1 Dzwonek Napoleonem Albert Wojt I Wskazówki zegarka posuwały się, jak na złość, bardzo powoli. Do końca służby porucznika Michała Mazurka brakowało c...
6 downloads
13 Views
607KB Size
1 Dzwonek Napoleonem Albert Wojt
I Wskazówki zegarka posuwały się, jak na złość, bardzo powoli. Do końca służby porucznika Michała Mazurka brakowało co prawda niespełna dwudziestu minut, ale każda z nich dłużyła się niemiłosiernie. Oficer dawno już zamknął i zaplombował żelazną szafę, w której trzymał wszystkie swoje służbowe papiery, podlał rachityczną paprotkę i teraz, nie mając już nic więcej do roboty, spacerował bezmyślnie pomiędzy drzwiami a oknem. Prawdę mówiąc nie było do czego się śpie*szyć. Syn już drugi rok w zielonym mundurze uganiał się gdzieś na południu kraju po poligonach, córka spędzała wakacje u ciotki w Nieporęcie, a żona telefonowała niedawno ze szpitala, że musi objąć niespodziewany dyżur. Perspektywa powrotu do pustego domu nie była wprawdzie zbyt zachęcająca, ale Mazurek okropnie nie lubił odsiadywania godzin w komendzie, zwłaszcza kiedy zdarzało się to wieczorem. Lata służby w wydziale kryminalnym przyzwyczaiły go do stałego ruchu, więc teraz nie mógł jakoś przystosować się do stylu pracy .dochodzeniówki". Zerknął niecierpliwie na zegarek. Do godziny dwudziestej drugiej brakowało jeszcze prawie piętnastu 44 minut, ale uznał, bez większych wewnętrznych oporów, że może je sobie darować. Zabrał leżącą na biurku teczkę, zgasił światło i wyszedł z pokoju.
Na korytarzu mignęła mu znajoma sylwetka. Nie zastanawiając się przyśpieszył kroku. — Serwus, Paweł! — huknął na całe gardło do wysokiego, barczystego sierżanta. — Z nieba mi, bracie, spadłeś. — Jak się masz, Michał! — Kuligowski najwyraźniej również ucieszył się ze spotkania. — Masz dzisiaj noc? — dodał ze współczuciem. — Gdzie tam! — roześmiał się Mazurek. — Od-bębniiem swoje i zaraz się stleniam. — Takiemu to dobrze — pokiwał głową sierżant. — A ja do samego rana muszę telepać się radiowozem po Żoliborzu. — Podrzuciłbyś mnie do chałupy? — Nie ma sprawy! — bez namysłu zgodził się sierżant. — Musimy tylko poczekać na Wieśka Dyla-ka. Przed chwilą przyskrzyniliśmy jakiegoś pijaczka, jak siusiał w bramie. Dał Wieśkowi po nosie, trzeba więc było przytaszczyć nygusa do komendy — dodał w formie wyjaśnienia. — Odsiedzi dwie doby, to wy-grzecznieje... — Dylak pisze notatkę dla oficera dyżurnego? — domyślił się porucznik. — Właśnie — przytaknął Kuligowski. — Rano chłopaki muszą wiedzieć, dlaczego ten pasażer znalazł się w areszcie. — Długo jeszcze zejdzie Wieśkowi? — Nie sądzę... Na wszelki wypadek popędzę go jednak. A ty tymczasem smaruj, bracie, do wozu. Sierżant dotrzymał słowa. Nie upłynęło nawet dziesięć minut, gdy mogli już ruszać spod Komendy Dzielnicowej MO przy ulicy Żeromskiego. Do mieszkania Mazurka nie było daleko, ale Kuligowski, pragnąc po 44
pisać się przed kolegą swoimi umiejętnościami, z fasonem pokonywał skrzyżowania i ostre zakręty. Mijali właśnie ogródek jordanowski przy ulicy Felińskiego, gdy na jezdnię wybiegł niespodziewanie jakiś mężczyzna. Wymachiwał gwałtownie rękami i coś krzyczał, usiłując zatrzymać samochód. Był tak blisko, że sierżant dosłownie w ostatniej chwili zdążył nacisnąć hamulec. — Zaprawił się dureń gorzałą i kozaka udaje! — sapnął ze złością Kuligowski. — Jeszcze moment i nadziałby się na zderzak! Trzej funkcjonariusze, jak na komendę, wypadli z radiowozu i ruszyli w kierunku mężczyzny. Mieli szczery zamiar odtransportowania go do izby wytrzeźwień, jako że podejrzanie chwiał się na nogach, ale w tej samej chwili porucznik spostrzegł kilka metrów dalej jakąś skuloną postać na chodniku. Jednocześnie rozległ się chrapliwy, trochę histeryczny krzyk mężczyzny: — Panowie! Na miłość boską, prędzej! Może ona jeszcze żyje! Mazurek kilku susami dopadł chodnika. Pochylił się nad leżącą postacią. W pierwszym momencie nie bardzo mógł się zorientować, czy ma przed sobą chłopaka czy dziewczynę. Stosunkowo krótko obcięte włosy, ciemny swetr i sztruksowe spodnie utrudniały identyfikację. Dopiero, kiedy porucznik przyklęknął, zrozumiał, że nieznajomy mężczyzna miał rację. Gorączkowo namacał puls i poczuł, jak kamień spada mu z serca. — Karetka! — krzyknął do nachylającego się właśnie nad dziewczyną sierżanta. — Pogoń dyżurnego, bo ta mała ledwo zipie! Kuligowski bez słowa pobiegł z powrotem do radiowozu, a
porucznik delikatnie spróbował odwrócić leżącą. Dopiero teraz spostrzegł, że dziewczyna ma 7 rozerwany suwak przy spodniach, a z przedniej części jej swetra zostały tylko strzępy. — Psiakrew! Zaklął ze złością. — Trzeci gwałt w tym miesiącu! — Chyba bydlak nie zdążył — zauważył niepewnie Dy lak. — Nawet jej majtek z tyłka nie ściągnął... — Spłoszyłem łobuza! — nie bez dumy wtrącił mężczyzna, który przed chwilą zatrzymał radiowóz. — Widział go pan? — Mazurek aż podskoczył. — Owszem, tyle że z daleka... — Dawno? — Minutę temu. — Dokąd uciekł? — Gdzieś tam — mężczyzna niepewnie wskazał ulicę po drugiej stronie ogródka jordanowskiego. — Panie! Biegiem do wozu! — porucznik zdecydowanie pociągnął mężczyznę za rękaw. — A ty, Wiesiek, pilnuj ją! — rzucił w pośpiechu Dylakowi. Tym razem sierżant Kuligowski z miejsca dodał gazu. Radiowóz ruszył jak burza, błyskawicznie okrążył ogródek jordanowski i skręcił w pierwszą przecznicę. Mazurek zabrał się do wypytywania mężczyzny. — Panie... — Brzeziński — skwapliwie przedstawił się tamten. — Panie Brzeziński, jak on wyglądał? — zagadnął oficer. — Taki wysoki i chudy — odparł bez zastanowienia mężczyzna. — Twarzy nie widziałem, ale włosy miał chyba ciemne...
— Długie? — Takie sobie, raczej niezbyt długie... — A jak był ubrany? — zainteresował się porucznik. — W dżinsy i... w koszulę w kratkę — Brzeziński nie wydawał się być zbyt pewny tego, co mówi. — Po ciemku trudno zobaczyć — dodał na swoje usprawiedliwienie — a kiedy jeszcze się trochę wypiło... 44 .Mazurek postanowił skorzystać z radiotelefonu. Szybko przekazał oficerowi dyżurnemu swojej komendy ustalony przed chwilą rysopis i nie przebierając w słowach, zaczął domagać się posiłków. — Jeżeli nie zablokujesz, Rysiek, całego rejonu, to gówno z tego będzie! — krzyczał zgoła nieregulaminowo do słuchawki. — Mickiewicza, Aleja Wojska Polskiego, Stołeczna, Krasińskiego — wyliczał jednym tchem. — Sami nie damy rady porządnie tego przetrząsnąć! — Zaraz kogoś tam wyślę! — przerwał mu niecierpliwie oficer dyżurny. — Może dałoby radę ściągnąć pieska... Po drodze minęli pędzącą na sygnale karetkę pogotowia, a w chwilę później usłyszeli przez radio włączających się do akcji kolegów. Porucznik nerwowo zatarł ręce. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jeżeli przestępcy nie złapie się od razu, to później mogą być z tym poważne kłopoty. Kuligowski skręcił właśnie z fantazją w kolejną ulicę, kiedy nagle Mazurek sprężył się w sobie. Jakieś trzydzieści metrów przed nimi wychodził właśnie z bramy wysoki chłopak w koszuli w kratkę. Porucznik nie czekał nawet, aż samochód zatrzyma się na dobre. Wśród pisku hamulców otworzył drzwiczki i bez namysłu rzucił się w kierunku chłopaka. Już, już miał go chwycić za kołnierz, gdy w
ostatniej chwili powstrzymał się odruchowo. Tamten najwyraźniej nawet nie myślał o ucieczce. Co więcej, orientując się prawdopodobnie w zamiarach milicjanta, sięgnął spokojnie po dokumenty. Mazurek na wszelki wypadek zerknął na wysiadającego właśnie z radiowozu Brzezińskiego. Mężczyzna miał dość niewyraźną minę. Porucznikowi zrobiło się głupio. Pomyślał ze złością, że takie zachowanie pasowałoby raczej do sztubaka ze szkoły milicyjnej, niż 9 do oficera. Machinalnie przejrzał dowód osobisty chłopaka, bąknął coś niezręcznie i odwrócił się na pięcie. Minuty mijały, a akcja nie dawała żadnego rezultatu. Brzeziński kręcił głową na widok każdego zatrzymanego, a w słuchawce radiotelefonu coraz częściej słychać było szpetne przekleństwa. Na domiar złego okazało się, że sprowadzony na miejsce przestępstwa pies nic nie wywąchał. O drugiej Dylak, który ponownie znalazł się w radiowozie, i Kuligowski mieli już serdecznie dosyć bezskutecznego kręcenia się w kółko. Po burzliwej dyskusji przekonali w końcu również Mazurka, że trzeba zrezygnować. Odwieźli Brzezińskiego do domu, przykazując mu surowo, żeby zgłosił się z samego rana do komendy, i zrobiwszy jeszcze rundę w okolicy ogródka jordanowskiego, wrócili na ulicę Żeromskiego. Pełniący obowiązki oficera dyżurnego kapitan Za-wilski powitał porucznika z grobową miną. — No, jesteś nareszcie! — mruknął niechętnie. — Wygląda na to, że pokpiłeś sprawę. — Plama! — odburknął Mazurek. — Żeby to szlag!
— U mnie jeszcze gorzej — westchnął kapitan. — Kiedy wy uganialiście się za tym cholernym amatorem wrażeń seksualnych, ktoś rąbnął mi dwa sklepy. Pomyśl tylko: usiłowanie gwałtu i dwa włamania, a my nie mamy żadnego sprawcy pod kluczem. — Z rezygnacją pokiwał głową. — Oj, da nam stary rano popalić! Porucznik dobrze wiedział, że reakcje komendanta na tego rodzaju wiadomości bywają bardzo gwałtowne, i w tej chwili wolał o tym nawet nie myśleć... — Co z dziewczyną? — zapytał kolegę. — Dokąd ją zawieźli? — Jest na Cegłowskiej — odparł Zawilski. — Pół 44 godziny temu dodzwoniłem się do lekarza. Zapewniał, że nic jej nie będzie. Podobno oprzytomniała jeszcze w izbie przyjęć, a teraz wyrywa się do domu. — Pojadę do niej — zadecydował Mazurek. — Może dowiem się czegoś mądrego. — Zapisałeś sobie jej personalia? — Niby kiedy? — żachnął się porucznik. — No to trzymaj! — oficer dyżurny wyciągnął z kieszeni niewielką karteczkę. — Chwała Bogu, że chłopaki znaleźli przy dziewczynie jakąś legitymację — uśmiechnął się z satysfakcją. — Beata Winiarska, dwadzieścia dwa lata, studentka AWF — przeczytał z niedowierzaniem Mazurek. — I taka dała się zaskoczyć? Niespełna godzinę później, po przełamaniu dosyć zdecydowanych oporów lekarzy i pielęgniarek, porucznik siedział przy łóżku Winiarskiej. Wcześniej, zanim wszedł do separatki, dowiedział się, że dziewczyna została
ogłuszona ciosem w tył głowy i że żadnych innych obrażeń u niej nie stwierdzono. Zdaniem lekarzy uderzenie nie było zbyt silne, chociaż zadano je jakąś pałką lub rurką... Mazurek przez dłuższą chwilę uważnie przyglądał się leżącej. Nawet ładna, skonstatował w duchu. W każdym razie bardzo seksowna... — Jak się pani czuje? — zaczął ostrożnie. — Czy można z panią chwilę porozmawiać? — Niech pan pyta — uśmiechnęła się blado. — Widać mam mocną głowę... — Przyjrzała się pani temu łobuzowi? — Niestety — w jej głosie można było wyczuć zawód. — Szłam sobie Felińskiego i nagle ktoś mnie z tyłu uderzył. Chyba od razu straciłam przytomność i ocknęłam się dopiero w szpitalu. — Naprawdę nic pani nie pamięta? — Podobno tak się czasami zdarza po silniejszym ll uderzeniu w głowę — westchnęła dziewczyna. — Chociaż zaraz! — Nagle zmarszczyła brwi i zaczęła intensywnie się nad czymś zastanawiać. — Coś mi świta, że to jednak było inaczej... — Broniła się pani, krzyczała? — Najpierw ktoś mnie bardzo mocno chwycił — przypomniała sobie z wysiłkiem. — Chciałam się wyrwać i wtedy chyba krzyknęłam. — A co było dalej? — Dostałam po głowie... Tracę tylko czas, pomyślał z zawodem porucznik. Ta mała nic mi nie powie... Wrócił smętny do radiowozu, ale tutaj Kuligowski
przywitał go weselszą nowiną. — Zaraz będziemy mieli drania — zapewnił z przekonaniem. — Zawilski dostał cynk ze Śródmieścia, że na wiadukcie przy Dworcu Gdańskim patrol legitymował niedawno gościa, który kubek w kubek pasuje do naszego rysopisu. — Stary, dobry znajomy — uzupełnił informację Dylak. — Wiesiek Seta. — Przecież on powinien jeszcze siedzieć? — Mazurek z niedowierzaniem pokręcił głową. — Sam zapakowałem go na jakieś dwa lata do pudła. — Zapomniałeś o amnestii — mruknął sierżant. — Odsiedział ptaszek trochę, a resztę mu darowali... — Pamiętasz jego adres? — A jakże! — roześmiał się Kuligowski. — Kto jak kto, ale Seta ma u mnie specjalne względy. Swoją drogą nic dziwnego, żeśmy go nie dorwali. On tam zna każdą dziurę w płocie... — Jedziemy. Kilka minut później radiowóz zatrzymał się cicho przed niewielkim, odrapanym domkiem. Dylak stanął pod drzwiami, a Mazurek i Kuligowski ruszyli biegiem w ciemne podwórko. Jedno z okien parteru było 12 oświetlone. Właśnie pod nim przyczaił się porucznik, a sierżant kucnął trochę dalej, przy płocie. Od strony ulicy doleciało energiczne pukanie Dyla-ka. Przez chwilę wewnątrz domu nikt nie reagował, chociaż Mazurek zauważył, że umieszczone nad nim okno odrobinę się uchyliło. Dylak znowu zastukał, tym razem już chyba pięścią, bo
drzwi aż zadudniły. — Milicja! Otwierać! — krzyknął groźnie. Porucznik odruchowo sprężył się w sobie. Zobaczył, że okno otwiera się na całą szerokość i wyskakują z niego jakieś dwie przygarbione postaci. Błyskawicznie rzucił się do przodu, usiłując zatrzymać jednego z uciekających. Miał już prawie w garści umykającego człowieka, kiedy nagle zrobiło mu się jasno przed oczami, a w ustach poczuł znajomy, słodka wy smak. Z furią rąbnął na oślep lewą ręką i w tej samej chwili uchylił się instynktownie. Raczej wyczuł, niż zobaczył, że przeciwnik traci równowagę. Zrobił krok i bez zastanowienia założył chwyt. Jeszcze jeden, tym razem niewielki wysiłek, i usłyszał ogłuszający trzask łamanych desek i łoskot wywracanego żelastwa... W chwilę później Mazurek przyglądał się obojętnie, jak Dylak wyciąga z jakiejś na poły rozwalonej budki dygocącego ze strachu chłopaka. Drugiego, już z kajdankami na rękach, prowadził Kuligowski. — Wyglądasz, Michał, jakby ci twoja ślubna szkolenie ideologiczne wałkiem wyprawiła — parsknął życzliwie sierżant, oświetlając latarką twarz przyjaciela. — Przyznaj się, na kiedy zaplanowałeś wizytę u dentysty? — Trzeba zobaczyć tę melinę — porucznik udał, że nie dosłyszał uszczypliwej uwagi. — Coś za szybko ptaszki chciały wyfrunąć z gniazdka. Umeblowanie niewielkiego pokoju składało się z dwóch odrapanych krzeseł, starego kuchennego sto 44 łu i zdezelowanego tapczanu. Na wszystkich tych sprzętach leżały w nieładzie różnokolorowe dresy i koszulki, trampki, rękawice bokserskie, części rowerowe...
— Zawilski płakał, że nie wie, kto mu załatwił sklep sportowy, a tu proszę — roześmiał się Kuligowski — mamy dwóch złodziejaszków i fantów za jakieś piętnaście tysięcy! — I kto by pomyślał, że to bracia Dolińscy są tacy zdolni — mruknął Dylak, przyglądając się obu zatrzymanym. — No gadaj, Adam, kto nadał tę robotę? — zwrócił się ostro do starszego. — Ty czy Witek? — A może Seta? — wtrącił się Mazurek. — Będziesz śpiewał czy mam ci pomóc? — Ostentacyjnie pogroził Adamowi Dolińskiemu pięścią. — Ja to pierwszy raz w życiu widzę — na wszelki wypadek zaprzeczył zagadnięty, wskazując porozkładane przedmioty. — Przyszedłem tutaj z braciakiem dosłownie przed minutą. — Łżesz! — wzruszył ramionami Kuligowski. — Jak Boga kocham! — poparł brata drugi Doliński. — My nic nie wiemy o żadnym sklepie. — Łżesz! — powtórzył, tym razem już znacznie ostrzej sierżant. — Ależ, panie władzo! — Adam Doliński uderzył się teatralnym gestem w piersi. — Pan wie, że to kwadrat Sety. My dopiero co przyszli. — Słuchaj, no! — warknął porucznik, którego aż korciło, żeby odwdzięczyć się za rozbitą twarz. — Zrobię ci sprawę o czynną napaść na milicjanta — zagroził. — Już ja się postaram, żebyś nieprędko wyszedł z mamra! — Ależ ja nie wiedziałem, że to pan był pod oknem — zająkał się Doliński. — Ja nie chciałem! — Kto nadał robotę? — ryknął Mazurek, popycha 44 jąc Adama Dolińskiego na ścianę. — Gadaj! Co cię
zamurowało?! — Seta! — jęknął zrezygnowany Doliński. — On wywalił szybę i wlazł do środka, a my z Witkiem tylko odbieraliśmy fanty... — Gdzie się spotkaliście? — Tutaj... Seta kazał nam przyjść przed dziesiątą. — Czekał na was? — 'porucznik starał się nadać teraz swojemu głosowi możliwie obojętny ton. — Przylazł dopiero o pierwszej — pokręcił głową Doliński. — Mówił, że miał drugą robotę. — Jaką? Z kim? — Diabli go wiedzą — zatrzymany bezradnie rozłożył ręce. — Seta nigdy się nam nie tłumaczył... — Gdzie on teraz jest? — Nie wiem... U dziewczyny — poprawił się natychmiast, widząc groźny gest porucznika. — Jadźka Krawczyk, Nowotki osiemnaście. — Na pewno? — Nawijał, że jedzie do niej — wtrącił się drugi Doliński. — Panie władzo — dodał niepewnie — niech pan da Adamowi po ryju, ale nie robi mu sprawy, że pana uderzył... Za ten sklep i tak zdrowo nam się dostanie. — Jeszcze pogadamy — Mazurek zdążył już znacznie złagodnieć. — Jak nie będziecie kręcić, to może daruję... Zgodnie z przewidywaniami Kuligowskiego, Zawilski nie posiadał się z radości. Nie minęło nawet piętnaście minut, kiedy na Mierosławskiego zwaliła się cała milicyjna ekipa. Mazurek mógł teraz bez obawy zostawić Dolińskich pod dobrą opieką i ruszyć na dalsze poszukiwania Sety. Dom znaleźli bez kłopotu, ale minęło sporo czasu, nim otworzyły się przed milicjantami drzwi. Porucz
15 nik ze zdziwieniem spostrzegł w nich chłopca w wieku siedmiu, ośmiu lat. — Panowie są gliny — stwierdził malec rezolutnie. — Wieśka nie ma w domu — zaznaczył na wstępie. — Poszli z Jadźką na prywatkę... — Dawno? — zainteresował się Kuligowski. — Niedawno — ziewnął chłopiec. — Zbudziłem się przez nich. A Wieśka to często panowie szukają — dodał z własnej inicjatywy. — Wiesz, gdzie jest ta prywatka? — zapytał Mazurek. — Nie wiem — z żalem pokręcił głową. — Ale prawda — ożywił się nagle — Jadźka ma w kalendarzyku telefon tej koleżanki. Mogę pokazać. Weszli do środka. Mieszkanie składało się z dwóch niewielkich pokoików i na pierwszy rzut oka było widać, że prócz malca nie ma w nim nikogo. Na regale leżał notes w czarnej okładce. Kuligowski zaczął go właśnie przeglądać, kiedy chłopiec zmienił nagle front. — Siostra nie kazała mówić, gdzie idą — oświadczył stanowczo. — Nie powiem. — Ale przecież chciałeś nam pomóc znaleźć Wieśka — łagodnie zagadnął porucznik. — Chciałem, bo go nie lubię — odparł szczerze. — Bije mnie i krzyczy... Ale siostra nie kazała mówić — powtórzył uparcie. — Masz dychę — zaproponował oficer, wyciągając z kieszeni monetę. — Kupisz sobie cukierków. — Nie chcę — pokręcił głową malec. — Siostra zlałaby mnie... — My jej nie powiemy — zapewnił Mazurek.
— Nie... — A może chcesz przejechać się radiowozem? — kusił porucznik. — E tam! — chłopiec pogardliwie wzruszył ramio 16 nami. — Wujek Janusz, jak przyjeżdża do mamusi, wozi mnie na motocyklu. — A gdzie jest twoja mamusia? — zapytał cicho Mazurek. — Pracuje. — A tatuś? — Ja nie mam tatusia — odparł malec jakoś dziwnie obojętnie. — Co to jest? — wskazał nagle na kolorowy sznurek wystający z kieszeni munduru sierżanta. — Gwizdek. — Kuligowski pomyślał z nadzieją, że może tym przekupi chłopca. — Podoba ci się? Malec przez dłuższą chwilę obracał w dłoni niewielki milicyjny gwizdek. Widać było, że aż śmieją mu się do niego oczy. — Ładny — powiedział z zachwytem. — Chcesz go? — zapytał sierżant. — Chcę — zdecydował się natychmiast. — A pokażesz telefon? — Pokażę... Ustalenie adresu było teraz kwestią zaledwie kilku minut. Okazało się zresztą, że milicjanci nie muszą nawet daleko jechać. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Seta przebywał w jednym z domów przy ulicy Stawki. Mieszkanie było na czwartym piętrze. Funkcjonariusze nasłuchiwali długo, ale spoza drzwi dochodziły tylko bardzo ciche dźwięki jakiejś melodii płynącej z radia lub magnetofonu. Wreszcie Dylak zdecydował się nacisnąć
dzwonek. Po chwili zrobił to drugi raz, tyle że dłużej nie zwalniał przycisku. W środku ktoś się poruszył. Usłyszeli czyjeś kroki w przedpokoju i niski, chrapliwy damski głos: — Kto, do cholery? — Adam Doliński — wyszeptał spiesznie Kuligowski. — Braciaka mi gliny capnęły — dodał, jak gdyby na swoje usprawiedliwienie. 2 — Dzwonek z Napoleonem 44 Rozległ się suchy szczęk zamka i zaraz po tym w otwartych drzwiach zobaczyli tęgą, niechlujnie ubraną dziewczynę. Na widok milicjantów wybuchnę-ła głupkowatym, pijackim śmiechem, usiłując jednocześnie zasłonić sobą wejście. Zanim jednak zdążyła cokolwiek powiedzieć, Kuligowski pchnął ją bezceremonialnie i wpadł do środka. Mazurek i Dylak bez namysłu ruszyli w jego ślady. Jakiś ledwo trzymający się na nogach i ziejący na kilometr alkoholem chłopak cofnął się w popłochu do łazienki, ale funkcjonariusze nawet nie zwrócili na niego uwagi. Trzy sekundy i znaleźli się w pokoju... W kącie na materacu spały, skulone pod brudnym, powycieranym płaszczem, dwie, sądząc z wyglądu, bardzo młode dziewczyny. Obok nich siedział ostrzyżony prawie „na zero" chłopak i spoglądał bezmyślnie to na trzymaną przez siebie pustą butelkę po wódce, to na dziwnie nie pasujące do otoczenia, zupełnie nowe radio tranzystorowe. Porucznik Mazurek pewnym krokiem podszedł do dużej, stojącej naprzeciwko wejścia szafy. Rzucił jeszcze okiem na szykującego kajdanki Dylaka i zdecydowanym ruchem szarpnął drzwi.
— No, Seta, przyjdzie trochę posiedzieć! — powiedział z nie ukrywaną satysfakcją. — Zbieraj się, jedziemy do komendy! II Dochodziła godziny ósma. Porucznik Michał Mazurek z wyraźną niechęcią wpatrywał się w bezczelnie uśmiechniętą twarz Wieśka Sety, bezskutecznie usiłując znaleźć argument, który by tamtego przekonał. 44 — Jak Boga jedynego kocham, panie władzo! — nie wiadomo który już raz z rzędu powtórzył zatrzymany. — Mówi pan, że walnąłem sklep sportowy. Zgoda — skinął głową, nie okazując żadnego zakłopotania. — Zgarnął pan fanty, przypucowały mnie klaj-niaki, z którymi robiłem skok, więc ja nie mam pretensji. Ale w tę babkę mnie pan nie wrobi — oświadczył stanowczo. — Po cholerę mi zresztą byłoby dymać kogoś na trawce, skoro widział pan, że miałem wygodny materacyk — oblizał się obleśnie. — Co to, Seta dziwki sobie nie umie załatwić „czy co? — Co robiłeś pomiędzy dwudziestą drugą a północą? — upierał się Mazurek. — Spacerowałem po parku i liczyłem drzewka — zatrzymany obojętnie wzruszył ramionami. — Jak mi pan koniecznie będzie chciał coś przylepić, to alibi w sądzie się znajdzie — bezczelnie spojrzał porucznikowi w oczy — ale teraz nic nie pamiętam... Oficer zacisnął pięści ze złością, ale szybko się opanował. Koledzy lojalnie uprzedzali go, że wystarczy podnieść trochę głos, a Seta zacznie natychmiast trąbić na wszystkie strony o wymuszaniu wyjaśnień. — Słuchaj no — zaczął z innej beczki. — Jeżeli nie ty
napadłeś na dziewczynę, to zrobił to ktoś inny. Tym razem drania spłoszyli, ale on może znowu spróbować... — Jak spotkam pod celą tego faceta, to mordę mu skuję, że go rodzona mamusia nie pozna — roześmiał się zatrzymany. — W końcu przez niego pan mnie przyskrzynił, no nie? Ale złapać to go pan musi sam. Takie jest życie... Mazurek zmełł w ustach przekleństwo. Włamanie do sklepu sportowego obchodziło go teraz tyle co zeszłoroczny śnieg, a o napadzie na Winiarską nic nowego się nie dowiedział. Widząc, że rozmowa z" Setą nie prowadzi do niczego, zdecydował się odprowadzić go 219 do aresztu. Kiedy miał już wstać zza biurka, w drzwiach pojawił się Kuligowski. — Przywiozłem ci Brzezińskiego — ziewnął szeroko — a sam idę do domu — skinął porucznikowi na pożegnanie. — Najwyższy czas, żeby się przespać... — Po drodze odprowadź jeszcze naszego „gościa" gdzie trzeba — Mazurek zmęczonym gestem wskazał sierżantowi podejrzanego. — A przy okazji powiedz, żeby profos przygotował okazanie... Oficer nie czuł jakoś skrupułów, że wyręcza się kolegą, ale na wszelki wypadek zaczął ostentacyjnie przeglądać swoje notatki. Kuligowski bez słowa klepnął Setę po ramieniu, dając mu znak, że przesłuchanie skończone i należy zmienić lokum. Brzeziński nie powiedział porucznikowi właściwie nic nowego. Przedstawił się, że jest mikrobiologiem i pracuje w Uniwersytecie Warszawskim. Nie omieszkał też zaznaczyć na samym wstępie, że ma czas tylko do godziny
dziesiątej, bo później czekają go jakieś bardzo ważne zajęcia w laboratorium, a zaraz potem wyjeżdża do Krakowa na sympozjum naukowe poświęcone zakażeniom gronkowcami. — Całe szczęście, że mam własny samochód — bezradnie rozłożył ręce — bo inaczej nie wiem, jak bym zdążył z tym wszystkim... — Może jednak wrócimy do wczorajszego zajścia — przerwał mu Mazurek. — Panie poruczniku — Brzeziński uśmiechnął się z wyraźnym zakłopotaniem. — Ja naprawdę niewiele mogę panu pomóc. Wracałem do domu z małej przyjacielskiej bibki i nagle usłyszałem krzyk kobiety. Pomyślałem, że zaczepił ją jakiś łobuz i pośpieszyłem 20 w stronę, z której dobiegło wołanie. Wzrok mam nie najgorszy, więc zobaczyłem wysokiego mężczyznę jak dobierał się do dziewczyny. Sęk w tym, że on mnie również zauważył i po prostu uciekł. Chwilę później nadjechał radiowóz, a resztę pan zna... — Jak daleko był pan od tego mężczyzny w chwili, gdy usłyszał pan krzyk? — Czterdzieści, może pięćdziesiąt metrów — odparł niepewnie mikrobiolog. — Dokładnie nie pamiętam... — A rozpoznałby go pan? — Czy ja wiem... — zawahał się. — Twarzy nie widziałem. Na pewno był szczupły i miał koszulę w kratkę... — W każdym razie nie zawadzi spróbować. — Oczywiście. Mazurek zaprowadził Brzezińskiego do aresztu. Po przeciwnej stronie kraty na korytarzu stało w rzędzie trzech
wysokich, młodych mężczyzn... — Bardzo żałuję, panie poruczniku — westchnął bezradnie mikrobiolog — ale chyba nie znam żadnego z nich. Po twarzy Sety przemknął ledwo dostrzegalny uśmieszek. Oficer zauważył go, ale w tej chwili nie miało to już większego znaczenia. Pożegnał Brzezińskiego, życząc mu szczęśliwej podróży, a sam z ciężkim sercem ruszył do gabinetu naczelnika wydziału. — Co proponujesz? — major Kłosiński był najwyraźniej bardzo zatroskany opowieścią o wydarzeniach minionej nocy. — Wystąp do prokuratora z wnioskiem o areszt dla Sety za włamanie do sklepu sportowego — odparł sennie Mazurek. — Facet siedział już za kradzieże, więc z uzyskaniem sankcji nie powinno być żadnego kłopotu. — To się rozumie, ale co dalej? — Nie wiem, później coś wymyślę — porucznik 44 ziewnął ostentacyjnie. — Dobrze by było, gdyby pochodzili trochę za tym chłopcy z kryminalnego, chociaż mówiąc szczerze, nie dałbym złamanego szeląga, że to właśnie Seta załatwił Winiarską. — Diabli wiedzą — z powątpiewaniem pokręcił głową major. — Rany boskie! — spojrzał nagle na zegarek. — Ty masz dzisiaj wolne, a ja cię trzymam. Smaruj do domu! — No, to serwus! — Mazurek bez sprzeciwu ruszył ku drzwiom. — Znaczy do poniedziałku? — Jak to do poniedziałku? — Kłosiński zmarszczył brwi. — Przecież dzisiaj jest dopiero piątek? — Chyba nie wyobrażasz sobie, Jasiu, że ja przez całą noc tyrałem w czynie społecznym? — zaperzył się porucznik.
