#1 Niełatwo być wampirem Szłam radośnie nocnymi ulicami Starminu, nikogo nie zaczepiając i nikomu nie przeszkadzając, g...
13 downloads
13 Views
2MB Size
#1 Niełatwo być wampirem Szłam radośnie nocnymi ulicami Starminu, nikogo nie zaczepiając i nikomu nie przeszkadzając, gdy tu nagle za rogu wyłoniły się trzy postacie. Wszystkie bardzo mroczne, ubrane w czerń i aż po oczy zarośnięte brodami. Jedna z nich, najbardziej brodata, zamachała maczugą, u pozostałych błysnęły noże. Nad moją głową wił się malutki pulsar, rozrzucający wokół płomyki, lecz to nie zatrzymało rozbójników. – Krótko mówiąc, śliczna, dawaj pieniążki. Wiedziałam, czułam, że za rogiem ktoś stoi i że ten ktoś bynajmniej nie pała przyjaznymi uczuciami! I oczywiście nie przyszło mi do głowy, że ich niejasne pragnienie zarobienia może mnie dotyczyć! – Ta pewność siebie kiedyś mnie zgubi – szczerze powiadomiłam ich przywódcę, odsłaniając w uśmiechu ostre kły. W dzieciństwie przez te ostre zęby wiejskie dzieciaki przezywały mnie odmieńcem, a ja rozbijałam im nosy, po czym chowałam się gdzieś w stodole przed ich rozwścieczonymi rodzicami. Później, gdy stuknął mi dziesiąty rok życia, przez długie dwa miesiące próbowałam spiłować ząbki pilnikiem (co było bolesne do szaleństwa!), a teraz, gdy wydoroślałam, zdecydowałam, że mag-praktyk może pozwolić sobie na taki wygląd, jaki mu się żywnie podoba. Nacieszywszy oczy moim cudownym uśmiechem, mężczyźni gwałtownie zbledli i zaczęli się wycofywać. Już byłam gotowa życzyć im szczęśliwej drogi, gdy ich lider poradził sobie z drżącymi kolanami (chociaż niosło od nich t a k i e fale strachu!) i machnięciem głowy przykazał swoim ludziom: – Brać tę bestię! To nie było z ich strony konieczne! Wyzywać biedną sierotkę bez taty i mamy od „bestii”! Jak im nie wstyd! Mimo wszystko chłopcy nie zwrócili większej uwagi na moje obnażone kiełki i zaczęli ostrożnie obchodzić mnie z prawej i lewej strony. Lecz było to bezcelowe. Wysoko podskoczyłam (przy czym oczywiście pomogłam sobie lewitacją) i noskiem buta z całej siły uderzyłam w podbródek lidera (porządna dziewczyna powinna umieć się obronić), żwawo odwróciłam się i falą czystej mocy odrzuciłam drugiego złodziejaszka (cisnęło go w stronę domu i wbiło w ścianę), a potem skrzywiłam się z bólu i natychmiast odwróciłam się w stronę trzeciego. Mogłam jednak się nie śpieszyć. Ostatni złodziej cicho zsuwał się po ścianie, przyciskając ręką rozbity nos i usta. Człowiek, który mi pomógł, stał zaraz za moimi plecami. Młody, szarooki blondyn napotkał mój wzrok i uśmiechnąwszy się na moje: „dziękuję”, odwrócił się do lidera – jedynego z grupy, który pozostał przytomny – i powiedział: – Zabieraj swoich kumpli i spływaj. Lider gorączkowo pokiwał głową, chwycił swoich towarzyszy i, wypluwając resztki zębów, odszedł, zapominając nawet o swojej maczudze i nożach. Natomiast ja odgoniłam myśli o możliwości pokrewieństwa (co z tego, że jest
