HANKA. Dobry wieczór — Dobry wieczór! — Kruk skłonił uprzejmie głowę. Błysnęło czarne jak bryłka węgla oko. Smutne niczym kopalniana hałda, na której ...
54 downloads
9 Views
743KB Size
HANKA. Dobry wieczór — Do b ry wieczó r! — Kru k s k ło n ił u p rzejmie g ło wę. Bły s n ęło czarn e jak b ry łk a węg la o k o . Smu tn e n iczy m k o p aln ian a h ałd a, n a k tó rej n ic więcej n ie wy ro ś n ie. — Do b ry wieczó r! — o d p o wied ziała ró wn ie u p rzejmie Han k a. Us iad ła i p o p rawiła k o łn ierzy k p iżamy . Ró żo wy , z an g iels k im h aftem. Ob ręb io n e g ru b ą n icią d ziu rk i u k ład ały s ię w k s ztałty k wiató w. Niezwy k le g u s to wn ie i wieczo ro wo . — Co u cieb ie? — zap y tał p tak k o n wers acy jn y m to n em i p rzes zed ł k ilk a k ro k ó w p o ramie łó żk a. Trzy mał s ię jej mo cn o p azu rk ami, tro ch ę k alecząc s o s n o we d rewn o . Ale in aczej b y łb y s p ad ł. — Nic s zczeg ó ln eg o . — Han k a p o ciąg n ęła n o s em i n as ad ziła s o b ie jas iek n a g ło wę. Sterczał jak tró jk ątn a czap k a p ajaca. — Ech , ży cie — żach n ął s ię n ie wied zieć czemu k ru k . Po tarł k ilk u k ro tn ie d zio b em o k an t wezg ło wia. Zes k o czy ł n a k o łd rę i b ijąc s k rzy d łami d la u trzy man ia ró wn o wag i n a jej wy b o jach , p o d s zed ł d o Han k i. Ws k o czy ł jej n a ramię i zaczął g rzeb ać d zio b em we wło s ach . Do s zp eraws zy s ię g u mk i, złap ał ją mo cn o i ś ciąg n ął z k u cy k a. Bard zo lu b ił o zd o b y d o wło s ó w. Zwłas zcza k o lo ro we fro tk i. Przez ch wilę milczał, zajęty ro zs zarp y wan iem g u mk i n a s trzęp k i. Gd y s k o ń czy ł, ro zg rab ił je łap k ami i ws k o czy ł n a wezg ło wie. Przes zed ł k ilk a k ro k ó w w lewo , a p o tem k ilk a w p rawo . Po trząs n ął g ło wą i ro zp o s tarł p rzy p o min ające b ło n y p ławn e s k rzy d ła. Zas ty g ł tak n a mo men t, ab y p o ch wili z ło p o tem zwin ąć s ię w k u lk ę. — No i co ? Dzio b iemy ? — zap y tał w k o ń cu . — Nie, n ie d zio b mn ie — p o p ro s iła Han k a. — M am czy s te p azn o k cie! — Na d o wó d wy ciąg n ęła p rzed s ieb ie d ło ń . — A u s zy ? — Kru k n ie d awał za wy g ran ą. — Us zy my łam wczo raj. — A nos? — Nie mam k ataru . — Nic d o wy d zio b an ia? — Ab s o lu tn ie n ic! — Han k a p o ło ży ła d ło ń n a s ercu . — No to o d fru wamy ? — u p ewn ił s ię p tak . — Tak — p o twierd ziła Han k a. Po fru n ęli. Lecieli d łu g o , tak d łu g o , że Han ce zro b iło s ię zimn o , a jej p lecy p o k ry ły s ię g ęs ią s k ó rk ą. Zaczęła k ich ać. W k o ń cu zo b aczy li w d o le wo d ę. — Tu s ię zatrzy mamy — p o wied ział k ru k i o b n iży ł lo t, a za n im Han k a, jak b y
u wiązan a n a n iewid zialn ej s my czy . Ptak wy ląd o wał n a b rzeg u b as en u . Zb io rn ik miał o s tre, p ro s to p ad łe k rawęd zie. Ślis k ie o d g lo n ó w i d rap iące o d p ąk li. Gd zien ieg d zie, n a p o g rążo n y ch w mętn ej wo d zie ś cian ach p o ły s k iwały b iałe k afle. Han ce b as en wcale a wcale s ię n ie p o d o b ał. — Ch cę lecieć d alej! — Nad ąs ała s ię i tu p n ęła b o s ą n o g ą. — Nie ty tu d ecy d u jes z! — u ciął p tak . Trzep n ął s k rzy d łami, p o d s k o czy ł i d zio b n ął ją mo cn o w g ło wę. We wło s ach p o jawił s ię k o ralik k rwi. Han k a zro zu miała. Żad n y ch „ale". Us iad ła n a p o d eś cie. Ch ciało s ię jej p łak ać. M iejs ce d zio b n ięcia s zczy p ało . Han k a p o ch y liła s ię n ad rtęcio wą p o wierzch n ią, ab y s p rawd zić, czy ran a mo cn o k rwawi. Nieb o o d b ijało s ię w wo d zie jak w lu s trze. Po mimo b las k u p rzy d n ie zau waży ła ry b y . Og ro mn e jak liś cie ło p ian u . Po ru s zały s ię wo ln o , wy g in ając ciała. Bły s k ały łu s k i. — O, p łas zczk i! — u cies zy ła s ię d ziewczy n k a i zap o mn iała o d zio b n iętej g ło wie. — To zn aczy o g o ń cze, wid ziałam tak ie w telewizji. Og o ń cze! — o zn ajmiła d u mn a i b lad a, a k ru k z u zn an iem p o k iwał g ło wą. — Tak , tak — p o twierd ził i zan u rzy ł d zió b w zb io rn ik u , ab y s ię n ap ić. — J ak p o wiem o ty m Ag acie, n ig d y mi n ie u wierzy ! — Han k a ws tała i zaczęła b ieg ać wzd łu ż b rzeg u . — Prawd ziwe o g o ń cze! — p iała z zach wy tu . Ry b y k łęb iły s ię w o d mętach , o d czas u d o czas u p rześ lizg u jąc s ię p o d s amą p o wierzch n ią wo d y . — Ch ces z ich d o tk n ąć? — zap y tał p tak , n ib y u p rzejmy i s tro n iący o d p rzemo cy . Han k a zro b iła s ię czu jn a. Przy miln y to n zazwy czaj źle wró ży ł. — Nie, to n ieb ezp ieczn e! — Od s k o czy ła o d b rzeg u i o b jęła s ię ramio n ami. — Wid zis z te k o lce? — Po k azała k ru k o wi g es tem ws tęg o waty o g o n p rzep ły wającej n ieo p o d al p łas zczk i. — To n ie d ek o racja, ale ś mierteln ie s k u teczn a b ro ń . Pik a. J ad o wita p ik a. J ad zab ija p o wo li i b o leś n ie. Tak mó wili w telewizji. — Ob awiam s ię, że mu s is z zary zy k o wać, mo ja d ro g a. — Kru k n ag le zmien ił to n . — M u s is z je wy ło wić! — Czy m mam je p o wy ciąg ać? — Han k a ro zejrzała s ię w p o s zu k iwan iu wid eł czy o s zczep u . Niczeg o tak ieg o n ie zau waży ła. Otaczała ją p u s tk a. Nie p u s ty n ia. Po p ro s tu b rak czeg o k o lwiek . „J ak n iczy m ło wić p łas zczk i?" — zas tan awiała s ię d ziewczy n k a. Kru k wy d awał s ię jed n ak n iezrażo n y b rak iem s p rzętu . — Wy ło wis z je „n a ręk ę". Stary s p o s ó b trap eró w — p o d p o wied ział. — Wk ład aj ręk ę d o wo d y . On e lu b ią ręce. Złap ią cię za p alce, to je p o wy ciąg as z. No , d alej! —
p tak s y k n ął n iczy m wąż i n as tro s zy ł p ió ra. Przez ch wilę Han k a miała o ch o tę s ię p o s tawić. Złap ać za wio tk ą s zy ję, zg iąć ją jak s ło mk ę. Kru ch y k ręg o s łu p p tak a p s try k n ąłb y n ieg ło ś n o . Zamias t k ru k a s aty s fak cjo n u jący tru p . To u czu cie zn ik n ęło n iemal n aty ch mias t. Nie b y ło o czy m d y s k u to wać. Pro s ty wy b ó r: alb o ry b a, alb o d zio b an ie. Nie tak ie zwy k łe, czy s zczące, ale p o ważn e. Do k rwi, d o k o ś ci. Ze s trach u Han ce zach ciało s ię s ik ać. J u ż lep iej zary zy k o wać z p łas zczk ami. Wes tch n ąws zy p o d win ęła ręk aw aż p o d p ach ę. Uk lęk n ęła i p o ch y liła s ię n ad wo d ą. Po targ an e w p o ś cieli wło s y łas k o tały jej twarz. Od s u n ęła je ramien iem, a p o tem zd ecy d o wan y m g es tem zan u rzy ła d ło ń , n ajp ierw p ły tk o , p o tem p o ło k ieć. Wo d a b y ła n ijak a. An i zimn a, an i ciep ła. Dziwn e. Han k ę p rzeraziło to mo cn iej n iż lo d o wato ś ć czy u k ro p . Ry b y o d razu zau waży ły . Zaczęły k rąży ć, s zy b ciej i s zy b ciej, u n o s ząc s ię o d d n a i zb liżając d o p rzy n ęty . Os tro żn e, ale łak o me, p o d p ły wały co raz b liżej. Wid ać b y ło ich wy łu p ias te o czy , n iczy m b iałk a jaja, o ś lizg łe i wo d n is te. Od czas u d o czas u b ły s k ały b iałe b rzu ch y . Han k a zaczęła p łak ać. Pierws za o g o ń cza wg ry zła s ię w jej d ło ń tak mo cn o , że p o p ły n ęła k rew. W wo d zie p o jawiły s ię czerwo n e s mu g i, p o ch wili ro zg o n io n e p rzez p o b u d zo n e zap ach em mięs a ry b y . Han k a wrzas n ęła i wy ciąg n ęła ręk ę z wo d y . Płas zczk a n ie p u s zczała, wżarta w ciało o s try mi, h aczy k o waty mi zęb ami. Przeleciała n ad g ło wą d ziewczy n k i, wciąż k ąs ając jej ciało . Pu ś ciła d o p iero wted y , g d y Han k a p las n ęła n ią o b rzeg . Przez mo men t ry b a ło p o tała o wy ło żo n y p ły tami s k raj b as en u , ab y p o ch wili o s łab n ąć. Przy p o min ała ro zmo czo n y g rzy b mu n . Han k a zwy mio to wała p o d p o b lis k i k rzak . — Do b rze, d o b rze! — zak rak ał k ru k i p o d s k o czy ł d o martwej o g o ń czy . Wy d zio b ał ry b ie o czy i p o żarł je ze s mak iem. Ró wn ie ch ętn ie k o n s u mo wał ty lk o b ru d zza Han k o wy ch p azn o k ci i zas ch n ięte n a b eto n s tru p k i zry wan e z jej b lad y ch ły d ek . Dziewczy n k a p rzy g ląd ała s ię mu z o b rzy d zen iem, ś cis k ając n ad g ars tek . Krew p o wo li zas ty g ała. Kru k d zio b n ął jes zcze n ieco wy mio cin i o trząs n ął s ię ze ws trętem. Nie p o d es zły mu . — Starczy ? — zap y tała Han k a w n ad ziei, że p tak s ię n as y cił. — Nie. Ch cę jes zcze! — zażąd ał k ru k . — Ręk a d o wo d y ! Han k a wy ło wiła jes zcze cztery ry b y . Trzecia wy g ry zła jej s p o ry k awałek p rzed ramien ia. Ptak jed n ak n ie u s tęp o wał. — J es zcze, jes zcze! — k rak ał i ch arczał, d zio b iąc jej k o s tk i, a Han k a ło wiła d alej, b o o b iecał, że jak s ię n aje, p rzes tan ie ją d źg ać i p o lecą d o d o mu .
Płas zczk i b y ły teraz mn iej o s tro żn e. Ich s k rzela p o ru s zały s ię p ręd k o , jak b y ry b y d y s zały z p o d n iecen ia. Krew s tęp iła ich in s ty n k ty . Nie b ały s ię zb liżać d o p o wierzch n i, k tó ra aż falo wała o d ich p o żąd liwy ch ciał. Po d wo d n a o rg ia. Otęp iała z b ó lu d ziewczy n k a n ie zwracała n a to u wag i. „Zje i d o d o mu , zje i o d lecimy " p o wtarzała s o b ie w d u ch u , zacis k ając zęb y . Ko lejn a ry b a ch wy ciła, g d y ty lk o d ziewczy n k a zan u rzy ła w wo d zie p alce. — A! — k rzy k n ęła Han k a, g d y p o czu ła wg ry zające s ię d o k o ś ci zęb y o g o ń czy . Pró b o wała n aty ch mias t ws tać i wy wlec zd o b y cz n a b rzeg . Ry b a b y ła jed n ak o g ro mn a. Trzy mała mo cn o , n ie s p o s ó b b y ło jej u n ieś ć. Zamias t p o d d ać s ię jak p o p rzed n ie, zaczęła ciąg n ąć w g łąb b as en u . M ajtała o g o n em, waliła p łetwami i ciąg n ęła. Do d n a, d o d n a. — Po mó ż mi! — zawo łała Han k a d o k ru k a, ale o n wo lał p rzy g ląd ać s ię o b o jętn ie. Han k a s zarp n ęła s ię w ty ł, p o ś lizg n ęła i ru n ęła d o b as en u . Wo d a zalała jej p łu ca. Ciś n ien ie ro zs ad zało g ło wę. Ale w b as en ie łatwiej b y ło walczy ć z o g o ń czą. Han k a k o p n ęła ją mo cn o i ry b a p u ś ciła jej d ło ń . Dziewczy n k a wy n u rzy ła s ię n a mo men t. — Po mó ż mi wy jś ć! — k rzy k n ęła d o p tak a i ch wy ciła s ię b rzeg u b as en u . Pró b o wała zap rzeć s ię o n ieg o , ale b y ł ś lis k i o d g lo n ó w. Ślis k i jak tafla to p iąceg o s ię lo d u . — Nie. — Pro s zę, p o mó ż mi! — Han k a cały czas p ró b o wała s ię wd rap ać n a o b rzeże zb io rn ik a. Og o ń cze k ąs ały jej n o g i. — Właź d o wo d y i łap je! — zak rak ał p tak i d zio b n ął Han k ę w g ło wę. Os zo ło mio n a d ziewczy n k a p u ś ciła s ię i p o s zła n a d n o . Tam zajęły s ię n ią ry b y . Zd arły z n iej p iżamę. Dźg ały ją s wo imi o g o n ami. Wy g ry zały mięk k ie częś ci b rzu ch a i u d . Han k a k rzy czała, a wo d a wlewała s ię jej d o u s t. Od czas u d o czas u u d awało jej s ię wy n u rzy ć i złap ać o d d ech . Kied y wy p ły wała, s ły s zała k ru k a. Po wtarzał n ied o rzeczn y wiers zy k . Woda głęboka sięga pod pachy A pod powierzchnią czają się strachy Cało nie wyjdziesz z zielonej toni Kolec jadowy w niej cię dogoni Kru k p o wtarzał ry mo wan k ę i g d y ty lk o Han k a zan ad to zb liżała s ię d o b rzeg u ,
ws k ak iwał jej n a g ło wę i wp y ch ał d ziewczy n k ę p o d wo d ę. Han k a o p ad ała z s ił, a ry b y d źg ały ją i p o d g ry zały z k ażd ej s tro n y . „Os tatn i raz" p o s tan o wiła i z całej s iły o d b iła s ię o d d n a. J ej g ło wa n a mo men t wy n u rzy ła s ię n a p o wierzch n ię. J ak b o ja. — Tato , tato ! — zawo łała Han k a i zato n ęła. JANUSZ. Zapomnij, patrząc na słońce — Ch o lera, zn o wu wy je! — mru k n ęła ś p iąca p o lewej s tro n ie Sab in a. J ej o d d ech czu ć b y ło wy trawn y m k ied y ś win em, a d o s p o co n y ch wło s ó w p rzy warł zap ach zleżały ch p erfu m Ou i Ou i. J ej zd an iem eleg an ck i. Wo lała s p ry s k ać n imi wark o cz, zamias t g o p o p ro s tu p o rząd n ie u my ć. Ko b ieta p rzewró ciła s ię n a d ru g i b o k i zak ry ła g ło wę jaś k iem. Sp o d n ied o p iętej k o s zu li n o cn ej wy lała s ię ro zlazła p ierś . Nic ciek aweg o . J an u s z miał o ch o tę wy jś ć n a b alk o n , ab y wy wietrzy ć z g ło wy i ten o b raz, i tę wo ń . — Tato , tato ! — d o b ieg ło zn o wu z g łęb i mies zk an ia. Do p iero teraz J an u s z zro zu miał, co g o o b u d ziło . Od rzu cił n ieś wieżą k o łd rę, k tó ra u p ad ła z fu k n ięciem n a p o d ło g ę. Sk o czy ł n a ró wn e n o g i i p o ty k ając s ię o włas n e k ap cie, p o b ieg ł d o p o k o ju Han k i. Gło s có rk i b y ł tak alarmu jący , że zas ch ło mu w u s tach . Sk ręcił g wałto wn ie o b o k s zafy , ś lizg ając s ię n a wy d ep tan y m ch o d n ik u , i w k ilk u s u s ach d o p ad ł łó żk a có rk i. Dzieck o s ied ziało z o twarty mi o czami, ch y b a n ieś wiad o me, że s ię o b u d ziło . Dro b n e d ło n ie o twierały s ię i zamy k ały , jak b y łap iąc co ś , co d ziewczy n k a wid ziała we ś n ie. Sp o co n a p iżama p rzy warła d o ch u d y ch p lecó w n iczy m p las tik o wa p elery n a, zmo czo n a u lewą. J an u s z p o czu ł ś cis k ające g ard ło wzru s zen ie. — Cich u tk o , cich u tk o — wy s zep tał i u s iad ł o b o k Han k i. — Cich o . — Przy tu lił mo cn o trzęs ące s ię ciałk o i p rzy g ład ził zmierzwio n e wło s y . Han k a b y ła tak a d ro b n a. M ała jak n a s wo je s ied em lat, ale mąd ra i s p ry tn a. J eg o k rew! Częs to b u d ziła s ię p o n o cach , wo łając J an u s za. M iewała jak ieś k o s zmarn e s n y , k tó ry ch n ie p o trafiła d o k ład n ie o p o wied zieć. M ru czała, s zlo ch ała, a p o tem zas y p iała w ramio n ach o jca. Czas em s ied ział z n ią d o ran a, b o n ie p o trafił jej o d ło ży ć. By li wted y ty lk o we d wo je, a za o k n em p o p is k iwały ws tające o b rzas k u p tak i. Śp ies zące s ię n ie wiad o mo d o czeg o . Dzis iaj J an u s z jak zwy k le p atrzy ł n a g as n ące za o k n em latarn ie i s zep tał u s p o k ajające man try . W o d d ali wid ać b y ło k o p aln ian e s zy b y , o k u tan e mg łą i s mo g iem. Smętn e i b ezn ad ziejn e. Przy s zczy tach k o min ó w mig ały czerwo n e ś wiatła, jak w b u rd elo wej d zieln icy . Na k latce s ch o d o wej zas zczek ał ratlerek s ąs iad k i.
Pis k liwie i p rzen ik liwie. — Ku rwa, u cis z g o ! — d o b ieg ło z s y p ialn i, a J an u s z p o k ręcił g ło wą z p o lito wan iem. Kied y ś Sab in a wy p ro wad zo n a z ró wn o wag i p rzez s zczek ająceg o p o d k latk ą czwo ro n o g a rzu ciła w n ieg o p aterą. A p o tem d wo ma g arś ciami o rzech ó w. J an u s z n ap rzep ras zał s ię wted y za ws zy s tk ie czas y . Za żo n ę. J ak zwy k le. Częs to p rzep ras zał za awan tu ry , jak ie Sab in a u rząd zała z b y le p o wo d u mies zk ań co m „Ty s iąclecia". Po p ro s tu lu b iła wrzes zczeć n a lu d zi aż d o zap lu cia p o d b ró d k a. Raz o b erwała o d k o g o ś w p y s k . Pijan a w s zto k . I d o b rze. J an u s z s p o jrzał w k ieru n k u s y p ialn i, ab y s p rawd zić, czy n ie wy p ełza z n iej p o iry to wan a małżo n k a. Cis za. Nie zamierzał tam wracać. Z Sab in ą b y ł żo n aty o d d zies ięciu lat. Nad al jej n ie ro zu miał. By ł w s tan ie zaak cep to wać to , że k o b ieta n ien awid zi, g d y zak łó ca s ię jej s en . Zd u miewał g o jed n ak n ieo d mien n ie s to s u n ek żo n y d o Han k i. Wy g ląd ało n a to , że u ro d zen ie có rk i b y ło p ierws zą i o s tatn ią rzeczą, jak ą Sab in a d la n iej zro b iła. A i to n iech ętn ie. J an u s z wes tch n ął. Czas em wy d awało mu s ię, że n ic in n eg o n ie ro b i, ty lk o wzd y ch a. J eg o włas n a matk a zaws ze p rzy n im b y ła, ab y g o n ak armić, u my ć, p rzeb rać, o p atrzy ć k o lan o . Przy k ład n a g o s p o d y n i d o mo wa. Sab in a n ie p rzejmo wała s ię tak imi d ro b iazg ami, ch o ciaż też n ie p raco wała. Wid o czn ie k o b iety s ą ró żn e. Ech , ży cie. J an u s z p rzy tu lił mo cn iej có rk ę. — Co ci s ię ś n iło ? — zap y tał łag o d n ie i p o cało wał ch ło d n y p o liczek Han k i. — Ko lce. By łam w wo d zie, a p o d wo d ą b y ły k o lce. Ry b y mn ie n imi k łu ły . I b y ł jes zcze k ru k . Nie ch ciał mi p o mó c. Bałam s ię. Wo łałam, ale n ik t mi n ie p o mag ał. Sied ziałam w b as en ie i n ie mo g łam wy jś ć. Wo d a, wo d a, n ie mo g łam o d d y ch ać! Ręce mi p o g ry zły ! Po k łu ły ! — Han k a zaczęła p łak ać. — Nie martw s ię, to ty lk o s en — zap ewn ił ją J an u s z. O k ru k u s ły s zał o d d zieck a n ie p ierws zy raz. Każd y czło wiek ma s wó j d y żu rn y k o s zmar, n ajwy raźn iej Han k a p o s tawiła n a p tak a. — Po p atrzy s z ran o n a s ło n eczk o , zap o mn is z. Zap o mn is z… Han k a p o wo li s ię u s p o k o iła. J ej ciało zwio tczało , a o d d ech s tał s ię ró wn y n iczy m ty k an ie zeg ara. J an u s z d elik atn ie u ło ży ł ją n a łó żk u , a s am wy ciąg n ął s ię n a p o d ło d ze. Tro ch ę ch ciało mu s ię s p ać. Patrzy ł n a p o p ęk an y s u fit i my ś lał o n iczy m. Nie b y ło o czy m my ś leć. — Śp ij, k o ch an ie, zap o mn is z, jak s p o jrzy s z n a s ło ń ce — mru k n ął d o ś p iącej Han k i i zamk n ął o czy . Śn iad an ie jak zwy k le s zy k o wał J an u s z. Dla s ieb ie i d la Han k i. Po s tawił p rzed
d zieck iem mis k ę p łatk ó w ś n iad an io wy ch . Bez mlek a. Han k a n ien awid ziła mlek a. Po trafiła zwy mio to wać, czu jąc jeg o zap ach . Sam s io rb n ął k awę. By ła k waś n a jak wo d a z o g ó rk ó w. Dziad o s two teraz w ty ch s k lep ach . Gó wn o i d ziad o s two . M o że g d y b y b y ło ich s tać n a J aco b s a zamias t Fu eg o , n ie b y ło b y teg o k was u . Kwas ica n ied o s tatk u . J an u s z wzru s zy ł ramio n ami i s am s ieb ie s k arcił za p es y mizm. Czas em miał d o s y ć włas n eg o zach o wan ia. — J ak ci s ię s p ało ? — zap y tał có rk ę, u d ając, że n ie p amięta jej n o cn y ch k rzy k ó w. Uś miech n ął s ię z p rzy mu s em i n ag le p o czu ł, że w s u mie ma o ch o tę s ię u ś miech ać. Czemu n ie? Na p rzek ó r! — Do b rze, tato — o d p o wied ziała Han k a, k ru s ząc n iemiło s iern ie i ro zs y p u jąc n ao k o ło p łatk i. J an u s z ws tał i s ięg n ął p o s zczo tk ę. Trzeb a zamieś ć. J ak Sab in a wd ep n ie w o k ru ch y , b ęd zie afera. Od b ije s ię n a Han ce. Sab in o wy m wo rk u tren in g o wy m. — A ś n iło ci s ię co ś ? — wy mamro tał, czo łg ając s ię p o d k rzes łem d zieck a. — Nie. Nic. A czemu p y tas z? — Han k a majtała n o g ami. — A tak s o b ie. Za o k ien k o s p o jrzałaś z ran a? Ład n a p o g o d a n am s ię s zy k u je, co ? — No . Patrzy łam. Sro k a s ied ziała n a jarzęb in ie. M ało s ię g ałąź n ie złamała! — zaś miało s ię d zieck o . — Do b rze. Fajn ie — o d p arł mężczy zn a i wy s y p ał zamiecio n e o k ru s zk i d o k o s za. Szu felk ę o d ło ży ł s taran n ie n a miejs ce. Sab in a wp rawd zie n ie s p rzątała, ale n ien awid ziła ro zg ard ias zu . A p amięć miała d o b rą. Ws zy s tk o miało s wo je miejs ce. Do p ił k awę i u g ry zł k awałek czers tweg o ch leb a. Wrzu cił d o teczk i k ajzerk ę z żó łty m s erem. Nie b y ło co p rzed łu żać. — No , lecę d o ro b o ty ! — u ś miech n ął s ię d o có rk i i ws tał. Han k a s mętn ie g rzeb ała p azn o k ciem w s zp arze s to łu . Przes u wała n im p o wo li, a s p o międ zy d es ek wy łaził zro lo wan y , czarn y tłu s zcz. Gło wę s ch o wała w ramio n ach . J ak b y ch ciała s ię u ch y lić p rzed trzep n ięciem w g ło wę. Sab in a częs to ją o k ład ała. Ok ład ała i p o wtarzała, że jes t k rety n k ą. J an u s z d o s tawał d u s zn o ś ci n a s amą my ś l, że wś ciek ła z ran a żo n a z p ewn o ś cią ro zru s za s ię, tres u jąc Han k ę. Ale iś ć mu s iał. Po wo li zało ży ł k u rtk ę i s ch y lił s ię p o teczk ę. Wy p ro s to waws zy s ię, zau waży ł, że Han k a n a wp ó ł s to i, n a wp ó ł wis i n a k u ch en n ej framu d ze i mu s ię p rzy g ląd a. — Pa! — s zep n ął, a d zieck o p o mach ało d o n ieg o i p o s zło d o s wo jeg o p o k o ju . Pewn ie p o s ied zi tam d o d ziewiątej, aż matk a łas k awie ws tan ie i wy p rawi je d o s zk o ły . Ale o n n ap rawd ę mu s iał ju ż iś ć! Wy s zed ł n a k o ry tarz i p rzez mo men t walczy ł z p rzemo żn ą ch ęcią rąb n ięcia z całej
s iły d rzwiami mies zk an ia. Trzaś n ięcia tak , ab y ty n k p o leciał ze ś cian . Ob u d ziłb y ś p iącą h arp ię, z p ewn o ś cią wy s k o czy łab y z b etó w jak o p arzo n a. Po tem d ręczy łb y ją b ó l łb a. Do b rze! Op an o wał s ię jed n ak i zamk n ął je o s tro żn ie. Pó k i Sab in a ś p i, Han k a ma s p o k ó j. M o że żo n a ws tan ie w p rzy zwo itej fo rmie. Zb ieg ł s ch o d ami. J eg o s to p y ś lizg ały s ię n a k rawęd ziach s to p n i. Ni to zjeżd żał, n i to s ch o d ził. Zu p ełn ie tak , jak wted y , g d y miał lat p iętn aś cie i g n ał d o czek ający ch n a d o le k o leg ó w. Ty le mu zo s tało z mło d o ś ci. To d u rn o wate ś lizg an ie s ię n a s ch o d ach . Wy p ad ł p rzez metalo we d rzwi ze s tłu czo n ą s zy b ą. Zamk n ęły s ię, s k rzy p iąc, a J an u s z n ie o g ląd ając s ię za s ieb ie i walcząc z o s ied lo wy m to rn ad em, p o wló k ł s ię n a p rzy s tan ek . Kied y d o tarł d o p rzejś cia p o międ zy ciąg n ący mi s ię b ez k o ń ca b lo k ami, p o ład n ej p o g o d zie z wczes n y ch g o d zin p o ran n y ch n ie b y ło ju ż ś lad u . Nieb o n ag le zaciąg n ęło s ię s in y mi o d s mo g u ch mu rami. Zaczął s iąp ić d ro b n y d es zcz, g o rs zy n iż u lewa, b o b ard ziej wy trwały . J an u s zo wi czas em zd awało s ię, że p ad a wy łączn ie d la n ieg o . Gd y ty lk o wy ch o d ził n a zewn ątrz, n ag le zn ik ąd p o jawiał s ię d es zcz. Kro p le zo s tawiały n a k u rtce s zare s mu g i. Des zczó wk a w Kato wicach p rzy p o min ała zawies in ę, a n ie k ry s taliczn ą wo d ę, k tó rą d awn o temu matk a J an u s za my ła wło s y . „Najzd ro ws za n a p ięk n y wark o cz!" — ś miała s ię, mo cząc wło s y w wiad rze, a jej p iers i b u jały s ię n a b o k i. J ak zwy k le n ie miał p aras o la. I jak zwy k le s zed ł w p an to flach , k tó re p o k ilk u k ro k ach p rzemo k ły . Ch o lera! Czek ał g o k o lejn y d zień w wilg o tn y m o b u wiu . Ko lejn y ws p an iały d zień . Po d wiatą p rzy s tan k u tło czy li s ię lu d zie. Dep tali s ię i p rzep ras zali, a p o tem p o trącali to rb ami i teczk ami. Ko tło wali s ię za p lek s ig las o wą s zy b ą n iczy m s ch wy tan e d o s ło ja ćmy . Szarzy , jacy ś tacy wło ch aci. J an u s z wep ch n ął s ię p o d d as zek i czek ał. Nad tłu mem u n o s iła s ię p ara o zap ach u ziemn iak ó w i k ap u s ty . J ak to n a Śląs k u . Ta wo ń jes t d o s ło wn ie ws zęd zie. M ężczy zn a p o d n ió s ł k o łn ierz i wcis n ął w n ieg o n o s . Po n ieważ Sab in a rzad k o g o to wała, tk an in a n ie p rzes iąk ła ws zęd o b y ls k im o d o rem b itek i b u rak ó w. Przez zn ajd u jące s ię za p rzy s tan k iem p o le p rzeb ieg ła h o rd a b ezp ań s k ich p s ó w. Po s zczek iwały n a s ieb ie, g n ając za p ęd zo n y m p rzez wiatr ś mieciem. Kilk a z n ich k u lało . Ku n d le częs to atak o wały , g łó wn ie d zieciak i i s taru s zk i. Oczek u jący ch n a p rzy s tan k u b ały s ię ru s zać. Przemk n ęły ty lk o o b o k , rzu cając lu d zio m k ilk a k ap rawy ch s p o jrzeń . Au to b u s n ad jech ał n awet p u n k tu aln ie. Nab ity . Ro zp łas zczen i n a o k n ach lu d zie led wo o d d y ch ali. J an u s z wcis n ął s ię n a p ierws zy s to p ień i p rzech y lił w ty ł. Drzwi
zamk n ęły s ię z s y k iem, a o n n aty ch mias t zo s tał p ch n ięty p rzez mas ę lu d zi i p rzy k leił s ię d o s zy b y . J eżeli d rzwi n ag le s ię o two rzą, wy p ad n ie n a u licę. Pęk n ie czas zk a. Po leje s ię k rew. Ok rad n ą g o z teczk i i p o rtfela, a p o tem zad zwo n ią p o p o licję. J an u s z n ie mó g ł s ię zd ecy d o wać, czy s ię teg o o b awia, czy teg o p rag n ie. Smró d n ieś wieżej o d zieży p o wo d o wał md ło ś ci. Po co p rać co d zien n ie? I tak s ię w ro b o cie u p iep rzy . Na k ażd y m p rzy s tan k u J an u s z n a mo men t wy s k ak iwał z p o jazd u , ab y wy p u ś cić wy s iad ający ch i wp u ś cić n o wy ch p as ażeró w. Wcis k ał s ię p o tem jak o o s tatn i, ab y jak n ajd łu żej cies zy ć s ię ś wieży m p o wietrzem. M o że n ie rześ k im i k ry s taliczn y m, ale n ie p o wo d u jący m o d ru ch u wy mio tn eg o . W k o ń cu u męczo n y s k ak an iem i wcis k an iem s ię w ciżb ę, wy s iad ł d wa p rzy s tan k i wcześ n iej. J eg o k o p aln ię wid ać b y ło n a k o ń cu u licy . Pro s tej, wy b u d o wan ej ty lk o d la jeg o zak ład u . Kied y ś p o tęg a, d zis iaj zawalid ro g a. Po żeracz b u d żeto wy ch p ien ięd zy . Ko p aln ia „Śląs k a". Na ś cian ach zak ład o wej s zatn i wis iały p o mars zczo n e ze s taro ś ci zd jęcia z jej o twarcia i co więk s zy ch imp rez g ó rn iczy ch . J an u s zo wi tru d n o b y ło u wierzy ć, że zro b io n o je fak ty czn ie w „Śląs k iej". Że k to k o lwiek k ied y k o lwiek ro b ił w „Śląs k iej" jak ieś rek o rd o we wy n ik i. Dzis iaj g d y o k reś len ie „czarn e zło to " wy wo ły wało ś miech , wy g ląd ający wczes n ej i h o jn ej emery tu ry g ó rn icy led wo co k o p ali. Nawet g d y b y ch cieli ro b ić więcej, i tak n ie mieli s p rzętu . Zjeżd żali p o d ziemię d lateg o , że tak ro b ili d ziad k o wie i o jco wie. Dla ch wały . Dla trad y cji. J an u s z był k o p aln ian y m k s ięg o wy m. J ed n y m z marn y ch g ry zip ió rk ó w w d zies ięcio o s o b o wy m d ziale. Sab in a p o g ard zała jeg o s tan o wis k iem. „J ak b y ś b y ł tward s zy , b y ś n a d ó ł jeźd ził!" — k p iła. Kied y ś g d y g ó rn icy mieli p o zy cję, n awet s o b ie ch walił tę p racę. Ry zy k o żad n e, a p ro fity s o lid n e. I te s k lep y g ó rn icze! Dzis iaj… Klep ał s wo je ro zliczen ia, s temp lo wał rach u n k i, d ru k o wał p o k wito wan ia. By le d o emery tu ry . J emu też n ależała s ię wcześ n iej. Wted y zało ży s wo je b iu ro rach u n k o we, b ęd zie b rał ro b o tę d o d o mu . Nawet lo k alu n a to n ie trzeb a! Han ce k u p i p o rząd n y to rn is ter. I p is ak i k o lo ro we. Na s tu d ia d la n iej o d ło ży , że h ej! Zap atrzo n y w s wo ją ś wietlan ą p rzy s zło ś ć J an u s z n awet n ie zau waży ł, k ied y d o tarł d o b ramy . Ko p n ął w n ią b ez p rzek o n an ia. — Id ę, p an ie, id ę! — o d p o wied ział b ełk o tliwy g ło s p o d ru g iej s tro n ie. Po ch wili b rama s ię o two rzy ła. Nie d u mn ie, n a o ś cież, ale z o b awą. J ak w o b lężo n ej twierd zy . J an u s z wś lizg n ął s ię d o ś ro d k a. Za n im h u k n ęło g łu ch o metalo we s k rzy d ło .
HANKA. Rwący nurt Kilk a d n i p ó źn iej Han k a ws tała b ard zo wcześ n ie ran o . Czu ła s ię wy p o częta i p rzy to mn a. Kru k d aro wał jej tę n o c. Up rzed zała, że n ie b ęd zie mo g ła s ię z n im s p o tk ać z p o wo d u wy jazd u z tatą n a ry b y . Ob iecał, że s ię n ie p o jawi i Han k a zd o ła s ię wy s p ać. Do trzy mał s ło wa. Kru k n ie b y ł aż tak i zły . Za o k n em s zeleś ciły liś cie ro s n ącej zaraz p o d b lo k iem jarzęb in y . Rary tas . Na b lo k o wis k ach zazwy czaj n ie ma d rzew. A Han k a miała. I d o teg o zaraz o b o k . J es ien ią d rzewo p o k ry wało s ię k iś ciami p o marań czo wy ch o wo có w. Han k a miała d o n ich n ajb liżej. W zas ad zie to b y ły jej jarzęb in y . On a d ecy d o wała, k to i ile mo że d la s ieb ie zerwać. Ch ętn y ch b y ło zaws ze więcej n iż jarzęb in o wy ch p ęk ó w. Us iad ła n a łó żk u i wy ch y liła s ię n ieco , ab y wy jrzeć n a zewn ątrz. Owo ce jarzęb in y ju ż s ię p o jawiły , ale b y ły jes zcze b led ziu tk ie. Do p iero lip iec, jes zcze czas . Dziewczy n k a p o ło ży ła s ię z p o wro tem i czek ała, aż s ło ń ce wy g rzeb ie s ię p o n ad d ach y i ro zg rzeje as falto we ś cieżk i. Do p iero wted y , czu jąc ju ż lek k i letn i zad u ch , ws tała. Po węd ro wała d o k u ch n i. Blat s to łu , p o k ry ty zielo n k awy mi k aflami, b y ł p rzy jemn ie ch ło d n y . Sama k u ch n ia, p o ło żo n a o d zach o d u , n ie zd ąży ła s ię jes zcze n ag rzać jak p iek arn ik . Han k a wy jęła z s zu flad y n ó ż, u s iad ła n a k rześ le i zajęła s ię jak zwy k le wy g rzeb y wan iem b ru d u ze s zp ar p o międ zy k aflami. Czek ała, aż ro d zice ws tan ą. Pierws zy p o jawił s ię J an u s z. W p o ś p iech u wy p ił s zk lan k ę wo d y i zn ik n ął w łazien ce. Po ch wili d ziewczy n k a d o my ś liła s ię d laczeg o . Z s y p ialn i wy ch y n ęła wy mięta matk a. Han k a p amiętała ład n ą Sab in ę. Wcale n ied awn o matk a b y ła wręcz p ięk n a. M iała czarn e, lś n iące wło s y u p ięte w k o k o k o miczn ej n azwie „b an an ". Czas em k ręciła je n a h y d ro lo k i i ro zp u s zczała. Sięg ały jej aż d o talii. W s zafie s tały d wie p ary s zp ilek , jed n e czarn e, a jed n e s reb rn e. Go to we d o wy jś cia n a s p acer. Gd zie o n e s ię p o d ziały ? Gd zie te b u ty ? Zo s tały ty lk o jak ieś łap cie, n iemo d n e i p o n is zczo n e. Han k a b y ła p ewn a, że k ied y ś Sab in a malo wała p o wiek i n a zielo n o i n ieb ies k o . Alb o n a fio leto wo . To b y ło tak n ied awn o . M o że d wa lata temu . M o że trzy . Wted y jes zcze jej s ię co k o lwiek ch ciało . Na czy mś Sab in ie zależało . Ch o ciażb y n a włas n y m wy g ląd zie. Dzis iejs za Sab in a n ie p rzy p o min ała mło d ej Sab in y . Niek ied y tru d n o b y ło u wierzy ć, że ta p o mars zczo n a k o b ieta z p rzy k lejo n y m d o warg p ap iero s em to ta s ama, k tó rą p rzed s tawiają s tare zd jęcia o ząb k o wan y ch b rzeg ach . Han k a czas em je p rzeg ląd ała, w ś cis łej tajemn icy . Sab in a n ie zn o s iła ty ch fo to g rafii. Kied y p rzy łap ała
có rk ę n a g rzeb an iu w alb u mach , d arła zd jęcia n a s trzęp y , a p o tem wy ła w p o d u s zk ę. Ko n ieczn a b y ła o s tro żn o ś ć. Nied łu g o n ie zo s tan ie an i jed n a p amiątk a p o tamtej Sab in ie! Ws zy s tk ie p o ch ło n ie fu ria matk i. „Niemo żliwe" my ś lała d ziewczy n k a, p o ró wn u jąc Sab in ę d zis iejs zą z n ieg d y s iejs zą. Sk ąd wzięły s ię res ztk i zb ry lo n ej s zmin k i w k ącik ach wy k rzy wio n y ch u s t? Zacięty wy raz twarzy ? Han k a n ie mo g ła p o g o d zić s ię z ty m, że n ie ma ju ż matk i w k remo wej s u k n i retro , o p o lak iero wan y ch i b ły s zczący ch p azn o k ciach . Tęs k n iła. A czas em p o p ro s tu s ię Sab in y ws ty d ziła. Po d czas g d y Han k a ro zważała, czy tamtej matk i n ie p o d mien ił jak iś b eb o k czy in n y d iab eł — k ażd e d zieck o wie, że czas em tak b y wa — Sab in a zmag ała s ię ze ś n iad an iem. Ch leb s zu rał p o d es ce. Ko b ieta s tarała s ię jak o ś g o p o k ro ić trzęs ący mi s ię ręk ami. Kro mk i wy g ląd ały jak u rżn ięte p iłą łań cu ch o wą. Ale lep iej b y ło teg o n ie k o men to wać. W k o ń cu Sab in a cis n ęła n a s tó ł jak ieś k an ap k i. Nie b y ły tak ie, jak w k o lo ro wy ch p is mach . Z o g ó rk iem, p o mid o rem i rzo d k iewk ą. Han k a ch ciałab y tak ą k an ap k ę. Bard zo . Ale tak ich matk a n ie ro b iła. Ch leb , mas ło , węd lin a, d żem alb o twaró g . Żad n eg o filo zo fo wan ia. — W d u p ie ci s ię p o p rzewracało ! — s k wito wała, g d y k ied y ś Han k a p o p ro s iła ją, ab y p o s y p ała b iały s er s zczy p io rk iem. J ad ła tak i u Ag aty , n ajlep s zej p rzy jació łk i mies zk ającej n ap rzeciwk o . Bard zo jej s mak o wał. Dziewczy n k a p rzeżu wała p o wo li, s tarając s ię p o rad zić s o b ie b ez h erb aty . Dziś Sab in a n ie s erwo wała n ap o jó w. Han ce ciężk o s ię p rzeły k ało s tarawe p ieczy wo , ale lep iej n ie n arzek ać. — Nie jes tem two ją s łu żącą! — s y czała n a n ią Sab in a w o d p o wied zi n a n ajd ro b n iejs zą n awet p ro ś b ę có rk i. Lep iej s ię n ie o d zy wać. Na s zczęś cie p o ch wili p o jawił s ię J an u s z. Wy s zed ł z łazien k i u b ran y w s tare s p o rto we s p o d n ie i s p ran ą k o s zu lk ę. Pach n iał n iv eą i jak imś p o d rab ian y m o ld s p icem czy in n ą wo d ą k o lo ń s k ą. Nie o g o lił s ię, ale u ży ł jej, b o wied ział, że Han k a lu b i ten zap ach . — O, n ie mas z n ic d o p icia! — zag ad n ął d o d ziewczy n k i i p o s tawił czajn ik n a g azie. — Ch ces z k awę? — zwró cił s ię d o Sab in y , ale o n a ty lk o p ry ch n ęła. M ężczy zn a wzru s zy ł ramio n ami i p rzy g o to wał d wie h erb aty . Żo n a, ch y b a u rażo n a ich wid o k iem, wy s zła d o s alo n u . — Dzięk u ję — mru k n ęła d o o jca Han k a, a o n s ię u ś miech n ął. — Nap ij s ię i u ciek amy . M ama ch y b a s ię n ie wy s p ała — zaś miał s ię i p o ru s zy ł b rwiami. Han k a p ars k n ęła, ale n aty ch mias t u milk ła, p o ws trzy man a o s trzeg awczy m
g es tem o jca. Nie warto p ro wo k o wać Sab in y . Zro b i aferę, że s ię z n iej ś mieją. Pręd k o zap ak o wali b u telk ę wo d y i d wa jab łk a d o rek lamó wk i. Sp rzęt węd k ars k i leżał ju ż w p rzed p o k o ju , p rzy g o to wan y wieczo rem p rzez J an u s za. Ws k o czy li w ten is ó wk i i wy s zli. Sab in a n awet s ię z n imi n ie p o żeg n ała. Zaraz p o d k latk ą Han k a zaczęła trajk o tać. Zd ecy d o wan ie u lży ło jej, g d y ty lk o zn ik n ęła z o czu Sab in ie. Zn aczy s ię „mamie". Z o jcem b y ło fajn ie. Han k a ś miała s ię i o p o wiad ała mu jak ieś n ies two rzo n e h is to rie. Nawet n ie p atrzy ła, d o k ąd id ą. W k o ń cu to o n p ro wad ził. Do p iero s ied ząc w au to b u s ie, zau waży ła, że n ie p amięta an i d ro g i n a p rzy s tan ek , an i mo men tu ws iad an ia d o p ek aes u . J ech ali n ied łu g o . Za o k n em p rzes u wały s ię p łas k ie jak d es k a łąk i, g d zien ieg d zie u d ek o ro wan e p o jed y n czy m d rzewem. Zu p ełn ie jak n a p o cztó wk ach z J u ry . Han k a ch ciałab y k ied y ś p ó jś ć p o d tak ie d rzewo , ro zło ży ć k o c, zas n ąć. Śn ić o n iczy m. Alb o zjeś ć ś n iad an ie w tak im miejs cu . M o że k ied y ś u d a s ię n amó wić o jca. — Zaraz wy s iad amy — p rzerwał jej ro zważan ia J an u s z i zaczął zb ierać rzeczy . Zaws ze d o k ład n ie s p rawd zał, czy n ic n ie zo s taje w au to b u s ie. Han k ę tro ch ę to ś mies zy ło . Przecież mieli d o s ło wn ie jed n ą s iatk ę. No i węd k ę. Pars k n ęła cich o i g rzeczn ie s tan ęła p rzy d rzwiach . Gd y ty lk o p ek aes zatrzy mał s ię, wy s k o czy ła w k u rz p o b o cza. Py ł p o d n ió s ł s ię n a wy s o k o ś ć jej k o lan i o s iad ł n a s k arp etk ach . Dziewczy n k a s p o jrzała n a o jca. Nic. Nawet n ie zau waży ł. Nie p rzejmo wał s ię tak imi rzeczami. Sab in a p ewn ie p aln ęłab y Han k ę p o rząd n ie w łeb . Po s zli p rzez las . Przy ś cieżce ro s ło k ilk a p o jed y n czy ch k ęp ek p o zio mek . Han k a b ieg ła o d jed n ej d o d ru g iej, zry wała o s tro żn ie czerwo n e o wo ce i zjad ała ze s mak iem. Nic n ie mo że s ię ró wn ać ze ś wieży mi p o zio mk ami. Nawet ich zap ach u n ie d a s ię p o d ro b ić. Sab in a miała k ied y ś k rem p o zio mk o wy . Śmierd ział. — Ch ces z tro ch ę, tatu s iu ? — zawo łała Han k a d o wlo k ąceg o s ię n ieco z ty łu J an u s za. — Nie, d zięk u ję. Po czek aj p rzy zak ręcie, b o n ie n ad ążam! — zaś miał s ię o jciec i p o p rawił to rb ę z węd k ą, zab awn ie p o d s k ak u jąc. Tak tro ch ę b o k iem. Gd y ty lk o wy s zli zza zak rętu , zo b aczy li rzek ę. Han k a rzu ciła s ię p ęd em p rzez n ad b rzeżn ą łąk ę, s k acząc p rzez k ro wie p lack i. Od czas u d o czas u p rzy s tawała, ab y zerwać g arś ć s zczawiu i wep ch n ąć s o b ie d o u s t. Sab in a co p rawd a zab ro n iła jej teg o , s tras ząc tas iemcami, ale n ie b y ło jej tu taj. W s u mie Han ce b y ło tro ch ę żal, że matk a n ig d y n ie p o jech ała z n ią i z o jcem. Po win n a żało wać, że n ie wid ziała miejs ca, w k tó ry m zaws ze węd k u ją. Zn ajd o wało s ię
całk iem n ied alek o p rzy s tan k u , n a n iewy s o k iej p ias zczy s tej s k arp ie. Po d ro s n ący m n ad s amą wo d ą d rzewem p o ws tało g łęb o k ie zak o le. Bard zo g łęb o k ie. J an u s z mó wił, że n a d wa alb o trzy metry . Wś ró d zalan y ch k o rzen i d rzemały ry b y . Po ły s k iwały p o międ zy o ms zały mi k o n arami p o wy g in an y mi jak p alce s taru s zek w k o ś ciele. Wy s tarczy ło zach ęcić je d o b rą p rzy n ętą, a o twierały o czy i łap ały h aczy k . A p o tem mo żn a je b y ło s p rawić. W d o mu p an iero wać. Us maży ć. Zjeś ć. M atk a n ig d y n awet n ie jad ła b rzan ! „To k s y czn e, n ażarte ś miecia z rzek i, tu taj ws zy s tk o jes t s k ażo n e!" — wy rzek ała i n ie jad ła. Han ce b y ło p rzy k ro . J an u s zo wi ch y b a też. W k o ń cu d o tarli n a u lu b io n e miejs ce. Han k a rzu ciła s ię n a trawę, a J an u s z zerk n ął w d ó ł s k arp y , ro zs tawił s p rzęt i zarzu cił węd k ę. — Das z mi p ić? — p o p ro s iła Han k a. Zas ch ło jej w g ard le p o s zaleń czy m b ieg u . Ły k n ęła wo d y i zn o wu s ię p o ło ży ła. Wo k ó ł n iej cy k ały ś wiers zcze. Nie g ad ała, żeb y n ie p ło s zy ć ry b . Niemalże ju ż zas y p iała, g d y o jciec zerwał s ię n a ró wn e n o g i. — J es t! — wy s zep tał i s zarp n ął węd zis k o , a Han k a u s iad ła wy p ro s to wan a. — Siln e b y d lę! — u cies zy ł s ię i p o ciąg n ął jes zcze raz. Ry b a p rzewaliła s ię n a b o k i wy p ły n ęła n a p o wierzch n ię. Dziewczy n k a d o s trzeg ła jej zielo n e b o k i i jas n y b rzu ch . — Szczu p ak ! Tato , s zczu p ak ! — u cies zy ła s ię. Szczu p ak i b y ły s maczn e. Zwłas zcza, zd an iem Han k i, z ceb u lk ą. I rzad k ie. Niech ętn ie wy p u s zczały s ię p o za p o ro ś n ięte tatarak iem rejo n y . By ły s zy b k ie i o s tro żn e. „J ak ws zy s tk ie d rap ieżn ik i" mó wił Han ce o jciec. J an u s z s k u p ił s ię n a wy b ieran iu ży łk i, a Han k a, zd en erwo wan a i n ag le g ło d n a, łaziła wzd łu ż b rzeg u . Ojcu s zło całk iem s p rawn ie, g d y n ag le lin k a u tk n ęła. — Szlag ! — mru k n ął — Zaczep iła s ię o k o rzen ie. — Od s tawił węd k ę n a s to jak i zd jął k o s zu lę. — Ws k o czę p o n ią, mo że i ry b ę u ratu ję. Ojciec zrzu cił b u ty i ro zp iął s p o d n ie. Po s k ład ał je w s ch lu d n y s to s ik . Stan ął zg ięty w łu k , ręce zło ży ł w s trzałk ę. Ch ciał s k ak ać. — Nie! — k rzy k n ęła n ag le Han k a i złap ała g o za ło k ieć. — Nie s k acz! J an u s z u ś miech n ął s ię p o b łażliwie. J ak d o n iemo wlak a, k tó ry wy ś lin ił zeg arek . — Han iu — wy jaś n ił — n a mo men t, wy jmę ży łk ę, to d ro g a rzecz. Ale Han k a n ie zamierzała o d p u ś cić. — Nie s k acz! — zawy ła i zacis n ęła d ło n ie n a ramien iu o jca. — Nie, n ie, n ie s k acz, n ie s k acz, ws zy s tk o , ty lk o n ie s k acz tu taj! — zawo d ziła.
— Han iu , u s p o k ó j s ię. Przecież jak ja tam wejd ę? Za wy s o k o jes t. — J an u s z złap ał có rk ę za ramio n a i p ró b o wał o d ep ch n ąć. Nie d ał rad y . Han k a s tawiała zaciek ły o p ó r. Ty le razy jej p o wtarzan o . „Nie s k acz d o n iezn an ej wo d y !". Nie wo ln o . Han k a p amiętała litan ię mo żliwy ch n ies zczęś ć. Przetrąco n y k ręg o s łu p . Paraliż. Ran y . Przy lg n ęła d o o jca i wrzes zczała. — Han k a! — J an u s z ch y b a s ię zd en erwo wał. — Przes tań ! — J eg o to n n ieco d ziewczy n k ę o trzeźwił. — Sk aczę! — o ś wiad czy ł, s tan o wczo p o s ad ził Han k ę n a trawie i p o d s zed ł d o b rzeg u . — Nie! — s zep n ęła Han k a i rzu ciła s ię n a n ieg o . Pch n ęła o jca d ro b n y mi ręk ami, zb iła z n ó g i p o waliła n a ziemię. Pad ając, p o trącił s to jak . Węd k a zad y g o tała i ru n ęła ze s k arp y d o wo d y . Wb iła s ię w mu lis te d n o , d alek o o d b rzeg u . — Ty ch y b a k o mp letn ie zwario wałaś ! — mru czał J an u s z, zb ierając s ię p o wo li z ziemi, a Han ce zro b iło s ię s tras zn ie, ale to s tras zn ie g łu p io . JANUSZ. Taka ryba z dodatkami Od zy s k ać węd k ę! Teg o ch ciał. Węd k a cen n a rzecz. Na tę — całk iem n o wą, b o ło wił n a n ią d o p iero trzeci raz — J an u s z ciu łał p rawie ro k . Sp rzed ał p o p rzed n i s p rzęt, d o ło ży ł tro ch ę i k u p ił. Po rząd n e węd zis k o , h aczy k i, mły n k i. Przy p o n y i ciężark i. Uwielb iał tę węd k ę. Czas em, k o rzy s tając z n ieo b ecn o ś ci Sab in y , wy ciąg ał ją w mies zk an iu z s zafy i rzu cał p rzy n ętę z b alk o n u . Os tro żn ie, żeb y n ik o g o n ie zran ić. Nie zerwać ży łk i. Tak n a mo men cik , n a p ró b ę, żeb y p o czu ć s ię jak n a p o ło wie. Teraz węd k a tk wiła wb ita n a s zto rc w g rząs k ie d n o , zak lin o wan a p o międ zy p o d wo d n y mi k o rzen iami p o b lis k ieg o d ęb u alb o wczep io n a w k łęb o wis k o g lo n ó w. A Han k a h is tery zo wała w n ajlep s ze. — Nie s k acz tato , n ie s k acz tam! — b ełk o tała zas mark an a. J an u s z zerk n ął raz, d ru g i w wo d ę. By ła mętn awa, b o z d n a, p ęd zo n y p rąd em, p o d n o s ił s ię d ro b n iu tk i mu ł. — Han eczk o — zaczął raz jes zcze — ch cę wy jąć węd k ę. — Nie! — wrzas n ęła Han k a. — Nie tu ! Pro s zę, n ie tu ! — To jak mam to zro b ić? Stąd jej n ie d o s ięg n ę. — Ch o d ź n a mo s t! — d ziewczy n k a ws k azała n a p rzerzu co n ą n ad wo d ą k ład k ę. Ro zk lek o tan ą, ale w miarę s tab iln ą. — Zejd zies z z mo s tu . Tam, o b o k łach y . J an u s z p rzewró cił o czami. Po czek ał, aż có rk a s taran n ie o trzep ie s p ó d n iczk ę z trawy i wziął ją za ręk ę. — Do b rze. Ch o d źmy — mru k n ął i ru s zy ł w s tro n ę mo s tk u .
Kład k a ch y b o tała s ię mo cn o , ale Han k a zd awała s ię ty m n ie p rzejmo wać. Os tro żn ie s tąp ała z d es k i n a d es k ę i p rzes k ak iwała d ziu ry . Po d ś p iewy wała co ś p o d n o s em. Us p o k o iła s ię, g d y ty lk o o jciec p rzy s tał n a jej p ro p o zy cję s k o rzy s tan ia z mo s tk u . J an u s z u ś miech n ął s ię. „A, n iech ma!" p o my ś lał i też zaczął n u cić. — To tu ! — zd ecy d o wała w k o ń cu id ąca p rzo d em Han k a i zatrzy mała s ię. Us iad ła i zaczęła d y n d ać n o g ami n ad wo d ą. J an u s z zerk n ął w d ó ł. Wo d a p rzep ły wała mo że p ó ł metra p o n iżej. By ła p ły tk a. Fak ty czn ie, Han k a d o b rze zap amiętała. W ty m miejs cu rzek a n an io s ła s p o ro p ias k u i żwiru . Łach a wy s tawała miejs cami p o n ad n u rt. J es zcze d wa czy trzy mies iące i w ty m miejs cu p o ws tan ie mała wy s ep k a. Wo d n e trawy p rzy trzy mają ją w rwącej rzece, aż p rzy jd ą jes ien n e d es zcze, wo d a p ó jd zie w g ó rę i p o rwie p iach , ab y p o rzu cić g o g d zie in d ziej. Zrzu cił ten is ó wk i i ś ciąg n ął s k arp etk i. Zwin ął je s taran n ie i ws ad ził d o b u tó w. — No , to id ę — rzu cił wes o ło Han ce i zs u n ął s ię n a wy s ep k ę. Wo d a b y ła lo d o wata. J ak to w rzece. J an u s z s ię teg o s p o d ziewał. Dlateg o n ie s y czał an i n ap in ał mięś n i. Po p ro s tu s p o k o jn ie o d d y ch ał i czek ał, aż ciało p rzy wy k n ie. Ru s zy ł w g ó rę n u rtu , w k ieru n k u d rzewa, p o d k tó ry m u tk n ęła jeg o węd k a. Brn ął p o wo li, a o jeg o ły d k i o cierały s ię ro s n ące p rzy d n ie rd es tn ice. J an u s zo wi wy d awało s ię, że łap ią g o za k o s tk i. „Wło s y to p ielicy ". Tak n azy wali te ro ś lin y jeg o k o led zy . Op latały s ię wo k ó ł k o s tek tak mo cn o , że ciężk o b y ło czas em p o s tawić k o lejn y k ro k . Do ch o d ząc p o d d rzewo , p o d k tó ry m u tk n ęła węd k a, o b ejrzał s ię za s ieb ie. Han k a s ied ziała tam, g d zie ją zo s tawił. Przy g ląd ała s ię ś mig ający m n ad rzeczn ą s k arp ą jas k ó łk o m. M k n ęły w p o g o n i za jak imiś o wad ami, k tó re zn o s iły u k ry ty m w tu n elo waty ch g n iazd ach mło d y m. J an u s z u ś miech n ął s ię i p o s tawił k o lejn y k ro k . J ed n ak zamias t trafić n a zb ity p iach , jeg o s to p a wp ad ła p o k o s tk ę w lep k i mu ł. Ch ło d n y i g lu to waty . M ężczy zn a s tracił ró wn o wag ę i g wałto wan ie zamach ał ręk ami. No g a u tk n ęła n a d o b re. Dru g a jak n a zło ś ć p o ś lizg n ęła s ię w p o s zu k iwan iu o p arcia n a mo k ry m p n iak u p o k ry ty m żó łtawy m n alo tem. — Ch o lera! — k rzy k n ął J an u s z i ru n ął twarzą d o wo d y , wp ro s t n a g łęb ię, w k tó rej p rzed mo men tem ło wił ry b y . Zach ły s n ął s ię. Po czu ł b ło tn is ty s mak rzek i. Po d o b n y d o s mak u wig ilijn eg o k arp ia, wielb iciela d en n eg o try b u ży cia. Wierzg n ął, ab y wy d o b y ć s ię n a p o wierzch n ię. Sto p y u d erzy ły o co ś tward eg o . J an u s z o two rzy ł o czy , ab y s p rawd zić, co to tak ieg o .
Z b o k u zo b aczy ł s tare p rzęs ło p ło tu zak o ń czo n e s p iczas ty mi k o lcami. Kto ś mu s iał wy ciąć je z o g ro d zen ia. Niep o trzeb n e cis n ął d o wo d y . Tak i lo k aln y zwy czaj. Stało n iemalże p io n o wo , zary te w d n ie. Czy h ało . J an u s z mach n ął ramio n ami i wy s k o czy ł n ad wo d ę. Od d y ch ał s zy b k o , jak b y p rzeb ieg ł s p rin tem d wieś cie metró w. M iał wrażen ie, że s erce wy s k o czy mu z p iers i. Od ech ciało mu s ię n awet wy ciąg an ia węd k i. O młó cące wo d ę n o g i o cierały s ię o b u d zo n e zamies zan iem b rzan y i miętu s y . — A! — wrzas n ął J an u s z z o b rzy d zen iem, czu jąc wo k ó ł s ieb ie ich ś lis k ie ciała. „Sp o k ó j!" n ak azał s o b ie i p o ło ży ł s ię n a p o wierzch n i rzek i, ab y u s p o k o ić s zalejące s erce. Ry b y o d p ły n ęły , p o ch o wały s ię p o międ zy k o rzen iami i w p o d wo d n y ch jamach . Os tro zak o ń czo n e p rzęs ło s tało jak s tało , n ie s tan o wiąc d la p ły wak a więk s zeg o zag ro żen ia. Wy s tarczy ło je o min ąć, s ięg n ąć p o węd k ę i wró cić d o k ład k i. J an u s z s tan ął n a mo men t w p ły ts zej wo d zie i o b ejrzał s ię zn o wu n a Han k ę. Po mach ała mu . Wah ał s ię, czy n ie zawró cić. — Weź węd k ę, tatu s iu , i ch o d ź! — zawo łała i p o n ag liła o jca g es tem. J an u s z p o s łu ch ał. Po mimo że d elik atn y s zmer rzek i n ag le wy d ał mu s ię zło wies zczy , a p o marań czo we s ło ń ce, zamias t wes o ło ro zś wietlać d ro b n e fale, s p rawiało , że wo d a zd awała s ię p ło n ąć n iczy m łąk i jes ien ią. Zaczął p ły n ąć. Po d wó ch ru ch ach k rau la s ięg n ął węd zis k a. Złap ał je za czu b ek i p o ciąg n ął. Wy s zło g ład k o . J ed n ak ży łk a ch y b a g d zieś s ię zap lątała. Ko ło wro tek b y ł p u s ty . Najp ewn iej ry b a wy b rała całą ży łk ę i u rwała s ię. J an u s z miał n ad zieję, że u d a s ię u rato wać p rzy n ajmn iej częś ć d o s y ć d ro g iej lin k i. Delik atn ie p o ciąg n ął za ten frag men t, k tó ry u d ało mu s ię wy p atrzy ć w wo d zie, i p ręd k o wy co fał s ię n a mielizn ę. Tam n ies p ies zn ie zwijał ży łk ę n a s zp u lę. Czy n n o ś ć ta u s y p iała g o i u s p o k ajała. Nag le p o czu ł s iln y o p ó r. A p o tem co ś s zarp n ęło i zaczęło u ciek ać z ży łk ą. J an u s z zareag o wał jak wy trawn y węd k arz. Zaciął p o rząd n ie, a z wo d y wy try s n ęła ry b a. Szczu p ak . Nad al trzy mał s ię h aczy k a. — Ha! — wrzas n ął i zap o mn iał o s p iczas ty ch k o ń cach zato p io n eg o w rzece p ło tu i o p łaczu Han k i. Walczy ł ze s zczu p ak iem, k tó ry ch o ciaż zmęczo n y , z łatwo ś cią mó g ł u mk n ąć. Po ch wili u d ało mu s ię d o ciąg n ąć ry b ę d o s ieb ie. Złap ał ją za s k rzela i triu mfaln ie p o d n ió s ł d o g ó ry . — Han ia! Patrz! — k rzy k n ął. — Brawo , tatu s iu ! — o d p o wied ziała Han k a i zaczęła k las k ać.
