. Sądzę, że powinniśmy przyjrzeć się Craigowi Drew. Wnikliwie. - Dajesz mi to jasno do zrozumienia, od kiedy pierwszy raz się z nim widzieliśmy. - Nie wierzę w ani jedno jego słowo. - W ani jedno? Simon znowu odgarnął włosy. To prawda, że nie lubił Grahama Whiteside'a i rozeźliła go taktyka, jaką obrał przy pierwszej rozmowie z Craigiem Drew. Ale prawdą jest także, że jeśli istnieje choćby najmniejsza szansa, iż właśnie Craig Drew zastrzelił Bethan Doyle na oczach jej osiemnastomiesięcznego syna, wściekli pismacy na pewno to wywęszą. Opinia publiczna była zaniepokojona i żądała krwi. - W porządku, ale go nie przyciskaj. Sierżant niechętnie skinął głową. Simon wszedł do sali wydziału kryminalnego.
- Jest Vicky? Detektyw Hollywell wpatrywała się w ekran komputera z nieobecnym wyrazem twarzy. Odskoczyła, kiedy szef podszedł do jej biurka. - Znalazłaś jakiś krewnych Bethan Doyle? - Jeszcze nie. Właśnie sprawdzam to ponownie. Jedyne nazwisko, jakie mamy, to jej były partner, pracuje w barze na Ibizie. Policja go tam znalazła, rozmawiają z nim. - A chłopczyk... - Jamie. Zajęliśmy się nim. - To wprost nie do wiary, żeby zupełnie nie miała żyjących krewnych, poza tym nieobecnym ojcem jej dziecka. - Cały czas szukamy, nadkomisarzu. - Wiem. Bethan była samotną dziewczyną, bez rodziny i przyjaciół. Pracowała, wracała do domu, zabierała dziecko i siedziała z nim sama w mieszkaniu. Czy tak?
R
- Na to wygląda, nadkomisarzu. Simon pokręcił głową.
- Jest. - Kto?
T L
- Nie kupuję tego. Zajmijcie się sąsiadami, pójdźcie do niej do pracy, do żłobka... wszędzie. Musi ktoś być.
- Ten, kto ją zabił. A może to przypadek, jak z innymi? - To były przypadki? - Nie wiem. - Ja też nie wiem i szlag mnie przez to trafia. - Odwrócił się do reszty podwładnych. Posłuchajcie, proszę. Dziś po południu mam konferencję prasową. Muszę im, do cholery, coś powiedzieć. Chcę rozładować napięcie, bo potrzebujemy dziennikarzy po naszej stronie, a w tej chwili nie są. Póki się tu kręcicie, niczego im nie mówcie. Bądźcie uprzejmi i idźcie sobie dalej. Ale chcę, żeby wszyscy byli o czwartej w sali konferencyjnej. Pokazali jakąś solidarność. Zadzwoniła mu komórka. Wyświetlił się numer Cat. Poszedł do pokoju i zamknął drzwi. - Gdzie jesteś? - W biurze. Co się stało? - Chris pojechał do szpitala. Dziś po południu go operują. Uważają, że to glejak trzeciego stopnia.
- To chyba dobrze, prawda? Chodzi mi o to, że go operują. - Tylko żeby zmniejszyć ucisk. Nie widzi na jedno oko i okropnie boli go głowa. Spróbują usunąć część guza, ale jest w trudnym miejscu. - O Boże. - Potem będzie miał radioterapię. Tylko jedną serię, to leczenie paliatywne. Głos Cat był zimny i mechaniczny, jakby oddzielony od jej emocji, od tego, że przecież mówiła o Chrisie. - Spróbuję przyjechać dzisiaj wieczorem. Po konferencji prasowej powinno być już luźniej. - Dobrze, tata i Judith tu przyjadą, więc i tak będę mogła pojechać do Chrisa. - Czyli że mnie wcale nie potrzebujesz.
Ktoś zapukał do drzwi. - Rozmawiałaś z dziećmi?
R
- Chryste. Oczywiście, że cię potrzebuję. Potrzebuję wszystkich. Nie rób fochów, bo ja już więcej nie wytrzymam.
T L
- Próbowałam. Nigdy się nie domyślałam, jak to trudno po prostu wyjaśnić, sprawić, żeby choć trochę zrozumiały. Sam to rozumie. Na swój sposób. Ale nie chce słuchać. Zatkał sobie uszy palcami. W otwartych drzwiach stanęła Elaine.
- Muszę iść. Czekaj już na mnie tam. Przyjadę później. Uniósł wzrok. - Przepraszam, ale pani nadkomisarz jest tutaj. Poszła do pokoju wydziału kryminalnego, pomyślałam, że powinnam pana uprzedzić. - Dziękuję. Kolejna głowa wychyliła się zza framugi. To Vicky. - Odezwała się hiszpańska policja. Foster Munday, partner Bethan Doyle, pięć tygodni temu rzucił pracę. Wyprowadził się też z mieszkania. - I? - Poleciał do Birmingham. - Kiedy? - Dwa dni przed tym, gdy zastrzelono Melanie Drew.
- Dobra, potrzebujemy jego fotografii, pełnego rysopisu, sprawdźcie lotniska, taksówki, kolej, wynajem samochodów. Chcę go tutaj mieć jutro. Vicky odwróciła się i wpadła na panią nadkomisarz. Simon przez chwilę widział ich twarze: Vicky czerwoną i przerażoną, Pauli Devenish wzburzoną. - Zaraz poślę kogoś na dół po herbatę. - Nie chcę herbaty. Chcę za to chociaż cienia dowodu na to, że posunęliście się w śledztwie do przodu.
32 SIERŻANT
WHITESIDE
ZAPUKAŁ DO DRZWI.
R
DETEKTYW szczekały psy.
Walił jak młotem. W domu za-
T L
Otworzył ojciec Craiga. Wyglądał na przerażonego, ale od razu spytał: - Macie państwo jakieś wieści? Coś się stało? - Możemy wejść? - Whiteside, od razu wepchnął się do środka, towarzysząca mu posterunkowa Louise Kelly zawahała się zakłopotana. - Co się stało? - zapytał ją Alan Drew. Pokręciła głową. - Gdzie on jest? - Craig? Chyba na górze. Co się stało? - Może pan go zawołać? Sierżant kręcił się po pokoju, patrzył na obraz, podniósł jakąś fotografię, czubkiem stopy uniósł róg dywanika. Louise stała w drzwiach. To on był sierżantem, ona tylko posterunkowa, służyła dopiero od pół roku, ale i tak wiedziała, że Whiteside zachowuje się niewłaściwie. Chciała mu coś powiedzieć, ale mógł się później na niej odgrywać. Potrafiła rozpoznać ludzi, którzy wyżywają się na słabszych, wiedziała, co się powinno z takimi typami robić, ale tym razem czuła się bezsilna. Sierżant odepchnął jąna bok i stanął u stóp schodów. - Drew! Tu detektyw sierżant Whiteside. Proszę na słówko. - Co się dzieje?
- Co on tam robi na górze? Rozległ się szum wody w toalecie. Craig Drew zbiegł po schodach, zapinając pasek. - Macie go? - Mam nadzieję, że ty nam to powiesz. Craig spojrzał na sierżanta zdumiony. Biedny facet, pomyślała Louise, naprawdę biedny facet, nawet nie wie, która godzina. Dwa tygodnie temu zastrzelono mu żonę, jest tylko kłębkiem gwałtownych uczuć, strachu i pytań, na które nie umie odpowiedzieć, a my przychodzimy, żeby zadawać ich jeszcze więcej. - Masz rower? - Rower. Rower... Tak - wyglądał na oszołomionego. Ojciec stanął za nim. Chce go chronić, pomyślała Louise. Nawet dorosłego. Mój tata też by mnie tak bronił. - Jeździłeś rowerem, prawda?
- Dokąd jeździsz, Craig?
R
- Jeździ przez większość czasu - powiedział Alan Drew. - Musi się stąd jakoś ruszać.
- No nie wiem... wszędzie. Dokądkolwiek.
T L
- Nie wiesz. Wszędzie. Dokądkolwiek. - Po prostu wychodzę z domu. - Do Lafferton?
- Tak. Albo w okolice. Pod miastem. Nigdzie konkretnie. - A na Dulles Avenue? - Byłem tam. - Po co? - My... Ja tam mieszkam. Pojechałem do swojego mieszkania. - Na rowerze? - Tak. - Na takim rowerze niewiele da się przewieźć, co? - Nie mam nic do wożenia. - Nic stamtąd nie bierzesz, żadnych potrzebnych rzeczy, ubrań i tak dalej? - Wtedy pojechałbym samochodem.
- Ja bym z nim wtedy pojechał. Sierżancie, o co chodzi z tymi rowerami? - Znasz klub Siedem Asów? - Nie. To znaczy, słyszałem o nim, i tych dziewczynach. To było to samo, prawda? Ktoś po prostu strzela bez powodu. - Skąd wiesz, że to to samo? - Tak myślę... że to to samo, prawda? - Czyżby? Wcale tego nie mówiliśmy. Craig Drew zmieszał się i wyglądał, jakby miał się zaraz rozpłakać. Rozpaczliwym wzrokiem spojrzał na Louise. - Znasz klub Siedem Asów? - powtórzyła łagodnie. Whiteside zerknął na nią z ukosa. - Nie. - Byłeś tam kiedyś?
R
- Nie. My... ja nie chodzę do klubów. Nie chodziliśmy. Mel tego nie lubiła. To jakiś nowy lokal, prawda? - Nigdy nawet nie przechodziłeś obok niego?
T L
- Chyba nie, ale nie mogę przysiąc. No przecież nie mogę, prawda? - Ja uważam, że to bardzo proste. Byłeś koło Siedmiu Asów czy nie byłeś? Craig opuścił głowę.
- Czytałeś o Bethan Doyle? - zapytał znów Whiteside. - Kim jest Bethan... O Boże, tak, to ta z dzieckiem. Chryste Panie. - To znaczy, że o tym wiesz? - Trzeba mieszkać na księżycu, żeby nie wiedzieć, prawda? - mruknął Alan Drew. Przeszedł przez pokój, żeby stanąć obok syna, i położył mu dłoń na ramieniu. - Wiesz, gdzie ona mieszka, prawda? Wiesz, gdzie to się stało? - Tak. - To niedaleko stąd. Cisza. - Pojechałeś tam? - Nie.
- Doprawdy? Słyszałem, że tam byłeś. Jechałeś ulicą i uważnie się przyglądałeś domowi, gdzie to się stało. Tak było? Craig podniósł głowę, oczy, ciągle oszołomione, wyglądały jakby zapadły się w głąb czaszki. - Mogłem być. Tak. Jeździłem tam po okolicy. Próbowałem to wszystko pojąć. Bo ja nie umiem tego przyjąć do wiadomości. Czekam, żeby się pojawiła w drzwiach, a ona się nie zjawia. - Melanie? - Tak. - I z tego powodu jeździsz na rowerze obok mieszkania Bethan Doyle? - To nie tak. Ja nie wiem dlaczego. Pewnie chciałem coś zobaczyć. Może to by mi pomogło zrozumieć. Po prostu nie wiem. - To znaczy, że przejeżdżałeś na rowerze obok domu, gdzie zastrzelono Bethan Doyle na oczach jej osiemnastomiesięcznego dziecka?
R
Craig skulił się, jakby czekał na cios.
T L
Na sekundę wszyscy w niewielkim pomieszczeniu zamarli. Dla Louise ta sekunda trwała całe godziny, j akby znalazła się poza czasem, j akby zablokowana migawka aparatu zatrzymała ich wszystkich na zdjęciu. Potem odezwał się Whiteside.
- Weź płaszcz. O resztę zapytam cię na komisariacie. Craig Drew podniósł wzrok. Oszołomienie zmieniło się w strach. - Co? - Słyszałeś. Weź płaszcz. - Przykro mi - powiedziała Louise, tak cicho, że pewnie jej nie słyszał. - Nie mam. Detektyw sierżant obrócił się od drzwi. - Moja kurtka przeciwdeszczowa jest na Dulles Avenue. No nie, nie mam płaszcza. Nie potrzebuję go. Whiteside głową wskazał drzwi. Nie idź, pomyślała Louise, nie daj się zastraszyć, przecież masz swoje prawa.
Ale Craig Drew ze zwieszoną głową wstał i potulnie wyszedł z pokoju, a Whiteside tuż za nim.
33 CZEŚĆ, KWIATUSZKU, CO U CIEBIE? - Nie nazywaj mnie kwiatuszkiem - posterunkowa Louise Kelly czekała, aż maszyna wleje kawę do plastikowego kubka. - Nie wiedziałem, że jesteś feministką. - Nie jestem.
Louise westchnęła i odsunęła się. - Pomóż - powiedziała.
R
- No dobra, kwiatuszek to coś takiego, co mój nauczyciel nazywał figurą retoryczną. Clive Rowley patrzył, jak Louise mocuje się z kubkiem, który utkwił w metalowym podajniku. - Teraz to już się boję zaproponować ci pomoc.
- To trzeba umieć.
T L
Otworzył podajnik i bokiem wysunął z niego kubek z gorącym płynem.
- Dzięki, Clive. Przepraszam, nie chciałam być niemiła. - Co się stało? - Nic. - No powiedz, lepiej to wyrzucić z siebie. - Nie tutaj. Po korytarzu chodziło dużo osób. - No to wejdźmy tu. Stanęli za schodami. - O co chodzi? - Ten cholerny sierżant Whiteside. - Molestował cię, czy co? - Nie, z tym bym sobie poradziła - Pewnie tak. Jesteś okropnie groźna.
- No serio. On straszy słabszych. - Ja też. Jesteśmy gliniarzami. To nasz zawód. - Nie o to chodzi. Podczas rozmowy Clive uważnie przyglądał się Louise. Niebrzydka, ładne włosy. Delikatne rysy. Małe dłonie i stopy. Miła, drobna dziewczyna. Zerknął na jej rękę. Nie nosiła obrączki. Czy była w jego typie? Może. Umówić się z nią? Może. Umilkła i wypiła kawę. -Rozumiesz? - powiedziała, rozglądając się w poszukiwaniu kosza, gdzie mogłaby wyrzucić pusty kubek. - On przegina. - A co z tym Drew? To on to zrobił? - Nie. Na pewno nie.
- Nie.
R
- Zawsze to samo. Ktoś go wrabia, co?
- No to sierżant dobrze zrobił, że go tu przyprowadził.
T L
- A skąd, ratuje własną dupę.
- Racja. Gdzie teraz jest ten Drew?
- Chyba w pokoju przesłuchań. Słuchaj, co powinnam zrobić? - Nic. - Ale nie mogę. -Nie. Nie mieszaj się do tego. Nie składaj skargi, bo to ci się odbije czkawką. Ale jeśli on się do ciebie doczepi, to mi powiedz. Umiem sobie radzić z takimi Whiteside'ami. Roześmiała się. - Nie martwię się o siebie. Ale dzięki. - Spoko loko. Mrugnął i ruszył do pomieszczeń antyterrorystów. Louise popatrzyła za nim. Cwaniaczek, pomyślała. Nie chodzi, tylko się szeroko wozi. Może wszyscy antyterroryści tacy są. Może tak już mają. Nie traktowała Clive'a Rowleya poważnie. W przeciwieństwie do Whiteside'a. Ruszyła schodami do działu kryminalnego.
- Co się stało? - zaczepił japo drodze drugi posterunkowy. - A co słyszałeś? - Przyprowadzili Craiga Drew. - No właśnie to się stało. - Daj spokój. Louise usiadła przy biurku i kliknęła, aby obraz powrócił na monitor. „Spotkanie klasowe. Państwowa szkoła średnia lorda Erica Andersona. Lafferton 1995". Przesuwała stronę w dół. Może na liście uczestników spotkania był jakiś kolega Melanie Drew, wtedy jeszcze Calthorpe, ktoś, kto czuł do niej urazę, do niej i do tych pozostałych dziewczyn, coś na tyle poważnego, aby nosić to w sobie tyle lat, aż wreszcie wybuchło i sprawiło, że zabił. Może. Odchyliła się na krześle. Tak właśnie trafia się na trop. Cierpliwie przeglądając szczegóły, powoli je przeczesując, szukając jakiegoś związku. Właśnie w taki sposób chciała zostać osobą, która coś znajdzie, zaniesie to do nadinspektora, a on przyzna jej rację, da zespół, zaczną tropić mordercę i Craig Drew odzyska wolność. A Whiteside dostanie po nosie...
R
- Odprawa o dziesiątej - zawołał ktoś
T L
Louise ocknęła się zakłopotana. Na szczęście nikt niczego nie zauważył. Może.
Padało, w sali konferencyjnej unosił się zapach parujących ubrań. Serrailler podniósł kartkę papieru. - To - oznajmił - przyszło dzisiaj rano, wysłane wczoraj z Lafferton, zaadresowane do mnie. Zobaczcie to sobie na ekranie. List powiększono rzutnikiem, tak aby wszyscy mogli go przeczytać. Zwykła liniowana kartka formatu A5, zapisana koślawymi, wielkimi literami. „Symon, patrz co masz za plecami boja na nie patrzę baw się dobrze na jarmargu mnie tam nie zobaczysz bo jezdem na to za cwany" - Ktoś czytał za dużo Agathy Christie. - Szefie, to jakiś wkręt. Po sali poszedł szmer. - Zapewne - powiedział Serrailler. - Dostaję tego sporo. Ale na tym się skupimy przez następny weekend. Odeślę to do laboratorium kryminalistycznego, gdzie oczywiście niczego nie znajdą. - Jasne.
- Ale nie możemy sobie pozwolić na zlekceważenie takiej groźby, a to przecież groźba, jeśli weźmiemy pod uwagę, że mamy już cztery zabite kobiety. Na Dzbankowym Jarmarku będzie wielu mundurowych, antyter-roryści w pogotowiu, i tak dalej, ale chcę też, żeby byli tam wszyscy tu obecni i mieli oczy i uszy otwarte. Wszyscy są podejrzani, przypatrujcie się wszystkiemu. Szukacie cwanego, bezwzględnego snajpera, nie idziecie tam na zabawę, proszę nie zabierać żon i dzieci. - Nie będzie waty cukrowej? - To dobry kamuflaż, łazić z gębą pełną różowego świństwa. - Dostaniemy plan całego terenu. Zrobię odprawę na kilka godzin przed rozpoczęciem Jarmarku. Wcześniej o tym nie wiedziałem - pomachał listem - ale teraz to ważne. Nie chcę rzezi na festynie. - Ale byłyby nagłówki - odezwał się Beevor. - Detektywie Beevor, proszę raczej pomyśleć o tym, że cztery osoby już nie żyją. - Tak jest.
R
- Czy to prawda, że aresztowano Craiga Drew?
- Ale jest podejrzany?
T L
- Nie, Graham przyprowadził go tutaj na dalsze przesłuchanie. To wszystko. Nie jest aresztowany. Prasa jeszcze tu jest i nie chcę, żeby otrzymali jakieś fałszywe wiadomości. Pan Drew nie jest, powtarzam, nie jest aresztowany.
- Dopóki nie będziemy mieli czegoś nowego - oznajmił Serrailler - to prawie każdy jest podejrzany, łącznie z tobą, detektywie Beevor. Zgromadzeni wybuchnęli śmiechem.
34 ARTYKUŁ Z „LAFFERTON GAZETTE" „Tanya i Dan jadą do ślubu Kiedy sześcioletnia Tanya Halliwell we wrześniu 1988 roku szła w orszaku Królowej Dzbankowego Jarmarku w Lafferton, nie mogła się spodziewać, że kiedyś znajdzie się na podium, i to dwukrotnie. W 1998 roku Tanya została Królową Jarmarku, a w zeszłym tygodniu trafiła na podium jeszcze raz - tym razem jako panna młoda. W kościele metodystów w Lafferton wzięła ślub z Danem Lomaksem (paziem Królowej Dzbankowego Jarmarku w 1987 roku). Po uroczystości państwo młodzi odjechali na rucho-
mej platformie, specjalnie na tę okazję wypożyczonej i udekorowanej przez kwiaciarnię Claudia, w której pracuje Tanya. Nowożeńcy, w towarzystwie dwóch druhen i dwóch drużbów, udali się na uroczystość weselną do klubu golfowego Selby. Później państwo Lomax odjechali na platformie na swój miesiąc miodowy. Tym razem podium oświetlały latarnie i race. Platforma należy do państwa Wicks z Selby Farms i została użyczona przez Michaela Wicksa, kuzyna panny młodej. Nowożeńcy mają zamiar powrócić z podróży poślubnej tak, by zdążyć wziąć udział w tegorocznym Dzbankowym Jarmarku w Lafferton, który odbędzie się w ostatni weekend października".
35
R
KIEDY WYJEŻDŻAŁA z OPACTWA, zaczynało mżyć, ale pół godziny później, gdy dotarła do głównej drogi, niebo zrobiło się już granatowe, chmury ciężkie i nabrzmiałe, a deszcz ulewny. Jane włączyła światła i radio. Ostrzeżenie przed powodzią. Ostrzeżenia przed załamaniem pogody. Ostrzeżenie przed burzą.
T L
Wiejska droga kilka razy przecinała rzekę, potem biegła doliną. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz pragnęła, to było utknąć gdzieś albo musieć zawrócić. Straci cenny czas. Cat powiedziała jasno, że liczy się każda chwila. „Karin już długo nie pożyje", oznajmiła spokojnym głosem. „Ma przerzuty do rdzenia kręgowego. Dwa razy wymieniała twoje imię". Samochody zaczęły zwalniać, kilka aut błysnęło reflektorami. Niebo nad głową Jane przecięła błyskawica, potem jej auto wjechało prosto w wodę, która wartkim strumieniem popłynęła środkiem drogi, obryzgując samochód z obu stron. Jane zwolniła, przedarła się przez wodę i tak jak wiele innych wozów zjechała na pobocze. Było wpół do drugiej, ale zrobiło się prawie całkiem ciemno. W górze kłębiły się chmury. Zastanowiła się, czy bezpiecznie jest dzwonić z komórki - zakładając, że w ogóle ma zasięg. Czy telefon może ściągnąć piorun? Pewnie nie, poza tym auto izolowały cztery gumowe opony. W razie czego zapewniłyby uziemienie. Ale i tak nie miała zasięgu. Droga zmieniła się w rzekę płynącą pod samochodami.
Pół godziny późnej wydawało się, że najgorsze minęło. Jane znowu jechała, zmierzając do śliskiej jezdni autostrady. Nawierzchnia zrobiła się zdradliwa, światła ostrzegawcze zmniejszały dozwoloną prędkość do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, powstał korek. Sznur samochodów wlókł się z prędkością niecałych dziesięciu kilometrów. Deszcz siekł. Droga przecinała wzgórze i woda spływała teraz z obu stron, prosto na jezdnię. Trzy pasy w obawie przed zalaniem złączono w jeden. Kilka kilometrów dalej zator był całkowity. W ra-
diu nadawano poważne ostrzeżenia, polecano, aby podróżować tylko wtedy, gdy jest to absolutnie konieczne. Dochodziła za piętnaście trzecia, do Lafferton zostało jeszcze prawie dwieście kilometrów. Przy założeniu, że da się tam dojechać prostą drogą. Jane przypomniała sobie Karin McLafferty, jaką widziała ostatnim razem, promieniejącą dobrym samopoczuciem, pewnością siebie, siłą. W dodatku ten Chris Deerbon. Cat powiedziała jej o nim pod koniec rozmowy. Miał guza mózgu. Będą go operować. Po operacji dowiedzą się trochę więcej. Jane przekazała matce przełożonej tylko same fakty związane z tą rozmową. Od tej pory w opactwie dzień i noc siostry miały się modlić za Karin i Chrisa. - To jest nasze zadanie - powiedziała jej siostra Catherine. - A ty jedź tam i bądź z nimi.
R
Jane zakładała, że dotrze do Lafferton późnym popołudniem, ale burze wywołały taki chaos na drogach, że po godzinie ósmej wieczorem ciągle była w drodze, w żółwim tempie przesuwając się w korku długim na kilka kilometrów. Miała wystarczająco dużo czasu i samotności, aby się modlić, a także, czego nie sposób uniknąć, rozmyślać. Z Lafferton wiązało się dla niej wiele rzeczy, niektórych bardzo bolesnych. Ale kiedy tam była, zawarła kilka serdecznych przyjaźni i miała nadzieję, że one przetrwają.
T L
Tam też poznała Simona Serraillera. Uciekła z Lafferton i teraz mogła już przyznać się przed samą sobą, że to właśnie Simon stanowił jeden z głównych powodów tej ucieczki. W jakiś sposób stał się dla niej ważny, zdołał utkwić w jej myślach tak głęboko, że jeszcze w pełni nie przyjęła tego do wiadomości. Samochody nie ruszały się. Wyłączyła silnik i wyjęła Biblię ze schowka na rękawiczki. W trudnych chwilach, takich jak ta, lubiła poznawać na nowo te księgi Pisma Świętego, których dobrze nie znała i gdzie nie było znanych z nabożeństw wersetów. „I doszło mnie słowo Pana tej treści: Co widzisz, Jeremiaszu? I odpowiedziałem: Widzę gałązkę drzewa migdałowego"*1. Uwielbiała, kiedy Biblia przemawiała tak bezpośrednio i rzeczowo, gdy traktowała o zwykłych sprawach. „Widzę gałązkę drzewa migdałowego". Wtedy to, w co dokładnie masz wierzyć, przestawało być takie ważne. Od czasu do czasu unosiła wzrok znad książki - trwało to ponad godzinę. Wyjęła też notatnik i zapisała swoje komentarze do tekstu.
1
* Cytat za Biblią Warszawską. Pozostałe cytaty z Biblii za Biblią Tysiąclecia.
Kiedy światła samochodu przed nią zabłysnęły czerwienią i auto ruszyło, poczuła ulgę, nie tylko dlatego, że przeczytała całą Księgę Jeremiasza, ale też dlatego, że zupełnie wyrzuciła Simona Serraillera z głowy. Wrócił jednak, gdy jechała, teraz już nie stojąc w korkach. Wybierając boczne drogi i skróty, starając się nadrobić stracone godziny. Próbowała go sobie wyobrazić. Wysoki. Jasnowłosy. Z długim nosem. Ale jego twarz nie chciała się pojawić w całości, umykała ciemna, niewyraźna. Dlaczego w ogóle starała się dokładnie sobie przypomnieć, jak wygląda? Włączyła radio i posłuchała dyskusji o dzieciach, porzucanych przez chińskich wieśniaków. Taka historia pasowałaby do Biblii. Jechała ciemnymi drogami.
36
R
NA POCZĄTKU WSZYSTKO WYCINAŁ i wklejał do albumu. Wciąż miał ten album, mógł do niego zajrzeć. Leżał w pudełku na półce. Ostatnio kupił sobie skaner i teraz wycinki umieszczał bezpośrednio w komputerze, łatwiej się to porządkowało.
T L
Nabrał już rutyny. Po powrocie do domu wchodził pod prysznic, potem wkładał czyste ubranie, zwykle bojówki i podkoszulek. Dzisiaj podkoszulek miał kolor oliwkowy, zdobiła go wyblakła podobizna Che Guevary. Taki strój w stylu retro. Nie bardzo wiedział, kim był Guevara. Posiłek. Kotlet jagnięcy, marchewka, groszek, obsmażane purée ziemniaczane z wczoraj. Banan, jabłko. Cztery kostki czekolady. Dwa kubki herbaty. Lubił takie jedzenie. Dobrze się odżywiał. Zawsze sam gotował. Wkońcujest się tym, co sieje. Ludzie pochłaniają za dużo różnego śmiecia, i co się z nimi dzieje? Takie żarcie szkodzi mózgom, brzuchom i wpływa na zachowanie. Obejrzał wiadomości. Przez pół godziny oglądał też jakiś program sportowy na Sky. Otworzył puszkę piwa. Włączył komputer, potem skaner. „Najbliższe śluby W sobotę drugiego października, o godzinie 14.30, w katolickim kościele Matki Boskiej Bolesnej na Dedmeads Road w Lafferton odbędzie się ślub Andrew Hutta i Chelsea Fisher, obydwoje z Lafferton. Zapraszamy wszystkich". Umieścił to w dziale „Dodatkowe". „Uwaga!
Dziekanat i kapitularz kościoła katedralnego Świętego Michała w Lafferton ogłaszają, że Zaułek Katedralny, rejon ulic Katedralnej, Starej i Świętego Michała, będą zamknięte dla ruchu pieszego i kołowego w sobotę 10 listopada, w godzinach 13.00-16.00. Zostaną wyznaczone objazdy. Zaułek Katedralny pozostanie dostępny dla stałych mieszkańców". Umieścił to w dziale „Bardzo ważne". Nacisnął „zapisz", pozamykał pliki. Zmienił hasło, jak co wieczór. Dzisiejsze brzmiało „słonka". Kalendarium, szczegółowy plan. Harmonogram, notatki - wszystko leżało w pudełku podpisanym „rachunki", ukrytym w drewnianej skrzyni, na której stał telewizor. Skrzynia była zamknięta. Klucz do niej leżał w lodówce, zagrzebany w opakowaniu margaryny. Wydobycie go zajmowało pięć minut, ale to nie sprawiało problemu. Zabezpieczenia. Plany. Harmonogramy. Rutyna.
T L
37
R
W ten sposób malały szanse na to, że coś się nie uda.
SIMON WYSZEDŁ Z BIURA I ZACZĄŁ BIEC.
Nic i nikt nie mogło go teraz zatrzymać. Był na służbie od czternastu godzin. Przesłuchano byłego partnera Bethan Doyle, okazał się czysty. Whiteside zaoferował się, że odwiezie go do synka. Louise Kelly odstawiła Craiga Drew pod dom rodziców. Simon nigdy jeszcze nie miał do czynienia z taką ilością fałszywych tropów naraz. Czuł się, jakby po omacku błądzili we mgle. Jedyne, co zdziałał, to nadanie Dzbankowemu Jarmarkowi najwyższego poziomu zabezpieczeń policyjnych, jaki kiedykolwiek miał. Pani nadkomisarz była pewna, że festyn przyciągnie snajpera. - Nic - oznajmiła Paula Devenish - ale to nic nie może się tam zdarzyć. Simon wsiadł do samochodu i wybrał numer na komórce. - Tu mieszkanie pastwa Deerbonów, z kim mam przyjemność? - Cześć, Sam. - O. - Nic ci nie jest? - Nic. Tylko tata miał operację. Mózgu. Czyli, że to nie jest tak, że mi zupełnie nic nie jest.
- Już do was jadę, właśnie wyszedłem z komisariatu. Wiesz... - Mama jest na górze z Feliksem i bardzo płacze. Dziadek i Judith byli tutaj, ale pojechali do szpitala. Nikogo więcej nie ma. - Będę za dziesięć minut. - Swoim samochodem? - Tak. - Bez koguta? - Bez. Ale zahamuję z piskiem opon. - Super. -I Sam odłożył słuchawkę.
R
Powitał Simona w drzwiach. Wyglądał teraz zaskakująco doroślej, nogi miał dłuższe, twarz mu się zmieniła, dziecięco miękkie rysy stwardniały, wyostrzyły się. Coraz bardziej przypominał Chrisa. Jeszcze niedawno pobiegłby do wujka z rozpostartymi ramionami, dał się podnieść i obrócić w powietrzu. Teraz czekał z poważną miną. - Cześć, Sam.
T L
- Mama jest cały czas na górze. Hannah została na noc u koleżanki. Jak ci idzie śledztwo w sprawie tych zastrzelonych? - Złapiemy go. Weszli do środka.
- Widziałem cię w telewizji. Ile muszę mieć lat, żeby przyjść na praktykę do wydziału kryminalnego? - Szesnaście. - To nie w porządku. Simon usłyszał kroki Cat na schodach. - Na świecie wiele rzeczy jest nie w porządku - stwierdził. Sam miał do czytania nową książkę o przygodach Aleksa Riderà, ale nie chciał jeszcze kłaść się do łóżka. Niespokojnie pytał o Chrisa, gadał też o tym, czy osy widać w ciemnościach i czyjego brat, jak trochę wyrośnie, będzie miał lepsze od niego stopnie z matematyki. Patrzył to na Simona, to na Cat. Szukał otuchy. Siedzieli razem z nim, rozmawiali, odpowiadali. Wreszcie po prostu otworzył książkę, odwrócił się od nich i oznajmił: - Teraz idę czytać. Felix spał głęboko, twarzą do poduszki, z podciągniętymi kolanami, tak jakby miał się czołgać. Simon się roześmiał.
- Tak - powiedziała Cat. - Dzięki nim jeszcze jakoś funkcjonuję. Sam jest taki bystry, rozumie aż za dużo. - Ale powiedziałaś im? - Tyle, ile powinni wiedzieć, czyli pewnie wszystko, co jest do powiedzenia. Simon podszedł do lodówki, znalazł tam butelkę białego wina. - Nie - odezwała się Cat. - Nie chcę. Teraz nie. Odłożył butelkę, postawił czajnik na kuchence. - Im nie możesz powiedzieć wszystkiego - oznajmił. - Ale mnie tak, dobrze wiesz. Odchyliła głowę i zamknęła oczy. Wyglądała starzej, pomyślał Simon, tak jak Sam. Twarz jej się zmieniła. Coś się wydarzy i od razu spadamy o szczebel albo dwa i może już nigdy nie będziemy w stanie wspiąć się z powrotem. Chciał podać jej rękę, podciągnąć ją do góry. - Herbata miętowa - powiedziała. - Jest w niebieskim słoiku.
R
- Jak poszła operacja?
- Która mu pomoże?
T L
- Usunęli mu znaczną część guza. Oczywiście nie mogli usunąć całego, to zbyt niebezpieczne. Zrobili biopsję. To gwiaździak trzeciego stopnia. Poddali go serii naświetlań.
Cat patrzyła, jak podaje jej herbatę. - Na jakiś czas.
Usiadł obok siostry. Nie mógł jej pocieszyć. - Nie chodzisz do pracy?
- Nie mogę. Chris za tydzień wróci do domu i będzie mnie potrzebował przez cały czas. Nic innego nie da się robić. Wiesz, kiedy pacjenci mówili mi, że nie potrafią ogarnąć tego, co właśnie ode mnie usłyszeli, nie wiedziałam, o co im chodzi. A teraz siedziałam tam dzisiaj po południu, słuchając, jak neurochirurg wszystko mi tłumaczy i czułam się jak na tureckim kazaniu. Nie potrafiłam nic zrozumieć. Nie przyjęłam tego do wiadomości. Kiedy wyszedł, stanęłam na korytarzu i powtarzałam to, co mi powiedział. „Ma gwiaździaka trzeciego stopnia, usunąłem tyle, ile mogłem. To na jakiś czas zmniejszy ucisk, damy mu też dziesięć dni radioterapii, co pozwoli nam zyskać czas. Ale to tylko leczenie paliatywne, rozumie pani". Naprawdę, powtarzałam to sobie na głos. Ludzie przechodzili obok mnie i... Cat ostrożnie odstawiła filiżankę na stół i wybuchnęła płaczem.
Cat. Płacze. Simon przypomniał sobie, jak płakała, gdy spadła z konia i złamała rękę. Albo na pogrzebach - matki, Marty. Ale wtedy to były inne łzy. Teraz wypływały z miejsca, do którego nie potrafił sięgnąć, pełne rozpaczy, bólu i pustki. Siedział, obejmując jej plecy, a ona pochyliła się, łkając w złożone dłonie. Chris umrze. Cat zostanie tutaj, będzie wychowywać dzieci i koniec końców wróci do pracy. Ziemia będzie się kręcić dalej. Nic się nie zmieni. Wszystko się zmieni. Chris. Kochał szwagra, zawsze dobrze mu się z nim układało, przez ponad trzynaście lat uznawał jego obecność za coś stałego. Chris nie był skomplikowanym człowiekiem. Lubił swoje życie, kochał rodzinę, pracował, czasem umiał się postawić. Zwyczajny człowiek. A teraz to zwyczajny człowiek z czymś, co zżera mu mózg. Leży dzisiaj w szpitalu z rozpiłowaną głową. Simonowi wydało się, że ziemia obsuwa się przed nim, tworząc głęboki krater.
R
38 MÓWIŁA JAKOŚ DZIWNIE. Jakby nie była sobą. A on nie potrafił się domyślić, o co chodzi.
- Źle się czujesz?
T L
- Możemy wyjdziemy kiedy indziej? - powiedziała.
- Nie. Tak. To znaczy, nie jestem chora, tylko trochę... wolałabym iść kiedy indziej. Albo po prostu wypić drinka. - Już zarezerwowałem miejsca. Westchnęła. Potem zapadła cisza. - Chodź, będzie fajnie, poczujesz się lepiej. - Gdzie to w ogóle jest? - Gdzieś, gdzie ci się spodoba. - Nie lubię niespodzianek. - Ale tę polubisz. Cisza. Długa cisza. Nie potrafił zrozumieć, o co jej chodzi. - Alison? - Tak, tak. Przepraszam. No dobrze, wyjdziemy dzisiaj. - Na pewno?
- Powiedziałam właśnie. - Chcę, żeby ci się podobało, żebyś się dobrze bawiła, to specjalna okazja. - Będzie mi się podobało. O której chcesz przyjść? - Zabiorę cię o siódmej. - Tak wcześnie? - Jest wiele rzeczy do obejrzenia. Potem możemy coś wypić, a później zjemy. - Daleko jest to miejsce? - Dwadzieścia minut stąd. - Dobra. - Zabiorę cię o siódmej. - Jasne. Tak. Na razie.
R
- Kocham cię. Ale ona już poszła.
Wiedział.
T L
Siedział przy herbacie, jajku po szkocku, fasolce szparagowej oraz śliwkach z kremem. Słuchał jej głosu, rozbrzmiewającego mu w głowie. Już wiedział, chociaż jeszcze nie wiedział. Oczywiście, że nie wiedział. Byli zaręczeni, za pół roku mieli się pobrać. Myślał, że pewnie się przeziębiła albo ma okres.
Wpatrywał się w jajko na talerzu. Równo przekrojone na pół, z bladym, kruszącym się żółtkiem, gumiastym, nieco poszarzałym białkiem. Mięso z kiełbasy, pomarańczowe okruchy. Wiedział.
Kiedy się zjawił, nie była jeszcze gotowa, otworzyła mu jej siostra Georgina. Na zmianę patrzyła na niego i odwracała wzrok. Później uznał, że Georgina czuła się zakłopotana. Dlatego, że Alison już o czymś jej powiedziała. Ale nie zwrócił na to uwagi. Pewnie, że nie. Nie działo się przecież nic złego. Dlaczego? Byli zaręczeni. Mieli się pobrać. Jeszcze nigdy nie znał nikogo takiego jak Alison. Tak to czuł, z całą mocą. Jeszcze się nikt taki nie urodził. Weszła do pokoju i właśnie wtedy zaświeciło słońce. Tak to z nią było. Miała na sobie błękitną sukienkę, biały żakiet, rozpuściła włosy, które w jakiś dziwny sposób opływały jej głowę. Włosy jak z gazy. Gdy szła, przenikało je światło. Alison.
Georgina spojrzała na nią. Alison unikała jej wzroku. Coś się działo. Ale kiedy odjeżdżali, chciało mu się śmiać ze szczęścia.
Compton Ford Hotel, odczytał tę nazwę na głos, kiedy przekroczyli bramę i jechali podjazdem. Żwir skrzypiał pod kołami. - Słyszałam o tym miejscu. - Spodoba ci się. Byłem tu i dokładnie wszystko obejrzałem. - Po co? - Dla nas. Poczekaj.
Poprowadził ją za rękę, rozglądała się powoli. Grube kamyczki żwiru, trawniki, kamienne donice z białymi kwiatami, taras i aleja między drzewami.
R
- Chodźmy. - Bardzo tu elegancko. To będzie sporo kosztować.
T L
- Ale co?
Schody zakrzywiały się, przed wejściem była marmurowa posadzka. Jadalnia miała szklany dach, drzwi wychodziły na trawnik. Białe obrusy. Kelnerzy w długich białych fartuchach. Kwiaty. - Spójrz na te kwiaty - powiedziała Alison szeptem. - Poczekaj, będą twoje. Nasze. - O czym ty mówisz? - O naszym weselu. - Nie możemy mieć tutaj wesela! - Dlaczego? Ale ona się odwróciła i poszła do toalety. Ruszył zamówić coś do picia i znaleźć jakiś stolik na tarasie, oblanym światłem zachodzącego słońca. Siedział sam, wyobrażając sobie wszystko, tworząc w głowie obraz. Ogród pełen ich gości. Alison pośrodku tego wszystkiego. Wróciła po dosyć długim czasie.
- Kiedy tu byłem wcześniej - powiedział - poprosiłem o folder reklamowy. Spis tego, co oferują. Możesz mieć wszystko, co chcesz. Mówisz i masz. Spojrzała na niego, a potem szybko odwróciła wzrok. Podniosła swój kieliszek, upiła niewielki łyk, odstawiła go. - Co o tym sądzisz? Nadal pamiętał sposób, w jaki słońce oświetlało jej twarz, stół, ich kieliszki. Czuł ciepło promieni. Weszło kilka innych osób. Za nimi rozległ się odgłos kładzenia sztućców na obrusie. - Muszę ci o czymś powiedzieć. To wszystko. Dziwne. To wszystko, czego potrzebował. „Muszę ci o czymś powiedzieć". A jego świat się rozpadł. Patrzył, jak kawałki tego świata odpływają, niczym spadające liście, coraz niżej, niżej, aż w końcu znikają z oczu i zostaje tylko ciemna pustka i zimny, wyjący wiatr. Jedno zdanie i to, jak spojrzała, wcale nie na niego. Wyraz jej twarzy. „Muszę ci o czymś powiedzieć".
T L
R
Jasnozłote piwo i bledsze od niego wino nagle zmieniły się w ocet, a jego palce w lód.
Wysłuchał jej i nic nie powiedział. Po prostu wstał, zapłacił rachunek, zrezygnował ze stolika. „Źle się poczułem". - Powiedz coś. Proszę, powiedz coś. Przepraszam. Naprawdę przepraszam, nie wiem, jak to się stało. Nie chciałam tego, ale się stało. Naprawdę przepraszam. I tak w kółku. Przepraszała. Nie wiedziała, jak do tego doszło. Ale się stało. Nic nie mówił. Nie chodziło o to, że jej nie słuchał, czy też, że nie przyjmował jej słów do wiadomości. Przyjmował. Nie chciała za niego wyjść, bo chciała być ze Stuartem Reedem. Jego przyjacielem Stuartem Reedem. A teraz jej kochankiem Stuartem Reedem. - Przepraszam. Nie jechał szybko ani nieostrożnie. Dotarł prosto pod jej dom, wysiadł, otworzył drzwiczki. Stanęła na chodniku. Oczy miała szeroko otwarte, poruszała ustami. - Powiedz coś, na litość boską. Ale on po prostu stał. Niepewnym krokiem poszła w końcu do furtki, nie oglądała się za siebie. W oknie na górze przez chwilę dostrzegł Georginę, która patrzyła na nich. Georgina wiedziała.
Wsiadł z powrotem do auta i odjechał. Jechał długo, pozwolił wściekłości wysączyć się z miejsca, w którym ją zamknął. Kropla po kropli. Nie mógł pozwolić jej wypłynąć za prędko, bo była zbyt silna, zbyt śmiercionośna. Za bardzo skoncentrowana. Mogła nawet podpalić samochód.
Rozpacz przyszła znacznie później i tak zmieszała się z wściekłością, że ledwie rozpoznał, czym jest. Zdziwiło go, że miłość najpierw uschła, a potem tak mocno zapłonęła. Wciąż czuł namiętność, ale jakoś się wypaczyła, wywróciła na nice. Usiadł obok torów, patrzył na pociągi, przemykające co dwadzieścia minut. Wyobraził ją sobie leżącą na torach. Oczy miała otwarte, widziała wszystko i zdawała sobie sprawę, że będzie oglądał jej śmierć pod kołami. Siedział tak, godzinę, może więcej, planował, co teraz zrobi i kiedy, a potem jak to zrobi i dokąd potem pójdzie. Zaplanował wszystko skrupulatnie, starannie rozłożył na etapy, żeby mieć pewność, że się uda. Że nic nie może zawieść
R
I to nie byłaby jego wina. Nikt by go o to nie oskarżał, wytłumaczyłby się każdemu. To nie jego wina. To ona zrobiła. Jemu i samej sobie. Alison.
T L
Tak minęły dwa dni. A potem obudził się w nocy z płaczem. Opłakiwał ją i siebie, to, co stracił, wiedział, że na pewno już nigdy nie pokocha tak, jak kochał ją. Tak długo już to wszystko trwało. Inni mieli łatwo, mieli dziewczyny, partnerki, żony, ale jemu zawsze nie wychodziło, brakowało mu szczęścia. Alison była jego cudem, w który tak naprawdę nigdy do końca nie uwierzył. A może właśnie o to chodziło, pomyślał, leżąc wśród ciemności, może nie należało wierzyć. Może uczucie nie było takie prawdziwe, jak myślał. Zawsze się dziwił, że zwróciła na niego uwagę, ale w sumie, czemu nie, miał szczęście, to się w końcu musiało stać, tak mówili ludzie. A teraz? Idź do niej. Idź, proś, błagaj. Nie ma mowy. I bez tego było ciężko. Nie chciał ryzykować, że na dodatek straci dumę, tak jak stracił już wszystko. Wiedział, co ma robić. Wszystko dokładnie przemyślał, prawda? Wiedział. Przewrócił się na drugi bok i zasnął, ale przez sen wciąż płynęły mu łzy.
Wpatrywał się w talerz, a potem chwycił widelec i nóż. Wydłubał ugotowane na twardo żółtko jajka po szkocku i rozdzielił na miniaturowe cząstki. Następnie wziął się do białka, wyglądającego jak pojedynczy, biały półksiężyc. Pociął je na plastry. Resztę, kiełbasę i chrupiącą panierkę, zgniótł widelcem i przyciskając mocno, rozsmarował na talerzu. To samo zrobił z drugą połową jajka, dopóki całe nie zmieniło się w puszystą masę, jajko i żółtko zmiażdżone razem i zmieszane, zmieszane, zmieszane.
Siedział przez dłuższy czas, wspominając. Przypominał sobie. Był wściekły.
39 HELEN ODŁOŻYŁA WIDELEC. - Widzisz, chodzi o to, że choć ta sztuka mówi o ważnych sprawach, zawsze jest dla mnie zaskakująco zabawna. - Widziałaś już ją kiedyś? Pokręciła głową. - Nie, ale byłam w amatorskim zespole teatralnym, Lafferton Players. Phil zrobił zdziwioną minę
- A najśmieszniejsza kwestia?
R
- To była wielka amatorszczyzna i zrezygnowałam z tego, ale poznałam kilka wyśmienitych sztuk, takich jak trylogia Davida Hare'a. Pomyślałam sobie, jak wiele zabawnych rzeczy jest w Wyścigach.
- Accrington Stanley.
T L
- Proszę bardzo. Kiedy rzuca wyzwanie Bogu, mówiąc Mu, że jest jak słaba drużyna piłkarska.
- Tak, a jej kibice są jak ci, którzy w jakiś sposób kibicują Bogu. W sumie to prawda, bo ci od Boga w codziennym życiu są tacy sami jak tamci. Nie chodzą na mecze. - Aty? - Czy chodzę na mecze Accrington Stanley? - Nie, czy chodzisz do Boga. Spotkali sie już kilka razy, ale jeszcze nie poruszali tego tematu. Po, obejrzeniu sztuki Hare'a, traktującej o kłopotach duchownych i stanie Kościoła Anglii, nieuniknione stało się jednak podniesienie przez któreś z nich właśnie tej kwestii. Helen wiedziała, że ona na pewno tego nie zrobi. Obawiając się podobnej rozmowy, niemal zrezygnowała z pójścia do teatru. Zjadła jeszcze trochę saltimbocca, bardzo powoli. - Nie smakuje ci? - Jest pyszne. Delektuję się ostatnimi kęsami.
- To dobrze. Musi mu powiedzieć o Tomie. Oczywiście, że musi powiedzieć. Bo dlaczego nie? Będzie bronić swojego syna do upadłego, to jasne. Ale przyjdzie jej to z trudem. Unikała tego tematu. Ale to przecież był Phil. Ten Phil, którego zaczynała bardzo lubić* którego towarzystwo uwielbiała, i... Odłożyła nóż i widelec, wypiła ostatni łyk wina. - Cudownie. - Nie martw się. - Czym? - Może nie powinniśmy o tym rozmawiać. O religii i polityce. - Politykę już zaliczyliśmy. - Zaliczyliśmy.
R
Oboje głosowali na Gordona Browna. Oboje cieszyli się z odejścia Blaira, oboje pochodzili z rodzin, które twardo wspierały lewicę. Na studiach Phil, jak opowiadał, rozprowadzał gazetę „Socialist Worker", przez dwa semestry był nawet trockistą.
T L
- Ale wyrosłeś z tego, prawda? Pojawiła się proza życia. Kelner zebrał nakrycia i przyniósł menu deserów. Phil zamówił dla niej jeszcze kieliszek wina, dla siebie wodę mineralną. - Nie dam rady niczego więcej zjeść.