— Już i tak w tym roku podarowałem ci kilka dni... — Niech ci będzie — machnął ręką naczelnik. — Uciekaj do domu, tylko szybko, żebym się nie rozmyślił! III Ledwo porucznik Mazurek przestąpił próg komendy, gdy wpadł na niego jak burza major Kłosiński. — Gdzie ty się do jasnej cholery podziewasz?! — ryknął z furią na samym wstępie. — Już pół godziny wydzwaniam, jak kto głupi do ciebie! Pan porucznik wyleguje się do góry brzuchem, a tymczasem jakiś zboczeniec morduje i gwałci! Mazurek dyskretnie rzucił okiem na zegarek. Do ósmej brakowało jeszcze kilka minut, ale wolał nie odpowiadać. Zrobiło mu się po prostu wstyd, że dał się wyprowadzić w pole, posądzając Setę o napad na 44 Winiarską. Poza tym znał dobrze swojego szefa i wiedział, że nie ma sensu z nim dyskutować, dopóki się tamten nie wyładuje. — Siadaj w samochód i natychmiast zasuwaj na Tucholską! — ostro zadecydował naczelnik. — Na miejscu jest już Wcisławski z kryminalnego. — Tak jest... — Dzisiaj, kilka minut po siódmej ktoś znalazł trupa kobiety w śmietniku — nieco spokojniejszym głosem poinformował porucznika Kłosiński. — Podobno wygląda to na zabójstwo na tle seksualnym... Mazurek, nie namyślając się, ruszył do wyjścia. Po drodze usłyszał jeszcze, że szefa ściągnęli wcześniej do komendy, tak że nie zdążył nawet zjeść śniadania... Na ulicy Tucholskiej byli już technicy z wydziału kryminalnego i przewodnik z psem. Całą akcją kierował
rosły chorąży z sumiastym wąsem. — Serwus, Michał! — zawołał gromko na powitanie porucznika. — Cholernie śmierdząca sprawa. — Spodziewam się — niechętnie mruknął Mazurek. — Mam nadzieję, że fotki gotowe? — Chłopaki ópstrykali już wszystko co trzeba — skinął głową Wcisławski. — A trupa nie dałem zabrać — znacząco wskazał na stojący kilkadziesiąt metrów dalej samochód z zakładu pogrzebowego — przed twoim przyjazdem. Porucznik rad nierad ruszył do śmietnika. W środku panował okropny zaduch, ale oficer, pokonując obrzydzenie, zmusił się do dokładnych oględzin. Prawdę mówiąc, wszystko wyglądało z grubsza tak, jak się tego spodziewał. Pomiędzy blaszanymi pojemnikami leżała na wznak wysoka, dość szczupła, na oko sądząc trzydziestoletnia kobieta. Była prawie naga, a strzępy bielizny, bluzki i spódnicy walały się dookoła po całym śmietniku. — Rąbnął ją w lewą skroń — chorąży wskazał na 23 podłużną, pełną zakrzepłej krwi ranę. — Lekarz twierdzi, że babka leżała tu jakieś dziesięć godzin... — Dopilnowałbyś, Andrzej, sekcji — zaproponował Mazurek. — Dokładny czas zgonu, wymazy z pochwy, rodzaj uszkodzeń ciała... — Mogę zaraz podskoczyć do Zakładu Medycyny Sądowej — Wcisławski nie oponował. — Trzymaj się! Zostajesz sam na gospodarstwie. — Aha, i przekręć do komendy — przypomniał sobie porucznik. — Niech zrobią zestawienie wszystkich
podejrzanych o gwałty w ciągu ostatnich trzech lat. Na razie wystarczy chyba z Żoliborza, bo ten zboczeniec twardo trzyma się naszego terenu... Chorąży wyszedł ze śmietnika i Mazurek chciał już podążyć za nim, gdy wśród strzępów ubrania zabitej spostrzegł coś, co przykuło jego uwagę. — Co ślepemu po oczach! — sapnął ze złością. — Tyle czasu się w tym babrzą i nie widzą... Dawać no tu psa! — huknął na całe gardło. Przewodnik ostrożnie wziął na patyk dużą, męską chustkę do nosa i podsunął ją swojemu podopiecznemu. Pies przez dłuższą chwilę obwąchiwał ją starannie, aż wreszcie sapnął na znak, że jest już gotów. Wolno okrążył kilka razy śmietnik i nagle zjeżyła mu się sierść. Przewodnik wprawnie owinął sobie wokół dłoni linkę, do której wcześniej przypiął swego pupila, i biegiem puścił się za nim. — Nie zaszkodzi sprawdzić, co kundel wyniucha — postanowił porucznik. Bez namysłu ruszył ostro do przodu. Na początku, mimo swoich czterdziestu lat, radził sobie całkiem dobrze, nie ustępując ani na krok młodszemu blisko o połowę przewodnikowi. Dopiero po kilku minutach zaczęło brakować mu oddechu, ale właśnie wtedy pies zatrzymał się przed wejściem do jednego z bloków przy Wisłostradzie. 24 — Cholera jasna! — zaklął ze złością przewodnik, zadzierając do góry głowę. — Igła w stogu siana — zgodził się Mazurek, spojrzawszy sceptycznie na wieżowiec.
— Co robimy, panie poruczniku? — Ty, synku, możesz wracać — westchnął oficer — a ja spiszę sobie towarzystwo z tej klatki. Pewno guzik z tego będzie — dodał cicho do siebie, oglądając listę lokatorów, na której figurowało kilkadziesiąt nazwisk. Kiedy Mazurek wrócił na Tucholską, nie było już tam ani Wcisławskiego, ani zwłok zamordowanej kobiety. Oczekiwała go natomiast pewna niespodzianka. Na siedzeniu w radiowozie zobaczył starannie opakowaną w folię niewielką, gazową zapalniczkę. — Facet zostawił na tym swoje paluszki — z tryumfem oznajmił technik. — Odbitki będą jak się patrzy! Gdyby tak jeszcze znaleźć to, czym ten zboczeniec ogłuszył jedną i zabił drugą kobietę, pomyślał z nadzieją oficer. Było już dobrze po czternastej, kiedy umorusani i zmęczeni milicjanci wrócili do komendy. Przewrócili do góry nogami cały śmietnik, ale prócz chustki do nosa i zapalniczki nic więcej nie znaleźli. Mówiąc szczerze, Mazurek i tak był bardzo zadowolony. W końcu mogli przecież wrócić z niczym. Wcisławski również dobrze się spisał. Po długich targach przekonał szefa Zakładu Medycyny Sądowej, żeby sekcję zrobiono poza kolejnością. — Oberwała czymś tępym i wąskim w skroń — relacjonował porucznikowi. — Podobnie jak Winiarska, tylko znacznie mocniej. Medycy twierdzą prawie na sto procent, że zgon musiał nastąpić natychmiast. — O której? 44 — Między dwudziestą drugą a dwudziestą trzecią trzydzieści.
— Dobrał się do niej? — W tym właśnie problem — zasępił się Wcisławski. — Na udach miała pełno obrażeń, ale wyglądało na to, że ten łobuz szarpał ją już po śmierci. Lekarze nie umieją się wypowiedzieć, czy miał z nią stosunek... — Wymaz z pochwy wzięli? — Owszem, ale na wyniki trzeba będzie trochę poczekać. — No tak, oni nie lubią się śpieszyć — porucznik nie mógł się jakoś powstrzymać od uszczypliwej uwagi. — Masz ten wykaz, o który cię prosiłem? — Żartujesz?! — żachnął się chorąży. — Dobrze będzie, jeżeli dziewczyny z kartoteki zrobią to do jutra. — W takim razie dawaj personalia tej babki. Ustaliłeś, co to za jedna? — Nie było kiedy — Wcisławski bezradnie rozłożył ręce. — Wiem tylko, że rozwiodła się dwa lata temu, mieszkała ostatnio przy Krasińskiego, a pracowała w bibliotece przy Próchnika... Mazurek wziął do ręki podany przez chorążego dowód osobisty i nagle z niedowierzaniem przetarł oczy. — Ki diabeł? — mruknął. — Barbara Brzezińska? — A co w tym dziwnego, że Brzezińska? — Wcisławski spojrzał na kolegę pytająco. — Bo właśnie Zbigniew Brzeziński był świadkiem napadu na Winiarską. — Czyżby jej były mąż? — zamyślił się chorąży. — Muszę ja go wziąć na spytki — zadecydował porucznik. — Dobrze by było wybrać się też do mieszkania Brzezińskiej. Może tam coś znajdę? — No to chodźmy, we dwóch zawsze raźniej —? zaproponował chorąży. — Gdzie najpierw?
44 — Na Krasińskiego. Pan mikrobiolog może poczekać. Drzwi otworzyła im niziutka, drobna staruszka. Śmietnik na ulicy Tucholskiej, w którym znaleziono zwłoki Brzezińskiej, był oddalony zaledwie o kilkaset metrów, więc Genowefa Zacharek zdążyła już dowiedzieć się o wszystkim. — Co za nieszczęście! — zaczęła biadolić od samego progu. — Pani Basia to była taka sympatyczna, grzeczna osoba! A jak się cieszyła, że niedługo będzie miała wreszcie własne mieszkanie, ale nie pozwolili jej doczekać... — Czy dawno wprowadziła się do pani? — zagadnął Mazurek. — Jakiś rok temu, może trochę więcej — z zakłopotaniem podrapała się w głowę staruszka. — Już wiem! — przypomniała sobie nagle. — W kwietniu zeszłego roku. — Nie wie pani przypadkiem, gdzie mieszkała wcześniej? — podchwycił Wcisławski. — Pani Basia chyba nigdy mi nie mówiła... To znaczy, gdzieś pod Warszawą — poprawiła się zaraz — ale nie pamiętam już gdzie... — Wiedziała pani, że jest rozwiedziona? — Ile się ona, bidula, nacierpiała i napłakała przez tego swego asystencika — staruszka załamała ręce. — Podobno żadnej spódniczce nie przepuścił. Taki był łajdak! — Gniewnie potrząsnęła pięścią. — No, ale po rozwodzie to już, chwała Bogu, pani Basia od niego odpoczęła. Nawet się tutaj nie pokazał... — Czy pani lokatorka miała bliższych przyjaciół, jakieś koleżanki? — teraz porucznik zaczął zadawać pytania. — A jakże! — przytaknęła gorliwie. — Miała nawet
narzeczonego. To znaczy dwóch... — odrobinę się speszyła, ale szybko zaczęła mówić dalej. — Obaj 27 naprawdę przyzwoici i kulturalni panowie. Jeden lekarz, słyszałam, że bardzo dobry chirurg. W Warszawie pracuje, ale i do Gdańska często jeździ, proszę panów. Pan Czesław Fijałkowski — nazwisko wypowiedziała z wyraźnym szacunkiem. — A tego drugiego pani zna? — Też porządny człowiek — odparła z przekonaniem. — Inspektor z Sanepidu. Pani Basia znała go podobno jeszcze wcześniej i mieli się nawet pobrać, ale zjawił się pan doktor. Kwiatki za każdym razem przynosił, do Bułgarii ją zabrał, no i z inspektorem się popsuło. — Często tu przychodzili? — Pan Żmichowicz to prawie codziennie. Ustawiał tego swojego fiata pod oknem i wysiadywał do północy. Dopiero dwa miesiące temu spotkał się tutaj z panem Fijałkowskim i była straszna awantura — staruszka z wyraźną dezaprobatą pokręciła głową. — Tacy kulturalni panowie, a wykrzykiwali, że aż wstyd powtórzyć. — Czy ktoś jeszcze odwiedzał panią Brzezińską? — Żeby nie skłamać, to chyba tylko pani Halinka. Pracowały razem w bibliotece. — Zacharkowa w zamyśleniu zmarszczyła brwi. — Ostatni raz widziałam ją ze trzy miesiące temu... — To była jakaś bliższa przyjaciółka? — Raczej nie. - — Mam jeszcze jedno pytanie — zastanowił się oficer. — Czy pani lokatorka paliła papierosy? — Ależ skąd! — zaprzeczyła gwałtownie staruszka. —
Nigdy nie przyjęłabym jej do siebie! — Nie będziemy już pani przeszkadzali. Czy można rzucić okiem na pokój Brzezińskiej? — Proszę bardzo... Mazurek i Wcisławski z zapałem zabrali się do przetrząsania szuflad i pudełek. Barbara Brzezińska 28 nie należała do osób o pedantycznym usposobieniu i w pokoju panował okropny bałagan. Części garderoby walały się razem z kosmetykami, starymi listami i książkami. Znaleźć w tym cokolwiek było bardzo trudno, toteż robota posuwała się milicjantom opornie. Kiedy skończyli, za oknami panował już zmrok. Ich łupem padły dwa kalendarze, plik listów i cała sterta luźnych zapisków. Porucznik z ciężkim westchnieniem wpakował to wszystko do swojej teczki, funkcjonariusze pożegnali się ze staruszką i wyszli. Kilkanaście minut później byli już na ulicy Lechonia, u Brzezińskiego. Mikrobiolog nie taił swojego zaskoczenia na widok milicjantów. — Pracujecie chyba przez całą dobę — zapraszającym gestem wskazał przytulne foteliki przy niewielkim stoliku. — Widziałem panów w akcji nocą, rano, a teraz jest wieczór... Następnym razem spotkamy się pewno w południe! — roześmiał się ze swojego żartu. — Cóż poradzić — rozłożył ręce Mazurek. — Służba nie drużba... — Może herbaty? — zaproponował mikrobiolog. — Przepraszam za nieporządek. Cóż, kawalerskie gospodarstwo aż się prosi o panią domu. Prawdę mówiąc mam nawet kogoś na oku, ale zanim sfinalizuję swoje
matrymonialne zamiary, muszę radzić sobie sam. W tej sytuacji mieszkanie rzadko widuje szczotkę — oświadczył z rozbrajającą szczerością. — Więc jak, napijecie się panowie? Nie odmówili. Kiedy i gospodarz rozsiadł się w fotelu, a przed każdym stała filiżanka mocnej herbaty, porucznik przystąpił do rzeczy. — Pan już był kiedyś żonaty? — zapytał swobodnie. — Tak, byłem — Brzeziński wyraźnie zmarkot-niał. — Widzi pan, w życiu nie zawsze się układa. Ja 44 miałem pecha — stwierdził ponuro. — Trzy lata się przemęczyłem i w końcu wziąłem rozwód... — Rozstali się państwo bez dodatkowych zgrzytów? — Na nasz wniosek sąd nie orzekał o winie — rzeczowo wyjaśnił mikrobiolog. — Uznaliśmy, że wywlekanie różnych brudów z życia osobistego byłoby bezsensowne... — Utrzymywał pan później z byłą żoną jakieś kontakty? — Absolutnie żadnych — zaprzeczył stanowczo. — Ale co to wszystko ma do chuligana, którego przepłoszyłem w piątek? — zdziwił się Brzeziński. — Najprawdopodobniej bardzo wiele — westchnął Mazurek. — Widzi pan, muszę pana zawiadomić, że Barbara Brzezińska nie żyje. — Nie żyje? — mikrobiolog zmarszczył brwi, jak gdyby nie mógł zrozumieć sensu usłyszanych przed chwilą słów. — Jakaś choroba? Wypadek...? — Została zabita — twardo powiedział porucznik. — Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. — To straszne! — Brzeziński wstał. — Nie widziałem jej od blisko dwóch lat, a już i wcześniej nie mieliśmy z sobą
wiele wspólnego — nerwowo przygryzł wargi — ale wszystko jedno, nigdy nie życzyłbym jej takiego losu. — Na moment ukrył twarz w dłoniach, lecz nagle zrozumiał właściwy cel wizyty, bo spojrzał badawczo na milicjantów. — Czy zabił ją ten sam człowiek, którego wtedy widziałem? — Wiele na to wskazuje... — Proszę więc mną dysponować — oświadczył zdecydowanie mikrobiolog. — W końcu Barbara nie była mi zupełnie obca... Choćbym miał jeździć z panami kilka nocy pod rząd... — Nikt tego od pana nie wymaga — wtrącił się Wcisławski. — Oczywiście, jeżeli zajdzie potrzeba identyfikacji, to pana poprosimy. 44 — Powiedziałem już, że jestem do dyspozycji — powtórzył Brzeziński. — Naprawdę chciałbym pomóc. — A może opowiedziałby pan nam trochę o swojej byłej żonie — poprosił porucznik. — Nigdy nie wiadomo, co w śledztwie może się przydać... — No cóż — zamyślił się gospodarz. — Barbarę poznałem chyba z dziesięć lat temu. Byłem wtedy świeżo upieczonym asystentem, a ona wychodziła właśnie za mąż za mojego przyjaciela Wacława Miłowicza... Prawdę mówiąc, zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Ładna, zawsze elegancka... Często bywałem u nich i w końcu zaczęli mnie traktować jak członka rodziny — uśmiechnął się blado na samo wspomnienie. — Wacław zginął w wypadku samochodowym. Po jego śmierci nadal odwiedzałem Barbarę. Któregoś dnia postanowiliśmy się pobrać. Jeśli chodzi o mnie, o moją decyzję w tej sprawie, to wypłynęła
ona trochę ze współczucia i chęci udzielenia Barbarze jakiejś pomocy... — Czy była lojalna wobec Miłowicza? — Trudno mi powiedzieć — zawahał się. — Myślę, że chyba tak... — A w stosunku do pana? — Przez kilka miesięcy — odparł niechętnie mikrobiolog. — Później, niestety, przygoda goniła przygodę. Przyznam się, że byłem całkowicie zaskoczony. Wcześniej nigdy bym Barbary o coś takiego nie podejrzewał. — Czy lubiła zawierać jakieś podejrzane znajomości? — Przeważnie nie widywałem przyjaciół Barbary — uciął ostro Brzeziński. — Panowie wybaczą, ale na ten temat wolałbym raczej nie mówić. Funkcjonariusze spojrzeli po sobie, ale widać doszli do wniosku, że nie ma sansu przeciągać wizyty, bo wstali i zaczęli się żegnać. Mazurek, stojąc już w drzwiach, odwrócił się jeszcze do Brzezińskiego. 31 — Przepraszam, nie zapytałem, jak udała się panu podróż? — Dziękuję. Zakażenia gronkowcami to moja specjalność — uśmiechnął się gospodarz. Pisałem z tego pracę doktorską — dodał, widząc zdziwioną minę milicjanta. — Na sympozjach jest zawsze okazja do wymiany poglądów, zasłyszenia nowinek ze świata naukowego... Przyznaję, że i ja dowiedziałem się w Krakowie wiele ciekawych rzeczy z mojej dziedziny. — Czyli wszystko ułożyło się po pana myśli... — Niezupełnie — potrząsnął głową Brzeziński — i to przez pana kolegów... To znaczy, oczywiście, ja sam zawiniłem — poprawił się natychmiast.
— Co się stało? — Wracałem z Krakowa w nocy. O piątej nad ra-t nem przejeżdżałem przez Grójec i zabawiłem się w rajdowca... Kosztowało mnie to pięćset złotych. O, proszę — wyciągnął z kieszeni mandat i podał go porucznikowi. — Okazuje się, że pośpiech nie zawsze popłaca. IV — Myślałem, że będzie więcej tegJ towarzystwa - Mazurek z uwagą przeglądał kartkę zapełnioną maszynowym pismem. — Niby fakt, że wyroki za gwałty są wysokie i część nygusów jeszcze siedzi, ale... — Chwała Bogu! — mruknął Wcisławski. — Maszl Michał, pojęcie, co by się działo, gdyby ktoś ich nagle wszystkich po wypuszczał?! — Tak czy inaczej masz tylko kilka nazwisk dJ sprawdzenia... 32 — Łatwo powiedzieć — westchnął chorąży — ale dla mnie to robota na kilka dni. Przecież żaden ci się z własnej woli nie przyzna, że załatwił dwie dziewczyny. — Jeżeli stary da kogoś do pomocy, to raz-dwa się zorientujesz, który z tych ptaszków ma alibi, a który nie. Jak to ustalisz, będziemy się dalej martwić. — No to lecę! Aha! — przypomniał sobie w ostatniej chwili Wcisławski. — Ustaliłem dwie sprawy. — Tak — zainteresował się porucznik. — Sprawdziłem w drogówce, że Brzezińskiemu faktycznie wlepili wczoraj mandat w Grójcu. — Znaczy facet jest czysty? — Na to wygląda. — A ta druga sprawa?
— Wczoraj jeden z chłopaków wybrał się na AWF. Powiedzieli mu, że Winiarska jest przeciętną studentką, ale jakichś poważniejszych kłopotów z zaliczeniami nigdy nie miała — zrelacjonował sucho chorąży. — Rano widziałem się z dzielnicowym. Nigdy nie było na dziewczynę żadnych skarg, nie utrzymywała też podej rżanych kontaktów... — Mądrzejsi to my przez to nie jesteśmy — sarkastycznie zauważył Mazurek. — Cóż poradzić... Trzasnęły drzwi i porucznik został w pokoju sam. Tego dnia, podobnie zresztą jak i Wcisławski, przyszedł do komendy znacznie wcześniej niż zazwyczaj. Męczyło go, że w sprawie zabójstwa Brzezińskiej wie prawie tyle, co nic... Tak, nie najlepiej to idzie, pomyślał. Gdyby tak... Nie dokończył rozpoczętej myśli, gdyż stojący na biurku telefon rozdzwonił się hałaśliwie. — Ktoś do ciebie, Michał — zachrypiał w słuchawce głos oficera dyżurnego. — Jakiś Żmichowicz. — Dawaj go! — Mazurek aż podskoczył na krześle. 3 — Dzwonek z Napoleonem 44 W chwilę później siedział przed nim wysoki, szczupły mężczyzna. Mimo, że ciemne włosy przyprószyła mu już trochę siwizna, wyglądał najwyżej na trzydzieści kilka lat. — Dowiedziałem się, że to pan prowadzi śledztwo — zaczął z wyraźnym wysiłkiem — i przyszedłem. Barbara była moją przyjaciółką. Mieliśmy się pobrać... — Wiem — porucznik skinął poważnie głową. — Chciałem złożyć zeznanie — Zmichowicz nerwowo przygryzł wargi, wpatrując się niepewnie w twarz milicjanta — że widziałem ją w niedzielę wieczorem.
Odwiozłem Barbarę prawie pod sam dom i tam ją zostawiłem. To moja wina! — wybuchnął nagle. — Gdybym ją odprowadził do drzwi, żyłaby jeszcze! — Mężczyzna trochę histerycznym gestem zakrył rękami twarz i przez dłuższą chwilę siedział zupełnie nieruchomo. — Która to była godzina? — zapytał cicho Mazurek. — Piętnaście, może dwadzieścia minut po dziesiątej. — Zawsze wysadzał pan Brzezińską pod domem? — Bardzo rzadko — Zmichowicz energicznie zaprzeczył. — Najczęściej wstępowałem jeszcze na chwilę... Widzi pan, posprzeczaliśmy się i pojechałem do siebie. — Poszło o Fijałkowskiego? — Skąd pan wie? — mężczyzna nie krył swojego zdziwienia. — Tak, to on był powodem awantury. Ja znałem Barbarę od wielu lat. Życie jej się nie układało, a poprzednie małżeństwo było po prostu pomyłką... W jakiś czas po rozwodzie zaczęliśmy się częściej spotykać i w końcu zaproponowałem, żeby wyszła za mnie. Data ślubu była już prawie ustalona, kiedy ziawił się ten doktorek — ironicznie wydał usta. — JNie mam pojęcia, czym on jej zaimponował, w każdym razie zaczęm prowadzić podwójną grę. Tłu 44 maczyłem, prosiłem, ale nic nie pomogło. Wreszcie postawiłem sprawę twardo: albo on, albo ja... — Kogo wybrała? — Znowu chciała wykręcić kota ogonem — bezradnie rozłożył ręce. — A pan? — Powiedziałem jej, że czekam na telefon do poniedziałku wieczorem, i odjechałem.
— Nic podejrzanego nie rzuciło się panu w oczy? — Nie zostawiłbym jej przecież — żachnął się Zmichowicz. — To chyba jasne... — Tak, oczywiście. — Porucznik zamyślił się głęboko. — A wcześniej, kiedy pan poprzednio spotkał się z Brzezińską? — Jakieś dziesięć dni temu. — W ten czwartek nie widział jej pan? — Nie. Na początku tygodnia dostałem pilną robotę. Po całych dniach uganiałem się po barach szybkiej obsługi, a wieczorami pisałem sprawozdania. Właściwie to aż do niedzieli nie miałem czasu nigdzie się ruszyć... — I jeszcze jedno — rzucił Mazurek dość obojętnym tonem. — Czy nazwisko Winiarska coś panu mówi? — Raczej nie. — Zmichowicz zmarszczył brwi i przez chwilę intensywnie się nad czymś zastanawiał. — Chyba nigdy nie zetknąłem się z osobą o takim nazwisku. — Myślę, że na razie to wszystko — uśmiechnął się przyjaźnie porucznik — chociaż nie wykluczam, że będę musiał pana jeszcze niepokoić... — Zgłoszę się na każde wezwanie — oświadczył gorliwie mężczyzna, podnosząc się z krzesła. — Barbarze życia to nie przywróci, ale bardzo chciałbym, żeby pan znalazł winnego. Zaraz po wyjściu Żmichowicza Mazurek niecierpli 335 wie wykręcił numer telefonu Zakładu Medycyny Sądowej. Miał sporo szczęścia, bo słuchawkę podniósł akurat lekarz, który przeprowadzał sekcję Brzezińskiej . — Sprawdziłem bardzo dokładnie, panie poruczniku —
zapewnił milicjanta — pobrałem wymaz z pochwy, ale nigdzie nie znalazłem nawet cienia plemników. Nie chciałbym panu nic sugerować, ale tak prywatnie, to na kilometr czuję tutaj sadystę albo kogoś z nerwicą seksualną. — Niestety, ja też — westchnął Mazurek, odkładając słuchawkę. Drzwi pokoju otworzyły się z trzaskiem i do środka wszedł naczelnik Kłosiński. — Masz już coś? — zapytał bez żadnych wstępów. — Wszystko, oprócz sprawcy — sapnął ze złością porucznik. — To żle — zasępił się major. — Prokuratura podniosła raban, że na Żoliborzu grasuje jakiś zboczeniec, a milicja nic nie robi, żeby go złapać. — Niech mi powiedzą, jak to zrobić, a daję słowo, że w pięć minut uwinę się ze wszystkim — wzruszył ramionami porucznik. — Zaraz przyjedzie do komendy prokurator — niecierpliwie machnął ręką Kłosiński. — Wolałbym, żebyś mu sam wszystko wyjaśnił. — Od reprezentacji jesteś ty. — Mazurkowi z czasów pracy w wydziale kryminalnym pozostała wyraźna niechęć do kontaktów z prokuraturą, zwłaszcza kiedy nie miał się czym pochwalić i trzeba było ze spuszczoną głową wysłuchiwać niezbyt pochlebnych uwag. — Powiesz, że ja od samego rana pojechałem w teren i wszelki ślad po mnie zaginął — zaryzykował propozycję. — Przy okazji załatw z łaski swojej nakaz prokuratora na przetrząśnięcie lekarskich kartotek — dodał przymilnie. — Jeżeli Wcisławski nie wy 36 węszy niczego wśród kryminalistów, trzeba będzie zająć się
psychopatami, impotentami i inną pomyloną hołotą. — Od tego powinniśmy byli zacząć... — Ale bez podpisu prokuratora lekarze nie zechcą z nami gadać... — No, dobrze, załatwię nakaz — ustąpił naczelnik. — A ty co zamierzasz? — Utnę sobie przyjacielską pogawędkę z doktorem Fijałkowskim i łyknę trochę mądrości w bibliotece publicznej. — Powodzenia! — Kłosiński roześmiał się, ruszając do wyjścia. — Chwileczkę, Jasiu! — zatrzymał go porucznik. — Mam jeszcze jedną prośbę. — O co chodzi? — W moim wieku już ciężko dygować na piechotę. Daj mi służbowy samochód. — Oszalałeś? — żachnął się naczelnik. — Możesz przecież pojechać autobusem. Zresztą nie mam w tej chwili w wydziale żadnego wolnego wozu — dodał ponuro. — Bujać to my! — roześmiał się Mazurek. — A co tam stoi? — wskazał przez okno na szarego fiata 125p z cywilną rejestracją. — Grzelak ma zwolnienie — westchnął major. — Złamał wczoraj rękę... — Ale jego gablota jest w jak najlepszym porządku — nie ustępował porucznik. — Daj kluczyki, a ja już sobie poradzę. — Tak nie można — zawahał się Kłosiński. — A jak ktoś się przyczepi? — Zwalisz wszystko na mnie. — Niech cię diabli wezmą!
Kilka minut później Mazurek rozparł się wygodnie na siedzeniu i włączył starter. Był zadowolony, że 44 chociaż jedną rzecz tego dnia załatwił po swojej myśli. Doktora Fijałkowskiego zdecydował się poszukać w szpitalu na Banacha... — Pan do mnie? — lekarz nie taił swojego zdziwienia. — Czyżby jakaś skarga któregoś z pacjentów? — Chodzi o panią Brzezińską — wyjaśnił oficer. — Ach tak! — Fijałkowski wyraźnie się uspokoił. — Proszę, niech pan siada. Pokój lekarski to nie salon, ale akurat nikogo nie ma, więc będziemy mogli porozmawiać swobodnie. — Kiedy pan poznał swoją przyjaciółkę? — Narzeczoną! — poprawił Fijałkowski. — Gdyby nie to, że za miesiąc wyjeżdżam na roczny kontrakt do Libii, bylibyśmy już po ślubie. A poznaliśmy się w czerwcu... Tylko, że pana interesuje najprawdopodobniej nasze ostatnie spotkanie? — spojrzał pytająco na porucznika. — Szczerze mówiąc, tak. — Od razu pomyślałem, że pan w związku z tą awanturą w bibliotece... Widzi pan, w sobotę wpadłem po Barbarę, żeby ją odwieźć do domu. Miała jeszcze coś do zrobienia i musiałem trochę poczekać. Zachciało mi się palić, ale gdzieś zgubiłem zapałki — doktor z lekka poczerwieniał na twarzy. — Pomyślałem, że pożyczę od Barbary i zajrzałem do jej torebki... — Przecież ona nie paliła papierosów... — Ale zapałki mogła mieć — wzruszył ramionami Fijałkowski. — Kobiety noszą zwykle przy sobie całą masę najrozmaitszych śmieci...
— I co pan takiego znalazł? — Fotografię innego mężczyzny. — Doktor gniewnie zacisnął pięści, ale szybko się opanował i spokojnie ciągnął dalej: — Pan też by się zdenerwował na moim miejscu. Byłem wściekły i przewróciłem jakiś regał. — Ze wstydem spuścił głowę. — Faktycznie 44 przeholowałem i wcale się nie dziwię, ze kierowniczka biblioteki zawiadomiła milicję. — Często pan się kłócił z narzeczoną? — Jestem nieco impulsywny — przyznał ze szczerą skruchą Fijałkowski — ale do takich awantur nigdy między nami nie dochodziło — zastrzegł się szybko. — To była fotografia poprzedniego przyjaciela Brzezińskiej ? — Owszem, zgadł pan — przytaknął. — Na początku naszej znajomości nie mogłem przekonać Barbary, żeby z nim zerwała. Dopiero kiedy pojechaliśmy razem do Bułgarii, podjęła decyzję. Nawiasem mówiąc, niewiele brakowało, żebym odpadł z konkurencji — konfidencjonalnie zniżył głos — bo tamten zaproponował Baśce Węgry, a ja tuż przed wyjazdem rozbiłem szpetnie samochód. W ostatniej chwili zdobyłem bilety na pociąg. Nord-Orient jest wprawdzie ekspresem, ale tylko z nazwy, bo spóźnił się do Warny osiem okrągłych godzin, co podobno należy do reguły, no ale w końcu dobrnęliśmy jednak nad Morze Czarne... W powrotnej drodze Barbara obiecała mi, że skończy z tym inspektorkiem. — Dotrzymała słowa? — W sobotę miałem wątpliwości i stąd moje zdenerwowanie.
