W labiryncie ulubionych miejsc Susan Hill
Przekład Jan Krasko
T L
R
SREBRNA S E R I A
T L
R
Mojemu najukochańszemu Duszkowi
T L
R
Ulubione miejsca da się opisać jedynie ołówkiem; pióro temu zadaniu nie sprosta. George Crabbe The Borough
Taśma
W zeszłym tygodniu znalazłem twój list. Nie wiedziałem, że jakiś się jeszcze zachował. Myślałem, że wszystkie zniszczyłem. Ale ten musiałem chyba przeoczyć. Znalazłem go wśród deklaracji podatkowych sprzed ponad siedmiu lat, a więc takich do wyrzucenia. Nie zamierzałem go czytać. Gdy tylko zobaczyłem, że jest napisany twoim charakterem pisma, ogarnął mnie wstręt. Wrzuciłem go do kosza na śmieci. Ale potem wyjąłem i przeczytałem. Kilka razy skarżysz się w nim, że nigdy o niczym ci nie mówiłem. „Już jako mały chłopiec prawie nic mi nie mówiłeś ". Tak napisałaś. „Prawie"? Gdybyś tylko wiedziała. Znałaś jedynie ćwierć prawdy.
R
Przeczytawszy list, zdałem sobie sprawę, że teraz mogę ci o pewnych rzeczach opowiedzieć. Ze muszę. Ze dobrze będzie wreszcie się wyspowiadać. Ze niektórych tajemnic strzegłem o wiele za długo.
T L
Cóż, ostatecznie nie możesz już temu zaradzić. Odkąd znalazłem ten list, często siaduję w ciszy i spokoju, wspominam i robię notatki. Czuję, że mógłbym ułożyć je w spójną opowieść. Pozwól zatem, że zacznę.
Muszę ci najpierw powiedzieć, że bardzo wcześnie nauczyłem się kłamać. Być może kłamałem już przedtem, ale pierwsze kłamstwo, które dobrze pamiętam, dotyczyło chodzenia na molo. Bo chodziłem na molo, i to nieraz, chociaż mówiłem ci, że nie chodzę. Chodziłem tam często. Odkładałem pieniądze albo znajdowałem je w rynsztoku. Idąc, zawsze zerkałem na rynsztok, tak na wszelki wypadek Zdarzało się, że nie mając innego wyjścia, po prostu kradłem; z czyjejś kieszeni, z portfela, z torebki — pieniądze były dosłownie wszędzie. Wciąż się tego wstydzę. Niewiele jest rzeczy podlejszych niż kradzież.
Ale widzisz, ja musiałem tam chodzić, musiałem oglądać tę egzekucję. Nie mogłem bez tego wytrzymać. Szedłem, oglądałem i zaspokajało mnie to na kilka dni, ale potem wszystko powracało jak uporczywe swędzenie. Pamiętasz ten automat, prawda? Wrzucało się monetę, moneta wpadała do środka, uderzała w ukrytą klapkę i zaczynał się film. Najpierw zapalało się światło. Zaraz potem do komory egzekucyjnej wchodziły trzy osoby: ksiądz w komży z modlitewnikiem, kat i skazaniec. Wchodziły i zatrzymywały się. Ksiądz podnosił modlitewnik, kiwał głową, a wtedy z góry spadała pętła i do skazańca podchodził kat. Zakładał mu ją na szyję i w podłodze otwierała się klapa. Skazaniec spadał w dół, zawisał na sznurze, wisiał tak przez kilka sekund, a potem gasło światło i było po wszystkim. Nie wiem, ile razy to oglądałem, ale gdybym wiedział, na pewno bym ci powiedział, bo nie chcę już nic przed tobą ukrywać.
T L
R
Przestałem tam chodzić dopiero wtedy, gdy zabrali automat. Pewnego dnia poszedłem na molo i po prostu go tam nie było. Chcę ci wytłumaczyć, jak się wtedy czułem. Czy byłem zły? Tak, na pewno. Ale byłem też rozpaczliwie sfrustrowany i ta kipiąca frustracja długo nie dawała mi spokoju. Nie wiedziałem, jak się jej pozbyć. Sposób znalazłem dopiero wiele lat później.
Uważasz, że to dziwne, że nigdy nie przykładałem wagi do pieniędzy, że nigdy nie wydawałem więcej niż to naprawdę konieczne? Zarabiam całkiem nieźle, ale mało mnie to interesuje. Zresztą sporą część zarobków po prostu rozdaję. Być może od samego początku wiedziałaś, że kłamię, że chodzę na to molo, bo pamiętam, jak kiedyś powiedziałaś: „Ja wszystko wiem". Paskudnie się wtedy poczułem. Chciałem mieć jakąś tajemnicę, chciałem mieć coś, co byłoby tylko moje, a nie moje i twoje. Ale teraz lubię z tobą rozmawiać. Chcę, żebyś mnie wysłuchała i jeśli mam jeszcze jakieś tajemnice — a mam - pragnę się nimi podzielić, z tobą i tylko z
tobą. Bo teraz mogę wybierać i przebierać w tym, co ci powiedzieć i kiedy. Bo teraz to ja decyduję.
1
R
Grudzień. Czwartkowy poranek. Szósta trzydzieści. Jeszcze ciemno. I mglisto. Jesień też taka była, łagodna, wilgotna i ponura. Angela Randall nie bała się ciemności, ale ponieważ wracała do domu po ciężkiej, nocnej zmianie, ta ektoplazmatyczna, oblepiająca wszystko mgła bardzo ją denerwowała. Niektórzy mieszkańcy śródmieścia już wstali, lecz błyszczące w ich oknach światła były odległe i rozmazane niczym jarzące się węgielki, które ani nie oświetlają, ani nie pokrzepiają.
T L
Jechała powoli. Najbardziej bała się rowerzystów, bo często wyłaniali się nagle z ciemności i mgły bez odblaskowych pasków na ubraniu, a nawet bez światełka na tylnym błotniku. Prowadziła dobrze, lecz niezbyt pewnie. Nie, nie obawiała się, że wpadnie na inny samochód, ale nigdy nie opuszczał jej strach, że przejedzie jakiegoś przechodnia czy rowerzystę. Nauka jazdy kosztowała ją wiele nerwów; cud, że w ogóle usiadła za kierownicą. Czasami myślała, że była to najodważniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiła. Dobrze wiedziała, jak wielki wstrząs, ból i smutek wywołuje wśród bliskich śmierć kogoś, kto zginął w wypadku drogowym. Wciąż słyszała to pukanie do drzwi, wciąż widziała zarys policyjnych kasków za matową szybą. Miała wtedy piętnaście lat. Teraz była pięćdziesięciotrzyletnią kobietą. Prawie nie pamiętała matki żywej, zdrowej i szczęśliwej; te obrazy ginęły pod innymi, pod obrazami jej ukochanej twarzy, posiniaczonej i pozszywanej, pod obrazem jej drobnego ciała pod prześcieradłem w zimnym, błękit-nobiałym świetle kostnicy. Ciało Elsy Randall mogła zidentyfikować tylko ona, Angela, jej córka. Były nierozłączne, były dla siebie wszystkim. Ojciec zmarł, kiedy miała niespełna rok. Nie miała jego zdjęć. Nie miała żadnych wspomnień.
W wieku piętnastu lat została zupełnie sama, co niemal ją załamało, lecz z biegiem czasu nauczyła się jakoś żyć. Nie miała ani rodziców, ani rodzeństwa, ani ciotek, ani kuzynów. Liczna rodzina była czymś, czego nie umiała nawet sobie wyobrazić. Jeszcze nie tak dawno, bo przed dwoma laty, uważała, że nie tylko świetnie sobie radzi, ale i że nigdy nie zechce tego wszystkiego zmienić. Że stan, w jakim żyje, jest stanem naturalnym. Miała kilkoro przyjaciół, lubiła swoją pracę, ukończyła specjalistyczny kurs na Otwartym Uniwersytecie i właśnie robiła drugi. Ale nade wszystko błogosławiła dzień - ten przed dwunastu laty - kiedy to odłożywszy trochę pieniędzy, postanowiła sprzedać mieszkanie, wyprowadzić się z Bevham i kupić sobie mały domek trzydzieści kilometrów od Lafferton.
T L
R
Lafferton odpowiadało jej pod każdym względem. Małe - lecz nie za małe z szerokimi, wysadzanymi drzewami alejami, pięknymi wiktoriańskimi szeregowcami i wspaniałymi georgiańskimi rezydencjami w okolicach katedry, miało wiele luksusowych sklepów i miłych kawiarenek. Sama katedra też była wspaniała; Angela chodziła tam na mszę, przynajmniej raz na jakiś czas. Jej matka powiedziałaby z tym swoim zabawnym, wymuszonym uśmieszkiem, że w Lafferton „mieszkają ludzie z klasą". Angela czuła się tu dobrze, na swoim miejscu, jak w domu. Bezpiecznie. Gdy się zakochała, była początkowo bardzo skonsternowana - jak każdy, kogo porywa to silne, wszechogarniające uczucie - ale szybko doszła do wniosku, że przeprowadzka do Lafferton musiała być częścią jakiegoś planu, a miłość jego kulminacją. Kochała zachłannie i z oddaniem, które zdominowało jej życie. Wkrótce stało się jasne, że ta miłość zdominuje i życie jej wybranka. Tak, gdy tylko ten wybranek dowie się o jej uczuciu. Gdy tylko będzie gotowa je wyjawić. Gdy tylko nadejdzie odpowiednia chwila. Przedtem jej życie było chyba trochę puste. Na pograniczu podświadomości szczerzył do niej zęby strach przed chorobami, przed starczym niedołęstwem. Przeżyła wstrząs, zdawszy sobie sprawę, że osiągnęła wiek, jakiego jej matce nie dane było dożyć. Uważała, że nie ma do tego prawa. Ale od tamtego kwietniowego spotkania pustka ustąpiła miejsca intensywnej i namiętnej pewności, przeświadczeniu, że tak musi być, że to przeznaczenie. Już nie myślała o samotności,
starości i chorobach. Została uratowana. Ostatecznie pięćdziesiąt trzy lata to nie to samo co sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt trzy: była w kwiecie wieku. Kończąc pięćdziesiąt lat, jej matka wkroczyła w wiek starczy. Teraz wszyscy cieszyli się młodością o wiele dłużej. Gdy wyjechała poza bezpieczne mury śródmieścia, samochód oblepiła ciemność i mgła. Skręciła w ulicę Sądu Ostatecznego - dziwna to nazwa, lecz cóż - a zaraz potem w lewo, w Devonshire Drive. W oknach kilku dużych, wolno stojących domów paliło się światło, lecz prawie nie widać go było we mgle. Zwolniła do trzydziestu, potem do dwudziestu pięciu kilometrów na godzinę.
R
W taką pogodę nie było widać, że jest to jedna z najbardziej atrakcyjnych i najdroższych dzielnic Lafferton. Miała dużo szczęścia, że udało jej się znaleźć mały domek przy Barn Close - jeden z ledwie pięciu na ulicy - w cenie, na jaką było ją stać. Stał pusty od ponad roku, od śmierci dwojga staruszków, którzy mieszkali w nim przez ponad sześćdziesiąt lat. W tamtych czasach nie było tu jeszcze ulicy, a przy Devonshire Drive stało zaledwie kilka dużych domów.
T L
Tak więc domek był stary, trochę zapuszczony i pozbawiony wygód, ale gdy tylko przekroczyła próg - wraz z agentką handlu nieruchomościami -od razu stwierdziła, że chce tu zamieszkać. - Boję się, że wymaga solidnego remontu... Ale nie miało to żadnego znaczenia, bo dom natychmiast objął ją i ujął. - Ci, którzy tu mieszkali, byli szczęśliwi - odparła Angela. Agentka posłała jej dziwne spojrzenie. - Chcę go kupić. Weszła do chłodnej, seledynowo-żółtej kuchni z beżową kuchenką gazową, polakierowanymi na brązowo szafkami i z oknem, z którego roztaczał się widok na łąkę za żywopłotem i na wznoszące się za łąką Wzgórze. Na Wzgórzu słońce ścigało się z chmurami, drocząc się z nimi jak z dziećmi, tak że zbocza były to jasnozielone, to zupełnie ciemne.
Po raz pierwszy od wielu, wielu lat, od chwili, gdy policjanci zapukali do ich drzwi, Angelę Randall ogarnęło uczucie, które po chwili namysłu nazwała szczęściem.
T L
R
Ze zmęczenia, wywołanego ciągłym wpatrywaniem się we mgłę, rozbolały ją oczy. To była ciężka noc. Starcy bywali czasem cisi i spokojni, a wówczas wzywano ich bardzo rzadko albo wcale. Co dwie godziny robili tylko obchód, sortowali bieliznę i wykonywali inne rutynowe prace, których nie dokończyli ci z dziennej zmiany. Nocami takimi jak te mogła zamknąć się w pokoju dla personelu i uczyć się do dyplomu. Ale tej nocy ani razu nie otworzyła książki. Pięciu podopiecznych, łącznie z tymi najsłabszymi i najbardziej chorowitymi, dopadł jakiś wirus i o drugiej nad ranem musieli wezwać doktor Deerbon, która jedną ze staruszek wysłała do szpitala. Panu Gantleyowi zmieniono lekarstwo i po tym nowym miał potworne koszmary, koszmary tak przerażające, że krzyczał przez sen, budząc i strasząc sąsiadów. Pani Parkinson znowu zaczęła lunatykować i zanim się spostrzegli -jak na złość byli zajęci tymi z wirusem - zdołała dotrzeć do frontowych drzwi, otworzyć zasuwę i wyjść na dwór. Demencja nie należy do rzeczy pięknych. Można najwyżej umieścić chorych w bezpiecznej izolacji, w czystym, jasnym otoczeniu, zapewnić im porządne jedzenie i przyjazną obsługę, to wszystko. Często zastanawiała się, jak dawałaby sobie radę, gdyby to jej matka cierpiała na chorobę odbierającą człowiekowi jego własne , ja" -osobowość, pamięć, ducha, godność, zdolność rozumienia innych - pozbawiającą go tego, co sprawia, że warto jest żyć, co to życie wzbogaca. - Przyjmiesz mnie, prawda? - spytała kiedyś żartem Carol Ashton, kierowniczkę Domu na Rozdrożu. - Jeśli stanę się taka jak oni, przywieziesz mnie tu i przyjmiesz, tak? Zbyły to śmiechem i zaczęły rozmawiać o czymś innym, jednak pytanie to zabrzmiało jak pytanie dziecka szukającego otuchy i schronienia. Ale teraz nie musiała się już tym martwić. Bez względu na stan zdrowia nie zestarzeje się w samotności. Była tego pewna.
Na końcu Devonshire Drive mgła się trochę przerzedziła i zamiast gęstych kłębów, samochód oplatały teraz zwiewne pasemka i welony. Pojawiły się w niej również mroczne luki, a w lukach tych widać było domy i pomarań-czowozłote światła ulicznych latarni. Skręciwszy w Barn Close, Angela dostrzegła swoją pomalowaną na biało furtkę na końcu ulicy. Westchnęła, długo i głośno, czując, jak rozluźniają jej się mięśnie karku i szyi. Miała wilgotne dłonie. Ale była już w domu. Czekało ją łóżko, długi sen i cztery dni wolnego.
R
Lepiąca się do skóry mgła smakowała jak mokra pajęczyna, lecz od strony Wzgórza wiał lekki wiatr. Może zanim wstanie świt, wiatr rozwieje te gęste tumany i będzie mogła spokojnie pobiegać. Była zmęczona bardziej niż zwykle ciężka noc, nieprzyjemna przejażdżka samochodem - ale nie przyszło jej nawet do głowy, żeby zmienić porządek dnia. Angela Randall była starszą kobietą o ustalonych nawykach. Tylko to jedno niedawne wydarzenie naruszyło bezpieczny kokon, jaki wokół siebie zbudowała, grożąc nieładem, a nawet całkowitym chaosem, lecz ów potencjalny chaos był czymś naprawdę miłym, a nawet słodkim i ku swemu zaskoczeniu stwierdziła, że chętnie by mu uległa.
T L
Tymczasem jednak ściśle przestrzegała planu dnia, poza tym zauważyła, że ilekroć odpuszczała sobie poranną przebieżkę, podczas kolejnej była mniej gibka i oddychała z większym trudem. Lekarz powiedział jej, że powinna uprawiać jakiś sport, a ona bezgranicznie mu ufała. Gdyby kazał jej wisieć przez tydzień głową w dół na gałęzi drzewa, na pewno by go posłuchała. Ale ponieważ żaden konkretny sport nie przypadł jej do gustu, zaczęła biegać, najpierw spacerować, a potem truchtać, stale zwiększając prędkość i wydłużając trasę do prawie pięciu kilometrów dziennie. - W życiu najważniejsza jest równowaga - odparł, gdy oznajmiła, że zapisała się na kolejny kurs na Otwartym Uniwersytecie. - Trzeba dbać zarówno o duszę, jak i o ciało. To rada stara jak świat, stara, ale wciąż aktualna i wartościowa. Weszła do swego zadbanego, czyściutkiego domku. Dywany - miała do nich słabość i długo na nie oszczędzała - były grube i leżały tuż obok siebie. Gdy zamknęła drzwi, w domu zapadła cisza, którą tak uwielbiała, miękka, głęboka, wytłumiona i dodająca otuchy.
Wszystko tu do siebie pasowało. Ten dom był w pewnym sensie j ej życiem i - przynajmniej do niedawna - znaczył dla niej więcej niż jakakolwiek rodzina, jakikolwiek człowiek czy ulubione zwierzątko. Tego ranka podziałał na nią równie pokrzepiająco i uspokajająco jak poprzedniego wieczoru. Nikt tu nigdy nic nie przestawiał, gdyż poza nią nikt tu nie mieszkał. Polegała na tym domu, a on nigdy jej nie zawiódł. W ciągu następnej godziny zjadła banana, którego skroiła do miseczki z musli, i wypiła filiżankę herbaty. Jajko na grzance z plasterkiem chudego boczku, pomidory i druga filiżanka herbaty musiały jeszcze poczekać: najpierw przebieżka, potem solidne śniadanie. Wyjęła patelnię, chleb i masło, dolała wody do dzbanka i wymyła filiżankę. Wszystko było przygotowane na później. Wróci, weźmie prysznic i zje.
T L
R
Wysłuchała dziennika radiowego, przeczytała pierwszą stronę gazety, którą właśnie przywiózł roznosiciel, poszła na górę do swojej błękitnej sypia-lenki, zdjęła fartuch, wrzuciła go do kosza na brudną bieliznę, po czym włożyła świeżo wyprasowany biały podkoszulek, jasnoszare szorty, białe skarpetki i buty do biegania. Włosy zaczesała, ściągnęła do tyłu i przepasała białą, elastyczną przepaską. Do kieszeni włożyła trzy zawinięte w papierek cukierki z glukozą, na szyi, pod górą od dresów, powiesiła sobie zapasowy klucz do drzwi i wyszła na dwór. W domach wciąż przybywało rozświetlonych okien, a nad Wzgórzem wstawał blady, rozmyty, ponury świt. Mgła wciąż nie ustępowała. Kłębiła się między drzewami i krzewami na zboczach, wiła się tam pasmami, to rzednąc, to ponownie gęstniejąc. Ale zasłon nikt jeszcze nie rozsuwał. Nikt nie wyglądał przez okno, żeby sprawdzić, co się dziej e, kto już wstał. Taki był to już poranek. Na rogu Barn Close, kilka metrów od domu, na początku ścieżki prowadzącej na łąkę, Angela puściła się truchtem przed siebie. Kilka minut później równym, miarowym krokiem wybiegła na rozległe, zielone pastwisko, przez nikogo niezauważona skręciła w kierunku Wzgórza i po chwili zniknęła w tumanie gęstej, lepkiej, tłumiącej hałas mgły.
2 Niedzielny poranek. Kwadrans po piątej i silny wiatr. Cat Deerbon podniosła słuchawkę po drugim dzwonku. - Cat Deerbon, słucham. - O Boże... - Załamujący się głos starszej kobiety. - Bardzo panią przepraszam, pani doktor. Nie chciałam budzić pani w środku nocy, ale... - Po to tu jestem. Kto mówi? - Iris Chater. Chodzi o Harry'ego. Usłyszałam coś, zeszłam na dół, a on znowu tak dziwnie oddycha. I wygląda... No, wie pani... Widać, że bardzo z nim źle. - Już jadę.
T L
R
Cat spodziewała się tego telefonu. Harry Chater miał osiemdziesiąt lat. Przeszedł dwa ciężkie wylewy, był cukrzykiem, miał słabe serce, a w jelitach powoli rozrastał mu się rak, którego niedawno wykryła. Powinien leżeć w szpitalu, ale wraz z żoną uparcie twierdził, że lepiej mu będzie w domu. I na pewno było, pomyślała Cat, po cichu zamykając za sobą drzwi. W domu, w łóżku, które specjalnie dla niego ustawili w pokoju od frontu, i w towarzystwie dwóch papużek falistych. Wycofała samochód i skręciła w alejkę. Rosnące wokół padoku drzewa kołysały się dziko i chwiały w świetle reflektorów, ale konie stały bezpiecznie w stajni, a jej rodzina smacznie spała. Nie licząc rywalizujących ze sobą wielbicieli ptaków, niewielu ludzi miało teraz papużki. Ptaki w klatce wyszły z mody, podobnie jak pudle. Gwałtownie skręcając, żeby nie wjechać na zerwaną z drzewa gałąź, próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio widziała kogoś z pudlem wystrzyżonym tak, że wyglądał jak kilka zszytych ze sobą wełnistych pomponików, podobnych do tych, jakie robili kiedyś Sam i Hannah. Co jeszcze z dumą przynosili z przedszkola? Zaczęła układać w myśli listę. Z Atch Sedby do Lafferton było prawie trzynaście kilometrów. Deszcz, ciemno choć oko wykol, nikogo na drodze: żeby nie zasnąć i rozruszać umysł, jadąc na wezwanie, od lat recytowała na głos wiersze, te, których
nauczyła się na pamięć w szkole -Sowa i kotek, Ulubiona pogoda kukułki, Miałam srebrnego pensa i drzewko morelowe - i te ze sztuk, które wystawiali na studiach, fragmenty chórów z Henryka V i monologi z Hamleta. Radio jeszcze bardziej ją usypiało, w przeciwieństwie do wierszy, wzorów chemicznych i arytmetyki. Albo do sporządzania przeróżnych list. Wełniste pomponiki, obrazki z makaronu i okulary z kartonowych rurek po papierze toaletowym. Bibułkowe żonkile w laurkach na Dzień Matki, krzywe, gliniane kubki, zwierzątka z papier mache, mozaiki z maleńkich kawałeczków kolorowego papieru do wykleja-nia. Gdy wjeżdżała do Lafferton, zza szybko płynących chmur wychynął księżyc i w oddali zobaczyła katedrę, jej posrebrzoną wieżycę i tajemniczo błyszczące okna.
R
„Powoli, po cichu księżyc wychodzi na spacer z nocą w srebrzystych pantofelkach..." Próbowała sobie przypomnieć, jak to szło dalej.
T L
Nelson Street była jedną z przecinających się prostopadle uliczek, przy których stało kilkanaście szeregowców znanych jako Osiedle Apostołów. Pod numerem 37, prawie na końcu ulicy, paliło się światło. Harry Charter umierał i prawdopodobnie nie dane mu będzie przeżyć najbliższej godziny. Cat stwierdziła to już w progu małego, dusznego, zagraconego saloniku, gdzie strzelały płomienie gazowego kominka i gdzie unosił się zapach środków odkażających wymieszany z przykrym zapachem choroby. Swego czasu był mężczyzną rosłym i krzepkim, ale gdy opuściły go siły i chęć do życia, skurczył się żałośnie i zapadł w sobie. Iris, jego żona, usiadła na krześle przy łóżku, wzięła go za rękę, delikatnie jąpogłaskała, popatrzyła na jego zmiętą, szarą twarz i ze strachem w oczach zerknęła na Cat. - Obudź się, Harry - szepnęła. - Obudź się, jest tu pani doktor, doktor Cat. Na pewno ucieszysz się, że to ona...
Cat uklękła przy niskim łóżku i poczuła, jak parzą ją w plecy płomienie gazowego kominka. Klatka z papużkami była przykryta złocistym welurem z frędzlami, więc ptaki milczały. Niewiele mogła dla niego zrobić, lecz wiedziała, że na pewno nie zrobi jednego: nie wezwie karetki i nie wyśle go do Bevham, gdzie umarłby na twardym wózku w ciasnym, szpitalnym korytarzu. Mogła mu za to ulżyć w cierpieniu, przynosząc z samochodu butlę z tlenem i zostając tu z Iris, dopóki znowu gdzieś jej nie wezwą. Miała trzydzieści cztery lata, była więc jeszcze młoda, lecz pochodząc z rodziny, w której od czterech pokoleń wszyscy zostawali lekarzami, odziedziczyła głębokie przekonanie, że jeśli chodzi o indywidualną opiekę nad pacjentem, stare sposoby są wciąż najlepsze.
R
- Obudź się, kochanie. - Gdy weszła do pokoju z butlą w ręku, Iris głaskała zapadłe policzki męża i cicho do niego przemawiała. Miał słaby puls, zimne ręce i nierówny oddech. - Pomoże mu pani, prawda?
T L
- Tak, oczywiście, zaraz się nim zajmiemy. Proszę mi tylko pomóc ułożyć go wyżej na poduszce. Wichura dzwoniła szybami w oknach. Pod kominkiem prychał gazowy płomień. Gdyby Harry przeżył najbliższą godzinę, Cat zamierzała wezwać pielęgniarkę z obwodu. - On nie cierpi, prawda? - Iris wciąż trzymała go za rękę. - To okropne, ta maska na jego biednej twarzy... - Będzie mu łatwiej oddychać, to najlepszy sposób. Tak jest mu dobrze i wygodnie. Iris przeniosła na nią wzrok. Szara, poorana zmarszczkami twarz, głęboko osadzone oczy, sine worki pod oczami - dziewięć lat młodsza od męża, była kiedyś zgrabną, zadbaną i energiczną kobietą, ale teraz robiła wrażenie starej i schorowanej, tak jak on.
- Co to za życie. Męczy się tak od tamtej wiosny... - Wiem, Iris, wiem. - Nie znosi tej... tej zależności od innych, tej słabości. Przestał jeść. Z trudem wmuszam w niego łyżkę zupy. Cat poprawiła maskę na twarzy Harry'ego. Bardzo schudł i miał teraz długi, szpiczasty nos. Pod niemal przezroczystą skórą wyraźnie widać było kości czaszki. Oddychał z trudem, nawet tlenem. - Moje kochanie... - Iris pogłaskała go po czole. Ile jest takich małżeństw? - pomyślała Cat. Pięćdziesiąt lat po ślubie i wciąż razem, w zdrowiu i chorobie. Ile żon z jej pokolenia wytrwałoby przy umierającym mężu, bo tak się po prostu robiło, bo kiedyś się obiecało?
R
Wstała.
T L
- Zaparzę herbatę, dobrze nam zrobi. Mogę poszperać trochę w kuchni? Iris też chciała wstać. - Boże drogi - zaprotestowała. - Nie mogę pozwolić, żeby pani doktor... Ja zaparzę. - Nie, nie - odparła łagodnie Cat. - Proszę zostać z mężem. On wie, że pani tu jest. I chce, żeby pani została. Weszła do kuchni. Na każdej półce, na każdym skrawku płaskiej powierzchni stały i wisiały nie tylko kubki, kubeczki, filiżanki i przybory kuchenne, ale i przeróżne ozdóbki, kalendarze, figurynki, obrazki, oprawione w ramki złote rady, dzbanki na miód w kształcie ula, kieliszki do jajek z uśmiechniętymi twarzyczkami, termometry na brązowych podstawkach i zegary z porcelanowych kwiatków. Na parapecie stał plastikowy ptaszek i gdy go dotknęła, pochylił główkę, żeby napić się wody ze szklanki. Hannah natychmiast by go pokochała, podobnie jak laleczkę z dzianiny, której spódniczka służyła za przykrywkę do cukiernicy. Nalała wody do dzbanka. Gdzieś niedaleko wiatr zatrzasnął furtkę. Ten dom pasował do jego mieszkańców, a mieszkańcy do domu jak rękawiczka do ręki.
Jak można było szydzić z kubeczków z wizerunkami królewskiej rodziny, ściereczek z napisem: NIE MA TO JAK W DOMU czy ze słowami Dezyderaty!
R
Modliła się, żeby nie zadzwonił telefon. Dzięki temu, że czuwała przy umierającym pacjencie - że wykonywała czynności tak proste i zwyczajne, jak parzenie herbaty w jego kuchni czy wspieranie najbliższej rodziny w najdonioślejszej, zarazem najboleśniejszej chwili życia - mogła zapomnieć o papierkach, kłopotach i o całym tym zamieszaniu ze stale wzrastającym ciężarem obowiązków administracyjnych lekarza rodzinnego. Medycyna nieustannie się zmieniała, ale zmieniali ją szarzy przeciętniacy, administratorzy, którzy zarządzając, zupełnie jej nie rozumieli. Wielu jej kolegów stało się zdemoralizowanymi, przeciążonymi pracą cynikami. Bo łatwiej było się poddać, zrezygnować, traktować pacjentów jak puszki na pasie transmisyjnym i wysyłać do chorych kogoś w zastępstwie. Dzięki temu dobrze spali – i nie mieli satysfakcji z pracy. Cat nie zamierzała iść w ich ślady. To, co robiła, nic nie kosztowało, bo po prostu nie miało ceny. To, że pomagała umrzeć Harry'emu Chaterowi i zajęła się jego żoną, było ważne i dla niej, i dla nich.
T L
Nalała wrzątku do dzbanka i podniosła tacę.
Pół godziny później, z jedną ręką w ręku żony, z drugą w ręku lekarki, Harry wydal ostatnie tchnienie. W dusznym pokoju zapadła bezmierna cisza, cisza specyficzna, bo towarzysząca śmierci. Było tak, jakby ziemia przestała się na chwilę obracać, jakby świat wyzbył się na moment całej banalności i pośpiechu. - Dziękuję, że pani została. Cieszę się, że pani tu była. - Ja też, Iris. - Muszę teraz wszystko pozałatwiać, prawda? Nie wiem nawet, od czego zacząć. Cat wzięła ją za rękę.
- Nie ma pośpiechu. Niech pani z nim posiedzi, jak długo pani zechce. Niech pani z nim porozmawia. Niech się z nim pani pożegna. To teraz najważniejsze. Reszta może poczekać. Wiatr zelżał. Świtało. Przystanęła przy samochodzie, żeby nieco ochłodzić twarz po duchocie w saloniku Chaterów. Przedsiębiorca pogrzebowy był już w drodze, Iris siedziała przy mężu. Spokój prysł, ustępując miejsca ponurym obowiązkom, które zawsze towarzyszą śmierci. Ona nie miała tu już nic do roboty.
- Cześć. Obudziłeś się?
R
Z Nelson Street na Katedralną jechało się dwie minuty, przynajmniej w niedzielny poranek. O siódmej była msza i postanowiła na nią pójść, ale najpierw chciała zadzwonić do domu.
T L
- Cha, cha! - Chris podniósł do góry słuchawkę, żeby lepiej słyszała znajome odgłosy towarzyszące porannej kłótni dzieci. - Co u ciebie? Wszystko w porządku? - Tak. Harry Chater umarł. Zostałam z Iris. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, pójdę teraz na mszę, a potem wstąpię na kawę do brata. - Już wrócił? - Powinien przylecieć wczoraj wieczorem. - Jedź. Zabiorę dzieciaki na konie. Masz z nim do pogadania. - Tak, zwłaszcza o siedemdziesiątych urodzinach taty... - Rozumiem, potrzebujesz wsparcia duchowego. - Chris był niewierzący i chociaż szanował jej przekonania religijne, od czasu do czasu nie mógł powstrzymać się od uszczypliwej uwagi. - Przykro mi, że Harry umarł. On i Iris byli solą tej ziemi. - Tak, ale dość się już nacierpiał. Cieszę się, że tam byłam.
- Jesteś dobrą lekarką, wiesz? Cat uśmiechnęła się leciutko. Chris był jej mężem, ale i klinicystą, któremu tak uważała - nigdy nie dorówna. Zawodowa pochwała od kogoś takiego jak on to nie byle co.
R
Boczne drzwi katedry Świętego Michała i Wszystkich Aniołów zamknęły się niemal bezszelestnie. Prawie całe wnętrze tonęło w mroku, ale w bocznej kaplicy paliły się światła i świece. Cat przystanęła i spojrzała do góry w przestrzeń, która zdawała się rozdymać i wypiętrzać aż pod wachlarzowe sklepienie. Być w wielkiej, mrocznej katedrze to tak, jak być Jonaszem w brzuchu wieloryba. Jakże inaczej było tu ostatnim razem, na uroczystej mszy, w tłumie miejskich dygnitarzy i elegancko ubranych wiernych. Wtedy zewsząd rozbrzmiewała muzyka, wszędzie widziało się sztandary i ceremonialne szaty liturgiczne. Ale cisza panująca tu o poranku odpowiadała jej znacznie bardziej.
T L
Kościelny prowadził już księdza do ołtarza, więc przyklękła wśród kilkudziesięciu modlących się ludzi. Bez siły, którą czerpała z wiary, nie mogłaby funkcjonować jako lekarka. Większość tych, których znała, i z którymi pracowała, świetnie dawała sobie bez tego radę: była jedyną wierzącą w rodzinie, chociaż zdawało się, że Simon jest bliski pójścia w jej ślady. Gdy podeszła do balustrady, żeby przystąpić do komunii świętej, z plastyczną wyrazistością przypomniała sobie dzień, kiedy po raz ostami stali tu ramię w ramię. Było to na pogrzebie trojga dzieci, braci zamordowanych przez wuja. Simon przyszedł na mszę niejako z urzędu, jako oficer policji prowadzący śledztwo, ona zaś jako lekarz rodzinny. Nabożeństwo było rozdzierająco smutne. Po drugiej stronie przejścia stała Paula Osgood, lekarka sądowa, która oglądała zwłoki na miejscu zbrodni i przeprowadzała sekcję, i która później wyznała, że robiła to wszystko, będąc w ciąży z drugim dzieckiem. I wtedy, i teraz Cat zastanawiała się, jak sobie z tym poradziła, jak zdołała zachować spokój i zawodową bezstronność, badając trzy małe, drobne ciała zmasakrowane siekierą i nożem rzeźniczym. To ludzie tacy jak ona, to policjanci tacy jak Simon, to oni potrze-
bowali wszystkich sił i wszelkiego wsparcia, jakiego można im było udzielić. W porównaniu z ich pracą, praca lekarza rodzinnego w mieście tak miłym jak Lafferton była naprawdę łatwa. Skończyło się krótkie nabożeństwo i popłynęła ku niej smużka dymu ze zgaszonych świec. Cat wstała i wtedy dostrzegła ją idąca do drzwi kobieta, zaraz potem druga. Obydwie posłały jej uśmiech. , Cat odczekała chwilę, puszczając je przodem, przeszła na drugą stronę katedry i wymknęła się na dziedziniec bocznymi drzwiami. Wiedziała, że stamtąd będzie mogła prześlizgnąć się niepostrzeżenie do ścieżki na ulicę, zanim ktoś zatrzymają i poprosi nieśmiało o poradę.
R
Nie licząc duchownych, w pięknych georgiańskich domach w pobliżu katedry, których większość już dawno temu przekształcono w biura, mieszkało teraz niewielu ludzi.
T L
Dom Simona Serraillera - ulica Świętego Michała numer 6 - stał na samym końcu zaułka, a jego okna wychodziły i na katedrę, i na rzekę Gleen, której spokojny odcinek przecinał tę część Lafferton. Wejście znajdowało się tuż obok rzeźbionego, żelaznego mostu spinającego ścieżki holownicze na brzegach rzeki. Pod mostem pływało stadko kaczek krzyżówek. Trochę dalej dostojnie sunął łabędź. Wiosną można było siedzieć w oknie Simona i obserwować śmigające tuż nad wodą zimorodki. CASE I CHAUNDY. ADWOKACI. DIECEZJALNY OŚRODEK POMOCY SPOŁECZNEJ. PARKER, PHIPPS, BURNS. KSIĘGOWI DYPLOMOWANI. DAVIES, DAVIES, COOP. ADWOKACI. Cat nacisnęła guzik dzwonka nad czterema mosiężnymi tabliczkami, tuż obok wąskiego, drewnianego paska z eleganckim napisem: SERRAILLER. Znając swego brata - jeśli w ogóle można go było dobrze poznać - nie zdziwiła się, gdy postanowił zamieszkać samotnie na najwyższym piętrze domu, w którym mieściły się same biura i kancelarie - zwykle opustoszałe, gdy wracał z
pracy - i gdzie miał do towarzystwa jedynie kaczki, ciemne wody płynącej pod oknami rzeki i katedralne dzwony. Ale Si był inny. Byli trojaczkami, ale on różnił się nie tylko od niej i od Iva, a więc od brata i siostry, ale i od rodziców - od rodziców chyba jeszcze bardziej nie wspominając już o pozostałych członkach licznego klanu Ser-raillerów. Odstawał od nich już od najwcześniejszego dzieciństwa, odkąd tylko sięgała pamięcią, zdecydowanie nie pasując do głośnej, kłótliwej, lubiącej żarty lekarskiej rodziny. To, jakim cudem ten spokojny, zamknięty w sobie człowiek znalazł dla siebie miejsce w policji - i znakomicie się tam czuł - było kolejną tajemnicą. Dom. Ciemny i cichy. Drewniane schody, cztery półpiętra, echo jej kroków. Na każdym półpiętrze przystawała, żeby zapalić światło, które gasło, zanim zdążyła dojść na kolejne półpiętro. Dzwonek i tabliczka: SERRALLER. Napis identyczny jak ten na dole.
R
- Cat! Jak się masz? - Brat miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i musiał się pochylić, żeby objąć ją na niedźwiedzia i wyściskać.
T L
- Miałam wezwanie, a zaraz potem poszłam na mszę. - A więc wpadłaś na śniadanie.
- Chyba tylko na kawę. Pewnie nie zdążyłeś kupić nic do jedzenia. Jak było we Włoszech? Simon wyszedł do kuchni, ale ona została, żeby jak zwykle porozkoszować się widokiem pokoju. Zajmował całą długość domu i miał wysokie okna. Okna kuchenne wychodziły na Wzgórze. Białe okiennice były już otwarte. Na starej, wypolerowanej na błysk podłodze z wiązowych desek leżały dwa duże grube dywany. Wlewające się przez okna światło padało na jego rysunki i kilka starannie dobranych mebli, udanej kompozycji antyków i współczesnych mebli klasycznych. Za tym dużym pokojem była mała sypialnia i łazienka, a za łazienką ciasna kuchnia. Ale wszystko skupiało się tutaj, w tym pokoju i Cat przyszła tu - dobrze o tym wiedziała - z tego samego powodu, dla którego wybrała się rano do kościoła: żeby podziwiać piękno, zaznać ciszy i wewnętrznego spokoju, żeby doznaniami duchowymi i
wzrokowymi podładować sobie akumulatory. Mieszkanie brata tak bardzo różniło się od jej wiejskiego domu, pełnego hałasu, trochę zaniedbanego i nigdy nieposprzątanego, pełnego dzieci, psów, gumowych kaloszy, uzd i medycznych czasopism. Tak, uwielbiała swój dom, tam było jej serce, tam zapuściła korzenie. Lecz czuła, że jej mała, choć niezmiernie ważna cząsteczka przynależy tutaj, że ciągnie ją do tej świątyni światła i ukojenia. Domyślała się, że między innymi dzięki temu mieszkaniu brat nie postradał jeszcze zmysłów i wciąż może wykonywać swoją stresującą, j akże nerwową pracę. Wrócił z tacą, którą postawił na bukowym stole pod oknem wychodzącym na zaułek i tył katedry. Usiadła i ogrzewając dłonie na ciepłym, ceramicznym kubku, wysłuchała jego opowieści o Sienie, Weronie i Florencji, gdzie spędził w sumie piętnaście dni, po cztery dni w każdym z tych miast. - Było ciepło?
T L
- Pokażesz?
R
- Słoneczne dni, chłodne noce. Doskonałe warunki do codziennego rysowania.
- Jeszcze nie rozpakowałem. -Aha.
Dobrze wiedziała, że nie wolno nalegać, zmuszać go do pokazywania rysunków, dopóki nie przejrzy ich i nie wybierze tych, które uzna za najlepsze. Po maturze poszedł na akademię sztuk pięknych, wbrew życzeniom, radom, a przede wszystkim wbrew ambicjom rodziców. Nigdy nie wykazywał żadnego zainteresowania medycyną, w przeciwieństwie do pozostałych Serraillerów, i nikt - żadnym sposobem - nie zdołał namówić go na kontynuowanie nauki przedmiotów przyrodniczych. Simon rysował. Rysował od zawsze. Poszedł na akademię nie po to, żeby fotografować, projektować ubrania czy grafikę komputerową, a już na pewno nie po to, żeby studiować nowoczesne instalacje czy sztukę koncepcyjną. Poszedł tam po to, żeby rysować. A rysował pięknie, ludzi, zwierzęta, rośliny, domy i miejskie scenki rodzajowe. Uwielbiała jego natchnioną, zamaszystą kreskę, jego dynamiczne szkice i cudownie uchwycone szczegóły. Dwa razy w roku, i na kilka wolnych weekendów w międzyczasie, wyjeżdżał
do Włoch, Hiszpanii, Francji, Grecji albo jeszcze dalej. Spędził kilka tygodni w Rosji i miesiąc w Ameryce Łacińskiej. Ale studiów nie ukończył. Rozczarowały go i pozbawiły złudzeń. Mówił, że żaden z wykładowców nie zachęcał go do rysowania, że żaden nie był ani trochę zainteresowany nauczaniem czy promowaniem rysunku jako takiego. Zrezygnował, poszedł na prawo do King's College w Londynie, skończył studia z pierwszą lokatą i natychmiast wstąpił do policji; służba w policji była jego drugą pasją i marzył o tym już od dzieciństwa. Wybrał dochodzeniówkę, szybko awansował i w wieku trzydziestu dwóch lat zdobył szlify starszego detektywa inspektora.
R
Artysta podpisujący swoje prace nazwiskiem Simon Osier - Osler miał na drugie imię - był wśród policjantów zupełnie nieznany, podobnie jak śledczy Simon Serrailler był nieznany wśród tych, którzy rozchwytywali jego rysunki na wystawach i wernisażach organizowanych w miastach odległych i od Bevham, i od Lafferton.
T L
Cat dolała sobie kawy. Porozmawiali już o jego urlopie, o jej rodzinie, wymienili najświeższe plotki. Nadeszła pora na coś trudniejszego. - Jeszcze jedno, Si... - zaczęła.
Słysząc ton jej głosu, nieufnie podniósł wzrok. Jakie to dziwne, pomyślała. Jesteśmy trojaczkami, a on różni się od brata tak bardzo, jakby nie był jego bratem. W ich rodzinie był pierwszym od wielu pokoleń mężczyzną o jasnych włosach, chociaż oczy miał Serraillerów, ciemne jak tarnina. Ona i Ivo byli do siebie podobni, ale rzadko kiedy się widywali. Ivo, latający lekarz, od sześciu lat pracował w australijskim buszu. Był tam szczęśliwy i bardzo wątpiła, czy kiedykolwiek wróci do domu. - W niedzielę są urodziny taty. Simon spojrzał na sunące nad katedrą chmury. Milczał. - Mama przygotowuje lunch. Przyjdziesz, prawda? - Tak - odparł obojętnym, niczego niezdradzającym głosem. - To dużo dla niego znaczy.
- Wątpię. - Nie bądź dziecinny. Odpuść sobie. Przecież możesz zgubić się w tłumie. Będzie mnóstwo ludzi. Poszła umyć kubek w stalowym zlewie. Kuchnia, gdzie parzyło się tylko kawę i piekło grzanki, kosztowała go wiele wysiłku i masę pieniędzy. Cat często zastanawiała się dlaczego. - Idę. Muszę zastąpić Chrisa na dyżurze przy koniach. Jutro do pracy? Jego twarz natychmiast złagodniała. Znowu byli na bezpiecznym gruncie.
- Do zobaczenia.
T L
- Do zobaczenia w niedzielę.
R
Cat wiedziała, że piętnaście dni za granicą, z dala od rodziny i pracy, wystarczyło mu aż nadto. Brat żył pracą i rysowaniem, a na trzecim miej scu stawiał swoje mieszkanie. Całkowicie go akceptowała i tylko czasami wolałaby, żeby mogli pogadać o czymś innym. Był taki temat, ale rozmawiali o tym tylko wtedy, gdy go podniósł. A podnosił rzadko. Objęła go na pożegnanie i szybko wyszła.
Po wyjściu siostry wziął prysznic, ubrał się i nalał sobie kawy. Za chwilę miał się rozpakować i przejrzeć rysunki z Włoch, ale najpierw zadzwonił do pracy. Oficjalnie zaczynał dopiero nazajutrz, ale nie mógł się już doczekać i chciał sprawdzić, jakie sprawy zamknięto podczas jego nieobecności i, co ważniejsze, jakie rozpoczęto. Dwa i pół tygodnia to kawał czasu.
Taśma Ciekawe, CIĘ? zdawałaś sobie sprawę, jak bardzo nienawidziłem tego psa. Nigdy nie mieliśmy żadnego zwierzaka. I nagle wracam po południu ze szkoły, a w domu jest pies. Widzę, jak siedzisz w swoim fotelu ze skórzanym pufem pod nogami, widzę twoje okulary i książkę z biblioteki na stoliku. Początkowo go
nie zauważyłem. Podszedłem, żeby jak zwykle pocałować cię na dzień dobry, wtem patrzę i widzę psa. Był bardzo mały, ale na pewno nie był szczeniakiem. Co to? - Mój pies. - Skąd się tu wziął? - Wzięłam go. Zawsze chciałam mieć jakieś zwierzątko. Pies łypał na mnie jasnymi, błyszczącymi jak koraliki oczami ukrytymi wśród długich kosmyków jedwabistej sierści. Od razu go znielubiłem. - Nie podoba ci się? - spytałaś.
T L
R
Teraz mogę ci powiedzieć, jak bardzo go nie znosiłem, że nie znosiłem go, bo był twoim psem, bo kochałaś go, jednocześnie nienawidziłaś, ot tak, tylko po to, żeby nienawidzić. Siedział ci na kolanach. Lizał ci twarz liłioworóżo-wym językiem. Wyjadał łakocie z twojej ręki. Spał w twoim łóżku. Inie znosił mnie, tak jak ja nie znosiłem jego. Doskonale o tym wiedziałem. To dziwne, ale gdyby nie ten pies, prawdopodobnie nigdy nie odkryłbym, kim chcę zostać, co jest moim przeznaczeniem.
Wiem, że pamiętasz ten dzień. Leżałem na dywanie przed kominkiem i drażniłem go, machając palcami tuż przed jego nosem i zabierając je szybko, gdy już, już otwierał pysk, żeby chwycić je zębami. Doszedłem w tym do wprawy, robiłem to naprawdę dobrze i gdybym bawił się tak dalej, gdybym niczego nie zmieniał, pewnie nigdy by mnie nie ugryzł. Ale popełniłem błąd. Potem byłem na siebie zły za moją własną głupotę. Nauczyło mnie to, że zawsze trzeba ułożyć plan i ściśle się go trzymać. Tak, ten jeden, jedyny błąd był dla mnie dobrą nauczką. Zamiast jak zwykle machnąć mu przed nosem ręką, pochyliłem się i zawarczałem, myśląc, że się przestraszy. Chciałem, żeby się przestraszył, żeby się mnie bał. Ale on podskoczył i ugryzł mnie w usta, wyrywając kawałek ciała z górnej wargi.
Byłem pewien, że każesz go za to uśpić, ale ty powiedziałaś, że to moja wina. - Może przestaniesz go wreszcie drażnić. - Tak powiedziałaś. Czy ty w ogóle wiesz, jak bardzo mnie tym uraziłaś? Czy to rozumiesz? Nigdy przedtem nie byłem w szpitalu. Zawiozłaś mnie tam autobusem, z czystą chustką do nosa przyciśniętą do ust. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. Nie miałem pojęcia, że to takie podniecające miejsce, miejsce tak groźne i piękne, jednocześnie tak bezpieczne i podnoszące na duchu. Pragnąłem zostać tam na zawsze, między tymi białymi łóżkami, błyszczącymi wózkami, między tymi potężnymi ludźmi.
R
Bardzo mnie bolało. Najpierw przetarli mi usta środkiem odkażającym. Cudownie pachniał. Potem zszyli wargę. Potwornie bolało, ale podobał mi się lekarz, który zakładał szwy, i pielęgniarka w białym czepku, która trzymała mnie za rękę. Ty zostałaś na korytarzu.
T L
Tak więc sama widzisz, że to, iż kochałaś tego psa bardziej niż mnie, że mnie z nim zdradziłaś, nie miało w sumie żadnego znaczenia, ponieważ dzięki temu znalazłem moją drogę. Mogę ci nawet wybaczyć tę zdradę, bo nie była najgorsza. Do tej najgorszej doszło później. Twoją zdradę jakoś przeżyłem, ale tamtej nigdy, ponieważ zdradziło mnie coś, co chciałem pokochać. Ciebie nie kochałem. Nigdy ci tego nie mówiłem. Ale teraz mówię wszystko. Tak się przecież umówiliśmy, prawda?
3 Czwartkowy poranek. W jasnoszarej mgle wstaje świt. Jest dość ciepło. Na Wzgórzu, na tej aksamitnozielonej wyspie wyłaniającej się z parującego morza, prawie wszystkie drzewa są nagie, lecz skarłowaciałe krzewy i jeżyny, które rosną w fałdach i zagłębieniach ziemi niczym włosy na ludzkim ciele, wciąż mają owoce i nieliczne liście. Mniej więcej w połowie zbocza stoją Głazy Werna, trzy
prastare kamienie przypominające trzy wiedźmy kucające wokół niewidzialnego kotła. Za dnia biegają między nimi dzieci, które podpuszczają się nawzajem, żeby dotknąć ich zrytej dziobami powierzchni, a w świętojańską noc tańczą tam i śpiewają ubrani na biało ludzie. Ale mieszkańcy Lafferton śmieją się z nich, wiedząc, że są zupełnie nieszkodliwi. O tej porze dnia po zboczu Wzgórza biega zwykle kilku biegaczy. Są zawsze sami, nigdy nie zwracają na nic uwagi, bo tylko tupią butami i sapią. Tego ranka jest ich dwóch, dwóch mężczyzn, poważnych sportowców w miękkich, sportowych butach. Nie ma ani jednej kobiety. Po pewnym czasie, gdy światło przybiera na sile i gdy watowana kołdra mgły składa się na pół i znika, pojawia się tam trzech młodzieńców na górskich rowerach, którzy pędzą piaszczystą ścieżką na szczyt Wzgórza. Ciężko dyszą z wysiłku, boleśnie wykrzywiają twarz, ale żaden z nich ani myśli zsiąść z roweru.
R
Jakaś staruszka prowadzi na smyczy yorkshire terriera, a jakaś kobieta dwa dobermany. Obchodzą Głazy Werna i szybko wracają na ścieżkę.
T L
Niewykluczone, że nocą też są tu ludzie, ale na pewno nie biegacze czy rowerzyści. A potem skarłowaciałe krzewy, jeżyny, mchy i trawy zalewają krwawe promienie wschodzącego słońca, które muskają również trzy wielkie głazy, wyławiając z mroku przyniesione przez wiatr papierki, krótki, biały ogonek uciekającego królika i martwą wroną. Nikt nie dostrzega na Wzgórzu niczego niezwykłego. Ludzie spacerują tu, biegają, jeżdżą rowerami, lecz niczego nie znajdują, nie donoszą policji o niczym, co by ich zaniepokoiło. Wzgórze wygląda tak jak zawsze, tak jak zawsze wyglądają trzy wielkie głazy i nieskrywające żadnych sekretów korony drzew. Utwardzonymi ścieżkami jeżdżą również samochody, ale niedawno padał deszcz, który zmył ślady opon.
4
Debbie Parker leżała zwinięta w kłębek. Za oknem świeciło słońce, jasne jak na grudniowy poranek, ale ona miała granatowe zasłony i zasłony te były zaciągnięte. Słyszała, jak dzwoni budzik Sandy, jak Sandy puszcza wodę pod prysznicem, jak włącza radio - Radio BEV - ale żaden z tych odgłosów nic dla niej nie znaczył. Wiedziała, że gdy Sandy wyjdzie do pracy, ona znowu będzie mogła zasnąć i odciąwszy się od słońca, od tego grudniowego dnia i od całego życia, spokojnie pospać do południa.
T L
R
Zawsze była taka chwila, króciutki ułamek sekundy, kiedy budziła się i czuła dobrze, normalnie. Hej, już dzień, pora wstawać, myślała, ale właśnie wtedy ogarniała ją rozpacz, czarna rozpacz, która rozlewała się w jej głowie jak atrament na bibule. Poranki były fatalne, a odkąd straciła pracę, stały się jeszcze gorsze. Budziła się z bólem głowy, który zaćmiewał umysł, i który ją dobijał, bo trwał przez pół dnia. Jeśli zdobyła się na potężny wysiłek, wyszła z domu i pochodziła trochę po mieście - jeśli zrobiła cokolwiek - ból powoli ustępował i już w południe czuła, że da radę dotrwać do wieczora. Wieczory były względnie dobre. W przeciwieństwie do nocy, bo nawet jeśli wypiła kilka drinków i padła na łóżko może nie wesoła, ale przynajmniej niezapła-kana, o trzeciej nad ranem budziła się gwałtownie, przerażona i z dziko walącym sercem. - Debbie... Odejdź. Nie wchodź tu. - Za dziesięć ósma. Otworzyły się drzwi i na ścianę padła smuga światła. - Napijesz się herbaty? Debbie ani drgnęła. Wciąż milczała. Odejdź. Wyjdź. -No? Wstawaj. Głośny szelest rozsuwanych zasłon. Debbie poczuła się tak, jakby wyrywano jej zęby. Sandy Marsh, ruchliwa, żwawa, pełna życia, wesoła i... zatroskana. Usiadła na brzegu łóżka.
- Mówię, że przyniosłam ci herbatę. - Nic mi nie jest. - Jest. -Nie. - Może to nie moja sprawa, ale myślę, że powinnaś pójść do lekarza. - Nie jestem chora - wymamrotała Debbie w zmięte prześcieradło. - Ale źle się czujesz. Spójrz tylko na siebie. Może masz te... jak im tam... sezonowe zaburzenia afektywne, depresję zimową. Jest grudzień. W grudniu i lutym jest najwięcej samobójstw. Debbie usiadła i wściekłym ruchem odrzuciła kołdrę. - Dzięki. Wielkie dzięki.
R
Pogodna, umalowana twarz Sandy pokryła się zmarszczkami.
T L
- Przepraszam. Kopnij mnie na zgodę. Przepraszam. O Boże... Debbie pochyliła się, oparła głowę o ręce i się rozpłakała. Sandy objęła ją i przytuliła. - Spóźnisz się - wyszlochała Debbie.
- Mam to gdzieś. Ważniejsza jesteś ty. No? Wstawaj. Debbie w końcu wstała i powlokła się pod prysznic. Ale zanim odkręciła wodę, jak zwykle spojrzała w lustro. Trądzik jeszcze bardziej się zaognił. Cała twarz była pokryta bliznami i obsypana czerwonymi krostami. Krosty pokrywały też szyję i ramiona. Kiedyś, przed wieloma miesiącami, była z tym u lekarza. Przepisał jej żółtą, śmierdzącą maść, którą miała smarować się dwa razy dziennie. Maść brudziła ubranie i cuchnęła po niej pościel. A trądzik nie zniknął. Wszystkiego się jej odechciało: wyrzuciła na wpół pełny słoiczek i nie poszła na kolejną wizytę. - Nienawidzę lekarzy - powiedziała, siadając w kuchni pełnej tanich, składanych szafek z wiecznie odpadającymi drzwiczkami. Sandy zrobiła grzankę i dolała herbaty do kubków.
Znały się od podstawówki, dorastały na tej samej ulicy, a przed ośmioma miesiącami, kiedy matka Sandy ponownie wyszła za mąż i kiedy życie w domu stało się trudne, wynajęły razem mieszkanie. Ale chociaż powinny świetnie się bawić, nigdy się nie bawiły. Gdy spółdzielnia mieszkaniowa zlikwidowała swoją, filię w Lafferton, Debbie straciła pracę i popadła w czarną rozpacz. - Dają mi tylko proszki, żeby kompletnie mi odbiło. Sandy włożyła łyżeczkę do kubka, zanurzyła ją, wyjęła i ponownie zanurzyła. - To może pójdziesz do kogoś innego? - Do kogo?
R
- Choćby do tych, co ogłaszają się w sklepie ze zdrową żywnością.
T L
- Co? Do akupunkturzystów? Do uzdrowicieli albo zielarzy? Są walnięci, na samą myśl ciarki mnie przechodzą. - Wielu ludzi przysięga, że im pomogli. Spisz tylko kilka nazwisk.
Kiedy coś robiła, czuła się lepiej. Z radosną iskierką w oczach poszła do kiosku, kupiła notes z długopisem, a potem, idąc ulicą Perrott do sklepu ze zdrową żywnością, napawała się widokiem górującego nad dachami Wzgórza, którego szczyt tonął w cytrynowym blasku słońca. Sklep mieścił się przy Alms Street, niedaleko katedry. Przecież wszystko może być dobrze, myślała. Wystarczy zrzucić dwanaście, trzynaście kilo, znaleźć coś na cerę i wrócić do formy. Rozpocząć nowe życie. Reklamówki były przypięte jedna na drugiej, stłoczone i ściśnięte na korkowej tablicy; żeby spisać nazwiska i adresy, musiała kilka podnieść i zdjąć. Technika Aleksandra, refleksologia, uzdrawianie metodą Brandona, akupunktura, kręgarstwo. Minęły całe wieki, zanim przedarła się przez ten gąszcz. W końcu spisała adresy czterech specjalistów - aromaterapeuty, refleksolo-ga, akupunktu-
rzysty, i zielarza - i po chwili wahania uzupełniła listę o adres i numer telefonu jakiegoś... Davy. Jego wizytówka, ciemnogranatowa, przyprószona mgławicą gwiazd, przyciągała ją jak magnes. DAVA. UZDRAWIANIE DUCHOWE. KRYSZTAŁY. WEWNĘTRZNA HARMONIA. ŚWIATŁOŚĆ. TERAPIA NATURALNA. Patrzyła na nią, mając wrażenie, że ten głęboki granat wciąga jąjak w głębinę. Że na nią działa. Tak, na pewno, bo gdy wyszła ze sklepu, czuła się... inaczej. Lepiej. Do końca dnia miała tę wizytówkę przed oczami i czerpała z niej coś... coś... Po prostu coś. Tak czy inaczej, ciemność kurczyła się wtedy lękliwie na skraju umysłu i już nie powracała.
T L
R
5
Chciałabym porozmawiać z kimś wyższym rangą. Z oficerem wydziału śledczego. Prowadzenie domu opieki dla piętnastu staruszków i staruszek w różnym stadium demencji nauczyło Carol cierpliwości i stanowczości - tak jak nauczycielkę małych dzieci; często dochodziła do wniosku, że jej zawód ma wiele wspólnego z zawodem przedszkolanki. Zawsze potrafiła też - miała w tym wprawę - zmusić rozmówcę do tego, żeby spełnił jej prośbę. Dyżurujący za ladą policjant natychmiast to wyczuł. - Meldunki o zaginięciu traktujemy bardzo poważnie... - Na pewno - odparła Carol. - Ale wiem też, że nazwisko osoby zaginionej, wraz z jej krótkim rysopisem, trafia na listę, która krąży bez końca po różnych agencjach i wydziałach. Na tym się to zwykle kończy, chyba że zaginęło dziecko albo ktoś wyjątkowo słaby i bezbronny. I wcale się nie myliła.
- Pani Ashton, największym problemem jest zaskakująco duża liczba zaginionych. - Wiem. Wiem też, że bardzo wielu z nich się odnajduje, że powracają do domu cali i zdrowi. Aż za dobrze znam też określenia: „zasoby ludzkie" i „środki finansowe". Mimo to, chciałabym porozmawiać z kimś, kto przekaże tę sprawę wyżej. Jak już wspominałam, mówiąc, że chciałabym porozmawiać z detektywem, bynajmniej nie próbuję pomniejszyć roli i znaczenia zwykłego policjanta w mundurze. Odwróciła się, odeszła i usiadła na ławce pod ścianą. Tapicerka ławki była w kilku miejscach pęknięta i rozdarta i z rozdarć tych tu i ówdzie sterczały kłaczki szarej wy ściółki.
R
Wiedząc, że będzie musiała poczekać, zabrała ze sobą książkę, lecz nie zdążyła przeczytać nawet jednego akapitu. Dyżurujący za ladą sierżant znał się na ludziach i zdawał sobie sprawę, że Carol Ashton da mu spokój dopiero wtedy, kiedy postawi na swoim.
T L
- Pani Ashton? Detektyw sierżant Graffham. Można panią prosić? Głupia. Czemu ja się dziwię? - pomyślała Carol, ale chociaż w policji pracowało dużo kobiet, „detektyw" zawsze kojarzył jej się z mężczyzną. Tak jak pielęgniarka z kobietą. Widok pokoju, do którego ją wprowadzono, zupełnie jej nie zaskoczył. Mała, nijaka, dość obskurna klitka z metalowym, beżowym stołem i dwoma beżowymi krzesłami. W miejscu takim jak to każdy przyznałby się do wszystkiego, byleby tylko szybciej go stamtąd zabrano. - Rozumiem, że martwi się pani o swoją pracownicę, która od kilku dni nie przychodzi do pracy. Tak? Była bardzo ładna: fantazyjna fryzura, wyraziste rysy twarzy, duże oczy. - Tak, o Angelę... Angelę Randall. Nie odpowiada mi tylko określenie: „pracownica". Policjantka zerknęła na kartkę papieru na stole.
- Przepraszam, tak mam tu napisane.. - Nie, nie, ona jest moją pracownicą, pracuje w moim zakładzie, tylko że zabrzmiało to tak jakoś... ponuro. Mam dobre stosunki z całym personelem. - Rozumiem, byłam za bardzo oficjalna. Zacznijmy jeszcze raz. Proszę opowiedzieć mi o Angeli... ale może zechce się pani najpierw napić czegoś gorącego? Boję się tylko, że będzie to coś z tego okropnego automatu na korytarzu. Daleko zajdzie, pomyślała Carol, mieszając herbatę kawałkiem plastiku, który zupełnie nie przypominał łyżeczki. Oby. Oby tylko nikt nie uznał, że jest za bardzo zatroskana, za bardzo rozluźniona. Za bardzo... Tak, za bardzo zainteresowana.
R
Detektyw sierżant Graffham odchyliła się na krześle i patrząc prosto na nią, skrzyżowała ręce na piersiach. Czekała. Naprawdę robiła wrażenie kogoś szczerze zainteresowanego.
- Alzheimer?
T L
- Prowadzę dom opieki dla osób z otępieniem starczym.
- Tak, w większości.
- Mam nadzieję, że wiecie, jak bardzo jesteście potrzebni. W zeszłym roku zmarł mój dziadek, też na alzheimera. Opiekowano się nim tak, że pożal się Boże. Wstyd i hańba. Gdzie jest ten dom? - Przy Fountain Avenue. Dom na Rozdrożu. - I pani Randall z panią pracuje? - Panna Randall. Angela. Tak. Prawie od sześciu lat, a od co najmniej czterech na nocnej zmianie. Trudno sobie wymarzyć kogoś lepszego. Jest troskliwa, bardzo pracowita i solidna. Nigdy nie choruje, nigdy się nie zwalnia, a ponieważ jest niezamężna i nie ma rodziny, chętnie przychodzi na noc. To bardzo rzadkie. - Kiedy widziała ją pani ostatni raz? - Nie zawsze ją widuję. Pracujemy na dwie zmiany, są dni wolne, więc bywa, że nie widujemy się przez cały tydzień. Ale oczywiście zawsze wiem, kiedy jest na dyżurze. Mamy księgę meldunków i sprawozdań, pracują z nią inni... Ale
tak, na ostatnim dyżurze ją widziałam. Wezwała mnie w środku nocy, więc przyszłam; mieszkam blisko, cztery domy dalej. Kilkoro pacjentów złapało jakiegoś paskudnego wirusa i potrzebowała pomocy. - Jakie zrobiła na pani wrażenie? - Oczywiście leciała z nóg, jak wszyscy tej nocy... Nie było czasu na pogawędki. Ale była taka jak zwykle, bardzo spokojna, niezawodna... - A więc nie zauważyła pani niczego niezwykłego? - W jej zachowaniu? Nie, absolutnie. - I następnego dnia nie przyszła do pracy?
T L
R
- Nie, nie, potem był weekend, a po weekendzie miała cztery dni wolnego. Tak to sobie ułożyliśmy, żeby każdy z nas miał od czasu do czasu dłuższą przerwę. To bardzo potrzebne. Tak więc Angela miała przyjść do pracy dopiero za tydzień, a potem ja miałam dwa dni wolne. Kiedy wróciłam, poinformowano mnie, że nie ma jej od czterech dni i że nawet nie zadzwoniła. To do niej zupełnie niepodobne. Owszem, miałam pracowników, którzy nie przychodzili bez usprawiedliwienia, ale szybko się ich pozbyłam. Po prostu nie możemy tak funkcjonować. Nasi podopieczni na to nie zasługują. Ale An-gela nigdy by się tak nie zachowała. I co pani zrobiła? - Zadzwoniłam do niej. Dzwoniłam i dzwoniłam, ale nie podnosiła słuchawki. Ona nie ma automatycznej sekretarki. - Pojechała pani do niej? -Nie. - Dlaczego? - Detektyw sierżant Graffham przeszyła ją spojrzeniem. Carol poczuła się nieswojo, jakby czymś zawiniła, chociaż była pewna, że tak nie jest. Ale ta Graffham patrzyła na nią tak przenikliwie, tak sondująco, miała takie czyste, takie twarde spojrzenie, że... Ciekawe jak długo opierali jej się przestępcy, których przesłuchiwała?
- Pani Ashton, nie pomogę pani, chociaż bardzo chcę, jeśli pani nie pomoże mnie. Carol mieszała herbaciane fusy. Mieszała je i mieszała. - Nie chcę... MRe chcę, żeby źle mnie pani zrozumiała. Detektyw sierżant Graffham czekała.
T L
R
- Angela jest bardzo skryta, zamknięta w sobie. Nie ma męża, ale nie wiem, czy jest wdową, rozwódką czy po prostu nie wyszła za mąż. Może to dziwne, bo pracuje u mnie już od sześciu lat, ale ona nie jest osobą, którą można o to zapytać. Sama o sobie też nigdy nie mówi. Jest bardzo przyjacielska, ale trudno ją rozgryźć i łatwo urazić. Rzucisz jakąś uwagę czy zadasz jej pytanie, na które każdy odpowiedziałby normalnie i bez zastanowienia, a ona milczy i od razu zamyka się w sobie. Rozumie pani? W jej oczach widać wtedy... chyba ostrzeżenie. Dość, wystarczy, ani kroku dalej. Jakby zatrzaskiwała niewidzialną kratę. Dlatego nigdy u niej nie byłam, ani ja, ani chyba nikt od nas. Po prostu do głowy by mi nie przyszło, żeby do niej pojechać. Co najwyżej dzwoniłam. Wiem, że to idiotyczne, ale... - Nie, bynajmniej. Są tacy ludzie. Z doświadczenia wiem, że prowadzą samotne życie na własne życzenie, bo tak chcą. Czasem wydaje się, że coś ukrywają, jakąś mroczną tajemnicę, ale rzadko kiedy tak jest, to tylko zasłona dymna. Czy pani Randall ma rodzinę? - Chyba nie. Nigdy nie wspominała o nikim bliskim. - Chorowała na coś? Miała depresję? - Nie. Chorować, na pewno nie chorowała, w każdym razie na nic poważnego; dwa razy była przeziębiona, to wszystko. W takich przypadkach każę pracownikom zostać w domu. Nasi podopieczni są bardzo wrażliwi. - Czy nie mogło to być coś nagłego? Nie miała cukrzycy? Nie chorowała na serce? - Nie. Na pewno bym o tym wiedziała. Angela jest zupełnie zdrowa. - Ile ona ma lat?
- Pięćdziesiąt trzy. - Pewnie już się pani nad tym zastanawiała, ale czy w ciągu ostatnich tygodni, powiedzmy, dwóch miesięcy, nie zauważyła pani w jej zachowaniu niczego dziwnego czy nienaturalnego? Carol lekko się zawahała. Tak, coś zauważyła. Tylko czy aby na pewno? Coś i nic. W pokoju panowała cisza. Policjantka nie wierciła się na krześle ani niczego nie notowała: po prostu siedziała, patrząc na nią tym swoim sondującym i denerwującym wzrokiem. - Naprawdę trudno powiedzieć... - Proszę spróbować.
R
- Ale... Ale proszę pamiętać, że ona nigdy nic nie powiedziała, że to tylko moje... moje wrażenia. Przeczucia. - Przeczucia i wrażenia są często bardzo istotne.
T L
- To takie mgliste, pewnie zupełnie nieważne, ale parę razy wydawało mi się, że Angela jest jakaś taka... nieobecna? Rozkojarzona? Nie wiem, jakby błądziła myślami gdzie indziej. Nigdy przedtem tego nie zauważyłam, zawsze jest bardzo przytomna. Nie, nie, to na pewno nieważne. Była taka tylko kilka razy, nie chciałabym sugerować, że zachowywała się dziwnie, bynajmniej... - Myśli pani, że coś ją niepokoiło? - Nie. Chyba nie, to nie to... Sama nie wiem. Proszę zapomnieć, że w ogóle o tym wspomniałam. To bez sensu. - Myślę, że wprost przeciwnie. - Powinnam była do niej pojechać, prawda? Bo co, jeśli zachorowała? - Cóż, pewnie ma sąsiadów, to nie pani wina. - Co teraz? - Wyślemy tam kogoś. - Policjantka wstała. - Ale proszą się nie martwić. Zaginieni często wyjeżdżają gdzieś z własnej woli i z najróżniejszych powodów
osobistych. A potem jakby nigdy nic wracają albo kontaktują się z najbliższymi. Bardzo, ale to bardzo niewielu dzieje się jakaś krzywda. A już na pewno nie rozsądnym paniom w średnim wieku. - Dzięki za pocieszenie. - Mówię prawdę. - Graffham dotknęła jej ramienia. - A pani... - Uśmiechnęła się nagle i Carol stwierdziła, że ładna to za mało, że policjantka jest po prostu uderzająco piękna. - Pani przyszła do nas. Zrobiła pani to, co trzeba.
- Masz sześćdziesiąt sekund, żeby przekonać mnie, że to coś wyjątkowego. Detektyw inspektor Bilły Cameron rozparł się wygodnie, założył ręce za głowę i zaczął obracać sięz fotelem jak gruby, włochaty, spocony niedźwiedź. Zaimponuj mi, mówiło jego ciało. Przekonaj mnie.
T L
R
Freya Graffham nie dała się zastraszyć. Pracowała w tutejszej dochodzeniówce dopiero od kilku tygodni, ale gdy zaczynała, jeszcze w policji londyńskiej, spotkała wielu takich jak on, tęgich, otyłych twardzieli o gołębim sercu. Zanim wyjechała, większość z nich przeszła na emeryturę, ustępując miejsca nowym. Ale ci byli już zupełnie inni. Wiedziała, że niełatwo będzie owinąć Camerona wokół małego palca, ale że na pewno znajdzie na niego jakiś sposób. Cameron z kolei widział w niej młodą kobietę, młodą i twardszą, niż na to wyglądało. Sęk w tym, że Freya Graffham dobrowolnie zrezygnowała ze służby w londyńskiej policji - w dodatku po dwunastu latach! - żeby osiąść w ich małym miasteczku, a on wciąż nie wiedział, czy i dlaczego straciła ikrę. Ale teraz zamierzała chyba udowodnić, ile jest warta. - Angela Randall, lat pięćdziesiąt trzy, kobieta, która żyje życiem tak przewidywalnym i uporządkowanym, jak tylko można sobie wyobrazić. Ani rodziny, ani przyjaciół, ani razu nie zawiodła swojej pracodawczyni. Na nic nie choruje i o ile nam wiadomo, nigdy nie popadała w depresję. Byli u niej mundurowi. W domu czyściutko jak w pudełeczku. Samochód w garażu, stół nakryty do śniadania, jajka w rondelku, chleb w tosterze. Zaparzyła herbatę, wypiła kubek i zjadła
banana. W koszu na śmieci była tylko skórka, nic więcej, a w koszu na brudną bieliznę służbowy fartuch. - Ale sama pani Randall, zdrowa czy chora, jakby zapadła się pod ziemię, co? - Właśnie. - Sąsiedzi? - Niewiele wiedzą. Prawie jej nie widują. Nie należy do osób towarzyskich i nie wtyka nosa w nie swoje sprawy. Nie przyjmuje gości. I jeszcze jedno. Mundurowi mówią, że ten dom jest jakiś... dziwny. Cameron uniósł brew. - A oni co? Próbują nas nastraszyć?
R
- Chciałabym się tam rozejrzeć.
T L
Cameron zmrużył oczy. Tak, miała to. Szósty zmysł, smykałkę, nos, jak go zwał, tak zwał, ale Freya Graffham miała to na pewno i, co łatwo było zauważyć, wyróżniało ją to spośród innych. Powinna daleko zajść, jeśli tego nie straci, to znaczy, zdolności do wychwytywania i kojarzenia szczegółów i chęci do ciężkiej pracy, która każe jej mocno stąpać po ziemi! Kombinacja ta była tak rzadka, że jeśli się w ogóle trafiała, natychmiast rzucała się w oczy. Tak, na kogoś takiego jak Freya warto było chuchać i dmuchać. - Wiesz równie dobrze jak ja, że jeśli czegoś nie znajdziesz, ale tak od razu, z mety, że jeśli nie wydarzy się nic nowego, będziemy musieli potraktować tę sprawę jak zwykłe zaginięcie. - Niski priorytet... Brak zagrożenia publicznego... Osobie zaginionej też nic nie grozi, a jeśli grozi, nic nam o tym nie wiadomo... No i fakt, każdy ma prawo „zaginąć" na własne życzenie, a my musimy to prawo respektować... Tak, tak, wiem. - Może mieć gdzieś kochanka, o którym nikt nie wie, i pojechali razem na wakacje. Albo... palnęła sobie w łeb.
- Tak, ale żadna z tych sugestii nie pasuje do tego, co mówi jej pracodawczyni. Cameron spojrzał na zegarek. - Ponad trzy minuty. - To znaczy, że mam pańską zgodę? - Chcę ci tylko o czymś przypomnieć. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent zaginionych to strata naszego czasu. Pamiętaj o tym, zanim dasz się ponieść. - Dzięki, panie inspektorze. Nie zamierzam niczego komplikować.
R
Pojechała prosto na Barn Close, zabierając ze sobą młodego detektywa nazwiskiem Nathan Coates, i gdy tylko dotarli na miejsce, kazała mu sprawdzić garaż, szopę na narzędzia w ogrodzie i przepytać sąsiadów. Dom Ange-li Randall chciała przeczesać sama.
T L
„Dziwny jakiś" - tak powiedział jeden z mundurowych, którzy zjawili się tu jako pierwsi, i gdy cicho zamknąwszy za sobą drzwi, stanęła w małym przedpokoju, natychmiast zrozumiała, co miał na myśli. Ale nie, nie czaiło się tu nic złowrogiego - od razu to wyczuła - w domu panowała po prostu niezwykła cisza, cisza niewyobrażalnie głęboka, przejmująca, nieprzenikniona i gęsta, jak leżące na podłodze dywany. Jaka kobieta tu mieszka, a może raczej mieszkała? Powoli przeszła przez pokoje, próbując stworzyć jej obraz. Na pewno była porządna, schludna, staranna i dobrze zorganizowana. A sam dom, smutny i anonimowy, przypominał niemodny już dom na pokaz, w którym nikt nigdy nie mieszkał. Meble nie były brzydkie, lecz nijakie i mógł je wybrać dosłownie każdy. W ich doborze i ustawieniu nie zauważyła nic osobistego. Styl? Żaden, ani antyczny, ani współczesny. Kolory? Blade, wyblakłe i też nijakie. Pootwierała szuflady i szafki. Naczynia stołowe, sztućce, bielizna pościelowa, katalog jakiejś organizacji dobroczynnej. W małym sekretarzyku znalazła plik dokumentów, porządnie ułożonych i spiętych: wyciągi bankowe, rachunki, książeczka mieszkaniowa z wkładem w
wysokości 1236,98 funtów, rachunki za gaz i prąd, wszystko zapłacone i odhaczone. Na półce w saloniku kilka książek, jakie można znaleźć w każdym domu: atlas, słownik, książka kucharska Delii Smith, przewodnik po polnych kwiatach, dwa thrillery Dicka Francisa. -Np? - mruknęła Freya. - Niczego nie chcesz mi zdradzić?
T L
R
Wydawało się, że najbardziej znaczące jest to, czego tu nie było. Bo nie było tu ani zdjęć, ani listów, ani pocztówek z wakacji od przyjaciół. W torebce, którą mundurowi znaleźli na krześle w kuchni, nie było nic, poza portmonetką z drobnymi, portfelem z dwiema kartami kredytowymi i dwudziestoma funtami, okularami, aspiryną, chusteczkami higienicznymi i czekiem dla firmy zajmującej się rozprowadzaniem katalogów. W notesie z adresami leżącym obok telefonu były tylko namiary na hydraulika, elektryka, lekarza, dentysty, fryzjera, akupunkturzysty, numer Domu na Rozdrożu, prywatny numer Carol Ashton oraz numer niejakiego „C. Gabba od trawników". An-gela Randall nie miała najwyraźniej ani krewnych, ani przyjaciół, ani chrześniaków. Jak można żyć takim pustym życiem? Freya poszła na górę.
Łazienka: wyposażenie proste i też nijakie, głównie od Bootsa. Zwykły szampon, zwykłe białe mydło. Żadnych luksusów. Pokoju gościnnego nigdy nie używano, bo stało tam tylko łóżko bez pościeli, a w szafie znalazła kilka koców, poduszkę i dwie puste walizki. A więc Angela nigdzie nie wyjechała, nie zrobiła sobie wakacji. W pokoju było przeraźliwie zimno. Tak jak w całym domu. Ubrania wiszące w sypialnianej szafie też niewiele zdradzały. Beżowy płaszcz, brązowa spódnica, granatowy pulower, czarny kostium, kostium żółtobrązowy, bawełniana sukienka w kwiatki, kilka bawełnianych bluzek, białych, cytrynowych, niebieskich i szarych. Ale Freya znalazła tam również dwie pary dobrej jakości dresów do biegania i parę nowiutkich, kosztownych sportowych butów, jeszcze nierozpakowanych. Jak dotąd obraz Angeli Randall był mglisty i pofragmentowany jak zdekompletowana układanka. Ale Freya dopasowała do niej dwie pierwsze części. Samotna kobieta w średnim wieku, średniego wzrostu i przeciętnej budowy ciała,
która nosiła nierzucające się w oczy ubrania o bliżej nieokreślonym kolorze, była jednocześnie zagorzałą biegaczką, która potrafiła wydać na buty ponad sto pięćdziesiąt funtów. To wszystko. Freya zmarszczyła brwi. Ciekawe, jak zareaguje Cameron, kiedy przyjdzie do niego i powie, że wie tylko tyle. Już miała zamknąć §zafę, zejść na dół i poszukać Coatesa, gdy jej uwagę przykuło coś na samym końcu półki, coś małego i błyszczącego. Pudełeczko zawinięte w złoty papier ze złotą wstążką i kunsztownie zawiązaną kokardą. Pod wstążką tkwiła mała, złocista koperta. Freya otworzyła ją i wyjęła karteczkę. Dla Ciebie ode mnie, z bezgraniczną miłością i oddaniem. Zważyła pudełeczko w ręku. Było lekkie, nie pachniało, ani nie grzechotało.
R
Ciekawe. Czy Angela Randall dostała je czy chciała je komuś dać?
T L
Wyszła na dwór, natykając się na wracającego z ogrodu Coatesa. - No i jak? Dowiedziałeś się czegoś?
- Niewiele. Sąsiedzi, których zastałem w domu, mówią, że ta Randall jest bardzo miła, ale zamknięta w sobie i że nikt jej nie odwiedza. Tylko pani Savage, ta z domu na rogu ulicy, zauważyła, że jakieś pół roku temu Randall zaczęła biegać. - Tak, w szafie znalazłam dresy i parę nowiutkich, bardzo drogich, sportowych butów. Sprzęt jak się patrzy. - Biega codziennie rano, zawsze o tej samej porze i bez względu na to, czy dopiero co wróciła z nocnego dyżuru, czy dopiero co wstała.
- Gdzie biega? - Zwykle na Wzgórze, chyba że mocno pada, to wtedy biega drogą. - Kiedy ta Savage widziała ją ostatni raz?
- Jest prawie pewna, że dzień po tym, kiedy według Carol Ashton Randall po raz ostatni przyszła do pracy. Od tamtej pory nie widziała tu ani jej, ani nikogo innego. Myślała, że Randall gdzieś wyjechała. - Widziała, jak wraca z porannej przebieżki? - Tego nie pamięta, ale mówi, że nie zawsze siedzi w oknie. Trzy razy tygodniowo jeździ porannym autobusem do córki, a we wtorki na targ, więc Randall mogła wrócić do domu niezauważenie. - Albo nie wrócić wcale. Coś jeszcze? - Nie. - Dobra, wracamy. Muszę otworzyć prezent.
R
Godzinę później złocista paczuszka leżała na jej biurku niczym rekwizyt sceniczny z bożonarodzeniowych jasełek.
T L
Zaraz po powrocie złożyła meldunek. Dane Angeli Randall zostały wprowadzone do bazy danych osób zaginionych, a jej rysopis rozesłano po okolicznych szpitalach. Jedną z rzeczy, których Freya szukała w jej domu, były względnie aktualne zdjęcia, które mogłaby zamieścić na policyjnej stronie internetowej. Ale nie znalazła żadnych, a nowych wiadomości nie było. - Ani wiadomości, ani zwłok - mruknął Cameron, przystając przed jej biurkiem. - Zwłoki się znajdą. - Przeczucia? - Prowadziła tak samotne życie, że... Gdybym mieszkała w takim sterylnym pudełeczku, bez przyjaciela czy kogoś kochanego, skoczyłabym z mostu. - Spod którego już dawno temu by cię wyciągnięto. Freya przysunęła bliżej złociste pudełeczko.
Dla Ciebie ode mnie, z bezgraniczną miłością i oddaniem. - Otwórz - rzucił Cameron. Freya zawahała się. Rewizja w domu Angeli Randall, nawet przeszukiwanie szuflad i szaf było po prostu pracą, zwykłą pracą. Nie czuła się tam jak intruz, bo wśród rzeczy Angeli nie było niczego osobistego, niczego, co sugerowałoby, że wtyka nos w nie swoje sprawy. Poszukiwanie nazwisk, adresów, śladów wskazujących, dokąd zaginiona mogłaby wyjechać, było rutyną - w przeciwieństwie do otwieranie wykwintnie zapakowanego prezentu, jawnego naruszenia jej prywatności. Angela Randall na pewno by przeciwko temu zaprotestowała.
R
Wciąż z wahaniem przesunęła kciukiem po błyszczącym jak lustro papierze, potem wzięła nóż i ostrożnie przecięła wstążkę. Złocisty papier rozwinął się, odsłaniając złociste pudełeczko. W środku, w gniazdku z błękitnego aksamitu, leżały złote spinki do mankietów ozdobione lazurytem.
T L
A więc jednak nie dla niej, tylko od niej. „Dla Ciebie", dla nieznanego mężczyzny Jrz bezgraniczną miłością i oddaniem". Freya popatrzyła na spinki, na pudełko, na wyściełający dno aksamit, na wyłożone jedwabiem wieczko... Intymny sekret na jej biurku. Sekret smutny, ekstrawagancki podarunek od samotnej kobiety po pięćdziesiątce... dla kogo? Nie dla krewnego. Dla kochanka? Najwyraźniej. Ale jeśli tak, dlaczego w jej życiu nie było ani śladu mężczyzny? Poszła do automatu po kawę. Nie mieli niczego, co mogłoby wskazać, gdzie Angela jest i co robi. Nikt jej nigdzie nie widział, nie zostawiła pożegnalnego listu, nie znaleziono jej ciała - nie było żadnych podstaw, żeby ciągnąć tę sprawę dalej. I tak poświęciła jej za dużo czasu. Angela Randall zniknęła i dopóki się nie pojawi, żywa lub martwa, miała być tylko kolejnym numerem. Osobą zaginioną BH140076/CT.
6
Ostatni tydzień przed Bożym Narodzeniem, pogodna, zimna noc. A właściwie świt. Zbocza Wzgórza sąpokryte cieniutką warstewką lodu, a Głazy Werna błyszczą od szronu jak grzbiety wielkich ślimaków. Jest ślisko, więc biegaczy jeszcze nie ma, j est za to kilku rowerzystów, którzy zawzięcie pedałują w obłokach białej pary z ust. Kobiety z dobermanami też jeszcze nie ma, ale jest Jim Williams ze swoim yorkshire terrierem. Jim cierpi na bezsenność i od dwóch tygodni przychodzi na Wzgórze coraz wcześniej, czasami na długo przed świtem. Jest bardzo zimno, więc obydwaj, on i pies, są ciepło opatuleni. Pies. Skippy. Jim obiecał siostrze, że się nim zajmie, chociaż dobrze wie, że nigdy nie pokocha psa, któremu jedzie z pyska, i który podczas zakładania smyczy warczy na niego i chce gryźć. Ale gdyby oddał go w obce ręce albo kazał uśpić, Phyl nie umarłaby w spokoju i nigdy by mu tego nie wybaczyła.
T L
R
Rowerzyści śmigają tuż obok z nisko pochylonymi głowami. Ponieważ nie ma ani innych psów, ani biegaczy, których Skippy mógłby ścigać, Jim spuszcza go ze smyczy, chociaż Phyl nigdy by tego nie zrobiła. Za bardzo go rozpieszczała, traktowała go jak dziecko, a nie jak zwykłe zwierzę, ale właśnie to sprawiało jej największą radość. Skippy puszcza się truchtem w stronę krzaków, a potem znika między drzewami. Wygląda na to, że lepiej mu się teraz żyje, że cieszy się większą wolnością i wszystkim tym, czym cieszy się każdy pies. W twarz zacina ostry wiatr, ale gdy wstaje świt, gdy z mroźnej szarówki wyłania się miasto, ciemna linia rzeki i katedra, warto jest tu być nawet wtedy, gdy dokucza przeraźliwe zimno. Ze ścieżki u stóp Wzgórza dochodzi szczekanie dobermanów. - Skippy! Skippy! - Jim słyszy, jak w mroźnym powietrzu rozbrzmiewa jego własny głos. Gwiżdże, co prowokuje dobermany do jeszcze intensywniejszego ujadania. - Chodź tu, Skippy, wracaj! Ale małego teriera ani nie widać, ani nie słychać, słychać jedynie szczekanie zbliżających się dobermanów i przytłumiony warkot samochodu oddalającego się w kierunku drogi.
7 Cat Deerbon stała w oknie gabinetu, spoglądając przez żaluzje na parking. Po szybach spływały krople deszczu. Dochodziła dziewiąta, ale na dworze wciąż było szaro. Poniedziałek rano - pełna lista pacjentów, dwóch handlowców z lekami, po południu klinika prenatalna, Hannah, którą musiała zawieźć po szkole do dentystki, a ona nie zaczęła jeszcze świątecznych przygotowań. Ale nie, żadna z tych rzeczy jej nie martwiła z wyjątkiem tego, że wśród pacjentów była Karin McCafferty
R
Zabrała rękę, trzasnęły żaluzje. Nie, nie dam rady, pomyślała. Było to uczucie tak rzadkie, że aż niepokojące.
T L
Karin McCafferty, lat czterdzieści cztery, zaprzyjaźniła się z jej matką, doktor Meriel Serrailler, kiedy ta zamówiła u niej projekt urządzenia i zagospodarowania ogrodu. Cat ujrzała ją teraz oczyma wyobraźni: wysoka, o rudych, sterczących na wszystkie strony włosach i o pociągłej, owalnej, kremowobiałej twarzy. Tak, twarz miała na pozór zwyczajną, lecz, co dziwne, niezapomnianą. Zrezygnowała z dobrze zapowiadającej się kariery w bankowości i została projektantką terenów zielonych, co, jak twierdziła, bardzo ją odmieniło. I świetnie sobie radziła, kwitła jak jej kwiaty. Ostatnio pisano o niej w popularnym czasopiśmie ogrodniczym, a w telewizji pokazano jeden z urządzonych przez nią ogrodów. Karin - wspaniała towarzyszka i rozmówczyni o wielu zainteresowaniach. Od dwudziestu dwóch lat była żoną Mike'a McCafferty'ego, starego nudziarza, jak uważała Cat. Nie mieli dzieci. - Próbowaliśmy na wszystkie sposoby i nic z tego. Zapłodnienie in vitro nie było wtedy tak skuteczne jak dzisiaj, a ja zawsze chciałam mieć własne dzieci. Nie mogłabym adoptować.
Sam ją uwielbiał, ale Hannah była wobec niej nieufna. - Ona za bardzo się rządzi - mówiła. - Pewnie, że tak - odparła Karin, gdy Cat jej o tym powiedziała. Karin McCafferty. Na biurku leżały zdjęcia rentgenowskie i wynik badań onkologicznych ze szpitala w Bevham. - Nie powinnaś zaprzyjaźniać się z pacjentami - powiedział jej poprzedniego wieczoru Chris. Może i miał rację, ale ona njgdy nie umiała zachowywać zawodowego chłodu i rezerwy. Problemy pacjentów zawsze brała do serca, podobnie jak ich radości, i wcale nie chciała się zmieniać. Ale takie podejście pociągało za sobą konieczność trudnych konfrontacji w rodzaju tych, która ją teraz czekała. Zadzwonił telefon.
R
- Już piętnaście po. - Jean z recepcji. - Tak, przepraszam. Wpuść ich.
T L
Wyniki badań poszły na bok. Musiała najpierw poświęcić pełną uwagę czternastu pacjentom. Uśmiechnęła się ciepło do kobiety, która stanęła w drzwiach.
Iris Chater postarzała się od śmierci męża. Ale patrząc, jak smutna idzie w stronę biurka, Cat uznała, że jest to proces odwracalny. Była wciąż załamana, zestresowana i wstrząśnięta jego odejściem, wciąż dokuczała jej bezsenność, nagła samotność i łzy. Pozbawiło ją to energii, lecz choć stara, miała jeszcze czas na odpoczynek i ukojenie. Siadając, westchnęła. Westchnęła i spojrzała na nią matowymi oczami człowieka, który właśnie stracił kogoś ukochanego i
- Musi być pani ciężko. Bardzo ciężko, to oczywiste. - Cat przysunęła bliżej pudełko chusteczek. - W nocy ciągle go słyszę... Budzę się i słyszę, jak oddycha. Czuję, że wciąż ze mną jest. Pewnie pomyśli pani, że zwariowałam... - Nie, to zupełnie normalne. Martwiłabym się, gdyby było inaczej. - A więc nie zwariowałam? - Na pewno nie. Zawsze o to pytali. Albo na głos, albo w duchu, a wówczas pytanie zawisało w powietrzu, a ona musiała na nie odpowiedzieć. Iris odprężyła się nieco i jej twarz nabrała koloru. *
R
- A poza tęsknotą za Harrym? Na nic się pani nie skarży?
T L
- Jestem po prostu zmęczona. I nie mogę jeść. Raz jem, raz nie jem. Poprawiła się na krześle, podniosła torebkę z podłogi i ponownie ją położyła. Cat cierpliwie czekała. - Harry też stracił apetyt. - Wiem. Stracił, ponieważ miał raka i stoczył długą walkę z chorobą. Pani straciła apetyt, ponieważ dręczy panią smutek i samotność. Proszę się tym nie martwić. Sama pani mówi, że raz pani je, raz nie, proszę więc jeść wtedy, kiedy pani może. To, na co będzie miała pani ochotę. Apetyt z czasem wróci. - Rozumiem. - A jak jest nocami? Boi się pani być sama w domu? - Nie, nie. Widzi pani, on zawsze ze mną jest, mój Harry... Podobnie jak większość starszych pacjentów, Iris Chater nie była chora, potrzebowała tylko otuchy i kogoś, kto by jej wysłuchał. Ale Cat wyczuła, że mimo jej sondujących pytań, Iris coś ukrywa. Odczekała jeszcze chwilę, ale staruszka uparcie milczała. - Dobrze, proszę wpaść do mnie za miesiąc, chcę zobaczyć, jak pani sobie radzi. Ale jeśli będzie coś panią dręczyło...
Iris długo się zbierała, wreszcie wstała, ruszyła do drzwi, lecz w ostatniej chwili przystanęła. - A jednak coś panią dręczy, prawda? - spytała łagodnie Cat. Staruszka omal się nie rozpłakała. - Gdybym tylko wiedziała, gdybym tylko była pewna, że mu tam dobrze. Można to jakoś... sprawdzić? -Nie czuje pani tego? Nawet tu, w sercu? Iris, Harry był dobrym człowiekiem. .. - Tak, to prawda. - Staruszka wciąż stała pod drzwiami. - Ale widzi pani... — Zerknęła na nią i uciekła wzrokiem w bok.
R
Co się dzieje? - myślała zaskoczona Cat. O co ona chce mnie spytać? Jakiego szuka pocieszenia? - Ale widzi pani, ostatnio mam taki dziwny oddech.
T L
Nie, nic jej nie było. Po prostu się bała. Bała się, że umrze tak jak jej mąż i czuła się bezbronna. Cat zbadała jąpobieżnie. Nie wykryła żadnych niepokojących objawów, ani bólu w piersiach, ani szmerów w płucach. - Nie chciałabym zapisywać pani proszków na sen ani środków uspokajających. Naprawdę uważam, że to niepotrzebne. - Nie, nie, niczego takiego nie chcę. - Musi się pani troszkę odprężyć... - Ale rife mogę, pani doktor, nie mogę. - Czy shichała pani tych relaksujących taśm, kojącej muzyki z ćwiczeniami oddechowymi? - Czegoś takiego jak... jak w tych wschodnich religiach? -Nie, nie, te są takie zwyczajne, po prostu relaksujące. Nie mogę wystawić na nie recepty, ale sprzedająje choćby w sklepach ze zdrową żywnością. Nie są zbyt drogie. Może pójdzie tam pani i je obejrzy, spyta sprzedawcę, które by pole-
cił? Jeśli będzie ich pani słuchała, chociaż przez kwadrans dziennie, na pewno poczuje się pani lepiej. Straciła pani męża, Iris. Byliście razem pięćdziesiąt lat. To, co pani przeżywa, jest zupełnie normalne. Trochę potrwa, zanim wróci pani do siebie. Potem była codzienna procesja pacjentów z bolącym gardłem, bolesnym okresem, zainfekowanymi uszami i artretycznymi stawami. Za dwadzieścia dwunasta Jean przyniosła jej kubek kawy. - Została tylko pani McCafferty. Karin. Przez dwie godziny, jakie upłynęły od początku dyżuru, prawie zdołała o niej zapomnieć. - Daj mi jeszcze parę minut.
R
Jean uśmiechnęła się współczująco i wyszła.
T L
Pół godziny później Cat pomyślała: Czy pacjent pomógł mi kiedykolwiek w badaniu? Czy kiedykolwiek pocieszył mnie ktoś, kto dowiedział się właśnie, że choruje na nieuleczalną chorobę? Czy pocieszali ją kiedykolwiek rodzice śmiertelnie chorego dziecka, mówiąc, że ona, lekarka, na pewno zrobiła co w jej mocy, że zdają sobie sprawę, iż jest równie zdenerwowana jak oni? Karin McCafferty była spokojna, opanowana i... bardzo jej współczuła. - Ty też się paskudnie czujesz, wiem. A z kimś, kogo znasz tak dobrze jak mnie, jest pewnie jeszcze gorzej. - To były jej pierwsze słowa, a potem objęła ją i przytuliła. - Nic to. A doktor Monk bardzo mi się podobała. Minęły trzy tygodnie, odkąd przyszła do niej z guzkiem w piersi. Cat podejrzewała, że guz jest złośliwy, ale wpadła w przerażenie, gdy zobaczyła zdjęcie rentgenowskie, które pokazywało liczne przerzuty na gruczoły lim-fatyczne. Biopsja potwierdziła, że jest to wyjątkowo agresywny rodzaj raka. A teraz Karin była już po pierwszym badaniu u onkologa, u doktor Monk. Jej diagnoza leżała na biurku.
- Nie wiesz nawet, jak mi przykro. - Wiem. Dużo dla mnie zrobiłaś. Błyskawicznie załatwiłaś mi prześwietlenie i badania, a przecież wszystko może od tego zależeć. Jest taka pogodna, pomyślała Cat. Aż za pogodna. - Trochę potrwa, zanim w pełni dotrą do ciebie wszystkie wynikające z tego implikacje - powiedziała ostrożnie. - Nic się nie martw, już dotarły. - Przepraszam, nie chciałam, żeby zabrzmiało to protekcjonalnie...
R
- I nie zabrzmiało. W takich przypadkach ludzie często się zadręczają, pytają: „Dlaczego akurat ja?" Ale właściwie dlaczego nie ja? Rak wybiera na chybił trafił. Wróciłam ze szpitala, wypiłam dużą whisky i się wypłakałam. To wszystko. Powiedz mi teraz, co dalej. Cat zerknęła na list od doktor Monk. Nie był zbyt optymistyczny.
T L
- Natychmiastowa operacja, na pewno ci o tym mówiła. W tym przypadku operacja niezbyt... oszczędna. - Pełna mastektomia, łącznie z gruczołami limfatycznymi. Tak, mówiła. - Potem chemia, może nawet i radiografia, zależnie od wyniku operacji. Niewykluczone, że zajdzie konieczność podwójnej mastektomii... Karin milczała. - W Bevham mamy świetny ośrodek onkologiczny, dlatego nie polecam prywatnej kliniki. Ale jeśli chcesz leżeć w separatce ze wszystkimi wygodami, bez wahania płać i bierz separatkę. Ja bym tak zrobiła. Kiedy podle się czuję, wolę być sama. Paplam jak najęta, pomyślała Cat. Karin ją denerwowała. Siedziała bez ruchu, zupełnie spokojna i odprężona i cały czas patrzyła jej w oczy. Włosy miała ściągnięte i przewiązane czarną aksamitką, co jeszcze bardziej uwydatniało jej chudą twarz. Duży nos, wystające kości policzkowe, wysokie czoło - była to
twarz interesująca i inteligentna, spokojna twarz kobiety, która znakomicie czuje się we własnej skórze. - Cat, długo o tym myślałam. To chyba zrozumiałe, nie robiłam nic innego. Nie oszczędzałam się, przemyślałam to bardzo dokładnie. Rozmawiałam z Mikiem. A teraz mówię o tym tobie. Nie chcę tego. Nie, nie, zaczekaj, najpierw mnie wysłuchaj. Jedyną sugestią doktor Monk, którą poważnie rozważam, jest operacja. Wiem, że będzie bardzo radykalna, ale, co dziwne, jestem w stanie to zaakceptować. Chciałabym mieć coś w rezerwie. Ale chemioterapia, radioterapia, zdecydowanie nie. Odpada. - Nie rozumiem.
T L
R
- Chcę spróbować czegoś innego, czegoś alternatywnego, uzupełniającego, nazwij to, jak chcesz. W każdym razie czegoś łagodniejszego. Chcę pojechać do Stanów, do kliniki Gersona. Jestem absolutnie przekonana, że tak będzie dla mnie lepiej, fizycznie i psychicznie, pod każdym względem. Nie chcę zatruwać ciała i niszczyć systemu odpornościowego jakimś świństwem, nie zamierzam też dać się napromieniować. Nie zmienię zdania, ale jesteś moją lekarką i oczywiście cię wysłucham. Nie jestem głupia. Cat wstała i podeszła do okna. Parking był prawie pusty. Wciąż lało jak z cebra. - Mówiłaś o tym doktor Monk? - Nie. Wtedy jeszcze tego nie przemyślałam. Poza tym nie sądzę, żeby mnie pochwaliła, - A myślisz, że ja pochwalę? - Cat, bez względu na to, jak się to wszystko skończy, to jest moje ciało, to ja choruję, to moja decyzja i to ja będę z nią żyć. A raczej umierać. Tak czy inaczej, nie musisz się o mnie martwić. - Ale się martwię! Cała moja wiedza, doświadczenie i instynkt każe mi się martwić, bo robisz błąd. Poważny błąd. - A więc umywasz ręce?
-Posłuchaj. Jesteś moją pacjentką, aja twojąlekarką, dlatego moim zadaniem jest ci doradzać. Moim zadaniem jest również wspieranie cię we wszystkich decyzjach medycznych, ponieważ w ostatecznym rozrachunku decyzje te zawsze podejmuje pacjent. Poza tym jesteś mojąprzyjaciółką. Dlatego im bardziej będę przekonana, że robisz źle, tym bardziej będę cię wspierać. Rozumiesz? - Przepraszam. Nie dam bez ciebie rady, Cat. - Wiem. - Nie myślałam, że jesteś tak bardzo przeciwna alternatywnym sposobom leczenia.
T L
R
- Bo nie jestem. W pewnych okolicznościach bardzo je popieram. Podsyłam pacjentów Nickowi Haydnowi, osteopacie, podsyłam ich Aidanowi Shar-pe'owi, almpunkturzyście; w kilku trudnych przypadkach zdziałał cuda. Przed chwilą poradziłam pewnej świeżo owdowiałej staruszce, żeby poszła do sklepu ze zdrową żywnością i kupiła taśmę z nagraniami relaksującymi. Aroma-terapia jest... urocza. Ale żadna z tych terapii nie uleczy raka, Karin. Te najbardziej komplementarne, pomagają tylko we właściwym leczeniu, odprężają pacjenta, dzięki czemu czuje się zdrowszy. - To może zrobię sobie lifting i pójdę do manikiurzystki? Karin wstała. Cat wiedziała, że ją zdenerwowała, rozdrażniła, i była na siebie wściekła. Odprowadziła ją do drzwi. - Obiecaj mi przynajmniej, że jeszcze raz to przemyślisz. - Przemyślę. Ale nie zmienię zdania. - Nie pal za sobą mostów, nie zatrzaskuj drzwi. Chodzi o twoje życie. - Właśnie. I wtedy Karin odwróciła się nagle, objęła ją czule na pożegnanie i spokojnym, zdecydowanym krokiem wyszła z gabinetu.
- Na miłość boską, nie możesz się na to zgodzić. - Późnym wieczorem siedzieli naprzeciwko siebie przy kuchennym stole i pili herbatę. Chris właśnie wrócił z wizyty. - Mam poprosić ją, żeby zmieniła lekarza? - Nie, masz zrobić wszystko, żeby przejrzała na oczy i uzmysłowiła sobie, że nie może iść tą drogą. Dobrze wiesz, że to żadne wyjście. Ona nie ma wyboru, nie ma takiego luksusu. Chris był przeciwny wszelkim formom alternatywnego leczenia z wyjątkiem kręgarstwa, bo miał kłopoty z kręgosłupem. - Martwię się o nią, bardzo się o nią martwię, ale się uparła. Znasz ją. - Pewnie jeszcze to do niej nie dotarło.
R
- Chyba dotarło. Jeśli mam jej pomóc, powinnam się w tym trochę rozeznać, żeby uchronić ją przynajmniej od tych wszystkich szarlatanów.
- Pewnie Karin.
T L
-Nie, nie powinnaś zachęcać jej nawet do tego. Trzeba ją operować i poddać chemioterapii. Co w ciebie wstąpiło?
Chris wstał i odstawił imbryk na kuchenkę. - Wszędzie ich pełno. Tych pomylonych maniaków. - Mówisz o tych ze Starly Tor? To niegroźne głuptasy. New Age, uzdrawianie kryształami, leczenie ziemią... - Co to za różnica? Daj Karin wolną rękę i zacznie tańczyć nago wokół Stonehenge.
Kiedy pojechał na kolejną wizytę, wzięła kąpiel i położyła się z laptopem na kolanach. „Rak" - wystukała w Google'u. Terapie. Leczenie alternatywne. Leczenie uzupełniające. Gerson.
Półtorej godziny później, gdy Chris wrócił, odwiózłszy do szpitala nastolatka z ostrym atakiem wyrostka robaczkowego, czytała artykuł na temat efektów długotrwałego programu medytacji i wizualizacji, w którym uczestniczyli chorzy na raka z kliniki w New Jersey. Zapisawszy kilka stron w leżącym na poduszce notesie, doszła do wniosku, że może przynajmniej zrobić jedno: potraktować Karin poważnie.
Taśma Spowiadam ci się jak w konfesjonale. Mówiąc prawdę, szukam rozgrzeszenia. Cała różnica polega na tym, że nie proszę cię o wybaczenie. To ty powinnaś prosić mnie.
R
Ale kiedy już będziesz wszystko wiedziała, poczuję się lepiej. Niektóre tajemnice przeszłości stały się zbyt wielkim ciężarem, żeby dźwigać je samemu, chociaż to nie poczucie winy mnie przygniata, tylko to, co wiem.
T L
Tajemnicy, którą zdradzę ci dzisiaj, nie dźwigałem sam. Od samego początku dzieliłem ją z ciocią Elsie. Zabrała ją do grobu, tak jak obiecała. Znał ją oczywiście wujek Len, ale pamiętasz, jaki był potulny i uległy; nie pisnąłby nikomu ani słowa, chyba że na rozkaz cioci. Często do nich jeździłem i zdarzyło się to właśnie wtedy, podczas jednej z tych wizyt. Bardzo mi się u nich podobało i zawsze pytałem cię, kiedy będę mógł pojechać znowu. Chciałem zamieszkać z nimi na stałe. Podobał mi się ich bungalow, bo był to bungalow, taki bez schodów. Smakowały mi śniadania, które ciocia podawała mi co rano, uwielbiałem też siadywać na podłodze przy półce z książkami i czytać Twoje ciało w zdrowiu i chorobie doktora Robertsa. Tyle się z tej książki nauczyłem. Pomogła ukształtować moje przeznaczenie. Lubiłem uchylać wieczorem drzwi sypialni i wsłuchiwać się w szmer rozmów w saloniku na końcu krótkiego korytarza, w płynące z radia głosy.
I to właśnie z radia dowiedziałem się o Arthurze Needhamie. Usłyszałem, jak o nim mówią, jak ciocia rozmawia o nim z wujkiem i tej nocy ów tajemniczy Needham nawiedził mnie we śnie. - Kto to jest Arthur Needham? — spytałem rano w połowie jajecznicy. Ciocia Elsie i wujek Len wymienili spojrzenia. Dobrze pamiętam ich minę. Wujek zmarszczył brwi i wysłano mnie do łazienki, żebym umył zęby. Ałe później ciocia powiedziała: - I tak się o tym dowiesz, więc powiem ci już teraz. Jesteś już duży. Szeptać, nie szeptała, ale zmienił jej się głos, na taki cichy, gardłowy. Miała poważną twarz, łecz czułem, że dobrze się bawi.
R
Arthur Needham był bławatnikiem. Ożenił się z wdową, która miała trochę pieniędzy, i pół roku później ją zamordował. Odkrywszy, że wbrew obietnicy zapisała pieniądze nie jemu, tylko jedynej córce, zamordował i ją. Od razu mnie to zainteresowało.
- W celi śmierci.
T L
- Gdzie on teraz jest? - spytałem.
Chciałem wiedzieć, chciałem się natychmiast wszystkiego dowiedzieć. Ciocia była podekscytowana. Iskierka tego podekscytowania przeskoczyła na mnie i rozpaliła coś, co już nigdy nie zgasło. - To zły, to podły człowiek. Pojadę tam. Będę stała i czekała, dopóki nie poniesie kary, dopóki sprawiedliwości nie stanie się zadość. - Ale co oni z nim zrobią? - Powieszą go, będzie wisiał. — Twarz też się jej zmieniła. Ciocia miała teraz wytrzeszczone oczy, a z jej cienkich, mocno zaciśniętych ust odpłynęła cała krew. - Możesz jechać ze mną - dodała.
- To już jutro rano - powiedziała cztery dni później, kiedy odprowadziła mnie do łóżka i kiedy zmówiłem pacierz. - Jeśli wciąż masz ochotęjechać, to pojedziemy. - Do więzienia? Tam, gdzie go powieszą? - Możesz zmienić zdanie, to żaden wstyd. - Nie, pojadę. - Zobaczysz, jak dobro zwycięża zło. Dobrze ci to zrobi. Oczywiście niewiele z tego rozumiałem, ale tak, bardzo chciałem tam być. - Obudzę cię —powiedziała ciocia. — Wcześnie. Ale najpierw musisz złożyć uroczyste przyrzeczenie.
R
- Jakie?
T L
- Że nigdy, przenigdy nikomu o tym nie powiesz, że nie zdradzisz, gdzie byłeś i co widziałeś. Twoja matka nigdy by mi tego nie wybaczyła. No? Przyrzeknij. Ani słowa. - Przyrzekam. Ani słowa. - Nigdy i nikomu.
- Nigdy i nikomu. Pamiętam, że dodała: „Amen". Wyszła z sypialni, a ja leżałem na plecach, wiedząc, że tej nocy nie zasnę. Bardzo chciałem tam jechać. Jednocześnie nie chciałem. „Ani słowa. Nigdy i nikomu ". Złożyłem przyrzeczenie. I go dotrzymałem. Ale teraz to już bez znaczenia, prawda? Mogę ci o tym opowiedzieć, nie łamiąc danego słowa.
Ciocia obudziła mnie nazajutrz przed szóstą, gdy za oknem było ciemno jak w kałamarzu, ale podała mi do łóżka kubek słodkiej herbaty, a zaraz potem zjadłem sadzone jajko w grubej kanapce z dwóch grzanek.
Gdy zamknę oczy, wciąż czuję zapach tego powietrza, zapach dymu z kominów, jego smak, ten przenikliwy chłód. Wciąż czuję rękę cioci w mojej ręce, twardość pierścionków wbijających się w jej pulchne palce. Pomfrey Street i Bełmont Road doszliśmy do przystanku tramwajowego. Na ulicach roiło się od kobiet w chustkach na głowie, które ramię w ramię, po trzy, po cztery w rzędzie, szły do fabryk, od mężczyzn w czapkach i od rowerzystów. Dym z ich papierosów mieszał się z dymem z kominów. W zatłoczonym tramwaju zalatywało potem. Stałem wciśnięty między kilka grubych kobiet i ich szorstkie palta ocierały mi policzki. Potem się przesiedli-śmy i od razu wyczułem, że w tym drugim tramwaju jest jakoś inaczej, bo wszyscy stali nieruchomo, milczeli i mieli takie wielkie oczy. Oni też jechali do więzienia. Znowu przyciśnięto mnie do jakichś kobiet, z których kilka się na mnie gapiło.
R
- Z dzieckiem w takie miejsce? - powiedziała jedna. - Dziwne.
T L
- Nie rozumiem dlaczego. Niech się dowie, ile na świecie jest zła. Ludzie się podzielili, zaczęli się kłócić, ale ciocia chwyciła mnie tylko za rękę, ścisnęła jąjak kleszczami i cały czas milczała. Było mi niedobrze, a może się po prostu bałem. Nie wiedziałem, co się może zdarzyć. Tramwaj stanął i wszyscy wysiedli. Spojrzałem przez ramię: wyglądał jak mgliście oświetlona gąsienica. Ale najbardziej byłem świadom dźwięków, odgłosów, i do dzisiaj najbardziej plastycznie pamiętam stukot butów na czarnym asfalcie, gdy w tłumie ludzi szliśmy w kierunku wielkiego, zwalistego, mrocznego gmachu z nagimi, wysokimi murami i zamkowymi wieżycami. - Więzienie-powiedziała ciocia niskim, zdławionym głosem. Kroki: raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa. Wstawał świt i niebo nad więzieniem poszarzało. W powietrzu czuło się wilgoć, chociaż nie padało. Raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa. Wszyscy milczeli. Dołączyliśmy do zwartego tłumu przed wysoką, żelazną bramą. - Tam jest zegar. Pokaże godzinę i będziemy wiedzieli.
Nic z tego nie zrozumiałem, mimo to zadarłem głowę, ale widziałem tylko czyjeś plecy, ciemne palta, chustki i filcowe kapelusze. - Chodź na barana, inaczej nic nie zobaczysz. I nagle znalazłem się na krzepkich ramionach zupełnie obcego mężczyzny. Szorstki materiał jego kurtki drapał mnie w uda, ale teraz, w powoli ustępującej szarówce, widziałem znacznie więcej, bo i żelazną bramę, i więzienną wieżę, i biały jak kość zegar z czarnymi wskazówkami. Ta minutowa drgnęła i przeskoczyła bliżej ósemki, a wtedy przez tłum przetoczył się cichy szmer głosów, które stopniowo zamarły.
T L
R
Bałem się. Wciąż nie wiedziałem, co się tam dzieje, co ma się zaraz wydarzyć i byłem przekonany, że zaprowadzą Needhama na wieżę i powieszą go tam na naszych oczach. Przecież inaczej zrobić tego nie mogli. Mieliby wpuścić do środka aż tylu ludzi, żeby przyglądali się egzekucji z bliska, tak jak w tym automacie na molo? Niemożliwe. Zresztą nie wiedziałem, czy chcę na to patrzeć, czy nie. Myślałem o celi śmierci. Chciałem ją zobaczyć, chciałem być tam z Arthurem Needhamem. Wskazówka drgnęła ponownie. I nagle ktoś z tyłu zaczął śpiewać. Stopniowo dołączali do niego inni i już po chwili śpiewali chyba wszyscy. Ten cichy, nabrzmiały hymn przyprawiał o dreszcze. Boże pomsty, Panie Boże pomsty, ukaż się w blasku! Powstań. Ty, który sądzisz ziemią, Daj pysznym odpłatą! Zaśpiewali jeszcze jeden werset i nagle, jakby na znak niewidzialnego dyrygenta, wszyscy umilkli. Zapadła cisza, jakiej nigdy potem nie słyszałem, głęboka, głucha i martwa. Zegar wskazywał ósmą. Mężczyzna, który wziął mnie na barana, mocniej zacisnął pałce na moich udach. Cały czas patrzyłem na wieżę, wytężałem
wzrok. Ludzie wstrzymali oddech, a niebo za ciemnym gmachem więzienia poszarzało jeszcze bardziej i zalśniło dziwnym blaskiem. Nie zdarzyło się nic. Nikt nie wyszedł na wieżę. Szybko zamknąłem i otworzyłem oczy, myśląc, że źle widzę, ale nie, wciąż nic się tam nie działo, nie działo się absolutnie nic i przez długi czas panowała ta straszna cisza. A potem zobaczyłem strażnika w mundurze, który szedł przez dziedziniec w stronę bramy z kartką papieru w ręku. Ci stojący najbliżej cicho zaszem-rali i szmer ten rozprzestrzenił się jak ogień. Strażnik otworzył małąfurtkę, wyszedł i przypiął kartkę do tablicy. Szmer narastał. Ludzie coś mówili, przekazywali sobie jakąś wiadomość, jeden drugiemu, drugi trzeciemu, trzeci czwartemu, a potem mężczyzna zdjął mnie z ramion i postawił na ziemi tak gwałtownie, że zakręciło mi się w głowie i dostałem mdłości.