- To okropne! Boja bym jeszcze mógł. Zamówił dla siebie pudding. - Ja jestem ateistą. Nie potrafię zrozumieć, jak ktoś inteligentny może wierzyć w Boga. To mnie zdumiewa. Uważam też, że religia jest niebezpieczna i toksyczna. A gdybyś była scjentologiem, moglibyśmy tylko umówić się, że nie będziemy o tym wspominać, to wszystko. -Noto... - Co? - Po prostu staram się jakoś pogodzić z tym, że jestem osobą pozbawioną inteligencji. - Wierzysz w Boga? - Tak sądzę. W każdym razie śpiewam w chórze katedralnym. Chodzę na nabożeństwa wielkanocne, na kolędowanie... I to właściwie wszystko, nie chodzę często do kościoła. - Naprawdę jak kibice Accrington Stanley.
- Powinieneś dowiedzieć się czegoś o Tomie. To nie jest nic złego, co by zmieniało... cokolwiek. - Opowiedz mi o Tomie. Nachylił się bliżej i przykrył dłonią jej dłoń, leżącą na stole. . - Cóż takiego strasznego jest z Tomem? - Nie, nie strasznego... - westchnęła. To bardzo trudne, choć nie powinno, ale nadal czuła się czasami źle z tym, co się wydarzyło.
- Zrobili mu tam pranie mózgu?
R
- Kiedy miał szesnaście lat, jeden z kolegów zaprosił go na wakacje z jego rodziną. Tom się zgodził, a wtedy okazało się, że to jakiś rodzaj zjazdu chrześcijan, w namiotach rozbitych na terenie wystawowym. W każdym razie, gdy Tom dowiedział się, co to jest, uznał, że i tak pojedzie, i tak zrobił. Tak dla kawału, miały tam grać jakieś zespoły, powiedział, że jakoś to przeżyje. Niedaleko były plaże i morze, można było surfować, a on kochał surfing. To było w Konwalii. I pojechał. Lizzie i ja pojechałyśmy na wędrówkę po Northumberlandzie, tam, gdzie jest Mur Hadriana. Żartowałyśmy z tego, jak sobie radzi biedny Tom. Ale kiedy wróciłyśmy do domu, okazało się, że poradził sobie, przyłączając się do nich.
T L
- Nie do końca. Ale panowała tam tak naładowana emocjami atmosfera, że znalazł się pod presją. Mówił mi, że to było jak olśnienie. Nic nie robił, tylko czytał Biblię i chodził z tymi ludźmi. Oni mieli skrajne, funda-mentalistyczne przekonania i uważali za wroga wszystkich, którzy się z nimi nie zgadzali. Wściekłam się. Próbowałam z nim rozmawiać. Ale nic to nie dało. Zdawało się, że ktoś pozamieniał mu styki w mózgu, nie umiałam tego naprawić. Lizzie zdrowo go ochrzaniła, aleja uznałam, że to minie, tak jak to jest u nastolatków. - Ale nie minęło. - Wręcz przeciwnie. A ja nie chciałam ci o tym mówić. Phil zaczął się śmiać. - To wcale nie jest śmieszne. Naprawdę. Powinieneś go posłuchać, jest tak śmiertelnie poważny. To nie jest ten sam Tom, jakiego znam, Phil, nigdy nie mówi o niczym innym, prawie w ogóle nie ma znajomych. W tym roku pojechał do Ameryki na jeden z takich zjazdów i wrócił jako przerażający prawicowiec oraz jeszcze większy fundamentalista. Musieliśmy się umówić, że nie będziemy o tym rozmawiać. Bardzo trudno tak żyć. - No cóż, też będę tak żył. Restauracja pustoszała. Phil kończył jeść swój winny krem. Postanowili nie zamawiać kawy. Phil poprosił o rachunek, ale jego słowa zawisły między nimi. „No cóż, też będę tak żył". Helen szła do szatni wściekła, że mu to wyjawiła, i wściekła na Toma. Teraz wszystko może pójść nie tak. Rozpaść się. Spojrzała w lustro.
- Ty go kochasz - powiedziała do siebie. Lizzie była u koleżanki. Pod domem stał motor Toma. - Nie wejdę - powiedział Phil. - Przyjdź do mnie w weekend. - Nie. Chodź teraz. Nie mam zamiaru pozwolić, żeby syn ustawiał mi życie. Phil dotknął jej ramienia. - Tak nie będzie. Ale jutro mam mnóstwo lekcji.
Patrzyła, jak jego samochód skręca za rogiem. U Toma paliło się światło, paliło się też na dole.
R
Helen spojrzała na sierp księżyca. Powietrze pachniało chłodem, wyczuwało się w nim nadchodzącą zimę. Teraz on już wie. Jakie to beznadziejne, że przepaści między nią a Tomem nie wykopały narkotyki, złe towarzystwo, alkohol, kłopoty ze szkołą - tylko jakaś sekta. I właśnie sekta sprawiła, że życie z nim było tak trudne i mogła teraz zniechęcić Phila. Czy ona na miejscu Phila by się bała?
Łatwo powiedzieć.
T L
Nie, pomyślała. Nie. Powiedziałabym to samo co Phil. To jest życie Toma i nie powinno wpływać na jej życie.
Tom siedział przy stole w kuchni i jadł płatki, o dzbanek z mlekiem oparł książkę. - Cześć.
- Fajnie było? - burknął. - Bardzo. Przedstawienie było znakomite, potem poszliśmy na kolację do włoskiej restauracji. Tak, fajnie. Chcesz herbaty? - Nie, dziękuję. Helen zerknęła z boku na to, co czytał. - Czym się teraz zajmują? Czystością? - Żadnego seksu przed ślubem. - To jest to samo. Dziewictwo. - Co? - Po prostu dziewictwo. Niezbyt modne.
- Oczywiście, bo modna jest rozwiązłość, przypadkowy seks, homoseksualizm, podważanie podstaw społeczeństwa. Biblia mówi... - Auć. Podniósł wzrok. - Przepraszam, ochlapałam się gorącą wodą. W porządku. Pożałowała, że w ogóle zaczęła tę rozmowę, ale czy z Tomem dało się dyskutować na jakiś inny temat? - Nie oczekuj od ludzi zbyt wiele. - Nie oczekuję. - Nie każdy podziela twoje zdanie. Kiedy poznasz dziewczynę, której na tym tak bardzo nie zależy, może spojrzysz na wszystko inaczej. - Na pewno tak nie będzie. Wszyscy mamy na ten temat takie samo zdanie. - My? - Moi przyjaciele. Nie uznajemy kompromisów.
T L
R
Jak ten dzielny, praktyczny, ale miły chłopak, którym kiedyś był jej syn, mógł zmienić się w ograniczonego oszołoma, czytającego idiotyczne broszury Szatan działa poprzez seks? Kim byli ludzie, którzy go opętali? - Tom, dajesz im pieniądze? - zapytała nagle. - Komu?
- Twojemu... kościołowi.
- Oczywiście. A jak finansujemy nasze wyjazdy? Jak niesiemy Słowo? To kosztuje. - W porządku. Wstał od stołu. - Tom, włóż talerz do zmywarki. Popatrzyła na jego chude plecy. Łopatki wystawały pod podkoszulkiem. I ciemne włosy. Włosy Terry'ego, - Powinnaś przyjść - powiedział. - Nigdy tam nie byłaś. Chodzisz na próby orkiestry Lizzie, chodzisz na próby swojego chóru. Skąd możesz wiedzieć, jak jest u mnie? Dostałabyś zastrzyk energii. Zobaczyłabyś wszystko inaczej. - Właśnie tego się obawiam. Przygotowała się już do snu, ale jeszcze się nie kładła. Wyczuła w Tomie jakieś napięcie i nerwowość. Czekała, udając, że zbiera rzeczy ze stołu i czyści blat. Wreszcie chłopiec się odezwał.
- Może w przyszłym roku znowu pojadę do Stanów. - Żeby zobaczyć trochę więcej? Dobry pomysł. - Pojedziemy do tego college'u w Karolinie. Biblijnego college'u. Żeby się tam uczyć. - Rozumiem. - Nie zbywaj mnie. Chcę zostać misjonarzem, sądzę, że właśnie do tego zostałem powołany. Żeby nawracać innych, szerzyć wiarę. Milczała. Nie mogła zadać pytań, które cisnęły jej się na usta. Co by na to powiedział twój ojciec? Skąd zamierzasz wziąć na to pieniądze? Nie uważasz, że jesteś na to za młody? Jesteś tego całkiem pewien? - Mamo? - To twoje życie, Tom. Ale dobrze się nad tym zastanów. To wielkie zobowiązanie. - Cały czas się nad tym zastanawiam. I modlę się.
- Mamo... Czekała. - Chodzi o tego Phila.
T L
- Dobranoc, kochanie.
R
Miała ochotę przytulić tego wysokiego chudego i zafrasowanego chłopca, który wciąż miał w twarzy coś z dziesięciolatka.
- Musisz go poznać. Lizzie już go poznała. Polubisz go. - Wiesz, tak obojętnie do tego podchodziłem, na początku... W kuchni zrobiło się cicho. Czekaj, powiedziała Helen. Po prostu czekaj. - Ja tylko tak myślę, że powinnaś na siebie uważać. Jaki on jest? Naprawdę to nie wiesz. Może być kimkolwiek. - To jest Phil. Uczy historii. Byłam z nim już kilka razy na mieście. Byłam u niego w domu. Co jeszcze trzeba wiedzieć? - Po prostu myślę, że powinnaś być ostrożna. - Na początku, tak. Poznałam go przez Internet, a więc byłam ostrożna. Przecież wiesz. Nie musisz się już niczym-martwić. - Dobrze. - Nie, na pewno nie jest dobrze, skoro tak ze mną rozmawiasz. - A jeśli on poprosi, żebyś z nim została i żyła razem z nim? Albo za niego wyszła?
- Wtedy bardzo wnikliwie się nad tym zastanowię. - Może być kimkolwiek. - Ale nie jest. W przyszłym roku Lizzie, mam nadzieję, będzie w Cambridge, ty mi powiedziałeś, że jedziesz do Ameryki. A ja zostanę sama. - To wcale nie znaczy, że musisz się z kimś wiązać. - Proszę, pozwól mi samej dokonywać wyborów. - Mógłbym ci kogoś znaleźć. Wybrać kogoś odpowiedniego. - Z tej twojej sekty? - Nam chodzi o prawdę. O to, aby uczestniczyć, a nie być wykluczonym. Helen westchnęła. Znowu natrafili na dzielący ich mur.
R
Gdy już znalazła się w swoim pokoju, zauważyła, że cała się trzęsie. Tom chciał wybrać jej partnera z tej swojej sekty, przypuszczalnie męża, po to, aby się upewnić, że matka zostanie zbawiona. Że „będzie uczestniczyć", jak się wyraził. Phil, podobnie zresztą jak Lizzie, nigdy nie będą „uczestniczyli".
T L
Co się stało z Tomem przez jeden letni weekend? Jak mógł się aż tak odmienić, jak ci ludzie zdołali przemodelować mu cały światopogląd? Lizzie powiedziała kiedyś, że czuje, jakby mieszkali pod jednym dachem z kosmitą. Helen bardzo się wtedy zdenerwowała i kazała jej odwołać te słowa. Tom był jej bratem. Ale Lizzie miała rację. Nowy Tom przypominał kosmitę. Długo nie mogła zasnąć, zmartwiona i wzburzona. Tęskniła za dawnym, prostolinijnym i wesołym. Tomem, który się wygłupiał i śmiał.
40 STŁOCZYLI SIĘ W SALI KONFERENCYJNEJ. - Cisza, chłopcy i dziewczęta. Omawiamy Dzbankowy Jarmark w Laf-ferton, sobota, dwudziesty siódmy października. Dowódca antyterrorystów wskazał mapę wiszącą na ścianie. - Przede wszystkim, czas. Jarmark zaczyna się w piątek wieczorem, trwa do północy. Mamy listę pracowników wesołego miasteczka, to pracownicy oficjalni, ci, którzy z nim podróżują, głównie rodziny, ci sami co roku. Nie powinno być z tym problemu, może być za to
problem z tymi, którzy pracują tam dorywczo. Pieniądze z ręki do ręki, nikt nic nie widział, nikt nic nie wie. Każdy członek obsługi festynu z tej listy dostał identyfikator. Czy będą je nosić, to już inna sprawa, ale mundurowi będą próbowali ich do tego zmusić. Zwykle wesołe miasteczko jest otwarte dla ruchu, ale w tym roku cała ulica będzie zamknięta, do godziny pierwszej po południu w sobotę. Postawimy barierki, których będą pilnować mundurowi. Nie wjedzie tam żaden pojazd, poza samochodami wesołego miasteczka, których numery mamy na liście. O pierwszej zdejmiemy barierki - nie można ich trzymać dłużej, ze względów bezpieczeństwa, nie chcemy, żeby ludzie szarżowali na nie jak stado słoni, żebyśmy mieli stratowane w tłoku dzieciaki i starsze panie. Korowód ma wejść na plac o czwartej dwadzieścia pięć, najpierw Królowa Jarmarku i jej orszak, za nią ruchome platformy. Przed wyjazdem odbędzie się apel. Przychodzimy tutaj, o czwartej trzydzieści, na oficjalne otwarcie festynu. Królowa Jarmarku i Król o czwartej czterdzieści po raz pierwszy kręcą się na karuzeli. Potem wszystko rusza. Nie przewiduję żadnych problemów, ale będziemy mieli w odwodzie wóz B. Kiedy pochód ruszy, wóz B będzie jechał z tyłu. Teraz wszyscy dostaniecie mniejsze wersje mapy. Kto się zamyślił i teraz nie nadąża, niech krzyczy. Przepraszam za jakość wydruku, tusz się kończy. - A było kiedyś inaczej?
T L
R
- Słusznie. Dobra, przyjrzyjcie się uważnie swoim mapom i mapie na ścianie. Chcę, żeby każdy znał to miejsce lepiej niż własną kieszeń. Wiem, że w niektórych służbach robią takie wyszukane prezentacje w Power Poincie, ale ja się na tym nie znam, a z doświadczenia wiem, że stare metody są najlepsze. W ten sposób wszystko wam się utrwali, a właśnie o to mi chodzi. Do piątkowego wieczoru macie to miejsce znać tak dobrze jak rozkład waszych mieszkań. Chcę, żebyście mogli tam chodzić z zawiązanymi oczami i znaleźć drogę. To jest mapa numer jeden. Za chwilę przyjrzymy się mapie numer dwa, na której oznaczono pozycję każdego straganu i atrakcji Jarmarku... Rozkład jest zawsze taki sam, każdy z was poznał go w wieku pięciu lat, no i oczywiście taki sam jak w zeszłym roku. Ale to jest wygląd rejonu na dzisiaj, a właściwie od północy w czwartek. Nie będzie tam zaparkowanych samochodów, a tak naprawdę w ogóle nie będzie żadnych samochodów. Patrzyli na znajome nazwy ulic Starego Miasta. Jarmark odbywał się głównie na placu Świętego Michała i w alejkach rozchodzących się od nie go, prowadzących od katedry w stronę dalszych dzielnic Lafferton. Szeroka New Moon Street stanowiła drogę do festynu i z powrotem. - Jeśli snajper będzie chciał tam dojechać, zatrzymają go barierki. - O ile ma wóz. - Może mieć. Musi przecież ukryć karabin, szybko zniknąć... nie da się iść ulicami z karabinem i pozostać niezauważonym. No dobrze, plac jest zamknięty, tu i tu. Te dwie alejki są zawsze dostępne tylko dla ruchu pieszego i rowerzystów. To plan atrakcji i straganów... na tym końcu jest diabelski młyn, a na tym karuzela. - Kiedy byłem mały, uwielbiałem drewniane koniki. Nie mogłem się na nich najeździć.
- Z torebką chipsów w garści. - Albo z hot dogiem. - Nie, z watą cukrową. Jeździłem zawsze z watą cukrową. - Nic dziwnego, że wieczorem sprzątają z placu rzygi. - Zamknij się, Clive. - Atrakcje dla dzieci znajdują się poza placem, o tu. Wirujące filiżanki. Królik Piotruś. Stragany stoją przy Wstążkowej, tu i tu. Rzut kokosem, strzelnica i tak dalej. - Z tej strony jest tunel strachów. A tu jeszcze więcej straganów... no i te wasze stragany zjedzeniem. Jedziemy New Moon Street i parkujemy tutaj. Drugi wóz będzie po drugiej stronie, o tutaj. - Trochę za bardzo nas widać, co? - Tak ma być. Antyterroryści w stanie podwyższonej gotowości.
- Nie kpij sobie, Rowley. - Nie kpiłem.
R
- Dla uspokojenia opinii publicznej.
T L
Houlish spojrzał na niego surowo. Twarz Rowleya niczego nie wyrażała. - Dobra, w porządku. Jak powiedziałem, podwyższona gotowość. Te morderstwa bardzo poruszyły opinię publiczną, tak bardzo, jak tylko się da i pewnie już słyszeliście, że dostaliśmy się pod ostrzał naszych przyjaciół z mediów. Dlatego mundurowi będą łazić po całym Jarmarku, tajniacy też, no i my. Nic nie ma prawa nawalić. Jesteśmy gotowi od chwili, gdy trafiamy na pozycje. Popatrzcie jeszcze raz na ekran. Po zastrzeleniu tych dwóch młodych kobiet pod klubem Siedem Asów mamy pewność, że to sprawny i sprytny strzelec. Wie, co robi. Gość, który zastrzelił Melanie Drew i Bethan Doyle, miał z nimi bliską styczność, był w drzwiach wejściowych i używał broni krótkiej. To wcale nie musi być ten sam facet, co zabójca spod Siedmiu Asów, ale później będziemy się o to martwić. Jeśli zamierza obrać sobie za cel Jarmark, z jakiegoś tam pokręconego powodu, raczej nie będzie stawał w miejscu publicznym z pistoletem w ręku. Będzie używał karabinu, bo jest snajperem. No, trochę pomysłów. Westleton, Rowley, gdybyście byli tym snajperem, to skąd byście strzelali? - Ze szczytu zjeżdżalni. - A jak byście tam dotarli z karabinem, i to tak, żeby was nikt nie widział? I kiedy? Jak byście się tam ukryli, na oczach całej kolejki ludzi, wspinających się do góry i zjeżdżających w dół? Pomyślcie jeszcze raz. - Musiałby dotrzeć na stanowisko niezauważony - odezwał się Clive Rowley, jakby głośno myśląc. - Tam zawsze jest mnóstwo ludzi, nie można się zaczaić w wesołym miasteczku
i nie zostać zauważonym... cały teren okalają budynki. Czy są tam jakieś puste budynki? Właśnie z takiego strzelał pod Siedmioma Asami. Z pustego magazynu albo z biurowca. Sądzę, że powinniśmy się raczej przyjrzeć zabudowaniom wokół wesołego miastecka, a nie tym tymczasowym konstrukcjom. - Dobra, pomyślmy nad tym. Co tu mamy? - dowódca wziął wskaźnik. -Najpierw wschodnia strona placu. Wysoki mur. Żelazna brama. Tu nic. Strona północna. Wiktoriański budynek sądu. Sześć kondygnacji. Co wy na to? - Ma dobry widok, nic nie zasłania. - Dach jest schowany za krenelażem. Nie widać, czy jest płaski, czy nie. - Nie jest. - To nieważne - odezwał się Tim. - Budynek jest otwarty przez cały dzień. Mieszczą się w nim różne urzędy. Przeczeszemy go pod koniec dnia. - Ale dokąd by stamtąd poszedł?
R
- Na dachy - powiedział ktoś. - Albo zaczai się w budynku do rana. Clive Rowley milczał. Wiedział, że zanim się odezwie, musi wszystko dobrze przemyśleć.
T L
- Czy jest tam jakaś ochrona? - zapytał. - Nie. Tylko kamery, to wszystko.
- Lepiej niech sprawdzą, czy na pewno działają. Tyle razy się zdarza, że nie! - Dlaczego sami tam nie wejdziemy? Ogrodźmy budynek, to dogodny punkt obserwacyjny. - Nie organizujemy zasadzki. Za dużo tu ludzi dookoła, to zbyt niebezpieczne. - I będziemy tak siedzieć w wozie całą noc, grając w bierki? - Tego nie powiedziałem. Obok budynku sądów mamy ciąg kamieniczek, ze sześć, we wszystkich są biura, potem stoi pomnik poległych na wojnie oraz dwa czterokondygnacyjne budynki w trakcie remontu. - Z rusztowaniem, z wierzchu przykrytym plastikiem. Mógłby się tam wkraść bez większego problemu. - Pewnie ma karabin z lunetą. Nie musi być aż tak blisko. - A jeśli nie użyje karabinu? Może tam sobie swobodnie chodzić z pistoletem. Trudno byłoby znaleźć go w tłumie, jaki będziemy mieli na festynie, zwłaszcza po zmroku - zauważył Clive Rowley.
Dowódca pokręcił głową. - Nie zaryzykuje zdemaskowania. Ten facet nie jest głupcem, który strzela po to, żeby go było widać. Nie, jest sprytny. Zabójstw z bliskiej odległości dokonał w miejscach, gdzie był pewien, że nie zostawi żadnych świadków i zdoła szybko odejść. Tu tak nie będzie, nawet bez nas. No dobrze, wracajmy do planu okolicy. Dajemy dwa wozy z antyterrorystami, Bevham da jeden radiowóz do wsparcia. Tutaj... Clive usiadł. Patrzył, jak wskaźnik przesuwa się od wejścia do wyjścia, od jednego niebezpiecznego punktu do drugiego. Steve Mason obsunął się nieco na krześle, wyglądał, jakby spał z otwartymi oczami. - I o to w tym wszystkim chodzi. Będziemy mieli jeszcze jedną odprawę, tutaj, o dziewiątej rano, w piątek. Do tego czasu macie wciąż o tym myśleć, mieć zamknięty plan terenu w głowach. Rozmyślajcie o nim. Mówcie, kiedy wpadniecie na jakiś pomysł, krzyczcie o tym głośno. Staniecie się snajperami, myślcie jak on. On jest mądry, ale my musimy być mądrzejsi. Dziesięć minut później wyszli na lunch. Za godzinę mieli jechać na lotnisko, na ćwiczenia. Na zewnątrz mżyło.
R
- I co o tym myślisz? - zapytał Duncan, stając w kolejce. - Nic się nie stanie. To całkowicie oczywiste.
T L
- Nie byłbym taki pewien. W pięć sekund może zrobić piekło. Spodobałoby mu się, takie strzelanie na oślep - stwierdził Clive. - Nie, on ma jakiś powód, żeby zabijać. Przypuszczam, że to sprawy osobiste. - Poproszę dużą herbatę, kanapkę z bekonem i pomidorem. Dzięki. No to musi być facetem z cholernymi urazami. Kryminolodzy znaleźliby przecież jakieś powiązania, prawda? - E tam. - Ian Dean wrzucił na talerz cztery ciepłe paszteciki z kiełbasą. - Nie mowy, żeby to były przypadki. Między zabójstwami muszą byś jakieś powiązania. - No, nie wiem. Szczerze mówiąc, ja ich nie widzę. W ogóle nie kumam kolesia. - Clive postawił tackę na stole, zsuwając z drogi butelki z sosem. - Uważam jednak, że wysłanie połowy policji hrabstwa na Dzbankowy Jarmark to marnotrawstwo. Gość nie zamierza się tam pokazać. - Stawiam piątaka, że się pokaże. - Zakład stoi - Clive, upił łyk herbaty. - Piątka już jest moja.
41
JAK ZWYKLE NOCNY DYŻUR NA RECEPCJI MIAŁA LOIS, która ucieszyła się na jej widok i powitała ją gorącym uściskiem. A potem Jane dostrzegła wyraz jej twarzy. - Spóźniłam się - powiedziała. - Tak. Karin umarła mniej więcej godzinę temu. Jane usiadła. Była zmęczona, zmarznięta i przygnębiona. Burze i ulewy, które zalały drogi, opóźniły ją i zmusiły do wędrówki objazdami. Zamiast o piątej po południu zjawiła się w szpitalu dopiero o dziesiątej wieczorem. - Chodź do kuchni. Zrobię ci coś ciepłego do picia. Jadłaś kolację? - Nie jestem głodna. Powinnam tam pójść i zobaczyć ją. - Najpierw zjedz to. Teraz już nie musisz się spieszyć.
R
Jasne. Już nie trzeba się spieszyć. Karin czekała na ńiątak długo, jak mogła, ale Jane ją zawiodła. To nie jej wina, ale i tak czuła się winna. Jarzeniówki zahuczały, gdy Lois włączyła światło. Nalała wody do czajnika.
T L
- Biedna jesteś Jane. Chyba nie mogła cię spotkać większa przykrość. - Miałam przy niej czuwać. Chciała, żebym przy niej czuwała. - Wiem.
Lois nie starała się pocieszać jej. Była realistką. Postawiła przed Jane kubek z herbatą i talerz ciasteczek. - Weź sobie jedno i zamocz w herbacie - poradziła - Mówiłaś, że nie jesteś głodna, ale rozmoczone ciasteczko zawsze da się przełknąć. I to też była prawda. Jane poszła za nią do recepcji. Usłyszała stłumione głosy dochodzące z drugiego krańca korytarza, zobaczyła jakieś światło. Zamknięto drzwi. - Wiesz już o doktorze Deerbonie? - zapytała Lois, znowu siadając za komputerem. - Tak. Cat mi powiedziała. Miałam nadzieję, że się z nią zobaczę, ale nie odwiedzę jej o tej porze. - Sądzę, że akurat ty, jedyna ze wszystkich, byś mogła. Czemu do niej nie zadzwonisz? Jane zawahała się. - Dobrze wiesz, że będzie jej miło. - Słyszała już o Karin?
- Nie wypadało mi do niej telefonować. Jane zastanawiała się, co powiedziałaby do Cat, dzwoniąc do niej o wpół do jedenastej wieczorem. Spojrzała na Lois. Recepcjonistka pokiwała głową. - Idź do pokoju dla rodzin. Przełączę aparat. Ktoś podniósł słuchawkę po drugim sygnale. - Tu Jane - powiedziała. - Jestem w Imogen House.
Dziesięć minut później siedziała przy Karin McCafferty. Pielęgniarki nie zabrały jeszcze ciała, choć nie było już kroplówki i stojaka. Zgaszono lampę. Zamknięto drzwi. Karin wyglądała jak ukryta pod pościelą ćma, z delikatną, naciągniętą na kości, niemal przezroczystą skórą. Włosy wyszczotkowano i upięto z tyłu. Leżała na nieco podniesionym podgłówku. Jane ujęła jej chłodną dłoń i dotknęła nią swojego policzka.
T L
R
- Wiem, że nie czułaś do mnie żalu, ale powinnam tutaj być. Chciałam być z tobą. Przepraszam. - Karin miała sine powieki jak noworodek. Po śmierci nadal była piękna jak za życia, jednak teraz wydawała się dziwnie odległa. Jane, czuwając przy umierających albo zmarłych, bardzo silnie odczuwała ich obecność. Ale nie teraz. Karin odeszła już bardzo daleko i nie zostawiła po sobie żadnego śladu.
Pół godziny później Jane razem z Cat siedziała przy dogasającym kominku, w salonie wiejskiego domu. W ręku trzymała szklankę whisky, deszcz siekł o szyby. Cat odchyliła się do tyłu z zamkniętymi oczami i twarzą wypraną ze wszystkiego poza wyczerpaniem. - Kiedyś pewien pacjent, który opiekował się swoją matką, leżącą w domu, powiedział mi: „Już po prostu padam ze zmęczenia". Ze mną będzie gorzej. To tak, jakby się leżało, a ktoś bił cię na oślep. Akażdy z ciosów boli inaczej. - Co z dziećmi? Cat potrząsnęła głową. - Na całe szczęście jest z nami Judith Connolly. Ojciec ją tu przyprowadził i okazało się, że jest niesamowita. Spokojna, silna, pogodna. Doskonale zrozumiała, o co mu chodziło, i fantastycznie radzi sobie z całą trójką. Szybko staje się moją podporą pod nieobecność Simona. Jane upiła łyk whisky. - Przecież widziałam go w wiadomościach, w telewizji.
- Tak i właśnie to jest jedna z przyczyn jego nieobecności, najwyraźniej główną. Ciężko mu. Ale strasznie mnie wkurza to jego głupie podejście do Judith. Si zawsze był błękitnookim syneczkiem mamusi, ale mama nie żyje, a on nie może znieść, że w Hallam House jest teraz ktoś inny. - Nie widzi, że wcale tak nie pomaga ojcu? Cat parsknęła. - Nawet nie chce tego widzieć. Całe szczęście, że jest taki zapracowany, a ja muszę się zajmować Chrisem, bo dałabym mu popalić. Jane nie odpowiedziała. Wracając tutaj i słuchając o nim, nie była pewna, co powinna odczuwać. Zasadniczo wszystko przesłaniał cień śmierci Karin i choroby Chrisa, ale i tak przejmowała się Simonem. Był dla niej tak bardzo związany z tym domem i ze swoją siostrą. Wspomnienia okazały się żywsze, niż się spodziewała. - Nigdy się nie dowiedziałam, co właściwie między wami zaszło - odezwała się Cat. - Jeśli nie chcesz, możesz mi o tym nie mówić. Jane odstawiła szklankę z whisky. - Uciekłam - odparła. - To się stało.
R
- Na pewno? Zwykle bywa na odwrót, to Simon ucieka. Dziewczyna pokręciła głową.
T L
- Nie, to ja uciekłam. Nie mogłam stwierdzić, co czuję. Byłam bardzo rozbita, przeczulona i nie miałam siły borykać się z jeszcze jednym skomplikowanym problemem. Potrzebowałam pomocy, ale kiedy chciał mi pomóc, to tylko pogarszało sprawy. - Przeszłaś tak wiele złych rzeczy. - Musiałam dojść ze sobą do ładu. - I udało ci się? - Nie całkiem. Ale powolutku dążę do tego, cokolwiek to jest. Myślałam, że to się stanie w klasztorze. Naprawdę chciałam tam zostać, ale od razu zrozumiałam, że nie będę mogła. Wiedziałam to, kiedy pierwszej nocy położyłam się tam spać. Starałam się przez sześć miesięcy, ale jestem zadowolona z tego, że odeszłam. - Jedną sprawę mam z głowy, można powiedzieć. - Tak. Jeśli chodzi o kolejny plan, to czuję się znacznie pewniej. Chcę zająć się pracą naukową. - Jane, nie możesz zagrzebać się w bibliotece, za dobrze radzisz sobie z ludźmi. Biblioteka jest równie złym rozwiązaniem, co klasztor. - Ale w połączeniu z dyżurami w szpitalu i pracą ze studentami jest już trochę lepsza? Mogłabym powiedzieć, że nie zasługuję na tyle szczęścia.
- A kto z nas dostaje to, na co zasługuje? - Cat pokręciła głową, w jej oczach pojawiły się łzy. Wstała i dorzuciła do ognia ostatnie szczapy. Płomień znowu zapłonął jasno. - Australia wydaje mi się teraz tak odległa jak słoneczny sen na jawie. - Podobało ci się tam? - Prawdę mówiąc, nie całkiem. Ale byliśmy tam szczęśliwi i było inaczej, a to zawsze odświeża. Kiedy patrzę na wszystko z dystansu, nasz pobyt w Australii wydaje się jakąś idyllą. - Jak sobie radzi Chris? Nie, nie chodzi mi o to, jak się czuje fizycznie.
R
- Nie wiem, to dziwnie brzmi. Ale naprawdę nie wiem. Teraz jest otumaniony środkami znieczulającymi i jakoś egzystuje, dużo śpi, czeka na początek radioterapii. Wszystko inne jest już poza nim. Znasz Chrisa... Nie filozofuje, po prostu idzie dalej. Najgorsze jest, że ja informuję pacjentów o umieraniu, ja im o tym nadal mówię. Wiem, że to ważne. Sprawiam, że opowiadają mi, co czują, ich krewni robią to samo. Ale nie potrafię tego robić z Chrisem. O tym, co się stanie, rozmawiamy jak fachowcy, lekarze, ale w inny sposób nie... Ja nie potrafię i on też nie może. Nigdy, przenigdy nie było niczego, o czym nie moglibyśmy porozmawiać, nawet gdy się kłóciliśmy. Często się kłóciliśmy. Ale teraz jest, jak jest. To nie ja, to nie Chris, to nie my.
T L
- Wiesz, co mnie dziwi? Karin tak żarliwie wierzyła w medycynę alternatywną, że odrzuciła wszystko, co ty i ja mogłybyśmy zaakceptować, a przypuszczalnie także Chris. - Tak, zdecydowanie, Chris, wierzy tylko w to, co można udowodnić. Niczego innego nie weźmie pod uwagę. Wiesz, że niewielu lekarzy tak potrafi. - Uważasz, że Karin przez to, że odmawiała poddania się tradycyjnej terapii, sama jest winna swojej śmierci? - Jane, jej śmierci jest winien rak. I raka będę obwiniać za to, co stanie się z Chrisem. Ale im dłużej zajmuję się medycyną, im więcej wiem, tym bardziej staje się dla mnie jasne, że to, co wiemy o raku, sprowadza się do jednego stwierdzenia: „Dostaniesz go albo nie dostaniesz, wyzdrowiejesz albo nie wyzdrowiejesz". I jeszcze jedna sprawa. Czuję, że to powinnam być ja, mam poczucie winy. Ale tak w środku po prostu czuję ulgę, że to nie ja, że to znowu ktoś inny, nawet jeśli tym kimś jest mój mąż. Znów mi się udało. Tak, musiałam ci to powiedzieć. - Ale przecież wszyscy to czujemy, prawda? Kula znów mnie ominęła. Uff. Teraz to chyba nie jest najszczęśliwsze porównanie. - Skoro tu jesteś, może zobaczysz się z Simonem? - Nie wiem. Raczej nie. Jutro muszę jechać, a powiedziałaś, że on jest bardzo zajęty śledztwem.
- Zostań u nas na kilka dni. Dzieci się ucieszą, a ja nie miałam czasu dla przyjaciół, odkąd Chris wyszedł ze szpitala. Jane milczała przez chwilę. Chciała zostać i wcale nie musiała od razu wracać do Cambridge. Mogła zobaczyć się z Simonem. Czy tego chciała? Tak. Ale czy powinna? - Chętnie bym została, ale nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Tym razem Cat nie odpowiedziała.
42 To BYŁ PRZYPADEK. Cudowny przypadek. Przez jakieś roboty drogowe wlókł się tak długo, że spróbował objazdu, skręcił nie tam, gdzie trzeba, i znalazł się na Dedmeads Road.
R
Na jednym krańcu ulicy stało osiedle Ashdown, duże i ciągle rozrastające się zbiorowisko domów jednorodzinnych, połączonych z główną drogą mnóstwem ślepych alejek. Gotowe budynki wznosiły się dalej, przy samej Dedmeads nadal był plac budowy, z na wpół wybudowanymi domami i garażami, nieutwardzonymi drogami, rusztowaniami i siatkami, które zostaną usunięte po zakończeniu prac. Wielu domów wciąż jeszcze nie sprzedano. Z kilku wzorcowych zwisały transparenty deweloperów.
T L
Na północnym krańcu ulicy, tam, gdzie właśnie wjechał, ciągnął się rząd domów w stylu lat sześćdziesiątych, aż do obwodnicy i dalej. Zatrzymał się, wysiadł i rozejrzał. Przyjechał tu bardzo brudnym, srebrnym fordem focusem. Przez pół godziny można było zobaczyć takich kilkanaście. Minęła dziewiąta dziesięć. Dzieci poszły już do szkoły, robotnicy do pracy. Dedmeads Road była pusta, wyjąwszy kilka matek z małymi dziećmi i wózkami. Plotkowały, stojąc grupką pod sklepem. Wsiadł z powrotem do samochodu i pojechał dalej. Zaparkował przy sklepach, ale nie tak blisko, by ktoś zwrócił uwagę na wóz albo na jego rejestrację. Grupa matek ścieśniła się, gdy je mijał. Wszedł na pocztę. W kiosku kupił gazetę oraz paczkę gumy do żucia. - Dzień dobry. Dziękuję. - W ten weekend znowu będzie padać. - No to kiepsko. - Proszę, osiemnaście pensów. - Do widzenia.
Wyszedł, czytając wydrukowany na czerwono nagłówek. Sprzedawca zapomniał o kliencie, zanim ten dotarł do drzwi. Kiosk z gazetami. Chiński bar z rybą i frytkami zamknięty. Pralnia, w środku dwie osoby, zajęte czymś przy pralkach, nie dostrzegały go, kiedy zerkał przez witrynę. Sklep nocny. Salon Louise, fryzjerstwo damskie. Przeszedł obok niego, spoglądając w gazetę. Żaluzje były opuszczone, ale z otwartymi listewkami. Nikt go nie widział. Kolejny sklep był pusty, pośrodku stał pusty stojak na pocztówki. Brudne okna. Stos ulotek na podłodze, pod skrzynką na listy. To było to. Szedł dalej, mijając domy szeregowe. Niski, ceglany murek. Żwirowy parking, Trawnik. Trzy, cztery drzewa. Niebieska tablica. Na niej złote litery. „Kościół Matki Boskiej Bolesnej Porządek mszy świętych: codziennie o 8.00; niedziele i święta: 8.00, 9.00, 10.30, 16.00 Spowiedź: soboty i czwartki, 18.00-19.30. Proboszcz: ojciec G. Nolan, adres plebanii: Dedmeads 40".
R
Skromny, ceglany budynek w stylu lat sześćdziesiątych. Witraże, po obu stronach drzwi z jasnego dębu, w kolorach niebieskim, żółtym i zielonym. Trzy niewysokie stopnie. Szerokie wejście. Niska, żelazna furta, otwarta i zahaczona o ścianę.
T L
Po drugiej stronie drogi szeregowce i dom jednorodzinny, dosyć nisko, u dołu stromych podjazdów. Przed domem tabliczka. „Dedmeads. Weterynaria - chirurgia". Trzy, cztery samochody „Czynne od poniedziałku do piątku w godzinach 9.00-11.00 i 15.00-17.00; w soboty 9.00-11.00". Znakomicie. Wszystko doskonale się układało. Przypadek. Cudowny przypadek. Musiał go wykorzystać. Gdy coś takiego się dzieje, musi być jakaś przyczyna, wiedział o tym. Wsiadł z powrotem do brudnego srebrnego forda focusa i odjechał przez nikogo nieniepokojony.
Wieczorem o szóstej focus stał już w zamkniętym garażu, wynajmowanym przez niego na Canal Street. Wsiadł do furgonetki i ruszył w stronę lotniska. Padał rzęsisty deszcz. Na drodze nie było wielu samochodów, wiedział, że nikt go nie śledzi, bo przecież nikt nie miał żadnego powodu, aby to robić. Nikt. Włączył radio w samochodzie, złapał lokalny dziennik, w którym podano wiadomość o odnalezieniu w rowie ciała jakiejś nastolatki. Zaginęła ponad tydzień temu. Dlaczego aż tyle czasu jej szukano? Czemu policja tak się guzd-rze? Ktoś tę dziewczynę napadł i udusił. Kto robi podobne rzeczy? Chyba jakieś zwierzę. Wzdrygnął się,
myśląc o zamordowanej, głupiutkiej, jak to nastolatka, pewnej siebie, zadziornej. A może to była jakaś smutna, zagubiona dziewuszka, z rozbitej rodziny, może molestowana? Uciekła z kimś obcym, szukając odrobiny radości i uwagi. Uczucia. Jak jej rodzice to przeżyli? Dziewczyna nie wraca do domu, nie odbiera komórki, koledzy mówią, że już dawno od nich wyszła. Czekanie. Strach. Nadzieja. Rozpacz. Jakie zwierzę mogło coś takiego zrobić? Nie rozumiał takiego postępowania. On był całkiem inny. Zabijał czysto. Na lotnisku było pełno wypełnionych wodą wybojów. Reflektory odbijały się od strug deszczu. Wyłączył światła, kiedy podjeżdżał do hangaru i otwierając drzwi, użył latarki. Wjechał furgonetką do środka, wyjął z bagażnika lampę mechanika, podpiął do prądu. Wtedy właśnie usłyszał ten dźwięk. Zamarł bez ruchu. Coś na zewnątrz hangaru? Albo wewnątrz? Czekał. Nic. Czekał dalej. Odliczał czas. Dwie minuty. Trzy minuty. Nic. Odprężył się, znowu wyjął latarkę i wycelował strumień światła tam, gdzie ukrył zwinięty plastik. Jeszcze trochę poczekał. Nic.
R
Wszedł na bryły cementu, które ustawił już wiele tygodni temu, i sięgnął za rozpórkę. Kiedy to zrobił, znowu usłyszał hałas, gdzieś daleko, w ciemnej głębinie hangaru.
T L
Szybko zeskoczył i poszedł w tamtą stronę, trzymając latarkę przed sobą. Sportowe buty nie wydawały żadnego dźwięku. Hałas brzmiał jakoś dziwnie. To mogło być ludzkie stękanie albo odgłos węszenia zwierzęcia. Tu są lisy, pewnie światło samochodu je zwabiło. Powoli ruszył przed siebie, chociaż teraz, gdy hałas już ustał, nie miał pewności, czy się zbliża do jego źródła. Promień latarki pokazał okruchy betonu i strzępy papieru na podłodze, a gdy uniósł latarkę, także boczne ściany hangaru. Nic poza tym. Znowu. To zwierzę. Na pewno. Po chwili coś się poruszyło i latarka wyłowiła z plątaniny kształtów i cieni jakiegoś mężczyznę, który zataczając się, parł ku niemu na ślepo, ręką osłaniając twarz przez silnym światłem. - Co tu się, kurwa dzieje? Zatrzymał się. Mężczyzna stał kilka metrów od niego, oślepiony latarką. Wycelował mu ją prosto w twarz. - Weź to, kurwa, co ty kurwa jebana robisz? - Odwróć się,
Kłąb starych ubrań i brudu, obudzony z pijackiej drzemki w kącie hangaru, zrobił jeszcze jeden chwiejny krok naprzód. - Odwróć się. Mężczyzna posłuchał, chwiejąc się nieco. - Dobra, dobra, co ty, kurwa, nikomu nie zrobiłem krzywdy, pierdolony psycholu, człowiek nigdzie nie ma spokoju cholera, na miłość boską... Upadł już po pierwszym ciosie w tył głowy. Dwie minuty. Trzy. Cztery. Nie poruszał się. Światło latarki pokazało krew spływającą po brudnych, skołtunionych włosach i starym płaszczu. Zostawić go tak czy zaciągnąć gdzieś w kąt? Zostawić.
R
Wybranie kawałka plastiku i przylepienie go do boku furgonetki zabrało kilka chwil, potem zrolował resztę i starannie ułożył na miejscu. Następnie odłączył lampę, schował ją za fałszywym panelem z tyłu. Wyjechał. Zamknął drzwi hangaru. Zdjął rękawice i odłożył.
43
T L
Nadal padało. Powoli jechał po zrytym koleinami gruncie. Zawsze istniała tu możliwość złapania gumy, a on nie chciał wymieniać koła przy świetle latarki, ryzykując, że zauważy go ktoś na drodze. Tuż przy bramie przemknął przed nim lis, zaświeciły żółte ślepia, omiecione światłami.
MAM POCZUCIE WINY - powiedziała Cat. W Debie Croxley panował miły gwar, przy barze siedziało kilka osób, trzy czwarte stolików było zajętych, w kominku napalono po raz pierwszy tej jesieni. Obok nich przeszedł kelner z pełną tacą. Rozległ się brzęk szkła. Simon patrzył na siostrę ponad blatem stołu. Oboje czuli się wyczerpani i oboje potrzebowali tego. Nie starał się odpowiedzieć. - Chris powinien tutaj być z nami. - Tak, powinien. - Czy jeszcze kiedyś będzie mógł spędzić taki spokojny wieczór poza domem? Simon pokręcił głową.
- Może. Kiedy wydobrzeje po operacji. Radioterapia zmniejszy resztę guza na jakiś czas, potem nastąpi remisja, może poczuć się całkiem nieźle i wtedy będziemy mogli tutaj przyjść. - Powinniście. Zrób wszystko, żebyście dali radę. - Dobrze. - Powiedziałaś, że nie będziemy o tym rozmawiać. W oczach Cat pojawiły się łzy. - Jasne. Menu wypisano kredą na tablicy po drugiej stronie długiej sali, specjalność zakładu na jeszcze jednej tablicy, za barem. Simon lubił tu wpaść na coś do zjedzenia, ale nie był tu już od kilku miesięcy. - Zjadłabym większość tego menu. O rety, mają małże.
Na stole pojawiły się marynowane mule i świeże sardynki, do tego bagietka i miska oliwek. Wtedy rozdzwoniła się komórka Cat.
R
- Jeśli to z domu, odbierz, jeśli nie, zignoruj. - Nie znam tego numeru. Nie odbieram.
T L
- Kiedy jest pogrzeb Karin McCafferty?
- Nie mam pojęcia. Poza tym sukinsynem, jej byłym mężem, nie miała chyba żadnej rodziny. Nigdy o niej nie wspominała. Zastanawiam się, kto w ogóle zajął się przygotowaniami. Byłam na wielu pogrzebach starych ludzi, na które przychodziłyśmy tylko ja i rejonowa pielęgniarka, ale to po prostu oznaczało, że wszystkich innych przeżyli. Karin była zaledwie po czterdziestce. Zapytam się w szpitalu, zobaczę, co oni wiedzą. - Chodziłaś ją tam odwiedzać, kiedy żyła, i to się liczy. Nie miej wyrzutów sumienia. - Ja nie mam. To Jane je ma. - Jaka Jane? - przez chwilę wydawało się, że nie wie, o kogo chodzi. - Jane Fitzroy. Boże, jak już dawno nie rozmawiałyśmy. - Przyjechała tu? - Jesteś teraz na służbie? - Cały czas jestem na służbie. Co z Jane? - O, już ją sobie przypomniałeś. Simon ostrożnie, zębem widelca wyjął małża ze skorupki i włożył sobie do ust. Nie podniósł wzroku.
- Okazało się, że dotarła do szpitala o godzinę za późno. To nie jej wina, ale ją to wytrąciło z równowagi. - Dzwoniła do ciebie? - Została u mnie na noc. Nalał jej jeszcze jeden kieliszek wina. - Nie chcesz wiedzieć więcej? Wzruszył ramionami. - Pytała o ciebie. - Cat, daj już spokój. - Czemu? Pokręcił głową, wytarł bułką resztki sosu z talerza. - Lubisz ją.
- To co innego. - Po prostu daj temu spokój,
R
- Tak. Podobnie jak ty.
T L
Cat znała ten wyraz twarzy i ton głosu. Oznaczały: „Krata w bramie została opuszczona". Nic więcej z niego nie wydobędzie. - Wiesz, że jesteś swoim największym wrogiem? Kelner przyszedł zabrać talerze. Cat zorientowała się, że lepiej dalej nie ciągnąć tematu. Na razie, pomyślała. Na razie. - Zabierasz dzieci na Dzbankowy Jarmark? - Chyba tak. Chris będzie już w domu, ale tata powiedział, że z nim zostanie. Felix jest trochę za mały. On też zostanie. - Będzie z wami jeszcze ktoś? - Na pewno spotkamy mnóstwo ludzi i Judith powiedziała, że chętnie by ze mną poszła. Bardzo cię proszę, nie rób takiej miny. - Jakiej? - Daj spokój, Si. Jest miła i dobra dla taty. Nie nadymaj się tak. Kelner przyniósł duszoną goleń jagnięcą i przyrumienionego na patelni leszcza. - Simon - powiedziała, gdy na stole zjawiły się już warzywa - dziękuję ci za wszystko. Nawet nie wiedziałam, jak mi to jest potrzebne.
- Zaufaj bratu. - Mhm. - Co? - Właśnie to robię. W niektórych sprawach, Chwyciła nóż i widelec, ale wtedy przypomniała sobie całą grozę i okropność tego, co się dzieje, przypomniała sobie, jak po południu Chris, leżąc w łóżku, bardzo powoli jadł łyżką jajecznicę. Miał obandażowaną głowę, zmęczone i pokonane oczy. Wyglądał, jakby już od niej odchodził, był już w smudze cienia, w miejscu, do którego nie potrafiła dojść, gdzie musiał przebywać całkiem sam. Przełknęła, spojrzała najedzenie na talerzu. - Już dobrze - powiedział Simon. Ale nie było dobrze i kiedy spróbowała otrzeć łzy, popłynęły jej po dłoni. Wstała. - Idę do toalety. Kiedy wrócę, mów do mnie. Ja nie mogę. Po prostu do mnie mów.
R
Simon czekał. Oddzielił większość soczystej jagnięciny od kości i jadł ją wolno, rozmyślając. Przy barze stało pełno ludzi, ale oni siedzieli w kącie sali i nikt ich nie słyszał. Nie było jej dłuższą chwilę, a kiedy wróciła, na twarzy nie miała już łez, włosy zaczesała gładko do tyłu.