Ry b ę s p rawili n a b rzeg u . Sp ak o wali ją d o rek lamó wk i. Do p ili wo d ę. Po czy m ru s zy li p ek aes em d o d o mu . Po d ro d ze J an u s z u zn ał, że h is teria Han k i, p ło t, ry b a, a n awet s en d zieck a s p rzed k ilk u d n i, k tó ry s o b ie p rzy p o mn iał, zd zierając ry b ie łu s k i, n ie mają ze s o b ą związk u . Có rk a d rzemała n a s ąs ied n im fo telu . Sp o co n a i ro zczo ch ran a. M iał s zczu p ak a. A zb ieg i o k o liczn o ś ci p o p ro s tu s ię zd arzają. SABINA. Przedpołudnie bez ognia Gd y ty lk o Han k a i J an u s z wy s zli, Sab in a p o d es zła d o o k n a. Ob s erwo wała ich zza zak u rzo n ej firan k i. Sło ń ce b y ło jes zcze n is k o . M ięd zy b u d y n k ami ro zciąg ał s ię cień . Pewn ie b y ło ch ło d n o . Trawa wy g ląd ała n a wilg o tn ą. J ak p o d es zczu . Có rk a p o d s k ak iwała jak o b łąk an y s zczen iak . Wid o k ten b ard zo Sab in ę ziry to wał. Sp ó d n iczk a Han k i p lątała s ię międ zy jej n o g ami. Kies zen ie wy g ląd ały n a wy p ch an e k amien iami. Pewn ie Han k a zn o wu n ak ład ła d o n ich ś mieci. M y ś li, że u b ran ia s ą za d armo . Lek k o my ś ln a g ó wn iara. Zn o s i i zn o s i p ierd o ły d o d o mu . Trzeb a b ęd zie p o wy rzu cać te ru p iecie. M a ich p ełn ą s zu flad ę. Sab in a co fn ęła s ię i o d czek ała, aż mąż i d zieck o zn ik n ą za b lo k iem. Do p iero wted y zawiązała ciaś n iej s zlafro k i o two rzy ła o k n o n a o ś cież. Do mies zk an ia wp ad ło p o wietrze. Pach n ące k ap u s tą i g o to wan y mi ziemn iak ami. Od ran a s mró d o b iad ó w zamias t zap ach u lata. Wieczn y jak trawa. Sab in a o p arła ło k cie o p arap et i zerk n ęła n a p o d wó rk o . Os ied lo wy h u rag an s zarp n ął jej wło s y i o d leciał w k ieru n k u h ałd . Po d b lo k iem s n u ły s ię ju ż n ies tru d zo n e p lo tk ary . Tas zczy ły n a trzep ak zak u rzo n e d y wan y , wlek ły p ęk ate s iaty ziemn iak ó w z targ o wis k a, s p acero wały z k u n d lami. Łączy ły s ię o d czas u d o czas u w małe g ru p k i, ab y wy mien ić in fo rmacje o o s tatn io wid zian y ch mies zk ań cach „Ty s iąclecia", aferach i awan tu rach p o p ijak u . No wy ch s amo ch o d ach i d zieciach z b ru d n y mi g ło wami. O k ażd y m p o trafiły co ś p o wied zieć. Co ś p as k u d n eg o . Ich jęzo ry p raco wały zawzięcie. Do u traty tch u . Sab in a p ars k n ęła z o b rzy d zen iem. Stare p ierd o ły ! J ej p ewn ie też właś n ie o b rab iają d u p ę. Czas ami g ad ały n a ty le g ło ś n o , że s ły ch ać je b y ło n a p ierws zy m p iętrze. — Na zd ro wie! — wrzas n ęła d o g ad ający ch z zap ałem o s ied lo wy ch s trażn iczek mo raln o ś ci i zatrzas n ęła o k n o . Nie zn o s iła teg o o s ied la. „Ty s iąclecie". Nazwa w s am raz d la d zieła k o mu n is ty czn y ch p lan is tó w. Nien awid ziła g ęs to s to jący ch b lo k ó w z wielk iej p ły ty , wy s tawio n y ch n a cześ ć n ie wiad o mo czeg o . Nie cierp iała wieczn ie cu ch n ący ch lizo lem zs y p ó w. Ob s ran y ch trawn ik ó w. Zd ezelo wan y ch p lacó w zab aw. Ale
n ajb ard ziej, n ajzaciek lej n ien awid ziła ws zęd o b y ls k ich s p o jrzeń . Od p ro wad zający ch ją, g d y s zła d o s k lep u czy d o fry zjera. Lep k ich i wś cib s k ich . Bała s ię ich . Brzy d ziła. A jed n o cześ n ie miała o ch o tę p o k azać im, n a co ją s tać. Sięg n ęła p o k o lejn eg o p ap iero s a. Zap arzy ła k o lejn ą k awę. „Kato wice — wes o łe mias to " g ło s ił n ap is n a b rzeg u k u b k a. Nic tu wes o łeg o . Sab in a p rzetarła b lat ręk awem. Zn o wu zap aliła. Dla zab icia czas u . Ok o ło d zies iątej k to ś zad zwo n ił d o d rzwi. Ro zleg ła s ię fałs zy wie b rzmiąca melo d y jk a. Han k a ją u wielb iała. J an u s z też. Sab in ie d ziałała n a n erwy . Zwłas zcza g d y p rzy s zło jej o twierać d rzwi k o lejn y m k o leżan k o m có rk i i o zn ajmiać, że Han ia jes t n a p o d wó rk u . Za b lo k iem. Tak , n a trzep ak u . Do wid zen ia. „Lalali, lilila" d zwo n ił d zwo n ek . Sab in a ak u rat s ied ziała p rzed telewizo rem. Nawet n ie ch ciało jej s ię g o włączać. Gap iła s ię w czarn y ek ran zas n u ty k ilk u d n io wy m k u rzem i p u s zczała k ó łk a z d y mu . Od czas u d o czas u n a mo men t k ład ła s ię n a k an ap ie, b y p o ch wili s ię p o d n ieś ć. M eb el b y ł ju ż b ard zo zn is zczo n y . Ko mp letn ie n ie d ało s ię n a n im wy p o cząć. Dzwo n ek zak łó cił s p o k ó j. Wd arł s ię d o id ealn ie p u s teg o mies zk an ia, w cis zę p rzed p o łu d n ia b ez p lan ó w. Sab in a n ajp ierw zamierzała g o zig n o ro wać, p o tem ro zwalić, a w k o ń cu wp ad ła w p o p ło ch . Uzn ała, że o two rzy . Pręd k o p rzejech ała d ło n ią p o b lacie s to lik a d o k awy . Do s p o co n y ch p alcó w p rzy warły k łaczk i k u rzu . Ko b ieta ś ciąg n ęła g wałto wn ie p o ły s zlafro k a. Po wiew p o d erwał p o p ió ł z p rzep ełn io n ej p o p ieln iczk i. — Ch o lera, zn o wu s y f! — wy s zep tała Sab in a i p o d es zła d o d rzwi. Kto ś , k to za n imi czek a, b ęd zie mu s iał p rzecierp ieć i p o p ió ł, i b ru d n e zas ło n y , i p ełen o k ru ch ó w d y wan . I p rzed e ws zy s tk im wy miętą Sab in ę. Kij mu w o k o ! Niech s ię cies zy , że w o g ó le mu o two rzy . Sab in a p rzek ręciła zamk i i u ch y liła d rzwi. Za n imi czek ał h y d rau lik . Fak ty czn ie, jak o n a mo g ła zap o mn ieć? Sp o d wan n y zn o wu ciek ła ś mierd ząca s tęch lizn ą wo d a. J an u s z n ie p o trafił teg o n ap rawić. Niczeg o n ie p o trafił. M u s iał wezwać fach o wca. Do p iero zo b aczy ws zy faceta w p ro g u , Sab in a p rzy p o mn iała s o b ie, że mąż ją u p rzed zał. — Hy d rau lik p rzy jd zie w czwartek międ zy d zies iątą a d wu n as tą — wy mamro tał o b rażo n y o awan tu rę, k tó rą u rząd ziła mu żo n a. Szczerze? M iała p o wo d y . Wy waliła s ię n a mo k rej p o d ło d ze i p o tłu k ła s o b ie k o ś ć o g o n o wą. Led wo ws tała, wies zając s ię n a u my walce. — Ku rwa, czemu n ic tu n ie p o ło ży łeś , id io to ?! — wrzas n ęła d o męża, a o n jak
zwy k le zwies ił g ło wę. Zas ran y tch ó rz. Teraz b y ła d zies iąta i b y ł h y d rau lik . W n ieb ies k ich o g ro d n iczk ach . W b ejs b o ló wce w s zers zen ie. Żó łte i zęb ate. By ł n a n ią s tan o wczo za s tary . Sab in a p rzy witała g o g o rliwie i wp u ś ciła d o p rzed p o k o ju . Fach o wiec wtas zczy ł d o ś ro d k a p ełn ą n arzęd zi s k rzy n k ę i s k iero wał s ię d o łazien k i. — Tu jes t wan n a, co ś ciek n ie p o d s p o d em — p rzek azała g o s p o d y n i mo n tero wi. Po wo li k lęk n ął i co ś wy mamro tał. Sk in ął g ło wą n a zn ak , że ro zu mie, w czy m rzecz, i p o n o wn ie s k u p ił s ię n a b ad an iu wan n y . Sab in a p o s p ies zn ie p o węd ro wała d o s y p ialn i. Zrzu ciła z s ieb ie s zlafro k , a p o tem k racias tą k o s zu lę n o cn ą. W lu s trze d o s trzeg ła s wo je o d b icie. „Pas k u d a" p o my ś lała. Najg o rs ze b y ły d y n d ające jak k ro wie wy mio n a p iers i. Sab in a u p ch ała je d o s tan ik a i o k ry ła b lu zk ą w mo ty le. Od razu p o czu ła s ię lep iej. Wciąg n ęła d żin s o wą min i. Wy s trzęp io n ą n a b rzeg u . Zb y t mło d zieżo wą zd an iem s ąs iad ek o d zian y ch w s amo d ziało we s p ó d n ice d o k o s tek . Sab in a n ie p o d zielała ich o p in ii. Lu b iła łas k o tan ie wis zący ch n itek . A p o za ty m n ie wy g ląd ała ch y b a n a s wo je lata? Przejech ała d ezo d o ran tem w k u lce p o d p ach ami. Szczo tk a. Wło s y . Perfu my za u s zy . Szk o d a, że tak ie tan ie. By ła g o to wa. Wró ciła d o łazien k i, g d zie h y d rau lik b ied ził s ię z n ies zczeln y m s y fo n em. — O, wid zę, p o ważn a s p rawa — p rzejęła s ię Sab in a n a wy ro s t. — E, za mo men t b ęd zie. — M ężczy zn a wy tarł d ło n ie o u d a i zaczął s k ręcać u rząd zen ie. — Ale p an s p rawn ie to ro b i — zach wy ciła s ię k o b ieta. Po ch y liła s ię n ad g ło wą k lęcząceg o n a p o d ło d ze s p eca. Zajrzała mu p rzez ramię, o p ierając d ło ń n a jeg o ramien iu . By ło tward e. Lek k o o p alo n e. Zach ęcało , ab y wb ić w n ie p azn o k cie. Ko b ieta led wo o p arła s ię tej p o k u s ie. — Zaraz b ęd zie. Pan i mn ie p u ś ci, to zało żę. — M o n ter s p o jrzał n a Sab in ę jak o ś tak d ziwn ie. J ak b y p o g ard liwie. A mo że ty lk o s ię jej wy d awało . Ech . Kied y ś wy s tarczy ło zak ręcić b io d erk iem i mężczy źn i wied zieli, w czy m rzecz. Temu tu taj trzeb a b ęd zie ws zy s tk o p o d ać n a tacy . Głu p ek . Sab in a p o d ciąg n ęła s ię d o g ó ry i u s iad ła n a p ralce. Po czu ła n a p o ś lad k ach ch łó d metalo wej k lap y . Sp ó d n ica b y ła n ap rawd ę k ró tk a. Przez mo men t zas tan awiała s ię, jak wy g ląd a jej o b wis ła rzy ć, ro zk łap cian a i wy s ied zian a. Lep iej n ie my ś leć. Du p a to d u p a. Od ch y liła s ię d o ty łu i o d rzu ciła wło s y n a p lecy . To w k o ń cu p rzy ciąg n ęło n a d łu żej u wag ę h y d rau lik a. — I co , ch ło p tas iu ? — zap y tała Sab in a o twarcie. — Id ziemy n a cało ś ć? —
wy mru czała i ro zło ży ła n o g i. Nie miała n a s o b ie majtek . M o n ter g wałto wn ie ws tał. Zaczął ch ao ty czn ie p ak o wać s wo je n arzęd zia. Sab in ie zach ciało s ię ś miać n a wid o k jeg o wy b ału s zo n y ch o czu raz p o raz zerk ający ch n a jej u d a. Po czu ła s ię atrak cy jn a. Tak ! Nad al co ś w s o b ie miała! — O co p an i ch o d zi? — zap y tał mężczy zn a, o d k ład ając n iep o trzeb n y ju ż k lu cz fran cu s k i d o s k rzy n k i. — J a s k o ń czy łem. M o g ę iś ć. — Nie b aw s ię ze mn ą jak z p ierws zą lep s zą! Sp u s zczaj g acie, p o k aż co mas z, a p o tem wy jaś n imy wątp liwo ś ci! — zaś miała s ię Sab in a i o b lizała u s ta. By ła w s wo im ży wio le. Czu ła, że mu s i mieć teg o mężczy zn ę. Ch u ć. Po żąd an ie. Prag n ien ie. Po trzeb a. Żad n e mo ty le w b rzu ch u . Czy s ta żąd za. J an u s z n ig d y n ie b y ł w s tan ie wy wo łać teg o u czu cia. Nawet p o d czas ws p ó ln eg o o g ląd an ia p o rn o li Sab in a jak o ś n ie czu ła p o d n iecen ia. Od walała, co żo n a o d walić p o win n a. — Pan i ch y b a o s zalała! — M ężczy zn a p o p u k ał s ię w czo ło . Po p rawił s zelk i i p o d s zed ł d o d rzwi. — Stara d u p a, a tak a d u rn a… — Po k ręcił z p o lito wan iem g ło wą i wy s zed ł, trzas k ając z ro zmach em d rzwiami. Nawet n ie wziął n ależn y ch mu p ien ięd zy . Sab in a p rzez ch wilę g ap iła s ię w o d rap an e d rzwi. W k o ń cu p o wo li p rzek ręciła zamek i wró ciła d o k u ch n i. „Sp ierd alaj" wy s zep tała i u s iad ła p rzy o k n ie. Zap aliła p ap iero s a. Po ciąg n ęła raz, d ru g i. Dy m jak o ś n ie s mak o wał, k leił s ię d o p o d n ieb ien ia, g o rzk i i g ęs ty . Dławiący . Sab in a zd u s iła g wałto wn ie k lu b o weg o i zalała s ię łzami. Płak ała i k rztu s iła s ię s mark ami. Kied y ś b y ło b y in aczej. Kied y ś s ię o n ią zab ijali. Ci z g azo wn i alb o ci z ad min is tracji. Od czas u d o czas u trafił s ię jak iś ju rn y an k ieter. Po rząd n e ru ch an k o , tak n a to mó wiła. Żad n y ch rek lamacji. A teraz? Teraz to n ie k ied y ś . Ok o ło p iętn as tej zau waży ła u wlo tu u licy Han k ę i J an u s za. Szli p o wo li, zajęci ro zmo wą. Dziewczy n k a o d czas u d o czas u o b ieg ała o jca. Sab in a n ie miała p o jęcia d laczeg o . Przy g ląd ała s ię u ważn ie, czu jąc jak ieś d ziwn e wzru s zen ie. Tęs k n o tę, k tó rą zaraz zas tąp iła n o rmaln a d la n iej iry tacja. M ąż i có rk a s zli w n ajlep s ze, a o n a cały d zień s p ęd ziła n a n iczy m. Kied y s ię zb liży li, Sab in a zau waży ła, że z czeg o ś s ię ś mieją. Ich rad o ś ć p o d s y ciła jej g n iew. J ak im p rawem! J ak im p rawem tak ją zan ied b u ją? Po mk n ęła d o d rzwi i czek ała n a J an u s za i Han k ę z o k iem p rzy tu lo n y m d o ch ło d n eg o wizjera. Wid ziała włas n e rzęs y o p ierające s ię o wy p u k łe s zk ło . — J es teś cie n ares zcie! — rzu ciła, wy s k ak u jąc n a k latk ę s ch o d o wą, g d y ty lk o zo b aczy ła ich g ło wy wy n u rzające s ię zn ad s ch o d ó w. — Czek am i czek am! — s ark n ęła i p o mas zero wała, tu p iąc, d o k u ch n i. Niech za n ią lecą! Niech co ś zro b ią! Niech zad o ś ću czy n ią.
J an u s z i Han k a w milczen iu zd jęli b u ty i p o d ąży li za Sab in ą. Ko b ieta b y ła p ewn a, że w p ro g u wy mien ili p o ro zu miewawcze s p o jrzen ia. J ak zwy k le s ię z n iej n atrząs ali. Niemalże o twarcie, w jej włas n y m d o mu ! — M amy ry b ę — mru k n ęła n ieś miało Han k a, p o d ch o d ząc d o zlewu . — Dam ją tu taj — o zn ajmiła i wy trzep ała co ś z s iatk i. Ześ lizg n ęło s ię p o p o p lamio n ej emalii, s tu k n ęło . Sab in a u n io s ła s ię n a tab o recie. Szczu p ak . Oczy miał ju ż mętn awe. Zap arzy ł s ię w tej fo lii. Id io ci n awet n ie u mieją p rzewieźć jed zen ia! — Co to za g ó wn o ?! — ry k n ęła i złap ała ry b ę za o g o n . — Sab in k o , zo s taw, ja to zro b ię — wtrącił n ieś miało J an u s z. Pewn ie s ąd ził, że o n a zamierza s p rawić s zczu p ak a! Nied o czek an ie! — Nic n ie b ęd zies z ro b ić, b o n ie b ęd ziemy teg o jeś ć! — wrzas n ęła Sab in a i n a p o p arcie s wo ich s łó w waln ęła ry b ą o b lat. Po leciały zielo n e łu s k i. Ro zs zed ł s ię zap ach rzek i. — Ale… — Han k a p ró b o wała o d eb rać matce s zczu p ak a. Sab in a o d ep ch n ęła ją. Pro s to n a lo d ó wk ę. Dzieck o u d erzy ło g ło wą o k lamk ę. Krzy k n ęło n ieg ło ś n o . Ale Sab in ie wy s tarczy ło . Nien awid ziła teg o miałczen ia. — Ty g ó wn iaro p ierd o lo n a! Cip o zas ran a! — ry k n ęła i waln ęła Han k ę n a o d lew w twarz. Bły s n ęły b iałe zęb y . Han k a u p ad ła n a k o lan a. Tak ! Sab in a p o czu ła, jak u n o s i ją jak aś fala p o d o b n a d o b raw d la arty s ty . Zamach n ęła s ię p o n o wn ie d o k o lejn eg o cio s u , d wó ch , trzech , ile b ęd zie p o trzeb a. — Przes tań ! — J an u s z złap ał ją za ramio n a. Sab in a p ró b o wała s ię wy rwać, ale mąż trzy mał mo cn o . Wiła s ię i d y s zała. Han k a wp ełzała ju ż p o d s tó ł. Sab in a miała o ch o tę wy wlec ją s tamtąd . Ciąg n ąć za te zak u rzo n e s to p y . Ko p n ąć ro zczo ch ran ą g ło wę. Ale d ziewczy n k a u mk n ęła, a J an u s z n ie ch ciał p u ś cić. — Us p o k ó j s ię, u s p o k ó j! — zak lin ał. Gn iew Sab in y p o wo li wy g as ał. — Sp ierd alaj! — k rzy k n ęła w k o ń cu p ro s to w twarz J an u s za, p lu jąc ś mierd zącą ty to n iem ś lin ą, a mąż wres zcie ją p u ś cił. Sab in a o trząs n ęła s ię i p rzy g ład ziła wło s y . Szy b k im k ro k iem p o d es zła d o o k n a i o two rzy ła je z h u k iem. — Wo n z ty m ś cierwem! — wy s y czała, p o rwała z p o d ło g i ry b ę i cis n ęła ją n a zewn ątrz. Szczu p ak p o leciał n iemal p io n o wo w d ó ł, o b ły , aero d y n amiczn y . Klas n ął o ch o d n ik . W g ó rę p o d n io s ły s ię p ełn e p rzerażen ia o czy s ąs iad ek s to jący ch n a ś ro d k u p o d wó rza. — Smaczn eg o , p izd y ! — rzu ciła im Sab in a i zn ik n ęła w s alo n ie. Z k u ch n i p rzez mo men t d o b ieg ał s zep t J an u s za. — Nie p łacz, zaraz p rzy ło żę ci ló d , ju ż, n ie p łacz.
Sab in a rzu ciła s ię n a k an ap ę i zak ry ła g ło wę k o cem. Wieczo rem J an u s z n ie p o jawił s ię w s y p ialn i. Po s zed ł s p ać d o Han k i. J ak zwy k le. Sab in a leżała w ciemn o ś ciach . Na s u ficie p rzes u wały s ię firan k o we cien ie. Czu ła w g ło wie s zu m, wó d k i i zło ś ci. Łzy p aliły p rzeły k . „Ch cę, ch cę" p o wtarzała Sab in a b ez s en s u , b o s ama n ie wied ziała, czeg o mo g łab y ch cieć. HANKA. Kiepski schemat Han k a ró wn ież n ie s p ała. Nie d lateg o , że ją b o lało p o ty m u d erzen iu . Nie. Tak i p o liczek to n ic tak ieg o . Z Sab in ą b y wało g o rzej, zn aczn ie g o rzej. To ty lk o s my rn ięcie, d raś n ięcie. Bez k rwi. I n awet s in iak a n ie ma. Han k a n as łu ch iwała. Czek ała, aż Sab in a s ię u cis zy . M atk a jed n ak cały czas p łak ała i k as zlała. Raz p o raz ws tawała i s zu rając, wlo k ła s ię d o s alo n u . Brzęk ały b u telk i, g u lg o tał d o lewan y d o s zk lan k i alk o h o l. Ład n e s ło wo . Alk o h o l. Lep s ze n iż p o s p o lite „wó d k a". Sk o ro p iła, zn aczy ło to , że ran o b ęd zie s p o k ó j. Han k a zn ała ten cy k l. Najp ierw k łó tn ia. Po tem p icie n a u mó r. Nas tęp n eg o d n ia Sab in a zazwy czaj n ie ws tawała p rzed p iętn as tą. Leczy ła k aca. Należało b y ć cich o , n ie o d s łan iać o k ien , o d czas u d o czas u zro b ić h erb atę. Ok o ło p o łu d n ia n ajlep iej b y ło iś ć n a p o d wó rk o i b awić s ię z k o leżan k ami. Czas em Han k a p o trafiła n awet załap ać s ię n a o b iad u s ąs iad k i. Zwy czajn a s p rawa. Nawet lep iej, żeb y matk a n ie ws tawała. W k o ń cu o k o ło trzeciej n ad ran em Sab in a s ię u s p o k o iła. Ran o b ęd zie d ętk a, to p ewn e. Ojciec s p ał n a p o d ło d ze, zaraz o b o k Han k i. Ch rap ał. Dziewczy n k a zak ry ła u s zy d ło ń mi i zas n ęła. Nies tety . Sab in a ran k iem ws tała. Sp rawn a i s zy b k a, u mo rd o wan a k acem i n a wp ó ł trzeźwa. Dziewczy n k a wy rzu cała s o b ie b rak czu jn o ś ci. Głu p io zwlek ała, zamias t wy jś ć o d razu d o s zk o ły , b ez ś n iad an ia, b ez my cia. Zataczająca s ię matk a d o rwała Han k ę w łazien ce. — J ak czes zes z te wło s y , o b es rań cu ! — ry k n ęła i wy rwała có rce s zczo tk ę. Waliła d zieck o p o g ło wie raz p o raz. Plas tik o we zęb y b o leś n ie k łu ły . Han k a o s łan iała s ię jak mo g ła. By ła d u mn a, g d y u d ało jej s ię w k o ń cu p rzeczo łg ać międ zy n o g ami matk i i zwiać d o s zk o ły . Czas ami s ię n ie u d awało i Sab in a mu s iała ją zwaln iać z lek cji. Ws ty d b y ło iś ć d o s zk o ły z s in y m o k iem. Z n ap u ch n iętą warg ą. W tak ie d n i Sab in a d awała Han ce d łu g o p is i ro zk azy wała. — Pis z, ja ci p o d y k tu ję. Ręce mi s ię mu s zą o b u d zić — p o d s u wała Han ce k artk ę, a
jej d ło n ie d y g o tały jak w feb rze. Wó d a. Han k a p is ała. „Pro s zę o u s p rawied liwien ie n ieo b ecn o ś ci mo jej có rk i, Han n y , n a zajęciach w d n iu d zis iejs zy m". Han k a p rzy k ład ała mo k ry ręczn ik d o ro zcięteg o łu k u b rwio weg o . „Sp o wo d o wan a jes t o n a ważn y mi wzg lęd ami ro d zin n y mi". Ręczn ik p o wo li n as iąk ał. — Po d p is zes z, mamo ? — Nie. Ręce mi n ie d ziałają — b u rczała Sab in a, a Han k a p o d p is y wała za n ią. Sab in a tak p o p ro s tu miała. Tak a b y ła. M u s iała o d czas u d o czas u Han ce p o d o k u czać. Han k a mu s iała jak o ś to zn ieś ć. J ak o ś zd zierży ć s zczy p an ie. Wy trzy mać k lap s y . Przetrwać s zarp an ie. To ws zy s tk o w k o ń cu mijało . Po za ty m n ie o n a jed n a o b ry wała o d ro d zicó w. Każd e d zieck o n a o s ied lu p o trafiło o p o wied zieć o b iciu . Kab lem. Ps ią s my czą. M atk a Han k i b y ła jak in n e matk i. Prawd a? Prawd a? Han k a ro zmawiała o ty m z Ag atą — s wo ją p rzy jació łk ą o d s erca, ru d ą jak lis . Sied ziały n a d ach u g araży i wcin ały wiś n ie, tro ch ę jes zcze n ied o jrzałe, ale lep iej b y ło ju ż je zjeś ć, n iż zo s tawić n a p as twę s tars zy ch d zieciak ó w. — Kłó cą s ię, a p o tem mama mn ie b ije — mó wiła Han k a. — No rmalk a — o d p o wiad ała Ag ata. — Przejd zie jej, jak s ię tro ch ę p o g o d zą. M o im p rzech o d zi p o b zy k an iu . Kied y ś wes złam im d o s y p ialn i. Sk ak ali p o s o b ie jak jak ieś k an g u ry . Fu j! — d ziewczy n k i zaczęły s ię ś miać. Han ce o d razu b y ło lep iej. Po k ilk u d n iach ro d zice fak ty czn ie s ię p o g o d zili. J an u s z p rzy n ió s ł k wiaty i czerwo n e win o . Wy p ili je k u ltu raln ie, w milczen iu . Ws tali. Zn ik n ęli w s y p ialn i. Han k a zatarła d ło n ie, w my ś li p o g ratu lo wała Ag acie p rzen ik liwo ś ci i też p o s zła s p ać. SABINA. Dno butelki Do wrześ n ia o d b y ły s ię jes zcze d wie awan tu ry , z k ilk u d n io wy mi ciąg ami, b ezs en n y mi n o cami i łzawy mi p rzep ro s in ami. Piep rzo n y J an u s z. Wieczn ie miał p reten s je. Wieczn ie czeg o ś ch ciał. Sab in a ch o d ziła p o d min o wan a. Ws zy s tk o d ziałało jej n a n erwy . Na d o k ład k ę p rzes tała mies iączk o wać. Po czątk o wo s ąd ziła, że co ś źle p o liczy ła. Przeg ląd n ęła k alen d arz. J ak zwy k le zap o mn iała s o b ie zap is ać, co i k ied y . Uzn ała, że to mały p o ś lizg . M in ął mies iąc. Sab in a s twierd ziła, że trzeb a b y wy b rać s ię d o lek arza. Sp rawd zić, co s ię d zieje. Przecież b y ła zb y t mło d a n a p rzek witan ie! — J es t p an i w ciąży — o ś wiad czy ł g in ek o lo g , a Sab in a ze ws zy s tk ich s ił s tarała s ię u ś miech ać. J ak b y n ig d y n ie u s ły s zała lep s zej n o win y . Niemalże wy b ieg ła z p rzy ch o d n i. Do p ad ła d o p ierws zej wo ln ej ławk i i u s iad ła z
ro zmach em. Po czu ła, że b rak jej tch u . Po ch y liła g ło wę d o ziemi. W u s zach ry czało . „J es t p an i w ciąży ". Ws zy s tk o , ty lk o n ie to ! Sab in a wy p ro s to wała s ię i p o d ciąg n ęła b lu zk ę. Brzu ch b y ł jes zcze p łas k i. Po p ro s tu b rzu ch , a w ś ro d k u n iemiła n ies p o d zian k a… Sięg n ęła p o to reb k ę. Ob ró ciła ją d o g ó ry n o g ami. Na wy d ep tan ą trawę p o leciała s tara s zmin k a. Sło ń ce b ły s n ęło w zło tej o p rawce. Ch u s teczk i… Są! Pap iero s y . Sab in a o d p aliła p ierws zeg o o d s tro n y filtra. — Ku rwa! — rzu ciła i o d p aliła n as tęp n eg o . Zaciąg n ęła s ię i ry k w u s zach n ieco p rzy cich ł. Od ch y liła g ło wę i wy d mu ch ała d y m w n ieb o . Ch mu ry p ły n ęły s o b ie s p o k o jn ie n a zach ó d . A o n a tk wiła n a tward ej ławce i my ś lała. Co teraz? Ab o rcja n ie wch o d ziła w g rę. Dro g o … Ale to b y ło b y ro związan ie id ealn e. M o że u d a s ię p rzek o n ać J an u s za? Nie. On b ęd zie ch ciał d zieck a. Stary d u reń . Samej co ś wy my ś lić? Przecież n ie ws ad zi s o b ie wies zak a. M o żn a zaws ze p o s k ak ać p o s ch o d ach . Ty lk o co to d a? Gó wn o . Sab in a d o p aliła p ap iero s a i ru s zy ła d o d o mu . Po d ro d ze ws tąp iła d o s k lep u . — Pó ł litra czy s tej p ro s zę — rzu ciła p atrzącej tęp o s p rzed awczy n i. Dziewczy n a mach in aln ie o b s łu ży ła ją i wcis n ęła b u telk ę d o p ap iero wej to rb y . Hip o k ry zja. Przecież wiad o mo , co jes t w ś ro d k u . Wó d a. Niemalże b ieg iem wró ciła d o mies zk an ia. Dy g o tała. Nie mo g ła trafić k lu czem d o d ziu rk i. W k o ń cu wto czy ła s ię d o ś ro d k a. Zrzu cając s weter, o d k ręcała b u telk ę. Po ciąg n ęła p o tężn y ły k . Lo d o waty , a p o tem n ag le g o rący . Ulg a. Sp o k o jn iejs za wzięła z s zafk i s zk lan k ę i p o wlek ła s ię d o s y p ialn i. Patrząc w o b s ran e p rzez mu ch y lu s tro , wy k o ń czy ła wó d k ę. — Zd ró wk o , mamu s iu ! — p o g ratu lo wała s o b ie p rzy o s tatn iej p o rcji i p ad ła n a łó żk o . Su fit zaczął s wó j zwy czajo wy tan iec. A p o tem p rzes zed ł d o b u jan ia, zu p ełn ie jak n a s tatk u . Kied y ś J an u s z zab rał Sab in ę n a rejs p o Od rze. By li wted y w Op o lu z o k azji jak iejś tam ro czn icy . Bu jało d elik atn ie, ale Sab in a i tak d o s tała md ło ś ci. Od zap ach u ro p y n ap ęd zającej s iln ik s tarej b ark i. Od o leis tej rzek i. Żo łąd ek Sab in y n ap ełn ił s ię p o wietrzem. Zjed zo n e p ó ł g o d zin y wcześ n iej lo d y ciąży ły . Przelewały s ię. W k o ń cu n ie wy trzy mała. — Karmis z ry b y w rzece! — ś miał s ię mąż, p o d czas g d y o n a wy mio to wała. Wted y jak o ś mu to n ie p rzes zk ad zało . Nawet p o mó g ł jej p o tem o czy ś cić p łas zcz. Kied y ś . Dzis iaj. Dwa b ieg u n y . Łó żk o k o ły s ało s ię co raz mo cn iej. Sab in a p o czu ła, jak wy s y ch a jej języ k . Po tem u s ta wy p ełn iła k waś n a ś lin a. Ko b ieta p o d n io s ła s ię g wałto wn ie.
— Ku rwa! — zak lęła i zwy mio to wała n a ch o d n ik . Wiro wan ie u s tało . Sab in a p ad ła n a łó żk o . Su fit s tan ął. Zas n ęła. J an u s zo wi p o wied ziała p o mies iącu . — J es tem w ciąży , ch cę u s u n ąć — tak p o p ro s tu . — Nie zg ad zam s ię — J an u s z b y ł s tan o wczy . Sab in a wzru s zy ła ramio n ami. J es zcze ws zy s tk o mo g ło s ię zd arzy ć. J u ż jej w ty m g ło wa, żeb y s ię n ie o s zczęd zać. Po ży jemy , zo b aczy my . HANKA. Brat Han k a zo rien to wała s ię d o p iero d u żo , d u żo p ó źn iej. Ty lk o d lateg o , że matk a zawo łała ją d o łazien k i. — Ch o d ź, p lecy mi u my j! — wrzas n ęła i Han k a p o b ieg ła. Nie zn o s iła my d len ia i s p łu k iwan ia p ieg o wateg o ciała Sab in y . Ale mu s iała iś ć. — J es tem — s zep n ęła, s tając w d rzwiach . J u ż z teg o miejs ca wid ziała p iers i matk i. Pły wające p o p o wierzch n i zamy d lo n ej wo d y d wa s flaczałe b alo n y . Wzd ry g n ęła s ię. W łazien ce b y ło d u s zn o . „Pleś n iawo ". — Ch o d ź tu . Co ś ci p o k ażę — ro zk azała matk a, g as ząc p ap iero s a w n ak rętce s zamp o n u . Zaws ze p aliła w wan n ie. Oh y d a. Han k a p o d es zła. Najwo ln iej jak u miała. Kilk a razy zaro b iła o d matk i w g ło wę fajk ą o d p ry s zn ica. By ła czu jn a. Ale ty m razem Sab in a wy g ląd ała n a zad o wo lo n ą. Przewalała s ię n iczy m h u mb ak , b u rząc p o k ry tą p ian ą wo d ę. Han k a u ś miech n ęła s ię o s tro żn ie. Ty lk o tro s zk ę. Żeb y n ie p o d p aś ć. — Zo b acz! — Sab in a u n io s ła s ię n ieco . Han k a o d s k o czy ła. Zacis n ęła p ięś ci, jak d o walk i. Z wo d y wy n u rzy ł s ię p ęk aty b rzu ch . By ł n iemalże p rzezro czy s ty , a p rzez ś ro d ek b ieg ła ciemn a k res k a, n ib y s zew. Wy s tarczy ło b y , ab y s ię ro zs zed ł, i Han k a zo b aczy łab y wn ętrzn o ś ci matk i. Żo łąd ek . J elita. Nerk i. Od czas u d o czas u n ap ięta s k ó ra d rg ała n iczy m memb ran a. Na p o wierzch n i b rzu ch a p o jawiały s ię jak ieś wy p u k ło ś ci. J ak b y co ś o d wewn ątrz p ró b o wało s ię wy d o s tać. Han k a zaczęła k rzy czeć. — Nie d rzy j s ię, d u rn a! — s k arciła ją matk a. — To twó j b racis zek . — Bracis zek ?! — Han k a zamilk ła, ale s trach n ie zn ik n ął. Cały ten b eb ech ją p rzerażał. Og ro mem. Ob rzy d zał. Ty m ru s zan iem, ch ao ty czn y m b ąb lo wan iem. Krech a zd awała s ię s zczerzy ć. — No co tak s to is z? — ziry to wała s ię matk a. — Bracis zek ! Uro d zi s ię n ied łu g o . M am n ad zieję, że s ię cies zy s z — zarech o tała Sab in a i o d p aliła n as tęp n eg o p ap iero s a.
— A teraz u my j mi p lecy . J ak iś czas p o tem Sab in a wies zała w s y p ialn i zas ło n y i firan y . Han k a n ie miała p o jęcia, co matk ę n atch n ęło d o tej czy n n o ś ci. Nig d y n ie p rzep ad ała za s p rzątan iem. J ed n ak trzeb a b y ło p rzy zn ać, że im więk s zy miała b rzu ch , ty m mo cn iej s zo ro wała p o d ło g i. Ty m en erg iczn iej o d k u rzała. Wy b eb es zała s zafk i i s zu flad y . Prała i p ras o wała. Han k a n ie mo g ła wy jś ć z p o d ziwu . W k o ń cu miała n o rmaln ą matk ę, p o ś więcającą całe d n ie n a p u co wan ie mies zk an ia i n arzek ającą n a u b ło co n e b u ty . Dziewczy n k a czas ami celo wo b ałag an iła, ab y p o s łu ch ać teg o s ark an ia. Ten p iątek , zaraz p rzed p ierws zy m maja, Sab in a p o s tan o wiła p o ś więcić n a o k n a. W p o wietrzu latały s p ad o ch ro n o k s ztałtn e n as io n a mleczy . Najwy żs zy czas n a wio s en n e s zo ro wan ie s zy b . Na o s ied lu ws zy s cy mieli to ju ż za s o b ą. Sab in a wy g o n iła J an u s za d o p racy , a Han k ę zatrzy mała w d o mu . — J ed en d zień o p u ś cis z w s zk o le, n ic s ię n ie s tan ie. Zres ztą tam ty lk o p ierd o ły g ad ają. Zo s tań w d o mu , to mi p o mo żes z wo d ę n o s ić — p o leciła Han ce. By ła n awet całk iem miła. To też d ziwiło d ziewczy n k ę. Po ś n iad an iu Han k a n ap ełn iła wiad ro wo d ą, d o lała d o n iej p ó ł n ak rętk i p ły n u d o my cia n aczy ń i zatas zczy ła d o s y p ialn i. Po s tawiła ciężar z ro zmach em. Kilk a p ach n ący ch b u telk o wo k ro p li u p ad ło n a p ark iet. Han k a s tarła je s k arp etk ą. Sab in a s tała ju ż n a k rześ le. J ej b rzu ch o p ierał s ię o s zy b ę. By ł n ap rawd ę o g ro mn y . Zd awało s ię, że wy d ęty p ęp ek cału je g ład k ie o k n o . — No , w k o ń cu … — mru k n ęła matk a i ws k azała n a p arap et. — Po s taw to tu taj, n ie n a p o d ło d ze. I o d ejd ź, b o p rzes zk ad zas z. Umieś ciws zy wiad ro we ws k azan y m miejs cu , Han k a rzu ciła s ię n a łó żk o . Przy mk n ęła o czy . Sły s zała k ap an ie wo d y . Od g ło s y wy k ręcan ej s zmaty . Szeles t g azet, k tó ry mi Sab in a p o lero wała s zy b y . Pis k czy s to ś ci. Przez o twarte o k n o s ły ch ać b y ło o d g ło s y b lo k o wis k a. Szczek an ie, trąb ien ie. Stu k an ie n ied o mk n ięty ch d rzwi p iwn ic. Us p o k ajające tu p an ie. Han k a zaczęła p rzy s y p iać. — Przy n ieś firan y — u s ły s zała p rzez s en i n aty ch mias t o two rzy ła o czy . Sab in a s k o ń czy ła p o lero wan ie. Wy g ląd ała jak ras o wa g o s p o d y n i d o mo wa. Sp o co n e wło s y p rzy warły jej d o czo ła. W d ło n i g u mo wa ś ciąg aczk a. Han ce b ard zo s ię tak a p o d o b ała. — J u ż lecę — zawo łała i p o g n ała d o łazien k i. Sab in a zd jęła firan y wcześ n iej. Up ch n ęła je w p ralce i n as tawiła n a g o to wan ie. Sp o d k lap y wy lazło tro ch ę p ian y . Han k a z tru d em wy g rzeb ała z p ralk i p ran ie i p o ciąg n ęła je d o s y p ialn i. Nie b y ła w s tan ie d źwig n ąć firan ek . Zo s tawiały za s o b ą mo k ry ś lad n a p o d ło d ze. „Fo czy firan k o wy o g o n ". Śmies zn e.
Sab in a n ie miała jed n ak k ło p o tu z ważący mi ch y b a ze s to k ilo p as ami ażu ro wej tk an in y . Zarzu ciła firan k i n a ramię i s ięg n ęła d o k arn is za, a Han k a p o n o wn ie s ię p o ło ży ła. Zd ąży ła d o s ło wn ie n a mo men t zamk n ąć o czy , żeb y n as y cić s ię p ro s zk o wy m zap ach em p ran ia, g d y u s ły s zała jęk . — Nie! — wy s zep tała Sab in a, a Han k a u s iad ła. — M amo ?! — zap y tała p rzes tras zo n a. — M amo ?! — To ju ż, to ju ż! — zawo łała cich o Sab in a. — Dzieck o id zie — p o wied ziała b ez tch u , zg ięła s ię jak zamy k an y s cy zo ry k i s p ad ła z k rzes ła. Ru n ęła n a zawalo n y s tertami p ap ieró w i wy mięty ch u b rań s ek retarzy k . Zs u n ęła s ię p o s o s n o wej k lap ie meb la i zamarła p rzy ś cian ie. O ty m, że ży je, ś wiad czy ł s zy b k i o d d ech . Han k a p rzy p ad ła d o matk i. — M amo , mamo ! — p o wtarzała mo n o to n n ie w n ad ziei, że jej wo łan ie co fn ie czas , p o s tawi Sab in ę zn o wu n a k rześ le. An u lu je h u k u p ad k u . — M amo , o twó rz o czy ! — p ro s iła Han k a. Nag le zau waży ła, jak b rzu ch Sab in y u g in a s ię i flaczeje. Sp o d matk i p o ciek ła ciep ła wo d a. Pach n ąca jak s tru mień . Han k a wied ziała, co to zn aczy . — Id zie! — wrzas n ęła i zerwała s ię n a n o g i. Zaczęła s ię mio tać międ zy łó żk iem a Sab in ą. Włączy ła i wy łączy ła ś wiatło . Przetrzep ała p o d u s zk i. Na mo men t ws k o czy ła n a łó żk o . No g i zap ad ały s ię w mięk k im materacu , p o k tó ry m Han k a b ieg ała jak o wład n ięty amo k iem p ies . Wy b ieg ła d o p rzed p o k o ju , ab y p o wró cić z p łas zczem. Bez s en s u . On a n ie ws tan ie. Nig d zie s ama n ie d o jd zie k rety n k o ! „Us p o k ó j s ię!". Dziewczy n k a p o g n ała d o s alo n u i k u ch n i. Nie zn alazła tam n iczeg o p o mo cn eg o . W k o ń cu o k ry ła matk ę zd artą z k an ap y w s alo n ie n arzu tą i s tan ęła o b o k . — M amo ? — zap y tała. Nie b y ła w s tan ie zd ecy d o wać: wy jś ć czy zo s tać? Sab in a u ch y liła p o wiek i. — Bieg n ij d o s ąs iad ó w, d o k o g o k o lwiek — wy mamro tała. — Bieg n ij p o p o mo c. Wo d y o d es zły . Zaraz wy jd zie — wy s zep tała matk a i p o d ciąg n ęła wy żej n arzu tę. Han k a p o czu ła, że co ś zro b iła d o b rze. Do b ra n arzu ta! M atce s ię p rzy d aje! Sk in ęła g ło wą i n iemalże zas alu to wała. — Lecę, ty tu zo s tań — s zep n ęła i wy b ieg ła. Najp ierw p o p ęd ziła n a g ó rę, d o Ramó w. On i mieli telefo n . W d o mu zazwy czaj s ied ziała s tars zawa b ab cia Ram. Han k a g n ała i p o ty k ała s ię co d ru g i s ch o d ek . Gło ś n o
liczy ła s to p n ie. Na trzecim p iętrze zamias t o d ch rząk n ąć i d elik atn ie zas tu k ać, zaczęła walić p ięś ciami w p o k ry te b o azerią d rzwi s ąs iad ó w. — Pan i Ramo wa, p an i Ramo wa, n a p o mo c! — wo łała. Kied y n a mo men t u milk ła, u s ły s zała, że za d rzwiami k to ś s zu ra. Stara Ramo wa b y ła w mies zk an iu . — Pan i Ramo wa, n iech p an i p o mo że mamie! Niech p an i wy jd zie! — wy k rzy czała Han k a. J ed n ak Ramo wa n ie o two rzy ła. Han k a b y ła p ewn a, że s tu k n ął wizjer. M ig n ęło w n im s tare o k o . Po tem ws zy s tk o u cich ło . Zes ch n ięta, wred n a jas zczu ra! Nie ch ciała o two rzy ć! Dziewczy n k a rzu ciła s ię d o d rzwi p o d ru g iej s tro n ie k o ry tarza. Pu k ała i wo łała. Nic. Po g n ała n a czwarte, a p o tem n a d ru g ie i p arter. Bęb n iła d ło ń mi w b alu s trad ę. Bełk o tała i k rzy czała. Co jeżeli d zieck o wy jd zie? On a b ęd zie mu s iała p rzeciąć p ęp o win ę! Ag ata jej o ty m o p o wiad ała. Nie, n ie, ty lk o n ie to . Zaczęła k o p ać k o lejn e zatrzaś n ięte p rzed n ią d rzwi. Nik t n ie o twierał. Przy zwy czajen i d o k arczemn y ch wrzas k ó w s ąs ied zi an i my ś leli u czes tn iczy ć w k o lejn ej aferze n a p ierws zy m p iętrze. — Lu d zie, lu d zie! — wo łała raz p o raz Han k a. — Po mó żcie! Płacząc, wró ciła p o d d rzwi Ramo wej. Ko p n ęła je jes zcze k ilk a razy . Na zło ś ć. I żeb y o d s u n ąć w czas ie mo men t p o wro tu d o mies zk an ia. Do teg o czeg o ś , co wy p ełzn ie z Sab in y . J u ż miała zejś ć n a d ó ł, g d y u s ły s zała s zczęk o d my k an eg o zamk a. Zd ziwio n a, k u cn ęła, żeb y s ię n ie p rzewró cić. Po ciąg n ącej s ię n ies k o ń czen ie ch wili w ciemn ej s zp arze p o jawiła s ię twarz Ramo wej. Pó ł twarzy . Res zta s k ry wała s ię w p rzed p o k o ju . — Co s ię d zieje? — zap y tała s zep tem s ąs iad k a. — M ama ro d zi — o d p o wied ziała s zep tem Han k a i k lap n ęła n a p u p ę. J ej mis ja b y ła zak o ń czo n a. — O J ezu s ie! — k rzy k n ęła p is k liwy m g ło s em Ramo wa. — Ch o d ź d zieck o ! Zad zwo n imy p o d o k to ra! — Ramo wa ch wy ciła Han k ę za ręk ę i wciąg n ęła d o ś ro d k a. Po g o to wie p o jawiło s ię b ły s k awiczn ie. Han k a n ie zd ąży ła n awet p o wied zieć, że jes t có rk ą p acjen tk i. Nie b y ło czas u . — Szy b k o , b ierz ją, n a d ó ł, lecimy , ro zwarcie. — Ty le zro zu miała Han k a z ro zmo wy s an itariu s zy . Sab in a n ie o d ezwała s ię d o n iej an i s ło wem. Leżała wy p rężo n a. Wy g ląd ała tro ch ę jak b y ws trzy my wała mo cz. Han ce zach ciało s ię n a ten wid o k ś miać. Trzas n ęły d rzwi k aretk i. Bły s n ęło czerwo n e ś wiatło . Sy ren a wy p ło s zy ła g o łęb ie. Amb u lan s ru s zy ł i zn ik n ął. Han k a wró ciła d o mies zk an ia. Zamk n ęła d o k ład n ie d rzwi.
Tak jak n au czy ła ją matk a. „Nie wiad o mo , co łazi p o o s ied lu " — mawiała Sab in a. Dziewczy n k a u s iad ła p rzy o k n ie w k u ch n i. J ak matk a. Blo k n ap rzeciwk o u d ek o ro wan y b y ł p ierws zo majo wy mi flag ami. Wis iały zd ech łe. Wilg o tn e o d wczo rajs zeg o d es zczu . SABINA. Nie chcę cię Sab in a s ąd ziła, że n ie b ęd zie s ię b ać. Han k a u ro d ziła s ię tak d awn o temu . Ty le lat. Bó l p o win ien s ię w n ich ro zcień czy ć. Ty mczas em ws zy s tk o p o wró ciło , te ws p o mn ien ia, o k tó ry ch s ię n ie ro zmawia. O zalan ej k rwią s ali p o ro d o wej. O wrzes zczący ch p o ło żn y ch , p ak u jący ch w Sab in ę ręce n iemalże d o ło k ci. O d o k to rze s k aczący m p o jej b rzu ch u . — Przy j, k o b ieto ! — wrzes zczał. Śmierd ział czo s n k iem i wy cis k ał z n iej d zieck o n iczy m p as tę z zas ch n iętej tu b k i. Trzas n ęła ro zerwan a s k ó ra. — O ch o lera, trzeb a b ęd zie s zy ć aż d o ty łk a! Nie ty lk o to p o s zło p rzy Han ce n ie tak . Będ ąc w ciąży , Sab in a cies zy ła s ię. Czu ła s ię d o b rze. Tak a d o warto ś cio wan a. Ważn a. Od p o wiad ało jej ws zech o b ecn e zain teres o wan ie. Ko mp lemen ty . Ciep łe s ło wa. Zach wy t męża, k tó ry n a ws zy s tk o s ię zg ad zał. Up rzed zał jej zach cian k i. M ijały mies iące. Sab in a s zy k o wała s ię n a matk o wan ie. Ch o d zen ie za cu d em zd o b y ty m zach o d n im wó zk iem. W n im Han k a w żó łtej s u k ien ce, ś p i jak an io łek n a ch mu rce. On a s ama, Sab in a, d u mn a, mło d a s amica, n iewy s o k i o b cas ik . Wło s y s p ięte w k o czek . Gu s to wn e k ró tk ie p azn o k cie. Ró wn ież w s u k ien ce, s k ro mn ej, ale p o d k reś lającej, że zaraz p o ciąży o d zy s k ała fig u rę. Zamierzała p rzech ad zać s ię w tę i z p o wro tem. Gawęd zić z s ąs iad ami. Kłan iać s ię s tars zy m. „Co za ś liczn a d ziewczy n k a!". Z u ś miech em. „J ak p an i wy p ięk n iała". Dzięk o wać za te s ło wa. Han k a… Nie zamierzała n awet n a mo men t zamk n ąć o czu w wó zk u . J ak b y ś wieże p o wietrze d rażn iło ją. Wrzas k u n . Wieczn ie n a ręk ach , wieczn ie u wies zo n a n a s zy i Sab in y . Wieczn ie ro zd arta. Ko lk a. Wieczn ie wy mio tu jąca. Ws zy s tk ie u b ran ia Sab in y ś mierd ziały rzy g o win ami. Alb o rzad k imi k u p ami o b arwie jajeczn icy . Nawet wło s y zaczęły jej cu ch n ąć. Prawie n ie s p ała. To n ie tak miało b y ć. Zamias t s p acero wać len iwy m k ro k iem p o o s ied lu , p ró b o wała jak o ś zad o wo lić có rk ę. Ta jed n ak n ieo d mien n ie d arła s ię jak p o p arzo n a. W k o ń cu Sab in a s ię p o d d ała. Niech wy je. W k o ń cu s ię zamk n ie. Cały mi d n iami s ied ziała p rzy s to le, g ap iąc s ię w b lat. Nie mó wiła n ic. Nie ch ciało jej s ię. Nie jad ła n ic. An i n ie p iła. Też s ię jej n ie ch ciało .
Czek ając, aż zwo ln i s ię miejs ce n a fo telu p o ro d o wy m, Sab in a p o s tan o wiła, że k o lejn eg o d zieck a n ie u ro d zi. Nik t i n ic jej d o teg o n ie zmu s i. Han k a Dwa n ie wch o d ziła w g rę. J ak ch cą, n iech wezmą s iłą, co ich , te ważn iak i, d o k to ry . On a n ie zamierzała p alcem k iwn ąć. Niczeg o im n ie u łatwi. A jak b ęd zie w s tan ie, to u tru d n i. O, tak ! Sk o ro mo że p rzeć, mo że też n ie p rzeć. A tak ieg o ! Ciało jed n ak ch ciało s ię p o zb y ć d zieck a. Wy g in ało s ię i n ap in ało . Parło . Sab in a z led wo ś cią je p o ws trzy my wała. M iała wrażen ie, jak b y b y ła tu ty lk o mario n etk ą. Kto ś ciąg n ął za s zn u rk i, a o n a ro d ziła. W k o ń cu n a s alę wes zła p ielęg n iark a. M iała s ro g ą min ę i s o lid n y wąs ik . Ło mo tała ch o d ak ami. — Zab ieramy s ię n a p o ro d o wą! — o zn ajmiła k o b ieta o b o jętn y m to n em. — Ws tajemy ! — ro zk azała i s tan ęła w wy czek u jącej p o zy cji. Sab in a d ałab y g ło wę, że zn iecierp liwio n a p ielęg n iark a p rzy tu p u je jak p o s taci w k res k ó wk ach . M iała o ch o tę d ać b ab ie w p y s k . Ws tała s ię z łó żk a i n iemalże n a k o lan ach p o wlek ła s ię n a p o ro d ó wk ę. Na k o lejn y ch fo telach męczy ły s ię jak ieś o b ce k o b iety . J ed n a k rzy czała, in n a d y s zała. Sab in y to n ie ru s zało . Każd a p rzech o d zi p rzez to s amo . Po ch o lerę s ię g ap ić? Łó żk a n a s ali p rzy p o min ały p o p ro s tu rząd fo teli fry zjers k ich . Ko b ieta o b o k k o b iety . Ws zy s tk ie p rzy s zły tu p o to s amo . Led wo wtas zczy ła s ię i jak o ś p o ło ży ła n a „s amo lo cie", zaczęły s ię s k u rcze p arte. Po ło żn a p rzy s k o czy ła d o n iej i zad arła d o g ó ry k u s ą k o s zu lę, w k tó rą o d zian o Sab in ę p rzy wejś ciu n a o d d ział. Zad arła b ez u p rzed zen ia. J ak b y zag ląd ała p o d p o k ry wk ę g arn k a. Dziab n ęła g d zie trzeb a p alcami. Bez s k ręp o wan ia. — Nie p rze, jes zcze n ie ma p ełn eg o ro zwarcia! — wark n ęła i trzep n ęła Sab in ę w k o lan o , a p o tem p o mk n ęła d o k o lejn ej p acjen tk i. Zd zira. Nie p rze! Nie p rze! Łatwo p o wied zieć. Sab in a p ró b o wała s ię p o ws trzy mać. Liczy ć b aran y , k afelk i, p lamy n a s u ficie. Bó l. Bó l to jes t s tras zn a rzecz. Wiro wało jej w g ło wie. Ile to jes zcze p o trwa? Ile ju ż trwa? Do Sab in y p o d es zła s taży s tk a. M ło d a i d elik atn a, p rzy p o min ała g ejs zę w b iały m k imo n ie. M ałe u s ta u k ład ały s ię w co ś n a k s ztałt p rzep ras zająceg o u ś miech u . Zb ad ała Sab in ę, zerk ając o s tro żn ie międ zy jej n o g i. — Pro s zę p an i, ju ż mo że p an i p rzeć! — wy s zep tała u p rzejmie. M ało b rak o wało , a u k ło n iłab y s ię. Sab in a s ię ziry to wała. Po czu ła k o lejn y s k u rcz. — Ku rwa, zab iję mo jeg o męża! — wy s y czała p ro s to d o u ch a mło d ej p o ło żn ej, złap aws zy ją za k itel. — Pro s zę s ię u s p o k o ić. — Dziewczy n a b y ła mo że wio tk a, ale n ajwy raźn iej d o b rze
p rzy g o to wan a. Po ło ży ła Sab in ie ręk ę n a czo le i p ch n ęła ro d zącą z p o wro tem n a p lecy . — Pch amy , p an i Sab in o ! Sab in a p ró b o wała. Starała s ię jak o ś to ws zy s tk o zatrzy mać. M o że s ię n ie u ro d zi? M o że g d zieś zn ik n ie? Wch ło n ie s ię jak g alareto wata to rb iel? Na p ró żn o . W d wó ch k o lejn y ch s k u rczach u ro d ziła s y n a. Szy b k o , s p rawn ie. J ak p o rząd n a p acjen tk a, b ez zb ęd n y ch cereg ieli i wzy wan ia d o k to ra. Do b ra Sab in a. — Ch ło p iec! — u cies zy ła s ię as y s tu jąca jej p ielęg n iark a i n a mo men t o d es zła u my ć i o win ąć d zieck o . Sab in a mo d liła s ię, ab y je u p u ś ciła. Sp ad n ie i waln ie g ło wą o k an t zlewu . Umrze raz d wa. Alb o żeb y małeg o u to p iła. Nie p o trwa to d łu g o , jed n o zach ły ś n ięcie. Alb o n ie wiad o mo co jes zcze. Dzieciak wrzes zczał z g łęb i p łu c. M o że to o zn acza, że jes t n a co ś ch o ry i zd ech n ie? Po ło żn a wró ciła, n io s ąc zawin iątk o . — Dzies ięć p u n k tó w, a p łu ck a ma p o tężn e! — zaś miała s ię i p o d ała d zieck o Sab in ie. Z b łęk itn eg o k o cy k a wy jrzała s in a jak k awał wo ło win y twarz. Tak ! Wy g ląd ała jak wo ło wy , d o b rze ro zk lep an y k o tlet. Płas k i n o s . Oczy jak s zp ark i, o p u ch n ięte i p rzy mk n ięte jak u ćp u n a. Pięś ci. Zaciś n ięte. Ro zwarte u s ta. Bezzęb n e. Sab in a mo g łab y p rzy s iąc, że ch ło p ak ma p o d n ieb ien ie czarn e jak u wś ciek łeg o p s a. Płak ał jak o p ętan y . Ob łąk an y p ęd rak . Wił s ię. Ro zk o p y wał k o cy k — Nie ch cę g o ! — Sab in a wy ciąg n ęła p rzed s ieb ie d ło n ie w g eś cie o b ro n y . — Nie ch cę, n ie, n ie, n ie! Do s tała mo rfin ę. I co ś n a u s p o k o jen ie. Sp ała — n ie s p ała. Dzieciak wy ł g d zieś w o d d ali. J ak b y wied ział, że matk a g o n ie ch ce. J ak b y n ad ty m ro zp aczał. Krzy czał in aczej n iż p o zo s tałe n o wo ro d k i. Nie ch o d ziło mu o żarcie. Ty lk o o n ią. Sab in ę. On a, Sab in a, czu ła s ię o s aczo n a. Nie u ciek n ie mu . Czas em p ielęg n iark i p rzy ch o d ziły i p ró b o wały ją n amó wić. — Niech p an i g o weźmie! — p ro s iły , czas em g ro ziły . Sab in a miała je w d u p ie. Cmo k ały i k ręciły g ło wami. Co za matk a! Co za k o b ieta! Sab in ę n ic to n ie o b ch o d ziło . W k o ń cu p rzes tan ie wy ć. W k o ń cu s ię zamk n ie. W k o ń cu b ęd zie s p o k ó j. JANUSZ. Oddam dziecko w dobre ręce Kied y J an u s z wró cił p ó źn y m p o p o łu d n iem d o d o mu , zas tał w mies zk an iu zaafero wan ą Han k ę, z k tó rej z tru d em wy d o b y ł s en s acy jn ą wiad o mo ś ć. — M ama p o jech ała d o s zp itala. Uro d zić — wy d u k ała có rk a. I ty le. M ężczy zn a wzru s zy ł ramio n ami. No rmaln e. Có rk a zazwy czaj reag o wała s tu p o rem n a s iln e emo cje. Wy p y ty wan ie jej mijało s ię z celem.
By ło ju ż zb y t p ó źn o , ab y jech ać d o Sab in y . J an u s z p o k ręcił s ię p o mies zk an iu , s k o czy ł d o ro d zicó w Ag aty , ab y p o p ro s ić o o p iek ę n ad Han k ą. Sp ak o wał k ilk a rzeczy d la żo n y . Przy s zła s tara Ramo wa ze s ło ik iem ro s o łu d la p o ło żn icy . Wiad o mo , n a s łab o ś ć ro s ó ł n ajlep s zy . Umy ł wan n ę. Po tem s ię wy k ąp ał. Nie b ard zo wied ział, co ze s o b ą zro b ić. Wy s zed ł n a mo men t n a b alk o n . Zajrzał d o Han k i. Po ch rap y wała cich o . On też s ię p o ło ży ł i n aty ch mias t zas n ął. Zaraz o s zó s tej ran o d o tarł d o s zp itala. M iejs ce wczo rajs zeg o n iezd ecy d o wan ia zajęło p o d n iecen ie, zwłas zcza że d y żu ru jąca p ielęg n iark a p rzek azała mu fan tas ty czn ą wiad o mo ś ć. — To ch ło p iec, p ro s zę p an a! — u ś miech n ęła s ię zn ad p o p lamio n y ch o k u laró w. J an u s z ś cis n ął mo cn iej k u p io n y p o d ro d ze p ęk g o źd zik ó w. Pach n iały cy n amo n em. Ich tward e ło d y g i s terczały d ziars k o , a g łó wk i s p rawiały wrażen ie, jak b y ro zg ląd ały s ię n a b o k i. So lid n y wy b ó r tak i g o źd zik . Nie zd ech n ie w zad u ch u s zp itala. Ud ek o ru je. M ężczy zn a zap u k ał d elik atn ie d o d rzwi s ali. Czu ł s ię tro ch ę jak in tru z. W ś ro d k u s ame k o b iety . M iał wtarg n ąć n a ich teren . Na u ś więco n e tery to riu m. Z jed n ej s tro n y b y ł g o ciek aw, a z d ru g iej s ię b ał. Przejech ał d ło n ią p o wło s ach i zap u k ał p o n o wn ie. Ws zed ł, n ie czek ając n a o d zew. Raz k o zie ś mierć. Sab in a leżała zaraz p o d o k n em. Sama i b ez ru ch u . Nie b y ło an i in n y ch p acjen tek , an i d zieck a. — Dzień d o b ry — p rzy witał s ię o s tro żn ie J an u s z i p o cało wał żo n ę w czo ło . Sab in a b y ła b lad a i o b o jętn a. M o cn o s p ała. Wy męczo n a. Wiad o mo — p o ró d . J an u s z o d ło ży ł g o źd zik i n a s zafk ę. Wy jął z s iatk i zatłu s zczo n y s ło ik z ro s o łem. W ś ro d k u p ły wały p rzy p o min ające n icien ie ws tążk i mak aro n u . Fu j! Sch o wał jed zen ie d o s zafk i. Nie mó g ł n a n ie an i p atrzeć, an i g o wąch ać. Nerwy … Niezd arn ie p o p rawił żo n ie p o d u s zk ę. Sab in a o two rzy ła o czy . — Hej — mru k n ęła. — J ak s ię czu jes z? — Do b rze… — A g d zie mały ? — Na n o wo ro d k ach . Zab rały g o s io s try . — Przy n ieś ć g o ? — Nie! J an u s z aż s ię wy p ro s to wał. „Co ?!" miał o ch o tę k rzy k n ąć, ale n ie k rzy k n ął. — M a jak ieś b ad an ia? — zap y tał p rzes ad n ie s p o k o jn ie.
— Nie. J an u s z — Sab in a u s iad ła — mu s imy p o ro zmawiać. J an u s z p o czu ł, że s ię jeży . Niczy m p rzeczu wający zag ro żen ie p ies . Wy tarł p o cące s ię d ło n ie w s p o d n ie i u s iad ł n a s to jący m p o d ś cian ą s to łk u . „M u s imy p o ro zmawiać" zazwy czaj n ie zap o wiad ało n iczeg o d o b reg o . — Słu ch am cię — zad ek laro wał, mimo że miał o ch o tę u ciek ać. — J an u s z, ja g o n ie ch cę. Od d ajmy g o . Zo s tawmy tu taj — zaczęła Sab in a. — Co ?! — J an u s z s ąd ził, że s ię p rzes ły s zał. — Co ?! — Ro zmawiałam ju ż z p ielęg n iark ami — ciąg n ęła Sab in a mo n o to n n y m g ło s em. — Po d p is zemy d o k u men ty . Zo s tan ie tu taj. Kto ś g o weźmie. J es t p o p y t n a małe d zieci. A ja g o n ie ch cę. — A ja?! — J an u s z zerwał s ię n a ró wn e n o g i. — A ja?! Czy ja n ie mam, k u rwa, n ic d o g ad an ia?! — ry k n ął. Od p o wied ział mu p łacz o b u d zo n y ch za ś cian ą d zieci i n arzek an ia matek . — J an u s z, u s p o k ó j s ię. Tak b ęd zie lep iej — Sab in a złap ała g o za u d o , ale J an u s z wy rwał s ię i zaczął mas zero wać p o p o k o ju . — Nie b ęd zie lep iej! Nie zg ad zam s ię! — W tak im razie ty s ię n im zajmies z! — Sab in a zaczęła wy k rzy k iwać s wo je racje. — J a n ie zamierzam! Do s y ć mi Han k i n a g ło wie, p ien ięd zy n ig d y n a n ic n ie ma! Do b rze, że mamy mies zk an ie p o mo ich ro d zicach , b o b y ś my w k arto n ie mies zk ali! Nic ch cę g o ! Ro zu mies z? Nie ch cę! Ty d ziecio ro b ie. Nie b ęd ę s ię męczy ć z k o lejn y m p o mio tem! — Ty … — zaczął J an u s z, zacis n ąws zy p ięś ci. Op an o wał s ię z tru d em. — Wy ch o d zę p o ch ło p ak a. A ty s ię o g arn ij i zas tan ó w. J a g o n ie o d d am. J ak g o o d d as z, s p iep rzaj z mo jeg o ży cia. M o żes z n awet zab rać to s wo je zas ran e mies zk an ie! Zatęch łą, k u rwa, n o rę! — J an u s z trzas n ął d rzwiami i wy s zed ł. No wo ro d k i zn alazł zaraz za ś cian ą. Otwo rzy ł d rzwi i zd ezo rien to wan y p rzy g ląd ał s ię rzęd o m leżący ch w łó żeczk ach d zieci. Ws zy s tk ie b y ły tak ie s ame. J an u s z p o czu ł s ię s k o ło wan y . Na s zczęś cie w ro g u d o s trzeg ł p ielęg n iark ę. Trzy mała n a ręk u wy jątk o wo małe n iemo wlę. — Dzień d o b ry — u k ło n ił s ię. — J an u s z Bo ro ws k i. Przy s zed łem p o s y n a. Pielęg n iark a zerk n ęła n a n ieg o jak b y ws p ó łczu jąco . Id ąc w k ieru n k u J an u s za, b ezwied n ie k o ły s ała d zieck o . M ężczy zn a zas tan awiał s ię, jak to jes t, że ws zy s tk ie, ale to ws zy s tk ie k o b iety tak ro b ią. I czas em p o d ś p iewu ją. — To p ań s k i s y n — p o wied ziała s io s tra i p o d ała mu b ecik .
