Hill Susan Ludzie czystego serca Tytuł oryginału The Pure in Heart
R T L Moim wszystkim wywiadowcom
Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą.
T L
R
Ewangelia według świętego Mateusza
1 Nad ranem mgła nad laguną była delikatna, gęsta i tak chłodna, że Simon Serrailler cieszył się, że włożył grubą kurtkę. Stał na pustym nabrzeżu Fondamenta, z podniesionym kołnierzem, opatulony w głuszącą ciszę. O świcie niedzielnego, marcowego dnia w tej części Wenecji, do której rzadko zaglądali turyści, nie było dużego ruchu. Zapracowane miasto odpoczywało, nie pojawili się jeszcze nawet ci, którzy rankiem chodzili na mszę.
T L
R
Zawsze tu się zatrzymywał, w tych samych dwóch pokojach nad pustym magazynem, należącym do jego przyjaciela Ernesta - właśnie za chwilkę miał przypłynąć i zabrać go na drugi brzeg kanału. Pokoje były wygodne, skromne i pełne cudownego światła, odbitego od nieba i wody. Nocą panowała w nich cisza, a ruszając z Fondamenta, Simon mógł do woli przechadzać się wśród ukrytych podwórek, wypatrując rzeczy, które chciałby naszkicować. Przez ostatnie dziesięć lat odwiedzał Wenecję co najmniej raz w roku, zwykle jednak dwa razy. Te wynajmowane pokoje były zarówno pracownią artysty, jak i schronieniem inspektora policji. Podobne kryjówki urządził sobie jeszcze w Rzymie i we Florencji. Ale w Wenecji czuł się najlepiej i do Wenecji zawsze wracał. Warkot silnika zabrzmiał, nim ze srebrzystej mgły nieopodal Simona wychynęła łódź. - Ciao. - Ciao, Ernesto. Łódź była niewielka i funkcjonalna, pozbawiona wdzięku i dekoracji tradycyjnych weneckich gondoli. Simon położył pod siedzeniem brezentową torbę i zajął miejsce obok sternika. Zatoczyli łuk, kierując się ku otwartym wodom. Mgła niczym pajęczyna osiadała im na twarzach i rękach. Ernesto zwolnił, wreszcie nagle, jakby wycięli tunel w bieli, wyłonili się wśród światła, w którym Simon ujrzał leżącą przed nimi wyspę. Odwiedzał już San Michele wiele razy; rozglądał się, zapamiętywał widziane obrazy - nigdy nie korzystał z aparatu foto-
graficznego - wiedział, że o tej porze przy odrobinie szczęścia nie zastanie tam nikogo, nawet poskręcanych artretyzmem, ubranych na czarno wdów, które przychodziły opiekować się rodzinnymi grobowcami. Ernesto milczał. Nie był typowym gadatliwym Włochem. Był piekarzem, od lat pracował w przepastnej piekarni należącej od pokoleń do jego rodziny, od lat rozwoził kanałami gorące pieczywo. Za każdym razem kiedy go odwiedzał, mówił, że jest ostatnim z rodu piekarzy. Synów nie interesowało to zajęcie, wyjechali studiować w Padwie i Genui, córka wyszła za dyrektora hotelu nieopodal placu Świętego Marka; gdy on przestanie wypiekać chleb, piece wystygną na zawsze.
T L
R
Wenecja się zmieniała, tradycyjne weneckie rzemiosło obumierało. Młodzi nie chcieli zostawać w mieście, nie mieli ochoty na ciężkie życie i codzienną pracę na łodzi. Wenecja umiera. Simon jakoś nie potrafił uwierzyć, że Wenecja ma zginąć, nie umiał brać na poważnie przepowiedni jej zagłady. Starożytne, magiczne miasto ciągle tu było, unosząc się na lagunie od tysięcy lat, na przekór złym wróżbom. Prawdziwa Wenecja przetrwa, nie tylko zatłoczona i kosztowna atrakcja turystyczna. Ludzie, którzy mieszkali i pracowali wśród kamieniczek Zattere, Fondamenta i kanałów za stacją kolejową, będą robić to samo za sto lat, wspierając się wzajemnie, obsługując gości hotelowych i miejsca odwiedzane przez turystów. Ernesto jednak raz jeszcze powtórzył, że Wenecja umiera, machnięciem dłoni wskazując San Michele, wyspę zmarłych; wkrótce wszystko będzie takie samo jak ona, stanie się jednym wielkim cmentarzem. Skręcili ku przystani. Simon wygramolił się z łodzi, zabrał torbę. - Przyjadę w porze obiadu - oznajmił Ernesto. - W południe.
Simon pomachał mu i ruszył w stronę zadbanych alejek cmentarza i zdobionych nagrobków z marmuru.
Odgłos silnika łodzi ucichł niemal natychmiast, tak że słyszał już tylko swoje kroki i pokrzykiwania porannych ptaków. Poza tym panowała wręcz niezwykła cisza. Dobrze przewidywał, nikogo tu nie było - ani jednej zgarbionej, starej kobiety w czarnej chuście na głowie, żadnej rodziny z chłopcami w krótkich spodenkach, niosącymi pęki kolorowych kwiatów, żadnych robotników, grabiących żwir w alejkach. Wciąż panował chłód, ale mgła już się uniosła i wstało słońce. Pierwszy raz trafił na ten pomnik kilka lat temu. Zanotował go sobie w pamięci, ale jak zwykle, większość czasu spędzał wśród straganów, rysując stosy owoców, ryb i warzyw, tłum i przekupniów; nie miał czasu ani sił, żeby dokładnie zająć się wyspą-cmentarzem.
T L
R
Dotarł do nagrobka i się zatrzymał. Na szczycie kamiennego postumentu stał anioł ze złożonymi skrzydłami, wysoki na może trzy metry, towarzyszyły mu trzy cherubiny. Cała grupa skłaniała głowy, pogrążona w rozpaczy, pełna powagi i niewzruszonego piękna. Chociaż rysy postaci wyidealizowano, Simon był pewien, że do rzeźb pozowali żywi modele. Na grobie widniała data „1822", twarze figur miały charakterystyczne, weneckie rysy, które po dziś dzień widywało się u starców w vaporetto, u chłopców i dziewcząt, przechadzających sie w modnych ubraniach wzdłuż riva degli Schiavoni. Te same rysy można było rozpoznać na wielkich malowidłach w kościołach, gdzie wzrok ku górze wznosili święci, cheruby, dziewice i kościelni dostojnicy. Simon był tym urzeczony. Znalazł miejsce, by przysiąść na występie jednego z przyległych pomników, wyjął szkicownik i ołówki. Przed wyjściem przygotował sobie termos kawy, zabrał trochę owoców. Światło ciągle było przymglone i panował chłód. Simon wiedział, że ma zajęcie na trzy najbliższe godziny. Przerywał tylko od czasu do czasu, aby rozprostować nogi, spacerując ścieżkami. O dwunastej miał przypłynąć po niego Ernesto. Wtedy zabierze rzeczy z powrotem do mieszkania, potem pójdzie na campari i zje obiad w trattorii, tej, do której zaglądał, gdy mieszkał w Wenecji. Później się zdrzemnie, a jeszcze później ruszy na spacer po ruchliwych zakątkach miasta, może nawet popłynie vaporetto, wzdłuż Canale Grande i z
powrotem, ot tak, dla samej przyjemności mknięcia po wodzie między starymi, chylącymi się, pozłacanymi kamienicami i patrzenia, jak w ich oknach zapalają się światła. Dni, które spędzał w tym mieście, niewiele się od siebie różniły. Rysował, spacerował, jadł i pisał, spał, przyglądał się. Nie myślał o domu i swoim drugim, pracowitym życiu. Tym razem jednak... Wiedział, co przyciągnęło go na San Michele, pod pomnik rozpaczających aniołów, wiedział, co sprawiało, że nawiedzał ciemne kościółki w różnych zakątkach miasta, wypełnione zapachem kadzidła, że krążył po nich, przypatrując się tym samym wdowom w czerni, klęczącym z różańcami albo zapalającym świece na lichtarzu.
T L
R
Śmierć Frei Graffham, która przez krótki czas była detektywem w komisariacie policji w Lafferton, bolała go bardziej i dłużej, niż mógł się spodziewać. Minął rok, od kiedy ją zamordowano, a jego wciąż dręczyły straszne wspomnienia i to, że budziła jego emocje w sposób, na jaki nigdy by sobie nie pozwolił, gdyby żyła. Siostra Simona, doktor Cat Deerbon, powiedziała mu, że pozwolił sobie na poważniejsze uczucia do Frei tylko dlatego, że umarła. Nie mogła mu odpowiedzieć i tym samym nie stanowiła zagrożenia. Czy rzeczywiście czuł się zagrożony? Doskonale wiedział, co siostra ma na myśli, ale jeśli chodziło o Freyę, było inaczej. Podźwignął się, poprawił szkicownik na kolanach. Nie rysował całego pomnika, tylko osobno twarz każdego z aniołów i cherubinów. Zamierzał wrócić tu później, by nakreślić cały monument, a potem dopracowywać szkic, póki nie będzie z niego zadowolony. Następna wystawa miała po raz pierwszy odbyć się w Londynie. Wszystko musiało wyjść jak najlepiej. Pół godziny później wstał, żeby rozprostować nogi. Na cmentarzu wciąż było pusto, choć słońce stało już w zenicie. Grzało mu twarz, gdy ruszył ścieżką między czarnymi, białymi i szarymi nagrobkami. Już kilka razy podczas tej
szczególnej wizyty w Wenecji zastanawiał się, czy mógłby tu zamieszkać. Zawsze pasjonowała go jego praca - obrał inną drogę kariery niż reszta rodziny, lekarze od trzech pokoleń. Ale zew tego drugiego życia, rysowania, może za granicą, od chwili śmierci Frei stawał się coraz silniejszy. Miał trzydzieści pięć lat i mógłby dawno zostać komisarzem. Chciał tego. Nie chciał. Zawrócił ku rozpaczającym aniołom, jednak ścieżka nie była już pusta. W jego stronę szedł Ernesto. Na widok Simona podniósł rękę. - Ciao. - Coś się stało? - Wróciłem po ciebie. Był do ciebie telefon.
R
- Z pracy? - Nie. Twój ojciec. Chciał, żebyś oddzwonił.
T L
Simon schował szkicownik i ołówki do brezentowej torby i szybkim krokiem poszedł za Ernestem do przystani. Mama, pomyślał, coś się stało z mamą. Kilka miesięcy temu matka doznała niewielkiego wylewu, był to skutek podwyższonego ciśnienia i za dużego stresu, szybko jednak dochodziła do siebie, wyglądało na to, że nie będzie żadnych złych następstw. Cat powiedziała, że nie ma potrzeby, by odwoływał podróż. - Nic jej nie jest, to nic poważnego. Nic nie wskazuje na to, żeby się powtórzyło. Jeśli by się coś z nią działo, zdołasz szybko wrócić. I pewnie musi to teraz zrobić, myślał, stojąc obok Ernesta, gdy pędzili po wodzie oświetlonej teraz promieniami słońca. Dziwne, że zadzwonił ojciec, a nie Cat. Richard Serrailler nie pochwalał kariery wybranej przez syna, nie pochwalał też jego zamiłowania do sztuki, a także bezżennego stanu. A czasem po prostu jego samego. - Wydawał się czymś zmartwiony? Ernesto wzruszył ramionami.
- Wspominał o matce? - Nie, prosił tylko, żebyś zadzwonił. Motorówka pomknęła w stronę Fondamenta, zrobiła zgrabny zwrot i się zatrzymała. Simon położył dłoń na ramieniu Ernesta. - Jesteś dobrym kumplem. Dzięki, że po mnie wróciłeś. Ernesto tylko skinął głową.
- To ja, Simon. - Witaj.
T L
- Serrailler, słucham.
R
Simon pobiegł ciemnymi schodami, które prowadziły z pustego magazynu do mieszkania, rzucił torbę i kurtkę na podłogę. Jakość połączeń telefonicznych poprawiła się od czasu, gdy wprowadzono nowe cyfrowe łącza, zaraz też usłyszał w słuchawce sygnał aparatu z Hallam House.
- Czy z matką wszystko w porządku?
- Tak, dzwoniłem w sprawie twojej siostry. - Cat? Co jej się stało? - Chodzi o Martę. Dostała zapalenia płuc. Zabrali ją do szpitala w Bevham. Jeśli chcesz zobaczyć ją żywą, powinieneś wracać do domu. - Jasne, ja... Ale ojciec już odłożył słuchawkę. Richard Serrailler z nikim nie rozmawiał dłużej, niż było trzeba, zwłaszcza ze swoim synem policjantem. Samolot do Londynu odlatywał wieczorom, a zdobycie w nim miejsca zabrało Simonowi pół godziny telefonowania i wymagało pomocy znajomego z włoskiej policji. Resztę dnia spędził na pakowaniu się, sprzątaniu mieszkania,
umawianiu z Ernestem, żeby zabrał go na lotnisko. Dopiero gdy siedział już w zatłoczonym samolocie, mógł wreszcie spokojnie pomyśleć. Właściwie nic mu nie przychodziło do głowy. Telefon od ojca był nieoficjalnym rozkazem, a on go wypełniał bez gadania. Stosunki Simona z Richardem Serraillerem były tak złe, że traktował ojca jak jeszcze jednego przełożonego i żywił do niego równie ciepłe uczucia.
R
Siedział przy skrzydle, i dlatego gdy odlatywali, nie zobaczył laguny. Tym bardziej opuszczał Wenecję nie chętniej niż zwykle, porzucał swoje schronienie, zajęcie, spokój, prywatną przestrzeń. Ten Simon Serrailler, który spacerował po mieście, przemierzał mosty nad kanałami, place, szedł ciemnymi, wąskimi przejściami między starymi, wysokimi kamienicami, siedział i szkicował albo wieczorami przy czymś mocniejszym rozprawiał z Ernestem i przyjaciółmi, był kimś innym od policyjnego detektywa z Lafferton, prowadził inne życie, miał odmienne troski i zainteresowania. Zazwyczaj podróż stanowiła czas przejścia z jednego życia w drugie, tego wieczoru jednak został rzucony w codzienność bez okresu spokojnej kwarantanny.
T L
Zgasł znak, nakazujący zapięcie pasów, między fotelami potoczył się wózek z napojami. Simon poprosił o gin i butelkę wody mineralnej. Simon Serrailler był jednym z trojaczków; pozostałych dwoje to siostra, Cat, lekarz internista, oraz brat Ivo, lekarz pracujący w Australii. Marta urodziła się dziesięć lat po nich, gdy Richard i Meriel Serraillerowie byli już po czterdziestce. Przyszła na świat kaleka umysłowo i fizycznie, większość życia spędziła w specjalnym domu opieki. Chyba rozpoznawała Simona - a może nie. Nikt nie był w stanie tego stwierdzić. Zawsze gdy patrzył na siostrę, czuł się głęboko poruszony jej widokiem. Czasem leżała w łóżku, czasem siedziała na wózku inwalidzkim, gdzie jej ciało podtrzymywały pasy, głowę miała podpartą. Przy ładnej pogodzie zawoził ją do ogrodu i wędrował z nią ścieżkami, wśród krzewów i klombów. Jeśli nie mógł tego zrobić, siedział w jej pokoju lub w jednej z poczekalni. Nie dawała żadnych sygnałów. Mówił do niej, trzymał ją za rękę, całował na powitanie i pożegnanie.
Z biegiem lat coraz mniej się przejmował, czy siostra go rozpoznaje i czy jego towarzystwo coś dla niej znaczy. Nawet jeśli jego wizyty nie miały dla Marty żadnego znaczenia, były ważne dla samego Simona, mniej więcej tak jak wizyty we Włoszech. Przy siostrze stawał się kimś innym. Czas, który spędzał przy niej, trzymając ją za rękę, gdy mówił do niej spokojnym głosem, pomagał jej pić drobnymi łyczkami przez słomkę albo jeść łyżką, pochłaniał go i uspokajał, odsuwał wszystko inne. Marta wyglądała żałośnie, była brzydka i zaśliniona, niezdolna do porozumiewania się z innymi, nie reagowała na bodźce. W dzieciństwie Simon czuł się w jej obecności zakłopotany i spięty. Siostra się nie zmieniła - ale on tak.
R
Rodzice wspominali o Marcie od czasu do czasu, nigdy jednak nie omawiali szczegółowo jej stanu, a rozmowy oczyszczali z emocji. Co właściwie czuła do niej jej matka? Ojciec odwiedzał niepełnosprawną córkę, ale nigdy p tym nie opowiadał.
T L
Każda choroba gwałtownie pogarszała jej stan, mimo to żyła już dwadzieścia pięć lat. Przeziębienia zmieniały się w infekcje dróg oddechowych, a te w zapalenia płuc. „Jeśli chcesz zobaczyć siostrę żywą"... Przecież takie choroby zdarzały się już wcześniej. Dlaczego tym razem miała umrzeć? Czy ojciec jej żałował? Czy to potrafił? Czy ktokolwiek to potrafił? A może teraz życzył jej śmierci? W głowie Simona wirowały myśli. Czuł, że musi z kimś porozmawiać. Kiedy dotrze do Heathrow, zadzwoni do Cat. Napił się jeszcze ginu. W schowku nad głową spoczywały dwa szkicow-niki pełne nowych rysunków, z których miał zamiar wybrać najlepsze i popracować nad nimi, a potem pokazać na swoim wernisażu. Może zresztą miał już wystarczająco dużo prac i dodatkowe pięć dni w Wenecji spędziłby tylko na wałęsaniu się bez celu. Dopił gin z wodą, wyciągnął mały notes, który zawsze nosił przy sobie, i zaczął szkicować misternie uplecioną, zdobioną paciorkami fryzurę młodej Afrykanki, siedzącej naprzeciwko. Samolot przelatywał właśnie nad Alpami.
2 - Halo, to ja. - Cześć! - Cat Deerbon jak zwykle ucieszyła się, słysząc głos brata. - Poczekaj Si, inaczej się ułożę. - Wszystko w porządku? - Tak, tylko nie wiem, jak się wygodnie usadowić. - Za kilka tygodni na świat miało przyjść trzecie dziecko Cat.
- Jestem na Heathrow.
T L
- Co...?
R
- Dobra, już się usadowiłam i mogę... Słuchaj, dzwonienie z komórki z Włoch kosztuje fortunę, może ja oddzwonię?
- Dzwonił tata. Powiedział, żebym wracał do domu, jeśli chcę zobaczyć siostrę żywą. - O, jakże delikatnie. - Jak zwykle. - Mama i ja postanowiłyśmy, że nic ci nie powiemy. - Dlaczego? - Bo musisz wypocząć, a i tak nic nie zrobisz, Marta cię nie pozna... - Ale ja ją poznam. Milczała przez chwilę. - Jasne, że poznasz. Przepraszam. - Nic nie szkodzi. Słuchaj, będę późno, ale pojadę prosto do szpitala.
- Dobra. Chris pojechał na wizytę i równie dobrze on może tam zajrzeć, jeśli mu będzie po drodze. Przyjedziesz do mnie jutro? Jestem za gruba, żeby siadać za kółkiem. - A co z mamą? - Nie umiem ci powiedzieć, co ona czuje. Wiesz, jak jest. Jedzie tam, potem wraca do domu. Czasem tu wpada, ale niczego nie mówi. - Co się właściwie stało? - To, co zwykle. Przeziębienie, potem infekcja, teraz zapalenie płuc... Który to już raz? Ale teraz jej ciało z tym nie walczy. Organizm nie reaguje na kurację i Chris powiedział, że zastanawiają się nad tym, jak agresywna ma być terapia. - Biedna mała Marta.
T L
R
Cat odłożyła słuchawkę. Wciąż brzmiał jej w uszach głos brata, pełen troski i czułości. Do oczu napłynęły łzy, o co łatwo, kiedy jest się w ciąży. .. Dziś po południu do łez wzruszył ją nawet widok jednego z pluszaków córki, który wygnieciony i zmoczony deszczem leżał na trawniku. Niezgrabnie usadowiła się na sofie. Już prawie zapomniała, jak to jest czekać na poród. Sam miał już osiem i pół roku, Hannah siedem. Nie planowali trzeciego dziecka. Ona i Chris byli jedynymi pracownikami praktyki lekarskiej, praca pochłaniała im niemal cały czas, grafik mieli napięty do granic wytrzymałości. Chociaż chciała wrócić do przyjmowania pacjentów tak szybko, jak tylko zdoła, wiedziała, że na najbliższe sześć miesięcy wypadnie z obiegu, a potem przez rok będzie pracować w niepełnym wymiarze godzin. Zresztą teraz, gdy dziecko miało przyjść na świat, a ona już się z tym faktem oswoiła, chciała pobyć z nim w domu i mieć więcej czasu dla pozostałej dwójki, a nie pędem wracać do wyczerpującej lekarskiej pracy. Nie będzie miała czwartego dziecka, to było zatem kimś tak cennym, że Cat zamierzała się nim nacieszyć. Leżała na sofie i starała się zasnąć, ale nie mogła zatrzymać rozpędzonych myśli. Jakie dziwne, a zarazem jakże typowe dla ojca było to, że zadzwonił do Wenecji i powiedział coś takiego. „Wracaj do domu, jeśli chcesz zobaczyć siostrę żywą".
A on sam jak często widywał Martę? Cat rzadko słyszała, aby z jego ust padało imię młodszej córki. Kiedyś doprowadził ją do furii, nazywając Martę „rośliną" w obecności Sama i Hannah. Czy wstydził się, że ma dziecko z uszkodzonym mózgiem? A może go to złościło? Czy winił siebie albo Meriel? I co chciał osiągnąć, dzwoniąc do Simona, kolejnego dziecka, dla którego nie miał czasu? Dla niej Simon, obok jej męża i dzieci, należał do grona osób, które kochała ponad wszystko. Kot Mephisto pojawił się jakby znikąd, miękko wylądował na sofie obok niej i usadowił się wygodnie.
T L
3
R
Zasnęli wszyscy troje.
Ulice były ciemne i prawie opustoszałe, chociaż dopiero wybiła dziesiąta wieczór. Światła szpitala Bevham jaśniały pełną mocą, a gdy Simon Serrailler skręcił w uliczkę dojazdową, minął go ambulans i na wyjącej syrenie popędził w stronę oddziału intensywnej terapii. Simon zawsze lubił pracować nocą, od czasu, kiedy jeszcze jako mundurowy policjant chodził na patrole. Lubił to i teraz, choć z rzadka zdarzało mu się uczestniczyć w nocnych akcjach. Podniecała go nadzwyczajność sytuacji, sposób, w jaki wszystko stawało się intensywniejsze, każdy ruch i każde słowo zdawały się ważne, podniecało go uczucie zrodzone ze świadomości, że należy do osób zajmujących się ważną i czasem niebezpieczną pracą wtedy, gdy reszta świata śpi. Wysiadł z auta na pustym parkingu i spojrzał na wielki masyw szpitala, gmach o dziewięciu kondygnacjach, do którego przylegały inne, niższe budynki. Wenecja była lata świetlne stąd, choć na chwilę błysnął mu w głowie widok cmentarza na San Michele w chłodnym blasku niedzielnego poranka, wstążek
żwirowych dróżek i cichych, pogrążonych w żałobie posągów. Tam, podobnie jak w szpitalu, nagromadziło się tak wiele emocji, stłoczonych w każdym zakamarku, że aż oddychało się nimi, czuło się je i wychwytywało ich woń. Przeszedł przez szklane drzwi. Za dnia szpitalna poczekalnia przypominała halę lotniska, z pocztą, sklepikami i bezustannie przechodzącymi ludźmi. Szpital Bevham był kliniką, miejscem, gdzie doskonalili się lekarze wielu specjalności, z ogromnym personelem i ogromną liczbą pacjentów. Teraz, kiedy szpitalne biura i części, w których nie leżeli chorzy, pogrążyły się w ciemnościach, na ciche korytarze wypełzała prawdziwa, szpitalna atmosfera. Światła za wejściami na oddziały, skrzypienie stolika na kółkach, ściszone głosy, grzechot parawanów... Simon niespiesznie szedł w stronę oddziału intensywnej terapii. Atmosfera tego miejsca, bliskość życia spleciona z bliskością śmierci przytłaczała go, przyspieszała bicie jego serca.
R
- Panie inspektorze?
T L
Uśmiechnął się. Dyżurująca pielęgniarka okazała się jedną z niewielu osób, którą znał z pracy. Oddział był przygotowany na noc. Ustawiono parawany przy jednym czy dwu łóżkach, światła przygaszono. Gdzieś w tle delikatnie popiskiwały i buczały elektroniczne monitory. Śmierć zdawała się być niedaleko, jakby czaiła się w cieniach za zasłonami, z ręką na drzwiach. - Leży w sali obok - siostra Blake poprowadziła Simona przez oddział. Pojawił się lekarz w podkoszulku, na szyi dyndał mu stetoskop. Wyszedł zza parawanu i przemknął, sprawdzając coś na pagerze. - Robią się coraz młodsi. Siostra Blake się rozejrzała. - Mają teraz koło szesnastu lat. Zatrzymała się. - Pańska siostra leży tutaj... Jest spokojna. Doktor Serrailler spędziła z nią większość dnia. - Jakie są rokowania?
- Ludzie w takim stanie jak pańska siostra często mają infekcje dolnych dróg oddechowych... A ona, jak pan wie, miała je dość często. Żadna fizjoterapia nie zastąpi ruchu. Marta nigdy nie chodziła. Miała mózg niemowlaka i właściwie żadnych funkcji motorycznych. Nigdy nie mówiła, chociaż wydawała jakieś bełkotliwe i piskliwe odgłosy, nigdy też nie sprawowała kontroli na swoim ciałem. Leżała w łóżku albo siedziała na krześle lub wózku, przez całe życie głowę podtrzymywało jej specjalne rusztowanie. Kiedy była jeszcze małym dzieckiem, na zmianę nosili ją na rękach, ale zawsze sporo ważyła i gdy skończyła trzy lata, żadne z nich nie dawało już rady jej udźwignąć: - To telefon oddziałowy, w dyżurce nie ma nikogo... jak zwykle brakuje personelu. Przyjdę, jeśli będzie pan czegoś potrzebował.
R
- Dziękuję, siostro. Simon otworzył drzwi do sali C.
T L
Najpierw jego nozdrza uderzył zapach. Woń choroby, zapach, którego nigdy nie cierpiał, ale to sam widok Marty na wysokim, wąskim i wyglądającym na niewygodne łóżku ugodził go w samo serce. Monitory, z którymi łączyły ją rozmaite kable i przewody, migotały, ze stojaka zwisał worek z przejrzystą cieczą, bulgotał z cicha, gdy kropla po kropli ciecz ta odżywiała siostrę, sącząc się do żyły na ramieniu. Kiedy jednak Simon zbliżył się już do łóżka i spojrzał na siostrę, cała maszyneria jakby zniknęła, stała się bez znaczenia. Simon widział ją taką, jaką zwykle oglądał. Marta. Dziewczyna o uszkodzonym mózgu, nieruchoma, blada, ciężka, ze strużką śliny spływającą z kącika lekko rozchylonych ust. Marta. Kto wie, czy w ogóle zdawała sobie sprawę ze swojego istnienia, z istnienia świata, wszystkiego, co ją otacza, wszystkich ludzi, którzy się nią opiekowali, kochającej rodziny. Nikt nie był w stanie się z nią porozumiewać. Jej świadomość i zdolność pojmowania były mniejsze niż świadomość domowego zwierzątka. Ą jednak tliła się w niej jakaś iskierka życia, na której zew Simon odpowiadał od samego początku czymś głębszym i większym od współczucia czy
nawet zwykłej więzi z osobą tej samej krwi. Nim zamieszkała w Ivy Lodge, często zabierał ją do ogrodu, albo przymocowywał pasami do fotelu samochodu i woził całymi kilometrami, pewien, że siostra z przyjemnością ogląda widoki. Pchał wózek przez ulice, by dać jej jakąś rozrywkę. Ciągle do niej mówił. Na pewno poznawała jego głos, chociaż nie miała pojęcia o znaczeniu wydawanych przez brata dźwięków. Później, kiedy odwiedzał ją w domu opieki, dostrzegał pełen skupienia spokój, który ją ogarniał, gdy tylko zaczynała go słuchać. Kochał ją dziwną, czystą miłością, nierozpoznawaną, bez odpowiedzi i niczego się niedomagającą.
R
Wyszczotkowane włosy leżały swobodnie wokół głowy, spoczywającej na wysokiej poduszce. Twarz dziewczyny pozbawiona była wyrazu, nie oddawała żadnych konkretnych cech osobowości. Zdawało się, że czas ją ominął. Włosy Marty, które zawsze dla wygody opiekunów ścinano krótko, ostatnio urosły i połyskiwały w świetle wiszącej pod sufitem lampy. Miały ten sam płowy kolor, co włosy Simona.
T L
Przysunął sobie krzesło, usiadł i chwycił siostrę za rękę. - Cześć, skarbie, jestem przy tobie.
Spojrzał na nią, czekał na zmianę w oddechu, mrugnięcie, coś, co by pokazało, że wie, słyszy go, wyczuwa i że dodał jej otuchy. Zielone i białe fluorescencyjne linie na monitorze płynęły przez ekran niewielkimi, regularnymi falami. Oddech Marty był płytki, z trudem przedzierał się do płuc. - Byłem we Włoszech, rysowałem... twarze. Twarze ludzi w kafejkach, ludzi płynących vaporetto. Twarze Wenecjan. To są takie same twarze, jak te, które widać na wielkich malowidłach sprzed pięciuset lat, w ogóle się nie zmieniły, tylko ubrania są nowoczesne. Siedziałem w kafejkach i popijałem kawę albo campari, i po prostu patrzyłem na twarze. Nikt nie protestował. Mówił do niej, ale Marta, nie otwierała oczu. Zatonęła gdzieś daleko, głęboko, odeszła znacznie dalej, niż zdarzało się do tej pory.
Trwał przy niej godzinę, trzymając ją za rękę, i przemawiał do niej łagodnie, jakby uspokajał przestraszone dziecko. Usłyszał jak dyżurna popycha stolik na kółkach. Ktoś wołał. Na Simona opadło wielkie zmęczenie, gdyby złożył głowę na łóżku obok Marty, natychmiast by zasnął. Trzasnęły drzwi. Ocknął się. Jego szwagier, mąż Cat, Chris Deerbon, wślizgnął się do salki. - Pomyślałem, że możesz tego potrzebować - podał mu styropianowy kubek z herbatą. - Cat mi mówiła, że tu jesteś. - Nie wygląda to dobrze. - Nie.
T L
R
Simon wstał, aby rozprostować plecy, które zawsze go bolały, gdy zbyt długo siedział. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Chris dotknął czoła Marty i spojrzał na monitory. - Co o tym myślisz? Deerbon wzruszył ramionami. - Trudno powiedzieć. Przechodziła już przez to, ale teraz dużo rzeczy jest przeciwko niej. - Wszystko. - Niewiele życia jej zostało. - To pewne? - Tak sądzę - łagodnie odparł Chris. Obaj patrzyli na Martę. Simon dopił herbatę i cisnął kubek do kosza. - Wracam do domu. Dzięki, Chris. Jestem wykończony. Razem ruszyli do wyjścia. Przy drzwiach Simon jeszcze raz się rozejrzał. Od kiedy przyszedł, nic się nie wydarzyło, nie było żadnego znaku, wyjąwszy chry-
piący oddech i spokojne migotanie ekranu. Zawrócił, pochylił się na Martą i pocałował ją. Skórę miała wilgotną, pokrytą meszkiem, jak u noworodka. Pomyślał, że już więcej nie zobaczy j ej żywej.
4 - Gunton? Jasne, przecież musiało się coś zdarzyć, nawet dzisiaj, tylko po to, żeby wiedział, że nic się nie zmieni aż do jutra rano, do ósmej. Odwrócił się. Hickley trzymał ogrodowe grabie. - Mówisz, że to jest czyste?
T L
R
Andy Gunton zawrócił do podłużnej szopy, gdzie składowano wszystkie narzędzia. Przecież oczyścił widły z błota, starannie, jak zawsze. Jeśli Hickley, jedyny klawisz, z którym nigdy nie udało mu się dojść do porozumienia, znalazł jakiś brud między dwoma zębami, to musiał go tam sam wsadzić. - Narzędzia nie mogą być brudne, wiesz, jak to jest. - Hickley pode-tknął Andy'emu grabie pod nos. No, dalej, mówił mu tym gestem, przyłóż mi, odpyskuj, miej czelność, rąbnij mnie... Zrób to i będę miał cię tutaj jeszcze miesiąc, sam zobaczysz. Andy wziął od niego grabie i usiadł na ławce pod oknem. Starannie wytarł każdy ząb narzędzia, przeciągnął szmatą między ostrzami, potem raz i drugi przetarł rączkę. Hickley patrzył na niego z założonymi rękami. Za oknem widać było opustoszały kuchenny ogród. Praca na dziś już się skończyła. Przez jedną dziwną chwilę Andy Gunton pomyślał, że będzie za tym tęsknił. Zasiałem ziarno, z którego nie zbiorę plonu, zasadziłem rośliny, którymi nie będę się opiekował, gdy zaczną rosnąć. Przyłapał się na tych myślach i niemal się roześmiał. Odwrócił się i wręczył strażnikowi oczyszczone na nowo widły do inspekcji. Nie miał pretensji do Hickleya. Zawsze się ktoś taki znalazł. Hickley nie przy-
pominał innych strażników, którzy traktowali ich raczej jak nauczyciele uczniów i w rezultacie sprawiali, że podopieczni dawali z siebie wszystko. Hickley w więźniach widział tylko wrogów. Szumowiny. Czy Andy był szumowiną? Przez pierwsze kilka tygodni za kratami tak właśnie się czuł. Wszystko wstrząsnęło nim do głębi, a najbardziej nie mieściło mu się w głowie, że podczas schrzanionego skoku spanikował i popchnął niewinnego człowieka. Ten człowiek upadł na beton, rozbił sobie czaszkę i umarł. W głowie dźwięczało mu wciąż słowo „morderca", niczym kulka grzechocząca w pustej miednicy. „Morderca, morderca, morderca". A kimże jest morderca, jeśli nie szumowiną? Czekał, a strażnik oglądał grabie. No dalej, może weźmiesz mikroskop. Proszę bardzo, i tak nie znajdziesz nawet drobiny brudu. - Odłóż to.
R
Andy Gunton powoli wsunął trzonek grabi w metalowy stojak przy ścianie szopy.
T L
- To już ostatni raz - powiedział.
Ale Hickley nie zamierzał życzyć mu szczęścia, prędzej by się udławił, niż pogratulowałby mu wypuszczenia na wolność. „Nie daj się wkurzyć temu gnojowi", poradził mu ktoś pierwszego dnia, osiemnaście miesięcy temu. Przypomniał to sobie, kiedy odsunął się od Hickleya. Bez pożegnania i nie oglądając się za siebie, wyszedł z szopy, przemierzył ogród, kierując do wschodniego skrzydła Otwartego Więzienia Birley. Z wentylatora w bloku kuchennym wydobywał się zapach gotowanych jajek. Przez otwarte okno słychać było piłeczkę stukającą po stole do ping--ponga: pukstuk, puk-stuk. Kiedyś, w pierwszym tygodniu spędzonym w więzieniu Stackton, jeden z klawiszy podsłuchał, jak Andy mówi: „Zawsze jest ten pierwszy raz". Warknął wtedy na niego: „Nie, Gunton, nie zawsze jest pierwszy raz, ale jest pewne jak cholera, że zawsze jest raz ostatni".
Wtedy, prawie cztery lata temu, wciąż jeszcze był nieprzystosowany i wstrząśnięty, ale te słowa wbiły mu się w pamięć jak strzała w cel i tam już zostały. Ścisnęło go w dołku, gdy powróciła oszałamiająca myśl o świecie na zewnątrz. Już tam bywał, początkowo na wyprawach do sklepu w towarzystwie strażnika, potem w zieleniaku z dostawą, ale wiedział, że to nie to samo. Otwarte więzienie stopniowo rozluźnia kajdany, jednak ich nie zdejmuje. Mimo wszystko jesteś za kratkami, twój status określa miejsce, w którym śpisz i jesz, ci, którzy ci towarzyszą, twoja przeszłość, powód, dla którego się tu znalazłeś.
R
Zawsze jest raz ostatni. Zatrzymał się przed drzwiami na swój oddział i rozejrzał wokół. Ostatni dzień pracy. Ostatni raz czyścił grabie. Ostatni raz stanął oko w oko z Hickleyem. Ostatni raz zje ciepłe, gotowane jajko z ćwikłą i ziemniakami. Ostatni raz zagra w bilard. Ostatnia noc na pryczy. Ostatnia. Ostatnie. Ostatni.
T L
Pozwalają twojemu ciału wychodzić na zewnątrz, ale umysł pozostaje za kratami, umysł nie może, nie waży się tam pójść. Otworzył drzwi. Słońce późnego popołudnia muskało ściany o barwie grzybów, sprawiając, że wyglądały na jeszcze bardziej obskurne. Całe to miejsce wymaga przemalowania. Początkowo musieli się naprawdę bardzo starać i pewnie ktoś był dumny z wysiłków włożonych w to, aby pomieszczenie jak najmniej przypominało więzienną celę. W częściach ogólnie dostępnych więzienie Birley wyglądało jak klub młodzieżowy albo biuro. Teraz jednak wszystko wymagało odnowienia, przemalowania, remontu. Ostatni raz, ostatni raz, ostatni raz. Wychodzi stąd. Wychodzi... Andy otworzył okno. Przypomniał sobie pierwszych kilka dni i to, jak nie potrafił się przyzwyczaić do tej jednej drobnej rzeczy, możliwości otwarcia okna, gdy się tylko tego chce. Stał i zamykał, i otwierał okno, zamykał i otwierał. Jutro ten pokój będzie już należał do kogoś innego. Jakiś inny człowiek przeniesiony z zakładu zamkniętego znowu będzie robił to samo. Otworzy okno. Zamknie je. Otworzy. Zamknie i tak raz po raz. Jutro.
Usłyszał pukanie do drzwi. Nie czekając na odpowiedź, do pokoju wszedł Spike Jones. Spike był w porządku. - Chłopaki zbierają składy na mecz. - Nie idę. - Coś ty? - Każą mi się już stąd wynosić. - Jasne. Zabierasz Kylie Minogue? - Jest twoja. Spike roześmiał się i podniósł zrolowany plakat, oparty o szafkę. Posiedzi w Birley jeszcze dziesięć miesięcy. Zawsze miał ten plakat na oku.
- Daj spokój.
R
- Rozmyślasz?
T L
Rozmyślania. Andy odwrócił się do otwartego okna. Rozmyślania. Nie. Rozmyślał na samym początku, przez pierwsze dni i tygodnie w Stackton, kiedy nie rozróżniał dnia od nocy, a w głowie mu huczało. Rozmyślania. Nie zawracał sobie nimi głowy, od kiedy tutaj trafił i dostał zajęcie w ogrodzie. Nie miał zamiaru znowu myśleć. Wieczór mijał tak jak wszystkie inne wieczory, a on się z tego cieszył. Nie chciał, żeby cokolwiek było inaczej. Zjadł w kantynie i zapalił papierosa na zewnątrz, razem z kilkoma innymi, którzy oglądali mecz rozgrywany w świetle reflektorów. Potem wrócił do budynku i przez godzinę grał w bilard. O dziesiątej wrócił do pokoju, oglądał The West Wing. Obudził się wstrząśnięty i spocony. Przyśnił mu się koszmar. Nocna lampka w kącie pokoju sprawiała, że nigdy nie panowała tam zupełna ciemność. Było po trzeciej rano. I wtedy znów przeraził się tym, co miało nastąpić, zląkł się tak, że aż skurczył mu się żołądek i ścisnęło gardło. Cztery i pół roku życia w więzieniu, dosto-
sowywania się, utrzymywania na powierzchni, chowania swojego ja tak głęboko, że samemu ledwie się wiedziało, kim się jest, cztery i pół roku rutyny, zasad, nauki i tych wszystkich emocji, które tutaj wybrzmiały. Cztery i pół roku przechodzenia z wściekłości w rozpacz, z rozpaczy w rezygnację, z rezygnacji w nadzieję - i wciąż od nowa. Za pięć godzin te cztery i pół roku dobiegnie końca. Za pięć godzin znajdzie się na zewnątrz. Za pięć godzin, ten pokój, to miejsce będzie dla niego niczym, więcej, to on będzie nikim dla tego wszystkiego. Stanie się historią. Jego nazwisko zniknie z rejestrów, twarz zostanie zapomniana. Za pięć godzin.
R
Andy Gunton położył się na plecach. Jeśli on czuł coś takiego po czterech i pół roku, co czuli ci, którzy wychodzili po piętnastu albo więcej latach? Czy dotykał ich nagły przypływ paniki na myśl o życiu bez murów, bez regulaminów, bez otępiającej rutyny, co szybko staje się jedyną rzeczą, której trzyma się kurczowo, bo daje bezpieczeństwo?
T L
Przypomniał sobie pierwszy tydzień spędzony w Stackton. Miał dwadzieścia lat. O niczym nie wiedział. Smród tamtego miejsca i hałas, tępe twarze, podejrzliwe oczka, pragnienie nie tyle ucieczki, co po prostu zniknięcia, rozpłynięcia się. Chrapanie Joeya Butlera, pierwszego kumpla spod celi, odgłos, do którego nigdy nie potrafił się przyzwyczaić, przez który nigdy nie mógł się porządnie wyspać. Czerwone, łuszczące się plamki na ciele, które wybuchły egzemą, a zjawiły się po kilku nocach spędzonych na więziennym materacu. Nie mógł ich porządnie wyleczyć, dopóki tu nie trafił. Wspomnienia powróciły, przeżywał wszystko jeszcze raz, leżąc w zimnym blasku świateł na ścianie. Podobno pobyt za kratami dokonuje z tobą jednej z dwóch rzeczy. Albo zabiera ci duszę, tak że już nigdy nie będziesz należał w pełni do siebie, już na zawsze zostaniesz w więzieniu i zrobisz wszystko, byle tylko tam wrócić. Albo też więzienie cię przeraża, zmienia, mieli i wypluwa. Leczy. Został uleczony w chwili, gdy oddał ubranie i włożył więzienne drelichy. Chciał, żeby właśnie wtedy go wypuścili. To by zadziałało. Już nie wróciłby za mury.
Skąd mógł wiedzieć, że poczuje się tak teraz, że po czterech i pół roku będzie bał się odejść, kurczowo trzymał tego, co już zna, na wpół pragnął, aby okazało się, że zaszła jakaś pomyłka i że ma jeszcze trochę do odsiedzenia, że jutro ten pokój wciąż będzie należał do niego. Patrzył na lampki na suficie, a ich blask zaczął się zmieniać i mięknąć, przeradzając się w bladą szarość, w miarę jak wstawał świt.
5
T L
R
Simon Serrailler spał głęboko, obudził go zegar na katedrze wybijający ósmą. Mieszkanie to, doskonałe miejsce, które przygotował sobie z taką troską, było zimne i ciche, wypełnione mdłym światłem marcowego poranka. Włożył szlafrok, cicho przeszedł do podłużnego salonu pozbawionego zasłon, spokojnego, z wypolerowaną podłogą z wiązu, gdzie były książki i pianino, wisiały obrazy. Na automatycznej sekretarce nie migotało żadne światełko. Nikt nie zadzwonił z wiadomością, że siostra umarła. Wsypał ziarenka kawy do młynka, napełnił filtr wodą. Za pół godziny pod budynkiem zaparkują pierwsze samochody, na schodach zabrzmi echo kroków pierwszych osób przychodzących do pracy. Pozostałą część geor-giańskiego gmachu dawno już przerobiono na kancelarie notarialne oraz biura diecezjalnych organizacji. Simon był jedynym stałym mieszkańcem. Zazwyczaj przed ósmą wyjeżdżał na komisariat i wracał dopiero po siódmej wieczór, rzadko więc kogokolwiek spotykał - za dnia budynek żył własnym życiem, o którym on wiedział niewiele. Odpowiadała mu taka samodzielność i prywatność, cieszyło go to jego własne miejsce. Czuł się zadowolony z pracy, radował się prawie każdym dniem służby w policji, ale posiadanie tego schronienia było dla niego bardzo ważne. Trzymając w ręku kubek z kawą, podszedł do trzech rysunków, oprawionych i zawieszonych na ścianie, na prawo od wysokich okien. Szkice powstały podczas ostatniej wizyty w Wenecji, dostrzegł wtedy od razu, że są lepsze od
wszystkiego, co stworzył przez kilka poprzednich dni. Już dawno tak dobrze mu się nie pracowało. Czuł się rozstrojony wydarzeniami ubiegłego roku. Zabójstwo Frei Graffham było dla niego ciężkim ciosem i nie tylko dlatego, że po śmierci kolegi policjanta zawsze ciężko dojść do siebie. Nie. Powiedział to na głos i energicznie ruszył do kuchni nalać sobie jeszcze kawy. Nie myśl o tym, nie myśl o tym znowu. Włożył dżinsy, podkoszulek, chwycił brezentową torbę, w której nosił przybory do rysowania. Otwierano już biura, zza niedomkniętych drzwi dobiegały głosy, w kuchniach gwizdały czajniki. To dziwne, pomyślał Simon. Budynek stał się jakiś inny, już nie należał do niego. Dziwne. Dziwnie też było w środku tygodnia włożyć dżinsy zamiast garnituru, przebywać tutaj, a nie oglądać zaułki Wenecji. To było niesłychanie dezorientujące. Szybko wyjechał z Lafferton.
T L
R
Szpital też okazał się inny. Simon z trudem znalazł miejsce, żeby zaparkować, w holu było pełno ludzi: pacjentów umówionych na wizyty u lekarzy, portierów pchających wózki inwalidzkie, grupek studentów medycyny. Byli też dostawcy kwiatów i dwie kobiety prowadzące stoisko organizacji dobroczynnej. Nad tym wszystkim unosił się ledwie wyczuwalny zapach środka antyseptycznego. W windzie panował tłok, a na oddziałach zgiełk. Gdzieś ktoś upuścił wiadro i zaklął. Ale w pokoju Marty nic się nie zmieniło. Ekrany monitorów migotały, przepływały przez nie błyszczące, zielone fale, z plastykowej torebki zawieszonej nad głową skapywała ciecz. W pierwszej chwili pomyślał, że siostra wygląda tak samo, ale kiedy się zbliżył, wydało mu sie, że jej skóra nieco pociemniała. Włosy miała wilgotne, powieki delikatniejsze od miękkiej skórki na pieczarkach. Zastanawiał się, jak zawsze, kiedy ją widział, co dzieje się w jej głowie. Co rozpoznaje i co rozumie, czy myśli, a jeśli tak, to w jakim stopniu. Bo co do tego, że czuła, nie miał żadnych wątpliwości. Jej uczucia zawsze go poruszały, bo wyrażała je jak małe dziecko, płacząc i śmiejąc się, tak ochoczo i szczerze, i tak szybko wszystko przerywając, że nigdy nie wiedział, co pobudziło jej emocje, czy była to odpowiedź na bodziec z zewnątrz, czy może wewnętrzne przeżycia.
Kalectwo Marty zniekształciło jej rysy twarzy. Trudno było dostrzec w nich jakieś rodzinne podobieństwo, dla Simona jednak właśnie to czyniło ją bardziej kompletną, niepowtarzalną. Przysunął krzesło blisko łóżka. Zajęty rysowaniem, nie spostrzegł, jak otwierają się drzwi. Chciał uchwycić duszę swojej siostry, uwolnić ją na papierze od wszechobecnej medycznej aparatury. Kiedy spoglądał na włosy Marty, krzywiznę nozdrzy szerokiego nosa, rzęsy spoczywające na policzku jak włoski delikatnego pędzelka, zrozumiał, że jest piękna jak dziecko, bo jej twarzy nie naznaczyły ani czas, ani życiowe doświadczenie. Kreśląc wizerunek powiek najdelikatniejszymi muśnięciami ołówka, prawie wstrzymywał oddech.
R
- Mój drogi... - Włosy kobiety lśniły kroplami deszczu. - Cat mówiła mi, że przyjedziesz.
- Tak mi przykro. - Daj spokój.
T L
Spojrzeli na cichą, dziwnie rozpłaszczoną postać na łóżku.
- Za każdy razem, kiedy tu wchodzę, czuję się, jakby mnie rozrywano na dwoje - powiedziała Meriel Serrailler. - Zawsze się boję, że ona już nie żyje. I zawsze mam nadzieję, że już nie żyje. Modlę się, ale nie wiem właściwie, do kogo ani o co? Pochyliła się i musnęła wargami czoło Marty. Simon przysunął matce krzesło. - Rysowałeś ją. - Chciałem to zrobić już dawno temu. - Biedna mała dziewczynka. Byli już lekarze? - Dzisiaj nie. Wczoraj wieczorem rozmawiałem z siostrą Blake. I był tu Chris.
- Nie ma żadnej nadziei. Ale żadne z nich tego nie powie. Położył dłoń na ramieniu matki, ona jednak nie odwróciła się do niego. Stała się taka, jak zawsze, kiedy mówiła o Marcie: zimna, odległa i profesjonalna. Z jej głosu jakby zniknęło ciepło, dobrze znane reszcie rodzeństwa. Simon nie dał się jednak zwieść. Wiedział, że Meriel kocha córkę tak mocno jak pozostałe dzieci, tyle że zupełnie inną miłością. Matka podniosła rysunek leżący na pościeli. - Dziwne -powiedziała. - Piękno bez wyrazu. Spojrzała tak, że aż poczuł się zakłopotany. Jej oczy były oczami Cat i Iva, bardzo okrągłe, bardzo ciemne, inne od jego błękitnych. Czekała, cicha i zupełnie spokojna. Simon chwycił rysunek, żeby schować go do plastykowego pokrowca.
R
- Wolałabym, żeby ojciec do ciebie nie zadzwonił. Potrzebowałeś urlopu.
T L
- Odpocznę kiedy indziej. Idę po herbatę. Przynieść ci? Matka pokręciła głową. Odchodząc, Simon dostrzegł, że Meriel delikatnie odgarnia córce włosy z twarzy.
6 - Przyjedź... Zjedz ze mną lunch. - Może jutro. - Dlaczego? - Jadę na górę Hylam... To dobry dzień na spacer. Zjem w knajpie. - Chcesz pomyśleć?
- Niezupełnie. - Zadzwonię później. Simon odłożył słuchawkę. Siostra znała go aż za dobrze. Pomyśleć? Tak. Kiedy tak się czuł, nie był dobrym kompanem, potrzebował dystansu między sobą a domem i jak kiedyś powiedziała sama Cat, musiał wy spacerować z siebie te rozmyślania. Na jego samopoczucie złożyło się wiele rzeczy: przedwczesny wyjazd z Wenecji, choroba Marty i wciąż jeszcze wspomnienia ubiegłego roku. Do pracy pójdzie w następną środę. Teraz musi porozmyślać.
T L
R
Górą Hylam nazywano łańcuch wzniesień, ciągnący się przez ponad pięćdziesiąt kilometrów na zachód od Lafferton, do którego wiodła kręta droga, wspinająca się przez wrzosowiska. W cieniu stromych zboczy gnieździło się kilka maleńkich osiedli. Latem na szlakach roiło się od wlokących się karawan spacerowiczów, amatorzy wspinaczki niczym pająki zwisali z lin przyczepionych do odsłoniętych skał. Te szczyty były dla Bevham miejscem rozrywki. Ludzie przyjeżdżali z miasta, aby puszczać latawce i latać awionetkami, uprawiać lotniarstwo i pedałować na górskich rowerach. Przez resztę roku, zwłaszcza przy brzydkiej pogodzie, nikt tu nie zaglądał. Simon najbardziej lubił tę okolicę w dni takie jak ten, kiedy mógł siedzieć na górze Hylam wśród beczenia owiec i szybujących myszołowów, spoglądać na rozciągające się pod stopami trzy hrabstwa, rysować, rozmyślać, a nawet drzemać na suchym spłachetku trawy. I z nikim nie rozmawiać. Zastanawiał się, jak ludzie mogą wytrzymywać z rodzinami i w zatłoczonych miejscach pracy, w autobusach, pociągach, ścisku na ulicach, dzień w dzień, bez samotnej ucieczki do dzikich, opustoszałych miejsc. Był sam na z grubsza ogrodzonej przestrzeni, służącej za parking. Wyjął brezentową torbę, zablokował kierownicę i zamki. W aucie zostawiał tylko stary dywanik, nie miał radia ani CD. Parking zdawał się opustoszały, ale podobne miejsca lubili złodzieje, niezależnie od pory roku.
Półtorej godziny później siedział już samotnie na skalnej płycie, na wierzchołku góry. Marcowe słońce rzucało świetlne zajączki na krajobraz rozciągający się u stóp. Powietrze było przejrzyste, pełne melancholijnego beczenia setek miejscowych długowłosych owiec, pasących się na stokach wzgórz. Był rozleniwiony. Niezliczoną ilość razy szkicował owce, szczyty i otulające je chmury o każdej porze roku i przy każdej pogodzie, aż w końcu nie zostało mu nic do uwiecznienia ołówkowymi kreskami. Rozmyślania... powiedziała Cat. Ale teraz, kiedy się tutaj znalazł, oddychał chłodnym wiosennym powietrzem, czuł, że ma lekką głowę i niczym się nie martwił. Słońce grzało mu twarz. Położył się na plecach, skrzyżował ręce pod głową. Na błękitnym niebie zataczał spirale samotny skowronek, coraz wyżej, ku dalekiej bieli.
T L
R
Nagle ciągnący się w ślad za ptakiem śpiew został zagłuszony łoskotem helikoptera. Na twarz Simona padł cień, psując słoneczny widok. Usiadł, zaskoczony. Śmigłowiec sunął między wzgórzami tak blisko, że zdawało się, iż wystarczy wyciągnąć rękę, by go dotknąć. Simon patrzył, jak wehikuł leci nad doliną i kieruje się na wschód. Dostrzegł we wnętrzu dwie sylwetki. Helikopter nie był ani policyjny, ani medyczny, lecz, jeśli Simon mógł dostrzec, prywatny. Przerażone owce uciekały w dół zboczy we wszystkich kierunkach, starając się oddalić od hałasu i ślizgającego cienia przesuwającej się nad wzgórzami maszyny. Długo po tym jak śmigłowiec zniknął za horyzontem, nastała cisza. Skowronek już nie śpiewał. Simon wstał i zarzucił torbę na plecy. Wtargnięcie nieprzyjemnego dźwięku i widoku rozbiło jego spokój i odprężenie, tak jak zaniepokoiło owce i uciszyło ptaka. Ruszył ścieżką biegnącą stromo w dół wzgórza, kierując się drogowskazami na Gardale.
7
Na łóżku nie było już pościeli, został sam goły materac. Poszwy i koce leżały przy drzwiach. Na ścianach bieliły się blade ślady po zdjętych plakatach, kalendarzu i fotografiach. Torba leżała u stóp, spakowana, zapięta. Wszystko było gotowe. I on był gotowy. Gotowy od szóstej. Uświadomił sobie jednak, że tak naprawdę wcale nie jest gotowy. Czuł panikę. Żołądek już dwa razy podchodził mu do gardła, zmuszając go, by biegł do umywalki. Pomyślał o dniach i nocach spędzonych na wyobrażaniu sobie tego poranka, marzeniach o nim, liczeniu pozostałych do niego godzin. A kiedy ten czas wreszcie nadszedł, Andy czuł, że ma w portkach pełno ze strachu.
T L
R
Rozumiał już, dlaczego tyle osób zaraz po wyjściu na wolność rozbijało cegłą sklepową witrynę albo wyrywało jakiejś kobiecie torebkę na ulicy. Robili wszystko, byle tylko wrócić do bezpiecznego miejsca, jak malcy bawiący się w berka, którzy pędem zawracają, żeby stanąć tam, gdzie mogą krzyknąć „zamawiam!" Całkiem inaczej jest, jeśli ktoś na ciebie czeka, pędzą do ciebie dzieciaki, żona rozpaczliwie cię potrzebuje, wtedy nie jesteś w stanie odpowiednio szybko pomyśleć o powrocie do więzienia. Otrząsnął się, wstał i zrobił trzydzieści pompek. Był w formie. Pracował w ogrodzie, grał w piłkę i koszykówkę ile tylko zdołał. Spocony, padł na cienki materac. Dobra, powiedział, w porządku, jesteś sprawny, za murami czeka cię przyszłość. W każdym razie masz taką nadzieję. Obrócił się na bok i zasnął.
Ulice były mokre od deszczu, a wicher wiał tak mocno, że ledwie można było utrzymać się na nogach. Andy wrócił do zaparowanego bufetu naprzeciwko
peronu. Pociąg miał przyjechać z czterdziestoma pięcioma minutami opóźnienia. Zalało linię. Pasażerowie w barze rozmawiali o tym. Zamówił jeszcze jeden kubek herbaty i pączka. Przekroczył bramę więzienia godzinę temu, z torbą w ręku. Razem z nim wyszło jeszcze dwóch więźniów, ale szybko się z nimi rozstał. Na nich ktoś czekał. Rodziny. Andy nie spodziewał się żadnych przeszkód, ale wciąż czuł się zaskoczony tym, jak wszystko szybko przebiegło. Jego rzeczy, trzymane w depozycie, rozłożono na biurku, przejrzane i podpisane. Zwrócono mu pieniądze, dostał też bilet na pociąg. Odczekał jakiś czas w przejściu, razem z pozostałymi, a potem tylko kilka kroków przez pas bezpieczeństwa i już za bramę. Ostatnie brzęknięcie kluczy. Deszcz siekł po twarzy, wicher niemal zwalał z nóg.
R
- Na Simpson Street wywróciło samochód. - Ktoś mówił, że zwaliło osiem drzew.
T L
- Niemożliwe, w tym cholernym mieście nie ma ośmiu drzew. - Dzieciaki nie poszły do szkoły, jest zbyt niebezpiecznie. - Z kościoła Świętego Mikołaja zerwało pół dachu. Andy usiadł, z kubkiem w dłoniach. Czuł się jakoś nierzeczywiście. Ludzie rozmawiali, wstawali i siadali, wchodzili i wychodzili przez drzwi bufetu, a żaden nie zwrócił na niego uwagi. Nikt nie wiedział, skąd właśnie wyszedł. Co by się stało, gdyby wiedzieli? Nie przeszkadzała mu samodzielność, kupowanie kubka herbaty i pączka, czekanie na pociąg, nie, nic z tych rzeczy. Niepokojące było to, że nikt go nie obserwuje, nie zwraca na niego uwagi. Po czterech i pół roku stał się niewidzialny. Wicher nagle uderzył w drzwi, otworzył je na oścież, z hukiem wywrócił puste krzesło. Jakieś dziecko w czerwonej kurtce zaczęło płakać.
Przypomniał sobie matkę. Przyszła go odwiedzić tylko kilka razy, pospiesznie wchodziła do pokoju widzeń, z pochyloną głową i oczami ze wstydu wlepionymi w podłogę. Potem ciągle trafiała do szpitala, a potem była już zbyt chora, by przyjść. Nie myślał o osobie wyglądającej niczym wymięta szmata jak o swojej matce. Kiedy myślał o matce, przypominał sobie kobietę, która nadeszła, gdy kumple Mo Thompsona dla zabawy przytrzaskiwali mu palce drzwiami i o tej, która znalazła ich, gdy zabrali go do Wherry, do szopy i zamknęli w ciemnościach, wcześniej mówiąc, że chroboty to odgłosy szczurów. To była matka, z grubymi ramionami i czerwonymi dłońmi, gotowymi stłuc jego prześladowców na kwaśne jabłko, z głosem dudniącym niczym róg, który było słychać trzy ulice dalej. Skurczyła się, na jej płaszczu pojawiły się szare plamy, a w zagięciach kołnierzyka brud. Kiedy w pokoju widzeń pochylała się nad stolikiem, przy którym siedzieli, czuł, że brzydko pachnie.
R
Bufetowa próbowała zaklinować skrzydło drzwi gazetą, ale ono wciąż wymykało jej się z rąk. Teraz pod i nad papierem ściekała woda, prosto na brązowe linoleum.
T L
Trzech mężczyzn ruszyło jej z pomocą. Przyniosła mopa, plastykowe wiadro i zaczęła się zmagać z potokiem deszczówki. Dziecko jednocześnie płakało i jadło czekoladowego batona, okna drżały pod uderzeniami wichru. Andy chciał wyjść. To miejsce nie było dla niego przyjazne, ziemia zdawała się usuwać mu spod nóg, przerażało go, że nikt tu nie wie, jak on ma na nazwisko. Gdzieś na zewnątrz oderwał się kawałek blaszanego dachu i uderzył w beton. O mamo, wymamrotał Andy pod nosem, a osobą, do której się zwracał, była ta kobieta z silnymi ramionami i czerwonymi dłońmi. Mama. Z głośników dobiegł czyjś zniekształcony głos, być może zapowiadał przyjazd pociągu, a może końca świata. Zgasło światło i na sekundę wszyscy zamarli, ucichli, nawet dziecko.
Pogoda naprawdę dawała do wiwatu. Prognozy zapowiadały wprawdzie obfite opady i porywiste wiatry, ale nie regularny huragan, który w ten poniedziałkowy ranek przyniósł tyle zniszczeń i chaosu. Dopiero późnym popołudniem w bufecie zapaliło się światło, a na dworzec zaczęły przyjeżdżać pociągi. - Jak ja, do cholery, sobie poradzę? Kobieta z dzieckiem miała jeszcze niemowlę w wózku i dwie walizki. Zmieniono peron, na który miał przyjechać pociąg, dlatego musiała przejść po żelaznej kładce. Płakała, dzieci były zmęczone, a deszcz wciąż siekł. - Chodź, damy sobie radę, skarbie - Andy usłyszał własny głos. Chwycił walizki, przeniósł je przez most, a potem wrócił po wózek. Na odległym peronie tłoczyło się niebezpiecznie dużo ludzi. Deszczówka płynęła rynnami i rynsztokami, wartko jak strumień.
R
- Trzymaj swoją maleńką, ja otworzę drzwi i znajdę ci miejsce. Spokojnie. - Co ja mam robić? - powtarzała kobieta. - Nie wiem, co ja mam robić.
T L
- Ktoś się tobą zaopiekuje.
- I tak nikomu nie można ufać, ludzie są dziwni. Tobie można ufać. Andy spojrzał na nią. Mówiła poważnie. Pomyślał, że później pewnie wyda mu się to zabawne. - Dokąd jedziesz? - Do Lafferton. Niedaleko Bevham. - To drugi koniec tego cholernego hrabstwa. - Aha. - Do domu? Nie odpowiedział. Nie wiedział. - Czym się zajmujesz? Otworzył usta. Deszcz spływał mu po karku, pod koszulę.
- Ogrodnictwem. Na stację wjeżdżał pociąg. Kobieta zajęła się dziećmi, nie słuchała. Andy skoczył do drzwi wagonu, a gdy zwolniły się zaczepy klamki, był już w środku, przepychając się do foteli. Rzucił na nie walizkę kobiety, potem wrócił, żeby nieść jej dziecko. - Normalnie ty jesteś święty, wiesz? Jak ja bym sobie poradziła? Nigdy bym nie dała rady, kurde, zasługujesz na złoty medal.
Zanim Andy wsiadł do swojego pociągu, minęła jeszcze godzina. Do tego czasu zapaliło się światło, a wiatr ucichł, chociaż wciąż lało.
R
Nie było wolnych miejsc, nie było też wagonu restauracyjnego. Andy położył torbę w korytarzu, przyciśnięty w tłoku do chłopaka ze stereo, wydającym metaliczne odgłosy.
T L
Nie miał jak powiadomić Michelle, kiedy przyjedzie, ale właściwie i tak to było bez znaczenia. Pociąg co i raz zatrzymywał się na kilka minut albo na pół godziny. Po jakimś czasie Andy zasnął, wpół stojąc, wpół siedząc. Kiedy się obudził, na zewnątrz zrobiło się już ciemno. Zastanawiał się, gdzie jest teraz tamta kobieta z dziećmi. Chłopak obok szturchnął go w łokieć i podał mu puszkę piwa. - Dzięki. Skąd to masz? - Miałem dwie czy trzy w torbie. Andy pociągnął długi łyk letniego, gazowanego napoju.
Cztery godziny później szedł betonową ścieżką, która prowadziła do domu jego siostry. Wciąż padało. Na całej ulicy, od jednego krańca do drugiego, panował zgiełk. Hałasowały telewizory, hałasowała muzyka, płakały dzieci i krzyczeli
dorośli. Pomarańczowe uliczne światło rzuciło blask na plastykowy traktor u jego stóp. - Jasny gwint, ale to długo trwało. Jego siostra Michelle wyglądała raczej na bliższą czterdziestki niż trzydziestki. Z sieni za jej plecami dochodził zapach smażonego jedzenia. Dwa razy odwiedziła go w więzieniu, zaraz na początku, zanim wyszła za Pete'a Taita po rozwodzie z pierwszym frajerem, i zabrała się do rodzenia kolejnych dzieciaków, - Co ty robiłeś? Andy szedł za nią przez dom, do kuchni, gdzie zapach smażeniny był najsilniejszy. Z patelni pełnej kartofli tłuszcz pryskał na tapetę udającą ceglany mur. Gunton położył torbę na podłodze.
R
- Była burza, sztorm i powódź, no chyba że nie wyglądałaś za okno.
- Kilka. - Piłeś herbatę? - Nie.
T L
- Wiem, musiałam się, cholera, przedzierać przez to do pieprzonej szkoły. Pociągi nie jeździły?
Siostra jęknęła i podstawiła czajnik pod kran. W pokoju obok z telewizora dobiegał pisk opon. Andy usiadł przy stole. Bolała go głowa, był głodny i chciało mu się pić, czuł się rozbity. Nie chciał tutaj być. Chciał wrócić do domu. Ale gdzie był ten dom? Nie miał domu. Coś najbardziej przypominającego dom było właśnie u Michelle. - Będziesz musiał spać na sofie albo z Mattem w jego pokoju. - Nie chcę robić kłopotu. Prześpię się na sofie. - Nie, Pete ciągle chce oglądać telewizję, mamy program Sky, ogląda sport. - Dobra, to w pokoju Matta. Już mówiłem, nie chcę robić kłopotu. Uniósł wzrok. Siostra wpatrywała się w niego, zapalając papierosa. Nie
zaproponowała, że go poczęstuje. - Nie zmieniłeś się - powiedziała wreszcie, poprzez kłęby dymu. -Może tylko jesteś starszy. - Jestem starszy. Miałem dziewiętnaście lat, teraz mam prawie dwadzieścia pięć. - Jezu. Postawiła przed nim kubek herbaty. - Pete powiedział, że możesz się u nas zatrzymać, póki czegoś nie znajdziesz. Załatwią ci coś na warunkowym? - Michelle, jeśli chcesz, żebym dopił tę herbatę i sobie poszedł, to po prostu mi powiedz.
R
- Dla mnie tam bez różnicy. Co zamierzasz robić w dzień?
T L
- Pracować. - Nigdy nie pracowałeś. - Będę pracował.
- Gdzie? Co umiesz robić? - Uczyłem się zawodu.
Tłuszcz z frytek pryskał jak szalony. Michelle ściągnęła patelnię z gazu. - Czego się uczyłeś? Szycia worków na listy? - Nic nie wiesz. Nie chciało ci się przyjść i dowiedzieć. - Pisałam do ciebie, prawda? Wysyłałam ci paczki, zdjęcia dzieciaków. Trzeba jechać przez pół tego cholernego kraju, a Pete się do tego nie palił. Pete Tait. Kiedy Michelle wychodziła za niego, był zawodowym żołnierzem, ale na kursie walki wręcz uderzył o ścianę i uszkodził sobie grzbiet. Teraz siedział na portierni, od drugiej po południu do północy gapiąc się w monitor
ochrony centrum handlowego. Andy wiedział o tym z jednostronicowych liścików, które Michelle bazgroliła mu kilka razy w roku. - Załatwią mi coś. Mieszkanie czy coś takiego. - Chcesz do tego fasolę czy pomidory? - Michelle otwierała opakowanie peklowanej wołowiny. - Cokolwiek. Gotowana fasola. Peklowana wołowina. Frytki. Pomidory. Więzienne żarcie. Wstał i nalał sobie jeszcze jeden kubek herbaty. Przypomniała mu się kobieta z walizkami i dziećmi. Zabawne. Widzisz ludzi, rozmawiasz z nimi, gdzieś sobie idą. Już nigdy ich nie zobaczysz. Ci wszyscy ludzie w tych wszystkich swoich więzieniach. Już nigdy ich nie zobaczysz.
R
- Dzieciaki oglądają teraz telewizję?
T L
- Są już w łóżkach, jest wpół do dziesiątej. Nie jestem z takich, które pozwalają dzieciom siedzieć do późna. Postawiła przed nim talerz z jedzeniem. Czyli że nikt nie oglądał tego wyścigu, który właśnie leci w telewizji. - Nie jadłem od wpół do ósmej.
- Pewnie chcesz jeszcze chleb z masłem? Andy kiwnął głową, usta miał pełne fasoli i frytek. Michelle usiadła naprzeciwko niego. - Nie chcę, żeby z moimi dzieciakami stało się to samo, co z innymi tutaj i nie chcę, żeby wysłuchiwały twoich gadek. Gadek. Gadki to były lata temu, w innym życiu. Ledwie o tym pamiętał. Nie był dziewiętnastolatkiem już od prawie sześciu lat i to pod każdym względem. - Nie będą. - Zawsze jest robota w ochronie. Pete może szepnąć słówko, tylko nie wiem, o co się będą pytać. - Będą się pytać.
- Musisz sobie coś znaleźć. - Mówiłem ci już. - No właściwie co? Jeszcze nie powiedziałeś. W telewizji wyły policyjne syreny. - Nigdy tego nie wyłączasz? - Czego? - Pewnie nawet nie wiesz, że jest włączony? - Dopiero co siadłam na tyłku, byłam na nogach przez cały dzień. Pete lubi, żeby telewizja grała, jak wraca. - To za trzy godziny.
T L
R
- Zamknij się, kurde, kim ty jesteś, żeby mi gadać, jak mam prowadzić własny dom, jak żyć! Do cholery, dopiero co wyszedłeś z paki, po pięciu latach. Masz cholerne szczęście, że Pete się zgodził, nie powiedział: „przepraszam, ale on tu nie przylezie", tak nie powiedział. Powiedział, że możesz przyjść. - Bardzo miło z jego strony. - Słuchaj... - Co? - Ogrodnictwo. - Uczyłem się go. Mają tam wielki ogród, dostarczaliśmy warzywa do sklepów, hoteli, szkół. Duża sprawa. - Kopanie ziemniaków? To chyba ciężka praca. Nigdy tego nie umiałeś. - Teraz już umiem. - Wykształcili cię tam na kopacza? - To o wiele więcej niż tylko kopanie.
- Umiesz przycinać żywopłoty? Jest tu taki przed domem, trzeba go przyciąć i gdyby ci się chciało wykopać beton z tyłu, to mogłabym zasadzić jakieś kwiaty. - Nie umiem. - Dali ci jakieś pieniądze? - Zarobiłem pieniądze. Trzymali je dla mnie. - No bo jeśli będziesz jadł tyle, co teraz... Andy sięgnął za oparcie krzesła po swoją kurtkę. Wyciągnął plastykowy portfel, który dali mu rano razem z pieniędzmi i cisnął go przez stół. - Bierz, ile chcesz - powiedział, spoglądając na Michelle. - Nie liczyłem na to, że rodzona siostra da mi coś za darmo.
8
T L
R
W pokoju na górze zaczęło płakać dziecko, przekrzykując głosy ludzi kłócących się w telewizji. Andy spróbował przypomnieć sobie imię malucha, ale mimo że przecież chodziło o jego siostrzenicę albo siostrzeńca, nie potrafił.
Simon był już w połowie stromej ścieżki prowadzącej w dół wąwozu, kiedy chmury, które zbierały mu się nad głową, nagle pękły i wypuściły strumienie deszczu. Sklął się w duchu za to, że postanowił wędrować dalej, mimo pogarszającej się pogody, a nie zawrócił do samochodu. Teraz tkwił pod lichym krzaczkiem na poboczu ścieżki, a wszędzie wokół wartko płynęła woda, unosząc w dół jaru małe kamyki i kawałki skały. Był przemoczony do suchej nitki, w butach mu chlupotało. Powietrze przesyciła wilgoć, a wiatr ryczał na głową jak małe tornado. To wszystko pewnie szybko minie, ale Simon wiedział, że póki trwa, nie może bezpiecznie iść dalej w dół wąwozu i nie da rady dotrzeć na wrzosowisko na górze. Ostatecznie przykucnął, trzymając się korzeni mocnych, niewielkich krzaków i czekał, aż świat wokół się uspokoi.
Kilka lat temu razem z dwoma kolegami ścigał tu faceta, nie w ulewie, ale podczas śnieżnej zamieci. Wciąż pamiętał strach, jaki czuł, kiedy kryminalista przeskoczył krawędź wąwozu i zaczął pełzać po stromej ścianie. Przestępca był naćpany kokainą, uzbrojony w rzeźnicki nóż. Jego skradziony samochód został na górze i płonął. Simon kierował pościgiem. Zawołał pozostałych, by zeszli do wąwozu dopiero wówczas, gdy uciekinier był już w jego rękach. Przeszły go ciarki, kiedy to wspominał. Praca w policji nadal go podniecała; kochał pościgi bardziej niż cokolwiek innego, żałował tylko, że po awansie na starszego detektywa inspektora rzadziej zdarzało mu się być w wirze zdarzeń. Racja. Spędzał za biurkiem więcej czasu, niżby chciał, ale niełatwo znaleźć wyjście z tej sytuacji. Miał unikać awansu? Co to za kariera, telepanie się na stanowisku inspektora aż do emerytury? Taki brak ambicji pewnie by zauważono i wyśmiano.
R
Brezentowa torba przemokła. Zmienił pozycję i omal nie stracił równowagi, poślizgnął się. Na górze było chyba lepiej niż na dole.
T L
Przepełznął już jakieś pięćdziesiąt metrów, zgięty wpół pod siekącym deszczem, przez otwarte wrzosowisko, gdy obok niego z burzy wyłonił się motor i przemknął obok. Simon nie usłyszał, co kierowca krzyknął do niego zza zasłony kasku, ale zrozumiał gest mężczyzny i potem wspinał się za nim, przesuwając nogi wśród latających rozbryzgów błota. Dziesięć minut później byli już pod prowizoryczną osłoną na parkingu. Motocyklista uniósł zasłonę kasku. Przekrzykując ryk silnika, w odpowiedzi na podziękowania Seraillera wrzasnął: - Nie ma za co! Zawrócił wśród rozbryzgów błota i kamieni, szybko odjechał drogą. Simon ruszył w jego ślady i nie bacząc na burzę, skierował się do wiejskiego domu Deerbonów w Misthorpe. Bardzo rzadko wyłaniał się z ciszy i pustych przestrzeni własnego mieszkania. W połowie drogi do domu siostry jego komórką piskiem oznajmiła nadejście SMS-a.
Tutaj mama. Pogadajmy o Marcie. Przyjedziesz na kolację? Simon zjechał na pobocze. - To ja. Jestem niedaleko Hassie. Czyli mam po drodze. - Chyba nie byłeś na wrzosowisku w taką pogodę? - Byłem i cały zmokłem. Muszę pożyczyć trochę ciuchów od Chrisa. Niemal zleciałem na dno wąwozu. - Simon, chcesz, żebym zaraz zaczęła rodzić? - Przepraszam, przepraszam... Słuchaj, możemy pogadać? Co z matką? - Tak, jest na górze, czyta Hannah. Przyjechała tu ze szpitala. Chce pogadać z nami wszystkimi... Z Chrisem, ze mną i zapytała, czy mogę ciebie ściągnąć. - A tata?
R
- No nie.
T L
- Co się stało?
- Nic. I myślę, że na tym polega problem. - A ona jest w porządku?
- Kto? Mama? Zaciska wargi.
- Dobra... Coś jeszcze powinienem wiedzieć? - Mamy pieczonego kurczaka. - No to jadę.
Uwielbiał ten dom na wsi. Kochał w nim wszystko, to, co na zewnątrz i wewnątrz, uwielbiał to, że jest długi i niski, z szarego kamienia, wśród zielonych łąk, kochał dwa tłuste kucyki, wyglądające znad żywopłotu, gdy obok nich przechodził, biegające kurczaki i ogród, który nigdy nie był nieskazitelnie czysty i porządnie odchwaszczony, ale za to bardziej przytulny niż zdobywający nagrody
na konkursach wymuskany ogród jego matki. Uwielbiał też zabałaganioną sień, pełną gumowców, butelek z mlekiem, kochał ciepło i raczkowanie swoich siostrzeńców, kota na starej sofie obok piekarnika, wesołość i żar dyskusji medycznych między jego siostrą i szwagrem. Uwielbiał szczęście przepełniające to miejsce, zapach, zgiełk i miłość rodzinnego życia. Zaparkował obok samochodu matki. Ulewa zelżała. Stał przez chwilę, patrząc na światło płynące z okien domu. Ze środka domu dobiegały wesołe okrzyki dzieci. Czy o to właśnie chodzi, czy właśnie z tym coś jest nie tak? Od śmierci Frei zadawał sobie to pytanie tysiąc razy. Ona mogłaby mieszkać w takim domu, czekać na niego, to mogły być jego dzieci...
Czym dokładnie? Niczym
T L
Łatwo jest żałować niczego.
R
Ukłucie bólu. Chociaż nie zawsze potrafił sobie przypomnieć, jak wyglądała. Jedli razem obiad. Piła drinka w jego mieszkaniu. Byli...
Przeszedł po żwirze i otworzył drzwi do sieni. Z kuchni napłynął zapach pieczonego kurczaka. - Cześć.
Jego siostra Cat miała już wielki brzuch. Wyszła mu z kuchni na powitanie. Simon pomyślał nagle, że się omylił. Bo Freya nie była Cat. Nikt nią nie jest. Nikt inny nie może być taki. - Wujku Simonie, wujku Simonie, mamy łasicę, nazywa się Ron Weasley, chodź, zobacz!
Postanowił zostać na noc. W dresach szwagra siedział w kuchni przy stole obok matki, przed nimi leżały resztki ciasta z jabłkami i porzeczkami i druga butelka wina. Przy kuchence Chris pilnował parzącej się kawy.
- Chciałam, żebyście tu wszyscy przyjechali - oznajmiła Meriel Ser-railler. Siedziała bardzo spokojna i wyprostowana. „Zaciska wargi", powiedziała Cat. Od kiedy Simon pamiętał, w matce zawsze było takie napięcie, uśmiechnięte, alabastrowe, pięknie ułożone napięcie. - Co z tatą? - Mówiłam, jest na spotkaniu wolnomularzy. - Powinien tu być, ma prawo mówić... cokolwiek zechce. Chris Deerbon przyniósł kawę na stół. - Pogadajmy o tym teraz. Na chwilę położył rękę na ramieniu Cat. - I tak wiem mniej więcej, co sądzi Richard. Rozmawiałem z nim w szpitalu.
- Wiem.
T L
- Nie mówiłeś mi.
R
Cat odwróciła się i spojrzała na niego.
Sam jego głos wystarczał, aby ją uspokoić i dać poczucie bezpieczeństwa. Simon to widział. Siostra czuła się szczęśliwa. Byli szczęśliwym małżeństwem. - W takim razie rozmawiał z tobą, ale nie ze mną- spokojnie powiedziała Meriel Serrailler. - Przecież tak jest łatwiej, prawda? Mnie to też dotyczy, chociaż nie jestem synem Richarda, a za to drugim lekarzem. Nie przejmuj się tym. Meriel spojrzała na niego spokojnie. - Nie przejmuję się. Jestem ponad to. Simon nie potrafił się odezwać. Siedział po drugiej stronie stołu, naprzeciwko lekarskiego konsylium. Mieli inny punkt widzenia. Nieważne, że osoba, o której rozmawiali, była ich córką, siostrą i szwagierką. Mieli dystans, na który on nie umiał się zdobyć.
- Marta prawdopodobnie umrze - powiedziała Meriel, głos jej się zmienił, teraz był to głos starszego konsultanta, pewnego siebie, współczującego, lecz w gruncie rzeczy pozostającego z boku zawodowca. - Bardzo osłabła po tym ataku i teraz już nie tylko płuca nie potrafią poradzić sobie z zapaleniem, ale cały system odpornościowy jest wyczerpany, a wykres rytmu serca kiepski. Myśleliśmy, że umrze już czterdzieści osiem godzin temu... Nawet wcześniej... A nie umarła. Pora więc przyjrzeć się jej leczeniu. - Chyba wiedzą, co robią - powiedział Simon. Ale zdawał sobie sprawę, że jego słowa nie są istotne, w każdym razie w sprawie, do której się odnosił. - Oczywiście. Chodzi o to... Jak długo potrwa, zanim umrze? Dzień? Tydzień? Im dłużej będą w nią tłoczyć antybiotyki, płyny i salbutamol, tym dłużej to się przeciągnie.
T L
R
- Chcesz, żeby wstrzymali leczenie? - Cat nalała sobie szklankę wody ze stojącego przed nią dzbanka. W głosie miała takie samo zmęczenie, jak na twarzy. Nie widziałam jej w tym tygodniu, trudno mi wyrazić jakąś opinię. Ty ją widziałeś, Chris. - To nie takie proste.
- Nie - powiedziała Meriel Serrailler - Tak naprawdę to całkiem. Marta nie ma możliwości, aby samodzielnie żyć i żadnych widoków, żeby to się zmieniło. - Nie wolno ci tak mówić. Jak możesz coś takiego powiedzieć, skąd wiesz? Simon zacisnął pięści, zmuszając się, aby mówić spokojnie. - Nie jesteś lekarzem. - A co to, do cholery, ma z tym wspólnego? - Nie masz przygotowania zawodowego potrzebnego, by ocenić jej stan. - Nie, po prostu jestem istotą ludzką. - I to ci nie podpowiada, że ona nie ma możliwości żyć? Przecież to oczywiste.
- Nie, to nie jest oczywiste. Nie wiemy, co tkwi w jej umyśle, co czuje, co myśli. - Nic nie myśli. Nie umie myśleć. - To wcale nie musi być prawda. - Dlaczego? Cat zalała sie łzami. - Dość - powiedziała. - Nie mogę tego znieść, nie życzę sobie takiej kłótni w swoim domu... Chris wstał i podszedł do niej.
R
- W tej chwili nikt nie jest zdolny do racjonalnej dyskusji na ten temat - powiedziała Meriel Serrailler. Wstała, spokojnie podeszła do zmywarki i wsadziła do niej pusty kubek. - To nie było mądre, że oczekiwałam czegoś takiego. Przepraszam.
- Pójdę do domu.
T L
- Co masz zamiar zrobić? Meriel spojrzała na syna.
- Nie masz prawa decydować za Martę, pamiętaj o tym. - Simonie, doskonale wiem, do czego mam prawo. - Na litość boską. - Cat trzymała Chrisa za rękę, po jej twarzy spływały łzy. - Kochanie, powinnaś iść do łóżka - powiedziała matka. - Nie mów tak do mnie, nie jestem dzieckiem. Meriel nachyliła się i pocałowała Cat w czoło. - Nie, ale jesteś w ciąży. Porozmawiamy jutro. Kiedy podnosiła torebkę, zadzwonił telefon. Chris gestem poprosił Simona, który siedział najbliżej, żeby podniósł słuchawkę. - Halo, kto tam?
- Simon. - Aha. Jest tam twoja matka? - Richard Serrailler jak zwykle był szorstki. - Właśnie zbiera się do domu. Chcesz z nią rozmawiać? - Powiedz jej, że właśnie dzwonił Keats ze szpitala w Bevham. - Coś z Martą? - Simon poczuł, jak w pokoju za jego plecami pojawia się nagle napięcie. - Tak. Doszła do siebie. Jest przytomna. Zaraz tam jadę. - Powiem im. Odłożył słuchawkę i się rozejrzał. Chciało mu się śmiać. Tańczyć. Wydać okrzyk triumfu. Zobaczył twarz siostry, zalaną łzami, spuchniętą, o pustym spojrzeniu.
T L
R
- Marcie się wyraźnie poprawiło - oznajmił łagodnie.
Kiedy czterdzieści minut później znowu szedł przez szpitalny oddział, był sam. Matka powiedziała, że nie da rady odwiedzić szpitala. Cat czuła się wyczerpana. - Nie musisz tam iść - mówiła Meriel Serrailler. - Żadne z nas nie musi. Ojciec już tam jest. - Chciałbym ją zobaczyć. Sądził, że ojciec pewnie już wyszedł. Spotkanie z nim przy łóżku Marty nie było czymś, czego by sobie bardzo życzył. Jednak kiedy wszedł do sali, okazało się, że Richard Serrailler siedzi na krześle przy łóżku córki i czyta jej kartę. - Matka nie przyszła? Nie przywitał się ze mną, pomyślał Simon. Równie dobrze mógłbym być niewidzialny. - Będzie jutro rano.
Spojrzał na siostrę. Jej skóra przybrała zdrowszy kolor, policzki lekko się zaróżowiły. - Co się stało? Ojciec podał mu kartę. - Ona ma, jak to ujął Devereaux, wytrzymałość wołu. Nowe antybiotyki zadziałały i zaczęła się z tego wygrzebywać... Godzinę temu otworzyła oczy. Wyniki są zachęcające. - Ale może przyjść recydywa? - Może. Choć to mało prawdopodobne. Teraz, kiedy już przezwyciężyła kryzys, powinna raczej wydobrzeć.
- Cieszę się - powiedział.
T L
- Dlaczego?
R
Simon chciał dotknąć ręki siostry, pocałować ją w policzek, sprawić, by raz jeszcze otworzyła oczy, ale póki był ojciec, nie potrafił tego zrobić. Po prostu stał, spoglądając w dół.
- Jak możesz tak pytać? To moja siostra. Kocham ją. Nie chcę, żeby umarła. - Twoja matka uważa, że jej zdolność do życia jest zerowa. - Ja się z tym nie zgadzam.
- Pochylmy czoła przed twoją wiedzą medyczną. - To instynkt. - Policja opiera się w pracy na przeczuciach, a nie na faktach? Simon Serrailler nigdy nie miał ochoty używać wobec kogoś przemocy, chociaż w swojej pracy nie unikał koniecznej agresji. Teraz poczuł nagłą wściekłość na ojca, taką, że aż zacisnął pięści. W podobnych chwilach doznawał nienawiści i szału, jakie niektórych ludzi prowadzą do przemocy. Wiedział jednak, że różni się od nich cienką, ale nieskończenie wytrzymałą smyczą samokontroli.
- Kiedy będzie z nią na tyle dobrze, żeby wróciła do Ivy Lodge? - zapytał spokojnie. Richard Serrailler wstał. - Za kilka dni. Będą potrzebowali łóżka. Simon stał kilkadziesiąt centymetrów od ojca. Richard był smukłym, przystojnym mężczyzną, który wyglądał raczej na sześćdziesiąt niż na siedemdziesiąt jeden lat. - Co do niej czujesz? - zapytał Simon, spojrzeniem wskazując Martę. Spiął się, jakby wyczekując ataku za to, że w ogóle odważył się zadać takie pytanie. Ale ojciec spojrzał na niego bez złości.
R
- Jestem jej ojcem. Kochałem ją od chwili, kiedy się urodziła. Nie przestałem jej kochać, chociaż zawsze żałowałem tamtego dnia. Co można czuć? Co ty czujesz?
- Tobie jest łatwo. - Łatwiej.
T L
- To samo - odparł Simon. - Tylko ja nie żałuję.
- Jeśli kiedyś będziesz ojcem, co jak zakładam nie nastąpi, sam się dowiesz. Wracasz do samochodu? Poszli razem przez ciche korytarze. Co miał na myśli ojciec, co kryło się za tą nietypową jak na niego uwagą? Oto pytania, których Simon nie mógł teraz zadać. Przestał więc o tym myśleć i tylko szedł na parking. Przytrzymał otwarte drzwiczki samochodu ojca, poczekał, aż Richard wsiądzie i zapnie pasy. Życzył mu dobrej nocy i zamknął wóz. Dwie minuty później sam ruszył do Lafferton, tylne światła bmw ojca znikły mu z oczu. Chciał wrócić do wiejskiego domu. Potrzebował rozmowy z Cat, ale przecież dawno już poszła spać, starała się jak najlepiej wypocząć w ostatnich dniach przed porodem. Czuł się od niej odseparowany - od nich wszystkich. To uczucie,
które zniknie, kiedy urodzi się dziecko, było ułudą, czymś, co wynikało tylko z niego samego. Pojawiało się już wcześniej - kiedy Cat wyszła za Chrisa, kiedy urodzili się Sam i Hannah. Skręcił w Katedralną. Była to szeroka ulica z trawnikami po obu stronach i katedrą wznoszącą się u jej krańca. Stały tam eleganckie budynki, blade w świetle lamp, miękkim i bardziej srebrzystym od tego jaskrawego blasku wokół szpitala i wzdłuż głównej drogi. Drzewa rzucały długie cienie... Nocą ta okolica wygląda sztucznie, jak plan filmowy, jest zbyt pusta, zbyt czysta, zbyt starannie zaaranżowana.
T L
9
R
Ale to wszystko minie wraz z jego nastrojem. Jutro nie będzie tak bezczynny. Wiedział, kiedy samotność robi się dla niego niebezpieczna. Musiał zająć się pracą. Nawet jeśli zostały mu jeszcze dzień czy dwa do oficjalnego końca urlopu.
Andy Gunton schodził właśnie z krawężnika, kiedy nagle, jakby znikąd, pojawił się samochód i prześlizgnął tuż obok niego. Stracił równowagę i upadł do rynsztoka. Jakaś kobieta zaczęła krzyczeć. Ruch uliczny, pomyślał Andy, podnosząc się, cholerne samochody i autobusy atakujące zewsząd. Kobieta nie przestawała krzyczeć, ze sklepów wyszło trzech ludzi. - Znam się na pierwszej pomocy, siadaj. - Wyglądała tak młodo, że mogłaby być jednym z dzieci Michelle. - Nic mi nie jest - odparł Andy. - Po prostu straciłem równowagę. - Możesz być w szoku. - Ale nie jestem - wskazał kobietę, która patrzyła na niego i nadal krzyczała. - Zajmij się nią. Myślę, że ona jest.