T L
- Teraz jest dobrze - oznajmiła, zsuwając na talerz warzywa. - Jak myślisz, czy kiedyś znajdę odpowiednią kobietę, żeby się z nią ożenić? Spojrzała najedzenie na widelcu, zastanawiając się nad tym pytaniem. Jeszcze nigdy nie pytał o to, zawsze unikał takich tematów. Cat sądziła, że dała już sobie spokój z próbami zrozumienia brata, teraz jednak pojęła, że jeszcze nie. - Wiem, że chcesz, żebym porozmawiał z tobą o Jane, ale nie jestem pewien, czy potrafię, niczego nie jestem pewien. - Myślę - zaczęła ostrożnie - że przede wszystkim trzeba wiedzieć, czy w ogóle chcesz się żenić? Czy widzisz się w roli męża, ojca, mieszkającego razem z żoną, żyjącego w zupełnie innym domu niż teraz? - Dlaczego wszystko miałoby się zmienić? - Bo teraz jesteś kawalerem, wiedziesz samotne życie, przez większość czasu jesteś w pracy, czasem wyjeżdżasz ze swoim szkicownikiem, od czasu do czasu spotkasz się z nami. A to by się zmieniło. - Niekoniecznie. - Spodziewasz się, że żona pogodzi się z tym, że będziesz dalej żył tak samo jak teraz?
- Nie. Ale mówisz, jakby moje życie miało się całkowicie zmienić. - A ty tego nie chcesz? - Nie. Pewnie, że nie chcę. Uwielbiam swoje życie. -1 gdy to mówił, czuł, że to najszczersza prawda. - W takim razie musiałbyś mieć wyjątkową żonę albo zawrzeć bardzo nietypowe małżeństwo, być może i jedno, i drugie. Nie wszystko zmieni się tak od razu, ale w końcu się zmieni. Małżeństwo to nowe życie i zawsze jest kompromisem... Musisz być pewien, że oboje będziecie chcieć tego samego kompromisu. - Aha. Czyli raczej powinienem o tym zapomnieć. - Nie powiedziałam tego. Po prostu musisz być pewien. Może nawet bardziej niż inni ludzie, którzy biorą ślub, bo chcą z kimś być, ale też są gotowi na zmianę, rozwój i rozpoczęcie nowego życia. Chcą tego. Ty nie chcesz. Si, ale przecież nie masz jeszcze czterdziestki, nie jesteś aż tak stary, żeby zakorzeniać się w swoich przyzwyczajeniach. Nie odpowiedział, skończył jagnięcinę.
T L
R
Cat pomyślała o kobietach, z którymi coś go łączyło, przynajmniej tych, o których wiedziała. Diana, starsza od niego, zachłanna kochanka: ten układ działał, przynajmniej tak uważał Simon, bo Diana nie zmieniała życia, chociaż Cat wiedziała, że chciałaby. Freya Grafuiam. Lekarka sądziła, że mógł się w niej zakochać, zwłaszcza wtedy, gdy zginęła. Przed Dianą miał tylko przelotny romans z młodą prawniczką, której Cat nie lubiła. Eleonor jakąś tam. A w końcu Jane Fitzroy.
Ale Jane była taka wrażliwa, w jej życiu panował zamęt, cierpiała przez ciosy, które jeden za drugim spadły na nią podczas jej krótkiego pobytu w Lafferton. - No i co, chcesz tego, Si? Już miał odpowiedzieć, że chce tego, co ma ona, szczęśliwego małżeństwa, domu na wsi, rodziny. Ale ugryzł się w język. Cat bez Chrisa. Cat mierząca się ze śmiercią męża. Cat samotnie wychowująca dzieci, która będzie potrzebowała go bardziej niż on jej. To odwrotność wszystkiego, co zawsze się z nią kojarzyło. Próbował sobie to wyobrazić, ale nie umiał. Kelner zabrał talerze i przyniósł tabliczkę z wypisanymi kredą deserami, oparł ją o stół przy drzwiach. Oboje ucieszyli się z tego. - Ja zamawiam pudding z toffi - oznajmiła Cat. -I lody. I herbatę miętową. - Dwa razy - rzucił Simon do kelnera.
Odwożąc Cat do domu, powiedział:
- Może tak jest bezpieczniej. - Jak? - Tak jak teraz. Z kobietami, które są niedostępne. Prawda? - Domorosła psychologia. Mogłoby tak być, gdybyś w ogóle nie chciał zmian. - To o co ze mną chodzi? - Simon, na litość boską, nie wiem! Za dużo ode mnie wymagasz. - Przepraszam. - I tak mamy szczęście. Praca nam pomaga. Pomyśl, co by było, gdybyś cały dzień tkwił przy taśmie w fabryce. Westchnął. - Zamiast bez efektu gonić za złośliwym snajperem?
- Nic na to nie wskazuje. - Nie przepuścisz mu. Znam ciebie.
R
- Złapiesz go.
T L
- Wiesz Cat, to mnie poruszyło, a gdy coś mnie porusza, staje się sprawą osobistą. Tak jak te porwania dzieci stały się moją sprawą osobistą. I podpalacz. Zaczynam myśleć, że on to robi, żeby mnie poniżyć. To chyba paranoja, ale tak właśnie czuję. Czuję się wyszydzany. „No, chodź tu, Ser-railler, powstrzymaj mnie, rzucam ci wyzwanie". - Dlaczego? Przecież zabija tylko kobiety.
- Nie, nie chodzi o to, że chce zabić mnie. Ale kiedy takim ludziom udaje się dwa czy trzy razy, kiedy widzą, że uchodzi im to na sucho, wtedy wszystko się staje sprawą między nami dwoma, nieważne, ile jeszcze osób jest w to zaangażowanych, a tym przypadku jest kilkadziesiąt. Coś połączyło mnie i kogoś nieznanego. Muszę do niego dotrzeć, muszę go powstrzymać - uderzył dłonią w kierownicę. - Jesteś pewien, że jest tylko jeden? - Nie. Możliwe, że snajper, który zastrzelił dziewczyny, nie jest tym człowiekiem, który zabił Melanie Drew i tę młodą matkę. - A co naprawdę sądzisz? - Naprawdę sądzę, że to ten sam facet. Właściwie jestem tego pewien. Czuję to w kościach. - A czy czujesz w kościach, że zrobi to jeszcze raz?
- Tak - odparł cicho Simon. - Obawiam się, że tak. Chcę tam być pierwszy, ale gdzie? Gdzie się teraz skieruje? I dlaczego? Nie wiem dlaczego, Cat, nie dostrzegam żadnego związku, nic mi nie pasuje i póki coś się nie zacznie, błądzę w ciemnościach, jakbym miał opaskę na oczach. Zobaczyli światła domu, błyszczące na drugim końcu polnej drogi. - Dlatego uważaj na siebie - mówił dalej. - To ważne. Nie otwieraj drzwi, jeśli nie wiesz, kto za nimi stoi, i nie pozwalaj dzieciom otwierać, trzymaj drzwi wejściowe zamknięte na łańcuch. - Mówisz poważnie? - Zawsze zostawiasz drzwi otwarte. I okna. - Wiesz co, ja już i tak mam dosyć, nie opowiadaj mi o facetach ze spluwami, co tylko czekają, żeby rozwalić mój mózg albo moich dzieci, gdy tylko otworzę drzwi. - Coś takiego już się stało. Przypominam ci o tym. - Dzięki. Nie wejdziesz?
R
- Nie, jadę do domu, prześpię się trochę, zanim znowu ktoś mi zawróci głowę.
- To też.
T L
- Nie chcesz zobaczyć się z tatą i z Judith.
- Boże, doprowadzasz mnie do szału. - Cat trzasnęła drzwiczkami samochodu i odeszła. - Jasne, nie dziękuj za miłą kolację i w ogóle za nic - krzyknął za nią Simon, ale ona zniknęła już wewnątrz domu. Kiedy ciemnymi drogami jechał nowym audi, pomyślał, że właściwie każda kłótnia z Cat kończy się w ten sposób. Oboje muszą ochłonąć pod dachami swoich domów. A kłótnia z żonato coś, po czym trudno jest uciec. Nie czuł żalu do siostry. Miała wystarczająco dużo na barkach i jeśli musiała się na kogoś wkurzyć, to czemu by nie na niego? Któreś z nich zadzwoni do drugiego w ciągu najbliższych kilku dni i cała sprawa będzie skończona, zanim się naprawdę zacznie. Gdyby był żonaty, nie mógłby teraz wrócić do cichego, spokojnego mieszkania i życia, które tak lubił. Najlepiej jednak czuł się we własnym towarzystwie.
44
JESTEŚ PORĄBANY, W ogóle cię nie rozumiem. Czemu to robisz? Czemu chcesz jej to zepsuć? - Nie chcę. - Chcesz. Najwyraźniej chcesz. Słyszałeś siebie? Tom wpadł do pokoju Lizzie i rzucił się na jej łóżko, potem wstał i zaczął chodzić po pomieszczeniu, otwierał szafki, zamykał, kopał w ścianę, zdejmował książki z półki i odkładał je z powrotem. Trwało to kilka minut, zanim wreszcie powiedział: - Nie lubię go. Jest do bani. Po prostu go nie lubię, on musi odejść, a ona to zrozumie. Siostra była wściekła, bo widziała, że matka wygląda teraz cudownie, promienieje szczęściem, cieszy się życiem, dobrze bawi i wszystkim tym dzieli się z nimi. I to dzięki Philipowi Russellowi. Poza tym Lizzie lubiła Phila. Był całkiem w porządku, to szczęście, że matka trafiła właśnie na niego. Helen Creedy miała spore szanse spotkania wielu okropnych nieodpowiednich, zdziwaczałych facetów, a tu proszę, od razu, za pierwszym podejściem poznała Phila. - Ale o co ci chodzi? Może mi powiesz, co?
R
- Jesse Cole mi powiedział. Phil Russell uczył jego brata, no to się go zapytałem.
T L
- Zapytałeś o co? Co może wiedzieć brat Jesse'a Cole'a? - Powiedział, że go uczy od dwóch lat. - I?
- On jest ateistą. I głosi to. Mówi, że nie ma Boga, zamiast uczyć historii. Cały czas robi na ten temat jakieś aluzje, rzuca sarkastyczne uwagi, szydzi, opowiada im o książce Dawkinsa. Lizzie jęknęła i wróciła do lektury pierwszej części Henryka VI. Kiedy Tom zaczynał mówić o religii, nie mogła go już dłużej słuchać. - Jej też pewnie opowiada takie rzeczy. - Matka ma swój własny rozum. - Nie chcę, żeby z nim miała cokolwiek wspólnego. - Może powinnam go poprosić, żeby w taki sposób porozmawiał z tobą. Czas, żeby ktoś nawiązał z tobą jakąś racjonalną dyskusję, pokazał ci, czym naprawdę jest ta twoja sekta. - To nie sekta. - Dobra, kult. - To nie jest kult.
- Tom, wyjdź stąd. Muszę to dokończyć. Idź i pomódl się ze swoimi koleżkami. - Gdybyś kiedyś ze mną poszła, zobaczyłabyś, że to nie to, o czym myślisz. Ty uważasz, że oni są jak sekta Moon albo scjentolodzy czy coś takiego. Nie wiem. Mormoni. Bracia z Plymouth. - Coś takiego. - A chodzi o to, żeby być po dobrej stronie, o to, żeby Jezus wkroczył w twoje życie i wszystko zmienił, o to... Lizzie wetknęła sobie palce w uszy. Tom usiadł na łóżku. Wyglądał na nieszczęśliwego. Zobaczyła go oczyma duszy, takiego, jaki był kiedyś, kapryśnego, ale swobodnego, roześmianego, strojącego sobie żarty, fajnego chłopaka. Nic z tego nie zostało. Teraz albo wypluwał z siebie cytaty z Biblii, albo wyglądał na nieszczęśliwego. - Daj jej spokój, pozwól jej zająć się samą sobą. Tom, odpuść sobie. Kiedy pójdę na uniwersytet, nie możesz cały czas wrzeszczeć na mamę i jej piętnować, to nic nie da, ale ją unieszczęśliwi. A jeśli doprowadzisz do tego, że się rozstaną, zabiję cię.
R
- Chciałbym, żebyś spojrzała na to moimi oczami.
T L
- Nie potrafię. I nigdy bym nie potrafiła. Ja już ciebie nie znam, nie mam pojęcia, co ci się kłębi głowie. - Nie spojrzysz, postaram się sprawić, żebyś tak spojrzała. To naprawdę bardzo ważne i tylko to jest ważne. Lizzie wstała i otworzyła drzwi. Tom spojrzał na nią. Znowu oczami duszy zobaczyła jego twarz, taką, jaka była, gdy miał sześć, siedem lat. Nie obecną, ale dawną twarz. - Dosyć tego. - Lizzie... - Proszę. Wytrzymała jego spojrzenie. Usłyszeli klucz przekręcający się w drzwiach wejściowych. - Cześć! - Już wróciła ze spotkania klubu książki. Idź do niej, Tomie Creedy, zrób jej filiżankę herbaty i nie waż się niczego mówić, do cholery. Tom siedział przez chwilę, gapił się w podłogę z nieszczęśliwą miną, potem przeciągnął się i wstał.
W swoim pokoju usiadł na parapecie, wyjrzał przez okno, tak jak robił zawsze, kiedy był mały i musiał się nad czymś zastanowić. Na ulicy było spokojnie. Sąsiedzi wcześnie kładli się spać. Zastanawiał się, czy powinien porozmawiać z pastorem Evansem. Phil stanowił problem, i Tom wiedział, że musi go rozwikłać, zanim matka zrobi coś równie głupiego jak poślubienie tego faceta. Nie miał nic przeciwko temu, by znowu wyszła za mąż. Dawno już sobie z tym poradził. Lizzie ciągle o tym gadała i o tym, jaka mama jest samotna po śmierci taty, jakie to byłoby dla niej dobre i że ona kogoś potrzebuje. Faktycznie, miała rację, nigdy nie robił z tego powodu żadnych wstrętów. Teraz też. Nie powinna zostawać sama, kiedy on i Lizzie odejdą z domu. Chodziło tylko o Phila. Kiedy Tom był młodszy, odbierał wibracje innych ludzi, czuł, kiedy z nimi było coś nie w porządku. Ostatnio starał się ignorować podobne sygnały, bo pastor powiedział, że mogą być dziełem szatana, szepczącego do ucha, albo nawet zagnieżdżonego w mózgu. To pachniało filozofią New Age. W głębi duszy jednak wiedział, że przeczucia go nie mylą i nie umiał zupełnie lekceważyć wibracji. Poczuł je, kiedy spotkał Phila, bardzo silne. Nie lubił mieć innego zdania niż pastor, ponieważ wskazywał mu właściwą drogę, a on powinien go słuchać. Kiedy jednak chodziło o Phila Russella, on był mądrzejszy. I nie chodziło tylko o wibracje, ale też o rzeczy, jakie o nim słyszał, czyli o coś całkowicie realnego.
R
Zszedł po schodach.
T L
Matka siedziała w kuchni przy stole, z kubkiem herbaty, pisała coś w notatniku swojego klubu książki. - Cześć. Świeżo zaparzona.
- Dziękuję - Tom wyjął z lodówki puszkę coli i zaczął pić, stojąc plecami do blatu. Chciał jej coś powiedzieć, ale od czego i jak miał zacząć? - Jak się udało spotkanie? Helen się uśmiechnęła, - W porządku. Dzięki. - Ciekawa książka? - Tak. Chłopiec z latawcem. - Aha. - Chcesz czegoś, Tom? - Nie, czemu pytasz? - Na przykład kanapkę? - Dzięki, nie trzeba. - To dobrze. - Znowu zerknęła do notatnika, czekając, aż syn powie wreszcie to, o czym tak trudno było mu mówić.
- Wychodzisz w tym tygodniu? Pisała, mówiąc jednocześnie. - Tak. W czwartek. A potem wybieramy się na Dzbankowy Jarmark. Głupie, ale fajne. - Dobrze. - Phil ma bilety na czwartek na balet. Nie przepadam za baletem, ale co tam. - Dlaczego nie przepadasz? - Nie rozumiem jego idei. Zawsze sobie myślę, że byłoby im znacznie łatwiej, gdyby zaczęli rozmawiać. - Chodzi mi o to, dlaczego w ogóle idziesz? Przecież nie musisz. - Nie, nie muszę. Ale chyba powinnam dać baletowi jeszcze jedną szansę. - Ja tego tak nie widzę, - Nie, ty pewnie nie. Cisza. Upił dwa, trzy łyki. Pralka rozpoczęła wirowanie.
R
- Wszystko w porządku z tymi Stanami?
- Chodzi o to, że tam jedziesz? Tom, masz własne życie, wiesz, co o tym myślę.
T L
- To może być naprawdę ważne. Powinienem to zrobić. - Jest ważne teraz, a ja po prostu nie chcę, żebyś swojąprzyszłość wiązał z kościelnymi sprawami. - Nie robię tego. - Ale ja tak to widzę,. - To nie są jakieś kościelne sprawy, jak mówisz, tylko oddanie całego życia Jezusowi. Jeśli pójdę do tego Kolegium Biblijnego, to będę po jego ukończeniu gotów, aby służyć i nieść świadectwo. - Mówisz, jakbyś cytował broszurkę. - Przepraszam. - Tom, nie daj innym ludziom sobą sterować. Zwłaszcza kaznodziejom. Kiedy zaczynają nauczać, to jest hipnotyzujące, ale gdy wrócisz z powrotem na ziemię... - Phil jest ateistą. Tom, mówiąc to, poczerwieniał. Pospiesznie dopił colę i rzucił puszkę do kosza. - Wiem. To cię martwi?
Chłopiec mruknął coś po nosem. Matka odłożyła pióro i spojrzała mu prosto w oczy, co zawsze sprawiało, że czuł się nieswojo. - Rozumiem, że to może cię martwić, ale nie sądzę, żebyś musiał się tym przejmować. Odejdziesz stąd, wkrótce odejdzie Lizzie. Tu chodzi o mnie. - Nie tylko. - Tak, tylko. A raczej o Phila i o mnie. - Muszę się martwić, nie rozumiesz tego? - Chodzi ci o to, czy za niego wyjdę? - Masz zamiar to zrobić? - Nie wiem. Jest nam dobrze tak jak teraz. A jeśli pójdę do piekła, to zrobię to sama, na własną odpowiedzialność, to nie będzie twoja wina. - Będzie. Bo gdybym mógł coś zrobić, a nie zrobił... Helen śmiała się, póki nie zobaczyła na jego twarzy bólu i lęku. Wtedy przestała.
R
- Nie martw się. Słucham cię i rozumiem, jakie to ważne dla ciebie. Jeśli odrzucam tę wiarę, to naprawdę nie z twojej winy. Pójdę do tego twojego Kościoła i sama im to powiem.
T L
Przestępował z nogi na nogę. Helen serce wyrywało się do niego. Był przecież za młody na próby ocalenia innych przed potępieniem, na nawracanie świata. Kiedyś miał w sobie tyle beztroski, swobody, dobrej energii. Teraz stał się spięty, zmartwiony, ciągle rozdarty, starał się dorównać tym, którzy, jak uważała w głębi ducha, nie byli warci nawet setnej jego części. Kimkolwiek byli, czuła do nich niechęć. - Lubisz Phila? To dla mnie ważne. - Przecież wcale go nie znam. - Jakie robi wrażenie? Tom wzruszył ramionami. - Tom, to dobry człowiek. Ma większość cech, którymi powinien się charakteryzować dobry człowiek. - Skoro tak mówisz. - Odwrócił się. - Tak mówię. Ale to ty jesteś dla mnie najważniejszy, ty i Liz. Jeśli naprawdę cię to martwi, więcej się z nim nie zobaczę. Spojrzał na nią z twarzą szczerą i pełną niepokoju. Podszedł i uścisnął ją szybko, mocno. - Powinnaś się z nim widywać. Nie przejmuj się mną. Uciekł z kuchni. Przez chwilę chciała za nim pójść, ale powstrzymała się. Martwiło jąto, że syn tak drastycznie się zmienił. Jego nawrócenie i wejście do Grupy Jezusowej dokonało się zbyt
szybko. Przez kilka miesięcy nie mówił o niczym innym. Porzucił dawnych znajomych, spędzał wolny czas tylko z nowymi przyjaciółmi, opętała go idea „zbawiania i nawracania", jak z przekąsem stwierdziła Liz. Ale ta na nowo odnaleziona wiara chyba nie czyniła go szczęśliwym ani spełnionym. Przeciwnie, przez większość czasu chodził zdenerwowany. Dawny wesoły Tom zwykle niczym się nie przejmował. Zrobiła sobie herbatę, zastanawiając się, czy mogłaby o tym porozmawiać z Philem. Ale to przecież nie jego zmartwienie. To jej dzieci, Phil miał własnych synów. Położyła się do łóżka, ale nie mogła zasnąć. Myślała z niepokojem o Tomie. Po raz pierwszy od kilku tygodni zatęskniła, żeby był przy niej Terry, spokojnie poradził sobie ze wszystkim, porozmawiał z synem. Uspokoił ją, jak to zawsze robił. Już spała, kiedy Tom, nie zapalając światła, wyślizgnął się ze swojego pokoju i z domu. Poprowadził motor do połowy ulicy i dopiero wtedy go uruchomił. Bał się, że zwróci uwagę matki i będzie musiał odpowiadać na pytania.
R
45
T L
O TEN WOLNY ETAT UBIEGA SIĘ JAKAŚ KOBIETA - powiedział Ian Dean, w drodze na lotnisko. - Lucy Fry. Znasz ją? - Widziałem ją kiedyś. Krótkie, ciemne włosy? - Jakaś lesba - stwierdził Cliye Rowley. - Co? - Tak tylko powiedziałem. - Mógłbym cię za to podać do raportu. - Do raportu, za co? Siedzieli we trzech w wozie pełnym sprzętu, do końca zmiany została jakaś godzina. Jechali w deszczu, - Wiecie, co o tym myślę? Nie chcę mieć nadgodzin. - Najwyżej jedną - oznajmił Liam Westleton. Wziął ostry zakręt, spod kół trysnęła fontanna wody. - Teraz twoja kolej. - Nie mam nic przeciwko kobietom, kiedyś pracowałem z kobietą, i to był strzał w dziesiątkę.
Clive odchrząknął. - Co? - Miała napięcie przedmiesiączkowe zawsze, kiedy odwalaliśmy jakąś paskudną robotę. - Rowley, uważaj na to, co mówisz. Powiedziałem tylko, że się zgłosiła. Dobra, jesteśmy na miejscu. Który wybieramy? Było pięć hangarów. - Ostatni z lewej - powiedział Rowley. - Dlaczego? - Nie wiem. Nie ten najbliższy, musimy się trochę przebiec. Westleton zaczął przedzierać się w stronę hangarów, przez zalane wodą dziury i podmokłą łąkę. W porze po lunchu w okolicy nikogo.
R
- Kiedyś przyjedziemy tutaj potrenować i zastaniemy to miejsce w trakcie rozbiórki, pełne robotników i buldożerów. Prędzej czy później postawią tu osiedle, nie będą marnować terenu. - Ian, przecież tutaj jest mnóstwo zanieczyszczeń. Nikt nie wie, co z tym zrobić. Na razie ruszajmy. Ten tutaj nie jest dobry, strop się w połowie zawalił.
T L
Zawrócił i pojechał z powrotem, furgonetka, szarpiąc i trzęsąc się, ruszyła w stronę następnego hangaru. - A ten jest za blisko drogi.
- Żaden z nich nie jest blisko drogi, zresztą, co to za różnica. Oszczędzaj zawieszenie. Clive wzruszył ramionami. Kiedy się zatrzymali, od razu ruszył na tył wozu. Westleton poszedł, aby podnieść metalowy skobel przytrzymujący drzwi hangaru. Zdjął go. - Ktoś jeszcze musiał tutaj być — powiedział, wracając. - Myślałem, że ciężko będzie go wyjąć, a poszło jak po maśle. - Strażacy przyjeżdżają tu na ćwiczenia. - Lepiej to sprawdźmy, jak tu będziemy znowu jechać, żeby się z nimi nie zderzyć. Przydźwigali sprzęt z furgonetki, długie, drewniane i metalowe tyki, drabinkę sznurową wzmacnianą metalem. Lżejsze rzeczy, głównie narzędzia, przywieźli wcześniej tego samego dnia. Trening wypadał co sześć tygodni i tylko od czasu do czasu gdzie indziej. Ćwiczyli działanie w zespole, wspinanie, szturm, a także wchodzenie do obiektu. Westleton razem z Rowleyem przytargali z furgonetki stare drzwi. Jednąparę położyli, drugą zanieśli do hangaru. Chcieli zbudować makietę wejścia z drzwi przymocowanych do tyczek.
- Ian, przynieś pudełko z kłódkami, jest pod siedzeniem, dobra? Kłódki i łańcuch do przyczepienia niektórych rygli to kolejny rodzaj przeszkód, które mieli pokonywać. Szary blask wilgotnego, jesiennego dnia przenikał przez otwarte drzwi, sięgał jednak zbyt daleko, zakamarki hangaru skrywał mrok. Rano sklecili jakieś prowizoryczne oświetlenie, ale część ćwiczeń mieli przeprowadzić po ciemku, przy wpół zamkniętych drzwiach. - Zostawmy wszystko tu pod ścianą i przykryjmy workami, żeby nikt się tym nie zainteresował. Dźwigając ciężki sprzęt do hangaru, niewiele mówili. Deszcz zacinał z ukosa, wpadał do środka budynku. Wnieśli ostatnie drewniane tyki i drzwi, przykryli wszystko brezentem i szykowali się już do wyjścia, kiedy Rowley zapytał: - Słyszycie to? - Nie. - Co?
R
- Wydawało mi sie, że coś słyszałem.
- Racja.
T L
- To ptaki. Ptaki mają gniazdo pod sufitem.
- Wystraszyłeś się czy co?
- Nie, ale może powinienem przepłukać sobie uszy. Pójdę do lekarza, jeśli mi się pogorszy. Kiedy jednak zamknęli wrota do hangaru, Liam Westleton odwrócił się i zerknął do środka. - Co? - Co to było za świstanie? - Już mówiłem, że mam coś z uszami. Daj spokój. - Dobra, ja chcę jechać do domu. Mam jeszcze dzisiaj trening piłki nożnej. - Ian grał w policyjnej reprezentacji hrabstwa, w pierwszej jedenastce. Zatrzasnęli drzwi, umieścili skobel na miejscu, weszli do furgonetki. Deszcz osłabł, ale niebo nadal było ołowiane. Wiatr hulał między wypełnionymi wodą wybojami i marszczył jej powierzchnię. Westleton już przekręcał kluczyk w stacyjce, ale się zawahał. - Jedźmy, no jedźmy.
- Jeśli tam coś było, lepiej to sprawdźmy. - Nic tam nie było. - Ja wjadę tam furgonetką i oświetlę wnętrze reflektorami. Nie chcę przede wszystkim, żeby ktoś nam zwinął rzeczy. - To pewnie lis - powiedział Ian. - Tu jest pełno lisów, można wyczuć ich zapach, kiedy jest sucho. - Otwórzmy te drzwi. Clive Rowley powoli wysiadł z samochodu i zachwiał się, gdy stanął na nogi. - Cholera. - No, dalej. - Skręciłem kostkę. - To nic poważnego.
R
Ale Rowley skakał na jednej nodze, opierając się o bok furgonetki. Westleton westchnął. - Wsiądźmy z powrotem do auta. Dajmy spokój.
T L
- Sierżancie, pewnie to nic nie było.
Pozostali pomogli wejść na tylny stopień furgonetki i usiąść w pojeździe. Clive masował sobie kostkę i mruczał coś pod nosem. - Uszy. Kostka. Jeśli masz ołówek, lepiej już rób listę schorzeń przed wizytą u lekarza. - Cha, cha.
Liam Westleton zawrócił furgonetkę i ruszył w stronę drogi. Rowley nadal masował kostkę.
46 ZAPLANOWANIE WSZYSTKIEGO ZAJĘŁO MU TYDZIEŃ. Teraz w ogóle nie miał z nią kontaktu, ani słowa, żadnego listu. Ani z nią, ani z żadnym członkiem jej rodziny. Czuł się tak, jakby już dla nich nie istniał, jakby uprzątnęli go ze swojego życia i wspomnień. Nie miał zamiaru na to pozwolić, ale niczego nie przyśpieszał, jego gniew był jak płonące ognisko, poza kontrolą. Czekał, aż się zmniejszy i stanie małym, migającym, czerwonym gorącym punktem, o którym wiedział, że zdoła nad nim zapanować. Musiał go kontrolować.
Biegał, maszerował po wrzosowisku, poszedł do Starły Tor, strzelał do gołębi, a później wziął kilka pustych puszek, ustawił je i strzelał, aż udało mu się strącić wszystkie sześć bez pudła. Za każdym razem, gdy którąś trafiał, była jednym z nich. Jej ojcem. Matką. Siostrą. Babcią. Młodszym bratem. Wreszcie nią. Za każdym razem ona była na końcu. Kiedy strącił wszystkie puszki, ustawiał je jeszcze raz, w takim samym rzędzie i strzelał znowu. Tydzień. Czekał do podwieczorku, do wpół do siódmej, wiedział, że wtedy już wróci z pracy. Zawsze o tej porze była już w domu. Nastał piękny, ciepły, spokojny wieczór, powietrze pachniało słodko nawet w środku miasta. Zaparkował samochód nieco dalej i ruszył na piechotę. Kilkoro dzieci pod jej domem szalało na rowerach, bawiły się w jazdę na tylnym kole. Odczekał jakiś czas, ale w końcu kazał im zmykać. Nie chciał, żeby się tu kręciły jakieś dzieci, nawet jeśli miał zamiar tylko ją wystraszyć. Wystraszyć ich wszystkich. Dzieci nie wolno w to mieszać. Teraz mógł już ufać swojemu gniewowi. Teraz miał go pod kontrolą. Przestraszy ją, ale nic poza tym. Chciał zobaczyć jej twarz, jak będzie na niego patrzeć, jak próbuje coś powiedzieć. A potem zobaczy jej strach.
T L
R
Zastawiał się, dlaczego w ogóle to robi, bo mimo wszystko ją kochał. Nigdy nie sądził, że zdoła poczuć to, co czuł do Alison, a jego wściekłość stanowiła tylko część większego uczucia. Cały czas szedł jedną stroną ulicy. Kiedy mijał jej dom, spojrzał na niego. Potem zawrócił, już po drugiej stronie ulicy. Furtka była pomalowana na niebiesko, w dosyć jasnym odcieniu. Niemal czuł, jak błękit spogląda na niego. Szedł coraz wolniej i wolniej, aż w końcu, zbliżając się do niebieskiej bramy, ledwie stawiał nogę za nogą. Na podjeździe nie było samochodu.
Zatrzymał się, z rękoma na furtce, przełykając wściekłość. Wtedy zauważył jakiś ruch w oknie, za firanką. Popchnął bramę, otworzył ją. Musiała zbiec po schodach i czekać na niego przed progiem, bo kiedy unosił rękę, żeby zapukać, szeroko otworzyła drzwi. Georgina. Wyczuwał jej strach. Utrzymywała ten strach w ryzach, przeciwstawiała mu się, ale patrzyła to na niego, to znów gdzieś ponad jego ramieniem. - Nie ma jej. - Nie wierzę ci. Georgie, chcę z nią porozmawiać. Powiedz jej. - Mówiłam. Nie ma jej. - Chcę wejść i się z nią zobaczyć.
- Nie możesz. I tak nie chce się z tobą widzieć, nie chce mieć z tobą nic wspólnego, już ci to powiedziała. Próbował zepchnąć ją z drogi, ale wtedy tuż za nią pojawił się jeszcze ktoś, jakiś mężczyzna, którego dotąd nie widział. - To wujek Gordon - wyjaśniła. - Wujku, powiedz mu, że Ally nie ma w domu. Mężczyzna był niewysoki, ale krępy i muskularny jak mała beczułka, ramiona założył na piersi. Bez trudu dałby sobie z nim radę, ale nie po to przyszedł. - Alison - oznajmił wuj - tutaj nie ma. Nie rozumiesz tego? - Chcę ją zobaczyć, to wszystko. Mam prawo do wyjaśnień. - Już je otrzymałeś. - Skoro tu jej nie ma, to gdzie jest? - Nie twoja... - W porządku, wujku Gordonie, powiem mu. Myślę, że powinien wiedzieć.
R
- Wiedzieć co?
Wyszła za drzwi i przeszła kilka metrów ścieżką. Ruszył za nią.
T L
- Nie ma tutaj jej, to najprawdziwsza prawda. Już od kilku dni. Wyjechała, i to nie sama. Ze Stuartem. Lepiej stąd idź... - Gdzie ona jest? No gdzie? Gdzie?
Poczuł, że zaczyna sie trząść, ogarnęła go wściekłość. - Mam prawo wiedzieć. - Nie - odparła Georgina. - Nie masz prawa. Nie powiem ci nic więcej i nie przychodź tu - odwróciła się. Złapał ją za ramię. - Jeśli napiszę do niej list, przekażesz go? - Nie wiem. Zawahał się. Nie chciał robić krzywdy Georginie ani Alison. Nigdy jej nie chciał skrzywdzić. Ale inni będą cierpieć. Inni nigdy nie zasmakują szczęścia. Opanował się. - Dzięki - zdołał powiedzieć. - Dzięki, Georgie.
Ruszył ścieżką, zamknął za sobą jasnoniebieską furtkę i szybko poszedł ulicą. Teraz się trząsł, niemal stracił nad sobą kontrolę. Prawie przewrócił jakąś starszą kobietę, która go mijała, o mało nie popchnął jej na ziemię. Był na siebie wściekły. Nie powinien tak myśleć. Musi się wziąć w garść. Minął swój samochód i szedł dalej, szybko i równym tempem, przez kilka kilometrów. Krążył po przypadkowych ulicach, uspokajał się powoli. Przypominało to kiełznanie oszalałego konia, ale w końcu poczuł, że się udało. Maszerował, aż trafił na jakiś pub na rogu. Wszedł do środka. Połowa jego osoby chciała teraz upić się na umór. Kupił szklankę guinnessa i usiadł. Pił powoli, przedłużał to. Ręce mu jeszcze drżały, ale w końcu i to ustało. Kiedy dotarł do połowy kufla, zaczął myśleć, spokojnie, racjonalnie, punkt po punkcie starając się ułożyć przejrzysty plan. Ale opróżnił szklankę i dopiero kończył obmyślać jego początek.
T L
47
R
Nie pozwolił sobie na kolejne piwo.
PADAŁO. Wąska droga, wijąca się p0 zboczu w stronę krematorium była śliska od deszczu, samochody jechały bardzo wolno. Trzy auta. Jane Fitzroy czekała, schowana pod nawisem dachu, deszcz zacinał, siekł trawniki. Karawan. Za nim jeszcze jeden samochód z przedsiębiorstwa pogrzebowego. I ciemnozielony peugeot Cat Deerbon. A potem, znacznie dalej, wjeżdżająca w bramę niewielka, poobijana furgonetka. Karawan powoli jechał w jej stronę, miażdżąc żwir. Minął ją. Na trumnie z jasnego drewna spoczywał niewielki biały bukiecik, czerwono-złota wstęga, dalej wielka wiązanka lilii i ciemnozielonego bluszczu, dominująca, ekstrawagancka. Jane zerknęła na bilecik przyczepiony do trumny. „Najdroższa Karin. Kochamy Cię i dziękujemy ci za te wszystkie wspaniałe rzeczy, które dla nas stworzyłaś i za Twoją pełną ciepła i lojalną przyjaźń. Przedwcześnie nas opuściłaś. Cax i Lucia". Z samochodu za karawanem wysiadła jakaś starsza para, a za nimi Cat. Z furgonetki wyskoczył młody mężczyzna, niezgrabny w swoim garniturze. Jane zawahała się. Tłum na pogrzebie niekoniecznie oznaczał kochających przyjaciół, ta grupka zdawała się jednak wręcz żałośnie niewielka. Karin zostawiła dyspozycje co do swo-
jego pogrzebu. Określiła muzykę, hymn, czytanie z książek o ogrodach Christophera Lloyda. „Jane, jeśli to ty będziesz celebrować nabożeństwo, wiem, że wybierzesz odpowiednie modlitwy". Jane miała nadzieję, że dobrze wybrała. Odwróciła się i weszła do środka przy pierwszych dźwiękach pieśni Jezu, upragniona radości ludzka. Wtedy usłyszała samochód, mknący drogą dojazdową do kaplicy. Miała nadzieję, że były mąż Karin przemyślał swoją decyzję o nieprzyjściu na pogrzeb, ale wchodząc do niewielkiego, nijakiego budynku kaplicy, nie obejrzała się za siebie. Odmówiła pierwszą modlitwę, ale gdy Cat wstała, aby przeczytać wybrany przez Karin fragment z Zadbanego ogrodu, uniosła wzrok i zobaczyła wprost przed sobą Simona Serraillera. Patrzył na nią. Szybko odwróciła spojrzenie, w stronę Cat, kwiatów na trumnie, podłogi. Simon wsunął się na miejsce w drugim rzędzie. Cat czytała dobrze, starannie i spokojnie. Kiedy skończyła, Jane nie odwróciła od niej wzroku. Była wściekła, na pewno zrobiła się purpurowa. Zachowała jednak spokojny ton głosu.
R
- Karin chciała, by zaśpiewano hymn Król Miłości jest moim pasterzem. Nie zawsze łatwo się śpiewa, gdy jest tylko kilka osób, dlatego przyniosłyśmy nagranie wersji chóralnej i teraz możemy się do niej przyłączyć naszym śpiewem. Mam nadzieję, że nie będzie to zbytnio przypominało karaoke.
T L
Dziwne, ale nie przypominało. Głosy z taśmy podjęły hymn, a prawdziwe głosy zgromadzonych czysto uniosły się ponad nimi. Był to kompromis, ale lepsze to, pomyślała Jane, niż słabe, rwące się wykonanie pieśni, takie, które wszystkich by zażenowało. Gdy skończyli śpiewać, słychać było, jak deszcz bębni o dach kaplicy. Nie mogła się teraz skupić, czuła się zawstydzona i wściekła, że tak bardzo wytrąciła ją z równowagi obecność Simona. Nie chciała, by tu przychodził, chciała wspominać Karin. Co ona by na to wszystko powiedziała? W głowie Jane mignął obraz rozbawionej Karin. Tak, uznałaby to za coś zabawnego, powiedziała jakiś żart. Ale nawet jeśli Karin by się śmiała, Jane nie mogła. - Boże, Nasz Stwórco i Odkupicielu, Twoją mocą Chrystus pokonał śmierć i wkroczył do chwały. Umocnieni Jego zwycięstwem i głoszący Jego obietnice, powierzamy Twoją służebnicę Karin Twojemu miłosierdziu, w imię Jezusa Pana Naszego, który umarł i zmartwychwstał i króluje z Tobą, teraz i na wieki wieków. Nie cierpiała kremacji, nie cierpiała anonimowości identycznych kaplic, nie cierpiała braku piękna, okropnej zasłony i odgłosu zjeżdżającej w dół trumny. Zwyczajny pogrzeb miał dla niej większą godność, chociaż znała mnóstwo księży, którzy by się z nianie zgodzili. Jeszcze raz popatrzyła na trumnę Karin McCafferty, białe kwiaty, mosiądz uchwytów, połyskujący w ciemnej kaplicy. Potem pochyliła głowę i zaczęła odmawiać modlitwę polecającą.
Cat miała zamknięte oczy, ale nawet się nie poruszyła, aby zetrzeć łzy z twarzy. Andy Gunton stał sztywno, z trudem przełykał łzy. Pracował razem z Karin, część niemal każdego dnia spędzał z nią w ogrodach Eaton Vaux, posiadłości Caxtona Philipsa. Uczył się od niej, śmiał się razem z nią i nie wiedział, co ma mówić albo robić, kiedy jej choroba przypuściła ostateczny atak. Trzymał się wtedy na uboczu i teraz się tego wstydził, zarzucając sobie, że jest takim człowiekiem, który przechodzi na drugą stronę ulicy, chcąc uniknąć niewygodnego spotkania. - Amen. Simon usłyszał własny, donośny głos, który stał się jakby mostem nad tą niewielką odległością dzielącą go od Jane Fitzroy. Nie wiedział, jak zareaguje na jej widok i ta reakcja go zaskoczyła. Trumna przesuwała się do przodu, Cat wstrzymała oddech. - Chris - szepnęła. - Boże. Simon spojrzał na nią, ale głowę miała zwieszoną. Chris, pomyślał.
R
- Karin poprosiła mnie, żeby teraz było trochę muzyki. To dla niej ważne. Proszę, posłuchajcie i pomyślcie o Karin z wdzięcznością, wspominając jej odwagę i siłę życia.
T L
Tak często, pomyślała Cat, w trakcie kremacji nadchodzi ten potworny moment, kiedy zaczyna ryczeć jakaś oklepana melodia. Moja droga. Po drugiej stronie tęczy. Zawsze będę cię kochać... Ale gdy zabrzmiał Podmuch wiatru, okazało się, że mimo wszystko tutaj pasuje. Cat się uśmiechnęła. - Boże, jak ja nienawidzę takich miejsc - powiedział Simon, dotykając ramienia siostry, kiedy wyszli przed kaplicę. Grzmoty dudniły już dalej, ale ulewa nie zelżała, niebo było granatowoczarne jak świeży siniak. - Cieszę się, że przyjechałeś. - Nie wiedziałem, czy dam radę - rozejrzał się szybko, a potem dodał: - Chcę zamienić słówko z Andym Guntonem. To ten garownik, który wyszedł na ludzi. - Jane chciałaby się z tobą zobaczyć. - Muszę spadać, przepraszam. Spojrzała na niego, ale nic nie powiedziała. Simon podszedł do Andy'ego, stojącego na uboczu i niepewnego, co ma robić. Jane rozmawiała z krewnymi Karin. Cat czekała, słuchając ostatnich taktów piosenki, brzmiących melancholijnie w pustej kaplicy. Simon pobiegł w deszczu do swojego samochodu. Andy ruszył w jego ślady. Kiedy odjeżdżali, reszta przybyłych na pogrzeb poszła dalej. Żałobnicy złożyli kwiaty dla Karin na ganku, uniósł się egzotyczny zapach białych, sztywnych lilii. Żadnych lilii, przypomniała
Cat. Żadnych lilii, żadnego krematorium. Były to sprawy, co do których ona i Chris nigdy się nie zgadzali. Nie był wierzący, chociaż szanował jej wiarę i twardo obstawał przy kremacji, z przyczyn racjonalnych, praktycznych oraz jak teraz uważała, bezdusznych. Wiedziała, czego będzie chciał. Jane odprowadziła krewnych Karin do samochodu i teraz szła w jej stronę. Minęła dopiero trzecia. - Zawiozę nas do miasta - zaproponowała Cat. - Chodźmy na grzankę i herbatę do ulubionej kafejki Karin. Jane się uśmiechnęła. - Mogę zdjąć ornat w aucie - zerknęła tam, gdzie przed chwilą stał samochód Simona, - On musiał spadać - powiedziała Cat. - Tak się wyraził.
R
48
T L
KIEDY SZEDŁ OBOK KOŚCIOŁA KATOLICKIEGO, zmierzył na oko dystans od krawężnika, a potem od jezdni. Tej nocy narysował plan, ściągnął też z Internetu mapę okolicy, powiększył sobie wąski odcinek Dedmead Road, właśnie ten, gdzie był weterynarz naprzeciwko kościoła. Potem prześledził trasę, którą by tam przyjechał, a także trasę, którą by odjechał. Uznał, że na obwodnicy znalazłby się w ciągu piętnastu sekund, może szybciej. Kiedy już tam będzie, spokojnie się ulotni. Zrobił kanapkę z peklowaną wołowiną i kubek herbaty. Wrócił do planowania. Teraz stał przed prawdziwym wyzwaniem. Gdyby coś poszło źle, miałby się z pyszna. Wcześniej było łatwiej, chociaż się trochę napocił, kiedy wpatrywał się w Siedem Asów, a jednocześnie przyglądał w myślach wyjściu ewakuacyjnemu i dróżce za nim. No, ale się udało. Zawsze się udawało, bo nie mógł sobie pozwolić na ryzyko i działanie bez starannego rekonesansu i przemyślanego planu. Coś takiego robią idioci, i właśnie idioci wpadają, co im się, cholera, należy. Była tylko jedna sprawa. Regularnie przeglądał lokalną prasę i słuchał wiadomości w Radiu Bevham, ale nie mówiono tam nic o facecie w hangarze. Znowu włączył telewizor i poczekał na dziennik. Nic. Świetnie. Miał jeszcze prawie czterdzieści osiem godzin. Wszystko musiało pasować, wszystko musiało być doskonałe, wybrany moment, odległość, broń, wszystko.
Teraz mógł już o tym nie myśleć, przespać się z tym, wiedząc, że całość zapisała się w pamięci. Wróci do tego jutro, a w piątkową noc przejrzy jeszcze ze dwa razy, krok po kroku. I wtedy już będzie mógł sobie zaufać, tak jak zawsze. Jak zawsze. Bo nie można ufać nikomu innemu.
49 CHŁOPAKI, WY DWAJ JEDZIECIE NA LOTNISKO, zabieracie sprzęt, który tam zostawiliście. Zmiana planów. - Jaka zmiana planów? - Cholerny ślub. - Co za cholerny ślub?
- Ślub córki Lorda Porucznika.
R
- Ten, na który przyjeżdża rodzina królewska. W listopadzie.
T L
- Właśnie ten. Clive i Ian, jedziecie na lotnisko, zabieracie to. Załatwcie to szybko. - Trzeba do tego trzech ludzi. - Gdzie jest Tim?
- Dzisiaj rano jego żona zaczęła rodzić.
Clive Rowley i Ian Dean, mrucząc pod nosem, poszli do furgonetki. - Ochraniałeś kiedyś rodzinę królewską? - zapytał Ian, wyjeżdżając z dziedzińca. - Tak, kilka razy. Nic się nie działo. Psy wszystko wcześniej dokładnie sprawdziły. - Tym razem będzie trudniej. Nasz przyjaciel snajper ma mnóstwo kryjówek do dyspozycji. - Nie, oni to wszystko dokładnie rozpracują i obstawią. Nie odważy się. - A kto z rodziny królewskiej przyjedzie? - Słyszałem, że Karol i Camilla. - No to będzie też strefa zakazu lotów. - O jeny, kto za to wszystko płaci?
- A kto w ogóle za to wszystko płaci, Clive? My. Płacimy za to wszystko. - W porządku, tylko czego innego byś chciał? Jakiegoś prezydenta, jak w Ameryce? - Wszystko mi jedno, mnie to nie rusza. Ale moja stara mama by się z tym nie zgodziła. Ma fioła na punkcie monarchii. Ma nawet portret królowej na imbryku. Clive Rowley się roześmiał.
Świeciło słońce. Woda w dziurach na lotnisku już wysychała. - Popatrz... tam wzdłuż ogrodzenia biegnie lis. - Bezczelny drań. - Gdybym miał broń, załatwiłbym go w jedną chwilę. - Jasne, ale po co? Niech sobie idzie. Co ci zrobił? Prędzej zastrzeliłbym jakichś bandziorów niż dzikiego zwierzaka. Chodź, zabierajmy ten cholerny sprzęt.
- Dobra, najpierw drzwi?
- Co?
T L
- Co to jest?
R
Otworzyli drzwi. Mieli słońce za plecami, oświeciło łukowate wnętrze hangaru.
Ian ruszył do przodu, minął ułożone w stos tyki i drewniane drzwi, przeciwległemu podążył ku przeciwległemu krańcowi hangaru. - Masz latarkę? Clive się zawahał.
- Nie. Chodź, pomóż mi, i tak będziemy musieli tam pójść, zanim skończymy. - Jest w furgonetce. Przynieś latarkę z furgonetki. - Po co chcesz tam grzebać? Uważaj, tam są szczury. - To nie szczury. Przynieś latarkę, powiedziałem. - Tak jest. Clive wyszedł z furgonetki. Stary lis wciąż tam był. Siedział, grzejąc się w słońcu. Rowley patrzył na niego. Zwierzęciu nie drgnął nawet jeden mięsień. Clive potrafił zrozumieć dlaczego. - No, chodźże tu z tym światłem! Ruszył w końcu, przez ramię zerkając na lisa.
- Kurwa, dokąd polazłeś? - Odlać się. - Poświeć, o tutaj. - Co? Dean podniósł rękę, a Clive wetknął mu w nią latarkę. - Nie żyje - stwierdził Rowley. - Jezu. - Wygląda na to, że on nie żyje od kilku dni. Ian przykucnął i przyjrzał się postaci w starym płaszczu nieprzemakalnym i sportowych butach. Mężczyzna był brudny. Jego płaszcz zesztywniał od skrzepłej krwi. Dean zbliżył promień latarki. Nieznajomy okazał się niezbyt młody, trudno było określić jego wiek, przypuszczalnie przed śmiercią upił się albo naćpał. Dean nachylił się i wyczuł puls na szyi.
R
- Co mu się, do cholery, stało? Co on w ogóle robi w tej dziurze? Ale Ian wstał i ruszył szybko w stronę wyjścia. Idąc, rozmawiał już przez telefon.