J an u s z p rzy jął zawin iątk o z wah an iem. W s zty wn e ręce. M o cn o zacis n ął p alce n a wątły m ciałk u s y n a. Za mo cn o . Dzieck o p o czu ło i o two rzy ło o czy . Gran ato we n iczy m ch ab ry p o b u rzy . — Witaj — s zep n ął J an u s z i zaczął p łak ać. Wró cił d o Sab in y zd ecy d o wan y . — Nie o d d am g o — o ś wiad czy ł s tan o wczo , s to jąc w d rzwiach . — Utrzy mu ję cię, zarab iam, ile p o trafię. Niczeg o ci n ie b rak . Starczy i d la Bartk a — zak o ń czy ł, p o d k reś lając, że ch ło p iec ma ju ż imię. J ak k ażd y czło n ek ro d zin y . J u ż n ie jes t „n im", ale Bartk iem. — Ale… — Sab in a p ró b o wała jak o ś s ię b ro n ić. Sk ap itu lo wała, wid ząc s p o jrzen ie męża. J an u s z b y ł z s ieb ie d u mn y . Zg ro mić wzro k iem Sab in ę to n ie lad a wy czy n . — Dlaczeg o g o n ie ch ces z? — zap y tał łag o d n iej. — Nie mam s iły … — Po mo g ę ci. Ob iecu ję — p rzy rzek ł, wied ząc, że b ęd zie z ty m k ło p o t. Co raz więcej czas u s p ęd zał w p racy , p iln u jąc s to łk a. Sab in a mach n ęła ręk ą. J ak b y o d g an iała jak ieś o wad y . J an u s zo wi wy d ała s ię tak a k ru ch a. Delik atn y , n ied o k o ń czo n y g es t. Po d s zed ł b liżej i p o g łas k ał ją. J ak małą d ziewczy n k ę. Ro zczu lo n y ro zch ełs tan ą k o s zu lą. — Gó wn o p rawd a! — ry k n ęła n ag le żo n a, a o n aż p o d s k o czy ł. — Gó wn o ! — zaczęła d rzeć s ię Sab in a. — Nic n ie p o mo żes z! Nic! Zab ieraj g o s o b ie! J a g o n ie ch cę! Nie wracam d o d o mu ! — k o b ieta wy s k o czy ła z łó żk a i zaczęła p rzewracać s to łk i. Zry wać z łó żek p o ś ciel. Cis k ać o ś cian y s to jak ami d o k ro p ló wek . J an u s z s k u lił s ię w k ącie. Os ło n ił g ło wę ramio n ami. Z d y żu rk i p rzy b ieg ły p ielęg n iark i. Za n imi g n ał o rd y n ato r. Nawet jeg o p rzy ciąg n ął h u k ro zb ijan y ch s p rzętó w. Lek arz p rzep ch ał s ię p o międ zy p raco wn icami, ro zg arn iając je ramio n ami, i p ierws zy wp ad ł d o s ali. — Co tu s ię d zieje?! — h u k n ął n iezn o s zący m s p rzeciwu d o k to rs k im to n em. Ćwiczo n y m latami w ro zk azy wan iu . W p o miatan iu . Sab in a zatrzy mała s ię w p ó ł ru ch u . J ak d zieck o p o d czas zab awy w „Raz, d wa, trzy , k ró l p atrzy , n a o czy !". — Sp o k ó j! — ro zk azał lek arz. J an u s z s ię wy p ro s to wał. — Pan i — zwró cił s ię d o Sab in y o rd y n ato r — s p iep rzać s tąd . Wy p is u ję p an ią d zis iaj. Sab in a n ie ś miała s ię s p rzeciwić. — Pan . Zab iera d zieck o . I żo n ę. Nie u miecie s ię zach o wać, wy n o ch a. Wy n o ch a z mo jeg o s zp itala! HANKA. Chrzciny
Ch rzcin y Bartk a o d b y ły s ię mies iąc p ó źn iej. Sab in a i J an u s z zd ecy d o wali, że tak trzeb a. Na o s ied lu ws zy s cy teg o o czek iwali. Ws zy s cy tak ro b ili. Bo tak wy p ad ało . Han k a an i s ię n ie cies zy ła, an i n ie s mu ciła. By ło jej ws zy s tk o jed n o . Uro czy s to ś ć w k o ś ciele trwała k ró tk o , z czeg o Han k a b y ła b ard zo zad o wo lo n a. Nie lu b iła p rzeraźliweg o ch ło d u n aw i lo d o weg o ś wiecen ia witraży . M in ty ch ws zy s tk ich ś więty ch i an io łó w. Wy g ląd ali, jak b y mieli s ię ro zp łak ać. M u zy k a ró wn ież p o zo s tawiała wiele d o ży czen ia. Głu ch awy k o ś cieln y ś p iewał co ś n ie d o ry tmu . Drażn iło u s zy . Gd y ty lk o p rzeb rzmiało o s tatn ie „amen ", d ziewczy n k a wy p ad ła z k o ś cio ła n a g o rące ś wiatło s ło n eczn e. Nie o g ląd ając s ię za s ieb ie, ru s zy ła s zy b k im k ro k iem d o d o mu . Za b ramą k o ś cio ła jes zcze p rzy s p ies zy ła. W k o ń cu zaczęła b iec. Na u ro czy s ty o b iad p o ceremo n ii w k o ś ciele zap ro s zo n o k ilk a cio tek i wu jó w. W s u mie mo że z d zies ięć o s ó b . Nic wielk ieg o . J ed n ak o d ty g o d n ia Sab in a h is tery zo wała. Dlateg o Han k a tak s ię s p ies zy ła. M u s iała zag rzać ro s ó ł i g u las z. Ulży ć matce. J ak o ś p o mó c. Zd ąży ła p o s p rawd zać n ak ry cia i n ało ży ć lep k i mak aro n d o talerzy , g d y p o jawili s ię d o ro ś li. Szli n ies p ies zn ie, jak b y jes zcze n ie o trząs n ęli s ię z p o d n io s łeg o n as tro ju . Ro zmawiali p ó łg ło s em. Bartek s p ał. Han k a p rzewio zła g o d o s wo jeg o — teraz „ich " — p o k o ju i zamk n ęła d rzwi. Niech ś p i jak n ajd łu żej i n ie p rzes zk ad za. On a ma ro b o tę. I jes t g ło d n a jak wilk . Po d n io s ły n as tró j zn ik n ął, g d y ty lk o g o ś cie p o jed li i wy p ili p ierws zą k o lejk ę. Zaczęły s ię g łu p awe żarty , k tó ry ch Han k a n ie ro zu miała, a k tó re ją d en erwo wały . Do ro ś li ś miali s ię rech o cząco . Ob u d zą Bartk a i b ęd zie k ło p o t! Sab in a p o lewała zg ro mad zo n y m o d s erca. Han k a d o s tawała d res zczy n a ten wid o k . Oleis ta wó d k a s ączy ła s ię p o wo li d o o b ś lin io n y ch k ielis zk ó w. Zn ik ała w łap czy wy ch u s tach . Po d o b k lejo n y mi s o s em z p ieczen i wąs ami. Za u s zmin k o wan y mi warg ami. Oh y d a. Han k a o b s erwo wała g o ś ci z p rzed p o k o ju . M ili, p rzy jaźn i wu jo wie zamien ili s ię w s p o co n e wiep rze w ro zch y lo n y ch d o p ęp k ó w k o s zu lach . Po d p ach ami k ręg i p o tu . Umalo wan e i wy czes an e cio tk i p rzed zierzg n ęły s ię w ro zo ch o co n e k o k o ty . Po g u b iły b u ty . Po ś ciąg ały żak iety . Śp iewały , k ażd a in n ą melo d ię. Po ś ró d n ich Sab in a, p o d n ieco n a, ro zp is zczan a n iczy m g u mo wa zab awk a. Sch n ące s ałatk i o ciek ały zjełczały m majo n ezem. Niewid o czn y n a ty m tle o jciec. Nie p o trafił ich o k iełzn ać. Dziewczy n k a wes tch n ęła i u ciek ła d o s wo jeg o p o k o ju . Bartek s p ał. Prawie n ie o d d y ch ał, jak to o n . Han k a u s iad ła n a p o d ło d ze i
p ró b o wała s ię czy mś zająć. Wrzas k i p ijan y ch g o ś ci raz p o raz p rzery wały jej zab awę. Nie mo g ła s ię n a n iczy m s k u p ić. W k o ń cu , p o k o lejn ej ek s p lo zji ś miech u ws tała i zak ry ła Bartk o wi u s zy zwin ięty m w ru lo n k o cem. Niech ś p i. Będ zie s p o k ó j. J ak n a zło ś ć, k ied y o s tro żn ie co fała s ię o d wó zk a, b rat s ię o b u d ził. Zan im d o b rze o two rzy ł o czy , zaczął d rzeć s ię jak n ad ziewan y n a p al d zik u s . J ak to o n . Na Sab in ę i cio tk i n ie b y ło co liczy ć. Han k a p o s tan o wiła zatk ać malu ch a s mo czk iem. „Ko rk iem" — jak to mó wiła matk a. Ten jak zwy k le g d zieś s ię zap o d ział. Pewn ie wy p ad ł w k o ś ciele. Alb o ch o lera wie g d zie. Ps iak rew. Ale! Na p ó łce, zaraz p o d s u fitem, leżał in n y s mo czek . Niero zp ak o wan y jes zcze. Po win ien Bartk a zad o wo lić. Han k a zu p ełn ie o n im zap o mn iała! Ws p ięła s ię n a p alce i p ró b o wała d o n ieg o d o s ięg n ąć. Bezs k u teczn ie. Za wy s o k o . Zd jęła zak u rzo n e s k arp etk i i zaczęła s ię ws p in ać p o p ó łk ach . Zu p ełn ie jak p o d rab in ie. Wy s tarczy ły d wa k ro k i. J ed n ą ręk ą złap ała n ajwy żs zą p ó łk ę, a d ru g ą s ięg n ęła p o p u d ełk o z „k o rk iem". J u ż p rawie miała je w d ło n i, g d y ta d ru g a, zd rad zieck a, s p o co n a lewa d ło ń , k tó ra miała trzy mać s ię mo cn o , ześ lizg n ęła s ię p o b iałej p o litu rze. Han k a p rzez ch wilę trzep o tała w zawies zen iu , a p o tem ru n ęła n a p o d ło g ę. Pro s to n a ro zrzu co n e n a n iej k an cias te k lo ck i. Po d czas k ró tk ieg o lo tu jak o ś o b ró ciła s ię n a b o k i u p ad ła n a g ło wę. Po czu ła, jak jed en z n ieb ies k ich k lo ck ó w wb ija s ię jej w s k ro ń . Ciep ło . Os zo ło mien ie. Z tru d em u s iad ła. Sięg n ęła d o b o ląceg o miejs ca. M o k ro . Czerwo n o . Aż p o s k lejało wło s y . Nied o b rze. Han k a led wo s ły s zała wrzas k Bartk a. Zatk ała d ziu rę w g ło wie p alcem. Po czek ała, aż zatrzy ma s ię wiru jący w jej g ło wie d iab els k i mły n . Zataczając s ię, p o s zła d o s alo n u . Pijan e p o s taci ro zmazy wały s ię jej p rzed o czami. Gd zie tata? — Tato ! Tato ! — zawo łała. J an u s z wy s k o czy ł z k u ch n i. — Dzieck o ! — k rzy k n ął, wid ząc Han k ę. Dziewczy n k a p rzes tras zy ła s ię. Przes tras zy ła s ię s trach u J an u s za. Ojciec zawró cił d o k u ch n i i p rzy b ieg ł ze ś cierk ą. Przy ło ży ł ją w miejs cu ro zcięcia. Nas iąk ała p o wo li. Gło wa zaws ze mo cn o k rwawi. To Han k a wied ziała. Sp o k o jn ie. Zaraz p rzes tan ie. Ch ciała p o cies zy ć J an u s za, ale jak o ś n ie mo g ła p rzy p o mn ieć s o b ie s en s o wn y ch s łó w. — Co z Bartk iem? — zap y tał J an u s z. — Czemu s ię d rze? — Nie wiem. Gło d n y — Han k a, ch o ciaż ch ciała, n ie mo g ła zd o b y ć s ię n a więcej. — Czek aj. — J an u s z zawró cił d o k u ch n i. Po ch wili wy s zed ł s tamtąd z b u telk ą mlek a d la n iemo wląt. Za d u żo g o b y ło n a
Bartk a, ale Han k a n ie k o men to wała. No c mło d a jes zcze, p rzy d a s ię n a p o tem. We d wó jk ę n ak armili d zieciak a. Bek n ął i zas n ął. I w ty m mo men cie p o jawiła s ię w p o k o ju d zieci Sab in a. — Co tu s ię, k u rwa, d zieje!? — zaczęła jak zwy k le. — J an u s z! Id ź d o g o ś ci! Nie wy p ad a tak zn ik ać! — M u s iałem p o mó c, Han k a u p ad ła… — Han k a! Han k a! Wieczn ie ty lk o „Han k a"! Alb o ten g n o jek ! — Sab in a wy rwała J an u s zo wi s y n a i cis n ęła g o d o wó zk a. Z Bartk a g wałto wn ie u s zło p o wietrze. Han k a k rzy k n ęła z o b u rzen ia. Co za małp a! Zab ije g o ! On jes t malu tk i! Sab in a ch ciała jes zcze Bartk o wi p o p rawić. J u ż g o wcześ n iej b iła, Han k a wid ziała ś lad y ! Zeb rała s ię w s o b ie i s tan ęła p o międ zy matk ą a wó zk iem. Ob ro n i b rata! J es t ju ż d u ża! Ojciec b y ł jed n ak s zy b s zy . — Przes tań ! — J an u s z złap ał Sab in ę za ramię i zaczął ciąg n ąć z p o wro tem d o s alo n u . Trzy mał ją mo cn o . Han k a wid ziała p o zo s tawio n e p rzez p alce o jca s in awe p ręg i. Do b rze jej tak ! — Przes tań ?! Przes tań ?! — Sab in a wes zła n a wy s o k ie C. — Nig d y n ie mo g ę s ię n iczy m p rzez was n acies zy ć! Nawet ch rzcin y mi s p ierd o licie! — załk ała. — Zaws ze tak s amo ! Ty , Han k a i Bartek n a d o k ład k ę! A g d zie miejs ce d la mn ie? Gd zie? — Zas mark an a Sab in a rzu ciła s ię d o wy jś cia. Ch wy ciła s tarą, wo js k o wą k u rtk ę J an u s za i wy p ad ła n a k o ry tarz. Na wp ó ł zjech ała, n a wp ó ł zb ieg ła p o ś lis k ich s ch o d ach . Ud erzy ła d ło ń mi o d rzwi k latk i. Wy p ad ła n a p o d wó rze jak wy s trzelo n a. Rzu ciła o k iem w lewo . W p rawo . Po g n ała d alej. Go ś cie rzu cili s ię w p o ś cig . Niek tó rzy w d o mo wy ch k ap ciach . In n i b o s o . J azg o tali n a s ch o d ach i p rzep y ch ając s ię, k łó cili. Po tem ws zy s tk o u cich ło . Han k a zo s tała w mies zk an iu s ama. Z Bartk iem. Któ ry n aty ch mias t zas n ął n a p o wró t, zad o wo lo n y z cis zy . Po d es zła d o o k n a. Przy p lacu zab aw zau waży ła matk ę. Sab in a b ieg ła co s ił w n o g ach . M ig ały b eżo we czó łen k a. Po wiewająca za matk ą k u rtk a p rzy p o min ała tren . Za u ciek ającą g n ali p o zo s tali. Co ś ch y b a wo łali, b o Sab in a o d czas u d o czas u s ię o g ląd ała. Po ru s zała u s tami. Od p o wiad ała. Alb o ś p iewała. Han ce p rzy p o mn iało s ię, jak k ied y ś o g ląd ała w telewizji zu p ełn ie wy cis zo n y p ro g ram. Ak to rzy łazili i k łap ali. Ciężk o s ię b y ło d o my ś lić, o co im ch o d zi. J ed n ak emo cje Sab in y b y ły d la Han k i czy teln e. Wy g ięte, jak b y p rzełaman e b rwi. Zas zn u ro wan e u s ta. Nap ełn io n y p o wietrzem n o s . M atk a b y ła wś ciek ła. O ty m, jak b ard zo , p rzek o n ał s ię wu j, k tó ry s ch wy cił Sab in ę za p rzed ramię.
Wy rwała s ię jed n y m ru ch em. Zd arła z s ieb ie k u rtk ę i zaczęła o k ład ać my ś liweg o . Han k a n iemalże s ły s zała ś wis t p rzecin ająceg o p o wietrze materiału . Dzwo n ien ie zamk a b ły s k awiczn eg o . Sab in a trafiła wu ja s u wak iem. Pro s to p o d o k o . Pęk ła cien k a s k ó ra. Wu j u k lęk n ął. Sp o międ zy d ło n i, k tó ry mi o s ło n ił twarz, ciek ła k rew. Sab in a rech o tała, u n o s ząc w g ó rę twarz. By ła jed n ak czu jn a. Zau waży ws zy zb liżający s ię p eleto n g o ś ci, u mk n ęła n a wierzb ę. I tam zas zy ła s ię wś ró d g ałęzi. An i my ś lała zejś ć. — Han eczk o , jak s ię czu jes z? — zap y tał J an u s z n ieś miało . Przez jak iś czas s terczał wraz z res ztą to warzy s twa p o d d rzewem i p ró b o wał p rzek o n ać Sab in ę, ab y zes zła. Sab in a cis k ała w s to jący ch o b łamy wan y mi g ałęziami. Han k a ś led ziła ro zwó j wy p ad k ó w z o k n a p ewn a, że n ie ma s zan s , ab y matk a wró ciła d o mies zk an ia, o ile s ama teg o n ie zech ce. W k o ń cu ws zy s cy g o ś cie zg o d n ie p o wró cili za s tó ł i ś więto wali d alej p ierws zy s ak ramen t Bartk a. Pewn ie u zn ali, że Sab in ę s k u s i w k o ń cu b rzęk k ielis zk ó w. On a b y ła jed n ak u p arta. J ak o s io ł. To Han k a też wied ziała. — Do b rze — o d p o wied ziała o jcu . — J u ż mi n ie leci k rew. — To ś wietn ie — u cies zy ł s ię J an u s z i zap atrzy ł s ię g d zieś w s u fit. Han ce wy d awało s ię p rzez mo men t, że b ęd zie p łak ał. Ale n ie. Po mru g ał p o ś p ies zn ie i u ś miech n ął s ię. — Han eczk o , mam p ro ś b ę — zaczął cich o . — Po s złab y ś p o mamę? Wies z, że o n a n a two je p ro ś b y reag u je. M o że to b ie u d a s ię ją p rzy p ro wad zić? — A co z Bartk iem? — Han k a n ie ty le in teres o wała s ię lo s em b rata, ile ch ciała s ię wy k ręcić s ian em. Nie miała o ch o ty n a p ertrak tacje p o d wierzb ą. I to n a o czach całeg o o s ied la. — Cio cia An ia s ię n im zajmie. — J an u s z u s p o k ajająco p o k lep ał có rk ę p o ramien iu . Han k a o d s u n ęła s ię. Nie. Nie wy k p i s ię g łu p im g es tem! To n ie wy s tarczy ! J ed n ak zamias t s tan o wczo tu p n ąć, u ciec p o d k o łd rę, wierzg ać i k ląć, Han k a s ię zg o d ziła. J ak zaws ze. Tak i b y ł zwy czaj. M atk a s zaleje. Ojciec n ie wie, co ro b ić. Han k a ro związu je k ło p o t. Tak i lo s . Tak a k arma. Po wlek ła s ię p o d wierzb ę o k rężn ą d ro g ą. Starała s ię u n ik ać d zieci z o s ied la, o mijać g rające w g u mę d ziewczy n k i i b ieg ający ch za p iłk ą k o leg ó w. On i s tarali s ię jej to u łatwiać. Wid zieli p o ś cig i u cieczk ę n a d rzewo . Patrzy li p rzed s ieb ie. Nie zaczep iali k o leżan k i. I tak miała p rzech lap an e. Han k a b y ła im wd zięczn a. Po wo li zmierzch ało . Gd y Han k a zad arła p o d d rzewem g ło wę, led wo mo g ła d o s trzec k o n tu ry wąs k ich liś ci n a tle n ieb a. M u s iała d o b rze wy tęży ć wzro k , ab y
zo b aczy ć matk ę. Sab in a ch y b a s p ała. J ej n o g i d y n d ały , jak b y b y ły ze s zmat, ale ręce ś cis k ały s mu k ły p ień . — M amo — wy s zep tała Han k a i Sab in a n aty ch mias t s ię o ck n ęła. — Co ? — zap y tała zas p an a. — Zejd ź. Go ś cie czek ają. Trzeb a g u las z p o d ać. — Ah a. Do b rze. Sch o d zę. Uważaj, żeb y m cię n ie k o p n ęła. Sab in a p o wo li o p u ś ciła s ię n a ziemię. Ko mp letn ie p ijan a. Wło s y p ełn e k o ry . Su k ien k a p o p lamio n a. Ale u ś miech ała s ię d zieln ie, mru g ając zalo tn ie. — Ch o d źmy , có reczk o ! — p o wied ziała n ieco za g ło ś n o i złap ała s ię ramien ia Han k i. Szły , jak to mó wiły o s ied lo we ło b u zy , „tro p iąc węża". Sin u s o id ą. Han k a czu ła n a p lecach s p o jrzen ia s p acero wiczó w, matek z wó zk ami, d zieciak ó w. Ale s zła. Tak a k arma. W d o mu Sab in a s iad ła za s to łem. Po lali jej. Ko lejk ę. J ed n ą. Dru g ą. Zaczęła p o d ś p iewy wać. Ch lap ała g u las zem. Han k a p rzen io s ła Bartk a n a s wo je łó żk o i razem z n im w k o ń cu zas n ęła. Po ch rzcin ach b y ło co raz g o rzej. Sab in a u zn ała ch y b a, że s k o ro Bó g wziął n a s ieb ie czu wan ie n ad d zieck iem, o n a n ie mu s i ro b ić n ic. Nie zwracała n a małeg o u wag i. Nawet n a n ieg o n ie p atrzy ła. Do ty k ała d zieck a ty lk o wted y , k ied y b y ła d o teg o zmu s zo n a. „Nie ma cię" zd awała s ię mó wić jej p o s tawa. „Zn ik aj". Han k a zas tan awiała s ię czas em, czy g d y b y d o b rze p o g rzeb ała w p amięci, d o s zu k ałab y s ię ws p o mn ień o s amo tn o ś ci. Ok ru tn ej s amo tn o ś ci małeg o d zieck a. O tęs k n o cie za p ies zczo tami. O p łaczu d o o ch ry p n ięcia. Te my ś li d o p ro wad zały ją d o łez. Dławiły . M iała n ad zieję, że d la n iej matk a b y ła in n a. Bied n y Bartek … M atk a zaś cały mi d n iami g n iła w n ieś wieżej p o ś cieli, w s y p ialn i ciemn ej jak k ry p ta. W to warzy s twie b u telk i. Czas em s zeles zcząc b lis trami relan iu m. Han k a mu s iała s ię zająć ws zy s tk im. Nieważn e, czy ch ciała. Czy n ie. Czy mo g ła. Czy n ie. Czy p o trafiła. Nieważn e. Ojciec n ib y czas em p o mag ał, n ib y p ró b o wał. J ak to o jciec. Po g rążo n y w fin an s o wy ch zmartwien iach , ro ztarg n io n y i zmęczo n y , czas em zas y p iał, k iwając Bartk a w wó zk u . J eg o ręce n ad al s ię p o ru s zały , a o n s p ał. Brał d o d atk o wą ro b o tę. Czas em p o n o cach liczy ł co ś i s tu k ał n a k alk u lato rze. Han k a n ie lu b iła teg o s tu k o tu . J ak o ś tak s ię p o p ro s tu zło ży ło , że cały ciężar o p iek i n ad n iemo wlęciem s p ad ł n a Han k ę. A p rzecież o n a wcale n ie p ro s iła o b rata! To b y ło tro ch ę tak jak z welo n k ą, k tó rą d o s tała n a u ro d zin y d wa lata temu . Wy łu p ias to o k a ry b k a wcale s ię Han ce n ie
p o d o b ała. Ale s k o ro zn alazła s ię w d o mu , trzeb a b y ło o n ią zad b ać. Db ała też o Bartk a, p o mimo że b rzy d ziła s ię ś mierd zący ch , zielo n k awy ch k u p ro zmazan y ch n a ch u d y ch p o ś lad k ach . Bru d n y ch p azn o k ci. Ch o ciaż n ie zn o s iła u fajd an ej zas ch n ięty m n a s k o ru p ę mlek iem b u zi. Tęp awy ch o czu , k tó re zd awały s ię jej n ie ro zp o zn awać. Przy o k azji d b ała też o Sab in ę. I o czy wiś cie tro s zczy ła s ię o o jca p rzeciążo n eg o p racą. Ws zy s tk o n a jej g ło wie! Zamias t iś ć z k o leżan k ami zb ierać n a d ziałk ach d zik i łu b in , wracała b ieg iem ze s zk o ły n iczy m zap raco wan a matk a p ęd ząca z p racy d o ro d zin y . Po d ro d ze s ię zas tan awiała. Czy zas tan ie Bartk a ży weg o ? Zd ro weg o ? Co z matk ą? Będ zie p ijan a? Będ zie tru ć? Czy zaś n ie zamro czo n a? Ob y zas n ęła! M o że trzeb a zad zwo n ić p o lek arza? M atk a g ad a o d rzeczy . M o że zwario wała? Czy g ad a p rzez s en ? Zaraz p o p o wro cie s zy k o wała jak ieś jed zen ie. Czemu n ie ma ch leb a? Pien iąd ze? Gd zie s ą p ien iąd ze? Nie ma za co k u p ić n awet p ó ł b u łk i! Sp rzątała p o łeb k ach . Czas em co ś wy p rała. Ile mo żn a ch o d zić w b ru d n ej p o d k o s zu lce? Ws ty d n a g imn as ty ce s ię p rzeb rać! Po tem martwiła s ię d alej. Gd zie jes t tato ? Czemu jes zcze n ie wraca? Czy au to b u s s ię s p ó źn ił? A mo że b y ł wy p ad ek ? M alu ch d arł s ię, maru d ził. Kied y o n zaś n ie!? Na lito ś ć b o s k ą! Przecież o n a ma p racę d o mo wą! Zmartwien ia, zmartwien ia, zmartwien ia. Han k a miała p o wo li d o s y ć. — J a ju ż n ie mo g ę! — zacy to wała Ag acie tek s t zas ły s zan y w jak imś s erialu . By ł jed en z ty ch rzad k ich d n i, k ied y J an u s z miał wo ln e i o g arn iał d o m, Sab in ę, d zieciak a i całą res ztę s p raw. — Ah a. — Ag ata żu ła g u mę i mó wiła n iewiele. Pach n iała b alo n o wo . — M atk a całe d n ie p rzes y p ia — ciąg n ęła Han k a. — M h m. — Nic n ie ro b i. Czas em s ię d rze. Bartk a o mija. W d o mu b ałag an . Co s ię d zieje? Ko mp letn ie jej o d wala! — Ah a. — Ag ata! Wy p lu j tę g u mę! — Han k a ziry to wała s ię b rak iem zaan g ażo wan ia p rzy jació łk i. — Przep ras zam — mru k n ęła k o leżan k a i wy p lu ła g u mę n a d ło ń . Ró żo wa p ap k a ro zmazała s ię p o międ zy p alcami, two rząc co ś n a k s ztałt b ło n y p ławn ej. Ag ata zaczęła ją s k u b ać. — No i co p o wies z? — Han k a o czek iwała jak iejś k o n k retn ej rad y .
— Hmm… M o jej matce też o d b iło p o n aro d zin ach b liźn iaczek . Płak ała p rzez d o b re p ó ł ro k u . Po tem jej p rzes zło . — Ale zajmo wała s ię mały mi! — Han k a n ad ąs ała s ię. Przy jació łk a n ajwy raźn iej p ró b o wała zb ag atelizo wać jej p ro b lem. — No zajmo wała s ię… Fak ty czn ie… — Ag ata p o s mu tn iała. — No więc? — M o że k o mu ś o ty m p o wied z? Wy ch o wawczy n i? Alb o h ig ien is tce? — Ej! W o g ó le s ię n ie s taras z! — Ob rażo n a Han k a zerwała s ię z h u ś tawk i i p o b ieg ła w k ieru n k u o g ró d k ó w d ziałk o wy ch . Z Ag atą p o g o d ziła s ię s zy b k o . Przy jació łk a zn alazła ją n a k o mp o s to wn ik u . Po częs to wała g u mą. Han k a u zn ała, że n ie warto marn o wać wy ch o d n eg o z d o mu n a k łó tn ie. M atk a p o k ilk u ty g o d n iach fak ty czn ie p o czu ła s ię lep iej. Ws tawała. M y ła s ię. Ub ierała. Zab ierała Bartk a n a s p acery . — No wid zis z! — p o d s u mo wała s p rawę Ag ata. Po b ieg ły d o p ap iern iczeg o p o n o we flamas try . SABINA. Miłość jest ślepa M ariu s z. Do s tawca. Zd an iem Sab in y s ło wo „d o s tawca" b y ło k o mp letn ie n ieo d p o wied n ie. M y lące. Su g eru jące p rzeciętn iak a z b rzu s zk iem i zamiło wan iem d o s tary ch h itó w Ich Tro je. Z M ariu s zem zes tawić mo g łab y „tan cerza", „fo to g rafa", „mu zy k a". By ć mo że M ariu s z zo s tałb y arty s tą, g d y b y n ie fak t, że w d o mu s ię n ie p rzelewało . Dlateg o w wiek u o s iemn as tu lat s iad ł za k ó łk iem b iałeg o merced es a — n iemieck ieg o zło mu , p o d g ry zio n eg o ciemn ą rd zą. Zajął s ię ro zwo żen iem warzy w n a s trag an y i d o s k lep ó w. Po czątk i b y ły tru d n e. Zimn e p o ran k i, ch y trzy h u rto wn icy , n ies o lid n i o d b io rcy , wieczn y b rak g o tó wk i. Naiwn o ś ć też, a jak że. J ed n ak p o p ięciu latach M ariu s z i jeg o merced es o p an o wali zach o d n i k ran iec Kato wic. W ty m „Ty s iąclecie". Ch ło p ak mó g ł s o b ie p o zwo lić n a n ajd ro żs ze d żin s y , s ty lo we ad id as y , a n a s zy i n o s ił g ru b y łań cu ch ze s reb ra. „Zło to to wio ch a", mawiał. Sab in a p o zn ała g o p o d czas s p aceru z Bartk iem. Zab rała d zieciak a n a p o wietrze, b o maru d ził i maru d ził. Wlo k ła s ię n o g a za n o g ą p o d ziu rawio n y m ch o d n ik iem i trzep ała wó zk iem. W k o ń cu g n o jek zaś n ie. Na razie jed n ak Bartek wy mach iwał ręk ami i n o g ami. O s p an iu n ie b y ło mo wy . Ko b ieta g ap iła s ię n a mijan e d mu ch awce. Czemu jes zcze n ie o d leciały ? J es t ju ż p o ło wa lip ca! — Niech g o p an i d a p o d s ło ń ce, to o czy zamk n ie i zaś n ie — u s ły s zała n ag le.
Po d erwała g ło wę, ch cąc o b rzu cić wtrącająceg o s ię mężczy zn ę s tek iem wy zwis k . Zamarła. Przed n ią s tał p rzy s to jn y , mło d y facet. Sab in a s p o d ziewała s ię raczej jed n eg o z d ziad k ó w włó czący ch s ię p o międ zy p rzy ch o d n ią a s p o ży wczy m i wy p atru jący ch o fiar, z k tó ry mi mo g lib y p o g awęd zić. Wy p ro s to wała s ię. Po p rawiła wło s y i n aty ch mias t zd ała s o b ie s p rawę z b ezn ad ziejn o ś ci teg o g es tu . — No , n iech g o p an i p o d s ło ń ce d a. — M ężczy zn a zło ży ł p rzy mo co wan ą d o wó zk a p aras o lk ę. Nie p y tając o zg o d ę, d elik atn ie o b ró cił wó zek . Natarczy we p ro mien ie o ś wietliły b lad ą twarz d zieck a. M alu ch zamk n ął o czy i zas ty g ł, zad o wo lo n y lu b o s zo ło mio n y . Niezn ajo my ws ad ził mu s mo czek d o b u zi. — Zaraz b ęd zie s p ał. — Facet zaczął telep ać wó zk iem n a b o k i. Po ch wili g łó wk a Bartk a zaczęła s ię b ezwład n ie b u jać. Smo czek wy p ad ł z u s t. Dzieck o zas n ęło . — No wid zi p an i — u cies zy ł s ię mężczy zn a. — M ariu s z jes tem! — Uk ło n ił s ię jak o ś tak s taro mo d n ie i wy ciąg n ął d o Sab in y ręk ę. Pierws zy . No wo mo d n y s av o ir v iv re. Sab in a s ię ty m n ie p rzejęła. Ch wy ciła o p alo n ą d ło ń . W mo men cie g d y jej p alce d o tk n ęły s tward n iały ch o p u s zk ó w M ariu s za, p o czu ła p o d n iecen ie. Zaczerwien iła s ię, ale ty lk o tro ch ę. — Co la p rzed s k lep em, s k o ro ju ż ś p i? — zap ro p o n o wał ch ło p ak . — Ch ętn ie — Sab in a p o p rawiła n erwo wo zs u wające s ię ramiączk o b iu s to n o s za. Wy g ląd ało s p o d k ró tk ieg o ręk awa b lu zk i. By ło n ied o p ran e i zs zarzałe. Zd ecy d o wan ie zn iech ęcające. Us ied li n a p arap ecie n is k ieg o p awilo n u „Warzy wa — o wo ce — s ło d y cze". M ariu s z o two rzy ł jej p u s zk ę, a p o tem s wo ją. Co la b y ła ciep ława. Bard zo s ło d k a. Sab in a p iła p o wo li. Nie ch ciała, ab y s ię jej p o tem o d b ijało . — Pap iero s k a? — zap y tał n o wo p o zn an y to warzy s z. — A ch ętn ie! — zg o d ziła s ię Sab in a. Zap alili. Dy m u n o s ił s ię i p rzelaty wał n ad wó zk iem Bartk a, ale Sab in a mimo to o d s u n ęła g o n ieco . Nie ch ciała, ab y M ariu s z s ąd ził, że jes t jak aś g łu p ia. Że d zieck o d y mem tru je! On s k in ął g ło wą z u zn an iem. Sab in ie u lży ło . Sied zieli i mó wili n iewiele. Os ied lo we g ad u ły o miatały ich wzro k iem i p ęd ziły k ry ć s ię p o k latk ach , n awijać, terk o tać. „Sab in a zn o wu s ię z k imś p ro wad za!". „Sab in a s p ik n ęła s ię z ty m o d warzy w". Sab in a miała to g d zieś . Po p ierws zy m s p o tk an iu zaczęła czato wać n a M ariu s za p o d warzy wn iak iem. Wy ch o d ziła z Bartk iem n a s p acer i k ręciła s ię w o k o licy s k lep u . Efek ty n ie k azały n a
s ieb ie d łu g o czek ać. Sab in a g ratu lo wała s o b ie s p ry tu . — O, zn o wu s ię s p o ty k amy ! — u s ły s zała k ilk a d n i p ó źn iej. Po d s k o czy ła n a d o wó d , że jes t p o d warzy wn iak iem zu p ełn ie p rzy p ad k iem. — Ch y b a n am to p is an e! — zaś miał s ię M ariu s z. — Dzień d o b ry ! — o d p o wied ziała lek k o i en erg iczn ie jak n as to latk a. Umiała k o k ieto wać! — Na s p acerk u jes tem, wie p an , p o wietrze to p o d s tawa d la zd ro wia d zieck a. — Po ch y liła s k ro mn ie g ło wę n iczy m ras o wa M atk a Po lk a. Wy g ięła w p rawo b io d ro , k u s icielk a. M ariu s z o b łap iał ją wzro k iem. Działało ! — Pan i p o czek a, ro zład u ję i s ię p rzejd ziemy — o b iecał i zn ik n ął we wn ętrzu d o s tawczak a. Po s zli n a s p acer. J ed en raz. Dru g i. Ko lejn y . Ws tąp ili n a k awę d o p o b lis k iej mo rd o wn i. „Kawiarn i" jak ją o k reś lił M ariu s z. W rzeczy wis to ś ci p ijaln i p iwa i tan iej wó d y . Lep s ze to n iż n ic. Sab in a n ie n arzek ała. Wy b rali s ię d o zg rzan eg o cen tru m Kato wic n a lo d y . Po tem n a s zy b k i o b iad w jak imś b arze. Zjed zo n y n a s to jąco p rzy lad zie o d rap an ej b u d y . — Z d zieck iem to d o k n ajp y s ię n ie d a — zarząd ził M ariu s z, a Sab in a s ię zg o d ziła. J ak M atk a Po lk a, to M atk a Po lk a. Zap iek an k a za cztery p ięćd zies iąt s mak o wała n ieźle. By ła z M ariu s zem. Do ty k ała g o mimo ch o d em. Niech b ęd zie. Ws zy s tk o d ziało s ię tak s zy b k o , że n ie miała czas u s ię zas tan o wić. Ok azało s ię, że mężczy zn a mies zk a całk iem b lis k o n iej. Do s ło wn ie d wie u lice d alej. J ak mo g ła g o wcześ n iej n ie zau waży ć? Do M ariu s za mo żn a b y ło iś ć alb o ciąg n ący m s ię wo k ó ł b lo k o wis k a d ziu rawy m d ep tak iem, alb o s k ró cić s o b ie d ro g ę i s k o rzy s tać z p rzejś ć u mies zczo n y ch n a p rzes trzał w d łu g ich b u d y n k ach . Sab in a wo lała tę d ru g ą d ro g ę. Nawet p o mimo teg o , że w p rzejś ciach ś mierd ziało mo czem i mo żn a tam b y ło s p o tk ać tak zwan y elemen t. I wiało . Przy s zed ł s ierp ień . M ariu s z zap ro s ił ją d o s ieb ie. Sab in a s zy k o wała s ię k ilk a g o d zin . Kres k a k ajalem n a p o wiece, tu s z, p erfu my . Go len ie n ó g . Wiad o mo , d o czeg o d o jd zie — trzeb a s ię o d s zy k o wać. Wy o b rażała s o b ie eleg an ck ą k awalerk ę, jed en p rzes tro n n y p o k ó j, min imu m meb li. Żad n y ch d y wan ó w w p ers k ie zawijas y . Ko tar, s to r, zas ło n ek z mas zy n o wo h afto wan eg o , tan ieg o tiu lu . Wid ziała w n im n o wo czes n y s p rzęt. Telewizo r, p o rząd n y i d u ży . Ko n ieczn ie to s ter. Sreb rn y i b ły s zczący . Wo d n e łó żk o . M ies zk an ie M ariu s za b y ło cias n e, ciemn e i n u d n e. Zawalo n e s p rzętami zeb ran y mi o d zn ajo my ch i ro d zin y . Wy s ied zian e ty s iącami p o ś lad k ó w fo tele. Sto ły z zag łęb ien iami o d k ilk u s et p ar ło k ci. I te ch o lern e zas ło n y o b arwie cien k iej zu p y
p o mid o ro wej. Ku rz. — Witam cię w mo ich p ro g ach ! — p o witał ją M ariu s z, g d y p rzy s zła d o n ieg o n a As tró w p ierws zy raz. — Zap ras zam! — s k ło n ił s ię n iczy m lo k aj. Nie ch ciała g o ro zczaro wać. Wes zła. Zo s tała. M ies zk an ie M ariu s za miało jed en p lu s . Po s iad ało s p o ry p rzed s io n ek , w k tó ry m id ealn ie mieś cił s ię wó zek Bartk a. Do p o k o ju i k u ch n i p ro wad ziły z n ieg o p ełn e d rzwi, b ez s zy b y . Sab in a zo s tawiała Bartk a w ty m p rzed p o k o ju . Zazwy czaj s p ał, a jak n ie s p ał, s ied ział cich o . Po d awała mu tro ch ę n eo s p as min y czy lu min alu . Tro s zeczk ę. Wch o d ziła d o p o k o ju . Staran n ie zamy k ała d rzwi. Witała s ię u ś miech em. Drżący m i n iep o trzeb n y m. Niezg rab n y m k iwn ięciem ręk i. Pad ała n a wieczn ie ro zło żo n ą k an ap ę, w s k o łtu n io n ą p o ś ciel. M ariu s z ju ż czek ał. Nag i i mło d y . Go to wy i ch ętn y . Tward y i n amiętn y . Sab in a d y s zała p o d n im g o d zin ami, marząc o ty m, ab y n ig d y teg o p o k o ju n ie o p u s zczać. Zap o min ając o zn ien awid zo n y ch zas ło n ach . Filtro wan e p rzez n ie ś wiatło b arwiło jej s k ó rę n a czerwo n o . By ła zak o ch an a. Os zalała. J ej o czy p ałały . J ej wło s y b ły s zczały . Piers i s terczały . Czu ła s ię n ies amo wicie. Czas em łap ała s p o jrzen ia J an u s za d o ciek ające, o co ch o d zi. Stary d u reń z p ewn o ś cią co ś p o d ejrzewa! Sab in a miała to g d zieś . Zaczęła wy my k ać s ię d o M ariu s za n awet wieczo rami. Po rzu cała n a mo men t ro d zin ę, wy mawiając s ię ś mieciami, k tó re s ame wy łażą z k o s za. Gn ała zas ik an y mi p rzejś ciami, k u rwu jąc n a men eli, i p ęd ziła n a As tró w. Rzu cała s ię n a M ariu s za w p ro g u , s zy b k i n u merek , n iemalże w d rzwiach i d o d o mu . Kied y p rzy b ieg ła p ewn eg o d n ia, n ie o two rzy ł. Wid ziała ś wiatło z d o łu . Czerwo n e jak zu p a p o mid o ro wa. Z p ewn o ś cią u n ieg o . Ale n ie o twierał. Po tem zn alazła n a wies zak u w p rzed p o k o ju M ariu s za s weter. Właś n ie wy ch o d ziła. Wk ład ała b u ty , wy p ro s to wała s ię i zo b aczy ła s weter. Dams k i. Ob cy . Nie jej. By ł n iewielk ich ro zmiaró w. No wo cześ n ie p o s trzęp io n y . Ró żo wy . — Co to jes t? — zap y tała lo d o waty m to n em. Wy ćwiczy ła g o n a J an u s zu . — Sweter — o d p o wied ział M ariu s z z p o k o ju . Sab in a wid ziała jeg o wy p ięte p o ś lad k i. Zak ład ał właś n ie majtk i. Pen is d y n d ał g ro tes k o wo międ zy u d ami. Nieeleg an ck o . — Czy j? — Sab in a o p arła s ię o framu g ę. M ariu s z rzu cił s p o d n ie n a k rzes ło i o d wró cił s ię d o n iej zd ecy d o wan y zak o ń czy ć ro zmo wę w s amej b ieliźn ie. Sab in ę to wk u rzy ło . Co za g n ó j!
— Niczy j. M o ja s p rawa. — Two jej d ziwk i? — Sab in a s ły s zała, jak zg rzy tają jej zęb y . — Po wied ziałem ci, że to n ie two ja s p rawa. — M o ja. J es teś ze mn ą. M am p rawo wied zieć. Od p o wiad aj. Czy j? M ariu s z p o wo li p o d s zed ł i u jął jej p o d b ró d ek . Zb liży ł s wo ją twarz d o twarzy Sab in y . Zu p ełn ie jak w filmie! Będ ą n amiętn e p rzep ro s in y ! Omd lewające s ło wa miło ś ci! Tak ! J eżeli o n to p o wie, o n a o d ejd zie d o n ieg o , zo s tawi J an u s zo wi mies zk an ie, d zieci, n iech s p iep rza, o d ejd zie d o M ariu s za, jak o ś to b ęd zie! Drżała n a cały m ciele. — Ko ch an ie, o d wal s ię! — wy s zep tał M ariu s z p ro s to w jej u s ta. — Nic ci d o teg o . Nie mas z n a mn ie wy łączn o ś ci. Ro b ię, co ch cę. Nic ci n ie o b iecy wałem. J ak ci s ię to n ie p o d o b a, d ro g a wo ln a. Nik t cię tu n ie trzy ma, p o za two ją cip k ą, k tó ra n ajwy raźn iej jes t n iewy ży ta. — Pch n ął Sab in ę n a d rzwi wejś cio we. — Wo n i n ie wk u rwiaj mn ie — wark n ął i o two rzy ł z ro zmach em d rzwi. — Wo n ! Dwa d n i p ó źn iej p rzep ro s ił. Przy s zed ł d o n iej d o mies zk an ia. Przy n ió s ł wó d k ę, k wiaty . Nawet d o s y ć ś wieże. Wy p ili. Po tem s ek s w s alo n ie. Ud an y . Po g o d zili s ię. HANKA. Niebieski balonik Han k a b y ła zad o wo lo n a. Nie mu s iała cały mi p o p o łu d n iami wo zić d zieciak a w tę i we w tę. Zn o s ić u b ran y ch w p lis o wan e s p ó d n iczk i k o leżan ek , liżący ch lo d y caly p s o i ś wierg o czący ch n iczy m s ik o rk i. Po d ch o d ziły czas em d o n iej, zerk ały n a b rata i ś miały s ię. I z Han k i, i z n ieg o . „No ch al" — tak mó wiły . Od ch o d ziły , k o ły s ząc falb an k ami. No g i miały p o g ry zio n e p rzez k o mary . Do b rze im tak ! Ty lk o Ag ata p o mag ała jej k u rs o wać z jed n eg o k o ń ca „Ty s iąclecia" n a d ru g i. Co za n u d a! Nag le p rzy s zła u p rag n io n a wo ln o ś ć. M atk a zajmo wała s ię Bartk iem. M atk a b y ła s p o k o jn iejs za. M atk a b y ła n awet miła! Nie, p rzes ad a. Nie b y ła u p ierd liwa. Nie p y tała n atarczy wie o s zk o ln e zad an ia ty lk o p o to , żeb y s p u ś cić có rce lan ie za k rzy we literk i czy n ieład n y ry s u n ek n a p ierws zej s tro n ie zes zy tu . Nie wy mierzała k o p n iak ó w za p o zo s tawien ie k u rzu n a s zafie. Właś ciwie Sab in a p rak ty czn ie ju ż n ie b iła. M o że, czas em, jak aś s zczy p awk a czy s ztu rch an iec. Lu k s u s . M n iej p iła. W tej b ło g o ś ci, b ez u p rzed zen ia, p rzy s zed ł k ru k . Dawn o Han k i n ie o d wied zał. Sąd ziła, że o d s zed ł n a d o b re. Ty mczas em, jak g d y b y n ig d y n ic, ws k o czy ł n a wezg ło wie łó żk a i zag ląd ał jej d o u s zu w p o s zu k iwan iu b ru d u . Zab rał ją n a p lażę. Pu s tą i wy p ran ą z k o lo ró w. Nie b y ło n a n iej p as ias ty ch p arawan ó w an i p aras o li w ry b k i. Han k a wid ziała tak ie n a p o cztó wce. Sama n ad mo rzem n ig d y n ie b y ła.
— Zo b acz. — Kru k mach n ął d zio b em w p rawo . — Zo b acz tam. Han k a p o p atrzy ła. W o d d ali d o s trzeg ła s p o re s tad o mew. Ptak i u n o s iły s ię n ad wo d ą. Od czas u d o czas u n iek tó re n u rk o wały , p o tem p rzy s iad ały n a p laży , ab y p o n o wn ie wzb ić s ię w p o wietrze p o ch wili o d p o czy n k u . Ciąg ły ru ch . — Co tam jes t? — zap y tała k ru k a i ru s zy ła p o wo li w k ieru n k u mewiej ch mary . — Zo b acz — zach ęcił k ru k . Han k a p rzy s p ies zy ła. Pias ek b y ł mo k ry i zb ity , s zła więc b ard zo s zy b k o . Ptak i b y ły co raz lep iej wid o czn e. M o żn a b y ło ro zp o zn ać ich łap k i, s k rzy d ła, g ło wy . Nie b y ły ju ż ty lk o fru wający mi p u n k tami. Po k ilk u k o lejn y ch k ro k ach Han k a zo b aczy ła, że mewy czy mś s ię b awią. Po ś ró d latającej czered y u n o s ił s ię b alo n . Człek o k s ztałtn y . O lu d zk iej b arwie. Gd y d ziewczy n k a jes zcze b ard ziej s ię zb liży ła, zau waży ła, że jes t to Bartek . Bezwład n y , cich y . M ewy p o d rzu cały g o w g ó rę. Ch wy tały d zio b ami za rączk i, za b rzu ch i cis k ały jed n y m, mo cn y m ru ch em g ło wy wy żej. Ho p ! Łep ek w ty ł! Bartek leci! Gd y ty lk o zb y t mo cn o o p ad ał, k tó ry ś z p tak ó w p ik o wał w jeg o k ieru n k u i p o n o wn ie p o d b ijał d zieck o d o g ó ry . M ewy ch y b a s ię ty m męczy ły . Bartek o p ad ał co raz częś ciej n ieb ezp ieczn ie b lis k o mo rs k iej to n i. Ta b u rzy ła s ię, g o to wała. Pas ma p ian y mo rs k iej p rzy p o min ały k u d łate węże s u n ące p o p o s zarzałej ś ció łce. Co raz więcej p tak ó w p rzy s iad ało n a p laży . Nie miały s ił walczy ć z b alo n o wy m Bartk iem. Kilk a p o zo s tały ch , k tó re jes zcze latały , s zarp ało s ię z ciężk im d zieck iem. Bartek d o tk n ął wo d y raz, p o tem d ru g i. Nag le s p o ś ró d fal wy s k o czy ł p o twó r. Pęd rak , o k o b iecej twarzy . By d lę ro zwarło u s ta. Wielk ie i u s zmin k o wan e n a czerwo n o . Aż lś n iły . Gęb a wy p ełn io n a b y ła d wo ma rzęd ami zęb ó w. Gd y Bartek zn o wu o p ad ł, s tras zy d ło u d erzy ło o g o n em, wy s k o czy ło wy s o k o p o n ad p o wierzch n ię i p o żarło d zieck o . M ewy u ciek ły . — J ak s ię n ie u mie latać, to s ię s p ad a — s k wito wał wy d arzen ie k ru k i s en s ię s k o ń czy ł.
SABINA. Pożegnanie z kochankiem — Co ty tak wy g ląd as z, jak z k rzy ża zd jęta? — zap y tał M ariu s z, wp u s zczając Sab in ę d o mies zk an ia. Od k ilk u ty g o d n i miał co raz więcej zas trzeżeń d o k o ch an k i. Sierp n io we g o rące b icie s erc min ęło b ezp o wro tn ie. Na s cen ę wk ro czy ł p ó źn y p aźd ziern ik : p elery n y , tarmo s zo n e wich u rą p aras o le i p o czu cie b ezn ad ziei. I ch o ciaż Sab in a zak ład ała p o d s tary p łas zcz lep s zą b ielizn ę, „z p iep rzy k iem", M ariu s z n ieo d mien n ie g ry mas ił jak p rzejed zo n y czek o lad ą p rzed s zk o lak . — No , mó w. Co jes t? — p o n ag lił, a o n a n ag le p o czu ła, że ma o ch o tę mu p rzy walić. — Źle s y p iam — u cięła i zaczęła ro zp in ać p łas zcz. Rzu ciła o k iem n a Bartk a. Leżał z p ó łp rzy mk n ięty mi p o wiek ami. Od d y ch ał z p rzerwami, p o d czas k tó ry ch zas ty g ał n ieru ch o mo n iczy m tru p . Ko b ieta wzd ry g n ęła s ię. A p o tem zd ecy d o wan y m k ro k iem wes zła d o p o k o ju i s taran n ie zamk n ęła za s o b ą d rzwi. — M ąż ci s p ać n ie d aje? — zak p ił M ariu s z i o d p alił p ap iero s a. — Nie, mam k o s zmary . — Zaraz n a to co ś p o rad zimy . — M ariu s z s p u ś cił s p o d n ie. J ak zwy k le g o to wy . Sab in a wes tch n ęła. Zaciąg n ęła zas ło n y . Nie d o k o ń ca. Zd jęła majtk i. W mies zk an iu b y ło zimn o . Nie ch ciała s ię ro zb ierać d o ro s o łu . Zamarzłab y ch y b a. Zres ztą M ariu s zo wi to wy s tarczy . Op arła d ło n ie o p arap et. Ch ło p ak p o d s zed ł d o n iej o d ty łu . Po czu ła jeg o lo d o wate d ło n ie. Szarp n ięcie za s p ó d n icę. Ch ło d n y p rzeciąg n a u d ach . M ariu s z ws zed ł w n ią b ez u p rzed zen ia. Os tatn io tak i miał zwy czaj. Wcześ n iej n ie b y ło o ty m mo wy . Teraz. Przed tem. Id ealn e p rzeciwień s twa. Sab in a p o ch y liła s ię mo cn iej, ab y u łatwić k o ch an k o wi zad an ie. Przez s zp arę w zas ło n ach o b s erwo wała mk n ący ch p rzez o s ied le lu d zi, u ciek ający ch p rzed s iek ący m d es zczem. Sk ąd ś p rzy fru n ęła p o targ an a rek lamó wk a, u n io s ła s ię w g ó rę, o p ad ła. Zn ik n ęła za k rzak iem. W o d d ali mig ały s amo ch o d y s u n ące w k ieru n k u cen tru m. Sab in a k o ły s ała s ię w tak t p o mp o wan ia. J ej wło s y n aelek try zo wały s ię, trąc o zas ło n y . M ariu s z ch arczał jak wis zący n a s u ce p ies . Czu ć b y ło zap ach p o tu , męczy ł s ię i męczy ł. Ab y p o s zło s zy b ciej, wb ił p alce w mięk k ie p o ś lad k i Sab in y . Po ciąg n ął ją d o s ieb ie. Zab o lało . Krzy k n ęła. Ten k rzy k wy raźn ie g o ro zju s zy ł. Po mp o wan ie p rzy s p ies zy ło . Sab in a telep ała s ię, jak b y s ied ziała n a wiru jącej p ręd k o p ralce. — Ku rwa! — ry k n ął w k o ń cu k o ch an ek , a k o b ieta p o czu ła try s k ającą w n ią lep k o ś ć. W k o ń cu .
Sab in a s ied ziała w p o czek aln i. Z Bartk iem. Z n u d ó w o b s erwo wała czek ające o b o k n iej o s o b y . Każd a z n ich u b ran a b y ła n iemalże zg rzeb n ie. Każd a p atrzy ła w p o d ło g ę. Oczek u jący czas em p o p rawiali s ię n a k rzes łach , o s tro żn ie, ab y n ie h ałas o wać. Od k as ły wali w ręk awy . „CISZA!" n ak azy wała tab liczk a p o wies zo n a n ad d rzwiami jed y n eg o w k o ry tarzu g ab in etu . Z p o mies zczen ia co jak iś czas wy ch o d zili p acjen ci. Niek tó rzy zad o wo len i rzu cali p ręd k ie „Do wid zen ia". Pęd zili z tu p o tem, zn ik ali za zak rętem. In n i s zli, p o włó cząc n o g ami, zd ru zg o tan i ty m, co wy d arzy ło s ię za zamk n ięty mi d rzwiami. W k o ń cu p rzy s zła n a n ią k o lej. — Sab in a Bo ro ws k a! — wrzas n ął k to ś s ch o wan y w g ab in ecie. Sab in a ws tała, p o p rawiła s p ó d n icę i wes zła. Za b iu rk iem s ied ział k ru k . Właś ciwie s tał, wczep io n y w o p arcie k rzes ła. Nak łu wan a jeg o p azu rami b iała farb a p o p ęk ała. Po d n ią wid ać b y ło b lad e d rewn o . Ptak p rzes u wał s ię z jed n eg o k o ń ca o p arcia n a d ru g i. „Co jes t?" p o my ś lała Sab in a i s tan ęła w p ro g u . — Nie s tawać, wch o d zić! — wrzas n ął k ru k . — Nie mam czas u n a jak ieś tam p o witan ia w p ro g u ! — Przep ras zam — wy s zep tała k o b ieta i wes zła. — Drzwi! Zamk n ąć! — Przep ras zam. — Sab in a zamk n ęła d rzwi. — Co s ię d zieje? — zap y tał p tak i p rzes k o czy ł n a wó zek Bartk a. — O, p o ważn a s p rawa jak wid zę. — Nie ro zu miem. — Ch o ry . Trzeb a leczy ć. Piln ie. Nazwis k o ? — Bo ro ws k i — o d p o wied ziała Sab in a. — Imię? — Bartło miej. — Wiek ? — Niecałe p ó ł ro k u . — Ob jawy ? Po za ty m, co wid zę s am? — Sama n ie wiem. Ap atia? Sen n o ś ć? — Kru k zerk n ął n a n ią z p o lito wan iem i jak b y ze ws trętem. Ch y b a zn o wu s ię wy g łu p iła. — Dzieck o wy jąć z wó zk a, ro zeb rać. Na k o zetk ę d ać — zarząd ził p tak i p rzefru n ął n a b iu rk o . Zaczął g rzeb ać w jak ich ś p ap ierach . Zb ad ał Bartk a d o k ład n ie. Po o g ląd ał, o b macał. Sab in a czek ała, ws trzy mu jąc o d d ech . Ptak p o k ręcił g ło wą, zerk ając n a
d zieck o raz lewy m, raz p rawy m o k iem. — Ub rać! Alb o n ie! — zmien ił zd an ie i zas ęp ił s ię. Sab in a wetk n ęła ś p io ch y i s weterek d o wó zk a, a n a n ich p o ło ży ła n ag ieg o Bartk a. Ch ło p iec miał o twarte o czy . Źren ice p ły wały n iczy m o k a w ro s o le. Ch o wały s ię w k ącik ach . Sp ał! Na p ewn o to ty lk o s en ! — Id ziemy d o zab ieg ó wk i! — zarząd ził p tak i ws k o czy ł za zn ajd u jącą s ię w ro g u zas ło n k ę. — No , s zy b ciej! — p o n ag lił i d zio b n ął k o b ietę w k o s tk ę. Sab in a p o s zła za n im. Za zielo n y m p rzep ierzen iem zn ajd o wał s ię jes zcze jed en p o k ó j. Niewielk i. Na ś ro d k u s tała p ełn a mętn ej, b iaławej wo d y wan n a. — Ro zb ieramy d zieck o . Ws ad zamy d o wan n y . M o czy my d wad zieś cia min u t. Nie wy ciąg amy . Po d żad n y m p o zo rem! — p o in s tru o wał ją k ru k i p rzy cu p n ął n a p arap ecie. Sab in a zro b iła, co ro zk azał. Zan u rzy ła ch ło p ca w wo d zie. Kąp iel b y ła b ard zo ciep ła. Niemalże g o rąca. J ak aś tak a k leis ta, o leis ta. To n ie b y ła wo d a, a jak aś zawies in a. Gd y ty lk o Bartek d o tk n ął cieczy n ó żk ami, s p o jrzał p rzy to mn ie n a matk ę. — M amo , n ie, p ro s zę! — p o wied ział p is k liwie. Sab in a p u ś ciła wątłe ciałk o . Z wrażen ia. Bartek p o s zed ł p o d wo d ę. — Wy ciąg aj g o , k rety n k o , zan im s ię u to p i! — zak rak ało p tas zy s k o , ło p o cąc s k rzy d łami. — Przep ras zam! — załk ała k o b ieta i zaczęła s zu k ać n iemo wlęcia w mętn ej k ąp ieli. Gd zie o n jes t? Gd zie? Zn alazła. Złap ała za ś lis k ie ramię. Wy ciąg n ęła. Ciało s y n a p o k ry wały jak ieś wy p ry s k i. Białe, p rzy p o min ające d u że p ry s zcze. Po d b ieg ały s u ro wicą. Bartek o d k as zln ął. A p o tem zaczął k rzy czeć. Po two rn ie, g ło ś n o k rzy czeć. — Co s ię d zieje? — zap y tała Sab in a. Trzęs ła s ię. Bała s ię, że zn o wu p u ś ci n iemo wlę. I ju ż g o n ie zn ajd zie w tej żu ro watej wo d zie. — Po czek aj, wy jd ą z n ieg o ro b ale. To o n e g o zatru wają — u s p o k o ił ją k ru k . — Ale o n k rzy czy , trzeb a g o wy jąć! — Nie wo ln o ! Nie wo ln o ! — ro zd arł s ię k ru k . — Czek aj, id io tk o ! Nie wo ln o ! — p o wtarzał jak p ap u g a, k iwając s ię w p rzó d i w ty ł, a d zieck o zan o s iło s ię wrzas k iem. Po ch wili wy p ry s k i wy b rzu s zy ły s ię i zaczęły k o lejn o p ęk ać. Ze ś ro d k a wy ch o d ziły p ęd rak i. Nie s p ad ały jed n ak d o wo d y , ale trzy mały s ię h aczy k o waty mi n o g ami s k ó ry . — Od ry waj je! — zak o men d ero wał k ru k .
Sab in a zaczęła o b ierać Bartk a z ro b actwa. Os k u b y wała g o jak p o k ry ty k u lk ami s weter. J ed n ak p ęd rak ó w wciąż p rzy b y wało . Gd y ty lk o o d erwała jed n eg o , ju ż za n im czek ał k o lejn y . No we i n o we. Sab in a p o ciła s ię n ad ciep łą k ąp ielą. Sp ies zy ła s ię jak mo g ła. Po t s p ły wał jej z czo ła. Sy n wrzes zczał. Zach ry p n ięty . — Nie, mamo , n ie, mamo , p ro s zę, zab ierz mn ie s tąd , mamo , n ie! Rwała ro b ale tak s zy b k o , jak p o trafiła. Ale Bartek wciąż k rzy czał! Ten k rzy k p rzes zk ad zał jej w p racy , s p o waln iał ru ch y . Zamk n ij s ię! Cich o ! Staram s ię! Ro b ale wy łaziły s etk ami. Sab in a s zlo ch ała z o b rzy d zen ia. M ęczarn ię p rzerwał n ies p o d ziewan ie k ru k . — Zaro b aczo n y n a amen , to n ic n ie d a — s twierd ził. — Wy jmu j g o ! Trzeb a n am czeg o ś lep s zeg o ! Wró ć ju tro . Ko lejn eg o d n ia zap ro wad ził Sab in ę d o n as tęp n eg o p o k o ju . Zn ajd o wało s ię w n im wy p o s ażo n e w p as y wy s o k ie k rzes ło i s tó ł. Na s to le s tał s ło ik z żó łty m p ły n em. Na wierzch u mik s tu ry p ły wał k o żu ch , p rzy p o min ający ten , k tó ry two rzy s ię w s ło jach z o g ó rk ami. W n aczy n iu tk wiła ły żk a. — Po s ad ź d zieck o i p rzy p n ij d o b rze. — Kru k ws k azał d zio b em k rzes ło . — A p o tem n ak arm ty m. — Tak s amo jak d n ia p o p rzed n ieg o Bartek zaczął p ro s ić o lito ś ć. Ale k ru k b y ł n ieu b łag an y . — M u s i zeżreć, to lek ! — u p arł s ię. Sab in a złap ała s y n a za p o liczk i. Ścis n ęła jak s zczen iak a, k tó remu trzeb a wy jąć z p y s k a k łąb trawy . Dzieck o o twarło u s ta. M atk a wcis n ęła mu p ierws zą ły żk ę p ły n u . Ch ło p iec zach ły s n ął s ię. Zamach ał rączk ami i wierzg n ął. — Do b rze, d o b rze — u cies zy ł s ię k ru k . — Zaraz s ię zaczn ie! Nag le z u s t Bartk a zaczęły wy p ełzać p ęd rak i. Te s ame, k tó re Sab in a wid ziała d zień wcześ n iej, b iałe i tłu s te. Oh y d a! — Wy g arn iaj je ły żk ą i k arm d alej! Trzeb a wy tru ć ś wiń s two ! — ro zk azał k ru k . Sab in a ro b iła ws zy s tk o , co k azał. Ale to n ic n ie d ało . Ro b ak i mn o ży ły s ię jak o p ętan e. Te, k tó re wy lazły z u s t, wracały z p o wro tem n o s em. Alb o s p ad ały n a k o lan a d zieck a, b y wg ry źć s ię w ciało i wp ełzn ąć d o ś ro d k a p rzez s k ó rę. Bartek d ławił s ię i k rztu s ił. Sab in a p ak o wała w n ieg o lek . Kru k s k ak ał i k rak ał p o d n ieco n y . W k o ń cu w s ło ju p o jawiło s ię d n o . Ro b ak i p o k ry wały całą p o d ło g ę. Bartek zwis ał n iep rzy to mn y n a p as ach . Kru k u s iad ł mu n a g ło wie. Zajrzał w mętn e o czy d zieck a. — Do d u p y — o ś wiad czy ł. — Do d u p y . On e s ą w jeg o mó zg u . Wró ć ju tro . Sab in a zab rała Bartk a n a zab ieg i jes zcze cztery razy . Tak b y ło trzeb a. Dla zd ro wia.