— Pogodziliście się? — Jeszcze nie było okazji... Na chwilę w pokoju zapanowało milczenie. Wreszcie porucznik spojrzał doktorowi prosto w oczy i rzucił suchym, urzędowym tonem: — Mam dla pana przykrą wiadomość. — Nie rozumiem... — Brzezińska nie żyje. Została zabita. — Jezus Maria! — Fijałkowski zerwał się z miejsca. — Co pan, na miłość boską, wygaduje?! — Niestety, to prawda. 39 — Ale kto mógł coś takiego zrobić? — Doktor z niedowierzaniem popatrzył na oficera. — Dlaczego? — Tego i ja na razie nie wiem — westchnął Mazurek. — Prawdę mówiąc liczyłem, że może pan mi coś powie. W końcu znał pan dobrze Brzezińską i musiał pan przynajmniej słyszeć o ludziach, którzy jej żle życzyli. — Ależ to jasne jak słońce! — Fijałkowski nagle z rozmachem uderzył się w czoło. — Na pewno zamordował Barbarę ten inspektorek! — Tak pan uważa? — Nikt inny, tylko on! — Doktor nerwowo przygryzł wargi w bezsilnym gniewie. — Niech go pan natychmiast zamknie! — zażądał natarczywie. — Proszę się uspokoić — głos porucznika zabrzmiał nieco ostrzej i bardziej stanowczo. — To mogą być tylko bezpodstawne podejrzenia. — Bezpodstawne?! — zaperzył się Fijałkowski. — Jak nic Barbara powiedziała mu, że nie chce go znać, a on ją zabił! — To brzmi nawet logicznie — zgodził się milicjant,
chociaż bez specjalnego przekonania. — Oczywiście — zapalał się coraz bardziej doktor. — Czy mogę wiedzieć, kiedy to się stało? — W nocy z niedzieli na poniedziałek — odparł spokojnie oficer, mierząc wzrokiem swojego rozmówcę. — A pan co robił w tym czasie, jeśli można wiedzieć? — zapytał znienacka. — Jechałem na konsultację do Gdańska... — Pociągiem? — Nie. Zdążyłem już wyremontować samochód. Zresztą tylko dzięki temu jestem dzisiaj z powrotem w Warszawie. — Brał pan po drodze benzynę? — Tak, w Nowym Dworze... Ale czemu pan mnie sprawdza? — Fijałkowski był najwyraźniej zaskoczo 44 ny pytaniami Mazurka. — Przecież to nie ja ją zabiłem! — Wcale pana nie podejrzewam — uśmiechnął się przepraszająco milicjant — tylko, że niestety, formalnościom musi stać się zadość. — No, tak... — Doktor ze zrozumieniem skinął głową. — I jeszcze jedno. — Oficer wstał z miejsca, powoli szykując się do wyjścia. — Kiedy poznał pan Winiarską? — Kogo? — zdziwił się Fijałkowski. — Pierwszy raz o takiej słyszę! — Coś mi się musiało pomylić — zbagatelizował sprawę porucznik, żegnając się z lekarzem. — Do widzenia panu. W bibliotece przy ulicy Próchnika wiedziano już o losie Brzezińskiej. Kierowniczka najwyraźniej spodziewała się wizyty milicji, bo bez ociągania się zaprosiła Mazurka do pokoju na zapleczu. — Szkoda dziewczyny — zaczęła ze smutkiem. —
Wszyscy bardzo ją lubiliśmy. Zawsze była taka pełna życia... — Od jak dawna tutaj pracowała? — Zainteresował się porucznik. — Przyjęłam ją chyba z dziesięć lat temu. — To już kawał czasu. — Owszem, chociaż na kilka miesięcy nas opuściła. Zaraz po rozwodzie chciała całkowicie zmienić swoje otoczenie i podziękowała za pracę. Szczerze mówiąc, bardzo się ucieszyłam, kiedy wróciła na wiosnę zeszłego roku. — Mówiła może, gdzie pracowała w czasie, gdy stąd odeszła? 41 — Robiła coś dorywczo, ale dokładnie nie umiem powtórzyć ani co, ani gdzie to było. — Orientowała się pani w życiu osobistym Brzezińskiej ? — Raczej niewiele — bezradnie rozłożyła ręce. — Oczywiście wiedziałam o jej nieudanym małżeństwie. Sama zresztą chciałam wyperswadować Barbarze wiązanie się z człowiekiem, którego nie kochała. Cóż, kiedy ona zawsze marzyła o dalekich podróżach i pięknych strojach, a ze skromnej pensji bibliotekarki nie na wiele mogła sobie pozwolić... — Przyjaźniła się z kimś w pracy? — Najbardziej z Haliną Kamińska. Szkoda, że jest teraz na urlopie macierzyńskim, bo mogłaby panu opowiedzieć coś więcej o Barbarze. — Czy ma pani jej adres? — Tak, oczywiście. — Bibliotekarka skwapliwie sięgnęła do torebki po niewielki notesik. — To nawet niedaleko — wyjaśniła z uśmiechem milicjantowi. — Świerczewskiego
osiemdziesiąt osiem. — A mogłaby mi pani powiedzieć, co tutaj zaszło ostatniej soboty? — rzucił oficer z pozorną beztroską. — Aż wstyd o tym wspominać. — Gniewnie zmarszczyła brwi. — Przyjechał do Brzezińskiej jej znajomy. Przywitali się bardzo serdecznie, byłam więc całkowicie zaskoczona, kiedy nagle, bez żadnego powodu, ten mężczyzna wszczął okropną awanturę. Wykrzykiwał ordynarne słowa, groził Barbarze, a nawet powywracał półki z książkami. Dopiero moja zapowiedź, że wezwę milicję, skłoniła go do opuszczenia biblioteki... Pan myśli, że to on? — Kobieta z wrażenia chwyciła Mazurka za rękaw. — Zna go pani? — Porucznik nie miał zamiaru dzielić się z nikim swoimi podejrzeniami. — Widziałam już kiedyś tego pana — odparła z przekąsem — ale jego nazwiska nie pamiętam. 44 Kilkanaście minut później Mazurek był już na ulicy Świerczewskiego. Halinę Kamińska zastał w domu, ale na rozmowę z nią musiał trochę poczekać. Odbywała się właśnie ceremonia karmienia maleńkiego Andrzejka i milicjant nie miał jakoś serca przeszkadzać. — Przyjaźniłam się z Baśką — oświadczyła młoda matka porucznikowi, kiedy najedzony synek zasnął smacznie w wózeczku. — Znałam też dobrze jej byłego męża. Zresztą moja siostra pracuje razem z nim, tyle, że on jest asystentem, a ona laborantką. — Jak układało się małżeństwo Brzezińskich? — Nie najlepiej, ale i nie tak tragicznie — wzruszyła ramionami Kamińska. — Widziałam gorzej dobrane pary, które jakoś ze sobą wytrzymywały. Zresztą Baśka do
ostatniej chwili wahała się z tym rozwodem. Niewiele brakowało, a byłaby się wycofała, ale Zbyszek postawił sprawę twardo, że nie myśli konkurować ze Żmichowiczem. — To oni się znali? — Kiedyś byli podobno najlepszymi przyjaciółmi — roześmiała się Kamińska. — Razem robili maturę, razem studiowali i obaj mieli bzika na punkcie badania jakichś bakterii, którymi interesował się docent Miło-wicz. Dopiero po studiach ich drogi trochę się rozeszły, Zbyszek został na uczelni, a Zmichowicz poszedł do Sanepidu. — Zaraz, zaraz — wtrącił się porucznik. — Brzezińska była przecież kiedyś żoną Miłowicza. — Zgadza się — skinęła głową. — Dopiero, kiedy docent zginął w wypadku, wyszła za mąż za Zbyszka. — Mówiła pani, że Zmichowicz również interesował się Brzezińską. — Elka, to znaczy moja siostra, twierdzi, że właśnie on namówił Baśkę do rozwodu. Nie wiem, jak było naprawdę, ale w każdym razie kiedyś Zbyszek przyłapał swoją żonę w łóżku ze Żmichowiczem. 43 — Doszło do awantury? — Nawet do rękoczynów... — A co robiła Brzezińska po rozwodzie? — zaczął Mazurek z innej beczki. — Wyniosła się do Wawra. Prawdę mówiąc, nie widywałam jej w tym okresie, więc panu nie odpowiem — potrząsnęła głową. — Po kilku miesiącach, kiedy sprowadzała się na Krasińskiego, pomagałam jej przewozić rzeczy i stąd wiem, że mieszkała w Waw-rze przy
Cedrowej. — Czy gdzieś pracowała? — Nie mam pojęcia. Nigdy nie chciała mówić o tamtym okresie... — Brzeziński bardzo przeżywał rozstanie? — Nie sądzę — odparła z przekonaniem. — Znalazł sobie przyjemną dziewczynę i o ile wiem, mają zamiar się pobrać. — Któż to taki? — zainteresował się porucznik. — Studentka biologii. Nazywa się Anka Likowska, ale widziałam ją wszystkiego dwa, czy trzy razy i nawet nie wiem, gdzie mieszka. — I tak sporo mi pani pomogła — podziękował Mazurek. — Spróbuję dowiedzieć się jeszcze czegoś w tym Wawrze. Parterowy, niewielki domek przy ulicy Cedrowej okazał się niezbyt gościnny. Najpierw milicjant przez dobrych dziesięć minut bezskutecznie dusił przycisk dzwonka przy furtce, a kiedy zdecydował się w końcu wejść do zapuszczonego ogródka, wyskoczył do niego żółty, zdecydowanie groźnie wyglądający kundel. Celnie wymierzony kopniak uchronił wprawdzie spodnie oficera, ale pies, tym razem już z bezpiecznej odległości, zaczął zawzięcie ujadać, chcąc widać mimo 44 wszystko wypłoszyć intruza. Po dłuższej chwili szczekanie zwabiło niewysoką, tęgą kobietę. — A pan tu czego? — rzuciła ostro. — Do pani. — Porucznik skwapliwie wyciągnął legitymację. — Niech pani uciszy to bydlę, bo uszy puchną — dodał, oglądając się niepewnie na psa. Informacja, że ma do czynienia z milicjantem, bynajmniej
nie zdeprymowała kobiety. — Dostaje jeść, żeby szczekał na obcych. — Pan na pewno do mnie? — Z niedowierzaniem popatrzyła na Mazurka. — Pani Kuśmierczykowa? — Tak, to ja, ale nie rozumiem... — Chodzi o Barbarę Brzezińską — wyjaśnił spokojnie oficer. — Może wejdziemy do środka? — O Boże! Tak jakbym przeczuła, że będą z tego jakieś kłopoty! — Kuśmierczykowa z miejsca straciła rezon. — Mówiłam, prosiłam, ale stary się uparł, że niby zarobimy parę groszy. A teraz taki wstyd! — załamała ręce. — Na stare lata milicja będzie człowieka ciągała! Znaleźli się w niewielkim, ale za to bardzo zagraconym pokoju. Porucznik rozsiadł się wygodnie w starym, trochę zdezelowanym fotelu i rzucił surowym tonem: — Niech pani wszystko opowie. Tylko prawdę! — zaznaczył, marszcząc groźnie brwi. — Przyszła do mnie ta zdzira — Kuśmierczykowa splunęła ostańtacyjnie — i dalej prosić, żebym jej pokój wynajęła. Młody Lipowski ją naraił. Pan wie, prawie sąsiad, bo ze Storczykowej... Mazurek pierwszy raz w życiu usłyszał nazwisko, ale poważnie skinął głową i starając się nie zdradzać swojego podniecenia, zaczął leniwie bębnić palcami po poręczy fotela. — Ja nie chciałam jej przyjąć — ciągnęła dalej 44 kobieta — bo coś mi się nie podobała, ale stary zaraz podniósł krzyk, że niby tysiąc złotych miesięcznie piechotą nie chodzi... Brzezińska została, ale na meldunek się nie zgodziłam — pokornie spuściła oczy. — Pomyślałam sobie,
że wlezie taka, a później kijem jej nie wygoni... — No no, pani Kuśmierczykowa! — Oficer z wyraźną dezaprobatą pokręcił głową. — Trzeba żyć w zgodzie z przepisami. Niech pani mówi, co było dalej z Brzezińską — dodał łagodniej. — Z początku to żadnych kłopotów z nią nie miałam — przyznała szczerze. — Wprawdzie do uczciwej roboty wziąć się nie chciała, ale płaciła regularnie. Tylko tyle, że Kazik Lipowski stale u niej przesiadywał — westchnęła — ale mi przecież nic do tego... Po miesiącu zaczęła mi się wydawać trochę gruba w brzuchu, chociaż niczego nie podejrzewałam. Aż tu nagle wylazło szydło z worka! — Kuśmierczykowa poczerwieniała z oburzenia. — Co się stało? — Kiedyś w nocy zaczęła się skręcać w łóżku i coś wykrzykiwać bez sensu. Myślałam, że się czymś struła i zadzwoniłam po pogotowie. Lekarz przyjechał, pomacał i okazało się, że dziewczyna jest w ciąży. Taki wstyd! — Wie pani, czyje było to dziecko? — A jakże! — Kobieta nachyliła się do ucha porucznika. — Nawet się nygus Kazik nie wypierał! — I co dalej? — Skaranie boskie! Co ja wtedy przeżyłam! — załamała ręce Kuśmierczykowa. — Wyrzucić jej przecież nie mogłam, a trzymać taką w domu... Wreszcie którejś nocy zauważyłam, że przyszedł na nią czas. Wyciągnęłam Lipowskiego z łóżka i kazałam mu odwieźć Brzezińską do szpitala... — Do jakiego? 44 — Wolałam nie wiedzieć.
— Kto zajął się dzieckiem? — Pan Bóg ją skarał — pokiwała głową kobieta. — Dziecko umarło... Niedługo później Brzezińska wyprowadziła się ode mnie... — Odwiedzał ją ktoś poza Lipowskim? — zapytał na zakończenie milicjant. — Nawet się dziwiłam, że nie miała żadnych znajomych — odparła Kuśmierczykowa. — Inna rzecz, że może wstydziła się tej ciąży... Kilka minut później Mazurek dobijał się energicznie do drzwi domku przy ulicy Storczykowej. Tym razem nie czekał długo. — Kogo pan szuka? — zdziwił się starszy, siwy mężczyzna na widok milicyjnej legitymacji. — Chciałbym zamienić kilka słów z Kazimierzem Lipowskim — odparł porucznik swobodnie. — Bardzo żałuję, ale syna nie ma w domu. A co się stało, jeśli można wiedzieć? — To nic ważnego — oficer zdecydował, że nie ujawni celu swojej wizyty. — Kiedy mógłbym go zastać? — Myślę, że wróci dopiero w piątek. On wozi kontenery — wyjaśnił Lipowski, widząc zdziwioną minę milicjanta. —Jeździ do Berlina, do Pragi, a czasami jeszcze dalej... — Dawno wyjechał? — Dzisiaj z samego rana — odparł mężczyzna. — Wrócił wczoraj późnym wieczorem i ledwo zdążył się trochę przespać, a już wysłali go na następną trasę. Szczerze mówiąc, widuję syna wszystkiego po kilka godzin w tygodniu... — No cóż, trudno — westchnął Mazurek. — Miałbym tylko prośbę, żeby syn wpadł do mnie, do komendy, zaraz
po powrocie. — Oczywiście, powtórzę... 47 Porucznik wsiadając do samochodu, zerknął na zegarek. Minęła już godzina osiemnasta, zaklął więc szpetnie pod nosem. Pozostawała, mu dzisiaj jeszcze jedna sprawa do załatwienia, a to mogło potrwać... Na Trasie Łazienkowskiej, a później na Wisłostradzie zupełnie nie zwracał uwagi na ograniczenia szybkości. Kiedy wyjechał już z Warszawy docisnął pedał gazu do oporu i zwolnił dopiero przed Nowym Dworem. Miał szczęście, bo na stacji foenzynowej nie było tłoku. Pierwszy z zagadniętych przez roficera pracowników nic sobie nie umiał przypomnieć. Za to następny, słysząc pytanie, uśmiechnął się o-d ucha do ucha. — Oliwkowy opel? Oczywiście,, że pamiętam — odparł bez zastanowienia. — W nuedzielę, gdzieś koło dziesiątej wieczorem, tankowałem cały bak. Facet dał mi „Mieszka" i miałem kłopoty z wydaniem reszty... Do Warszawy porucznik wracał już znacznie wolniej. Czuł wyraźne zniechęcenia. Fijałkowski miał alibi, więc jego sobotnia awantura z Brzezińską okazała się bez znaczenia. Pozostałym -osobom z najbliższego otoczenia zabitej brakowało motywu. Wszystko wskazywało na to, że zbrodni drokonał jakiś zboczeniec, a to oznaczało, że prowadzenie śledztwa mogło żywo przypominać poszukiwanie igły w stogu siana. V Ledwo poruczmik Mazurek zdążył usiąść przy swoim biurku w komendzie, do pokoju wpadł jak bomba chorąży Wcisławski. Widać było, że jest w doskonałym humorze.
— Serwus, Michał! — zawoła I wesoło od samego progu. — Co wczoraj zwojowałeś? 48 —- Prawdę mówiąc, niewiele — skrzywił się oficer. — A ty? — Chyba coś mam — Wcisławski uśmiechnął się tajemniczo. — Nie gadaj? — W nocy z niedzieli na poniedziałek widziano w pobliżu Tucholskiej dwóch nygusów, którzy całkiem dobrze mogliby nam pasować do sprawy — zaczął relacjonować chorąży. — Gdzieś koło dwudziestej trzeciej patrol legitymował na Śmiałej niejakiego Stanisława Gawła, a zaraz po czwartej na Sułkowskiego prysnął wywiadowcom Zenon Ciotucha. — Gaweł to mój stary znajomy — ożywił się porucznik. — Swojego czasu zapakowałem go na ładne kilka lat do puszki, a on poczęstował mnie scyzorykiem — klepnął się znacząco po udzie. — Tylko, że to był raczej specjalista od włamań... — W więzieniu nabrał podobno dziwnych manier — pokręcił głową Wcisławski. — Słyszałem, że ostatnio bardzo lubi świecić gołym tyłkiem, zwłaszcza przed szerszą publicznością. Niewiele brakowało, żeby zrobili mu o to sprawę. — Masz jego adres? —- Sprzed czterech miesięcy, nie sądzę więc, żeby był aktualny. — No dobrze, a ten drugi gagatek? — Ciotucha odsiadywał pięć lat za gwałt. Na wiosnę zwolnili go warunkowo.
— Jednym słowem, obaj chłopcy z branży. — Otóż to — zgodził się chorąży. — Pomyślałem, że warto czegoś bliższego dowiedzieć się o nich i straciłem wczoraj kilka godzin na wizyty w co bardziej zakazanych żoliborskich spelunkach. — Przynajmniej z jakimś efektem? — Diabła tam! — westchnął Wcisławski, nie tając swego zawodu. —? Ale może dzisiaj uda mi się coś 4 — Dzwonek z Napoleonem 44 niecoś wywęszyć — dodał natychmiast z nadzieją w głosie. Oficer zamyślił się. Ten trop wyglądał nawet dosyć zachęcająco. Gdyby przypuszczenia kolegi okazały się słuszne, ujęcie zabójców Brzezińskiej byłoby już tylko kwestią czasu. — No, to powodzenia! — uśmiechnął się do chorążego. — Ja też spróbuję zasięgnąć języka o tych ptaszkach. Aha! — przypomniał sobie nagle. Przv okazji dowiedz się czegoś o niejakiej Annie LikowsKiej. — A co to za jedna? — Nowa dziewczyna Brzezińskiego. — O ile wiem, od rozwodników nie wymaga się celibatu — zauważył podejrzliwie Wcisławski. — To tylko tak, dla porządku — zbagatelizował sprawę porucznik. Chorąży postanowił nie tracić czasu i ruszył do wyjścia. Mazurek miał właśnie zamiar pójść za jego przykładem, kiedy w pokoju pojawił się naczelnik Kłosiński. — Jak widzę, nie jesteś zbyt zajęty — rzucił na wstępie z nadzieją w głosie. — Miałbym dla ciebie maleńką robótkę...
— Co ty właściwie do pioruna sobie wyobrażasz?! — porucznik aż poczerwieniał ze złości. — Nie jestem z gumy! Wlepiłeś mi najbardziej parszywą sprawę, jaką mamy w komendzie, i jeszcze ci mało?! — Tobie zajęłoby to najwyżej pół godziny — nie ustępował major. — Poszukaj sobie, stary, innego frajera! — Ale ja naprawdę nie mam nikogo wolnego w wydziale... — I oczywiście ja muszę cierpieć z tego powodu? — Nie przesadzaj, stary. — Kłosiński pojednawczo poklepał Mazurka po ramieniu. — Zresztą to naprawdę drobiazg. Wczoraj w nocy chłopaki przymknęli Jaśka 44 Klusika. Gość był na niezłym cyku i awanturował się z kolesiami, że aż szyby drżały na całej ulicy. Na mój gust nie ma sensu robić z tego afery, ale że nygus połowę życia spędza ostatnio w pudle, ktoś powinien z nim poważnie pogadać... Porucznik wzruszył tylko ramionami. Nawet nie myślał ukrywać, że nie podziela wiary swego szefa w zbawienne skutki tak zwanych rozmów profilaktycznych. Miał właśnie zamiar głośno wypowiedzieć swoją opinię na ten temat, gdy przyszło mu nagle do głowy, że Klusik, który utrzymuje bardzo ożywione kontakty z całym żoliborskim półświatkiem, może coś wiedzieć o ostatnich wyczynach Gawła i Cio-tuchy. — Niech ci będzie — ustąpił naczelnikowi, choć bez specjalnego entuzjazmu. — Natrę uszu temu nygu-sowi, ale jeśli w najbliższym czasie jeszcze raz wrobisz mnie w coś takiego, napiszę raport o zwolnienie z tej budy! Kilka minut później stanął przed Mazurkiem niewysoki,
sądząc na oko blisko pięćdziesięcioletni mężczyzna. Klusik zmierzył milicjanta nieufnym spojrzeniem i odruchowo otarł rękawem intensywnie zabarwiony na fioletowo czubek nosa, który dobitnie świadczył o zainteresowaniach właściciela. — Moje uszanowanie, panie władzo — ukłonił się kurtuazyjnie. — Nic się pan nie zmienił przez te dwa lata... Oficer natychmiast przypomniał sobie, że właśnie dwa lata temu wyekspediował Klusika na kolejny przymusowy pobyt w zakładzie karnym, ale wolał nie podejmować tematu. — Jak zdrówko, Klusik? — zagadnął uprzejmie. — Reumatyzmu się w celi jeszcze nie nabawiłeś? — Słońca faktycznie niewiele oglądam — westchnął aresztant ponuro — a do tego starość nie radość... 451 — Przydałoby się wreszcie zadbać trochę o siebie, a ty nic tylko wódka i rozróbki. — Jak Boga jedynego kocham, dawno już z tym skończyłem! Klusik teatralnym gestem uderzył się w piersi. — Jedyny raz wczoraj mi się zdarzyło przełknąć naparsteczek i zaraz trafiłem na dołek — dodał ze zbolałą miną. — Takie już moje zakichane szczęście... — Nie trzeba było urządzać awantur po nocy — zauważył porucznik surowo. — Jeszcze jedna taka historia i jak nic zarobisz kilka kalendarzy. — Znaczy, teraz mnie pan wypuści? — podchwycił natychmiast aresztant. — Żebyś znowu narozrabiał? — Ależ broń mnie panie Boże!
— Już ja cię znam jak zły szeląg — roześmiał się ironicznie milicjant. — Gdybyś chociaż wziął się do jakiejś porządnej roboty... — Mam chore serce — wyrecytował jak wyuczoną lekcję — i lekarze zabronili dźwigać... — W takim razie nie pozostaje nam nic innego, jak załatwić ci sanatorium. Na pozór niewinne stwierdzenie oficera zrobiło na aresztancie piorunujące wrażenie. Wyraźnie pobladł i w oka mgnieniu zupełnie stracił rezon. — Trafić do pudła za jakąś tam maleńką sprzeczkę z przyjaciółmi?! — jęknął płaczliwie. — Panie władzo! Niech się pan zlituje. Ja wszystko zrobię, co pan tylko zechce... Zaraz polecę do pośredniaka, mogę codziennie meldować się w komendzie, tylko niech mnie pan puści! — Jednak skruszałeś przez te dwa lata —• nie bez satysfakcji stwierdził Mazurek. — Jeszcze trochę, i może wyszedłbyś na ludzi... — Pan też by skruszał! — Klusik wzdrygnął się na samo wspomnienie. — Sporo w swoim życiu przesiedziałem i zawsze można było wytrzymać, ale ostatnio 52 wywieźli mnie w góry i pogonili do roboty przy jakiejś cholernej drodze. Mróz czy upał, machaj, człowieku łopatą od świtu do nocy. Myślałem, że ducha wyzionę... Panie władzo! — błagalnie złożył ręce — niech mi pan tym razem daruje... — A poszedłbyś do pracy? — Niech już będzie — sapnął aresztant z determinacją. — Byle nie do takiej, jak wtedy... Porucznik nie mógł jakoś uwierzyć w szczerość zapewnień
Klusika, ale doszedł do wniosku, że nic więcej tutaj nie zwojuje. Pozostawało jeszcze upiec przy okazji własną pieczeń... — No cóż — udał wahanie — nie jestem pewien, czy ci mogę zaufać, ale... A właściwie to jest jeszcze jedna sprawa — zaczął ostrożnie. — Mam pewien kłopot... — Niech pan władza tylko szepnie — zadeklarował się Klusik ochoczo. — Na głowie stanę, a załatwię co trzeba! — To nie będzie takie trudne — milicjant uśmiechnął się zachęcająco. — Słyszałem, że nie najgorzej znasz Staśka Gawła i Zenka Ciotuchę... — O tyle o ile... — Ostatnio porządnie narozrabiali i chciałbym ich z tego rozliczyć. Przez dłuższą chwilę w pokoju panowało milczenie. Klusik niepewnie rozglądał się dookoła, jakby szukał ciemnego kąta, w którym nie mógłby go dosięgnąć baczny wzrok oficera. Nie chciał zaszkodzić kumplom, ale z drugiej strony bał się, że odmawiając porucznikowi, ściągnie na swoją głowę poważne kłopoty. Co gorsza, kwestia ewentualnego zwolnienia z aresztu nie była jeszcze w sposób definitywny rozstrzygnięta... — Zenek Ciotucha faktycznie ma coś na sumieniu — mruknął niechętnie. — Prysnął gdzieś z chałupy i z nikim nie chce gadać. Ja nie wiem, o co chodzi, ale 44 niech pan zapyta Maryśkę Wiśniewską z Wrzeciona dziewiętnaście. Ona panu powie... — A jeśli nie będzie zbyt rozmowna? — To pan jej przypomni takiego rudego Szweda, który nocował u niej w zeszłą sobotę — roześmiał się obleśnie
Klusik. — Facet tak się zaperfumował, że czegoś u Maryśki zapomniał — wypowiadając ostatnie słowo, Klusik porozumiewawczo przymrużył oko. — Mógłby pan to znaleźć w doniczce z palemką — dodał zagadkowo. — W porządku — skinął głową Mazurek — a co z Gawłem? — Beznadziejna sprawa, panie władzo — aresztant najwyraźniej się stropił. — Nie widziałem go od miesiąca... A zresztą przed Staśkiem wszyscy portkami trzęsą i nikt o nim słowa nie powie. Milicjant był prawie pewien, że tamten kłamie, nie przejął się tym jednak zbytnio. Dobrze wiedział, jak ma postąpić... Leniwie podniósł się z krzesła na znak, że rozmowa jest już skończona, i wolnym krokiem ruszył w kierunku drzwi. — Twoja sprawa, Klusik! — rzucił obojętnie. —J Jeśli wolisz, możemy się gniewać... — Ależ, panie władzo! — żarliwie zaprotestował aresztant. — Niech mnie Bóg skarze, jeśli kłamię! — Nie mamy o czym mówić — żachnął się oficer. —i Lepiej wracaj na dołek i zrób sobie rachunek sumienia. — A kiedy wyjdę? — teraz Klusik przestraszył sia nie na żarty. Obiecał pan... — Ty też coś obiecałeś... — Ale Gaweł przeciągnie mnie mojką, jak się doi wie... — Ja mu nie powiem. — Porucznik wzruszył ramiol nami. — Skoro jednak wolisz trzymać z tym nygusem, niż ze mną... 44 — On dopiero co wyszedł z pudła i jest strasznie cięty za poprzednią wpadkę. — I co z tego, skoro znowu trafi do paki?
— Tylko, że wcześniej wyprawi mnie na tamten świat! Klusik jeszcze przez chwilę rozpaczliwie szukał dalszych argumentów, ale widząc, że nie robią one na milicjancie żadnego wrażenia, ustąpił w końcu. — A niech tam! — wyrzucił z siebie z rezygnacją. — Nie jestem pewny, ale coś słyszałem, że Gaweł zamelinował się u Mariana Wasiaka na Laktykarskiej cztery. — Dlaczego? — Pan przecież wie najlepiej — żachnął się Klusik. — Mokra robota. Dziesięć minut później Mazurek siedział już za kierownicą tego samego fiata, którym jeździł poprzedniego dnia — na szczęście major Kłosiński zapomniał dzisiaj o odebraniu kluczyków. Porucznik zadecydował, że sam złoży wizytę Gawłowi. Znał dobrze tego przedstawiciela półświatka i wiedział, że w komendzie nie powie on z własnej woli ani słowa. Nie pozostawało nic innego, jak działać z zaskoczenia i wymyślić coś na miejscu. Samochód zaparkował za rogiem, sprawdził, czy pistolet lekko wysuwa się z kabury umieszczonej pod pachą i nie zastanawiając się dłużej, ruszył w kierunku drewnianego, niechlujnie wyglądającego domku. Furtka nie była zamknięta, a również i drzwi wejściowe ustąpiły natychmiast, kiedy tylko porucznik nacisnął klamkę. W niewielkim korytarzyku panował półmrok. Po chwili oficer przyzwyczaił się do niego i spostrzegł, że ma przed sobą wejście do dwóch pomieszczeń. Ostrożnie zajrzał do pierwszego z brzegu. W środku nie zauważył nikogo, chociaż rozgrzebane 55 łóżko i walające się po ziemi puste butelki świadczyły
wymownie, że pokój został opuszczony przez właściciela stosunkowo niedawno. Milicjant bez pośpiechu wycofał się na korytarz i chciał właśnie spenetrować drugie pomieszczenie, kiedy wiedziony instynktem, gwałtownie odskoczył w bok. Usłyszał głośny stuk i kątem oka spostrzegł wbity w ścianę nóż, dokładnie w miejscu, gdzie stał przed chwilą. Suchy szczęk zamka nakazał mu spojrzeć w stronę drzwi drugiego pomieszczenia, a w sekundę potem z całym impetem uderzyć w nie ramieniem. Widać pozostało mu jeszcze sporo siły, bo przeszkoda wyleciała z ogłuszającym trzaskiem łamanych desek. Dwie sekundy później porucznik był już w środku. Na parapecie okiennym zauważył jakąś przygarbioną sylwetkę i błyskawicznie sprężył się do skoku. Pomyślał, że za moment będzie już miał uciekiniera w ręku, ale lądując na zewnątrz, potknął się i jak długi runął na ziemię. Z wściekłością zmełł w ustach przekleństwo, bo przeciwnik zdążył już przesadzić płot i co sił w nogach pędził w stronę pobliskich krzaków. Mazurek zerwał się i ruszył w pościg. Płot pokonał bez trudu, ale przedzieranie się przez gęste zarośla nie przychodziło mu łatwo. Na szczęście tamten również musiał się potknąć, jako że moment później oficer spostrzegł go tuż przed sobą. Przeskoczyli następny płot i nagle w ręku uciekiniera błysnął nóż. Tym razem, chcąc widać mieć pewność, że trafi milicjanta, nie zdecydował się już na rzut. W ostatniej chwili porucznik kantem dłoni wytrącił mężczyźnie broń, ale zrobił to o sekundę za późno, bo poczuł przenikliwy ból w okolicy lewego ramienia, a rękaw jego marynarki zaczął szybko zabarwiać się na czerwono. Z furią wymierzył
przeciwnikowi potężny cios w szczękę. Mężczyzna jęcząc, zwalił się na ziemię. 56 — Nareszcie mam cię, Gaweł! — wychrypiał, nie tając swojej satysfakcji Mazurek. — Ostatnio wykręciłeś się sianem... Trzy lata, jak za brata... — Ty parszywy glino! — w głosie powalonego mężczyzny wściekłość mieszała się ze strachem. — Szkoda, że cię nie zakatrupiłem! Leżącą tuż obok butelkę z obtłuczonym denkiem zauważyli prawie równocześnie. Gaweł z nienawistnym błyskiem w oczach, bez chwili wahania wyciągnął po nią rękę, ale tym razem porucznik był zdecydowanie szybszy. — Obawiam się, że już nie naprawisz tego błędu! — zasyczał, wyciągając zdecydowanym ruchem pistolet z kabury. — Co to znaczy?! — Gaweł jak oparzony cofnął rękę. — Co pan chce zrobić? Mazurek bez słowa zarepetował broń. — Tak nie wolno! — mężczyzna z niedowierzaniem obserwował ruchy milicjanta. — Pan nie ma prawa! Porucznik obracając w ręku pistolet, uśmiechnął się jadowicie. Niby przypadkiem dotknął lufą zakrwawionego ramienia... — Jezus, Maria! — jęknął Gaweł płaczliwie. — Poczęstowałem pana kosą, więc pies z kulawą nogą nie zapyta, dlaczego jestem sztywny! Niech pan robi co chce! — Klęknął nagle z determinacją przed oficerem. — Ja się do wszystkiego przyznaję, tylko niech pan nie strzela! — Gadaj! — warknął Mazurek. — Właściwie to zgredowi nic się nie stało! — Mężczyzna
trząsł się jak galareta, nie mogąc oderwać wzroku od pistoletu. — Zabrałem mu portfel i dałem trochę po głowie, żeby nie krzyczał za głośno... — Łżesz! — stwierdził sucho oficer. — Przyłożyłem mu jeszcze parę kopów — skwapli 44 wie przyznał się Gaweł — ale dziada posadziłem na środku Piwnej, żeby go zaraz ktoś przyfiłował... Mazurek schował pistolet do kabury. Gaweł przyznał się do ciężkiego przestępstwa, nie było więc sensu ciągnąć dalej tej komedii. Milicjant był jednak wyraźnie rozczarowany. Chciał złapać zabójcę, a nie pospolitego rzezimieszka, który na Starówce obrabował jakiegoś starszego mężczyznę... Trzy godziny później porucznik Mazurek z obandażowanym ramieniem i w towarzystwie Wcisławskiego oraz całej ekipy jechał w kierunku ulicy Wrzeciono. Przedtem usłyszał jeszcze kilka gorzkich słów od majora Kłosińskiego o swoich metodach śledczych, wyładował złość na robiącej mu opatrunek pielęgniarce, a w końcu oświadczył buńczucznie komendantowi, że złapie zabójcę Brzezińskiej, chociażby miał go trafić szlag, i dopiero wtedy pójdzie chorować. Teraz siedział wygodnie rozparty na tylnym siedzeniu i słuchał wywodów chorążego. — Ciotucha chyba będzie tym, którego szukamy — zapewniał Wcisławski. — Dwa tygodnie temu na Ochocie przyskrzynił go patrol, kiedy w krzakach ściągał majtki jakiejś dziewczynie. Podobno wyzywała go od najgorszych, obiecywała, że mu za to oczy wydrapie, ale jak przyszło co do czego, wniosku o ściganie nie złożyła i łobuza musieli wypuścić.