R
— Podziękuj panu —powiedziała ciocia.
T L
Nie wiedziałem, za co mam dziękować. Przecież nic nie widziałem. Nic się nie zdarzyło. Powiedziałem to cioci. —Powieszono złego człowieka i byłeś tego świadkiem — odparła. — Widziałeś, jak wymierza się sprawiedliwość. Nigdy tego nie zapomnij.
8 Iris Chater powiedziała doktor Deerbon, że jest zmęczona, lecz nie znalazła słów, którymi mogłaby to zmęczenie opisać. Od śmierci Harry'ego każdy dzień był walką z krańcowym wyczerpaniem, które mąciło jej w głowie i napełniało kończyny ciepłym, mokrym piaskiem. Ilekroć szła do sklepu -zawsze wybierała te najbliższe, od wielu tygodni nie była w śródmieściu -czuła, że mogłaby położyć się na chodniku i zasnąć. Teraz leżała na sofie w saloniku. Była połowa grudnia. Zmęczenie dawało jej się we znaki jak nigdy dotąd, chociaż przed chwilą obudziła się po dwu-
godzinnej drzemce. Pod kominkiem potrzaskiwał ogień, zasłony były na wpół zaciągnięte. W przykrytej klatce spały papugi. Na dworze zapadł już mrok. I właśnie ten mrok, ta wcześnie zapadająca ciemność, która skracała dni i w nieskończoność wydłużała noce, jeszcze bardziej potęgowała samotność, zwłaszcza teraz, pod koniec roku. Ale gdy tak leżała pod cieplutkim pledem, przez chwilę było jej dobrze i wygodnie, przez chwilę czuła się dziwnie szczęśliwa. Pokój tulił ją świetlistym blaskiem, a ciepło łagodziło artretyczny ból w kolanach. I co najważniejsze znowu miała wrażenie - jak zwykle kapryśne i nieprzewidywalne -że w salonie jest Harry. Wypowiedziała jego imię, cicho i ostrożnie, zaskoczona brzmieniem swego własnego głosu. -Harry? Nic nie usłyszała, lecz wiedziała, że jej odpowiedział. Wyciągnęła rękę.
T L
R
- Och, Harry kochanie, tak mi ciężko, tak ciężko. Wiem, że jesteś szczęśliwy, że już nie cierpisz i cieszę się z tego, tylko tak bardzo mi cię brak. Nie przypuszczałam, że tak źle to będę znosiła. Nie odejdziesz, zostaniesz na trochę, prawda? Kiedy wiem, że tu jesteś, jakoś sobie radzę. Siłą woli nakazała mu usiąść w fotelu naprzeciwko, żeby nie tylko czuć jego obecność, ale i go zobaczyć, sprawdzić, czy na pewno nic mu nie jest, czy się nie zmienił. - Chcę cię zobaczyć, Harry. Ogień wystrzelił nagle do góry i zbłękitniał. Iris wstrzymała oddech, modląc się i gorąco pragnąc. Tak, był tu. - Chcę cię zobaczyć - powtórzyła płaczliwie. Nagła pewność, że go jednak nie zobaczy i związane z tym rozczarowanie było równie gorzkie i bolesne jak za pierwszym razem. Przestraszona drgnęła, słysząc pukanie do kuchennych drzwi, ale zaraz potem usłyszała głos Pauline Moss i z trudem wstała z sofy. - Nic mi nie jest, już idę.
Pauline była dobrą sąsiadką i dobrą przyjaciółką, tylko że czasem niezbyt mile widzianą. Bywały takie dni, kiedy Iris wolałaby nikogo nie widzieć i z nikim nie rozmawiać - Upiekłam racuszki. Nastawić wodę? Iris wytarła oczy, włożyła okulary i zapaliła światło. Mam szczęście, pomyślała. Jak sobie radzą ci bez troskliwych sąsiadów, z którymi nie mogą nawet wypić filiżanki herbaty? - Jak się masz, moja droga. Boże, obudziłam cię? Przepraszam. - Nie, nie, leżałam tylko i myślałam. Pora się z tego wygrzebać. - Poszły do kuchni. - Jesteś taka dobra. Pauline wzięła tacę i postawiła na płycie przykryte talerzem racuchy.
T L
R
- Nieprawda, nie jestem. Jestem samolubna. Tak bardzo zachciało mi się racuchów, że musiałam znaleźć jakiś pretekst. Idą święta i chyba już nigdy nie schudnę. Przy okazji wyjęłam formy do ciasta. Masz ochotę pojechać ze mną w sobotę na rynek? Muszę kupić owoce. Boże Narodzenie. Iris patrzyła na wyszywane kwiaty łubinu na wyściełającej tacę serwetce. Święta. Nic nieznaczące słowo. Nie mogła ich sobie wyobrazić i nawet nie chciała. Pauline podniosła tacę. - Weźmiesz dzbanek? Iris wstała i w jej kolana wbiły się dwa rozgrzane do białości szpikulce, wbiły się tak głęboko i boleśnie, że zabrakło jej tchu i musiała przytrzymać się krawędzi blatu. Pauline przeszyła ją wzrokiem, ale nic nie powiedziała. Wróciła do tego dopiero wtedy, gdy zjadły racuchy i z drugą filiżanki herbaty w ręku usiadły przy kominku. - Dodaję do ciasta szczyptę sody oczyszczonej - powiedziała. - Moja mama tak robiła i nie wiem dlaczego, ale są wtedy smaczniejsze, nie sądzisz? Iris spojrzała na nią czule.
- Nie mam pojęcia, co bym bez ciebie zrobiła. Teraz i kiedy Harry chorował. Chciałabym ci się jakoś odwdzięczyć... - Możesz. - Powiedz tylko j ak. - Już mówię. Idź z tymi kolanami do lekarza. Tylko nie mów mi, że cię nie bolą, bo wiem, że bolą. - Nie, nie, chcę zrobić coś dla ciebie. - No właśnie. Co powiedziała doktor Deerbon? - Och, to samo co zwykle. Że na operację trzeba długo czekać, że jest lista i że operacja kolan nie jest tak skuteczna jak operacja biodra. Zapisała mi środki przeciwbólowe.
T L
R
Iris nie zamierzała mówić przyjaciółce, że podczas ostatniej wizyty u doktor Deerbon nawet nie wspomniała o kolanach. Bo i po co miałaby wspominać? Bardzo cierpiała, bolały ją cały czas, a ból był większy i ostrzejszy niż zwykle. Ale nie skłamała, bo na operację naprawdę czekało się Bóg wie jak długo, a po tabletkach, które przypisała jej doktor Deerbon, dostawała rozstroju żołądka. Mogła kupić sobie aspirynę. - To idź do niej jeszcze raz. Powiedz, że nic ci nie jest lepiej, i poproś, żeby wciągnęła cię na listę najpilniejszych przypadków. - Są przypadki jeszcze pilniejsze niż mój. -Hm. Iris rozlała do filiżanek resztkę herbaty. - Harry wciąż tu jest. Wiesz? - Oczywiście, że jest - odrzekła z uśmiechem Pauline. - Opiekuje się tobą, nigdy cię nie zostawi. - Nie, nie, on jest tutaj, w tym pokoju. Czasem aż się tego boję. Ale chciałabym go... zobaczyć, usłyszeć, nie tylko czuć jego obecność. Czyja zaczynam popadać w obłęd?
-Ty? - Tak mi dobrze, kiedy tu jest. Nie chcę, żeby odszedł. W pokoju było ciepło. W świetle lampy lśnił rząd mosiężnych małpek na półce. - Myślałaś kiedyś... No wiesz. Żeby do kogoś pójść. - Ale do kogo? - Do tych spirytystów. Do medium. Słysząc te słowa, Iris aż się zaczerwieniła. Drgnęło jej serce. Pauline wypowiedziała na głos coś, co od dawna chodziło jej po głowie. - Bywa u nich mnóstwo ludzi. Mówią, że wiesz, że niektórzy mają prawdziwy dar.
R
- Ty też byłaś?
T L
- Nie, nie miałam okazji. Zresztą, tak tylko to powiedziałam. - Chybabym się bała. - Czego?
- No... zdenerwowałabym się. - Iris zajrzała do filiżanki. - Moja babcia wróżyła z fusów. - Moja też. W tamtych czasach wszystkie babcie wróżyły. Ale to jedna wielka bzdura. - Właśnie. Bzdura? - pomyślała Iris. Wróżąc z herbacianych fusów, babcia Bixby opisała jej Harry'ego Chatera, opisała bardzo dokładnie, jego wygląd, sposób bycia, rodzinę, wszystko, i to zanim Iris w ogóle go zobaczyła. Wywróżyła nawet, gdzie będzie pracował i na wiele lat przed tym, zanim ostatecznie stracili nadzieję, przewidziała, że nie będą mieli dzieci. - No i gdzie ich szukać? - dodała. - Z takimi trzeba bardzo ostrożnie.
- Na Passage Street jest kościół spirytystyczny. Pewnie mają tam tablicę ogłoszeń. - Nigdy mi się nie podobał. Wygląda jak blaszany barak. - Na pewno nie warto iść do tych, którzy zatrzymuj ą się w hotelach. Wiem, że przyjeżdżają czasem do Deer Park. Rozwieszają ogłoszenia i wystawiają te swoje tablice: WIECZÓR z WRÓŻBITĄ I JASNOWIDZEM. Madame Rosita ze złotymi kolczykami w uszach. Farsa. - Ale pieniądze biorą. Pauline zaczęła ustawiać naczynia na tacy. - Pewnie trzeba z polecenia, jak z każdym innym. Popytam, zobaczę. Chcesz wpaść do mnie na Najsłabsze ogniwo?
R
- Nie, nie dzisiaj, Pauline. Mam coś do zrobienia. - Ale wpadnij, jeśli zmienisz zdanie.
T L
- Jesteś dla mnie taka dobra.
Po wyjściu Pauline Iris długo myślała, zastanawiając się, czy pomysł z medium jest dobry, stosowny, ile będzie kosztował seans, czy nie jest to czasem sztuczka, która ma polepszyć samopoczucie ludzi nieszczęśliwych. Najgorzej, że pomysł ten ją przerażał. Ale niby dlaczego? Przecież albo to zwykłe brednie, albo niektórzy z nich naprawdę mają dar, a jeśli tak, mogliby nawiązać kontakt z Harrym, więc czego tu się bać? Tylko jak oni to robią? Jak wygląda seans? Czy będzie mogła z nim porozmawiać, usłyszeć jego głos? Czy takie medium może udowodnić, że to wszystko prawda, mówiąc klientce rzeczy, o których wie tylko ona, rzeczy prywatne, a nawet intymne? Babcia Bixby wróżyła z fusów, ciocia z kart. Ale, tak jak mówiła Pauline, w tamtych czasach wróżyły wszystkie babcie i ciocie, głównie dla zabawy, dla śmiechu, dla rozrywki w tych ponurych dniach, kiedy prało się w balii. Tak, czasem aż dreszcz człowieka przechodził, ale teraz nie tego chciała. Chciała po prostu wiedzieć, czy Harry naprawdę tu był, chciała z nim porozmawiać.
Tego wieczoru w małym, ciepłym saloniku było dziwnie pusto, jakby nagle odszedł. Może potępiał jej pomysł. W końcu, żeby przestać już o tym myśleć, poszła do Pauline na telewizję. Ale podobnie jak przedtem, kiedy to żaden quiz, żadna komedia czy thriller, żaden innym program nie zdołał zabić tęsknoty za Harrym, tak samo teraz żaden program nie zdołał odpędzić myśli o tym, że gdyby tylko zebrała się na odwagę, mogłaby nawiązać z nim kontakt. Zamartwiała się tym przez cały wieczór, a w nocy budziła się dwa razy, żeby pomartwić się jeszcze trochę.
T L
R
W sklepach panowało świąteczne szaleństwo. W trzecią sobotę grudnia Iris Chater błąkała się bez celu po mieście, skonsternowana obfitością towarów, dóbr, rzeczy i jeszcze raz rzeczy, i zdenerwowana tym, że powinna kupić wreszcie jedzenie i prezenty. Ale w sumie nie było takiej potrzeby. Pauline zaprosiła jąna pierwszy dzień świąt, lecz Iris zamierzała iść tylko na lunch, ponieważ wiedziała, że przyjadą dwaj synowie Pauline z rodzinami i wszyscy będą tłoczyli się w tych małych, ciasnych pokoikach. Nie chciała za długo tam siedzieć. Najlepiej, żeby było już po świętach, im szybciej, tym lepiej. W niedzielę rano, po fatalnej nocy, zrobiła coś, czego nie robiła od lat: poszła na mszę do katedry. Ale między młodymi małżeństwami z małymi i dużymi dziećmi, między ludźmi, którzy śpiewali nieznane jej hymny z dziwną, nowoczesną melodią czuła się zupełnie nie na miejscu. Nabożeństwo rodzinne nie zapewniało po prostu odpowiedniej oprawy dla modlitw za duszę Harry'ego i rozmyślań nad sensem ewentualnej wizyty u medium. Siedziała tam, stała, klęczała i wśród gaworzenia niemowląt i dziecięcej paplaniny czuła się tak, jakby przypadkiem wylądowała na przyjaznej, lecz obcej planecie. W drodze do domu kolana bolały ją tak bardzo, że omal się nie rozpłakała. Pozostała część dnia rozciągała się przed nią niczym wstęga niekończącej się drogi. Pauline siedziała w oknie i na jej widok podniosła do góry filiżankę. Słodka, gorąca kawa i czekoladowe herbatniki przyniosły ulgę i pocieszenie.
- Znalazłam kogoś - powiedziała Pauline. Ściany pokoju pochyliły się i odchyliły, jak gumowe. - Obiecałam, że popytam i przypomniało mi się, że dziewczyna, z którą kiedyś pracowałam, mówiła mi, że jej teściowa była u medium. Pauline sięgnęła za zegar na półce i wyjęła złożoną karteczkę. Jeśli ją wezmę, deliberowała Iris, jeśli choćby jej dotknę, na pewno coś się stanie. Spojrzała na kartkę. Czuła, że jeśli tylko wyciągnie rękę, nie będzie już odwrotu. Jesteś głupia, pomyślała. Głupia z ciebie baba. Ale uczucie było wszechogarniające, obezwładniające...
R
- Wiesz, gdybyś się denerwowała, mogłabym z tobą tam jeździć. Naturalnie nie wchodziłabym do środka, po prostu czekałabym, aż... No wiesz. Tak czy inaczej, masz tu nazwisko i adres. - Pauline położyła kartkę na środku stołu. - Napij się jeszcze herbaty.
T L
Iris sięgnęła po dzbanek. Piła powoli, paplając o sklepach, o zakupach, o świętach, o drożyźnie, o tych śmiesznych, nowych hymnach w katedrze, o wszystkim i o niczym, po prostu zabijała czas. Bo dobrze wiedziała, że przed wyjściem będzie musiała wziąć kartkę ze stołu, że kiedy wróci do domu i zamknie za sobą drzwi, zostanie sam na sam z nazwiskiem, adresem I numerem telefonu. Żeby to sobie ułatwić, zerknęła szybko w dół, na karteczkę i wypisane ręką Pauline okrągłe literki. Sheila Innis. 20 Priam Crescent. 399713. To, że nazwisko było zupełnie zwyczajne i że znała tę ulicę, podniosło ją trochę na duchu, dlatego wzięła kartkę, złożyła ją na pół i z wesołą miną schowała do torebki, śmiejąc się z siebie, że tak bardzo się tym denerwowała.
9
Detektyw sierżant Freya GrafEham stała w holu Domu na Rozdrożu, czekając, aż zaprowadzają do gabinetu Carol Ashton. Miała ochotę stamtąd uciec. Ten odór: pasta do podłóg i chryzantemy, a w tle środki dezynfekujące i gulasz. Natychmiast przypomniały jej się korytarze szkoły klasztornej, do której chodziła, i - to wspomnienie było bardziej przykre, bo względnie świeże - dom opieki społecznej w południowej części Londynu, gdzie jej babcia spędziła ostatnie dwa koszmarne lata życia. Bo tam nie było nawet zapachu pasty do podłóg i chryzantem, który zabiłby wszechobecny fetor. Ponowna wizyta w domu starców, chociaż ten na pewno różnił się od tamtego, przyprawiała ją o dreszcze. Gabinet kierowniczki był jasny, ładny, pełen kwiatów i zdjęć. Stał tam również wygodny fotel. - Znaleźliście Angelę? Proszę, niech pani usiądzie.
R
- Przykro mi, ale nie. - To już tyle dni... Jestem absolutnie pewna, że stało się coś złego.
T L
- Próbuję stworzyć sobie jej obraz. Czy mogłybyśmy wrócić do kilku spraw? - Oczywiście, bardzo chcę pomóc.
- Powiedziała pani, że Angela nie mogłaby odejść bez uprzedzenia, nie mówiąc nic ani pani, ani nikomu innemu, że to nie leży w jej naturze. Tak? - Tak, dużo o tym myślałam i jestem tego pewna. Wiem, że ludzie robią czasem rzeczy zupełnie nieoczekiwane, ale nie wierzę, żeby Angela mogła tak po prostu odejść. Nie rzuciłaby pracy, nie zostawiłaby domu, nie bez uprzedzenia. Nie, na pewno by tego nie zrobiła. Nie ona. - Czy utrzymywała z kimś stosunki... bardziej osobiste? - Pyta pani, czy kogoś miała? Czy miała z kimś romans? - Carol Ash-ton uniosła brwi. Sugestia ta wyraźnie ją zaskoczyła. - Już wspominałam, że Angela nie jest osobą, która opowiadałaby o swoim życiu prywatnym. Nie wiem nawet, czy ona ma kota. Ale nie, o nikim takim nigdy nie mówiła. - Czy mogłaby kupić komuś kosztowny prezent?
- Wątpię. Jaki prezent? - W jej domu znaleźliśmy złote spinki do mankietów i karteczkę, której treść sugeruje, że nawiązała intymny związek z mężczyzną. - Boże. - Nikt taki nie przychodzi pani do głowy? - Nie i muszę przyznać, że jestem bardzo zaskoczona. Angela jest po prostu inna, jest... - Kierowniczka urwała, szukając słów. Freya cierpliwie czekała. - Gdybym miała opisać ją jednym słowem, boję się, że byłoby to słowo: „chłodna". Nie chcę przez to powiedzieć, że jej nie lubię, bo lubię ją i szanuję. Szanuję każdego sumiennego i lojalnego pracownika.
- Może.
T L
R
- Proszę się nie martwić, doskonale panią rozumiem. - Freya wstała. -Istnieje duże prawdopodobieństwo, że Angela wróci po prostu do domu. Im bardziej jest skryta, tym mniejsza nadzieja, że zwierzyłaby się komuś ze swoich problemów, gdyby takie miała, więc...
Carol Ashton była co do tego sceptyczna. Freya się jej nie dziwiła, bo sama nie wierzyła w swoje puste zapewnienia. - Spróbuje pani przypomnieć sobie, czy nie wspominała, może mimochodem, o kimś, kogo znała lepiej i bliżej? - Tak, oczywiście, ale wiem na pewno, że nie wspominała. Gdy wyszły na korytarz, gdzieś na górze rozległ się długi, płaczliwy krzyk. Freya omal nie uciekła na dwór. - Chciałabym panią o coś spytać - powiedziała kierowniczka. - Wczoraj w Radiu BEV słyszałam czyjś apel, prośbę o informację o zaginionym psie, rodowodowym championie. Pomyślałam, czy nie można by było poprosić ich, żeby nadali coś o Angeli.
- Czasem tak robimy i zalewa nas potem fala telefonów, nie zawsze na temat. Ale tak, radio często pomaga. Zobaczę, co da się zrobić. - Chyba warto spróbować, prawda? Ktoś mógł ją widzieć, ją albo... coś. Szły przez lśniący czystością hol. Na górze panował już spokój i Freya zastanawiała się przez chwilę, jak uciszono ten zawodzący głos.
Samochód mókł na lekkim deszczu. Prawie we wszystkich oknach paliło się światło, chociaż była dopiero trzecia. Za kilka dni święta - wzruszający moment na zaginięcie.
T L
R
Resztę popołudnia miała spędzić w Bevham, na seminarium poświęconym przestępstwom internetowym, a zwłaszcza pedofilii. Komenda regionalna powołała specjalną jednostkę i właśnie werbowała ochotników. Freya nie miała ochoty zgłaszać się do czegoś, co jej zdaniem było zajęciem brudnym, denerwującym i nieprzyjemnym, nie wspominając już o tym, że wymagało wielogodzinnego ślęczenia przed komputerem. Ale seminarium dało jej szerszy obraz tego względnie nowego zjawiska, poza tym, uczestnictwo we wszelkiego rodzaju szkoleniach zawsze się opłacało, gdyż było dowodem zapału i gorliwości. Wyjeżdżając z Londynu, pragnęła pozostawić za sobą ambicje, uciec od coraz większego i groźniejszego stresu życia w wielkim mieście i zapomnieć o swoim krótkim, nieszczęśliwym małżeństwie. Teraz czuła, że rany zaczynają się goić, że zmiana bardzo ją odświeżyła. Zakochała się w Lafferton, gdy przyjechała tu na rozmowę kwalifikacyjną, spodobało jej się i samo miasto, i okolice. Miało do zaoferowania o wiele więcej, niż się spodziewała i wciąż z radością poznawała swój nowy dom. Ale przede wszystkim dobrze się tu czuła i to właśnie tu na nowo pokochała swoją pracę. Znowu była pełna entuzjazmu i dawnego idealizmu, który straciła w ciągu ostatniego, jakże tragicznego roku w Londynie. Dwadzieścia minut później wraz z trzydziestoma innymi policjantami słuchała wykładu na temat profilu psychologicznego typowego pedofila internetowego, osobnika obrzydliwego i całkowicie wypaczonego, i na temat najno-
wocześniejszych technik stosowanych do namierzania tego rodzaju zboczeńców. Szczegóły pedofilskich stron internetowych budziły w niej tak wielką odrazę, że kilka razy wyłączyła się, wróciła myślą do Angeli Randall i doszła do wniosku, że tak, że trzeba zadzwonić do radia. Po wykładzie były pytania. Ona nie miała żadnych, a te, które padały, dotyczyły głównie kwestii technicznych. Jej uwagę przykuło dopiero ostatnie, ale nie dlatego, że dotyczyło czegoś interesującego, tylko dlatego, że zadał je starszy detektyw inspektor Serrailler, który przeprowadzał z nią rozmowę kwalifikacyjną, i który zaraz potem wyjechał na dwutygodniowy urlop. Ponownie uderzyło ją, że jest bardzo młody - jak na tę rangę oczywiście - i jakie to niezwykłe, że ma jasne, niemal nordyckie włosy i ciemne oczy. Gdy seminarium się skończyło, podszedł do niej i powiedział:
R
- Cieszą się, że przyszłaś. Niezbyt przyjemny temat, co? - Koszmarny. Kilka razy musiałam się wyłączyć.
T L
- Czy to znaczy, że nie możemy na ciebie liczyć? - Nie, nie, przeciwnie...
- Świetnie. Może wpadniesz do mnie jutro? Opowiesz mi, jak sobie radzisz, jak się aklimatyzujesz. - Dobrze, wpadnę. I dziękuję za troskę. Serrailler uśmiechnął się, ale właśnie wtedy ktoś klepnął go w ramię i musiał się odwrócić.
Spóźnialscy robiący ostatnie zakupy, orkiestra Armii Zbawienia, kolędy, garstka ludzi ze śpiewnikami pod wielką choinką na skwerze - na ulicach Bevham było jasno i tłoczno. Przez okno samochodu wpadała przytłumiona melodia. Przybieżeli do Bedejem? Boże Narodzenie. Czas powrotów i rodzinnych zjazdów. Ognisko domowe. Ostatnie święta spędzili z Donem w ciszy i milczeniu, w atmosferze wrogości i
cierpienia, jak na przeciwległych brzegach wzburzonego morza. W południe poszła na spacer, znalazła indyjski sklepik na rogu ulicy i poszukała schronienia między ciasno zastawionymi półkami, od których bił zapach przypraw i korzeni. Ale tego roku, łagodnie odmówiwszy siostrze, która zapraszała ją na swoją farmę w Cumbrii, nie mogła się już doczekać, kiedy wreszcie zamknie za sobą drzwi i zostanie sam na sam zjedzeniem -zupełnie zwyczajnym, bynajmniej nie wykwintnym - butelką dobrego wina, nowymi płytami, książkami i z telewizorem. Patrząc wstecz, wydawało się, że jej krótkie małżeństwo było pasmem awantur przeplatanych okresami wrogiego i tylko chwilowego zawieszenia broni.
T L
R
Trzy skrzyżowania, trzy postoje na czerwonym świetle. Czekając na zielone, patrzyła na feerię rozjarzonych świateł, które ślizgały się, drżały i wirowały jak w jaskini Aladyna, i myślała o Angeli Randall. Gdzie teraz była? Gdzie była o tej jasnej, ruchliwej i radosnej porze roku? Przypomniał jej się ten nienagannie utrzymany, bezosobowy, zimny dom, ta panująca w nim cisza, te zwykłe, prozaiczne meble, to sterylne powietrze. Tak, przy Barn Close numer 4 pachniało jak w domu, gdzie nigdy nie gościła miłość, przyjaźń i śmiech. A ten kosztowny prezent w złocistym opakowaniu? „Dla Ciebie ode mnie, z bezgraniczną miłością i oddaniem". Bez względu na to, co powie na to Serrailler, Freya Graffham wiedziała, że nie może tego tak zostawić. Chciała wbić w coś zęby, chciała zostawić gdzieś swój własny ślad, i ryle. Co najmniej tyle. Ciemnymi uliczkami, a potem ciemnymi, podmiejskimi drogami wracała do domu, z niepokojem myśląc o zaginionej kobiecie.
10 Kiedy na przystanek przy rynku zajechał niebiesko-kremowy autobus, Debbie Parker zalała fala paniki, paniki tak potwornej, że zrobiło jej się niedobrze, że spocił jej się kark i szyja.
T L
R
Z Lafferton do Starly i do Starly Tor jeździły trzy autobusy dziennie. Ten odjeżdżał o dziewiątej czterdzieści pięć - był pierwszy, tak że przed wizytą musiała zabić jeszcze godzinę czasu. Wszystko starannie zaplanowała. Najpierw zamierzała spytać o drogę do Duchowego Sanktuarium Davy, a potem pójść gdzieś na kawę. A po wizycie chciała pochodzić po tych malutkich sklepikach. Starly, które rozrosło się wokół Tor, było niewiele większe od wioski, ale, jak wyczytała w „Miejskim Biuletynie Informacyjnym" ze sklepu ze zdrową żywnością, ściągnęło tam wielu terapeutów i uzdrowicieli. Czytała ten biuletyn przez wiele dni. Potem, korzystając z zawartych w nim wskazówek, przewertowała stos broszur i książek, a jeszcze potem poprosiła Sandy, żeby zostawiła włączony komputer i zaczęła szperać w Internecie. Niektóre strony były zupełnie zwariowane, ale kilka ją zafascynowało, dlatego do późnej nocy siedziała pogrążona w lekturze, a potem długo nie mogła zasnąć, intensywnie myśląc i próbując dopasować do siebie to, co wyczytała. Tak, Dava mógł nauczyć ją tylu cennych rzeczy, udzielić jej tylu cennych rad, miała do mego tyle pytań. Ilekroć zerkała na j ego ciemnogranatową wizytówkę, odczuwała ulgę i głęboką pewność, że to jest to, że tędy musi iść, że to jakiś znak. Niemniej na widok otwierających się drzwi autobusu i metalowych schodków, wpadła w przerażenie tak wielkie, że miała ochotę dać nura w najbliższą uliczkę i uciec do domu, do swego ciemnego, bezpiecznego pokoju, do swego łóżka. - Blokujesz drzwi, skarbie, wsiadaj.
Kierowca czekał, postukując w pojemnik na monety. Debbie spojrzała przez ramię. Napierało na nią sześć czy siedem osób. - Starly i Starly Tor przez Dimper, Harnaham, Bransby, Lackerton Wood, Little Lockerton, Fretfield, Shrimfield i Up Starly. Masz duży wybór, tylko się wreszcie zdecyduj. Ktoś popchnął ją w plecy i żeby nie upaść, musiała postawić nogę na schodkach. - Dzięki ci, Boże. Dokąd? Debbie z trudem przełknęła ślinę. W gardle miała suchą, twardą gulę, nie mogła ani mówić, ani oddychać.
- Do Starly. - W jedną stronę, czy zamierza pani wracać? - Powrotny... poproszę. - Gula ześlizgnęła się do żołądka, ale ściskające bilet palce wciąż mocno drżały.
T L
R
Zapomniała już, jak tu pięknie, nawetw styczniu, jak piękne są te falujące, przechodzące jedno w drugie wzgórza rozdzielone małymi kępami drzew, płynące u ich stóp strumienie, jedwabiste wstęgi przecinających pola murków, te owce, które wyglądały tak, jakby ktoś zrzucił je z góry na łąkę niczym confetti. Nisko nad polami świeciło cytrynowe słońce i jego skośne promienie, cudownie jasne i miękkie, omywały dachy stodół, korony dębów i szczyty drewnianych bram, a czasem przemykały szybko przez otwartą przestrzeń. W pewnej chwili zobaczyła polowanie, konie przeskakujące przez długi żywopłot, ich rozwiane grzywy, ich ogony, i siedzących na koniach jeźdźców w czerwonych kurtkach i czarnych czapkach. Uspokoiło ją już samo to, że mogła patrzeć, oglądać takie widoki. Doszła do wniosku, że powinna częściej jeździć, podróżować - dokądkolwiek -i zaszyta w ciepłym kokonie autobusu, po prostu patrzeć, podziwiać. Zdawało się, że odraza, jaką czuła do siebie, do swego otyłego ciała i brzydkiej twarzy, została w Lafferton. Teraz była kimś innym - kimś lub zupełnie nikim - teraz była zadowolona, spokojna, nawet szczęśliwa i rozradowana. Nie przeszkadzała jej powolna jazda, nie przeszkadzały objazdy i liczne przystanki - wszystko to sprawiało jej ogromną radość i broniło ją przed nią samą. Granatowa wizytówka spoczywała bezpiecznie w kieszeni: jej talizman, obietnica, przynajmniej chwilowa obrona przed strachem. Co będzie, to będzie. Tak było jej pisane, tak miało być. Wpadające przez okno słońce ogrzewało jej twarz. Na łące, tuż przy strumieniu, wylądowała długonoga czapla i stała tam teraz bez ruchu, elegancko wyprostowana. Na zbocze wzgórza wbiegł nagle zając. Wbiegł, śmignął jak błyskawica i zniknął jej z oczu. Debbie zapadła w drzemkę.
- Starly... Starly... Proszę wysiadać. - Drgnęła, obudziła się i przez sekundę nie wiedziała, dlaczego siedzi w pustym autobusie, dlaczego zdrętwiały jej nogi i zesztywniał kark. - Późno poszło się spać, co? Stała na chodniku, patrząc, jak autobus zawraca i podjeżdża na przystanek po drugiej stronie ulicy. Silnik zgasł, kierowca wysiadł. Ucichło. Pasażerowie zniknęli, a we wtorkowe popołudnie, zwłaszcza w styczniu, w Starly nie roiło się od ludzi.
T L
R
Miasto leżało na dwóch stromych zboczach w kształcie litery „T", a główna ulica biegła wzdłuż jej nóżki. Domy były małe i utrzymane w jednakowym stylu; większość miała kamienne ściany i wyłożony dachówką dach, chociaż było tam również kilka pomalowanych na różowo osiemnastowiecznych domów podobnych do tych, które widywało się w najstarszej części Lafferton. Debbie rozejrzała się. Naprzeciwko była szkoła podstawowa, tuż obok mały, prawie pusty parking. Dalej kaplica baptystów. Bank. Poczta. Księgarnia i sklep z artykułami piśmienniczymi. Powoli ruszyła przed siebie. Sklep mięsny, sklep ogólnospożywczy. Zwyczajne sklepy i sklepiki. Ale doszedłszy do skrzyżowania z daszkiem litery „T", do miejsca, gdzie ulica opadała jeszcze bardziej stromo w dół, od razu zobaczyła, że właśnie tam skupiło się wszystko to, z czego słynęło Starly. W każdym domu mieścił się albo sklep, albo jakiś ośrodek. Feng shui. Kryształy. Zdrowa żywność, wegetarianizm i weganizm. Zielarstwo. Księgarnia New Age. Miejski dom spotkań. Indyjskie sari, indiańskie koraliki, świece, kadzidła, poruszane wiatrem dzwoneczki, dzwony rurowe, orzechy, zdrowe leki i balsamy, artykuły kosmetyczne, których nie testowano na zwierzętach, ekologiczne proszki do prania, punkt utylizacji i odzysku odpadów. A między sklepami dziesiątki drzwi z tabliczkami i szyldami reklamowymi przeróżnych uzdrowicieli, zielarzy, wróżek, jasnowidzów i parapsychologów.
Ulica była cicha, sklepy prawie puste. Debbie zajrzała do paru. W środku pachniało kadzidłem i kurzem, a jej buty głośno stukotały na drewnianej podłodze. Za ładą siedziała młoda dziewczyna z robótką w rękach. Dwie kobiety rozmawiały o homeopatycznej klinice dla zwierząt. Debbie myślała, że będzie tu ciekawie i podniecająco, tymczasem sklep był smutny i trochę zapuszczony. Sfatygowane ulotki i ogłoszenia, nieświeży towar, przygnębiająca atmosfera. Znalazła kafejkę, gdzie serwowano zdrową żywność. Stoliki i krzesła z jasnej sosny, korkowa tablica z ogłoszeniami terapeutów i plakatami zapraszającymi na jakieś spotkanie - mieli tam tylko bezkofeinową kawę i herbatę ziołową, więc zamówiła kawę i herbatniki z płatków owsianych. Kawa smakowała dziwnie, a dziewczyna, którą ją podała, była przeziębiona.
T L
R
Debbie siedziała pod tablicą ogłoszeń. Wśród ulotek i wizytówek niebieskim blaskiem połyskiwała wizytówka Davy. Debbie wbiła w nią wzrok. Jej kolor natychmiast podziałał na niąjak czary, natychmiast poczuła, że ogarniają dziwne podniecenie. Nie wiedziała, dlaczego zwykły kawałek papieru może mieć aż taką moc, dlaczego potrafi przemówić do czegoś intymnego w jej duszy. - Może mi pani powiedzieć, gdzie to jest? - Wskazała wizytówkę na tablicy. - A co tam jest napisane?
- Sanktuarium na Pielgrzymiej.
- A tak, to taka mała, boczna uliczka równoległa do tej. Trzeba skręcić za sklepem ze świecami. - Dziękuję. W obcym mieście trudno się zorientować. - Na pewno. - Chyba napiję się jeszcze kawy. Wizytę mam dopiero o dwunastej. Chciała jej o tym opowiedzieć, opowiedzieć o sobie, o rzeczach, o których nigdy nikomu nie mówiła. Dziewczyna przysunęła bliżej puszkę i z ciężkim westchnieniem nabrała kawy. Zawrzała woda, zabulgotał ekspres.
Debbie dotknęła językiem bocznego zęba, chcąc wydłubać kawałek herbatnika, który tam utknął, i ostatecznie nic nie powiedziała.
Na miejsce dotarła o wiele za wcześnie. Doszła chodnikiem do końca ulicy, ale nie znalazła żadnego domu z szyldem Duchowego Sanktuarium Davy. Zaczęła szukać po drugiej stronie i rozbolały ją łydki, gdy wtem, mniej więcej w połowie ulicy, dostrzegła coś granatowego. Był to, jej" granat, jak teraz o nim myślała, plamka jej świetlistego granatu na końcu wąskiej ścieżki, na ścianie domku, który nie różnił się niczym od innych. „Dava". Ten sam kolor, ta sama złocista mgławica. Problem w tym, że do spotkania miała jeszcze dwadzieścia minut i nie chciała, żeby wzięto ją za kogoś nadgorliwego czy niecierpliwego.
T L
R
Zawróciła i dwa razy przeszła labiryntem stromych uliczek. Spacer ją zmęczył, dosłownie leciała z nóg. Ludzi było bardzo mało, sklepy świeciły pustką. Z jakiegoś domu dochodził słaby zapach paczuli i piżmowego kadzidła. Było zimno. Gdyby nie granatowa wizytówka, Debbie rozpłakałaby się, pobiegła na przystanek i wróciła do swego sypialnianego azylu w Lafferton. Ale wizytówka cały czas tam była. Tam, w jej kieszeni.
Za pięć dwunasta wcisnęła guzik dzwonka pod granatową tabliczką. Cisza, nikt jej nie otworzył. Powiał silny, zimny wiatr. Pchnęła drzwi, ale były zamknięte. Robili z niej idiotkę czy co? Kościelny zegar zaczął wybijać dwunastą i gdy przebrzmiało ostatnie uderzenie, drzwi się otworzyły. W progu stała kobieta w długiej spódnicy i w chustce na głowie. - Dava zawsze zaczyna punktualnie. Weszły do korytarza oświetlonego słabym, kolorowym światłem wpadającym przez matową szybę.
- Dava prosi o ciszę. Otworzyła drzwi i wpuściła ją do środka. Stał tam okrągły stół i dwa krzesła, a na ścianach wisiały miękkie draperie. - Proszę, wejdź, Debbie. Siedział przy stole i w aksamitnej marynarce bez kołnierzyka wyglądał jak ksiądz. Miał długie brązowe włosy i kilka pierścieni na palcach. Z szyi zwisał mu srebrny celtycki krzyż na łańcuszku. Serce waliło jej jak młotem. - Nie denerwuj się. Proszę, wejdź i usiądź. Z palących się świec bił słodkawy zapach. Ich bursztynowy płomień migotał w lustrze w bogato zdobionej ramie.
T L
R
Dava milczał. Czekał. Debbie rozpięła kurtkę, położyła plecak na podłodze, usiadła i poprawiła się na krześle, niepewnie i nerwowo. Ale potem podniosła wzrok. Patrzył prosto na nią i miał duże, ciemnoniebieskie oczy z długimi rzęsami, oczy niemal granatowe, głębokie i hipnotyzujące, tak jak jego wizytówka. Brakowało w nich tylko tej złocistej mgławicy. Debbie poczuła, że ją wciągają i dziwnie odprężona zadrżała i głośno westchnęła. Poczuła się tak, jakby oddała mu część siebie. Już się nie denerwowała, już się nie bała. Była tu, i tyle. - Dobrze - zaczął Dava zupełnie zwyczajnym głosem, - Witaj w moim sanktuarium. Przypatrzymy się i przeanalizujemy wszystkie problemy, kłopoty i lęki, z którymi tu dzisiaj przyszłaś, a potem zacznę cię leczyć i uzdrawiać, żebyś spojrzała na życie z nowej perspektywy. Złagodzę ból, psychiczny, duchowy i fizyczny, który odbiera ci energię, który cię osłabia i przygnębia, który nie pozwala ci rozwinąć skrzydeł. Nie od razu, nie dzisiaj. Ale stopniowo poczujesz, że odżyłaś, że nabrałaś nowych sił. To ci obiecuję. Odzyskasz równowagę, będziesz żyła w harmonii z sobą i światem, poczujesz, że jesteś wolna, dostrojona do swego wewnętrznego „ja". To ci obiecuję. Niektóre problemy można rozwiązać bardzo łatwo, inne sięgaj ą głębiej. Wszystko to, co mówię i robię, każda zapisana przeze mnie terapia, wszystkie energie, które skupię, żeby ci pomóc, są dobro-
czynne i pozytywne. Żadna z nich na pewno ci nie zaszkodzi. A teraz powiem ci, co będziemy dziś robić. Jego głos był jak szum płynącej wody, jak szum fal, jak szelest łagodnego wiatru między liśćmi drzew. Jego głos koił i pokrzepiał. Mówiąc, Dava patrzył prosto na nią, a z jego oczu biła siła tak wielka, że Debbie musiała spuścić wzrok, spojrzeć na stół nakryty grubym, krwistoczerwonym obrusem. Nie mogła na niego patrzeć, bo czy da się patrzeć na słońce?
R
- Najpierw przez chwilą pomedytujemy, żebyś się odprężyła i rozluźniła. W skupieniu pomilczymy, a ja dostroję się do ciebie, żeby sprawdzić siłę twojej czakry, energii wewnętrznej, często zwanej niebieską. Dostroję się i poznam twoje problemy, niepokoje i lęki, sprawdzę, czy na nic nie chorujesz. Ale jeśli chcesz, możesz mi przedtem powiedzieć, z czym tu przyszłaś, w jakiej sprawie chciałaś zasięgnąć porady. Czy masz co do tego jakieś zastrzeżenia? A może chcesz mnie o coś spytać? Może gnębiącię jakieś zmartwienia? Śmiało, odpowiem na każde pytanie.
T L
Siedział z rękami złożonymi na stole. Nigdy dotąd nie widziała, żeby ktoś siedział tak nieruchomo. Zdawało się, że w ogóle nie oddycha. Przypomniała jej się czapla, która stała przy strumieniu jak kamienna rzeźba. - Nie, nie, nie mam żadnych zastrzeżeń. - Zaschło jej w ustach, mówiła nie swoim głosem. - Tak... Tak będzie... dobrze. - Świetnie. W takim razie zamknij oczy, a ja skupię twoje myśli na światłości i spokoju.
Leżała. Było jej ciepło i lekko. Wolna od trosk dawnych i obecnych unosiła się nad ziemią w łagodnej, błękitnoniebieskiej poświacie. Wsłuchiwała się w ciche dźwięki, które brzmiały jak muzyka, chociaż muzyką nie były -były naturalnymi odgłosami przyrody, śpiewem ptaków, szumem strumieni, szumem fal na piasku, delikatnym szmerem wiatru między liśćmi drzew... To muzyka sfer, pomyślała. Muzyka sfer.
Opowiadała o swoim dzieciństwie, o swojej mamie. Wyraźnie słyszała jej głos, widziała jej twarz. Opowiadała, jak chodziły razem po złocistych liściach w lesie, jak mama śmiała się, gdy rzucały się śnieżkami, jak śpiewała jej kołysanki. A potem jak leżała w łóżku, blada i straszliwie chuda, z wyblakłymi oczami i białymi kośćmi prześwitującymi przez niemal przezroczystą skórę. - Bałam się jej. - Czy to jej własny głos? - Już nie była moją mamą. Opowiadała o jej śmierci i o pogrzebie, o pustej sypialni, o panującej w domu ciszy, o tym, jak wolała siedzieć w ogrodzie czy wychodzić do miasta, niż słuchać łkania taty. Opowiadała o swojej macosze, o tym, jak początkowo jej nienawidziła. Potem poczuła, że skądś wypływa, jak nurek, który wynurza się z głębiny na powierzchnię.
R
- Dobrze... Teraz odpocznij. Odpocznij w ciszy i spokoju.
T L
Twarz miała mokrą od łez. Leżała na sofie i patrzyła na niebieski sufit upstrzony maleńkimi, złotymi gwiazdami. Nie pamiętała, jak się tu znalazła. Dava siedział na stołku. - Usiądź, kiedy będziesz gotowa. Ale nie spiesz się, najpierw odpocznij. - Czy ja spałam? To był sen?
- Nazywamy to sennym transem, snem na jawie. Leczy i koi. Byłaś bezpieczna. Zupełnie bezpieczna. Mówił łagodnym, melodyjnym głosem i poczuła, że mogłaby się znowu położyć i ukołysana jak do snu, ponownie uciec do tego innego, jakże cudownego świata. - Usiądź, Debbie. Wstał, szeleszcząc długą marynarką i wrócił do stołu. - Kiedy będziesz gotowa, przyjdź tu i usiądź. Tylko nie wstawaj zbyt gwałtownie. Możesz zasłabnąć.
Głowę miała tak lekką, jakby unosiła się tuż nad jej ramionami. Ostrożnie spuściła nogi na podłogę i chwilę odczekała. - Teraz wrócisz do domu i będziesz spała tak, jak nie spałaś od wielu miesięcy. Ale przedtem musimy coś sobie wyjaśnić, omówić parę spraw... Idąc przez pokój, czuła się tak, jakby nogi miała pełne wody, więc z ulgą usiadła na krześle. - Wyzdrowiejesz. Dojdziesz do siebie. Masz przed sobą długą, jasną drogę, lecz są na niej przeszkody. Dobrze wiesz jakie. Opowiedz mi o nich. Powiedz, co byś chciała w sobie zmienić. - Jestem gruba. Mam pryszcze. Nie znoszę, kiedy ogarnia mnie przygnębienie.
R
Nigdy nie przypuszczała, że może mówić tak otwarcie. O rzeczach, których się wstydziła, mówiła jak o liście zakupów.
T L
-Wyślę ci pocztą pisemne wskazówki i zalecenia. No i dieta, ale to proste: tylko warzywa i owoce. Pij tylko wodę albo herbatę ziołową. Nie jedz niczego nieorganicznego. Jedz tylko zdrową żywność, tyle, ile zechcesz. Żadnych produktów zwierzęcych. Ani nabiału, ani chleba, ani cukru. Nie pij alkoholu. Nie pij kawy, herbaty ani czekolady. Bierz witaminy, które ci przyślę. Sporządzę też maść na twoją cerę. Dostaniesz ją za kilka dni. Zły nastrój minie, powoli i stopniowo. Początkowo możesz czuć się gorzej niż zwykle, może cię dręczyć silny ból głowy. Po prostu odpoczywaj. I jak najczęściej wychodź na świeże powietrze. Spaceruj, tańcz, biegaj po łące czy w lesie, wszędzie tam, gdzie będziesz miała ochotę. Spaceruj i niechaj twoja dusza śpiewa, Debbie. Słuchaj mnie i swego wewnętrznego głosu. Proces kojenia i wewnętrznego harmonizowania już się rozpoczął. Jestem z ciebie zadowolony. Otoczy cię miłość i światłość, masz przed sobą radosną przyszłość. Widzę to, wystarczy tylko wyjść z mroku i pozbyć się przeszkód na twej drodze. Dava zamilkł i długo milczał. Zamknął oczy.
Stojące w wazoniku kadzidło zmieniło się w kupkę szarego popiołu. Dava otworzył oczy i szybko wstał. - W stosownym czasie wyznaczę ci termin kolejnej wizyty. Debbie popatrzyła mu w oczy, ale były już matowe i nieprzeniknione, jakby odciął prąd w łączącym ich obwodzie. Miał obojętną twarz. - Dziękuję... Tak, dobrze. - Czerwona ze wstydu i zażenowania, wyszła chwiejnie z gabinetu i wpadła na kobietę w długiej spódnicy, która stała w słabo oświetlonym korytarzu. Kobieta nie powiedziała ani słowa. Wcisnęła guzik w ścianie, otworzyły się cicho frontowe drzwi i Debbie znalazła się na ścieżce. Mżył deszcz.
R
Skonsternowana i oszołomiona, nieomal zbiegła stromą uliczką w dół, skręciła za róg i weszła do kafejki ze zdrową żywnością, gdzie dwa stoliki były teraz zajęte przez plotkujące kobiety z małymi dziećmi i z torbami na zakupy. Znowu było zwyczajnie. Znowu było normalnie. Miała ochotę rozpłakać się z ulgi.
T L
Dopiero w połowie kubka słodzonej kawy i kawałka ciasta z marchwi uświadomiła sobie, że je i pije to, czego Dava jej zabronił. Ale w tej chwili bardzo potrzebowała czegoś gorącego. Czuła się tak, jakby jej ciało wreszcie zaczynało odmarzać, jakby zamiast lodu, w jej żyłach znowu zaczynała krążyć krew. Została w ciepłej i wesołej kawiarni, dopóki nie nadeszła pora wyruszyć w górę zbocza na przystanek.
Nazajutrz obudziła się kilka minut po ósmej i chwilę trwało, zanim zorientowała się, gdzie jest i jak się czuje. Pierwszą rzeczą, z jakiej zdała sobie sprawę, było to, że rzeczywiście spała głęboko i spokojnie i że nic jej sienie śniło. Czekała, leżąc w swoim kokonie jak małe dziecko. Kwadrans później wciąż leżała, zupełnie już trzeźwa z błogą świadomością, że nie zasnuwa jej ta wstrętna, czarna mgła. Czuła się dziwnie oderwana od rzeczywistości, ale nie, na pewno nie była przygnębiona. Ani przygnębiona, ani nic.
Ostrożnie wstała, jakby spodziewając się, że zaraz przeszyje ją ostry ból, że przy najmniejszym ruchu powróci depresja i ciemność. Ale wzięła prysznic, ubrała się i nie stało się nic takiego. Sandy była w kuchni; wkładała pranie do pralki. - Wyglądasz... inaczej - powiedziała natychmiast. Debbie nastawiła wodę, wyjęła kubki i mleko. Nie wiedziała, czy chce opowiedzieć jej o Davie, po części dlatego, że jeszcze nie poukładała sobie tego, o czym mówił, po części z podświadomego przekonania, że wizyta była prywatna i że nie powinna o niej mówić. Zrozumiała, że potrzebuje jego wskazówek w bardzo wielu sprawach. - Dobrze się czujesz?
R
- Jakbym była lekko wstawiona. Za długo spałam. Opowiedz mi o urlopie. I Sandy opowiedziała. Mówiła przez dobre dziesięć minut. Przez okno
T L
wpadało zimowe słońce i w kuchni było bardzo ładnie. Debbie nieustannie prowadziła coś w rodzaju analizy wewnętrznej, żeby sprawdzić, jak się czuje, tak jak ktoś ze świeżą plombą nieustannie dotyka językiem zęba, sprawdzając, czy naprawdę już go nie boli. - Dość o mnie, wystarczy tego gadania - zakończyła Sandy. Siedziały w milczeniu przy chwiejącym się stole i Debbie pomyślała, że piękne są nawet te szare cętki na laminowanym blacie. Piękna była również obłażąca z farby ściana, poobijana pralka i wyszczerbiony kubek na kołku. Dava. Wszystko dzięki Davie. - Tak, coś się stało... - zaczęła. Kilka pierwszych zdań wypowiedziała bardzo powoli, bo szukała odpowiednich słów, żeby wszystko opisać, oddać jego moc, siłę i piękno, ale potem słowa zbiły się ze sobą, popłynęły jak strumień wśród skał i znowu powróciło dzieciństwo, jej przyszłość, charakter, drugie, wewnętrzne ,ja", jej cała istota, wszystko to, co powiedział jej Dava. Sandy słuchała w skupieniu i ani razu jej
nie przerwała. Od czasu do czasu przypatrywała się jej uważnie, a potem wbijała wzrok w kubek. Promienie słońca wędrowały po ścianie coraz wyżej i wyżej. Słowa wyschły, przestały płynąć i w kuchni zapadła cisza. Debbie spociła się między piersiami, na szyi i karku. Chciała przekazać Sandy absolutnie wszystko, chciała dać upust emocjom i skupienie kosztowało ją tyle wysiłku, że oklapła jak przekłuty balon. - I co będzie teraz? - Moje życie się odmieni. -Jasne. - Już zaczęło. - Pojedziesz do niego jeszcze raz?
T L
R
- Napisze mi kiedy. Nie można tak po prostu zamówić wizyty. Przyjmie mnie w odpowiednim dniu i o odpowiedniej godzinie. W najpomyślniej -szym dla mnie terminie. - Jasne. - Głos Sandy nie zdradzał absolutnie niczego, ani entuzjazmu, ani podejrzliwości. - Przyśle mi tabletki... ziołowe tabletki na ból głowy i maść na skórę. - Drogie? - Nie, chyba nie, nie sądzę. - Dlaczego? - Nie wyglądał na zdziercę. Widać, że nie poluje na bogaczy, poza tym wie, że jestem na zasiłku. - Aha. - Bóle głowy mają przejść od tych tabletek, spacerów na świeżym powietrzu i od diety, ale jeśli nie przejdą, wyśle mnie do kogoś innego. Mówił, że czasem to nie takie łatwe, że niektóre rzeczy wymagają specjalnej terapii...
- Do kogo cię wyśle? - Nie powiedział. Pewnie do jakiegoś znajomego. - Jasne, na pewno. Debbie gwałtownie podniosła wzrok. - Sandy, wszystko jest w porządku. Jest fantastycznie. Od wczoraj czuję się znacznie lepiej, naprawdę. - To świetnie. - Sandy wstała i zaniosła kubki do zlewu. Wymyła je, opłukała i wytarła, wylała resztkę herbaty z dzbanka i wypuściła wodę. Potem spojrzała na nią przez ramię i spytała: - Co dzisiaj robisz?
R
- Pójdę kupić coś zdrowego do jedzenia. I wyrzucą te świństwa z lodówki i kredensu.
T L
- Dobrze, tylko nie wyrzuć przy okazji moich. - Potem pójdę na spacer... tak jak mi kazał. Będę spacerowała na świeżym powietrzu. - Jasne. - Sandy podeszła do drzwi i zawahała się z ręką na klamce. Posłuchaj, Debs. Nie odbierz tego źle, ale sama mówiłaś, że nie wszystko pamiętasz. Ocknęłaś się na sofie i... Myślisz, że mógł coś ci dać albo... - O czym ty mówisz? - Nie skacz na mnie z pazurami. Mówię tylko, że musisz być ostrożna. Byłaś z nim sama i... - Na miłość boską, on mnie tylko zahipnotyzował... Tak jakby. - Debbie zamilkła. Znowu przypomniał jej się jego łagodny głos i oczy. - Ale tak, wyglądasz lepiej. - Czuję się, jak nowo narodzona, wiesz? On chce mnie odrodzić, tak mówił, tylko jeszcze nie skończył, ale kiedy skończy będę... będę nową Debo-rą. Powie-
dział, że zmienię imię, że poczuję głęboką, pilną potrzebą zmiany imienia. Już nie będę Debbie. Będę Deborą. Deborą Parker. Debbie wyprostowała się i co najmniej trzydzieści centymetrów wyższa, popłynęła nad podłogą w stronę drzwi. Promienie słońca ześlizgnęły się ze ścian i kuchnia pogrążyła się w cieniu.
11
R
Jim musiał coś zrobić, musiał gdzieś wyjść, bo w domu było za cicho. Przychodzi listonosz, gwiżdże mleczarz, zza rogu ulicy wyjeżdża śmieciarka, a tu nic, tylko cisza. Cały czas cisza. Często przeklinał ujadanie Skip-py'ego - było tak jazgotliwe, że podskakiwał wtedy na krześle - ale jeszcze bardziej nie znosił ciszy.
T L
Przeczesał Wzgórze i porozgarniał kijem chyba wszystkie krzaki i zarośla. Chodził tam codziennie wczesnym rankiem, tak jak w dniu, gdy pies przepadł jak kamień w wodę i często wracał po południu, żeby szukać, wołać i gwizdać aż do zmroku. Święta spędził samotnie, ale miał to gdzieś. Teraz był już Nowy Rok i na Wzgórzu nikogo nie było. Czekał na kobietę z dobermanami, której nie widział tu od tygodnia. Było wilgotno, w miarę ciepło i nigdzie nie było ani śladu Skippy'ego. Usłyszawszy w radiu komunikat o zaginionym psie, rodowodowym championie, przejrzał „Echo Lafferton" z poprzedniego tygodnia. Co wieczór przeglądał też „Bevham Post" szukając doniesień o gangach kradnących psy. Phyl mu o nich opowiadała. - Koty też kradną - mówiła. - Potem sprzedają je na wiwisekcję albo wytwórniom pokarmu dla psów i kotów. Musisz bardzo uważać.
Ale on nie uważał, spuścił Skippy'ego ze smyczy, czego ona nigdy by nie zrobiła, no i pies przepadł. Sprawdził wszystkie królicze nory na Wzgórzu. Przed każdą przystawał i nasłuchiwał z nadzieją, że dojdzie go stłumione szczekanie czy skomlenie uwięzionego pod ziemią psa. Ale wszędzie panowała cisza. Słychać było tylko szum wiatru, który szeleszcząc w suchych zaroślach, wiał mu prosto w twarz. W głębi serca czuł, że powinien zrezygnować. Że już nie znajdzie Skippy'ego. Był sfrustrowany, zły i zbity z tropu, mimo to uważał, że powinien zrezygnować.
T L
To ledwie jeden tydzień.
R
Ale jeszcze nie teraz, jeszcze za wcześnie. Bo cóż znaczy tydzień? Pies pogonił za jakimś zwierzakiem, źle skręcił, znalazł się na obcej ulicy, gdzie nic nie pachniało tak jak trzeba i po prostu się zgubił. Wślizgnął się do jakiegoś domu, zwinął się w kłębek w czyimś garażu albo w szopie, a gdy zamknięto drzwi, nie mógł po prostu wyjść.
Zastanawiał się właśnie, czy nie zamieścić ogłoszenia w darmowej gazecie... Gdy wtem usłyszał szczekanie dobermanów i zobaczył kobietę, która szła za nimi w górę zbocza. Był pewien, że coś widziała, był tego pewien do tego stopnia, że miał ochotę powitać ją z otwartymi ramionami. Przecież spacerowała tu w dniu zniknięcia Skippy'ego, a nawet zerknęła przez ramię, gdy zagwizdał i krzyknął, chcąc przywołać psa. Stał, z trudem chwytając oddech i rozpaczliwie pragnąc z nią porozmawiać. Nie wyglądała zbyt przyjemnie. Duża, tęgawa i agresywna, była w ciężkim, obszernym kożuchu, w czapce z nausznikaipi i miała wyniosłą minę. Słuchała go niecierpliwie, walcząc z szarpiącymi się na smyczy dobermanami. - Wiem, że tu pani przychodzi, że była tu pani tamtego dnia, dlatego czekałem. Może coś pani widziała albo słyszała? Przecież pani wie, jak on wygląda...
- Tak, to takie małe, jazgotliwe szkaradztwo. Nie znoszę małych psów. Ale nie, nic nie widziałam i nic nie słyszałam. Dziwi się pan, że zginął? Wystarczy spuścić takiego ze smyczy i od razu ucieka. Wpadnie pod samochód, wpełznie do jakiejś dziury, ktoś go rozdepcze, i po wszystkim. Będzie pan miał nauczkę na przyszłość. Niech pan kupi sobie psa normalnych rozmiarów. Szybko odeszła za ujadającymi dobermanami i kilka metrów dalej zerknęła przez ramię tak samo jak tamtego dnia, tak jak wtedy, gdy wołał Skip-py'ego. - Przykro mi. Jimowi zatrzęsły się ręce i nogi. Powinien być zły, może powinien nawet zwymyślać ją za to, że jest nieuprzejma, tymczasem był po prostu zdruzgotany i chciało mu się płakać. Baba miała rację, to jego wina, to wyłącznie jego wina.
- Och, Jim, jak mogłeś.
R
I znowu usłyszał głos Phyl:
T L
Kobieta szła w kierunku drzew i wiedział, że zaraz zniknie mu z oczu. Chciał za nią biec, chciał błagać ją, żeby nic nie mówiła siostrze, żeby go nie wydała. Wyjął chustę, wytarł oczy, wydmuchał nos. Po co miałby ją ścigać? Co go napadło? Phyl już nie żyła, zresztą ta od dobermanów na pewno jej nie znała. Wciąż roztrzęsiony, powoli ruszył w dół zbocza. Ale potem, kiedy zjadł porządne śniadanie i trochę się uspokoił, wyszedł ponownie. Najpierw wpadł do redakcji darmowej gazety i zamieścił ogłoszenie, potem zadzwonił z budki do Radia BEV i poprosił ich, żeby nadali komunikat o zaginięciu Skippy'ego. Potem pojechał do Lafferton, na policję.
12
Dziesięcioletni Jake Spurrier długo wkładał buty i zapinał kurtkę, po trosze dlatego, że ostatnio wszystko robił bardzo wolno, a po trosze, że myśl o wizycie u akupunkturzysty przyprawiała go o dreszcze. - Jake, to nie boli. - Boli. Jak leczył mnie na gardło i wetknął te igły, bolało jak nie wiem. - Ale potem ból gardła przeszedł jak ręką odjął, prawda? - Ale teraz znowu mnie boli. -Hm.
T L
R
Gdy syn się odwrócił, Jenny zerknęła na niego niespokojnie. Nigdy nie był zbyt silny, zdrowy i wytrzymały, w przeciwieństwie do swego brata Jo-ego, który miał czternaście lat, i który nie opuścił chyba ani jednego dnia szkoły z powodu choroby. Natomiast Jake'owi ciągle świszczało w piersi, ciągle miał jakieś infekcje, przez miesiąc chorował na świnkę, na ospę wietrzną, przeziębią! się we wrześniu i pokasływał aż do kwietnia. Ostatnio narzekał na zmęczenie i był bledszy niż zwykle. Znowu bolało go gardło i dwa razy miał jęczmień, co u innych dzieci już się po prostu nie zdarzało. Jenny była przeciwna antybiotykom w jakiejkolwiek postaci, chociaż kilka razy, gdy rozbolało go ucho, sama mu je podała, bo gdyby poszła do doktor Deerbon, musiałaby jak zwykle się z nią wykłócać. Nie, żeby jej przychodnia była gorsza od tej, z której się wypisali, bo tam antybiotyki rozdawano jak cukierki na każdy katar i ból głowy. Wystarczył jeden telefon do recepcji, bez konieczności umawiania wizyty u lekarza. Tak, ta przychodnia była znacznie lepsza, to nie podlegało dyskusji. Kiedyś miała uporczywe bóle brzucha i gdy żadne badania nic nie wykazały, to właśnie ona, doktor Deerbon, zaproponowała jej akupunkturę. Powiedziała wtedy tak: - Znam kilku terapeutów stosujących alternatywne metody leczenia, ale nigdy nie polecam ich pacjentom ot, tak sobie. Ale Aidana Sharpe'a bardzo szanuję. Ma pełne kwalifikacje, nie zagada pani niezrozumiałym żargonem, a niektóre schorzenia, w tym chroniczne bóle, bardzo dobrze reagują na akupunkturę. Jeden z moich pacjentów miał zaawansowaną osteoporozę i artre-tyzm i terapia pana Sharpe'a przyniosła mu dużą ulgę. Nie była to oczywiście żadna cudowna tera-
pia, bo nie ma lekarstwa na kruszące się kości, ale ból minął, podobnie jak sztywność stawów. Boję się, że publiczna służba zdrowia tego pani nie zrefunduj e, ale j eśli maj ą państwo prywatne ubezpieczenie medyczne, wypiszę skierowanie i nie powinno być żadnych kłopotów. Była u Aidana Sharpe'a tylko dwa razy i bóle brzucha ustały. Mogła normalnie jeść, chociaż akupunkturzysta zalecał unikanie ostrych potraw i białego wina. To było przed dwoma laty. Potem Sharpe wyleczył Jake'a z uporczywych bólów gardła, a po kuracji syn wyraźnie nabrał sił i wigoru. Przez cały rok grał w piłkę nożną w reprezentacji szkoły i przepuścił tylko jeden mecz z powodu przeziębienia - nigdy przedtem nie był tak długo zupełnie zdrowy. Ale potem, gdzieś tak przed miesiącem, znowu zaczął się szybko męczyć, stracił apetyt i sporo meczów przesiedział na ławce rezerwowych.
R
- Sam wiesz, jak dobrze się czułeś po wizycie u pana Sharpe'a - powiedziała. - Chyba chcesz wrócić do pierwszego składu, prawda?
T L
Syn mruknął coś pod nosem, ale ona dobrze znała jego słaby punkt. Pasjonował się piłką nożną i dzięki strzelonym przez niego bramkom reprezentacja szkoły dotarła aż do półfinałów mistrzostw okręgu. A na święta, za pośrednictwem taty, który znał kogoś, kto miał znajomego w Manchesterze, dostał koszulkę z napisem: BECKHAM 7 i własnoręcznym podpisem swego idola. - No dobra już, dobra. - Jake, który właśnie zawiązywał sznurowadło, wstał z krzesła i nagle osunął się prosto na nią. - Boże, co się stało? Już dobrze, już wszystko dobrze. Usiądź, o tak... Pochyl się, włóż głowę między kolana. - Wszystko mi się zakołysało, podłoga zniknęła... -Zasłabłeś. Czasami tak jest, kiedy się za szybko wstanie. Posiedź chwilę, przyniosę ci wody. Nie wyjdziemy, dopóki nie poczujesz się lepiej.
Dziesięć minut później wsadziła protestującego Jake'a do samochodu.
- Mamo, umiem zapiąć pasy. Nic mi nie jest, naprawdę, po co to zamieszanie... Jest blady, pomyślała Jenny. O wiele za blady. Im szybciej ktoś go zobaczy, tym lepiej.
R
Kiedy miała sześć lat, musiano jej wyrwać trzy zęby. Koleżanki naopowiadały jej przerażających historii o bólu, o krwi, o tych potwornych świdrach i kleszczach, dlatego przed wejściem do gabinetu dostała histerii. Do dziś pamiętała, jak łagodny, jak delikatny był dentysta, doktor Peat. Wysoki, o gęstych, bujnych włosach i wysokim czole, długo z nią rozmawiał, tłumacząc, że nie poczuje absolutnie niczego oprócz lekkiego pieczenia po zabiegu, które minie natychmiast po zażyciu kilku „czarodziejskich pigułek", że na pewno nie zobaczy ani krwi, ani żadnych kleszczy, że po prostu zaśnie, tuląc do siebie pluszowego misia i kilka minut później obudzi się z pięknego snu wciąż z misiem w ramionach. Było dokładnie tak, jak mówił i od tamtej pory już nie bała się dentysty.
T L
Aidan Sharpe był spokojny, opanowany, łagodny i bardzo podobny do doktora Peata. Wysoki - no, może nie tak wysoki jak on - miał starannie wypielęgnowane włosy i małą, hiszpańską bródkę. Gdy weszli do czystej, jasnej recepcji, po raz pierwszy od wielu dni poczuła się odprężona. Wszystko będzie dobrze. Jake wyzdrowieje. W poczekalni był szklany baniak z zimną wodą, kilka wygodnych krzeseł, sofa i długi stolik, gdzie leżały gazety i równiutko poukładane czasopisma ilustrowane. Na biurku pani Cooper, recepcjonistki, stały miseczki ze słodko pachnącymi hiacyntami i maleńki flakonik z przebiśniegami. Było miło i przyjaźnie, a w powietrzu czuło się coś nieuchwytnie wesołego i spokojnego, czego przed pierwszą wizytą Jenny zupełnie się nie spodziewała. - Tam jest całkiem normalnie - powiedziała na kolejnej wizycie u doktor Deerbon. - Wiem. Między innymi dlatego polecam go moim pacjentom. Pan Sharpe nie jest oszustem i nikogo nie naciąga.
Nie kłamała. Na ścianie w recepcji Sharpe'a wisiał oprawiony w ramki dyplom, zaświadczenie o nabyciu kwalifikacji zawodowych i certyfikat ministerstwa zdrowia wraz ze zdjęciem Sharpe'a z królową. Poza tym, było tam kilka mało ciekawych akwarel i nijakich obrazów marynistycznych oraz parę interesujących scenek leśnych. - Mamo, czy ja na pewno muszę tam iść? Ale Jenny nie zdążyła odpowiedzieć. - Witam panią. Jak się masz, Jake. - Nienagannie czysty fartuch, błyszczące buty z naszywanymi noskami: przez recepcję szedł Aidan Sharpe. Stojący za matką Jake wykrzywił się; zobaczyła to tylko recepcjonistka, która puściła do niego oko.
R
Biurko, krzesło, mała leżanka, taca z igłami w sterylizatorze - gabinet był urządzony bardziej surowo niż recepcja. Ale w cytrynowym świetle wpadającego przez okno słońca wyglądał miło i przytulnie.
T L
- Powiedz mi, Jake, kiedy to widzieliśmy się ostatni raz? - Sharpe zajrzał do notatek na biurku. - Hm, prawie półtora roku temu... Gardło przestało boleć? - Już po drugim zabiegu - odparła Jenny. - Tak dobrze się czuł... - Ale teraz znowu go boli, tak? Wspomniała pani, że niepokoi panią coś jeszcze. Jake gapił się w dywan i machał nogami. - Nie martw się, chłopcze - powiedział Sharpe. - Wiem, jakie to denerwujące, kiedy dorośli rozmawiają o tobie, zamiast z tobą. Bardzo chcę, żebyś powiedział mi, jak się czujesz, ale mama jak to mama: ma swoje sposoby i zawsze wie lepiej. Dokładnie notował, gdy opowiadała mu o j ego zmęczeniu, o j ęczmieniach, o bólu gardła i o tym, że rano omal nie zemdlał. - Dobrze. Jake, zamień się z mamą miejscami. Chcę przyjrzeć ci siew dobrym świetle. O tak, właśnie. Najpierw obejrzymy gardło.
Wyjął z kieszeni sterylną szpatułkę, ucisnął nią tył języka, powoli i dokładnie zbadał mu oczy, potem uszy. - Mówisz, że szybko się męczysz, tak? Opowiesz mi o tym? Często grasz do późna na komputerze albo czytasz? Nie wysypiasz się? Nie bój się, te przestępstwa nie są karalne. - Nie, nie mogę długo siedzieć. - W ciągu dnia też czujesz się zmęczony? -Tak. - Uprawiasz jakiś sport? O ile wiem, grasz w piłkę, prawda? - Tak, ale nie mogę szybko biegać, bo od razu wysiadam. - Kiedy biegniesz, brakuje ci tchu, świszczę ci w płucach? -Nie.
R
- A po meczu? Bolą cię nogi?
T L
- Często narzeka, że bolą go nawet wtedy, kiedy nie gra - odpowiedziała za syna Jenny. - Dobrze. Jake, rozbierz się, ale tylko do spodenek. I połóż się na sofie. Chcę cię zbadać. Jake leżał, patrząc, jak słońce maluje złociste kręgi na białym suficie i jak odbija się w metalowej krawędzi lampy. Nogi bolały go nawet teraz i kiedy zapadła cisza, pomyślał, że mógłby tu zasnąć, spać i spać bez końca. - Biłeś się z kimś? - spytał pan Sharpe. -Nie. Akupunkturzysta łagodnie dotknął jego łydki, a potem przesunął dłonią po kolanie i po dolnej części uda. - Twardy mecz? - Nie, same się pojawiły. - Rozumiem. Tylko tu czy gdzieś jeszcze?
- Jeden był na ramieniu, ale chyba zniknął... - Jake spojrzał na rękę i zobaczył kolejny siniec, jeszcze większy od tamtego. - Aha. Miałeś ostatnio krwotoki z nosa? -Nie. - Miałeś - wtrąciła Jenny. - Nie pamiętasz? Parę tygodni temu. Obudziłeś mnie w środku nocy. Myślałam, że miałeś zły sen, rzucałeś się na łóżku i uderzyłeś się nosem w zagłówek. Zanim krew przestała lecieć, zużyłam tuzin chusteczek namoczonych w wodzie z lodem. - Potem nie miałeś już krwotoków? W szkole też nie? -Nie. Miał, ale miał też dość tego przesłuchania i postanowił zastosować taktykę Jamesa Bonda, który umiał kłamać nawet na torturach.
T L
R
- Dobrze. Ubierz się i zaczekaj na korytarzu, a ja załatwię z mamą kilka nudnych spraw. Jeśli chce ci się pić, pani Cooper poczęstuje cię sokiem pomarańczowym. - I nie będzie pan wbijał mi dzisiaj igieł? -Nie. - Super!
Jake chwycił spodnie i podkoszulek, wciągnął je na siebie byle jak, pozostałe rzeczy wziął pod pachę i zniknął za drzwiami, żeby akupunkturzysta nie zmienił nagle zdania. - Nie będzie zabiegu? A więc nic mu nie jest? Co za ulga. Z drugiej strony, chciałabym, żeby jakoś go pan wzmocnił, tak jak wtedy... - Myślę, że lepiej to zrobi doktor Deerbon. Chciałbym, żeby umówiła się z nią pani na wizytę, i to jak najszybciej. - Ale dlaczego? Sharpe spojrzał jej prosto w oczy z miną, jakiej nigdy dotąd u niego nie widziała.
-Nie chcę stawiać diagnoz, nie jestem lekarzem. - Ale umie pan leczyć. Lepiej niż niejeden z tych, których znam. - Dziękuję. - Mile połechtany Sharpe uśmiechnął się z dumą. - Mimo to, Jake powinien pójść do lekarza. Zanim podejmiemy decyzję co do dalszej kuracji, muszę zapoznać się z wynikami badań. Prawdopodobnie nic mu nie dolega, ale trzeba zbadać niektóre symptomy. Napiszę list do doktor Deerbon. Proszę się nie niepokoić. Jestem po prostu ostrożny. Wielu terapeutów bez przygotowania medycznego wyciąga pochopne wnioski i leczy coś, o czym niewiele wie. Ja do nich nie należę. Wstał. - Kiedy doktor Deerbon da mi znać, że wszystko jest w porządku, umówimy się na wizytę i zobaczymy, co da się zrobić. Za dzisiaj nic pani nie płaci.
R
- Nie, nie, tak nie można. Nie było zabiegu, ale poświecił pan nam swój czas.
T L
- Nie. Tu chodzi o zasady. Nie ma zabiegu, nie ma honorarium. A teraz chodźmy uwolnić młodego Jake'a z tego akupunkturowego więzienia.
Sharpe z wesołą miną odprowadził ich do drzwi, ale wróciwszy do recepcji, gwałtownie spoważniał. - Julie, do następnej wizyty mam jeszcze dziesięć minut, prawda? Kto teraz przychodzi? - Pan Cromer. - Chciałbym załatwić to już teraz. Spróbuj połączyć się z doktor Deerbon, dobrze? Jeśli jest zajęta, zostaw wiadomość, że proszę o telefon. To bardzo pilne. Ale doktor Deerbon odebrała natychmiast i osobiście. - Aidan? Dzień dobry. Jak się masz? - Dobrze, dziękuję. Przepraszam, że ci przeszkadzam. - Nie, nie, właśnie skończyłam. Co mogę dla ciebie zrobić?
- Chodzi o Jake'a Spurriera, o tego dziesięciolatka z Felstead Road. - Tak, pamiętam. Matka ma na imię Jenny. Miła rodzina. - Właśnie. Jake trochę mnie niepokoi. Był tu dziś. Ból gardła, ogólne zmęczenie... Półtora roku temu też miał bóle gardła, ale po dwóch zabiegach ustąpiły. Zresztą, zgodziliśmy się wtedy, że to zwykła wirusówka. - Tak, pamiętam. - No więc, to nie jest wirusówka. Nie zrobiłem zabiegu i powiedziałem Jenny, żeby jak najszybciej przyprowadziła go do ciebie. Chłopak skarży się na ciągłe zmęczenie, na bóle kończyn i krwotoki z nosa. Miewa jęczmienie, teraz ma paskudnego paciorkowca w gardle i siniaki na nogach i rękach. W głowie natychmiast rozdzwoniły mi się dzwonki alarmowe, chyba rozumiesz dlaczego.
- Też.
R
- Nienaturalnie blada skóra?
T L
- A więc wszystkie symptomy... Bardzo ci dziękuję, Aidan, cieszę się, że to wychwyciłeś. Przyjmę go bez kolejki. - I daj mi znać, dobrze? Oczywiście mogę być przeczulony, ale... - Z doświadczenia wiem, że nie jesteś. Badanie krwi wszystko nam powie. Sharpe odłożył słuchawkę, odwrócił się z fotelem i spojrzał przez okno na ogród. Między rosnącymi pod płotem drzewami przeskakiwały dwie wiewiórki. Przeskoczyły, po wysokim pniu zbiegły na dół, śmignęły przez trawnik i w szaleńczym pościgu, jedna za drugą wbiegły na sąsiednie drzewo. Jeżeli okaże się - tak jak podejrzewali z doktor Deerbon - że Jake Spur-rier ma agresywną dziecięcą białaczkę, minie dużo czasu, zanim będzie mógł swobodnie biegać, wspinać się na drzewa i grać w piłkę. Jeśli w ogóle będzie mógł.
13
Dobre samopoczucie, spokój i wrażenie, że wciąż tkwi w kokonie błękitnej poświaty, którym otoczył ją Dava, wciąż nie mijało ani nie słabło. Spała cudownie, budziła się spokojna i szczęśliwa. Wyrzuciła wszystkie puszki, zawiniątka i słoiki z kredensu i ze swojej części lodówki i wydała prawie cały tygodniowy zasiłek na zdrową żywność, owoce, warzywa i płatki. Codziennie chodziła na spacer do parku, nad rzekę, na Wzgórze, codziennie poznawała okolice, gdzie nigdy dotąd nie była. Sandy obserwowała ją i milczała. Wciąż się o nią niepokoiła, wciąż myślała, że cała ta dieta cud i spacery to tylko słomiany zapał, ale cieszyła się, że przyjaciółka nie jest przynajmniej osowiała i przybita, że nie musi wyciągać jej co rano z łóżka i martwić się o nią w pracy. Niecały tydzień po wyprawie autobusem do Starly przyszła paczka.
T L
R
Pigułki wyglądały i smakowały jak mieszanina wodorostów i kompostu, a maź w plastikowym słoiczku miała obrzydliwą konsystencję. W paczce był list ze skomplikowanymi instrukcjami i rachunek na siedemdziesiąt pięć funtów. Nie pytała Davy, ile to będzie kosztowało, ale teraz przekornie stwierdziła, że nie ma to żadnego znaczenia. Dzięki Davie czuła się lepiej. Dava miał dar, Dava ją rozumiał, Dava poruszył coś ukrytego głęboko w podświadomości, dotknął czegoś, do czego nikt przed nim nie dotarł. Wystarczyło, że przypomniała sobie brzmienie jego głosu, błysk jego hipnotyzujących oczu, że pomyślała o granatowej wizytówce i od razu przechodził ją dreszcz podniecenia, jakby Dava przyszedł do niej osobiście, wyzwalając natychmiastową, jakże pozytywną reakcję. Nie miałoby najmniejszego znaczenia, gdyby rachunek był pięć razy wyższy. Musiał być tego wart. Przecież nie można wycenić tego, co Dava już dla niej zrobił. Jeszcze tego samego ranka napisała do ojca list, prosząc go o sto funtów. Na moją cerę. Niestety, fundusz zdrowia mi tego nie zrefunduje - ostatnio nie refunduje już chyba niczego - ale naprawdę odżyłabym, gdybym mogła wreszcie zrobić porządek z moją skórą.
Pigułki miała przyjmować dwa razy dziennie, zawsze po surowym, wegetariańskim posiłku, i popijać je wodą mineralną bez żadnych dodatków. Przez dwie godziny po posiłku mogła pić tylko wodę, w dowolnych ilościach, natomiast jedzenie było zabronione. Butelkę z wodą musiała trzymać z dala od chemikaliów, najlepiej w ciemnej szafce. Maść miała nakładać przed pójściem spać, cienką warstwą na twarz umytą wodą mineralną i nieperfumowanym mydłem. Pachniała smołą i czymś, co Debbie pamiętała z dzieciństwa i czego za nic nie mogła sobie przypomnieć. Rozebrała się, starannie umyła twarz i, zgodnie ze wskazówkami z listu, delikatnie osuszyła ją papierowym ręcznikiem bez wybielacza. Maść trochę szczypała.
T L
R
Odprawiając ten swoisty rytuał, podobnie jak przygotowując wegetariańskie posiłki i pijąc wodę mineralną, czuła, że jest w kontakcie z Dava i to spokojne uczucie, to wrażenie, że wypływa na gładkie jak stół morze, ukołysało ją tej nocy do snu. Zasnęła bardzo szybko i jak zwykle - przynajmniej ostatnio - nic jej się nie śniło.
Coś było nie tak. Znowu coś jej się śniło - a jednak - ale chyba coś nieprzyjemnego, bo ze wszystkich sił próbowała się obudzić. Nie wiedziała, czy ją coś boli, czy brakuje jej tchu, na domiar złego w tym półśnie ktoś skleił jej powieki i nawet kiedy z trudem je rozwarła, zobaczyła tylko ciemność i zapiekły ją oczy. A potem był gwałtowny, bardzo bolesny rozbłysk światła i usłyszała głos Sandy. - Debs, obudź się. Krzyczałaś przez sen, coś ci się śniło... Boże, co się stało z twoją twarzą? Debbie usiadła. Już trochę widziała, ale zamiast oczu, miała małe szparki. I ta twarz. Była taka dziwna, a głowa jakby spuchnięta. Paliła ją skóra... - To ta przeklęta maść. Dostałaś uczulenia, jesteś cała opuchnięta.
I z trudem oddychała. Czuła się tak, jakby wypuszczając powietrze, napierała na drzwi i jakby za tymi drzwiami stał ktoś, kto je specjalnie blokował. - Zadzwonię do lekarza. Zaraz przyjedzie, wszystko będzie dobrze. Słyszała, jak Sandy wybiega z pokoju, ale przez te małe szparki wciąż widziała tylko wąską smugę światła. Położyła się, ale zaraz ponownie usiadła, bo leżąc, oddychało jej się jeszcze ciężej. I rzęziło jej w piersi. - Doktor Deerbon zaraz będzie. Powiedziała, żeby odkręcić wszystkie krany w łazience i napuścić pary. Masz tam siedzieć. Boże, Debbie, czyś ty zwariowała? Jezu Chryste, obiecaj, że już nigdy więcej nie pójdziesz do żadnego szarlatana.
T L
R
Para podziałała kojąco. W piersi coś jakby puściło, ale powieki wciąż miała bardzo spuchnięte i czuła się tak, jakby poparzyła sobie twarz. Próbowała myśleć o Davie, otoczyć się kokonem spokoju i błękitu, skupić się na swoim wnętrzu, tak jak jej kazał, ale w narastającej panice nie mogła zebrać myśli. Dava zdawał się kimś odległym i nierealnym. Dostała mdłości.
Pół godziny później, już po zastrzyku przeciwhistaminowyrn, siedziała na sofie z rozpylaczem krążkowym przy ustach. Oczy wciąż miała podpuchnię-te, ale na tle światła lampy widziała zamazaną sylwetką doktor Deerbon. - Co mam teraz robić? - spytała zdenerwowana Sandy, prowadząc lekarkę do łazienki, żeby mogła umyć ręce. - Pewnie lepiej będzie, jak z nią posiedzę, prawda? - Chyba nie ma takiej potrzeby. Oddycha już prawie normalnie, zaraz zachce jej się spać. Ale rozpylacza proszę nie wyłączać, a gdyby znowu jej się pogorszyło, proszą wezwać karetkę. Ale nie przypuszczam, żeby zaszła taka potrzeba. Dobrze by było, gdyby pani tu spała. Mogłaby pani? Zostawiłam jej cztery tabletki przeciwhistaminowe. Proszę podać jej jedną rano, kiedy się obudzi, a drugą po lunchu. Jutro będzie półprzytomna. - Tak, dobrze. Jutro sobota, nie idę do pracy.
- Może mi pani pokazać tę maść i tabletki? Sandy sięgnęła po buteleczkę i słoiczek. - Wyrzucę to wszystko i spuszczę wodę - powiedziała. - Bóg wie, co to za świństwo. - Niektórzy reagują alergicznie nawet na konwencjonalne leki, na takie prosto z apteki, albo na zwykłe jedzenie, które innym zupełnie nie szkodzi. To bardzo indywidualne. Wezmę to. Spróbuję ustalić skład. - Myśli pani, że to jakaś trucizna?
R
- Mało prawdopodobne. Ale wolałabym, żeby ani ta maść, ani tabletki nie trafiły do moich pacjentów. - Cat wzięła torebkę. - Rano zadzwonię, ale nie sądzę, żebym musiała przyjeżdżać. Gdyby coś panią zaniepokoiło, proszę natychmiast dzwonić, w weekend mam dyżur. I proszę jej powiedzieć, że w poniedziałek chciałabym widzieć ją w przychodni.
T L
Przed wyjściem zajrzała do niej jeszcze raz. Zwinięta w kłębek Debbie spała na boku, oddychając równo i bez wysiłku. Powieki miała mniej spuchnięte, twarz też. Środki przeciwhistaminowe jak zwykle zdziałały cuda. Łatwo się było domyślić, dlaczego dziewczyna zrobiła coś tak drastycznego; trądzik rozpełzł się po całej twarzy i szyi i towarzyszyła mu lekka infekcja. Ale dlaczego poszła z tym do tych potencjalnie niebezpiecznych szarlatanów ze Starly? Dlaczego wydała kupę pieniędzy na bezsensowną konsultację, skoro mogła poprosić ją o receptę na w pełni refundowany antybiotyk, który nic by ją nie kosztował i całkowicie by ją wyleczył? Wracając opustoszałymi ulicami do Lafferton, zanotowała sobie w pamięci, żeby porozmawiać z kolegami na temat osobnika imieniem czy nazwiskiem Dava.
14
Freya Graffham nie była osobą praktykującą, ale zaraz po przyjeździe do Lafferton, jednego z pierwszych wolnych wieczorów, poszła do katedry na Mesjasza Haendela. Śpiewała Mesjasza dziesiątki razy, już w czasach szkolnych, występowała też w operetkach, dopóki Don nie powiedział:„Nie" i dopóki ona, w kolejnej rozpaczliwej próbie przypodobania się mężowi nie zrezygnowała i z chóru, i z amatorskiego towarzystwa operetkowego. Don nie śpiewał, nie lubił muzyki, nie chciał przychodzić na jej kościelne występy i w ogóle nie lubił niczego, co sprawiało jej przyjemność i wyciągało ją z domu bez niego. Przestała grać w tenisa i badmintona, chociaż w obu tych dyscyplinach była całkiem dobra. Jedynym sportem, który wolno jej było uprawiać, było pływanie, ponieważ Don też pływał. Natomiast on dwa razy w roku jeździł bez niej na narty. Raz pojechała z nim do Szwajcarii i złamała nogę w kostce i potem Don jeździł już tylko z przyjaciółmi, nigdy nie dając jej do zrozumienia, że mógłby z tego zrezygnować.
T L
R
Siedząc w katedrze Świętego Michała i rozkoszując się potężnymi chórami Haendela, po raz enty pomyślała już nie o tym, jak to się stało, że w ogóle za niego wyszła, tylko o tym, jakim cudem wytrzymała u jego boku na pięciu czy sześciu imprezach towarzyskich. Czuła się przy nim tak, jakby powoli znikała, gdyż jego wieczna dezaprobata tłamsiła wszystkie jej gusta i upodobania, tak że swoją osobowość mogła wyrazić jedynie w pracy zawodowej. Wciąż nie mogła przywyknąć do tego, że nareszcie jest wolna. Siedząc we wspaniałej katedrze i słuchając muzyki, którą tak dobrze znała, ponownie uświadomiła sobie, że już nie musi mieć wyrzutów sumienia, nie musi szukać wymówek ani kłamać, że teraz odpowiada wyłącznie przed samą sobą. Każda dolina niech będzie Podniesiona...*1 Miała ochotę przyłączyć się do chóru. Znała na pamięć każdą nutę, każde forte i pianissimo, każdą linijkę tekstu, każde biblijne słowo. W katedrze było tłoczno i chociaż jak dotąd nie zauważyła nikogo znajomego, poczuła się jak w domu, tak dobrze, jakby mieszkała tu od dziesięciu lat. 1
* Księga Izajasza.
Londyn, jej małżeństwo, londyńska policja - wszystko to znikało kawałek po kawałeczku jak uśmiech kota z Cheshire. W programie znalazła namiary chóru Świętego Michała, który towarzyszył zawodowym solistom, oraz adres sekretariatu, gdzie odbywały się przesłuchania. Po powrocie rozpaliła w kominku; gdy przyj echawszy do Lafferton, szukała nowego domu, kominek był warunkiem sine qua non, bo miała dość wydajnego, klinicznie czystego i bezdusznego ogrzewania podłogowego. Kominek był mały, ale dobrze ciągnął i wystarczyło ledwie kilka minut, żeby suche patyczki i polana zajęły się ogniem. Puściła Mesjasza na stereo, nalała sobie kieliszek wina i zanim wzięła do ręki książkę - była w połowie - napisała list z prośbą o informacje na temat najbliższego przesłuchania kandydatów do chóru Świętego Michała.
R
- Jesteś szczęśliwa - powiedziała na głos. - Jesteś szczęśliwa!
T L
Przesłuchanie odbyło się w katedrze tydzień po Bożym Narodzeniu. Było ich w sumie czworo, a przyjęto ją i dwoje innych, mężczyznę i starszą kobietę. Zdawała sobie sprawę, że dawno nie ćwiczyła i że po ostatnim przeziębieniu ma leciutką chrypkę. Przesłuchanie nie było łatwe - Święty Michał miał wysokie wymagania - lecz gdy tylko akompaniator podał ton, poczuła, że jest w stanie poszybować pod sufit radośnie jak ptak. Brakowało jej śpiewu o wiele bardziej, niż myślała. Pod koniec spotkania dyrygent zapoznał ich z programem występów w sezonie, który trwał tu aż do końca czerwca. W maju mieli wystąpić z Rekwiem wojennym Brittena - tu, w katedrze - a przedtem, na Wielkanoc, wraz z chórami z całego hrabstwa zaśpiewać w Bevham Mszę b-moll Bacha. Bardzo się ucieszyła. Bacha znała całkiem nieźle, a Brittena zawsze chciała zaśpiewać. - A za dwa tygodnie organizujemy wieczorek towarzyski. Każda pomoc się przyda, bo wiecie, jak to jest. Wszystko spada zawsze na tych samych, dlatego jeśli znajdą się chętni...
Zgłosiła się na ochotnika - zastrzegając, że nie wie, jak będzie z pracą – i zapisała sobie numer głównego organizatora. Gotowała niezbyt dobrze, robiła za to pyszne puddingi. W drodze powrotnej puściła płytę z Mszą b-moll Bacha i śpiewała wraz z chórem. Uwielbiała swój nowy dom. Uwielbiała pracę w wydziale śledczym w Lafferton, bo tu już od samego początku mogła stawić czoło wyzwaniom, jakie najbardziej lubiła. Odzyskała swojąmuzykę i wszystko wskazywało na to, że zaczyna nawiązywać pierwsze kontakty towarzyskie. Zadzwoniła pod numer, który podał jej Alan Fenton, dyrygent, ale nikt nie podniósł słuchawki; nie włączyła się nawet automatyczna sekretarka. To nic, spróbuje później. Szukając książek kucharskich, zajrzała do kilku pudeł, których nie zdążyła jeszcze rozpakować, i nagle uśmiechnęła się szeroko.
R
- Możesz się teraz wypchać, Don - powiedziała na głos. Tuż przed dziesiątą zadzwoniła ponownie.
T L
- Słucham. - Poirytowany głos jakiegoś mężczyzny. - Dobry wieczór. Nazywam się Freya Graffham. Dostałam ten numer od dyrygenta chóru Świętego Michała... - Już daję żonę.
Kolejny mąż, który woli nie mieć nic wspólnego, z zamiłowaniami swojej połowicy. - Halo? Tu Meriel, już jestem. Freya zaczęła mówić, wyjaśniać, w jakiej dzwoni sprawie, ale Meriel przerwała jej wesołym okrzykiem. - Chce pani pomóc? Naprawdę? Boże, święta z pani kobieta. - Przyjęto mnie do chóru dziś wieczorem, ale zdążyłam się już dowiedzieć, że organizacja wieczorków spada na barki zawsze tych samych osób i że bardzo potrzebujecie chętnych do pomocy. - Dobry, stary Alan...
- Mogłabym upiec ciasto. Uwielbiam piec ciasta. Ile będzie osób? - Nie mam zielonego pojęcia, może przyjść i dwadzieścia, i sto pięćdziesiąt. Są beznadziejni, rzadko kiedy raczą potwierdzić, że będą, a zaprosiliśmy też osoby towarzyszące. Jeśli zwali się sto pięćdziesiąt, niechaj Bóg ma nas w opiece. Mój mąż wybuchnie. - W takim razie zrobię sześć różnych. Mam przynieść je w dniu przyjęcia? - Byłoby bardzo miło, chyba że woli je pani zamrozić i podrzucić trochę wcześniej... - Nie, nie, przywiozę je tuż przed przyjęciem. - Mam nadzieję, że pani zostanie. Tak miło jest gościć nowe twarze. I głosy, naturalnie. Nie skojarzyłam pani nazwiska. Mieszka pani w Laf-ferton?
T L
R
- Tak, ale dopiero od miesiąca. Bardzo się cieszę, że przyjęto mnie do chóru. Śpiewaliśmy Mesjasza i dopiero dzisiaj uzmysłowiłam sobie, jak bardzo mi tego brakowało. W Londynie również śpiewałam w chórze. - Cudownie. Podam pani adres. Freya zapisała go na kartce. - To mniej więcej osiem kilometrów za Lafferton. Pojedzie pani drogą Bevham-Flimby i zaraz za pubem skręci ostro w lewo. Proszę wpaść o dowolnej porze, przez cały dzień będę robiła te wszystkie tarty i sałatki. Bardzo się cieszę, że poznamy się osobiście... pani Graffham? - Wróciłam do panieńskiego nazwiska, w zeszłym roku się rozwiodłam. - Świetnie, w takim razie panno Graffham, a może... - Freyo? - Cudownie. A więc do zobaczenia, Freyo. - I cichy trzask odkładanej słuchawki. Jej ciepły głos i miłe powitanie sprawiło, że poczuła się jak uczennica, którą kierowniczka szkoły zauważyła na korytarzu, albo jak chórzystka, którą dyrygent pochwalił za wyciągnięcie górnego „C". Dyrygent albo szef, gdyby udało jej się odnaleźć Angelę Randall.
Wróciła do książki kucharskiej, którą otworzyła na stronie z ciastem czekoladowym i kremem cappuccino.
T L
R
Prawie przez cały następny tydzień w każdej wolnej chwili eksperymentowała w kuchni, dopóki nie była absolutnie pewna, że do mistrzostwa opanowała sześć przepisów na ciasta, musy i puddingi. Na pierwszej próbie Re-kwiem wojennego śpiewała bez przygotowania, co wystawiło ją na ciężką próbę, i pod koniec wieczoru omal nie wysiadł jej głos, ale w sumie doświadczenie było bardzo radosne; potem wraz z kilkoma chórzystami poszła na drinka do pubu Cross Keys. Jej notes zaczął wypełniać się'nowymi nazwiskami i numerami telefonów; poznała kogoś, kto należał do miejscowego klubu badmintona, i kto zaproponował, że zabierze ją tam w przyszłym tygodniu, przyjęła zaproszenie na kolację od Sharon Medcalf, której zepsuł się samochód, i którą podrzuciła do domu. Zdawało się, że przeprowadzka do Lafferton jest najlepszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobiła. Od wielu lat nie czuła się tak pewna siebie, ale najbardziej zaskoczyło ją to niezwykłe poczucie, że dostała drugą szansę, że może rozpocząć życie od nowa. Podobne wrażenie musiał mieć ktoś, kto o mały włos uniknął śmierci, kto ocalał z jakiegoś wypadku albo cudem ozdrawiał. Druga szansa. Zaczęła uświadamiać sobie, jak bardzo krępowało ją to krótkie małżeństwo, do jakiego stopnia Don stłamsił jej przedsiębiorczość, zdusił jej wewnętrzną siłę. Przedtem zawsze sama podejmowała decyzje i dokonywała niezależnych osądów i chociaż nigdy nie była impulsywna ani nieostrożna, od dawna polegała na instynkcie i przeczuciu, szybko myślała i szybko działała. A jeśli coś zawaliła, zawsze się do tego przyznawała i brała na siebie całą odpowiedzialność. Dzięki temu była dobrą policjantką, dzięki temu awansowała. Ale nieudane życie osobiste szybko zaczęło odbijać się na pracy. Kilka razy źle oceniła sytuację, kilka razy zawahała się, zamiast, jak kiedyś, błyskawicznie podjąć decyzję i powoli stoczyła się na dno niepewności i wyrzutów sumienia. Ale teraz szybko wypływała na powierzchnię. Ponownie nawiązała kontakt z kimś, kto zawsze w niej tkwił i postanowiła zbudować na tym nowe życie. Zaczęła poznawać nowych ludzi, odnajdywać w sobie resztki dawnego entuzjazmu, urządzała dom tak, jak chciała, nie musząc stosować się do niczyich życzeń,
znowu zarabiała na utrzymanie, odżyły w niej zawodowe ambicje. Kochała pracę w dochodzeniówce i postanowiła, że w ciągu najbliższych dwóch, trzech lat musi ponownie awansować. Powiedziała sobie, że nie, że już nikt jej nigdy nie stłamsi ani nie odbierze wiary w siebie.
T L
R
Przez całe popołudnie kupowała nowe ciuchy w Bevham. Pragnęła, żeby nawet jej garderoba, łącznie z kosztownymi i zupełnie niepraktycznymi butami, odzwierciedlała nową Freyę Graffham. Wróciła do domu z płóciennym kostiumem ze spodniami - kremowym - dwoma pulowerami, dwiema marynarkami do pracy, zamszową i dżinsową, aż z trzema apaszkami - podobały jej się wszystkie trzy i wybór był za trudny - i z jasnoczerwonym rozpinanym swetrem z dzianiny od Margaret Howell. Don nie lubił, kiedy ubierała się „krzykliwie". Gdy wyróżniała się w tłumie, gdy podziwiano ją i prawiono jej komplementy, bał się, że może się od niego odsunąć i znowu stać się niezależna, dlatego wolał, kiedy nosiła ubrania nierzucające się w oczy, szare, beżowe i przygaszone. Tak, kochała go. Robiła wszystko, żeby sprawić mu przyjemność. I niewiele brakowało, żeby całkowicie się w tym zatraciła, żeby zniszczyła samą siebie. Uciekła w ostatniej chwili. Wychodząc z butiku, zerknęła do góry i zobaczyła szyld z napisem DucKHAM nad drzwiami eleganckiego sklepu jubilerskiego tuż obok. DUCKHAM. Taki sam napis widniał na wewnętrznej stronie wieczka pudełka ze złotymi spinkami do mankietów, które znalazła u Angeli Randall. Mundurowi przeprowadzili rutynową rozmowę z właścicielem sklepu, ale niczego się nie dowiedzieli. Idąc z zakupami na parking, postanowiła jeszcze raz przejrzeć ich raport, a potem wpaść tam osobiście. Spinki musiały sporo kosztować i któryś z pracowników tego małego, wytwornego sklepu na pewno coś zapamiętał. Coś lub kogoś.
Przez cały sobotni ranek wykańczała i ozdabiała dwanaście różnych rodzajów ciast, tortów i puddingów, które ułożyła następnie na specjalnych tacach z policyjnej kantyny. Dom znalazła bez trudu. Była tam brama, dwa kamienne słupy, wijący się między bukami podjazd, a pod drzewami rosły przebiśniegi i tojady. Sam dom, taki z czerwonej cegły i z wysokimi kominami, był chyba w stylu edwardiańskim. Przed domem, na trawniku pod rozłożystymi drzewami, też rosły przebiśniegi i tojady, ale tu pojawiły się również pierwsze błękitne krokusy. - Freya? Witaj, witaj. Jak to miło, że przyjechałaś. Wysoka i szczupła, o mądrej, inteligentnej twarzy, była w dżinsach i podkoszulku. Z siwymi, upiętymi w kok włosami mogła mieć zarówno pięćdziesiąt pięć, jak i siedemdziesiąt pięć lat.
- Boże, pani jest...
T L
- Meriel Serrailler.
R
Wyciągnęła do niej rękę.
- Kim? - Meriel odwróciła się bokiem i Freya natychmiast dostrzegła to uderzające podobieństwo. Nos. Tak, przede wszystkim nos. - Serrailler. Tak nazywa się mój szef, Simon Serrailler. - To mój syn. Wielkie nieba, pani jest policjantką! - Detektyw sierżant Freya Graffham, wydział śledczy. - Obiecuję, że nie będzie żadnych żartów na temat śpiewających policjantek. Zaczęły wnosić tace do domu. Na podłodze leżał parkiet, kręte, drewniane schody prowadzące na antresolę były bogato rzeźbionej! na ścianach wisiały oprawione w ramy obrazy. Natomiast w kuchni stał stary kredens, kilka starych, drewnianych stołów, kwiatów w doniczkach i duża, mocno podniszczona sofa, na której spały dwa wielkie rude koty. Musiały obrócić trzy razy, zanim przyniosły wszystkie tace, a potem Meriel zdjęła kurtkę i spojrzała z podziwem na jej dzieło: na czekoladowy tort, na mus grejpfrutowo--miętowy, na lepkie od brązo-
wego karmelu ciasto imbirowe, na ciasto rabarbarowe z kruszonką, na bezy, na tort beżowy z czekoladą i orzechami, i na szarlotkę z owocami. - Boże, co za uczta! Na miłość boską, dlaczego została pani policjantką? Powinna pani być władczynią imperium tortowego!
Pół godziny później siedziały przy stole z kubkiem earl greya w ręku i jadły kruche ciasta Wkrótce Freya dowiedziała się bardzo wielu nowych rzeczy o Lafferton, o katedrze, o chórze Świętego Michała, o szpitalu w Be-vham i o wszystkich lekarzach z rodziny Serraillerów. Czuła się tak, jakby znała tę kobietę od lat. Meriel musiała być kiedyś bardzo piękna, ale, tak jak w przypadku większości szczupłych kobiet, wiek zrobił swoje i miała teraz kościstą, pooraną zmarszczkami twarz.
R
Ale nie miało to żadnego znaczenia. Uroda przeminęła, lecz inteligencja, urok osobisty i żywe zainteresowanie ludźmi pozostało.
T L
- Teraz twoja kolej. Opowiedz, co robiłaś, zanim tu przyjechałaś, kogo zdążyłaś już poznać, czy zamierzasz zostać u nas na dłużej i gdzie się już zapisałaś. Freya podniosła kubek i skłonna do zwierzeń, czując, że Meriel jest kobietą, której można zaufać, już miała zacząć mówić, gdy wtem usłyszały warkot samochodu, trzask drzwiczek i czyjeś kroki na podjeździe. - Kto to może być? Na dobrą sprawę każdy. Choćby Cat z dziećmi, chociaż mam nadzieję, że nie, bo wiem, co zrobiłyby z tymi tortami i ciastami. Nie, nie, tylko nie Sam i Hannah. R.obert? R.obert pojechał do Marthy... Otworzyły się drzwi i w progu stanął... - Boże święty. Freya chciała wstać. - Dobry wieczór, panie inspektorze. - Na miłość boską, nie jesteś na służbie. Witaj, kochanie. Mam nadzieję, że zostaniesz, mamy dziś przyjęcie. Spójrz tylko na te pyszności. Czyż nie wyglądają cudownie? Właśnie mówiłam Frei, że marnuje się jako policjantka.
- Nieprawda, wcale się nie marnuje. Simon usiadł obok matki i sięgnął po dzbanek. Spojrzał na Freyę, uśmiechnął się i zamoczył kawałek kruchego ciasta w herbacie. Potem Freya doszła do wniosku, że nie chodziło o tę jedną konkretną rzecz, tylko o wszystko razem, bo wszystko zlało się w całość: zimowe światło wpadające przez witrażowe okna, panujące w kuchni ciepło, ciche pochrapywanie rudego kota na starej sofie, zapach gorącej herbaty i ciemnoczerwone krokusy na okiennym parapecie. Patrzyła na Meriel, na profil jej twarzy i na wysypujące się spod szpilek włosy, z radością czując, że nawiązuje się między nimi głęboka przyjaźń. Jednocześnie przez cały czas miała przed oczyma obraz jej domu, te ściany z czerwonej cegły, te kręte, rzeźbione schody, antresolą. Wszystko to razem splotło się ze sobąw jednej, krótkiej chwili niezwykłej jasności i zaufania.
R
Przez kilka sekund nie śmiała podnieść wzroku. Cicho pochrapywał rudy kot. Za oknem zaszczekał pies. Zerknęła w prawo.
Mówił:
T L
Patrzył na matkę. Mieli identyczny kształt twarzy i całkowicie różny odcień cery. Spojrzała na jego palce, te na uszku kubka i te na sosnowym stole.
- Przyrzekam, że pojadę tam w przyszłym tygodniu... To się nazywa coup de foudre, pomyślała. Jak piorun z jasnego nieba. Nagła i niespodziewana. Błyskawiczna. Przerażająca. I porażająca. To jest właśnie to. Miłość.
Szybko dopiła herbatę i wstała. Musiała natychmiast wyjść, wsiąść do samochodu i pobyć trochę sama. Musiała pomyśleć. O ile w ogóle mogła rozeznać się w swoich uczuciach i odczuciach, była zła, jeszcze raz zła i przerażona. Nie chcę, powtarzała sobie w duchu. Nie chcę. Nie jestem na to gotowa, to nie w porządku. Nie potrzebuję tego, nie teraz. Meriel odprowadziła ją do drzwi. - Jesteś taka miła. Nawet nie wiesz, jak bardzo nam pomogłaś. Na razie, do zobaczenia.
Niech to szlag, pomyślała Freya. Niech to szlag, niech to szlag. Zawołał za nią z kuchni, powiedział do widzenia, ale ona już wychodziła, już biegła do samochodu, już szarpała się z kluczykami i klamką. Niech to szlag. Usłyszała, jak spod kół tryska żwir, usłyszała pisk wpadających w poślizg opon. Kilka kilometrów przejechała bardzo szybko i zwolniła dopiero w jakiejś wiosce z mostem nad rzeką. Zatrzymała się i wysiadła. Było zimno. Most spinał brzegi łagodnym łukiem, a ona stała, patrząc w wodę i próbując się uspokoić.
R
Była wstrząśnięta tym, co się stało. Kiedy widziała go na seminarium w Bevham, uznała, że jest miły, bardzo młody jak na to stanowisko i że ma dość niezwykłą urodę. Dzisiaj, ledwie kilka minut po tym, jak wszedł do kuchni, uśmiechnął się do niej i powiedział coś do matki, spojrzała na niego i zakochała się tak szybko, jak szybko się zasypia i tak łatwo, jak łatwo wybucha się śmiechem, słysząc dobry kawał. Słyszała o takich rzeczach, czytała o nich, ale w nie nie wierzyła.
T L
Z zimnej wody spoglądała na nią twarz Simona Serraillera. Wciąż widziała jego dłonie, pamiętała ich kształt, widziała kosmyki tych niezwykle jasnych włosów, ruch jego głowy, gdy na nią zerkał - wbiło jej się to w pamięć, przesłaniając wszystkie pozostałe obrazy, zagłuszając wszystkie pozostałe myśli. Zadrżała. „Dla Ciebie ode mnie, z bezgraniczną miłością i oddaniem". Liścik Angeli Randall. Zrozumiała te słowa w ułamku sekundy. Jakby zajrzała w jej duszę, jakby na wylot ją przejrzała. Angela. Kobieta w średnim wieku, która prowadziła czyste, sterylne i samotne życie, po prostu się zakochała. Jej miłość była najprawdopodobniej nieodwzajemniona, może nawet niechciana, lecz ona kochała całym sercem, poddańczo jak niewolnica. Kobiety, które tak kochają, lekkomyślnie kupują ukochanym kosztowne prezenty bez względu na to, czy stać je na to, czy nie i czy obiekt ich miłości zechce je przyjąć. Na chwilę całkowicie się z nią utożsamiła i teraz wiedziała już na pewno, jak to jest.
Taśma Kiedyś powiedziałaś, że przyszłaś do szpitala i czekałaś, żeby zobaczyć mnie w lekarskim kitlu, żeby sprawdzić „ czy naprawdę wyglądam jak lekarz ". Tak mówiłaś. Czekałaś prawie trzy godziny, ale nie wypatrzyłaś mnie wśród ubranych na biało ludzi, którzy cię mijali, i w końcu rozczarowana wróciłaś do domu. Nie wiedziałaś, że studenci mieli zajęcia w sąsiednim budynku, że na pierwszym roku rzadko, a raczej nigdy nie chodzili w kitlu, że robili tylko notatki i uczyli się, chodząc w zwykłych sportowych marynarkach. Ale ty chciałaś mnie zobaczyć, żeby przekonać się na własne oczy, że naprawdę studiuję medycynę, że jestem prawdziwym studentem. Pałałabyś wtedy dumą, a biały kitel byłby jej symbolem. Nie masz pojęcia, jak bardzo byłem dumny, gdy wreszcie zacząłem go nosić.
T L
R
Przez kilka pierwszych miesięcy czułem się jak mały chłopiec, który budzi się z rana i wie, że ma dzisiaj urodziny, i który musi się uszczypnąć, żeby sprawdzić, czy to aby nie sen. Przez wiele tygodni naprawdę nie wierzyłem, że osiągnąłem coś, o czym marzyłem i na co pracowałem od dnia, kiedy zszyto mi wargę po tym, jak ugryzł mnie ten wstrętny pies. Wykłady były dość ciekawe, ale pod wieloma względami czułem się tam jak w szkole i bardzo chciałem, żeby rozpoczęły się wreszcie prawdziwe studia. Pragnąłem włożyć biały kitel, pójść na operację i obserwować zabieg, stojąc wśród chirurgów i anestezjologów w masce na twarzy. Ale najbardziej chciałem przeprowadzić sekcję zwłok. Kiedy po raz pierwszy poszedłem do prosektorium i zobaczyłem zwłoki na stołach, po jednych na każdą grupę, omal nie zasłabłem, ale nie z szoku czy odrazy, tak jak inni, którzy gwałtownie zbladłszy, musieli wyjść z sali. Zrobiło mi się słabo z podniecenia, bo byłem podniecony tak bardzo, że trzęsły mi się ręce i musiałem trzymać je za plecami. Ta sala, te zwłoki, te wszystkie narzędzia, ten zapach formaliny i środków odkażających, ten przytłumiony nimi odór rozkładających się ciał — to było miejsce, gdzie od tak dawna chciałem pracować, to było spełnienie moich marzeń, zwieńczenie wielu lat nauki. Ten ekscytujący
dreszcz, to poczucie władzy już nigdy mnie nie opuściło. Ludzkie zwłoki w prosektorium zdają się tak dalece pozbawione życia, jakby nigdy nie żyły. Ciało nie ma naturalnego koloru, ma barwę kitu do okien. Jeśli nadetniesz żywą tkankę, z żył leci krew, świeża, rubinowa, natomiast po zatopieniu skalpela w zwłokach na stole w prosektorium nie dzieje się nic spektakularnego. Po krótkim czasie rozcinanie ciała, ścięgien i mięśni, otwieranie żołądka, serca i płuc, wycinanie wątroby czy nerek i rozwijanie metrów splątanych jelit staje się rutyną. Staje się również czynnością absolutnie wyjałowioną, jakby zwłoki były zrobione z plastiku czy gumy. Są po prostu pomocą naukową dla ćwiczących studentów prawdziwej, ludzkiej tkanki nic nie zastąpi.
T L
R
Jednakże my mieliśmy do czynienia ze zwłokami łudzi, którzy mogli nie żyć już od długiego czasu. Kim byli? Skąd pochodzili? Jakie wiedli życie? Nie, takich pytań się nie zadawało. Na co umarli? W jakim stanie są ich organy wewnętrzne i co mówi nam to o procesie starzenia i dręczących ich chorobach? Oto jakie kazano stawiać nam pytania, gdy warstwa po warstwie cierpliwie wgryzaliśmy się w zwłoki. Jak są ułożone mięśnie? Jakie jest położenie wątroby względem śledziony? Gdzie są główne arterie, których nazwy znaliśmy na pamięć, a których nigdy dotąd nie widzieliśmy? Po paru tygodniach wszystko spowszedniało i już nie byłem podekscytowany. Wielu moich kolegów przywykło do zwłok tak bardzo, że zrobili z nich sobie zabawkę. Napawali mnie przerażeniem. Traktowali je bez żadnego szacunku, a to bardzo źle. Zwłoki zasługują na szacunek bez względu na to, jakim uczuciem darzyło się osobę, która kiedyś je zamieszkiwała.- Doznałem szoku, gdy pewnego ranka wszedłem do prosektorium i zobaczyłem, jak jeden ze studentów skacze na jelitach jak na skakance. Ale nigdy nie przestałem lubić prosektorium. Teraz już o tym wiesz. Jednakże samo prosektorium mi nie wystarczyło. Nauka przychodziła mi z trudem. Wzory chemiczne, fizjologia, nazwy chorób, ich przyczyny i objawy tkwiły głęboko w opasłych księgach i ich wydobycie, nauczenie się ich na pamięć kosztowało mnie dużo wysiłku. Ale się nie poddałem, nie zrezygnowałem. Poświęciłaś wszystko - bo poświęciłaś, prawda? - żebym dostał się na medycynę i nigdy ci tego nie zapomnę.
Co więcej, podniecało mnie oczekiwanie tego, co miało nastąpić. Prosektorium było jedynie początkiem. Zachęty do dalszej pracy dodawała mi myśl o sali operacyjnej, o możliwości obserwowania chirurgów pracujących na żywym organizmie, na ludziach, którym biło serce, którzy wciąż oddychali, na ludziach z jedwabistymi, wypełnionymi krwią żyłami. Może to dziwne, ale chyba wcale nie myślałem wtedy o kostnicy i o tym, jak zareaguję, gdy już tam będę. Nie wiedzieliśmy nawet, czy nas tam kiedykolwiek zabiorą. Chciałbym, żebyś zrozumiała, jak się czułem, gdy po raz pierwszy przeszedłem przez plastikowe drzwi wahadłowe prowadzące do jaskrawo oświetlonego, wyłożonego kafelkami pomieszczenia. Zapytałem o coś związanego z sekcją zwłok i zamiast odpowiedzi wysłano mnie na sekcją w charakterze obserwatora.
T L
R
Wżyciu chyba każdego studenta medycyny jest chwila, która określa kształt jego przyszłości. Jedni słyszą pierwszy krzyk niemowlęcia i zostają położnikami, innych ekscytuje możliwość przywrócenia komuś wzroku i zostają okulistami. Psychiatra, który rozmawia z osobą uznaną za chorą psychicznie, wierzy, że jest w stanie sięgnąć w głąb jej duszy, poniszyć ukrytą tam zdrową część i wydobyć ją na zewnątrz. Dla mnie decydująca była chwila, kiedy po raz pierwszy wszedłem do kostnicy.
15 - Nie muszę tam iść. Nic mi nie jest. - Pójdziesz. Pójdziesz, nawet gdybym musiała zwolnić się z pracy i zawlec cię tam siłą. - Sandy zerwała z łóżka kołdrę i Debbie zadrżała na porannym chłodzie. - Doktor Deerbon jest taka dobra, przejechała taki kawał drogi. Byłaś w paskudnym stanie, mogło się zdarzyć absolutnie wszystko, mogłaś nawet umrzeć... - Nieprawda.
- Prawda. No? Wstawaj. Masz wizytę, nie możesz się spóźnić, to nieładnie. Woda się zagotowała, włożyłam dwie grzanki do tostera. Wiesz co? Ty potrzebujesz niańki, a nie przyjaciółki. Sandy ruszyła do drzwi. Ładnie wygląda, pomyślała Debbie. Wyglądałaby elegancko nawet w worku na śmieci. Tego ranka była w czarnej, obcisłej kurtce, w dobrze dopasowanej czarno-białej spódnicy, w kozaczkach i w różowej, kaszmirowej bluzce. Nie, żeby była bogata - po zapłaceniu rachunków zostawało jej tyle co nic - ale zawsze kupowała rozważnie i tanio, no i miała godny pozazdroszczenia gust. Ale już niedługo, poprzysięgła sobie Debbie, idąc do łazienki. Już niedługo. Ja też będę szczupła, ja też będę miała ładną cerę, a wtedy też tak się będę ubierała. Spojrzała do lustra. Opuchlizna zniknęła, ale skóra wciąż była lekko zaczerwieniona, a pod oczami cienka jak pergamin.