Leczen ie p rąd em. Leczen ie o g n iem. Przep u s zczan ie p rzez wy ży maczk ę rąk i n ó g , ab y zg n ieś ć ro b actwo . Ws zy s tk o n a n ic. Pęd rak i n ie ch ciały o p u ś cić ciała ch ło p ca. Sió d meg o d n ia p rzy s zła d o k ru k a wcześ n ie ran o . J ak zwy k le ro zeb rała Bartk a i p o ło ży ła g o n a k o zetce. Ptak led wie rzu cił n a n ieg o o k iem. Sied ział n a o p arciu , n as tro s zo n y jak zmo k ła k u ra. J eg o czarn e o czy b y ły mętn e. Sab in ie wy d ał s ię jak iś s mu tn y . — I co , d o k to rze? — zap y tała. — Nic… — Nic? — Pacjen t jes t b ezn ad ziejn y . M o g lib y ś my zary zy k o wać, ale ch y b a n ie p rzetrwa k o lejn ej k u racji. Nie warto g o k ato wać. Szan s e p o wo d zen ia? M o że d zies ięć p ro cen t. Nie. To n ie ma s en s u . — Ale… — Do ś ć! — Kru k p rzes k o czy ł n a b iu rk o i u d erzy ł k ilk a razy d zio b em w b lat. Po leciały d ro b n e d rzazg i. Ro zciąg n ął s k rzy d ła. Ro zło ży ły s ię z trzas k iem, jak wach larze. Po p atrzy ł n a Sab in ę jed n y m o k iem i zaczął d ek lamo wać. Narodziny, znój i chrzciny Radość durna jest rodziny Życie kruche niczym lód Więc daremny jest nasz trud Gdy pisana szybka śmierć Nic nie ugrasz, nie łudź się Gdy okrutna męka czeka Lepsza śmierć jest dla człowieka Lepsze to, niż szargać nerwy Kiedy wynik gry niepewny Byle śmierć niedługa była By dzieciny nie męczyła Żeby oczy zgasły prędko Żeby serce nagle pękło Sk o ń czy ws zy recy tację k ru k ws k o czy ł Sab in ie n a ramię, o tarł s ię o n ią, jak b y w g eś cie p o cies zen ia, i zn ik n ął.
JANUSZ. Czasem jestem ojcem J an u s z p o ch y lił s ię i zajrzał d o s k rzy n k i p o czto wej. Ich p rzeg ró d k a u mies zczo n a b y ła n a s amy m d o le. Co ś s trzy k n ęło mu w k rzy żu , p ewn ie o d teg o ciąg łeg o s ied zen ia n ad p ap ierami b o lały g o k o rzo n k i. M ężczy zn a p rzy ło ży ł d ło ń d o p lecó w i p rzek ręcił g ło wę. Przez małe d ziu rk i wid ać b y ło , że w ś ro d k u jes t jak ieś p is mo . Wy waży ł d rzwiczk i za p o mo cą b relo czk a. Zamek w s k rzy n ce o d d awn a b y ł p o p s u ty . Po czta n ie s p ies zy ła s ię z jej wy mian ą. Ws zęd zie b y lejactwo . Sięg n ął d o ś ro d k a i wy jął k artk ę z p rzy ch o d n i. „Wezwan ie p o wtó rn e" o d czy tał. Do ty czy ło Bartk a. Sab in a n ie zg ło s iła s ię d o s zczep ien ia. An i trzy mies iące temu , an i mies iąc temu . Teraz p rzy ch o d n ia g ro ziła p o licją. Karami. Ch o lern a id io tk a, zn o wu co ś o lała! Zap o min ając o k o rzo n k ach , J an u s z wb ieg ł n a p ierws ze p iętro , d y s ząc ze zło ś ci. Wp ad ł d o mies zk an ia i n aty ch mias t, n ie zd ejmu jąc b u tó w, p o g n ał d o k u ch n i. Sab in a s ied ziała jak zwy k le p rzy o k n ie. Z n ieo d łączn y m p ap iero s em. Han k i n ie b y ło , Bartek s p ał. A o n a, jak to o n a, o d p o czy wała n ie wiad o mo o d czeg o ! — Co to jes t? — zap y tał J an u s z, rzu cając wezwan ie n a s tó ł. Przefru n ęło i s p ad ło n a p o d ło g ę. Sch y lił s ię — zn o wu s trzy k n ięcie w p lecach — p o d n ió s ł p ap ierek i p rzy cis n ął g o d ło n ią d o b latu . — Nie wiem — fu k n ęła k o b ieta. — To czy taj. — No d o b rze, n ie mu s zę czy tać. To z p rzy ch o d n i. O s zczep ien iu . — Sk ąd wies z? — Wid ziałam to ran o . Wrzu ciłam z p o wro tem d o s k rzy n k i. — Co ? — J an u s z u s iad ł ciężk o n a s to łk u . Nie miał s iły d o żo n y . Po p ro s tu n ie miał d o n iej s ił! — Wrzu ciłam z p o wro tem! M o że p o my ś lą, że n ie d o tarło alb o że czy n as n ie ma w d o mu . — Sab in a! To n ie jes t meto d a! — ry k n ął J an u s z. Tak g ło ś n o , że o b u d ził Bartk a. Dzieck o zaczęło p łak ać. W ty m s amy m mo men cie d o mies zk an ia wes zła Han k a. — No , wid zis z? Wid zis z? Przez cieb ie p łacze! — ziry to wała s ię Sab in a. — Han k a, id ź co ś zró b z b ratem! — ro zk azała. Han k a rzu ciła to rn is ter w p rzed p o k o ju i p o s zła d o Bartk a. J an u s z p atrzy ł za n ią zas mu co n y . — Han k a n ie jes t o d zajmo wan ia s ię mały m — s twierd ził s p o k o jn ie, czu jąc, że p rzeły k p ali g o jak p o zjed zen iu o s trej p ap ry k i. Im b ard ziej s tarał s ię zach o wać zimn ą k rew, p o d ejś ć k o n s tru k ty wn ie, ro zmawiać b ez wrzas k ó w, ty m mo cn iej p aliło
g o w g ard le. „Sp o k o jn ie, s p o k o jn ie" p o wtarzał s o b ie. — J a n ie d aję rad y , s ama ze ws zy s tk im, n ie d aję rad y ! — o d p aro wała Sab in a. — A co ty mas z d o ro b o ty ? Po za d o mem, d ziećmi? — zap y tał J an u s z. Nie ch ciał jej p ro wo k o wać, ty lk o p o p ro s tu s ię d o wied zieć. Czemu o n a tak a jes t? Wy s zło in aczej. Sab in a zerwała s ię z k rzes ła i u d erzy ła w marty ro lo g iczn y to n . — Ws zy s tk o ! Ws zy s tk o jes t n a mo jej g ło wie! W n iczy m mi n ie p o mag as z! — k rzy czała i k rąży ła p o k u ch n i n iczy m o b łąk an a mu ch a. — Ty ty lk o s ię awan tu ro wać u mies z! Ale żeb y p o mó c? Nie, n ie! Du p n y p an ! — Sab in a, p rzes tań ! Pracu ję n a d wa etaty , b io rę ro b o tę d o d o mu . Staram s ię! — J an u s z s ię ro zzło ś cił. Do ś ć! Ty ra n a tę s u k ę, a o n a? Pali, p ije i ma ws zy s tk o g d zieś ! Nie mó g ł jed n ak k o n ty n u o wać wy wo d u , p o n ieważ d o k u ch n i wes zła Han k a. Z Bartk iem n a ręk u . — M u s zę zro b ić mlek o , o n jes t g ło d n y — wy s zep tała. J an u s z zau waży ł o d razu , jak b ard zo d ziewczy n k a b o i s ię matk i. Bied n e d zieck o ! Po d n ió s ł s ię, ab y p o mó c có rce. Nie zd ąży ł jed n ak s ięg n ąć p o p aczk ę z mlek iem w p ro s zk u . — Wo n ! — k rzy k n ęła Sab in a g ło s em tak s tras zn y m, że J an u s z aż p o d s k o czy ł. Zerwała ze s to p y k lap ek i z całej s iły u d erzy ła Han k ę w g ło wę. Dziewczy n k a aż p rzy mk n ęła o czy . M atk a p o n o wn ie u n io s ła d ło ń , zamierzając s ię n a Bartk a. — Zo s taw! — J an u s z p ch n ął fu riatk ę z całej s iły . Sab in a p o leciała w ty ł, aż d o p rzed p o k o ju . Ud erzy ła w s zafę. Zag rzech o tały p o litu ro wan e d rzwi, w ś ro d k u zad zwo n iły wies zak i. J an u s z p o czu ł d ziwn ą rad o ś ć. — Zo s taw! — p o wtó rzy ł, wy ciąg ając p alec w s tro n ę żo n y . — An i mi s ię waż! Przez ch wilę o b awiał s ię, że Sab in a zaatak u je p o n o wn ie. J ed n ak żo n a u p u ś ciła k lap ek . Od g arn ęła wło s y z czo ła. Us iad ła n a p o d ło d ze i zaczęła p łak ać. J an u s za mało to o b es zło . „Do b rze ci tak !" p o my ś lał i wró cił d o d zieci. Ob ejrzał g ło wę Han k i. Nak armił małeg o . Do p iero wted y p o d s zed ł d o Sab in y . — J u tro p ó jd zies z d o p rzy ch o d n i alb o ci tak wp ierd o lę, że p o żału jes z! — o b iecał, w p ełn i ś wiad o my , że s wo ją g ro źb ę s p ełn i. Za d zieci! Za s ieb ie! Nap rawd ę miał Sab in y s erd eczn ie d o s y ć. SABINA. Ostatnia droga Sab in a b y ła p ięk n ą k o b ietą. Cu d o wn ą d ziewczy n ą o wło s ach n iczy m k o ń s k a g rzy wa, p o ś lad k ach jak k o ń s k i zad , b u jn ą i g o rąco k rwis tą n aro wis tą k laczą. Lu b iła tak o s o b ie my ś leć, ro zczes u jąc g o d zin ami lo k i i p o s y łając ro d zico m zd awk o we
u ś miech y . Uwielb iała zach wy t, z jak im p atrzy li n a n ią, g d y tak s ied ziała i s ię czes ała. Du mn i z jej u ro d y . Sab in a d o s tawała to , co ch ciała. — M am ws zy s tk o ! — p o wtarzała d u mn ie, jak b y to jej zas łu g ą b y ły ws zy s tk ie te zb y tk o wn e p rzed mio ty , k tó re zn o s ili jej w h o łd zie ro d zice. Ojciec b y ł g ó rn ik iem. Zarab iał k ro cie. J eg o b racia p raco wali w Niemczech . Ró wn ież zarab iali k ro cie. Sab in a k o rzy s tała. Su k ien k i, k red k i, czek o lad a. Lalk i, g u mk i d o wło s ó w, zes zy ty . Lek ars twa, witamin y , p o marań cze. Szn u ró wk i d o b u tó w, k ap elu s ik i. Ws zy s tk o p rzy ch o d ziło w p aczk ach zza g ran icy . Nik t, k o g o zn ała, n ie miał ty le, co o n a. — To ju ż p rzes ad a! — mawiała czas em matk a Sab in y , d u mn a Ślązaczk a, p an i d o mu o n iewy czerp an y ch zas o b ach en erg ii. Ale o jciec Sab in y s ię z teg o ś miał. A matk a o b rażała s ię, zag an iała có rk ę d o ro b o ty , ab y za k ilk a d n i zap o mn ieć i d ać jej s p o k ó j n a wid o k s mu tn y ch o czu i p o k an cero wan y ch o d s zo ro wan ia p o d łó g d ło n i. Z czas em Sab in ie p rzes tały wy s tarczać k o lo ro we żu rn ale, p lu s zak i i s ied zen ie n a s o fie w to warzy s twie lu s terk a. Zap rag n ęła u wielb ien ia tłu mó w. Os ied le o k azało s ię wo d ami zb y t p ły tk imi jak n a jej u ro d ę. Wy p ły n ęła więc w mias to . Kato wice wch ło n ęły ją z rad o ś cią. Sab in a s zalała n a d y s k o tek ach , p ry watk ach i o g n is k ach . Strzelała o czami n a b o k i, wab iła. Cało wała s ię p o k rzak ach . Piła czerwo n e win o i p aliła. W k o ń cu ro d zice n ie wy trzy mali. Do s zło d o awan tu ry , p o tem d o k o lejn ej. Ojciec u ży ł p as a. Raz, d ru g i. Na n ic. — Smak o wało , jes zcze ch ciało ! — k o men to wała Sab in a k o lejn e razy , a o jcu o p ad ały ręce. Po tem n as tąp iło p rzep ras zan ie, k ajan ie s ię. Pro ś b y . — Sab in k o , zo s tań w d o mu , p ro s zę! — b łag ała matk a. — Có reczk o , n ie wy ch o d ź! — p ro s ił o jciec ze łzami w o czach . Na n ic. Ws zy s tk o n a n ic. Sab in a b y ła s traco n a. Gd y miała s zes n aś cie lat, n ie wró ciła p o jed n ej z imp rez d o d o mu . Zn ik n ęła. Ro d zice s zaleli. Bieg ali o d o k n a d o o k n a, g d y n ag le ro zleg ł s ię d zwo n ek d o d rzwi. Po cwało wali, p rzep y ch ając s ię w k o ry tarzu . — Sab in k a! — o two rzy li z wo łan iem. Za d rzwiami s tał mężczy zn a. M n iej więcej w ich wiek u . — Pań s two Neiman ? — zap y tał. — Tak — matk a Sab in y wb iła p alce w ś cian ę. Zo s tały ś lad y n a tap ecie. „Co z Sab in ą? Co z Sab in ą?" k o łatało jej w g ło wie. — J an Pan ek — p rzed s tawił s ię g o ś ć. — M o g ę wejś ć?
Ws zed ł. Herb ata. Szy b k o . Cias tk o . Ro d zice s ied li p rzy s to le w s alo n ie. — O co ch o d zi? — zap y tali. — Ch o d zi mi o Sab in ę, jak p ewn ie s ię p ań s two d o my ś lają — zaczął mężczy zn a. M atk a Sab in y zemd lała. Sab in a p o s zła w tan g o . Up iła s ię d o n iep rzy to mn o ś ci i jak imś cu d em d o tarła d alek o za Kato wice, d o jak iejś zap ad łej mieś cin y . Nik t n ie wied ział, co tam ro b iła. On a s ama też. J an Pan ek zn alazł ją w ro wie. Us ły s zał jak ieś jęk i, g d y wracał z wieczo rn eg o s p aceru z p s em. Gd zieś o k o ło p ó łn o cy . Zazwy czaj p ó źn o k ład ł s ię s p ać. Sab in a leżała wś ró d ło p ian ó w. Su k ien k ę miała p o d win iętą aż n a p lecy . By ła b ez majtek . M ężczy zn a zap ro wad ził ją d o s ieb ie. Razem z żo n ą jak o ś d ziewu ch ę o b my li i p o ło ży li s p ać. Nie wied zieli, k im jes t. Zamk n ęli n a k lu cz w p o k o ik u n a g ó rce. A n u ż zło d ziejk a? Zan im ją zamk n ęli, zab rali jej d o wó d . Stąd J an Pan ek miał ad res . Przy jech ał. — Sami mamy d zieci w ty m wiek u . To jak ro d zic ro d zico wi p o mó c ch ciałem… — zak o ń czy ł s wo ją relację. Ojciec Sab in y zb lad ł. — J ed ziemy — o ś wiad czy ł i p o g n ał d o malu ch a. Go ś ć led wo za n im n ad ążał. Sk o ń czy ło s ię lan iem. Po rząd n y m. Kab lem o d żelazk a. Sab in a miała p ręg i n a cały m ciele. Ojciec p o wy ry wał jej wło s y . Po d arł n a n iej u b ran ie. M atk a s tała i n ie in terwen io wała. Tak b y ło trzeb a. Po tem Sab in a b y ła s p ry tn iejs za. Zwiała d alek o , n a d łu żej. Zak o ch an a n iep rzy to mn ie. Facet jed n ak zn u d ził s ię p o k ilk u mies iącach . Od s tawił ją d o ro d zicó w, a s am p o jech ał n a Zach ó d . Po tem b y ł k o lejn y „n arzeczo n y ". I jes zcze jed en , i n as tęp n y . Od ch o d zili. Dlaczeg o ? Sab in a n ie miała p o jęcia. Czy żało wała? Tęs k n iła? Płak ała? Zaws ze. W k o ń cu trafił s ię J an u s z. Stars zy o d n iej, s tateczn y , n a s tan o wis k u . M o że n ie jak iś k rezu s , ale z p ers p ek ty wami. Siero ta. Ro d zice zmarli, g d y miał d wan aś cie lat. Du s za czło wiek ! Sab in ie b y ł raczej o b o jętn y , p o p ro s tu g o p o lu b iła, b o tak s taro mo d n ie ją ad o ro wał. M iał b y ć o d s k o czn ią p o międ zy k o lejn y mi ro man s ami. Ro d zice p ręd k o zo rg an izo wali ś lu b . Pewn ie J an u s z n ie b y łb y tak i ch ętn y d o żen iaczk i, g d y b y n ie ich n acis k . Sab in a zaws ze p o d ejrzewała, że wid ząc n iezłeg o k an d y d ata, matk a jak o ś g o d o cis n ęła. Ojciec p ewn ie o ch o czo d o p o mó g ł. Ch cieli s ię jej p o zb y ć, zd jąć z ramio n ciężar o p iek i. „Od d am có rk ę w d o b re ręce". Sab in a n ie miała im teg o za złe. Ro zu miała. M ło d zi zo s tali mężem i żo n ą w u rzęd zie. Po tem s k ro mn a u ro czy s to ś ć w
mies zk an iu . Zamies zk ali razem z ro d zicami. Sab in a liczy ła, że jak o ś s ię u ło ży . By ło cias n o , ale miło . J an u s z n u d n y , ale s o lid n y . Naro d zin y Han k i. Nic s p ecjaln eg o . Częs to s ię Sab in ie ś n ili. Tak i d y żu rn y , wy cis k ający łzy z o czu s en . O mamie id ącej w jej s tro n ę p o p o lu rzep ak u . Nig d y n ie b y ły tam razem, ale Sab in a wied ziała, że s en n ie k łamie. M ama d o k ład n ie tak b y s tąp ała! Na mied zy s tał o jciec o b ju czo n y p aczk ami. — Pro s zę, k o ch an ie, to ws zy s tk o d la cieb ie — u ś miech ał s ię d o Sab in y . Ten s en … Przy ś n ił s ię tak że tej n o cy , k ied y p o ło ży ła s ię wk u rzo n a n a J an u s za za tę ch ry ję ze s zczep ien iem. Ob u d ziła s ię w mo men cie, g d y ro zry wała k o lo ro wy p ap ier. Szeleś cił o b iecu jąco , s k rzy ł s ię. Nag le zn ik n ął. Ob o k ch rap ał J an u s z. Ko b ieta wes tch n ęła i s p o jrzała n a zeg ar. Pierws za d wan aś cie. Do ran a ju ż n ie zaś n ie. Ws tała i p o s zła d o k u ch n i. Us iad ła z wes tch n ien iem. Po ciemk u , wy s tarczy jarzen ie s ię żaru n a k o ń cu p ap iero s a. Sięg n ęła p o res ztk ę h erb aty . Na wó d k ę jak o ś n ie miała o ch o ty . Ro d zice Sab in y n ie ży li — zg in ęli w wy p ad k u n ied łu g o p rzed n aro d zin ami Han k i. Gd y b y n ie to , p ewn ie ws zy s tk o p o to czy ło b y s ię in aczej. Sab in a miałab y d o k o g o iś ć. M iałab y z k im p o g ad ać. M ama p rzy p o mn iałab y jej, jak lep ić k lu s k i ś ląs k ie. J ak n as tawić zak was n a b ars zcz. Po mo g łab y p rzy d zieciach , Sab in a miałab y czas d la s ieb ie. Tato p ewn ie n ie s k ąp iłb y g ro s za n a fry zjera czy k o s mety k i. An i n a wn u k i. By ł s ro g i, ale zaws ze mo g ła n a n ieg o liczy ć. M o że d o ło ży łb y s ię d o u ży wan eg o au ta? Sab in a mo g łab y ws zy s tk o n ap rawić alb o p o p ro s tu zacząć o d n o wa. Ws zy s tk o p o to czy ło s ię n ie tak . Nas tęp n eg o d n ia Sab in a p o s tan o wiła p ó jś ć d o ch o lern ej p rzy ch o d n i. Zaraz z ran a. Dla ś więteg o s p o k o ju . Nie ch o d ziło o to , że b ała s ię J an u s za. Po p ro s tu ch ciała, żeb y s ię o d czep ił. Zajął s ię s o b ą. Od walił s ię. Nie ro b ił s cen ! — Ub ieraj s ię. Zap ro wad zę cię d o s zk o ły , a p o tem p ó jd ę z Bartk iem d o lek arza — rzu ciła Han ce i zajęła s ię p ak o wan iem małeg o w k o mb in ezo n . By ł lis to p ad . Zimn y , czas em n iemal mro źn y . Ch ciał n ie ch ciał, trzeb a d zieciak a tro ch ę u b rać. Sab in a zn io s ła wó zek n a d ó ł i p ch n ęła lo d o wate d rzwi k latk i. M iała wrażen ie, że g d y b y d o tk n ęła ich metalo wej p o wierzch n i języ k iem, ten p rzy marzłb y d o n iej n a amen . Na zewn ątrz czu ć b y ło zimę. Od d ech p aro wał. Pewn ie n ied łu g o s p ad n ie ś n ieg . Han k a d o łączy ła d o matk i. Zało ży ła k u rtk ę, k tó rej Sab in a n ie p amiętała. Pewn ie k u p ił ją J an u s z. On a n ie miała d o teg o g ło wy . Ru s zy ły w milczen iu p rzez o s ied le. Sab in a n ie miała p o jęcia, o czy m mo g łab y ro zmawiać z có rk ą. O lalk ach ? Czy ju ż o ch ło p ak ach ? Czy to źle, że n ie wie?
— J ak ie mas z d ziś lek cje? — zap y tała w k o ń cu , a s p ło s zo n a Han k a o d s k o czy ła w bok. —
Tak ie
jak
zwy k le
—
o d p o wied ziała, p atrząc
w ziemię. Sab in a
n ie
k o n ty n u o wała tematu . Szły wo ln o , mijając ły s e ży wo p ło ty . Na d rzewach wis iały jes zcze p o jed y n cze liś cie. Trzy mały s ię d es p erack o , jak b y n ie ch ciały u lec temu , co n ieu n ik n io n e. Sab in a p o my ś lała, że s ą g łu p ie. Po p rawiła s zalik i s ch o wała w n im n o s . Do s zły d o s k rzy żo wan ia. Na wp ro s t wid ać b y ło b u d y n ek s zk o ły . W p rawo p ro wad ziła d ro g a d o p rzy ch o d n i. — No , tu s ię p o żeg n amy — s twierd ziła Sab in a, zatrzy mu jąc s ię. — Na razie — mru k n ęła Han k a, n ie zatrzy mu jąc s ię n awet n a mo men t. — Po czek aj! — p o p ro s iła Sab in a. Czu ła, że co ś jes t có rce jes zcze win n a. Co ś trzeb a zro b ić. Ko n ieczn ie! — Tak ? — zap y tała zd ziwio n a Han k a. — Uważaj n a s ieb ie — wy s zep tała Sab in a, zap in ając jej k u rtk ę p o d s zy ją. Po ch y liła s ię i mo cn o u cało wała Han k ę. Przy tu liła ją n a mo men t. Dzieck o b y ło s zty wn e, zas k o czo n e. — Uważaj n a s ieb ie! — p o wtó rzy ła Sab in a. — Pa! — Ob ró ciła s ię i p ręd k o ru s zy ła w s wo ją s tro n ę. Nie o g ląd ała s ię. Przes zła czterd zieś ci cztery k ro k i. Liczy ła. Wes zła n a p rzerzu co n ą n ad jezd n ią k ład k ę. Trzy d zieś ci o s iem s to p n i. Po d mo s tem ro b o tn icy łatali d ziu rawą d ro g ę. Kiep s k a p o ra n a tak ą p racę. Zaraz ws zy s tk o ro zwali mró z. Dro g o wcy n iezrażen i s y p ali n a jezd n ię żwir. W ło mo czącej o b o k mas zy n ie to p ił s ię as falt. Ro b o tn icy s k ak ali wo k ó ł n iej n iczy m d iab ły wo k ó ł p iek ieln eg o o g n ia. Czarn i n a twarzach . Zn ad o s mo lo n eg o k o tła u n o s iły s ię g ry zące o p ary . Otu lały k ład k ę g ęs ty m k łęb em. Sab in a n ie wid ziała jej d ru g ieg o k o ń ca. Zn ik n ął p o ś ró d ś mierd zący ch o b ło k ó w. M imo o b aw, że za o p arem zieje w mo ś cie d ziu ra, Sab in a ru s zy ła n a d ru g ą s tro n ę. Gd y wes zła w d y m, n a mo men t o ś lep ła. Og łu ch ła, zmęczo n a s tu k an iem mas zy n y . Po ch wili wy s zła n a czy s te p o wietrze. Świat p o wró cił. Szk o d a… W p rzy ch o d n i b y ło p ełn o . Pełn o i d u s zn o . Pełn o , d u s zn o i g o rąco . Pełn o , d u s zn o , g o rąco i cu ch n ęło ch o ro b ą. Przed g ab in etem p ed iatry czn y m ch mara d zieciak ó w o k u p o wała jed y n y d o s tęp n y s to lik , n a k tó ry m leżało k ilk a k artek i o b g ry zio n a k red k a. Prawie ws zy s tk ie d zieci b y ły zak atarzo n e. Niek tó re k as zlały . Więk s zo ś ć wy ła. Z g ab in etu
zab ieg o weg o , w
k tó ry m
s zczep io n o , raz
po
raz
wy g ląd ała
p ielęg n iark a, wp u s zczając n a zas mro d zo n y k o ry tarz o p ary s p iry tu s u . Wab ił o n s p rag n io n y ch ro zmo wy d ziad k ó w, k tó rzy k rąży li p rzed g ab in etem in tern is ty , żąd n i zd ro wia i ro zry wk i. Sab in a mo d liła s ię, ab y jej n ie zaczep iali. Po p ewn y m czas ie wy czy tan o jej n azwis k o . — Pro s zę zerk n ąć n a wó zek — p o p ro s iła jed n ą z o czek u jący ch k o b iet, wzięła Bartk a n a ręce i wes zła d o ś ro d k a. Przy jmo wał mło d y d o k to r. Niewy s o k i i ś n iad y . Przy s to jn iak . Sab in a zau waży ła, a jak że. Ale n ie b y ła w n as tro ju d o flirto wan ia. — Dzień d o b ry — rzu ciła i zaczęła ro zb ierać Bartk a. — Pan i p o co ? — zap y tał lek arz. Kró tk o . Nie miał czas u n a u p rzejmo ś ci. — Szczep ien ie. — Któ re? Wie p an i? — Nie, ale jes t w k arcie. Do k to r p rzerzu cił jak ieś fo rmu larze. Zap is ał jak ieś p ierd o ły . Ro zp o czął wy wiad . Ku p k i? Siu ś k i? Ile ś p i? Co je? Ile je? Czy s iad a? Czy g łó wk ę p o d n o s i? Sab in a o d p o wiad ała n a o d czep n eg o , że k u p y s ą d o b re. Sy n s p o ro ś p i, d o b rze je. Ws zy s tk o , co trzeb a, p o trafi. Lek arz ch y b a zo rien to wał s ię, że k łamie. Uś miech n ął s ię z p rzek ąs em. — Pro s zę o d ejś ć — zak o men d ero wał, wid ząc, że Bartek jes t p rzy g o to wan y d o b ad an ia. — Zb ad am d zieck o , p rzed s zczep ien iem mu s zę b y ć p ewien , że jes t zd ro we. Gd y ty lk o rzu cił o k iem n a małeg o , s k rzy wił s ię. — Od razu wid zę, że jes t za ch u d y — zazn aczy ł. — I s k ó rę ma p rzes u s zo n ą, p o p ęk an ą miejs cami. Czy p an i g o w o g ó le k ąp ie? — mru czał. Przy ło ży ł s teto s k o p d o p rzy p o min ającej k u rzy k o rp u s k latk i p iers io wej Bartk a. Zamilk ł. Us ta zmien iły s ię w s k u p io n ą k res k ę. Co ś zn alazł! Sab in a zacis n ęła d ło n ie n a b rzeg u b lu zk i. A lek arz b ad ał i b ad ał. W k o ń cu zd jął s łu ch awk i. Ty m g es tem, s zarp n ięty m, lek ars k im. Sab in a jak o mała d ziewczy n k a częs to g o ćwiczy ła. Ch ciała zo s tać lek ark ą. Dla s teto s k o p u i zd ejmo wan ia g o s p ecjaln y m ru ch em. — Pro s zę p an i, s y n ma ciężk ie zap alen ie p łu c — o zn ajmił p ed iatra. Zawies ił g ło s . Czek ał, ab y Sab in a jak o ś s ię u s p rawied liwiła. — Stan jes t p o ważn y — k o n ty n u o wał d o k to r. — Nie wiem, jak p an i to p rzeo czy ła. M ó wi p an i, że d o s zczep ien ia?! Przecież d zieck o ma g o rączk ę! — Do k to r p o k ręcił g ło wą. „Ko lejn a id io tk a" mó wiły jeg o o czy . — I co teraz? — zap y tała Sab in a b ez s k ru ch y . Przecież to n ie jej win a, że n ie zau waży ła. Bartek b y ł p o p ro s tu s p o k o jn y . Sk ąd mo g ła wied zieć, że ch o ru je? Bez jaj! Wezwali ją, p rzy s zła.
— Szp ital — zarząd ził d o k to r i rzu cił s ię p is ać s k iero wan ie. — Ro k o wan ia s ą tak ie s o b ie. Naty ch mias t mu s i trafić d o s zp itala, ab y miał jak ieś s zan s e. Ro zu mie to p an i? — Tak . — Pro s zę, s k iero wan ie. Stąd id zie p an i p ro s to n a Wo ls k ą, d o p ed iatry czn eg o . Dzieck o d o b rze u b rać, o k ry ć. Karetk i p an i n ie zawo łam, b o i tak n ie p rzy jed zie. Do s zp itala, zro zu miała p an i? — Tak — p o twierd ziła Sab in a. — M ó wię p o ważn ie. On mo że u mrzeć. Będ zie miał s zczęś cie, jak wy jd zie z teg o cało . I p an i b ęd zie miała s zczęś cie. Bo jeżeli n ie wy jd zie, zg ło s zę to d o o p iek i. Nie żartu ję, p ro s zę p an i. — Lek arz ws tał ro zju s zo n y o b o jętn y m to n em k o b iety . — Do b rze, d o b rze, id ziemy d o s zp itala — o b iecała Sab in a i wy s zła. — Nas tęp n y p ro s zę — u s ły s zała jes zcze, g d y p rzy my k ała d rzwi. Szła d o s zp itala tą s amą d ro g ą, k tó rą d o tarła d o p rzy ch o d n i. Pro s to , p ro s to . Do mo s tu . Na g ó rę. Z mo zo łem p ch ając wó zek . J ak Sy zy f s wó j k amień . Zd y s zan a p rzy s tan ęła u s zczy tu s ch o d ó w. Przes zła jes zcze k ilk a k ro k ó w i p o s tan o wiła o d p o cząć. Stan ęła n iemal id ealn ie n a ś ro d k u mo s tk u , w miejs cu , w k tó ry m wy g in ał s ię o n p o d włas n y m ciężarem, two rząc wk lęs ły men is k . Do łem ś mig ały s amo ch o d y . Sp o d k ó ł b u ch ał wo d n o -b ło tn y p y ł. Wy jęła d zieck o z wó zk a. Ch ło p czy k o two rzy ł n a mo men t o czy , zaciek awio n y zmian ą. Sab in a p o s ad ziła g o n a b arierce. — Zo b acz, au tk a jad ą — p o wied ziała cich o , ale Bartk a to n ie o b ch o d ziło . Zn o wu zap ad ł w ciężk i s en . J eg o g łó wk a o p ad ła d o ty łu , n a ramię matk i. Sab in a zerk n ęła w d ó ł. Ru ch s amo ch o d o wy n a mo men t zamarł. Na k ład ce b y ło p u s to . Kto ś b ieg ł ch o d n ik iem w s tro n ę p rzy s tan k u . Ro zlu źn iła u ch wy t. Bartek s ied ział s am. Od s u n ęła s ię o d n ieg o . By ć mo że d elik atn ie p ch n ęła ś p iące d zieck o ? Samo s ię zach wiało ? Po leciało . Tak p o p ro s tu . Ko mb in ezo n lek k o s ię wy d ął. Plas n ęło o as falt. Nieg ło ś n o . Bez k rzy k u . Sab in a wy ch y liła s ię. Bartek leżał n a jezd n i, p łas k i n iczy m ro zjech an a żab a. Sp o d p as ias tej czap k i wy ciek ała k rew. Ciemn a mies zała s ię ze s to jącą w k o lein ie wo d ą. Sp o d wiaty p rzy s tan k u wy ch y lili s ię lu d zie. Po d n ieś li twarze d o g ó ry . Zo b aczy li ją. Po tem martwe d zieck o . Co ś zak rzy czeli, zamach ali ręk ami. Kto ś wp ad ł n a u licę. Po d b ieg ł d o Bartk a. Zas zlo ch ał. Zwy mio to wał n a włas n e b u ty . Sab in a ru s zy ła d o d o mu .
JANUSZ. Obiadu nie będzie J an u s z o d eb rał telefo n p o s ió d my m d zwo n k u . Właś n ie p rzy g o to wy wał mies ięczn e zes tawien ie k o s ztó w d la s zefa. Nie ch ciał s ię ro zp ras zać. Ale telefo n d zwo n ił u p arcie. M ężczy zn a w k o ń cu p o d n ió s ł s łu ch awk ę. Wy p ad ła mu . Przek lął p o d n o s em. Po n o wn ie p o d n ió s ł. — Słu ch am — rzu cił d o b rze wy ćwiczo n y m to n em, s u g eru jący m zajęto ś ć, d o p rawio n ą p o czu ciem wład zy . — J an u s z, to ja — o d ezwała s ię Sab in a. — Czeg o ch ces z? — J an u s z, p rzy jed ź d o d o mu . — Co ś s ię s tało ? — mężczy zn a s ię zan iep o k o ił. To n Sab in y b y ł d ziwn ie ro zp aczliwy . Brzmiała jak zg u b io n a w les ie d ziewczy n k a. Bez zap ałek . J an u s z zaczął ro zg ląd ać s ię za s wo imi rzeczami. Sas zetk ą, k u rtk ą. — Nic s ię n ie s tało — wy d u k ała p o d łu żs zy m milczen iu żo n a. — Ale p rzy jed ź. — Sab in a, p o wied z co ś ! O co ch o d zi? — Przy jed ź. Sy g n ał zak o ń czen ia p o łączen ia. J an u s z wy b ieg ł z p racy , p ro s ząc k o leg ę z s ąs ied n ieg o p o k o ju , ab y jak o ś wy jaś n ił ws zy s tk o s zefo wi. — Id ź, ja s ię ws zy s tk im zajmę — o b iecał Wald ek . Po g n ał n a p rzy s tan ek . Szlag ! Au to b u s d o p iero za czterd zieś ci p ięć min u t! W ś ro d k u d n ia jeżd żą co g o d zin ę. Ścierwa len iwe, to całe M ZK! Piech o tą b ęd zie s zy b ciej! Pu ś cił s ię b ieg iem w k ieru n k u „Ty s iąclecia". Zd y s zan y p o p ó łg o d zin n y m b ieg u wp ad ł n a Ok ó ln ą. Przed o czami p rzep ły wały mu ś wietlis te p lamy . W g ło wie ło mo tało . Prawie n ie mó g ł złap ać o d d ech u . Serce wy k o n y wało d zik ie s alta. Przed b lo k iem s tała p o licy jn a s u k a. M ig ały g ran ato wo czerwo n e ś wiatła. Wo k ó ł fu rg o n etk i k ręcili s ię fu n k cjo n ariu s ze. Szty wn i i g ro źn i. Dwó ch z n ich p ak o wało k o g o ś d o ty łu wo zu . Sab in a! Sk u ta i p o ch y lo n a! To jej p łas zcz, tak i zmech aco n y ! — Sab in a! — k rzy k n ął J an u s z. Sk o czy ł w k ieru n k u p o jazd u . Po licjan ci wy s tąp ili n ap rzó d i zag ro d zili mu d ro g ę. Ich ręce p o węd ro wały d o wis zący ch u b o k ó w p ałek . — Kim p an jes t? — zap y tali o s tro . J an u s z zatrzy mał s ię, s k u lił n iczy m zb es ztan y p ies . — M ężem! Sab in a! Sab in a! — p o wtarzał. — Przy k ro mi, n ie mo że p an z n ią p o ro zmawiać. J es t ares zto wan a.
— Ale d laczeg o ? — Najp ierw p ro k u rato r mu s i wy razić zg o d ę n a ro zmo wę. Nie wiad o mo , czy n ie b y ło zmo wy . Nie mo żecie ro zmawiać. — Ale jak iej zmo wy ? Czemu ją zab ieracie? — Zab ó js two . Sy n a. Zrzu ciła g o z k ład k i n ad Gru n wald zk ą. J an u s z milczał. J ak b y miał ju ż milczeć n a zaws ze. — Dzieck o zab iła. M amy ś wiad k ó w. Dzwo n ili d o n as . Po tem o n a zad zwo n iła. Po d ała ad res . Przy zn ała s ię — p o licjan t złag o d n iał. — Kied y b ęd ę mó g ł z n ią p o ro zmawiać? — Nie wiem. Pro s zę czek ać — p o lecił o ficer i ws iad ł d o s u k i. — Ch ło p ca zab rała Co n co rd ia — d o d ał. — Wie p an , p o g rzeb o wi — zas alu to wał i zamk n ął d rzwi. J an u s z p o wló k ł s ię n a g ó rę. Nie b y ł w s tan ie d y s k u to wać. Do ch o d zić p rawd y . Wy k łó cać s ię. Działać. M u s iał p o my ś leć. Co d alej? Co z Han k ą? W u s tach czu ł s u ch o ś ć, jak b y n ały k ał s ię p ias k u . Ku ch n ia. Na s to le s tała b u telk a wo d y . Sięg n ął p o n ią. Pił łap czy wie. J eg o wzro k s p o czął n a zlewie. Wewn ątrz s tało s itk o p ełn e p o s zatk o wan ej k ap u s ty . Zalan ej k rwią. J an u s z zak rztu s ił s ię. Bu telk a wy p ad ła mu z d ło n i. Co ta Sab in a ro b iła? Kap u ś n iak ? Na s ty p ę p o Bartk u ? Zacięła s ię p ewn ie d o k o ś ci! Us ły s zał trzaś n ięcie d rzwiami. Han k a. Przetarł twarz d ło n ią. „Sp o k ó j" ro zk azał s o b ie w d u ch u . Han k a s tan ęła w p ro g u . — Tato , co s ię s tało ? Czemu jes teś w d o mu ? Gd zie mama? — zap y tała wy raźn ie zd en erwo wan a. — M amy n ie ma. — A d o k ąd p o s zła? Kied y wró ci? — Han k a n ie ch ciała u s tąp ić. Przy g ląd ała mu s ię b ad awczo . M ężczy zn a s p u ś cił wzro k . Po my ś lał, że n ajwy raźn iej n awet złej matk i mo że d zieck u b rak o wać. Wes tch n ął. — Nie wró ci. — Czemu ? — Ko ch an ie… By ł wy p ad ek . Bartek n ie ży je. M amę zab rała p o licja. — J an u s z n awet n ie p atrzy ł n a có rk ę. Nie zn ió s łb y . — Ale… — Han iu , mu s zę wy jś ć. J ech ać n a p o licję. Po tem b ęd zie p ro ces . Ws zy s tk o s ię wy jaś n i. Ale mama n a razie n ie wró ci. — M in ął Han k ę i p o s zed ł d o p rzed p o k o ju . On a za n im.
— Kied y ty wró cis z? — zap y tała. Nie ch ciał s ły s zeć teg o p y tan ia. — Nie wiem — o d p o wied ział. — Czek aj w d o mu . Po wiem mamie Ag aty , żeb y d o cieb ie zajrzała — o b iecał i u ciek ł. SABINA. Zamknięcie Pięć lat więzien ia. Tak i zap ad ł wy ro k . Sab in a g o n ie k wes tio n o wała. Nie s y mu lo wała n iep o czy taln o ś ci an i in n y ch p s y ch iczn y ch o d p ałó w. Nie p ró b o wała wy jaś n iać mo ty wó w. Nie rżn ęła g łu p a. Przecież to zro b iła. Bartek . Kład k a. Ws zy s tk o jas n e. Win n a? J ak n ajb ard ziej. Po wiezio n o ją p o licy jn y m b u s em d o zak ład u k arn eg o w Lu b liń cu . W ty m s amy m mieś cie zn ajd o wał s ię s zp ital d la p s y ch iczn y ch . Zamk n ięty . Po ważn y . Z wy s o k im o g ro d zen iem. „Pewn ie s ąd zą, że w k o ń cu tam trafię" p o my ś lała Sab in a. Zag ap iła s ię n a mijan e p o la. — J es zcze tro ch ę i b ęd ziemy — o d ezwała s ię to warzy s ząca jej fu n k cjo n ariu s zk a. By ła mło d a i ru mian a. Cias n o zap lecio n e wark o cze o b ijały s ię o jej ramio n a p rzy k ażd y m p o d s k o k u fu rg o n etk i. — Ah a. — Sab in a zerk n ęła n a n ią i s p u ś ciła g ło wę. Szk o d a s łó w. — Pro s zę p an i, ja wiem, co p an i zro b iła — n ie d awała za wy g ran ą d ziewu ch a. — I ja p an i n ie p o tęp iam. — „Świetn ie, a teraz s ię zamk n ij" p o my ś lała Sab in a i ś cis n ęła p alcami n o s . — Pro s zę p an i, ja s ię n ie zg ad zam z wy ro k iem. Ale n iech teg o p an i n ie p o wtarza — d ziewczy n a zaczerwien iła s ię i zaczęła p rzy p o min ać b ajk o wą Py zę. — Ah a. — Wie p an i, ja s ię zajmu ję b ad an iami, p s y ch o lo g iczn y mi. Pis zę p racę p o d y p lo mo wą. Do ty czącą — zawah ała s ię — d ziecio b ó js twa. — Sab in a o p arła g ło wę o ś cian ę p o jazd u i zaczęła wp atry wać s ię w ro zmó wczy n ię. — M o ty wy n ie zaws ze s ą tak ie, jak s ię wy d aje. M o im zd an iem p o win n a p an i trafić d o zak ład u p s y ch iatry czn eg o . Ale p ro s zę s ię n ie martwić, w Lu b liń cu jes t o d d ział p s y ch iatry czn y , w s amy m więzien iu . Bard zo d o b ry . I s zp ital, o s o b n o , p o za zak ład em. Też ren o mo wan y . — Cies zę s ię. — Sab in a n ie wied ziała, co mo g łab y o d p o wied zieć. „Ch ętn ie s k o rzy s tam?" — M am jed n ą rad ę — ciąg n ęła Py za. — W Po ls ce k arę za d ziecio b ó js two w więzien iu o d s iad u je ty lk o k ilk a k o b iet. Res zta w zak ład ach . Szp italach p s y ch iatry czn y ch . — Tak ?
— Niech p an i s ię n ie p rzy zn aje, za co p an ią s k azan o . Bo p an ią k o leżan k i s p o d celi wy k o ń czą. M ó wię p o ważn ie! — s trażn iczk a s p o jrzała, tro ch ę s u ro wo , tro ch ę z żalem, i zak o ń czy ła ro zmo wę. Zak ład k arn y p rzy p o min ał z zewn ątrz lu k s u s o wy h o tel, d la k o mfo rtu g o ś ci o to czo n y s o lid n y m mu rem. Sab in a wid y wała zd jęcia tak ich o ś ro d k ó w w k atalo g ach b iu r p o d ró ży . Na Do min ik an ie czy w Eg ip cie ws zy s tk o b y ło o g ro d zo n e. Białe i k an cias te. Zu p ełn ie jak tu taj. Otwarła s ię metalo wa b rama. Samo ch ó d p o wo li wto czy ł s ię n a więzien n y d zied zin iec i s tan ął. Sab in a wy jrzała p rzez o k n o . „Nie ma mo wy , żad en h o tel" u ś miech n ęła s ię d o s ieb ie i wy s iad ła. Py za b ezn amiętn ie p rzek azała ją fu n k cjo n ariu s zce więzien ia. Na o d ch o d n y m n awet n a Sab in ę n ie s p o jrzała. Nie p o żeg n ała s ię. Słu żb is tk a. M ajtn ęła wark o czami i ty le ją wid zieli. — Pro s zę za mn ą! — ro zk azała Sab in ie s trażn iczk a i ru s zy ła d o d rzwi. Po węd ro wały wąs k im k o ry tarzem. Ko b ieta w mu n d u rze n awet s ię za s ieb ie n ie o g ląd ała. By ła zn aczn ie s tars za n iż ta z fu rg o n etk i, waży ła d o b re d wad zieś cia k ilo za d u żo i wy g ląd ała n a k awał tward ej s u k i. Sab in a p rzy s p ies zy ła k ro k u , ab y jej n ie p o d p aś ć. J es zcze zaro b i tą s zarą p ałą p rzez łeb . Alb o b ęd zie k arcer. Wid ziała tak ie w filmach . W k o ń cu d o tarły d o „izb y p rzy jęć" — jak to o k reś liła s trażn iczk a. — Pro s zę s iad ać — rzu ciła i o p ad ła n a p las tik o we k rzes ło , k tó re jęk n ęło p o d jej ciężarem. Wy ciąg n ęła p rzed s ieb ie n o g i. Sp o d n ie p o d jech ały d o g ó ry . Sab in a zo b aczy ła wżęte w ciało g u mk i p o d k o lan ó wek k o b iety . Po ch wili p o jawiła s ię in n a s trażn iczk a. — Ad min is tracja! — p rzes tawiła s ię. — Pro s zę o d p o wiad ać, ja p is zę! — p o rwała z metalo weg o k o s zy k a d łu g o p is . Rzu cała k o lejn e p y tan ia i wś ciek le n o to wała o d p o wied zi. Wiek . Wag a. Nazwis k o . Imię. Ch o ro b y . Uczu len ia. Dłu g o p is wy p is ał s ię w p o ło wie fo rmu larza. Ko b ieta k ró tk im ru ch em o d rzu ciła g o n a b o k , cap n ęła o łó wek i k o n ty n u o wała p rzes łu ch an ie. Sk o ń czy ws zy , u ś miech n ęła s ię p ó łg ęb k iem. — Ro zb ieramy s ię za p arawan em, rzeczy d o teg o k o s za — wy jęła z s zafk i k o s z. — Ub ieramy s ię w mu n d u rek i cich o b ieg i. — Wy jęła z s zafk i więzien n y u n ifo rm i ten is ó wk i. — Bielizn ę mo żn a zo s tawić, g u mk ę d o wło s ó w też, res zta trafia d o mn ie. Sab in a wes zła za p rzep ierzen ie. Zd jęła b u ty . Po tem rajs to p y . Tę jed n ą częś ć g ard ero b y miała n o wą. Do s tała rajtu zy w ares zcie. Po zo s tałe ciu ch y b y ły ty mi s amy mi, k tó re miała n a s o b ie wted y . Na k ład ce. Sp ó d n ica w s zk o ck ą k ratę.
Ro zwleczo n y p ó łg o lf. Płas zcz. Czó łen k a. Po węd ro wały d o s k rzy n k i. M o że za p ięć lat, jak wy jd zie, b ęd ą jes zcze n a n ią p as o wać? Us iad ła n a metalo wy m s to łk u , tak zimn y m, że d o s tała g ęs iej s k ó rk i. Wciąg n ęła d ó ł s zareg o d res u z jak ieg o ś s zty wn eg o p łó tn a. Po tem g ó rę. Ten is ó wk i n a g o łe s to p y . By ła g o to wa. — Ko s mety czk a! — ad min is trato rk a wręczy ła Sab in ie w zamian za jej u b ran ia małą to reb k ę z my d łem, s zczo teczk ą i p as tą. — To ws zy s tk o ? — Ws zy s tk o . Zap ras zam zło tk o za p ięć lat! — zaś miała s ię p rzy jmu jąca Sab in ę d o więzien ia k o b ieta, a wraz z n ią g ru b a s trażn iczk a. Trzas n ęła k rata. Ad min is trato rk a zamk n ęła metalo we d rzwi. Sab in a zn alazła s ię w p ro wad zący m n a o d d ział k o ry tarzu . J u ż z o d d ali s ły ch ać b y ło g ło s y o s ad zo n y ch . J azg o t jak n a k u rzej fermie. Sab in a żało wała, że n ie jes t g łu ch a. Każd y k ro k p rzy b liżał ją d o p is zczącej mas y . Szła co raz wo ln iej, aż w k o ń cu s trażn iczk a o d wró ciła s ię i p o n ag liła ją g es tem. — Ch o d źże, g łu p ia — mru k n ęła i zak o ły s ała b io d rami. Wk ro czy ły w p rzejś cie p o międ zy celami. Zza k rat wy g ląd ały n a n ie ciek aws k ie więźn iark i. Ich twarze wcis k ały s ię p o międ zy p ręty . — No wa, n o wa! — wo łały . Niek tó re p rzek lin ały i g wizd ały . W s tro n ę Sab in y o d czas u d o czas u wy ciąg ały s ię czy jeś ręce. Ciąg n ęły za d res , za wło s y . Strażn iczk a o d p y ch ała je p ałk ą. Do tarły d o celi. — Wch o d ź — zak o men d ero wała g ru b as k a i wep ch n ęła Sab in ę d o ś ro d k a. Tak mo cn o , że k o b ieta aż zato czy ła s ię n a ś cian ę. — Ej, Ewa, o k res mas z, czy co ? — rzu ciła fu n k cjo n ariu s zce s ied ząca n a d o ln ej p ry czy więźn iark a. J ej p o s tać s ch o wan a b y ła p o d g ó rn y m łó żk iem n iczy m w n o rze. — Daj n a lu z, d ziewczy n a d o p iero co s ię zameld o wała. — Gru b a Ewa p ry ch n ęła i rąb n ęła z całej s iły d rzwiami. — Nie p y s k u j, Ilo n a, b o cię p rzen io s ę d o k u rew! — s y k n ęła. Szczęk n ął k lu cz. Od es zła. — Hej! — Ko leżan k a z celi wy ch y liła s ię s p o d łó żk a. M iała rzad k ie, my s ie wło s y , u czes an e w co ś n a k s ztałt k o k a. Brak o wało jej z p rzo d u d wó ch zęb ó w. Uś miech ała s ię jed n ak tak , jak b y d o p iero co o p u ś ciła p res tiżo wy g ab in et d en ty s ty czn y , wy p o s ażo n a w k o mp let lś n iący ch licó wek . — Ilo n a jes tem! — Ko b ieta wy ciąg n ęła p rzed s ieb ie p o mars zczo n ą d ło ń .
— Sab in a — o d p o wied ziała, p rzy tu lając d o s ieb ie k u rczo wo k o s mety czk ę. — No , weźże s ię p rzy witaj! — Ilo n a n ad al wy ciąg ała ręk ę. — Nie u p iep rzę cię! Sab in a o s tro żn ie o d ło ży ła k o s mety k i. Po d ała d ło ń z o b awą, jak b y miała d o tk n ąć g rzech o tn ik a. Ilo n a u ś cis n ęła ją s erd eczn ie. — Witaj w mo im d o mk u ! — zarech o tała. Sab in a w k o ń cu s ię u ś miech n ęła. — Ty ś p is z n a g ó rze, ja n a d o le. — Ilo n a k lep n ęła o d p o wied n ie materace. — Po zwó l, że cię o p ro wad zę. Tu mas z u my walk ę, s ed es . Py tan ia? — Nie. — Za co s ied zis z? Sab in a n ie o d p o wied ziała. — Za zab ó js two ? — zg ad ła Ilo n a. — Ah a. — Teg o s ię ws zy s tk ie ws ty d zą. Że zab iły . Ale n ie martw s ię, n ie ty jed n a. Stary ? Sab in a zn o wu milczała. — J a też męża zaciu k ałam. — Ilo n a n ajwy raźn iej zało ży ła, że milczen ie Sab in y o zn acza p o twierd zen ie. — Su k in k o t b y ł z n ieg o , ale to d łu g a h is to ria. — No wa zn ajo ma zap aliła p ap iero s a i wró ciła n a p ry czę. Sab in a s zy b k o
p rzy wy k ła d o
więzien n ej ru ty n y . Ży cia wed łu g
ś cis łeg o
h armo n o g ramu . Po b u d k a, ś n iad an ie, p raca, o b iad , s p acer, k o lacja, czas em k ąp iel, s p an ie. Uzn ała, że jak o ś p rzetrwa. Pięć lat p rzeleci jak p ęd zący p o ciąg . Każd y d zień tak i s am, n iczy m ro zmazu jące s ię p rzed o czami o k n a wag o n ó w. Wy jd zie. Wró ci. J ak o ś ws zy s tk o s ię u ło ży , wy jaś n i. Czas u n ie co fn ie. Ale mo że o d p o k u tu je p rzez te p ięć lat. M iała n ad zieję. W ciąg u k ilk u mies ięcy p o zn ała h is to rie p rawie ws zy s tk ich d ziewczy n z s ąs ied n ich cel. Same mo rd erczy n ie. Ich o fiarami b y li p rzeważn ie mężo wie. Przy k ład o wo mąż Ilo n y . Pijak jak ich mało . Lał ją o k ru tn ie. Sp rzed awał za wó d k ę. Ko mp an i, ch o ciaż zawian i, b y li s p rawn i. Trzy mali ją i g wałcili. By wało , że wy mio to wali wp ro s t n a n ią, s k o ń czy ws zy s wo je. Za p ó ł litra d la Tad k a. Tad ek p atrzy ł zn iecierp liwio n y . — Ko ń czcie, b o p ić s ię ch ce — p o n ag lał. Nie wy trzy mała. Zab iła s k u rwiela. Tłu czk iem d o mięs a. J ed en celn y cio s . Pamięta o d g ło s łamiący ch s ię k o ś ci czas zk i. J ak o d g ło s p ęk ająceg o b alo n u . Zab iła s k u rwiela. Za s ieb ie. Za d zieci, k tó re trzy mała p o d czas lib acji p o d k lu czem w k u ch n i, żeb y ich też n ie p o g wałcili, zwy ro d n ialce.
— Żału jes z? — p y tała Sab in a. — Nie — Ilo n a zaciąg ała s ię, mru żąc o czy . — Zab iłab y m g o jes zcze raz. Ale d zieci mi żal. Trafiły d o b id u la. Tęs k n ię za n imi. J es zcze d wa lata i s taram s ię o waru n ek . Bo d zieci mi, k u rwa, b rak . — Ilo n a zaczęła p łak ać. Sab in a też zaczęła tęs k n ić za Han k ą. Nie p o trafiła p o wied zieć, czeg o jej b rak o wało . Po p ro s tu , d zieck a. Nap is ała k ilk a lis tó w. Do Han k i. Do J an u s za. Ws zy s tk ie wró ciły . Nie ch cieli jej zn ać. Kied y wy jd zie, p ó jd zie d o n ich . Po g ad a. Nie p o d d awała s ię ro zp aczy . M in ął ro k . Sab in a zmien iła fry zu rę. Og o liła p o ło wę g ło wy , a wło s y zaczes y wała raz n a jed n ą, raz n a d ru g ą s tro n ę alb o zb ierała w n iep o rząd n y k o k . Praco wała. Sp o ro czy tała, czeg o wcześ n iej n ig d y n ie ro b iła. Nau czy ła s ię g rać w k arty . Paliła p ap iero s y b ez filtra. Na p y tan ia, za co zo s tała s k azan a, o d p o wiad ała wy mijająco . Więźn iark i n ie n aleg ały . Bo p o co ro zd rap y wać? Pewn eg o d n ia d o s zło d o awan tu ry . Nie p ierws zej, n ie o s tatn iej. Ko b iety ak u rat u s tawiały s ię, ab y wy jś ć n a s p acer, g d y J ag o d a rzu ciła s ię n a s tarą Wieś k ę i zaczęła ją b ezlito ś n ie o k ład ać. Sab in a s tała n ajb liżej. Ch wy ciła J ag o d ę za ręce i mo cn o wy k ręciła je d o ty łu . — Zo s taw ją — s y k n ęła i s tarała s ię o b ró cić tak , ab y n iczeg o n ie zau waży ła Ewa, k tó ra ak u rat miała s łu żb ę. — Stara p izd a, zab rała mi p ap iero s y ! — zawy ła J ag o d a. — Ty zd ziro ! — Sab in a złap ała ją mo cn iej i p ró b o wała zatu s zo wać s zarp an in ę. — Zamk n ij ry j, p o tem p o g ad amy . — Ale Ewa ju ż zmierzała w ich s tro n ę. Nie p y tała, k to zaczął. Wy mierzy ła p ałk ę w Sab in ę. — Ty ! Pu s zczaj ją! — Ok ej, o k ej — Sab in a u n io s ła ręce d o g ó ry w g eś cie p o d d an ia s ię. — Za mn ą, d o celi, za k arę n ie id zies z n a s p acer. — Ale n ie ja zaczęłam! — Sab in a b ard zo ch ciała wy jś ć. Po za ty m d o d o b reg o to n u n ależało d y s k u to wan ie z p ers o n elem zak ład u . — Dzieck o też n ie ty zab iłaś , co ?! — h u k n ęła Ewa. Od d ział zamarł. Ws zy s tk ie o czy zwró ciły s ię n a Sab in ę. Ws zy s tk ie b ezwzg lęd n e o czy . Po p o wro cie ze s p acern iak a Ilo n a n ie zau ważała Sab in y . — Co ś tu ś mierd zi, jak b y g ó wn o — p o wied ziała ty lk o i p o s zła s p ać. Nas tęp n eg o ran k a p o d czas ś n iad an ia Sab in a s ied ziała s ama. Ko leżan k i o mijały ją i s p lu wały . — Czek aj, jes zcze cię załatwimy — g ro ziły s zep tem. — Przy p ierws zej o k azji
d o s tan ies z wp ierd o l, że p o p amiętas z. Nie mu s iały d łu g o czek ać. Do n ajb liżs zeg o s p aceru . Wy k o rzy s tały n ieu wag ę s traży . Oto czy ły Sab in ę k o łem. Dwie z n ich ch wy ciły ją za ramio n a. Przy p arły d o mu ru . Ilo n a wy ciąg n ęła z n ieg o lu źn ą ceg łę. Sab in a o n iej wied ziała. Ceg łó wk a b y ła p rzy g o to wan a wcześ n iej n a tak ie właś n ie wy p ad k i. — Tu s zmato ! — mru k n ęła Ilo n a. Sep len iła z b rak u jed y n ek . Sab in ie wy d ało s ię to zab awn e. Ilo n a u n io s ła d ło ń . M ach n ęła, mo cn o , aż s tęk n ęła. Ceg ła s p ad ła n a g ło wę Sab in y . Pu k n ęło . Fak ty czn ie, zu p ełn ie jak p ęk ający b alo n . Zach rzęś ciło . Krew. Sab in a s traciła p rzy to mn o ś ć. Przewiezio n o ją d o więzien n eg o s zp itala. Niep rzy to mn ą. Zalan ą d o p as a włas n ą k rwią. Drżały jej s to p y . Lek arze zajęli s ię więźn iark ą z o ciąg an iem. Przy s ięg ali, więc rato wali. Bez en tu zjazmu . Prześ wietlili ro zwalo n y łeb . — Ob rzęk mó zg u n a s k u tek u d erzen ia, k o ś ci całe, ś p iączk a. — Brzmiała d iag n o za. Co d o ro k o wań n ie wy p o wied ział s ię n ik t. Pacjen tk ę u mies zczo n o n a o d d ziale in ten s y wn ej o p iek i. Na ws zelk i wy p ad ek o g o lo n o ją n a zap ałk ę. Gd y b y trzeb a b y ło o twierać czas zk ę. Do czeg o n ik t s ię n ie p alił. Sab in a o b u d ziła s ię d wa ty g o d n ie p ó źn iej. Gd y ty lk o o two rzy ła o czy , zaczęła s ię ś miać. Do s k o n ale wied ziała, g d zie jes t! A w k ażd y m filmie p o k azu ją, że p acjen t n ie ma p o jęcia, d o k ąd g o zab ran o ! Ch ich o tała tak g ło ś n o , że z d y żu rk i p rzy b ieg ły las try k o wan y m k o ry tarzem d wie p ielęg n iark i. — Co s ię d zieje? Co s ię d zieje? — p y tały n a wy p rzó d k i. — Nic. — Sab in a d o s tała czk awk i. — Czemu s ię p an i ś mieje? — Bo wiem, g d zie jes tem. Sio s try p o k ręciły s ię p rzez ch wilę p rzy mas zy n ach mo n ito ru jący ch s tan p acjen tk i. Sp o jrzały p o s o b ie zn acząco . M ru g n ęły . — Id ziemy p o d o k to ra — o ś wiad czy ły . — W d rzwiach ta wy żs za s zep n ęła d o n iżs zej, że Sab in a ma „k u k u n a mu n iu ". — Sły s załam! — wrzas n ęła p acjen tk a i ś miała s ię d alej. W s zp italu s p ęd ziła p rzes zło d ziewięć mies ięcy . Ws k u tek u d erzen ia miała p ro b lemy ze wzro k iem. Ch o d ziło o ś wiatło . Światło o zn aczało p rzes zy wający b ó l g ło wy . J ed n a z leżący ch z n ią b ab ć zao fero wała Sab in ie p las tik o we czerwo n e o k u lary z Kaczo rem Do n ald em. Sk ąd b ab cia w więzien iu ? Zab iła s wo jeg o k o ta czy p ap u g ę?
Ale b y ła tam. Dziwn e. I p o d awała Sab in ie p rzezro czy s te p u d ełeczk o . — Od wn u czk i, n iech p an i weźmie. — Staru s zk a p o trząs n ęła trzy man y m p rzed mio tem. Sab in a miała p ro b lem, żeb y p o n ieg o s ięg n ąć. Nie s zło jej z o d leg ło ś cią. Alb o zacis k ała d ło n ie w p o wietrzu , alb o za p rzed mio tem. Po trącała s zk lan k i. Ud erzała ły żk ą w s tó ł, zamias t wk ład ać ją d o zu p y . — Ku rwa — p rzek lin ała n iewy raźn ie. Sły s zała, że b ełk o cze. Co ś s tało s ię z jej u s tami i p o liczk ami. Po lewej s tro n ie. By ły o p o rn e. Sk o n cen tro wała s ię. M u s i mieć o k u lary ! To s ło ń ce! M o je o czy ! Wy ciąg n ęła ręk ę. M acała. Sch wy tała. Gd y ty lk o n as ad ziła o k u lary n a n o s , p o czu ła u lg ę. — M o że s ię p an i s tarać o zwo ln ien ie waru n k o we — p o wied ział Sab in ie lek arz p o d czas jed n ej z wizy t. Nie p atrzy ł jej w o czy . — J ak ? — zap y tała Sab in a. — Pro s zę zap y tać n as zeg o rad cy , d y żu ru je we wto rk i i czwartk i o d s zes n as tej d o o s iemn as tej. Nic tru d n eg o . W p an i s tan ie… Po win n a p an i s tąd wy jś ć. Tu n ik t p an i n ie p o mo że. Sab in a s p o tk ała s ię z p rawn ik iem. M ło d y m id ealis tą. Po ru s zy ła g o jej h is to ria. M ło d ziak ! Nie p o tęp iał. — Każd emu n ależy s ię d ru g a s zan s a! — o zn ajmił z u czu ciem. Nap is ał d la n iej k ilk a p is m. Po wy s y łał, g d zie trzeb a. Po d zwo n ił. Załatwił ro zp rawę. By ł d o b rej my ś li. — M amy s p o re s zan s e, p ro s zę mi wierzy ć! — cies zy ł s ię. M ło d ziak . On i zaws ze cies zą s ię p rzed wcześ n ie. Gd y ty lk o Sab in a zo b aczy ła s ęd zieg o , wied ziała, że b ęd ą k ło p o ty . M ężczy zn a ws zed ł n a s alę, tu p iąc zaciek le. Hu k n ął teczk ą o b lat i u s iad ł n a k rześ le n iczy m n a tro n ie. Po to czy ł wo k ó ł zły m wzro k iem. — Sab in a Bo ro ws k a! — k rzy k n ął. — Dzień d o b ry — o d p o wied ziała Sab in a. — Ak ta! — ro zk azał as y s ten tce. Ub ran a w tan i g arn itu r b lo n d y n k a zb liży ła s ię d o s ęd zieg o , jak b y s k rad ając s ię, i p o d ała mu g ru b ą teczk ę. M ężczy zn a p o ło ży ł ją p rzed s o b ą, ch rząk n ął i p o wió d ł wzro k iem p o s ali, zatrzy mu jąc s p o jrzen ie n a Sab in ie. Zmru ży ł o czy . Zan im jed n ak zd ąży ł co ś p o wied zieć, o d ezwał s ię ad wo k at. — Wy s o k i s ąd zie — zaczął. — Wn io s k u jemy o waru n k o we zwo ln ien ie z p o wo d u s tan u zd ro wia o s ad zo n ej…
— Wiem! — Sęd zia o b ces o wo p rzerwał ad wo k ato wi. Sab in ie zro b iło s ię żal mło d zik a. Tak i miły , a o b ry wa. W jej s p rawie. — Os ad zo n ej p o trzeb n a jes t fach o wa p o mo c lek ars k a… — Cis za! — ry k n ął s ęd zia. — Nie b ęd zie p o mo cy ! Najp ierw d zieck o zrzu ca z mo s tu , a p o tem n ag le ch o ra? J u ż ja was zn am! Ws zy s tk ie! Co d o jed n ej! Sy mu lan tk i! — Ale s ą d o k u men ty ze s zp itala… — J a n ie jes tem lek arzem, żeb y to czy tać! Nie u d zielam zwo ln ien ia! Co raz was więcej, matek o d s ied miu b o leś ci! Ro d zą, a p o tem p o rzu cają. M o rd u ją. Trzeb a was k arać! Su ro wo ! Wy b ić in n y m z g ło wy , że to tak łatwo jes t. Zab ić d zieciak a, a p o tem wy jś ć, b o p alu s zek ! Bo g łó wk a b o li! Wy n o ch a! — Sęd zia ws tał i ws k azał Sab in ie d rzwi. JANUSZ. Znikaj z mojego życia Po zn ik n ięciu Sab in y , n ag ły m jak p ry ś n ięcie my d lan ej b ań k i, Han k a b ard zo p łak ała. Leżała n a k an ap ie z g ło wą o k ry tą k o cem i p łak ała. Gd y b y wy ła, łatwiej b y ło b y ją p rzy wo łać d o p o rząd k u . „Przes tań wy ć!". „Cich o !". Wy s tarczy ło b y . J an u s z n ie p o trafił jed n ak p rzerwać tej n iein wazy jn ej ro zp aczy , cich eg o cierp ien ia p o d k racias ty m p rzy k ry ciem. Ku p ił Han ce n o weg o k o n ik a. Gu mo weg o , w k o lo rze wś ciek łeg o b łęk itu , zach o d n iej p ro d u k cji. „M ad e in En g lan d ". — Grzy wę mo żn a czes ać! — zach ęcała g o s p rzed awczy n i. Có rk a p rawie n ie zwró ciła u wag i n a p rezen t. Ro zp ak o wała g o . Po g ład ziła zwierzątk o . Zacis n ęła n a n im d ło ń . Wró ciła n a k an ap ę, b y p łak ać w to warzy s twie n o weg o p o n y , k tó remu n ad ała imię Og ó rek . Stara Ramo wa, p rzy ch o d ząca o d czas u d o czas u , ab y zająć s ię d ziewczy n k ą, k ręciła g ło wą. — Ty le cierp ien ia za malu ch a, to ty lk o źle wró ży — mó wiła. — Dzieck o p o win n o b y ć rad o s n e. A tu ty le p łaczu . Nied o b rze, n ied o b rze. Pró b o wała
p o cies zać
Han k ę
k o p y tk ami
z
cu k ro wą
p o s y p k ą. Pieczo n y m
jab łu s zk iem. Bu d y n iem. J an u s z zaś zajął s ię p rzy g o to wan iami d o p o g rzeb u Bartk a. Po s tan o wił, że s ty p y n ie b ęd zie. Nie wy wies zał k lep s y d r. Nie d zwo n ił p o zn ajo my ch . Zamó wił k s ięd za. Wy k u p ił miejs ce n a cmen tarzu . Zo rg an izo wał s p o tk an ie w zak ład zie p o g rzeb o wy m, ab y ws zy s tk o u zg o d n ić. „Omó wić u ro czy s to ś ć". Zg rab n y eu femizm. — J ak i jes t wzro s t d zieck a? — zap y tała s ied ząca za b iu rk iem k o b ieta. Ub ran a n a czarn o i n o b liwie u czes an a. W k lap ę mary n ark i wp ięła zn aczek Co n co rd ia. Blad e p o liczk i p o malo wała tro ch ę zb y t mo cn o ró żem. W efek cie p rzy p o min ała lalk ę.