Otrzepał kurtkę i szybko skręcił za róg. Tak naprawdę był wstrząśnięty. Pamiętał tę okolicę jako spokojną część Lafferton. Jak mógł aż tak wzmóc się ruch drogowy? Spostrzegł pub i wszedł do środka. W Lafferton było sporo pubów i znał wiele z nich, ale tego chyba nie. Nie pachniało w nim piwem i papierosami, tylko kawą. Na ścianie za barem wisiało długie lustro, a sam barman wyglądał raczej jak kelner w czarnej marynarce. Wciskał metalowe pojemniki z kawą do ekspresu. Andy Gunton zamówił szklankę piwa. - Mamy tylko butelkowe - barman wyrzucił z siebie listę zagranicznych marek. Andy wybrał pierwszą lepszą.
R
Dostał tylko butelkę. Bez szklanki. Rozejrzał się. Uniósł butelkę do ust.
T L
Nikt w barze nie zwracał na niego uwagi. Podszedł do wolnego stolika. To było miłe. Słońce grzało go w kark. Spostrzegł, że trzęsą mu się ręce, że oddycha za szybko, a w uszach mu dzwoni, jakby właśnie wypłynął po nurkowaniu. To miejsce przyprawiało go o panikę, podobnie jak ruch na ulicy. Lafferton tylko na pierwszy rzut oka nadal wyglądało tak samo. Szczegóły się zmieniły, to tak jak wpatrywanie się w świat po drugiej stronie lustra - nie zgadza się mnóstwo drobiazgów.
Pani kurator miała ładne nogi i bardzo krótką spódniczkę. Długie, miękkie włosy spięte z tyłu. Mocny makijaż. Mówiła dziwnie, ale przywykł już do tego. Oni wszyscy, pracownicy socjalni, kuratorzy, urzędnicy, uczyli się innego języka. Tylko strażnicy mówili po angielsku. - Andy, twój program rehabilitacyjny rozpocznie się naprawdę, kiedy zaczniesz pracować. Czy jest coś, czym szczególnie chciałbyś się zajmować? Chciałbym być pilotem myśliwca. Neurochirurgiem. Kierowcą Formuły 1.
- Ogrodnictwo - powiedział. - Osiemnaście miesięcy zajmowałem się ogrodnictwem. - W Kingswood jest nowe centrum ogrodnicze. - Centrum ogrodnicze? - Większość ludzi uprawia własne ogródki, prawda? Nie sądzę, żeby w Lafferton było duże zapotrzebowanie na twoje umiejętności. - Chodzi o ogrodnictwo warzywno-owocowe. Zawodowe.
R
Nagle przed oczyma stanął mu obraz młodych grządek fasolki i groszku, pięknie zaaranżowanych, piaszczystych rządków maleńkich marchewek. Nauczył się, czego teraz chcą hotelowe restauracje: świeżych, młodych warzyw, a nie starych, łykowatych i twardych. Kabaczków o przekroju wielkości niemowlęcej piąstki, a nie bukietu panny młodej.
T L
Pani kurator przeglądała papiery, leżące przed nią na biurku. Czy była od niego starsza? Niewiele. - Mieszkasz z siostrą. Jak ci tam jest, Andy? - Chyba ważniejsze, jak jej zemnąjest.
- Dobrze ci się z nią układa? Z jej rodziną? - W porządku. - No, to całkiem dobrze. - Zostanę tam, dopóki czegoś nie znajdę, jakiegoś mieszkania. Oni mają troje dzieci. - Możesz się starać o mieszkanie komunalne. - Ile to potrwa? - Obawiam się, że nie mają dużo mieszkań dla samotnych osób. - To gdzie mamy mieszkać? Gdzie pani by zamieszkała?
- Jak mówiłam, dobrze, że masz rodzinę, twoja siostra najwyraźniej bardzo cię wspiera, to świetnie. Nie powinieneś czuć się wykluczony. - Wykluczony z czego? - Twoi rodzice... - znów zaczęła przeglądać papiery. - Nie żyją. Tata umarł kiedy miałem dwanaście lat, na raka płuc. Mama po sześciu miesiącach mojego pobytu w Stackton i niech mi pani nie mówi, że jest pani przykro, bo nie jest, dlaczego miałoby być? Poczuł złość, która była jak piana w ustach, czekająca, by zalać całe to biuro z żółtymi zasłonami, zalać Pannę Długonogą. Wstał. - Staraj się myśleć pozytywnie, Andy.
T L
R
Centrum ogrodnictwa. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak coś takiego wygląda. Nie umiał też umiejscowić sobie Kingswood. Ale może to być dobre na początek. Dwa lata czekał na coś podobnego. Nie lubił określeń „nowy" i „świeży", ale teraz właśnie one przychodziły mu na myśl. Nie zamierzał wracać tam, skąd wyszedł, nie planował pójść starą drogą, która go tam zaprowadziła. Po pierwsze, nigdy mu to nic nie przyniosło, choć udawał, że jest inaczej. Może trochę emocji, pragnienia ucieczki, sam nie wiedział od czego. Przypuszczał, że od nudy. Chyba mu się podobało, że jest jednym z nich. Spindo. Mart. Lee Carter. Lee Johnson. Flapper. Należał do ich paczki, a to było coś. Lubił też pieniądze. Wszystko szło dobrze. Robili małe skoki, potem coraz większe. Nie spodziewał się, że tak szybko będzie aż tak źle. Facet pędził za nimi jak szaleniec, biegł ulicą. Pozostali siedzieli w furgonetce, silnik już chodził, wołali go. Ten człowiek z niczym nie miał nic wspólnego, Andy powinien go zostawić, pobiec i wsiąść do auta. Wciąż widział tamtą ulicę, furgonetkę przed sobą, zdesperowanego i spoconego faceta, który gnał, aby go złapać, nadal czuł panikę. Za łatwo uległ panice. Powinien zachować zimną krew; nawet jeśli by go złapano, siedziałby tylko dziesięć miesięcy, może rok. A co on zrobił, zamiast wsiąść do wozu? Odwrócił się do faceta, poczekał, aż się zbliży, i uderzył go w brzuch, głową, jak byk. Mężczyzna upadł na beton i roztrzaskał sobie czaszkę.
Wziął jeszcze jedną butelkę drogiego, zagranicznego piwa. Wrócił do stolika i zmusił się, żeby już więcej o tym nie myśleć. Bolały go plecy. Na nadmuchiwanym materacu w kącie pokoju Matta nie spało się zbyt wygodnie. Mattowi nie podobało się, że Andy mieszka u niego. Nie miał o to do niego pretensji. Nikt z nich go nie chciał, Andy wiedział o tym, ale póki nie dostanie pracy, nie może załatwić sobie własnego mieszkania, nawet pokoju w pensjonacie. Zasiłek był na to za mały, a wiedział, że póki ma rodzinę, która może się nim opiekować, pomoc socjalna się nim nie zainteresuje. Widzieli tylko, że nie trafił na ulicę. Powinienem być zadowolony, pomyślał nagle, wlewając do gardła strumień piwa. Jestem w pubie, mogę tu zostać albo stąd wyjść, mogę pić to, na co mam ochotę, mogę sobie pójść i spacerować albo kupić gazetę. Przez pięć lat nie mogłem zrobić żadnej z tych i jeszcze innych rzeczy... Powinienem się cieszyć.
R
Do baru weszły trzy kobiety. Na stoliku obok niego położyły torby z zakupami. Były eleganckie. Jedna z nich zerknęła na Guntona. I nic poza tym.
T L
Nie masz pojęcia, pomyślał Andy. Nie wiesz, kim jestem. Kim byłem. Co zrobiłem. Skąd byś mogła o tym wiedzieć? W ostatnim łyku z butelki była tylko piana. Wyszedł na ulicę. Po drugiej stronie dwupasmowej jezdni zaparkowało srebrne bmw, kabriolet. W środku siedział jakiś tęgawy mężczyzna. Kiedy Andy wyszedł z pubu, samochód gwałtownie odbił od krawężnika, zawrócił i zgrabnie podjechał, tak że znalazł się obok Guntona. - Wsiadaj - powiedział Lee Carter. Andy szedł dalej. Samochód wolno jechał obok, w tempie jego marszu. Śmieszne, pomyślał, jeździć w marcu z odsłoniętą kabiną. Świeciło słońce, ale nie było ciepło. - Co jest? - Silnik chodził tak cicho, że Lee nie musiał podnosić głosu. Andy skręciłw boczną ulicę. Nie wiedział, dokąd idzie. - Oszczędzaj nogi. Tu jest milutko. Skórzane siedzenia. Po prostu idź. Nie zwracaj na niego uwagi. Nie patrz na niego. Jest teraz dla ciebie nikim. Tylko idź.
Wszystko zdarzyło się szybko. Chwila i już był w pułapce. Samochód zatrzymał się, Lee Carter wysiadł, stanął przed Andym i przyparł go do muru. - Jak mówię, wsiadaj, to masz wsiąść. - Nigdzie nie wsiądę. - Postawię ci drinka. - Właśnie piłem. Dwie butelki zagranicznego piwa. W takich miejscach nie dają nawet szklanki, wiedziałeś o tym? Lee Carter puścił go równie szybko, jak złapał. Zaniósł się śmiechem. Przytył. Przytył jakoś schludnie. Włosy miał modnie przystrzyżone, niezłą koszulę i marynarkę. Wyglądał dobrze i zamożnie. - Zawiozę ciebie tam, gdzie ja bywam, dostaniesz porządnego drinka.
R
- Dlaczego musiałem na ciebie trafić?
T L
- Nie trafiłeś. Czekałem na ciebie. Wiedziałem, że jesteś u Michelle. - Kto ci powiedział? Chyba nie ona.
- Oczywiście, że nie. Umiem sobie radzić. No, wsiądziesz? - Najpierw dowiem się po co. - Chcę cię o coś poprosić. - Nie jestem zainteresowany. Lee wrócił do samochodu, ale zatrzymał się przed otwarciem drzwiczek, wyjął paczkę cygaretek i podał Andy'emu. - Nie, dziękuję. - Zawsze byłeś świętoszkiem. - Gdybym był, nie znalazłbym się tam, gdzie byłem. Lee zapalił cygaretkę i patrzył, jak umyka wydmuchnięty dym. - Dobra, nie ma problemu, chcę tylko pogadać.
- Jasne, stare czasy i tak dalej. - Nie, stare czasy minęły. Teraz są nowe. - O co ci chodzi? - Mam coś dla ciebie. - Nie, dzięki. - To jest legalne. Skończyłem z tamtymi sprawami. Nie wyglądam na to? Andy spojrzał na skórzaną marynarkę, dobrze skrojone spodnie. Cygaro. Samochód. - Nie. - Pojedź ze mną tam, gdzie teraz mieszkam. Poznaj moją żonę.
- Chodź i sam się przekonaj.
R
- Jaka dziewczyna chciała za ciebie wyjść?
T L
Andy nie chciał się więcej zadawać z żadnym z nich, szczególnie z Lee Carterem, czuł jednak ciekawość, nie mógł się powstrzymać, chciał zobaczyć ten dom, żonę, nawet jeśli nie chciał wysłuchiwać propozycji. - Na litość boską - Lee Carter trzasnął drzwiczkami od strony kierowcy. Ułamek sekundy. Nie jedziesz, powiedział sobie Andy. I wsiadł. Samochód był super, miał wszystko. Z odtwarzacza CD leciała Dusty Springfield. Lee Carter szybko pomknął na Flixton Road. Andy milczał. I tak nie słyszałby nawet samego siebie. Wiatr kłuł go w uszy. Był przerażony, bo od dawna nie siedział w pojeździe szybszym od więziennej furgonetki. Pędem wyjechali z Lafferton i po pięciu minutach skręcili ku Lunn Maw-by, które Andy zapamiętał jako kilka domów i stację benzynową. - O, jasna cholera. To już nie była wioseczka, ale osiedle strzeżonych, prywatnych rezydencji w stylu Tudorów, z kutymi, żelaznymi bramami i rozciągającymi się przed nimi trawnikami.
Dwukrotnie skręcili i wjechali pod górkę. Stały tam trzy domy. Też w stylu Tudorów. Fikuśne kominy. Z tyłu wielkie drzewa. Lee podjechał do bramy i wcisnął przycisk z boku kierownicy. Potem nacisnął inny i pośrodku jasnozielonego trawnika nagle wystrzeliła fontanna. - Jezu. Lee uśmiechnął się szeroko i zatrzymał samochód. - Niezłe, co? - powiedział i gestem zachęcił Andy'ego, żeby poszedł za nim. Z dumą zmierzał do drzwi wejściowych.
T L
R
Piętnaście minut później zwiedzanie dobiegło końca. Lee spoglądał na Andy'ego, oczekując aprobaty, podziwu i zazdrości. Gunton powstrzymywał te uczucia i tylko kiwał głową, kiedy wchodzili do pokoju bilardowego, do sali gimnastycznej, baru, kiedy widział grube dywany, plazmowy telewizor, garderoby pełne luster, oszkloną werandę, kuchnię z dębową boazerią w staroangielskim stylu. Tam się zatrzymali. Lee stanął przy otwartych drzwiczkach dwumetrowej lodówki. - Piwka? - Nie, dzięki. - Może kawy? Mam ekspres. Lynda zna się na nim lepiej ode mnie. Lynda jeszcze się nie pojawiła. - Pojechała do centrum odnowy biologicznej. - Po co tu jestem? - Herbaty? Chodź, zaparzę. Lee zatrzasnął drzwi gigantycznej lodówki i włączył elektryczny czajnik. - Siadaj. Głupio byłoby nie usiąść.
Lee spojrzał na niego z szerokim uśmiechem. - To jest legalne. - Jasne. - Mówię ci, nie jestem głupi. Byłem głupi, ale już nie jestem. Andy, co teraz będziesz robił? Jakie masz plany, teraz gdy już jesteś wolny? - Chcę pracować. - Gdzie? Gdzieś zniknęła jego duma. Nie potrafił się zmusić, żeby to powiedzieć. - No to do roboty. Czajnik zaczynał syczeć. Lee zdjął dwa kubki z półeczki nad ich głowami.
R
- Szukam ludzi. Zawsze szukam.
T L
- Nie. - Tylko posłuchaj, dobrze?
- Nie. Skąd to Wszystko masz? Dom, samochód. Nie mów mi, że z pracy. Nikt nie ma czegoś takiego po roku czy dwóch pracy. Byłeś bez grosza, ostatnio mieszkałeś dwie ulice od Michelle. Nawet, cholera, nie usiadłeś za tamten skok. Połowę czasu, jaki odsiedziałem, siedziałem za ciebie, Carter. - Ja nie rozwaliłem nikomu głowy o beton. - Ty... - Andy, zamknij się. - Przesunął po stole kubek herbaty - Dość tego. Już wyszedłeś, prawda? Lee przysunął sobie nogą krzesło i usiadł. Andy wypił słodką, gorącą herbatę. Więzienną herbatę. Wbrew sobie chciał jednak słuchać dalej. A może on naprawdę kupił to wszystko legalnie? Spojrzał przez okno za plecami Lee. Ogród składał się głównie z trawnika i wymyślnego trejażu, z sadzawką dla ptaków, kilkoma dekoracyjnymi wazonami, pomalowaną
na biało żelazną pompą. Był nawet pojedynczy klomb róż, przyciętych do samych łodyżek. Wystawały spośród przygotowanej z kory podściółki, niczym zepsute zęby z ropiejących dziąseł. Przypomniał sobie więzienny ogród warzywny. Nie chciał tam wracać, ale chciał wyjść na dwór. - Konie - powiedział Lee, podążając za jego wzrokiem. - Zarobiłem to wszystko dzięki koniom. Andy przypomniał sobie. Lee ciągle przesiadywał u bukmacherów albo dzwonił do któregoś z nich. Namawiał Guntona, żeby przeszedł się z nim na wyścigi, ale nigdy go jakoś nie interesowały. - Jaja sobie robisz - powiedział. Wiedział, że na hazardzie, wyścigach czy czym innym na dłuższą metę zawsze się przegrywało. - To robota dla frajerów.
T L
- No właśnie.
R
To chyba narkotyki. Na pewno. Poczuł, że coraz bardziej potrzebuje świeżego powietrza.
Lee uniósł imbryk, podsunął go. Andy pokręcił głową. - Obudziłem się pewnego ranka i przejrzałem na oczy. Zobaczyłem napis wielkimi czerwonymi literami: „Robota dla frajerów". I to była odpowiedź. Bo zawsze są jacyś frajerzy. - Kupiłeś agencję bukmacherską? Lee się roześmiał. - Przez te dziesięć czy dwanaście lat, kiedy się tym zajmowałem, zagrzewając dżokejów do jazdy, trochę wygrywając, trochę przegrywając, zwykle przegrywałem, zobaczyłem, kto naprawdę trzepie kasę. Tak, bukmacherzy, ale oprócz nich... Doradcy, właśnie oni. Nie jakieś smutasy, nie były dżokej bez nadziei na przyszłość. Wysoka półka. Ludzie z klasą. Ekskluzywny klub. Swego czasu wydałem fortunę na te wszystkie agencje doradcze. Przyrzekają ci, że zbijesz majątek, niby mają informacje z wewnątrz, takie tam gówno. Musisz zrobić coś więcej, nie tylko czytać w gazetach strony ze sportem w poszukiwaniu pewniaków. Ci, którzy potrafią wskazać prawdziwych wielkich zwycięzców, zwy-
cięzców, których nikt inny nie obstawił, trafienia dziesięć do jednego i dwadzieścia pięć do jednego, ci biorą tyle, ile chcą... Dziesięć, piętnaście tysiaków rocznie, może więcej. Ale to nic. Ja brałem pod uwagę pięćdziesiątki, setki. Teraz moi klienci obstawiają w tysiącach. Pierwsza rzecz, jaką trzeba zrobić, to pozwolić im uwierzyć, że ciężko się do ciebie dostać, że twoje usługi są ekskluzywne, a członkostwo ograniczone. Robisz tak, żeby ludzie się przed tobą płaszczyli. Nie dawaj im czasu do namysłu. Słowa szybko ich przekonują i już przed tobą klęczą. Tak działają kluby, tak jest nawet z pieprzonymi ciuchami, inaczej mówiąc modną odzieżą. Lynda przez sześć miesięcy szalała dla jakiejś pieprzonej torebki, która kosztuje dwa tysiaki, bo ma ich być tylko pięćdziesiąt sztuk. To są jaja, ale to coś, co trzeba mieć. Tak jak członkostwo w moim klubie. - Jak się nazywa? - WEL. Od Wyścigi: Edycja Limitowana.
R
- Szukasz ludzi z zewnątrz, takich, którzy wygrywają.
- Jak?
T L
- Zgadza się.
- Są na to sposoby. - Doping.
- Nie, dzisiaj już nie. Test pokaże wszystko. - Ustawianie wyników. - Powiedziałem, że są sposoby. - Ilu członków ma twój klub? - Około sześciuset. - I to jest edycja limitowana? Andy raz jeszcze rozejrzał się po kuchni. Na szczytach szafek stały rzędy pomarańczowych, żelaznych naczyń żaroodpornych i patelni. Nie wyglądało, by kiedykolwiek zdejmowano je stamtąd i używano ich do gotowania.
- To wszystko? - Są jeszcze inne rzeczy, trochę handluję. Andy spojrzał na niego. - Nie, nigdy nie robiłem w narkotykach, nie ma mowy. - Czyli że wszystko jest na legalu? - No, to nie jest obrabianie banków. - Racja. - Ale ciągle potrzebuję ludzi, a ty musisz stanąć na nogi. Andy wstał. - Muszę wracać. Jadą stąd jakieś autobusy?
- Zapracuję na nie.
- Sam ją znajdę.
T L
- Właśnie mówię ci o pracy.
R
- Tak. Słuchaj, chyba nie chcesz wiecznie mieszkać u Michelle, prawda? Chciałbyś mieć swoje miejsce, co?
- I co to będzie? Strzyżenie trawników? Możesz to robić tutaj, dostaniesz dychę za godzinę, tyle zarabia ogrodnik. Daj spokój, Andy. - Kto ci powiedział o ogrodnictwie? - Wiem, co robiłeś za kratami. Wiem sporo. I nadal mogę ci pomóc. - Jeśli nie ma autobusu, pójdę do głównej drogi, złapię okazję. Lee pchnął ku niemu kluczyki od samochodu. Przesunęły się po blacie. - Tu mieszka sporo dziwnych gości, Andy - powiedział. - Byłemu więźniowi ciężko znaleźć pracę. Gunton odwrócił się. Lee uniósł palec i uśmiechnął się szeroko. - Wiedziałem, że zmienisz zdanie - powiedział.
Miał twarz dziecka. Kędzierzawe włosy. Każda matka chciałaby mieć takiego syna. Nigdy nie ufaj ludziom o twarzy dziecka. Tak mu kiedyś powiedział Chudy Martin. Nic się nigdy nie zmieni, pomyślał Andy, zawsze będzie Carter albo któryś z nich, albo ta jego więzienna przeszłość będzie mu ciążyć na szyi jak kamień, widnieć na czole niczym piętno. Nie mógł się z tego wydostać. Nigdy się nie wydostanie. Pomyślał o tej swojej małej, eleganckiej pani kurator, recytującej wyuczone formułki. Cokolwiek zrobi albo czegokolwiek nie zrobi przez resztę życia, już nigdy się z tego nie wydobędzie.
10
T L
R
Z wieczka kartonowego pudełka zrobił sobie piłkarskie boisko. Pomalował je na zielono i czarnym flamastrem wyrysował odpowiednie linie. Bramki wyciął z drewna z szopy. Miał kłopot z siatkami, ale znalazł dwie małe białe torebki na tabletki do prania i starannie przymocował je nitką. Wyszło nieźle. Podobało mu się. Teraz się zastanawiał, jak zrobić trybuny. - David! Już jest za dwadzieścia!
David Angus patrzył na pudełko, jak długo tylko się ośmielił, próbował zobaczyć wszystko oczyma wyobraźni, jakoś sobie wymyślić. Przymknął powieki. - I oto Giggs. Giggs przejmuje piłkę, mija obronę... Tłumy szaleją. - Davidzie! Jęknął i wziął torbę na książki. Zajmie się tym wieczorem. - Masz kanapki z szynką i ogórkiem, nie zapomnij ich zjeść. Zanim weźmiesz ciastko, zjedz banana. - Odcięłaś tłuszcz? - Odcięłam tłuszcz. Potrzebujesz pieniędzy? Zastanowił się. Wtorek? - Nie, ale muszę mieć zgodę na wycieczkę z historii.
- Leży na stole przed tobą. Matka włożyła kurtkę. Lucy, jego siostra, już wyszła, spotkała się z dwiema koleżankami i poszła z nimi do autobusu szkolnego na rogu Dunferry Road. Teraz chodzi już do Abbey Grange. David wciąż jeszcze uczy się u Świętego Franciszka. - Będę cały dzień w sądzie, ale wyjdę, żeby cię odebrać. Musimy ci kupić jakieś buty. - Pójdziemy potem do Tilly'ego na koktajl mleczny? - Zobaczymy.
R
Dlaczego zawsze mówią, że zobaczymy, nawet jeśli już wiedzą, jak będzie? Zobaczymy, zobaczymy... Chyba nie potrafią się powstrzymać od mówienia czegoś takiego. - Chodź, lewku. David podniósł torbę.
T L
Nie padało, tylko tyle zauważył. Nie padało, nie było zimno. Poranek jak poranek. Matka wsiadła do samochodu i przytrzymała otwarte drzwiczki. David nachylił się. Nie miał nic przeciwko dawaniu jej buziaka przed domem, zwłaszcza kiedy siedziała w samochodzie. Pod szkołą by tak nie zrobił. - Miłego dnia, lewku. Zobaczymy się wieczorem. - Pa, pa! Czekał, aż matka zjedzie z podjazdu na ulicę i oddali się, potem ruszył do furtki. Ojciec wyjechał godzinę temu. Przed wpół do ósmej zawsze już był w szpitalu. David położył torbę na ziemi i czekał, wypatrując samochodu. Dziś był tydzień Forbesów. Forbesowie mieli ciemnoniebieskiego citroena xsare. Ale nie była to najfajniejsza podwózka. Najfajniejsza przypadała w tygodniu di Ronców, kiedy zatrzymywali się przed Davidem wielkim wozem z przyciemnionymi szybami. Ojciec di Ronca był członkiem jednego z najsłynniejszych zespołów lat osiemdziesiątych, miał wielkie pierścienie na wszystkich palcach i wytatuowane baczki. Di Ronco rozśmieszał ich przez całą drogę do szkoły i klął jak szewc.
Davida mijały samochody. Wiozły ludzi do pracy. Do szkoły. Do pracy. Do szkoły. Do pracy. Do szkoły. Srebrne mondeo. Białe audi. Czarny ford focus. Srebrny ford focus. Srebrny rover 75. Czerwone polo. Oliwkowy hyundai. Niebieskie espace. Bordowy ford ka. Srebrnych samochodów było więcej niż aut w innym kolorze, sprawdził to. Czarna toyota. Srebrne bmw. Forbesowie zwykle się nie spóźniają. Nie tak jak di Roncowie. Ci zawsze byli po czasie, kiedyś nawet pół godziny, tata di Ronca pomknął wtedy do szkoły jak wicher, krzycząc: „Nie zaczynajcie bez nas!" Spróbował sobie wyobrazić pana Forbesa, jak robi to samo i niemal upadł ze śmiechu.
11
T L
R
Wciąż jeszcze się śmiał, kiedy podjechał samochód. I za bardzo się śmiał, żeby spostrzec, że kolor się nie zgadza i że ktoś brutalne wciąga go do środka, a koła prędko odtaczają się od krawężnika.
Simon Serrailler w ostatniej chwili zawrócił i nie wjechał do Lafferton, tylko przejechał obwodnicą jakieś dwa kilometry, a potem skręcił między pola. Przed powrotem na komisariat chciał jeszcze zobaczyć się z Martą, która wróciła już do domu opieki. Kiedy zajmie się znowu pracą, może przez kilka dni nie mieć sposobności, aby to zrobić, a wiedział, że nawet jeśli siostra nie zdaje sobie sprawy z jego odwiedzin, zauważą je opiekunowie i będą zadowoleni. Zbyt wielu pacjentów było w praktyce porzuconych przez rodziny na pastwę losu, Nikt ich nie odwiedzał, nie wysyłał im kartek z okazji Bożego Narodzenia czy urodzin. Wystarczająco często słyszał, jak członkowie personelu rozmawiają o tym. Wiedział, kto jest samotny. Stary Dennis Troughton, którego życie zaczęło się od porażenia mózgowego, a kończyło chorobą Parkinsona. Panna Falconer, wielka, ociężała, o pustych oczach, umyśle dziecka i ciele potężnej kobiety w średnim wieku. Stephen, który cały czas podrygiwał, wykręcał się i w ciągu tygodnia miewał dwa,
trzy groźne dla życia napady. Skończył siedemnaście lat, a rodzice nie odwiedzili go, od czasu kiedy był niemowlakiem. Simon od czasu do czasu zwierzał się Cat ze złości na takich ludzi, ona zaś z zawodowym dystansem zawsze się z nim zgadzała, przedstawiając jednocześnie inny punkt widzenia.
R
Poranny ruch na ulicach zelżał przez czas, gdy Simon jechał obwodnicą. Kiedy ją opuścił i ruszył ku Harnfield, zobaczył tylko kilka innych samochodów. Pola były puste, drzewa wciąż pozbawione liści. Minął dwie miejscowości, obecnie opustoszałe, bo służyły jako sypialnie dla Lafferton i Bevham. W żadnym osiedlu nie było ani sklepu, ani szkoły, tylko w jednej pub. Niewiele osób pracowało poza miastem, w samych osiedlach - już nikt. Harnfield było znacznie większe, mieściła się tam podstawówka, szkoła średnia oraz kilka skupisk nowych budynków. Stało tam również centrum handlowe. Ludzie mieli co robić. Harnfield nie było zbyt atrakcyjnym miejscem, ale miało swoją społeczność, sens. Skręcił w lewo i wjechał na bardzo wąską drogę prowadzącą do Ivy Lodge.
T L
- Nie wiedziałam, czy jeszcze do nas wróci - Shirley, dzienna opiekunka Marty, wyszła mu na spotkanie, idąc korytarzem pomalowanym jasną farbą - Była taka chora. - Wiem, ściągnęli mnie tutaj z Włoch.
- Ale za każdym razem dochodzi do siebie, chyba powinniśmy się już przyzwyczaić. Jest taka silna. Shirley umilkła na chwilę obok otwartych drzwi pokoju Marty. - Nieważne, co mówią inni, wie pan, życie musi być dla niej na tyle dobre, że chce, by trwało. Simon się uśmiechnął. Lubił Shirley, jej lekkiego zeza i szparę między przednimi zębami. Inni opiekunowie sprawiali wrażenie, że nie mogą się doczekać końca zmiany i robią tylko niezbędne minimum, by jego siostra była czysta, najedzona i żeby jej było wygodnie. A Shirley mówiła do niej jak do człowieka, którego znała i lubiła, nawet gdy czuła się zmęczona. Wiedział, że to niezwykłe i dlatego był wdzięczny.
Marta miała jasny pokój, o maślano-żółtych ścianach i pomalowanych na biało meblach, pokój jak dla dziecka. Gdy Simon wchodził do środka, zawsze się rozchmurzał. Jego siostra, podtrzymywana, siedziała w łóżku. Świeżo wyszczotkowane włosy związano jej z tyłu głowy, na policzkach miała rumieńce, w oczach blask. Siedziała, patrząc na światło, wpadające przez okna, oraz na to, jak delikatny wiatr porusza żółtymi i zielonymi zasłonami. - Cześć, kochanie! Wyglądasz znacznie lepiej! - Wszedł do środka i wziął jąza rękę. Była miękka, o skórze jak satyna; nawet kości wydawały się miękkie, gdy dłoń dziewczyny spoczęła bezwładnie w jego dłoni.
R
- Przyjechałem, kiedy mi powiedzieli, że wróciłaś ze szpitala i mogę się założyć, że się cieszysz. Przez te wszystkie tuby i maszyny nie mogłem ci się dobrze przyjrzeć. Shirley poprawiła pościel na łóżku Marty i zamknęła drzwi szafki.
T L
- Zobaczymy się później, skarbie - powiedziała do siostry Simona, pomachała jej i wyszła. Panował spokój. Marta była spokojna. Będzie tutaj leżeć, póki ktoś jej nie obróci, nie przewinie, nie zrobi jej fizjoterapii i przeniesie na krzesło, nakarmi, przytrzyma jej kubek z napojem. Zależna od innych jak niemowlak, niezdolna zrobić nawet najmniejszej rzeczy, czy to dla siebie, czy to dla kogoś innego. Pachniała mydłem i czystą pościelą. Nigdy nie pachniała czymś innym, w jej pokoju nigdy nie wyczuł żadnego odoru. Dobrze się nią opiekowano. Często jednak zastanawiał się, jak by było, gdyby siedziała sobie w domu, wśród członków rodziny, przychodzących i wychodzących, bodźców wynikających z tego, że jacyś ludzie wokół niej rozmawiają, coś robią i się nią zajmują, to, że przychodzą dzieci Cat oraz ich przyjaciele, na kolana wchodzą zwierzęta. Nigdy nie znała normalnego życia. Chciałby móc je dać. Marta zamruczała cicho, wydała z siebie coś pomiędzy jękiem, westchnieniem, śmiechem... Nie sposób powiedzieć. Poruszyła ręką.
- Co się dzieje? Coś widziałaś? Znów ten cichy odgłos. Spojrzał na jej twarz. Niczego nie zauważył, wiedział jednak, że próbuje mu coś przekazać. Dał jej pić z plastykowego kubka z dzióbkiem, który stał na stole. Pociągnęła łyczek. Nie miał pojęcia, czy właśnie tego chciała. - Mała Marto - powiedział. - Tak się cieszę, że już się lepiej czujesz. Siedział przy niej jeszcze dwadzieścia minut. Trzymał ją za rękę, opowiadał o małej wiewiórce, którą widział na jodle za parkingiem. Wiedział, że siostra nic z tego nie rozumie, ale był pewien, że lubi go słuchać. Kiedy wyszedł, Marta miała zamknięte oczy. Była jak dziecko, ukołysane do snu przez delikatnie powiewające jasne zasłony.
R
W holu spotkał Shirley. - Wygląda na to, że wszystko z nią w porządku - powiedział. - Teraz śpi.
T L
- Niech się dobrze wyśpi, potem zaścielimy jej łóżko, a potem będzie miała opukiwanie klatki piersiowej, żeby znowu nie dostała zapalenia płuc. Dziękuję, że pan przyszedł. Myślę, że przyjdzie jeszcze doktor Serrailler.
Wiewiórka biegła po długim pniu szkockiej sosny, zbliżyła się do samochodu, ale zatrzymała się w połowie drogi i spojrzała w dół rozgorączkowanymi, małymi oczkami. Starszy detektyw inspektor Serrailler skręcił z drogi dojazdowej i ruszył do komisariatu w Lafferton, do pracy. Rozłąka czyni serce wrażliwszym, tak jak śmierć. Nie musiał jechać przez uliczki starej części miasta, chociaż dzięki temu dawało się objechać kilka powolnych świateł, kiedy jednak tam się zbliżał, poczuł, że chce pojechać ulicą, przy której mieszkała Freya Graffham. Nie kochał jej - w każdym razie nie wtedy, kiedy żyła - chociaż uważał ją za atrakcyjną, intrygowała go, lubił jej towarzystwo. Jej uczucia do niego stały się jasne tego wieczoru, gdy poszli na kolację do jego ulubionej włoskiej restauracji.
Nie chodziło o to, co mówiła, była zdecydowanie zbyt ostrożna na coś takiego. Po prostu wszystko było widać po tym, jak na niego patrzyła.
- Dzień dobry, sierżancie.
R
Nic z tego nie wyszło. Freya Graffham została zamordowana, zabita we własnym domu. Tym, do którego Simon właśnie się zbliżał. Był to niewielki, wiktoriański domek, jeden z szeregu innych, stojących przy dwunastu podobnych ulicach nazywanych Apostołami, bo znajdowały się blisko katedry. Nie odwiedzał go od śmierci Frei. Wiązały się z nim tylko straszne wspomnienia. Drzwi frontowe pomalowano. Kiedyś miały kolor bordowy, teraz były granatowe. W połowie okien zawieszono nowe rolety. Zniknęła furtka. Simon zatrzymał się po drugiej stronie ulicy. W pobliżu nie było nikogo. Nie rozumiał, dlaczego tam się znalazł, ale kiedy odjeżdżał, czuł w żołądku ołowiany ciężar, a czekający go dzień stracił barwy.
T L
Detektyw sierżant Nathan Coates obejrzał się przez ramę i przytrzymał rękę, w której trzymał dwa papierowe kubki z kawą, postawione jeden na drugim. Starszy detektyw inspektor minął go i ruszył schodami na górę. - Szefie! Myślałem, że pan nie wróci do jutra! - Zmiana planów.
Za Serraillerem zamknęły się drzwi. Nathan uśmiechnął się. W dziewięciu przypadkach na dziesięć uśmiechał się, kiedy ktoś nazywał go sierżantem. Minęło już ponad sześć miesięcy, odkąd awansował z posterunkowego i stał się oficjalnie sierżantem detektywem, ale wciąż nie mógł się do tego przyzwyczaić; cały czas musiał się przekonywać, że nikt go nie nabiera. Chciał tej pracy i jednocześnie nie chciał, bo oznaczała przejęcie posady po Frei Graffham. Starszy detektyw inspektor wiedział, jakie struny w nim poruszyć. - Nathanie, przybywasz z drugiej strony barykady. Łatwo mogłeś pójść tą samą drogą, co połowa twoich kolegów ze szkoły, i jak myślisz, ile lat korzystał-
byś już z gościnności więzień Jej Królewskiej Mości? Wybrałeś inną ścieżkę niż oni i nie mów mi, że było ci łatwo. Czy szanują cię za to? Wątpię. W Dulcie nikt raczej nie zadaje się z gliniarzami, zwłaszcza jeśli gliniarz pochodzi z ich podwórka. Jesteś dokładnie takim człowiekiem, jakiego potrzebujemy. Policja powinna być odzwierciedleniem społeczeństwa, a prawie nigdy nie jest, dlatego jest tak ważne, żebyś tu został i awansował. Jesteś młody, bystry, harujesz jak wół, a detektyw sierżant Graffham wyrażała się o tobie bardzo dobrze. Jak myślisz, co by powiedziała, gdybyś teraz pękał? - To cios poniżej pasa.
T L
R
- Czasem trzeba walnąć. Pomyśl, Nathanie. Jej śmierć wstrząsnęła nami wszystkimi. To cholernie paskudna sprawa. Nigdy się nie spodziewałem, że w takim miejscu jak Lafferton pojawi się seryjny morderca... Narkotyki, napady, gwałty, włamania, rabunki, tego wszystkiego jest coraz więcej, nawet w miłym, małym katedralnym miasteczku w Anglii. Ale wielokrotne morderstwa? Byłoby nam łatwiej, gdyby w trakcie operacji przydarzyła się jakaś strzelanina... pościg... panika... zabity policjant. Dalibyśmy sobie z tym radę, ale nie z zabójstwem Frei. A ty znalazłeś się tam pierwszy, ty miałeś z tym wszystkim do czynienia i obwiniasz siebie - nie myśl, że o tym nie wiem. Wcale nie musisz tak robić, ale pewnie nigdy nie przestaniesz. Tylko że to nie powód, żebyś rzucał pracę. Przeciwnie, to powód, żebyś został. Słuchasz mnie? Nathan słuchał, chociaż jeszcze kilka tygodni zabrało mu przyznanie się do tego. On i Emma wzięli cichy ślub w bocznej kaplicy katedry, na którym starszy detektyw inspektor wystąpił w roli świadka. Dopiero potem Coates ostatecznie postanowił, że zostanie w policji. Znacznie więcej czasu minęło, nim zgodził się przyjąć awans na sierżanta. A teraz był już sierżantem i każdego ranka budził się podekscytowany, dumny, z poczuciem, że coś osiągnął. Serrailler miał rację. Do tej pory nikt z takim pochodzeniem jak Nathan nie został w Lafferton policjantem z dochodzeniówki, nie mówiąc już o stopniu sierżanta. A on wcale nie zamierzał kończyć na tym swojej wspinaczki po szczeblach kariery.
Popchnął ramieniem obrotowe drzwi i ruszył w stronę pomieszczenia wydziału śledczego, ale kiedy przechodził, zawołał go starszy detektyw inspektor. Drzwi do jego gabinetu były otwarte. - To dla mnie? - Serrailler wyciągnął rękę. - Oczywiście. - Dziękuję. Wziął papierowy kubek z cappuccino, które Nathan przyniósł nie z automatu na końcu korytarza, ale z nowej kafejki, ulicę dalej, lokalu prowadzonego przez małżeństwo z Cypru. Zaglądali tam głównie policjanci. - Starszy detektyw Dell po prostu będzie musiał sam pójść sobie po kawę.
Może nic.
T L
R
Starszy detektyw inspektor usiadł znowu na krześle. To głupie, pomyślał Nathan, on wygląda młodziej ode mnie, akurat na tyle lat, jak ktoś, kto dopiero zaczyna szybką wspinaczkę po szczeblach kariery. Jasne włosy Serraillerra, jak zwykle rozczochrane, połyskiwały w słońcu wpadającym przez okno za jego plecami... „Ładniutki inspektor" - tak go nazywała Emma. Freya Graffham też tak o nim myślała, i obie miały rację. I może...
- Mów, co się tu działo.
- Było trochę za spokojnie. - Daj spokój. - Jedyna sprawa, jaka nas martwi, to ten gang... Dzieciaki, tyle że nie działają jak dzieciaki. W zeszłym tygodniu poszedłem do szkoły Erica Andersona, widziałem się z dyrektorem, z nauczycielami. Oni wiedzą, kto to jest, doskonale wiedzą. To przegrana młodzież, przez większość czasu wagarują, a w domu nie mają nikogo, kto by ich upilnował. Zaczęło się od małych spraw, ale teraz to już wcale nie jest małe: To całkiem nieźle zorganizowana kradzież w sklepach, wałęsanie się wieczorami i polowanie na ludzi wracających z pracy do domu, żeby odebrać im torebki, komórki i tego typu rzeczy... Są jeszcze samochody. Zaczęli
kraść nowoczesne auta, ale nie dla zabawy, są cwańsi. Te fury znikają. Myślę, że mają układ z jakimś większym draniem. - Ile lat mają te dzieciaki? - Czternaście, piętnaście... Przypuszczalnie z ostatnich dwóch klas. Ha. - Jakieś nazwiska? - Znam kilka, ale są sprytni, wywijają się jak piskorze. Nauczyli się sporo od braci i ojców, którzy swego czasu robili takie rzeczy.
R
- W porządku, namierz braci i ojców. Sprawdź każdego, kto siedział w ciągu ostatnich trzech lat... Może włącz w to też tych, którzy jeszcze siedzą. Dzieci mogą się od nich sporo nauczyć na widzeniach. Dostaniemy listę osadzonych, a wtedy zajmij się dzieciakami z tej grupy wiekowej. Pogadam z mundurowymi, żeby częściej się pojawiali... w stosownych porach. Oczywiście zdziałamy tylko tyle, że przeniosą się w inne miejsce.
T L
- Sądzimy, że kradną samochody w nocy, o drugiej, trzeciej nad ranem. - Dobra. Te nazwiska, które ci dał dyrektor... Pojedź do kilku domów, pogadaj z matkami, zobacz, czy wiedzą, że ich dzieci wstają i wychodzą z domu o drugiej nad ranem... A może nawet nie wracają po nocy. - Jasne.
- Jakieś inne ciekawe rzeczy? - Włamano się do katedry. Było trochę szkód, ale nic nie skradziono... Wymalowano dziwne graffiti na kilku kolumnach. To wygląda jak jakaś sprawa religijna. - Kto się tym zajmuje? - Poszedłem pogadać z proboszczem... Był bardzo miły. Trochę za bardzo... - Wybaczył im, prawda? Nathan wycelował kubkiem w kosz na papiery, rzucił i spudłował.
- Jeśli nie ma już nic innego, zająłbym się tym gangiem dzieciaków. Należy im się solidne lanie. Wkurzają mnie. Mają wszystko podane na tacy i co robią? - Wszystko poza odpowiednim wychowaniem. - Słusznie. Miał pan udany urlop? - Było bardzo spokojnie. Musiałem go skrócić... Ktoś z rodziny trafił do szpitala. - Przykro mi. I... wszystko w porządku? - Tak. Zachorowała moja siostra, ale już z nią dobrze.
R
Nathan Coates wyszedł, zamykając za sobą drzwi, a Simon siedział, rozmyślając o maślano-żółto-białym pokoju z zasłonami powiewającymi pod dotykiem bryzy, o Marcie, która siedziała i wydawała dziwne, ciche dźwięki. Miał prawo czuć żal z powodu skrócenia urlopu, nic takiego nie przychodziło mu jednak do głowy.
T L
Spojrzał na akta i papiery leżące na biurku. Drobne sprawy. Gangi nastolatków. Jakieś drobne przestępstwa narkotykowe. Rabunki. Kradzieże samochodów. Oszustwa i malwersacje. Rutyna. Na tym właśnie polega praca starszego detektywa inspektora. Rok, w którym w Lafferton pojawił się psychopatyczny seryjny morderca, był wyjątkowy - zresztą wyjątkowy byłby w każdym regionie kraju. Simon nadal przyglądał się aktom, nie dotykał ich. Uwielbiał swoją pracę, ale to, co leżało przed nim, rutynowa robota zajmująca mu większość czasu, jakoś niespecjalnie go pociągało. Wiedział, że nie może wiecznie siedzieć w zaścianku rodzinnego miasta, chyba że chce porosnąć mchem. Mimo to jego życie w Lafferton i praca w terenie były wszystkim, czego pragnął. Wydział śledczy nie stanowił dla niego całego świata. Simon w połowie był artystą, a potem bratem, wujem, synem - dokładnie w takiej kolejności. Jeśli dostałby awans i przeniesienie do dużego miasta, co by stracił? Ale czy tam, w dużym wydziale śledczym tak samo nie zajmują się drobnymi przestępstwami i rutynową pracą? Tylko że pewnie mieli tego więcej. Nadzieja, że awans na komisarza w jakimś dużym mieście równa się ekscytującej pracy nad trudny-
mi przypadkami morderstw, pracy znanej z kryminałów, była bezsensowna i Simon dobrze o tym wiedział. W Lafferton też miał swoje do zrobienia. Szczerze mówiąc, gdyby najbliższe dwie godziny spędził na przekopywaniu się przez leżące na stole akta, mógłby jeszcze pojechać z Nathanem do szkoły Erica Andersona, a potem przejść się po domach, gdzie mieszkają te dzieciaki. Przy okazji może się sporo nauczyć. Tam Nathan był na swoich śmieciach, na osiedlu, z którego sam takim wysiłkiem się wydobył. Jeśli ktokolwiek wie, co kieruje gangami młodocianych, to jest nim sierżant Nathan Coates. Otworzył teczkę ze szczytu stosu i zaczął czytać.
R
David
T L
Co pan robi? Gdzie jest pan Forbes?... Miał przyjechać pan Forbes. Nie znam pana. Nie chcę być u pana w samochodzie. Proszą, niech się pan zaraz zatrzyma i mnie wypuści, proszą. Nikt mi nie mówił, że przyjedzie ktoś inny. Jedziemy do mojej szkoły? To nie jest droga do szkoły. Chodzą do Świętego Franciszka. Gdzie jedziemy? Nie znam pana. Nie chcą być u pana w samochodzie. Proszę, możemy się teraz zatrzymać? Nie chcą z panem jechać. Czemu pan nic nie mówi? Ktoś widział pana na drodze koło mojego domu, zawsze ktoś patrzy przez okno albo przechodzi tamtędy, będą wiedzieć, że to inny samochód, nie ten, którym miałem jechać. Powiedzą ojcu.
Nie powinien pan tak jechać, tak jest za szybko. Nie lubię jeździć szybko. Proszą, może pan teraz zatrzymać samochód? Wrócę z powrotem na piechotę i wszystko będzie w porządku. Dlaczego wciągnął mnie pan do samochodu? Kiedy zatrzymamy się na światłach, ja wysiądą. To nie jest okolica mojej szkoły. Nie wiem, gdzie jesteśmy. Dokąd mnie pan zabiera? Proszę, możemy się zatrzymać? Proszą, niech pan mnie już dalej nie wiezie. Dlaczego pan chce, żebym z panem jechał? Dlaczego pan nic do mnie nie mówi? Dlaczego tędy jedziemy? Nie wolno mi tu chodzić.
Proszę.
T L
R
Proszę, niech pan się zatrzyma. Nikomu nie powiem. Mogę powiedzieć, że zapomniałem, że miał mnie zabrać pan Forbes albo że uciekłem z domu... Tak, to dobry pomysł, jeśli pan chce, mogę powiedzieć, że uciekłem z domu. Wtedy tylko ja będę miał kłopoty. Pan nie. Nikomu o panu nie powiem. I tak nie mogę, prawda, nie wiem, jak pan się nazywa i nie umiałbym nic powiedzieć o samochodzie. Nie dowiedzą się. Czemu pan tak nie zrobi?
Proszę tak zrobić. Nie chcę z panem jechać. Proszę. Nie chcą z panem jechać tym samochodem. Proszę. Proszę.
12 Jak to dokładnie było? „Nigdy jeszcze wiosna nie wyglądała tak bardzo wiosennie, nigdy kwiecie bardziej nie kwitło". Ale kto to powiedział? Karin McCafferty stanęła na parkingu szpitala Bevham i spojrzała na szare niebo, miało cudowną, miękką szarość mewiego skrzydła, czuła na twarzy miły chłód wschodniego wiatru. Obok auta stało niewielkie, ogołocone drzewo i niedługi,
nagi żywopłot z głogu. Spoglądała z podziwem na fakturę kory i jej barwę. Tyle odcieni brązu i czerni, srebra i zieleni mchu. Głóg wyglądał jak zawiły ołówkowy szkic. Dziesięć minut temu czekała z suchością w ustach na to, co powie sympatyczna, rudowłosa lekarka onkolog z Irlandii. Kobieta przeczytała leżące naprzeciwko niej notatki oraz raporty, uniosła wzrok, starannie je poukładała i zamknęła teczkę. Potem się uśmiechnęła. - Wszystko w porządku - powiedziała. - Jesteś czysta jak krzak ostu. Nie ma nowych komórek rakowych i nic nie zostało po starych.
T L
R
Nie umiała się przyzwyczaić do tej myśli, wziąć słów za coś pewnego, nie poczuć, iż świat rozbłysnął, kiedy wyszła z budynku szpitala na światło dnia i świeże powietrze. Jedną z rzeczy, których też nie potrafiła, było zatriumfowanie nad swoim lekarzem, mimo że się z nim nie zgadzała i odrzuciła tradycyjną terapię na rzecz kuracji naturalnej. Stoczyła krótką, ostrą walkę, Karin nie zrezygnowała, lekarka odbyła z nią kilka bardzo szczerych rozmów i wtedy zgodziła się dalej ją badać oraz śledzić przebieg choroby. Karin obiecała, że jeśli rak wróci, znowu zacznie poważnie traktować tradycyjną terapię. Jak do tej pory, nie wrócił. Niełatwo było przestrzegać reżymu alternatywnej kuracji. Pochłaniało to wiele czasu, było drogie i należało to robić w samotności. Karin omal się nie załamała, kiedy specjalista od akupunktury który nią się zajmował, okazał się psychopatycznym, seryjnym mordercą. Teraz jednak, gdy wpatrywała się we wróbla skaczącego po piachu, rozkoszowała połyskiem jego skrzydeł i jasnymi oczami, groza zeszłego roku znalazła się jakby w innym życiu. Była zdrowa. Nie musiała wracać do szpitala na następne pół roku. Była zdrowa! - To Dennis Potter - powiedziała na głos. Uwielbiała Śpiewającego detektywa. Dennis Potter nie miał szczęścia. Rak zabił go, ale dopiero po tym, gdy opowiedział o pięknie tego, co jak wiedział, było jego ostatnią wiosną. „Jeszcze nigdy kwiecie bardziej nie kwitło". Karin wybrała na komórce numer Cat Deerbon, ale nikt nie odebrał. Nagrała krótką, radosną wiadomość i ruszyła do domu. Kiedy jechała, płyta Evy Cassidy
wzruszyła ją do łez - Eva Cassidy spadła w ciemność śmierci za sprawą raka, którego zwalczyła Karin. „Gdzieś ponad tęczą..." Zwolniła przed skrzyżowaniem, żeby przepuścić ciężarówkę, która wyjechała jej przed nosem. Na podjeździe stał samochód Mike'a. A podobno Mike wyjechał do Irlandii w interesach i miał nie wracać jeszcze przez kilka dni. Karin wpłynęła do domu jak na skrzydłach, nucąc wesoło: - Mike? Gdzie jesteś? - Tutaj - usłyszała głos dobiegający z góry.
T L
R
Pobiegła. Kochała swój dom. Kochała pomalowaną na biało, toczoną balustradę schodów i turkusową kulę na parapecie okna na półpiętrze. Kochała strumyk światła, który padał na kilim przez otwarte drzwi sypialni. Kochała delikatny zapach cytrusów, dochodzący zza na wpół otwartych drzwi łazienki. - Cześć. Przynoszę dobre wieści... Najlepsze - weszła na górę, a jej nucenie zmieniło się w śpiew, gdy podchodziła do Mike'a, żeby go uściskać. Stał przy szafie. Obok niego leżały dwie otwarte walizki, jedna na łóżku, druga na podłodze. - Hej... Co to jest? Wyglądasz, jakbyś się pakował, a nie wywalał brudne rzeczy. - Zgadza się. - Chyba znowu nie wyjeżdżasz. Nie tak od razu. - Wyjeżdżam. Odwrócił się do niej plecami, przesunął ręką po wieszaku na krawaty, zdjął jeden, przejrzał resztę i zabrał jeszcze inny. - Dokąd tym razem? Nie odpowiedział. - Mike? Nie słyszysz, co mówię? Mam dobre wieści...
Zapadła cisza, a on ciągle się nie odwracał. Coś w tym spokoju i w naturze tej ciszy sprawiło, że Karin poczuła ucisk w dołku. - Co się stało? W końcu odwrócił się powoli. Ale nie od razu do niej, lecz w stronę walizki, do której schował koszulę. Wyprostował się. Był wysoki, ze strzechą szpakowatych włosów, dużym nosem. Jest przystojny, pomyślała, wciąż jest przystojny. - Myślałem, że nie wrócisz do wieczora. Sądziłem, że pojedziesz do Cat. - Tak, mogłabym, ale włączyła sekretarkę w telefonie, pewnie odpoczywała. Lada dzień ma rodzić. - Zapomniałem.
- Dobrze.
T L
- Zrobisz herbaty? - zapytał.
R
- Czy to ma jakieś znaczenie, o której przyszłam do domu? Zabrzęczał drobnymi w kieszeni, wciąż na nią nie patrząc.
- Muszę z tobą porozmawiać.
Znowu zapadła cisza. Okropna, głucha cisza. Wyszła z sypialni.
Po siódmej znowu zadzwoniła do Cat, gdy Mike już wyszedł. Karin czuła się zbita, potłuczona i wstrząśnięta tak bardzo, jakby powiedziano jej, że rak wrócił, jest zaawansowany i nie nadaje się do operacji. Była tak zraniona, jak jeszcze nigdy w życiu. Niewiele sobie powiedzieli, zważywszy na to, że zajęło im to trzy godziny. Mike odszedł z jej małżeństwa, by przeprawić się przez Atlantyk do kobiety dziesięć lat od niej starszej. Siedzieli, patrząc na siebie, a potem nie patrząc, pijąc herbatę, a później whisky; mówiła niewiele, płakała, przestawała płakać i ucichła. A potem odszedł. Jak to mogło zabrać tyle czasu? - Słucham, Cat Deerbon. - Cat...
- Karin... i jakie wieści? Karin otworzyła usta, żeby oznajmić Cat, że nie ma ani raka, ani męża, ale z gardła nie wydobyło jej się żadne słowo, tylko dziwne zawodzenie, wściekły odgłos, który zdawał się pochodzić od kogoś innego, jakiejś kobiety, która nie ma z nianie wspólnego, kobiety, której Karin nie zna. - Przyjedź do mnie - powiedziała Cat. - Niezależnie od tego, o co chodzi. - Nie mogę... - Owszem, możesz, wsiadaj w samochód i przyjeżdżaj. Zobaczymy się za pół godziny.
R
Nie wiedziała, jak to zrobiła, ale przyjechała na farmę bez problemu. Cat przez chwilę uważnie jej się przyglądała, potem ruszyła do lodówki i wyjęła butelkę wina. - Ja nie piję, ale ty pewnie tego potrzebujesz.
T L
- Nie, będę po nim płakać.
- Nie szkodzi. Płacz - wręczyła jej duży kieliszek. - Dzieciaki są na górze, Chris jeszcze nie wrócił, ale mam placek z kurczakiem i cieszę się, że przyszłaś. Nigdy nie wiadomo, mogę zacząć rodzić w środku nocy i wtedy zostawię cię na gospodarstwie, a wtedy niech Bóg ma cię w opiece. Chodźmy do salonu, napalę w kominku. Cat wyglądała na zmęczoną, ale pod żadnym innym względem się nie zmieniła - dużo wiedziała, była wesoła, stanowcza, była też doskonałą przyjaciółką, a w oczach Karin zawsze stanowiła wzór internisty. - No więc... byłaś u lekarza. I co? - Nic. Jestem czysta. Nic nie ma. - N o i... - No i Mike odszedł. - Odszedł. Odszedł od ciebie?
- Tak. - Nigdy nic nie mówiłaś. Nie wiedziałam, że mieliście jakieś problemy. - Jezu, Cat, myślisz, że ja o tym wiedziałam? Byłam taka przejęta. Nie masz pojęcia, jak to jest... Kiedy badanie nic nie wykazuje, kiedy testy krwi są w porządku, kiedy ci mówią coś takiego... To... dosłownie jak ułaskawienie w celi śmierci. Świat jest taki piękny... a potem pojawił się on i spakował swoje rzeczy. - Powiedziałaś mu? - O wynikach? Jasne. - I? - Nie wiem, czy w ogóle słuchał. Powiedział tylko: „to dobrze".
R
- Ale dlaczego odszedł, na litość boską?
T L
- Jest mnóstwo powodów i rzeczy, których nie zrozumiałam. Główny powód mieszka w Nowym Jorku i ma na imię Lainey. Ma czterdzieści cztery lata. - Nie wierzę w to. Co za cholerne powitanie w domu. Karin powoli przesuwała kieliszek z winem między dłońmi, raz za razem płyn przenikało światło płomieni, sprawiając, że napój błyszczał. Było jej ciepło. Miło. Ktoś się o nią troszczył. Czuła ulgę. - Jest jedna rzecz, nad którą powinnaś się zastanowić... Dwukrotnie przeżyłaś poważny wstrząs... Najpierw morderstwa, a teraz to. To może się źle na tobie odbić. - Chodzi ci o to, że może z powrotem sprowadzić raka? - Po prostu uważaj. Starannie stosuj terapię i bądź czujna. Przepraszam, że prawię medyczne kazania, ale to ważne. - Nie wiem, czy teraz o to dbam. - Jasne, że dbasz. I dobrze dbasz. Nie daj się pokonać temu paskudztwu. A Mike wróci.
- Albo rak. - Nie. - Najgorsza rzecz, jaką mi powiedział, dotyczyła właśnie raka. Powiedział, że już dłużej nie umie sobie radzić z życiem z chorą na raka... że mógłby zaakceptować taką chorobę, na którą się zapada, a potem się z niej leczy, ale taka, która zmienia cię na dobre, to coś innego. Mówił, że przez ostatni rok nie myślałam o niczym innym, nie zwracałam uwagi na nic innego... że... że pozwoliłam, żeby mnie to zdefiniowało i teraz też tego potrzebuję, a on nie potrafi tego znieść. - Jezu. - Ja tego nie widziałam, Cat, to moja...
- No, a nie?
R
- Nawet nie waż się powiedzieć, że to twoja wina.
T L
- A ta kobieta w Nowym Jorku? To też twoja wina? - Ona sprawia, że on czuje, że żyje. Nowy Jork to sprawia. Najwyraźniej. Po prostu nie miałam pojęcia, że między nami jest coś nie tak. To znaczy... nie było niczego złego. Nigdy mi to nie przyszło do głowy. - Nie było niczego dziwnego? Jakieś telefony... większe wydatki... częste wyjazdy... - Mike zawsze często wyjeżdżał, prowadzi trzy międzynarodowe interesy, prawda? Kiedy nie podróżuje, połowę czasu spędza przy telefonie. Przez zaciągnięte zasłony błysnęły reflektory samochodu Chrisa Deerbona, wjeżdżającego na podjazd. - Cat, co ja mam zrobić? Co ludzie robią w takiej sytuacji? - Walczą - odparła Cat. - Twoje życie było warte, żeby o nie walczyć, prawda? - Nie lubię takich porównań... Rak i wojna, rak i bitwa, walka i zmagania.
- No tak, jest jeszcze inne wyjście. - Jakie? - Poddać się. Złożyć broń. Nazwij to, jak chcesz. - O Boże. Cat ciężko wstała z krzesła. - Przenocujesz w pokoju gościnnym. Przyniosę ci rzeczy. Idź, weź kąpiel, zapal aromatyczną świecę. Kolacja będzie najwcześniej za pół godziny. Czeka mnie jeszcze nudna gadka z Chrisem o zastępstwach.
R
Wyciągnęła ramiona, przytuliła ją i przez chwilę Karin poczuła ciężar nienarodzonego dziecka. Stara tęsknota za własnym dzieckiem, zwykle ukryta gdzieś na skraju umysłu, znowu boleśnie ukłuła.
- Co się stało?
T L
Wyraz twarzy Chrisa, który Cat zobaczyła, wchodząc do kuchni, na chwilę osadził ją w miejscu.
- Znasz Alana Angusa?
- Neurologia. Jasne... A co? - Jego syn, ten, który uczy się u Świętego Franciszka... Rok starszy od Sama. - Ten taki mały jak na swój wiek? Takie trochę... no, staroświeckie dziecko? - Zaginął. - Jak to? - Ich dzieci podwoziły do szkoły jeszcze dwie inne rodziny... Marilyn Angus zostawiła Davida rankiem przy furtce, jak zwykle, żeby czekał na samochód... Samochód przyjechał po kilku minutach i okazało się, że Davida przy furtce nie ma... Jeden z chłopców podszedł i zadzwonił do drzwi, ale nikt nie odpowiedział, więc sobie pojechali. Pomyśleli, że pewnie David w końcu pojechał z rodzicami i
zapomnieli do nich zatelefonować, żeby powiedzieć o zmianie planów. Ale David nie przyszedł do szkoły. Zapisali mu nieobecność i oczywiście nikt się tym nie przejmował aż do czwartej, kiedy przyjechała matka, żeby go odebrać, a jego nie było. Nikt go nie widział ani o nim nie słyszał od ósmej dziesięć rano. - O mój Boże. Cat poczuła, jak miękną jej nogi i szybko usiadła na sofie. Do oczu napłynęły jej łzy. - Skąd o tym wiesz? - Przed chwilą mówili o tym w miejscowym radiu. - Usiadł. - To nie Sam powiedział cicho. - To straszne, aż trudno sobie wyobrazić, ale to nie Sam. Chyba widziałem pod domem samochód Karin.
R
- Tak. Teraz się kąpie. Mike ją porzucił. Chris jęknął.
T L
- Nie mógł znieść życia z chorą na raka, zatem znalazł pocieszenie u osoby o imieniu Lainey, w Nowym Jorku. Podejrzewam, że to nie wszystko, ale jeszcze mi nie powiedziała. A, jej badania są w porządku, miała dzisiaj kwartalną kontrolę. Siedzieli w milczeniu. Chris trzymał rękę na brzuchu Cat. Na piętrze do wanny zaczęła płynąć woda. Dziecko Cat poruszyło się, przyciskając jakiś nerw z boku, i zostało w takiej pozycji. Nagle poczuła się przygnieciona natłokiem spraw, wyczerpana po zbyt wielu bezsennych nocach. Była zmęczona, oparła się o Chrisa w cieple kuchni, przy jej drugim boku mruczał rudy kot. Nagle otworzyła oczy. - Chris? Idź na górę i zobacz, czy jest tam Sam... i Hannah. Chris Deerbon wstał i bez słowa wyszedł z kuchni.
13
- Przypomina ci to coś? - Nathan Coates stał przy oknie gabinetu starszego detektywa inspektora, patrząc na odjeżdżające pojazdy dziennikarzy, telewizyjne furgonetki i wozy transmisyjne, ścigające się, żeby szybko przekazać najświeższe wiadomości. Serrailler od początku chciał wciągnąć w to prasę. Zorganizował konferencję, odpowiedział na zwyczajowe pytania. Teraz patrzył na mapę Laffer-ton i okolicy, przypiętą do ściany po drugiej stronie pokoju. Nic nie mówił. - Zaginione osoby. Tamto też tak się zaczęło. Nienawidzę tego. Wolałbym się już wgryźć w sprawy Dulcie. Serrailler się odwrócił. - Nie jesteś tu po to, żeby robić to, co byś wolał, ale żeby robić to, co do ciebie należy.
R
- Jasne.
T L
- Chłopaki z Dulcie nigdzie sobie nie pójdą. Ale my tak. - Wziął kurtkę. Nathan ruszył za nim, prawie biegł, starając się dotrzymać Simonowi kroku w korytarzu, a na schodach przeskakiwał dwa stopnie naraz. - Gdzie zaczynamy?
- Na Sorrel Drive. Pogadamy z jego rodzicami. W domu sąjuż spece od kryminalistyki, a wiesz, co to oznacza. - Jasne. Powiadamiasz o zaginięciu dziewięciolatka, a po chwili masz pokój pełen facetów w białych fartuchach, zdrapujących coś z dywanu. - Wiemy, że jego ojciec miał dyżur w szpitalu od ósmej. Matka widziała dziecko ostatnia, zostawiła je pod furtką, w biurze zjawiła się przed godziną ósmą trzydzieści. Nie było nic, czym mogliby się martwić. Wsiedli do samochodu.
- To co innego niż tamte zaginięcia... Tamte kobiety przepadały jak kamień w wodę i ten chłopak też podobnie przepadł, ale tutaj już na samym początku da się wykluczyć cholernie dużo możliwości. - Dorosłe kobiety mogą iść tam, gdzie im się podoba. Dziewięciolatki nie. - Ale to się zdarza, zwłaszcza tam, gdzie ktoś się znęca nad słabszymi. - Moja babcia przeklina silniki spalinowe. - Twoja babcia ma rację. Szybkie samochody, szybkie drogi, łatwo przyjechać i odjechać. Ludzie mieszkają w Leeds, a robią serię napadów na domy w Devon, pedofile w dostawczych furgonetkach porywają dzieci w Kent i wioząje do Dumfries... Od czego zaczynamy? - Współpracujemy z innymi służbami?
R
- Tak... Przy zaginięciach dzieci to jedna z pierwszych i najważniejszych spraw.
T L
- Jak myślisz, trzeba sprowadzić Sally?
Sally Cairns była jednym z najbardziej doświadczonych starszych detektywów w Lafferton. Wyszła za sierżanta drogówki, urodziła czterech chłopaków, obecnie nastoletnich, i cieszyła się z tego, że pozostała kon-stablem. Nie było nikogo lepszego, do kogo mogli się zwrócić w sprawach związanych z rodziną i dziećmi. - Sally jest wspaniała i bardzo wrażliwa... Ale jest matką. Ta sprawa zanosi się na trudną i przykrą. Sally może temu podołać, oczywiście, ale sądzę, że powinniśmy być jak najbardziej bezstronni, ani ty, ani ja nie mamy dzieci. No dobrze, ja mam siostrzeńców, ty młodszych braci, żaden z nas nie jest surowy albo nieczuły, ale to, że nie jesteśmy ojcami, daje nam pewien dystans. Będziemy go potrzebować. Gdyby Nathan zastanowił się przed zadaniem następnego pytania, pewnie zachowałby je dla siebie, takt nigdy nie należał jednak do jego mocnych stron. - Myślisz, że będziesz miał kiedyś dzieci?
Kiedy później opowiadał o tym Emmie, powiedział, że przez ułamek sekundy usłyszał świst ostrza. Ale Serrailler odparł tylko: - Skąd mam to wiedzieć? Skręcili w aleję i pojechali do domu Angusów, otoczonego policyjną taśmą, łopoczącą na wietrze. Wszędzie kręcili się ludzie w białych kitlach. Ciekawe, jak to jest, pomyślał Nathan, wchodząc do szerokiego holu domu, tam gdzie kręte schody prowadziły na piętro, a na bladozielonych ścianach wisiało parę krajobrazów, które uznał za takie sobie. Jak to jest wyjść pewnego ranka, zostawić wszystko w porządeczku, a pod koniec dnia twojego dziecka już nie ma... Po prostu nie ma. Jezu.
R
Wystarczyło, że spojrzał na twarz Marilyn Angus i już wiedział, jak to jest. Zobaczył w niej cały ból świata. Kobieta wyglądała straszliwie, była nie tyle blada, co miała okropny, woskowy kolor twarzy, z brązowymi smugami i opuchlizną pod oczami. Tego widoku Nathan nigdy nie zapomni.
T L
Umundurowany policjant, który siedział razem z nią, wyszedł na znak Serraillera. Inspektor przystąpił do pracy. Nie podał kobiecie ręki, lecz na chwilę położył dłoń na jej ramieniu i dopiero potem usiadł. - Mówienie, że jest mi przykro, niczego nie da, choć mam nadzieję, że pani wie, co czujemy. Ale to, że poruszę niebo i ziemię, żeby pani odzyskała syna tak szybko, jak to tylko możliwe, coś znaczy. A mówię to poważnie. Nathan spojrzał na starszego detektywa inspektora. Właśnie to go wyróżniało, żelazna determinacja, szczerość, to, że wiedział, kiedy co powiedzieć, i sposób, w jaki oznajmiał prawdę. Dlatego Coates mógłby pójść za Serraillerem wszędzie i miał nadzieję, że kiedyś stanie się choć w połowie tak dobrym policjantem jak on. - Na pewno mogłabym coś... Serrailler przerwał jej gestem ręki. - Pani Angus, wie pani, jak to wszystko działa, nie będę pani wyjaśniać. Muszę zadać mnóstwo pytań, na które pani już odpowiadała, i to nie będzie miłe, a pani będzie roztrzęsiona. Ale cokolwiek pani powie, może się przydać. Poznałem
raport mundurowych, tych, co pierwsi z panią rozmawiali, ale muszę kilka rzeczy usłyszeć bezpośrednio od pani. Proszę się nie przejmować, jeśli przypomni pani sobie coś, o czym wcześniej pani zapomniała, albo jeśli zaprzeczy pani czemuś, co wcześniej powiedziała, ludzie w szoku tak robią. - Dziękuję... Ten ranek przewija mi się ciągle przed oczami jak film. To, co mówił, co ja mówiłam, jak wyglądał... Co zdarzyło się zeszłej nocy. Jego twarz. Widzę tylko twarz Davida. - Tak. A ja zamierzam doprowadzić do tego, żeby zobaczyła ją pani ponownie, taką jak wcześniej, i żeby nie stała mu się żadna krzywda. - Koniecznie. Ale przecież już stała mu się krzywda? Marilyn Angus wstała i podeszła do gzymsu kominka, zaczęła się bawić maleńkim złotym zegarem, przesuwając go raz w jedną, raz w drugą stronę.
R
- Chciałbym zapytać o to, jak David czuł się w szkole.
T L
- Uwielbiał szkołę Świętego Franciszka.
- Dobrze. Miał tam jakiś szczególnie dobrych kolegów? - Tych chłopców, których wspólnie podwoziliśmy... Wyglądali jak taki mały gang... nie chodzi mi o „zły gang", tylko... oni zawsze trzymali się razem. Caspar di Ronco... Jonathan Forbes... Arthur Maclean... Ned Clark-Hall... - Kłócili się? - Oni się ciągle kłócą... Jak to chłopcy... Trochę przepychanek, kuksańców i po sprawie. Nie obrażali się na długo, nie zawracali sobie tym głowy. - David był z nimi w dobrych stosunkach? - Jeśli o to chodzi, to nie było żadnego znęcania się nad słabszymi, zastanawiałam się nad tym, ale odpowiedź brzmi: nie. Szkoła szybko i stanowczo reaguje już na pierwsze oznaki... Kilka lat temu mieli z tym poważny problem i nie chcą, żeby się powtórzył. Jestem pewna, że nie o to chodzi. David jest lubiany, jest bardzo wesoły. Jest. Był... - Jest - twardo powiedział Serrailler, patrząc jej prosto w oczy.
- O Boże, mam nadzieję, że się pan nie myli. - Dobrze się uczy? - Tak... Dobrze. To nie są takie tam matczyne przechwałki. Nie sądzę, żeby z moich kaczątek wyrosły kiedyś łabędzie. Nasza córka Lucy też nie jest orłem. Ale David nie jest zdolny w takim zwyczajnym sensie... Sporo myśli, jest twórczy, robi różne rzeczy, ciekawią go rozmaite sprawy... Ostatnio Pompeje. Czyta o tym wszystko, co mu wpadnie w ręce... Lubi sam spędzać czas. No i oczywiście jest jeszcze piłka nożna. - Czy kibicuje jakiejś drużynie? - po raz pierwszy odezwał się Nathan. Popatrzyła na niego tak, jakby dopiero sobie przypomniała, że i on tu jest.
- Pozują?
R
- Manchester United. Oni wszyscy pozują na fanów jakiejś znanej drużyny. .. Chelsea, Spurs.
T L
- Przecież to tylko mali chłopcy... To głównie taka poza, prawda? Co oni mogą wiedzieć? Rozmowa trwała dalej, Serrailler spokojnie prowadził matkę Davida przez temat zachowania syna w domu, taktownie, lecz z precyzją dotykał kwestii stosunków panujących w rodzinie, wyczulony na wszelkie sygnały o możliwych spięciach lub przykrościach. Kobieta odpowiadała bez wahania, chodziła po pokoju, dotykała mebli, wyjmowała różne przedmioty i odkładała je na miejsce, od czasu do czasu przeczesywała dłonią krótkie, kręcone włosy. Spędzili z nią prawie godzinę. Wreszcie starszy detektyw inspektor wstał. - Zostawimy kogoś z panią, funkcjonariusza do spraw rodzinnych, myślę, że pani już o tym mówiono. Będziemy z panią cały czas w kontakcie. - Mój mąż musiał iść do pracy, do szpitala... U pacjenta, którego operował wystąpiły komplikacje... Nikt inny nie może się tym zająć. - Oczywiście. - Proszę nie sądzić, że... Doszukiwać się tu ukrytego znaczenia...
- Nie zamierzam. Kiedy wyszli, podszedł do nich Chris Deerbon. - Jestem ich lekarzem rodzinnym, chciałbym ją obejrzeć. - Wszystko w porządku... Wygląda na zdruzgotaną, ale chyba się trzyma. Nie musi iść do szpitala. Chris wzruszył ramionami. - Za to on musi... To najlepszy neurochirurg w hrabstwie. Masz jakieś pomysły? - Nie, jeszcze za wcześnie. Z Cat wszystko w porządku? - Bardzo się zdenerwowała... Łatwo się teraz niepokoi. Zadzwoń do niej.
R
- Dokąd teraz? - spytał Nathan, kiedy Simon wsiadł do samochodu.
- Coś tam jest? - Nie sądzę.
T L
- Nie wiem. Najpierw stad odjedźmy... Jedziemy w stronę Starły.
Nathan wiedział, że nie powinien już pytać, więc tylko wyjechał z Laf-ferton i wjechał na wiejskie drogi. Dzień był ponury, niebo miało przygnębiający szary kolor, drzewa gięły się na chłodnym wietrze. Serrailler siedział w milczeniu. Nagle się odezwał. - Jedź tędy, a potem skręć na drogę do Blissington. Nathan usłuchał. Drogi były puste i wąską szosą z piętrzącymi się ku górze poboczami dojechali wreszcie do osiedla, zbiorowiska wiejskich domów i kilku większych budynków z bramami wjazdowymi. Zatrzymali się przed pubem, który stał obok trójkątnego trawiastego wzgórza, zwieńczonego ogromnym dębem. - Nawet nie wiedziałem, że jest tutaj jakaś osada - powiedział Nathan.
W barze było cicho i ładnie pachniało. Zamówili bułki z szynką oraz kawę. - Co wiemy? - zapytał Simon Serrailler, kiedy usiedli przy stole nieopodal okna. - Chłopak i jego matka wyszli z domu około ósmej dziesięć. Krok po kroku omówili kilka znanych już faktów, a potem wrócili do tego, co mówiła im Marilyn Angus. - Nic - stwierdził w końcu Simon. - Normalny chłopiec, normalna rodzina, żadnych napięć, żadnych problemów. Nic. - I co?
T L
R
- Najgorszy możliwy scenariusz? Przypadkowy kierowca polujący na dzieciaki? Kiedy wrócimy, chcę wiedzieć wszystko to, co zwykle: podwójnie sprawdzone informacje o każdym zaginionym dziecku w kraju, o pedofilach, których ostatnio wypuszczono z więzień. Niech mundurowi dowiedzą się wszystkiego o miejscowych, którzy jeżdżą tamtą drogą do pracy, o sąsiadach, o każdym dziwnym wydarzeniu w okolicy... Gdybyś był pedofilem szukającym dziecka, to co byś zrobił? - To, co zrobił ten gość... Wybrał dobrąporę dnia, czas, kiedy jedzie się do szkoły albo wraca do domu, gdy na ulicy jest pełno dzieciaków. - Tak. Ale większość z nich chodzi w grupie, do szkolnego autobusu, albo wsiada i wysiada z samochodów tam, gdzie jest pełno ludzi... To godziny szczytu. - Przygotowałbym się wcześniej. Zrobiłbym rozpoznanie. - No dobrze, już wiesz, na jakich ulicach można spotkać dzieci, które chodzą samotnie. Albo samotnie na coś czekają. - Myślisz, że to było starannie zaplanowane?
- Może... - Simon Serrailler dopił piwo. - Matka nie mówiła tego, czego można się po niej spodziewać. Nie winiła siebie za to, że zostawiła dziecko samo, czekające na podwiezienie. - Czyli, że zwykle to robiła. - W każdym razie często... Mówiła, że tego ranka była w sądzie. Może wtedy, kiedy ona jest w sądzie i gdy nie przypada jej kolej, żeby podwozić dzieci do szkoły, zostawia Davida, żeby sobie czekał przy bramie. - Dziewięciolatka? - No cóż... Był biały dzień, jeździły samochody, ci, co go podwożą, mogli przyjeżdżać regularnie i być godni zaufania... Nie byłbym taki pewien, że należy ją jakoś podejrzewać.
R
- Ktoś po prostu wiedział, kiedy... Jakiego dnia, o jakiej porze.
T L
- A może w ogóle zmierzamy w złą stronę. Chciałbym porozmawiać z tobą o tym teraz, bo kiedy wrócimy na komisariat, będzie tam okropne zamieszanie, chyba że Davida już znaleziono. Przyjedzie telewizja i prasa z całego kraju, telefony będą się urywać. Daj mi jeszcze tych bułek, dobra? Jedz, póki możesz. Po drodze do samochodu, Simon zatrzymał się, żeby zerknąć na ławkę, stojącą pod wielkim dębem. Na pamiątkę Archiego i May Dormerów. Uwielbiali tutaj siadywać. - Miło tu. Następnym razem, kiedy wybiorę się z Em na rower, przyjedziemy tutaj. Chciałaby mieszkać w takim miejscu. Już to widzę. - Nigdy nie wiadomo... Rozejrzyj się za chatynką na wsi... Czymś podobnym do tego pubu. - Archie i May mieszkali pewnie w jednym z nich. Czyli że się da. Ani się obejrzysz, a będzie kosztować dwieście patyków. - Zobaczymy... Nigdy nic nie wiadomo. No, Nathanie, gdzie twoje poczucie humoru? - Tam, gdzie to dziecko - odparł Coates, zapalając samochód.
14 ...Małym katedralnym miasteczkiem Lafferton wstrząsnęło dziś zaginięcie dziewięcioletniego chłopca, Davida Angusa... To cios zadany tutejszej społeczności, która jeszcze nie otrząsnęła się po morderstwach dokonanych w ubiegłym roku. David Angus, syn neurochirurga i nota-riuszki, ostatnio był widziany... - Jasna cholera, dzieci nie są już bezpieczne nawet przed własną furtką... - Słyszałem w wiadomościach. Jeszcze go nie znaleźli?
R
Michelle Tait przecięła opakowanie z mrożoną pizzą i wsadziła ją do piekarnika. - Pewnie znajdą go gdzieś w rowie, jak tamtą dziewczynkę w Kent.
- Nie bądź głupi.
T L
- Mógł sobie gdzieś pójść. Do kolegi.
- Ja zawsze tak robiłem.
- Jasne. Ale ten dzieciak taki nie jest. Ma miłą rodzinę i chodzi do prywatnej szkoły, mieszka w fajnym domu... Prawda? - A dlaczego to wszystko miałoby sprawić, że byłby inny niż reszta dziewięciolatków? - Użyj swoich szarych komórek. Chcesz pizzę? Propozycja została złożona niechętnie. - Nie, zjem coś później Pod Wołem. - A przy okazji coś wypijesz, co? - Co, dwa piwa?
- Byłeś w urzędzie pracy? - Tak. I szukałem w gazecie. - Jest mnóstwo roboty... Patrz, cała kupa roboty. - Oczywiście. - Nie możesz być taki wybredny. Dobrze wiesz. - Mam kwalifikacje. Nie będę układał towarów na półce w supermarkecie. - Jasne, masz kwalifikacje. - Tak, mam kwalifikacje, a tutaj niewielu może tak o sobie powiedzieć. - Oooooo. Masz cholernie dobre zdanie o mnie i moim mężu. „Tutaj", o to właśnie chodziło, co?
R
- Chcesz, żebym się wyniósł? Dobra, wyniosę się.
- Do znajomego.
T L
- Dokąd?
- Srutututu, kłębek drutu. - Pamiętasz Lee Cartera?
Michelle usiadła za kuchennym stołem, naprzeciwko niego i zapaliła papierosa. - Mówisz serio? - Spotkałem go na ulicy. Jechał kabrioletem bmw. - O, na pewno. Przesiedziałeś cztery i pół roku przez takich jak Lee Carter. Odbiło ci? - Wrócił na dobrą drogę. Robi niezłą kasę. - Jasne. - Spokojnie, mogę dla niego pracować.
- Sadzić kapustę? - Ma swój interes... Coś jakby ekskluzywny klub. Michelle spojrzała na niego morderczo przenikliwym wzrokiem. - To nie to, co myślisz. - Andy usłyszał własny głos, jak mówi dobrze o Lee Carterze, broni go. Jego siostra oczywiście miała rację. Co on sobie do cholery myślał?
T L
R
Było jednak jeszcze coś. Często się nad tym zastanawiał, od kiedy Lee zawiózł go do swojego domu, pochwalił się majątkiem, opowiedział, skąd wszystko wziął. Zastanawiał się i pytał się. Stopniowo łapał niektóre ze starych wątków - te właściwe. Był bardzo ostrożny. Wiedział, czego chce. Gdyby miał pieniądze albo znalazł kogoś, kto je ma, mógłby rozkręcić porządny ogrodniczy interes, robić dostawy dla najlepszych sklepów i hoteli, dowozić im dobry towar, taki, jakiego teraz chcieli, naturalną żywność, a nie tylko kapustę i ziemniaki. Miał kwalifikacje, miał rozum, mógł sobie dać radę... „Kapitał początkowy", tak to się nazywało. Spojrzał na gazetę. „Specjalista sprzedaży". „Doradca rynkowy". „Analityk". Zdawało się, że wszystkie odpowiednie prace wyparowały. „Koordynator opieki nad młodzieżą". Przewrócił stronę. - Zrobisz fałszywy krok, a Pete wywali cię za drzwi. - I tak chciałby, żebym się stąd wyniósł. - Jeśli powiem, że zostajesz, to zostajesz, zechciej to mieć na uwadze.
Informacja o dziecku zaginionym w Lafferton pojawiła się w Sky News. Pokazano jego zdjęcie. Drobny chłopczyk z malutkim zadartym nosem i poważnym wyrazem twarzy. Szkolny mundurek. Krawat. Wszystko schludne. Andy patrzył na delikatną, dziewięcioletnią twarz. Przypomniał sobie ludzi z więzienia. Co by zrobili takiemu dzieciakowi? Wielu takim? Nawet jeśli niektórzy byli pod kluczem, i tak wystarczająco dużo innych chodziło na wolności.
Usiadł. Lee Carter. Widział jego dom. Samochód. Włączającą się fontannę. Gruby dywan. Pozłacany barek w kącie pokoju. Ale minęły już czasy, kiedy jako dziecko ciągle czegoś chciał, gotów na wszystko, żeby to dostać, nie bacząc, w jaki sposób. Mógł zacząć pracować dla Lee Cartera, ale co wtedy? Nie interesowały go wyścigi konne ani ludzie, którzy nimi żyli. Musi być jakiś inny sposób. Po ekranie telewizora galopowała grupa mężczyzn w kowbojskich kapeluszach, wzbijając tumany kurzu. Andy wstał. Naprawdę nie znosił westernów.
R
W domu nadal panował harmider. Z kuchni dobiegł brzęk talerzy w zlewie. - To na razie! - krzyknął. Nikt mu nie odpowiedział.
T L
Zdjął kurtkę z wieszaka i wyszedł na dwór. Ruszył zimną ulicą w stronę błyszczącego szyldu pubu Pod Wołem. W środku było tłoczno, wszyscy mówili o chłopcu. Andy zamówił piwo, placek z groszkiem i frytkami. - Biedny mały szkrab. - Znajdą go. - Skąd wiesz? - Nie powiedziałem, że żywego. - Jasne. - Cholera, biedni rodzice. Za jakie grzechy to znowu w Lafferton? Po tym wszystkim, co wydarzyło się w zeszłym roku, nie zasłużyło na powtórkę z rozrywki. - To nie jest nikt miejscowy.
- Czemu nie? A kto to powiedział? I tak dalej. Teraz Andy w miał głowie twarz tego chłopaka, nie potrafił jej wyrzucić z myśli. Chciał coś zrobić i nic nie mógł, chyba że poproszą ludzi, by zaczęli przeszukiwać Starły, Hylam Peak albo Wzgórze... Wtedy by z nimi poszedł. Co jest, pomyślał nagle, co jest, że czuje się taki niespokojny. U Michelle było prawie jak w więzieniu, a nawet gorzej, bo nie miał nic do roboty, a tam od siódmej do piątej pracował w ogrodzie. Coś robił. Musi czymś się zająć. Zacznie od jutra. Jedzenie na jego talerzu parowało, było go mnóstwo, placek pływał w gęstym brunatnym sosie. Pod tarczą do rzutek ktoś krzyczał. Kiedy zje, weźmie sobie coś do piwa, też zagra. Michelle i tak wolałaby go nie oglądać przed jedenastą.
- Kochanie?
T L
15
R
Ukroił kawałek placka i patrzył, jak ciasto powoli zapada się w sobie.
- Cześć, mamo. Jeszcze jestem. - Nie denerwuje cię, że wszyscy się o to pytają? Jak się czujesz? - Wiesz, jak się czuję. - Cat przeniosła ciężar z jednej nogi na drugą i z powrotem, ale ostry ból w pachwinie nie ustał. - Dziecko uciska mi jakiś nerw i nie chce się ruszyć. Przepraszam, nie chciałam być niemiła. - Kochanie, chyba nie czujesz się na tyle dobrze, żeby pomóc mi w sobotę rano, prawda? A Audrey zrezygnowała i naprawdę nie wiem, czy nam wystarczy ludzi... - Przypomnij mi, co jest w sobotę rano?
- Wystawa w hospicjum w Blackfriars Hall... Od dziesiątej do czwartej i oczywiście o nic specjalnego bym cię nie prosiła, tylko żebyś siedziała sobie na krześle, rozmawiała z ludźmi, rozdawała ulotki i tak dalej. Nie żądam, żebyś robiła kawę, herbatę i tak dalej. - To miło z twojej strony. Problem polega na tym, że mam rodzić w niedzielę i myśl o siedzeniu na krześle albo staniu dłużej niż przez pięć minut jest dla mnie, prawdę powiedziawszy, straszna. - Ale co będziesz robić? Chciałabym, żebyś się jakoś oderwała od tego wszystkiego. - Mamo, nic nie oderwie moich myśli od rodzenia dziecka poza samym urodzeniem dziecka. - A zajmujesz się czymś innym?
T L
R
Cat przymknęła oczy. Meriel Serrailler, od kiedy przeszła na emeryturę, wypełniała czas mnóstwem pracy społecznej, zasiadała w komitetach, była członkinią i społecznym sekretarzem chóru Świętego Michała w katedrze w Lafferton, udzielała się też w zarządzie miejscowego hospicjum. Cat przypomniała sobie, jak matka mówiła jej o sobotniej wystawie. Hospicjum potrzebowało nowego oddziału opieki dziennej, sporządzono plany i model, ale do tej pory udało się na ten cel zebrać niewiele funduszy, dlatego w Blackfriars Hall, w centrum miasta, urządzono wystawę tych planów. Przyjaciele hospicjum zajęli się przekąskami, zorganizowali towarzyszącą imprezie loterię i mieli nadzieję, że nim dzień się skończy, zwabią potencjalnych sponsorów. - Prędzej czy później będziesz musiała odpocząć, jak królowa pszczół powiedziała Cat zmęczonym głosem. - Dlaczego? Jestem w tym dobra, czuję się znakomicie i mam mnóstwo wolnego czasu. - I siedemdziesiąt jeden lat. - I co? Kochanie, to jak myślisz, dałabyś radę?
- Nie - szczerze odpowiedziała Cat - ale mam kogoś, kto by mógł. Karin McCafferty właśnie porzucił mąż. - Pewnie będzie się chciała od tego oderwać. Nigdy nie lubiłam Michaela. - Niestety, Karin go lubiła. - Ciekawe, dlaczego nie zauważyłam, że między nimi coś się nie układa? Karin w zeszłym roku zaprojektowała dla Meriel nowe urządzenie ogrodu. Cat zachichotała. - Pomyliłaś się, mamo. - Nie znaleźli nawet śladu po małym Davidzie Angusie, przed chwilą dzwoniłam do Simona. Ani śladu. Jak myślisz, co mu się stało?
R
- Staram się o tym nie myśleć.
T L
- Dzisiaj rano sfilmowali rodziców... Jak wygłaszają apel. To będzie w wiadomościach o szóstej. Nie przegap tego. Zadzwonię do Karin. - Anie możesz tacie wlepić tej roboty? Też musi coś zrobić. - Ani mi się śni go prosić - odparła Meriel i odłożyła słuchawkę. Cat przyniosła sobie kosz z kiełkami i marchewkami, zaczęła je obierać. Nie obejrzy wiadomości o szóstej. Sam i Hannah pojechali z Chrisem na urodziny swojego kuzyna Maksa, prawie trzydzieści kilometrów stąd i późno wrócą. Położą się do łóżek, śpiący i zmęczeni, a ona zje z Chrisem późną kolację. Nie obejrzy wiadomości o szóstej. Czy Karin nie będzie miała nic przeciwko temu, żeby pomóc w sobotę? Chyba nie. Nieźle sobie radziła z zachowywaniem pozorów. A poza tym była czarująca, ładna i pewnie zdołałaby sprzedać lód Eskimosowi. Taka osoba jak ona mogła przyciągnąć bogatego sponsora. Przez dwa dni, które spędziła na farmie u Cat, wyrzucając z siebie wszystko, raz za razem, chyba pozbyła się tej całej złości i bólu po odejściu Mike'a. Wciąż czuła się zraniona, smutna i pewnie wszystko do niej wróci jutro, ale dobre wyniki badań dodały jej sił i otuchy. Pła-
kała, rozmawiała, obwiniała siebie i Mike'a. Rozkładała swoje małżeństwo na czynniki pierwsze, każde zdarzenie i rozmowę w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Starała się zrozumieć, co poszło źle i dlaczego, kto ponosił za to odpowiedzialność, czy powinna się zachować jakoś inaczej, nie powiedzieć tego, a może zrobić tamto. Cat w swoim obecnym rozleniwieniu chętnie jej słuchała i od czasu do czasu mówiła coś uspokajającego albo dawała jakąś radę. A pod koniec tych dwóch dni Karin wstała, umyła się, starannie umalowała, zapakowała torbę i poszła do domu. Z czołem uniesionym wysoko. - Spoglądam ku górze — takie były jej ostatnie słowa, gdy już uściskała Cat na pożegnanie. - Spoglądam ku górze i przed siebie. Cat podskoczyła, bo zacięła się nożem w palec. Była pełna podziwu dla Karin. Przycisnęła do maleńkiej ranki kawałek czystego papieru. Prawie nie płynęła krew.