T L
- Dobrze już, dobrze.
R
- Pa, pa, Debs. Pamiętaj, zadzwonię i spytam, co powiedziała.
Ale Debbie wiedziała, że ma szczęście. Sandy mogła być apodyktyczna i krytyczna, ale była też dobrą przyjaciółką i Debbie dużo jej zawdzięczała. Poszłaby do lekarza choćby tylko dlatego.
Przychodnia mieściła się na drugim końcu miasta, ponad trzy kilometry dalej, i w normalnych okolicznościach pojechałaby autobusem, lecz tego ranka postanowiła iść piechotą. Trasa spaceru nie była ciekawa, ale każdy krok napawał ją przeświadczeniem, że robi dobrze. Była na świeżym powietrzu, wciągała je do płuc świadoma przestworu nieba nad głową i ziemi pod nogami, nieba i ziemi, z którymi łączyły ją niewidzialne, lecz jakże potężne siły przyrody. Pamiętała wszystko, co mówił jej Dava, każde jego słowo o poszerzaniu umysłu i duszy, o stałym kontakcie z ziemią, niebem i całym wszechświatem. - Nic nie jest ci obce, Debbie, nic nie jest wrogie. Wszystko jest częścią ciebie, tak jak ty jesteś częścią wszystkiego. Jesteś bezpieczna i poczujesz to, jeśli tylko otworzysz serce i umysł. Spaceruj, spaceruj i oddychaj, patrz i słuchaj, a
szybko stwierdzisz, że z każdym spacerem jesteś bardziej wolna, że żyjesz w coraz doskonalszej harmonii z naturą. To prawda, rzeczywiście odczuwała coraz silniejszą więź ze światem, z obracającą się pod nogami ziemią, z kolejnymi warstwami... warstwami... nie wiedziała czego, lecz oczyma duszy wyraźnie widziała wrastające w nią korzenie. Zadarła głowę. Zobaczyła zwykłą, jasnoszarą chmurę, lecz bez trudu wyobraziła sobie ukryty pod nią jasny błękit, a pod błękitem skrzące się złocistym blaskiem słońce, w które mogła patrzeć.
R
Spacer był bardzo ożywczy, chociaż kilka razy musiała przystawać, bo zabrakło jej tchu. Jednakże wiedziała, że z każdym następnym razem będzie lepiej, że szybko nabierze formy. Dava kazał jej klasyfikować nastroje, oznaczać je symbolami, ważyć je, przypisywać im barwy i kształty. Tego ranka jej nastrój był lekki, leciutki, jakby w ogóle nic nie ważył. I srebrzystobiały, taki z rozmytymi, mięciutkimi jak chmurka brzegami.
T L
Jedna wizyta u Davy całkowicie odmieniła jej świat. Wiedziała, że nie musi iść do lekarza. Że Dava ukształtuje jej przyszłość i przeprowadzi ją przez wszystkie zmiany na drodze ku nowemu wewnętrznemu , ja", ku nowemu życiu. Że będzie szczupła i będzie miała czystą skórę, że będzie wesoła i optymistyczna, zrównoważona i radosna, że pójdzie na studia albo załatwi sobie jakąś pracę. Że zacznie zawierać nowe przyjaźnie, że rozwinie się jako pełnowartościowy człowiek. Do przychodni dotarła zlana potem i z pęcherzem na lewej pięcie, mimo to była tak szczęśliwa, że chciało jej się śpiewać. Była szczęśliwa nawet wtedy, gdy czekała na swojąkolej. W poczekalni roiło się od młodych matekz kaszlącymi maluchami i od starców narzekających na opóźnienie, a na stoliku leżały czasopisma z oślimi uszami, ale dla niej wszystko było piękne, wszystko tworzyło jedną harmonijną całość. Zdumiewało ją, że nikt z tych ludzi nie słyszał o Davie i jego potężnej mocy, o tym, że mógłby ich uzdrowić, o jego wewnętrznym pięknie i uduchowieniu. Zastanawiała się nawet, czy nie przynieść tu tych granatowych wizytówek i nie rozłożyć ich na stoliku obok czasopism, ale po namyśle uznała, że lepiej nie, bo nawet jeśli sprawiłaby radość pacjentom, lekarze byliby chyba mniej zadowoleni.
- Pani Debbie Parker. Doktor Deerbon była blada i przeziębiona. Zdawało się, że złe samopoczucie przyprawia ją o zły humor. - Na miłość boską, Debbie, czyś ty zwariowała? Wiedziałaś, co bierzesz? Wiedziałaś, jakie składniki ma ta maść? Debbie omal się nie załamała. - Muszę obejrzeć twoją twarz. Podejdź do światła. - To chyba nic złego... - Nic złego? Naprawdę? I mówisz tak po tym, co się stało? - Nie wiedziałam, że tak będzie. Sama pani mówiła, że ludzie reagują alergicznie nawet na zwykłe rzeczy.
T L
R
- Tak, to prawda. Przepraszam. Miałam ciężką noc, nie powinnam się na tobie wyżywać. Dobrze, porozmawiajmy o twoim trądziku. Dlaczego nie przyszłaś z tym do mnie? Trądzik łatwo dzisiaj wyleczyć. Dam ci antybiotyk. Będziesz go przyjmowała przez półtora miesiąca, regularnie, aż do końca kuracji. Wykwity stopniowo znikną i już nie powrócą. - I już? Sam antybiotyk? Bez żadnych kremów? - Tak, sam antybiotyk. Nie musisz się niczym smarować, nie musisz kupować żadnych cudownych maści. Wystarczy antybiotyk. O ile pamiętam, nie miałaś przedtem astmy, prawda? - Doktor Deerbon zajrzała do jej karty. - Nie. Chyba nie. - W takim razie to jednorazowa reakcja. Ale na wszelki wypadek wypiszę ci receptę na inhalator. Nie rozstawaj się z nim, noś go w torebce, trzymaj przy łóżku. Możesz już nigdy nie mieć ataku, ale nawet jeden trzeba potraktować jako ostrzeżenie. Nie wychodź z domu bez inhalatora. Po wizycie idź do pielęgniarki, pokaże ci, jak go używać. To łatwe, ale trzeba umieć. - Dobrze. Dziękuję. - Debbie wstała.
- Nie, nie, usiądź. Chcę, żebyś opowiedziała mi o tej wizycie w Starly. - Aha. - Nie potępiam alternatywnych sposobów leczenia, w każdym razie nie wszystkie. Wysyłam pacjentów na akupunkturę i do kręgarza, jestem otwarta na kilka innych metod i terapii. Problem w tym, że w dzisiejszych czasach roi się od szarlatanów, że ich działalność nie jest uregulowana prawnie. Rozumiesz? Myślisz, że jeśli taki kogoś nie wyleczy, to nie może zrobić mu krzywdy? Może. I właśnie to mnie niepokoi, właśnie dlatego chronią przed nimi pacjentów. Byłaś przygnębiona, dlatego bardzo podatna na wpływy. Do kogo poszłaś? Debbie nie była pewna, co może powiedzieć. Ufała Davie. Był cudowny, przemawiał do niej tak, jak nikt inny dotąd, mimo to czuła się trochę głupio. - On jest... Był naprawdę dobry, pani doktor. My tylko rozmawialiśmy.
T L
R
- Rozmowa też może zaszkodzić. Poza tym, dał ci tabletki i maść. Zabrałam je, kiedy u ciebie byłam. Wysłałam je do analizy, żeby zbadali skład. Co on robił, ten. - Nic. Już mówiłam, tylko rozmawialiśmy. - Tak jak my? - Mniej więcej.
Debbie nie zamierzała jej mówić o sofie, o tym dziwnym wrażeniu przebywania poza własnym ciałem i poza czasem, o uczuciu szybowania, o głębokim przekonaniu, że przeżyła coś niezwykłego. - Podasz mi jego nazwisko? - Ale co pani chce zrobić? Bo to wygląda tak, jakby składała na niego donos. - Nie, Debbie, to żaden donos. Zresztą i tak nie mogłabym nic zrobić, nawet gdybym chciała. Ale, tak jak już mówiłam, moim obowiązkiem jest dbać o dobro pacjentów. - On się nazywa Dava.
- Dava? A nazwisko? Debbie wzruszyła ramionami. - Udzielał ci porad medycznych? -Nie. Mówił o mojej duszy. O psychice. Że powinnam... powinnam dostroić się do wszechświata. I dużo spacerować na świeżym powietrzu, że to dobrze robi na cerę. - Na pewno nie zaszkodzi. - I o jedzeniu. Przypisał mi dietę. -Aha. - Muszę jeść zdrowe, organiczne jedzenie. Ziarna zbóż, owoce i warzywa, bez mięsa i produktów mlecznych. - I dużo soi? - Skąd pani wie?
- To źle?
T L
- Większość z nich lubi soję.
R
Doktor Deerbon uśmiechnęła się leciutko.
- Nie. Ale niektórzy są na nią uczuleni. - A więc mogę stosować tę dietę?
- Tak. Tylko dodaj do tego trochę protein, ryb albo jajek. Owoce i warzywa są bardzo zdrowe, ale od czasu do czasu kup sobie coś dobrego. Zachowaj elastyczność, to ważne. Byłaś bardzo przygnębiona, więc nie przesadź. Wypij cappuccino albo kieliszek wina, zjedz baton. Nie bądź dla siebie za surowa. - Dobrze. Dziękuję. To wszystko? - Tak. Koniec wykładu. Debbie odwróciła się z ręką na klamce. - Cudownie się dzięki niemu czuję. Widzi pani? Dzięki niemu wszystko wygląda inaczej. Nigdy dotąd nie spotkałam nikogo takiego jak on.
Gdy wyszła, żeby porozmawiać z pielęgniarką, Cat posiedziała przez chwilę, mażąc w notesie i myśląc. Dava. Fałszywe imię i brak nazwiska. Poza. Maniera. Wyglądało na to, że porada, jakiej jej udzielił, odniosła pozytywny skutek - roiło się od nich w czasopismach, ale cóż - a przynajmniej jej nie zaszkodziła, jednak kilka słów, które Debbie wypowiedziała podczas wizyty, sugerowało, że może być w tym coś jeszcze, znajome hokus-pokus o wewnętrznej harmonii i dostrajaniu się do wszechświata. Z drugiej strony, nie było to aż tak niebezpieczne, wątpiła też, czy tabletki są czymś więcej niż bezużyteczną mieszaniną łagodnych ziół i soi i czy maść zawiera szkodliwe składniki. Debbie Parker miała po prostu pecha i była na któryś uczulona.
T L
R
Mimo to Cat wciąż się o nią martwiła. Dziewczyna taka jak ona, otyła, z trądzikiem, mało atrakcyjna, źle ubrana, bez pracy i życia towarzyskiego, łatwo ulegała wpływom, a to, że przeżyła głęboką depresję, było kolejnym powodem do niepokoju. Niewyszkolony terapeuta, który udziela porad psychologicznych komuś takiemu jak ona - zwłaszcza jeśli porady te łączą się z„regresją" czy z ,,rebirthingiem" - może zrobić pacjentce niewypowiedzianą krzywdę. „Dava". Zapisała to w notatniku. Nie mogła wyeliminować go z rynku -nie miała takiej władzy - zresztą, gdyby Dava zamknął gabinet w Starly, otworzyłby go natychmiast gdzie indziej. - Dava - powiedziała szyderczo i wcisnęła guzik dzwonka, wzywając kolejnego pacjenta.
Debbie nie wróciła do domu piechotą. Zaczęło mżyć, poza tym bolał ją pęcherz na pięcie. Dlatego zaczekała pół godziny na autobus na końcu Addison Road. Była zdezorientowana. Doktor Deerbon nie skarciła jej za rzeczy, które zaczęła robić po godzinnej wizycie u Davy. Dieta, ćwiczenia fizyczne, spacery w sumie to pochwaliła. Ale w jej głosie i wyrazie twarzy było coś, co sprawiło, że Debbie miała teraz wyrzuty sumienia, że czuła się trochę nieswojo. Jak po rozmowie z kierowniczka szkoły. Bo po rozmowie z kierowniczką zawsze czuła
się mniejsza i było jej bardziej głupio niż przed. Ale przecież była już dorosła, więc skąd się to wszystko wzięło? W autobusie było ciepło i parno i gdy przetarła szybę rękawem, żeby cokolwiek widzieć, przypomniał jej się autobus, którym jechała do Starly. Na myśl o tamtej wyprawie, o chwilach spędzonych w kafejce i w domu Davy na końcu wąskiej, stromej alejki, w jego gabinecie, poczuła, że ogarnia ją przekorne podniecenie. Przecież bardziej jej pomógł, niż zaszkodził. Prawda? Przygnębienie minęło i pierwszy raz od wielu miesięcy czuła się naprawdę szczęśliwa. Czy to źle? Była mu wdzięczna i pragnęła to jakoś okazać. To nie jego wina, że dostała uczulenia. Wszyscy są na coś uczuleni, więc mogło się to przydarzyć każdemu. Sama pani doktor tak powiedziała.
R
Wysiadła w śródmieściu i kupiła sobie baton z organiczną czekoladą, który zamierzała zjeść w drodze do domu. To powinno zadowolić i jego, i ją, pomyślała, rozrywając papierek.
Dava
T L
Na wycieraczce leżał list. Otworzyła kopertę i natychmiast zobaczyła ten cudowny granat z mgławicą złotych gwiazd. Jarzył się w ciemnym korytarzu i otaczał ją ciepłą poświatą.
Zapraszam na wizytę 30 stycznia, punktualnie o czternastej piętnaście. Termin ten został starannie wybrany jako najbardziej stosowny dla pani terapii. Zaparzyła herbatę, usiadła przy kuchennym stole, oparła list o kubek i zapatrzyła się w głębię czarodziejskiego granatu. Efekt był niemal tak potężny jak rozmowa z samym Dava. Poczuła się pokrzepiona, odmieniona, poczuła, że przyszłość niesie niewyczerpane wprost możliwości, możliwości niewyobrażalnie większe od tych, o jakich nie śmiała nawet marzyć przed podjęciem tego odważnego kroku. Przez cały dzień kuchnia jarzyła się duchowym blaskiem bijącym z listu. Ale potem Debbie przypomniała sobie, że chciała zrobić wszystko to, co Dava jej kazał, co tyle razy powtarzał, żeby podczas wizyty trzydziestego stycznia mógł jej
pogratulować i być z niej dumny. Dlatego okleiwszy stopę mocnym plastrem i włożywszy dwie pary skarpet, poszła na spacer. Było wpół do piątej i ze szkoły wracały dzieci, podskakując na chodniku z kolorowymi torbami na kapcie, wysypując się z samochodów ze skrzypcami, grami, książkami i pudełkami na lunch. Otaczająca ją aureola dobrej woli i przyjaźni świeciła tak jasno, że dziwiła się, iż tego nie widzą.
R
Było wilgotno i wciąż padała lekka mżawka, lecz pod drzewami w długich ogrodach przed zamożnymi domami w drodze na Wzgórze rosły śliczne przebiśniegi. Ciągnęło ją do tego prastarego, zielonego serca Lafferton; wiedziała, że Głazy Werna mają wyjątkową moc, tak jak Starly Tor. Powiadano, że wszystko widzą, że gdyby je rozłupać, w środku znaleziono by wszystkie tajemnice i sekrety, jakie gromadziły się tam od wielu pokoleń. Głazy widziały tych, którzy chodzili na Wzgórze na potajemne randki, a jeśli ktoś wypowiedział w ich pobliżu kłamstwo, słyszały je i pamiętały, tak że kłamstwo zawsze wychodziło na jaw, nawet po wielu latach. Postanowiła porozmawiać o tym z Dava, o Wzgórzu i tak w ogóle.
T L
Było już niemal zupełnie ciemno. Szła przed nią jakaś para z psem, ale wkrótce zawróciła w kierunku drogi. Debbie szła szybko, stale wydłużając krok, energicznie wymachując rękami i głęboko oddychając. Żałowała, że nie ma księżyca, że nie może spojrzeć w górę i zobaczyć gwiazd, ale nie, niebo było mroczne i zasnute chmurami. Buty skrzypiały na mokrej ścieżce i poirytowana tym odgłosem skręciła na stromą, trawiastą ścieżkę wiodącą w stronę Głazów Werna i kępy starych drzew na szczycie Wzgórza. Wkrótce ścieżka zrobiła się jeszcze bardziej stroma i zabrakło jej tchu. Przystanęła, oparła się o pień drzewa i pochyliła, czekając, aż przestanie ją kłuć w boku. Daleko w dole widziała kilka rozmytych, pomarańczowych światełek. W górze panowała całkowita ciemność. Pachniało nocą i mokrą trawą. Pomyślała o ziemi pod nogami, o łuku niebios wysoko nad głową, wyobraziła sobie, że jest z nimi w całkowitej harmonii i przez chwilę rzeczywiście była, przez chwilę była częścią wszechświata, częścią ducha wszelkiego stworzenia. Z zamyślenia wyrwał ją cichy trzask, czyjś nieostrożny krok, a może podmuch wiatru w zaroślach. Odwróciła głowę. Nie, wiatr nie wiał, powietrze było
nieruchome. Trzask się powtórzył, kilka metrów niżej, ale nie umiała powiedzieć, czy dochodził z prawej czy lewej strony. Ogarnął ją strach tak nagły i wielki, że dosłownie zdrętwiała, że przez chwilę nie mogła oddychać. Serce waliło jej jak młotem, w uszach pulsowała krew. Nic nie widziała, nie miała odwagi się poruszyć. Paraliżował ją lęk i świadomość, że j est zupełnie bezbronna. Przyszła tu sama, nie powiedziawszy nikomu, dokąd idzie; Boże, jaka była głupia! Przerażona wytężyła słuch i wzrok, lecz odgłos już się nie powtórzył. Wszędzie panowała ciemność i cisza, przytłaczająca, głucha i niemal absolutna. Debbie była zdezorientowana. Nie śmiała drgnąć z miejsca, bo nie wiedziała, dokąd iść i którędy. Żeby nie upaść i żeby poczuć się pewniej, przytrzymała się wilgotnego pnia. Drzewo było żywą istotą, częścią wszechświata, tak samo jak ona. Wiedziała, że dopóki nie przestanie go obejmować, będzie silna i bezpieczna.
T L
R
Gdzieś w pobliżu znowu rozległ się cichy szelest. Po chwili się powtórzył, lecz tym razem nie był to ani trzask, ani szmer wiatru, tylko słaby, cichutki zgrzyt. Zaczął padać kapuśniaczek i poczuła wilgotny chłód na twarzy i rękach. I nagle na biegnącej w dole drodze zobaczyła światła jakiegoś pojazdu, nagle usłyszała warkot silnika. Gdyby puściła się biegiem, gdyby zdołała utrzymać się na mokrym, śliskim zboczu, mogłaby tam dotrzeć, tam, do samochodu - w samochodzie musiał być przecież kierowca, żywy człowiek, może nawet kierowca i pasażerowie, a wtedy wszystko wróciłoby do normy i to, co tak trzeszczało i szurało w ciemności, zostałoby daleko w tyle. Wzięła głęboki oddech, oderwała się od drzewa i niepewnie, ni to truchtając, ni biegnąc, ruszyła w dół, ale ponieważ wciąż padało i trawa była śliska, dotarłszy do stromej części zbocza, poślizgnęła się i upadła, w ostatniej chwili wyciągając przed siebie ręce. Rozpłakała się z przerażenia i bezsilności, lecz po kilku sekundach zdała sobie sprawę, że nic ją nie boli. Tak, miała otarty naskórek na ręku, lecz gdy usiadła, od razu stwierdziła, że niczego sobie nie złamała, że może wstać. Wstała i wtedy oślepiło ją jaskrawe światło. Zrozumiała, że jest blisko drogi, że to reflektory stojącego tuż przed nią samochodu.
Z wysiłku i napięcia, z panicznego strachu, który towarzyszył jej podczas szaleńczego biegu przez ciemność, bolało ją w piersiach, więc gdy usłyszała jego głos, przez chwilę nie mogła odpowiedzieć. Ale już samo to, że tuż obok był żywy człowiek, że bezpiecznie zeszła ze Wzgórza, sprawiło, że oklapła z ulgi jak sflaczały balon. - Wszystko w porządku? Nic pani nie jest? Głos dochodził początkowo z samochodu, ale zaraz potem ktoś otworzył drzwiczki. - Może pan zgasić światło? Nic nie widzę... - Przepraszam.
T L
- Co się stało?
R
Sekundę później reflektory przygasły i oświetlały teraz tylko drogę, mimo to oślepiona Debbie wciąż nic nie widziała. Usłyszała kroki i wyczuła, że mężczyzna stoi tuż obok. W ręku miał latarkę. Był w tweedowej marynarce, lecz jego twarz ginęła w mroku.
- Szłam... szłam pod górę. Było ciemno, ciemniej, niż myślałam... A potem coś usłyszałam. - Ale co pani usłyszała?
- Nie wiem, coś strasznego, jakiś szelest, zgrzytanie... - To pewnie królik albo borsuk. Albo zabłąkany pies. - Tak. - Debbie znowu dostała kolki i chwyciła się za bok. - Tylko że nic nie było widać. Zaczęłam biec, ale ścieżki są takie śliskie, że... że się pośliznęłam. - Na pewno nie zrobiła pani sobie krzywdy? - Nie, chyba nie. Otarłam sobie rękę, ale to nic. I uderzyłam się w kolano. - Miała pani szczęście. - Tak, ale tam, na górze, jakoś tego nie czułam.
- To nie najlepszy pomysł wchodzić po ciemku na Wzgórze, w dodatku samotnie. - Myśli pan, że to niebezpieczne? - Nie, nie, ale j est pani młoda, więc ostrożności nigdy nie za dużo. Następnym razem niech pani zabierze na spacer koleżankę. A jeszcze lepiej niech pani przyjdzie tu za dnia. Wczesnym rankiem jest tu dużo przyjemniej niż późnym wieczorem. - Dziękuję. Bardzo panu dziękuję. - Daleko ma pani do domu? - Półtora kilometra, ale ulicami. Jakoś sobie poradzę.
R
- Podrzucę panią. Przemokła pani, przeżyła pani wstrząs. Półtora kilometra to tylko parę minut jazdy.
T L
Debbie zawahała się. Mężczyzna robił miłe wrażenie i nie było w nim nic podejrzanego. Miał rację, powinna z nim pojechać, powinna jak najszybciej znaleźć się w domu. Ale on wyczuł jej strach i rzekł: - Nie, nie, oczywiście. To głupia propozycja. Nie zna mnie pani. Nie powinno się jeździć z obcymi, zwłaszcza nocą. Ale chciałbym mieć pewność, że bezpiecznie dotrze pani do domu. Zrobimy tak: pani pójdzie piechotą, a ja pojadę za panią i będę oświetlał drogę. Uspokoję się dopiero wtedy, kiedy będziemy na ulicy, między ludźmi i samochodami. Poza tym, wolałbym się upewnić, czy nic pani nie jest, czy może pani chodzić. Czy w domu ktoś na panią czeka? - Tak, Sandy Marsh, moja współlokatorka. - Świetnie. W takim razie chodźmy. Odprowadzę panią do ulicy. Debbie zaczekała, aż mężczyzna wsiądzie do samochodu i zawróci i gdy zawrócił, ruszyła w kierunku bramy. Wokoło nie było żywego ducha. Cieszyła się, że ktoś za nią jedzie i oświetla drogę przygaszonymi reflektorami. W blasku jaskrawego światła doszła aż do ruchliwej ulicy na końcu alejki prowadzącej na Wzgórze, tam skręciła i znalazła się o krok od stacji benzynowej i rzędu sklepów. Odwróciła głowę. Reflektory mrugnęły, samochód przyspieszył i mężczyzna pomachał jej
na do widzenia. Debbie też mu pomachała, radośnie i z wdzięcznością. Ktoś się nią zaopiekował w chwili, gdy zupełnie tego nie oczekiwała. Przypomniały jej się słowa Davy: „Ktoś zawsze będzie nad tobą czuwał. Ktoś zawsze cię obserwuje i chroni. Pamiętaj". Nie kłamał. Słyszała opowieści o ludziach, którzy wyszedłszy cało z opresji w miejscu odosobnionym i niebezpiecznym, odkrywali, że uratował ich anioł w ludzkiej skórze. Zabiło jej mocniej serce, gdyż nagle uświadomiła sobie, że przydarzyło się to i jej. Tam, na Wzgórzu. Bo dlaczego nie? Groziło jej niebezpieczeństwo przynajmniej tak myślała - a wtedy z ciemności wyszedł ktoś, kto uratował ją, otoczył opieką i zniknął jak duch. Wszystko pasowało. Jej przygoda była bardzo podobna do opowieści o anielskich interwencjach, o których tyle czytała.
R
Postanowiła porozmawiać o tym z Dava. Nie mogła się już doczekać.
T L
Skręciwszy za róg, zobaczyła, że w oknach ich mieszkania pali się światło. Tak, wypije coś, weźmie gorącą kąpiel, włoży szlafrok, położy się na sofie i poogląda The Bill. Ale gdy otworzyła drzwi i zawołała: „Cześć. Jesteś?" - uznała, że nie, że lepiej nie mówić Sandy o tajemniczym wybawcy i o jego niebiańskim pochodzeniu. Jej przyprawiony wesołą uszczypliwością zdrowy rozsądek byłby jak kij wetknięty w delikatną pajęczynę. To było spotkanie z aniołem. Tak, na pewno. Debbie chciała tę myśl pielęgnować, cieszyć się nią jak dziecko, a szyderstwa przyjaciółki wszystko by zepsuły. Postanowiła nie wspominać nawet o tym, że poszła po ciemku na Wzgórze, w dodatku sama. Te hałasy to na pewno tylko zwierzęta, ale teraz, gdy już wróciła bezpiecznie do domu, musiała przyznać przed samą sobą, że zrobiła źle i głupio. W tych czasach nigdzie nie było bezpiecznie, nawet tu, w ich starym, wyniosłym Lafferton. Nie, już nigdy nie powinna tak ryzykować, była to winna swojemu wybawcy. Oczywiście, będzie chodziła na Wzgórze. Przecinało je mnóstwo dzikich dróżek i ścieżek, a te pomagały dostroić umysł i ciało do wszechświata, do panującej w nim harmonii. Tylko, że teraz będzie chodziła tam za dnia, najlepiej wczesnym rankiem. Świt
będzie najlepszy, pomyślała, najbardziej odpowiedni. Między innymi dlatego ci ze Starly Tor tańczą o świcie w dzień świętego Jana. Zanurzywszy się w miękkiej, brzoskwiniowej pianie, zanotowała sobie w pamięci, że musi porozmawiać o tym z Dava. Tak, o tym też.
16 Fosforyzujące wskazówki budzika na stoliku nocnym pokazywały czwartą piętnaście. Freya leżała na boku, gapiąc się na nie, a zwłaszcza na krążący szybko sekundnik. Było jej zimno.
R
Niech to szlag. Niech to szlag. Niech to szlag. Cholera. Jasna cholera. Psiakrew.
T L
- Na miłość boską... - Te słowa wypowiedziała na głos, zrzucając kołdrę z łóżka. Kołdra zsunęła się na podłogę. Musiała się czegoś napić. Musiała wziąć termofor i przeczytać kilka rozdziałów książki, która tak bardzo ją wciągnęła, zanim nie opętało jej „to coś", jak myślała o tym w gniewie i złości. Czekając, aż zagotuje się woda, podciągnęła żaluzje i wyjrzała na dwór. Okno wychodziło na ogród. Trawnik, bzy, róże. A nieco dalej szopa. Za ogrodzeniem były domy i w oknie jednego z nich paliło się światło. Tylko jedno. Ciekawe. Ktoś cierpi na bezsenność, bo tak samo jak ona jest zbyt pochłonięty kłębiącymi się w głowie myślami czy to tylko matka czuwająca przy dziecku, które się właśnie obudziło? Uchyliła okno i uderzył ją niepowtarzalny zapach nocy. Wilgotne klomby, zielone krzewy, słaby zapach dymu i samochodowych spalin - przypomniały jej się noce spędzone na służbie, gdy jeszcze jako zwykła funkcjonariuszka wychodziła z kolegami na patrol. Uwielbiała te chwile. Uwielbiała ten lekki niepokój, to specyficzne poczucie koleżeństwa wśród tych z nocnej zmiany. Było zupełnie inne, weselsze, bardziej ofiarne i opiekuńcze, bardziej otwarte i szczere, bo kolegom z nocnej służby można było powiedzieć rzeczy,
jakich nie mówiło się nawet żonie, mężowi czy rodzicom. Oni rewanżowali się tym samym, czy to w intymnej, sprzyjającej wyznaniom atmosferze radiowozu czy to podczas długich spacerów cichymi, ciemnymi ulicami. Nie żałowała, że przeniosła się do dochodzeniówki i awansowała, podobnie jak nie żałowała tego, że przeprowadziła się do Lafferton, mimo to zapach nocnego powietrza poruszył ukrytą strunę. Napełniła wodą termofor i zrobiła sobie herbaty. Spała z przerwami nie dłużej jak godzinę, głównie przewracając się z boku na bok, wściekle miotając się na łóżku, mnąc prześcieradło i poduszkę, klnąc, tęskniąc, próbując zrozumieć dręczące ją uczucia i to, co się stało.
T L
R
Simon Serrailler nie przyszedł. Długo dobierała ubranie, długo czesała się i malowała, a w drodze na przyjęcie zwilgotniały jej dłonie na kierownicy i zaschło jej w ustach. Cholera jasna, jak jakaś głupia nastolatka, pomyślała z wściekłością, skręcając na podjazd. Stało tam już mnóstwo samochodów, a z okien na parterze biło ciepłe, zapraszające światło. Wszystkie zasłony były rozsunięte i widziała ludzi w pokojach, ale jego wśród nich nie było. Usłyszała głośny wybuch śmiechu i nagle ogarnęła ją tak wielka nieśmiałość, że omal nie zawróciła i nie uciekła. Na imprezach towarzyskich czuła się zwykle trochę nieswojo, a małżeństwo z Donem do reszty pozbawiło ją swobody i poczucia pewności siebie; zresztą rzadko kiedy gdzieś bywali, a jeśli już, to u kolegów z pracy, których znali. Na podjazd wjechał kolejny samochód. Freya czekała, zastanawiając się, jakim wozem jeździ Simon Serrailler, rozpaczliwie pragnąc, żeby to był on, żeby mogła wejść z nim do domu. Zgasły reflektory i z samochodu wysiadła jakaś para, kobieta i mężczyzna - kobieta, którą podwiozła do domu po próbie chóru. - Sharon! - zawołała. Wejść z kimś, kogo choćby się dopiero co poznało, jest zawsze lepiej niż samemu. Łatwiej wtedy rozpocząć wieczór. Jej ciasta i torty chwalono, pożerano i pożarto do ostatniej okruszynki; kilka pań poprosiło ją o przepis. Dobrze się bawiła. Jeszcze bardziej pogłębiła przyjaźń z Meriel Serrailler i od razu znielubiła jej męża, człowieka o ciętym, sarkastycznym języku i twarzy, na której gościł wyraz poczucia wyższości i wiecznej dezaprobaty.
Tak, wieczór był całkiem udany, ale ona musiała go zepsuć, bo najpierw nieustannie zerkała na drzwi z nadzieją, że Simon jednak przyjdzie - jednocześnie bojąc się swojej reakcji, gdyby zaczął z nią rozmawiać - a potem, kilka minut po dziesiątej, gdy w końcu dotarło do niej, że jednak nie przyjdzie, doznała tak wielkiego rozczarowania, że nie znajdując w niczym przyjemności, po prostu wyszła.
T L
R
Łóżko było ciepłe i wygodne. Poprawiła poduszki, położyła się w kręgu światła z nocnej lampki i ponownie spróbowała doszukać się w tym jakiegoś sensu, zrozumieć, co to wszystko znaczy, Powalił ją wygląd, brzmienie głosu, aura i osobowość mężczyzny, powalił jąbłyskawicznie i całkowicie. Ktoś rzucił na nią czar, ktoś wpuścił jej krople miłosne do oczu - przypomniała sobie chyba wszystkie metafory opisujące to względnie powszechne uczucie, którego ona jednak jak dotąd nie doświadczyła. Była zdezorientowana i oszołomiona, zaskoczona, że tak łatwo uległa czemuś, co przypominało potężny cios. I bez względu na to, co robiła i o czym myślała, bez względu na to, czy z kimś rozmawiała, czy była sama, czy prowadziła samochód, czy leżała w łóżku, przewracając kartki książki i próbując zasnąć, zawsze, o każdej porze nocy i dnia, miała przed oczami jego, Simona Serraillera, Simona siedzącego przy kuchennym stole, jego rękę nad kubkiem herbaty, kruche ciasto, które do niej wrzucał. Obraz ten nigdy nie znikał, jakby wrył się w siatkówkę oka. Widziała go i teraz. Wzięła książkę, która jeszcze niedawno tak bardzo ją pochłaniała, powieść o fabule tak wartkiej i wciągającej, że zmywając naczynia czy biorąc prysznic, myślała tylko o tym, żeby jak najszybciej do niej wrócić. A teraz? Przeczytała trzy akapity, które czytała już przedtem, i nic z nich nie zrozumiała. Zerknęła na budzik. Za dwadzieścia piąta. Wiedziała, że jedyną rzeczą, która mogłaby odciągnąć jej myśli od Simona Serraillera, jest praca, a jedyną trudną i zagadkową sprawą, jaką teraz miała ha tapecie, była sprawa zaginionej Angeli Randall. Bo nie licząc Angeli, zajmowała się tylko nudnym przypadkiem malwersacji, serią kradzieży samochodów i kilkoma sprawami związanymi z handlem narkotykami. Wzięła ze stolika notes i zaczęła robić notatki. Na podstawie tego, co widziała w jej domu i na podstawie informacji od kierowniczki domu starców musiała stworzyć jak najpełniejszy portret Angeli Randall. Tak, czuła do niej dziwną sympatię. Dziesięć minut później, streściwszy zwięźle wszystko to, co o niej wiedziała,
poczuła się nagle do cna wyczerpana. Na szczęście nie musiała wcześnie wstawać; rano, w związku ze sprawąo malwersację, którą chciała jak najszybciej przekazać tym od oszustw, miała sprawdzić coś w nowym centrum biurowoprzemy-słowym na skraju miasta. Ale postanowiła, że potem - bez wiedzy szefa i przy pomocy młodego, chętnego do pracy Nathana Coatesa - poświęci trochę czasu Angeli Randall. Zgasiła światło, opadła ciężko na poduszkę i zasnęła.
Detektyw posterunkowy Nathan Coates cierpliwie przeglądał listę skazanych za przestępstwa narkotykowe. Siedział przed komputerem już od wpół do dziewiątej. Teraz była jedenasta, więc pokrzepiwszy się trzecim kubkiem kawy, szykował się właśnie do kolejnej rundy, gdy przed jego biurkiem przystanęła Freya.
T L
R
Lubiła Nathana, chyba na przekór temu, że jego karykaturalna twarz wyglądała tak, jakby ktoś rozpłaszczył ją drzwiami - jego płaski, złamany nos, wielkie usta i wgniecione kości policzkowe upodabniały go do najgorszego kryminalisty. Do kryminalisty albo do szekspirowskiego Bardolpha, bo miał rude włosy, sterczące na wszystkie strony jak witki miotły do zamiatania podwórza, i dziwne, sine guzy i guzki na skórze. Miał też krzywe zęby, dużą szparę między siekaczami i promienny uśmiech, co w połączeniu z jego wesołym usposobieniem i chęcią do prowadzenia najbardziej ponurych spraw, przed którymi inni uciekali, zaskarbiło mu sympatię nie tylko kolegów z dochodzeniówki, ale i z całej komendy. - Cześć, Nathan. Podniósł wzrok i posłał jej szeroki uśmiech. - Przyszłam cię od tego oderwać. - Nie jest tak źle, przynajmniej siedzę sobie w cieple i piję kawę z kranu. Poza tym, nienawidzę tych przeklętych handlarzy. Nienawidzę ich jak nikogo innego.
T L
R
Freya wiedziała, że Nathan urodził się i wychował w dzielnicy domów komunalnych w Bevham, w okolicy, gdzie od lat rządzili dealerzy. Widział, jak jego szkolni koledzy zaczynają ćpać i stają się narkomanami; kilku z nich już umarło, inni żyli w nędzy, popełniając drobne i nie tylko drobne przestępstwa. Był czwartym synem niezamężnej kobiety, która rodziła dziecko każdemu mężczyźnie, z którym właśnie mieszkała, by wyrzucić je na bruk zaraz po zmianie partnera. Teoretycznie rzecz biorąc, chłopak z takiego środowiska, uczeń państwowego ogólniaka, delikatnie zwany „słabym", powinien był pójść w ślady kolegów i być teraz na zasiłku albo w więzieniu, a przynajmniej regularnie sprawiać kłopoty policji. Ale Nathan Coates był cwany, oblatany i bystrzejszy niż wszyscy członkowie jego rodziny razem wzięci. Ponieważ umiał przewidywać, rozejrzał się uważnie i doszedł do wniosku, że jeśli nie wybierze innej drogi, czeka go ponura przyszłość. Wstąpił do gangu już jako sześciolatek i widząc radiowozy, regularnie patrolujące ich osiedle, po jakimś czasie zaczął wymykać się ukradkiem z podwórka, żeby porozmawiać z policjantami. Mając dziesięć lat, poszedł na posterunek, żeby spytać o warunki rekrutacji do policji, tymczasem zaś zachłannie oglądał każdy kryminalny program telewizyjny, budząc niemałe zdziwienie wśród bliskich w domu, gdzie odbiornik był włączony praktycznie non stop i gdzie zawsze ktoś gapił się w ekran. Pracował w policji od sześciu lat, w tym od półtora roku w dochodzeniówce, od samego początku w Lafferton. Wiedział, że nie poradziłby sobie z patrolowaniem swoich rodzinnych okolic, gdzie miałby do czynienia z dawnymi sąsiadami i szkolnymi kolegami, poza tym, chciał się stamtąd wyprowadzić i rozpocząć nowe życie. Pracował ciężko, lecz z radością, grał w hokeja i, ku zdumieniu znajomych, mieszkał z wyjątkowo ładną dziewczyną, akuszerką ze szpitala w Bevham. - Jesteś w tym najlepszy - odparła Freya - ale potrzebuje cię do czegoś innego. - Dobra. - Nathan zamknął bazę danych, podszedł do jej biurka i tam zapoznała go ze sprawą Angeli Randall. - Trochę to dziwne.
- Myślisz? - Nie wygląda mi na kogoś, kto po prostu zwiał. Wieją dzieciaki, mężowie, którzy mają dość swoich gderliwych żon, albo drobni oszuści, którzy boją się wpadki. Ona po prostu nie pasuje. - Cieszą się, że się ze mną zgadzasz. Ta sprawa nie daje mi spokoju, ale szef uważa, że to tylko kolejna zaginiona. - Wiem, zarejestruj i zapomnij. A jak cią potem spytają, mówisz: „Randall? A kto to taki?" - Otóż to. - Dobra. Co mam zrobić?
T L
R
- Przejrzeć akta zaginionych z ostatnich dwunastu, osiemnastu miesięcy i sprawdzić, czy nie ma tam czegoś, no wiesz, podobnego. W sumie nie wiem czego, ale na pewno to wyczujesz. Zacznij od samej Randall. Jeśli coś znajdziesz, zostaw mi to na biurku. - Znowu wybywasz?
- Jadą do centrum biurowo-przemysłowego. Służbowo. - A niesłużbowo?
- Do bardzo eleganckiego i luksusowego sklepu jubilerskiego w Bevham. - Hm. Stary, bogaty przyjaciel pożyczył ci kartą kredytową? Freya zdjęła marynarką z krzesła. - Jasne. Gdyby nie miała na głowie sprawy centrum biurowo-przemysłowego i Angeli Randall, musiałaby wymyślić coś innego. Wolała stąd zniknąć, przynajmniej tego dnia. Pragnąła zobaczyć Simona Serraillera, i to bardzo. Chciała wpaść na niego na korytarzu, znaleźć jakiś pretekst i zajrzeć do niego do gabinetu, pójść na odprawą, była gotowa zrobić wszystko, żeby tylko się z nim spotkać. Chciała zobaczyć go w mundurze, w pracy, gdy był „panem inspektorem", chciała udowodnić sobie, że to, co czuje, jest głupie, absurdalne i przelotne, że to coś w ro-
dzaju opóźnionej reakcji na rozwód po nieudanym małżeństwie, że spojrzała na niego i chwilowo zauroczona, pod wpływem silnego bodźca fizycznego, założyła, że to miłość.
T L
R
Sklep jubilerski E. J. Duckham & Son miał dzwonek i kamerą telewizyjną wewnętrznego systemu bezpieczeństwa, która uważnie przyglądała się każdemu klientowi, zanim kliknął zamek i otworzyły się drzwi. Freya spojrzała na wystawą za podwójną szybą. Brylantowe naszyjniki, kolczyki i broszki bez widocznej ceny, pierścionki z szafirami, szmaragdami, rubinami i brylantami, zegarki Roleksa i Patka Philłipe' a - zastanawiała się, którego z mieszkańców Bevham było na nie stać albo na zdobione srebrem maselniczki czy maleńkie, perłowe bransoletki dla noworodków. Owszem, była tu bogata dzielnica - w południowej części miasta, koło Cranbrook Drive i Hights -gdzie olbrzymia willa z długim podjazdem i wielkim garażem mogła kosztować siedemset pięćdziesiąt tysięcy funtów albo nawet i milion. W okolicznych wioskach też mieszkało kilku bogaczy, byłych bankierów i szukających samotności gwiazd muzyki pop, lecz było mało prawdopodobne, żeby ci ostatni kupowali świecidełka akurat tutaj, w Bevham. Obrzuciwszy przeciągłym spojrzeniem delikatną obróżkę - srebro i brylanty wcisnęła guzik dzwonka i gdy bezszelestnie otworzyły się drzwi, wyjęła służbową legitymację. W sklepie panowała ta specyficzna, aksamitna cisza typowa dla ekskluzywnych salonów mody. Stojąca za ladą sprzedawczyni była nienagannie ubrana i uczesana jak dama dworu, a mężczyzna, który wyszedł Frei na powitanie, miał wymuskany urok właściciela sklepu z Jermyn Street, skąd bez wątpienia musiał pochodzić jego garnitur w jodełkę i lawendowy krawat. - Mam nadzieję, że przynosi pani dobre wieści. - Dobre wieści? - Freya wiedziała, że przed rokiem dokonano serii włamań do sklepów jubilerskich i założyła, że między innymi do tego. - Jeśli chodzi o te włamania, to... - Nie, nie, wątpię, czy kiedykolwiek ich złapiecie, bo przyjechali tu pewnie z Birmingham albo z Manchesteru i szybko zniknęli na autostradzie. Nie, mówię o
pani Randall. W zeszłym tygodniu wypytywał mnie o nią jakiś policjant. Rozumiem, że nagle wyjechała... - Próbujemy to ustalić, możliwości jest dużo. - To znaczy, że ciągle jej nie ma, tak? - Dobrze j ą pan zna? -Nie, bynajmniej, ale od roku... nie, już od półtora roku jest naszą klientką, dobrą klientką. Takim jak ona chętnie zapewniamy szereg usług osobistych, z czego jesteśmy bardzo dumni. - Policjant pytał pana o spinki do mankietów, które pani Randall kupiła tu w grudniu. Prawda? - Tak. Były bardzo ładne. Lapis lazuli. Piękna robota.
R
- Może mi pan powiedzieć, ile kosztowały? Duckham spojrzał na nią z dezaprobatą.
T L
- Rozumiem, że zazwyczaj nie rozpowszechniacie takich informacji, ale to ważne. - Dlaczego ważne?
Gdy nie ma dobrej odpowiedzi na jak najbardziej uzasadnione pytanie, najlepiej jest uciec się do zawodowego żargonu. - Śledztwo jest wielokierunkowe i niewykluczone, że informacja ta pomoże skierować je na właściwy tor. Nathan powiedziałby zapewne, że Duckham zrobił kwaśną minę, lecz po krótkim wahaniu westchnął, wszedł do gabinetu za przeszkloną ścianą i zastukał w klawiaturę komputera. Widocznie ich staroświeckość, z której byli tacy dumni, nie oznaczała pogardy dla osiągnięć współczesnej elektroniki. Kobieta o nienagannie uczesanych włosach za szklaną ladą po drugiej stronie sklepu polerowała ściereczką kryształowy wazon, w którym pięknie skrzyło się światło. Zerknęła na Freyę i nie odpowiedziawszy na jej uśmiech, wróciła do polerowania. A jednak, pomyślała Freya. Damie dworu słoma z butów wychodzi.
- Spinki kosztowały dwieście siedemdziesiąt pięć funtów. - Pani Randall chciała je najwyraźniej dać w prezencie komuś, kogo dobrze znała. -Naprawdę nie wiem. Trudno powiedzieć. - Ale wspomniał pan, że regularnie tu bywała. Regularnie, to znaczy, jak często? Ile razy była tu w ciągu ostatnich sześciu miesięcy? - Chyba... sześć. Tak, co najmniej sześć. Prawda, panno Campion? Utrefiona dama dworu wymamrotała coś pod nosem. - Tylko oglądała? - Nie, żeby był to sklep, do którego wpada się w dżdżyste środowe popołudnie dla zabicia czasu.
- I zawsze coś kupowała?
R
- Niezupełnie. Ale tak, przed podjęciem decyzji bardzo dokładnie oglądała zaproponowany przez nas towar.
T L
- Tak, chyba tak... Pamiętam, że raz nie mieliśmy tego, czego szukała, pewnego specyficznego zegarka, ale w końcu go dla niej zdobyliśmy. - Jaki to był zegarek?
- Z fazami księżyca. Omega z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego. - Musiał dużo kosztować. - Zależy, jak rozumieć słowo „dużo". Mamy tu zegarki po dwadzieścia pięć tysięcy funtów. - A tamten ile kosztował? - Niecałe dwa tysiące. - Czy odniósł pan wrażenie, że pieniądze nie są dla niej problemem? - Przykro mi, ale zupełnie się nad tym nie zastanawiałem. To nie moja sprawa. Freya wstała. - Czy ma pan zdjęcie tego zegarka?
- Nie. Ale kupiliśmy go na aukcji u Goldsteina i Crowa w Birmingham. Może oni mają. - Pamięta pan, kiedy to było? - Sprawdzę i dam pani znać. - Chciałabym również kompletną listę wszystkich rzeczy, które pani Randall kupiła u pana, odkąd stała się waszą regularną klientką, z dokładnym opisem, ceną i datą zakupu. Czy to możliwe? Duckham znowu zrobił kwaśną minę i zerknął na damę dworu, która odstawiła już wazon do gabloty, by zająć się srebrnymi ramkami do zdjęć. Damy dworu maj ą mnóstwo pracy. - Jeśli uważa pani, że to się przyda, to chyba tak.
R
- Przyda się na pewno. - Chciałbym tylko zaznaczyć, że dane naszych klientów są poufne.
T L
- Jak długo to panu zajmie?
-Nie chcielibyśmy pospieszać klientów, więc... powiedzmy godzinę. - Czterdzieści minut. Dobrze?
Freya wyszła, żeby Duckham i dama dworu mogli spokojnie ją obgadać.
Godzinę później siedziała w samochodzie z cappuccino na wynos i przeglądała listę od Duckhama. Biedna Angela - aż sześć kosztownych prezentów, tylko dla kogo? Dla kogoś, w kim była zadurzona na tyle, żeby wydać mnóstwo pieniędzy ze skromnej pensji. Dopiła kawę, wytarła pianę z ust i pojechała do Domu na Rozdrożu.
Carol Ashton rozmawiała z przedsiębiorcą pogrzebowym; w nocy ktoś umarł. Miała być wolna za dziesięć minut, więc podziękowawszy za kolejną kawę, Freya jeszcze raz przejrzała listę Duckhama. Złota spinka do krawata, 14 kwietnia 2000,s £145. Męski zegarek marki Omega, 5 czerwca 2000, £1350. Srebrne etui na wizytówki, 16 sierpnia 2000, £240. Złoty sygnet z brylantem, 4 października 2000, £1225. Srebrny nóż do otwierania listów, 27 października 2000, £150. Spinki do mankietów z lazurytami, 4 grudnia 2000, £275. Nic dla siebie, nic dla innej kobiety, wszystko dla mężczyzny. Ponad trzy tysiące funtów w ciągu jednego roku.
T L
R
Gdy przyszła Carol Ashton, przepraszając ją, że musiała czekać, Freya powiedziała: - Boję się, że nie mam nowych wiadomości, ale wpadliśmy na pewien trop. -Ktoś ją widział? -Nie.
- W takim razie co to za trop? - Jeden z wątków śledztwa.
- A więc uważacie, że coś się jej stało, traktujecie to poważnie. - Traktowaliśmy to poważnie od samego początku. - Jak myślicie, gdzie ona jest? Dlaczego tak nagle przepadła? - Nie wiem, ale pani Randall wciąż nie ma i w miarę upływu czasu staje się coraz bardziej oczywiste, że powinniśmy się tym zająć. - Freya podała jej listę. Zechce pani na to spojrzeć. Carol Ashton przebiegła ją wzrokiem i skonsternowana podniosła głowę.
- To są rzeczy, które pani Randall kupiła w sklepie jubilerskim Duckhama w Bevham w ciągu ostatniego roku. - Co takiego? - Mogę spytać, ile pani Randall zarabiała? - Chwileczkę, powiem pani dokładnie... - Kierowniczka podeszła do biurka i zastukała w klawiaturę komputera. - Tak, już mam. Trzynaście tysięcy pięćset funtów rocznie. - Fortuna to nie j est. - Płace w tej branży sąniskie. Nasze nie odbiegająod przeciętnych. Oczywiście są jeszcze świadczenia dodatkowe, darmowe posiłki podczas dyżuru, służbowe ubranie, premia świąteczna...
R
- Wcale pani nie krytykuję.
T L
- Nie poradziłabym sobie, nikt nie poradziłby sobie z prowadzeniem domu opieki, gdyby musiał płacić choćby tyle, ile płacą w publicznej służbie zdrowia. Mało się o tym mówi, ale tak jest. Wszyscy myślą, że w sektorze prywatnym zarabia się Bóg wie ile. - Nie wie pani, czy Angela miała dodatkowe źródła dochodu? - Wiem na pewno, że nie miała drugiej pracy, zabrakłoby jej sił. Praca na nocną zmianę w domu takim jak nasz to nie przelewki. - A źródła prywatne? - Nie mam pojęcia. Powiedziałabym, że raczej nie, ale na dobrą sprawę nic nie wiem. Chyba już wspominałam, że Angela jest osobą bardzo zamkniętą w sobie i naprawdę nic nie wiem o jej życiu prywatnym. - Nie domyśla się pani, dla kogo mogłaby to wszystko kupować? - Nie, nie mam pojęcia. - Jest pani tym zaskoczona?
Carol Ashton zastanawiała się przez chwilę, postukując palcem w blat biurka. - Muszę przyznać, że tak, bardzo. Takich rzeczy nie kupuje się bratu czy krewnemu, zakładając, oczywiście, że ich miała. Nie, nie w ciągu jednego roku. Parę z tych tańszych mogłaby kupić... czyja wiem, komuś na urodziny, na przykład chrześniakowi, ale te pozostałe... Tak, jestem bardzo zaskoczona. Wygląda na to, że kupowała je komuś bardzo bliskiemu... - Kochankowi? Kierowniczka pokręciła głową.
R
- Nie mogą w to uwierzyć. Angela była... Angela jest... Nie wiem, jak to ująć... Osobą bardzo sztywną. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby nie utrzymywała z nikim bliższych związków. Zawsze była bardzo schludna, porządna i nieźle ubrana, ale nigdy nie nosiła się modnie. Ubierała się... skromnie. Skromnie i konserwatywnie, wie pani, jak ktoś zadbany, wymuskany, lecz niezbyt elegancki. Przynajmniej tak to widzi
T L
- Zadbana i wymuskana jak stara panna?
- Okropnie to brzmi, prawda? Jakoś tak protekcjonalnie. Ale tak, jak stara panna. Freya wstała i wzięła listę.
- Gdyby coś się pani przypomniało, zwłaszcza w związku z tymi prezentami, proszę do mnie zadzwonić, dobrze? - Ale co miałoby mi się przypomnieć? - Cokolwiek, coś, co Angela mogła powiedzieć, o czym mogła przypadkowo wspomnieć. - Angela nie była... nie jest osobą, która wspomina o czymś przypadkowo. Jest bardzo ostrożna. - Mimo to.
- Tak, oczywiście, dobrze... Ale wątpię, czy się odezwę. Jestem tylko zaskoczona tą listą. To pokazuje, jak mało wiemy o ludziach, których codziennie widujemy, prawda?
Nathan Coates znowu ślęczał przy komputerze, grzebiąc w bazie danych przestępstw narkotykowych. - Przejrzałeś? - spytała. - Tak jest, pani sierżant, z ostatnich dwóch lat. -No i?
- Cóż. Tak czy inaczej, dzięki.
R
- Mało tego, tylko dwoje. Papiery leżą na biurku. Jedna to nastolatka, ale sprzed półtora roku; ostatni raz widziano ją na dworcu kolejowym. Drugi to facet.
T L
- Nie ma sprawy. Miałem przynajmniej trochę odmiany. Jego uśmiech jak zwykle poprawił jej humor. Na pierwszy rzut oka wyszukane przez niego osoby nie miały nic wspólnego z AngeląRandall, a już na pewno nie nastolatka, niejaka Jennie 0'Dowd, typowa uciekinierka z domu, w którym nie była szczęśliwa. Freya przejrzała pobieżnie dane mężczyzny i już miała odłożyć kartkę, gdy jej wzrok padł na kilka linijek tekstu, które Nathan zaznaczył na czerwono. Po raz ostatni widziany o 6.30 rano we wtorek 7 marca 2000, gdy jechał rowerem na Wzgórzu. Świadek: Alan John Turner, lat 57, zamieszkały w Lafferton przy Brewer Street 6; był na spacerze z psem. Czy warto wysyłać Nathana, żeby to sprawdził? - pomyślała. Chyba nie, zresztą szef dostałby szału, gdyby dowiedział się, że oderwała go od narkotyków i kazała mu zająć się czymś, co uważał za sprawę o niskim priorytecie. „Ludzie i koszty" - ileż razy to słyszała. Ale Brewer Street była ledwie dwie minuty jazdy
od jej domu, mogła więc nadłożyć drogi i tam wpaść. Schowała kartkę do torebki i już miała wyjść, gdy do sali zajrzała Heidi Wałsh. - Za pół godziny odprawa u inspektora Forda. Aha, Freya, starszy cię prosi. Freya poczuła się tak, jakby poraził ją prąd. - Inspektor Serrailler? Kiedy? - Chyba teraz. - Ale w jakiej sprawie? Heidi wzruszyła ramionami i z hukiem zatrzasnęła drzwi.
- Wejdź, usiądź.
T L
R
Sam stał przy oknie i gdy tylko go zobaczyła, wiedziała już na pewno, że nie było to ani złudzenie, ani sztuczka podświadomości, ani chwilowe zauroczenie na skutek złego humoru, ani nic, co nie miałoby związku z rzeczywistością. Nie chcę, pomyślała i zalała ją fala tak wielkiej paniki, że omal nie odwróciła się i nie uciekła nie tylko z pokoju, ale i z komendy. Zdała sobie sprawę, że nie panuje nad swoimi uczuciami, że jedynym wyjściem rzeczywiście jest ucieczka, odejście ze służby, natychmiastowa rezygnacja. Nie, wiedziała, że jej nie przejdzie, że „to coś" przewróci wszystko do góry nogami, a nawet kompletnie zepsuje. Będzie przeszkadzało mi w pracy, myślała. W pracy, w odpoczynku, wszędzie i zawsze. Odbierze mi sen, całe zadowolenie, radość z tego, że wyjechałam z Londynu i przyjechałam tutaj. To mnie zniewala, to pęta mi ręce. Nie chcę, nie chcę. - Usiądź. Przepraszam, że nie miałem dla ciebie czasu, ale wróciłem z urlopu i od razu zwaliła mi się na głowę sprawa tej malwersacji, no i narkotyki, jak zwykle. To coraz większy problem, zresztą sama wiesz... Chciałem cię spytać, jak się czujesz po tych kilku tygodniach w Lafferton. Zerknęła na niego i szybko uciekła wzrokiem w bok, żeby popatrzeć na tył monitora na jego biurku, na skręcony kabel telefoniczny, na cokolwiek, byłe nie
na niego. Bała się, że nie będzie w stanie wypowiedzieć ani słowa, bo spuchł jej język. - Świetnie, dziękuję, panie inspektorze. Bardzo mi się tu podoba. - Dobrze układa ci się z kolegami i koleżankami? - Tak, świetnie. - Nawet z Billym Cameronem? Uśmiechnął się do niej i nie mogła tego znieść. Wbiła wzrok w podłogę, spojrzała na prawy but. Czubek był lekko porysowany. Powinna go wypolerować. - Jestem niesprawiedliwy. Billy to facet ze starej szkoły, szorstki i gburowaty, ale detektyw z niego pierwszorzędny.
R
- Nie, nie, układa mi się świetnie. - Przestań to powtarzać, nie znasz innych słów? Co za idiotka.
T L
- Zawsze będzie po twojej stronie, to najbardziej lojalny policjant, z jakim kiedykolwiek pracowałem. Warto o tym pamiętać. - Świetnie, na pewno będę. - Nad czym teraz siedzisz?
Chciała mu opowiedzieć o Angeli Randall. Chciała powiedzieć, że interesuje jątylko ona, że nie ma czasu na żadne malwersacje, że nudzi ją wszystko, co ma związek z narkotykami, które wyszły jej bokiem już w Londynie. Chciała, żeby zaakceptował jej plan, żeby przydzielił jej tę sprawę-jej pierwszą własną sprawę chciała ją rozwiązać i złożyć mu meldunek. I chciała, żeby ją pochwalił. Jesteś żałosna. Cofnęłaś się w rozwoju do czternastego roku życia. - Z Nathanem Coatesem też pracowałaś? - Tak, kilka razy. To wspaniały chłopak, świetny policjant. Pedantyczny, bardzo pracowity, bystry, ambitny...
- I każdego rozpiera przy nim radość. Tak, wiem. W pełni się z tobą zgadzam. Nathan zadaje kłam wszystkiemu, co myśli się o ludziach pochodzących z marginesu, wiodących życie, jakie wiódł on. Życie, od jakiego zdołał uciec. Ale warto pamiętać o jednym. Nathan jest lojalny wobec swego środowiska. Trudno by mu było sprostać sytuacji, w której musiałby wybierać. Oczywiście stanąłby po naszej stronie, to gliniarz. Ale właśnie dlatego jest tutaj, a nie w Bevham. Nie chcę go na to narażać. - Rozumiem, panie inspektorze. - To dobrze. Cieszę się, że ci tu dobrze. Jeśli będziesz miała jakieś problemy, wal do mnie jak w dym.
R
Chciała powiedzieć coś jeszcze, coś, cokolwiek, byle co, chciała mu zadać jakieś pytanie, poprosić o opinię. Chciała zostać jak najdłużej. Jednocześnie pragnęła wstać i wyjść, wybiec z gabinetu na świeże powietrze i przeanalizować każde słowo, które wypowiedział, każdy szczegół jego twarzy.
T L
Niech to szlag. Niech to szlag. Niech to szlag. Nie chcę, nie chcę, nie chcę. - Dziękuję, panie inspektorze.
Nogi miała jak z waty. Ledwo wstała i doszła do drzwi. - Freya. Odwróciła się.
- Dziękuję, że pomogłaś mojej matce. Za dużo na siebie bierze. Ojciec nie przepada za chórem ani za tymi wieczorkami i mama musi robić wszystko sama. Jest ci bardzo wdzięczna za wsparcie. - Cieszę się, że znalazłam ten chór. Poznałam już kilka osób... - I to spoza pracy, to bardzo cenne. Nie wiedziałem, że śpiewasz. - Zaczęłam jeszcze w podstawówce, a potem... Właściwie przez cały czas. Tylko ostatnio miałam przerwę, przez dwa lata nie śpiewałam. Ci tutaj są świetni, miałam szczęście, że się dostałam. - Moja matka jest tobą zachwycona. Ale uważaj, to kobieta bezwzględna i zaborcza. Musisz nauczyć się mówić „nie".
- Pan nie śpiewa? -Nie - odparł. Nie: „Nie, nie śpiewam" czy: „Nie, ale gram za to w piłkę nożną" albo: „Nie, nie mam na to czasu". Po prostu: „Nie". I kropka. Patrzył prosto na nią, chłodno i czujnie. Zdenerwowana wymamrotała coś, wyszła z gabinetu, poszła prosto do siebie, nie patrząc na nikogo, wzięła marynarkę i torebkę i wyszła na ulicę.
W ciągu niecałego kwadransa dojechała do mostu, przed którym zatrzymała się w dniu, kiedy to się zaczęło.
R
Świeciło słońce, ale nocąchwycił silny mróz i było jeszcze chłodno. Zamknęła samochód, stromym, trawiastym zboczem zeszła na brzeg i przystanęła na wąskiej ścieżce.
T L
Za nic nie mogła pozbierać myśli, które wirowały jej w głowie, jak woda wokół kamieni kilka metrów dalej, a gdy spojrzała w dół, zobaczyła - jakżeby inaczej? - twarz Simona Serraillera, wyraźną i niezniekształconą powolnym nurtem rzeki.
Zaliczyła długie, nudne popołudnie w centrum biurowo-przemysłowym i przy komputerze, zmuszając się do pracy i do nikogo się nie odzywając. Jako ostatnia wyszła z biura. Po raz pierwszy od przyjazdu do Lafferton nie chciało jej się wracać do domu i siedzieć tam samej, pomyślała więc, że mogłaby zadzwonić do kogoś z chóru i umówić się na kolację czy chociaż na drinka. Ale przedtem skręciła w Brewer Street, a potem na parking przed Mead House. Pochłonięta sprawą malwersacji nie miała czasu przeczytać całego raportu na temat zaginionego rowerzysty - notatki zostawiła w domu - ale pamiętała nazwisko i adres świadka, który widział go jako ostatni.
Drzwi mieszkania numer 6 otworzyła drobna Azjatka, która z czarującym uśmiechem poinformowała ją, że pan Turner wyjechał przed kilkoma miesiącami na odpoczynek na Costa de! Soł.
17 W pokoju panował półmrok. Sączące się przez kremowe zasłony zimowe światło rozpraszało ciemność, lecz było słabe i przytłumione, gdyż jaskrawe utrudniałoby koncentrację. Pokój tonął w ciszy, lecz w ciszy tej łagodnym rytmem pulsował szum fal na jedwabistym piasku plaży. Zegar wskazywał wpół do czwartej. Cisza. Tak, w całym domu błoga cisza.
T L
R
Karin McCafferty leżała na małym szezlongu w sypialni. Sztywno wyprostowana nogi miała na wysokim podłokietniku i obejmowała się wpół rękami. Oczyma wyobraźni widziała gęstą, soczystą, jaskrawozieloną trawę upstrzoną kępami paskudnego, czarnego zielska, które szpeciło piękno i świeżość całej łąki. Najpierw skupiła się na samej trawie, podziwiając jej intensywny kolor, wyczuwając jej zdrowe korzonki, ukrytą w ziemi siłę i wital-ność, uważnie oglądając każde źdźbło poprzecinane drobniutkimi żyłkami, którymi płynęły ożywcze soki. Oddychała przeponą, głęboko i świadomie, jak piosenkarka, która liczy oddechy, robi przerwę, napina mięśnie brzucha, nabiera powietrza i powoli je wypuszcza, czując, jak całe ciało odpręża się i rozluźnia. Kilka minut później wyobraziła sobie furtkę na drugim końcu łąki. Doszła do niej po sprężystej ziemi i otworzyła zaszczepkę. Niebo było czyste i bladobłękitne. Świeciło słońce. Przez otwartą furtkę wbiegło stado owiec z podskakującymi wesoło jagniątkami. Stado rozproszyło się po całej łące, a ona siłą umysłu kierowała poszczególne owce w stronę tych brzydkich, czarnych kęp. Zwierzęta słuchały jej rozkazów i robiły dokładnie to, co chciała, chociaż nie miała gwizdka i nie wykonywała żadnych gestów. A potem, na kolejny telepatyczny sygnał, każda owca
zaczęła zjadać przydzielonąjej kępkę, pożerać ją powoli i metodycznie wraz z korzeniami, miażdżyć zębami ohydne, powykręcane artre-tycznie liście i pokryte brodawkami łodygi. Gdy owce skończyły jeść, po chwastach pozostały jedynie dziury w ziemi, lecz dziury te natychmiast znikały, niczym błyskawicznie zagojona rana, a w ich miejscu wyrastała młoda, świeża trawa, bujna, soczysta i pełna życia.
R
Karin obserwowała to wszystko maksymalnie skoncentrowana, zdumiona dokładnością i wyrazistością szczegółów. Łąka była jej ciałem, trawa zdrową tkanką, a chwasty rakiem, który przed chwilą zniszczyły krzepkie, silne i całkowicie posłuszne owce. Miejsca jeszcze niedawno nim skażone były teraz zdrowe; tkanka, ciało i skóra, każda komórka została naprawiona i odnowiona. Karin leżała, wpatrując się intensywnie w jasnozieloną, oczyszczoną z chwastów łąką, tymczasem owce potruchtały w kierunku furtki, wyszły za ogrodzenie i zniknejy za pobliskim wzgórzem. Pokonała raka. Była zdrowa i wyleczona.
T L
Ocknęła się, słysząc dzwonek u drzwi i zszedłszy na dół, zobaczyła na schodach Cat Deerbon. - Jeśli przychodzę nie w porę, to... Mam wolne popołudnie. Sam i Hannah są na podwieczorku, Chris ich odbiera. - Nie, nie, dobrze, że wpadłaś. Wchodź. - Wyglądasz, jakbyś spała. - Naprawdę? - W drodze do kuchni, dość kontrowersyjnej przybudówki, Karin zerknęła do lustra. Miała lekko zamglone oczy. - Nie, nie spałam. Właśnie skończyłam seans wizualizacji. - Rozumiem. - Na stole leżała otwarta książka i Cat zaczęła ją przeglądać. Herbaty? - Chętnie. Cat podeszła do półki z książkami. Terapie antyrakowe, alternatywne metody leczenia. Pożreć raka. Wojna w aksamitnych rękawiczkach: łagodna wał-
ka z rakiem. Powiedz „ nie " rakowi. Zadbaj o siebie. Nowe życie po raku. Terapie antyrakowe: podejście komplementarne. Samopomoc, samogojenie. - Musiałaś wydać fortunę. - Nie powiem, że nie. Chcesz chińską czy indyjską? - Tę samą co ty. - Ja pije miętę. Unikam kofeiny. - Jasne. - Wiem, co myślisz. - Tak?
R
- Co kofeina ma wspólnego z rakiem i jakim cudem mięta może pokonać złośliwy guz.
T L
- Nieprawda. Myślałam, że pijemy stanowczo za dużo kofeiny, przydałoby się to ograniczyć. Też napiję się mięty. Lubię miętę. - Ale tuż przedtem pomyślałaś: nie wpadaj w paranoję, Karin. Tak? - Coś w tym stylu.
- Daj spokój, masz wolne popołudnie. Pogadajmy lepiej o ogrodnictwie czy o jakimś filmie albo opowiedz, o czym plotkują teraz w mieście. Nie przyszłaś tu, żeby rozmawiać o mojej terapii. - Przeciwnie, przyszłam właśnie po to. Obiecałaś informować mnie na bieżąco i nie informujesz. Dlatego wpadłam. - Cieszę się, że mi nie odpuszczasz — odparła z uśmiechem Karin. - Muszę bronić się na każdym kroku, muszę się tego nauczyć. Kilka rzeczy darowałam sobie, zanim w ogóle zaczęłam... - Tak? Jakich? - Jak widzisz, ostatnio nic tylko czytam. Próbuję oddzielić to, co ma sens, od kompletnych bzdur. Boże, nawet nie wiesz, ile tego jest. Przerażające. Jak to
możliwe, że pozwala się tym szarlatanom robić to, co robią? Jak mogą brać pieniądze od śmiertelnie chorych ludzi, którzy są gotowi absolutnie na wszystko? Pojechałam do Starly... Tak, tak, możesz zacząć jęczeć. Roi się tam od znachorów. - Wiem. - Dobra, powiem ci, na czym stoję. Jestem na diecie organicznej. Zdrowej, z mnóstwem świeżych, surowych warzyw, owoców i ziaren zbóż. Odstawiłam kofeinę, produkty mleczne i cukier; piję tylko mleko sojowe. Sama mieszam soki. Łykam witaminy. -Hm.
R
- Wiedziałam, że to powiesz. Poza tym medytuję i urządzam sobie godzinne seanse wizualizacyjne. Codziennie chodzę na trzykilometrowe spacery i wypijam cztery i pół litra wody mineralnej. - Twój pęcherz ma mnóstwo roboty. -Napij się jeszcze herbaty.
T L
Cat przyjrzała się jej uważniej. Karin wyglądała dobrze. Miała piękną skórę, lśniące włosy i tryskające zdrowiem oczy. Dosłownie promieniała. Cat nigdy dotąd jej takiej nie widziała. I otwarcie to powiedziała. - Bo fantastycznie się czuję - odparła Karin. - Aż nie mogę uwierzyć, że coś mi dolega. - Ale wiesz, że dolega. - Wiem. - Przepraszam, że jestem taka brutalna. - Masz mi o tym przypominać, na tym polega twoja praca. Dzięki za szczerość. - Byłaś u kogoś? U jakiegoś terapeuty? - Tak, u duchowej uzdrowicielki. Znalazłam ją przez kogoś z katedry. Daje mi cudowne poczucie spokoju i chyba... ufności. Jakbym całkowicie zdawała się
na coś innego, jakbym czemuś ufała... Nie, nie jej, nie uzdrowicielce. Chyba czemuś lub komuś, kogo nazwalibyśmy Bogiem. - Wierzę. - Byłam też u homeopaty... - Czysta szarlataneria - prychnęła Cat. - Karin, to bez sensu. To po prostu nie działa, a jeśli wydaje się, że działa, to z dwóch powodów. Po pierwsze, dolegliwości ustąpiłyby z czasem same z siebie. Po drugie, to placebo. Bardzo silne placebo. Lekarze nie daliby sobie bez niego rady. - No więc tu się różnimy. Ta kobieta nie próbuje wyleczyć mnie z raka. Leczy mnie jako całość, jako cały organizm. Tylko proszę, nie rób takiej miny, bo wiem, że zaraz powiesz: „Jasne", tym specyficznym tonem głosu.
R
- Spróbuję się powstrzymać. Byłaś gdzieś jeszcze?
Cat skrzywiła się.
T L
- Nie, ale napisałam do kliniki Gersona z prośbą o informację i dwa razy w tygodniu jeżdżę do Centrum Onkologicznego w Bristolu. Przez pozostałe dni czytam. Myślę. Zmieniam moje życie. Pracuję nad projektem ogrodu twojej matki. Z pozostałych zrezygnowałam. Muszę skupić się na moim zdrowiu, ale lubię do niej jeździć. Twoja mama działa na mnie jak balsam.
- Aha, chcę cię o czym uprzedzić - dodała Karin. - W Starly pojawił się nowy terapeuta: chirurg parapsychiczny. - Jezu. Kto? - Sprawdziłam w Internecie. Okropne. Najwięcej jest ich na Filipinach. Sami szarlatani. Chirurg parapsychiczny to ktoś, kto twierdzi, że zawładnęła nim dusza lekarza z innego stulecia. - I są chirurgami? Takimi, co kroją ludzi? -Nie wiem, nie jestem pewna. To chyba takie czary-mary, ale czary-mary bardzo sugestywne, dlatego wielu daje się nabrać. W kawiarni w Starly pod-
słuchałam, jak dwie kobiety rozmawiały o kimś, komu usunął guza z gardła, ten chirurg. - Co takiego? - Mówiły, że chory czuje się znacznie lepiej, że to prawdziwy cud, bo lekarze położyli na nim kreskę. No wiesz, takie tam bzdury. - Boże święty... Ale niby jak oni to robią? - To jakaś sztuczka, muszą mieć zwinne ręce. Wyczytałam tylko, że nie używają żadnych narzędzi i że podczas zabiegu nie ma krwi. - Trzeba to powstrzymać. - Ale jak? To nielegalne?
R
- Na pewno to sprawdzą. - Cat spojrzała jej w prosto oczy. - Chyba do niego nie pójdziesz?
T L
- Nie wiem, może pójdą. Ciekawi mnie, na czym to polega. - Posłuchaj, wiesz, co o tym myślą. To prawda, że zdrowa dieta, ćwiczenia fizyczne i pozytywne nastawienie do życia mogą przynieść dobroczynne skutki. Dobroczynne, ale tylko uboczne i zupełnie przypadkowe. Cała reszta to bzdury, czasem bardzo szkodliwe bzdury. - Przecież wiesz, że im nie wierzę, w każdym razie nie tym pseudochirurgom. Trochę zaufania, Cat. Cat rozejrzała się po kuchni. Szklana kopuła zamiast sufitu, starannie oznakowane, bujnie rosnące rośliny i sadzonki na zalanych słońcem parapetach. Podłoga ozdobiona wstawkami ze starej, francuskiej chaty, długi blok wypolerowanego na błysk drewna zamiast stołu, nowe stereo. Pieniądze, pomyślała. Pieniądze i gust. Karin ma to i to, ma wszystko, dla czego warto jest żyć: męża, który ją uwielbia, dobrą pracę, urodę, przyjaciół, inteligencję. Jako lekarz wiem, że podjęła złą decyzję i moim obowiązkiem jest jej to wyperswadować. Ale jako przyjaciółka...
- Jestem rozdarta - powiedziała. - Chciałabym dowiedzieć się o nim czegoś więcej, ale nie chcę narażać, cię na ryzyko. - Daj spokój. Jestem twarda, dam sobie radę. Dobra. Czy mama mówiła ci o tej nowej cieplarni?
R
Cat dobrze wiedziała, kiedy przestać i nie kontynuowała tematu. Poza tym, bardzo chciała poznać szczegóły najnowszego, zupełnie zwariowanego projektu matki głównie po to, żeby być przygotowaną, kiedy ojciec znowu nie wytrzyma i wybuchnie. Już od lat Meriel Serrailler wykorzystywała swoją pracę i rodzinę jako coś w rodzaju bufora w nieszczęśliwym małżeństwie z wiecznie rozgoryczonym, zgryźliwym człowiekiem. Teraz, gdy przeszła już na emeryturę i gdy rodzina zabierała jej znacznie mniej czasu, całkowicie oddała się proj ektowaniu i przebudowie ich wielkiego ogrodu, który jeszcze nie tak dawno temu był tylko zwyczajnym rodzinnym placem zabaw. Wciąż uczestniczyła w pracach kilku doradczych komisji medycznych, jednak było to ciągle za mało, żeby spożytkować jej niewyczerpałną energię i prowadzić życie niezależne od życia męża.
18
T L
Miała szczęście, że znalazła Karin. Potrzebowały siebie nawzajem.
Chciała wyglądać jak najładniej. Dla Harry'ego. Harry zawsze prawił jej komplementy, zawsze zauważał jej nową sukienką czy fryzurę, dlatego chciała pokazać mu, że wciąż jej zależy, na nim i jego opinii, że wciąż chce, by ją podziwiał. Była to jedna z rzeczy, które obiecała mu zaraz po tym, jak umarł. Większość kobiet sobie odpuszcza, przestaje zwracać uwagę na makijaż czy włosy i ubiera się w stare łachy, w cokolwiek, co łatwo jest włożyć i zdjąć i o czym nie trzeba myśleć. Ale ona przyrzekła mu, że taka nie będzie. Codziennie wkładała inną sukienkę, starannie dobierała naszyjniki i broszki, pamiętając o dodatkach, takich jak szalik do palta czy na błysk wypucowane buciki. Usta malowała tylko troszkę, pudrowała się leciutko, tyle co nic, za to co wieczór dokładnie
smarowała twarz kremem, żeby mieć ładną cerę. Ale ten dzień był inny. Ten dzień był wyjątkowy. Przez dwa kolejne wieczory przeglądała ubrania; przy okazji pozbyła się starych, tych już nie do noszenia, a inne odłożyła, żeby oddać je później do pralni. W końcu postanowiła włożyć żółtobrązowy kostium, który kupiła na jedną z ich rocznic, i którego prawie nie nosiła, do tego brązowe czółenka i karmelowy, jedwabny szalik w diamentowy wzorek. I żadnego kapelusza. Dzisiaj już nikt ich nie nosił, może tylko na ślub czy na pogrzeb, nie licząc oczywiście tych wełnianych donic, które miały chronić od zimnego wiatru.
T L
R
Przez kilka wieczorów siedziała samotnie w domu, wahając się i zastanawiając, czy zadzwonić do medium czy nie, dokładnie to analizując, decydując się na „tak" i w ostatniej chwili zmieniając zdanie, pytając o zdanie Har-ry'ego i nie bardzo wiedząc, czyjej odpowiedział. Z nikim o tym nie rozmawiała, nawet z Pauline. Sprawa była zbyt osobista, tylko między nią i nim. Pewnego wieczoru, kilka dni po wizycie u doktor Deerbon, leżała po południu na sofie z czasopismem na kolanach. W kominku jak zwykle potrzaskiwał ogień, a ona jak zwykle tęskniła za Harrym. Brakowało jej widoku jego twarzy, jego głosu, jego żartów, zabawnych nawyków, butów, które wieszał do góry nogami na osłonie paleniska, jego świszczącego oddechu - brakowało jej tego jeszcze bardziej niż kiedykolwiek od dnia jego śmierci. Rozpłakała się, niepocieszona, opuszczona i osamotniona, i płacząc, powiedziała na głos: - Harry, i co ja teraz zrobię? Co ja mam robić? - Przyjdź. Porozmawiaj ze mną. To był jego głos, donośny i wyraźny. „Przyjdź. Porozmawiaj ze mną". Wstrzymała oddech i niecierpliwie czekała, wytężając słuch, siłą woli ponaglając go, żeby powiedział coś więcej, żeby jej to wyjaśnił. - Mam iść do tego medium? - spytała. - Chcesz, żebym poszła? Dlaczego nie możemy porozmawiać tutaj? Tu jest tak przyjemnie, tak spokojnie: Dlaczego nie możemy pobyć razem tutaj, w domu? Zadrżał błękitny płomień. -Harry?
Ale Harry już się nie odezwał. „Przyjdź. Porozmawiaj ze mną". To nie były omamy, nic sobie nie wymyśliła. Prawda? Przyszedł do niej i tak jej powiedział. „Przyjdź. Porozmawiaj ze mną".
Nazajutrz rano zebrała się na odwagę i zadzwoniła do Sheili Innis, ale słysząc głos automatycznej sekretarki, przeżyła tak wielkie rozczarowanie, że szybko odłożyła słuchawkę. Dopiero dwie godziny później, po tym, jak poszła do kiosku zapłacić za gazety i na pocztę po emeryturę, po tym, jak zaparzyła i wypiła herbatą, dopiero wtedy zadzwoniła do niej ponownie. Tak, za pierwszym razem nie do końca zrozumiała słowa sekretarki.
R
- Dzień dobry. Mówi Sheila Innis. Nie mogę odebrać telefonu osobiście, ale na pewno rozumieją państwo, że podczas pracy nie można mi przeszkadzać. Jeśli chcą państwo umówić się na spotkanie, proszę zadzwonić między godziną siedemnastą i dziewiętnastą albo zostawić wiadomość po sygnale. Dziękują.
T L
Miała miły, czysty, dodający otuchy głos, taki ciepły, bez fałszywej zażyłości. Iris wysłuchała nagrania, odłożyła słuchawkę i postanowiła zadzwonić jeszcze tego wieczoru. Teraz, usłyszawszy jej głos i podjąwszy decyzję, była o wiele spokojniejsza. Nie, nie było w niej nic przerażającego, nic niezwykłego. Mimo to gdy dziesięć po piątej ponownie podeszła do telefonu, ręce trzęsły jej się do tego stopnia, do tego stopnia straciła wiarę w siebie, że musiała przynieść z kuchni szklankę wody i postawić ją przy aparacie, przekonana, że nie będzie w stanie wykrztusić ani słowa. Co ja robię? Nie, tak nie można, nie wiem, w co się pakuję. Niech Harry odpoczywa w spokoju, nie można mu przeszkadzać... - Sheila Innis. Czym mogę służyć? To niemal cud, ale Iris stwierdziła, że może mówić. - Chciałabym... Chciałabym umówić się na spotkanie, jeśli można. Dzwoniłam już, wysłuchałam nagrania z automatycznej sekretarki.
- Tak, oczywiście. Pani nazwisko? - Chater. Iris Chater. Podała jej adres, numer telefonu i datę urodzenia. Żadne inne informacje nie były potrzebne. - Seanse indywidualne odbywam codziennie między czternastą i siedemnastą trzydzieści, a wieczorami organizujemy seanse grupowe. - Nie, nie, nie chcę, żeby ktoś przy tym był. Chcę... chcę być sama. - Rozumiem. Mam tu gdzieś wolne miejsce, klient odwołał wizytę... Tak, szóstego lutego o piętnastej. Czy to pani odpowiada? - Wcześniej nie można?
R
- Boję się, że nie, mam sporo klientów. Jeśli nie może pani szóstego lutego, jestem do dyspozycji dopiero w drugim tygodniu marca.
T L
- Nie, nie, mogę, przyjdę. Nie chciałam...
- Wiem. Rozumiem. Kiedy ktoś zdecyduje się już na wizytę, całkiem naturalne jest, że chce przyjść jak najszybciej. Chciałabym przyjmować klientów natychmiast, ale to po prostu niemożliwe. - Tak, oczywiście. Szóstego lutego. Termin mi odpowiada. Przyjdę. - Zna pani adres? - Tak, wiem, gdzie to jest. - W takim razie o piętnastej. - Tak. Bardzo dziękuję. - Pani Chater? Po pani głosie poznaję, że jest pani zdenerwowana. Niepotrzebnie. Proszę się uspokoić. Jestem przekonana, że w moim gabinecie poczuje się pani zupełnie swobodnie. To naturalne, że wszyscy są początkowo nieco spięci, ale obiecuję, że odpręży się pani i wszystko będzie dobrze. Do zobaczenia. Cieszę się, że się spotkamy.
Iris ulżyło, ulżyło do tego stopnia, że aż zrobiło jej się słabo. Postąpiła dobrze i od teraz nie będzie się już denerwowała. Sheila ją uspokoiła. - Przyjdę z tobą porozmawiać, Harry - powiedziała. - Tak jak chciałeś.
R
Szóstego lutego był łagodny, prawdziwie wiosenny dzień. Świeciło słońce, niebo było błękitne, śnieg, który leżał w osłoniętych miejscach na końcu ogrodu, zupełnie zniknął, a pod drzewami wyrosły kręgi żółtych i fioletowych krokusów. Harry nie był dobrym ogrodnikiem, ona zresztą też nie, ale obydwoje lubili wiosenne kwiaty i bardzo o nie dbali, dlatego idąc Priam Crescent, czuła się tak, jakby znowu byli razem. Wyszła wcześnie. Rano zamknęła na klucz kuchenne drzwi i po lunchu z Pauline nie mogła tamtędy wejść, chociaż od dawna wchodziła. Harry nigdy tego nie lubił i kiedy żył, zawsze pukała. Ale ostatnio przestała i Iris pomyślała, że w ten sposób da jej do zrozumienia, żeby znowu zaczęła.
T L
Miała lekkie wyrzuty sumienia, że nie powiedziała jej o spotkaniu z medium, bo przecież to właśnie ona jej to zaproponowała i znalazła nawet tę Sheilę Innis. Nie szkodzi, może powie jej później. Zależy, czy będzie o czym. Za kwadrans druga usłyszała, jak Paułine wychodzi z domu. Był wtorek, a we wtorki synowa zabierała ją na zakupy do Bevham, a potem odwoziła do domu na podwieczorek. Lepszego dnia na spotkanie z medium nie mogła sobie wymarzyć. Nie denerwowała się już ani się nie bała, nic a nic, ani trochę. Miała to za sobą. Podobał jej się głos Sheili i w głębi serca czuła, że Harry tego chce. Bo czyż nie prosił jej o to najwyraźniej, jak tylko mógł? „Przyjdź. Porozmawiaj ze mną". Czy mogło to znaczyć coś innego? Nie. Idąc ulicą, była szczęśliwa. Dom był mały, biały, z elewacją z drobnych kamyczków i miał okna wykuszowe po obu stronach drzwi. Od ulicy osłaniał go żywopłot, a do przeszklonego ganku wiodła długa ścieżka. W ogrodzie rosło drzewo magnolio-we, a pod drzewem złociste krokusy. Widok ten dodał jej otuchy. Pod guzikiem dzwonka była tabliczka, a na niej tylko jedno słowo: INNIS. Taki ładny, zadbany, zupełnie zwyczajny domek, pomyślała. Mogłaby być moją
sąsiadką. No i na pewno czyjąś jest. Dziwne, ale świadomość ta jeszcze bardziej podniosła ją na duchu. Zadzwoniła bez chwili wahania. Dlaczego miałaby się wahać? Przecież robiła to, o co prosił ją Harry.
Jeśli miała jeszcze jakiekolwiek wątpliwości czy obawy, widok Sheili Innis ostatecznie je rozwiał. - Pani Chater? Proszę, zapraszam. Najpierw muszę panią spytać, czy toleruje pani obecność kotów, bo jeśli nie, wyrzucę Otta do drugiego pokoju. - Nie, lubię koty. - Nie będzie nam przeszkadzał, jest bardzo stary. Po prostu wchodzi do gabinetu i zasypia na słońcu, a ta pora dnia bardzo mu odpowiada.
T L
R
Miała nie więcej jak pięćdziesiąt lat i była pulchna, lecz nie otyła. Jej krótkie, dobrze obcięte, zaczesane do góry włosy, kiedyś zapewne jasne, teraz już lekko siwiały. Była w tweedowej spódnicy, żółtej bluzce i w butach na płaskim obcasie, a na szyi miała łańcuszek ze złotym wisiorkiem. Uśmiechała się ciepło i szczerze, uśmiechem, który poruszał ukryte struny, który odprężał i zapraszał, który... Iris nie wiedziała, czy robił coś jeszcze, ale był to uśmiech kogoś, kogo dobrze znała. Tak, na pewno, bo widziała zdjęcia i na zdjęciach tych wszystkie media miały wyrafinowaną fryzurę, kruczoczarne włosy, czarne brwi, ciemne oczy, złote kolczyki w uszach i grubą warstwę makijażu na twarzy. Sheila Innis była zupełnie inna.
Kot Otto leżał na jasnozielonym dywanie pod oszklonymi drzwiami z widokiem na ogród, wyciągając się na całą długość, żeby wykorzystać każdy promyk słońca. Na grządkach przed domem i na brzegach długiego trawnika rosły róże, teraz już nagie i przycięte - róże i gęste kępy ciemierników i miechunki, które ożywiały cały ogród i nadawały mu nowych barw. Tak, to był bardzo miły pokój, taki przytulny. Trzyczęściowy komplet mebli obitych zielonym adamaszkiem nieco ciemniejszym niż dywan, wazon z żółtymi
tulipanami na wypolerowanym stole i oprawione w ramę zdjęcia na ładnym sekretarzyku: młoda para tuż po ślubie, kilkoro dzieci, młoda kobieta o długich, prostych włosach i starszy mężczyzna. - Proszę usiąść. Jeśli oprze się pani mocniej, spod fotela wysunie się podnóżek. Sheila usiadła naprzeciwko, tyłem do oszklonych drzwi, na tle światła. Na ścianie obok niej tykał duży zegar. Uroczy pokój, pomyślała Iris. Tak tu cicho i spokojnie. Tak... promiennie. Mogłaby w nim mieszkać i wcale nie tęskniłaby za swoim. Nic jej tu nie denerwowało, nic nie drażniło, nie było tu żadnych dziwnych rzeczy, zdjęć czy obrazów. Wzięła głęboki oddech, oparła się wygodniej i spod fotela rzeczywiście wyskoczył podnóżek. Nie była tak odprężona od wielu tygodni. Uznała, że warto tu było przyjść choćby tylko dla samej atmosfery.
- Nie, nigdy.
R
- Czy kiedykolwiek była pani u medium czy u innej spirytystki?
T L
- Nie spytam już o nic więcej, a to zainteresowało mnie tylko dlatego, że minione doświadczenia mają wpływ na percepcję. Każde medium jest inne, każde pracuje inaczej. Dlatego najpierw powiem pani, co będziemy robić. Wygodnie się pani siedzi? - Tak, cudownie, mogłabym tu zasnąć. - Świetnie. A więc zaczniemy od tego, że trochę tak posiedzimy. Nie zaciągnę zasłon, nie zapalę świec ani nic takiego. W przeciwieństwie do niektórych mediów i jasnowidzów, nie korzystam też z pomocy duchowego przewodnika. Uważam, że to zbędne. Nie używam też kart tarota ani kryształowych kul. Nie hipnotyzuję, nie wprowadzam w trans ani sama weń nie wpadam, przynajmniej nie na indywidualnych spotkaniach. Zamykam tylko oczy, żeby lepiej się skoncentrować. Jeśli zadam pani jakieś pytanie, proszę na nie odpowiedzieć, ale tylko na to, które zadam. Nie chcę, żeby podpowiadała mi pani czy na coś mnie naprowadzała. Inną ważną rzeczą jest to, że może nie wydarzyć się nic. Że nie przyjdzie tu nikt z tamtej strony, że nikt nie zechce się z panią skontaktować za moim pośrednictwem. Tak, to możliwe, chociaż dość rzadkie. Jeśli będzie pani
rozczarowana, doskonale to zrozumiem, ale proszą mi wierzyć, że nic nie mogę na to poradzić. Ja niczego nie stwarzam, niczego nie zmyślam. Jeśli ktoś do mnie przemówi, pojedyncza osoba lub grupa osób, jeśli osoby te będą miały dla pani jakąś wiadomość, usłyszę je i zobaczę jak obraz w wyobraźni. Jeżeli zamknie pani oczy i wyobrazi sobie wysokiego, przystojnego bruneta o bielutkich zębach i błyszczących oczach, ujrzy pani jego obraz, prawda? Podobnie jest ze mną, oczywiście z tą różnicą, że ja nie wiem, kogo zobaczę. Albo usłyszę. Czasami przychodzi do mnie kilka osób naraz. Zachowują się wtedy jak małe dzieci dopraszające się o uwagę dorosłych i wtedy ich nie słyszę. Muszę wyłowić głos tego, kto mówi najwyraźniej, a to niełatwe. Czy to zrozumiałe? Sheila uśmiechnęła się tym ciepłym, uroczym, tym zapraszającym uśmiechem i Iris poczuła się jak w bezpiecznym kokonie. Był to uśmiech, któremu mogła zaufać.
R
- Tak - odrzekła. - Chyba tak.
- Nie, nie mam.
T L
- Czy ma pani jeszcze jakieś pytania?
- Dobrze. W takim razie proszę się odprężyć. Na ścianie cichutko tykał zegar. Śpiący kot poruszył się i zadrżały mu łapki. Za oknem kwitły fioletowe krokusy. Sheila zamknęła oczy i przez kilka minut siedziała bez ruchu z rękami na kolanach. Iris cierpliwie czekała, siedząc wygodnie w fotelu z wysuniętym podnóżkiem. Może to już wszystko? - myślała. Może Harry w ogóle nie przyjdzie? Zastanawiała się, czy byłaby bardzo rozczarowana. - Nina - powiedziała nagle Sheila. - Jest tu ktoś imieniem Nina... Pyta, czy pamięta pani niebieski... Chwileczkę, ona coś ma... Ach, to grzebień. Niebieski grzebień. To jakiś żart? Zrobiłyście komuś kawał z grzebieniem? Nina? Iris zmarszczyła czoło. Nic jej to nie mówiło. Próbowała przypomnieć sobie jakiś grzebień, ale nie mogła. - Tak, to na pewno Nina... Nie. Nita? Tak, przepraszam, to Nita.
- Nita Ramsden? Boże święty, prawie jej nie pamiętam, minęło tyle lat... Nita chciała z nią rozmawiać? Po co? I dlaczego akurat ona? - Śmieje się. Ma osiemnaście... dziewiętnaście lat, krótkie, kręcone włosy i jest w fartuchu... - W kombinezonie, na pewno w kombinezonie. Boże, to ona. Pracowałyśmy razem ponad... pięćdziesiąt lat temu. Co mówi? - Nie mówi, śmieje się tylko. Robi wrażenie zadowolonej, szczęśliwej. Jest bardzo ładna, prawda? - Zawsze była ładna.
R
- Jest z nią kilku młodych mężczyzn... Jeden z nich, bardzo przystojny, stoi tuż za nią. Mówi... Nie wiem, jak ma na imię, ale mówi, że tworzyliście zgraną paczkę. Mówi: „Cóż za niespodzianka, Iris!" Młody zawadiaka z niego. - Donald?
T L
- Donald? Kiwa palcem. Mówi, że mi nie powie. - Był narzeczonym Nity.
Sheila zamilkła i przez kilka minut się nie odzywała. Miała mocno zaciśnięte powieki i jakby wytężała słuch. Nita Ramsden i Donald, myślała Iris. Jakie to dziwne, że spośród tych wszystkich ludzi przyszli właśnie oni. Dlaczego akurat oni? Z drugiej strony, czy aby na pewno byli to Nita i Donald? Ona odpowiedziała na pytanie, Sheila to podchwyciła, naprowadziła ją, i już. Może to zwykła bzdura? Szarlataneria? Nie tego oczekiwała. Lecz nagle Sheila zaczęła mówić, szybko i nerwowo. - Podchodzi bliżej. Ma niezwykłe oczy... takie zielone. Piękne. Mówi, że bardzo przeprasza, że musiałaś na nią czekać, że nie mogła ci powiedzieć, co się stało. Tak długo czekałaś na zimnie... Pokazuje mi rower... Widzę, jak jedzie rowerem przez most... Czy to most? Iris poczuła, że stają jej dęba włoski na karku. Miała bardzo zimne ręce. W pokoju też pochłodniało, więc owinęła szyję jedwabnym szalikiem.
- Mówi, że wszystko trwało krótko, króciutenko, ale była taka chwila, gdy wiedziała, co się dzieje i wszystko znieruchomiało. Widziała, jak na nią czekasz. Mówi... Chwileczkę. Nie, czy to... Mówi, że przyniosłaś... Co takiego? Kruche ciasteczka? - Tak - wyszeptała cichutko Iris. - Przynosiłyśmy je na zmianę, podkradałyśmy z domu. Tego dnia była moja kolej. - Znowu pokazuje mi rower... Koła są pogięte, kierownica odwrócona w drugą stronę... - Zabiła się na nim. Spotykałyśmy się na rogu. Czekałam dwadzieścia minut, ale nie przyjechała, więc poszłam do pracy, a ona się zabiła, wjechała pod tramwaj i... Och, Nito, biedactwo ty moje. Czy to naprawdę ty?
R
- Mówi, że dobrze się bawiliście. „Prawda, Iris? Ty, ja, Donald i Norman. Prawda?" - Tak. - Iris zaschło w ustach. - Tak, Nito, dobrze się bawiliśmy.
- To moja babka.
T L
-Jest tu ktoś jeszcze. Ella... Ella..'. Nie, przepraszam, Ellie. Tak. Na ciemnej sukience ma broszkę w kształcie... okrętu. Tak, to okręt.
- Marszczy czoło. Mówi, że było ciężko. Przeprasza, że nie miała dla ciebie czasu, kiedy byłaś małą ale dziadek... chorował? Wyczuwam, że długo chorował. - Tak, psychicznie. Mało mi o tym mówiono. - Mówi, że chciała zostawić ci w spadku szkatułkę ze skarbami, ale nie zdążyła spisać testamentu. Zmarła nagle. Mówi, że zawsze lubiłaś w niej szperać, w tej szkatułce, że tego nie przewidziała... Ciągle powtarza, że bardzo jej przykro. I jest tu... pies. Tak, mały, brązowy piesek. Zna pani tego psa? Szczeka, jakby się z panią witał. - Nie. Nie pamiętam żadnego brązowego psa. - Jest bardzo przyjacielski i tak, na pewno się z panią wita. Podskakuje, próbuje zwrócić na siebie uwagę. To mały terier... Yorkshire terrier?
- Nie, nie pamiętam - odparła ze smutkiem Iris. Przecież pamiętałaby psa, który wybiegł jej na spotkanie. Prawda? Sheila znowu zamilkła z rękami na kolanach. Słońce się nieco przesunęło, kot przesunął się wraz z nim. - Czy... czy jest tam ktoś imieniem Harry? Medium milczało. Może nie powinna się była odzywać. Iris czekała, myśląc o Nicie, dziewczynie sprzed pięćdziesięciu lat, pięknej, małej Nicie, która zabiła się na rowerze. To właśnie jej Donald namówił ją na pierwszego w życiu papierosa. Właśnie wtedy zaczęli palić. Zawsze trzymali się razem, ale tylko jako przyjaciele, jako kumple, poza tym, to było na długo przed Harrym. Dlaczego przyszła akurat Nita, a nie on?
T L
R
„Przyjdź. Porozmawiaj ze mną", tak powiedział. Przyszła, ale jego nie było, jakby nie chciał z nią rozmawiać. A ona chciała się tylko dowiedzieć, czy mu dobrze, tylko tego, chciała, żeby coś do niej powiedział, coś, cokolwiek, choćby jedno słowo, które byłoby dowodem, że to on, że przyszedł do niej i powiedział coś, o czym wiedzieli tylko oni, ona i on. Tak, to byłby najlepszy dowód. Taki sam jak kruche ciasteczka Nity. Zegar tykał i tykał.
Sheila otworzyła oczy i szybkim ruchem przesunęła rękami po ciele, z góry na dół, jakby coś z siebie strzepywała. - Przykro mi - powiedziała z uśmiechem. - Dzisiaj nikogo więcej nie ma. Widzę, że jest pani rozczarowana. Chciała pani z kimś porozmawiać i ten ktoś nie przyszedł. Czekała pani na męża? Umarł niedawno? - Tak, mój Harry. Tuż przed świętami. - To jeszcze za wcześnie. Tak, chyba za wcześnie. Czasami to trochę trwa... ale nie zawsze. Nie, nie zawsze. Nie potrafię ich przywołać i nie chcę udawać, że tak jest. Mogłabym zmyślać, żeby panią pocieszyć, ale to byłoby oszukaństwo, a ja nie oszukuję. - Rozumiem,
- Czy chciałaby pani odwiedzić mnie ponownie? Chętnie spróbuję jeszcze raz. Ja się tak łatwo nie poddaję, ale nie mogę nikomu rozkazać, żeby przyszedł, skoro nie chce czy z jakichś powodów nie może. Zwłaszcza za pierwszym razem. Tak, za pierwszym razem zawsze im trudniej... Trzeba im pomóc. Jestem pewna, że Harry ma się dobrze. Może odczeka pani miesiąc? Cóż, wszystko zależy tylko od pani. - Sheila wstała. - Proszę się nie smucić. Wyczuwam, że Harry jest blisko, że się panią opiekuje i że jest szczęśliwy. I właśnie wtedy Iris zaczęła coś podejrzewać. Gładkie słówka, pomyślała. To tylko gładkie słówka. W drzwiach Sheila położyła jej rękę na ramieniu.
R
- Tak się zastanawiam... Myślę, że skorzystałaby pani na uczestnictwie w moim wieczornym seansie grupowym. Panująca na nich atmosfera zachęca do pojawienia się tych, którzy zwykle milczą... którzy z takich czy innych powodów nie mogli przyjść wcześniej. Rezultaty tych seansów są niekiedy naprawdę wyjątkowe. W spotkaniu uczestniczy tylko sześciu klientów. Może znalazłaby pani tego, kogo pani szuka.
T L
Iris miała ochotę uciec. W spojrzeniu Sheili, w jej oczach, w sposobie, w jaki na nią patrzyła, było coś tak intensywnego, że... - Będę musiała... Będę musiała to przemyśleć. Nie jestem pewna. - Oczywiście. Proszę do mnie zadzwonić. I chyba pani zadzwoni. Czuję, że tak. Znajdzie go pani. Na pewno. - Tak... Dziękuję. - Na końcu ścieżki Iris zerknęła przez ramię i zobaczyła, że Sheila wciąż na nią patrzy, że wciąż uważnie ją obserwuje. Nie mogła znieść myśli o powrocie do domu i o kolejnym samotnym wieczorze, ale na głównej ulicy był przystanek i musiała czekać tylko dwie minuty na autobus, który zawiózł ją do śródmieścia. Tak, bardzo tego potrzebowała. Chciała zobaczyć miasto, ludzi, samochody i sklepy, chciała usłyszeć ten gwar, pobyć w miejscu zwyczajnym, wesołym i realnym. Kupiła chleb, a potem bukiecik żonkili na straganie; rano chciała zanieść je na cmentarz. Potem poszła do Tilly, gdzie wypiła filiżankę herbaty, zjadła słodką bułeczkę z rodzynkami i
gdzie zabiła trochę czasu, patrząc na ludzi i słuchając ich rozmów, by w końcu znowu poczuć się bezpiecznie i normalnie.
R
Pauline stała w oknie, machając filiżanką, ale ona nie była jeszcze gotowa do rozmowy, bo Pauline od razu wyczułaby, że coś jest nie tak. Nie, nie, nie była wścibską sąsiadką, była troskliwą przyjaciółką, lecz Iris po prostu nie miała ochoty opowiadać jej o wizycie u Sheili Innis, dlatego udając, że szpera w torebce, szybko weszła do środka. W domu panował stężały bezruch. Wieczory były już trochę dłuższe, dlatego światło zapalała dopiero po piątej. Przebrała się i poszła do kuchni. W wieczornym świetle łagodnym, czerwonawym blaskiem jarzyły się cyklameny na parapecie. Kiedy Harry tak ciężko zachorował, uwielbiał patrzeć na kwiaty w doniczkach, dlatego bardzo o nie dbała. Spojrzała na nie i wyszeptała jego imię. Ale odpowiedziała jej tylko cisza i pustka. Nie było go tu, tak jak nie było go w domu Sheili Innis.
T L
- Gdzie jesteś, Harry? Dlaczego nie przyszedłeś? Skoro mogłam porozmawiać z Nitą Ramsden... Właśnie. Ponieważ Harry się nie pojawił, mogłaby uznać, że to zwykła bujda i na pewno tak by pomyślała, gdyby nie Nita. Bo te opowieści o babci - nawet broszka w kształcie okrętu - mogły być tylko celnym strzałem; każdy w jej wieku ma dziadków na tamtym świecie. Nie tylko dziadków, ale i rodziców, łatwo się tego domyślić. Ale Nita Ramsden, Nita i Donald, kruche ciasteczka, to, że tego dnia czekała na nią na rogu ulicy, że Nita nie przyjechała. No i ten wypadek rowerowy... Tego Shelia nie mogła wyczytać w jej myślach, bo Iris nie myślała o Nicie przez pół wieku, więc skąd o tym wiedziała? Skąd znała wydarzenia z jej młodości? Tak, ale nie przywołała Harry'ego i Iris go nie usłyszała, a przecież po to tam poszła. Z drugiej strony, Sheila poradziła jej, żeby trochę odczekać, żeby umówić się na drugie spotkanie. Iris wiedziała, że tak zrobi, że nie spocznie, dopóki nie nawiąże kontaktu z mężem, ale seans grupowy to zupełnie co innego i myśląc o tym, czuła się bardzo nieswojo. Bo kim byliby ci pozostali? Dlaczego Sheila
mówiła, że na takim seansie jest inaczej? I skąd te lepsze, te wyjątkowe rezultaty? Czy działo się tam coś, czego zabrakło dzisiaj? W kuchni powoli pociemniało, a widoczne przez okno niebo nabrało barwy głębokiego, intensywnego granatu. Będzie mróz. Mróz i pełnia księżyca. Usłyszała sygnał dźwiękowy wieczornych wiadomości z telewizora Pauli-ne za ścianą i naszły ją wyrzuty sumienia. Powinna do niej pójść, przecież nie chciała jej urazić. Tylko że nie zniosłaby tych wszystkich pytań, tych wścibskich, ciekawskich, sondujących pytanek, na które musiałaby odpowiadać. Harry nie przyszedł. I chociaż Pauline miała dobre intencje, Iris wolałaby się nie przyznawać, że już dawno się tak nie zdenerwowała.
R
19
T L
- Dobra, powiedz, co o tym myślisz. Przed Nathanem leżał otwarty notatnik. Siedzieli z Freyą w kręgu światła lampy na jej biurku i oprócz nich w sali wydziału dochodzeniowego nie było nikogo. Zegar wskazywał kilka minut po ósmej. Freya zapoznała go ze sprawą Angeli Randall i uprzedziła, że szef nie pozwoli jej poświęcić więcej służbowego czasu na coś, co uważa za kolejne zaginięcie. - Nie mogę załatwić ci nadłiczbówek ani nic - dodała. - Nie mam nawet podkładki, żebyś mógł pracować nad tym oficjalnie. -Nie szkodzi. Jeśli uważasz, że coś w tym jest, chętnie się piszę. - Dzięki, tylko nikomu ani mru-mru, zgoda? Przeglądali listęjuż od godziny, ponieważ mieli dla siebie całe biuro. Oprócz Angeli Randall i rowerzysty, dziewiętnastoletniego Tima Gallowaya, Nathan wyłowił jeszcze trzy nazwiska, które mogły mieć związek - nikły albo żaden - z pozostałymi sprawami.
James Bond („Chryste - powiedział - biedny człowiek. Wyobrażasz sobie, co przeżywał w szkole?"). Czterdzieści osiem lat, urzędnik, samotny kawaler. Zaginął wczesnym rankiem nad rzeką. Brak śladów, ciała nie znaleziono. Leczył się psychicznie. Kiedyś wyszedł ze szpitala i po trzech dniach znaleziono go na Eylam Moor. Zaginął dwa tygodnie później. Carrie del Santo. Dziewiętnaście lat, znana prostytutka. Ostatnio widziana rano w Wielki Piątek 1997, gdy biegła ulicą Katedralną. Zwolniona za kaucją z aresztu za nagabywanie klientów i kradzież torebki na ulicy. Przez kilka tygodni nikt nie zgłosił jej zaginięcia. Phyllis Spink, lat siedemdziesiąt osiem, zaginiona od 1999. Mieszkała samotnie w osiedlu St Michael's Almshouses. Cierpiała na zanik pamięci i dezorientację.
R
- Dobra, przypatrzmy się im po kolei. Co cię w nich uderzyło i dlaczego akurat w nich?
- To za mało.
T L
- OK. Najpierw agent 007.. .Ostatni raz widziany wczesnym rankiem na ścieżce holowniczej nad rzeką, a niedaleko ścieżki jest Wzgórze.
- Wiem. Poza tym, to, że chorował psychicznie i że już przedtem uciekał ze szpitala, może oznaczać, że tym razem zawędrował gdzieś dalej i strzelił sobie w łeb. Ciała nie znaleziono. Nie wszystkie znajdują. - Nie wszystkie, ale większość, a jeśli popełnisz samobójstwo, nie masz wpływu na to, co dzieje się potem z twoim ciałem.
- Ale jeśli cię zamordowano, wpływ na to ma morderca. - Otóż to. Na razie go zatrzymajmy, chociaż wątpię, czy facet pasuje. - Dobra. - Nathan pociągnął łyk gazowanej lemoniady z litrowej butelki, wytarł usta wierzchem dłoni, dyskretnie beknął i posłał Frei rozbrajający uśmiech. Carrie del Santo. Boże. Nic, tylko iść z nią do łóżka. Z takim nazwiskiem... Pew-
nie cudzoziemka. Była karana, miała powód, żeby dać nogę. Pewnie zwiała za ocean. Wpadła mi w oko, bo widziano ją rano. - Tak i jest kobietą. Zatrzymaj ją. Sprawdź narodowość i miejsce zamieszkania, jeśli się da, ale nie siedź nad nią za długo. Teraz nasza zdezorientowana staruszka. - Pani Spinks. Znowu kobieta. - Ale leczyła się psychicznie. Pewnie wyszła z domu w samej koszuli nocnej. - Brak ciała. - Dobra, na razie ją zatrzymajmy. Daj tego rowerzystę.
- Ale to mężczyzna.
R
- Tim Galloway. Wziąłem go, bo ostatni raz świadek widział go wczesnym rankiem na Wzgórzu. Poza tym był sportowcem z tym, że nie biegał, tylko jeździł rowerem.
T L
- Fakt. Przykro mi, pani sierżant, ale pozostali zupełnie nie pasują. Kupa nastolatków, którzy pokłócili się z ojczymami albo mieli dość drwin w szkole, biednych dzieciaków, ludzi zestresowanych, przybitych i cierpiących na depresję. Dwóch facetów, którzy uciekli od żon, dwóch podejrzanych o drobne przestępstwa i paru oszustów kantujących pracodawcę. Nie znalazłem nic, co mogłoby łączyć ich zniknięcie ze zniknięciem tej Randall. Poza tym, są to dane tylko z ostatnich pięciu lat. Zaskoczyło mnie, że tylu mieszkańców Lafferton potrafi tak skutecznie się zgubić. Przykro mi, że lepiej się nie dało. Spuścił wzrok. Głos miał przytłumiony, twarz markotną i nachmurzoną. - Odwaliłeś kawał dobrej roboty, Nathan. Poszukiwanie zaginionych to głównie zgadywanka. - Chciałem dobrać ich tak, żeby idealnie pasowali. Był jak mały chłopiec, który chce przypodobać się nauczycielce i dostać dobry stopień.
- To niemożliwe, Nathan - odparła ze śmiechem Freya. - Nigdy ich tak nie dobierzesz. Ale ci tutaj... Kto wie. Przyjrzę się im w domu i sprawdzę, czy warto się w to zagłębiać. Chodź, postawię ci kielicha. Nathan momentalnie poweselał. Jego prostolinijność, szczerość i to, że nigdy nie ukrywał swoich uczuć, przyczyniła się do tego, że wszyscy go tak bardzo lubili. Pochwalony promieniał. Gdy zrobił coś dobrze, przez cały dzień chodził z szerokim uśmiechem na twarzy, a jeśli coś zawalił, miał twarz smutnego klowna. Pub Cross Keys był kilkanaście metrów dalej, po drugiej stronie ulicy. Gdy wychodzili, na parking wjechał czarny policyjny rover Simona Serrail-lera. Freyę ścisnęło w żołądku. Cholera jasna. Niech to szlag. Zobaczy ją z Nathanem i pomyśli, że coś ich łączy, że z sobą chodzą, że... Na miłość boską, kobieto.
T L
R
Serrailler skinął im głową, wbiegł na schody i pokonując po dwa stopnie naraz, popędził na górę, Freya zerknęła przez ramię i zobaczyła jeszcze jego jasne włosy, znikającą na półpiętrze głowę. Kilka sekund później przed wejściem zaparkowały dwa samochody starszych oficerów policji, w tym jeden z szoferem. - Coś się dzieje - powiedziała. - Operacja Merlin. -Jaka? - Merlin. Wielka obława na dealerów, tajniacy i mundurowi. - Skąd ty to wszystko wiesz? Nathan postukał się z uśmiechem w nos. Nie, żeby interesowała ją walka z narkotykowymi dealerami. W Londynie było ich tylu, że mogłaby ścigać ich przez całe życie. Weszli do pubu. - Co pijesz? - Nie, to ja stawiam.
- Wykluczone. Poza tym, pamiętaj, że to nie są nadliczbówki. Korzystaj, póki możesz. - Dobra, dzięki. Wezmę lemoniadę. - Przestań. - I szklaneczkę whisky. Zauważywszy, że w rogu sali zwalnia się stolik, Nathan pobiegł go zająć, tymczasem ona zamówiła drinki. - Jeśli im się uda, rano będzie o tym głośno. Nathan pokręcił głową. - Do rana nie skończą. Dopiero zaczęli. - Kurczę, założyłeś podsłuch w gabinecie szefa czy co?
T L
- Jak ci się podoba Serrailler?
R
- Umiem słuchać, to wszystko. - Nathan wypił łyk lemoniady i jednym haustem opróżnił szklankę whisky.
Spytał o to tak nagle i nieoczekiwanie, że zaskoczona Freya się zaczerwieniła. Szybko pochyliła głowę i zaczęła grzebać w torebce, ale gdy podniosła wzrok, Nathan wciąż patrzył na nią znad pustej szklanki. - Przepraszam. Serrailler? Chyba jest w porządku. Mało z nim rozmawiałam. Ale Cameron... Boże, w Londynie jest pełno takich jak on. Twardziel na twardzielu, same grubasy i nałogowi palacze, ale jeśli jesteś w potrzebie i szukasz kogoś, kto by się za tobą wstawił, lepszego nie znajdziesz. Cameron jest z tej samej gliny. Nathan wzruszył ramionami. -Co? - Nic, Myślę, że facet lawiruje, chce przetrwać do emerytury. Wypalił się. Umarł. - Co dużo mówi.
- Ale Serrailler jest inny... - Chcesz powiedzieć, że jest gejem? - Chryste, a skąd. Po prostu jest inny. To gliniarz dużego formatu. Freya wstała, - Whisky i jeszcze jedną szklankę bąbelków? Chipsy, krokiecik z mięskiem, skwareczki? Wybieraj, smakoszu. - Nie, Em robi kolację, dziś jej kolej. Ma dwa dni wolnego i jest w nastroju na gotowanie. Wątróbka z cebulką. Muszę spadać. Ale dzięki. - Dopił lemoniadę. - Co bynajmniej nie znaczy, że nie możesz zostać i zjeść. - Jakoś nie mam ochoty pić sama. Ludzie zaczęliby gadać.
R
- Pewnie, że tak. Taka piękna dziewczyna jak pani sierżant... - Otworzył drzwi i przytrzymał je z głębokim ukłonem.
T L
Ona poszła do samochodu, on do stojaków z rowerami. Mieszkał z Emmą ledwie kilka ulic dalej. - Dzięki za drinka. Do jutra. - Dobranoc, Nathan.
Freya zerknęła na stojące w pierwszym rzędzie samochody. Rover Simona Serraillera wciąż tam był, a w oknach jego gabinetu paliło się światło. Miała ochotę zaczekać, pokręcić się po ciemnym podwórzu przed komendą z nadzieją, że zobaczy go, jak będzie wychodził, że wpadnie na niego w drzwiach, zamieni z nim chociaż kilka słów, a wtedy, kto wie, może... Cholera, jasna cholera. Niech to szlag, niech to szlag, niech to szlag. Niech to szlag! Tuż obok przejechał Nathan. Spojrzał na nią, zatrzymał się i podparł nogą. Freya odwróciła głowę. - Wszystko w porządku?