— Głupia! — westchnął Mazurek. — Mógł ją prze-j cież załatwić tak, jak tę na Tucholskiej... — Mam jeszcze coś — przerwał chorąży. — Prokurator dał nakaz, więc pojechałem do przychodni. Grzebałem w różnych papierach chyba ze dwie godziny, ale wyniuchałem, że Ciotucha miał jakieś kłopoty z potencją. To by tłumaczyło, dlaczego nie zgwałcił Brzezińskiej, tylko ją zabił... Radiowóz zatrzymał się pod blokiem. Mazurełd i Wcisławski wjechali windą na czwarte piętro. Otworzyła im szczupła, wyzywająco ubrana brunetka. Na pierwszy rzut oka mogli się zorientować, że uprawia ona najstarszy zawód świata... — Panowie do mnie? — nie ukrywała swego zdziwienia. — Przecież ja jestem zawsze w porządku — dorzuciła. — O co chodzi? — Zaraz się dowiesz! — burknął ostro chorąży. Weszli do środka. Mieszkanie było niewielkie, ale zgromadzone w nim sprzęty dobitnie świadczyły o zamożności właścicielki. — Powiedz no, Maryśka, gdzie jest Ciotucha — porucznik zdecydował się od razu przystąpić do rzeczy. — A skąd ja mogę wiedzieć? — żachnęła się dziewczyna. — Nie zadaję się z takimi mętami. — Radzę ci, nie kręć! — zmarszczył brwi Mazurek. — Z nami nie warto zadzierać. — Kiedy, jak Boga kocham, że nie mam pojęcia, gdzie może być jakiś tam Ciotucha! — wzruszyła ramionami. — Widziałam go wszystkiego dwa, góra trzy razy w życiu... — Zbyt tani klient? — uśmiechnął się złośliwie oficer. — No, wie pan! — wydęła wargi. — A zresztą mogę robić
u siebie w domu, co mi się podoba. — Zwłaszcza za zielone — wtrącił się chorąży. — Przyznaj, Maryśka, że lubisz cudzoziemców... — Na przykład Szwedów — porozumiewawczo przymrużył oko Mazurek. — Takich wysokich rudzielców! — To moja sprawa! — prychnęła ze złością. — Niezupełnie — rzucił ostro Wcisławski. — Gadaj, mała, kogo tutaj miałaś w zeszłą sobotę?! — W sobotę? — Przecież nie w piątek! — niespodziewanie grzmotnął pięścią w stół porucznik. — Przypomnisz sobie zaraz, czy mam cię zabrać na dołek? 59 44 — Z kim spałaś?! — warknął chorąży. — Kto do cholery był u ciebie?! — Olaf Anderson — w oczach Wiśniewskiej pojawił się strach. — Ale ja nie rozumiem... Mazurek już wcześniej zauważył na parapecie niewielką palemkę. Teraz nie zastanawiając się dłużej, bez słowa podszedł do okna i z rozmachem cisnął doniczką o podłogę. Wśród rozsypanej na dywanie ziemi błysnęły żółte krążki. — Masz pecha, mała — pokiwał głową Wcisławski. — Twój Olaf zwierzył nam się z tego i z owego... — Oj, trafisz, siostro, do gara! — Oficer bez pośpiechu rozgarniał butem resztę ziemi, odsłaniając kolejne krugerandy. — Niestety, nie da się ukryć! — Dostałam w prezencie — usiłowała protestować Wiśniewska. — Panowie się mylą... — Znowu łżesz — machnął ręką chorąży. — Szkoda czasu! — Ostentacyjnie wyciągnął z kieszeni kajdanki.
— Ja nie chcę! Jezus, Maria! Tylko nie to! — Podbiegła «do Mazurka i kurczowo złapała go za rękaw. — Niech pan wszystko zabierze i zostawi mnie w spokoju! — Łapówkę milicjantowi proponujesz? — Porucznik odepchnął ją ze wzgardą. — Za to też można dychę zarobić! Wiśniewska usiadła na dywanie i zupełnie zrezygnowana zasłoniła rękami twarz. Raz i drugi pociągnęła nosem, a po chwili rozryczała się na dobre, przestając zwracać uwagę na funkcjonariuszy. Dopiero, kiedy Wcisławski zbliżył się do niej z kajdankami w ręku, zerwała się na równe nogi. — Ja wszystko powiem, tylko niech mnie pan nie zamyka! — Błagalnie spojrzała Mazurkowi w oczy. — Skusiło mnie — przyznała niechętnie. — Olaf miał zawsze tyle tego przy sobie, a ja mu kiedyś zaproponowałam, że kupię, to tylko się śmiał... 60 — Co z Ciotucha? — przerwał niecierpliwie chorąży. — W poniedziałek rano byłam u chłopaka mojej siostry... Nazywa się Leszek Maliszewski i mieszka na Dygasińskiego, albo Koźmiana — wybąkała połykając łzy. — Nigdy nie mogłam zapamiętać adresu, ale łatwo panowie znajdziecie, bo to pierwszy wieżowiec od Wisłostrady... — No i co? — Zastałam tam Ciotuchę — wyznała cicho. — Podobno musiał pryskać z domu... Boże! On mnie zabije! — Z rezygnacją zwiesiła głowę. — Co się stało?! Mówże, dziewczyno! — Dokładnie nie wiem. — Bezradnie rozłożyła ręce. — Zenek był bardzo zdenerwowany i krzyczał, że go powieszą
za jakąś kobietę... Właściwie to nic nie chciał powiedzieć. Prosił tylko o pieniędze na wyjazd... — Dałaś mu? — On chciał kilka patoli — przecząco potrząsnęła głową. — A zresztą ja wolę się nie mieszać do takich spraw... — I słusznie — roześmiał się porucznik. — Kradzież krugerandów to zupełnie co innego, niż mokra robota. Pół godziny później funkcjonariusze byli już przy wejściu na klatkę schodową domu przy Wisłostradzie, a ze znalezieniem na liście lokatorów właściwego nazwiska uporali się błyskawicznie. Mazurek nie miał najmniejszych wątpliwości. Dobrze pamiętał, że tu właśnie przyprowadził go w poniedziałek pies. Jeden z milicjantów został na dole, a porucznik w towarzystwie Wcisławskiego i dwóch innych funkcjonariuszy wjechali windą na siódme piętro. Za drzwiami panowała absolutna cisza. Chorąży na wszelki wypadek wyciągnął z kabury pistolet, a Mazurek delikatnie zastukał. 44 Nikt nie zareagował. Oficer zaczął dobijać się coraz energiczniej. W końcu za drzwiami ktoś się poruszył i milicjanci usłyszeli niski, ochrypły głos: — Kto tam, do ciężkiej cholery? — Budziszyński — odparł ostro Mazurek. — Panie sąsiedzie, co pan u diabła wyprawia? U mnie całą kuchnię zalało! — Odczep się pan! — z mieszkania doleciało gniewne sapnięcie gospodarza. — Cały dzień siedzę w domu i żaden kran nie cieknie. — Co pan myślisz, żeś na frajera trafił?! — porucznik z
udaną złością kopnął w futrynę. — Sadzawkę sobie w chałupie urządza, a ja mam z własnej kieszeni na malarza wykładać?! — Kiedy mówię chyba wyraźnie... — Bujać to my, a nie nas! Balona pan ze mnie robisz?! — Cóżeś pan się czepnął, jak pijany płotu? A zresztą wejdź pan i sam sobie zobacz! Szczęknęła zasuwa i drzwi się uchyliły. Wszyscy czterej funkcjonariusze, jak na komendę ruszyli z impetem do środka. Jeden zatrzymał się zaraz przy wejściu, drugi, nie bawiąc się w ceregiele, odepchnął pod ścianę niewysokiego mężczyznę, który im otworzył, a Mazurek i Wcisławski błyskawicznie spenetrowali całe mieszkanie. Podjęte środki ostrożności okazały się jednak zbędne, jako że prócz Maliszewskiego nie było w mieszkaniu nikogo. — Panowie po Zenka? — mruknął gospodarz ponuro, kiedy po wyjaśnieniu pomyłki pozwolili mu opuścić ręce. — Owszem — skinął potakująco głową porucznik. — Gdzie on teraz jest? — Cholera go wie! — wzruszył ramionami Maliszewski. — Mnie się nie opowiadał. — Lepiej sobie przypomnij, braciszku! — Mazurek 44 groźnie zmarszczył brwi. — Za ukrywanie zabójcy można zdrowo beknąć! — Wiem — przyznał gospodarz niechętnie — ale co miałem zrobić, jak przylazł do mnie? Nawet dokładnie nie powiedział, o co chodzi — splunął ze złością. — Wykrzykiwał tylko o jakiejś babce w śmietniku. — Spodziewał się nas? — Owszem i właśnie poszedł skombinować trochę szmalu,
żeby prysnąć z Warszawy. — Wróci tu jeszcze? — Tyle wiem, co i pan — odparł wymijająco Maliszewski. — No to poczekamy... Radiowóz błyskawicznie zniknął spod wieżowca, w mieszkaniu Maliszewskiego pojawiła się niewielka przenośna radiostacja, a Wcisławski na wszelki wypadek poinformował gospodarza, że jeżeli będzie usiłował ostrzec Ciotuchę, to niechybnie najbliższe lata spędzi w kryminale. Minuty wlokły się niemiłosiernie, na dworze zdążyło już poszarzeć, a ciągle nic się nie działo. Można było sądzić, że Maliszewski nie ma żadnych znajomych ani przyjaciół, bo w ciągu ostatnich godzin nikt się u niego nie pojawił. Mazurek powoli już zaczął tracić cierpliwość, kiedy nagle ktoś zastukał energicznie do drzwi. Milicjanci poderwali się jak na sprężynach. Podczas oczekiwania na ten moment zdążyli wielokrotnie omówić każdy szczegół akcji i teraz nikomu nie trzeba było przypominać, co ma robić. Panujący w przedpokoju półmrok ułatwiał zadanie... Wcisławski otworzył drzwi, kryjąc się w ich cieniu. Za progiem zamajaczyła sylwetka wysokiego, szczupłego mężczyzny. Musiał być trochę pijany, bo zatoczył się lekko, wchodząc do środka. Zrobił jeszcze krok 63 i widać spostrzegł coś podejrzanego, bo nagle odwrócił się gwałtownie. Chciał wybiec z mieszkania, ale było już za późno. Sucho trzasnęły kajdanki i w przedpokoju zabłysło światło. Mazurek nie mógł powstrzymać uśmiechu. Przed nim stał zatrzymany i nie ulegało wątpliwości, że to właśnie na
niego czekali. VI — Zrozum, Ciotucha, że to nie ma sensu! Jak nic zadyndasz na stryczku, jeżeli zaraz nie zmądrzejesz! Mazurek rozmawiał z podejrzanym dopiero godzinę, a już zaczynał tracić cierpliwość. Wątpliwym pocieszeniem był fakt, że ani w nocy Wcisławski, ani przed południem sam major Kłosiński również z Ciotuchy nic nie wyciągnęli. Porucznik przyszedł tego dnia do komendy jak król, dokładnie o dwunastej, oddał naczelnikowi zwolnienie i miał zamiar wracać zaraz do domu, ale wieści, które usłyszał, zatrzymały go na miejscu. Podejrzany za skarby świata nie chciał przyznać się do niczego. Uparcie powtarzał, że nie był w żadnym śmietniku, nie widział tam żadnej kobiety, a Wiśniewska i Maliszewski mieli według niego bujną wyobraźnię... Mazurek nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Był przekonany, że teraz wszystko będzie już proste i łatwe, bez skrupułów chciał więc zostawić sprawę Ciotuchy komuś innemu. Tymczasem spotkał go srogi zawód i nie pozostawało mu nic innego, jak samemu zabrać się do roboty. — Przecież ty nie masz alibi — tłumaczył cierpli 64 wie podejrzanemu. — Pies z kulawą nogą ci nie uwierzy! — Ja nic nie wiem — stanowczo stwierdził Ciotucha. — Powtarzałem już setki razy, że zaperfu-mowałem się w barze, a później kimałem na ławce w parku. — To dlaczego wiałeś przed wywiadowcami? — nie ustępował oficer. — Odsiadka na dołku nie należy do przyjemności...
— Znaczy, miałeś jednak coś na sumieniu? — A bo to raz przymykali mnie bez powodu — podejrzany wzruszył ramionami. — Z pudła wyszedłem na warunkowe, a taki zawsze jest podejrzany, kiedy trochę wypije... — Z Sułkowskiego na Tucholską dwa kroki... — Ja na Tucholskiej nie byłem! — Skąd wiesz, skoro się urżnąłeś? — Nie chodziłem na Tucholską i koniec! — oświadczył Ciotucha z rozpaczliwym uporem. — Jak Boga kocham! — Łżesz! — Nie wierzy mi pan, bo już siedziałem... — Nie tylko dlatego! Mazurek zdecydował się na ostatni argument. Wstał z miejsca i bez pośpiechu podszedł do szafy. Pogrzebał w niej chwilę i wyciągnął niewielką nylonową torebkę z męską chustką do nosa. Prawdę mówiąc, był nawet zdziwiony, że ani Wcisławski, ani Kłosiński nie pomyśleli o tym wcześniej... — Eksperci siedzieli nad tym drobiazgiem przez całą noc i doszli do wniosku, że to twoja zguba — zaryzykował blef. — Nie wiesz, baranie, że nam wystarczy guzik, żeby przyskrzynić właściciela? Na moment w pokoju zapanowała kompletna cisza. Ciotucha, blady jak ściana, przyglądał się z przerażeniem trzymanej przez porucznika chustce. Również 5 — Dzwonek z Napoleonem 44 i Mazurek z niepokojem czekał, co będzie dalej, chociaż liczył w duchu na to, że podejrzany, mając niewielkie pojęcie o kryminalistyce, uwierzy w prawie nieograniczone
możliwości milicji. — No dobrze, powiem panu — skapitulował wreszcie Ciotucha. — Byłem w tym śmietniku. Cholera wie, czego ja tam szukałem, ale jak się człowiek zaprawi, to mu różne rzeczy przychodzą do głowy — nerwowym ruchem otarł pot z czoła. — Kiedy zobaczyłem tego truposzczaka, myślałem że mnie szlag trafi... Ja tam do takich widoków nie przywykłem — wzdrygnął się na samo wspomnienie. — Strzeliłem pawiem i chciałem wytrzeć gębę, ale mi smarkałka upadła między łachy tej babki — z rezygnacją wskazał na chustkę — a ja już nie miałem zdrowia tam gmerać... — To wszystko? — z wyraźnym niedowierzaniem pokręcił głową porucznik. — Nie zapomniałeś o czymś? — Jak Boga jedynego kocham! — jęknął podejrzany, bijąc się żarliwie w piersi. — Powiedziałem wszystko, jak na świętej spowiedzi! — O której byłeś w śmietniku? — Nie pamiętam — zawahał się Ciotucha. — Ale zaraz po tym nadziałem się na patrol... — Trochę się zgadza, ale niezupełnie — oficer skrzywił się z niesmakiem. — Tak naprawdę to dorwałeś babkę, chciałeś się z nią kochać, a ona wysłała cię do wszystkich diabłów... — To nieprawda! — Podejrzany zerwał się z miejsca, jak oparzony. — Żebym tak jutra nie doczekał! — Miałeś kłopoty — ciągnął nieubłaganie Mazurek. — Nie po raz pierwszy zresztą... — Nie!!! — Zamiast się leczyć zaciągnąłeś dziewczynę do śmietnika. Nie wyszło ci, więc dołożyłeś jej raz i drugi, aż
wyzionęła ducha. — Jezus, Maria! Ja nie chcę wisieć! — wychrypiał 44 ledwo żywy z przerażenia Ciotucha. — Przecież to nie moja robota! Porucznik odprowadził podejrzanego do aresztu i pięć minut później był już u naczelnika Kłosińskiego. Major najwyraźniej nie mógł się doczekać, bo relacji wysłuchał z ogromnym zainteresowaniem. Na koniec, nie tając zadowolenia, zatarł ręce. — Dobra robota! — sapnął wesoło. — Ciotucha przyznał się, że był na Tucholskiej, to za kilka godzin przyzna się i do tego, że załatwił Brzezińską. Gdyby mu tak jeszcze pokazać, czym ją trzepnął... — Ba! — Mazurek bezradnie rozłożył ręce. — Siedziałem tam z chłopakami przez pół dnia i nic nie znalazłem. — Szkoda... — Ostatecznie mogę jeszcze raz przespacerować się do tego cholernego śmietnika — zaproponował porucznik. — Nie zawadzi poszperać znowu po okolicy... — Chyba szkoda twojego czasu — sceptycznie skrzywił się Kłosiński. — Wyślę tam kogoś z młodszych, a ty, jak odpoczniesz, pogadaj lepiej z Ciotucha. — Świeże powietrze dobrze mi zrobi — nie ustępował Mazurek. — Nie zapominaj, stary, że formalnie rzecz biorąc, mam pięć dni zwolnienia. — Ledwo cię Gaweł drasnął i zaraz pięć dni! — roześmiał się major. — Ja dostałem dokładnie tyle, kiedy mi łapę postrzelili... — Dwadzieścia lat temu? — Dwadzieścia cztery...
— Znaczy kawał z dużą brodą! — parsknął porucznik. — Nic nie poradzę, że czasy się zmieniają... Daj mi z łaski swojej kluczyki od wozu Grzelaka — zmienił temat. — Zabrałeś je wczoraj pod pozorem, że mnie pokroili, ale skoro uważasz, że nic mi nie jest... — Malcherczyk z kryminalnego rozwalił wczoraj 67 swojego fiata i na razie będzie jeździł tym — zasępił się Kłosiński. — Więc niech mnie zawiezie... — Oj, Michał, co ja z tobą mam — westchnął naczelnik. — Ale za to, jak tylko się wykurujesz, wlepię ci następną sprawę. — Też mi nowina — wzruszył ramionami Mazurek. — Przecież takie „uszczęśliwianie" chłopaków to twoje główne zajęcie. — Boki będziesz zrywał, jak pogadasz z poszkodowanym — nie dał się zbić z tropu Kłosiński. — Jednemu z adoratorów tej twojej Brzezińskiej okradli samochód. Facet nie miał pretensji o futrzaki za pięć i pół patyka, tylko o jakiś dzwonek z Napoleonem. Kupił od kogoś okazyjnie i chciał się pochwalić... — Wybacz, Jasiu — porucznik najwyraźniej nie przejawiał żadnego zainteresowania nową sprawą — ale na Żoliborzu nie ma dnia, żeby komuś nie obrobili samochodu, a zabójstwo mamy raz na kwartał... Dla jakiegoś dzwonka nie zrezygnowałbym ze zwolnienia. Pół godziny później Mazurek wysiadł z radiowozu u zbiegu Tucholskiej i Krasińskiego. Ręka nie dokuczała mu już prawie wcale, był więc w doskonałym humorze. Tym razem zdecydował, że obejrzy sobie wszystko bez czyjejkolwiek
asysty. Wolnym krokiem przemierzył kilka razy Tucholską, ale jakoś nic nie rzuciło mu się w oczy. W końcu zatrzymał się na niewielkim skwerku i usiadł na ławce. Zaczął się zastanawiać, którędy mógł uciekać zabójca po dokonaniu zbrodni. Z miejsca, na którym siedział, widział kawałek trawnika przy śmietniku. Tam wszystko metodycznie przeszukali, ale na skwerek już nikt się nie pofatygował... — Błąd, pomyślał niechętnie. Cholera, poszkapiłem sprawę. Wstał z ławki i nie spiesząc się ruszył w kierunku 44 pobliskich krzaków. Przedtem nie zwracał na nie uwagi, ale teraz zaczął przyglądać się im bardzo podejrzliwie. Raz i drugi sięgnął nawet po jakiś grubszy patyk albo kawałek żelastwa, ale nic mu jakoś nie pasowało... Nagle na samym skraju skwerku, niecałe pięćdziesiąt metrów w linii prostej od śmietnika, zauważył krótką, trochę zardzewiałą rurkę. Nachylił się nad nią i z niedowierzaniem przetarł oczy. Niektóre rudawe plamy miały trochę inny odcień niż zwykła rdza... VII Mazurek zjawił się w komendzie dobrze przed godziną ósmą. Mimo wczesnej pory czekał już na niego w pokoju Wcisławski. — Ale ty masz, bracie, oko! — przywitał porucznika, nie tając swojego podziwu. — Kto by się spodziewał! — Zwykły przypadek — niecierpliwie machnął ręką oficer. — Powiedz mi lepiej, co wywróżyli z tego żelastwa eksperci. — Prawie pół nocy przesiedziałem z nimi w laboratorium,
żeby zaspokoić twoją ciekawość — roześmiał się chorąży. — Myślę jednak, że się opłaciło. — Nie gadaj? — Według wszelkich znaków na niebie i ziemi tą właśnie rurką zabito Brzezińską — oświadczył z powagą Wcisławski. — Eksperci znaleźli ślady krwi i sporo włosów. Długo kręcili nad tym głowami, aż wreszcie orzekli, że wszystko razem pasuje jak ulał do wyników sekcji. — To już jest coś... — Poczekaj! — nie dał sobie przerwać chorąży. — Teraz dopiero będzie najciekawsze. Brzezińska była 69 brunetką, a na tym żelastwie znalazły się również i jasne włosy. Jednej z plamek krwi też nie dało rady przypasować. — Nie rozumiem... — Ja też na początku nie mogłem zrozumieć — przyznał się Wcisławski — ale na szczęście przypomniałem sobie o Winiarskiej! W szpitalu dowiedziałem się, że już ją dawno wypisali, więc pojechałem po dziewczynę do domu i piorunem przytaszczyłem do laboratorium. — No i co? — Oczywiście, zawsze istnieje spore prawdopodobieństwo błędu przy tego rodzaju badaniach — zastrzegł się chorąży — ale chyba mamy całkiem niezły dowód na to, że ten sam człowiek napadł na obie kobiety. — Jeżeli mi jeszcze powiesz, że Ciotucha zostawił na rurce swoje odciski palców, to stawiam pół litra! — Niestety — westchnął Wcisławski — mimo najszczerszych chęci nie narażę cię na taki wydatek. — Mówi się trudno! — machnął ręką Mazurek. — Bez
tego też zatańczę z gagatkiem, że ze śmiechu się nie pozbiera. Dawaj go tutaj! Reakcja podejrzanego była jednak dla obu milicjantów całkowitym zaskoczeniem. Kiedy chorąży wprowadził go do pokoju, obojętnie przyjrzał się rurce, a zapytany o noc z czwartku na piątek, najwyraźniej odetchnął. — Chociaż raz w życiu mam murowane alibi! — oświadczył z pewną miną. — W środę wieczorem zgarnęli mnie na Ochocie i odsiedziałem czterdzieści osiem godzin na dołku. Sami panowie wiedzą, że nie mogłem w tym czasie narozrabiać na Żoliborzu! Ciotucha wrócił do celi, a pięć minut później porucznik z ciężkim sercem odkładał słuchawkę telefonu. Okazało się, że podejrzany mówił prawdę... 70 Oficer i chorąży patrzyli na siebie ponuro. Było, niestety, jasne, że tak dobrze zapowiadający się trop prowadził donikąd. Zastanawiali się właśnie, co robić dalej, kiedy nagle ktoś zastukał i uchyliły się drzwi pokoju. — Miałem dzisiaj przyjść — zaczął niepewnie wysoki, szczupły blondyn. — Ojciec mi mówił, że panowie we wtorek pytali o mnie. Nazywam się Lipowski... — Zgadza się — przypomniał sobie Mazurek. — Niech pan siada... — Przepraszam, ale prawdę mówiąc, to ja nie wiem w jakiej sprawie... — Znał pan Barbarę Brzezińską? — Owszem — przyznał niechętnie Lipowski. — O ile się nie mylę, to pozostawał pan z nią nawet w bardzo bliskich stosunkach... — Dwa lata temu. Później już się z Barbarą nie
widywałem. — Dlaczego? — To moja prywatna sprawa... — Niezupełnie — wtrącił się Wcisławski. — Widzi pan, Brzezińska została zamordowana. Wiadomość najwyraźniej zrobiła na Lipowskim wrażenie. Nerwowo zapalił papierosa i marszcząc czoło, na dłuższą chwilę wlepił wzrok w podłogę. — No więc, jaki był powód zerwania? — ostro zapytał porucznik, podnosząc się z miejsca. — Chodziło o dziecko? — Tak — ponuro skinął głową Lipowski. — Z początku myślałem, że to moje i nawet chciałem się żenić... — A nie pan był ojcem? — Kiedy odwoziłem Baśkę do szpitala w Międzylesiu, zapytałem ją o to wprost. Znałem dziewczynę dopiero siedem miesięcy, a ona już miała rodzić... 44 Powiedziała mi, że dzieciaka zrobił jej jakiś starszy facet na stanowisku. — Czy pamięta pan jego nazwisko? — Wcale nie byłem ciekawy, jak on się nazywa. — Odwiedzał pan Brzezińską w szpitalu? — Nie! — Lipowski gniewnie potrząsnął głową. — Wystarczyło chyba, że przez pół roku robiła ze mnie balona! — Interesował się pan dzieckiem? — Spotkałem Barbarę przypadkowo w jakiś miesiąc później. Powiedziała mi, że umarło w szpitalu. — A gdzie pan właściwie poznał Brzezińską? — Na urodzinach u mojej koleżanki szkolnej. — Kto to taki?
— Elżbieta Kamińska. — Pamięta pan jej adres? — O ile się nie mylę, to mieszka przy Ostrobramskiej osiemdziesiąt cztery... — Jak pan myśli, czy zastaniemy ją teraz w domu? — Radziłbym raczej sprawdzić w Instytucie Mikrobiologii na Nowym Świecie. Elka jest tam laborantką... Mazurek i Wcisławski postanowili skorzystać z rady Lipowskiego. Kiedy jednak pół godziny później rozglądali się po holu instytutu, pierwszą napotkaną przez nich osobą był nie kto inny, tylko Zbigniew Brzeziński. — Panowie jak zwykle w akcji! — roześmiał się na powitanie milicjantów. — Śledztwo dało już jakieś rezultaty? — zapytał z nadzieją w głosie. — No cóż, pomału posuwamy się do przodu — odparł porucznik wymijająco. — Pan, zdaje się, zna Marka Żmichowicza? — skwapliwie zmienił temat. — Owszem, studiowaliśmy razem — po twarzy mikrobiologa jak gdyby przemknął cień — ale ostatnio nasze kontakty bardzo się rozluźniły... — Co mógłby pan nam o nim powiedzieć? 44 — Chyba nic szczególnego — wzruszył ramionami Brzeziński. — Zdolny, pracowity, zapowiadał się na nie najgorszego naukowca, tylko że mu jakoś nie wyszło... — Czemu? — Nie zawsze chciał się liczyć z cudzym zdaniem, był raczej konfliktowy... O, przepraszam panów! — mikrobiolog niespodziewanie odwrócił się do wejścia. — Zdaje się, że mamy dostojnego gościa w instytucie. Sam pan prorektor Gluzikowski!
Brzeziński, najwyraźniej zapominając o milicjantach, bez wahania skierował się do niskiego, łysawego mężczyzny, kłaniając mu się kilka razy po drodze. Profesor protekcjonalnie poklepał mikrobiologa po ramieniu, a ten manifestując swoją radość z tego gestu, zaczął coś z wielkim ożywieniem opowiadać prorektorowi. Po chwili Brzeziński kurtuazyjnie otworzył przed gościem oszklone drzwi w głębi holu i po krótkiej wymianie grzeczności obaj mężczyźni zniknęli w jakimś pomieszczeniu. — Niby poważny naukowiec, a wdzięczy się do swego szefa jak panna na wydaniu — zauważył sarkastycznie Wcisławski. — Poszukajmy już lepiej Kamiń-skiej. Milicjanci ńie musieli zbyt długo namawiać laborant-ki, żeby zostawiła na pięć minut swoje szkiełka i wybrała się z nimi do pobliskiej kawiarni „Harenda". Dziewczyna była wyraźnie zaintrygowana, czego mogą chcieć od niej aż dwaj funkcjonariusze. — Halina telefonowała do mnie, że Baśka nie żyje — oświadczyła na wstępie. — Panowie chyba w związku z tym? — Owszem — poważnie skinął głową Mazurek. — Pani dobrze znała Brzezińską? — Raczej tak — westchnęła Kamińska. — Szkoda dziewczyny... 73 — Czy miała jakichś wrogów? — Nie przypuszczam — energicznie pokręciła głową. — Zawsze była bardzo wesoła, lubiła się bawić... Tacy ludzie rzadko zrażają do siebie. — Dlaczego rozeszła się z mężem? — Przez tego bubka Żmichowicza — pogardliwie wydęła
wargi. — Tak długo ją buntował, aż rzuciła Zbyszka. Myślę, że później żałowała tego... — Słyszeliśmy, że lubiła oglądać się za chłopakami? — Pod tym względem byli ze Zbyszkiem bardzo do siebie podobni. Raz po raz któreś z nich robiło tak zwany skok w bok — znacząco przymrużyła oko. — Później, oczywiście, były dąsy, ciche dni, uroczyste przeprosiny, a po jakimś czasie wszystko zaczynało się od początku... — Zwierzała się pani, z kim miewała te przygody? — Raczej nie. O Lipowskim, Garbucie czy Fijałkowskim oczywiście wiedziałam, ale o bardziej przelotnych znajomościach Baśka wolała nie mówić. — Czy to prawda, że miała wyjść za Żmichowicza? — Bzdura! — żachnęła się Kamińska. — Nigdy nie traktowała go zbyt poważnie, a poza tym czuła do niego żal, że namówił ją do rozwodu. — Mogłaby pani powiedzieć coś więcej o tym mężczyźnie? — Przez kilka ładnych lat kręcił się koło mnie i moich koleżanek, zdążyłam więc go poznać. Nieciekawy typ! — pogardliwie wydęła usta. — Żadna rozumna dziewczyna nie chciałaby go na dłuższą metę. Ani dowcipny, ani przystojny, a co gorsza, w łóżku baba, a nie chłop! — Przepraszam za niedyskrecję — wtrącił się Wcisławski — ale czy mówi to pani na podstawie własnych obserwacji, czy też raczej jest to opinia Brzezińskiej ? — Jeśli pan koniecznie chce wiedzieć, to ja ze Żmichowiczem nie sypiałam — wzruszyła ramionami bez cienia zażenowania — ale mówiła o tych sprawach nie tylko Baśka... — Sięgnęła do torebki po papierosa, zapaliła go i głęboko zaciągnęła się dymem. Mam znajomą studentkę AWF-u — wróciła do tematu. — Nawet fajna
dziewczyna, chociaż uważa, że każdy kto nosi spodnie jest dobry. Gdzieś przed miesiącem była u mnie i napatoczył się akurat Zmichowicz. Trochę popłakał, że Baśka wyjechała bez niego do Bułgarii, i zaraz zaczął się przystawiać do Beaty... Po kilku dniach przyleciała do mnie, a że ma długi język, na-plotkowała o wszystkim. Podobno poszła z gościem do łóżka, a on się nie spisał... Mazurek, słuchając Kamińskiej, gwałtownie zmarszczył brwi. Nagle coś go tknęło. Pomyślał, że może nareszcie znajdzie klucz do całej sprawy... — Ta pani koleżanka to może Beata Winiarska? — zapytał z pozorną swobodą. — Tak, a skąd pan wie? — nie mogła ukryć zdziwienia. — Szósty zmysł, czyli nos milicyjny — zażartował milicjant. — Najważniejsze, że trafiłem w dziesiątkę — dodał poważnie. Winiarską zastali w mieszkaniu przy ulicy Krasińskiego. Widać nie czuła się jeszcze najlepiej po napadzie, bo leżała w łóżku, i dopiero na widok milicjanta nałożyła jakiś szlafrok. — Myślałam już, że wszyscy o mnie zapomnieli — zaczęła trochę zmieszana. — Dopiero pan przyjechał po mnie wczoraj — uśmiechnęła się do chorążego. — Nie tak łatwo złapać przestępcę — usprawiedliwił się porucznik. — A złapaliście go? 44 74 — Jeśli nam pani pomoże, to na pewno się uda... — Cóż ja mogę panom powiedzieć? — bezradnie rozłożyła ręce. — Byłam całkowicie zaskoczona, nic nie widziałam i
nawet nikogo nie podejrzewam... — Znała pani Brzezińską? — przystąpił do rzeczy Mazurek. — Chwileczkę! — zawahała się. — Chyba widziałam ją kiedyś u Elki Kamińskiej. Taka wysoka brunetka — przypomniała sobie. — Bardzo fajna dziewczyna... — A Żmichowicza? — Tego gogusia? — skrzywiła się pogardliwie. — Owszem, chciał mnie nawet poderwać, ale go odprawiłam. — Można wiedzieć dlaczego? — Nie rozumiem, jaki to ma związek... — Pani Beatko, wcale nie musi pani rozumieć — przerwał jej porucznik łagodnie. — Proszę tylko odpowiadać na pytania, a resztą zajmę się już ja i moi koledzy... — Myśli pan, że to on?! — zmieszała się wyraźnie. — Boże, czy to możliwe?! — No więc, jak było między wami? — nie ustępował oficer. — Byłam trochę załamana, kiedy go poznałam — odparła Winiarska niechętnie. — Pokłóciłam się z moim chłopakiem i w ogóle... Pomyślałam, że mała przygoda... — zaczerwieniła się i umilkła. — Przecież nikt pani nie potępia — Mazurek starał się, żeby jego słowa zabrzmiały przekonywająco. — To pani prywatna sprawa. — Dałam mu do zrozumienia, że się zgadzam. Zaczęło się tak, jak to zwykle bywa — wyrzuciła z siebie jednym tchem — ale w łóżku okazało się, że on nie może... Poradziłam Żmichowieżowi, żeby się leczył, a ten bydlak zbił mnie po twarzy, nawymyślał od ostatnich i uciekł jak wariat...