R
Nie będzie oglądać wiadomości o szóstej.
T L
Rudy kot Mephisto wszedł przez klapę w drzwiach i wystraszył Cat. Powoli, ciężko wstała z krzesła i poszła do zacisznego pokoju, w którym stał telewizor. Zaledwie dziesięć minut później wróciła do kuchni i do telefonu. - Wszystko w porządku?
- Tak, tylko oglądałam telewizję... Angusowie wygłaszali apel... - Kochanie, nie powinnaś tego oglądać. - Wiem. - Cat pociągnęła do siebie papier z rolki i oderwała długi kawałek. - Jak wyglądali? Nie, nieważne, to głupie pytanie. Gdzieś w tle Cat słyszała odgłosy dziecięcego przyjęcia u swojej szwagierki. - Gdzie jesteś? - Poszedłem do holu. Tam jest za duży hałas.
- Wyglądali tak strasznie. Ledwie poznałam Alana. Wyglądał jak żywy trup... Miał siedemdziesiąt lat, a nie czterdzieści pięć. Najgorszy był wyraz jego oczu. I jej... taka dzikość i jeszcze... nie wiem... tak jakby ich pobito i torturowano ponad wszelką miarę... a jednak byli tacy rozedrgani, wiesz? On wciąż był w ruchu... usta, ręce... Boże, tak mi ich żal. Chciałabym porozmawiać z Simonem, ale nie mogę się do niego dodzwonić. Chciałam też usłyszeć ciebie. - Jestem tutaj, a z dziećmi wszystko w porządku... Nie będziemy później, niż zapowiadaliśmy. - Chris, nie szalej, jedź ostrożnie. Ja... - Zawsze tak robię. - Wiem. Jestem nerwowa.
R
- Nie może ktoś zostać z tobą? Może Karin by wróciła?
T L
- Nie, nie o to chodzi. To by nie zrobiło żadnej różnicy. Nie powinnam oglądać. Nie mogę teraz wyrzucić tego z głowy... Chris, gdzie on jest, co mu się stało? - Nie wiem. Ale szuka go połowa policji w hrabstwie... a prawdę mówiąc, w całym kraju. - Nikt nie powiedział, że go znajdą. - Cat... - Przepraszam... - Napij się. W tym stanie nie powinno ci to zaszkodzić. - Będę się źle czuła. - No to kubek herbaty... - Co robi Sam? - Spokojnie, patrzę na niego... Siedzi na podłodze z papierową torbą na głowie.
- Dobrze. - Oglądają jakiś głupi film... Firmą na DVD. - Myślałam, że Doktorze, do dzieła. - Kocham cię. Cat odłożyła słuchawkę i wróciła do swojego pokoiku. Panował w nim dziwny porządek. Dzieci nie wchodziły tam od ostatniego wieczoru, a pomoc domowa postanowiła wypucować wszystko zawczasu. Potem jednak Cat wyszła z pokoju, ruszyła schodami na górę, zasunęła zasłony w sypialniach, otworzyła drzwi szafki i wpatrywała się w stos nowych niemowlęcych ubranek. Czekała. Czekała. Wróciła do kuchni.
R
Twarze Alana i Marilyn Angusów tkwiły jej przed oczyma, spoglądały z sufitu i z podłogi. Oparła ręce o brzuch. łę.
T L
- Dobry Boże, pomóż im go znaleźć. Spraw, żeby był bezpieczny. Daj im siGdyby nie była w tak zaawansowanej ciąży, a prowadzenie samochodu nie było dla niej groźne, pojechałaby do katedry, gdzie udzielano komunii. Wiara pozwalała jej zachować zdrowe zmysły, dawała powołanie i siłę do pracy. Nie wiedziała, jak Chris potrafi wytrwać bez wiary, podobnie jak brat, kierujący teraz zespołem, który szukał zaginionego dziecka. Cat nie wytrzymałaby dnia, nie mogąc odwołać się do wiary, chociażby przelotnie. Po apelu wygłoszonym przez Angusów ekran wypełniła twarz ich syna, poważna, blada twarz dziewięciolatka, która stawała się dla wszystkich w kraju tak znajoma jak twarz ich własnego, ukochanego dziecka, sąsiada, królowej, twarz, którą widzieli nawet po zamknięciu oczu. David Angus. Pojawi się na plakacie w każdej sklepowej witrynie i na każdej tablicy ogłoszeń w Lafferton, na każdej stacji kolejowej, benzynowej, każdym przystanku autobusowym. Cat pochyliła głowę i zapłakała.
W pomieszczeniu dochodzeniówki Nathan przetarł oczy, zmęczone oglądaniem komputerowych zapisów. Wybiła już siódma trzydzieści, a wciąż było tłoczno. Ściągnięto dodatkowych funkcjonariuszy z okolicy, w drugim pomieszczeniu zainstalowano więcej komputerów do przesiewania danych o pedofilach, list samochodów, zeznań, opisów, szczegółów badań dokonanych przez kryminologów, tego, co dotyczyło spraw uprowadzonych albo napastowanych dzieci... Personel stołówki został w pracy, inni wrócili na komisariat. Mundurowych wzmacniano posiłkami z innych służb... Nathan rozejrzał się po pokoju. Chętnie by za chwilę wyszedł, zjadł kanapkę, wypił kubek herbaty, a potem sprawdził, czy nie da się stąd wyrwać, choćby miał chodzić od domu do domu... Wszystko, tylko nie kolejna godzina gapienia się w monitor.
T L
R
Pomyślał, że atmosfera w dochodzeniówce się zmieniła. Nie pamiętał czegoś takiego od zeszłego roku, kiedy polowano na zabójcę Frei. Panowało napięcie, tak jakby przeciągnięto przez pokój niewidzialny drut z elektrycznością. Nie było zwykłego przekomarzania się, żartów, paplaniny. Wszyscy skupili się na zaginięciu chłopca. Zamierzali odnaleźć Davida Angusa. Nikt nie mówił o odnalezieniu go martwym, chociaż z każdą mijającą godziną taka możliwość rosła niczym brzydka, grzybowa narośl, zapełniając kąciki umysłów, rozrzucając zarodniki. Znalezienie chłopca i znalezienie tego, kto go porwał - tylko to się liczyło. Wszystkie inne sprawy, drobne włamania, kradzieże samochodów, pijaństwo i zakłócenia porządku trafiały na koniec listy. Nathan oglądał tego dnia telewizyjny apel i obiecał sobie, że zostanie na służbie, póki chłopiec się nie znajdzie. Twarze rodziców, ich łamiące się głosy, dziwne, gwałtowne ruchy, ich oczy... Widział to teraz i słyszał, idąc na dół, do stołówki. Na ścianie, na korytarzu i na drzwiach pojawiły się plakaty z Davidem Angusem. Nathan patrzył na jego dziecinną buzię. Twarz odwzajemniała spojrzenie, poważna, spokojna twarz małego chłopca, łagodna i okrągła. Kupił herbatę, zamierzał wypić ją na górze. W stołówce był tłok, nie chciał tracić czasu na pogaduszki. Nikt jednak nie rozmawiał, wszyscy szybko wpychali w siebie jedzenie, bo musieli naładować akumulatory do dalszej pracy, ale nie przeciągali przerwy, nie żartowali, nie wychodzili na papieroska.
- Nathan... Szukałem cię. Chodź do mojego gabinetu. Starszy detektyw inspektor wychylał się znad poręczy schodów. Nathan pobiegł z kubkiem, zostawiając za sobą cienki herbaciany ślad. - Mieliśmy raport o jaguarze XKV, który parę razy krążył po Sorrel Drive. Raz tydzień temu, a potem przedwczoraj. Kobieta, która mieszka pod dziesiątką, dalej niż Angusowie, dzwoniła do nas zaraz po apelu w wiadomościach. - Co to znaczy „krążył"? - To jej słowa. Jechał powoli drogą, jakby kierowca szukał jakiegoś domu... A potem z powrotem, drugą stroną jezdni, nie zatrzymał się. Potem zrobił to jeszcze raz. A następnym razem ten sam samochód i to samo. - Kolor?
R
- Srebrny.
- Tak.
T L
- Zna jego numery rejestracyjne?
- Jezu. To jest świadek z rodzaju tych, których potrzebujmy i nigdy nie mamy.
- Właśnie. Samochód należy do kogoś o nazwisku Cornhill. Leon Corn-hill. Mieszka w Bindley. Chciałbym, żebyś tam pojechał. - Coś ci przychodzi do głowy? - Nic, póki tam nie pojedziesz. - Coś jeszcze? - Po apelu były setki telefonów. Przesialiśmy informacje, ale nikt go nie widział. Chłopak po prostu wyparował. - Ktoś go porwał.
- Sprawdziliśmy wszystkie domy w okolicy tej drogi... Ludzie są chętni do pomocy. A mimo to ani śladu. W szkole aż huczy... Rodzice są wystraszeni. Dzieciaki znają połowę historii i resztę sobie dopowiadają. - Co robią rodzice Davida Angusa? - Są w domu... Muszą się opiekować jeszcze jednym dzieckiem. Funkcjonariusz do spraw rodziny jest z nimi. Robią herbatę. Pijąherbatę. Oglądają wiadomości. Nie jedzą. Nie śpią. Wciąż rozpamiętują tamten ranek. Aż ich głowy od tego bolą. Biedacy. - Udzielono nam mnóstwo pomocy, informacje nadchodzą z całego kraju... Serrailler ucichł, zastanawiał się. Nathan czekał.
- Zwykle tak bywa.
T L
- Wiem.
R
- Nie sądzę, żeby był setki kilometrów stąd. Nie wiem czemu, ale myślę, że jest... gdzieś w okolicy.
Zadzwonił telefon na biurku. Simon podniósł słuchawkę. - Serrailler, słucham. - Gestem ręki dał znak Nathanowi, który stał pod drzwiami. - Był? Kiedy? Dobra, to niczyja wina. Ściągnijcie tam kogoś. Spiszcie zeznanie... - I co? - Ten facet, Cornhill, powiedział, że jego jaguar XKV zniknął dziesięć dni temu. Był w pracy, jest kierowcą na lotnisku, a swój wóz zostawia w garażu. Kiedy wrócił z pracy, auta nie było. Czysta robota, staranne włamanie, żadnego bałaganu, tylko drzwi od garażu otwarte łomem. Nikt niczego nie słyszał. - Czyli że to nie on tam krążył? - No nie.
Jeden z funkcjonariuszy pracujących w biurze, przegrzebując dane, natrafił na informacje o mężczyźnie zamieszkałym w Dulcie, który w ciągu ostatnich sześciu miesięcy trafił na listę pedofilów. Kiedy przyszedł Nat-han, Serrailler właśnie oglądał wydruk. - Brent Parker, czterdzieści siedem lat, skazany za molestowanie małych dziewczynek, dwa razy wwiezieniu, żadnych innych zarzutów... Ostatnio wypuszczony z Baldney osiemnaście miesięcy temu... Zamieszkały Maud Morrison Walk 15, Dulcie... Rozwiedziony, dorosła córka, nie mieszka z nim. Bezrobotny, wyjąwszy okazyjne prace, głównie komunalne... W Baldney na specjalnym oddziale był poddawany programowi terapeutycznemu przez dwanaście miesięcy, potem pacjent poradni psychiatrycznej w szpitalu w Bevham. Podał kartkę Nathanowi.
T L
R
Czy można powiedzieć, że ten człowiek ma zło wypisane na twarzy? Czy można powiedzieć, że wygląda jak pedofil? Nathan zastanawiał się, czy gdyby nie znał przeszłości Brenta Parkera, uznałby go za pedofila? A może za winnego ciężkich uszkodzeń ciała? Oszusta? Smieciarza? Sędziego Sądu Najwyższego? Siedział, patrząc na tę twarz, próbując odrzucić uprzedzenia. Brent wyglądał na więcej niż czterdzieści siedem lat - co najmniej dziesięć lat starzej. Miał nalaną twarz, worki pod oczami i obwisłe policzki. Małe, głęboko osadzone oczka bez wyrazu. Gęste brwi. Cofnięty podbródek. Wyglądał na zadowolonego z siebie. O tak, stwierdził Nathan, zdecydowanie wyglądał, jakby był z siebie zadowolony. Człowiek, który spełnia swoje zachcianki, zaspokaja je pijaństwem i seksem. Paskudna gęba. Jak można mówić coś takiego? Jak można tak twierdzić? A gdyby to był człowiek, który właśnie ma zostać nowym papieżem, co byś powiedział? Jakbyś odczytał te worki pod oczami i wyraz samozadowolenia na twarzy? - Nie podoba mi się jego wygląd. - Daj spokój... Dzisiaj żaden kryminolog nie traktuje poważnie studiów nad fizjonomią. Wolałbym już raczej dostać próbkę jego pisma.
Nathan się ożywił. - Kiedyś nabijałem się z grafologii i mnie wysłali na kurs. Dobrze. Jedź tam. Jeśli jest w domu, przemagluj go, a jeśli nie będziesz w stu procentach zadowolony z każdego słowa, jakie powie, chcę, żebyś go tutaj przywiózł. Jeśli nie ma go domu, to go znajdź. Weź ze sobą kogoś, kto jest właśnie wolny. - No nie wiem... Ostatnio nie było z nim problemów, czy to nie jest zbyt wątły trop? - Jasne, że tak, ale to już coś, a póki nie dostaniemy czegoś pewniejszego, zajmijmy się tym... Jedyne, czego nie możemy robić, to ignorować nawet najdrobniejszych rzeczy. Jesteśmy w świetle reflektorów i nie wyłączą ich, póki David Angus nie zostanie odnaleziony. Do roboty.
R
16
T L
Chris Deerbon dotarł do domu około dziewiątej wieczorem i piętnaście minut później wyjechał, wezwany przez pacjenta. Lekarz, który tymczasowo zastępował ich w praktyce, zostawił na automatycznej sekretarce wiadomość, że się rozchorował. - Lekarze nigdy nie chorują. Jak mogą - stwierdziła Cat, podając mu banana i sok w kartonowym pudełku. Zapiekanka zostanie w ciepłym piekarniku tak długo, jak trzeba. - Kochanie, jesteśmy już ostatnim pokoleniem lekarzy, których tak uczono. Chris pocałował ją i wyszedł. - Idź spać - rzucił na pożegnanie - wyglądasz na bardzo zmęczoną. - Nie wiem dlaczego. Cały dzień nic nie robiłam. Sam i Hannah zdołali tylko umyć buzie i zęby, i od razu padli na łóżka. Cat wzięła książkę, wyłączyła wszystkie światła poza lampą nad piecykiem, wystawiła protestującego jękiem Mephista za okno i poszła na górę.
Dzieci spały jak zwykle zwinięte w kłębek. Hannah wygodnie oparła głowę na ramieniu, Sam zwinął się w kulkę, z kolanami pod brodą, niemal całkiem przykryty kołdrą. Cat ją odsunęła i pocałowała główkę syna, o mięciutkich, brązowych włosach. Nie mogła odpędzić myśli o Davidzie Angusie. Hannah spała dobrze. Rzadko kiedy się wierciła. Byli taką malutką, szczęśliwą gromadką. Cat zastanawiała się, jak przyjmą nowe dziecko, kiedy już stanie się rzeczywistością, a nie tylko czymś od dawna obiecywanym, czym już prawie przestali się interesować.
Pół godziny później zadzwonił Chris.
R
- Mam tu przypadek anafilaksji... Dziecko uczulone na orzechy. Próbuję je ustabilizować, w dodatku dzwoniła córka starej Violet Chaundry... Uważa, że matka ma kolejny wylew. To potrwa. Jesteś już w łóżku? - Prawie śpię. Zapiekanka jest w piekarniku.
T L
- Pewnie już jej nie zjem. Muszę iść. Kocham cię. Cat przeczytała kolejny rozdział powieści Anity Brookner, a potem zgasiła światło. Na dworze hulał wiatr, chrzęściło różane pnącze, zwisające nad oknem. Ten dźwięk wydał jej się dziwnie uspokajający. Obudził ją jakiś ruch. - Mamusiu... - Sam? Nic ci nie jest? - Chcę do ciebie. - O, koteczku... Chodź. - Sam już się owinął wokół niej, nogi splótł z jej nogami, ramieniem objął ją za szyję. - Nie zgnieć mnie, słonko. - Nic chcę iść spać. - Dlaczego? Coś ci się przyśniło?
Przycisnął się mocniej. Cat przesunęła się, żeby ułożyć się wygodniej, nie odsuwając go przy tym od siebie. - Nat powiedział, że David Angus został zabity i wrzucony do dołu. Cat zdołała jakoś się przegiąć nad małym, ciepłym i kurczowo w nią wczepionym ciałem syna, włączyła nocną lampkę. Sam patrzył na nią, zarumieniony i zdenerwowany. - Nat nic nie wie... o Davidzie Angusie. Słyszysz? To, co ci powiedział, to nieprawda... - Ale on mówił. - Nic nie wie. Nikt nic nie wie. - Dlaczego?
- Dlaczego?
T L
- Chcesz coś do picia?
R
- Bo... David jeszcze nie wrócił do domu. Policja go nie znalazła.
- Jeśli go nie znaleźli, to nie wiedzą, czy nie został zabity i wrzucony do dołu. Ale przeszukają wszystkie dziury na świecie? - Chcesz gorącej czekolady? - Nie chcę, żebyś stąd szła. - Nic ci się tutaj nie stanie... Wrócę za chwilkę. - Jak idziesz na dół, to chcę iść z tobą. - Dobrze. Chodź. Ile jeszcze małych dzieci z Lafferton zakradło się do łóżek rodziców? Ilu przyśniły się koszmary o Davidzie Angusie? Ilu małych gnojków takich jak Nat, będzie straszyć kolegów głupimi opowieściami...? Sam usiadł na sofie, oczy miał zaczerwienione. Postawiła na gazie garnek z mlekiem.
- Dlaczego poszedł z tamtym panem? - Jakim panem? - Tym panem, który go zabił. Wszyscy wiedzą, że nie chodzi się z panem, który może zabić. Dobry Boże, co ja mam odpowiedzieć temu dziecku? Jak mam je uspokajać i zapewniać, że jest bezpieczne, skoro sama się boję i nie uspokoję się, póki nie znajdą Davida żywego? Zalała czekoladę mlekiem, zamieszała. - Mogę zjeść ciastko? - Ale później jeszcze raz umyjesz zęby.
R
- Jestem za bardzo zmęczony. - No to nie. Chodź tu, duży chłopaku.
T L
Hałas na zewnątrz rozległ się tak nagle, że Sam zerwał się z sofy i przypadł do Cat, a kubek z rozmachem poleciał na podłogę. Wiatr uniósł jakiś przedmiot i cisnął nim raz jeszcze. - Mamusiu, nie podoba mi się to.
- Nic się nie dzieje, kochanie, wszystko w porządku. To wiatr rzucił puszką. Albo czymś takim... Nie bój się. - Tam może być ten pan, ten, który zamordował Davida Angusa. Nat powiedział, że taki pan kradnie chłopców i ich zabija, a potem wrzuca do dołu, jest dużo takich ludzi, którzy tak robią, pewnie nawet dwustu i... - Chodź tutaj i połóż się na sofie. Przysunęła go blisko siebie. - Chcę, żebyś mnie teraz uważnie posłuchał. Tam na zewnątrz nie ma żadnego pana. To wiatr. Nie ma tam żadnego pana, który czyha na małych chłopców. Jesteś bezpieczny i nic ci się nie stanie. A teraz chcę, żebyś mi powiedział, że mnie słuchałeś i że mi wierzysz. - Ale ty przecież nic nie wiesz, skąd masz wiedzieć?
- Wiem, bo ja dużo wiem... Znacznie więcej, niż kiedykolwiek będzie wiedział Nat. Wierzysz jemu bardziej niż mnie? - Nie wiem. - Nie powinieneś mu wierzyć. To jest głupi mały chłopak, a ja jestem twoją mamusią. - I lekarzem. - Tak. - Dobrze... - Kocham cię, Samuelu. Chcesz, żebym ci jeszcze zrobiła gorącej czekoladki? A teraz lepiej wytrę to z podłogi, bo jeszcze ktoś się wywróci.
R
Sam wślizgnął się na sofę.
- Będziesz kląć? - Chyba tak.
T L
- Spójrz, na podłodze nie ma nic, na czym można by się wywrócić -oznajmił, twarz promieniała mu z zadowolenia. Cat spojrzała w dół, na Mephista, który sprawnie zlizywał ostanie kropelki czekolady.
- I co powiesz? - To będzie tajne przekleństwo. Słyszę samochód tatusia. Jeśli nas tu znajdzie, to on będzie klął... No, idź już. Co my poczniemy, Cat żarliwie pytała Boga, czekając, aż wejdzie Chris. Co na litość boską mamy teraz robić i mówić?
17
Zabrał ze sobą Geoffa Prince'a, bo Prince był cichy i tak rzadko się odzywał, że wydawało się, iż praca zbytnio go nie interesuje. Ale był też uparty i niezły, jeśli chodzi o szczegóły. Mówił niewiele i nigdy nie wygłaszał głupich opinii. Osiedle Dulcie wyglądało nocą trochę lepiej niż za dnia, bo nawet blask sodowych latarni łagodził i ukrywał betonową brzydotę tej dzielnicy. Pod żadnym jednak względem nie było to miejsce dobre do nocnych spacerów, nikt też na takie nie wychodził. Młodociani bandyci i ćpuni mieli po zmroku całe osiedle dla siebie.
T L
R
Gdy policjanci wysiedli z samochodu, owionął ich zapach tego miejsca. Kiedyś Nathan każdej nocy wychylał się ze swojej sypialni, czując ten sam odór frytki, olej, ludzkie odchody. Nigdzie nie cuchnęło tak jak w Dulcie. Przypomniał sobie wręcz chorobliwą tęsknotę, aby się stąd wydostać, zrobić wszystko, by trafić w jakieś lepsze miejsce, do świata, w którym pachniało świeżością, czystością i bogactwem. Ale to nie pieniądze były motywacją. Nathan Coates, od kiedy skończył trzynaście lat, wiedział, że jeśli chce się łatwych pieniędzy, trzeba zostać w Dulcie. Tak było zawsze. Maud Morrison Walk znajdowało się po przeciwnej stronie Long Avenue niż mieszkanie jego rodziny - po tej nieco lepszej. Domy miały tam ogródki i furtki, nie widać było tylu opuszczonych, pordzewiałych samochodów i starych psich bud. - Idziemy. Geoff milczał. Zasłony o barwie wiśni, były szczelnie zasunięte. Z boku przezierało cieniutkie pasmo światła i łyskający neonowym błękitem ekran telewizora. - Co to jest? Geoff zapalił latarkę. Ogródek przed domem nie był udekorowany ozdobnymi roślinami, nie stały tam stare rowery czy dziecięce wózki, tylko kołpaki od kół... Kilkadziesiąt kołpaków, starannie umieszczonych wzdłuż ogrodzenia i ściany, jak na wystawie. - Pewnie je sobie hoduje - stwierdził Geoff.
Dzwonek przy drzwiach wejściowych zagrał skoczną melodyjkę. - Brent Parker? Detektyw sierżant Nathan Coates i detektyw Geoff Prince. - Nie spieszyliście się. Brent Parker stał w otwartych drzwiach. Znowu czuć było smród, choć nie taki, jaki Nathan czuł do tej pory, ten zapach dusił. Coates stał w wejściu do zatęchłego, gorącego saloniku, starając się rozejrzeć. W pomieszczeniu znajdował się nastawiony na pełną moc elektryczny grzejnik z trzema żeberkami. Grał telewizor, pod ścianą widać było wielkie, podświetlone akwarium z rybkami. No i ten odór. - Może pan to wyłączyć? Parker powoli ruszył do telewizora.
T L
R
Był potężnym mężczyzną, o ogromnym brzuchu i wielkiej głowie, z czarnym końskim ogonem. Łapska miał jak bochny, palce niczym banany. Nathan spojrzał na jego twarz. Małe oczy, ukryte głęboko pod fałdami powiek, miękkie i obwisłe ciało. - Chciałem już do was iść. Żeby mieć to z głowy. - Szedł pan na komisariat?
Parker usiadł, ale nie zaproponował, żeby usiedli. - No przecież mieliście tu przyjść, prawda? - Czyżby? - Jasne. Zaginął dzieciak. Zakładam, że go jeszcze nie znaleźliście? - Dlaczego pan się spodziewał, że tutaj przyjdziemy? - Nie wciskaj mi kitu, synu, dobrze się się na tym znam. Zaginął dzieciak, a ja jestem notowany w związku z dzieciakami. Jest powód. - Gdzie pan był we wtorek, około ósmej rano? - W łóżku.
- Sam? - Kto by mnie zechciał? - Czy w domu jest ktoś jeszcze? - Tylko Tyson. - Pański pies? - Nie. - Niech pan nie kręci, panie Parker. Nie mam na to ochoty. - Wiem, kim jesteś. Chłopakiem tego małego Coatesa... Ale był z ciebie przemądrzały smarkacz.
- Zapytajcie Tysona.
R
- Czy ktoś może zaświadczyć, że był pan w łóżku, we wtorek rano?
I smród.
T L
Nathan podążył wzrokiem za grubym jak kiełbasa paluchem mężczyzny. Po drugiej stronie pokoju, nad błyszczącym regałem stało jeszcze jedno akwarium, wydobywała się z niego mocna poświata.
Geoff Prince podszedł i przyjrzał się akwarium. - Ma pan pozwolenie na pytona? - Na to nie trzeba pozwolenia. - A myśli pan, że on się dobrze czuje, taki ściśnięty? - Chce pan, żebym go puścił luzem? - Ma pan samochód? - Od czasu do czasu. - Nie sądzę, żeby pan jeździł jaguarem XKV? Parker parsknął śmiechem, kropelki śliny poleciały w stronę Nathana.
- No jasne. - Widział pan tego chłopca? - Dajcie spokój, widziałem plakaty, wiem, jak wygląda. - Widział pan go? - Może tak. Może nie. Któregoś dnia mogłem go minąć na ulicy. Wy też. - Niech pan słucha...
T L
R
- Nie, to ty sobie, kurwa, posłuchaj, Coates. Ty posłuchaj. Wiem, co zrobiłem, za to siedziałem i za to odbyłem terapię i już z tym skończyłem, zapłaciłem za to, ale wy nie potraficie o tym zapomnieć... Wiem, gdzie jestem, w tej waszej pierdolonej kartotece, jestem tam i będę, póki się nie usmażę w krematorium Parkside, ale nie widziałem tego dzieciaka, nie zabrałem go, nie jechałem tamtą ulicą, nie miałem zamiaru nią jechać ani już więcej zbliżać się do żadnego pieprzonego dzieciaka. Jeśli chcecie wiedzieć, to zgłosiłem się do biura matrymonialnego, znalazłem sobie babę, gospodynię, żeby opiekowała się mną i Tysonem, i koniec. Spadajcie stąd, kurwa, bo zdejmę pokrywę z akwarium. Parker stał w holu, plecami zwrócony do otwartych drzwi od kuchni. Nathan dostrzegł tam jeszcze jedno oświetlone akwarium, na szczycie lodówki. Świeciło na czerwono. Parker też śmierdział. Coatesowi zakręciło się w nosie, kiedy wychodząc z domu, przeszli nieprzyjemnie blisko niego. Na chwilę Parker złapał Nathana za rękaw. - Na pewno dobrze przejrzałeś te swoje kartoteki, przemądrzały smarkaczu? Nathan odepchnął jego ramię. - Parker, jeśli nie masz nam nic do powiedzenia, lepiej się zamknij. Geoff Prince był już w połowie drogi do samochodu. - Gdybyście lepiej je przejrzeli, nie marnowalibyście czasu. - Powiedziałem...
- Słyszałem. Posłuchajcie, ja już z tym skończyłem. Przeszedłem terapię i jestem wyleczony. Wzięło się za mnie mnóstwo psychiatrów i oni to ze mną zrobili, a gdybyście się zapoznali z papierami, tobyś wiedział, że nie ma po co do mnie przychodzić. To były dziewczynki. Zawsze. Nawet nie spojrzałem na chłopców. Obejrzyjcie sobie dokładnie. Mógłbym was teraz oskarżyć o najście.
Geoff milczał, gdy jechali z powrotem na komisariat. - Czuję się tak, że chętnie bym wziął prysznic i oddał ubranie do pralni - po dłuższej chwili odezwał się Nathan. - Czy ludzie mogą bez zezwolenia trzymać w domu pytony? - Nie mam pojęcia. Sprawdzić?
T L
- To nie w jego stylu.
R
- Nie, olejmy go. Trzeba mieć tylko nadzieję, że nigdy nie zapomni przykryć tego akwarium.
Nathan też tak uważał, ale nic nie odpowiedział. Nad Brentem Parkerem i jego gorącym, cuchnącym domem wisiała wstrętna aura, ale jednak nie dlatego, że miał coś wspólnego ze zniknięciem Davida Angusa. Detektyw Serrailler polecił mu przywieźć pedofila, tylko jeśli będzie choć cień podejrzenia. Ale nie było podejrzenia, w każdym razie, jeśli chodzi o chłopców. - Do naszego powrotu pewnie już sprawdzą tego skradzionego jaguara? - Myślisz, że coś z tego będzie? - Może. - To trochę zbyt oczywiste... Takie krążenie po ulicy w biały dzień i robienie rozpoznania. - Właściwie tak. - Mam wrażenie, że to po prostu ktoś, kto szuka jakiegoś domu. Te wielkie ogrodzone wille, za swoimi żywopłotami i podjazdami i szpaner-skimi bramami,
nigdy nie mają numeru albo jakiejś nazwy, z której można się zorientować. Wiem to, bo kręciłem się tam od domu do domu. Żadnej tabliczki. - Racja. - W budce u Toniego sprzedają niezłe gorące bułki z wieprzowiną. - No to jedźmy. Nathan wciąż myślał o domu Brenta Parkera. W myślach chodził po pokojach, wszystkiemu się przyglądał, próbował sobie coś przypomnieć, bo coś go męczyło. Coś. Coś tam widział, na co nie zwrócił uwagi, może nie zobaczył tego wyraźnie, a jednak coś tam było.
T L
R
Wziął od Geoffa gorącą bułkę, zawiniętą w pergaminowy papier, a jej zapach sprawił, że poczuł, jak bardzo jest głodny. Od paru godzin nie jadł nic poza kilkoma biszkoptami w czekoladzie. Zagłębił zęby w pikantne, kruche mięso i pieczywo, poczuł gorące szałwiowe nadzienie. Przymknął oczy. Ale nawet gdy jadł, czerpiąc z tego iście wilczą przyjemność, to coś nie opuszczało jego myśli. Coś. Coś.
David
Nie chcą tutaj być. Nie boją się. Nie podoba mi się i tyle. Dlaczego musimy tutaj być? Tutaj jest zimno i śmierdzi. Bardzo mi się chce pić. Najlepiej, jakby pan mi dał coś do picia. W szkole zawsze możemy się napić, kiedy mamy ochotę. To ważne, żeby ludzie pili, bo jak nie piją, to chorują. Nie chce się panu pić? Jeślibym się mógł napić, to powiem im, kiedy tu przyjdą, że pan mi dal pić i to będzie plus dla pana. Oni przyjdą. Tak, przyjdą.
Oni są mądrzy i mają sprzęt do wykrywania, i zaraz go użyją, żeby mnie znaleźć, a potem przyjdą, quod erat demonstratum. Nie wie pan, co to jest quod erat demonstratum? Kiedy oni przyjdą? Nie chcę tutaj być. Chciałbym zobaczyć się z mamą. Jest już ciemno, prawda, to znaczy, że tatuś już będzie w domu, a potem przyjdą po mnie razem. Mogą też przyprowadzić moją siostrę. Pewnie przyprowadzą moją siostrę. Moja siostra ma jedenaście lat i zaraz będzie miała dwanaście, więc ją przyprowadzą. Tak, na pewno ją przyprowadzą. Bardzo nie chcę tutaj być. Dlaczego pan nic nie mówi? Jeśli powie mi pan, jak się nazywa, to będę bardziej chciał z panem być. Tak naprawdę to tutaj mi się nie podoba, ale polubiłbym to trochę.
R
Jeśli powie mi pan, jak się nazywa.
T L
Ojciec di Ronca był słynną gwiazdą. Popu. Był w zespole znanym na całym świecie. On jest najlepszy. Tata di Ronca. Zawsze nas rozmiesza. Kiedyś aż się posikaliśmy ze śmiechu. Naprawdę, ja nie chcę tutaj być. Ale oni przyjdą. Myślę, że już ich słyszę. Słyszę, jak przyjeżdża samochód. Słyszy pan ten samochód?
18 - A ja myślę - powiedziała Marilyn Angus, zabierając szklanki - że zaraz zwariuję. Jeśli to potrwa choćby jeszcze pięć minut, zwariuję. Próbowali zachowywać się normalnie. Powinni być możliwie jak najbardziej normalni, chociażby ze względu na Lucy, tyle że w Lucy nie było nic normalnego, kiedy starała się siedzieć jak najbliżej obojga czy jednego z rodziców, udając, że wcale tego nie
robi - i kiedy ogryzała paznokcie, które tak kiedyś pielęgnowała, aby szybciej rosły. Spróbowali przyrządzić kolację i zjeść ją, a teraz większość posiłku leżała w koszu na śmieci. Próbowali odpowiadać na e-maile, oglądać telewizję, grać w scrabble i w karty, w Pędzącego Demona. - Po co my to robimy? Przecież nigdy się tak nie zachowujemy, tylko w Boże Narodzenie. Lucy wstała i w środku gry odeszła od stołu, a jej słowa zawisły w powietrzu. Włączyli telewizję, usłyszeli dobiegający z ekranu straszliwy, pijacki śmiech, który brzmiał jak diabelski rechot. Wyłączyli odbiornik.
R
Potem nalali sobie dżinu, wina i herbaty, ale kieliszki pozostały prawie pełne. Wypijali tylko filiżanki herbaty, jedną po drugiej.
T L
- Idę się wykąpać - oznajmiła Marilyn Angus. - Zawołajcie mnie, jeśli... Kiedy matka wyszła, Lucy zsunęła się z krzesła i chyłkiem ruszyła za nią na górę. Marilyn Angus weszła do łazienki i wbrew swoim zwyczajom zamknęła drzwi na klucz. Córka usiadła pod nimi na podłodze, oparła się o nie ramionami. Zakłębiła się pachnąca frezjami para. Marilyn pożałowała, że wlała do wody płyn do kąpieli. Jakoś jej to nie odpowiadało. Kąpiel powinna być zwyczajna, niczym nie pachnieć, być taka pokutna. Odkręciła więc zimną wodę, żeby w wannie zrobiło się mniej ciepło, luksusowo i nie tak przyjemnie. Przecież nie wolno jej się dobrze bawić, póki... Co mogło się dziać z Davidem? Gdzie może być, kto z nim jest, co mu mówią i co z nim zrobili? Myśli wystrzeliły jak na sprężynie i rozpędzone pędziły w kółko po torze wewnątrz głowy, raz za razem. Miała jego twarz przed oczami, a od czasu do czasu dostrzegała też kawałek ciała, chudy, słaby nadgarstek, duże palce u stóp. Ucho z małą, kalafiorowatą naroślą na szczycie. Myśl o jakiejkolwiek części ciała Davida, nawet nieranionej czy bezczeszczonej, ale tylko dotykanej, a nawet oglądanej przez kogoś o złych zamiarach, sprawiła, że Marilyn
dostała torsji. Popędziła do umywalki, ale niczego nie zwymiotowała, chociaż spodziewała się zobaczyć czarną kulę kręcącą się pod kranem, kulę, która wypełniała jej żołądek. Niepewność. Czy rzeczywiście niepewność jest w tym wszystkim najgorsza? Musi dowiedzieć się od kogoś, kto bezpośrednio zetknął się z czymś podobnym. Nazwiska osób, znane z gazet i telewizji, dźwięczały jej w głowie. Musi z którąś z nich porozmawiać, z kimkolwiek, zapytać, czy doszło do najgorszego, czy może nie, kiedy będzie coś wiadomo, i czy to coś jest największą grozą, a niepewność niczym, ukojeniem, spokojem, rajskim stanem.
T L
R
Mogłaby zapytać Kate, policjantkę, która im przydzielono i która teraz im towarzyszy, mieszka z nimi, choć Marilyn wolałaby, żeby jej nie było. Nie żywiła do niej żadnych dobrych ani złych uczuć, po prostu nie chciała, nie potrzebowała jej, nie widziała potrzeby czyjejkolwiek stałej, niepożądanej obecności. Mogłaby zapytać Kate. A ona na pewno dostanie adresy, numery telefonów, tak, na komisariacie mieli komputery, które porozmawiałyby z innymi komputerami i wysłałyby numery telefonów tamtych ludzi, z którymi porozmawiałaby poprzez eter. I nie ma znaczenia, kto był czyim rodzicem, co stało się jakiemuś chłopcu albo dziewczynce, jak długo były zaginione i w jakim stanie je odnaleziono. Każde, każde z nich mogło się przydać. Dopóki będzie rozmawiać z nimi i zadawać im pytania, nie musi pytać nikogo innego. Przecież oni mogli znać odpowiedź. Nikt inny jej nie znał, lecz oni mogli. Zobaczyła Davida jako nowo narodzone dziecko, skulone u jej boku, nadal połączone z nią pępowiną, owinięte białymi pasmami śluzu i błon, wrzeszczącego z furią, gdy był taki obnażony, pod bladoniebieskimi światłami. Zobaczyła Davida, jak biegnie przez dom. Z piłką pod nogami i z Ryanem Giggsem w głowie, a obok niego rozkrzyczanych chłopców ze szkoły i ich rodziców. Zajęczała jak krowa której zabrano cielaka, wydała okrzyk bólu, wściekłości, oszołomienia i rozpaczy. Lucy na czworakach odpełzła od drzwi. Alan pobiegł na górę, za nim Kate. Trzasnęły drzwi od sypialni Lucy.
Marilyn siedziała w stygnącej kąpieli, która mocno, obrzydliwie pachniała frezjami, i słuchała okropnego dźwięku, zdumiona, niezdolna powiedzieć, skąd dobiega i czemu służy. Telefon zadzwonił, gdy wróciła do kuchni, ubrana i już spokojniejsza. Kate dotknęła jej ramienia. - O Boże. To przecież nie mogły być te wiadomości. Kate otrzymałaby je pierwsza przez radio i przygotowałaby je dla niej, dobre czy złe. Mimo to dzwonek telefonu przerażał, bo wtargnięcie czegoś z zewnątrz mogło mieć związek z Davidem. - Alan Angus, słucham.
R
Nie odbieraj telefonów, tak jej mówili, zostaw to nam. My weźmiemy na siebie wszystkich informatorów, wyrazy poparcia, wariatów i prasę, daj nam się tym wszystkim zająć. Alan nie mógł jednak robić tego samego. Ciągle rozmawiał przez telefon, nawet teraz... Pacjenci mają pierwszeństwo.
T L
Marilyn siedziała na krześle przy kominku i patrzyła, jak jej mąż czegoś słucha i coś zapisuje. - Kiedy ją przywieziono? Długo była nieprzytomna? Czy bardzo krwawiła? Dobrze, trzeba operować. Już jadę. Nie mogła się zmusić, żeby cokolwiek powiedzieć. Musiał iść. Nie mógł tego zlekceważyć. Nawet teraz. - Rowerzystka potrącona przez samochód - wyjaśnił policjantce, która nadchodziła z kolejną tacą herbaty. - Jadę do szpitala. Będę operował, ale można łapać mnie przez pager. - Ktoś inny nie może tego zrobić? Może jakiś specjalista... - Nie, to za trudne. Muszę jechać. Nie mogę tego zostawić Michaelowi. Ruszył do drzwi, a potem wrócił do policjantki. - Nie powinna pani zobaczyć, co z Lucy?
Marilyn spojrzała na filiżanki z herbatą. Myślała, że zna Alana, a jednak go nie znała. Sądziła, że są zżytym małżeństwem, a jednak nim nie byli. To, co się stało, rozdzieliło ich jak nóż, przekroiło ich związek na pół. Alan uciekał w pracę, nalegał, aby wzywano go do każdego przypadku wymagającego ingerencji neurologa, zapełniał sobie całkowicie dzień, brał każdy dyżur. Nie mówił o Davidzie. W ogóle z nią nie rozmawiał. „Nie powinna pani zobaczyć, co z Lucy?" Alan nie potrafił stanąć z Lucy twarzą w twarz. - Chciałby pan, żebym poszła na górę i z nią porozmawiała? - zapytała Kate.
- Nie. Ja powinnam to zrobić.
R
Ta cała Kate jest miła. Ma sympatyczną twarz. Zadbane włosy. Jest pełna współczucia. Spokojna. Gdyby szukała kogoś, kto miałby zamieszkać w jej domu, u jej boku, obok niej, dzień i noc, nie mogłaby znaleźć nikogo lepszego niż ta miła, wyrozumiała, bystra Kate. Marilyn pomyślała, że mogłaby ją zabić. I to wcale nie była wina policjantki.
T L
- Każdy radzi sobie z tym wszystkim na swój własny sposób, najlepiej jak umie. Pani mąż pracuje w szpitalu. - A ja co mam robić? Radzę sobie, nie radząc sobie. Radzę sobie, wpadając w histerię w kąpieli i straszę córkę, która i tak już się boi. Radzę sobie. Nie radzę sobie. Jak pani może od nas oczekiwać, że będziemy sobie radzić? - Rozumiem. - Nic pani nie rozumie. Nie ma pani pojęcia. - Właściwie... - Skąd pani wie? Jak może pani sobie wyobrazić, jak to jest? - Wyobrażam sobie... Wyobrażam sobie, że to mój syn. Peter. A raczej Peter, kiedy miał dziewięć lat. Ogień, który rozpalili po to, aby ich uspokoił i ogrzał, zamigotał, a w rozżarzony popiół zsunęła się kupka przepalonych węgli. - Przepraszam.
- Niech pani nigdy tak nie mówi. Może pani mówić mi wszystko, wie pani o tym, ale absolutnie nie musi mnie pani przepraszać, zgoda? - Jest pani bardzo dobra. - Nie, tylko robię to, co do mnie należy. Marilyn, chciałabym nie musieć tego robić. Chciałabym nie być tutaj, tak bardzo jak ty chciałabyś, żebym sobie poszła. Chciałabym, żeby zabrakło powodu. - Kiedy znajdą jego ciało, już nie będzie trzeba. On nie żyje i ty o tym wiesz. Jestem tego całkiem pewna. - A ja nie. - Dlaczego? Kate wzruszyła ramionami.
R
- Lepiej pójdę na górę do Lucy.
T L
- Tak.
- Jeśli on nie żyje, błagam Boga, żeby się okazało, że zabili go szybko. Czekała, aż policjantka powie, że przecież nic takiego wcale się nie wydarzyło, że coś wie, ma dowody na to, iż David żyje, czuje się dobrze i że zaraz przyprowadzą go do domu. Że włos nie spadł mu nawet z głowy, nikt go nie wystraszył, nikt nie mówił do niego przykrych słów. Jest taki sam jak wtedy, kiedy ostatni raz go widziała, jak pochylał się przez okno samochodu, żeby ją pocałować na pożegnanie, że ciało i umysł jej syna pozostały całkiem, ale to całkiem nienaruszone. Czas się cofnie i nic się nie wydarzy. Nic. Czekała. Kate wstała i zaczęła porządkować palenisko w kominku. Czekała. Kate nie odpowiedziała. Wreszcie Marilyn odeszła, wiedząc, że policjantka nie może niczego powiedzieć, bo nie ma nic do powiedzenia, i ruszyła w górę schodów tak powoli, jakby była starą kobietą, dźwigającą wielki ciężar.
Przez chwilę czekała na półpiętrze przy pokoju Lucy. Z wewnątrz nie dobiegały żadne dźwięki. Zbierała słowa w głowie i próbowała uformować je w sensowne zdania, nadać kształty wyrazom, które potem wyszłyby z jej ust, przemierzyły powietrze i zostały usłyszane przez córkę-, ale te słowa rozsypywały się jak rozrzucone zabawki. Odwróciła się, ruszyła dalej schodami, ku małej sypialni na poddaszu. Z jej wnętrza też nie dobiegał żaden dźwięk. Marilyn Angus oparła głowę o drzwi i błagała o to, aby usłyszeć ciche pomruki, które David wydawał, kiedy odrabiał lekcje, albo usłyszeć warkot małego samochodzika, którym się bawił. Gdyby coś takiego się stało, czas by się cofnął, jej syn byłby znowu tutaj, a ona sama obudziłaby się z lunatycznego transu na podłodze przy jego łóżku. Cisza.
- Lewku - powiedziała na głos.
R
Otworzyła drzwi.
T L
Pokój nim pachniał. Włączyła światło. Kiedy wchodziła, jego szlafrok za drzwiami zakołysał się lekko. Na stole obok okna stała makieta stadionu. Marilyn pochyliła się i przejrzała książki. Harry Potter i Kamień Filozoficzny. Tajemnica doktora Dolittle, Komnata Tutenchamona, Dzieje Pompejów, Przewodnik po gwiazdozbiorach. Gwiazdy i galaktyki. Księga nocnego nieba Patricka Moore 'a. Byłem tam: Chłopiec z Pompejów. Był tutaj. Czuła jego zapach. Gdyby tylko sięgnęła, dotknęłaby go. A jeśli tutaj był, to znaczy, że nie żył. Położyła się na łóżku syna i wyciągnęła jego piżamę spod poduszki. Pachniała włosami Davida, dziwnym, szczególnym zapachem chłopca. Tuliła go, był razem z nią. Później zasnęła, David spał przy niej, a jego drobne ciało przyciskało się do Marilyn tak blisko, jakby był jej częścią, zanim go jeszcze urodziła. W swoim pokoju piętro niżej Lucy siedziała przy oknie, wpatrując się w ciemność, nie myśląc o niczym, zmuszała umysł, aby stał się pusty, a uczucia, żeby nie były uczuciami.
Kate siedziała przy stole w kuchni, zaniepokojona spokojem panującym w domu, przed nią leżał stos policyjnych akt. Dokładnie o pełnej godzinie zadzwoniła na komisariat, gdzie pracowano bez przerwy i ściągano coraz więcej ludzi, aby zajmowali się tą sprawą. Nie przychodziły żadne wieści o zaginionym chłopcu. Nikt też nie widział srebrnego jaguara.
19
R
Starszy detektyw inspektor Simon Serrailler siedział w wiejskim domu i rysował swoją siostrę. Cat spała na sofie. Jedną rękę trzymała na ogromnym brzuchu, drugą wyprostowała. Dotykała nią kota Mephista. Było już po północy. Po siedemnastu godzinach ciężkiej pracy musiał wyjść z komisariatu. Zapragnął przytulnej wygody domu Deerbonów, gdzie dzieci spały na piętrze, brzemienna siostra była tuż obok niego, a ciepło rodzinnego życia zapraszało go w swoje objęcia.
T L
Jadł. Obok talerza stała szklanka wina. Zmienił ołówki, wybrał miękkie 4B, żeby cieniem zaznaczyć aureolę futra nad grzbietem Mephista. Cat lekko się poruszyła, ale spała nadal. Popołudnie spędził przy telefonie, współpracując z innymi służbami; zaraz po dziewiątej nadszedł raport od policji z Cumbrii, że po szkolnym meczu rugby nie wrócił do domu jakiś trzynastoletni chłopak. Uciekł mu autobus, którym zwykle jeździł, i ostatni raz widziano go, jak szedł w stronę głównej drogi, żeby tam poczekać na ojca. Kiedy ojciec przyjechał, chłopca, Tima Fentona, nie było w umówionym miejscu. Mężczyzna czekał ponad pół godziny, syn jednak się nie zjawił, nie było go też w szkole, na boisku, w domu ani u żadnego z kolegów. Nikt nie widział go w mieście, na dworcu kolejowym i autobusowym. Nie podwozili go taksówkarze. W komisariacie panowała atmosfera wzmożonej aktywności i niepokoju. W pomieszczeniu wydziału śledczego na zmianę albo było ciasno od tłumu funkcjonariuszy, albo pusto, kiedy wychodzili, aby zapoznać się z raportami. Mundurowi dwoili się i troili, robiąc w sprawie Angusów wszystko co mogli, starając
się jednocześnie nie tracić z oczu innych spraw. Ale to wielkie śledztwo odsunęło na drugi plan wszystko inne... Przestały napływać raporty o drobnych kradzieżach i aktach wandalizmu, kradzieży samochodów, rozbijaniu witryn. W pubach i klubach panował spokój. Wydawało się, że całe Laffertoń wiedziało, iż policja musi użyć teraz wszystkich sił, by znaleźć zaginionego chłopca, i postanowiło nie niepokoić jej innymi sprawami. Z każdą mijającą godziną tamtego długiego dnia Serrailler coraz wyraźniej przeczuwał, że chłopiec nie zostanie odnaleziony żywy. Od rana do nocy funkcjonariusze w cywilu i mieszkańcy miasta przeszukiwali Wzgórze, nabrzeża kanału, opustoszałe garaże i fabryki, każdy ogródek, pole, wybieg, każdą kępę drzew. Wszyscy pamiętali zeszłoroczne morderstwa.
R
Czasami, kiedy szybko odwracał się od okna, podnosił wzrok ku dzwoniącemu telefonowi albo szedł korytarzem ku wydziałowi śledczemu, widział twarz Frei Graffham. Widywał ją kątem oka, jak przechodzi przez drzwi, wyciąga papierowy kubek z pojemnika na wodę, uśmiecha się do inspektora.
T L
Złamał ołówek. Cat nie poruszyła się, tylko Mephisto mocniej wtulił się we własne futro. Zadzwoniła komórka Simona, budząc kobietę. - Serrailler, słucham.
- Szefie... Właśnie sobie przypomniałem. Wiedziałem, że coś tam było, męczyło mnie to przez cały dzień. - Co? - Coś w domu Parkera... Nie mogłem wykombinować co. I dopiero jak Em wyjęła gazetę i jak zobaczyłem ją na stole... W ostatnim wydaniu „Echa" było zdjęcie Davida Angusa, na całą stronę... - Tak. Przedruk z plakatu. - On to miał. - Jak wiele innych osób.
- No tak, ale kiedy wychodziliśmy, a za nim były otwarte drzwi do kuchni i on chciał się nas pozbyć... Zerknąłem tam... Miał jeszcze jedno akwarium, na lodówce, oświetlone. Zaciekawiło mnie, co, do cholery, może jeszcze trzymać w akwarium. I zajęty myśleniem o tym, musiałem zobaczyć gazetę, ale nie była na zwyczajnym miejscu... Wisiała na ścianie. Po co? - Hm. - Powiedział pan, że jeśli coś się trafi, to mamy go przyprowadzić. Szczerze mówiąc, wtedy nie mieliśmy nic. - Tak powiedziałeś. - A teraz sobie to przypomniałem.
R
- To za mało, żeby go sprowadzić, ale wystarczy, żeby mu złożyć jeszcze jedną wizytę. - Teraz, zaraz?
T L
- Nie, poczekajmy. To troszkę za mało, żeby walić mu do drzwi w środku nocy. - Dobrze. - W głosie Nathana zabrzmiało rozczarowanie. Cat stała już przy kuchni, czekała, aż czajnik zacznie gwizdać. - Przepraszam. - Nie, nie powinnam tak spać, dostaję od tego skurczów mięśni. Herbaty? - Nie. Zajmę twoje miejsce na sofie, idź na górę. - Łóżko dla gości jest przygotowane. Tutaj się dobrze nie wyśpisz. Posłuchaj własnej rady. Simon wstał i się przeciągnął. - Co robiłeś? - Rysowałem ciebie i Mephista. Cat się uśmiechnęła. - Jak się czujesz? - spytał.
- Jestem zmęczona. Chciałabym już urodzić. - Chrisa jakoś długo nie ma. - Potrzebujemy tego zastępstwa. Nie powinien tyle pracować, wyjeżdżać na wezwanie prawie każdej nocy, a jest przecież mnóstwo roboty. - Nikogo jeszcze nie macie? - Okazało się, że osoba, z którą ostatnio rozmawiał, nie chce tej pracy. Słyszał dzisiaj o jakiejś lekarce, która byłaby zainteresowana... Wróciła po dwóch latach spędzonych w Nowej Zelandii, myśli, że mogłaby się tym zająć, ale musi najpierw wybadać grunt. Nie mamy już nikogo innego. Pozostaje tylko się modlić. - Myślałem, że każdy chce być lekarzem domowym.
R
- Tak było kiedyś. Teraz czasy się zmieniły. - Pójdę na górę... Jeśli wezwą mnie na komisariat, spróbuję nie narobić hała-
T L
su.
- Nie narobisz. I tak już się przyzwyczaiłam do Chrisa wstającego w środku nocy, albo Sama przychodzącego nam do łóżka, kiedy mu się przyśni koszmar. Ciągle myśli o Davidzie Angusie. Okłamuję go, a on wie, że kłamię. O wszystkim gadają w szkole. Chris mówi, że teraz Sam szybko rzuca się do samochodu i zamyka drzwi. Nie chciał wczoraj jechać z Simpki-nami, Chris sam musiał go zawieźć do nich na herbatę. Simon podszedł do siostry i ją objął. - Nie potrafię przestać myśleć o tamtym chłopczyku. - Wiem. - Jak ty sobie z tym radzisz? - Cat, masz do czynienia z dziećmi, które umierają na raka i łapią zapalenie opon mózgowych, z młodymi rodzicami, którzy giną w głupich wypadkach. Radzisz sobie z tym w taki sam sposób. - Ale to jest gorsze.
- Może. Simon ruszył ku drzwiom. Przygładził dłonią jasne włosy, gestem, który Cat tak dobrze znała. Zawsze tak robił, kiedy był zmęczony albo bardzo zdenerwowany, zmartwiony czymś w pracy lub czymś, o czym nie chciał rozmawiać. Wyłączyła światło w kuchni. Na sofie kot Mephisto wyciągnął łapę, podrapał powietrze pazurkami i znowu zagłębił się w otchłań snu.
20
T L
R
Papuga siostry babci Shirley Sapcote kiedyś miała na imię Churchill, kiedy jednak dostała ją Shirley, przemianowała ptaka na Elvisa. Próbowała nauczyć go mówić Blue Suede Shoes*1 zamiast Nigdy się nie poddamy, ale osiągnęła w końcu tylko tyle, że papuga większość czasu siedziała cicho, od czasu do czasu wydając z siebie odgłos pociągu jadącego tunelem. Tkwiła w klatce, na małym stoliczku pod oknem, patrząc na Shirley złowrogo, a ta pełna napięcia cisza stawała się gorsza od wrzasku. Bungalow był jednym z sześciu oddzielnych budynków z czerwonej cegły, stojących na tyłach Ivy Lodge. Shirley nie mogła uwierzyć we własne szczęście, kiedy praca, którą tak bardzo lubiła, przyniosła jej też czyste, nowe i wygodne miejsce do życia, po tych wszystkich latach spędzonych w dusznych kawalerkach i tanich mieszkankach w kiepsko przebudowanych domach nieopodal kanału. Ten budynek postawiono na kawałku ziemi ciągnącym się za ośrodkiem opieki, gdzie niegdyś stał rząd paskudnych gmachów z prefabrykatów. Dla właścicieli ośrodka stanowił wręcz dar niebios, bo ułatwił im znalezienie i zatrzymanie personelu. Ale i tak niewielu pracowników zostawało w Ivy Lodge tak długo jak Shirley. Sądziła, że już nigdy się nie przeprowadzi, aż do emerytury, i nawet potem, może...
1
* Tytuł piosenki Elvisa Presleya (przyp. tłum.).
Na tyłach placówki rosło kilka drzew. Mogła sobie leżeć w łóżku i patrzeć, jak wiewiórki biegają po pniach w dół i w górę, skacząc z jednego drzewa na drugie niczym cyrkowi akrobaci. Nocą słuchała sów. Nie chciała tej papugi, ale siostra babci zostawiła jej także dwa tysiące funtów i serwis do herbaty Crown Derby, sumienie więc nie pozwalało jej porzucić ptaka albo go komuś oddać. Tego ranka papuga spoglądała zezem, kuląc szare pióra. „Jesteś tylko ogarem" nuciła Shirley, „skamlącym cały czas". - Dobrze, draniu, wystarczy. Do zobaczenia później.
R
Wsadziła kawałek jabłka między pręty klatki, do połowy zaciągnęła zasłony, bo tak zawsze robiła jej matka, a potem wyszła. Niektórzy ludzie nie lubią mieszkać blisko miejsca pracy, ale ona uważała, że to przyjemnie przejść tylko przez trawnik i już być na miejscu, nie kłopocząc się wsiadaniem do autobusu czy uruchamianiem samochodu, a przez pół roku nawet nie wkładając płaszcza.
T L
Shirley miała czterdzieści jeden lat. Lubiła swoją pracę i mieszkanie. Dwa razy w tygodniu chodziła na zajęcia w zespole tanecznym, a w każdą sobotę na taniec towarzyski. W niedzielę śpiewała w chórze gospel w kościele redemptorystów jako jedyna biała. Była szczęśliwa. Najbardziej lubiła poranną zmianę. Lubiła atmosferę nowego dnia, budzenie pacjentów z uśmiechem na twarzy, zapach śniadań i odgłos maszyny do froterowania, warkoczącej w holu oraz dźwięk odkurzacza na schodach. Weszła do pomieszczenia dla personelu, wciąż nucąc: „Jesteś tylko ogarem". - Nie znaleźli go. - Nev Pacey, dozorca, siedział przy stole, czytając poranną gazetę. - Niech Bóg ma w swojej opiece biednego malca. Jacy ludzie są zdolni do czegoś takiego? To przechodzi wszelkie pojęcie. - „Policja twierdzi, że wraz z upływem czasu, coraz bardziej obawia się o bezpieczeństwo Davida".
- Przecież powinna się obawiać. Nie podreptał sobie drogą i się nie zgubił, prawda? Nie wskoczył sobie do autobusu i nie pojechał do babci z wizytą. Biedni rodzice. - „Alan Angus, neurochirurg ze szpitala w Bevham i jego żona Marilyn, notariusz, wygłosili w telewizji bardzo emocjonalny apel w sprawie syna... »Błagamy, jeśli przetrzymujesz Davida, po prostu go wypuść. Zadzwoń na policję. Przyjadą tam, gdzie go trzymasz. Chcemy, żeby wrócił do domu... Chcemy tylko, żeby wrócił do domu«". - Mówią, że diabeł nie śpi i zawsze czuwa. Nev przewrócił stronę gazety, zajrzał do wyników wyścigów konnych. - Dobra, trzeba iść... - powiedziała Shirley. - Pora zobaczyć co z Panienką Promyczek i Panią Muffet*2.
T L
R
Shirley wymyśliła imię dla każdego z pacjentów, co dla reszty personelu było nieco irytujące, ale nie tak, żeby się o to kłócić. Pani Eileen Day, która powoli, bardzo powoli umierała na chorobę neuronu ruchowego, z jakiegoś powodu została Panią Muffet, a pan Atkinson, o mózgu uszkodzonym przez eksplozję bomby, otrzymał miano Pogromcy Olbrzymów. Marta Serrailler była Panienką Promyczkiem. Shirley opiekowała się matką chorą na stwardnienie rozsiane, przez dwa lata ciotką sparaliżowaną po wylewie, a później własną siostrą Hazel, dotkniętą rakiem piersi. Odkryła, że opieka nad nieuleczalnie chorymi to część jej życia, której braku nie potrafiłaby sobie wyobrazić. Czuła się dobrze, wiedząc, że jest chciana i potrzebna, a to, czym się zajmuje, robi dobrze, wnosząc coś więcej niż tylko chłodny profesjonalizm. W pracę wkładała zaangażowanie, radość, wszystkie dobre skutki braku ambicji-w przypadku Marty Serrailler dochodziła do tego miłość. Kochała tę dziewczynę, od kiedy tylko się pojawiła, kochała, bo dla Shirley nie było żadnego powodu, aby jej nie kochać, tak jak nie ma powodu, aby nie
2
* Panna Muffet to postać z dziecinnego wierszyka popularnego w Anglii (przyp. tłum.).
kochać nowo narodzonego dziecka. A Marta była właśnie takim dzieckiem. Nie miała od niego więcej wiedzy, zdolności czy bardziej złożonej osobowości; nie mogła nikogo skrzywdzić, nie mogła kłamać, kraść ani oszukiwać, zranić, obrazić; była doskonale niewinna, jak biała kartka papieru. Wszystko w niej było niewinne: każdy odgłos, jaki wydawała, każdy przypadkowy ruch ciała. Zachowanie Marty cechowała niewinność noworodka. Shirley nie potrafiła zrozumieć, dlaczego ktokolwiek mógłby ją uznać za zbyt kłopotliwą albo nieprzyjemną, aby się nią zajmować. Ruszyła na górę. Na końcu korytarza prowadzącego do pokoju Marty mieściła się niewielka kuchnia. Shirley miała zamiar przygotować dziewczynie jej śniadanie: owsiankę i słabą, letnią herbatę w kubku z dzióbkiem, rozgniecionego banana, do tego weźmie plastikową łyżeczkę i śliniaczek.
T L
R
Po jedzeniu zdejmie z Marty nocną koszulę, umyje ją, osuszy, przewinie. Wyszczotkuje piękne włosy i zaplecie na nowo, pokaże dziewczynie pudełeczko ze wstążkami, klipsami i pierścionkami, pozwoli jej do niego sięgnąć i „wybrać" sobie któreś z nich. Potem wywiezie Martę z pokoju na wózku, do windy. Jest pogodny ranek, dziewczyna usiądzie na oszklonej werandzie, gdzie słońce ogrzeje jej bladą twarz i dłonie, rozjaśni blond włosy. Do karmnika przy oknie przylecą ptaki, a to chyba sprawia jej przyjemność. Dla Shirley dziecięca natura Marty oznaczała też brak poczucia czasu, co sprawiało, że dziewczyna nigdy się nie nudziła, nie była niespokojna czy rozczarowana. Po prostu zapadała się gdzieś w półmrok wewnątrz siebie albo zasypiała. Od czasu do czasu chrząkała i płakała, a robiąc to, również była jak dziecko, bo działo się tak, gdy spóźniał się posiłek albo zmoczyła pieluchę. Kiedyś, gdy zaczęła krzyczeć i miotać się, Shirley i Rosa dopiero po pół godzinie odkryły, że jej sandał jest zapięty zbyt ciasno i przyszczypuje fałd skóry. W kuchence siedziała Rosa, czekała, aż woda zagotuje się w czajniku. - Dzień dobry, Shirley. - Dzień dobry, kochanie, jak leci?
Rosa westchnęła. Za każdym razem tak wzdychała, rozpoczynając wypowiedź, Shirley nie zwracała już na to uwagi. Kiedyś jednak powiedziała, że jej koleżanka przypomina pasterza z bajki, który tak często dla zabawy krzyczał: „wilk", że kiedy wilk zjawił się naprawdę, nikt mu nie uwierzył. Gdy Rosa rzeczywiście będzie miała powód, by ciężko wzdychać, nikt nawet nie zapyta, co się stało. - Nie mogłam się dziś rano obudzić, a Arthur znowu zmoczył łóżko. - Czyli nic nowego? - Shirley nachyliła się nad lodówką, aby wyjąć świeże mleko. - Nie ma żadnych wieści o tym chłopczyku? - Kiedy słuchałam wiadomości o wpół do szóstej, to jeszcze nic nie mieli.
R
- Jeśli go złapią... - Albo ją...
T L
- Żadna kobieta nie zabrałaby dziecka rodzicom, nie ma mowy. - A Myra Hindley?
- To było lata temu.
- Ludzka natura się nie zmienia.
- Chciałabym, żeby go powiesili na publicznej egzekucji, tak jak w dawnych czasach. Zapłaciłabym, żeby to obejrzeć. Shirley łyżką włożyła owsiankę Ready Brek do plastykowej, niewywracalnej miski. - Mówią, że tą sprawą zajmuje się brat Marty. - No tak, to ważna osoba w Lafferton. - Nie sądzisz, że jest przystojny? - Pan Serrailler? Nigdy o tym nie myślałam. - Jasne, że myślałaś.
- No dobrze, myślałam... Tylko włosy ma zbyt delikatne jak na faceta. Wygląda na samotnego. Ale na Martę patrzy z miłością. - To smutne. - Dlaczego? - Gdyby to to było normalne, byłoby bardzo ładną kobietą. - Rosa, nie wolno ci mówić o niej jak o rzeczy. Ani tutaj, ani nigdzie indziej. - Ale to prawda. - Przesuń się, daj mi dojść do lodówki. To nie jest kuchnia dla dwóch osób. - Nie zrozum mnie źle, żal mi jej, biedna dziewczyna. - Jej tego żalu nie potrzeba. Myślę, że i tak jest szczęśliwa.
R
- Skąd możesz wiedzieć? Nie bądź głupia.
- Normalna.
T L
- Po prostu wiem. Jest szczęśliwa jak małe dziecko. Przecież nie zna niczego innego... Jak małe dziecko... Małe dziecko. Gdyby była... taka jak my...
- Gdyby była po wypadku albo po czymś takim jak Arthur, może coś by zapamiętała... Ale jeśli czegoś nigdy się nie ma... - ...tego nie żal. Najlepiej dla niej byłoby, gdyby umarła, wtedy kiedy miała to zapalenie płuc. - Mówisz straszne rzeczy. - Nie, to prawda i dobrze o tym wiesz. Po prostu by odpłynęła, nieświadomie, i tak byłoby w porządku. Jej się już nie polepszy, tak się zestarzeje. - I co z tego? - Gdzie w tym sens? Wierzysz w Boga, niebo i tak dalej, a nie powiesz, że tam byłoby jej lepiej? W każdym razie byłoby lepiej dla jej biednej rodziny.
- Są w porządku... Dbają, żeby się nią tutaj porządnie opiekowano. Przychodzą ją odwiedzać. Doktor Serrailler znowu był tu wczoraj, widziałam w księdze odwiedzin, i Simon też przychodził, aż do czasu sprawy z tym chłopczykiem... i doktor Deerbon też by przyszła, gdyby nie miała lada dzień rodzić, a może już urodziła... Nie zaniedbali jej, nie zostawili jej samej. - To prawda. Niestety, nie jest tak z żoną Arthura. - I synem, i córką. - Racja. Gdybym mogła... - To byś ich publicznie powiesiła. Dobra, chodźmy. Ale z ciebie krwiożerczy potwór, Roso Murphy.
R
Rosa zachichotała.
T L
- Witaj, moje kochanie. Jak ma się dzisiaj Panienka Promyczek? Shirley często się zastanawiała, czy Marta przez całą noc w ogóle się rusza. Każdego ranka leżała na prawym boku, patrząc w stronę drzwi, z szeroko otwartymi oczyma. Leżała tak również teraz. Zamruczała cicho, co znaczyło, że rozpoznaje wchodzącą. Shirley zawsze sądziła, że cieszy się na jej widok. Nachyliła się nad dziewczyną i pocałowała ją w czoło, potem odgarnęła Marcie włosy opadające na twarz. Marta pachniała ciepłem i brudnymi pieluchami. Shirley popatrzyła jej w oczy. Odwzajemniły spojrzenie. Opiekunka zastanawiała się, co tak naprawdę się za nimi kryło, myślała o słowach Rosy. Martwiła się, że któregoś dnia Marcie coś się przytrafi, a ona nie zdoła o tym powiedzieć. Mogli ją stąd zabrać, trzymać w domu, wysłać do kogoś innego, oddać ją obcym, a ona leżałaby, tak jak leży teraz, jadłaby i piła niechlujnie, brudziła pieluchy, wydawała te swoje odgłosy, machała ramionami. Patrzyła na kogoś niezgłębionymi, niebieskimi oczami. - Biedna Panienka Promyczek - powiedziała cicho Shirley. Może Rosa miała rację? Gdyby Marta po prostu spokojnie zasnęła w szpitalu, pokonana przez infekcję, gdyby jej płuca dały za wygraną, czy nie byłoby to dla niej najlepsze? To
się zdarzy pewnego dnia. Już dwa, trzy razy stała na krawędzi śmierci. Jaki sens był w tym, że poczuła się lepiej? Szybko się wyprostowała, przerażona samą sobą, wstrząśnięta własnymi myślami. - Jezu Chryste najmilejszy, wybacz mi ten grzech i błogosław tę dziewczynę. Panie Jezu Chryste, użycz mi swej miłości. Marta uniosła rękę, przekręciła ją, powiodła wzrokiem za ruchem i się uśmiechnęła. - Już dobrze, moje kochanie, wyjdziemy popatrzeć na ptaszki. Zwolniła hamulec wózka, wyjechała z pokoju, a potem ruszyła korytarzem, nucąc Jezus zbawia.
- Wystarczy, że poprosisz.
T L
- Proszę.
R
- Jeśli chcesz się na coś przydać, to możesz pozmywać.
Michelle zgarnęła ze stołu do ręki okruchy płatków śniadaniowych i cisnęła nimi w stronę kosza. Andy podszedł do zlewu. Piętrzyły się w nim talerze po wczorajszej kolacji, rybie z frytkami i keczupem. - Następnym razem jak gdzieś wyjdę, kupię ci prezent, nową szczotkę do zmywania. Spójrz na to. Szczecina prawie całkiem się już wytarła, tkwiły w niej resztki listków herbaty. Odkręcił kurki. - Zgadnij, kogo właśnie widziałam. - No, mów. - Tego Nathana Coatesa. - No. - On nie chodził z tobą do klasy?
- Nie, to Dean. - A tak, Dean. Ten Nathan nieźle zadziera nosa. Zamachałam do niego, ale on nic. - Jest gliniarzem. - Nie wyglądał na gliniarza. - Na wydziale śledczym. - Uch. To co tutaj robił? - Pewnie spędza tu pół dnia. - Szedł Maud Morrison. Nie wiesz po co?
R
- Cholera, skąd mam wiedzieć... To może być wszystko... Wiesz więcej ode mnie o tym, co się dzieje w okolicy. Mnie tu nie było, pamiętaj, cha, cha.
- Akurat.
T L
- Wiem, ale na Maud Morrison właśnie tak nie jest.
- Nie, ludzie kupują tam własne domy, zrobiło się znacznie porządniej. - Dobra.
- Zaczekaj, dowiem się, o co chodzi. - Cholera, mógłbym się założyć, że się dowiesz. - Nie zużyj pół butelki na jedno zmywanie, to kosztuje. - Potrzebuję pół butelki płynu, żeby zmyć ten tłuszcz, mogłabyś to umyć od razu. - Lepiej uważaj, bo jesteś tu tylko... - Dobra, dobra... Dzisiaj pójdę zobaczyć się z kuratorką, może ona coś ma... Mieszkanie albo co. - Kuratorką nie da ci mieszkania.
- Itak pójdę. - Pracy też ci nie da. Musisz ją sobie sam załatwić. - Może już ją załatwiłem. - Co? - Pracę. - Jaką, zamiatacza ulic? Michelle zapaliła papierosa, włożyła skórzaną kurtkę i wyszła, nie czekając na odpowiedź.
T L
R
Sprawdzenie, po co policjanci z wydziału śledczego odwiedzili tę część Dulcie, zabrało jej dziesięć minut. Po następnych dwóch minutach dołączyła do innych kobiet stojących na ulicy. Było ich kilka, ale wciąż przychodziły nowe, niektóre pchały przed sobą wózki z dziećmi, inne wracały po odprowadzeniu starszych dzieci do szkoły. - Nic o tym nie mówili - odezwała się Michelle do kobiety obok. - Anie robią tak zawsze? Mają nas gdzieś. Kilka osób się roześmiało. A potem rozległ się pierwszy okrzyk. - Pedofile, wynocha! Dołączyły się nowe głosy. - Pedofile won, pedofile won. Pedofile, pedofile, won, won, won. Na piętrze lekko uniosła się zasłona. - Brencie Parker, wyłaź, wiemy, kim jesteś! - Tak! I czym! - Molestujesz dzieci! - Gwałciciel!
- Pedofile won, pedofile won, pedofile, o pedofile, won, won, won! Pojawiły się transparenty, zrobione z płacht starej tapety, przybitych do desek. NIE PEDOFILOM, PEDOFILE PRECZ, CHROŃMY NASZE DZIECI. Zasłona więcej nie drgnęła. Andy Gunton podszedł do frontowego okna u góry schodów, z którego widział gromadzący się w okolicy tłum. Nie musiał otwierać okna, żeby go słyszeć.
R
Zboczeńcy. Znienawidzeni za kratami, nigdzie nie czują się bezpiecznie, zawsze czujni, zawsze wypatrują klawiszy. Pobij zboczeńca, popchnij go pod prysznicem, tak żeby rozbił sobie głowę, kopnij go w jaja w trakcie gry w piłkę tak najszybciej zostaniesz bohaterem. Niewielu ich było, ale można ich było poznać już z daleka, choć nie mieli na czole wypisanego słowa „zboczeniec". Jakoś tak cuchnęli, mieli sprytne oczka, po prostu coś w nich było. Jeden strażnik powiedział, że nigdy się nie da ich uleczyć. Programy terapeutyczne, psychiatrzy, rehabilitacja... To mogło działać na ćpunów, często działało, naprawdę, zadziwiająco często. Ale na zboczeńców nigdy... Byli cwańsi, znali wszystkie sztuczki, potrafili mydlić oczy. Ale się nie zmieniali.
T L
Nie chciałby znaleźć się w skórze kogoś, postawionego przeciw pięćdziesięciu kobietom takim jak Michelle... A nawet przeciwko jednej jedynej Michelle. Co oni sobie myśleli, wsadzając go do dzielnicy, gdzie stały domy jednorodzinne? Zboczeńców trzeba odseparować, zamykać w blokach z kawalerkami, tak żeby policja wiedziała, gdzie są i co planują. Niechęć do zboczeńców była jedynym uprzedzenia, jakie żywił. Szczycił się, że nie robi mu różnicy, czy ktoś jest czarny, kolorowy czy żółty. Żyj i daj żyć innym. Nawet pedziom. Ale nie zboczeńcom. Nigdy.
Doszło wreszcie do tego, że na tyły domu Brenta Parkera musieli wejść mundurowi i włamać się do środka. Reszta funkcjonariuszy starała się rozproszyć tłum. Gdy przyjechał Nathan Coates, Parker tkwił w kuchni. Drżał, stojąc obok akwarium z wężem. - Proszę o ochronę.
- Pozbędziemy się ich. Ale właściwie przyjechałem, żeby zamienić z panem jeszcze kilka słów. - Nie popuścicie, co? Odsiedziałem swoje, wszystko odfajkowałem, ale nigdy nie dacie mi spokoju. Powiedziałem wam wczoraj, nie musimy zaczynać od początku. Nie zostanę tutaj bez ochrony. Jak odjedziecie, to myślicie, że co zrobią? Myślicie, że będę bezpieczny, co? - Może pan wypuścić jednego ze swoich gadów. Wątpię, żeby się potem zbliżyli. - Gady potrzebują ciepła. - Tu jest ciepło. No dobrze. Pójdą sobie za chwilę. Niech pan o tym zapomni. Proszę usiąść.
R
- Mogę stać. - Jak pan woli. Wczoraj powiedział pan, że nic nie wie o zaginionym chłop- Bo nie wiem.
T L
cu.
- Mówił pan, że się do tego nie wtrącał, nawet się tym nie interesował. - Nie... Nie więcej niż inni ludzie. - Co to znaczy? - No, to się chyba rozumie samo przez się. - Proszę mi powiedzieć. - Dzieci giną, to straszne. Nikt tego nie chce. Dzieciaki nie są bezpieczne. - Nie są. - Nathan spojrzał na mężczyznę. Był nieogolony, cuchnął. Włosy miał brudne, ręce trzymał na akwarium jak na talizmanie. Miał też chytre oczy. Ale tego nie powinno się brać pod uwagę... Przecież oczy to oczy, nie można o nich powiedzieć niczego poza tym, że są niebieskie albo brązowe. Wszystko inne jest niedopuszczalne. Ale Nathan rozpoznawał chytre oczy, kiedy tylko je zobaczył. Chytrość aż z nich biła.
- I nie interesował się pan Davidem Angusem. - Nieszczególnie. Już mówiłem. - To dlaczego... - Nathan przerwał. - Co dlaczego? Wizerunek zaginionego chłopca zniknął. Ostatniej nocy Nathan widział go przez na wpół otwarte drzwi wyraźnie, był przyczepiony do ściany nad akwarium z wężem. Policjant wstał. - Idziemy. - O co chodzi? Zostaw mnie pan. - Idziemy, mówię.
- Co tutaj wisiało?
T L
R
Parker zawahał się, potem obrócił, ręce wciąż dotykały akwarium z wężem. Biło stamtąd ciepło i ostry smród. Nathan wolał się nie przyglądać pojemnikowi zbyt uważnie.
Dotknął niewielkich, lepkich plam na ścianie. - Nic.
- Niczego tutaj nie było? Żadnej notatki... Plakatu? Strony z gazety? - Taaak... nie. Była notatka. - Jaka notatka? - O wężach. Pory karmienia. - Musi pan wieszać sobie pamiętałki? - Nie. To było dla... dla kogoś innego. Kogoś, kto je karmi, kiedy mnie nie ma. - Kogo? - Kolegi.
- Ma pan kolegę? Jak się nazywa? - Nie muszę mówić. - Owszem, musi pan. Bo jeśli pan nie powie, mogę to sprawdzić i pomyśleć, że mnie pan nabiera. Mogę też pomyśleć, że wisiała tam strona z gazety... z portretem Davida Angusa. - No i się pomylisz. Nathan odwrócił się szybko i zrobił dwa kroki w kierunku zamykanego na klapę kubła, którego pokrywa wisiała na wpół otwarta. Pedał nie działał. Nie miał ochoty dotykać jej rękami, ale udało mu się unieść pokrywę stukając w nią butem. - Wyrzucisz to? I tak nie jest tutaj zbyt czysto.
R
- Sam sobie to wyrzuć. Czego chcesz? Masz nakaz rewizji? - Nakaz, żeby opróżnić zasyfiony śmietnik? Nie potrzebuję nakazu.
T L
- Jak chcesz grzebać mi w śmieciach, to se grzeb, ja się stąd nie ruszę. - Widzę, że prośba o gumowe rękawice będzie stratą czasu? - Zgadza się. - A gazeta? - Jest pod zlewem. Nathan Coates rozpostarł na podłodze jedyną gazetę, jaką znalazł, strony działu wyścigów chartów z „Racing Post". Wyrzucił na papier zawartość kubła, co zabrało mu trzy minuty. Zgniła masa z resztek jajek, włosów, torebek po herbacie, brudnych wiórów, przypuszczalnie z akwarium węża, utworzyły rozmiękły stosik. Ale nie było tam żadnej gazety, nawet podartej . Nie było też plakatu z Davidem Angusem. - W porządku - stwierdził Nathan. - Jak na razie. - Dokąd idziesz?
- Na świeże powietrze. - Nie zostawisz tego tutaj. Nathan uśmiechnął się, odwrócił i szybko wyszedł na dwór. Jeszcze nigdy powietrze w Dulcie nie zdawało mu się takie rześkie. Pod domem stało już tylko parę kobiet, kilka metrów od budynku, rozmawiały w zwartej grupie. Wóz patrolowy tkwił nadal przy krawężniku. Nathan pochylił się nad samochodem. - Wrócą, jak tylko pojedziecie. Policjant wzruszył ramionami. - A on zadzwoni znowu - stwierdził Coates. - No to wtedy będziemy się martwić. Masz coś na niego?
R
Teraz Nathan wzruszył ramionami. Kiedy szedł w stronę swojego samochodu, jedna z kobiet się odwróciła.
T L
- To ten bezczelny smarkacz, Nathan Coates. Aż dziw, że się tu się teraz pokazujesz, myślałam, że wszyscy jesteśmy dla ciebie dnem. Daj spokój, powiedział do siebie Nathan. Zostaw to. - Dzień dobry, Michelle - odparł tylko, zatrzaskując drzwiczki. Wcisnął pedał gazu i wyjechał z Dulcie tak szybko, jak tylko zdołał.
David Jestem głodny. Ma pan coś do jedzenia? Powinien mi pan dać coś do jedzenia. Chce mi się też trochę pić. Nie podoba mi się to miejsce. Tu jest bardzo zimno. Jest pan jeszcze tutaj? Chcę do mamy.
Proszę, możemy wrócić do mamy? Nikomu nic nie powiem, jeśli pan po prostu pozwoli mi teraz pójść na piechotę do domu. Bardzo dobrze chodzę pieszo. Całkiem dobrze maszeruję. Wszyscy to mówią. Jestem dobry z wuefu. Gdzie pan poszedł? Słyszy mnie pan? Nie chcę tutaj zostawać. Tu jest zimno. I strasznie. Chce mi się pić. I jeść. Jeszcze nic nie jadłem. Dlaczego pan mi nic nie da? Chce mnie pan zabić? Nie powiedziałem nic złego. Jeśli tak, to przepraszam. Nie zrobiłem nic złego. Nie robię nic złego. Tak naprawdę nie wiem, po co mnie pan tutaj przyprowadził.
Ja tylko chcę do mamy.
T L
Chcę, żeby ktoś tu był.
R
Naprawdę nie wiem.
Nie przeszkadzałoby mi nawet, gdyby pan tu był. Nie lubię pana, ale nie chcę być sam. Albo żeby tu był pies. Albo szczur. Tu jest strasznie zimno. Nie przeszkadza mi, że jest ciemno. Jest ciemno, ale to mi nie przeszkadza. Nie boję się ciemności. W każdym razie nie za bardzo. Ja chcę do domu, proszę. Nie płaczę ani nie krzyczę, prawda? Nie będę płakał ani krzyczał, jeśli zabierze mnie pan do domu albo mnie pan wypuści. Otworzy drzwi. Albo odsunie pokrywę. Mogę iść do domu na piechotę. Nie wiem, jak daleko, ale jestem dobry w maszerowaniu. Nie chcę być tutaj.
Proszę. Nie chcę być tutaj.
22 - Chcę tutaj mundurowych, według harmonogramu, dwóch naraz, całą dobę na okrągło. Parker zacznie wołać o ochronę, gdy tylko odwrócimy się plecami, dlatego się nie odwracajmy. Starszy detektyw inspektor oparł stopy o biurko, dłonie splótł za głową. - Szefie, chciałem pogadać o tym, co się dzieje w Dulcie. - Przecież to tylko wrzeszczące baby.
T L
- I co o tym myślisz?
R
- To moje śmieci, moje terytorium. Znam połowę z tych kobiet, które darły się dziś rano pod domem Parkera. Chodziłem z nimi do szkoły.
- Może nie powinienem łazić po okolicy. - Właśnie to, że to twoje śmieci, sprawia, że jesteś cenniejszy od kogokolwiek innego. Wiesz, jak tam jest, znasz tych ludzi, wiesz co się dzieje u nich w domu, kto jest kim... - Im się to nie podoba. - Ktoś cię przekabacił? Dasz radę. Nie Nathanie, nie będę cię trzymał z dala od Dulcie. - Nie będą chcieli ze mną gadać. Jestem zdrajcą. - Trudno. - Poza tym zwęszyłem coś jeszcze. - To poczeka. Walimy głową w mur, a ja czuję, jak mi tu siedzą na plecach. Oczywiście dowiedzieli się o Parkerze i zwęszyli łup. Czy wystarczająco dużo
robimy? Dlaczego brak postępów? No właśnie, dlaczego? Wciąż błądzimy. Gorzej, błądzimy od samego początku. - Nic nie mamy, zupełnie? - Nic a nic. Znaleźli tamtego chłopca z Cumbrii. Tima Fentona. Simon ryzykownie daleko odchylił się na krześle ku parapetowi okna. Nathan czekał. Kiedy starszy detektyw inspektor milkł, po chwili zawsze zaczynało się coś dziać.
- Dobrze, szefie.
23
T L
- Pójdę i powiem to Angusom.
R
- Dobrze, powinniśmy zrobić to już wcześniej. Rekonstrukcję - wstał. Pojutrze. Znajdźcie chłopca w wieku Davida, jego postury, wzrostu... podobnie ubranego. Niech wszyscy rodzice, którzy wiozą tamtędy dzieci do szkoły, zrobią to, co robili tamtego ranka, kiedy on zniknął. Pogadaj ze szkołą... Chcę, żeby wszystko było załatwione z sąsiadami... na całej ulicy. Wszyscy mają robić dokładnie to, co robili tamtego ranka.
W garażu panował półmrok, pomieszczenie oświetlała tylko jarzeniówka. Tylna ściana zastawiona była szarymi, metalowymi półkami, upchanymi od betonowej podłogi aż po sufit. W kącie, przy drzwiach prowadzących do mieszkalnej części domu, stała otwarta zamrażarka. A obok niej zaś Marilyn Angus. Miała na sobie stary kożuszek swojego męża i czarne rękawice pachnące smarem, które znalazła na garażowym regale. Wyłączyła zamrażarkę, wyjęła z niej wszystko. Większość jedzenia wpakowała do czarnych toreb i przeznaczyła do wyrzucenia, resztę schowała do pojemników, żeby umieścić je z powrotem w zamrażarce, gdy się rozmrozi. Potem wzięła się do porządkowania półek. Bóg jeden wiedział, co skrywały stojące tam pudła. Jakieś stare zabawki. Stare narzędzia. Stare archiwa. Stare
ubrania. Stare. Stare. Stare. Po co to wszystko trzymają? No bo tutaj jest miejsce, aby to trzymać. Marilyn postanowiła zdjąć i otworzyć każde pudło, przejrzeć zawartość, posortować i wyrzucić śmieci, bez litości. Była teraz w stanie wykonywać tylko taką pracę, która by ją zajęła, zmęczyła. Taką, którą trzeba i można zrobić, nawet jeśli duchem przebywa się gdzie indziej. Z Davidem. Tylko gdzie to jest?
W głowie Marilyn krążył mały pociąg, elektryczna kolejka, wiózł pudełka, paczki i worki. Co jakiś czas któraś z tych rzeczy spadała, lądowała u jej stóp, domagając się uwagi. Musiała ją podnieść. Nie mogła zrobić niczego innego. Po prostu musiała ją otworzyć i obejrzeć zawartość.
T L
R
Tym razem w pudełku było wspomnienie Davida zaraz po tym, jak wyłonił się z jej ciała. Śliska, zarumieniona, różowa drobina, mocno zaciśnięte powieki chroniły oczy przed światłem. Wymachujące rączki. Włosy. Ciemna, nastroszona czupryna. Przez ułamek sekundy wisiał głową do dołu. Genitalia zdawały się olbrzymie, jak dziwne narośle obok maleńkich, wilgotnych nóżek. Stała w zimnym garażu i wpatrywała się w zawartość tego pudełka, oglądała je badawczym wzrokiem. Czuła zapach smaru, ale nie odczuwała zimna. Przez chwilę zastanawiała się, co właściwie tutaj robi i po co. Przez kolejną chwilę nie mogła sobie przypomnieć własnego imienia. - Marilyn? Otworzyły się drzwi prowadzące do domu. Stała w nich kobieta. Kim była? Wyglądała nieco znajomo. Przyjacielsko. Marilyn czuła, że powinna być uprzejma, ale zupełnie nie wiedziała jak. - Przyjechał starszy detektyw inspektor. Kobieta podeszła do niej i położyła dłoń na jej ramieniu. - Nie ma żadnych nowych wiadomości. Po prostu musi się z tobą zobaczyć.
Ta kobieta stojąca obok musi być policjantką, zajmującą się sprawami rodzinnymi. Ma na imię Kate? Tak, Kate jakaś tam. - Dziękuję. - Zmarzniesz. Za długo byłaś na dworze. - Naprawdę? Nie mogła sobie przypomnieć jak długo i co w ogóle tu robiła. Pod nogami miała dużo toreb i pudeł, wieko zamrażarki było otwarte. - Chodź, skończysz, jak wypijesz herbatę... Chodź ogrzej się. Marilyn pozwoliła kobiecie odprowadzić się do kuchni i zdjąć z niej to, co chyba było starym kożuszkiem Alana. Dłonie pachniały jej smarem. - Chcesz chwilę posiedzieć? On może poczekać. On?
T L
- Starszy detektyw inspektor.
R
W kuchni było ciepło. Ustępowanie chłodu przypominało wynurzanie ze snu.
Przypomniała sobie, poczuła nagły ból serca. - Tak - powiedziała - oczywiście.
Simon Serrailler. Nadal nie umiała myśleć o nim jako o policjancie. Przecież Serraillerowie byli lekarzami. Poszła do salonu. - Proszę usiąść... Zaraz będzie herbata. - Uśmiechnęła się. - Boję się pomyśleć, ile wydajemy na herbatę. Potem uniosła ramiona, oparła je o gzyms kominka i wybuchnęła rozpaczliwym szlochem, który wstrząsnął Simonem. Wyjął z szuflady stolika pudełko z chusteczkami i podał jej. Ludzie zachowywali się tak bardzo często, rozumiał ten straszliwy, rozdzierający serce płacz. Czekał zakłopotany. Wreszcie Marilyn potrząsnęła głową, otarła twarz i usiadła.
Wygląda, jakby miała sto lat, pomyślał. A właściwie nie wygląda na żaden wiek, bo nikt w żadnym wieku nie wygląda tak jak ona. - Chcę umrzeć. - Pani Angus, my... - Nie, proszę mi nie mówić, że robicie wszystko, co w waszej mocy, żeby go znaleźć. Uważacie, że tak właśnie jest, ale to nie wystarczy... Nic nie wystarczy, chyba że wszyscy ludzie w całym kraju porzucą swoje zajęcia i zaczną go szukać. - Tak - spokojnie powiedział Serrailler. Policjantka podała mu filiżankę herbaty.
R
- Przyszedłem tutaj, żeby powiedzieć, że mamy plan... Za pani zgodą, chciałbym dokonać rekonstrukcji wydarzeń przed zniknięciem Davida.
T L
Marilyn spojrzała na niego uważnie. Podniosła filiżankę z herbatą, ale odstawiła ją. Dłoń jej drżała. - Jak to zrobicie? Davida tutaj nie ma.