Odezwał się dopiero wtedy, gdy podeszła bliżej. Myślała, że chce powiedzieć coś o tych zaginionych i wolałaby, żeby nie krzyczał, chociaż poza nimi przed komendą nie było nikogo. Miał na głowie kask, metalicznie błyszczącą skorupę, i pod tą skorupą jego guzowata twarz i rude włosy wyglądały jeszcze dziwaczniej. Robił wrażenie zmartwionego i zatroskanego. - Serrailler - powiedział. Freya zrobiła pół kroku do tyłu i zniknęła w mroku. - Ukrywanie się nic nie da - dodał Nathan. - Dobrze wiesz, o czym mówię. Potem odepchnął się i odjechał.
R
20
T L
Debbie Parker leżała z głową na trzech poduszkach i z cienkim plikiem kart na piersiach. Dostała je od Davy poprzedniego dnia. Drugie spotkanie było jeszcze bardziej stymulujące niż pierwsze. Znowu leżała na kozetce i znowu odbyła duchową podróż, tym razem podróż do Pięciu Wrót, tajemnych bram do jej wewnętrznego , ja", do jej niepowtarzalnego świata. Opisała mu, co tam widziała: piękne ogrody pełne czarodziejskich kwiatów, kryształowe groty mieniące się wszystkimi kolorami tęczy, strojnych w pióra aniołów oraz inne świetliste istoty. Czuła się cudownie, szybowała na obłoku spokoju i harmonii. Słyszała głos Davy, który dochodził jak zza cichutko szemrzącego wodospadu, na czole i włosach czuła dotyk jego ręki, tylko że odbierała to wszystko tak, jakby była gdzieś daleko, gdzieś bardzo daleko. Powiedział, że jest dużo lepiej, że jej energie zaczynają się równoważyć, że negatywne siły ustępują, powoli, lecz wyraźnie. - My nie walczymy, Debbie. Nie używamy nawet takich określeń. Nie mówię o zwyciężaniu i zrównywaniu z ziemią. Mówię o rozpadaniu się i obezwładnianiu. Siły, które tak bardzo cię dręczą, zaczynają słabnąć. W końcu całkowicie ustąpią i znikną.
Powiedział, że jest pod szczególną opieką, że dokądkolwiek pójdzie, zawsze będzie czuwał nad nią anioł, którego już raz spotkała. - To było rzadkie i wyjątkowe - wyjaśnił. - Dostąpiłaś nie lada zaszczytu. Uratował cię jeden z wielu aniołów, które przybierają ludzką postać, żeby nam pomagać i jest to coś, za co powinnaś być głęboko i pokornie wdzięczna. - Jestem wdzięczna - odparła żarliwie Debbie. - Naprawdę jestem.
R
- Teraz już wiesz, że ktoś broni cię i chroni i w ciągu paru najbliższych dni znajdziesz tego dowód. Zobaczysz białe pióro, a wtedy podnieś je, zatrzymaj i zawsze noś przy sobie. To będzie znak od twego opiekuna i protektora. A teraz oddychaj głęboko i powoli. Skup umysł na swoim kolorze. To kolor niebieski. Niebieski z mieniącymi się złotem brzegami. Spójrz mu prosto w serce, Debbie. Podam ci kilka słów i zdań. Zapamiętasz je i nigdy ich nie zapomnisz, ale na wszelki wypadek dam ci również plik kart. Patrz na nie, nieustannie je czytaj. Każda jest talizmanem.
NIEBIESKI
T L
Karty były w różnych kolorach i na wszystkich widniały słowa i krótkie zdania. Każdą Dava osobiście podpisał.
Spokojny. Dźwięczny. Kojący duchowo. Artystyczny. Wrażliwy. Szczery. NIEBIESKI Zapewnia spokój, błogość i wiarę w siebie. NIEBIESKI Napełnia spokojem, wiarą i ufnością. NIEBIESKI Twój symbol harmonii z wszechświatem. Na każdej karcie były wydrukowane diagramy i czakry, na każdej widniały rysunki kwiatów leczniczych i ziół oraz ważne dla niej daty zaznaczone na kalendarzu na nowy rok. Czytała te karty tyle razy, że znała je już na pamięć. Teraz patrzyła na tę, na której Dava wypisał najlepsze dla niej pory dnia. Pierwszą była
dziewiętnasta trzydzieści pięć. To dziwne, bo mimo skomplikowanych faz słońca i księżyca, mimo związku z tablicami astrologicznymi, Debbie nie mogła sobie skojarzyć dlaczego akurat dziewiętnasta trzydzieści pięć. Za to drugą najlepszą porę skojarzyła sobie natychmiast. W puste miejsca na karcie Dava wpisał jej imię, dlatego czytając tekst, patrząc na wykaligrafowane przez niego pochyłe literki, czuła się tak, jakby łączyło ich coś intymnego. ŚWIT
T L
R
DEBORO, godzina między pierwszym brzaskiem na porannym niebie i wschodem słońca jest dla ciebie najodpowiedniejszą porą. O tej porze jesteś najbardziej ożywiona, o tej porze jesteś w najpełniejszej harmonii z wszechświatem, O tej porze, DEBORO, tryskasz energiąi jesteś ufna. Twoje energie są wtedy najlepiej dostrojone, a twoja aura, wyjątkowo piękna i niezwykła, mieni się naonczas najpiękniejszymi barwami i śpiewa pieśń życia. To godzina podziękowań dla stwórcy wszechświata, DEBORO, godzina najlepszych decyzji, pora najbardziej dla ciebie twórcza. Wstawaj wcześnie, by celebrować nadejście świtu, kładź się spać po zachodzie słońca, gdy energie zaczynają zanikać. Była tam również karta z tekstem, który miała przeczytać o świcie w swoim „świętym miejscu" - przeczytać, a następnie odmówić wybraną modlitwę. Czytała, dopóki się nie zmęczyła, a wtedy zgasiła światło i położyła się na plecach zadziwiona, że od pierwszego spotkania z Dava zaszła w niej aż tak wielka zmiana, że jest teraz o wiele szczęśliwsza, bardziej pewna siebie, że z większym optymizmem spogląda w przyszłość. Trądzik powoli ustępował, a posępna ciemność, która ogarniała ją co rano przez tyle miesięcy, wyraźnie zrzedła i zamiast czarnej chmury, przypominała teraz cieniutki, przezroczysty welon. Wiedziała, że jeśli tak dalej pójdzie, niedługo będzie mogła poszukać sobie pracy, początkowo na pół etatu oczywiście, ale dzięki temu pozna nowych przyjaciół. Zrobiła listę kilku grup, które spotykały się w Starly, żeby podyskutować o ekologii, astrologii, uzdrawianiu i o terapii New Age i zamierzała do jednej z nich wstąpić, gdy tylko będzie zdrowa. Ale zamierzała również słuchać rad Davy. Jeśli większość pieniędzy z zasiłku wydawała na opłacanie ich spotkań, i
na taśmy i książki, które od niego kupowała, były to pieniądze dobrze ulokowane, zainwestowane w jej przyszłe zdrowie i szczęście. Odprężyła się i stwierdziwszy, że oddycha wolniej i głębiej, skupiła się na kręgu intensywnego błękitu, który stworzyła w umyśle, kręgu w złotej obwódce ze środkiem z najgłębszego granatu. Jego uzdrawiająca moc spłynęła na nią niczym balsam, niczym balsam wypełniła żyły. Debbie zasnęła.
-Och, Debs...
R
Kilka dni wcześniej Sandy strąciła przypadkiem jej torebkę z kuchennego stołu i gdy pospieszyła, żeby pozbierać z podłogi jej zawartość, wśród rozrzuconych drobiazgów znalazła kartkę z datą drugiego spotkania z Dava.
T L
- Dzięki, sama pozbieram - odparła sztywno Debbie i bojąc się, że Sandy znajdzie pozostałe karty i będzie z niej szydzić, nieomal odepchnęła jąna bok. - Posłuchaj, to nie moja sprawa... - Właśnie.
- Tak, ale... ale jest pewne „ale" i dobrze o tym wiesz. - Niczego nie brałam i niczym się nie wysmarowałam, jeśli o to ci chodzi. - Ale znowu będziesz musiała zapłacić, prawda? Debbie wepchnęła do torebki dwa ostatnie drobiazgi i gwałtownym ruchem zaciągnęła suwak. Jej wyzywająca postawa mówiła więcej niż słowa. Sandy usiadła przy stole. - Martwię się o ciebie, Debs - powiedziała. - Na litość boską, nie widzisz, że umieram z niepokoju? - Niepotrzebnie. Nic mi nie jest, ale dzięki.
- Może nie jest, ale było. Debbie się zawahała. W głosie Sandy słychać było nutkę szczerej troski. Ona naprawdę się martwiła i robiła to z czystej przyjaźni. Debbie usiadła obok niej. - A czy ty nie widzisz, że już mi lepiej? - spytała. - Przestań, po prostu bierzesz antybiotyk od doktor Deerbon. - Nie chodzi o cerę. Pewnie masz rację, to antybiotyk, ale miałam na myśli mnie, mnie jako taką. Byłam u niego tylko dwa razy i zobacz, jak wiele się zmieniło. Inaczej teraz myślą, inaczej czuję, inaczej na siebie patrzę. Już nie jestem nieszczęśliwa. Chce mi się rano wstawać, niedługo znajdę sobie pracę na pół etatu. Tyle się ostatnio uczę. Nie musisz się o mnie martwić, naprawdę.
T L
- To nie jest terapia. - A co?
R
Sandy westchnęła. Mimo to wciąż miała zmarszczone czoło. - I tyle cię to kosztuje. Po prosta zastanawiałam się, czy nie lepiej by było, gdybyś poszła na terapię do kogoś z przychodni.
W głowie Debbie wirowało tysiące słów, słowa Davy, słowa z niebieskich kart, słowa zupełnie dla niej nowe, których znaczenia za nic nie potrafiłaby wytłumaczyć bezpośredniej, prostolinijnej i trzeźwo myślącej Sandy. Harmonia, aura, wibracje, energia, spokój, opieka, anioł... Nie mogła wypowiedzieć na głos żadnego z nich, gdyż bała się, że przyjaciółka będzie z niej szydzić, że źle ją zrozumie. Słowa te były dla niej święte, tak jak słowa z Biblii czy modlitwy w kościele, dlatego nie mogła przerzucać się nimi przez zwykły kuchenny stół z wyszczerbionym laminowanym blatem. - Przysięgam, że nic mi nie jest - powiedziała. - Wiem, co robię. Gdybym źle się czuła, gdyby mi się nie polepszyło, na pewno nie poszłabym do niego drugi raz. Ale dzięki, że o mnie myślisz. Dzięki. Naprawdę. Obeszła stół, objęła ją i przytuliła z nadzieją, że Sandy już się nie gniewa, że przestanie ją wreszcie zadręczać. Bo naprawdę nie było takiej potrzeby. Wiedziała, co robi. Wszystko było dobrze. Naprawdę dobrze.
R
Budzik nastawiony na ciche wibracje zadzwonił o szóstej. Bardzo nie chciała obudzić Sandy. Za kuchennym oknem widziała jedynie ciemność, ale przynajmniej nie padało i gdy otworzyła tylne drzwi, poczuła łagodny powiew ciepłego wiatru. Wypiła szklankę soku pomarańczowego, żeby nie wstawiać czajnika, który głośno gwizdał, zjadła jogurt sojowy, a do kieszeni wełnianej kurtki włożyła dwa batoniki. Po cichu zgasiła światło i jeszcze ciszej zamknęła za sobą drzwi. Na ulicy przystanęła i spojrzała na dom. Okna ich mieszkania były ciemne. Pomyślała czule o Sandy, która spała teraz w swojej ślicznej, bladożółtej sypialence z puszystą matą przed łóżkiem i z dwiema holenderskimi lalkami w bladożółtych fartuszkach i bawełnianych czapeczkach w drobną kratkę, które siedziały na małej półce, dyndając drewnianymi nóżkami. Zobaczyła jej przybory do makijażu, starannie ułożone na toaletce z bladożółtymi falbankami, ułożone według dat czasopisma między bladożółtymi podpórkami na półce, oprawione w ramki zdjęcia na ścianie:
T L
Sandy i jej siostry jako niemowlęta, jako maluchy, jako aniołki w szkolnym przedstawieniu, jako harcerki, na konikach na zalanej słońcem plaży, ich rodzice, ich pieski i kotki. Co niedzielę rano Sandy odkurzała, zamiatała i pucowała cały pokój, układając i ustawiając wszystko dokładnie tak, jak stało czy leżało przedtem. Pewnego dnia stworzy mężowi fantastyczny dom, w którym czerpiąc pomysły z czasopism, osobiście uszyje każdą zasłonę i falbankę, pomaluje i ozdobi szablonem każdą śc.ianę. Nagle wpadła w panikę. Tak, prędzej czy później do tego dojdzie, musi dojść. Prędzej czy później Sandy pozna jakiegoś Andrew, Marka, Steve'a, Kevina czyPhila, a wtedy ona zostanie sama. Nie wyobrażała sobie, jak mogłaby żyć bez niej, zupełnie sama. Ulice były opustoszałe, tak jak poprzednim razem. Z głównej dochodził słaby hałas ruchu ulicznego - od czasu do czasu przejeżdżała tamtędy ciężarówka, z przystanku ruszył pierwszy autobus - ale na chodnikach nie było zupełnie nikogo, nikt też nie jechał rowerem do pracy na poranną zmianę. W kieszeni kurtki miała dwie specjalne karty Davy i latarkę w kształcie karty kredytowej, małą, lecz zaskakująco silną. Wypatrzyła ją w sklepie z upominkami w Starly, kupując
pachnące świece, które - jak twierdził Dava -oczyszczały pokój ze złej energii i pomagały skupić myśli. Na szerszych alejkach i biegnących łukowato ścieżkach nie potrzebowała latarki, ale gdy doszła do stóp Wzgórza, zapaliła ją, powziąwszy silne postanowienie, że tym razem nie da się już zaskoczyć, że nie wystraszy jej żaden królik czy zabłąkany pies.
T L
R
Ale ten ranek zupełnie nie przypominał tamtego wieczoru. W powietrzu pachniało czymś świeżym i miękkim, ziemia była twarda, sprężysta i łatwo jej się szło. Gdy w promieniach światła ujrzała Głazy Werna, z radością skręciła w tamtą stronę i dotarłszy do pierwszego, dotknęła jego zimnej, wilgotnej powierzchni, a potem przesunęła rękaw dół do miejsca, gdzie był szorstki i nierówny. Te prastare głazy miały miliony lat, nikt nie wiedział, jak długo tu stały ani skąd się wzięły, ale ona lubiła wyobrażać sobie, że są tu od początku świata. Czuła, jak całym ciężarem wciskają się w ziemię, jak spływa na nią gromadzona w nich od stuleci moc. Jak mogła się wtedy bać, skoro stała w czarodziejskim kręgu Głazów Werna? Popatrzyła w niebo. Na horyzoncie ukazała się cieniutka, ledwo widoczna smuga światła. I nagle ogarnęło jąpodniecenie. Noc świętego Jana w Starly Tor albo w Stonehenge - Boże, jakie to musi być wspaniałe. Tak, zobaczy to na własne oczy już w czerwcu, gdy wraz z innymi będzie tańczyć, świętując narodziny światła. Na dole ktoś cicho zagwizdał. Pewnie ktoś z psem. Oni też przychodzili tu wcześnie, ale było jeszcze za ciemno, żeby mogła kogoś wypatrzyć. Poszła dalej, wyżej, mijając po drodze zarośla i krzaki, gdzie tak bardzo się wtedy przestraszyła, ale tym razem oświetliła je latarką i zobaczyła tylko poskręcane korzenie i gałęzie, głóg, dziką różę, skarłowaciałe krzewy i królicze nory. Jeszcze dalej, jeszcze wyżej. Zaczynało brakować jej tchu. Dava mówił, że musi nauczyć się wyczuwać, kiedy jej ciało jest w najlepszej formie, kiedy waga jest najbardziej proporcjonalna do wzrostu, że musi dobrze poznać swoje emocje i odczucia, poznać dokładnie samą siebie dla samej siebie. Odkąd przeszła na zdrową dietę organiczną, zrzuciła kilka kilogramów, chociaż nie potrafiła jeszcze zrezygnować z łakoci, przynajmniej nie do końca, dlatego sięgnęła do kieszeni kurtki, wyjęła czekoladowy batonik, zdjęła błyszczącą folię i głęboko wbiła weń
zęby. Doktor Deerbon powiedziała, że ani ona, ani żaden inny lekarz tak naprawdę nie wie, czy czekolada źle wpływa na cerę, ale na wszelki wypadek zaleciła jej powściągliwość. No i dobrze, posłuchała jej, jadła teraz mniej. Troszeczkę.
T L
R
Światło powoli przybierało na sile. Dotarła już prawie na szczyt, gdzie rosły prastare dęby, symbol ich miasta. Nagie gałęzie poruszały się leciutko i skrzypiały na słabym wietrze, który dmuchał jej we włosy. Była tam ławka, kamienna płyta na dwóch podporach, więc usiadła, patrząc na wschód, na jaśniejące niebo, teraz już różowawe na cienkiej linii tuż nad ciemnym horyzontem. Przeszedł jąmiły dreszczyk. Tak, wyraźnie czuła, że to jej pora, pora, kiedy jest w najpełniejszej harmonii z mocami, z wszechświatem, ze światem przyrody, w harmonii ze wszystkimi sferami, rzeczami, które nie do końca rozumiała, lecz które potrafiła już wyczuć. Tak, pora ta na zawsze pozostanie jej porą, zawsze dawać jej będzie siłę i ukojenie. Podładuje akumulatory pozytywną energią, zaplanuje przyszłość i da się poprowadzić światłości. Słyszała cichy, łagodny głos Davy - tak jak wtedy, gdy leżała na kozetce - głos, który płynął nieustannie jak strumień, ani na chwilę nie zmieniając rytmu. Niebo wypełniało się światłem, które wypełzało zza horyzontu, rozpraszając ciemność, i nagle na krawędzi świata pojawił cieniutki sierp czerwono-różowego słońca. Debbie wstrzymała oddech. Gdzieś między drzewami zaśpiewał ptak, ale nie wiedziała jaki. Wiosną rozbrzmiewały tu całe chóry i ludzie przychodzili na Wzgórze tylko po to, żeby ich posłuchać. Nie była pewna, czy chciałaby do nich dołączyć. Pragnęła zatrzymać to miejsce wyłącznie dla siebie. Daleko w dole, na zboczu, rozległ się gwizd. Widziała już katedrę, jej kamienną wieżycę, którą muskały promienie wschodzącego słońca. Niesamowite. Na jej oczach na nowo rodził się świat, jakby umarł i zmartwychwstał albo jakby specjalnie dla niej jakaś niewidzialna ręka malowała cudowny obraz. Wyjęła karty i przeczytała je, a potem, czując się trochę głupio, na głos, choć po cichu, odmówiła modlitwę. - Moja pora - powiedziała radośnie. - To moja pora.
Sandy już pewnie wstała, pewnie szła już do łazienki w swoim czyściutkim, cytrynowym szlafroku, żeby włączyć grzejnik i wziąć prysznic. Wstawał zwyczajny dzień. Dzień zwyczajnych ludzi, pomyślała Debbie, bo nagle uświadomiła sobie, że ona zwyczajna nie jest, że nie jest taka jak inni, ci wszyscy ludzie w swoich domkach, mieszkankach, samochodach i bungalowach, że wybrano ją i obdarowano wyjątkową wiedzą, darem wyjątkowego widzenia. Nie była już otyłą, nieszczęśliwą Debbie Parker z twarzą obsypaną trądzikiem - była tą, którą wybrał Dava, nakładaj ąc na nią ręce i całkowicie ją odmieniając. Chciało jej się śpiewać. Poza tym, bardzo zgłodniała i musiała do ubikacji. Wstał już świt, jej pora dobiegła końca. Schowała latarkę do kieszeni, wstała i ruszyła wesoło z powrotem.
T L
R
U stóp Wzgórza zobaczyła białą furgonetkę, która parkowała niemal dokładnie w poprzek ścieżki. Mocniej zabiło jej serce. Była pewna, że to furgonetka jej zbawcy, mężczyzny, który uratował ją, a potem zniknął, samochód anioła w ludzkiej postaci. Przystanęła. Na przednim siedzeniu ktoś leżał, niemal zwisając przez otwarte drzwiczki. Leżał i się nie ruszał. Albo próbował naprawić coś przy pedałach - furgonetka mogła się przecież zepsuć - albo był ranny lub chory. Debbie podeszła bliżej, wcisnęła się między drzwiczki i rosnące przy ścieżce krzewy, gorączkowo myśląc, zastanawiając się, czy zacząć krzyczeć i wzywać pomocy, i nie wiedząc, czy w razie czego będzie umiała tej pomocy udzielić. Nie miała żadnych wątpliwości, że powinna, bo przecież on pomógł jej. Pomógł i odprowadził ją w bezpieczne miejsce: teraz przyszła kolej na nią. Krzaki ustąpiły i gdy znalazła się tuż obok jego zwisających nóg, mężczyzna poruszył się, podciągnął silnym, płynnym ruchem i szybko usiadł. A więc to jednak tylko samochód. Bardzo jej ulżyło, bo zdała sobie sprawę, że przez cały czas myślała, iż zobaczy tam krew albo, co gorsze, trupa - przecież kierowca mógł umrzeć na atak serca.
Mężczyzna wyprostował się i spojrzał na nią z uśmiechem. Tak, to był on. - Jak się masz, Debbie - powiedział. Kompletnie zaskoczona nie miała szans, tak jak przewidywał. Otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, ale właśnie wtedy pewnym, dobrze wyćwiczonym ruchem założył jej dźwignie, i odchylił do tyłu głową. Zdumiona Debbie poczuła nieznośny ból i niebo zmieniło się nagle w czarny wir wypełniony płonącymi gwiazdami. Wir ten unosił ją i spychał ku ziemi, unosił i spychał w potwornym bólu, którym się nagle stała, tak, bo nagle stała się bólem i ciemnością, w którą bez końca wpadała. Nie czuła, bo nie zdążyła poczuć tylko jednego: strachu.
R
Trzy minuty później jej ciało leżało już w chłodzonym pojemniku z tyłu furgonetki, która dojechawszy niespiesznie do końca ścieżki, skręciła w główną ulicę.
T L
Zbudowane ledwie przed rokiem centrum biurowo-przemysłowe przy Whipple Drive na przedmieściach Lafferton składało się z dobrze zaprojektowanych segmentów, łącznie z w pełni wyposażonymi, piętrowymi biurami, magazynami, przechowalniami i garażami. Całość była dobrze wkomponowana w krajobraz, ozdobiona spadzistymi trawnikami i jarzębinami. Furgonetka dojechała do końca wciąż pustej drogi dostawczej i skręciła w prawo w miejscu, gdzie zaczynało się ogrodzenie, za którym było już tylko pustkowie przecięte torami kolejowymi. Ostatni segment był największy i miał wejście z boku. Zaraz za drzwiami znajdowało się małe biuro, a za biurem duże pomieszczenie i drzwi, do których furgonetka podjechała tyłem. Drzwi się otworzyły, a zaraz potem otworzyły się drzwiczki furgonetki, odsłaniając stalowe szyny, na których spoczywał chłodzony pojemnik z ciałem Debbie Parker. Drzwi się zamknęły, trzasnął podwójny zamek i furgonetka wjechała do garażu. Na końcu garażu były kolejne drzwi. Te prowadziły do właściwego segmentu. W biurze - EUROPEJSKIE AGENCJE FLETCHERA - zapalił światło, potem włączył ekspres do kawy.
Gdy ekspres zaczął bulgotać, zdjął marynarkę, otworzył metalową szafkę i wyjął z niej zielony kombinezon i gumowe ochraniacze na buty. Kremowe żaluzje były na stałe opuszczone, tak że z biegnącego pod oknem chodnika nie widać było ani samego biura, ani nikogo, kto w nim przebywał; nie, żeby roiło się tam od przechodniów.
R
Usiadł przy biurku, spokojnie pijąc gorącą, mocno paloną kawę. Było dziesięć po siódmej, O ósmej musiał wyjść, więc miał niecałą godzinę na prace wstępne, których rozpoczęcia nie mógł się już doczekać. To między innymi właśnie dlatego odprawił rytuał parzenia kawy: chciał opanować pierwsze podniecenie i dojść do siebie po niebezpiecznych przeżyciach na ścieżce u stóp Wzgórza. Tu nic mu nie groziło, tu był na swoim terenie, tu nad wszystkim panował. A tam w ciągu ułamka sekundy wszystko mogło się popsuć. Nigdy się nie popsuło, chociaż z tym młodym, silnym i zwinnym rowerzystą było ciężko. Tak, dostał wtedy niezły wycisk.
T L
Natomiast z tą grubą, ufną, przyjacielską i całkowicie zaskoczoną dziewczyną nie miał najmniejszych kłopotów. Wszystko dobrze zaplanował, niczego nie pozostawił przypadkowi i poszło jak po maśle. Był z siebie dumny. Nie zamierzał niczego lekceważyć. Nigdy. Doskonale wiedział, jak łatwo jest popełnić błąd. Ich źródłem zawsze była arogancja i zbytnia pewność siebie. Ale jemu się to nie przydarzy, ponieważ... Jeszcze nie skończył. Nie, w żadnym wypadku. Otworzył szufladę metalowego biurka i wyjął kartonową teczkę. W środku była napisana na maszynie lista. Z przyjemnością ją przeczytał. Młody mężczyzna, 18-30 Dojrzały mężczyzna, 40-70 Starszy mężczyzna, ponad 70 Młoda kobieta, 18-30 Kobieta w średnim wieku, 40-60 Starsza kobieta, ponad 65
Psa na listę nie wciągnął. Psa nie miał w planie, Psa zabił pod wpływem chwili, ponieważ na jego widok wezbrała w nim wściekła zazdrość, ponieważ Pies przypominał innego psa, tego znienawidzonego: jej psa. Wyglądał dokładnie tak samo, był tej samej rasy, koloru i wielkości. Mógł być klonem tamtego. Zabił go, zanim zdążył dobrze pomyśleć. I się go pozbył. Przy dwóch wpisach widniały czerwone „ptaszki", więc wyjął z szuflady czerwony mazak i jego ręka zawisła tuż nad pozycją: Młoda kobieta, 18-30. Wciąż pamiętał pulchną miękkość jej grubej szyi, gdy założył jej dźwignię i odchylił do tyłu głowę. Nie wydała prawie żadnego odgłosu, tylko tak głęboko zagulgotała.
T L
Trzy ptaszki. Sześć wpisów.
R
Przytknął czubek mazaka do papieru. Krótszy ruch w dół, nieco dłuższy i bardziej zamaszysty do góry. Przy wpisie Młoda kobieta, 18-30 powstał kolejny ptaszek.
Zastanawiał się, czy sześć wystarczy. Ale nie musiał się śpieszyć, poza tym, poszukiwania odpowiednich kandydatów i kandydatek mogły potrwać wiele miesięcy. Było mało prawdopodobne, żeby znowu mu się tak poszczęściło, dlatego jeśli nie chciał popełnić błędu, musiał przeprowadzać staranną selekcję i planować dosłownie każdy ruch. Zegarek na biurku wskazywał siódmą dwadzieścia. Schował listę do teczki, teczkę z powrotem do szuflady, przeszedł przez pokój i otworzył drzwi do magazynu. Pstryknął przełącznikiem i w pomieszczeniu natychmiast pojaśniało, dokładnie tak, jak w salach autopsyjnych, które tak dobrze znał, W rogu był stalowy zlew, a w gumowej podłodze rowek prowadzący do kanału odpływowego. Przy ścianie stała metalowa szafa na akta z połyskującymi szarawo drzwiczkami. O szafę opierał się metalowy stół. Postawił go, pchnął pod główną lampę i rozłożył. Potem rozłożył metalowy stolik na gumowych kółkach. Stolik miał z boku szufladę, podobnie jak stół. Szu-
flada otworzyła się pod kątem, ukazując rząd narzędzi ułożonych tak symetrycznie, z tak wielką starannością, że oglądało się je jak na wystawie. Cofnął się o krok i powiódł po nich wzrokiem. Zadowolony podszedł do prostopadłościennego pojemnika na stalowych szynach, obrócił go i nakierował na stół. Ciało Debbie Parker było już zimne. Ostre, chirurgiczne nożyce przecięły wełnianą kurtkę, spodnie, pulower i bieliznę; ubranie trafiło do czarnego worka na śmieci, miał się go pozbyć później. Zegarek, klucze do domu i latarka w kształcie karty kredytowej powędrowały do osobnego pudełka. W kieszeni kurtki znalazł trzy niebieskie karty. Obejrzał je, przeczytał i stwierdziwszy; że to tylko bzdurne frazesy tych z New Age, wrzucił je do worka wraz z ubraniem.
T L
R
Potem stanął przy metalowym stole i spojrzał na pulchne, miękkie ciało dziewczyny, na jej obsypaną trądzikiem twarz i ramiona. Nie czuł nic. I tak powinno być. Patologiem przeprowadzającym sekcję zwłok nie targały żadne emocje, ani smutek, ani współczucie: kierowała nim jedynie ciekawość, intelektualne i zawodowe zainteresowanie. Pierwsze przyjemności, te towarzyszące polowaniu, zastawianiu zasadzki, chwytaniu i zabijaniu zdobyczy, miał już za sobą. Ale czekały go kolejne, zupełnie inne, powolniejsze, bardziej beznamiętne i kliniczne. Tamte były ukradkowe, pospieszne i wywołujące strach. Pocił się, rosło mu ciśnienie krwi, waliło serce. Tak, potwornie ryzykował. Ale teraz żadne ryzyko nie istniało, ponieważ miał już wprawę i wszystko starannie zaplanował. Patrząc na zwłoki, zaczął powoli krążyć wokół stołu i niespiesznie dyktować uwagi, jak patolog, spokojnie i profesjonalnie, głosem, który tyle razy słyszał w prosektorium, który tyle razy podziwiał, i który tyle razy próbował naśladować. Był dumny ze swojego doświadczenia, pewien, że mógłby zmierzyć się teraz z najlepszymi w świecie i udowodnić, jak bardzo się co do niego mylili. Sukinsyny. Mieli władzę, oblali go, uznali, że nie jest godzien wstąpić w ich szeregi, dlatego teraz brał na nich odwet. Gdy był gotowy, wziął skalpel. Zostało mu niewiele czasu, ale nie chciał czekać; wieczorem mógł przyjechać ponownie i tu, w stolicy swojego królestwa, nie spiesząc się wprawnie rozebrać na części zwłoki młodej kobiety 18-30. Z
chwilą gdy jego ręka zacisnęła się od tyła na gardle Debbie Parker, ta przestała istnieć jako istota ludzka z osobowością, nazwiskiem i życiem. Właśnie dzięki temu mógł operować tak beznamiętnie. Oni wszyscy mogli. Na tym polegała ich praca. Debbie Parker była jedynie próbką, okazem określonej płci i wieku, niczym więcej. Pochylił się i zrobił pierwsze precyzyjne nacięcie.
21
T L
R
Dzięki jej usilnym staraniom do tego pokoju prawa wstępu nie miały ani dzieci, ani psy. Dlatego nazywano go kpiąco Salonem Inteligentów i to właśnie tu się zebrali, rozsiadając się wygodnie na dwóch sofach i w skórzanych fotelach obitych kremową skórą. Byli już po kolacji i pili teraz wino. Na niskim stoliku stał dzbanek kawy. Cat rzadko kiedy organizowała spotkania w domu, ale była akurat przerwa semestralna i Meriel Serrailler zabrała Sama i Hannah na dwa dni do Londynu, gdzie mieli obejrzeć panoramę miasta z koła obserwacyjnego Eye, pójść do planetarium i do Hard Rock Cafe. Jak na dobrą panią domu przystało, zrobiła w miarę przyzwoitą kolację, posprzątała, poukładała notatki i spisała je na kartce, która leżała teraz tuż przed nią. Gośćmi, którzy bawili w jej salonie, pijąc wino i kawę, byli osteopata Nick Haydn, akupunkturzysta Aidan Sharpe i Gerald Tait, współwłaściciel gabinetu po drugiej stronie miasta, którego Deerbonowie bardzo lubili i szanowali jako człowieka i lekarza. Był przedstawicielem starszego pokolenia, lecz poglądy i zapatrywania miał szerokie i jak najbardziej współczesne. Przy kolacji też rozmawiali o medycynie, lecz były to rozmowy ogólne. Teraz mieli skupić się na konkretach. Cat odstawiła kieliszek. - To ja wpadłam na pomysł tej burzy mózgów, ale jest to oczywiście spotkanie nieformalne i nie zamierzam robić tu za przewodniczącą czy kogoś takie-
T L
R
go. Każde z nas ma równe prawa i może mówić to, co myśli. Dobrze. Otóż od kilku miesięcy martwi nas, Chrisa i mnie, problem - nie wiem, jaki termin bardziej wam odpowiada - terapeutów alternatywnych czy lekarzy stosujących alternatywne metody leczenia; oczywiście chodzi mi o tych pracujących na naszym terenie. Wielu z nich powinnam nazwać znachorami czy szarlatanami i jestem pewna, że nie mielibyście nic przeciwko temu. Jak wiecie, w okolicach Starly Tor, ze względu na jego historię i wątpliwą reputację miejsca obdarzonego właściwościami magicznymi, gdzie w czasach prehistorycznych druidzi - tu możecie wybierać - praktykowali czary, gdzie uzdrawiali i obkładali klątwami, pojawia się na wiosnę wielu wyznawców czy zwolenników New Age, w rezultacie czego powstało tam mnóstwo dziwacznych sklepików, kawiarenek i restauracji. Ale nie chodzi o tych z New Age, bo ci są w większości nieszkodliwi. Ot, co najwyżej palą trawkę; mój brat mówi, że twardych narkotyków jest tam znacznie mniej niż w Lafferton, nie wspominając już o Bevham. Tak więc nie. Nie chodzi o narkotyki. Tym, co przykuło naszą uwagę i stało się powodem poważnego zatroskania, są tamtejsi szarlatani. Cóż, moglibyście powiedzieć, że w najgorszym przypadku są to ludzie, którzy oszukują łatwowiernych, wyciągając od nich ostatnie pieniądze, i że w sumie to nie nasza sprawa. Problem w tym, że wśród tak zwanych terapeutów są i tacy, którzy mogą tym łatwowiernym bardzo zaszkodzić. Jak dobrze wiecie, ani Chris, ani ja, ani większość lekarzy rodzinnych z Lafferton nie ma nic przeciwko temu, żeby pewnymi dziedzinami medycyny zajmowali się wykwalifikowani, odpowiednio wyszkoleni terapeuci alternatywni. Właśnie dlatego zaprosiłam dziś ciebie, Aidan, i ciebie, Nick. Tak, zdarza się, że wysyłam do Nicka pacjentów z chorym kręgosłupem i tak, wysyłam do Aidana pacjentów, którzy dobrze reagują na akupunkturę. Chodzi o to, że wy dwaj wiecie, co robicie, że przestrzegacie naczelnej zasady obowiązującej wszystkich lekarzy. A zasada ta głosi: „Po pierwsze, nie szkodzić". Aidan Sharpe odchrząknął. - Dziękuję, Cat. Przepraszam, że ci przerywam, ale cieszę się, że to powiedziałaś i jestem pewien, że Nick też. Jak słusznie zauważyłaś, mamy kwalifikacje i jesteśmy odpowiednio wyszkoleni, jednak boję się, że nasza działalność jest wciąż krytykowana, czasem wręcz złośliwie i wrogo. Zawsze wyrażał się bardzo precyzyjnie, zawsze mówił oficjalnym tonem głosu. Cat już dawno uznała, że wynika to prawdopodobnie z charakteru jego
pracy, z pedantyczności i dokładności niezbędnej podczas zabiegów akupunkturowych. Kiedyś rozmawiała z nim o chińskiej akupunkturze i stwierdziła, że jej stosowanie wymaga łączenia doskonałej wręcz znajomości anatomii i umiejętności mapowania ludzkiego ciała z intuicyjną, niemal artystyczną umiejętnością diagnozowania. Nie udawała, że rozumie czy akceptuje kryjącą się za tym teorię - pod wieloma względami stała ona w sprzeczności z tym, czego ją nauczono wiedziała jednak, że akupunktura jako taka ma długą historię i że często skutkuje.
T L
R
Na końcu sofy rozsiadł się Nick Haydn, wielki, zwalisty rugbista o dłoniach jak bochny chleba, terapeuta, który - w przeciwieństwie do Sharpe'a -podczas pracy musiał stosować siłę fizyczną, i który - jak zauważyła - nie pałał do Aidana zbyt wielką sympatią. Cóż, krańcowo się od siebie różnili, zarówno jako ludzie jak i terapeuci. Nick był w czystej, lecz wygniecionej bluzie z napisem: GUINNESS JEST DOBRY i w luźnych, sztruksowych spodniach, Aidan natomiast w dobrze skrojonym garniturze i muszce w dyskretny deseń. Włosy Nicka były kędzierzawe, rozwichrzone i przydługie, Aidana zaś starannie zaczesane. Nick pachniał czystością, lecz był nieogolony, Aidan nosił hiszpańską bródkę. Cat lubiła i szanowała ich obydwu. Dobrze się uzupełniali. - Ale dlaczego mówisz o tym akurat teraz? - rzucił Nick. - Hippisi i ci z New Age przyjeżdżają do Starly od lat. Pracy mi nie odbierają, zawsze mam pełno zamówień. Sharpe kiwnął głową. On też nie narzekał na brak klientów. - Z dwóch powodów - odparła Cat. - Po pierwsze, miałam ostatnio pilne wezwanie do młodej kobiety z trądzikiem, która konsultowała się z jednym z tamtejszych znachorów. Dał jej tabletki ziołowe i jakąś cuchnącą maść. Dostała silnego uczulenia i zadzwoniła do mnie jej współlokatorka. Reakcja uczuleniowa ustąpiła, mimo to posłałam tabletki i maść do analizy. Tabletki były niegroźne, składały się głównie z suszonego jęczmienia, ale maść zawierała kilka składników, których nigdy bym nikomu nie poleciła. - Na miłość boską, kto jej to zapisał? - spytał gniewnie Tait. - Przecież to właśnie dlatego Unia Europejska zaproponowała nowe przepisy dotyczące sprze-
daży leków. Żeby ci wszyscy szarlatani i pożal się Boże terapeuci nie mogli wciskać klientom niebezpiecznych substancji. - Sęk w tym, że te przepisy to wylewanie dziecka z kąpielą - wtrącił Sharpe ponieważ jeśli wejdą w życie, zwykli ludzie nie będą mogli kupić wielu pożytecznych leków. - Wolę już to, niż szkody, które mogłyby wyniknąć z ich złego stosowania. - Tak czy inaczej, kto to jest? Wiemy, kto to jest? - Ma wątpliwe szczęście występowania pod imieniem Dava. - Dava i co dalej? - spytał Nick. - Och, ten pan nie poniża się do używania czegoś tak prozaicznego jak nazwisko. Po prostu Dava.
R
Nick pogardliwie prychnął i pokręcił głową.
T L
- Jest jeszcze gorzej - dodała Cat, zaglądając do notatek. - Od niedawna praktykuje tam chirurg parapsychiczny. Tait popatrzył na pozostałych.
- To coś nowego, przynajmniej dla mnie. „Chirurg parapsychiczny"? Co to, u licha, jest? - Mogę? - Aidan Sharpe poprawił idealnie prostą muszkę. Już wiem, o co chodzi z tymi muszkami, pomyślała Cat. Nie są śmieszne czy napuszone, po prostu przypominają mi pewnego czarusia, ginekologa zresztą. - Tak się przypadkiem składa - zaczął Sharpe - że słyszałem o chirurgach parapsychicznych. Ale nie, muszę przyznać, że nie wiedziałem, iż jeden z nich zaszczycił nas swoją obecnością i nie ukrywam, że myśl ta mnie przeraża. Tak zwana chirurgia parapsychiczna przyszła do nas z zagranicy i jest to oczywiście sprytne oszustwo, jednak każdy, kto potrafi rozszyfrować sztukmistrza czy zna się choć trochę na cyrkowych sztuczkach, bez trudu powie, na czym to polega. Ludzie ci żerują na biednych i łatwowiernych i „leczą" tych, którzy stracili już
wszelką nadzieję. Oczywiście muszą odnosić jakieś sukcesy - w przeciwnym wypadku szybko straciliby klientów - dlatego zwykle mają wspólników. - Wzorem najlepszych sztukmistrzów - wtrącił Chris. - Asystentka, która daje się przepiłować na pół, podstawiony widz, który zgłasza się na ochotnika i z zawiązanymi oczami wyjmuje z talii odpowiednią kartę. - Otóż to. Wspólnicy ci udają chorych dosłownie na cokolwiek, od złamanej nogi poczynając, na raku jelit kończąc. Przychodzą do poczekalni z plikiem notatek, z historią choroby, z listami od niby-konsultantów, lekarzy, i tak dalej i oczywiście zostają wyleczeni. Rozgłaszają wszem i wobec, że to prawdziwy cud i przed domem szarlatana ustawia się kolejka.
R
- Boże drogi, czyż ludzie ci naprawdę nie znają żadnych granic i są gotowi zrobić wszystko, żeby tylko wyciągnąć z tych biedaków ostatnie pieniądze? powiedział Gerald. - Czyż kilkaset lat medycyny konwencjonalnej i jej sukcesów naprawdę niczego ich nie nauczyło?
T L
- Zdziwiłbyś się, wiedząc, ilu pacjentów przychodzi do mnie, zamiast iść prosto do lekarza - odparł Sharpe. - Do którego natychmiast ich zresztą odsyłam, ale gdybym był człowiekiem pozbawionym skrupułów, mógłbym zbić fortunę i poważnie im przy okazji zaszkodzić. Ludzie potrzebują wiary. Chcą wierzyć, że akupunkturzy sta wyleczy ich z wrodzonej ślepoty i zespołu Downa, że potrafi naprawić zdeformowaną stopę, a nawet odwrócić proces starzenia. Jeśli myślicie, że leczę choćby połowę z nich, to się grubo mylicie. To samo powie pewnie Nick. - Połowę? Znacznie mniej - odparł Haydn. - Kręgarze uchodzą za terapeutów konwencjonalnych; kręgarz i fizjoterapeuta: wymawia się to jednym tchem. Ale wciąż przychodzi do mnie wielu ludzi ze złamaną kostką; raz wezwano mnie nawet do pacjenta ze skręconym karkiem, który uważał, że moje zabiegi odniosą lepszy skutek niż leczenie szpitalne. - Ale powiedzcie mi coś więcej o tej chirurgii parapsychicznej - przerwał im Tait.
Sharpe odchrząknął i zrobił im krótki wykład. Jak na każdego dobrego sztukmistrza przystało, „chirurg parapsychiczny" musiał mieć bardzo zręczne ręce. Paznokciem kciuka czy ukrytym w dłoni okrągło zakończonym patyczkiem zaznaczał na ciele pacjenta miejsce, po czym nie naruszając skóry, przeprowadzał zabieg, udając, że usuwa z jego wnętrzności fragment tkanki. - Cat, chcesz nam powiedzieć, że coś podobnego odbywa się piętnaście, szesnaście kilometrów stąd? Boże święty. Trzeba coś zrobić. - Dlatego was zaprosiłam. Gerald, moim zdaniem powinniśmy w jakiś sposób pokazać, że my, lekarze konwencjonalni, aprobujemy działalność terapeutów, takich jak Aidan czy Nick. Może wtedy ludzie pomyślą, że inni nie mają naszej rekomendacji? - Nie może w to wkroczyć policja? Rozmawiałaś z bratem?
T L
- Świetnie.
R
- Próbuję go złapać już od tygodnia, ale prowadzą jakąś operację narkotykową i nie ma teraz czasu. Ale tak, zamierzam z nim porozmawiać.
- Policja, nie policja, dobrze, żeśmy się spotkali, tak uważam - powiedział Aidan, starannie dobierając słowa. - Chcę podziękować ci za gościnność, tudzież za gest dobrej woli i wiary w umiejętności moje i Nicka. Bardzo to doceniam. - Popieram słowa mojego przedmówcy - wtrącił Nick i gdy Sharpe odwrócił głowę, zrobił komiczną minę. Aidan podstawił filiżankę i Cat dolała mu kawy. - To pobudka dla nas wszystkich, jeśli mogę się tak wyrazić. - Posłuchajcie. - Nick zdjął nogę z nogi. - Wszyscy zgadzamy się co do tego, że zagnieździło się tu kilku niebezpiecznych oszustów, znachorów i szarlatanów, zastanawiam się tylko, czy jesteśmy władni ich ścigać. Musimy zachować daleko posuniętą ostrożność. Uważam, że zanim podejmiemy jakiekolwiek kroki, musimy dokładnie sprawdzić, jak to wygląda od strony prawnej.
- Słusznie - odparł Chris. - Chyba nie ma lekarza, który byłby bardziej przeciwny tej maskaradzie i szarlatanerii, ale nawet gdybyśmy bardzo chcieli, nie możemy bawić się w Boga. Rozmawiali i kłócili się jeszcze przez kilka minut. Cat była sfrustrowana. Myślała, że od razu dojdą do porozumienia i opracują plan bitwy, tymczasem sprawa zaczynała wymykać się z rąk. I wtedy do akcji wkroczył Aidan. - W ten sposób do niczego nie dojdziemy - stwierdził. - Myślę, że musimy dokładnie określić to, co chcemy osiągnąć, skupić się na najpilniejszych sprawach, a pozostałe odłożyć na później. Cat, rozumiem, że chciałaś stworzyć coś w rodzaju grupy działania czy sojuszu między zainteresowanymi lekarzami i wykwalifikowanymi terapeutami, żeby lekarze ci wiedzieli, którzy z nas chętnie przyjmą waszych pacjentów, a którzy nie. Tak?
R
- Tak, mniej więcej.
T L
- Rozumiem też, że twoim zamiarem jest wyplenienie tych najbardziej niebezpiecznych. Wiem, że ci ze Starly głoszą brednie, ale z drugiej strony, ludzie chętnie w te brednie wierzą. Zawsze tak było, jest i będzie, dlatego uważam, że decyzję powinniśmy pozostawić im. Weźmy choćby astrologię. Przecież to jedna wielka bzdura. Albo leczenie kryształami... - Albo świeczkami, które wtykają dzieciom do uszu. - Jest jeszcze irydologia. - I refleksologia. - Nie, refleksologia jest w porządku - wtrącił Nick Haydn. Cat uciszyła ich gestem ręki. - Mów dalej, Aidan. - Dziękuję. Najbardziej niepokoją mnie terapeuci, którzy rozdają lekarstwa, i ci, którzy mogą skrzywdzić pacjenta fizycznie. Jak choćby ten twój chirurg parapsychiczny. - Dodam jeszcze, że największą krzywdę mogą zrobić pacjentowi ci niedouczeni, aroganci, którzy nie dostrzegają u chorego objawów czegoś naprawdę poważnego. Są szkodliwi niejako automatycznie.
- Może podzielmy się jakoś zadaniami? Cat, ty porozmawiasz z bratem i sprawdzisz, jak to wygląda z ich strony. - Dobrze. Poza tym można też pozakładać teczki wszystkim terapeutom alternatywnym, których spotkamy... - I oznaczyć je kolorami - wpadł jej w słowo Nick. - Czerwony: facet jest niebezpieczny. Niebieski: gość jest w porządku. Zielony: godny polecenia. Jak choćby ja. - Ale najważniejsi będą ci czerwoni - podsumował Sharpe.
Taśma
T L
R
Oczywiście, że ci nie powiedziałem. Jak mógłbym powiedzieć? Słyszysz o tym pierwszy raz. Ukrywałem to przed tobą przez tyle lat i jestem z tego dumny, bo gdybyś się dowiedziała, musiałbym uciekać na drugi koniec świata. Dlaczego? Ano dlatego, że chociaż to nie ja zawiniłem, jak zwykłe powiedziałabyś, że było wprost przeciwnie. Harowałem jak wół, ucząc się po nocach rzeczy tak dla mnie trudnych, wkuwając wzory chemiczne, nazwy leków, chorób tropikalnych, studiując wszystko to, co mnie zupełnie nie interesowało i co musiałem jednak umieć. Był to jedynie środek do osiągnięcia celu i to właśnie ten cel pozwolił mi wytrwać. Nie wychodziłem z domu, z nikim nie spotykałem się towarzysko i z czasem przestano zapraszać mnie nawet na szybkie piwo pod koniec dnia. Wszyscy wiedzieli już, że odmówię. Byłem odmieńcem i kujonem, a ponieważ nie mogli mnie rozgryźć, dali sobie spokój i przestali się mną interesować. Tak, chciałem mieć przyjaciół, kogoś, z kim mógłbym poważnie podyskutować, ale nie znosiłem tego hałaśliwego towarzystwa z uczelnianego baru, nie odpowiadało mi ich prymitywne poczucie humoru, wulgarne dowcipy, a zwłaszcza kawały, które robili wykładowcom i sobie nawzajem. Dlatego kiedy się nie uczyłem albo nie obserwowałem sekcji zwłok w prosektorium, intensywnie biegałem i z czasem wyrobiłem sobie niezłą kondycję. Biegałem ulicami, łąkami, wrzosowiskami,
biegałem aż nad morze, na tę płaską plażę. Uwielbiałem szybkość, poczucie władzy, jakie mi dawała. Bieganie. Tak, żałuję, że już nie biegam. Wciąż jestem w dobrej formie, wciąż ćwiczę, pół godziny rano, pół godziny wieczorem, ale odkąd złamałem nogę, nie mogę już biegać tak szybko i tak daleko, dlatego przestałem. Wszystko robię dobrze albo nie robię tego wcale. I pracowałem. Często wydawało mi się, że nic tylko pracuję i biegam, biegam i pracuję, mimo to przez cały czas miałem przed oczami mój cel. Gdybym tylko nie był taki niecierpliwy, gdybym tylko nie próbował tego przyspieszyć. Gdybym tylko nie popełnił tego jednego, jedynego błędu, gdybym tylko nie wpadł...
T L
R
Do głębi wstrząśnięty przeczytałem ostatnio, że studenci medycyny nie przeprowadzają już sekcji zwłok podobnie jak uczniowie szkół średnich, ci uczący się biologii na poziomie zaawansowanym, nie przeprowadzają już sekcji żab czy innych małych zwierząt. Sekcję zastępują teraz programy komputerowe, rzeczywistość wirtualna, wykresy, diagramy i plastikowe modele, dlatego wielu studentów po raz pierwszy wbija skalpel w ciało dopiero w sali operacyjnej. My uczyliśmy się zawodu tak jak trzeba. Ale zwłoki, które wtedy kroiliśmy, prawie zupełnie nie przypominały ludzkich ani nawet zwłok ludzi niedawno zmarłych. Były zasuszone i pomarszczone, stare, zakonserwowane i nierzeczywiste i chociaż mnie interesowały, pragnąłem czegoś więcej, dlatego gdy po raz pierwszy przekroczyłem próg prosektorium, od razu wiedziałem, że to jest to. Studenci się ze mnie naśmiewali, ale wiem, że ci z kadry, zwłaszcza tej starszej, podziwiali moją ambicję i w głębi ducha brali mnie za swojego, za przyszłego kolegę po fachu. Takich jak ja było niewielu, dlatego nie mogli sobie pozwolić na obojętność. Tak, bo niewielu studentów medycyny pragnie zostać lekarzami sądowymi nawet dzisiaj, w epoce tych plastycznych i drastycznych dramatów telewizyjnych. Prosektorium stało się moim drugim domem. Pod koniec przychodziłem tam niemal codziennie i bywało, że jednego dnia obserwowałem kilka sekcji zwłok, ot tak, jedną po drugiej.
Po pewnym czasie samo obserwowanie przestało mi oczywiście wystarczać. Chciałem działać, chciałem stanąć za stołem ze skalpelem w ręku i świadomość, że do dyplomu zostało mi jeszcze wiele lat, że muszę przedtem zdać szereg egzaminów z innych specjalizacji, bardzo mnie frustrowała. Żyłem z nią przez rok. I nagle, pewnego wieczoru, oderwałem wzrok od Chorób wrodzonych oka i wiedziałem już, co zrobię. Rzecz była tak oczywista, że nie mogłem zrozumieć, dlaczego nie wpadłem na to wcześniej, lecz gdy już wpadłem, opracowanie planu działania zajęło mi ledwie dwie minuty. Odłożyłem podręcznik, zapomniałem o oku, zacząłem myśleć i gdy tak myślałem, ogarnęło mnie podniecenie, jakiego nigdy przedtem nie doświadczyłem.
R
22
T L
Sandy zakręciła wodę, wytarła się, włożyła szlafrok kąpielowy i weszła do sypialni w chwili, gdy ze stojącego przy łóżku radia popłynął sygnał wiadomości wieczornych o jedenastej. Ogarnął ją lekki niepokój. Debbie nie uprzedziła jej, że wychodzi, nie zostawiła też żadnej wiadomości, co było niezwykłe, z drugiej jednak strony, od czasu do czasu jeździła do Starly na spotkania jednej z tych grup. W głębi serca Sandy uważała, że przychodzą na nie same dziwaki i cudaki, lecz nie protestowała, ciesząc się, że przyjaciółka wyraźnie poweselała i zaczęła wreszcie prowadzić coś na kształt życia towarzyskiego. No tak, ale spotkania te nigdy nie trwały tak długo, bo Debbie zwykle wracała przed dziesiątą, wracała, piła tę swoją cuchnącą herbatę ziołową i opowiadała jej o poglądach tych z New Age, o czakrach, aurach i Bóg wie czym jeszcze. Sandy uważnie jej słuchała, z wielkim zainteresowaniem zadawała pytania i tak, musiała przyznać, że Debbie wyglądała lepiej, o wiele lepiej: bardzo schudła, miała jaśniejsze i czystsze oczy, ładni ej szą cerę - trądzik powoli ustępował, chociaż akurat to było niewątpli -wie zasługą doktor Deerbon i antybiotyku - a włosy, które obcięła na krótko - z krótkimi było jej bardziej do twarzy - zgęstniały i przestały być tłuste. Przecież nie mogła odradzać jej czegoś, co wyraźnie poprawiało jej samopoczucie.
Wyjęła zestaw do manikiuru, wzięła torebkę z lakierami, poszła do pokoju i oglądając stary odcinek Przyjaciół, zaczęła zmywać z paznokci piwo-niowy róż, by zastąpić go perłowym lukrem. Film był wyjątkowo śmieszny i świetnie się bawiła. Debbie też by się podobał, pomyślała, gdy się skończył. Było pięć po dwunastej i zaczęła krążyć nerwowo po mieszkaniu. Nastawiła wodę, nalała sobie herbaty i natychmiast o niej zapomniała, włączyła radio i zaraz je wyłączyła. Wyszła nawet na ulicę. Na ulicy było cicho, pusto i spokojnie, w oknach paliło się tylko kilka świateł - wszyscy sąsiedzi pracowali i musieli rano wstać. Zaczekała chwilę. Noc była urocza, ciepła i bez deszczu. Debbie zaraz wróci, tak, na pewno. Zaraz pojawi się na chodniku, idąc szybkim, energicznym krokiem albo przyjedzie taksówką, bo na autobus było już chyba za późno. Przez ulicę przebiegł czarny kot, przebiegł i zniknął za żywopłotem. Zza rogu wyjechał jakiś samochód, ale nie, to nie była taksówka, tylko zwykły samochód. Przemknął obok niej i rozmył się w mroku.
T L
R
Za dziesięć pierwsza podeszła do telefonu. Znowu się ubrała, bo miała złe przeczucia, bo dręczyła ją myśl, że Debbie miała wypadek, leży w szpitalu i może jej potrzebować. Podniosła słuchawkę, ale zaraz ją odłożyła, bo usłyszała warkot samochodu. Rozchyliła zasłony, wyjrzała na ulicę i zobaczyła samochód, który skręcił na podjazd przed domem naprzeciwko i zgasił światła. Wpół do drugiej. Weszła do pokoju Debbie, żeby poszukać jej notesu z adresami i numerami telefonów. Może zapisała w nim coś o tym spotkaniu? I wtedy zobaczyła jej dużą, brązową torebkę na oparciu krzesła. Zamarła. Debbie nigdy nie wychodziła bez torebki. Zawahała się, rozpięła ją i zajrzała do środka. Portmonetka, szminka, grzebień, chusteczki do nosa, notes, broszura o medytacji, kilka spinaczy do papieru... zwykłe szpargały. Zniknęły tylko klucze do mieszkania i inhalator, który doktor Deerbon kazała jej zawsze nosić przy sobie na wypadek kolejnego ataku astmy. Sandy była zaskoczona. To niemożliwe, żeby Debbie poszła na spotkanie bez torebki, na spotkanie, a tym bardziej na imprezę z nowymi przyjaciółmi. Wróciła do siebie i podniosła słuchawkę telefonu. Było za dwadzieścia druga.
Radiowóz przyjechał pięć minut później, a w nim wesoły, starszy policjant i młoda policjantka, którą opowieść Sandy chyba zirytowała. Nie chcieli herbaty, usiedli w kuchni i zaczęli zadawać jej rutynowe pytania. - Zechce pani pokazać mi jej pokój? - rzuciła policjantka; nazywała się Louise Tiller. - Chciałabym się rozejrzeć. Sandy zaprowadziła j ą tam i powiedziała: - Boję się, że niczego tu pani nie znajdzie. - Pozwoli pani, że ja to osądzę. - Ale ona zostawiła torebkę, nigdzie by bez niej nie poszła. - Mogła wziąć inną. Kobiety mają po kilka.
- Jak długo są panie razem?
R
- Nie, Sandy ma tylko jedną.
T L
- To znaczy, jak długo tu mieszkamy? Mniej więcej od roku. - A więc są panie tylko współlokatorkami, tak? Sandy zaczerwieniła się. Zaczerwieniła się i znielubiła ją jeszcze bardziej. - Tak.
- Dobrze. To ta torebka? -Tak. Policjantka wzięła ją, podeszła do łóżka, wysypała jej zawartość, tak że szpargały utworzyły mały stos, pogrzebała w nich, wyjęła notes i zaczęła go przeglądać. - Rozumiem, że dzwoniła pani do tych ludzi i sprawdziła, czy jej tam nie ma, tak? - No... nie. Sandy nie wyszłaby wieczorem bez torebki. Policjantka ciężko westchnęła i szybko wyszła z pokoju, zostawiając rzeczy Debbie porozrzucane po całym łóżku. Sandy poszła za nią.
- Nic tam nie ma, Dave. Policjant wstał. - Panno Marsh - powiedział. - Myślę, że pani przyjaciółka wyszła, zasiedziała się gdzieś i postanowiła tam przenocować. - Nie, nigdy by tego nie zrobiła. Na pewno by mnie uprzedziła. Albo zadzwoniła. I na pewno nie zostawiłaby w domu torebki. - Ale ją zostawiła, prawda? Posterunkowy Dave Grimes zmarszczył czoło. Jego żona była dosłownie zrośnięta z torebką, którą właśnie darzyła względami. Nosiła w niej całe swoje życie. - Mogła pójść z kimś, kogo poznała w pubie - wtrąciła znudzonym głosem policjantka.
- Skąd ta pewność?
- To znaczy jaka?
T L
- Debbie nie jest taka.
R
-Nie.
- Nie chodzi do pubów i... Proszą posłuchać, jają znam. Mieszkam z nią, przyjaźnimy się od podstawówki. To zupełnie do niej niepodobne. Debbie... Debbie miała depresję, ale ostatnio czuje się dużo lepiej, dlatego... - Rozumiem, wiem, co chce pani powiedzieć - przerwał jej łagodnie policjant. - To do niej nie pasuje, tak? Niektórzy przepadają na wiele godzin i nikomu do głowy nie przyjdzie, żeby zgłosić to na policją, chyba że nie ma ich przez kilka tygodni. Z kolei inni nigdy by czegoś takiego nie zrobili. Dzwonią, zostawiają wiadomość, po prostu nie wychodzą bez uprzedzenia. - Jeśli ta pani miała kłopoty ze zdrowiem psychicznym, sprawa wygląda trochą inaczej. Prawda? Sandy wytrzeszczyła oczy. Ze złości i zdenerwowania przez chwilą nie mogła mówić.
- Co pani chce przez to powiedzieć? - To, że pani przyjaciółka miała depresją, to pani słowa. - No, dobrze - wtrącił posterunkowy Grimes. - Panno Marsh, dzisiaj nic tu nie zdziałamy, ale jestem pewien, że pani przyjaciółka wróci rano do domu. Jeśli jednak nie, proszę dać nam znać, wtedy się tym zajmiemy. Policjantka, ta Tiller, była już za drzwiami. Grimes siągnął po kask. - Wiem, że to nie będzie łatwe, ale proszę spróbować się przespać. Dobrze, że pani do nas zadzwoniła.
R
Sandy podziękowała mu i doszła do wniosku, że posterunkowa Tiller to wstrętna krowa. Jednakże to, co zasugerowała, trochę ją zaniepokoiło. Debbie czuła się lepiej, dużo lepiej, ale depresja to paskudna rzecz i mogła dopaść ją ponownie, nagle i bez ostrzeżenia, a wtedy... - Przestań - powiedziała na głos. - Natychmiast przestań.
T L
Zrobiła sobie coś do picia, napełniła termofor i położyła się do łóżka z powieścią Maeve Binchy, którą kupiła przed południem. Pomyślała, że może łatwiej zaśnie. Zasnęła dopiero o wpół do czwartej nad ranem i obudziła się już o szóstej. Szybko wstała i poszła prosto do pokoju Debbie. Nikogo. Pokój wyglądał dokładnie tak jak wieczorem. W kuchni też nie było nikogo. Usiadła przy stole, patrząc na perłowoszary prostokąt nieba nad dachem sąsiedniego domu. Czuła się okropnie. Była zmęczona, spiąta i bolały ją wszystkie mięśnie, pewnie z niewyspania. Ale pojawiło się coś jeszcze, uczucie, którego w pierwszej chwili nie rozpoznała, coś jakby ból w piersiach. Strach. Tak, to był strach. Bała się o Debbie. Bez względu na to, co mówiła ta wstrętna policjantka - że Debbie mogła przenocować u przyjaciół - Sandy wiedziała, że to po prostu niemożliwe, że Debbie tego nie zrobiła, że nie zrobiłaby tego nawet za tysiąc lat. W takim razie gdzie przepadła? Dokąd pojechała? Dlaczego nie wróciła do domu? Podniosła słuchawkę telefonu, sprawdziła, czy aparat działa, sprawdziła komórkę i zadzwoniła do szpitala w Bevham. Nie, nie przyjęto tam nikogo, kto od-
powiadałby rysopisowi Debbie. Potem zadzwoniła do pracy i uprzedziła ich, że nie przyjdzie. Dopiero wtedy wzięła prysznic, ubrała się i sparzywszy sobie usta zbyt gorąca herbatą, poszła na posterunek.
Nathan Coates odebrał rutynowy meldunek o zaginięciu, w tym przypadku młodej kobiety. Gdy Freya przyszła do pracy, meldunek leżał już na jej biurku. - I co o tym myślisz? Freya zapoznała się pobieżnie ze szczegółami. - Szpitale? - rzuciła. -Nic.
T L
R
- Hm... - Poszła po pierwszą tego dnia kawę. W oczy rzucała się uwaga o „kłopotach ze zdrowiem psychicznym". Było całkiem prawdopodobne, że dziewczyna wpadła w depresję i gdzieś wyjechała, że wróci do domu cała i zdrową chociaż gdyby miała skłonności samobójcze, mogła już nie żyć. Freya przystanęła na półpiętrze, pijąc kawę z plastikowego kubka. Tak, to całkiem możliwe, ale coś jej w tym nie pasowało. Nigdy nie ufała kolegom, którzy twierdzili, że miewająprzeczucia, jednak od czasu do czasu - musiała to przyznać miewała je sama. Tak jak teraz. Nie, tego meldunku nie zamierzała odłożyć na półkę tylko po to, żeby z czasem pokryła go warstwa kurzu. Zza wahadłowych drzwi wyjrzał Nathan. - Na dole czeka ta współlokatorka. Przyszła powiedzieć, że Debbie Parker wciąż nie ma. Gdyby nie to, że nie było w tym nic zabawnego, Freya uśmiechnęłaby się na widok jego rozochoconej twarzy. Najpierw uczepił się sprawy Angeli Randall, a teraz miał nową, możliwe że powiązaną z tamtą. Wyczuł, że coś się dzieje i spędziwszy stanowczo za dużo czasu nad komputerowymi aktami, chciał wreszcie podziałać trochę w terenie. Freya wrzuciła kubek do kosza na śmieci i weszła na schody. W sumie go popierała. Nawet bardzo. Gdy skończyły rozmawiać, była więcej niż pewna, że sprawy się łączą. Współlokatorka zaginionej dziewczyny była blada jak ściana i straszliwie zde-
nerwowana, dlatego żeby uspokoić ją i wyciągnąć z niej szczegóły, Freya musiała wykorzystać wszystkie swoje umiejętności. Najpierw spytała ją o stan psychiczny zaginionej i rozsierdzona Sandy natychmiast stanęła w obronie przyjaciółki. - Proszę posłuchać. Tak, Debbie była trochę przygnębiona. Straciła pracę i... Ona ma niskie poczucie wartości własnej, jest trochę za gruba i... Niech pani zrozumieją wcale jej nie krytykuję, nie chcę być wobec niej nielojalna, to moja najlepsza przyjaciółka i czuję się za nią odpowiedzialna... - I właśnie dlatego musi mi pani wszystko powiedzieć. Sandy, oczywiście, że nie jest pani nielojalna. Chce pani, żebyśmy szybko ją odnaleźli i wkłada w to pani całe serce, ale nie może pani niczego zatajać ze źle pojętego poczucia lojalności.
T L
R
- Tak, rozumiem. Dobrze. Debbie nie jest „trochę za gruba". Jest o wiele za gruba. Przytyła jeszcze bardziej, odkąd straciła pracę, wpadła w depresję, no i ma trądzik. Ale już z tego wychodzi. Pojechała do Starly, do terapeuty, który przypisał jej naprawdę dobrą dietę, nie taką szybką i niebezpieczną, po prostu sensowną, więc... - Zna pani jego nazwisko i adres?
- Tego terapeuty? Znam tylko... imię. Dava. - Dava? - Debbie nie wspominała jego nazwiska. Mówiłam jej, żeby była ostrożna, ale myślę, że ten Dava jest niegroźny. Tylko raz dał jej to świństwo... - Jakie świństwo? Sandy opowiedziała jej, jak Debbie zareagowała na jego paskudną maść. - Ma pani ją w domu? - Nie, pani doktor ją zabrała. Powiedziała, że do analizy, do szpitala. Freya zapisała to w notesie. - Myśli pani, że Debbie mogła pojechać do niego ponownie?
- Do tego Davy? Wątpię. Tak, prowadzimy osobne życie, ale nie mamy przed sobą tajemnic. Poza tym, nie wyszłaby nigdzie bez torebki. Torebka. Freya zauważyła to, gdy tylko spojrzała na meldunek. Żadna kobieta nie wyjdzie na imprezę bez torebki, nawet na godzinę, a według Sandy Debbie innej nie miała i trzymała w niej wszystkie swoje rzeczy. - Wzięła tylko klucze do mieszkania. - Mogła pójść do sklepu po mleko... - U nas nie ma sklepu, poza tym, nie wzięła portmonetki.
R
- Proszę dobrze pomyśleć: jest pani zupełnie, ale tak zupełnie pewna, że Debbie nie dostała ostatnio złej wiadomości albo ponownie nie wpadła w depresję? Depresja jest bardzo zdradliwa i może zaatakować nawet wtedy, gdy wszystko wskazuje na to, że sytuacja wróciła do normy.
T L
- Wiem, że się jej polepszyło, po prostu to wiem. Po raz pierwszy od wielu lat uwierzyła w siebie, schudła, ładnie wyglądała, mówiła, że już niedługo zacznie rozglądać się za nową pracą. Zaczęła ćwiczyć. Właśnie dlatego początkowo byłam spokojna. Bo Debbie chodziła na długie spacer}'. Mówiła, że jeszcze nie odzyskała formy, że nie biega, a nawet nie truchta, tylko chodzi, ale że z czasem zacznie biegać. O Boże, pomyślała Freya. - Gdyby poszła na długi spacer, nie wzięłaby ze sobą torebki, prawda? - Nie, tylko by jej przeszkadzała. Jest duża. - Ale klucze by wzięła. - Tak. Dlatego myślałam, że jest na spacerze. Początkowo. Przez jakąś godzinę, ale potem zrobiło się ciemno, czas płynął, a przecież wiedziałam, że nie spacerowałaby o tak późnej porze. - Miała swoje ulubione miejsce czy trasę? A może chodziła tam, gdzie oczy poniosą? Ja tak lubię.
- Za dnia chodziła aż do miasta, do sklepu czy na kawę. Ale wolała na Wzgórze. Fraya struchlała, jednocześnie ogarnęło ją podniecenie. To już troje, definitywnie troje. Rowerzysta, Angela Randall, a teraz Debbie Parker. Troje ludzi, którzy spacerowali lub jeździli samotnie w okolicach Wzgórza. Troje ludzi, którzy zniknęli bez śladu, nie zostawiając żadnej wiadomości ani żadnego tropu. Troje ludzi, którzy według znajomych i najbliższych nie mieli powodu znikać celowo, i których nikt już potem nie widział. - Co teraz będzie? Co zrobicie? Będziecie jej szukać, prawda? Tylko, że policjantka, która przyszła do mnie wczoraj wieczorem, była taka obojętna, taka lekceważąca. Dlatego nie sądzę, żeby... - Lekceważąca? To znaczy?
R
- Nie brała tego poważnie. Aż się zdenerwowałam, bo uznała, że to oczywiste, że skoro Debbie miała depresję, to musiała... musiała... no wie pani.
T L
- Nie, to wcale nie jest oczywiste. Wierzę pani, Sandy. Zna pani swoją przyjaciółkę i pani wie najlepiej. Nie przypuszczam, żeby Debbie poczuła się na tyle źle, żeby zrobić sobie krzywdę. Ale musiałam zadać to pytanie. Rozumie mnie pani, prawda? - Tak, tym bardziej że zadała je pani w zupełnie inny sposób. - Dobrze. A teraz niech już pani idzie. Debbie może wrócić. - Powinnam chyba zadzwonić do jej ojca i macochy... - Proszą się jeszcze wstrzymać, powiedzmy do lunchu. Jeśli Debbie nie wróci, tak, niech pani zadzwoni, tylko proszą ich nie straszyć, bo wpadną w paniką. Chciałabym nadać komunikat przez radio z prośbą o informacje od wszystkich tych, którzy mogli ją widzieć. Czy mogłaby pani przejrzeć jej rzeczy i sprawdzić, w czym wyszła z domu? Wpadną do pani z tym komunikatem, żeby go pani przeczytała, dodała coś czy zmieniła. Proszę. To moja wizytówka z numerem wewnętrznym, pod którym zawsze mnie można zastać. Gdybym jednak wyszła i
gdyby chciała pani zostawić jakąś wiadomość, niech pani poprosi Nathana Coatesa. Będzie prowadził ze mną tę sprawę. Sandy Marsh szła przez podjazd ze spuszczoną głową. Była drobna, ładna, zmartwiona i bardzo zdenerwowana. Nic dziwnego, pomyślała Freya. Nic dziwnego. Odwróciła się od okna, skręciła na schody i poszła prosto do gabinetu szefa. Ale szefa nie było. Wróciła więc na dół, gdzie Nathan cierpliwie wprowadzał dane do komputera. Gdy streściła mu rozmowę z Sandy, natychmiast się rozpromienił. - Wchodzimy w to? - Tak, tylko że Camerona nie ma.
R
- Cameron wybył! - krzyknął ktoś z końca sali. - Jest w szpitalu, na badaniach.
T L
Freya wiedziała, że od kilku tygodni szef czeka na badania w związku z czymś, co nazywał „podrażnionym żołądkiem". Usiadła i przez kilka sekund stukała ołówkiem w bok biurka. A więc Cameron wybył, możliwe, że na cały dzień. Cały, niecały, do południa na pewno go nie będzie, a skoro tak, czyż miała inne wyjście? Sprawa nie mogła czekać. - Czy ta operacja narkotykowa już się skończyła? Nathan kiwnął głową. - Wczoraj, ale tylko chwilowo. - I jak im poszło? - Słyszałem, że złowili kilka płotek. Wielka ryba zwietrzyła pismo nosem i odpłynęła. Co teraz? Freya wstała i ruszyła do drzwi. - Właśnie tego chcę się dowiedzieć.
To ciekawe, ale ponieważ bardzo jej na tym zależało i ponieważ była to pilna sprawa służbowa, nie odczuwała niekontrolowanego napięcia i zdenerwowania na myśl o spotkaniu i rozmowie z Simonem Serraillerem, jakie ogarnęło ją ostatnim razem. Myślała o Angeli Randall i o Debbie Parker i chciała jak najszybciej puścić koła w ruch. Cieszyła się, że Cameron wyszedł, bo dzięki temu sprawy mogły potoczyć się dużo szybciej. - Proszę. Na dźwięk jego głosu drgnęło jej serce. - Freya? Mam nadzieję, że przynosisz dobre nowiny. Dobrze by mi zrobiły. - Przykro mi, ale chyba nie. Serrailler odgarnął włosy z czoła. Był zmęczony.
R
- Cóż... Co tam masz? Siadaj, siadaj.
T L
Zapoznała go pobieżnie ze sprawą Debbie Parker, porównała ją ze sprawą Angeli Randall i żeby postawić kropkę nad „i", dodała do tego sprawę zaginionego rowerzysty. Wiedziała, że umie to robić. Streszczenie było zwięzłe, lecz wyczerpujące: uwypuklało najważniejsze fakty, na których mógł się skupić, i pomijało mało istotne szczegóły, z którymi mogła zapoznać go później. Słuchał bardzo uważnie i ani razu jej nie przerwał. Gdy skończyła, przez pół minuty milczał, a potem tak śmiesznie kiwnął głową, co oznaczało, że przetrawił już informacje i podjął decyzję. - Masz rację. Instynkt cię nie zawiódł. Tych troje, a już na pewno te dwie zaginione kobiety, to coś więcej niż zwykły zbieg okoliczności. Musimy znaleźć tę Debbie Parker. Co proponujesz? - Najpierw komunikat radiowy, apel do ewentualnych świadków. Komunikat ze zdjęciem w gazecie wieczornej, jeszcze dzisiaj, jeśli to możliwe, najlepiej na pierwszej stronie. Plakaty i ogłoszenia na mieście, ale to potem, za jakieś... czterdzieści osiem godzin. I dokładne przeszukanie Wzgórza. No i rozmowa z tym terapeutą. - Dobrze. Co z jej ojcem i macochą?
- Prosiłam jej współlokatorkę, żeby się jeszcze wstrzymała na wypadek, gdyby Debbie wróciła. Serrailler zerknął na zegarek. - Nie, trzeba zawiadomić ich już teraz. Ściągnij ich tu. Każ naszym zajrzeć pod każde źdźbło trawy na Wzgórzu. Chcę mieć raport o Angeli Randall i o tym rowerzyście, tu, na tym biurku. A ty pojedziesz do Starly Tor i rozerwiesz tego szarlatana na strzępy. Freya wstała. -Tak jest. - Kogo ci przydzielić? - Nathana Coatesa. Już coś dla mnie sprawdzał i rwie się do pracy.
T L
R
- Świetnie - odparł ze śmiechem Serrailler. - Dobra robota, Freyo. Ruszyła do drzwi. Podejrzewać, że ten czy inny incydent ma znaczenie, skłonić przełożonego, żeby potraktował go poważnie, zawiązać sprawę i do stać pozwolenie na rozpoczęcie śledztwa - czyż może być coś lepszego i milszego? Właśnie to lubiła w pracy najbardziej. Dzięki sprawom takie jak ta jej życie w Londynie było w sumie znośne, mimo okresowej nudy, mimo frustrujących, czasem nawet ohydnych zajęć. I to właśnie dzięki sprawom takie jak ta potrafiła zapomnieć w pracy o swoim fatalnym małżeństwie. Jedna z nich, sprawa, którą zlekceważono i oficjalnie zepchnięto na drugi plan, a którą ona zajmowała się po cichu przez wiele tygodni, by w końcu triumfalnie dowieść swych racji, legła u podstaw jej awansu. Pomyślała o Cameronie i jego badaniach. Nigdy nie życzyłaby nikomu, żeby poważnie zachorował, ale z drugiej strony, Nathan wielokrotnie dawał jej do zrozumienia, że szef udaje, żeby dotrwać do emerytury, co oznaczałoby, że prędzej czy później będą mieli... wakat. Niemal wbiegła do sali, już od drzwi pokazując mu uniesione kciuki. - Załatwione. Serrailler dał nam zielone światło. Mundurowi przeczeszą Wzgórze, radio nada komunikat. Trzeba wezwać tu Sandy Marsh, tę współlokatorkę. Tak, jeszcze raz. Wyślesz po nią samochód? Ja zadzwonię do radia, żeby ich uprzedzić i napiszę komunikat. Komunikat i ogłoszenie do „Echa". Aha,
i spytaj tę Marsh, czy ma zdjęcie Debbie. Jeśli ma, niech przywiezie, im świeższe, tym lepsze. Nathan rzucił się do telefonu. - Dobra, a potem? Masz coś dla mnie? - Jasne. Jedziemy do Starly. Zjemy po kanapce z mniszkiem lekarskim i wypijemy filiżankę zdrowej, ziołowej bezkofeinówki.
23
T L
R
Tu radio BEV, głos Bevham, Lafferton i całego hrabstwa. Przy mikrofonie Robbie Muncaster. Piątkowe wiadomości i prognoza pogody. Coraz bardziej zaniepokojona policja z Lafferton prosi o informacje na temat zaginionej kobiety. Debbie Parker, lat dwadzieścia dwa, wyszła z domu przed dwudziestoma dwiema godzinami i jak dotąd nie wróciła. Detektyw sierżant Freya Graffham z wydziału dochodzeniowego apeluje: Zniknięcie Debbie Parker zupełnie nie pasuje do jej charakteru. Debbie nigdy nie wychodziła z domu bez uprzedzenia, a nasz niepokój jest tym większy, że wyszła bez torebki, co oznacza, że zamierzała szybko wrócić. Dlatego jeśli państwo ją widzieli lub jeśli mają państwo jakiekolwiek informacje na temat jej zaginięcia, nawet takie, które mogą wydać się państwu zupełnie nieważne, bardzo prosimy o jak najszybszy kontakt". Zaginiona Debbie Parker ma metr sześćdziesiąt wzrostu, krótkie, proste, brązowe włosy i jest otyła. Wyszła z domu w sportowych butach do biegania i w wełnianej kurtce. Policja prosi o kontakt szczególnie te osoby, które kobietę odpowiadającą jej rysopisowi widziały w okolicach Wzgórza. Jeśli mają państwo jakiekolwiek informacje na ten temat, prosimy o telefon do wydziału dochodzeniowego policji w Lafferton. Podajemy numer: 01990 776776.
Mieszkaniec Bevham otrzymał tysiąc funtów odszkodowania od Wakes Electronics, firmy, w której pracował przez siedemnaście lat, za... Sandy Marsh wyłączyła radio i w kuchni zapadła cisza. Nie, to niemożliwe. Debbie wejdzie zaraz do mieszkania i koszmar się skończy. Tak, na pewno. Zaraz zadzwoni i spyta, skąd to całe zamieszanie. Już zaraz, za chwilę. Miała wyrzuty sumienia, jakby to, że poszła na policję, zmieniło nieobecność przyjaciółki w coś złowieszczego i przerażającego. Zdawało się, że jeszcze przed chwilą Debbie tu była, a teraz radio nadawało komunikat ojej zaginięciu i wszystko wymknęło się spod kontroli. Powinnam była trzymać język za zębami. Wtedy Debbie wróciłaby, i już. Powinnam była zaczekać i... Bzdura. Kompletna bzdura. Wstawiła wodę na herbatę, żeby coś zrobić, żeby zrobić cokolwiek, żeby odpędzić dręczące ją myśli.
R
Pół godziny przedtem zadzwoniła do Stafford, do jej ojca i macochy, ale powiedziała im, żeby jeszcze nie przyjeżdżali, że Debbie na pewno się odezwie, że wróci albo zrobi im niespodziankę i pojawi się w Stafford. Akurat, pomyślała.
T L
O policyjnym komunikacie im nie wspomniała. Sierżant Freya Graffham, ta policjantka, dzwoniła dwa albo trzy razy, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku, a potem przeczytała jej to, co mieli nadać w radiu. Była bardzo miła i wyrozumiała. Boże, Debbie, gdzie ty jesteś? Proszę, wróć do domu. Wróć i wejdź tu jakby nigdy nic, bardzo cię proszę. Boże, niech ona już wróci... Wrzuciła do kubka torebkę herbaty i zalała ją wrzątkiem. Debbie była jej przyjaciółką i współlokatorką i bardzo się o nią martwiła, ale jak muszą się czuć rodzice, którym zaginęło dziecko, albo żona, której zaginął mąż? Nie mogła iść do pracy, bo wiedziała, że w tym stanie na nic się im nie przyda. Nie skłamała, że źle się czuje, powiedziała całą prawdę. Byli bardzo wyrozumiali, powiedzieli, żeby nie przychodziła, aż Debbie wróci i spytali, czy przysłać jej kogoś do towarzystwa. Mniej więcej przed tygodniem pomyślała, że skoro Debbie tak bardzo się polepszyło, to może sprawdzi, czy mieliby dla niej pracę w spółdzielni bu-
dowlanej Macaulay Prentice, choćby na pół etatu. Sama tam kiedyś pracowała, w dziale kredytowym, i wiedziała, że byłoby jej tam dobrze. Gdzie ona jest? Ni z tego, ni z owego grzmotnęła pięścią w stół. Gdzie ona jest? Gdy zadzwonił telefon, podskoczyła na krześle. Nie, to nie ona, to jej ojciec. Pytał, czy są jakieś wiadomości. Nie straszyła go ani nie dramatyzowała, próbowała dodać mu otuchy. Ale jeśli Debbie nie wróci do chwili, gdy „Echo" zamieści ogłoszenie, miała ich spytać, czy chcą przyjechać do Laf-ferton - tak kazała jej sierżant Graffham.
T L
R
Znalazła jej zdjęcie na lodowisku, gdzie były przed rokiem; poszły tam ot tak, dla zabawy. Chcieli je powiększyć i opublikować na pierwszej stronie. Tak, to wszystko działo się naprawdę. To nie był sen, z którego mogłaby się obudzić. Debbie wyszła z domu... Właściwie kiedy? Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że nie widziała jej, wychodząc do pracy poprzedniego dnia rano. Kiedyś wpadała do niej, żeby rozsunąć zasłony, zanieść jej herbatę, rozbudzić ją jakoś i rozweselić, ale odkąd poweselała sama i przestała leżeć w łóżku jak kupa nieszczęścia, próbując zapomnieć o życiu, przestała to robić. Debbie wstawała ostatnio o tej samej porze co ona, ale od czasu do czasu trochę pole-giwała i Sandy jej wtedy nie przeszkadzała. Wiedziała, że najdalej za pół godziny przyjaciółka wstanie, dlatego zupełnie się tym nie przejmowała. Stąd pytanie: czy poprzedniego dnia rano, kiedy wychodziła do pracy, Debbie jeszcze spała? Do tej pory zakładała, że tak, ale teraz uzmysłowiła sobie, że przecież tego nie wie, że nie mogłaby przysiąc. Na pewno była w domu wieczorem przed dwoma dniami, bo oglądały razem Coronation Street, a potem Ocean 's Eleven na wideo. Tamtą noc najprawdopodobniej przespała w swoim łóżku, ale odkąd zaczęła jeździć do tego Davy, parę razy wychodziła na długi spacer, i to wczesnym rankiem. Weszła do jej pokoju, a stamtąd do sypialni, ale zaraz wróciła do kuchni, nie mogąc się uspokoić, nie wiedząc, co robić, czy zadzwonić na policję, czy - nie pomyślawszy o tym wcześniej - zrobiła coś złego. Ale przecież niczego nie zata-
iła, po prostu nie przyszło jej to do głowy. Poza tym, nie wiedziała tego na pewno. Bo Debbie mogła tu wtedy być. Albo i nie. Ale prawdopodobnie była. Chociaż z drugiej strony... Zadzwonił telefon. - Sandy? Mówi Freya Graffham. Chciałam tylko powiedzieć, że po tym komunikacie radiowym mamy bardzo dużo telefonów, w tym kilka naprawdę ważnych. Już je sprawdzamy. - Czy ktoś ją widział? Wiedzą, gdzie jest? - Nie, jak dotąd nie mamy nic konkretnego. Dzwoniło kilku dowcipnisiów, jak zwykle, ale tych natychmiast eliminujemy. Jak się pani czuje? Sandy przełknęła ślinę.
R
- Dobrze. Proszę posłuchać... - Przypomniała pani coś sobie?
T L
- Tak. Nie. Chciałam tylko...
- Sandy, słyszę, że jest pani zdenerwowana. Niech pani zaczeka, to nie jest rozmowa na telefon. Zaraz przyjadę.
Godzinę później, wysłuchawszy Sandy Marsh, pojechała na Wzgórze, gdzie pełną parą trwało już przeszukanie. Ustawieni w tyralierę policjanci szli powoli stromymi ścieżkami, uważnie patrząc pod nogi, inni zaś zaglądali za każdy krzew i rozgarniali zarośla. Cały teren był ogrodzony i niedostępny dla spacerowiczów. Gdy wysiadła z samochodu, zobaczyła Simona Serraillera, który rozmawiał z odpowiedzialnym za akcję inspektorem, więc ruszyła w tamtą stronę. Myślała teraz o Debbie Parker, skupiała na niej całą uwagę i energię, jednak część jej umysłu zareagowała na jego widok i zalała ją fala błogiego ciepła. Czym prędzej ją odpędziła, zamykając uczucia w niedostępnych zakamarkach podświadomości przynajmniej na czas trwania śledztwa. - Freya? - Od razu się do niej odwrócił. - Masz coś nowego?
-Nie wiem. - Skinęła głową inspektorowi, który przeprosił ich i wrócił do policyjnej furgonetki, gdzie mieścił się punkt dowodzenia. - Wracam od Sandy Marsh, jej współlokatorki. Jest roztrzęsiona. Uświadomiła sobie, że tak naprawdę to nie widziała Debbie wczoraj rano. Na pewno widziała ją przedwczoraj wieczorem. Oglądały razem telewizję, a potem, mniej więcej o wpół do jedenastej, Sandy zajrzała do niej, żeby pożyczyć chusteczki do nosa. Debbie leżała już w łóżku i mocno spała, więc żeby jej nie obudzić, Sandy po cichu wyszła. Zastanawia się teraz, czy Debbie nie wstała przed nią i nie poszła na spacer. Serrailler zmarszczył czoło. - A ten komunikat? Jest jakiś odzew?
R
- Mnóstwo telefonów, ale głównie o tych, co to lubią gadać. Niestety, jak dotąd nic konkretnego. Panie inspektorze, myślę, że powinniśmy nadać drugi komunikat i wspomnieć w nim o zaginięciu Angeli Randall. Od jej zniknięcia minęło sporo czasu, ale jestem pewna, że te sprawy się z sobą łączą.
T L
Słysząc obydwa nazwiska, ludzie mogą coś sobie przypomnieć, coś sobie skojarzyć. - Możliwe, ale wstrzymajmy się z tym do przyjazdu jej rodziców. Nie chciałbym, żeby dowiedzieli się o zaginięciu Angeli Randall, zanim nie przedstawimy im pełnego obrazu sytuacji. I nie chcę dawać pretekstu tym z prasy, bo rozpęta się piekło. „Seryjny morderca". Wyobrażasz sobie te nagłówki? - Słusznie. - Co teraz robisz? - Wracam na komendę, zabieram Nathana i jedziemy do Starly, do tego terapeuty. - Do Davy. - Serrailler skrzywił się. - Ciekawe, co powiedziałaby na to moja matka. - Wymienili znaczące uśmiechy. - A propos. Pańska mama prosiła mnie o pomoc przy organizowaniu wiosennej wenty dobroczynnej.
- Lepiej uważaj. Ona ma stalowe szczęki. - Nie wiem tylko, dla kogo to ma być. Dla ośrodka opieki dziennej? - Tak. Jest ich patronką. To ośrodek opieki dla osób starszych z demencją. Potem zaciągnie cię na pewno do Hospicjum Świętego Michała. - Hospicjum też patronuje? - Nie, prezesuje. Miło było stać tak na zimowym słońcu i rozmawiać. Swobodni i odprężeni zapomnieli na chwilę, co ich tu sprowadziło. Tak ładnie patrzył jej w oczy, tak ładnie się uśmiechał, nie, nie zalotnie czy kokieteryjnie, tylko tak po prostu, jakby ją lubił i chciał porozmawiać o rzeczach innych niż praca. Trwaj chwilo, pomyślała. Trwaj.
R
- Dużo jej zawdzięczam - powiedziała. - Serdecznie mnie przyjęła, przedstawiła znajomym i przyjaciołom. Niełatwo jest zaczynać w nowym miejscu.
T L
- Na pewno. Ale sama się przekonasz, że Lafferton to małe, plotkarskie miasteczko. Prowincjonalne miasteczko z katedrą. Mimo to łatwiej tu chyba o przyjaciół niż w Londynie. - Nie przypuszczam, żebym chciała tam kiedykolwiek wrócić. - Jeszcze zechcesz, zobaczysz. - Nie mam tam nikogo, za nikim nie tęsknię. Znowu na nią spojrzał. Tak prosto w oczy, nie próbując uciekać wzrokiem w bok. - Do Starly, pani sierżant - powiedział. - Do Starly. -Tak jest. Przez resztę dnia nosiła przy sobie jego uśmiech.
24 - Colin! Annie nigdy dotąd nie krzyczała, dlatego nie mógł tego zignorować. Mogło się u nich palić. - Colin! - Weszła bez pukania. - Słyszałeś ten komunikat radiowy? - Nie. Jak mogłem słyszeć, skoro od rana mam klienta za klientem. - Zaginęła ta kobieta, to wiadomość dnia.
R
Colin Davison, alias Dava, powiesił togę i wkładał właśnie dżinsową marynarkę. Od dziewiątej non stop przyjmował klientów. Zrobił sobie tylko krótką przerwę na kawę - pijał prawdziwą Blend 37, a nie to ziołowe świństwo - i był głodny. Jednakże słowa sekretarki bardzo go zaniepokoiły. - O kim ty mówisz, Annie? Uspokój się.
T L
- Była tu już drugi raz, na początku tygodnia. Sprawdziłam. Ma na imię Debbie. Debbie Parker. - Nic mi to nie mówi. Dziesięć sekund po wyjściu klienta nie pamiętam już, jak się nazywa. - Taka pulchna dziewczyna z trądzikiem. Tak, tę pamiętał doskonale. Była z tych ufnych, z tych, co to piły mu z ust i rozpaczliwie pragnęły wywrócić swoje życie do góry nogami. Gdy przyszła drugi raz, zmiana była bardzo widoczna. A przecież zrobił tak niewiele, w sumie nic takiego, czego nie mogłyby zrobić same, mimo to przychodziły tu i wracały po więcej bez wiary w siebie, z prośbą o pozwolenie i o to, żeby prowadził je za rączkę jak małe dziecko. Bardzo im współczuł. - No dobrze, ale co z nią? - Poklepał się po kieszeniach. - Masz piątaka? - W biurku, w szufladzie. Ale posłuchaj, ten komunikat. To wiadomość dnia. Policja prosi o kontakt każdego, kto ją widział. Nie wróciła do domu.
- Tak, tak, wiem. Mnóstwo ludzi nie wraca do domu. W domu cuchnie, mają dość rodziny i wcale się im nie dziwię. Wszedł do klitki, gdzie urzędowała Annie i wyjął z szuflady metalową puszkę. Siedemdziesiąt pięć funtów. - Dwie ostatnie zapłaciły gotówką. - Annie stanęła tuż za nim. - Ale nie zabieraj wszystkiego, muszę zapłacić za elektryczność. Wziął trzydzieści. - Myślisz, że trzeba do nich zadzwonić? Powiedzieć, że tu była? - Po co? Nie sądzę, żebym był ostatnią osobą, która ją widziała. - Proszą o jakiekolwiek informacje. - Ale my nie mamy żadnych.
T L
R
Zajrzał do terminarza. Tylko jeden klient, w dodatku dopiero o trzeciej. A jutro? Też tylko jeden, rano. Kiepsko. - Trzeba dać więcej ogłoszeń - powiedział. - Pomyślę o tym przy lunchu. Idąc w kierunku Zielonego Ludzika, wyglądał zupełnie zwyczajnie, przeciętnie, ot, nierzucający się w oczy mężczyzna w wieku czterdziestu, pięćdziesięciu lat. Charyzma słynnego Davy? Teraz nie miał żadnej. Pojawiała się dopiero wtedy, gdy przygaszą! światło i wkładał togę, bo wtedy qoś się w nim zmieniało, bo wtedy i tylko wtedy zyskiwał tę moc. Tak, wtedy czuł, że jama i wiedział, jak jej użyć. Nie był cynikiem. Na swój sposób wierzył w to, co robił, chociaż oczywiście nie w każde swoje słowo. Wystarczyło spojrzeć na tę Debbie. Bardzo z tych rozmów skorzystała. Tak, robił po prostu to, czego inni nie potrafili, ani lekarze, ani psychiatrzy, ani kosmetyczki. Owszem, trochę bajerował, ale było to bajerowanie zupełnie niegroźne, wprost przeciwnie, bardzo pomocne. Niebieskie wizytówki, spotkania „w terminie najbardziej stosownym dla skutecznej terapii", muzyka, karty z tekstem do nauczenia na pamięć. Potrzebowali go, i tyle. W Zielonym Ludziku było tłoczno, ale gdy wszedł, zauważył go Stephen Garlick - siedział przy oknie - który wskazał mu wolne krzesło. Colin wziął tarte
pomidorowo-serową, sałatkę, do tego słodką bułeczkę z cynamonem i zaniósł to wszystko do stolika. Lubił Stephena, właściciela podupadającego sklepiku ze świeczkami, kadzidełkami, gongami, dzwoneczkami, łapaczami snów, ekologicznymi proszkami do prania, nietestowanymi na zwierzętach kremami do twarzy i książkami dosłownie o wszystkim, od feng shui poczynając, na kuchni wegańskiej kończąc. Stephen był po trosze marzycielem, po trosze zwolennikiem recyklingu, po trosze działaczem na rzecz praw zwierząt. Ale przede wszystkim był uczciwy, nieprzekupny i stuprocentowo wierzył w moc uzdrawiania. W jego towarzystwie Colin wstydził się czasem sam siebie. - Cześć. - Zdrówka i szczęścia - odparł Steve. - Już miałem cię szukać. - Kłopoty?
R
- Tak, ale nie moje. W każdym razie nie tylko moje. Słyszałeś o tym nowym z Hen Lane?
T L
Colin pokręcił głową; usta miał zapchane ciepłą, wyśmienitą tartą. Tak, umieli tu gotować, a ciasta piekli przepyszne. Wystarczyło tylko unikać tych wszystkich dziwacznych potraw, pozostałe były naprawdę znakomite. - Nazywa się Anthony Orford. Colinowi nic to nie mówiło. - Nikt nie wie, skąd się wziął. Możliwe, że przyjechał z północnej Anglii, chociaż ktoś mówił, że z Brighton. Przeprowadza się co kilka lat, pewnie wtedy, kiedy robi się gorąco. - Boże, ty nie jesteś plotkarzem. Ty jesteś instytucją, pocztą pantoflową. Orford? Kto to taki? - Terapeuta. Z tych niekonwencjonalnych. Colin odłożył widelec. - To niepokojące. Za dużo nas tu, a klientów za mało. Czym on się zajmuje? - Chirurgią parapsychiczną. - Boże. Tak, słyszałem o nim. Otwiera gabinet i nie może opędzić się od klientów. Wieść się roznosi i przyjeżdżają do niego ludzie z całego kraju.
- Ale co on właściwie robi? - Twierdzi, że owładnął nim duch lekarza sprzed stu lat i przeprowadza operacje, które tak naprawdę nie są żadnymi operacjami. Ale ludzie wierzą, że są. - Jak to? - Nie wiem, jak on to robi, ale reputacja go wyprzedza. Leczy z poważnych chorób: guzy, nowotwory, stwardnienie rozsiane... Kiedy ludzie zwiedzą się, gdzie teraz jest, zaczną ustawiać się tam kolejki, a u nas będzie pucha. - Mnie to nie zaszkodzi. Ani mnie, ani choćby tej kafejce. - Stephen rozejrzał się wokoło. - Ty też nie powinieneś się martwić. Facet nie jest dla ciebie konkurencją.
R
- Tak, ale klienci zwykle wybierają od razu, niewielu chodzi tu i tu - odparł Colin i przypomniała mu się Debbie Parker. Ona była u kilku terapeutów, przynajmniej tak twierdziła, chociaż tylko u tych z Lafferton.
- To co? Znasz ją?
T L
- Słuchałeś radia? Annie mi powiedziała; wpadła do gabinetu jak burza. Podobno zaginęła jakaś kobieta i policja prosi świadków o informacje.
- Była u mnie. Taka gruba, z trądzikiem. Całkiem sympatyczna. Niewinny dzieciak. Nie chciałbym, żeby spotkała ją jakaś krzywda. Stephen dopił herbatę i wstał. - Przed otwarciem muszę założyć nowe bloczki hamulcowe w rowerze. -Był zagorzałym przeciwnikiem motoryzacji, chociaż tolerował fakt, że Dava codziennie dojeżdża do Starly starą furgonetką. Ale cóż, Dava naprawdę jej potrzebował, bo miał do domu aż dwadzieścia siedem kilometrów. - Kiedy on zaczyna? - Ten psychiczny? Coś tam teraz robią, urządzają. Pewnie niedługo. Colin jęknął. Przeczytał o Orfordzie wystarczająco dużo, by wiedzieć, że chirurg jest dla niego poważnym zagrożeniem. Nie miał pojęcia, jak zdobył swoją reputację i czy jest to reputacja zasłużona i chociaż podejrzewał, że nie, bardzo mu się to nie
podobało. Rozmowa, medytacja, koncentracja, skupianie myśli na świecie zewnętrznym, a nawet przypisywanie witamin i ziół, słowem, wszystko to, co robił, było zupełnie nieszkodliwe, bo nigdy nie udawał uzdrowiciela, nigdy nie twierdził, że kogoś wyleczył, chociaż wielu klientów na pewno wyciągnął ze stresu. Bóle głowy, zmęczenie, wywołane napięciem podrażnienie jelit - dzięki niemu to wszystko mogło przejść, zniknąć jak sen, chociaż nigdy nikomu nic nie obiecywał. Ale rak, choroby serca, stwardnienie rozsiane czy te niby-operacje? To zupełnie inna liga. Tego rodzaju praktyki zawsze go szokowały. Chirurg parapsychiczny. Przez takich jak on porządni terapeuci próbujący zarobić na życie cieszyli się złą opinią.
T L
R
Dokończył lunch, kupił w kiosku „Guardian" i jak zwykle odbył kilkusetmetrowy spacer po mieście, szybkim, energicznym krokiem, ponieważ było to jego jedyne ćwiczenie fizyczne, na jakie mógł sobie pozwolić, przynajmniej za dnia. Skręciwszy w alejkę prowadzącą do domu, gdzie wynajmował gabinet, zobaczył, że podjeżdża tam czarny rover 45 i że wysiadają z niego kobieta i mężczyzna. Wysiedli, rozejrzeli się tak jak wszyscy nowi, wreszcie znaleźli dzwonek. Annie otworzyła drzwi i wpuściła ich do środka. Kto to jest? Przecież pierwszego klienta miał dopiero o trzeciej. Podszedł bliżej i obejrzał samochód. Nic. Puste siedzenia, pusta deska rozdzielcza, pusta półka, puste kieszenie na drzwiach. Wóz był anonimowy, zupełnie bezosobowy. Boże, któż jeździ kompletnie pustym, wysterylizowanym samochodem? Włożył klucz do zamka. - Colin? Nareszcie. - Annie miała dramatycznie spiętą twarz. - Policja tu jest. No jasne. Wszedł do klitki, która służyła im za szatnię, umył ręce, przepłukał usta, przewiązał i poprawił kucyk. Uznał, że lepiej będzie, jeśli pójdzie do nich tak jak stał, w zwykłej marynarce, a nie w todze i z rozpuszczonymi włosami. Annie wpuściła ich do gabinetu. Policjant oglądał czakry i astrologiczne znaki na ścianie, policjantka siedziała ze skrzyżowanymi nogami -bardzo zresztą ładnymi - i coś pisała. - Przepraszam, byłem na lunchu. Colin Davison.
Zawsze uważał, że lepiej być dla nich miłym, nawet wtedy gdy zatrzymywali go za częściowo oderwany i zwisający tłumik w furgonetce. Zaskakujące, jak często się to opłacało. - Detektyw sierżant Freya Graffham i detektyw posterunkowy Nathan Coates. Colin uścisnął im rękę i usiadł przy biurku. Uznał, że nie ma sensu udawać, że nie wie, po co przyjechali. - Rozumiem, że chodzi o Debbie Parker. Tak? Jeśli policjantka była zaskoczona jego bezpośredniością, nie dała tego po sobie poznać. Powieka jej nawet nie drgnęła. - Tak. Jak się pan o niej dowiedział?
R
- Nie ja. Annie, moja sekretarka. Słyszała komunikat w radiu i natychmiast mi o tym powiedziała. To straszne.
T L
- Debbie byłą pańską pacjentką?
- Klientką, pani sierżant. Nie jestem lekarzem. Tak, była u mnie dwa razy. Drugi raz w tym tygodniu. Miła dziewczyna. - Może nam pan powiedzieć, po co tu przyszła? Była chora? - Cóż, jak już mówiłem, nie jestem lekarzem. Jeśli przychodzi do mnie ktoś, kto skarży się na dolegliwości fizyczne, ktoś, kto nie był przedtem u lekarza, natychmiast odsyłam go do przychodni. Jeśli natomiast przychodzi ktoś, kto już był u lekarza i potrzebuje tylko otuchy, ukojenia, naprawy najgłębszych części psyche, słowem, czegoś, co przyspieszyłoby proces zdrowienia, wtedy tak, od razu zabieramy się do pracy. - A Debbie? Była u lekarza? - Tak. - Doszedł do wniosku, że lepiej będzie skłamać. I tak się nie dowiedzą. - Jej głównym problemem było niskie poczucie własnej wartości. Musiała dużo nad tym pracować. Zaczynałem już wnikać w głąb jej psyche, odkrywać jej
prawdziwą naturę, odnajdywać jej właściwą drogę życiową. Nie miała pojęcia, że może znaleźć kogoś, kto ją poprowadzi, i bardzo dobrze reagowała na terapię. Żargon. Nowomowa. Tak na pewno myślała. Miała to wypisane na twarzy. - Jak się czuła podczas ostatniej wizyty? To ten policjant. Miał najbrzydszą twarz, jaką Colin kiedykolwiek widział. Pasowałby do Debbie. A ona do niego. - Już mówiłem, pracowaliśmy nad głęboko ukrytymi... - Tak, tak, ale czy była wesoła? A może smutna? Rozumie pan, czy mogła na przykład wyjechać, uciec... - Jeśli pyta pan, czy wykazywała skłonności samobójcze, odpowiem, że nie. Zdecydowanie nie.
T L
R
- Czy wypytuje pan klientów o szczegóły ich życia osobistego? Podobała mu się. Tak, nawet bardzo. Była bezpośrednia i nie lubiła wymijających odpowiedzi. Posłał jej uśmiech, który go jeszcze nigdy nie zawiódł. - Nie, niezupełnie. Wielu szczegółów dowiaduję się z czasem dzięki intuicji i medytacji, ale bywa, że klienci sami mi je zdradzają. Oczywiście zapisuję ich nazwiska i adresy, pytam o stosunki rodzinne, bo jeśli te nie układają się pomyślnie, mogą mieć wpływ na przebieg kuracji. Potrafię to wyczuć. Zawsze. Dlatego nie, nie wypytują ich szczegółowo o rodziców czy rodzeństwo. Nie muszę. - Czy w trakcie spotkania Debbie powiedziała coś, co mogłoby wskazywać, dokąd wyjechała? Długo milczał. W gabinecie zapadła cisza. Policjanci siedzieli nieruchomo i czekali. Żadne z nich nie odezwało się ani słowem. Wreszcie powiedział: - Musiałbym nad tym pomedytować. Debbie miała wiele problemów, które wymagały rozwiązania. Wspomnienia z dzieciństwa, które rzutowały na jej dorosłe życie, i tak dalej. Nie jestem psychiatrą, ale ludzie przypominają sobie różne rzeczy, a medytacja oraz inne terapie pomagają się z tym uporać. Debbie nie była
z siebie zadowolona, ale zaczynała się już dostrajać, odzyskiwać wewnętrzną harmonię, pewność siebie, zaczynała dostrzegać drogę. To niezwykle ekscytująca chwila. Tak, robiła duże postępy. - A więc uważa pan, że to raczej mało prawdopodobne, żeby na przykład uciekła, gdzieś wyjechała. - Ona uciekała w siebie, w czyhającą tam ciemność. - Mówiła coś o swoich przyjaciołach? O kimś, do kogo mogłaby pojechać? - Nie. - Jakiego rodzaju terapię pan jej przepisał? Znowu ten brzydal. Colin westchnął.
R
- Zasugerowałem, żeby zmieniła dietę. Zdrowa żywność, warzywa, owoce, ziarna zbóż, dużo wody mineralnej. Bez tłuszczu, cukru i kofeiny.
T L
- Zatem pokuta i wstrzemięźliwość. - Policjant uśmiechnął się i jego twarz była teraz sto razy ładniejsza. - Większość ludzi tylko na tym korzysta. - Na pewno. Coś jeszcze?
- Ćwiczenia fizyczne. Debbie w ogóle nie ćwiczyła. Doradzam to większości klientów i dobrze na tym wychodzą. Moje zalecenia są w sumie bardzo proste i oczywiste: zmień styl życia, jednocześnie pracuj nad energią duchową i harmonią wewnętrzną. - Jakiego rodzaju były to ćwiczenia? - spytał policjant. - Debbie jest zbyt otyła, żeby biegać czy nawet truchtać, a żeby popływać, musiałby jechać aż do Bevham. Dlatego zaproponowałem, żeby zaczęła od szybkich spacerów, żeby codziennie chodziła trochę dalej i żeby jak najwięcej przebywała na świeżym powietrzu, najlepiej w naturalnym otoczeniu. - Wie pan, gdzie spacerowała?
- Wspominała coś o ścieżkach holowniczych, ale jej to odradziłem. Wody fluwialne są bardzo terapeutyczne, ale nad rzeką mogą czyhać ekshibicjoniści i inni zboczeńcy. To niezbyt dobre miejsce dla młodej, samotnej kobiety. - Zna pan Lafferton? - Tak, ale tam nie mieszkam. - Rozumiem, że Debbie chodziła gdzie indziej. Miała swoje ulubione miejsce? - Tak, Wzgórze, to oczywiste. Głazy Werna są prastare, są źródłem bardzo pozytywnej energii. Poza tym, nie ma to jak godzina dobrej, zdrowej wspinaczki. - Zaproponował pan jej, żeby tam chodziła?
R
- Nie pamiętam. Nie, nie wiem, sama mogła to zaproponować. Mieszka w pobliżu, prawda? Poza tym, nie licząc katedry, to najbardziej znane miejsce w Lafferton, dlatego nie zdziwiłbym się, gdyby tam bywała.
T L
- Mówiła panu, że tam chodzi? Może wspomniała o tym podczas ostatniej wizyty? - Nie pamiętam. Przychodzi tu mnóstwo ludzi, terminarz mam zapełniony na wiele tygodni naprzód. Na pewno mówiła, że chodzi na spacery, zresztą sam to zauważyłem. Kiedy ktoś zaczyna żyć zgodnie z rytmem natury, od razu to widać. - A więc nie mówiła, że chodzi na Wzgórze? Przestało mu się to podobać. Był otwarty i szczery, poświęcał im czas, tymczasem oni ciągle wracali do jednego i tego samego. Co to jest? Za kogo go mieli? - Mówiłem już, że... - Że ma pan mnóstwo klientów, tak, wiem. Policjantka nagle złagodniała, zrobiła się bardziej sympatyczna i patrząc mu prosto w oczy, pochyliła się lekko do przodu.
- Pańskie zeznania są bardzo pomocne, ale to naprawdę ważne. Ważny jest każdy, najmniejszy nawet szczegół. Widzi pan, w tej chwili nasi ludzie przeszukują Wzgórze... Atmosfera nagle się zmieniła. Nagle zaczęli rozmawiać o rzeczach, od których zależało czyjeś życie. Colin wyobraził sobie tyralierę umundurowanych policjantów idących powoli pod górę i rozgarniających krzaki kijami. - Tak, rozumiem - odrzekł cicho, wytrzymując jej spojrzenie. - Wiem tylko, że mówiliśmy o Wzgórzu jako o miejscu, gdzie mogłaby spacerować, o miejscu dużo lepszym niż ścieżki holownicze, ale naprawdę nie pamiętam, czy to ja je zasugerowałem, czy ona. Czy to tam widziano ją ostatni raz?
T L
R
- Cały czas zbieramy informacje, panie Davison. - Policjantka wstała. Twarz miała chłodną, obojętną i nijaką. Chwila intymnej - i na pewno pozornej - szczerości prysła. Podała mu wizytówką. - Niech pan jeszcze raz przeanalizuje obydwa spotkania z Debbie Parker. Jeśli to możliwe, niech pan zajrzy do notatek. I jeśli coś pan sobie przypomni, nawet coś błahego i nieważnego, proszę do nas natychmiast zadzwonić. Nie szkodzi, jeżeli okaże się, że rzecz jest nieistotna. Pozwoli pan, że to my o tym zdecydujemy. - Naturalnie. Pomedytuję nad rym wieczorem, po wyjściu ostatniego klienta. - To miło, bardzo panu dziękujemy. - Brzydal-powiedział to z ironią w głosie, lecz twarz miał bez wyrazu.
25 Teraz było lepiej, dużo lepiej. Jeszcze raz od początku. Chórzyści głucho jęknęli. Tego wieczoru harowali jak nigdy, a było już wpół do dziesiątej, najwyższa pora, żeby ugasić pragnienie. - Gotowi? - Sadysta - mruknął cicho ktoś z tylnego rzędu. David Lester uśmiechnął się leciutko.
-Bardzo dziękuję. Dona nobispacem... Paaa...cem. Pamiętajcie, że słowo to oznacza pokój. Pooo.. .kój. Aha, mała uwaga do barytonów: za bardzo dudnicie. Skupcie się. Trzy, cztery. - Dona nobis pacem... Mimo zmęczenia i suchości w gardle, muzyka popłynęła z nich jak rzeka, motywując wszystkich do jeszcze większego wysiłku. Freya nigdy dotąd nie była tak pochłonięta śpiewem ani tak wzruszona tym, co śpiewała, utworem trudnym i złożonym. Gdy alty zrobiły kilkutaktową pauzę, wyobraziła sobie, jak oratorium Brittena brzmiałoby z orkiestrą symfoniczną i w katedrze, a nie tutaj i przy akompaniamencie znakomitego zresztą dyrygenckiego asystenta i pianisty.
R
Dźwięk powoli przebrzmiał, wreszcie zupełnie ucichł. Przez kilka sekund nikt nie zakaszlał ani się nawet nie poruszył. David zmarszczył brwi. Czekali, aż każe im powtórzyć to jeszcze raz. A potem jeszcze raz.
T L
- Zastanawiam się, dlaczego zawsze śpiewacie najlepiej wtedy, kiedy myślicie już tylko o piwie. To wszystko. Dziękuję. Rozeszli się wśród stukotu krzeseł i stojaków na nuty. - Idziesz do Keys? - Jej ramienia dotknęła Joan Younger, alt, koleżanka z prawej strony. - Nie wiem, chyba nie. Lecę z nóg. - Słyszałam o tej zaginionej dziewczynie. - Właśnie. Śledztwo. - Tym bardziej powinnaś się odprężyć. -Może. Schowała nuty do starej, czarnej teczki, którą dostała jeszcze w ogólniaku, i przebiła się przez tłum. Nie skłamała, mówiąc, że jest zmęczona. Poza tym bolała ją głowa. Dni takie jak ten były stresujące dla wszystkich, nawet dla tych najodporniejszych. Chociaż wolałaby wziąć gorącą kąpiel i pójść spać, przyszła na próbę, ponieważ wiedziała, że muzyka nie tylko oderwie ją od rzeczywistości, ale i będzie balsamem dla duszy, że doda jej otuchy. I dodała, jak zawsze. Czuła
się bardziej pogodzona z sobą, lecz nie miała ochoty na godzinę picia i wrzasków w zatłoczonym, zadymionym pubie. Spóźniła się, przyszła, gdy wszyscy już byli i musiała przepychać się do swego rzędu. David przerwał próbę i poirytowany przypomniał jej, że spóźnialscy przeszkadzają. Teraz wyszła samotnie na chłodną, gwiaździstą noc, ciesząc się, że znowu jest na świeżym powietrzu. Samochód zostawiła po drugiej stronie katedry, bo tu nie było już miejsca i gdy tylko skręciła za róg, zapadła cudowna cisza. Okna okolicznych domów były już ciemne, lecz paliły się uliczne latarnie - takie staromodne, jak te w książkach dla dzieci tworząc na bruku rozmyte kręgi żółtawego światła.
T L
R
W noc taką jak ta przyjemnie było iść niespiesznie między starymi domami, lecz idąc, znowu pomyślała o dwóch zaginionych kobietach. One też gdzieś spacerowały lub biegały. Co się stało? Gdzie teraz były? Czy coś im groziło? Czy w ogóle jeszcze żyły? Zadrżała, lecz nie ze strachu; w tym świętym, dobrze strzeżonym miejscu czuła się bezpiecznie. Zadrżała, ponieważ jej umysł policjantki z uporem wracał do scen gwałtu i przemocy. Od przyjazdu do Lafferton była to pierwsza sprawa, która zaprzątnęła ją na równi z tymi, z jakimi miała do czynienia w Londynie, dlatego na przekór sobie zaczęła identyfikować się z Angela Randall i Debbie Parker. Czuła, że jest im to winna. Że musi zrobić dla nich coś, czego nie potrafiły zrobić same. Przeszukiwanie Wzgórza przerwano o zmroku. Nie znaleziono absolutnie niczego. Miano je podjąć o świcie i kontynuować do skutku, do chwili, aż coś znajdą lub przeczeszą całe Wzgórze. Od samochodu dzieliło ją tylko kilka metrów. Chciała oczyścić umysł, chciała zapomnieć, lecz nie mogła i wiedziała, że zapomni dopiero wtedy, gdy sprawa zostanie ostatecznie wyjaśniona. Taką już miała pracę, taki miała charakter. Jej londyński szef powiedział kiedyś, że właśnie to jest jej słabą stroną. - Żeby awansować - mówił - musisz nauczyć się obojętności, musisz trzymać dystans, a ty tego nie potrafisz. Jest koniec dnia, a ty wciąż myślisz o sprawie. Myślisz o niej w domu. Myślisz przy kolacji, myślisz w łóżku. Wypalisz się. I rzeczywiście, w pewnym sensie się wypaliła - tam, w Londynie. Ale w Lafferton odżyła, odzyskała dawne poczucie celu. Wiedziała, że niektóre sprawy
bez reszty ją pochłaniają, że potrafią nią całkowicie zawładnąć, przeniknąć do jej snów, ale cóż, była tym, kim była i robiąc coś na siłę, zdradziłaby samą siebie. Nie wspominając już o tym, że na pewno byłaby gorszą, mniej skuteczną policjantką. Pogrążona w głębokiej zadumie zeszła ze ścieżki i skręciła w stronę samochodu, gdy wtem zza rogu wyjechał jakiś samochód. Odwróciła się szybko i oślepiona zmrużyła oczy. Zatrąbił klakson i samochód zahamował. - Freya? Wciąż nic nie widziała. Szyba srebrzystego bmw zjechała w dół, przygasły reflektory. -Kto to? Podeszła dwa kroki bliżej i...