44 — Widziała go pani jeszcze kiedyś? — Nie wydaje mi się... — Lubi pani samotne spacery? — porucznik postanowił zacząć z innej beczki. — Niekoniecznie samotne — uśmiechnęła się Winiarska. — Czasami chodzę sama, czasami w towarzystwie... Zwłaszcza wieczorem lubię się trochę przewietrzyć. Prawdę mówiąc, tak mi to weszło w krew, że nie zasnę, jeśli nie łyknę przedtem świeżego powietrza. — Zdrowe przyzwyczajenie... — To zależy! — znacząco dotknęła głowy. —-I pomyśleć, że najczęściej spacerowałam po alei Wojska Polskiego i po Felińskiego. — Mówiła pani o tym Żmichowiczowi? — Nawet kiedyś przeszliśmy się tamtędy — odparła w zamyśleniu. — Nigdy nie spodziewałabym się, że mogą być takie skutki... — A więc wszystko jest już jasne, jak słońce! — mruknął do Wcisławskiego Mazurek. — Teraz trzeba to jeszcze tylko udowodnić... Kiedy znaleźli się na ulicy, oficer rzucił okiem na zegarek. Dochodziła godzina szesnasta, a więc lada chwila można się było spodziewać Żmichowicza w domu. Mazurek pomyślał, że trzeba to jakoś wykorzystać. — Wiesz, Andrzej — zwrócił się do pogrążonego w zadumie chorążego — mam ogromną ochotę zrobić brzydkiego psikusa temu facetowi. — To jest spokojny inspektor Sanepidu, a nie żaden kryminalista — sceptycznie pokręcił głową Wcisławski — a my, prócz domysłów, nic nie mamy.
— Spróbuję coś jednak wykombinować — roześmiał się beztrosko porucznik. — Jakoś to będzie, musisz mi tylko trochę pomóc... — Nie ma sprawy! Co mam zrobić? 77 — Pójdziesz zaraz do Żmichowicza i zabierzesz go pod byle pretekstem do komendy. — Ile gościa potrzymać? — Ze dwie, góra trzy godziny. Poczęstuj go kawą albo herbatą, żeby zostawił na szklance swoje paluszki, zadaj mu jakiś temat do rozmyślań i posadź w poczekalni. Kiedy dobrze skruszeje, możesz go puścić do domu. Przed dwudziestą postaram się złożyć panu inspektorowi wizytę. — Czy ja też mam przyjść? — Nie zawadziłoby, ale nie musisz się spieszyć. Zabawię u gościa przynajmniej z godzinę. — No to do rychłego zobaczenia! Podali sobie ręce i rozeszli się, każdy w swoją stronę. Chorąży chciał sumiennie spełnić prośbę kolegi, oficer przed wizytą u Żmichowicza zamierzał przeprowadzić jeszcze kilka rozmów, a czasu było niewiele. Kilka minut później porucznik dzwonił do drzwi mieszkania Brzezińskiego. Tym razem mikrobiolog nie był zbyt zaskoczony jego odwiedzinami. Zaprosił gościa do tego samego pokoju co ostatnio i zaczął się gorąco sumitować z powodu niefortunnego zakończenia porannego spotkania. —-Ogromnie pana przepraszam, ale naprawdę nie mogłem postąpić inaczej — oświadczył pokornie naukowiec. — Wizyta prorektora to dla naszego instytutu takie małe święto. Powiem zresztą panu w zaufaniu, że profesor
Gluzikowski jest do nas bardzo przychylnie nastawiony, wszyscy więc dbamy, aby nic nie zmąciło naszych stosunków... — Ogromnie pana przepraszam, ale naprawdę nie nie, choć bez specjalnego przekonania. — Trzeba zabiegać o względy szefa... — No właśnie! — ucieszył się Brzeziński. — W ten sposób można uniknąć wielu niepotrzebnych kłopo 44 tów... A wracając do naszej porannej rozmowy, czy już pan wie, kto zamordował Barbarę? — To jeszcze nic pewnego — pokręcił głową oficer — ale chyba coś mamy. — Zdradzi mi pan tajemnicę? — Za kilka dni — obiecał Mazurek. — A może jednak... — nalegał mikrobiolog. — Teraz prosiłbym, żeby pan wytężył pamięć — przerwał mu porucznik. — To bardzo ważne... — Zapewne chodzi panu o ten nieszczęsny napad koło ogródka jordanowskiego? — domyślił się Brzeziński. — Właśnie. Pan przecież widział sprawcę... — Niestety, krótko i z dość dużej odległości. — Czy jego sylwetka nie skojarzyła się panu przypadkiem z kimś znajomym? — A więc jednak! — wyszeptał mikrobiolog, wyraźnie blednąc. — Widzi pan, ja nie jestem pewny — dodał ponuro. — Prawdę mówiąc, dopiero kiedy zapytał mnie pan dzisiaj o Żmichowicza, zacząłem coś podejrzewać... — Czy to prawda, że właśnie on był główną przyczyną pańskiego rozwodu? — Trudno powiedzieć — zawahał się Brzeziński — ale
raczej tak. Przyznaję, że czuję do niego niechęć z tego powodu, i dlatego nie utrzymywałem z nim ostatnio żadnych kontaktów... — No więc skąd pańskie skrupuły? — natarł ostro oficer. — Dlaczego chce pan osłaniać zabójcę?! — Nie, panie poruczniku — zmarszczył brwi mikrobiolog. — Ja nie powiem w oczy Żmichowiczowi, że go widziałem nocą w ogródku, skoro nie jestem tego pewien. Nie założę mu pętli na szyję tylko dlatego, że kiedyś zabrał mi żonę... Jeśli to faktycznie on jest tym zwyrodnialcem, który napada nocą na 79 kobiety, to wierzę, że i tak wyśle go pan na szubienicę! — Cóż! — westchnął Mazurek. — Skoro nie chce mi pan pomóc... — Chciałbym bardzo — zastrzegł się naukowiec — ale w ten sposób nie mogę... — W takim razie proszę opowiedzieć mi coś o Żmichowiczu — zaproponował milicjant — co ułatwiłoby mi prowadzenie śledztwa. W końcu znał go pan dobrze, a jak słyszałem, byliście nawet przyjaciółmi. — Owszem — przyznał niechętnie Brzeziński. — Chodziliśmy razem do liceum, obaj pasjonowaliśmy się biologią, a właściwie najmniejszymi, niewidzialnymi gołym okiem organizmami. Te wspólne zainteresowania spowodowały, że w końcu bardzo się zaprzyjaźniliśmy — urwał na moment, ale po chwili zdecydował się ciągnąć dalej: — Po maturze poszliśmy na studia. Już na pierwszym roku biologii poznaliśmy Wacława Miłowicza. To właśnie on wprowadził nas w arkana badań nad bakteriami i wirusami... A przy okazji zetknęliśmy się z Barbarą...
— Rano wspomniał mi pan, że Żmichowicz również chciał zostać naukowcem. — Najprawdopodobniej tak by się też stało, gdyby nie jego usposobienie — pokiwał głową mikrobiolog. — Niestety, szybko wszystkich do siebie pozrażał. Potrafił publicznie naubliżać profesorom, ciskał książkami przez okno... Nawet z naszym promotorem miał jakąś scysję... — O co poszło? — Prawdę mówiąc, nie wiem — gospodarz wzruszył ramionami z lekkim zniecierpliwieniem. — Jeżeli chce pan sięgać aż tak daleko, to proszę samemu zapytać profesora Makowskiego. Mieszka dwa kroki stąd, przy Stołecznej... 80 Dosyć wysoki, siwy mężczyzna był bardzo zdziwiony nieoczekiwaną wizytą oficera milicji. Upewniwszy się, że nie ma mowy o żadnej pomyłce, kurtuazyjnie poprosił gościa do swojego gabinetu. Mazurek rzucił ciekawie okiem na sięgające sufitu regały z książkami i nie tracąc czasu, przystąpił natychmiast do wyjaśnienia celu odwiedzin. — Przepraszam pana profesora za najście — zaczął trochę niezręcznie — ale prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa byłej żony jednego z pańskich wychowanków i liczę, że pomoże mi pan rozwikłać tę zagadkę... — Myślę, że niestety, spotka pana srogi zawód, jako że nie mam zielonego pojęcia ani o sprawie, ani o kryminalistyce — zażartował profesor, przyglądając się bacznie porucznikowi. — Nie wiem nawet, którego z moich uczniów ma pan na myśli. — Doktora Brzezińskiego. — No tak! — zasępił się Makowski. — Przypadkowo
znałem jego żonę i zdążyłem nawet wyrobić sobie o niej dość jednoznaczną opinię. — Czy można wiedzieć jaką? — Żle nie mówi się o zmarłych — stwierdził sentencjonalnie profesor. — Rozumiem — nie nalegał milicjant. — Gdyby pan jednak z łaski swojej mógł powiedzieć kilka słów o tej kobiecie, jej mężu i o Żmichowiczu... — W takim razie należałoby chyba zacząć od nieżyjącego już docenta Miłowicza — zauważył Makowski. — Wacław był moim przyjacielem jeszcze sprzed wojny. Zawsze zrównoważony i opanowany, nigdy nie podejmował pochopnie żadnej decyzji — profesor uśmiechnął się na wspomnienie. — Prawdę powiedziawszy, całkowicie zaskoczył mnie decyzją związania się z kobietą, która bądź co bądź mogłaby być 6 — Dzwonek z Napoleonem 44 jego córką... Od samego początku obawiałem się, że takie małżeństwo nie może pomyślnie rokować na przyszłość i. niestety, miałem rację — stwierdził ponuro. — Młoda pani Miłowiczowa szybko nawiązała niebezpiecznie bliskie stosunki z jednym z asystentów... — Z Brzezińskim? — Jest pan w błędzie — pokręcił głową profesor. — Jej adoratorem okazał się Zmichowicz. — Ale z tego, co wiem, nie wyszła za niego za mąż po śmierci Miłowicza... — Tak się złożyło. — Jak pan myśli, skąd mogła wyniknąć ta nagła zmiana zainteresowań Brzezińskiej?
— Zmichowicz był człowiekiem niezwykle konfliktowym — wyjaśnił gospodarz. — W końcu musieliśmy nawet poprosić go o zrezygnowanie z dalszej współpracy. Z kolei Brzeziński był najbliższym współpracownikiem Miłowicza, często przesiadywał u niego w domu... — Robił błyskawiczną karierę — podchwycił Mazurek. — To też — zgodził się profesor. ?— Zapewniam jednak pana, że ta kariera była całkowicie zasłużona. Praca doktorska Brzezińskiego o zakażeniach gron-kowcami z pewnością jest jednym z poważniejszych osiągnięć polskiej myśli naukowej w zakresie mikrobiologii w ostatnich latach... — Jak pan przyjął wiadomość o jego małżeństwie? — Wszyscy w instytucie baliśmy się, że wywrze ono negatywny wpływ na poziom pracy Brzezińskiego. — Czy obawy były uzasadnione? — To już chyba nie ma w tej chwili żadnego znaczenia — odparł wymijająco Makowski. — Jak pan zapewne wie, państwo Brzezińscy rozwiedli się dwa lata temu. 44 . — Przepraszam za pytanie, ale czy Brzeziński bardzo przeżywał rozwód? — Moim zdaniem przyjął go z ulgą i na szczęście odbyło się bez żadnych ekscesów... — A Zmichowicz? — On już wtedy nie pracował w naszym instytucie. Oficer zerknął dyskretnie na zegarek i nagle stwierdził, że właśnie minęła godzina dwudziesta. Pomyślał, że jeśli chce jeszcze porozmawiać z którymś z sąsiadów Żmichowicza, musi się pośpieszyć. Przeprosił profesora za najście i ruszył do wyjścia.
Zmichowicz mieszkał na ostatnim piętrze niewysokiego bloku przy ulicy Antoniny Sokolicz. Porucznik zauważył, że zgodnie z listą lokatorów jedyną sąsiadką inspektora Sanepidu jest niejaka Leokadia Ciapiń-ska. Kiedy zastukał do drzwi jej mieszkania, odpowiedziała mu tylko cisza. Ponowił pukanie. Niestety, znowu bez rezultatu. Przez długą chwilę zastanawiał się, co począć dalej, ale nic sensownego nie przychodziło mu jakoś do głowy. W końcu podszedł do drzwi mieszkania Żmichowicza i zaczął nasłuchiwać, czy gospodarz wrócił już z komendy. Stąd również nie dochodziły żadne odgłosy i zniechęcony milicjant chciał właśnie opuścić blok, kiedy nagle osadził go na miejscu szyderczy, skrzekliwy głos: — Czego to się szuka w cudzym domu?! Zaraz zadzwonię na posterunek! Naprzeciwko, w przezornie zabezpieczonych łańcuchem drzwiach, do których przed kilkoma minutami Mazurek bezskutecznie się dobijał, stała niewysoka, drobna staruszka. Wypieki na jej twarzy wymownie świadczyły, jak bardzo jest przejęta swoim odkryciem. — To chyba zbyteczne, proszę pani — oficer szybko wyciągnął swoją legitymację. — Tak się zresztą składa, że właśnie z panią chciałem zamienić kilka słów... — Pan z policji? — Ciapińska nie mogła ukryć 683 swojego rozczarowania. — A ja myślałam, że włamywacz albo i co gorszego... — Powinna się pani cieszyć — milicjant odzyskał już zwykłą pewność siebie. — Spotkanie z kryminalistą nie należy przecież do przyjemności!
— Ja się nie boję! — staruszka buńczucznie potrząsnęła ukrywanym dotychczas starannie za drzwiami tasakiem. — Odkąd okradli Szymańską z pierwszego piętra, mam oczy na wszystko otwarte! — To może byśmy tak trochę porozmawiali o tym, co dzieje się w bloku? — zaproponował porucznik. — Wpuści mnie pani? — Czemu nie? — uśmiechnęła się z komiczną zalotnością. — Taki sympatyczny policjant! Mieszkanie Ciapińskiej było niewielkie, skromnie umeblowane, ale za to bardzo przytulne. Mazurek z prawdziwą przyjemnością usiadł na starej, wygodnej kanapce przy maleńkim stoliczku. Staruszka nawet nie chciała go słuchać, zanim nie przyniosła dwóch filiżanek mocnej, pachnącej herbaty. — Dawno pani tutaj mieszka? — zagadnął oficer, kiedy wreszcie usiadła obok niego. - Będzie już z piętnaście lat albo i więcej — odparła z przekonaniem. — Wprowadziłam się, jak tylko te bloki postawili. — Zdążyła więc pani poznać wszystkich lokatorów? — Gdzie tam! — niecierpliwie machnęła ręką. —| Ciągle ktoś się wprowadza albo wyprowadza... Zresztą każdy teraz pilnuje własnego nosa i na plotki ze starą babą nikt nie chce tracić czasu — dodała z wi-l docznym żalem. — No, a o Zmichowiczu potrafi pani coś powiedzieć? — Dziwny człowiek z tego sąsiada — Ciapińska pokiwała w zadumie głową. — Niby kulturalny, grzeczny, nie pije i każdemu z drogi schodzi, ale czasem wstępuje w niego diabeł... — Co pani przez to rozumie?
— Ot, chociażby .w zeszły czwartek! — Na samo wspomnienie gniewnie zmarszczyła brwi. — Przyszedł do domu bardzo późno, gdzieś koło jedenastej, trzasnął drzwiami, że umarłego z grobu by podniósł i dalej ciskać czymś po mieszkaniu. Dopiero po północy się uspokoił... — Jest pani pewna, że nie siedział przez cały wieczór u siebie? — Przecież mówiłam panu. — A w niedzielę? — Taka sama historia! — westchnęła staruszka. — Tyle, że zaraz wyleciał z domu i przez całą noc gdzieś się włóczył... Co on takiego zrobił, że pan o niego wypytuje? — zainteresowała się nagle celem wizyty funkcjonariusza. — Tyle ostatnio się słyszy o różnych okropnościach... — Jeszcze nie wiem — porucznik wolał skorzystać z wykrętu, niż wtajemniczać Ciapińska w szczegóły śledztwa. — Niewykluczone, że ma coś na sumieniu. — Tak też i pomyślałam, kiedy zobaczyłam pana nasłuchującego pod jego mieszkaniem... Mazurek przez grzeczność nie przypominał staruszce, za kogo wzięła go przed pół godziną, pożegnał się, całując ją szarmancko w rękę, i wyszedł. Wiedział już wystarczająco dużo, żeby móc przystąpić do decydującej rozmowy ze Zmichowiczem. Inspektor zdążył już wrócić z komendy. Musiał zabrać się do jakichś domowych prac, bo kiedy otwierał milicjantowi drzwi, był w podkoszulku i kąpielówkach. — Pan do mnie? — z niedowierzaniem potrząsnął głową. — Przecież dopiero co pański kolega maglował mnie przez bite trzy godziny! — Musimy wyjaśnić jeszcze niektóre sprawy —
oświadczył sucho oficer. — Pomyślałem, że lepiej 44 84 zrobić to tutaj, na miejscu, niż znowu fatygować pana do komendy. — W takim razie proszę! — Zmichowicz z rezygnacją wpuścił porucznika do środka. — Pan wybaczy, ale przeproszę pana na pięć minut — dodał, kiedy znaleźli się w pokoju. — Przed chwilą stwierdziłem, że nie mam ani jednej czystej koszuli, i zabrałem się do małej przepierki... — Proszę sobie nie przeszkadzać. Poczekam... Gospodarz wyszedł do łazienki i milicjant został sam. Ciekawie zaczął się rozglądać. Wszystkie drzwi były pootwierane, nie musiał więc nawet wychodzić z pokoju, w którym zostawił go inspektor, żeby przyjrzeć się całemu mieszkaniu. Dookoła panował typowo kawalerski bałagan. W obu zajmowanych przez Żmichowicza pokojach najrozmaitsze części garderoby wisiały na krzesłach albo wprost- walały się po podłodze. W kuchni zlew był pełen nie pozmywanych talerzy i brudnych szklanek. Podłoga w całym mieszkaniu chyba już bardzo dawno nie widziała szczotki. Nie panujący bałagan zwrócił jednak uwagę oficera. Znacznie bardziej zainteresowało go wyposażenie mieszkania. Stylowe meble, stare obrazy na ścianach, porozstawiane wszędzie kosztowne figurki z brązu i porcelany świadczyły wymownie, że właściciel jest człowiekiem bardzo zamożnym. Nawet wysoka pensja inspektora Sanepidu nie wystarczyłaby na to wszystko... Nagle wzrok porucznika padł na sporą stertę listów
leżących w nieładzie na małym stoliczku w kącie pokoju. Przez chwilę wahał się, ale pokusa była zbytj silna. W końcu mógł tam znaleźć jakieś brakujące ogniwo, które pozwoliłoby na ostateczne wyjaśnienie całej sprawy. Bez pośpiechu podszedł do stoliczka i usiadł na stojącym obok fotelu. Nie bez zdziwienia stwierdził, że na samym wierzchu listów leżała szara koperta bez znaczka pocztowego. Nie było również na niej nawet śladu stempla, co musiało oznaczać, że ktoś sam ją przyniósł do mieszkania Żmichowicza. Mazurek dokładnie obejrzał kopertę i poczuł lekki dreszcz emocji — na jej odwrocie figurowało nazwisko Brzezińskiej. Milicjanta korciło, żeby zajrzeć do środka, ale właśnie rozległ się trzask zamykanych drzwi. Oficer bez zastanowienia odłożył kopertę na miejsce i wstał z fotela. W tej samej chwili zauważył, że w kącie pod oknem leżą zmięte, mocno znoszone dżinsy, dziwnie jakoś nie pasujące do tego wnętrza. Przypomniał sobie Winiarską i w pierwszym odruchu zatarł ręce, chociaż dobrze wiedział, że nie jest to żaden dowód... Tymczasem do pokoju wrócił gospodarz. Zdążył się ubrać, ale jego blada twarz i lekko drżące ręce zdradzały, że jest bardzo zdeneiwowany. Usiadł ciężko na stylowej kanapce i spojrzał pytająco na porucznika. — Widząc pańskie mieszkanie, rzuca się w oczy, że jest pan dość zamożnym człowiekiem — zagadnął Mazurek. — Nie przypuszczałem, że zarobki w Sanepidzie są aż tak wysokie... — Nie narzekam — uśmiechnął się blado Zmichowicz — ale mówiąc szczerze, z samej pensji nie mógłbym tak się urządzić.
— Grunt to znaleźć jakąś dobrą chałturkę — domyślnie pokiwał głową milicjant. — W Kanadzie mam starszego brata, który wyemigrował z kraju zaraz po wojnie — wyjaśnił inspektor. — Załatwił mi pracę i przez dwa lata siedziałem u niego. Zdołałem trochę zaoszczędzić... — Pieniądze pozwalają uniknąć wielu kłopotów. — Niestety, nie wszystkich! 87 44 — Na przykład częstych wizyt funkcjonariuszy? — zauważył oficer zaczepnie. — Między innymi! — burknął Żmichowicz z nie tajonym zniecierpliwieniem. — Proszę mi wybaczyć, panie poruczniku, ale chyba moja sytuacja materialna nie ma większego związku z prowadzonym przez pana śledztwem?! — Ocena moich pytań nie należy do pana — milicjant zdecydował się przystąpić do ataku — zwłaszcza, że nie powiedział mi pan jeszcze wszystkiego. — Czego, mianowicie, chciałby się pan dowiedzieć? — Myślę, że najwyższy już czas porozmawiać poważnie, panie inspektorze! — rzucił oficer ostrym, nie znoszącym sprzeciwu tonem. — Nie rozumiem... — To ja nie rozumiem, dlaczego pan kłamie! — Mazurek gniewnie podniósł głos. — Co pan robił w nocy z czwartku na piątek? — Przecież mówiłem panu, że pracowałem w domu... — Bzdura! — roześmiał się ironicznie porucznik. — Pańscy sąsiedzi są innego zdania!
— Ale ja... — Ostrzegam pana, że wszelkie krętactwa mogą mieć bardzo przykre następstwa! — Owszem, wychodziłem na kilka minut — przyznał ponuro Żmichowicz. — Po co? — Bolała mnie głowa i nie mogłem się skupić nad sprawozdaniem. Chciałem zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. — I co pana tak wzburzyło na tym spacerze, że postawił pan cały dom na nogi? — Ależ nic! — zaprzeczył gwałtownie inspektor. — Blok jest okropnie akustyczny i wystarczy lekko trzasnąć drzwiami, żeby wszyscy się zaraz pobudzili... 88 — Czyżby? — Mina oficera nie wróżyła nic dobrego. — A nie spotkał się pan przypadkiem z Winiarską? Żmichowicz g.wałtownie poczerwieniał na twarzy. Najwidoczniej nie spodziewał się tego pytania. — Chyba pan wie, o kim mówię?! — nie ustępował Mazurek. — Zdążyliście się przecież dobrze poznać... Nawet w łóżku — dodał z przekąsem. — Po kilku kieliszkach człowiek robi różne głupstwa — wymamrotał cicho inspektor. — Chluby mi to z pewnością nie przynosi, ale na trzeźwo nigdy bym na tę dziewczynę nawet nie spojrzał... — Widział pan w czwartek Winiarską czy też nie?! — zagrzmiał porucznik. — Nie! — stanowczo zaprzeczył Żmichowicz. — Nasza znajomość trwała zaledwie kilka dni i skończyła się miesiąc temu.
— Spojrzał pan trzeźwym okiem na dziewczynę? — podchwycił ironicznie milicjant. — A może był jakiś inny powód? — To moja osobista sprawa... — I dlatego podczas naszej pierwszej rozmowy wyparł się pan znajomości z Winiarską? — Oficer zmarszczył brwi. — Radziłbym panu odpowiedzieć. Dziewczyna nie miała przed nami żadnych tajemnic i jeśli zajdzie potrzeba, powtórzy wszystko w sądzie — dodał ostrzegawczo. — Więc pan już wie — inspektor, całkowicie zrezygnowany, zasłonił twarz rękami. — Byłem wtedy pijany i stąd to wszystko... — Z pana wypowiedzi należałoby wnosić, że pan rzadko kiedy bywa trzeźwy — zakpił Mazurek. — Czy w czwartek też pan sobie popił? — Nie. — A gdzie pan poszedł na ten spacer? — Byłem w alei Wojska Polskiego, na Mickiewicza... 44 — I na Felińskiego — wtrącił z naciskiem porucznik. — Chyba nie — zawahał się Zmichowicz. — Przynajmniej nie przypominam sobie tego. — Mamy kogoś, kto się zadeklarował, że pomoże panu odświeżyć pamięć — zablefował oficer. — Pan zresztą również widział tego człowieka... — To musi być jakaś pomyłka. — Czyżby? — Ależ oczywiście, panie poruczniku! — inspektor ze zdenerwowania przygryzł wargi. — Zapewniam pana, że w czwartek po Felińskiego nie spacerowałem. — Przed chwilą nie był pan tego pewien!
— Ale teraz jestem! — oświadczył z uporem Zmichowicz. Mazurek przez moment mierzył gospodarza ironicznym spojrzeniem, po chwili zdecydował się jednak zacząć z innej beczki. — Kiedy nawiązał pan romans z Brzezińską? — Po jej rozwodzie. — Na pewno? — Oczywiście! Za kogo pan mnie uważa... — A nie przypadkiem jeszcze wtedy, gdy była żoną Miłowicza? — Więc i to zdążyli już panu powiedzieć? — z niedowierzaniem wyszeptał inspektor. — Czy ja śnię? Przecież wygląda na to, że komuś chyba bardzo zależy, żeby właśnie na mnie padło podejrzenie. Tylko komu i, na Boga, dlaczego? — zapytał bezradnie. Funkcjonariusz wzruszył niecierpliwie ramionami i miał właśnie zamiar zadać kolejne pytanie, kiedy nagłe rozległ się hałaśliwy brzęk dzwonka przy drzwiach wejściowych. Zmichowicz bez słowa wyszedł do przedpokoju, żeby otworzyć, ale milicjant nie chcąc tracić przesłuchiwanego z oczu, skwapliwie ruszył za nim. 44 — To pewno do mnie! — rzucił oficer, jak gdyby w formie wyjaśnienia. Zgodnie z jego przewidywaniami w progu pojawił się zadyszany Wcisławski. Mina chorążego świadczyła wymownie, że jest on z siebie ogromnie zadowolony. Z trzymanej pod pachą cienkiej teczki wyciągnął ostemplowany urzędowymi pieczęciami druk i całkowicie ignorując stojącego obok gospodarza, triumfalnym gestem wręczył dokument porucznikowi.
— Jesteśmy, Michał, w domu! — sapnął radośnie. — Tylko popatrz! — Skąd wytrzasnąłeś nakaz przeszukania? — zdziwił się Mazurek. — Dzisiaj po południu Kłosińskiemu złożył wizytę prokurator — wyjaśnił skwapliwie chorąży. — Tak się zagadali, że pewno do tej pory siedzą jeszcze w komendzie. Kiedy zobaczyli wyniki działalności naszych speców od daktyloskopii, od ręki dostałem nakaz. Jak gdyby w uzupełnieniu tych słów Wcisławski wyciągnął z teczki zawiniętą w plastykową torebkę zapalniczkę i zapisaną kartkę papieru. Zdeprymowany tym wszystkim inspektor chciał coś powiedzieć, ale oficer machnął tylko niecierpliwie ręką. Mężczyźni w milczeniu przeszli do pokoju. Dopiero tutaj Mazurek przeczytał podaną mu przez chorążego kartkę i zimnym wzrokiem spojrzał na gospodarza. — Czy poznaje pan ten drobiazg? — zapytał, wskazując na zapalniczkę. — Jasne! — skinął głową Zmichowicz. — Bardzo rozsądnie — przyznał porucznik. — Zostawił pan na tym swoje odciski palców, czego raczej trudno się wyprzeć... — Gdzie panowie znaleźli moją zapalniczkę? — Dokładnie tam, gdzie ją pan zgubił. — Nie rozumiem — zmieszał się inspektor. — Zginęła mi w zeszłym tygodniu... 91 — Zaraz pan zrozumie. — Mazurek nie zwracał specjalnej uwagi na słowa gospodarza. -— Zaprowadził pan Brzezińską na ulicę Tucholską. Tam wciągnął ją pan do
śmietnika i z zimną krwią zabił. W czasie awantury zgubił pan zapalniczkę. Ot, i wszystko! — To nieprawda! — Trzy dni wcześniej chciał pan na Felińskiego przy ogródku jordanowskim zabić Winiarską — ciągnął nieubłaganie porucznik. — Cud boski, że ktoś pana przepłoszył. — Dlaczegóż miałbym to zrobić? Oficer bez słowa podszedł do stolika ze stosem korespondencji i zdecydowanym ruchem sięgnął po oglądaną niedawno kopertę. Niecierpliwie wyjął z niej list i zerknął na datę. Zrobiło mu się gorąco. Wyglądało na to, że gospodarz otrzymał ten list ostatniej niedzieli... Mazurek czytał uważnie. Tekst, napisany na maszynie, wyjaśniał niemal wszystko! Marku! Wydaje mi się, że najwyższy już czas skończyć tę komedię. Musisz wreszcie zrozumieć, że nie wszystko można mieć za pieniądze. Co z tego, że obiecujesz mi złote góry, skoro na Twój widok ogarnia mnie obrzydzenie. Mam po dziurki w nosie Twoich humorów i nerwic, zwłaszcza że nigdy nie byłeś prawdziwym mężczyzną. Nawet w łóżku zachowywałeś się jak mazgaj! Zostaw mnie w spokoju, zanim Cię do reszty nie znienawidzę. Barbara Porucznik starannie złożył list i złym wzrokiem spojrzał na Żmichowicza. Pobladły z przerażenia inspektor wyciągnął rękę, jak gdyby chciał wyrwać milicjantowi kopertę, ale w ostatniej chwili z rezygnacją opuścił głowę. — Przysięgam panu, że ja ten list dostałem dopiero 92
we wtorek, kiedy Barbara dawno już nie żyła -jęknął płaczliwie. — Znalazłem go po powrocie z komendy... — I pan sobie wyobraża, że ja uwierzę w tę bajkę? — parsknął oficer. — Zabawa skończona, panie inspektorze! — dorzucił ostro, mierząc gospodarza lodowatym spojrzeniem. — Sprawa jest już jasna jak słońce! Obu zbrodni dokonał pan z powodu urażonej, męskiej ambicji. Ani Brzezińska, ani Winiarska nie chciały pana, więc pan się zemścił... — Ja nikogo nie zamordowałem! — Szkoda gadania — wzruszył ramionami Mazurek. — Niech się pan zbiera, panie Żmichowicz. Jest pan zatrzymany. VIII — Po diabła przyszedłeś do roboty? — Wcisławski ze zdziwieniem powitał Mazurka w drzwiach komendy. — Zabójca Brzezińskiej siedzi w areszcie, ty masz zwolnienie, a do tego dzisiaj sobota... — Cholera wie, co może jeszcze wyskoczyć — wzruszył ramionami porucznik. — Nie lubię fuszerki. — Nic już nie wyskoczy — zapewnił chorąży. — Kłosiński przed chwilą pojechał pochwalić się w prokuraturze i przyjmował każdy zakład, że z uzyskaniem sankcji nie będzie absolutnie żadnych trudności. — Zawsze to tylko poszlakówka — westchnął oficer. — Ja bym się tak szybko nie cieszył... — Co cię dzisiaj ugryzło? — z niedowierzaniem pokręcił głową Wcisławski. — Wczoraj byłeś przecież bardzo pewny swego. 44 — Lepiej na zimne dmuchać — zbagatelizował sprawę
Mazurek. — Co masz dzisiaj w planie? — skwapliwie zmienił temat. — Trzeba dokończyć przeszukania w mieszkaniu Żmichowicza — przypomniał sobie chorąży. — Pojedziesz ze mną? — Mam jeszcze coś do załatwienia w mieście — wykręcił się porucznik. — Prawdę powiedziawszy, chciałem wysłać ciebie, ale skoro zamierzasz robić co innego... — O której wrócisz? — Do dwunastej powinienem wyrobić się ze wszystkim — zapewnił oficer. — W razie czego jakoś mnie zastąpisz... Zdecydował, żeby najpierw pojechać do szpitala w Międzylesiu. Oddział położniczo-ginekologiczny mieścił się na ostatnim piętrze. Ordynator bardzo niechętnie popatrzył na funkcjonariusza, zastanawiając się przez dłuższą chwilę, czy go przypadkiem nie odprawić z kwitkiem, ale usłyszawszy, że Mazurek nie będzie absorbował żadnego lekarza, lecz chce jedynie pogrzebać w dokumentach, uśmiechnął się półżyczliwie i wskazał oficerowi kartotekę. Porucznik ochoczo zabrał się do roboty, ale mimo pomocy jednego ze stażystów poszukiwania zajęły mu blisko godzinę. Kiedy wreszcie zasiadł z właściwą kartą przy niewielkim stoliku, był bardzo z siebie zadowolony. Zaczął czytać i odruchowo sprawdził, czy jednak się nie pomylił. Z dokumentu wynikało wyraźnie, że Brzezińska urodziła najzupełniej zdrowe dziecko, które następnie zostawiła w szpitalu. Nazwiska ojca nie podała... — Ki diabeł! — mruknął do siebie Mazurek. — Tego się po babie nie spodziewałem. Znalazł jeszcze informację, że chłopczyk został
44 przewieziony do sierocińca przy Nowogrodzkiej, i jak bomba wypadł ze szpitala. Niespełna trzy kwadranse później porucznik przekonał się, że o żadnej pomyłce nie mogło być nawet mowy. Mały Rafał aż do tej chwili przebywał w tym samym domu dziecka. — Taki milutki szkrab, a nikt się nim nie interesuje — z goryczą poinformowała oficera jedna z opiekunek. — Nie wiemy nawet, kto jest.jego ojcem. — Zajrzał chociaż raz ktoś do małego? — zapytał ponuro milicjant. — Od dwu lat pan pierwszy o niego zapytał. Prawdę mówiąc, dla dziecka byłoby lepiej, gciyby matka zrzekła się praw do niego. Przynajmniej mógłby ktoś Rafałka adoptować... — Brzezińska nie żyje — odparł Mazurek, nie patrząc w oczy opiekunce. — Zabito ją... Do komendy zdążył porucznik jeszcze przed południem. Na korytarzu spotkał majora Kłosińskiego. Naczelnik wprost promieniał z zadowolenia. — Dobra robota, Michał! — pochwalił Mazurka. — Prokurator dał sankcję Żmichowiczowi i jest zdania, że raz dwa sprawę będzie można wysłać do sądu. Statystycznie też się trochę podreperujemy — wesoło zatarł ręce. — Śledztwo o zabójstwo zakończone w ciągu dwóch tygodni! — Co wy wszyscy tacy w gorącej wodzie kąpani?! — żachnął się porucznik. — Żmichowicza nikt za rękę nie złapał i mamy przeciwko niemu tylko poszlaki. — Przecież sam go przymknąłeś — odciął się major. — Nie powiesz chyba teraz, że to pomyłka!