50
T L
Pół godziny później, podskakując na wybojach, nadjechał ambulans.
NA ZEWNĄTRZ PORYWISTY WIATR TARGAŁ DRZEWAMI i potrząsał płotem. W okna wiejskiego domu uderzały kolejne fale deszczu, które zdmuchiwał wicher. - Ciepło ci? - zapytała Cat. - W porządku. - Mogę dorzucić do ognia. - Powiedziałem, że w porządku. - Przepraszam. - Nie ma za co. - Chris pokręcił głową i się skrzywił. Wrócił do domu poprzedniego dnia. Wyglądał na przygnębionego, jakby się bał, że zaraz upadnie.
cn0.
dził ostrożnie,
- Tu jest inaczej - powtórzył kilka razy. - Wszystko wygląda dziwacznie. Sam i Hannah nocowali w Hallam House. - To po to, żebyś miał trochę spokoju. - Nie trzeba mi tego. - Mogę ich przywieźć, jeśli chcesz. - Daj spokój, daj spokój. Nie potrafiła się przyzwyczaić do tego drażliwego, nerwowego człowieka, który zastąpił opanowanego, swobodnego Chrisa. Winę za to częściowo ponosił guz, częściowo następstwa operacji i zażywane lekarstwa. Czy to się zmieni? Czy jeszcze odzyska dawnego Chrisa? Nie miała pojęcia. Lekarz też nie wiedział. „Każdy przypadek jest inny". W trakcie operacji usunięto na tyle dużą część guza, by zmniejszyć ciśnienie wewnątrzczaszkowe. Ale więcej nowotworu zostało, nie ważyli się go tknąć. Spojrzała na męża. Miał zamknięte oczy. Zdawał się jakiś mniejszy. Odległy. Jego skóra była blada, zmieniła mu się twarz, ogolona, przykryta bandażami. Kto to teraz był? - Czuję się, jakbym zmartwychwstał - powiedział.
- Dlaczego?
T L
- Mam ci zrobić herbatę?
R
Rozpoczęto radioterapię. Mogła zawieźć go jeszcze na dziewięć zabiegów. Maksimum. Potem już nic.
- Pomyślałam, że może byś chciał.
- Napij się wina. Zwykle to robisz wieczorem. - Nie chcę pić bez ciebie. - Lepiej się przyzwyczajaj. Cat odwróciła głowę. - Czy twój ojciec chce się z nią ożenić? - Z Judith? Nie mam pojęcia. Znasz tatę. Nie mogę się go o to po prostu zapytać. - Lubię ją. - Ja też. Ale kiedy mu mówię, że mógłby się na coś zdecydować, to od razu się jeży. - Jest przecież Si. - Simon - prychnęła. - Już tracę do niego cierpliwość. Chyba się jednak napiję. - Dobry pomysł. - Chcesz jakieś środki przeciwbólowe?
- Nie. - Na pewno? Chris nie odpowiedział. Po co? Przecież już wyjaśnił, że nie chce, ale ona zapytała się drugi raz. Po co? Bo nie wiedziała, jak mu pomóc, jak z nim rozmawiać, jak się zachowywać. Lepiej by mi szło ze zwykłym pacjentem, pomyślała, nawet w gorszym stanie. Poradziłabym sobie lepiej. Była lekarzem. Tylko lekarzem. Tak jak inni nie potrafiła pogodzić się z tym, że człowiek, którego kocha, umiera na raka mózgu. Może nawet bardziej, bo wiedziała zbyt wiele, wypatrywała objawów, wszystko interpretowała. Powinnam po prostu się trzymać i przyjmować to, co daje los. Przecież właśnie to mówię innym. „Po prostu myśl o jednym dniu". Wstawiła wino z powrotem do lodówki. Na blacie leżało pudełko z lekarstwami Chrisa. Później zabierze je na górę Wiedziała, jak w pewnym momencie zaczynają wyglądać pokoje, w których ktoś umiera, znała te stosy buteleczek z lekarstwami, butle z tlenem i automatyczne strzykawki. Czy tak będzie i tutaj? Czy Chris zostanie? Czy ona da sobie z tym radę? Czy dadzą radę dzieci?
R
Wiatr pędził nad padokiem i walił w okno kuchni. Podjazd omiotły światła samochodu. Chwilę później do kuchni wszedł Simon, otrzepując się z deszczu.
T L
- Hej, Chris, miło cię widzieć znowu w domu. Jak się czujesz? Cat wstrzymała oddech, czekając na jakiś wybuch wściekłości, na zgryźliwą uwagę. Wyjęła butelkę wina, ale Simon pokręcił głową, usiadł na sofie obok szwagra. - Tak sobie - odparł Chris. - Lepiej być tutaj. Cholerne szpitale. - To dla ciebie nauczka, żebyś przestał tam wysyłać ludzi. - Można tak powiedzieć. Ale skoro już pytasz, to z moją głową jest teraz o wiele lepiej. To zmniejszenie ucisku podziałało. Myślałem, że po operacji będzie bardziej boleć. Okazuje się, że mogą ci przepiłować czaszkę i prawie ci nie zaszkodzić. - Będę o tym pamiętał. - Robiło mi się niedobrze, ale mam dobre środki przeciw nudnościom. Jestem zmęczony, ale co tam, nikt nie zakazuje mi spać. Tak że w sumie jest ze mną nieźle. No i dlaczego, pomyślała Cat, zaciągając zasłony, by odgrodzić się od burzy. Dlaczego do mnie nie może tak mówić? Czemu do mnie tak nie mówi? Czemu bez problemu może się zwierzać Simonowi z takich rzeczy, a mnie nie? Nie wiem, co się dzieje i wcale mi się to nie podoba. To boli. - Chcesz kawy? Simon przytaknął. - Jak tam przestępstwa? - zapytał Chris.
Rozmawiali jak zwykle swobodnie. Słuchając, jak Chris śmieje się, klnie, wtyka szpile jej bratu, słuchając, ale nie widząc go, można było pomyśleć, że nic się nie stało, że czuje się dobrze, tak jak zwykle, że nic się nie zmieniło. Gdy Simon opowiadał o nerwowej atmosferze w policji, wywołanej działaniami snajpera, który wciąż pozostawał nieuchwytny, chodził na wolności i Bóg jeden wie, co teraz planował, zerkała kilkakrotnie na Chrisa i widziała jego twarz, chudą i wymizerowaną, z tym dziwnym, zatroskanym wyrazem. - Jesteśmy obciążeni do granic wytrzymałości, musimy zabezpieczyć cały ten cholerny Dzbankowy Jarmark. Pełno tam rodzin z dziećmi, do tego jeszcze ślub w katedrze, na którym będą członkowie rodziny królewskiej, a przeklęty snajper wciąż nam bruździ. Rzadko mi się zdarza przez coś nie spać, ale teraz ciągle budzę się wczesnym rankiem. Musimy go powstrzymać - walnął dłonią w oparcie sofy. - Musimy go powstrzymać. Na chwilę zapadła cisza. Potem Chris powiedział: - O czym ty mówisz? O jakim snajperze?
razy, gdy z nią rozmawiał.
R
- Co, guz mózgu zrobił ci coś z pamięcią? - beztrosko zapytał Simon. Cat, przerażona, czekała, aż Chris się wścieknie, jak to już robił kilka
- Najwyraźniej tak.
T L
Ale tylko wzruszył ramionami i powiedział:
Niedługo potem położył się spać, z twarzą wypraną z barw. Czuł się tak wyczerpany, że Cat musiała mu pomóc umyć się i rozebrać. Zwinął się na łóżku, a zasypiając, mruczał cicho. - Możesz zostać na noc? - zapytała Simona, który siedział na dole i skakał po telewizyjnych kanałach. - Nie ma mowy, ale chętnie wypiję jeszcze jedną kawę. - Judith i ja mamy zabrać dzieci na festyn, ale zastanawiam się, czy to bezpieczne. - Nigdzie nie będzie bezpieczniej. Obstawiliśmy wszystko. Mniejsza o snajpera, nie masz tam nawet szansy natknąć się na kieszonkowca. - Mam nadzieję, że masz rację. Odłóż tego przeklętego pilota. - Przepraszam. Chris wygląda kiepsko, ale zdaje się, że chyba nie podupadł na duchu. - Tylko przy tobie. - Co mówią? Wzruszyła ramionami. - Nic. Możemy porozmawiać o czymś innym?
- Zależy o czym. - Nie będziesz tego chciał, ale posłuchasz. O twoich paniach J. Judith Connolly i Jane Fitzroy. - Co to, to nie, moja miła. Chcesz kieliszek wina? - Siadaj. Ale on już wyszedł z pokoju. Dobiegł ją odgłos napełnianego czajnika, wina nalewanego do kieliszka, stuknięcie drzwiczek od kredensu. Nie, będzie tego unikał, jak zwykle. Nagle poczuła, że jest jej wszystko jedno. Miała dosyć. Czuła się zmęczona. Niech się Simon zajmie sam sobą i niech myśli o ojcu, co tylko chce. Wrócił. - Powiedz mi, co to za człowiek, który tak strzela gdzie popadnie. To jakiś szaleniec albo ktoś mający jakąś urazę, ale jaką? Simon spojrzał na nią zdziwiony. Napił się. Milczał. Nic, pomyślała Cat, nic ci do niego nie pasuje, już mówiłeś.
- Co, dwóch snajperów?
R
- Nie mamy pewności, czy on w ogóle jest tylko jeden.
T L
- Może tak być. Jak mawiają, policja powinna być otwarta na wiele możliwości. Osobiście uważam, że to jeden człowiek. Potrafi używać karabinu i pistoletu. Umie strzelać z bliskiego i z dalekiego dystansu. Nadkomisarz chciała, żeby sprowadzić psychologa, aby sporządził jego profil. Ja jestem przeciwny. To nic nie da. Sam mogę sporządzić profil psychologiczny faceta, równie dobrze jak każdy. Mężczyzna. Samotnik. Obeznany z bronią. Uraz wobec kobiet - zastrzelił młode kobiety. Mądry. Sprytny. Wysportowany. Ma dobry wzrok. Nie wyróżnia się z tłumu. Jest stąd, dobrze zna okolicę. Psychopata. Myśli jasno - nie zażywa narkotyków. Przypuszczalnie nie pije albo niezbyt wiele. Dobry w zacieraniu tropów. No, proszę, znajdź go teraz. - Co zamierzasz zrobić? - Czekać, aż popełni błąd. Starać się wyprzedzać go o jeden krok, myśleć tak jak on. To trudne. Pokręcił głową. - Uwielbiasz to. - Gdyby ktoś pytał, to tego nie słyszałaś, ale tak... to jest coś, co lubię. To chore, prawda? - Nie, to fascynacja naturą ludzką i szukanie wyzwań.
- Racja. Lepiej już pójdę, nie powinienem tego tutaj przynosić. Ta rodzina nie zasługuje na kolejną... - urwał. - Śmierć. Możesz to śmiało powiedzieć. - Tak... - objął ją. - Może Chris wyzdrowieje? - Nie - odparła Cat, przez chwilę tuląc się do niego mocno. - Nie ma szans. Odsunęła się, podeszła do telewizora i wyłączyła go. Powiedz mu, pomyślała. Powiedz. - Nie zostawiaj, Si. Nie unikaj własnych uczuć. To nigdy nie wraca. Ale on odwrócił się bez odpowiedzi, dokładnie tak jak przypuszczała.
51
T L
R
ORGANY ZAGRAŁY AKORD, dając wszystkim znak, aby się odwrócili i spojrzeli na nią. A ona, rzecz jasna, była piękna. Chelsea Fisher, najpiękniejsza panna młoda w dziejach świata, jak każda panna młoda. Jej matka chciała sama szyć suknię, narzekała na marnotrawstwo pieniędzy, kupowanie czegoś z wieszaka, ale to nie była jakaś tam suknia z wieszaka, tylko od projektanta, ona i jej siostra pojechały po nią do Londynu, do salonu mody. Zrobiono cztery przymiarki. Nieważne, ile to wszystko kosztowało, nikt nie musi wiedzieć, a najmniej matka, a jeśli nawet wszystko kosztowało tyle, co połowa nowej kuchni, to co z tego? Kto coś powie? Teraz już zupełnie nikt. W każdym razie nie jej matka. Ani Andrew, który patrząc na nią, wpierw zrobił się czerwony, a potem blady jak kreda. Nikt. Suknia była dopasowana, tak mocno ją opinała, że Chelsea ledwie szła, u dołu miała jednak klosz na kształt rybiego ogona i z tyłu długi tren, wyglądała w niej jak syrenka. Błyszczała też jak syrenka, materiał, z jakiego uszyto strój, był jakąś niesamowitą tkaniną, błyszczącą, połyskującą, przylegającą. Zlał się z Chelsea w jedno, prawie połączył ze skórą. Góra przypominała okręconego wokół piersi srebrzystego węża, jednak smukłe, białe ramiona pozostały nagie, barki okrywało cieniutkie bolerko, z czegoś, co w dotyku przypominało gęsi puch. Obejrzała się w lustrze, obejrzała maleńki, błyszczący diadem i delikatny niczym piana welon, a potem popłynęła trzymana pod ramię przez wujka Raya, popłynęła przed Lindsay i Flick, i małą Amy, przejściem między ławami w stronę Andrew i ojca Brennera o uśmiechu szerokim na kilometr. Płynęła przed wszystkimi, przed kapeluszami, piórami, woalkami, różową żorżetą i lawendową krepą, biało-czerwonymi i fioletowymi apaszkami oraz muszkami. Po twarzy matki Andrew spływały łzy. Wyciągnęła rękę, aby dotknąć płynącego jedwabiu, cienkiej gazy i gęsiego puchu, kiedy sunął obok niej. Płynęła.
Muszka Andrew wyglądała jakoś nie tak. Spinka była przekrzywiona. Miała ochotę ją poprawić, aż zadrżała jej ręka, a wraz z nią delikatne białe kwiaty okalające bukiet. Andrew się uśmiechnął. Ojciec Brenner promieniał. Za plecami Chelsea rozległ się łoskot i klapnięcia, gdy wszyscy usiedli, ona jednak dalej płynęła. Za nią mała Amy coś szeptała, pytała się, co ma teraz robić. Lindsay coś jej odszepnęła. Andrew dotknął muszki. A ona płynęła. Ksiądz sprawił, że poczuli się tak, jakby byli jedynymi ludźmi na świecie, a już z pewnością jedynymi, którzy się pobierali. Spojrzał im w oczy i uśmiechnął się, a kiedy zażartował, wszyscy się roześmiali. Ile tu ciepła, pomyślała Chelsea, to nabożeństwo pełne jest ciepła, czuła się, jakby obejmowało ich szczęście i śmiech, a potem, kiedy ksiądz ogłosił ich już mężem i żoną i odwrócili się ku zgromadzonym, to jeszcze objęły ich oklaski, przetaczające się jak grzmot w małym, jasnym kościółku.
R
Gdy trzymając mocno dłoń Andrew ruszyła z nim środkiem kościoła, zaskoczyło ją, że tak szybko było po wszystkim. Miesiące i tygodnie przygotowań, planowanie ceremonii, drukowanie zaproszeń ze srebrnymi łabędziami, kilka prób - i już po wszystkim, bach, przeszło, minęło, są po ślubie. Drzwi do świątyni były otwarte, za nimi widziała jasne promienie słońca, odbijające się od białej limuzyny. Ruszyli w stronę tej jasności, jakby zmierzali ku świetlanej przyszłości. Wszystko było takie, jak powinno.
T L
Nowe buciki Amy poślizgnęły się na wypolerowanej posadzce, dziewczynka o mało nie upadła, ale ktoś zdołał ją przytrzymać, postawić i jeszcze powiedzieć, by nie robiła zamieszania. Mała Amy niosła szmacianą lalkę, ubraną tak samo jak ona. Zza murka wyglądało kilka osób. Nie pozwolono rzucać konfetti, ale siostry Andrew zaskoczyły ich mydlanymi bańkami, różowymi, wydmuchiwanymi z małych słomek. Bańki płynęły w powietrzu i malowniczo i cicho pękały nad włosami Chelsea, nad jej suknią, spadały na żwir, gdzie chwilę jeszcze mieniły się tęczowo, oblane promieniami słońca. Potem wszyscy wyszli z kościoła i zgromadzili się wokół nowożeńców, śmiejąc się, całując, robiąc zdjęcia małymi aparatami. Z damskich fryzur sterczały pióra. Kilku mężczyzn odeszło metr czy dwa i zapaliło papierosy. Chelsea usłyszała dobiegające zza pleców ostatnie takty muzyki organowej, później w kościele zapadła cisza. To stało się tak szybko, że przypominało film puszczony w przyspieszonym tempie. Nikt nie zapamiętał tego dokładnie, każdy wspominał inaczej. Chelsea stała obok Andrew, ale on zrobił krok przed siebie, a mała Amy przepchnęła się, by znaleźć się z przodu, być widziana, podziwiana i fotografowana. Ktoś dał jej słomkę i kubeczek z mydlinami, uparcie starała się wypuścić bańkę, ale bąbelek nie chciał się pojawić, ciecz po prostu opryskała jej sukienkę i spadła na żwir. Ktoś krzyknął: „Andy, odwróć się, stań bliżej Chelsea... Andy, patrz tutaj... Chelsea, tutaj"... rozległ się ryk silnika, obok przemknął jakiś motocyklista. Kto widział motocyklistę? Czarne skórzane spodnie, hełm... Zarzuciło nim, wyglądało, jakby miał się zatrzymać, ale gdy tylko przystanął, od razu znowu
przyspieszył, a pomiędzy tymi dwoma czynnościami, przez ułamek sekundy coś błysnęło, słońce odbiło się od metalu, rozległ się głośny huk, pojawiły się płomień, jasność i już Andrew obracał się wokół własnej osi, łapiąc ręką za bark. Amy upadała na ziemię, powoli, bardzo powoli, na jej twarz i sukienkę lała się krew, krew tryskała również na żwir i pryskała na suknię ślubną Chelsea. Ludzie krzyczeli, krzyczeli, a w samym środku tego krzyku motocykl ruszył z rykiem, jego koła wzbiły tuman kurzu. Ktoś biegł, kilku mężczyzn, którzy stali obok murku, paląc papierosy. Biegli razem, marynarki łopotały, pędzili ulicą, którą pomknął motor... Biegli. Na sukni Chelsea było tyle krwi Amy, że wszyscy myśleli, że to jej krew. Ktoś krzyczał. - Zastrzelono pannę młodą,... zastrzelono pannę młodą...
T L
52
R
Ale to nie Chelsea leżała na żwirze, twarzą do ziemi, z ręką wyciągniętą przed siebie, tą, która ściskała szmacianą lalkę. Z przewróconego kubeczka powoli wylewały się mydliny, mieszając się z krwią.
MAMY PRZEŁOM W SPRAWIE! - posterunkowa Louise Kelly uniosła w górę ołówek. W pomieszczeniu rozległ się ożywiony szmer głosów, ale Serraiłler pokręcił głową. - Wiem, jak się czujecie i nie chcę wam psuć radości, ale to tylko promyk światła, a nie przełom. - Szefie, przynajmniej jest cokolwiek. - Właśnie, lepszy rydz niż nic. - Co dokładnie powiedzieli ci faceci? - Było ich trzech, dwóch z nich to goście weselni, jeden to przechodzień. Jeden z nich przebiegł za motocyklem całe Dedmeads Road. Dotarł aż do skrzyżowania z obwodnicą, tam mu uciekł. Tych dwóch, którzy wsiedli na rowery, mówi, że to była yamaha, przypuszczalnie model FJR 1300. Czarna. Wyglądała na całkiem nową. Zasłonięta rejestracja. Jeden z nich dostrzegł mały, żółty pasek z boku, przypuszczalnie fluorescencyjny. Motocyklista miał czarny skórzany strój i kask, żadnych znaków szczególnych, ale gdy zbliżał się do krańca
drogi, widziano, jak przechylił się w prawo, przypuszczalnie chował wtedy pistolet do sakwy. - Czy ktoś go widział, jak podjeżdżał pod kościół? - Tu relacje są sprzeczne. Jedna osoba słyszała odgłos silnika motocykla gdzieś niedaleko. Zaskoczyło ją to, odwróciła się, ale wtedy ktoś krzyknął do panny młodej, żeby odwróciła się w stronę aparatu fotograficznego, a więc i ona popatrzyła w tamtą stronę. To się wydarzyło bardzo szybko. Druhenka, która zginęła, przepchnęła się przed pannę młodą dokładnie w chwili, gdy padł strzał. - Czyli, że nie celował w dziewczynkę?
- Planuje nowy atak, prawda?
R
- Trudno powiedzieć, ale przypuszczalnie nie. Musimy poczekać na raport od balistyków, co do prawdopodobnej lmii strzału. Oni sądzą, że celował tak, żeby trafić pana młodego, Andrew Hutta. Na ścieżce jest kilka śladów opon i ślad oleju. Kryminolodzy przekażą nam raport. Dedmeads jest odcięte kordonem i chciałbym, żebyście je przeszukali, centymetr po centymetrze, rękami i na kolanach. W hrabstwie i okolicy zaalarmowano całą drogówkę. No i, chociaż ja nie odważę się użyć słowa „przełom w sprawie", posterunkowa Kelly ma rację. To pierwszy raz, kiedy go widziano, a skoro zrobił się odważniejszy, zacznie też popełniać błędy. Myśli, że wyprzedza nas o kilka kilometrów i zrobił się bezczelny.
T L
- Musimy zadbać, żeby go złapano, zanim się to stanie. Domyślanie się, co zrobi taki snajper, nie jest łatwe, ale na pewno zacznie układać jakiś schemat zachowań. Rozglądajcie się wszędzie i myślcie, myślcie, jeszcze raz myślcie. Gdziekolwiek będziecie. Może i on będzie akurat tam? Niczego nie odrzucajcie. Sprawdzajcie każdy motocykl- Dom po domu, na Dedmeads Road i w okolicy. Sklepy, weterynarza naprzeciwko kościoła. Garaż na końcu ulicy... Dziś po południu pojawią się plakaty. Wyjdą drukiem ulotki. W okolicy kościoła będzie je rozdawało czterech funkcjonariuszy, założymy też ruchomy punkt informacyjny na parkingu, gdzie będzie mógł się zgłosić każdy, kto cokolwiek widział. Rozległ się odgłos odsuwanych krzeseł, jedna, dwie osoby wstały. - Siadajcie, jeszcze nie skończyłem. Stał, czekając, aż zapadnie cisza. Uważał, ze powinien być otwarty i swobodny, przewodzić, ale nie dominować. Lecz teraz wyraz jego twarzy się zmienił. Wszyscy to zauważyli, na sali zapadła cisza. - Ten człowiek zabił już pięć osób - powiedział cicho. Oczy wszystkich zwrócone były na niego. - Jedna z ofiar miała pięć lat. On zabije znowu, a ja chcę go powstrzymać. Każdy z was musi do tego dążyć. Każdy może być tym policjantem, który zobaczy faceta, jak będzie robił następny krok. No, idźcie już. Nie zawiedźcie mnie. Przez chwilę trwała cisza, potem wszyscy zaczęli wychodzić z sali. Tym razem bez żartów czy cichych uwag. Nastrój się zmienił.
Dziesięć minut później w kantynie zrobiło się tłoczno. Atmosfera była gęsta. Zamiast wybuchów śmiechu, słychać było gorączkowe rozmowy. - Z piątku na sobotę bardzo ryzykujemy. On teraz myśli, że jest Bogiem, będzie strzelał w tłum. - Jezu, mam nadzieję, że nie. - Clive Rowley popił herbatą kanapkę z bekonem. - Na ten weekend zapowiadają ładną pogodę, na festynie będzie mnóstwo ludzi. - Po zmroku będzie ciężko. - Prawda. Ale pomyśl, że w tym chaosie łatwo mu się będzie wymknąć. - Myślę, że powinni odwołać jarmark. - O nie. - Louise Kelly wyglądała na skonsternowaną. - Ten Dzbanko-wy Jarmark to wielka impreza, nie mogą tego zrobić. Myślę, że się nie odważy. Jest mądry, jak mówił nadinspektor, i będzie wiedział, że zjawi się tam więcej policji niż na paradzie w Hendon. Nie ma mowy, żeby zaryzykował.
R
- Zgadzam się. - Vicky Hollywell mieszała kawę. Mieszała i mieszała. - Teraz się schowa. Będzie spokojny. Poczeka, aż przestaniemy utrzymywać czerwony alarm. Wtedy pojawi się znienacka, tam, gdzie nie będziemy się go spodziewać.
T L
- No, ale jesteśmy w ciągłym pogotowiu - powiedział Chris, wstając -Jesteśmy teraz na wyższym stopniu gotowości niż jednostki specjalne. - A to jest właśnie to, co lubisz, Clive, prawda? - Lepsze niż mycie co rano tego cholernego wozu antyterrorystów, a przecież nie można ciągle tylko ćwiczyć strzelania. Dobra, chodźmy stąd.
53 JANE FITZROY PÓŹNYM POPOŁUDNIEM POSZŁA NA ODDZIAŁ szpitala Saunders. Ostatnią godzinę spędziła z rodziną nastolatka, który wbrew wszystkiemu dochodził do siebie po zapaleniu opon mózgowych. Teraz poproszono ją, by odwiedziła Nancy Lee, leżącą po siedmiogodzinnej operacji mózgu. Rano dzwonili też, by ochrzciła przedwcześnie urodzone dziecko, któremu dawano tylko kilka godzin życia. Miała wrażenie, że nie przygotowano jej do nerwowego życia szpitalnego kapelana. Recepcjonistka spojrzał na nią z ukosa, - W czym mogę pomóc?
- Nancy Lee. Czy już przywieziono japo operacji? - Sprawdzę. Pani jest tu nowa, prawda? - Kobieta nie zdawała się szczególnie zachwycona spotkaniem z pastorem, być może uważała, że tylko przeszkadza. Jane uśmiechnęła się do niej, co nic nie dało. Na oddziale intensywnej terapii maszyny buczały i popiskiwały, słychać było ściszone głosy. - Sala trzecia. - Dziękuję. Czy siostra Wicks ma dzisiaj dyżur? - Tak, ale jest bardzo zajęta. - Dobrze, w takim razie spotkam się z nią kiedy indziej. Dziękuję. Recepcjonistka nie odpowiedziała.
R
Sala trzecia znajdowała się z boku. Była tam też siostra Wicks. Czternastoletnia Nancy Lee leżała podłączona do monitorów, rurek i kroplówek, oczy miała zamknięte, głowę obandażowaną. Obok siedziała jej matka, trzymała dłoń dziewczynki w swoich dłoniach. Ale gdy Jane weszła do środka, uniosła wzrok, uśmiechnęła się, a jej uśmiech był piękny, pełen radości i ulgi.
- Jakie?
T L
- Dobre wieści - oznajmiła siostra Wicks, głową wskazując Nancy.
- Guz niezłośliwy, usunęli cały. Rokowania są bardzo dobre. Do oczy Jane napłynęły łzy. Tego ranka, kiedy przyszła pomodlić się przed odwiezieniem Nancy na salę operacyjną, prognozy były ponure, sądzono, że guz jest złośliwy i trudny do wycięcia. - To cud - odezwała się matka Nancy. - To po prostu najwspanialszy cud. - Tak, to bez wątpienia, wspaniałe wieści - odparła Jane. Czuła się nieswojo, kiedy ktoś mówił o cudzie, zwłaszcza zbyt szybko, niedługo po poważnej operacji albo na początku ciężkiej choroby. Czym w ogóle jest cud? Pomyślała o Chrisie Deerbonie, któremu dobrze nie rokowano, nie czekała go niespodzianka ani cud. Spojrzała na młodą twarz Nancy. Zdawała się nieskończenie odległa i krucha. - Czy odmówi pani modlitwę dziękczynną? Bóg okazał się taki dobry, On dotrzymuje swoich obietnic. - Matka Nancy była ewangeliczką, pokładała całkowite zaufanie w wierze opartej na Piśmie Świętym, a gdy teraz trzymała dłoń córki, wręcz j aśniała tą wiarą. Jane chciała jej powiedzieć, że to wszystko nie jest takie łatwe ani tak proste, że nigdy nie można prosić o łatwą odpowiedź. Ale przecież nie mogła tego mówić. Łagodnie położyła dłoń na głowie Nancy i pobłogosławiła ją.
- Przyjadę jutro rano - oznajmiła. - Zobaczę, jak się będzie wtedy czuła. - Ona całkiem wyzdrowieje. Możemy w to ufać. Jane uśmiechnęła się i wyślizgnęła z sali.
Kiedy wracała do kolegium, martwiła się, czy jej słowa nie zabrzmiały jakoś niezręcznie, albo czy nie wyglądało to tak, jakby negowała szczerą wiarę matki. Po co w ogóle jest kapłanem Kościoła Anglii, skoro nie potrafi pogodzić się z tym, że cuda się zdarzają, a modlitwy zostają wysłuchane? Ufała w siłę modlitwy. Ale cuda - czym właściwie były? To po prostu szczególne rzadkie przypadki. Lekarska diagnoza, która okazała się zbyt pesymistyczna, wyniki, które były lepsze, niż ktokolwiek ważył się chcieć lub oczekiwać -w każdym razie sprawy wytłumaczalne, co cieszyło, przez co odczuwało się wdzięczność, ale nie cuda. W szpitalu codziennie pojawiały się dobre i niedobre wyniki, w ciągu tego dnia oglądała już i jedno, i drugie. Chyba zachowała się tak, jakby lekceważyła wiarę tej kobiety i teraz miała poczucie winy.
T L
R
Zaparkowała samochód i zamyślona przemierzyła czworokątny dziedziniec kolegium. Panowała cisza. Powietrze pachniało jesienią, było jednak ciepło, tu i ówdzie krążyły chmary meszek i komarów. Wiedziała, jakie to szczęcie, że dostała mieszkanie w kolegium, że może pełnić posługę kapłańską i tu, i w szpitalu, a w dodatku pracować nad doktoratem. Popełniła już tyle błędów, tyle razy zbaczała w złym kierunku, że zwątpiła, czy nadaje się do jakiegokolwiek zajęcia. Teraz jednak miała i czas, i przestrzeń, a także nadzieję, że będzie się tu sprawować wystarczająco dobrze, by zasłużyć na zaufanie, którym ją obdarzono. Raz jeszcze, pomyślała. Zastanawiała się, dlaczego jej przekonanie i wiara w siebie, silne, kiedy postanowiła zostać kapłanem, tak bardzo osłabły. Na drzwiach mieszkania znalazła przypiętą karteczkę: „Droga Jane, może wybrałabyś się jutro ze mną na herbatę, o czwartej trzydzieści? Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku, a ty dobrze się tutaj czujesz. Wszystkiego dobrego. Peter" Uprzejme słowa zwierzchnika i „herbata o czwartej trzydzieści" sprawiły, że się uśmiechnęła. Niektóre rzeczy się nie zmieniają.
Kilka osób było na kolacji, została więc w pokoju profesorskim i rozmawiała, prawie do dziesiątej. Mało kogo tu znała, ale na wydziale zyskanie nowych znajomych okazało się łatwe i gdy wracała do siebie, miała już lepszy humor. Chciała popracować jeszcze godzinę, a potem zadzwonić do Cat Deerbon. Ale przedtem włączyła telewizję, żeby obejrzeć dziennik. Na ekranie pojawiła się twarz Simona Serraillera. Patrząc na niego, Jane czuła się zaskoczona dziwną mieszaniną jego bliskości - przemawiał do niej -z odległości ledwie kilku metrów - zarazem całkowitego oddalenia.
Odpowiadał na pytania dotyczące snajpera z Lafferton, wyglądał na spokojnego i opanowanego, ale miał ponury wyraz twarzy. Można było powiedzieć, że Simon znalazł się w niezręcznej sytuacji, i przyznać rację opinii publicznej, rozgniewanej tym, że jak się zdawało snajper zabija bezkarnie, a policja niczego nie robi. Po chwili jednak Jane przypomniała sobie Serraillera nie w świetle fleszy, prowadzącego konferencję prasową, lecz pod bungalowem, w którym przetrzymywał ją jakiś oszalały z rozpaczy mężczyzna. Zobaczyła Simona, jak przemawiał do tamtego człowieka, starał się go uspokoić, a potem, kiedy w końcu odzyskała wolność, jak czeka na nią i dodaje jej otuchy. Przypomniała sobie wieczór, który spędzili razem. Upichciła jakąś kolację. Dobrze się czuła w jego towarzystwie, ale w ostatniej chwili go odtrąciła, wycofała się, niepewna i zmieszana, wciąż w szoku po tym, co jej się przydarzyło. Nie potrafiła dać Simonowi szansy. Wiedziała, że ponieważ znalezienie z kimś bliskości nigdy nie było dla niego proste, poczuł się jej zachowaniem zaskoczony i urażony. Nie wiedział, czemu go odrzuciła, choć podjął tak wielkie ryzyko. Później, gdy już opuściła Lafferton, w ostatni weekend przed wyjazdem do klasztoru, napisała do niego długi, starannie przemyślany list, w którym próbowała go przeprosić i wytłumaczyć się.
R
Nigdy go nie wysłała.
- Tu Jane.
T L
Telefon dzwonił długo, zanim Cat podniosła słuchawkę.
- Przepraszam, byłam na górze z Chrisem.
- Właśnie dlatego dzwonię. Jak stoją sprawy? Cat westchnęła. - Poczekaj, usiądę. Tak się cieszę, że dzwonisz. - To dobrze, ale zawsze mów, gdy zadzwonię nie w porę, albo nie jesteś w stanie o tym mówić, zgoda? Nie chcę ci przeszkadzać. - Nie przeszkadzasz. Ale w porządku, gdyby tak było, zawsze powiem. On się czuje dosyć kiepsko... Ma mocne wahania nastroju, dużo śpi. Oczywiście, bierze mnóstwo leków i miał już trzy seanse radioterapii.
- Coś pomogły? - Trudno mi powiedzieć. Mam wątpliwości. - Powiedziałaś dzieciom? - O tak. Tyle, ile mogłam. Sam to rozumie... i przyjmuje bardzo spokojnie. Ale dosyć często przychodzi do mnie ukradkiem i spędza ze mną dużo czasu. Hannah - nie wiem, ona jest takim pełnym energii maluchem, nie jestem pewna, czy cokolwiek rozumie. Jane, nie
mogę im powiedzieć, że on umrze... Powiedziałam, że nie wiem, czy wyzdrowieje, ale to nie to samo. Sam patrzy na mnie. Wiem, co sobie myśli. Felix jest oczywiście za mały, chociaż widzi, że nie może zawracać Chrisowi głowy jak zazwyczaj. Muszę trzymać go z dala od Chrisa, jest taki hałaśliwy. Dzisiaj był tutaj tata. Jak zwykle, niezbyt delikatny. Judith nie było, pojechała na kilka dni do Edynburga, do córki. Dam sobie radę bez niej, chociaż ona trochę temperuje tatę. Przyszedł też Simon i okazał się jedyną osobą, która daje sobie radę z Chrisem... Niczym się nie przejmuje. Po prostu sobie gadają. Może powiedzieć cokolwiek, a Chris się z tym zgadza. - Widziałam go w dzienniku telewizyjnym. - Przegapiłam to. Musiałam akurat podstawić Chrisowi miednicę do wymiotów. Jak wypadł? - Bardzo profesjonalnie. Był ponury. - Mają kłopot. Jane, nie natknęli się na żaden ślad, facet ciągle ich przechytrza. Rozmawiałaś z nim?
- Pewnie by się ucieszył.
R
- Nie.
- Zobaczę. Może gdy złapią tego szaleńca.
T L
- Czyli może nigdy. Jak tam w Cambridge?
- Cudownie. Podoba mi się. Wszystko mi się tu podoba. Cat... Mogę tylko pragnąć, żeby dalej było takie w porządku. Popełniłam już zbyt wiele błędów. - To nie twoja wina. - A czyja? - Muszę iść, Chris mnie woła. Zadzwoń jeszcze. Będę cię potrzebować. Jane podeszła do okna, otworzyła je. Powietrze pachniało wilgocią i ziemią, było niemal zupełnie cicho. Nie potrafiła wyrzucić Simona z głowy. Myślała o jego twarzy na ekranie telewizora, jego oczach, gdy uniósł wzrok i popatrzył prosto na nią podczas pogrzebu Karin. Widziała jego twarz sprzed tylu miesięcy, jak powiedział, że chciałby ją lepiej poznać, kiedy po kolacji siedział w jej starej kuchni w domku w Lafferton. Ale ona uciekła, uciekała przez pół kraju, aby uwolnić się od niego i zacząć nowe życie. Pragnęła tego nowego życia. Było dobre. I nie chciała ciągle mieć obrazu Simona Serraillera ukrytego gdzieś w głębi serca.
54 To SĄ JAKIEŚ ŻARTY - powiedział Clive Rowley. - Właśnie na to narzeka opinia publiczna. Jeśli media się tego uczepią... - Możesz się przymknąć? - Mówię tylko, że ludzie mają prawo zadawać pytania. Ja zadaję pytania, ty też powinieneś zadawać pytania. - Powinienem, ale nie zadaję. Dobra, skręćmy w stronę Starły Road, zobaczymy, kogo możemy przyłapać na rozmowie przez komórkę w trakcie jazdy. Clive parsknął. Wykonywali zadania drogówki. - To nie tak jak za dawnych czasów - powiedział Liam.
R
- Jasne, że nie. Jesteśmy starannie wyszkolonymi antyterrorystami, co tu robimy jako drogówka? - Braki kadrowe.
T L
- Za to trzeba znaleźć mnóstwo pieniędzy, żeby pilnować tej cholernej rodziny królewskiej. - No, prawdę mówiąc, to nie wszystko spada na barki policji, poza tym to jest tylko ten jeden raz. - Wcale nie, tak jest zawsze, kiedy któreś z nich coś otwiera czy odsłania. - Słyszałem, że ślub jest uroczystością prywatną i że oni zapłacili za swoją ochronę. - Jasne! - Boże, Clive, jaki z ciebie cynik. - Nie, ja po prostu chcę robić to, do czego mnie szkolono. Mamy tu uzbrojonego szaleńca, grasującego na wolności, i pomyśl, czy przyszło im do głowy, że powinniśmy być cały czas w stanie gotowości. - Czyli grać w karty. Patrz, ten tam wygląda podejrzanie... Zakład, że nie ma ubezpieczenia? Spójrz tylko na niego. - Zatrzymać go? - Czemu nie? Nie wygląda na bezpiecznego kierowcę. - Liam włączył światła i koguta i zajechał drogę chłopakowi w starożytnym, odmalowanym fordzie fiesta.
- Dobra, chłoptasiu, bierzemy się za ciebie. Skręcili gwałtownie, żeby zatrzymać się w zatoczce, i wysiedli z auta. Kiedy ruszyli w stronę fiesty, obok nich przemknął motocykl, tak szybko, że aż zadymił się za nim asfalt. - Chodź - zawołał Clive Rowley. - Gonimy go. Liam pokręcił głową. - Już dawno nam uciekł. Powiedział coś przez radio, podając swoje położenie oraz informując o rozpędzonym motocyklu, a potem uprzejmie poprosił chłopca, który nie wyglądał na więcej niż czternaście lat, by wysiadł z auta. Na obrzeżach Starły radiowóz wracający po przesłuchaniu sklepikarza w sprawie kradzieży towaru, znalazł się za motocyklem, który musiał zwolnić w korku i niecierpliwie porykiwał silnikiem. Obecnie wszystkim motocyklistom przyglądano się baczniej, dlatego policjanci zatrzymali kierowcę. Dziesięć minut później posterunkowa zajrzała do gabinetu Simona Serraillera.
R
- Szefie? Ktoś zatrzymał ojca Craiga Drew. - Za co?
T L
- Jechał osiemdziesiąt kilometrów na godzinę tam, gdzie było ograniczenie do pięćdziesięciu. - Co to ma z nami wspólnego? - Jechał czarną yamahą.
Simon wrócił do monitora komputera, ale stracił wątek. Motocykle. Ojciec Craiga Drew. Ślub.
Zebrał zespół w sali konferencyjnej. - Motocykle. Szczerze mówiąc, trochę to słabe, ale to pierwsza konkretna rzecz, jaką mamy. Czarna yamaha, pojemność silnika przypuszczalnie tysiąc centymetrów sześciennych - zapisał dane na tablicy. - Chcę, żeby sprawdzono, ile takich motorów jest zarejestrowanych w okolicy, oczywiście poza waszymi własnymi ... Trzeba sprawdzić każdego, kto choć w najmniejszym stopniu powiązany jest z którąkolwiek z ofiar snajpera, zanotować to, zrobić kopie dla wszystkich i przynieść tutaj. Kiedy znajdziecie jakieś powiązanie, jeśli coś będziecie mieli, to myślcie, myślcie, myślcie. Będziemy przesłuchiwać, ale... - postukał się w czoło - postarajcie się, żeby i to pracowało. Czy istnieje jakiś związek, czy to przypadek, czy wiążę się z tym historia z czyjegoś życia, co z bronią palną? Wszystko. - Szefie, tylko w Lafferton?
- Na razie tak. Będziemy zataczać coraz szersze kręgi. Nie mógł przyjechać z daleka, nie będziemy szukać na drugim krańcu hrabstwa. To ktoś miejscowy, znający okolicę. Zdziwiłbym się, gdyby pochodził skądś dalej, nawet z Bevham. Teraz pogrzeby. Znacie teorię, że morderca lubi oglądać skończoną robotę, dlatego czasem posuwa się tak daleko, że przychodzi na pogrzeb swojej ofiary. Ciała Melanie Drew, Bethan Doyle i dziewczyn zabitych pod nocnym klubem zostaną pochowane w piątek. Dostaniemy informacje o każdym z tych pogrzebów i dyskretnie je obstawimy. Wóz antyterrorystów zaparkuje w pobliżu. Nie będziemy ryzykować. Umieścimy mundurowych na cmentarzach albo przy krematorium i pod kościołami... Na każdym pogrzebie oficjalnie pojawi się policja, ale chcę, żeby w tłum wmieszali się detektywi, siedzieli w ławkach w kościele i stali przy grobach, byli na stypach, jeśli takie się odbędą... Wszędzie. Mają patrzeć i słuchać. Szczegóły, szczegóły, szczegóły... powiązania, powiązania, powiązania. A przede wszystkim motocykle. Dziękuję.
Kilometr od komisariatu, w biurze dziekana katedry w Lafferton, nadkomisarz Paula Devenish uspokajała duchownego.
R
- Wszystkie wyjścia są zamknięte. Katedra, okolica, ulice, wszystko będzie odcięte od piątku rano. Bliżej zostaną dopuszczeni tylko ludzie z identyfikatorem ze zdjęciem i z przepustkami. W pogotowiu będą czuwać dwa wozy antyterrorystów, funkcjonariusze w dwóch kolejnych wozach będą na pozycji od piątej rano w sobotę. - Wskazała ruchem głowy naczelnego dowódcę antyterrorystów.
T L
- Dwukrotnie przeszukamy z psami wnętrze katedry, w piątek rano i znowu w sobotę. Sprawdzimy z nimi każdą przesyłkę, a także kwiaty. Wiemy, co mamy robić, i zrobimy to. Proszę nam zaufać. - Dziękuję pani, ale biorąc po uwagę liczbę incydentów z użyciem broni... z użyciem broni i skutkiem śmiertelnym... to myślę, że pani rozumie aż za dobrze rozumie, jak się martwimy. - Oczywiście, że rozumiem. Funkcjonariusz z ochrony rodziny królewskiej kaszlnął. - Nie ma jakiegoś, eee, dużego postępu w śledztwie, prawda? - Chodzi panu o to, że nikogo nie aresztowano? Owszem. Ale to nie oznacza braku postępów. Twarz człowieka z ochrony rodziny królewskiej wyglądała jak maska z uprzejmym grymasem. - Proszę nie sądzić - powiedział szybko Lord Porucznik - że rzadko gościmy w hrabstwie członków rodziny królewskiej. Zawsze dobrze o nich dbaliśmy i jak sądzę, zapewnialiśmy im bezpieczeństwo.
- Ale nie zawsze mieliście do czynienia ze snajperem - zauważył cierpko człowiek z królewskiej ochrony. - Zatem, co pan proponuje? - zapytała ostro Paula Devenish. Kiedy ktoś atakował jej podwładnych, zawsze ich broniła, niezależnie od tego, co mówiła prywatnie. Była to jedna z rzeczy, które Simon Serrailler u niej lubił. - Proponuję, żeby Ich Wysokości nie brały w tym wszystkim udziału. - No nie, nie może pan... - twarz Lorda Porucznika spurpurowiała. -Moja córka będzie bardzo rozczarowana. Książę Walii to jej ojciec chrzestny, i to bardzo troskliwy. Przyjechał na jej bierzmowanie... - Być może, ale raczej nie przyjedzie na jej ślub. Przykro mi, ale właśnie to będę sugerował sekretariatowi Jego Wysokości.
R
- Dobrze, osobiście porozmawiam z Jego Wysokością, nie będę zawracał sobie głowy jego cholernym biurem i chyba wiem, co odpowie. Będzie oburzony, bo pomyśli, że uznano, iż ucieknie. Dobry Boże, rodzina królewska wystawia się na pocisk snajpera, nie wspominając o innych niebezpieczeństwach, za każdym razem, gdy pokazuje się publicznie. To właśnie dzięki policji mogą bezpiecznie być wśród nas i bardzo ubolewam nad pańską sugestią, że nasza policja nie jest w stanie zapewnić im bezpieczeństwa. Ten... snajper nie wystosował żadnych gróźb względem rodziny królewskiej, przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.
T L
Spojrzał na panią nadkomisarz, która pokręciła głową. Dziekan milczał, od czasu do czasu przygryzając bok palca. Teraz westchnął. - Mam nadzieję, że to nie stanie się powodem kłótni między nami -powiedział zmartwiony. - Proszę mieć to na uwadze. Człowiek z ochrony rodziny królewskiej zmarszczył czoło. - Muszę robić to, co uważam za właściwe, a dostrzegam tutaj problem. Przyjrzyjmy się jednak uaktualnionemu planowi i proponowanemu rozstawieniu uzbrojonych funkcjonariuszy. Naczelny dowódca antyterrorystów wstał i płynnym ruchem rozwinął mapę, położył ją na stole, przytrzymał mosiężnymi przyciskami do papieru oraz lichtarzem. - Wozy antyterrorystów zaparkują tutaj, tutaj i tutaj. Uzbrojeni policjanci będą stali tutaj, tutaj, tutaj na wieży, dalej na szczycie budynku Song School, na poddaszu, przy organach i na dachu nad sklepieniem wachlarzowym. Uzbrojeni funkcjonariusze będą jeszcze przy wschodnim wejściu. - Zaraz, zaraz- odezwał się Lord Porucznik. - Nie podoba mi się pomysł, by funkcjonariusze z bronią maszynową byli widoczni, kiedy przybędą nasi goście. - Większość z nich będzie schowana.
- Mam nadzieję i ufam pani, że publiczność nie zostanie wpuszczona na uliczkę, zgadza się, pani nadkomisarz? - zapytał człowiek z ochrony królewskiej. - Zamierzaliśmy odgrodzić teren naprzeciwko wschodniego wejścia... Ludzie chcą mieć jakąś możliwość oglądania ślubu. Człowiek z królewskiej ochrony energicznie pokręcił głową. - Nie ma mowy. - Wczoraj widziałam, jak królowa spacerowała wśród tłumów w Southampton... - Po Southampton nie grasuje morderca, przynajmniej nic nam o tym nie wiadomo. Dopóki go nie złapiecie, nie powinien do was przyjeżdżać nikt z rodziny królewskiej. Wstał. - Proszę mi wybaczyć, za półtorej godziny mam spotkanie w innym hrabstwie. Przykro mi, że pana rozczarowałem, Lordzie Poruczniku, ale będę rekomendował Ich Wysokościom, by nie przyjeżdżali na ślub pańskiej córki. Chyba że snajper zostanie aresztowany.
55 WATA CUKROWA!
T L
R
Spojrzał na panią nadkomisarz, a ona tylko przez chwilę odwzajemniała jego spojrzenie.
- Nie mówisz poważnie. - Jak najbardziej poważnie, uwielbiam watę cukrową. - Przecież smakuje jak pocukrzona wata szklana. - Naprawdę? Nigdy nie jadłem pocukrzonej waty szklanej. Helen wybuchnęła śmiechem i pozwoliła, by Phil poprowadził ją za rękę do stoiska z watą cukrową. Zapach palonego cukru w zadymionym, nocnym powietrzu mieszał się z oparami dieslowskich spalin i spalonego oleju z budek z hamburgerami. Była ósma wieczorem, na Dzbankowym Jarmarku krążył tłum ludzi. Helen spojrzała w górę, na kolejkę, która przyprawiając wręcz o zawrót głowy, mknęła na tle nieba. Zobaczyła iskry, usłyszała rumor elektrycznych samochodzików i poczuła się jak małe dziecko. Kolejka do waty cukrowej ciągnęła się daleko, mieszając się z kolejką po hot dogi oraz jeszcze jedną, po jabłka w karmelu.