R
- To pan? - Szok. Zalała ją fala błogiego ciepła. - Co ty tu robisz? Sama o tej porze?
T L
- Wracam z próby chóru. Spóźniłam się i przed katedrą nie było już miejsca, dlatego musiałam zaparkować tutaj. - Moja matka też śpiewała?
- Nie, ale poszła do Cross Keys. Ja nie miałam ochoty. - Zaczekaj. Zawrócił, zaparkował między dwoma ciemnymi domami, wyłączył silnik i wysiadł. - Szuka jej pan? - Nie, nie - odparł ze śmiechem. - Przyjechałem do domu. - Jejku, nie wiedziałam, że ktoś tu mieszka. Myślałam, że są tu tylko biura. - I słusznie. Są biura i jestem ja. Księża mieszkają tam, bliżej katedry. - Proszę, proszę.
- Chodź, zapraszam. Napijemy się czegoś na koniec paskudnego dnia. Jakże często doniosłe słowa brzmią tak lekko, są tak lekko wypowiadane, a przecież były to słowa, które niczym bezcenny klejnot miała nosić zawsze przy sobie, niewykluczone, że do końca życia. „Chodź, zapraszam. Napijemy się czegoś". Weszła za nim do ciemnego, cichego domu, potem na schody, patrząc na jego plecy, jego głowę, jasne włosy, długie nogi, buty, zapamiętując kolor jego skarpetek, patrząc i zapamiętując, zapamiętując i patrząc, patrząc bez końca. Ktoś młodszy pewnie by się na jej miejscu uszczypnął, żeby sprawdzić, czy to nie sen, czy to wszystko dzieje się naprawdę. Prawie nie mogła oddychać, lecz poczucie nierzeczywistości było identyczne, identyczne było niedowierzanie i podniecenie. I radość. SERRAILLER. Gapiła się na tabliczkę na drzwiach. SERRAILLER. Niezwykłe litery, niezwykła tabliczka, taka podświetlana. SERRAILLER.
R
Wszedł pierwszy. Zapalił światło. Stanęła w progu i zaparło jej dech w piersi. Dosłownie.
- Drinka? Kawy?
T L
Zerknął na nią i uśmiechnął się uśmiechem, który rozświetlił mu twarz, który rozświetlił cały pokój, dzielącą ich przestrzeń.
- Chyba lepiej kawy. - Mówiła dziwnym głosem, ale chyba tego nie zauważył. - Będziesz miała coś przeciwko temu, jeśli napiję się whisky? - Ależ skąd. - Usiądź. Zniknął za drzwiami po lewej stronie. Białe ściany pojaśniały, zrobiły się jaskrawsze. Kuchnia. Freya podeszła do okna. Okiennice były otwarte i zobaczyła cichy zaułek oświetlony żółtawym blaskiem latarni. Ulica Katedralna. Mimo emocji, mimo tego, że tu była, że była w tym niesamowitym pokoju, że przyszła tu na zaproszenie Simona Serraillera, znowu pomyślała o dwóch zaginionych kobietach. Ba-
ła się o nie i świadomość, że nic nie wie, że niczego jak dotąd nie odkryła, była po prostu nie do zniesienia. Bo przecież każda kolejna godzina to czas, kiedy mogła coś zrobić, kiedy mogła wpaść na coś istotnego. Notatki ze sprawy przejrzała sto razy, żeby upewnić się, czy czegoś nie przeoczyła. Ponownie powiodła wzrokiem po pokoju. Był śliczny, idealny, taki, jaki by sobie wymarzyła, z tym, że lepiej zaprojektowany i urządzony. Meble, dywany, obrazy, książki, oświetlenie - wszystko było dokładnie takie, jak trzeba, ustawione w takich jak trzeba odstępach. Podeszła bliżej, żeby obejrzeć cztery oprawione w ramki rysunki nad sofą z czekoladowobrązowej skóry. Wenecja, kopuły Santa Maria Salute i San Giorgio Maggiore. I wieże dwóch kościołów, których nie znała. Czysta, dynamiczna kreska, zadziwiająca mnogość, jednocześnie cudowna oszczędność szczegółów. W prawym dolnym rogu ledwo widoczne inicjały: SO.
R
- Już jestem. - Wyszedł z kuchni z tacą i ustawił na stoliku dzbanek do parzenia kawy, mleko, cukier i mały kubek.
-Ja.
T L
- Kto je rysował? - spytała. - Są piękne.
- Nie wiedziałam. Te inicjały.
- To tak dla zmyłki. Moje drugie imię zaczyna się na „O". - Są naprawdę piękne. Co pan robi w policji? - Dobre pytanie, tylko czy wytrzymałbym sam na sam ze sztuką przez dwadzieścia cztery godziny na dobę? Rysowanie utrzymuje mnie przy zdrowych zmysłach. - Podszedł do białej, sześciennej szafki na ścianie, otworzył ją, wyjął butelkę whisky i szklankę. - I maluje pan? - Nie. Lubię kreskę. Tylko ołówek i węgiel, nigdy farby. - Od dawna?
- Od zawsze. Studiowałem na akademii sztuk pięknych, ale nikt nie interesował się tam ani rysunkiem, ani nauczaniem rysunku. To był fatalny okres. Nic, tylko instalacje i sztuka koncepcyjna. Zupełnie mnie to nie interesowało. - A potem... - Freya usiadła na sofie. - Policja? - Poszedłem na prawo, żeby szybciej awansować. Tak, miałem do wyboru albo sztukę, albo służbę w policji. - Ale pańscy rodzice są lekarzami. - Cała moja rodzina to lekarze, od wielu pokoleń. Jestem czarną owcą. - Powiedziałabym raczej, że wprowadził pan coś w rodzaju ożywczej zmiany.
- A ojciec?
T L
- Nie.
R
- Moja matka też tak mówi, przynajmniej ostatnio.
Powiedział to tak, że o nic więcej nie spytała. Zamiast tego wcisnęła tłoczek, patrząc, jak powoli sunie w dół, jak spycha fusy na dno dzbanka. Simon usiadł w głębokim fotelu naprzeciwko, założył nogę na nogę i odchylił się do tyłu ze szklanką w ręku. Nie mogła oddychać. Nie była w stanie na niego spojrzeć. - Byłem na Wzgórzu, kiedy je przeszukiwali, potem już nie, ale rozumiem, że niczego nie znaleźli. - Nie, niczego. - Żeby nie podnosić głowy, trzęsącymi się rękami nalała sobie kawy. Chciała, żeby powiedział coś więcej, żeby mówił, mówił i mówił. Chciała poznać jego głos tak dobrze, żeby po wyjściu móc go w nieskończoność odtwarzać. - Dobra, nie jesteśmy na służbie. Od dawna śpiewasz w chórze?
Przez półtorej godziny opowiadała o sobie i swoim życiu szczerzej i intymniej niż komukolwiek innemu. Umiał słuchać. Ani jej nie naprowadzał, ani nie zachęcał do mówienia, a jeśli już, to jednym, dwoma słowami, i przez cały czas patrzył na nią, na nią i tylko na nią. Opowiadała o swojej rodzinie, o szkole policyjnej, o służbie w londyńskiej policji, o małżeństwie, o rozwodzie i pragnęła tak opowiadać bez końca, żeby j ą dobrze poznał, żeby wszystkiego się o niej dowiedział. Po pewnym czasie zdołała na niego zerknąć, popatrzeć na profil jego twarzy w świetle ustawionej pod kątem lampy za fotelem, na jego twarz, gdy wypiwszy łyk whisky, znowu przeniósł na nią wzrok.
R
Wiedziała, że jest po uszy zakochana, ale tego wieczoru wszystko się zmieniło. Nie chciała już odrzucać miłości, nie chciała kląć, przeklinać swoich myśli na jego widok, tego, że tak silnie na niego reagowała. Nie znała mężczyzny, który słuchałby jej z bardziej wytężoną uwagą, który patrzyłby na nią tak, jakby była kimś najważniejszym w świecie, jakby mówiła o czymś, co miało kapitalne znaczenie, jakby nie liczył się nikt oprócz niej.
T L
Katedralny zegar wybił północ i dopiero wtedy uświadomiła sobie, jak długo tam siedzi, jak dużo mu opowiedziała. Zamilkła. Ten pokój, to mieszkanie w zacisznej uliczce było najpiękniejszym, najspokojniejszym miejscem, w jakim kiedykolwiek była, miało najcudowniejszą atmosferę. Już samo to, że siedziała tu naprzeciwko niego, przyprawiało ją o dreszcz. - Boże - szepnęła. - Dziękuję. - Za co? - Że tyle mi o sobie opowiedziałaś - odrzekł z uśmiechem. - Ludzie nieczęsto się otwierają, rzadko kiedy są tak hojni. Niezwykłe słowa, słowa jedyne w swoim rodzaju. Ale Simon też jest niezwykły, pomyślała. Nie ma drugiego takiego jak on. - Muszę iść.
Nie próbował jej zatrzymywać ani nie zerwał się z fotela, żeby czym prędzej odprowadzić ją do drzwi. Po prostu siedział w świetle lampy, spokojny i odprężony. - Ja też dziękuję - dodała. - Poszłam na próbę, żeby przestać myśleć o tych kobietach. Śpiew i to spotkanie... Bardzo tego potrzebowałam. - Nie ma to jak odpoczynek, pokrzepienie i orzeźwienie. Od takich spraw trzeba uciekać najdalej, jak tylko można. Jeśli nie fizycznie, to przynajmniej duchowo, umysłowo. Inaczej można się wykończyć. Dopiero wtedy wstał i odprowadził ją do drzwi. - Zejdę na dół. - Nie, nie trzeba.
R
- Jest późno, ciemno i pusto. A ty jesteś sama.
T L
- Simon - odparła ze śmiechem - ale jestem też policjantką. Zamknął drzwi i spojrzał na nią z poważną twarzą. - A po dwóch kobietach słuch zaginął. Długo patrzyła na niego bez słowa. - Tak - szepnęła.
- Chciałbym myśleć o tym inaczej, niż myślę. - Gdy weszła na schody, delikatnie dotknął jej pleców. Dotyk palił żywym ogniem. Potem otworzył i przytrzymał drzwiczki samochodu. Zawahała się, ale tylko na ułamek sekundy. Stał nieruchomo. Czekał. - Jeszcze raz dziękuję - powiedziała. - Cała przyjemność po mojej stronie. Dobranoc, Freyo. Podniósł rękę i patrzył za nią, dopóki samochód nie zniknął za łukowatym zakrętem na końcu uliczki.
26 Victor Freeborn uciekł mniej więcej o czwartej po południu. Nikt nie widział ani nie słyszał, jak zszedł na dół i wymknął się przez drzwi, które pani Murdo, sekretarka, zastała otwarte, gdy za pięć piąta wychodziła, żeby wrzucić do skrzynki list. Policyjny radiowóz przywiózł go z powrotem dopiero dwadzieścia po szóstej, zaraz po tym, jak znaleziono go na ławce nad rzeką, gdzie siedział w samej piżamie i kapciach.
T L
R
Tego rodzaju przypadki zdarzały się już przedtem, ale od zaginięcia Ange-li Randall Caroł Ashton, kierowniczka Domu na Rozdrożu, była bardziej zdenerwowana niż zwykle i zanim się trochę uspokoiła - a wraz z nią cały personel stolarz zdążył już zamontować nowy, bardziej skomplikowany zamek, a oni odbyli specjalną naradę na temat skuteczniejszego zwalczania „problemu Houdiniego", jak nazwała to ich gospodyni, pani Thorhill. Dlatego Carol wróciła do domu dopiero po ósmej i wróciwszy, od razu sięgnęła po „Echo" i szklaneczkę dżinu z tonikiem, którego tak bardzo potrzebowała. Wiadomością dnia było zaginięcie Debbie Parker. Pisano o tym na pierwszej stronie. Jej zdjęcie - młoda, gruba dziewczyna chichocząca na lodowisku - powiększono do monstrualnych wprost rozmiarów. Carol szybko przeczytała komunikat, szukając wzmianki o Angeli Randall. Nie znalazła żadnej. A przecież obydwie sprawy były do siebie podobne jak dwie krople wody! Skoro tak, dlaczego w komunikacie ani słowem nie wspomniano o Ange-li? I co robiła policja? Czyżby odłożyli jej akta na półkę i o nich zapomnieli? Carol przypomniała sobie twarz młodej, pięknej i chyba skutecznej w działaniu sierżant Graffham. Nie, sierżant Graffham nie robiła wrażenia osoby, która odebrała od niej zeznania tylko po to, żeby schować je do szuflady. Carol znowu się zdenerwowała. Znowu ktoś zaginął, podobnie jak Angela, i uważała, że trzeba przypo-
mnieć policji jej nazwisko, że jest jej to winna. Poza tym była zła, że powiedziała im coś ważnego i została zignorowana. Dopiła dżin, dolała sobie połowę szklaneczki, zakręciła nakrętkę na butelce i podeszła do telefonu. - Przykro mi, ale sierżant Graffham nie ma. Czy połączyć panią z kimś innym? Carol zawahała się. Nie miała ochoty opowiadać wszystkiego od początku komuś, kto zupełnie nic o tym nie wiedział. - Nie ma? A kiedy będzie? - Proszę zadzwonić rano. - W takim razie chciałabym zostawić wiadomość.
R
Podała swoje nazwisko, numer telefonu i poprosiła, żeby sierżant Graffham natychmiast do niej zadzwoniła.
T L
Nie zadzwoni, pomyślała, idąc do kuchni, żeby zrobić sobie coś do jedzenia. Z doświadczenia wiedziała, że większość ludzi, nawet tych czarujących i mających dobre chęci, rzadko kiedy oddzwania. Zaczęła rozbijać jajka na omlet, ale wyjmując sałatkę z lodówki, stwierdziła, że jest zbyt zdenerwowana, żeby odkładać tę sprawę do rana. Wróciła do telefonu. - Tu redakcja, dobry wieczór. Czym mogę służyć? Już kilka minut później rozmawiała z niejaką Rachel Carr. Czterdzieści minut później ta sama Rachel Carr zadzwoniła do jej drzwi. - Proszę mi opowiedzieć o tej zaginionej kobiecie, o Angeli Randall. Rozumiem, że u pani pracuje, tak? Niczego nie notowała, nie miała nawet notesu, takiego w spiralnej oprawie. Zamiast tego, postawiła na stoliku mały magnetofon. Carol patrzyła na kręcące się szpulki - miały czekoladowy kolor - i opowiadała: o sobie, o Domu na Rozdrożu, o Angeli, o jej zniknięciu, o rozmowach z policją, wreszcie o tym, że była wstrząśnięta wiadomością o zaginięciu kolejnej kobiety.
- Dlatego czytając ten artykuł, spodziewałam się, że będzie tam wzmianka o Angeli, to chyba... oczywiste. Tylko, że jej nie było. - Dzwoniła pani na policję? - Tak, ale nie zastałam policjantki, z którą wtedy rozmawiałam. Powiedzieli, żebym zadzwoniła jutro rano. - To niedobrze. Prawda? - Po prostu nie rozumiem, dlaczego o niej nie wspomnieli. - Uważa pani, że policja zaniedbuje swoje obowiązki? - Nie, niezupełnie... Chodzi mi tylko o to, że nie wiemy, co się tak naprawdę dzieje. A ja chcę wiedzieć, to wszystko. Jestem zaskoczona. Zdziwiona. Jestem to winna Angeli. Ona nie ma nikogo, kto by o nią walczył.
T L
R
Magnetofon zaklikał i zapiszczał i Rachel Carr przewróciła kasetę na drugą stronę. Wysoka, o ostrych rysach twarzy, była w kosztownych, owalnych okularach i eleganckim, nie mniej kosztownym zamszowym żakiecie. - Wiem, że to trudne pytanie, ale jak pani myśli, co się z nią stało? Mówiła pani, że Angela nie należy do osób, które wyjechałyby gdzieś bez uprzedzenia, bez choćby jednego telefonu. - Ona nigdy by tego nie zrobiła. Nigdy. - W takim razie... Carol spojrzała na swoje ręce. Taśma obracała się z sykiem i obracała. I nagle Carol stwierdziła, że nie chce wypowiadać na głos swoich myśli. Może to tylko przesąd, ale bała się, że wypowiadając je, sprawi, iż ziszczą się jej najgorsze obawy. - W głębi serca myśli pani, że stało się coś złego. Prawda? Carol z trudem przełknęła ślinę. - Tak. - Zabrzmiało to jak cichutki szept. Odchrząknęła. - Nie mam podstaw, żeby tak mówić, tylko że... że w miarę upływu czasu coraz wyraźniej widzę, że każde inne, każde niewinne wytłumaczenie po prostu nie ma sensu.
- Tak, ja też tak uważam. A Debbie Parker? Jak zareagowała pani na komunikat o jej zaginięciu? - Już mówiłam, zastanawiałam się, dlaczego nie ma w nim wzmianki o Angeli, która też jest mieszkanką Lafferton, i która zaginęła w podobnych okolicznościach. - A potem? - Potem pomyślałam, że między tymi zaginięciami musi istnieć jakiś związek. - Carol podniosła wzrok. Reporterka miała poważną, wyczekującą minę. - Nie chciałabym sprawiać pani jeszcze większego bólu, ale cóż, ostatecznie nie jest pani jej krewną, dlatego nie będę chyba zbyt nietaktowna. Czy uważa pani, że Angela Randall nie żyje, że to całkiem prawdopodobne?
R
- Tego właśnie się boję. - Myśli pani, że ta druga kobieta też?
T L
- Boże, mam nadzieję, że nie. Zaginęła niedawno, może już ją znaleziono... Minęły tylko dwa dni, to zupełnie co innego. Reporterka milczała. Patrzyła na nią i czekała. - Pomyśleć, że one dwie... Nie, to zbyt straszne. Cisza. - Jeśli rzeczywiście istnieje jakiś związek... Rachel lekko uniosła brew, lecz wciąż milczała. - Straszne, nie chcę o tym myśleć. - Czy obwinia pani policję za opieszałość w poszukiwaniach Angeli Randall? Czy naprawdę ich obwiniała? Carol zastanawiała się, czy nie powiedziała za dużo, czy nie zasugerowała czegoś, czego nie była pewna. Mimo to... - Jestem po prostu zła. I zdenerwowana. Za długo to wszystko trwa. A teraz jeszcze to kolejne zaginięcie. Jestem przerażona. Chyba każdy byłby przerażony. Prawda? - Uważa pani, że mieszkanki Lafferton mają powody do strachu?
Czy naprawdę tak uważała? Z drugiej strony, gdyby miało dojść do najgorszego... Powoli kiwnęła głową.
W drodze do redakcji Rachel Carr kilka razy przekroczyła dozwoloną prędkość, ale cóż, zawsze ją przekraczała. Ostatecznie po to miała czerwoną mazdę MX5. Była bardzo podekscytowana. Ta historia miała ręce i nogi, czekała na coś takiego od wielu tygodni. Mogła pociągnąć ją dalej, nadać jej kształt, mogła zadać policji sto niewygodnych pytań i rozruszać senne Lafferton. Oczyma wyobraźni ujrzała swoje nazwisko pod artykułem na pierwszej strome gazety. Tak, będzie widniało tam przez wszystkie dni wielkiej kampanii, którą zamierzała rozpętać.
R
Dona Pilkingtona, redaktora naczelnego „Echa", już nie było, był za to Graham Gant, szef działu wiadomości. Rachel przystawiła sobie krzesło i zaczęła mówić - mówić, nie robiąc najkrótszej nawet pauzy, żeby nie przerwał jej, zanim nie przedstawi mu całego planu działania.
T L
Gdy wreszcie skończyła, wyglądał tak, jakby przetoczył się po nim walec drogowy. Pokazał jej krajową gazetę i rzekł: - Gliniarze wyprzedzają nas o krok. Komisarz londyńskiej policji przyznał dzisiaj, że popełnili błąd, zdejmując z ulicy bobbies i podważając pokładane w nich zaufanie. Ludzie chcą czuć się bezpiecznie, a dzięki bobbies tak się właśnie czuli. Wznowili nabór i zamierzają przywrócić uliczne patrole. - Tak, tak, a rząd zamierza zatrudnić więcej lekarzy w szpitalach i więcej nauczycieli w szkołach. Tylko czy widziałeś ich, tych nauczycieli i lekarzy? Byłeś ostatnio w szpitalu w Bevham? Lafferton to nie Londyn. Upłynie sporo czasu, zanim rozporządzenia tu dotrą, zresztą nie chodzi mi o przyszłość, tylko o to, co dzieje się tu i teraz. Chcę pójść na całość, Graham. Zaginęły dwie kobiety, więc dlaczego policja mówi tylko o jednej? Obydwie spacerowały w okolicach Wzgórza, żadna z nich nie należała do takich, które wyjechałyby, zniknęły bez najmniejszego śladu i z nikim się nie skontaktowały. Co policja chce ukryć? Swoją własną nieudolność? A to Wzgórze? Dlaczego nie ma tam żadnych patroli? Pew-
nie pełno tam zboczeńców, tak samo jak na ścieżkach holowniczych, gdzie roi się od ekshibicjonistów. Dlaczego nikogo nie zatrzymano? Dlaczego... Znużony Gant podniósł rękę. - Chwila, moment, wszystko po kolei. Zgoda, możesz pojechać tam i wypytać o tę drugą zaginioną. To ważne. Ale jeśli chcesz zaatakować policję, rozpętać przeciwko nim kampanię, musisz najpierw pogadać z naczelnym. - Zadzwonię do niego do domu. -I go nie zastaniesz. Jest u masonów, na uroczystej kolacji w Bevham. Rachel pogardliwie prychnęła.
R
- Zdobądź coś więcej o tej drugiej kobiecie, zrób, co możesz. Jeśli do jutra nic się nie zmieni, damy to na pierwszą stronę; policja i tak chce, żebyśmy o niej pisali. Ale zanim zaczniesz straszyć ludzi, pogadaj z Donem.
T L
Rachel wypadła z gabinetu jak burza i sfrustrowana wróciła do biurka. Zawsze to samo, zawsze trzymają ze sobą sztamę. Rączka rączkę myje, jeden kryje drugiego. Połowa z nich to masoni, wszyscy o tym wiedzą, tak samo jak prawnicy, bankierzy i najwięksi biznesmeni z Lafferton i Bevham, jak duzi chłopcy w piaskownicy. Nieważne. Ale zmowa milczenia i oszukiwanie opinii publicznej? To miało znaczenie, i to cholerne. Usiadła przy biurku, przez chwilę gapiła się w dal, wyobrażając sobie kampanię, którą zamierzała rozpętać za przyzwoleniem Dona; a umiała z nim gadać, oj, umiała. Potem poszła krok dalej i zaczęła fantazjować, bo gdyby tak jej artykuły zwróciły uwagę tych z Fleet Street, gdyby ci z Fleet Street zadzwonili do Lafferton i zaprosili ją na rozmowę z naczelnym „Daily Mail"... Nie, Rachel Carr nie zamierzała spędzić reszty życia na zadupiu. Podniosła słuchawkę telefonu i zadzwoniła na komendę, ale była już dziesiąta i oficer dyżurny powiedział jej tylko to, co już wiedziała i nie chciał niczego komentować. Nie, nowych wiadomości nie ma. Żadnych. - Proszę zadzwonić rano. - Kto prowadzi tę sprawę?
- Detektyw sierżant Graffham. - Kiedy pan sierżant przychodzi do pracy? - Pani sierżant. Detektyw sierżant Freya Graffham. Po dziewiątej. Jeśli jej nie będzie, proszę pytać o detektywa Coatesa. Przepraszam, ale w niczym więcej dziś pani nie pomogę. Rachel trzasnęła słuchawką. Nie, wcale nie bawiła ją myśl, że musi czekać aż do rana na pozwolenie od naczelnego, a potem rozmawiać z jakąś mało ważną policjantką, która potraktuje ją z buta albo każe czekać na konferencję prasową.
R
Godzinę później skończyła pisać coś, co uznała za śmiały, bardzo nowatorski tekst. Artykuł, i opinie, które w nim zawarła, był za dobry dla „Echa", poza tym cóż, ostatecznie chciała i próbowała złapać naczelnego, prawda? To nie jej wina, że poszedł na tę masońską kolację. Otworzyła książkę adresową i kliknęła dwa wpisy:
[email protected] i
[email protected].
T L
Załączam artykuł w związku z komunikatem o zaginionej kobiecie, który policja zamieściła w dzisiejszym wydaniu „Echa". Jestem w posiadaniu ważnych, nigdzie niepublikowanych informacji, a wynikające z niniejszego artykułu implikacje mogą zainteresować rzeszę czytelników „Bevham Post". Nie mogłam skontaktować się z moim naczelnym, lecz sądzę, że tekst ten jest zbyt ważny, żeby zwlekać z publikacją do rana. Z najlepszymi życzeniami Rachel Carr
[email protected] Zawahała się - trwało to tylko ułamek sekundy - po czym wcisnęła klawisz z napisem WYŚLIJ i wiadomość wraz z załącznikiem zniknęła z ekranu. Pięć minut później pędziła już mazdą do Hare End, do mieszkania w przebudowanej stodole, które dzieliła z Jonem Blixenem, swoim kochankiem i kapitanem miejscowej drużyny rugby.
27
Starszy detektyw inspektor Simon Serrailler nie miał zwyczaju krzyczeć. Wolał dawać upust gniewowi, mówiąc głosem cichym i lodowatym. - Freya, proszę do mnie. Ty i Nathan. Dwadzieścia sekund później zapukali do drzwi. - Wejdźcie. - Wskazał leżącą na biurku gazetę. - Rozumiem, że czytaliście już porannego „Posta". -Tak. - Mogę powiedzieć tylko tyle, że nie wiem, skąd to wyszło, ale na pewno nie stąd. - Freya? - Nie, na pewno nie od nas, kategorycznie zaprzeczam.
R
- Skąd ta reporterka, ta Rachel Carr, wie o Angeli Randall? Skąd zna jej nazwisko i adres, skąd wie, gdzie ta kobieta pracuje? Ktoś musiał się wygadać.
T L
- Na pewno nikt z komendy, panie inspektorze. Po pierwsze, prawie nikt tu o niej nie słyszał; była tylko kolejnym nazwiskiem w kartotece osób zaginionych. Szczegółowo zajmowaliśmy się nią tylko my, Nathan i ja, a my z tą Carr nie rozmawialiśmy. - W głosie Frei zabrzmiała lodowata nutka. - Dobrze, wierzę wam na słowo. Właśnie takich nagłówków chciałem uniknąć. Czytaliście? Widzieliście te prowokacyjne pytania? „Czy mieszkanki Lafferton mogą czuć się bezpiecznie w swoim własnym mieście? Czy miejscowa policja zrobiła wszystko, żeby ludzi zażywających kąpieli powietrznych na Wzgórzu, najpopularniejszym miejscu spacerowym w Lafferton, nie zaatakował seryjny morderca?" Seryjny morderca. Na miłość boską, nie ma nawet zwłok! Ale lepiej przygotujmy się na to, że będą. Na dwunastą zwołacie konferencję prasową. Niech przyjdą ci z prasy, radia i telewizji, wszyscy. Chcę zaatakować ich, zanim oni zaatakują nas. Rano znowu wysłałem ludzi na Wzgórze, ale do południa powinni skończyć. Jak było w Starly? Dobrze się bawiliście? - Co? Z Davą- Divą? Boże, co za głupek...
- Wątpię, czy wie cokolwiek o zaginięciu Debbie Parker - odparła Freya. Była u niego tylko dwa razy. Próbował zasypać nas psychodelicznym bełkotem, ale chyba nic nie ukrywa. - Ale tymczasem miejcie na niego oko, tak na wszelki wypadek. Poza wszystkim innym, wygląda na to, że Debbie Parker zawarła w Starly szereg nowych znajomości, a jej współlokatorka mogła coś przed nami zataić. Myślę, że Starley to najlepszy trop. Debbie mogła tam pojechać... -I zadać się z Cyganami! Kiedy byłem mały, chciałem być Cyganem i...
T L
- Tak jest.
R
- Dziękuję ci, Nathan, ale na razie zapomnij o dzieciństwie i siadaj do telefonu. Chcę, żeby konferencja była profesjonalnie zorganizowana i składnie przeprowadzona, żeby porządnie to wyglądało. Trzymamy rękę na pulsie i nad wszystkim panujemy, takie mają odnieść wrażenie. Inaczej po kilku takich artykułach ludzie przestaną nam ufać. Aha, jeśli zwiedzą się o tym ci z prasy krajowej, łączcie ich ze mną. I żadnych komentarzy.
Odwracając się, Freya zerknęła na Serraillera z nadzieją, że dostrzeże coś w jego twarzy, coś, cokolwiek, jakiś intymny znak. Ale nie, nie dostrzegła. Zawahała się, przepuszczając przodem Nathana. Zadzwonił telefon. Simon podniósł słuchawkę. - Serrailler. Dzień dobry, panie inspektorze. Tak, czytałem. Freya uciekła.
Już dawno nie było u nich tylu dziennikarzy i reporterów. Zwietrzyli sensację, poczuli zapach krwi. Gdy zegar wybił dwunastą, do sali wszedł elegancko ubrany Serrailler i stanął na podium wraz z Freyą, Nathanem i inspektorem Blackiem dowodzącym akcją przeszukiwania Wzgórza. - Dzień dobry - zaczął. - Dziękuję, że zechcieliście państwo przyjść. Jak zapewne wiecie, wczoraj wystosowaliśmy apel do społeczeństwa z prośbą o informację na temat zaginionej kobiety, Debbie Parker, mieszkanki Lafferton, którą po raz ostatni widziano trzydziestego pierwszego wieczorem, i która mogła wyjść
T L
R
z domu nazajutrz wczesnym rankiem. Od tamtej pory nie dała znaku życia. Nie zostawiła żadnej wiadomości i nie skontaktowała się z przyjaciółmi, a, o ile nam wiadomo, nie miała żadnego powodu, żeby ukrywać się przed kimś z własnej woli. Nie zabrała z sobą rzeczy osobistych, nie licząc kluczy do mieszkania. Torebkę i ubrania zostawiła w domu. Coraz bardziej niepokoimy się o jej bezpieczeństwo, dlatego oprócz tego, że wystosowaliśmy apel, przeszukaliśmy również okolice Wzgórza i samo Wzgórze, gdzie mogła chodzić na spacery. Jak państwo wiedzą, powodów zaginięcia może być bardzo wiele. Depresja czy inne problemy psychiczne, problemy domowe, rodzinne lub finansowe. Większość zaginionych zwykle wraca do domu. Każdy tego rodzaju meldunek traktujemy bardzo poważnie, ale bywa, że powodów do niepokoju jest więcej, jak choćby w przypadku Debbie Parker. Osiemnastego grudnia zeszłego roku kierowniczka miejscowego domu opieki dla ludzi starszych doniosła nam o zaginięciu innej kobiety, niejakiej Angeli Randall, jej pracownicy zamieszkałej przy Barn Close numer 4, ale chociaż dokładnie sprawdziliśmy jej zeznania i przeprowadziliśmy śledztwo, nie mieliśmy wtedy powodu uważać, że w zniknięciu pani Randall jest coś podejrzanego. Jednakże teraz, w świetle zaginięcia Debbie Parker, wznowiliśmy śledztwo, ponieważ między tymi dwiema sprawami istnieją pewne podobieństwa. Nasz apel spotkał się z dużym odzewem i badamy obecnie szereg tropów, jednak jak na razie nie uzyskaliśmy informacji, która mogłaby naprowadzić nas na jej ślad. Zwrócimy się do społeczeństwa z podobnym apelem w sprawie Angeli Randall. I oczywiście będziemy informować państwa na bieżąco o postępach w śledztwie. Tymczasem byłbym bardzo wdzięczny, gdyby państwo powstrzymali się od absurdalnych i sensacyjnych spekulacji, które nie tylko w niczym nikomu nie pomagają, ale są przykre dla rodziny i przyjaciół zaginionych, nie wspominając już o tym, że niepotrzebnie podsycają niepokój mieszkańców naszego miasta. Wstała Rachel Carr. - Panie inspektorze, przecież musi pan wiedzieć, że ten, jak pan to nazwał, „niepokój" jest rezultatem waszego apelu z prośbą o informacje na temat Debbie Parker. Prawda? - Tak, oczywiście, ale w naszym apelu nie było nic dramatycznego czy sensacyjnego, specjalnie go tak napisaliśmy. Nie chcieliśmy nikogo niepokoić. Chcieliśmy jedynie zwrócić uwagę na problem.
- Dlaczego zatailiście wiadomość o zaginięciu Angeli Randall? - Nikt niczego nie zataił, panno... - Przepraszam. Rachel Carr, Bevham Newspapers. - Tak myślałem. Ten i ów zachichotał, ten i ów się roześmiał. Jej uszczypliwość i rozbuchane ambicje były powszechnie znane, dlatego koledzy za nią nie przepadali. - Cóż, właśnie o takiej frazeologii mówiłem. Otrzymaliśmy meldunek o zaginięciu Angeli Randall i przeprowadziliśmy wstępne śledztwo. Ale nie możemy wystosowywać apelu ani zwoływać konferencji prasowej w związku z każdym zaginięciem, nawet mieszkańca miasta wielkości Lafferton.
R
- Ale teraz traktujecie tę sprawę poważnie?
T L
- Jak już mówiłem, każdą sprawę traktujemy poważnie. Czy są jeszcze jakieś pytania, bo widzę, że panna Carr chce tu przeprowadzić dyskusję panelową. - Jason Fox, Agencja Prasowa. Panie inspektorze, czy niepokoicie się o bezpieczeństwo tych kobiet? - Czas płynie, żadna z nich z nikim się nie skontaktowała, dlatego tak, jest to powód do niepokoju. Ale chcę podkreślić, że jak dotąd nie mamy żadnego dowodu, że przytrafiło im się coś złego. Pytania padały coraz szybciej, jedno po drugim: - Czy jest to śledztwo w sprawie morderstwa? - Czy przeszukanie Wzgórza dało jakieś rezultaty? - Dlaczego nie przeszukaliście innych części miasta? - Czy radzilibyście ludziom, żeby nie przychodzili na Wzgórze? - Czy spacerujące samotnie mieszkanki Lafferton mają powody do niepokoju?
I znowu Rachel Carr: - Dlaczego w Lafferton jest tak mało policjantów? Dlaczego nie wysyłacie na Wzgórze regularnych patroli? Jeśli niepokoicie się, jak pan mówi, o bezpieczeństwo tych kobiet i jeśli uważacie, że między tymi dwiema sprawami jest jakiś związek, czy szukacie już kogoś, kto według was mógłby mieć z tym coś wspólnego? Czy uważacie, że te kobiety mogły zostać uprowadzone albo zamordowane? Czy w Lafferton grasuje seryjny morderca?
T L
R
Poprzedniego dnia wieczorem Jim Williams wysłuchał policyjnego komunikatu w Radio BEV, a potem usiadł w wygodnym fotelu, żeby spokojnie pomyśleć. Nazajutrz rano jak zwykle poszedł do kiosku po „Posta" i po torebkę miętówek. Był piękny dzień, dzień aż za piękny, za ciepły. Zbyt radośnie śpiewały ptaszki, za szybko rosły żonkile. Mogło to oznaczać tylko jedno: powrót chlapy, wschodnich wiatrów i silnego mrozu nocą. Zdjął już białą, wełnianą płachtę, którą czule przykrył kamelie w skrzynkach na werandzie, lecz postanowił, że przed dziennikiem o dziesiątej zerknie na termometr i jeśli będzie za zimno, natychmiast je przykryje. Myślał o nich przez całą drogę powrotną, o kameliach. Pod pachą niósł złożonego na pół „Posta". Nie lubił czytać na ulicy po części dlatego, że psuło to przyjemność późniejszej lektury przy herbacie, po części dlatego, że uważał, iż czytanie na ulicy jest czymś prostackim, tak jak jedzenie. Nie, nie zapomniał o policyjnym apelu. Myślał o nim, robiąc jajecznicę na boczku - z grzybkami! - myślał, krojąc i smarując masłem chleb, wyjmując dzbanek z kredensu i wstawiając wodę na herbatę. Gdy otworzył okno w kuchni, poczuł nieomylny zapach wiosny. Wiedział, że będzie jeszcze słodszy, gdy zawarczą pierwsze kosiarki do trawy. Dziesięć minut później siedział przy stole nad pełnym talerzem. W kubku miał herbatę, gazeta była oparta o dzbanek. Nagłówki krzyczały o Debbie Parker, tej zaginionej dziewczynie. Ale najbardziej przejął się tym, że autor artykułu pisał również o innej kobiecie, niejakiej Angeli Randall, która zaginęła przed Bożym Narodzeniem. Wiedziano, że obydwie biegały lub spacerowały w okolicach
Wzgórza i chociaż zamieszczone w gazecie zdjęcie -Debbie Parker na lodowisku - było niewyraźne, przyjrzawszy się mu uważniej, nabrał prawie całkowitego przekonania, że ją widział. Tak, wyglądała znajomo: zamknąwszy oczy, od razu ujrzał ją na tamtej ścieżce. Ale to za mało, policja na pewno chciałaby wiedzieć coś więcej; przecież każdy mógł do nich zadzwonić i powiedzieć: „Chyba ją tam widziałem, ale nie wiem kiedy". Natomiast ta druga kobieta... Tak, co do niej nie miał żadnych wątpliwości. Jej zdjęcia nie zamieszczono, zamieszczono za to dokładny rysopis.
R
Najbardziej uderzyło go to, że wczesnym rankiem tamtego mglistego, grudniowego dnia widziano ją, jak w lekkiej, wełnianej kurtce biegła w kierunku Wzgórza. Był wtedy na spacerze ze Skippym. Na bardzo wczesnym spacerze nie mógł spać - i dobrze pamiętał tę mgłę, bo gdy wyszedł z domu, była jeszcze do zniesienia, ot, zwyczajna lekka mgiełka, ale tam, na Wzgórzu, bardzo zgęstniała i zrobiła się tak mokra, że przywierała do twarzy i włosów jak lepka, zimna maź.
T L
Wytarł talerz połówką kromki chleba i zajrzał do lodówki, żeby sprawdzić, co ma do zjedzenia na kolację. Został mu jeszcze kotlet schabowy z kostką: mógłby zjeść go z ziemniakami i warzywami. Tak, a na deser szarlotkę, którą kupił poprzedniego dnia w piekarni. Otworzyłby też puszkę swego ulubionego słodkiego sosu, chociaż latem wolał lody. Zdecydowanie, szarlotkę z lodami. Uważnie przeczytał cały artykuł. Nie, jego informacje były zbyt niedokładne, żeby zawracać głowę policji, mimo to, im dłużej o tym myślał, tym większego nabierał przekonania, że jednak powinien pójść na komendę i powiedzieć im, że widział tę kobietę, jak biegła we mgle. Podjąwszy decyzję, złożył gazetę, sprzątnął ze stołu i pozmywał, a potem usiadł w salonie, żeby obejrzeć wiadomości sportowe. Na stoliku tuż obok leżał otwarty „Radio Times" z programami, które zamierzał obejrzeć w tym tygodniu; były zaznaczone na czerwono. Ustalał to od razu. Odbierał gazetę, czytał ją od deski do deski i planował sobie rozrywkę na cały tydzień. Tego popołudnia czekały go trzy godziny ekscytujących rozgrywek sportowych, potem krótki spacer do rogu ulicy i z powrotem, a jeszcze potem kolacja i wieczorny seans telewizyj-
ny. Dlatego postanowił pójść na komendę już teraz, z rana. Pójść i opowiedzieć o wszystkim, ale nie byle dyżurnemu, tylko oficerowi prowadzącemu śledztwo. Słyszał, że ci niżsi stopniem, nigdy nie przekazują meldunków wyżej, że wkładają je do akt i nigdy do nich nie zaglądają. Wyłączył telewizor, włożył płaszcz i czapkę. Powie im wszystko, co pamięta. Z jakiegoś powodu czuł, że jest to winien nie tylko tej zaginionej kobiecie, ale i Phyllis. A w następnej kolejności Skippy'emu.
Gdy tylko wróciła z konferencji, na biurku zaterkotał telefon. - Sierżant Graffham, słucham. Dzwonił Roy, oficer dyżurny z wiadomością, że był u niego jakiś starszy
R
pan.
- Starszy pan?
T L
- Wie coś o tej zaginionej, o Angeli Randall, ale nie chciał powiedzieć co. Zażądał rozmowy z prowadzącym śledztwo.
- Tak, koło siedemdziesiątki, w płaszczu przeciwdeszczowym i w czapce. Nie wyglądał na wariata. Mówił całkiem do rzeczy. - Gdzie teraz jest? - Poszedł do domu. Poczekał trochę i poszedł. Mam tu jego namiary. - Dawaj. Zapisała nazwisko i adres. Gdy tylko odłożyła słuchawkę, telefon zadzwonił ponownie. - Freya, wpadnij do mnie na chwilę, możesz? Tym razem poszła sama, bez Nathana, który deptałby jej po piętach. - Dzięki - powiedział Simon, gdy otworzyła drzwi. - Ta babka z „Echa" łaknie krwi. Simon lekceważąco machnął ręką.
- To tylko mały piesek. Dobra. Debbie Parker. Jedyny trop, jaki mamy, prowadzi do Starly. Starly było dla niej czymś nowym, czymś, co ją wciągnęło i czuję, że jeśli w ogóle są gdzieś wskazówki, które mogłyby podpowiedzieć nam, gdzie przepadła, to właśnie tam. Byliście u tego terapeuty, ale to za mało. Chcę, żeby zaroiło się tam od policjantów, żeby odwiedzili każdy sklep, każdego znachora, każdą kafejkę, każdy... namiot indiański. Niech chodzą od domu do domu. Trzeba wydrukować ulotki ze zdjęciem Debbie Parker i zasypać nimi całe miasto. Przesłuchać każdego, kto ją zna albo rozpozna. Na Wzgórzu nie znaleźliśmy niczego. - Tak jest. Ale co z tą Randall? - A co ma być? - O ile wiemy, nie miała nic wspólnego ze Starly. -Nie.
R
- Nie ma żadnych śladów, nie ma nic.
-Tak jest.
T L
- Fakt. Jedyny ślad, w dodatku niewyraźny, prowadzi na Wzgórze, a na Wzgórzu też nic nie ma. Dlatego dopóki nie pojawi się coś nowego, główną poszukiwaną będzie Debbie Parker.
Zlekceważyć sprawę Angeli Randall? Mogła zakochiwać się w nim po uszy, ilekroć na niego spojrzała, ale jako profesjonalistka zupełnie się z nim nie zgadzała. Znowu stanął jej przed oczami ten sterylny, samotny domek, te niemal dźwiękoszczelne pokoje, ta owinięta w złoty papier paczuszka z kosztownymi spinkami do mankietów, ten list - znowu zadzwoniła jej w uszach posępna, upiorna cisza, która wypełniała dom niczym gęsta mgła. List. Tak, to właśnie list zdradził jej najintymniejsze uczucia, poruszył w niej ukrytą strunę. Dlatego wracając na dół, wiedziała już, dlaczego nie chce, żeby sprawa Angeli Randall zniknęła jej z oczu. Dołączony do podarunku list był listem napisanym przez kobietę zdesperowaną, dowodem obsesyjnej wprost namiętności. Angela pokochała kogoś, komu regularnie robiła kosztowne prezenty, prezenty, na które wydawała pieniądze ze skromnej pensji i z wieloletnich oszczędności. Freya rozumiała ją aż za dobrze. Ją i to, co nią kierowało.
Jak dotąd nie powiedziała nikomu o tym, co odkryła u jubilera w Bevham. - Nathan? -Tak? - Szef chce, żebyśmy przeszukali całe Starly, zasypali je ulotkami, plakatami i ogłoszeniami z podobizną Debbie Parker. Słowem, mamy przeprowadzić frontalny atak. Uważa, że jeśli w ogóle coś znajdziemy, to właśnie tam. - Ciarki mnie przechodzą, jak tam jadę. Daję głowę, że ta kobita tam jest. Pewnie wstąpiła do jakiejś sekty. - Jeśli tak i jeśli nasi rozrzucą tonę ulotek, to pewnie się znajdzie. - Kroi się coś dla mnie? - W Starly?
R
- Gdziekolwiek. Tylko, że Mart Ruston znowu posadził mnie do narkotyków, mam od groma roboty.
T L
- Czyżbyś próbował mi coś powiedzieć?
- Pani sierżant, kocham panią w każdym calu, chętnie oddałbym za panią życie, ale jeśli mam wrócić do Starly, to... - Nic z tych rzeczy. Pójdziesz pogadać z pewnym z miłym staruszkiem, który chce rozmawiać tylko z kimś z dochodzeniówki. A potem zrobisz dla mnie coś jeszcze. Nathan uśmiechnął się szeroko i podniósł rękę. - Dawaj. Przybij piątkę.
28 -To dobry moment, czy karmisz dzieci, odrabiasz ich pracę domową, zadajesz koniom siana... - Cześć, Karin. Dzieci nakarmione, siano zadane, praca domowa odrobiona. Siedzę w papierach, więc każdy przerywnik jest mile widziany.
- Zgłaszam się według rozkazu. -I bardzo dobrze. Co ostatnio zaliczyłaś? - Refleksologię. - Przestań, nie znoszę łaskotek, zwłaszcza w stopy. - Oni nie łaskoczą, oni uciskają, bardzo mocno. Czysta rozkosz. Omal nie usnęłam. I palą cudownie pachnące kadzidełka. Dziewczyna też była słodka. Nic jej nie powiedziałam i już po chwili spytała mnie, czy mam problem z piersiami. - Celny strzał. Kobiety w twoim wieku często je mają. - Cyniczka. Po zabiegu czułam się wspaniale. - W takim razie jestem za.
R
- Piszę pamiętnik. - Same fakty czy wrażenia też?
T L
- Wszystko. Inaczej nie miałoby to sensu. Muszę być wobec siebie szczera. - No, dobrze. Refleksologia, a co po refleksologii? - W środę rano mam kolejne spotkanie z moim duchowym uzdrowicielem. Jest chyba najlepszy. Po sesji czuję, że mogłabym wspiąć się na Mount Everest, jednocześnie ogarnia mnie błogi spokój. - Mogłabym zaproponować coś a propos? -Po to jesteś. - Powinnaś pójść na tomografię. - Znowu? Po co? - Chcę zobaczyć, co się tam dzieje i jak to się ma do twego dobrego samopoczucia. - Muszę to przemyśleć. Cat westchnęła. Powstrzymywała się jak tylko mogła, była wolna od uprzedzeń i otwarta na tyle, na ile pozwalał jej lekarski profesjonalizm, lecz co-
dziennie miała obawy i wątpliwości. Karin wyglądała dobrze i dobrze się czuła. Trzeba było sprawdzić, co się dzieje z jej rakiem. - Grasz uczciwie? - Względem kogo? - Choćby względem mnie. Rzucam ci linę ratunkową. - Musi być trochę dłuższa. - Karin, czego ty się boisz? - Słucham? - Przepraszam. Nie wierzę, że to powiedziałam.
R
- Uważasz, że boję się stawić czoło temu, co nazwałabyś „niepodważalnymi faktami".
- Jeszcze nie teraz.
T L
- Jakie te fakty są, stwierdzę dopiero wtedy, gdy się im przyjrzę.
Cat zawahała się i postanowiła nie napierać, przynajmniej tymczasem. - Dobrze. A więc? Co teraz? Feng shui? - Chirurg parapsychiczny. - Nie, Karin, tylko nie to. - Posłuchaj, tu nie chodzi o mnie, ja w te cuda nie wierzą. Moim zdaniem to sztuczki i pewnie trzeba tego zabronić, ale jak dotąd mamy tylko plotki. Ktoś powinien tam pójść, sprawdzić, z czym to się je i szczegółowo to opisać. Robię wam przysługą. - W takim razie pójdą z tobą. Ja też chcą wiedzieć, co to takiego. Rozumiem, co mówisz i może rzeczywiście nadawałabyś się na królika doświadczalnego, ale nie chcą, żebyś szła tam sama. To zbyt ryzykowne. - Wizytą mam w czwartek, kwadrans po dziesiątej. Będziesz w pracy.
- Tak, a Chris na wykładzie. Cholera. Posłuchaj, jeśli coś cię zaniepokoi, natychmiast stamtąd wyjdź. Słyszysz? To nie jest zabawa z pachnącymi świeczkami. - Wiem. - A propos. Dzwoniła do ciebie moja matka? - W związku z tą kolacją? Tak, przyjdziemy. - Świetnie. - Kto jeszcze będzie? - My, Nick Haydn, Aidan Sharpe i bardzo ładna pani sierżant, podwładna Simona. Możliwe, że i David Lester, ale nie jestem pewna. Sama śmietanka, ale znasz moją matkę. Pewnie znowu bawi się w swatkę.
R
- Albo zbiera fundusze. Albo chce zorganizować kiermasz w hospicjum i szuka ochotników do pomocy.
T L
- Albo chce wkurzyć ojca. Ojciec dostanie piany, jak zwykle. - Ona nie zwraca na to uwagi.
- Zwraca, zwraca. Załatwia to tak, że po prostu dalej robi swoje. - Będę już po zabiegu. - Boże, umiesz ściągnąć człowieka na ziemię. Karin... - Wiem, wiem. - Tomograf. Mówię to ja, twoja lekarka. - Do widzenia, Cat.
W czwartek o wpół do dziesiątej była już w Starly. W dniu takim jak ten każdy czułby się lepiej, pomyślała, spoglądając na obsypane kwiatami tarniny żywopłoty po obydwu stronach alei. Postanowiła zająć się na serio swoim zdrowiem, była zdeterminowana i pozytywnie nastawiona. Wierzyła, że to, co robi,
jest dobre. Niemniej ciemną nocą, gdy nie mogła zasnąć, często miewała wątpliwości, wyobrażając sobie szczypce wielkiego raka wgryzające się w jej ciało. Zastanawiała się wtedy, czy aby nie zwariowała, dlaczego odrzuciła rady Cat i konwencjonalne metody leczenia. Zastanawiała się i bała, wiedząc, że każdy dzień zwłoki pogarsza jej stan, że może już być za późno na jakikolwiek ratunek. Ale za dnia, gdy czytała te wszystkie książki, pełne cudów, przepojone tak wielkim optymizmem i wiarą, gdy słuchała tych wszystkich kaset, gdy przenosiła się w tryskający zdrowiem świat piękna i spokoju, wszystko się zmieniało: nocne koszmary znikały w swoich jaskiniach i znowu była silna, sprawna fizycznie i pewna siebie.
R
Tak się właśnie czuła, parkuj ąc przy rynku. Było cicho i spokojnie, a w słońcu lśniły pnie drzew. Minęła ją kobieta z podskakującym berbeciem u boku i z niemowlęciem w nosidełku. One wymieniły uwagi na temat wiosennej pogody, a berbeć wypuścił sznur mydlanych bąbelków z plastikowej rurki. Bąbelki poszybowały do góry, mieniąc się wszystkimi kolorami tęczy.
T L
Schodziła ze wzgórza, spoglądając na łapacze snów na sklepowych wystawach, na słoje zdrowego, leśnego miodu, na małe kryształy. Jej uwagę przykuł różowy kwarcyt w kształcie zakrzepłych płatków róży i poczuła emanującą z niego moc. Kupiła go za pięć funtów, schowała do torebki i od razu zrobiło jej się lżej na duszy. Potem kupiła gazetę, weszła do jakiejś kawiarenki i ze szklanką lemoniady domowej roboty - usiadła przy stole z sosnowego drewna, żeby trochę poczytać. „Jeśli wydaje ci się, że życie jest jak cytryna, rób lemoniadę". Znalazła to w pewnej amerykańskiej książce z optymistycznymi złotymi myślami, tej samej, która radziła jej również, żeby owijała się światłością, utkała sukno ze złotych nici i codziennie po przebudzeniu wyciągała rękę, żeby dotknąć swej własnej tęczy. Ale złota myśl o lemoniadzie bardzo się jej podobała. Wyjrzała przez okno i poczuła się dobrze. Tak sobie powiedziała, że jest dobrze, że dobrze się czuje. Że jest szczęśliwa i pozytywnie nastawiona do życia. Nie, niczego sobie nie wmawiała, po prostu tak było. Bała się zabiegu. Refleksologia i aromaterapia to jedno, chirurgia parapsychiczna to drugie. Żeby dodać sobie otuchy, zacisnęła palce na telefonie komórkowym w kieszeni.
Dziesięć po dziesiątej stanęła przed szklanymi drzwiami domu u stóp wzgórza. Na drzwiach widniał napis: CHIRURG, a pod spodem: STOMATOLOG. Słowo DENTYSTA nieudolnie wymazano. Bała się dentystów, dlatego trochę się zdenerwowała. - Dzień dobry. Czy jest pani umówiona? Kobieta w średnim wieku w żółtobrązowym pulowerze - mogłaby być recepcjonistką w biurze konsultingowym przy Harley Street. Karin podała jej swoje nazwisko. - Pani McCafferty... Tak, dziękuję. Zechce pani spocząć. Doktor Groatman zaraz panią przyjmie. - Doktor?
R
- Tak - odparła z uśmiechem kobieta. - Lekarz, który leczy za pośrednictwem Anthony'ego.
T L
- Rozumiem. A ten prawdziwy Groatman.,.
- W latach trzydziestych XLX wieku mieszkał w Londynie. - Aha.
Kobieta uśmiechnęła się i przeniosła wzrok z powrotem na ekran komputerowego monitora. - Dużo ludzi tu przychodzi? - O tak. Terminarz jest zapełniony na wiele tygodni naprzód. Mamy pacjentów z całego kraju. Karin wzięła ze stolika „Uzdrawianie świata", lecz w tym samym momencie otworzyły się drzwi i z gabinetu wyszła blada, zdezorientowana staruszka. - Pani Cornwell? Proszę na chwilę usiąść, to uczucie szybko minie. Przyniosą pani wody. - Recepcjonistka podeszła do saturatora na końcu pomieszczenia. - Musi pani dużo pić, to ważne. Jak się pani czuje? Staruszka wyjęła chustkę do nosa i wytarła twarz.
- Trochę mi słabo. - To normalne. Proszę pić powoli i nie wstawać. Czy odczuwa pani jakiś dyskomfort? Zaskoczona staruszka podniosła wzrok. - Dyskomfort? Nie, żadnego. To dziwne. - Nie, normalne - odparła z uśmiechem recepcjonistka.
Zabrzęczał dzwonek.
R
Z gabinetu wyszedł jakiś mężczyzna i nie patrząc ani na staruszkę, ani na Karin, ruszył w stronę biurka. Był szczupły, miał rudoblond włosy i nijaką twarz. Dwoma palcami wstukał coś do komputera, zerknął na leżącą przed monitorem teczkę, wrócił do gabinetu i zamknął za sobą drzwi. Zapadła cisza. Wciąż lekko zdezorientowana starowinka wypiła łyk wody i ponownie wytarła chustką twarz, recepcjonistka usiadła przy biurku. Karin otworzyła czasopismo.
T L
- Pani McCafferty? Zapraszam.
Pod Karin ugięły się nogi, zaschło jej w gardle. Nie chciała tam iść. Miała ochotę odwrócić się i uciec, póki jeszcze mogła. Recepcjonistka patrzyła na nią z uśmiechem. Karin spojrzała na staruszkę. Jak tam jest? Co on właściwie robi? Na co się pani leczy? Jak się pani czuje, ale tak naprawdę? Od natłoku pytań zakręciło jej się w głowie. - To tamte drzwi. Pan doktor już czeka. Boże, ja chyba zwariowałam. Żałowała, że nie ma z nią Cat. Powoli weszła do gabinetu.
Mężczyzna był przygarbiony, mocno kulał i chodził w bucie ortopedycznym. Miał nierówne ramiona i włosy koloru włosów mężczyzny, który chwilę przedtem wszedł do recepcji, z tym że jego były zmierzwione i przyklejone do czoła. Był w białym kitlu i stał przy kozetce. Przez częściowo opuszczone żaluzje wpadało do pokoju słabe, przyćmione światło. Umywalka, kran i naga, wyłożona PCV podłoga. Nic więcej.
- Proszę tutaj, na kozetkę. Jak pani na imię? - Miał burkliwy głos i mówił z lekkim akcentem, którego nie umiała umiejscowić. - Karin. - Proszę się położyć. Karin się położyła. Mężczyzna podszedł bliżej i nie dotykając jej ciała, szybkim, gwałtownym ruchem przesunął nad nią rękami. - Ma pani raka. Wyczuwam go w piersi, w węzłach chłonnych i w brzuchu. Proszę rozpiąć bluzkę, ale jej nie zdejmować. Proszę nie zdejmować ani ubrania, ani bielizny. Tak, mówił ze zdecydowanie obcym akcentem, może niemieckim albo holenderskim. Gdy rozpinała bluzkę, odwrócił wzrok.
R
- Usunę narośl z gruczołu szyjnego. To jądro raka, jego rdzeń. Kiedy się go pozbędziemy, przerzuty skurczą się i znikną. Ten w szyi je żywi.
T L
Każdą komórką ciała pragnęła tylko jednego: żeby go nie widzieć. Był nieogolony, chociaż skórę i ręce miał czyste. Sięgnął pod kozetkę i wysunął tacę z narzędziami. Usłyszała brzęk metalowego kubła. Zmuszała się do patrzenia, do jak najuważniejszego obserwowania, chciała zapamiętać jego ręce i twarz, kształt jego ciała. Wziął coś z tacy i ukrył to w dłoni. Potem wyciągnął rękę w stronę jej szyi. - Proszę się nie bać, nie ma się czego bać. Serce bije pani stanowczo za szybko, to absurd. Proszę się uspokoić. Wyleczę panią. Rak zniknie i znowu poczuje się pani dobrze. Czego tu się bać? Zwinnie poruszył rękami, ciągnąc ją za fałd skóry na dole szyi i nagle poczuła coś dziwnego, nagle odniosła wrażenie, że coś się w tym miejscu przesuwa, tam, w jej ciele, że są to chyba jego zakrzywione palce. Obserwowała jego twarz. Miał przymknięte powieki, lecz wiedział, że na niego patrzy. Palce poruszyły się gwałtowniej, poczuła piekący ból i silne szarpnięcie. - No, nareszcie. Jest. Dobrze.
Szybko zabrał i opuścił rękę i coś wpadło do stojącego pod kozetką kubła. Gdy ponownie ją podniósł, zobaczyła, że ma zakrwawione palce. Znowu powiódł dłońmi nad jej ciałem, mamrocząc coś, co brzmiało jak czarodziejskie zaklęcie. - Jesteś teraz w rękach Boga, Karin. Już nic ci nie grozi. W pełni wyzdrowiejesz. Musisz odpoczywać. Musisz dobrze jeść, nie odchudzać się i niczego sobie nie odmawiać. Daj ciału to, o co cię prosi. Pij wodę, dużo wody. I odpoczywaj. Do widzenia.
R
Znieruchomiał. Karin wciąż leżała. Była lekko oszołomiona i trochę zdezorientowana, lecz po kilku sekundach spuściła nogi na podłogę i niepewnie wstała. Groatman nie pomógł jej ani się nie odezwał, nawet nie drgnęła mu twarz. Przemknęło jej przez myśl, że jest mężczyzną w sportowej marynarce, tym, który wszedł na chwilę do recepcji, że po prostu zmierzwił sobie włosy, wypchał czymś ramiona i się przygarbił, ale nie była tego pewna.
T L
- Niewiara i podejrzliwość są złymi doradcami - powiedział cicho, gdy położyła rękę na klamce. - Miej otwarty umysł, Karin, miej szczodre serce. Inaczej nie uwierzysz, że cię uzdrowiłem. - Miał nieprzyjemny głos, obcy akcent gdzieś zniknął. Karin otworzyła drzwi. Mało brakowało i by stamtąd uciekła. W recepcji czekało dwoje ludzi. - Proszę usiąść i napić się wody. - Nie, nie, muszę już iść, przepraszam... - Proszę usiąść, musi pani dojść do siebie. Proszę. Trzęsąc się, usiadła i wypiła łyk wody z papierowego kubka. Recepcjonistka miała rację: chciało jej się pić i była zupełnie rozkojarzona. Zabrzęczał dzwonek i do gabinetu wszedł kolejny pacjent. - Czy płacę teraz? - Tak, ale nie ma pośpiechu. Proszę przez chwilę posiedzieć i się uspokoić.
-Nie, nic mi nie jest, dziękuję. - Karin wstała. Nie, nie zemdlała. Ściany pozostały nieruchome, nie zachwiały się ani nie zadrżały. Podeszła do biurka i recepcjonistka podała jej karteczkę. PANI K. MCCAFFERTY. ZABIEG: £100. CZEK PŁATNY NA SUDBURY & Co. Wyszła na świeże powietrze, gorączkowo licząc. W gabinecie była najwyżej dziesięć minut, nie dłużej. Ale dobrze, powiedzmy, że czekała w poczekalni, że facet przyjmuje średnio jednego pacjenta na pół godziny, od dziewiątej do piątej. Szesnastu pacjentów dziennie, minus godzina na lunch: pozostaje czternastu. Czternaście razy sto? Tysiąc czterysta funtów. Wróciła do tej samej kafejki, usiadła w słońcu przy oknie, zamówiła herbatę, kawałek przepysznego, cudownie pachnącego ciasta z marchwi, otworzyła notes i strona po stronie, na świeżo opisała wszystko to, co zapamiętała: zapachy, obrazy, dźwięki, jego słowa, swoje wrażenia. Z samochodu zadzwoniła do Cat.
T L
R
- Pani doktor wyjechała na pilne wezwanie. Czy mam jej coś przekazać? Karin podała swoje nazwisko i poprosiła o telefon.
Odprężona, niespiesznie wracała do Lafferton, jeszcze bardziej rozkoszując się słońcem, odczuwając wielką ulgę i próbując jak najszybciej zapomnieć o porannych doświadczeniach. Zamierzała spędzić popołudnie w ogródku, zrobić tam miejsce na sadzonki. Otworzyła drzwi, podniosła z podłogi listy, weszła do kuchni, wstawiła wodę, przebrała się w stare dżinsy, włożyła kurtkę i buty. Słońce świeciło prosto na bukiet żonkili w wielkim wazonie na stole i zdawało się, że kwiaty płoną. Zaparzyła herbatę, wzięła listy i usiadła na sofie. Usiadła i momentalnie zasnęła. Nie rzucała się przez sen ani o niczym nie śniła i dwie godziny później zbudziła się rześka i niezwykle spokojna. Słońce zdążyło się już przesunąć i na białej ścianie wy-kwitły podłużne, jaskrawe plamy. Skupiła na nich wzrok. Emanowały energią i były niewysłowienie piękne. Przypomniał jej się poranek. Starly, ten dziwny gabinet, przygarbiony, kulawy mężczyzna, jego dziwny akcent, szorstkie uwagi. Była zdenerwowana i podejrzliwa, ulżyło jej, gdy wyszła. Ale teraz, leżąc i patrząc na tę białą ścianę, czu-
ła się zdrowa i silna, jakby coś się w niej zmieniło, jakby wewnętrznie odżyła. No, tak. Tylko, co powie teraz swojej przyjaciółce Cat?
29 Chciał sprawdzić, co się dzieje. W radiu i w miejscowej gazecie pojawiły się artykuły i komunikaty, które - choć tylko po części - zostały przedrukowane w kilku gazetach krajowych. W mieście huczało od plotek. Od spekulacji. Od niespokojnych domysłów.
T L
R
Wyprawa furgonetką byłaby zbyt niebezpieczna. Poprzedni wieczór spędził z Debbie Parker. Zrobił sekcję, napisał raport, schował go do akt, a potem zajął się ciałem: musiał włożyć doń wszystkie narządy, musiał zaszyć rany. Lubił myśleć, że zawsze robi to nienagannie, z należnym szacunkiem, tak, zawsze z szacunkiem. To oni go tego nauczyli. W prosektorium i przy stole sekcyjnym często bywali wulgarni, zwłaszcza w obecności policji; w ten sposób próbowali radzić sobie z tym, co robili i widzieli, trzymać koszmar na wodzy, ale on nigdy tego nie aprobował, a już na pewno się do nich nie przyłączał. Teraz pracował sam, zawsze w ciszy lub przy muzyce. Dla Debbie puścił Vivaldiego. Skończywszy, przykrył zwłoki białym prześcieradłem i schował je do chłodni, pod innymi. Każda szuflada była oznaczona, lecz oznaczona imieniem, w dodatku nie ich własnym, tylko tym, które po długim, starannym namyśle im nadał. ACHILLES MEDUZA Czarnym atramentem napisał na karteczce KIRKE, po czym wsunął ją do okienka w szufladzie Debbie. Rozpiął i zdjął zielony kombinezon laboratoryjny, wrzucił go do pralki, ubrał się, dokładnie zamknął magazyn - każde drzwi na dwa zamki - wyszedł na dwór, zamknął opuszczane drzwi i założył kłódkę na sterczący z betonu rygiel. Zaparkował przed pubem, wysiadł i ciesząc się miłym, wiosennym wieczorem, ruszył w kierunku Wzgórza.
Wciąż było ogrodzone policyjną taśmą, a przed każdym wejściem dalej stały znaki ostrzegawcze. Ale nikogo już tam nie było. Policjanci, ich samochody i sprzęt, odjechali. Obszedł Wzgórze, spoglądając na opustoszałe zbocza, na gęste krzewy, na Głazy Werna i rosnące na wierzchołku dęby. Nie wiedział, jak długo będzie niedostępne dla spacerowiczów, lecz nawet gdy już zdejmą taśmę, minie dużo czasu, zanim ktoś tu przyjdzie. Ludzie byli zdenerwowani, niespokojni, plotka rodziła plotkę. Nikt nie czuł się bezpiecznie, wszyscy będą uważnie obserwowani, pojawią się policyjne patrole. Do samochodu wrócił inną trasą. Ostrożności nigdy nie za wiele, nie mógł opuścić gardy. Nie teraz.
T L
R
Wstąpił do pustego o tej porze pubu, zamówił wino i gorący pasztecik, wziął z lady wieczorną gazetę. Pub był duży i anonimowy, miejsce w sam raz dla przejezdnych wędrowców. Obsłużono go bez najmniejszego zainteresowania i na pewno nie zapamiętano. Niedługo potem weszły dwie grupy mężczyzn, którzy nie zaszczycili go ani jednym spojrzeniem. „Echo Lafferton" zamieściło kolejny artykuł o Meduzie i Kirke. Pasztecik był pyszny. Gazetę oświetlały promienie rubinowego słońca wpadające przez rombowe szyby w oknach. Tak, był zadowolony.
30 Tego tygodnia Sharon Medcalf nie przyszła na próbą chóru - przysłała wiadomość, że jest bardzo przeziębiona, skutkiem czego plan Frei legł w gruzach. Teraz miała przed sobą jej domowy numer, mimo to wciąż się wahała. Musiała z kimś porozmawiać o Simonie, wypytać kogoś o to, co pochłaniało ją bez reszty, gdy nie pracowała, a ilekroć z nią rozmawiała - to nic, że tylko dwa razy - zawsze okazywało się, że Sharon uwielbia plotkować. Więc dlaczego się waham? Który to już raz zadawała sobie to pytanie? Odeszła od telefonu, nalała sobie kie-
liszek wina i znowu usiadła, żeby pomyśleć. Chciała o nim porozmawiać, chciała usłyszeć jego imię, chciała wypowiedzieć je sama, chciała dowiedzieć się czegoś więcej o jego życiu. Z kim miała rozmawiać, jeśli nie z Sharon? Ci, których poznała najlepiej w Lafferton, byli jej kolegami z pracy. Nie licząc innych znajomych, głównie tych z chóru, jedyną osobą, którą mogłaby nazwać przyjaciółka, była Menel Serrailler, ale Meriel oczywiście odpadała. Tak więc pozostawała jej tylko onieśmielająco elegancka Sharon Medcalf, rozwódka i właścicielka dwóch równie eleganckich butików w Bevham. Ale Sharon była też członkinią chóru i odkąd dyrygent poprosił ją kiedyś, żeby zaśpiewała kilka taktów z solowej arii z Mesjasza - chciał im coś zademonstrować - Freya zaczęła patrzeć na nią z szacunkiem. Sharon miała wspaniały sopran, czysty i dźwięczny, potrafiła wyciągnąć nuty, o jakich inne soprany mogłyby tylko pomarzyć. Chórzyści słuchali jej w skupieniu i z wytężoną uwagą. Okazało się, że Sharon to coś więcej niż tylko kosztowne stroje.
T L
R
Tymczasem ona przestała już kląć na każdą myśl o Simonie. Od czasu do czasu słyszała wściekły, buntowniczy, lecz cichutki głos, który to żałośnie zawodził i narzekał, to ostrzegał. Ale ona konsekwentnie go ignorowała. Włączyła telewizor i przeskoczyła z programu ogrodniczego na program o handlu nieruchomościami, potem na jakiś mecz ligi europejskiej, wreszcie pstryknęła pilotem i wyłączyła odbiornik. Papiery już uporządkowała, a nie miała żadnej książki do czytania. Dopiła wino i przysunęła bliżej telefon. -Sharon? Tak? - Mówi Freya Graffham... Dzwonię, żeby spytać, jak się czujesz. Podobno straciłaś głos. - Niech cię Bóg błogosławi, dziąki za pamiąć. Tak, było paskudnie, ale jest już dużo lepiej. Jak było na próbie? - Dobrze. Idzie nam coraz lepiej, ale bez ciebie soprany brzmią zdecydowanie gorzej. Posłuchaj, dzwonią i dlatego, że mam w środę wolne i pomyślałam, że mogłybyśmy pójść gdzieś na lunch. Oczywiście pod warunkiem, że będziesz się lepiej czuła.
- W środę to byłoby już symulowanie. Bardzo chętnie pójdę, dzięki. Gdzie? Jeśli miały już rozmawiać o Simonie, wolałaby, żeby nie było to w Lafferton. - Może zjemy gdzieś za miastem? Na przykład Pod Gąską i Liskiem we Flimby, co ty na to? Dają tam świetnie jeść, a tłok jest tylko wieczorem. - Nie byłam tam od wieków. Jeśli znowu będę mjała taki dzień j ak dzisiaj, z przyjemnością się wyrwę. Wielkie dzięki. - Świetnie. W takim razie spotkajmy się na miejscu. O wpół do pierwszej? Chciało jej się śpiewać. Kiedy podwoziła ją do domu, Sharon sama zaczęła mówić o Serraillerach. Może nie znała Simona za dobrze, ale na pewno znała odpowiedź na pytanie, które dręczyło ją, odkąd była u niego w domu. Za nic nie mogła go ani zlekceważyć, ani zignorować. Po prostu musiała wiedzieć.
T L
R
Zrobiła sobie kąpiel, ale mocząc się w wodzie, myślała nie o Simonie, tylko o pracy. Jedyna w miarę pewna informacja na temat zaginionych kobiet pochodziła od Jima Williamsa, według wszelkiego prawdopodobieństwa ostatniej osoby, która widziała Angelę Randall biegnącą po stoku zasnutego mgłą Wzgórza. Sęk w tym, że teraz też zasnuwała ją mgła i że nie mieli absolutnie żadnych informacji na temat Debbie Parker. Poszukiwania na Wzgórzu nic nie dały. Dwoje świadków rozpoznało ją na zdjęciu - jeden znał nawet jej nazwisko - ale nikt jej ostatnio nie widział. Przepytywanie mieszkańców, plakaty, ulotki, kolejny apel w radiu - i nic. Zastanawiała się też przez chwilę nad Skippym, psem Williamsa. Psa też widziano na Wzgórzu i on też przepadł bez śladu, no bo jak tu znaleźć ślad w gęstej mgle? Ale psy czasem uciekały, tropiąc jakieś zwierzę, zapędzając się za głęboko do króliczej nory, poza tym zaginiony pies to nie to samo co zaginiona kobieta. Psy kradziono. Jim Williams nikogo nie widział, widział za to jakiś pojazd, tak przynajmniej twierdził. Czyż porywacze psów nie wlekli swych ofiar do samochodu i z rykiem silnika nie odjeżdżali w noc? Przypomniała jej się Cruella de Vil.
Gdy dwa dni później wyruszała do Flimby, wiosna postanowiła wycofać się na z góry upatrzone pozycje, ustępując przed kontratakiem zimy. Przez pola wiał ostry, północno-wschodni wiatr i gdy dotarłszy na miejsce, zaparkowała przed pubem, wiatr ten przepuścił gwałtowny szturm na przednią szybę samochodu, siekąc w nią mokrym śniegiem i gradem. W pubie było cicho i spokojnie, a w blasku palącego się pod kominkiem ognia i w bursztynowym świetle lamp stoły wyglądały bardzo zapraszająco. Zaraz po wejściu zobaczyła, że boczną salkę zajmuje grupka starych bywalców, mieszkańców okolicznych wiosek. Cichy, monotonny pomruk ich głosów brzmiał jak brzęczenie pszczół.
T L
R
Zamówiła wódkę z tonikiem i usiadła przy stoliku stojącym najbliżej kominka. Owszem, były kobiety, które mogły jadać w takich miejscach choćby codziennie, ale na pewno nie czerpały z tego tak wielkiej przyjemności jak ona tego bezcennego, wolnego dnia. W Londynie nigdzie nie wychodziła. Cały wolny czas poświęcała na nadganianie domowych zaległości i udowadnianie samej sobie - przygotowywaniem wykwintnych kolacji - że uwielbia uszczęśliwiać męża. Koniec z tym, pomyślała, kurczowo zakrzywiając palce u stóp. Nigdy więcej.
I nagle - jakby ktoś zapalił światło - nagle oczyma wyobraźni ujrzała mieszkanie Simona, jego rysunki, książki, nowoczesne meble i doskonale harmonizujące z nimi antyki. Chociaż wnętrze pubu - te mosiężne ozdoby końskiej uprzęży, te białe, bawełniane zasłony w drobną kratkę - bardzo się jej podobało, wolałaby być teraz tam, u niego. Pragnęła, żeby ten piękny pokój wchłonął ją, przygarnął jak swoją, jak kogoś, kto tam przynależy, kto pasuje tam jak idealnie dobrany wazon, taboret czy jeden z jego rysunków. - Boże, co za dzień! Sharon stała przed stołem, zdejmując długi, zamszowy płaszcz. Wiedząc, że będzie elegancko ubrana - jak zawsze - i doszedłszy do wniosku, że nie może zawieść samej siebie, Freya poświęciła godzinę na wybór ubrania i na staranne przygotowania i gdy przed wyjściem z domu spojrzała do lustra, uznała, że jest
całkiem nieźle. Miała na sobie porządne ubranie, niby stonowane, lecz przemieszane z czymś, co było teraz „trendy"; do pracy nigdy nie nosiła rzeczy rzucających się w oczy, bo nie chciała zwracać na siebie uwagi, dlatego cieszyła się, że może wreszcie zaszpanować. Ale stanąwszy oko w oko z Sharon, doszła do wniosku, że niepotrzebnie zawracała sobie głowę. Sharon przyszła w Armanim, z oszałamiającą apaszką do kompletu,i rzuciła na podłogę torebkę od Louisa Vuittona. Freya nie mogła się powstrzymać: wyciągnęła rękę i pomacała jej jedwabną bluzkę, białą w delikatny, kwiecisty wzorek. - Niesamowite... Nigdy czegoś takiego nie widziałam. -I nie zobaczysz. To stary Ungaro w najlepszym wydaniu. Freya tylko westchnęła.
T L
- Hm... Jak się czujesz?
R
- E tam, bzdura - dodała Sharon. - To tylko praca. Gdyby nie to, najchętniej chodziłabym w dżinsach.
- O wiele lepiej. Dzięki za zaproszenie. To miłe, że jesteś taka przyjacielska. - Często mówiła takie rzeczy i nie wiedzieć czemu, zawsze brzmiały szczerze. Wysoka i bardzo szczupła, miała czterdzieści pięć, czterdzieści osiem lat i długie, świetnie obcięte i dyskretnie pofarbowane włosy; fryzjer musiał kosztować ją fortunę. Makijaż? Równie dobrze mogła go zrobić profesjonalistka. - Nie byłam tu od lat i umieram z głodu. - Menu jest na tablicy za barem. - Wiem, ale nic nie widzę. - Podniosła torebkę i wyjęła kosztowny futerał. - Dior? Chanel? Sharon włożyła okulary - Yves Saint Laurent - i zrobiła minę. - No, dobrze. Co by tu wybrać...
Zamówiły. Zamiast wódki Freya nalała sobie wody mineralnej i usiadła wygodniej. Nie miała pojęcia, jak zagadnąć ją o Simona, lecz okazało się, że to bardzo łatwe. Gdy kelnerka podała krabowe paluszki, Sharon powiedziała: - Wiesz, że za miesiąc jest doroczny zjazd chórzystów? A Peter Longley i Kay znowu nawalili. - Nie, nie wiedziałam. Jeszcze w tym nie siedzę, przynajmniej nie za dobrze. - Meriel podsunęła im ciebie. Chce, żebyś była w komitecie organizacyjnym. - Naprawdę? Ale ja jestem nowa... - Tak, dzwoniła do mnie. Niesamowita kobieta. Wszystkich tu zna i umie zapędzić ich do roboty.
R
- Mnie wrobiła w ciasto. Mam zrobić sześć czekoladowych tortów na imprezę w hospicjum i pomóc jej w organizacji wiosennego festynu. Jako lekarka musiała mieć niezłą siłę przebicia.
T L
- Mówiąc o niej, ludzie wciąż ściszają głos, a kiedy była na oddziale, studenci trzęśli się przed nią ze strachu. To jedna z tych, które nigdy nie przejdą na emeryturą. Teraz musi dawać upust energii w działalności dobroczynnej. Podano główne danie, grube, mięsiste kawałki żabnicy w gęstym sosie lekko przyprawionym curry, i miseczkę świeżych warzyw. Freya poszła do baru po wodę mineralną. Po drodze zastanawiała się, czy Angela Randall chodziła do takich pubów z mężczyzną, dla którego kupowała te kosztowne prezenty; miała nadzieję, że tak, że za swoje ekstrawagancje dostawała coś w zamian. Jak go poznała? Gdzie teraz był? Była pewna, że prezenty mają coś wspólnego z jej zniknięciem, lecz wciąż nie wiedziała co. Debbie Parker, pomyślała, stawiając wodę na stole, na pewno tu nie była, ani sama, ani z przyjaciółmi ze Starly. Miała wyrzuty sumienia, że nie potrafi uznać jej za interesującą dziewczyną. Usiadła i nalała sobie wody. - Rodziną Serraillerów można by obsadzić cały szpital. - Trzy generacje lekarzy. Znasz pozostałych? Freya pochyliła się nad talerzem.
- Nie, tylko Simona. To mój szef. - Tak, czarna owca. Jego rodzice nie byli zachwyceni, no bo kim jak kim, ale zostać policjantem? Boże, przepraszam, nie wierzę, że to powiedziałam. -Nie przejmuj się. Wiemy, że jesteśmy najniższą formą życia, typowymi przedstawicielami fauny bajor i stawów. - Tak, ale dla nich Serrailler, który nie jest lekarzem, nie jest prawdziwym Serraillerem. Cholera, przecież jak rodzą się trojaczki i dwoje z nich zostaje lekarzami, to chyba wystarczy, nie? - Dobrze go znasz? - Richarda? - Też, ale chodziło mi o Simona.
R
Sharon zerknęła na nią, odłożyła sztućce i odchyliła się do tyłu.
T L
- Słabo. Oni do siebie nie pasują, co to za para. Meriel jest za bardzo niezależna. - Poznałam go, ale mi się nie podobał.
- On nikomu się nie podoba. Meriel miała z nim ciężkie życie, tak myślę. To bardzo rozgoryczony człowiek. - Z synem też? Ostatecznie został gliniarzem. - Z synem i Martą. Słyszałaś o Marcie? - Nie. Zjesz kawałek ciasta? - Jak myślisz, jakim cudem wchodzę w te ubrania? Wystarczy mała czarna. Zamówiły kawę z ekspresu. - Marta jest ich najmłodszą córką, chyba z dziesięć lat młodszą od trojaczków. Urodziła się z poważną wadą mózgu. Mieszka w domu opieki pod Bevham. Z tego, co słyszałam, Richarda omal to nie zabiło. Marta jest dla niego symbolem
całkowitej klęski. Chciał, po prostu musiał mieć doskonałą rodzinę, dokładnie taką, jaką sobie wymarzył. Nie wyszło. - Biedna Meriel. - Tak, wszystko skrupiło się na niej. Dlatego tak bardzo się udziela, żeby uciec jak najdalej od niego. - On też jest na emeryturze? - Tak. Był neurologiem. Nikt nie wie, co teraz robi. Ale na pewno nie pomaga ani nie wspiera żony. Podano kawę i dwa talerzyki z czterema czekoladowymi truflami. Sharon swój odsunęła. - Jak ci się pracuje z Simonem?
R
Zaskoczyła Freyę z opuszczoną gardą. I uważnie się jej przyglądała.
-I? -I co?
T L
- Jest bardzo dobrym szefem. I świetnym organizatorem.
- Nie mów mi tylko, że jeszcze się w nim nie zakochałaś. Kocha się w nim każda, która go spotka. Freya przełknęła łyk kawy. Była tak gorąca, że boleśnie sparzyła jej gardło. Sharon pochyliła się nad stołem. Czeka na wyznania, na zwierzenia, pomyślała Freya. Bądź ostrożna, bardzo ostrożna... Sęk w tym, że była też absolutnie zdesperowana, że bardzo chciała o nim porozmawiać i że nic innego jej nie obchodziło. - Dotarło - powiedziała Sharon. - Rozumiem. Posłuchaj... - Sharon, muszę wiedzieć tylko jedno. Czy on jest gejem? Bo myślę, że chyba tak, że to, no... że to oczywiste... - Boże drogi. Simon gejem? Ależ skąd!
Freya poczuła, że po plecach ścieka jej pot. Zakręciło jej się w głowie.
R
- Owszem, jest trochę tajemniczy. Wszyscy próbowali go rozgryźć, ale nic z tego. Jesteś policjantką, detektywem, masz szansę. Nie znam go za dobrze, o wiele lepiej znam Meriel, ale poznałam mnóstwo kobiet, którym nieźle dał w kość. Jest czarujący, przystojny, wykształcony, serdeczny, bardzo towarzyski. Błyskawicznie zrobił karierę, co też jest pociągające. Złamał więcej serc, niż ja zjadłam kolacji na ciepło. Oczarowuje kobiety, jest przyjacielski, czują przy nim, że są jedyne na świecie. Poświęca im całą uwagę, słucha ich... Tak, jest bardzo dobrym słuchaczem. Nie wiem, dlaczego to robi, nie mam zielonego pojęcia. Głowę daję, że nie jest sadystycznym szowinistą, to pewne. Ale kiedy one zaczynają robić się zbyt chętne, on się wycofuje, i to nagle, gwałtownie, z wielkim hukiem. Nie wiedzą, czym i kiedy oberwały. I coś jeszcze: nikt nie zna szczegółów, ale Simon ma drugie życie. Nie wiadomo gdzie, nie wiadomo, kiedy nim żyje, wiadomo tylko, że te dwa życia nigdy, ale to nigdy się ze sobą nie splatają, jakby się rozdwa-jał. Wezmę jeszcze jedną kawę. Chcesz?
T L
Freya tylko kiwnęła głową. Nie dałaby rady wypowiedzieć ani słowa. Sharon wstała i poszła do baru. W sali rozbrzmiewał wesoły gwar rozmów, pachniało kawą, w powietrzu unosiły się kłęby dymu z cygar. W atmosferze takiej jak ta mogła się ukryć, mogła rozeznać się w swoich odczuciach i uczuciach. Sharon była na tyle bystra, że natychmiast ją rozszyfrowała. A więc ostrożnie, Freyo, bardzo ostrożnie. - Posłuchaj, Sharon... Sharon podniosła rękę. - Wiem. Nikomu ani słowa. - W sumie nie ma tu o czym opowiadać. - Wszystko jedno. Pracujesz z nim i nie chcesz, żeby się to rozniosło. Nie jestem idiotką. - Nie ma tu żadnego „tego", jestem po prostu ciekawa. - Jasne. - No dobrze, zainteresowana.
- Chciałam cię tylko ostrzec. - Ostrzec czy odstraszyć? - Absolutnie nie. Po pierwsze, to nie mój typ, po drugie, jestem zajęta kimś innym. Ale widziałam zbyt wiele kobiet, które twój szef unieszczęśli-wił. - Dobra, czuję się ostrzeżona. Mąż zniszczył najlepsze lata mojego życia i nie zamierzam robić sobie powtórki. Powiem ci, co myślałam. Że jeśli jest gejem, to pewnie chce to ukryć, a powód ma. - Ojciec? - Z tego, co mówiłaś. - Może.
T L
R
- No, ale dość o mężczyznach. Powiedz, gdybym przyszła do twego butiku, ile dałabyś mi zniżki na spodnie od Armaniego?
Wracając do domu, pojechała naokoło, żeby rzucić okiem na Wzgórze. Wejścia wciąż były przecięte łopoczącą na wietrze policyjną taśmą ostrzegawczą, symbolem śmierci i nieszczęścia, który można było znaleźć na każdym miejscu zbrodni. Pod warunkiem, że jest to miejsce zbrodni, pomyślała, podchodząc powoli do wejścia prowadzącego w górę zielonego stoku, teraz już nagiego i posępnego w gasnącym świetle dnia. Łatwo było wyobrazić sobie, że są tu duchy, że pełno tu obrazów strachu i przemocy. W letni dzień ze Wzgórza bił ulotny czar i rozbrykana wesołość, bo roiło się tu od dzieci, spacerujących z psami ludzi i od biegaczy pocących się w podkoszulkach i spodenkach z lycry. Co się tu stało? Wiedziała, że tu: miała przeczucie, poza tym wskazywało na to wiele śladów. Tu po raz ostatni widziano tego rowerzystę. Tu Jim Williams widział Angelę Randall. Tu przyszła na spacer Debbie Parker, której wmówiono, że poranek jest dla niej najlepszą porą. Nawet pies uciekł tu od Williamsa, by na zawsze zniknąć w zaroślach.
Więc co się tu działo? I dlaczego? Wszystkie trzy zaginione osoby i psa po raz ostatni widziano właśnie tutaj, na Wzgórzu, ale czy poza tym istniał między nimi jeszcze jakiś związek? Jeśli tak, był niejasny i nieuchwytny i za nic nie potrafiła się go dopatrzeć. Rozejrzała się. Zawsze motywowało ją do pracy poczucie, że jest coś winna ofiarom zbrodni, tym, którzy z takich czy innych powodów nie byli w stanie bronić się sami, bo albo nie mogli mówić, albo byli zastraszeni, albo martwi. Teraz też je miała. Czuła, że musi usilnie pracować dla dobra zaginionych, nawet dla dobra tego nieszczęsnego psa. Żadne z nich nie znikło z własnej woli, nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Wróciła do samochodu i odjechała, ale spowijający opustoszałe Wzgórze smutek i samotność długo nie chciały jej opuścić.
T L
R
Lunch z Sharon był całkiem udany i stanowił miłą odmianę bez względu na powody, dla których ją zaprosiła. Nie licząc kilku drobnych zastrzeżeń, lubiła ją i postanowiła podtrzymać tę przyjaźń, chociaż wiedziała, że nigdy nie powierzy jej żadnej tajemnicy, żadnego sekretu - w jej oczach dostrzegła ten charakterystyczny błysk, tę nieodpartą pokusę nieustannego plotkowania. Tak, na temat pracy umiała trzymać język za zębami. Ale niestety, to nie o pracy chciała z nią rozmawiać. Resztę popołudnia poświęciła na zakupy i prace domowe, na pranie i prasowanie. Sprzątnęła łazienkę i wzięła prysznic. Obejrzała wieczorne wiadomości. O wpół do dziewiątej wyszła. Nie miała żadnego konkretnego planu, po prostu wsiadła do samochodu, pojechała do katedry i zaparkowała w miejscu, gdzie powinna była zaparkować przed próbą chóru. Było już ciemno. A na ulicach pusto i cicho. W zaułku, na ulicy Katedralnej zobaczyła tylko kobietę na rowerze i trzech chłopców idących w kierunku szkoły chóralnej. Zaczekała, aż odejdą dalej, a potem ruszyła przed siebie, trzymając się cienia. Mógł być jeszcze na komendzie albo załatwiać jakieś sprawy w mieście. Okna mieszkania będą ciemne, a ona na pewno pomyśli, że straciła tylko czas.
Ale jeśli w oknach będzie paliło się światło... Ogarnie ją wtedy uczucie radości i szczęścia. Będzie mogła stać tam jak długo zechce, patrzeć na nie i wyobrażać go sobie w tamtym pokoju. Zadzwonić do drzwi? To nie wchodziło w rachubę. Nie była taka głupia. Gdy skręciła na trawnik, usłyszała warkot silnika. Minął ją samochód Simona. Zastygła bez ruchu, zamarła. Gdyby się odwrócił, na pewno by ją zobaczył. Uciekła w głębszy mrok. Przed jego domem stało kilka innych samochodów. Zaparkował obok nich i zgasił reflektory, lecz w świetle latarni zobaczyła, jak otwierają się drzwiczki, od strony kierowcy i od strony pasażera. Najpierw wysiadł on, potem ona, jakaś kobieta. Drobna i szczupła, w jasnym płaszczu.
R
Freya poczuła się potwornie, zrobiło jej się niedobrze. Chciała stamtąd uciec, nie chciała nic widzieć, nie chciała i jednocześnie chciała, musiała stać i patrzeć, chłonąć każdy szczegół.
T L
Poszli w stronę jego domu, ale zamiast wejść do środka, przystanęli przed jednym z samochodów. Simon objął kobietę za ramię, nachylił się ku niej i coś powiedział. Gdy na niego spojrzała, wyciągnął do niej ręce. Freya odwróciła się. Nie mogła biec, była jak sparaliżowana i gdyby ktoś jąteraz nakrył, zachowałaby się jak zając w świetle reflektorów. Nie chciała nic więcej widzieć, nie chciała tu być, nie mogła tego znieść. Była na siebie wściekła. Trzasnęły drzwiczki, zawarczał silnik, na bruku zaturkotały koła. Podniosła wzrok. Simon stał w progu z podniesioną ręką. Gdy samochód ją minął, otworzył drzwi i wszedł do środka. Freya czekała. Zaczął padać deszcz. Dwie minuty później w oknach na najwyższym piętrze domu zapaliło się światło. Znowu wyobraziła sobie to mieszkanie, te lampy i rysunki. I jego. A potem odeszła.
31
Myślał, że wszystko o sobie wie. Tyle czasu spędził samotnie, badając swoją duszę, próbując prześledzić wszystko to, co dotychczas zrobił i o czym myślał, prześledzić wszystko aż do źródeł, żeby już nigdy więcej nic go nie zaskoczyło. Od tak dawna wiedział, co musi zrobić i dlaczego. Największą satysfakcję dawało mu to, że z fragmentów wiedzy potrafił stopniowo ułożyć zwartą całość. Nie, nigdy nie bawił go sam pościg i chwytanie ofiary. To były jedynie środki do osiągnięcia celu. Musiał znajdować ludzi, starannie ich selekcjonować, musiał podchodzić ich, śledzić i z konieczności unieruchamiać. Unikał słów takich jak morderstwo, zabijanie czy śmierć. Nie, zabijanie nie sprawiało mu żadnej przyjemności. Sadyści, psychopaci, ludzie z gruntu źli czerpali rozkosz z aktu morderstwa i być może ze wszystkiego, co doń prowadziło. Ale on był inny. Jego ta myśl przerażała. Nie, to, co robił, nie miało z tym nic wspólnego.
T L
R
Wstrząsnęła nim świadomość, że tęskni za Wzgórzem, że mu go brakuje, i to właśnie teraz, gdy chwilowo nie mógł tam pojechać. Że pragnie pójść na spacer dawnymi ścieżkami, postać chwilę w miejscu, gdzie stał z każdąz ofiar, że pragnie powspominać. Gdyby policja nie zakazała wstępu na Wzgórze, pewnie nigdy by na to nie wpadł. Poprzedniego wieczoru przejrzał swoją listę i zaniepokoiło go coś jeszcze. Brakowało mu trzech okazów. Dojrzałego mężczyzny. Starszej kobiety. I starszego mężczyzny. Pozostałe już miał. Zbadał je, przeprowadził sekcję, sporządził szczegółowe notatki i schował je do archiwum. Tak, jego badania były unikatowe. Nikt inny nie przeprowadzał podobnych doświadczeń, nikt inny nie porównywał sposobów, w jaki zginęli, i wynikających z tego różnic. Ale wkrótce badania dobiegną końca. Zrobi to, co sobie zaplanował. Nie będzie potrzeby dalszych studiów. I właśnie wtedy, gdy zdał sobie z tego sprawę, zrozumiał, że to nie obsesja, tylko nałóg. Bo już na samą myśl, że zostanie mu to odebrane, już na samo brzmienie słów takich jak „koniec", „ostatni raz" czy, już nigdy" na plecach występował mu zimny pot. Żeby się uspokoić, musiał wstać, pochodzić po pokoju albo wyjść na spacer.
Koniec? Jak to? Przecież nie miałby po co żyć. Koniec badań oznaczał koniec pracy, brak kontynuacji, brak dalszego ciągu, a on musiał, po prostu musiał iść dalej i dalej. Potrzebował kolejnej działki, kolejnej szprycy. Bez tego nie mógłby żyć, normalnie funkcjonować, bez tego przestałby nad sobą panować, bez tego by zwariował.
T L
R
Nie miał odwagi wsiąść do furgonetki, samochodem pojechać też nie mógł. Znało go za dużo ludzi, za dużo ludzi machało do niego na ulicy. Musiałby iść na piechotę i to późnym wieczorem; za dnia za bardzo rzucałby się w oczy. Ludzie stronili teraz od Wzgórza. Wiedział, że on też nie powinien tam iść, gdyż idąc, złamałby wszystkie zasady. Mógł kontynuować pracę tylko dlatego, że je znal i że zawsze ich przestrzegał. Przestępców chwytano dlatego, że je łamali, a łamali je dlatego, że byli aroganccy, nieostrożni i głupi. Ale on był sprytny, przebiegły i doskonale wyćwiczony. Był niezwykle systematyczny we wszystkim, co robił. Nigdy nie działał pod wpływem chwili, zawsze wszystko sprawdzał, a potem sprawdzał jeszcze raz. Więc dlaczego był teraz tak zdesperowany? Dlaczego chciał aż tak ryzykować? Czuł, jak pragnienie rośnie w nim i narasta i wreszcie zrozumiał, że tylko ono ma nad nim władzę. Nie, musiał je zignorować, musiał nad nim zapanować. Godzinami myślał o Wzgórzu. Przez kilka nocy nie mógł spać, odtwarzając w myśli wszystkie swoje wyjścia „do pracy", jak lubił je nazywać. Tak, pokochał to miejsce za poczucie historii, jakie go tam ogarniało, za jego tkwiące w przeszłości korzenie, za Głazy Werna, wokół których przez setki lat narosło tyle przesądów. Lubił panującą tam ciszę, lubił odgłosy, jakie - zależnie od kierunku - wydawał błądzący tam wiatr. Podobały mu się skalne półki, występy, układ przecinających Wzgórze żlebów, podobały mu się kępy dzikich krzewów i zarośli i dębowy diadem na szczycie. Uwielbiał też hasające tam króliki i królicze nory. Wybrał Wzgórze ze względów praktycznych, lecz pokochał je z sentymentu. Żeby się uspokoić, pojechał do centrum biurowo-przemysłowego. Było po siódmej. Wszyscy już wyszli, pozamykane magazyny i biura tonęły w mroku. Bocznymi drzwiami wszedł do cichego, chłodnego budynku. Jacy byliby zdumieni, gdyby odkryli, jak wiele tu dokonał; ci, którzy nim pogardzili, którzy go
zniszczyli, którzy - gdy wyleciał ze studiów - nie poświęcili mu pewnie ani jednej myśli, którzy stracili kogoś, kto mógłby przynieść chwałę uczelni. Dlaczego o tym nie pomyśleli? Gdyby pozwolili mu kontynuować pracę, iść wybraną przez siebie drogą, byłby teraz najlepszym z najlepszych, a oni mogliby się chwalić, że dobrze go wyszkolili. A tak cała zasługa przypadła jemu i tylko jemu. Zapalił światło i stał przez chwilę, wsłuchując się w martwą ciszę. Potem otworzył drzwi w betonowej ścianie na końcu pomieszczenia i wszedł do swego królestwa. Było małe, zajmowało połowę garażu, lecz zgromadził tu wszystko, co niezbędne do pracy. Zawahał się z ręką nad uchwytem szuflady, przesunął ją w prawo, potem w lewo, wreszcie musnął palcami uchwyt drugiej szuflady po prawej stronie. Tak jak każdego dnia, sprawdził zasilanie, termometry i wskaźniki. Był dokładny, metodyczny. Inny po prostu być nie mógł. Otworzył szufladę.
T L
R
Ta wysunęła się bezszelestnie na rolkach i zobaczył Angelę Randall, jej marmurową twarz. To, że miała na jego punkcie obsesję, początkowo mu schlebiało, a jej prezenty sprawiały mu przyjemność. Żadna kobieta przed nią nie darzyła go namiętnością. Nie mógł na to pozwolić i nie pozwolił. Ale z czasem jej żałosne i rozpaczliwe listy, jej prezenty, zaproszenia i błagania stały się irytujące. W końcu zaczął nią pogardzać. Ale nie, to nie dlatego się tu znalazła; emocje nigdy nie miały wpływu na jego pracę. Znalazła się tu ze względu na odpowiedni wiek i płeć i ze względu na to, że łatwo ją było wytropić. Wysunął szufladę jeszcze dalej, żeby przyjrzeć się swemu dziełu. Tak, Angeli poświęcił więcej uwagi niż pozostałym, był staranniejszy, dokładniejszy i bardziej zdecydowany. Wszystko z niej wyjął, zbadał, rozkroił, zważył i opisał, a potem włożył z powrotem. Znał jej organy wewnętrzne jak swoją własną dłoń, tak gruntownym poddał je oględzinom. A potem ją zaszył; chirurgiczne szwy były blade i błyszczące. Ciekawe, co jeszcze by mu podarowała? Zanim ponownie sprawdził zasilanie i wskaźniki, zanim zgasił światło i pozamykał na kłódkę wszystkie drzwi, postał tam przez chwilę, patrząc na nich wszystkich. Był trochę niezadowolony z młodego mężczyzny, tak sprawnego fizycznie, tak szczupłego i dobrze umięśnionego, i zastanawiał się, czy aby nie po-
szukać innego okazu. Ale tak trudno go było schwytać, stawiał tak gwałtowny opór, był taki silny... Nie to, co biedna, gruba Deb-bie. Trzy szuflady wciąż były puste. Jednej dla nikogo jeszcze nie przeznaczył. Pozostałe dwie były dla starca i staruszki, dla Proteusa i Anny. Ale jeśli sytuacja na Wzgórzu nie ulegnie zmianie, minie sporo czasu, zanim będzie mógł powitać ich w swoim królestwie. Nerwowym, zniecierpliwionym krokiem obszedł pomieszczenie wewnętrzne, potem zewnętrzne. Nie, nie stracił panowania nad sobą. On? Nigdy. To było niebezpieczne nawet w drobnych, codziennych sprawach. Gdyby stracił panowanie choć raz, nie miałby tak wielkich osiągnięć. Ale czuł się jak kanał, który nagle przegrodzono tamą. Przecież opóźnienie nie wynikło z jego winy, nie było częścią planu. Z drugiej strony, tym, że tego nie przewidział, okazał swoją słabość, bowiem nieprzewidywalność była siłą napędową życia, a to właśnie z życiem musiał się najpierw uporać.
32
T L
R
Chodził wokół budynku, dopóki się nie uspokoił, a potem ruszył do domu, żeby zmienić plan działania.
Słabe, popołudniowe słońce było zimne, chociaż pięknie oświetlało okoliczne pola. Karin i Cat chodziły wokół padoku w dokuczliwym, wschodnim wietrze, który miał za nic ich swetry, wełniane polary i ciepłe jakoby kurtki. Na pulchnym kucyku - miał na imię Orzeszek - siedziała Hannah i zdawało się, że ona i konik są całkowicie odporni na pogodę. Zaliczała już trzecie kółko, więc gdy dojechała do bramy, Cat oświadczyła: - Dobra, ostatni raz. Karin i ja nie mamy już rąk ani twarzy. - Nie pleć, mamo. - Absolutnie, na dzisiaj koniec. I daj mu kuksańca, żeby wreszcie przyspieszył. Ale kucyk nie miał w planie szybkiego, energicznego biegu, a wymierzane przez Karin klapsy w zad traktował z wyraźną pogardą. Karin zadzwoniła do
przyjaciółki, chcąc zdać jej relację z wizyty w Starly, lecz gdy przyjechała, okazało się, że Cat i Hannah są na padoku. - A co to? Nie w szkole? - Dziś trening. Miałam wrócić o wpół do drugiej, wróciłam za pięć trzecia. Ale mama się tego spodziewała. I tak myślała, że będę o czwartej. Karin pożyczyła od Cat polar i ciepłą kurtkę i wyszły na wiatr, lecz o rozmowie w tych warunkach nie było oczywiście mowy.
R
Karin obudziła się wypoczęta i lekko oszołomiona. Wizyta u chirurga parapsychicznego wydawała się przeżyciem dziwnie odległym, dlatego dopiero wieczorem była w stanie usiąść, spokojnie wszystko przemyśleć i dojść do konkretnych wniosków. Im dłużej o tym myślała, tym bardziej niewyraźnie się czuła. Zadzwoniła do Cat i zastała ją na dyżurze.
T L
- Wpadnij jutro na podwieczorek, pogadamy.
- Rusz się, ty leniu, rusz się wreszcie! - Hannah niemal położyła się na kucyku, wyciągnęła nogi i dźgnęła kucyka piętami. Tym razem odniosło to pożądany efekt. Orzeszek wystrzelił przed siebie jak z procy i Karin, i Cat, która z trudem utrzymywała napięte lejce, musiały popędzić za nim. Tuż przed bramą kucyk gwałtownie zahamował i Cat wylądowała pupą w błocie. A Hannah siedziała spokojnie w siodle i z zaróżowionymi policzkami i roziskrzonymi oczami śmiała się do rozpuku. Incydent ten wprawił je w wesoły, zupełnie zwariowany nastrój i minęło pół godziny, zanim w końcu otrzeźwiały. Hannah wzięła talerz z jedzeniem i poszła na telewizję, one zostały w kuchni. - Tego mi właśnie brakuje - powiedziała Karin. - Kucyków, „Blue Petera", tornistrów i pudełek na lunch. I nie mów mi tylko, że nie wiem, jakie mam szczęście.
Cat rozlała herbatę do kubków. - Nie, nie powiem ci też, że macierzyństwo to piekło, bo w porównaniu z macierzyństwem piekło to zwykły czyściec, poza tym bywa, że jestem w siódmym niebie. I jeśli którymś z moich pacjentek współczuję bardziej, to tym, które nie mogą zajść w ciążę. - Popatrzyła przyjaciółce w oczy. - I tym, które mogły, lecz nie zaszły. - Moim dzieciom byłoby ciężko, zwłaszcza w tej sytuacji. - To prawda. Dobra, mów. Karin przez chwilę milczała, zbierając myśli. Kot wskoczył na sofę i zwinął się w kłębek obok niej. - To niepokojące - zaczęła. - Powinno się mu tego zabronić, tak uważam.
R
- Co się stało?
T L
Karin opowiedziała jej wszystko z najdrobniejszymi szczegółami, cytując słowa „chirurga", opisując to, co robił. Cat słuchała bez słowa, pijąc herbatę i od czasu do czasu marszcząc brwi. Z telewizora za drzwiami dochodziły dźwięki Morning Has Broken. Na dworze wiatr smagał wierzchołki buków na końcu ogrodu. Gdy Karin skończyła mówić, Cat wstała, dolała wody do dzbanka, a potem poszła zajrzeć do córki. Karin czekała. Zazdrościła przyjaciółce nie tylko dzieci, ale i czegoś nieuchwytnego, co wyczuwało się w jej domu, ciepła, szczęścia i pewności jutra, które udzielało się każdemu, kto tu przychodził. Nie licząc chwil, gdy widywała Cat bladą ze zmęczenia pod koniec ciężkiego dnia, martwiącą się o pacjenta lub o swoje dzieci, które akurat chorowały czy miały kłopoty w szkole, zawsze wynosiła stąd coś kojącego i odświeżającego. Odkąd zaczęła robić karierę jako architektka terenów zielonych i czerpać z tego satysfakcję, odczuwała głęboko zakorzenione zadowolenie z życia, które czasami rekompensowało jej brak dzieci. Tak, nareszcie wszystko do siebie pasowało. Poprzysięgła sobie, że już nigdy, przenigdy nie pomyśli: „Dlaczego akurat ja?", „To niesprawiedliwe". Cat wstawiła do zlewu talerz i kubek córki.
- Dobra, przetrawiłam to. I jestem przerażona. Masz rację, ten człowiek jest niebezpieczny, chociaż nie jestem pewna, czy robi komuś fizyczną krzywdę. Poza tym był bardzo ostrożny, nie kazał ci się rozbierać ani nie dotykał cię w taki sposób czy w takie miejsca, że mogłabyś oskarżyć go o molestowanie. A propos: jesteś pewna, że tego nie robił? Bo jeśli tak, mamy go. Mogłabym zaraz podnieść słuchawkę i zadzwonić do brata. Karin pokręciła głową. - Uważałam na to, odkąd tylko tam weszłam. Fakt, był bardzo, ale to bardzo ostrożny. - No tak, bo ty jesteś inteligentna i czujna. Pytanie tylko, czy zachowywałby się tak z młodą dziewczyną albo z dzieckiem... On przyjmuje dzieci? - Nie wiem. Ci, których widziałam w poczekalni, byli starsi.
T L
R
- Największym złem jest oczywiście to, że oszukuje... i tą swojąpantomi-mą daje ludziom fałszywą nadzieję. A niektórym na pewno wmówił, że ich uleczył, że nie muszą już iść do lekarza, co jest najgorsze ze wszystkiego. - Byłam przerażona.
- Wcale ci się nie dziwię. Boże, wyobraź sobie, że jesteś stara i schorowana, że naprawdę wierzysz, że facet rozcina ci brzuch i coś stamtąd wyjmuje. Mogłabyś dostać zawału i umrzeć. Właśnie, ciekawe, czy ktoś u niego umarł. - Najpierw trzeba by sprawdzić, skąd przyjechał, gdzie przyjmował przedtem. - Zrobię to w pierwszej wolnej chwili. - Mogę ci pomóc. Poszperam w Internecie i mam przyjaciółkę w redakcji „Sunday Timesa". Ci z prasy lubią grzebać w brudach, są w tym świetni. Może przeprowadzą nawet śledztwo. - Dobry pomysł. Mamy kolejne spotkanie komitetu lekarzy i terapeutów alternatywnych, zdam im sprawozdanie. Sęk w tym, że to wszystko trwa. A dzisiaj znowu mam dyżur. To jedyna rzecz, z jakiej chętnie bym zrezygnowała, z dru-
giej strony, to właśnie na dyżurze najlepiej poznaje się pacjentów, zwłaszcza o czwartej nad ranem, gdy sprawy mają się naprawdę źle. - Pani doktor, jest pani naszym skarbem narodowym. Mam nadzieję, że pani o tym wie. - Nie. Z tobą mi nie wyszło. Zza drzwi dobiegła melodia kończąca serial. Karin wstała. - Dzięki za herbatę. Pójdę już, żebyś, jak na dobrą rodzicielkę przystało, mogła pobyć trochę sam na sam z córką. Cat skrzywiła się.
T L
R
Podmuch hasającego w ogrodzie wiatru wyrwał jej klamkę drzwiczek z ręki. Popatrzyła na okno i zobaczyła, jak Cat sadza córkę na kuchennym blacie. Obydwie się śmiały. Tak, pomyślała. Dzieci. Ale natychmiast wzięła się w garść. Przestań. Przestań biadolić. Niezadowolenie i rozczulanie się nad sobą zżerały duszę, a ona chciała myśleć pozytywnie i optymistycznie. Gdy dojeżdżała do domu, ktoś zadzwonił na komórkę. Cat. - Sprawdzę tego faceta sama. Przyślesz mi jego numer? - A jeśli wyczuje, że jesteś lekarką?.
- Nie wyczuje. A nawet jak wyczuje, to co? - Będziesz musiała trochę poczekać, ma dużo pacjentów. - Przez ten czas trochę pokopiemy. Chcę pojechać tam uzbrojona we wszystkie możliwe informacje na temat tego niby-chirurga.
Była już niemal północ, gdy Cat zadzwoniła do brata. - Nie śpisz? Tak myślałam. - Wróciłem pół godziny temu.
- A ja jestem na dyżurze, więc nie ma sensu kłaść się za wcześnie; w sumie lepiej już nie kłaść się wcale. Si, czy robicie coś w Starly, ale tak oficjalnie? - Tak jakby. Wczoraj nasi chodzili od domu do domu, wypytując o Debbie Parker. Niczego się nie dowiedzieli. - Tak, chodziła do tego terapeuty, była moją pacjentką. - Jest twoją pacjentką. To brzmi bardziej optymistycznie. - Posłuchaj, rozmawialiście może z facetem, który uważa się za chirurga parapsychicznego? - Za kogo? Cat streściła mu opowieść Karin.
R
- Nie, nic o nim nie słyszałem. Mogę sprawdzić, czy moi z nim gadali. Musieli u niego być, byli wszędzie. Ale Debbie Parker do niego nie chodziła. Wolała czarodzieja w niebieskich szatach, niejakiego Dave.
T L
- Tak, wiem, opowiadała mi o nim. Si, ten doktor Groatman, Anthony Orford czy jak mu tam, jest niebezpieczny. Z wielu względów powinno mu się tego zakazać. -Na pewno miałaś rację, pytając Karin, czyjej nie molestował, ale z tego, co mówiłaś, chyba tego nie zrobił. - Nie możesz go przymknąć za coś innego? - Na przykład za co? Facet nie łamie prawa. Dobrze wiesz, że medycynę niekonwencjonalną praktykować może dosłownie każdy, że nie trzeba do tego żadnego wykształcenia ani uprawnień. Wystarczy tabliczka na drzwiach i sprawa załatwiona. Nie ma żadnych przepisów. Gdybyśmy mogli udowodnić, że wziął skalpel i kogoś pokroił, wtedy tak, wtedy moglibyśmy go aresztować. Używał skalpela? - Nie, to tylko sztuczka. - Twierdzi, że operuje? Może gdzieś o tym pisał?
- Nie, myślę, że jest na to za sprytny. - Skąd ma pacjentów? - Od innych pacjentów. Ludzie rozpowiadają o jego cudach. - Od dawna jest w Starly? - Nie. Karin ma sprawdzić, gdzie mieszkał przedtem. -I dlaczego stamtąd wyjechał. Jutro o niego popytam, ale z tego, co mówiłaś, nie widzę powodu, żeby go przesłuchiwać. Ktoś musiałby złożyć oficjalną skargę. - Cholera. Naprawdę mnie to wkurza. Pomyśl tylko o ludziach, których oszukuje, o pieniądzach, które zgarnia. Pomyśl o poważnie chorych, którzy zamiast do mnie, idą do niego.
T L
-Nie mam pojęcia.
R
- Jest coś, co można by zrobić... Co jest równie skuteczne jak policja? A może nawet skuteczniejsze.
- Prasa. Pogadaj z jakimś reporterem. Niech uda chorego i powęszy trochę w Starly. Stawiam dziesięć do jednego, że wywiadu facet mu nie udzieli - jest na to za sprytny - ale jeśli ukrywa jakieś brudy, dobry reporter na pewno je wyciągnie i porozwiesza po całym hrabstwie jak pranie. - Znasz kogoś, kogo by to zainteresowało? - O tak, znam aż za dobrze - odparł z uśmiechem Simon. - Masz długopis?
Rachel Carr przyjechała do pracy o ósmej. Już dawno odkryła, że to właśnie reporterzy z porannej zmiany czyhają na wszelkiego rodzaju robactwo, które wypełzła na wierzch nocą, i bynajmniej nie zamierzała dać się uprzedzić kolegom. Poza tym uwielbiała jeździć mazdą na wpół pustymi drogami i ulicami, a już dziesięć po ósmej robiło się na nich gęsto od samochodów z matkami odwożącymi dzieci do szkoły i całą radość z jazdy kosztowną zabawką trafiał szlag.
Dlatego gdy zadzwoniła Cat Deerbon, podniosła słuchawkę i kilka sekund później podskoczył jej poziom adrenaliny we krwi. W ciągu paru godzin załatwiła pozwolenie od szefa, zatelefonowała do kilku ludzi, którzy mogli wiedzieć coś o chirurgu ze Starly, i umówiła się na wizytę. Ponieważ uprzedzono ją, że facet ma zapełniony terminarz na półtora miesiąca naprzód, udała, że jest obolała, przygnębiona i roztrzęsiona, wspominając przy okazji o znajomej, którą cudownie uzdrowił, i dodając, że doktor Groatman jest jej ostatnią nadzieją. - Proszę chwileczkę zaczekać. Recepcjonistka odłożyła słuchawkę, wróciła dwadzieścia sekund później i oznajmiła, że w ostateczności mogłaby ją wcisnąć w piątek wieczorem, jako ostatnią pacjentkę tego dnia.
R
- Doktor Groatman zawsze stara się przyjmować obolałych i cierpiących. Rachel podziękowała jej wylewnie i płaczliwie.
T L
- Oczywiście łączyć się to może z nieco wyższą stawką na pokrycie kosztów administracyjnych. - Nie szkodzi, zapłacę każdą, nieważne jaką. Bardzo pani dziękuję. Odłożyła słuchawkę, weszła do Internetu, otworzyła Google'a i wpisała: „Dr+Charles+Groatman+chirurg+parapsychiczny". Wyskoczyła tylko jedna strona, w dodatku nieaktualna. Doktor Charles Groatman, alias Brian Urchmont, ogłaszał na niej, że praktykuje w klinice w Brighton. Oprócz jego zdjęcia znalazła tam fragmenty listów od wdzięcznych pacjentów, podziękowania, pochwały i rekomendacje oraz godziny przyjęć. Gdy zadzwoniła pod podany na stronie numer, okazało się, że już go nie ma. Pomyślała przez chwilę i przypomniał jej się Duggie Hotten, który, gdy zaczynała, był starszym reporterem, i który potem przeszedł do „Brighton Argus". Połączono ją od razu. - Rachel... Carr? Oczywiście, że pamiętam. Co słychać? Co teraz porabiasz?