- Znajdziemy chłopca w tym samym wieku, tego samego wzrostu, w takim samym szkolnym mundurku... Możliwie jak najbardziej podobnego do Davida. On... - Będzie udawał Davida. - O to właśnie chodzi, tak. - A ja będę udawać... siebie? - Tak... Spróbujemy wciągnąć w to sąsiadów i ludzi, którzy jechali ulicą tamtego ranka... Tych, którzy nią szli... Żeby wszystko było tak samo... Powtórzyć to wszystko, o ile się tylko da... To trudne, ale naprawdę moglibyśmy złapać jakiś trop. Ktoś, kto będzie robił to samo w taki sam sposób jak tamtego dnia, może sobie coś nagle przypomnieć... Coś, co widział, samochód, pieszego... Coś, co słyszał. Wiem, że chce pani, żebyśmy uczynili wszystko, co się tylko da. - Alan też będzie musiał brać w tym udział?
- Niech robi to samo, co tamtego ranka. Wyjechał do szpitala na czterdzieści minut przed tym, jak pani i David wyjechaliście z domu? - Tak. Jedyny sposób, w jaki Alan może sobie z tym poradzić, to praca. Simon wstał. - Każdy ma swój własny sposób na to, żeby się pozbierać. Podamy Kate szczegóły całego przedsięwzięcia, planujemy je na pojutrze. Wiem, że to będzie przykre, ale może mieć zasadnicze znaczenie. - Ale kogo weźmiecie? Nie znacie tutejszych chłopców. - Proszę to zostawić nam. - Sprzątałam półki. Było tak zimno. Myśli pan, że Davidowi jest zimno? Czy ktoś... Jeśli tam się ktoś nim opiekuje... On miał tylko blezer, wie pan.
T L
R
Wychodząc z domu, Serrailler czuł złość na Alana Angusa. Żona chroniła go tak starannie i tak bardzo pochłaniała go praca, że na całe dnie zostawiał tę kobietę samą, tylko z policjantką. Może tak właśnie radził sobie z sytuacją, Simon wątpił jednak, czy jest to sposób ludzki, nie mówiąc już o tym, czy neurochirurg, którego syn zaginął kilka dni temu, wykonujący skomplikowane, ratujące życie operacje mózgu, w ogóle był w stanie dobrze pracować.
Przed powrotem na komisariat Serrailler pojechał do Lafferton i zatrzymał się przy kwiaciarni. Zawsze lubiła żywe kolory... Kupił wielki pęk czerwonych, pomarańczowych i żółtych kwiatów, a do tego jeszcze czerwony balon. Wiązanka z tyłu samochodu wyglądała barwnie, odświętnie i nieco zabawnie. Podobała mu się.
24 - Lee, to ty?
- Kto mówi? - Andy Gunton. Przez kilka sekund słychać było tylko głośny, pogardliwy śmiech. Andy miał ochotę odłożyć słuchawkę. - Czekaj, wytrę oczy. Wiesz co, wiedziałem, że długo nie potrwa, jak do mnie zadzwonisz. Ale i tak chce mi się śmiać. Przyjdziesz przystrzyc trawnik, czy co? Andy zacisnął pięść, żeby powstrzymać się od przekleństw. Postanowił jednak, że będzie spokojny. Rozsądny. - Mówiłeś, że możesz mieć pracę. W tym twoim klubie.
R
- Powiedziałeś, że chcesz pracować na świeżym powietrzu, a nie tłoczyć się w biurze. - Dobra, jest ta praca czyjej nie ma?
Andy czekał.
T L
- To zależy. W klubie nie ma. Mam tu już kilku elegancko ubranych młodych gości... Poza tym ciebie nie interesują wyścigi.
- Ale mogę mieć co innego. - Byle legalne. - Dla kogo? - Legalne.
- Nie popełniam przestępstw. Wyrosłem z tego, And. - W porządku. - Wiesz, gdzie jest Pod Koroną na Starły Road? - Znajdę. - O wpół do siódmej.
W słuchawce zapadła cisza. Andy Gunton wyszedł z budki. Gdyby nie zadzwonił, całą noc układałby towar na półkach w supermarkecie. Miał do wyboru to albo bezdomność. - Pete powiedział, że jak nie znajdziesz sobie roboty w ciągu tygodnia, to stąd wylatujesz, And. Nie będziesz już dłużej spał w pokoju Matta. Dał więc sobie spokój ze wszystkim, czego się uczył, przynajmniej zanim wiosna będzie w pełni. Musiał zdobyć trochę pieniędzy, mieszkanie, a dopiero później znajdzie sposób na rozkręcenie ogrodniczego interesu. Potrzebował sponsora, albo przynajmniej partnera, a dzięki pracy dla Lee Cartera mógł kogoś poznać.
R
Pub był prawie dwa kilometry od śródmieścia, na niczym niewyróżniającym się rogu ulicy, należał to tych lokali, gdzie chadzają tylko miejscowi. Andy zastanawiał się, jak w ogóle może się utrzymać. W środku pachniało stęchlizną.
T L
Lustrom za barem przydałoby się mycie. Na ścianie wisiał plakat cyrku, który wyjechał z miasta trzy tygodnie temu, obok - poster z zaginionym chłopcem. Andy spojrzał na twarz dziecka, potem jeszcze raz. Gdzieś już je widział. Samochód Lee Cartera podjechał pod pub punktualnie o szóstej trzydzieści. Carter wszedł do lokalu i od razu ruszył do baru, zamówił sok pomidorowy, potem podszedł do Guntona i zrzucił skórzaną kurtkę. - Podoba ci się? Kurtka była taka jak samochód. - Bardzo ładna. - Chłopie, jak będziesz dla mnie pracował, to wszystko może być twoje. Zamówiłeś coś? Andy kiwnął głową. - Dobrze. No więc, And... Samochody.
- Co samochody? - Znasz się trochę na nich? Andy wzruszył ramionami. - Nie jestem mechanikiem. - Nie musisz. Zajmuję się importem-eksportem, i czasem chodzi o samochody. To głównie eksport. Kupuję to, sprzedaję tamto, coś innego przewożę... Dobra forsa. - Co miałbym robić? - Prowadzić samochód. Będziesz go dbierać z jednego miejsca, zostawiać w drugim, trochę wyszykujesz... Takie rzeczy. - Jaki to rodzaj samochodów? Lee Carter uśmiechnął się paskudnym, cwanym uśmieszkiem.
R
- Najlepsze... Szkoda kasy na kupę złomu. Merce, beemki, jaguary, rangery.
T L
- Cholera, skąd je masz? Uśmiech Lee zniknął. - Pierwsza rzecz, o której masz pamiętać, kiedy dla mnie pracujesz, to gęba na kłódkę. Podkreślił słowa stosownym gestem.
- Kiedy będę pracował? Od dziewiątej do piątej, czy jakoś tak? Lee zaśmiał się, bez pytania wziął szklankę Andy'ego i poszedł do baru. Gunton wytarł usta grzbietem dłoni. Czuł szum w uszach, w żyłach, w głowie. Ostrzegawczy szum. Wstawaj, powiedział sobie, wstawaj i wyjdź stąd. Pamiętasz, skąd właśnie wróciłeś? Pamiętasz, jak tam jest? Lee postawił przed nim szklankę piwa. W głowie Andy'ego aż huczało. - Na zdrowie. Andy wypił w milczeniu.
- Będziesz pracować wtedy - powiedział Lee, siadając okrakiem na krześle kiedy ci powiem. Zadzwonię albo ktoś inny zadzwoni. Dowiesz się, dokąd iść i co robić. I kiedy. Andy pokręcił głową. - Raczej nie. To nie wygląda na legalny zwykły obrót samochodami. - Tak myślisz? Jak mówiłem, chodzi o eksport, a nie o cwaniaków, próbujących ci wcisnąć blaszaną trumnę, to co innego. - Tak, coś innego nielegalnego.
R
- And, nie ma nic nielegalnego w eksporcie samochodów. Tak się robi codziennie. Bo czemu nie? Przyjdź do biura, zobaczysz tony papierków, które muszę wypełnić, tam cło, tu cholerna akcyza... Nie robiłbym tego, gdyby eksport nie był legalny, prawda?
T L
Andy spojrzał na niego. Lee miał to przenikliwe, błękitnookie spojrzenie, które przytrzymuje wzrok drugiej osoby. Szaleńcy, mordercy i pedofile nie potrafili popatrzeć prosto w oczy. Oszuści zawsze. Potrzebował pracy.
- Kiedy zaczynam?
- Masz komórkę? Andy się roześmiał. - Dobrze, ja to załatwię. Spotkamy się w czwartek U Dino, na Queen Street. O jedenastej. - Jasna cholera, U Dino... - Wciąż tam jest... Teraz interes przejął Alfredo, ożenił się. Tata wysłał go do Włoch. Załatwili wszystko, zanim zdążył wyjechać i wrócił z Liną. Kapitalna dziewczyna. Przez chwilę Andy Gunton zapomniał, z kim z rozmawia. Zapomniał, że to przez Lee Cartera odsiedział pięć lat w więzieniu, zapomniał o tym, że nie może mu ufać, że byłby głupcem, gdyby zaczął dla niego pracować. W ogóle nie powinien siedzieć z nim w pubie i pić. Pamiętał tylko o tym, że kiedy chodzili do
szkoły z Fredem Jaconellim, przychodzili do Dino po lekcjach i w sobotnie popołudnia, pili colę i jedli lody z wysokich szklanek z długimi łyżkami. Gdy ojciec Freda był szczodry, każdy dostawał swoją szklankę, kiedy nie, jedną i tyle łyżeczek, ile ich było. Dino... - Maszyny wciąż robią tam taki sam hałas, nadal są wiśnie na tapecie i plastikowe cukierniczki w kształcie ananasów. - Cholera. - A jednak nie - Lee wstał. - Co nie? - Mówię tak na wypadek, gdybyś powiedział, że to były czasy. Tamte czasy były gówniane. Takie właśnie były, Andy, i cholera, nie zapominaj o tym.
T L
bie.
R
Lee Carter wziął skórzaną kurtkę i wyszedł z pubu, nie oglądając się za sie-
Zanim Andy ruszył w jego ślady, rozpadało się, a ulewny, rzęsisty deszcz zmusił Guntona do skoków od bramy do bramy i zatrzymywania się pod sklepowymi markizami, z których woda lała mu się za kołnierz. Nie miał płaszcza przeciwdeszczowego - w ogóle nie miał płaszcza. Stał przed witryną sklepu elektrycznego i gapił się na konwektorowe grzejniki i parowe żelazka. Wiedział już, czego chce. Chciał mieć własny pokój od ulicy, sofę, telewizor, kaloryfer, dywany. Własne drzwi, własny klucz. Sama wolność już mu nie wystarczała. Rozkosze wychodzenia i spacerowania, kiedy tylko chciał, wchodzenia do pubu albo sklepu, kiedy tylko miał na to ochotę, już mu spowszedniały. Wszedł jakby na wyższy poziom. Zaczął się czuć niezadowolony, nawet zdenerwowany. Chciał więcej. Znacznie więcej. Przeskoczył od bramy do bramy i stanął na przystanku, czekając na autobus do Dulcie.
Michelle wyszła. W kuchni był Pete. - Czekałem, żeby z tobą pogadać - oznajmił Tait, stając w drzwiach z rękoma opartymi o boki. Brzuch wylewał mu się zza paska. Przystrzyżone wąsy i broda okalały mu podbródek, między nimi rosła szczecina. Skóra pod włosami była różowa, jak u wieprzka. Andy wyobraził go sobie w więzieniu, jako jednego z klawiszy, którzy znęcają się nad skazanymi, mają swoich ulubieńców, robią brzydkie kawały. Nigdy nie zrozumiał, dlaczego siostra chciała zadawać się z kimś takim jak Pete. - Mam nadzieję, że Michelle nie wystaje teraz pod domem tego pedofila powiedział Gunton, zdejmując kurtkę. - To jej sprawa. Nie chcemy tu zboczeńców. To porządna okolica.
- Do czasu, kiedy wyszedłeś.
R
- Od kiedy?
T L
- Mogę powiesić kurtkę przy piecu, żeby wyschła? Pete tkwił nieruchomo w drzwiach, niewzruszony jak ociosany blok kamienia. - No dobra, jak chcesz.
- Słuchaj, jak długo jeszcze masz zamiar się obijać? Już tu trochę mieszkasz. Troszkę to trwa. Chciałem ci powiedzieć, że czas, żebyś znalazł sobie robotę, ale dziwnym trafem sam mam coś dla ciebie. W magazynie na Culvert Street potrzebują pakowacza. Szepnąłem słówko. Szef to mój kumpel. - Już mam robotę. Andy ominął szwagra i wszedł do salonu, gdzie telewizor gadał sam do siebie. Przystanął i popatrzył na ekran. Jakiś mężczyzna stał w ogrodzie i machał rękami. - Nie wierzę ci. Zwyczajnie kręcisz. - Ani trochę.
- Co będziesz robił? Jaka to praca? - Samochody. - Jakie samochody? Nie jesteś mechanikiem. - Eksport. - Mów po ludzku. - Przygotowywanie do eksportu dobrych aut. Mężczyzna z ekranu przestał machać rękami i ruszył powoli trawiastą, ogrodową aleją między rabatami szerokimi na prawie pięć metrów. Róże i powojnik porastały stare ceglane mury. Pete umilkł, szukając odpowiednich słów. Andy nie zwracał na niego uwagi.
R
- Skąd masz tę pracę? Takiej pracy nie dostaje się w urzędzie, kto ci w ogóle dał pracę z twoją przeszłością?
T L
- Myślałem, że właśnie ty chciałeś mi dać pracę, z moją przeszłością. - Nikomu o niej nie wspominałem. - Jasne. - Ile ci płacą?
- Wystarczająco. Mogę się napić herbaty? Mężczyzna z ekranu pochylał się nad statuą nagiej kobiety. Obok głowy brzęczała mu pszczoła. - Jeśli masz pracę, to teraz będziesz szukał mieszkania? Andy odwrócił się i spojrzał na Pete'a. - Strzał w dziesiątkę. Tylne drzwi otworzyły się, a potem zatrzasnęły za Michelle. - Cholernie przemokłam. Pete, możesz postawić czajnik?
- Cholera, on dostał pracę - powiedział Pete. - Jakiś eksport samochodów. Co on wie o samochodach? Kto mu dał taką robotę? Michelle wyszła z kuchni. Nie mógł jej powiedzieć. Doskonale o tym wiedział. W tym domu nigdy nie mógł nawet wymienić imienia Lee Cartera, bo gdyby to zrobił, wykopaliby go natychmiast i zatrzasnęli za nim drzwi. Michelle podeszła i przyjrzała się bratu. - To prawda? Andy ruszył w stronę schodów. - Tak, prawda.
R
Ściągnął mokrą koszulę i spodnie, włożył suche ubranie. W pokoju, który dzielił z siostrzeńcem, miał zaledwie tyle miejsca, żeby się obrócić.
T L
Nie powinien dzwonić do Cartera, nie powinien go słuchać. Carter równa się kłopotom. Już raz zrujnował mu życie. Po co mu dawać drugą szansę? Oto odpowiedź - Andy rozejrzał się po dusznym, ciasnym pokoju, gdzie na ścianach wisiały plakaty Matta, z piłkarzami i gwiazdami heavy metalu, z szafy wysypywały się ubrania i inne rzeczy, a na szczycie tego wszystkiego chwiała się kupa starych zabawek. Pod łóżkiem leżało kilka par brudnych śmierdzących tenisówek. Właśnie dlatego, przez to i przez szwagra z twarzą nalaną jak u wieprzka. Zresztą kto powiedział, że ten biznes z samochodami nie jest legalny? Pewnie nie jest. Będzie to robił przez rok, może półtora, póki nie zaoszczędzi tylu pieniędzy, ile mu potrzeba. Będzie dobrze. Wrócił na dół, niosąc mokre ubranie. Przez drzwi salonu zerknął na telewizor, żeby zobaczyć, czy mężczyzna wciąż jeszcze wędruje po ogrodzie, ale na ekranie skakały już postaci z kreskówek. W kuchni Michelle nalewała wodę do dwóch kubków z torebkami herbaty. - Widzieliśmy, jak gnój wychodzi - powiedziała. - Policja zabrała go pół godziny temu.
- Dokąd? Wzruszyła ramionami. - Nie interesuje mnie to, póki jest daleko stąd. Nie chcemy go tutaj. - Problem polega na tym, że musi gdzieś mieszkać - Andy powiesił spodnie na piecyku. - Nie wiem po co. Moim zdaniem większość z nich powinni powywieszać. - Rozpędziłaś się, kochanie. Wystarczy kastracja. Michelle się roześmiała. Andy usiadł przy stole w kuchni i grzał ręce kubkiem z herbatą. - Znowu widziałaś Nathana Coatesa?
R
- Tak. Był tam dwa razy. Zrobił się z niego zarozumiały gnojek, i to tylko dlatego, że został gliniarzem. Nie wiem, czemu się taki zrobił, jego brat to nic dobrego.
T L
- Znaleźli już tego małego? Mówił coś o tym? - Nie pytałam. Ale pewnie nie znaleźli. Biedny gnojek leży pewnie martwy, w jakimś dole i pójdzie na konto jakiegoś pedofila. Takiego jak Brent Paker. No nie? - Zapaliła papierosa od zapalarki do gazu. - Nigdy się to nie skończy - dodała jeszcze. - Dlaczego? - No patrz, ludzie tacy jak oni... z wyższych sfer, z Sorrel Drive... A i tak nie ma różnicy. Nic cię przed tym nie uchroni, jak przychodzi co do czego, to jesteś taki sam jak inni. A teraz zabierajcie stąd tyłki, obaj, mam robotę. Dwaj mężczyźni przeszli do salonu. Szła stara komedia romantyczna, ekran telewizora zrobił stał się czarno-biały i spokojny. Andy podszedł do okna. Przed jego oczami rozciągało się Dulcie, opustoszałe za sprawą deszczu. Między płytami chodnika i w narożnikach rynsztoków kiełkowała trawa, małe strumyki wody spływały z rynien bloku stojącego naprzeciwko, zostawiając po sobie czarne plamy. Nie, to nie prawda, że w
więzieniu czułby się lepiej. Wcale nie. Ale jeśli reszta jego życia ma wyglądać tak jak teraz, to wolał popełnić samobójstwo. Michelle trafiła w samo sedno. Ci ludzie dostali wszystko, czego chcieli - wielki dom w miłej okolicy, eleganckie samochody. Dobrą pracę, wszystko czego zazdrościsz, kiedy mieszkasz w Dulcie i czego ty byś chciał. Ale jeśli w pewien wtorkowy poranek tracą dzieciaka, Bóg wie z jakiego powodu, to między nimi a nami nie ma, cholera, żadnej różnicy.
25
R
- Patrz, kochanie, patrz... Jakie ładne! Shirley wprawnym ruchem oparła Martę o swoje ramię, drugą ręką poprawiła oparcie pleców i poduszki i z powrotem wygodnie usadowiła dziewczynę. Simon pomyślał, że przypomina to przenoszenie olbrzymiej lalki.
T L
Szkarłatne, pomarańczowe i żółte kwiaty, które trzymał w ręce, wyglądały jak dysonans na pastelowym tle pokoju. - Twój brat jest dla ciebie miły. Chciałabym, żeby jakiś przystojny mężczyzna przynosił mi bukiety. Panie Serrailler, wsadzę je do wazonu, dobrze? - Dzięki, Shirley. Czy ktoś jeszcze u niej był? - O, po południu miałyśmy tu właściwie małe przyjęcie. Chcieliśmy przenieść ją na dół, do holu, ale dzisiaj rano trochę ciekło jej z nosa, a pan wie, jak to jest, kiedy ona się zaziębi... a tam jest trochę paskudztw. Została więc tutaj, mieliśmy tu przyjęcie z herbatą, ciastkami i świeczkami, odrobiną lodów, śpiewaliśmy. Proszę spojrzeć, Rosa przyniosła ten błyszczący balon... Strasznie się jej spodobał. Powinien pan widzieć jej twarz, kiedy go zobaczyła, machała rękami, a oczy miała takie rozjarzone... i bardzo jej się podobały lody, otworzyliśmy też jej kartki z życzeniami. Pokój Marty ozdobiony był balonami, kwiatami i kilkoma czerwonymi wstążkami, przywiązanymi do łóżka i stolika. Simon pomyślał, że ją tu kochają,
dbają o nią i się nią opiekują. Co prawda, biorą to za pieniądze, ale też naprawdę ją lubią. Marta miała na sobie żółty, zrobiony na drutach szal, pod nim nocną koszulę. Włosy były świeżo umyte i spięte z tyłu pomarańczową wstążką. Te kolory pasowały do niej, podobnie muzyka. Simon przyniósł siostrze nową płytę z nagraniami orkiestry dętej. Często przyglądał się jej twarzy po włączeniu muzyki, widział na niej ożywienie i grymas rozpoznania, które na pewno były oznakami przyjemności. - Dobrze wygląda. Pielęgniarka wróciła z kwiatami w wielkim, rozłożystym wazonie o perłowym połysku.
R
- Tak, może to w końcu nie było nic takiego, ale zawsze jesteśmy ostrożni, jeśli chodzi o naszą małą Martę, prawda? - Dziś kończy dwadzieścia sześć lat.
- Wiem.
T L
- Dla mnie jest mała... Tak jak dla nas wszystkich. Wie pan, jak to jest.
Simon ujął dłoń Marty. Dziewczyna delikatnie poruszyła głową. - Wszystkiego najlepszego, kochanie. - Dziś rano przyszedł doktor Chris, przyniósł jej to... Proszę spojrzeć. Shirley uniosła jaskraworóżową, pluszową ośmiornicę o wielkich, obracających się oczach. - Leżała na kolanach całe popołudnie. Ciągle po to sięgała. Pluszaki. Balony. Błyszczące przedmioty. Barwy. Zabawki dla małych dzieci. Przypomniał ją sobie niedługo po urodzeniu, jak wpatrywała się w łóżeczko. Wyglądała jak bryłka kitu, bezwładna, w kolorze ciasta. Tylko włosy miała piękne. Na jednej z kart błyszczącymi literami napisano: Wielu szczęśliwych powrotów, było tam też wielkie różowo-purpurowe serce. Czy właśnie tego należało jej
życzyć? Więcej takich zmagań? Roku za rokiem, bez celu. Pogłaskał miękką jedwabistą skórę dłoni, leżącej bezwładnie i bez ruchu. - Mam nadzieję, że pan znajdzie tego chłopczyka, panie Serrailler, wie pan, nie mogę zasnąć, jak o nim myślę. Zastanawiałam się, czy pan w ogóle da radę tu dziś przyjechać, skoro ma pan to wszystko na głowie. - Zaraz będę musiał iść. Chciałbym być na urodzinach, ale nie mogę zostać długo. - Są jakieś wieści? - Prawdę mówiąc, żadnych. - Pewnie nie może pan nic powiedzieć...
R
- Shirley, zawsze mówię, że jeśli miałbym coś do powiedzenia, tobym powiedział. Ale teraz nie mamy właściwie żadnego tropu.
T L
- Słyszałam, że chcecie zrobić rekonstrukcję... Może ktoś sobie przypomni, że go widział. - Może. Czasem to działa.
- Biedny mały dzieciak. Niech mu Pan Jezus błogosławi i ma pod swoją opieką. Wysłuchaj nas, Panie - Shirley zamknęła oczy, złożyła dłonie, w jej głosie pojawiła się żarliwość - i niech ci, co go zabrali, wiedzą, że Pan pomści swoje niewiniątka, a ognie piekielne czekają nikczemników i bezbożników. Amen. Simon szybko wyszedł z pokoju, zaskoczony pasją w spokojnym zazwyczaj głosie opiekunki. Spojrzał jeszcze na siostrę, leżącą wśród jaskrawych kolorów, przytuloną do balonika, a widok ten ucieszył go na resztę dnia.
Kiedy dziesięć minut później wszedł do komisariatu, przez ułamek sekundy zamarło w nim serce. Na ławce w biurze siedział chłopiec w wieku około dziewięciu lat i w mundurku szkoły Świętego Franciszka. Miał takie włosy jak David Angus, bladą, nieco piegowatą twarz, odstające uszy, poważny grymas. U jego
stóp leżała szkolna torba, identyczna jak ta, którą zaginiony miał, gdy rozstawał się z matką. Ale chłopiec nie był Davidem Angusem. - To Hugo Pears... Trudno uwierzyć, jaki mamy fart. Chłopak jest identyczny. - Zgadza się na to wszystko? - Jest wspaniały. Chce kiedyś zostać aktorem i grać w filmach o rzymskiej armii. - Dobry Boże. Uważa to wszystko za świetne ćwiczenie? - Matka jest trochę nieufna. Ale powiedziała, że pański szwagier był dla niej bardzo dobry i nie potrafiłaby niczego odmówić jego rodzinie.
R
- O, to jeden z pacjentów Chrisa? Tak, pacjenci zrobią dla niego wszystko. Nawet coś takiego.
T L
- Akcję zaplanowano na siódmą czterdzieści pięć jutro rano. - Dobra robota, Nathan. Co z Brentem Parkerem? - Jest w ośrodku w Bevham. Nic na niego nie mamy. To nie on. Nie ma nawet samochodu. - Kto powiedział, że musiał mieć samochód? - Myśli pan, że chłopiec po prostu poszedł, trzymając za rękę kogoś, kogo nie znał? - Niczego nie zakładaj z góry. Nikt nie zeznał, że widział, jak David wsiada do auta, a my nie mamy pojęcia, czy poszedł sam, czy z kimś, kogo znał, albo z kimś, kogo nie znał. Bądź otwarty, bardzo otwarty. - Dobrze. - Jakieś raporty z zewnątrz? - Nic.
- Cholera. - No cóż, brak innych raportów to może być dobra wiadomość. - Nie marzę o tym, żeby usłyszeć raport o innym dzieciaku, który zniknął w drodze do szkoły. Ale ta cisza działa mi na nerwy. - Facet jest cwany. - Nie, po prostu ma fart. - Simon mocno walnął pięścią w biurko. - Co z danymi z komputera? - Jeszcze nic. - Przynieś mi kawę od Cypryjczyka, dobrze? Podwójne espresso i kanapkę na ciepło... Nic nie jadłem od siódmej. Byłem u siostry.
R
- Doktor Deerbon już urodziła? - Nie u tej. U Marty. Dzisiaj ma urodziny.
T L
Nathan wyglądał na zmieszanego. I czuł się zmieszany. Nigdy nie wiedział, jak reagować w tych rzadkich chwilach, kiedy detektyw Serrailler wspominał o swojej kalekiej siostrze. Zmienił temat. Wszyscy tak robią, pomyślał Simon. - Ostatniej nocy zwinięto dwa samochody... Zawsze to samo, najlepsze wózki, jeden jaguar, jeden range rover... Jeden z garażu, jeden spod domu, z podjazdu. Nikt nic nie widział ani nie słyszał. Czyściutka robota. - Teraz nie mam czasu zająć się tymi samochodami. Niech to robią mundurowi. Musimy trochę pogrzebać w papierach. Znaleźć wszystkie przypadki z ostatnich trzech lat, kiedy dzieci opowiadały o tym, że ktoś się koło nich kręci, o nieznajomych zagadujących je na ulicy... Wszystko. Zrobimy jeszcze jedno sprawdzanie, w całym kraju. Szukam nierozwiązanych spraw... Uprowadzania, sprawy dzieci, które zaginęły na krótki czas i się odnalazły, ale nikogo nie zatrzymano. Pamiętasz sprawę Blacka? Jeździł po kraju furgonetką, a dzieci, które zabijał, wywoził daleko, łapał je w przypadkowych miejscach, tam, gdzie miał okazję. Może ktoś jeszcze robi to samo? - Szefie, właśnie sprawdzamy mnóstwo takich przypadków.
- A ja chcę jeszcze więcej, znacznie więcej, dobrze? Swoją drogą, co z tym plakatem u Parkera? - Nagle sobie przypomniał, że go tam powiesił. Powiedział, że miał mu przypominać to, co się może stać. Twierdzi, że potrzebuje odrobiny przypomnienia. - Wierzysz mu? Nathan umilkł na chwilę. - Tak. To śmieszne, ale tak - powiedział w końcu takim tonem, jakby rzucał Serraillerowi wyzwanie - Ja też. A teraz już idź.
R
Nathaniel wyszedł. Starszy detektyw inspektor prawie nigdy nie podnosił głosu, a kiedy już mu się to zdarzało, stanowiło to raczej oznakę frustracji niż wściekłości. Ale i wtedy lepiej było zejść z drogi. Sierżant zawsze uważał, że Serrailler, choć przez większość czasu jest spokojny i łagodny, ma głęboko w sobie wrzący kocioł i pewnego dnia może wybuchnąć.
T L
- To przez seks - uznała Emma, kiedy jej o tym wspomniał. - Wątpię, żeby w ogóle go uprawiał. - Bzdury.
- Chcesz przez to powiedzieć, że potrzebuje jakiejś dobrej kobiety? - Coś w tym stylu.
26 - Pomalowałam jej paznokcie, widzisz? Tym różowym, gładkim lakierem z brokatem... Zawsze wglądają tak ładnie. Shirley podała Rosie parasolkę, a sama włożyła klucz do zamka. Wiatr sieknął im deszczem po plecach.
- Nie wiem, po co sobie zawracasz głowę, ona i tak o tym nie wie. Niczego nie widzi. - Dostrzegła swój balonik. Weszły do środka, wichura szarpnęła drzwiami i zatrzasnęła je za nimi. - Rozbierz się i zanieś swoje rzeczy do kuchni. Przemokłam do suchej nitki, woda nalała mi się do butów.
R
Po dziesięciu minutach zasłony były już zasunięte, światło i ogrzewanie włączone, a obie kobiety przycupnęły w kuchni. Czasem pod koniec długiego dnia pracy Rosa przychodziła do Shirley na kolację i spała u niej na sofie, zaoszczędzając sobie wędrówki autobusem przez miasto. Mogła co prawda nocować w jednym z pomieszczeń dla personelu, ale nie lubiła tego. Po pracy przyjemniej było wyjść z ośrodka. Choć bungalow Shirley stał po drugiej stronie trawnika - z okien widać było zakład - czuła się w nim jak w zupełnie innym świecie.
T L
A ten świat Rosa lubiła, w przeciwieństwie do ciasnoty i bałaganu swojego rodzinnego domu, z komputerowym i grającym sprzętem brata, tandetnymi robótkami ręcznymi babci, czarnymi workami, w których matka trzymała towar ze swojego stoiska na targu. Shirley raz czy dwa razy wpadła tam na herbatę i stwierdziła potem, że jej się podobało, bo znów się czuła częścią rodziny. Nie było tam jednak żadnego, ale to żadnego miejsca, gdzie dałoby się porozmawiać bez akompaniamentu telewizji czy muzyki z głośników. Nie to co tu. - Dziwny był ten dzień. Miały już pewien zwyczaj. Zawsze kiedy wracały ze zmiany, o ósmej trzydzieści wieczorem, jadły to, co zwykle jada się na śniadanie. Shirley wyjęła z lodówki jajka, bekon i pomidory, Rosa postawiła czajnik na gazie i pokroiła chleb. Wiatr uderzał w źle dopasowane, metalowe framugi okien. Siekł deszcz. - Nie wiem, jak tutaj wytrzymujesz z tymi jęczącymi drzewami. Ja bym zwariowała ze strachu. - Dobry Pan i jego aniołowie mają mnie w swojej opiece. Nie wiem, co jest strasznego w odrobinie wiatru.
- Naprawdę myślisz, że jej się podobał ten balon? - Nie widziałaś jej twarzy? Uśmiechała się na jego widok. - Biedactwo. - Myślę, że miała naprawdę miły dzień... Te wszystkie prezenty, te cudowne, kolorowe kwiaty, które przyniósł starszy inspektor i to, że prawie cała rodzina przyszła się z nią zobaczyć. - Biedna pani Fox. Przez cztery lata nikt jej nie odwiedzał, a teraz odeszła. - Tak jest najlepiej, Roso, teraz jest razem z Panem, a przecież tak naprawdę już nie żyła. Nic w niej nie było, została tylko skorupa. Sądzę, że Marta ma coś więcej.
R
- Jak myślisz, dlaczego Bóg uczynił ich takimi, jacy są? Zawsze mówisz, że wszystko ma swoją przyczynę, ale spójrz na Martę Serrailler, popatrz na Arthura... Jaki cel ma w tym Bóg?
T L
Rosa uważała mocną wiarę Shirley jednocześnie za fascynującą i odpychającą. Kiedyś poszła z nią do kaplicy. Śpiew, taniec i klaskanie były wspaniałe, naprawdę uskrzydlały. Przybywali tam ludzie nawet z miejsc oddalonych o wiele kilometrów. Ale to wyglądało raczej na zabawę. - Nie powinniśmy szukać odpowiedzi na takie pytania. Tylko Pan je zna. - To chyba nie jest jakaś kara, prawda? W każdym razie nie w wypadku Marty. Nigdy nie zrobiła niczego złego. Nigdy nie była w ogóle do tego zdolna. - O nie, Marta jest jednym z bożych niewiniątek. Jednym z Jego wybranych aniołów. - Nie rozumiem. - Pewnego dnia zrozumiesz. Co wieczór modlę sie za ciebie, Roso. - Nie potrzebuję żadnych modlitw, dzięki. - Oczywiście, że potrzebujesz. Wszyscy potrzebują. Chwalmy Pana.
Shirley zręcznie zsunęła jajka i bekon na dwa talerze, a Rosa posmarowała grzankę masłem. Wiatr ryczącym podmuchem o mało nie rozbił szyby. Światło zadrgało. - Tego nam jeszcze brakowało, awarii prądu. - „Ja jestem światłością świata" - Shirley zacytowała Biblię i zaczęła nalewać herbatę. Za mokrym trawnikiem i dziko szarpanymi wiatrem drzewami, na tyłach Ivy Lodge paliły się jeszcze światła. Prąd jednak płynął.
R
Hester Beesley wzięła wózek na kółkach i napełniła kubki z dzióbkami letnią omaltyną. Do pacjentów biorących leki już wkrótce miały zajrzęĄ pielęgniarki.
T L
Hester z roztargnieniem otworzyła drzwi pokoju numer 6, przez chwilaj nie wiedziała, dlaczego jest tam ciemno i zimno. Włączyła światło. Łóżkoj było puste. Grzejnik wyłączony. Drzwi do szafy otwarte. Pomyślała, że odchodzi się bardzo szybko. Pani Fox nie żyła dopiero pół dnia, a już z jej pokoju zniknął po niej wszelki ślad. Tak jakby nigdy nie: istniała. Istniał jednak pan Pilgrim, siedzący cicho i bez ruchu, wyjąwszy drżenie ' rąk i strużkę ściekającą mu z ust na śliniak. Zajęła się nim, a potem ruszyła do Marty, której pokój był jasny i kolorowy, dzięki kwiatom i kartom z życzeniami, nowym pluszakom oraz balonikowi, wciąż jeszcze przywiązanemu do rogu łóżka. - Jeszcze jej nie szykuj do snu - powiedziała siostra Aileen, odwracając głowę od drzwi. - Ktoś jeszcze do niej przyjdzie. Na tablicy była wiadomość od doktora. - No to ją trochę odświeżę. Patrz, kochanie, ktoś ci pomalował paznokcie, mogę się założyć, że to Shirley. Podoba ci się? Ładna z ciebie dziewczynka.
Aileen Whetton się skrzywiła. Denerwowała ją taka paplanina, ale Hester już taka była, zresztą, czy Marcie robiło to jakąś różnicę? Zwierzęta zostawiają na zimnie najsłabsze młode z miotu, aby umarło. Ludzie kiedyś robili tak samo. A teraz chwytają sie wszystkich sposobów, żeby sprowadzać umierających z powrotem, nawet jeśli jeśli są już gotowi przejść przez ostatnie drzwi. Nikt nie pozwala im po prostu się wymknąć. Rodzina Marty robiła przynajmniej coś więcej niż tylko wypisywanie czeków.
R
Aileen odblokowała wózek z lekami, odliczyła tabletki na sen dla pani Fison, wrzuciła je do plastikowego kubka. Nakłonienie jej, by zażyła lekarstwa, trwało czasem piętnaście minut. Otworzyła drzwi. Stara, łysa kobieta siedziała na łóżku i wpatrywała się w przestrzeń, z jej radia dobiegała irlandzka muzyka taneczna. Radio pani Fison zawsze grało jakąś muzykę, od rana do nocy. Jeśli gasło, płakała, jeśli go nie włączano, krzyczała.
T L
- Witam! - powiedziała Aileen, potrząsając tabletkami w małym, przezroczystym kubeczku. Nieco dalej Hester przecierała Marcie Serrailler twarz gąbką i na nowo zawiązywała wstążkę. - Musisz ładnie wyglądać na balu, Wasza Królewska Mość. Przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Z bukietu na stole wyjęła jaskrawoczerwony kwiat i wpięła go dziewczynie w miękkie, jasne włosy. - Jesteś moją ślicznotką - powiedziała. - No, kto jest moją ślicznotką? Marta się nie poruszyła.
W bungalowie papuga Elvis znienacka wydała z siebie odgłos pociągu. Rosa podskoczyła na krześle. Kobiety grały w karty. - Wypierdalaj - zaskrzeczał ptak. - Elvis, założę ci sukno na klatkę. Nie życzę sobie tutaj przekleństw.
- Boże chroń królową. - No, już lepiej. Kochamy Jej Królewską Mość, prawda? - Widziałaś zdjęcie księcia Williama w „Mail"? Skóra zdjęta z matki, ten sposób, w jaki spuszcza wzrok, taki cały zawstydzony, prawda? - Lubię Williama. - A ja lubię Karola. Zrobił mnóstwo dobrych rzeczy, o których nigdy się nie słyszało... Opiekuje się młodzieżą, no i stara się powstrzymać budowę drapaczy chmur. - Odwal się, odwal się, odwal się. - No i proszę bardzo. Ostrzegałam. Shirley wzięła pokrowiec z czerwonego weluru i nakryła nim klatkę z papu-
R
gą.
T L
- Nigdy się nie poddamy - oznajmił jeszcze Elvis, zanim ogarnęły go cisza i ciemność. Siedziały do jedenastej, oglądały telewizję, plotkowały o rodzinie królewskiej, grały w karty. O dziesiątej Shirley przyniosła butelkę harvey's bristol cream, którego kieliszek miały zwyczaj wypijać przed snem. - Zawsze myślałam, że ci, co chodzą do kościoła są abstynentami - stwierdziła Rosa. - To metodyści... Angielscy... Nie mają z nami nic wspólnego. - Aha. - „Wino, co rozwesela serce ludzkie". - Shirley uniosła kieliszek. - Na zdrowie. - O rety, to Huw Edwards*3 - powiedziała Rosa, kiedy w telewizji zaczął się dziennik. 3
* Znany prezenter BBC (przyp. tłum.).
Wicher dął coraz mocniej, szarpał drzewami. Jeden czy dwa samochody wjechały na podjazd, deszcz strumieniami i z ukosa lał się na przednie światła. Któryś z pensjonariuszy miał gości. W ośrodku nie stosowano żadnych ścisłych pór odwiedzin, wolno było zaglądać do pensjonariuszy, kiedy tylko się chciało. Przełożona pielęgniarek pani Scudder powiedziała, że dzięki temu miejsce to nie jest tylko domem opieki, ale także domem. Na korytarzach panowała cisza. Niektórzy pensjonariusze spali. Dopijano napoje, rozdano już lekarstwa. Tu i ówdzie przy łóżkach paliły się nocne lampki, ale w holu i na oszklonej werandzie było pusto, krzesła złożone pod ścianą czekały na poranne sprzątanie.
R
W poczekalni kolorowe rybki pływały spokojnie w oświetlonym akwarium, wędrując między kępami jaskrawych krzaczków.
27
T L
Odjechał samochód ostatniego z odwiedzających. Światła zaczynały gasnąć. Burza szalała coraz bardziej.
We wtorkowy poranek było pochmurne niebo. Zanosiło się na deszcz. O siódmej na Sorrel Drive przyjechała policyjna furgonetka i dwa samochody. Zatrzymały się kilka metrów od domu Alana i Marilyn Angu-sów. Za nimi, w niebieskim fordzie focusie między rodzicami siedział Huge Pears, blady i zdenerwowany. - Nienawidzę rekonstrukcji - powiedział sierżant Nathan Coates, z ustami pełnymi chipsów. - Wszyscy są przerażeni. Biedny dzieciak - wskazał głową wóz Pearsów.
- No tak, ale jeśli dzięki temu coś się okaże... - Nic się nie okaże. - Skąd wiesz? O co chodzi? Nathan zmiął opakowanie po chipsach. - Coś mi mówi, że tym razem... Ten chłopak jest w mojej głowie, rozumiesz? Cały dzień... To aż boli. To samo mówił wczoraj Emmie. - On nie żyje - powiedział. - Nie wiesz o tym. - Wiem. Ty też. Prawda? Emma nie odpowiedziała,
T L
- Witaj, Nathanie.
R
- Jest w mojej głowie - powtórzył i wyszedł z samochodu na ciemną ulicę. Starszy detektyw inspektor zatrzymał się tuż przed nim.
Przez chwilę stali obok siebie, spoglądając na dom Angusów za żywopłotem. Na piętrze paliło się światło. - Biedacy.
Serrailler kiwnął głową. - Coś musi z tego wyniknąć - powiedział na wpół do siebie. - Coś... Albo ktoś... To już za długo trwa. - Coś się pojawiło przez noc? Serrailler pokręcił głową i postawił kołnierz, chroniąc się przed mżawką. Ruszyli w stronę domu Angusów. On też, pomyślał Nathan. Też ma to w głowie.
Na ich widok jakiś samochód zwolnił i wolno przejechał obok, kierowca wpatrywał się w obu policjantów, ale kiedy Nathan się poruszył, przyspieszył i prędko odjechał. - Zapisałeś numer? - spytał Coates detektywa Martina. Martin wskazał na notatnik. - Cholerni gapie. Drobne krople spływały po samochodowych szybach. Nadal było ciemno.
Shirley Sapcote oparzyła sobie usta herbatą. Rosa po raz kolejny upinała włosy, które wysmykiwały się jej z rąk i nie chciały ułożyć. Elvis siedział cicho, bo na klatce wciąż leżał pokrowiec.
- Chcesz grzankę?
T L
- Niech już będzie lato.
R
- Jak w środku cholernej nocy. - Shirley wlała do kubka z herbatą nieco zimnej wody.
- Nie, dzięki. - Rosa weszła do kuchni. Podeszła do okna i odchyliła róg zasłony. - Ciemno jak w grobie. Pada. W takie dni chciałoby się naciągnąć koc na głowę. Shirley zdjęła sukno z klatki Elvisa. - Ja pierdolę - oznajmiła papuga, skacząc na drążku. - Ja pierdolę. Ja pierdolę. W ciemności i mżawce przeszły przez trawnik, ramię w ramię, ku Ivy Lodge. - Teraz może być już tylko lepiej - stwierdziła Rosa. Shirley cofnęła się i postawiła stopę w błotnistej kałuży. Zaczęły chichotać, a potem zaniosły się śmiechem, tak bardzo że za drzwiami musiały aż przystanąć, by złapać oddech.
Na zewnątrz mżawka przeszła w rzęsisty deszcz.
Kiedy Shirley zaniosła tacę do pokoju Marty Serrailler, wciąż było jeszcze ciemno, dlatego nie odsunęła zasłon, tylko włączyła lampkę obok łóżka i położyła tacę. - Kochanie, jesteś tu w najlepszym z możliwych miejsc, na zewnątrz jest okropnie, a ja wpadłam po kostki w kałużę. Jakbyś słyszała, jak przeklina ta papuga, tobyś się oblała rumieńcem... Nigdy w życiu nie słyszałaś takich wyrazów... No, prawda, kochanie? Pobudka.
R
- Ja wiedziałam - stwierdziła później. - Od razu. Nie wyglądała inaczej, nie wyglądała tak samo jak zwykle, tyle że była... była taka cisza w pokoju, taki spokój, wiesz? Wszystko się zmieniło. Popatrzyłam na nią i jej twarz była taka sama... Tyle że nie była. Po prostu nie była. Niech Bóg ją błogosławi. Bóg kocha jej nieskalaną duszę.
T L
Ale potem się rozpłakała. Siedziała w kuchnia dla personelu, Rosa trzymała ją za rękę, a łzy spływały jej aż po szyi. Choć w tym miejscu śmierć zdarzała się często i kontakt z nią był tylko częścią dnia pracy, odejście Marty Serrailler poruszyło wszystkich.
- Wtedy nie padało - powtarzała Marilyn Angus. - Nie padało. Jak mogą to robić, skoro wszystko jest takie inne? Nigdy nie zostawiłabym Davida na deszczu. Miała rację i Serrailler o tym wiedział. Nie chciała rekonstrukcji, bo nie potrafiła temu wszystkiemu podołać, ale to całkiem normalna reakcja... Teraz jednak deszcz sprawił, że wszystko wyglądało inaczej, ludzie, którzy tamtego ranka szli na piechotę, dziś wsiedli do wozów, a ci, co jednak szli, spieszyli się, patrząc gdzieś w dół. I Davida Angusa nikt nie zostawiłby samego na deszczu pod furtką. - Powinien pan to odwołać, prawda?
Nie mógł spojrzeć w jej wymizerowaną twarz. Miała brudne, niedbale uczesane włosy. Nie umalowała się. Marilyn Angus postarzała się o dwadzieścia lat. - Nie - odparł łagodnie. - Zrobimy to. Wszystko jest na swoim miejscu, a deszcz przestaje padać... Nie wiem, czy Hugo dałby radę drugi raz to przejść. Mały Hugo Pears stał razem z rodzicami obok jednej z policyjnych furgonetek. Nawet jeśli marzył kiedyś o graniu w filmach o rzymskich legionach, prawdziwa rola w policyjnej rekonstrukcji tak go zdenerwowała, że sam już nie wiedział, czy w ogóle chce brać w tym wszystkim udział. W końcu mnóstwo zachęt i słowa otuchy o tym, jak wiele dobrego zrobi, doprowadziły go pod drzwi domu Angusów, przytulonego do matki. Widać było, że jest zmartwiony.
R
Marilyn włożyła taki sam żakiet i kaszmirowy szal, jakie miała na sobie tamtego ranka, gdy zniknął David. Wzięła tę samą torebkę i teczkę. Powinna wyglądać elegancko, starszy detektyw inspektor doskonale o tym wiedział, powinna być umalowana, z umytymi włosami.
T L
Ale nie mógł jej tego powiedzieć. Otworzył drzwi wejściowe. Zaczęło się.
Jakoś przez to przebrnęli. Marilyn jakoś znalazła w sobie siłę, by wyprowadzić z domu małego chłopca, który tak niesamowicie przypominał jej syna, i podejść z nim do samochodu zaparkowanego na podjeździe. Deszcz zaczął lać jak z cebra. Simon Serrailler zaklął, obserwując to z drugiej strony ulicy. Samochody chlapały wodą, kilku sąsiadów dzielnie zajmowało się tym co zwykle, dokładnie tak jak wtedy. Telefon zadzwonił, gdy samochód Marilyn skręcił, wyjeżdżając z Sorrel Drive. Hugo Pears powoli szedł do furtki. - Serrailler, słucham. Przez chwilę albo dwie słowa szwagra w ogóle do niego nie docierały. Wpatrywał się w małego chłopca o bladej twarzy, z tornistrem i w czapce, stojącego teraz przy furtce domu naprzeciwko. Jakiś człowiek jechał na rowerze, pochylał
głowę na deszczu. Czy wtedy przejeżdżał tędy dokładnie o tej tamtej porze? Simon patrzył za nim, jak się oddalał. Głos Chrisa w komórce jakoś dziwnie brzmiał. - Hej, czy ty mnie słuchasz? - Jestem na Sorrel Drive, odtwarzamy ostatnie znane nam chwile Davida Angusa. - Jezu. - Coś się stało z Cat? - Nie - odparł spokojnie Chris. - Nie z Cat... Simon Serrailler słuchał, a kiedy szwagier skończył, powiedział:
R
- Dobra. Dziękuję - i rozłączył się.
T L
Wpatrywał się w komórkę. Hugo Pears ciągle czekał. Po prostu czekał przemoknięty do suchej nitki. Nathan Coates zamachał z radiowozu, kilka metrów dalej. Starszy detektyw inspektor raz jeszcze spojrzał na telefon. Potem wybrał numer sierżanta. - Dobrze, kończymy - oznajmił spokojnie. - Powiedz rodzicom, żeby podeszli do chłopca. I zabierz panią Angus do domu. Deszcz spływał mu po włosach do oczu, kurtka przemokła. Nathan Coates pobiegł do niego, poślizgnął się na mokrych liściach i o mało nie wywrócił. Coś wołał, opowiadał, jak wszystko poszło, i co zauważyli. Zamilkł, gdy zbliżył się do Serraillera. - Szefie? Nic panu nie jest? Simon spojrzał na niego. - Nic. - Simon jeszcze raz popatrzył na komórkę, jakby miała zaraz zadzwonić i znów zabrzmieć głosem Chrisa Deerbona, który oznajmia, że zaszła pomyłka. - Moja siostra nie żyje.
28 Doktor Derek Wix, lekarz Ivy House, siedział w pomieszczeniu dla personelu, pił herbatę i jadł kanapkę z bekonem. Zmienił dawkę tabletek dla pana Parmitera, zapisał antybiotyk na zapalenie ucha pannie Lem-men i podpisał akt zgonu Marty Serrailler. - Sprawdzasz mnie? - wymamrotał z ustami pełnymi chleba, kiedy do pokoju wszedł Chris Deerbon. - Nie bądź śmieszny. Derek Wix był dobrym lekarzem, ale ponurym i szorstkim człowiekiem. Jego pacjenci chyba go lubili, choć Chris i Cat często zastanawiali się dlaczego.
R
- Twoja szwagierka... To nie była infekcja dolnych dróg oddechowych.
T L
- Serce? Wix przytaknął, pijąc herbatę. - Chcesz ją zobaczyć?
- Oczywiście, że tam pójdę. Ale to ty tutaj jesteś głównym lekarzem, Derek. Derek Wix wstał. - Personel nie może dojść do siebie. - Kochali ją. Tak dobrze się nią opiekowali. - Ale i tak stało się to, co dla niej najlepsze. - Oczywiście. Tylko nie mów tego przy nikim. - Richard się ze mną zgodzi. Zawsze mi mówił, że nie powinna tu być. Chris nie wątpił, że jego teść wielokrotnie to powtarzał. - Wiesz, chodzi o to, że jeśli ktoś ich kocha, to są...
- Chodzi o to, żeby umarli, zanim zaczną szczekać. Nie dostają nic, żadnego uczucia, nikt nie zwraca na nich uwagi... Mówiłem ci o pracy Sarah w sierocińcu w Tajlandii? Nikt nie kocha tych biednych małych gnojków. Nigdy nikt ich nie kochał. W końcu zmieniają się w zwierzęta. Wyszedł. Chris musiał sobie przypomnieć, że Derek Wix ma czarującą żonę i trzy córki, w tym właśnie Sarah, która w zeszłym roku skończyła medycynę i od razu wyjechała do pracy na Dalekim Wschodzie.
Chris poszedł ku pokojowi Marty, Shirley Sapcote właśnie zmierzała tam korytarzem. Oczy miała zaczerwienione.
T L
R
- Niech Bóg ześle spokój jej pięknej duszy, jest teraz aniołem wśród innych aniołów. Doktorze Deerbone przez całe życie nie zrobiła nikomu krzywdy, nie powiedziała na nikogo złego słowa, o ilu można tak powiedzieć? Tylko o nowo narodzonych dzieciach, i ona taka właśnie była. Niewinna jak dziecko. - Ma pani rację. Wiem, jak była pani do niej przywiązana i jak dobrze się nią opiekowała. Wszyscy wiemy. Shirley poszła za nim do pokoju.
- Wiedziałam, jak tylko na nią popatrzyłam. Nawet nie musiałam jej dotykać. Wie pan, jak to jest, doktorze. - Wiem. - Wczoraj wyglądała dobrze, szczęśliwa... Wiedziałam, kiedy jest szczęśliwa. Wszyscy u niej byli, oczywiście poza doktor Cat... Jak ona się czuje, doktorze Deerbon? - Zmęczona czekaniem... i oczywiście teraz jest zmartwiona. - Tak... Ale powiem panu, że najbardziej przeżyje to inspektor. To zawsze był taki wzruszający widok, jak słuchała, kiedy do niej mówił. Byli jednością.
Chis stanął obok łóżka Marty. Śmierć, tak jak zwykle, oszukiwała. Gdyby nie przejmujący spokój, dziewczyna wyglądała, jakby spała. Śmierć nie napracowała się tutaj przy wygładzaniu zmarszczek uczynionych przez wiek i zmartwienia, bo Marta ich nie miała. Jej skóra przypominała skórę niemowlęcia, włosy były staranie ułożone, wyraz twarzy nijaki, spokojny i zgodnie ze słowami Shirley, całkowicie niewinny. Na obliczu Marty nie było doświadczenia, wiedzy, złych uczynków, emocji. Nie było życia.
T L
- Cześć, kochanie.
R
Cat Deerbon wsadziła Sama i Hannah do samochodu Philippy Granger. Grangerowie mieszkali najbliżej i Philippa przez ostatnich kilka tygodni chętnie podwoziła jej dzieci do szkoły. Cat posprzątała stół po śniadaniu, wytarła blat. Włożyła naczynia do zmywarki i wyjęła puszkę zjedzeniem dla Mephista. Kiedy pochyliła się, żeby położyć miskę na podłodze, po nogach spłynęły jej wody płodowe, na kafelkach zrobiła się kałuża. Westchnęła z ulgą i przysunęła do siebie telefon.
- Chris, musisz zadzwonić do Carol Standish. Carol zastępowała Cat w przychodni. Była nowa w Lafferton, wyglądała na kompetentną, miłą, ale nieco chłodną. Cieszyli się, że ją znaleźli, ostatnio trudno było o zastępstwo. - Nie ma jej dzisiaj. - No to będzie. Rodzę.
David Gdzie my idziemy? Nie chcą znowu iść do tego samochodu. Ja chcę już pójść do domu, proszę. Czy to jakoś zabawa? Albo zakład?
Mogę już skończyć i powiedzieć, że pan wygrał? Niech mnie pan nie ciągnie za ręką, boli mnie tam, gdzie pan wcześniej pociągnął, naprawdę, naprawdę boli... Niech pan nie ciągnie. Nie chcę iść do tego samochodu, ale pójdę, pójdę, proszę mnie nie ciągnąć za rękę. Jest ciemno. Ciągle jest cicho.
T L
29
R
Już dawno nie widziałem światła słońca. Od... Dlaczego wszędzie jeździmy po ciemku? Jestem już strasznie zmęczony tym jeżdżeniem. Dlaczego zawsze dokądś jedziemy? Stąd jest daleko do domu. Nie podoba mi się to. Niech pan się zatrzyma. Proszę, niech pan się zatrzyma.
Starszy detektyw inspektor rozejrzał się po pokoju i popatrzył na zgromadzonych funkcjonariuszy. Mógł to zobaczyć w ich twarzach. Wyczerpanie. Rozczarowanie. Tępy upór. Ale nie nadzieję. Teraz spodziewali się najgorszego. Pozostawało tylko pytanie, kiedy to nastąpi... - No tak, ta dzisiejsza rekonstrukcja wiele nie dała. Deszcz, rzecz jasna, zmienił scenariusz, ale przecież nie tylko o to chodziło... Nie pojawił się nikt, kto by powiedział, że coś widział. Bo nikt nic nie widział. Po prostu. Kazaliśmy przejść przez to chłopcu i pani Angus na próżno. - Szefie, chwileczkę, był telefon od tego rowerzysty... Mówił, że kiedy jechał dziś rano, nic nie wiedział o rekonstrukcji, ale właśnie usłyszał o niej w pracy i zadzwonił. Serrailler przypomniał go sobie. Mężczyzna przemykający na górskim rowerze, z głową wciśniętą w ramiona przed deszczem. - Przyjechał tutaj?
- Będzie mniej więcej za godzinę... wcześniej nie może wyjść z pracy. Przypomniał sobie, że tamtego ranka widział chłopca przy furtce. Kilka osób w biurze tryumfalnie uderzyło pięściami powietrze. - Coś jeszcze? - Jak dotąd, nie. - Dziękuję wszystkim. Wiem, że to wszystko jest frustrujące, ale nie możemy przestać. - Szefie, a co naprawdę myślimy o tej sprawie? - Nie interesuje mnie to, co myślimy, ale co robimy. Jenny, zdwójmy wysiłek, żeby go znaleźć. Nie ma innego wyjścia.
R
Serrailler wyszedł z pokoju, a tam wróciło dotychczasowe przygnębienie. Ulga zniknęła.
T L
- On wie, że chłopiec nie żyje - stwierdziła Jenny Humble. - Czemu, do diabła, tego nie powie? Nathan Coates odwrócił się do niej.
- A nawet jeśli tak jest, to co, mamy przestać go szukać? Pomyśl o rodzicach. Najgorsza rzecz to nie wiedzieć i nigdy go nie odnaleźć, zapytaj o to każdego, kto miał do czynienia z zaginięciem, powie ci to samo. - Mój tata przez cały tydzień wypatrywał naszego psa. Nigdy się nie poddał, wciąż myśli, że on jednak wróci. - Właśnie. Najgorsza jest niepewność. Pokój opustoszał, zatrzasnęły się drzwi. Simon Serrailler stał przy oknie swojego gabinetu i spoglądał w dół, na parking. Było już południe, a wciąż panował półmrok. Miał wrażenie, że od chwili gdy wstał tego ranka, minęło całe stulecie. Zadzwonił telefon.
- Panie inspektorze, pani komisarz do pana. Jeszcze to, pomyślał ze znużeniem... Pytania, czemu nie ma postępów... Co robimy... - Simon? - Witam panią.
R
Paula Devenish byłe jedną z nielicznych kobiet-komisarzy policji. Zbliżała się do pięćdziesiątki, w policji pracowała, od kiedy skończyła dwadzieścia lat, dostała królewski medal policyjny i medal za odwagę. Od kiedy zjawiła się w tej okolicy osiemnaście miesięcy temu, poprawiła działanie policji w hrabstwie, statystyki wykrywalności przestępstw, morale. Była kompetentna, pełna energii, miała wręcz przerażającą wiedzę o wszelkich aspektach pracy policji i mnóstwo zaangażowania. A poza tym była przystępna i sympatyczna. Simon bardzo ją szanował.
T L
- Jak się trzymacie? Wiem, jak to jest, kiedy dni mijają i nic nie ma... Wszyscy czują się źle. - Właśnie tak tu jest... Błądziliśmy we mgle i nadal błądzimy. - Chciałabym przyjechać na komisariat w piątek. Proszę powiedzieć swoim ludziom, że jestem po ich stronie, dobrze? Nie chcę, żeby pomyśleli, że ktoś ich poddaje krytyce, teraz kiedy i tak są pod presją. - Dziękuję, zrobię tak. Docenią to. Nasza ekipa potrzebuje jakiegoś zastrzyku energii. - Byłoby nim znalezienie chłopca, ale ja też spróbuję zrobić wszystko, co w mojej mocy. A co z panem? Bierze pan wolny dzień? - Słucham? - Właśnie dowiedziałam się o pańskiej siostrze. Była to właśnie jedna z tych rzeczy, które sprawiały, że Paula Devenish miała nad nim wręcz przerażającą przewagę: wiedziała o wszystkim, niemal zanim się to zdarzyło, nawet o tak osobistych sprawach.
- Wezmę parę dni wolnego... Gdyby pani mnie potrzebowała, będę pod telefonem.
Deszcz na chwilę ustał, ale niebo było ciężkie od żelaznej szarości, mknęły przez nie chmury. Samochody miały włączone światła. Jakaś kobieta, ciągnąc za sobą dziecko, zaryzykowała i przebiegła jezdnię tuż przed wozem Simona. Serrailler zaklął i uderzył spodem dłoni w klakson. Przestraszył kobietę, a dziecko się rozpłakało. Zdjął nogę z gazu.
T L
R
Myślał o Marcie. Wiedział, że to, co się stało, cicha śmierć we śnie, to dobry koniec pozbawionego nadziei życia... Bo ono było pozbawione nadziei, nie miał się co oszukiwać... Nie żałował jej, żałował samego siebie. Bliskość, jaką czuł z siostrą, została gwałtownie przerwana, jego uczucia znalazły się w stanie zawieszenia. Teraz nie było nikogo, do kogo mógłby je skierować. Śmierć Marty zostawiła w nim nieprzyjemną nieszczęśliwą pustkę.
Matka była w kuchni. Stała przed kuchenką, czekając, aż zagotuje się woda w czajniku. Ku zaskoczeniu Simona miała na sobie bordowy szlafrok, a włosy rozpuszczone. Nigdy nie pozwalała się tak oglądać. Odwróciła się, kiedy syn wszedł i ją objął. Bez makijażu i eleganckiego ubrania wyglądała starzej - a także łagodniej. Zniknęła wygładzona powłoka, którą zawsze pokazywała światu. Serraillerowi zdawała się twarda jak lakier, teraz mocno przytulała się do niego prawdziwa kobieta. Odsunęła się, kiedy czajnik zaczął gwizdać. - Poszłam ją zobaczyć. A potem wróciłam do domu i położyłam się do łóżka. Musiałam na jakiś czas wymazać z pamięci różne rzeczy. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek coś takiego zrobiła. Zastanawiał się, jak ojciec radzi sobie ze śmiercią Marty, śmiercią, którą od tak dawna głośno zapowiadał.
- Nie płaczę - powiedziała Meriel Serrailler. - Lata temu wylałam wszystkie łzy, jakie dla niej miałam. Rozumiesz to? - Tak. To jednak szok. Wczoraj czuła się dobrze. W każdym razie na taką wyglądała. - Tak, ale wiesz, jak to zawsze było. Nie mogła powiedzieć, jak się czuje. Matka napełniła dzbanek kawą i postawiła przed nim. - Jadę do Ivy Lodge. - Simon sięgnął po dzbanuszek z mlekiem. - Na resztę dnia wziąłem wolne. - Dziwię się, że cię puścili. - Chodzi o sprawę Angusa? Nic nie mamy.
T L
R
- O, kochanie, jakie czarne chmury tu się nagromadziły. Nie potrafię przez nie dostrzec światła. Nie jestem sobą. Czuję się, jakbym straciła coś, co jak sądziłam, było ciężarem, a okazało się, że jednak wcale nim nie było... Kiedy dźwigasz swoje dziecko, w jakimkolwiek sensie, to ono nie jest ciężarem, prawda? Ale ja tego nie wiedziałam aż do dzisiaj... Nie wiedziałam. O reszcie was tak, ale z Martą to było zawsze... takie skomplikowane. Spojrzał w filiżankę. Twarz matki pokrywała siatka drobnych zmarszczek. Ale wciąż jest piękna, pomyślał Simon, miała wąskie, wystające kości policzkowe, zgrabny, prosty nos - piękna, surowa, nieco ponura. A teraz, kiedy musiała się zmierzyć nie tylko ze śmiercią najmłodszego dziecka, ale także z napływem dziwnych i niespodziewanych uczuć, po raz pierwszy stała się podatna na cios. - Gdzie jest ojciec? - Poszedł do zakładu pogrzebowego... i inne takie sprawy. - Ustalanie przyczyn zgonu? - Nie... A po co? - Właściwie po nic.
- Richard nie chce żadnego zamieszania... Zamówił po prostu kremację zwłok. Prochy mają być później pogrzebane w klasztornym ogrodzie, będzie tylko mały nagrobek. - A ty czego byś chciała? - O, kochanie, to zostawiam jemu, on musi wszystko załatwić, w tym jest najlepszy. - Czemu nie może mieć porządnego pogrzebu? Czy nie wyprawiłabyś go każdemu z nas? Czym Marta różni się od reszty? Możemy urządzić mały rodzinny pogrzeb w katedrze, w bocznej nawie. - Simon, nie dam rady z nim walczyć. Zostaw go w spokoju. - Załatwię to. Pozwól mi porozmawiać z ojcem.
R
- Proszę, nie rób tego. A poza tym, to co za różnica? Simon nalał z dzbanka kawy do filiżanki.
T L
- Dla mnie to wielka różnica.
Matka siedziała na krześle bardzo wyprostowana, nie patrzyła na niego. Zawsze tak z nią było, pomyślał, zostawiała sprawy samym sobie, pozwalała, by zdarzenia biegły swoim torem, niczego nie przyspieszała, łagodziła męża, spełniała jego zachcianki, dbając, by panował spokój. Właśnie w taki sposób wytrwała w długim i nieszczęśliwym małżeństwie z tyranem. Uciekała od niego do pracy, a na emeryturze do wszystkich tych swoich komitetów i kółek. Simon nie chciał, żeby Martę poddawano ponurej kremacji, trwającej dziesięć minut, a potem wszystko tak ukryto, jakby była czymś wstydliwym. Wiedział, że Cat, jedyna wierząca osoba w rodzinie, regularnie uczęszczająca do kościoła, też się z nim zgodzi. Ale Cat nie mogła teraz przyłączyć się do boju przeciwko ojcu. Simon zastanawiał się, czy wystarczy mu ducha i odwagi, aby walczyć samotnie, zwłaszcza jeśli miało to przysporzyć matce aż tylu zmartwień. - Jej pokój wyglądał tak kolorowo - odezwała się Meriel. - Czerwony balonik i kwiaty od ciebie.
- Shirley pomalowała jej paznokcie na różowo i zawiązała wstążkę we włosach. Kochała ją. Matka patrzyła gdzieś w punkt za jego plecami, spojrzenie miała nieobecne. - Jakie to dziwne - powiedziała powoli. - Jakie to było dziwne. Uniosła zaniepokojona wzrok, gdy przed domem zatrzymał się samochód Richarda Serraillera. - W porządku- powiedział Simon. Wyciągnął rękę ponad stołem i przykrył dłoń matki. Ojciec energicznie wszedł do kuchni. - Załatwione. Meriel wstała, żeby zaparzyć świeżej kawy.
R
Na stole piętrzył się stos porannej poczty. Richard Serrailler uniósł najwyżej leżący list, czytał go przez kilka sekund, a potem spojrzał na Simona.
30
T L
- Czemu tu jesteś, zamiast łapać kryminalistów? - zapytał z uśmiechem.
- Wiesz co, gdyby wtedy nie zadzwonił Chris z wiadomościami, mówię ci, chyba rąbnąłbym go w zęby. - Bardzo stosowne dla starszego detektywa inspektora - odparła Cat, patrząc na swojego nowo narodzonego syna. Światło z nocnej lampki tworzyło miękki krąg wokół obojga, leżących na wysokim, szpitalnym łóżku. Dopiero co minęła szósta wieczór. Simon siedział obok siostry, zanurzony w tym uroczym kręgu. - Chciałbym mieć teraz przy sobie szkicownik. Ten widok jest doskonały.
Cat się uśmiechnęła. - Jeszcze będzie mnóstwo okazji. Nigdzie się nie wybieramy. - Sam i Hannah już tu byli? - Oczywiście. Sam cały czas naśladował odgłos samolotu, a Hannah była aż różowiutka z zadowolenia. - Tak jak ja. Kiedy zadzwonił Chris, kilka sekund po cynicznej uwadze Richarda Serraillera o łapaniu kryminalistów, Simon poczuł, że rośnie w nim serce. Uświadomił sobie wtedy, jak bardzo jest zaciśnięte. - Co powiedziała matka? - To, czego się można spodziewać... O ciężarze gniotącym całą noc...
R
- ...i o radości, która przyszła nad ranem... No, ktoś musiał to powiedzieć.
T L
- To dziwne, jak to się często zdarza... Śmierć, a potem nowe życie. - Codziennie. - Cat delikatnie potarła plecy syna, a potem przystawiła go do drugiej piersi. - Każdego dnia. - Ma już imię?
- Dwa, Felix Daniel. Simon patrzył, jak jego nowy siostrzeniec przytula się do piersi matki, porusza usteczkami, oczy ma zaciśnięte. Przeniknęła go fala czułości. Przy nikim, nikim na całym świecie nie zdołałby się rozpłakać właśnie tak, jak zrobił to teraz. Cat wyciągnęła do niego rękę. Myślała, że i ona zaraz zaleje się łzami. Simon tłumił uczucia, które gotowały sie w nim od zamordowania Frei. Śmierć Marty, a teraz narodziny dziecka uwolniły je i Cat cieszyła się z tego. W milczeniu trzymała dłoń na ręce brata. To nie był odpowiedni czas na pocieszające słowa lekarza.
Po chwili Simon wstał i poszedł do łazienki. Usłyszała, jak odkręca kurki z wodą. Felix mocniej przytulił się do jej piersi, przebierał paluszkami z zadowolenia... Kiedy Simon wrócił, w drzwiach stanął Chris. Włosy Serrailllera były wilgotne, a twarz nabrała nieco koloru. - Ja już wychodzę... Teraz będę chyba spał całą dobę. Nachylił się, pocałował siostrę i objął dłonią wilgotną, ciepłą główkę Feliksa. - Dobrze - powiedział i wyszedł, przelotnie dotykając ramienia Chrisa, kiedy przechodził obok niego.
T L
31
R
Na korytarzu przystanął, wytarł nos i oczy. Ręka mu drżała.
Pamiętaj, jesteś policjantką, a nie ich przyjacielem. Jesteś po naszej stronie, a nie po ich stronie. Nie spoufalaj się z nimi. To upomnienie, które Kate usłyszała od starszego detektywa inspektora, było niezbędne w chwilach takich jak ta, gdy musiała trzymać się na dystans, być taktowna i dyskretna, a zarazem wszystko widzieć, słyszeć i zdać później relację z kłótni Angusów. Funkcjonariusz do spraw rodziny był właśnie kimś takim - pośrednikiem między policją a rodziną. Nie był zaś doradcą ani pomocnym ramieniem, na którym można się wypłakać, nie był przyjacielem rodziny. Kate musiała balansować na cienkiej linie i właśnie złapała się na tym, że zaczyna brać stronę Marilyn. Siedzieli w kuchni, robili zapiekankę z mielonego mięsa i ziemniaków. Kate obierała kartofle, Marilyn rumieniła mięso. Nagle trzasnęły drzwi wejściowe. Dopiero minęła szósta, a przecież Alan Angus, od kiedy w jego domu zagościła Kate, nie wracał wcześniej niż o ósmej.
Marilyn spojrzała na nią wystraszona i szybko wyszła do holu, prosząc policjantkę, żeby zdjęła mięso z gazu. - Co się stało? - Kate usłyszała, jak Marilyn natarczywie wypytuje męża. Coś złego? - O co ci chodzi? Nic złego się nie stało. - Dzwonili do ciebie? Coś usłyszałeś? - Nie. Tylko ty jesteś w stałym kontakcie z policją i jakby coś się stało, to ty o tym usłyszysz. - To dlaczego jesteś tak wcześnie? Nigdy nie przychodzisz tak wcześnie. - Po prostu odwołano operację... To się zdarza. - Nigdy się nie zdarza.
R
- Ale śmierć się zdarza, a ten pacjent umarł. W porządku?
- To znaczy jak?
T L
- Alan, muszę z tobą porozmawiać. Bardzo mi przykro, że tak się zachowujesz.
- Nigdy cię nie ma. - Teraz jestem.
- Odsunąłeś się ode mnie. I od Lucy. Ona to widzi. - A po co mam siedzieć cały dzień w domu? Pomogę go odnaleźć? Po> mogłoby to jakoś tobie albo Lucy? Nie mówiąc już o moich pacjentach? - No tak, twoi pacjenci. - Jeśli potrafisz mnie przekonać, że lepiej, jeśli będę tu siedział z tobj cały dzień, to z przyjemnością zostanę. Głosy oddaliły się, Alan Angus ruszył w stronę schodów. Żona poszła zi nim.
Kate skończyła obierać ziemniaki, pokroiła je i włożyła do garnka z wo-dą, a potem rozejrzała się za marchwią. Wtedy zadzwonił telefon. - Starszy detektyw Marshall, słucham. - Cześć, Kate, tu Nathan. - Coś się stało? - Niezupełnie... ale z rekonstrukcji coś jednak wynikło. Rano dzwoni jakiś facet. Był tam. To on jest tym rowerzystą. Powiedział, że na początki niczego nie skojarzył, przypomniał sobie dopiero, jak dotarł do pracy. Wi dział Davida Angusa stojącego przy furtce... Tornister leżał na ziemi.. Chłopak patrzył na ulicę... Około ósmej dziesięć. - I?
R
- Ito wszystko. - Aha.
T L
- Mamy świadka... Chłopiec tam na pewno był. - Tak, ale o tym już wiedzieliśmy.
- Ktoś mógł... Ktoś mógł nas nabierać. - Jak to?
- Tatuś mógł po niego wrócić i na przykład jednak go zabrać. - Daj spokój. Fachowcy od kryminalistyki obejrzeli samochód tatusia zawsze tak robią. Najpierw się podejrzewa rodziców i nimi się zajmuje w pierwszej kolejności. Ale to nie oni. Widział coś jeszcze? - Już nic. Przykro mi. - Dzięki, Nathan. Kate znalazła ostry nóż i cebulę, zaczęła ją kroić, odkręciwszy wcześniej zimną wodę, tak jak zawsze robiła jej matka. To jednak nie powstrzymało łzawienia.
Musi zatem oznajmić Angusom, że są nowe wiadomości, ale tak naprawdę wcale ich nie ma... Nie ma nic, czego sami by nie wiedzieli. Gdyby ten człowiek na rowerze przejeżdżał minutę albo dwie później, wtedy mógłby... Ale nie wolno tak myśleć. Ciągle jej powtarzano, żeby opierała się na faktach, a nigdy na domysłach. Nigdy nie miej ani odrobiny nadziei, nigdy się nią nie podpieraj. Trzymaj się tego, co wiesz, nie chowaj się w mrzonki, nie daj się im wciągnąć... Z piętra doszły ją podniesione głosy Angusów. Trzask drzwi. Jeden, jedyny krzyk cierpienia. Wyszła z kuchni. Marilyn schodziła na dół, trzymając się za głowę z twarzą wykrzywioną przez płacz i wściekłość.
R
- Nie mów mi, że wszystko w porządku, bo nic nie jest w porządku... W takiej sytuacji nigdy nic nie jest w porządku. Co się stało? Czegoś się dowiedziałaś?
T L
Kate odprowadziła ją do kuchni.
W całym Lafferton David Angus spoglądał z plakatów: rozwieszonych w sklepowych witrynach, w oknach domów, na tablicach ogłoszeń, w pubach i klubach, w bibliotece, w centrum sportowym, na basenie. I to nie tylko w Lafferton, teraz afisze rozwieszono w całym kraju. David Angus z plakatu, dziewięcioletni uczeń o poważnej twarzy i odstających uszach, gdyby tylko mógł widzieć, zobaczyłby, jak matki przyciskają bliżej swoje dzieci, a nauczyciele nerwowo spoglądają na bramy szkół i place zabaw, usłyszałby - gdyby mógł słyszeć - to, co mówił każdy o „tym biednym chłopczyku", „tych biednych rodzicach", a co gorsza, usłyszałby też słowa: „martwy", „zamordowany" i najczęściej, „nie ma już nadziei". Kiedy Simon Serrailler kroczył po niebieskim dywanie, zmierzając ku drzwiom wyjściowym oddziału szpitala położniczego w Bevham, oczy Davida Angusa śledziły go z plakatu na tablicy ogłoszeń. Ogromne zmęczenie, jakie poczuł, po części wynikało z głodu. W lodówce nie miał już prawie nic do jedzenia, a ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę, był posiłek na mieście, a nawet w pubie.
Uznał jednak, że zachęcająco wygląda sklep rybny Szprotka i Makrela na rogu March Street. Kupił świeżego, pieczonego łupacza z frytkami, zawinął w dwie warstwy papieru i pognał ulicą w stronę domu. Cisza, która zadźwięczała mu w uszach, gdy otworzył drzwi, nigdy jeszcze nie była przyjemniejsza. Zamknął drewniane okiennice, zasłaniając wilgotną noc, zapalił światło i wsadził kolację do piecyka, a potem nalał sobie dużą szklankę whisky Laphroaig. Pił niewiele, zwłaszcza sam w domu, dlatego teraz ta porcja wystarczyła, żeby się rozprężyć, złagodziła zmęczenie i chłód w kościach, który, jak wiedział, był raczej duchowy niż cielesny.
R
Mógł już jeść, pić, zrobić sobie kawę i czytać - ale nie nową biografię Stalina, którą kupił wczoraj. Z kieliszkiem w ręku przejrzał półki z książkami. Pamiętnik nikogo, Trzech panów w łódce... Nie miał ochoty na nic śmiesznego, wyciągnął więc powieść z serii o przygodach Hornblowera, którą ostatni raz czytał kilka lat temu.
T L
Zanim usiadł do jedzenia, zadzwonił jeszcze na komisariat. - Czy Nathan jeszcze jest?
- Właśnie wyszedł, proszę pana. - Jest coś nowego?
- Raczej nie... Większość poszła już do domu... Wszyscy są trochę zniechęceni. - Wiem. Każdy chce się dobrze się wyspać. Poza ludźmi, którzy tego snu najbardziej potrzebują, pomyślał, odkładając słuchawkę, Angusami. Funkcjonariuszka do spraw rodziny powiedziała mu, że Marilyn Angus śpi tylko wtedy, gdy zażyje tabletki, które przepisał jej Chris, ale nie cierpi ich brać, bo czeka na wieści i chce pozostać czujna. A David? Czy David śpi? A może nie żyje? W głowie Simona zakotłowały się myśli.
Z kuchni dobiegł zapach gorącego papieru. Otworzył drzwiczki piekarnika i już miał wyjąć z niego talerz z zawiniątkiem z rybą i frytkami, kiedy usłyszał, jak ktoś dzwoni do drzwi. No tak, powiedział Chrisowi, że może wpaść, kiedy będzie wracał do domu. Podszedł do domofonu. - Cześć, Chris, wejdź na górę. Otworzył drzwi szwagrowi. Ale to nie Chris ukazał się przed nim, pokonując ostatnie stopnie schodów - Witaj, Simonie. Skorzystałam z okazji... Wiem, że to nie na mnie czekałeś. Jesteś ostatnią osobą na świecie, na którą bym tu czekał, pomyślał Simon. - Witaj, Diano.
T L
- Co ty tutaj robisz?
R
Stał w drzwiach, patrząc na nią. Była tu kimś kompletnie obcym, wysoka, rudowłosa, zgrabna kobieta, elegancka i wyperfumowana, starannie umalowana. Nie znał jej takiej, czy kiedykolwiek ją znał? Owszem, w innym życiu, kiedy był kimś innym.
Nie chciał jej wpuścić. Mieszkanie, jego sanktuarium, stanowiło dla niej miejsce zakazane. Nigdy w nim nie była. W ogóle nigdy się nie spotkali w Lafferton. - Ciężko cię wytropić. Nie odpowiedział. - Mam rozumieć, że wolisz, abym sobie poszła? - Przepraszam... Jasne, że nie. - Przytrzymał drzwi otwarte. - Jeśli ci to nie odpowiada... Do cholery, jasne, że mi nie odpowiada. Twoja wizyta tutaj nigdy mi nie będzie „odpowiadać". - Napijesz się czegoś? - To zależy. - Słucham?
- Przyjechałam samochodem. Dlatego od tego, jak długo tu zostanę, zależy, czy się napiję, czy nie. - Miałem właśnie robić kawę. Siadaj. Poczekaj chwileczkę. Simon poszedł do swojej nieskazitelnie czystej kuchni, zamknął drzwi, oparł się o nie plecami. Cholera. Jasna cholera.
T L
R
Nalał wody do ekspresu, szybkim, gwałtownym ruchem otworzył kredens. Paczuszka z rybą i frytkami leżała przed nim na talerzu, stygła. Rozerwał ją, chwycił garść frytek, odłamał kawałek ryby i wsadził do ust. Umierał z głodu. Ze złości na Dianę aż poczuł ucisk w dołku. Poznał tę kobietę za granicą, przez kilka lat łączyła ich luźna znajomość, której, przynajmniej z jego strony, nie komplikował jakiś nadmiar emocji. Chodzili do teatru, do kina, a częściej na wspólną kolację. Potem zwykle lądowali w łóżku, u niego w hotelu albo w domu Diany, przerobionym z dawnej stajni. Zawsze prosiła, żeby tam z nią został, ale on nigdy nie zostawał. Lubił jej towarzystwo... Była atrakcyjną, inteligenta, wykształconą, a także dziesięć lat od niego starszą wdową, właścicielką dobrze prosperującej sieci restauracyjek. I tak było w porządku. No właśnie, było. W zeszłym roku Diana dzwoniła do niego kilka razy, raz niedługo po zamordowaniu Frei Graffham, potem kilka tygodni później, ale musiała zostawiać wiadomości na sekretarce. Nie oddzwonił. Uznał, że zrozumie, co oznacza ta cisza i do tej pory właściwie o tym nie myślał. Wiedział już, co zrobi, kiedy Diana wypije kawę. Wziął tacę i otworzył drzwi. Miała na sobie kremowy kostium z dzianiny, szmaragdowe kolczyki, drogie pantofle. Stała odwrócona do niego plecami, oglądając jeden z rysunków Simona, wiszących na ścianie. - Przepraszam, nie mam ciasteczek... Pusta lodówka. Odwróciła się i spojrzała na niego spokojnie. - Nie szkodzi. Wystarczy sama kawa.
Nie odpowiedział, tylko schylił się po filiżanki. - Zajmujesz się teraz sprawą tego zaginionego chłopca? - Prowadzę ją. - O Boże, są jakieś wieści? - Nie. Słodzisz? - Nie pamiętasz? Szczerze mówiąc, nie pamiętał, a gdyby nawet pamiętał, nie przywykłby do tej wiedzy, to były osobiste szczegóły, których nie chciał mieć w głowie. - Przepraszam. - Nie ma za co. Podoba mi się ten rysunek.
- To twoja matka?
T L
- Dziękuję.
R
Wskazała portret jego matki, narysował go w tym roku. Powiesił go, by się namyślić, czy jest odpowiednio dobry, aby dać go na najbliższą wystawę.
To nie ma nic wspólnego z tobą. Moja rodzina to nie twoja sprawa, ale część mojego życia, do której nigdy nie będziesz należeć. Przypomniał sobie, jak prędko Freya zaprzyjaźniła się z jego matką i z Cat. Diana uniosła filiżankę i spojrzała na Simona. Usiadł na krześle, w pewnej odległości od niej. - No dobrze, Simonie, czy możesz mi powiedzieć, co się z nami stało? Dzwoniłam do ciebie kilka razy, nie odebrałeś. Nie oddzwoniłeś. Ani razu. Nie potrafił odpowiedzieć. - Chyba nie rozstaliśmy się w złości, prawda? Usiłuję sobie coś przypomnieć... - Nie, oczywiście, że nie.
- No więc... Zawahał się, już miał się tłumaczyć, zwalić wszystko na pracę... Otrząsnął się. To nie w porządku. Diana zasłużyła, aby usłyszeć prawdę albo chociaż jedną z jej wersji. Powie to raz i wszystko się wyjaśni, a potem ona odejdzie i nie będzie już możliwości nieporozumienia. - Miałem naprawdę okropny rok... Ktoś, kto stawał mi się bliski, umarł. Nie wiem, co mogłoby się zdarzyć między nami. A potem, oczywiście, nic już nie mogło się stać. Nie byłoby w porządku z mojej strony wobec ciebie przyjeżdżać do Londynu i... Spotkanie z tobą nie jest chyba czymś, czego teraz chcę. - Mówiąc „teraz", masz na myśli Jeszcze"?
R
Zobaczył to w jej twarzy, chociaż starała się to ukryć, zobaczył głód czy może apetyt, który poznał i który sprawił, że zapragnął otworzyć okiennice i okno i rzucić się w dół, byle tylko uciec. Milczał. Diana zamieszała kawę i wypiła łyk. Dostrzegł, że drży jej ręka.
T L
- Nienawidziłam tego roku - powiedziała. - Tęskniłam za tobą. Za twoimi wizytami. Za wspólnymi wyjściami. Za chodzeniem z tobą do łóżka. Pracowałam jak diabli. Prawie cały czas krążyłam między restauracjami. - Dobrze prosperują?
- O tak, dobrze i zarabiam na nich mnóstwo pieniędzy. Ale to nie ma znaczenia, odrywa mnie od rozmyślań, tylko tyle. - Bzdury. Kochasz swoje imperium. - Oddałabym je jutro... Simon wstał. - Muszę zadzwonić na komisariat - oznajmił. - Proszę, bądź na tyle przyzwoity, żeby mnie nie okłamywać. Gdyby cię potrzebowali, sami by zadzwonili. Prawda? Jeśli czekasz, aż sobie pójdę, to mi powiedz. - Nie... dokończ kawę, oczywiście jeśli masz ochotę. Diana wstała i powoli rozejrzała się po pokoju.
- Nie mogłam się doczekać tej wizyty - powiedziała cicho. - Nie mogłam się doczekać chwili, gdy zobaczę miejsce, w którym mieszkasz. Wyobrażałam je sobie. Tęskniłam do tego, aby być w tym pokoju, w mieszkaniu, razem z tobą. Jest doskonałe. Stał w milczeniu. Idź już, proszę, idź teraz. To mój pokój. Nienawidzę, kiedy ktoś tutaj przychodzi, nie chcę tego. Nie chcę słuchać o twoich uczuciach, o tym, co cię boli, o tobie. Proszę. - Nie chcę wychodzić. Teraz wyzbywam się wszelkiej dumy, prawda? Nie każ mi wychodzić.
R
Cisza w pokoju przywodziła na myśl ostatnie chwile przed jakąś straszliwą eksplozją, wybuchem przemocy, przypominała wysokie napięcie w przewodzie elektrycznym.
T L
A jednak trwała nadal i nie przerwał jej żaden wybuch. Diana wzięła płaszcz i szybko go włożyła, zanim zdołał jej go podać. Podniosła torebkę i wyszła z pokoju. Nie mówiła nic, ani tu, ani przy drzwiach, tylko zeszła schodami, nie patrząc za siebie. Po chwili usłyszał, jak rusza jej samochód, toczy się po żwirze i odjeżdża z rykiem. W pokoju uspokoiło się, tak jakby zaczęły w nim powoli opadać kłęby niewidzialnego kurzu i osiadały na krzesłach, na których siedzieli, na tacce z kawą, na rysunku, który oglądała. Simon zamknął oczy. Czuł zapach jej perfum, chociaż nie wiedział jakich. Nigdy nie kupował jej czegoś tak osobistego, tylko kwiaty albo butelkę wina. Poczuł przypływ ulgi. Podszedł do kredensu i nalał sobie jeszcze whisky. Kolacja nie nadawała się już do jedzenia, a nie miał nic więcej. Ale i tak stracił apetyt.
32 - Kto ci, do diabła, przysłał paczkę? Kiedy wszedł do pokoju, Michelle rzuciła mu brązowe pudełko. Andy wziął je i obrócił kilka razy. Na małej, drukowanej etykiecie widniało jego nazwisko i obecny adres. Nadawcą było CIMcommunica-tions.com. - Mam nadzieję, że to nie jest jakaś cholerna bomba. - Nie bądź głupia. - No to co to jest? - Skąd mam wiedzieć? - Na nic nie czekałeś?
R
Nie czekał. Michelle przyglądała mu się uważnie.
- Wychodzę.
T L
- Otwórz, czemu nie otwierasz?
W telewizji kończył się właśnie odcinek Coronation Street. - Nie cierpię tej cholernej muzyczki... „Laaa laaa laaa..." Michelle wyskoczyła z kuchni. Trzy sekundy później melodyjkę zastąpiły odgłosy strzelaniny. Andy wziął brązową paczkę i wyszedł, zanim siostra zdążyła zadać mu kolejne pytania. Jedynym miejscem, do którego mógł zabrać paczkę, był pub Pod Wołem. Na miejscu okazało się, że jest tam tłok, właśnie odbywały się finały gry w rzutki. Jakoś jednak zdołał znaleźć wolny stolik, obok drzwi do toalety. Zamówił małe piwo, przyjrzał się paczce i otaczającym go ludziom, którzy cisnęli się przy tarczy do rzutek i przed telewizorem, patrząc, jak Chelsea prowadzi jeden do zera w meczu z Arsenałem.
Rozpruł paczkę krawędzią klucza do drzwi. Wewnątrz, starannie opakowany, leżał nowy telefon komórkowy. Wyjął go ostrożnie, zważył w dłoni. Był bardzo mały i lekki. Srebrny. „Zajefajny", jakby powiedziałby Mart. Gunton dobrze wiedział, skąd wziął się ten aparat. Miał wrażenie, że trzyma tykającą bombę. Powoli napił się piwa. W pudełku była jeszcze ładowarka, broszurka z instrukcją obsługi, gwarancja. Poza tym już nic. Widzowie gry w rzutki ryknęli z podziwu. Nie odważył się majstrować przy klawiaturze aparatu ani sprawdzać, jak działa. Nie chciał, żeby telefon leżał blisko niego. Posiadanie go oznaczało przyjęcie zobowiązania wobec Lee Cartera i pracy u niego, a Andy wciąż się jeszcze nad tym zastanawiał.
T L
R
Myślał o powrocie do więzienia. Zaczynał powoli rozumieć, dlaczego ludzie sami chcieli tam wrócić. On tego nie chciał, nie, nigdy, ale świat był trudny. Wolność była taka trudna. Nic nie okazało się takie, jak się spodziewał, nic. Teraz, gdy już przyzwyczaił się do bycia poza murami, nastąpił wstrząs, a może rozczarowanie, czuł się bezradny i sfrustrowany. Chciał coś kontynuować... pewnie życie. Czy to było życie? To, że tkwił w Dul-cie, siedział godzinami przy szklaneczce taniego piwa, w miejscach takich jak te, spał w ciasnym pokoju siostrzeńca obok jego śmierdzących adidasów. Zapakował komórkę, dopił piwo i spojrzał na tarczę do rzutek. Nuda. Andy grał w to wszystko w więzieniu. Rzutki, ping-pong, bilard... Rzutki zajmowały pierwsze miejsce na liście nudnych zajęć. Strzałki leciały w powietrzu, uderzały w odpowiednie segmenty korkowej tablicy. Stuk, stuk, stuk. Kolejne okrzyki entuzjazmu. Andy wyszedł na zewnątrz, schował paczkę pod kurtkę.