- Ale zabawa! Nie byłam na czymś takim od czasów, gdy Tom i Lizzie nie mieli jeszcze dziesięciu lat. - Co krok to policjant. - Trudno się dziwić. To przecież takie miejsce, gdzie snajper mógłby dostać szału. Rozejrzyj się... tyle tu miejsc, gdzie mógłby się zaczaić. Wzrok Helen przykuł podniebny ślizg. Gdyby jakiś człowiek... na szczycie zjeżdżalni. Gdyby... Nieopodal rozległ się odgłos wystrzału. Phil uspokajającym gestem położył jej rękę na ramieniu. - To na strzelnicy. Nie bój się, on nie zaryzykuje. Proszę - podał jej kłąb waty cukrowej, w ostrym różowym kolorze. - Kwiaty dla pani. Objął ją ramieniem i powędrowali w stronę karuzeli.
R
Sam Deerbon wycelował i cztery razy pozwolił rządkowi kaczek przesunąć się przed sobą.
T L
- Pospiesz się, Sam. O co chodzi? Nie potrafisz? Ja bym to zrobiła jednym palcem, one wcale się szybko nie przesuwają, no, pospiesz się. Nie zwracając uwagi na siostrę, przymierzył się ponownie. - Sam, jesteś tu?
Trach. Trach. Trach, Trach. Trzy kaczki z pięciu położyły się, trafione. Hannah odwróciła się, zdegustowana. - Dobra robota, Sam - pochwaliła go Judith. Sam uśmiechnął się pod nosem z satysfakcją, spośród nagród na straganie wybrał różową świnkę skarbonkę z porcelany. - Po co ci to? Jakaś głupia nagroda. Mogłeś wziąć tego niebieskiego słonia i dać go Feliksowi albo tamto wielkie pudło ze słodyczami, po co ci taka głupia świnka skarbonka? - Żeby oszczędzać. - A po co chcesz oszczędzać? - Żeby coś mieć, jak odejdę z domu. Hannah, zdziwiona, otworzyła szerzej oczy i spojrzała na Judith. - Odejdę, żeby nie mieszkać z tobą, głupia - wyjaśnił siostrze Sam, po czym odwrócił się w stronę gry w łapanie na haczyk, przyjrzał się jej, ale zrezygnował.
- Za łatwe - stwierdził. Cat wróciła, niosąc cztery papierowe rożki z frytkami. - Boże, ja nienawidzę tego festynu. Straszny tłok, okropne zdzierstwo, hałas aż uszy bolą i w dodatku śmierdzi. - Jest super!!! - Wiedziałam, że to powiesz. Jedz frytki. - Pomyśl tylko, ile tracą nasi faceci. - Judith Connolly ugryzła gorąca frytkę i się skrzywiła. Chris został z Richardem w Hallam House. Chciał zmienić otoczenie, a że radioterapia zaczęła działać, czuł się teraz lepiej. Judith, wracając z festynu, miała im zamówić pizzę z włoskiej restauracji. - Widziałam Simona, po drugiej stronie placu, jak rozmawiał z detektywami. Nigdy nie widziałam ich tylu naraz.
R
- Dzięki temu jest tutaj bezpiecznie. Słyszałam, że jednak nie pozwolą przyjechać rodzinie królewskiej na ślub w katedrze. Szkoda. - Nie odważą się zaryzykować... Tylko pomyśl.
T L
- No tak, ale nie powinno się pozwalać temu szaleńcowi ustawiać nam życia. Niektórzy uważali, że festyn w ogóle należałoby odwołać. - Mamusiu, możemy iść na samochodziki, proszę, proszę? - Jeszcze nie. - Dlaczego? - Bo wsiądziesz do samochodzika razem ze mną, ja będę prowadził i zderzymy się tyle razy z innymi samochodami, że wyrzygasz te wszystkie frytki i lody, i... - Sam! Sam roześmiał się i zaczął składać rożek po frytkach w coraz mniejsze trójkąty.
Niebo nad placem Świętego Michała zrobiło się pomarańczowe. Dowódca antyterrorystów stał w cieniu, rozglądając się dookoła, z góry na dół, z lewej do prawej. Uznał, że snajper nie będzie strzelał z miejsca, z którego nie miałby łatwej drogi ucieczki. A jeśli się pomylił? Kilka razy przedyskutowali i w końcu odrzucili pomysł, że morderca zdecyduje się teraz na samobójcze działanie i na festynie zacznie strzelać, gdzie popadnie, nie przejmując się tym, czy go złapią. Policjant spojrzał na szczyt zjeżdżalni. Ktoś mógłby wejść po spiralnych schodach i zaszyć się na górze. Nie. Tylko jakiś kamikadze zrobiłby coś podobnego.
Łatwo byłoby się zorientować, skąd padły strzały, nie istniała też inna droga w dół niż ześlizgnięcie się na macie. A wtedy oni już by czekali na niego na dole. Nad festynem górowała rzęsiście oświetlona wieża katedry. Byli tam, zamknęli dzwonnicę, zamknęli drzwi na taras, a na dole okolice wieży patrolowało kilku ludzi. A jednak czuł się nieswojo. Coś go męczyło i denerwował się, że nie wie, co to takiego. Po placu chodziło mnóstwo ludzi. Dźwięki muzyki i hałasy maszynerii, rywalizujące ze sobą, najprawdopodobniej stłumiłyby odgłos strzałów, poza tym strzały i tak rozbrzmiewały cały czas, kolejka do strzelnicy była długa. Może w ogóle powinni ją zamknąć? Znowu rozejrzał się wokół. I z góry na dół. I od lewej do prawej.
R
Tanya i Dan Lomaksowie siedzieli obok siebie na konikach karuzeli, próbowali trzymać się za ręce, a karuzela wirowała coraz szybciej i szybciej, aż wreszcie wszystko stało się oszałamiającym wirem muzyki oraz światła, płynącym poprzez noc. Zdawało się, że Tanya przesiedziała na takich konikach pół życia, najpierw jako mała dziewczynka, potem jako Królowa Jarmarku, a teraz jako panna młoda. Koniki z karuzeli oznaczały szczęście i Tanya była szczęśliwa. Próbowała dojrzeć twarz Dana, ale pędzili zbyt szybko. Chciało jej się krzyczeć z radości i podniecenia, z dumy i zadowolenia.
T L
- Już postanowiłem - oznajmił Sam Deerbon, podchodząc pod namiot wróżbity, gdzie Cat wyznaczyła miejsce spotkania. Właśnie wybrał sobie ostatnią atrakcję wesołego miasteczka na dziś. Hannah już wcześniej zdecydowała się na wirujące filiżanki. Wyśmiał ją. - To jest w sam raz dla małych dzieci. Nawet Felix mógłby na nich jeździć. Ale z ciebie strachajło. - No to co wybrałeś, Sam? Tylko nie mów, że tamtą kolejkę, wiesz, że... - Nie. To jest na placu. Chodźmy. Powoli przedzierali się przez tłum. - Hannah, trzymaj mnie za rękę i nie puszczaj. Sam wpadł komuś na plecy. Cat pomyślała, że gdyby Chris tu był, wziąłby jedno z nich na barana. Nawet Sama. Nawet teraz. Sunęli przed siebie, Judith z przodu, starając się jakoś przepchnąć między ludźmi. - Tam jest wujek Simon! Wujku Simonie! - zawołała Hannah, ale i tak niebyłoby jej słychać, zresztą po chwili Simon, który stał po drugiej stronie placu, zniknął im z oczu. - To tutaj ! - oznajmił Sam. „Wjedź grobowcową kolejką do Tunelu Strachów!". - Ja tam nie idę, nawet tam nie podchodzę. - Hannah przytuliła się do Cat.
- I tak jesteś za mała, musiałabyś być taka wysoka jak ta bramka, a nie jesteś. A ja mogę? - Oczy mu błyszczały. - Pojadę z nim - powiedziała szybko Judith. - Jeśli, Sam, mówiłeś to śmiertelnie poważnie. - Bardzo śmiertelnie poważnie. - Chłopiec się roześmiał. - Niezły kawał. Chodźmy szybko, kolejka się przesuwa. - Judith... - W porządku - powiedziała Judith, odciągana już przez chłopca. -Może pójdziecie z Hannah po tych rozchybotanych schodach do gabinetu krzywych luster? Idźcie, ja stawiam. - Dzięki. Hannah, chcesz tam iść? - Taak!
R
Rozdzielili się. Gdy Cat zerknęła za siebie, Sam i Judith stali już przy kasie, gotowi do wejścia.
Clive Rowley, Paul J. i Paul C. przepychali się przez gęsty tłum kłębiący się przy kolejce. Nikt nie ustąpił im miejsca.
T L
- Jak z karetkami - powiedział Paul C. - Ludzie wiedzą, że trzeba im się usuwać z drogi, ale tego nie robią. - Właśnie że robią, zawsze. Gdzie ty się wychowałeś? - Mógłby tu zastrzelić każdego, wejść ze spluwą w kieszeni, strzelić komuś prosto w plecy, nikt by się nie połapał. - To nie takie proste. Poza tym on tego nie zrobi. - Skąd wiesz? - Bo - powiedział Clive, kiedy dotarli do furgonetek po drugiej stronie tłumu - bo on wszystko dobrze planuje, ten snajper, a nie korzysta z pierwszej lepszej okazji. - Chyba się za dużo naczytałeś tego badziewia o profilach psychologicznych. - Dlaczego badziewia? Generator za ich plecami znowu się uruchomił i zagłuszył odpowiedź Paula J.
Simon Serrailler obejrzał się za siebie, a potem ruszył ku wyjściu z festynu. Obecność policji zaczynała robić swoje. Detektywi byli wszędzie, stali w kolejkach po rybę z frytkami, do elektrycznych samochodzików, przechadzali się w pobliżu strzelnicy i miejsca, gdzie
grało się w przesuwankę, krążyli parami nieopodal budek z wózkami. Mundurowi gawędzili z dziećmi i nastolatkami, żartowali ze staruszkami, zatrzymali też kilku kieszonkowców. Antyterroryści siedzieli w furgonetkach, na skraju placu i na widoku. Simon był dobrej myśli. Żaden snajper by dzisiaj nie zaryzykował. Próbował odnaleźć w tłumie siostrę, ale był za duży ścisk. Jeszcze się z nimi zobaczy, na razie starał się wyjść z tego zamieszania. Kierował się do tylnej uliczki, która prowadziła w stronę Katedralnej. Miał zamiar za pięć minut pić whisky i czytać ostatni rozdział najnowszej książki Michaela Dib-dina o inspektorze Zenie, która miała więcej zwrotów akcji niż zjeżdżalnia na Jarmarku zakrętów.
R
Samowi Deerbonowi oczy aż świeciły się z podekscytowania, kiedy wagonik przemknął przez plastikową kurtynę i wjechał w srebrzysty półmrok Tunelu Strachów. Niemal natychmiast z sufitu z klekotem spadły dwa kościotrupy, prawie ich dotknęły i pomknęły z powrotem na górę. Gdy popędzili tam, gdzie było całkiem ciemno, z głośników wydobywały się straszliwe krzyki i wrzaski. Judith poczuła, że sam nieznacznie przysunął się bliżej, tak że jego noga dotykała jej nogi. Wagonik pomknął ostro w dół, tuż przed nimi odsunęła się pokrywa grobowca. Jakiś plastikowy nietoperz zamachał im przed oczyma, śliski i zimny jak morskie zielsko.
T L
- W porządku? - zapytała Judith, ale ze ścian tunelu wyłonił się jakiś potwór, straszliwy, wzmocniony ryk potwora zabrzmiał głośniej od jej pytania, głośniej od pisków i krzyków osób siedzących w wagonikach przed i za nimi. Zwolnili, a potem nagle ruszyli bardzo szybko, tunele gwałtownie skręciły w prawo. Tym razem Sam chwycił Judith za rękę, dwa wagoniki dalej, z tyłu, Helen ścisnęła Phila, wystraszona i niepewna. Ujrzała jego twarz oblaną zielonym fosforycznym blaskiem, który sprawiał, że wyglądał, jakby był bardzo blady. Kiedy zanosił się śmiechem, błyszczały mu zęby. Hałas osiągnął apogeum, gdy zjeżdżali stromo w ciemność, a potem nagle znowu w dół, szybciej, coraz szybciej, aż wagoniki zaczęły gwałtownie chwiać się na boki, tory zaś zdawały unosić się prosto ku ich twarzom. Helen wrzeszczała. Zielone światła zgasły, a pomieszczenie pogrążyło się w ciemności oraz piekielnym hałasie, metal i drewno wygięły się, płótno rozdarło i tunel strachów zaczął się zapadać, górny poziom na niższą kondygnację, wreszcie cała struktura ugięła się pod własnym ciężarem i runęła w zgromadzony pod nią tłum. Simon Serrailler usłyszał rumor i przez ułamek sekundy wziął za wystrzał, nie pojedynczy, ale całą kanonadę rozbrzmiewającą gdzieś na placu. Potem odwrócił się i zobaczył, jak Tunel Strachów wywraca się do przodu i rozpada niczym domek z kart. Usłyszał niewiarygodny wręcz huk rozdzieranego metalu i drewna, niczym wybuch granatu, a także krzyki przerażenia, coraz głośniejsze. Wszystko mieszało się ze światłem i dymem, unosiło do góry, coraz wyżej, do wielkiej katedralnej wieży, potem jeszcze dalej, gdzieś w ciemność.
- Sam - wrzasnęła Cat. - O Boże, nie. Saaaam! Próbowała przepchnąć się do przodu, ale ludzie napierali jej na plecy, tak że niemal upadła i musiała iść tam, gdzie niosła ją reszta, usuwając się z drogi spadającym szczątkom. - Mój syn jest w środku, muszę dotrzeć do syna! O Boże, pozwólcie mi tam wrócić. Sam... Ktoś złapał ją za ramię i pociągnął w bok, a potem została przyciśnięta do karuzeli. Jakaś dziewczyna w jasnoróżowej, puchowej kurtce naparła na Cat tak, że kurtka znalazła się tuż przy jej twarzy, poczuła zapach błyszczącej, sztucznej tkaniny. Odgłosy z wesołego miasteczka cichły. Muzyka umilkła, po kolei wyłączano megafony, później zaczęły gasnąć generatory i wkrótce pozostał tylko dźwięk wciąż jeszcze trzeszczącego, zawalonego Tunelu Strachów oraz głosy ludzi, krzyczących, wołających, wydających polecenia. I wrzeszczących. Wrzeszczących. Serrailler zmierzał w stronę rumowiska, przeciskał się przez tłum, krzyczał: „Policja", a razem z nim jednocześnie robiło to kilkunastu innych funkcjonariuszy i ratowników z karetek Szpitala Świętego Jana. Gdzieś w oddali wyły syreny.
T L
R
Czuć było gryzący smród spalenizny, pyłu i ropy. Cała budowa zapadła się w sobie, tak że nie sposób było powiedzieć, co runęło w dół, a co już tam było od początku. Pracownicy wesołego miasteczka podnieśli wielkie belki oraz potrzaskane dźwigary. Odciągali je, a mundurowi policjanci powstrzymywali tłum i zaczynali przeszukiwać stos szczątków, w poszukiwaniu uwięzionych tam ludzi. Komórka Simona rozdzwoniła się, kiedy wspiął się na fragment potrzaskanego toru dla wagoników. - Simon, Jezu, gdzie jesteś? Sam był w tym tunelu, Sam... - Jestem już na miejscu. Gdzie stoisz? - Nie wiem, po drugiej stronie, obok jakiegoś straganu, wszyscy jesteśmy ściśnięci... - Zostań tam, gdzie jesteś. Nie ruszaj się. Jest tu już nas pełno, już działamy. Nie ruszaj się, Cat. Wdrapał się na olinowanie i płótno, za nim wspinało się dwóch anty-terrorystów. Zewsząd dobiegały krzyki i wrzaski, także z dołu, z wewnątrz rumowiska. - Niech pan uważa, szefie, to nie jest stabilne, niech pan zwraca uwagę, gdzie pan opiera stopę. - Czekajcie na straż pożarną. Słuchajcie, tutaj ktoś jest, obok nas. Paul, odsuń tę płachtę plastiku, trzymaj mnie. Clive Rowley, przechylony, balansował na złamanej szynie. - Cicho. Słuchajcie.
Stanęli w niewielkiej niszy spokoju, którą wykroili sobie spośród otaczającego ich opętańczego hałasu. - Clive, z lewej, z twojej lewej, a potem w dół. - Trzymaj mocno. - Uważaj na siebie. Przyda ci się toporek. - Kurwa, nie mam toporka, poczekaj. Trzymaj mocno, dobra? Rowley przykucnął i zaczął rozdzierać plastikową płachtę. W jego rękach pękała bez trudu, odsłaniając jaskinię z czarnego, poskręcanego metalu, gdzie sterczało jakieś złamane koło. Pod spodem ktoś cicho płakał, z bólu i ze strachu. Clive postawił przed sobą stopę. Paul C. sięgnął ręką i szybko złapał dźwigar. Clive wsunął ramię w ciemną przestrzeń pod sobą i próbował coś wymacać. - Halo. Gdzie jesteś? Jestem Clive, z policji. Słyszysz mnie? Łkanie trwało bez przerwy, dochodziło z niedaleka, niemal spod jego stóp. Ukląkł, ostrożnie sprawdzając, czy podłoże wytrzyma jego ciężar, a potem przesunął się powolutku i wetknął głowę w otwór.
R
- Słyszysz mnie? - Pomocy, pomocy.
Jęk.
T L
- Za chwilę cię wyciągniemy. - Sięgnął ręką w dół. - Możesz mi podać rękę?
- Postaraj się unieść rękę i poszukać nią mojej. - Odwrócił głowę. -Dajcie mi jakąś latarkę, dobra? Muszę coś widzieć. Syreny wyły już na placu, kolejne wozy wjeżdżały i zatrzymywały się, światła wciąż migotały. Strażacy, drabiny, światła, węże. - Dajcie mi jakąś latarkę. Latarka trafiła do jego ręki, podana przez kogoś z tyłu. - Spokojnie, Clive, uważaj na tę drewnianą platformę po lewej, schyl się, ona się przesuwa. Rozległ się trzask i zgrzyt, ale Clive trzymał mocno i dźwigar nie zmienił położenia. Czekał. Macał wśród ciemności, a potem poświecił latarką, widział jednak tylko kłąb metalu i drewna. - Cały czas mnie słyszysz? Bez odpowiedzi. - Podnieś rękę. Cisza. Otarł pot z twarzy,
- Jestem tu. Jestem Clive. Słyszysz mnie? Z dołu ktoś krzyknął, jakaś kobieta wrzeszczała. - O Boże, o Boże. Och, Jason, o Boże. Potem nagle Clive poczuł, jak coś dotyka jego dłoni i przesuwa się w górę, ku nadgarstkowi, aż wreszcie go złapało, na sekundę, może dwie. - O taaak. Powoli zaczynały zapalać się reflektory, teraz ku zawalonym konstrukcjom wysuwały się drabiny, jedna za drugą. Gdzieś, w ciemnej głębi pod złamanymi dźwigarami płakało dziecko. - Jestem Clive - powiedział. - Możesz jeszcze raz złapać mnie za rękę? Po chwili poczuł słaby uchwyt na nadgarstku. Ostrożnie przeczołgał się do przodu, wyłączył latarkę i sięgnął do dziury obiema rękoma. - Łap - powiedział. - Łap mocno i trzymaj się. Możesz się ruszać? -pomyślał, że głos należał chyba do kobiety. - Masz wolne nogi?
R
Jęk bólu, a potem odgłos ruchu i nagły trzask.
T L
- Ostrożnie. Powoli, rób to powoli. Możesz ruszać nogami? Poczuł, ze uścisk na jego przegubie zacieśnia się. Trzymał mocno. Ktoś z tyłu chwycił go za nogi, obok pojawiła się jakaś drabina. - Dasz radę - rzucił w stronę otworu. - Prawie już tu jesteś. Tylko się postaraj i bardzo ostrożnie uwolnij nogi. Czujesz ból w nogach? Nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Pot kapał mu z twarzy na ręce i na dłonie trzymające za nadgarstek. Zapaliła się latarka, promień trafił w mroczną dziurę, został tam, jaskrawe światło objawiło przed Clive'em poskręcane szczątki konstrukcji, koło oraz kobiece dłonie trzymające go za przeguby. Niżej dojrzał zieloną kurtkę. Ciemne włosy. Kobiece nogi, jedną wolną, drugą niewidoczną. Nadgarstki go piekły, plecy bolały tak, jakby ktoś położył na nich wór cementu, a jednak stopniowo, bardzo powoli, zaczął wyciągać ranną z ciemnej czeluści. Potem sięgnęły ku niej inne ramiona i wspólnie z nim zaczęły dźwigać ciężar. - Nie ciągnijcie za mocno, uwięzła jej lewa noga. Uważajcie na to, uwaga. Zdawało się, że minęły całe godziny, a może nawet całe życie, kiedy z czeluści na zimne powietrze i jaskrawe światło lamp wyłoniły się głowa, potem ramiona. Ktoś porozcinał metal i drewno, aby uwolnić lewą nogę. - Clive - powiedziała słabym głosem. -, To ja. Już prawie koniec. Za chwilę będziesz na zewnątrz.
- Noga wolna. Uważaj, może mieć złamaną kostkę. - Najbliższy odgłos cięcia ucichł, ale i tak słyszeli go zewsząd, nad sobą, pod sobą. To strażacy pracowali na rumowisku. - Boże, jak boli, Boże. - Świetnie sobie radzisz. Wspaniale sobie dajesz radę. No, jeszcze. - Clive? Ty jesteś Clive? O Boże, dziękuję. Ci, którzy stali dalej za nimi, delikatnie i powoli wyciągnęli ją na powierzchnię. Widniały na niej litery „GHU", wymalowane bielą i krwistą czerwienią. - Już w porządku - oznajmił Clive. - Już po wszystkim. - Ty jesteś Clive? - kobieta była oszołomiona. - No. A ty jak się nazywasz, kochanie?
T L
56
R
- Helen - odpowiedziała.
Tu RADIO BEVHAM. Przerywamy nocny program z udziałem słuchaczy, aby przekazać wiadomość z ostatniej chwili, o poważnym wypadku na Dzbankowym Jarmarku w Lafferton. Otrzymaliśmy informację o zawaleniu się jednej z atrakcji wesołego miasteczka, jest wiele ofiar. Nie znamy jeszcze szczegółów, nie wiemy, ile osób zginęło, ani jak bardzo ucierpieli ranni. Na miejscu znajdują się jednostki straży pożarnej i policja z trzech hrabstw. Teraz łączę się z naszą reporterką Cathy Miles. - Cathy, byłaś tego wieczoru na miejscu wypadku, prawda? - Witaj, David, tak, to prawda. Mieszkam pod Lafferton i byłam na Dzbankowym Jarmarku, który zajmuje cały teren wokół katedry..." Simon wyłączył radio, przez chwilę siedział w ciemnym aucie. Wziął kilka głębokich oddechów, powoli wypuszczał powietrze i czuł, jak uchodzi z niego stres. To była nerwowa, wyczerpująca noc, ale jak zawsze, gdy dochodziło do poważnego wypadku, adrenalina trzymała go na nogach, trzymała ich wszystkich w szczytowej formie, działających na pełnych obrotach jak sprawna drużyna. Z miejsca katastrofy ruszył prosto do szpitala, dokąd zabrano Sama i Judith Connolly. Cat pojechała karetką, ale zaraz potem wysłała mu SMS, że z Samem wszystko w porządku, ma tylko wielkie siniaki na ramionach, upadająca platforma
minęła jego głowę o milimetry. Judith ma złamaną nogę i jest w szoku. Gdy Simon przyjechał do szpitala, Sama można już było zabrać, Judith zatrzymano jeszcze na noc. Serrailler zawiózł siostrę i jej dzieci z powrotem do Hallam House, a potem wrócił na miejsce wypadku, gdzie pojawiła się już Paula Devenish. Z rumowiska wyniesiono dotąd sześć ciał, sądzono, że raczej nie ma nikogo więcej, poszukiwania miały jednak trwać nadal. Rannych odwiozły karetki, odbyło się kilka konferencji prasowych. Simon zamierzał już odjeżdżać, kiedy odnalazła go pani nadkomisarz. - Sama nie wiem, co gorsze - powiedziała znużonym głosem - to, czy ten snajper, którego tak się baliśmy. - Wypadek czy zaplanowany atak? Wolałbym mieć do czynienia z wypadkiem, ale... - Wolelibyśmy nie mieć do czynienia tu ani z jednym, ani z drugim. To jasne. Simon, jak myślisz, czy snajper tu zamierzał strzelać? Czy był tutaj i chciał rozpętać zamieszanie, tyle że przeszkodziło mu zawalenie się Tunelu Strachów? - Mogę się założyć, że go tu nie było. Przecież nigdy nie ryzykuje. - A założysz się tak samo, jeśli chodzi o ten cholerny ślub?
T L
R
Simon otarł twarz rękawem, który zrobił się brudny od kurzu i pyłu, wzniesionego w powietrze przez walącą się konstrukcję. Od chwili katastrofy aż do tej chwili nawet nie pomyślał o snajperze. Gdzie dzisiaj był? Wśród nich, obserwując, patrząc, wypatrując sposobności, a może daleko stąd? To przypominało jakąś okropną grę, od której na jakiś czas oderwała ich przypadkowa katastrofa. - Nie wiem - powiedział w końcu. - Możliwe. On nie podejmie ryzyka przekraczającego jakiś ustalony poziom. Nie jest ryzykantem, wszystko dokładnie kalkuluje. - Tutaj nie mógł nic wykalkulować. - Mógł. Upewnił się, że ryzyko nie jest warte zachodu albo że jeśli je podejmie, to go złapiemy. - Mam zamiar zrobić trochę szumu... Urządzę konferencję prasową, pokazującą, jak bezpieczny będzie ten ślub, dobrze obstawiony przez policję i tak dalej. - Zgoda. - Spojrzał na strażaka, balansującego na dźwigarze. - Jeden z naszych antyterrorystów zasłużył na medal - dodał. - Clive Rowley. Słyszałam. Oczywiście nie powinien wyprzedzać strażaków, mógł w ten sposób pogorszyć sprawę. - Chyba nie mówi pani poważnie. Antyterrorystów nie szkoli się do gramolenia po rumowisku i wyciągania ludzi! Bezpieczeństwo i higiena pracy? No nie. Nadkomisarz uniosła brwi.
- Panie nadinspektorze, proszę zwracać się do mnie w sposób oficjalny, powtarzam, oficjalny. Poczuł, jak opuszcza go cała energia i opanowanie. - Wracaj do domu Simon. Do domu. Zrobiłeś tu wszystko, co można. Resztę zostaw im. - Nic mi nie jest. - Zdołasz prowadzić? Wskazał w stronę uliczki. Kiedy wrócił ze szpitala w Bevham, zostawił samochód blisko swojego mieszkania. Pani nadkomisarz poszła z nim na skraj placu przy katedrze, gdzie czekał już jej kierowca. Wokół wciąż pracowały jednostki straży pożarnej, starannie przetrząsając zgliszcza Tunelu Strachów. Gramolili się po leżących płasko drabinach, od czasu do czasu krzyczeli coś w rumowisko, a potem uważnie nasłuchiwali. W okolicy zrobiło się pusto, ale za policyjną taśmą czekało kilka osób, nieopodal kilku dziennikarskich furgonetek. - Cieszę się, że tak szybko odnaleziono twoich krewnych. Niektórzy z uwięzionych będą czekać jeszcze przez resztę nocy, aż do jutra. Czy było dużo zgłoszeń o zaginionych?
R
- Nie tyle, ile się spodziewaliśmy. Wielu było już na zewnątrz.
T L
- Prześpij się trochę. O dziewiątej zwołuję konferencję prasową, przyjdź. Simon skinął głową. Zobaczył, jak pani nadkomisarz wsiada do samochodu, a potem ruszył w stronę uliczki. Kiedy wyszedł już z blasku reflektorów, spojrzał do góry i zobaczył, że niebo jest czyste, pełne gwiazd, a nad wieżą katedry unosi się wąski sierp księżyca. Dotarł do swojego auta całego okrytego szronem. Było mu bardzo zimno. Zastanowił się, czy pójść od razu do siebie, zadzwonić do Hallam House, a potem położyć się spać. Jednak zanosiło się na to, że spędzi w pracy cały następny dzień i prawie na pewno przez resztę tygodnia będzie siedział po godzinach. Nie, musi zobaczyć się z nimi teraz, nieważne, że jest późno. Ojciec i Cat siedzieli przy stole w kuchni, przed nimi stał czajnik z herbatą i filiżanki. Sam opierał się na kolanie matki, ż nogami i stopami na stojącym przy niej krześle. Uniósł się, gdy wszedł Simon. - Wiesz, ilu ludzi nie żyje? Judith mogła nie żyć i ja też, mieliśmy szczęście. Strażak powiedział, że to była jedna szansa na tysiąc. Simon usiadł obok Cat i położył jej dłoń na ramieniu. - Powinnaś być już w łóżku. Zostajecie tutaj? - Tak, Chris śpi. Posłałam łóżka. - Też tu zostaniesz? - zapytał Richard Serrailler. - Jeśli tak, pewnie napijesz się whisky.
Simon się zawahał. Był tu jego dawny pokój, ale ostatnim razem spał w nim po jednej z kolacji, organizowanych przez matkę dla członków chóru. Dał się namówić do pomocy. - Wujku, koniecznie musisz zostać - odezwał się Sam. - Będziemy mogli pogadać, dlaczego zawaliła się ta kolejka, ja się już nad tym zastanawiałem, bo wiesz, to się pewnie zaczęło od... - Sam, możemy porozmawiać później? - Dobra, a kiedy? To naprawdę bardzo ciekawe, dlaczego budynki i inne takie rzeczy po prostu się zawalają. Czasem to się dzieje przez błąd w konstrukcji, ale czasem to może być wstrząs tektoniczny. Myślisz, że to był wstrząs? - To jest jakaś możliwość, ale na razie nic tego nie potwierdza. - O tym może być w Internecie, mają tam bardzo dobrą stronę sejsmologiczną, moglibyśmy tam zajrzeć. - Moglibyśmy, ale nie teraz. Chcę się napić z twoim dziadkiem, a od ciebie chcę, żebyś namówił mamę do położenia się już spać. Przeżyła dzisiaj niezły wstrząs.
T L
R
- Rozumiem. Szok może być opóźniony, wiesz o tym? W każdym razie u starszych ludzi. Mamo, myślę, że mogłaś dostać szoku, musisz się teraz trochę przespać. Kiedy ludzie są w szoku, powinni odpoczywać. Myślę, że nawet ja muszę trochę odpocząć, ramiona znowu zaczynają mnie boleć. - W naszym pokoju odpadł karnisz. Dasz radę coś z tym zrobić, Si? Poszedł za nimi. Sam umilkł. - Mam wrażenie, jakbym się wspinała po północnej ścianie Eigeru -powiedziała Cat. - Wiem, bo jak się widzi północne zbocze... - Sam, wystarczy. - Jutro musimy porozmawiać o mnóstwie rzeczy, możliwe, że to był wstrząs albo błąd w konstrukcji kolejki, albo... - Relatywna stromość schodów w porównaniu z północną ścianą Eigeru. Teraz gazem do łazienki. Już tam zaniosłam twoje rzeczy. - O raju, uwielbiam tę wielką łazienkę, nie umiem jej używać, zawsze się kąpałem, jak był tu dziadek, ja wiem, że to teraz łazienka dziadka i Ju-dith, ale oni nie będą mieli nic przeciwko i ... - Sam, mam już dość, jestem zmęczona i chcę się położyć do łóżka. Marsz do łazienki! Posłuchał.
Unosząc koniec karnisza, Simon zerknął na podwójne łóżko, gdzie leżał Chris, skulony, na boku. Jego głowa wyglądała brzydko. Zgolono mu włosy, przez czaszkę biegła długa i krzywa linia szwu. - Będzie tak leżał mniej więcej do dziewiątej. Dostał końską dawkę proszków. Simon pomyślał, że szwagier stał się teraz jakiś inny, i to nie tylko przez głowę. Zdawał się być gdzieś daleko, w jakimś odległym miejscu. - Biedny tata - powiedziała Cat - za dużo rzeczy się na niego zwaliło. - Tata? Akurat o niego nie musisz się martwić. - Ale Judith. - Przepraszam, racja. Ma złamaną nogę. Paskudna sprawa. - Miała szczęście. Sam ma rację. Oboje mieli cholerne szczęście. - Ośmielę się zauważyć, że pewnie będzie miała tu dobrą opiekę, szlafrok pod drzwiami od łazienki i w ogóle.
R
- Czasem jesteś normalnie porąbany. Nie poznaję własnego brata, kiedy wyskakujesz z takimi tekstami. Nie mogę z tobą rozmawiać, ale niech ci do głowy nie przyjdzie mówić coś takiego przy ojcu. Spadaj.
T L
Poczuł się tak jak wtedy, gdy był małym chłopcem i gdy kusiło go, żeby coś powiedzieć, i choć wiedział, że nie wolno mu tego mówić, nie potrafił się powstrzymać. Coś go podjudziło. Nie powinien mówić tego, co powiedział, w każdym razie nie teraz, nie Cat. A może wcale. Ale od chwili, gdy Sam wspomniał o łazience, wiedział, że to zrobi. Korciło go i korciło. - Tato? - Tu jestem, przy karafce. Wszedł do gabinetu, gdzie Richard siedział przy kominku, grzebiąc w palenisku i zbierając płomienie. Simon pomyślał, że ojciec wygląda jakoś młodziej. Zamiast nagle się postarzeć, bo tak właśnie teraz powinien wyglądać, nagle odmłodniał. - Lepiej wrócę do domu, mają do mnie dzwonić, a jutro rano muszę być na konferencji prasowej. Ojciec się rozejrzał. - Sam wiesz najlepiej. I nic więcej. Gdyby chociaż powiedział: „Nie, zostań, chcę z tobą porozmawiać, tak rzadko się widujemy, tak rzadko rozmawiamy". O nie. Nie zostanie tutaj. - Dobranoc.
Kiedy odjeżdżał, zobaczył, że w gabinecie zgasło światło.
W mieszkaniu na automatycznej sekretarce migotało światełko, Simon poczekał, aż zegar na katedrze skończy bić, dopiero wtedy zaczął odsłuchiwanie. „Masz dwie nowe wiadomości". Pierwsza wiadomość. „Szefie, tu sierżant Lewis. Melduję, że strażacy wydobyli z rumowiska kolejne dwa ciała. Poza tym pani nadkomisarz przesunęła konferencję na wpół do dziewiątej, dziękuję". Druga wiadomość. Chwila ciszy. Jakiś oddech.
T L
57
R
„Cześć, Simon. Halo, tu Jane, Jane Fitzroy. Właśnie słuchałam wiadomości. Wiem, że pewnie nie ma cię w domu, ale... chciałam tylko powiedzieć, że to straszne. Jestem z wami wszystkimi, myślą i modlitwą. No więc... to już wszystko i... ja jakoś się do ciebie odezwę. Tu Jane, powtarzam, gdybyś wcześniej nie usłyszał. Dzięki. Dobranoc, Simon".
JECHAŁ I ŚMIAŁ SIĘ. Wybrał mniej uczęszczaną trasę, nie przez miasto, tylko ośmiokilometrowy objazd, tak że do głównej drogi wiodącej na Wrzosowisko dotarł od drugiej strony. Musiał tak zrobić. Nie mógł ryzykować. Nikt nie wiedział, że tu jest. Cały czas się śmiał. Czasem śmiał się głośno, czasem tylko się uśmiechał. Ale głównie ryczał ze śmiechu. To naprawdę niezłe. Wszyscy czekali, w pełnej gotowości, obstawili wszystko i oni czekali na niego, spodziewali się go. Prawda? Czy serio myśleli, że na festynie strzeli z czegoś innego niż pistolet na wodę? Nawet nie spróbował sił na strzelnicy, chociaż przechodził obok i spojrzał na nią kilka razy, patrzył się na tych idiotów, którzy nie trafiliby nawet z trzech metrów w drzwi od stodoły. Nieważne. On się dobrze bawił. I oni też Ile ich to musiało kosztować, a wszystko po to, żeby złapać snajpera, który w ogóle nie zamierzał strzelać. Otwieranie ognia do przypadkowego tłumu nie było w jego stylu. Coś podobnego robili szaleńcy, a on nimi gardził. Młodzi Amerykanie, którzy wchodzili do szkół i zabijali serią niewinne dzieciaki, chłopcy z college'u, ruszający przeciw kolegom z bronią maszynową. Chorzy. Szaleni. Powinno się ich się zamykać na resztę życia, tyle że rzadko docierali aż tak daleko, zwykle w końcu obracali broń przeciwko sobie. Prawie zawsze. On czegoś takiego nigdy nie planował, bo nie był chory ani szalony, nie był jakimś dziwakiem, nie chodził naćpany. Miał plany, metody i cele. Różnił się od innych.
Czuł się nieźle, wiedząc, że może spokojnie pojawić się na festynie i jako jedyny mieć pewność, absolutną pewność, że snajper nie zaatakuje. Roześmiał się. Ale kiedy przyspieszył na prostym odcinku drogi, przypomniał sobie, że przez jakiegoś kretyna osiem osób nie żyje, a kilkadziesiąt zostało rannych. Znowu usłyszał tamte krzyki. Słyszał wołania o pomoc, dobiegające z głębi zawalonej kolejki. Podobne masakry powodują tacy właśnie obłąkani młodzi ludzie, którzy pchają się do kościołów, na stadiony baseballowe, do szkolnych klas. Wszyscy zasłużyli na krzesło elektryczne, gardził nimi, za to, że strzelali sami do siebie, a potem wybierali łatwe wyjście z sytuacji. Cały czas to samo. Uśmiechnął się, wspominając.
R
Dobrze wybrał, aby zrobić to właśnie dzisiaj. Było chłodno, jasno, bez mgły i bez wiatru. Powietrze było przejrzyste. Schował motocykl w jakimś zagłębieniu terenu, tak żeby nie stał na widoku. Zdjął torbę i resztę trasy przebył pieszo po stromym zboczu. Na szczycie odwrócił się i rozejrzał po rozciągającej się wokół wiejskiej okolicy. Wysoko szybowała para myszołowów, skrzydła miały rozpostarte płasko i sztywno jak łopaty wiatraka. Miasto leżało w oddali jak niewyraźna linia przydymionego błękitu. Pomyślał, że mógłby tu wzbić się do lotu, wystarczyłoby rozpostrzeć ramiona, oderwać się od ziemi i poszybować na prądzie powietrza.
T L
Otworzył torbę, wyjął okrągłe, blaszane pudełko i tytoń. Bibułki. Poślinił je, zwinął. Zapalił zapałkę. Woni dymu i smaku papierosa nie dawało się teraz porównać z niczym innym. Palenie na świeżym powietrzu. Jedzenie czegoś przyrządzonego na świeżym powietrzu. Niczego nie dawało się z tym porównać. Nigdy nie palił pod dachem.
Położył się na plecach i wydmuchnął w niebo kółko dymu. Nie myślał o niczym, czuł tylko rozchodzące się ciepło i satysfakcję, które wypełniały mu umysł oraz ciało. Był szczęśliwy. Wszystko szło dobrze. Potrafił planować, i to dawało efekty. Tylko idioci próbowali robić takie rzeczy bez żadnego planu, ryzykanci, którzy wpadali, bo nie wzięli pod uwagę wszystkich możliwych do popełnienia błędów. Nie zostawiaj niczego losowi. On nie zostawiał. Dobrze leżeć tutaj, wiedząc, że za każdym razem, gdy wykonywał jakąś część planu, robił to przez Alison. Nie był brutalem. Nie chodziło mu o żadną głupią zemstę. To dla przegranych. Do wszystkiego, co się działo, doprowadziła właśnie Alison. Wyłącznie ona ponosiła za to odpowiedzialność. Gdyby kiedyś nadszedł czas, by o tym mówić, tak właśnie by powiedział. Podałby każdy szczegół, co do joty, i wszystko stałoby się absolutnie jasne. Gdyby kiedyś został złapany... Usiadł. Wyjął papierosa z ust i się uśmiechnął. Zaczął się śmiać. Śmiał się, śmiał i śmiał. Starannie zgasił papierosa i podniósł torbę.
W lasku było cudownie. Światło sączyło się przez drzewa na opadłe liście. Jeszcze nie powiały jesienne wichry, które zerwą większość z nich z gałęzi. Znał to miejsce. W ogóle się nie zmieniło. Otworzył torbę, wyjął z niej małe, pomalowane na biało puszki i ustawił w rzędzie na zwalonym pniu. Potem odniósł torbę na odległość trzydziestu kroków. Chwilę później leżał na brzuchu, starannie przybrał odpowiednią pozycję. Białe puszki jaśniały w słońcu. Wycelował. Czekał. Ognia! Ognia! Ognia! Ognia! Ognia! Ognia! Ognia! Ognia! Wszystkie. Uśmiechnął się. Wstał, znowu ustawił puszki i ponownie odszedł. Tym razem na czterdzieści kroków. Gdy się kładł, liście delikatnie chrupnęły pod nim. Tuż przy jego dłoni leżał kasztan w kolczastej zielonej okrywie. Uśmiechnął się.
58
T L
Ognia!
R
Znowu wycelował. Puszki uśmiechały się do niego. Piękne, białe.
W PONIEDZIAŁEK BYŁA TYLKO STATYSTYKA. Wyszli ze szkoły już o wpół do dwunastej. - Idziemy na miasto? Tom, stojąc przy motocyklu, wahał się, - No, stary, wyluzuj, tego ci właśnie trzeba. Popatrz tylko na siebie. Twoja mama wyzdrowieje. - Wiem. - No to w porządku, nie? Zostaw motor, ruszymy w miasto. Masz jakąś kasę? Tom wzruszył ramionami. Miał kasę. W szpitalu matka dała mu ze swojej torebki dwadzieścia funtów. Miał już odmówić, kiedy pojawił się Phil i zapytał, czy ma dość pieniędzy. Cholerny, bezczelny typ. Tom bez słowa zabrał dwudziestofuntowy banknot i wyszedł. Co to obchodzi tego Russella?
- Dokąd chcesz iść? - Do Rattlers? Wiedział, o co chodzi. Luke zawsze miał do niego taki opiekuńczy stosunek, już od podstawówki. Jedyny problem polegał na tym, że Luke lubił też kpić sobie z jego Grupy Jezusowej. Kiedy latem pojechał na obóz, Luke cały czas wysyłał mu świńskie SMS-y. I co gorsza były one bardzo, bardzo śmieszne. Ale trzy dni temu to właśnie Luke zadzwonił do niego, to tata Luke'a zawiózł go do szpitala, tam na niego poczekał, a potem zabrał go do siebie, to mama Luke'a dała mu jeść i czystą chusteczkę, żeby się wypłakał, kiedy to wszystko na niego spadło. I ona go przytuliła. Oni wszyscy go przytulili. Wtedy jeszcze nie wiedział, czy jutro Helen będzie żyła. Rattlers znajdowało się przy bocznej uliczce, za dworcem autobusowym, sprzedawali tam paszteciki i fasolę, paszteciki i frytki, paszteciki i tłuczone ziemniaki, paszteciki i jajka. Lokal był mały, brudny, ciągle zatłoczony.
- Nie nazywaj tego w ten sposób.
R
- W weekend znowu masz te swoje obrzędy? - zapytał Luke, kiedy dostali już herbatę w kubkach i zamówili jedzenie.
T L
Luke szturchnął go i uśmiechnął się szeroko. Sterczeli przy barze, czekając, aż robotnicy zwolnią stolik. - Jakoś nie widziałem, żeby Bóg zadziałał w sobotę wieczorem. Może miał wolne? - No, ale moja mama mogła przecież umrzeć. - Racja. - Co? - Racja, ona ocalała, pozostałych ośmiu nie. - Daj spokój. Rozpychając się łokciami, Luke dotarł do stolika, zanim uprzedził go ktoś stojący przed nimi w kolejce. Tom usiadł i zapatrzył się przez szybę na graffitf wysprejowane na murze dworca autobusowego. „Pszywrócić wieszanie'! - Twoja mama wyjdzie za tego Russella? Tom wzruszył ramionami. - Będzie dobrze. On jest w porządku. - Nie będzie i on nie jest w porządku. Jest dziwny. - Nie ma co się dziwić.
- Dlaczego? - Bo w końcu jaki nauczyciel zapisuje się na portal randkowy w Internecie? Tom oblał się rumieńcem. - Kto ci to powiedział? - Ty. - Nie. Nie ja! Nigdy nikomu o tym nie mówiłem. - No to nie wiem kto. Nie myślałem, że to taki sekret. Jesse Cole mówił, że pan Russell im powiedział, - Phil powiedział to klasie Jessiego? Pojawiło się jedzenie. Luke dziabnął ciasto ostrzem noża, uwalniając obłoczek pary. - To przecież nic takiego - stwierdził. - Właśnie że tak. Przez to ona też wydaje się dziwna, a nie jest.
R
- Wiem, że nie jest. Wszyscy wiedzą. O co chodzi? Co myśli o tym twój Jezus?
T L
Tom pochylił głowę i nie odpowiedział. Nigdy nie odpowiadał, bo to była jego sprawa. Prywatna. - Przecież i tak wyjedziesz na ten kurs biblijny. Dla ciebie to bez różnicy, co? Jak wrócisz, co dalej będziesz robił? - Z czym?
- Z tym waleniem Biblią w stół. - Nie...
- Będziesz stawał na rogach ulic i co? „Chodźcie, a będziecie zbawieni?" Tom pstryknął fasolką po stole, celując w twarz Luke'a. - No dobra. - Luke odpstryknął fasolką z powrotem.
Kiedy wyszli na zewnątrz, Tom oznajmił: - Nienawidzę go. - Nie możesz tak mówić. - Dlaczego? - Za nienawiść możesz pójść do piekła.
- Mogę - stwierdził Tom. - Ja tam mogę nawet iść do piekła. Luke zerknął na niego. Wie, co mówi, pomyślał. On go nienawidzi i do cholery, wie, co mówi. W domu Tom zrobił sobie herbatę i w zakamarku lodówki znalazł kawałek mlecznej czekolady. Stanął przy oknie w kuchni, ugryzł czekoladę, potem wypił łyk gorącego płynu i zmieszał to wszystko w ustach. Rozmyślał o swoich uczuciach, jednocześnie ze wstydem i z zainteresowaniem. Jeszcze nigdy nikogo nie nienawidził. Owszem, nienawidził różne rzeczy. Na przykład raka, który zabił mu ojca, ale to była czysta i szlachetna nienawiść. Gdyby się skupił, mógłby przywołać ją choćby i teraz, a ona płonęłaby jak jasny, spokojny płomień. To, co czuł do pana Russella, było czymś brudnym. Nieczystą, plugawą formą nienawiści, zmieszaną z wieloma innymi sprawami. Z pamięcią o ojcu. Ze złością, zamętem, zazdrością małego chłopca, niechęcią do tego rodzaju ateizmu, jaki cechował pana Russella, takiego, którym popisywał się w dyskusji, szydził, drwił i mądrzył się. Potrafił tak obalać wszelkie argumenty, że Tom czuł się przy nim nieporadny i głupi, bo nie umiał obronić tego, w co wierzył, przekonywająco mówić o tym, co stanowiło Prawdę. Ale przede wszystkim martwił się. Jego obowiązek to przyprowadzić matkę i siostrę do Jezusa, ocalić je - a on zawiódł.
T L
R
Zastanowił się. Nie. Na razie zawiódł, ale nie zawiódł w ogóle. Gdy pojedzie do Stanów, do cołlege'u biblijnego, nauczy się, jak zwyciężać w takich dyskusjach i zacznie wszystko na nowo. Nie potrafił znieść myśli o tym, że zostaną przeklęte, znalazły się w mrokach niewiedzy. Wiedział, co może się tu dziać, kiedy opuści dom. Widział ich razem. Lizzie uważała, że na pewno będą ze sobą, sądziła, że to wspaniały pomysł, żeby mama nie została sama, gdy oni oboje opuszczą dom. Może faktycznie to całkiem dobry pomysł. Ale Helen powinna się związać z kimś odpowiednim. W głowie Toma pojawił się obraz Phila Russella i jego pełnego wyższości, sarkastycznego uśmieszku. Aż się w nim zagotowało z wściekłości. Podszedł do krzyża stojącego na szafce nocnej, uklęknął przed nim i zamknął oczy. - Jezu, Panie i Zbawco, który własną krwią zapłaciłeś za moje zbawienie... - urwał. O co się właściwie modlił? Żeby jego matka nie wyszła za Phila Russella? - Drogi Jezu, spraw, żeby mama i... i Phil przybyli poznać Ciebie, i poprosili Cię, abyś zjawił się w ich życiu i pozwolił im narodzić się na nowo. Spraw, aby ujrzeli światło. Zabierz szatana z ich serca i umysłu, obmyj ich w Swojej świętej krwi. Bądź pochwalony. Amen. Jego serce zapłonęło miłością, zapałem i nadzieją. Dziś miał poprowadzić spotkanie młodzieży. Ich też poprosi o taką modlitwę. Po raz pierwszy miał przewodzić grupie. Rozpłomieniała go już sama myśl o tym i o zaufaniu, jakim został obdarzony. Trzasnęły drzwi wejściowe. - Tom, jesteś na górze? Wstał, na wypadek gdyby do jego pokoju wpadła Lizzie. Co prawda nie miał powodu wstydzić się, gdy przyłapywano go na klęczkach podczas modlitwy, ale zawsze tak się wtedy czuł.