- Siedzę w Lafferton, jestem główną reporterką. - Miała nadzieję, że nikt ich nie podsłuchuje. - Bomba. - Ale już niedługo. - Co potem? „Daily Mail"? - Pewnie, jeszcze zobaczysz. - Co mogę dla ciebie zrobić? Zaczęła opowiadać mu o Groatmanie, ale okazało się, że już to przerabiali. - Boże, znowu nasz chirurg. Mieliśmy na niego tonę materiału, ale zawsze wychodził z tego, pachnąc różami. No, powiedzmy, że różami. A więc teraz ty na niego polujesz. Powodzenia.
R
- Tak, zaczęłam badać tę sprawę. Przyślesz mi jakieś wycinki?
- I co się stało?
T L
- Jasne. Uważaj na niego, to chytry gość. Miej oczy z tyłu głowy. On wyczuwa reportera na kilometr i jak zarzynana świnia od razu wrzeszczy: „Oszczerstwo, potwarz!" Ściąga ludzi, którzy stają w jego obronie, wdzięcznych pacj entów, którym uratował życie, i tak dalej. Mieliśmy górę listów...
- Rzuciliśmy to w cholerę. Fruwało za dużo odłamków. Poza tym on nie robi niczego niezgodnego z prawem. Jest bardzo, ale to bardzo ostrożny. - Dzięki, Duggie, masz u mnie kielicha. - Lepiej wstaw się za mną w „Daily Mail", to wystarczy.
33
Sandy Marsh nie poszła do pracy tylko raz, w dniu, kiedy zaginęła Debbie. Od tamtej pory przychodziła do biura bardzo wcześnie i wychodziła późno, ponieważ nie była w stanie siedzieć samotnie w domu i ponieważ w pracy chociaż na chwilę mogła przestać myśleć o przyjaciółce. Tego dnia, kilka minut po ósmej, szła przez salę przejściem między biurkami, spodziewając się, że jeszcze przez pół godziny nikogo tu nie będzie. Lecz okazało się, że jest już Jason Webster, który akurat wstawiał żonkile do wazonu na jej biurku. Wszyscy zachowywali się wobec niej wspaniale -a najwspanialej on, Jason - i biuro zmieniło się w dom pełen troskliwych i zatroskanych krewnych. Koledzy i koleżanki przejęli część jej obowiązków, przynosili jej kawę, prawie codziennie zapraszali ją na lunch i na kolację, tak że nie musiała siedzieć w domu sama, chyba że chciała. - Są piękne - powiedziała. - Prawdziwa wiosna.
R
- Żebyś częściej się uśmiechała - odparł Jason.
T L
Sandy rzuciła torebkę i płaszcz, objęła go i wyściskała. W stalowoszarym, surowym biurze żonkile błyszczały niczym złote suwereny. -Kawy? Sandy włączyła komputer i spojrzała na teczkę, którą poprzedniego wieczoru zostawił dla niej kierownik działu. Kolejna grupa zadłużonych, kolejna grupa firm proszących o przełożenie terminu spłaty kredytu, kolejna porcja wymówek i wykrętów. Pracowała w dziale nadzoru kredytowego, gdzie kończyli najbardziej zdesperowani dłużnicy, ci, którzy otrzymawszy dosłownie wszystkie możliwe ostrzeżenia, nie tylko nie spłacili pożyczki, ale i nie przedstawili żadnego wytłumaczenia czy powodu opóźnienia, a nawet się z nimi nie skontaktowali. Już przed laty ktoś przypiął do jej biurka kartkę z jaskrawoczerwonym napisem: IZBA OSTATNIEJ SZANSY. Lubiła swoją pracę. Była metodyczna, lubiła pracować z liczbami - takimi, za którymi stali konkretni ludzie - lubiła mieć satysfakcję, że czasami udaje jej się kimś potrząsnąć i sprowadzić go na ziemię, zanim jego teczka trafi do sądu z wnioskiem o upadłość.
- Posłodziłem - powiedział Jason, stawiając tacę z dwoma kubkami kawy i dwoma pączkami. - Jason, nie mogę tyle... - Marniejesz w oczach, bardzo mi się to nie podoba. To prawda: od zaginięcia Debbie schudła ponad trzy kilo. Jason przysiadł na brzegu biurka. - Żadnych wiadomości? Sandy pokręciła głową. Przestała już dzwonić na policję. Nie, żeby byli dla niej niemili, przeciwnie. Tak, oczywiście, natychmiast się z panią skontaktujemy, robimy, co w naszej mocy, sprawdzamy każdy ślad... Innymi słowy, nie wiedzieli nic, absolutnie nic.
- I to na czworakach.
R
- Tak sobie myślę... - powiedział Jason. - Przeszukali Wzgórze, prawda?
- Na przykład co? - W tym problem.
T L
- Ale właściwie czego szukali? Przecież nie znają Debbie, to ty ją znasz. Mogli przeoczyć coś, co ty byś od razu zauważyła.
- Nie, nie przypuszczam, żeby coś przeoczyli. Było ich tylu, że... Chociaż z drugiej strony, szukali pewnie... - Sandy przełknęła ślinę i szybko dokończyła: Fragmentów ubrania, krwi, czegoś takiego. - Spokojnie, nie denerwuj się... - Ale to jest denerwujące! Przepraszam, nie chciałam tak warczeć. Przepraszam. - Przestań, nie bądź niemądra. Widzisz, wciąż się zastanawiam, czy nie warto by było tam pójść i poszukać na własną rękę. - Czułabym przynajmniej, że robię coś pożytecznego. Przez cały czas nic tylko siedzę i bez końca myślę o rym, co powiedziała, co zrobiła, przez cały czas
szukam czegoś, co mogłoby naprowadzić mnie na jakiś trop. Dzisiaj prawie nie spałam... Nie poszłabym tam sama, ale masz rację. Może coś przypomniałoby mi się tam, na Wzgórzu. To brzmi idiotycznie, ale... - Nie, przeciwnie.
T L
R
- Leżałam tak w nocy, myślałam i wiesz co? Zaczęłam się na nią wściekać. Bo jeśli nikogo o tym nie powiadamiając, celowo gdzieś wyjechała, jeśli miała ku temu powód, jeśli na przykład znowu wpadła w depresję, to tak, jestem na nią zła. Wiem, że nie powinnam, ale nic nie mogę na to poradzić. A potem pomyślałam, nie, to niemożliwe, to nie Debbie, to zupełnie do niej nie pasuje. Przecież Debbie jest bardzo rozważna, roztropna, zawsze liczy się z uczuciami innych. Na pewno zadzwoniłaby do mnie albo do swego ojca, przysłałaby SMS-a. Jesteśmy przyjaciółkami, odkąd skończyłyśmy pięć lat, od pierwszego dnia w przedszkolu. Znam ją. Po prostu wiem, że coś się jej stało. Ale mam wrażenie, że nikt poza mną nie chce dowiedzieć się co. Nie zamierzają poszerzyć śledztwa, nie chcą nadać komunikatu w krajowym radiu, nie chcą powiedzieć dlaczego. To mnie dobija. Przez cały czas chodzę zła, jeśli nie na nią, to na nich. - Dlatego coraz gorzej się czujesz. No więc? Może byśmy tam poszli i poszukali? - Już można? Nie ma zakazu?
- Nie, dziś tamtędy przejeżdżałem. Zabrali taśmy. - To znaczy, że zrezygnowali. - Nie szkodzi. Za to my nie zrezygnowaliśmy. - Ale co możemy zrobić? Jason wstał. - Nie wiem. Ale chyba lepiej byś się poczuła. -Nie. Naszłyby mnie straszne myśli. Ale dzięki. - Nie ma za co. Jason zabrał kubek i niedojedzonego pączka i poszedł do swego biurka.
Sandy otworzyła plik - pierwszy tego dnia - i zabrała się do pracy. Pracy miała dużo, to dobrze, i gdy trzy koleżanki zaproponowały jej szybki lunch w pobliskim bistrze, z przyjemnością się zgodziła.
Wieczorem, pierwszy raz od zaginięcia Debbie, została sama w domu. Długo tego unikała i chociaż owszem, na krótką metę taktyka uników pomogła, Sandy nie należała do osób, które stronią od trudności. Zmieniwszy zdanie i postanowiwszy pójść z Jasonem na Wzgórze, postanowiła też stawić czoło pustemu mieszkaniu.
R
Gdy tylko weszła, od razu włączyła radio i znalazła stację ze starymi przebojami; akurat śpiewała Blondie, The Tide Is High. Nucąc pod nosem, poszła do łazienki, puściła wodę i wlała do wanny trochę płynu do kąpieli, mikstury tak intensywnej w działaniu, że piana wypełniła nie tylko całą wannę, ale i wylała się na matę. Pachniała bardzo egzotycznie, więc pławiła się w niej z rozkoszą, słuchając Muli of Kintyre Wingsów.
T L
Przestań, myślała. Nie jest tak źle, świetnie sobie radzisz. Po kąpieli poświęciła pół godziny na manicure i pedicure, na przebieranie w lakierach do paznokci, na maseczkę i na wklepywanie w twarz kremu odmładzającego - kupiła go w przerwie na lunch wraz z dwoma topami, które leżały teraz w torbie na łóżku, i które zamierzała przymierzyć później - a potem ugotowała makaron z sosem pomidorowo-grzybowym i parmezanem. Zjadła, wypiła półtora kieliszka białego wina - butelka stała w kredensie od Bożego Narodzenia - obejrzała Coronation Street i The Bill, wypisała dwa czeki i zaczęła czytać nową powieść Penny Vincenzi. Tak, powinna była zrobić to już dawno temu. Ucieczka nigdy nikomu nie pomogła. Kilka minut po dziesiątej położyła się z książką i kubkiem herbaty. Przedtem zmieniła prześcieradło, żeby było chłodne i świeże. Ledwie przeczytała dwie strony, gdy wtem rozpłakała się, i to bez najmniejszego ostrzeżenia, bo przecież o niczym szczególnym nie myślała, nie miała żadnych skojarzeń. Usiadła, sięgnęła po pudełko chusteczek i przepłakała tak
dwadzieścia minut. Twarz miała mokrą od łez strachu i niepokoju, od łez, które uwolniły narastające od tygodnia napięcie, i które wylewała z głośnym szlochem. Tęskniła za Debbie, nie wyobrażała sobie, co mogło się jej stać, gdzie teraz była i płacząc, nabierała coraz większego przekonania, że przyjaciółka nie żyje. Tłumiła w sobie tę myśl od wielu dni. Była wesoła i pełna optymizmu, przekonana, że istnieje logiczne wytłumaczenie jej zniknięcia, może nieproste, może niezbyt dla niej przyjemne, mimo to sensowne, że gdy usłyszy je z ust Debbie, na pewno wszystko zrozumie i znowu będzie dobrze.
T L
R
Teraz pogodziła się z tym, że może istnieć tylko wytłumaczenie najgorsze z możliwych. Nie skłamała, mówiąc Jasonowi, że Debbie była ostatnią osobą, która znikłaby bez żadnego ostrzeżenia. Bez względu na to, gdzie wyjechała - być może po to, żeby rozwiązać problem, o którym nigdy jej nie mówiła - komu jak komu, ale jej na pewno dałaby znać: przecież zwierzały się sobie już od piaskownicy, zawsze wszystko sobie mówiły. Debbie nie żyła. Ktoś jąnapadł i uprowadził. Ktoś jązabił. Ktoś ją ukrywał. Szlochając, powtarzała to sobie bez końca, wreszcie, żeby się uspokoić, musiała wstać i obmyć twarz zimną wodą. Potem położyła się i wciąż płacząc, nie chcąc zgasić światła i nie mogąc czytać, coraz bardziej przerażona, długo w noc zastanawiała się i myślała.
34 Chociaż na łóżku leżał niebieski kostium, brązowo-różowa garsonka, zwykły, jasnofioletowy pulower i tweedowa spódnica, Iris wciąż nie mogła się zdecydować. I nagle stwierdziła, że jest w tym coś zabawnego. Tak, w tym musiało być coś zabawnego. Oto ja, pomyślała, Iris Chater, waham się i waham, jakbym szła z kimś na wykwintny lunch, tymczasem idę do... Nie, precz z tym słowem. Ale tak, to bardzo zabawne, nawet śmieszne. Jakby kogoś obchodziło, w czym będę na grupo-
wym seansie z medium, jakby ludzie mieli osądzić mnie po ubraniu, jakby w ogóle mieli mnie zauważyć. Postanowiła włożyć pulower i spódnicę. Niebieski kostium i garsonkę schowała z powrotem do szafy.
R
Długo trwało, zanim się wreszcie zdecydowała. Zaraz po wizycie u Sheili Innis przestała o tym myśleć, po części dlatego, że bardzo ją to denerwowało, ale głównie dlatego, że Harry nie przyszedł z nią porozmawiać. Cała reszta była zbyt dziwna i za nic nie mogła się w tym połapać, zanim więc powzięła ostateczną decyzję, upłynęło trochę czasu. Znała już Sheilę. Nie bała się siedzieć z nią sam na sam, wysłuchiwać dawno zapomnianych rzeczy i rozmawiać z ludźmi, o których nie myślała od pięćdziesięciu lat, dlatego wiedziała, że prędzej czy później pójdzie do niej znowu, że to tylko kwestia czasu, że musi tylko wybrać odpowiedni moment.
T L
Była chyba pogodniejsza. Pewnie dlatego, że dni robiły się coraz dłuższe i że mogła troszkę popracować w ogródku. Najgorsze były wieczory. Wtedy najbardziej tęskniła za Harrym i wszystko leciało jej z rąk. Ale za dnia coraz częściej wychodziła z domu, choćby tylko na zakupy. Raz w tygodniu bywała u fryzjera, dwa razy pojechała z Pauline autobusem do Bevham, gdzie spędziły prawie cały dzień. Często ją widywała, ale nie była już od niej tak zależna. I w końcu powiedziała jej o wizycie u medium; ostatecznie to ona podsunęła jej ten pomysł, a sekrety zawsze się kiedyś wydają. Nie, nie wstydziła się. Pauline okazała duże zainteresowanie. Była wyrozumiała i bardzo jej współczuła, że Harry nie przyszedł. Ale jeśli chodzi o seans grupowy, przez cały czas coś ją powstrzymywało i w końcu nic jej o tym nie powiedziała. Pomyślała, że może kiedyś powie, a może i nie. Zamierzała pojechać autobusem, potem przejść kawałek piechotą, a gdyby seans się przedłużył, wróciłaby do domu taksówką. Harry nie lubił, gdy wychodziła sama po ciemku i odkąd przestał siadać za kierownicą, kazał jej brać taksówkę, dlatego zawsze nosiła przy sobie numer telefonu firmy takso wkarsko-
przewozowej. Po prostu zadzwoni stamtąd, i już. Nie wyobrażała sobie, żeby Sheila Innis miała coś przeciwko temu. Seans rozpoczynał się o siódmej. - Razem z panią będzie siedem osób - powiedziała. - Są niezwykle przyjacielscy, a spotkania zawsze przebiegają spokojnie i są bardzo nieformalne. Potem spytała ją, jak sobie radzi. - Najgorsze - odparła Iris - że są takie dni, kiedy wiem, że nie ma go w domu, chociaż przedtem zawsze był. Wchodziłam, mówiłam: „Dzień dobry, Harry" i od razu wiedziałam, że tam jest. - On jest z panią cały czas, Iris. Po prostu częściej wychodzi pani z domu, rzadziej pani o nim myśli. - Nie, wciąż bardzo za nim tęsknię, nie ma dnia, żebym o nim nie myślała.
T L
Iris poczuła się lepiej.
R
- Trzeba iść naprzód, Iris. Nasi najbliżsi nie chcą, żebyśmy żyli tylko przeszłością. I zawsze są blisko.
Gdy wyszła, przestało wiać i chociaż było zimno, cieszyła się ze spaceru. Tak jak to sobie zaplanowała żeby się trochę uspokoić, wysiadła z autobusu przystanek wcześniej. W głowie wciąż tłukły się jej fragmenty opowieści matki, opowieści o wirujących tablicach z literami, o strasznych rzeczach, które działy się za okiennymi zasłonami. Wtedy wszyscy chodzili na seanse spirytystyczne, bo uważano, że to dobra rozrywka, ale jako mała dziewczynka nie lubiła o tym słuchać, nie znosiła podziwu w głosie matki, gdy ta opowiadała o tym, kto „przyszedł", o tym, że medium wpadło w trans, że „było blade i dziwne". Nie, Iris wciąż miała przed oczyma miły pokój w domu Sheiłi Innis, wygodny fotel, wazon z kwiatami, ładne zasłony w oknach i tłustego kota Otto. Skręciwszy w alejkę, usłyszała czyjeś kroki i zaraz potem wyprzedził ją starszy mężczyzna. - Dobry wieczór. - Skinął jej głową i poszedł dalej.
Dwie minuty później zobaczyła, jak mężczyzna otwiera furtkę do ogrodu Innis. Spotkali się przed drzwiami. - Widzę, że pani też tutaj. Chyba się nie znamy, prawda? - Nie, ja pierwszy raz. To znaczy, znam panią Innis, ale... - Nie była pani na grupowym seansie? Przekona się pani, że to bardzo ciekawe, bardzo. Jim Williams. Iris podała mu rękę i w tej samej chwili Sheila otworzyła drzwi.
T L
Weszła Sheila.
R
Tym razem zaproszono ją do innego pokoju. Był tam długi stół i krzesła, zaciągnięte zasłony w oknach i lampy, więc gdy weszła, od razu poczuła się prawie jak w domu. Jim Williams zdjął płaszcz i usiadł obok niej. Przy stole siedziało pięcioro innych, cztery kobiety, starsze i w średnim wieku, oraz młody mężczyzna. Chyba jest nieszczęśliwy, pomyślała, skrępowany i przybity. Był bardzo blady, miał mocno podkrążone oczy, a kiedy położył ręce na stole, zobaczyła, że ma do krwi obgryzione paznokcie.
- Miło państwa widzieć. Dobry wieczór. Wszyscy wymamrotali:„Dobry wieczór", wszyscy z wyjątkiem tego młodego, który osunął się na krześle, jakby chciał zniknąć. Sheila usiadła na szczycie stołu. Była w kremowej bluzce, w błękitnym żakiecie, a na szyi miała niebieskie koraliki. Elegancko, pomyślała Iris, zastanawiając się, czy nie powinna była przyjść w kostiumie. - Najpierw powitajmy nowego gościa. Iris, jeśli mogę tak panią przedstawić. Nie lubimy być zbyt oficjalni. Spojrzeli na nią z uśmiechem i Iris poczuła się tak, jakby znała ich od lat. Czym się tak denerwowała? Tylko ten młody mężczyzna uciekł wzrokiem w bok. Jego Sheila nie przedstawiła, więc musiał już tu bywać. Ciekawe, co go dręczy? Na pewno przeżył jakąś tragedię. Młoda żona? Tak, coś, z czego nie może się otrząsnąć.
Przygasło światło, chociaż nikt nie dotknął włącznika. Pewnie jest pod stołem, pomyślała Iris, sprytnie ukryty. Za Sheilą paliła się pojedyncza lampa. Miała słabą żarówkę, tak że twarz medium tonęła w półmroku. Wszyscy znieruchomieli. - Pochylmy głowy i poprośmy o błogosławieństwo dla naszego kręgu. Zaprośmy tu naszych przewodników duchowych, zaprośmy naszych bliskich. Jednocześnie odpędźmy stąd złe duchy, duchy niezrównoważone i złośliwe. Niech poszukają spokoju gdzie indziej.
T L
R
Przypominało to modlitwę, ale tylko przypominało. Iris zacisnęła powieki, złożyła ręce i wyobraziła sobie, że jest w kościele, ujrzała ołtarz i krzyż. Próbowała też przywołać na pamięć obraz Harry'ego, lecz nie mogła. Szybko otworzyła oczy. Pochylone głowy, złożone na stole ręce, świecąca za medium lampa i martwa cisza - serce biło jej coraz szybciej i szybciej. Spojrzała na Sheilę, na jej kamienną, pozbawioną wyrazu twarz, zamknięte oczy i lekko odchyloną do tyłu głowę. Nikt sienie odzywał. Wszystko znieruchomiało. Kątem oka Iris widziała obszyty skórą mankiet sportowej marynarki Jima Williamsa. - Ktoś tu jest... Młoda kobieta, bardzo ładna, młoda kobieta. Ma niezwykłą bransoletkę na ręku... Nie widzę. Podejdź bliżej, kochanie, pokaż tę bransoletkę... O tak, dziękuję. Podnosi rękę. Bransoletka jest srebrna, w kształcie węża z ogonem przy głowie. Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Czy ktoś ją... - To Carol. Moja Carol miała taką bransoletkę. Kupiła ją na krótko przed śmiercią na Bali. To były jej ostatnie wakacje. Czy coś mówi? Czy dobrze wygląda? - Możesz troszkę głośniej? Czy to ty, Carol? Kiwa głową, śmieje się i pokazuje mi bransoletkę... Teraz rysuje coś w powietrzu. Wciąż się śmieje, chyba się z nami droczy... Rysuje kręgi, tak, wielkie kręgi, ale nie wiem, co oznaczają. Mówi... Mówi, że zabrała ją pani do wesołego miasteczka. Była z Kerrym... - Z Kennym, swoim bratem, moim synem. Och tak, byliśmy w wesołym miasteczku i jeździła na diabelskim młynie. To Carol!
Iris spojrzała na siedzącą naprzeciwko kobietę. Ta śmiała się i płakała. Ktoś podał jej chustkę i wycierała sobie oczy, rozmazując po policzkach tusz do rzęs. Sheila wciąż miała kamienną twarz, lecz mówiła teraz dziwnym, bezbarwnym głosem, jak przez sen. Iris zastanawiała się, czy Harry przyjdzie, czy zechce odwiedzić ją w obecności tylu ludzi. Był nieśmiały, nie lubił obcych. Pewnie wolałby raczej przyjść do niej na osobności... Iris drgnęła. Siedząca obok niej kobieta chwyciła ją nagle za rękę. Wytrzeszczonymi oczami patrzyła na Sheilę, ale ze wszystkich sił ściskała jej dłoń. Działo się coś, w co Iris nigdy by nie uwierzyła, coś, czego nie rozumiała, czego nie mogłaby potem opisać ani wyjaśnić. Słyszała o czymś takim, lecz zawsze myślała, że to tylko żart. Spojrzawszy na medium, zmieniła zdanie.
T L
R
Sheila Innis nie była już Sheilą Innis. Zmieniała się dosłownie na ich oczach. Zamiast bladej twarzy kobiety w średnim wieku, która sprawiała wrażenie pogrążonej we śnie, miała teraz obwisłą przy ustach twarz staruszki, znacznie większy nos, zapadnięte policzki i bardziej wystający podbródek. Była to twarz starej wiedźmy, nachmurzona, groźna i nieprzyjemna, wiedźmy o złym, wrogim spojrzeniu i ciemnych, malutkich jak paciorki oczach. Iris kurczowo zacisnęła palce na ręku sąsiadki. - Ktoś mnie wykończył. Ktoś mnie wsadził. Ktoś mnie zamknął. Ktoś nie chciał, żebym oglądała światło dnia. Czy to ty? To ty? Wiem, które z was to zrobiło, ty też wiesz, prawda? Nie pomyślałeś, że mogę przyjść tu i cię oskarżyć. Sądziłeś, że możesz się mnie pozbyć, że możesz o mnie zapomnieć i zabrać moje pieniądze, tak? I zabrałeś je, tylko co ci z tego przyszło? Masz wyrzuty sumienia, prawda? Odezwiesz się do mnie? Przecież wiesz, jak mam na imię. Wiesz, kim jesteś i ja też wiem. Popatrz na mnie, no popatrz! Ktoś się poruszył. Młody mężczyzna jeszcze niżej pochylił głowę, lecz widać było, że straszliwie pożółkła mu twarz, że jest jak z wosku. Ręce trzymał na stole, miał mocno splecione palce. Milczał. Oniemiali i przerażeni patrzyli na Sheilę Innis, która nie była już Sheilą Innis.
Ale to, co nastąpiło potem, było jeszcze gorsze, bo nastąpiło tak nagle i niespodziewanie, że Iris omal nie zemdlała, że zamarło jej serce, które po chwili boleśnie drgnęło i ponownie zaczęło bić. Prawie nie mogła oddychać. Stara wiedźma zniknęła i przez sekundę wydawało się, że Sheila odzyska dawną twarz, tę miłą i znajomą, gdy wtem z jej ust dobyła się seria głośnych szczęknięć, coś jakby ujadanie małego, zawziętego psa, który zaciekle broni swego terytorium. Ujadanie nie ustawało, było coraz głośniejsze i bardziej zajadłe - Iris chciała zatkać sobie uszy albo wyjść z pokoju, lecz po chwili pies zaszczekał tak, jakby próbował skądś uciec, potem zawył, boleśnie zaskowyczał, zaskomlał, a jeszcze potem wydał kilka krótkich, zduszonych szczęknięć.
T L
Jim wstał.
R
Iris wyczuła jakiś ruch. Jim Williams odsunął się z krzesłem od stołu i gdy na niego spojrzała, zobaczyła, że ma zaczerwienioną twarz i wytrzeszczone oczy, z przerażenia, a może ze zdumienia, że chwyta się za szyję. Ujadanie ciągnęło się bez końca. Usta Sheili otwierały się i zamykały, podskakiwała jej głowa, a wraz z głową grzywka na czole.
- Skippy - wychrypiał błagalnie. - Skippy. Skippy. Gdzie jesteś? Co się z tobą dzieje? Skippy... Nikt nie wiedział, co robić. Williams stał, trzymając się za szyję i ciężko dyszał. Nagle zapaliło się światło. Sheila siedziała z szeroko otwartymi oczami, jakby wyrwano ją z głębokiego snu. Jim opadł na krzesło. Chwilę później otworzyły się drzwi i w progu stanął wąsaty mężczyzna w niebieskiej koszuli i krawacie z tacą zastawioną filiżankami i spodeczka-mi. Uśmiechnął się, jakby zamiast na złowieszczy i przerażający seans spirytystyczny, trafił na spotkanie koła gospodyń wiejskich, wszedł do pokoju i postawił tacę na stole. Ludzie zaczęli wstawać z krzeseł i sięgać po filiżanki. Mężczyzna wyszedł i wrócił z drugą tacą, na której stał dzbanek herbaty, dzbanuszek mleka, cukiernica i talerz z biszkoptami.
- Dziękuję, mój drogi - powiedziała z uśmiechem Sheila. Wszystko znowu wyglądało normalnie i zwyczajnie, jakby nic się nie stało. Tylko Jim Williams był wciąż roztrzęsiony i przygnębiony; gdy brał filiżankę, drżała mu ręka. - Dobrze się pan czuje? To nerwy. Williams wypił łyk herbaty i szybko odstawił filiżankę, bojąc się, że może ją upuścić. - Straciłem psa - wychrypiał. - Skippy'ego. To on tak szczekał. To był Skippy.
R
- To straszne. Ludzie nie zdają sobie sprawy, co to znaczy. Jeśli nie mieli pieska, myślą, że to nic takiego, że to nie to samo co strata kogoś bliskiego, tymczasem smutek i żal jest taki sam, przynajmniej początkowo.
T L
- Uciekł. Przepadł. To moja wina, nie powinienem był spuszczać go ze smyczy. Phyllis nigdy tego nie robiła. Myślałem, że przesadza, ale miała rację. Odpiąłem smycz i zniknął, przepadł. To on tak szczekał. To znaczy, już nie żyje, inaczej by nie zaszczekał. - Gdzie panu uciekł?
- Na Wzgórzu. Pobiegł w krzaki i jak kamień w wodę. Wołałem i wołałem, chodziłem tam prawie codziennie, dopóki nie zjawiła się policja. - W związku z tą biedną dziewczyną? - Tak i z tą drugą. Ta druga była starsza, zaginęła przed Bożym Narodzeniem. Widziałem ją. Powiedziałem o tym policji. O Skippym też, no ale psem się nie zainteresowali, bo to tylko pies. Jeśli mają do wyboru człowieka i psa, pies nie ma szans. Czuję, że ją zawiodłem, moją Phyllis. Kazała mi się nim opiekować, a ja ją zawiodłem. - Może jeszcze wróci. Niech pan nie traci nadziei. Psy czasem uciekają. Gubią trop, nie mogą trafić do domu, ale może ktoś go przygarnął... Pytał pan w schroniskach? Mógłby pan dać ogłoszenie w gazecie, myślał pan o tym?
Williams pokręcił głową. - Tak, mógłbym. Ale już za późno. Za późno. Po tym, co tu słyszałem... Spojrzał w stronę Sheili. Z filiżanką w ręku, stała za jednym z gości i rozmawiała. Jakby wszystko było normalnie, jakby nic się nie stało, jakby nie zmieniła się w starą wiedźmę, a potem w ujadającego psa. Gdyby nie Williams, Iris pomyślałaby, że zwariowała. Straciła nadzieję, że usłyszy Harry'ego. Nie, przy tylu ludziach na pewno do niej nie przyjdzie. - Mój mąż zmarł. - Nie przypuszczała, że to powie. Jim poklepał ją po ręku. Tuż przed świętami. To było wybawienie, tak bardzo cierpiał... Mimo to, ciężko mi, tak mi ciężko.
R
- Przyszedł do pani? Sheila potrafi przywołać wiele duchów, czasem nawet cztery albo pięć naraz. Nie można tracić nadziei, to pani słowa. Kto wie, może jeszcze panią odwiedzi.
T L
- Przychodzi tu pan co tydzień?
- Prawie. Cóż, wrażenia są ciekawe, przynajmniej dla mnie. Poza tym, mam tu towarzystwo. Przeczytałem dużo książek o spirytualizmie, można by rzec, że gruntownie przestudiowałem temat. Ale nie przygotowało cię to na to, co tu usłyszałeś, pomyślała Iris. Biedak. Wyglądał już lepiej. Dopił herbatę, nie roniąc ani kropli, miał weselszą twarz. Przychodzić tu co tydzień dla towarzystwa i ze względu na zainteresowania? Wolałaby już raczej siedzieć w domu i przez miesiąc nie widzieć żywej duszy. - Jak się pani czuje, Iris? Mam nadzieję, że mąż przyjdzie do pani w drugiej części wieczoru. Jestem przekonana, że odwiedzi nas kilka duchów. Tym razem użyję tablicy. Daje bardzo dobre rezultaty. Iris wstała. - Boję się, że muszę już iść, muszę wracać, bo... bo sąsiadka źle się czuje. Obiecałam, że się nie zasiedzę.
Sheila położyła jej rękę na ramieniu. Ręka była ciepła. Kojąca. Iris patrzyła jej w twarz, próbując dostrzec w niej czoło, nos i zapadnięte policzki starej wiedźmy, lecz ich nie dostrzegła. - Niech się pani nie martwi. Za pierwszym razem pewne rzeczy mogą wydać się trochę dziwne i niepokojące... Oczywiście nigdy nie wiem, co się będzie działo, jestem w transie i zupełnie nad tym nie panuję. Jak sama pani widziała, seanse grupowe są zupełnie inne. Ale Iris miała już torebkę w ręku. Nagle zrobiło jej się gorąco, nagle poczuła jakiś dziwny, mdląco-słodki zapach. - Przepraszam. Jim Williams odsunął się z krzesłem i wstał.
R
- Mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy, że nasze towarzystwo pani odpowiada. - Oczy miał załzawione i patrzył na nią błagalnym wzrokiem. nie.
T L
- A ja, że znajdzie pan swojego pieska - odparła Iris. - Niech pan da ogłoszeTamci wciąż rozmawiali. Nikt nie zauważył, że wychodzi, nikt oprócz młodego, bladego mężczyzny z obgryzionymi paznokciami, który podniósł wzrok i spojrzał na nią pustymi, wyblakłymi oczami. W holu nie było nikogo. Ani śladu pana Innisa, męża Sheili. Iris wyszła, po cichu zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie, drżąc tak jak Jim Williams, tyle że z wielkiej ulgi. Było chłodno i rześko, pachniało mokrym żywopłotem i spalinami. Cudowny zapach, pomyślała. Najcudowniejszy w świecie. Gdy doszedłszy do chodnika, zerknęła przez ramię, w zasłoniętych oknach pokoju od ulicy nagle zgasło światło. Dopiero teraz dotarło do niej, że wyszła tak szybko, iż zapomniała zadzwonić po taksówkę, ale ponieważ wieczór był bardzo przyjemny, nie miała nic
przeciwko temu, żeby pójść na piechotę. Taksówki rzadko kiedy zapuszczały się tak daleko, ale może jej się poszczęści i złapie autobus. Ruszyła przed siebie żwawym krokiem, lecz już po kilku metrach zabrakło jej tchu i musiała przystanąć. Chciała iść dalej, ale ugięły się pod nią nogi i zupełnie straciła oddech. Usiadła na niskim murku przed czyimś domem. W oknach domu paliło się światło. Pomyślała, że jeśli nie poczuje się lepiej, zadzwoni do drzwi i poprosi ich, żeby wezwali taksówkę. Nikt nie odmawia człowiekowi w potrzebie.
T L
R
Tak. Właśnie tak zrobi. Wstała, ale wtedy zdarzyły się dwie rzeczy naraz. Nagle ogarnął ją ląk, przeczucie czegoś strasznego i nieuchronnego. Nie, to nie był zwykły ląk, to był śmiertelny strach, że zaraz stanie się coś przerażającego. Jednocześnie chwycił ją silny ból w piersiach, chwycił jak kleszczami i wydusił z płuc całe powietrze. Po pierwszej fali bólu przyszła druga. Gdyby tylko zdołała dojść do drzwi domu, gdyby tylko ją usłyszeli. Walczyła z bólem, walczyła ze strachem, próbowała wstać i krzyknąć, gdy wtem spostrzegła, że nadjeżdża jakiś samochód. Była bezpieczna. Udało jej się wstać, nawet dźwignąć ręką i pomachać. Tak, już wszystko dobrze. Samochód był coraz bliżej, samochód zwalniał. Utonęła w ciepłym blasku reflektorów, otoczyła ją kojąca światłość. Podniosła wzrok i zobaczyła, że samochód zatrzymuje się tuż przed nią. Ta światłość... Ta światłość była po prostu piękna. - Harry - wyszeptała. I nie powiedziała już nic więcej.
35 Większą część długiego, zimnego dnia Freya Graffham spędziła z Nathanem Coatesem i detektywem Garym Walshem, włócząc się pod wiaduktem na ulicy prowadzącej do państwowej szkoły ogólnokształcącej imienia Sir Erica Andersona i sprawdzając adresy w dwóch osiedlach mieszkaniowych. Potem, prawie do wieczora, siedzieli w samochodzie, obserwując, czekając i pijąc kawę z papierowych kubków. Operacja antynarkotykowa trwała już czwarty tydzień, a było wiadomo, że właśnie tu, pod wiaduktem, dealerzy czyhają na
uczniów ogólniaka. Poza tym, chociaż głównym ośrodkiem handlu narkotykami było Bevham, jeden z większych kanałów przerzutowych przebiegał przez Lafferton, przez osiedle mieszkaniowe Hartfield. Pod wiaduktem aresztowali kilkanaście osób, ale okazało się, że to same płotki. Chcieli i musieli namierzyć wielkich hurtowników i ktoś z Bevham uznał, że paru z nich może mieszkać właśnie tam. Ale było to mało prawdopodobne. Prawdziwi szefowie narkotykowej mafii, ci, którzy jeździli trzy litrowymi jaguarami, posyłali dzieci do prywatnych szkół, kupowali żonom torebki od Gucciego i wydawali przyjęcia dobroczynne dla biednych, mieszkali w wielkich, starych domach we Flimby i Woodford Points i w eleganckich willach przy Mili Road. Sęk w tym, że policja nic na nich nie miała. Gdyby pojechali tam bez mocnych dowodów i bez nakazu, którym mogliby pomachać im przed nosem, ci najbogatsi i najlepiej ustosunkowani po prostu nie wpuściliby ich do domu.
T L
R
Freya zmarzła. Była spięta i zła, jak po kolejnym bezsensownym dniu. Tego rodzaju akcje były najgorsze, a wszystko wskazywało na to, że nazajutrz czekają dzień równie frustrujący, gdyż musiała przewertować tonę akt, próbując ustalić, kto kradnie sprzęt elektryczny z nowo wybudowanych domów. Ktoś sprytnie to sobie wymyślił i zorganizował, lecz perspektywa sześciu godzin przed komputerem nie była zbyt zachęcająca. Dzieci już dawno poszły do domu, szkołę wzięły w posiadanie sprzątaczki, przejście pod wiaduktem opustoszało. W osiedlu mieszkaniowym spotkali bandę ordynarnych typów i znaleźli zdechłego kota. Zaliczyli kilkanaście adresów, ale prawie nigdzie nawet nie otworzono im drzwi. - Dobra, wystarczy. Ogłaszam rozpoczęcie operacji powrót do domu. Nathan podniósł do góry kciuk i z radością odpalił silnik. Gdy ruszyli, parkujący kilka metrów dalej samochód mignął światłami i ruszył za nimi. - Przez chwilę myślałem, że chcesz wlepić mi nadliczbówki. - To czysta strata policyjnych środków i zasobów, detektywie Coates. - Tak, tak samo jak cały dzisiejszy dzień. Robisz wieczorem coś specjalnego?
- Mówisz jak dziewczyna, która myje mi włosy u fryzjera. „Widzę, że planuje pani na weekend coś specjalnego. Pewnie gdzieś pani wyjeżdża, do jakiegoś miłego i wyjątkowego miejsca, prawda?" - A wyjeżdżasz? - Nie. Jutro mam próbę chóru. - Aha, kolejny wieczór z kotem i telewizją. Powinnaś trochę pożyć. Może powłóczyłabyś się w piątek po nocnych klubach, co? Ze mną i Em. - Pewnie, jestem świetną przyzwoitką. - Spokojnie, najpierw z kimś cię ustawimy. W szpitalu pracuje kilku miłych doktorków. - Nathan zerknął na nią kątem oka. - Chyba, że już kogoś masz. - Przestań, dość tego.
T L
- Dość, powiedziałam.
R
- Pewnie jakiegoś blondaska, co?
- Przepraszam, chyba trochę przegiąłem. - Trochę?
- Wszystko dlatego, że cię lubię. Marniejesz w oczach, usychasz z tęsknoty, a ja tego nie chcę. - Ani nie marnieję, ani nie usycham. - Jest taki wiersz. Nie wiem, kto go napisał, bo poezja mi nie leży, ale Em słyszała go przez radio. Wiersz o tym, jak wyleczyć się z miłości. Zmieniło się światło, zapiszczały opony. Zahamowali. - No więc? Nathan spojrzał na nią w świetle ulicznej latarni i uśmiechnął się tym swoim małpim uśmiechem. Cholera, uszłoby ci na sucho każde morderstwo, pomyślała Freya.
- Facet albo babka pisze, że są dwa sposoby. Można siedzieć godzinami przy telefonie, marniejąc, czekając, wzdychając r licząc minuty... - Wrzucił jedynkę, gwałtownie przyspieszył i wyprzedził bmw na sąsiednim pasie. -Tak jest! Świetnie! - Albo? - Albo, i jest to sposób znacznie skuteczniejszy, trzeba tego kogoś lepiej poznać. Freya parsknęła śmiechem. - Świetnie. Posłuchajmy teraz czegoś o panu, panie detektywie. - O mnie? Przecież wiesz. Mieszkam sobie z moją Em i dobrze mi z tym. - Właśnie.
R
- Co właśnie?
T L
- Mieszkasz. Chryste, i długo tak?
- Mieszkam? Gdzieś od dwóch lat.
- Otóż to. Najwyższa pora zrobić coś przyzwoitego. - Przyzwoitego? W jakim sensie?
- W męskim. Ożeńcie się z nią, detektywie Coates. Oświadczcie się, uklęknijcie na kolano, a pieniądze z nadliczbówek wydajcie na pierścionek zaręczynowy z brylantem. Na wystawie u jubilera w Bevham widziałam prawdziwe cacka. - Szukałaś czegoś dla siebie? Czyżby coś się kroiło? - Nie, mówię poważnie. Twoja Emma jest urocza. Zasługuje na coś więcej niż na „mieszkanie z". Oczywiście pod warunkiem, że będzie szalona na tyle, żeby powiedzieć: „Tak". - Wiem, wiem, wiem. - Nie chcesz się ustatkować?
- Ja już j estem ustatkowany. Freya pokręciła głową. - To nie to samo. - Mówiła poważnie. Owszem, popełniła błąd, lecz bynajmniej nie zmieniła zdania na temat małżeństwa jako takiego, a piękna, ujmująca i nadzwyczaj wrażliwa Emma była dokładnie tym, czego Nathan potrzebował. Zaparkowali zgrabnie przed komendą i weszli do środka. Freya rozejrzała się po sali. Kosze na śmieci przepełnione zmiętymi papierami i plastikowymi kubkami po kawie, zawalone wydrukami biurka, porozstawiane wszędzie krzesła - pod koniec dnia zawsze było tu brudno i obskurnie. Jej biurko też nie świeciło przykładem, więc przez pięć minut sprzątała je i porządkowała, żeby rano nie wpaść w depresję.
R
Komputer był wciąż włączony i przez chwilę zastanawiała się, czy nie posiedzieć godzinę nad tymi nieszczęsnymi narkotykami albo nad nowymi danymi na temat zaginionych kobiet, jeśli w ogóle jakieś przyszły.
T L
Ale nie, była zmęczona, poirytowana i głodna, a ślęcząc przed komputerem, tylko straciłaby czas. Pora do domu, pomyślała, zdejmując z krzesła zamszowy żakiet i zawiązując kaszmirową apaszkę. A w domu? Stek w sosie pomidorowogrzybowym, dwa, trzy kieliszki czerwonego wina i półgodzinne studia nad partyturą Mszy b-mol Bacha. Nazajutrz miała próbę. Zgasiła dwie lampy, powiedziała dobranoc jedynemu policjantowi w sali, który zajadle stukał w klawiaturę komputera, i wyszła na korytarz. Drzwi do gabinetu Simona Serraillera były uchylone, w środku paliło się światło. Nie rób tego, nie rób, daj sobie spokój. Jeśli zauważył to Nathan, zauważyło to co najmniej kilku innych. Nie rób tego, gdzie twoja duma? Zapukała. -Tak? Był bez marynarki, w rozluźnionym krawacie i miał rozczochrane włosy. Na biurku leżał wysoki na trzydzieści centymetrów stos teczek.
- Freya, dzięki Bogu. Nareszcie mam powód, żeby skończyć. Wejdź, wchodź, zapraszam. - Nie mów tylko, że to wszystko narkotyki. - Jest tego od groma. A co u was? Mieliście dzisiaj szczęście? Pokręciła głową. - Nie było nam pisane.
T L
R
- Tak, wiem, co myślisz. Że nie szukamy płotek, a tylko płotki wystająpod wiaduktem i tylko płotki mieszkająw Hartfield. Ale po pierwsze, płotki mogą doprowadzić nas do rekinów, po drugie, było wiele skarg od rodziców, że dealerzy sprzedają prochy dzieciom, dlatego musieliśmy potraktować to poważnie. A jak dobrze wiesz, nie ma sensu wysyłać do miasta stu mundurowych, bo tylko by ich odstraszyli. Trzeba się uśmiechnąć, zacisnąć zęby i przeć dalej. Sprawa jest bardzo poważna i może wreszcie coś zdziałamy. Siedzi w tym połowa policjantów z hrabstwa... - Zamilkł i przyjrzał się jej uważniej. - Ale nie dlatego przyszłaś, prawda? Freya zamarła. O co mu chodziło? Co chciał przez to powiedzieć? On też coś zauważył? Simon wstał i odepchnął do tyłu krzesło. - Mam dość. Jestem wykończony. Ty też. Ile kaw dzisiaj wypiłaś? To było łatwe. - Tyle, że przez tydzień nie spojrzą na plastikowy kubek. - Odwróciła się do drzwi. Stek, parę kieliszków wina i Bach. Niektórych czekały w domu gorsze rzeczy, - A do kawy kanapki? Chipsy? - Nie, chipsy sobie odpuściłam. - Musimy zjeść coś porządnego. Znasz tę włoska knajpkę przy Brethern Lane? Freya poczuła, że chwieje się pod nią podłoga.
- Jeśli pojedziemy moim samochodem, zostawię go przed domem i dalej pójdziemy na piechotę; stamtąd to tylko pięć minut. Ty zostawisz swój tutaj i wrócisz taksówką. Dzięki temu będziemy mogli napić się wina. - Simon był już przy drzwiach, już poprawiał krawat i wkładał marynarkę. Popatrzył na nią i znieruchomiał. - Chyba, że nie masz ochoty. Są rzeczy, które pamięta się do śmierci, rzeczy najzwyklejsze, nieplanowane, zadziwiające, radosne, spontaniczne i nieoczekiwane. Pamięta się wtedy każde słowo, każdy gest, kolor obrusa w restauracji, zapach mydła w toalecie i zapach ten już do końca życia kojarzyć się będzie z osobą, z którą się wtedy było, z myślami, z uczuciami, jakimi się tę osobę darzyło. Tak, to była właśnie jedna z takich chwil. - Boże, przepraszam, odpłynęłam... Dzięki, bardzo chętnie.
R
- Masz niski poziom cukru we krwi. Jesteś zmęczona, rozkojarzona i zła. Fegato alla Veneziana Giovanniego na pewno postawi cię na nogi.
T L
Śmiejąc się, zbiegli schodami do samochodu. Trwaj chwilo, pomyślała szybko Freya, spoglądając na bezgwiezdne, bezksiężycowe niebo. Boże, niech ta chwila trwa i trwa. W samochodzie zdała sobie sprawę, że wygląda koszmarnie, jak to pod koniec długiego dnia, że jedyną rzeczą, w której ewentualnie mogłaby pokazać się w restauracji, jest apaszka. Ale zaraz pomyślała, że skoro ją jednak zaprosił, musi podobać mu się i tak.
Restauracja była ciepłą, świetlistą oazą. Mała i staromodna, należała do nielicznych, które nie zważając na mody i trendy XXI wieku, zachowały dawny wystrój wnętrza i serwowały posiłki według dawnych przepisów. - Uwielbiam tę knajpkę, bo to tak, jakby nagle przenieść się prosto do lat sześćdziesiątych - powiedział, gdy właściciel restauracji powitał ich wylewnie i posadził w przytulnej niszy przy oknie. - Spójrz na to chianti. Butelka w koszyczku, a w butelce świeca, dokładnie tak samo jak kiedyś.
- Oby mieli tu duży wybór ciastek. Mają? - Gigantyczny. Ciastka Giovanniego są przepyszne, ociekają kremem. Kelner mówiący z uroczym włoskim akcentem, takim, z którego ludzie lubią sobie żartować, podał im menu i zaproponował specjalność dnia. - Różnica polega na tym - dodał Simon - że jedzenie jest tu naprawdę fantastyczne. Weźmy choćby koktajl z krewetek. Niby zwykły koktajl, ale krewetki są olbrzymie i świeżutkie, a majonez jest cudownie gęsty i smakuje jak domowy. Cielęcinę podają w plasterkach cieniutkich jak papier, a wątróbka dosłownie rozpływa się w ustach. - Dobre jedzenie to najlepsza pociecha. Kelner przyniósł butelkę rubinowego chianti i rozlał je do kieliszków.
T L
R
- Dobre jedzenie i dobre wino. - Simon trącił kieliszkiem jej kieliszek i uśmiechnął się tym swoim zabójczym uśmiechem. W restauracji było tłoczno, łecz poza nim w sali nie było nikogo, ani w sali, ani w Lafferton, ani na całym świecie. To jest szczęście, pomyślała Freya. To. Teraz. Może nie wiedziałam tego aż do dzisiejszego wieczoru. A potem rozmawiali, tak jak tamtego wieczoru, wypełniając luki, które wtedy zostawili, odkrywając nowe szczegóły swojego życia. Rozmawiali o jego ostatnim wyjeździe do Włoch i o przygotowaniach do kolejnej wystawy, o chórze - nie śpiewał, muzyka go nie interesowała, wolał ciszę -o krykiecie - grał w reprezentacji miejscowej policji i w reprezentacji miasteczka, gdzie mieszkała jego matka - znowu o jego dzieciństwie - doszła do wniosku, że próbuje wytłumaczyć się zarówno przed nią, jak i przed sobą - o tym, jak to jest być jednym z trojaczków; to, że się spośród nich wyróżniał, nie tyle go martwiło, co intrygowało. Rozmawiali o jej pracy w londyńskiej policji i o nieudanym małżeństwie, o którym poprzednim razem tylko wspomniała. Z jej małżeństwem było tak, jak z jego dzieciństwem: najpierw musiała wyjaśnić to sobie sama i mówiąc, zdała sobie sprawę, że nareszcie zaczyna wszystko rozumieć. Potem rozmawiali o książkach - mieli podobny gust - o jedzeniu - umiał gotować, ale, jak to ujął, nie zna i nie używa produktów Tesco's Finest - i o imprezach dobroczynnych Meriel.
Rozmawiali o wszystkim, tylko nie o pracy. Jedzenie było dokładnie takie, jak mówił, dawne, staromodne i niemodne, cudownie przyrządzone i cudownie świeże. Przez kilka chwil z nostalgiczną tęsknotą spoglądali na wózek z ciastkami - tiramisu, biszkopt z sherry, krem kawowy z koniakiem, tort czekoladowy ze złocistym kremem - ale w końcu zrezygnowali na korzyść cappuccino. Restauracja powoli opustoszała, ale oni siedzieli dalej i wciąż rozmawiali. W szyby uderzyły krople deszczu. W pewnym momencie pochwycił jej spojrzenie, uśmiechnął się i powiedział: - Dziękuję. W jej uszach zabrzmiał głos Sharon Medcalf. „Złamał więcej serc, niż ja zjadłam kolacji na ciepło". I wesoły głos zatroskanego Nathana. „Szczekasz nie pod tym drzewem".
R
Spojrzała na Simona. O nie, Nathan, drzewo jest dobre, aż za dobre.
T L
Zamieszał kawę. - Podoba ci się w Lafferton?
- Bardzo. Powinnam była przyjechać tu dawno temu. No i miałam szczęście. Szybko znalazłam przyjaciół, dobrze pracuje mi się z kolegami. Po prostu szczęście. - Przykro mi, że zepsułem ci humor tymi narkotykami. Machnęła ręką. Ale zaraz potem wyrwała się na chwilę z błogiego transu, przypominając sobie tych, którym była coś winna. - Jeszcze jedno, panie inspektorze. Chodzi o pracę, więc wolałabym... - Daj spokój. Mam na imię Simon. Dostała wypieków. Skup się, powtarzała sobie w duchu. Skup się, do cholery. - No więc... No więc nie podoba mi się, że sprawa tych zaginionych straciła priorytet.
Simon westchnął. - Wiem. Wiem, ile trudu cię to kosztowało, ale naczelny przejrzał akta i powiedział dość. Nie miałem żadnego argumentu, żeby mu się postawić. Apele nic nie dały, nie znaleźliśmy nic, co wskazywałoby, że popełniono jakieś przestępstwo. A bez tego priorytetu utrzymać się nie da, dobrze o tym wiesz. Poświęciliśmy na to masę środków. - A gdyby się okazało, że te kobiety zamordowano? - Nie mamy podstaw, żeby tak sądzić. - Coś się stało. One nigdzie nie wyjechały, nie zniknęły same z siebie. Ja to po prostu wiem. Ani one, ani ten rowerzysta, ani nawet pies Jima Wil-liamsa. - Psa lepiej z tego wyłączmy.
R
- W tym coś jest... W7iem, że coś w tym jest. - Rozgniotła łyżeczką kostkę cukru na obrusie. - Przecież się ze mną zgadzasz, prawda?
T L
Pokręcił głową.
- Pewnie masz rację. Ale nasze przeczucia... - Nie usprawiedliwiają dalszego trwonienia środków i zasobów. Boże, jak ja nienawidzę tego słowa. - Którego? „Zasoby"? - Dlaczego nie powiemy po prostu: „pieniądze"? Przecież to wszystko sprowadza się do pieniędzy. Życie człowieka zależy od kasy. - Nie, Wystarczy najmniejszy dowód, że zaginionym przydarzyło się coś złego i natychmiast zmieniamy status sprawy. - W takim razie przejrzę wszystko jeszcze raz. Kelner ostentacyjnie zmiatał nieistniejące okruszki z sąsiedniego stolika. - Boże, jesteśmy ostatni. Która godzina? - Dwadzieścia po dwunastej - odparł ze śmiechem Simon.
Freya sięgnęła po torebkę, ale on już wstał, już patrzył na Giovanniego, który szedł ku nim z rachunkiem w ręku. Załatwił wszystko szybko i gładko. Tak, robił to sto razy. Sto razy tu był. Z kim? Kiedy? Z iloma... Przestań. To nieważne. Jesteś tu. Liczy się tylko ta chwila. - Odprowadzę cię do postoju taksówek na rynku. - Nie, to niedaleko, a ty masz do domu dwa kroki. Ledwie wyszli, gdy dobiegł ich szczęk zamykanych zasuw. - Chyba się zasiedzieliśmy - powiedziała. - Posłuchaj, dam sobie radę, naprawdę nie musisz. - Nie o tej porze, nawet tutaj, w Lafferton. - Szlifowałam chodniki w najgorszych dzielnicach Londynu.
R
- Zapomnij, że jesteś policjantką. Jesteś teraz młodą, ładną, dlatego narażoną na niebezpieczeństwo kobietą.
T L
To jest ta chwila. To jest początek. To jest wszystko. Doszli do rynku. Na postoju stały dwie taksówki, obydwie puste, ale gdy podeszli bliżej, wyrósł przed nimi kierowca. - Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - powiedział Simon. - Jest zimno, chowają się po mysich dziurach. Smagnął ich podmuch wiatru. Freya otuliła się apaszką. A potem wszystko się skończyło. Simon otworzył drzwiczki i zamknął je tak szybko, że wymamrotała „dziękuję" dopiero wtedy, gdy ruszyli. Obejrzała się, a on podniósł rękę, pomachał jej i odszedł w kierunku katedry. W taksówce pachniało zimną skórą i papierosowym dymem. Błyskawicznie zeszła na ziemię. Nawet nie pocałował jej w policzek, nie dotknął jej ramienia, uśmiechnął się tylko, pożegnał i wsadził ją do taksówki. Ale myślała tak tylko do chwili, gdy weszła do domu i zapaliła światło. W pokoju było przytulnie i ciepło. Usiadła na sofie i minuta po minucie, przeanalizowała cały wieczór, każdą chwilę, każde wypowiedziane przez niego słowo, każde spojrzenie, najdrobniejszy nawet szczegół i
niuans, a gdy się położyła, nie mogła zasnąć, więc przeanalizowała wszystko jeszcze raz.
Dopiero nazajutrz rano przypomniała sobie drobną kobietę w płaszczu, którą obejmował w drodze do samochodu, gdy tamtej nocy stała przed jego domem. U Giovanniego, pomyślała natychmiast. Byli u .Giovanniego.
Do pracy poszła na piechotę. Czterdzieści minut na zimnym, przenikliwym wietrze - wchodząc do sali, nie czuła twarzy. Nathan od razu ruszył w jej stronę. - Myślałem już, że nie przyjdziesz. - Co się stało?
T L
R
- Zaginęła jakaś staruszka. Wyszła wczoraj o wpół do siódmej wieczorem i nie wróciła. Dzwoniła jej sąsiadka. Freya rzuciła na krzesło płaszcz i szalik. - No i?
- Sąsiadka ma klucz. W nocy poszła do jej mieszkania. Wszystko wyglądało normalnie, ale na łóżku leżało ubranie, jakby staruszka szykowała się do wyjścia. - Wzięła palto i torebkę? - Tak, do skrzynki na listy na pewno nie poszła. - A dziś rano? - Ani śladu. W mieszkaniu też bez zmian. Ani listu, ani żadnej wiadomości. - Ma rodzinę? - Nie. Jest wdową. Bezdzietną. -Wiek? - Siedemdziesiąt jeden lat.
- Muszę napić się kawy. Jak zwykle z rana, w stołówce było gwarno i pachniało smażonym boczkiem. Freya wzięła dwie kawy i usiedli przy stoliku pod oknem. - Dobra. Podobieństwa z tymi poprzednimi są? Nathan wsypał do kawy trzy paczuszki cukru. - Samotna kobieta. Brak powodu do nagłego wyjazdu. Brak listu. Brak wiadomości. Brak jakichkolwiek śladów. Ale może jeszcze za wcześnie, nie zdążyliśmy dokładnie sprawdzić. - Trzeba wysłać mundurowych do szpitala, na dworzec kolejowy, na dworzec autobusowy, i tak dalej. Różnice? - Nie chodziła na Wzgórze.
- Była normalnie ubrana.
R
- To jest najważniejsze.
T L
- Inni też. Rowerzysta był w stroju rowerzysty, Angela Randall w stroju do biegania, a Debbie Parker miała na sobie strój spacerowy. Żadne z nich, nie wyszło z domu w koszuli nocnej i w wałkach na głowie. - I co o tym myślisz?
- Myślą, że trzeba pogadać z tą sąsiadką, a potem mieć nadzieją, że szef potraktuje to poważnie i wznowi śledztwo, zanim znowu ktoś zaginie. Na końcu sali, przy stole mundurowych, wybuchł gromki, maski śmiech. Ludzie różnie odreagowywali wywołany pracą stres i napięcie, śmiechem, żartem, poklepywaniem się po plecach, głośnym wyrażaniem poparcia -zawsze lubiła to swoiste poczucie koleżeństwa. Czasem dochodziło do kłótni i tarć, bo nie wszyscy wszystkim ufali, nie wszyscy się ze wszystkimi dogadywali, ale było to normalne i nieuniknione w miejscu, gdzie ludzie musieli ściśle ze sobą współpracować w ciągłym napięciu przerywanym długimi okresami zwykłej nudy. Ale ilekroć mieli do czynienia ze sprawą wyjątkowo bulwersującą - z morderstwem, molestowaniem dziecka czy tragicznym wypadkiem - w milczącej zgodzie zwie-
rali szyki i zapominali o kłótniach. Gdyby nie to, praca w policji byłaby nie do zniesienia, dlatego Freya zawsze się z tego cieszyła, czy to tu, czy w Londynie. Dopiła kawę i pozbierała torebki po cukrze Nathana. - Boże, gorzej niż żona. U mnie też tak będzie? - Czy ja dobrze słyszę? Zerknęła na niego, otwierając drzwi. Jego uroczo brzydka twarz była czerwona jak burak. - Nathan? - Nie, zaraz, a skąd! Po prostu myślałem o tym, co powiedziałaś i... - To nie myśl za długo. Zrób to, i już.
R
-Bo jak dotarło do mnie, że mógłbym ją stracić... Nie wiem, jak bym bez niej żył. Gdyby miała dość czekania i mnie rzuciła, to naprawdę nie wiem.
T L
Freya podeszła do biurka, wzięła pusty, plastikowy słoiczek i wrzuciła do środka kilka pensów. - Na dobry początek. - Ale co?
- Nic, zbieram na toster. Wzięła czarny mazak i wielkimi literami napisała na słoiczku cztery słowa: Na prezent ślubny Nathana. Wyrwał jej słoiczek i starł napis rękawem. - Zwariowałaś? Jak ktoś to zobaczy, nie dadzą mi żyć. Jezu, miej trochę serca. - Dobrze, ale pamiętaj: zegar tyka. A teraz chodź. - Uwielbiam te uliczki - powiedziała, gdy skręcili w Nelson Street i jadąc powoli przed siebie, szukali numeru. - Te domki wybudowano dla robotników w
epoce wiktoriańskiej i są niemal dokładnie takie same jak wtedy. W Londynie jest ich mnóstwo. Dzisiaj wykupują je yuppies, bo staruszek, które codziennie bieliły schodki wapnem, już nie ma. Dobrze się w nich mieszkało, dobrze się w nich mieszka. Mają z tyłu ładny ogródek, są bezpretensjonalne, przyjazne i przytulne. Dokładnie takie, jak trzeba. - Minęła się pani z powołaniem, pani sierżant... Jest. Trzydzieści dziewięć, to tutaj. Powinna pani zostać pośredniczką handlu nieruchomościami. Pauline Moss czekała na nich w oknie i gdy zaparkowali, otworzyła drzwi. Była w fartuchu i robiła wrażenie wzburzonej.
T L
R
- Nie wróciła, nie zadzwoniła, w ogóle nic - powiedziała, prowadząc ich do ciasnego saloniku i zrzucając pręgowanego kota z krzesła. - Strzepnę, bo inaczej będziecie cali w sierści. - Energicznie przetarła siedzenia ścierecz-ką, poprawiła ręką i uważnie się im przyjrzała. - Zaczekałam do wpół do dziewiątej i dopiero wtedy zadzwoniłam. To nie jest normalne. Całą noc się o nią martwiłam. Gdzie ona poszła? Odkąd Harry zachorował, a to już chyba ze trzy lata, nigdy nigdzie nie chodziła, ani razu nie nocowała poza domem. - Rozumiem, że dobrze ją pani zna.
- Bardzo dobrze, od prawie trzydziestu lat jesteśmy sąsiadkami. Kiedy Harry i Clive jeszcze żyli, byliśmy dobrymi przyjaciółmi. Potem Harry długo chorował, a kiedy umarł, zaczęłam się nią opiekować. Była bardzo dzielna, naprawdę dzielna i próbowała żyć tak jak przedtem, ale ciężko jej było, oj ciężko. Nie, żebyśmy były jak papużki nierozłączki, każda z nas ma... Jak się to dzisiaj mówi? Swoją własną przestrzeń życiową, tak że nie zaglądamy sobie do garnków, ale widujemy się prawie codziennie. Pijemy razem kawę albo herbatę, czasem chodzimy na zakupy, Iris wpada do mnie na telewizję, ja wpadam do niej na karty. - Kiedy widziała ją pani ostatni raz? - Wczoraj rano. Wywieszała pranie i zaprosiłam ją na filiżankę kawy, bo właśnie upiekłam ciasto. Poza tym, przyszedł list z rady miejskiej i chciałam, żeby go przeczytała. Potem rozmawiałyśmy o naszej wycieczce w przyszłym miesiącu, takiej autokarem, wie pani. Dawniej jeździliśmy wszyscy razem, we czwo-
ro, ale kiedy Harry zachorował, oczywiście przestaliśmy, mimo to cały czas próbowałam namówić ją do tego czy owego, żeby się po prostu pozbierała i doszła do siebie. Trzeba żyć dalej, prawda? Kiedy mój Clive umarł, ona robiła to samo. - Podobał jej się pomysł wycieczki? - Tak, bardzo. Powiedziała, że pora już zacząć spoglądać w przyszłość. Długo o tym rozmawiałyśmy, pokazałam jej broszurą. Chciałyśmy pojechać do Chatsworth, bo naprawdę tam pięknie. Można zjeść lunch w pałacowym ogrodzie, można spędzić uroczy dzień, poza tym to niedaleko. Miałam zarezerwować dwa miejsca, musiałyśmy tylko wybrać datę. - A więc nic nie wskazywało na to, że pani Chater wybiera się gdzieś sama?
- Pani Chater ma rodzinę?
R
- Nigdy by tego nie zrobiła, nawet za milion lat. Poza tym, nie wyjeżdża się bez uprzedzenia, w dodatku wieczorem, prawda? Nikt by tak nie zrobił, nikt. A ona wzięła tylko torebkę.
T L
- Nie. Nie mieli dzieci. Zawsze ich to smuciło, zawsze. Harry miał siostrę, ale umarła, och, już pięć czy sześć lat temu i nie przypuszczam, żeby Iris utrzymywała z nimi kontakt. Mieszkają gdzieś w Szkocji, chyba w Aberdeen. Nie, od śmierci Harry'ego była zupełnie sama. Ja mam dwóch synów; mieszkają niedaleko. - Ma znajomych? - Tak, może nie bliskich, ale znamy tu sporo ludzi, chociaż nie tak wielu jak kiedyś, bo wszystko się zmienia, prawda? Kiedyś chodziła do katedry, ale przestała, bo coraz trudniej było jej wyrwać się z domu. Przez cały czas musiała doglądać Harry'ego. - Widziała pani, jak wychodziła? - Nie, bo akurat się kąpałam. Słyszałam tylko, jak zamyka drzwi, a potem jej kroki przed domem, to wszystko. Zupełnie się wtedy nie przejęłam ani nie zdenerwowałam, pomyślałam tylko, że nie uprzedziła mnie o wyjściu, ale, jak już mówiłam, nie jesteśmy papużkami nierozłączkami.
- A więc nie domyśla się pani, dokąd mogła pójść? Pauline się domyślała, ale nie chciała o tym mówić. Czyżby Iris znowu poszła do medium? Za pierwszym razem była bardzo rozczarowana, że Harry się nie pokazał. Może chciała spróbować jeszcze raz? Cóż, to jej prywatna sprawa, najwyraźniej nie chciała o tym rozmawiać. Wspominać o tym przy obcych, w dodatku bez pozwolenia? To nieładnie, nawet jeśli obcymi byli policjanci. Zresztą nie miało to żadnego znaczenia, dlatego zatrzymała tę myśl dla siebie. Może powie im później, jeśli Iris nie wróci. Tylko, że Iris wróci, oczywiście, że wróci. - Jak się ostatnio czuła? Była bardzo przybita po śmierci męża? Miała depresję? Pauline spojrzała na siedzącego naprzeciwko młodzieńca. Miał twarz, która mogłaby podobać się tylko jego matce.
T L
R
- Nie, to nieodpowiednie słowo - odparła stanowczo. - Za dużo się o tej depresji mówi. Nie, Iris poniosła bolesną stratę i była w żałobie po mężu, z którym przeżyła czterdzieści jeden lat. Nie była w depresji. Wtedy nie ma się depresji, tylko się kogoś opłakuje, jest się smutnym, ale to chyba normalne, prawda? Jak mogłaby nie być smutna, jak mogłaby go nie opłakiwać? Ale żeby od razu jakaś depresja? Nie, na pewno nie musiała brać żadnych tabletek i ich nie brała. - Przepraszam, skarbie. - Młodzieniec miał okropną twarz, za to ujmujący uśmiech. Paułine wstała. - Może zaparzę herbaty? - Myślałem, że już nigdy pani tego nie zaproponuje. Chętnie pomogę. Freya uśmiechnęła się i została w saloniku. Nathan potrafił oczarować nawet ptaszki na drzewie, nie wspominając już o starszych paniach, co pomagało mu wyciągać z nich pozornie nieistotne drobiazgi, o których „zapomniały". Freya rozejrzała się po pokoju. Kominek. Szkoda, że zburzono oryginalny i zastąpiono go tym elektrycznym szkaradztwem. Pionowo otwierane okno miało
kiedyś solidne, drewniane ramy, ale zastąpiono je aluminiowym straszydłem z podwójnymi szybami. Z kuchni dobiegł śmiech i brzęk naczyń. Obok filiżanek i dzbanka z herbatą stał talerzyk z babeczkami, a wszystko to na olbrzymiej tacy, którą wniósł uśmiechnięty od ucha do ucha Nathan. Freya przewróciła oczami, ale on ukradkiem puścił do niej oko. A jednak. Czyżby rozmawiając z panią Moss, dowiedział się czegoś użytecznego? Zaczekała, aż rozleje herbatę, posmaruje babeczkę masłem, wygodnie usiądzie i zacznie jeść. Był bez śniadania i wyglądało na to, że próbuje napchać się do syta na wypadek, gdyby nie zdążył zjeść lunchu.
R
Ona też wzięła babeczkę. Rozmowa była luźna i dotyczyła głównie zmian, jakie zaszły na tych przytulnych uliczkach, odkąd Paułine wprowadziła się tu z mężem i dwojgiem malutkich dzieci. Rozmawiali też o dobrosąsiedzkiej życzliwości i jej zaniku, o pracujących kobietach, o samotności opuszczonych, porzuconych i tych, którzy przeszedłszy na emeryturę, wypadli z obiegu.
T L
- Mamy dużo szczęścia, Iris i ja - mówiła Pauline. - Mieszkamy w starym domu, przy ulicy, która wygląda prawie tak samo jak trzydzieści lat temu, robimy zakupy w od lat takich samych sklepach, no i mamy siebie. To pomaga, kiedy jest się samemu, ta świadomość, że niektóre rzeczy się nie zmieniają. Jest w tym jakieś oparcie, tak myślę, Iris zresztą też. Współczuję samotnym, którzy nie wiedzą, kto mieszka tuż obok, bo wtedy wszystko jest inaczej, albo tym, których wykwaterowano i przeniesiono. Stąd nikt nikogo nie wyrzuca, i dzięki Bogu, ale w Bevham robili tę przebudowę i wykwaterowali mnóstwo starszych ludzi, którzy na nowym miejscu poumierali z tęsknoty i rozpaczy. - Pauline mówiła i mówiła, od czasu do czasu dolewając Nathanowi herbaty i częstując go babeczkami. Freya czekała. Za oknem stał karmnik. Zlatywały się tam czujne, ruchliwe sikorki, które szybko jadły, by zaraz odlecieć. W ładnie utrzymanym ogródku był skalnia-czek z małym wodospadem i sadzawką. Pogodne życie, pomyślała Freya. Życie w dawnym stylu, którym wciąż żyje tylu ludzi w całym kraju. Domowe jedzenie, ogródek, miłe sąsiedztwo, zakupy, całodzienna wycieczka autokarem do jakiegoś
pałacu, od czasu do czasu bingo, wieczory przy telewizorze lub z książką z biblioteki. Pauline Moss i Iris Chater grywały razem w karty. Środkowa Anglia, tradycyjne wartości. Nie niszczcie tego, nigdy tego nie niszczcie. Stąd się wywodzimy, w głębi serca tacy właśnie jesteśmy, a ja, Nathan i nasi koledzy są po to, żeby tradycje te pielęgnować i ich strzec. Nathan wziął z talerza ostatni okruszek babeczki i uśmiechnął się promiennie do Pauline. Freya zaczekała kilka sekund dłużej. Wciąż nic. Zerknęła na niego jeszcze raz. I nic. - Pauline, bardzo nam pani pomogła. Czy ma pani klucz do domu pani Chater? Chciałabym się tam szybciutko rozejrzeć.
R
- Myślę, że nie powinniście grzebać w jej rzeczach...
Pauline wstała.
T L
- Ależ skąd. Może jest tam jednak coś, czego pani nie zauważyła albo uznała za nieważne. Chcemy znaleźć panią Chater najszybciej, jak to tylko możliwe.
- Na tym polega wasza praca. Pójdę po klucz. - Dziękujemy.
Zaalarmowana nagłym ruchem sikorka czmychnęła z karmnika. Boże, przeżyć życie na skraju nerwowego załamania, nigdy nie mogąc spokojnie zjeść. Freya pomyślała o kolacji z Simonem. Wspomnienie to było niczym bezpieczny okręt, którym płynęła przez spokojne wody dnia. Poszli pod numer 39. Kolejny opustoszały dom należący do kolejnej zaginionej kobiety. Kolejny pokój pełen czyjegoś życia i czyichś prywatnych spraw. Ale w przeciwieństwie do małego, surowego domu Angeli Randall, ten był ciepły i wygodny. W ciasno zastawionych meblami pokojach roiło się od ozdóbek, obrazów, bibelotów, zegarów, makatek, kwiatów w doniczkach, lamp i lampek, zdjęć, miseczek, wazoników, pojemników, pokrywek i przykrywek.
Wszystko tu do siebie pasowało, wszystko stało i leżało na swoim miejscu, mimo to wszędzie panował swojski, jakże uroczy bałagan. W korytarzu Freya przyjrzała się płaszczom i paltom, w schowku pod schodami butom, botkom, walizkom i odkurzaczowi. Na starannie posłanym łóżku leżała haftowana atłasowa kapa, a na pokrywie muszli w toalecie lilowa mechatka. Na łóżku leżało też rozsądnie dobrane ubranie. Tak, Iris Chater była domatorką. Nigdzie nie wyjechała. Zamierzała wrócić. Widać to było wszędzie, na każdym kroku. Freya nabrała jeszcze większej pewności, że jej zaginięcie łączy się jakoś z tamtymi. Nie musiała dłużej szperać w tym przytulnym, zagraconym domku.
R
- Bardzo pani dziękujemy - powiedziała. - To nam wystarczy. Gdyby pani coś sobie przypomniała, proszę zadzwonić. Tu są nasze numery. Detektyw sierżant Graffham i detektyw posterunkowy Coates.
T L
Wyszli na słońce. Pauline przekręciła klucz w zamku, sprawdziła, czy drzwi są dobrze zamknięte i odwróciła się z kluczem w ręku. Patrzyła na nich, lecz mówiła do Nathana. - Wołałabym nie pytać, ale przez cały dzień nie daje mi to spokoju. Nathan położył jej rękę na ramieniu. - Nie pytać o co, skarbie?
- Czy może to mieć jakiś związek z tą zaginioną dziewczyną, której szukaliście na Wzgórzu? - Pani sąsiadki tam nie było, a przynajmniej nic na to nie wskazuje, więc proszę się nie martwić - odparł kojącym głosem Nathan. - Dziękuję. Nathan poklepał ją delikatnie po ramieniu. Wyjechali na ulicę. - Minęliście się z powołaniem, detektywie Coates - rzuciła Freya. - Byłby z was uroczy pastor. Umiecie postępować ze starszymi paniami. - Czasami się przydaje. Pauline czegoś nam jeszcze nie powiedziała.
- Jeszcze? - Ale powie. Wpadnę tu później. - Jeśli przyjdziesz o odpowiedniej porze, trafisz na świeżutkie babeczki.
Simon Serrailler wysłuchał jej bardzo uważnie, tak jak wysłuchiwał każdego podwładnego. Właśnie to było w nim najlepsze, że nigdy niczego nie lekceważył i nigdy z niczego nie szydził, nawet jeśli w końcu okazywało się, że stoi po drugiej stronie barykady. Teraz też odchylił się do tyłu na krześle i spokojnie jej wysłuchał. - Zdaję sobie sprawę, że brak jest oczywistych związków, ale to jedna osoba za dużo.
36
T L
R
- Tak, masz rację. Pani Chater była co prawda załamana po śmierci męża, ale nie będę się z tobą kłócił. Cóż, zatem przyznajmy tej sprawie najwyższy priorytet. Niech nasi pochodzą od domu do domu i popytają, niech sprawdzą w szpitalach i na dworcach. Poza tym komunikaty w radio, i tak dalej. Aha, i napuść na to prasę.
To nie była jego wina. Zawsze był metodyczny i ostrożny, zawsze wszystko planował. Nie lubił działać pod wpływem chwili, a teraz po prostu nie mógł sobie na to pozwolić. Właśnie tak popełniało się błędy, poza tym gardził tymi, którzy pakowali się w niebezpieczne sytuacje czy pozwalali wziąć górę emocjom, którzy przestawali nad sobą panować i ulegając namiętności, zabijali w stanie silnego wzburzenia. Tacy ludzie mordowali po pijanemu albo pod wpływem narkotyków. Tacy ludzie zabijali swoich sąsiadów tylko dlatego, że zdenerwował ich jakiś hałas czy żona. Tacy ludzie mordowali w napadzie zazdrości albo podrzynali gardło prostytutkom w seksualnym szale. Tak, gardził nimi wszystkimi.
Czytając o nich w gazecie, pragnął, żeby jak najszybciej zostali schwytani i ukarani i chętnie zaproponowałby policji swoje usługi, gdyby mogło to tylko pomóc. Dlatego nie, to nie była jego wina, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Policja otoczyła Wzgórze kordonem i dokładnie je przeczesała. Ludzie nie mogli najpierw tam pójść, a potem za bardzo się bali. I nic dziwnego. Ale to zepsuło mu plany. Wszystko sobie starannie opracował i niemal wszystko zrealizował, w dodatku zupełnie gładko, bez najmniejszego problemu, a teraz plany legły w gruzach, bo zrobił coś, czego poprzysiągł sobie nigdy nie robić: wkroczył do akcji pod wpływem chwili, bez przygotowania.
T L
R
Wszystko wskazywało na to, że poszło dobrze, ale wciąż był niespokojny, wciąż niezadowolony i poirytowany. Bez końca to analizował, próbując wykryć jakąś skazę, najmniejszy nawet błąd, który mógłby na niego wskazać. Chociaż wyglądało na to, że żadnego nie popełnił, nie mógł zaznać spokoju, nie mógł spać, jeść ani rozkoszować się świadomością, że wszystko jest pod kontrolą. Po prostu nie mógł cieszyć się samym sobą.
Trzeba zacząć od tego, że tego wieczoru nie zamierzał nigdzie wychodzić. Ale długo wypisywał czeki, robił rachunki, przeglądał księgi i zwroty YAT-u. W pokoju było duszno i ciasno i chciał zaczerpnąć świeżego powietrza. Wyszedł, żeby wrzucić listy do skrzynki i na dworze rzeczywiście poczuł się lepiej, pozbierał myśli i trochę się uspokoił. Pachniało czymś nowym i świeżym, pachniało wiosną. Zapach ten podniecił go do tego stopnia, że gdy wrócił do domu, poczuł niepohamowaną chęć zrobienia czegoś innego, gwałtowną potrzebę ponownego wyjścia. Ten dziwny niepokój musował mu we krwi jak szampan. Furgonetka była oczywiście w centrum biurowo-przemysłowym. Zamknął drzwi, wsiadł do samochodu i powoli, bez żadnego celu zaczął krążyć ulicami miasta. Nigdzie nie zamierzał jechać, niczego nie szukał. Niczego ani nikogo. Gdy ją zobaczył, wszystko się do siebie dopasowało. Od razu to zrozumiał. Starsza kobieta.
Opierała się o murek, jakby brakowało jej tchu. Zatroszczyłby się o nią każdy obdarzony sumieniem przechodzień, każdy przystanąłby i zaoferował pomoc. Gdy wysiadł, zaczęła osuwać się na chodnik pod murkiem. Na ulicy nie było nikogo, ani żadnego przechodnia, ani samochodu. Zasłony w oknach pobliskich domów były zaciągnięte. Pochylił się nad nią. Miała wylew albo atak serca. Dobrze te objawy znał. Lecz gdy ją podnosił, wciąż żyła. Była bardzo blada, ledwo oddychała, ale żyła. Otworzył drzwiczki i gdy posadził jąna tylnym siedzeniu, osunęła się ciężko na bok.
R
Nie wiedział, kiedy to się stało. Ruszył i po prostu jechał, lecz gdy dotarł wreszcie do centrum, staruszka już nie żyła. Musiał działać szybko, ponieważ od czasu do czasu - chociaż nie tak często, jak powinni - przyjeżdżali tędy ci z patrolu; przez większość nocy siedzieli w samochodzie, pili herbatę z termosu i oglądali filmy pornograficzne na maleńkim telewizorze. Raz, może dwa razy przejeżdżali bez wysiadania pustymi uliczkami centrum.
T L
Dobrze o tym wiedział. Całymi tygodniami przesiadywał po ciemku w oknie, obserwując ich ruchy, wpisując do tabeli czas przyjazdu i odjazdu. Problem w tym, że nie wiedział, czy zrobili już rundę, czy nie, poza tym był w samochodzie, którego nie znali. Mogły najść ich wyrzuty sumienia, że nic nie robią, mogli wysiąść i zapisać sobie jego numer. Co wtedy? Pracował bardzo szybko, czego nie znosił. Był zlany potem, a potu też nie znosił. Zaniósł ją do bocznego wejścia i otworzył drzwi. Nie chciał jej upuścić, więc z trudem zapalił światło. Wszystko było inaczej niż zwykle. Nigdy dotąd czegoś takiego nie robił. Ale potem poszło już normalnie. Szybko ją rozebrał, ubranie i torebkę wrzucił do mocnej, czarnej torby, wysunął i wsunął szufladę i sprawa była załatwiona. Sprawdził wskaźniki. Nie zabrał niczego z jej rzeczy, nie zajrzał nawet do torebki czy do kieszeni. Nigdy tego nie robił. Nie był pospolitym złodziejem. W czwartki przyjeżdżała śmieciarka, a wtedy czarna torba dołączy do innych czar-
nych toreb. Im coś jest normalniejsze i bardziej oczywiste, tym lepiej. Dobrze o tym wiedział. Nie chciał zwracać na siebie uwagi, wożąc na wysypisko wypchane torby, robił to, co robili wszyscy właściciele segmentów w centrum: odpowiedniego dnia wystawiał śmieci przed drzwi. Wyszedł i wsiadł do samochodu. Od lat nie był tak spięty i zdenerwowany. Gdy odjeżdżał, waliło mu serce i ślizgały się ręce na kierownicy. Ale nie, nikogo w pobliżu nie zauważył. Ci z patrolu nie przyjechali. Skręcił na ulicę i popędził do domu.
T L
R
Ale wyprawa dała mu się we znaki. Przez kilka godzin nie mógł zasnąć, pocił się ze strachu, gdy nalewał sobie drinka, trzęsły mu się ręce. Nazajutrz rano udał, że ma gorączkę i zapalenie oskrzeli i został w domu. Bał się, że nie może już sobie ufać, że nie może już polegać na swoim opanowaniu, na żelaznej woli i determinacji. Zrobił coś pod wpływem chwili, bez zastanowienia, bez żadnego planu. Niewykluczone, że wszystko było dobrze, że nikt go nie widział ani nie słyszał, że miał szczęście. Ale on na szczęście nigdy nie liczył, nigdy w nie nie wierzył. Wiara w szczęście prowadziła do szaleństwa. Zawsze ufał tylko sobie i nigdy się nie zawiódł. Aż do teraz.
37 W drodze do domu Freya kupiła wieczorną gazetą. CUDOTWÓRCA CZY SPRYTNY OSZUST? Rachel Carr „To cud. To wszystko, co mogę powiedzieć. On przywróci! mnie do życia". Słuchałam, jak Glenda Waller z Orchard Park Close w Lafferton wygłasza hymny pochwalne o człowieku, który, jak Glenda wierzy, wyleczył ją z potencjalnie śmiertelnej choroby, podczas gdy lekarze konwencjonalni postawili na niej kreskę.
Glenda Waller ma prawie czterdzieści lat i długo cierpiała na silne bóle brzucha. „Dosłownie zwijałam się z bólu - mówi. - Nie mogłam normalnie chodzić i chudłam, ale mój lekarz powiedział, że to tylko niestrawność. Bolało mnie coraz bardziej, więc poszłam do niego jeszcze raz i tym razem wysłał mnie do szpitala, ale w szpitalu nie mogli stwierdzić, co mi jest, a mój stan ciągle się pogarszał. Bywały takie dni, że w ogóle nie mogłam wstać, że z trudem robiłam najzwyklejsze rzeczy. Wpływało to na moje małżeństwo, na rodzinę, na wszystko". Glenda Waller jest żoną Roba, kierowcy ciężarówki pracującego w transporcie dalekobieżnym i ma z nim dwóch nastoletnich synów. „I mąż, i synowie byli dla mnie bardzo dobrzy, ale zaczynali tracić cierpliwość, a ja miałam coraz większą depresję. Byłam pewna, że to coś poważnego, ale z drugiej strony, dlaczego lekarze nie potrafili stwierdzić, co mi jest?"
T L
R
Glenda jest wesoła i tryska zdrowiem. Gdy zaprosiła mnie na herbatę do swego domku, w którym panował miły, pogodny nieład, trudno mi było uwierzyć, że tak ciężko chorowała. Dowiedziałam się o niej od znajomych, którzy twierdzili, że „znają kogoś cudem uzdrowionego". Chociaż nie spotyka się takich ludzi codziennie, byłam oczywiście podejrzliwa. Wszyscy znamy opowieści o śmiertelnie chorych, którzy „ozdrowieli" czy to po kuracji konwencjonalnej czy alternatywnej, by wkrótce stwierdzić, że objawy choroby ustąpiły jedynie tymczasowo. Jednakże przeżyciami Glendy Waller byłam bardzo zaintrygowana być może i dlatego, że człowiek, który ją uzdrowił, jest - delikatnie mówiąc - lekarzem dość niezwykłym. „Niech pani tam pójdzie i sama się przekona - namawiała mnie Glenda. Łatwo jest być sceptycznym. Ja też byłam sceptyczna i przerażona, i to jeszcze jak. Ostatecznie słyszy się o nich dziwne rzeczy. Ale jak tylko zobaczyłam doktora Orforda, od razu wiedziałam, że przydarzy mi się coś niezwykłego. I się przydarzyło". Słowa te pobrzmiewały mi w uszach, gdy jechałam do Starly Tor położonego na wzgórzach, dziesięć kilometrów od Lafferton. Byłam umówiona z Anthonym Orfordem, człowiekiem, który podaje się za doktora Groatmana. Starly Tor to piękne miasteczko o gęsto zabudowanych, stromych uliczkach zbiegających się na małym rynku, gdzie powstało kilka sklepów, barów i ka-
wiarni obsługujących tych, którzy przyjeżdżają tu setkami na wizytę u terapeutów alternatywnych i uzdrowicieli z New Age, Szczerze powiedziawszy, kryształy, kadzidełka, koraliki, łapacze snów i podejrzane eliksiry nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia, a na ogłoszenia terapeutów, widniejące na tablicach niemal w każdym sklepie, patrzyłam z dużym sceptycyzmem. Starochińska sztuka uzdrawiania, uzdrawianie snem, regresja do poprzedniego życia, kuracja kwiatowa - przy terapiach takich jak te stara, dobra refleksologia wydaje się leczeniem klasycznym i konwencjonalnym. Ale jeśli te nazwy brzmiały podejrzanie, cóż miałam pomyśleć o człowieku, z którym się umówiłam? Co mogłam tam zastać? Gdyby nie rekomendacja i usilne zapewnienia Glendy Waller, wróciłabym natychmiast do domu.
R
Tymczasem jednak, trenując mięśnie łydek, wspięłam się stromą uliczką, żeby zadzwonić do drzwi czegoś, co przypominało gabinet dentystyczny -i w rzeczy samej gabinetem tym kiedyś było.
T L
Pierwsze wrażenia? Wielu dentystów mogłoby nauczyć się paru rzeczy, wchodząc do przytulnej recepcji ze świeżymi kwiatami, wielkimi oknami z widokiem na ładny ogród i z panną Esme Cox, recepcjonistką, która pracuje tam od końca zeszłego roku, odkąd Orford otworzył praktykę w Starly Tor. „Widzę, jak przychodzą tu ludzie spięci i wystraszeni - powiedziała mi panna Cox. - Widzę też, jak wychodzą stąd sprężystym krokiem, z nową wiarą w siebie, z błyskiem w oku. Słyszę, jak opowiadają o tych wszystkich wspaniałych rzeczach, o chorobach, z których pan Orford ich wyleczył, o jego cudach. Tak, o cudach, naprawdę w to wierzę i mogę powiedzieć tylko tyle, że jestem wdzięczna i pełna pokory, że mogę pracować z tym niezwykłym człowiekiem". Można się było domyślić, że tak powie, prawda? Cóż, usiadłam i przeglądając nowiutkie czasopisma, czekałam na doktora Orforda. „Nie - powiedział, ściskając mi rękę. - Proszę mnie tak nie nazywać. Nie jestem lekarzem". Anthony Orford jest zwyczajnym mężczyzną w średnim wieku. Ma miłą powierzchowność, mówi kulturalnym głosem i nosi tweedową marynarkę. Tak
więc w sumie nic niepokojącego. Zaprowadził mnie do pogrążonego w półmroku gabinetu. Opuszczone żaluzje, mała leżanka, umywalka, kran -w pokoju nie było nic więcej, tylko to i duże, metalowe wiadro, na które spojrzałam z nieukrywanym niepokojem. „Nie ma sensu tu zostawać - powiedział Orford. - Po prostu pomyślałem, że zechce pani zobaczyć, gdzie pracuję. Jak sama pani widzi, to zwyczajny gabinet". „Całkiem jak u stomatologa, brakuje tylko świdrów i kleszczy" - odparłam; jak widać, nie mogłam zapomnieć o tym dentyście. W. poczekalni panna Cox podała nam herbatę. Czekałam na okazję, żeby nawiązać do głównego tematu rozmowy. „Doktorze Groatman..."
R
„Doktor Groatman był niezwykłym człowiekiem, naprawdę niezwykłym, świetnym diagnostykiem, klinicystą i chirurgiem". „Ale już nie żyje".
T L
Jego ciepły uśmiech po raz pierwszy nieco ostygł. „Śmierć nie istnieje, panno Carr, przynajmniej nie w takim sensie". Zastanawiałam się, o jaki sens mu chodzi. „Doktor Groatman żył w XIX wieku. Mieszkał i praktykował w Limehouse. Teraz praktykuje za moim pośrednictwem, stamtąd, z drugiej strony. Jest moim przewodnikiem i nauczycielem, operuje moimi rękami". „Operuje, to znaczy..." „To znaczy, że operuje parapsychicznie, duchowo". Spytałam go, co to dokładnie znaczy, ale udzielił wymijającej odpowiedzi. Gdy zaczęłam drążyć, jego chłodny uśmiech zniknął w lodówce i zmienił się w lodowaty. Właśnie wtedy zaczęłam czuć się nieswojo. Nic mi się nie stało, nie powiedział nic takiego, żebym się wzdrygnęła, mimo to, siedząc naprzeciwko tego
szacownie wyglądającego dżentelmena, zrobiłam właśnie to: gwałtownie zadrżałam. „Przychodzą do mnie ludzie obolali i zrozpaczeni. Lekarze powiedzieli im, że nic im nie dolega albo że są nieuleczalnie chorzy. Nieuleczalnie, a nawet śmiertelnie. Za moim pośrednictwem doktor Groatman diagnozuje chorobę i leczy ją, zwykle operacyjnie, choć nie zawsze. Usuwa guz czy polip, rozpuszcza kamienie żółciowe, wycina zaognioną tkankę, sterylizuje głęboko zakorzenioną infekcję. Rezultaty są niezwykłe". „A pan jako pan nie ma z tym nic wspólnego, tak?" „Absolutnie. Jak już mówiłem, jestem tylko pośrednikiem, czymś w rodzaju kanału informacyjnego", „Informacyjnego i dobrze płatnego".
T L
R
W poczekalni zapadła lodowata cisza. Dziwne. Ale doskonale wiedziałam, ile Orford pobiera za wizytę i zabieg. Glenda Waller zapłaciła sto pięćdziesiąt funtów. Zapewniła mnie, źe są to pieniądze dobrze wydane. Biorąc pod uwagę, że uwolniła się od dręczącego ją miesiącami bólu, na pewno tak było. „Skoro nie jest pan lekarzem..."' „Nie, panno Carr, nie jestem". Orford robił wszystko, żeby to do mnie dotarło. „W takim razie, jak pan operuje?" „Ja nie operuję". „Ale..." Orford westchnął i poczułam się jak głupiutkie dziecko. „Operuje doktor Groatman. Parapsychicznie". „To znaczy, naprawdę kroi ludzi?" „W pewnym sensie". „Parapsychicznie?" „Tak". Kręciliśmy się w kółko. „Gdzie praktykował pan przed przyjazdem do Lafferton?" „W Brighton".
„To niesamowite, że pan wyjechał. Z Brighton? Ja bym nie wyjechała". Miałam nadzieję, że dowiem się czegoś więcej. Chciałam też, żeby opowiedział mi o operacjach, które on - a raczej doktor Groatman - tam przeprowadzał. Ostatecznie czyż jego przyszli pacjenci nie byliby zadziwieni -i podniesieni na duchu - słysząc o jego wcześniejszych sukcesach? Tymczasem on nie chciał wdawać się w żadne szczegóły. Gawędziliśmy tak przez kilka minut, ale rozmowa z Anthonym Orfordem jest jak rozmowa z dymem lub mgłą. Im bardziej bezpośrednie pytanie, tym bardziej mglista, choć zawsze uprzejma odpowiedź. Wstał i wyciągnął rękę. Najwyraźniej się zasiedziałam. W drzwiach poprosiłam go ponownie, żeby zdradził mi tajniki pracy doktora Groatmana.
R
„Jeśli kiedyś pani zachoruje - oczywiście mam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie - i jeśli lekarze nie będą w stanie pani pomóc, proszę umówić się na wizytę. Wtedy przekona się pani na własne oczy".
T L
Uśmiechnął się na pożegnanie, lecz termostatu nie podkręcił i temperatura wciąż oscylowała w okolicach zera. Wyjeżdżałam ze Starly, nic z tego nie rozumiejąc. Kim tak naprawdę jest Anthony Orford? Kim był doktor Groatman? I czy któryś z nich - lub obydwaj naraz - ma prawo uprawiać zawód, który uprawia? Najwyraźniej tak. Leczenie niekonwencjonalne nie podlega żadnym aktom prawnym. Praktykować jako lekarz może jedynie osoba w pełni wykwalifikowana. Problem w tym, że Anthony Orford wielokrotnie podkreślał, że lekarzem nie jest. Wszystko to razem było bardzo niepokojące. Dlatego pojechałam z powrotem do Glendy Waller i poprosiłam ją, żeby opowiedziała mi, co działo się w gabinecie podczas badania i zabiegu przeprowadzonego przez duet Orford-Groatman. Glenda bardzo mnie zaskoczyła, ponieważ opisany przez nią mężczyzna na pewno nie był tym, z którym rozmawiałam. Wynikałoby z tego, że gdy władzę nad Orfordem przejmuje doktor Groatman,
ten pierwszy zmienia się fizycznie. Kurczy się, garbi, na twarz występują mu zmarszczki, rzedną mu włosy. I mówi zupełnie innym głosem. „Jest w białym kitlu - mówiła Glenda - a w maleńkiej przebieralni pacjent dostaje taką specjalną koszulę. Wszystko jest jak należy, bardzo przyzwoicie, a pan doktor ma tacę z narzędziami, taką jak u dentysty. Najpierw przesuwa rękami nad ciałem pacjenta, ale go nie dotyka ani nic takiego, tylko tak na górze, rozumie pani? Przesuwa, wykrywa chore miejsce i bierze narzędzie z tacy". To, co było potem, brzmiało wręcz nieprawdopodobnie. Otóż wszystko wskazuje na to, że Orford robi swego rodzaju nacięcie na ciele pacjenta i przez nacięcie to szybko usuwa chorą tkankę, narośl, guz czy zainfekowany narząd. Glenda Waller twierdzi, że „coś czuła", lecz na pewno nie był to ból. Twierdzi również, że widziała, jak Orford wyjmuje z jej ciała „coś zakrwawionego i pokrytego strzępami waty" i jak wrzuca to do metalowego wiadra pod leżanką.
R
Spytałam ją, jak się potem czuła.
T L
„Byłam trochę osłabiona - odparła - może lekko oszołomiona. Ale ani trochę się nie bałam, chociaż chyba powinnam, prawda?" Fakt, ja bym się bała. Bałam się nawet, słuchając jej opowieści. „Ufałam mu. Po prostu czułam, że on wie, co robi i że wszystko będzie dobrze. I, jak widać, było". Nie mogłam z nią polemizować. Glenda wygląda promiennie. Może i na coś chorowała, ale na pewno już nie choruje. Nie jest przygnębiona, nic ją nie boli. Byłabym nieuczciwa, gdybym jej nie wierzyła i gruboskórna, gdyby nie wywarło to na mnie wrażenia. Mimo to, praktykowanie chirurgii parapsychicznej rodzi szereg pytań. Skoro Anthony Orford nie ma nic do ukrycia, dlaczego nie chciał odpowiadać na pytania szczerze i otwarcie? I co się tak naprawdę dzieje w jego - a może raczej „ich" - gabinecie i na jego - „ich" - „stole operacyjnym"? Odpowiedź zna tylko on. A może „oni"? Tak więc, cudotwórca czy oszust? Przysięgli wciąż obradują.
Artykuł, wraz ze zdjęciami domu Orforda i kilkoma fotkami ze Starly Tor, zajmował całą pierwszą stronę „Echa Lafferton". Było tam również zdjęcie Racheli Carr, które zamieszczono w zgrabnej ramce obok jej nazwiska. Chełpliwe, pomyślała Freya. Chełpliwe i aroganckie.
Ale na razie miała na głowie inne sprawy. Wykąpała się, umyła i starannie wysuszyła włosy, wybrała sukienkę, zmieniła zdanie, wybrała inną, odrzuciła ją na korzyść jeszcze innej, by w końcu zdecydować się na czarne, jedwabne spodnie, czarny jedwabny żakiet i jedwabną, szokująco różową bluzkę ze sporym dekoltem. Ostatnio coraz bardziej ufała swoim przeczuciom, a przeczucia te mówiły jej, że Simon Serrailler niemal na pewno będzie na kolacji u matki.
T L
R
Ale kiedy Meriel wprowadziła ją do salonu, gdzie goście pili już drinka, to nie on był pierwszą osobą, którą ujrzała. Była nią drobna, szczupła kobieta, którą widziała przed jego domem tamtej nocy. Zrobiło jej się niedobrze, bo żołądek podjechał jej do gardła jak w szybko opadającej windzie. A więc musiał tu być i on, pewnie w drugim pokoju i pewnie miał zaraz wrócić do tej kobiety w zwykłym, szarym, kaszmirowym pulowerze i długiej, ciemnoszarej spódnicy. Zastanawiała się, jak stamtąd wyjść - już teraz, zaraz, natychmiast - wyjść tak, żeby Simon jej nie zauważył, czy nie udać na przykład, że źle się poczuła; w sumie nie musiałaby nawet udawać. Meriel wzięła ją pod rękę. - Chyba nie znasz jeszcze Cat, prawda? Kobieta uśmiechnęła się. Był to uśmiech szczery, ciepły, serdeczny i przyjazny. Freya od razu ją znienawidziła. Kobieta wyciągnęła rękę. - Witaj. Dużo o tobie słyszałam. Freya nie mogła mówić. Uśmiechnęła się i uścisnęła jej dłoń. Kobieta się roześmiała.
- Nie martw się, słyszałam same dobre rzeczy. - Ale skąd...? - Zdołała wykrztusić tylko dwa słowa. Zabrzmiały dziwnie, jak w obcym języku. - Od Simona. Freya musiała mieć minę ryby w akwarium. Kobieta dotknęła jej ramienia. - Pracujesz z nim, prawda? Freya zapomniała, jak kiwa się głową, lecz jakimś cudem z jej ust wypłynęły dwa słowa. Ryba puszczająca pyszczkiem bąbelki. Boże. - Skąd... wiesz? - Chryste, ta rodzina jest beznadziejna. Mama nawet nas sobie nie przedstawiła. Jestem Cat Deerbone z domu Serrailler. Simon jest moim bratem.
R
Podłoga i ściany pokoju znieruchomiały.
T L
Potem Cat przedstawiła ją swojemu mężowi, potężnie zbudowanemu osteopacie o grubej szyi i wysokiej, bardzo pięknej kobiecie w godnej pozazdroszczenia długiej sukni z drukowanego aksamitu. Wyjaśniła, że właśnie rozmawiają o artykule w wieczornej gazecie. - O tym chirurgu parapsychicznym?
- Tak. Czyżby interesowała się nim policja? - Nie, nie, w każdym razie nie oficjalnie. Alei tak wpadł nam w oko. Gdy podano kolację, stało się oczywiste, że więcej gości nie będzie. Simon nie przyszedł. Poczuła się jak mała dziewczynka rozczarowana tym, że nagle odebrano jej jakąś przyjemność, jak przybita nastolatka, którą uwielbiany nauczyciel sprowadził na ziemię ostrym słowem, i, jak nastolatka gotowa w każdej chwili odzyskać dobry humor. Ale nie dzisiaj, nie tego wieczoru, pomyślała, nabierając na widelec rybny pasztecik, pięknie ozdobiony koralowymi muszelkami. Dzisiaj jesteś tutaj, dzisiaj nie usychasz z tęsknoty za kimś, kogo tu nie ma. Dzisiejszy wieczór to wieczór zawierania nowych znajomości. Choćby z Cat, pomyślała, zerkając na drugi koniec stołu. Tak, bardzo chętnie, nie tylko dlatego, że -
mimo braku podobieństwa - jest siostrą Simona. Cat była po prostu serdeczna i zajmująca, inteligentna i błyskotliwa, a na takie kobiety Freya natychmiast reagowała. Lecz tymczasem musiała zajmować się swoimi najbliższymi sąsiadami. Posadzono ją obok gospodarza, ale Richard Serrailler chodził właśnie wokół stołu, nalewając gościom wina. Spojrzała w prawo. - Chyba nas sobie nie przedstawiono - powiedziała. Dobijał sześćdziesiątki, był w nienagannie skrojonym szarym garniturze i miał zaskakująco eleganckie, bardzo zadbane ręce. Chirurg, pomyślała. Taki prawdziwy, a nie parapsychiczny. - Aidan Sharpe. Bardzo mi miło. Rozumiem, że śpiewa pani w chórze z Meriel. - Tak. Wzięła mnie pod swoje skrzydła.
T L
R
- Meriel ma talent, umie przyciągnąć ludzi i namówić ich do pracy. Otula ich cudownie puszystym pledem swojego świata i zanim się spostrzegą, siedzą już przy stoliku na hospicyjnym kiermaszu. - Zabawne, skąd ja to znam?
Freya dokończyła pasztecik. Jej sąsiad pokroił swój w cieniuteńkie plasterki, które starannie nabijał na widelec. Chirurg. Zdecydowanie. - Jest pani lekarzem? - spytał. Uwielbiała obserwować i kolekcjonować reakcje ludzi, gdy mówiła im, czym się zajmuje i gdzie pracuje. Zastanawiała się, czy Simon też to lubił. Niektórzy byli wstrząśnięci, inni zaniepokojeni, jeszcze inni natychmiast zaczynali gwałtownie narzekać na wzrost przestępczości, na brak policyjnych patroli w ich dzielnicy, na niesprawiedliwość tych z drogówki; byli i tacy, którzy próbowali wyciągnąć z niej jakiekolwiek informacje na temat policji, a zwłaszcza pracy w wydziale dochodzeniowym. Popatrzyła mu prosto w oczy i odparła: - Nie, policjantką. Detektyw sierżant Freya Graffham.
Ani drgnął, chociaż leciutko rozszerzyły mu się oczy. Był przystojny. Bez tej koziej bródki byłby jeszcze przystojniejszy, pomyślała. - A pan? Pozwoli pan, że zgadnę? - Bardzo to lubię - odparł z uśmiechem. - Naprawdę? - Czy pamięta pani... Nie, oczywiście, nie może pani pamiętać, jest pani wiele za młoda, ale był kiedyś taki program telewizyjny, Czym się zajmuję? Jego uczestnicy przepytywali ludzi o najdziwniejszych zawodach, którzy, o ile mnie pamięć nie myli, mogli jedynie odpowiadać „tak" albo „nie". Na początku odgrywali krótką pantomimę, ale to była jedyna podpowiedz. - Świetnie, niech pan zaczyna.
R
- Boże, nie wiem, czy potrafię... - Na pewno.
T L
- Pani by potrafiła? Pewnie pokazałaby pani, jak zakuwa się kogoś w kajdanki. Dziewczyna w białym fartuszku zbierała talerze ze stołu. Meriel wniosła olbrzymią zapiekankę i postawiła ją na stoliku obok. Freya powiodła wzrokiem po twarzach ludzi śmiejących się i rozmawiających w ciepłym blasku świec. Miło tu, pomyślała. Miłe towarzystwo i dobre jedzenie. Jestem szczęśliwa. Tak. Tylko, że Simon... Spojrzała na swego sąsiada. -No i? Aidan Sharpe milczał przez chwilę, potem ścisnął kciuk i palec wskazujący i wykonał nimi ostrożny ruch do przodu. Freya uważnie go obserwowała. I nic. Z niczym się jej to nie kojarzyło. - Przyznam, że wzięłam pana za chirurga. Ale jeśli jest pan chirurgiem, nie mam zielonego pojęcia, co pan przed chwilą zrobił. Sharpe tylko się uśmiechnął.
- No więc? Chirurg? - Nie. - Cholera. I tak dalej, i tak dalej. Przez chwilę droczyli się ze sobą lekko i swobodnie, wreszcie poczuła, że jest spokojna i rozluźniona. Gdy nałożono im na talerz wielką porcję kaczki w gęstym sosie morelowym, ciężko westchnęła. - Dobra, poddają się. - Na pewno? - Pewnie będą pluła sobie w brodą, że to takie proste. - Wątpię, chyba nie.
R
- No więc? Kim pan jest? Sharpe posłał jej niemal zalotny uśmiech.
T L
- Akupunkturzystą.
Roześmiali się, ona z zaskoczenia, on z radości, że udało mu się ją zaskoczyć. - Nikt jeszcze nie zgadł. Nigdy. - Pański pokaz nic mi nie dał. - Wiem, ale trudno to zademonstrować. - Proszę, proszę... W takim razie, co pan myśli o tym Orfordzie, tym chirurgu parapsychicznym, jeśli w ogóle pan o nim słyszał? Sharpe odłożył sztućce. - Owszem, słyszałem - odparł - i przyznam, że bardzo mnie to rozzłościło. Pani wybaczy, ale doprowadza mnie to do pasji i w każdej chwili mogę przestać racjonalnie myśleć.
Zamilkli. Serwowano warzywa i Freya podała półmisek Richardowi Serraillerowi. - Dziękuję, sierżancie - rzucił z nieukrywanym sarkazmem. Odwrócił się szybko, żeby podać półmisek dalej i wziął sztućce. - Nie jestem na służbie - odparła lekko Freya. - A zamiast „sierżancie" wystarczy „Freya". Serrailler mruknął coś pod nosem. Był przystojny, tak jak jego syn, miał ten sam nos i brwi, te same opadające na czoło proste włosy. Ale miał też zimne oczy i szyderczy wyraz twarzy. - Pracuję z Simonem - dodała.
R
- Wolałbym, żeby pani nie pracowała. Na pewno to pani mówił. Postanowiwszy udawać głupie, czarujące niewiniątko, Freya spojrzała na niego rozszerzonymi oczami.
T L
- To znaczy, że mnie pan nie lubi? Ale dlaczego? Pewnie słyszał pan o mnie coś niedobrego. - To nie ma nic wspólnego z panią.
- Panie doktorze, zupełnie się w tym pogubiłam. Może mi pan to wyjaśnić? Nie zaproponował nawet, żeby mówiła mu po imieniu. Powiedział tylko: - Mój syn powinien był zostać lekarzem. Byłby z niego dobry fachowiec. - Teraz też jest dobrym fachowcem. - Ale wybrał sobie dziwną pracą. -Nie, nie dziwną. Ekscytującą i pełną wyzwań. Niebezpieczną. Ważną. - Wysoko pani siebie ceni. Gdyby nie był ojcem Simona, spytałaby, czy lubi obrażać ludzi, w dodatku swoich gości. Ale zamiast tego, powoli zjadła trochę kaczki i zmieniła temat. - Ilu lekarzy jest w pańskiej rodzinie?
- Siedmiu żyjących, w tym czterech na emeryturze. Dwie generacje. - W takim razie jednego syna mógłby pan sobie chyba odpuścić, prawda? - To ja o tym decyduję. - Nie on? Ale Serrailler już się odwrócił, już rozmawiał z sąsiadem z drugiej strony, osteopatą Nickiem Haydnem. Freya jadła, czekając, aż przejdzie jej złość. Zastanawiała się, dlaczego Serrailler jest taki rozgoryczony, taki lekceważący i do cna nieprzyjemny. - Jest trudny - rzucił cicho Aidan Sharpe. Freya tylko się skrzywiła.
- Dzięki za pocieszenie.
R
- Nie przejmuj się, moja droga. Nie chodzi o ciebie, chodzi o wszystkich. Zapomnij o tym, i już.
- Wody? - Mogę sama...
T L
Sharpe uśmiechnął się i chciał dolać jej winą ale przykryła kieliszek ręką.
Ale on już zerwał się z krzesła i sięgnął po butelkę na drugim końcu stołu. Nie należał do mężczyzn wybitnie przystojnych - nawet gdyby takich szukała lecz w porównaniu z gburowatym Serraillerem był niezwykle uprzejmy i miał dobre maniery. Po kolacji przeszli do salonu i dołączyli do Nicka Haydna i Cat Deerbon. Na dwóch niskich stolikach stała kawa i herbata. - Chciałabym spytać państwa o tego chirurga parapsychicznego - powiedziała Freya. - Częściowo z ciekawości, po dzisiejszym artykule, częściowo z obowiązku. - Powinnaś porozmawiać z Karin - odrzekła Cat, ruchem głowy wskazując piękną kobietą, która siedziała na parapecie z Meriel Serrailler. - Była u niego. - Co takiego? - Aidan Sharpe zrobił przerażoną minę.
- Wypytaj ją. Ale moim zdaniem, to niezwykle sprytna sztuczka, sprytna i tak skuteczna, że nie wierzysz własnym oczom. Ten człowiek po prostu oszukuje, nie sądzę, żeby robił coś więcej. - To chyba wystarczy, prawda? Cudowny lek, panaceum. Ludzie są łatwowierni i szybko ulegają wpływom. - Właśnie. - Czy ma to coś wspólnego z moją zaginioną pacjentką? - spytała Cat. - Z którą? - odparła spokojnie Freya.
Ludzie zaczęli rozchodzić się dopiero za dziesięć pierwsza.
R
- Masz tu mój domowy numer. - Cat dała jej wizytówkę. - Musimy się spotkać, koniecznie. Krucho u mnie z czasem, praca, rodzina, i tak dalej, ale zawsze są niedziele. Może wpadłabyś na lunch?
T L
Freya przyjęła wizytówkę ze szczerą radością. Poznała kogoś nowego, rodzoną siostrę Simona, a więc kogoś, kto jeszcze bardziej ją do niego zbliżał. Podjazd, samochód, ciemna alejka. Meriel objęła jąna pożegnanie i wycałowała w obydwa policzki. Jej mąż tylko uścisnął jej rękę. Nie powiedział nic, ani słowa.
W automatycznej sekretarce czekała wiadomość od Nathana. - Dobry wieczór, pani sierżant. Szef kazał mi coś przekazać. Mamy naradę w sprawie tych zaginionych kobiet. Absolutny priorytet. Jutro punktualnie o dziewiątej rano. Czołem.
38
Dzień dobry wszystkim. Od razu przejdę do rzeczy. Jak wiecie, mamy już trzy zaginione. Chciałbym zwrócić waszą uwagę na fakt, że do zniknięcia Angeli Randall w ciągu ostatnich sześciu lat zaginęły u nas dokładnie cztery kobiety, z których jedna, jak się później okazało, popełniła samobójstwo, druga zmarła z przyczyn naturalnych, trzecia wyjechała z własnej woli i skontaktowała się w końcu z rodziną, a czwartą, cierpiącą na demencję staruszkę, znaleziono w mieście i odesłano do szpitala. Dlatego gdy w ciągu ledwie kilku tygodni giną bez śladu aż trzy, musimy potraktować to jako coś bardzo podejrzanego. Chcę się dowiedzieć, co do tej pory ustaliliśmy. Czy są jakieś ślady? Czy te kobiety coś ze sobą łączy? - Cóż, choćby to, że są kobietami - zauważyła Freya. - Ale kobietami w różnym wieku. Jedna ma dwadzieścia lat, druga pięćdziesiąt trzy, trzecia siedemdziesiąt jeden.
R
- I Wzgórze. Dwie z nich bywały na Wzgórzu. - A dwie mieszkały same. Serrailler kiwnął głowa.
T L
- Angela Randall nie ma męża ani bliskich krewnych. Iris Chater jest wdową i mieszka sama. Nie ma dzieci. - Tak, ale Debbie Parker ma ojca i macochę - wtrącił Nathan. - Wiem, że tu nie mieszkają, ale to burzy wzór. - Im dłużej się temu przyglądam, tym większego nabieram przekonania, że łączy je tylko płeć - powiedziała Freya. - A co z tym psem? Skonsternowany Serrailler zmarszczył czoło. - Jim Williams, panie inspektorze - podpowiedziała mu Freya. - Ach tak, ten, który jako ostatni widział Angelę Randall. Uciekł mu pies. Ale nie widzę związku. Psy czasem uciekają. - Przepadł bez śladu, też na Wzgórzu. Tak samo jak Angela Randall i, prawdopodobnie, Debbie Parker.
- Może. Dobrze. Mamy coś jeszcze? Jakieś wnioski? Przemyślenia? - Tak, Angela Randall - odparła Freya. - W jej szafie znalazłam złote spinki do mankietów w eleganckim pudełeczku owiniętym złotym papierem i tajemniczy liścik. Byłam u jubilera w Bevham i dowiedziałam się, że w ciągu ostatnich ośmiu miesięcy kupiła tam kilka kosztownych prezentów: zegarek, szpilkę do krawatu, srebrny nóż do otwierania listów, słowem, kilka prezentów dla mężczyzny. Od jej pracodawczyni wiemy, że nie miała żadnych krewnych, a od sąsiadów, że nikt jej nie odwiedzał. Stąd pytanie: dla kogo to wszystko kupowała? Liścik brzmi następująco: „Dla Ciebie ode mnie, z bezgraniczną miłością i oddaniem". - Jeśli był w jej życiu jakiś mężczyzna, to jest wyjątkiem. Debbie Parker nie miała chłopaka, mąż Iris Chater zmarł przed Bożym Narodzeniem.
- Prasa krajowa?
T L
R
- Wystosujmy jeszcze jeden apel, zróbmy jeszcze jedną konferencję prasową. Wyślę mundurowych do śródmieścia. Niech chodzą od domu do domu i pytają. Do tej pory ograniczaliśmy się tylko do ulic, gdzie mieszkały i do okolic Wzgórza, ale chcę rozszerzyć akcję na całe miasto. Płetwonurkowie przeszukająrzekę, przeczeszemy wszystkie krzaki, każde boisko, każdy plac. Niech na ulicach zaroi się od policjantów. Wszyscy mieszkańcy Lafferton muszą wiedzieć, że zaginęły trzy kobiety.
- Tak, też. Porozmawiam z naczelnym. Ale prasa, radio i telewizja, tak, jeszcze dziś wieczorem. Niestety, wszystko to koliduje z tym, że akcja narkotykowa nabiera przyspieszenia. Jak niektórzy z was wiedzą, otrzymaliśmy niezwykle cenne informacje i w ciągu kilku najbliższych dni zamierzamy je wykorzystać. Cóż, nie rozdwoimy się. Będę nadal kierował operacją antynarkotykową, ale chcę być informowany na bieżąco absolutnie o wszystkim, co ma jakikolwiek związek z zaginionymi. Freya, obejmiesz dowództwo. Musimy znaleźć te kobiety, a jak dotąd nie mamy żadnego, najmniejszego nawet śladu, ani zeznań świadków, ani zwłok, ani nic. Już samo to jest niezwykłe. - Tak nieoficjalnie, panie inspektorze - spytał Nathan. - Co pan obstawia? Simon zmarszczył czoło i myślał przez chwilę.
- Boję się... - odrzekł cicho. - Ale to tak nieoficjalnie, zgoda? To moje prywatne zdanie. Nie mamy dowodów i nie chcę żadnych przecieków. - Tak jest. - Boję się, że poszukujemy trzech kobiet, które uprowadzono, uprowadzono bardzo sprytnie. Że uprowadził je ktoś, przestępca lub przestępcy, którzy umieją się kamuflować i zacierać ślady. - A więc morderstwo. Wszyscy zastygli w bezruchu. - Tak, nie można tego wykluczyć - odparł cicho Serrailler.