Smu tn ą lalk ę. Pan i b y ło p rzy k ro . Ale tak ą miała p racę. — Wzro s t? — J an u s z s ię zamy ś lił. — Ok o ło o s iemd zies ięciu cen ty metró w — o d p o wied ział. Zg ad y wał. — Ko lo r? Ok u cia? — Pan i p o k azała p ró b n ik tak n ag le, że J an u s z zb aran iał. W g ru b ej k s ięd ze d o s trzeg ł wzo ry k o lo ró w d rewn a i metalo wy ch o k u ć. — No to co p an a in teres u je? — p o n ag liła k o b ieta. „Co to , k u rwa, za ró żn ica?!" miał o ch o tę k rzy k n ąć J an u s z. „Co za k u rews k a ró żn ica?!" — Dąb — o d p o wied ział. — Ok u cia? — Najp ro s ts ze. — Nag ro b ek ? Wy b rali z k atalo g u . Niewielk i. J an u s za n ie b y ło s tać n a p o mn ik . Ob ejrzał k lęczące an io ły . „Bard zo o d p o wied n ie d la d zieck a" — twierd ziła p an i. Nie. Za d ro g o . Sk o ń czy ł n a k wad rato wy m p o s tu men cie z in s k ry p cją. — Zd jęcie? — Pan i wy jęła s p o d b iu rk a k o lejn y k atalo g . — Na wy p alo n y ch p rzez n as fo to g rafiach n a ceramice g waran tu jemy p ięk n y p o ły s k s zk liwa, czy s tą b iel p o rcelan y o raz wielo letn ią trwało ś ć o b razu i k o lo ru w k ażd y ch waru n k ach p o g o d o wy ch — zacy to wała frag men t s lo g an u . J an u s z n ie ch ciał. Nie ch ciał p atrzeć n a Bartk a o d b iteg o n a wy p u k łej p o rcelan ie. Starzy lu d zie wy g ląd ają s zaco wn ie n a tak ich fo to g rafiach . Ale d zieck o ? Czy ta b ab a o s zalała? J ak b y wy g ląd ały te n iewin n e o czy , o wy razie s zczęś liweg o g łu p tas a, n a tej zas ran ej ceramice? — Nie, b ez zd jęcia. — M o że w k o lo rze? By ło b y ład n ie… — Nie. — Nap is ? Na n ag ro b ek ? — p an i n ie o d p u s zczała. J an u s z cierp liwie b rn ął. Do k o ń ca. „Kied y to s ię s k o ń czy "? Na cmen tarzu b y ł s am. J ak n a zamó wien ie p ad ał lo d o waty d es zcz. Wy trwale, mały mi k ro p lami. Wiał p o ry wis ty wiatr. Tak . Tak właś n ie p o win n o b y ć w d n iu p o g rzeb u d zieck a. Sam p o mo d lił s ię z k s ięd zem w k ap licy . Po s zli. Dwu o s o b o wy k o n d u k t. Więcej b y ło g rab arzy n iż żało b n ik ó w. Dziu ra w ziemi n iewielk a. Raz, d wa zas y p ali. Wb ili k rzy ż. — Niech ci b ęd zie d o b rze w n ieb ie. — Ks iąd z zaczął o ficjaln ie. Un ió s ł ręk ę d o
zn ak u k rzy ża. Zamarł. Nag le zap łak ał. Z g łęb i trzewi. Tak i p o two rn y , męs k i s zlo ch . Stras zn y u k ap łan a, k tó ry p o win ien wierzy ć w wieczn e ży cie. Ks iąd z u p ad ł n a k o lan a w b ło to . M o d lił s ię żarliwie. — Weź, p an ie, tę d u s zy czk ę d o s ieb ie, b o s p o k o ju n ie zazn ała n a ty m p ad o le! Wiatr targ ał s tu łę. Cis n ął jej k o ń ce w b ło ck o . Herety k . J an u s z s tał p rzy g arb io n y . Czek ał. Na Sab in ę. We d wo je łatwiej b y ło b y to zn ieś ć. Gd y b y wy jaś n iła co k o lwiek . Łatwiej b y ło b y to wy trzy mać. „To b y ł wy p ad ek " — wy s tarczy ło b y . Nie p rzy s zła. J an u s z p o mó g ł wiek o wemu k s ięd zu ws tać. Ws tąp ił n a p leb an ię. Na s ło d k ą h erb atę. Kap łan p łak ał i p łak ał. J an u s z n alał mu k o n iak u . Po tem wy s zed ł. Wp ad ł d o mies zk an ia. — Dzień d o b ry — rzu cił Ramo wej i wp aro wał d o s y p ialn i. Po ch wili wy n u rzy ł s ię p rzeb ran y z czarn eg o g arn itu ru w zwy k łe s p o d n ie d res o we i s tarą k o s zu lę. Sąs iad k a p o żeg n ała s ię p o s p ies zn ie. Wy s zła, tu p iąc n a s ch o d ach . — Tato ? — Han k a n ie zau waży ła teg o , co zau waży ła Ramo wa. — Co s ię d zieje? — zap y tała. — Nic, b ęd ę s p rzątać. Wy wló k ł z b ieliźn iark i p o s zwy n a k o łd ry . Du że, n ad ad zą s ię. Wo rk ó w n a ś mieci n ie miał. Otwo rzy ł s zarp n ięciem s zafk ę n a b u ty . Są! J ej s an d ały , k ap cie, k o zak i. Wo n ! J ak o b łąk an y zaczął n ap ełn iać p o s zwy . Wty k ał d o n ich b u ty , p łas zcze, ch u s ty , s zalik i, b ielizn ę, k o s mety k i, b iżu terię. J ak p o p ad n ie! Wo n ! Wo n ! Han k a u d erzy ła w p łacz. — Nie, zo s taw to , to mamy ! — wy ła. Szarp ała wo rk i. Pró b o wała wy g rzeb y wać ich zawarto ś ć. — Nie! — ry k n ął J an u s z. — Przes tań ! — Han k a zamarła. — Wy rzu cam ws zy s tk o . Zo s taw. Nie p rzes zk ad zaj. M atk a n ie wró ci. Po g ó d ź s ię z ty m. Teraz jes tem ja. J ej n ie ma. Przes tań wy ć! J ak n ie ch ces z mi p o mó c, to p rzy n ajmn iej mi n ie d o k u czaj! Han k a p atrzy ła n a n ieg o wielk imi o czami. Od wró cił s ię i zaczął wy g rzeb y wać z mis y jak ieś Sab in o we b ran s o letk i i k o ralik i. Zaś n ied ziałe ru p iecie. Nie mó g ł p atrzeć n a d zieck o . Nie p o trafił o d p o wied zieć n a n ieme p y tan ie „Dlaczeg o ?". Grzeb ał w mis ce, d zwo n iąc p o jed y n czy mi g u zik ami i k lu czami, k tó ry ch p rzezn aczen ia n ik t n ie p amiętał. Po ch wili Han k a p rzy łączy ła s ię d o n ieg o . Wo rk i zawló k ł d o cu ch n ąceg o ś mietn ik a. Ciąg n ął je p o ziemi, ciężk ie i p ęk ate. J ed en k racias ty , d ru g i w k wiaty , trzeci w p as k i. Czwarty i p iąty . Du żo Sab in y . Rzu cił je o b o k k o n ten era, z k tó reg o wy lewał s ię p o to k o b ierk ó w i o d p ad k ó w. Śmieciarze je zab io rą, ju tro p o win n i p rzy jech ać i zab rać te ws zy s tk ie… Ws zy s tk ie… Ten s y f.
Od p ad k i! J an u s z o p arł s ię o ś cian ę p o jemn ik a. Przy ło ży ł d o n iej czo ło . Nie zwracał u wag i n a s mró d ro zk ład ający ch s ię res ztek . Po wo li o s u n ął s ię n a ch ło d n y as falt. Us iad ł w k ału ży zg n iłej wo d y . Sied ział tak , aż zap aliły s ię latarn ie. Pó źn iej J an u s zo wi zro b iło s ię g łu p io . Po co tak k rzy czał n a Han k ę? Przes ad ził. Có rk a u n ik ała jeg o to warzy s twa. Wieczn ie p rzes iad y wała u Ag aty , a g d y ju ż wró ciła d o d o mu , zamy k ała s ię w s wo im p o k o ju . — Han eczk o , co zjes z n a k o lację? — p y tał p rzez zamk n ięte d rzwi. M ilczen ie. — Han eczk o , mo że s k o czy my d o p ark u n a lo d y ? Kręco n e. Po d o b n o d zis iaj mają p o zio mk o we! — Cis za. Po s tan o wił wy remo n to wać jej p o k ó j. Han k a ty lk o wzru s zy ła ramio n ami. Ale i tak wziął wo ln e. Zaraz p o s zó s tej ran o zaczął wy wlek ać meb le p rzed b lo k . Ws zy s tk ie p o za tap czan em. W ciąg u k wad ran s a zn ik n ęły , wy wiezio n e p rzez p o mars zczo n y ch ś mietn ik o wy ch n u rk ó w. Po jech ał d o b u d o wlan eg o . Ku p ił farb ę. Ró żo wą. Pęd zle, s zp ach le, fo lie, tak ie tam. Kawałek fajn ej tap ety w mo ty le. Przecen io n y s k rawek . Po jech ał d o k o mis u . M ieli tan i zes taw meb li d la d ziewczy n k i. Zu ży ty , miejs cami o d rap an y , ale ró żo wy . Nad a s ię. M alo wał zamk n ięty w p o k o ju Han k i n iemalże p rzez ty d zień . Nie wp u s zczał jej d o ś ro d k a. Ch ciała p o d ejrzeć, co o jciec s zy k u je. Ud awała, że jej to n ie o b ch o d zi. J an u s z g wizd ał p o d n o s em. Gd y s k o ń czy ł, b y ł d u mn y z efek tu . Zap ro s ił Han k ę. Po czątk o wo s tała i tęp o s ię g ap iła. A p o tem rzu ciła mu s ię w ramio n a. W k o ń cu co ś zro b ił d o b rze. Po p o k o ju có rk i p rzy s zła k o lej n a s y p ialn ię. J an u s z wy walił s tare ło że małżeń s k ie. Zas tąp ił je ek s tap czan em Han k i. Zd jął s tare zas ło n y i firan y . Up ch n ął je n a d n ie s zafy . Po wies ił żalu zje, k tó re d o s tał o d k o leg i z p racy . — Nie p o trzeb u ję, b o ro b ię ro lety , ale to b ie mo g ą s ię p rzy d ać — p o wied ział Tad ek . Fak ty czn ie, d o n o wej s y p ialn i p as o wały ś wietn ie. Na res ztę mies zk an ia n ie s tarczy ło p ien ięd zy . Ku ch n ia, s alo n , p rzed p o k ó j, łazien k a. Zo s tały tak ie, jak za Sab in y . J an u s z żało wał. Ch ciałb y s ię s tąd wy n ieś ć w ch o lerę. Od jech ać d alek o o d zas ran eg o „Ty s iąclecia", o d s ąs iad ó w p atrzący ch n a n ieg o z p o lito wan iem. Od p o d s zy teg o wś cib s twem ws p ó łczu cia. Ty lk o za co ? Za co miałb y to zro b ić? Piep rzo n e p ien iąd ze. Z ich p o wo d u mu s iał p o zo s tać mężem Sab in y . Krwio p ijcy p rawn icy . Pewn ie wzięlib y p arę s tó wek za n ap is an ie p o zwu . Po tem więcej, za wy walczen ie mies zk an ia. Ko s zty , k o s zty , k o s zty . Wo ln o ś ć k o s ztu je. Ech , ży cie…
HANKA. Półsierota Sab in a zn ik n ęła z ży cia Han k i tak p o p ro s tu , n ag le, b ez wy jaś n ień , b ez s ło wa. Do d ziewczy n k i d o cierały n ies p ó jn e frag men ty in fo rmacji, n iep as u jące p u zzle. Sab in a zab iła Bartk a? Nie zab iła? Wy p ad ek czy celo we d ziałan ie? W s u mie Han ce b y ło to o b o jętn e. Sab in y n ie b y ło . Nie b y ło Sab in y ! Ojciec n awet jej n ie p o wied ział, d o k ąd ją zab ran o ! Po jech ałab y wted y au to b u s em w o d wied zin y . M iała p rawie d ziewięć lat! Po trafiła s ama k u p ić b ilet, zn aleźć o d p o wied n ią lin ię, ws iąś ć. Sk as o wać u lg o wy , d o jech ać d o celu . „Ko n iec języ k a za p rzewo d n ik a". Tak u czy ła mama. Han k a zn alazłab y ją. Zap y tałab y . J ak o ś b y Sab in ę wy d o b y ła z zamk n ięcia. Ale J an u s z alb o milczał, alb o s ię zło ś cił. Nie k rzy k liwie. Po p ro s tu o b rażał s ię n a d łu g ie g o d zin y . Han k a p rzes tała więc p y tać, g d zie jes t mama. Tęs k n iła w cis zy , n ie p rzy zn ając s ię n ik o mu , n awet Ag acie. — Z tej two jej mamy to n iezłe zió łk o — p o wied ziała k ied y ś p rzy jació łk a. Han k a zro zu miała. Na o s ied lu tak s ię właś n ie o Sab in ie mó wi. Lep iej n ie ws p o min ać, jak b ard zo jej b rak u je mamy . Całe „Ty s iąclecie" wied ziało , co s ię s tało . Za p o wierzch o wn y m ws p ó łczu ciem k ry ła s ię s aty s fak cja. „Do b rze jej tak !" my ś leli lu d zie o Sab in ie, u d ając zatro s k an y ch lo s em Han k i. Han k a to wid ziała. Nie b y ła g łu p im d zid ziu s iem! Po Sab in ie zo s tała w mies zk an iu jak aś d ziu ra. J an u s z wy rzu cił ws zy s tk ie jej u b ran ia. Zn ik n ął zap ach p o d rab ian y ch p erfu m. Klap k i o s tarty ch p o wewn ętrzn ej s tro n ie p o d es zwach . Lo k ó wk i i k remy . J an u s z wy walił n awet u lu b io n y ch o d n ik Sab in y . Po co ? Czemu ? Bez n ieg o b y ło tak p rzeraźliwie g łu ch o . Sab in a n ie b y ła wcale tak a zła. Nie zas łu ży ła n a p o g rzeb za ży cia. Ale o jciec s ię u p arł. Ws zy s tk o u s u n ął. Nawet fo to g rafie. Z teg o ws zy s tk ieg o Han k a n ie miała czas u ro zmy ś lać o Bartk u . — Nie mo żes z iś ć n a p o g rzeb — p o wied ział J an u s z i Han k a n ie p o s zła. Tro ch ę n ie wierzy ła, że Bartek n ie ży je, ch o ciaż rzeczy b rata ró wn ież zn ik n ęły . Nawet n ie wied ziała k ied y . W p u s ty m mies zk an iu Han k a n as łu ch iwała. Kro k ó w p o d o b n y ch d o k ro k ó w mamy . Kro k ó w n a s ch o d ach . Stu k , s tu k . Czy to Sab in a? Han k a b ieg ła d o d rzwi. Otwierała je o s tro żn ie, żeb y n ie p s u ć s o b ie n ies p o d zian k i. Nie. To n ie o n a. To n ie mama. Nie mama wraca z Bartk iem ze s p aceru . To ty lk o Ramo wa. — Dzień d o b ry , Han eczk o — mó wiła s ąs iad k a, wid ząc d ziewczy n k ę w d rzwiach . Częs to wała czek o lad ą czy k ró wk ą. Stawały Han ce w g ard le.
Pewn eg o razu k ru k zab rał Han k ę n a wy cieczk ę. Wy ląd o wali w p ark u . Trwał fes ty n z o k azji Dn ia Dzieck a. Nad tłu mem lu d zi u n o s iły s ię p ęk i b alo n ó w. Sy czały s atu rato ry . Czu ć b y ło wo ń k armelizo wan eg o cu k ru . Rżały k u cy k i. Ak ro b aci g rali n a p is zczałk ach . — Id ź — p o lecił k ru k i u s iad ł n a k rzak u jało wca. Han k a zo b aczy ła w tłu mie Sab in ę. — M amo ! — k rzy k n ęła, a Sab in a n aty ch mias t s ię o d wró ciła. — Có reczk o ! — zawo łała i wy ciąg n ęła k u Han ce ramio n a. Niczy m d wa p ro mien ie. Han k a p o p ęd ziła i rzu ciła s ię w n ie b ez n amy s łu . Kręciły s ię p rzez ch wilę. Han k a czu ła łas k o tan ie matczy n y ch wło s ó w n a s zy i. Po tem p o s zły , za ręk ę. J ad ły watę cu k ro wą. Ry s o wały ry s u n ek n a k o n k u rs . Śp iewały razem n a s cen ie. Do s tały za to k lo ck i! Ku p iły s o b ie p o p ierś cio n k u . Tak im p las tik o wy m. Sab in a zało ży ła g o n a s erd eczn y p alec. — Zaws ze b ęd zie mi o to b ie p rzy p o min ał — p o wied ziała Han ce. Kilk a g o d zin min ęło jak ro zb ły s k p io ru n a. — J u ż czas — p o wied ział k ru k , zjawiając s ię o b o k ławk i, n a k tó rej matk a i có rk a s ied ziały p rzy tu lo n e, o b s erwu jąc ws ch o d zący k s ięży c. Han k a u cało wała matk ę i o d leciała. — Ale to n ie b y ł s en ! To zd arzy ło s ię n ap rawd ę! — p o wied ziała k ru k o wi, u n o s ząc s ię n ad p ark iem. — Tak , tak . Tak , tak . To n ie s en — o d p o wied ział p tak . SABINA. Mój przyjaciel kruk Po p o wro cie ze s zp itala Sab in a wd ała s ię w k o lejn ą awan tu rę. W zas ad zie n ie ty le „wd ała s ię", ile zo s tała p o rwan a p rzez żąd n y jej g ło wy tłu m i zawleczo n a p o d jed y n e d rzewo n a s p acern iak u . Tam k o leżan k i p ró b o wały ją p o wies ić. Przy o k azji złamały jej n o s . — Nie ma wy jś cia, trzeb a ją o d izo lo wać — zd ecy d o wał d y rek to r zak ład u . Sab in a trafiła d o o s o b n ej celi w b u d y n k u , w k tó ry m zn ajd o wała s ię p raln ia i in n e p o mies zczen ia g o s p o d arcze. Nie łączy ł s ię o n z p o d wó rk iem, s alą wid zeń , łazien k ami czy jad aln ią. By ło tam cich o i s p o k o jn ie, zwłas zcza że jej p o k ó j n ie miał o k n a. J ed y n y m min u s em b y ł fak t, że Sab in ę wy p u s zczan o n a p o wietrze mo że raz n a trzy ty g o d n ie. Ale o n a n ie n arzek ała. Najważn iejs ze, że mo g ła s p ać s p o k o jn ie, a n ie jak zając z o twarty mi o czami. Po p ewn y m czas ie Sab in ie zaczęła d o k u czać n u d a. Całe d n ie s p ęd zała w
s amo tn o ś ci, a jed y n y k o n tak t z in n y mi lu d źmi p rzy p ad ał n a p o ry wy d awan ia p o s iłk ó w. Pró b o wała zag ad y wać p rzy n o s zące jej o b iad y czy k o lacje s trażn iczk i. — Co to d zis iaj mamy ? — p y tała. — Smaczn ie p ach n ie, co ? A jak a p o g o d a n a zewn ątrz? Fu n k cjo n ariu s zk i n ig d y n ie o d p o wiad ały . Pewn ie d lateg o , że g d y b y mo g ły , s ame d o b rały b y s ię Sab in ie d o s k ó ry . Na s zczęś cie o d wied zał ją k ru k . Kied y s ied ziała w g łó wn y m b lo k u , n ie p o jawiał s ię. Wp ad ł ty lk o raz, n a mo men t, ab y ją p o cies zy ć. — Tro ch ę g łu p io zro b iłaś z Bartk iem, n ic, b y ło , min ęło — p o wied ział i o d fru n ął. Do izo latk i p rzy ch o d ził co n o c, żeb y p rzy n ieś ć jej wiad o mo ś ci ze ś wiata. Przek azać, co u Han k i. Twierd ził, że b y wał n a „Ty s iącleciu ". Dy s k u to wali n a temat mo żliwo ś ci p rzed termin o weg o zwo ln ien ia. A raczej b rak u tej mo żliwo ś ci. Kied y tematy n a d o b re s ię im wy czerp ały , k ru k zap ro p o n o wał zab awę. — Słu ch aj, a co p o wies z n a g rę w zag ad k i? — zap y tał. — Ch ętn ie! — Sab in a zap aliła s ię d o p o my s łu . — A jak ie? Kru k ro zejrzał s ię p o celi. Ze ś cian o b łaziła farb a. Kap ał k ran . — Do k ąd ś s ię s tąd wy b ierzemy , co ? Stras zn ie cu ch n ie ten twó j k ib el — zap ro p o n o wał zn ies maczo n y . — Ch ętn ie. — Zab io rę cię g d zieś i p o k ażę ci co ś . J ak b y k alamb u r. Będ zie mó wił o p rzy s zło ś ci. Będ zie zap o wiad ał jak ieś wy d arzen ie. — Ah a. — J eżeli s ied mio k ro tn ie zg ad n ies z, o co ch o d zi, wy p u s zczę cię z więzien ia. Na o d g ad n ięcie d am ci, p o wied zmy , s ied em d n i. — Sied em zag ad ek ?! Ch y b a p rzes ad zas z! — Sab in a u zn ała waru n k i za zb y t res try k cy jn e. — No d o b ra, wy s tarczy , jeżeli zg ad n ies z cztery z s ied miu . M o je o s tatn ie s ło wo . Cztery razy trafis z, ja wy p u s zczam z więzien ia — p o wtó rzy ł k ru k . — Ciek awe jak ! — zad rwiła Sab in a. — M am s p o s o b y — o d p arł k ru k . — Sied em zag ad ek . Co jak iś czas p rzy jd ę i zad am jed n ą. Po tem mas z s ied em d n i n a o d g ad n ięcie. Zg ad n ies z — b ęd zies z wo ln a. Nie zg ad n ies z — b ęd zie k ara. — J ak a k ara? — Krzy wd a — o d p arł p o p ro s tu p tak i Sab in a zro zu miała. — Gras z czy n ie? — Gram.
Pu s ty n ia. Wielk ie p o łacie p u s tej ziemi. J ak o k iem s ięg n ąć b eto n , b eto n , b eto n . Sab in a s tała g d zieś p o ś ró d tej p rzes trzen i. Przed s o b ą wid ziała wielk i b u d y n ek . Do ś ro d k a wch o d zili lu d zie. Ciąg n ęli s etk ami, n iczy m mró wk i tro p iące ro zs y p an y cu k ier. Pły n ęli g ru b y mi s tru g ami, zn ik ali w b u d o wli. Gd y cała ciżb a zn alazła s ię w b u d y n k u , d rzwi zamk n ęły s ię z s y k iem. Ze ś ro d k a d ało s ię s ły s zeć mu zy k ę. J ak ieś b ęb n y , p is zczałk i. Sab in a ch ciała iś ć, zo b aczy ć, co s ię tam d zieje. Ale k ru k n ie p o zwo lił. — Patrz — ro zk azał. Bach ! Ko n s tru k cja zap ad ła s ię z o g łu s zający m ry k iem. Bez u p rzed zen ia. Zło ży ła s ię jak n iep o trzeb n y p aras o l. Pach ! Bu ch n ął p y ł. Trach ! Ru n ęły s tro p y . Bam! Sp o międ zy p ad ający ch ś cian wy fru n ęły b iałe g o łęb ie. Uciek ły , g ru ch ając z p rzerażen ia. Sab in a rzu ciła s ię n a ratu n ek . — Lu d zie, lu d zie! — wo łała, b ieg n ąc w s tro n ę ru mo wis k a. Zau waży ła p rzy g n iecio n e k awałk iem b eto n u ciało . Krwawiącą s to p ę. Ch wy ciła ją. Zaczęła ciąg n ąć. J ej właś ciciel jęczał. Sp o ś ró d ru in zaczęło d o b ieg ać co raz więcej jęk ó w. Zag rzeb an i lu d zie p ro s ili o p o mo c. Płak ali i wy li. Niezn o ś n y h ałas ! Czemu n ik t n ie s ły s zy ? Czemu n ie ma p o g o to wia? — Zaraz wam p o mo g ę! — wrzas n ęła Sab in a i d alej walczy ła, p ró b u jąc wy d o b y ć p ierws zą o fiarę. Ciężk o ! Otarła czo ło wierzch em d ło n i. M o k ro . Krew! Stu k n ęło . W jed n ej ch wili ws zy s tk o zn ik n ęło . Sab in a n a p o wró t zn alazła s ię w celi. Ulg a! — Co to b ęd zie? — zap y tał k ru k . — Co s ię s tan ie? — Zawali s ię co ś — o d p o wied ziała Sab in a. Ptak k iwn ął p o tak u jąco łep k iem. — A co ? — zap y tał. — Biu ro wiec? — Nie! M y ś l! — Lu d zio m u d a s ię u ciec? — Nie, my ś l. — Zawali s ię b u d y n ek . Go łęb ie. Ch o d zi o g n iazd a? Bu d y n ek mies zk aln y ? — Nie, my ś l! Gd zie? Kied y ? — ch ciał wied zieć p tak . — Nie wiem! Sk ąd mam wied zieć? — Patrz u ważn iej. Patrz! M y ś l! M as z jes zcze k ilk a d n i, k ilk a d n i. Zn ajd ź o d p o wied ź. Sab in a zamó wiła s o b ie g azety . By ła z ty m n iezła jazd a. Strażn iczk a p o czątk o wo
o d mó wiła. — Sied ź cich o i n ie maru d ź! — u cięła. — Po ch o lerę ci p ras a? Led wo czy tać u mies z p o ty m, jak zaro b iłaś w łeb . Ale Sab in a n ie zamierzała s ię p o d d ać. Nap is ała d o d y rek cji. Zag ro ziła s k arg ą d o try b u n ałó w i rzeczn ik a p raw czło wiek a. Do s tała s wo je g azety . Szu k ała w n ich k lu cza. Co p rzep o wiad a s en ? Hala. Go łęb ie. Pu s tk o wie. — Wies z ju ż? — d o p y ty wał k ru k . — Nie wiem. — Os tatn i d zień . J u tro wracam w n o cy . Nie wies z — b ęd zie źle. Sab in a n ie zg ad ła. Kru k zad ał k arę. Kazał jej p o ciąć s o b ie u d a. Kawałk iem zao s trzo n ej o ś cian ę ły żk i. Bo lało . Sp o d n ie k leiły s ię p o tem d o ran , o b s zarp u jąc s tru p y . Otwierając o d n o wa ro zcięcia. Do p iero d u żo , d u żo p ó źn iej Sab in a p rzeczy tała, że zawaliła s ię h ala wy s tawo wa w Kato wicach . Po d czas wy s tawy g o łęb i p o czto wy ch . Sześ ćd zies iąt p ięć tru p ó w. Przes zło s tu ran n y ch . Hek ato mb a. Po wied ziała o ty m k ru k o wi. Sp o jrzał lek ceważąco . — Za p ó źn o . Dru g a zag ad k a p rzy s zła p arę mies ięcy p ó źn iej. — Katas tro fy n ie zd arzają s ię o t, tak ! — k arcił Sab in ę k ru k , g d y p y tała, k ied y b ęd zie n as tęp n y q u iz. Ran y n a u d ach n awet s ię wy g o iły . A Sab in a p rzy g o to wała s ię. Sp is y wała p o ten cjaln ie is to tn e in fo rmacje z g azet. Katalo g o wała je. Do k ażd ej p ró b o wała d o p is ać s y mb o le. Wy p o ży czy ła z więzien n ej b ib lio tek i k s ięg ę zn aczeń s n ó w. „Po d s tawy taro ta" też p o ży czy ła. I „Wró żb y i h o ro s k o p y ". W k o ń cu p rzy s zła p o ra. Kru k zab rał Sab in ę n a łąk ę. Po ś ro d k u łan u s tała s tu d n ia ze s taro mo d n y m k o ło wro tk iem. Nad n ią d rewn ian y d as zek . Wo k ó ł k aczeń ce. Id y lla. — Zajrzy j — p o wied ział k ru k . Sab in a p rzech y liła s ię n ad cemb ro win ą. Sp o d ziewała s ię wid o k u czarn ej wo d y u k ry tej wewn ątrz. Po wiewu ch ło d n ej wilg o ci. To , co d o s trzeg ła, s p rawiło , że złap ała s ię s łu p a ws p ierająceg o zad as zen ie s tu d n i. Na d n ie b u ch ał b iały p ło mień . Po ch ro p o waty ch ś cian ach ws p in ali s ię lu d zie. W żó łty ch k as k ach . Us maro wan i s ad zą. J ed n i wch o d zili n a d ru g ich , p ró b u jąc s ię wy d o s tać. „Uciek ajmy , u ciek ajmy " — wrzes zczeli. Najs łab s i s p ad ali w o g ień . Umierali w męczarn iach , zwęg lając s ię i ro zp ad ając w p o p ió ł. Krzy k . M o cn iejs i wd rap y wali s ię d alej, wb ijając p azn o k cie w s zare k amien ie. Krzy k . Sab in a o d wró ciła
wzro k . — Tu n el? Katas tro fa k o lejo wa? — wy d y s zała. — Nie. — Gó rn icza? — Bard zo d o b rze! M y ś l g d zie. Sied em d n i. Nie zg ad ła! Ku rwa mać, n ie zg ad ła! Ch o d ziło o k o p aln ię, tu s ię n ie my liła. W Ru d zie Śląs k iej. Wy b u ch ł metan . Gru ch n ęło . Os mo liło . Dwad zieś cia d wa tru p y . Niep o trzeb n ie s k o n cen tro wała s ię ty lk o n a k o p aln iach w Kato wicach . Przecież k o p ie s ię, d o jas n ej ch o lery , ws zęd zie n a ty m zas ran y m Śląs k u . Ch o ćb y w By to miu . Czemu we ś n ie o d wró ciła wzro k ? Przeg ap iła ws k azó wk ę, to p ewn e! J ak mo g ła b y ć tak tęp a? — Wid ziałaś g azety ? — zap y tał p o ty g o d n iu k ru k . — Tak . — Wies z, co ci u mk n ęło ? — Tak . — M etan jes t zab ó jczy , n ie s ąd zis z? — rzu cił p tak to n em p o d o b n y m d o teg o , jak im ro zmawia s ię o s p o s o b ach n a wy wab ian ie p lam. — Tak . — No to , d ro g a Sab in o , k ara… — Kazał jej o b ciąć s o b ie u s zy . — Ob a? — Pewn ie, a co ty , v an Go g h ? Ob a! — Naraz n ie d am rad y ! — Do b ra, to n a raty ! — k ru k wy g ląd ał n a u s aty s fak cjo n o wan eg o . Przy ch o d ził co n o c. Sp rawd zał p o s tęp y . Sab in a zao s trzy ła p o rząd n ie s wo ją ły żk ę i zaczęła o d lewej małżo win y . Nawet n ie b o lało . Po tem o b cięła p rawą, z więk s zy m ro zmach em. Nie b ała s ię aż tak , jak p rzy p ierws zy m cięciu . Prawe u ch o b ard zo k rwawiło . M iała k ło p o t, żeb y jak o ś to o p an o wać. Trafiła d o amb u lato riu m. — Co p an i wy p rawia? — zezło ś cił s ię lek arz, o p atru jąc jej ran y . — Przep ras zam — wy mamro tała Sab in a. — Żeb y mi to b y ło o s tatn i raz! — Do k to r p o g ro ził jej trzy man y m w d ło n i b an d ażem. Ale to n ie mó g ł b y ć o s tatn i raz. Kru k n ie u s tęp o wał. — Tn ij, tn ij. Naru s zas z zas ad y ! — k rak ał, a Sab in a cięła. Do czas u aż z u s zu zo s tały ty lk o n iewielk ie k ik u ty , p rzy p o min ające k iełk u jące tu lip an y . Zaczęły ro p ieć. Bo lały . Sab in a zn o wu trafiła d o lek arza. An ty b io ty k i. Ko lejn e p o g ró żk i.
— M u s imy p rzerwać g rę — o ś wiad czy ła p tak o wi, u d ręczo n a g o rączk ą. — Nie, n ie, k o ch an a. Zg o d ziłaś s ię. Gramy d o k o ń ca — ro ześ miał s ię k ru k . Sab in a p o s tan o wiła g o p rzech y trzy ć. Przy o k azji k o lejn ej k o n tro li p o p ro s iła lek arza o ś ro d k i n as en n e. — J ak leżę, to mn ie b o li — u zas ad n iła. Do k to r n ie d o p y ty wał. Dał Imo v an e. M ałe i ró żo we. Dwie n araz. Sab in a s p ała p o n ich jak zab ita, s n em b ez s n ó w. Czarn y m jak wy g as zo n y ek ran w k in ie. „I co teraz, g n o ju ?" my ś lała s o b ie o k ru k u , k tó ry ch y b a n ie b y ł w s tan ie p rzeb ić s ię p rzez mg łę n as en n ej ch emii. Ale p tas zy s k o b y ło s p ry tn e. Piep rzo n y s k rzy d laty s zczu r. Przy s zło za d n ia. Zaraz p o o b ied zie. Nawet n ie s p ała! Wy lazło zza k ib la i s tro s zy ło p ió ra. — Hej, co ty tu ro b is z? — zap y tała o s tro Sab in a. — J es tem. Śp is z jak tru p o s z, to p rzy s zed łem teraz — o d p arł k ru k . — Ale ty jes teś ze s n u , n ie mo żes z p rzy ch o d zić za d n ia! — Sab in a zas k o mlała żało ś n ie. — M o g ę p rzy ch o d zić, k ied y ty lk o zech cę — zaś miał s ię p tak . — A teraz mo ja d ro g a… Gramy ! Latawiec. Un o s i s ię n ad Sab in ą. J es t zielo n y . M a p as ias ty o g o n . Sły ch ać, jak fu rk o cze n a wietrze. Sab in a trzy ma g o mo cn o . Nag le p ęk a s zn u rek . Szarp n ięta p o d mu ch em zab awk a zn ik a z p o la wid zen ia, d alek o w g ó rze. Kied y zd aje s ię, że ju ż jes t s traco n a, s p ad a n iczy m k amień . Wali d zio b em w ziemię. Ro zp ad a s ię. — To p ro s te, k atas tro fa lo tn icza. — Kto ? Gd zie? Kied y ? Sab in a zn o wu n ie wied ziała. — J es teś tęp a jak n o g a s to ło wa! — s twierd ził p tak . Wp ad ł n a p o g ad u s zk i, ab y n ieco Sab in ę p o g n ęb ić. Słu ch ała g o p iąte p rzez d zies iąte. — An o jes tem! — o d p o wied ziała Sab in a n a o d czep n eg o i wró ciła d o d rap an ia ś cian y k ciu k iem. — Wies z co ? M o że p rzerwijmy tę g rę. J a ju ż s ię n ag rałem, a p o za ty m to n ie ma s en s u — k ru k p o k ręcił z rezy g n acją g ło wą. Sab in a zro b iła s ię czu jn a. O, tak ! Ko n iec g ry ! Świetn ie! Po trzecim ś n ie k ru k zad ał jej wy jątk o wo wy my ś ln ą k arę. Ob cięcie n o s a. Nie zg o d ziła s ię. W d ro d ze wy jątk u zamien ił n o s n a łech taczk ę. Też s ię n ie zg o d ziła. Sk o ń czy li n eg o cjacje n a p alcach s to p y . Sab in a u cięła ws zy s tk ie, jed en p o d ru g im. Strzelały jak łu s k an y
g ro ch . Zn o wu s zp ital. No we g ro źb y . — Od eś lę p an ią d o p s y ch iatry k a, jak Bo g a k o ch am! — u n ió s ł s ię lek arz. Do ś ć! Stan o wczo czas k o ń czy ć g rę. Do k o ń ca wy ro k u zo s tały cztery mies iące. Wy trzy ma. Up ierzo n y s zczu r ch ce k o ń ca g ry ? Bard zo ch ętn ie! — Wp ad n ę d o cieb ie za k ilk a d n i — zap o wied ział p tak . — Wted y d o p ro wad zimy ro zg ry wk ę d o k o ń ca.. — Będ ę czek ać! — o b iecała Sab in a i p o ło ży ła s ię n a p ry czy . By ł d zień k ąp ieli. So b o ta. Sab in ie p rzy s łu g iwał p ry s zn ic ty lk o raz w ty g o d n iu . Nie mo g ła k o rzy s tać z u my waln i razem z in n y mi k o b ietami. Zatłu k ły b y ją. M y ła s ię więc p o rząd n ie raz n a s ied em d n i. Do łazien k i zab rała ją mło d a s trażn iczk a, jak aś n o wa i b ez d o ś wiad czen ia. Od czek ała, aż p o zo s tałe k o b iety wy jd ą n a s p acern iak , zamk n ęła s taran n ie d rzwi i d o p iero wy p ro wad ziła Sab in ę. Szły p ręd k o p o malo wan y mi n a s zaro k o ry tarzami. Stu k ały o b cas y s łu żb o wy ch b u tó w. Strażn iczk a zo s tała w k o ry tarzu , a Sab in a wes zła d o łazien k i. Ro zeb rała s ię. Po s k ład ała u b ran ie i p o ło ży ła je n a k rześ le w p rzeb ieraln i. Z ręczn ik iem w d ło n i ru s zy ła p o d p ry s zn ic. Pu ś ciła wo d ę i n aty ch mias t ws k o czy ła p o d jej s tru mień . Po czątk o wo lo d o waty , o d eb rał jej o d d ech . Po ch wili s tał s ię p rzy jemn ie ciep ły . Sab in a ro zp ląty wała mo k re s trąk i wło s ó w. M y ła s ię p o d p ach ami. Z b ło g o ś cią. Gd y s ięg ała p o s to jący n a p o d ło d ze s zamp o n , zau waży ła k ru k a. Sied ział w fałd zie zas ło n y p ry s zn ico wej. Raz p o raz o trząs ał p o k ry te k ro p lami p ió ra. — Do b ry ! — p rzy witał ją s erd eczn ie. Sab in a o d ru ch o wo zak ry ła d ło ń mi k ro cze i p iers i. — Do b ry ! — mru k n ęła i o d wró ciła s ię d o n ieg o ty łem. — Dzis iaj k o ń czy my g rę — k o n ty n u o wał ro zmo wę k ru k , n ajwy raźn iej n iezrażo n y wid o k iem p o ś lad ó w p rzy jació łk i. — Ty lk o zró b , o co p ro s zę. — Tak ? — Sab in a s tarała s ię n ie d ać p o s o b ie p o zn ać, jak b ard zo s ię u cies zy ła. Ch ciało jej s ię ś p iewać. Ko n iec zas ran y ch zg ad y wan ek ! Ko n iec k ar! Zak ręciła wo d ę i o d wró ciła s ię, g o to wa s p ełn ić o s tatn ie żąd an ie p tas zy s k a. — Weź ręczn ik . Od erwij z n ieg o p as . Dwa p as y . Szero k ie n a p ięć cen ty metró w — n ak azał p tak . — Zro b io n e — o d p o wied ziała p o ch wili Sab in a. Nawet s ię n ie u b rała. Nie s p y tała p o co . By le s zy b ciej zro b ić, co p tas zy s k o k aże, i mieć to z g ło wy ! Zres ztą d y s k u to wan ie z n im b y ło b ezcelo we. Up arty . Zaws ze s tawiał n a s wo im. — Po łącz je w d łu g i s zn u r — wy d ał k o lejn e p o lecen ie k ru k .
— Zro b io n e. — Przerzu ć g o p rzez d y s zę p ry s zn ica. — Po co ? — Nie g ad aj, ty lk o ró b . Ch ces z zak o ń czy ć zag ad k i czy n ie? — Ch cę. — Rzu caj. Sab in a p rzerzu ciła lin ę p rzez b ieg n ącą p rawie n a wy s o k o ś ci s u fitu ru rk ę. Przy p ad k iem zah aczy ła k u rek . Z p ry s zn ica zn o wu p o p ły n ęła wo d a. — Zawiąż p ętlę. — Zro b io n e. — Włó ż g ło wę. — Zro b io n e — wo d a zalała Sab in ie twarz. — Klęk aj, b y le p ręd k o ! — zak rak ał k ru k . Sab in a zamk n ęła o czy i g wałto wn ie p o d k u liła k o lan a. Trzas n ął rd zeń k ręg o wy . J ak p alące s ię w o g n is k u d rewn o . Pięty zatań czy ły n a mo k rej p o s ad zce o s tatn ie tan g o . JANUSZ. Ona czy nie ona Dzwo n ek . J an u s z g wałto wn ie o two rzy ł o czy . Wy p ro s to wał s ię. Zn o wu zas n ął n a s ied ząco . Dzwo n ek . Otarł z o k o lic u s t n itk ę ś lin y . Po p lu ł s ię jak n iemo wlak ! Dzwo n ek . Co d o ch o lery d zwo n i? Go ś cie? Nie, to telefo n . — Słu ch am — rzu cił d o s łu ch awk i, s tarając s ię b rzmieć p rzy to mn ie i d ziars k o . — J an u s z Bo ro ws k i? — Tak , s łu ch am. — Pań s k a żo n a n ie ży je — J ak ? — J an u s z p o s tan o wił trzy mać s ię rzeczo weg o to n u . Zacis n ął p alce n a k ab lu telefo n iczn y m. — Samo b ó js two . Po jech ał d o k o s tn icy . M ieś ciła s ię zaraz p rzy zak ład zie k arn y m. Po jech ał tam, b o ch ciał ją zo b aczy ć. Ech , Sab in a… Ws zed ł d o p o n u reg o p awilo n u . Na zewn ątrz p an o wał u p ał. W k o s tn icy b y ło ch ło d n o . I ciemn awo . Szy b y w o k n ach p o two rn ie wręcz b ru d n e. Ob k lejo n e zas ch n ięty mi tru p ami o wad ó w. Po witał g o p o rtier p rzy p o min ający ży wą mu mię. Szy ję miał o win iętą k racias ty m s zalik iem.
— An g in a — wy ch ry p iał i p o d s u n ął J an u s zo wi k s iążk ę g o ś ci. J an u s z b y le jak wp is ał s wo je d an e. Id io ty czn y zwy czaj, mó g ł p o d ać co k o lwiek ! Dziad ek n awet b y s ię n ie zo rien to wał. — Dzięk u ję — mru k n ął, o d d ając s taremu d łu g o p is . — Pro s to i o s tatn ie d rzwi p o lewej — p o wied ział s tró ż i zaczął k as zleć. J an u s z u ciek ł. Szy b k o p o k o n ał wy ło żo n y k afelk ami k o ry tarz. Zap u k ał i n ie czek ając n a o d p o wied ź, ws zed ł d o ws k azan eg o p rzez p o rtiera p o k o ju . Wewn ątrz, za b iu rk iem, s ied ział lek arz. Ch y b a. M iał n a s o b ie b iały fartu ch . Bru d n y . Ró wn ie d o b rze mó g łb y b y ć rzeźn ik iem. — J an u s z Bo ro ws k i — p rzed s tawił s ię J an u s z. — Ah a — o d p o wied ział mężczy zn a. Ug ry zł k awałek k is zo n eg o o g ó rk a, k tó ry trzy mał w s zu flad zie, i p o wo li s ię p o d n ió s ł. — Pro s zę za mn ą. W ch ło d n i b y ło n iemalże mro źn ie. J ak p o międ zy lo d ó wk ami w s k lep ie s p o ży wczy m. J an u s z o b jął s ię ramio n ami. Lek arzo -rzeźn ik n ato mias t zd awał s ię n ie o d czu wać zimn a. Sp rawn ie p rzemk n ął p o międ zy reg ałami. Od s zu k ał o d p o wied n i. Otwo rzy ł. Szarp n ął. Z lo d ó wk i wy jech ało p rzy k ry te fo lią ciało . — Pro s zę — h u k n ął facet i o d rzu cił n a b o k p łach tę. Uś miech n ął s ię n iczy m zad o wo lo n y z s ieb ie rzeźb iarz n a o d s ło n ięciu p o mn ik a s wo jeg o au to rs twa. J an u s z miał o ch o tę d ać mu w ry j. Zacis n ął p ięś ci i zamk n ął n a mo men t o czy . Po liczy ł d o d zies ięciu . — Dzięk u ję — wy ced ził. — J ak p an s k o ń czy , p an p rzy jd zie, to ją s ch o wam i p o g ad amy , co d alej. — Facet zas alu to wał id io ty czn ie i wy s zed ł. J an u s z zo s tał z Sab in ą s am n a s am. Zaczął o g lęd zin y o d wło s ó w. Kied y ś ru d e i g ęs te, teraz b y ły k ró tk o o b cięte. Po s trzęp io n e i n ieró wn e. Gd zien ieg d zie wid ać b y ło b iałe p as ma. Staro ś ć? Staro ś ć d o tk n ęła tak mo cn o Sab in ę? Twarz. Sin e k ręg i p o d o czami. Us ta też s in e. Rzęs y k ied y ś mięk k ie, d elik atn e b rwi, wy ły s iały . Zn ik n ęły p ieg i. No s b y ł d łu żs zy , b ro d a b ard ziej s p iczas ta. Zd efo rmo wan e u s zy ! Ok ro p n o ś ć! Ciało . Wy ch u d zo n e, n ie s zczu p łe. Zap ad n ięta k latk a p iers io wa. Na ły d k ach g ęs te wło s k i. Kied y ś je g o liła. Palce p o p lamio n e tan im ty to n iem. Zielo n k awe o p u s zk i. Na p rzed ramien iu tatu aż. Kru k . Wy d ziab an y n ied b ale, p ewn ie b o leś n ie. Sama to zro b iła? Czy k to ś jej p o mó g ł?
Sab in a. Kied y ś b y ła tak a p ięk n a! Stał p rzy o łtarzu u b ran y w za cias n y g arn itu r. Na s zy i d u s zący fu lar. Za p lecami s zmer g o ś ci. By ło ich n iewielu , a k o ś ció ł d u ży . Każd e s ło wo n io s ło s ię p o d s k lep ien ie. Sab in a wy s zła z zak ry s tii. Biała s u k n ia s zeleś ciła jak b y b y ła z b ib u ły . Welo n lś n ił. Po d n im jej ru d e wło s y , ru d e jak ry d ze. Uś miech an io ła. Wy g ląd ała, jak b y s fru n ęła z witraża. Nic więcej n ie p amiętał z tej ceremo n ii. Po za ty m, że n a s zczu p ły p alec ws u n ął jej o b rączk ę. By ła tro ch ę za d u ża. Sab in a g d zieś ją p o tem zg u b iła. Zaws ze b y ła ro ztrzep an a! Sp o n tan iczn a. Bałag an iara. J an u s z p o ch y lił s ię i u cało wał martwą k o b ietę w czo ło . Po g ład ził res ztk i wło s ó w. — Pa, d ziecin o — p o wied ział. Kied y ś zaws ze tak d o n iej mó wił. A o n a ś miała s ię i k las k ała w d ło n ie. W czas ach g d y jes zcze ze s o b ą n o rmaln ie ro zmawiali. Wró cił d o rzeźn ik a. Facet d o jad ał właś n ie k an ap k ę. — Sk o ń czy łem — p o wied ział. — Co teraz? — Weźmie ją p an n a p o g rzeb czy mamy s ię n ią zająć? — zap y tał k o ro n er. — Wezmę — wes tch n ął J an u s z. — Wezmę i zajmę s ię n ią. HANKA. Pogrzeb — Han eczk o , p o g ad ajmy — zap ro p o n o wał p ewn eg o d n ia J an u s z. Han k a u s iad ła s k wap liwie z k u b k iem h erb aty . Oczek iwała jak iejś h is to rii o k ies zo n k o wcach z au to b u s u lin ii p ięćs et d wan aś cie czy o p o wiad an ia o ty m, jak o jciec b y ł mały . A tu jak d iab eł z p u d ełk a wy s k o czy ła matk a. — Han eczk o , mama n ie ży je — o zn ajmił o jciec. „Han eczk o , p ad a", „Han eczk o , załó ż s an d ały " b rzmiało d o k ład n ie tak s amo . J ak g d y b y n ig d y n ic. „M ama n ie ży je". Han k a p o czu ła, jak d rętwieją jej u s ta. Twarz ś ciąg a s ię jak b y s p alo n a s ło ń cem. Ręce zaczęły jej d rżeć. — J a to ? — wy k rztu s iła. M o że to jak aś p o my łk a? Przes ły s zała s ię? Tak , p rzes ły s zała s ię! — Zmarła w więzien iu . Ko ch an ie, wiem. Też mi p rzy k ro . Ale… Han k a s p u ś ciła g ło wę. Przez ch wilę p ró b o wała zatrzy mać łzy . Ale o n e, u p arte, try s n ęły jej z o czu wb rew wo li. Z g ard ła wy d o b y ł s ię s k o wy t. Han k a wy ła jak s tary p ies za u k o ch an y m p an em. W k o ń cu mo g ła wy k rzy czeć tęs k n o tę. Krzy czała więc całe p o p o łu d n ie, aż o ch ry p ła. Na p o g rzeb d o s tała n o wą s u k ien k ę. Cztern as to latk i wo lą ró ż i czerwień . Han k a n ie miała n ic czarn eg o . J an u s z d o rzu cił też czarn e p o d k o lan ó wk i. Czarn e trzewik i. Z wy k ro jo n y m z p as k ó w s k ó ry p o mp o n em. Han ce b ard zo s ię p o d o b ały . Do p iero g d y ws u n ęła je n a o d zian e w czarn e s k arp ety s to p y , u zn ała, że zach wy t n ad żało b n y m
o b u wiem jes t n ies to s o wn y . Cmen tarz b y ł n ied alek o , więc p o s zli p iech o tą. Sk iero wali s ię d o n iewielk iej k ap licy . Uro czy s to ś ć miała b y ć s k ro mn a, d o s ło wn ie d la k ilk u o s ó b . Lo k aln a k ap liczk a wy s tarczy . Han k a o s tro żn ie wes zła d o ś ro d k a. Sk rzy p n ęły s tare d rzwi. Oto czy ł ją zap ach k ad zid ła. Z o k ien p ad ały n a p o s ad zk ę p as y ś wiatła. Na ś ro d k u k o ś cio ła, p rzed s amy m o łtarzem, s tała tru mn a. — M o żes z p o d ejś ć i s ię p o żeg n ać, Han eczk o . — Ojciec d elik atn ie p ch n ął d ziewczy n k ę w jej k ieru n k u . — Po tem mamę zamk n ą i b ęd zie ms za. Po ch wili wah an ia Han k a p o d es zła. Op arła d ło n ie n a b rzeg u tru mn y . Tro ch ę p o to , ab y s ię p rzy trzy mać. Ojciec d ał jej jak ąś h erb atk ę i tab letk ę n a u s p o k o jen ie, k ręciło s ię p o n ich w g ło wie. Kazał zaży ć p o ty m p łak an iu . Ob łąk an y m żało wan iu . Han k a zamru g ała g wałto wn ie. Po ch y liła s ię k u matce. Sab in a b y ła mo cn o wy malo wan a. Szy k o wały ją p raco wn ice zak ład u p o g rzeb o weg o . Uży ły s p o ro ró żu i n iezb y t d o b rze d o b ran ej s zmin k i. M atk a b y łab y zła. Do teg o u b rały Sab in ę w g ran ato wy k o mp let. Gars o n k ę. Od p o wied n ią raczej d la s taru s zk i, a n ie mło d ej jes zcze k o b iety . M atk a s ama b y s ię w co ś tak ieg o n ie u b rała. Nietwarzo we. Lewy ręk aw mary n ark i Sab in y b y ł lek k o p o d win ięty . Han k a p rzech y liła s ię p rzez k rawęd ź tru mn y , ab y g o p o p rawić. Przy p ad k iem p o d ciąg n ęła tk an in ę jes zcze wy żej. Zo b aczy ła tatu aż. Od s u n ęła ręk aw jes zcze tro ch ę. „O, mó j k ru k !" — p o my ś lała, wid ząc cały ry s u n ek . Ko ś cieln y s zarp n ął s zn u rek d zwo n k a. Z zak ry s tii wy s zed ł k s iąd z. Han k a o d s k o czy ła o d tru mn y i u s iad ła w p ierws zej ławce. HANKA. Cichy zabójca Han k a wracała z p racy . Szła d o b rze jej zn an ą Ok ó ln ą. Pamiętała k ażd ą d ziu rę w n ig d y n ierep ero wan y m ch o d n ik u . Każd y zd rad liwy k rawężn ik , wy ś lizg an y s to p ień . M ies zk ała tu ju ż p rawie ćwierć wiek u . Na „Ty s iącleciu " n iewiele s ię w ty m czas ie zmien iło . Zmien iła s ię o n a. Uk o ń czy ła s tu d iu m. Rach u n k o wo ś ć, jak o jciec. J an u s z p o mag ał jej z zad an iami d o mo wy mi. Zn alazła — p rzy jeg o n iewielk im ws p arciu , s łó wk o tu , s łó wk o tam — w miarę p rzy zwo itą p racę. Po mo c k s ięg o wej, n a p o czątek . M o że z czas em u s k ład a n a p ełn e s tu d ia i zro b i p ap iery n a g łó wn ą. Na razie ty le mu s i wy s tarczy ć.
Zaczęła farb o wać wło s y . M alo wać p o wiek i. Czas em n awet p azn o k cie. By ły raczej n ieład n e, p o fałd o wan e, lak ier ty lk o p o g ars zał s p rawę. Sp o ty k ała s ię z mężczy zn ami. Niezo b o wiązu jąco . Ch o d ziła d o b aró w i d y s k o tek . Rzad k o . Ojciec n ie mó g ł s p ać, g d y b y ła p o za d o mem. Czek ał, wy g ląd ał zza zas ło n . — Nie martwię s ię, ale wo lę wied zieć, że wró ciłaś — mawiał. Han k a p rzek ro czy ła s p o rą p s ią k u p ę leżącą n a s amy m ś ro d k u d ep tak a. No rma n a „Ty s iącleciu ". Trzeb a u ważać. Zwłas zcza zimą, g d y właś cicielo m n ie ch ce s ię d alek o ch o d zić z p u p ilami. J an u s z mó wił jej k ied y ś , że jak wd ep n ie s ię w k u p ę, to d o czło wiek a p rzy k leją s ię p ien iąd ze. M o że Han k a za b ard zo u ważała? Przelewać s ię jej n ie p rzelewało . Kied y ś n a p ró b ę mo że wd ep n ie. Ale n ie w n o wy ch b o tk ach . Do tarła d o s wo jeg o b lo k u . By ł b ard ziej łaciaty — o d p ad ał ty n k . Kilk a rzęd ó w o k ien wy mien io n o n a p las tik o we. Po za ty m n ie zmien ił s ię w o g ó le. Nawet lo k ato rzy zo s tali ci s ami. Nap rzeciwk o mies zk ała jak p rzed laty Ag ata. Nad al s ię p rzy jaźn iły . Ag ata wy s zła za mąż, miała d wó jk ę d zieci. Na trzecim o p u s zczo n a p rzez d zieci Ramo wa, o k tó rej p rzy jació łk a mó wiła, że jes t ży wy m tru p em. Stara i p o mars zczo n a, ale n ad al d ziars k a. Na n iek tó ry ch b alk o n ach p rzy b y ło ś mieci. Na in n y ch p o jawiły s ię talerze s atelitarn e. Han k a wes zła n a g ó rę. Nie p u k ała, ch o ciaż o jciec z p ewn o ś cią b y ł w d o mu . Częs to d rzemał p o p racy . Nie ch ciała g o b u d zić. Otwo rzy ła d rzwi, zrzu ciła n a k o ry tarzu b u ty i wes zła. — Dzień d o b ry , có reczk o — p o witał ją J an u s z. Wo łał z p o k o ju , p rzek rzy k u jąc telewizo r. — M ecz jes t! — p o in fo rmo wał. Han k a zro zu miała. Od win ęła s zalik , zd jęła k u rtk ę. Staran n ie p o wies iła je n a wies zak u . Bo tk i p o s tawiła n a s zmacie. Żeb y n ie ciek ło n a lin o leu m. — Og ląd aj, ja co ś zjem — k rzy k n ęła d o o jca i p o s zła d o s ieb ie. Po ło ży ła s ię n a tap czan ie. Na mo men t p rzy mk n ęła o czy . Nie ch ciała s p ać. We ś n ie czas em p o jawiał s ię k ru k . J ej s tary zn ajo mek . Nie b ała s ię g o ju ż. Przy wy k ła? Uo d p o rn iła s ię? Dwad zieś cia lat p rzy jaźn i z p tak iem, n iezb y t to n o rmaln e. Przy ch o d ził, co ś g ad ał, g d zieś ją zab ierał. Nie zwracała więk s zej u wag i. Patrzy ła ran o n a s ło ń ce, jak rad ził jej d awn o temu J an u s z, i zap o min ała. Wieczo rem zro b iło s ię mro źn ie. Wis zące u b alk o n ó w s o p le zd awały s ię ś wiecić włas n y m ś wiatłem. M ró z p o rad ził s o b ie n awet ze s mo g iem i wid ać b y ło ws zy s tk ie g wiazd y . Od o k ien ciąg n ął lo d o waty p o d mu ch . Firan k i wy d y mały s ię. Lek k ie zazd ro s k i w k u ch n i s tawały n iemalże p o zio mo . — Zimn o — n arzek ał o jciec.
Han k a p o zaty k ała s zp ary we framu g ach s tary mi ręczn ik ami i k o cami. J ej ch łó d n ie p rzes zk ad zał. Ale J an u s z b y ł ju ż p o p ro s tu s tary . Szk o d a jeg o zd ro wia. Zes złej zimy p rzes zed ł zap alen ie p łu c. Han k a b ała s ię o n ieg o . W k o ń cu zag o n iła o jca d o s y p ialn i. — Id ź s p ać, p o d k o łd rą b ęd zie ci ciep lej — p o wied ziała i p o d ała mu mlek o z czo s n k iem. Wy p ił n iech ętn ie. Uś miech n ął s ię i zag rzeb ał w p o ś cieli. Zas n ął n iemal n aty ch mias t. Han k a tro ch ę mu teg o zazd ro ś ciła. Umy ła s ię s zy b k o . W łazien ce p an o wał k o s zmarn y ziąb . Nie miała o ch o ty n a k ąp iel. M o że ju tro . Po s zła s ię p o ło ży ć. Ran o trzeb a b ęd zie ws tać wcześ n iej, b o p rzy tak im mro zie au to b u s y z p ewn o ś cią p o jad ą p o za ro zk ład em. O ile w o g ó le wy jad ą n a tras y . Nie ma co , trzeb a b ęd zie iś ć d o p racy p iech o tą. U Ag aty p an o wał s tras zn y h ałas . Przez cien k ie ś cian y s ły ch ać b y ło k ażd e s ło wo . Od g ło s p u s zczan ej d o wan n y wo d y . Szeles t g azety . Han k a b y ła p rzy zwy czajo n a d o g ło s ó w d zieciak ó w i ro d zicó w, d o ry cząceg o telewizo ra i p is zczący ch zab awek . Ale teg o wieczo ru Kro p ek — s u p erras o wy d almaty ń czy k Ag aty — p is zczał jak o p ętan y , więc n ie mo g ła zas n ąć. „Du rn e zwierzę" p o my ś lała p o iry to wan a. Ws tała, n arzu ciła s zlafro k i p o s zła d o k o leżan k i. — Co s ię u was d zieje? — zap y tała, g d y ty lk o Ag ata o two rzy ła d rzwi. Przy jació łk a zaczęła s ię ś miać. — Kro p ek b y ł u s u k i, n a k ry ciu . Wejd ź, to ci p o wiem. — Ag ata co fn ęła s ię w g łąb p rzed p o k o ju , ab y p rzep u ś cić Han k ę. — I co , tęs k n i? — zap y tała Han k a, k tó rej p rzes zła cała zło ś ć. — Raczej żału je. Zamias t k o rzy s tać, b ieg ał u ty ch lu d zi o d s u k i p o cały m o g ro d zie. A p o tem czas min ął. Ch o d ź, n ap ijes z s ię czeg o ś , o n s ię zaraz u s p o k o i. Us iad ły n a mo men t w s alo n ie. Ag ata n alała im k o mp o tu . Gad ały s zep tem, b o jej mąż p rzy s y p iał w fo telu . Wid ać miał ciężk i d zień . Praco wał jak o mag azy n ier. Po d o b n o miał jak ąś d u żą wy s y łk ę. Ag ata ws tała i o k ry ła g o k o cem. Do b ra żo n a. — Dzieci, k ąp iel — zarząd ziła p o ch wili. Han k a p o mo g ła jej u my ć i p o ło ży ć d zieciak i. M iały p ięć i trzy lata, fajn e. Park a. Han ce też s ię tak ich ch ciało . Ale z k im miałab y je mieć? Ag ata to s zczęś ciara. Po g ad ały jes zcze ch wilę, p o ś miały s ię, ale Ro b ert zaczął ch rap ać. — Zb ieram s ię — s twierd ziła Han k a i wró ciła d o s ieb ie. Ch o ciaż b y ło ju ż b ard zo p ó źn o , u zn ała, że n ie zas zk o d zi ciep ła h erb ata z s o k iem. Wy p iła ją n iemal wrzącą, s io rb iąc i cmo k ając. Zało ży ła g ru b e s k arp ety . Otwo rzy ła o k n o . Nie p o trafiła s p ać w d u ch o cie. Po ło ży ła s ię i o k u tała k o łd rą. Za o k n em
ś wieciły latarn ie. Wierzb y k o ły s ały s ię len iwie n iczy m falu jące w wo d zie g lo n y . Kro p ek w k o ń cu s ię zamk n ął. Han k a zas n ęła. We ś n ie zo b aczy ła tu n el. Wąs k i i ciemn y . M iejs cami o ś wietlały g o k ap iące ś wiece. Wątłe i mig o czące. Han k a wied ziała, że mu s i n im iś ć. Ch o ciaż n ie ch ciała. Na k o ń cu p rzejś cia co ś n a n ią czek ało . Nie mo g ła zawieś ć i u ciec. Szła, o p ierając s ię d ło ń mi o czarn e ś cian y . Ko ry tarz p ro wad ził w d ó ł. Co raz n iżej i n iżej. By ł co raz ciaś n iejs zy . Han k a o d czas u d o czas u p o p łak iwała. M iała n ad zieję, że n ie b ęd zie mu s iała s ię czo łg ać. Nag le p rzejś cie s ię ro zs zerzy ło . Han k a d o tarła d o n iewielk iej jas k in i. Tu b y ło więcej ś wiec. Na ś ro d k u g ro ty s tała k latk a. W k latce jej k ru k . Ale b ez p ió r. Bez mięś n i. Samo tru ch ło . Na wid o k Han k i s zk ielet p o d s k o czy ł k ilk a razy i zaczął d ek lamo wać. Powietrze dusi jak koc W grudniową zimną noc Nie ma trucizna zapachu Nie niesie bólu ni strachu Czterech tam śpi rozumnych I jeden przyjaciel człowieka Choć bezrozumny nie mówi On jeden wie, co ich czeka Powietrze zabija we śnie Więc obudź się, obudź się! Han k a o b u d ziła s ię. Serce waliło jej jak o s zalałe. Od d ech rwał s ię jak p o d łu g im n u rk o wan iu . J ed n ak my ś li miała zu p ełn ie p rzejrzy s te. Os tre. Wied ziała. — Tato ! — k rzy k n ęła i wy s k o czy ła z łó żk a. — Tato ! Wp ad ła d o s y p ialn i i n iemalże s iłą wy wlek ła o jca z p o ś cieli. — Tato , u ciek amy ! — Ale… Co … ? — Tato , id ziemy , n ie p y taj! — n arzu ciła o jcu n a p lecy k o łd rę. Sama wzięła k u rtk ę. Ze s to lik a p o rwała telefo n k o mó rk o wy . M ieli g o n a wy p ad ek n ag ły ch wy p ad k ó w. Zb ieg li n a d ó ł. Han k a wy p ro wad ziła J an u s za p rzed k latk ę. — Stó j, ja wracam p o Ag atę! — wcis n ęła o jcu d o ręk i k o mó rk ę. — Dzwo ń p o s traż! — Ale co mam im p o wied zieć?