Przez dwa dni nic się nie działo. Kiedy miał wolną godzinę i był sam w domu, przeczytał instrukcję i podłączył telefon do ładowarki, chowając wszystko
pod polowe łóżko. Uznał, że nikt tam nie zajrzy. Wyglądało na to, że Michelle nigdy nie sprząta u Matta, tylko co jakiś czas ścieli łóżko i uchyla okno. Wiele się zmieniło przez ten czas, kiedy odsiadywał wyrok, telefony komórkowe były jedną z tych zmian. Kiedyś montowano je głównie w samochodach, teraz były już wszędzie. Dziesięcioletnie dzieci rozmawiały przez komórkę, jeżdżąc na rolkach. Świat pomknął do przodu i nie zabrał go ze sobą. Rano, za piętnaście dziewiąta, siostrzeniec Andy'ego zszedł na dół, niosąc telefon od Lee. Rzucił mu aparat. - Dostałeś SMS-a - oznajmił i ruszył do drzwi. Andy poszedł na górę, zajrzał do instrukcji i otworzył pierwszą wiadomość tekstową, jaką w życiu otrzymał.
R
Apprentice Road. 2.30 rano Srebr. Jag. XK8. Kontakt Danny
T L
Przeczytał to wiele razy. Nie znał żadnego Danny'ego. Wiedział tylko, że odbiór jaguara XK8 nad ranem, z eleganckiej ulicy, przy której stały domy zamożnych ludzi, raczej nie był czymś legalnym. Nie pójdzie tam. Lee Carter nie zmusi go do niczego. Przecież nie przyjdzie o trzeciej w nocy i nie zacznie walić do drzwi, wypytując Michelle o niego. Po prostu tam nie pójdzie. Jaki był głupi, spodziewając się, że Lee da mu jakąś porządną robotę, nawet na chwilę, nawet jeśli powiedział, że teraz wszystko już jest inaczej. To jasne, że nic się nie zmieniło. Czy w ogóle coś na to wskazywało? Czy dom, trawnik, bar w narożniku i lodówka pełna drogich trunków wyglądały na zdobyte zgodnie z prawem? Wsadził komórkę do kieszeni spodni i wyszedł. Na ulicach było pusto. Dzieci siedziały w szkole, po mieście włóczyli się tylko ci, co nie gapili się w telewizor albo nie przesiadywali w pubie. Tacy jak on. Wsiadł do autobusu i ruszył poszwendać się po mieście. Autobus zawiózł go do Dino. Zaparowane okna i fikuśny neon z nazwą lokalu, takie same jak dziesięć, a nawet więcej lat temu, pochodziły z innego świata.
Dawnego świata, tego, w którym czuł się u siebie. Pod neonem z plakatu spoglądała twarz zaginionego dziecka. Andy pchnięciem otworzył drzwi. Fredo stał przy ekspresie do kawy. - Cześć, Andy... Wpadłeś na deser lodowy? To były czasy. Andy się roześmiał. - Espresso, cappuccino, mocha, latte? - Herbata. - Dobra, poddaję się. Co u ciebie, Andy? Masz jakąś robotę? Nie. Tak. Sam nie wiedział. - Szukam pracy. Znasz może kogoś, kto by chciał się zająć warzywnictwem? ja.
T L
- No dobra. Dzięki, Fredo.
R
- Nie. Ale może znam kogoś, kto by potrzebował przycięcia żywopłotu. To
Chwycił kubek z herbatą, zawahał się, potem wziął sobie jeszcze pączka spod szklanej kopułki na ladzie. Kiedy położył to wszystko aa jednym z marmurowych blatów pod oknem, zabrzęczała komórka. Rozejrzał się. Nikt nie zwrócił na to uwagi. W zasadzie czemu ktoś miałby zwracać uwagę. Wyjął telefon z kieszeni. - Gunton, słucham - powiedział do słuchawki. Cisza. Zawahał się, potem nacisnął zielony gumowy klawisz i spróbował jeszcze raz. - Gunton, słucham. Głupia, cholerna maszyna. Wgryzł się w pączka, dżem opryskał mu policzek. Piętnaście minut później, kiedy dopijał drugi kubek herbaty, telefon zabrzęczał znowu. Miał już podnieść go do ucha, gdy spostrzegł napis na kwadratowym wyświetlaczu. Masz nową wiadomość.
Odebranie jej zajęło mu pięć minut. Nie miał przy sobie broszurki z instrukcją. Alfredo polerował łyżeczki i patrzył na niego. Dziecko z plakatu patrzyło na niego. Jakaś kobieta patrzyła na niego przez zamglone okno. Cholera. Wreszcie mu się udało. Odpowiedz. Jezu. - Wszystko w porządku, Andy? - Tak. - Nie denerwuj się. - Dobra.
- Czego chcę?
R
- Wiesz, czego chcesz?
T L
Fredo pochylił się nad ladą, wyjął mały skórzany futeralik na fotografie i podał Andy'emu. W środku były dwa zdjęcia, jedno ciemnowłosej, ciemno-okiej dziewczyny ze złotymi kołami kolczyków w uszach i drugie tej samej dziewczyny, ubranej jak beza, w towarzystwie Alfreda, w dniu ich ślubu. - Super - powiedział Andy, oddając zdjęcia. - Niesamowite. Służy ci to. Ile płacę? - Funta. - Daj spokój. - Nie mogę dać nic za darmo, ale ty płacisz tylko funta. Przez ułamek sekundy Andy czuł, jak wzbiera w nim wściekłość. Miał ochotę przycisnąć pełną łyżek dłoń Alfreda do kontuaru i powiedzieć mu, że nie chce żadnej łaski. Spojrzał na twarz swojego dawnego szkolnego kolegi. Alfredo odwzajemnił spojrzenie, nie przestawał się uśmiechać.
- Dzięki, Fredo - powiedział. - Ale pamiętaj, następnym razem płacę bez zniżki, albo w ogóle już tu nie przyjdę. A chciałbym. - Spoko - odparł Fredo, chowając funta do kasy. - Ja też chcę, żebyś przychodził. Kiedy Andy podochodził już do drzwi, Fredo zawołał jeszcze: - Andy, kiedy tylko chcesz, możesz wpaść przyciąć żywopłot!
Znalazł sobie ławkę na nowym placyku przy sklepach. Opalało się tam dwóch staruszków. Jeden chyba spał. Jak oni to potrafili, wytrzymać dzień po dniu, nie mając nic do roboty poza siedzeniem na tych ławeczkach?
Tak, jasne.
T L
R
A co on robił? Wyjął komórkę. Wiadomość zniknęła już z ekranu. Zastanawiał się, co się stanie, jeśli po prostu nie odpowie. Mógł udać, że w ogóle nie odebrał paczki z telefonem, albo że skoro nigdy dotąd nie miał komórki, to nie wie, że dostał jakąś wiadomość, że...
Musi tam iść i koniec. Musi odebrać wóz o drugiej trzydzieści nad ranem. Jeśli tego nie zrobi, Lee przyjdzie do niego - i wtedy co? Dobrze wiedział co. Kiedy wrócił, Michelle i jakaś inna kobieta jadły kanapki i piły cydr z puszek. - Gdzie łaziłeś? - zapytała siostra. Nie zaproponowała mu kanapki. Dziewczyna miała kolczyk w nosie i paznokcie pomalowane na czarno. - Tak sobie wyszedłem. - Nie tam, gdzie powinieneś wyjść. Dzwoniła ta cholerna kurator, wiesz? Michelle wytarła usta i sięgnęła poprzez stół po papierosy.
Cholera. Zapomniał o spotkaniu, bo była to strata czasu, tak jak w ogóle sama Długonoga była niepotrzebna. Co te pogaduszki mu dały? Pracę? Mieszkanie? - Co mówiła? Michelle wzruszyła ramionami. - Zadzwoń do niej i się dowiedz. - Jasne. - A teraz, jeśli pozwolisz, my tu mamy babskie pogaduchy. Ta z czarnymi paznokciami zachichotała.
R
W sypialni cuchnęło stęchlizną. Andy szeroko otworzył okno, wystawił buty Marta na parapet, a potem usiadł na skraju swojej połówki i czytał broszurkę z instrukcją telefonu tak długo, aż nauczył się na pamięć wysyłania wiadomości tekstowych.
T L
W osiedlu Dulcie panował spokój aż do wpół do czwartej, kiedy dzieci wychodziły ze szkół. Później zaczynał się zgiełk i trwał do pierwszej nad ranem. Tu nie było jak w więzieniu, tylko znacznie gorzej. Siostra nie okazywała mu cieplejszych uczuć niż klawisze, a tam przynajmniej miał własny pokój. Pod łóżkiem siostrzeńca zobaczył zwitki zielonych kłaczków i stos magazynów porno. A zatem, jaka była odpowiedź? Tylko jedna. Wyjął telefon, znalazł wiadomość w skrzynce odbiorczej i starannie wystukał odpowiedź. Zrozumiałem. Wybrał opcję „wyślij".
Uznał, że wyjście z Dulcie skrótem przez opustoszałe tereny przy torach kolejowych i dotarcie na Apprentice Road zajmie mu czterdzieści minut. Nie miał budzika, a nawet gdyby miał, nie odważyłby się ryzykować obudzenia Marta. Położył się więc o północy i czuwał, z rękoma założonymi pod głową. Nie oba-
wiał się, że zaśnie, czuł się zbyt zdenerwowany. Na sąsiednim łóżku siostrzeniec spał niespokojnie, pociągał nosem, mruczał, mówił coś do siebie, ruszał głową. Księżyc świecił jasno. Jego blask padał na Andy'ego przez okno i osrebrzał wiszące na przeciwległej ścianie plakaty z zespołami heavy-metalowymi i motorami Harleya-Davidsona. Nigdy nie przepadał za księżycem. Uważał, że jest upiorny i zimny, ale tej nocy mógł się przydać. W kieszeni tkwiła komórka.
R
O pierwszej wstał i po cichu włożył buty. Matt poruszył się, coś wymamrotał, ale się nie obudził. W domu panowała cisza. Szwagier był w pracy. Kiedy Andy wchodził na górę, Michelle oglądała telewizję w towarzystwie kilku puszek cydru. Ostrożnie zszedł schodami, starając się nie wydać żadnego dźwięku. Zdjął kurtkę z wieszaka i wymknął się na zewnątrz. Usłyszał trzask zamka. Andy zamarł. Uznał jednak, że mógłby nawet trzasnąć głośno drzwiami, a i tak nikt by nic nie usłyszał.
T L
Ruszył pustymi ulicami, oświetlonymi blaskiem księżyca. Po chwili uświadomił sobie, że nie czuje strachu ani niepokoju, lecz podniecenie. Był sam poza domem, o tej porze i już od tak dawna nie robił nic ekscytującego... i jeszcze coś go podniecało. To, co miał teraz zrobić, nie było legalne, ale nie umiał się domyślić, w jakim stopniu łamało prawo. Cieszył go już sam fakt, że znowu był na robocie, w nocy, wraz z innymi rzucony przeciw śpiącemu światu. Z trudem się do tego przed sobą przyznawał. Tu i owdzie w oknach sypialni paliło się światło. Obok przejechała taksówka. Andy instynktownie ukrył się w krzakach. Na pustej przestrzeni obok torów kolejowych zobaczył lisa, biegnącego przed nim na przełaj. Zwierzę miało opuszczoną kitę, oczy mu błyszczały. Andy lubił zapach nocy. Apprentice Road okazała się dalej, niż pamiętał. Dotarł na nią za dwadzieścia trzecia. Teraz szedł znaczniej wolniej, trzymając się żywopłotu. Nikogo na dworze. Żadnych świateł. Żadnych samochodów. To była długa ulica, zabudowana edwardiańskimi domami, w większości podzielonymi na mieszkania. Między gmachami stał jeden, może dwa bliźniaki po-
stawione w latach sześćdziesiątych. Zobaczył jaguara przy samym krańcu. Był zaparkowany z dala od latarni. Tylko samochód. Żadnego człowieka. Ostrożnie podszedł do auta. Zatrzymał się. Poczekał. Potarł palcem telefon schowany w kieszeni. Stał tak może ze cztery minuty, ledwie ważąc się odetchnąć. Nic. Nikogo. Podszedł do jaguara. Wóz był pusty, na fotelu kierowcy leżała mapa. Ostrożnie wyciągnął rękę i dotknął klamki, gotów odskoczyć, gdyby włączył się alarm. Ale nic się nie stało. Drzwiczki były otwarte.
R
Nachylił się i przesunął mapę. Pod nią leżały kluczyki. Kiedy ich dotknął, zabrzęczała komórka. Przeraził się, bo ten dźwięk na śpiącej ulicy zabrzmiał jak syrena. Wyciągnął telefon. Ekranik podświetlało dziwaczne, fosforyzujące zielone światło.
Lotnisko 6 kilometrów na Dunston obok hangaru 5.
T L
Andy się rozejrzał. Nie widział żadnego światła, nie słyszał żadnego dźwięku, a jednak ktoś wiedział, że zaraz wsiądzie do jaguara. Poczuł pot spływający za kołnierzyk. Czekał. Nic. Nie dostał już żadnej wiadomości. Znał lotnisko. Wygłupiali się tam, kiedy byli dziećmi. Pomyślał, że do tej pory pewnie już całe zabudowano. Wsiadł do samochodu i poprawił fotel. W środku pachniało cudownie, chłodną skórą. Kiedy włożył kluczyki do stacyjki, tablica rozdzielcza zajaśniała kojącym błękitem. Drążek zmiany biegów był pokryty skórą i masywny, dopasowany do wnętrza dłoni. Włączył silnik. Nie prowadził samochodu już od pięciu lat, ale zdawało mu się, że od tamtej pory minęło zaledwie pięć minut. Szmer silnika go ekscytował. Jaguar różnił się od innych aut. Wnętrze miał nieskazitelnie czyste. Na liczniku tylko pięć tysięcy kilometrów. Andy popuścił sprzęgło i ruszył powoli, spokojnie do końca ulicy, nie zapalając świateł. Cudownie.
Główna droga była pusta. Włączył światła mijania i zapiął pasy. Teraz powinien jechać około pięciu kilometrów do obwodnicy, skręcić w drugą ulicę w lewo i dotrzeć na krętą, wiejską drogę prowadzącą do lotniska. Serce waliło mu jak młotem. Przyspieszył, jaguar pomknął przed siebie. Po głównej drodze jechało kilka ciężarówek, sama obwodnica była już jednak opustoszała, a kiedy skręcił, nie dostrzegł niczego przed sobą, oprócz królika, który uniósł się, omieciony światłami. Andy zjechał z drogi i ruszył wyboistą szosą prowadzącą na lotnisko. Zdawało się, że tutaj niewiele się zmieniło. Zwolnił. Nic. Żadnych pojazdów, świateł, nikogo. Na drugim krańcu pola wciąż stały stare blaszaki o kształcie przeciętych na pół walców. Andy wolno przejechał obok nich, potem zawrócił i skierował się z powrotem ku otwartej przestrzeni. Kiedy to robił, zabrzęczał telefon. Paskudne cholerstwo, jak jakiś bezcielesny obserwator.
T L
Zostaw kluczyki pod mapą.
R
Zatrzymał wóz i wyjął komórkę.
Prześlizgnął się obok drugiego hangaru, z numerem 5, zgasił światła, wyłączył silnik i czekał. Czekał kwadrans. Nikt nie przyszedł. Było ciemno i cicho. Wysiadł i stał, trzymając otwarte drzwiczki. A zatem tutaj miał zostawić wóz. I co potem? Wracać na piechotę? No tak, na piechotę. O kurwa. Wsadził kluczyki pod mapę, potem zatrzasnął drzwiczki i ruszył poprzez ciemność. Cholera, już nigdy tego nie zrobi ani dla Cartera, ani dla nikogo innego. Zetrze sobie buty w tym marszu. Półtora kilometra dalej, na szosie, usłyszał jadący w swoją stronę samochód. Na chwilę oślepiły go światła. - Wsiadaj. To był stary land-rover. Nie poznał głosu, nie poznał kierowcy. Wgramolił się na siedzenie okryte workowym płótnem i pachnące nawozem. - Wysadzę cię na rogu Barton Road.
- Kim ty jesteś? - Jestem Ian. - Jaki Ian? - Ian. Po jaguarze to było niczym jazda czołgiem. Andy czuł, jak obija go niemal każdy kamień na szosie. Zerknął na kierowcę. Miał trzydzieści, trzydzieści pięć lat. Na głowie rybacki kapelusz. - Regularnie pracujesz dla Lee? - zapytał. - Barton Road. - Dobrze, Barton Road, Panie Tajemniczy, Ian chrząknął.
R
- Chcesz iryska? Są przed tobą.
- Częstuj się.
T L
- Nie, dzięki.
- Skąd przyjechałeś? - Z niedaleka.
- Przepraszam, że pytam. Resztę drogi przejechali w milczeniu, chociaż to milczenie nie wydawało się złowrogie. Andy, gdy wysiadł, wziął irysa i zaczął żuć. - Dzięki. Myślałem, że będę musiał całą tę drogę zasuwać na piechotę. Ian się roześmiał. Dźwięk dieslowskiego silnika zdawał się rozbrzmiewać echem po całym osiedlu. Andy patrzył, jak znikają tylne światła land--rovera, a potem ruszył do Dulcie. Była za pięć czwarta. Księżyc przykryły chmury, ale ulice jasno oświetlał pomarańczowy blask lamp. Czuł się wyczerpany i dziwnie spokojny. W sumie nic się takiego nie sta- ' ło. Pojechał sobie jednym samochodem, a potem przywieziono go drugim. Czy
to było legalne, czy nie, to i tak jedyną wartościową rzeczą był ten jaguar. Nikt, ani razu, nie wspomniał o pieniądzach. Jutro zadzwoni do Lee Cartera i powie, że już więcej tego nie zrobi.
33 Po drugiej stronie biurka Serraillera usiadła komisarz Paula Devenish. - Simon, miło cię znowu widzieć. Zdaj mi teraz krótki raport, a potem się przejdę po biurze i ze wszystkimi pogadam. - Chce pani spotkać się z całym zespołem za pół godziny w sali konferencyjnej?
- Docenią to. - Jak morale?
T L
R
- Nie, nie. Oni wszyscy myślą, że przyjechałam tutaj, żeby ich krytykować. Po prostu powiem kilka słów., a później pogadam z ludźmi.
- Trochę niskie. Oni potrzebują zastrzyku energii... Dlatego dobrze, że pani jest tutaj. - Jedyna rzecz, jaka im tak naprawdę dodałaby energii, to jakiś przełom w śledztwie, a tego nie ma. Nie mają niczego, w co mogliby się wgryźć. - Pani pozwoli, że wyślę kogoś po kawę. Nie wiem, czy już pani próbowała pyszności z naszego cypryjskiego sklepiku za rogiem? - Brzmi nieźle. Ale nie chciałabym urazić ludzi z kantyny. - Przyzwyczaili się. Cappuccino? Simon podniósł słuchawkę telefonu. - Nathan? Czy ktoś może skoczyć do Cypryjczyka i przynieść pani komisarz cappuccino, a mnie espresso? Tak właśnie myślałem, że może ty byś mógł. Dzięki.
- Nathan Coates? - Tak, Nathan Coates. - Jak mu idzie? - Jestem z niego zadowolony. Jest zawzięty jak terrier, zna dobrze Lafferton, zwłaszcza osiedla, potrafi dobrze ocenić sytuację... Pracuje nad sprawą Angusów całą dobę na okrągło. Musiałem kilka razy wysyłać go do domu, żeby się trochę przespał. - Czyli że nie ma z nim kłopotów. - Bywa trochę zmienny... Bardzo do czegoś zapalony, kiedy idzie dobrze, wtedy skacze jak szczeniak, ale też łatwo się łamie. Złości go ta sprawa. - Jest młody. Jak przebiegła rekonstrukcja?
R
Simon jęknął i opowiedział. Paula Devenish wysłuchała go ze współczuciem i tak jak zwykle z pełną uwagą. Była to jedna z tych rzeczy,
T L
które u niej podziwiał. Nigdy nie odnosiło się wrażenia, że myślami wędruje gdzie indziej, nigdy się nie czuło, że próbuje kogoś ponaglić. Zadawała pytania, słuchała, zastanawiała się, podejmowała decyzję. Przypomniał sobie, jak Chris Deerbon powiedział mu kiedyś, że najlepsi chirurdzy to tacy, którzy decydują, co mają zrobić, robią to i nie oglądają się za siebie. - Jak sobie radzą rodzice Davida? - Jest z nimi funkcjonariuszka do spraw rodziny, Kate Marshall. Mówi, że ojciec rzadko bywa w domu, zakopał się w pracy. Jego żona jest bliska załamania. - Czy kryminolodzy skończyli badanie domu? - Tak. Nic nie znaleźli. A teraz wiemy już na pewno, że chłopiec czekał pod domem o ósmej dziesięć. Mamy świadka. - Czyli gdzie jesteśmy?
- Śledztwo niczego nie dało. Sprawdziliśmy kartotekę każdego pedofila mieszkającego w promieniu dwudziestu kilometrów od Lafferton. Póki co nic... Wejdź, proszę. - Kawa... Dla pani. I dla szefa. Paula Devenish wstała. - Dzień dobry, Nathanie. Miło z twojej strony, że osobiście się pofatygowałeś. - Musiałem skorzystać z okazji, proszę pani. Żona zabrania mi jeść słodycze. - Nathan postawił plastykowe kubki na biurku starszego detektywa inspektora. Wcześniej pod każdym z nich umieścił papierową serwetkę. Puścił oko do Simona i wyszedł. - Co stało się z tym pedofilem, który był ostatnio nękany?
R
- Przenieśliśmy go w bezpieczne miejsce. Zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie. Telewizja to pokazała, co oczywiście przyciągnęło jeszcze większy tłum.
- Wiem.
T L
- To wszystko zostawi rany, które nigdy się nie zagoją. Wiesz o tym. Tak jak zabójstwo Frei Graffham.
- A co u ciebie? - Pausla Devenish przyjrzała mu się uważnie. - W porządku. Wziąłem sobie do serca radę, żeby się dobrze wyspać i porządnie zjeść. - Dobrze. Ale to nie wszystko, o co mi chodziło. Zastanawiałeś się nad swoim następnym ruchem? - To znaczy? - Pojawiło się kilka kuszących propozycji... Sprawy specjalne, jednostki szybkiego reagowania, zespół do spraw pedofilów z siedzibą w Cal-verton, ale mający w zasięgu operacyjnym cały wschód... - Absolutnie nie.
- Koordynator operacji antynarkotykowych? Simon się roześmiał. - Przyjechała pani z mojego powodu? - Tak, ale nie chcę tracić na rzecz jakichś innych służb kogoś o twojej ambicji i talencie. Biuro było pełne ludzi. Pochylali głowy nad monitorami komputerów, do uszu przyrosły im słuchawki telefonów. Słychać było szum, tak jakby bardzo wiele się działo, jednak starszy detektyw inspektor wiedział, że ten nastrój zmierzającej do konkretnego celu pracy to w sporej mierze złudzenie. Zespół nie miał dużej wiary w sukces, jego członkowie podążali wątłymi tropami iniedającymi dużych nadziei przeczuciami. Analizowali liczby, segregowali dane w grobowej atmosferze.
R
Wszystko ucichło, kiedy weszła pani komisarz. Odłożono słuchawki, ręce zamarły na klawiaturach. Wszyscy czekali w napięciu. Paula wyczuła to od razu.
T L
- Powiem im kilka słów - odezwała się cicho do Simona i ruszyła na drugi koniec sali, gdzie całą ścianę przeznaczono na sprawę Davida. Pośrodku wisiał plakat, dwukrotnie powiększony. David Angus patrzył na nich. Paula Devenish nie była wysoka, nie miała też ujmującej powierzchowności. Lśniące, brązowe włosy ostrzyżone na pazia okalały łagodne rysy. Choć sprawna i żwawa, zdawała się raczej pulchna niż szczupła. Jednak miała w sobie coś, co dodawało jej powagi. Mówiła cicho, zwyczajnym głosem, lecz każdy go słuchał, była spokojna, łagodna, ale natychmiast wzbudzała respekt. Teraz stanęła przed białą tablicą, nieco z boku plakatu. W sali zapadła cisza. - Dzień dobry wszystkim... Chciałabym powiedzieć, że doskonale rozumiem, jak bardzo musicie się teraz czuć sfrustrowani, jak bardzo zniechęceni... Nie mam do was pretensji. To całkowicie naturalne. Wszyscy musieliście mieć nadzieję, że skoro sprawa ma tak wysoki priorytet, a w prowadzenie dochodzenia zaangażowany jest tak dynamiczny zespół i tyle dodatkowych środków, to David zostanie odnaleziony w ciągu dwudziestu czterech godzin, zdrów i cały. Teraz wiecie, że to bardzo mało prawdopodobne i macie wrażenie, że błądzicie w ciemnościach. To też jest zrozumiałe. Jednak nie chcę, żeby którekolwiek z was
T L
R
miało poczucie, że nie jesteście odpowiednio wspierani: przeze mnie, przez kwaterę główną, czy też w ogóle przez całą policję. To sprawa, która jest bardzo nagłośniona przez media. A przez to wywierana jest na was dodatkowa presja, wiem o tym, jednak musicie odłożyć te wszystkie rzeczy na bok i skoncentrować się na zadaniu. Proszę, pamiętajcie, że wspierają was wszyscy. A kiedy macie za sobą długi, nużący dzień spędzony na przeszukiwaniu danych w komputerze albo wertowaniu starych kartotek w poszukiwaniu drobnych szczegółów, to pamiętajcie: właśnie jakiś strzępek informacji, z trudem uzyskany po takim dniu, może stanowić trop, którego potrzebujemy. Na pewno wam się zdaje, że ludzie pracujący na zewnątrz, którzy przeczesują rzekę i kanał, przepatrują każdy zakamarek i każdy żywopłot, mają znacznie ciekawsze zajęcie. Wcale nie. To ponura robota. Trzeba ją zrobić i tyle, podobnie jak tutaj trzeba prowadzić szczegółowe poszukiwania. Jestem tu, aby dodać wam otuchy i powiedzieć, że jeśli ktokolwiek z was czuje, że potrzeba mu przerwy, wolnego dnia, czegokolwiek, niech powie o tym starszemu detektywowi inspektorowi i weźmie sobie wolne. Wyjdźcie gdzieś, zajmijcie się czym innym, a wrócicie do pracy z nową energią. Łatwo jest popaść w odrętwienie, a i tak przecież zostaniecie natychmiast wezwani, jeśli w śledztwie będzie jakiś postęp. Nie przesiadujcie godzinami, wgapiając się w monitor, przejdźcie się, a wtedy nie tylko poczujecie się lepiej, ale też możecie nagle zobaczyć całą sprawę w innym świetle. A to właśnie może przynieść przełom, którego potrzebujemy. Dziękuję wszystkim... Bardzo, bardzo doceniamy to, co robicie. Teraz się po prostu przespaceruję po biurze i jeśli zdołam, przyjrzę się wszystkiemu z bliska. Kiedy będę przechodziła obok was, możecie opowiedzieć mi o tym, czym się zajmujecie. Odsunęła się i zwróciła do Simona. - Nie ma potrzeby, żebyś tutaj wystawał, lepiej będzie, jeśli trochę wmieszam się w tłum. Zobaczymy się jeszcze, zanim odjadę. Odszedł. Komisarz rozmawiała już z Nathanem, dyskutując o notatkach dnia zapisanych markerem na białej tablicy. Ludzie w sali powrócili do pracy. Simon zauważył, że wszyscy są teraz bardziej skupieni. Siedzieli na krzesłach wyprostowani, już nie skuleni, ktoś otworzył okno, a ci, którzy odbierali telefony,
udzielali rzeczowych odpowiedzi. Komisarz kilkoma słowami przywróciła im chęć do pracy i entuzjazm. To był zastrzyk energii, jakiego potrzebowali. Starszy detektyw inspektor wrócił do gabinetu. Też czuł przypływ świeżych sił. Wyjął kartkę, poprosił, żeby łączono z nim tylko najpilniejsze rozmowy i zaczął rozważać sprawę Angusów raz jeszcze, od samego początku. Rozrysował ją w schemacie blokowym od chwili, w której chłopiec położył się spać w wieczór poprzedzający zniknięcie. Uzupełnił wszystko o poboczną listę uwag, jakie tylko przyszły rriu do głowy. Pracował szybko. Uruchomił wyobraźnię. Oczyma duszy widział chłopca, szedł za nim, a potem spojrzał na wszystko jeszcze z innego punktu widzenia... Z perspektywy porywacza. Paula Devenish wróciła po czterdziestu minutach. Do tego czasu zdążył zapełnić starannymi notatkami trzy kartki.
T L
- Dziękuję.
R
- Simonie, muszę wracać, jestem zbudowana tym, co każdy tutaj robi. Naprawdę. To wygląda na dobrze skoordynowane śledztwo.
- Znaleźli się trochę w dołku, ale zawsze tak bywa. To dobry zespół. I pamiętaj o tym, co mówiłam o twojej karierze. Mógłbyś kierować czymś, co chcę rozwinąć w przyszłym roku. Simonie, nie rób się zbyt wygodnicki. Odprowadził ją do samochodu i patrzył, jak odjeżdża. Czy był zbyt wygodnicki? Nigdy tak o sobie nie myślał, zresztą, nawet jeśli był, to co z tego? Podobało mu się tutaj. Zastanawiał się, ile mu jeszcze zostało ambicji. W ostatnich dwóch dniach dwie kobiety wstrząsnęły nim do głębi. Nie miał nic przeciwko temu, że komisarz wypytuje go o jego plany - miała na uwadze jego interesy, o nim zaś wysokie mniemanie i wcale nie zamierzał umniejszać znaczenia tego wszystkiego. Ale z Dianą było już co innego. W ogóle nie chciał o niej myśleć. Przez kilka chwil stał owiewany chłodną bryzą, a potem wrócił do budynku, biegiem pokonując schody. Gdy tylko dotarł do gabinetu, zadzwonił do Nathana Coatesa. Musieli się spieszyć. Jeśli David Angus nie żył, to jego porywacz i zabójca planował teraz uprowadzenie kolejnego dziecka.
34 - Jakoś nie potrafię sobie tego wyobrazić - stwierdziła Meriel. - Chciałabym, żebyś mi pomogła. Wybierz odpowiedni element, umieść go w najlepszym miejscu... Jesteś w tym taka dobra.
R
Karin stała obok niej. W ciągu ostatnich dwóch lat, od czasu, kiedy przeprojektowała i obsadziła nowymi roślinami ogród Meriel, wszystko w nim urosło i dojrzało, a samo miejsce zaczęło wyglądać mniej surowo. Krzaki rozrosły się wszerz, cebulki wydały tak dorodny plon, że niewielkie klomby przy bokach schodów prowadzących na taras aż pogrubiały od irysów i miniaturowych narcyzów. Do czerwca na szerokich rabatkach na drugim krańcu ogrodu rozkwitną kwiaty, a różane pnącze zgęstnieje.
T L
Meriel zaprosiła Karin na lunch. Wczoraj w krematorium odbył się skromny, bardzo smutny pogrzeb Marty, w chłodny i zimny dzień. Teraz świeciło słońce. Meriel chciała zasadzić drzewko na pamiątkę córki, ale zdawało się, że nie wie, jakiego powinno być gatunku i gdzie ma się dokładnie znaleźć. Patrzyła tępo na ogród. Karin pomyślała sobie, że matka Cat wygląda na wymizerowaną, nagle postarzałą. Wręcz kruchą. Było też coś w jej oczach. Takie nerwowe spojrzenie, którego Karin wcześniej nie dostrzegała. - Jak myślisz, czy zrobienie czegoś takiego będzie właściwe? Meriel odwróciła się, szukając potwierdzenia i wsparcia. - Oczywiście, tak będzie najlepiej. Zastanawiałam się nad japońską wiśnią; ona wypuszcza takie delikatne różowe kwiaty z gołych gałęzi, kiedy jeszcze nie kwitnie prawie nic innego, często kwitnie dwa razy, w listopadzie i potem pod koniec stycznia. Jest łatwa do utrzymania, pięknie wygląda okryta śniegiem, a w lecie daje taki cień, cudnie poprzeplatany ze światłem. - Wiedziałam, że wymyślisz coś odpowiedniego i wymyśliłaś. Ale gdzie ją posadzić?
- Chcesz, żeby była widoczna, prawda...? Musi wyróżniać się na tle reszty roślin... - Tutaj. - Meriel wskazała niezbyt dokładnie. - Ale to ty wybierasz, ty decyduj. - Nie, to twój ogród - łagodnie odparła Karin. - Ona była twoją córką. W tym wypadku nie mam zamiaru stawiać na swoim. - Ja tylko to zepsuję. - Wcale nie zepsujesz. - Karin zeszła z tarasu na trawnik, zatrzymała się i rozejrzała wokół. Słońce nie dawało ciepła. Musiała założyć szalik, który dwukrotnie owinęła wokół szyi. Meriel stanęła nad nią i spoglądała na ogród, wysoka, z prostymi plecami, jej nogi w czarnych dżinsach zdawały się bardzo długie. Karin zastanawiała się, ile kobiet w tym wieku może tak dobrze wyglądać w dżinsach.
T L
R
- Co powiesz na to... pośrodku bocznego trawnika, na ciemnym tle? Będziesz widziała drzewo z kuchni, z salonu i z sypialni. Nie rozrośnie się za bardzo jak na tę przestrzeń. - Właśnie tak, dziękuję. - Meriel najwyraźniej bardzo chciała się wymigać od podjęcia decyzji, wybrać drzewo, kupić je, zasadzić i mieć wszystko z głowy, Karin się zmieszała. Nie miała pojęcia, co Meriel czuła do Marty za jej życia i co czuje teraz, po jej śmierci. Wczoraj na pogrzebie miała suche oczy, poruszała sie nieco sztywno, raz dotknęła ramienia Simona, a potem szybko wycofała się ku oczekującym samochodom. Była poważna. Nic poza tym. To Richard Serrailler płakał, dyskretnie, ale przez jakiś czas, to on przeczytał wiersz nad trumną córki i z trudem zdołał go skończyć. Potem nie przyłączył się do pozostałych, ani nie patrzył na kwiaty ułożone na trawniku, lecz szybko odszedł do ogrodu pamięci z boku kaplicy. Chris Deerbon chciał ruszyć za nim, Simon jednak powstrzymał go, kręcąc głową. Przyszło tak niewiele osób - troje pracowników Ivy Lodge, poza tym Karin, Chris, sam, bo Cat została w domu, opiekując się dzieckiem. Karin co chwilę
spoglądała na Meriel. Coś się z nią stało. Do tej pory była kobietą w średnim wieku, teraz nagle wkroczyła w pierwszy etap starości. - Chodźmy do środka, wiatr jest zbyt chłodny, żeby tam wystawać. Chcę z tobą porozmawiać o wystawie w hospicjum. Karin poszła za Meriel. Usłyszała cichy stukot klawiatury dochodzący z gabinetu. Richard Serrailler wciąż pisywał do gazet medycznych i współredagował internetowy magazyn okulistyczny. Meriel włożyła do ekspresu nowy papierowy filtr, a do kubka Karin, która ściśle przestrzegała antyrakowej diety, torebkę miętowej herbaty. Karin siedziała przy kuchennym stole i oglądała plany rozbudowy hospicjum. Meriel, stawiając kubki, spytała nagle:
R
- Doskwiera ci to, że nie masz dzieci?
T L
Karin się wzdrygnęła. Od kiedy opuścił jąMike, znajdowała się na emocjonalnej huśtawce. Z jednej strony cieszyła się, że po latach walki o zajście w ciążę, nie zdołali spłodzić dzieci, które unieszczęśliwiłoby jego odejście. Czasem zaś myślała, że gdyby jednak mieli dzieci, Mike nigdy nie spotkałby tamtej kobiety w Nowym Jorku, nie opuścił domu... - Tak i nie... Chyba bardziej nie, zwłaszcza teraz. Ale kiedy poszłam zobaczyć Cat i małego Feliksa, to muszę przyznać, że wtedy zabolało bardzo mocno. - To jest najgorsze. Kiedy twoje dziecko umiera przed tobą. Tak się nie powinno dziać i czujesz się winna. Czujesz, że zawiodłaś, wiesz? Powinnaś chronić dziecko przed śmiercią, a zawiodłaś. Nie miałam pojęcia, że będę coś takiego czuć w związku z Martą... Może czuję to nawet mocniej niż gdyby to było którekolwiek z pozostałych dzieci... Ona była taka bezbronna. Niewinna, bezradna i bezbronna. Wypiła łyk kawy. Karin dostrzegła blade smugi pod jej oczyma, tak jakby ktoś wyrył tam linie papilarne. - Rozwój medycyny sprawił, że znacznie trudniej nam zaakceptować śmierć. A musimy ją zaakceptować. Wszyscy.
- Nie sądzę, żebym ją akceptowała, inaczej nie spędziłabym ostatniego roku na tak uporczywej walce z rakiem. - Nie. Ty mogłaś umrzeć przedwcześnie. Ale Marta? Czy dla niej nie nadszedł czas, żeby umrzeć? Kiedy przyszedł dla niej właściwy czas, żeby umarła? Pewnie przy narodzinach. Przed narodzinami. Ludzie opłakują poronienia, ale one prawie zawsze są słuszne. Prawie zawsze. Spojrzała poprzez kuchnię, nie za okno, ale po prostu w przestrzeń. Karin sięgnęła po plany hospicjum. - O której mam się zjawić w ratuszu w sobotę?
R
Chciała jakoś rozproszyć ten nastrój, sprawić, że powróci dawna Meriel, pełna energii, zajęta organizowaniem i aranżowaniem, stojąca zawsze na czele, i zastąpi tę smutną, pokonaną przez los kobietę. Karin czuła się jak dziecko, którego rodzice, dotąd wydający się niezwyciężeni, nagle okazują słabość.
T L
- Właśnie. - Meriel z roztargnieniem popatrzyła na leżące przed nią papiery. - Tak, otwieramy o dziesiątej. Trzeba postawić makietę i tablice wystawiennicze. .. No niestety, nie dostaniemy wcześniej sali, będzie zajęta. - Ósma trzydzieści?
- Tak będzie dobrze?
- Tak, wstaję bardzo wcześnie. Sąjacyś ludzie do napojów i przekąsek, czy chciałabyś, żebym się też tym zajęła? Drzwi otworzyły się i zamknęły, usłyszała kroki na korytarzu. - O nie, wiele osób upiecze ciasteczka i będzie podawać kawę. Nie, chcę, żebyś była przy mnie. Musimy porozmawiać z każdym, kto przyjdzie, przekonać go, jak bardzo jest potrzebny nowy oddział opieki dziennej. Chciałabym, żeby pod koniec dnia było już tyle obietnic i tyle przejawów zainteresowania, żebyśmy mieli pewność, że możemy ruszać. Bóg wie, że w Lafferton jest dużo pieniędzy, musimy się tylko po nie schylić. Widziałaś makietę? Myślę, że plany i rysunki nie pokazują dobrze, jak wygląda budynek, ale model sprawia, że gmach ożywa... Musimy doprowadzić do tego, aby powstał!
Wróciła dawna Meriel Serrailler, pełna entuzjazmu i determinacji, jej twarz rozjaśniła siła. Karin odetchnęła. Wszystko wróciło na swoje miejsce. Otworzyły się drzwi, przez kuchnię przeszedł Richard Serrailler. - Kawa jest gorąca? - Zrobiłam ją pięć minut temu. - Dobrze. Otworzył kredens, wyjął filiżankę i spodek. Potem, gdy już miał sobie nalać kawy, nagle odwrócił się do Karin. - Miło, że wczoraj przyszłaś. Bardzo to doceniliśmy.
T L
R
Karin wybąkała jakąś odpowiedź. Do tej pory Richard Serrailler rzadko się do niej odzywał i zawsze szorstkim tonem. Jakże dziwna jest śmierć, skoro potrafi nie tylko rozbić człowieka i zmienić różne rzeczy na zawsze, ale także zmienia osoby, o których, jak myślisz, wszystko już wiesz. Nawet ta śmierć kobietydziecka, której tak naprawdę nikt nie znał, aż tyle zmieniła. Tak mocno zraniła Meriel, że postarzała się i ukazała swoją bezbronność, uczyniła jej męża tak łagodnym, iż poczuł szczerą wdzięczność dla Karin za jej obecność na pogrzebie, nawet jeśli powiedział o tym w dość formalny sposób. - Cieszę się, że mogłam tam być - odparła. Richard przytaknął i wyszedł, nic już więcej nie mówiąc. - Makietę trzeba postawić tak, żeby była pierwszą rzeczą, jaką ludzie zobaczą, a potem ściągnąć ich prosto do niej - uznała Meriel. Jej męża właściwie w ogóle mogłoby tu nie być.
35
Sam Deerbon siedział na ganku swojego domu. Podjeżdżając, Simon widział jego niewielką postać, oświetloną blaskiem wiszącej lampy. Gdy otworzył drzwiczki samochodu, siostrzeniec podbiegł i zastąpił mu drogę. - Wujku, znalazłeś już Davida Angusa? Spojrzał na poważną buzię chłopczyka, na jego dziwacznie unoszące się do góry włosy i oczy takie same jak u matki. - Nie znaleźliście go, prawda? Szukaliście dobrze? W szkole mówią, że nie szukacie tak jak trzeba. Dużo chłopaków w ogóle mówi, że on nie żyje, ale ja tak nie myślę, ja myślę, że to jakiś gang go gdzieś zabrał, na strych albo do jaskini, i będzie chciał pieniądze za jego wypuszczenie. To się nazywa żądanie okupu. - Owszem. Ale dlaczego myślisz, że właśnie to mogło się przytrafić Davidowi?
T L
- To zależy.
R
- No bo jego tata jest bogaty. To znaczy, trochę bogaty. Stać go na taki okup, prawda?
- Od czego, wujku?
- Od mnóstwa rzeczy.
- Na przykład od tego, ile pieniędzy chce gang? - Na przykład. - A ja myślę, że może nie miliony i biliony, ale mógłby zapłacić całkiem sporo, prawda? - Nie wiem. Sam, proszę, możemy wejść do środka? Chłopiec zawahał się, a potem szerzej otworzył drzwi. - Nie zapomnij zamknąć auta, wujku. Ludzie kradną samochody w biały dzień, wiesz? - Dzięki, że mi przypomniałeś. - Simon kliknął pilotem, w drzwiach wozu brzęknęły zamki.
- Dobrze - powiedział Sam. - Mamie Riversa ukradziono samochód z garażu, on był nawet zabezpieczony alarmem, ale oni się włamali i go sobie wzięli. - Gdzie mieszka Rivers? - Na Yoxley Crescent. Wiesz, myślę, że oni powinni raczej porwać Riversa, jego ojciec ma ogromną fabrykę, mógłby zapłacić strasznie dużo. - A ja uważam, że nikt nie powinien nikogo porywać, wiesz? - No tak, ale jeśli jacyś ludzie potrzebują pieniędzy, żeby kupić jedzenie dla dzieci, to mogą. - A ja uważam, że to się nazywa fałszywy argument. Robin Hood, co? Sam wydawał się zmieszany.
R
- Nieważne.
T L
Simon wszedł do kuchni i zapragnął, by ta chwila trwała wiecznie. Był zmęczony, zdenerwowany i zziębnięty. A ciepła kuchnia pachniała gotowanymi ziemniakami, na stole stała butelka czerwonego wina. Obok siedział wielki, rudy kocur Mephisto, ogon owinął wokół ciała, łypał na Simona zielonymi oczyma. W rogu sofy skuliła się Cat, w starych spodniach od dresu i podkoszulku, który uniosła, aby nakarmić Feliksa piersią. Dziecko przytulało się do niej, rączkę ułożyło tak, żeby dotykać białej skóry matki, pod którą odznaczały się niebieskie żyłki biegnące w stronę sutka. - Co za widok. - Gruba baba z dzieckiem. - Pełna matczynego ciepła, a nie gruba. - Dzięki bracie, tego właśnie mi było trzeba. Sam wsunął się jej pod ramię i próbował przytulić równie mocno jak niemowlak. Simon uniósł brew, ale Cat pokręciła głową. - Możesz teraz otworzyć tę butelkę. Bóg wie, kiedy Chris wróci, zastępczyni znowu zachorowała. Nie wiem, jak długo on to jeszcze zniesie.
- Jest taka kiepska? - Jest dobra... kiedy jest. Pacjenci za bardzo jej nie lubią, jest trochę za ostra. Mówi wszystkim, żeby przestali palić, zrzucili kilka kilogramów i poszli na gimnastykę, zanim w ogóle przekroczy drzwi, no i znana jest z tego, że w całej swojej karierze nie przepisała jeszcze żadnego antybiotyku. Twarda babka. Ale potem zawsze do mnie dzwoni, że się niezbyt dobrze czuje. - Czy przed winem mogę się napić dżinu? - Czyli że nocujesz u nas? - Tak. Można? - Simon cisnął na stół kluczyki od samochodu. - Jasne. Wiesz, gdzie jest dżin.
R
Kiedy wrócił ze szklaneczką, Cat przystawiła już Feliksa do drugiej piersi, a Sam poszedł do pokoju. Simon usiadł obok siostry. - Czekał na mnie... Martwi się Davidem Angusem, prawda?
T L
- Jasne, że się martwi.
- Powiedział mi, że uważa, iż Davida ktoś porwał dla okupu. - A to prawda?
Simon uniknął wzroku siostry. - Wątpię. - On nie żyje. - Nie chcesz o tym rozmawiać. - Masz rację. Jak ci się podoba nowy siostrzeniec? - Jest teraz większy. Jakby taki gładszy. - Czyli że był mały i pomarszczony, a ty nawet o tym nie wspomniałeś. - Jest coś do jedzenia?
- Mary przyniosła zapiekankę z jagnięciny. Przez najbliższe dwa tygodnie będzie przychodzić codziennie. - Mama dzisiaj z tobą rozmawiała? - Tak. Nie wygląda dobrze. - Karin była na pogrzebie. - Wiem, mama mówiła. - Wiesz, to było całkiem bez sensu. Nie chciałem, żeby pogrzeb się odbywał w Farnley Wood. Nie cierpię tego miejsca. Nie cierpię krematoriów, przynajmniej od jakiegoś czasu. - Jak się teraz czujesz? Simon wzruszył ramionami.
R
- Nie mów mi tylko, że tak jest lepiej... Tęsknię za odwiedzinami u Marty. Wiesz, zawsze czułem się przy niej taki spokojny.
T L
- Mama mówiła, że ją rysowałeś. - Kiedy była w szpitalu, tak.
Wypił dżin, potem wstał i ruszył do kredensu w poszukiwaniu chipsów. Mephisto posłał mu piorunujące spojrzenie. - Cześć, ty złośliwcu. - Pogłaskał go po uszach, kot drgnął i zeskoczył. - Diana przyszła do mnie do mieszkania - oznajmił Simon, odwrócony plecami do Cat. Słyszał, jak niemowlak cicho pociąga nosem. Cat milczała. - Było już bardzo późno. Wciąż nic. Odwrócił się. Felix leżał matce na ramieniu, głaskała go po plecach. Główkę miał jasnoróżową, z małą łysinką wśród ciemnych kłaczków. Cat spojrzała na Simona. - Byłem wściekły. - Dlaczego?
- Nie lubię, jak ktoś do mnie przychodzi niezapowiedziany, nieproszony. - Lubisz tylko ludzi, którzy stosują się do twoich zasad. - Nieprawda. - Nie o to chodzi. Ludzi w znaczeniu „kobiety". - To takie straszne? - Zastanawiałeś się, co ona czuła? - Przyjęła kilka rzeczy za pewnik. - Nie o to mi chodziło. Co zrobiłeś? Mogę się założyć, że nie rozpostarłeś ramion, by ją objąć na powitanie. Simon się zarumienił.
T L
R
- Nie, raczej nie. A może wiele ją kosztowało odwiedzenie cię w twojej kryjówce... Może była zrozpaczona. Ile czasu minęło, odkąd ostatni raz się spotkaliście? - Ja nie muszę się z nią spotykać.
- A czy kiedykolwiek jej powiedziałeś, że już nie chcesz? Pewnie wyszła z twojego mieszkania, czując się poniżona, zdruzgotana i bardzo, bardzo zraniona. - Sama jest sobie winna. W ogóle nie powinna przychodzić. Mieliśmy doskonały układ, ja jej niczego nie obiecywałem... ani ona mnie.
- Jasne. - Do cholery. - Możesz mi podać szklankę wody, taką naprawdę dużą? - Myślałem, że będziesz mi współczuć - powiedział Simon, wyjmując wodę mineralną. - Jestem kobietą.
- I co? Ja jestem twoim bratem. - Kocham cię, ale muszę powiedzieć, że jeśli chodzi o kobiety, to mają z tobą ciężko. Jesteś szorstki. - Wiem. - Pogadajmy o czymś innym. - Tylko nie o pracy. - O sytuacji gospodarczej w kraju? Nagrodzie Bookera? - Nie sądzisz, że jestem zbyt wygodnicki? - To znaczy...? - Mieszkanie... Praca... Ogólnie wszystko.
R
- Nie wiem, czy się nad tym zastanawiałam. Co jest złego w wygodzie?
T L
- Właśnie. - Tata się ciebie czepiał? - Nie, komisarz policji.
- Chce cię gdzieś przenieść?
- Coś napomknęła. Nowe jednostki, nowe wyzwania. To będzie w hrabstwie. .. no i będzie awans. - Nie przeprowadzaj się daleko - powiedziała Cat, a w jej oczach pojawiły się łzy. Wiedziała, że łatwo jej się rozpłakać, zwłaszcza teraz, po urodzeniu Feliksa, zbyt łatwo, ale nie zniosłaby wyjazdu brata. - Nie chodziło mi o to, co właśnie powiedziałam. - Wiem. - Ale jednak żal mi Diany. - Daj spokój, Diana jest twarda, da sobie radę. - Hm.
- Wujku Simonie, a ile najwięcej pieniędzy wziąłby taki porywacz? Ile byłby wart chłopiec, który ma dziewięć lat, czy byłby wart setki funtów, czy tysiące? Cat i Simon wymienili przerażone spojrzenia. Simon energicznie wstał, podniósł Sama, posadził sobie na ramieniu i okręcił się wokół siebie. Malec zaczął się śmiać. - Powiem ci coś, Samuelu Christopherze Deerbonie... - Co? Co? - Zamierzam cię wsadzić do wanny... - Mnie też, mnie też, mnie też! - Przybiegła Hannah i objęła Simona za nogi. Cat usiadła ze śpiącym dzieckiem, a pozostała trójka pobiegła schodami.
T L
R
Simon poradził sobie z trudnym pytaniem, tak jak zwykle radził sobie Chris, odwracając uwagę Sama i robiąc wiele hałasu, ale wiedziała, że syn dniem i nocą myślał o zniknięciu Davida Angusa, ta myśl nie mogła zniknąć z jego głowy. Zaginięcie chłopca zmieniło wszystko. Każde dziecko, każdego rodzica. Wszystkich. O wpół do dziewiątej dzieci już spały. Postanowili, że teraz coś zjedzą. - Nakryj do stołu, zapiekanka jest w piecyku. Od kiedy ostatni raz coś jadłam, już dwa razy karmiłam Feliksa i zaczynam robić się słaba. - Martwisz się? - O Chrisa? Nie... Nie wzywają go tak codziennie... Teraz mają trochę nagłych wypadków, a on się znalazł w samym środku tego wszystkiego. - To męczące. Simon podniósł kieliszki i razem z butelką zaniósł na stół. - Ja nie piję, mam wodę. Jak myślisz, jak nasi rodzice się czuli wczoraj? - Ciężko powiedzieć. Byli bardzo spokojni... Może przygnębieni, a bardziej prawdopodobne, że poczuli ulgę. Tata był o wiele smutniejszy, niż się po nim spodziewałem.
- Często odwiedzał Martę. Siedział w hospicjum całymi godzinami. Tak mówiły dziewczyny z Ivy Lodge. Simon nalał sobie duży kieliszek czerwonego wina i pociągnął łyk. - Jasne, przecież nie stanowiła dla niego żadnego zagrożenia. Nie mogła go rozczarować, w każdym razie nie bardziej jak wtedy, gdy się urodziła. Nie tak jak ja. - Daj spokój. Simon wzruszył ramionami. Jedli już od dziesięciu minut, kiedy przyszedł Chris. Twarz miał szarą. Podszedł prosto do stołu, nalał kieliszek wina, wypił go i oznajmił:
- Słyszałeś już? - O czym?
T L
Odwrócił się do Simona.
R
- Na resztę wieczoru odwołałem wszystkie wizyty. Jestem wykończony.
- Alan Angus próbował popełnić samobójstwo. - Jezu.
- Jakimś cudem jego sekretarz wszedł do gabinetu po akta i znalazł go zaraz po tym, jak podciął sobie żyły w obu nadgarstkach. Wiedział, jak to zrobić, nie pociągnąłby długo. Ale teraz podobno już z nim wszystko w porządku. Cat odsunęła talerz, ale Chris napełnił kieliszek i poszedł po coś do jedzenia. - Lepiej zatelefonuję. - Simon ruszył do aparatu, kiedy nagle zadzwoniła jego komórka. - Nathan?... Właśnie się dowiedziałem. - Mike Barty jest tam, szefie... On i ja byliśmy wcześniej u Angusów. Sprawdziliśmy wszystko jeszcze raz. Powiedziałem mu, że wcale nie jest podejrzany, powiedziałem, że po prostu zaczynamy to wszystko jeszcze raz, od po-
czątku, on nie miał żadnych podstaw, żeby pomyśleć, że kwestionujemy jego zeznania. Szefie, wcale się na niego nie rzuciłem, nie ma mowy. - Nikt nawet nie zamierza twierdzić, że to twoja wina. - Miał cholerne szczęście, wie pan, szczęście, że ktoś tam do niego zajrzał, zazwyczaj w biurach o tej godzinie nikogo już nie ma. - Wiem. Gdzie teraz jesteś? - Wszędzie, gdzie pan zechce, żebym był, szefie. - Dobra, jedź zobaczyć, co z Marilyn Angus. - Jest w szpitalu, ja jestem teraz przed szpitalem. Chce pan, żebym z nią pogadał?
R
- Nie, w takim razie zostaw ją dzisiaj w spokoju. Wystarczająco dużo przeszła. Idź do domu.
T L
- Szefie, zanim zadzwonili do mnie w sprawie Angusa, analizowałem wszystko, co już wiemy. Wykombinowałem coś z tym srebrnym jaguarem. Myślę, że warto go sprawdzić. - A czego jeszcze nie zrobiono?
- Sprawdziliśmy w Lafferton i Bevham... Może damy radę sprawdzić na terenie całego kraju? - Za dużo. Nie dasz rady zacząć tego dzisiaj. - No szefie... - Najpierw pojadę do szpitala, potem zobaczę się z panią Angus. Teraz daj spokój. - Dobra, szefie. To było naprawdę miłe, że komisarz do nas przyjechała, wszyscy mówili o niej same dobre rzeczy. Simon się uśmiechnął. - Przekażę jej. Dobranoc.
- To ja spadam, szefie.
Zjedli zapiekankę z jagnięcina i otworzyli drugą butelkę wina, ale prawie nie rozmawiali. Wisiała nad nimi groza śmierci, tej, która już nastąpiła, i tej, do której o mało nie doszło. Cat poszła spać przed dziesiątą, niosąc śpiące dziecko. Chris uniósł butelkę. - Nie, już dziękuję. - W porządku. Boże, co za tydzień. Jeszcze nigdy nie miałem tak wielkiej ochoty, żeby się spakować i przyłączyć do Ivona w Australii. Wiesz, gadaliśmy o tym z Cat.
T L
R
Simon spojrzał na szwagra, starając się ocenić, czy choć w połowie mówił serio. Nie zniósłby czegoś takiego. Jak dałby radę zostać tutaj sam, ze starzejącymi się rodzicami, z ojcem, wraz z upływem lat coraz bardziej ponurym i nieprzyjemnym - a wszyscy, których kochał, byliby martwi albo tysiące kilometrów stąd? Kiedyś odwiedził Ivona w Melbourne i nienawidził tego miejsca - chyba jako jedyny, co brat zawsze wypominał mu z rozbawieniem. Przenosiny do Australii w ślad za pozostałymi w przypadku Simona w ogóle nie wchodziły w rachubę. Jego życie, starannie zaplanowane, aby było takie, jak lubił, nagle zaczęło grozić zawaleniem, zamknięciem w pułapce.
David To jest najgorsze miejsce. Jestem bardzo, bardzo głodny. I bardzo chce mi się pić. Boli mnie ręka. Dlaczego ja?
Zimno tu. Cały się trzęsę. Ja tylko chcę... Nie rób... Proszę... Nie... Pro... Ma...
R
36
T L
- Nie zniosę tego - powiedziała Marilyn Angus. - Tego czekania na najgorsze wiadomości, czekania i nic, żadnych wieści. Nie mogę już tego znieść. Ale znoszę to. A co stało się z tobą? Mówiła szeptem. Siedziała przy łóżku Alana wśród popiskujących maszyn i nienawidziła męża. To, co się stało z Davidem, rozdzieliło ich, a przecież każdy zakładał, że jeszcze bardziej zbliży; sama by tak kiedyś myślała. Poznała męża takiego, jakiego nie znała wcześniej, albo nie chciała znać - takiego, który w jej oczach był tchórzem. Uciekał do pracy jeszcze przed siódmą rano, zostawał w niej do późna w nocy, brał na siebie cudze obowiązki, ciągle tkwił na dyżurze widziała, że nie tylko jej nie wspiera, ale po prostu tchórzy. I to teraz również było tchórzostwem. Nadgarstki miał zabandażowane, w ramieniu kroplówkę, każdej funkcji jego ciała przyporządkowano monitor - a ona nim gardziła. To było najbardziej przerażające uczucie w jej życiu. Nie znała tego człowieka, jej męża, ojca Lucy. Ojca Davida. Nie patrzył na nią, twarz miał odwróconą. Nie odezwał się, od kiedy tu przyszła w towarzystwie policjantki. Kate bardziej się o ciebie martwi, pomyślała, patrząc na zabandażowany nadgarstek.
- Nie wiem, co ja mam ci powiedzieć - odezwała się. - Ja już nie wiem co się dzieje w twojej głowie. Nie rozumiem, dlaczego to zrobiłeś. - Nie - odparł tak cicho, że ledwie go usłyszała. - Jeśli David wróciłby dziś do domu, jeśli... - David nie żyje. Te słowa wydostały się z jego ust i zawisły w powietrzu, ciężkie i nabrzmiałe jak czarna kula. Przestraszyły ją. Zdawało się, że gdyby tylko wyciągnęła rękę, to mogłaby ich dotknąć, a wtedy zdołałyby wejść do ciała, do jej krwiobiegu, do przekonań. Otworzyła usta, ale nie powiedziała ani jednego słowa, ani jadowitego, ani miłego.
T L
- To wszystko?
R
- Operowałem. Spojrzałem na monitor i zobaczyłem swoją sondę, jak tkwi w mózgu pacjenta, i po prostu już wiedziałem. Nie pytaj mnie, skaj Nie wiem skąd. Popatrzyłem i zrozumiałem, że David nie żyje i dlatego nie ma powodu, abym ja żył.
Poruszył głową. Zobaczyła jego twarz, pozbawioną kolorów, szarą jak oblicze trupa. Oczy miał matowe i zapadłe głęboko, pozbawione życia. - A czy w twoim życiu nie ma już nikogo innego? - Kogo? - Nie ma Lucy? Nie ma mnie? - Oczywiście, że jesteście. - Ale nie jesteśmy warte, żeby dla nas żyć? - Nie wiem. - Mówiłam, że jeśli David wróciłby dzisiaj do domu, cały i zdrów... I czy by ciebie nie potrzebował? - Oczywiście, że by potrzebował.
- Nie pomyślałeś o tym? - David nie żyje. Marilyn wtuliła głowę w szpitalne łóżko, krzyknęła w pościel, wpychaj* sobie prześcieradło w usta, tak aby nikt jej nie usłyszał. Rozpaczliwie chci ła kogoś uderzyć i wiedziała, że jedynym sposobem, by nie uderzyła sam siebie, było właśnie dławienie się tym bawełnianym prześcieradłem. Zabrzmiał dzwonek. Do pokoju weszła pielęgniarka, razem z Kate Marshall stanęły za nią, przemawiały do niej łagodnie, ich ręce znalazły się i jej ramionach, uniosły ją. - Marilyn, już dobrze. - Kate ją objęła. - Nie martw się... Marilyn odwróciła się i mocno uderzyła policjantkę łokciem w twarz.
R
Kate krzyknęła z bólu. Sala jakby eksplodowała ludźmi i głosami.
T L
Wyprowadzili ją do poczekalni, gdzie stały niebieskie krzesła. Ktoś przyniósł szklankę wody. Jeszcze ktoś inny przyszedł z filiżanką herbaty. Marilyn siedziała, mocno przyciskając ręce do ciała, i bujała się, bujała, próbując nie dopuścić do siebie żadnego dźwięku, żadnego słowa, żadnej niezdarnej próby uspokojenia lub ukojenia. Słowa Alana trafiły w samo sedno. Było takie miejsce w jej myślach, miejsce, którego strzegła, gdzie znajdowała się mała, jasna plamka światła i nadziei, dokąd mogła uciekać. Nikt inny o nim nie wiedział, ale ona była od tego miejsca zależna, bo skrywała się tam prawda, prawda o tym, że David żyje, ma się dobrze i wróci do domu. Alan cisnął ostrzem, które przecięło mur i całe światło, cała jasność i nadzieja wyciekły, zmieniając się w czerń, kałużę ciemniejącej krwi na podłodze, W owym miejscu stało się teraz pusto, powietrze zrobiło się stęchłe i zanieczyszczone. Alan zniszczył jej ostatnią nadzieję. Nie było już nic, żadnej ulgi. David nie żył. Wszyscy inni dawno o tym wiedzieli, tylko nie ona. A teraz już wiedziała. Powoli rozluźniała skurczone ciało. Bolały ją mięśnie między żebrami i na plecach, czuła tępy ból poniżej serca. Obok była pielęgniarka. Cierpliwie trzymała szklankę wody. Marilyn próbowała chwycić naczynie, ale ręka zbyt jej drżała. Opiekunka przycisnęła jej
więc szklankę do ust i przechyliła, tak aby Marilyn mogła się napić, jak dziecko uczące się pić z kubka. Próbowała jej podziękować, ale miała ściśnięte gardło. Pielęgniarka pociągnęła ją za ramię. - Kate...-wreszcie wypowiedziała jakieś słowo, brzmiało jak dziwne kraknięcie. - Zaraz tu będzie, proszę się nie przejmować. Dziewczyna uniosła teraz filiżankę ciepłej, słodkiej herbaty i zbliżyła Marilyn do ust. Korytarzem przechodzili ludzie. Jakieé drzwi zamknęły się z dziwnym, syczącym odgłosem. Słyszała brzęk metalu o metal. Pokój był bardzo ciepły, bardzo spokojny. Wisiał w nim obraz przedstawiający fale uderzające o plażę i drugi, z ogrodem przykrytym śniegiem. DAR PRZYJACIÓŁ SZPITALA W BEVHAM. 1996.
R
Marilyn szukała chusteczki w kieszeni płaszcza. Tw/arz miała poznaczoną łzami. Pielęgniarka dała jej kilka chusteczek higienicznych.
T L
Wzdrygnęła się na myśl o gwałtowności, która w rJiej wezbrała, o tym, z jaką złością zwróciła się przeciwko policjantce. Jeszcze nigdy w życiu nikogo nie uderzyła, nie skrzywdziła nawet pająka, nigdy nie nastąpiła na ślimaka. Żadne z jej dzieci nie dostało choćby najlżejszego klapsa. A mimo to czuła w sobie szał, tak wielki, że chyba mogłaby zabić. Drzwi do pokoju z niebieskimi krzesłami i uspokajającymi obrazami otworzyły się, wszedł jakiś młody lekarz w białym kitlu. - Jak pani się czuje, pani Angus? Dlaczego wszyscy byli dla niej tacy mili, mówili takim uspokajającym tonem, patrzyli z takim współczuciem? Powinni ją gdzieś zamknąć, wsa*. dzić w kaftan bezpieczeństwa, zostawić samą ze swoją wściekłością - a nie robić coś takiego. Zbadał jej puls, potem przytrzymał rękę. - W porządku. Gdy będzie się już pani czuła na siłach, policja przyśle samochód, ktoś panią odwiezie do domu i tam z panią zostanie. Zapisałem środek
uspokajający, gdy będzie pani wychodzić, może go pani odebrać u pielęgniarek... Potrzebuje pani snu. Czy jest jeszcze coś, co mogę dla pani zrobić? Spojrzała mu w twarz. Miał maleńki pieprzyk obok oka i bliznę na gór-; nej wardze. Jego wiek spokojnie mogłaby ocenić na piętnaście lat. Dlaczego potrafił odzywać się do niej z taką spokojną pewnością siebie? I dlaczego była gotowa zrobić wszystko, co zaleci? Pokręciła głową, a potem udało jej się wymówić imię Kate. - Nic jej nie jest, ale na dzisiaj już skończyła pracę. - Co ja jej zrobiłam? - Właściwie to tylko poleciała jej krew z nosa. Żadnych trwałych uszkodzeń. - Uśmiechnął się. - Nieźle ją pani walnęła.
R
Nie miała nic przeciwko temu, że próbuje ją rozweselić, sprawić, aby się odprężyła. Zupełnie nic. Potem oznajmiła:
T L
- Mój syn David nie żyje. - Po prostu wiedziała, że to prawda. Młody lekarz nie obraził jej, zaprzeczając albo próbując podnieść na duchu, tak żeby odwołała właśnie wypowiedziane słowa. Wziął ją tylko za rękę, trzymał mocno, w ciszy, został z nią, aż przyszedł policjant i zabraljj Marilyn do czekającego już samochodu, a potem do domu.
37 Sala pachniała wilgotnymi paltami. Plac przy Blackfriars Hall wyglądał dał jak kanał, a woda z rynny ochlapywała wodą każdego, kto wchodził do środka. Zjawiło się sporo osób, ale jak sądziła Karin McCafferty głównie po to, by uciec przed wilgocią, a nie obejrzeć wystawę planów nowego oddziału opieki dziennej hospicjum. Ochotnicy zajmujący się przekąskami i napojami bez przerwy podawali kawę z ciastkami, a stoliczki z loterią fantową od samego otwarcia przyciągnęły kolejkę chętnych. Jednak ci wszyscy ludzie tylko wałęsali się wokół makiety, nie zadając żadnych pytań i wyjąwszy kilka osób, nie wpisywali się do
księgi przeznaczanej dla tych, którzy chcieliby otrzymać później jakieś dodatkowe informacje. Model był bardzo ładny. Oddział opieki dziennej miałby powstać obok Imogen House i zostać urządzony tak, aby pacjenci mogli się w nim spotykać, rysować, wyszywać, sklejać modele, grać w gry. Miały tam też znaleźć się pomieszczenia do konsultacji i zabiegów oraz przeszklona weranda, otwarta na ogród. Nie każdy chory musiał przebywać w hospicjum cały czas, nie wszyscy pacjenci przybywali do Imogen House jedynie po to, żeby umrzeć. Wielu znajdowało tam opiekę i ulgę w bólu, a potem wracało do domu na całe tygodnie albo miesiące lepszego życia. Gdyby mieli do dyspozycji dzienną zmianę, zyskaliby kompletną opiekę. Karin i Meriel Serrailler były gotowe odpowiedzieć na każde możliwe pytanie, miały ulotki i, jak to ujęła Meriel, były lepsze niż sprzedawca używanych samochodów. Ale nikt ich o nic nie pytał, nie chciał zostawać na tyle długo, by dać się przekonać do sponsorowania budowy.
T L
R
Tłum już się przerzedzał, w miarę jak odwiedzający dopijali kawę i szykowali się do zanurkowania z powrotem w deszcz. Meriel poszła pomóc w zmywaniu. Karin usiadła obok makiety, kończyła drugą filiżankę herbaty. Czuła się zniechęcona. A chwilę później patrzyła na młodą kobietę, która właśnie weszła do środka. Miała na sobie kremowy prochowiec ściągnięty pasem i jasnoró-żowy kaszmirowy szal. Jej włosy błyszczały kropelkami deszczu, ale nie zwinęły się w mokre kosmyki ani nie przykleiły do twarzy. Była piękna. Karin gapiła się na nią. To była chyba najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek widziała. Szczupła, o doskonałej cerze i bardzo dużych, ciemnych oczach, równie ciemnych jak włosy. Karin wstała. Poczuła, że właśnie tak robi się w obliczu podobnego piękna. Dziewczyna szła powoli przez salę, w stronę makiety. - Dzień dobry. - Witam! - Amerykanka. Mówiła z delikatnym akcentem, takim jak u kogoś wykształconego. Wyciągnęła dłoń ku Karin. - Z kim mam przyjemność? - Karin McCafferty.
- Lucia Philips. Proszę, niech mi pani powie, co się tutaj dzieje, co przedstawia ta makieta? Weszliśmy, żeby się schronić przed deszczem i obejrzeć ten stary budynek, a tu coś się dzieje. Chcielibyśmy się czegoś dowiedzieć. Pięć minut później wiedziała już wszystko, co tylko Karin zdołała jej powiedzieć. Słuchała z uwagą. Spacerowały dookoła makiety, dziewczyna przyglądała się w skupieniu, Karin objaśniała różne elementy modelu. Wiedziała, że gdzieś z tyłu sali Meriel i kilku innych wolontariuszy przygląda się im ze zdumieniem. Dziewczyna, Lucia Philips, odwróciła się, słysząc za sobą odgłos kroków. - Cax, chodź i to zobacz.
R
Był po pięćdziesiątce, wyglądał całkiem nieźle. Miał na sobie amerykański odpowiednik eleganckiego ubrania z Saville Row, mówił też z odpowiednim akcentem. Z nim ulewa obeszła się mniej łaskawie. Płaszcz przemókł mu przy szyi i na rękawach, deszcz spływał na kark.
T L
- Pozwoli pan, że przyniosę panu kawy... i oczywiście znajdę czysty ręcznik, żeby się pan nieco wysuszył. Wyciągnął rękę na powitanie.
- Dobrze, dziękuję. Nazywam się George Caxton Philips. Widzę, że poznała już pani moją żonę Lucię. Karin jeszcze raz spojrzała na dziewczynę. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy lata. Karin początkowo myślała, że ten mężczyzna to jej ojciec. Ale kimkolwiek był, czuła, że należy im poświęcić jak najwięcej uwagi. Poszła do kuchni w poszukiwaniu świeżej kawy i ręcznika. Meriel dopadła ją przy zlewie. - Kto to? - Amerykanin. Bardzo czarujący. Możesz zaparzyć im dzbanek świeżej kawy? Pogrzebała w jednej z szuflad i wyciągnęła kilka spranych, ale czystych ściereczek z wizerunkami katedry Świętego Michała.
- Ja się tym zajmę - powiedziała Meriel scenicznym szeptem. - Ty wracaj do nich. Para przybyszy wspólnie podziwiała makietę. Gdy Karin podeszła bliżej, poczuła między nimi wibrację intymności, łączące ich erotyczne napięcie, co zdumiało ją tym bardziej, że stali kilka centymetrów od siebie i tylko rozmawiali, skupieni na wystawie. - Przepraszam, mamy tylko to do wytarcia się, ale są czyste. - Bardzo dziękuję.
T L
R
Odwrócił się do Karin z uśmiechem, który w sekundę wyjaśnił, czemu jest atrakcyjny dla każdej kobiety, nawet tak porażającej piękności, o tyle młodszej, że mogłaby być jego córką. Energicznie wytarł włosy jedną ze ściereczek, potem w drugą twarz i szyję, jednocześnie robiąc żałosną minę. Żona zerknęła na niego i zakołysała się na obcasach, wstrząsana śmiechem. Reakcją, którą Karin dostrzegła na twarzy dziewczyny, było uwielbienie, przynajmniej tak jej się zdawało. Nie tylko miłość, ale wręcz uwielbienie. - Oddam państwa ściereczki do pralni.
- Dobry Boże, nie trzeba - Karin wyciągnęła rękę, Meriel podeszła z tacą. Nie zrobiła zwykłej kawy rozpuszczalnej, ale wyczarowała dzbanek prawdziwej. Karin ruszyła posprzątać stoliki. Weszło jeszcze kilka osób, skierowało się do stolika z loterią. Jakaś para poprosiła o herbatę. Meriel zajęła się Amerykanami, czego Karin zresztą się spodziewała, ale wróciła do akcji dopiero po tym, jak mężczyzna powiedział: - Bardzo jesteśmy tutaj wszystkiego ciekawi. Kupiliśmy Seaton Vaux, może pani zna to miejsce, kilka kilometrów za miastem. Karin popędziła do kuchni, gdzie zebrało sie już kilkoro innych wolontariuszy. - Seaton Vaux - powiedziała, wskazując ich głową. - Ja słyszałam, że znalazł się ktoś...
- Mój Boże, to poważna sprawa. Seaton Vaux, kilka kilometrów na zachód od Lafferton, było piękną, elżbietańską posiadłością, otoczoną kilkoma setkami hektarów ziemi, z zespołem zabudowań dla służby. Znajdowało się w rękach rodziny Cuffów aż do śmierci ostatniego członka rodu, dziesięć lat temu. Od tamtej pory budynki z zaniedbanych zmieniły się w na wpół zrujnowane. Długi czas były wystawione na sprzedaż i jak zwykle plotkowano, że chcą je kupić gwiazdy muzyki, filmu, członkowie rodziny królewskiej czy egzotyczni przybysze z zagranicy. Ostatnio jednak zapanowała cisza. Aż do teraz, gdy pojawił się ten przystojny Amerykanin po prestiżowej uczelni, wraz ze swoją młodą żoną, która urodą mogłaby przyćmić każdą filmową gwiazdę albo księżniczkę.
R
Karin wyjrzała z kuchni. Zastój się skończył. Wchodziło coraz więcej osób. Wyszła, żeby zebrać zamówienia na kanapki. Minęła Meriel, siedzącą teraz razem z Philipsami. Meriel nie zwróciła na nią uwagi.
T L
Później jeszcze odprowadziła ich do wyjścia. Karin zawahała się, a potem wspięła na krzesło, żeby wyjrzeć przez wysokie okno. Kiedy Philipsowie pojawili się w drzwiach, podjechał ciemnoniebieski bentley. Królewięta, pomyślała Karin. Pieniądze i królewięta. I co jeszcze?
Skończyli o czwartej. Mary Payne na dwadzieścia minut usiadła przy karcianym stoliku, otoczona stosikami pieniędzy i woreczkami z gotówką, a pozostali sprzątali salę, zabierając wszystko poza makietą i planami, które miały być wzięte osobno. - Tysiąc sto jedenaście funtów i pięćdziesiąt osiem pensów, dwa irlandzkie pensy i izraelska szekla. - Mary odchyliła sie do tyłu i przetarła oczy wierzchem dłoni. Rozległ się cichy szmer uznania. Wszyscy byli wykończeni. Na dworze wciąż padało. Nikt się nie spytał, czy Amerykanie też coś dali.
Dwa dni później Karin już od wczesnego ranka pracowała w ogrodzie, przesadzała i nawoziła sześć kamelii, które rosły w donicach na zacienionym tarasie z boku domu. Usłyszała pocztową furgonetkę i wyszła jej na spotkanie. Wciąż czekała, choć wiedziała, że nic nie przyjdzie, nie wiedziała nawet, czy w ogóle chce jakichś wiadomości od Mike'a. Nie czuła się szczęśliwa, ale zaczynała się przyzwyczajać, skupiła się na pracy i na swoim ogrodzie, poza tym tyle samo czasu co dotychczas spędzała na przestrzeganiu organicznej diety i terapii, która od prawie osiemnastu miesięcy powstrzymywała raka. Listonosz wychylił się z szoferki, wręczył jej listy związane w jeden plik. Nie chciała zobaczyć znaczka z Nowego Jorku. Nie chciała. Przejrzała pocztę, siedząc na ławce Nie przyszło nic z Nowego Jorku. Żałowała? Nie. Tak. To były rachunki i reklamy, wyjąwszy jeden list, w grubej kremowej kopercie, z adresem wypisanym na czarno.
R
Droga Karin,
T L
Sobotnie spotkanie z Tobą było bardzo miłe, chcemy ci podziękować za okazaną nam uprzejmość oraz Twoje zaangażowanie w pokazanie nam bardzo ciekawej wystawy, dotyczącej planowanego oddziału opieki dziennej w hospicjum. Z niecierpliwością czekam na chwilę, gdy powitam Ciebie w Seaton Vaux i nie tylko, kiedy już wreszcie tutaj zamieszkamy. Jak mówił Ci już mój mąż, naszą uwagę skupiliśmy przede wszystkim na domu, ale nie mogę się doczekać chwili, gdy urządzimy sobie prawdziwy ogród w stylu angielskim, a zwłaszcza gdy przywrócimy temu miejscu nieco jego dawnej świetności, o której wiemy i którą znamy ze zdjęć. Doktor Serrailler zachwycała się Twoimi projektami ogrodów i genialnym talentem do planowania przestrzeni. Bardzo bym się ucieszyła, gdybyś mogła przyjść do nas i obejrzeć nasz ogród takim, jaki jest teraz, podzielić się z nami pomysłami, jakie mogłyby przyjść ci do głowy, mając na uwadze, że chcielibyśmy zaangażować Cię później do pracy przy nim. Za tydzień będziemy w Londynie, zatrzymamy się w Claridge Hotel, a potem na jakiś czas lecimy z powrotem do Nowego Jorku. Załączam wizytówkę. Z niecierpliwością czekamy na odświeżenie naszej znajomości.
Wszystkiego najlepszego, Lucia Caxton Philips W domu zadzwonił telefon. - Halo... Meriel, właśnie o tobie myślałam. Czytałam przed chwilą list od tamtej pięknej Amerykanki. Chce odnowić ogrody Seaton Vaux. - Wiem. Prawiłam jej prawdziwe peany na twoją cześć. Teraz słuchaj. Ogrody to jeszcze nic. Dostałam list od tego przystojnego pana Caxtona Philipsa. Zaproponował, że dokona wpłaty na oddział opieki dziennej. - I co? Tylko tyle? - Ładne mi tylko tyle. Da nam milion funtów. - Jasna cholera.
R
- Właśnie. To znaczy, że możemy zaczynać, już bez cięcia kosztów czy wysyłania kolejnych błagalnych listów.
T L
- A wszystko dlatego, że schowali się przed deszczem, żeby obejrzeć sobie Blackfriars Hall. - Teraz muszę zadzwonić do Johna Quatermaine'a. Nie uwierzy mi. Meriel odłożyła słuchawkę, jak zwykle nie mówiąc do widzenia. Z przyjemnością opowie głównemu lekarzowi hospicjum o George'u Caxtonie Philipsie. W ciągu pół godziny amerykańskie małżeństwo zmieniło wszystko. Ech, pieniądze, pomyślała Karin. Nigdy ich nie lekceważ. Raz jeszcze przeczytała list od Lucii Philips, napisany trochę niewyrobioną ręką, zdradzającą młody wiek. Po raz pierwszy od odejścia Mike'a Karin z nadzieją spojrzała w przyszłość. Przeprojektowywanie i planowanie ogrodów Seaton Vaux mogło być wymarzoną pracą. Czuła się wszystkim trochę onieśmielona. Będzie potrzebować całych swoich umiejętności, zdrowia i sił. - Życie! - krzyknęła głośno na całą kuchnię. - Życie!
38 Mój Ukochany! Siedzę nad kieliszkiem sancerrre, schłodzonego właśnie tak jak lubisz. Jest wpół do trzeciej rano, a ja nie mogę zasnąć. Prawie nie spałam, od kiedy przyjechałam z powrotem do Londynu, jak zwierzę wycofujące się do nory, po tym jak wyrzuciłeś mnie ze swojego mieszkania. Za ostro? Dobrze... Poprawię. Po tym jak dałeś mi do zrozumienia, że jestem niemile widziana w Twoim mieszkaniu.
T L
R
Było mi wstyd za siebie. Czułam sie jak głupia. Czułam, z największą pewnością, jaką miałam w życiu, że jestem i od dawna byłam w Tobie zakochana. Myślę, że wszystko zaczęło się od niezobowiązującej znajomości, zarówno z mojej, jak i z Twojej strony, prawda? Myślę, że nam obojgu potrzebny był ktoś, z kim można było miło spędzić czas wieczorem, to się chyba nazywa osoba do towarzystwa? I potrzeba było trochę niezobowiązującego seksu. Przez jakiś czas to zdawało egzamin, ale teraz uświadomiłam sobie, że dla mnie ten czas był bardzo krótki. Zakochałam się w Tobie. Nie chciałam tego i przez długi czas ledwie sama się przed sobą do tego przyznawałam. Byłam pewna, że przed Tobą nigdy się do tego nie przyznam. To by wszystko zepsuło. Ale jednak się stało. Przyszłam do Ciebie zdesperowana, po tym jak zostawiałam Ci wiadomości, na które nie odpowiadałeś. Chciałam wiedzieć, co poczuję, kiedy znów Cię zobaczę. Może się myliłam i może już nie będę tak bardzo Ciebie kochać i pragnąć. To byłaby ulga. Ale wciąż Cię kocham. Gdy otworzyłeś drzwi, wiedziałam, że moje uczucie się nie zmieniło, jedynie wzrosło i się umocniło. Było nam tak dobrze razem, ale mogło być znacznie lepiej. Myślę, że powinno być. Jesteś samotnym mężczyzną, który nie ma pojęcia o sile swoich emocji, ale jeśli się do nich przyznasz, odkryjesz, że mimo wszystko jesteś wolny, możesz się zakochać, możesz być ze mną. Podczas naszego krótkiego spotkania wspominałeś, że był jeszcze ktoś inny. To ugodziło mnie jak nóż, póki nie uświadomiłam sobie, kiedy już przyjechałam
do domu, że to nie była prawda. Nigdy nie było nikogo innego, prawda? Znam Cię na tyle dobrze, żeby wiedzieć, iż nigdy nie miałeś kochanki. Chciałeś się tylko mnie pozbyć, trochę spanikowałeś i wymyśliłeś tego kogoś. Nieważne. Jak długo, póki będziesz wiedzieć, jak bardzo Cię kocham i chcieć jeszcze kiedyś mnie zobaczyć, nic nie ma znaczenia. Simonie, proszę, zadzwoń do mnie, przyjdź do mnie, cokolwiek. Ale nie ignoruj mnie. Nie zniosę ciszy i rozdzielenia z Tobą. Zawsze, zawsze będę Cię kochać. Diana
T L
R
Simon Serrailler trzymał kartkę tak, jakby się paliła. Kiedy skończył czytać, przydepnął pedał kosza na śmieci i wrzucił list. Pokrywa zamknęła sie ze szczękiem. Podszedł do zlewu, wypił szklankę wody, potem wyjął butelkę whisky laphroaig. Była dziewiąta trzydzieści wieczorem, miał za sobą kilka wyczerpujących godzin spędzonych najpierw z Marilyn, a potem z Alanem Angusem. Zjadł w kantynie sadzone jajka z kiełbasą i fasolą, a kiedy przyszedł do domu, nie miał już właściwie ochoty na nic, tylko żeby się napić. Przez jakiś czas starannie przeglądał też narysowane przez siebie portrety, szukając trzech najlepszych. Nie znał charakteru pisma Diany. Gdyby tak było, od razu wrzuciłby list do kosza, nie otwierając go. Czuł się tak, jakby ktoś najechał jego terytorium, jego prywatność, to była kolejna próba włażenia z butami w jego życie, podobnie jak jej wizyta. Był zły na Dianę za to, że go niepokoi, a jeszcze bardziej za to, że mu nie uwierzyła, kiedy mówił o Frei. Zły. Zawahał się, a potem pociągnął jeszcze jeden łyk whisky i schował butelkę z powrotem do kredensu. Alkohol niczego nie załatwiał, a on miał dla pijaków mniej szacunku niż dla przestępców. Wyciągnął z szuflady jedno ze swoich portfolio, zaczął rozsupływać czarne wstążki teczki, ale zrezygnował. Nie dałby teraz rady oglądać swoich prac. Nie zdołałby ich dobrze ocenić. Popsuła mu i to. - Pieprzona baba.
Nie odpowie na ten list, teraz przynajmniej zna już jej charakter pisma i będzie mógł podrzeć następne listy przed otwarciem. „Jeśli nie wiesz, co robić, najlepiej nie rób nic" - to jedna z niewielu rzeczy, jakich nauczył się od ojca. Czyli żadnego odpisywania, żadnego oddzwaniania. Nie zrobi nic i jeśli wystarczająco długo nie będzie robił nic, ona zostawi go w spokoju. Nie życzył jej źle, po prostu chciał, żeby wyniosła się z jego życia. Zegar na katedrze wybił dziesiątą, w pokoju rozbrzmiały ponure, odmierzone uderzenia, jakby oczyszczając go z brudu pozostawionego przez przekleństwa. Uspokoiło to Simona. Położył się na wznak, na długiej sofie.
T L
R
Myślał teraz o Frei Graffham, jej schludnie zaczesanych do góry włosach, jej pięknych rysach twarzy. To była miłość, a on okazał się za głupi, aby ją rozpoznać, za wolny, aby działać, za... Wyobraził ją sobie w tym pokoju, nie jako gościa, ale mieszkankę, jej książki na półkach, na stole otwarte nuty jakiegoś utworu, którego uczyła się do chóru Świętego Michała. W wyobraźni pokój nie należał już do niego, ale do niej. „Zastanawiałeś się, co ona czuła?", zapytała go Cat, kiedy opowiedział o wizycie Diany. Teraz Diana oznajmiła mu, co czuła i to ani go nie zawstydziło, ani nie wzbudziło żadnej sympatii do niej, po prostu zirytowało. Wstał. Jutro o dziewiątej zaplanowano spotkanie zespołu w sprawie An-gusa, a od dziesiątej konferencję prasową. Informacje o próbie samobójstwa Alana Angusa nie przedostały się jeszcze do publicznej wiadomości, Simonowi zależało na spotkaniu z mediami i kontrolowaniu ich reakcji. Musi mieć świeży umysł. Pozamykał drzwi, zgasił światło, kilka chwil stał, patrząc przez okno na podświetloną od dołu katedrę. Niebo było czyste, noc bardzo spokojna. Simon czuł, jak ten spokój stopniowo spływa na niego. Położył się do łóżka, żeby przed snem przeczytać rozdział książki o przygodach Hornblowera. Ale nie mógł zasnąć. O drugiej wciąż jeszcze wiercił się w łóżku, jego spokój prysł. Przeczytał jeszcze trochę, potem wstał i zjadł kilka biszkoptów. Wrócił do łóżka i nadal nie mógł spać. Pół godziny później wyszedł z mieszkania, pobiegł dźwięczącą echem klatką schodową obok ciemnych biur, wyszedł na zewnątrz i ruszył do samochodu.
Skoro nie może zasnąć i nie chce leżeć, rozmyślając o liście od Diany, a już pewnością nie o Frei, to popracuje. Audi wyślizgnęło się z garażu i potoczyło się nocnymi ulicami.
39 Andy Gunton trzy dni po zostawieniu jaguara na lotnisku dostał kolejną przesyłkę, białą dmuchaną kopertę z naklejką delikatnej zawartości. Nadano ją priorytetem. Kiedy schodził po schodach, Michelle stanęła w drzwiach do kuchni.
R
- W imbryku jest herbata, obok chleb. Jadę do szkoły, wracam góra za dziesięć minut, a kiedy wrócę, usiądziemy sobie, zjemy śniadanie i pogadamy, dobra?
T L
Zawiązała na szyi szalik od Otisa, zawołała Ashley i wyszła, pozostawiając Andy'emu zamknięcie drzwi. Pete leżał w łóżku. W salonie, na ekranie telewizora reklamowano skórzane sofy, sprzedawane na nieoprocentowany kredyt. Przesyłka leżała na stole. Odebrała ją Michelle i z pewnością obejrzała od góry do dołu. Nie mógł jej schować i udawać, że nigdy nie przyszła. Właśnie ta, druga już po telefonie komórkowym, priorytetowa paczka miała stać się przedmiotem dyskusji. Postawił czajnik na gaz, wziął kubek, wyjął torebkę herbaty, znalazł cukier, łyżeczkę, otworzył lodówkę i wyjął mleko, a między tymi czynnościami albo spoglądał na leżącą na stole paczkę, albo jej dotykał, albo też ważył ją w dłoni. Bał się ją otworzyć. Nic się nie wydarzyło, od chwili kiedy po robocie wysiadł na końcu ulicy, w samym środku nocy. Nikt się z nim nie skontaktował, nie dostał żadnej wiadomości na telefon. Tak jakby nigdy nic się nie zdarzyło. Andy zaczynał już wierzyć, że faktycznie tak było. Usiadł przy kuchennym stole z kubkiem herbaty i raz jeszcze uniósł paczuszkę. Miała rozmiary i grubość niewielkiej książki. Otworzył ją.
W środku była brązowa koperta. W kopercie pięćdziesiąt dziesięciofuntowych banknotów. Żadnej wiadomości. Tylko pieniądze. Oblał się potem. Musiał albo wyjaśnić, skąd się wzięło pięćset funtów w gotówce, albo skłamać, że w paczce przyszło coś innego. A jeśli już miał zełgać, to wymyślić jakieś przekonujące wyjaśnienie i to w ciągu najbliższych kilku minut. Z drugiej strony, jeśli po prostu wręczy Michelle kilkaset funtów i nic nie powie, nie odpowie na żadne pytanie, tylko od razu wyjdzie... to co wtedy? Wstał i wsadził do tostera cztery kromki. Dlaczego bał się Michelle? Wiedział dlaczego.
Trzasnęły drzwi wejściowe.
R
Zabrał paczkę i pieniądze, pobiegł na górę, żeby schować je do swojej nylonowej turystycznej torby, wsadził ją pod łóżko, obok pudełka z telefonem komórkowym.
- Co się dzieje?
T L
Andy otworzył okno sypialni, by usunąć smród butów siostrzeńca, zszedł na dół, z sercem w gardle. Czuł się tak, jakby mama właśnie wróciła do domu, a on był dziewięciolatkiem, który coś zmalował.