Taśma
T L
R
Minęło ponad pół roku, zanim się przemogłem i powiedziałem ci, że już nie jestem studentem medycyny. Dobrze udawałem. No, ale była przecież kwestia pieniędzy, bo to ty płaciłaś za moje studia. Pisałem do ciebie listy i kłamałem. Nie chciałem cię widzieć - ani wtedy, ani przedtem - ale musiałem wymyślić jakieś wytłumaczenie, dlatego pamiętasz zapewne, jak napisałem, że odradzono mi dalsze studia ze względów zdrowotnych. Od dzieciństwa miałem lekką astmę, ale mój stan pogorszył się do tego stopnia, że każdy silniejszy atak mógłby nadwerężyć mi serce. Prawie przez dwa lata nie miałaś pojęcia, co się ze mną dzieje. Po prostu usunąłem się z twojego życia jak ktoś, kto nurkuje w morzu, żeby wynurzyć się tysiące kilometrów dalej. Nie wiem, co sobie wtedy myślałaś, czy próbowałaś mnie znaleźć albo czy wypytywałaś o mnie w dziekanacie. Nie o ciebie się martwiłem. Spędziłem kilka lat, poszukując przyszłości i przez ten czas chwytałem się różnych zajęć, żeby przeżyć, głównie urzędniczych i zawsze dorywczych. Zarejestrowałem się w pośredniaku; pracy było pełno. Byłem skrupulatny, niezawodny, pilny, metodyczny, porządny, miałem wszelkie niezbędne kwalifikacje. Nie sprawiałem nikomu kłopotów, nie obijałem się, nie plotkowałem, nie prowadziłem życia towarzyskiego. Ale przez cały ten czas mój umysł - niczym wielka
podziemna siła - zastanawiał się nad przyszłością, nieustannie planując, analizując, knując i spiskując. Nie mogłem zostać lekarzem, ale nie zrezygnowałem z leczenia, a ponieważ tak bardzo lubiłem ludzkie zwłoki, myślałem nawet, czy nie zacząć po prostu pracować w kostnicy albo w laboratorium patologicznym, najchętniej gdzieś za granicą. Ale nigdy nie potrafiłem grać drugich skrzypiec, nigdy nie potrafiłem się z nikim dzielić, pochylać pokornie głowy i przymilać się „wykwalifikowanym " patologom. Dlatego nie harowałem jak wół tydzień po tygodniu, niedoceniony i przez nikogo niezauważony, bo, tak samo jak oni, doskonale wiedziałem, że potrafiłbym wykonywać tę pracę lepiej od nich. Nie wytrzymałbym, zniszczyłaby mnie frustracja.
T L
R
Przez wiele miesięcy zastanawiałem się, czy nie powrócić do zawodu, fałszując dokumenty i referencje, podając fałszywą datę urodzenia, wyjeżdżając za granicę, ale nigdy nie umiałem oszukiwać. Jedyną osobą, którą kiedykolwiek oszukałem i okłamałem, byłaś ty. Nie chciałem zachowywać się jak drobny złodziejaszek, bo gdyby mnie przyłapano, poniżenie, jakiego bym doznał, na pewno by mnie zabiło. Miałem dość poniżenia. Nienawiść, jaką odczuwałem do tych, którzy mnie potępili i wyszydzili, którzy kazali mi czuć się małym i nieważnym, była totalna, całkowita, była nienawiścią czystą i gorzką jak żrący kwas. Lecz nie każdy kwas jest trucizną. Przeanalizowałem wiele możliwości - i to tak dokładnie, że chodziłem do biblioteki, żeby szczegółowo się w nich rozeznać - lecz wszystkie odrzuciłem jako zajęcia gorsze i mniej prestiżowe. Nie chciałem być pielęgniarzem albo pracować w pogotowiu. Może zdecydowałbym się na stomatologię, ale odrzuciłem i to, ponieważ stomatologia za bardzo kojarzyła mi się z medycyną i znowu zrobiono by ze mnie ofiarę. Pragnę, żebyś wiedziała absolutnie wszystko. Nie ma w tym nic złego, bo nie będzie ci przykro, nie możesz już ze mnie szydzić ani mnie poniżać. Chciałaś być ze mnie dumna i teraz będziesz. Bo teraz nie stanowisz już dla mnie zagrożenia. Wszystko musiałem wypracować sam, musiałem być za siebie odpowiedzialny i sam się z sobą rozliczać. Czekałem na to przez całe dzieciństwo i wiek młodzieńczy.
Rozpaczliwie tęskniłem za szpitalem i laboratorium patologicznym. Laboratorium często mi się śniło. Śniło mi się, że przeprowadzam jedną sekcję po drugiej, że dokonuję zadziwiających odkryć, rozwiązuję skomplikowanepro bierny, odkrywam nowe tajemnice ludzkiego ciała. Pracując przy zwykłym biurku, duchem wędrowałem szpitalnymi korytarzami, wkładałem zielony kitel i czepek, sięgałem po narzędzia chirurgiczne. Chociaż żyłem w dwóch światach naraz, nigdy nie zaniedbywałem obowiązków i prowadząc to drugie życie, bez najmniejszego trudu zadowalałem obecnego pracodawcę. Jednakże z czasem zmęczyło mine to i sfrustrowało. Musiałem coś zrobić, musiałem podjąć jakąś decyzję, musiałem znaleźć nową drogę życia.
T L
R
I w końcu ją znalazłem, zupełnie przypadkowo. Poproszono mnie, żebym przez jakiś czas popracował w dyrekcji firmy zajmującej się wynajmowaniem automatów ulicznych. Biuro mieściło się dość daleko od miejsca, gdzie mieszkałem, w obcej mi dzielnicy. Pojechałem tam pociągiem, potem przez jakiś czas szedłem piechotą, ot, nudny spacer, który ewentualnie mógłbym urozmaicić sobie zmianą trasy i zwiedzeniem tej czy innej uliczki przecinającej znajdującą się tam dzielnicę mieszkaniową. Uliczki były do siebie podobne, lecz domy duże, w różnych stylach, pochodzące z różnych okresów, dlatego lubiłem snuć domysły co do ich właścicieli, zastanawiając się, jaki uprawiają zawód i ile muszą zarabiać, żeby móc pozwolić sobie na taki Al-dine Lodge, Manor House, West End czy Willę pod Topolami. Na drzwiach jednego z domów była mosiężna tabliczka z nazwiskiem dentysty. Idąc dalej, widywałem, jak z garażów przy sąsiednich domach wyjeżdżały wygodne, kosztowne limuzyny pasujące wyglądem do wielkich, luksusowych domów ich właścicieli. Nie zazdrościłem im, chociaż chciałbym mieszkać w pokoju większym i mniej zagraconym od ciasnej klitki, którą musiałem wynajmować. Wiedziałem jednak, że jest to tylko mieszkanie tymczasowe, podobnie jak praca, że gdzieś tam czeka na mnie przeznaczenie, że muszę je tylko odkryć. Nigdy z tego powodu nie rozpaczałem ani nie popadałem w przygnębienie. Byłabyś ze mnie dumna, dumna z tego, że elegancko się ubierałem, że zawsze dbałem o ubranie i ciało i że nigdy nie straciłem pewności siebie.
Doskonale pamiętam ten ranek. Nie zapomina się dni, kiedy przeznaczenie daje o sobie znać. Do końca życia będę pamiętał zdjęcia w gabinecie dziekana, gdy wyrzucał mnie z uczelni. Gdy zamknę oczy, wciąż widzę ich cienkie, poskręcane ramki ze sztucznego złota.
T L
R
Dlatego nie ma nic dziwnego w tym, że pamiętam wszystko, co działo się w dniu, gdy w drodze do biura szedłem Spencer Avenue, jedną z dwóch długich, wysadzanych drzewami alei przecinających dzielnicę. Stojące przy nich domy, te „podrabiane " — z epoki Tudorów — i te prawdziwe - edwardiańskie ~ miały dwuspadowy dach i były otoczone żywopłotem, głównie z forsycji, które tego wilgotnego, łagodnego, wiosennego poranka rozkwitły bujnym, żółtym kwieciem. Spodobałaby się ci ta ulica. Była jedną z tych, przy których przez całe życie chciałaś zamieszkać, choć nie miałaś na to ani nadziei, ani szans. Ale kiedy byłem małym chłopcem, kiedy jeszcze cię kochałem, kiedy jeszcze z tobą rozmawiałem i zdradzałem ci moje sekrety, chodziliśmy takimi ulicami na spacery. Pokazywałem ci wtedy domy, w których moglibyśmy razem zamieszkać, kiedy będę już słynnym lekarzem i mówiłem, że ty dobierzesz kolor zasłon w oknach i posadzisz ozdobne krzewy w ogródku od frontu. Wyszedłem z domu za wcześnie, jak zwykle. Nie znosiłem niepunktualności ani u siebie, ani u innych. Dlatego nie musiałem się spieszyć. Stał prawie na końcu ulicy, po prawej stronie, po tej, którą szedłem. Czarno-biały mur pruski, ponure witrażowe okna - był imponujący, choć niezbyt ładny. Miał za to nienagannie wyżwirowany podjazd, a dokładnie naprzeciwko głównego wejścia rósł kwitnący bez. Ale moją uwagę przykuł nie dom, tylko tabliczka przyfurtce. Kolejny dentysta? A może lekarz, ginekolog z ekskluzywną praktyką? Psychiatra? Okulista? Nazwisko - John F. L. Shinner -pod nazwiskiem napis. Gdy go przeczytałem, byłem zaskoczony. Nigdy o tym nie pomyślałem, nie wiedziałem nawet, na czym to właściwie polega; w tamtych czasach było nas niewielu. Ale gapiłem się na tę tabliczkę jak na objawienie. Nie musiałem nic zapisywać, ani adresu, ani nazwiska, natychmiast wszystko zapamiętałem.
Ruszyłem szybko dalej, nie dlatego, że bałem się spóźnić, tylko dlatego, że byłem bardzo podekscytowany. Zobaczyłem, jak otwiera się przede mną nowe życie. Tak, będę się uczył i praktykował. Będę miał dom przy wysadzanej drzewami ulicy, a na jego drzwiach powieszę tabliczkę, dokładnie taką samą jak tamta. Przecież to zawód bardzo podobny do zawodu lekarza, poza tym, byłbym zależny tylko od siebie, nie od innych. Po raz pierwszy nie mogłem skupić się na pracy i gdy tylko zegar wybił pierwszą, poszedłem do budki telefonicznej przy poczcie, znalazłem numer i umówiłem się na wizytę. Powiedziałem, że nie potrzebuję zabiegu, ale że chciałbym porozmawiać o możliwości nauki i - w przyszłości - uprawiania tego zawodu. Już po chwili recepcjonistka połączyła mnie z Johnem F.L. Shinnerem. - Chętnie się z panem spotkam. Mam nadzieję, że pomogę. Kiedy się pan tym zainteresował?
T L
R
- Zaliczyłem trzy i pół roku medycyny, ale oblałem kilka egzaminów, a zaraz potem ciężko zachorowałem. Już jestem zdrowy, to było jakiś czas temu, ale nie podobał mi się sposób, w jaki nas tam uczono. Natomiast bardzo zainteresowały mnie alternatywne metody leczenia. — Mówiąc, stwierdziłem, że gorąco w to wierzę. - Rozmawiał pan z innymi terapeutami? - Zastanawiałem się też nad homeopatią. -I? - Farmacja nigdy mnie nie interesowała. Homeopatia i leczenie metodami chemicznymi wydają się dziedzinami pokrewnymi. Trudno mi to wyjaśnić, ale uważam, że homeopatia jest trochę przeintelektualizowana. Shinner zachichotał. - Nauka i szkolenie w naszym zawodzie jest bardzo rygorystyczne, podobnie jak w konwencjonalnej medycynie. Ale nie powiedziałbym, że jest to dziedzina przeintelektualizowana. Chodzi przede wszystkim o ogólną ocenę stanu zdrowia pacjenta, o leczenie i późniejszą opiekę. Mamy do czynienia przede wszystkim z ludźmi, dopiero potem z objawami. - Same objawy mnie nie interesują.
- W takim razie zapraszam. Jeśli będę w stanie pomóc, na pewno pomogę. Tej nocy nie mogłem zasnąć. W końcu, o wpół do trzeciej nad ranem, poszedłem na spacer wąskimi, zapuszczonymi uliczkami. Bzy, żywopłoty, forsycje i eleganckie wille przy Spencer Avenue były tysiące kilometrów stamtąd, jednak stanowiły tak namacalną część mojej przyszłości, że były bardziej realne niż ulice, którymi szedłem. Nie widziałem nikogo ani niczego, czułem jedynie smród zjełczałego oleju z budki z rybami i frytkami (zapach samochodowych spalin z pobliskiej przelotówki. Miałem absolutnąpewność, że robię dobrze, pewność tak wielką, jakby ktoś prowadził mnie za rękę w kierunku Spencer Avenue i mosiężnej tabliczki Johna F.L. Shinnera, która naznaczyła moje przeznaczenie. Los. Tak, to było dziwne. Wtedy nie znałem jeszcze tego uczucia, dlatego uległem mu całym sobą.
T L
R
Nie mam pojęcia, dlaczego moje zainteresowanie przyszłą pracą było tak silne i natrętne, bo przecież niewiele o tym zawodzie wiedziałem; nie wiedziałem nawet, gdzie i jak długo będę musiał się uczyć i ile to będzie kosztowało. Lecz niepewność w tych kwestiach była czymś zupełnie trywialnym, bo czułem, że wszystko się wkrótce wyjaśni. Tak, nie miałem co do tego żadnych wątpliwości, choćby najmniejszych. Jednocześnie wiedziałem, że nic ci nie powiem, że nie skontaktuję się z tobą, dopóki nie osiągnę celu. Nigdy tego nie żałowałem, ani przez sekundę, nigdy w to nie zwątpiłem, nigdy się za siebie nie obejrzałem. Wiedziałem, że decyzja jest słuszna i okazało się, że mam rację. Jeśli zaś chodzi o pozostałe sprawy - myślę, że pragnienia te zawsze tam były, że zawsze krążyły na obrzeżach podświadomości. Miałem spełnić się w nowym zawodzie, ale cóż, stara miłość nie rdzewieje. Pozbawiono mnie tego, zanim zrobiłem to, co zrobić musiałem i chciałem. Substytut nie istniał, ale mogłem poczekać. Okazało się, że musiałem czekać wiele lat, lecz nie miało to żadnego znaczenia. Bo w końcu mi się udało, prawda? Ukończyłem dzieło.
John Shinner bardzo mi pomógł. Kazał mi przyjść wieczorem, po pracy jego i mojej. Szedłem aleją z niezwykłym poczuciem uniesienia.
Był niski i pulchny, i chociaż miał angielskie nazwisko, pochodził ze Wschodu.
T L
R
- Nasza dyscyplina narodziła się w Chinach - powiedział, pokazując mi swój gabinet. Gabinet był tak dobrze zorganizowany, tak schludny, tak sterylnie czysty, że od razu przyjąłem go za wzór mojego przyszłego miejsca pracy. Żadnych zbędnych ozdób, żadnych zdjęć czy obrazów, nic, tylko rzeczy niezbędne do wykonywania zabiegów. Kremowe ściany, obita czarną skórą leżanka, czarny, skórzany fotel - zewsząd bił cudowny spokój i harmonia, którą zawsze starałem się naśladować; moi pacjenci mówią, że natychmiast to zauważyli i że podnosi to skuteczność zabiegów. - Terapeutów komplementarnych obowiązuje ledwie kilka przepisów prawnych - mówił Shinner. - Praktykę otworzyć może dosłownie każdy, nawet osoba bez odpowiedniego wyszkolenia czy kwalifikacji. Czy ktoś otworzyłby gabinet dentystyczny lub ortopedyczny, nie mając do tego żadnych uprawnień? Oczywiście, że nie, mimo to, nie robi się nic, żeby nie narażać ludzi na ryzyko. Nasza dyscyplina jest prastara, sprawdzona i wiarygodna. Będzie pan musiał intensywnie studiować i zdobyć licencję naszego instytutu. Nigdy nie przestanie się pan uczyć, nawet po wielu latach czynnej praktyki. Ja uczę się codziennie. Mimo to lekarze patrzą na nas z lekceważeniem. Potępiają nas, traktują z pogardą i wyśmiewają. Czy widzieli przeprowadzane przez nas operacje? Czy widzieli, jak robimy cesarskie cięcie, jak usuwamy organy całkowicie przytomnym pacjentom, którzy z nami rozmawiają i śmieją się, nie odczuwając bólu czy nawet dyskomfortu? Nasi krytycy twierdzą, że jesteśmy kłamcami. Cóż, oczywiście, większość naszych zabiegów nie jest tak spektakularna. Pomagamy, dajemy nadzieję, czasami udaje nam się całkowicie kogoś wyleczyć, przynosimy ulgę, łagodzimy chroniczne objawy nieuleczalnych chorób. Oddziałujemy na ciało, umysł i duszę, dotykamy najgłębiej ukrytych części psychiki i najpłycej położonych obszarów ludzkiego ciała. Odwrócił się w fotelu i długo patrzył na mnie oczami nieruchomymi i głębokimi. - Dlaczego uważa pan, że właśnie to jest pańską przyszłością? - Mam takie przekonanie.
- Chce pan być bogaty? Roześmiałem się. - Milionerem raczej nie zostanę, nie sądzę. - Nie odpowiedział pan na pytanie. - Nie przyszedłem tu dlatego, że chcę zbić fortunę. Ale tak, zaznałem biedy i wiem, że to bardzo przykre doświadczenie. Shinner nie spytał o nic więcej, tylko wstał, podszedł do biurka i zapisał na kartce kilka nazwisk i adresów. - Niech pan poprosi ich o wskazówki, niech pan dowie się jak najwięcej. Ci ludzie panu doradzą. Proszę się na mnie powołać. Ale jeśli się panu uda, niech pan będzie przygotowany na wrogość i szyderstwa. Potrafi pan stawić temu czoło?
R
- Tak — odparłem z przekonaniem. Zdanie innych nigdy mnie nie obchodziło.
T L
W końcu pożyczył mi trzy książki ze swojej biblioteki. -Kiedy je pan dokładnie przeczyta i przemyśli, będzie pan wiedział. Dopiero wtedy podejmie pan ostateczną decyzję. „ Tak" albo „nie". Podziękowałem mu i wstałem. Chciałem jak najszybciej wrócić do domu i zasiąść do lektury, otworzyć pierwsze drzwi do mojego przyszłego życia. Ale pewność już miałem.
39 - Freya? - Cześć, Nathan. No i czym cię poczęstowała? - Ciastem czekoladowy, ale takim, że palce lizać. - Powiedziała coś?
- Tak, że Iris Chater chodziła do medium. Chciała nawiązać kontakt z Harrym. - Dlaczego nie powiedziała tego przedtem? - Uważała, że to jakby zdrada, że Iris na pewno by nie chciała, żeby dowiedział się o tym byle kto, w domyśle my... - Przestań. - Tak czy inaczej, pani Moss, a raczej Pauline, bo od dzisiaj mówimy sobie po imieniu. - Tak myślałam.
R
- Więc Pauline twierdzi, że to było coś w rodzaju tajemnicy, z tym że ona o tej tajemnicy wiedziała. To ona zdobyła namiary tego medium. Dała je Iris, Iris poszła tam raz i przestała o rym mówić. Moim zdaniem Pauline próbowała ją chronić, żeby nikt się z niej nie naśmiewał.
- Jasne.
T L
- Masz nazwisko tego medium?
- Dobry chłopiec. Aha. Szef robi rekonstrukcję wydarzeń: Debbie Parker na porannym spacerze ulicą i na Wzgórzu. -Kiedy? - W czwartek rano. Szukają odpowiedniej dziewczyny. A ty? Co porabiasz? - Jadę do Bevham, do tego jubilera. Posłuchaj, podskoczysz do Starly, jeszcze raz pogadasz z naszym przyjacielem Dava i dasz mu porządny wycisk. - Zaraz, chwila, a kiedy zjem lunch? - Nie musisz. Jadłeś ciasto. - Pani sierżant, litości! - No, dobra. Możesz wypić herbatę z mniszka lekarskiego w tej zielonej kafejce.
Nathan zacharczał i zagulgotał, jakby zbierało mu się na wymioty i odłożył słuchawkę.
Jubiler był uprzejmy, chłodny i skory do pomocy, lecz nic więcej nie wiedział. - Chciałabym, żeby dokładnie przypomniał pan sobie jej wizyty w pańskim sklepie. Proszę się nie spieszyć, mamy czas. Czy pamięta pan, o czym pan z nią rozmawiał, kiedy wybierała te drobiazgi? Na pewno nie powiedziała absolutnie nic, co wskazywałoby, kim jest ten, dla którego je kupowała? - Ten lub ci. Prawda?
T L
R
- Chodzi mi o to, że kiedy ludzie coś takiego kupują, zwykle rozmawiają ze sprzedawcą. Kupno kosztowności to nie to samo co kupno mydła w drogerii. Gdybym przyszła do pana, chcąc wybrać prezent na urodziny, na pewno bym się nie spieszyła i na pewno chciałabym z panem porozmawiać. Na tym polega cała przyjemność. Zwłaszcza kiedy prezent jest kosztowny, bo kosztownych nie kupuje się codziennie. Powiedziałabym pewnie, że złoty łańcuszek ma być prezentem z okazji chrzcin dla siostrzeńca, spytałabym, czy ma pan eleganckie spinki do mankietów na prezent dla brata, który obchodzi czterdzieste urodziny... - Tak, klienci często tak robią. - Często? - Tak, nawet bardzo. - A ona nie? Nigdy? Ani razu? Nie pomyślał pan, że to dziwne? - Pani Randall po prostu prosiła o pokazanie precjozów określonego rodzaju i w określonej cenie. Nigdy nie mówiła, dlaczego je kupuje. - Ani dla kogo? - Nie, nigdy. - I nie spytał jej pan? Duckham zrobił urażoną minę.
- Absolutnie. To nie nasza sprawa, chyba że klient sam zechce nam powiedzieć. - I nigdy nie odniósł pan wrażenia, że pani Randall kupuje te prezenty dla kochanka? - Nie. Pani Randall była... inna. - To znaczy jaka? Duckam zastanawiał się przez chwilę. - Powściągliwa. Skryta. Bardzo miła, ale.. .Tak, najlepszym określeniem będzie: „skryta". Nie należała do osób, które lubią rozmawiać o niczym. - Myśli pan, że powiedziałaby... na przykład fryzjerce. Czy powiedziałaby fryzjerce, gdzie pracuje?
R
- Nie. No i oczywiście my nie jesteśmy fryzjerami.
T L
Aha, czyli w twoim świecie fryzjer to najniższa forma życia, pomyślała Freya, wychodząc ze sklepu i kierując się do swojej ulubionej kawiarni po drugiej stronie ulicy. Pora lunchu już minęła i w sali było prawie pusto. Usiadła przy oknie, zamówiła brie, ciabatę z sałatką, duże cappuccino, a potem wyjęła notes. Zaraz po przesłuchaniu lubiła spokojnie pomyśleć, posiedzieć pół godzinki i zapisać to, co przyszło jej do głowy. Ale tym razem nie przyszło nic. Wizyta u jubilera była czystą stratą czasu. Postanowiła pojechać jeszcze raz do domu Angeli Randall. Śledztwo utknęło w miejscu, jak we mgle. Mgła. Świadek widział, jak Angela wbiegała w gęsty tuman mgły. Wszystko pasowało. Ale ją przynajmniej ktoś widział, tymczasem Debbie Parker i Iris Chater nie widział nikt. Odgryzła kawałek ciabaty i sałatkowy sos spłynął z chleba na jej podbródek i ręce. Wzięła serwetkę, żeby się wytrzeć, zerknęła w okno i zobaczyła, że ktoś zagląda do środka, że ktoś do niej macha. Cat, siostra Simona.
Była tak sfrustrowana, że z przyjemnością powitałaby każdego, przy kim mogłaby zapomnieć o dręczących ją myślach, ale ją powitałaby chyba najserdeczniej; nie licząc jej brata, rzecz jasna. - Dać się przyłapać z twarzą umazaną sosem. Typowe. Tego nie da się ładnie zjeść. - Tak jak ekierki. - Usiądziesz? Napijesz się kawy? A może zjesz ciabatę? Cat usiadła i postawiła na podłodze dwie ciężkie torby. - Zakupy dla dzieci. Nuuuda. Podkoszulki, skarpetki, piżamy, majtki... Chętnie napiję się kawy i zjem... Nie, nie kanapkę. W takim razie co? -Zajrzała do menu. - Słodką bułeczkę z masłem i rodzynkami. Jak miło cię znowu widzieć. Nie jesteś na służbie?
R
- Jestem, właśnie kogoś przesłuchiwałam. Ale pozwalają nam jeść. A ty?
T L
- Dzisiaj siedzę wieczorem. Dzieci wyrosły z ubrań tak, że wyglądają jak ostatnie przybłędy. Musiałam coś z tym zrobić. Freya przypatrzyła się jej uważnie. Teraz, gdy wiedziała już, że Cat jest siostrą Simona, natychmiast odkryła, że mają podobne oczy i usta, z tym że jej oczy były oczywiście innego koloru. Poza tym Simon robił wrażenie starszego i nikt nie pomyślałby, że jest jej bliźniaczym bratem. Cat odgryzła kawałek bułeczki i gorące masło wyciekło jej na podbródek. Zachichotały. To jest jego siostra, jego ciało i krew. To jest nie tylko ktoś, kogo lubię, i z kim mogłabym się zaprzyjaźnić - to jest ktoś, kto zna go lepiej i wie o nim więcej niż ktokolwiek inny. Chcę ją o niego wypytać, chcę o nim słuchać, o wszystkim, o jego gustach, o tym, jakim był dzieckiem, o jego układach z ojcem, o tym, gdzie jeździ na urlop, o jego przyjaciołach, o... kobietach, które, według Sharon, się w nim kochały, o sercach, które złamał. Nie wiedziała, jak zacząć i wyglądało na to, że w ogóle nie zacznie. Wtedy Cat wspomniała o Starly.
- Ludzie chcą zostać lekarzem z wielu powodów. Nie zawsze z dobrych, ale myślę, że w większości godnych poszanowania. Nie mogę tylko zrozumieć, co kieruje tymi pseudoterapeutami. Choćby ten facet, ten chirurg parapsychiczny. To szaleniec czy człowiek z gruntu zły? - Podobnie jest z niektórymi przestępcami. Z pedofilami, mordercami. Czy to szaleńcy? Czym jest szaleństwo? Znasz się na tym lepiej ode mnie. Cat pokręciła głową. - Lekarz potrafi zdiagnozować tylko wyraźne, najbardziej oczywiste przypadki, a tych jest niewiele. Człowiek, którego można oficjalnie uznać za chorego umysłowo, człowiek nieodwracalnie obłąkany, całkowicie oderwany od rzeczywistości, prawdziwy „szaleniec": to rzadkie.
R
- W takim razie są to ludzie z gruntu źli. Ale nie wiem, czy tak po prostu źli. Albo zagubieni.
T L
- Może tłumią w sobie chęć robienia dobra, leczenia... Może źle ją skanalizowali czy wypaczyli. - Musi też chodzić o poczucie władzy. Zwłaszcza kiedy ludzie są tak wdzięczni, że nazywają ich cudotwórcami. - Tak, czasem myślę, że w całej medycynie chodzi o władzę. Znam kilku lekarzy, którym świadomość władzy sprawia wielką przyjemność. - Ale mnie najbardziej zdumiewa to, że zabiegi, jakie wykonuje ten człowiek, są naprawdę skuteczne. Ludzie twierdzą, że ich wyleczył. - Większość schorzeń niegroźnych dla życia ustępuje samoistnie, poza tym nie wolno nie doceniać mocy placebo. Chciałabym porozmawiać z kimś, kto twierdzi, że chirurg parapsychiczny czy uzdrowiciel stosujący kryształy wyleczył go z raka, stwardnienia rozsianego czy z afazji motorycznej. Chciałabym spotykać się z nim co pół roku przez dziesięć lat, a potem spytać go, czy nie zmienił zdania. A zmieniłby na pewno. - Po pierwsze, nie szkodzić. To wasza naczelna zasada, prawda?
- Tak. Ale ja jestem wykwalifikowaną lekarką. Podeszła kelnerka; chciała sprzątnąć ze stolika. - Jeszcze jedna kawa? - Muszę już wracać. - Ja też. - W takim razie jeszcze jedna kawa. Poza tym, jest coś, co muszę wyjaśnić. Freyo, czy mój ojciec był dla ciebie bardzo niemiły? Freya skrzywiła się. - Troszkę. Cat się zaczerwieniła.
R
- Boże, on doprowadza mnie do szału. Robi to tylko po to, żeby dobić matkę, zepsuć zabawę innym, żeby zepsuć całe przyjęcie.
-Bo jest. - I rozczarowany?
T L
- Odniosłam wrażenie, że jest rozgoryczony.
- Nie. Tak, w sumie jest. To, że Simon nie poszedł na medycynę, było dla niego ciosem. Jakby mało mu było innych Serraillerów lekarzy. Przeszedł na emeryturę i nie mógł tego znieść, po prostu nie mógł. Był rozżalony, przygnębiony, zły... Podczas gdy mama przyjęła to, co nieuchronne i żyje dalej. -nI to jak. - Właśnie. Ojciec użalał się nad sobą przez dwa lata, a potem stał się po prostu ordynarny. Przykro mi, że musiałaś z nim rozmawiać. Przepraszam. - Przestań, radziłam sobie z gorszymi niż on. Byłam po prostu zaskoczona. Kelnerka przyniosła kawę. Cat zamieszała swoją kilka razy, podniosła wzrok i powiedziała: - No i jeszcze Marta. Simon mówił ci o Marcie?
-Nie, ale... - Nie, nie powiedziałby o niej nikomu z pracy. To dla niego za trudne. - Widziałam się z nim prywatnie. - Tak? - Cat przeszyła ją spojrzeniem. - Na kolacji. -Aha. Freya bardzo chciała opowiedzieć jej o wieczorze w jego mieszkaniu, o kolacji we włoskiej knajpce, o swoich uczuciach. Rozmowa stałaby się głębsza, bardziej intymna, ale Cat nie drążyła tematu.
- Tak, Simon mi mówił.
R
- Marta to nasza siostra. Jest młodsza od nas o dziesięć lat. Jesteśmy trojaczkami, wiesz? Jest jeszcze Ivo, mieszka w Australii.
T L
- Marta jest bardzo upośledzona, umysłowo i fizycznie. Taka się urodziła. Jedynym zaskoczeniem było to, że nie umarła jako dziecko. Mieszka w domu opieki w Chanvy Wood. Ojciec nie mógł tego przeboleć, a teraz prawie w ogóle o niej nie mówi. Ze mną rozmawiał najwyżej dwa, trzy razy. Tak, Marta. Właśnie dlatego jest taki zły, rozgoryczony i rozżalony. - Meriel musi być ciężko. - Bardzo. Ale cóż, znosiła nie takie ciężary. Po prostu brała je na barki i parła dalej. Nie zawsze dobrze mi się z nią układa, bo mama potrafi doprowadzić mnie do szału, ale podziwiam ją bardziej, niż mogę to wyrazić. - Czy ojciec obwinia kogoś za stan Marty? - Nie mam pojęcia. Pewnie siebie, w głębi duszy, w miejscu, gdzie nikt się nigdy nie dostanie. Kompletny nonsens, to był zwykły przypadek. Nikt w naszej rodzinie nigdy na to nie cierpiał. Ale trudno jest racjonalnie myśleć, kiedy coś takiego przydarza się nie komuś innemu, tylko tobie. Dobrze o tym wiem, miałam pacjentów w identycznej sytuacji.
- Ciekawe, czemu Simon mi o tym nie wspomniał. - Simon ma dużo z ojca, ale dużo w sensie pozytywnym. Poza tym, jest bardzo skryty. On też ma swoje tajemne miejsca. Nikt do nich nie zagląda. - Nikt? Cat posłała jej przeciągłe spojrzenie. - Nikt. Freyo, to nie moja sprawa, ale... nie próbuj. Bardzo kocham mojego brata, ale oprócz matki, jestem prawdopodobnie jedyną kobietą, która może to zrobić. Dopiła kawę i sięgnęła po torby. - Muszę zanieść do domu te podkoszulki i majtki. - Chciała wyjąć portmonetkę, ale Freya ją powstrzymała.
R
- Firma stawia. Pomogłaś policji w śledztwie. Naprawdę. Chciałam porozmawiać z tym ze Starly.
T L
- Wpadnij do nas. Wpadniesz? Pod warunkiem, że zniesiesz bałagan przy niedzielnym lunchu. - Dzięki, bardzo chętnie.
- Zadzwonię. - Cat nachyliła się nagle i przytknęła policzek do jej policzka. Cieszę się, że zajrzałam przez okno. Z wypchanymi torbami w rękach z trudem zmieściła się w drzwiach. Wbrew ostrzeżeniu, takiemu samemu, jakie usłyszała z ust Sharon Medcalf, Freya patrzyła za nią z radosnym uniesieniem. Lubiła ją. Czuła też, że mimo obowiązkowej przemowy na temat brata Cat lubi ją. Lubi, a nawet uważa, że byłaby dla niego dobrą partnerką. - Oby - szepnęła, chowając notes. - Oby.
40
O wpół do szóstej rano pojechał do centrum, żeby jeszcze raz popatrzeć na prawdziwą Debbie. Chciał mieć przed oczyma jej wyraźny obraz, chciał przypomnieć sobie, jak wyglądała kiedyś i jak wygląda teraz. Gdy w końcu dotarł na Wzgórze, wszyscy byli już na miejscu, tłum ludzi, policyjne furgonetki, furgonetki telewizyjne, jakby kręcono tam jakiś film. Było wcześnie, ale o rekonstrukcji słyszało wielu mieszkańców i wielu z nich przyszło popatrzeć, głównie kobiety i garstka nastolatków w drodze do szkoły.
R
Postanowił trzymać się z daleka. Dobrze wiedział, co psychologowie i specjaliści od portretów psychologicznych mówią o takich jak on. „Ci ludzie zawsze wracają na miejsce zbrodni. Nie mogą się powstrzymać. Jeśli trwają poszukiwania, oferują swojąpomoc, jeśli policja ogłasza apel do społeczeństwa, zgłaszają się z fałszywymi informacjami. Przychodzą popatrzeć na rekonstrukcję wydarzeń".
T L
On nie musiał. Nie odczuwał takiej potrzeby. To, co zaszło na Wzgórzu, było jedynie nieważnym, choć koniecznym wstępem. Ważne było to, co robił tam, w centrum biurowo-przemysłowym, w swoim segmencie. Polowanie, chwytanie zdobyczy i zabijanie zupełnie go nie interesowało. Doskonale rozumiał, dlaczego przed wiekami, w ciemnych uliczkach Edynburga, angażowano do tego porywaczy ludzkich zwłok. Gdyby tylko mógł ich zatrudnić, chętnie by to zrobił. Nie, tego ranka przygnało go na Wzgórze pragnienie sprawdzenia, jak radzi sobie policja, jakie popełnia błędy, jak bardzo się myli. Oczywiście nic nie mogło z tego wyniknąć. Bez względu na to, ilu ludzi przyszło popatrzeć, ilu z nich przekaże im jakąś informację, żaden z gapiów na nic im się nie przyda. Bo żadnego tam wtedy nie było. Bo tylko on wiedział, co się tam naprawdę stało. Zawahał się. W grupie mundurowych dostrzegł młodą kobietę, którą poznał na kolacji u Serraillerów, Freyę Graffham. Gdyby go zobaczyła, musiałby do niej zagadać, musiałby jej powiedzieć, po co przyjechał. Zszedł z jej linii wzroku, żeby spokojnie pomyśleć. Rozwiązanie znalazł bardzo szybko, jak zawsze. Już wiedział, co powie i nawet ciekawiło ją, jak policjantka na to zareaguje. Scena
była gotowa, aktorzy czekali, za chwilę miała pójść w górę kurtyna. Skręcił w lewo, żeby mieć lepszy widok. Od razu spostrzegł, że popełnili błąd. Dziewczyna była za chuda i miała za jasne włosy. Ale z trądzikiem trafili, z wełnianą kurtką też. Głowa przy głowie, z ożywieniem rozmawiała z nią młoda kobieta. Współlokatorka. Ktoś poprosił o ciszę. Na chwilę wszystko pogrążyło się w absolutnym bezruchu. Potem dziewczyna ruszyła przed siebie, a ci z telewizji włączyli kamery i zaczęli iść tyłem przed nią. Tuż obok szedł dźwiękowiec z futrzakiem na mikrofonie.
R
Ubranie miała identyczne i szła prawie jak Debbie. Prawie. Czekał i uważnie ją obserwował. Już przechodziła przez ulicę, zmierzając w kierunku Wzgórza. Chciał krzyknąć, żeby skręciła w prawo, żeby trochę przyspieszyła, przybrała inny wyraz twarzy i żeby patrzyła na Wzgórze, a nie przed siebie. Bała się kamery, szła zbyt niepewnym krokiem.
T L
Wszyscy się uważnie przypatrywali, a kilku, w tym Freya Graffham, szło trzy, cztery metry za nią. Nie, na pewno go nie zauważyła. Tak było lepiej. Wiedział, że tylko na tym skorzysta. Dziewczyna dotarła już na Wzgórze, pozostali trzymali się z daleka. Tamtego dnia była inna pogoda, ale patrząc, jak zbliża się do miejsca, gdzie wtedy czekał, zdał sobie sprawę, że jest coraz bardziej podniecony. Wiedział, co się zaraz stanie - obrazy przesuwały mu się w głowie jak dobrze znany film, jak film o doskonałym zakończeniu. Przez kilka sekund szła w złym kierunku i chciał do niej zawołać, ale zaraz skręciła i wróciła na ścieżkę, jakby wszystko wiedziała, jakby nie była dublerką, tylko prawdziwą Debbie. Poczuł gwałtowny przypływ mocy. To było niezwykłe. Dziewczyna robiła dokładnie to, co chciał. Słuchała jego niemych rozkazów, jakby sterował nią na odległość jak ci chłopcy samolotami, które puszczali tu w niedzielę rano. Tak, kierował każdym jej krokiem i z trudem powstrzymał się, żeby nie wybiec jej na spotkanie. Była prawie na miejscu, biedna, gruba, źle ubrana i obsypana trądzikiem. Jak to możliwe, żeby były dwie? Dwóch nie potrzebował, ale gdyby tylko mógł, wziąłby i ją.
Od miejsca spotkania dzieliło ją tylko kilka metrów. Wstrzymywał oddech tak długo, że rozbolały go płuca. I wtedy ktoś krzyknął. Ta kobieta. Freya Graffham. - Dobrze, Caroline, dobrze. Możesz się zatrzymać. Podbiegła do niej, a za nią pozostali. Wszystko zepsuła. Zabrakło ledwie kilku sekund, ledwie kilku kroków. Taśma filmowa pękła. Patrzył, jak kładzie dziewczynie rękę na ramieniu. Już nie słyszał, co mówi. Debbie numer dwa doprowadziła go niemal do ekstazy, a policjantka ściągnęła go na ziemię. Miał ochotę ją zabić.
T L
R
Kiedy Cat Deerbon objeżdżała Wzgórze w drodze do przychodni, nikogo już tam nie było, ale zboczyła z trasy celowo, chcąc przypomnieć sobie o Debbie coś, co mogłoby przydać się policji. Była zabawną dziewczyną, a z drugiej strony, poważną, przybitą, otyłą i oszpeconą trądzikiem, ale kiedy przychodziła na wizytę, Cat nie czuła się przy niej zmęczona i do cna wypluta, tak jak przy innych pacjentach z depresją. Często żartowały. Debbie rzucała celne, cięte uwagi i było widać, że pod zewnętrzną warstwą smutku i żałości tkwią w niej pokłady ciepła i humoru. A teraz? Gdzie była? Dołączyła do jakiejś zwariowanej, cygańsko-hipisowskiej grupy, podróżowała starym, rozlatującym się autobusem i przestała się myć? Chciała odnaleźć swojego guru i była w drodze do Indii? Mało prawdopodobne. Zaginięcie Iris Chater było jeszcze bardziej niepokojące. Cat pomyślała o tych dniach i tygodniach, które staruszka przesiedziała w gorącym pokoju przy umierającym mężu. Nie, nie należała do kobiet, które znikają bez uprzedzenia. Ulepiono ją z twardej gliny, była typem dzielnej żołnierki, która prze naprzód bez względu na to, ile zostało jej jeszcze lat, która chce te lata jak najlepiej wykorzystać. Była wojowniczką, nie uciekinierką. Debbie prawdopodobnie też. Zaparkowała przed przychodnią i nie wyłączając silnika, posiedziała przez chwilę w samochodzie. Wtem poczuła w dołku lekkie ukłucie, a potem tępy ból.
One nie żyją, pomyślała. Obydwie. Skąd ja to wiem? Skąd ta pewność? Freya Graffham pytała ją, czy mogłaby coś o nich powiedzieć i teraz mogła. Tylko jaką wartość miało to dla policji? Żadną. Złe przeczucia? Nie warto nawet do nich dzwonić. Mimo to chciała znowu porozmawiać z Freyą. Polubiła ją. Ucieszyła się, widząc ją w kawiarni. I miała głęboką nadzieję, że Simon nie zburzy tego miłego obrazu. Freya się w nim podkochiwała, Cat aż za dobrze znała te oznaki. Nieraz widywała je u innych, Bóg wie u ilu. Brat przyciągał kobiety jak magnes, i nic dziwnego. Lubił je, lubił ich towarzystwo, zapraszał je na kolację, rozmawiał z nimi, a co ważniejsze, uważnie ich słuchał. A potem wpadał w panikę. Poza tym, była jeszcze Diana.
T L
R
Cat była jedynym członkiem rodziny, możliwe nawet, że jedyną osoba na świecie, która wiedziała o Dianie Mason. Simon poznał ją przed pięciu czy sześciu laty we Florencji, gdzie często jeździł rysować. Wszczęli rozmowę, odkryli, że ich hotele są przy tej samej ulicy. Na tym mogłoby się skończyć, ale z jakiegoś powodu się nie skończyło. Po powrocie do Anglii Simon do niej zatelefonował. Diana Mason mieszkała w Londynie. Przed dwudziestu laty owdowiała i nie zamierzała ponownie wychodzić za mąż. Chciała zrobić karierę i dzięki pieniądzom, które odziedziczyła w spadku po mężu, kupiła swojąpierw-szą małą restaurację w Hampstead. Teraz, po latach, miała ich dziewięć, wszystkie o tej samej nazwie - Mason - w Londynie i w modnych, starannie dobranych miejscowościach takich jak Bath, Winchester, Cambridge czy Brighton. Były otwarte od dziesiątej do siódmej i serwowano w nich znakomite jedzenie, kawę, lody i amerykańskie sałatki. Chętnie widziano w nich całe rodziny, dzieci i studentów. Odpowiednia atmosfera, meble, personel, napoje - Diana zaprojektowała i wybrała dosłownie wszystko, decydowała o każdym szczególe i stwierdziwszy - bardzo rozsądnie - że sposób naprawdę działa, postanowiła się go trzymać. Ciężko pracowała, nieustannie jeżdżąc odjednej restauracji do drugiej, kontrolując, jedząc i próbując wszystkich potraw. Zarabiała mnóstwo pieniędzy. Kilka wielkich sieci restauracyjnych chciało ją wykupić, ale im odmówiła, twierdząc, że sprzeda swoje knajpki dopiero wtedy, gdy praca przestanie sprawiać jej przyjemność i że jak
na razie bardzo ją to wszystko bawi. Z Simonem łączyły ją stosunki dość niezwykłe, ale odpowiadało to i jej, i jemu. Cat już dawno uznała, że się nie kochają i że właśnie z tego powodu tak długo to trwa. Lubili się, lubili swoje towarzystwo, kilka razy w roku spotykali się w weekend, parę razy wyjechali razem na urlop. Ale - z różnych powodów - obydwoje byli niezależni i obydwoje woleli, żeby tak pozostało. Każde z nich miało swoją pracę, swoją przestrzeń życiową i przyjaciół, każde z nich żyło własnym życiem. Nie wspominając już o tym, że Diana była dziesięć lat starsza. Simon prawie nigdy o niej nie wspominał, nawet Cat, która zastanawiała się czasem, czy któreś z nich miałoby coś przeciwko temu, gdyby to drugie zakochało się w kimś na poważnie. Prawdopodobnie nie.
T L
R
Mimo to, bardzo martwiła się o kobiety takie jak Freya Graffham, kobiety naprawdę miłe. Simon był albo tępy, albo po prostu wolał nie widzieć złamanych serc, które się wokół niego walały. Tak, był inny, może nawet bezduszny, a Freya zasługiwała na kogoś lepszego. Tylko jak ją ostrzec, jak jej o tym powiedzieć? Ten problem musiała tymczasem odłożyć na półkę. Poza tym, z doświadczenia wiedziała, że jeśli - tak jak podejrzewała - Freya naprawdę kocha się w Simonie, żadne ostrzeżenia nie pomogą.
Mniej więcej godzinę później, gdy myła ręce po badaniu małego chłopca z ropiejącym bębenkiem - dlaczego matka nie dała biednemu dzieciakowi czystej chusteczki, żeby trzymał ją przy uchu? - zadzwonił telefon. - To Aidan Sharpe. Połączyć? Mówi, że może zadzwonić później. - Nie, nie, odbiorę, chcę zrobić sobie krótką przerwę. - Herbaty? - Czytasz w moich myślach. Dzięki. W słuchawce kliknęło. - Aidan? Dzień dobry.
- Cat, moja droga, czy dzwonię o bardzo nieodpowiedniej porze? Z przyjemnością zadzwonię później. Staromodny język, staromodny dżentelmen. Cat uśmiechnęła się lekko. Chris twierdził, że maniery Aidana biorą się z tego, że nosi muszką. - Nie, nie, przerwa dobrze mi zrobi. - Ciążki dyżur? - Tak, sporo ludzi. A u ciebie? - Tak jak zwykle. Ale ktoś odwołał wizytę i chciałem ci o czymś powiedzieć. Martwi mnie to już od jakiegoś czasu, a dzisiaj, nie wiem, czy słyszałaś, policja robiła rekonstrukcję wydarzeń na Wzgórzu. Próbowali ustalić, co się stało z tą zaginioną biedaczką.
R
- Z Debbie Parker, tak. Przejeżdżałam tamtędy. Nie widziałam cię.
T L
- Nie, nie, ja też tylko przejeżdżałem. Szczerze mówiąc, początkowo nie wiedziałem, co się tam dzieje. Myślałem, że kręcą jakiś film, dopiero po chwili zobaczyłem policyjne radiowozy! Właśnie to tak długo nie dawało mi spokoju. Czuję się strasznie, powinienem był pomyśleć o tym wcześniej, powinienem był coś zrobić, ale po prostu nie zrobiłem. - Ale czego, Aidan?
- Widzisz, ta biedaczka była u mnie na zabiegu. Leczyłem ją. - Boże, nic mi o tym nie mówiła. - Ty też ją leczyłaś? - Tak, była u mnie kilka razy Zamilkli, a potem Cat usłyszała cichutki odgłos, coś jakby westchnienie. - Aidan, ale o co właściwie chodzi? Mówisz, że robiłeś jej zabieg? - Tak, raz. Prosiłem ją, żeby umówiła się na kilka dodatkowych, ale już nie zadzwoniła. Szczerze mówiąc, myślę, że nie lubi igieł. Miała paskudny trądzik, a
trądzik udaje się nam czasami wyleczyć, chociaż podejrzewałem, że powinna również brać oksytetracyklinę. - Tak, przepisałam jej. W końcu przyszła z tym do mnie. Szkoda, że nie wcześniej, ale wolała chyba terapie alternatywne. Zaczęła jeździć do Starly na wizyty u uzdrowiciela. Aidan jęknął. - U którego? Boże, to właśnie o nie najbardziej się martwię, o takie małe biedactwa jak Debbie. - U podejrzanego typa w niebieskich szatach imieniem Dava. Dał jej niebezpieczny krem na cerę i jakieś ziołowe świństwo, na które poważnie się uczuliła. Musiałam jechać do niej w nocy.
R
- Właśnie o tym mówiłaś na naszym spotkaniu, prawda? - Tak, ale posłuchaj, naprawdę nie rozumiem, dlaczego tak cię to martwi.
T L
- Powinienem był chyba zgłosić to policji, nie sądzisz? Informacja to zawsze informacja. - Nie przypuszczam, żeby mogła naprowadzić ich na jakiś ślad. - Może i nie, ale prosili o każdą, nawet najmniej ważną. A ja po prostu zapomniałem i jestem przerażony. Chyba zaczynam tracić poczucie rzeczywistości. - To lepiej nie trać - odparła ze śmiechem Cat. - Mam dla ciebie dwa przypadki chronicznych bólów artretycznych,. a ty skutecznie je leczysz. - Jesteś bardzo miła. Wierzysz we mnie i nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy. - Przestań. I nie martw się już o Debbie. - Problem w tym, że się martwię. Po prostu się martwię. Mam złe przeczucia. - Między nami mówiąc, ja też. - Naprawdę myślę, że powinienem pójść z tym na policję.
- Jeśli ci ulży, to idź. Tak, dobrze zrobisz. Cat odłożyła słuchawkę. Aidan był jak stara baba, ale lubiła go i szanowała. Zapomniał, że leczył Debbie Parker i teraz się tym zadręczał - cały on. Swoją drogą, ciekawy z niego człowiek, pomyślała, wciskając guzik i wzywając kolejnego pacjenta. Postanowiła, że pewnego dnia poprosi go, żeby opowiedział o sobie coś więcej. Otworzyły się drzwi i weszła młoda kobieta w zaawansowanej ciąży, jedną ręką ciągnąc za sobą małego szkraba, na drugiej trzymając roczne dziecko. No i proszę, pomyślała ze znużeniem Cat. Oto skutek tych wszystkich godzin, jakie spędziłam w centrum planowania rodziny. - Witaj, Tracey. Wejdź, usiądź. - Uśmiechnęła się do zmęczonej dziewczyny. - Już niedługo. Jak się czujesz?
T L
R
Tracey usiadła, wzięła dziecko na kolana, zahaczyła stopą o nogę szkraba, przyciągnęła go bliżej i wybuchła płaczem. Rozpoczęła się druga część porannego dyżuru.
Oficer dyżurny miał już dzwonić na górę, gdy zeszła do holu i przystanęła. - Pan Sharpe? Dzień dobry. Pan do nas? - Aidan, jeśli łaska. - Nie byłam pewna, czy jest pan tu oficjalnie. - Moja droga, jak miło cię znowu widzieć. Oficjalnie, boję się, że tak. Chodzi o tę zaginioną dziewczynę, o Debbie Parker. - Rozumiem. W takim razie zapraszam. Weszli do małej sali przesłuchań. - Proszę usiąść. Przepraszam za te meble. Przynieść panu kawy? - Kawa to trucizna. - W przypadku kawy policyjnej muszę się z panem zgodzić.
- Proszę mi kiedyś przypomnieć, to opowiem pani, co robi z naszym umysłem i organizmem. Przerażające rzeczy. Usiadł. Zapomniał już, jaka jest ładna. Miała bardzo inteligentną twarz i piękne, błyszczące włosy. Dobrze, że przyszedł, zamiast zatelefonować, poza tym, świetnie trafił, bo właśnie wychodziła. Usiadł i spojrzał na nią z nieukrywaną przyjemnością. O, tak. Wysłucha go, nie zlekceważy, choćby tylko dlatego, że poznali się na gruncie towarzyskim i że jest dobrze wychowana. Uśmiechnął się leciutko. - A więc Debbie Parker. Dziś rano robiliśmy na Wzgórzu rekonstrukcję wydarzeń. Próbowaliśmy odtworzyć to, co tam robiła. - Naprawdę? Na Wzgórzu? To znaczy, że wiadomo, gdzie widziano ją ostami raz?
R
Freya ściągnęła usta.
T L
- Niezupełnie. Jesteśmy pewni, że poszła na spacer i że spacerowała w okolicach Wzgórza. Ostatnio często tam chodziła, a z tego, co zdołaliśmy ustalić, niewykluczone, że w dniu zaginięcia była tam wczesnym rankiem. Mieliśmy nadzieję, że ktoś ją widział. To zaskakujące, ale człowiek pamięta wiele szczegółów długo po tym czy innym wydarzeniu, wystarczy tylko odpowiednio z nim porozmawiać. - Dużo osób się do was zgłosiło? Freya wzruszyła ramionami. - Sporo. Oczywiście zawsze znajdą się jacyś maniacy. Gdybyśmy szukali ludzi, którzy widzieli krokodyla w naszej rzece, też by się zgłosili. Robiła wrażenie czarującej i przyjacielskiej, ale tak naprawdę była bardzo inteligentna i przebiegła: nie chciała mu nic zdradzić, stawiała tylko zasłonę dymną. Nie dał się nabrać, ani na sekundę. Rekonstrukcja wydarzeń niczego nie dała. Nie zgłosił się do nich nikt, kto miałby coś konkretnego do powiedzenia. Ale z drugiej strony, czy można było spodziewać się czegoś innego? - To ja prowadzę śledztwo w jej sprawie, więc jeśli może pan nam pomóc, jestem osobą najbardziej kompetentną.
Odchylił się do tyłu na niewygodnym krześle i westchnął. - Nie wiem, po prostu nie wiem... Wiem tylko, że nie daje mi to spokoju. Jeśli powiem, że po prostu zapomniałem, zabrzmi to żałośnie i nieprzekonująco. Nie mam żadnego usprawiedliwienia. Zwyczajnie zapomniałem. - Ale o czym? - O tym, że była u mnie Debbie Parker. - Jako pacjentka? - Tak. Raz. Miała brzydki trądzik, biedactwo, fatalną cerę, była przygnębiona, po części ze względu na swój wygląd. No i ze względu na nadwagę, oczywiście. Wiecie, że miała nadwagę? Freya tylko skinęła głową.
T L
R
- Choroby skóry dają się wyleczyć akupunkturą, wielokrotnie to udowodniono. Dermatologia to jedna z dziedzin, w której rezultaty naszych zabiegów są z czasem wręcz ewidentne. - To znaczy, że w innych dziedzinach nie są? - Nie. Możemy tylko tyle, ile możemy. Inni też, jak choćby Nick Haydn. Pamięta pani Nicka? Poznała go pani na kolacji u Meriel. - Ten osteopata, tak, pamiętam. Nie miałam okazji z nim porozmawiać. - W pewnych przypadkach osteopatia jest niezwykle skuteczna, w innych nie. Nie wysłałaby pani do niego kogoś, kto ma trądzik, prawda? - Kiedy Debbie Parker u pana była? - Sprawdziłem w komputerze. W październiku. Przyszła na pierwszą konsultację, która jest dość długa, i na pierwszy zabieg. Uznałem, że konieczne są jeszcze trzy, ale więcej się nie pokazała. - Zadzwoniła, żeby wyjaśnić dlaczego? - Nie. Ale szczerze mówiąc, wcale mnie to nie zdziwiło.
- Dlaczego? - Czuła się nieswojo, robiła wrażenie zdenerwowanej. - Przypomniał mu się wyraz jej brzydkiej twarzy. - Niektórzy po prostu nie znoszą igieł. To nic nie boli, ale ludzie się boją. Nie mogą się odprężyć. Debbie była bardzo nieszczęśliwa. - Nieszczęśliwa na tyle, żeby odebrać sobie życie? Milczał przez chwilę. - Takie pytania są zawsze trudne. - Ale jak pan myśli? To może być ważne. - A więc opinia specjalisty, cóż... Tak, uważam, że Debbie należy do osób, które mogą to zrobić.
- Wspominała o tym?
R
Twarz miała jak z kamienia. Uwierzyła mu? Nie wiedział i bardzo go to irytowało.
T L
- O samobójstwie? Nie, nie, nic z tych rzeczy. O ile pamiętam, mówiła, że czasami „czuje się przybita", ale z drugiej strony, czuje się tak wielu moich pacjentów. - Nie uważał pan, że może sobie coś zrobić? Westchnął. - Nie. Ale rozumie pani, dlaczego dręczą mnie wyrzuty sumienia, prawda? -Nie mamy powodów przypuszczać, że odebrała sobie życie ani że w ogóle nie żyje. - Tak nieoficjalnie, nie sądzi pani, że to najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie? Powiedz, ponaglał ją w duchu, powiedz. No, mów. Chcę wiedzieć, co myśli o tym policja. Mów! Ale ona tylko pokręciła głową. - Dziękuję, że pan przyszedł. Nigdy nie jest za późno. Każda informacja to kolejny kawałek układanki. Dlatego dziękuję. I proszę się nie martwić, że nie przypomniał pan sobie wcześniej.
Sprawna. Wydajna. Chłodna. Profesjonalna. Ale nie twarda. Na pewno nie twarda. Wyszła z nim przed komendę. - Pewnie pan nie pamięta, ale czy leczyła się u pana któraś z dwóch pozostałych zaginionych. Typowa sztuczka: mieć w zapasie jeszcze jedno pytanie i nagle je zadać. Niby nic ważnego, niby nie warto o tym wspominać, ale... Nie, nie, nie zaskoczyła go. Nie zawahał się ani nie zająknął. - Czytałem tylko o jednej. Ale chyba nie pamiętam jej nazwiska. - Angela Randall. Myślał przez chwilę i pokręcił głową.
T L
R
- Oczywiście sprawdzę, ale nie przypuszczam. A więc mówi pani, że oprócz Debbie zaginęły jeszcze dwie? Czy to pani nie niepokoi? Ile kobiet znika w Lafferton w ciągu roku? To małe miasto, tymczasem z tego, co wiem, te kobiety zaginęły w ciągu kilku tygodni. - W ciągu roku? Niewiele. Wystosowaliśmy apel w radiu i w telewizji... - Musiałem go przegapić.
- Trzeciej zaginionej nie widziano od dwóch dni. -W takim razie... -Tak? Obserwuje mnie. Patrzy na mnie, próbuje mnie rozgryźć. - Ile jeszcze trzeba, żebyście wpadli w panikę? Nawet się nie uśmiechnęła. - My nie wpadamy w panikę. Wszystko traktujemy poważnie lub mniej poważnie, zależnie od okoliczności. - A w jakich okolicznościach zaginęła ta ostatnia? - W innych. Tak. Definitywnie. Bo nie uwzględnił jej w planach. Bo popełnił błąd. - Wątpię, czy były moimi pacjentkami, ale poproszę o jej nazwisko.
- Chater. Iris Chater. - Wiek? - Siedemdziesiąt jeden lat. - Dobrze, przejrzę listę pacjentów. Od którego roku mam zacząć? - To zależy od pana, może na początek od dwóch lat wstecz. Przechowuje pan dane dłużej? Wcisnął guzik na kluczyku i samochód błysnął światłami. Podszedł bliżej, otworzył drzwiczki i odwrócił się do niej z uśmiechem. - Nie niszczę archiwów. Sprawdzę i zadzwonię. Można prosić o numer? - Jeśli nie zastanie mnie pan tutaj, proszę zostawić wiadomość. Na pewno mi ją przekażą.
T L
R
Stała u stóp schodów, patrząc, jak odjeżdża. Skręcając, pomachał jej na do widzenia. - Możesz poszukać niejakiego Aidana Sharpe'a? - Chwila, wezmę tylko coś do pisania.
- S-h-a-r-p-e. Akupunkturzysta. Mieszka w Lafferton od kilku lat, ale nie wiem, skąd przyjechał. Zajrzyj do krajowego rejestru, sprawdź, jakie ma kwalifikacje. Wątpię, czy jest notowany, mimo to... - Ale czego mam szukać? - Nie wiem. Wszystkiego. Pewnie nic nie znajdziesz. - Wielkie dzięki. To pilne? Szef oszalał. W ciągu dwudziestu czterech godzin mamy namierzyć wszystkich dealerów i ćpunów w promieniu osiemdziesięciu kilometrów, przeszukać garaże i skrytki, zgarnąć każdego, kto o dziesięć minut przekroczy czas parkowania. Nie wiem, kto na niego wsiadł. - Ci z Bevham. Sprawa wymyka się z rak i zmieniają priorytety. Poświęć mi tylko pięć minut.
- Ale o co właściwie chodzi z tym Sharpe'em? - Nosi muszkę. - Bomba.
Zadzwonił telefon. - Freya? Znalazłem twoją muszkę. -No i? - No i nic. Facet ma pełne kwalifikacje, zaświadczenia, dyplomy, i tak dalej. Gdzie się uczył?
Taśma
T L
R
- W Londynie i w Chinach. Nosi kucyk i te rzeczy?
Boję się. Zawsze wiedziałaś, co robić, kiedy się bałem. Zostawiałaś zapaloną lampę, cicho do mnie przemawiałaś, byłaś blisko. A teraz potrzebuję cię o wiele bardziej niż wtedy, a ty mnie nie słyszysz, nie odpowiadasz. Wycofałaś się. To okrutne.
41
Dzwonek telefonu wyrwał ją z dziwnego snu o białym kucyku. Było wpół do czwartej nad ranem. Odebrała automatycznie, zanim przypomniała sobie, że nie jest na dyżurze. - Cat? To ja, Karin. Przepraszam, że cię budzę... Usiadła na łóżku. Chris poruszył się, wymamrotał coś, ale się nie obudził. - Nie szkodzi, ale zaczekaj. Odłożę słuchawkę i przejdę do drugiego telefonu. Wstała i po cichu poszła do kuchni. Na starej sofie spał kot. Usiadła obok niego. - Już jestem. Co się stało?
R
Cisza. Cat czekała. Instynktownie czuła, że Karin powie więcej, jeśli nie będzie zadręczać jej pytaniami. Cichutko szumiała zmywarka. W kuchni było cudownie, ciepło i przytulnie.
T L
- Boję się. Nie mogę spać. Nie powinnam do ciebie dzwonić, ale... - Cieszę się, że zadzwoniłaś. Jest Mike? - Nie, poleciał do Nowego Jorku. Tak czy inaczej, nie mogę z nim rozmawiać. - Rozumiem. - Wiem, że robię dobrze, po prostu wiem. Inny wybór nie istnieje, przynajmniej dla mnie. - Jesteś pewna, że nie przemawia przez ciebie duma? Jeśli nie, daj sobie spokój, to nieważne. - Nie, to nie duma. - Czy coś się stało? - Nie, w sumie... nie. - Aha, w takim razie tak.
- Strasznie bolą mnie plecy. Ale nie tak jak po pieleniu grządek w ogródku. - Gdzie cię bolą? - Mniej więcej w połowie i trochę niżej. Ale nie między łopatkami. - Bolą cały czas? - Nie, z przerwami. - Ale z krótkimi, tak? - Tak, ale dopiero od kilku dni. - Chcesz, żebym zaraz przyjechała?
- Czy to ma związek z...
R
- Chryste, nie, proszę. Po prostu się boję. Przedtem się nie bałam. Przedtem nad tym panowałam.
T L
- Nie wiem. Ale dzisiaj w nocy... Śmierć, groby, ziemia w ustach, maska tlenowa, usypianie i ból, straszliwy ból, którego nie potrafią złagodzić... - Daj mi pół godziny. - Nie, posłuchaj...
- I zrób mi dużą kawę. Cat odłożyła słuchawkę.
Z mroku wyłonił się szary kucyk, gapiąc się na nią zza płotu jak duch. - Śniłeś mi się. - Wrzuciła luz i odpaliła silnik dopiero wtedy, gdy samochód stoczył się z pochyłego podjazdu. Karin otworzyła frontowe drzwi. Była w długim, białym, gofrowanym szlafroku i miała związane włosy. Nawet w nocy jest schludna, zadbana i uczesana, pomyślała Cat. Tylko schudła, za bardzo i za szybko. I miała inną twarz, inne oczy, bardziej sterczące kości policzkowe. Wycałowała ją, objęła i przytuliła. Karin była krucha i lekka jak piórko.
- Jesteś święta. - Nie. Jestem tylko lekarką. - I przyjaciółką. - To przede wszystkim. - Naprawdę chcesz kawy? - Może lepiej herbaty? - Zdecydowanie. - Karin nalała wody do czajnika. - Byłam w takim stanie, że nie spytałam nawet, czy masz dzisiaj dyżur. - Nieważne. - Dopadło mnie. Dopiero teraz. - Musiało.
R
- Nie wiedziałam, co robić. Nigdy w życiu tak się nie bałam. Pierwszy raz spojrzałam śmierci w oczy. Przedtem było mi wszystko jedno, jak wygląda.
T L
- A poza tym? Jak się ostatnio czułaś?
- Zanim zaczął boleć mnie kręgosłup, całkiem nieźle. Strasznie mnie to denerwuje. Jak myślisz, co to jest? - Nie wiem. Jeśli chcesz, mogę cię zaraz zbadać. Mówiłaś, że nie jest to ból „ogródkowy". Robiłaś coś w ogródku? Wiesz, jak to jest. Pierwsze ciepłe dni, wszyscy zaczynają kopać, a my zbieramy żniwo. - Nie, nie byłam w ogrodzie. Postawiła na stole dwa kubki herbaty. Cat zauważyła, że zamiast ziołowej, Karin pije zwyczajną, indyjską. - Coś jeszcze? - Nie, chyba nie. - Na pewno? Karin wzruszyła ramionami.
- Jestem po prostu zmęczona. Ale to nic. Jej zwykłe piękna skóra była teraz błyszcząca i przezroczysta. - Zrobisz sobie tomografię? - Cat, jaki to ma sens? Obydwie wiemy, co mi jest i co się ze mną dzieje. Po co do tego wracać? Wolałabym nie. - To do ciebie niepodobne. - Podobne do tej, którą teraz jestem. - Wypiła łyk herbaty, postawiła kubek i spojrzała na nią oczami pełnymi łez. - Cat, jak to teraz będzie? - Nie wiem, Karin, mówię szczerze. Nie mam się na czym oprzeć. - Ale tak z doświadczenia.
R
- Nie.
- Wiem.
T L
- Dobrze, w takim razie zabawię się w lekarza. Mam przerzuty. Prawdopodobnie na kręgosłup. Zaczęłam kaszleć. Więc na płuca też. Ale nie pójdę do szpitala ani do żadnego onkologa. Jeśli będę potrzebowała lekarza, zawsze mam ciebie. Dalej chodzę do tej uzdrowicielki. Jutro mam wizytę. To naprawdę pomaga.
-I przeszłam na ściślejszą dietę. - To znaczy? - Na surowiznę. - Co takiego? - Warzywa, trochę owoców. Woda. Zalecają lewatywę z kawy. - Absolutnie, kategorycznie nie, Karin. Zrobisz sobie wielką krzywdę. Posłuchaj, martwi mnie nie tyle to, co jesz, ile to, czego nie jesz. Musisz się dobrze odżywiać. Świeże owoce i warzywa, tak, jak najbardziej, ale musisz też pić mleko, jeść jajka, trochę sera, dużo ryb, trochę drożdży, żeby mieć zapas witaminy
B, pełnoziarnisty chleb, a jeszcze lepiej owsiankę. I pić dwa kieliszki dobrego, czerwonego wina co wieczór. - Jedno zdanie i co najmniej kilkanaście trucizn. Cat tylko prychnęła i dolała sobie pół kubka herbaty. - Poradzisz coś na mój kręgosłup? I na to, że jestem w dołku? Mam z tym żyć? - Karin patrzyła na nią wielkimi, niespokojnymi oczami. - Nie wiem, to zależy. Gdybyś zrobiła sobie tomografię, wiedziałabym, z czym mamy do czynienia i łatwiej by mi było coś doradzić... Niezły jest paracetamol. Zapisałabym ci również lekki środek antydepresyjny, jeden z tych nowszych, z grupy SSRI. Ale cóż, to okropna trucizna. Na przygnębienie dobra jest ponoć aromaterapia, ale nie jestem specjalistką. Wiem tylko, że to bardzo miły zabieg. - Tak, chodzę co tydzień. Sama terapia jest przyjemna, ale chyba niezbyt skuteczna. - Gdybyśmy ustalili przyczynę tych bólów, mogłabym wysłać cię do Aidana Sharpe'a. Ufam mu, jest bardzo ostrożny i dokładny. Nie leczyłby cię, gdyby nie wierzył, że to ma sens. - Dobrze. - Ale przedtem musiałby przejrzeć wyniki badań tomograficznych. Dobrze. Karin mówiła teraz jak ktoś do cna wyczerpany, pokonany i zrezygnowany. Siedziała, zaglądając do pustego kubka. - Powinnaś zacząć brać środki antydepresyjne. Działają bardzo szybko, wystarczy tydzień i poczujesz się lepiej. Jeśli nadal chcesz załatwić to swoim sposobem, swoim, a w sumie moim, musisz najpierw wziąć się w garść. Poprawimy ci humor i wojowniczy duch natychmiast wróci, zobaczysz. No więc? Umowa stoi? Karin długo milczała. - Wszystko od początku, tak?
- Tak. Wpadnij do mnie dziś rano. Przyjmę cię o wpół do ósmej, zanim przyjdą pacjenci. Muszę cię zbadać i przypisać ci leki, żebyś od razu zaczęła je brać. I zamówię tomograf w Bevham. Na dzień, kiedy będę mogła z tobą pojechać. Ta maszyna jest trochę przerażająca. Teraz powdychaj sobie trochę tych słodkich zapachów, a w południe wpadnij do mnie na lunch. Muszę cię porządnie nakarmić. Nie patrz tak na mnie. Mam stuprocentowo organiczne jajka. Zacznijmy od tego. I nie pozwól, żeby się to powtórzyło. Rozmawiaj ze mną, rozmawiaj z Chrisem, dzwoń do nas. Nie siedź tu sama i nie rozmyślaj, zwłaszcza kiedy Mike'a nie ma. Takie rzeczy nabrzmiewają. - Boże, i to jak.
R
- Z koszmarami nocnymi też można sobie poradzić. Jest taka sztuczka: połóż na stoliku nocnym kartką papieru i długopis, rano opisz swój sen, podpal kartkę, a kiedy się spali, dokładnie rozgnieć popiół. Spalisz wszystkie koszmary i przestaną cię dręczyć. To stara sztuczka cyklistów. Owinęła szyję szalikiem i wzięła ze stołu kluczyki.
T L
- Do zobaczenia rano.
Kładąc się, obudziła Chrisa.
- Co z nią? Wszystko dobrze? - Nie. - Co się stało? - Boi się. - Dobra z ciebie dziewczyna.
Cat przytuliła się twarzą do jego ciepłych pleców. - Miała ten wyraz twarzy. Chris zrozumiał. Mruknął coś pod nosem i zasnął.
Tydzień później zawiozła Karin do Bevham.
Coś się stało od jej ostatniej wizyty. Karin straciła to potężne, to niezachwiane przekonanie co do słuszności obranej przez siebie drogi i dzwoniła do niej dwa razy, za pierwszym razem pytając o badanie tomograficzne, a za drugim, żeby wyrazić zgodę na badanie krwi, które miało powiedzieć im więcej o jej stanie zdrowia. - Chociaż dalej nie rozumiem, co można zobaczyć w kropli czyjejś krwi. - Będą szukali znaczników, markerów nowotworowych. Ilość markerów była niepokojąca, a wyniki badań krwi wykazały, że Karin ma anemię. - Dlatego jesteś ostatnio zmęczona. Jakoś z tym sobie poradzimy.
T L
Teraz czuła się źle.
R
Było jej bardzo trudno. Nigdy nie wiedziała, co powinna, a czego nie powinna mówić pacjentowi. Po pierwszej wizycie, zamiast zagłębiać się w szczegóły badań, Karin wolała realizować swój własny plan i żyć z dnia na dzień. Dopóki dobrze się czuję, nic mi nie jest, tak brzmiała jej dewiza.
- Chcę wiedzieć. Muszę wiedzieć, co mnie czeka. Nie można walczyć z wrogiem, jeśli nie zna się jego siły. - Dobrze, spróbuję ci pomóc, chociaż te sprawy są bardzo względne. Wynik badania tomograficznego czy badania krwi to jedno, stawianie prognoz to drugie. Teraz, gdy jechały obwodnicą do Bevham, Karin nagłe spytała: - Wierzysz w duchy? Cat parsknęła śmiechem. - Nie, raczej nie. - Ale wierzysz... - W Boga? Muszę, Za dużo widziałam, żeby nie wierzyć. Gdybym nie wierzyła, nie mogłabym pracować. - To dlaczego nie wierzysz w duchy?
- Nie wiem. Moim zdaniem, duchy są... zbędne. Poza tym, wiele przypadków ich pojawienia się można wyjaśnić racjonalnie. - Więc myślisz, że już tu nie wrócimy? - Jako zjawy? Nie, chyba nie. A ty? Karin długo nie odpowiedziała, lecz po chwili spytała: - A domy? Takie wiesz, gdzie jest nieprzyjemna atmosfera. Mówi się, że są nawiedzone, że otacza je namacalne zło.
R
- Tak - odrzekła cicho Cat. - W takie domy wierzę. Nie wiem dlaczego, ale wiem, że takie są. Zanim urodziły się dzieci, byliśmy kiedyś na urlopie we Francji, w pięknym, naprawdę uroczym domu. Nie mieliśmy gdzie zatrzymać się na noc, hotele były przepełnione i ktoś nam go polecił. Gdy tylko weszliśmy, ogarnął mnie potworny strach. Czaiło się tam coś złego i od razu to coś wyczułam. Nic się nie zdarzyło, niczego nie widziałam, ale nie mogłam tam zostać. Chciałam jak najszybciej wyjść.
T L
- I nie wiesz dlaczego? Cat pokręciła głową. - Mam podobne doświadczenia z ludźmi. Pamiętam pewną kelnerkę z restauracji w Londynie. To było jakieś dwadzieścia lat temu, w miłym, całkiem zwyczajnym bistro. Zaczęło się w chwili, gdy przyjmowała zamówienie, a potem zrobiło się jeszcze gorzej. Ona była czarownicą. Nawet dzisiaj jestem przekonana, że miała w sobie coś złego, koleżanka, z którą tam byłam, też. Ale co to tak naprawdę było? Wyglądała zupełnie zwyczajnie, mimo to nie chciałam, żeby się do nas zbliżała. - Dalej masz te koszmary? - Teraz już rzadziej. Rzuciłaś na nie urok. - To dobrze. Ale jeśli wrócą, musisz o nich mówić. Nie możesz tłamsić tego w sobie. - Ciągle się boję. - A twoja uzdrowicielka?
- Rozmawiałam z nią wczoraj. U niej w domu j est zupełnie inaczej. Nigdy nie byłam w takim miejscu. Wchodzisz do ogrodu i od razu masz niezwykłe poczucie, że ten ogród cię leczy, wiesz, że jest w nim coś dobrego, coś spokojnego i kojącego. Zawsze się w tym zatapiam. Zawsze chcę tam zostać. Otulić się tą atmosferą jak kołdrą i zostać. Wiem, że nic by mnie tam nie dopadło. Tak, są takie miejsca. Dobre wibracje, złe wibracje... Chciałabym to zrozumieć. -Tak. - Cat, czy to znaczy, że niedługo umrą? - Nie wiem. - Gdy skrąciły w kierunku szpitalnej bramy, minęła ich karetka na sygnale. - Po prostu nie wiem.
R
42
T L
Trzymająca skalpel rąka zastygła bez ruchu. Tuż pod nią, na stole sekcyjnym, leżały otwarte zwłoki starszej kobiety. Było bardzo późno, lecz on wciąż pracował, porównując serce i zaatakowane chorobą arterie ze świeżymi, zdrowymi organami dziewczyny. Był tym zaabsorbowany, zafascynowany. Nagły warkot silnika mocno nim wstrząsnął. Samochód podjechał do segmentu, skrącił i zatrzymał się gdzieś niedaleko. Trzasnąły drzwiczki i zapadła cisza. Minąła północ. O tej porze nikt tu nie zaglądał. Ochroniarze patrolujący główną uliczką centrum raz na jakiś czas dojeżdżali do skrątu w jego alejką, ale znał warkot silnika ich furgonetki, która hałaśliwie zawracała, nigdy tu nie docierając. Czekał. Palących się w pomieszczeniu świateł nie było widać ani z uliczki, ani nawet z biegnącego przed segmentem chodnika. Zadał sobie wiele trudu, żeby dokładnie to sprawdzić. Jednakże niespodziewany hałas zaniepokoił go i zdekoncentrował. Poirytowany spojrzał na zwłoki. Jeszcze nie skończył i mógłby schować je do szuflady niezaszyte, mógłby też naprędce je zaszyć, a nastąpnym razem ponownie otworzyć. Nigdy dotąd nikt mu tak nie przerwał. To wszystko zmieniało,
a jego niepokoiło nawet najmniejsze odstąpstwo od rutyny i sprawdzonych procedur. Wciąż czekał, lecz hałas już się nie powtórzył, tak że w końcu włożył do środka wszystkie organy i spokojnie, bez najmniejszej paniki zaszył klatką piersiową kobiety. Powiesił fartuch, wyszorował rące, sprawdził wskaźniki, zgasił światło i pozamykał wszystkie drzwi. Na dworze było zimno i cicho, na niebie jaskrawo świeciły gwiazdy. Po cichu doszedł do głównej uliczki, wyjrzał zza rogu i w smudze światła spod drzwi sąsiedniego segmentu zobaczył białą furgonetkę. O ile wiedział, mieścił się tam zwykły magazyn. Nigdy dotąd nikogo tam nie widział.
T L
R
Zapamiętał numer rejestracyjny na brudnej, uwalanej błotem tablicy i odczekawszy w mroku kilka minut, wrócił do swego samochodu. Odpalił silnik i powoli przejechał obok furgonetki. Zaparkował za skrętem w sąsiedniej alejce, wysiadł i wrócił piechotą. Nic. Nikogo. Nikt go nie słyszał, nikt go nie zauważył. Szybko wyjechał z centrum; światła zapalił dopiero na ulicy. Po drodze nie widział ani jednego samochodu. W domu zrobił sobie drinka, whisky z wodą, i zapalił lampę przy fotelu. Nie, notatki zrobi jutro. Teraz chciał pomyśleć o Frei Graffham.
Nagle zrobiła się wiosna. Przez duże okna wpadało słońce i w głównej sali wydziału dochodzeniowego było gorąco i duszno. Detektyw posterunkowy Coates siedział przed komputerem i szklistymi oczami wpatrywał się w ekran monitora. Freya obserwowała go przez chwilę, potem podeszła bliżej i stanęła tuż przed nim. Nie zareagował. - Ziemia do Nathana, ziemia do Nathana, jak mnie słyszysz? Skupił na niej wzrok, lecz nie odpowiedział. - Nathan! - Co? Boże święty, zaraz dostanę ataku serca.
- Wszystko, bylebyś tylko do nas wrócił. O czym tak rozmyślałeś? Nathan odwrócił się z krzesłem do okna i zmrużył oczy w słońcu. - Nie chciałabyś siedzieć teraz nad basenem w ogrodzie jednego z tych domów przy Flixton Road? Dobra książka, szklaneczka czegoś chłodnego w ręku... - Jeszcze za zimno. - Freya popatrzyła na dachy samochodów, gniewnie błyszczące w słońcu. I na woskowatą magnolię, która rozkwitła w ogrodzie naprzeciwko. - Myślałem o naszej wczorajszej rozmowie. - O której? - Tej o mnie i Emmie. - Aha.
R
- Wczoraj Em wyjechała na tydzień do Carlisle, do swojej babci. Nie znoszę być sam w domu. Nie wiem, jak to wytrzymujesz.
T L
- Podoba mi się. Przynajmniej na razie.
- Zacząłem za nią tęsknić pół godziny po wyjeździe. Dobrze, że pojechała, bo kocha swoją babcię, a starowinka źle się ostatnio czuła, ale... - Bardzo ci jej brakuje.
- Właśnie. Dlatego tak sobie myślą, że... że może to i dobry pomysł. - Małżeństwo? - Tak. Coraz bardziej mi się podoba. - No to na co czekasz? Oświadcz się jej, i już. - Chyba tak, tylko... tylko jaki jej dać pierścionek? - Nijaki. Poproś ją o rękę i jeśli powie „tak", zabierz ją do sklepu, żeby sama sobie wybrała. - Słusznie, bo ten, który bym kupił, pewnie by się jej nie spodobał. Myślisz, że będzie wiedziała, jaki wybrać?
- Gwarantuję, że wybierze z zawiązanymi oczami. Dobra, robota czeka. Nathan głucho jęknął. - Koszmar. Wszystko siadło. Narkotyki utknęły na mieliźnie, żadnych wiadomości o tych zaginionych. Jeszcze trochę i wyślą mnie do sklepu, żebym uganiał się za złodziejami. - Tak, słyszałam, że mundurowi spod arkad prosili o tajniaka. - Łazić między półkami i czekać, aż jakiś nastolatek zwędzi parę pism z górnej półki. Wolę już ślęczeć przed komputerem.
T L
R
Freya wróciła do swojego biurka. Nathan miał rację. O operacji antynarkotykowej wiedziała tylko tyle, że ciągle zbierają informacje i od czasu do czasu urządzają naloty na dealerów, mimo to w stołówce wciąż roiło się od sfrustrowanych detektywów, którzy pili herbatę za herbatą. Ona też była maksymalnie spięta i sfrustrowana. Od rekonstrukcji wydarzeń na Wzgórzu, po której nie było dosłownie żadnego odzewu ze strony mieszkańców, śledztwo w sprawie zaginionych kobiet nie posunęło się do przodu ani o centymetr. Nathan przesłuchał jubilera i Sheilę Innis ze Starly i nie dowiedział się niczego nowego. Sheila Innis powiedziała mu tylko, że Iris Chater wyszła z seansu około dziewiątej wieczorem, w dodatku sama. Nie wróciła do domu i od tamtej pory nikt jej nie widział. Podobnie jak Angela Randall i Debbie Parker przepadła jak kamień w wodę. Freya wiedziała, że lada dzień i śledztwo straci priorytet i że przydzieląjej coś innego. Jakby czytając w jej myślach, Nathan oderwał wzrok od ekranu monitora. - Dadzą nam zlewy i pralki, zobaczysz. Freya jęknęła. Z pustych mieszkań i domów, które czekały na lokatorów, regularnie kradziono nowiutkie zamrażarki, pralki i zmywarki do naczyń, i to ledwie dzień po dostawie. Wyglądało na to, że na ich terenie działała zorganizowana szajka złodziei. Złodzieje współpracowali z zaopatrzeniowcami: dostawali od nich cynk, kradli, sprzedawali łupy i dzielili się zyskiem, a policja była zawsze krok za nimi. Pewnie istniały zającia mniej ciekawe, ale Freya nie mogła żadnego wymyślić.
Na oknie brzęczała mucha. Bzzzzz, bzzzzz, bzzzzz. Do góry i na dół, do góry i na dół. Postanowiła dołączyć do frustratów ze stołówki. Bzzzzz. Drgnęła, słysząc dzwonek stojącego tuż obok telefonu. - Detektyw sierżant Graffham, słucham. - Freya? Dzień dobry. Jak to miło, że od razu mnie połączono. - Kulturalny, lekko napuszony głos. - Aidan? Jak się pan miewa? - Ta pogoda... Jest prześliczna. Aż serce rośnie, prawda?
R
- Tak, rzeczywiście. Wszyscy tu spiskują i knują, żeby tylko się wcześniej urwać.
T L
- Niestety, pomóc w ucieczce na słońce, nie pomogę, ale czy nie dałaby się pani zaprosić wieczorem na drinka? Nie wiem, o której pani kończy, ale ostatniego pacjenta mam o szóstej, tak że będę wolny dopiero o wpół do siódmej. Freya zawahała się. Owszem, chciała się z nim spotkać, ale zawodowo, tymczasem on zapraszał ją towarzysko. Z drugiej jednak strony, co innego miała do roboty? Poza tym, zawsze mogła połączyć przyjemne z pożytecznym. - Chętnie, dziękuję. Gdzie się spotkamy? - W Ross Hotel jest bardzo miły nowy bar... - Ambasador? Tak, słyszałam, ale jeszcze tam nie byłam. - Świetnie. A więc za kwadrans siódma? Odłożywszy słuchawkę, zobaczyła, że przygląda jej się wyraźnie zaciekawiony Nathan. Pokręciła głową. -Nie, nie - powiedziała. - To wyjście służbowe. Po części. - Jasne, jasne.
- Nathan, idę z panem muszką... - Ale gdzie! Szykowna knajpa. - Podobno. - Naciągnij go na drinka z parasolką. - Dobra. A teraz spadam na kawę. - Myślałem już, że nigdy się stąd nie ruszysz. - Nathan zerwał się z krzesła. Wiesz co? Oświadczę się tam Emmie. - Zaczekaj, aż wybadam, co to za lokal. - Lokal jest prima, zobaczysz.
R
Jego małpia twarz pojaśniała z podniecenia i Freya poczuła lekkie ukłucie... Czego? Zazdrości? Czyżby nagle dopadła ją samotność? Poczucie, że coś przeszło jej koło nosa?
T L
- Emma ma szczęście - powiedziała.
Nathan wyprzedził ją i zbiegł schodami, pokonując po dwa stopnie naraz.
43
Pusta poczekalnia, poukładane w równiutkie pliki czasopisma, pokrowiec na monitorze komputera recepcjonistki. Było cicho i schludnie, ale z jakiegoś powodu - mimo ładnych, choć w sumie nijakich akwarel na ścianach - zamiast spokoju, w pomieszczeniu panowała dziwna martwota. Karin usiadła. Była spięta, dlatego jeszcze bardziej bolał ją kręgosłup. Elektryczny zegar, podwójne okna, gruby dywan i... cisza. Ponieważ była pacjentką Cat i ponieważ znali się towarzysko, Aidan Sharpe zgodził się przyjąć jąbez kolejki, pod koniec dnia, i Karin bardzo się z tego ucieszyła. Ale teraz, siedząc w poczekalni, czuła się nieswojo. Żeglowała przed siebie z beztroską fantazją, ignorowała oczywiste fakty, starała się myśleć pozytywnie, nie przyjmowała do wiadomości, że wokół niej czająsię
mroczne cienie, a już na pewno nie próbowała sprawdzić, co się w nich kryje. Wszystko to razem zbierało teraz swoje żniwo. Słońce uciekło z pokoju. Miała ochotę wstać i wyjść. Na miłość boską, co ci jest? - Pani McCafferty. Bardzo przepraszam, że musiała pani czekać. Wstała. - Karin - powiedziała, chociaż na kolacji u Serraillerów zamienili najwyżej dwa słowa. - Proszę, zapraszam.
R
Gabinety specjalistów od terapii komplementarnej, jakie dotychczas odwiedziła, były miłe, ciepłe, zapraszające i przytulne - wiele z nich wyglądało jak ciche, jasne, wypełnione kwiatami saloniki, jak „prawdziwe" pokoje w „prawdziwym" domu. Bardzo się jej podobały. Te w szpitalach i przychodniach były zimne, nagie i ponure. Pracownia tomograficzna, gabinet onkologiczny, gabinet radioterapeutyczny - ze wszystkich miała ochotę uciec.
T L
W gabinecie Aidana Sharpe'a czuła się niedobrze. Chociaż w jego pastelowej nijakości nie było nic takiego, co by jej przeszkadzało, nie działał na nią uspokajająco ani relaksująco. Niepewnie przystanęła pośrodku pokoju. Sharpe był w szczelnie zapiętym białym kitlu. - Cat dała mi wyniki badania tomograficznego - powiedział. - Rozumiem, że dokucza pani ból pleców. - Tak. - Chciała powiedzieć: „Nie". Miała ściśnięte gardło. - Bolą cały czas czy z przerwami? W ręku trzymał teczkę i zerknął na jakiś dokument, który z niej wyjął. Pewnie na wyniki badania tomograficznego. - Z przerwami, ale krótkimi. Raz mniej, raz bardziej, zależy od tego, co robię.
- Jest intensywniejszy, kiedy pani stoi, siedzi lub leży? Kiedy bardziej panią boli, wtedy, kiedy się pani porusza czy kiedy nie wykonuje pani żadnych ruchów? - Poruszając się, czasem zapominam o plecach. - Rozumiem. Dobrze. Zechce pani wejść za parawan, rozebrać się do bielizny i włożyć szlafrok.
Zdawało się, że w gabinecie jest zupełnie cicho, ale kiedy położyła się na wysokiej leżance, usłyszała cichutkie, monotonne brzęczenia, jakby pod podłogą biegł kabel wysokiego napięcia.
R
Sharpe usiadł na stołku obok i wziął ją za rękę, żeby zmierzyć puls. Podniosła wzrok. Patrzył nie na nią, tylko w nią. Miał niezwykłe oczy, zimne, twarde jak kamyczki i prawie nieprzesłonięte powiekami.
T L
W jej brzuchu coś narastało, jakieś potworne uczucie - narastało, obejmowało klatkę piersiową i podchodziło do gardła. To był strach, strach, mdłości i wrażenie, że utknęła w pułapce. Przypomniała jej się rozmowa z Cat w samochodzie. Chciała usiąść, zsunąć się z leżanki na podłogę, biegiem dopaść drzwi, otworzyć je i uciec na ulicę, tam, gdzie bezpiecznie. W ustach czuła smak żółci. Sharpe patrzył jej prosto w oczy. Prawie nie mrugał. - Ma pani bardzo nierówny puls. Język miała jak u krowy, wielki i spuchnięty. Lekko poruszyła głową. Na suficie łagodnie pulsowała błękitnobiała jarzeniówka. Usłyszała brzęk metalu. Sharpe puścił jej rękę i sięgnął do tacy z małymi, starannie ułożonymi igłami. Wybrał jedną, odwrócił się i znowu na nią spojrzał. Miał takie dziwne oczy, takie wąskie, mimo to wytrzeszczone i zupełnie bez wyrazu. Pachniał lekko środkiem odkażającym i męskim mydłem, lecz ona czuła jedynie zapach śmierci. Zakręciło jej się w głowie.
- Proszę się odprężyć. Igła dotknęła skroni i jej plecy przeszył ostry ból. - Dobrze. Druga igła, tuż przy lewym nozdrzu, i znowu ostry ból, tym razem niżej. Boże, pomóż mi, pomyślała Karin, pomóż. Zdała sobie sprawę, że w budynku nie ma nikogo oprócz nich, bo recepcjonistka już dawno poszła do domu. Tak, była jego ostatnią pacjentką. Namacalnie czuła, że za ścianami gabinetu ciągną się pokoje wielkiego, pustego, cichego domu.
R
Kolejne igły, wszystkie wbite w precyzyjnie określone miejsca. Po kilku minutach zaczęła ogarniać ją senność, jak po środku nasennym. Ból w plecach zniknął, lecz nogi miała ciężkie i odrętwiałe. Sharpe nie odrywał od niej oczu i przez cały czas milczał.
T L
Miała wrażenie, że igły przybijają ją do leżanki, dlatego bała się wykonać najmniejszego ruchu, żeby nie rozdarły jej ciała, żeby jej nie oskalpowały. Było jej gorąco, chciało jej się pić. Spojrzała na niego. W oczach też miał igły, przeszywał nimi jej czaszkę. Całkowicie straciła poczucie czasu. Mogło minąć kilka godzin albo kilka minut. Zastanawiała się, czy ktoś wie, dokąd poszła. Umówiła się przez telefon i była wtedy sama. Nie zapisała nawet jego numeru, bo to on dzwonił, nie ona. Mike'a nie było, nie umówiła się z nikim na wieczór. Chryste, skąd te głupie myśli? Zrobiła potężny wysiłek, żeby nie zapaść się w otchłań, żeby utrzymać się na powierzchni, żeby zachować świadomość i kontrolę nad sobą. Sharpe siedział nieruchomo jak posąg. - Może pani odczuwać lekkie zawroty głowy. - Miał cichy, łagodny głos. Próbowała coś powiedzieć. - Proszę się nie ruszać.
Coś w jego głosie, coś zimnego, suchego i pozbawionego emocji, lecz wszechpotężnego, kazało jej zrobić to, co chciał. Wzięła głębszy oddech i poczuła, że zaraz pękną jej piersi, oddychała więc szybko, coraz szybciej. Rzęziło jej w płucach, głowę miała pełną jakichś wyziewów, straciła czucie w kończynach z wyjątkiem palców, które mrowiały jej, jakby wbijały się w nie setki malutkich igieł. Sharpe się nad nią nachylił. Zobaczyła modny wzorek z żółtych przecinków na jego granatowej muszce. Dwoiło jej się w oczach. - Niech pani nie próbuje siadać. Położył jej ręce na ramionach, jakby chciał przygnieść jądo leżanki. Szarpnęła się, lecz na próżno.
44
T L
R
Granatowo-żółty wzorek tańczył elektryczny taniec w jej mózgu. Była to ostatnia rzecz, jaką świadomie zarejestrowała. Potem runęła w gęsty, wirujący mrok.
Nie wiedząc, czy może pokazać się w Ambasadorze w tym, w czym przy szła do pracy, wahała się przez chwilę, czy nie popędzić do domu i się nie przebrać, ale gdy za kwadrans siódma weszła do baru, natychmiast się uspokoiła. Lokal był szykowny, lecz jak najbardziej współczesny, co oznaczało, że można było tam przyjść dosłownie we wszystkim, w dżinsach, w zwykłej marynarce, w biurowym garniturze, a nawet w obszywanym brylancikami żakiecie. W sali panował ten sam monotonny rozgwar, który tak bardzo przypadł jej do gustu w Metro Cafe, gdzie przypadkiem spotkała Cat Deerbon. Obydwie restauracje były jak wielki, modny Londyn w małym Lafferton. Myślała, że Ambasador będzie cały w chromie i w neonach, tymczasem w sali dominowało rzeźbione drewno i jasnoróżowy tweed. Nie, bar był naprawdę ładny i wygodny; przypominał urocze knajpki w Barcelonie, gdzie bywała z Do-
nem w weekendy. Ładny, wygodny i zatłoczony: urzędnicy, którzy dopiero co wyszli z pracy, przepychali się przez tłum, walcząc o miejsce zarówno z młodymi, którzy dopiero co rozpoczynali wieczór, jak i ze starszymi, na pierwszy rzut oka, golfistami i brydżystami. Wszyscy wyglądali jak najbardziej na miejscu, wszyscy byli spokojni i rozluźnieni. Sharpe'a jeszcze nie było. Znalazła - z niejakim trudem - narożny stolik na dwie osoby i zamówiła bezalkoholowy koktajl o nazwie Słoneczny Blask Księżyca: lekko gorzkawy, lecz silnie owocowy smak, duża, pękata szklanka, lód, słomki, parasolki i truskawki na patyczkach.
T L
R
Usiadła na rzeźbionym krześle i raptem ogarnęła ją straszliwa tęsknota za Simonem. Zapragnęła, żeby siedział tu razem z nią, żeby z nią rozmawiał, żeby nigdzie nie musieli się spieszyć i żeby wypiwszy drinka, poszli gdzieś razem na kolację. Za długo go nie widziała. Był zajęty planowaniem operacji antynarkotykowej i albo prowadził jakąś odprawę, albo wyjeżdżał w teren. Kilka razy, mijając jego drzwi, zawahała się, chcąc wejść do środka tylko po to, żeby z nim porozmawiać; kilka razy omal nie zadzwoniła do niego do domu, ale zawsze odkładała słuchawkę. Chciała go gdzieś zaprosić, lecz wiedziała, że jest to ostatnia rzecz, jaką powinna zrobić, że źle by to odebrał; bardzo, ale to bardzo nie chciała tego zepsuć. Czekała, powstrzymywała się, milczała, dlatego teraz miała spędzić godzinę z tym pedantycznym, wymuskanym, pięćdziesięcioletnim terapeutą w muszce. Nie widziała go. Nie wiedziała nawet, z której strony nadszedł, dlatego wystraszyła się, gdy wyrósłszy przed niąjak spod ziemi, pocałował ją w rękę; trochę ją to zdenerwowało. - Bardzo przepraszam. Pacjentka zemdlała i musiałem odwieźć jądo domu. Podoba się tu pani? Ciekawy lokal, prawda? Ciekawy? Istniało wiele przymiotników, którymi mogłaby opisać Ambasadora, ale tego wśród nich nie było. Obstawiła, że Sharpe zamówi dżin z tonikiem i wygrała. - Ma pan pewnie dużo pacjentów, akupunktura jest teraz bardzo modna...
- Boże, oby nie. To, co jest modne dzisiaj, jutro odchodzi w niepamięć. - Tak jak ten bar. - Nie, moja droga. Myślę, że Ambasador nie odejdzie w niepamięć, podobnie jak mój zawód. Kelnerka - biała bluzka, kozaczki, wpuszczone do kozaczków dżinsy przyniosła mu dżin. Przyniosła, uśmiechnęła się zimno i śmignęła do sąsiedniego stolika. Sharpe wyciągnął rękę po szklankę i rękaw marynarki podjechał mu do góry. Freyę ścisnęło w żołądku. Miał złoty zegarek. Złoty zegarek z rzymskimi cyframi i dodatkową, ciemnogranatową tarczą z fazami księżyca. Zdała sobie sprawę, że zauważyła go podświadomie już przedtem, na kolacji u Serraillerów, i że wtedy nie dotarło do niej znaczenie tego, co widzi.
R
Podniosła głowę i spojrzała mu prosto w te dziwne, przenikliwe, pozbawione wyrazu oczy.
T L
Dwoje gości zajmujących sąsiedni stolik wstało, żeby wyjść i jedno z ich krzeseł upadło na krzesło Frei. Tamci zaczęli ją przepraszać i w ogólnym zamieszaniu moment prysł, lecz nie miała najmniejszych wątpliwości, że Sharpe widział, jak patrzyła na zegarek, że już wie, iż z czymś go sobie skojarzyła. - Restauracja jak w Londynie - powiedziała. - Od razu widać, że Laffer-ton dotrzymuje kroku modzie. - Odchyliła się do tyłu i gorączkowo myśląc, rozejrzała z pozorną swobodą. Jubiler mówił, że zegarki z fazami księżyca są dzisiaj trudne do zdobycia - trudne, lecz możliwe, dlatego ten, który kupiła Angela Randall, nie należał zapewne do unikatów. Z wieloletniego doświadczenia wiedziała, że zbieg okoliczności odgrywa w życiu znacznie większą rolę niż j akikolwiek inny czynnik, dlatego uznała, że jest tak i teraz, że to tylko zwykły przypadek. Musiała też jednak wziąć pod uwagą inne wytłumaczenie, poza tym, nauczyła się ufać instynktowi i chociaż nie zawsze go słuchała, wielokrotnie przekonała się, że czasem warto. A od kolacji u Serraillerów instynkt podszeptywał jej bardzo dziwne rzeczy. Sharpe siedział sztywno i nieruchomo. Ze szklanką w rąku, przez cały czas patrzył tylko na nią. Uśmiechał się, lecz tylko ustami, na pewno nie twarzą ani
oczami. Miał białe rące, długie, szczupłe palce i starannie wypielęgnowane, lecz dziwnie bezbarwne paznokcie. - Dlaczego przyjechała pani do Lafferton? - Zmienił mu się głos. Był teraz... rozbawiony? - Z powodów osobistych... i miałam dość Londynu. Praca w tamtejszej policji jest ciężka, bywa, że paskudna. - Może się okazać, że Lafferton to bynajmniej nie wiejskie zacisze. - Nie szukam zacisza. I ma pan racją, jest tu masa typowych problemów. Sfrustrowana młodzież, drobne przestąpstwa, narkotyki... Ale w porównaniu z Londynem to prawdziwa ulga. - Znalazła pani sobie wiele zajęć...
R
- Poza pracą? Lekki cień uśmiechu na jego ustach. Znowu.
T L
- Tak, poznałam sporo ludzi, tu i ówdzie się zapisałam. - Pewnie miło zaskoczyły panią ceny tutejszych domów. - O tak. Mój kosztował znacznie mniej niż mieszkanie w Ealing. Przyjemnie jest choć raz mieć pieniądze w banku. - W Ealing? Mieszkałem tam podczas studiów. Wie pani, gdzie jest Woodfield Road? -Tak. - Pewnie kupiła pani coś pod miastem. Jest tam tyle ślicznych wiosek... - Nie, na starówce. Chciałam być w centrum wydarzeń. - Nie mogła pani wybrać lepiej. Te uliczki wokół katedry są przepiękne. Mieszka pani przy Apostołów? - Nie, przy Świątynnej.
- Jedna z najładniejszych. Lafferton nauczyło się czegoś z błędów innych miast. Niemal całe śródmieście objęto nadzorem konserwatora zabytków, zanim ludzie zaczęli wstawiać aluminiowe okna i dobudowywać stryszki. Dobrze pani zainwestowała. Zamierza pani zostać na stałe? - Na starówce? - W Lafferton. Freya obojętnie wzruszyła ramionami. Chociaż rozmowa była lekka i niezobowiązująca, Sharpe ani na sekundę nie oderwał wzroku od jej twarzy. - Zamówię dla pani jeszcze jednego drinka. Jak się nazywa to ozdobne cudo? - Nie, dziękuję. Boję się, że muszę już iść. - Naprawdę?
T L
- Papierki na mnie czekają.
R
Jakim powiedział to głosem? Niedowierzającym?
- Iluż więcej pacjentów bym przyjął, ileż więcej przestępców by pani schwytała, gdyby nie papierki. - Wziął ze stołu rachunek, przebił się przez tłum i podszedł do kasy. Czekając, Freya powiodła wzrokiem po tłumie gości i ponad ich głowami dostrzegła jaśniejszą głowę Simona Serraillera. Nie zauważył jej. Prawie na pewno nie. Sharpe wziął ją za łokieć i pokierował w stronę drzwi. Miał silny uścisk. - Bardzo panu dziękuję. Teraz już wiem, jak wygląda Ambasador. - Dobrze się pani bawiła? - W jego głosie nie było ani odrobiny wesołości. - Tak, świetnie. Wcisnęła guzik pilota, otworzyła drzwiczki samochodu i szybko wsiadła. Robiło się już ciemno, ale przed restauracją paliły się jaskrawe światła i ludzie ciągnęli do nich jak ćmy.
Zerknęła w lusterko. Sharpe stał bez ruchu przy swoim granatowym bmw, posyłając jej spojrzenie, które czuła długo po tym, gdy zniknął jej z oczu. Dojechała do domu, zapaliła wszystkie lampy i zaciągnęła zasłony w oknach. W saloniku było ciepło. Położyła na stole listy i teczkę, nalała sobie kieliszek wina. W automatycznej sekretarce czekały trzy wiadomości, jedna od Cat, która zapraszała ją w niedzielę na lunch, druga od Sharon Medcalf, która chciała umówić się z nią na tenisa. Zapisała numery i wcisnęła guzik, żeby odsłuchać ostatnią. - Freya? Mówi Simon Serrailler. Jest dwadzieścia po szóstej. Chciałem zaprosić cię na drinka, ale cię nie ma. Może innym razem.
R
Niech to szlag. Niech to szlag. Niech to szlag. Był tam. Zmarnowała godzinę na towarzystwo faceta w muszce, podczas gdy mogła - gdy chciała! -być w Ambasadorze z Simonem.
Niech to szlag.
T L
Cholera jasna. Odtworzyła wiadomość jeszcze raz, żeby posłuchać jego głosu. Dwie pierwsze skasowała, ostatnią zachowała.
W domu było bardzo cicho. Wypiła łyk wina i przejrzała nieciekawą pocztę. Postanowiła zrobić sałatkę. - Niech to szlag. - Tym razem powiedziała to na głos, do milczącego pokoju.
Przed jej oczyma wiły się ciemnozielone i szare wodorosty. Próbowała się przez nie przebić, lecz oblepiały jej ręce i twarz, lecz ją zatrzymywały. Pachniały siarką, wstrętnie, paskudnie, a woda była ciemna i mętna. I nagle wynurzyła się na powierzchnię. Usiadła. W sypialni paliła się lampa na toaletce i po oślizgłym mroku ze snu, jej łagodny blask na sekundę ją zdezorientował. Pochyliła się do przodu i podciągnęła kolana. Na stoliku nocnym stała karafka i szklanka, więc nalała sobie wody. Woda była zimna, jak to możliwe? Nie pamiętała, żeby jąprzy-nosiła. Zaschło jej w
gardle i ustach - pijąc, nie tylko ugasiła pragnienie, ale i otrzeźwiała i dopiero wtedy przypomniała sobie, że przez cały ten czas leżała nie tu, w domu, tylko na leżance w gabinecie Aidana Sharpe'a, roztrzęsiona, chora i zdezorientowana. Na ramionach czuła jego ręce, na twarzy jego intensywny wzrok. Poza tym nie pamiętała nic. Musiał odwieźć ją do domu, musiał pomóc jej wejść na górę albo ją tu wniósł. Była całkowicie ubrana i przykryta narzutą. Zasłony były zaciągnięte, światło zgaszone. Wodę też pewnie jej przyniósł. Siedziała tak przez kilka minut, próbując zebrać myśli. Wciąż czuła się trochę dziwnie, lecz nie miała już przynajmniej zawrotów głowy.
T L
R
Potem ogarnęła jązłość. Poszła do niego jako pacjentka, z zaufaniem i w dobrej wierze, a po zabiegu zasłabła. Mogła zasłabnąć ponownie, mogło coś się jej stać, dlatego nie powinien był odwozić jej do domu półprzytomnej, rzucać na łóżko jak wór kartofli i zostawiać samej. Przez cały czas zachowywał się dziwnie, teraz już wszystko pamiętała. W gabinecie czuła się nieswojo, czuła się zagrożona. Wpadła w panikę, chciała stamtąd uciec. Tymczasem on niczego jej nie wytłumaczył ani w ogóle nie wykazał zainteresowania jej reakcją. Wypiła jeszcze jedną szklankę wody, ostrożnie wstała i poszła do łazienki. Była zmęczona, lecz w miarę opanowana i gdy umyła sobie twarz i związała włosy, wróciła do sypialni, podniosła słuchawkę telefonu i zadzwoniła do Cat. Cat odebrała po pierwszym dzwonku. - Masz chwilę? - Tak, tylko robię zapiekankę z jagnięciny i przytrzymuję słuchawkę ramieniem. Co się stało? Karin wzięła oddech i zdała jej relację na tyle spokojnie i dokładnie, na ile mogła. Cat słuchała jej, jak zwykle nie przerywając, chłonąc każde słowo. - No i tak. Już wszystko dobrze, jestem tylko zła. Pewnie bez powodu. - Nie. A poza tym? Na pewno dobrze się czujesz? - Jestem trochę oszołomiona.
- Nie powinien był do tego dopuścić. Nie rozumiem. Zawsze można było na nim polegać. - Nie wierzysz mi. - Oczywiście, że wierzę. Jestem tylko zaskoczona. Przyjechałabym, ale jestem sama z dziećmi, a samochód mam w warsztacie. Chris wraca późno... - Nie, nie, nie musisz. Chciałam tylko porozmawiać. - Masz ochotę wpaść? Wpadnij, zostaniesz na noc. - Chyba nie powinnam prowadzić. - Nie, raczej nie. Akupunktura może wykończyć najtwardszych... A propos, nie martw się. Zmęczenie, oszołomienie, to normalne.
R
Karin rozejrzała się po sypialni. Nie chciała być sama. Nie tego wieczoru, nie tej nocy.
T L
- Mogłabym wziąć taksówkę. Oczywiście jeśli nie będę ci przeszkadzać. - Poprosiłabym Chrisa, żeby po ciebie przyjechał, ale nie mam pojęcia, kiedy wróci. Jest w Bevham, w szpitalu. - Nie, po co, złapię taksówkę.
- Przyjeżdżaj kiedy tylko zechcesz. Muszę lecieć. Cebula dochodzi.
O dziewiątej wysiadła przed domem Cat. Wrzuciła do torby rzeczy na noc, zamknęła drzwi i uciekła. Cat położyła ją na sofie z nogami do góry i zmierzyła jej ciśnienie. - W porządku... Trochę za niskie, ale to skutek zabiegu. Zrobię ci miętę. I lepiej nie pij dzisiaj alkoholu. - Mięta to twoje panaceum. - Jest dobra. - Czy ja histeryzuję?
- Nie. I bardzo mnie to niepokoi. Byłaś u tego pseudochirurga i świetnie sobie poradziłaś. - Dobrze go znasz? - Aidana? Nie. Czasem podsyłam mu pacjentów. Wyleczył wielu artretyków, kilka razy był u nas na kolacji, przychodzi na zebrania naszego nieformalnego zespołu i jeśli już zabiera głos, mówi całkiem do rzeczy. Ale nie, nie jest to znajomość zawodowa. - Uważasz, że ma w sobie coś... złego? Cat drgnęła. - Nie, chyba nie. Jest sztywny, pedantyczny. Nie wiem, może coś w sobie tłumi. Nie ma żony. W sumie nic o nim nie wiem, niechętnie o sobie mówi. Coś złego? Jak to? Karin wzruszyła ramionami.
R
- Nieważne. Nie zwracaj na mnie uwagi. Jestem wypluta.
T L
- Chyba tak. Pewnie wpadłaś w panikę, a w panice łatwo stracić poczucie rzeczywistości. Wszystko jest wtedy przesadnie wyolbrzymione. Tak, to paskudny skutek uboczny. Przerażają cię zwykłe rzeczy, zwykli ludzie są groźni i źli. - Mówisz tak, jakby to było normalne.
- Bo jest. Co niczego nie zmienia. Przypiszę ci oksazepam. Będziesz go brała przez kilka dni, na noc. Nie możesz po tym prowadzić. Nie otumani cię. Będziesz bardziej rozluźniona, mniej spięta. To tylko faza przejściowa. Nigdy dotąd taka nie byłaś. To rezultat tego, przez co teraz przechodzisz. Cat chciała podnieść jąna duchu. Mówiła jak dobra lekarka i tak, Karin jej wierzyła, i tak, wpadła w panikę, i tak, odkąd postanowiła stawić czoło temu, co działo się w jej ciele, zaczęła wszystko wyolbrzymiać, pewnie pierwszy raz w życiu. Ale u niej czuła się nieskończenie lepiej. Była bardziej opanowana i prawie zupełnie spokojna. Piła herbatę i uważnie słuchała. Mimo to, wciąż tlił się w niej gniew. Gniew i to niemiłe uczucie na myśl o Aidanie Sharpie.
- Co mam robić? - spytała. Cat pokręciła głową. - Nic. Zadzwonię do niego rano. Jesteś moją pacjentką, to było nie w porządku. Przed wyjściem na pewno sprawdził, czy nic ci nie grozi, co nie zmienia faktu, że nic nie pamiętasz, a to z kolei znaczy, że mogło. Powinien był do mnie zadzwonić. - Dzięki. Chyba muszę... Cat wstała. - Wziąć kąpiel. W mojej łazience, która jest względnie cywilizowana, bo dzieciom nie wolno tam wchodzić. Wypróbuj ten zabójczy płyn do kąpieli, który dostałam od mamy na urodziny. A potem połkniesz tabletkę, weźmiesz termofor, książkę, która ukój ci nerwy, i pójdziesz do łóżka.
T L
R
To, że tuż obok była Cat, jej mąż i dzieci, to, że przebywała w domu, który zawsze uważała za najszczęśliwszy ze wszystkich, jakie znała, ukołysało ją do różowego snu bez snów. Obudziła się dopiero o ósmej rano. Niemiłe wspomnienia z wizyty u Aidana Sharpe'a minęły i czuła się trochę głupio. Po prostu zasłabła, a według Cat, była to normalna reakcja na zabieg. Zasłabła i zdezorientowana wpadła w panikę. Normalne dźwięki, widoki i wydarzenia uległy zniekształceniu. To wszystko. Sharpe odwiózł ją do domu, położył do łóżka i sprawdził, czy nic jej nie grozi. Nic z tego nie pamiętała, co wcale nie oznaczało, że straciła przytomność. Mogła mieć chwilową amnezję lub przeżyć lekki szok. Chorowała na raka, zaliczyła ciężki tydzień - czy to dziwne, że zareagowała tak gwałtownie? Owszem, Sharpe powinien był skontaktować się z Cat, ale z drugiej strony, Cat miała wtedy wolne, poza tym przed wyjściem na pewno ją zbadał. Był sumiennym terapeutą o dobrej reputacji. Cat bardzo go ceniła. Wzięła książkę, którą przed zaśnięciem ledwie co zaczęła. Przez śliczne zasłony w oknach sączyły się promienie słońca, na dole śmiali się Sam i Hannah. Życie było dobre. Tak, rozpaczliwie pragnęła żyć, żyć tym zwyczajnym, nijakim, cudownym życiem, żyć jak najdłużej. Poczuła przypływ odwagi i optymizmu.
45 - Gdzie jesteś? - Hej! Kręcę się tu, jak zwykle, - I nic? - A gdzie tam. Chyba nas zwęszyli. - Z kim jesteś? - Z Dave'em Greenem, ale poszedł się odlać. Mam ochotę na kawę, tylko że w Meadow View nie ma takich luksusów jak kafejka. - Sami dealerzy. - Dealerów też nie ma.
R
- Dno dna.
T L
- A co u ciebie?
- Lepiej nie pytaj. Siedzę tu jak w kostnicy. - Wszyscy się gdzieś porozłazili. Słyszałem, że mundurowi robią nalot na centrum biurowo-przemysłowe. Mam dość. Spróbuje się zerwać. Mózg mi obumiera. - Co ci obumiera? - Ha, ha ha. Widzę, że jakoś przeżyłaś drinka z muszką. -Kiedy Emma powie: „Tak", zabiorę was do Ambasadora. Odlotowa knajpa. - Trzymam cię za słowo. - Bo? Powiedziała: „Tak"? - Jeszcze nie wróciła, ale to przesądzona sprawa. - Nathan, posłuchaj: muszka. Facet nosi zegarek z fazami księżyca. - Angela Randall, tak? Może to przypadek.
- Może. - Coś jeszcze? - Nie. Nic konkretnego. - Właśnie, w tym cały problem. Zaginione kobiety i brak konkretów. Dobra, muszę spadać. Na razie. I trzask słuchawki.
Freya zeszła do stołówki. Nie licząc czterech mundurowych, którzy jedli tam śniadanie, w sali było zupełnie pusto. Wzięła kawę i banana i usiadła przy oknie.
T L
R
Aidan Sharpe przyszedł na komendę, by donieść, że Debbie Parker była jego pacjentką i że o tym zapomniał. Ot tak, ni z gruszki, ni z pietruszki. Dlaczego? I ten zegarek. Jeśli dostał go w prezencie od Angeli Randall, jak ją poznał? Ona też była jego pacjentką? Jeśli tak, dlaczego im o tym nie powiedział? Dlaczego jej nazwisko nic mu nie mówiło? Tak, wyśle do niego Nathana. Jeżeli Sharpe coś ukrywa, Nathan to wyczuje. Miał dobry instynkt i nadawał na tych samych falach co ona, dlatego tak dobrze im się współpracowało. Ale wrzucając do kosza skórkę banana, pomyślała, że tonący brzytwy się chwyta.
46 Prawie nie spał i o szóstej jechał już do centrum biurowo-przemysłowe go. Rano spojrzał w lustro i po raz pierwszy dostrzegł na twarzy wyraz strachu i niepewności. Stało się coś, co nie powinno się było stać, a on do tego dopuścił. Działał pod wpływem impulsu, sprawy wymknęły mu się z rąk. Omal nie zabił Karin McCafferty, z trudem oparł się niepohamowanej pokusie. Nigdy dotąd czegoś takiego nie doświadczył. Pokusa, tak, pokusa. Była nagła i niespodziewa-
na, lecz przede wszystkim wszechpotężna, co przeraziło go najbardziej. Wszechpotężna, zupełnie irracjonalna i zupełnie nielogiczna. Przecież nie potrzebował tej McCafferty, chociaż w tym stanie zdrowia byłaby dość interesującym obiektem. Tak, znał wyniki badań, ale jako pierwszy zbadałby zasięg raka, jako pierwszy zobaczyłby go na własne oczy. Problem w tym, że nie wiedział, komu powiedziała o wizycie, że niczego przedtem nie sprawdził, niczego nie zaplanował. Wystarczył jeden nagły impuls. Nie był ryzykantem i nie zamierzał nim być. Za ryzykiem czaiło się szaleństwo, ryzyko groziło wpadką. Ryzykowali tylko głupcy.