— I dalej uważam, że postąpiliśmy słusznie — wzruszył ramionami Mazurek — ale swojego przekonania w akta nie wsadzę. Sprawę trzeba jeszcze porządnie dopracować, żeby nie było żadnych wątpliwości. 95 Oficer wrócił do swojego pokoju i siadł właśnie za biurkiem, kiedy przypomniał sobie o leżącej od tygodnia w szafie teczce z papierami znalezionymi w mieszkaniu Brzezińskiej. Prawdę mówiąc, do tej pory nie miał jakoś czasu, żeby przyjrzeć się im bliżej. Na pierwszy ogień poszły listy od Żmichowicza. Nie było ich zbyt wiele, ale ich objętość świadczyła, że inspektor lubi pisywać sążniste epistoły. Porucznik przeczytał kilka i skrzywił się z niesmakiem. — Pornografia! — mruknął do siebie. — Gość musiał być jednak zdrowo szurnięty, skoro wypisywał takie brednie! Kalendarze były dwa, nowe i w znacznej części w ogóle nie zapisane. Brzezińska najwidoczniej nie miała zwyczaju notowania terminów spotkań ani ważniejszych spraw do załatwienia. Bywało, że wiele kartek w ogóle świeciło pustką. Tym bardziej zdziwiło milicjanta, że znalazł zapisek dotyczący zasięgnięcia przez Brzezińską porady u dość znanego, warszawskiego adwokata i to dosłownie kilka dni przed śmiercią. Co więcej, w kalendarzu był odnotowany adres domowy mecenasa Kor-wowicza, mimo że jak powszechnie było wiadomo, zwykł on przyjmować swoich klientów tylko w zespole adwokackim. Podniecony poczynionym spostrzeżeniem Mazurek chciał właśnie wrzucić wszystkie papiery z powrotem do szafy,
kiedy zastanowiło go, że wśród sterty luźnych kartek wala się sporo przekazów pocztowych. Zaczął je uważnie przeglądać i nagle zrozumiał, że dokonał jeszcze jednego cennego odkrycia. W większości wypadków nadawcą był Adam Garbut. Porucznik przypomniał sobie, że nazwisko to słyszał już od Kamińskiej i starannie posegregował przekazy. Zauważył, że pieniądze przychodziły regularnie 44 co dwa miesiące, a data pierwszej przesyłki niewiele odbiegała od terminu rozwodu Brzezińskiej. Dwadzieścia tysięcy przez niecałe dwa lata, szybko obliczył oficer, to nie majątek, ale i nie drobiazg... Ciekawe tylko, dlaczego dostawała te pieniądze? Ponownie sięgnął do jednego z kalendarzy i bez specjalnych trudności znalazł właściwy numer telefonu. Przez dobre kilka minut nie mógł się dodzwonić, ale w końcu uzyskał połączenie. — Męża nie ma w domu — zadźwięczał w słuchawce niski, kobiecy głos. — Jest na naradzie w Urzędzie Stołecznym. — Kiedy wróci? — Trudno powiedzieć — odparła jakoś bez specjalnego zmartwienia, — Może bardzo późno... Towarzysz będzie uprzejmy przekazać mi wiadomość, jeżeli to pilne... — Dziękuję — mruknął Mazurek niezręcznie. — Spróbuję porozumieć się jutro. Porucznik, odkładając słuchawkę, z mieszanymi uczuciami pokręcił głową. Pomyślał, że Garbut musi zajmować eksponowane stanowisko, skoro jego żona tytułuje wszystkich przez telefon per „towarzyszu".
Mecenas Korwowicz mieszkał niedaleko żolibor-skiej komendy, oficer zdecydował się więc na mały spacer. Po piętnastu minutach niezbyt forsownego marszu był już na ulicy Szepietowskiej, gdzie bez specjalnego trudu odnalazł schludnie wyglądającą willę. Zbliżała się właśnie godzina czternasta, a o tej porze większość palestry spędza swój czas w ? sądzie, mimo to Mazurek nie tracił nadziei naciskając kilka razy z rzędu dzwonek przy furtce. — Miał pan szczęście! — roześmiał się dobrodusznie gospodarz, wpuszczając chwilę później porucznika do środka. — Zrobiłem sobie dzisiaj urlop i jak pan widzi, jestem w domu. ? — Dzwonek z Napoleonem 97 — Przyszedłem w dosyć nietypowej sprawie, panie mecenasie — powiedział niepewnie oficer. — Prawdę mówiąc, nie wiadomo, czy nie znajdziemy się po przeciwnych stronach barykady. — Wybrał się pan do mnie na przeszpiegi? — Jeśli tak to można nazwać... — A o kogo chodzi? — O pana Żmichowicza, a raczej o jego narzeczoną. — Tak się składa, że znam Marka — zauważył ostrożnie adwokat, przyglądając się badawczo milicjantowi. — Słyszałem też od niego o śmierci pani Brzezińskiej... — Z pewnością więc podejmie się pan obrony swojego przyjaciela... — Czy mam rozumieć, że został aresztowany pod zarzutem zabójstwa? — Nie bez zdziwienia zapytał Korwowicz. — Owszem — skinął głową porucznik.
— Czego w takim razie pan się ode mnie spodziewa? — Informacji, które być może zaprowadzą kogoś innego na ławę oskarżonych. — No cóż — zawahał się adwokat — przypuśćmy, że mam takie. Zdaje pan sobie jednak sprawę, że ujawniając je teraz, osłabię swoją pozycję w sądzie... Oczywiście, jeżeli faktycznie podejmę się obrony Żmichowicza — zastrzegł się natychmiast. — To jest rzeczywiście ryzyko z pana strony — zgodził się Mazurek — ale myślę, że obu nam zależy, aby sprawiedliwości stało się zadość. Jeżeli Zmichowicz jest winny, żadne kruczki prawne nie mogą uchronić go od odpowiedzialności. Jeśli natomiast Brzezińską zabił ktoś inny, to dla dobra nas wszystkich musimy go jak najprędzej schwytać! — Przyznaję, że argument celny, ale czy wystarczający? — Zdecydować musi.pan... 98 — Najpierw chciałbym usłyszeć pytania. — Mam tylko jedno — odparł spokojnie oficer. — Dowiedziałem się, że niedawno była u pana Brzezińska. Jej wizyta, a właściwie problem, z którym przyszła, może mieć związek z późniejszymi, tragicznymi wydarzeniami. W pokoju na dłuższą chwilę zapanowało milczenie. Obaj mężczyźni mierzyli się nieufnie wzrokiem i żaden nie chciał podjąć przerwanej rozmowy. Wreszcie Korwowicz przestał się wahać. — Ja również prosiłbym o pewną informację. Czy zgadza się pan na zasadę wzajemności? — zaproponował. — Oczywiście — porucznik był zdecydowany na takie wyjście z sytuacji. — Jeżeli nie jest to tylko tajemnica
służbowa..r — Brzezińska pytała mnie o możliwość uzyskania alimentów dla dziecka — oznajmił rzeczowo adwokat. — Rozmawialiśmy chyba z godzinę. Twierdziła, że jej koleżanka ma synka, który od dwóch lat przebywa w sierocińcu. Chciała się dowiedzieć, jaka jest obecnie szansa ustalenia ojcostwa i ile pieniędzy mogłaby uzyskać w związku z tym matka. Powiedziałem jej, że sprawa jest do wygrania i że warto zaryzykować. — Pan się domyśla, że nie chodziło tu o koleżankę? — Właśnie. — I słusznie! Rafał Brzeziński znajduje się w Domu Dziecka przy Nowogrodzkiej — zrewanżował się milicjant. — O to panu chodziło, mecenasie? — Jesteśmy kwita! — przyznał gospodarz. — A swoją drogą nie uważa pan, że obawa przed płaceniem alimentów może być niezłym motywem do zabójstwa? — Czy ja wiem? — Mazurek sceptycznie pokręcił głową. — Zresztą motyw ten pasuje do wielu znajo44 mych Brzezińskiej. Należała do kobiet, które się nie oszczędzają — dodał z przekąsem. — Chyba nie naszą rzeczą jest ją teraz sądzić — uśmiechnął się smutno Korwowicz. — Może ma pan rację — nie oponował oficer podnosząc się do wyjścia. — Dziękuję panu za pomoc. Pół godziny później porucznik był już na ulicy Krasińskiego. Pani Zacharek szczerze ucieszyła się na jego widok. — Znalazł pan mordercę? — staruszka nie mogła poskromić swojej ciekawości.
— Owszem, ale na razie to tajemnica — odparł milicjant wymijająco. — Muszę wyjaśnić jeszcze kilka szczegółów. — Słucham, niech pan pyta... — Czy nigdy nie obiło się pani o uszy nazwisko Garbut? — Ależ tak! — z rozmachem uderzyła się w czoło. — Już zeszłym razem coś mi świtało, kiedy rozmawialiśmy o znajomych pani Basi! — Bywał tutaj? — Zaraz bywał! — żachnęła się staruszka. — Przyszedł ze dwa razy na początku tego miesiąca. Bardzo niesympatyczny. Każdego traktował, jak za przeproszeniem, śmiecia — dodała z widocznym oburzeniem. — Wcale się nie dziwię, że pani Basia posłała go do stu diabłów. — Pokłócili się? — Jeszcze jak! Garbut groził, że kiedy tylko zechce, Brzezińską wyrzucą z pracy, a ona mu powiedziała, że pójdzie porozmawiać z jego żoną. — Dobrze, że pani sobie o tym przypomniała, chociaż szkoda, że dopiero dzisiaj — westchnął Mazurek. — A nie wie pani przypadkiem, czy Garbut znał się z Fijałkowskim albo ze Zmichowiczem? — Niestety — z wyraźnym żalem pokręciła głową. 44 - Chociaż o panu inspektorze to coś brzydkiego wykrzykiwał — przypomniała sobie w ostatniej chwili. — Jest pani tego pewna? — Nazwiska Żmichowicza nie wymienił, ale wypominał pani Basi znajomość z jakimś inspektorem Sanepidu, o kogo by mu więc chodziło? — Nigdy przedtem Garbut nie odwiedzał Brzezińskiej?
— Wie pan, że nie pamiętam — zamyśliła się staruszka. — To już jest coś — mruknął do siebie porucznik. — I jeszcze jedno — dodał głośniej. — Czy mógłbym zobaczyć pani maszynę do pisania? — Co takiego? — zdziwiła się pani Zacharek. — Ja nie mam żadnej maszyny! — A pani Brzezińska? — Też nigdy nie miała. Niby po co? Winiarska mieszkała prawie że po sąsiedzku, po drugiej stronie placu Komuny Paryskiej, milicjant zadecydował więc, że nie zawadzi przespacerować się Krasińskiego i zajrzeć także do studentki. Kilka minut później był już na miejscu. Tym razem oprócz gospodyni zastał w mieszkaniu wysoką, szczupłą brunetkę i atletycznie zbudowanego chłopaka. — Worek z gośćmi się rozpruł! — Winiarska radośnie powitała Mazurka. — Przełamał pan wczoraj złą passę i już nie siedzę sama! — Przyszedłem chyba nie w porę — zmieszał się oficer. — Ależ wprost przeciwnie! — zaprzeczyła gwałtownie dziewczyna. — Widzi pan przecież, że brakuje nam chłopca do pary. Mam nadzieję, że dzieci jeść nie wołają? 101 — Służba nie drużba... — Władza rąbnie sobie kielicha i będzie po służbie — wtrąciła się koleżanka Winiarskiej. — Kto to widział pracować w sobotę po siedemnastej... — Zagra pan w brydża? — Jednego roberka zawsze można — poparł ją chłopak. Porucznik ustąpił nadspodziewanie łatwo. Prawdę mówiąc, poza rozmową z Winiarską nie miał dzisiaj nic więcej do
roboty, a jak sobie przypomniał, żonie wypadł właśnie dyżur... — Małe pytanko i już siadamy — rzucił beztrosko. — Czy urocza gospodyni zna niejakiego Garbuta? — Tego nadętego nudziarza? — pogardliwie wydęła wargi. — Widziałam go kiedyś u Elki Kamińskiej. Lepił się do mnie, ale zaczęłam mu mówić „tatusiu" i dał spokój staruszek. Podobno to był kolega Żmichowicza. Trzeba przyznać, że nawet pasowali do siebie... — Teraz naprawdę mam już f aj rant! — zatarł ręce Mazurek. — Jaki zapis, polski czy międzynarodowy? IX W niedzielę Mazurek wstał dopiero przed południem. Najprawdopodobniej nie ruszyłby się tego dnia z łóżka w ogóle, gdyby nie zbudziła go wracająca z dyżuru żona. Jej wygląd dobitnie świadczył, że tej nocy nawet nie zmrużyła oka i porucznikowi zrobiło się trochę głupio. Cmoknął ją na powitanie i poszedł do kuchni zaparzyć herbatę. Kiedy wrócił do pokoju, żona już spała. — Wiecznie to samo! — mruknął ze złością. — Ona pół życia spędza w szpitalu, a ja po całych dniach 44 uganiam się za bandziorami. Nawet pięciu minut nie mamy dla siebie! Ubrał się i wyszedł na ulicę. Ruszył przed siebie wolnym krokiem i nawet nie zauważył, kiedy znalazł się w pobliżu komendy. Przez chwilę przeżywał wewnętrzną rozterkę, ale w końcu postanowił wstąpić i pogadać trochę ze Żmichowiczem. Podejrzany był blady, zdenerwowany i najwyraźniej nie mógł pogodzić się ze swoją sytuacją.
— Ja wiem, że pan mi nie wierzy — zaczął ponuro na widok oficera — że wszystko świadczy przeciwko mnie, ale ja nie chcę wisieć za cudze winy! — Przesłuchiwał pana prokurator? — zagadnął rzeczowo Mazurek. — Niecałe pół godziny. — Uwierzył panu? — Niestety, nie. — Więc o co panu chodzi? — obojętnie wzruszył ramionami porucznik. — Niech pan wymyśli coś rozsądniej szego niż gołosłowne zaprzeczenia. — A co ja mam, na miłość boską, powiedzieć? — westchnął żałośnie Zmichowicz. — Przecież nie wiem kto napadł na Winiarską, ani kto zamordował Barbarę... — To niech pan chociaż wyjaśni, skąd się wzięła pańska zapalniczka przy zwłokach Brzezińskiej — chłodno zaproponował milicjant. — Denatka nie paliła papierosów, a w krasnoludki nie wierzę. Przykro mi, ale niestety, wnioski nasuwają się same. — Nigdy nie byłem w żadnym śmietniku na Tucholskiej ! — No, a list! — Barbara już nie żyła, kiedy go znalazłem. — Słyszałem, słyszałem — machnął ręką oficer. — No, dobrze — zgodził się nagle. — Przypuśćmy, że to nie pan zabił Brzezińską, tylko ktoś inny. Jest jednak pewien szkopuł. Ludzie, którym od biedy można by 103 łoby przypisać jakiś-motyw, mają alibi. Przewentylowaliśmy miejscowe męty, ale też bez rezultatu. Obawiam się, że nie mam żadnego punktu zaczepienia... Na chwilę w pokoju zapanowała cisza. Mazurek
zastanawiał się, czy rzeczywiście powiedział prawdę podejrzanemu, a i Zmichowicz nad czymś intensywnie myślał. — Chyba jednak coś jest — nieśmiało bąknął aresztant. — Mianowicie? — Ten list! — podejrzany gwałtownie zmarszczył brwi. — Jestem pewien, że Barbara go nie napisała! — Widzi pan, kobietom czasem bardzo różne rzeczy przychodzą do głowy — odparł porucznik, ale powiedział to jakoś bez przekonania. — Zdradzę panu w zaufaniu, że Brzezińska nie tylko pana wodziła za nos — dodał, nie chcąc, aby Zmichowicz spostrzegł jego wątpliwości. — Nie o to chodzi — potrząsnął głową aresztant. — Ona nie umiała pisać na maszynie! — Przyzna pan, że to żadna filozofia. — Ma pan rację, ale jeśli pan mi teraz nie uwierzy, to ja już nie mam żadnych szans! — w oczach Żmichowicza pojawiły się łzy. — Proszę się nie rozklejać! — fuknął oficer. — Niech mi pan lepiej powie, czy to pan jest szczęśliwym ojcem? — Nie rozumiem... — Przecież to proste — wzruszył ramionami Mazurek. — Chyba pan wie, że Brzezińska miała dziecko? — Słyszałem, że umarło przy porodzie. — Może je pan obejrzeć na Nowogrodzkiej — zaoponował złośliwie milicjant. — Wyjątkowo dorodny chłopak! — Baśka zapewniała mnie... 104 — Nie tylko pana! — przerwał niecierpliwie porucznik. — No, więc jak, czy to pańskie dziecko? — Nie.
— Jest pan tego pewien? — Oczywiście! — odparł stanowczo Zmichowicz. — Barbara mówiła mi, że nie ze mną zaszła w ciążę. — A z. kim? — Przypuszczam, że z Brzezińskim. — To raczej mało prawdopodobne — roześmiał się oficer. — Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, żeby żyli ze sobą, kiedy rozprawa rozwodowa była w toku... — Ma pan rację — speszył się podejrzany. — A może to Garbut jest ojcem? — zaryzykował Mazurek. — Adam? — zamyślił się Zmichowicz. — Nie sądzę, ale głowy bym za to nie dał... — Pan dawno zna Garbuta? — Jakieś dziesięć lat. — Przyjaźniliście się? — Raczej tak — przyznał podejrzany — chociaż w ostatnich latach nasze stosunki znacznie się ochłodziły. — W związku z Brzezińską? — Owszem — odparł niechętnie Zmichowicz. — Adam imponował jej, bo był kierownikiem wydziału w urzędzie dzielnicowym i afiszował się, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. W końcu tak dziewczynie zawrócił w głowie, że przez jakiś czas nawet żyli ze sobą... • — Jak długo? — Dwa albo trzy miesiące. — Dlaczego zerwali? — On był przecież żonaty i Barbara doszła do wniosku, że nie ma sensu wiązać się z takim człowiekiem. — Gdzie właściwie mieszka ten Garbut? 44 — Przy Tucholskiej.
Kiedy Mazurek w pośpiechu opuszczał komendę, przy drzwiach zaczepił go oficer dyżurny. — Mam coś, Michał, dla ciebie! — rzucił wesoło. Andrzej Wcisławski zostawił wczoraj jakiś świstek z adresem i prosił, żeby ci go przekazać. — Dziękuję! — porucznik bez specjalnego zainteresowania zerknął na niewielką karteczkę i machinalnie schował ją do kieszeni. — Pani Likowska może poczekać — mruknął do siebie. — Są pilniejsze sprawy... Ładny, piętrowy segment przy ulicy Tucholskiej świadczył dobitnie o zamożności właściciela. Drzwi domu otworzyła młoda, skromnie ubrana dziewczyna, z wyglądu sądząc, gosposia. Najwyraźniej nie miała ochoty wpuścić Mazurka do środka, ale na widok milicyjnej legitymacji ustąpiła skwapliwie. Garbut okazał się wysokim i tęgim, lekko łysiejącym mężczyzną. Nawet nie myślał ukrywać swojego niezadowolenia z niespodziewanej wizyty. — O co chodzi? — rzucił władczo do porucznika. — Że też człowiek nawet u siebie w domu nie ma chwili spokoju. — Prowadzę śledztwo w sprawie śmierci pana znajomej — poinformował sucho oficer. — Niestety, muszę pana przesłuchać. — Proszę zgłosić się jutro do mnie do urzędu — lekceważąco wzruszył ramionami Garbut. — Teraz nie mam czasu ani ochoty na rozmowę z panem — dodał zaczepnie. — Obawiam się, że nie mam żadnego powodu, aby traktować pana inaczej niż wszystkich — odparł twardo Mazurek, urażony do żywego arogancją gospodarza. — Radziłbym panu poświęcić mi teraz chwilę, bo w
przeciwnym wypadku przesłuchanie odbędzie się jutro o ósmej w komendzie. 44 — Czy pan się przypadkiem nie zapomina?! — mężczyzna poczerwieniał z gniewu. — Pan wie, z kim pan mówi?! — Uprzedzam, że w razie niestawiennictwa grozi grzywna — porucznik uśmiechnął się jadowicie. — Nawet kierownikowi wydziału — dodał z naciskiem. — Co takiego?! — Żonę też będę musiał przesłuchać — z kamiennym spokojem oświadczył milicjant. — Niewykluczone, że coś wie o pana romansie z Brzezińską. Cios okazał się celny. Garbut nerwowo przygryzł wargi i upewniwszy się, że nikt nie słyszał ostatnich słów oficera, zaprosił go do gabinetu. — Złożę skargę na pana zachowanie! — oznajmił z nie tajoną wściekłością, kiedy zamknął drzwi. — Pożałuje pan jeszcze! — Proszę uprzejmie — Mazurek kpiąco przymrużył OCZy. — Moim przełożonym jest major Kłosiński. Zapamięta pan, czy mam panu zapisać? — usłużnie wyciągnął z kieszeni notatnik. — O co panu chodzi?! — warknął mężczyzna, ignorując ostatnią wypowiedź porucznika. — Niech pan pyta i idzie do diabła! — Dawno poznał pan Brzezińską? — Trzy lata temu. — Dlaczego posyłał jej pan pieniądze? — To moja sprawa. — Żona na pewno się ucieszy, że ma pan ślicznego, dwuletniego synka — oficer ponowił wypróbowany już
chwyt. — To nieprawda! — Garbut grzmotnął pięścią w stylowe biureczko, ale nie zdołał ukryć ogarniającego go strachu. — Dzieciak umarł przy porodzie! — Nazywa się Rafał i jest w sierocińcu przy Nowogrodzkiej — ciągnął nieubłaganie porucznik. — Może go pan odwiedzić tam w każdej chwili. 107 — Na miłość boską! Niech pan o tym nikomu nie mówi! — tym razem głos Gar buta zabrzmiał płaczliwie. — To nie jest moje dziecko, ale gdyby tak ktoś się dowiedział... — Więc za co pan jej płacił?! — nie ustępował milicjant. — Nie chciałem, żeby zbyt wiele o mnie gadała. Pan rozumie, na moim stanowisku... — W takim razie z kim Brzezińska zaszła w ciążę? — Nie mam pojęcia. — Można przeprowadzić badania antropologiczne, porównać grupy krwi, białek i enzymów — zaryzykował Mazurek. Garbut zrobił ruch, jak gdyby chciał uciec z pokoju. W tej chwili już w niczym nie przypominał butnego urzędnika z początku rozmowy. — Ja naprawdę myślałem, że dziecko nie żyje — powiedział łamiącym głosem. — Dopiero miesiąc temu przyszła do mnie Brzezińska i zażądała dziesięciu tysięcy złotych. Zapytałem ją, dlaczego chce aż tyle pieniędzy, skoro umowa była inna. Wtedy dowiedziałem się prawdy o Rafale... — Zapłacił pan? — Nie miałem innego wyjścia. — Jak się rozstaliście?
— Zapewniła mnie, że w przyszłości zadowoli się kwotami, które otrzymywała ode mnie dotychczas co dwa miesiące. — Uwierzył jej pan? — A co za różnica? Nawet gdyby zażądała więcej, musiałbym zapłacić... — Słyszał pan, że ciało Brzezińskiej znaleziono niecałe sto metrów od pana domu? — porucznik postanowił zacząć z innej beczki. — Tutaj? — Garbut nerwowo wyłamywał sobie palce. — Ale dlaczego? — Między innymi właśnie to chcę wyjaśnić — odparł spokojnie Mazurek. — Co pan robił w zeszłą niedzielę wieczorem? — To pana nie obchodzi! — mężczyzna spróbował zaprotestować, ale zrobił to jakoś mało przekonywająco. — Nawet pan nie przypuszcza, jak bardzo — chłodno stwierdził oficer. — Właśnie wtedy zabito Brzezińską. — Pan mnie chyba nie podejrzewa? — speszył się gospodarz. — Byłem na kolacji w Bristolu — wyjaśnił spiesznie. — Sam? — Z towarzyszem Piekarskim — zawahał się na moment. — Było jeszcze kilka osób — dodał wymijająco. — W której sali siedzieliście? — W malinowej, przy stoliku w samym rogu, naprzeciwko wejścia... — Czy zna pan Winiarską? — porucznik znów niespodziewanie zmienił temat. — Nie przypominam sobie ^— odparł obojętnie Garbut. — Chociaż możliwe, że zetknąłem się gdzieś z tym
nazwiskiem — w zamyśleniu zmarszczył brwi. Mazurek zbierał się już do wyjścia, kiedy jego wzrok padł na stojącą na biurku maszynę do pisania. Zanim gospodarz zdążył zaprotestować, wkręcił w nią arkusik papieru i szybko wystukał kilka zdań. Teraz mógł już wracać... Na ulicy milicjant pomyślał, że zanim pójdzie do domu, powinien sprawdzić jeszcze kilka rzeczy. Przede wszystkim należało odwiedzić Kamińska... Wsiadł do autobusu i po jakichś czterdziestu minutach znalazł się na Ostrobramskiej. Drzwi otworzył mu Brzeziński. Na widok porucznika mikrobiolog lekko się zmieszał, ale szybko odzyskał rezon. 109 44 — Pan służbowo czy prywatnie? — zapytał, sadzając gościa w wygodnym fotelu. — Może herbaty? — Jeżeli nie sprawi to kłopotu pani domu — oficer uśmiechnął się do Kamińskiej. — Ależ skąd! — zaprzeczyła gwałtownie. — Bardzo mi miło, że pan mnie odwiedził. — Jak śledztwo? — zainteresował się Brzeziński. — Jeszcze trochę i będzie koniec — zapewnił optymistycznie Mazurek, chociaż prawdę mówiąc, nie bardzo sam w to wierzył. — Pozwolę sobie skorzystać z tego, że pana tu zastałem. Mam jeszcze pytanko... — Jestem do pana dyspozycji. — Co pan może powiedzieć o Garbucie? — Jeden z amantów mojej byłej żony — odparł mikrobiolog niechętnie. — Prawie go nie znałem... — A pani? — zwrócił się porucznik do Kamińskiej, która właśnie wchodziła do pokoju z herbatą.
— Utrzymuję z nim luźne kontakty — oświadczyła bez większego entuzjazmu. — Dzięki niemu mogę czasami coś niecoś załatwić, ale tak po prawdzie to straszny bufon. — Brzezińska była o nim tego samego zdania? — Liczyła, że załatwi jej pracę w urzędzie dzielnicowym, tylko że on wcale się z tym nie śpieszył. — Wie pani coś na temat jego stosunków ze Zmichowiczem? — To przyjaciele. Od czasu do czasu brali się o coś za łby, ale nigdy nie było to nic poważnego... Inna rzecz, że Garbut utopiłby każdego w łyżce wody, gdyby mógł tylko na tym skorzystać... — I jeszcze jedno — zamyślił się oficer. — Czy Brzezińska umiała pisać na maszynie? — Owszem — tym razem mikrobiolog poczuł się w obowiązku udzielić odpowiedzi. — Sam ją nawet kiedyś uczyłem... 44 Mazurek dyskretnie zerknął na zegarek i z przerażeniem stwierdził, że minęła już godzina siódma. — Muszę uciekać — uśmiechnął się przepraszająco. — Żona mnie oskalpuje... W drodze do domu porucznik wstąpił jeszcze na chwilę do Bristolu. Niestety, miał pecha. Kelner, który w poprzednią niedzielę obsługiwał interesujący go stolik, był chory. Milicjant zdołał się tylko dowiedzieć, że pan Franciszek Zabiel mieszka przy Kasprowicza... X W poniedziałek z samego rana Mazurek podrzucił do laboratorium kartkę z tekstem napisanym na maszynie Garbuta i co sił w'nogach pomaszerował do mieszkania
Franciszka Zabiela. Kelner najpierw bardzo się przestraszył wizytą milicjanta, ale kiedy usłyszał, że oficera nie interesuje sposób wypisywania rachunków podpitym klientom, a całe śledztwo nie ma nic wspólnego z gastronomią, ochoczo zadeklarował pomoc. — No jak, panie Franiu — zagadnął poufale porucznik — przyuważył pan, kto w zeszłą niedzielę urzędował przy dwójce? — Faktycznie, przypominam sobie takie towarzystwo — oświadczył po krótkim namyśle Zabiel. — Kilku podtatusiałych panów i rwące się na chatę młode mewki. — Czy był z nimi tęgi, wysoki facet z niewielką łysiną? — Pan Adaś! — natychmiast skojarzył sobie kelner. — Długo go nie zapomnę. Gość lał w siebie gołdę, że aż mi ciarki po grzbiecie chodziły. Tak się zaperfumował, że miałem kłopoty z wytaszczeniem go z sali... Ul — Nie pamięta pan, jak długo byli w restauracji? — Ruszyli się dopiero, kiedy zamykaliśmy. — A o której przyszli? — Dosyć późno. Gdzieś koło dwudziestej trzeciej... — Od razu wszyscy razem? — Chyba nie, ale głowy bym nie dał... Oficer nie był zachwycony uzyskanymi informacjami, ale uznał, że nic więcej od kelnera nie wyciągnie. Pożegnał się i ruszył do komendy. Po drodze przypomniał sobie o kartce zostawionej mu przez Wcisławskiego. Nie spodziewał się, żeby Likowska powiedziała coś ciekawego, ale na wszelki wypadek postanowił do niej wstąpić, zwłaszcza że mieszkała prawie po sąsiedzku, przy Marymonckiej.