— Nie wiem, d zwo ń , mają p rzy jech ać! Po g n ała d o p rzy jació łk i. Waliła w d rzwi z całej s iły . — Ag ata! Ag ata! Nik t n ie o twierał. Po b ieg ła d o s ieb ie. Wy p ad ła n a b alk o n . Balk o n Ag aty b y ł d o s ło wn ie zaraz, b liziu tk o . M o że p ó ł metra? M o że mn iej? Han k a s tan ęła n a s wo jej b alu s trad zie. Ślis k o . Sk o czy ła n a b alk o n Ag aty . Przewró ciła s ię. — Ag ata! Ag ata! — Teraz waliła w d źwięczącą jak s tru n a g itary s zy b ę. Nik t n ie o d p o wiad ał. Ch wy ciła leżącą n a s tercie ś mieci s tarą d o n iczk ę. „Po ceb u li" p rzemk n ęło jej p rzez g ło wę. W o d d ali mig o tały ju ż ś wiatła s traży p o żarn ej. Zawo d ziła s y ren a. Han k a o s ło n iła o czy i cis n ęła d o n icą w b alk o n o we d rzwi. Try s n ęła s zy b a. Han k a ws k o czy ła d o ś ro d k a. Po d arła k u rtk ę o s terczący o d łamek . — Ag ata! — p o g n ała d o s y p ialn i. Na łó żk u leżała p rzy jació łk a. I jej mąż, Ro b ert. Na d y wan ik u o b o k p ies . Han k a s zarp n ęła Ag atę. — Ws tań , ws tań ! — wo łała. Przy jació łk a n ie o d p o wiad ała. „Dzieci!". Leżały n ieru ch o mo w p o k o ju d ziecięcy m. Zamk n ięte p o wiek i. Szty wn e rączk i. „Nie ży ją". Straż p ark o wała p o d b lo k iem. Nag le wo k ó ł Han k i zaro iło s ię o d s trażak ó w. San itariu s zy . Lek arzy . Bieg ali p o cały m b lo k u . — Pro s zę p an i, n iech p an i s tąd id zie — p o p ro s ili. Wy p ro wad zili ją n a zewn ątrz. Do p iero teraz zau waży ła, że n ie ma k ap ci. Sto p y p o k aleczo n e. Op atrzy li ją. Dali jak iś zas trzy k . Sp rawd zili cały b u d y n ek . M ierzy li s tężen ia. Czad i d wu tlen ek ! Wy s o k ie! Cmo k ali. Po tem p rzy s zli p o ro zmawiać. Przes łu ch ać ją, jak b y to o n a b y ła win n a. Us tawili s ię s zp alerem, ale i tak wid ziała. Wid ziała, jak ich wy n o s zą. Cztery wo rk i: d wa d u że, d wa małe. — Czemu p an i s ię o b u d ziła? — p y tali. — Nie wiem. — Czy miała p an i o twarte o k n o ? — Tak . — M iała p an i s p o ro s zczęś cia. To p an ią u rato wało . — Tak . — Co d ziało s ię wcześ n iej teg o wieczo ru ? — p y tali. M ó wiła, że b y ła u Ag aty , k ąp ała z n ią d zieci. Zn o wu cmo k ali. — Piecy k b y ł ju ż wted y n ies zczeln y . Ch o lern e ju n k ers y ! Co ro k u k ilk ad zies iąt
zaczad zeń ! M ó wiła, że p ies wy ł. Zaciek awili s ię. — Pies p ierws zy wy czu ł — p o wied zieli. — Nib y g łu p ie zwierzę, ale ma in s ty n k t. Czu ł czad i ch ciał d ać zn ać ro d zin ie. Pies to n ajlep s zy p rzy jaciel! Bied n y , zg in ął z n imi. Stras zn a h is to ria. Wy razy ws p ó łczu cia — ale Han k a ju ż n ie s łu ch ała. HANKA. Dziennik senny Han k a ws tała n as tęp n eg o d n ia p ó łp rzy to mn a. Sło ń ce ś wieciło mo cn o , jak b y to b y ł s ierp ień , a n ie mro źn a zima. Od b ijało s ię o d ś n ieg u . Han k a z tru d em u n io s ła p o wiek i. J ak p rzez mg łę p amiętała, że p o łk n ęła co ś n a s en . Co ś , co d ali jej s an itariu s ze. Zas n ęła w u fajd an y ch ciu ch ach , n a k o łd rze. Po mimo o s trzeżeń s trażak ó w o n a i J an u s z zo s tali w mies zk an iu jak o jed y n i w b lo k u . Res zta lo k ato ró w ro zp ierzch ła s ię p o Kato wicach , n io s ąc in n y m o s ied lo m s en s acy jn ą wiad o mo ś ć. „Czad n a » Ty s iącleciu !« ". Przez ch wilę ro zważała p o n o wn e zaś n ięcie. Zwlek ła s ię w k o ń cu ty lk o d lateg o , że martwiła s ię o o jca. Niep o trzeb n ie. Sied ział ju ż w k u ch n i, p o p ijając h erb atę. — Dzień d o b ry Han eczk o — p o witał ją cich o . — Dzień d o b ry . — Tak mi p rzy k ro … Han k a u n io s ła d ło ń . Nie. Nie teraz. Nie ma s iły n a wy razy ws p ó łczu cia. Ag ata, jej mąż, jej d zieci, jej p ies . — Po g ad amy p o tem — u cięła i zwiała d o łazien k i. Ciep ła wo d a zmy ła z n iej s wąd s p alen izn y . Czad n ib y jes t b ezwo n n y , ale Han k a g o czu ła. Wy s zo ro wała s ię p o rząd n ie g ąb k ą, my d łem. Sp ły wająca p o jej ciele wo d a wy d awała s ię s zarawa. Kied y w k o ń cu z g ło wą zak u tan ą w ręczn ik wy s zła z k ąp ieli, zad zwo n iła d o p racy . — Nie p rzy jd ę, s p rawa lo s o wa. M ieliś my w n o cy ak cję ze s trażą. Czad . Us ły s zała, jak s zefo wa wciąg a z s y k iem p o wietrze. Zaws ze wy g ad an a, teraz milczała. W k o ń cu o d ezwała s ię p is k liwy m g ło s em. — J ak ieś o fiary ? — Tak . Cztery o s o b y . I p ies — o d p o wied ziała Han k a. M ilczen ie. Do b ra min u ta cis zy . Dla u czczen ia p amięci zmarły ch . Wes tch n ien ie. — Kied y s ię to s k o ń czy z ty mi n ies zczeln y mi p iecy k ami? — zap y tała reto ry czn ie p rzeło żo n a Han k i. Po ciąg ała n o s em. Ch y b a p łak ała. — Nie d alej jak ty d zień temu
zmarła mło d a d ziewu ch a, jak aś licealis tk a. Kąp ała s ię. Zas n ęła w wan n ie. Stras zn e! Han k a p rzy zn ała jej rację. Stras zn e. Ob iecała wró cić d o b iu ra za k ilk a d n i. Kied y ty lk o p o ro b i b ad an ia i tak d alej. — Sp o k o jn ie, załatw s wo je s p rawy , zad b aj o o jca, a p o tem wracaj. Czek amy n a cieb ie. Na s to jąco zjad ła k awałek s u ch ej k ajzerk i i p o p iła k awą. Po g ad ała z o jcem, d ręczo n a wy rzu tami s u mien ia. Niep o trzeb n ie tak b ru taln ie g o o d ep ch n ęła. — Przep ras zam — p o wied ziała, a J an u s z wy b aczy ł jej b ez d y s k u s ji. Też b y ł p rzy b ity . — M as z d zis iaj wo ln e? — zap y tał. — Tak . Wy b ieram s ię d o p rzy ch o d n i. A ty ? — M am jed en d zień u rlo p u . J u tro p lan u ję n o rmaln ie iś ć d o p racy . M amy k o n tro lę ze s k arb ó wk i. Nie mo g ę zo s tać w d o mu . — Ah a. Ale d o lek arza p ó jd zies z? — Nie ch ce mi s ię łazić d o ty ch k o n o wałó w. Zn o wu co ś mi n awy my ś lają z s ercem! — J an u s z ziry to wał s ię. Nie zn o s ił p rzy ch o d n i. Nien awid ził s ię leczy ć. Nie cierp iał lek arzy , u ważając ich za d armo zjad ó w, k tó rzy s wo imi s trajk ami d o b ijają g ó rn ictwo . — Sp o k o jn ie, tato — Han k a p o g ład ziła d ło ń o jca s p o czy wającą n a g azecie. — J ak ie „s p o k o jn ie"?! — J an u s z zaczął s ię ro zk ręcać. — Pijawk i jed n e! By le co ch ces z, p łać, p łać, p łać. W p rzy ch o d n i s ame g łąb y ! Nie d o ś ć, że g łąb y , to ch amy ! Han k a n ie p rzery wała ty rad y . Niech s ię o jciec wy g ad a. Niech wy k rzy czy zło ś ć, n ieważn e jak imi s ło wami. By leb y o d reag o wał tę zas ran ą n o c. Serce ma s łab e, ch o ciaż u d aje ch o jrak a… Ko ło jed en as tej u b rała s ię w b y le jak i d res i p o s zła d o p rzy ch o d n i. Ko lejk a b y ła n iewielk a, jak to w ś ro d k u zimy . Do p iero n a p rzed n ó wk u p o jawią s ię tłu my matek z ch o ry mi p rzed s zk o lak ami i wy k o ń czen i mro zem s taru s zk o wie. Zwo ln ien ie d o s tała b ez p ro b lemu , n a d zies ięć d n i. Plu s s k iero wan ie n a mo rfo lo g ię, k tó rej n ie miała zamiaru ro b ić. Lek arz co ś maru d ził o o d leg ły ch k o n s ek wen cjach zaczad zen ia, o s tratach tk an k i p łu cn ej, o k o mo rach h ip erb ary czn y ch . Han k a g rzeczn ie ws zy s tk ieg o wy s łu ch ała. Sk in ęła g ło wą. — Dzięk u ję, p an ie d o k to rze, d o zo b aczen ia! — Wy s zła, ś cis k ając w d ło n i zielo n y d ru k „L4 ". Pro s to o d lek arza p o s zła d o s k lep u p ap iern iczeg o . Zn ajd o wał s ię zaraz o b o k .
Han k a b ard zo g o lu b iła. Właś ciciele o d lat n ie zmien iali wy s tro ju an i n ie p o rząd k o wali wy s taw. Przez p o mazan e s p rejem s zy b y wid ać b y ło s terty zes zy tó w, p u d ełk a k red ek i k o lo ro we s eg reg ato ry . Sp iętrzo n e celem zach ęcen ia k u p u jący ch . Zak u rzo n e. Wiek o wa s p rzed awczy n i trzęs ący mi s ię d ło ń mi s p ak o wała jej d wa g ru b e n o tes y i d łu g o p is , w k tó ry m mo żn a b y ło zmien iać k o lo ry . Czerwo n y , zielo n y , g ran ato wy i czarn y . Han k a zaws ze o tak im marzy ła. Wracając d o mies zk an ia, zah aczy ła o p o cztę. Dla ś więteg o s p o k o ju p rzefak s o wała zwo ln ien ie d o p racy . Ws p ó łczu cie s zefo wej miało to d o s ieb ie, że łatwo s ię u latn iało . Po d o b n ie jak jej łas k awy n as tró j. Lep iej n ie ry zy k o wać. W mies zk an iu zajrzała d o s zafy . Głęb o k o z ty łu wid ziała k ied y ś s tare zas ło n y . Te z s y p ialn i. Te s ame, k tó re p amiętn eg o d n ia zamierzała p o wies ić Sab in a. Zielo n e i g ęs te jak wo d a w jezio rze. Sab in a, mama, p o wies iła wted y ty lk o firan y ... Po tem o d es zły jej wo d y . Po co o ty m my ś leć? Zas ło n y w miarę p as o wały d o o k n a w p o k o ju Han k i. By ły n ieco za s zero k ie, więc mo żn a je b y ło p o rząd n ie zmars zczy ć. Przez fałd y n ie p rzed rze s ię an i jed en p ro mień s ło ń ca. Do b rze! No tes y s p o częły n a s zafce n o cn ej. Na n ich d łu g o p is . Han k a s p rawd ziła n a jed n ej z o s tatn ich s tro n b ru lio n u , czy d o b rze p is ze. Działał b ez zarzu tu . Do b rze. Bard zo d o b rze. Świetn ie. Teraz mo g ła s p o k o jn ie iś ć s p ać. Na p o czątk u ty lk o zap is y wała s n y . Nie ws zy s tk ie, ty lk o te, w k tó ry ch wy s tęp o wał k ru k . Ptak czas em s ię p o jawiał, a czas em n ie. Czas em d o k ąd ś Han k ę zab ierał, a czas em s erwo wał d ziewczy n ie n iezb y t s k ład n y mo n o lo g . J ak to k ru k . By wało , że g ad ali o p o g o d zie. Niezależn ie o d treś ci Han k a ws zy s tk o s k rzętn ie n o to wała. Ws zy s tk o jak leci, s tarając s ię zap amięty wać k ażd e s ło wo , k ażd e miejs ce, k ażd y p rzed mio t. Co zap is ała, p rzeg ląd ała. Gru p o wała s n y wed łu g p o jawiający ch s ię w n ich o b razó w. Sn y z k o tem. Sn y o latan iu . Sn y z mas ak rami. Po tem an alizo wała zap is k i, k ażd eg o d n ia co ś k o ry g o wała, d o p is y wała, wy k reś lała b zd u rn e u wag i. Co d zien n ie p rzeg ląd ała ws zy s tk ie g azety . I reg io n aln e, i k rajo we. Czy tała je w d ro d ze d o p racy , p o d czas d ru g ieg o ś n iad an ia, wieczo rami p rzed s n em. Wy cin ała wy b ran e in fo rmacje. Wy p ad ek . Trag ed ia. Po żar. Dwu n as tu zmarło . Sied miu ran n y ch . „Teraz ty lk o to p o łączy ć" my ś lała. Nies tety n ic s ię n ie k leiło . Do s n u czas em p as o wało k ilk a wy d arzeń , a czas em żad n e n ie miało z n im związk u . Pewn ej n o cy n a p rzy k ład k ru k zab rał ją d o p ark u , s tareg o i g ęs to zaro ś n ięteg o . Nad n atu raln ie wy s o k ie d rzewa zas łan iały n ieb o . Po ś ró d n ich b y ło n iemalże zu p ełn ie
ciemn o , cien iś cie ciemn o . I cich o . Han ce s ię to s p o d o b ało . Zwłas zcza że międ zy d rzewami latały zielo n e i g ran ato we ch rząs zcze. Grzech o tały s k rzy d ełk ami jak k as tan ietami. — Ch o d ź! — p o p ro s ił ją k ru k i d elik atn ie p o ciąg n ął za n o g awk ę p iżamy . Dziewczy n a ru s zy ła za n im, zaciek awio n a i p o d n ieco n a. Szli n ied łu g o . Po ch wili s p o międ zy d rzew wy ło n ił s ię b u d y n ek . By ł k rwiś cie czerwo n y . J ak b y zach o d zące ju ż s ło ń ce o d b ijało s ię w jeg o ś cian ach n iczy m w lu s trze. Tak , to mu s iało b y ć s ło ń ce. Nik t p rzecież n ie s tawia s zk arłatn y ch b u d y n k ó w. Po ś cian ach węd ro wały żu k i. Pewn ie zmęczo n e latan iem p rzy s iad ały , ab y o d p o cząć. Bły s zczały . — To tu taj — p o wied ział k ru k . — Wiem. — Han k a n a mo men t p rzy s tan ęła. Ch o ciaż n iezwy k le o zd o b n y , d o m n ap ełn iał ją o b awą. Ten k o lo r. Te d ziwaczn e ch eru b in y n ad wejś ciem. Nib y p rzy tu lające s ię d o s ieb ie, fak ty czn ie ch y b a ro b iły s o b ie jak ieś ws trętn e rzeczy . Dźg ające i o b leś n e. Wijące s ię k amien n e b lu s zcze zd awały s ię wy ciąg ać p o n ią s wo je wąs y . Ch rząs zcze też p rzes tały s ię jej p o d o b ać. By ły za d u że. Han k a zaczęła s ię co fać. — Ej, n ie d o ty łu ! — Kru k d zio b n ął ją w k o s tk ę. Delik atn ie. Na p o czątek . Han k a n aty ch mias t ru s zy ła we właś ciwą s tro n ę. Wes zła p o czterech s ch o d k ach , p o wo li jak ty lk o mo g ła. Drzwi o two rzy ły s ię au to maty czn ie. Teg o Han k a s ię n ie s p o d ziewała. Sy k n ęły zap ras zająco . Han k a p rzek ro czy ła p ró g . Zn alazła s ię w k o ry tarzu . By ł d o s y ć wąs k i i s ięg ał d alej n iżb y ws k azy wały n a to zewn ętrzn e ro zmiary b u d y n k u . Oś wietlo n y ro zwies zo n y mi co k ilk an aś cie metró w lamp ami zd awał s ię n awet p rzy tu ln y , p o mimo k amien n ej p o d ło g i. Co k awałek wid ać b y ło d rzwi. Han k a n awet n ie zd ąży ła d o b rze s ię zas tan o wić n ad ich p rzezn aczen iem, g d y z jed n eg o z p o mies zczeń wy s zed ł n a k o ry tarz lek arz. M iał n a s o b ie p o p lamio n y k itel. Przez mo men t mio tał s ię o d ś cian y d o ś cian y , a s teto s k o p d y n d ał mu n iczy m trąb a u s ło n ia. Han k a s ię zaś miała. — Han n a Bo ro ws k a? Któ ra to ? — zap y tał n ag le lek arz k arcący m to n em. — To ja! — p rzy zn ała s ię Han k a z o ciąg an iem. — Pro s zę za mn ą! — ro zk azał d o k to r i ru s zy ł k o ry tarzem. Han k a p o g n ała za n im. Lek arz n iemalże b ieg ł. J eg o p rzep is o we d o k to rs k ie ch o d ak i trzas k ały n iczy m p etard y . — Szy b ciej, s zy b ciej! — p o g an iał Han k ę. — Nie ma czas u ! To o s tatn ia ch wila. Wp ad li n a s alę. Po d s u fitem wis iała jas n a n iczy m s ło ń ce lamp a. Tak a, jak ą Han k a wid ziała w telewizji, p rzy k ład o wo w „Os try m d y żu rze". Ok rąg ła i ś wiecąca. W jej
ch ro mo wan ej o p rawie o d b ijał s ię s to jący p o ś ro d k u p o mies zczen ia s tó ł o p eracy jn y . Na n im leżała p acjen tk a. Ręce miała ro zrzu co n e n a b o k i, p rzy p ięte d o k rzy żo k s ztałtn eg o s to łu za p o mo cą ru rek i ig ieł. Twarz s k ry wała zielo n a zas ło n a, n arzu co n a n iczy m cału n . Sp o d n iej d o ch o d ził u d ręczo n y g ło s . — Pro s zę, p ro s zę! — p o wtarzała k o b ieta, p ró b u jąc s ię u wo ln ić. J ed n ak więzy trzy mały mo cn o . Wo k ó ł n iej tło czy li s ię lek arze i lek ark i. Gd y o p ero wan a wy ry wała s ię zb y t g o rliwe, p o d n o s ili zas ło n ę. — Zamk n ij ry j! — s y czeli i p rzy k ład ali jej d o twarzy jak ąś mas k ę. Sp o d n iej s ączy ła s ię g ęs ta p ara. O zap ach u mięty . Gd y k o b ieta w k o ń cu zamarła, jed en z o d zian y ch w k itel i mas k ę mężczy zn p o d n ió s ł z tack i p iłę. Zwy k łą, tak ą jak d o metalu . Han k a miała k ied y ś p o d o b n ą. Przecięła n ią ceg łę n a p ó ł. Tak a p iła to o s tra s p rawa. — M o żn a ciąć? — zap y tał ch iru rg , a res zta zes p o łu s k in ęła g ło wami. Ws zy s cy zb liży li s ię d o s to łu , p o ch y lając s ię jak ciek aws k ie d zieci n ad ro zjech an ą żab ą. Pacjen tk a zn ik n ęła zas ło n ięta ich ciałami. Han k a u s ły s zała o d g ło s ro zd zieran ej s k ó ry i ro zb ieran ia mięs a. M las k an ie. O Bo że! Op arła s ię o ś cian ę, ab y n ie zemd leć. To o h y d n e ciamk an ie! I s mró d ! Ob leś n e! Nie d o wy trzy man ia! Zamk n ęła o czy i s tarała s ię o d d y ch ać p rzez n o s . „Nie k rzy cz, n ie k rzy cz" p o wtarzała s o b ie. — Do d u p y z tak ą ro b o tą — o ś wiad czy ł n ag le lek arz i z p laś n ięciem zerwał z s ieb ie zak rwawio n e ręk awiczk i. Ws zy s cy as y s tu jący p rzy o p eracji p o d n ieś li g ło wy — Nas tęp n a! — Rzu cił p iłę n a tack ę i o d wró cił s ię d o Han k i. — Na d ru g i raz s ię n ie s p ó źn iaj! — n ak azał. — M as z mi p o d awać n arzęd zia! Han k a ro b iła to p rzez k o lejn y ch k ilk an aś cie o p eracji. Po d awała n o że, n o ży ce, mło tk i. Ręce jej d rżały . Patrzy ła jak lek arz g rzeb ie we wn ętrzn o ś ciach k o b iet g o ły mi ręk ami. Ws ad zał je tak g łęb o k o , że d o wło s ó w n a jeg o p rzed ramio n ach k leiła s ię g ęs ta k rew. Grzeb ał i u g n iatał, jak b y mies ił cias to . Han k a s zlo ch ała, ale n ie o p u s zczała p o s teru n k u . Pacjen tk i n iezmien n e u mierały . — Do d u p y z ty m! — p rzek lin ał lek arz. A p o tem n ag le p o jawił s ię k ru k . Sfru n ął z lamp y . Han k a k o mp letn ie o n im zap o mn iała. — M y ju ż id ziemy , d o k to rze — o ś wiad czy ł. — Do ś ć s ię n ap atrzy ła. Sen u rwał s ię tak n ag le, jak n ag le p ęk a zb y t n ap o mp o wan y b alo n . Han k a zap is ała g o o d razu . Uzn ała, że ch o d zi o jak ąś p lag ę. Żu k i, to o n e jej to zas u g ero wały . Żu k i to k lęs k i ży wio ło we. Najp ewn iej p o ciąg ające za s o b ą o fiary w lu d ziach — to te
u mierające p acjen tk i. M o że fak t, że b y ły to s ame k o b iety , co ś zn aczy ? Han k a zg ad y wała. Hu rag an o we wiatry ? Po wó d ź? Po żar? Ko mp letn ie zig n o ro wała wątek d o k to ra, s ąd ząc, że to wy n ik p as k u d n eg o p o czu cia es tety k i k ru k a. Alb o zas ło n a d y mn a. W k o ń cu p rzeczy tała g d zieś o lek arzu , k tó ry zab ił trzy p acjen tk i. Ko mp letn ie zalan y . We k rwi miał p o n ad d wa p ro mile. Op ero wał całą n o c, s y s tematy czn ie p o d lewając s ię w d y żu rce. Stracił u p rawn ien ia d o wy k o n y wan ia zawo d u . I co z teg o ? Han k a załap ała za p ó źn o . Zn o wu za p ó źn o . Zn o wu ! — Gd zie jes t p ró b n y b ilan s za marzec? — zap y tała p ewn eg o d n ia s zefo wa Han k i. — Pró b n y b ilan s ? — Han k a s p o jrzała n a n ią n iep rzy to mn y m wzro k iem. Właś n ie p rzeg ląd ała w in tern ecie u lu b io n e fo ru m ezo tery czn e, n a k tó ry m częs to p is ała. Wró żk i i czaro d zieje p o mag ali jej zmierzy ć s ię z in terp retacją s n ó w. Bard zo s ię z n imi zap rzy jaźn iła. — Pró b n y b ilan s ! — p o wtó rzy ła z n acis k iem Bo żen a. — Kazałam ci g o p rzy g o to wać ju ż ty d zień temu . — Ah a… — Dziewczy n a ro zp aczliwie p ró b o wała zas ło n ić ek ran włas n y m ciałem. Na p ró żn o . — Co ty tam mas z? — wark n ęła p rzeło żo n a. — Nic, ty lk o tak s p rawd załam k u rs y walu t. — Han ce p lątał s ię języ k . — Han k a, n ie k łam! Przecież wid zę! Zab ro n iłam ci s ied zen ia n a ty ch k rety ń s k ich s tro n ach ! — M h m… — Po zwó l, że wy liczę ci, co s p iep rzy łaś w o s tatn im mies iącu . Co s p iep rzy łaś , b o s ied ziałaś z łb em w jak ich ś wró żb ach . — Szefo wa p o ło ży ła lewą d ło ń n a b io d rze, a p rawą wy ciąg n ęła p rzed s ieb ie, ab y p o k azy wać k o lejn e p alce. J ak p rzed s zk o lak o wi. — Raz — wy p ro s to wała ws k azu jący . — Zes tawien ie p rzetermin o wan y ch n ależn o ś ci. Ko mp letn ie wy s s an e z p alca. Dwa — p alec ś ro d k o wy . — Pró b n y b ilan s , p rzy k tó ry m miałaś p o mó c Sy lwii. Nic n ie zro b iłaś , a Sy lwia s ię s p ó źn iła. Nie my ś l s o b ie, że cię k ry ła. Trzy . Po ło wa k s ięg o wań b y ła d o p o p rawien ia, b o wp is y wałaś b ez g ło wy g d zie p o p ad n ie… — Przep ras zam — wy mamro tała Han k a. — „Przep ras zam" n ie wy s tarczy ! Tak ich jak ty n a to s tan o wis k o ja mam n a p ęczk i! Ch ces z d alej p raco wać? Przy łó ż s ię. I jes zcze raz zo b aczę to zas ran e fo ru m, to wy walę cię d y s cy p lin arn ie!
JANUSZ. Goście, goście Pewn eg o d n ia p rzy s zed ł lis t. Nie zwy k ły , ale tak i s p ecjaln y , w k o p ercie o g ran ato wo -czerwo n y m b rzeg u o zn aczający m p o cztę lo tn iczą. Nad an y w Kan ad zie. Na zn aczk u wid n iał in d iań s k i to tem i p o d p is „Firs t Natio n s ". J an u s z o two rzy ł k o p ertę jed n y m ru ch em, a d ru g im wy g arn ął ze ś ro d k a k artk i. Sp o ry p lik ! Przerzu cił je, ab y p rzeczy tać p o d p is . „M ieczy s ław i Ad a". M ietek ! Nie wid zieli s ię ch y b a ze s to lat! — Han ia, Han ia! — zawo łał có rk ę. — Ch o d ź, zo b acz, k to p is ze! M ietek b y ł d alek im k u zy n em. M ies zk ał wraz z ro d zicami n ap rzeciwk o s tarawej cio tk i, k tó ra zajęła s ię J an u s zem p o ś mierci jeg o ro d zicó w. Ch ło p cy z miejs ca s ię zap rzy jaźn ili. Po g o d n y z n atu ry M ietek p o mó g ł J an u s zo wi p o zb ierać s ię p o s tracie ro d zin y . Przy n o s ił mu s zk lan e k u lk i, g u mk i d o p ro cy i s k rad zio n e s ąs iad o wi g ru s zk i, s ło d k ie i s o czy s te. Prawd ziwy p rzy jaciel. Razem p ili p ierws ze tan ie win o . Palili s p o rty , tak s o b ie, n a zło ś ć. Po tem k u zy n wy jech ał n a s tu d ia in ży n iers k ie d o Wars zawy . J an u s z zo s tał w Kato wicach . Pis y wał d o M ietk a, M ietek d o n ieg o . Wid y wali s ię n a ś więta. Os tatn i raz s p o tk ali s ię n a ro zd an iu d y p lo mó w in ży n iers k ich n a Po litech n ice Wars zaws k iej. M ietek zap ro s ił g o n a tę u ro czy s to ś ć, d u mn y ze zd o b y cia d y p lo mu . J an u s z p raco wał ju ż wted y w k o p aln i, ale zn alazł czas , ab y p o jech ać i u czcić s u k ces k u zy n a. — J an u s zk u , d zięk u ję, że p rzy jech ałeś . M o żemy s ię p o żeg n ać — p o wied ział wted y M ietek . — Po żeg n ać? — J an u s z n ie zro zu miał. — J an u s zk u , wy jeżd żam ju tro d o Kan ad y . Ty lk o cich o s za. Wies z, jak jes t. Ko ch an y b racie, o d ezwę s ię d o cieb ie, o b iecu ję! To b y ł o s tatn i raz, k ied y J an u s z wid ział M ietk a. W rzad k o d o ch o d zący ch lis tach wy czy tał, że k u zy n s ię o żen ił. „Kry s ty n a i M ietek ", tak p o d p is ał p ięk n ą fo to g rafię ś lu b n ą. Przy s łał zd jęcie małej Ad y . Po tem s tras zn ą in fo rmację, że Kry s ia u miera n a rak a i n awet amery k ań s cy d o k to rzy n ie s ą w s tan ie jej p o mó c. Pó źn iej p is y wał z rzad k a. J an u s z też, raz n a p ięć lat k artk a n a Bo że Naro d zen ie. A tu tak a n ies p o d zian k a! Co o n p is ze? Że b ęd zie w Kato wicach za d wa ty g o d n ie! J ezu , Bo że k o ch an y , b ęd zie w d o mu ! — Han ia! Han ia! — zawo łał zn o wu J an u s z. — Ch o d ź, zo b acz, k to p rzy jed zie! Han k a w k o ń cu p rzy s zła. Os tatn io b y ła jak aś n iemrawa. J an u s za tro ch ę to d en erwo wało , a tro ch ę n iep o k o iło . Do teg o cały p o k ó j wy tap eto wała jak imiś
wy cin k ami z g azet. Sp ecjaln ie k u p iła k o rk o we tab lice, co ś tam p rzy p in ała, mru czała. „Pewn ie to n o we h o b b y mło d y ch " tłu maczy ł s o b ie J an u s z. Ale czemu o n a wies za n a ty ch tab licach s ame tek s ty ? Zamias t zd jęć mło d y ch , o p alo n y ch ak to ró w… — O co ch o d zi tato ? — zap y tała có rk a, s tając w p ro g u . — Go ś cie! M ietek i Ad a! Han k a n ie wy g ląd ała n a zach wy co n ą. — Przy jad ą? — Tak , za d wa ty g o d n ie! — Ojej… — Han k a p rzewró ciła o czami. — Han iu , tu jes t ich e-mail. Nie wy b ału s zaj g ał, ty lk o n ap is z. Kied y ich mamy o d eb rać? O k tó rej g o d zin ie? Zap ro ś ich d o n as n a n o cleg . No ! Do ś ć teg o wy k rzy wian ia s ię! Go ś cie jad ą! Przy jech ali. J an u s z i Han k a czek ali n a lo tn is k u , wy p o s ażen i w wó zek d o b ag ażu i p aras o le, b o p ad ało . Stali s p ięci i p o d s k ak iwali n a d źwięk lo tn is k o wy ch zap o wied zi. Din g , d o n g . — Są! — zawo łał w k o ń cu J an u s z, zau waży ws zy g o ś ci. A p o tem zro b iło mu s ię ws ty d , że tak wrzes zczy i s k acze. I że jes t s o b ą. M ietek wy g ląd ał tak mło d o . Eleg an ck o u b ran y , n iep o mięty p o d łu g im lo cie. W jed n ej d ło n i s k ó rzan y n es es er. W d ru g iej walizk a, też ze s k ó ry … Po d ramię trzy mał jas n o wło s ą có rk ę. Pięk n ą jak jej matk a. Z p erłami n a s zy i. A o n ? Wieś n iak z Eu ro p y Ws ch o d n iej, w b u tach n a g ru b ej p o d es zwie, s tary m p alcie… Ws io k ze Śląs k a! Do teg o g o ło d u p iec. J an u s z co fn ął s ię za Han k ę. — J an u s zk u ! — u s ły s zał wo łan ie. — J an u s zk u ! M ietek rzu cił s ię d o n ieg o b ieg iem. Zo s tawił walizk ę, b ag aż p o d ręczn y . Bieg ł. Zu p ełn ie jak n a amery k ań s k ich filmach . — J an u s z, J an u s z — wo łał i p łak ał jak b ó b r. Zamk n ął J an u s za w s wo ich ramio n ach . Siln y i o p iek u ń czy . „J ak mi teg o b rak o wało !" p o my ś lał J an u s z. — Witaj w d o mu — s zep tał, raz p o raz k lep iąc p lecy k u zy n a. M ietek n ie zmien ił s ię n ic a n ic. J ak zwy k le u ś miech n ięty , p rzemiły , wy lewn y . Przy tas zczy ł ze s o b ą mn ó s two p rezen tó w. Dla Han k i, d la J an u s za. Sło d y cze, jak ieś u b ran ia z n ap is ami „To ro n to ", ś mies zn e ciemn e o k u lary . Tro ch ę alk o h o lu , p o rząd n ej wh is k y . Sy ro p k lo n o wy . O ile n a lo tn is k u J an u s z s ąd ził, że jeg o b ied a b ęd zie k łu ć k u zy n a w ró wn iu tk ie,
b iałe zęb y , o ty le n a „Ty s iącleciu " o b awy te zu p ełn ie zn ik n ęły . — Ale tu ład n ie! No , jak w d o mu ! — ry k n ął z zad o wo len iem M ietek , wy s iad ając z tak s ó wk i. — Kato wice! Ad a też b y ła fan tas ty czn a. Bezp o ś red n ia i o twarta, wp ro s iła s ię o d razu d o p o k o ju Han k i. Dziewczy n y zamk n ęły s ię tam i ty lk o o d czas u d o czas u wy ch o d ziły p o jak ieś jed zen ie czy p icie. Zza d rzwi s ły ch ać b y ło ś miech y . „J ezu , d zięk u ję Ci!" my ś lał J an u s z. Brak o wało mu teg o ś miech u . Ucich ł p o ś mierci Ag aty . On i M ietek zas ied li w s alo n ie. Han k a n as zy k o wała wcześ n iej b ig o s , b itk i, k lu s k i, ro lad ę n a zimn o . Zajęło jej to p rawie d wa d n i, ale warto b y ło czek ać. — Py s zn o ś ci! — ch walił k u zy n . Pu k n ęła o twieran a wó d eczk a. Wy p ili. Po jed li. J an u s z p rzy n ió s ł cias to . — M ak o wiec — mru k n ął M ietek z ro zmarzen iem i u k ro ił s o b ie g ru b y k awałek . Otwo rzy li wh is k y . Smak o wała b eczk ą i d rewn em, wy b o rn ie. J an u s z n ig d y tak iej n ie p ił. Zro b iło mu s ię b ło g o . — I co u cieb ie, J an u s zk u ? — zag ad n ął M ietek . — Gd zie two ja żo n a? J an u s z wied ział, że p ręd zej czy p ó źn iej p ad n ie to n iewy g o d n e p y tan ie. Przez mo men t zas tan awiał s ię, co o d p o wied zieć. Sk łamać? Zerk n ął n a M ietk a. Ku zy n p atrzy ł n a n ieg o s zero k o o twarty mi o czami, n ieb ies k o n aiwn y mi. Op o wied ział ws zy s tk o . O Sab in ie, o Bartk u . Pierws zy raz o d jej ś mierci, p ierws zy o d ś mierci s y n a. Sąd ził, że b ęd zie mu ciężej, ale s ło wa wy p ły wały b ez tru d u . Co raz s zy b ciej i s zy b ciej. M ietek n ie p rzery wał. — Bied ak u … — p o wied ział n a k o n iec. A J an u s z ro zp łak ał s ię, tak p o rząd n ie, n a g ło s . Teg o mu b y ło trzeb a. Tej ro zmo wy , teg o p rzy jaciela.
HANKA. Nowa przyjaciółka — Ale fajn ie! — wy k rzy k n ęła z en tu zjazmem Ad a, wch o d ząc d o p o k o ju Han k i. Po d s k o czy ła i rzu ciła s ię n a tap czan . Go s p o d y n i u s iad ła p rzy b iu rk u i zaczęła s k u b ać n o tes . Sp o d e łb a o b s erwo wała Ad ę, k tó ra p o ch wili p o d n io s ła s ię i zaczęła wy jmo wać rzeczy z walizk i. Rzu cała je g d zie p o p ad n ie, tu b lu zk ę, tam s zamp o n , mru cząc p o d n o s em. — J es t! — u cies zy ła s ię w k o ń cu . — Dla cieb ie! — p o d ała Han ce p rezen t. Prezen t! Han k a ro zerwała o p ak o wan ie jed n y m ru ch em. W ś ro d k u zn alazła k o mp let b ielizn y . Ale jak iej b ielizn y ! Ko s zu lk a n o cn a i s trin g i w b iało -żó łtą k ratk ę, o zd o b io n e ró żo wy mi k o ro n eczk ami i ws tążeczk ami. Do teg o p o ń czo ch y , k ab aretk i… O, ran y … Pięk n e! Sk ąd o n a zn ała ro zmiar? — Zg ad łam — o d p o wied ziała k u zy n k a i zaś miała s ię. — J ak b y co , k u p iłam co ś ro zciąg liweg o . — Dzięk u ję — wy d u k ała Han k a i zwies iła g ło wę. — J a n ies tety n ic d la cieb ie n ie mam… Ale wies z, zab io rę cię g d zieś , to p o s zu k amy czeg o ś , co ci s ię s p o d o b a. — Daj s p o k ó j! — Ad a wró ciła n a tap czan . — Wo lę p o g ad ać, n iż łazić p o s k lep ach . Han k a o d etch n ęła z u lg ą. Też n ie p rzep ad ała za zak u p ami. — Hej! A co to jes t? — Ad a ws k azała o b k lejo n ą wy cin k ami z g azet ś cian ę. — A, tak ie, tam… — Han k a n ie mo g ła s ię zeb rać w s o b ie i p o ś ciąg ać ty ch ś wis tk ó w p rzed p rzy jazd em g o ś ci. — Z g azet? — No … — Co ś an alizu jes z? — Ad a s tan ęła n a k an ap ie i p rzy g ląd ała s ię z b lis k a tab licy . — No … — Wies z, wid ziałam film. „Pięk n y u my s ł". O g en ialn y m matematy k u . Też wy cin ał co ś z g azet i p rzeg ląd ał. Szu k ał wzo rcó w czy co ś tak ieg o . A p o tem d o s tał No b la. — Nas h . — Tak . Nas h ! — Ale o n miał s ch izo fren ię. — A tam. Ale No b la d o s tał. Więc też mas z s zan s ę, b o macie id en ty czn e zain teres o wan ia! Ale! Ko n iec p ierd ó ł. Do k ąd d ziś id ziemy ?
Teg o wieczo ru wy b rały s ię d o „Grzes zn ik ó w". — Że jak ? — zap y tała Ad a, s ły s ząc n azwę. — No , d y s k o tek a n azy wa s ię „Grzes zn icy w n ieb ie"… — Han k a zaczerwien iła s ię. Nazwa b y ła id io ty czn a, ale s am k lu b p o d o b n o n ajlep s zy w mieś cie. Tak p rzy n ajmn iej mó wili zn ajo mi. — Co o l! — u cies zy ła s ię Ad a i zamk n ęła s ię w łazien ce. Wy s zła g o d zin ę p ó źn iej, wy czes an a i wy malo wan a. — A ty co ? — zap y tała, tak s u jąc Han k ę wzro k iem. — Stara cio tk a? Zaraz to p o p rawimy ! Wy ciąg n ęła k u zy n ce k o s zu lę z d żin s ó w i zawiązała ją w zg rab n y węzeł n ad p ęp k iem. Po g rzeb ała w jed n ej z Han k o wy ch s zu flad i wy ciąg n ęła p as ek w g ep ard zie cętk i. — Ek s tra! — o cen iła zn alezis k o . Ze s wo jeg o k u ferk a z k o s mety k ami wy g rzeb ała o d b las k o we ró żo we k o lczy k i w k s ztałcie k ó ł. — Weź! A teraz mak ijaż! W „Grzes zn ik ach " n ie mo g ły s ię o p ęd zić o d facetó w. Ad a flirto wała z n imi n a całeg o , p iła k o lejn e d rin k i i tań czy ła d o u p ad łeg o . Wró ciły d o mies zk an ia b lad y m ś witem, zd ro wo ws tawio n e. Szły b o s o , b o wy s o k ie o b cas y n ieźle d ały im w k o ś ć. — Wies z co ? — wy mamro tała Han k a n iewy raźn ie. — Ah a? — Ad a b y ła o ch ry p n ięta o d p rzek rzy k iwan ia g ło ś n ej mu zy k i. — Ch ciałab y m b y ć tak a jak ty . JANUSZ. Szczęśliwej drogi, już czas Dwu ty g o d n io wa wizy ta Kan ad y jcó w — tak mó wiło n a g o ś ci J an u s za całe o s ied le — min ęła jak z b icza s trzelił. Nag le zn o wu b y li n a lo tn is k u , M ietek i Ad a n ieco s p o ls zczen i, mó wiący z ty m zaraźliwy m ś ląs k im ak cen tem. M ężczy źn i u ś cis k ali s ię. Dziewczy n y ch lip ały , jak to d ziewczy n y . — Ro zważ p rzy jazd — p rzy p o mn iał n a p o żeg n an ie M ietek i ś cis n ął k u zy n a za ramio n a. Od czas u ro zmo wy o Sab in ie w k ó łk o p o wtarzał, że J an u s z p o win ien wy jech ać. Od erwać s ię o d teg o p rzes iąk n ięteg o trag ed ią miejs ca. — J a wiem, że to d o m, ale ch ło p ie, zwariu jes z — mó wił. Ob iecał, że p o mo że J an u s zo wi wy s tarto wać za o cean em. Zn ajd zie mu ro b o tę, w
k tó rej n ie wy mag ają b ieg łeg o an g iels k ieg o . Han k a, mło d a i k u mata, n ie b ęd zie miała p ro b lemó w z p racą. — Tak ich jak o n a to tam s zu k ają! — zak lin ał s ię M ietek . J an u s z miał wątp liwo ś ci. Stareg o p s a ciężk o n au czy ć n o wy ch s ztu czek . Ale z d ru g iej s tro n y … Na co miał czek ać w ty m g ó wn ian y m k raju ? Praco wał ju ż p o n ad ćwierć wiek u , a ws zy s tk im, czeg o s ię d o ro b ił, b y ło n iewielk ie mies zk an ie. Wy k u p ił je w k o ń cu o d s p ó łd zieln i n a włas n o ś ć. Na to b y ło g o s tać. Samo ch ó d ? Nie ma mo wy . No wy telewizo r? Na raty . I d o teg o Han k a. Có rk a b y ła n ieg łu p ia, co ś lizn ęła an g iels k ieg o . M iałab y w Kan ad zie lep iej. Tu taj? Żad n a p rzy s zło ś ć, n u d n a p raca, aż d o ś mierci. Tam? As y s ten tk a czy s ek retark a, eleg an ck ie b iu ro , cis za, s p o k ó j. Ro b o ta p rzy jemn a, p ien iąd ze d o b re. Os ło n y s o cjaln e. Emery tu ra. On s am zatru d n iłb y s ię jak o s tró ż czy in n y cieć. Ws zy s tk o jed n o . Też miałb y lep iej. — Po g ad am z Han k ą — o b iecał M ietk o wi. Szczerze. — Pas ażero wie lo tu LO3 6 1 z Kato wic d o Wars zawy p ro s zen i s ą o zg ło s zen ie s ię d o o d p rawy p as zp o rto wej — ro zleg ło s ię n ag le. — M u s imy iś ć! — zarząd ził M ietek . — Id źcie. — Będ ziemy w k o n tak cie? — Będ ziemy ! — Teg o J an u s z b y ł p ewien . Wraz z Han k ą o d p ro wad ził g o ś ci tak d alek o , jak ich p rzep u s zczo n o . M ietek i Ad a p o k iwali im o s tatn i raz i zn ik n ęli za d rzwiami. Gd y ty lk o s amo lo t wy s tarto wał, J an u s z i Han k a ru s zy li d o d o mu . Au to b u s em. Wy jazd Kan ad y jcó w o zn aczał rezy g n ację z k o s zto wn y ch tak s ó wek . Ws ied li d o trzy s ta d wu n as tk i i w milczen iu zajęli miejs ca z s ameg o ty łu . J an u s z n ie p atrzy ł n awet n a có rk ę, k tó ra zap łak an a g ap iła s ię w o k n o . Ale p rzy wiązan ie d o k u zy n k i to jed n o , a wy jazd za g ran icę to d ru g ie. J an u s z o b awiał s ię, jak Han k a zareag u je n a tę p ro p o zy cję. M ilczał i zas tan awiał s ię, jak zacząć ro zmo wę. Na s zczęś cie có rk a p rzy s zła mu z p o mo cą. — Gad ałam z Ad ą o wy jeźd zie d o Kan ad y — p o wied ziała p rzez zatk an y n o s . — Tak ? — Ch ciałab y m wy jech ać, jeżeli ty p o jed zies z ze mn ą. — Serio ? — Tak . Po wied z ty lk o s ło wo . Sp rawd zę, co mu s imy p o załatwiać, wies z,
zap ro s zen ia, wizy , zezwo len ia n a p racę, ws zy s tk o zo rg an izu ję. J ed źmy ! — M ó wis z? — Tak , tato . J ed źmy . Zaczn ijmy o d n o wa! HANKA. Cyrk Han k a wy s zp erała ws zy s tk o w in tern ecie. Sp is ała o jcu , co trzeb a załatwić. Zamierzali s tarać s ię o d razu o zezwo len ie n a s tały p o b y t i p racę. Czy to b ęd zie tru d n e? M ietek n ap is ał, że n ie. Zo rg an izu je im p o ś wiad czen ie o zamiarze zatru d n ien ia czy co tam trzeb a. W p rzy p ad k ach łączen ia ro d zin wizy n a p o b y t s tały wy d awan o ch ętn ie. Zero p ro b lemó w. Po za jed n y m. — Trzeb a b ęd zie p o jech ać d o Wars zawy — martwiła s ię Han k a. Ale J an u s z p o s tan o wił wziąć wy cieczk ę d o s to licy n a s ieb ie. — Wy p is zes z mi u p o ważn ien ie, p o jad ę, p o s łu ch am, co mają d o p o wied zen ia, zło żę wn io s k i. Nie martw s ię, d am s o b ie rad ę. Szk o d a, żeb y ś my o b y d wo je b rali wo ln e i jeźd zili. Su p er! Han k a zaraz n as tęp n eg o d n ia n ap is ała d o Ad y , że s k ład ają p ap iery . Co ma wp is ać w o s tatn iej s ek cji jed n eg o z wn io s k ó w? Nie ro zu miała zawiłej an g iels k o języ czn ej in s tru k cji, więc Ad a s zy b k o jej ją p rzetłu maczy ła. Po za ty m ws zy s tk o s zło jak z p łatk a. Kan ad a to p rzy jazn y lu d zio m k raj! Han k a k u p iła s u k ien k ę, w k tó rej zamierzała lecieć, i ro zg ląd ała s ię za walizk ami. J ak ty lk o zak o ń czą s ię fo rmaln o ś ci, zamierzała s p ak o wać n ajp o trzeb n iejs ze rzeczy i wy jech ać. Bez meb li, b ez g arn k ó w, b ez żad n y ch in n y ch ciężk ich ru p ieci. — Ws zy s tk o wam d amy n a s tart, a p o tem s ię u rząd zicie — zap ewn iała Ad a w mailach . — Nie mo g ę s ię d o czek ać! — p is zczała Han k a p rzez Sk y p e'a, d zwo n iąc d o Ad y u k rad k iem z p racy . I wted y , n ag le, n ie wiad o mo s k ąd , p rzy s zed ł s en . Ch o lern y s en . Han k a s ied ziała wy g o d n ie w p rzes tro n n ej cy rk o wej lo ży , zaraz w p ierws zy m rzęd zie. Na k rześ le o b o k p rzy cu p n ął k ru k . J ad ł p o p co rn i n ie o d zy wał s ię. Cy rk b y ł o g ro mn y . Ko p u ła g ran ato weg o n amio tu zn ajd o wała s ię tak wy s o k o , że zn ik ała w mro k u . Aren a n ato mias t b y ła rzęs iś cie o ś wietlo n a. Na s amy m jej ś ro d k u s tał k lau n . M iał trad y cy jn y mak ijaż. Du że, czerwo n o -b iałe u s ta. Błęk itn e p o wiek i, p o k ry te farb ą aż p o łu k i b rwio we. Zielo n y n o s . Pas ias ta mary n ark a z p o k aźn y m s ło n eczn ik iem w b u to n ierce. Kap elu s z z g u mk ą. Klau n jak k lau n . Hu k n ęła s k o czn a mu zy k a. Trąb k i, p u zo n y . Ale k lau n , zamias t s ad zić s u s ami
wo k ó ł aren y , k las zcząc n ad g ło wą w d ło n ie, s tał. Ręce zwis ały zrezy g n o wan e wzd łu ż tu ło wia. Han k a b y ła zd eg u s to wan a. Tak ie p rzed s tawien ie to n ie p rzed s tawien ie! M u zy k a u cich ła n ag le, zak o ń czo n a efek to wn y m werb lem. Wy s zy ta cek in ami k o tara w g łęb i o d s u n ęła s ię z s zeles tem i n a s cen ę wk ro czy ł mężczy zn a we frak u . Na g ło wie miał wy s o k i i lś n iący cy lin d er. W d ło n i trzy mał b at. Szed ł tan eczn y m k ro k iem, a b icz wló k ł s ię p o wy s y p an ej p iach em aren ie i wił, jak b y b y ł ży wy . Dy rek to r! Teraz d o p iero s ię zaczn ie! Han k a p o p rawiła s ię n a s ied zen iu . — Pan ie i p an o wie! — zaczął d y rek to r tu b aln y m g ło s em i trzas n ął b atem. — Czas n a n as z p o p is o wy n u mer! Ork ies tra zag rała tu s z. Na aren ę wb ieg ł czarn y k o ń . Zad u d n ił k o p y tami. Zatrzy mał s ię, p ars k ając, i s tan ął d ęb a. Ty ln e k o p y ta n iemal p o p ęcin y zap ad ły s ię w p iach . Wielk i o g ier! Ro zwian a g rzy wa p rzy p o min ała p o p o łu d n io wy s mo g . Klau n zaczął s zlo ch ać. Han k a p rzes tała b ić b rawo . Co s ię d zieje? Na co s ię zan o s i? — Ws iad aj n a k o n ia! — ro zk azał k lau n o wi d y rek to r i s trzelił z b icza. Klau n p o s łu s zn ie s p ełn ił p o lecen ie. Dy rek to r zd jął cy lin d er i ze ś ro d k a wy jął s zn u r. Op as ał n im k lau n a i p o rząd n ie p rzy wiązał d o s io d ła. Sk o ń czy ws zy , k lep n ął k o n ia w zad . Og ier ru s zy ł wo k ó ł aren y , zag rała mu zy k a. — Pierws zy n u mer! — zawo łał d y rek to r i s trzelił z b ata. Szuru buru, ence pence Odpadają stare ręce! Klau n o wi o d p ad ły ręce. Nie leciała k rew. Po p ro s tu zo s tały czarn e d ziu ry . Pu b liczn o ś ć k las k ała jak o p ętan a. — Dru g i! — s trzelił b at. Hokus pokus ogi mogi Odpadają krzywe nogi! J eźd źco wi o d p ad ły n o g i. Wid zo wie ws tali z miejs c i g wizd ali z zach wy tu . Han k a s k u liła s ię n a k rześ le. — A n a k o n iec n ajlep s ze! — Dy rek to r ws p iął s ię n a p alce. Śmig n ął b icz. Czary mary owa bowa Odlatuje głupia głowa Trzask i prask i ryms i łup
I zostaje zimny trup Klau n o wi o d p ad ła g ło wa. Og ląd ający p rzed s tawien ie zwario wali. Tu p ali, k las k ali, wy li jak o p ętan i. „J es zcze raz, jes zcze raz" — s k an d o wali, żąd n i wrażeń . Han k a zas ło n iła u s zy d ło ń mi. Nik t n ie zwracał u wag i n a g ło wę, k tó ra p o to czy ła s ię k awałek i zatrzy mała o p arta n a k ik u cie s zy i. Cały czas p łak ała. M ak ijaż s p ły wał. Ws iąk ał w p y ł aren y . Sp o d n ieg o wy ło n iła s ię zn an a Han ce twarz. Tata! — M u s zę s ię o b u d zić! — wrzas n ęła Han k a. — M u s zę s ię o b u d zić! Sen trwał u p arcie. Pu b liczn o ś ć p rzes k o czy ła p rzez b an d ę, wd arła s ię n a aren ę. Lu d zie rzu cili s ię n a res ztk i k lau n a. Wy d zierali s o b ie częś ci ciała, walczy li o s trzęp y u b ran ia. — Nie, n ie! — zawo łała Han k a, a p o tem zemd lała. JANUSZ. Podróż życia J an u s z p lan o wał jech ać d o Wars zawy p o ciąg iem. Ru s zy łb y we wto rek , ty m s zó s ta d wan aś cie. Do jech ałb y ak u rat n a o twarcie wy d ziału wizo weg o , zło ży ł wn io s k i, a o d wu n as tej wy s łu ch ał wy k ład u u rzęd n ik a imig racy jn eg o . Po tem miałb y jes zcze ch wilę n a s p acer p o s to licy , k tó rą d o s y ć lu b ił. Po p o łu d n iu ru s zy łb y d o d o mu . — Brzmi d o b rze! — u cies zy ła s ię Han k a i p o s łała mu cału s a zn ad o b ieran y ch ziemn iak ó w. J an u s z u ś miech n ął s ię. Od k ąd p o d jęli d ecy zję o wy jeźd zie, Han k a b y ła rad o s n a jak s k o wro n ek . On zres ztą też miał d o b ry n as tró j. W s o b o tę p rzed wy jazd em d o J an u s za wp ad li g o ś cie. Stach i An k a, małżeń s two , k tó re zn ał o d d awn a. Stach p raco wał k ied y ś razem z n im w k o p aln i, ale o d s zed ł n a s wo je. Otwo rzy ł małe b iu ro rach u n k o we, zatru d n ił w n im żo n ę, k tó ra co n ieco zn ała s ię n a p ap ierach . Praco wali s o lid n ie, n awet tro ch ę s ię d o ro b ili. Od czas u d o czas u o d wied zali J an u s za, ab y p o k azać zd jęcia z Eg ip tu czy Tu rcji. M ężczy zn a im zazd ro ś cił, jed n ak k o n s ek wen tn ie o d mawiał, g d y Stach p ro p o n o wał, b y u n ich p raco wał. — Ws p ó ln a p raca to k o n iec p rzy jaźn i — u cin ał. Ty m razem Stach i An k a ch cieli p o ch walić s ię p lan ami n a n ajb liżs zy u rlo p . — Od wto rk u ro b imy s o b ie wo ln e i jed ziemy d o Wars zawy . Na cały ty d zień — zak o mu n ik o wali. — O, d o b rze s ię s k ład a, b o ja też jad ę! — u cies zy ł s ię J an u s z. — Zab ierzemy cię, jed ziemy s amo ch o d em. — Stach k las n ął w d ło n ie.
— Świetn ie! O k tó rej mam b y ć g o tó w? — Sió d ma ran o ? — Do b rze. W ty m mo men cie wes zła Han k a. Po s tawiła n a s to lik u tacę i ro zs tawiła p o zamawian e p rzez g o ś ci k awy . Ro zło ży ła talerzy k i, a n a ś ro d k u o b ru s a u mieś ciła k awałek b ab k i d ro żd żo wej. — Sama p iek łaś ? — zap y tała An k a. — Nie, k u p n a — o d p o wied ziała Han k a. — Ale s maczn a. — Nie p rzejmu j s ię, my n iewy b red n i! — An k a p o g łas k ała d ziewczy n ę p o p lecach . J an u s z b y ł jej za ten g es t wd zięczn y . Sam czas em czu ł s ię n iezręczn ie, cału jąc Han k ę. Có rk a b y ła ju ż d o ro s ła. Czy cału je s ię d o ro s łe d zieci n a d o b ran o c? Otrząs n ął s ię z ty ch d ziwn y ch my ś li. Uś miech n ął. Wy g ład ził s p o d n ie. — Sły s załaś , Han iu ? — rzu cił. — An k a i Stach zab ierają mn ie d o Wars zawy . Nie b ęd ę s ię tłu k ł p o ciąg iem. — Tak ? — Han k a p rzy s iad ła n a fo telu . — A p o co wy b ieracie s ię d o Wars zawy ? — Na fes tiwal s ztu k i cy rk o wej! Czu jecie? — Stach p o d s k o czy ł z p o d ek s cy to wan ia. Zach ich o tał jak małe d zieck o . — Po k azy lin o s k o czk ó w, ak ro b ató w — ciąg n ął. — Sztu czn e o g n ie, teatr ś wiatła! Cały ty d zień ! Na k o n iec p o k az u jeżd żan ia. Po d o b n o mają p rzy wieźć k o n ie aż z M ad ry tu czy z Wied n ia. Wy s tęp y o d b y wają s ię w Cy rk u Zalews k i… — Przep ras zam n a mo men t — p rzerwała mu d o s y ć n ieg rzeczn ie Han k a. Ws tała. Po trąciła s to lik . Ro zlała s ię k awa. J an u s z p atrzy ł n a n ią zd ziwio n y . — Co s ię s tało ? — zap y tał. — Nic, n ic, tato . Zaraz tu p o s p rzątam. Przep ras zam — mru k n ęła Han k a i u ciek ła d o k u ch n i. — Han eczk o , co s ię s tało ? — zap y tał J an u s z, k ied y g o ś cie ju ż p o s zli. — Z czy m? — Han eczk o , d o b rze wies z. Wted y w p o k o ju . Co ś cię zas mu ciło ? — Nie, tato , n ic s ię n ie s tało . — Han ce latały ręce. — Han eczk o ! Pro s zę cię, p rzecież wid zę. — Źle s ię p o czu łam — o d p o wied ziała w k o ń cu Han k a. Od wró ciła s ię d o zlewu i zaczęła zmy wać. J ej ru ch y b y ły n erwo we i s zarp an e. — Zo s taw, ja to zro b ię. — J an u s z o d s u n ął có rk ę i s am wziął s ię za filiżan k i. — Us iąd ź. Nap ij s ię wo d y . J u ż ci lep iej? — rzu cił p rzez ramię.
— Tak . Tato ? — No ? — Czy mó g łb y ś jed n ak p o jech ać d o Wars zawy p o ciąg iem? J an u s z zak ręcił wo d ę i wy tarł ręce. — Dlaczeg o ? — zap y tał s p o k o jn ie. — M am jak ieś złe p rzeczu cia. — Przeczu cia? — Wies z, ty le jes t teraz wy p ad k ó w s amo ch o d o wy ch . Po ciąg b ęd zie b ezp ieczn iejs zy . J ak o ś b o ję s ię p u ś cić cię ze Stach em i An k ą. On jes t tak i n arwan y ! Zaczn ie s zarżo wać, ś cig ać s ię... By ło w ty m tro ch ę racji. Ru s zając s p o d b lo k u Stach n ieźle d ał p o g arach . M iał g ran ato we au d i. Uży wan e, ale żwawe. Cięło jak ży leta! — Tato ? — Han k a s p o jrzała J an u s zo wi w o czy . — Zg ó d ź s ię! — Z p o wo d u p rzeczu cia? — Nie, z mo jeg o p o wo d u . Będ ę s ię lep iej czu ła, wied ząc, że wy b rałeś p o ciąg . J an u s z p o k ręcił g ło wą. Han k a n ad al p o trafiła g o u ro b ić. Wy s tarczy ło jed n o s p o jrzen ie, jed en b lad y u ś miech , b łag aln y , ale też g ro żący wy b u ch em h is terii. Tak i jak ten , k tó ry m częs to wała g o jak o s ześ cio latk a, p ro s ząc o lizak a. Stu p ro cen to wo s k u teczn y . — Do b rze — o d p o wied ział w k o ń cu . — Zad zwo n ię d o Stach a, co ś wy my ś lę, że mi n ie p as u je, i p o jad ę ty m two im p o ciąg iem. — Ucało wał Han k ę w czu b ek g ło wy i wró cił d o my cia n aczy ń . HANKA. A nie mówiłam! J an u s z zad zwo n ił p o p o łu d n iu . Han k a wró ciła właś n ie z p racy i ro zp ak o wy wała zak u p y . Dzwo n ek telefo n u zas k o czy ł ją p o d czas u k ład an ia jab łek w eleg an ck i s to s . Po trąciła je ło k ciem, o b racając s ię w p o s zu k iwan iu k o mó rk i. Po leciały n a p o d ło g ę, wy d ając s tu k ająco -p las zczące d źwięk i. — Halo ! — rzu ciła Han k a, n ie p atrząc n a wy ś wietlacz. — Cześ ć có reczk o — o d ezwał s ię J an u s z. — Załatwiłem ws zy s tk o . J es tem n a d wo rcu . Po ciąg wy jeżd ża z Wars zawy zg o d n ie z ro zk ład em — p o wied ział. W tle s ły ch ać b y ło n iewy raźn e mamro tan ie d wo rco wej zap o wiad aczk i. — O k tó rej b ęd zies z? — zap y tała Han k a. Wes zła n a czwo rak ach p o d k u ch en n y s tó ł i wy ciąg ała jab łk a s p o d k alo ry fera.
— Plan o wo n a d ziewiętn as tą s ied em. Ale s ama wies z, jak to jes t — o jciec zaś miał s ię k ró tk o . — To n ie b ęd ę p o cieb ie wy ch o d zić. Za p ó źn o , wieczo rem k ręci s ię n a d wo rcu d u żo elemen tu . Po czek am w d o mu . — Do b rze. — Nas zy k u ję k o lację. — Do b rze, Han eczk o , ale o d p o czn ij też tro ch ę. — Ok ej. Pa, tato ! — Pa! Zaraz p o tej ro zmo wie Han k a zab rała s ię za s zy k o wan ie k o lacji. Go to wan ie zaws ze zab ierało jej mn ó s two czas u . W k u ch n i jak o ś traciła g ło wę. Od k ład ała p ap ry k ę wy s o k o n a k red en s , cis k ała p ateln ie n a tab o rety , b y wało , że wrzu cała o b ran e ziemn iak i d o s zu flad y . Na n iewielk iej p rzes trzen i p o trafiła zg u b ić d o s ło wn ie ws zy s tk o . Teg o d n ia miała w p lan ie tatara. Zan im zaczęła, ws zy s tk o s o b ie p rzy g o to wała. Uło ży ła w ró wn y m rzęd zie n a b lacie. M ięs o i mas zy n k a d o mielen ia. Dwa jaja. J ed n a ceb u la. Piep rz i s ó l. M is k a. Nó ż. Des k a d o k ro jen ia. Sp rawd ziws zy , czy ws zy s tk o ma, p o s zła d o p o k o ju , ab y n ak ry ć d o s to łu . Wy jęła z k o mo d y o b ru s w tu lip an y . Ro zło ży ła, p rzejech ała d ło n ią, ab y wy g ład zić zmars zczk i. Ob ru s miał n a ś ro d k u małą d ziu rk ę wy p alo n ą jak ąś ś wiecą. Han k a p o s tan o wiła p o s tawić n a n iej k o s zy k z ch leb em. Wró ciła d o k u ch n i, zało ży ła fartu ch i zajęła s ię mięs em. Za p o mo cą o s treg o jak b rzy twa n o ża p o k ro iła je w k o s tk ę, wrzu ciła d o mas zy n k i i włączy ła ją. Urząd zen ie zaczęło p raco wać, a Han k a zerk n ęła n a jeg o wy lo t. Po wo li zaczęły s ię w n im p o jawiać mięs n e n itk i. Ale zamias t b y ć s u ch e i jęd rn e, wy ch o d ziły n ieap ety czn e. Han k a p o d s tawiła ręk ę, ab y d o tk n ąć zmielo n eg o mięs a. Na d ło ń o p ad ł jej k awałek miazg i. Ścis n ęła g o . Po ciek ła wo d n is ta k rew. Lo d o wata. Dziewczy n a o trząs n ęła s ię. W ty m s amy m mo men cie zad zwo n ił telefo n . Han k a z ro zmach em cis n ęła mięs o d o mis k i. Wcis n ęła o d b ieran ie. Nieco mazi p rzy k leiło s ię d o ek ran u . — Tak , tato ? — zamierzała rzu cić. Zamias t teg o milczała, o s zo ło mio n a d o ch o d zący mi z d ru g iej s tro n y d źwięk ami. W s łu ch awce s ły ch ać b y ło wrzas k i. J ak ieś g łu ch e d u d n ien ie. Od czas u d o czas u p o d mu ch wiatru . Dalek ie jęk i. — Tato — s zep n ęła Han k a.