Zszedł na dół. - Hej. Lizzie wkładała chleb do tostera. Uniosła kromkę. - Weź dwie - powiedział Tom. - Liz, dlaczego ze mną nie pójdziesz? - Gdzie? - Na spotkanie modlitewne młodych. Dzisiaj ja je prowadzę. - Dobra, dobra. - Będzie dobrze, jak przyjdziesz. Tost wyskoczył, nieco się przypalił.
- Ciągle tak robi, gdzieś się tam przyczepia i potem grzanka jest spalona z boku. Tylko z jednego. Mógłbyś na to zerknąć? - Już zerkałem. Nic nie mogłem znaleźć. Po prostu potrzebujemy nowego tostera.
R
- Chcesz z dżemem czy z pastą drożdżową?
- Z pastą. No i co, przyjdziesz? Lizzie otworzyła szafkę.
T L
- Chyba w twoich snach. Idę do mamy, a nawet gdybym nie szła, to i tak bym się tam nie zjawiła. Ty też powinieneś do niej iść, tak byłoby bardziej po chrześcijańsku. - Byłem dzisiaj po południu. - No dobra. Jak się czuje?
- Chyba nadal bardzo ją boli. Jeszcze jej dokładnie nie zbadali. - Brakuje im personelu, prawda? W takich miejscach trzeba się głośno dopominać o opiekę. - On tam był. - To dobrze. - Nie. - Tom, nie zaczynaj. Chłopak uniósł dłonie. - Posłuchaj, co mówią w wiadomościach. Dzisiaj zmarła kolejna osoba. .. Była na samym dole, kiedy to się wszystko zawaliło. - Dziewięć osób zginęło.
- Nigdy w życiu nie wejdę do czegoś takiego. Pewnie nawet się nie zbliżę do wesołego miasteczka. To jest zbyt niebezpieczne. - W Lafferton w ogóle jest niebezpiecznie, prawda? Mają na głowie jeszcze tego snajpera. - Słyszałam, że rodzina królewska w końcu nie przyjeżdża na ten ślub. - Nie miej do nich pretensji. Oni sami tak długo w ogóle nie byli małżeństwem, prawda? A snajper może strzelić do Karola i Camilli. Ten snajper chyba nie przepada za małżeństwami. - Boże, mam nadzieję, że go dorwą, zanim mama i Phil staną przed ołtarzem. Tom głośno odsunął krzesło i wyszedł z kuchni.
R
59
T L
ZMARŁA KOLEJNA OSOBA spośród poszkodowanych w katastrofie kolejki Tunelu Strachów na Dzbankowym Jarmarku w Lafferton. Liczba ofiar śmiertelnych wzrosła tym samym do dziewięciu. Tariya Lomax, lat dwadzieścia pięć, jechała wspólnie z mężem, Danem, gdy ich wagonik przewrócił się, a cała kolejka runęła. Dan Lomax doznał ciężkich obrażeń i przebywa na oddziale intensywnej terapii. Pobrali się zaledwie miesiąc temu".
Stanął pośrodku sypialni, nagi po wyjściu spod prysznica. Informacja sprawiła, że zastygł bez ruchu. Była godzina dziesiąta. Kiedy to usłyszał, miał właśnie wyłączyć odbiornik. Teraz zatrzymał się, spikerka dalej coś paplała. Twarz wykrzywił mu jeden z tych uśmiechów, których nigdy nie umiał powstrzymać. Na Dzbankowym Jarmarku nic się nie stało?! A jednak się stało, chociaż nie przyłożył do tego ręki. Chyba jakaś siła wyższa troszczyła się o niego. Wyciągnął stary, szary podkoszulek, w którym sypiał. Postanowił, że zanim posłucha wszystkiego raz jeszcze, trochę poczyta. W Radiu Beyham lokalne wiadomości nadawano co pół godziny. Nie mógł się już doczekać.
60 JAKO KSIENI KLASZTORU PARAKLETA HELOIZA PISAŁA LISTY do swojego dawnego ukochanego, Abelarda, pytając w nich o obrzędy, najlepsze do przyjęcia przez zakonnice. Te listy wskazują na ważny problem - brak reguły stworzonej z myślą o kobietach..." Telefon dzwoniący na biurku Jane gwałtownie oderwał ją od pisania. Pracowała już od godziny, tak pochłonięta Instytucjami monastycznymi w Yorkshire w latach 1068-1215, że zanim podniosła słuchawkę, przez ułamek sekundy oszołomiona wpatrywała się w aparat. - Witaj Jane, tu Peter Wakelin. Masz wolną chwilkę? - Tak, oczywiście. - Muszę pozmieniać parę rzeczy w listopadowym porządku niedziel. - Mam teraz przyjść?
R
- Byłoby dobrze. Mam też czas po kolacji.
T L
Pokoje dziekana mieściły się po wschodniej stronie dziedzińca. Rozciągał się z nich widok na rzekę Cam, w rejonie Backs, tam, gdzie zwężała się pod mostem Męczenników. Z okna widać było pomarańczowe i brązowe liście, płynące z prądem. Kilka tygodni przed przyjazdem Jane nie było tutaj żywej duszy. Teraz, gdy trwał już nowy semestr, widywała grupy młodych ludzi jeżdżących na rowerach, spacerujących, wałęsających się po parku. - Lubię, gdy jest tam tyle życia - stwierdziła - ale podobało mi się też, kiedy tu było pusto.
Peter Wakelin przytaknął. Zanim go poznała, w jej wyobrażeniu przypominał tego dziekana, którego pamiętała ze swoich studenckich czasów: chudego mężczyznę z orlim nosem, o zgryźliwości kryjącej wielkie serce, umiejącego postępować z młodzieżą. Umarł nagle, gdy Jane była na ostatnim roku, zdziwiła się wtedy, że miał tylko sześćdziesiąt pięć lat. Peter Wakelin także okazał się niespodzianką. Dopiero niedawno przekroczył czterdziestkę, urodził się i wychował w Yorkshire. - Poproszono mnie, abym na dziesięć dni w listopadzie pojechał do Washington zastąpić chorego dziekana katedry. Będę tam przez dwie niedziele, dlatego musimy zmienić plan nabożeństw. Zastanawiam się, czy nie mogłabyś odprawić pierwszego z nich? Wiem, że tego dnia masz też nabożeństwo wieczorne. Czy to nie byłoby dla ciebie za wiele? - Ależ nie. Dobrze jest się pomodlić około Wszystkich Świętych.
- Doskonale zdaję sobie sprawę, że masz mało czasu i nie chcę na ciebie naciskać. Pełnisz posługę kapelana i w dodatku masz doktorat na głowie, a jeszcze tutaj musisz zajmować się różnymi rzeczami... Miej też coś z życia. - Nic nie szkodzi. Szczerze mówiąc, uwielbiam borykać się z tymi trzema problemami. Dość dobrze mi to wychodzi. Chociaż chyba najbardziej lubię pracę w szpitalu. Skrzywił się lekko. - Byłem tam dzisiaj rano - powiedział. - I miałem pewien dylemat. Mogę cię prosić o radę? - Mnie? - Czemu nie? Pracowałaś w hospicjum, ja nie. Za to znam je aż zbyt dobrze. Usiedli przy oknie. Przez pewien czas Peter Wakelin milczał, patrzył na mgliste opary wiszące nisko nad rzeką. Niewiele o nim wiedziała. Zastanawiała się, co miał na myśli.
T L
R
- Wezwano mnie do pewnej starszej kobiety - odezwał się. - Chorowała na alzheimera, a dziś rano dostała wylewu. Nie straciła przytomności, starali się, aby było jej jak najwygodniej. Nie bardzo było wiadomo, jakie są rokowania, ale jakość jej życia będzie bez wątpienia bardzo niska. Jej rodzina, synowie, synowa, pytali mnie, czy można ją, jak się wyrazili, „spokojnie ułożyć do snu". Lekarze odmówili, dlatego wezwali mnie. Chcieli usłyszeć moją opinię. Nie, raczej chcieli, żebym wpłynął na lekarzy. Nie mogłem, bo to nie należy do mnie, a nawet gdybym spróbował wpływać, na pewno by mnie nie posłuchali. Ci krewni jednak byli tacy zrozpaczeni, a to, co mówili, miało sens. Nie mówili, że pragną jej śmierci, bo przecież dla nich już dawno umarła, ale jeśli teraz spokojnie ułoży się ją do snu, to wreszcie zazna spokoju, opuści ją cierpienie i ból. I mieli rację. Naprawdę mieli rację. Nikt nie wie, jak długo to jeszcze potrwa, może kilka godzin, a może całe tygodnie. Mieli nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale... Poprzez zbierającą się mgłę w stronę budynków kolegium biegło dwóch młodych mężczyzn. Mieli na sobie podkoszulki i szorty, a ich twarze były ponure. - Co o tym sądzisz? - Chodzi ci o to, co ja bym powiedziała? To samo co ty, ponieważ musimy tak mówić. - Czy w hospicjum proszono cię o interwencję? O to, żebyś poprosiła lekarzy, by zakończyli czyjeś życie? - Tak. Kilka razy, chociaż jestem pewna, że lekarzy prosi się o to znacznie częściej. Rozumiem takie prośby... ale w hospicjum nad bólem panuje się tak dobrze i dba się o to, by jakość życia była możliwie jak najlepsza, że to nie jest już to samo. I śmierć zwykle jest dosyć blisko. Milczał.
- Sądzisz, że powinieneś się zgodzić? Pokręcił głową i znowu milczał, a wtedy Jane dostrzegła, że płacze. - Peter? - zapytała łagodnie. Nadal spoglądał przez okno. - Wiesz, sam coś takiego zrobiłem - powiedział w końcu. - Poprosiłem ich, żeby dali jej jakiś mocniejszy środek - spojrzał na Jane. - Mojej żonie. - Nie wiedziałam. - A skąd miałabyś wiedzieć? To był czerniak. - Kiedy to się stało? - Kilka lat temu. To dlatego przyjechałem do Cambridge. Ty pewnie nigdy nie uciekałaś, prawda? Nie mogłabyś czegoś takiego zrobić. - Bardzo mi przykro. Wcale nie jest łatwiej, kiedy trzeba się mierzyć z takimi sytuacjami jak ta dzisiaj rano.
R
- To jednak co innego. - Wstał. - Masz ochotę się przespacerować, zanim się ściemni?
T L
Wyszli tylną furtą, przemierzyli most Męczenników i ruszyli ścieżką w stronę King's College. Peter opowiadał o swoim dzieciństwie, o osiedlu mieszkaniowym w Yorku, o tym, jak kiedyś poszedł do katedry sam, podczas wieczornego nabożeństwa, i jak bez ruchu stał z tyłu nawy, dwunastoletni chłopiec, oszołomiony śpiewem. I jak wymknął się z dala od wszystkich, aby wędrować po wielkim budynku, oglądać, czasem słuchać, rozmyślać. Opowiadał o tym jak postanowił najpierw zostać chrześcijaninem, a dopiero potem duchownym. To nie było nagłe nawrócenie, lecz jak się wyraził, decyzja stopniowa i nieuchronna. Mówił o Alice, o spędzonych z nią dziesięciu latach, o tym, jak bardzo chcieli i nie mogli mieć dzieci. Ojej chorobie, nagłej i strasznej, i o jej śmierci, powolnej i też strasznej. O pierwszych miesiącach, które tutaj spędził, kiedy czuł się zagubiony, oszołomiony, niepewny. - Straciłeś wiarę? - Nie. Tylko byłem bardzo, bardzo wściekły. Spacerowali po miejskich uliczkach, wśród gęstniejącego mroku, uskakując przed rozpędzonymi rowerzystami. Jane miała wrażenie, że rozpoczęła ten wieczór z kimś obcym, a kończy z człowiekiem, którego dobrze zna. Z przyjacielem. Rozstali się przed wejściem do kolegium. Musiała jeszcze kupić kilka książek. W księgarni Heffersa, kiedy już znalazła odpowiednie półki, patrzyła na tomy niewiążącym wzrokiem i rozmyślała o Peterze Wakelinie, o życiu, umieraniu i o utrzymywaniu umierających przy życiu.
W księgarni nie mieli tych książek, których potrzebowała. Gdy stała przy ladzie, czekając, aż będzie mogła złożyć zamówienie, wzięła nowe wydanie Czterech Kwartetów T.S. Elliota i otworzyła je, na chybił trafił. „To, co mogło być, i to, co było Dąży do jednego kresu, który jest zawsze teraźniejszy". Nie kupiła tej książki, bo miała już egzemplarz, ale te linijki przypomniały jej, ile ważnych rzeczy znajdowała w Czterech Kwartetach, ile tam kryło się między wierszami, gdyż ta poezja czasem zdawała się wzbogacać ją tak samo jak Biblia i Odyseja. Wyszła na ulicę, jasną i gwarną, pełną świateł, studentów i sklepikarzy, i przespacerowała się nią kawałek. Cambridge ją urzekło. Znalazła tutaj wszystko, czego potrzebowała, poczuła przypływ wdzięczności za swoją pracę, za kolegium, nowe intelektualne bodźce i nowych przyjaciół. Po licznych potknięciach dalsza droga zdawała się już prosta. Żałowała, że w ogóle zostawiła Simonowi Serraillerowi wiadomość.
T L
R
61
TATA WYMIOTOWAŁ W ŁAZIENCE I TERAZ PŁACZE - zawołała Hannah, kiedy po dziesiątej wieczór zbiegła po schodach i wpadła do gabinetu. Cat odpowiadała właśnie na długiego e-maila od kierownika przychodni. To, że nie chodziła do pracy i opiekowała się Chrisem, nie znaczyło wcale, że zerwała wszelkie kontakty. Wiedziała, że gdyby pozwoliła na coś takiego, powrót w stare tryby stałby się później tak trudny, jak nigdy dotąd. Niezależnie od tego, kiedy nastąpi to „później" . Uspokoiła Hannah, doprowadziła się do porządku i poszła do sypialni. - Chris? Odwrócił głowę - O mój kochany. Od czasu do czasu jego ramiona drżały. Objęła go i przytuliła do siebie. - Wiem, jak to jest. - Cholera, nic nie wiesz. - Nie. Racja. Niezależnie od tego, jak się czuła, patrząc na niego, opiekując się nim, doglądając go, widząc go w bólu i rozpaczy, to, co się działo, stanowiło rzecz odrębną, bo działo się jemu, a nie jej. Chris coś wymamrotał.
- Słucham? Odepchnął ją. - Chris? - Źle widzę. To jest jak jakiś tunel. Widzę to, co jest na wprost, ale nic poza tym. - Od kiedy? - Już jakiś czas. Nie wiem. Odkąd się obudziłem. To było wtedy. Milczała, bo nie potrafiła znaleźć słów. Po trzydziestu minutach zrobiła mu zastrzyk z morfiny i poczekała, aż zaśnie, dopiero wtedy wróciła do komputera. Dziwne, ale spokojnie dokończyła pisanie odpowiedzi i wysłała ją całkowicie skupiona na niej, a potem przeczytała jeszcze pytanie od lekarza na zastępstwie o pacjenta, który sądził, że ma boreliozę - czy Cat wie o jakimś przypadku w okolicy? Przeczytała również kilka artykułów z „BMJ". Pożądała wręcz faktów i medycznych informacji na temat wszystkiego poza guzami mózgu. Praca utrzymywała w ryzach natłok myśli. Doszła do wniosku, że powstrzymywała ją też od powrotu na piętro, mimo otwartych na oścież drzwi i tego, że jakaś jej część nasłuchiwała każdego odgłosu Chrisa czy, jak zwykle, dzieci.
R
Kiedy się ocknęła, było wpół do drugiej. Wołał ją Chris. Leżał na plecach, oczy miał otwarte i błyszczące od łez. - Nie potrafię tego zrobić - powiedział. - Tobie poszłoby lepiej. Chwyciła go za rękę.
T L
- Nie mogę ci teraz dać nowego zastrzyku, ale rano to będzie pierwsza rzecz, jaką zrobię, poczujesz się znacznie lepiej. Myślę, że powinna tu codziennie przychodzić jedna z dziewczyn z Imogen House, one znacznie lepiej znają się na dawkowaniu leków i wszystkim innym. - Nie wysyłaj mnie tam.
Milczała. Ciągle to powtarzał, choć bez skrupułów kierował swoich pacjentów do hospicjum, bo wiedział, jak dobrze się tam nimi opiekowano, wiedział, że jest tam znacznie lepiej niż w szpitalu. Ale sam nigdy by tam nie poszedł. Cat nie rozumiała tego i nigdy się nad tym nie zastanawiała. - Cat? - Nie. Jeśli chcesz tutaj zostać, to zostaniesz. - Czy któraś z nich musi do nas przychodzić? - Nie. Ale gdybyś to jakoś zniósł, byłoby lepiej. Naprawdę wiedzą więcej niż ja o... - Umieraniu. - Tak. - To nic nie da. Zapamiętaj to na przyszłość. Daj sobie spokój z leczeniem, to nic nie daje.
- Każdy jest inny, wiesz o tym. - Cholera jasna, kto na to zachorował, ja czy ty? Zawsze musisz wiedzieć lepiej, prawda? Tyle że nie wiesz. Tym razem to ja, kurwa, wiem lepiej. To się zdarzało coraz częściej, nagły przypływ wściekłości i rzucane w nią gwałtowne oskarżenia. To guz, musiała sobie przypominać, to nie Chris. Ale to właśnie było najtrudniejsze. Dwa razy nawrzeszczał na Sama, warknął coś na niego, krzyczał wściekle na Hannah i przestraszył ją. A kilka chwil później zasypiał albo po prostu o wszystkim zapominał. Kiedy później Hannah nie chciała do niego iść i powiedzieć mu do widzenia przed pójściem do szkoły albo pocałować na dobranoc, nie wiedział, o co chodzi, i się martwił.
R
Poszła do kuchni. Mefisto rozciągnął się na sofie, spał głęboko, nie mruczał. Zerwał się wiatr. Nalała sobie szklankę mleka i usiadła. Martwiło ją coś jeszcze. Do dziś spała z Chrisem w jednym łóżku, ale wydawało się, że jej obecność coraz bardziej mu przeszkadza, nie potrafił zasnąć, wiercił się, przez co i ona nie wysypiała się dobrze. Dzieci i tak przechodziły swoje, niepotrzebna im była zmęczona i zirytowana matka. Ale jak mogła powiedzieć Chrisowi, że pójdzie spać gdzie indziej? Może da mu do zrozumienia, że właśnie musi się dobrze wyspać, a potem, że spędzi tak Jeszcze tylko jedną noc", póki nie stanie się to czymś zwyczajnym. Pokój gościnny był zaraz obok ich sypialni, drzwi zostawiłaby szeroko otwarte.
T L
Ta sprawa, choć praktyczna i nawet konieczna, miała w sobie taką ostateczność, której nie potrafiła już stawić czoła. Bo nie chodziło tylko o jej sen, ale o to, że gdy przestaną spać w jednym łóżku, nic więcej nie będzie normalne, skończy się wszystko. Nie byłam dobrym lekarzem, pomyślała, bo przecież nigdy nie słyszałam o czymś takim. Ani jeden pacjent, który przez to przechodził, nie opowiadał mi o tym. Może nie było nic do opowiadania, może po prostu nie dawało się tego znieść czy ubrać w słowa, przekazać komuś innemu, czy w ogóle wyrazić? Usłyszała jakiś dźwięk. Podeszła pod schody i nasłuchiwała. Nic. A potem znowu coś. Na górze Chris podnosił się z łóżka, ręce wyciągał ku nocnej lampce, leżącej na podłodze. Cat spojrzała na ogoloną w połowie głowę, wychudzoną twarz i ciało, oszołomione spojrzenie i pomyślała: już nie dam rady. Nie wiem, co mam dalej robić. Czuła wstyd i wściekłość na siebie samą. Postawiła lampę na miejscu, ułożyła męża na łóżku jak małe dziecko, pogłaskała go po czole, zamruczała coś do niego. Nie był ani przebudzony, ani w pełni świadomy, morfina nadal działała. Poszła do sypialni dzieci. Felix tak jak zwykle spał z twarzą do dołu i wypiętą pupą. Sam zwinął się w kłębek, pod ramieniem miał otwartą książkę o przygodach Aleksa Riderà. Kołdra Hannah leżała na podłodze. Cat podniosła ją i okryła córkę. Niezależnie od tego, co się działo w domu i co martwiło je za dnia, nocą dzieci ogarniał błogi sen. Była zmęczona, ale umysł miała rozbudzony, zdawał się wręcz iskrzyć. Usadowiła się na sofie obok Mefista, który raz czy dwa zacisnął i rozprostował łapki. Obok, na podłodze leżał stos książek, nad którymi próbowała zasiąść już od kilku dni. Nawet gdy miała prawdziwy nawał pracy, zawsze kończyła czytaną powieść i nigdy nie przeciągała lektury tak długo jak
teraz. Przejrzała leżące tomy. Ostatnia książka lana Rankina. Ruth Rendell. Cat nie potrafiła teraz czytać o ciemnej stronie duszy, o przemocy i rozpaczy. Nieważne, kto i jaką zbrodnię popełnił. Wieże Barchester. Martin Amis. Obie lubiła, ale żadna się nie nadawała. Na samym spodzie znalazła wielką, grubą powieść, którą Chris kupił jej na lotnisku, gdy wracali z Australii, bo, jak powiedział „nawet ty nie możesz powiedzieć, że jest za krótka jak na lot". Jonathan Strange i pan Norrell. Ale ledwo zdołała ją zacząć, kiedy Felix zwymiotował, Hannah przestraszyły turbulencje, a potem rozniesiono tacki zjedzeniem. Później zasnęła, a potem znowu Felix wymiotował, aż wreszcie odłożyła książkę i zabrała się do powieści Dorothy L.Sayers, którą ktoś zostawił w kieszeni na gazety przy jej fotelu. „Dawno temu w Yorku istniało stowarzyszenie czarodziejów". Poczuła, jakby zapadła się w tę książkę niczym w miękkie łoże. Ocknęła się, gdy kot zeskoczył miękko na podłogę i wyszedł przez klapę u dołu drzwi, na krótko wpuszczając do środka chłodne powietrze. Dochodziła trzecia w nocy. Dom poskrzypywał tu i ówdzie, kiedy wiatr opływał framugi okien, wdzierał się pod deski podłogi i dachówki. Połóż się do łóżka, powiedziała sobie. Zrób to teraz albo jutro w ogóle nie zdołasz niczego zrobić.
R
Zadrżała. Nie położyła się do łóżka, tylko podniosła słuchawkę stojącego obok telefonu i wcisnęła trójkę.
- Nie obudziłam cię.
T L
- Serrailler, słucham - usłyszała od razu.
- Cześć. Nie, obudziłem się pół godziny temu. Jacyś wariaci jeździli po mieście skradzionym dżipem i strzelali z wiatrówki do okien. - Pięknie.
- Nie martw się, już siedzą. - Dlaczego po ciebie zadzwonili? - Teraz dzwonią nawet wtedy, kiedy jakiś stary samochód strzeli z rury wydechowej. Ale ty nie dlatego do mnie dzwonisz. Co się stało? - Jest trzecia w nocy. - Maszdoła? - Wielkiego. - Będę za piętnaście minut.
Był szybciej. Wpadł do środka wraz z podmuchem wiatru i podszedł do niej, wyciągając ramiona. Nie musiała niczego mówić. Zrozumiałby, gdyby poszła teraz spać, ale ona chciała
mówić, a on po prostu wysłuchał wszystkiego, nie przerywając, podał jej chusteczkę, zaparzył herbatę, słuchał i słuchał. Wreszcie, opróżniona ze słów, a nawet z emocji, usiadła. Wyczerpana popijała herbatę. Ale potem przypomniała sobie o czymś. - Przepraszam, że tak na ciebie napadłam tamtej nocy. Chodziło mi o tatę. Wzruszył ramionami. - Musisz się z tym pogodzić. On jest szczęśliwy. Judith jest dla niego bardzo dobra. Mama byłaby zadowolona, wiesz o tym. Zaskoczona, ale zadowolona. - Nie o to chodzi. - Uważasz, że ona zajęła miejsce mamy. - Chodzi o dom. - Bardziej się przejmujesz domem niż tatą?
R
- Chyba tak. Fatalnie. - No.
Pokręciła głową.
T L
- Ale żadna z tych spraw nie jest tak ważna jak twoja. Jak długo to potrwa?
- Nie tak długo, jak się spodziewałam. Na początku dawali mu kilka miesięcy, ale oni nigdy nie mają pewności i myślę, że się pomylili. To nie ich wina. - Czemu on jest taki przeciwny hospicjum?
- Nie wiem. Zawsze bardzo je polecał swoim pacjentom.(Przypuszczam, że chodzi mu nie tyle o to, że nie chce tam iść, ale o to, że chce zostać w domu. Damy sobie radę. Hospicjum pomaga w opiece nad pacjentami pozostającymi w domu, a lekarzem prowadzącym Chrisa jest Dickon Farley. Ja jestem jego żoną, ale na tym etapie to mała różnica. Dickon będzie podejmował decyzje, a ja będę dyżurować na miejscu. Nie odeślę go. To tylko kilka tygodni. - A jak dzieci? - Muszą jakoś z tym żyć... w każdym razie Sam i Hannah. Nie mogę ich chronić przed wszystkim, chociaż zadbam o to, żeby nie oglądały tego, czego nie powinny oglądać. One wiedzą. Rozmawiałam z nimi o tym. Sam słuchał i niewiele mówił. Hannah mówiła sporo, ale nie słuchała i tak naprawdę wcale się z tym nie pogodziła. Z nią jest gorzej. - Okropnie wam będzie wszystkim.
- Pojutrze Adam przywozi matkę Chrisa. Nie chcę tego odwlekać, aż będzie za późno, ale mam wrażenie, że ona tego nie wytrzyma. Znasz matkę Chrisa, widzi tylko jasną stronę świata, bo tylko jasnej stronie wolno istnieć. Nie potrafię rozmawiać z nią przez telefon, ona po prostu upiera się, że to kwestia pozytywnego myślenia. Ona doskonale potrafi myśleć pozytywnie. Też bym tak chciała. - Jesteś realistką, bo musisz być. Tak ja ja. Ja też muszę być realistą. - Zapędził cię w kozi róg, prawda? - No. Niewielu ludziom się do tego przyznam, ale teraz on ma przewagę. Po prostu słyszę, jak się z nas śmieje. - Co przypuszczasz?
T L
R
- Zrobi błąd. Zawsze robią. Popełni jakiś błąd albo coś mu odbije i zacznie biegać po centrum handlowym ze spluwą, a potem się zastrzeli. Ale przedtem będzie masakra. Policzyłaś, ile razy w mediach używa się tego słowa, kiedy się mówi o takich przypadkach? Odgrzebują wszystkie masakry zużyciem broni palnej, jakich dokonano w amerykańskich szkołach i małych miejscowościach, i napędzają ludziom stracha. Chyba już do dwóch ślubów wynajęto prywatną ochronę, podobno nawet uzbrojoną, ale nie wiemy na pewno. Inna para odwołała ślub do czasu, jak będzie po wszystkim. W sklepach mówią, że nigdy nie mieli takich spokojnych sobotnich popołudni, w dodatku to, co się stało na Dzbankowym Jarmarku, wcale nam nie pomogło. A ja cały czas się rozglądam, wiesz? Rozglądam się, próbuję się w niego wczuć, myślę o tym, gdzie bym poszedł, dlaczego gdzieś bym nie przyszedł i nikogo nie zastrzelił, co zrobiłbym następnie, kogo bym zastrzelił w tym tygodniu. Mogę tylko zgadywać. Wszyscy możemy zgadywać, ale nie mamy prawa wysyłać uzbrojonych antyterrorystów za każdym razem, gdy ktoś strzeli z korkowca. - Słyszałem, że rodzina królewska odwołała swój przyjazd na ślub córki Barra. - Poradzono im, żeby to odwołali, ale nie mamy żadnej oficjalnej wiadomości. Lord Porucznik prawie dostał apopleksji, jego żona przechodzi załamanie nerwowe, pani nadkomisarz chce, żeby w ogóle darowali sobie ten ślub i przeszli od razu do miesiąca miodowego. - Nic się nie stanie. - Pewnie nie, ale takie myślenie nie pomaga w uspokojeniu atmosfery. W chwili gdy zadzwoniła komórka Simona, usłyszeli dobiegające z piętra krzyki Chrisa. Chris stał obok swojego łóżka, a kiedy Cat weszła do sypialni, powiedział: - Proszę... - Jestem tutaj. Co się stało? Ale on po prostu usiadł, a potem położył się bez słowa i zasnął. Cat przykryła go kołdrą i wyszła z pokoju.
W kuchni było pusto. Przez okno zobaczyła, jak Simon odjeżdża. Mefisto wciąż był na dworze. Wiatr mocno wiał, szarpał krawędziami żółtych zasłon i grzechotał kocią klapką. Usiadła na sofie. Przygnieciona smutkiem i strachem, czekała na pierwszy brzask.
62 To JEST SYTUACJA BEZ PRECEDENSU - oznajmiła pani nadkomisarz. - Bywały już u nas strzelaniny, wystarczy jedno słowo: „Dunblane". W Stanach Zjednoczonych takie strzelaniny zaczynają być na porządku dziennym. Samotni strzelcy otwierają ogień na szkolnym dziedzińcu, w college'u albo w centrum handlowym, ale prawie zawsze w końcu zabijają siebie. Ale nie w tym wypadku.
R
Zgromadzeni przy stole mieli ponure twarze. Media weszły do akcji z całą mocą. W BBC nadano półgodzinny program o przestępstwach z użyciem broni, zilustrowany materiałem telewizyjnym zarejestrowanym w Lafferton. Na wysokich szczeblach zadawano niewygodne pytania. Simon zastanawiał się, ile czasu minie, nim zostanie wezwana reszta zespołu. Czy dałby radę kierować i jednym, i drugim? Przypuszczalnie nie.
T L
Otworzyły się drzwi. Paula Devenish spojrzała w ich stronę. Policjant, który przez nie wszedł, niósł tylko jedną kartkę. Wręczył ją pani nadkomisarz i wyszedł. Przeczytała ją. Na chwilę zamknęła oczy, a potem podniosła wzrok. - To wiadomość dotycząca ślubu, który odbędzie się w przyszłą sobotę. Ślubu córki Lorda Porucznika. - Umilkła na chwilę. - Książę Walii i księżna Kornwalii przyjadą. Wszystkim zaparło dech. - Tylko tego nam trzeba - ktoś mruknął pod nosem. - Właśnie - zgodziła się pani nadkomisarz. - Myślałem... - John, wszyscy myśleliśmy. Powiedziano nam, że ochrona królewska zdecydowanie odradziła przybycie, a książę Walii się z tym zgodził. - Niech to szlag. - Książę Walii nigdy dotąd nie dał się zastraszyć. Wie, że ktoś może go zastrzelić za każdym razem, gdy pojawia się publicznie. - Zamierzam wystąpić o dodatkową jednostkę ochrony królewskiej -oznajmiła pani nadkomisarz. - Nie widzę powodu, dlaczego wszystko miałoby spadać na nasze barki.
Wstała. - Dziękuje wszystkim. Simon, mogę na słówko...? Poszli korytarzem do jej biura. - Szczerze mówiąc, jestem przerażona, a nieczęsto mi się to zdarza. Wiem, że to wizyta prywatna, ale przygotujemy się tak, jakby to była wizyta na wysokim szczeblu. Obejmiesz dowództwo. Masz mnóstwo pracy w związku z tamtą całą sprawą, ale nikt nie zna jej lepiej. Jakiś problem? - Tak, chociaż to problem osobisty i rodzinny. Obawiam się, że niedługo będę musiał pomóc siostrze... Jej mąż ma guza mózgu. Jest bardzo chory. - Przykro mi. To paskudztwo, mój ojciec na to umarł, wiem, jak to jest. Ale prawdę mówiąc, to tylko szwagier, nie żona czy dziecko. Nie mogę cię zwolnić. Twarda, pomyślał, niesamowicie twarda. W komisariacie mówiono, że pani nadkomisarz jest twardsza niż mężczyzna, bo musi więcej udowodnić. Dziesięć lat temu może była to prawda, ale teraz oprócz Pauli Devenish było już kilka kobiet nadkomisarzy. Nadal jednak uważano ją za najtwardszą.
R
- Załatwię pilne spotkanie z ochroną rodziny królewskiej i kim tam jeszcze trzeba. Dam ci znać. Są jakieś wieści o wypadku w wesołym miasteczku?
T L
- Było dziewięć ofiar śmiertelnych. Tym, którzy nadal są w szpitalu, nie grozi już niebezpieczeństwo. - Świetnie - odparła energicznie.
Simon wyszedł na kawę. Wizyta rodziny królewskiej najmniej go kłopotała. Odbędzie się mnóstwo nużących spotkań, potem ślub. Nie wydarzy się nic nieprzewidzianego. Kimkolwiek jest ten snajper, ma przecież rozum. Tak jak inni wiedział, że katedra zostanie wręcz naszpikowana uzbrojonymi policjantami. Cierpliwości, pomyślał Simon, zamykając drzwi gabinetu. To tylko kwestia cierpliwości oraz starannego, dobrego zabezpieczenia i wzięcia na przeczekanie. Prędzej czy później ten człowiek popełni jakiś niewielki błąd, który da policji szansę. Błąd, łut szczęścia i do tego pewność, że nikt nie stoi za plecami, że wszystko zostało dwa razy sprawdzone... Czeka ich ciężka praca. Ale w karierze Simona w policji często okazywało się, że miał rację. Przypadki, kiedy jej nie miał, seryjni mordercy i wielkie dramaty zdarzały się rzadko. Miał teraz ochotę ukryć się w skorupie policyjnej rutyny. Przez większość dnia myśl o Cat i Chrisie nie tkwiła już gdzieś w głębi głowy, ale wyszła niemal na sam wierzch. To też była kwestia czekania. Najgorszego z możliwych.
63
KUPIŁAM RYBY W TYM NOWYM SKLEPIE przy katedrze, mają co rano dostawę prosto z Grimsby, tak że chyba nie mogą być świeższe. Zjesz rybę prosto z rusztu? - Co to jest? - Sola z Dover. - O rany! Lizzie, ty jesteś wspaniała! - Nie, świetnie się bawię. Wiesz, że lubię gotować od czasu do czasu. - Czuję się absolutnie bezużyteczna. - Dobra, pewnie chętnie wzięłabyś się do pracy. Helen uśmiechnęła się i skrzywiła. - Boli? - Śmiech boli. Kichanie boli. Kaszel boli. Ruch boli. Oddychanie boli. Ale kiedy udaje mi się powstrzymywać, wszystko jest w porządku.
R
- Nie możesz brać środków przeciwbólowych do wpół do szóstej. Musisz popracować nad mentalną kontrolą nad bólem. - Nigdy bym się nie spodziewała, że wychowałam cię na taką twardzielkę.
T L
- Ale wychowałaś. Herbaty?
- Już myślałam, że mi nie zaproponujesz.
Helen leżała podparta na sofie, przed oszklonymi drzwiami otwartymi na ogród. To był cudowny dzień na wyjście ze szpitala, pomyślała, cudowny dzień na to, aby czuć wdzięczność za to, że się żyje. Bo przecież tak mało brakowało... - Lizzie, iłu już umarło? - To niezdrowa ciekawość. - Nie, chcę wiedzieć. Miałam niewiarygodne szczęście, ale jak wielkie? - Dziewięć osób nie żyje i cztery są z poważnymi obrażeniami. Ale ich życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. No więc, miałaś szczęście. To aż za bardzo widoczne. Jakaś wiewiórka skoczyła w dół pnia jesionu, zbiegła po nim, a potem zniknęła w trawie. Jaka piękna, pomyślała Helen. Najpiękniejsza wiewiórka, jaką kiedykolwiek widziałam, i najpiękniejsze drzewo, i słońce też świeci piękniej niż zawsze. Nie zrobiłam nic, żeby zasłużyć na życie, tak samo jak inni nie zasłużyli na śmierć. Ale zamierzam rozkoszować się nim, każdą świadomą chwilą i zamierzam być za to wdzięczna. Bolały ją żebra, barki. Nieznośnie bolała ją szyja, kiedy próbowała ją przekręcić choćby o milimetr, ale to wszystko nic
nie znaczyło, dawało się jakoś znieść. To przecież ból zdrowienia. Jakże musi się różnić od bólu, wywołanego przez pogłębiającą się chorobę. Niewiele pamiętała z samego wypadku. Był jak taśma filmowa, od czasu do czasu migała jej gdzieś w środku głowy, ale usunięto z niej niektóre kadry, a inne się posklejały. Pomieszała się kolejność wydarzeń i poszczególnym scenom brakowało sensu. Przypominała sobie krzyki. Szarpnięcie, gdy się przewracali, a może spadali. Przypomniała sobie silny uścisk mężczyzny na swoich nadgarstkach, kiedy ją znalazł. A potem jego twarz. - W porządku, kochanie - powtarzał. - Nic ci nie jest. W jaki sposób Phil po prostu się stamtąd wyczołgał i wyszedł ze wszystkiego niemal bez szwanku, stanowiło kolejną zagadkę. Dowiedziała się o tym dopiero, gdy znalazła się w szpitalu, a on przyszedł do niej z Lizzie. Nie wziął wolnego dnia, tylko zaraz po wypadku rano jak zwykle poszedł do szkoły. Spróbowała się przesunąć i ułożyć wygodniej. Wiewiórka wróciła, skubała kasztana wśród zeschłych liści, które Tom obiecał uprzątnąć, ale tego nie zrobił. Nieważne. Coś takiego pewnie już nigdy nie będzie ważne.
R
Zamknęła oczy i się zdrzemnęła. Obudził ją odgłos zamykanych drzwi. Phil rozglądał się wokół. - Dobrze jest się wyspać - stwierdził. - Lizzie jest obok, na posterunku. Jak się czujesz?
T L
- Jestem zesztywniała, obolała, ale bardzo szczęśliwa. Podszedł i usiadł obok. - Dasz radę wejść na górę?
- O tak. Nie mogę spać na sofie, jak to robią inwalidzi. Jak minął dzień? - Pracowicie. Miałem trochę bieganiny.
- Powinni ci odjąć trochę obowiązków. Właściwie powinieneś mieć tydzień wolnego. - Wiem. - Dlaczego miałeś tyle bieganiny? - Musiałem pójść do miasta na zakupy. Żeby kupić ci to. Wtedy jednak otworzyły się drzwi i weszła Lizzie z tacą, dlatego Helen na razie odłożyła paczuszkę, a oni ustawili stół, przykryli go obrusem i pomogli jej przy nim usiąść. Zmiana pozycji na wyprostowaną okazała się tak bolesna, że zaparło jej dech w piersiach. Cztery poduszki za plecami. Lewe ramię na temblaku. Jadła wolno, ale ryba okazała się najlepszym daniem, jakiego w życiu kosztowała, warzywa doskonale przyrządzono, chleb i masło smakowały niczym manna z nieba. Zastanawiała się, czy to środki przeciwbólowe wprawiają ją w taką euforię, ale wiedziała, że to ra-
czej ulga, radość z przechytrzenia śmierci. Wiele razy odmawiała w myślach dziękczynną modlitwę. Phil by ją wyśmiał. „Cudów nie ma", powiedział kiedyś. Może to nie było ważne. Sądziła, że jest głodna, ale choć Lizzie dała jej tylko mały kawałek ryby, nie zdołała zjeść wszystkiego. Coś dławiło jąw gardle, gdy próbowała przełykać, ale wiedziała, że to nic złego. Wypiła herbatę, zjadła nieco chleba z masłem. Wyraziła wielką wdzięczność za posiłek, ale odmówiła jeszcze jednej kromki. Było jej słabo z wyczerpania. I wtedy Phil znowu wręczył tę paczuszkę. Wyglądała jak pudełko czekoladek. Helen miała nadzieję, że to jednak nie jest bombonierka. Nie miała ochoty na słodycze. W środku pustego pudełka na czekoladki znalazła jeszcze jedno, a w nim jeszcze jedno, potem jeszcze jedno, wreszcie dotarła do najmniejszego. - Wyjdziesz za mnie? - zapytał Phil. Helen się rozpłakała. Godzinę później nadal płakała, ale na piętrze, w łóżku. Phil poszedł do domu. Lizzie leżała obok niej, na kołdrze. - Nie mogę się przestać uśmiechać - powiedziała.
R
- Widzę.
- Gdybym cię nie przymusiła do tego Internetu...
T L
- To prawda. Wiesz, że będziesz musiała włożyć różową satynę? Trzasnęły drzwi. - On nie będzie musiał - zauważyła Lizzie.
- Boże, nie rozśmieszaj mnie, proszę, to boli. - Cześć, mamo.
- Jesteśmy tutaj, rozmawiamy o różowej satynie. Gdzie byłeś? - Rozdawałem ulotki. Lizzie jęknęła i położyła sobie poduszkę na głowie. Zwykle nie obchodziło ją to, co nazywała religijną manią Toma, ale kiedy brat chodził po barach, kafejkach i sklepach, rozdając ulotki o Jezusie, miała ochotę schować się ze wstydu. - Cicho siedź. Mamo, wszystko w porządku? Na pewno mogli cię już wypuścić? - Na pewno. Zdecydowanie na pewno. I czuję się dobrze, dziękuję, kochanie, nigdy się lepiej nie czułam. Jestem śpiąca i obolała, ale nigdy się lepiej nie czułam. Tom spojrzał na Lizzie. - Nie martw się, to nie prochy, po prostu wychodzi za mąż. To świetnie, prawda? On jej kupił pierścionek i ukrył go w mnóstwie pudełek, to było bardzo romantyczne, naprawdę jej zazdroszczę.
Tom stał w progu. Nie patrzył na żadną z nich, tylko prosto przed siebie. Zdawało się, że oddycha z trudem. - Tom, to wspaniała wiadomość - powiedziała Lizzie. Cisza. - Tom? Nie stój tak, wejdź. Cisza. - O Boże, jeśli chcesz zachowywać się jak gówniarz... - Lizzie wstała z łóżka i ruszyła w jego stronę - Wiesz co, spadaj stąd, zanim zrobisz jej przykrość. Tom, naprawdę mnie wkurzasz. Ale kiedy do niego podeszła, odwrócił się. Przeszedł przez półpiętro, w dół schodów. - Lizzie zostaw go, w porządku, nic mi nie będzie. - Ty palancie! - wrzasnęła Lizzie. Ale jej głosowi towarzyszył tylko huk zatrzaskiwanych drzwi.
T L
R
64
GŁOŚ, DUSZO MOJA, CHWAŁĘ SŁOWA JEGO!
Potwierdź Jego obietnice, za łaskę złóż dzięki Głoś moja duszo, wielkość Pana mego Dzieciom dzieci i na całe wieki" - Allelluja! - Alleluja! - Niech będzie pochwalone imię Jezusa! - Niech będzie pochwalone imię Jezusa Chrystusa! Zespół zaczął grać, dwie gitary, dwa flety, elektroniczne organy i perkusja. Tom się cofnął. Zwykle też się przyłączał i grał, ale dzisiaj nie dałby rady. Stanął z tyłu. - Alleluja. Amen! Pastor uniósł ramiona. Gdy zaczęli znowu śpiewać, Tom zamknął oczy, razem z innymi śpiewał, machał rękoma i się kołysał. Zgromadzeni kołysali się, rząd za rzędem. Czuł, jak napiera na niego stojąca obok kobieta. - Jezu, słodki Panie - zawodziła.
Otworzył oczy. Zobaczył jakąś kobietę z dwoma małymi chłopcami, jednak zamiast pleców tych chłopców, jednego w niebieskim, a drugiego w czerwonym polarze, widział twarz swojej matki, rozpromienioną szczęściem. I jeszcze twarz Lizzie, która uśmiechała się do niego bardzo szeroko.
R
Godzinę włóczył się po ulicach, wchodził i wychodził ze ślepych zaułków, szedł alejami między rzędami domów. Samochód na podjeździe, światła w oknach. Samochód na podjeździe. Światła w oknach. Wciąż i wciąż. Dotarł pod Wzgórze, pomyślał, że mógłby się na nie wspiąć, ale było zupełnie ciemno, a on nie miał latarki. Zawrócił, ale zrezygnował, nie chciał jeszcze wracać do domu. Przeszedł pół drogi przez miasto, potem jednak zmienił zdanie i ruszył z powrotem. Nie chciał nikogo spotykać, nie potrafił z nikim rozmawiać. Chciało mu się płakać. Nie czuł złości na matkę, chociaż jej nie rozumiał, może ona była w szoku po wypadku, może nie wiedziała, co robi. Może. Czuł smutek i niepokój. Phil Russell. Dobra, on, Tom, wyjeżdża do Stanów i niewiele będzie miał z nim do czynienia. Jednak wizja, że Phil Russell zostaje jego ojczymem, poślubia jego matkę i wypełnia jej umysł i serce trucizną ateizmu, szydzi z Biblii, a swoją przemądrzałą, intelektualną gadką zwraca Helen przeciwko Pismu Świętemu, sprawia, że czuje się jak głupia, rzuca śpiewanie w kościelnym chórze... Tom w głębi serca wiedział, że Bóg prosi go, aby powstrzymał matkę, że Jezus na nim polega i że powierzył mu zadanie doprowadzenia do jej zbawienia. Chłopiec bardzo tego chciał, ale zdawało się, że sam nigdy nie da rady.
T L
- Tom, nie jesteś sam - powiedział jakiś głos w jego sercu. - Patrz, zawsze z tobą jestem, aż do końca świata. Uśmiechnął się. Polary małych chłopców zajaśniały. - Nie ma dla mnie - mówił głos - nic bardziej radosnego od owieczki, która choć zbłądziła, odnalazła drogę... - Tak, Panie - odparł. - Niech będzie pochwalone Imię Twoje. Wiem, że to moje zadanie. Wiem, o co mnie prosisz. Tylko... - Dla Boga nic nie jest zbyt trudne. Proście, a będzie wam dane. Zapukaj, a otworzy się przed tobą. Kobieta obok kurczowo ścisnęła go za ramię i pokój wypełnił się gwarem ludzi, przemawiających w różnych językach. Ona też przemawiała różnymi językami. Wywracała oczyma. Tom próbował delikatnie zdjąć jej dłoń z ramienia, ale trzymała go mocno. - Amma jambagrisalamoralamma fornamo jammay jammay canfalabedei. Chłopiec otworzył usta, starając się przypomnieć to, czego nauczał go pastor po chrzcie. Odpręż się, weź głęboki oddech, powoli wypuszczaj powietrze i skup się na Bogu i Panu, który kocha nas bezgranicznie. Podziękuj im za to, że wypełnili cię Duchem Świętym, znowu weź oddech i pozwól się temu uwolnić - mów słowa, które chwalą, dziękują i wielbią. I dokładnie to będą znaczyć. Bądź śmiały - słowa, które słyszysz, stanowią dowód, że Jezus
żyje wiecznie. I ty również będziesz! On oddał swoje życie, żebyś mógł chwalić i wielbić Boga w ten cudowny sposób, zatem daj się ponieść! Raz jeszcze zamknął oczy, ale pastor znowu stał, machając Biblią i wzywał ich, by usłyszeli słowa Jezusa. - „Pójdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię".
R
- Którzy z was ciężko pracują, aby opłacić czynsz, kredyt za dom, nakarmić potomstwo, kupić ubrania, utrzymać samochód? Którzy z was wstają przed świtem i wloką się do pracy, która nie daje im zadowolenia, są w niej cały dzień i wycieńczeni wracają do domu wieczorem? Którzy z was? Domyślam się, że wy wszyscy, w odpowiednim wieku, aby pracować. A ci, którzy są na to za młodzi, jak się domyślam, chodzą do szkoły, prawda? Przesiadują na lekcjach i odrabiają zadania domowe, dzień w dzień. Jesteście spracowani i obciążeni. A co mówi Pan Jezus? Czy mówi, że da nam takie bogactwa, że będziemy mogli przestać pracować, lecieć na Florydę i wylegiwać się nad basenem przez cały dzień? Czy mówi: „Dobra, załatwię, żebyście nie musieli chodzić do szkoły i mogli bawić się cały dzień i nigdy nie musieli uczyć się ortografii albo wzorów chemicznych, amen?" Nie, On tak nie robi. On mówi: „A Ja wam dam ukojenie", ale tu nie chodzi o próżniactwo. Wcale o to nie chodzi! Czy Jezus był próżniakiem? Czy Jego uczniowie byli próżniakami? Nie, nie byli. Słowa Jezusa trzeba przemyśleć dokładnie. Ukojenie. Ja wam dam ukojenie..."