R
MacCafferty spanikowała, źle zareagowała na zabieg. To się czasem zdarzało. Odwiózł ją półprzytomną do domu, wyjął z torebki klucze, pomógł jej wejść na górę, położył ją do łóżka i odczekał kwadrans, żeby upewnić się, czy nic jej nie grozi. Tu też ryzykował, bo spieszył się na spotkanie z Freyą Graffham.
T L
Wspominając Freyę w Ambasadorze, kobietę najbystrzejszą wśród bystrych, pozwolił sobie na lekki uśmiech. Czuł, że ją zainteresował, że ją zaintrygował. W przeciwnym razie na pewno by się z nim nie spotkała. To było bardzo dobre posunięcie, posunięcie niezwykłe inteligentne i częściowo go rehabilitujące. Tak, popełnił błąd, ale kolejnego już nie popełni. Dojechał do końca drogi dojazdowej i skręcił w stronę centrum. Pierwsza uliczka była pusta, ale na skrzyżowaniu z boczną alejką prowadzącą do jego segmentu zobaczył cztery policyjne radiowozy, trzy nieoznakowane samochody i białą policyjną furgonetkę z otwartymi tylnymi drzwiczkami. Na ścieżce przed furgonetką stali policjanci z psami. Gwałtownie skręcił w lewo, w kierunku południowej alejki. Gdy dotarł do głównej bramy, z piskiem opon minęły go kolejne dwa radiowozy. To, że policja robiła tu jakiś nalot, nie powinno go było zdenerwować. Jego segment na pewno ich nie zainteresuje, ale musiał najpierw sprawdzić, co się tam tak naprawdę działo i przez chwilę nie wiedział, jak to zrobić. Przystanął w zatoczce, żeby spokojnie pomyśleć, żeby nie wpaść w panikę, wziąć się w garść i okiełznać emocje jak narowistego konia.
Mógłby tam wrócić i po prostu spytać jakiegoś policjanta. Mógłby zadzwonić na komendę. Ale wątpił, czy by mu coś powiedzieli. Mógłby zadzwonić i do Frei Graffham, lecz dałoby to początek serii nieuchronnych pytań. Mógł też nie robić nic. Jeśli masz wątpliwości, siedź cicho i czekaj: często stosował tę zasadę i jak dotąd go nie zawiodła. Nie, nie interesował ich ani on, ani jego segment. Niby dlaczego miałby ich interesować? Cóż o nim wiedzieli? Odpalił silnik i ruszył w kierunku ulicy. W domu zrobił sobie grzankę, wkroił jabłko do miski z płatkami, nalał wody do ekspresu i wziął gazetę z wycieraczki. Był w miarę opanowany i spokojny, gotowy stawić czoło kolejnemu dniu pracy.
47
T L
R
Jednakże podczas gdy on wykonywał zabieg za zabiegiem, jego umysł -co zupełnie nieoczekiwane - błądził własnymi ścieżkami. Nie potrafił nad nim zapanować i tam, gdzie leżeli teraz inni pacjenci, niemal przez cały czas widział Karin McCafferty, widział psy i policjantów, którzy stali obok białej furgonetki ledwie sto metrów od segmentu, w którym miał swoją pracownią.
O pierwszej w dochodzeniówce było na wpół pusto. Dziesięć minut później gwałtownie otworzyły się drzwi i do sali wpadło kilkunastu ludzi, w tym buntowniczo nastawiony detektyw posterunkowy Coates. - Słowo honoru, przechodzę do psów. - Zwalił się ciężko na krzesło i podciągnął nogę. - Świetna robota. Przez pół dnia węszyli po centrum i kapitalnie się bawili. A my? - Siedzieliście w samochodzie w Meadows Field. - Właśnie. I znowu wszystko odwołali. - A w tym centrum? Znaleźli coś?
- Nie wiem, nie słyszałem. Jedni mówią, że tak, inni, że nie, jak zwykle. Trudno z nich coś wyciągnąć. - Jakoś nie widzę cię na drugim końcu smyczy. - Jako psa? To silne, zajadłe zwierzaki. Masz coś dla mnie, bo zrobiłbym wreszcie coś konkretnego. Mam dość siedzenia w samochodzie z Dave'em Greenem. Gada tylko o Bolton Wanderersach i o kampanii na rzecz prawdziwego ale. - Idź poszukać Hardy'ego. Chcę, żebyś pojechał pogadać z Aidanem Sharpe'em.
T L
R
Zaparkował na Weilów Wood Drive i siedział przez chwilę, patrząc na jego dom i zastanawiając się, ile mógł kosztować. Prawie nie znał tej dzielnicy i jej nie lubił. Olbrzymie wille z wielkimi podjazdami, magnoliami, żelaznymi bramami i dwuspadowymi dachami w stylu z epoki Tudorów nie wzbudzały w nim zazdrości, tylko rozbawienie i zdumienie, że można w czymś takim mieszkać i czegoś takiego pragnąć. Były takie niedostępne, takie zamknięte i wrogie. Ich mieszkańcy jeździli eleganckimi limuzynami. Nie licząc kilku koktajli dla znajomych na Boże Narodzenie, trzymali się na uboczu i od wszystkich stronili, a ich dzieci chodziły do szkoły w kapelusikach i czapeczkach z herbami. Nie, ożeniwszy się z Emmą, chciałby kupić sobie domek pod miastem, taki z ogródkiem, a jeśli nie będzie ich na to stać, jeden z tych ładnych trzypokojowych domków w prywatnym osiedlu w St Michael's Gate. Nigdy, przenigdy nie zamknąłby się w takiej warowni, bez względu na to, jak wielkie miałaby okna, jak szeroki podjazd i jak szpanerskie stałoby na nim bmw -choćby takie jak to granatowe na podjeździe przed domem Sharpe'a. Po drodze zajrzeli przez okno: słomkowa skóra, supernowoczesny odtwarzacz CD i... nic więcej. Ani map, ani zapasowych butów, ani rozerwanych kopert, ani zapasowej marynarki. Nathan zerknął na Hardy'ego, który tylko wzruszył ramionami.
Zadzwonili do drzwi z napisem: RECEPCJA. GABINET. POMIESZCZENIE PRYWATNE i weszli do środka. W recepcji było bardzo ładnie i przyjemnie. Nienagannie uczesane włosy, modne, owalne okulary, zawodowy uśmiech na twarzy - recepcjonistka też wyglądała uroczo. - Czy mogę panom służyć? Nathan pokazał jej służbową legitymację. - Detektyw posterunkowy Coates z wydziału dochodzeniowego policji w Lafferton. Chciałbym porozmawiać z panem Aidanem Sharpe'em. Trochę się wystraszyła, ale nie straciła rezonu.
- Trudno, zaczekamy.
R
- Pan Sharpe jest w tej chwili na zabiegu, nie można mu przeszkadzać.
T L
- Bardzo proszę. Zechcą panowie spocząć, powiem mu, gdy tylko skończy. Napiją się panowie kawy lub herbaty? A może wody mineralnej? Nathan i Will pokręcili głowami. - Nie, dziękujemy.
Usiedli i spojrzeli na błyszczące czasopisma na stoliku. „Vogue", „Tatler", „Country Life", „Spectator" - najświeższe numery. Ten cyrk z igłami musiał przynosić niezły szmal. Nathanowi przypomniał się widok poczekalni w zwykłej przychodni, nie wspominając już o szpitalnej. Kilka egzemplarzy „Wo-man's Own" i „Reader 's Digest" sprzed trzech lat - i to jeśli miało się fart -brudne krzesła, zapach starców, staruszek i niemowląt w zapaskudzonych pieluchach. Tu pachniało kwiatami, pastą do podłogi i środkiem antysep-tycznym. - Dużo macie pacjentów? Ilu dziennie? Tak średnio. Recepcjonistka spojrzała na niego znad komputerowego monitora. - Pan Sharpe ma szczelnie wypełniony terminarz... - Tak, tak, ale ilu?
- Średnio czterech nowych pacjentów dziennie; te wizyty są dłuższe, trwają godzinę. I czterech pacjentów na półgodzinne zabiegi kontynuowane. - Pewnie różni tu przychodzą, co? - Słucham? - Mężczyźni, kobiety, dzieci, starzy, młodzi, no wie pani. - Pan Sharpe rzadko leczy dzieci. Poza tym, tak, mamy tu cały przekrój naszej społeczności. - To boli? Ja tam bym nie chciał, żeby ktoś wbijał we mnie igły. Recepcjonistka uśmiechnęła się cierpliwie. - To jest błędne przekonanie panujące wśród tych, którzy nie wiedzą nic o akupunkturze. Ludzie ci myślą, że podczas zabiegu...
R
- Będą wyglądali jak poduszeczka do szpilek?
T L
- Właśnie, coś w tym rodzaju. Tymczasem igły wbija się tylko w ściśle określone miejsca i tylko kilka naraz. Każdy przypadek jest inny, każdy pacjent wymaga innego leczenia. Nathan dawał głowę, że kiedy będą wychodzili, recepcjonistka wręczy mu jakąś broszurkę. - Kobiet przychodzi pewnie więcej niż mężczyzn. - Tak pan myśli? - Tak, ten zabieg bardziej pasuje mi do kobiet. - Ciekawe dlaczego? - To znaczy, że mężczyźni też przychodzą? - Oczywiście. Otworzyły się drzwi i z gabinetu wyszła kobieta w średnim wieku. Elegancki kostiumik, elegancko uczesane włosy, elegancka torebka i eleganckie buciki typowa pacjentka.
- Zechce pani usiąść, pani Savage - powiedziała recepcjonistka. - Już wystawiam rachunek. - Zerknęła na Nathana. - Pójdę powiedzieć panu Shar-pe'owi. Wstała i elegancko zaklikała obcasami. Nathan uśmiechnął się do siedzącej obok kobiety. - Bolało? Obrzuciła go ponurym spojrzeniem. -Nie. - Ja tam bym nie wszedł. Ale skoro to pani służy... Kobieta pochyliła się i sięgnęła po „Country Life" na stoliku.
R
Nathan miał ochotę zrobić minę, taką, jaką robił kiedyś do przechodniów za ogrodzeniem szkolnego boiska, ale powstrzymał się, zerknął na Hardy'ego i uniósł tylko brwi. Hardy uśmiechnął się i uciekł wzrokiem w bok. Ponownie zaklikały obcasy.
T L
- Pan Sharpe prosi, żeby zechcieli panowie przyjść o wpół do szóstej. Wtedy nie będzie już miał pacjentów. Musi załatwić dwa pilne telefony, potem ma zabieg, ale wieczorem chętnie panów przyjmie.
Gdy przyjechali o wpół do szóstej, drzwi były lekko uchylone. Pusta poczekalnia, osłonięty pokrowcem monitor, starannie poukładane czasopisma - musieli zaczekać, bo nigdzie nie było dzwonka. - Detektyw Coates? Zmaterializował się przed nimi j ak wychodzący ze ściany duch. Był w czerwonej muszce w cienkie, granatowe paski. - Przepraszam, że panów odprawiłem, ale naprawdę nie miałem czasu. Detektyw Coates i... - Detektyw posterunkowy Hardy. Sharpe skinął mu głową. - Zapraszam.
Nathan myślał, że przyjmie ich w poczekalni, tymczasem poszli w głąb domu, krótkim korytarzem do drzwi z napisem: POMIESZCZENIE PRYWATNE. - Napiją się panowie herbaty? - Nie, dziękujemy. - Czym mogę służyć? Rozumiem, że przychodzą panowie w związku z tą biedną dziewczyną, Debbie Parker. Są jakieś nowe wiadomości? - Boję się, że nie, ale sprawdzamy kilka tropów. - Kilka tropów... Rozumiem.
R
Pokój był przytłaczający. Stał tam zwalisty kredens, komoda, biurko, półka na książki z grubego, ciemnego dębu, sofa i fotele obite brązową skórą. Kominek też był ciemny i bogato rzeźbiony. Na ścianach wisiały obrazy w ciężkich, złoconych ramach, portrety starców w perukach i grubasów na koniach, między obrazami zaś szklana gablota z wypchaną rybą w środku.
T L
Sharpe siedział nieruchomo w fotelu. Miał złożone ręce i zetknięte czubkami palce. Gapił się na niego jak sroka w gnat. Zaskocz go, pomyślał Nathan. Żadnych wstępów, żadnego wdzięczenia się, wal prosto z mostu. - Czy ma pan zegarek z fazami księżyca? Sharpe ani mrugnął. Nie spuszczał wzroku z jego twarzy, palce miał jak z kamienia. - Mam. - Ma pan go teraz na ręku? -Tak. - Chciałbym go obejrzeć. - Mogę spytać po co? - Proszę go zdjąć. Leciutki jaszczurczy uśmiech. Wykwitł i momentalnie zniknął.
- Chciałbym wiedzieć po co. - Skąd go pan ma? - Jeśli pyta pan, gdzie go kupiono, to nie mam zielonego pojęcia. - W takim razie skąd? - Dostałem go w prezencie. - Od kogo? - To moja sprawa. - Prowadzimy śledztwo w sprawie trzech zaginionych kobiet. Sharpe nie zareagował. - Jedną z nich jest Angela Randall. Była pana pacjentką?
R
- Mam dużo pacjentów. Musiałbym sprawdzić.
T L
- Przyszedł pan na komendę, żeby zawiadomić nas, że leczyła się u pana Debbie Parker. Cisza. I tylko te nieruchome oczy.
- Gdyby Angela Randall była pańską pacjentką, na pewno by pan o tym wiedział, prawda? - Tak jak już mówiłem, musiałbym to sprawdzić. - I sprawdzi pan? - Moja sekretarka. Jutro. Jeśli okaże się, że leczyłem tę... Angelę Randall, zadzwonię do pani sierżant Graffham. - Czy to pani Randall dała panu ten zegarek? Lekkie drgnięcie powiek. I błysk gniewu w oczach. - Czy to ona? - Dlaczego pan pyta? - Już mówiłem, prowadzimy śledztwo w sprawie jej zaginięcia. Znał ją pan? - Nie przypominam sobie.
- Mogę obejrzeć pański zegarek? Sharpe uśmiechnął się, podciągnął mankiet marynarki, zdjął zegarek i podał go Nathanowi. Był ładny, cieniutki jak wafelek. Półksiężyc, a wokół półksiężyca gwiazdki na ciemnogranatowym tle. Nathan zwrócił mu go i podziękował. - Czy to wszystko? - Na razie tak. Więc zajrzy pan jutro do archiwum? - Jak najbardziej. Wyszli na korytarz i ruszyli do drzwi.
R
- Dziś rano coś się chyba działo - powiedział nagle Sharpe. - Przejeżdżałem koło centrum biurowo-przemysłowego. Roiło się tam od policjantów, od furgonetek i psów. Co to, na miłość boską, było?
T L
- Przykro mi, ale jestem z innego wydziału. - Narkotyki? Nalot na dealerów?
- Możliwe, ale naprawdę nie wiem. Dziękujemy za pomoc.
Wsiedli do samochodu. Sharpe wciąż stał na progu, wciąż na nich patrzył. Skręcili za róg, zaparkowali i Nathan wyjął komórką. - Sie masz. - No i? Powiedział coś? - Niewiele. Spytałem, czy zna Angelę Randall i czy dostał od niej ten zegarek, ale mnie spławił. Twierdzi, że nie pamięta, czy była jego pacjentką. Powiedział, że sprawdzi i do ciebie zadzwoni. - Do mnie? - Tak, do pani sierżant Graffham, jego słowa. Widać, nie chce gadać z przybłędami. Ten gość przyprawia mnie o gęsią skórkę. Byłaś u niego w domu?
-Nie. - Tam jest jak w zamku. Wiesz, w takim, co go dzieci zwiedzają. Wielkie, ciemne meble, i tak dalej. Mówię ci, jak w lochu. Przerażająco. - To wszystko? -Nie, jeszcze jedno. Kiedy wychodziliśmy, spytał mnie, co robiliśmy w centrum biurowo-przemysłowym. Mówił, że tamtędy przejeżdżał, że widział furgonetki, policjantów i psy. Pytał, czy to był nalot na dealerów, tylko co on tam robił o wpół do szóstej czy o szóstej rano? Chłopcy szybko się uwinęli i przed ósmą nikogo już tam nie było. I jeszcze coś: przeprowadzali akcję na końcu bocznej alejki, więc jeśli przejeżdżał ulicą, nie mógł nic widzieć.
R
48
T L
Odebrał Chris, bo akurat miał dyżur. Cat klęczała na podłodze w gabinecie, grzebiąc w stercie czasopism medycznych, z których większości nie przeczytała z braku czasu. Po lewej stronie układała te do zatrzymania -zawierały artykuły, które chciała przejrzeć - po prawej te do wyrzucenia. Denerwowało ją, że sterta po lewej rosła znacznie szybciej. Wszystko było ważne, wszystko zawierało istotne informacje. - Możesz odebrać? - Chris próbował otworzyć drzwi, lecz blokowały je czasopisma. -Kto to? - Histeryczka. - To ty jesteś na dyżurze, nie ja. - Nie chce ze mną gadać. Mówi, że tylko tobie może powiedzieć. - Ale kto to? - Marion Keith. Jest moją pacjentką, ale chce rozmawiać z tobą.
- Dlaczego? Wstydzi się? Jeśli pilnie potrzebuje lekarza, będzie musiała zadowolić się tym, który jest na dyżurze, bez względu na płeć. - Mam jej to powiedzieć? - Cholera jasna... Dobrze, już dobrze, zaraz. Cat szarpnęła drzwiami, dopchnęła czasopisma do ściany i Chris podał jej przenośny telefon. Podał i uciekł na górę. - Cat Deerbon, słucham. Była poirytowana. Właśnie przygotowywała referat. Da jej popalić. Baba pożałuje, że nie chciała gadać z Chrisem Usłyszała kilka pierwszych, z trudem wypowiedzianych słów i zamilkła. Pięć minut później siedziała na schodach i cicho rozmawiała.
R
- Tak, przyjadę, oczywiście... Tak, rozumiem. Naturalnie. Czy ktoś z panią jest? Nie? Nie szkodzi, proszę spróbować się uspokoić. Za kwadrans będę.
T L
Wstrząśnięta Marion odchodziła od zmysłów i trudno ją było zrozumieć, ale Cat zrozumiała najważniejsze. Pobiegła na górę. - Jadę. Ona jest w strasznym stanie. - Wiem. Słyszałem.
Cat szybko zrzuciła dresy, które włożyła do porządków w gabinecie. - Była u tego pseudochirurga. Napastował ją. Mamy go. - Napastował? To znaczy, zgwałcił? - Nie wiem, chyba tak. Trudno ją było zrozumieć.
- Lepiej od razu zadzwoń na policję, nich tam na ciebie czekają. Ty musisz mieć świadka, a oni muszą spisać zeznania. - Słusznie. - Cat zapięła dżinsy i zadzwoniła do Simona, ale zamiast brata, zastała automatyczną sekretarkę. Trzasnęła słuchawką i zadzwoniła na komendę.
- Ze starszym detektywem inspektorem Serraillerem poproszę... Doktor Deerbon. Tak, zaczekam. - Zerknęła na Chrisa. - Jest w terenie, ale spróbują mnie połączyć. - Tak? Dziękuję. Tak, tak, czekam. - Serrailler, słucham. - Simon, to ja. Posłuchaj, zaraz wyjeżdżam. Zadzwoniła do nas pacjentka Chrisa; jest w strasznym stanie. Była u tego chirurga w Starly i twierdzi, że ją napastował. Mieszka w Bury Park, Bury Park siedemnaście. - Dobra, już dzwonię na komendę, wyślą patrol. - Nie możesz przysłać Frei Graffham? - Nie, to nie jest sprawa dla dochodzeniówki, to sprawa dla mundurowych. Cat, muszę lecieć. Przekażę to dalej.
R
- Dzięki. W drodze do samochodu Chris zapoznał ją z danymi Marion Keith.
T L
- Pięćdziesiąt kilka lat, wdowa, dwie zamężne córki. Miała nieżyt żołądka, podrażnienie jelit, zrobiła wszystkie badania, które nic nie wykazały, ale pewnie w to nie uwierzyła. Może pomyślała, że on coś znajdzie i usunie. Cmoknął ją na pożegnanie i zamknął drzwiczki.
Gdy dojechała na miejsce, radiowóz już czekał. - Dobry wieczór, pani doktor. - Jak się masz, Mike. Znała wielu policjantów z Lafferton, ale nie dlatego, że miała w policji brata, tylko dlatego, że była również lekarzem policyjnym. Posterunkowego Mike'a Majora widziała ostatni raz latem, w mieszkaniu pewnej staruszki, która leżała tam martwa przez ponad miesiąc. W sytuacjach takich jak ta zawodowcy musieli nie tylko polegać na sobie wpracy jako takiej, ale i dzielić się wsparciem moral-
nym, a czasem nawet psychicznym. I to nie ona musiała wtedy wyjść szybko na dwór, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. - Nie wchodziłeś tam, prawda? Chcę porozmawiać z nią w cztery oczy. - Nie, nie, pomyślałem, że lepiej zaczekać. - Wiesz, o co chodzi? - Mniej więcej. W zeszłym tygodniu czytałem o tym świrusie w „Echu". - Mam nadzieję, że tym razem go przymkniecie.
Marion półleżała na sofie w szlafroku i pod kocem. Była ładną kobietą w średnim wieku, lecz twarz miała szarą, a w jej oczach czaił się strach. Cat postawiła torbę i usiadła.
R
- Wszystko będzie dobrze... Marion wybuchła płaczem.
T L
- Tak, niech pani płacze. - Cat wzięła ją za rękę. - I proszę się już nie martwić. Musi mi pani dokładnie opowiedzieć, co się stało. Powoli i bez pośpiechu. Jeśli będzie to konieczne, zbadam panią, ale możliwe, że mamy do czynienia z czynną napaścią seksualną, dlatego wezwałam policję. Czekają w samochodzie przed domem i zostaną tam, dopóki nie zechce pani z nimi porozmawiać. Jeżeli uznam, że rzeczywiście paniąnapastowano, będą musieli panią przesłuchać. Dobrze? Po chwili Marion kiwnęła głową. - Dobrze. Więc proszą mi opowiedzieć. Niepewnie, załamującym się głosem i początkowo niezrozumiale Marion zaczęła mówić. Od śmierci męża cierpiała na bóle brzucha. Tak jak powiedział Chris, badania nie wykazały niczego nienormalnego, jednak każde lekarstwo, jakie brała, przynosiło jej tylko chwilową ulgę. Bóle zawsze powracały. Pracowała na pół etatu jako sekretarka w kancelarii adwokackiej i koleżanka powiedziała jej o chirurgu parapsychicznym.
- Mówiła, że wyleczył wielu ludzi. Że bóle brzucha to jego specjalność. Po prostu mnie przekonała. Byłam zdesperowana, spróbowałabym wszystkiego. Pani mąż jest dobrym lekarzem, wiem, ale lekarstwa pomagały mi na krótko, a ja bardzo chciałam, żeby wreszcie przestało mnie boleć. Nie mogłam tak dłużej żyć. Nie miałam nic do stracenia i zaczęłam podejrzewać, że w szpitalu mogli coś przeoczyć. Słyszy się różne historie. Moja znajoma umarła na raka jelit i wiem, co taki ból może oznaczać. - Rozumiem. Tak, leczenie jelit jest dość trudne i kiedy symptomy nie ustępują, ludzie często myślą, że to coś poważnego. Wcale się pani nie dziwię.
T L
R
Nie bała się. Słyszała cudowne rzeczy o „doktorze Groatmanie", więc nawet kiedy okazało się, że musi zostać z nim sam na sam, nie poczuła się ani trochę zagrożona. Przesuwające się nad ciałem ręce, sondowanie, wykręcanie, nacinanie - coś wpadło do wiadra pod leżanką. Wszystko to było dziwne, lecz ani przez chwilę nie miała złych przeczuć. Chirurg wiedział, co mówi, wszystko na to wskazywało. „Był taki pewny siebie" - mówiła. Powiedział, że ma „zepsutą tkankę" i że trzeba ją usunąć, że ma też poważne zapalenie żołądka i „skręcone", zakażone jelita. Zapewniał, że wystarczy jeden zabieg, że Marion wyjdzie z gabinetu, nie odczuwając żadnego bólu ani dyskomfortu. Wszystko to razem było bardzo osobliwe i niezwykłe, ale w trakcie zabiegu chyba się modlił, a ona mocno wierzyła w ducha lekarza, który nim kierował. Dlatego nie dostrzegła w tym niczego podejrzanego. Cat milczała, zastanawiając się nad łatwowiernością ludzi, którzy w innych sytuacjach są zwykle inteligentni i ostrożni. Wyobraziła sobie ich reakcję, gdyby ona, jako wykwalifikowana lekarka, spróbowała zrobić chociaż połowę tego, co oni pozwalali robić takim jak Groatman. - Potem powiedział, że jest coś jeszcze. Że problemy żołądkowe mają głębsze podłoże, niż myślał. Że biorą się z narządów płciowych, że to narządy są ich źródłem. Powiedział, że musi dokładnie to sprawdzić, że jeśli tylko odprężę się i rozluźnię, to mnie wyleczy, bo wie, co mi jest. Zupełnie nie myślałam. Po prostu nie myślałam. Powinnam się była zreflektować. - Co było potem?
- Zaczął coś mruczeć, w jakimś obcym języku, takim grubym, gardłowym głosem, i wtedy zaczęłam się bać. Miał takie wielkie oczy, przeszywał mnie wzrokiem na wylot. Tak, zmieniły mu się oczy. Nie potrafię tego wytłumaczyć, one po prostu się zmieniły. - Kazał się pani rozebrać? - Kazał mi zdjąć spódnicę i bluzkę i dał mi koszulę, taką szpitalną, więc pomyślałam, że wszystko będzie dobrze. Ale potem kazał mi zdjąć rajstopy i majtki... - Zdjęła pani? - Wiem, że to brzmi głupio, jakbym była ostatnią kretynką, prawda? Ale było w nim coś takiego, że zdjęłam, coś w jego oczach i głosie. Bałam się. Te oczy...
R
- Hipnotyzowały?
T L
- Chciałam powiedzieć: „rzucały urok", ale pewnie tak, pewnie mnie nimi zahipnotyzował. Teraz to rozumiem. Rozebrałam się, bo bałam się mu sprzeciwić. Miał nade mną władzę. Kazał jej położyć się na leżance i tym razem poczuła, jak wsuwa do jej pochwy jakieś zimne metalowe narzędzie a potem palce, poczuła, jak tam nimi porusza. Potem musiała przewrócić się na brzuch, a kiedy się przewróciła, zaczął uciskać jej plecy w okolicy nerek i wsunął palce do jej odbytu. Minęło dużo czasu, zanim opowiedziała wszystko i Cat musiała jej często pomagać. Nie chciała podsuwać jej żadnych słów czy określeń, ale Marion bardzo się wstydziła i była upokorzona, że o tym wszystkim mówi. - Wiem, że to potworne, ale muszę znać każdy szczegół, to niezmiernie ważne. Rozumie mnie pani, prawda? - Tak - wyszeptała Marion ledwo słyszalnym głosem. - Czy on panią zgwałcił? Czy miał z panią pełny stosunek płciowy? Zapadło długie milczenie. Cat czekała, wciąż trzymając ją za rękę. Marion kilka razy ob-
lizała spierzchnięte wargi i wytarła oczy wierzchem dłoni. Miała spuszczone oczy. - Mógł - odparła wreszcie. - Nie jestem pewna. Ale mógł. - Dlaczego nie jest pani pewna? - Nie wiem. Dziwnie się czułam. Byłam przerażona. - To bardzo ważne, Marion, przecież pani wie. -Tak.
R
- Jeśli panią zgwałcił, policja będzie mogła go aresztować. Już samo to, co mi pani opowiedziała, daje podstawę, by sądzić, że napastował panią seksualnie, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Ale jeśli udowodnimy, że panią zgwałcił, obciążymy go o wiele poważniejszymi zarzutami. Dzięki temu, co pani zezna, na pewno się z tego nie wywinie. - Ale czego pani chce? Ja nic nie pamiętam. - Marion znowu się rozpłakała.
- Nie.
T L
- Chcę, żeby porozmawiała pani z policją, ale ponieważ być może panią zgwałcił, będzie pani musiała pojechać na komendę i poddać się badaniom lekarskim.
- Marion... - Nie mogę. Porozmawiałam z panią. Mówiłam, że nie chcę z nikim innym. - Będzie tam tylko lekarka, kobieta, i pielęgniarka. Jeśli pani chce, pojadę z panią. -Nie. - W takim razie czy porozmawia pani przynajmniej z policją tutaj, w domu i powie im pani to samo co mnie? - Nie może pani opowiedzieć im tego za mnie? - Niestety, nie. Zeznania składa się osobiście.
- Nie, nie chciałam zawiadamiać policji. Chciałam porozmawiać z panią i powiedziałam, co mi zrobił. Drugi raz bym nie mogła.
Wróciła do domu dobrze po drugiej. W końcu udało jej się namówić Marion do złożenia zeznań na komendzie, ale musiała wycisnąć z siebie siódme poty. Miała wyrzuty sumienia, że zmusiła zrozpaczoną kobietę do zrobienia czegoś wbrew swojej woli, do intymnej spowiedzi przed obcymi ludźmi w obcym, bezosobowym otoczeniu. Dlaczego ta biedaczka musiała to wszystko znosić, skoro zniosła już tyle upokorzeń, skoro przeżyła potworny wstrząs? Chris obudził się, gdy zapaliła lampę. Miał szczęście, bo najwyraźniej nie było innych wezwań. Gdyby były, musiałby znaleźć kogoś na zastępstwo. Chwila, kiedy będą mogli zostawić dzieci same, zdawała się bardzo odległa.
R
-No i?
T L
Cąt usiadła na brzegu łóżka. We krwi miała za dużo adrenaliny, dlatego zmęczenie miało dopaść ją dopiero za kilka minut. Bardzo Marion współczuła, jednocześnie odczuwała olbrzymią satysfakcję. - Mamy go - odparła cicho. - Przygwoździliśmy zwyrodnialca. Gdy wychodziłam, przyjechała policyjna lekarka. Zbadają. Marion przeżyła straszne chwile, ale wyszło z tego coś dobrego. Ten doktor Groatman to kawał drania. - A Marion? - wymamrotał rozespany Chris. - Co z nią? Wszystko... dobrze? - Marion Keith - odparła Cat -jest bohaterką.
Telefon zadzwonił kilka godzin później, gdy próbowała zrobić porządek w torbie gimnastycznej Sama i gdy wkładała lunch do pudełka dla Hannah. - Cat Deerbon, słucham. - Dzień dobry, pani doktor. Sierżant Winder z tej strony. - Dzień dobry, sierżancie. Coś się stało?
- Doktor Maskray prosiła, żebym rano do pani zadzwonił. - W sprawie Marion Keith, tej napastowanej kobiety? - Tak, tylko że nikt jej nie napastował. - Słucham? - Nie doszło do gwałtu. Doktor Maskray nie znalazła żadnych dowodów i pani Keith wycofała zeznania. - O Boże... - Odwieźliśmy ją do domu. Była w bardzo kiepskim stanie. Szef chciał ją oskarżyć o składanie fałszywych zeznań, ale pani doktor powiedziała, żeby dać jej spokój. - Dobrze. Dziękuję za telefon.
T L
R
Wstała z jogurtem bananowym w jednej i z telefonem w drugiej ręce. Na górze Chris krzyczał na dzieci, żeby przestały się kłócić i zaczęły się wreszcie ubierać. - Cholera jasna - zaklęła. - Niech to szlag. Gorączkowo myśląc, podeszła do komody i postawiła jogurt na półeczce pod telefon.
49 Angela Randall. Głupia suka. Od samego początku sprawiała mu kłopoty. Najpierw były telefony. Potem listy. Kartki pocztowe. Dwa razy zjawiła się u niego w środku nocy. Po prostu stanęła w drzwiach z tą swoją okrągłą, krowią gębą, chcąc, żeby zaprosił ją do środka, chcąc zaciągnąć go do łóżka. Budziła w nim odrazę. W końcu przestał ją leczyć, zresztą na nic nie chorowała ani nie skarżyła się na żadne dolegliwości fizyczne. Jej jedynym problemem były wypaczone uczucia starej panny z menopauzą. Pierwsze dwa prezenty odesłał. Przy-
słała mu je ponownie, te, a zaraz potem inne, zawsze anonimowo, zawsze z tym samym idiotycznym liścikiem. Po ja kimś czasie zaczął je ignorować, mimo to prezenty przychodziły dalej, kosztowne, bezużyteczne drobiazgi, które tylko jąponiżały. Miał je gdzieś, i prezenty, i ją. Ale teraz sprawiła mu poważny kłopot. Pomyślał, jak tam leży, w segmencie, w chłodni. Była wychudzona i żałosna, chociaż nigdy nikomu nie współczuł. Freya Graffham zauważyła zegarek, ale jak się o nim dowiedziała? Ta głupia Randall musiała zostawić coś w domu, rachunek, karteczkę z jego adresem i nazwiskiem. W każdym razie coś, co zaalarmowało policję.
R
Był zmęczony. Jego czynami i planami sterowało coś z zewnątrz, coś wydarzenia - i ktoś - ludzie - a on nigdy nie chciał do tego dopuścić. Bardzo go to denerwowało. Źle spał. A widok policji w centrum biurowo-prze-mysłowym też go nie uspokoił.
T L
Posmarował chleb masłem, rozciął plastikowe opakowanie i wyją} wędzoną makrelę. Myślał, że potrafi stawić czoło frustracji, że nauczył się tego już przed laty, lecz zdradzało go napięcie, fizyczne i psychiczne. Mieszając sałatkę, ciężko westchnął. Znowu zmuszano go do działania i miał bardzo mało czasu. Ale wiedział już, co trzeba zrobić. Usiadł, pokręcił gałką radia, znalazł stację z muzyką Philipa Glassa i zaczął jeść. Jadł i myślał.
Katedra była pełna. Siedząc w środkowym rzędzie altów, wsłuchując się w potężne fale dźwięków dochodzących od strony orkiestry, Freya wpadła w promienny nastrój. Śpiewanie zawsze wynosiło jąna wyżyny, zawsze sprawiało jej radość i dawało spełnienie. Wyciąganie wysokich nut, wspólne, chóralne tworzenie muzyki przyprawiało ją o zawrót głowy, gdyż z jej perspektywy, z perspektywy każdego chórzysty, muzyka ta nabierała zupełnie innych wymiarów. W porównaniu ze śpiewaniem samo słuchanie było jedynie marnym substytutem prawdziwych doznań. Akustyka katedry była dość skomplikowana, dlatego pianissima często ginęły pod sufitem jak strużka dymu ze świecy, chociaż trochę
pomagało to, że było mnóstwo ludzi i że wspaniale wychodziły im crescenda. Gdy wstały alty, zauważyła Cat Deer-bon i zastanawiała się przez chwilę, czy jest tam również Simon, jednak większa część wnętrza katedry tonęła w mroku. Śpiewając i słuchając, jak zwykle szybko zapomniała o bożym świecie, tak jak wszyscy oni. Podniecenie niosło ich długo po tym, gdy skończyli, gdy wyszli z katedry, pozostawiając ją sam na sam z tajemniczymi zakamarkami i ciszą, w której wciąż pobrzmiewały dźwięki wspaniałej muzyki, długo po tym, gdy zjedli kanapki i wypili po kieliszku wina, gdy zebrali gratulacje od publiczności. Podniecenie to towarzyszyło każdemu z nich, gdy wychodzili na ulicą, gdy szli do samochodów, gdy śmiali się i do siebie wołali, by wreszcie odjechać do domu.
R
Tego wieczoru Freya wracała na piechotą i pożegnała się ze znajomymi dopiero na rogu swojej ulicy. Była ciepła, łagodna noc pełna gwiazd i pachnąca trawą ze świeżo skoszonych trawników. Była zmączona, lecz wiedziała, że prądko nie zaśnie. Najpierw weźmie kąpiel, pokrząta się trochą, obejrzy jakiś film i powoli, stopniowo się odpręży.
T L
Jak zwykle sprawdziła samochód. Stał pod latarnią kilka metrów od frontowych drzwi. Czekała w kolejce na garaż, ale ponieważ tu, na starówce, garażów było ledwie kilka, zanosiło się na długie czekanie. Ulica była cicha i spokojna, dlatego nie bała się ani złodziei, ani wandali. Czuć się bezpiecznie w samochodzie i w domu - po tylu latach w Londynie wciąż nie mogła do tego przywyknąć. Zamknęła za sobą drzwi i gdy otuliła ją ciepła atmosfera domu, zaczęła się zastanawiać, czy kiedykolwiek potrafi z tego zrezygnować, czy potrafi dzielić swoją przestrzeń z kimś innym, przestrzeń, wolne chwile, dzienne i nocne nawyki, czy potrafi to zrobić nawet dla kogoś, kogo bardzo pokocha. Czy Simon, który mieszkał w równie wygodnym mieszkaniu w zaułku za katedrą, zechciałby dobrowolnie zrezygnować z tak miłej niezależności? Tymczasem w swoich cichych, przytulnych pokoikach miała to, co napełniało jąradosną satysfakcją: muzykę, którąpomagała tworzyć, głosy i dźwięki instrumentów, które wciąż pobrzmiewały jej w uszach. Nucąc pod nosem, weszła do kuchni.
Początkowo nie była pewna, czy usłyszała coś, czy nie. Jakiś odgłos. Pukanie? Znieruchomiała. Tak, ktoś pukał do drzwi. Dochodziła północ i górne okna sąsiednich domów były już ciemne. Wtedy przypomniała jej się wiadomość telefoniczna od Simona. Wyjęła z torebki grzebień, szybko się uczesała i z sercem w gardle pobiegła otworzyć. Zanim zdążyła zrozumieć, co się dzieje, Aidan Sharpe wszedł do środka, zatrzasnął drzwi, przekręcił klucz w zamku i schował go do kieszeni - wszystko to jednym płynnym ruchem. - Chcę z panią porozmawiać. Instynktownie odwróciła się, wpadła do saloniku i sięgnęła po komórkę na stole. Zwykle nosiła ją w torebce albo w kieszeni żakietu, ale dzisiaj miała koncert i zostawiła ją w domu.
T L
- Proszą mi to oddać.
R
- Nie chcielibyśmy, żeby ktoś nam przeszkadzał. - Sharpe stanął tuż obok i błyskawicznie wyrwał jej telefon. Był w rękawiczkach.
- Niech pani usiądzie. Nie jest pani ani na komendzie, ani na służbie. Oddaj... Sharpe wyjął z kieszeni strzykawką. Była wypełniona przezroczystym płynem. Freya z trudem przełknęła ślinę. Nagle zaschło jej w ustach. - Proszę usiąść. Mówił bardzo cicho, a w jego głosie pobrzmiewała słodka nutka rozsądku i kamiennego spokoju szaleńca, którą słyszała u wielu niebezpiecznych przestępców. Wiedziała, że musi na razie spełniać wszystkie jego prośby, robić to, co każe. Nie spuszczając jej z oczu, przeszedł przez pokój i zgasił górne światło, tak że w pokoju paliły się teraz tylko dwie lampki. Freya gorączkowo myślała: myślała, jak go podejść, jak z nim rozmawiać, jak wpłynąć na jego nastrój i jak uciec z domu. Jedne drzwi prowadziły na korytarz, drugie do kuchni, a drzwi kuchenne do bocznego przejścia łączącego jej dom z sąsiednim. Na końcu przejścia były trzecie drzwi, drewniane i zamykane od wewnątrz na zatrzask.
- Chcę z panią porozmawiać - powtórzył. - O Angeli Randall? Czy o Debbie Parker? A może o nich obydwu? - Zamknij się. Jakże różnił się od mężczyzny, który siedział naprzeciwko niej w Ambasadorze. Różnił się, jednocześnie był taki sam, podobnie jak psychopaci, z którymi miała do czynienia w Londynie. Już wtedy powinna była rozpoznać te oznaki i tak, podświadomie je rozpoznała. - Angela Randall była głupią dziwką. Namolną, głupią suką. - Była? Czy to znaczy, że... - Zamknij się, powiedziałem.
R
Za wszelką cenę musiała zachować spokój, nie dać po sobie poznać, że się boi, ani jednym drgnieniem powiek nie zdradzić, co zamierza.
T L
- Nie znoszę kobiet, ale tej głupiej dziwki nie znosiłem najbardziej. Nie miała za grosz dumy, leżała u moich stóp jak suka w rui, wysyłała do mnie wulgarne listy, przymilała się, mizdrzyła, łasiła. Gdzie była jej duma? Pisała do mnie, przysyłała mi prezenty, jak choćby to. - Podciągnął mankiet i pokazał jej zegarek. - To i wiele innych rzeczy. Szastała pieniędzmi, pewnie wpadła w długi, no i te żałosne liściki. Poniżała się. Nienawidziłem jej. Większość prezentów sprzedałem. Nie chciałem ich widzieć, nie chciałem, żeby mnie zbrukały, ale zegarek zatrzymałem. Jako dziecko znałem kogoś, kto miał taki sam. Jeden z moich krewnych. Bardzo go lubiłem. Od tamtej pory nigdy takiego nie widziałem. Znowu mówił innym głosem, luźnym, swobodnym, jakby chciał uśpić jej czujność, jakby chciał zmienić tę rozmowę w przyjacielską pogawędkę. - I to właśnie ona was zaalarmowała, ona, to dla niej typowe. Żadna inna by tego nie zrobiła. Tak, wszystko przez nią... - Zamilkł. Siedział ze skrzyżowanymi nogami i z ręką za głową, milczał i patrzył na nią. I patrzył, i patrzył... Tymczasem ona liczyła kroki, kroki do kuchni i do kuchennych drzwi, kroki do drzwi na końcu bocznego przejścia.
- Lubię moją pracę. Daje mi dużo satysfakcji. Lubię i umiem pracować, dobrze wykonuję mój zawód. Wielu ludzi ma powody, żeby mi dziękować. Na pewno słyszała pani o tym od doktor Deerbon. Dużo poświęciłem, żeby zrobić dyplom. Mieszkałem w pokoiku wielkości mojej dzisiejszej łazienki i przez lata harowałem jak wół, żeby dojść do tego, do czego doszedłem. Ale to mi nie wystarczyło. Wiedziałem, że nie wystarczy, bo przecież tak niewiele brakowało i zostałbym lekarzem. Potraktowano mnie niesprawiedliwie, prześladowano mnie, w końcu mnie zdradzono. Wszystko sobie zaplanowałem, a oni wszystko zniszczyli. Odkryłem jednak, że ich nie potrzebuję. Tak, wcale ich nie potrzebuję. Świetny kawał, śmiałem się z niego przez wiele lat. Badania ludzkiego ciała, dokładne, szczegółowe porównanie organów wewnętrznych. Różne fazy życia i śmierci. Dowiedziałem się o tym więcej niż ktokolwiek inny, ponieważ miałem czas, ponieważ urządziłem swoje własne laboratorium badawcze, ponieważ stać mnie było na ten luksus.
R
Znowu zamilkł i tym razem milczał znacznie dłużej. Siedział nieruchomo, milczał i patrzył na nią z drugiego końca pokoju.
T L
Strach. Jak dotąd takiego nie znała. Często musiała stawiać czoło ludziom złym i gwałtownym, ludziom uzbrojonym, niebezpiecznym szaleńcom w niebezpiecznych sytuacjach, lecz tamten strach, reakcja zupełnie naturalna i nieuchronna, nigdy nie był wszechogarniający, gdyż zawsze umiała znaleźć dla siebie kącik wypełniony wiarą w swoje umiejętności - wiarą, determinacją i świadomością, że krążąca w żyłach adrenalina pomoże jej jaśniej myśleć i wybrnąć z trudnej sytuacji. Teraz nie potrafiła go wypatrzyć. Aidan Sharpe był obłąkany w sposób najbardziej niebezpieczny z niebezpiecznych, w sposób kontrolowany, spokojny i racjonalny. Nie działał pod wpływem nagłego podniecenia, w gwałtownej reakcji na coś, co mu zagrażało. Taka reakcja była groźna, lecz umiałaby stawić jej czoło. Tymczasem teraz miała do czynienia z psychopatąuśmiechniętym i przekonanym, że jest najsilniejszy i naj-przebieglejszy, wszechpotężny i nietykalny. Widząc tę małą strzykawkę napełnioną Bóg wie czym, siedząc w fotelu późną nocą w pustym domu bez możliwości wezwania pomocy i słuchając jego monotonnego, triumfalnego głosu, zrozumiała, co czuje ścigane zwierzą zapędzone w śmiertelną pułapkę.
- Nie chciałaby pani usłyszeć czegoś więcej? Nie podsyciłem pani ciekawości? - Jeśli odczuwa pan potrzebą mówienia, proszę, chętnie posłucham. Sharpe roześmiał się niemal szczerym, naturalnym śmiechem.
T L
R
- Moja droga Freyo, jest pani przeurocza! Pstryk! i dobrze wyszkolona pani sierżant wyciąga z rękawa sztuczkę z kursu psychologii praktycznej. „Rób to, co ci każe, zdobądź jego zaufanie, cierpliwie go wysłuchaj. Będzie odczuwał potrzebę mówienia, więc niech mówi, niech się spowiada. Straci czujność i opuści gardę". Nie, zapewniam panią, że ja takiej potrzeby nie odczuwam. Lubię'moją pracę i zamierzam pracować jeszcze przez wiele lat. A spowiedzi nie mam w planie. Dlaczego? Bo dobrze siebie znam. Bo znam swoją konstrukcję psychiczną znacznie lepiej niż ktokolwiek inny. Pięć lat temu zaginęła pewna młoda Australijka. Czytała pani o tym? Rodzina urządziła jej pogrzeb, jakiegoś młodzieńca oskarżono o morderstwo. I nagle Australijka ożyła. Okazało się, że ukrywała się na sąsiedniej ulicy. Któż może mieć stuprocentową pewność, że te zaginione kobiety też nie ożyją? - Myślę, że chce mi pan wytłumaczyć, dlaczego tak się nie stanie. - Doprawdy? Bardzo się pani o nie martwi? Bardzo to panią ciekawi? - Bardzo.
- Oczywiście wiedza ta na nic się pani nie przyda. Freya poczuła, że ściska ją w żołądku. Zrobiło jej się niedobrze. - Rozumie pani? Ściany napierały na nią ze wszystkich stron, wyciskały z pokoju powietrze. Równie dobrze mogliby siedzieć w piwnicy czy lochu, gdzie zaczyna go brakować. Gdy próbowała normalnie oddychać, bolało ją w piersiach. Czekaj. Zachowaj spokój i myśl, myśl. Musisz się stąd wydostać i masz tylko dwie możliwości, dwoje drzwi. Klucz od frontowych jest w jego kieszeni, więc musisz wiać kuchennymi. Niech mówi, pozwól mu mówić. Bez względu na to, co twierdzi i jak się zachowuje, na pewno jest zdenerwowany i podniecony, na pewno skoczyło
mu ciśnienie. Chce opowiedzieć o tych kobietach. Niech opowiada. Przykuj jego uwagę, myśl i pamiętaj: krok po kroku. Kiedy już się zdecydujesz, działaj szybko i bez ostrzeżenia: wstań, wbiegnij do kuchni, a z kuchni do przejścia. I krzycz: „Policja! Policja! Policja!" Głośno, ze wszystkich sił. Nie szkodzi, że nikt cię pewnie nie usłyszy, ale to zbije go z tropu. Myśl. Myśl. Czy drzwi na końcu przejścia są zaryglowane? Czy klucz jest w zamku? Chryste, tego nie pamiętała. Jeśli nie ma go w zamku, leży na półce, co pociągnęłoby za sobą konieczność wykonania jeszcze jednego ruchu. Czy zdąży? Biegnąc, spójrz na zamek, sięgnij na półkę, przekręć klucz, otwórz zasuwę i... Nie, Sharpe będzie tuż za nią, zrobi wszystko, żeby ją zatrzymać. Nie ma absolutnie nic do stracenia, poza tym wpadnie w panikę, a ludziom ogarniętym paniką gwałtownie przybywa sił.
R
Myśl, myśl. Jeśli uda ci się dobiec do kuchennych drzwi, odwróć się nagle i przyłóż mu - jeżeli go zaskoczysz i zdobędziesz przewagę, dasz radę go nawet powalić. Nie jest ani bardzo wysoki, ani bardzo ciężki. Grzmotnij go kantem dłoni w szyję i popraw pięścią w splot słoneczny. Pamiętaj, że nie będzie łatwo. On się nie podda. Będziesz musiała walczyć.
T L
Siedziała nieruchomo, patrzyła na niego i myślała tak gorączkowo, że zaczynało brakować jej tchu. Sharpe się na tym znał, Sharpe na pewno to zauważy. Przez cały czas ją obserwował, obserwował tak uważnie jak nikt inny dotąd. - Więc opowie pan? - spytała.
- Mam ochotę na drinka. Wypijemy towarzyskiego drinka? Nie, jeszcze nie teraz. Nie uciekaj, kiedy będziesz szła po butelkę i szklanki z kredensu. Obserwuje cię, myśli, że zechcesz wykorzystać sytuację, więc nie uciekaj. Wzięła butelkę whisky i postawiła ją na niskim stoliku. - Jeśli chce pan wody, będę musiała pójść do kuchni. - Tak, poproszę o wodę.
Zawahała się i wstała. On też. Szedł tuż za nią, patrzył, jak bierze dzbanek i napełnia go zimną wodą z kranu. Nawet nie zerknęła na kuchenne drzwi, od razu wróciła do saloniku. Czuła ciepło jego ciała, czuła jego zapach. - Dziękuję - powiedział, dolewając wody do whisky. - Proszę się ze mną napić. Pokręciła głową. - W takim razie może czegoś innego? Nie lubię pić sam. Nalała sobie wody. - O właśnie - rzucił z uśmiechem Sharpe. - Rób, co ci każe, nie denerwuj go. Moja droga, problem w tym, że ja wcale nie jestem zdenerwowany. -Przypatrując się jej znad szklanki, wypił łyk whisky. Dobrze zrobiła, wybierając wodę.
T L
R
- Jak pani myśli, jakimi motywami kieruje się seryjny morderca? - Miał tak przyjemny, tak rozsądnie brzmiący głos, że zaskoczona aż drgnęła. Równie dobrze mogliby rozmawiać w Ambasadorze. - Od dawna się nad tym zastanawiam. Otworzyła usta. Miała lepki język.
- Na pewno spotkała się pani z takimi w Londynie, prawda? - Seryjni mordercy... Seryjnych morderców jest mniej, niż można by przypuszczać. Ale tak, miałam z nimi do czynienia. -I? Wiedziała, co odpowiedzieć, ale nie mogła, nie tu, nie w swoim własnym domu, nie temu szaleńcowi. Niedorzecznością byłoby wdawać się z nim w racjonalną, inteligentną dyskusję. - Choćby taki Dennis Nielsen. Był obłąkany, ale zabijał dla towarzystwa. Wie pani? Westowie byli po prostu źli. Źli, ale nie obłąkani. Ci, którzy mordują dzieci, są najgorszymi bestiami, obrzydliwymi pedofilami. Ale czy kiedykolwiek pomyślała pani, że mogą kierować nimi szlachetne pobudki? Zrozumiałe motywy? Wypiła jeszcze trochę wody i pokręciła głową. Nie mogła mówić.
- Ja zabijam, bo wymaga tego moja praca. - Zamilkł i zmrużył oczy. Nie reaguj. Ani drgnij. Niczego po sobie nie zdradzaj. - Dobrodziejstwa z tego płynące są wprost bezmierne. Badanie ludzkiego ciała w różnych stadiach wiekowych poszerzy naszą wiedzą o procesach starzenia, o atakujących organizm chorobach, o sposobach umierania i śmierci jako takiej. Zabijam dla rozwoju nauki. Moje ofiary umierają dla dobra ludzkości i, jak sama pani stwierdziła, prawie nikt po nich nie płacze. Jestem niezwykle ostrożny, starannie je dobieram. Za Angelą Randall nikt nie tęskni, nikomu jej nie brakuje. Po śmierci jest o wiele cenniejsza, niż była za życia. A wszystko dzięki mnie. Przerażenie? Nie. To było coś więcej niż przerażenie. Pracował tylko jej umysł, który walczył, żeby zapamiętać plan ucieczki. Niczego po sobie nie zdradzaj. Czekaj, a potem działaj. Szybko, szybko, szybko.
R
Sharpe wypił łyk whisky.
T L
- Tak, oczywiście, istnieją też zwykli szaleńcy, tacy, którzy nie kierują się żadnymi motywami i nawet nie wiedzą, co robią. Ludzie ci powielają po prostu określony wzorzec, tak jak w niektórych dziecięcych grach. A jeśli już mają jakiś motyw, jest to zwykle motyw wypaczony, obłąkany, rezultat szaleństwa. Schizofrenicy słyszą głosy, które każą im zabijać. Zasługują na współczucie i leczenie, nie sądzi pani? Zastanawiała się, dlaczego się przyznał. Był z tego dumny? Chciał się pochwalić? Zerknęła na niego. Był taki schludny, taki zadbany i opanowany -jej matka powiedziałaby, że to mały, pedantyczny człowieczek. Ale miał rację co do jednego. Tak, chciała się wszystkiego dowiedzieć. Chciała się dowiedzieć, co zrobił z tymi kobietami i czy były też inne. Wypiła łyk wody. - Są zupełnie bezpieczne - rzucił z uśmiechem Sharpe. - Bardzo o nie dbam. I wtedy po jego oczach poznała, że jest obłąkany ponad wszelką miarę, poznała siłę jego szaleństwa.
- Planuję. Nie szczędzę trudu. Bywa, że czekam miesiącami. Na tę biedaczkę Debbie Parker czekałem bardzo długo. - Na Iris Chater też? - Miała dziwny, zniekształcony głos. Brzmiał tak, jakby zamiast z głośniczka, dochodził z mikrofonu słuchawki telefonicznej. Sharpe przekrzywił głowę. - Ma pani rację - odparł z prawdziwym żalem. - Tak, oczywiście. W tym przypadku działałem bez żadnego planu. Wbrew instynktowi. To było głupie. Złe. Ale jej nie zabiłem. Zmarła na atak serca i zatrzymałem jej ciało. Ryzykowałem. Opłaciło się, ale mogło się nie opłacić. - To znaczy, że jest panu... przykro?
R
- Och, nie. Żałuję, że ryzykowałem, to wszystko. Ale gdyby nie było pani Chater, byłby ktoś inny. Potrzebowałem starszej kobiety, miałem ją na liście. To był po prostu kolejny etap badań, jak może być mi przykro?
T L
Była oszołomiona, sparaliżowana strachem i poczuciem, że zamknięta w klaustrofobicznym, jednak dziwnie przekonującym świecie szaleńca, ona też zaczyna popadać w obłęd. Jak mógł komuś współczuć? Jak mógł być tak nieostrożny? Jak mógł tak ryzykować? A gdyby coś nie wypaliło? Pomyśl o konsekwencjach, jakie miałoby to dla dzieła jego życia, pomyśl o wynikającej z tego głupocie. Przecież musiała się z nim zgodzić. Prawda? - Jest pani bardzo milcząca. To do pani niepodobne. Spodziewałem się gradu pytań, pytań niewygodnych, może interesujących, ale na pewno nie milczenia. Nie zaciekawiło pani nic z tego, co powiedziałem? Jest pani taka nieobecna... Miała pytania, miała mnóstwo pytań, lecz wszystkie odbijały się od wewnętrznych ścianek czaszki, wszystkie trzepotały tam jak ćmy i mąciły jej w głowie. Chciała je zadać, ująć je w słowa, chciała je uciszyć, ale nie mogła otworzyć ust. Jakimś cudem trzymała się tylko myśli o tym, co musi zrobić. Co, jak i w którym momencie. - Czy mógłbym dolać sobie jeszcze odrobinę tej wyśmienitej whisky? Sharpe nachylił się lekko do przodu i wyciągnął rękę.
W głowie Frei zapaliło się światło. Teraz, usłyszała. Ruszaj. Ruszaj. Ruszaj.
50 -Tak! - wrzasnął Nathan. - Tak! - Wskoczył na stół. - Złaź, idioto! - krzyknęła ze śmiechem Emma. - Ani myślę. Wciągnę cię tu i zatańczymy. Chce mi się tańczyć! Gdzie tu można pójść potańczyć? - Złaź, mówię. Potańczyć? Nigdzie, nie o tej porze.
R
- Kiedy mam ochotę. Chcę tańczyć, tańczyć... - I wymachując rękami, zatańczył na stole.
T L
Emma powiedziała: „Tak". Wiedział, że powie, jednocześnie bał się, że powie: „Nie". Czuł, że pragnie tego jak niczego innego na świecie, jednocześnie był pewien, że spuści go ze schodów. Zaczekam, myślał. Nie spytam jej teraz. Wróciła z długiej podróży, jest zmęczona. Zaczekam do przeszłego weekendu. Albo do kolejnego. Albo do urlopu. Rzuciła torbę i poszła prosto pod prysznic. Dziesięć minut później, gdy wróciła do kuchni w welurowym dresie i ze związanymi wilgotnymi włosami, odwrócił się od zlewu - akurat mył ręce - i powiedział: - Em, bardzo, ale to bardzo chcę, żebyś za mnie wyszła. Wyjdziesz za mnie? - Tak - odparła Emma i wyjęła z lodówki butelkę gazowanej wody mineralnej. - Słucham? Zerknęła na niego i poprosiła: - Możesz to otworzyć? Nigdy nie umiem. Powiedziałam: „Tak".
Od tamtej chwili minęły dwie godziny, ale on wciąż nie mógł dojść do siebie, wciąż był zaskoczony, rozradowany, wciąż nie dowierzał własnemu szczęściu. Stojąc na stole, szeroko rozłożył ręce. - Czuję się jak król! - krzyknął. - Jak król! - Złaź stamtąd! Lekko zeskoczył na podłogę. - Nathan, zamknij się, sąsiedzi śpią. - Skąd wiesz? - Bo chodzą spać o dziesiątej wieczorem, a teraz jest po północy. - Tak, to prawda.
R
- Ja też lecę z nóg. - O nie. Wychodzisz za mnie za maż, nie możemy tego tak zostawić.
T L
- Nie zamierzałam niczego zostawiać. Wyjdę za ciebie, ale nie dzisiaj. - Chodźmy gdzieś, obudźmy kogoś. - Nie bądź niemądry.
- A twoje koleżanki? Nie schodzą teraz z dyżuru? - Nie. Albo już śpią, albo pracują. Tak samo jak twoi koledzy. - Moglibyśmy pojechać na komendą. Albo do szpitala. - Na pewno by nam nie podziękowali. Możemy powiedzieć im jutro. - W takim razie chodźmy gdzieś na kielicha. - Ale gdzie? - Coś znajdziemy. - O tej porze? Chcesz iść do nielegalnej speluny? - Już wiem: mamy tego szampana. Tego, którego wygrałaś na loterii.
- Za późno. Po szampanie ma się strasznego kaca. - Wypijemy tylko kropelką i jeszcze się nią podzielimy. - Z kim? - Powiem ci z kim. Wiesz, kto podsunął mi pomysł z „Czy wyjdziesz za mnie za mąż"? - A więc to nie ty na to wpadłeś? - Niby ja, tylko że jakoś nie mogłem go zrealizować. - Zauważyłam. - Nie wiem, kiedy bym się w końcu zdecydował, bo wiesz, jak to jest, to, tamto, jeszcze coś innego, a poza tym, jestem nieśmiały.
R
-Jaki?
T L
- Żebyś wiedziała. Jestem nieśmiały, i to bardzo. To dzięki Frei, sierżant Graffham, zacząłem myśleć o tym na poważnie. Nie pamiętam, przy jakiej okazji to wyszło, chyba gadaliśmy wtedy o tych zaginionych kobietach. Powiedziała, żebym przestał wreszcie myśleć i wziął się do roboty, żebym powiedział ci, jaka jesteś dla mnie dobra, jakim byłbym dobrym mężem, i w ogóle. Jesteś jej winna kielicha. - Będę pamiętała, żeby jej podziękować. - Możesz już zaraz, pojedziemy do niej. Weźmiemy flaszkę i zatańczymy przed jej domem. Chodź, idziemy. - Nathan, nie bądź głupi. Tak nie można, to twoja przełożona, poza tym, na pewno już śpi. - Freya? Mówiła, że nigdy nie chodzi spać przed drugą, w dodatku dzisiaj miała koncert W katedrze, więc gwarantuję, że chętnie strzeli sobie kielicha. - Albo będzie już spała. - No, chodź. Popchnę twój rower.
- Nie musisz nic pchać. Nathan, czy to na pewno dobry pomysł? Sama nie wiem... Ale on porwał z lodówki butelką szampana, chwycił ją za rękę i wypchnął za drzwi.
Ulice były puste i ciche. Opony rowerów jedwabiście syczały na suchym asfalcie. - Przypomina mi się dzieciństwo, wtedy też robiłam takie głupoty. Mama i tata do łóżka, a ja na dwór. - Nigdy mi nie mówiłaś. - Wielu rzeczy ci nie mówiłam. Niby po co?
T L
R
- Bo jestem gliniarzem. A ty będziesz moją żoną.. Odpowiadam za ciebie. Przecinali skrzyżowania wąskich, opustoszałych uliczek, chichocząc, omijali przebiegające im drogę koty. - Wiesz co? Pojedźmy naokoło, koło Wzgórza. - Po co?
- Bo tam straszy i chcę, żebyś się trochę pobała. - Ja? Detektywie posterunkowy Coates, Wzgórze w ciemną noc to za mało, żeby mnie przestraszyć. - Jak bym ci powiedział, co się tam działo, inaczej byś śpiewała. - Dobra, pościgajmy się! Emma wystrzeliła naprzód jak z procy. Zaskoczony Nathan musiał wściekłe pedałować, żeby ją dogonić. Wpadła do kuchni, otworzyła drzwi i popędziła wąskim przejściem. A jednak udało jej się go zaskoczyć.
Dogonił ją dopiero wtedy, gdy kładła rękę na zasuwie drzwi. Uderzył ją pięścią w plecy tak mocno i boleśnie, że zabrakło jej tchu, uderzył i zaraz potem oderwał jej rękę od zamka. A przecież nie robił wrażenia silnego, przynajmniej nie tak. Zaczęła krzyczeć. Krzyczała, dopóki nie zatkał jej ust, nie chwycił za szyję i nie wepchnął z powrotem do kuchni, a potem do saloniku. Potknęła się i upadła na twarz. Pamiętaj. Pamiętaj, co powinnaś zrobić, nie daj się zaskoczyć, podstaw mu nogę, przewróć się na bok, kopnij go, a potem...
T L
R
Szarpnął ją za rękę tak mocno, że ramię omal nie wyskoczyło ze stawu. Sparaliżowana bólem wstała i zobaczyła jego twarz, twarz upiornie bladą z czerwonymi plamami na policzkach, jego wytrzeszczone, wpatrujące się w nią oczy i błyszczącą igłę strzykawki, którą trzymał na wysokości głowy. Nie wiedzieć czemu myślała, że będzie się śmiał, tymczasem na jego twarzy zastygła ponura maska straszliwego skupienia. Kopnęła go i zgięła nogę w kolanie, chcąc uderzyć go w krocze, ale ponownie chwycił ją za rękę i wykręcił tak mocno, że poczuła, jak pękają jej kości. Zrobiło jej się niedobrze. Nie pozwól. Nie pozwól mu. Nie pozwól... Ułamek sekundy bólu tak intensywnego, że przestał być bólem, że zmienił się w rozbłysk jaskrawego światła. Nie pozwól... A potem nie było już nic.
Ścigali się tak zawzięcie, że w końcu nie zahaczyli o Wzgórze. Minęli je w ciemności, a ich śmiech poszybował aż do drzew i Głazów Werna, strasząc duchy. - Hej, hej, hej! - krzyknął Nathan, zdejmując nogi z pedałów i szeroko je rozkładając. Emma wciąż go wyprzedzała, ale już skręcali w uliczkę Frei. - No i proszę, a mówiłem? Światło się pali.
Przejechali kilkadziesiąt metrów wzdłuż rzędu parkujących samochodów i kilku ciemnych domów, by stanąć przed tym, w którego oknach widać było słabe światło. Nathan zsiadł i oparł rower o murek. - Co robimy? Zaśpiewamy? Zaśpiewajmy jej piosenkę. - Przestań, obudzisz całą ulice. Zapukaj cicho do drzwi i jeśli nie otworzy... - Oczywiście, że otworzy. - Nathan roześmiał się, pchnął furtkę, pociągnął Emmę za sobą i wymachując butelką szampana, wmaszerował na podjazd.
R
W domu było bardzo cicho. Zastrzyk adrenaliny podniecił go i dodał mu sił, dlatego jak zwykle w takich okolicznościach poczuł przypływ mocy. Ale, tak jak się spodziewał, zaraz potem moc opuściła go tak szybko i gwałtownie, że musiał usiąść i wziąć kilka głębokich, powolnych oddechów. Trzęsły mu się ręce. Wiedział, że nie powinien pić teraz alkoholu, dlatego nalał do szklanki wody i wypił j ą duszkiem.
T L
Freya Graffham leżała na podłodze krok dalej. Jedną nogę miała nienaturalnie zgiętą, twarz ukrytą w puszystym dywanie. Wypływała spod niej krew i na dywanie zrobiła się duża plama. To niedobrze, że krwawiła. Nie powinna, nie teraz. Zawsze tego unikał i był na siebie zły, że nie zachował ostrożności. Wszystko przez ten pośpiech. Zmusiła go do działania, chociaż nie był jeszcze gotowy. To jej wina. Ale to nie o nią się teraz martwił. Martwił się o siebie, o swoje bezpieczeństwo. To on musiał być bezpieczny, nie ona. Nie licząc szamotaniny w przejściu, nie narobił prawie żadnego hałasu. Nikt tego nie słyszał, w oknach sąsiednich domów nie zapaliło się ani jedno światło. Nie musiał jej dotykać. Był pewien, że nie ma takiej potrzeby. Za kilka minut - w swoim czasie, gdy uspokoi się już i opanuje - wyjdzie frontowymi drzwiami i cichą, ciemną ulicą dojdzie do samochodu, który zostawił tuż za skrzyżowaniem. Wiedział, że przez kilkanaście sekund, w trakcie wynoszenia jej z domu, będzie groziło mu duże niebezpieczeństwo, ale wszyscy już spali: przez ponad godzinę nie przejechał tamtędy ani jeden wóz, a na ludzi wracających z pubu czy z kina było za późno.
Wtedy usłyszał jakiś hałas. Początkowo nie rozumiał, co się dzieje. Warkot silnika? Nie. Czyjeś głosy. Głosy i stłumiony śmiech. Wstrzymał oddech. Pijacy? Chodzą od domu do domu i dobijają się do drzwi? Jakaś łobuzeria? Cisza. Pewnie poszli dalej. Postanowił odczekać dziesięć, piętnaście minut, może nawet dłużej. Musiał być pewien. Musiał być bezpieczny. I nagle ktoś zapukał, najpierw cicho, potem trochę głośniej. Podniosła się klapka na otworze na listy w korytarzu i zabrzmiał dziwny szept. - Freya? Pani sierżant? To ja, Nathan. Ten przeklęty policjant o małpiej gębie. Serce waliło mu jak młotem. Musiał pomyśleć, musiał wszystko zaplanować, musiał zachować spokój i nie mógł, nie miał czasu ani na planowanie, ani na skupienie.
T L
R
Szybko rozejrzał się po pokoju, wszedł do kuchni i stanął przed drzwiami. Były uchylone, więc otworzył je prawie bezszelestnie. Znowu usłyszał te głosy przed domem. Zawahał się. Gdyby wyszedł furtką, od razu by go zauważyli. Cofnął się i wyjrzał przez okno. Płot. Płot między tym domem i domem sąsiednim. Ogród tonął w ciemności, ale tylko tamtędy mógł uciec, a jeśli nawet nie uciec, to chociaż ukryć się tam na jakiś czas. Wyszedł i natychmiast przystanął. Odczekał kilka sekund. Potem zrobił jeszcze parę kroków. Pod nogami poczuł trawę. Długi ogród, na końcu ogrodu krzaki i szopa. Nareszcie coś widział. Szopa i płot. Dość niski, ale mógł się zawalić, a jeśli nawet nie, zawsze mogły zatrzeszczeć sztachety. Poszedł dalej. Na końcu ogrodu znalazł niski ceglany murek i rosnące tuż przy nim drzewo. Znowu te głosy, znowu pukanie do drzwi. Tam, na ulicy. Postawił nogę na murku. Cisza. Murek nie ustąpił. Sekundę później Shar-pe chwycił się gałęzi, podciągnął i zsunął na miękką ziemię w sąsiednim ogrodzie. Poszło jak po maśle. Poszło tak łatwo, że uśmiechnął się do siebie w ciemności. Udana ucieczka była mu widać pisana. Nie stracił głowy, zachował zimną krew, a teraz po prostu przeciął długi trawnik między domami i wyszedł na ulicę.
Na ulicy też było ciemno. Na ulicy i w oknach. Zdjął rękawiczki i schował je głęboko do kieszeni. Oczywiście nie mógł pójść po samochód, ruszył więc przed siebie równym, spokojnym krokiem i mrocznymi uliczkami Lafferton bez trudu pokonał cztery kilometry dzielące go od domu. Chociaż śmierć Frei Graffham była konieczna, żałował, że nie będzie mógł wykorzystać jej zwłok. Tak, myślał idąc, wielka szkoda. Musiał ją uciszyć, ale gdyby nikt mu nie przeszkodził, bynajmniej by na tym nie poprzestał. Sierżant Graffham mogłaby posłużyć nauce.
51
T L
R
Sala była nabita. Detektywi i mundurowi siedzieli i stali w głębokim na trzech ludzi rzędzie. Zewsząd dochodził szmer głosów, lecz nie było ani zwykłej o tej porze wrzawy, ani szurania krzesłami, żartów i śmiechu. Dowiedzieli się rano, zaraz po przyjściu, a ci z nocnej służby specjalnie zostali dłużej, żeby być na bieżąco. Krążyły różne plotki, lecz informacje były fragmentaryczne. Detektyw posterunkowy Dave Pearce usiadł okrakiem na krześle obok detektywa posterunkowego Justina Weekesa. - Dopiero co przyszedłem. Odcięli pół starówki. Jest coś nowego? Justin pokręcił głową. - Wiem tylko, że znaleźli ją Nathan i jego dziewczyna. I że odwieźli ją karetką do szpitala w Bevham. Nic więcej nie słyszałem. - Domyślają się czegoś? Dave kiwnął głową. Wszedł starszy detektyw inspektor Simon Serrailler i w sali zapadła cisza. Tuż za Serraillerem wszedł przybity Nathan Coates; usiadł na krześle z boku. - Dzień dobry. Większość z was wie, o co chodzi, ale chcę zapoznać was z faktami, zanim zaczną się plotki. Dziś w nocy, mniej więcej dwadzieścia minut po dwunastej, detektyw posterunkowy Coates pojechał do sierżant Frei
Graffham. Towarzyszyła mu Emma Steele, pielęgniarka. Wieczorem się zaręczyli i chcieli podzielić się z kimś dobrą nowiną. Założywszy, że sierżant Graffham jeszcze nie śpi, pojechali do niej rowerami. W oknach domu paliło się światło, jej samochód stał na ulicy. Ponieważ sierżant Graffham nie otwierała drzwi ani nie odpowiadała na telefon, domowy i komórkowy, którego dzwonienie słyszeli w środku, włamali się do domu i znaleźli ją na podłodze w saloniku. Była nieprzytomna i ciężko ranna. Nie było śladów włamania, niczego nie skradziono ani nie zdewastowano. Kuchenne drzwi prowadzące do bocznego przejścia były otwarte. Detektyw sierżant Graffham uczestniczyła w operacji „Rybołów" oraz w prowadzonym przez nas śledztwie w sprawie serii kradzieży sprzętu gospodarstwa domowego z nowych mieszkań. Prowadziła również śledztwo w sprawie zaginięcia trzech mieszkanek Lafferton, Angeli Randall, Debbie Parker i Iris Chater, dlatego poszukując sprawcy tego napadu, chcę się skupić na...
R
Po cichu otworzyły się drzwi i wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Do sali zajrzała inspektor Jenny Leadbetter.
T L
- Przepraszam na chwilę - powiedział Serrailler i wyszedł na korytarz. Policjanci popatrzyli po sobie, zaszurali nogami i poprawili się na krzesłach. Milczeli. Ktoś wstał i otworzył okno. Wrócił Serrailler. Spojrzeli na niego i już wiedzieli. Miał ściągniętą twarz i nerwowo drgały mu kąciki ust. Odchrząknął i spuścił oczy. Wstrzymali oddech. - Właśnie otrzymałem wiadomość ze szpitala. Bardzo mi przykro... Detektyw sierżant Freya Graffham zmarła kwadrans temu na skutek odniesionych ran. Nie odzyskała przytomności. Tak więc mamy do czynienia z morderstwem. Kolejna odprawa w południe. Na razie wszystkim dziękuję. Szybko wyszedł z sali. Przystanął tylko na chwilę, żeby poprosić do siebie Coatesa.
Nalał sobie kawy z ekspresu. Nathan kupił przed odprawą herbatę. Zdążyła już wystygnąć, ale on wciąż ściskał w ręku plastikowy kubek, jakby nie potrafił
bez niego żyć. Serrailler usiadł w fotelu, wypił mały łyk czarnej kawy i spojrzał na podwładnego. Twarz miał bladą i ściągniętą. Milczeli. Nathan zakręcił fusami na dnie kubka. Korytarzem przechodzili ludzie. Zza drzwi dobiegły odgłosy zwykłej krzątaniny. Serrailler nachylił się do przodu. - Poprowadzę to śledztwo osobiście. Czujesz się na siłach, żeby włączyć się do pracy? Jeśli nie, możesz zrezygnować i zająć się czymś innym. Nikt nie będzie miał ci tego za złe. - Czy czuję się na siłach? Ona była moją przełożoną! Chcę dorwać tego sukinsyna! Dorwać i udusić!
R
- Rozpacz i gniew nie mogą wpływać na nasz osąd, Nathan. Wiem, że to trudne, ale...
- Wiem.
T L
- Jestem jej to winien. To dzięki niej poprosiłem o rękę Em. Nie zmarnuj tego, mówiła, nie pozwól jej odejść, zrób to, na co czekasz? Dlatego do niej pojechaliśmy, żeby jej powiedzieć.
- Trzeba go aresztować. - Sharpe'a? - Jasne!
- Mamy za mało dowodów... Szczerze mówiąc, nie mamy żadnych. - Jest zegarek. - Może to ten, który kupiła mu Angela Randalł... - Na sto procent! - Możemy go zarekwirować i pokazać temu jubilerowi. Ale nawet jeśli to zegarek od Angeli Randalł, to jeszcze nie dowód, że Sharpe miał coś wspólnego z jej zaginięciem czy z zaginięciem pozostałych kobiet. A już na pewno nie świadczy to o tym, że napadł na Freyę...
- I że ją zamordował. -Tak. - Niech go pan aresztuje. Wezmę go na przesłuchanie i... - Nie, za wcześnie. Najpierw z nim porozmawiam. - Pod warunkiem, że jeszcze tu jest, że jeszcze nie zwiał... Freya musiała coś zwęszyć i on o tym wiedział. Wiedział i wczoraj do niej przyszedł. Jest sprytny, ale nie tak sprytny, jak myśli. - Trzeba go porządnie wymaglować i przeszukać jego dom. Dokładnie, każdy zakamarek. W domu Frei jest teraz ekipa z sądówki i jeśli zostawił jakiś ślad, na pewno go znajdą. Módlmy się, żeby tak było, żebyśmy mogli go zgarnąć na podstawie solidnych dowodów. Bo jeśli to nie Sharpe, będziemy musieli poszukać gdzie indziej.
R
- To on. Wystarczy na niego spojrzeć, wystarczy spojrzeć mu w oczy. To psychol... Ma pan dla mnie jakieś rozkazy?
T L
- Jedź tam. Wszystkiego dopilnuj. Przyciśnij techników, niech dadzą z siebie wszystko. Ta sprawa ma absolutne pierwszeństwo. I melduj. Ja pojadę przesłuchać Sharpe'a. Chcesz, żebym spytał go o coś konkretnego? Nathan wzruszył ramionami. Wiedział, że szef da skurwielowi ostry wycisk, że niczego nie przeoczy. Zakręcił herbatą w kubku. - Może o tę sprawę z centrum biurowo-przemysłowym... Podniósł wzrok i Serrailłer zobaczył łzy w jego oczach. - Nie zdążyliśmy. Wygłupialiśmy się, dla hecy pojechaliśmy na Wzgórze. .. Gdybyśmy przyjechali od razu, Freya by jeszcze żyła. - Nie wiadomo. - Wiadomo! - krzyknął Nathan. - Wiadomo! - Wytarł oczy rękawem. Przepraszam. -Nie szkodzi. Odpuść sobie do południa. Przeżyłeś silny wstrząs. - Serra-iller wstał, podszedł do okna i popatrzył na szary poranek nad dachami domów. - Tak jak my wszyscy.
52 Zasnął natychmiast. Spał dobrze, nie rzucał się przez sen i nie miał koszmarów, ale obudził się kilka minut po piątej, momentalnie wszystko sobie przypomniał i oblał go zimny pot. Już wiedzieli albo mieli się wkrótce dowiedzieć. Tam, w jej domu, nie zachował ostrożności. Uciekł w pośpiechu i zostawił ciało. I samochód na ulicy. Tak, niedługo się dowiedzą.
T L
R
Podszedł do okna. Nie będą musieli niczego dociekać ani niczego szukać. Nie będą musieli go przesłuchiwać, ani tutaj, ani na komendzie. Nie będą musieli główkować. Podał im wszystko jak na tacy. Pogardzał nimi, ale sobą gardził bardziej za to, że tak bardzo im to ułatwił. Bał się. Jak dotąd nie znał tego uczucia, nie umiał go rozpoznać. Mimo to, wciąż potrafił trzeźwo myśleć. Tak, umysł nigdy go nie zawiódł. Dobrze wiedział, dokąd ma pójść i co zrobić.
Kwadrans później znowu wędrował, tym razem z nylonową torbą w ręku. Na jego ulicy nie było jeszcze nikogo. Dopóki mógł, unikał głównej, lecz gdy wreszcie musiał wejść między ludzi, na jezdni i na przejściach panował tak duży ruch, że nikt nie zwrócił na niego uwagi. Samotny przechodzień nikogo nie interesował. Martwił się tym, co zastanie w centrum. Poprzedniego dnia rano kręciła się tam policja. Ale szczęście go nie opuściło. Uliczki były opustoszałe. Ani policji, ani samochodów, ani nikogo. Nikt tak wcześnie tu nie przychodził. Z wielką ulgą zobaczył swój segment na końcu bocznej alejki. Chciał ruszyć biegiem i z trudem się powstrzymał. Nikt go nie obserwował. Nikogo tam nie było. Wślizgnął się za róg i otworzył kłódkę na bocznych drzwiach.
Wszedł do środka i zlany potem, stał przez chwilę, drżąc na całym ciele. Potem wszedł do biura i sprawdził, czy żaluzje są szczelnie zaciągnięte. Było w miarę jasno i nie musiał zapałać jarzeniówek. Postawił torbę, rozpiął ją, wyjął jedzenie, mleko, książkę, szczoteczkę do zębów i jednorazową maszynkę do golenia. Miał tu koc i starą poduszkę. Mógł spać na dywanie, zostać tu przez parę dni, a potem w odpowiednim momencie wyjść, oczywiście po zmroku. Na pewno będą obserwowali jego dom. Wiedząc, że już tam nie wróci, zabrał pieniądze, karty kredytowe i paszport, słowem wszystko na nowy początek. Nalał wody do elektrycznego czajnika, wyjął puszkę kawy i śmietankę. Wypił, zjadł kanapkę z serem i jabłko. Wokoło panowała cisza. Uchylił żaluzje. Alejka wciąż była opustoszała.
T L
R
Wszedł do pracowni. Wszystko wyglądało dokładnie tak samo jak ostatnim razem. Nie, nikogo tu nie było. Niby dlaczego mieliby tu przychodzić? Niewykluczone, że w końcu go wytropią, ale na razie było to jego schronienie, jego dom, miejsce, gdzie czuł się bezpieczny. Gdzie czuł, że żyje. Mógł zaczynać. Będzie musiał ciężko pracować, lecz nigdy się tego nie bał. Zdjął marynarkę, powiesił ją na wieszaku, włożył świeży fartuch z półki. Uśmiechnął się lekko, wyobrażając sobie, co się tam teraz dzieje.
Godzinę później stanął pośrodku pracowni. Byli tu wszyscy. Tu, wokół niego, na wózkach. Jego przyjaciele. Podchodził do każdego z osobna, każdego z osobna delikatnie dotykał i głaskał. Przemawiał do nich. Bardzo ich teraz potrzebował. Nie byli już obiektami badań. Zmienili się, bardziej ich teraz cenił. - Debbie. - Musnął jej zimną, sztywną twarz i podszedł do kolejnego wózka. Potem wziął stołek i usiadł, żeby po prostu posiedzieć w otoczeniu tych, których ukochał.
Tuż po wpół do dziesiątej samochód starszego detektywa inspektora Simona Serraillera skręcił na podjazd przed domem Aidana Sharpe'a. Gdy Serrailler wysiadł, otworzyły się drzwi i szybkim krokiem wyszła do niego kobieta w średnim wieku. - Przynosi pan złe wiadomości? Serrailler pokazał jej legitymację służbową. - Wiedziałam, wiedziałam... Co się stało? - Przepraszam, pani j est... - Julie Cooper, recepcjonistka pana Sharpe'a. Ale co się stało? - Możemy wejść do środka?
- Proszę mi powiedzieć...
R
Pani Cooper zawahała się, odwróciła i wciąż mówiąc - z lekką histerią w głosie - zaprowadziła go do recepcji.
T L
- Przyjechałem z nim porozmawiać. Rozumiem, że go nie ma. - Oczywiście, że nie ma, właśnie o to mi chodzi. - Ale ja nie przynoszę żadnych wiadomości, pani Cooper... - Kiedy przyszłam, wszystko było normalnie, tylko że pan Sharpe zawsze przychodzi pierwszy, zawsze się szykuje, ale dzisiaj nie przyszedł, więc zajrzałam do niego do domu i też go tam nie ma. Chyba tu nie nocował, poza tym, zniknął jego samochód. Na pewno coś się stało, bo nigdy czegoś takiego nie robił. - Kiedy widziała go pani ostatni raz? - Wczoraj po południu. Jak zwykle wyszłam o piątej i o piątej był. - Mówił, że gdzieś wyjeżdża? - Nie. Na pewno nie. Chybabym pamiętała, prawda? - Zachowywał się normalnie? Był może inny niż zwykle? Nie zauważyła pani?
- Nie, nie zauważyłam. Nie, absolutnie... Mam nadzieję, że dowiecie się, co się stało i gdzie przepadł. - Chcielibyśmy tu zaczekać na wypadek, gdyby wrócił. Rozumiem, że ma pani dużo pracy... - Muszę zawiadomić pacjentów, właśnie zaczynałam. - Świetnie, więc proszę się tym zająć. Przyślę tu policjantów. Proszę nie zwracać na nich uwagi. - Policjantów? Ale po co? - Musimy przesłuchać pana Sharpe'a.
T L
R
Gdy wreszcie tam dotarł, u Frei Graffham wciąż roiło się od policjantów, którzy przeszukiwali i sprawdzali każdy centymetr kwadratowy jej domu, zmieniając go w miejsce zbrodni. Naruszali jego prywatność, przeczesywali go i przetrząsali, zbierali odciski palców, wszystko obfotografowali: to, co patologowie zrobili ze zwłokami, specjaliści z dochodzeniówki zrobili z domem. Zawsze tak to odbierał, mimo że uczono ich szacunku do tego, co robią. Przeszedł powoli przez jej pokoje i natychmiast stanęła mu przed oczyma. Ujrzałjej szczupłą sylwetkę, bujną czuprynę jej włosów, jej wyrazisty profil. Tak, ten dom był jej domem. Był dokładnie taki sam jak ona, od razu to zauważył. Prosty, wygodny, schludny... Popatrzył na książki, na stertę nut z muzyką chóralną na stole - poprzedniego wieczoru miała koncert, razem z jego matką. Tak, natychmiast mu się tu spodobało. Ta przyjazna atmosfera, jakże miła i nieformalna... - Dzień dobry, panie inspektorze. Spod niskiego stolika zerknął na niego technik w białym kombinezonie. Małą pęsetą zbierał coś z dywanu i wkładał to do plastikowej torebki. - Jest coś?
- Mnóstwo odcisków palców. Ale niekoniecznie jego. Kilka ciemnych włosów na oparciu tego fotela, odcisk buta w ogrodzie... Powinno wystarczyć. Pod warunkiem, że będzie z czym to porównać. - To robota na wczoraj. - Jak zwykle. - Nie, to zupełnie co innego. - Wiem. Nie znałem jej, ale jak ginie ktoś z naszych... Wtedy jest najgorzej. Czy coś już wiadomo? Tak.
R
Serrailler wrócił do kuchni, stanął w progu i spojrzał na wąziutki ogród. Trawa, bez, dwa krzaki róż. Murek. Płot. Nie była ogrodniczką. Po prostu lubiła mieć trochę przestrzeni za domem.
T L
Wszedł na trawę. Pod płotem pracowali na czworakach dwaj technicy. Zostawił ich w spokoju. Postanowił dać się ponieść fali. Tak, pozwoli chłopakom robić swoje, dorwie Sharpe'a - wiedział, że nie będzie to trudne -wszystko dopnie, wróci do domu, zamknie za sobą drzwi i spróbuje ustalić, co czuł do Frei Graffham.
O piątej zaczęły spływać pierwsze meldunki. - Nathan? -Tak jest. - Sharpe zostawił tam samochód. Daleko nie ucieknie, rozesłaliśmy jego rysopis. Jedź do niego. Wysłałem tam dwóch mundurowych na wypadek, gdyby się pojawił. - Ale się nie pojawi. - Pewnie nie. Ale spróbuj zdobyć jego zdjęcie, dobra? I daj je do prasy, zdjęcie i rysopis. Jak to załatwisz, uciekaj do domu. - Odpada. Zostanę tu, dopóki go nie złapiemy.
- Nie wygłupiaj się, to może potrwać kilka dni. - Dzisiaj zostanę. Nie, nigdzie się stąd nie ruszę. Mam jechać do domu i co? Nogi do góry i odpoczywać? Odkładając słuchawkę, Serrailler pomyślał, że w tych okolicznościach rozbawić go mógł jedynie on, Nathan Coates.
Aidan Sharpe najwyraźniej nie lubił się fotografować. Ku przerażeniu pani Cooper, wywrócili jego dom do góry nogami i nic nie znaleźli. Tu w ogóle nie ma żadnych zdjęć - mruknął Nathan, gdy jeszcze szukali. Ani jego, ani nikogo innego. Jakby nie wynaleziono jeszcze aparatu fotograficznego.
T L
R
- Jedno było w gazecie - powiedziała nagle recepcjonistka. - Jakiś czas temu, takie ze zjazdu akupunkturzystów. Pan Sharpe słabo na nim wyszedł, ale jeśli pomogłoby to w poszukiwaniach... Nikt nie wyjaśnił jej, dlaczego chcą z nim rozmawiać. - Mam nadzieję, że nie ma to nic wspólnego z tymi kobietami - powiedziała, gdy przyjechał Nathan. - Z tymi zaginionymi. Myśli pan, że ma? Nathanowi było jej bardzo żal. - W której gazecie? - spytał. - W „Echu", ale jakiś czas temu. - Aż tak się chyba nie zmienił.
I rzeczywiście. W redakcji zeskanowali zdjęcie i przysłali je pocztą elektroniczną na komendę. Aidan Sharpe stał na nim w smokingu i z kieliszkiem w ręku, z lekką wyższością spoglądał na grupę sześciu czy siedmiu innych mężczyzn.
Serrailler popatrzył na jego twarz, małą bródkę, starannie uczesane włosy, na czarny krawat i jego dziwne oczy. Rzadko kiedy się tak czuł. Nie mógł sobie na to pozwolić. Jego praca polegała na wykrywaniu przestępstw i ściganiu przestępców, nie na zemście, osądzaniu i karaniu, ale patrząc na zdjęcie wyniosłego Sharpe'a, miał ochotę osądzić go i ukarać, miał ochotę się na nim zemścić - było w tym coś z biblijnego obłędu. Podniósł słuchawkę telefonu i wezwał do siebie Nathana Coatesa. -Niech go wytną, wyretuszują, poprawiał skopiują. Chcę, żeby jego zdjęcie znalazło się we wszystkich jutrzejszych gazetach. Ty pojedziesz do centrum biurowo-przemysłowego. Pokręcisz się tam i powęszysz, może coś znajdziesz.
T L
R
- Dobra, od czegoś trzeba zacząć. - Nathan podniósł wzrok. Miał siną ze zmęczenia twarz i czerwone oczy. Był wykończony i wciąż roztrzęsiony. Serrailler doskonale go rozumiał. Coates chwytał się wszystkiego, wszelkich sposobów, by przekonać samego siebie, że pomaga znaleźć mordercę Frei Graffham. Gdyby kazał mu pójść na bosaka do Bevham i z powrotem, gdyby powiedział mu, że to coś da, Nathan na pewno by to zrobił. - Jutro możesz zacząć o której chcesz - dodał - ale kiedy skończysz ze zdjęciami, pójdziesz do domu, zjesz coś i się prześpisz. Inaczej na nic mi się nie przydasz i będę musiał cię odstawić. Jasne? -Tak jest. Nathan wziął zdjęcie i wyszedł. Pół godziny później Simon Serrailler wsiadł do samochodu, ale zamiast do domu, pojechał za miasto, do siostry.
53
Czekał, siedząc nieruchomo, jakby medytował, wreszcie tuż po północy, gdy usłyszał oddalający się warkot silnika samochodu ochrony, wstał i schował rzeczy do nylonowej torby, którą przyniósł tu z domu. Torbę ukrył w sąsiednim pomieszczeniu, w biurze. Oczywiście wiedział, że bez trudu ją znajdą - był po prostu porządny. Sprzątnął ze stołu z narzędziami, złożył go i postawił pod ścianą. Zamiótł podłogę. Potem się z nimi pożegnał. Każdemu i każdej poświęcił kilka chwil, dotykając ich twarzy, kładąc rękę na ich rękach, cicho do nich przemawiając. Wypowiadał na głos ich imiona, jakby ich błogosławił. Podziękował im i za nich. Przedtem zajrzał do akt, żeby odświeżyć sobie szczegóły ich śmierci. Angela Randall - rany kłute, krwotok wewnętrzny. Debbie Parker - uduszenie.
R
Tim Galloway - cios tępym narzędziem w lewą skroń.
T L
Iris Chater - zatrzymanie akcji serca.
Nie odnotował jedynie zgonu utopionego psa. Gdy jego notatki zostaną znalezione, a odkrycia upublicznione, ludzie docenią jego wkład do nauki i okrzykną go luminarzem. Tak, wtedy go zrozumieją. I jeśli było coś do wybaczenia, na pewno mu wybaczą. Przez chwilę wahał się, czy zostawić ich tu, by spoczywali wszyscy razem, czy przenieść do chłodni. Ale nie, to już długo nie potrwa. Odnalezienie pracowni nie wymagało wielkiego sprytu i było tylko kwestią godzin. Doszedł do wniosku, że nic im się nie stanie. Rozejrzał się, włożył kurtkę, schował do kieszeni wszystko to, czego potrzebował. Potem po raz ostatni wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Noc była chłodna, na niebie świecił półksiężyc. To dziwne, ale wędrowanie bardzo mu się podobało. Gdyby musiał, mógłby tak przewędrować całą Anglię. Szedł równym krokiem, ani za szybko, ani za wolno, ciesząc się zapachem nocy i widokiem żółtawego księżyca tuż nad horyzontem.
Lafferton spało. Nocą zaczynał poznawać je równie dobrze, jak znał je za dnia, chociaż najbardziej podobało mu się o brzasku. Lubił mieć ulice tylko dla siebie, patrzeć na ciemne okna domów, przyglądać się czmychającym spod nóg myszkom czy kotu, który łypał na niego spode łba z jakiegoś płotu. Był zupełnie spokojny. Nie myślał, nie spoglądał wstecz, nie wracał do minionych wydarzeń ani triumfalnie, ani z żalem. Najbardziej cieszyło go to, że nie pozwolił odebrać sobie inicjatywy. Bał się, że ją straci, ale nie, wciąż był panem samego siebie. Doszedłszy do drogi, musiał na chwilą przylgnąć do pnia wielkiego drzewa, żeby nie oświetliły go reflektory przejeżdżającego w pobliżu samochodu. Ale potem była już tylko cisza i bezruch, tak jak zawsze.
R
Wszedł na trawą i spokojnym, acz zdecydowanym krokiem zaczął wspinać się na Wzgórze.
T L
Kilka minut po wpół do siódmej rano Netty Sałmon, kobieta zażywna i przysadzista, poprawiła kożuszek i wraz ze swoimi dobermanami ruszyła w górą stromego zbocza. Padała lekka mżawka i wierzchołki drzew na szczycie Wzgórza spowijała mgła. Ale jej pogoda nie obchodziła, nie miała na nią żadnego wpływu. Nie, Netty Salmon po prostu szła przed siebie, rytmicznie napinając mięśnie łydek i zerkając na biegnące przodem psy. Rowerzyści jeszcze się nie pojawili, spacerowiczów też nie było, a tego żałosnego człowieczka, który szukał tu zaginionego teriera, nie widziała już od kilku tygodni. Nie należała do kobiet, które analizują swoje uczucia, lecz gdyby je przeanalizowała, na pewno stwierdziłaby, że jest zadowolona. Bardzo lubiła swoje towarzystwo, a jeszcze bardziej towarzystwo dobermanów. Przystanąła tam gdzie zwykle, żeby trochę odpocząć i właśnie wtedy psy zaczęły szczekać. Problem w tym, że nie powinny, bo niczego tam nie było. Owszem, szczekały, ścigając zająca czy wiewiórką, ale zupełnie inaczej. Tak szczekały tylko na obcych. Albo na coś dziwnego czy niepokojącego.
Netty zadarła głową. Dobermany stały na szczycie Wzgórza, pod jednym z rosnących tam dębów i wściekle ujadały. Netty była krótkowzroczna i musiała podejść bliżej, żeby cokolwiek zobaczyć. Nie, nie było sensu ich uciszać. Szczekały tak zajadle, że nie dałaby rady. I wtedy zobaczyła, że na gałęzi drzewa coś wisi, że coś się na niej kołysze. Wciąż padało, więc zmrużyła oczy. Tak, coś tam powiesili. Jakąś kukłą. Bardzo ją to zaintrygowało. Pokonała ostatnie metry dzielące ją od szczytu, stanęła pod dębem obok rozhisteryzowanych psów i ponownie spojrzała do góry.
R
Nie. To nie kukła. Netty Salmon nie była kobietą nerwową. Dlatego ujrzawszy dyndającego na sznurze wisielca, bynajmniej nie zaczęła krzyczeć. Nie, po prostu zawróciła, ciągnąc za sobą psy, pomaszerowała z powrotem i maszerowała tak, aż zobaczyła dwóch młodych mężczyzn na górskich rowerach. Wtedy szeroko rozłożyła ręce, żeby ich zatrzymać.
- Cześć, Nathan.
T L
Trzy policyjne samochody, w tym samochód starszego detektywa inspektora Simona Serraillera, wjechały do centrum biurowo-przemysłowego i skręciły w boczną alejkę. Przed małym, pomalowanym na zielono segmentem na jej końcu czekał Nathan Coates w towarzystwie dwóch mężczyzn.
- Dzień dobry, panie inspektorze. To jest pan Connolly, kierownik centrum, i pan Terry Putterby, szef ochrony. - Dobra, co mamy? - Jak już mówiłem, pan Connolly rozpoznał go ze zdjęcia, tylko ze Sharpe występował tu jako doktor Fentiman. Ale to on. - Dobrze. - Serrailler spojrzał na kierownika centrum. - Ma pan klucze? - Tak, ale te segmenty wynajmujemy w dobrej wierze, dlatego myślę, że powinienem chyba... - Nikt panu nic nie zarzuca. Mam nakaz.
- Chciałem tylko... - Dobrze. Nie wiemy, czy on tam jest, ale jeśli tak, musimy bardzo uważać, to niebezpieczny człowiek. Wejdę pierwszy, wsparcie za mną. Nathan... - Idę z panem. Simon wiedział, że nie warto się z nim kłócić. - Tylko ostrożnie. Nie sądzę, żeby był uzbrojony, ale przyparty do muru nie będzie miał nic do stracenia. Na pewno już nas usłyszał. - Odwrócił się i kazał policjantom otoczyć segment. - Mogę prosić o klucze? I niech panowie odejdą trochę dalej.
R
Przekręcił klucz w zamku i szybko wszedł do środka. Nathan tuż za nim, za Nathanem uzbrojeni mundurowi. W pierwszym pomieszczeniu panowała cisza. Simon położył rękę na klamce i otworzył drzwi.
T L
- Sharpe? - Rozejrzał się wokoło. - Nikogo. Biuro importowo-eksporto-we... Nie widać, żeby prowadził tu jakieś interesy. Ekipę daktyloskopijną ściągniemy potem. - Otworzył kilka szuflad. - Nic. - Panie inspektorze. - Nathan cofnął się o krok. Na półce leżała nylonowa torba. - Zdejmij ją.
- Jeśli wyjechał, zapomniał rzeczy na zmianę. - Chyba, że trzyma je tu na wszelki wypadek. - Szczoteczka do zębów jest jeszcze wilgotna. - Dobra, na razie zostaw to. - Zaraz. - Nathan zdjął z półki dużą, brązową kopertę. - Zaadresowana do doktor Cat Deerbon. Serrailler gwałtownie się odwrócił. Koperta była otwarta i gdy Nathan ją przechylił, na półkę wysunęły się trzy taśmy magnetofonowe.
- Zabierzemy to potem. Za tymi drzwiami jest duży magazyn i jeszcze jedno pomieszczenie. Sharpe może tam być. Boczne wejście jest obstawione, tędy nie ucieknie, ale uważajcie. Ruszyli dalej. - Sharpe? Cisza była tak głucha i głęboka, że słyszeli, jak osiada kurz. Serrailler zastukał do drzwi. -Sharpe? - Nie ma go - powiedział Nathan. - Chyba nie, ale to sprytny lis. Dobra, zaczynamy.
T L
- Wchodzimy.
R
Trzasnął zasuwą i przekręcił klucz w zamku. Potem znieruchomiał i odczekał pełną minutę. Czekając, czuł na karku ciepły oddech Nathana.
Otworzył drzwi na oścież i wpadli razem do czegoś, co przez ułamek sekundy wydawało się pustym magazynem. - Boże święty... - Serrailler wyszeptał te słowa tak cicho, że Nathan ich nie zrozumiał i wszystko dotarło do niego dopiero wtedy, gdy poszedł za jego wzrokiem. - Jezu Chryste... - powiedział, a raczej chciał powiedzieć, bo gdy otworzył usta, wydobył się z nich jedynie dziwny, miaukliwy pisk.
Taśma Wszystko ci już opowiedziałem. Porozmawialiśmy. Wynagrodziłem ci moje kłamstwa i milczenie. Bo teraz, gdy łada chwila mamy stanąć twarzą w twarz, bardziej niż kiedykolwiek indziej powinienem być wobec ciebie całkowicie szczery. Prawda?
Nie znosiłem z tobą rozmawiać. Nie znosiłem, kiedy próbowałaś coś ze mnie wyciągnąć, zaleźć mi za skórę, na siłę żyć obok mnie. Ale tak, spodobało mi się odsłanianie nagiej prawdy. Cieszę się, że mnie poznałaś — na tyle, na ile ci pozwoliłem. Bo w końcu to ją mam prawo wyboru, to ja mam władzę. To do mnie należy ostatnie słowo. Do mnie. Nie do ciebie. Do mnie. Do mnie. Do mnie. Do mnie. Panie łagodności, panie ciszy i spokoju, Którego głos cieszy, którego obecność niesie ukojenie, Nawiedź nas we śnie.
R
Modlimy się, o Panie, byś na koniec dnia Napełnił nasze serca spokojem.
T L
Chór zamilkł, lecz ostatnie wersety hymnu poszybowały hen, wysoko, aż pod sufit wypełnionej po brzegi katedry. Trumna z jasnego dębu spoczywała na stopniach schodów prowadzących do prezbiterium. Stojąc tam i śpiewając, Freya patrzyła na pozłacane aniołki na żebrowanym sklepieniu, dlatego Cat uznała, że będzie to najbardziej odpowiednie miejsce. Hymn był przepiękny i wszyscy mieli ściśnięte gardło. Przyszły tłumy. Jej koledzy z londyńskiej policji siedzieli obok kolegów z Lafferton. Błyszczały złote galony. Komisarze. Zastępcy komisarza. Główni inspektorzy. Nadinspektorzy. Starszy detektyw inspektor Simon Serrailler siedział od strony przejścia; kilka minut wcześniej czytał urywek ze Starego Testamentu. W drugim rzędzie, wśród kolegów i przyjaciół Frei, siedział Nathan Coates z narzeczoną. Stojąca wśród altów Meriel Serrailler wsłuchiwała się w znajome słowa ze starego modlitewnika i po raz pierwszy od śmierci Frei ogarnął ją nie tylko smutek po stracie nowej przyjaciółki, którą tak bardzo polubiła, ale i żal po czymś, czego nie potrafiła wytłumaczyć nawet samej sobie. Zawsze starała się dostrzegać dobre strony życia, zawsze patrzyła w przyszłość i ciężko pracowała, nie zaprzątając sobie głowy teraźniejszością. Dzięki temu wytrzymała tak długo
w związku ze zgorzkniałym, wiecznie urażonym człowiekiem, ale, nie wiedzieć czemu, uzmysłowiła jej to dopiero śmierć Frei. Poczucie straty czasu, straty życia, poczucie, że czegoś nie zrobiła, latami tłumiony gniew: to wszystko uderzyło ją jak młotem właśnie tu, w miejscu, które tak bardzo kochała, uderzyło tak mocno, że nie umiała sobie z tym poradzić, że nie wiedziała, jak zareagować. Pomyślała o Aidanie Sharpie, o człowieku chorym umysłowo, złym, obłąkanym i wynaturzonym. Którego z nich znała? Od kiedy taki był? I dlaczego, dlaczego, dlaczego?
R
Zaszurały krzesła. Do mównicy podszedł Nathan Coates. Miał ściągniętą twarz i z trudem nad sobą panował; w jasnoszarym garniturze i w czarnym krawacie wyglądał jak uczeń. Położył ręce na pulpicie i odchrząknął. Emma zacisnęła kciuki. Początkowo mówił, że nie da rady, bał się, że się rozpłacze, bo od śmierci Frei płakał często. I raptem zmienił zdanie. „Wziąłem się w garść" - powiedział. Mimo to, Emma wiedziała, jak bardzo mu trudno.
T L
- Czytanie z Ewangelii świętego Łukasza, rozdział dziesiąty. „Pewien czło wiek szedł z Jerozolimy do Jerycha i wpadł w ręce zbójców..." Czytając przypowieść o dobrym Samarytaninie, powoli odzyskiwał siłę i pewność siebie, tak że pod koniec jego czysty, dumny głos wibrował echem w całej katedrze. Gdy wracał na miejsce, przystanął przed trumną i pochylił głowę. - Módlmy się.
Emma wzięła go za rękę i ścisnęła ją wciąż drżącymi dłońmi.
Karin McCafferty była zmęczona. Niewiele brakowało i zostałaby w domu. Mike mówił, żeby się nie zmuszała. Stojąc w obliczu czegoś, co brał za wyrok śmierci, był przerażony i bezradny, bał się o nią i o siebie. Nie wierzył w skuteczność terapii, na które się zdecydowała, nie rozumiał powodów, dla których je wybrała. I teraz, gdy uznał, że miał rację - gdy okazało się, że rację mieli wszyscy oprócz niej - szukał pretekstów do ucieczki, żeby nie widzieć, jak się jej pogarsza, jak z dnia na dzień robi się coraz słabsza.
Nie jestem słabsza, myślała, wstając do kolejnego hymnu. Wiem, że nie, po prostu to wiem. Od wielu tygodni czuła, że chroni ją bezpieczny kokon, potężna, opiekuńcza siła. Że powoli, stopniowo siła ta leczy ją i wzmacnia. Dlatego stojąc między ludźmi i śpiewając, zupełnie się nie bała. Niechaj podejdzie tu człowiek prawdziwie odważny... Zastanawiała się, kto wybrał Pielgrzyma i czy Freya pozostawiła instrukcje co do swego pogrzebu. Może ci, którzy mieli niebezpieczną pracę, robili to częściej niż inni? Może spisywali je choćby na skrawku papieru i chowali na dnie szuflady?
T L
R
Usłyszawszy, co się stało, zamknęła w głowie drzwi prowadzące do gabinetu, w którym pochylał się nad nią Aidan Sharpe. Po prostu je zamknęła, zatrzasnęła zasuwę i przekręciła klucz w zamku. Wiedziała, że już nigdy do nich nie podejdzie. Opowiedziała wszystko Cat, a potem podjęła decyzję. Nie pojmowała tego, tym bardziej nie umiała tego osądzić. Uznała, że lepiej dać sobie z tym spokój.
Gdy ludzie zaczęli śpiewać hymn, ten sam, który śpiewali dla Debbie, Sandy Marsh poczuła, że zaraz nie wytrzyma i będzie musiała wyjść. Siedziała na końcu katedry. Przyszedł z nią Jason. Nie chciała, żeby przychodził, ale teraz, w zalewie wspomnień, cieszyła się, że tu jest, że wspiera ją ramieniem i że zabrał ze sobą zapas dużych, czystych chustek do nosa. Gdy tamtej nocy Debbie nie wróciła do domu, jej życie stanęło na głowie i wiedziała, że już nigdy nie będzie tak jak dawniej. Straciła nie tylko najlepszą przyjaciółkę i współlokatorkę - morderca odebrał jej coś jeszcze, coś, czego nie umiała określić, coś swobodnego, beztroskiego i optymistycznego, coś, co tkwiło w niej, odkąd ona i Debbie były dziećmi. To coś odeszło teraz na dobre. Przeprowadzi się - postanowiła to zrobić, gdy tylko usłyszała o Debbie, ale nie, nie chciała rezygnować z pracy ani wyjeżdżać z Lafferton. Potrzebowała przyjaciół, potrzebowała znajomych widoków, chociaż było jej bardzo ciężko,
zwłaszcza gdy widziała Wzgórze, gdy jechała autobusem do Starly czy bywała tam, dokąd chodziła z Debbie, w sklepach, kawiarenkach czy w bibliotece. Tymczasem mieszkała z koleżanką z pracy, której mąż był oficerem marynarki wojennej i często wyjeżdżał na długo z domu. Zamierzała poszukać własnego mieszkania, ale znalezienie kogoś, z kim mogłaby je dzielić, nie było łatwe, a na wynajęcie samodzielnego nie miała pieniędzy. Z Debbie mieszkało się wygodnie. Znały się tak dobrze, że życie płynęło gładko nawet wtedy, kiedy przyjaciółka miała zły humor. Śpiewali. Jason dotknął jej ramienia. Dobry, miły, przyjacielski Jason. Lecz wiedziała, że Jason pragnie czegoś więcej i musiała mu powiedzieć: „Nie". Lubiła go i była mu bardzo wdzięczna. W pracy był fajny. To wszystko. Nawet jeśli będzie kiedyś gotowa, żeby mieć chłopaka, na pewno nie wybierze jego.
R
Niechaj zmysły otępieją, niechaj ciało odpocznie, Przemów w huku trzęsienia ziemi, w ogniu i na wietrze.
T L
O, cichutki głosie spokoju. O, cichutki głosie spokoju. Na mównicę wszedł Simon Serrailler. Położył na pulpicie kilka kartek, lecz ani razu na nie nie spojrzał. - Przyszliśmy tu pożegnać Freyę Graffham, córkę, siostrę i ciotkę, koleżankę i przyjaciółkę. Przyszliśmy tu uczcić jej pamięć i wiem, że jest to jedna z najtrudniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek robiliśmy i będziemy robić. Freya pracowała u nas krótko, jednak niewielu potrafiło pozostawić po sobie tak czysty i wyraźny ślad, niewielu potrafiło tak nas zjednać. Cat nie odrywała oczu od twarzy brata. Był świetnym mówcą. Nie popisywał się, przemawiał jasno, pięknie i szczerze. Przywrócił Freyę do życia, uchwycił i przekazał im jej żywiołowość, poczucie humoru, inteligencję, radość, z jaką wykonywała swoją pracę, radość ze znalezienia nowego domu, z nowych kolegów i przyjaciół, radość, jaką dawał jej śpiew i ta katedra. Opowiedział wzruszająco o jej śmierci, z rozgoryczeniem wspomniał o towarzyszących jej okolicznościach. Mówił o głębokim poczuciu straty, po chwalił kolegów za odwagą, przypomniał im o ryzyku, na jakie się codziennie narażali, i chociaż przybyli tai
uczcić pamięć zmarłej, prosił ich też o wsparcie i modlitwą za żywych. Było to wystąpienie niezwykle żarliwe. Poruszyło zebranych i wycisnęło im z oczu łzy. Potem była ostatnia modlitwa i błogosławieństwo. Cat pomyślała nagle o Aidanie Sharpie i ujrzała go wyraźnie oczami wyobraźni, wyniosłego, nieskruszonego i uśmiechniętego. Poczuła się tak, jakby spojrzała w twarz ucieleśnieniu zła. Wystąpiło sześciu policjantów, w tym Simon Serrailler i Nathan Coates. Podeszli do schodów i dźwignęli trumnę. Boże dopomóż, pomyślała Cat, patrząc na jasne, dębowe drewno, na pojedynczy wieniec z białych róż i frezji i na poważne twarze niosących ją mężczyzn. Pochyliła-głowę. Boże, dobry Boże... Nie mogła dłużej, po prostu nie mogła.
T L
R
Pogrzeby Debbie Parker i Iris Chater, smutne, ponure, pełne zdumienia, niedowierzania, wściekłości i wiszących w powietrzu pytań bez odpowiedzi, były mniejsze i odbyły się gdzie indziej. Lecz odpowiedź ta pojawiła się tu i teraz, gdy katedralne organy zagrały chorał Bacha, odpowiedź i rozwiązanie, iskierka nadziei, znak, że tak jest dobrze. Śmierć burzy i rozdziela, śmierć jest szpetotą, lecz pogrzeb taki jak ten był smugą jasnego światła, pocieszał i dodawał sił. Gdzież bym teraz była i jak mogłabym żyć, gdybym tego nie miała? Cat ponownie pochyliła głowę.
Wzdłuż ścieżki przed katedrą stała warta honorowa - w słońcu błysnęło srebro, błysnęło złoto i przez sekundą blask ten omywał białe róże i jasne drewno spoczywającej na karawanie trumny. Potem karawan odjechał w cień. Ludzie wychodzili parami, grupami, cicho rozmawiając. Przystawali, żeby zaczekać, aż odjadą samochody albo od razu odchodzili. Pod olbrzymim, kamiennym łukiem nad bocznymi drzwiami Nathan Coates łkał histerycznie w ramionach Emmy. Nie oglądając się za siebie, Jim Williams skręcił samotnie w boczną uliczkę. Nie wiedział, dlaczego tu przyszedł, nie wiedział, czy cieszy się z tego, czy nie.
Obserwowała go z oddali Netty Salmon. Przeszło jej przez myśl, że może warto go dopędzić, ale nie wiedzieć czemu nie dopędziła.
Plac przed katedrą powoli się wyludniał. Jako pierwsi odjechali starsi oficerowie. Na komendzie wyłożono księgę kondolencyjną, do której mógł wpisać się każdy, kto chciał. - Panie inspektorze. -Nathan. - Powiedział pan... wszystko. - Dziękują. - Ale ją w to nie wierzę. Nie wierzę, że to ją teraz nieśliśmy. Nie mieści mi się to w głowie.
R
- Mnie też nie.
T L
- Nathan... - wtrąciła łagodnie Emma. Nathan wytarł oczy. - Tak, wiem. Panie inspektorze, chodzi o to, że się pobieramy. Mieliśmy zaczekać, żeby było jak trzeba, ale... ale nie możemy. Nie teraz. W czwartek rano idziemy do urzędu stanu cywilnego. Tylko my, mój brat i rodzice Emmy. Dlatego chcielibyśmy prosić pana, żeby... żeby... - Był pan naszym świadkiem - dokończyła Emma. - Z wielką przyjemnością. - Dziękujemy. Dziękujemy. W takim razie do zobaczenia na komendzie. Odeszli; miał ich podwieźć jeden z kolegów. Simon odprawił swojego kierowcę. Gdy wyszli ostami ludzie, gdy usłyszał, j ak bocznymi drzwiami wychodzą chłopcy z chóru, odwrócił się i wszedł do katedry. Powietrze wciąż drżało od muzyki organowej i od śpiewu, wciąż pobrzmiewały w nim słowa modlitw. Było ciepło. Pachniało kwiatami i świeżo wyjętymi z szafy płaszczami. Na niektórych ławkach zostały kartki z porządkiem nabożeństwa.
Boczną nawą powoli doszedł do prezbiterium i popatrzył na miejsce, gdzie jeszcze niedawno stała trumna Frei. Freya. Nie mógł przywołać na pamięć jej obrazu, nie wiedział, co czuje i myśli. Wiedział jednak, że z czasem się dowie. Należał do ludzi, którzy biorą życie takim, jakim jest. Jego myśli o Aidanie Sharpie nie były wcale jaśniejsze i czuł, że nigdy nie będą. Cat powiedziała, że takich jak on potrafi zrozumieć jedynie Bóg. Simon w to wątpił. Kościelny gasił świece, inny zbierał śpiewniki, układał je w równiutkie stosiki i wynosił. Nagle coś przeraźliwie zapiszczało, a zaraz potem zadudniły basy. Pojedynczy dźwięk, jedna nuta. Simon zerknął do góry. Organista zamknął już pokrywę i właśnie gasił światło na chórze.
R
Na dworze było cicho i spokojnie: Słońce zsunęło się już z zachodnich drzwi.
T L
Simon ruszył szybko w stronę domu. Nie zamierzał wracać na komendę. Niech myślą sobie co chcą. Do końca dnia nie miał ochoty nikogo widzieć. Rzucił marynarkę na sofę, wszedł do kuchni i nalał sobie whisky z wodą. W mieszkaniu było chłodno. Chłodno i spokojnie. Tak, cisza, spokój, porządek i bezruch. Katedralny zegar wybił czwartą.
Na sekretarce mrugało światełko. Simon nachylił się, pstryknął włącznikiem i z głośnika popłynął ciepły, rzeczowy głos. - Mówi Diana. Dawno nie rozmawialiśmy. Tęsknię. Oddzwonisz? To była jedyna wiadomość. Simon zawahał się i wcisnął guzik, żeby ją skasować.