— Han eczk o , jes tem! — o d ezwał s ię J an u s z. — Tato , g d zie? — By ła k atas tro fa. Po ciąg s ię wy k o leił. J es tem w wag o n ie. Przewró co n y m. J ezu , lu d zie, lu d zie, ile ran n y ch ! — Tato ! M ó w d alej! — J es tem w p rzed ziale. Wid zę ro zb ite o k n o . — Wy ch o d ź! — Wid zę p rzejś cie, mo że s ię p rzecis n ę. — Tato , u ciek aj! — Ale jes zcze lu d zie, zab io rę lu d zi! — Tato , n ie o g ląd aj s ię n a n ich , u ciek aj! Po łączen ie s ię u rwało . Han k a p o g n ała d o telewizo ra. Waln ęła p ięś cią we włączn ik . Ro zb ły s n ął. Dzien n ik ars k ie s ęp y ju ż zwietrzy ły p ad lin ę. Na p ierws zy m z k an ałó w p o k azy wan o zd jęcia z lo tu p tak a. Leżące n a b o k ach wag o n y . Po g iętą lo k o mo ty wę. Pło n ące wo k ó ł n ich p o la. Czarn y d y m. Na d o le ek ran u n ap is : „k atas tro fa k o lejo wa — Bab y ". Han k a p o d n io s ła d o o czu telefo n . Wciąż zacis k ała n a n im d ło ń . Wy k ręciła d o J an u s za. Nie o d eb rał. Zn o wu . Nie o d eb rał. Przen io s ła wzro k n a telewizo r. — Nie wiad o mo , co b y ło p rzy czy n ą wy k o lejen ia s ię p o ciąg u relacji Wars zawa — Kato wice — mó wiła p rezen terk a. Za n ią wid ać b y ło b ieg n ący ch d o wag o n ó w miejs co wy ch . Gn ali g o ły mi ręk ami d rzeć b lach ę i rato wać. — Prawd o p o d o b n ie zawin ił zły s tan tech n iczn y to ró w. Słu żb y rato wn icze s ą ju ż n a miejs cu . Na u wag ę zas łu g u je fak t, że p o jawiły s ię w rek o rd o wy m czas ie. Na miejs ce jed zie ju ż min is ter zd ro wia. Fak ty czn ie. Nad p o b o jo wis k iem n iczy m o g ro mn e s zers zen ie u n o s iły s ię h elik o p tery . M ied zami g n ały w o b ło k ach p y łu k aretk i i wo zy s trażack ie. Wiele s tało n ieo p o d al miejs ca zd arzen ia, mig ając ś wiatłami. Wo k ó ł p o ciąg u ro iło s ię o d o d zian y ch n a czerwo n o rato wn ik ó w. M ig ały żó łte h ełmy s trażak ó w, k tó rzy s k ak ali p o k u p ie zło mu , s zu k ając d o jś cia d o u więzio n y ch wewn ątrz o fiar. — Szu k ajcie g o ! — p o n ag lała ich Han k a. Rato wn icy p o wo li wy ciąg ali z wag o n ó w k o lejn e o s o b y . Po mag ali im d o jś ć d o k aretek . Ofiary k u lały . Ofiary k rwawiły . Czas em u n o s iły wzro k d o g ó ry , żeg n ały s ię. Gd zien ieg d zie leżały czarn e wo rk i. Tru p y … Kamera zn o wu p o k azała o b raz z g ó ry . Wo k ó ł p o ciąg u k ręciły s ię s etk i lu d zi.
Ob leźli p rzewró co n ą lo k o mo ty wę n iczy m mró wk i zd ech łą d żd żo wn icę. Szu k ali, b ieg ali. Prezen terk a fach o wo k o men to wała. — J es t to n ajwięk s za k rak s a o d lat s ied emd zies iąty ch . Wted y zg in ęło p o n ad trzy d zieś ci o s ó b . Na razie n ie zn amy liczb y o fiar w Bab ach , ale rato wn icy s zacu ją ją n a p rzes zło p iętn aś cie o s ó b . Dzies iątk i lu d zi o d n io s ło ran y . Najb ard ziej p o s zk o d o wan i p rzewo żen i s ą d o s zp itali s p ecjalis ty czn y ch n a Śląs k u . — Nad „Ty s iącleciem" p rzewalił s ię z ry k iem h elik o p ter. Leciał p ewn ie z Bab . Po mk n ął w k ieru n k u J as trzęb ia. — Po d ajemy n u mer telefo n u , p o d k tó ry m mo żn a d o wiad y wać s ię o lo s y n ajb liżs zy ch p o d ró żu jący ch p o ciąg iem. Dwa, d wa, s ied em, o s iem jed en , czterd zieś ci, trzy n aś cie. Han k a d o d zwo n iła s ię d o in fo rmacji n iemalże o d razu . — Han n a Bo ro ws k a. J an u s z Bo ro ws k i. To mó j o jciec. By ł w p o ciąg u . — Pro s zę o cierp liwo ś ć. Zas zeleś ciły k artk i. Słu ch ać b y ło , że o p erato rk a zak ry wa d ło n ią s łu ch awk ę. Co ś mó wi. — Przep ras zam — o d ezwała s ię w k o ń cu . — M u s iałam co ś s p rawd zić. Pan Bo ro ws k i n ie ży je. — J ak to ? — M am g o n a liś cie. — Ale d zwo n ił d o mn ie p o zd erzen iu , z p o ciąg u ! Op erato rk a zn o wu zak ry ła s łu ch awk ę. — Halo ? — zag ad ała p o ch wili. — Fak ty czn ie. M ó g ł d zwo n ić. — No i d zwo n ił. J ak zmarł? J ak mi to p an i wy jaś n i!? — Pro s zę p an i, p an i o jciec… miał… o d ciętą g ło wę… Pró b o wał… wy jś ć p rzez o k n o … Sp ad ła s zy b a. Res ztk a. Os tra. J ak o s trze g ilo ty n y . Zmarł. Przy k ro mi — zak o ń czy ła s zy b k o k o b ieta i ro złączy ła s ię.
HANKA. Martwa cisza Han k a o d ło ży ła s łu ch awk ę, p o czy m p o d n io s ła ją p o n o wn ie z zamiarem wy k ręcen ia n u meru Ad y i M ietk a. Zawah ała s ię n a mo men t i w my ś lach p rzeliczy ła czas . Stwierd ziws zy , że w Kan ad zie jes t wczes n e p o p o łu d n ie, wy s tu k ała n u mer. — Cześ ć, Ad a — p rzy witała s ię. — Han ia! — Ad a n ajwy raźn iej u cies zy ła s ię, s ły s ząc g ło s k u zy n k i. — Ale mas z s zczęś cie! Dzis iaj wró ciłam wcześ n iej d o d o mu ! Zaraz jed ziemy z tatą p o n o wy zlew, b o s tary jes t k o mp letn ie p o ry s o wan y . Fajn ie, że d zwo n is z! — Tak . Fak ty czn ie d o b rze, że cię zas tałam. — Han k a recy to wała s zty wn o , d zieląc s ło wa n a s y lab y jak tan d etn a zab awk a. Ad a p rzez ch wilę milczała. Sły ch ać b y ło ty lk o jak ieś cich e trzas k i. W k o ń cu zap y tała, czy ws zy s tk o w p o rząd k u . Bo g ło s Han k i b rzmi tak jak o ś d ziwn ie, jak b y Han k a zn ajd o wała s ię w in n ej g alak ty ce. A mo że to p o p ro s tu k iep s k ie p o łączen ie? — Ad a — Han k a n ad al mó wiła o b o jętn y m to n em. — Tato n ie ży je. Zg in ął w wy p ad k u n a k o lei. Przed ch wilą s ię o ty m d o wied ziałam. Nie wiem, k ied y b ęd zie p o g rzeb , ale to n ie ma s en s u , żeb y ś cie p rzy laty wali. Załatwię ws zy s tk o i p rzy jad ę zg o d n ie z p lan em. — Co ? — Ad a zaczęła p łak ać. Gd zieś w tle d ało s ię s ły s zeć M ietk a. Ch y b a właś n ie ws zed ł i d o p y ty wał, co s ię s tało . — Załatwię ws zy s tk o , wy p o wiem p racę, s p rzed am mies zk an ie i p rzy jad ę — n ad al ten s am ró wn y g ło s , b ez emo cji, b ez d rżen ia. — Ad a, s ły s zy s z? — Tak , s ły s zę. Han k a, ws zy s tk o w p o rząd k u ? Ty jes teś ch y b a w s zo k u … Id ź d o lek arza, Han ia! Ws zy s tk o w p o rząd k u ? — Tak , jes t d o b rze. Dam s o b ie rad ę. Żad en s zo k . Tak p o p ro s tu b y wa. Na razie — Han k a p o żeg n ała s ię s tan o wczo i o d ło ży ła s łu ch awk ę. Us iad ła i o d ręk i s p o rząd ziła d o k ład n y p lan . Nie zamierzała b ieg ać p ięć razy d o zak ład u p o g rzeb o weg o an i tracić czas u w u rzęd ach . Wy k az zad ań p o wies iła n a lo d ó wce. J ed ząc n as tęp n eg o ran k a ś n iad an ie, jes zcze raz g o p rzeczy tała. — Czy li n ajp ierw telefo n d o b iu ra i wo ln e, a p o tem załatwić p o g rzeb i s ty p ę — mru k n ęła, s io rb iąc k awę. Wzięła d wa d n i u rlo p u . Zamó wiła k s ięd za, załatwiła miejs ce n a cmen tarzu , u zg o d n iła ws zy s tk o w zak ład zie p o g rzeb o wy m. — Czy d y s p o n u ją p ań s two g ro b em ro d zin n y m? — p ad ło p y tan ie. — Nie. — Han k a n ie zamierzała ch o wać o jca razem z Sab in ą.
Do wied ziała s ię, g d zie mo żn a tan io u g o ś cić żało b n ik ó w. „Patria". Po s zła tam. M ieli miejs ca. Us taliła jad ło s p is , z o b o wiązk o wy m ro s o łem i s ch ab o wy m, p o d ała liczb ę g o ś ci, wręczy ła zaliczk ę. W d ro d ze p o wro tn ej zah aczy ła o s k lep s p ecjalizu jący s ię w s tro jach p o g rzeb o wy ch . Ku p iła jed en d la J an u s za, tak jak p ro s ili w zak ład zie. Dru g i d la s ieb ie. Przez mo men t my ś lała o b u tach , k tó re o jciec k u p ił jej n a p o g rzeb matk i, ale n aty ch mias t s k arciła s ieb ie za te n iep o trzeb n e ws p o min k i. Nie czas teraz n a tak ie ro zważan ia, trzeb a zak as ać ręk awy i d ziałać, b o wy jazd lad a mo men t! Nie wo ln o żało wać! Zak az p łak an ia! Ojca p o ch o wała z n ależy ty m s zacu n k iem. Szty wn o s ied ziała w p ierws zej ławce, o d zian a w czarn ą g ars o n k ę b ez jed n ej fałd k i. Stąp ała o s tro żn ie zaraz za tru mn ą, jak o p ierws za rzu ciła n a wiek o g arś ć ziemi. Z g o d n o ś cią wy s łu ch ała p o g rzeb o wy ch mó w i k o n d o len cji. Przes ied ziała s ty p ę, n iewiele jed ząc, ale d b ając, ab y in n y m n iczeg o n ie zab rak ło . Wró ciws zy d o mies zk an ia wy k reś liła p ierws ze d wa p u n k ty z lis ty , n ap iła s ię h erb aty i p o s zła s p ać. Żeb y n ie my ś leć n iep o trzeb n ie o ty m, co s ię s tało . Nas tęp n a d o załatwien ia b y ła s p rawa p racy . Pro s te. Han k a zło ży ła rezy g n ację zaraz p o p o g rzeb ie. — Wy jeżd żam d o ro d zin y za g ran icę, ch ciałab y m k ró ts zy termin wy p o wied zen ia — p o p ro s iła, a w zas ad zie zażąd ała. Szefo wa n ie ro b iła jej tru d n o ś ci. — Gd y b y ś p o trzeb o wała p arę d n i wo ln eg o , żeb y co ś załatwić, s p ak o wać, d aj zn ać. J ak o ś s ię to zo rg an izu je — zao fero wała h o jn ie. Han k a p rzez ch wilę miała o ch o tę p o wied zieć jej, że p rzecież i tak ma zaleg ły u rlo p , więc wo ln e to żad n a łas k a. Alb o wo ln e, alb o ek wiwalen t p ien iężn y za n iewy k o rzy s tan e d n i. W k o ń cu mach n ęła ręk ą. Lep iej, żeb y b ab s k o ży ło w p rześ wiad czen iu włas n ej d o b ro ci. M n iej b ęd zie d o s k wierać. Trzy d zieś ci d n i p ó źn iej Han k a p o jawiła s ię w b iu rze p o raz o s tatn i. Przez ten czas załatwiła p rak ty czn ie ws zy s tk ie zap lan o wan e s p rawy . By ła s p ak o wan a. M iała p as zp o rt, wizę, za k ilk a d n i zamierzała k u p ić b ilet n a s amo lo t. Czek ała n a jak ąś p ro mo cję o b iecan ą p rzez b iu ro p o d ró ży . Nie u d ało jej s ię co p rawd a s p rzed ać mies zk an ia, ale u zg o d n iła z Ramo wą, że lo k al wy n ajmie s ię jak iejś k u zy n ce s tarej s ąs iad k i. Czy n s z b ęd zie o d s y łan y raz n a k ilk a mies ięcy d o Kan ad y . — Przy p iln u ję, żeb y n ic s ię n ie zn is zczy ło , jak b y ś k ied y ś ch ciała wró cić — o b iecała Ramo wa.
— Nie wró cę — o d p arła Han k a, p ak u jąc d o k o lejn eg o p u d ła s tare u b ran ia. — A co z ty m b ęd zie? — Ramo wa zain teres o wała s ię zawarto ś cią. Ch ętn ie p o mag ała w p o rząd k o wan iu mies zk an ia w zamian za s terty p rzed mio tó w, k tó ry ch Han k a ju ż n ie p o trzeb o wała. — Nie wiem. Wy rzu cić? — Han ce b y ło o b o jętn e. — Zo s taw, ja s ię ty m zajmę, jak p o jed zies z. W o s tatn i wto rek w p racy Han k a p o żeg n ała s ię z k o leg ami i k o leżan k ami. Do s tała n a p amiątk ę wieczn e p ió ro i jak iś n o tes . J e ró wn ież zamierzała zo s tawić s ąs iad ce. Żad n y ch p amiątek . Żad n y ch ! — Do wid zen ia! — rzu ciła ws zy s tk im n a o d ch o d n y m i wy s zła z b iu ra zaraz p o o s iemn as tej. Szefo wa zatrzy mała ją tak d łu g o , ab y zak o ń czy ć ws zy s tk ie o twarte s p rawy . Nie s zk o d zi. By leb y n iczeg o więcej n ie ch ciała. By leb y zamk n ięcie za s o b ą p rzes zk lo n y ch d rzwi o zn aczało d efin ity wn y k o n iec p racy w ty m miejs cu . Ws iad ła d o p ierws zeg o n ad jeżd żająceg o au to b u s u . Wló k ł s ię n iemiło s iern ie, zas ap an y i zn u żo n y , a Han k a wy g ląd ała p rzez o k n o , za k tó ry m p rzes u wał s ię s zary , p rzemy s ło wy k rajo b raz, b ez d rzew, b ez k rzewó w, b ez trawn ik ó w. Co za ró żn ica, k tó rą lin ią jed zie s ię p rzez Kato wice? Ws zęd zie jes t tak s amo . Beto n , b eto n , b eto n . Wy s k o czy ła n a p rzy s tan k u w d o ln ej częś ci o s ied la i ru s zy ła p u s tawy m ju ż „Ty s iącleciem". Gd y wy s zła zza ro g u , zerk n ęła o d ru ch o wo w s wo je o k n a, o czek u jąc w n ich ró żo weg o ś wiatła — k lo s z w k u ch n i miał b arwę wś ciek łej lan d ry n y . Dziś o k n o b y ło czarn e. Nik t n ie ś wiecił n a ró żo wo , o d g rzewając p ó źn y o b iad . Po d o b n ie n ik t n ie czek ał p rzy d rzwiach an i n ie wo łał s p rzed telewizo ra, że w d zien n ik u s k an d ale. Han k a p o wo li zd jęła b u ty i u s iad ła n a p o d ło d ze w p rzed p o k o ju . Po wies zo n e n a h ak ach p łas zcze zd awały s ię falo wać jak w tan im filmie o d u ch ach . Z k u ch n i wp ad ało d o p rzed s io n k a ś wiatło latarn i. Pen etro wało zało my ś cian , macało je, ro zs zczep iając s ię n a k ilk u s tary ch p ajęczy n ach . Zad zwo n ił telefo n . J ed en , d ru g i s y g n ał. Han k a p rzeczek ała. Nie ch ciało s ię jej ws tać. Zamilk ł. Po d n io s ła s ię i ru s zy ła d o p o k o ju . Gd zieś w g łęb i s ek retarzy k a zn alazła p ó ł litra i n ied o k o ń czo n ą wh is k y . Do b rze. Nieważn e co , ważn e, żeb y s p o n iewierało . Z k u ch n i p rzy n io s ła an d ru ty i jak ieś p ik le. Wó d k ę trzeb a czy mś p rzy trzy mać w żo łąd k u . Us iad ła z s ap n ięciem n a k an ap ie i n alała s o b ie o d s erca. Piła jak n ależy , w temp ie, o d czas u d o czas u zak ąs zając k was zo n y m o g ó rk iem alb o o cto wy m p atis o n em. Pad ła jak ś cięta. Gd y ty lk o zas n ęła, p o jawił s ię k ru k . Przy s zed ł p o raz p ierws zy o d czas u ś mierci J an u s za. Najwy raźn iej b y ł n ieco s k ru s zo n y , p o n ieważ s ch o wał łep ek p o d s k rzy d ło i
s ied ział b ez ru ch u n a s to lik u . — A k y s z! — wy b ełk o tała, wid ząc g o Han k a. Un io s ła s ię n a ło k ciu i zamach n ęła, ab y zrzu cić k ru k a z ławy . Straciła p rzy ty m ró wn o wag ę i s p ad ła n a p o d ło g ę. Ptas zy s k o zerk n ęło n a n ią i zd ecy d o wało s ię o d ezwać. — Ch cę cię jak o ś p o cies zy ć! — zad ek laro wało . — Nie jes t mi s mu tn o . Sp ierd alaj! — rzu ciła Han k a, g ramo ląc s ię n a k an ap ę. — M o g łeś mi p o wied zieć d o k ład n iej, co s tan ie s ię z tatą! — Ale to jes t zag ad k a! Tak a g ra! — b ro n ił s ię k ru k . — Gra?! — To jes t g ra, g ra, w k tó rej n ie zd rad za s ię ws zy s tk ieg o ! M u s is z my ś leć! — Kru k tłu maczy ł to Han ce jak tęp emu d zieck u u łamk i. — Pierd o lę two ją g rę, wy n o ś s ię! — Gd y b y ś u ważała, o d g ad łab y ś b ez tru d u , co s ię s tan ie! — ro zd arł s ię p tak . — Id ź s o b ie! Zaraz wy jeżd żam i n ie mam czas u n a two je zab awy . — J eżeli p ó jd ę, s tracis z s zan s ę u rato wan ia Ad y i M ietk a! — zag ro ził k ru k . — Co ?! — Han k a w jed n ej ch wili wy trzeźwiała. — Zg in ą. A p rzy n ajmn iej mają d u że s zan s e. M o żes z ich u rato wać. Ch ces z — zab ieram cię n a wy cieczk ę. M iej o czy o twarte, a zg ad n ies z. Nie ch ces z — d o wid zen ia. Id ę s o b ie i n ie p rzy jd ę więcej! — Najwy raźn iej p rzy jaciel Han k i b y ł lek k o o b rażo n y , b o o d wró cił s ię d o n iej ty łem. Han k a p rzy cis n ęła p ięś ć d o u s t. Przez min u tę s ied ziała b ez ru ch u . — Do b ra, lecimy — p o wied ziała w k o ń cu i s k o n cen tro wała s ię. Zo b aczy ła Ad ę i M ietk a wch o d zący ch d o res tau racji. Nad o s łan iającą wejś cie d o k n ajp y mark izą wis iał s zy ld p rzed s tawiający czarn o s k ó reg o mężczy zn ę. J eg o s p lecio n e w d red y wło s y o p as y wała żó łta ch u s ta. Prawa d ło ń p o s taci o b ró co n a b y ła wn ętrzem d o p atrzący ch , jak b y b ło g o s ławiła wch o d zący m d o b is tro g o ś cio m. „U Szaman a" g ło s ił o g ro mn y n ap is u trzy man y w b ijącej p o o czach k o lo ry s ty ce. Gd y za k u zy n k ą i wu jem zamk n ęły s ię d rzwi, Han k a au to maty czn ie p rzen io s ła s ię d o wn ętrza res tau racji. By ło k o mp letn ie p u s te, co ją zas k o czy ło — o tej p o rze s p o d ziewałab y s ię więk s zeg o ru ch u , a w res tau racji n ie b y ło an i jed n eg o g o ś cia. Ad a i M ietek zas ied li d o s to lik a, a zg ięty wp ó ł k eln er p o d ał im k arty . Zamó wili b ez zb ęd n eg o zas tan awian ia s ię, jak b y częs to tam jad ali. Ob s łu g u jący ich mężczy zn a w mg n ien iu o k a p o d ał win o , a ch wilę p ó źn iej z k u ch n i wy s zed ł s am s zef, n io s ąc n a tacy ich d an ia. Han k a zau waży ła, że d o złu d zen ia p rzy p o min a p o s tać n a s zy ld zie.
— Smaczn eg o ! — ży czy ł g o ś cio m, a p o tem wraz z k eln erem zn ik n ęli n a zap leczu . Ad a i M ietek rzu cili s ię n a s wo je talerze. J ed li s zy b k o , jak b y p o trawa n ies amo wicie im s mak o wała. Przy p o min ające g u las z d an ie zn ik n ęło w jed n ej ch wili, a o n i o p arli s ię wy g o d n ie i k o n temp lo wali p o s iłek . — I to ws zy s tk o ? — zd ziwiła s ię Han k a. Gd y ty lk o to p o wied ziała, Ad a i M ietek ch wy cili s ię za b rzu ch y . — Ratu n k u ! — k rzy k n ęli jed n o cześ n ie i ru n ęli n a p o d ło g ę, zwijając s ię jak trąco n e p aty k iem s to n o g i. M ięś n ie n a ich twarzach d rżały . — Ratu n k u ! — wo łali raz p o raz, wierzg ając i p ró b u jąc złap ać s ię s to łu , b y ws tać, ale n ik t n ie p rzy ch o d ził im z p o mo cą. W k o ń cu M ietk o wi u d ało s ię jak o ś o b ró cić n a b rzu ch . Wu j k lęk n ął n a k o lan ach . — Nied o b rze mi! — wy b ełk o tał i zwy mio to wał. Zwracał włas n ą k rew. — Tato ! — Ad a p ró b o wała d o czo łg ać s ię d o n ieg o . M ietek u p ad ł zn o wu . J eg o ręce i n o g i zes zty wn iały n iczy m s p araliżo wan e, a ciało lś n iło o d p o tu . Nag le d o s tał d rg awek . Przez ch wilę tłu k ł g ło wą o d rewn ian ą p o d ło g ę, a p o tem zn ieru ch o miał. — Tato ! — zawo łała jes zcze raz Ad a, a p o tem i o n a tak s amo u marła. — I jak , wies z, o co ch o d zi? — zap y tał k ru k , g d y wró cili z wy p rawy . — Nie wiem. M u s is z mi p o k azać więcej! — Han k a p o s tan o wiła b y ć s tan o wcza. — Po k azałem ci b ard zo d u żo ! — Po trzeb u ję więcej in fo rmacji! — Lep iej n ie maru d ź, ty lk o b ierz s ię d o ro b o ty . Niczeg o więcej ci n ie p o wiem. Tracis z czas ! — k ru k zamach ał s k rzy d łami i zn ik n ął. Zaraz p o p rzeb u d zen iu Han k a rzu ciła s ię n o to wać s en . Ręce d y g o tały jej z p o wo d u k aca i p rzerażen ia. Ko ś lawe litery ciężk o b y ło o d czy tać, ale b ała s ię, że p o ch wili zap o mn i. Zap is ała d wan aś cie s tro n . Przeczy tała je raz, p o tem d ru g i. — On i u mrą z p o wo d u zatru cia? — zas tan awiała s ię. J ej zd an iem b y ło b y to zb y t p ro s te. Kru k n ie g u s to wał w tak czy teln y ch s n ach . Na ws zelk i wy p ad ek Han k a zad zwo n iła d o Kan ad y . J ed en raz, p o tem d ru g i i d zies iąty . Głu ch o . M o że d o k ąd ś wy jech ali? Alb o wy s zli? M o że p o p ro s tu p o p s u ł s ię im telefo n ? Tak , z p ewn o ś cią to awaria! Dla s p o k o ju p o s tan o wiła wy s łać wiad o mo ś ć. Narzu ciła d res , zeb rała wło s y w n iep o rząd n y k o k i p o węd ro wała d o k afejk i in tern eto wej. Ad a z p ewn o ś cią n a b ieżąco
s p rawd za p o cztę w p racy . Wy s łała k ró tk i tek s t. „Pro s zę, o d ezwij s ię, telefo n u was n ie d ziała". Wcis n ęła p rzy cis k „Wy ś lij" i czek ała. Przy o k azji s zu k ała w s ieci s tro n y res tau racji, w k tó rej Ad a i M ietek mo g lib y jeś ć. J ak ieg o k o lwiek lo k alu w To ro n to , k o jarząceg o s ię n awet w d alek i s p o s ó b z s zaman em, o p o d o b n y m jak we ś n ie s zy ld zie, o tak ich s amy ch mark izach . Pu d ło . Nie zn alazła n ic. — To n ie o to mu ch o d zi, to n ie o to ! — mamro tała, p rzeg ląd ając k o lejn e witry n y . Sied ziała w k afejce aż d o jej zamk n ięcia. Od p o wied ź n ie n ad es zła. Nie p o jawiła s ię też k o lejn eg o d n ia. An i d wa d n i p ó źn iej. Han k a d zwo n iła d o Kan ad y co p ó ł g o d zin y . Głu ch o . Przeg ląd ała ws zy s tk ie mo żliwe s en n ik i. Po s zła d o jed n ej i d ru g iej wró żk i. Przean alizo wała h o ro s k o p y . Ku p iła talię taro ta i p ró b o wała co ś z n iej wy czy tać. Raz p o raz an alizo wała s wo je n o tatk i. Zad zwo n iła n awet d o telewizji ezo tery czn ej z p ro ś b ą o p o mo c. Nic. Nic. I jes zcze raz n ic. Nie p o trafiła ro zs zy fro wać zag ad k i. Nas tęp n eg o d n ia b y ła u mó wio n a w b iu rze p o d ró ży , w k tó ry m miała k u p ić b ilet n a s amo lo t. Nie zamierzała teg o o d k ład ać, p o leci n iezależn ie o d teg o , czy Ad a s ię o d ezwie, czy n ie. Ran o p ró b o wała zjeś ć ś n iad an ie, ale n ic n ie ch ciało jej p rzejś ć p rzez g ard ło . W k o ń cu zrezy g n o wan a n arzu ciła n a s ieb ie b y le co i p o s zła d o mias ta p iech o tą, licząc, że s p acer p o mo że jej tro ch ę s ię u s p o k o ić. Ku p iła b ilet za całk iem n iezłą cen ę. Wracała n ies p ies zn ie, jak zwy k le o b s erwu jąc p ły ty ch o d n ik o we, o b o jętn a n a in n y ch p rzech o d n ió w, trąb ien ie s amo ch o d ó w i zg rzy t tramwajó w. Przech o d ziła właś n ie o b o k s k lep u ze s p rzętem elek tro n iczn y m, g d y jej u wag ę p rzy k u ła efek to wn a wy s tawa. Stał n a n iej s reb rn y telewizo r, n o wo czes n y i b ły s zczący . By ł włączo n y . Han k a s tan ęła i p rzy s u n ęła s ię mak s y maln ie d o s zy b y , ab y d o k ład n ie o b ejrzeć p ro g ram. — Nie — wy s zep tała. Szarp n ęła d rzwi i wb ieg ła d o ś ro d k a. Wp ad ła d o ch ło d zo n eg o k limaty zacją p o mies zczen ia p o międ zy rzęd y o g ro mn y ch , p łas k ich telewizo ró w. Czu ła jak b y u rząd zen ia ją o s aczały . Każd e p o k azy wało k an ał z wiad o mo ś ciami. Na ek ran ach mig ał n iewy raźn y o b raz, a n a d o le jarzy ł s ię n ap is . „Trag ed ia n a p remierze filmo wej w To ro n to . Cztern as tu zab ity ch , trzy d zies tu ran n y ch . Szalen iec s trzelał z b ro n i mas zy n o wej". Ob raz n a ek ran ach zmien ił s ię. „Wczo raj n a p remierze filmu „Ku ch n ia d o k to ra Vo o Do o " d o s zło d o trag ed ii. Uzb ro jo n y n ap as tn ik wtarg n ął d o k in a i ś mierteln ie ran ił z b ro n i mas zy n o wej cztern aś cie o s ó b . Trzy d zies tu ran n y ch walczy o ży cie… " Han k a n ie s łu ch ała d als zeg o ciąg u , b o n a ś ro d k u n ajwięk s zeg o ek ran u p o jawił
s ię p ro mu jący film p lak at. Czarn o s k ó ry mężczy zn a, d red y , żó łta o p as k a. Un ies io n a jak d o b ło g o s ławień s twa d ło ń o ró żo wy m wn ętrzu i b rązo wy m wierzch u . Nie p amiętała, k tó ręd y i jak wracała d o d o mu . Otrzeźwił ją zg rzy t k lu cza w zamk u . Sp o jrzała n a s wo ją d ło ń zaciś n iętą n a k lamce. Przez mo men t n ie wied ziała, d o k o g o n ależy . Któ ra jes t g o d zin a? Po tem p rzy s zło o trzeźwien ie. Ad a. M ietek . Co z n imi? — M y ś l, k rety n k o ! — wrzas n ęła s ama n a s ieb ie. Zamk n ęła d rzwi z p o wro tem. Kafejk a in tern eto wa! Wy s zu k ała in fo rmacje o ty m, d o k tó reg o s zp itala p rzewiezio n o o fiary zamach u . Po czta! Ku p iła d zies ięć k art telefo n iczn y ch . Wy k ręciła d o To ro n to Gen eral Ho s p ital i łaman ą an g iels zczy zn ą p ró b o wała wy p y ty wać o k rewn y ch . — Nie mo g ę p an i w n iczy m p o mó c. Nie u d zielamy in fo rmacji telefo n iczn ie — o d p o wied ziała jak aś k o b ieta, g d y Han ce u d ało s ię w k o ń cu wy jaś n ić, w jak iej s p rawie d zwo n i. — Ch o lern y ś wiat, ch y b a n ie wy trzy mam z ty mi Kan ad y jcami! — zak lęła Han k a w o jczy s ty m języ k u , s ły s ząc o b o jętn y to n recep cjo n is tk i s zp itala. Ch ciała s ię z ro zmach em ro złączy ć, ale ro zmó wczy n i n ag le o d ezwała s ię p o p o ls k u . Zas k o czo n a Han k a s p o jrzała ze zd ziwien iem n a s łu ch awk ę. — Pro s zę p an i — p o wied ziała. — J a też jes tem Po lk ą! Przy jech ałam tu jak iś czas temu i jes tem p ielęg n iark ą. No , p rawie p ielęg n iark ą. Nie wo ln o n am n ic mó wić p rzez telefo n , ale d la ro d aczk i zro b ię wy jątek . I tak n ik t tu n iczeg o n ie zro zu mie. Pro s zę s łu ch ać! J eg o p rzy wieźli martweg o . By ł n iemal p rzecięty k u lami n a p ó ł. Cały b rzu ch p o h aratan y ! Ale p an i Ad a ży je. Ojciec p ró b o wał ją o s łan iać i d lateg o tak d o s tał. Ws zy s cy tu n a o d d ziale p łak ali, jak s ię o ty m d o wied zieli. On ją o s łan iał włas n y m ciałem p rzed ty m s zaleń cem! — Ko b ieta zaczęła p łak ać. — On a ży je. Też d o s tała w b rzu ch . Trzy ma s ię led wo , led wo . J es t n a in ten s y wn ej terap ii. J eżeli s ię o ck n ie, p rzek ażę jej wiad o mo ś ć. Po s taram s ię, żeb y d o p an i zad zwo n iła. Niech mi p an i p o d a n u mer. Zro b ię ws zy s tk o co w mo jej mo cy ! Telefo n zad zwo n ił w n o cy . Han k a zas n ęła n a s ied ząco w fo telu , ale o b u d ziła s ię p o p ierws zy m d zwo n k u . — Ad a? — rzu ciła d o s łu ch awk i b ez tch u . — Han ia? — wy s zep tał zn an y jej g ło s . — Ad a! — Han k a ws tała g wałto wn ie z fo tela. — Ad a, mam b ilet. Przy latu ję za cztery d n i. Ad a, p ro s zę cię, trzy maj s ię. Zaraz u cieb ie b ęd ę! — Czek am, Han iu ! — Gło s Ad y b y ł p rawie n ie d o u s ły s zen ia.
Po ch wili co ś zas tu k ało i o d ezwała s ię p ielęg n iark a. — Pan i Han iu , to ja! — p o wied ziała p ó łg ło s em. — Źle z n ią, ale p ro s zę n ie p an ik o wać. Sły s załam, że p an i p rzy jed zie, p ro s zę wy b aczy ć, ale p o d s łu ch iwałam. Niech p an i s ię p ak u je i p rzy latu je. M y tu o n ią zad b amy ! Sp o k o jn a g ło wa! Zad b amy ! M u s zę k o ń czy ć, b o mn ie złap ią, że tu jes tem, a n ie mam u p rawn ień ! Pa! Niezn ajo ma Po lk a z To ro n to zad zwo n iła raz jes zcze, n ad ran em p o ls k ieg o czas u . Han k a właś n ie zamy k ała walizk ę. I tak n ie mo g ła s p ać, więc zab rała s ię za p ak o wan ie. — Pan i Han iu — zaczęła k o b ieta, a Han k a u p u ś ciła trzy man ą w ręce k o s mety czk ę. — M am złe wieś ci. On a właś n ie zmarła. Niep o trzeb n ie ją męczy łam tą ro zmo wą… Tak mi s tras zn ie żal. Niep o trzeb n ie żeś cie g ad ały ! Han k a o d ło ży ła telefo n n a s tó ł. Sp o k o jn ie, b ez emo cji. Po tem ś ciąg n ęła z k an ap y p o d u s zk i. Zwlek ła k o c. Ws zy s tk o rzu ciła n a ś ro d ek p o k o ju . Ob ło ży ła k rzes łami. Do rzu ciła p rzy n ies io n y ch z s y p ialn i k s iążek . Do d ała zwin ięte w k łęb ek firan y . Z k u ch n i p rzy n io s ła d wa d rewn ian e tab o rety . Olej! Przy d a s ię! Po lała s to s o lejem. M amro tała p o d n o s em. W płomieniach się wszystko oczyszcza Najlepsze są czarne zgliszcza Żyzna jest gleba spalona Popiołem łąk nakarmiona Klątwę odczynić można Tylko z pomocą ognia Wes zła d o łazien k i i z p ó łk i zd jęła d ezo d o ran t. — J es teś p rzek lęta! — p o wied ziała d o s wo jeg o o d b icia i wy k rzy wiła twarz. — Ale twó j czas jes t p o liczo n y , czaro wn ico ! Wró ciła d o s alo n u , d o s wo jeg o s to s u . Nacis n ęła s p u s t aero zo lu . Zap ach n iało fio łk ami. Przy ło ży ła p o d wy lo t b u telk i zap aln iczk ę. Ps try k n ęła. Bu ch n ął p ło mień , mo cn y n iczy m z mio tacza. — Ko n iec z to b ą! — wy ced ziła i s k iero wała wy lo t aero zo lu n a g ó rę rzeczy . Żar ch wy cił s ię o leju , a zaraz p o tem zaatak o wał tab o rety . Przes k o czy ł n a p o d u ch y . Po ch ło n ął firan y . Bry zg n ął p o d s u fit. Han k a u s iad ła n a p o d ło d ze. Patrzy ła jak ży wio ł p o ch łan ia meb le, d y wan , p ark iet. Owio n ął ją s ło d k o p ach n ący d y m. Wcis n ął s ię d o g ard ła. Łzawiły o czy . Nag le p rzez h u k p ło mien i u s ły s zała wo łan ie. — Han k a, Han k a!
To b y ła Ramo wa. Przy s zła p o n ią! Nie! — Han k a! — Ramo wa złap ała Han k ę za ramię. — Co s ię d zieje? Uciek ajmy ! — Nie, ja zo s taję! — Han k a! Wezwałam s traż, ch o d ź! — Ramo wa ch y b a n ie zro zu miała. — Nie, ja n ie ch cę. J es tem p rzek lęta! — Han k a! — Nie! — Han eczk o , p rzep ras zam, ale n ie b ęd ę teg o s łu ch ać! Wy ciąg n ę cię s tąd , n awet wb rew two jej wo li! — Ramo wa p o rwała z k red en s u k ry s ztało wy wazo n i z ro zmach em p rzy waliła Han ce w łeb . Zan im Han k a zd ąży ła k rzy k n ąć z b ó lu , s traciła p rzy to mn o ś ć. HANKA. Jestem normalna Wy ląd o wała
w
s zp italu
p s y ch iatry czn y m
na
o d d ziale
s p ecjaln y m. J eg o
wy jątk o wo ś ć p o leg ała n a ty m, że p acjen tó w zamy k an o s taran n ie w izo latk ach . Co b ard ziej n erwo wy ch ch o ry ch p rzy wiązy wan o d o łó żek p as ami. Dla ich d o b ra, to fak t. Gd y b y Han k a n ie b y ła mo cn o p rzy p ięta d o p ry czy , p ewn ie ro zerwałab y zęb ami s zwy n a n ad g ars tk ach . Alb o waliłab y g ło wą w ś cian ę d o u traty p rzy to mn o ś ci. Szarp an ie s ię n ie miało s en s u . Wy k walifik o wan y p ers o n el p o rząd n ie wy k o n y wał s wo ją ro b o tę. „U n as n ie u mrzes z!" — id ealn y s lo g an d la tej b an d y . Han k a p rzes tała walczy ć. Po s tan o wiła też n ie wy zy wać p ielęg n iarek i n ie p lu ć n a n ie. I tak p o trafiły b ez więk s zeg o p ro b lemu wp ak o wać jej zas trzy k . Im b ard ziej s ię wy d zierała, ty m więcej d o s tawała n a ws trzy man ie. Us p o k o iws zy s ię, wo d ziła o czami za wch o d zący mi d o jej izo latk i p raco wn ik ami s zp itala. M o że s p es zy ich tak a ciąg ła o b s erwacja? Nie, n ad al ro b ili s wo je. Z u ś miech em, b ez p o ś p iech u . Prawd ziwe zak ały ! Pewn eg o d n ia p o jawił s ię o b cy . M iał p rzerzed zo n e n a czu b k u g ło wy wło s y i trzy d n io wy zaro s t. Niewy s o k i. — Paweł Niewiara — p rzed s tawił s ię. — Ps y ch iatra, p s y ch o terap eu ta. Ch cę z to b ą p o ro zmawiać i jak o ś p o mó c. Co mo g ę d la cieb ie zro b ić? — Wy p ierd alać s tąd w p o d s k o k ach — zas u g ero wała Han k a i zamk n ęła o czy . Paweł Niewiara, d eb il o k rety ń s k im n azwis k u , b y ł wy trwały . Przy ch o d ził co d zien n ie, zag ląd ał w k artę Han k i, zag ad y wał d o n iej. — Ład n a d ziś p o g o d a, co ? — p y tał. — Wy p ch aj s ię. — Han ce p o wo li k o ń czy ł s ię zas ó b p rzek leń s tw.
— Czemu mn ie atak u jes z? — Paweł p atrzy ł jej łag o d n ie w o czy . — Wal s ię. — Ok ej. M o g ę s ię walić. Ale b ęd ę tu p rzy ch o d ził. Po czek am, mo że zech ces z p o g ad ać. Pewn eg o d n ia d o u s zu Han k i d o tarło ech o zażartej d y s k u s ji p ro wad zo n ej w d y żu rce. Pielęg n iark i, Paweł i o rd y n ato r o co ś s ię s p ierali. „On a, o n a" p ad ało raz p o raz. Kto ? O k im mó wią? Han k a s ię s k o n cen tro wała. — Nie mo żn a jej o d s tawić d iazep amu , b o ro zn ies ie o d d ział! — g rzmiał o rd y n ato r. — A mo że zmn iejs zy ć? — p o d p o wiad ał p is k liwy g ło s p ielęg n iark i o d d ziało wej. — Wy co fać. Wy co fać zu p ełn ie! To jed y n e ro związan ie! J ej to s zk o d zi, a n ie p o mag a! — To Paweł. — Ty ch y b a o s zalałeś ! — Ord y n ato r g rzmiał n iczy m k s iąd z z amb o n y . — Nie ma mo wy ! — M o im zd an iem to jed y n a d ro g a. — Paweł d o b itn ie ced ził k o lejn e s y lab y . — Przes tać ją p acy fik o wać. Dać jej co ś ty lk o n a n o c. Nawet n ie jes tem w s tan ie d o wied zieć s ię, o co d ziewczy n ie ch o d zi, b o b ełk o cze n aćp an a! Ch ces z ją u zależn ić? Ch ces z? — Alb o tak , alb o s ię p o wies i, k u rwa, jak ten w zes zły m mies iącu ! — Ord y n ato r ws zed ł n a wy s o k ie C. — Ale Han k a n ie jes t n im! — k rzy k n ął Paweł i waln ął w co ś . Ch y b a p ięś cią. Han k a p o d n io s ła g ło wę. Ch o d zi o n ią! — Paweł… — Żad n e „Paweł"! Daj mi s zan s ę. Do g ad am s ię z n ią! Pal lich o s zan s ę d la mn ie! J ej d aj s zan s ę! Czu ję, że s ię u d a! Pro s zę! — Paweł, cis zej… — zas u g ero wał o rd y n ato r. Trzas n ęły zamy k an e d rzwi. Ucich ło . Nas tęp n eg o d n ia Niewiara zjawił s ię u Han k i z s ameg o ran a. — Będ zies z wo ln a, ale jes t waru n ek . Żad n y ch n u meró w! — o s trzeg ł i o d p iął jej p as y . Han k a u s iad ła. Nawet n ie wied ziała, że zwy k łe s ied zen ie mo że b y ć tak p rzy jemn e! Ro zru s zała ś cierp n ięte ramio n a, zes k o czy ła z łó żk a, p o d es zła d o o k n a. Świat! J es t, n ad al tam jes t! Liś cie ju ż zleciały z d rzew i zimn o s ię ro b i, ch y b a… Han k a o p arła g ło wę o s zy b ę i ro zp łak ała s ię. Dlaczeg o mu zau fała? Nie miała p o jęcia. Czy u jęło ją to , z jak ą zacięto ś cią o n ią
walczy ł? A mo że n ieu s tęp liwo ś ć, z jak ą p rzy ch o d ził i p y tał ją o s amo p o czu cie? Na to p y tan ie Han k a n ie zn ała o d p o wied zi. Ich relacja b y ła relacją d zik ieg o , tch ó rzliweg o zwierzątk a i cierp liweg o o p iek u n a. Ps y ch o lo g n ie p o g an iał Han k i, p o p ro s tu czek ał, aż o n a s ama zd ecy d u je s ię p rzed n im o two rzy ć. Op o wiad ał też s p o ro o s wo im ży ciu , jak b y ch ciał d ać jej co ś o d s ieb ie. Han k a d o wied ziała s ię, że Niewiara miał k ied y ś żo n ę i d zieck o . Nies tety związek n ie wy trzy mał w o b liczu zaan g ażo wan ia Pawła w leczen ie p acjen tó w. Niewiara n ie d o ś ć, że częs to o n ajd ziwn iejs zy ch p o rach jeźd ził d o s zp itala, to p o d awał s wo im p o d o p ieczn y m d o mo wy n u mer telefo n u i ad res . By wało , że n aćp an i, k o mp letn ie zalan i, p u k ali d o d rzwi, a o n ich wp u s zczał, czy ś cił im u b ran ia, k armił, k ład ł s p ać. — Tak ą mam p racę! — tłu maczy ł żo n ie. — Nie zg ad zam s ię n a n ią! — rip o s to wała o n a. — Po trzeb u ją p o mo cy ! — Twó j s y n s ię ich b o i! J es t p rzerażo n y ! J a też! W k o ń cu o d es zła. Zab rała d zieck o i wy jech ała. Zn alazła s o b ie jak ieg o ś b izn es men a p ro wad ząceg o tartak w o k o licy M ias teczk a Śląs k ieg o . Po n o wn ie wy s zła za mąż, ma z ty m facetem d wo je d zieci. J es t s zczęś liwa, s y n ró wn ież. Z Pawłem n ie u trzy mu ją żad n y ch k o n tak tó w p o za rzad k imi p ro ś b ami o zg o d ę n a wy jazd za g ran icę. Han k a s łu ch ała i my ś lała. Słu ch ała i b y ło jej żal teg o s p o k o jn eg o czło wiek a, k tó ry p o ś więcił włas n ą ro d zin ę n a rzecz ch o ry ch . Na rzecz tak ich jak o n a, s zajb u s ó w. Słu ch ała i ch ciała g o p o cies zy ć, p o wied zieć „Hej, ja mam g o rzej!". Op o wied ziała Niewiarze o Sab in ie, o jej zamiło wan iu d o wó d k i. O b iciu . O ś mierci Bartk a. Po tem o ży ciu b ez matk i wś ró d wś cib s k ich s ąs iad ó w, p lo tk u jący ch o n iej p o k ątach . O u tracie p rzy jació łk i. O n ad ziei n a u cieczk ę z k raju i ś mierci o jca. A p o tem Ad y i M ietk a. Paweł s łu ch ał i o d czas u d o czas u d o p y ty wał o s zczeg ó ły . Kiwał g ło wą. Nie p o g an iał. — Ob iecu ję ci, że b ęd zie lep iej. Że b ęd zies z ży ć n o rmaln ie — p o wied ział w k o ń cu . — Po co ? I tak n ie mam n ik o g o . Nie mam p racy , n ie mam ro d zin y , n ie mam ży cia. Nic! — Ws zy s tk o d a s ię jak o ś p o s k ład ać… — J ak ? — J a jak o ś p o s k ład ałem… Nie jes t aż tak tru d n o ! — Niewiara u ś miech ał s ię
łag o d n ie. Nie o cen iał jej. Nie d awał k rety ń s k ich rad . Dawał n ad zieję. — O czy m marzy s z? — p y tał. — O n o rmaln ej ro d zin ie. M atce i o jcu , k tó rzy s ię mn ą zajmą. O ro d zeń s twie, k tó re b ęd zie ze mn ą n a zaws ze — Han k a p łak ała. — I co ? Co z ty m zro b is z? Co fn ies z czas ? — atak o wała. — Nie co fn ę. Ale mo żes z s ama zad b ać o to ws zy s tk o , czeg o p rag n ies z. Sama. Na s ieb ie mas z n ieo g ran iczo n y wp ły w. — A czy k ied y k o lwiek s tąd wy jd ę, żeb y ży ć jak czło wiek ? — Han k a wied ziała, że jes t n a leczen iu p rzy mu s o wy m. Stan o wiła zag ro żen ie d la s p o łeczeń s twa. Do p ó k i n ie d o p ro wad zi s ię d o ład u , n ie o p u ś ci teg o więzien ia. — Wy jd zies z. Po mo g ę ci. Zwró cę ci ży cie. Kru k o d czas u d o czas u wp ad ał d o Han k i. Ch y b a n ie p rzep ad ał za relan iu m, b o wizy ty b y ły rzad k ie i k ró tk ie. Kręcił s ię ch wilę p o p o k o ju i o d laty wał, n ie p ro p o n u jąc żad n y ch wy cieczek . — Nie mó w mu o mn ie, temu two jemu n ied o wiark o wi! — o s trzeg ał Han k ę p o d czas k ażd ej z tak ich wizy t. — Niewiarze. On n azy wa s ię Paweł Niewiara — p o p rawiała Han k a. — Ws zy s tk o jed n o . Nie mó w n ic! — A n ib y czemu ? Bo is z s ię? — Dziewczy n a h ard o u n o s iła p o d b ró d ek . — Daj s p o k ó j, o n g ó wn o mo że — ś miał s ię p tak . — Po p ro s tu n ie zro zu mie. Zran i cię. — Ty mn ie ran is z. Ty i te two je s n y . Dlaczeg o n ie p rzep o wies z mi czeg o ś miłeg o d la o d mian y ? — Ech … — Kru k b y ł p o częś ci ro zb awio n y , a p o częś ci ziry to wan y . — Każd y g łu p i u mie o b iecać b o g actwo , s zczęś cie, zd ro wie i miło ś ć. Każd a, n awet b y le jak a wró żk a. Nies zczęś cie to wy zwan ie. M ało k to ch ce s ię z n im zmierzy ć. — Sab in a n ie ch ciała, co ? — wy p aliła Han k a, k tó ra o d d łu żs zeg o czas u miała o ch o tę p o ro zmawiać n a ten temat. — Sab in a? Czemu n ag le wy ciąg as z tru p a z s zafy ? — zaś miał s ię zas k o czo n y p tak . — Wid ziałam tatu aż n a jej ręce. Też d o n iej łaziłeś ? — Dziewczy n a ws tała z łó żk a i zaczęła p rzemierzać p o k ó j d ro b n y mi k ro k ami, k tó re jak o d zieck o n azy wała tip to p k ami.
— Ah a, zeb rało ci s ię n a ws p o min k i… — Kru k p o k ręcił łeb k iem i wes tch n ął. — Tak , o d wied załem ją. Ale n iczeg o n ie ro zu miała. Ciąg le ty lk o p aliła te s wo je p ap iero s y , p iła i b eczała. Zwario wać mo żn a. J a p o trzeb u ję o twarteg o u my s łu , p o s zu k u jąceg o p rawd y , a n ie mó zg u p rzep itej p an i d o mu . Po trzeb u ję filo zo fa, my ś liciela… — J ak mo g łeś ? — Han k a złap ała s ię za g ło wę. — Co mo g łem? — J ak mo g łeś ją zab ić? Ty p iep rzo n y s zczu rze, jak mo g łeś ? — Cis zej, b o k to ś p rzy jd zie! — o s trzeg ł k ru k . — Wcale jej n ie zab iłem. Sama s ię wy k o ń czy ła. A że n iczeg o n ie p o jmo wała, to fak t. — Przes tań ! Nie mó w tak o n iej! — wrzas n ęła Han k a. — A co , n ag le ją k o ch as z? Za to , co zro b iła Bartk o wi mo że? To też wy n ik jej g łu p o ty . — Co ?! — Ps tro ! — Kru k n ajwy raźn iej u zn ał temat za wy czerp an y . Han k a wręcz p rzeciwn ie. — Po wiem Niewiarze ws zy s tk o . Ws zy s tk o p o wiem! Zab iłeś ws zy s tk ich ! To two ja win a! — Han k a miała o ch o tę u rwać k ru k o wi d u rn y łeb . On ty lk o zro b ił o b rażo n ą min ę. — Po wtarzam ci raz jes zcze: n ik o g o n ie zab ijałem — rzu cił z g o d n o ś cią. — Zab iło ich ży cie. A ty n ie p o trafiłaś teg o p rzewid zieć. Ch ces z p o wied zieć Niewiarze? Pro s zę, mó w. Sama s ię p rzek o n as z, że to n ic n ie d a. — Gd zieś w g łęb i o d d ziału trzas n ęły d rzwi i d ało s ię s ły s zeć werb el d rewn iak ó w. Pielęg n iark a. — M ó wiłem ci, że jak s ię b ęd zies z wy d zierać, to k to ś p rzy jd zie. — Kru k k łap n ął z n ies mak iem d zio b em. — Zro b is z jak u ważas z. Ch ces z, to p o wied z o mn ie. Ale p o tem n ie jęcz, że cię n ie u p rzed załem. — M ach n ął s k rzy d łami i u ciek ł p rzez o twarte o k n o . Han k a zas tan awiała s ię p rzez b lis k o trzy mies iące, p o d czas k tó ry ch k ru k n ie p o jawił s ię an i razu . W k o ń cu p o d jęła d ecy zję. — Ch cę ci o czy mś jes zcze p o wied zieć — zaczęła ro zmo wę z Pawłem. — Ale to jes t n ap rawd ę wielk a tajemn ica… — Nie zd rad zę jej, p rzecież wies z! — Paweł p o g łas k ał ją p o ręce. Zu p ełn ie jak k ied y ś J an u s z. — Ob iecu jes z? — Ob iecu ję!
Sk o ro o b iecał, p o wied ziała. Paweł b y ł zelek try zo wan y o p o wieś cią o p tak u . Po d czas k ażd ej ro zmo wy n a ten temat łaził o d ś cian y d o ś cian y , p o d n ieco n y relacją, tak jak b y o d k ry ł we wn ętrzu Han k i jak iś n ies amo wity s k arb . — Nie mo że b y ć, n ie mo że b y ć! To ws zy s tk o wy jaś n ia! — mamro tał. Han ce zd awało s ię, że n ie za b ard zo s łu ch a. Ch y b a n awet n ie zan o to wał, że i o n a, i Sab in a ś n iły ten s am s en . Pró b o wała s k iero wać jeg o u wag ę n a związek wizji we ś n ie z rzeczy wis to ś cią. Po d ała p rzy k ład . Sen o cy rk u — ś mierć J an u s za. Niewiara zb y ł ją g es tem d ło n i. — To n iemo żliwe, n ie d a s ię p rzewid y wać p rzy s zło ś ci — u ciął, a Han k a p o czu ła, jak b y o b erwała p ięś cią w b rzu ch . — Ale zro zu m, ja ws zy s tk o wid ziałam, k ru k ws zy s tk o mi p o k azał! To mo ja win a, że o jciec zmarł! — Han k a n ie d awała za wy g ran ą. — Two je p o czu cie win y ma zu p ełn ie in n e p o wo d y ! A całe g ad an ie o p rzep o wied n iach to ty lk o zas ło n a d y mn a! — u ciął Niewiara, a Han k a s p u ś ciła wzro k . Kru k miał rację. On n ic n ie zro zu miał. Nawet n ie p ró b o wał! „Zd rajca!" — miała o ch o tę wrzas n ąć Han k a. Zamk n ęła s ię w s o b ie. Nie ch ciała więcej ro zmawiać, ale Paweł s ztu rmo wał. — Pamiętas z, co mó wiłaś o k ru k u ? Co o n ci ro b ił we ś n ie? — p y tał. — Pewn ie, że p amiętam! — p ry ch ała Han k a. Ch ciała d o d ać „Ty g n o ju ", ale s zk o d a jej b y ło s łó w. — Dzio b ał! — A g d zie? — k o lejn y etap zag ad k i. Paweł p atrzy ł n a n ią jak d ziad ek n a wn u czk a zg ad u jąceg o , w k tó rej ręce s taru s zek u k ry ł cu k ierek . — W u s zy , za p azn o k ciami, w g ło wę. Dzio b ał mn ie też za k arę, jak n ie ch ciałam czeg o ś ro b ić — recy to wała Han k a. — A wies z, k o mu ś n i s ię d zio b iący p tak ? — p y tał d alej mężczy zn a. — Nie. — Dziecio m mo les to wan y m s ek s u aln ie. — Co ?! — Han k a p o czu ła, że d o u s t p o d ch o d zi jej k waś n a ś lin a. Przełk n ęła ją z tru d em i s k o n cen tro wała s ię. — Co ty p ierd o lis z? — wy s y czała, zacis k ając p ięś ci. By ła g o to wa rzu cić s ię n a p s y ch o lo g a. Ro zed rzeć tę d u rn ą g ęb ę p azu rami, p rzeg ry źć tętn icę s zy jn ą! Ku rwa! Nawet za cen ę s p ęd zen ia res zty ży cia w wariatk o wie! Paweł ch y b a s ię jej n ie o b awiał. — Czy o jciec p rzy ch o d ził d o cieb ie w n o cy ? Sp ał z to b ą w łó żk u ? — s p y tał. — Zamk n ij s ię! — Han ce zn o wu zro b iło s ię md ło .
— Han k a! — Niewiara p o k lep ał d ziewczy n ę p o p o liczk u , jak b y ch ciał ją o cu cić. — Zas tan ó w s ię — p o p ro s ił łag o d n ie. — Po wo li. To ty lk o tak a my ś l. Ty lk o tak a my ś l. Po s zu k aj. M o że co ś wy p ły n ie z n ieś wiad o mo ś ci. Pamiętas z, jak ci mó wiłem o n ieu ś wiad o mio n y m? — No … — Han k i n ie b y ło s tać n a więcej. M iała wrażen ie, jak b y p o łk n ęła k łąb waty . — Zas tan ó w s ię. M u s is z s ię z ty m zmierzy ć. Przy zn ać, że o jciec cię wy k o rzy s ty wał. In aczej… — Niewiara s p o jrzał n a p acjen tk ę zmru żo n y mi o czami. — Nig d y s tąd n ie wy jd zies z. Nig d y n ie wró cis z d o n o rmaln o ś ci. Han ce n ie trzeb a b y ło teg o p o wtarzać d wa razy . Od czek ała trzy ty g o d n ie i p o s tan o wiła zd ać Niewiarze s zczeg ó ło wą relację z mo les to wan ia p rzez J an u s za. Wy s s an ą z p alca. Do p raco wała ją d o b rze, zd ecy d o waws zy , że zan im o p o wie b ajeczk ę p s y ch o lo g o wi, mu s i min ąć tro ch ę czas u . In aczej Paweł b y łb y p o d ejrzliwy . W k o ń cu p rzy s zed ł o d p o wied n i d zień . „Przep ras zam cię, tato , ale n ie mam wy b o ru " wy s zep tała Han k a ran o w k ieru n k u n ieb a. By ła p ewn a, że o jciec n ie b ęd zie jej miał za złe. Po ch wili d o jej p o k o ju zap u k ał Niewiara. Przy witał s ię, u s iad ł n a p arap ecie i czek ał. M ało b rak o wało , a p o d s k ak iwałab y jak czek ające n a ro zp o częcie s p ek tak lu teatraln eg o d zieck o . — Pamiętam n iewiele — zaczęła ro zmo wę Han k a, a o n u ś miech ał s ię jak ś więty n a o b razk u . — To zro zu miałe, zep ch n ęłaś to w p o d ś wiad o mo ś ć. — Pamiętam jed n ą s y tu ację… — Han k a s tarała s ię d o b rze o d g ry wać s wo ją ro lę. Po cierała s k ro n ie, s u g eru jąc wy s iłek . Niewiara zamien ił s ię w s łu ch . Op o wied ziała mu o wy cieczce d o s k an s en u . — Gd zie to b y ło ? — d o p y ty wał p s y ch o lo g zap is u jący k ażd e s ło wo Han k i w s wo im zes zy cie. M iał zaczerwien io n ą twarz. — Nie wiem, b y łam mała. M iałam mo że cztery lata. M ó wiła o ty m, jak p o b ieg ła za mały mi g ąs k ami za walącą s ię s to d o łę. Ojciec p o s zed ł tam za n ią. Us ied li w g łęb o k iej trawie. Pis k lęta u ciek ły n a p o b lis k i s taw. J an u s z wziął ją n a k o lan a. Wted y tam s ię to s tało . Han k a wy my ś liła jes zcze k ilk a p o d o b n y ch h is to ry jek . O ws p ó ln y ch k ąp ielach , o o p o wiad an iu b ajek z p ająk iem węd ro wn ik iem w ro li g łó wn ej. Niewiara b y ł zad o wo lo n y . Wy p u ś cił ją n a wo ln o ś ć p ó ł ro k u p ó źn iej. Z ży czen iami s zczęś cia. Ze łzami wzru s zen ia w o czach . M iał d o b re in ten cje, ale ch y b a za d u żo n aczy tał s ię p o d ręczn ik ó w. Ws zęd zie wid ział zb o czen ie. Tak czy o wak Han k a b y ła wo ln a.
HANKA. Dom, słodki dom Do k ąd miała iś ć? Nie b y ło d la n iej in n eg o miejs ca n iż „Ty s iąclecie". Wró ciła więc n a s tare ś mieci, d o p ełn eg o ws p o mn ień mies zk an ia, d o p o d ejrzliwy ch s ąs iad ó w, o b awiający ch s ię ży cia w jed n y m b lo k u z wariatk ą. Stara Ramo wa, k tó ra czas em o d wied zała ją w s zp italu , zmarła k ilk a mies ięcy wcześ n iej. Han k a n ie miała ju ż żad n eg o o b ro ń cy . J ak o ś u d ało s ię jej zd o b y ć n iewielk i zas iłek . Wy s tarczał n a p o d s tawo we rzeczy , o ile Han k a o s zczęd zała n a p rąd zie i g azie. Ale to b y ło n ieważn e, s tarcza czy n ie. Han k a czek ała n a k ru k a. On b y ł ważn y . On i p rzep o wied n ie. Przy s zed ł p ręd k o , trzeciej czy czwartej n o cy . Us iad ł n a s wo im u lu b io n y m miejs cu , n a ramie łó żk a. — Wró ciłaś — zaczął. — Ah a — mru k n ęła Han k a w n ieo k reś lo n y m k ieru n k u . — J es teś o b rażo n a? O Sab in ę? — W to n ie k ru k a d ało s ię wy czu ć o b awę. — Nie. Nie jes tem. Ro zu miem, p rzemy ś lałam i ro zu miem… — Serio ? — Ptak ch y b a s ię u cies zy ł. — Serio . Po p ro s tu matk a n ie u d źwig n ęła ciężaru , jak im ją o b arczy łeś . Nie k ażd y p o trafi, n ie k ażd eg o s tać. Zres ztą s zk o d a g ad ać. Nieważn e. Szk o d a g ad ać. — Han k a p o tarła czo ło . — Wies z, co s ię d ziało w zak ład zie? — zap y tała, żeb y zmien ić w k o ń cu temat. — Wiem, wiem. Ten Niewiara to n iezły p alan t. Ale o s trzeg ałem cię! — Przy jaciel Han k i zn o wu p rzy jął tak d o b rze jej zn an y , d rwiący to n . — Wies z co ? Ws ty d mi, że mó wiłam tak ie rzeczy o o jcu . — Han k a zaczęła żu ć p as emk o wło s ó w. — Nie martw s ię. On b y ci wy b aczy ł. M u s iałaś wy jś ć. — M u s iałam. Żeb y rato wać in n y ch . Dla o jca. — Tak , d la o jca. W h o łd zie. On zg in ął, ale in n i mają s zan s ę! — p o ch walił Han k ę k ru k . — M ają s zan s ę. Będ ę s ię s tarać. Sab in ie s ię n ie u d ało , ale mi s ię u d a! Lećmy ! Ud ali s ię n a p o le. Wy g ląd ało jak n a o b razach Ch ełmo ń s k ieg o : b łęk itn e n ieb o , ch emiczn a zieleń trawy . W o d d ali s amo tn a g ru s za, p o g ięta d rzewn y m artrety zmem. Han k a z p rzy jemn o ś cią zau waży ła, że n a d rzewie s ą o wo ce. Ch ętn ie b y jed en zjad ła, s o czy s ty i s ło d k i n iczy m k armel. — Ch cę zerwać o wo ce! — p o wied ziała s tan o wczo , a k ru k n ie p ro tes to wał. Po d lecieli b liżej. Wted y d o p iero d ziewczy n a zau waży ła. Gru s zk i b y ły o g ro mn e.
Samo d rzewo też. J es zcze b liżej… To n ie g ru s zk i… To lu d zie! Przy wiązan i za n o g i lu d zie! Starzy ju ż i p o mars zczen i, wis ieli s p ętan i, z b o rd o wy mi o d s p ły wającej w d ó ł ich ciał k rwi twarzami. Otwarte u s ta n ie miały s iły k rzy czeć, zmęczo n e to rtu rą. — Nie, ch cę s ię o b u d zić, ch cę s ię o b u d zić! — Han k a zaczęła mach ać ręk ami, jak b y ch ciała p rzeg o n ić o b raz. — Zamk n ij ry j! — Kru k p o d s k o czy ł i d zio b n ął ją w s k ro ń . — Zamk n ij ry j! Czek aj i p atrz! Nag le zza mied zy wy s zła k o b ieta. Nijak a, o d zian a n a czarn o . Na p lecach p rzy tro czo n y miała o g ro mn y k o s z, a w p rawej ręce trzy mała d łu g i k ij. Po d es zła p o d g ru s zę. — Czas n a żn iwa! — zas k rzeczała i zaczęła o k ład ać s taru s zk ó w lag ą. Po d n ió s ł s ię k rzy k . Kij s tu k ał jak trzep aczk a o zak u rzo n y d y wan . Ry tmiczn ie, n ies tru d zen ie. Ro zch wian e ciała o d ry wały s ię o d g ałęzi i s p ad ały z p łaczem d o k o s za k o b iety . — Du ży , d u ży p lo n ! — cies zy ła s ię czarn a wd o wa, zag ląd ająca raz p o raz d o p o jemn ik a, ab y o cen ić zb ió r. — Ch cę s tąd o d ejś ć — s zep n ęła Han k a. — J es teś p ewn a? — Tak . Wid ziałam d o ś ć. Od g ad n ę. — Tro ch ę ci p o mo g ę, ch o ć wierzę, że d ałab y ś s o b ie rad ę. J ed n ak czas u mas z n iewiele. Ci lu d zie to p o d o p ieczn i d o mu s tarcó w. Nie d b ają o n ich . Zo s tawiają n a wiele d n i b ez wo d y i b ez jed zen ia, żeb y p o marli. J ak n ie ch cą zd y ch ać, to ich b iją. M u s is z zg ad n ąć g d zie! Po wied zieć, g d zie, k to , k ied y ! — Tak ! — Han k a p atrzy ła jes zcze p rzez mo men t n a g ru s zę i n a czarn ą k o b ietę, ab y zap amiętać ws zy s tk ie d etale. — Od n ajd ę ich . Zab rała s ię d o p racy zaraz z s ameg o ran a. Ub raws zy s ię b y le jak p o g n ała n a p o cztę. Wes zła d o jed n ej z d o s tęp n y ch b u d ek telefo n iczn y ch . Wciąż, p o mimo p lag i telefo n ó w k o mó rk o wy ch , s tały wewn ątrz. Zn is zczo n e ap araty o o k rąg ły ch tarczach ch y b a ju ż n ie d ziałały , ale n ik t n ie miał czas u zd emo n to wać k ab in . Ch y b a d la żartu u rzęd n iczk i wy k ład ały w p u b liczn y ch ro zmó wn icach k s iążk i telefo n iczn e. Ró wn ież p rzeży tek w czas ach in tern etu . Ale k to ś je d ru k o wał, więc wy p ad ało u d awać, że ma to jak iś cel. Han k a u k rad ła jed n ą z n ich . Wewn ątrz zn ajd o wały s ię n u mery telefo n ó w i ad res y d o mó w s p o k o jn ej s taro ś ci całeg o p o wiatu i s amy ch Kato wic. Na p o czątek wy s tarczy .