Drzwi otworzyła Mazurkowi niska, przysadzista dziewczyna z upstrzoną piegami twarzą. Najwidoczniej zerwał ją z łóżka, bo nie mogła powstrzymać ziewania i owijała się szczelnie grubym szlafrokiem. — Przecież wczoraj był już u mnie pan chorąży — zaczęła z wyrzutem, wpuszczając milicjanta do środka. — Wypytywał mnie o wszystko chyba przez dwie godziny... — Ja zajmę pani najwyżej piętnaście minut — od-j parł porucznik, szczerze żałując, że w ogóle tutaj przyszedł. — Pewno chodzi panu o ten telefon od pana Żmii chowicza — zapytała Likowska. Oficer poczuł nagle, że robi mu się gorąco. Wątplil wości co do potrzeby rozmowy z dziewczyną zniknęły gdzieś bez śladu i nawet był zły na siebie, że tak późno zdecydował się na tę wizytę. Zrozumiał, że za chwilę usłyszy, być może, coś bardzo ważnego. — Owszem — odparł siląc się na obojętność. -Ą Niech pani spróbuje opowiedzieć wszystko możliwie dokładnie. — Jak pan zapewne wie, Zbyszek wyjechał w zel 44 szłym tygodniu na sympozjum do Krakowa. Prosił, żebym pod jego nieobecność rzuciła okiem na mieszkanie, a ja po prostu przeprowadziłam się na ten czas na Lechonia — zarumieniła się lekko. — W niedzielę wieczorem zatelefonował pan Zmichowicz. Był bardzo zdenerwowany i dopytywał się o Zbyszka. Kiedy powiedziałam mu, że Zbyszek jest w Krakowie, zaczął mi obrzydliwie wymyślać, a w końcu zagroził, że zabije panią Brzezińską i wszystkich jej znajomych... — Ale dlaczego? — Zmichowicz mi nie powiedział, a ja byłam zbyt
zdenerwowana, żeby go o to zapytać. — Nie domyśla się pani? — Widzi pan, ja nie znam tego człowieka — bezradnie rozłożyła ręce — więc trudno mi coś o nim powiedzieć. Słyszałam, że był przyjacielem żony Zbyszka, ale nic poza tym nie wiem... — A skąd pani właściwie wie, że to dzwonił właśnie Zmichowicz? — Po prostu się przedstawił. — Powtórzyła pani rozmowę swojemu narzeczonemu? — Nie chciałam go denerwować — wyjaśniła niepewnie. — On i tak ma mnóstwo problemów na głowie. — Zawodowych? — domyślił się Mazurek. — Właśnie — smutno pokiwała głową. — Wbrew temu, co się zwykło myśleć, wśród naukowców nie panuje idylla... Porucznik może i posłuchałby z zawodowego nawyku o stosunkach panujących w Instytucie Mikrobiologii, ale stwierdziwszy, że minęła już dziesiąta, pożegnał się z Likowska i ruszył spiesznie do komendy. Tutaj czekała na niego przykra niespodzianka. Naczelnik Kłosiński wezwał go zaraz do swojego gabinetu i nie bawiąc się w konwenanse, wygłosił niezbyt B — Dzwonek z Napoleonem 113 pochlebną opinię o niedzielnych poczynaniach podwładnego. — Co ci, człowieku, odbiło, żeby leźć do Garbuta! — gorączkował się major. — Z kim to uzgodniłeś, do ciężkiej cholery?! Facet oczywiście złożył skargę i komendant opieprzył mnie, jak święty Michał diabła! — Niby za co? — wzruszył ramionami Mazurek. — Gość
sypiał z Brzezińską, niewykluczone, że ma z nią dziecko, więc musiałem go przesłuchać. — Podobno potraktowałeś go jak zwykłego kryminalistę, groziłeś mu, a na domiar złego panoszyłeś się w jego mieszkaniu jak we własnym! — Co takiego? — Brałeś próbki pisma z jego maszyny? — Brałem... — porucznik wyraźnie poczerwieniał. — Chciałem sprawdzić... — Jakim prawem?! Kto cię do tego upoważnił?! Dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane! — sapnął Kłosiński ze złością. — Wiesz, Michał, jak się stary wścieka, kiedy ktoś składa skargę na któregoś z chłopaków, a nawet jeśli Garbut przesadził, to i tak nie jesteś w porządku! Mazurek zmełł w ustach jakieś przekleństwo, ale wolał nie odpowiadać szefowi. Doszedł do wniosku, że wszelkie próby dyskusji zaogniłyby tylko sytuację. — Najgorsze jest to, że zdaniem starego, poszedłeś do Garbuta zupełnie niepotrzebnie — ciągnął dalej naczelnik. — Wiesz, co powiedziała Wcisławskiemu narzeczona Brzezińskiego? — Przed chwilą u niej byłem — przyznał ponuro porucznik. — Wniosek jest chyba jasny? — Ja też mogę zaraz zatelefonować do jakiegoś Piprztyckiego i przedstawić się jako Łazuka albo Olbrychski — lekceważąco skrzywił się Mazurek. — Ten telefon to tylko poszlaka... — Ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka — stwierdził sentencjonalnie major. — A teraz zapamiętaj sobie, Michał, że kończymy sprawę Brzezińskiej. Prokurator obiecał
oskarżyć Żmichowicza z tym, co mamy, a ty musisz tylko ściągnąć kwestionariusz z jego miejsca pracy i ustalić, czy nasz podopieczny nie był już przypadkiem karany. W tym tygodniu masz mi przynieść wypełnione druki statystyczne! — Chyba żartujesz, Jasiu?! — zaoponował gwałtownie porucznik, zrywając się z miejsca. — To wszystko się przecież kupy nie trzyma! Sprawę trzeba jeszcze porządnie dopracować! — Już niech cię o to głowa nie boli — uciął dyskusję naczelnik. — Powiedziałem wyraźnie: kończ śledztwo i zabieraj się do następnej roboty. A na przyszłość uprzejma prośba, żebyś informował mnie o swoich „genialnych" pomysłach — dodał z przekąsem. Mazurek wrócił do swojego pokoju w bardzo kiepskim humorze. Na miejscu zastał Wcisławskiego. Po jego minie można było poznać, że chociaż nie słyszał rozmowy, która przed chwilą odbyła się w gabinecie naczelnika Kłosińskiego, bardzo współczuje porucznikowi. — Co, Andrzej, sądzisz o Likowskiej? — zapytał oficer chorążego bez żadnych wstępów. — W końcu miałeś możność z nią dłużej pogadać niż ja... — Wygląda na to, że dziewczyna mówi prawdę — odparł z namysłem Wcisławski. — Zresztą nie miałaby żadnego powodu, żeby zmyślać. — Pytałeś ją, od jak dawna zna Brzezińskiego? — Od jakiegoś roku. Studiowała biologię we Wrocławiu, ale coś jej nie szło i przeniosła się do Warszawy. Tutaj spotkała naszego mikrobiologa i po prostu przypadli sobie do gustu. — Znaczy, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o Li 44
114 kowskiej, trzeba pojechać do Wrocławia? — westchnął Mazurek. — Raczej do Szprotawy, poprawił go chorąży. — Podobno dziewczyna pochodzi właśnie stamtąd. — Znalazłeś coś chociaż w sobotę u Żmichowicza? — zmienił temat porucznik. — To była tylko strata czasu — skrzywił się Wcisławski. — Przesiedziałem tam pół dnia i nic... — Można się było tego spodziewać — mruknął oficer. — Wiesz już, że chcą kończyć sprawę? — rzucił bez związku. Chorąży skinął tylko ponuro głową i zapatrzył się w swoje dłonie. — Jest jeszcze od cholery roboty — ciągnął dalej| Mazurek. — Prawdę mówiąc, mamy taki groch z kapustą, że trudno się w tym wszystkim połapać. Na przykład konia z rzędem temu, kto wyjaśni, dlaczego Zmichowicz rozbierał swoje ofiary? Z tego, co wiemy, żadna z tych kobiet nie robiła specjalnych ceregieli, kiedy ktoś chciał iść z nią do łóżka... — Sprawdziłem w przychodni — ożywił się Wcis-| ławski. — Inspektorek przez cztery miesiące leczył się u seksuologa. Miał zaburzenia wzwodu... — Miał? — W jego karcie wyczytałem, że jest już zdrowy...] — Nic nie rozumiem — zastanowił się porucznik. —i A może poprosić psychiatrów, żeby zbadali faceta? — zaproponował. — Zrobimy tak: ty sprawdzisz... — Nie gniewaj się, Michał — przerwał mu chorał ży — ale dzisiaj z samego rana stary kazał mi zamknąć rozpracowanie operacyjne w tej sprawie. Wydział kryminalny nie ma tu już nic więcej do roboty...
— Znaczy, wracasz do siebie? — Nawet gdybym chciał ci jeszcze pomóc, to i taki nie dałbym rady — usprawiedliwiał się Wcisławski. — Dowalili mi kilka nie wykrytych włamań... 44 Oficer zmełł w ustach przekleństwo, ale dał spokój. Dobrze wiedział, że teraz może liczyć tylko na siebie. Kiedy drzwi zamknęły się za chorążym, niecierpliwym ruchem wykręcił numer telefonu laboratorium. — O co chodzi? — zachrobotał w słuchawce głos znajomego eksperta. — Możesz mi powiedzieć, na jakiej maszynie napisano list do Żmichowicza? — zapytał niewinnie Mazurek. — Idź do cholery! — zagrzmiało w słuchawce. — Chyba zwariowałeś! To nie jest robota na pięć minut. — Ale coś niecoś na pewno już wiesz... — Wiem, że to nie była maszyna, na której ty pisałeś. Starczy? — Aż nadto — odparł zrezygnowany porucznik. Wyciągnął z szafy akta innych, przydzielonych mu spraw, ale nie mógł się jakoś na nich skupić. Przez cały czas uparcie wracał myślami do zabójstwa Brzezińskiej i napadu na Winiarską. Analizował każdą przeprowadzoną rozmowę, starał się przypomnieć sobie wszystkie szczegóły. Wreszcie postanowił, że nie będzie czekał z założonymi rękami. Zamknął pokój na klucz i wyszedł na położone na tyłach komendy podwórko. Przy bramie spostrzegł Kuligowskiego. — Serwus, Paweł! — pozdrowił go radośnie. — Z nieba mi spadłeś!
— Nic z tych rzeczy — domyślnie pokręcił głową sierżant. — Miałem ciężką noc, a potem, zamiast uderzyć w kimono, musiałem pęiać się w magazynie po nowe opony. Ledwo, Michał, na oczy patrzę! — Nic nie musisz robić — zdecydował się nagle oficer. — Daj mi tylko kluczyki. — Oszalałeś?! — żachnął się Kuligowski. — Stary opieprzyłby mnie, żebym ze śmiechu się nie pozbierał! 117 — Nikt się nie zorientuje, w czym rzecz — nalegał uparcie Mazurek. — Odstawię gablotę gdzie trzeba, a jak zabraknie benzyny, to dokupię z własnej kieszeni... — Coś się tak napalił? — Taki układ — mruknął porucznik wymijająco. — Pożycz wóz, nie bądź świnia! — A niech cię szlag trafi! — sierżant niechętnie wyciągnął z kieszeni kluczyki. — Pamiętaj tylko, że jak mnie wyleją, to będziesz miał na utrzymaniu również i moją rodzinę! — dodał na pożegnanie. Oficer odetchnął z ulgą. Mając do dyspozycji samochód mógł załatwić trzy razy tyle co bez niego... Niecałe pół godziny później Mazurek spiesznym krokiem przemierzył korytarz Urzędu Dzielnicowego. Swoją drogą dobrze się składa, że Garbut i Pie-j karski pracują w różnych dzielnicach — pomyślał. — Może nie zdążyli się jeszcze porozumieć... Tym razem milicjant został przyjęty zadziwiająca uprzejmie. Zaproszono go, żeby usiadł w wygodnym fotelu, a po chwili pojawiła się przed nim filiżanka kawy. — Selekt, nie żadna br azyli jka — zachęcająca uśmiechnął się Piekarski. — W czym mogę panu pomóc?
— Prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa kobiel ty — poinformował rzeczowo porucznik — i nie mogę wykluczyć, że niektórzy pana znajomi są, przynajmniej pośrednio, zamieszani... — Jeden nawet całkiem bezpośrednio — westchnM Piekarski. — Zdaje mi się, że pan aresztował Żmichowicza. — Aresztował prokurator — poprawił oficer z nal ciskiem. — Ja go tylko zatrzymałem... — Mniejsza o nomenklaturę! Tak czy inaczej Marell jest w przykrym odosobnieniu. — Niestety, tak. — Czy jest jakaś szansa? — zawahał się Piekarski. — Nie ma pan wątpliwości, że to on właśnie zamordował? — A pan co o tym myśli? — Mazurek wolał udać, że nie dosłyszał ostatniego pytania. — No cóż! Znam tego człowieka od ładnych kilku lat i nigdy nie posądzałbym go o jakieś zbrodnicze instynkty. Panią Brzezińską też kiedyś widziałem, ale na jej temat raczej nic nie umiem powiedzieć... — Kiedy pan ostatnio spotkał się ze Żmichowiczem? — Chyba ze dwa miesiące temu. Prosił mnie o pomoc w załatwieniu dla dwóch osób wycieczki na Węgry. — Ostatnio nie miał pan z nim kontaktu? — Ach, prawda! — przypomniał sobie Piekarski. — W zeszły czwartek skontaktowałem go z pewnym kolekcjonerem antyków. Żmichowicz bardzo lubił takie stare cacka, zwłaszcza figurki. Czasami gotów był zapłacić za nie nawet bajońskie sumy. — W domu faktycznie miał sporo różnych cudaków... — Ale zawsze było mu mało — roześmiał się Piekarski. — Właśnie gdzieś z pół roku temu zaczął mnie męczyć, że
widział w Desie jakiś wyjątkowy dzwoneczek z figurką Napoleona i że ktoś przed nim go kupił. Ja poniekąd służbowo interesuję się kulturą, obiecałem mu więc, że spróbuję się czegoś dowiedzieć. To był oczywiście tylko przypadek, że mi się udało. — Żmichowicz odkupił dzwonek? — Raczej dokonał wymiany. Oddał za niego jakiś inny przedmiot. W każdym razie nowym nabytkiem nie cieszył się długo. Telefonował później do mnie, że zostawił go w samochodzie, bo chciał się komuś pochwalić i dzwonek ukradli. — Czy to była wartościowa rzecz? 119 44 — Może dla jakiegoś wyjątkowo zapalonego entuzjasty, ale tak w ogóle, to nie sądzę... — Zdradzi mi pan nazwisko kolekcjonera, od którego Zmichowicz otrzymał dzwonek? — Oczywiście! — Piekarski skwapliwie sięgnął do notatnika. — Ireneusz Brzostowski, Sobieskiego sto dziesięć. — O ile się nie mylę, to pozostawał pan w bliskich stosunkach z Garbutem — zaczął z innej beczki porucznik. — Raczej tak... — Był pan z nim w.zeszłą niedzielę w Bristolu? — Owszem — Piekarski lekko się zarumienił. — Starsi panowie chcieli sobie przypomnieć młode lata. — O której, jeśli można wiedzieć, rozpoczęło się spotkanie? — Wstąpiłem po Adama około dwudziestej. Najpierw poszliśmy do Odry, a dopiero później postanowiliśmy
zmienić lokal i trafiliśmy w końcu do Bristolu... — Nie będę już dłużej zawracał panu głowy — Mazurek wstał, wyciągając rękę na pożegnanie. — Dziękuję za wszystkie informacje. — Jeszcze słówko! — Piekarski najwidoczniej myślał o tym od początku wizyty oficera. — Czy Markowi nie przydałby się obrońca? — W sądzie na pewno, ale teraz to chyba niewiele — potrząsnął głową milicjant. — Widzi pan, mój szkolny kolega jest adwokatem — z namysłem oznajmił Piekarski. — Zna nawet osobiście Żmichowicza... W sobotę, kiedy zatelefonował do mnie i powiedział o aresztowaniu Marka, poprosiłem go, żeby się zajął jego sprawą. Korwowicz był już zresztą na to zdecydowany. Narzekał tylko, że bez porozumienia z klientem nic teraz nie 120 zdziała. Czy nie dałoby się jakoś załatwić widzenia? — spojrzał pytająco na porucznika. — O tym decyduje prokurator — odparł sucho Mazurek. — Udzielanie widzeń z podejrzanymi nie leży w mojej gestii. — Rozumiem — Piekarski wyraźnie spochmur-niał. — Będę musiał porozmawiać z prokuratorem — dodał chłodno. Pożegnanie wypadło znacznie sztywno i oficjalnie, niż początek rozmowy, ale śpieszący się już na ulicę Sobieskiego porucznik nie zwrócił na to specjalnej uwagi. Brzostowski był przysadzistym mężczyzną około sześćdziesiątki. Miał mocno posiwiałe włosy i sumiaste wąsy. — Byłem pewny, że to się tak skończy — oświadczył
milicjantowi na samym wstępie. — Ten dzwonek przynosi nieszczęście! — Nie rozumiem... — oficer nawet nie usiłował ukryć swojego zaskoczenia. — Kupiłem go pół roku temu i zaraz złamałem rękę — ze śmiertelną powagą zaczął opowieść kolekcjoner. — Poniewczasie dowiedziałem się, że poprzedniemu właścicielowi umarła żona, a Desę okradli zaraz pierwszej nocy, kiedy znalazł się w niej dzwonek. To nie może być zwykły zbieg okoliczności. Zresztą najlepszy dowód, że dzisiaj pan mnie odwiedził... — Czy to był stary wyrób? — Księstwo Warszawskie. — Wartościowy? — Dla kolekcjonera na pewno... — Pan znał Żmichowicza? — Widziałem go raz w życiu. Dał mi porcelanową figurkę kobiety z początku dziewiętnastego wieku, a ja mu ten dzwonek... — Zetknął się pan może z Barbarą Brzezińską? 44 — Nigdy nie słyszałem tego nazwiska... O,»przepraszam pana najmocniej!. — Brzostowski teatralnym gestem uderzył się w piersi. — Wczoraj już ktoś pytał mnie o tę panią. — Kto taki? — Mazurek cały zamienił się w słuch. — Pan mecenas Korwowicz — wyjaśnił spokojnie kolekcjoner. — Złożył mi wizytę późnym wieczorem i opowifedział o całej tragedii. Był wstrząśnięty, kiedy usłyszał historię tego dzwonka... — Obrońca pana Żmichowicza nie próżnuje — mruknął do
siebie porucznik, opuszczając mieszkanie Brzostowskiego. — Ciekawe, co on jeszcze wymyśli? Po krótkim namyśle zdecydował się zajrzeć jeszcze raz do mieszkania zajmowanego przez Brzezińską przed śmiercią. Prawdę mówiąc, nie spodziewał się, że odkryje tam jakąś rewelację, ale był po prostu ciekawy, czy i tam zdążył już dotrzeć Korwowicz. Na miejscu okazało się, że przeczucia nie omyliły oficera. — Pan mecenas był tutaj dziś rano — odparła Zacharek na pytanie milicjanta. — Mówił mi o aresztowaniu pana Żmichowicza. Boże, co za nieszczęście! — Czyżby pani uważała, że ten człowiek jest niewinny? — zagadkowo uśmiechnął się Mazurek. — Niezbadane są wyroki niebios — staruszka wolała nie udzielać konkretnej odpowiedzi. Kto by pomyślał? Wydawało mi się, że to taki porządny człowiek, a tutaj taka historia... — Czasami można się pomylić w swoich sądach o bliźnich... — Święta prawda, proszę pana — skwapliwie przyznała rację porucznikowi. — Zawsze mówiłam to pani Basi. Co innego, gdyby związała się bliżej z doktorem Fijałkowskim albo z mecenasem Korwowiczem. — To oni się aż tak dobrze znali?! — oficer był całkowicie zaskoczony usłyszaną przed chwilą nowiną. — Na śmierć zapomniałam panu o tym powiedzieć — stwierdziła ze skruchą. — A zresztą pan mecenas bywał u nas bardzo rzadko — dodała na swoje usprawiedliwienie. — Więc skąd pani wiedziała o przyjaźni Brzezińskiej z Korwowiczem? — Pani Basia często mi o nim opowiadała. Chwaliła, że
taki mądry i poważny... — To chyba jeszcze o niczym nie świadczy? — Tak, ale ile razy popłakała biedula, że pan mecenas nie chce na nią zwrócić uwagi! On podobno nawet na żadną nie spojrzał, jeżeli nie miała wyższego wykształcenia. — Jak więc w końcu było między nimi? — Pan Bóg raczy wiedzieć — bezradnie rozłożyła ręce. — O co pytał panią Korwowicz? — milicjant zdecydował się zmienić temat. — O jakieś papiery. — Przetrząsnąłem z kolegą pokój Brzezińskiej i nic tam poza korespondencją i kalendarzami nie znalazłem — zdziwił się Mazurek. — Bo pani Basia dała mi na przechowanie całą teczkę — wyjaśniła staruszka. — Ona nie należała do pedantek i bała się, że jeszcze coś zgubi. — Ale dlaczego, na miłość boską, pani mi wcześniej nawet o tym nie wspomniała?! — porucznik z trudem powstrzymał się, żeby nie zakląć. — To przecież może być bardzo ważne! — Takie stare papierzyska? — z niedowierzaniem pokręciła głową. — A zresztą pan mnie nie pytał — oświadczyła z godnością. — Czy dała pani Korwowiczowi te dokumenty? — zaniepokoił się oficer. — Prawdę powiedziawszy, to zapomniałam o nich — odparła staruszka z rozbrajającą szczerością. — Do 123 44 piero po wyjściu pana mecenasa zaczęłam szukać i znalazłam...
Milicjant odetchnął z wyraźną ulgą. Po tym, co usłyszał, stracił jakoś resztki zaufania do Korwowicza. — Proszę mi wszystko zaraz pokazać — zadysponował nie znoszącym sprzeciwu tonem. Porucznika czekało jednak spore rozczarowanie. W pękatej teczce znalazł kilka świadectw szkolnych, metrykę, odpis wyroku orzekającego rozwód pomiędzy Brzezińskimi i cały plik podobnych dokumentów. Trochę nie pasował do tego stary, gruby brulion w czarnych okładkach. Mazurek otworzył go z ciekawością i zaczął czytać zapiski, ale szybko zrezygnował. Tasiemcowe wyliczenia i" naszpikowane łaciną zwroty zupełnie do niego nie przemawiały. Zorientował się tylko, że ma w ręku notatki dotyczące jakichś badań biologicznych. — Ki diabeł? — mruknął do siebie oficer. — Czyżby Brzezińska przechowywała pamiątkę po którymś z mężów? Nic nie wskazywało, że brulion miał jakiś związek ze sprawą, ale na wszelki wypadek postanowił zasięgnąć opinii profesora Makowskiego. . Naukowca znalazł w Instytucie Mikrobiologii. Profesor najwyraźniej nie miał żadnych pilnych zajęć, bo chętnie zgodził się na kilka minut rozmowy. — Nigdy bym nie pomyślał, że Brzezińska zachowa notatki Miłowicza — uśmiechnął się, zajrzawszy do brulionu. — Oczywiście, mogę się mylić, ale chyba poznaję jego pismo... — Czy mógłby mi pan powiedzieć, czego dotyczą te zapiski? — zainteresował się porucznik. — Musiałbym dokładnie wszystko przeczytać — zastrzegł się Makowski — ale chętnie panu pomogę. Może zatelefonowałby pan do mnie wieczorem do domu?
124 — Jeśli tylko pan pozwoli — ucieszył się Mazurek. — A tak w ogóle to co dobrego słychać w instytucie? — zapytał przez grzeczność. — Szykujemy się na ślub doktora Brzezińskiego — odparł profesor. — Nawiasem mówiąc, jest to temat numer jeden do plotek... — Słyszałem, że doktor żeni się z jakąś studentką? — Owszem — przytaknął Makowski — tylko, że ta studentka jest siostrzenicą profesora Gluzikowskiego. — Nazwisko wydaje mi się znajome — zastanowił się oficer. — No, myślę! — pobłażliwie pokiwał głową naukowiec. — To przecież sam prorektor! Złośliwi twierdzą, że doktor Brzeziński chce w ten sposób przyśpieszyć swoją habilitację... Porucznik, wracając na Żoliborz przez cały czas zastanawiał się, jak połączyć w logiczną całość wszystkie zebrane informacje. Co gorsza, wcale nie był pewien, czy niektóre elementy nie będą musiały pozostać poza układaną łamigłówką. W końcu co .wspólnego ze śmiercią Brzezińskiej mogły mieć notatki Miłowicza albo figurka Napoleona na starym dzwonku... Mazurek zatrzymał samochód na Gwiaździstej. Piętrowy dom wyglądał dość schludnie i z pozoru nic nie wskazywało, że w jego wysokiej suterenie mieści się jedna z najbardziej znanych w okolicy melin pijackich. Właśnie do niej milicjant skierował swoje kroki. W środku zastał tylko Klusika. — Moje uszanowanie najukochańszej władzuni! — wybełkotał tamten niezbyt przytomnie. — Może tak władza
pożyczy dwie dychy na piweńko? Oficer zmełł w ustach szpetne przekleństwo, ale nic nie odpowiedział. Ze złością chwycił stojący na podłodze spory blaszany dzbanek i wyszedł z nim na korytarz. Bez większego trudu odnalazł toaletę z wiecznie cieknącym kranem. Nalał do dzbanka wody i kilka 44 sekund później cała porcja wylądowała na głowie Klusika. — Żeby od samego rana tak zachlać mordę! — huknął z furią Mazurek. — Już ja cię zaraz otrzeźwię! Zimna woda i kilka szturchańców błyskawicznie przywróciły gospodarzowi poczucie rzeczywistości. Spojrzał znacznie przytomniej na milicjanta i gwałtownie potrząsnął głową. — Wczoraj, panie władzo, były urodziny przyjaciela — jęknął przepraszająco. — Rano dostaliśmy jakieś stare kotlety na zakąskę. Musiały mi zaszkodzić... — Ty mi nie truj o zakąsce — żachnął się porucznik. — Powiedz lepiej, dlaczego o tej porze siedzisz w chałupie, zamiast pracować? — Nie rozumiem?! — Klusik z niekłamanym zdumieniem wytrzeszczył oczy. — O jakiej pracy pan mówi? — W zeszłym tygodniu wypuściłem cię z pudła tylko pod tym warunkiem, że weźmiesz się do uczciwej roboty! — No tak, ale... — Żadne ale! — przerwał ostro oficer. — Albo zaraz pokażesz mi stempelek w dowodzie, albo wracasz na dołek! — Minęło dopiero parę dni, a o dobrą pracę niełatwo... Nie zdążyłem — Klusik bezskutecznie szukał jakiegoś wykrętu. — Jak Boga kocham, panie władzo! Trochę cierpliwości... — Obiecanki, cacanki...
— Niech mi pan władza da jeszcze szansę! — gospodarz błagalnym gestem złożył ręce. — Za tydzień sam się zgłoszę do komendy... _ Nie ma mowy! — wzruszył ramionami Mazurek. — Chyba że powiesz, kto w zeszły czwartek podpieprzył futrzaki i dzwonek z szarego fiata przy 44 Antoniny Sokolicz — zaproponował znienacka. — Tylko nie łżyj, że nie wiesz! — dodał groźnie. — Ależ, panie władzo! — Klusik z teatralną bezradnością chwycił się za głowę. — Nie ma dnia, żeby na Żoliborzu nie trzasnęli kilku gablot! — Będzie lepiej, jeżeli sobie przypomnisz... — Co to ja Duch Święty, żebym wiedział o wszystkim, co się dzieje w całej Warszawie? — Nie przeciągaj struny, bo pożałujesz! — Już i tak mam krzywo za Gawła i Ciotuchę! — wychrypiał zrezygnowany Klusik. — Pan władza koniecznie chce, żeby mnie ktoś mojką przeciągnął... — Póki z nami nie zadrzesz, to możesz spać spokojnie — mruknął uspokajająco milicjant — ale uważaj, bo jak się pogniewamy... — Niech pan zapyta Ziutka Melona o te futrzaki — ustąpił wreszcie gospodarz. — Tylko niech pan nie mówi, że to ja go przypucowałem, bo będzie ze mną krucho — zastrzegł się natychmiast. — Kto to taki ten Melon? — zdziwił się porucznik. — Rany Julek! — parsknął Klusik. — U jego baby dorwał pan Setę i pan nie wie?! Oficer prawie biegiem ruszył do samochodu. Zdawał sobie sprawę, że czas ucieka, a perspektywa rozwiązania zagadki
jest jeszcze bardzo odległa. Dotychczasowy spokój milicjanta zniknął gdzieś bez śladu, a jego miejsce zajęło zniecierpliwienie. Nic więc dziwnego, że chcąc jak najszybciej dojechać na ulicę Stawki, Mazurek bez żadnych skrupułów machnął ręką na przepisy drogowe. Dwa razy nieomal cudem ominął latarnię, ściągnął na siebie kilka tuzinów przekleństw innych kierowców, ale po pięciu minutach był już u celu. Radiowóz przezornie zaparkował przy sąsiednim bloku... Winda była zepsuta i na czwarte piętro musiał wejść piechotą. Kilka razy nacisnął dzwonek, ale w mieszka 127 niu panowała kompletna cisza. Po dłuższym wahaniu zapukał do sąsiednich drzwi, niestety, znowu bez rezultatu. Zniechęcony ruszył do wyjścia. Był już na ulicy, kiedy przyszło mu do głowy, że warto jeszcze sprawdzić piwnicę... Na dole paliło się światło i funkcjonariusz zdecydował, że nie warto wracać do samochodu po latarkę. Ostrożnie minął dwa korytarze i nagle usłyszał szmer cichej rozmowy. Z zaciekawieniem podszedł bliżej. W jednej z przegródek siedzieli chłopak i dziewczyna. Porucznikowi wydało się, że już ich kiedyś widział, właśnie w mieszkaniu na czwartym piętrze... — A ja ci mówię, że nie ma co oglądać się na Setę — przykonywał chłopak. — Niżej dychy nie zejdzie... — Jadźka się nie zgodzi — ponuro odparła dziewczyna. — Postawiłaby na nim krzyżyk! — Ona nie taka... — Pogadasz z nią? — Ziutek już próbował...
— Jego interesuje to, co Jadźka ma między nogami, a nie fanty ze skoku Sety — roześmiał się obleśnie chłopak. — Nie dałbym dwóch groszy, czy już dziewczyny nie przeleciał! — Ciekawe, gdzie Seta skitrał ten chłam... — Cholera go jasna wie! Ktoś mi nawijał, że ma dobrą metę... Operacze mu ją nadali. Porucznik raczej wyczuł, niż usłyszał, że ma kogoś za plecami. Instynktownie uskoczył w bok i w tej samej chwili świsnął mu koło ucha metalowy pręt. Sprężył się w sobie i lewą ręką udało mu się chwycić napastnika za przegub. Jednocześnie z półobrotu wymierzył mu potężnego kopniaka w podbrzusze. Tamten zaskowyczał z bólu i runął jak długi na ziemię. Milicjant nie miał nawet czasu, żeby się przyjrzeć 128 pokonanemu przeciwnikowi, jako że rozmawiający do tej pory z dziewczyną chłopak wyskoczył z nożem na korytarz. Jego wygląd świadczył wymownie, że nie zawaha się przed ciosem. Zamierzył się na oficera, ale porucznik zrobił błyskawiczny unik i kantem dłoni wytrącił nóż na ziemię. Dwa silne uderzenia w nos i szczękę dopełniły tylko formalności. Napastnik zatoczył się jak błędny i z przeraźliwym jękiem osunął się na kolana. — To glina! — rozległ się spazmatyczny krzyk dziewczyny. — On przymknął Setę! — Zamknij się, mała, kiedy cię nikt nie pyta! — warknął Mazurek ze złością. — Przyjdzie czas, to i z tobą pogadam! — Ja tylko tak! — spłoszyła się dziewczyna. — Przepraszam... — Ty jesteś Melon? — zapytał milicjant, dotykając butem
chłopaka powalonego jako pierwszego. — Chciałeś mnie, synku, podejść, a tu gówno! — dodał z wyraźnym lekceważeniem. — Nie wiedziałem, że to pan — wymamrotał tamten, bezskutecznie usiłując się podnieść. — A kto? Może Duch Święty?! — parsknął oficer. — Za napaść na funkcjonariusza przyjdzie odpękać ze dwa lata! — Ja nie chciałem! — jęknął Melon płaczliwie. — Zabaweczka do głaskania miała posłużyć? — porucznik kopnął z rozmachem leżący na ziemi pręt. — Na mój gust świetnie się nadaje do rozwalenia makówki. — Pan daruje! — wykrztusił z trudem drugi chłopak, ocierając rękawem rozkrwawione usta. Mazurek doskonale zdawał sobie sprawę, że cała trójka czuje przed nim respekt. Należało to wykorzystać... — Gdzie są futrzaki i dzwonek? — zaryzykował pytanie. 9 — Dzwonek z Napoleonem 44 — My, panie władzo, nie wiemy — pokręcił głową Melon. — To nie nasza robota — dodał jakoś bez przekonania. — Nie łżyj! — milicjant ostentacyjnie pogroził chłopakowi pięścią. — Nie warto — dodał łagodniej. — On panu kitu nie sprzedaje — nieśmiało wtrąciła się dziewczyna. — Te futrzaki rąbnął Seta, ale tak je zamelinował, że nikt ich nie może przyfiłować... Oficer natychmiast przypomniał sobie podsłuchaną przed chwilą rozmowę. Wszystko wskazywało na to, że tamci mówią prawdę. — Jadźka wie? — rzucił ostro. — Ona nie przypucuje — mruknął z powątpiewaniem Melon.