Michelle stała, patrząc na niego, plecami odwrócona do zlewu. Przez ułamek sekundy naprawdę mu się zdawało, że to matka. Zaczynała ją przypominać, chuda jak kij od szczotki, z zapadłą piersią i zgryźliwym wyrazem twarzy. Tyle że Michelle miała żółtą czuprynę i brzydką cerę, skóra matki zawsze była jak brzoskwinia, a włosy szpakowate. Obie jednak stały w taki sam sposób, głowę też trzymały tak samo, uniesioną do góry i przechyloną w tył, z wysuniętym do przodu podbródkiem. Podniósł kubek wystygłej już herbaty, spróbował wyminąć siostrę i dotrzeć do mikrofalówki, ale Michelle nagle ruszyła do przodu. Andy zatrzymał się gwałtownie, herbata ochlapała mu podkoszulek i podłogę. Michelle obróciła się, podniosła szmatkę z ociekacza i rzuciła mu ją.
- Słyszałeś, co mówiłam? - Słyszałem. - I masz mi coś do powiedzenia? Andy, tylko mnie do cholery nie wkurzaj, nie zacznij mi do cholery kłamać. Ja chcę wiedzieć. Na początek, co było w tej kopercie? - To nie twój pieprzony interes. - To mój interes, jeśli znowu wracasz do podejrzanych interesów. Wylecisz z mojego domu, jak znowu wpakujesz się w jakieś lewe sprawy, nieważne, co to jest. Wylecisz.
R
Andy skończył wycierać koszulkę, potem schylił się i kilka razy wytarł szmatką herbatę rozlaną u jego stóp. Wstał, cisnął szmatkę do zlewu i pobiegł schodami na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz, nie bacząc na to, czy obudzi Pete'a, czy nie. Słyszał jego chrapanie dochodzące z sypialni, głośne j ak młot pneumatyczny.
T L
Wyjął spod łóżka paczkę z pieniędzmi, z niej sto funtów i wetknął do tylnej kieszeni spodni, resztę zaniósł do kuchni. Michelle się nie poruszyła. Czekała na niego. Andy położył pieniądze na stole.
- Czy teraz mogę już wypić herbatę? - Skąd to masz? - Chciałaś się dowiedzieć, co było w paczce. To było w paczce. Stał przed nią, póki nie przesunęła się nieco, aby go przepuścić. Andy ponownie postawił czajnik na gaz i wsadził chleb do tostera. Zaczął pogwizdywać. - Wiedziałam. - Nic nie wiesz. - To co, znalazłeś pieniądze na ulicy?
- To moje zarobki. Chciałaś, żebym za siebie płacił. No to płacę za siebie. Tu są cztery setki. - Ukradłeś to. - Nie. Już ci mówiłem, to są zarobki. Wykonałem pracę, dostałem zapłatę. - Pracę. O tak, jasne. Jaką pracę? Sadzenie fasoli? Mało jej nie powiedział: „Jechałem samochodem". Ocalił go gwiżdżący czajnik i tosty, które akurat skończyły się piec. - Kłamiesz. Owszem, wykonałeś jakąś pracę, ale wcale to nie była jakaś porządna, dzienna praca, cholera, dobrze wiesz.
R
Drzwi sypialni na piętrze trzasnęły, uderzając o ścianę. Pete Tait ciężko zszedł po schodach i pojawił się w drzwiach kuchni. Miał na sobie koszulkę i spodnie od dresu.
T L
- Co się tu dzieje, do kurwy nędzy? W ogóle nie mam już spać? Oboje się drzecie. Chciałbym się napić herbaty. Michelle, jesteście gorsi od dzieciaków. Andy zastanawiał się, czy kiedy Pete usiądzie na wątłym kuchennym krześle, stół się pod nim załamie. Pieniądze leżały przed nim. Szwagier ostrożnie wyciągnął palec i je musnął. - Zostaw je tam, gdzie są, to brudna forsa, spytaj się go. Pete nie zwrócił na nią uwagi. Przysunął do siebie banknoty i nieco je poukładał. Andy postawił przed szwagrem kubek herbaty i usiadł naprzeciwko, z własnym kubkiem. Posmarował tost margaryną i dżemem, zaczął jeść, nie zwracając uwagi na Taita. Michelle patrzyła. Ale Andy nie musiał. Wiedział wystarczająco dużo o szwagrze i pieniądzach. Usłyszał, jak Pete przełyka herbatę. Przez na wpół przymknięte powieki widział jego palce, ponownie sunące ku banknotom. - Powiedziałam mu, że ma stąd spieprzać, jeśli znowu będzie robił coś na lewo. Nie chcemy go tutaj. Ja mam dzieci. Nie chcę, żeby się zadawały z kryminalistami.
Pete znowu przełknął herbatę. - Skąd masz trzysta funciaków? - Czterysta - wymamrotał Andy, jedząc tost. - Cztery setki. - Cztery setki? - Gunton niemal się roześmiał, słysząc pożądliwość w głosie szwagra. - Nieważne, nawet jakby to były cztery patyki, nie zostanie tutaj, to brudna forsa. Za chwilę będziemy tu mieli policję, tego nadętego Nathana Coatesa. - Poczekaj, poczekaj. - Co? - Daj mu powiedzieć, skąd to ma.
- Poczekaj...
R
- Powiedział, że z pracy. Zarobki. Praca. Kurwa, cha, cha, cha.
T L
Andy uniósł głowę i po raz pierwszy spojrzał prosto na Pete'a. - Powiedziałem, że to była praca i to była praca. Powiedziałem, że to było coś legalnego i takie było. Ja tylko nie powiedziałem, co to było i nie muszę mówić. W porządku? - Dobra... Nie, nie, Andy, sądzę, że nie musisz. Nie. - Dałem to Michelle. Za utrzymanie i tak dalej. Nie chciała tego dotknąć. - Teraz poczekaj. - To ty to weź, Pete, dalej, wsadź sobie za koszulkę. Andy wstał. Chwycił pieniądze, zwinął je i nachylił się nad szwagrem. Pete złapał go za nadgarstek, powstrzymał przed wsadzeniem banknotów pod bieliznę. Andy uchylił się przed jego oddechem. - Chcesz, żebym to wziął? Cztery stówy?
- Cztery stówy, tak jak ci mówiłem, za utrzymanie - poklepał szwagra po pryszczatym ramieniu. - Powodzenia, Pete - powiedział i wyszedł, uśmiechając się szeroko. Na górze włożył buty i kurtkę, wziął własne sto funtów, wciąż się uśmiechając. Teraz będzie mógł tu zostać tak długo, jak będzie chciał, a nie póki siostra nie uzna, że już czas go wywalić. W kuchni trwała kłótnia. W salonie, na ekranie telewizora gościli Richard i Judy. Kiedy Andy zbliżał się już do furtki, komórka w jego kieszeni pisnęła, obwieszczając nadejście nowej wiadomości.
R
40
T L
Diana go prześladowała, a on zaczynał już rozumieć, dlaczego nieodwzajemniona miłość sprawia, że ludzie działają gwałtownie. Skręcił, jadąc o wiele za szybko, i ruszył ku starówce. Musiał spojrzeć na dom Frei. Na ulicy było spokojnie. Minęła druga trzydzieści. W żadnym z szeregowych domów nie paliło się światło. Zwolnił. A gdy to zrobił, pomyślał że przecież ugania się za kimś umarłym. Czy to dzieje się naprawdę? Na Boga, co on wyprawia? Gdyby zauważył, że jakiś jego podwładny robi coś podobnego, odsunąłby go od sprawy i polecił wizytę u psychiatry. Wskaźnik pokazał, że ma prawie pusty bak. Wiedział, gdzie jest całodobowa stacja, na obwodnicy w stronę Bevham. Zatankował i wziął kawę z automatu, facet przy kasie prawie spał, miał na głowie dziwaczny, czerwony kapelusik, w którym wyglądał jak krasnoludek. Kawa smakowała podle, ale podziałała niczym dożylny zastrzyk adrenaliny, dlatego gdy Simon wyjechał na drogę i ujrzał przed sobą srebrnego jaguara XKV, był już czujny. Włączył zestaw głośnomówiący i połączył się z komisariatem.
Jechał około stu metrów za jaguarem. Na obwodnicy nie było nikogo innego. Potem jaguar skręcił w prawo, później jeszcze raz i wyjechał za miasto. Droga dosyć szybko się zwęziła. Simon znów połączył się z komisariatem, podał swoje namiary i wezwał wóz patrolowy. Jaguar jechał ostrożnie, niezbyt szybko. Kierowca ostrymi skrętami starał się trzymać środka drogi, był ostrożny, tak jakby się bał, że auto uszkodzą zwisające gałęzie albo otrze się o pobocze. Jakiś troskliwy człowiek, pomyślał Simon, który spokojnie wraca do domu. Gdyby nie dochodziła trzecia rano, pewnie w ogóle by go nie śledził. Na komisariacie już potwierdzili, że numery jaguara są inne niż samochodu, który krążył po Sorrel Drive.
R
Jaguar kierował się na Dunston. Serrailler zgasił reflektory, miał tylko włączone światła boczne, nie chciał zwracać uwagi kierowcy. Nie widział za sobą radiowozu. Jeśli jaguar skręci w jedną z uliczek Dunston, zobaczy tylko pod jakim domem stanie i odwoła mundurowych.
T L
Chwilę później przypomniał sobie o opuszczonym lotnisku, betonowej płycie, popękanej i zarośniętej zielskiem, starych, brzydkich hangarach. Ktokolwiek był właścicielem tego terenu, nie dbał o niego, nie miał też zamiaru posprzątać tam czy się go pozbyć. Lotnisko już od dawna psuło krajobraz, zdawało się, że nie potrafił się z nim uporać ani miejscowy samorząd, ani nikt inny. Jaguar przejechał kolejne dwa kilometry. Simon musiał znacznie zwolnić, żeby zachować stosowny odstęp. Włączył radio i kazał patrolowi się pospieszyć, bo jeśli samochód miał skręcić ku starym hangarom, mogło się okazać, że Serrailler szybko będzie potrzebował wsparcia. Jaguar zwolnił, skręcił w lewo, na szosę prowadzącą ku lotnisku. Simon zgasił boczne światła, poczekał, aż auto się oddali, a potem znowu za nim ruszył, omijając dziury w drodze i miażdżąc okruchy betonu. Jeszcze raz wezwał radiowóz, podał swoje nowe położenie. Głos operatora z komisariatu był spokojny, profesjonalny. Dodawał otuchy. - Potrzebuję szybko wsparcia, powtarzam, potrzebuję wsparcia. - Zrozumiałem. Wsparcie w drodze.
Jaguar jechał ku drugiemu krańcowi lotniska. Nie było tam żadnych innych samochodów, żadnych oznak ruchu, przynajmniej Simon ich nie dostrzegał. Zatrzymał się obok bramy, mając nadzieję, iż ona go zasłoni, chyba że jaguar zawróci ku niemu i podjedzie blisko, z włączonymi światłami. Patrzył, jak wóz przemyka obok zwalonego tylnego ogrodzenia, dociera do jego krańca, a potem skręca w prawo i jedzie z powrotem do hangarów. Czy on kogoś szuka? Sprawdza, czy teren jest czysty? Ciężko było zobaczyć, co się dzieje z tak daleka i w nocy. Jaguar skręcił ku najodleglejszemu hangarowi i zniknął Simonowi z oczu. Serrailler wysiadł, ale nie zamykał drzwiczek. Nocą, na otwartej przestrzeni, nawet najcichszy dźwięk niósł się daleko. Niczego nie słyszał. Nigdzie nie paliło się żadne światło. Czekał.
R
Gdy radiowóz skręcił w stronę bramy i ruszył szosą, Simon dostrzegł jakąś postać poruszającą się po drugiej stronie pola. Wyskoczył ze swojej kryjówki, krzyknął. Patrol zwolnił.
T L
- Poświećcie reflektorem, tam, widzicie? Ucieka. Szybko! Wskoczył na tylne siedzenie. Mężczyzna nie miał szans. Biegł zygzakiem, skręcił i spróbował schować się za hangarami, ale dotarli do niego już po kilku sekundach. Jeden z mundurowych przycisnął uciekiniera do ziemi. - Dobra, dobra, nie musicie mi rozwalać głowy. - Spokojnie - powiedział Serrailler. Funkcjonariusz świecił latarką, mężczyzna niezdarnie się podniósł. Simon wyjął legitymację. - Starszy detektyw inspektor Serrailler. Śledziłem pana, od kiedy zjechaliśmy z obwodnicy. Chciałbym zamienić z panem kilka słów. - O co, do cholery, jestem podejrzany? - Proszę wejść do radiowozu.
- Zabieracie mnie? - A powinniśmy? - Nie, kurwa, nie. - To świetnie. Stanęli obok samochodu, kierowca włączył światła. - Jak pan się nazywa? - Powiem panu, jak pan mi powie, dlaczego pan mnie śledził, skoro niczego nie zrobiłem. - Ma pan jakieś powody ku temu, żeby nie podawać mi nazwiska? Mężczyzna westchnął. Był młody, nieco po dwudziestce. Simon go nie
- Gunton. Andrew Gunton.
R
rozpoznawał.
T L
- Gdzie pan mieszka? Gunton podał mu adres z Dulcie. - Dzięki. Wyjechał pan z Lafferton srebrnym jaguarem XKV. To pański wóz? - Tak.
- Dlaczego zaparkował pan za tym hangarem? - A dlaczego nie? - Takim drogim samochodem? Nie bał się pan, że ktoś go panu zwinie albo zdemoluje? Domyślam się, że to bardzo elegancki wóz. Nowy, prawda? - Tak. - To dlaczego pan go tam zaparkował i odszedł? - Zostawiłem go kumplowi. - Rozumiem. Jakiemu kumplowi?
- Po prostu kumplowi. - I co? Miał go stamtąd zabrać? - Właśnie. - A skąd miał wziąć kluczyki? - Zostawiłem mu w aucie. - Naprawdę? To trochę nieostrożne. - On zaraz tu będzie. - A jak pan wróci do domu? - On mnie podwiezie, jasne?
- A jeśli byłem?
T L
- Ile razy?
R
- Był pan tu już wcześniej, panie Gunton?
Mężczyzna podrapał beton czubkiem stopy. - Bawiłem się tutaj, jak byłem dzieckiem. - Chodzi mi o jakieś mniej odległe czasy. Był pan tutaj ostatnio? Brak odpowiedzi. - Dlaczego zaparkował pan za tym hangarem? - Bo to daleko od głównej drogi. - Rozumiem. A dlaczego nie w środku? - A dlaczego miałbym chcieć? Powiedziałem panu, że po prostu tu zostawiałem samochód. - Czy pan kiedyś był w tamtym hangarze? - Nie wiem. Może byłem. Powiedziałem, że kiedy... - Nie, nie kiedy był pan dzieckiem. W zeszłym tygodniu?
- Nie. - Na pewno? - Do jasnej cholery, na pewno. Ja nie lunatykuję, nie straciłem pamięci. Nie byłem tutaj. - W żadnym z hangarów? - Nie, w żadnym. Słuchaj pan, o co chodzi? - Czy wie pan cokolwiek o dziewięcioletnim chłopcu nazwiskiem David Angus, który zaginął pod swoim domem? Zapadła ciężka cisza. Andrew Gunton patrzył tępo na Serraillera w przenikliwym świetle samochodowych reflektorów. - O kurwa - stwierdził po chwili spokojnie. - To o to chodzi?
R
- Panie Gunton, proszę odpowiedzieć na pytanie.
T L
- Tak, wiem o nim. Nie można mieszkać w Lafferton i o nim nie wiedzieć, jest wszędzie, na każdej wystawie wisi ten plakat. Biedny mały gnojek. - Dlaczego pan tak powiedział?
- A czemu miałbym nie powiedzieć?
- Czy wie pan cokolwiek o tym, gdzie on teraz może być? Andy Gunton zrobił krok do tyłu. Mówił przez zaciśnięte zęby, twarz wykrzywił mu wściekły grymas. - Nie, do cholery, nie wiem. Chciałbym wiedzieć. Chciałbym móc powiedzieć panu, że sobie gdzieś tam siedzi, bezpieczny i jest mu ciepło, i móc pana tam zabrać, ale niestety nie mogę, pan to wie i ja to wiem. - Na pewno nie wiemy? Na pewno pan nie wie? - Słuchaj pan, może kiedyś zrobiłem sporo rożnych rzeczy. - Na przykład?
- Ale na Boga i na grób mojej matki, nigdy, przenigdy nie zrobiłem i nie zrobię żadnemu dzieciakowi nawet najmniejszej krzywdy. Mogę przysiąc na Biblię, od razu, tu na miejscu, słyszysz pan? Mówił prawdę. W jego głosie i jego słowach był czysty i słuszny gniew, Serrailler czuł, jak przenika go prawda, - Prowadził pan srebrnego jaguara XKV. Mówił pan, że to pański samochód. - Zgadza się. - Taki srebrny jaguar XKV widziany był na Sorrel Drive, nieopodal domu Angusów, dzień przed zaginięciem Davida Anguśa. - Cholera - spokojnie powiedział Andrew Gunton.
- Tak.
R
- Chcę pana prosić, żeby pojechał pan ze mną na komisariat i złożył wyjaśnienia.
T L
- Nie aresztuję pana, rozumie pan?
- Gówno mnie to obchodzi. Złożę zeznanie. Zrobię wszystko, co pan chce, jeśli to pomoże znaleźć tego dzieciaka. - Dziękuję, panie Gunton. Proszę, niech pan wsiądzie do radiowozu. Spotkamy się na komisariacie. Mundurowi odjechali. Simon wsiadł do swojego auta. Wzeszedł księżyc, hangary rzucały wielkie cienie na starą płytę lotniska. Były pordzewiałe, ich krzywe dachy sczerniały, gdzieniegdzie się rozpadły. Zamiast jechać za radiowozem przez lotnisko i do bramy, ruszył ku hangarom i zaparkował obok j aguara. Było cicho. Nie wiało, powietrze nie poruszyło się nawet odrobinę. Nie przywiązywał wagi do instynktu i przeczuć, ale w tym miejscu jakoś intensywnie czuł pustkę, brak zła i niebezpieczeństwa. Nie zdarzyło się tu nic, co miałoby jakiś związek z Davidem, nie ukryto tu żadnego dziecka, żywego albo martwego. Simon był tego pewien, kiedy tak stał wśród cichej nocy, nie słysząc niczego prócz, od czasu do czasu, dalekiego pohukiwania sowy.
Ruszył w stronę pierwszego hangaru. Drzwi wisiały na zawiasach - jednak dach budynku pozostał nietknięty. Wszedł do środka. Pod stopami czuł trawę. W powietrzu unosił się słaby zapach metalu. Nic. Kaszlnął. Nikogo tu nie było. Wyszedł i ruszył do następnego hangaru, kilka metrów dalej. Wtedy usłyszał odgłos jakiegoś pojazdu, który jechał drogą i skręcił ku szosie. Zastygł przy ścianie. Światła auta przesunęły się po trawie, a potem po samym hangarze, następnie gwałtownie skręciły. Simon skradał się, trzymając ściany budynku. Nie słyszał żadnych głosów, tylko szczęk zamykanych drzwiczek i szelest kroków. Przeszedł wzdłuż budynku, przycupnął i szybko przebiegł w cień następnego. Gdy to zrobił, włączyły się światła i silnik jakiegoś wozu. Simon uskoczył, wypadł na otwartą przestrzeń, unosząc rękę. Były tam dwa auta, srebrny jaguar z uruchomionym silnikiem i coś, co wyglądało na niewielką półciężarówkę. - Policja!
R
Polegał tylko na swoich siłach, zapomniał, że jest sam. Zagrodził jagu-rowi drogę.
T L
Kilka sekund później leżał już na boku i toczył się, toczył po betonie ku krawędzi hangaru, ledwie o centymetry unikając kół, gdy kierowca półcięża-rówki przyspieszył i ruszył prosto na niego. Leżał, straszliwy ból rozdzierał mu prawe ramię i bark. Jaguar i półciężarówka odjechały, opuściły teren lotniska i z piskiem opon wpadły na drogę. Serrailler sklał się za głupotę, sięgnął zdrową ręką po komórkę. Okazało się, że wypadła mu z kurtki, musiała leżeć gdzieś na ziemi. Szukał jej kilka minut, czołgając się i macając wokół, wykrzywiony z bólu. Bolał go też spód dłoni, mokry od krwi. Zaklął, nadal szukając aparatu po omacku. Dowiedział się, gdzie on jest, dopiero gdy się rozdzwonił. Leżał na prawo od miejsca, w którym go szukał. Komórka ucichła, gdy usiłował ją do siebie przysunąć, ale w końcu zdołał odtelefonować.
Dziesięć minut później na lotnisko przyjechały dwa radiowozy i ambulans. Ramię bardzo bolało, w dłoni miał mnóstwo wbitego żwiru. Uświadomił sobie,
że mimo obrażeń nadal pracuje na najwyższych obrotach, w żyłach płynie mu adrenalina. Już nie rozmyślał. Czuł podniecenie, które zawsze pojawiało się, gdy ruszał do akcji, podniecenie, którego szukał, gdy wstąpił do policji i które go w niej zatrzymywało. A jeszcze niewiele ponad godzinę temu leżał w łóżku, przewracając się z boku na bok i nie mógł zasnąć. Zdawało mu się, że to było w innym życiu.
41
R
Patrząc na te gęste izobary, mogę stwierdzić... Meriel Serrailler wiedziała, że ona nie może niczego stwierdzić, ale nachyliła się w stronę ekranu telewizora, aby przyjrzeć się owym kręgom i wirom na mapie pogody. Nie sposób było w tym wszystkim połapać się, gdzie leży Lafferton, ale ogólnie rzecz biorąc, miało być wilgotno i bardzo wietrznie.
T L
Wcisnęła czerwony przycisk na pilocie, obraz skurczył się do rozmiarów kropki i znikł. - Jakieś wieści? - do pokoju wszedł Richard Serrailler. - Wojny i zaraza. - A pogoda? - Deszcz i wiatr. I nie skończą się jutro ani nawet pojutrze. Mruknął coś zniecierpliwiony i wyszedł. Meriel wstała, ruszyła za nim do kuchni, gdzie zaczęła przygotowywać obojgu wieczorną herbatę. - Teraz to ja nawet lubię deszcz. Gdyby nie lało w sobotę, hospicjum byłoby uboższe o milion funtów. Jej mąż uniósł wzrok. - Serio wierzysz w tę bzdurę, co? To śmieszne. - Dlaczego śmieszne?
- Nie mów mi, że jakiś nieznany Amerykanin wszedł sobie, ot tak, do Blackfriars Hall, chowając się przed deszczem, i ot tak, zaproponował, że da milion na budowę centrum opieki dziennej. Dlaczego, na Boga, miałby to zrobić? - Bo jest hojnym człowiekiem. I bardzo bogatym. - To nonsens. To jakiś spisek. - Teraz ty robisz się śmieszny. Jaki znowu spisek? - Nie mam pojęcia. Ale nie zobaczysz tego miliona funtów. - Dlaczego musisz być tak negatywnie nastawiony? Richardzie, powinieneś ufać ludziom. - Kilku ufam.
- Tobie.
R
- Komu?
T L
Spojrzała na niego ze zdziwieniem, coś ścisnęło ją w dołku. - No, oczywiście, że ci ufam. - Richard Serrailler wlał wody do dzbanka i założył pokrywkę. - Znam ciebie. A nie jakiegoś jankesa. Tacy ludzie mają frajdę z przechwalania się, jacy są wszechmocni. Nie będzie żadnych pieniędzy. Podniósł tacę. Chciał, żeby żona się z nim spierała. Przeciwstawiała się mu. Właśnie coś takiego najbardziej lubił. Kiedy indziej pewnie by tak zrobiła, częściowo żeby sprawić mu przyjemność, częściowo dlatego, że wierzyła w George'a Caxtona Philipsa i jego milion. - Nie widziałeś go - powiedziała cicho. - Nie muszę. Dała spokój. Drżała. Wrócili do małego saloniku. I wtedy, kiedy szła za mężem, poczuła już, że wie, co zrobi. Sądziła, że da radę stłumić to w sobie aż do końca życia i gdyby nie powiedział, że jej ufa, tak pewnie by zostało. Czemu nie? Nie czuła się winna. Żałowała, ale potrafiła z tym żyć. Żal stanowił część jej istnienia. Jednak siedząc teraz w tym cichym pokoju, patrząc, jak mąż unosi do ust porcelanową filiżankę z nie-
biesko-żółtym paskiem, jak trzyma ją w ręce, spoglądając mu prosto w oczy, kiedy przełykał, nie, nie, nie potrafiła tego wszystkiego znieść. Zegar miał białą porcelanową tarczę i delikatne złote wskazówki. Dostała go w prezencie ślubnym od przyjaciela jej matki, czterdzieści trzy lata temu. Kiedy Meriel na niego patrzyła, zdawał się teraz rosnąć i zniekształcać, cyferblat zaczął podskakiwać, a potem zaświecił wściekle prosto na nią, złote wskazówki błyszczały, jakby płonęły. Jasnozielona tapeta pod nim falowała. Meriel zrobiła kilka szybkich, gwałtownych oddechów. - Nic ci nie jest?
T L
R
Gdyby mogła wstać, pójść do kuchni i przez kilka chwil siedzieć tam sama, uspokoiłaby się i już nie bała tego, co ma zrobić. Albo w ogóle by tego nie zrobiła. Dałaby radę. Niczego by nie powiedziała. A kiedy by już wróciła, wszystko znowu stałoby się normalne, zegar o białej tarczy pozostałby całkiem znajomy, zielona tapeta spokojna. Ale nie potrafiła wstać. Nie potrafiła nawet unieść filiżanki. Rozchlapałaby herbatę wokół, tak okropnie drżały jej ręce. - Umarł Ron Oldham. Dzisiaj ogłosili to w loży. - Sięgnął, by nalać sobie jeszcze herbaty. - Wszyscy padają jak muchy. Taka pora roku. - Znowu spojrzał na nią przenikliwie. - Może lepiej się połóż? Czuła się zmarznięta, wszystkie członki przyciskała do ciała, mięśnie twarzy i szyi miała jak sparaliżowane. Właśnie tak musi wyglądać wylew, pomyślała, człowiek jest świadomy i wie, co chce mówić, co powinien mówić, ale nie jest w stanie ani mówić, ani się poruszyć. Czekasz, aż ktoś ci pomoże. Podniesie cię. Powie coś do ciebie. Nakarmi cię. Rozbierze. Czujesz się tak jak ona teraz. Zegar wybił kwadrans. Pomyślała, że ma ładny dźwięk. Taki delikatny. W pokoju cicho brzęczało, jakby ktoś szarpał za niewidzialne struny. To był cudowny odgłos. W ustach czuła niesmak. W jej gardle tkwiła bryła zakrzepłej, śliskiej masy, której nie mogła ani przełknąć, ani wypluć.
Richard Serrailler sączył herbatę. Tył kołnierzyka miał nieco przybrudzony. Był w tej swojej masońskiej loży, gdzie bawili się w głupie przebieranki, a żaden z nich nawet się przy tym nie zaśmiał. Meriel zawsze uważała, że jeśli nie musieliby przy tym zachowywać powagi, to zaczęliby rechotać. Próbował kiedyś namówić Simona i Chrisa, żeby przystąpili do loży. Obaj zaczęli sie śmiać, śmiali się tak, że aż rozbolały ich brzuchy. Zastanawiała się, czy wolnomularstwo długo jeszcze przetrwa. Nagle brzęk w pokoju ucichł, a bryła w jej gardle się rozpuściła. Poczuła się doskonale spokojna. - Muszę ci coś powiedzieć - oznajmiła. Nie odpowiedział, ale jego oczy nadal spokojnie wpatrywały się w jej twarz.
- Co o niej myślę?
T L
- Co o niej myślisz?
R
- Co teraz myślisz o Marcie? Odstawił filiżankę.
- A ty o niej myślisz? - O, tak. - I co myślisz?
Nie zamierzała mu pozwolić, żeby zmienił się w inkwizytora, ale on wszystko odwrócił i teraz to ją przesłuchiwano. Nie zdziwiła się tym. - Myślę... że dwadzieścia sześć lat to dużo czasu, jak na to, jak było. - Dla nas? - Dla nas. Dla nas wszystkich. A dla niej przede wszystkim. - Skąd możesz to wiedzieć? - Nie mogę. Nikt nie może. Ale ciężar egzystencji... nawet świadomej.. . musiał być dla niej czymś nie do zniesienia. - Nie dowiemy się.
- Nie. - Kiedy pytasz mnie, co myślę... - Chyba chodziło mi o to... co czujesz. Co teraz czujesz? Siedział, wpatrując się w filiżankę i spodek stojące przed nim na niskim stoliku, głowę miał pochyloną, ręce trzymał złączone między kolanami. Próbowała sobie przypomnieć, jak wyglądał, kiedy był w wieku Simona... i kiedy był młodszy od Simona. Pod względem fizycznym tak bardzo się różnili, wyjąwszy jeden wspólny gest, wyrażający zniechęcenie, a także sposób, w jaki każdy z nich urywał rozmowę. Dlatego ciężko było jej przywołać tamten obraz. Ale obaj byli przystojni - Simon nadal był.
R
A Richard? Czy on teraz był przystojny? Tak długo nosił na twarzy maskę sarkazmu i niezadowolenia, że w końcu grymas pozostał. Czy on kiedykolwiek bywał miły? Tak, w stosunku do Marty. I Cat, kiedy jeszcze była mała. Jednak nigdy względem chłopców, zwłaszcza Simona.
T L
- Ja cierpię - powiedział Richard Serrailler. - Czuję gorzki żal i gorzką, bardzo gorzką bezradność. Co my robimy? - Uniósł głowę, zobaczyła, że oczy ma mokre od łez. - Co my, lekarze, teraz robimy, kiedy tak ciągle pragniemy utrzymywać i przedłużać życie, za wszelką cenę. Dlaczego twierdzimy, że każde, obojętnie jakie życie, każdy oddech i oznaka przytomności jest najlepsza i warta, żeby o nią walczyć? Jak nazywaliśmy zapalenie płuc, kiedy się uczyliśmy? Przyjaciel starca. Nie teraz. Teraz nie ma takich rzeczy. Zapalenie płuc powinno stać się jej przyjacielem wiele lat temu. Kończ, powiedziała sobie, kończ. Zmień temat rozmowy, albo zakończ i wstań, wyjdź z pokoju, idź spać. Nie trzeba tego ciągnąć. Zakończ teraz. Musisz to znosić w samotności. Nie możesz tego zrobić. - Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć - oznajmiła głośno. Cisza, która zapadła w pokoju, była tak przejmująca, jak gdyby oboje przestali oddychać. Richard czekał. Minęło sto lat.
- Derek Wix sądził, że ostatnia infekcja dolnych dróg oddechowych i zapalenie płuc zaostrzyły wrodzoną wadę serca - powiedziała w końcu. -Jako przyczynę zgonu wpisał atak serca. Czekała. Nic się nie działo. Richard nie zareagował. - I istotnie, to było serce. To ja sprawiłam, że się zatrzymało. Zabiłam ją. Chciała, żeby jej w tym pomógł, ale wiedziała, iż odmówi, że sama musi doprowadzić wszystko do końca i mu opowiedzieć, a on musi poznać każdy szczegół. Gardło miała zaschnięte, ale nie potrafiła poruszyć się i napić herbaty, dopóki nie będzie już po wszystkim.
T L
R
- Spała. Przyszłam do niej późno w nocy, po dziesiątej. Byłam na próbie chóru, a potem pojechałam do Ivy Lodge. W pokoju było bardzo spokojnie. Ona była spokojna. Nie miała pojęcia, że przy niej jestem. Wstrzyknęłam jej potas. Oczywiście jej serce od razu się zatrzymało, ale wyglądała, jakby spała. Pocałowałam ją, posiedziałam przy niej chwilę i pożegnałam się z nią. Potem pojechałam do domu. Czuła, jak oddech wydobywa się z jej ciała, robi się słaba, ale wraz z nim odeszło też całe napięcie i lęk. Drżała, drżała każda jej część. - Richardzie, nic więcej nie mam ci już do powiedzenia. Potem zapadła cisza, nie była w stanie powiedzieć, jak długo trwała. Oparła dłonie o krzesło i zamknęła oczy. Pod powiekami zobaczyła Martę, śpiącą spokojnie. Jakiś czas później Richard wstał, poszedł do gabinetu i nalał whisky do dwóch szklanek, jedną wręczył żonie; nie mówił ani słowa. Z lękiem popatrzyła wtedy na jego twarz. Rysy miał stężałe, nieco się zaczerwienił. Nie spojrzał jej w oczy. Wreszcie odezwał się, głos miał dziwny, jak gdyby przychodził do siebie po duszeniu albo powstrzymywał łzy. - Ciężko mi uwierzyć, że to zrobiłaś.
- Zrobiłam to. - Nosiłaś ją w łonie i ją urodziłaś. - Myślę, że to dlatego. W sumie dlatego. Kochałam ją. - Na pewno? Przez chwilę patrzyli na siebie. - Oczywiście, że ją kochałam. Jak mogłeś w to kiedykolwiek wątpić? Kochałam ją tak jak ty. - O tak. - Wypił trochę whisky. - Wiesz co, rzadko którego dnia nie myślałam o zrobieniu czegoś takiego. - O zabiciu jej?
R
Wzdrygnęła się, ale odpowiedziała:
- Tak.
T L
- Proszę, nie mów mi, że tobie to się nigdy nie zdarzyło. Za każdym razem, kiedy przechodziła infekcję, zawsze, kiedy miała zapalenie płuc, mówiłeś, że powinna teraz umrzeć.
- Czy to się tak bardzo różni?
- Jeśli chodzi o to, że w rezultacie efekt jest ten sam... - Chodzi o to... że chciałeś, żeby umarła. Ale ona nie umierała, więc ja odebrałam jej życie. A ona w ogóle nie zdawała sobie z niczego sprawy, a teraz jest... wolna. Cokolwiek to znaczy. Tak, jest wolna. Uwolniłam ją. Była zamknięta w straszliwym więzieniu, a ja ją wypuściłam. I tylko tak to wszystko postrzegam. - Nie czujesz się winna? Po prostu zepchnęłaś to gdzieś w głąb umysłu. - Od tamtej pory wszystko jest na samym wierzchu mojego umysłu, przez każdą chwilę. Ale nie czuję się winna. Nie, nie czuję. - Ja nigdy bym nie mógł...
- Nie wierzę. - Mój Boże, myślisz, że zdołałbym popełnić morderstwo? Morderstwo? To słowo zabrzmiało w tym pokoju dziwnie, jak wyraz z obcego języka, który nie pasował do reszty. Nie przestraszyło jej i nie zaniepokoiło. Po prostu go nie zrozumiała i po chwili odrzuciła jako niestosowne. - To nie morderstwo... nazwij to jak chcesz, ale to nie to. - Zabójstwo. - Tak. - Po co bawić się słowami? - Słowa są ważne.
R
- Nasza córka była ważna.
T L
Dopił whisky. Ona nie tknęła swojej. Przesuwał pustą szklankę w palcach. Przesuwał i przesuwał. Potem wstał. Podszedł do żony, położył jej rękę na ramieniu. - Wiem. A teraz jedno z nas musi powiedzieć o tym Simonowi. - Absolutnie nie.
- Dlatego, że to Simon, czy dlatego, że jest policjantem? - Z obu powodów. Była mu bliższa bardziej niż któremukolwiek z nas. W taki niezwykły sposób mówił do niej, śpiewał jej, kiedy był chłopcem, pamiętasz? Tyle razy przy niej siedział... To by go zdruzgotało. - Niemniej on jest z policji. - Myślisz, że powinnam mu powiedzieć? Ściągnąć to wszystko na nasze głowy? - Na swoją głowę. - Nie chodzi mi o wstyd i hańbę, zresztą nikt by tak nie zareagował, nikt. Chodzi mi o wniesienie oskarżenia i proces, gazety... Po co to wszystko? „Kolej-
ny lekarz dokonał zabójstwa z litości"... To się zdarza cały czas, wiesz o tym, ja wiem. Każdy lekarz o tym wie. - Przyzwyczailiśmy się, że nam się ufa. Już tak nie jest, lekarze są teraz podejrzani... Od czasów Shipmana i tego, co się działo w Holandii. - Jest znacznie więcej powodów. Ale nie zrobiłam tego jako lekarz. Zapewniłam jej spokojny koniec, dlatego że byłam jej matką. To, że jestem też lekarzem, dało mi wiedzę, jak tego odpowiednio dokonać. Tylko przypadkowo jestem i tym, i tym.
- Nie mogłaś się uspokoić, nim komuś tego nie powiedziałaś. - Powiedziałam tobie.
R
- Wolałbym, żebyś nie mówiła - krzyknął Richard Serrailler, a gdy to zrobił, niczym potok zaczęły płynąć mu z oczu łzy cierpienia i wściekłości.
T L
- Na Boga, chciałabym nie wiedzieć.
Zasnęła prędko, nic jej się nie śniło, ale obudziła się pełna lęku, serce jej waliło tak, że aż słyszała ten huk, pot spływał między piersiami. Richard na swoim łóżku odwrócił się od niej, przekręcił na bok. Po chwili wstała cicho, poszła do łazienki i wzięła ciepły prysznic. Na półpiętrze zawahała się, ale w końcu wróciła do sypialni. Richard nie drgnął. Trochę odsunęła zasłonę. Noc była spokojna, księżyc w trzeciej kwadrze oświetlał pierwsze kwiaty na grządkach, nadając im upiorny wygląd. Odsunęła wyplatane krzesło od toaletki i stała, spoglądając na ogród. Ona nigdy tego nie oglądała, pomyślała, niczego, ani domu, ani ogrodu, ani jego otoczenia. To powinien być jej dom, ale nigdy nie był. Przypomniała sobie narodziny Marty. Już w czasie ciąży wiedziała, że coś jest nie tak i kiedyś próbowała powiedzieć o tym mężowi, ale on stwierdził, że tylko jej się wydaje, zwrócił uwagę na to, że przecież jest w doskonałej formie, a pierwsze dzieci urodziła znacznie łatwiej, niż to bywa z trojaczkami. Słuchała go,
ale nadal wiedziała. Kiedy lata później opowiedziała o tym Cat, córka wcale się nie zdziwiła. - Oczywiście, to się zdarza. Wiedziałaś. Miałaś rację. Ale widok dziecka i tak okazał się wstrząsem. Leżało pokraczne i nieruchome, ze zbyt dużą głową, bladą i lepką skórą. Sprawili, że zaczęła oddychać, a nie powinni tego robić, tak jak przez lata różni lekarze nie powinni ratować jej, gdy miała świnkę i odrę, infekcję dolnych dróg oddechowych i zapalenie ucha środkowego, zawsze gdy Bóg albo natura starali się zakończyć jej życie. A zatem ona musiała to zrobić. Nie mogła po prostu „wstrzymać leczenia". Skoro starsi ludzie mieli prawo odmówić kuracji niepotrzebnie przedłużającej im życie, to dlaczego nie mieli go tacy jak Marta?
R
Odebrała jej życie. Czy to było morderstwo? Nie wiedziała. Ale w słowie „zabić" nie było już dwuznaczności.
T L
Myśli miała jasne, umysł spokojny, widok ogrodu zalanego blaskiem księżyca podziałał na nią jak balsam. To, co zrobiła, mogłaby zrobić jeszcze raz. Wiedziała o tym. Potrafiła już siebie zaakceptować. Zaczęła na nowo ścielić łóżko, wygładziła poduszki. Przez szczelinę, którą zostawiła w zasłonach, wpadało wąskie pasmo światła księżyca. Nagle Richard wstał, tak gwałtownie, jakby wynurzył się z morskiej głębi, wypowiedział imię żony. - Nic się nie stało. Idź spać. Patrzył na nią. - Pamiętasz, co mi powiedziałaś? - Kochanie, jesteś na wpół śpiący... Jest trzecia rano. - Powiedziałaś mi, że zamordowałaś Martę. - Nie użyłam takiego słowa.
Położył się z powrotem na poduszkach i lekko przekręcił głowę, tak by nie patrzyć na Meriel. - Richardzie... - Musisz iść na policję. - Nie-odparła. - Ktoś musi. - Ty? Nie odpowiedział. Księżyc schował się za chmurą. Meriel czekała, on leżał na plecach, wyglądali jak dwa nagrobki w katedrze. Takich ich widziała - zimnych, szarych i cichych w śmierci.
42
T L
R
Wreszcie wciąż czekając na odpowiedź zasnęła w owej pozycji, z rękami przy bokach. Księżyc wychynął zza chmur i znowu posrebrzył pokój, a przestrzeń między dwoma łóżkami stała się szeroka niczym świat.
To miejsce cuchnęło. Andy Gunton siedział na ławce w celi na komisariacie policji w Lafferton i czuł ów smród. Komisariaty. Sądy. A później więzienia. Cuchnęły. Każde z tych miejsc cuchnęło inaczej, ale po zapachu można je było poznać z zamkniętymi oczyma. Siedział tak, czuł wściekłość i wstyd, przeklinał sam siebie, robił sobie wyrzuty, a wszystko to uderzało w niego, fala za falą. Była czwarta rano. Postawili przed nim plastikowy kubek z herbatą i pozostawili samemu sobie, a już nawet sam sposób, w który policjant podawał mu napój, oznajmił Andy'emu, jak się go tutaj postrzega. Wsunął głowę w ramiona. Schrzaniłeś to, powiedział. Schrzaniłeś. Ty głupi, pieprzony idioto. Czego się spodziewałeś, pracując dla Lee Cartera? Myślałeś, że gdzie skończysz, jak nie tutaj? Nienawidził siebie i gardził sobą tak bardzo, że gdyby znalazł jakiś sposób, sam by się zabił. Przesiedział pięć lat w pace i niczego się tam nie nauczył.
Oglądał coś podobnego już wiele razy i nikogo nie zamierzał obwiniać. Nie zawracał sobie głowy tymi, co wracali do więzienia tak często, że w końcu stawało się ono jedynym miejscem, które znali - a sam niepostrzeżenie zmienił się w jednego z nich. Chciało mu się płakać. Przez chwilę płakał, co sprawiło, że jeszcze bardziej siebie przeklinał. Michelle wyrzuci go z domu. Czyli że na dodatek skończy na ulicy. Tak jak ci ludzie, co śpią pod sklepami. W pace jest lepiej. Tam są trzy posiłki dziennie i w miarę przyzwoite łóżko. Lepiej. Zastanawiał się, kiedy do niego przyjdą. Patrzył na zegarek, minęło pół godziny, potem czterdzieści minut. Potem przewrócił się na drugi bok, do ściany i zapadł w niespokojny sen.
T L
R
Ramię Simona Serraillera prześwietlono, usztywniono, oczyszczono mu dłoń. Powiedziano, aby poszedł do domu i położył się spać. Ale on wiedział, że gdy tak zrobi, zażyje środki przeciwbólowe, które mu dali, a one sprawią, iż rano będzie się czuł na wpół przytomny, zbyt sztywny i poobijany, by chciało mu się ruszać. Wziął taksówkę i pojechał na komisariat. - Szefie, tak już z panem dobrze, że pan tu przyjeżdża? - Sierżant dyżurny spojrzał na niego uważnie. - W porządku. Przesłucham Guntona, jak tylko przyjdzie Nathan, a potem wracam do domu. Macie herbatę? - Tak jest. Powoli wszedł schodami. Komisariat nocą był dziwnym miejscem, w większości cichym i spokojnym, zwłaszcza tutaj. Jednak od czasu do czasu słychać było hałas, kiedy przyprowadzano zatrzymanych i zaczynali walić w drzwi od cel. Włączył lampę na swoim biurku i rozsunął żaluzje. Na podwórzu bursztynowe światła odbijały się w kałużach na asfalcie. Bolało go ramię.
Miał silne przeczucie, że ten jaguar XKV został skradziony, a śledzenie go do lotniska to pierwszy etap odsłaniania wielkiej operacji, w której bierze udział mnóstwo ludzi, macki tej działalności rozciągają się daleko poza Lafferton. Ale był też przekonany, że ani samochód, ani kierowca nie mają nic wspólnego z Davidem Angusem. Podszedł do mapy na ścianie i na nią spojrzał. Lafferton i okolice. Katedra, Stare Miasto. Wzgórze. Sorrel Drive. Wzrokiem powędrował do miejsca, gdzie chłopiec stał pod swoim domem. Każdy samochód wyjeżdżający z miasta mógł przy krańcu Sorrel Drove skręcić w prawo i w ciągu trzech minut znaleźć się na Bevham Road, stamtąd jechać dalej albo ruszyć okrężną drogą, obwodnicą, na zachód lub na wschód. W ciągu dwudziestu, może trzydziestu minut, znalazłby się na autostradzie.
T L
R
Raz jeszcze spojrzał na rozrysowaną sieć kratek, począwszy od Sorrel Drive i rozchodzącą się, obejmującą Wzgórze, kanał, rzeki, parki, stary tunel kolejowy i tak dalej, aż za miasto. Do tej pory przeczesano już każde najbardziej prawdopodobne miejsce, w którym ciało mogło zostać ukryte bądź porzucone. W lesie nieopodal Starły znaleziono jakiegoś trupa - starszego mężczyznę, który dziesięć dni temu wyszedł z domu i nie wrócił. Jego zwłoki leżały poza zasięgiem wzroku kierowców przejeżdżających główną drogą, a śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych. Nie było jednak śladu Davida Angusa. Simon wrócił za biurko i spróbował zapomnieć o bólu, który teraz rozprzestrzenił się na bark, tak jak zapowiadał lekarz. - To tam poszedł największy impet, kiedy pan się toczył. Ma pan cholerne szczęście, że kość nie jest złamana. Bolało dokładnie tak, jak zapowiadał. Ktoś pozbył się gdzieś ciała uprowadzonego chłopca. Kiedy porywa się dziecko, to staje się ono tym większym problemem, im dłużej pozostaje żywe. Dziewięcioletni chłopiec, gadatliwy, bystry i spostrzegawczy, może być dla porywacza największym z możliwych kłopotów, bo potrafi go opisać, zidentyfiko-
wać i pamiętać. Ktokolwiek porwał Davida Angusa, wcale nie musiał go znać i kiedykolwiek wcześniej być w Lafferton. Zobaczył go, zabrał i szybko odjechał. Potem... Simon patrzył na kartkę papieru leżącą na biurku. Pozostawała pusta. Bez żadnego tropu, śladu, dowodu, rezultatów. Bał się, że już zawsze taka będzie.
43
R
Obudzili go, podając kubek herbaty i rozmokłą bułkę z bekonem. Czuł się sztywny i odrętwiały. Niebo widoczne za wysokim okienkiem celi było szare, martwe. Zapytali, czy chce gdzieś zatelefonować, ale odmówił. Zastanawiał się, co się stało na lotnisku. Co zrobił Lee Carter. Co zrobi Lee Carter. Tutaj czuł się bezpieczniej.
T L
O Jezu. Tutaj. Rozejrzał się z niedowierzaniem. O czym właśnie myślał? A co było jedyną rzeczą, której nigdy nie chciał zrobić? Przecież nie mogli go wsadzić tylko za to, że brał z jakiejś ulicy samochód, jechał z nim na lotnisko i tam go zostawiał. Jeśli nic nie powie, będą musieli go wypuścić. Raz jeszcze otworzyli drzwi, żeby zabrać go do toalety. Umył ręce i ochlapał twarz, uczesał się. Wyglądał tak jak niebo, szaro i martwo. - Idziemy na przesłuchanie. Chyba wiesz, że to właśnie starszy detektyw inspektor śledził cię w nocy. Jasna cholera. Czekał, siedząc przy stole. W pokoju był taki sam prostokąt szarego nieba. Przynieśli mu filiżankę herbaty, której nie chciał. Do środka weszło dwóch mężczyzn. - Andrew Philip Gunton, prawda? - No.
- Starszy detektyw inspektor Serrailler, a to detektyw sierżant Nathan Coates. Pieprzony Coates. Jak go nazwała Michelle? „Zarozumiały gnojek". Andy nic nie mówił. Starszy detektyw inspektor wyglądał okropnie, miał zabandażowaną rękę. Ramię trzymał sztywno. - Początek przesłuchania, godzina ósma trzynaście. Dobra, Gunton. Co pan robił, prowadząc skradzionego jaguara XKV, numer rejestracyjny 188 KVM, około drugiej trzydzieści, we wtorek czternastego marca. - Nie wiedziałem, że jest kradziony. - A co? Wygrałeś go na loterii? Pieprzony, bezczelny Coates. - Nie. - Co pan robił z tym samochodem?
R
- Odprowadzałem go na lotnisko.
- Kazano mi. - Kto kazał?
T L
- Dlaczego?
- Odmawiam odpowiedzi. - Skąd pan go miał? - Odebrałem go. - Skąd? - Grasmere Avenue. - Co tam robił?
- Skąd mam wiedzieć? Tylko poszedłem go odebrać. - Czyli, że ktoś powiedział panu, że on tam będzie. - Nikt mi nic nie mówił.
- W takim razie skąd pan wiedział? Milczał. I tak powiedział już wystarczająco dużo. - Czy już pan kiedyś prowadził ten samochód, panie Gunton? - Jeszcze nigdy. - To na czym polega cały szwindel? Jesteś tylko kierowcą czy jeszcze coś robisz? - Nie wiem, o czym pan mówi. Starszy detektyw inspektor zmienił pozycję na krześle i nieco się skrzywił. Nachylił się. - Ktoś próbował mnie wczoraj przejechać.
- Na lotnisku.
T L
- Mnie przy tym nie było.
R
- Co?
- Nie, to się stało zaraz po tym, jak pan odjechał. Ktoś podjechał i schwytał mnie w światła, a gdy to zrobił, uznał, że najlepiej mnie rozjechać. Kto to był? Andy wzruszył ramionami. Intensywnie się nad tym wszystkim zastanawiał, nie spodobało mu się to, co usłyszał. Czym innym była jazda samochodem z punktu A do punktu B. A wplątywanie się w coś takiego jak kiedyś... - Słyszał pan o Davidzie Angusie? Andy uniósł wzrok. Oczy starszego detektywa inspektora wierciły w nim dziurę. - Trudno o nim nie słyszeć. Już panu mówiłem. - Nigdy pan go nie widział? - Nie. To znaczy, nie znałem go.
- Ne zabrał go pan do jaguara rankiem... Andy wstał, niemal wywracając krzesło. - Nie, kurwa, nie. - Proszę usiąść. Czy jechał pan wcześniej tym samym jaguarem po Sorrel Drive... - Nie, nie jechałem - wrzasnął. - Słuchaj, Andy... - z pana stał się nagle Andym. - Twoja sytuacja nie wygląda różowo. O drugiej trzydzieści rano prowadziłeś kradziony samochód. Samochód tej samej marki, co samochód, który widziano na ulicy, gdzie następnie zniknął chłopak.
- Czyżby? A skąd?
R
- To ma gówno ze mną wspólnego. Nie tknąłem żadnego dzieciaka i pan o tym wie.
- I?
T L
- Gunton- powiedział starszy detektyw inspektor zmęczonym głosem. - Słuchaj. Po prostu powiedz nam, kto ci kazał wziąć samochód i zabrać go na lotnisko. Powiedz nam wszystko, co o tym wiesz, dlaczego i ile razy już to robiłeś.
- Po prostu nam powiedz. Andy nie wierzył, żeby Lee Carter miał coś wspólnego z chłopcem. Był od pieniędzy, nie od porywania dzieci. - No, dalej, dalej. - Dobrze... i to będzie wszystko. A gdy już powiem, to chcę stąd iść i nie chcę żadnych pytań o tego zaginionego dzieciaka, bo przysięgam na Boga, ja nigdy, przenigdy... - Po prostu powiedz - ponaglił Serrailler. Andy Gunton wiedział, że policjant mu wierzy.
Pochylił się nad stołem i zaczął mówić. Gdy przyszło co do czego, w sumie niewiele miał do powiedzenia. Spotkał Lee Cartera. Ten zaproponował, żeby pracował dla niego jako kierowca. Dostawał wiadomości tekstowe. Dwa razy odebrał samochód i odstawił go na lotnisko. To wszystko. - A jak ci płacili? - zapytał Coates. - Nie robiłeś przecież tego za buziaki. - Gotówką. Pocztą. - Ile? - Sto funtów - powiedział szybko. - I poza tym? - Sto funtów. - Kto jeszcze bierze w tym udział?
R
- Nigdy nikogo innego nie spotkałem.
- No.
T L
- Tylko Carter.
Starszy detektyw inspektor wstał.
- Koniec przesłuchania... Godzina ósma dwadzieścia osiem rano. Coates wyłączył magnetofon. - O co mnie oskarżacie? - Zabieranie kradzionych samochodów i ich odstawianie. Sierżant dyżurny wypuści cię za kaucją. Nigdzie się nie oddalaj. Możemy jeszcze chcieć z tobą pogadać. Zostawili go przy biurku. Czekał. Uważał się za szczęściarza.
44
- A co powiesz na Karin? Cisza. Zegar pięknymi tonami wybił wpół do jedenastej. - Chris? Siedział w fotelu naprzeciwko telewizora, gdzie w dzienniku pokazywano okropności ataku terrorysty samobójcy. Spał. Cat wstała i wyłączyła odbiornik. W kołysce obok Felix drgnął i possał wargi, ale Chris spał nadal. Sporządzała listę ewentualnych rodziców chrzestnych i póki co, nie miała jeszcze odpowiedniej kandydatki na matkę chrzestną. Poszła do kuchni. Mephisto ocierał się o okno wielkim, rudym cielskiem. Otworzyła je, żeby go wpuścić. Chłodny powiew północno-wschodniego wiatru wpadł do pokoju niczym lecące sztylety.
T L
R
Godzinę temu postanowiła zadzwonić do Simona, żeby się dowiedzieć, jak tam jego ramię. Od kontuzji minęło już pięć dni, a on, kiedy wczoraj po południu wpadł tutaj na kanapkę, wciąż narzekał, że go boli. Co do sprawy Davida Angusa, bardzo podupadł na duchu, czuł się sfrustrowany, pełen pesymizmu. - Już nie wiem, jaki ruch teraz wykonać. Sprawa trafiła do HOLMES, centralnej bazy danych zawierającej akta głównych policyjnych śledztw. Oznaczało to, że miały do niej dostęp siły policyjne z całego kraju, mogły otrzymać stosowne informacje i odsyłać do innych danych. Jeśli istniały jakieś sprawy podobne do uprowadzenia Davida, powinny teraz szybko ujrzeć światło dzienne. Chris wpadł do kuchni, trąc dłońmi włosy. - Chyba mi się zdrzemnęło. - Co ty powiesz. Spójrz tylko na siebie, jesteś wykończony. Zastępczyni znowu się rozchorowała. Chris nie zdołał załatwić na tę noc żadnego zmiennika. - Wrócę do pracy wcześniej, niż planowałam. Znajdę opiekunkę dla Feliksa. Sally Warrender nie może się doczekać, kiedy będzie mogła z nim dłużej pobyć, powiedziała mi to dzisiaj.
- Nie, nie wrócisz do pracy wcześniej. Masz rok wolnego. Koniec rozmowy. Nic mi nie jest. Zadzwonił telefon. - Jasne, jasne. I chodzisz spać zaraz po kolacji, śpisz całą noc jak zabity, wyglądasz jak upiór, dzieciaki już się zastanawiają, czy jeszcze tutaj mieszkasz. Jest tak jak na pierwszym roku stażu, tyle że ty nie masz już dwudziestu czterech lat. Chris machnął na nią, żeby się uciszyła, kiedy on rozmawia przez telefon. - Tak, zaraz przyjadę. Tylko proszę mi jeszcze raz podać namiary. Mniej więcej wiem, gdzie pan jest. - Zapisał coś. - Dobrze... Niech pan poczeka przy głównej drodze i zaprowadzi mnie. Dziękuję, sierżancie. - Policja?
R
- Znaleźli martwego mężczyznę w samochodzie w lasach nieopodal Starły. - Nic przyjemnego. Gazy spalinowe?
T L
- Na to wygląda. Nigdy za dużo zabawy.
- Najpierw napij się kawy. Chodzi o świadectwo zgonu, policja już tam jest, masz czas. - Dzięki.
Poszedł po swoją torbę i kurtkę. Cat napełniła wodą dzbanek do parzenia kawy. Osiem kilometrów stąd. Potwierdzenie zgonu. A potem osiem kilometrów z powrotem. Chris będzie w domu przed północą i może przy odrobinie szczęścia telefon już nie zadzwoni. Przy odrobinie szczęścia. - Powinieneś poszukać kogoś pewniejszego na zastępstwo. - Nie wiem, co się stało z posadą lekarza rodzinnego. - Ja wiem. Cholerna papierkowa robota i biurokracja, tak to wygląda w całej służbie zdrowia, a do tego zmienił się stosunek do różnych spraw. Skrzywił się, siorbiąc gorącą kawę, wstawił kubek pod kran z zimną wodą. Dobrze, mała, jadę do lasu. Nie czekaj na mnie.
- Będę karmić. Przeczytam kolejny rozdział Williama Trevora, kiedy jego lordowska mość będzie wcinać. On jest taki powolny. - Czuję się jak po dużym piwku. Chris pocałował ją w policzek i wyszedł. Cat przypomniała sobie, że spał, kiedy zaproponowała Karin McCaffer-ty jako matkę chrzestną Feliksa. Zanotowała sobie w pamięci, żeby jeszcze raz o niej wspomnieć, jeśli sama nie będzie już spać, kiedy Chris wróci. Wytarła ociekacz, włączyła zmywarkę, zgasiła światło i wyszła. Na sofie Mephisto zwinął się ciaśniej w kłębek, wyciągnął łapy. Radiowóz czekał już na ulicy. Podjeżdżając, zabłysnął światłami. - No, doktorze... Niech pan wsiada. Potrzebowaliśmy napędu na cztery koła. Tam jest bardzo stromo.
T L
R
Chris i policjant wsiedli do land-rovera, pojechali ścieżką, która pięła się pod górę między drzewami. W weekendy było tutaj mnóstwo jeżdżących wyczynowo rowerzystów. Głębiej w lesie grupy ludzi spotykały się na paintball. Ale tej nocy reflektory policyjnego wozu wydobywały z ciemności tylko porośnięte mchem rzędy pni, liście gnijące na drodze i błoto. Przedzierali się przez las prawie półtora kilometra, aż wreszcie radiowóz wjechał na wyboistą polanę, otoczoną policyjną taśmą, którą rozwieszono między drzewami. Chris wysiadł. - Najlepiej, jeśli stąd pójdzie pan na piechotę. Facet przeciskał się przez zarośla, ale nie sądzę, żeby się martwił, że sobie uszkodzi samochód. - Wiemy, kto to jest? - Utrudnił nam robotę, zdjął obie tablice rejestracyjne. Jeszcze ich nie znaleźliśmy, ale nie szukaliśmy daleko. To nie jest łatwe w takich warunkach. Obaj zapalili latarki i ruszyli między drzewa. Wśród jeżyn i krzaków wydeptano wąską ścieżkę. - Kto go znalazł? - Leśniczy. Jesteśmy tuż przy granicy Pennythorn. Przedzierał się przez las z psem, usłyszał silnik... Najpierw myślał, że to jacyś bzykalscy.
Chris się uśmiechnął. Bzykalscy. Miejscowe określenie par, które późną nocą jeździły samochodami w odludne miejsca. - I jesteśmy. Pan przodem, doktorze. - Dobry wieczór, doktorze. - Drugi policjant stał tuż za samochodem. - Dobry wieczór.
R
Zaczynało padać, ścieżka była śliska od liści. Było też zimno. Samochód miał srebrną karoserię. Chris go nie poznawał. Podszedł do otwartych drzwiczek kierowcy, schylił się. Tego zajęcia szczególnie nie cierpiał, włóczenia się nocą po drogach, po ciemku, z policją nad głową, która domaga się, żeby się wszystkim zająć, potwierdzić zgon w wyniku zatrucia tlenkiem węgla, zatrucia, które nadaje zwłokom tak czerwony kolor, że lekarz jest bardziej niż pewien, iż delikwent nie żyje. Rzadko kiedy pojawiały się przy tym jakieś wątpliwości, ale on zawsze bał się popełnienia błędu, dlatego robił wszystko dwa razy dłużej, plecy zaś karały go za te kilka minut nachylania się przez okno samochodu.
T L
Włączył latarkę. Mężczyzna bezwładnie leżał na kierownicy. Chris z trudem podniósł go i obrócił. A kiedy to zrobił, spojrzał w zaczerwienioną twarz Alana Angusa. Upewnił się, sprawdził puls, serce, oczy, potem wszystko powtórzył raz jeszcze.
A potem się wyprostował. - Nie żyje. Zatrucie tlenkiem węgla. Mogę powiedzieć, kto to jest, ale to się wam nie spodoba... To Alan Angus. - Ojciec tego chłopca? - Tak. Już raz próbował, podciął sobie żyły w swoim gabinecie w szpitalu. .. Tyle że ktoś akurat tam wszedł. - Tym razem nie. - Nie, teraz wiedział, gdzie jechać i zrobił wszystko, żeby go nie znaleziono.
- Cholera, biedna żona. - I drugie dziecko. Mają jeszcze córkę. - Niech pan pomyśli... On tego nie mógł znieść, prawda? A ona musi i to dwa razy. - Co za draństwo.
R
Chris, ślizgając się, wrócił ścieżką, o mało się nie wywrócił na ostatnim wzniesieniu obok samochodu. Z komisariatu zadzwonił do Simona. Ciało trafi do kostnicy, a potem Alanem Angusem zajmą się patolog i koroner. Chris zrobił wszystko, co do niego należało. Widział już sporo samobójstw, wystawiał akty zgonu wielu samobójców, ale zawsze poruszało go to bardziej niż cokolwiek innego w całej jego lekarskiej praktyce. Był to bowiem ostatni, rozpaczliwy czyn kogoś, kto właśnie poczuł się najbardziej samotną osobą na świecie. Jeśli ciało należało do któregoś z jego pacjentów, to jako lekarz wiedział, że zawiódł. Jako człowiek cierpiał po każdym samobójstwie.
T L
Wiedział też, że pierwszą reakcją osób bliskich zmarłym, męża albo żony, córki lub syna, była bardzo często wściekłość. Komplikowała wszystko i mąciła smutek. On sam był wściekły na Alana Angusa, za to że zostawił żonę, aby samotnie radziła sobie z jeszcze większą, straszliwą niepewnością i stratą. Ale wiedział, jak zdesperowany musiał być ten chirurg, jak bardzo czuł się zrozpaczony i przerażony zniknięciem syna i kompletną ciszą, niewiedzą, która temu towarzyszyła.
[email protected] Ukochany, nie mogę przestać o Tobie myśleć. Po prostu chciałam Ci powiedzieć, jak bardzo Cię kocham. Dzisiaj rano czytałam w gazecie o samobójstwie ojca tego zaginionego chłopca. To musi być straszne. Wiem, jak poważnie podchodzisz do swoich obowiązków. Jeśli możesz, spróbuj wziąć wolne. Ni stąd, ni zowąd pojawił się ktoś, kto zaproponował kupno mojej sieci restauracyjek - za taką sumę, że aż usiadłam z wrażenia. Mogę przyjąć tę ofertę. Jestem już zmę-
czona byciem samotną kobietą interesu. Bardzo się ucieszę, jeśli odezwiesz się, gdy będziesz mógł. Na zawsze Twoja Diana
45 Kiedy zadzwonił telefon, Simon właśnie się golił. Była dopiero siódma rano, ale akurat spał kiepsko i wcześniejsze przyjście na komisariat nie było dla niego żadnym wyrzeczeniem.
- Dzień dobry, Nathanie.
- Jakie? - Dziecka. - Chryste. Gdzie?
T L
- Zaleźliśmy ciało.
R
- Halo, szefie.
- Wąwóz Gardale, w płytkim grobie na stromym brzegu przy rzece, zaraz przed tym, jak znika pod ziemią. - Sądziłem, że już przeczesywano Gardale. - Tak, racja. Tyle że od tamtej pory sporo padało, zmyło sporo ziemi i pewnie odsłoniło ten grób. - Kto to znalazł? - Ten, kto dzwonił, nie podał nazwiska. Mówił, że był tam na spacerze z psami. - Dobra. Jedziemy. Wezwij speców od kryminalistyki.
- Już wezwałem. Padało, delikatny, ale nieprzerwany deszcz tworzył mgiełkę na przedniej szybie. Lafferton budziło się już ze snu, ruch na ulicach był jednak jeszcze niewielki. Simon, wyjeżdżając z miasta, dodał gazu. Wiedział już o Alanie Angusie. A teraz jeszcze to. To nie musiał być ten poszukiwany chłopak, ale jeśli okaże się, że w wąwozie leży ciało Davida, Marilyn Angus czekał najgorszy dzień w życiu.
T L
R
Gardale było stromym wąwozem. Prowadziła do niego wąska, kręta droga, a z drugiego krańca biegła druga, taka sama. Latem był tam raj dla wędkarzy. W przejrzystej wodzie potoku, który pojawiał się, znikał pod ziemią i tajemniczo wypływał znowu, przez pokolenie dając pożywkę miejscowym legendom, śmigały pstrągi. W ogrzane słońcem letnie popołudnia Gardale nie nawiedzały żadne strachy, mrok ani tajemnice. Było tam barwnie i spokojnie, nad wodą wyprawiano pikniki, dzieci wrzeszczały po całym wąwozie, wsłuchując się w niezwykłe echo. Teraz jednak, w szary marcowy poranek, kiedy padało i wiał zimny wiatr, niełatwo schodziło się w dół doliny, która stała się mroczna i groźna. Nad głową piętrzyły się przytłaczające strome zbocza, ze zwisającymi skałami i płytkimi jaskiniami, powietrze cuchnęło. Obok szlaku tłoczyły się samochody - przede wszystkim radiowozy, do tego auta wydziału kryminalistyki. Simon wysiadł z wozu. Dwóch ludzi niezdarnie wkładało białe kombinezony, wyglądające niczym szaty duchów. Ktoś inny wyjmował torbę. - Dzień dobry, Simonie. - Cześć, Jonathanie. Policyjny patolog Jonathan Nimmo był brzydki, chudy jak szczapa i mierzył prawie dwa metry wzrostu. Miał małe szpiczaste ząbki, jak szczur. - Przypuszczam, że to może być ten twój chłopak. - Mam nadzieję, że nie, ale też się tego obawiam. Nimmo skończył wkładanie butów.
- Idziemy. - Poczekaj, też zmienię obuwie. Droga w dół tego zbocza jest zdradziecka jak cholera. Szedłeś tędy kiedyś? - Nigdy. - To ja pójdę pierwszy. - Nie potrzebuję niańki. - Będę tylko przewodnikiem. Simon schylił się, żeby zasznurować swoje turystyczne buty. Dobrze trzymały się podłoża, dzięki nim nie ślizgał się po zboczu.
- Wszystko w porządku?
R
Schodzili powoli, ostrożnie. Simon ujrzał niewielki obszar ogrodzony policyjną taśmą i dwóch mundurowych.
T L
Patolog jęknął, próbując zachować równowagę i kurczowo ścisnął torbę. Ciągle mżyło, wilgoć utworzyła breję z liści i błota na asfaltowym podłożu. Simon nie patrzył w górę, tylko pod nogi, stawiał je ostrożnie. Obraz całego wąwozu miał jednak w pamięci. Jeśli w grobie leżał David Angus, jak go tu sprowadzono, kto to zrobił i jak dawno? Próbował wyobrazić sobie, jak mogłaby wyglądać taka wędrówka, gdyby dziecko jeszcze żyło. Jeśli nie żyło, to jak je zabito i na jak długo przed porzuceniem tutaj? Za nimi ruszyli inni, jeszcze kilku speców od kryminalistyki, fotograf oraz Nathan Coates. Przeszli rzeczkę, która wezbrała i płynęła wartko, minęli miejsce, gdzie znikała pod ziemią, i wspięli się na niewielkie wzniesienie, do obszaru ogrodzonego taśmą. Serrailler miał mokre włosy, jego skafander spływał wodą. - Witaj, szefie. - Dzień dobry. - Tędy.
Schylili się i przeszli pod taśmą. Skraj wąwozu był mocno nadszarpnięty. Ulewa zmyła kamienie i krzaki. - Ten, kto dzwonił, powiedział mniej więcej, gdzie to jest. Dość dokładnie. Prawie nie musieliśmy szukać. Zresztą grób był częściowo odsłonięty. Simon podszedł, spojrzał w dół. Zobaczył jamę o głębokości około metra, wygrzebaną w ziemi i podszyciu. - Pokrywało to sporo błota i zielska. Ale okrywa była luźna, łatwo było dostrzec zwłoki. Wszystko teraz oczyszczono na tyle, by odsłonić grób. Leżało w nim ciało w stanie zaawansowanego rozkładu. Widać było kości. Zwłoki były obnażone. - Wygląda na to, że ciało leżało tu za długo, żeby to był David Angus.
R
- Zobaczymy. - Jonathanie, rób, co do ciebie należy.
T L
Patolog trzymał otwartą torbę, biały kombinezon miał włożony do połowy, na twarzy podekscytowanie, ale starszy detektyw inspektor widywał coś takiego już wiele razy. Patolodzy byli albo zmęczeni życiem i bardzo znudzeni, albo podekscytowani, nie mogli doczekać się oględzin trupa -a im był okropniejszy, tym lepiej. Zjawił się Nathan Coates. - Szefie? Co tu mamy? - Jego skupiona twarz była pełna obaw. - Wątpię, żeby to był on. Za duży stopień rozkładu. Ale wiem też, co może zrobić pogoda. Lekarz za chwilę powie nam więcej. Stali obaj, patrząc w górę. Wąwóz piętrzył się z każdej strony. - Wie pan, nie cierpię tego miejsca. Tata zabrał nas tu kiedyś, jak byliśmy dzieciakami, i wystraszył na śmierć. Powiedział, że tutaj są bandyci i chowają się po jaskiniach, wielkie olbrzymy zgęstymi, rudymi brodami, spoconymi pachami i drewnianymi pałami. Tak naprawdę nigdy nie przestałem w to wierzyć. Przez lata śniły mi się koszmary.
Spojrzał w górę, na płytkie jaskinie. - Na litość boską, ile miałeś wtedy lat? - Cztery, może pięć? Okropne to było. I to mój własny tata zrobił, myślał, że to niezła zabawa. Od czasu do czasu wesoły zazwyczaj Nathan markotniał, właśnie wtedy, gdy przypominały mu się podobne zdarzenia z dzieciństwa. - Simon! - Już idę. Boże, błagam, niech to nie będzie on. Niech to będzie... Co? Ciało jakiegoś innego dziecka, pospiesznie zagrzebane w wąwozie?
R
- Co mamy?
Boże. - Jak dawno temu?
T L
- Dziecko, między ósmym a dziesiątym rokiem życia. Przyczyna śmierci to prawdopodobnie uraz czaszki. Z tyłu jest spore pęknięcie.
- Trudno powiedzieć. Ciało było częściowo odsłonięte, mieliśmy trochę przymrozków i potem gwałtowną ulewę... Dowiem się kiedy, gdy będę miał ciało w kostnicy. - To mogą być trzy tygodnie, może mniej? - Raczej nie. Patolog spojrzał w górę, wyzierając z białego kaptura zawiązanego pod brodą. Stał w płytkim grobie obok ciała. - Niezależnie od tego, jak tu długo leży, to nie jest ciało twojego zaginionego chłopca. - Skąd wiesz? - Bo to jest dziewczynka. Pasuje ci to do którejś z niewyjaśnionych spraw?
46 Sala konferencyjna była już pełna dziennikarzy radia, telewizji i prasy. Starszy detektyw inspektor wszedł energicznie, jego postawa jasno mówiła, że szykował się do ataku, a nie do obrony. Nathan, siadając na swoim krześle, pomyślał, że Serrailler wygląda, jakby miał wszystko pod kontrolą, i był pewny siebie. Wiedział, że wcale tak nie jest.
T L
R
- Dziękuję wszystkim za przybycie. Dobrze... potrzebujemy państwa pomocy. Tego ranka w wąwozie Gardale odnaleziono ciało dziecka. Leżało w grobie, przykryte ściółką i liśćmi. Zwłoki należą do dziewczynki, w wieku od ośmiu do dziesięciu lat. Przyczyna śmierci to pęknięcie czaszki. Przypuszczalnie są też inne obrażenia. Nie możemy podać dokładnych informacji, bo ich nie mamy. Jeśli istnieją jakieś dane dentystyczne, to oczywiście zostaną sprawdzone... Ciało było nagie, nie znaleźliśmy żadnych resztek ubrania. Cały wąwóz został otoczony przez policję, trwają poszukiwania. Na tym etapie nie mamy nic, co pozwoliłoby łączyć odnalezienie tego ciała ze zniknięciem dziewięcioletniego Davida Angusa, ale nie ma też żadnych dowodów na to, że takie związki nie istnieją. Nie mamy jeszcze żadnych tropów związanych z tym, co stało się z Davi-dem. Chcemy, by w sprawę zaangażowała się miejscowa społeczność. Jak państwo wiedzą, o tej porze roku po wąwozie Gardale chodzi niewiele osób, jeśli więc ktokolwiek widział samochód zaparkowany w tamtej okolicy... jakikolwiek pojazd... Po wrzosowisku ludzie spacerują cały rok, zatem jeśli ktoś widział w okolicy wąwozu kogoś z dzieckiem w tym wieku, to będzie dla nas ważnym świadkiem. Nie mamy żadnych doniesień o zaginięciu dziecka w tym wieku, w tej okolicy. Współpracujemy z innymi służbami, ale na razie jeszcze niczego nie mamy. Czy są jakieś pytania? Sala dosłownie eksplodowała. Simon wiedział, że tak będzie. Dlaczego do tej pory nie odnaleziono Davida Angusa? Jeszcze jedno zaginione dziecko - kiedy będzie następne? Jakie podjęto działania...? Czy ktokol-
wiek spoza służb...? Co z inspekcją? Czy starszy detektyw inspektor może skomentować samobójstwo pana...? Odpowiadał szybko, nie uchylając się ani nie starając ukryć własnej frustracji brakiem postępów w poszukiwaniach Davida Angusa oraz zaniepokojenia odnalezieniem tego ranka ciała kolejnego dziecka. Nathan Coates pomyślał, że prasa chyba lubi Simona Serraillera. Umieli poznać, kiedy ktoś wciska im kit, byli ekspertami od wyszukiwania słabych punktów, a w przypadkach takich jak ten, zawsze pod powierzchnią bulgotała wrogość do policji. Media mogły obrócić się przeciwko niej bardzo szybko, zwłaszcza jeśli wyczuwały, że opinia publiczna poparłaby coś takiego - ale na razie wciąż były po stronie władz. Dziennikarze uwierzyli w to, co usłyszeli, docenili, że tak szybko ich wezwano i mówiono do nich tak szczerze. Zadano ostatnie pytania, sala opustoszała.
R
Po pół godzinie informacje znalazły się na pierwszych stronach gazet, minęło kolejne pół godziny, a trafiły do ogólnokrajowego dziennika.
T L
Kiedy rozdzwoniły się telefony, „najpierw świry i ci, co szukają rozgłosu", jak skomentował to Nathan, zajął się tym odpowiedni zespół, a Simon pojechał do Bevham i do kostnicy. Chciał dowiedzieć się o zwłokach dziecka tyle, ile się tylko da, chciał też wyrwać się z komisariatu. Kiedy przyjechał tam z Gardale, w komputerze znalazł kolejne dwa e-maile od Diany. Ostatniej nocy nagrała mu wiadomość na sekretarce. Był wściekły. Nienawidził obijania się po komisariacie. Gdy przyjechał do Bevham, zapragnął wrócić do wąwozu, bo wiedział, że musi jeszcze zobaczyć się z Marilyn Angus.
Jonathan Nimmo już zabrał się do pracy. Ciało dziecka leżało na stole, żałośnie małe i drobne, sama skóra i kości. - Witaj. Złapałeś zabójcę? - A ją zabito?
- No cóż, raczej nie umarła w łóżku. Zginęła od ciosu w tył głowy... Widzisz? Simon się nachylił. Nimmo wskazał odpowiednie miejsce. - Widzisz... tutaj? I tutaj...? - Czym ją uderzono? - Właściwie, przychylam się do opinii, że nie stało się nic takiego, co masz na myśli. Sądzę, że upadła do tyłu. Pewnie z wysoka, chociaż nie z bardzo wysoka, i roztrzaskała czaszkę o twardą powierzchnię. - Och. - Istotnie, och.
R
- Czyli że albo możemy, albo nie możemy szukać zabójcy.
- Coś jeszcze?
T L
- Ktoś ją mógł popchnąć, mogła też sama się poślizgnąć i spaść. Nie sposób powiedzieć.
- Złamane ramię... i łokieć... pewnie miała twarde lądowanie. Powiedziałbym, że to podłoże było za nią, pod nią. Inaczej tak by się nie stało. Normalka. - Czy była molestowana seksualnie? - Trudno powiedzieć. Nie ma śladów przemocy. Musiałbym dokonać oględzin wcześniej. Wzięliśmy próbki, ale nic z tego nie będzie. - Jeśli zginęła wskutek wypadku... - ...to co robiła w mogile w wąwozie Gardale. Koniec. Nimmo unosił kości dziecięcych palców, jedną po drugiej, bardzo uważnie przyglądał się każdemu palcowi, potem je odłożył. Twarz miał poważną, skupioną.
- Nie mamy zgłoszenia o dziewczynce w tym wieku zaginionej w naszym rewirze. - Czyli że jest spoza niego. - Może. Musiałby to być ktoś, kto wie, gdzie jest Gardale na mapach, ale to okolica raczej słabo znana ludziom spoza naszego hrabstwa. - No, nie wiem. Latem jest tam mnóstwo ludzi. - A zimą prawie nikogo, zatem ktoś wiedział, że nikt mu nie przeszkodzi i nikt nie znajdzie dziecka. - Myślisz na głos?
R
Serrailler spojrzał na ciało, tak bardzo obnażone w jaskrawym świetle lamp. Był bliski płaczu. Pomyślał o swojej siostrzenicy, o Hannah, dziecku w podobnym wieku, ładnej dziewczynce, promieniującej radością, energią-życiem.
T L
- Powiadom mnie, jeśli znajdziesz coś jeszcze - powiedział i odwrócił się od stołu. - Nic już nie znajdę. Jestem wykończony. Dowiedziałem się tylko tego, że jej czaszka pękła od upadku na tył głowy. - To nie ułatwia sprawy.
- Wybacz, ale to już nie mój problem - wesoło odparł Nimmo.
Simon wszedł na czwarte piętro szpitala, do jednego z barków Ligi Przyjaciół. Chciało mu się jeść. Wizyta w kostnicy nigdy nie odbierała mu apetytu. Może sprawił to jakiś maleńki gen, odziedziczony po pokoleniach lekarzy. Kupił kawę i bułkę z serem. Patolog oznajmił mu, że kolej na niego, ale akurat teraz Simon nie rozmyślał o małym ciałku, które przed chwilą oglądał, ani nawet o Davidzie Angusie i czymś, co może łączy oba te przypadki. Myślał o Marcie. Ostatnim razem był w Bevham, kiedy przyjechał prosto z Wenecji po to, by odwiedzić siostrę. Wrócił myślami do tamtych chwil. Leżała wtedy spokojna i blada, podłączona do tylu przewodów i maszyn. Rysował ją. Obejrzał te szkice do-
piero wczoraj i wydały mu się pośmiertnymi obrazami, nawet jeśli wówczas jeszcze nie była martwa. Teraz jego uczucia do Marty były mieszaniną zwyczajnego żalu, pewnej ulgi, smutku, że nie usiądzie już obok niej i do niej nie przemówi - i jeszcze czegoś innego. Coś go męczyło, jakaś wątpliwość, niepewność albo złość. Nie potrafił tego dokładnie określić, zlokalizować, ale to tkwiło w jego głowie, niczym delikatne echo albo zapytanie, nić jakichś niezakończonych spraw. Ktoś upuścił filiżankę i ją stłukł, ktoś inny zakrztusił się przy swoim stoliku i szybko dostał szklankę wody. Po podłodze zaskrzypiał wózek inwalidzki. Zabrzmiał dźwięk dzwonka. Trwało życie. Simon opróżnił kubek i szybko przeszedł do następnej sprawy. Sorrel Drive. Marilyn Angus. Gdzieś w głębi budynku spoczywało ciało jej męża, na półce w kostnicy. Gdzieś też leżało ciało Davida Angusa.
- Co się dzieje?
T L
- Szefie?
R
Kiedy przemierzał parking, zadzwoniła jego komórka.
Nathan mówił dziwnym tonem. Przepraszającym? Zakłopotanym? - Przepraszam... tylko... lepiej, żeby pan przyszedł. - Właśnie miałem odwiedzić paniąAngus. - Taak, wiem... ale może lepiej będzie, jak pan najpierw tutaj zajrzy, dobrze? - Tu Simon Serrailler. Nie mogę odebrać. Proszę, zostaw wiadomość. Dziękuję. Nigdy nie możesz odebrać, prawda? Nie kiedy ja dzwonię. A może jesteś obok, słuchasz, ale nie podnosisz słuchawki... Simon? Jeśli tu jesteś, to proszę, po prostu podnieś słuchawkę... No dobrze, niezależnie od tego, czy tu jesteś, czy nie, muszę w ten czy inny sposób mówić do Ciebie. Nie potrafię tego znieść. Nie potrafię zrozumieć. Co złego stało się między nami? Proszę, proszę, zadzwoń do mnie. Kocham Cię.
- Mieliśmy telefon - oznajmił Nathan. Simon nie potrafił rozpoznać wyrazu jego twarzy. Coates zamknął drzwi gabinetu Serraillera i stanął do nich plecami. - Ktoś dzwonił, mniej więcej pół godziny temu. - I co? - Facet mówił, że widział nieopodal Gardale jakiś samochód, w tym czasie, o który nam chodzi... Mówił, że ten samochód stał nieopodal góry Ffylam, na parkingu. Myśli, że... - Jezu Chryste. - Szefie...? - To był mój wóz. On tam widział mój samochód.
- Jasna cholera, zapomniałem.
R
- No... Numery pasowały do pańskiego auta, tylko ja powiedziałem...
T L
Ale teraz już sobie przypomniał. Leżał na torfie, słońce wędrowało ponad Hylam, owce beczały. A potem helikopter przysłonił słońce, owce rozbiegły się po wzgórzu. Wiedział teraz, że maszyna należała do amerykańskiego milionera, który kupił Seaton Vaux. - Był tam motocyklista. Podwiózł mnie do samochodu. - W porządku. Simon usiadł za biurkiem. - Możesz mi przynieść kawy? Musimy to załatwić. - Jasne, szefie. - Nie idź na drugą stronę ulicy, przynieś z kantyny. I szczegółowo opowiedz o tym telefonie. Gdy Nathan wyszedł, Simon siedział zupełnie spokojny, oczy miał zamknięte, ręce złączone pod głową. Składał w całość tamto popołudnie. Przypominał sobie każdy jego szczegół. Marta. Wyszedł po wizycie w szpitalu, bał
się, że widział ją ostatni raz. Chciał to wszystko z siebie wyspacerować i potrzebował samotności. Nathan wrócił i postawił na biurku plastykowy kubek kawy z kantyny. Simon tymczasem otworzył już plik na swoim laptopie. - Spisałem to wszystko jako formalny raport. Podałem datę i godzinę. Zaparkowałem na publicznym parkingu i poszedłem przez Hylam w stronę Gardale. Zszedłem do wąwozu, ale była ulewa i dalsza droga okazała się zbyt ryzykowna. Wracałem, kiedy wśród deszczu pojawił się jakiś motocykl, kierowca mnie zabrał i podrzucił z powrotem do wozu. Nikogo innego nie spotkałem... Na parkingu nie stał żaden inny samochód, nie spotkałem żadnych innych spacerowiczów. - Nie ma problemu, szefie, wie pan, pomyślałem tylko, że powinien się pan o tym od razu dowiedzieć.
T L
R
- Dzięki. Dobrze zrobiłeś. - Simon pociągnął łyk rozpuszczalnej kawy. Teraz już nie wiem, czy to, że nie poszedłem dalej wąwozem, było dobrym pomysłem, czy nie. Mogłem coś zauważyć. Szkoda. - Kto mógł wiedzieć, prawda?
- Właśnie. Ktoś jeszcze dzwonił?
- Połowa cholernego hrabstwa, od kiedy pojawił się ten apel w miejscowym radiu... i to wszystko do niczego. - I żadnej zaginionej dziewczynki? - Nie. Przeszukują HOLMES, ale na razie, niczego nie ma. Tak jakby chodziło o czyjegoś kota. Ludzie nie zawracają sobie głowy zgłaszaniem ich zaginięć. - O, nie zawsze. Kiedy zacząłem pracować jako mundurowy, była taka kobieta, która co tydzień zgłaszała zaginięcie kota... a potem kot się zjawiał i zgłaszała, że się znalazł... A potem on znowu szedł na wagary... - O rany, coś jej było? - Była samotna - odparł Simon.
- Lubiła pana, szefie. - Toteż. - Widział się pan z panią Angus? - Właśnie do niej miałem jechać... - Przepraszam. Ja tylko... - Daj spokój, Nathanie, nie przepraszaj. Simon odwrócił się do laptopa i zaczął pisać coś, co nazwał raportem, ale wydawało mu się zeznaniem. Czterdzieści minut później skończył i położył na biurku Nathana. Razem z wyjaśnieniami, wysłał też e-maila do Pauli Devenish. Przy okazji sprawdził swoją skrzynkę.
R
Kochanie, nie mogę przestać o Tobie myśleć.
47
T L
Skasuj. Uderzył w klawisz, wyłączył komputer i wyszedł.
- Mam pana wpuścić? Marilyn Angus, trzymając drzwi wejściowe lekko uchylone, wpatrywała się w Simona. Spodziewał się, że ujrzy ją niedbale ubraną, bez makijażu, roztargnioną, taką, jaka była, gdy ostatni raz odwiedził ją w domu. Dziś jednak miała na ustach szminkę, a na kaszmirowym swetrze srebrny naszyjnik. Zdawałoby się, że w ogóle nic się nie wydarzyło, gdyby tak nie spoglądała na niego przez szparę w drzwiach, z taką wrogością i niemiłym wyrazem twarzy. - Jeśli można, chciałbym zamienić słówko. Zawahała się. Dwa dni temu poprosiła funkcjonariuszkę do spraw rodziny o odejście, nie chciała o tym dyskutować, tylko powiedziała Kate, by sobie poszła. Nagle otworzyła drzwi i ruszyła w głąb domu. Simon powędrował za nią do kuchni. Stanęła odwrócona do niego plecami. Była elegancko ubrana, jednak
miała w sobie coś dziwnego, jakiś nastrój nierealności, tak jakby nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, co zaszło. Zawahał się, a potem usiadł. Marilyn patrzyła na niego, jakby był jakimś egzotycznym stworem, którego nie rozpoznawała, ale potem wzięła czajnik stojący obok zlewu i zaczęła napełnić go wodą. Ręce jej drżały. - Martwię się tym, że nie była pani już w stanie przebywać dłużej z funkcjonariuszką do spraw rodziny. Jeśli był jakiś problem, chciałbym o tym wiedzieć. - Kate? Nie. Lubiłam Kate. - Nie ma pani obowiązku goszczenia jej u siebie, jak zresztą pani wie, ale jeśli jest tu pani sama... - Nie jestem. Lucy też tu jest.
R
- Lucy ma dwanaście lat.
T L
- Zupełnie nic nam nie jest. Swojądrogą, dochodzenie w sprawie śmierci Alana ma być przeprowadzone później. Otwarto je i odroczono - mówiła tak, jakby chodziło o jakiegoś z jej klientów albo o sprawę, o której czytała w gazecie. - Tak. Przykro mi. To nieprzyjemne, kiedy takie sprawy się przeciągają. - Co pan myśli o tym, co zrobił mój mąż? Co pan o tym sądzi? - Jest mi niesłychanie przykro... to... - To było tchórzostwo. Prawda? Łatwizna. - Wie pani, wątpię. - Może tylko kilka nieprzyjemnych minut... ale potem ucieczka. Już jest poza tym wszystkim, prawda? A co ja mam robić? Mój mąż nie żyje, a syn zaginął. Muszę opiekować się Lucy. Ale już to samo w sobie jest trudne. Ona nic nie mówi. Zamyka drzwi od pokoju. Chodzi samotnie, nie rozmawia z nikim w szkole. Zaginięcie Davida było wystarczająco okropne, ale teraz, kiedy jej ojciec sam się zabił, całkowicie straciła ze mną kontakt. Nie mam pojęcia, co robić.
- Myślę, że pani powinna się z kimś zobaczyć... z kimś porozmawiać. Razem z Lucy. Ona pani potrzebuje i pani musi znaleźć sposób na to, aby do niej dotrzeć. - Mam iść do poradni? - Lepiej najpierw porozmawiać ze swoim lekarzem... To Chris Deerbon, prawda? Widziałem go tutaj. Poradzi pani, do kogo najlepiej się udać. - Z pewnością. Z elektrycznego czajnika wydobywała się para. Marilyn zdawała się tego nie widzieć. Simon wstał, wyłączył urządzenie i zaczął otwierać kredens, szukać kubków i słoika z kawą, wyjął mleko z lodówki. A ona tylko stała i patrzyła na niego.
R
- Gdzie jest teraz Lucy, w szkole? - Tak sądzę.
T L
- Nie wie pani?
- Myślałam, że David był tamtego dnia cały czas w szkole, prawda? - Odwozi pani córkę?
- Jeździ szkolnym autobusem. Z grupą kolegów. - I dziś rano też po nią przyszli? - Tak sądzę. Simon postawił na stole przybory do kawy. - Nie wiem, jaką kawę pani lubi. Marilyn patrzyła na niego, ale się nie poruszyła. - Martwię się o panią, pani siedzi tu tak sama cały dzień i tylko z Lucy nocą. Czy jest może ktoś, kto mógłby z panią zamieszkać? Rozumiem, że wolałaby pani, żeby tu nie było policjantki, ale może jest jakiś przyjaciel albo krewny? - Nie.
- Nikt? - Nie chcę tu nikogo. Dlaczego ktoś chciałby być ze mną? - Martwię się raczej o to, co pani potrzeba. - Ach, o to chodzi... Mnie potrzeba mojego męża. Mojego syna. Mojego życia, takiego, jakie było przed tym, jak jeden z nich zaginął, a drugi się zabił. Potrzeba mi tego, czego nikt mi nie może dać. Jak ktoś, kto śpi w pokoju gościnnym, mógłby zaspokoić te potrzeby? Nie umiał odpowiedzieć. - Przypuszczam, że nie ma pan dla mnie żadnych wieści, prawda? - Przykro mi...