T L
Zaszurały stopy. Ktoś gwałtownie kichnął. Chłopiec w niebieskim polarze uszczypnął chłopca w czerwonym. Kobieta obok Toma oparła się na nim. Kiedy zbliżyła się jeszcze bardziej, odsunął się. Cuchnęła rybą.
Gdy już wszyscy poszli, pokręcił się jeszcze po kaplicy, aż do chwili, kiedy z bocznego pomieszczenia wyszedł pastor, aby posprzątać po nabożeństwie. - Tom? Szkoda, że dzisiaj nie grałeś. Wszystko w porządku? Podszedł bliżej i przyjrzał mu się uważnie. Usiadł obok niego. - Nie wyglądasz dobrze. Słyszałeś Słowo Boże? „Pójdźcie do mnie wszyscy, którzy jesteście spracowani i obciążeni"? Chłopcze, cokolwiek złego się dzieje, weź sobie te słowa do serca. - Staram się. Tylko że to jest... trudne. - Jeśli chcesz porozmawiać, jestem tu do twojej dyspozycji, ale jeśli nie, spróbuj porozmawiać z Jezusem. On zawsze jest tu dla ciebie. - No tak. Wiem. - Ja zaraz zabiorę się do sprzątania, a ty zrób to, co postanowisz robić. Obaj jesteśmy przy tobie.
- Dziękuję. Pochylił głowę. Deski podłogi były porysowane i brudne. Tysiące stóp, pomyślał, tysiące stóp. Nie wiedział, czy chce rozmawiać z pastorem. Nie mógł rozmawiać z Bogiem, nie, zresztą po co, przecież On i tak zna najgłębsze zakamarki jego serca. Wie, co się stało. Chodzi tylko o to, że Bóg powinien coś z tym zrobić. Powinien to powstrzymać. Przecież nie mógł chcieć małżeństwa, związku Helen Creedy z wojującym, aroganckim ateistą, który szydził z Jezusa, a kiedyś na ulotce Toma domalował Mu brodę i wąsy. Matka jeszcze się nie odrodziła, ale była dobrym człowiekiem, wiedział, że to kwestia czasu, aż ujrzy światło i powita Jezusa. Dla Phila Russella nie było nadziei. A jeśli ona go poślubi... Nie, nie wolno mówić, że dla kogoś nie ma już nadziei. Dla każdego jest nadzieja, że zwróci się ku Jezusowi, nim zrobi się za późno. Tyle że Tom nie miał pojęcia, jak coś takiego mogłoby się stać z Philem, człowiekiem o twardym karku. Tak, właśnie taki był. Biblia zawsze podsuwa jakieś dobre określenie. Pastor zatrzasnął drewniane pudło pełne książek do nabożeństwa i przerwał na chwilę sprzątanie.
R
- Tom, o dziesiątej muszę wyjść. Chłopiec wstał.
- Dobrze. Dzięki.
T L
- Chcesz o czymś porozmawiać czy zadzwonić do mnie? Będę tu rano po dziewiątej, może do mnie zadzwonisz? Nie martw się, dobrze?
- Przyjechałeś motocyklem? Te maszyny mnie przerażają. Tom roześmiał się i poszedł za nim do wyjścia. Zostawił motor niedaleko, na szkolnym dziedzińcu. Podprowadził maszynę pod bramę i zapiął pasek hełmu, siedział tak przez chwilę, patrząc na ulicę. Nie mógł o tym powiedzieć pastorowi, ale wtedy, w kaplicy, gdy po raz ostatni modlił się o radę, o to, co ma zrobić - otrzymał ją. Pojawiła się w głowie znienacka, zaszokowała go, zaparła mu dech. Ale głos mówił jasno i wyraźnie. Jego słów nie można było nie zrozumieć. Tom nie rozumiał, dlaczego właśnie tak ma postąpić, bo to wydawało się dziwaczne, w ogóle się nie spodziewał czegoś takiego. Ale im dłużej się zastanawiał, wśród wieczornych ciemności, siedząc okrakiem na motorze, tym bardziej wszystko zaczęło mu się wydawać zrozumiałe. W ten spośob na pewno ją obudzi, sprawi, że zrozumie, pokaże jej słuszną drogę. Właśnie dlatego musiał to zrobić. Nie dla siebie, dla niej. Musi ponieść dla niej ofiarę. Może nie zobaczy tego od razu, ale nie wątpił, że przejrzy, bowiem właśnie tak brzmiała Jego odpowiedź, a odpowiedzi Boga zawsze były słuszne. Z rykiem uruchomił motor i wyjechał z bramy. Pastor, zamykając za nim furtkę, pokręcił głową i poprosił Boga, aby ten chłopiec nie miał jakiegoś wypadku.
65 ROZUMIEM, ŻE NA WSZYSTKO SIĘ ZGADZASZ? - zapytał raz jeszcze Peter Wakelin. - Tak wszystko w porządku. - Jakoś niezbyt mi idzie ten służbowy wyjazd. Jane roześmiała się. - Zdążyłam zauważyć. Spokojnie, Peter, kiedy wrócisz, katedra nadal będzie stała.
- Jane... Jesteś później zajęta?
R
Podniosła się, zebrała papiery ze stołu i schowała do teczki. Poranek był łagodny, promienie słońca przebijały się przez mgły, wiecznie zalegające nad Cambridge. Zastanowiła się, ile jeszcze razy dziekan przejrzy ustalenia i harmonogramy, aby wiedzieć na pewno, że pod jego nieobecność wszystko będzie działało sprawnie. Teraz miała jeszcze w planach spotkanie ze swoim promotorem i wizytę u chorej studentki na oddziale psychiatrycznym. Kiedy była już przy drzwiach, Peter Wakelin zapytał:
- Później? Obawiam się, że mam zajętą całą resztę dnia.
T L
- Chodzi mi o wieczór. Czy zjadłabyś ze mną kolację? Zawahała się. Chciała szybko coś zjeść w akademiku, a potem popracować i nie miała ochoty zmieniać planów. Pomyślała, że Peter chyba czuje się samotny i nie potrafi zmierzyć się ani z gwarnym wieczorem w towarzystwie całego kolegium, ani z wieczorem w domu. Wiedziała, jak to jest. Lubiła swoje własne towarzystwo, ale w ciągu ostatnich paru lat zdarzało się kilka razy, że wolała wszystko poza nim. - Będzie mi miło - powiedziała. Jego twarz rozjaśniło uczucie, które uznała za ulgę. - Spotkamy się przy głównym wejściu? O siódmej trzydzieści? Przyjadę samochodem. - Nie możemy się przejść? - Nie, w każdym razie nie tam dokąd się wybierzemy. - Dobrze. To do zobaczenia. Poszła odebrać ze stróżówki swoją korespondencję. Miała wrażenie, jakby właśnie została przyciśnięta do muru i coś źle zinterpretowała, nie wiedziała jednak, co i dlaczego. Rozmyślała o tym, jadąc do szpitala, gdzie powinna zobaczyć się ze studentką, którą skierowano na przymusowe leczenie na oddziale psychiatrycznym. Jane nie znała Polly Watson, ale ta studentka drugiego roku poprosiła ją o odwiedziny. Jako słuchaczka uniwersytetu cie-
szyła się nienaganną opinią, wcześniej nie miała żadnych problemów ze zdrowiem. Nie wyróżniała się z tłumu. Jane zdobyła dotąd tylko niewielkie doświadczenie w pracy z chorymi psychicznie. Spodziewała się, że w szpitalu na oddziale będzie jakaś ochrona, ale recepcjonista tylko spojrzał na nią dziwnie i poprosił, żeby usiadła. Dlaczego, pomyślała, w szpitalach i poczekalniach zawsze ustawiają krzesła pod ścianą, na baczność, wzbudzając niepokój? Krzesła ustawione w grupy stworzyłyby całkiem inną atmosferę. Razem z nią czekało kilka innych osób. Mieli zwieszone głowy, nie rozmawiali. Samotna kobieta przerzucała strony czasopisma, ale niczego nie czytała. Wszedł jakiś mężczyzna. Podał nazwisko, usiadł z lewej strony recepcji, potem znowu wstał. Przyszło i wyszło kilka osób. Jane uznała, że poczeka piętnaście minut, a potem wróci do recepcji. Z oddziału wyszedł ktoś z dwoma cyklamenami w doniczkach, postawił je na parapecie, a potem wystukał kod na klawiaturze przy drzwiach, otworzył je i znów za nimi zniknął. Po dziesięciu minutach do Jane podeszła młoda kobieta w ciemnym żakiecie i w spodniach.
R
- Pastor Fitzroy? Jestem doktor Fison. Proszę ze mną.
- Proszę usiąść.
T L
Ruszyły korytarzem pomalowanym na kremowo. Takim zwykłym, szpitalnym korytarzem. Jakieś głosy w oddali. Zapach spalonego mleka-
Gabinet. Spodziewała się, że zaprowadzają raczej na oddział. - Przepraszam, że musiała pani czekać, ale pani zapewne wie, gdy dzieje się coś takiego, zgodnie z obowiązującą procedurą trzeba załatwić parę rzeczy. - Obawiam się, że w ogóle nie znam Polly, ale skoro mnie wzywała, może mi pani coś o niej powiedzieć, zanim się z nią zobaczę? Zdziwione spojrzenie. Skrzywienie twarzy. Lekarka odłożyła długopis. - O Boże. Nie powiedzieli pani. - O czym? - Polly nie żyje. Przedawkowała leki i do tego połknęła cztery żyletki. Znaleziono ją w toalecie o piątej rano. Tak mi przykro. Najprawdopodobniej wiadomość utknęła gdzieś po drodze. - Z pewnością. - Skontaktowaliśmy się z jej rodziną. Jej rodzice tu jadą- zerknęła w papiery - z Yorku. To wszystko. Niepotrzebnie pani przyjechała.
- Wcale nie - odparła Jane. - Czy mogłabym zobaczyć ciało? - Obawiam się, że nie. Chyba że zechce pani pójść do kostnicy. Oczywiście, odbędzie się sekcja zwłok. Mówiła to beznamiętnie. Ona też nie znała Polly Watson. Wszystko jasne. Samobójstwo. Sprawa zamknięta. - Pójdę do kostnicy - oznajmiła Jane. - Jak pani sobie życzy. Wie pani, gdzie to jest? Uścisk dłoni. Znowu korytarz. - Jeśli można, to zostawię panią tutaj. Mam dziś dużo pracy.
Jane wyszła z budynku w chłodny, szary poranek. Czuła się przybita i bezradna. Zawiodła kogoś, nawet o tym nie wiedząc. Jakąś nieszczęśliwą dziewczynę, z Bóg już tylko wie jakimi problemami i nie wiadomo, czemu zrozpaczoną, dziewczynę, która studiowała tutaj rok i której prawie nikt nie znał.
Ale się stało.
R
To się nie powinno stać, pomyślała.
T L
Gdy wyszła z kostnicy, uświadomiła sobie wreszcie, co nie daje jej spokoju. Peter Wakelin zaprosił ją na kolację. Kolacja to już coś innego. Niewiele o nim wiedziała, choć zdążyła go polubić, była jednak pewna, że nie chce się z nim umawiać. Wciąż starała się odnaleźć swoje miejsce po tamtych dwóch złych latach. Teraz potrzebowała ciszy i spokoju, tak by mogła się zająć doktoratem i dobrze wypełniać obowiązki. Kiedy wróciła, napisała wiadomość i zostawiła w jego skrytce.
66 GDYBY PAN TYLKO POWIEDZIAŁ MI, O co CHODZI.. . - Już mówiłem, nie powiem, o co chodzi, chcę się widzieć z szefem. - Nie wiem, kogo pan ma na myśli, ale to ja jestem sierżantem dyżurnym. - Wiem. Ja się chcę zobaczyć z tym gościem w garniturze, tym, który był w dzienniku. - To policjant z wydziału kryminalnego. Mogę wezwać kogoś stamtąd, żeby z panem porozmawiał, jeśli tylko powie mi pan, o co...
- Nie. Wiesz pan co? Ja se tutaj usiądę. Niedawno wyszedłem ze szpitala, kręci mi się we łbie. Usiądę se tutaj i poczekam, a pan go przyprowadzi. Jeśli go tutaj nie ma, to dalej będę czekał, a jak wejdzie przez te drzwi, to już ja go poznam. Mogę poczekać. Nie mam nic lepszego do roboty, a kiedy go zobaczę i powiem mu, o co biega, to będzie bardzo zadowolony. Niech go pan przyprowadzi. Tego z dziennika. Nie będę gadał z nikim innym. - Jeśli chodzi panu o nadinspektora Serraillera, to wyszedł i nie będzie go cały ranek. Nie będzie z panem rozmawiał, jeśli się nie dowie, o co chodzi. - Spokojnie, porozmawia ze mną. Mogę czekać. Mężczyzna podszedł do ławki pod ścianą i usiadł. Poruszał się ostrożnie, zdawał się obawiać, że zaraz coś go rozboli. Włosy z tyłu głowy miał krótsze, jakby mu je ogolono. Był zarośnięty, niechlujny i blady. Ani młody, ani stary. Sierżant Dick Bonham przypatrywał mu się przez chwilę. Nie znał go. Jakiś ćpun? Wariat? Trudno powiedzieć. Pomyślał, że pewnie i jedno, i drugie. Zadzwonił telefon. Pół godziny później mężczyzna wciąż siedział, od czasu do czasu zamykał oczy, jednak spoglądał czujnie za każdym razem, gdy otwierały się drzwi, uważnie patrzył, kto wchodzi i wychodzi.
T L
R
- Będzie pan tu długo czekał. Dlaczego w ogóle pan chce, żebym wezwał do pana kogoś z kryminalnego? Może pan z nimi porozmawiać, a jeśli to jest ważne, przekażą to nadinspektorowi. Pewnie pan słyszał, że mamy teraz mnóstwo na głowie. Sam pan mówił, że widział go pan w telewizji, może się więc pan domyśli, że jest bardzo zajęty... Dał spokój. Mężczyzna słuchał go i patrzył bez większego zainteresowania. Potem wlepił wzrok w podłogę, nie wyglądając na kogoś, kto by cokolwiek z tego przyjął do wiadomości. - Proszę pana, nie może pan tu siedzieć dzień i noc. Może go nie być jeszcze przez wiele godzin. Jeśli nie może pan rozmawiać z nikim innym, muszę pana poprosić, żeby pan wyszedł. Co to ma w ogóle znaczyć? - A może kubek herbaty? - Pan zaczyna przesadzać. Dobrze, niech będzie. Herbata i rozmawia pan z kimś innym albo pan sobie idzie. - Z kim mam rozmawiać? - Z kimś z kryminalnego. Kimś, kto akurat tu jest. Jeśli nikogo nie ma, to z kimś z mundurowych. Mężczyzna milczał przez dłuższy czas, zastanawiał się. Potem przytaknął. Dziesięć minut później, mając już przed sobą herbatę, siedział w niewielkiej poczekalni naprzeciwko Grahama Whiteside'a. - No dobrze. Nazwisko? - Whiteside wyglądał na znudzonego.
Mężczyzna zbliżył dłoń do potylicy, ale nie dotknął jej. - Dwa tygodnie leżałem w szpitalu - powiedział. - Było ze mną źle. Myśleli, że umrę. - Co to było? Jakiś wypadek? Swoją drogą, skoro to było tak dawno, czemu nie zgłosił się pan wcześniej? - Bo byłem w szpitalu, no nie? Przez pierwsze cztery dni byłem nieprzytomny. - Zbierzmy wszystko razem do kupy. Już pytałem, jak się pan nazywa? - Marty. - Niech mi pan nie utrudnia, nie lubię zagadek. Marty jaki? - Lowe. - No to już coś mamy... I kiedy to się stało? - Co? - Ten wypadek, chyba że to, cholera, wszystko bujda - proszę pana.
R
- Nic nie zmyślam. Dlaczego bym miał zmyślać?
T L
- O, zdziwiłby się pan. Kiedy to się wydarzyło? Proszę podać datę i godzinę. Jeśli pan jest w stanie. - Kiedy to się wydarzyło, czy kiedy go zobaczyłem? Graham przesunął dłonią nad brwiami, ocierając nieistniejąca kroplę potu. - Widziałem go na festynie. A on mnie zostawił, żebym umarł. Mówią, że się nic nie pamięta po walnięciu w głowę, aleja pamiętam. Nie wszystko. Ale trochę pamiętam. Wiem, że tam ktoś był, oślepił mnie światłem, a potem rąbnął w tył głowy i zostawił, żebym umarł. Odzyskałem przytomność w szpitalu, z rozbitą czaszką i mnóstwem siniaków. Pamiętałem tylko, że ktoś mnie oślepił. Początkowo pamiętałem. Niewiele więcej pamiętam. - Jeśli pan niczego nie pamięta, to przecież tylko tracimy czas. - Tego nie powiedziałem. Powiedziałem, że nie pamiętałem wszystkiego. Byłem na starym lotnisku, w takim hangarze... Przekimałem się trochę, bo się zgubiłem. Tam jest całkiem w porządku. Lepiej niż pod sklepem. Narkoman? Chyba tak. Sierżant trącił bokiem stopy nogę stołu. - No, dalej, proszę. Mężczyzna przełknął herbatę. - Szpital załatwił mi nocleg, w schronisku na Biggins Road. Wie pan, gdzie to jest? - Wiem.
- Nie jest źle, mogłoby być gorzej. Ale mogłoby być lepiej. No więc wyszedłem się trochę przejść. Troszkę to trwało. Miałem pękniętą czaszkę, nogi mnie bolały. Dwa tygodnie to długo, mięśnie się odzwyczajają. Zanim to się stało, mogłem przemaszerować nawet dwadzieścia kilometrów. Często mi się to zdarzało. Ale szedłem. Pomyślałem sobie, że pójdę na ten festyn. - A co Dzbankowy Jarmark ma wspólnego z pana wypadkiem? - No właśnie. Ładna noc, zgarnąłem parę funciaków. Pomyślałem, że sobie pójdę i se poszedłem, ale te światła i hałas źle mi robiły, poczułem się, jakby głowa mi znowu pękała. Nie było ze mną tak dobrze, jak myślałem, no i postanowiłem wracać. - Kolorowy zawrót głowy, co Matty? - No właśnie. - Kiedy cię potrącił ten samochód? - Nie mówiłem-, że mnie potrącił jakiś samochód.
- Pana?
T L
- Mnie. A teraz od początku.
R
- Słuchaj, odpowiadaj na pytania, albo ukarzę cię za marnowanie czasu starszego funkcjonariusza.
- Byłem w hangarze. Spałem se spokojnie w kącie i on do mnie przyszedł, zaświecił mi latarką w oczy, ja wstałem, a on jeszcze poświecił latarką, potem się odwróciłem i mnie walnął. Może być? - Więc to był taki wypadek.
- Okropne to było. Dwa tygodnie w szpitalu, pamiętałem wszystko jak przez mgłę, potem byłem w schronisku i pomyślałem, że przyda mi się spacer na świeżym powietrzu. Można zwariować, cisnąć się z innymi w takim miejscu, jak się już przyzwyczaiło do mieszkania na dworze. No i poszedłem. Tyle że na festynie był tłok, ludzi jak mrówek, błyskały te wszystkie światła, był hałas, głowa zaczęła mi pękać i jeszcze gorzej rozbolała. To był zły pomysł. Tak sobie pomyślałem. Pomyślałem jeszcze, żeby stamtąd pójść. Ale pomyśleć sobie, żeby iść, i sobie iść, to się okazały dwie różne rzeczy. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem. Nie mogłem się ruszyć. Byłem po drugiej stronie festynu. Trochę się poprzepychałem tu i ówdzie, wszedłem gdzieś i wyszedłem po cichu. Głowa mi pękała, mówię panu. I wtedy właśnie go zobaczyłem. - Zobaczyłeś? - Jego. I to był na pewno on. To było tak, jakby wskoczył na swoje miejsce kawałek układanki, wrócił kawałek pamięci. Jakby się światełko zapaliło. Jak go zobaczyłem. W tej
chwili, jak go zobaczyłem. Ciągle mało pamiętałem, wszystko wokół było jak taki czarny, zamazany obraz. Ale to się pokazało normalnie czysto i wyraźnie. Kręcił kubkiem i wpatrywał w policjanta, jakby na nowo próbował przywołać w głowie tamten obraz. - Wiem, że dostałem w łeb, ale wtedy nic mi się nie przywidziało. Wiem, że był półmrok, ale on miał latarkę, no i właśnie o to chodzi! O latarkę! Kiedy zobaczyłem go znowu, na festynie, to właśnie skądś padało światło, z jakiejś kolejki albo stoiska, gdzie wszędzie wokół były żarówki, a on stał obok czegoś takiego. To był na pewno on. Matty Lowe triumfalnie spojrzał na Whiteside'a. - Potrzebuję jakiegoś nazwiska albo opisu. Może tu wrócisz, przejrzysz fotografie i zobaczymy, czy go rozpoznasz? - Nie trzeba. - Znasz go?
- Wiesz, jak się nazywa?
R
- Nie, nie znam.
- Nie wiem. Mogę tylko powiedzieć, jak wyglądał, wtedy jak go zobaczyłem.
- Dobra, mów.
T L
Graham Whiteside westchnął.
I Matt Lowe powiedział. Nie zabrało mu to wiele czasu. Kiedy skończył, Whiteside wziął od niego pusty kubek, wyrzucił do kosza i odprowadził mężczyznę do wyjścia z komisariatu.
Detektyw sierżant szybko wchodził betonowymi schodami, przeskakując po dwa stopnie i uśmiechając się szeroko. Gdy dotarł do pomieszczeń wydziału kryminalnego, śmiał się już na cały głos. Niemal był wdzięczny staremu ćpunowi, że przyszedł z taką historyjką. Jakby i bez tego nie mieli dość na głowie.
67 To JEST TRUDNE - powiedziała Judith. - Dla ciebie.
Kule stały oparte o ścianę, nogę, schowaną w niewygodnym gipsie, ułożyła obok zlewu. Oskrobywała marchew i patrzyła przez okno wiejskiego domu na jesienne liście, które, wirując, opadały na podjazd. Wołowina była już pokrojona, cebula posiekana, wszystko przygotowane. - Masz może tymianek i liście bobkowe? - Na grządce naprzeciwko drzwi kuchennych. Zajmę się tym. - Zawsze tak mniej więcej o tej porze jest kilka dni ładnej, spokojnej pogody. - Judith wzięła od Cat pęczek tymianku, uniosła go, by poczuć piżmową woń łodyżek. - Jeśli chce zostać w domu, to powinien zostać powiedziała. - Wiesz, że ci pomogę, ile tylko będę mogła. I oczywiście Richard też. - Nie dałabym rady bez ciebie. Dzieci... - Niczego przed nimi nie ukrywaj na siłę. - Wiem. - Przepraszam, Cat, to było takie protekcjonalne. Przydałaby się jeszcze pietruszka?
R
- Przyniosę.
T L
Mefisto poszedł za nią, ostrożnie dreptał między grządkami, ocierał się pyszczkiem o wyciągniętą dłoń. - To dobrze, że pielęgniarki przychodzą tu dwa razy dziennie, chociaż one traktują mnie jak lekarza Chrisa, a nie jak jego żonę. Judith, nie chcę być jego lekarzem. Chcę mówić do niego jak do męża i widzieć w nim męża, który umiera, a nie pacjenta. Umiem zająć się nim w razie potrzeby, szczególnie w nocy, ale staram się, żeby nie myślały o mnie jako o lekarzu. - On tak o tobie nie myśli. - To prawda. Wiesz, że świetnie dostrzegasz różne rzeczy z dystansu? Judith się roześmiała. - Jesteś też bardzo dobra dla taty. - Dziękuję - odparła Judith, uprzejmie, ale takim tonem, z którego Cat wywnioskowała, że wyklucza dalszą rozmowę na ten temat. Dobrze, w porządku. Nie miała zamiaru niczego drążyć. Judith była szczęśliwa, ich związek wyglądał na udany, ojciec stał się bardziej przystępny. Nic więcej nie musiała wiedzieć. Przez kilka chwil patrzyły na opadające liście oblane słonecznym blaskiem. Judith niezgrabnie opierała się o zlew, Cat stała w otwartych drzwiach. - Chcę, żeby to się już skończyło - odezwała się Cat. - Tobie mogę to powiedzieć. Chcę, żeby to się już skończyło dla Chrisa, bo to okropne, ale chcę też, żeby to się skończyło dla mnie. Nigdy dotąd nie rozumiałam krewnych pacjentów, którzy mówili coś podobnego. Nie
potrafili znieść tego, że ich bliscy umierają, i nie potrafili czekać na ich śmierć. Teraz to rozumiem. W dodatku nie mogę się o to modlić, a właśnie tak zawsze robiłam. A teraz nagle nie mogę. - Nieważne. Pozwól nam zrobić to za ciebie. Myślę, że to, co czujesz, jest całkiem normalne. - Nie wiem, czy w ogóle jesteś wierząca... O coś takiego się nie pyta, prawda? - Co, chodzi ci o to, że to nie jest politycznie poprawne? - Właśnie. - Jestem katoliczką. Niepraktykującą, ale katoliczką. Mam już trochę dosyć papieża. Bo przecież nie jest Bogiem, choć może myśli sobie co innego. No, a teraz muszę już kończyć zapiekankę. Gdy Cat szykowała się, by zasiąść przy kuchennym stole, Chris zaczął ją wołać. Obudził się też Felix.
R
- Ja się zajmę Feliksem, ty idź do Chrisa - powiedziała Judith, chowając zapiekankę przed Mefistem.
- Zimno mi.
T L
Wchodząc do pokoju, już wiedziała. Chris leżał na boku, odwrócony w jej stronę, oczy miał zamknięte, ale gdy go dotknęła, otworzył je i powiedział.
Wahała się tylko przez chwilę, a potem położyła się obok niego i przykryła kołdrą ich oboje, przysunęła bliżej, żeby przytulić go tak mocno, jak tylko mogła. Trząsł się. - Kocham cię - powiedziała Cat. - Kocham nasze dzieci, ale na początku pokochałam ciebie. Kaszlnął gwałtownie, zaczerpnął kilka krótkich, gwałtownych oddechów, potem znowu kaszlnął. - Zimno. - Wiem. Jest zimno. Zbliża się zima. Kochanie, Sam i Hannah zaraz wrócą ze szkoły. Chcesz, żeby przyszli do ciebie? Coś wymamrotał, ale nie potrafiła go zrozumieć. - Tata po nich pojechał. Jego rękoma i nogami zaczęły szarpać drgawki. Potem się uspokoił. Kilka razy kaszlnął. Przestał kaszleć. - Chris?
- Sam? - Tak. Judith zrobiła im kolację. - Nie. - Wiem, nie jesteś głodny. Poruszył głową i krzyknął. - Daj, zmierzę ci ciśnienie. Ale on trzymał ją za rękę tak mocno, że nie mogła się poruszyć. Jego ciało było zimne i wręcz niewiarygodnie wychudzone. Czuła kości pod skórą. Zdawało się, że w ogóle nie ma już mięśni. - Zostań... tu... - Zostanę. Usłyszała gaworzenie Feliksa, dobiegające z łazienki. Spokojną odpowiedź Judith. Wybuch śmiechu. W oczach Chrisa pojawiły się łzy.
R
- Sam - wymamrotał.
T L
Jego nogi znowu drgnęły, a potem zastygły bez ruchu. Leżała, obejmując go, a niebo za oknem ściemniało, z jasnego stając się srebrzysto-niebieskie, a gdy zachodziło słońce, rozpłomieniło się żółcią i czerwienią. Jesień, pomyślała. Jego ostatnia jesień. Leżeli spokojnie. Pod dom przyjechał samochód. Dzieci wbiegły do środka. Trzasnęły drzwi. Na schodach zabrzmiał głos ojca, wołający jej imię. Potem Richard cicho wszedł do pokoju. Cat nie włączyła światła. Ostatnie promienie zachodzącego słońca zabarwiły ścianę naprzeciwko niej na różowo. Richard nachylił nad Chrisem, dotknął jego czoła. Delikatnie uniósł mu nadgarstek i sprawdził puls. Cat spojrzała na ojca, a on pokiwał głową. - Pomogę na dole - powiedział i wyszedł. - Chcesz pobyć z dziećmi? - zapytała po chwili. Ale ramiona Chrisa drgnęły i znowu znieruchomiały, odwrócił od niej twarz. Cat delikatnie dotknęła jego karku, a potem głowy. - Mój biedny chłopiec - powiedziała. - Moja biedna głowa. Pochyliła się i ucałowała ją. Słońce zaszło, blask zniknął ze ściany. Niebo poczerniało, stając się fioletowe i szare.
W kuchni Richard i Judith siedzieli przy stole, razem z Samem i Hannah, przy herbacie, soku i grzankach. - Co będzie na kolację? - Zapiekanka z wołowiny i ciasto owocowe z kruszonką.
- Mogę zjeść samo ciasto bez owoców? - Ja zjem jej owoce, ona nie cierpi owoców, a przecież trzeba jeść owoce, prawda, dzięki nim nie łapie się potem różnych rzeczy. Chorób i takich innych. - Hannah lubi niektóre owoce, prawda Hanny? - Banany. - Widzisz? To za mało, prawda? - Banany też są zdrowe. Chcesz jeszcze grzankę? Ale chłopiec wstał i zasunął krzesło. - Idę zobaczyć się z tatą. - Ja nie chcę patrzeć, jak leży w łóżku - powiedziała Hannah. - Chcę się z nim zobaczyć dopiero, jak wyzdrowieje. - Ale ty jesteś głupia, strasznie głupia, przecież on nie wyzdrowieje, nie wiesz?
R
Hannah upuściła grzankę na talerz i głośno się rozpłakała. Felix patrzył na nią zza pokrywki swojego kubeczka. Sam przemknął przez drzwi jak cień i szybko wbiegł po schodach. Richard wstał. - Pozwól mu - powiedziała Judith. - Cat wie, co robić.
T L
Richard skrzywił się, ale usiadł i położył Hannah dłoń na ramieniu. Cat leżała przy swoim mężu, gdy Sam po cichu wszedł do sypialni. Wyczuł, że coś się zmieniło, że w tej ciszy i spokoju jest coś, czego wcześniej nigdy nie było. Zatrzymał się tuż za drzwiami. - Sam? - słyszała jego oddech. - Sam, chcesz tu podejść? Nie musisz. - Co się stało? - Tata właśnie umarł. Przed chwilą. Spał, a potem zasnął jeszcze głębiej. A potem już nie... on umarł. - Teraz? - Przed chwilą. - Mam im powiedzieć? - Lepiej będzie, jeśli ja to zrobię. Chcesz, żebym włączyła światło? - Nie. Jeszcze nie, proszę. - Dobrze. Trochę światła dochodzi z półpiętra.
Sam podszedł powoli. Cat wyciągnęła dłoń, chwyciła go i mocno ścisnęła. Po chwili wszedł na łóżko i sięgnął nad matką, jego ręka zawisła w powietrzu, aż wreszcie dotknął Chrisa. Mocno przytuliła syna i położyła swoją dłoń na jego rączce.
Kilka minut później Judith zebrała na tacę talerze i kubki, nagle zatrzymała się i popatrzyła na Richarda. Odwzajemnił jej spojrzenie. Hannah poszła nakarmić chomika. - W tym domu - odezwała się Judith - zapanował teraz jakiś inny spokój.
68
R
NIE ROZUMIEM, SKĄD LUDZIE BIORĄ BROŃ. Nie chodzi mi o myślistwo. Phil wzruszył ramionami. -Niektóre egzemplarze to przerobiona broń na ślepaki, inne sztuki pochodzą z Europy Wschodniej.
T L
- Przecież tak robią gangsterzy.
- Oglądałaś za dużo złych filmów.
- Ale poważnie... nie rozumiem, skąd dzieciaki biorą broń, te z osiedli. - Czym się martwisz?
-Bo to jest niepokojące. Ty się nie martwisz? Nie zastanawiasz się, czy dzieci, które uczysz, wezmą do ręki broń? Może już wzięły, może ten szaleniec to któryś z twoich uczniów. - To mało prawdopodobne. Oglądali w telewizji wiadomości i program, który Phil nazwał antyreportażem o snajperze grasującym po Lafferton. - Ten gość nie ma jednej spluwy. Jeśli to w ogóle jest facet. - Nie, to nie może być kobieta. - Dlaczego? - Po prostu nie. Nie, nie, absolutnie. - A jeśli to niejeden mężczyzna, ale dwóch? Albo więcej.
- Nie wiem, czy chciałabym o tym rozmawiać. - Może porozmawiamy o ślubie? - Tak. Nie. Chyba jestem za bardzo zmęczona. - Nie musimy czekać, aż wyzdrowiejesz. Możemy się pobrać w przyszłym tygodniu. - Nie zdołam zaplanować ślubu przez tydzień! - Co tu planować? Tom odsunął się ostrożnie do przedpokoju i wszedł do kuchni, starannie zamykając drzwi. I tak go nie słyszeli. Za bardzo byli zajęci sobą. Nie podobało mu się, że podsłuchuje pod drzwiami. Nie zamierzał tego robić, ale kiedy zszedł po schodach, właśnie zaczęli rozmawiać i, chcąc nie chcąc, musiał ich słuchać. Skąd ludzie biorą broń?
Skąd ludzie biorą broń?
R
Lizzie wyszła z kolegami ze szkoły. On sam powinien być teraz w kaplicy, na próbie kościelnego zespołu, ale miał chore gardło i jego głos brzmiał dość dziwacznie.
T L
Nie wiedział, czy w ogóle chce iść do kaplicy. W głowie miał mnóstwo myśli, które musiał uporządkować, a gdy ostatni raz był na spotkaniu modlitewnym, powstał w niej jeszcze większy bałagan. Rozmowa z pastorem. Koszmary, o jakich śnił. „Możemy się pobrać w przyszłym tygodniu"
Nie zrobią tego. Ale mogą. Wziął niewielki kuchenny nóż i zaczął nim ryć w blacie stołu, powoli wyrzynał cienką, głęboką, niezbyt dużą rysę. Skąd ludzie biorą broń? Do kuchni wpadł Phil, pogwizdując. - Cześć, Tom. Tom skinął głową. Nie patrzył na niego. - Jak leci? - W porządku. - Matka chce zamienić z tobą słowo. Tom przypomniał sobie, że nawet Phil Russell ma nieśmiertelną duszę. Nie wie o tym, że ją ma. Ale ma. Matka była blada. O mały włos nie zginęła. Gdyby tak się stało, co zrobiłby Phil Russell? Tom wiedział, co zrobiliby on i Lizzie. Staraliby się dalej żyć, bo wiedzieli, że właśnie to trzeba robić. Tak właśnie postąpili, gdy umarł ojciec. Dobrze było wiedzieć.
- Cześć. - Chodź i usiądź tu. - Zaraz wychodzę. - Na dwie minuty. Dokąd idziesz? - Tylko się przejdę. - Usiadł obok niej na poręczy sofy. - Zaraz wrócę. Dobrze się czujesz? - Dobrze, tylko jestem zmęczona, to wszystko. Chcę cię o coś zapytać. Czekał. Słyszał gwizd czajnika. - Tom, chciałabym bardzo, żebyś to właśnie ty poprowadził mnie do ołtarza. Zrozumiał, co to znaczy, kiedy ktoś mówi, że zrobiło mu się zimno. Właśnie do tego doprowadziłaś. Zrobiło mi się zimno. - Nie musisz zaraz odpowiadać. Ale nie znam nikogo innego, kogo chciałabym o to poprosić.
R
- Wuja Pete'a.
- On to zrobi.
T L
- Strasznie dawno go nie widziałam. Trzy lata? Chyba tak.
- Ale ja nie chcę, żeby to był wuj Pete, chcę żebyś to był ty. Wstał. Wciąż był spokojny. Jak to się mogło stać? - Wychodzę.
Nic nie powiedziała, ale wiedział, czemu się tak przypatruje i martwi się o niego, wiedział, jaki ma teraz wyraz twarzy, oczu i co myśli. Wyszedł. Początkowo chciał wziąć yamahę, ale potem zrezygnował. W furtce obejrzał się i zerknął na dom. W środku coś jakby mu pękło. Dziwne. Czuł się dziwnie. Jeszcze nigdy nie czuł się tak dziwnie. Było zimo. Zapiął polar. Dziwne. Dlaczego to takie ważne? Że jest mu zimno?
69
DOTARLI W KOŃCU NA SZCZYT WZGÓRZA. Okazało się bardziej strome, niż zapamiętała, wspinaczka zabrała więcej czasu. Przez chwilę nic nie mówili. Simon wszedł tam pierwszy i położył turystyczną lodówkę na kamieniu, który był tam od tysięcy lat. A może od ostatniej wojny, zależy, w co kto wierzył. Jak zwykle widok był wręcz niewiarygodny. - Trzy hrabstwa - powiedział do siostry, gdy stanęła obok niego. Razem z nią była Hannah. Sam, najlepszy wspinacz, piechur, biegacz, pływak i lekkoatleta, wlókł się gdzieś daleko z tyłu. - Nic mu nie jest - powiedziała Cat, podążając za spojrzeniem Simona. - Naprawdę. Zrobił się cichy, ale nic mu nie jest.
- Możemy już zaczynać piknik?
R
- Poczekajmy na Sama. - A dlaczego? Teraz chce mi się pić, dlaczego mam czekać na Sama? To jest znęcanie się nad dziećmi.
T L
Feliksa zostawili w Hallam House z Richardem i Judith. Simon rozpiął torbę i podał Hannah karton z sokiem jabłkowym. - Ja chciałam inny sok. - Hannah!
- Proszę - westchnęła dziewczynka i usiadła na kamieniu. Simon zamienił kartoniki. Jesienne słońce grzało im twarze, muskało anioły w locie wykute na czterech rogach widocznej w oddali katedralnej wieży, muskało białego konia, pasącego się na łące. - Po co tutaj przyszliśmy? - Sam odwrócił się do nich plecami, spoglądając w dół trawiastych zboczy. - Bo to było jedno z ulubionych miejsc taty i pomyślałam... że powinniśmy tutaj być... i myśleć o nim. - Ja o nim myślę cały czas - odezwała się Hannah. - W każdej chwili, nawet jak śpię. - Głupia, jak śpisz, to nie myślisz. - Ja myślę, myślę o tacie. - Kiedy śpisz, to ci się śnią sny.
- To też. - On by chciał, żebyśmy tutaj byli. - Ale nie bez niego. - Otworzę butelkę - powiedział Simon. Sam i Hannah powędrowali w dół zbocza i siedli razem na pieńku. Nic nie mówili, tylko dotykali się ramionami. - Nie martw się. - Nie martwię się. W każdym razie nie jakoś bardzo. Dobrze, że przynajmniej masz wolne to piątkowe popołudnie. - Od tygodni nie miałem wolnego dnia i jeszcze ten jutrzejszy dzień. - Nie musisz być na ślubie, prawda? - Tak. Ale jeśli coś się stanie, wolałbym być na miejscu.
R
- To nie będzie twoja wina.
- Nic się nie stanie. - Wiem.
T L
- Wiem, wiem. Pani nadkomisarz się tam wybiera, na miejscu będą wszystkie wozy antyterrorystów z trzech hrabstw i podwojone siły ochrony rodziny królewskiej. Ale mimo wszystko.
- Jak blisko będą mogli podejść ludzie? Na ślub z wyższych sfer zwykle walą tłumy. - Druga strona ulicy Świętego Michała będzie odcięta, ale będzie coś widać. Lord Porucznik był niewzruszony. To jemu zostawiłem załatwienie sprawy z królewską ochroną. - Ciekawe, co włoży Camilla? Simon popatrzył tępo. - Obudź się - powiedziała Cat. - Już jest jego żoną. Wypiła łyk herbaty. Przynieśli tu swoje stare porcelanowe kubki. - Postanowiłaś, co robisz z pogrzebem? Cat westchnęła. Chris zawsze powtarzał, że nie chce żadnego nabożeństwa. Mówił, że jeśli nie jest się wierzącym, to lepsze od jakiejś wydumanej pseudohumanistycznej uroczystości. Ale to było dawno temu. Kiedy chorował, w ogóle nie poruszał tego tematu. Zabrakło też odpowiedniej wzmianki w jego ostatniej woli, zwięzłej i konkretnej. - Nie zniosę tego, żeby nic nie było, tak po prostu nic. Wyjąwszy wszystko inne, dzieci potrzebują jakiegoś rytuału przejścia, żeby to przetrwać. No i mnóstwo ludzi się pytało.
- Zrobisz to, co chcesz. Bo to będzie dla ciebie i dla dzieci, i mogę się założyć, że właśnie dlatego Chris nie podjął tej kwestii. Odwróciła się do niego zdziwiona. Spojrzała jakby z radością. - Nie pomyślałam o tym. Myślisz, że naprawdę tak było? - Bez wątpienia. Niezależnie od tego, w co wierzysz, twój pogrzeb jest dla tych, którzy pozostali. A czego chcesz? - Nabożeństwa w katedrze. Pogrzebu bez pompy, ale porządnego. - Czyli, że właśnie to powinniśmy zrobić. Porozmawiaj z nimi. A co z rodziną Chrisa? - Im jest wszystko jedno - odparła. - Przepraszam. - Wiem. - No i jeszcze coś. - Mów.
- Im też wszystko jedno, prawda?
T L
- Nie o to mi chodziło.
R
- Tata. I Judith.
Milczał. Gdzieś przed nimi Sam i Hannah rozmawiali cicho, siedząc blisko siebie. - Nie utrudniaj mi. - Dobrze.
- Pewnie niedługo się pobiorą. Nikt mi nic nie mówił, to tylko przeczucie. A chcę, żebyś był gotowy i nie zacinał się. - O co miałbym się złościć? - O to mi właśnie chodzi. Córka Judith wychodzi za mąż na wiosnę. Wczoraj Judith o tym mówiła. A śluby chodzą parami. - Nie wiedziałem, że ma córkę. - Tak, Vivien. Syna też. Judith jedzie jutro na targi ślubne do Riverside. To wszystko wydaje się takie nierealne. Świat kręci się dalej. Ludzie się pobierają i planują sobie ferie, wypady na ogniska, rodzą się dzieci, w supermarketach jest pełno ludzi, jeżdżą pociągi, a Chris nie żyje. Nie rozumiem tego. W pracy cały czas spotykam się ze śmiercią i umieraniem, a teraz nie potrafię tego pojąć. Simon objął ją. Zdawała się taka delikatna, krucha. Wrażliwa. - Dobrze, że tak zrobiłam, prawda?
- Z Samem? Tak, wiedziałaś, co robić. - Ale nic nie powiedział. - Mnie coś powiedział. - Nie mówiłeś... - Nie, bo kazał mi obiecać, że nikomu nie powtórzę. Ale wszystko w porządku. Na pewno i w stu procentach. Gwarantuję ci. To, co powiedział Sam, kiedy Simon przyjechał do nich tamtej nocy, wzruszyło go do łez. „Dobrze, że byłem z tatą, kiedy umarł. Mam wrażenie, że przez to bardzo dorosłem". - Powiesz mi to któregoś dnia - odezwała się Cat. - Nie. Nigdy. Wróciła Hannah. - Czy to nie pora na piknik?
R
To było miłe popołudnie. Zjedli co nieco, napili się herbaty, spakowali, a potem zbiegli po zboczach do lasu, gdzie piętrzyły się stosy liści, a ostatnie promienie popołudniowego słońca ukośnie świeciły między nagimi szczytami drzew.
T L
Simon od wielu tygodni nie czuł się tak swobodnie. Gdy patrzył na siostrę, spostrzegł, że ona w końcu czuje się swobodna, nie martwi się domem, nie zastanawia się, co ma robić. Już się stało. Musiała sobie ze wszystkim poradzić, ale dzisiejszego popołudnia nawet swoją żałobę zdołała na krótko zawiesić, choćby na godzinę czy dwie. Jej smutne oczy trochę się rozjaśniły.
70 SKOŃCZYŁ ZARAZ PO DRUGIEJ. Nadal było słonecznie i ciepło. Ukroił sobie cztery kromki chleba i zrobił dwie kanapki, jedną z peklowaną wołowiną, jedną z serem i pomidorami. Wziął banana z półmiska i kiłka nadziewanych herbatników. Zrobił kubek herbaty, potem wszystko to wyniósł na dwór. Miał tam stary formikowy stół, pod południową ścianą, i do tego aluminiowe krzesełko z czerwonym, brezentowym siedzeniem. Ugryzł kęs kanapki i kęs banana, potem jeszcze kęs ciasteczka, popił herbatą, a następnie, mając już przyjemnie pełne usta, usiadł z twarzą zwróconą ku słońcu. Kiedy jadł, jeszcze raz wszystko przemyślał. Teraz musi mu się udać. Jasne, że się uda. Zawsze się udawało i zawsze się będzie udawać. Ale wiedział tak dobrze jak nikt inny, że nigdy, przenigdy nie wolno popadać w samozadowolenie, być aroganckim, zakładać coś z góry, czegoś nie zaplanować. Takie postępowanie prowadzi donikąd i nie kończy się dobrze.
Dokładnie zastanowił się nad każdym krokiem. Z zamkniętymi oczyma przeanalizował wszystko od początku. Wstaje. Ubiera się. Ubranie jest ważne. Przemyślał już każdy element stroju. Wieczorem ułoży je w odpowiednim porządku. Ciemne dżinsy. Ciemna koszula. Granatowy polar bez rękawów. Granatowa wełniana czapka ściśle przylegająca do głowy. Te same buty co zwykle, z grubymi, cichymi podeszwami, którym ściął bieżniki. Pakuje sprzęt. Jedzie na motorze. Na lotnisku wyciąga nowy zwój folii na boki furgonetki. Jedzie do kryjówki. Wysiada z furgonetki. Przytwierdza panele. Zostawia motor. Zamyka go w kryjówce. Zostają mu dwie godziny. Przydadzą się, nie zamierzał niczego robić w pośpiechu. Pośpiech jest niebezpieczny. Na pewno pojawi się kilka problemów, rzeczy, które pójdą nie tak, niezależnie od tego, jak dokładnie wszystko zaplanuje. Musi mieć czas, żeby i z tym sobie poradzić. Przyjechał na miejsce o wpół do jedenastej. Za wcześnie, ale tak jest lepiej. Starannie wybrał porę.
T L
R
Ugryzł drugą kanapkę. Słońce, jak na listopad, grzało mocno, na jutro zapowiadano taką samą pogodę. To mu odpowiadało. By zrobić wszystko jak należy z takiej odległości, potrzebował jasnego światła i przejrzystego powietrza. Nie będzie też miał słońca w twarz sprawdził to dawno temu -słońce będzie świecić właśnie tam, gdzie trzeba, prosto na nich. Skończył pić herbatę. Z mieszkania obok dobiegł go odgłos odkurzacza. Jakiś kot przemknął po płocie, który dzielił ogródki. Zwierzę spojrzało na niego, oczy miało na wpół zmrużone, zatrzymało się. - Mądry chłopak - powiedział.
Kot otworzył oczy i zgrabnie zeskoczył na ziemię. Podreptał po trawie w jego stronę, zaczął ocierać mu się o nogi. Nachylił się. Podrapał go za uszami, pogłaskał. Kot dalej się ocierał. Potem ułożył się na słońcu, na betonowych płytach i zamknął oczy. Ostatni raz powtórzył sobie wszystko w myślach, od początku do końca. Potem przestał się nad tym zastanawiać. Już się przygotował. Z planowaniem nie można przesadzać. Wziął czasopismo o myślistwie, które kupił w drodze do domu i zaczął czytać o wpływie zmian klimatu na przyszłe polowania na pardwy.
71
BYŁA PRAWIE PÓŁNOC, kiedy w motorze Toma skończyła się benzyna, gdzieś w bocznej uliczce, niedaleko centrum miasta. Oparł pojazd o ścianę. Nie będzie go już potrzebować. Może ktoś go tu znajdzie. To porządna maszyna. Słowa wypełniające mu głowę pojawiały się szybko, w takim zagęszczeniu jak płatki śniegu w zamieci. Oszołomiły go i zaczęły układać się w zdania, których znaczenie już rozumiał, było znajome. „Bo swoim aniołom dał rozkaz o tobie, aby cię strzegli na wszystkich twych drogach. Na rękach będą cie nosili, abyś nie uraził swej stopy o kamień". To było dziwne. Biblię, którą czytali i studiowali z pastorem, spisano współczesnym językiem, bez żadnych „albowiem" czy „snać". Wyrazy, jakie pojawiały się w głowie, wydawały się stare. Zastanowił się, czy to ważne. Było cicho. Przechodził obok pustych sklepów i nie spotkał nikogo, przeszedł przez plac, obok zagrodzonego miejsca, gdzie zawalił się Tunel Strachów, a potem wszedł na rynek, w stronę nowego centrum handlowego i tam też nikogo nie spotkał. Minęło go tylko kilka samochodów. To wszystko. Podniósł kołnierz.
R
„Lecąc, cwałował na cherubie, a skrzydła wiatru Go niosły".