— Nie twój interes! — wzruszył ramionami porucznik. — Gdzie ona teraz jest? — Na chacie — poinformował rzeczowo chłopak. — Nowotki osiemnaście... Mazurek miał jeszcze świeżo w pamięci rozmowę z małym Krawczykiem. Tym razem jednak zamiast niego drzwi otworzyła niska, dosyć tęga, z wyglądu sądząc czterdziestokilkuletnia kobieta. Na widok milicyjnej legitymacji zmieszała się wyraźnie. — Obywatelka Krawczyk? — zapytał oficer urzędowo. — Tak, to ja — przyznała skwapliwie. — Córka w domu? — Gdzieś wyszła. — Dawno? — Z samego rana. — Kiedy wróci? — Nie mam pojęcia — bezradnie rozłożyła ręce. — Z nią nigdy nie wiadomo... — Gdzie ją mógłbym znaleźć? — Trudno mi powiedzieć — odparła bez wahania, ale po jej twarzy przemknął jakiś cień. 44 Porucznik zrozumiał, że w ten sposób nic nie wskóra. Trzeba było zmienić taktykę... — Czy ma pani z córką jakieś kłopoty? — zapytał łagodnie. — Nie powiedziałabym — potrząsnęła głową. — A dlaczego szuka ją milicja? — w oczach kobiety pojawił się niepokój. — Dziewczynę trzeba przesłuchać jako świadka — wyjaśnił obojętnie Mazurek. — Proszę się nie obawiać...
— To pilne? — Raczej tak. — Powtórzę córce, że pan o nią pytał — zadeklarowała się kobieta. — Liczę na panią... — Przykro mi, że nic więcej nie mogę panu pomóc... Nagle skrzypnęły drzwi od kuchni i do przedpokoju wsunął się syn Krawczykowej. — Dzień dobry! — przywitał się wesoło z oficerem. — Pan znowu do nas? — Tak się złożyło — uśmiechnął się porucznik. Jak gwizdek? — Siostra wyrzuciła — stwierdził malec ponuro. — Nie martw się — pocieszył go milicjant — przyniosę ci drugi. — Naprawdę? — Bank! — obiecał Mazurek. — A nie wiesz przypadkiem, gdzie jest teraz Jadźka? — U cioci Niusi... — Dobrze się składa! — oficer bez zmrużenia oka odwrócił się do matki. — Zaraz zadzwonimy po dziewczynę. — Tam nie ma telefonu — odparła ze złością kobieta. — A ty zmiataj do pokoju! — rzuciła ostro do syna. Porucznik odetchnął z ulgą. Prawdę powiedziawszy, wcale nie miał zamiaru nigdzie telefonować, ale na 9131 wszelki wypadek wolał się upewnić, czy Krawczykowa nie będzie miała możliwości ostrzeżenia córki. — Można prosić o adres? — zapytał z pozorną obojętnością.
— Puławska sto dwadzieścia osiem — mruknęła niechętnie kobieta. — Siostra nazywa się Zwierzchowska... — Na Puławskiej Mazurek nie zastał jednak nikogo. Przez dobre dziesięć minut dobijał się uparcie do drzwi, aż na klatkę schodową wyjrzała jakaś sąsiadka. • — Wyszli z pół godziny temu — poinformowała usłużnie. — Szybko chyba nie wrócą... — Czy zna pani Krawczykównę — zainteresował się oficer. — Niby siostrzenicę? — upewniła się kobieta. — A jakże! Lepsze z niej ziółko. — Widziała ją pani dzisiaj? — Owszem, była u Zwierzchowskich. — Wyszła razem z nimi? — Gdzie tam! — zaprzeczyła zdecydowanie. — Poniosło ją zaraz po obiedzie. Milicjant odruchowo zerknął na zegarek i stwierdził ze zdziwieniem, że minęła już osiemnasta. Na samo wspomnienie obiadu zaburczało mu gwałtownie w brzuchu, jako że od śniadania nie miał nic w ustach. Z trudem zebrał myśli, żeby dowiedzieć się czegoś więcej od swojej rozmówczyni. — Gdzie mógłbym teraz znaleźć Jadźkę? — zapytał. — Przeskrobała coś? — ucieszyła się sąsiadka. — Ja tam o niej nic nie wiem — na wszelki wypadek wolała się zastrzec. — Niech pan zapyta synalka dozorcy. — Chodzą ze sobą? — domyślił się porucznik. — Poznał dziewczynę przed tygodniem, a wstyd powiedzieć, co już teraz ze sobą wyprawiają! — splunęła ze wzgardą. — Obraza boska, za przeproszeniem! 132
Wyglądało na to, że kobieta ma znacznie więcej do powiedzenia. Mazurek, nie namyślając się, postanowił skorzystać z okazji i pociągnąć ją trochę za język. — Że też, proszę pani, na takich kary nie ma! — stwierdził ze śmiertelną powagą. — Święte słowa, panie kochany! — sąsiadka najwyraźniej połknęła haczyk. — Za moich czasów młodzi nie o tym myśleli — brnął dalej milicjant. — Tylko, że rodzice nie żałowali pasa! — Zawsze mówiłam, że tyłek nie szklanka! — Jeśli tak dalej pójdzie, to Krawczykówna jak nic skończy pod latarnią! — stwierdził oficer sentencjonalnie. — Szkoda że i chłopak się przy niej znaro-wi... — Na Gagarina, niedaleko Czerniakowskiej jest kawiarenka — kobieta nachyliła się do porucznika, konfidencjonalnie ściszając głos. — Oni tam bardzo często przesiadują... — W karczmie? — upewnił się Mazurek. — Karczma to knajpa — poprawiła go z pobłażaniem. — Niech pan zajrzy do kawiarenki po drugiej stronie Gagarina, bliżej Iwickiej. Tym razem szczęście zdawało się sprzyjać porucznikowi. Nie minęło nawet pół godziny, kiedy znalazł właściwą kawiarnię. Co więcej, przewidywania wścib-skiej sąsiadki okazały się słuszne. Przy jednym ze stolików przed wejściem zauważył sylwetkę znajomej dziewczyny trzymającej się za ręce z jakimś chłopakiem. Młodzi byli tak sobą zajęci, że nie zwrócili uwagi na zbliżającego się milicjanta. Dopiero, kiedy stanął przy ich stoliku i wyciągnął legitymację, zerwali się jak oparzeni. — Zbieraj się, Jadźka! — rzucił ostrym tonem oficer. —
Idziemy! 44 — To musi być jakaś pomyłka! — dziewczyna cofnęła się odruchowo. — Nie zawracaj głowy! — Mazurek zdecydowanie chwycił ją za przegub i pociągnął do zaparkowanego w pobliżu radiowozu. — Ale dlaczego?! — wtrącił się chłopak. — Przecież wolno chyba siedzieć w kawiarni... — Pilnuj lepiej swego nosa, mądralo — porucznik groźnie zmarszczył brwi — bo i ciebie zabiorę! Poskutkowało. Chłopak grzecznie przycupnął na krześle i bez słowa protestu przyglądał się, jak milicjant wyprowadza dziewczynę. — Niech mi pan chociaż powie, o co chodzi? — zapytała, kiedy znaleźli się w radiowozie. — Dowiesz się wszystkiego w swoim czasie — obojętnie wzruszył ramionami. — Pan nie ma prawa! — Coś podobnego! — parsknął hałaśliwym śmiechem. — Możesz napisać skargę — dodał rozbawiony. — Czy ją zrobiłam coś złego? — w oczach dziewczyny pojawiły się łzy. — Tego nie powiedziałem — przyznał oficer. — Dlaczego więc pan mnie zabiera? — Chcę porozmawiać z tobą w spokojnym miejscu. — O czym? — O wyczynach twojego przyjaciela. — Nie rozumiem... — Co, już zdążyłaś zapomnieć o Secie? — Ja nic o nim nie wiem — stanowczo potrząsnęła głową.
— On mi się nie opowiadał... — Coś podobnego! — Mazurek kpiąco przymrużył oko. — Nigdy bym nie pomyślał, że masz taką krótk pamięć! W radiowozie na chwilę zapanowało milczenie. Dziewczyna zorientowała się już, że jadą Wisłostradą 44 w kierunku Żoliborza. Spojrzała na porucznika i zauważyła, że jego mina nie wróżyła nic dobrego. Na jej twarzy odmalował się wyraźny niepokój. — Czy ma pan zamiar mnie zamknąć? — zdecydowała się w końcu zadać nurtujące ją od dłuższego czasu pytanie. — Jeżeli będę miał powód — odparł zagadkowo — to nigdy nic nie wiadomo... — Ale za co? — widać było, że przestraszyła się jeszcze bardziej. — Ja przecież wcale nie powiedziałem, że zataszczę cię zaraz na dołek — spokojnie zauważył milicjant. — A jak powiesz, gdzie Seta schował fanty z ostatniego skoku, to może nawet zafunduję ci lody... — Nic się pan ode mnie nie dowie! — oświadczyła butnie. — Zmień płytę — oficer uśmiechnął się ironicznie. — Już to raz słyszałem. — Pan tak nie może! Mazurek czuł, że ta rozmowa nie prowadzi do niczego i przez cały czas intensywnie się zastanawiał, w jaki sposób trafić do dziewczyny. Wyglądało na to, że musi zaryzykować jakiś blef. — Gdybyśmy tak wypuścili Setę za kaucję — rzucił z pozorną beztroską — to ciekawe, czy byłby zadowolony, że pod jego nieobecność zabawiałaś się z innymi chłopakami...
— Takiego cholernego świństwa pan mi nie zrobi! — nerwowo przygryzła wargi. — Jak myślisz, czy uwierzyłby w niewinny żarcik, że to ty dałaś nam ostatnio cynk, gdzie go szukać? — nieubłaganie ciągnął dalej porucznik. — Jezus, Maria! — jęknęła z rozpaczą. — Przecież Seta zabiłby mnie, gdyby mu pan coś takiego powiedział! 135 — Dowiem się więc wreszcie, gdzie są te futrzaki?! — rzucił ostro milicjant. Przez dłuższą chwilę dziewczyna zastanawiała się jeszcze nad czymś. W końcu zaproponowała nieśmiało: — Ja panu wytłumaczę, ale pojedzie pan sam... — Niby dlaczego? — W pobliżu tego miejsca kręcą się stale bracia Operacze — wyjaśniła ze strachem. — Nie będę mia-' ła życia, jak mnie z panem przyfiłują. — Niech i tak będzie — zgodził się oficer. — Pod-' rzucę cię do komendy i tam na mnie poczekasz... — Teraz pan uważa — zaczęła z namysłem. — Po-I jedzie pan Potocką do Szlacheckiej. Tam są stare rudery do rozbiórki. W trzeciej po lewej stronie znaj-l dzie pan małą piwniczkę... Zgodnie z obietnicą Mazurek zostawił dziewczynę w komendzie, a na poszukiwania ulicy Szlacheckiej wyruszył sam. Kilkanaście minut później był już na miejscu. Właściwy dom, a raczej to, co z niego zostało, znalazł bez trudu... Drzwi i okna były dokładnie pozabijane deskami, tak że porucznik przez dłuższą chwilę zastanawiał się, w jaki sposób wejść do rudery. Wreszcie zauważył) sporą dziurę w
ścianie od tyłu, tuż przy samej ziemi. Wczołgał się bez namysłu. W środku panował półmrok, tak że porucznik musiał zapalić latarkę. Pomieszczenie okazało się puste, 1 jeśli nie liczyć połamanych desek w jednym z kątów. Milicjant zepchnął z wysiłkiem stertę drewna i zobaczył w podłodze niewielką drewnianą klapę, zasłaniającą wejście do ciasnej piwniczki. Zszedł na dół po krótkiej drabince i aż zagwizdał ze zdziwienia. Na ziemi leżały całe stosy koszul i bluzek, dwa radia tranzystorowe, magnetofon, maszyna do pisania, komplet futrzaków... W świetle latarki spostrzegł też niewielki dzwoneczek z jakąś figurkąl 44 zamiast rączki. Wziął go do ręki, żeby mu się lepiej przyjrzeć, i w tej samej chwili poczuł tępy ból w tyle głowy. Zrobiło mu się przeraźliwie jasno przed oczami i stracił przytomność... XI Mazurek powoli odzyskiwał świadomość. Przez dłuższą chwilę wydawało mu się, że jest na jakiejś pędzącej w zawrotnym tempie karuzeli i że lada moment wyleci z niej jak z procy. Otworzył z niemałym trudem oczy, ale niewiele mu to pomogło. Dookoła panowała kompletna ciemność, a karuzela zamieniła się w gigantyczną huśtawkę. Porucznik nie na żarty przestraszony, przylgnął do ziemi i przypomniał sobie, gdzie się znajduje. Spróbował wstać, ale ledwo podniósł się na kolana, chwyciły go torsje. Przez dobre dziesięć minut krztusił się, nie mogąc złapać oddechu. Na koniec ogromnym wysiłkiem woli dobrnął na czworakach do drabinki i
wygramolił się na górę. Dopiero tutaj oficer spostrzegł, że przez cały czas trzymał coś w ręku. Oczy zdążyły mu się już trochę przyzwyczaić do ciemności i zobaczył, że jest to niewielki dzwoneczek... Musiał odpocząć dłuższą chwilę, zanim zdecydował się zawrócić do wejścia do piwnicy. Latarkę gdzieś zgubił, namacał więc w kieszeni zapałki. Wypalił chyba z pół pudełka zaglądając do środka, ale wnętrze było całkowicie puste. Po koszulach, radiach i innych łupach nieznanych złodziei nie pozostało nawet śladu. Dobrze, że bydlaki nie zamknęły klapy! — odetchnął milicjant z ulgą. Przyszłoby mi zdechnąć w tej norze! 137 Wydostał się na świeże powietrze i od razu poczuł, że wracają mu siły. Bez pośpiechu, zataczając się co kilka kroków, ruszył do radiowozu. Był już przy wozie, gdy stwierdził z przerażeniem, że na niebie świeci już księżyc. — Paweł nie ma gabloty! — stęknął ze złością..— Opieprzy mnie, jak święty Michał diabła! Usiadł ciężko za kierownicą i chciał właśnie zapuścić silnik, kiedy niespodziewanie ktoś energicznym ruchem otworzył drzwiczki. Przed oczami porucznika mignął niebieski milicyjny mundur. — Jezus, Maria! Człowieku, jak ty wyglądasz?! — krzyknął ze zgrozą Kuligowski. — Co się z tobą działo, do ciężkiej cholery?! Wszystkie chłopaki cię szukają! Dopiero teraz oficer zauważył, że na ulicy stoi drugi radiowóz, a wokół ruder myszkuje kilku funkcjonariuszy. — Kłosiński kazał nawet ściągnąć psa — relacjonował spiesznie sierżant. — Prawdę mówiąc, zaczynaliśmy się już
obawiać, że leżysz gdzieś sztywny... — Niewiele brakowało — mruknął ponuro Mazurek. — Zarobiłem po łbie i jedną nogą byłem już w zaświatach... — Kto ci kazał samemu łazić po zwyrach? — Nakryłem melinę i chciałem sprawdzić, co w niej jest — wzruszył ramionami porucznik. — Gorzej, że wszystkie fanty bydlaki wyniosły. — Szkoda gadania, jedziemy, Michał, do komendy — zadecydował Kuligowski. — Posuń się, stary! Z rozwalonym czerepem nie będziesz kierował gablotą. — Skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać? — zapytał oficer, kiedy sierżant zapuszczał silnik. — Wszystko wyśpiewała mi ta sierota, którą zostawiłeś w poczekalni na Żeromskiego — wyjaśnił Kuli 44 gowski. — O mały włos chłopaki nie spuścili jej z tego wszystkiego na dołek! Kilka godzin później Mazurek czuł się już zupełnie nieźle. Lekarz, obandażowawszy mu głowę nakazał mu wprawdzie surowo, żeby natychmiast położył się do łóżka, ale porucznik nawet nie chciał o tym słyszeć. Kiedy jeszcze się dowiedział, że Seta jest przytrzymywany w areszcie Stołecznej Komendy, a nie, jak myślał, na Białołęce, nic nie było w stanie skłonić go do zmiany decyzji. Był przekonany, że rozwiązanie zagadki jest tuż-tuż... Zaczynało właśnie świtać, kiedy Mazurek znalazł się na miejscu. Kuligowski, który go podwiózł, został w radiowozie, a porucznik niezwłocznie przystąpił do pertraktacji z oficerem dyżurnym. Dyskutowali chyba z piętnaście minut i w rezultacie Setę przyprowadzono z celi. Aresztant, nie kryjąc wcale ziewania, przez dłuższą chwilę
przyglądał się w milczeniu milicjantowi. — Kto pana tak urządził? — zdecydował się w końcu na zadanie pytania. — Ja bym draniowi nie darował — dodał szczerze. — Nie ma obawy — mruknął niechętnie Mazurek. — Tylko, że nie dlatego ściągnąłem cię z łóżka... — Mógł pan zaczekać do rana — westchnął sennie Seta. — Rano mam zamiar wziąć zwolnienie — rzeczowo wyjaśnił porucznik, wskazując znacząco na swoją głowę i przedtem chciałbym jeszcze z tobą trochę pogadać. — O czym? — zdziwił się aresztant. — O twoim skoku na szarego fiata. — Nic nie pamiętam, panie władzo — Seta ironicznie wydął wargi. — W zeszły czwartek na Antoniny Sokolicz — nalegał oficer. — Nie ma sensu zaprzeczać... 139 — Nic z tego! — stanowczo oświadczył aresztant. — To nie moja robota. — Czyżby? — zagadkowo uśmiechnął się milicjant. — Może ten drobiazg coś ci przypomni... Wyciągnął z kieszeni dzwoneczek z figurką Napoleona i ostrożnie położył go przed Setą. W napięciu zaczął się przyglądać twarzy podejrzanego, oczekując na jego reakcję. — Futrzaki mógł każdy podpieprzyć — Mazurek zaryzykował wymyślony przed chwilą blef — ale na tym zostały twoje paluszki... W pokoju zapanowała cisza. Aresztant wziął dzwonek do ręki i kilka razy obrócił go w palcach. Usiłował zachować spokój, ale widać było, że z trudem panuje nad sobą. Wahał się jeszcze przez chwilę, aż w końcu ustąpił.
— Zgoda, wygrał pan! — splunął ze złością. — Główkę to pan ma nie od parady — dodał z niekłamanym podziwem. — W milicji też się czasami myśli — stwierdził z udaną obojętnością porucznik. — Opowiesz teraz o tej robocie. — Niech pan pyta — skinął głową podejrzany. — Byłeś sam? — Oczywiście — zastrzegł się Seta. — Zresztą wcale nie planowałem tego skoku. — Nie rozumiem... — To proste — wzruszył ramionami aresztant. — Przyfiłowałem, jak facet majstruje przy gablocie. Chyba drzwiczki mu się zacięły, bo długo kluczykami w zamku gmerał... Wreszcie wparował do środka, coś zabrał i poszedł sobie, ale z tego wszystkiego samochodu frajer nie zamknął. Odczekałem minutę, czy nie wróci, i po krzyku — stwierdził z prostotą. — Gdybym nie zabrał tego cacka — ze złością wskazał na dzwonek, nigdy bym nie wpadł. Spodobało mi się 140 cholerstwo... A swoją drogą fujara z tego gościa. Stałem blisko wozu i mógł mnie przykikować, a na konfrontacji nawet okiem nie mrugnął... — Dokładnie go zapamiętałeś? — Panie władzo! — oburzył się podejrzany. — Seta kitu nie sprzedaje. Jak mówię, że obrobiłem gablotę tego klajniaka, to znaczy, że tak było! W porządku! — Po raz pierwszy oficer uśmiechnął się przyjaźnie do aresztanta. — Czasami można się z tobą dogadać... — Teraz kapuję! — Seta uderzył się nagle w czoło- — Znaczy facet opieprzył komuś samochód, a ja wskoczyłem
na drugiego... — Na to wygląda — przytaknął Mazurek. Piętnaście minut później radiowóz Kuligowskiego zatrzymał się na ulicy Stołecznej. Milicjanci mieli sporo skrupułów, stukając do drzwi profesora Makowskiego, ale okazało się, że naukowiec już nie spał. — Wprowadziłem pana wczoraj w błąd — oświadczył porucznikowi na samym wstępie. — To nie jest notatnik docenta Miłowicza. — A czyj? — oficer bacznie spojrzał profesorowi w oczy. — Wydaje mi się, że doktora Brzezińskiego — od--parł Makowski, ale jakoś bez specjalnego przekonania. — Jest pan tego pewien? — Prawdę mówiąc, to sam nie wiem, co o tym sądzić — przyznał naukowiec bezradnie. — Dlaczego więc pan myśli, że zapiski należą do pańskiego obecnego współpracownika? — nie ustępował Mazurek. — Bo dotyczą problemów ściśle związanych z jego rozprawą doktorską — w zamyśleniu odparł profesor- — Powiedziałbym nawet, że w tym brulionie zawarte są wszystkie najważniejsze myśli tej rozprawy... 44 — Czy Miłowicz i Brzeziński mieli podobne charaktery pisma? — Raczej nie — potrząsnął głową Makowski ale człowiekowi może się przecież coś czasami przywidzieć — dodał na swoje usprawiedliwienie. _ No cóż! — westchnął porucznik, żegnając się z naukowcem. — Nie pozostaje chyba nic innego, jak zapytać o te notatki samego Brzezińskiego.
Oficer zabrał pozostawiony profesorowi poprzedniego dnia brulion i razem z Kuligowskim wrócił do radiowozu. Była punktualnie godzina siódma, kiedy znaleźli się przed drzwiami do mieszkania mikrobiologa. — Brzeziński powinien być jeszcze w domu — mruknął Mazurek zerkając na zegarek. — Nie sądzę, żeby miał zwyczaj wychodzić tak wcześnie. — Wejść z tobą? — zaproponował sierżant. — Lepiej poczekaj na mnie — odparł w zamyśleniu porucznik. — Sam z nim pogadam... Mikrobiolog właśnie się golił. Milicjanta powitał z namydloną twarzą i w piżamie, ale prawdę mówiąc, wcale się tym nie speszył. Z rozbrajającym uśmiechem posadził gościa w fotelu, a sam wrócił do łazienki, żeby się ubrać i zakończyć poranną toaletę. — Na dziewiątą muszę być w instytucie — rzucił oficerowi przez drzwi. — Przyjeżdżają goście z Uniwersytetu Wrocławskiego... — Nie zajmę panu zbyt wiele czasu — obiecał Mazurek. — Zresztą jest fo moja ostatnia wizyta u pana w mieszkaniu. — Złapał pan mordercę? — Owszem. — Zmichowicz? — z nadzieją w głosie zapytał Brzeziński, stając w progu pokoju. — Chyba pana zmartwię — pokręcił głową porucznik. — Pański były rywal jest niewinny... 44 — A więc kto? — Nie domyśla się pan? — Niby skąd? — Przecież to bardzo proste — roześmiał się milicjant. —
Tylko jedna osoba miała wystarczający zasób informacji, żeby wszystko tak zręcznie zaaranżować. Bogiem a prawdą niewiele brakowało, a plan by się udał... — Nie rozumiem... — Niech się pan nie wysila — niechętnie wzruszył ramionami Mazurek. — Gra już skończona i trzeba zapłacić przegraną! — Pan chyba żartuje! — mikrobiolog gwałtownie zbladł. — Coś podobnego! — usiłował się roześmiać, ale widać było, że słowa oficera podziałały na niego jak grom z jasnego nieba. — Przyzna pan, że temat nie jest odpowiedni do żartów — porucznik groźnie zmarszczył brwi. — Czyżby pan mnie. oskarżał? — Brzeziński nerwowo przygryzł wargi. — Przecież ja mam alibi! — Gadanie! — żachnął się milicjant. — Pańska była żona została zabita przynajmniej sześć godzin wcześniej, niż złapał pan mandat w Grójcu. Aż nadto czasu, żeby wrócić z Warszawy i poszukać funkcjonariuszy z drogówki. — To są tylko pańskie domysły! — zaoponował ostro mikrobiolog. — Nie ma pan nawet cienia dowodu! — Można sprawdzić, o której godzinie widziano pana ostatni raz w Krakowie — odparł spokojnie Mazurek — a musiał pan wcześniej przyjechać do Warszawy, żeby zdążyć jeszcze zatelefonować do Likowskiej i, przedstawiając się jako Zmichowicz, sfabrykować kolejną poszlakę przeciwko niemu. Z wiadomych powodów nienawidził pan serdecznie inspektora i z wielką radością zobaczyłby go pan na szubienicy. 143 — Przecież nie powiedziałem, że to on napadł na
Winiarską! — Sprytnie pan to rozegrał — przyznał oficer. — Bardzo niewiele brakowało, żebym dał się nabrać. — Jak pan śmie?! — Kamińska podała panu szereg pikantnych szczegółów umożliwiających realizację pańskiego planu — nieubłaganie ciągnął dalej porucznik. — Wszystko grało jak w zegarku! Ogłuszył pan Winiarską, gdyż Żmichowicz miał z nią niedawno gwałtowną awanturę, rozbierał pan swoje ofiary, bo inspektor cierpiał na zaburzenia seksualne... Żeby postawić kropkę nad i, włamał się pan do jego samochodu i ukradł zapalniczkę, podrzuconą następnie w śmietniku na Tucholskiej. — Bzdura! — Ktoś widział pana w fiacie Żmichowicza, więc zaprzeczenie nie ma większego sensu — oznajmił stanowczo milicjant. — Sam pan się zresztą postarał, aby wpadł mi w ręce jeszcze jeden dowód przeciwko panu. — Mianowicie? — Założę się, że to nie pańska była żona napisała w zeszłą niedzielę list do Żmichowicza — ironicznie uśmiechnął się Mazurek. — Ekspertyza chyba potwierdzi, że został on spreparowany w tym mieszkaniu — znacząco wskazał na stojącą na regale maszynę do pisania. —. Ale dlaczego miałbym zabijać Barbarę? — wyrzucił z siebie ochrypłym głosem mikrobiolog. — Już dawno byliśmy po rozwodzie, każde z nas po swojemu ułożyło sobie życie... Oficer bez słowa wyciągnął z kieszeni stary, gruby brulion w czarnych okładkach. Brzeziński przez kilka sekund wpatrywał się w niego jak urzeczony, aż wreszcie z
całkowitą rezygnacją opuścił głowę. 144 — Wystarczy — wyszeptał płaczliwie. — Tak, to ja ją zabiłem. W pokoju zapanowała cisza. Porucznik nie przerywał jej, czekając, że mikrobiolog odezwie się pierwszy. Po chwili tamten, nie mogąc widać znieść milczenia, przełknął nerwowo ślinę i zaczął powoli cedzić słowa. — Zabiłem Barbarę — powiedział twardo — bo musiałem to zrobić. Po prostu nie miałem innego wyjścia! To ona sama doprowadziła mnie do tego! • — Jak mam to rozumieć? — zapytał cicho Mazurek. — Poznałem ją, kiedy miałem jeszcze wielkie plany i aspiracje — odparł z wysiłkiem Brzeziński. — Chciałem zostać na uczelni, zrobić tam karierę... Barbara obiecała mi pomóc. Miłowicz wtedy sporo znaczył, a ona owinęła sobie dookoła palca stetryczałego repa... — Miłowicz załatwił panu etat? — Co z tego, skoro miałem pecha. Wszystkie moje pomysły okazywały się niewiele warte, kompletnie nic mi nie wychodziło. Koledzy podkpiwali sobie, że jako naukowiec niewiele się liczę — przyznał ponuro mikrobiolog. — Chciałem już zrezygnować, kiedy zginął Miłowicz. Wiedziałem, że miał zaawansowane prace nad gronkowcami, pomyślałem więc, że mógłbym je kontynuować. Wtedy Barbara zaproponowała mi, żebym, nikomu nic nie mówiąc o odkryciach jej męża, wykorzystał je sam... — W taki więc sposób powstała pańska rozprawa doktorska — pokiwał głową oficer. — Miałem do tego prawo! — Brzeziński podniósł głos. —
Byłem na progu kariery, a tamten już nie żył. Dzięki tym notatkom — wskazał ręką na brulion — stałem się cenionym i szanowanym specjalistą. Najważniejsze jest, żeby się wybić, później wszystko już idzie samo! — Doktorat pan ukradł — stwierdził z niesmakiem 10 — Dzwonek z Napolefonem 44 milicjant — habilitację chciał pan sobie załatwić żeniąc się z siostrzenicą prorektora... — To moja rzecz! — krzyknął z pasją mikrobiolog. — Gdybym w porę zniszczył ten nieszczęsny brulion... — Czego chciała od pana Brzezińska? — Zagroziła, że zawiadomi o wszystkim władze uczelni. Dla mnie byłaby to katastrofa, a ona miała bezpośredni dowód w swoich rękach — z rozpaczą chwycił się za głowę. — Zażądała mojego mieszkania! Rozumie pan?! — gniewnie zacisnął pięści. — Kupiłem je specjalnie już po rozwodzie, bo wiedziałem, jaka ta dziwka jest pazerna. Zadłużyłem się po uszy, a teraz miałbym je rejentalnie przepisywać?! Zresztą na tym wcale by się nie skończyło — oświadczył z przekonaniem. — Przecież do tej pory dawałem jej co miesiąc pieniądze... A w końcu i tak zaniosłaby ten notatnik do instytutu! — Niedobrze mi się robi, kiedy tego słucham — mruknął Mazurek. — Zrobi ci się jeszcze gorzej, glino! Brzeziński ze zwinnością, o którą nikt by go nie podejrzewał, chwycił ze stolika sporą żelazną lampę i ruszył z nią jak burza na milicjanta. Porucznik uchylił się w ostatnim momencie i lampa dosłownie o milimetry minęła jego głowę. Mikrobiolog zamierzył się ponownie, ale tym
razem oficer nie dał się już zaskoczyć. Chwyt nie był założony wprawdzie zbyt precyzyjnie, wystarczył jednak, żeby przeciwnik zwalił się jak kłoda na stojący pod ścianą regał... Trzask łamanych desek zmieszał się z brzękiem tłuczonego szkła, a jednocześnie od strony przedpokoju doleciał łomot wyważanych drzwi. Mazurek na wszelki wypadek sięgnął ręką do kabury, ale zaraz się uspokoił. W progu pokoju stanął Kuligowski. — Siedziałem pod drzwiami i przez te hałasy prze 44 straszyłem się, że znowu rozwalają ci makówkę — niezdarnie wymamrotał usprawiedliwienie. — Chyba jednak wszystko w porządku? — parsknął śmiechem na widok wygrzebującego się spod szczątków regału Brzezińskiego. XII — Ty masz, bracie, głowę! — major Kłosiński z niedowierzaniem przyglądał się Mazurkowi. — Jak na to wpadłeś? — Po prostu mikrobiolog trochę przedobrzył — zbagatelizował sprawę porucznik. — Te wszystkie „dowody" przeciwko Żmicho wieżowi były szyte zbyt grubymi nićmi. Prawdę jednak mówiąc, zadecydował dzwonek z Napoleonem... — Dzięki tej zabawce przekonałeś Setę, żeby ci się przyznał? — Właśnie... A poza tym Brzeziński miał pecha — zamyślił się Mazurek. — Gdybyśmy nie przejeżdżali nocą w zeszły czwartek przez ulicę Felińskiego, nie musiałby odgrywać komedii z rzekomym ratowaniem Winiarskiej przed
nieznanym zboczeńcem. Z kolei my nie drapnęlibyśmy Sety i tak dalej... — W każdym razie odwaliłeś kawał dobrej roboty — pochwalił naczelnik. — Za zerwane noce należą ci się ode mnie trzy dni wolnego! — Serio? — ucieszył się porucznik. — Jak najbardziej — potwierdził major. — Odbierzesz je sobie, kiedy tylko zechcesz... — Nie jest żle — Mazurek szelmowsko przymrużył oko. — Medyk dał mi dziewięć dni zwolnienia — wskazał znacząco na obandażowaną głowę — do tego trzy dni od ciebie... Mam nadzieję, że przez ten czas buda się nie zawali, bo ja pryskam z Warszawy... Warszawa, wrzesień 1978 r. 10147 l,Hi,H RSW „Prasa-Książka-Ruch" HEJ KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA bz^zZS RZESZÓW, 1989 r. Wydanie II. Nakład 99 650+350 egz Ark. wyd. 6,5. Ark. druk. 6,15. Skład, druk i oprawa Rzeszowskie Zakłady Graficzne. Rzeszów, ul. Marchlewskiego 19 Nr prod KAW 57/88' Zam. 5382/88. S-5-8 ISBN 83-03-02643-7 Cen.i zł 400,Widząc pańskie mieszkanie, rzuca się w oczy, że jest pan dość zamożnym człowiekiem — zagadnął Mazurek. — Nie przypuszczałem, że zarobki w Sanepidzie są aż tak wysokie... — Nie narzekam — uśmiechnął się blado Żmichowicz — ale mówiąc szczerze, z samej pensji nie mógłbym tak się urządzić.
— Grunt to znaleźć jakąś dobrą chałturkę domyślnie pokiwał głową milicjant. — W Kanadzie mam starszego brata, który wyemigrował z kraju zaraz po wojnie — wyjaśnił inspektor. — Załatwił mi pracę i przez dwa lata siedziałem u niego. Zdołałem trochę zaoszczędzić...