T L
R
Przysunęła krzesło i usiadła na nim ciężko. Simon postawił przed nią kubek kawy. Kate Marshall powiadomiła jąjuż o odnalezieniu ciała dziewczynki w mogile w Gardale, specjalnie zadzwoniła do niej do domu. Kate opowiadała, że Marilyn zdawała się nieporuszona tymi informacjami, tak jakby nie miały z nią nic wspólnego. „Zapytała, dlaczego jej to mówię. To nie było ciało Davida, dlatego nic jąnie obchodziło. Szefie, mam wrażenie, że jej reakcja byłaby taka sama, gdybym jej powiedziała, że to ciało Davida. Jest jak w transie". Simon dopił kawę. Nie wiedział, co powiedzieć, czuł, że nawet gdyby się odezwał, i tak Marilyn by go nie słuchała. Ten dom go dławił. Kobieta zdawała się prawie nieświadoma tego, że Serrailler wyszedł, siedziała tylko przy stole, a obok niej stał nietknięty kubek kawy.
Z samochodu starszy detektyw inspektor zadzwonił na komisariat. Kate Marshall już wyszła, ale dyżur miała inspektor Sally Cairn. A ona była odpowiednia osobą. - Martwię sie o panią Angus. - Ona nie chce, żeby policjantka wróciła, jest niewzruszona. Nie możemy jej zmuszać.
- Wiem. Ale to nie jest dla niej dobrze, tak siedzieć samej, tylko z córką. Nie bardzo może się nią opiekować. - Wezwę kogoś z tych, co zajmują się miejscami przestępstw, żeby tam zajrzał. Opieka społeczna potrafi być trochę męcząca, prawda? - Tak. Nie chcę jej wystraszyć czy sprowokować. Jest w szoku, nie odpowiada za siebie, a Lucy ma dwanaście lat, nie jest już małym dzieckiem. Na Sorrel Drive brakuje uczynnych sąsiadów. Wszyscy są za bardzo nadęci, prawnicy i tak dalej...
R
- Wydarzyło się sporo rzeczy. Był poważny wypadek na obwodnicy, zderzyły się dwa autokary, na razie jest siedmiu zabitych. Kierowca jednego z nich był pijany, udało mu się wyjść cało i uciec, do tej pory go nie złapaliśmy. Do tego jeszcze bójka na noże w przejściu podziemnym od Erica Andersona... znowu tam handlowano narkotykami, jakiś nauczyciel wuefu próbował sam się z tym rozprawić.
- To wszystko?
T L
Simon jęknął. Wiedział, jak bardzo chce się odpoczynku, kiedy wszystko zwala się naraz.
- Nie. W rowie znaleziono jakiegoś młodego człowieka. Bardzo poturbowany. Kogoś, kogo pan przesłuchiwał. Andy Gunton. - Kto się tym zajmuje? - Nathan pojechał do Bevham. - Dobrze. Dzięki, Sally. - Gdyby znaleziono jakieś ciało, powiadomiono by pana. Ale jakby co, zawsze mogę służyć swoim. Simon się uśmiechnął. Inspektor Sally Cairns minęła się z powołaniem. Ojej odzywkach, które rozkładały na łopatki najtwardszego gliniarza, opowiadano legendy.
Simon zawrócił samochód i objazdem ruszył do wioski, w której mieszkała Cat, ale i tak utknął w korkach spowodowanych przez wypadek. Powolutku wlókł się w stronę Bevham. Do domu siostry dotarł po trzeciej. Wszedł do środka. W kuchni było pusto i cicho. Mephisto siedział w prostokącie światła na szerokim parapecie. Serrailler pozwolił sobie zrobić kanapkę i kubek herbaty. Ciężko opadł na sofę. Od razu zniknęły gdzieś zdarzenia tego poranka, a spokój i ciepło kuchni, atmosfera całego domu ukoiły go i przyniosły głębokie odprężenie. Na pół godziny zapomniał o sprawie Angusów, zapomniał o ciele dziecka w wąwozie, zapomniał o...
R
Przypomniał sobie Dianę, ale od razu zepchnął gdzieś w głębokie zakątki umysłu. Nie pozwolił jej opanować swoich myśli, ani żeby go rozwścieczyła. Nie należała do jego życia, będzie ją trzymał z dala od niego. Nawet jeśli go będzie nękała telefonami i e-mailami albo niezapowiedzianymi wizytami w mieszkaniu.
T L
Istniały lepsze rzeczy, o których mógł sobie teraz pomyśleć. Tego ranka kontaktowali się z nim ludzie z galerii Mayfair, proponując wspólną wystawę jego rysunków. Dzieła drugiego artysty, którego prace miały się na niej pojawić, Simon szczerze podziwiał. Telefon go zaskoczył i sprawił, że poczuł się tak, jak czuł się tylko kilka razy w życiu: na pięć minut wszystko inne zniknęło gdzieś w oddali, stało się mniej istotne. Jeśli to mogłoby zmienić jego życie... Jeśli mógłby sobie na to pozwolić... Czy by to zrobił? Zdawało mu się, że przedzieliła go dziwna, mglista bariera, zasłaniając dwie trzecie nie tylko tego, co robił, ale też, kim był. Żadnych kolegów z pracy. Żadnych wyzwań. Żadnej satysfakcji z zakończonej sprawy. A za to wszystko inne. Jego mieszkanie. Jego rysunki. Podróże, długie, nawet przez pół roku. Mógł stać się nomadą z brezentową torbą. Otworzyły się drzwi. - Cześć, braciszku. Zobaczyłam twój samochód z okna łazienki. Poczekaj chwilkę... - Cat trzymała dziecko pod ramieniem, jak zwiniętą gazetę. Położyła je Simonowi na kolanach.
- Cześć, Felix. - Podnieś go albo na ciebie zwymiotuje. - Dzięki. - Było mu niedobrze cały dzień. Masz... - Rzuciła mu czystą kuchenną ściereczkę. - Bądź czujny. Spałam. - Tak myślałem... Spij, kiedy tylko możesz. Co za życie. - Uwielbiam to. Gdyby nie to, że Chris chodzi już na czworakach ze zmęczenia, poważnie bym pomyślała o rzuceniu praktyki lekarskiej na dobre.. . i przyjmowania pacjentów i brania zastępstw. Ale jak ja bym mogła? Pewnie niedługo będę musiała pójść do gabinetu. Nie mogę pozwolić, żeby Chris dalej tak pracował.
T L
R
Simon odchylił głowę i wtulił Feliksa w zgięcie ramienia. Głowa dziecka przechyliła się w bok, oparła o niego. Słuchał paplaniny siostry, kiedy rozładowywała pralkę i wyjmowała z niej ubrania. Cat nalała sobie szklankę wody, wypuściła Mephista przez okno. Nagle zapragnął mieć taką kuchnię, pełną ciepła, z herbatą, kotem i małym dzieckiem, pełną szczęścia, zmagania się z codziennymi domowymi sprawami. Pełną miłości. Ukłuło go wspomnienie o Frei. - Nic ci nie jest? - Tak. Nie. Poczekaj, aż wrzucę te rzeczy do pralki... Cat uniosła kosz z praniem i wyszła do schowka. Felix otworzył oczy i od razu zwymiotował. Simon sięgnął po szmatkę, dokładnie wytarł siebie i siostrzeńca. - O Boże. Nie wiedziałam, że się rozchoruje. Zjadłam curry i to mu nie posłużyło. Nieważne, zapomnij o tym. Niesamowite, ale zapomnij. Zaniosła Feliksa do zlewu, delikatnie wytarła mu twarz wilgotną chusteczką i wróciła do brata. - Ciebie też wytrzeć? Usiadła na sofie.
Pomyślał, że przyszedł tutaj, aby opowiedzieć siostrze o Marilyn Angus i wysłuchać jej rady, a gdy już to zrobi, wspomnieć o wystawie. Przecież te właśnie sprawy najbardziej go teraz zajmują. Nie spodziewał się, iż usłyszy siebie, jak mówi: - Chcę cię spytać o coś związanego z Martą. - Martą? - Cat uniosła brwi. - Coś mnie męczy. - Co? Westchnął, ostrożnie uniósł Feliksa, ale dziecku chyba już przeszło.
- Ale nie umarła.
T L
- Tak. Była bardzo chora.
R
- Kiedy leżała w szpitalu, a ja wróciłem z Wenecji, była bardzo chora. Tata zadzwonił do mnie i powiedział, że jeśli nie wrócę do domu, to już nigdy więcej jej nie zobaczę, albo coś w tym stylu.
- Nie. Dali jej jakiś antybiotyk, którego jeszcze nigdy nie brała, coś całkiem nowego i podziałało. Tak się zdarza. Nie spodziewali się tego, ale tak się właśnie stało. - A potem umarła tak bez ostrzeżenia, we śnie... Kiedy już wydobrzała. To mi nie daje spokoju. - Dobrze, pozwól, że ci wyjaśnię. Każdy, kto od urodzenia jest tak ciężko upośledzony, prawdopodobnie może mieć różnorakie wady wrodzone... To może być wszystko: nerki, płuca, ale najczęściej serce. W jej wypadku było o tym wiadomo i regularnie ją badano. To nie było coś tak poważnego, żeby ją zabić, kiedy była niemowlakiem, ale za każdym razem, gdy łapała infekcję, czy to płuc, czy pęcherza - mnóstwo razy miała infekcję nerek - cokolwiek, dostawała bardzo silne lekarstwa, a wada serca się zaostrzała. Ostatnia choroba była poważna... Gdyby nie zadziałały te nowe antybiotyki, ona by umarła, na pewno. Ale najwyraźniej na jej serce podziałało to znacznie gorzej, niż przypuszczano, a może to była
kropla, która przepełniła czarę, nie wiadomo. W każdym razie, infekcję dolnych dróg oddechowych uleczono, ale serca już nie i po prostu się poddało. To wcale nie takie rzadkie. Swoją drogą, to nie najgorsza śmierć. - Tak przypuszczam. Cat patrzyła na niego przez dłuższą chwilę. - O co chodzi? To wszystko jakby wykipiało gdzieś z głębi jego głowy. - Czy istnieje możliwość, że ktoś odebrał jej życie? Staram się ostrożnie dobierać słowa... - Kto? A nawet jeśli, to dlaczego?
- Czyżby?
R
- Nie wiem... No dobrze, odpowiedź na pytanie „dlaczego" nie jest trudna.
- Przesadzasz.
T L
- Panowała ogólna opinia, że ona nie ma możliwości samodzielnego życia. Nigdy czegoś takiego nie myślałem, ale wszyscy inni owszem, podobnie jak wszyscy w Ivy Lodge, wyjąwszy tę dziewuszkę, Shirley. Nikt inny nie uważał, że jej życie warte jest, by dalej trwało.
- Ale to prawda. - Tak, tak przypuszczam. Zwłaszcza w ostatnich latach, kiedy tak łatwo łapała infekcje. Ale nawet jeśli ktoś tak myśli, to jeszcze mu daleko do tego, by coś z tym zrobić. To znaczy zamordować ją. Właśnie tego słowa powinieneś użyć. Musisz o tym wiedzieć. - Tak. - Derek Wix widział ją pierwszy i jest pewien, że to była wada serca. Chris poszedł ją zobaczyć. Nie badał jej, owszem, ale widział i nie kwestionował opinii Dereka. Nikt w Ivy Lodge nie kwestionował przyczyn zgonu. Ech, wy, skubani detektywi, wszędzie widzicie przestępstwa.
Zadzwoniła komórka. Felix zapłakał przestraszony. - Nathan, gdzie jesteś? - Pod szpitalem w Bevham, szefie. Przyjechałem zobaczyć Andy'ego Guntona, ale z nim jest bardzo źle, nikogo nie wpuszczają. - Powiadomiono już rodzinę? - Jest tu teraz jego siostra. Znam ją, tę Michelle Tait. Rzuciła się na mnie z gębą, kiedy zobaczyła mnie na korytarzu, ale ona zawsze rzucała się na każdego z gębą. - Wiemy, co się stało?
R
- Nie. Szedł sobie tamtędy jakiś facet z kosiarką do żywopłotu, spojrzał w dół i zobaczył go w rowie. Zaraz wezwał ambulans. Wygląda na to, że go pobito i wyrzucono z samochodu. - Paskudnie.
- Znasz go?
T L
- Zadawał się z różnymi paskudnymi typami... Wybieram się na spotkanie z Lee Carterem.
- O tak, znam Lee Cartera.
- Dobrze, ale uważaj, weź ze sobą jakiegoś bysiora. - Czyli uważa pan, że nie jestem bysiorem. - Ty już dobrze wiesz, co uważam. - Był pan u pani Angus, szefie? - Byłem. Źle z nią. - Ale ciągle z nią tak jest, prawda? - No tak - odparł Serraillęr. - Tak przypuszczam.
Podobała mu się prostota, z jaką detektyw sierżant podchodził do różnych spraw. Simon odwrócił się w stronę kuchni. - Cat, Marilyn Angus to twoja pacjentka, prawda? - Chrisa. - Ale ją znasz? - Nie za dobrze. A co? Przysunął sobie krzesło i usiadł na nim okrakiem, oparciem do przodu. Patrzył na Cat, siedzącą z Feliksem przy piersi. - Bardzo mnie martwi.
T L
R
Opowiedział o swojej wizycie w domu Angusów. Cat słuchała uważnie, gładząc główkę niemowlaka. Dziecko kurczyło i prostowało stopy, ogarnięte wielką rozkoszą ssania matczynego mleka. - Najwyraźniej jest w szoku, ale to nic dziwnego. - Wyglądała, jakby w ogóle nie było z nią kontaktu. Tak j akby mnie nie zauważała. Jakby była w transie. - Nieobecna? - Tak... Nawet bardziej... - Jak żywy trup? - Właśnie, to ją dobrze opisuje. Najbardziej martwię się ojej córkę. Jest w szoku i zdawało się, że w ogóle nie rozmawia z matką. Zamyka się w pokoju, od razu jak wraca do domu. Marilyn Angus nie chce, żeby ktoś z nią mieszkał, mówi, że wszystko w porządku. - Może chcieć popełnić samobójstwo? - Nie. Nie wygląda na to, żeby o tym myślała czy miała wystarczająco dużo energii albo widziała w tym jakiś sens.
- Może stanowić zagrożenie dla Lucy? - Tyko w takim sensie, że ją neguje, nie dostrzega ani jej, ani tego, co córka robi, nie przejmuje się nią. - Nie za dobrze. Chcesz, żebym poprosiła Chrisa, by się tym zajął? - Ktoś powinien. - On ma tyle na głowie. Ale pójdzie tam. Myślę, że zastępczyni dziś rano ma dyżur w gabinecie. Uniosła Feliksa i zaczęła głaskać go po plecach. - Lepiej już sobie pojadę.
R
- O nie. Będziesz tu siedział, póki mi nie powiesz, o co ci chodziło, zanim zadzwonił twój telefon.
T L
Wiedział, że siostra do tego wróci. Nigdy nie potrafił jej zbyć, nawet kiedy jeszcze byli dziećmi. - Pytałeś, czy sądzę, że ktoś mógł zamordować Martę. - Nie tymi słowami.
- Nie ściemniaj, o to ci właśnie chodziło. - No dobrze. I co? - Ale kto? - To nie jest część pytania. Chodzi mi tylko o to, czy to w ogóle możliwe? - Wszystko jest możliwe. Czy to prawdopodobne? Nie, oczywiście, że nie, dlaczego ktoś miałby to robić? Chciał się jej pozbyć? - Dlatego, że było mu jej żal. - A komu było jej żal? - O Boże, Cat, przestań mnie przesłuchiwać.
- To ty zacząłeś mnie przesłuchiwać. Ci cholerni policjanci. Wiecie, że jest coś takiego jak śmierć naturalna? - Nieważne. Muszę już iść. Nathan pojechał się zobaczyć z potencjalnie niebezpiecznym człowiekiem, powinienem tam być. - Rób, jak chcesz. Wolałabym, żebyś nie przychodził tu, nie zasiewał tych wszystkich wątpliwości i nie zostawiał ich, by sobie rosły w szparach podłogi. Simon odwrócił się, wkładając kurtkę. Siostra płakała, dziecko trzymała blisko twarzy. - Chryste, przepraszam. Nie wiedziałem, nic nie powinienem mówić. - Skoro tak myślałeś, to powinieneś o tym powiedzieć, wszystko w porządku. Wciąż jest we mnie mnóstwo hormonów, nie zwracaj na to uwagi-
R
Simon przykucnął, podał Cat czystą chusteczkę, a gdy wycierała oczy, wziął od niej Feliksa. Dziecko pachniało mlekiem.
T L
- Przepraszam.
- Szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby była choć jedna szansa na milion, że coś takiego się wydarzyło. Naprawdę nie sądzę. Wyrzuć to z głowy. I znajdź Davida Angusa, proszę. - Nic nie mówił. Nic nie było do powiedzenia. - A teraz jeszcze jedno. Znaleziono jakieś dziecko w Gardale - powiedziała. - To jakoś z tym się łączy, prawda? - Niekoniecznie. Na tym etapie niczego nie wiemy. Ani tego nie zakładam, ani nie wykluczam. Oczy Cat znowu napełniły się łzami. - Połóż go do kołyski, dobrze? On już ma dość, a ja tylko nad nim płaczę. Simon ukołysał siostrzeńca, potem siadł obok Cat. Przytulił ją. - Jestem do dupy. - Nie bardziej niż zwykle. - Zapomnij o tym wszystkim.
- Nie wiem, czy umiem. Mam nadzieję, że teraz poczytam sobie jakąś fajną, relaksującą książkę przez pół godziny, zanim wszyscy się tu zwalą, wołając o herbatę i pomoc w lekcjach. Zadzwonię do Chrisa. Jest w klinice przedporodowej. Zajrzy do Marilyn Angus, jak będzie wracał do domu. - Dzięki, siostrzyczko. - Za co oni ci płacą, starszy detektywie inspektorze Serrailler?
48
T L
R
Andy Gunton ledwie mógł się ruszyć. Szyję miał w gorsecie, prawą rękę w gipsie. Leżał na materacu, który podobno łagodził ból nogi i posiniaczonych pleców, ale nie wiedział, czy to tak naprawdę pomaga. Nic innego mu nie zostało. Tylko zastanawianie się. Michelle odwiedziła go dwa razy i prawiła tak jazgotliwe kazania, że aż ją stąd wyprosili. Poza nią nikt już nie przyszedł, wyjąwszy policję. Andy jednak nie był w stanie z nimi rozmawiać. Mieli wrócić później. Nie narzekał, wiedział, że i tak ma szczęście, iż w ogóle żyje. Czy Lee zamierzał pozostawić go przy życiu? Furgonetka pomknęła prosto na niego, oślepiła go reflektorami, wyłoniła się jakby znikąd. Ledwie chwilę wcześniej wracał z lotniska do domu, a już, umierając z bólu, toczył się do głębokiego rowu obok czarnej drogi. Poza tym niewiele pamiętał... Tylko mieszaninę hałasu, świateł i bólu, rozpaczliwe pragnienie, aby powstrzymać tego, kto go porusza. A potem obudził się na oddziale intensywnej terapii.
Wiadomość jak zwykłe dotarła pod postacią tekstu. Brrett' s Lane 2 rano. Miał nie iść. Jak mógł iść? Już go złapano, opowiedział wszystko policji. Pocił się ze strachu. Ale Pete dał jasno do zrozumienia, że jeśli pocztą nie przyjdzie więcej kopert z forsą, wyrzuci go na ulicę. Mówił poważnie. Policja pewnie obserwowała go cały czas. Chciała, by ją doprowadził do jakiejś grubej ryby. Patrzyli i czekali, zastawiając sidła.
Nie, nie miał zamiaru brać się do kolejnej roboty dla Cartera. Tak długo, aż nie obudził się o pierwszej nad ranem, zastanawiając się, co się zdarzy, gdy odmówi. Kiedy uświadomił sobie, że mogą tutaj przyjść, wyskoczył z łóżka i zaczął wciągać dżinsy i sweter. Noc była zimna. Mart leżał na brzuchu, zjedna stopą wystającą spod kołdry. Andy przykrył go. Stopa była zziębnięta. Odczekał chwilkę, ale siostrzeniec tylko cicho westchnął. Barretfs Lane leżało niedaleko. Wprawdzie Andy nie miał nic przeciwko nocnym spacerom - utrzymywały go w dobrej formie - ale panował taki ziąb, że przewędrowanie kilometra było milsze niż marsz przez trzy albo pięć. Ulica była zaułkiem między tylnymi ścianami starych, walących się domów. Samochód zobaczył od razu, gdy tylko w nią skręcił. Czarny ford focus. Andy nie znał kierowcy, który na widok Guntona uruchomił silnik i ruszył prędko, nim Andy zdołał porządnie usiąść oraz zamknąć drzwi.
R
- Uważaj, o mało nie wypadłem.
- Wysiadaj.
T L
Cisza. Andy spojrzał w bok. Obok niego siedział przystojny, młody chłopak z ogoloną głową i czterema kolczykami w uchu. Jechał szybko, z piskiem opon pokonywał każdy zakręt, nic nie mówił przez całą drogę na lotnisko. Dopiero kiedy znaleźli się pod hangarem, rzucił Andy'emu:
Andy wysiadł. Ford focus odjechał z piskiem. Na lotnisku było cicho, pusto, przynajmniej o tyle, o ile mógł się zorientować. Było też przenikliwie zimno, całkiem ciemno. Skulił się pod osłoną hangaru, ale wiatr też tam go znalazł. Przesunął się na drugą stronę, podniósł kołnierz. Ręce miał zgrabiałe z zimna. Po drugiej stronie było gorzej. Wiatr dął prosto na niego. Czekał może z godzinę. Było mu tak zimno, iż w ogóle nie potrafił logicznie myśleć, źle się czuł. Zaczął w końcu spacerować tam i z powrotem po lotnisku, potruchtał w miejscu, a potem ruszył w stronę bramy. Nikt nie przyszedł. Lee Carter robi sobie jaja. Pewnie go będzie śledził przez jakiegoś satelitę i patrzył z radochą, jak przemierza dziesięć kilometrów drogi do domu przez lodowatą noc.
Wyszedł na ulicę i pobiegł nią truchtem. Potem były już reflektory i furgonetka, jadąca prosto na niego, eksplozja bólu i przerażenia, kiedy w niego uderzyła.
Wszystko to mu się przypominało, gdy tylko zamykał oczy. Tego ranka lekarze obejrzeli go jeszcze raz. Ręka miała mu się ładnie wygoić, chociaż zapowiedzieli, że stłuczenie zanim zacznie boleć mniej, poboli bardziej. Podejrzewali wstrząs mózgu, ale uznali, że nie nastąpił. Jutro rano ktoś miał zabrać go na rentgen i jeśli z szyjąwszystko w porządku, wyjdzie ze szpitala już za kilka dni.
R
Chciałby poleżeć tu jeszcze jakiś tydzień albo nawet miesiąc. Czuł się bezpiecznie, było ciepło, spokojnie i daleko zarówno od siostry, jak od Lee Cartera. Zastanawiał się, czy Michelle będzie go chciała z powrotem, a jeśli nie, to gdzie pójdzie.
T L
Jakaś kobieta w zielonym kitlu wjechała na salę z workiem załadowanym gazetami i słodyczami. Chciał czekoladowego batonika, ale nie miał już pieniędzy. Tamtej nocy wyszedł bez grosza, a nie mógł prosić o nie Michelle. - Dziękuję - powiedział. - Nic mi nie trzeba. Posłał kobiecie w zieleni swój najsłodszy uśmiech. - Dzień dobry. To ten cholerny nadęty bubek Nathan Coates, razem z pomagierem, który miał taką dziwną brodę, składającą się z pasemek zarostu. Golenie się wokół czegoś takiego musi być diabelnie żmudnym zajęciem. Pomagier wyglądał na znudzonego, nic nie mówił. Nathan Coates przysunął sobie krzesło. - Czujesz się lepiej? - O, świetnie. Nathan uśmiechnął się szeroko.
- Miałeś szczęcie, kolego. - Nie jestem twoim kolegą, Coates. - Ale nie sądzę, żebyś teraz czuł się z tego zadowolony. - Możesz mi pożyczyć funciaka? - Na co? - Mam ochotę na czekoladkę, ale nie mam forsy. - Poczekaj. - Nathan wyjął z portfela kilka monet. - Bevin, kup parę batoników Mars. - Pomagier wziął pieniądze i wyszedł. - Oddam ci.
- Kto?
T L
- Ktoś mnie potrącił.
R
- Jasne, że tak. Dobrze, Andy, ostatnim razem nie byłeś w stanie odpowiadać na pytania. Spróbujmy jeszcze raz. Co się stało?
- Nie zauważyłem.
- Tak po prostu szedłeś sobie sam z siebie polną drogą niedaleko lotniska, o trzeciej rano, ot, żeby pospacerować sobie, i kurde, nagle wyjechał samochód i ciebie potrącił. Chłopie, nie wygłupiaj się. - Zaświecił mi reflektorami w twarz. Jak mogłem zobaczyć, kto to dokładnie jest?
- Czyli że to mogła być kobieta? - Tak. - Jaki to był rodzaj samochodu? - Furgonetka - Jaki rodzaj furgonetki?
- Nie zobaczyłem. - Ale zobaczyłeś, że to furgonetka? - Była duża... Większa niż samochód. - Co robiłeś? - O co ci chodzi? Nathan westchnął. Pomocnik wrócił z batonikami i podał je Coatesowi, który wetknął je do kieszeni. - N o i... - Jak będziesz odpowiadał mi na pytania, dam ci marsa. Już jesteś w tarapatach, prawda? Zobaczymy, co możesz zrobić, żeby się z nich wydobyć. Kto cię wysłał tym razem na lotnisko? Jaki rodzaj samochodu odbierałeś?
T L
- I spotkałeś.
R
- Żaden. Dostałam wiadomość, że mam przyjść na Barretfs Lane o drugiej nad ranem. Miałem tam kogoś spotkać.
- Tak, i nie wiem, kto to był, nigdy go wcześniej nie widziałem. Czarny ford focus. - I?
- Pojechaliśmy na lotnisko. Zostawił mnie przy hangarach. Powiedział, żebym tam czekał, potem odjechał. Czekałem... Czekałem, aż mi jaja ścierpły z tego zimna. Nikogo nie było, nikt po mnie nie przyjechał. Zacząłem iść do domu. Szedłem drogą, kiedy znikąd wyjechała furgonetka prosto na mnie. Wpadłem do rowu. Nic więcej nie pamiętam, aż do przebudzenia się na intensywnej terapii. Nawet z tego nie pamiętam wiele. Mogę dostać batona? Nathan zawahał się, potem rzucił marsa na łóżko. Upadł poza zasięgiem Andy'ego. Gunton nie protestował. Czuł się tak, jakby ktoś nagle spuścił z niego powietrze. Zapadł się w sobie, wyczerpany, spróbował obrócić twarz, żeby spojrzeć na skrawek nieba. Nathan sięgnął, otworzył marsa i podał mu go.
- Dzięki - odparł Andy beznamiętnym głosem. - Jesteś pewien, że to wszystko? - Tak. - Nic poza tym. - Nic. - Myślisz, że to Lee Carter cię potrącił? - Nie. - Dlaczego nie? - Bo nie zrobiłby tego sam, prawda? Spał sobie smacznie w łóżku. On teraz już sam nie brudzi rączek, płaci za to innym ludziom.
R
- Racja. Takim jak ty, Andy. Jesteś cholernym idiotą. Dostałeś swoją szansę. Co ci przyszło do głowy?
T L
- Nie masz pojęcia, co? Żaden z was nie ma. Uczyłem się zawodu, uczyłem się na ogrodnika, byłem porządny, czysty, wszystko miałem poukładane. Tyle że nie było dobrej pracy, nie było takiej, jaką planowałem, albo jakiej chciałem. - I wtedy wpadłeś na Lee Cartera? - Zgadza się. - I wszystko wyleciało z twojej głupiej głowy. Andy spojrzał na niego. Gdyby teraz nie bolało go całe ciało, gdyby nie rwało go ramię, gdyby nie czuł się tak gównianie, to wrzasnąłby temu zadowolonemu z siebie Coatesowi w jego głupi ryj. Ale nie miał na to siły, zresztą, co by mu to dało? - Wszystko. Nathan Coates wstał. - No właśnie. Kiedy stąd wychodzisz? - Za kilka dni.
- Wracasz do Michelle? - Zastanawiam się nad tym. - A jeśli nie tam, to gdzie? - Pod most. - Twój kurator może coś ci znaleźć, po to on jest. - Ona. Nic nie zrobi. - Nie pozwoli ci spać na ulicy. - Nie gadaj. - Idziemy - Nathan odezwał się do towarzysza. - Masz - rzucił na łóżko drugiego marsa. - Wliczone w cenę.
T L
R
Andy patrzył na policjantów, jak wychodzili z sali. Buty drugiego z nich skrzypiały.
Wydało mu się, że coś, co powiedział Nathan Coates, a może coś, co ukrył między wierszami, było wskazówką. Wskazywał mu szansę - i jak wiedział Andy, być może ostatnią. Nie, Nathan nie był w stanie dać mu czegokolwiek, jednak mógł porozmawiać z ludźmi, którzy byli w stanie. Andy musiał tylko podjąć decyzję. Zdecydował już wcześniej, w więzieniu, ale wszystko poszło nie tak, choć nie całkiem wiedział w jaki sposób, wszystko potoczyło się zbyt prędko, stało się prawie natychmiast, gdy tylko odwrócił się plecami. Teraz mógł dostać szansę, by zdecydować raz jeszcze i dostrzegł ją. Jakoś musiał unikać Lee Cartera oraz tych, którzy dla niego pracują. Jakoś musiał uciec od Michelle, jakoś musiał zdobyć pracę, najlepiej taką, której się uczył, ale na początek cokolwiek. Jakoś... Żeby zastanawiać się nad takimi rzeczami, trzeba czuć się silnym, a on się tak nie czuł. Kiedy Carter odkryje, że furgonetka go nie zabiła, znów będzie mu grozić niebezpieczeństwo.
Zjawiła się pielęgniarka. Nieładna, z dziwną fryzurą, taką jaką miała jego matka, ułożoną w płaskie fale. Przednie zęby opierały się o jej dolną wargę, jak u królika. - Teraz, Andy, obejrzymy ten opatrunek i zobaczmy, czy nie można by go już zdjąć.
49 - Chcę z kimś porozmawiać. - A o co dokładnie panu chodzi? - Nie chcę rozmawiać z kimkolwiek, ale z szefem.
R
- Proszę pana, tak, to niewiele mogę mu powiedzieć, może by pan...?
T L
- Ten dzieciak.
- O jakiego dzieciaka panu chodzi?
- Nie będę gadał z tobą, chcę gadać z szefem. Znaleźliście ciało dzieciaka. .. Zapadła długa cisza. Operator czekał. - Jest pan tam? - Ciało z wąwozu Gardale. - Te słowa zabrzmiały jak ciche warknięcie. - Proszę chwilę poczekać. Przełączę pana, proszę nie odkładać słuchawki. Operator połączył sie ze starszym detektywem inspektorem. Trzy minuty później Serrailler z hukiem otworzył drzwi wydziału śledczego i zawołał Nathana.
- Dokąd jedziemy? Wyjeżdżali z Lafferton. Serrailler prowadził.
- Nie jestem pewien... Wyjmij mapę, dobrze? Znam okolicę całkiem nieźle, ale jakoś nie potrafię tego dokładnie umiejscowić... gdzieś po drugiej stronie góry Hylam... Fly'ole, tak to nazwał. Mówił, żeby jechać na Hylam, ale wjechać na szosę, zanim droga zacznie się piąć w górę, obok metalowej beczki na ropę, jechać z sześć kilometrów, zatrzymać się za stodołą. - Brzmi dziwnie. - On coś wie. Nie nabiera nas. Nathan się nie spierał. - Szefie, chciałbym pogadać o Andym Guntonie. - Wal. Coates pokrótce opisał swoją wizytę w szpitalu, powiedział też, co sądzi o Guntonie.
T L
R
- Wie pan, tak sobie myślę. Ten Andy Gunton to wcale nie jest jakiś zły człowiek. Jego rodzina mieszkała o krok od naszej. Powiem panu, jego tata był obibokiem, ale mama to po prostu sól tej ziemi, trzymała wszystko w kupie. Ta Michelle to okropna baba, wypada na człowieka z gębą, gdy tylko na niego spojrzy i w ogóle nie miała dla mnie czasu, tyle że ona dobrze wychowuje dzieciaki... Ale Andy... W pace sprawował się dobrze. Dopiero jak wyszedł, zaczęło się chrzanić. Dlaczego musiał wpieprzyć się na tego cholernego Cartera? - Lafferton to małe miasto. Ale nie musiał znowu się z nim wiązać. - Łatwo powiedzieć, szefie. - Wiem. - On nie dostał szansy. - Nathan, o co ty mnie prosisz, żebym mu dał pracę? - Nie musiałby mieszkać z siostrą, gdyby miał pracę taką, jaką lubi. Myślę, że ktoś powinien dać mu wcześniej szansę, to wszystko. - Świetnie. Kto? - Rozmawiał pan z opieką społeczną? Z jego kuratorem?
- Na jaki właściwie temat? Byłem u niego w zeszłym tygodniu i nałożyłem obowiązek meldowania się. - No, dobrze. - Nathan smętnie opadł na fotel. - Detektywie sierżancie Coates, serce macie po właściwej stronie. Dobrze, szukamy tej beczki z ropą. Znaleźli ją pięćdziesiąt metrów dalej. Skręcili na żużlową szosę. Trawa dosłownie wyrastała z kurzu. Ponad nimi i przed nimi wznosiła się góra Hylam, szarozielona w tym skąpym oświetleniu. Para myszołowów krążyła, szybując, a kilka owiec wyglądało, jakby miały zaraz spaść ze stromego skalnego parapetu, ale nie przejmowały się niczym i jadły trawę. Samochód podskoczył na wyboju. Nigdzie nie było widać żadnego domu ani nawet stodoły.
- Niedobrego.
T L
- Dobrego czy złego?
R
- Coś jest w tym miejscu - oznajmił Nathan.
- W jasne, słoneczne popołudnie jest tu zupełnie inaczej. - Wciąż to pana męczy, prawda?
Skręcili i pojechali wzdłuż cienkiej linii żywopłotu. Z ziemi wystawały ostre kamienie i kawałki cegły. - Coś mi mówi, że złapię gumę - Simon zaklął pod nosem. - Nabrali nas, szefie. Ale gdy to powiedział, w stronę samochodu z jazgotem pognały dwa psy, wyleniałe i chude. Droga nagle poprowadziła w dół, z prawej zobaczyli najpierw pordzewiały blaszany dach bardzo starej stodoły, a obok niej przyczepę kempingową. Do pala przy niej przywiązane były jeszcze dwa psy. Starszy detektyw inspektor zatrzymał samochód, wcisnął klakson, psy rzuciły się do kół. Wreszcie otwarły się drzwi przyczepy, pojawił się w nich jakiś człowiek. Krzyknął, a psy odbiegły, trzymając się blisko ziemi.
- Wygląda na to, że można już wyjść. - Simon wysiadł z auta. - Starszy detektyw inspektor Serrailler, policja z Lafferton, a to sierżant detektyw Coates. Pan...? - Nie mówiłem. - Czyli, że pan się nie przedstawiał? Mężczyzna patrzył na nich uważnie, kiedy się zbliżali. - Kto jest szefem? Mówili mi, że rozmawiałem z szefem, tyle że ja nie ufam policjantom. - Ja jestem szefem i jestem policjantem. - Czyli że z panem gadałem. Dobrze, do rzeczy.
R
Starszy detektyw inspektor skinął na Nathana, który zaczął okrążać przyczepę z drugiej strony. Psy warczały.
T L
- Inną drogą. - Mężczyzna wskazał kierunek. Coates powoli ruszył w stronę samochodu, ale zatrzymał się po kilku metrach i stał z założonymi rękoma, czekał. - Ja jestem szefem, gadaj pan ze mną. Ale najpierw proszę mi powiedzieć, jak się pan nazywa. - Murdo. - Pan Murdo. - Niech pan wchodzi. Serrailler ruszył za nim do przyczepy, zerkając do tyłu, na Nathana, który podszedł bliżej. Oczekiwał brudu, smrodu i nieporządku, sadząc po wyglądzie mężczyzny i psów, a także bałaganu, jaki panował na zewnątrz. Jednak w środku przyczepy panowały czystość i porządek, choć zapchano ją meblami i bibelotami, pasującymi raczej do salonu domu z tarasem. - Proszę się schylić albo rozwali pan sobie głowę.
Simon już się schylał. Murdo wskazał mu drewniane krzesło z kolistym oparciem. - Mówił pan, że coś pan wie, panie Murdo. Może pan dokładnie opowiedzieć, o co chodzi? - Herbaty? - Nie, dziękuję. - Proszę się rozgościć. Murdo usiadł na ławie pod oknem przyczepy. Był wielkim krzepkim mężczyzną, rude włosy gęsto porastały pierś, a szare wystawały z uszu i nozdrzy. Zdjął z półki puszkę, wyciągnął płatki tytoniu i zaczął skręcać papierosa.
R
Serrailler czekał, uważnie mu się przypatrywał. Chciałby móc narysować tego Murdo, właśnie takiego jak teraz, w podkoszulku, z takimi włosami, robiącego sobie skręta w przyczepie...
- Oczywiście.
T L
- Mieszkam tutaj, bo chcę. Nikomu nie przeszkadzam, nikt mnie nie przeszkadza. Proste, prawda?
- Nie odchodzę stąd daleko. Nie czuję takiej potrzeby. Ale wędrowałem po okolicy i widziałem co nieco, słyszałem co nieco. Byli tu ostatniej jesieni wędrowni hipisi. Nie jacyś włóczędzy, ale hipisi. - Rozumiem różnicę. - Bardzo niechlujni. Brud, przyczepy, ogniska gdzie popadnie. Obozowali może ze trzy tygodnie, kilometr stąd, w stronę Gardale. Cieszę, się, że się wynieśli. Każdej nocy spuszczałem psy, dzieciaki łaziły tu bezczelnie, zaglądały mi w okna. Zwinęłyby mi koszulę z pleców, tyle że były za bardzo spękane. Tydzień przed tym, jak stąd wyjechali, zdarzył się wypadek. Dzieciaki się wygłupiały, jedno z nich spadło z dachu przyczepy. - Jak się pan o tym dowiedział?
- Mówiłem panu. Widziałem i słyszałem co nieco. - Dziecko trafiło do szpitala? - Szefie, dziecko nie żyło. Upadło głową na stos kamiennych płyt. Tyle wiem. - Co jeszcze pan wie, panie Murdo? Murdo zaciągnął się skrętem, cały czas patrząc na Serraillera spod na wpół przymkniętych powiek, tak jakby raz jeszcze go szacował. Potem oznajmił. - Wiem, że ją pogrzebali. - Kto? - Rodzina. Pan sam wie, że ją pochowali. Wie pan, gdzie.
R
- Niech pan mi powie.
T L
- Poszedłem z psami. Łapałem króliki i takie tam, wzdłuż wąwozu. Pochowali ją nieco w górę od stromego brzegu. Kopali tam jednego popołudnia. Następnego dnia ją pochowali, a następnego już ich nie było. - Dlaczego pan do nas nie przyjechał i nie powiedział nam o tym wcześniej? Murdo wzruszył ramionami.
- Nie moja sprawa. I wtedy jeszcze nie wasza. - Nasza. Zgodnie z prawem każdy śmiertelny wypadek należy nam zgłaszać, musi zostać przeprowadzone dochodzenie. - I co by to dało? - Chodzi o kwestię zabezpieczenia się, pomijając już wszystko inne. Proszę o tym pomyśleć. I nie wolno chować ludzkich zwłok, gdzie się chce, bez pozwolenia. - To była ich sprawa. - Panie Murdo, dobrze pan o tym wszystkim wie... dlaczego czekał pan tak długo ze zgłoszeniem?
- Słyszałem w radiu. Pytaliście o to. - Ale nie musiał się pan wyrywać, na początku pan się nie wyrywał. Coś pana do tego skłoniło. - No, tamten drugi dzieciak. Kiedy powiedzieli, że to może mieć coś wspólnego z tym drugim dzieciakiem... chłopakiem... to mną rzuciło. - Dlaczego? Przed chwilą powiedział mi pan, że dziecko spadło z przyczepy i rozbiło sobie głowę. Dlaczego miałoby to coś wspólnego z zaginięciem chłopca w Lafferton wiele tygodni później?
T L
R
- Nic nie ma wspólnego. I właśnie o to chodzi. Wiem, co się stało tej dziewczynce, wiem, gdzie, jak i kim ona jest. To nie ma nic wspólnego z tym chłopcem. Nie wiem, co się z nim stało. Słyszałem wszystko, co o nim mówiono i nad niczym się nie zastanawiałem, póki nie zaczęliście dodawać dwa do dwóch i nie wychodziło wam pięć. Nie przyjaźnię się z tymi włóczykijami. Są dla mnie nikim. Ale oni nie porywają dzieci, szefie. Musiał się znaleźć ktoś, kto stanąłby w ich obronie. Padło na mnie. - Wie pan, dokąd stąd pojechali? - Drogą do Konwalii. - A coś więcej?
Murdo wstał. Zgniótł końce skręta grubymi palcami i wrzucił niedopałek do blaszanej popielniczki. - Usłyszał pan już dużo. Możesz pan iść, szefie. Mówiłem, że nie lubię policji. Im mniej policji, tym lepiej. Rób pan to, co do pana należy, a ja nic panu nie powiedziałem, co? I nie ma świadka, prawda? Otworzył drzwi przyczepy i czekał. Serrailler, wychodząc, przeszedł blisko Murdo. Mężczyzna pachniał tytoniem marki Old Holborn i potem. - Dzięki. Może znowu się skontaktujemy. Będzie pan tutaj? - A po co? Nie mam już nic do powiedzenia i właściwie niczego przecież nie powiedziałem, prawda?
Kiedy Serrailler ruszył z powrotem do Nathana, psy znowu wyskoczyły zza przyczepy. - Nie zajmowałbym się tym, szefie. Podszedłem zaraz pod okno, kiedy był pan w środku. - Dzięki. Słyszałeś coś? - Nic a nic. - Szkoda. Potoczyli się z powrotem po wyboistym trakcie. - Czyli że nic nie mamy?
R
- I tak, i nie. Chciałbym się temu przyjrzeć, ale nie sądzę, żeby facet był winny czegoś innego niż zatajenia informacji. Którą zresztą teraz dobrowolnie nam przekazał.
T L
- Coś to da w sprawie Davida Angusa?
- Nie - ponuro odparł Serrailler. - Cholera, zupełnie nic.
50
- Szefie? - Poczekaj... Simon wyłączył palnik pod rondlem, w którym miał właśnie grzać makaron, i wrócił do salonu. Jego komórka miała najlepszy zasięg obok wysokich okien, wychodzących na ulicę Katedralną, teraz pustą i osrebrzoną światłem latarni. - Przepraszam... Ale wie pan, że pani Angus udzieli wywiadu w telewizji za pół godziny? Późnym wieczorem, po wiadomościach. Zrobili program specjalny. - Co? Nikt mnie nie informował. Rozmawiałeś z Kenem? Ken Mather był rzecznikiem prasowym policji. - Tak, on też o tym nie wiedział. Wszystko zrobiono po cichu.
- Jasna cholera. Jak się dowiedziałeś? - Widziałem zapowiedź. Wpół do jedenastej. Zastanawiał się, czy dzwonić do komisarza, ale postanowił, że jednak tego nie zrobi. Telewizja załatwiła sprawę za ich plecami, nikt z policji nie ponosił winy ani odpowiedzialności, Simon nie musiał za nic przepraszać. Był zły na Marilyn Angus i jej nie rozumiał. Jeśli czuła, że konieczny jest jeszcze jeden publiczny apel w sprawie Davida, powinna przyjść do nich, ale teraz, kiedy oddaliła funkcjonariuszkę do spraw rodziny, ciężko nadążało się za tym, co myśli i robi. Ugotował makaron, otworzył słoik sosu pomidorowego, starł sporo parmezanu, nalał sobie kieliszek wina. Akurat kiedy zasiadł przy stole w kuchni, zadzwonił telefon. Zawahał się, postanowił, że nagra wiadomość na sekretarce. O dziesiątej trzydzieści włączył telewizor.
T L
R
Prezenterem była elegancka młoda kobieta o długich jasnych włosach. Miała na sobie prążkowany kostium ze spodniami, a na twarzy znajomy, medialny wyraz głębokiego współczucia. - Trzy tygodnie temu Marilyn Angus pocałowała na do widzenia swojego dziewięcioletniego syna Davida na ulicy nieopodal ich przestronnego domu w pełnym zieleni, katedralnym miasteczku Lafferton. Od tamtego ranka nikt już więcej nie widział Davida. Nikt nie zgłaszał, że go widział, nikt nie dostarczył żadnych informacji. Policja przeszukała całe Lafferton i okolicę. Przeszukano rzekę i kanał, przetrząśnięto pobliskie wzgórza i wrzosowiska, jednak nie znaleziono nawet śladu Davida. Tak jakby rozpłynął się w powietrzu. W ostatnim tygodniu pojawił się element, będący możliwym rozwinięciem sprawy. W grobie, w głębokim i odludnym wąwozie odnaleziono ciało, szczątki dziewczynki, w wieku od ośmiu do dziewięciu lat. Dziś Marilyn Angus przybyła do naszego studia i rozmawiała z naszą specjalną reporterką Lorna Macintyre. Zrobiła to, bo rozpaczliwie chciała dowiedzieć się czegoś o swoim synu, zrozpaczona była tym, że jej zdaniem nie dość uczyniono, àby dowiedzieć się, co mu się stało, gdzie poszedł w tamten wtorkowy poranek, z kim i dlaczego. Oto ten wywiad.
W tle pojawiła się olbrzymia fotografia Davida Angusa. Marilyn posadzono tak, że zdjęcie znajdowało się nieco po jej prawej stronie, twarz chłopca pokazywano zawsze, kiedy pokazywano jego matkę. Miała na sobie czarną spódnicę i bluzę z pojedynczym sznurem pereł. Twarz kobiety była zapadnięta, oczy szalone, tak szalone jak wtedy, gdy Simon widział ją ostami raz, gdy stał z nią twarzą w twarz. Dłonie trzymała z przodu, złączone i bezustannie poruszała palcami, trąc je, splatając i rozplatając. Młoda kobieta, która prowadziła wywiad, mówiła zwyczajowe frazesy, zapewniając o współczuciu. Nie można ich było nazwać fałszywymi, ale tak brzmiały.
R
- Pani Angus, chciałabym przede wszystkim zapytać panią o to, jak pani daje sobie z tym radę. Oczywiście, nikt z nas nie może wyobrazić sobie, co pani czuje, przez co pani przechodzi, ale może pani sama powie nam, jak pani sobie z tym radzi każdego dnia?
T L
Nastała straszliwa, długa chwila ciszy. Zdawało sie, że Marilyn Angus w ogóle nie zdoła niczego powiedzieć, ale wtedy odezwała się cichym głosem: -Dzięki determinacji. Jestem zdeterminowana, żeby dowiedzieć się, co się stało z Davidem. Pełna determinacji, by odnaleziono tego, kto go porwał i go przetrzymuje, by oddano go w ręce sprawiedliwości. To tak naprawdę jedyna rzecz, która trzyma mnie przy życiu. -To bardzo mężne oświadczenie... i z pewnością jest pani zdeterminowana. Czy otrzymała pani duże wsparcie? -Wspieram się sama. Muszę. Sąsiedzi, koledzy z pracy... różni ludzie, dzwonią, przychodzą w odwiedziny. Są wspaniali. Ale koniec końców, jestem zdana na siebie. -Oczywiście jest pani z drugim dzieckiem... pani córką, Lucy. -Tak, ale nie mogę nic zrzucać na jej barki. -Ile ona ma lat? -Tylko dwanaście.
-Jak już wspominałam, pani mąż Alan prawdopodobnie popełnił samobójstwo. To z pewnością był kolejny ciężki cios... Marilyn przerwała dziennikarce. -To był jego sposób na poradzenie sobie z tragedią. Uciekł. Nie mógł już więcej znieść. -Rozumiem. Lorna Macintyre zajrzała do notatek. Wyglądała na nieco zmieszaną. -Zdaje mi się, że pomagano pani też na inne sposoby... Wspierała panią fala powszechnego współczucia okazywanego przez społeczność Lafferton i pomagali wszyscy, policja...
-Przykro mi...
R
-Policja robi to, co do niej należy i nic poza tym.
T L
-Nie znaleźli go, prawda? - Głos Marilyn zrobił się piskliwy. - Nie znaleźli nawet śladu po Davidzie, nie mają pojęcia, co się stało, wszystkie tropy okazują się fałszywe. -Tak pani sądzi? Policja nie zrobiła wystarczająco dużo, aby odnaleźć pani syna? -Myślę, że zrobiono mnóstwo. Na początku policja była bardzo aktywna, po moim domu chodziły ekipy funkcjonariuszy i gruntownie wszystko badały, już godzinę po tym, jak zgłosiłam zaginięcie. Teraz jednak nie widzę takiej pilności. Może oceniam policję zbyt surowo. -Wiem, że była z panią policjantka, funkcjonariuszka do spraw rodzinnych, mieszkała z panią, ale pani poprosiła ją o odejście, prawda? -Nie chciałabym, żeby ktokolwiek pomyślał, że mam coś osobiście przeciwko starszej detektyw Marshall, była bardzo miła. Ale gdy w twoim domu mieszka funkcjonariusz policji, to jest wtargnięcie intruza, gdy starasz się poradzić sobie z czymś takim. Byłyśmy... Za bardzo się z nią spoufaliłam, nie podobało mi się to. Zatem... No, ona pracowała dla policji i przed nią była przede wszystkim odpowie-
dzialna. Nie wiem, czy ludzie to zrozumieją... Może sądzą, że taki funkcjonariusz jest po to, żeby pomagać rodzinie i być po jej stronie, ale tak się nie dzieje. Wie pani, tak naprawdę to się nie czuje, żeby taki funkcjonariusz rodzinny był po twojej stronie. W gruncie rzeczy ma się wrażenie, że jest się podejrzanym, a on jest szpiegiem. Przepraszam, jeśli to brzmi zbyt ostro. -Wiem, że to dla pani trudne pytanie, ale czy ma pani jakiś pomysł, co mogło przytrafić się Davidowi, gdzie on może być? -O Boże, chciałabym wiedzieć. Ale nie wiem, oczywiście nie wiem. Nie mam pojęcia. Jaki powód ktoś mógłby mieć, żeby porywać małego chłopca spod jego własnego domu w biały dzień? - A ma pani coś jeszcze do powiedzenia, chce wygłosić jakiś apel? - Tak.
R
Marilyn Angus spojrzała prosto w obiektyw kamery. Oczy nadal miała szalone, poruszała rękoma.
T L
- Jeśli wiesz, gdzie jest David... Jeśli przetrzymujesz Davida... Bardzo cię proszę, dobrze się zastanów nad tym, co robisz. Wyobraź sobie, czym to jest dla mnie... dla jego rodziny. To już zabiło jego ojca. Potrafisz z tym żyć? Potrafisz? Wypuść Davida. Przyprowadź go do domu. Zadzwoń na policję i skończ to. Błagam cię. A jeśli ktokolwiek teraz zastanawia się nad jakąś drobną rzeczą, którą słyszał albo widział... Która może mieć coś wspólnego ze zniknięciem Davida... Nieważne, gdzie mieszkasz, kim jesteś... Proszę, powiedz o tym, proszę. Straciłam to, co miałam najcenniejszego na świecie i przeżywam gehennę... Nagle zamilkła i gwałtownie odwróciła się od kamery. Od razu ekran wypełniło zdjęcie Davida, bystrego, inteligentnego Davida, zdjęcie, które cały kraj tak dobrze znał. Simon wyłączył telewizor i podszedł do telefonu. Nie wiedział, czy ma zadzwonić teraz do rzecznika, czy do pani komisarz, a kiedy tak się zastanawiał, telefon sam zadzwonił. - Simon? Tu Paula Devenish.
- Witam. Rozumiem, że widziała pani wywiad? - Tak i jestem bardzo zdenerwowana, ale nie przez ciebie, przez nią i przez nieodpowiedzialne media. Pozwól, że powtórzę to, co ci mówiłam na komisariacie, wiecie, że jestem po waszej stronie, teraz nawet bardziej. Jestem absolutnie przekonana, że robicie wszystko, co w waszej mocy... Wszyscy. Niech to będzie jasne. - Dziękuję pani. Ale... - Właśnie. Ale to, co ja wiem i to, w co teraz wierzyć będzie opinia publiczna, nie mówiąc już o uczuciach Marilyn Angus, to całkiem różne rzeczy. Myślę, że potrzebna nam jakaś opinia z zewnątrz. - Cieszę się, że pani to zaproponowała i się zgadzam. To bardzo ważne, zwłaszcza teraz.
T L
R
- Zajmę się tym w pierwszej kolejności. Nie pozwól, żeby to ciebie przytłoczyło. To niefortunna sprawa, tak jak zawsze niefortunny jest niepotrzebny rozgłos, ale pani Angus jest w szoku i to oni powinni się wstydzić za to, że ją wykorzystują, w taki sposób, jaki właśnie widziałeś. Sądzę, że działają całkowicie za naszymi plecami. - Na pewno. Nic nie wiedziałem, Ken też. - Racja. W pełni ci ufam, zrozumiałeś? - Zrozumiałem. I dziękuję. - Prześpij się. Pogadamy jutro. Simon odłożył słuchawkę i zauważył na sekretarce czerwone, błyszczące światełko oznajmiające o nagranej wiadomości. Wcisnął przycisk i usłyszał głos matki. - Kochanie, chciałabym z tobą porozmawiać. Możesz przyjechać jutro? Bo jak sądzę teraz jest już za późno. Oddzwonisz?
Raz jeszcze odsłuchał wiadomość. Matka zdawała się zmartwiona, niemal w panice. Była już za dziesięć jedenasta, a jego rodzice kładli się wcześnie. Wiadomość nagrano przed dziewiątą. Zadzwonił do siostry. - Doktor Deerbon, słucham. - Głos Chrisa był łagodny. - Cześć, Chris. Masz dyżur? - Jak zwykle. - Czy któreś z was rozmawiało dziś z mamą? - Nie sądzę. Cat jest w łazience. Zapytam ją, kiedy wyjdzie, ale jestem prawie pewny, że nie. Co się stało?
R
- Nie wiem. Po prostu odebrałem od niej wiadomość. Powiedziała, że chce ze mą porozmawiać, brzmiała tak trochę... Nie wiem... nie taka spokojna jak zwykle.
T L
- Poczekaj, Cat już schodzi. To Simon.
- Cześć, braciszku. Wszystko w porządku? - Odebrałem dziwną wiadomość od mamy. - Nie dzwoniła tutaj. W jakim sensie dziwną? - Nie wiem dokładnie, w sumie nic szczególnego nie powiedziała, tylko chciała porozmawiać, żebym przyjechał, jeśli nie jest jeszcze zbyt późno, ale brzmiała, jakby była bardzo zdenerwowana. - Nie mam pojęcia, dlaczego. Ale nie rozmawiałam z nią przez kilka dni. Gawędzili tak jeszcze kilka minut. Felix miał kolkę, Cat była zmęczona, Chris jak zwykle zbyt często w pracy. Hannah wypadł ząb i tak się tego wystraszyła, że budziła się co noc. Sam wciąż rozmyślał o opowieściach o porwanych chłopcach.
Mieli zatem wystarczająco dużo na głowie, Simon odłożył więc słuchawkę po zapewnieniach, że matce nic nie jest i nie wspomniał o wywiadzie w telewizji, którego najwyraźniej nie oglądali. Wybierał się już do łóżka, kiedy telefon zadzwonił znowu. - Serrailler, słucham? - Simon? Kochanie, proszę, nie odkładaj słuchawki... - Diano, nie mogę z tobą rozmawiać, czekam na telefon z komisariatu. - Sprawa Davida Angusa, tak. Nie odpowiedział. - Widziałam wywiad z jego matką. Jak ona śmie oskarżać ciebie o to, że się nie przykładasz. Tak mnie to zezłościło.
R
- To zrozpaczona kobieta. Nie będę już o tym rozmawiał, poza tym obawiam się, że potrzebuję wolnej linii.
T L
- A nie masz komórki? Nie odpowiedział.
- Simonie, tak bardzo chcę cię zobaczyć. Musimy porozmawiać. - Czyżby? Dlaczego?
- Proszę, nie bądź taki, proszę, nie rób mi tego. To tak bardzo boli. Chcę cię zobaczyć, chcę być z tobą. Tęsknię za tobą, ja... - mówiła coraz szybciej, próbując zatrzymać go przy aparacie. Simon myślał o jakimś wykręcie, o tym, że był zapracowany, że raczej wolałby, by ona się z nim nie kontaktowała... ale nic takiego nie powiedział. Po prostu odłożył słuchawkę. Na zewnątrz zaczynało mżyć, krople zmąciły światło latarni i nadały brukowi połysk.
51
Na początku, kiedy zeszła szerokimi schodami prowadzącymi do rezydencji, wydawała się ostrożna i stonowana, doskonała gospodyni witająca gościa. W ciągu kilku chwil odrzuciła skorupę dorosłości i zaczęła się śmiać. Lucia Philips niemal tańczyła przy Karin, kiedy chodziły po ogrodzie, wyglądała jak dziecko, które wybiegło się bawić, podekscytowane i pełne entuzjazmu dla nowej zabawki, posiadłości Seaton Vaux. Rezydencja była zaniedbana, od lat nie darzono jej ani uczuciem, ani nie wydawano na nią pieniędzy, stała się smutna i opuszczona. Ale była wspaniała. Elżbietański dom z różowawej cegły, z brązowymi kominami, ogród z obniżonym włoskim tarasem, otoczony mirrami sad i ary dzikiej trawy. Zza rowu i muru wyłonił się ogród w stylu angielskim, drzewa w nim były nad zbyt wyrośnięte, wyglądały dziko. Potem był jeszcze jeden mur, a za nim zespół zabudowań dla służby, przez które Karin przejeżdżała w drodze do rezydencji.
T L
R
Lucia Philips miała na sobie doskonale skrojone dżinsy, bardzo elegancki tweedowy żakiet, jasnoróżową koszulę, a do tego śmiesznie wysokie, zapinane na paski buty, także różowe. Włosy spięła z tyłu, ale gdy wyszła na zewnątrz razem z Karin, zdjęła spinkę i rozpuściła je, by loki opadły na ramiona. Gdy wypiły kawę, pokazała Karin zdjęcia ze ślubu. - Pobraliśmy się w Szwajcarii... w takiej ślicznej wiosce... cała była dla nas. W kościele były takie słodkie małe dzwony, wiesz? Po ślubie poszliśmy nad jezioro... Było późne popołudnie, słońce zachodziło. Wszystko było złote. Mieliśmy siedmiuset gości, wszyscy przylecieli, ale było skromnie, naprawdę. Karin zerknęła na dziewczynę, w jej głosie nie było ani śladu ironii. To, co mówiła, było szczere i wszystko naprawdę wydawało się takie skromne. - Masz taką ładną sukienkę... Te drobne kryształki. Skąd ją masz? - Od Valentino. - Ach, tak. - Pojechaliśmy przez Szwajcarię do Wenecji, potem do południowych Włoch. Później odlecieliśmy do Nowego Jorku i tam też zrobiliśmy poprawiny. Kwiaty... Powinnaś je zobaczyć, zachwyciłabyś się nimi... Były wszędzie w po-
koju, takie zwykłe kwiaty, wiesz? Nic takiego na pokaz, nie te paskudne, sztywne kwiaty od projektantów. - To niezwykłe. - Bo takie było. Mój Boże, chciałabym, żeby to się powtórzyło. Żeby móc jeszcze raz wyjść za Caksa. Rozmawiały o odrestaurowaniu ogrodu, o jego historii, rozplanowaniu... O drzewach, kwiatach, murach, łukach, posągach, wodzie. Lucia, jak się okazało, znała się na tym, wiedziała, czego chce, podchodziła do wszystkiego poważnie, no i miała pieniądze. - Po prostu uwielbiam, jak mi o tym opowiadasz, jak ty to wszystko widzisz. Tak bym chciała, żebyś się tym zajęła, Karin.
R
Usiadły na niskim murku, w ostatnich promieniach słońca.
T L
- Słuchaj, Lucio, ja nie jestem jakąś wybitną specjalistką od ogrodów. Nauczyłam się tego całkiem niedawno i jeszcze nigdy nie podjęłam się takiego zadania. Myślę, że powinnaś raczej zapytać o opinię kogoś o bardziej znanym nazwisku. Lucia chwyciła Karin za rękę, spojrzała na nią bardzo poważnie, a Karin pomyślała, że ta kobieta jest zbyt piękna, by była prawdziwa. - Karin, ja nie chcę tu żadnych „znanych nazwisk". Fuj. Chcę kogoś, kogo mogę polubić i komu mogę zaufać, kto pokocha to piękne miejsce, będzie o nie czule dbał. I tym kimś jesteś ty. Po prostu to wiem. - Na pewno je pokocham. Kto by nie pokochał. - No to dobrze... Umowa stoi? - A co na to mąż? - Och, Cax zrobi wszystko, czego chcę. Tak, pomyślała Karin, to akurat było oczywiste.
- Karin, wiesz, mam dobry gust... A on ufa mojemu gustowi. Wie, co czuję do tego miejsca. Podejmiesz się tej pracy? - Zastanowię się nad tym. Zrobię wstępne projekty... Kosztorys... Opracuję harmonogram. - Oczywiście. Dostaniesz, co tylko zechcesz. - Akurat projektem i planowaniem zajmę się sama, ale wkrótce będę potrzebowała kogoś do pomocy... Rok temu nie czułam się najlepiej i muszę trochę na siebie uważać. - Och, tak mi przykro. Co ci było?
R
Karin się zawahała. Jedną z rzeczy, których Mike, jak twierdził, nie mógł znieść, było to, że zamiast ze swoją żoną, mieszkał z chorą na raka. Całkowicie skupiła się na swojej chorobie, cały czas i energię poświęciła właśnie jej i to zbyt długo. To choroba zaczęła ją definiować. Trzeba z tym skończyć. Wzruszyła ramionami.
T L
- Nieważne - odparła lekko. - To już skończone, minęło. I chcę się starać, żeby już tak zostało. Lucię nauczono najlepszych amerykańskich manier. Uśmiechnąwszy się, zmieniła temat. - Rozejrzyj się po tej części na zachód od domu - oznajmiła. - Tam jest przecudowny, wydzielony ogródek kuchenny... Mur sięga tam tylko do połowy, ale ogródek zupełnie zdziczał. Chciałabym hodować własne jarzyny, sałatę, owoce, zioła. Nawet rozkręciłabym jakiś związany z tym interes, wiesz, sklep owocowowarzywny z żywnością ekologiczną. Bardzo dbam o ochronę przyrody, hodowlę roślin z szacunkiem dla natury. Wiesz, myślę, że ziemia została nam powierzona. A ponieważ jestem tu tylko przybyszem, na twoim terytorium, to naprawdę bardzo chcę opiekować się nią i okazywać jej szacunek. Gdyby mówił to ktokolwiek inny, słowa nie brzmiałyby szczerze. - No, to możemy sobie podać ręce - stwierdziła Karin. - Świeże ekologiczne produkty to mój konik. Chętnie bym się podjęła takiego projektu.
Lucia odwróciła się do niej, pocałowała w oba policzki i potem znów zaczęła podskakiwać wokół niej. Wesołe poszły tam, gdzie zniszczona brama wiodła do starego kuchennego ogrodu. Karin poczuła przypływ odświeżającej energii. To miejsce i ta dziewczyna napełniały ją entuzjazmem, sprawiały, że aż drżała z podniecenia. Uświadomiła sobie, że od kiedy tu się zjawiła, prawie w ogóle nie myślała o Mike'u ani o swojej chorobie. Zamiast tego zaczęła planować, marzyć i rwać się do przodu. Lucia zahaczyła butem kępkę chwastów, straciła równowagę i się przewróciła. Przez ułamek sekundy zdumiona leżała na ziemi, a potem zaczęła się śmiać, uniosła nogi, zdjęła buty i cisnęła je w powietrze. Odwróciła się do Karin. - No, chyba mi dobrze nie służyły, co?
T L
52
R
Śmiały się obie aż do łez, w cieple słońca chowającego się za stare, ceglane mury.
- Kochanie, jak miło. Zostaniesz na herbatę? Simon pomyślał, że cokolwiek by się zdarzyło w jej świecie, albo na świecie w ogóle, jego matka i tak nigdy nie okazałaby niczego prócz opanowania i spokojnej, pięknej twarzy. Wyglądała elegancko, jak zwykle, w bladoniebieskim swetrze z kaszmiru i granatowych dżinsach. Włosy zaczesała do góry, broszka i naszyjnik znajdowały się na swoich miejscach. Objął ją. - Mamulku, ty chyba będziesz taka, nawet gdy nadejdzie dzień Sądu Ostatecznego. „Kochanie, jak miło. Zostaniesz na herbatę?" - Mam nadzieję, że będę wtedy uprzejma i nie nazywaj mnie mamulką. - Dobrze, mamulku. Masz ciasteczka?
- Być może. Opowiedz mi o Marilyn Angus. Myślę, że ten program w telewizji był wstrząsający. Kto ją do tego zachęcił? - Ona jest w bardzo złym stanie, zresztą trudno się dziwić. - Nie musi w taki sposób obwiniać policji. Jasne, że robicie wszystko. A bardzo nie lubię publicznego obnoszenia się z żalem. Czy może jesteście bliżsi odnalezienia tego chłopczyka? - Nie. - To po prostu nie do wiary. Simonie, kto to zrobił? - Zboczeniec... psychopata... przypadkowy morderca. Mamulku, przyszedłem na herbatę i ciastka. - Kochanie, wiem, przepraszam, jestem roztargniona.
R
- I chciałem się też zapytać, dlaczego wczoraj zadzwoniłaś do mnie w takim stanie.
T L
Uważnie spojrzał na matkę. Otworzyła szeroko oczy. - Nic się takiego nie stało.
- Ta wiadomość od ciebie była trochę dziwna... Jakbyś była przerażona. - Na litość boską, czemu tak pomyślałeś? - No, powiedz, o co chodzi. - Ja po prostu chciałam... Ustaliłam już datę skromnych uroczystości żałobnych, ale chciałam jeszcze sprawdzić, czy ci odpowiada. Nagrobek jest już oczywiście gotów. Stanie na ogrodzonym cmentarzyku, przy katedrze. .. Bardzo skromny, zrobiony z walijskiego łupku. - A co jest na nim? - Nazwisko „Marta Felicity Serrailler", daty jej życia i potem napis „Błogosławieni czystego serca". - Podoba mi się.
Włożyła okulary i wertowała notes. Patrzył na nią. Znał ją aż za dobrze. Coś nią wstrząsnęło. - O, proszę... Niedziela, dwunastego maja. Zbierzemy się w kaplicy Marii Panny, tylko rodzina i jeszcze jedna, dwie osoby, nic formalnego. Odpowiada ci? - Tak. Jest tata? - Gra w golfa. A teraz... proszę, ciastko. - Jesteś pewna, że nie byłaś zmartwiona, kiedy do mnie dzwoniłaś? Ale matka poszła już do spiżarni. Simon napełnił czajnik, zaczął rozstawiać filiżanki i spodki. Coś było nie tak, ale nie wiedział, jak o to zapytać. Wyrzuciła coś z głowy i nie zamierzała do tego wracać. Kiedy przyszła z dwiema puszkami ciasteczek, ktoś zadzwonił do drzwi.
R
- Kochanie, to Karin McCafferty, mówiła, że może wpaść. Wpuścisz ją? Karin wyglądała dobrze, lepiej niż Simon pamiętał. Nie była już taka
T L
wycieńczona, z jej oczu zniknęło napięcie. Zdawało się nawet, że idzie bardziej energicznie, z większą pewnością siebie. - Wiedziałam, że będziesz chciała o wszystkim usłyszeć. - Usiadła przy stole ze swobodą, jaką w tym domu odczuwali wszyscy, gdy w pobliżu nie było Richarda. Nawet Simon czuł lekkość nastroju. - Powinnam ci powiedzieć. Karin zajmie się Seaton Vaux. - Podobno pieniądze nie grają roli? - Wygląda na to, że nie. Zabudowania przy dworze wyglądają teraz lepiej, naprawiono dachy, wszystkie pomalowano, ogrodzenie załatano pierwszy raz od pół wieku. A sam dom i ogrody będą wyglądać niesamowicie. - I co, dostałaś tę pracę? - Meriel postawiła imbryk na stole. - To coś bardziej skomplikowanego. Myślę, że dostałam... Ale to olbrzymie przedsięwzięcie, sama nie dam rady. Próbowałam wyjaśnić, że nie jestem laureatką złotego medalu Chelsea, z dwudziestoletnim stażem.
- A jak tam piękna młoda pani Philips? - Piękna. Pełna zapału. Jest jak dziecko. Właściwie jest dzieckiem. To dziwna para. On ma pięćdziesiąt sześć lat, ona dwadzieścia dwa. Nie było go tam, helikopterem poleciał z powrotem do Londynu. To całkiem inny świat. - Karin, nie wolno ci się wahać. Podpisz umowę. Zawsze możesz kogoś zatrudnić. Ale jesteś dobra i wiesz o tym. - Hm. To ekscytujące. - Przypuszczam, że nie miałabyś pożytku z młodego człowieka, znającego się na ogrodnictwie warzywnym, który właśnie potrzebuje pracy? - A kto to jest? - wtrąciła się Meriel podejrzliwie.
- No naprawdę...
R
- Ktoś, z kim ostatnio miałem do czynienia. Jest młody i sprawny. Wszytko z nim w porządku... Tyle że siedział w więzieniu.
T L
Ale Karin przerwała machnięciem ręki.
- Tak - odparła. - Wiesz, potrzebowałabym. Opowiedz mi o nim więcej.
Później, kiedy Simon już wychodził, zadzwonili do niego z komisariatu. - Szefie, mamy wiadomość... Nadinspektor Jim Chapman z policji w North Yorkshire przeanalizuje dochodzenie w sprawie Angusa. Jutro się z panem spotka. - Dobrze. Jeśli ktokolwiek by sądził, że starszy detektyw inspektor Serrailler poczuł się w jakikolwiek sposób urażony tym, że ktoś z zewnątrz, starszy stopniem, przyjeżdżał, aby go skontrolować, nie mógłby bardziej się mylić. Przynajmniej tak uznał Simon, kiedy jechał z powrotem do Lafferton. Potrzebował tego, by na sprawę popatrzono nowymi oczyma, ujrzano ją w nowym świetle. Sprawdzili już chyba wszystko, czuli się otępiali i wyczerpani. Jeśli ktoś mógł dać im jakiś im-
puls, zauważyć coś, cokolwiek, co mogli przeoczyć, tym lepiej. To miała być pomoc, nie upokorzenie.
53 Spotkanie wyznaczono na godzinę dziewiątą rano. O ósmej dwadzieścia, kiedy Serrailler wychodził do pracy, zadzwonił jego telefon. - Dzwoni do pana pani Angus.
T L
- Porozmawiam z nią.
R
Zawahał się. Nie widział się z Marilyn ani z nią nie rozmawiał od czasu wywiadu w telewizji, jednak uspokoił sie już na tyle, by móc zamienić z nią kilka słów. A i tak musiał wcześniej wziąć głęboki oddech. Ciągle sobie powtarzał, że to, co zrobiła, nie wynikało ze złej woli, ale skrajnego żalu i rozpaczy.
Marilyn Angus nie traciła czasu na pogawędki, od razu przeszła do rzeczy: - Chcę tylko, żeby pan wiedział, co planuję. Zebrałam kilka osób... Poprosiłam je, żeby rozpoczęły poszukiwania Davida. - Ale... - Wiem, co pan zamierza powiedzieć, ale mam wrażenie, że zrobiono za mało. - Mogę panią zapewnić, że absolutnie tak nie było i nie traktujemy tej sprawy jako czegoś minionego. Robiliśmy i robimy wszystko, co w naszej mocy, będziemy nadal robić. - Ale nie jesteście ani kroku bliżej do znalezienia go. Nie sądzę, by te poszukiwania prowadzono wystarczająco dokładnie. Nie jestem z nich zadowolona i nie będę zadowolona, póki się nie dowiem, że się je prowadzi od nowa... Właśnie to chciałam panu powiedzieć. Zorganizuję ekipy i...
- Zdaje sobie pani sprawę, że zwykli obywatele nie mają prawa wstępu na teren prywatny? - A co szkodzi, żeby poprosili o zgodę na takie poszukiwania, a potem ruszyli do pracy, kiedy już je otrzymają? Myślę, że nic. - Muszę panią ostrzec... - Jestem pewna, że pan musi. Ale tak czy siak, wezmę się do tego. Po prostu nie potrafię tego wytrzymać... tej nicości... czuję się bezsilna i wściekła. - Doskonale rozumiem te uczucia, proszę mi wierzyć. - To niech mi pan da się tym zająć. Poinformowałam pana z czystej uprzejmości. To wszystko. - Czy możemy przynajmniej porozmawiać, zanim...
T L
R
- Nie. Będziemy szukać, aż padniemy. Albo znajdziemy Davida. Muszę go znaleźć. W moim życiu nie ma niczego ważniejszego, niczego innego, co powinnam zrobić.
Nathan wszedł przez uchylone drzwi.
- Szefie, czytał pan gazety? Simon jęknął. - Przynieś je. MATKA ZAGINIONEGO CHŁOPCA ZMUSZONA DO ZORGANIZOWANIA WŁASNYCH POSZUKIWAŃ. „POLICJA SZUKAŁA POBIEŻNIE", TWIERDZI PANI ANGUS. „SAMA ZNAJDĘ SWOJEGO CHŁOPCA", OBIECUJE ZDENERWOWANA MATKA. Serrailler był właśnie w samym środku lektury złośliwego tekstu, kiedy zadzwonili do niego z informacją o przybyciu nadinspektora Chapmana. Rzucił gazety na krzesło i wyszedł. Jim Chapman należał do grona najstarszych oficerów policji, pięć lat brakowało mu do emerytury. Słynął z drobiazgowości i niezachwianej determinacji. Był prowadzącym śledztwo w dwóch słynnych, zakoń-
czonych wielkim sukcesem obławach na morderców w Yorkshire, dostał Order Królowej za Odwagę. Kiedy Serrailler powiedział mu, że jest zaszczycony, mogąc z nim pracować, dokładnie tak myślał. Chapman był wysokim mężczyzną o krótko przyciętych, siwych włosach i oczach z cienkimi powiekami, mówił z silnym akcentem z Yorkshire i charakteryzowało go zdumiewająco miłe obejście. Gdy obaj znaleźli się już w gabinecie Serraillera i drzwi zamknęły się za nimi, Chapman oznajmił: - Chcę, żeby pan wiedział, że nie przybyłem tu jako pana wróg. Jestem tutaj, żeby pomóc, a nie żeby podkopywać pański autorytet. Jestem tu dodatkowo, nie w zastępstwie. - Dziękuję, to miło. - I - Chapman wskazał gazety - przeczytałem to.
R
- Zwołałem konferencję prasową na godzinę dziesiątą.
T L
- Nie miał pan wyjścia. To zawsze jest problem. Oszalała matka. One z reguły uważają, że nie zrobiono wszystkiego i oczywiście, nie zrobiono, bo żaden człowiek na świecie nie zrobi według niej wszystkiego, co trzeba, jeśli nie odnajdzie jej chłopca. Ojciec odebrał sobie życie? - Tak. Myślę, że to była kropla, która przelała czarę. A co pan sądzi? Od czego chciałby pan zacząć? - Mam na imię Jim. Zawsze Jim. Jak już mówiłem, jestem po waszej stronie. Chciałbym krótko porozmawiać z zespołem, potem mieć tę konferencję z głowy. Będę na niej, ale nic nie będę mówił. To twoje zadanie. A jak te matoły już sobie pójdą, weźmiemy się do roboty. Przeczytałem większość papierków dotyczących sprawy. Zapoznaj mnie z resztą. Simon zrobił to, przedstawił po kolei cały zespół, każdą osobę wchodzącą w jego skład, opisał jej charakter, mocne strony. Nadinspektor słuchał, nic nie mówił, nie robił notatek. - Żadnych słabych ogniw?
- Nie, jesteśmy zgranym zespołem, jak pan widział... Tyle że teraz ludzie są zniechęceni, ale wciąż ani na chwilę nie przestają pracować. - Nikt nie ma już dość? -Nie. - Jakieś oznaki przemęczenia? - Nie większe, niż można by się spodziewać. - Tak, ten rodzaj śledztwa zbiera swoje żniwo. Chyba by woleli, żeby do nich strzelano. Jak my wszyscy. - Chcesz porozmawiać z panią Angus? - Może. Ale nie teraz. Gdzie tu jest kantyna? - Poproszę, żeby coś ci przynieśli, my... Ale nadinspektor już wstał.
R
- Nie trzeba mnie jakoś specjalnie traktować - powiedział, wychodząc. Schodami w górę czy w dół?
T L
- W dół. - Serrailler szybko poszedł za nim korytarzem. Konferencja prasowa była nieprzyjemna. Telewizyjny wywiad z Mari-lyn Angus poruszył wszystkich. Nawet miejscowi reporterzy, zazwyczaj przychylni, zadawali agresywne pytania na wyścigi z gwiazdami telewizji i krajowej prasy. Dziennikarze żądali podjęcia jakichś działań, żądali odpowiedzi, czepiali się szczegółów. Serrailler odparł wszystkie ataki. Zawsze lubił walczyć, zachował więc spokój i życzliwość, jednocześnie nie przechodząc do obrony. Zebrani trochę pozrzędzili, pomamrotali, ale wyszli dosyć spokojnie.
- Dzień dobry. Jestem Jim Chapman. Zmaltretowali was dzisiaj i zmaltretował was wywiad w telewizji wczoraj wieczorem. Chcę, żebyście wiedzieli, że jestem z wami. Nie jestem tu po to, żeby wam podstawiać nogę, łajać albo robić wam wyrzuty. Jestem tu, żeby przyjrzeć się sprawie Davida Angusa raz jeszcze, od początku. Nie wątpię, że pracujecie strasznie ciężko. Nikt tego nie neguje. Każdy poświęca się tej pracy w ponad stu procentach.
Przyjrzę się wszystkiemu, zajrzę wszędzie, przestudiuję papiery, wyniki badań kryminalistycznych, wszystkie dane i chcę porozmawiać z każdym z was. Ale nie interesują mnie sprawy prywatne. Nie zamierzam wykraczać poza sprawy śledztwa. Chcę zacząć od samiutkiego początku, iść centymetr za centymetrem, minuta po minucie. Chcę, żebyście mnie przeprowadzili przez wszystko, co wiecie. Chcę poznać wasze przemyślenia i wasze podejrzenia. Wszystko. Nie myślcie, że cokolwiek, co powiecie, zostanie wyszydzone albo zlekceważone. Nic nie zostanie zlekceważone. Dzisiaj rano chcę się zorientować w tym, jak każde z was, każdy członek ekipy śledczej, widzi tę sprawę. Opowiedzcie mi o swoich pomysłach, swoich wizjach, przedstawcie własny scenariusz wydarzeń. Masz na imię Nathan, prawda? Proszę, chłopcze, mów.
R
W pokoju panowała cisza. Coates potarł dłonią włosy i przez chwilę wlepiał wzrok w stół. Potem się odezwał:
T L
- Dobrze, po pierwsze, to już szukamy ciała. Dziecko nie żyje. A właściwie powinno nie żyć. Przerwał na chwilkę, ale Chapman milczał. - Mówiąc szczerze, to wciąż się zastanawiam nad tą jego rodziną. Dlaczego ojciec się zabił? Czy tylko dlatego, że nie mógł znieść życia bez chłopaka? Wiem, że miał żelazne alibi na czas, kiedy chłopiec zaginął, ale rodzice często okazują się zabójcami, i po prostu zastanawiam się, czy nie ma czegoś w tej rodzinie, co przegapiliśmy. Ale nie wiem czego. - To wszystko? - Tak, to tyle... Chciał pan poznać nasze opinie. - Jasne. Czy ktoś jeszcze myśli to, co Nathan? Starsza detektyw Clare Liscom odezwała się szybko: - Tak, ja. Nic nie wiem o ojcu, ale matka... Zachowywała się bardzo dziwnie. Nawet jeśli wziąć pod uwagę to, przez co przeszła. Była wobec nas wrogo na-
stawiona, robiła trudności... Ma jeszcze jedno dziecko, córkę Lucy, ale zachowuje się, jakby to dziecko prawie nie istniało. Zastanawiam się, czy nie powinniśmy jeszcze raz dokładnie przyjrzeć się tej rodzinie. Nie zaszkodzi przyjrzeć się temu domowi dokładniej, a nie tylko patrzeć z oddali. Kate Marshall pokręciła głową. - Przepraszam, Clare, ale nie, ja... - Pani jest funkcjonariuszką do spraw rodziny? - Byłam. Przepraszam, proszę pana, tak. Starsza detektyw Marshall. Nikt z tamtej rodziny nie zrobił Davidowi krzywdy. Marilyn straciła głowę z żalu, strachu, napięcia i poczucia winy, a potem jej mąż próbował popełnić samobójstwo, nie udało mu się, spróbował jeszcze raz, skutecznie. Uważam, że ona teraz odchodzi od zmysłów i martwię się o nią, ale nie sądzę, że znajdziemy coś w domu.
T L
R
Jeden po drugim pozostali członkowie zespołu zgadzali się lub nie zgadzali z tymi opiniami, a potem przedstawiali własne sugestie. Simon się nie odzywał, ale był niesłychanie dumny ze swoich ludzi, z ich poświęcenia i umiejętności. Uważał, że tak zgranej grupy nie dałoby się stworzyć w żadnym innym miejscu kraju. Ku zaskoczeniu wszystkich odezwał się też Geoff Prince. Zwykle siedział cicho. - A co z tymi łobuzami, proszę pana? Z tymi, co namawiają dzieciaki, żeby podwędzały dla nich samochody, potem próbowali zabić starszego detektywa inspektora i tego biedaka, który robił za nich czarną robotę. Może oni przejechali tego dzieciaka. Może on coś widział. Serrailler pokręcił głową. - Przepraszam, ale to nie w ich stylu. Chapman odwrócił się w jego stronę. - Simonie? - Nie sądzę, żeby sprawa miała coś wspólnego z kimś z tej rodziny, czy to żywym, czy martwym. Mam przeczucie, że chłopca nie ma w promieniu dwustu
kilometrów od Lafferton. Myślę, że nie było go tutaj już kilka minut po uprowadzeniu. To, że niczego nie znaleźliśmy, skłania mnie właśnie, by tak myśleć. - No to ich sobie odhaczmy - oznajmił Chapman. Podszedł do białej tablicy na przeciwległej ścianie. 1. Żywy albo martwy. Najprawdopodobniej - martwy. 2. Nadal w swoim domu. Czyli że historia o tym, jak czekał przy furtce, jest zmyślona. - Przepraszam, ale mamy świadka, człowieka, który jechał do pracy rowerem przez Sorrel Drive i zeznał, że widział Davida kilka minut po tym, jak matka zostawiła go pod furtką. - Dobrze. Dzięki.
R
Energicznie wytarł drugi punkt. To miał być test, pomyślał Serrailler. Zgrabnie go przeprowadził.
T L
3.Zabrany pieszo przez kogoś, kogo znał.
4.Zabrany samochodem przez kogoś, kogo znał. 5.Zabrany piechotą przez kogoś obcego. 6.Zabrany samochodem przez kogoś obcego. 7.Zabrany gdzieś niedaleko i zabity. 8.Zabrany z Lafferton w jakieś inne miejsce i potem zabity.
- To tyle. Niezbyt dużo możliwości, prawda? Ładne i proste. Jaki jest najgorszy scenariusz? Z pół tuzina ludzi zaczęło mówić jednocześnie, a potem ucichło. - Najgorszy scenariusz to jakiś przypadkowy pedofil zabójca, który przejeżdżał tamtędy, dostrzegł chłopca stojącego przy furtce, skorzystał z okazji i wy-
wiózł go, Bóg wie gdzie. Tak jak mówiliście. Koszmarny scenariusz. Myślę, że właśnie jesteśmy w samym jego środku.
54
T L
R
Słońce przygrzewało. Cat stała na parkingu obok supermarketu, zwracała twarz ku słonecznej tarczy. Felix spał w specjalnej części koszyka na kółkach. Wiśnie rosnące na granicy parkingu rozkwitały słodkimi, różowymi kwiatami, które ludzie tacy jak Karin albo matka wyśmiewali, ona zaś uwielbiała. Tydzień temu razem z Hannah pojechała do Bevham, niby po to, żeby kupić buty do szkoły, ale tak naprawdę urządzały sobie coś, co dziewczynka nazywała „różowym popołudniem". Nowy braciszek przestał być już dla niej ciekawostką, Cat zauważyła u córki pierwsze oznaki urażonej dumy. Zostawiła więc Feliksa z Meriel i wybrała się razem z Hannah na zakupy. Wróciły do domu obładowane różowościami. Wiozły różowe ubrania, zabawki, słodycze i lakier do paznokci w trzech odcieniach różu. Hannah była podekscytowana. Uwielbiam to, pomyślała Cat, wciąż rozkoszując się wiosennym słońcem. Miała zamiar od razu wziąć się do rozpakowywania zakupów. Uwielbiam spędzać czas tak jak dzisiaj, uwielbiam siedzieć sobie w domu z Feliksem, kotem i gotować, zdrzemnąć się po południu, po lekturze ciekawej książki, spotykać się z mamą w środku dnia, mając przed sobą jeszcze dużo wolnego czasu. Uwielbiam siedzieć sobie na sofie, karmić dziecko i czytać gazetę albo oglądać jakiś stary film w telewizji. Uwielbiam sobie urządzać z Hannah różowe popołudnie. Nawet uwielbiam poszperać na półkach w supermarkecie, a nie wpadać do niego pędem, łapać to, co niezbędne, a potem pędem wracać. Dobry humor psuło jej poczucie winy. Zastępczyni wciąż chorowała, choć udało się załatwić zastępstwo na pięć dni, dlatego Chris miał dyżury tylko w poniedziałek i piątek. Niemowlak drgnął w swoim niebieskim, pikowanym ubranku. Jego małą twarzyczkę okalała miękka, biała wyściółka skafandra. Cat spojrzała na rzęsy Feliksa, perłową różowość paznokci, ledwie widoczną grzywecz-kę. Przepełniła ją
miłość i wylała się pod postacią łez. Jeszcze nigdy tak często nie płakała, z taką łatwością, albo tak wesoło, nawet po narodzinach dwójki starszych dzieci. Wyjęła Feliksa i przypięła go w samochodzie. Nie obudził się. Kiedy zatrzasnęła pasy na jego brzuszku, przypomniała sobie twarz Davida Angusa, którąprzed chwilą widziała w supermarkecie na znajomym plakacie. Nie odważyła się już więcej o nim myśleć, ale nie mogła pozbyć się obrazu tej twarzy. Nieopodal domu, na podjeździe, stał obcy samochód, lodowato niebieska toyota celica. Cat zaparkowała od strony kuchni i wysiadła. - Dzień dobry?
- Przepraszam na chwilkę.
R
Od razu wiedziała, kim jest ta kobieta, choć jeszcze nigdy nie widziała Diany Mason. Wyglądała oszałamiająco, w kremowym żakiecie i spódnicy, na tyle krótkiej, aby odsłonić bardzo ładne nogi, lecz nie za krótkiej jak dla kogoś dobrze po czterdziestce. Mądrze, pomyślała Cat. Felix zaczął płakać.
T L
Kobieta patrzyła, jak Cat schyla się do samochodu, odpina dziecko i je wyjmuje. Felix zwymiotował na ubranko. Lekarka zauważyła też, że dżinsy rozpruły jej się na bocznym szwie. Czuła się niechlujna i była wściekła. - Przepraszam, jeśli jestem jakoś bardzo nie w porę. Pomyślałam, że poczekam chwilę, żeby zobaczyć, czy pani przyjedzie do domu - kobieta wyciągnęła dłoń na powitanie, potem się uśmiechnęła. - Jasne, przecież ma pani zajęte ręce. W każdym razie dzień dobry. Nazywam się Diana Mason, jestem przyjaciółką Simona. Nie pozostało już nic innego, jak zaprosić ją do domu. - Jeśli pani nie ma nic przeciwko temu szybko nakarmię tego malucha. - Cat, pospiesznie wyciągając przybory do parzenia herbaty, czuła, jak pokarm sączy się jej przez podkoszulek. Felix wiercił się na jej biodrze i przysuwał głowę do piersi. Diana Mason stała obok okna, wysoka, chłodna i nieskazitelna. Patrzyła. Jasna cholera, pomyślała Cat, mocując się z kubkami.
- Bez spodków - oznajmiła. - To już za bardzo skomplikowane. Felix kopnął ją, kiedy schylała się po mleko do lodówki. - Przepraszam, ale muszę... Usiadła na sofie i uniosła koszulkę. - Mogę tu usiąść? - zapytała Diana. - Gdziekolwiek. Cat wzięła głęboki oddech, gdy dziecko bardzo silnie uczepiło się sutka i zaczęło ssać z wigorem, przebierając palcami z przyjemności. Potem spojrzała przez pokój na Dianę Mason.
R
Nie można było nazwać jej pięknością, ale i tak wyglądała niesamowicie atrakcyjnie, miała doskonałą cerę i ładną fryzurę; była również elegancka, pewna siebie i seksowna. Cat nie potrafiła sobie wyobrazić, jak Simon zdołał na trzy lata uczynić z niej swoją dorywczą kochankę, ale z drugiej strony w chłodnej rezerwie cechującej tę kobietę było coś, co pasowało do jego charakteru. Mogli czuć się ze sobą dobrze.
T L
- Pani jest tą tajemniczą damą Simona?