T L
Te słowa nigdy wcześniej go nie poruszały, ale teraz zdawały się istnieć właśnie dla niego. Poczuł radość. Było to uczucie, które mu opisywano - ekstaza. Pastor nazywał je pozacielesną ekstazą. Tom widywał ludzi, doświadczających jej przy nim w trakcie nabożeństw, modlili się w różnych językach i rzucali na ziemię. Wtedy uważał to za dosyć żenujące. Nie wiedział, czy naprawdę odczuwają wszystko inaczej, czy po prostu przesadzają. Ale teraz zrozumiał. Zdawało mu się, że płynie nad ziemią. Zostawił gdzieś za sobą matkę i Phila Russella. Zostaną zbawieni albo nie. Podobnie jak Lizzie. Nie potrafił się już o to martwić. Teraz musiał się zająć samym sobą. Wiedział, że niczego, co właśnie się dzieje, nie przygotował, nie starał się niczego zrobić, to się po prostu działo samo. Jedy-, ne, co powinien uczynić, to iść za tymi słowami. Podążać za skrzydlatymi słowami. Zaczął iść szybciej, a potem biec. Obracał się w biegu. Ktoś, kto by go zobaczył, uznałby, że jest pijany albo szalony. Albo szczęśliwy. Obracał się, tańczył na ulicy, przemierzając tak jezdnię. I wreszcie to zobaczył, wznosiło się jak niebiański zamek. Jaśniało i było piękne. Zobaczył też postaci, blade, machające do niego. Pobiegł ku nim. Im bardziej się zbliżał, tym więcej ich widział, a gdy dotarł już na miejsce i zaczął się wspinać, wyżej, coraz wyżej, zataczając kręgi, postaci szły z nim, wznosiły się ponad nim, wyciągały do niego ramiona. Po drugiej stronie ulicy jakiś samochód zapalił światła i ruszył. Tom skoczył za jedną z kolumn, postaci go zasłoniły. Samochód przejechał dalej podjazdem, hałas odbił się echem wśród pustych przestrzeni i pomknął w noc. Potem został już tylko on, wraz z postaciami, które opasywały go i chroniły. „Byś przypadkiem nie uraził swej nogi o kamień".
Pod nim iskrzyły się i błyszczały złote światła. Spojrzał w górę. Nad sobą miał jeszcze więcej świateł, maleńkie świetliki tysięcy gwiazd. Przez chwilę zastanawiał się, jak to zrozumieją, jak zinterpretują u niego to, co - jak wiedział - będzie przepełnionym ekstazą wyrazem twarzy. Pastor oczywiście zrozumie, ale skąd mogłyby to wiedzieć matka albo Lizzie? Przecież nigdy nie widziały świateł ani nie zaznały chwały. Nigdy nie doświadczyły wszechogarniającego piękna i nie usłyszały głosów, które śpiewały mu niczym syreny. Nie widziały również tych pięknych twarzy uniesionych ku niemu i ramion wyciągniętych do niego na powitanie. Ale może gdy go zobaczą, i one zaznająłaski. Przejrzą. Doznają oświecenia. Zrozumieją. Rozpostarł ramiona. „Lecz ci, co zaufali Panu, odzyskują siły, otrzymują skrzydła jak orły". Pofrunął.
R
72
T L
SIMON SERRAILLER SKRĘCIŁ W lewo i wyjechał z miasta. Dziesięć kilometrów dalej skręcił znowu, na wijącą się wiejską drogę, prowadzącą w stronę Wrzosowiska Featherly. Maleńka miejscowość Featherly ciągnęła się przez półtora kilometra po obu stronach drogi. Przylgnęła do zboczy, schowana przed wiatrem, który dął tutaj przez trzy czwarte roku. Teraz jednak wróciła piękna jesienna pogoda. Simon zaparkował pod pubem i wszedł do środka. W barze było pusto, wyjąwszy turystów w kącie. Obok nich leżał stos plecaków i płaszczy przeciwdeszczowych. - Cześć, Gordon. - O kurna! Kawał czasu cię nie widziałem. Co pijesz? - Lemoniadę cytrynową. Mogę pójść z tym na dwór? - Zestawiłem stoliki w ogródku, po tej nocnej ulewie. Nie chce się wierzyć, że nadchodzi zima. Ale jest ławka z przodu. Turyści zbierali się do wyjścia. - Siądę tam. W pubie zrobiło się cicho. Latem i w weekendy zawsze siedziało w nim mnóstwo turystów i wspinaczy. W tygodniu właściwie nikt tu nie zaglądał i chociaż Gordon podawał tu jedzenie, nigdy nie starał się konkurować z restauracyjkami wokół Lafferton, trzymano się
tradycyjnego menu: jajek na szynce i śniadań składających się z chleba, sera i marynowanych warzyw. Simon zaniósł napój do kąta. Gordon zniknął na zapleczu. Po chwili Simon usłyszał klapanie łap, poczuł, że jakiś zimny nos przyciska mu się do dłoni. Byron, labrador mieszkający w pubie, usadowił mu się u stóp. Serrailler czuł wdzięczność do barmana, że nie zawraca mu głowy pytaniami o snajpera, nie opowiada, jak to źle wpływa na interesy i nie wyraża swojej opinii co do tego, co należałoby zrobić w tej sprawie i w jaki sposób. Spokojne pół godziny z dala od komisariatu, telefonów i wszędobylskich mediów stanowiło właśnie to, czego potrzebował. Dosyć często tak robił. Bo czasem najlepsze wyniki osiągał, nie kiedy zajmował się czymś konkretnym, ale właśnie gdy się zastanawiał. Gdy odjeżdżał spod komisariatu, pobiegł za nim Graham Whiteside. - Nie zabierze mnie pan ze sobą, panie nadinspektorze? Simon przypomniał sobie poprzedniego sierżanta, Nathana. Zawsze był u jego boku, nawet wtedy, gdy Serrailler zaszywał się gdzieś, żeby poroz-myślać. Stosunki między Simonem a Grahamem były całkiem inne. Szczerze mówiąc, w ogóle ich nie było. Graham go drażnił, irytował.
R
- Chodzi o tego kloszarda. Tego z hangaru... Simon udał, że nie słyszy i odjechał.
T L
Teraz jego spokój zburzyła grupa turystów, którzy wysypali się do baru, napełnili salę głosami i stukotem ciężkich butów o drewnianą podłogę. Jęknął. Dopił napój. Już zbierał się do wyjścia, kiedy usłyszał, jak jakaś kobieta po jego lewej stronie mówi: - Teraz człowiek dwa razy się zastanowi, zanim weźmie ślub, prawda? Zamarł. To już się zdarzało, jakaś przypadkowa uwaga albo przelotny widok, coś, co zapalało światło w ciemności. Zostawił samochód i poszedł wiejską uliczką. W ogródkach przed domami wciąż jeszcze kwitły kwiaty, tu i ówdzie pod drzewami leżały jabłka i śliwki. Nie spotkał żywej duszy. To kolejna sypialnia Lafferton, bez sklepu, szkoły, chociaż kościółek na wysokiej skarpie wyglądał ładnie, górując ponad domami. Simon otworzył furtę i przeszedł między pochylonymi nagrobkami. Uskoczył jakiś królik, z jodły odezwał się dzięcioł. Kościół był zamknięty. Ślub. Po co strzelać na ślubie? Serrailler nie wierzył w przypadek. Zawsze coś było. „Teraz człowiek dwa razy się zastanowi, zanim weźmie ślub, prawda?" Jęknął. Przegapił go. Jak mógł przegapiać coś, co miał tuż pod nosem? Pobiegł ścieżką i wrócił do samochodu, żeby zadzwonić. Na pustej drodze rozpędził audi do stu dwudziestu kilometrów na godzinę i myślał, myślał, wstawiając kawałki układanki na właściwe miejsce.
73 KULA UDERZYŁA W DREWNIANY TOR i przewróciła kręgle. Rozległy się wiwaty. - Dla nas - powiedział Duncan Howlish. Clive Rowley zacisnął zęby. Nie grał w kręgle ile, zaraz, pięć, sześć lat? Może dłużej? Nie chciał tu dziś przychodzić, ale kiedy przyszedł, znalazł w tym ulgę. Stukot, puknięcie, trzask. Stukot, puknięcie, trzask. - To nic nie da - stwierdził Ian Dean. Przyszło ich dzisiaj wielu. Takie spotkanie przed ważnym dniem stanowiło niemal rytuał. Stukot, puknięcie. - Taaaaak! Gdzieś dalej grupa piszczących dziewczyn ciskała kulami po torze, grając w wybijankę albo w przerwy. Zawsze reagowały histerycznie, niezależnie od rezultatu.
R
- Jezu.
- To wygląda jak wieczór panieński.
- Nie wszystkie.
T L
- A brzmi jak stado papug. Dlaczego wszystkie kobiety piszczą?
- Piszczą, piszczą. Moja siostra piszczy, żona piszczy, jej koleżanki piszczą, moja mama piszczy, dziewczyny na ulicy... Znowu pisk. Skończyli grać i poszli do baru w tym samym czasie co dziewczyny. - Jest ich chyba tysiąc - mruknął Clive Rowley. - Co takiego? - zapytał ktoś. - Powiedziałem, że tu są fajne laski. - Drogie damy, czy mogę postawić wam drinka? - Jest nas tu siedemnaście i nie, dziękujemy, same sobie kupimy. - Co za ulga. Ian i Clive, trzymając po trzy kufle, szli, lawirując między stolikami, krzesłami i dziewczynami. Postawili piwo na blacie.
- Patrzcie, nawet kropla się nie ulała. - Wspaniale. Gratulacje. Clive, jak tam? - Co? W porządku. Tylko mam ciężki łeb. - Dobra. Gdzie stoisz jutro? - Na szczycie wieży, z łanem. - Nie masz lęku wysokości? - Uwielbiam wysokość. Czy to czyjeś dwudzieste pierwsze urodziny? - Te tutaj? Mają więcej niż dwadzieścia jeden. - Co mówiłeś? - Kto podsłuchuje, ten nie dosłyszy. Przestań strzyc uszami. Piski. Dziewczyny złączyły ze sobą pięć stołów. Dale jęknął.
R
- Widzę różowe piórka - oznajmił. –I kajdanki. - Wiedziałem, cholerny wieczór panieński.
T L
Louise Kelly, jedyna kobieta w gronie pijących policjantów, zwiesiła głowę nad szklanką. Była mężatką, obecnie w separacji.
- Lou, miałaś wieczór panieński? - Coś w tym stylu. Mama mówiła, że przynoszą pecha i tylko w kilka osób poszłyśmy na pizzę. Kompromis. Pech polegał na tym, że mój mąż i jego koledzy wybrali ten sam lokal. - Czyli że twoja mama miała rację. - Co myślisz o jutrzejszym dniu? - Mówcie ciszej - odezwał się łan, jutrzejszy zastępca dowódcy. Wiedział, że to jedyna szansa zrobić tak, aby wszystko poszło dobrze. Albo źle. - Niewiele - odparła Louise. - Zamierzam się dobrze bawić. Stoję po lewej stronie tam, gdzie przyjeżdżają samochody. Będę miała ekstrawidok. Zawsze mi było żal mundurowych. Nic nie widzą, stoją odwróceni twarzą do tłumu. - Zdziwiłem się, że sprowadzili konną policję. - Wszystko sprowadzili. Aż się dziwię, że nie mają czołgów.
- Mam nadzieję, że jutro, o tej samej godzinie, będę z siebie zadowolony. - Wypiję za to - powiedział Clive. Kichnął. - Uważaj. Nie chcę mieć twoich smarków w piwie. - Mówiłem, że mam ciężki łeb. Wieczór panieński rozkręcił się na dobre, dziewczęta ustawiły się w pociąg i wędrowały po sali, miały na sobie policyjne hełmy, różowe piórka, kajdanki, fartuszki, siatkowe pończochy. Piszczały. - Chłopaki, chodźcie, dołączymy się. Dołączyło się dwóch, reszta siedziała i się śmiała. - Ostatnie piwo - oznajmił Ian - i wystarczy. Jutro o tej porze będziemy już mogli się napić. Piski zabrzmiały o kilka decybeli głośniej, a Clive Rowley znowu mocno kichnął.
T L
R
74
B ARDZO MI PRZYKRO, ale państwo nie mogą tu zostać, proszę się cofnąć. - Gdzie?
Posterunkowa z sił pomocniczych policji wskazała kordon. - Za tamtą linię. Kobieta jęknęła. - Stamtąd nic nie zobaczymy. - Oczywiście, że państwo zobaczą. - Nie mamy lornetek. - Mimo to proszę zabrać stąd krzesła. - Przecież nie mogę stać godzinami. Gapie złożyli biwakowe stołeczki i powoli ruszyli w kierunku, który funkcjonariuszka wskazywała im wyciągniętą ręką. Za ogrodzeniem stopniowo pojawiało się coraz więcej ludzi.
Ian Dean, dowódca zespołu taktycznego, spojrzał w górę, na wieżę. Miał tam dwóch funkcjonariuszy, a powinno być trzech. Zabrakło mu dwóch ludzi. Bannistera, którego ojciec zmarł ubiegłej nocy, i Clive'a Rowleya, który powiadomił go, że nie przyjdzie, bo się przeziębił. - Ja mu się przeziębię. Jeszcze wczoraj czuł się doskonale. - Bannister powiedział, że może przyjść, ale nie będzie skoncentrowany. Swoją drogą, to nie fair. - Słuchaj, śmierć ojca to jedno, a zapchany nos to drugie. Ochrzanię go w poniedziałek. - Jeśli przyjdzie. - Myśli, że skoro miał swoje pięć minut sławy, teraz może wszystko olać. - Słyszałeś o tej kobiecie, którą uratował? - Co z nią? - Zeszłej nocy znaleziono jej syna. Skoczył z wieżowca. Zazgrzytała krótkofalówka.
R
Za ogrodzeniem kobiety rozsiadły się spokojnie.
- Pełno ich tu dzisiaj. - Dziwisz się?
T L
- Szkoda mi ich - powiedział jeden z antyterrorystów, wskazując na konstabla, odwróconego twarzą w stronę tłumu. - Nigdy nie widzą, co się dzieje, tylko patrzą na to nasze paskudne frajerstwo.
- Wciąż nie potwierdzono, czy Karol i Camilla przyjadą. Pytałem o to ze trzech ludzi od nich, ale nie puszczają pary z gęby. - Przyjadą. Inaczej by tego wszystkiego nie było... helikoptera i w ogóle. - Mam nadzieję. Lubię takie śluby, ale nie wysiadywałbym tutaj z własnej woli, na tym zimnie tylko z tego powodu. - Ale i tak jest ładny dzień, chociaż zimny. W porządku. - Ja się ożeniłem w taki dzień. - Naprawdę? Na moim ślubie lało.
Kilometr dalej Serrailler kłócił się przez telefon. - Wiem, że to przeczucie, pani nadkomisarz. Ale muszę w nie uwierzyć. Tam jest wszystko, czego potrzebuje i niczego tam nie ryzykuje. Nalegam, żeby się pani zgodziła.
- Simon, nie wyczaruję ci antyterrorystów z powietrza. - Proszę wziąć jeden z wozów stojących przy katedrze. Paula Davenish westchnęła. - A jeśli coś się zacznie dziać? Nigdy bym sobie nie darowała. - A ja nigdy sobie nie daruję, jeśli mam rację i nic nie zrobimy. Nastała długa chwila ciszy, Serrailler stukał palcami w telefon. Czuł przypływ adrenaliny. Wiedział. Po prostu to wiedział. Zawsze podążaj za szóstym zmysłem, mawiał jego pierwszy detektyw inspektor. Zawsze trzymaj się przeczuć. - Przykro mi, Simon. To jednak za duże ryzyko. Musimy zabezpieczyć katedrę. Odłożył słuchawkę. Zastanawiał się przez chwilę. A potem znowu ją podniósł.
Helikopter obniżył pułap o kilka metrów i jak komar zawisł nad wieżą. W twarze policyjnych snajperów uderzył podmuch. Nie oderwali jednak oczu od celowników karabinów, umieszczonych w szczelinach między starymi kamieniami.
R
- Przewidywany czas przylotu trzy minuty, dwadzieścia sekund - odezwał się głos z małego, czarnego pudełka.
T L
Snajperzy ustawili ostrość. Miejsce, w którym miała się zatrzymać limuzyna rodziny królewskiej, znalazło się dokładnie w polu rażenia. - Dwie pięćdziesiąt. Helikopter skręcił na zachód. - Co to za dziadostwo? - mruknął Ian Dean.
W rezerwowym wozie antyterrorystów, na Katedralnej, również ożyło i zatrzeszczało radio. Dale słuchał. - Proszę o potwierdzenie. Głos potwierdził. - W drogę - odwrócił się do siedzących z tyłu. - Zmiana miejsca. - Co się dzieje? - Serrailler mówi, że możemy zostawić to innym. Potrzebują nas gdzie indziej. - Trzydzieści sekund. - Odbiór. - Teraz niech panie sobie popatrzą - powiedziała posterunkowa i przesunęła się o kilka centymetrów, aby kobiety miały lepszy widok. - Wiedziałam, wiedziałam, że przyjadą.
- Karol to nie jest ktoś, kto by się dał zastraszyć. - Przez jakiegoś wariata. Otworzyły się drzwiczki samochodu. Wyskoczyli z niego ochroniarze, przeczesując wzrokiem tłum. - O niej też bym to powiedziała. Cudownie jej to wyszło, jak na starszą kobietę. - Och, popatrz! - No, nie wiem, czy mi się podoba ten kolor. - Ja lubię taką jasną, morską zieleń. - Podobają mi się nakrycia głowy z piórami. Zrobiła z nich swój znak firmowy. - A ja lubię mężczyzn w surdutach. - Patrzą tutaj, patrzą. - Machaj, Janet, machaj!
R
- No, już - mruknął dowódca antyterrorystów. - Pokaż mi swoją twarz, jeśli się odważysz.
T L
Funkcjonariusze jednostki taktycznej byli napięci jak struny. Książę i księżna przeszli obok Deana, kierując się w stronę wschodniego wejścia, spokojni i uśmiechnięci. Dziesięć minut później pojawiły się druhny. - Tylko cztery duże. - Biały aksamit!
- Lubię, jak są takie małe druhenki. Mam nadzieję, że jest tam też kilka mniejszych. Jeszcze dwa samochody. Sześć małych dziewczynek. Sześciu małych drużbów. Aksamit. Satyna. Białe pióra. Białe wstążki. Wszędzie wokół wycelowane niewidoczne karabiny i baczne spojrzenia przypatrujące się tłumowi i każdemu centymetrowi budynków. Małe dzieci nieśmiało ruszyły po długim kobiercu.
Wóz antyterrorystów z pełną obsadą odjeżdżał z Katedralnej akurat w chwili, gdy z niesłychaną troską pomagano wysiąść z samochodu pannie młodej w bieli i srebrze, tiulu i diamentach, z pięciometrowym trenem obsypanym białymi różami. - Teraz się módlmy - mruknął Ian Dean do swojego mikrofonu.
75 W JEDNEJ z GAZET ZNALAZŁ DŁUGI ARTYKUŁ o ludziach takich jako on, wraz z profilem psychologicznym sporządzonym przez jakąś ekspertkę, i to w stopniu profesora. - Myśleć jak Snajper z Lafferton. Przeczytał to, aby dowiedzieć się czegoś o sobie, bo kobieta najwyraźniej znała go lepiej niż on sam. Wiedziała, co go ekscytuje, jakie są jego myśli i uczucia, dlaczego robi to, co robi, jakie miał dzieciństwo, jakiego ojca, matkę, jak dorastał. A co najważniejsze, wiedziała, z jakimi kobietami się wiązał. Wszystko, każdy szczegół. Przeczytał artykuł kilkanaście razy. Miała rację, a jednocześnie całkowicie się myliła. Miał ojca i matkę. Zgadza się, proszę pani. Miał nieszczęśliwe i samotne dzieciństwo. Nie.
R
Jedyny syn. Tak. Bez siostry. Pomyłka.
T L
Fascynowała go broń palna, kochał filmowe strzelaniny, westerny, czytał książki o ludziach, którzy swoją bronią siali zniszczenie w szkołach i college'ach. Zgadza się. Ale myliła się co do tych książek. Służył w wojsku i widział wymianę ognia, przypuszczalnie podczas wojny irackiej. Znowu źle, łaskawa pani. Przypuszczalnie nie był żonaty albo po bolesnym rozwodzie. Błąd. Nienawidził kobiet. Błąd. Został porzucony przez kobietę. Zgadza się. Nigdy nie był w stanie w pełni współżyć z kobietą. Zaczął się śmiać. Mieszkał w starannie wysprzątanym i schludnym domu, każdy szczegół swojego życia, podobnie jak zbrodnie, planował z niezwykłą dokładnością. Punkt. Nosi w sobie urazę. Prawda. Uwielbia zabijać. Im więcej ludzi zabijał, tym lepiej się czuł. W tym momencie odłożył gazetę, zakłopotany tym, co przeczytał.
Ekspertka, najcieńszą, ale najostrzejszą igłą trafiła w czuły punkt. Tyle razy się pomyliła, a tu proszę, strzał w dziesiątkę. Usiadł na krześle przy oknie wychodzącym w noc - ciemność, światła sąsiednich domów - nic ciekawego, bo to, co go ciekawiło, było w jego głowie. „Uwielbia zabijać", napisała. „Zaczął od jednego zabójstwa, ale wszystko zaszło dalej i może już teraz martwi się, czy nie jest uzależniony od zabijania. Każdy, kto się od czegoś uzależnia - alkoholu, narkotyków, papierosów, bicia partnera - po jakimś czasie nie czerpie z tego satysfakcji. Staje się to przymusem i obciążeniem, czymś, czego nie da się powstrzymać, od czego nie można uciec, jednak w głębi serca taki człowiek nienawidzi swojego nałogu, a siebie jeszcze bardziej. Nie chce już dłużej tego robić. Zawsze mówi sobie, że to ostatni raz, naprawdę ostatni, że już z tym zrywa, kończy. Kiedyś wszystko służyło jakiemuś celowi. Ale snajper już go sobie nie potrafi dokładnie przypomnieć. Jaki był ten cel? Dlaczego wydobył z ukrycia bolesne uczucia i chęć odwetu na ludziach, którzy nie mieli niczego wspólnego z jego krzywdą, są niewinni i nie zasłużyli na nic z tego, co im zgotował? Sam już nie wie". Zakończyła artykuł, zwracając się bezpośrednio do niego.
T L
R
„Jim", napisała (nazwała go Jimem bez żadnej przyczyny, po prostu użyła pierwszego lepszego imienia), „jeśli to czytasz, a jestem pewna, że tak, wiesz, że mam rację. To nie ma sensu, jeśli w ogóle kiedykolwiek go miało. Ucierpiało wielu ludzi, których cierpienia tak naprawdę nie chciałeś. Skończ z tym. Nadal możesz to zrobić. Masz wolę i siłę, aby skończyć z tym teraz, zaraz. A gdy to zrobisz, oddaj się w ręce policji. Aż do tej chwili będziesz dźwigać tę straszną wiedzę, ciężar swojego uzależnienia. Póki nie skończysz z tym i się nie poddasz, będziesz nienawidził i przeklinał samego siebie. Jim, wysłuchaj mnie. Przemyśl to, co napisałam. A potem zrób to. Zrób to już teraz". Zastanowił się nad tym, o co go prosiła. Myślał o tym od jakiegoś czasu. Ale gdyby się na to zgodził, oznaczałoby to, że jego plany na dziś wezmą w łeb, a przecież wyczekiwał tego dnia. Planował go długo i starannie. Marnotrawstwem byłoby porzucić wszystko właśnie teraz. Może jutro. Tak. Właśnie. Wstał, zostawił gazetę na stole. Jutro. Wtedy zrobi to, o czym mu napisała. Skończy ze wszystkim, ale nie odda się w ręce policji. Po co miałby to robić? Jaki byłby sens w zamknięciu jeszcze jednego człowieka w więzieniu? Dzisiaj jeszcze dokona rzeczy, nad którą pracował I którą planował. Dzisiaj strzeli po raz ostatni. A potem koniec. Po prostu koniec. Czuł się zadowolony z siebie. Miał silną wolę i charakter, nie był uzależnionym człowiekiem, za jakiego go uważała. Mógł z tym skończyć i skończy, a gdy tak zrobi, będzie oczyszczony ze wszystkiego i zdolny żyć normalnym życiem. Nie mógł się doczekać.
76 KIEDY SZŁY PRZEZ HOL HOTELOWY do sali balowej i jadalnej, ze wszystkich stron obskoczyli je ludzie z ulotkami. - Tak - powiedziała Georgina - Tak, tak, tak. Dobrze, dalej. Fontanny z czekolady, konfetti, wynajem markiz, biżuteria, ślubne suknie, kapelusze, dodatki ślubne, fotografowie, organizatorzy wesel, fryzjerzy. .. - Nie wiem, od czego zacząć - powiedziała matka. - Suknia i jedzenie. Załatwmy najważniejsze sprawy. - A mówią, że ludzie już nie zawierają małżeństw. Stoiska zajmowały obie sale i ciągnęły się aż do ogrodów. Florystki. Kosmetyczki. Fajerwerki. Pieczone prosiaki. Balony. Miesiące miodowe.
R
- Wychodzi pani za mąż? Wychodzi pani... - Dobrze, że mamy na to całe popołudnie.
T L
- Prawdziwe płatki kwiatów i te małe papierowe rożki. Wspaniałe.. Parking pod hotelem był zapchany, samochody stały nawet na okolicznych polach. Usadowił się po drugiej stronie rzeki już wczesnym rankiem. O tej porze roku drzewa miały prawie całkiem nagie gałęzie, ale krzaki i zarośla rosnące wzdłuż brzegu nadal pozostawały gęste. Kilkukrotnie sprawdzał różne miejsca, i to okazało się doskonałe. Był dobrze osłonięty. Furgonetkę z napisem „Kwiaciarnia u Joy" zaparkował w miejscu ucieczki. Następnie przekroczył most, idąc z innego kierunku. Niósł wędkę. ^— Gwar i ruch towarzyszyły mu od chwili, kiedy tu przybył. Stoiska. Namioty. Rozstawianie. Zamieszanie. Patrzył. Wędkę starannie umieścił nad wodą, rozstawił wędkarski parasol. Kempingowy stołek. Ostentacyjnie rozpakowywał kanapki. Czekał. Patrzył. Tak. Ostatni raz. Przyrzeka. Tylko ta jedna, jedyna. I już nigdy więcej żadnych dzieci. Tamto dziecko nie dawało mu spokoju. Nie było częścią żadnego planu. Będzie patrzył poty, póki nie zobaczy tej właściwej. Powinna być ładna. Ciemnowłosa. Niewysoka. Będzie tylko jedna taka. Jedna. A potem ucieknie. Zostawi wędkę. Szybko. Wróci do furgonetki, ruszy w drogę. Za dwadzieścia minut jest na lotnisku. Nie przekraczając dozwolonej prędkości. „Kwiaciarnia u Joy".
Na jego brzegu było pusto. Od czasu do czasu dochodził tylko czyjś głos. „Pomóż mi z tym". „Ile jeszcze stołów?" Nagłe, wesołe okrzyki. Siedział spokojnie. Spławik kołysał się na wodzie. Słońce świeciło jasno. Zastanawiał się, czy mógłby się kiedyś zająć wędkowaniem. Potem. Kiedy już będzie po wszystkim. Już niedługo.
Zgromadzony pod katedrą tłum od czasu do czasu słyszał ze świątyni po kilka nut zagranych przez organy oraz wznoszące się i opadające melodie hymnów. Uzbrojeni policjanci nie pozwalali sobie na roztargnienie, ale muzyka była ładna, przynajmniej to, co do nich docierało. Podmuch wiatru zmierzwił drzewa rosnące wzdłuż długiej alei prowadzącej do wejścia i zerwał kilka ostatnich liści. Spadały wirując. Jakaś wiewiórka skakała z gałęzi na gałąź. - Jak myślisz, ile to mogło kosztować? - zapytała się jedna z kobiet. -Taka suknia ślubna? - Jest od projektanta mody.
- Spokojnie. Do tego cała reszta.
R
- O tak. No, z parę tysięcy? Dziesięć tysięcy?
T L
- Za dziesięć tysięcy można zrobić całe wesele.
Ktoś częstował miętusami. Zaproponował jednego policjantce, która zdawała się mieć ochotę na cukierek, ale pokręciła głową. Uśmiechnęła się. - Pewnie ulży pani, gdy wszyscy już sobie pójdą. Przytaknęła.
Tylko ten jeden raz. Obiecał to sobie, a on dotrzymuje słowa. Starannie się przypatrywał. W budynku było jeszcze mnóstwo osób, ale z upływem czasu coraz więcej wychodziło na zewnątrz, w stronę stoisk na trawniku, ciągnących się aż do rzeki. Kilka stoisk tu, kilka tam. Bez trudu dawało się odgadnąć, kto jest panną młodą, a kto matką, teściową czy siostrą. Prawie żadnych mężczyzn, wyjąwszy właścicieli straganów. Takie rzeczy to nie są męskie sprawy. Przez co było mu teraz łatwiej. To, którą dziś wybierze, miało wyniknąć ze stosownej pory i perfekcyjnej pozycji do strzału. Szczęścia. Albo pecha, zależy od punktu widzenia. A potem, gdy na na trawniku zaczęło się robić tłoczno, zobaczył ją. Miała na sobie kremowe dżinsy, kusą bluzkę, włosy spięte u góry. Zrobiło mu się słabo. Georgina. Wypatrywał Alison, a pojawiła się Georgina.
Potem dołączyły do niej ich matka, jej matka, matka Alison. Georgie wychodzi za mąż? Za kogo, kiedy, gdzie? Słowa pomieszały mu się w głowie, ale pozbył się ich, bo nie trzeba mu było pytań, musiał pozostać skupiony. Ale nie potrafił. Czuł się inaczej. Zawsze, gdy nadchodził czas, zachowywał wręcz lodowaty spokój. Lodowaty. Spokój. Skupienie. Tym razem coś w nim pękło i wściekłość zmieszana ze straszliwym poczuciem zdrady i odrzucenia wzięły górę, przestał być lodowaty, spokojny, skupiony, stał się kłębkiem emocji, trzęsły mu się ręce. Przyniósł sztucer, ale w torbie miał też karabin Heckler & Koch. Odłożył sztucer. Ręce nadal mu się trzęsły, bo próbował działać szybko, ale jeszcze bardziej dlatego, że wiedział, iż traci kontrolę, czuł złość, nie zamierzał dłużej trzymać się planu. Jak mógłby trzymać się teraz jakiegokolwiek planu? Żadne plany nie miały znaczenia. Podniósł g36, spojrzał, zobaczył Georginę i jej matkę, stały i rozmawiały z jakąś dziewczyną z mnóstwem kwietnych wiązanek. Były też inne dziewczyny i inne matki. Inne kobiety. Nawet Alison mogła gdzieś tu być. Wziął głęboki oddech i zaczął biec. Broń trzymał prawidłowo, w górze, poniżej nosa, blisko, mocno, nie jak jakiś amator. Nie był amatorem. Wiedział, co robi. Pobiegł po moście, ku trawnikom. Cicho.
R
W każdej chwili mógł krzyknąć do Georgie. Najpierw strzał, potem krzyk, najpierw strzał... Nie było innego wyjścia, nic innego nie mógł zrobić.
Strzał i krzyk.
T L
Strzał. Strzał. Zobaczył, że Georgina się odwraca. Zobaczył jej twarz. Przerażoną. Pełną niedowierzania. Ręce, które do niej unosiła z obu stron. Jej otwarte usta. Zdawało się, że to trwa wiecznie. Miał teraz do dyspozycji cały czas świata. Wszyscy patrzyli, wszyscy go widzieli, chociaż nikt nie wiedział, co ma się stać, ludzie wyglądali na oszołomionych. Ktoś się nawet roześmiał.
Strzał. Pocisk gdzieś pomknął. Krzyki. Ich źródłem nie był on, chociaż były w nich te słowa, jakich często używał. - Rzuć broń, rzuć broń. Rzuć broń. Ręce do góry. Ręce... Trawnik i żwir z przodu oraz most zostały zdeptane przez tysiące, tysiące stóp, butów, krzyków. Wrzasków. - Rzuć broń, rzuć broń. Ręce... Jakiś głos, który znał, blisko niego. - Kurwa mać, to Clive Rowley. - Rowley. Clive Rowley. Clive Rowley. Rowley, Rowley, Rowley. Jego nazwisko krążyło i krążyło mu w głowie, gdy rzucił broń, znalazł się na kolanach, a potem na twarzy, płasko na trawie, przyciśnięty do niej, z czyimś butem na karku. - O kurwa mać.
Zamknął oczy. Był spokojny. Naprawdę zadowolony. Skończył z tym. Zrobił, jak postanowił. Skończył.
77 PANIE NADINSPEKTORZE, może pan poczekać pięć minut? Pani nadkomisarz właśnie rozmawia przez telefon. Ellie, sympatyczna sekretarka Pauli Devenish, uśmiechnęła się, ale Simona wcale nie podniosło to na duchu. Nie sądził, żeby pani nadkomisarz nie mogła przerwać swojej rozmowy, obojętnie z kim rozmawiała. Czuł, że ma poczekać, bo jego przełożona chce pokazać, kto tu rządzi. Skinął głową i uśmiechnął się do Ellie, usiadł, następnie wstał i spojrzał przez okno, na dziedziniec komisariatu. Potem znowu siadł. - Zrobić panu herbaty?
R
- Nie, dziękuję.
T L
Ellie wróciła do swoich zajęć. Z innych pomieszczeń dochodziły zwykłe odgłosy komendy policji w samym środku zwyczajnego popołudnia. Zza drzwi gabinetu pani nadkomisarz nie dobiegał nawet szmer jej głosu. Ostatni raz spotkali się na konferencji prasowej po aresztowaniu Clive'a Rowleya i postawieniu mu zarzutów. Mówiła Paula Devenish, Simon siedział obok i milczał. Mierzyła się z pytaniami, na które dało się udzielić niewielu odpowiedzi. Następnie przeszła do sali odpraw, wygłosiła pełną wigoru przemowę, pochwaliła wszystkich i od razu wyszła. Od tamtej pory zapadła cisza, aż do dzisiejszego poranka, kiedy wezwała Serraillera. Cieszył się, że wyjechał z Lafferton. W komisariacie panowała napięta i ponura atmosfera. Gdy oskarżano o coś policjanta, sprawa zawsze robiła się bardzo poważna, ale chociaż nadinspektor pamiętał, że w jego karierze podobne rzeczy zdarzyły się już kilka razy, jeszcze nigdy żaden funkcjonariusz nie dopuścił się czegoś podobnego. Clive Rowley przejdzie do historii policji. Antyterroryści wciąż byli w szoku, nie potrafili pojąć, że jeden z nich, człowiek, z którym pracowali w zawodzie, gdzie bardzo liczą się zaufanie i świadomość, że można na sobie wzajemnie polegać, wykorzystał swoje umiejętności, trening i broń, by zabić tyle osób. Każde z morderstw dokładnie przeanalizowano, nie mówiło się o niczym innym. Jakim człowiekiem był Rowley, czy kiedykolwiek powiedział chociaż jedno słowo, które mogło dać jakąś wskazówkę? Ciągle dyskutowano o nim, gdzie, jak, dlaczego. Serrailler nie zamierzał kłaść kresu tej swoistej autopsji. Jeszcze nie. Musieli się wygadać i dobrze, dopóki nic nie opuszczało murów komisariatu. Rowleyowi nie wyszło ostatnie zabójstwo. Ranił matkę, ale niezbyt poważnie, sama dziewczyna wyszła bez szwanku. Rowley był dobrze wyszkolonym strzelcem. Niezależnie
od tego, jak bardzo czuł się wstrząśnięty, nigdy by nie chybił. W każdym razie nie z takiej odległości. Musiał z rozmysłem celować obok. Podczas aresztowania nie powiedział ani słowa ani nie patrzył bezpośrednio na żadnego z nich. Wszystko zabrało kilka minut, pełnych wielkiego napięcia, ale też opanowania. Czas mijał. Ellie wyszła z pokoju. Wróciła. Znowu uśmiechnęła się do Simona. Odebrała telefon. Wróciła do komputera. Po kolejnych kilku minutach wstała i zapaliła światło. Dzień był deszczowy, wilgotny, chmury koloru siarki wisiały nisko. Jesień się skończyła. Czas przestawiono na zimowy. Ellie na chwilę uniosła wzrok. - Przepraszam. Uśmiechnęła się.
T L
R
Wczoraj odbył się pogrzeb Chrisa Deerbona, w lejącym deszczu, w wietrze, w ponurym mroku. Cat sama podjęła decyzję. Nabożeństwo odprawiono w głównej kaplicy, przyszło mnóstwo ludzi, choć uroczystość wyglądała skromnie. Na klepsydrze napisano „Rodzina", ale pojawili się też pacjenci i koledzy z pracy. Wszyscy czuli, że dobrze zrobili, przychodząc. Sam, poważny, z bladą buzią, szedł z przodu i stanął przy trumnie ojca, aby odczytać krótką modlitwę. I chociaż raz Hannah nikomu nie zawracała głowy, nie domagała się uwagi, tylko intensywnie wpatrywała się w brata. Cat powiedziała, że właśnie o to poprosił. Zdawało się, że ceremonia skończyła się zbyt szybko. To było takie dziwne, nierealne. Simon myślał, że Chris zaraz się pojawi wśród nich i okaże się, że nic się stało, że to pogrzeb kogoś innego, jakaś głupia pomyłka. Cat pojechała do krematorium z matką Chrisa i jego braćmi, Richard i Judith zabrali dzieci z powrotem do Hallam House. Nie było stypy. Simon patrzył, jak wszyscy wychodzą bocznym wejściem, a potem ruszył do pracy, jadąc w deszczu. Usiadł na twardym krześle w poczekalni pod gabinetem pani nadkomisarz, a w głowie miał pogrzeb. Bladą twarz siostrzeńca. To, że ojciec jakby się nagle postarzał. Oczy Cat zapuchnięte od płaczu, zapach świec, zdmuchiwanych przez kościelnego, stukot kroków żałobników o kamienną posadzkę. Chris. Jego i Simona łączyły zażyłe, dobre stosunki, od dawna stanowił on część jego życia. Byli przyjaciółmi i krewnymi, jak bracia, ale bez tych obciążeń, jakie towarzyszą rodzeństwom. Chris okazał się też najwspanialszym mężem dla Cat, najwspanialszym ojcem, najwspanialszym lekarzem. Najwspanialszym. - Simon? Podniósł wzrok, spojrzał niewidzącym wzrokiem, a potem opanował się i ruszył zebrać cięgi. Nie usłyszał żadnej nagany. W każdym razie wypowiedzianej wprost. - Wiedziałam, że dobrze ci zaufać - powiedziała pani nadkomisarz, uśmiechając się szelmowsko.
- Dziękuję. - Simon szeroko odwzajemnił uśmiech. - Miałem przeczucie co do tych targów ślubnych. Ale gdy tylko zabrałem antyterrorystów spod katedry i kazałem im pędzić do hotelu, ogarnęła mnie panika. Nie bałem się o rodzinę królewską. Bałem się pani i pani reakcji. - Otrzymaliśmy podziękowania i gratulacje od Lorda Porucznika i podziękowania z biura księcia. Cała impreza w katedrze nie mogłaby chyba pójść bardziej gładko, ale jestem zadowolona, że takie rzeczy nie zdarzają się zbyt często, to ogromne obciążenie dla całego systemu. Jak tam zespół? - Są wstrząśnięci. Nie mieści im się to w głowach. Ale Rowley, jak pani wie, nie zrobił żadnego fałszywego kroku, nic takiego się nie stało. - Doprawdy, a co powiesz na taką historię? Twojego sierżanta odwiedził jakiś mężczyzna, nazwiskiem Matty Lowe, który powiedział, że został napadnięty. Potem zobaczył Rowleya w mundurze na Dzbankowym Jarmarku i rozpoznał go. To Rowley był napastnikiem. Pan Lowe poszedł na komisariat w Lafferon, chcąc z tobą porozmawiać, ale w końcu opowiedział wszystko sierżantowi Whiteside'owi. - Nic o tym nie wiedziałem.
T L
78
R
- Nie - stwierdziła sucho nadkomisarz. - Whiteside twierdzi, że nie chciałeś go słuchać.
Po POWROCIE DO MIESZKANIA na automatycznej sekretarce nie zastał żadnej wiadomości. Otworzył okna. Była kolejna jesienna noc, pochmurna i spokojna. W katedrze paliło się światło, odprawiano jakieś specjalne nabożeństwo. Zadzwonił do Cat. - Wszystko w porządku, tata i Judith byli tu cały dzień. Judith zostaje na kilka nocy, nie ze względu na mnie, tylko na dzieci, trzeba im poświęcić wiele dodatkowej uwagi. Sam zrobił się taki cichy. Może ciebie potrzebować, ale jeszcze nie teraz. Kończ już, Si... Potrzebujesz odpoczynku. - Jeśli jesteś pewna... - Jestem. Ja też cię będę potrzebowała, ale na razie jest w porządku. Czuję się jakaś taka otępiała. Naprawdę. Kończ już. Miał odłożyć słuchawkę, ale dodał jeszcze: - Słuchaj, ten Clive Rowley... - Co z nim?
- Jest takie słowo, którym wszyscy go określają. Ja też go używam, chyba dobre określenie. - Jakie to słowo? - Samotnik. - Pasuje do niego? - Tak. Ale... czy to nie jest słowo, którego użyłaś, żeby opisać mnie? Nastała długa cisza. Właśnie ta myśl go uderzyła, kiedy tamtej nocy biegł po schodach do mieszkania. Samotnik. Tęsknił do swojej własnej przestrzeni, pięknych pokojów, swojej przystani, swojego spokoju i odosobnienia. Samotnik. - No, są różni samotnicy. Najwyraźniej. - Wiesz, o co mi chodzi.
R
- Jeśli mnie pytasz o to, czy jesteś zdziwaczałym samotnikiem i czy to możliwe, że kiedyś zmienisz się w wariata ze spluwą albo w seryjnego mordercę, to nie. Nie, oczywiście, że nie. Czy w jakiegoś szalonego półludka, albo jedną z tych osób, które chodzą po ulicy, gadając do siebie. Nie. Mówiła serio. Nie zbagatelizowała jego pytania.
T L
- Naprawdę cię to gnębi, czy zaniepokoiłeś się tylko teraz, w związku ze snajperem? - Nie wiem - odparł szczerze.
- Jeśli to ten drugi przypadek, to się nie dziwię. A jeśli naprawdę cię to męczy... słuchaj, nie zrozum mnie źle, kochany, ale nie jestem odpowiednią osobą, żeby o tym z tobą rozmawiać. - Sądzisz, że powinienem iść do psychologa? - Tego nie powiedziałam. - Nie musiałaś. - Daj mi spokój. - Przepraszam. - Sam pytałeś, a ja miałam ciężką noc. Dzwoniła do mnie Helen Cree-dy. Jej syn Tom się zabił. - I właśnie z tobą musiała o tym rozmawiać? - Nie wiedziała o Chrisie. Nie wszyscy wiedzą. Musiałam jej wysłuchać, nie mogłam odmówić, ale jestem naprawdę wykończona. Powiem tak: jeśli to cię ciągle nie gnębi, to znaczy, że twoja samotność jest w porządku. Jeżeli jednak czujesz się z tym źle, zrób coś. To
dobra rada na mnóstwo problemów i spraw, począwszy od brodawek na nosie, a skończywszy na zamiłowaniu do własnego towarzystwa. Pozwala zaoszczędzić mnóstwo czasu.
79 PRZEZ PIERWSZYCH OSIEMDZIESIĄT KILOMETRÓW drogi do północnej Walii jechało się całkiem nieźle, ale potem Simon trafił na serię zatorów i jakiś wypadek, który zmusił go do podróży szczególnie długim objazdem. Poskakał między kanałami w radiu, w końcu znalazł jakiś serwis informacyjny, później zaczął słuchać długiego reportażu o korupcji w szeregach policji, potem przełączył na muzykę Mozarta. Było ciemno i padało, a po trzydziestu minutach usłyszał prognozę pogody, według której w okolicy można spodziewać się większych niż zazwyczaj opadów deszczu, do tego wichrów i osunięć ziemi.
R
Zaparkował pod stacją benzynową, przy której był niewielki barek. Napił się całkiem przyzwoitej kawy, ugryzł niesmaczną kanapkę i oczyma duszy nagle ujrzał siebie siedzącego tu samotnie, przy plastikowym stoliku, naprzeciwko zgniecionych butelek keczupu. Okna zaszły parą, ale pogoda na zewnątrz robiła się coraz brzydsza.
T L
Dopił kawę, kanapkę pozostawił i pobiegł przez deszcz. Miał szalony plan: zawróci i zatrzyma się gdzieś na noc. Nieważne gdzie. Tak będzie dobrze, pomyślał. Właśnie tak.
Włożył do odtwarzacza nową płytę Bruce'a Springsteena i wyjechał na drogę. Później zatrzymał się jeszcze raz, a potem, po godzinie, znalazł duży motel. Było w nim jasno, ciepło i sucho, dostał czysty pokój. Zjadł porządny stek, wypił dwie szklaneczki whisky i zadzwonił do siostry. - Cześć, to ja. - Gdzie jesteś? Mam nadzieję, że nie pojechałeś do północnej Walii, prognoza pogody jest naprawdę kiepska. - Słyszałem, dlatego zawróciłem. W jej głosie zabrzmiała ulga. - Co zrobisz? - Pojadę w stronę Londynu. - To lepsze niż walijskie góry. - Może pojadę przez jakieś wsie. - W porządku - wiedziała, o co chodzi, nie musiała się pytać. - Co u ciebie?
- No wiesz. Martwię się o Sama... Poszedł z naszym tatą na długi spacer i nie powiedział ani słowa. Ani jednego słowa. Judith zabrała Hannah do Bevham, poszły na zakupy do centrum handlowego. Ja się po prostu czuję poobijana i nie mogę spać. Normalka. Zupełna normalka. - Wrócę we wtorek. Może nasz Bambo ze mną porozmawia... Myślę, że mogę go gdzieś zabrać. Spał lepiej niż przez kilka ostatnich nocy, mimo hałasów dobiegających z szosy i zbyt miękkiego materaca. Obudził się o szóstej, a pół godziny później był już w drodze. Śniadanie chciał zjeść później. Włączył radio. Potem wyłączył. Kolor nieba pojaśniał do sinoszarego, przestało padać. Droga była pusta i prosta, okolica robiła się coraz bardziej równinna. Dodał gazu. Czy właśnie to powinien zrobić? Nie wiedział. Czy jechał tam, dokąd powinien? Tego też nie wiedział. Ale czuł, że musi spróbować. Jeśli się myli, zawsze może określić miejsce, do którego można się posunąć.
R
Podążaj za instynktem.
T L
Dopiero minęła ósma. Dojechał do hotelu, w którym zatrzymał się kilka lat temu. Wciąż tam stał, wciąż taki sam. Mieli wolny pokój, ale powiedzieli, że nie zdążą go przygotować przed lunchem. Wysiadł z samochodu. Było zimno, ale pięknie. Już zapomniał, jak piękne są tutejsze domy. Ostatnim razem odwiedził to miasto wiosną, kiedy z trawy sterczały żonkile i krokusy. Teraz na drzewach wisiało kilka ostatnich liści, a wiatr marszczył powierzchnię wody. Dzwony wybiły połowę godziny. Ruszył pieszo. Minął Peterhouse, King's College. Szedł dalej. Nie mógł znaleźć tego miejsca, ale przypomniał sobie, że było trochę schowane, wciśnięte za większe, bardziej imponujące fasady. Przeszedł przez bramę, pod łukiem. Zatrzymał się przy stróżówce, aby zapytać o drogę. Dziedziniec. Potem druga brama. Nagła cisza. Gdzieś odgłos kroków. Otworzył drewniane drzwi. W kaplicy kolegium zebrało się ze dwadzieścia osób. Paliła się lampa, płonęły świece. Zawahał się. Rzadko odwiedzał kaplice i kościoły, choć mieszkał w cieniu katedry. Ale właśnie tutaj zmierzał. Wśliznął się na ławkę, na skraju rzędu. Na chwilę pochylił głowę. Kiedy podniósł wzrok, ujrzał Jane wchodzącą do kaplicy, aby odprawić poranne nabożeństwo. Stała kilka metrów przed nim i patrzyła ze zdumieniem w jego twarz.
Podziękowania
Chciałabym podziękować dr. Robinowi Birtsowi, za to, że poświęcił czas, by wyczerpująco i w zrozumiałych dla mnie słowach odpowiedzieć mi na pytania, związane z zagadnieniami medycznymi. Dziękuję Carlowi Mee za nieocenioną pomoc w kwestiach broni palnej oraz działań jednostek antyterrorystycznych. Jestem im obu naprawdę bardzo wdzięczna jeśli do książki wkradły się jakieś błędy, to wyłącznie z mojej winy. Dziękuję członkom forum police999.com, którzy po raz kolejny chętnie udzielili mi potrzebnych informacji.
T L
R
Dziękuję Jessice Ruston za komentarze i rady, udzielane w trakcie pracy nad powieścią. Były one wnikliwe i pomysłowe, a czasem nawet słuszne.