Us iad ła n a ławce i wy d arła in teres u jące ją s tro n y . Res ztę g ru b ej k s iążk i cis n ęła w k rzak i. Przeb ieg ła wzro k iem lis tę p lacó wek . Żad n a z n azw n ie k o jarzy ła s ię jej ze s n em. „Zło ty zak ątek ". „Sp o k o jn y las ". Tru d n o . Teg o s ię s p o d ziewała. Trzeb a b ęd zie ws zy s tk ie p o k o lei o d wied zić. — Dzień d o b ry ! Han k a Bo ro ws k a. — Od zian a w o ficjaln ą, b iu ro wą g ars o n k ę Han k a s tarała s ię p rzy jąć wy n io s ły to n . — Czeg o p an i tu s zu k a? — b u rk n ął p o rtier. Ch y b a n ic s o b ie n ie ro b ił z g o ś cia. — Ch ciałam o b ejrzeć p lacó wk ę, o cen ić waru n k i. Plan u ję u mieś cić tu mo ją mamę. Sły s ząc to , p iln u jący d rzwi cerb er n aty ch mias t zmien ił p o d ejś cie. — Ach , b ard zo n am miło ! — zag d ak ał. Han k a zau waży ła p o d o b n e zach o wan ie w k ilk u in n y ch p lacó wk ach , k tó re o d wied ziła d o tej p o ry . Ob ietn ica zaro b k u p o trafiła zd ziałać cu d a. Nies tety w p o p rzed n ich d o mach n ie d o p u s zczo n o jej d o p acjen tó w. — Nie ma tak iej p o trzeb y ! — u zas ad n ian o . Ty m razem Han k a p o s tan o wiła zmien ić p o d ejś cie i n ie p y tać o zg o d ę n a ro zmo wę z p en s jo n ariu s zami. Na b ezs k u teczn y ch p ró b ach d o s tan ia s ię d o p en s jo n ató w d la s tars zy ch zes zły jej p o n ad d wa mies iące. Do k ilk u ją wp u s zczo n o , w in n y ch p o p ro s tu o p ro wad zo n o , p o k azu jąc ś wietlice i k u ch n ie. W trzech z n ich p rzep raco wała p o k ilk a d n i, u s iłu jąc s p rawd zić, co s ię d zieje. Nie wzb u d ziły jej p o d ejrzeń . Ale czas mijał, a o n a n ie miała ro związan ia zag ad k i. Dlateg o g d y ty lk o p o rtier zn ik n ął, o b iecaws zy p rzy p ro wad zić s zefo wą, zamias t s p o cząć n a ro zk lek o tan y m k rześ le, Han k a ru s zy ła za n im. W p ierws zy m p o k o ju , d o k tó reg o wes zła, ab y jak n ajs zy b ciej zn ik n ąć z k o ry tarza, leżał s taru s zek . M iał zamk n ięte o czy i wy g ląd ałb y n a martweg o , g d y b y jeg o k latk a p iers io wa n ie u n o s iła s ię ró wn o miern ie. Han k a zb liży ła s ię d o łó żk a i s p o jrzała n a p o mars zczo n ą twarz. W lek k o ro zch y lo n y ch u s tach d o s trzeg ła ro zczu lająco b ezzęb n e d ziąs ła. Czy J an u s z też b y s ię tak p o s tarzał? Ech , n ie czas o ty m my ś leć. Han k a p rzy s iad ła w n o g ach p o s łan ia. Zamierzała p o czek ać, aż d ziad ek s ię o b u d zi. Po rtier p ewn ie p o my ś li, że s o b ie p o s zła i n ie b ęd zie jej s zu k ał. Ch y b a s ama n a ch wilę p rzy s n ęła, u k o ły s an a ty k an iem zeg ara. Otrzeźwiała, s ły s ząc ch rząk an ie s tarca. M ężczy zn a o two rzy ł n ag le o czy , s p o jrzał n a n ią p rzerażo n y i zaczął k o p ać ży las ty mi n o g ami. — Od ejd ź, o d ejd ź! — ch ry p iał. J ed n o cześ n ie s tarał s ię Han k ę u d erzy ć i jak o ś ws tać. By ł jed n ak tak zg rzy b iały , że n ie b y ło mo wy , ab y s amo d zieln ie ch o d ził. — Sp o k o jn ie, p ro s zę p an a, n ic p an u n ie zro b ię! — Han k a o d s k o czy ła n a b o k i
s tarała s ię u s p o k o ić d ziad k a. J es zcze ś ciąg n ie jej n a g ło wę p o rtiera. — Od ejd ź, n ie b ij mn ie! — Dziad ek n ie miał ju ż s ił wierzg ać an i młó cić ręk ami, więc ty lk o p łak ał jak małe d zieck o . Han k a s p o jrzała n a n ieg o , p rzerażo n a s tarczy mi łzami. Po d es zła d o d ziad k a, o s tro żn ie, ab y n ie n arazić s ię n a k o lejn y atak , i mo cn o g o p rzy tu liła. By ł wątły , jak b y zb u d o wan y z p aty k ó w. Pach n iał n aftalin ą. Han k a p o g łas k ała ły s ą czas zk ę. — Nie b ó j s ię, n ic ci n ie zro b ię! — wy s zep tała. — Ws zy s tk o d o b rze, n ie b ó j s ię, n ic s ię n ie s tan ie. Staru s zek p rzes tał s ię s zamo tać, zad o wo lo n y z p ies zczo ty , ale n ad al n ieu fn y . — Co ty tu ro b is z? — zap y tał, g d y Han k a wy p u ś ciła g o ze s wo ich o b jęć. — Przy s złam p o mó c. Wiem, że g d zieś w d o mu s tarcó w d zieją s ię k o s zmarn e rzeczy , b icie… Co p an o ty m wie? Czy to tu taj? — Nie, mo ja d ro g a. Tu taj jes t jak w raju ! Cu d o wn ie! Ale tam… Do d zis iaj, s ama wid zis z, b u d zę s ię p rzez n ich p rzerażo n y . Wo jn a p rzy tamty ch to n ic, wierz mi. — Ale o k im p an mó wi? — d o p y ty wała Han k a. — O ty ch lu d ziach z d o mu „Po d zło tą g ru s zą". O n ich , o ty ch p o two rach b ez s erca! Fran cis zek — b o tak miał n a imię d ziad ek — trafił „Po d g ru s zę" ro k temu . Sy n zo s tawił g o tam, b o s am mu s iał jech ać d o Niemiec za ro b o tą. Ch ciał d o b rze. Ojciec miał ju ż p o n ad o s iemd zies iąt lat, n ie d ałb y rad y s am. Do teg o ten artrety zm. Do m o p iek i b y ł ro związan iem id ealn y m. — Do s tan ies z jeś ć, u my ją cię, b ęd zies z miał p rzy jació ł — p rzek o n y wał Fran cis zk a s y n . A raczej s ameg o s ieb ie p rzek o n y wał. Nie ch ciał tak p o rzu cać s tareg o . Ale ży cie jes t b ru taln e. Dla p o d s tarzałeg o majs tra w Po ls ce p racy n ie b y ło . Za to n a Zach o d zie… Tam mo żn a b y ło zaro b ić is tn e k o k o s y ! — Po p racu ję trzy , g ó ra cztery lata. Wró cę p o cieb ie, tato ! — Sy n miał łzy w o czach . Fran cis zek k azał mu n ie b eczeć, ty lk o ro b ić s wo je. „Po d g ru s zą" wy g ląd ało n ieźle, jak o ś p rzetrzy ma. Ty lk o k o ta mu b y ło żal. Nie p rzy jmo wali zwierząt, więc o d d ał g o d o s ch ro n is k a. Gd y ty lk o s y n wy jech ał, „Po d g ru s zą" zaczęło s ię d ziać źle. A w zas ad zie źle d ziało s ię tam ju ż wcześ n iej, ty le że Fran cis zek o ty m n ie wied ział. Po d o p ieczn i n ig d y n ie o p u s zczali s wo ich p o k o i. Ci, k tó rzy d o b ijali s ię d o d rzwi i wo łali o wo ln o ś ć, b y li p rzy wiązy wan i d o łó żek . Ro b ili w p amp ers y zmien ian e raz n a d o b ę i cierp ieli p rag n ien ie, p o n ieważ im mn iej p ić d o s tawali, ty m mn iej s ik ali, a więc i
p racy b y ło z n imi mn iej. Karmio n o ich ró wn ież raz d zien n ie. J ak p s y . Czas em rzad ziej. Ci, k tó rzy s ied zieli cich o , n ie mieli d u żo lep iej. Za k ażd y u p ad ek , za k ażd ą ro zlan ą k ro p lę h erb aty , g ro ziła k ara. Najczęś ciej b y ło to o k ru tn e b icie. Fran cis zek zo s tał raz s k o p an y p rzez o b u te w d rewn iak i p ielęg n iark i. Gd y p ers o n el p rag n ął s p o k o ju , p o d awał d ziad k o m lek i. Relan iu m, lu min al. Wp y ch ali tab letk i n a s iłę, jak tu czn y m g ęs io m. Kazali ły k ać. Po tem wiązali d o łó żek . Sami wy ch o d zili, b y wało , że n a k ilk a d n i. Po d czas ich n ieo b ecn o ś ci s taru s zk o wie marli jak mu ch y . — J ak w o b o zie, mo ja d ro g a, jak w k o n cen tracy jn y m… Fran cis zk o wi u d ało s ię u ciec. Źle g o u wiązali n a n o c. Ud ało mu s ię wy p lątać i wy jś ć p rzez o k n o . M iał p o k ó j n a p arterze. Po s zed ł d o n ajb liżs zeg o d o mu . — Wie p an i, n ic n ie p amiętam, ty lk o n u mer telefo n u s y n a — s k łamał. Sy n p rzy jech ał n aty ch mias t. Od eb rał o jca z d o mu d la b ezd o mn y ch , g d zie w k o ń cu u mieś ciła g o p o licja. Op o wieś ci o „Po d g ru s zą" wy s łu ch ał w s p o k o ju . A p o tem waln ął p ięś cią we framu g ę tak mo cn o , że p o leciała farb a. — J a im p o k ażę! — k rzy k n ął. Po jech ał „Po d g ru s zę". Wy ś miali g o . Nie wp u ś cili. Zawiad o mił p o licję, in n e s łu żb y . Nic n ie zd ziałali. Stwierd zili, że Fran cis zek cierp i n a d emen cję. Że k łamie. Że jes t wred n y m d ziad em. — I co , o n i tam d alej tak ro b ią? — Han k a b y ła zas zo k o wan a. — Teg o n ie wiem. M o że s ię wy s tras zy li, jak s y n im n ag ad ał. Ale ch y b a d ziałają d alej. J a s tamtąd u ciek łem p o n ad p ięć mies ięcy temu . — Gd zie? Gd zie to jes t? — Han k a s tała ju ż p rzy d rzwiach . — Nie p amiętam. Ale zn ajd zies z ich . Zn ajd ź ich . Zap ro wad ź tam p o rząd ek ! Op u ś ciws zy ch y łk iem d o m p o mo cy Han k a p rzeg rzeb ała lis tę ad res o wą. J es t! „Po d zło tą g ru s zą". To waro wa s ied emd zies iąt jed en . Kato wice Gis zo wiec. Po jech ała tam o d razu . Od p rzy s tan k u n iemalże b ieg ła lu źn o zab u d o wan ą u licą, s zu k ając o d p o wied n ieg o n u meru . — J es t! — wrzas n ęła w k o ń cu , wid ząc k o lejn y d o m, n a k tó reg o ś cian ie wis iała tab lica in fo rmacy jn a z n azwą d o mu s p o k o jn ej s taro ś ci. Do p ad ła d o fu rtk i i ju ż miała s zarp n ąć za k lamk ę, g d y zza ro g u wy s zła p an i z jamn ik iem. Pies ro zs zczek ał s ię, a właś cicielk a s zarp n ęła za s my cz i zag ad ała d o Han k i. — Co p an i, d o „Gru s zy "? — zap y tała.
— Tak . — Ich tu ju ż n ie ma. — Nie ma? J ak to ? — A, p an i. Żeb y p an i wied ziała, co tu b y ła za ch ry ja… — Pan i z jamn ik iem n ajwy raźn iej b y ła d o b rze p o in fo rmo wan a. — Ok azało s ię, że ta właś cicielk a, wie p an i, co cały czas w czarn ej k iecce g an iała, o n a miała zak ład p o g rzeb o wy . Ty ch d ziad k ó w, co tu trzy mała, męczy ła, ab y p o marli. Po tem ich g rzeb ała i k as o wała ro d zin y . Więk s zo ś ć s tary ch miała d zieciak i za g ran icą. M ło d zi s ię cies zy li, że k to ś za n ich p o ch o wał matk ę czy o jca. Nie p y tali o n ic, p łacili i ty le. A o n a zarab iała. — I co d alej? — Nic. J ed en , d ru g i d ziad ek zwiał. In n i k rzy czeli z o k ien . Wo łali p o mo cy o d lu d zi. Więk s zo ś ć p rzech o d ziła o b o jętn ie. Bo wie p an i, d ziad k i to czas em d emen cję mają. Ale w k o ń cu k to ś s ię zain teres o wał. By ła k o n tro la, raz, d ru g i. Ok azało s ię, że ty ch ś mierci co ś za d u żo „Po d g ru s zą". Po tem p rzes łu ch ali d ziad k ó w. On i n as k arży li, ch o ciaż b ali s ię, że ich zaciu k ają. No i tak wy s zło , że zak ład zamk n ęli. Han k a ch wy ciła s ię p ło tu , żeb y n ie zemd leć. Pan i z jamn ik iem trajk o tała jes zcze o ty m, co s tało s ię z właś cicielk ą, ale d ziewczy n a n ie s łu ch ała. By ła tak b lis k o . Tak ch o lern ie b lis k o . Nas tęp n y m razem zd ąży . HANKA. Lekkie obyczaje — I co , za b ard zo s ię g u zd rałaś z „Gru s zą" — s twierd ził k ru k p o d czas k o lejn eg o s p o tk an ia. — Ale b y łam b lis k o ! — Blis k o jak b lis k o . Han k a wied ziała, że n iep o trzeb n ie marn o wała czas n a węd ró wk i o d d rzwi d o d rzwi. M o g ła n ajp ierw lep iej s ię zas tan o wić, zamias t ch ao ty czn ie g an iać to tu , to tam. — Czy teraz wierzy s z ju ż, że n ap rawd ę p o d aję ci ws zy s tk o , czeg o p o trzeb u jes z, ab y o d czy tać p rzep o wied n ię? — Do b ra, d o b ra, zaws ze mo żes z g ad ać jaś n iej! Sk ąd mo g łam wied zieć, że d rzewo trzeb a p o wiązać z n azwą? — Han k a u d awała o b rażo n ą, ale w g łęb i d u s zy czu ła, że p o p ełn iła n iewy b aczaln y b łąd . Przecież to b y ło p ro s te. A mo że ty lk o teraz wy d aje s ię jas n e? J ej ro zważan ia p rzerwał k ru k . — Ah a, czy li s zu k as z u s p rawied liwien ia? — zarech o tał. — Nie s zu k am. Po p ro s tu … Do b rze. Nas tęp n y m razem b ęd ę d ziałać s zy b ciej. — A więc jes teś g o to wa n a n as tęp n y q u iz? — J es tem. J es tem g o to wa.
Trafili n a d u ży , o g ro d zo n y p alis ad ą p lac. Po ś ro d k u s tała n iewielk a s zo p a, s k leco n a z p o d ziu rawio n y ch d es ek . Led wo trzy mała s ię k u p y . Drewn ian e ś cian y p o ras tał ś lis k i mech . Han k a s tała i czu jn ie s ię ro zg ląd ała, p rzeczu wając, że zaraz wy d arzy s ię to , co ma s ię wy d arzy ć. Fak ty czn ie, z p rzejmu jący m ło s k o tem o two rzy ła s ię b rama. J ej s k rzy d ła waln ęły w o g ro d zen ie, aż p o leciały z n ieg o d rzazg i. Na p lac wp ad ło s tad o n ag ich k o b iet. Gn ały , wrzes zcząc, p rzewracając s ię jed n a o d ru g ą, d y n d ając p iers iami. M ig ały d rżące, b iałe p o ś lad k i. Po p o liczk ach b ieg n ący ch s p ły wał tu s z d o rzęs i k o lo ro we cien ie. Za k o b ietami k ro czy ł p ań s k im k ro k iem o d zian y n a czerwo n o d iab eł. Wy wijał b atem i o k ład ał n im s wo ją trzo d ę. Ko b iety s tarały s ię o s łan iać p rzed cio s ami b icza zo s tawiająceg o n a p lecach i b ark ach k rwawe ś lad y . — Stać! — ry k n ął n ag le d iab eł g ło s em p rzy wo d zący m n a my ś l b rzęczen ie ty s iąca mu ch . Stad o zatrzy mało s ię o b o k ch ału p y , fo rmu jąc ró wn y rząd . Diab eł b ez p o ś p iech u o win ął b at wo k ó ł p rzed ramien ia i zarech o tał. Ru s zy ł wzd łu ż s zereg u i p o k o lei o g ląd ał k o b iety . Tę złap ał za fałd ę n a b rzu ch u , in n ą za wło s y . W k o ń cu zd ecy d o wał. — Ty ! — p o wied ział n is k im g ło s em. — Nie! — zajęczała k o b ieta. — Ty ! — Diab eł ch wy cił ją mo cn o za ręk ę i zawló k ł d o ch aty . Po ch wili zaczęły d o ch o d zić s tamtąd o d g ło s y . Ch arczen ie, d y s zen ie. Klap s y i mięk k ie „u ff" cio s ó w p ięś cią. — Dalej, d ziwk o — wo łał d iab eł. Han k a s p o jrzała n a p o zo s tałe o fiary . Stały i g ap iły s ię n a s wo je s to p y . Nie zamierzały p o mó c tej w ś ro d k u ? — Id ę! — o ś wiad czy ła i s zarp n ęła s ię d o p rzo d u . Na p ró żn o . Nie mo g ła s ię ru s zy ć. Za n ic n ie mo g ła s ię ru s zy ć! — Hej, h ej, p u ś ć! — d arła s ię d o k ru k a. — Wy lu zu j, n ie mo żes z jej p o mó c. Patrz d o b rze. To s ię zaraz s k o ń czy ! — u s p o k o ił k ru k . Fak ty czn ie, d iab eł p o ch wili wy s k o czy ł n a p lac. By ł n ag i o d p as a w d ó ł. — Kij! — zażąd ał i w jeg o ręce n aty ch mias t p o jawiła s ię o k o ro wan a g ałąź g ru b o ś ci p rzed ramien ia. — Nie! — ch ciała k rzy k n ąć Han k a, ale n ie mo g ła mó wić. — Cich o , n ie g ad aj, p atrz! — p rzy p o mn iał jej zn o wu p tak .
Op rawca zawró cił d o ch aty . W d rzwiach o b ró cił s ię jes zcze d o s to jący ch p rzed d o mem k o b iet. — Będ zie n ab ijan ie n a p al! — wrzas n ął p o d n ieco n y . — Słu ch ajcie, b o was też mo że to s p o tk ać! — Sk o czy ł d o wn ętrza i trzas n ął d rzwiami. Po ch wili ze ś ro d k a d o b ieg ł n ielu d zk i s k o wy t. Han ce zd awało s ię, że czło wiek n ie jes t zd o ln y tak p o two rn ie wy ć. — Nie, n ie, n ie n ad ziewaj mn ie, n ie… — Sło wa to rtu ro wan ej k o b iety zlały s ię w k o ń cu w n iearty k u ło wan y k rzy k . Po tem zap ad ła cis za. W k o ń cu d iab eł i k o b ieta wy s zli n a p lac. On k ro czy ł żwawo , wy wijając zak rwawio n ą g ałęzią, o n a led wo wlo k ła s ię p rzed s ieb ie n a k o lan ach . Twarz miała o p u ch n iętą, wło s y p o s k lejan e s mark ami. Po ch u d y ch u d ach ciek ła jej b ru n atn a maź. Diab eł zatrzy mał s ię g wałto wn ie i s p o jrzał z o b rzy d zen iem n a k o b ietę. Po k ręcił z n ies mak iem g ło wą. — Do d o łu — ro zk azał i p s try k n ął p alcami. Ziemia p rzed n im ro zwarła s ię, two rząc co ś n a k s ztałt p ro s to k ątn eg o d o łu . Gró b ! — Do ś ro d k a — Diab eł ws k azał k o b iecie s zczelin ę. — Nie… — Sp rzeciw b y ł ty lk o fo rmaln o ś cią. — Tak ! — Diab eł z ro zmach em k o p n ął k lęczącą k o b ietę. Ofiara ru n ęła d o d ziu ry . Diab eł p s try k n ął. Ziemia p o wo li s ię o s u n ęła. Zas y p ała k rzy czące u s ta o fiary , o k ry ła zmaltreto wan e, s in e ciało . Sen zn ik n ął, ab y p o wró cić d o k ład n ie w tej s amej fo rmie k o lejn ej n o cy . Po ty g o d n io wej p rzerwie p rzy ś n ił s ię Han ce jes zcze raz. Diab eł jak p o p rzed n io wy b rał k o b ietę, zg wałcił ją b ru taln ie w ch acie, ab y p o tem ży wcem p o g rzeb ać. Han k a, zak lęta w k amień , mu s iała b y ć teg o ś wiad k iem. Wró ciws zy d o s ieb ie, b y ła ro zd y g o tan a. — Ty zwy ro d n ialcu ! Zb o czeń cu ! — d arła s ię n a k ru k a i p rzeg an iała g o p o d u s zk ą. On ws k ak iwał n a s zafę i ś miał s ię w n ajlep s ze. — M u s is z zg ad n ąć, mu s is z zg ad n ąć! — p o wtarzał. — Zab iję cię, jak n ie p o wies z, o co ch o d zi! Nie mam p o jęcia, o d czeg o zacząć! Kru k u ciek ł n a meb lo ś cian k ę i s tamtąd d ek lamo wał, s ch o wan y za s tary m wazo n em w malwy . Zagadki nocne trapią twe myśli Więc zapisujesz, co ci się przyśni Notes w szwach pęka, słów najedzony
Lecz nie przychodzi moment wyśniony Szukaj cierpliwie ja cię pouczam Póki do słów mych nie znajdziesz klucza Bo przepowiednię mą ten zrozumie Kto kalambury odczytać umie Myśl więc me dziewczę rumiane, hoże Z tragedią kiedyś wygrasz być może — Ty mi tu n ie zas u waj p o ezji! — wy s y czała Han k a, p o s zu k u jąca czeg o ś , czy m mo g łab y s trącić p tas zy s k o n a p o d ło g ę. — No d o b rze. Ty m razem ci p o mo g ę. — Ty lk o s o lid n ie, a n ie g ad ając jak jak iś M ick iewicz! — So lid n ie. Wid zę, że mas z d o s y ć. A liczb a o fiar ro ś n ie. — J ak b y cię to o b ch o d ziło … — Ob ch o d zi mn ie. Dlateg o jes zcze ro zmawiamy . Zajrzy j ju tro d o g azet. Zro zu mies z. Kio s k o twieran o o s zó s tej. Han k a s tała p rzed n im ju ż o p iątej p ięćd zies iąt. — Po p ro s zę g azetę, jak ąś co d zien n ą! — wy d y s zała w małe o k ien k o , w k tó ry m wid ać b y ło ty lk o to rs s p rzed awczy n i. — J ak ą? — b u rk n ęła k io s k ark a. — Do wo ln ą. Alb o n ie, ws zy s tk ie p ro s zę. Zaczęła p rzerzu cać p ras ę w d ro d ze d o mies zk an ia. W k o ń cu n ie wy trzy mała. Nie d ało s ię czy tać, id ąc, b o wiatr wy ry wał s tro n y z rąk . Po mimo s iąp iąceg o d es zczu u s iad ła n a ławce. Kro p le p rzy n ajmn iej zmy ły z n iej b ru d . Ro zło ży ła trzy d zien n ik i o b o k s ieb ie. Na k ażd ej o k ład ce ta s ama s en s acja. „Ok ru tn y mo rd ". „Gwałciciel s ad y s ta". „Śmierć z ręk i zb o czeń ca". Przy p ad k o wi p rzech o d n ie n atrafili w Kato wicach n a ciała k o b iet. J ed n a z o fiar s ied ziała n a p rzy s tan k u , a d o k ład n iej n a ch o d n ik u , o p arta o p lek s ig las o wą b u d ę. Zau waży ł ją jad ący d o p racy n au czy ciel h is to rii. Dru g ą zn alazł p rzy fo n tan n ie o b o k g alerii h an d lo wej n a Załężu p raco wn ik firmy wy wo żącej ś mieci. Ko b iety b y ły s taran n ie u b ran e, u czes an e i u malo wan e. Wy g ląd ały b y n a ś p iące, g d y b y n ie p o two rn ie zmas ak ro wan e twarze. Zd efo rmo wan e p o liczk i, o b cięte warg i i n o s y . Nau czy ciel wid ząc o fiarę, zwy mio to wał p o d p o b lis k im k rzak iem. Kied y s ię o trząs n ął, p rzy jrzał s ię k o b iecie lep iej. Do s trzeg ł p o zry wan e p azn o k cie. Pręg i
o d d artej z u d s k ó ry . Ofiara zn alezio n a p rzez ś mieciarza miała p o d o b n e o b rażen ia. „M iała też p o wy p alan e zn amio n a, zu p ełn ie jak p iętn a n a k o n iach . Wiem, b o k ied y ś ro b iłem p rzy o g ierach w Och ab ach " — p o wied ział ś mieciarz d zien n ik arzo wi. Po licja wy d ała lak o n iczn y k o mu n ik at. „Trwają p o s zu k iwan ia, b ad amy k ażd y tro p . Ofiary b y ły n o to wan e w związk u z n ierząd em. Są n am zn an e. Ap elu jemy o o s tro żn o ś ć". Des zcz p ad ał co raz mo cn iej. Ro zmazał d als zą częś ć relacji p an i rzeczn ik k o men d y wo jewó d zk iej. Han k a n ie mu s iała czy tać d alej. „Gd zie jes t trzecia? Gd zie trzecia?" — zas tan awiała s ię. „Alb o jes zcze jej n ie zn aleźli, alb o n ad al ży je". Han k a wy raźn ie wid ziała we ś n ie twarze k o b iet. By ła p ewn a, że g d y b y s p o tk ała je n a u licy , p o trafiłab y je ro zp o zn ać. Ile mo że zmien ić mak ijaż i s tró j? Niewiele. Ty lk o g d zie s zu k ać d ziwek ? Teg o Han k a n ie wied ziała. Po s zła d o o s ied lo weg o b aru . W cu ch n ącej p iwem i zleżały m ty to n iem s p elu n ie k to ś p o win ien s ię o rien to wać, co , g d zie i za ile mo żn a zo rg an izo wać. — Przep ras zam — zag ad n ęła b arman a. — Szu k am p an ien k i. Wie p an , d ziwk i. Sto jący za lad ą o s iłek s p o jrzał n a d ziewczy n ę s p o d e łb a. Han ce zro b iło s ię ws ty d , ale n aty ch mias t s k arciła s ię za te o d czu cia. Ch o d ziło o lu d zk ie is tn ien ia! Nie czas n a tłu maczen ia, zres ztą jak miałab y wy jaś n ić, d o czeg o jej p an ien k a? Że ch ce p o g rać w mak ao i p o g ad ać o tren d ach w mo d zie? — M o że p an i zajrzeć w o k o lice d wo rca… — wy ced ził mężczy zn a p rzez zaciś n ięte n a p ap iero s ie zęb y . — Dwo rca? Ale tam s ame p ark in g i! Gd zie d o k ład n ie? — d o p y ty wała Han k a. Facet n erwo wy m ru ch em zg as ił p eta w p rzep ełn io n ej p o p ieln iczce i s trzy k n ął ś lin ą p rzez zęb y . — A co , p an i z o b y czajó wk i? — zap y tał. — Nie! — k rzy k n ęła Han k a. — Ab s o lu tn ie n ie! — To s k ąd te p y tan ia? — Bo … — d ziewczy n a s tarała s ię wy my ś lić co ś s en s o wn eg o . — Bo jes tem z Ko ś cio ła czy s to ś ci — wy p aliła. — Prag n iemy n awracać… Barman u n ió s ł b rwi i p rzech y lił s ię p rzez b lat w k ieru n k u Han k i. Zb liży ł s ię d o n iej tak b ard zo , że p o czu ła g o rzk i, p rzes iąk n ięty d y mem o d d ech . — Du rn iejs zej ś ciemy d awn o n ie s ły s załem! — zaś miał s ię. — Id ź n a Damb o n ia, w o k o lice s k weru p rzy h o telu Po lo n ia. Tam je zn ajd zies z. Całe tab u n y , d o wy b o ru ! — Strzy k n ął ś lin ą p o n o wn ie i zan u rk o wał n a zap lecze.
Przez p o n ad ty d zień , n o c w n o c, Han k a węd ro wała p o o k alający ch Po lo n ię u licach . Przed zierała s ię p rzez mro czn e zau łk i, p ełn e wy len iały ch k o tó w i n iep rzy to mn y ch n ark o man ó w. Ku ląc s ię p o d p aras o lem, p atro lo wała n ajciemn iejs ze b ramy . Zaczep iała p rzech o d n ió w. — Nie wid ział p an d ziewczy n y ? Blo n d y n k a, metr s ześ ćd zies iąt wzro s tu , u b ran a s k ąp o ? — p o d awała ry s o p is wid zian ej we ś n ie o fiary . Py tan i ty lk o p rzy s p ies zali k ro k u . Nie o d p o wiad ali. Ty mczas em zab ó jca u ży wał s o b ie w n ajlep s ze. Id ące d o k o ś cio ła Święteg o Du ch a małżeń s two zn alazło trzecią o fiarę. Tę, o k tó rej Han k a wcześ n iej wied ziała. Po tem o fiarami zwy ro d n ialca p ad ły d wie k o lejn e k o b iety . — M ężczy zn a zab ija je ze s zczeg ó ln y m o k ru cień s twem n ajp ewn iej we włas n y m mies zk an iu . Sąd ząc p o o b rażen iach , to rtu ry trwają wiele g o d zin , a więc zab ó jca mu s i mieć jak ieś lo k u m, w k tó ry m o d d aje s ię s wo im p rak ty k o m. M artwe o fiary p rzen o s i w wy b ran e miejs ca p u b liczn e — relacjo n o wała d rżący m g ło s em rep o rterk a lo k aln ej telewizji. — Ale mi o d k ry cie! — s ark ała Han k a d o telewizo ra. — To ja wiem o d d awn a! Tej n o cy p rzy ś n iła jej s ię k o lejn a d ziewczy n a. Nie p ierws zej mło d o ś ci, zg rab n a, lecz n ieco s flaczała. Uro k u d o d awały jej ru d e, d łu g ie wło s y . Diab eł zamo rd o wał ją w s p o s ó b s zczeg ó ln ie p o d ły . Zn ęcał s ię d łu g o , cierp liwie zad ając b ó l. Krzy k ru d ej o d b ijał s ię o d p alis ad y . Po zak o ń czen iu o rg ii n ie b y ła w s tan ie s ama wy jś ć z ch aty . Diab eł wló k ł ją za wło s y . Led wo trzy mały s ię czas zk i, ch y b a wcześ n iej p ró b o wał zd jąć z k o b iety s k alp . „Tę b ęd zie mi łatwo o d s zu k ać!" p o my ś lała Han k a p o p rzeb u d zen iu . Narzu ciła s zary p ro ch o wiec p rzy g o to wan y n a n o cn e wy p rawy i p o g n ała n a Damb o n ia. No c b y ła ciep ła, ale wietrzn a. Po d mu ch y s zarp ały p łas zczem Han k i, ale o n a związała g o mo cn o . Wcis k ała ręce w k ies zen ie i ro zg ląd ała s ię. Zo b aczy ła ją p o d mu rem h o telu . Do s ło wn ie p ięć metró w o d wejś cia. Pad ające p rzez d rzwi ś wiatło p o zwo liło Han ce d o s trzec k o lo r d łu g ich , p o s k ręcan y ch wło s ó w. Ru d e! Wiatr u n o s ił je tak , że n iemal s tały n a s zto rc. Dziwk a raz p o raz zak ład ała wło s y za u s zy i ro zmawiała z k lien tem. Najwy raźn iej n eg o cjo wała waru n k i. Han k a u s ły s zała ty lk o k ilk a zd ań . — Do b rze. Stó wk a. Id ziemy tu taj, n a g ó rę! — u p ierała s ię k o b ieta. — Nie lu b ię h o teli. M am wrażen ie, że p rzed e mn ą d zies ięciu g o ś ci s p u ś ciło s ię n a p o ś ciel. Dwie s tó wy i id ziemy d o mn ie — o d p o wiad ał k lien t. Sły s ząc k ro k i Han k i, o b ró cił s ię. Czarn e o czy . Wło s y jak s mo ła. Ciemn a k arn acja. Diab eł! Han k a led wo p o ws trzy mała s ię o d k rzy k u . Przes zła jes zcze k ilk a k ro k ó w i
zatrzy mała s ię n ieo p o d al, ab y s ły s zeć d als zy ciąg ro zmo wy . Dziwk a, ch y b a wied ząc o n ied awn y ch mo rd ers twach , n ie ch ciała iś ć d o mies zk an ia faceta. On n ie u s tęp o wał. — Trzy s tó wy i id ziemy , to n ied alek o ! — k u s ił. Wid ać b y ło , że lafiry n d a s ię łamie. Trzy s ta zło ty ch za ch wilę ro b o ty to n iemało . W jej wiek u k ró lews k a o ferta. — Cztery s ta! — p o d b ił s tawk ę k lien t. — J a id ę za d wieś cie! — włączy ła s ię n ies p o d ziewan ie Han k a. — Co ? — Ru d a s p o jrzała n a n ią zb y t zas zo k o wan a, ab y o d razu zacząć k ląć. — Id ę za p o ło wę, a g o rs za n ie b ęd ę! — zach walała s wo je u s łu g i Han k a. — Ty cip o ! — ru d a wrzas n ęła tak g ło ś n o , że z Po lo n ii wy jrzał p o rtier. Wid ząc, że to ty lk o mała s p rzeczk a p o międ zy b ab ami, s ch o wał s ię z p o wro tem. — Pizd o zas ran a, to n ie twó j k lien t! — Ty s ię k ażes z p ro s ić, to ja p an a o b s łu żę! — zak p iła Han k a. Przeb rała miarę. Ru d a zas y czała jak wś ciek ły k o t i rzu ciła s ię n a n ią z p azu rami. Ch wy ciła Han k ę za wło s y i p ch n ęła n a ś cian ę. Dziewczy n ie z tru d em u d ało s ię o s ło n ić g ło wę p rzed zd erzen iem z mu rem h o telu . Od b iła s ię ręk ami i wy win ęła w p rawo . Dziwk a s k o czy ła za n ią. — Ty p izd o ! — zawy ła. — Ty d u rn a p izd o ! Zło d ziejk o , ty ! On jes t mó j! Złap ała mo cn o to reb k ę i zaczęła o k ład ać Han k ę p o p lecach . Ale Han k a miała d o ś wiad czen ie z Sab in ą. Zg ięła s ię wp ó ł i s taran o wała ru d ą. J ej g ło wa trafiła p rzeciwn iczk ę p ro s to w s p lo t s ło n eczn y . Pan ien k a p ad ła n a ziemię b ez tch u . — Ty cip o ! — wy ch arczała, ale Han k a ju ż o d ch o d ziła z mężczy zn ą. — J ak ci n a imię? — zap y tał facet, g d y ru d a zn ik n ęła za ich p lecami. — Han k a. — Ład n ie. — Do k ąd id ziemy ? — Na Ork an a. Do mn ie. Tam mies zk am — o d p arł mężczy zn a i n ie o g ląd ając s ię n a d ziewczy n ę, ru s zy ł p rzed s ieb ie. Sk ręcili w k o mp letn ie p u s tą Cech o wą. Szli w milczen iu . Od czas u d o czas u wiatr cis k ał im w o czy u liczn y k u rz. Han k a n ie zwracała n a to u wag i. Czu ła s ię, jak b y o p u ś ciła s wo je ciało i o b s erwo wała całą s y tu ację z d y s tan s u . — To tu ! — o ś wiad czy ł p o p iętn as to min u to wy m s p acerze mężczy zn a, ws k azu jąc ciężk ie, czarn e d rzwi k amien icy . Han k a s p o jrzała n a n ieg o n iep rzy to mn y m wzro k iem. — To tu — p o wtó rzy ł. — Os tatn ie p iętro — d o d ał, o twierając d rzwi.
Zas k rzy p iały zawias y . Han k a s tan ęła w p ro g u i p rzy trzy mała s ię framu g i. — Pan ie p rzo d em! — p o n ag lił facet. Han k a zaś miała s ię, s ąd ząc, że tak zro b iłab y k ażd a zd zira, i wes zła d o ś ro d k a. Na k latce b y ło ciemn o i cich o . Gd zieś n a s amej g ó rze p aliła s ię d o g as ająca żaró wk a. Czu ć b y ło my s zy . Stu k o t p o d es zew n ió s ł s ię ech em, jed n ak n ik t n ie wy jrzał s p rawd zić, k to s ię włó czy p o n o cy . — Nie p rzejmu j s ię, tu n ik t n ie mies zk a — u s p o k o ił g o s p o d arz, wid ząc, że d ziewczy n a p rzes tras zy ła s ię h ałas u i zatrzy mała n a p ierws zy m p iętrze. — J es teś my s ami — wy s zep tał n iemalże ro man ty czn ie. Han k a u ś miech n ęła s ię n iep ewn ie, a o n p rzy s k o czy ł d o n iej i b ru taln ie s ch wy cił d elik atn e p o liczk i. — A! — k rzy k n ęła Han k a, czu jąc wb ijające s ię w jej s k ó rę p azn o k cie. M ężczy zn a ś cis n ął jes zcze mo cn iej, a p o tem p ch n ął Han k ę n a b alu s trad ę. Zas k rzy p iały n ad wy rężo n e ś ru b y , n a d ó ł p o s y p ał s ię g ip s o wy p y ł. Dziewczy n a zamach ała ręk ami, ab y n ie s tracić ró wn o wag i, i zap arła s ię o p o ręcz. Wted y d iab eł p rzy s k o czy ł d o n iej, n ap arł n a jej b io d ra s wo imi b io d rami i wp ił s ię w Han k ę p o żąd liwy mi u s tami. By ł tak n ap alo n y , że n iemal zaty k ał Han ce języ k iem p rzeły k . J eg o zęb y u d erzały o jej zęb y . Po d d ała s ię temu , ab y zy s k ać n a czas ie. Po d czas g d y d iab eł jed n o cześ n ie ro zp in ał ro zp o rek , s zu k ał jej p iers i i rzu cał jak ieś o h y d n e s ło wa, zaczęła o s tro żn ie g merać w k ies zen i. Delik atn ie p rzes zu k iwała jej wn ętrze, żeb y zb o czen iec n ie zau waży ł. Po wo li, p o wo li… J es t! Ch ło d n a, czarn a ręk o jeś ć, d o b rze Han ce zn an a. Stare, ale tward e o s trze. Nó ż! Ws ad ziła g o d o p łas zcza d zień wcześ n iej. Zwy k ły majch er d o o b ieran ia ziemn iak ó w czy k ro jen ia mięs a, o d zaws ze leżący w s zu flad zie. Nie zamierzała s ię b awić w s zu k an ie p rzerw międ zy żeb rami i d źg an ie w s erce czy p łu ca. Zacis n ęła mo cn o p alce n a rączce i u n io s ła d ło ń . Diab eł d y s zał, zajęty u g n iatan iem jej p o ś lad k ó w. Bo lało . J eg o jęzo r ś lin ił teraz jej s zy ję. Oh y d a! Han k a u n io s ła d ło ń jes zcze wy żej. Ud erzy ła z całej s iły . Pro s to w s zy ję. Czy tała o tak ich cio s ach w k ro n ik ach p o licy jn y ch . Po d o b n o p o wo d o wały n iemal n aty ch mias to wą ś mierć wy k rwawiający ch s ię b ły s k awiczn ie o fiar. Nó ż ws zed ł g ład k o jak w b u d y ń . Sk ó ra n awet n ie s tawiła o p o ru . Han k a s p o d ziewała s ię, że p rzy n ajmn iej u g n ie s ię jak n ap o mp o wan a g u mo wa p iłk a, ale n ie. Pęk ła b ezg ło ś n ie, a o s trze n aty ch mias t p rzecięło tętn icę. M ężczy zn a n awet n ie zd ąży ł k rzy k n ąć. Bu ch n ęła k rew. Try s n ęła Han ce w twarz, ciep ła i s ło d k awa. Niemalże s maczn a, tro ch ę jak o d s tan a co ca co la. Diab eł p ró b o wał tamo wać k rwo to k ręk ami. Na p ró żn o . Krew waliła s zero k im s tru mien iem, w
p u ls u jący m ry tmie zalewając jeg o u b ran ie. Han k a p atrzy ła n a to s zero k o o twarty mi o czami, ab y zap amiętać k ażd y mo men t. Zems ta! — Czemu ? — wy d u s ił w k o ń cu mężczy zn a o s tatk iem s ił. Os u n ął s ię n a k o lan a, u p ad ł n a twarz i s k o n ał. Zu p ełn ie jak w k ro n ice k ry min aln ej. W ciąg u n ies p ełn a k ilk u min u t. Han k a p rzek ro czy ła jeg o ciało . Up u ś ciła n ó ż. Ob tarła twarz ręk awem, p o p rawiła p łas zcz i ru s zy ła d o d o mu . Przez k ilk a d n i o s p rawie mo rd ers tw b y ło cich o . Han k a s p rawd zała reg u larn ie n ajn o ws ze d o n ies ien ia. Na razie n ie zn alezio n o ciała d iab ła. „Pewn ie g n ije w s wo jej n o rze!" my ś lała d ziewczy n a z s aty s fak cją. Pięć d n i p o p amiętn ej n o cy p o jawiło s ię k o lejn e d o n ies ien ie. Nie d o ty czy ło jed n ak tru p a n a k latce. Zn aleźli ru d ą. Os k alp o wan ą, i n a g ło wie, i w k ro czu . Po d p ach ami też. M o rd erca s p ak o wał jej wło s y d o to reb k i. Han k a mało n ie zemd lała. „To n ie ten !" p o my ś lała i p o g n ała wy mio to wać. Zab ó jca o d d ał s ię w ręce p o licji n as tęp n eg o d n ia. Dlaczeg o to zro b ił? Trwały s p ek u lacje, wy p o wiad ali s ię p s y ch o lo g o wie, d etek ty wi i in n i zn awcy . Nu d a, wy rzu ty s u mien ia, g łu p o ta? — J a s ąd zę, że n u d a! — twierd ził k ru k . — Tak czy o wak , jes t p o s p rawie. Han k a n ie p o d zielała jeg o zd an ia. — M o g łeś mi p o wied zieć! Do k ład n iej! — p o p łak iwała. Kru k ws k o czy ł jej n a ramię. Ch y b a zro b iło mu s ię żal Han k i. — Do b rze. Po wiem ci d o k ład n iej — zak rak ał łag o d n ie. — Ob iecu ję. Nas tęp n y m razem! HANKA. Wsiądź do pociągu byle jakiego Kru k d o trzy mał s ło wa. — Ty m razem ch o d zi o k atas tro fę k o lejo wą! — o zn ajmił o twarcie, węd ru jąc p o s zafie i k iwając s ię n a b o k i. — Zn o wu k o lej? Przecież d o p iero co b y ł wy p ad ek w Bab ach ! — Han k a zro b iła s ię p o d ejrzliwa. — Zn o wu , zn o wu … — p rzed rzeźn iał p tak . — Przecież to ró w jak n ie remo n to wali, tak n ie remo n tu ją, p rawd a? — Nib y p rawd a… — Ech ! — No cn y to warzy s z p rzewró cił o czami. — Zg ad u jes z czy n ie? Nie mam czas u n a d u rn e d y s k u s je!
— Zg ad u ję, zg ad u ję! — o d p o wied ziała p ręd k o Han k a. — Ty lk o d aj co ś p ro s teg o ! Bez tru d u ro zs zy fro wała, k ied y i g d zie n as tąp i k atas tro fa. Zad an ie p rzy p o min ało p ro s te s u d o k u , zamies zczan e w co d zien n y ch g azetach . Wy s tarczy ło wy my ś lić i p o łączy ć ze s o b ą cy fry — i g o to we. Dwu d zies ty d ru g i marca, o d jazd trzy n as ta s ied em z Kato wic d o Ło d zi, zd erzen ie z in n y m s k ład em n as tąp i p o g o d zin ie i trzy n as tu min u tach p o d ró ży . — Brawo ! — zak rak ał k ru k . — A teraz my ś l, co d alej! — M ach n ął s k rzy d łami i o d leciał. Teg o d n ia Han k a ws tała zaraz p o czwartej z zamiarem p o s p rzątan ia. Przez ch wilę k ręciła s ię p o mies zk an iu , p rzek ład ając rzeczy z miejs ca n a miejs ce. — Bez s en s u — s twierd ziła w k o ń cu i u s iad ła w k u ch n i. Zjad ła tro ch ę p rzetermin o wan y ch
p łatk ó w k u k u ry d zian y ch
i wy p iła s o k .
Smak o wał n ieco alk o h o lo wo , ch y b a za d łu g o s tał. Nie s zk o d zi, zaws ze miała mo cn y żo łąd ek . Umy ła s ię i u b rała. Zap ak o wała to rb ę. Do k u men ty . Pien iąd ze. Ch u s teczk i h ig ien iczn e. Po k ró tk im n amy ś le d o rzu ciła d ezo d o ran t. I cien k ą k s iążk ę, jak ieś ro man s id ło . Lek k o wy s ch n ięty tu s z d o rzęs . Wy s tarczy . Staran n ie zamk n ęła d rzwi i p o s zła n a d wo rzec. M iała s p o ro czas u , więc zd ecy d o wała s ię n a s p acer. Szła p o wo li, p atrząc w ch o d n ik . Przed o czami mig ały s zare p ły ty . Niek tó re p o p ęk an e, a in n e wy b ielo n e s ło ń cem. W jed y n ej czy n n ej k as ie k u p iła b ilet. W jed n ą s tro n ę, d o Ło d zi. Zło ży ła g o s taran n ie i s ch o wała d o k ies zen i, a p o tem u s iad ła w n iemalże p u s tej p o czek aln i. Na d wó ch n ajd als zy ch ławk ach s p ali d wo rco wi men ele. W p o wietrzu u n o s ił s ię o d ó r jab o la i mo czu . Pó ł g o d zin y p rzed o d jazd em k u p iła w b u d ce h amb u rg era. Ściś n ięty , wy p u s zczał cu ch n ący o lej i s o k z jak iejś d ziwn ej k ap u s ty , k tó rą b y ł wy p ch an y . Świń s two . Zjad ła g o z ro zs ąd k u , czu jąc, że jes t b ard zo g ło d n a. Zes zła d o ciemn y ch n iczy m k atak u mb y k o ry tarzy p ro wad zący ch n a p ero n y . Przejś cie d ek o ro wały n ap is y . „Ły s y to ch u j". „J eb am Ag n ies zk e w d u p e". Po d ś cian ami p lamy wy mio cin i ws zęd o b y ls k i zap ach b ru d u . J ak to n a d wo rcu w Kato wicach . Na s zczęś cie o tej p o rze w p rzejś ciu n ie s n u li s ię n ark o man i, n ęd zn e k reatu ry o n o g ach jak z waty . „Pero n 1 " o d czy tała n a tab licy . W lewo . Sk ręciła. W g ó rze zau waży ła jas n y p ro s to k ąt ś wiatła. Ko ry tarz zaczął s ię wzn o s ić. Zro b ił s ię też wężs zy , n iemal cias n y . Kan ał ro d n y . Po ciąg wp ad ł z p is k iem h amu lcó w. Zatrzy mał s ię. Han k a z tru d em o two rzy ła
ciężk ie d rzwi. Od s zu k ała s wo je miejs ce. Us iad ła. Przy mk n ęła o czy . Ru s zy li z g o d zin n y m o p ó źn ien iem, s p o wo d o wan y m b rak iem wo d y w to aletach . Han k a n ie p rzejmo wała s ię ty m, w k o ń cu d o n ik ąd s ię jej n ie s p ies zy ło , n ato mias t k o ry tarzem p rzewalały s ię tab u n y s fru s tro wan y ch p o d ró żn y ch . Gd y ty lk o lo k o mo ty wa s zarp n ęła, ro zp ierzch li s ię d o s wo ich p rzed ziałó w. Han k a zo s tała s ama. Po p ewn y m czas ie p o jawił s ię k o n d u k to r. — Bilecik p ro s zę! — u ś miech n ął s ię. Han k a p o d ała b ilet. — Pu s to tu d zis iaj, co ? — zag ad n ął d o n iej mężczy zn a. — No … — J ak o ś s ię to d ziwn ie ro zło ży ło . W o s tatn ich wag o n ach jes t więcej lu d zi. Tu taj jak o ś tak n ie d o s zli, jes t ty lk o p an i. Gd y b y k to ś p an i d o k u czał, jes tem w p rzed ziale k o n d u k to rs k im, o tam — p o k azał. — J ak b y co ś , p ro s zę p rzy jś ć. Czas em łażą tu tacy , jak b y to p o wied zieć, p o rąb ań cy . — Dzięk u ję. — J a ró wn ież — k o n d u k to r u ch y lił czap k i. M iał p ięk n e o czy o d łu g ich rzęs ach . — M iłej p o d ró ży . Od ch o d ząc, n ie d o mk n ął d rzwi. Przez wąs k ą s zp arę, jak ą zo s tawił, ws zed ł d o p rzed ziału k ru k . Ws k o czy ł n a s ied zen ie i k ry ty czn ie p rzy g ląd ał s ię wy tarty m o b icio m. Han k a zd ęb iała. — Co ty tu ro b is z? — wy s zep tała. — Wp ad łem, żeb y d o trzy mać ci to warzy s twa! — W d zień ?! — A czemu n ie? Nawias em mó wiąc, jeżeli n ie u d a ci s ię n ic zro b ić, o n też zg in ie. — Kto ? — Ko n d u k to r! — żach n ął s ię k ru k . — Ale n ie b ó j s ię. Przed n ami jes zcze p ięćd zies iąt o s iem min u t. — Ptak n iemal s ię u ś miech ał, tak d zio b ato . — Po ciąg wy leci n a k rzy wy ch to rach — ciąg n ął. — Sto czy s ię z n as y p u . Będ zie p ęd ził, za s zy b k o , ab y n ad ro b ić o p ó źn ien ie. Wy s trzeli. Wag o n y s ię o k ręcą n iczy m p ieczeń n a ro żn ie. Ch y b a że co ś zro b is z… — Co p ro p o n u jes z? — Nie wiem. Id ę s p ać. — To warzy s z Han k i ws k o czy ł n a p ó łk ę n a walizk i i zach rap ał. Po k ró tk im n amy ś le Han k a zd ecy d o wała s ię n a n ajp ro s ts ze ro związan ie. Ws tała
o s tro żn ie, ab y h ałas em n ie o b u d zić k ru k a, o p u ś ciła p rzed ział i p o s zła d o lo k o mo ty wy . Drzwi o d d zielające s k ład o d mas zy n y n ie b y ły zamk n ięte. Han k a wes zła b ez wah an ia. — Dzień d o b ry ! — h u k n ęła n a całe g ard ło , ab y p rzek rzy czeć ło mo t k ó ł. Sied zący za p u lp item mas zy n is ta o d wró cił s ię zas k o czo n y . — Dzień d o b ry ! — o d p o wied ział mach in aln ie. — Co p an i tu ro b i? — Szy b k o o trząs n ął s ię i p rzy jął o ficjaln y to n . — Tu n ie wo ln o wch o d zić! — Pro s zę p an a, wiem, że to d ziwn ie zab rzmi, ale g ro zi n am, mn ie, p an u , p as ażero m, n ieb ezp ieczeń s two … M as zy n is ta p atrzy ł n a Han k ę wielk imi o czami. Zach ęco n a jeg o milczen iem d ziewczy n a ciąg n ęła d alej. — Kilk an aś cie k ilo metró w p rzed n ami jes t zak ręt. Os try , b ieg n ący s zczy tem n as y p u , p rawd a? — Prawd a, i co z teg o ? Wy s tarczy rzu cić o k iem n a p rzy k lejo n e n a k o ry tarzach map y i wiad o mo , jak id zie tras a — p ry ch n ął mężczy zn a. — Fak t! — Han k a p rzy zn ała mu rację. — Ale to n ie ws zy s tk o . Dzis iaj jed zie p an s zy b ciej n iż zwy k le. Z p o wo d u o p ó źn ien ia. Za s zy b k o jak n a ten wiad u k t, zwłas zcza że to ry s ą tam n iep ewn e. — Co p an i b red zi? — Pro s zę zwo ln ić. Do s ło wn ie n a mo men t. Przejed ziemy ten k awałek i zn o wu p an p rzy s p ies zy . — A czemu n ib y mam zwaln iać? Bo n ie lu b i p an i p ręd k o ś ci? Co s ię d zieje? J ak aś u k ry ta k amera czy co ? — Pro s zę p an a, n iech p an zwo ln i! Zak lin am! M am p ro ro cze s n y i wiem, że jes teś my w n ieb ezp ieczeń s twie! Niech p an zwo ln i! — Pan i zwario wała! — k rzy k n ął mas zy n is ta i zerwał s ię zza p u lp itu . — Pro s zę s tąd wy jś ć! Naty ch mias t wy jś ć! — Nie! — Wy n o ch a! Wy n o ch a! — k o lejarz wś ciek ł s ię n a d o b re. — Wo n s tąd , wariatk o ! — Złap ał Han k ę wp ó ł i p o p ro s tu wy n ió s ł z lo k o mo ty wy . Zatrzas n ął d rzwi, p rzek ręcił zamek i p o mach ał jej zza s zy b y , wred n ie s ię u ś miech ając. Han k a w zamian p o k azała mu ś ro d k o wy p alec i p o ciąg n ęła z całej s iły za zamo n to wan ą zaraz p rzy d rzwiach p ierws zeg o wag o n u d źwig n ię h amu lca awary jn eg o . Ro zleg ł s ię wrzas k k ilk u d zies ięciu zab lo k o wan y ch k ó ł, trący ch o s zy n y .
Po ciąg iem
s zarp n ęło .
Zza
p lecó w
Han k i
d o b ieg ły
k rzy k i
p as ażeró w,
b o mb ard o wan y ch s p ad ający m b ag ażem. Sp o d wag o n ó w try s k ały is k ry , ale s k ład zwaln iał. Kied y wy tracił n iemalże p o ło wę p ręd k o ś ci, p rzed n im p o jawił s ię n as y p . Han k a wy s tawiła g ło wę p rzez o k n o i p ró b o wała o cen ić, czy u d a s ię b ezp ieczn ie p o k o n ać zak ręt. „Zwaln iaj, zwaln iaj!" zak lin ała p o ciąg . Pierws ze trzy wag o n y wto czy ły s ię n a g ó rk ę. By ły ju ż w p o ło wie łu k u , k ied y n ag le s k ład zad rżał jak p o wy b u ch u . — Nie! — k rzy k n ęła Han k a. — Nie! Lo k o mo ty wa s k o czy ła d o g ó ry n iczy m p o k o n u jący p rzes zk o d ę k o ń . Ob ró ciła s ię n a b o k , o d b iła o d to ró w i wy s trzeliła w p o wietrze, ciąg n ąc za s o b ą o g o n wag o n ó w. Os tatn ią rzeczą, k tó rą zau waży ła d ziewczy n a, b y ła s tro mizn a n as y p u . M as zy n a rąb n ęła w n ią z imp etem, wb ijając s ię n a k ilk a metró w w lu źn ą g leb ę, a Han k ą cis n ęło o ś cian ę. Ud erzy ła o co ś s k ro n ią, p rzek o zio łk o wała p rzez p ó ł wag o n u , łamiąc s o b ie p rawy o b o jczy k . Ko lejn y ws trząs s p o wo d o wan y walący mi s ię n a lo k o mo ty wę wag o n ami wg n ió tł ją w o k n o . J ęk n ął cierp iący metal. Po ch wili k o lejn y wag o n zwalił s ię z h u k iem n a leżącą n a s p o d zie lo k o mo ty wę, s p lecio n ą z p ierws zy m wag o n em. Han k a waln ęła p o ty licą w jak ąś k lamk ę. Przed o czami p rzeleciał jej o b raz J an u s za. — Tato ! — u cies zy ła s ię i p ró b o wała wy ciąg n ąć d o o jca ręk ę. Zn o wu u d erzen ie. Han k a zo b aczy ła jak iś b ły s k . A p o tem p o ch ło n ęła ją n iep amięć i n ieb y t. PAWEŁ. Comeback — Pan i J ad ziu , id ę jes zcze p o d tró jk ę, a p o tem wy ch o d zę d o d o mu — rzu cił Paweł w k ieru n k u d y żu rk i. Pan i J ad zia, jak zwy k le ch ętn a n a p o g awęd k ę, wy jrzała n a k o ry tarz. — Do b rze, p an ie d o k to rze, n iech p an id zie, p ó źn o ju ż! — Po mach ała mu ręk ą. — Niech p an ty lk o zajd zie d o n as p o tem i p o wie, jak tam jes t. Paweł s k in ął g ło wą n a zn ak , że zd a relację n a o d ch o d n y m, i p o s zed ł d o tró jk i. Zap u k ał d elik atn ie i n acis n ął k lamk ę. M ies zk an k a teg o p o k o ju b y ła s p o k o jn a i u leg ła, ale lep iej jej n ie s tras zy ć. — Do b ry wieczó r! — p rzy witał s ię z u ś miech em. — Do b ry , d o b ry s ąs ied zie! — Ro zp ro mien io n a k o b ieta p o d es zła d o n ieg o . W ramio n ach trzy mała p lu s zo wą M y s zk ę M ik i. Ko ły s ała ją miaro wo . — Pan s iąd zie, ty lk o Bartk a o d ło żę i zaraz z p an em p o g ad am. — Nie trzeb a… — Paweł n ieś miało zap ro tes to wał, ale p acjen tk a n aty ch mias t mu
p rzerwała. — Oj tam, o j tam. Pro s zę s iad ać. M ama i tata zaraz wró cą. Wy s k o czy li n a zak u p y , b o b rak ło s era. — Ale… — Cich o , cich o — zas zep tała k o b ieta d o M y s zk i M ik i i o d ło ży ła zab awk ę n a łó żk o . — No , ś p i. To mamy ch wilę d la s ieb ie! — J ak s ię mas z? — zap y tał Paweł p ó łg ło s em. Pacjen tk a b ard zo s ię iry to wała, g d y k to ś g ło ś n o mó wił w o b ecn o ś ci ś p iącej M y s zk i. — Do b rze. — A jak ci s ię mies zk a z ro d zicami? — Cu d o wn ie! Co d zien n ie razem jemy ś n iad an ie, o b iad i k o lację. Ch o d zimy n a s p acery . M ama czes ze mi wło s y . Ład n ie? — Ko b ieta o b ró ciła s ię ty łem, ab y p o k azać n iezg rab n y k o k . — J es t cu d o wn ie! M o że w ty m ro k u p o jed ziemy n awet n ad mo rze! — Zak las k ała w d ło n ie i p o d s k o czy ła. — To ś wietn ie! W tak im razie ja ju ż s ię żeg n am, mam s p rawy … — Szk o d a… — Do b ran o c, Han iu , p o zd ró w ro d zicó w! — Po zd ro wię! — Pa! — Pa! — No i co tam w tró jce, d o k to rze Niewiara? — zap y tała J ad zia. Paweł wes tch n ął. Co miał o d p o wied zieć? Zn ał tę p acjen tk ę. Przed tem wy d awało s ię, że ma jak ieś s zan s e. A teraz? Ko mp letn ie o d k lejo n a… Kto wie, czy jej p o p rzed n ie rewelacje n ie b y ły wy n ik iem s tareg o u razu g ło wy , k tó ry n ajp ewn iej miał miejs ce w d zieciń s twie. Zd jęcia ren tg en o ws k ie b y ły jak ieś zamazan e, ale s zk o d a męczy ć d ziewczy n ę to mo g rafią. Swo ją d ro g ą ch y b a k ażd eg o czło wiek a o d wariata d zieli ty lk o p o rząd n iejs ze u d erzen ie w g ło wę. Przerażające. M ężczy zn a aż zad y g o tał n a tę my ś l. Zd jął o k u lary , ro zmas o wał n o s i p o d jął ro zmo wę. — Pan i J ad ziu — wes tch n ął. — Ws zy s tk o u n iej d o b rze. Dajcie jej jak zwy k le relan iu m i b ęd zie s p ać. — Ta to miała s zczęś cie, co ? Led wo wy s zła ze ś p iączk i! Łeb p o k an cero wan y , ale d ała rad ę! Szo k ! — Pielęg n iark a s wo im zwy czajem wciąg ała Pawła w ro zmo wę. — Zwaliło s ię n a n ią p ó ł s k ład u , a jej n ic! — No , n ic jak n ic… Nie wy jd zie s tąd p ręd k o , ch y b a że jak ieś h o s p icju m ją
weźmie. — Ale mo g ła zg in ąć! — Słu s zn ie zau waży ła p an i J ad zia, u ważająca p rzewlek ły o d d ział p s y ch iatry czn y za całk iem miły p rzy b y tek . Z p o wo d u teg o p o g ląd u b y ła ś wietn ą p raco wn icą i Paweł b ard zo ją cen ił. Dlateg o zg ad zał s ię n a n iep o trzeb n e d y s k u s je o p acjen tach i ś wiecie jak o tak im. — Nik t n ie zg in ął w całej k atas tro fie, to cu d ! Po n o ć s k ład zwaln iał, czy li mas zy n is ta zareag o wał p o p rawn ie. Nie ma jak wy s zk o len ie! — d o k o ń czy ła s io s tra o d d ziało wa. — Fak ty czn ie, n ies amo wite, że n ik o mu n ic s ię n ie s tało — zg o d ził s ię Paweł. — A teraz lecę, b o mi au to b u s u ciek n ie! Zarzu cił n a p lecy k u rtk ę, ch wy cił to rb ę i wy s zed ł z my ś lą, że Han k a w k o ń cu ma to , o czy m marzy ła. HANKA. Happy end Han k a leżała w s wo im p o k o ju . Ob o k p o s ap y wał Bartek . M ama i tata też s ię ju ż p o ło ży li. Ob iecali jej ju tro wy jś cie d o p ark u . Z teg o p o wo d u n ie mo g ła zas n ąć! Na s zczęś cie wp ad ła jej o p iek u n k a. — Oj, Han eczk o , ale ty jes teś n ies p o k o jn a! — s twierd ziła. — Pan i J ad ziu , b o ja ju tro id ę d o p ark u ! — zaćwierk ała Han k a. — No , p ięk n ie! Cies zy s z s ię, co ? — Ah a! — A zaś n ies z? — Nie… — To d aj rączk ę, zro b ię ci zas trzy k i o d p o czn ies z! Han k a p o s łu s zn ie wy ciąg n ęła ręk ę. Zas trzy k n ie b o lał, ty lk o lek k o p iek ł. Gd y tło k d o tarł d o k o ń ca s trzy k awk i, p o czu ła, że k ręci s ię jej w g ło wie. — Do b ran o c! — wy b ełk o tała. — Do b ran o c, Han eczk o , ś p ij d o b rze! — p o żeg n ała s ię p an i J ad zia i wy s zła. Han k a wy jrzała p rzez o k n o . Właś n ie zap aliła s ię jej u lu b io n a latarn ia. — Do b ran o c, Bartu ś ! J u tro zb u d zi n as jas n e s ło n eczk o ! — mru k n ęła i zas n ęła.
Spis treści Ok ład k a Karta ty tu ło wa Zap o mn ij p atrząc n a s ło ń ce 1 Zap o mn ij p atrząc n a s ło ń ce 2 Zap o mn ij p atrząc n a s ło ń ce 3 Zap o mn ij p atrząc n a s ło ń ce 4 Karta red ak cy jn a
Co p y rig h t © Oficy n k a & Katarzy n a M lek , Gd ań s k 2 0 1 3 Ws zy s tk ie p rawa zas trzeżo n e. Ks iążk a an i jej częś ć n ie mo że b y ć p rzed ru k o wy wan a an i w żad en in n y s p o s ó b rep ro d u k o wan a lu b o d czy ty wan a w ś ro d k ach mas o weg o p rzek azu b ez p is emn ej zg o d y Oficy n k i. Op raco wan o n a p o d s tawie wy d an ia p ierws zeg o w języ k u p o ls k im, Gd ań s k 2 0 1 3 Op raco wan ie ed y to rs k ie k s iążk i: k azik i.p l Ko rek ta: Katarzy n a Len d zio n Pro jek t o k ład k i: M ag d alen a Zawad zk a | Au reu s art Zd jęcia n a o k ład ce: © Oleg Ko zlo v | Dreams time.co m © M y k o la Vely ch k o | Dreams time.co m
ISBN 9 7 8 -8 3 -6 2 4 6 5 -8 1 -1
www.o ficy n k a.p l email: o ficy n k a@o ficy n k a.p l Plik o p raco wał i p rzy g o to wał Wo b lin k
wo b lin k .co m