Chyba nie mogła wyrazić się mniej taktownie, podobnie jak w ogóle nie mogła przewidzieć reakcji Diany. Kobieta po prostu zaczęła płakać, cicho, z rozpaczą, długo. Łzy płynęły jej po twarzy na dłonie, nie starała się ich powstrzymać. - O Boże, to było głupie - słabym głosem powiedziała Cat. Minęła dłuższa chwila. Czajnik zaczął gwizdać. Lekarka wstała, dziecko wczepiło się w nią jak rzep. - Nie, to ja przepraszam... Proszę mi pozwolić, to gorąca woda. Diana wstała i przyniosła czajnik, wciąż roniąc łzy. Cat wróciła na sofę. Zdawało jej się, że lepiej się nie ruszać, niczego nie mówić. Kobieta zrobiła herbatę, otworzyła puszkę z biszkoptami. Na małym drewnianym stoliku obok Cat pojawił się kubek i trzy ciasteczka na talerzyku. W sumie było to całkiem miłe. - Powiedz mi lepiej, o co chodzi - odezwała się Cat.
- Mogę się spytać, co o mnie wiesz? - Niewiele. To, że Simon czasami widywał się z tobą w Londynie... że jesteś wdową. Prowadzisz jakieś interesy, ale chyba nigdy nie powiedział jakie... Si umie zachować różne rzeczy tylko dla siebie. - Mam sieć bistro. Teraz przyjęłam ofertę ich sprzedaży. Mam już dość. - Dobrą ofertę? - Dobrą ofertę. - Wzruszyła ramionami. - I co dalej?
- Myślę, że tak.
R
- Słyszałam o tobie... Raz czy dwa razy. Simon tak naprawdę nie opowiadał o sobie ani o swojej pracy, ale czasem opowiadał mi o tobie... twojej rodzinie... tym domu. Wiele dla niego znaczycie, prawda?
T L
- Przyjechałam się z tobą zobaczyć, bo nie ma nikogo innego, kogo mogłabym się zapytać. Muszę wiedzieć, co zrobiłam źle, i jak to naprawić. Pragnę go... Pragnę być z nim. To mnie zżera. Nie sądziłam, że coś takiego będę czuła. Sądziłam, że to taka miła znajomość. Byłam do niego bardzo, bardzo przywiązana... ale... - Wtedy on ci powiedział, że to już koniec i wszystko się zmieniło. - Nie potrafię bez niego żyć. To takie proste. Pragnę go widzieć... Być z nim. Poszłam do jego mieszkania, a on był wściekły. Dzwoniłam do niego, ale nie odbierał telefonów. Nie wiem, co mam robić. Cat przystawiła Feliksa do drugiej piersi, a potem ostrożnie sięgnęła po herbatę. Musiała się trochę zastanowić. Powinna jej powiedzieć prawdę, ale nie mogła. Przerastało jej możliwości ranienie kogoś, kto najwyraźniej był bardzo wrażliwy i wyczulony na najmniejszy niuans w głosie. Z drugiej strony nie zamierzała kłamać albo dawać Dianie Mason jakichś nadziei. - On jest twoim bratem. Pewnie znasz go lepiej niż ktokolwiek inny.
- Niekoniecznie. - A możesz powiedzieć przynajmniej jedną rzecz, proszę, na pewno wiesz. To akurat było łatwe. Cat odstawiała herbatę. - Z tego, co wiem, nie ma nikogo innego - powiedziała. - To właśnie chciałaś wiedzieć? - O Boże, odrzuciłam już cały wstyd, zupełnie cały. Nie dbam o to, co sobie o mnie pomyślisz. Jestem ponad to. Naprawdę tak sądzisz? On nie ma nikogo? Cat pomyślała o Frei. Bo Freya tu była, słodka, zawadiacka, śmiejąca się do niej z daleka. - Nie- odparła.
R
- To znaczy, że coś zrobiłam źle i muszę się dowiedzieć co. Po prostu chcę to naprawić.
T L
- To nie twoja wina. Simon tak naprawdę jest samotnikiem. Nie można go naciskać, nie można z nim igrać i już na pewno nie można nim manipulować. Bóg wie, ile kobiet tego próbowało. On ma mocną skorupę. - Chcę znaleźć jakąś szczelinę, drogę do środka. - Szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby ktokolwiek ją znalazł. Jest bardzo, bardzo dobry w zamykaniu się w sobie. Musisz to dobrze zrozumieć. - Myślę, że nigdy się tym nie przejmowałam... Póki mnie od siebie nie odsunął. Po prostu założyłam, że między nami będzie zawsze dobrze. - Racja. - Cat, proszę, możesz mi poradzić, co by pomogło? Cokolwiek... -Oczy wciąż miała pełne łez. Bezustannie przesuwała kubek po niewielkim kręgu na kuchennym stole. Czuła się tak, jakby doradzała nieszczęśliwie zakochanej nastolatce. A zatem, co dokładnie powinna zrobić? Spokojnie.
- Myślę, że powinnaś odrobinę się wycofać. Im mocniej będziesz naciskać, tym drzwi będą bardziej zamknięte. Też się od niego odsuń... Pokaż mu, jak człowiek się wtedy czuje. - A czy on się tym przejmie? - Nie jestem pewna. Po prostu wiem, że inne sposoby są z góry skazane na porażkę. - O Boże, nie mogę tego znieść. Cat miała ochotę wymierzyć jej policzek. - Zrób sobie wakacje. Objedź świat. - I kto wie, może wtedy spotkam odpowiedniego faceta i zapomnę o Simonie.
- Może.
T L
R
- Nie, ale może odpoczniesz, zobaczysz mnóstwo ciekawych rzeczy i może mniej będzie boleć, gdy znajdziesz się na drugim krańcu świata.
- No, chyba że postanowisz, że wcale cię nie będzie mniej bolało. - Aha. - Przepraszam. To długi jęzor lekarza. - Nie przypominasz go... Kto by pomyślał, że jesteście parą spośród trojaczków. - Wiem, Ivo też go nie przypomina. On i ja jesteśmy prawie tacy sami, ale Simon jest jedyny w swoim rodzaju. Pod większością względów. Diana się roześmiała. Nawet ją lubię, pomyślała Cat. Nie jest taka jak ja, ona jest taka, jaka ja staram się być, choć nigdy mi się nie udaje: elegancka, przebojowa, o dobrej prezencji. Ale mogłabym się z nią zaprzyjaźnić... Gdyby nie chodziło o Simona. Cat
nie potrafiła wziąć strony jakiejkolwiek kobiety przeciwko Simonowi, a szczególnie tej kobiety. Spotkania, nawet częste, jednak w Londynie, były w porządku. Nic poza tym. - Cokolwiek powiem, raczej nie zrobi wielkiej różnicy, prawda? - Pewnie nie. Ja po prostu musiałam o nim porozmawiać. On zawsze taki był... Zamknięty? - Po prostu taki jest. Dla mnie wszystko jest w porządku, ale ja jestem jego siostrą. Słuchaj, ani trochę się nie gniewam, że tu przyjechałaś, rozumiem ciebie i ci współczuję. Diana wstała. - Ale nie będziesz rozmawiać o swoim bracie. Świetnie cię rozumiem.
R
- Przykro mi. - Przychodząc tutaj, chciałam być bliżej niego. On tu przychodzi?
T L
- Tutaj? Tak. Czasem się pojawia. Ale teraz po uszy siedzi w sprawie tego zaginionego chłopca. Nie ma czasu na cokolwiek innego. - Masz jakieś jego zdjęcie? - A ty nie? - Nie. - Niech tak zostanie. Im mniej rzeczy, które o nim przyrwrninają, tym lepiej. Zapadła cisza. Boże, pomyślała Cat, to brzmi, jakbym odprawiała neurotycznego pacjenta. Kiedy poszły do drzwi wejściowych, przyjechał samochód Chrisa, przez tylne drzwiczki wyskoczyli Sam z Hannah. - Cześć. Jestem Diana. Dzieci, jak myszki, chichocząc pomknęły do domu. Podeszła do Chrisa i podała mu rękę.
- Diana. Ale właśnie wyjeżdżam. Pan to Chris? - Tak. Ale nie musi pani... - Nie wyjeżdżam z pana powodu. Dziękuję, Cat. Dziękuję ci bardziej, niż potrafię powiedzieć. Wślizgnęła się do auta i nie oglądając się za siebie, odjechała. Cat podeszła do Chrisa i objęła go. - Hej, to miłe. Myślałam, że dzisiaj dzieci podwożą Percy? - Tak, ale odwołano dyżur, obie położne mają kłopoty żołądkowe. No to zabrałem brzdące Percych i nasze, i... kto to do cholery był? Wszedł do domu, przytrzymał rękę na ramieniu Cat.
- Elegancka. Stara.
- Łzy?
T L
- Zrozpaczona.
R
- Londyńska dama Simona.
Chris dotknął imbryka, wyszedł, żeby wylać jego zawartość i na nowo zaparzyć herbaty. - Tak. W ogóle bez skrępowania. Oszalała na jego punkcie i oczywiście dlatego, że nie może go mieć, wszystko się zawaliło. - Łatwo się śmiać. - Pewnego dnia chyba pójdę i walnę tego mojego brata. Już mam dość tego, jak zwabia, a potem odrzuca miłe kobiety. - Pewnego dnia któraś odpłaci mu pięknym za nadobne. Pewnego dnia... - Wróciłeś do domu na dobre? - Mam nadzieję. Dick wziął za mnie część wieczornego dyżuru w gabinecie, w razie jakichś telefonów dadzą zmiennika.
Poszedł spojrzeć na swojego śpiącego syna. Z salonu dochodziły piskliwe odgłosy amerykańskiej kreskówki. Samowi i Hannah nie wolno było oglądać takich filmów. Ruszyła wyłączyć odbiornik, po drodze jednak przystanęła. - Kocham cię - powiedziała. Chris się uśmiechnął. To jest właśnie to, pomyślała, rozglądając się po kuchni. To właśnie Diana chciała mieć z Simonem. To właśnie tego chciało tylu ludzi. - Hej, wy dwoje. Ile razy jeszcze mam wam powtarzać... Chris Deerbon nalał sobie kubek herbaty, wziął go na sofę, chwycił gazetę i natychmiast zasnął. Mephisto zeskoczył z parapetu i wskoczył mu na brzuch.
55
T L
R
Światło księżyca wpadało na schody przez długie, wąskie okno. W przedpokoju tworzyło romby na podłodze. Prześlizgnęła się przez dom jak duch, nie wydała żadnego dźwięku. Marilyn Angus spała. Kładła się przed dziewiątą wieczorem i czasem wstawała po dziewiątej rano następnego dnia. Lucy budziła się, sama ubierała i wychodziła z domu. Szła do szkolnego autobusu stojącego na rogu. Tam zawsze byli koledzy. Bacznie jej się przypatrywali. Nie zapalała światła, póki nie zamknęła drzwi kuchni. Niebieskobiałe żarówki błyszczały jak żywe. Podeszła do lodówki i wyjęła karton mleka. Puchar z owocami był pusty, wyjąwszy dwa orzechy włoskie oraz małe, pomarszczone jabłko. Przedtem było tam pełno pomarańcz, gruszek, śliwek, ananasów, kiwi, bananów. Przedtem. Sięgnęła po paczkę biszkoptów, otworzyła ją i usiadła przy stole. Lodówka mruczała. To, co się potem zdarzyło, zaskoczyło ją. Ta noc nie różniła się od żadnej innej. Często już chodziła schodami na dół. Nic się nie zmieniło. Wciąż czuła się tak samo. Ale nagle w jej głowie pojawił się plan, wszystko stało się jasne i
kompletne. Nie musiała o tym rozmyślać ani przedzierać się ku temu. To było tutaj. Ułożyło się w spójną całość. W plan. Wstała, otworzyła drzwi prowadzące do komórki, a stamtąd ruszyła do drzwi wyjściowych. Otworzyła je. Prześlizgnęła się gładko, nie wydając żadnego dźwięku. Klucz przekręcił się bez trudu. Znalazła się na dworze. Nie było zimno. Księżyc świecił bardzo jasno. Zza innych drzwi po drugiej stronie ulicy słyszała ciche odgłosy muzyki. Gdzieś za ogrodami zaszczekał pies. Stała, spojrzeniem biegnąc po ulicy, do furtki. Tam. Ścieżka. Żywopłot. Furtka. Za nimi chodnik i ulica. To tam.
T L
R
On tam był, a potem go już nie było. Raz jeszcze spróbowała go sobie wyobrazić. Tam. Nie tam. Robiła tak prawie co noc. Jedyna różnica polegała na tym, co kilka chwil temu pojawiło się w jej głowie. Ulicą przemknął samochód. Jego światła musnęły furtkę. Pies znowu zaszczekał. Wślizgnęła się z powrotem do domu, wszystko nagle stało się dla niej jasne. Blask księżyca był jak toń, wśród której płynęła w górę schodów.
56 Simon Serrailler odchylił się na krześle do tyłu, niemal się przewrócił. Była już prawie ósma. - Wystarczy. Chodź, zjemy coś? On i Jim Chapman tego popołudnia solidnie razem pracowali. Zrobili burzę mózgów i dokładnie, krytycznie przeanalizowali każdy szczegół sprawy. Jim od samego początku wyraźnie określił swoją rolę: recenzenta z zewnątrz, ale też jednego z nich, członka zespołu. Nadinspektor miał talent do bycia bezstronnym.
Od czasu do czasu zwracał uwagę na tę lub inną sprawę, na coś, co można było zrobić inaczej, a jednocześnie zapewniał Serraillera oraz pozostałych, że jest jednym z nich. Zaproponował: - Wypijmy piwko i zjedzmy coś porządnego. Co byś polecił? Ta pora na posiłek jest tak samo dobra, jak każda inna, pomyślał Simon. Ostatni raz był w swojej ulubionej włoskiej restauracji razem z Freyą, to właśnie tam na nią spojrzał i zastanowił się, czy przypadkiem nie spotkał kogoś, kto jest dla niego więcej, niż tylko nową, miłą koleżanką... - Może włoska restauracja? - Jeśli tam robią przyzwoite spaghetti.
R
- A Pavarotti też ma śpiewać? Chodźmy.
T L
Nie chciał odwiedzać tego miejsca z kobietą, ale z tym prostolinijnym nadinspektorem z Yorkshire zaprzyjaźnił się na tyle, iż czuł się wystarczająco spokojny, by iść do restauracji. Odrzucił niemiłe wspomnienia. Demony przeszłości, jak sądził. Samochód Chapmana stał na podjeździe obok wozu Simona. - Butelka wina? - Dobrze, ale najpierw kilka kufelków. - No to chodźmy na piechotę. Mieszkam niedaleko restauracji, twój hotel też jest blisko. Jeśli nie masz nic przeciwko spacerowi jutro, to dziś możemy się napić. - Świetnie. Nie mam nic do niesienia, nadałem bagaż dziś rano. Ruszyli przez ciepłą, wiosenną noc. Na ulicach było cicho, póki nie skręcili na plac, na którym było mnóstwo ludzi, zmierzających do pubów i pizzerii. Ale i tak, teraz, w środku tygodnia nie było ich jeszcze zbyt wielu.
Po placu kręciła się też grupka nastolatków, przeskakiwali nad dwoma słupkami. - Dużo macie problemów? - zapytał Chapman. - Tyle co zwykle. Za dużo pijaństwa w piątkowe i sobotnie wieczory. Poza tym w porządku. - Mieliście tę paskudną serię morderstw. - Tak... i straciliśmy funkcjonariusza, jak pewnie zresztą wiesz. - Wtedy zawsze jest ciężko. A teraz jeszcze to. - Można powiedzieć, że przekraczamy normę. Jesteśmy na miejscu.
R
Właściciel poszedł do Simona i podał mu menu. - Tęskniliśmy za panem, panie Serrailler... Już od dawna.
T L
- To mój kolega, nadinspektor Chapman. Przyjechał z północnej Anglii, oni tam jedzą dwa razy więcej niż my. Simon zadbał tylko o jedno, żeby nie usiedli przy stoliku, przy którym jedli z Freyą. Nie czuł się zdenerwowany czy nieswój. Było mu tu dobrze jak u siebie. Ale nie skierował Chapmana do stolików pod oknami. Pojawiło się przed nimi menu i dwa kufelki bittera. Chapman jednym haustem wychylił pół swojego piwa, posmakował, przełknął, a potem oznajmił: - Dobrze. Teraz pogadamy o pracy? - Pogadajmy dziesięć minut, a potem zostawmy to na resztę wieczoru. - Wrócimy jeszcze raz do wszystkiego, jeszcze raz przewertujemy papiery, ale myślę, że nawet jeśli tak zrobimy, znajdziemy się w tym samym miejscu, co teraz. - To znaczy?
- Przypadkowy porywacz. Przejeżdżał tędy... Przyjechał z jakiegoś miejsca oddalonego o wiele kilometrów. Może jest kierowcą pracującym dla jakiejś firmy, może ma własną i bierze zlecenia, a potem przemierza kraj wzdłuż i wszerz. Gdyby nie mały Angus, to byłby jakiś inny dzieciak, dziesięć albo dwieście kilometrów stąd. Po dziesięciu minutach już go tu nie było. Simon wodził palcem po swojej szklance z piwem. - Sukinsyn. - No. W kieszeni marynarki Simona rozdzwoniła się komórka. Kilku gości natychmiast się rozejrzało. Wyszedł na zewnątrz. - Serrailler, słucham.
R
- Szefie, gdzie pan jest? - Jem kolację z nadinspektorem Chapmanem.
- Co?
T L
- Przepraszam, ale to jeszcze się nie skończyło.
- Córka Angusów... Lucy. Zaginęła, szefie. - Jezu. Zaraz u was będę. Simon wrócił do restauracji i pokrótce opowiedział nadinspektorowi, co się stało. Chapman wstał. - Nie trzeba - oznajmił Serraillerr. - Na litość boską, niech pan zje, nie musi pan tam iść. - Na jedno wychodzi. - Cholera, nie możemy jechać samochodem. - Sześć czy siedem minut, to nie robi dużej różnicy, co? Oni już się tym zajmują. Trzeba się pospieszyć. Szybkim krokiem ruszyli w drogę powrotną przez miasto.
57 - Wstawaj. Andy obudził się ze snu o miażdżonych rękach i nogach. Spostrzegł, że spał z nogą zawiniętą pod siebie. Na łóżkiem stał jego szwagier, nieogolony, w podkoszulku i dżinsach. Przez zasunięte zasłony sączyło się światło o kolorze zsiadłego mleka. - O co chodzi? - O ciebie. Wstawaj - Dobra, dobra, spokojnie, która godzina?
T L
- Gdzie poszedł?
R
- Godzina dobra, żebyś sobie poszedł. Michelle jest w kuchni.
- Cholera, gdziekolwiek - oznajmił Pete, z trzaśnięciem drzwi wychodząc z pokoju. Andy zwlekł się z polowego łóżka i poszedł do łazienki. Siostrzeńca nie było już w domu, kołdra z wizerunkiem harleya-davidsona wystawała z jego łóżka niczym wnętrzności. Kiedy Gunton dotarł do kuchni, zastał tam ich oboje. Pete siedział przy stole nad wielkim talerzem ze smażonym mięsem, jajkami i warzywami. Michelle opierała się plecami o zlew, paliła. - Dostaniesz filiżankę herbaty, kromkę chleba i to wszystko. Nie będę dla ciebie niczego smażyć. Potem się spakujesz i wynocha. Już mam dość. Myślisz, że chcę, żeby moje dziecko dorastało pod jednym dachem z wyrokowcem? - Co się nagle stało? Przecież wyszedłem już ponad miesiąc temu.
- Tak. I wrócisz tam, zanim się obejrzymy. Wiem, co się stało, wiem, że szwendałeś się po nocy i wypuścili cię za kaucją. I o to właśnie, kurwa, chodzi. Nie zniosę tego ja ani mój niemowlak. - Jaki niemowlak? - Ten, którego będę miała. - Nie wiedziałem, że będziecie mieli dziecko. - No to już wiesz. Masz - na nożu podała mu tost z białego chleba. - Herbata jest w czajniku. Chcę, żeby za pół godziny ciebie już tutaj nie było. - Podobno jestem twoim bratem. - Trzeba było o tym pamiętać. - Zapłaciłem za mieszkanie.
T L
- Gdzie mam pójść?
R
- Tak. Brudną forsą. Nic ci nie jestem winna.
- Trzeba było o tym wcześniej pomyśleć. - Słuchaj...
- Nie, to ty słuchaj, And. Chcę mieć swój dom z powrotem dla siebie, a Matt chce z powrotem mieć swój pokój i ja nie będę się z tobą spierać. Wstała, miała niezdrowo bladą twarz i cienie pod oczyma, które zdradzały, iż jest w ciąży. Na podbródku pojawiły się pryszcze, na farbowanych włosach odrosty, ciemnobrązowe niczym ziemia pod kukurydzianą czupryną. Wypił herbatę. Zjadł tosta. Pete zebrał na widelec stosik jajek, kawałków kiełbasy i fasoli, wetknął to sobie do ust. Na podkoszulek upadł mu kawałek żółtka. - Wytrzyj się - powiedziała Michelle i rzuciła mężowi ścierkę. Andy rozejrzał się wokół. Nagle poczuł, że ma już dość. Nie dałby rady zostać tu na jeszcze jedną noc.
- Dobrze - powiedział. Miał niewiele rzeczy do spakowania, zostawił kilka drobiazgów. Bez trudu zmieścił wszystkie swoje rzeczy do dużej torby podróżnej. Dwadzieścia minut później przechodził przez drzwi, nie odzywając się do żadnego z nich. Dzień był słoneczny. Dookoła bloków i w przydomowych ogródkach kwitły żonkile. Było ciepło. Powietrze pachniało wiosną. - Jest dobrze - powiedział do siebie. - Dobrze.
R
Zastanawiał się, co dzieje się teraz w kuchennym ogrodzie przy więzieniu. Czuł się tak, jakby znowu wyszedł zza krat, tak jak za pierwszym razem. Po części za sprawą wiosny, po części dlatego, że już nigdy nie będzie musiał spać na ciasnym łóżku w śmierdzącej sypialni Matta, albo patrzeć, jak jego szwagier je jajka. I było coś jeszcze, dziwne uczucie odnowy, jakby wyłonił się z tunelu, o którym miesiąc temu myślał, że się skończył, ale okazało się, że ma jeszcze dodatkowy, boczny odcinek.
T L
Pogwizdując, piechotą dotarł na skraj miasta, a potem skręcił na drogę, która obiegała wzgórze. Kilka osób spacerowało tam z psami, jakieś dwie matki wędrowały z maluchami. Podążali po trawiastych zboczach na sam szczyt, śmiejąc się w ciepłym wietrze. Andy wspinał się powoli, a gdy dotarł do Głazów Wern, usiadł i oparł się plecami o jeden z nich. Wciąż czuł się obolały po zderzeniu z furgonetką. Blask słońca oblał mu twarz. Spojrzał w dół, na Lafferton. Teraz był królem. Właśnie w to się bawili, kiedy byli dziećmi. W króla Głazów Wern. Słyszał opowieści o morderstwach, które w zeszłym roku popełniono tutaj, na wzgórzu, ale nic poza tym. Siedział wtedy w więzieniu, a tam był inny świat. Został przy kamieniach pół godziny, póki słońce nie schowało się za chmurami, a jego nie rozbolały plecy, przyciśnięte do pradawnego głazu. Matki z małymi dziećmi gdzieś sobie poszły. Andy wstał. Też powinien już iść. Ale dokąd? Uznał, że pójdzie do miasta i spróbuje się spotkać ze swoją kuratorką. Czy ona załatwi mu jakiś nocleg? Pomyślał o Lee Carterze. W jego domu było mnóstwo miejsca.
Zamiast tego poszedł w końcu do Dino. W kafejce pełno było porannych klientów, maszyna do espresso pracowała bez przerwy. Andy znalazł sobie stolik niedaleko lady. Zza niej pomachał mu Alfredo. Na ramieniu miał ścierkę, twarz spoconą. Kilka minut później pchnął po ladzie filiżankę herbaty oraz dwa tosty i zawołał Andy'ego. W kafejce robiło się coraz bardziej tłoczno, po chwili drzwi otwierały się już tylko po to, by nowo przybyli mogli zobaczyć, że nie ma wolnych miejsc. Było ciepło i hałaśliwie. Ktoś zostawił gazetę, Andy sięgnął po nią, otworzył na stronie z wiadomościami piłkarskimi i dopił herbatę. O wpół do drugiej wrócił na kanapkę, wcześniej poszwendał się po mieście. Nie spotkał się z kuratorką, ale pół godziny posiedział na ławeczce. To mnie właśnie czeka, pomyślał. Ławki, bramy. Jestem bezdomny. Właśnie tak.
R
Jeszcze raz przyszedł do Dino dziesięć po czwartej. W kafejce było wreszcie spokojnie, tylko jakaś parka paplała o niczym, a obca kobieta powoli jadła przypieczoną babeczkę z masłem.
- O co ci chodzi?
T L
- Dobra, Andy, gadaj, co się stało?
- Byłeś już tutaj cztery razy, pałętałeś się, tak jak my się kiedyś pałętaliśmy. Fredo wskazał chłopców, którzy wzięli torby i wyszli, popychając się na chodniku. - Ta twoja Michelle miała już ciebie dość? - Tak - No i? - Już ci powiedziałem, wszystko w porządku. - Dobra. Chcesz herbatę, kawę, koktajl mleczny, colę... - Powiedz mi... Co my tu jedliśmy? Lody z colą. To mi przypomni dawne czasy. - Szukasz wspomnień?... Naprawdę chcesz lody z colą?
- Daj herbatę. - Nie chcesz lodów z colą, ale może chcesz pracę? Andy wziął napój i stanął z nim przy barze. Alfredo wycierał szklane półki stojaków z ciastkami. - Widziałeś, jak tu dzisiaj było? Zwariować można. Wszystko na mojej głowie. - Dlaczego? Myślałem, że masz milion krewnych. - Nie aż tylu, a Maria Lina musiała pojechać do domu, jej siostra jest w szpitalu, w zagrożonej ciąży. - Czyli że potrzebujesz pracownika? - Potrzebuję.
R
- Co trzeba robić?
- Jak długo?
T L
- Wszystko, wszędzie... Tutaj, na zapleczu.
- Nie mam pojęcia. Tydzień, miesiąc, dziesięć lat. - Jedyny problem polega na tym, że musiałbym być czysty, wyglądać porządnie. - Wyglądasz tak, Andy. - Po kilku nocach na ławce przestanę. Fredo przestał wycierać półki. - Ona cię naprawdę wyrzuciła. - Nie martwię się. Nie zawsze można polegać na rodzinie. - No jasne. - Odwrócił się w stronę zlewu, włożył szmatę pod kran z gorącą wodą. Kobieta skończyła jeść i wyszła.
- Na górze są dwa wolne pokoje. Pełno tam gratów, nikt tam nie mieszka od trzech lat. Nie ma mebli, kuchnia jest w kiepskim stanie. Nic nie jest podłączone. - To znaczy, że praca jest razem z mieszkaniem? Alfredo spojrzał na niego uważnie. - Niezupełnie. Możesz dostawać całą pensję i spać na ławce, albo pół pensji i dostać te pokoje. Posprzątam tam szybko, zawsze gdzieś można znaleźć jakieś meble. - Tak? - Nie ma łazienki, jest zlew. - W porządku. Fredo, zapomniałeś, gdzie byłem.
- Żadnych.
R
- I żadnego Cartera. Żadnych kłopotów.
T L
Znów cisza. Alfredo milczał, wciąż patrząc na niego uważnie. Potem wychylił się za ladę i podał mu rękę. Andy ją uścisnął. - Dzisiaj lepiej wróć do domu ze mną.
- Dzięki, Fredo - powiedział Gunton. Wyglądało na to, że tyle wystarczy.
58 Kiedyś pozwolili jej wyprowadzić psa na spacer, tylko kawałek ulicą i z powrotem. Kilka razy poszła do ogrodu i bawiła się z nim, rzucała mu piłkę. Kiedy wróciła do domu, poprosiła o psa. - Takiego jak tamten. Labradora. Uwielbiam go. - My jesteśmy zalatani, oboje pracujemy, to nie w porządku trzymać psa, zwłaszcza takiego psa, a tobie już niedługo znudzi się wychodzenie z nim na spacery.
- Może chomik? - odezwał się ojciec. - Kiedyś może kot? Pomyślę o tym. - Od kotów chce mi się kichać - powiedział David. I w końcu nie było psa, kota ani chomika. Odwiedzała ich kilka razy, pytała, czy może zobaczyć psa, a oni jej pozwalali. Wabił się Archie i nie spał w domu, ale w dużej szopie na tyłach ogrodu. Kobieta, która nazywała się Price, prowadziła ją tam, żeby odbierała Archiego. Lubiła tę szopę. Stały tam półki, narzędzia ciesielskie, ława, taboret i drabina prowadząca na poddasze, gdzie było okno oraz tapczan przykryty starą narzutą. Szopa należała do syna Price'ów, który urządził tam sobie warsztat i korzystał z niego, gdy odwiedzał rodziców, co ostatnio rzadko się zdarzało. Służył w lotnictwie wojskowym, gdzieś za morzami, latał na myśliwcach typu Tornado. Jego matka mawiała, że nie daje rady o tym myśleć.
T L
R
Na ścianach szopy wisiały plakaty z samolotami i Simpsonami. Na poddaszu było radio oraz stos lotniczych czasopism. To była chłopięca kryjówka, ale Lucy się podobała ze względu na Archiego i na to, że istnieje miejsce, które miało się tylko dla siebie, razem z poddaszem. Ta myśl przypadła jej do gustu. Uznała, że wspomni o tym, gdy wróci do domu, ale w końcu nic nie powiedziała. Stwierdziła, że może na Boże Narodzenie poprosi o coś takiego, jednak na tym się skończyło, na myśli, której szybko się pozbyła. To wszystko działo się Przedtem. Od tamtej pory nie odwiedzała domu Price'ów. Nikogo nie odwiedzała. Ale teraz, stojąc w drzwiach i spoglądając w ciemność, patrząc ku krańcowi drogi i furtce, próbowała pomyśleć o czymś dobrym. I pomyślała. A potem wszystko stało się już łatwe.
59 - Chris, co się dzieje... O co chodzi? Dlaczego świat zwariował...? Dlaczego tak się stało? Cat wysłuchała wiadomości o dziesiątej. Chris wyjechał do pacjenta, została sama z trójką śpiących dzieci i nagle przytłoczyły ją panika oraz roz-
pacz. Lucy Angus zaginęła. Cat usiadła, ściskając kubek z kawą, chciała, żeby obok było ciepłe ciało Mephista. Jednak kocur uganiał się teraz gdzieś po pogrążanych w nocy polach, szykując rzeź mniejszym stworzeniom. Pomyślała o chmurze, „nie większej niż ludzka dłoń", która w ciągu dnia rosła i ciemniała. Znaleźli się pod nią, a światło słońca nie potrafiło się przez nią przebić, nie było ciepła ani jasności, które mogłyby dodać im otuchy.
T L
R
Chris wyjechał, żeby odebrać nagły poród, szesnaście kilometrów stąd. Ta kobieta chciała rodzić w domu, w łaźni, korzystając z pomocy tylko jednej prywatnej położnej. Poród jednak zaczął się wcześniej, położna była akurat na urlopie, a przed wyjazdem Chris zdołał opowiedzieć żonie o tym, co się dzieje, wystarczająco dużo, by i ona zaczęła się martwić. Dziecko było ułożone odwrotnie, a poród przebiegał szybko. Musiał więc radzić sobie sam, dopóki nie przyjedzie karetka ze szpitalną położną. Cat pomyślała, że teraz wszyscy potrzebowali urlopu i to jak najszybciej, tygodnia albo dziesięciu dni spędzonych razem, z dala od Lafferton oraz zła, które zdawało się je nawiedzać, z dala od smutku po śmierci Marty, kłopotów w pracy i niespodziewanego spotkania z Dianą Mason. Potrzebowali siebie nawzajem i swoich dzieci, blasku słońca oraz ciepłego morza, dobrego jedzenia i picia, śmiechu i niczego ani nikogo więcej. Znów zadzwonił telefon. Leżał na sofie obok niej. - Jak tam poród? - Przyjechali ratownicy medyczni. Wyszedłem zaczerpnąć oddechu. Cholerna, głupia baba. No, jak to powiedziałem, to czuję się lepiej. - Wszystko z nią w porządku? - Tak, dziecko musi jak najszybciej trafić do szpitala... Matka dostała krwotoku... Boże. - Dobra robota. - Cat, czemu my to robimy? - Wiesz czemu. Wracaj do domu.
- Tylko odprowadzę ich do ambulansu. Będę za dwadzieścia minut. Kocham cię. Podobne historie rzadko się ostatnio zdarzały. Matki rodziły w szpitalach. Od czasu do czasu dziecko przychodziło na świat pospiesznie, zanim kobieta zdołała dotrzeć do Bevham, ale lekarze rodzinni nie pełnili już, jak kiedyś, funkcji położników, których można było wzywać w razie potrzeby. Wiele zmieniało się od czasu, gdy Cat i Chris skończyli studia. Kiedy z rzadka pojawiała się konieczność udzielania pomocy rodzącej, sytuacja stawała się groźna. Chris potrafił jednak zachować zimną krew, zresztą przez dwa lata zajmował się położnictwem i ginekologią. Poszła do pokoju i włączyła telewizor. Politycy gadali. Jacyś ludzie zdalnie sterowali własnoręcznie wykonanymi robotami... Para orłów walczyła w powietrzu. Jakiś mężczyzna dźgał drugiego nożem w brzuch.
T L
- Wyglądasz jak półżywy.
R
Skakała po kanałach, szukając czegoś uspokajającego, gdy do domu wszedł Chris.
- Tak się czuję. Już myślałem, że stracę ich oboje. Ambulans natrafił na wypadek drogowy, potrącono jakiegoś chłopca na rowerze, zginął... Musieli się zatrzymać i wezwać drugą karetkę.
Ciężko usiadł obok żony, oparł głowę o jej ramię. - To była jedna z tych kretynek spod znaku New Age, ze Starły... Wiesz, dzieci powinno rodzić się pod krzakami albo pod wodą, bez środków przeciwbólowych, lekarzy, wszystko naturalne. Bóg wie, kim jest ta jej prywatna położna. Nigdy o niej nie słyszałem. Cieszę się, że jej tam nie było. I bez tego miałem wystarczająco dużo na głowie... Nie chciałem tam jeszcze białych wiedźm spalających jakieś zioła. Dziewczyna nie robiła żadnych badań, nie miała pojęcia, że dziecko ułożone jest odwrotnie... To wszystko było bardzo nieprzyjemnym wstrząsem.
- Nic im nie będzie? - Nic. Powstrzymałem krwawienie, wyjąłem dziecko, sprawiłem, że zaczęło oddychać... Oczywiście, pępowina była owinięta wokół szyi. - Oczywiście. Mój ty biedaku. Zaczęły się wiadomości. Usiedli razem, patrząc na wojny i polityków. Potem na ekranie zjawiła się znajoma podobizna Davida Angusa, a po kilku sekundach, obok niej, twarz Lucy. - Mam już dość -powiedziała Cat.
Sorrel Drive zostało odcięte, po obu stronach stały wozy policyjne i reflektory.
T L
R
Było po jedenastej wieczór. Na miejscu był Simon, jednak Marilyn nie była w stanie z nim rozmawiać. Przyjechał tam razem z Chapmanem, teraz starali się złożyć jakąś sensowną całość z jej histerycznych wypowiedzi. Lucy jak zwykle pojechała do szkoły, jak zwykle wróciła do domu, poszła na górę do swojego pokoju, żeby odrobić lekcje i co także stało się już normą, nie wychodziła stamtąd. Ale gdy matka zajrzała na górę, aby życzyć jej dobrej nocy, okazało się, że dziewczynki nie ma ani tam, ani nigdzie indziej w domu. Boczne drzwi prowadzące do komórki były otwarte. W ciągu dziesięciu minut od chwili, gdy Marilyn zadzwoniła na komisariat, ulica wypełniła się policją. - Od jak dawna? - zastanawiał się Simon. Stał pod latarnią, nieopodal domu. - Musimy się tego dokładnie dowiedzieć. Przyszła do domu za dwadzieścia piąta. Matka odkryła, że jej nie ma za dziesięć dziewiąta. Co zdarzyło się przez ten czas? Nie wiemy. Czy zaginęła dwadzieścia minut, czy cztery godziny temu? Teraz jest jasno jeszcze po siódmej, ktoś mógł ją widzieć. Nadinspektor Chapman powoli przemierzał Sorrel Drive, tam i z powrotem, rozglądał się uważnie. Wrócił do Simona.
- Coś zauważyłeś? - Teraz jest inaczej. - Niż w przypadku chłopca? Też tak sądzę. - Ona sobie sama poszła. Z własnej woli. - Tak, nikt nie wszedł do domu, nie poszedł na górę, nie znalazł jej i nie zaciągnął na dół. - Przeczeszemy wszystko, ale chcę sprawdzić domy jej wszystkich kolegów. Chociaż, gdyby przyszła do któregoś z nich jawnie, toby już zadzwonili. - Szkoła? - Dozorca mówił, że wszystko było tak jak zwykle.
R
- Co planujesz?
T L
Simon rozejrzał się wokół. Okolica domu Angusów wyglądała jak plan filmu kryminalnego. Nathan Coates podjechał do nich na skuterze. - Szefie, nie było nas w robocie. Przyjechałem, jak tylko się dowiedziałem. Coś już wiadomo? - Jeszcze nie.
- Możemy wygłosić apel, poprosić wszystkich o przeszukanie okolic swoich domów. - I tak tego nigdy nie robią. I tak musimy sami się tym zająć. Równie dobrze można to zostawić mundurowym. - Ściągał pan chłopaków z policji rzecznej? - Jeszcze za wcześnie. - Co mam robić, szefie? Simon spojrzał na niego. Coates zdjął kask motocyklowy, jego rude włosy sterczały jak wiecheć szczotki. Wyglądał bardzo młodo, rwał się do działania niczym skaut.
- Chcę dostać listę wszystkich kolegów i koleżanek Lucy... ze szkoły i wszystkich innych. Nie dostaniesz tego od jej matki. Znajdź wychowawczynię dziewczynki, pogadaj z nią i zdobądź to od niej... Jest szansa, że gdzieś sama poszła, przypuszczalnie do kogoś znajomego. - Tak jest. Jim Chapman uśmiechnął się, patrząc, jak Nathan wkłada hełm i szybko odjeżdża. - Przypominają mi się ogłoszenia, jakie kiedyś widywało się na witrynach sklepów „Poszukiwana obrotna dziewczyna"... - On jest najlepszy.
R
Minęło ich dwóch umundurowanych funkcjonariuszy, chodzili od domu do domu.
T L
- Cholera, takie uliczki na kilometr - powiedział jeden z nich. - Komu one są potrzebne? - Słuchaj, Jim, czemu nie wracasz do hotelu? Jeden z naszych wozów może cię tam podrzucić. Już dość się nałaziłeś po nocy. - Chyba masz rację. Poza tym przyjechałem tutaj, żeby się zająć sprawą chłopca. Ruszyli do głównej ulicy, tam gdzie radiowóz blokował wyjazd. - Możecie podrzucić nadinspektora Chapmana do hotelu? Stratfield Inn. Ktoś was może zastąpić na dziesięć minut. - Dobranoc Simonie. Jutro od razu pojadę na komisariat. Mogę się założyć, że do tego czasu znajdziesz ją całą i zdrową. - O Boże, mam nadzieje, że masz rację. Serrailler zamknął drzwiczki wozu i ruszył z powrotem do domu Angu-sów. Teraz byli tam specjaliści od kryminalistyki, ubrani w białe kombinezony. Ale kiedy Simon dotarł do furtki, wychodzili już z domu.
- Coś macie? Simon współpracował z Philem Gadsbym przy wielu sprawach i uważał go za jednego z najlepszych ludzi w policji. Jeśli istniało coś do znalezienia, Phil na pewno to odnalazł. - Była w swoim pokoju. Miała na sobie dżinsy i sweter. Wzięła płaszcz nieprzemakalny. Myślę, że przeszła przez kuchnię do spiżarni. Wzięła trochę jedzenia. Potem sobie poszła. Nie ma śladów walki, krwi ani niczyich innych odcisków palców. Dom jest czysty jak łza. - Tak myślałem. Znaleźliście coś w ogrodzie? - Wrócimy rano, przejrzymy wszystkie ogrody w okolicy. Na razie, to tyle.
T L
R
Simon ruszył do drzwi frontowych. We wszystkich pokojach paliło się światło. Reszta zespołu kryminologów właśnie wychodziła. Poczekał, aż wyjdą wszyscy i odjadą furgonetki. Zrobiło się spokojnie, chociaż mundurowi nadal chodzili od domu do domu. Pomyślał sobie, jak inaczej by to wyglądało w Dulcie, gdzie wszyscy wyszliby już na ulicę albo stanęli w drzwiach i oknach, dzieciaki pobiegłyby za funkcjonariuszami, kobiety krzyczały, ktoś pewnie przyniósłby nawet kubki z herbatą. Tutaj jednak zasłony i żaluzje pozostały zaciągnięte. Jedna czy dwie osoby wyjrzały, spoglądając na przyjeżdżające samochody, ale nie ruszyły się ze swoich mieszkań. W ogóle nic się nie działo. Tak jakby nic się nie zdarzyło. Teraz światła w okolicznych domach już pogasły. Nikt nie stał w drzwiach, nikomu też nie przyszło do głowy poczęstować policjantów herbatą.
Simon stanął pod domem Angusów. Zawahał się. Jeśli Marilyn się nie pozbierała, to spotkanie z nim, osobą, którą bardziej niż kogokolwiek innego kojarzyła z nieodnalezieniem Davida, dobrze jej nie zrobi. Nie miał dla niej żadnych wieści, nie miał nic do zaoferowania. Inni i tak już jej dzisiaj zadali wystarczająco dużo pytań. Zawrócił.
Noc była ciepła, ogrody pachniały świeżą trawą i przekopaną ziemią. Pachniały wiosną. Próbował wyobrazić sobie dwoje dzieci, jedno z pewnością martwe, drugie przypuszczalnie wciąż żywe. Jak ta kobieta sobie poradzi z trwającą już tygodnie nieobecnością syna, samobójstwem męża, a teraz jeszcze zaginięciem drugiego dziecka? Właśnie w takich chwilach Simon miał dość pracy w policji.
60
R
Kiedy dotarła do drzwi szopy, zmartwiła się, że Archie zacznie szczekać, dlatego łagodnie wypowiedziała jego imię, idąc w głąb ciemnego ogrodu. Czekał na nią, stał na tylnych łapach i machał ogonem, skoczył do niej, kiedy tylko weszła do środka. Odłożyła torbę na ławkę i usiadła obok zwierzaka, na podłodze. Labrador ułożył się i zaczął lizać ją po dłoniach. Pachniał miło, psem, był ciężki i bardzo ciepły.
T L
Pomyślała, że dopiero teraz, przytulona do psa, czuje się bezpieczna. Matka pewnie weszłaby tylko na górę, może otworzyła drzwi i powiedziała dobranoc. Albo nawet jedynie zawołała z półpiętra. Przedtem zawsze wchodziła do niej do pokoju. Rozmawiały. Lucy lubiła tę część dnia. Przedtem. O od tamtej pory właściwie z nikim nie rozmawiała. Były tylko te okropne, szeptane wymiany zdań, z których ją wyłączano, oraz krótkie odpowiedzi na pytania. Nie było rozmów. A kiedy umarł ojciec, zrobiło się jeszcze gorzej. Pies pochylił się i musnął jej twarz wilgotnym nosem. Przedtem wiedziała, że David jest dla nich najważniejszy, bardziej kochany, bardziej się nim przejmują niż nią, ale jej to nie przeszkadzało. Naprawdę. On był miły i słodki. Ale kiedy odszedł, to ona powinna zająć jego miejsce, a zamiast tego odpychano ją, wciąż odpychano, aż wreszcie przestano w ogóle dostrzegać.
Kiedyś kochała ten dom, teraz go nienawidziła. Wszędzie w nim była taka gęsta, szara cisza, jakby od tamtego dnia do środka nie przenikało już powietrze ani światło słońca. Tylko jej pokój się nie zmienił, więc z niego nie wychodziła. Sięgnęła po torbę i wyjęła z niej ciasteczka, ale nie czuła głodu. Skoro je jednak przyniosła, należało je zjeść, zresztą zawsze to było jakieś zajęcie. Teraz widziała już nieco więcej, oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Nie zastanawiała się dokładnie, jak długo będzie w szopie. Mogli ją znaleźć, mogli jej nigdy nie znaleźć. Mogła wyjść stąd, kiedy tylko będzie chciała.
Zasnęła na jakiś czas.
R
Po chwili labrador położył się, a ona wraz nim, przykryła ich oboje kocykiem z psiego legowiska. Mówiła do Archiego. On, od czasu do czasu ciężko wzdychał, a ona do niego mówiła, tak długo, póki wszystko, co myślała i czuła, nie znalazło się tutaj, w ciemnym zaciszu warsztatu, wśród narzędzi i plakatów z myśliwcami.
T L
Obudziły ją światła, a ostatecznie ze snu wyrwały odgłosy samochodów. Archie wstał, gotów szczekać, ale go uspokoiła. Doszła do wniosku, że w końcu znajdą tę szopę. W domu Price'ów, gdy skradała się przez ogród, nie paliło się żadne światło, ich samochodu nie było na podjeździe. Jednak nikt się nie zjawiał. Lucy otworzyła drzwi szopy i słuchała. Usłyszała jeszcze więcej aut, głosy na ulicy. Zobaczyła, że światła reflektorów unoszą się w górę, jak na stadionie. Poczuła w dołku przypływ podekscytowania. Archie się położył. Po chwili dołączyła dó niego i znów zasnęła, obejmując ramionami psią szyję.
61
- Simon, kochany, proszę, proszę, oddzwoń... Proszę, tylko podnieś słuchawkę i do mnie zadzwoń. Si, zadzwoń do mnie. Była już prawie północ, jego siostra nagrała wiadomość dziesięć minut temu. Zaryzykował. - Cat Deerbon, słucham? - Mam nadzieję, że jeszcze nie śpisz. - Nie, nasz młodzian ma ochotę na zabawę. Jestem na dole. Jakieś wieści? - O Lucy? Nie, ale jestem pewien, że ją znajdziemy. - Davida nie znalazłeś.
R
- To co innego. Jesteśmy właściwie pewni, że ona gdzieś sobie poszła. Przypuszczalnie to akt desperacji. Wszystko u ciebie w porządku? Nagrałaś się tak, jakby chodziło o coś pilnego.
T L
- I tak, i nie. Słuchaj, jest trochę późno. Może przyjedziesz jutro na kolację? - To zależy od różnych rzeczy. Mów teraz albo położę się i nie będę mógł zasnąć. - Jak chcesz, tylko jakby co, nie wyżywaj się na mnie. - Obiecuję. - Miałam dzisiaj gościa... Przyjechała Diana Mason. - Przyjechała do ciebie do domu? Po prostu się zjawiła? Jasna cholera. - Spokojnie. Weź głęboki oddech. - Jak ona śmiała? Nawet ciebie nie zna. Jak cię znalazła? Nie miała absolutnie żadnego prawa, żeby tam przychodzić, próbowała cię dorwać, żeby o mnie porozmawiać... - Simon...
- Już mi się chce przez nią rzygać, przyczepiła się do mnie jak rzep. Co ja mam jej powiedzieć albo co mam zrobić, żeby mi dała spokój? Jak się mam z tym uporać? Kiedy wygłaszał tę tyradę, Cat milczała. Wreszcie usiadł i wziął głęboki oddech. - Przepraszam. - Nie, w porządku, nie krępuj się, wyrzuć to z siebie, cokolwiek to jest. - Cholera, wiesz, zajmij się własnymi sprawami. - Nie słyszałam tego. - Boże, przepraszam. Jestem wykończony, a to mnie wściekło. - No tak.
R
- Zapomnij o niej. Nie ma sprawy.
T L
- Dla niej jest. - Nic na to nie pomogę. - Nie? - Nie - odparł.
- Słuchaj, nie dałam się wciągać w wysłuchiwanie tych dziewczęcych zwierzeń, nie podałam jej żadnych informacji, ani z pewnością nie dodałam otuchy. Ale żal mi jej. Myślę, że źle ją traktujesz. Simon, spróbuj być mniej samolubny i dać coś od siebie. Bo coś podobnego ciągle się dzieje i powinieneś wreszcie coś z tym zrobić, nie sądzisz? Zobacz się z kimś, porozmawiaj z kimś. Kiepsko skończysz, jak wielu innych ludzi. Gdyby Freya nie... - Zamknij się. Nie wciągaj w tę rozmowę Frei. - Dlaczego? - Bo to było co innego... A żadna z tych rzeczy w ogóle ciebie nie obchodzi.
- Freya nie była inna, Freya jest inna dlatego, że nie żyje i nie stanowi zagrożenia, czujesz się bezpieczny. Możesz sobie wmawiać, że wszystko byłoby w porządku, bo nigdy nie musiałeś się zmierzyć z prawdziwym życiem z nią u boku. Łatwo jest kochać ducha. - Nie chcę tego słuchać. Co to do cholery ma znaczyć? - To ma znaczyć, że dzisiaj u mnie w domu była bardzo nieszczęśliwa kobieta. Nie musiałeś się z nią spotykać, ale jesteś jej winien jakieś wyjaśnienie. Nie możesz ot tak, bez słowa porzucać ludzi. - Zaraz odłożę słuchawkę. Za chwilę się poważnie pokłócimy. - Już się kłócimy. Musiałam przez to przebrnąć, przez ciebie, bo nikt inny nawet się nie ruszył.
R
- I?
T L
- I nic. Felix zasnął i ja też idę się położyć. Ale zastanów się nad tym. To ważne. Odłożyła słuchawkę.
Minęło kilka sekund i naprawdę zaczął się nad tym zastanawiać, jednak przerwał mu sygnał komórki. - Serrailler, słucham? - Znaleźliśmy ją. Nic jej nie jest. Simon wysłuchał szczegółów zdarzenia i kazał Nathanowi wracać do domu, a sam nalał sobie whisky. Chciał wszytko wymazać z pamięci, wymazać to, co powiedział, wymazać wspomnienie Frei i wtargnięcie Diany Mason, wszystko. Jedynie wieść o tym, że Lucy Angus nic się nie stało, dawała mu nieco ukojenia.
62
- Mogę mieć psa? Lucy siedziała i piła herbatę. Wyglądała na spokojną. Ona uciekła z domu, myślała Marilyn. Nie chciała tu być. Chciała być w ciemnej szopie w cudzym ogrodzie, z cudzym psem, a nie w domu razem ze mną. Patrzyła na córkę, jak idzie ulicą między dwoma policjantami, z wielkim kocem owiniętym wokół ramion, i widziała kogoś, kogo ledwie znała. - Nie bądź na mnie zła, proszę, nie bądź zła! - Lucy zaczęła krzyczeć. - Oczywiście, że nie jestem zła. Jesteś tu, żyjesz... Nie mogłabym... Lucy minęła matkę i weszła do kuchni. Było dziesięć po pierwszej w nocy. Żadnej z nich nie chciało się spać. - Psa? - Nigdy nam nie pozwalaliście.
R
- To trudne... To nie byłoby w porządku. - Dlaczego?
T L
- No, bo pies zostawałby sam na cały dzień. My... ja chodzę do pracy. - Nic już nie jest takie samo. - Nie.
- Więc możemy mieć psa. - David jest uczulony na psią sierść. Lucy spojrzała jej w oczy. Nastała chwila strasznej ciszy. - Davida tu nie ma - powiedziała w końcu dziewczynka. Zdawało się, że w powietrzu w kuchni było coś utrudniającego oddychanie. - Taty tutaj nie ma. Wszystko w tym domu nie żyje. - Ja żyję. - Wyglądasz, jakbyś nie żyła. - O Boże.
- Dobrze mi było z psem Price'ów. - Nie wolno ci się było tam włamywać.
- Nie włamałam się, szopa była otwarta. Czemu mi nie odpowiesz? Nigdy nie odpowiadasz. Tak jakby mnie tu nie było. Czy możemy mieć psa? - Lucy, daj mi... proszę... jestem zmęczona. Nie lubię tak nagle podejmować decyzji. - Jeśli to znaczy, że nie, to mi to powiedz, a nie zostawiaj mnie bez odpowiedzi. - To nie znaczy nie. Ja nie wiem, co to znaczy, ja już nie zdołam więcej znieść... Nic więcej. Pomyślałaś o tym? Czy ty w ogóle o mnie pomyślałaś?
R
- Tak - odparła Lucy. Wstała, zabrała kubek do zlewu, umyła go i położyła na suszarce. - Pomyślałam o tobie. Dobranoc.
T L
- Lucy, nie odchodź w ten sposób, właściwie nie porozmawiałyśmy, nie wyjaśniłaś mi. - Wyjaśniłam. Ale mnie nie słuchałaś. Tak jak wtedy, kiedy mówiłam o psie. Wyszła, tak jak wychodziła teraz, prawie szybując nad podłogą, bez dźwięku, nie poruszając powietrza. Poszła na górę. Dom cały czas zdawał się wymarły, ale coś się zmieniało. Dokonała tej zmiany, uciekając stąd. Naznaczyła go. Na półpiętrze się zawahała, jednak w końcu poszła schodami na samą górę. Otworzyła drzwi do jego pokoju. Pachniało tam nim, czuła chłopięcą woń, który się jeszcze nie rozwiała. Ale się rozwieje, pomyślała Lucy. Wszystko wkrótce zniknie. Nie będą o nim pamiętać, jego zapachu już tu nie będzie, a jego rzeczy po prostu będą leżeć na półkach, martwe. W ciszy obeszła pokój, dotykając tych rzeczy, jego książek, jego modeli, jego komputera, jego lampy, Harry'ego Pottera. Jego figurek z Władcy Pierścieni. Jego butów. Zastanawiała sie, czy to wszystko pozostanie już takie na zawsze, niczym zamek z bajki, pełen uśpionych ludzi.
W głębi duszy od samego początku wiedziała, że brat nie żyje i po prostu się z tym pogodziła. Cały czas, kiedy rodzice starali się nie tracić nadziei, patrzyła na nich i widziała w nich kogoś dziwnego, kto nie chce jej słuchać. David nie żył. Przecież jak mógł żyć. Zasmuciła się, bo chociaż zawsze przebywał w swoim dziwnym, własnym świecie, to stanowił też część ich świata. Nienawidziła myśli o tym, jak umarł. Oddalała je od siebie za każdym razem, kiedy groziły wtargnięciem do głowy. Usiadła na parapecie, spojrzała na ciemny ogród. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek odnajdą jego ciało albo złapią tego, kto go porwał. Co do tych spraw nie miała już takiej pewności. Była jedynie pewna tego, że on nie żyje. Wreszcie nogi jej zdrętwiały. Zsunęła się z parapetu i wyślizgnęła z pokoju brata.
T L
R
Dom stał się cichy. Martwy. Nie wiedziała, czy matka poszła już spać. Przyzwyczaiła się do takiej niewiedzy. Ucieczka z domu nic nie zmieniła. W swoim własnym pokoju położyła się do łóżka i myślała o psach. O Archiem. O jakimś innym psie. Jej własnym. Własny pies by coś zmienił. Usadowiła się, zamknęła oczy i zaczęła wyobrażać sobie idealnego psa.
Marilyn też leżała w łóżku, w identycznej pozie. Ale ona i Lucy nie były do siebie podobne. Nigdy nie chciała, żeby były podobne. Tak naprawdę to nie chciała mieć córki. Kiedy nosiła Lucy w łonie, wierzyła, że nosi chłopca, chciała chłopca i przeżyła wstrząs, gdy się okazało, że urodziła dziewczynkę. Przypomniała sobie, jak patrzyła córce w oczy, zaraz po tym jak przyszła na świat i widziała osobę o śmiałych, zadziornych oczach i tak bardzo podobnej twarzy. Oczywiście, tak jak to zawsze bywa, pokochała ją w końcu, choć zajęło jej to kilka dni. Któż nie kocha swojego pierwszego dziecka? Po jakim czasie cieszyła się już z tego, że ma córkę. Gdy drugi raz zaszła w ciążę, nie odważyła się oczekiwać chłopca. Po prostu przygotowywała się na drugą dziewczynkę. David był radosną, wspaniałą niespodzianką. Sprawił, że wszystko i wszyscy inni na świecie zeszli dla niej na
drugi plan, stracili barwy. Urodziwszy Davida, poczuła się tak, jakby sama odrodziła się jako całkiem nowa osoba, niezwyciężona, kochana. Poza utratą syna, najtrudniejszą rzeczą do zniesienia było jej własne poczucie winy. Kochała go zbyt mocno, faworyzowała go, a zatem został jej odebrany. Od pojawienia się Davida musiała wkładać dużo wysiłku w to, by kochać Lucy i na swój sposób ją kochała - ale to już nie była prawdziwa, pełna czułości, wszechogarniająca miłość. Gdyby jej córkę ktoś zabrał i już nigdy nie wróciła do domu, czułaby ból wielki, ale do zniesienia, tak jak do zniesienia okazał się ból po utracie Alana. Zresztą na Alana była zła, zraniona tym, że ją zostawił, i zdumiona jego słabością. „Czy mogę mieć psa?" Lucy patrzyła na nią tymi samymi, błyszczącymi spokojnymi i zadziornymi oczyma.
T L
R
Teraz były same. Teraz nie było nikogo innego. David na pewno wróci, na pewno go znajdą, nieważne, ile to im zabierze czasu. Nie dopuszczała myśli, że jej już więcej nie dotknie. Bo gdyby dopuściła, to wiedziała, że by tego nie przeżyła. Wczepiła się w przyszłość, w której był on cienką stalową liną, podtrzymującą matkę przed utonięciem. „Czy mogę mieć psa"?
Usłyszała spokojny, cichy głos, pełen opanowania i przekonania. Uparty. Lucy była tajemnicą. Nigdy jej nie przejrzała, nigdy nie poznała do końca, nigdy nie zrozumiała. - David... - powiedziała i zwinęła się w kłębek, ramionami mocno objęła marzenie o małym chłopcu, tak jak za każdym razem, kiedy kładła się spać. Często kładła się do łóżka tylko po to, żeby tak zrobić. - Mój lewku. Naprawdę nie wiedziała, czy mogą mieć psa.
63
Przepłakałaś pół popołudnia? Chris Deerbon uniósł stosik korespondencji i zaczął go przeglądać. - Tak. - Hormony. - Nie, mój brat. - Hormony. - Och, zaniknij się, prosiaku, ja wiem, wiem... Ale nie rodziłam wczoraj, nie zalewam się łzami bez powodu. Nie cierpię kłócić się z kimś, kogo kocham, nie potrafię znieść jego denerwowania, mówienia strasznych rzeczy, słuchania, jak on takie mówi.
R
Chris wrzucił do kosza stos podartych kopert oraz niechcianej poczty, podszedł i usiadł obok żony.
T L
- Wiem. Niemniej trzeba było to powiedzieć. On źle traktuje kobiety, zranił ją bez żadnego powodu. Nie chcesz dostrzegać tej jego strony, prawda? Ani ja. On jest dla nas kimś ważnym. - Chciałabym go wreszcie przejrzeć na wylot, wiesz. Ale nigdy, nigdy nie dam rady. - Ktoś da, pewnego dnia, i będzie to dla niego największy wstrząs w życiu. - Żal mi jej. - On poczuje się teraz lepiej, bo udało mu się zakończyć jedną ze spraw. - Słyszałeś coś dzisiaj? - Nie, tylko to, co było w wiadomościach. Myślę, że to dziecko dało sygnał: „Zauważ mnie, wciąż tu jestem". - Biedny dzieciak. To nią wszyscy powinni się zajmować, wiesz. - Jest jeszcze coś, co ci chcę powiedzieć... Coś ważnego.
- Co się stało? - Coś dobrego. Przynajmniej tak myślę. Dostałem ofertę pracy. - Co masz na myśli? Nie szukałeś przecież. - I nie sądziłem, że będę szukał. Ale... dostałem ofertę od firmy farmaceutycznej. Zaczynają wielki projekt związany z nowym lekiem na astmę. Jego próby doskonale wypadły, to może być najlepszy lek od czasów sal-butamolu, może o prawie jedną trzecią ograniczyć poważne ataki astmy u dzieci... nawet zlikwidować ryzyko zgonu. Chcą, żebym kierował zespołem. Potrzebują lekarza specjalizującego się w leczeniu astmy.
T L
R
- Ty się nie specjalizujesz w astmie - patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, aż odwrócił wzrok. - Cholernie dobrze wiem, że nie potrafisz spojrzeć mi prosto w oczy. Co ty do diabła kombinujesz? Chcesz pracować w firmie farmaceutycznej? Czy to Chris Deerbon tutaj ze mną siedzi? Przecież gardzisz lekarzami, którzy reklamują wyroby takich firm, zawsze nimi gardziłeś. „Sprzedali się". Ile razy to od ciebie słyszałam? „Sławni akwizytorzy" „Firmują to szanowanym nazwiskiem"... Jezu, Chris, co jest? - To jest - powiedział cicho - że jestem całkiem wyczerpany. Nie jestem już w stanie dłużej dawać sobie rady bez współpracownika, nie umiem znaleźć zastępstwa. Płacę kupę pieniędzy za zmiennika. Jestem zagrzebany po uszy w cholernej papierkowej robocie, w danych o cenach oraz kwotach i wszystkim, poza opieką nad chorymi ludźmi. Już nie wiem, w co mam ręce włożyć. Oto co mi jest. - O to ci chodzi, tak? - Już nigdy więcej. Boże, Cat, nie chcę porzucać interny. Uwielbiam ją. Uwielbiam leczyć, zawsze uwielbiałem. Ale teraz czuję się taki wypalony. - Jednak sposobem na to nie jest praca dla firmy farmaceutycznej. - To powiedz mi, co jest tym sposobem. - Oczywiście mój powrót do pracy. Sally zajmie się Feliksem, a ja co rano będę przychodzić do gabinetu i przyjmować pacjentów, będę się starała zacząć
pracować w pełnym wymiarze, wcześniej niż planowałam. I tyle. - Wstała. - Idę ugotować zupę i zrobić tosty. - No świetnie, ale ty nie możesz wracać, cały problem z tym rokiem jest taki, że ty... - Wiem, jak to było, ale to było, zanim stałeś się tak zmęczony, że zacząłeś gadać o pracy dla firm farmaceutycznych. Marnuję tu czas, nawet jeśli miło jest siedzieć na sofie, tuląc Feliksa. Daj mi jeszcze tydzień i zacznę pracować. - Nie odważę się z tobą spierać, kiedy taka jesteś. Jeśli się zgodzę... - Nie masz wyboru, łajdaku. - Jeśli... to zadzwonisz do Simona? - Nie.
T L
R
- Cat, dorośnij... A właściwie to pokaż mu, kto dorósł. Nie pozwolę, żeby moja rodzina się kłóciła. I bez tego jest dosyć wojen na świecie. Swoją drogą, czy ostatnio rozmawiałaś z rodzicami? - Właściwie to mama dzwoniła dzisiaj rano. A o co chodzi? - Co z nią jest?
- Jest dziwna. Ale ostatnio ciągle jest dziwna. Nie potrafię dociec, co to jest... Ona się dobrze odgradza tą swoją promienną, uroczą barierą. Coś jednak jest i niech mnie cholera, jeśli wiem co. Cat wsunęła chleb do tostera. W chwilach takich jak ta zawsze uznawała, że lepiej nad niczym się nie zastanawiać. Nie myśleć o Davidzie Angu-sie i tym, że mógł zginąć straszliwą śmiercią, nie myśleć o swojej matce i ojcu oraz czymkolwiek, co mogło się zdarzyć między nimi, jak również o powrocie do pracy, znacznie wcześniejszym, niż planowała. Nie myśleć - tylko brać się z tym wszystkim za bary. „Przetrwamy dzięki trwałości", przeczytała kiedyś. Uznała, że to jedna z największych prawd, jakie kiedykolwiek poznała.
Zupa zaczęła bulgotać.
64 Simon, to już druga wiadomość, jaką zostawiam. Nie lubię rozmawiać z automatyczną sekretarką. Czy będziesz tak miły i do mnie zadzwonisz? Meriel spokojnie położyła na rozłożonej gazecie naręcze narcyzów, które właśnie podniosła. Ogród pysznił się żółcią, złotem, różem, bielą i szkarłatem tulipanów. Wpatrywała się w niego, a kolory spływały przed jej oczyma, niczym krew wyciekająca z trupa. Świat stał się dwuwymiarowy, szary. - Cholerne automatyczne sekretarki.
R
Nie odważyła się o niczym powiedzieć. Nic nie powie. Zapytała: - Dlaczego dzwonisz do Simona? Richard się odwrócił.
T L
- Muszę go o coś zapytać.
- Czy... - ścisnęło się jej gardło. - Zapytać? Ku jej zaskoczeniu podszedł i położył jej dłoń na ramionach. - Co do tego, kochanie, to musisz mi zaufać. Już mi ufasz. I musisz tak robić przez resztę naszego życia. Myślisz, że bym ciebie wydał? Meriel Serrailler rzadko płakała, ale teraz łzy napłynęły jej do oczu i tam zostały, okrywając mgłą żółć kwiatów na kuchennym stole. - Cokolwiek powiedziałem, kiedy pierwszy raz wyznałaś mi to o Marcie, teraz akceptowałem to i zaakceptowałem to, co zrobiłaś, i tak jest najlepiej. Nie zgadzam się z tym, ale nigdy nie wątpiłem w dobroć twojego serca oraz szlachetność twoich pobudek. Musisz w to uwierzyć. I kto mówi, że zrobiłaś coś złego? Nie ja. Kto? Nikt. Ostatnią osobą, której bym to zdradził, byłby nasz własny syn.
Chciała wyciągnąć do niego rękę, ale on płynnym ruchem puścił żonę i wyszedł. Wyjęła chusteczkę, powoli wytarła oczy. Wstrząsnął nią ogrom jego życzliwości. Pod typową dla niego sztywnością głosu były łagodność i czułość, których tak rzadko zaznawała. Usiadła przy stole i zaczęła przycinać kwiaty. Gdy rozglądała sie wokół i patrzyła przez okno, widziała, jak powoli ogrodowi wracają kolory i że są one bogatsze, jaśniejsze, bardziej intensywne, kwiecie błyszczy migotliwą światłością. Poczuła ulgę, zrobiło jej się lekko na sercu. Uzyskała przebaczenie.
65
T L
R
Wiosna niepostrzeżenie zmieniła się we wczesne lato i nastały ciepłe, słoneczne dni. Kicały zające, a jagnięta skakały po świeżym torfie. W wąwozie Gardale ktoś położył kwiaty bzu obok grobu, w którym pochowano dziewczynkę, choć jej ciała już od dawna tam nie było. Na Wzgórzu dzieci bawiły się nieopodal Głazów Wern, a ślady pozostawione tam przez miniony rok znikały w świetle słońca. Ogrody Lafferton zazłociły się od forsycji. Marilyn Angus zaniechała prowadzenia własnych poszukiwań. Minęła jej złość, a dziwacy zwabieni apelem wrócili już do domów. Nadinspektor Jim Chapman wrócił do Yorkshire. Jego raport dotyczący sprawy Angusa był wnikliwy, nie znalazły się w nim żadne krytyczne uwagi o sposobie, w jaki prowadzono dochodzenie; wysunął jedną czy dwie propozycje, które zrealizowano i które donikąd nie zaprowadziły. Twarz Davida Angusa wciąż spoglądała z plakatów i billboardów, witryn sklepów i tablic ogłoszeń. Afisze wyblakły, czasem miały naddarte rogi. Nikt o nim nie zapomniał, ale już nie myślano przede wszystkim o nim. Zespół walczył nadal. Sprawą zajęli się również policjanci z innych rejonów kraju i ponownie odłożyli ją na półkę. Wchodzono do HOLMESA, pobierano z niego dane, dodawano nowe. Nie było żadnych wieści, żadnych tropów. Jakby chłopiec nigdy nie istniał.
Strumień telefonów do komisariatu w Lafferton, dotyczących tej sprawy, zmienił się w wąską strużkę, która wywoływała u policjantów złość, smutek i niechęć. Minął marzec, a wraz z nim Wielkanoc, przypadająca tego roku wcześnie. Czwartego kwietnia Cat wróciła do domu z porannego dyżuru i usłyszała dzwonek telefonu. - Cześć, mamulku. - Nie nazywaj mnie mamulką. Kochanie, ustaliłaś już datę chrztu Feliksa? Jeśli nie, to co powiesz na dwunastego maja? - Nie wybrałam, nie jestem pewna. A co?
R
- Bo tego dnia postawimy Marcie nagrobek na dziedzińcu między krużgankami i pomyślałam, że chrzest mógłby się odbyć zaraz potem.
T L
- Porozmawiam z Chrisem, ale nie mam nic przeciwko temu. Tylko czy byś nie wolała dla Marty czegoś cichego, bardziej specjalnego, prywatnego? - Nie. To będzie świetnie do siebie pasować. Jak się czujesz? - Dobrze, chyba podoba mi się, że znowu jestem lekarzem. Łatwo mi to powiedzieć, kiedy nie mam nocek i nikt nie dzwoni po mnie do domu. - Jak Feliksowi podoba się opiekunka? - Zakochali się w sobie. - Próbuję się dodzwonić do Simona, ale nie mogę. Czy on wyjechał? - Nic mi o tym nie wiadomo. - Dlaczego tak mówisz? - Mamulku, muszę już kończyć. - Daj mi znać, co z tym dwunastym, kochanie. Urządzę herbatkę. Meriel Serraillier rozłączyła się, tak gwałtownie jak zwykle. - Jasna cholera.
Nie mogła o tym nie myśleć. Cat nie rozmawiała z bratem już od kilku tygodni. O niczym nie wiedziała. Nienawidziła tego. Wzięła kluczyki od samochodu i ruszyła, by odebrać Feliksa od Sally Warrender.
Andy Gunton otworzył okno mieszkania nad kafejką i wychylił się na zewnątrz. Był wieczór i nawet w środku miasta powietrze pachniało świeżą zielenią oraz przekopaną ziemią. Mieszkało mu się wygodnie, żona Alfreda uszyła kilka zasłon, a sam Alfredo z bratem przynieśli szafę, stół, krzesła oraz stareńki telewizor.
T L
R
Czuł się dobrze. Nie miał nic przeciwko zmywaniu, wycieraniu stołów, myciu kuchni i podłogi pod koniec dnia. Mógłby to robić już zawsze. Unikał Michelle. Kiedy zajrzała do kafejki ze znajomym, schował się na zapleczu i nie wychodził stamtąd przez dwadzieścia minut, póki sobie nie poszła. Nie widział Lee Cartera. Wciąż wisiało nad nim dochodzenie sądowe. Nie myślał o tym. Wychylił się nieco bardziej, tak że ujrzał szczyty drzew na Wzgórzu. To nie miało trwać wiecznie. To był tylko przystanek. Pójdzie dalej. Prawda? Simon Serrailler wyszedł z komisariatu i ruszył do pubu, po drugiej stronie ulicy. Rzadko tam chadzał. Wieczór był pogodny, niebo wyglądało jak emaliowane. Przy barze zastał Nathana Coatesa. - Szefie... Co panu zamówić? - Dzięki. Kufelek guinnessa. - Tak było cicho, za cicho. Nie cierpię tego. Znaleźli stolik. - Em przyjdzie, idziemy dziś do kina. - A co grają?
- Nie wiem. Po prostu jedziemy do multipleksu... Zobaczymy, co grają i coś wybierzemy, potem pójdziemy do Chińczyka. Robimy tak co tydzień. Wie pan, to jak randka, żeby romans trwał nadal. Kupuję jej czekoladki i tak dalej. - Zaraz się rozpłaczę. Spojrzał na Nathana i pomyślał, że dokładnie wie, co pobudza go do działania. Coates kocha swoją pracę, ale przypuszczalnie nie ma już większych ambicji, wie, jakie ma szczęście, że osiągnął tak wiele, wyrwał się z Dulcie i z rodziny drobnych przestępców. Kochał swoją żonę. Oszczędzą na małe mieszkanko w wiejskim domu, w jakimś osiedlu pod Lafferton. Potem będą mieli dzieci. - Co planujesz? Za dziesięć, piętnaście lat?
T L
R
- No, najpierw awans na detektywa inspektora, pewnie tutaj, a może przeniosę się do Bevham, potem chciałbym trafić do jednej z jednostek specjalnych, zdobyć trochę doświadczenia... Może do jednostki zwalczającej pedofilów, a potem politechnika. Em może pracować wszędzie, gdzie jest duży szpital, wszędzie potrzebują położnych, a tak poza tym będzie miała własne dzieci i zrobi sobie przerwę, ale nie rzuci tej pracy, ona ją uwielbia. Może pojedziemy na północ. Trochę gadałem z Jimem Chapmanem. Uznał, że tam będzie mi dobrze zaczynać. Simon dopił piwo. Co ja w ogóle wiem? Co ja wiem o ludziach, z którymi współpracuję, nawet tak blisko jak z Nathanem? Ile razy się ich wypytałem? Zrobiło mu się głupio. - Pozwól, że teraz ja ci postawię kolejkę. - Nie, dzięki, zaraz tu będzie Em, dlatego mogę wypić tylko kufelek. Ale może później jeszcze coś sobie strzelę. Do pubu weszła miła, pulchna Emma Coates. Ta Emma, która była właśnie tam, gdzie Nathan wyłamał drzwi, znalazł umierającąFreyę i jej zabójcę, uciekającego przez ciemne ogrody na tyłach domu. Przeszli przez to wszystko. Zasługiwali na swoje ambicje. - Witam, panie inspektorze, idzie pan z nami? Simon wstał
- Na litość boską, nie. Trzymałem tylko Nathana z dala od kłopotów, póki się nie pojawisz. - Dzięki. - Będzie pan mile widziany, szefie, serio, będzie nam miło. - Nie, nie będzie. A poza tym obiecałem, że odwiedzę matkę. - Aha, no to lepiej niech pan idzie. - Właśnie.
Ruszył przez ulicę w stronę samochodu. We wszystkich ogrodach jak szalone śpiewały kosy. Wciąż jeszcze było jasno.
T L
R
Przysiadł na chwilę. Powinien odwiedzić Cat. To była jedyna rzecz, jaką chciało mu się zrobić, po prostu pojawić się tam, tak jak zwykle, zjeść coś na kolację, zostać w pokoju gościnnym po wspólnym wypiciu butelki czy dwóch wina, pobawić się z dziećmi, zanim pójdą spać. Albo powinien zrobić tak, jak powiedział Nathanowi, i pojechać w odwiedziny do rodziców. Przez ostatnich kilka tygodni rzadko z nimi rozmawiał. Włączył silnik i ruszył na skrzyżowanie. Droga w lewo prowadziła do wsi, gdzie mieszkali Deerbonowie. Droga w prawo tam, gdzie mieszkali rodzice. Na wprost, przez Lafferton, jechało się do katedry i jego mieszkania. Przyspieszył i pomknął prosto przed siebie.
W Londynie drzewa w parkach przybrały kolor żywej zieleni, a małe kaczątka niczym trzmiele ślizgały się po stawach. W parku Świętego Jakuba ścieżki pełne były spacerowiczów, na trawnikach leżeli zakochani. Diana Mason siedziała na ławce i starała się na nich nie patrzeć. Tydzień temu sfinalizowała sprzedaż sieci restauracji. Była teraz wolna i bogata. Nie miała pojęcia, co dalej robić. Kupowała ubrania, których nie chciała,
chodziła do biur podróży i zbierała foldery reklamujące wycieczki, na które nie miała ochoty jechać. Bez przerwy myślała o Simonie. Nie odpowiadał na jej wiadomości, na jej faksy i e-maile. Pisała listy, poszła do jego mieszkania, pojechała do Lafferton, zobaczyła się z jego siostrą i nic to nie dało, nie pomogło jej dotrzeć do niego. Nie miała pojęcia, co jeszcze ma robić, a nie potrafiła myśleć o tym, by nic nie robić, albo rzucić to wszystko, wyjechać i spróbować odzwyczaić się od niego, tak jak radziła Cat. To by nie zadziałało. Im dalej by wyjechała, tym więcej myślałaby o nim. Nie było nikogo innego, niczego innego. Ona też nie odpowiadała na wiadomości, jakie zostawiali jej przyjaciele, nie przyjmowała zaproszeń. Nie rozumiała, dlaczego tak nagle zwrócił się przeciwko niej i okazywał jej taki chłód. Chciała kogoś o to spytać, ale jedyna osoba, która mogła jej pomóc, bardzo uprzejmie, łagodnie i twardo odmówiła.
T L
R
Ale może powinna pojechać do jego matki, która lepiej ją zrozumie, będzie jej współczuć, zwierzy się jej, wyjaśni. Weźmie jej stronę. Przemówi w jej obronie. Wróciła do mieszkania, planując podróż, to, w co się ubierze. Co powie.
66
Dwunastego maja pogoda była niczym w samym środku lata, wyjąwszy może wciąż obecny w powietrzu świeży zapach wiosny. Stare krużganki katedry Świętego Michała otaczały niewielki prostokąt trawnika. Nie był to cmentarz, tylko w ziemię wkopywano tu, na kształt krzyża, kamienie nagrobne upamiętniające członków kongregacji. Nagrobek Marty Serrailler był jednym z najnowszych, umieszczono go w południowym rogu. Stali w plamie słonecznego blasku. Richard i Meriel, Cat i Chris z dziećmi. Ojciec chrzestny Marty - stary lekarz, kolega Richarda, wspierający się na kulach. Shirley i Rosa z Ivy Lodge. Gdy już mieli zaczynać, pojawił się Simon, który stanął obok matki, nie patrzył na Cat.
Napis był krótki i prosty. Zwykłe słowa. Krótki cytat z Biblii. Pierwsze błogosławieństwo. Cat spojrzała na tablicę. Marta Felicity Serrailler. 1977-2003. Błogosławieni czystego serca. Obok trzy skromne bukieciki białych kwiatów, jeden od Ivona z Australii. Nigdy go nie ma, pomyślała Cat, ani na ślubach, ani przy narodzinach, ani na pogrzebach. Świętach i stypach. Równie dobrze w ogóle mógłby nie należeć do tej rodziny. Dlaczego taki jest? Co go nakłoniło do wyjazdu na drugi koniec świata i pozostawania tam już przez siedem lat, bez żadnych odwiedzin w domu? Zastanawiała się, czy on jeszcze pamięta ich twarze. Pewnie nie miał żadnych wspomnień związanych z Martą.
R
Zresztą i sama Cat niewiele czuła do tej jasnowłosej, niemej dziewczyny, która była jej siostrą. Marta żyła z daleka od nich i w końcu stała się tajemnicą. Może Simon miał rację i jej śmierć też była tajemnicą. Któż to wiedział?
T L
Chciała na niego spojrzeć, ale nie potrafiła. Oczy miał spuszczone. Ubrany był w jasnoszary garnitur, w którym powinien wyglądać na starszego, a który sprawiał, że przypominał wyrośniętego chłopca. Spojrzała na Feliksa leżącego w kołysce, obojętnego na głosy, śpiew ptaków i słońce grzejące mu twarz, a także na to, że ubrano go w kremowe wdzianko z jedwabiu i koronek, chrzcielny strój członków rodziny Serraillerów. Nagle w serce ukłuł ją smutek, zrobiło jej się żal Davida Angusa, żal Marty. Żal Simona. Po chrzcie, kiedy wrócą do rodziców, weźmie go na bok, wyjdą do ogrodu, z dala od innych. Trzeba skończyć tę głupią kłótnię. - Pomódlmy się za Martę, zanieśmy Bogu tajemnicę jej życia i powierzmy ją Jego opiece. Panie, daj jej pojąć Swoją obecność, poznać Swoją miłość i łaskę Twej opieki, pomóż jej urosnąć w nowym życiu wraz Tobą. Zabierz nas, o Panie, gdy się wreszcie przebudzisz, do domostwa i bram niebieskich. Byśmy weszli przez bramy i zamieszkali w Twym domu, Gdzie nie będzie ciemności ani jaskrawości,
lecz jednakowe światło; Nie będzie zgiełku ani ciszy, lecz jednakowa muzyka; Ni strachu, ni nadziei, lecz jednaki dobytek; Ni końców, ni początków, ale jednakowa wieczność; W domostwie Twej chwały i władania, Świecie bez końca. Sam Deerbon w słonecznym blasku cichym głosikiem pisnął „amen" wcześniej niż pozostali. Cat uniosła wzrok. Simon napotkał jej spojrzenie i nie odwrócił oczu. Powoli się uśmiechnął.
R
Poszli do kaplicy Marii Panny, nieopodal wejścia na krużganki. Byli tam już pozostali goście, rodzice chrzestni i przyjaciele.
T L
Felix się obudził. Wyjęto go z kosza, znalazł się w ramionach Karin McCafferty. Otwartymi szeroko oczyma, oczarowany patrzył na migoczące świece, złotoniebieskie błyski na dachu kaplicy, blask srebrnej chrzcielnicy. Cichutko westchnął, kiedy poczuł wodę na twarzy, ale potem znowu się uspokoił, rozejrzał wokół. Hannah upuściła świecę. Sam uśmiechnął się triumfalnie. Wyszli na zewnątrz, na światło ciepłego majowego popołudnia, zgromadzili się wokół Feliksa i go podziwiali. Klikały aparaty fotograficzne. - Cześć - powiedział Simon do Cat, stając za jej plecami. Wyciągnęła do niego dłoń, a on ją uścisnął. - Cześć. I już nie było potrzeby, aby zabierać go gdzieś do ogródka i cokolwiek mówić.
David Jaskinia. Piwnica. Nieważne, jak to nazwać. Ciemna, zimna, wilgotna i głęboka dziura gdzieś pod ziemią. Nieważne gdzie. Daleko od domu, od Lafferton, odfurtki i ostatnich chwil bezpieczeństwa. Male skulone ciało, wygięte na bok, z jedną ręką wyciągniętą do przodu, drugą do tyłu. Gdy mijały tygodnie i miesiące, stało się z nim to, co ze wszystkimi innymi ciałami, wkrótce nie było już ciała, tylko kości. Jeśli kiedyś je odnajdą, te kości małego chłopca, wydobędą je, zbadają, a potem pochowają w poświęconej ziemi, pod nagrobkiem.
R
Jeśli je odnajdą.
T L
67
Simon wziął tydzień wolnego. Był już koniec czerwca. Ludzie wspominali to jeszcze latami, tę długą, bardzo długą wiosnę i upalne, bardzo upalne lato. Spakował do płóciennej torby swoje przybory do rysowania, wziął parę ubrań, które zawsze brał za granicę, kilka książek. Wyjedzie nazajutrz, o piątej rano, żeby złapać jakiś wczesny samolot. Chciał być w Wenecji wczesnym popołudniem i spotkać się na terminalu z Ernestem, popłynąć jego łodzią. Wyłączył lodówkę i otworzył drzwi, gdy nagle zadzwonił telefon. Był już na urlopie, czyli że to ktoś z rodziny. - Szefie, wiem, że ma pan już wolne, ale... - Mów, Nathanie. - Pomyślałem, że może chce pan usłyszeć dobre wieści. - Zawsze chętnie.
- Przyszły raporty z Interpolu... Na razie wytropili powiązania w pięciu, krajach... Chodzi o t e kradzione samochody... Wygląda na to, że mamy Lee Cartera w garści. Mały kanciarz. Brał kradzione auta, zmieniał im numery i tak dalej. Wyrabiał fałszywe papiery i po jednym, dwa wyprawiał za granicę. - Dokąd? - Głównie do Rosji. I jeszcze do kilku innych miejsc, o których, szczerze mówiąc, nigdy nie słyszałem. - Czy ma coś z tym wspólnego rosyjska mafia? - Tak, lubią ładne bryki. Prokuratura tego nie odpuści! Jeszcze jedna rzecz... Pozwoliliśmy, żeby Andy'ego Guntona zwolniono od meldowania się. - Jazda samochodami i ich odstawianie to wszystko, czym się zajmował.
R
- Pan nie sądzi, żeby był bardziej wmieszany w ten proceder? - A ty?
T L
Na chwilę zapadła cisza. Serrailler nie miał wątpliwości, że Andy Gun-ton był tylko maleńką płotką. Ale chciał, by Nathan sam ruszył głową. - Nie - oznajmił wreszcie sierżant. - Potrzebował trochę pieniędzy, ogłupiał. - Zgadzam się. Żal mi tego Andy'ego Guntona. Niezupełnie wiem, dlaczego. Nathan się roześmiał. - Gdyby pan poznał jego siostrę, Michelle, to byłoby go panu jeszcze bardziej żal. Chociaż powiem panu coś, szefie. Śmiertelnie pan ich obu przestraszył. Jego i Cartera, kiedy pomyśleli, że pan podejrzewa ich o jakiś związek z zaginięciem dzieciaka. - Wiem. Carter to facet z półświatka, Gunton był głupi, ale oni nie porywają dzieci. Nigdy mi coś takiego nie przyszło do głowy. Poza tym spece od kryminalistyki przeszukali te hangary na czworakach i niczego nie znaleźli. - Szefie, gdzie jest ten dzieciak. - Głos Nathana zabrzmiał tak, jakby Coates miał się zaraz rozpłakać. - Gdzie oni go zabrali?
Serrailler westchnął. Co miał powiedzieć? Jaką dać odpowiedź? - Jestem chory od myślenia o tym - stwierdził Coates. - Dostaniemy ich, Nathanie. - Tak? - A jeśli nie my, to ktoś inny, jacyś policjanci gdzieś indziej. - Wierzy pan w to? - Gdybym nie wierzył, tobym tu nie pracował. - Jasne.
T L
R
Simon się rozłączył. Ostatnie słowa Nathana dźwięczały mu w uszach. „Jasne". Ale nic nie było jasne. Wiedział o tym. Detektyw sierżant też. Było tak źle, że już gorzej nie mogło. Nie zawsze się udawało. Nie każdy morderca zostawał schwytany. Nie każde zaginione dziecko znajdowano żywe lub martwe. Czasem nie było rozwiązania i jedyne, co pozostawało, to żyć z tym i tak było najciężej. Usiadł na krześle, spojrzał na niebo za oknem. Poczuł się zmęczony, ale bardziej frustracją niż nadmiarem pracy. Pomyślał, że żyje się, aby zamknąć sprawę rozwiązać zagadkę, postawić zarzuty, skazać. Zamknąć akta. Kiedy na takie zakończenie czeka się długo, albo nawet nigdy go nie ma, poczucie wyczerpania zostaje pogłębione o szkodliwą dla morale świadomość porażki. Właśnie teraz go to dotknęło cały zespół. Wiedzieli, że David Angus nie żyje, mówiły im to wszystkie zmysły i całe doświadczenie. Wiedzieli, ale zarazem nie wiedzieli. Nic nie wiedzieli i to doprowadzało ich do szaleństwa. Zamknął oczy. Szaleństwo. Zdarzyło się wiele rzeczy, które doprowadzały go szaleństwa. Śmierć Marty. David Angus. Martwił się tym, co działo się w jego rodzinie, choć nie potrafił dokładnie określić co. I jeszcze Diana. Diana nie doprowadzała go do szaleństwa, tylko do furii, sprawiała, że czuł rozpaczliwą potrzebę ochrony siebie samego, swojego terytorium, prywatności, całego życia, istnienia. Nienawidził uczucia, że ona go obserwuje, wścibia nos w
te zakamarki jego życia, od których zawsze trzymał innych z daleka. Nade wszystko zaś nie cierpiał chaosu jej uczuć, wylewających się na niego. To, co jak sądził było niezobowiązującą, przypadkową znajomością, wywróciło się do góry nogami. Wstał i podszedł do okna, odwrócił plecami do krzesła, potem znowu do okna, zirytowany i wściekły na Dianę, na samego siebie. Ocaliła go dzwoniąca ponownie komórka. - Szefie... - Co teraz?
- Kto tam dowodzi?
R
- Właśnie dostaliśmy wiadomość od policji z Zachodniej Mercji. Zaginął siedmioletni chłopiec. Wyszedł z domu do szkoły na wsi, pół kilometra od jego domu. Zajrzał do sklepu po słodycze i potem już go nikt nie widział. Zrobili na miejscu wszystko, co się robi w takich wypadkach. Nic to nie dało. Minęło dwanaście godzin. Zadzwonili do nas.
T L
- Inspektor Phipps. Pytano o pana. Powiedziałem, że jest pan na urlopie. Simon spojrzał przez okno na ciemniejące niebo. To były wieści najgorsze z możliwych, bał się, że nadejdą. Jakieś inne dziecko, gdzie indziej. Kolejne zaginięcie. Jeszcze więcej męczarni. Nie musiał przez to znowu przechodzić. Był na urlopie. Mógł to zostawić im. Mam już dość, pomyślał. Nie wiedział, czy chodziło mu o to, że potrzebuje przerwy, czy też, że coraz bardziej męczy go poczucie zastoju i braku satysfakcji. Na pewno miał już dość?
Twarz Davida Angusa była za oknem, na tle nieba, wypełniała mu myśli. Ktokolwiek to robi, nie zrezygnuje. Będzie jeszcze jedno dziecko. I jeszcze jedno. Dlatego, że ci ludzie to lubią, gwałciciele dzieci, porywacze dzieci, zabójcy dzieci, i nigdy nie przestaną. Póki my ich nie powstrzymamy.
Uświadomił sobie, że teraz już nic innego nie ma znaczenia. Nie mają znaczenia jego uczucia, Diana, troska o rodzinę. Nic nie miało znaczenia, poza tą jedną rzeczą. I nie miał czasu na nic innego. Podniósł słuchawkę. Zadzwonił na komisariat, wybrał numer policji z Zachodniej Mercji. Gdy porozmawia już z inspektor Phippsem, zadzwoni do Ernesta.
T L
R
Wenecja też będzie musiała poczekać.
Podziękowania Chcę podziękować funkcjonariuszom policji z Wiltshire - jej byłej naczelnik, pani Elizabeth Neville, damie Policyjnego Orderu Królowej; nadkomisarzowi detektywowi Paulowi Howlettowi, szefowi wydziału śledczego; starszemu detektywowi inspektorowi Paulowi Grangerowi - za mnóstwo udzielonych mi informacji, za pomoc i rady, a także za wiele czasu, jaki mi poświęcili, i za goszczenie mnie w swoim komisariacie. Winna też jestem podziękowania anonimowym pracownikom witryny police999.com, którzy szybko i chętnie odpowiedzieli mi na wiele pytań.
T L
R
Co do kwestii medycznych, rozprawiałam na ich temat z wieloma lekarzami, szczególnie jednak chciałabym podziękować doktorowi łanowi Reekiemu, który dzielnie pokonywał wynikającą z jego zawodu inklinację do ratowania życia, aby udzielić mi wyjaśnień dotyczących jego odbierania.