blondynem jak ja. Mało takich błąka się po drogach Belorii?) i jeszcze raz powtórzyłam: – Dziękuję. – Nie ma za co – odpowiedział. – sama byś sobie dała radę. Jesteś magiczką, tak? – Tak. Był dziwny... Ja – absolutna telepatka, odczuwająca wszystkie myśli, emocje, uczucia każdego bez wyjątku, tego kolesia w ogóle nie słyszałam. Z zamkniętymi oczami nie byłabym w stanie określić, czy stoi przy mnie, czy oddalił się w inną stronę. Na przykład koń, którego prowadził za lejce, był całkowicie zwyczajny. Przynajmniej jeśli chodzi o jego myśli. Gdybym chciała nazwać tego czarnego jak smoła giganta zwykłym koniem, język by mi stanął kołkiem. Choć jego myśli i uczucia były całkiem normalne. Na przykład teraz jedna z klamer się przesunęła i siodło ocierało grzbiet... Ale zdaje się, że zboczyłam z tematu: przed moim nosem popstrykano palcami i męski głos zapytał: – Ej, słuchasz mnie? – Tak, tak, wybacz, zamyśliłam się. – Zapytałem, czy nie pokazałabyś mi drogi do Szkoły Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa? – Tak, oczywiście. Tylko... teraz tam cię nie wpuszczą. Jest już ciemno... – A ciebie? – zapytał z przekąsem. – Ja jestem wyjątkiem. Przechodząc koło konia, powiodłam ręką po jego pysku i posłałam krótką myśl: „Witaj, rumaczku!” i, co dziwne, od razu otrzymałam odpowiedź: „Nie jestem rumaczkiem, a k'jardem”. Niesamowite! Taki szybki kontakt udało mi się nawiązać tylko z Lisem, lecz ten zdecydowanie nie obraziłby się na „rumaczka”. Pokazałam swojemu towarzyszowi Szkołę i pomachałam mu ręką na pożegnanie, a potem szybko zastukałam w drzwi młotkiem. Hałas ściągnął Almita... Już zasypiając, przypomniałam sobie, że zapomniałam spytać blondyna o imię... *** Poranek w Szkole rozpoczął się jak zawsze: ktoś pomylił godziny zajęć i teraz z jękiem rozpaczy pędził korytarzem, ktoś zapomniał runy wyjścia i bezustannie walił w drzwi, próbując wyjść z pokoju. Ogólnie dzień jak każdy inny. Słodko ziewnęłam i zajęłam się poranną toaletą (takie tam, umycie się, wyczyszczenie zębów, zaplecenie włosów), czym przez przypadek obudziłam swoją współlokatorkę z pokoju – Alę, która właśnie śniła, że następca tronu, książę Belorii Naim Naimowicz, zachwycony jej umiejętnościami uzdrowicielskimi (dziwne, przecież jest Pytią, a nie Zielarką) wyznał jej swoją dozgonną miłość... – i pobiegłam na zajęcia. Stukając podbitymi butami po granitowej podłodze korytarza (suknie i spódnice są świetne, ale na zajęcia praktyczniej chodzić w spodniach i koszuli), i prawie rąbnąwszy czołem o framugę drzwi (warkocz w połowie się rozplątał i złote włosy
rozsypały się za mną), wpadłam do sali. Tak, wiedziałam! Spóźniłam się! Marszcząc brwi, Almit zmierzył mnie karcącym wzrokiem i pozwolił zająć miejsce, po czym zaczął chodzić po sali. – Kontynuujmy zajęcia. Irna, wymień różnice, dzięki którym rozróżnimy rusałkę od najady? Wstałam, przytłoczona jego kpiącym wzrokiem po usłyszeniu pierwszej różnicy i, zacinając się, ponownie zaczęłam wymieniać: – Najady należą do stosunkowo rozumnych ras, rusałki zamiast nóg posiadają rybi ogon, a także nie boją się ognia. – Nooo... można się z tym zgodzić... Siadaj. Ale następnym razem postaraj się nie spóźniać... tym bardziej, że jutro jest ostatni dzień oddania pracy zaliczeniowej. Do ghyra! Jak mogłam o tym zapomnieć! Trzeba będzie po zajęciach wpaść do Kućki… Przez ostatnie trzy lata nie napisałam żadnej z prac zaliczeniowych. Umówiłam się z bibliotecznym szyszką1 (wiem że współczesna magia odrzuca możliwość kontaktów z drobnymi demonami, ale nie jestem winna temu, że mogę porozmawiać zarówno z nimi jak i ze zwierzętami), i otrzymywałam od niego prace dwudziesto-, trzydziestoletnie. Poprawiałam je tak, żeby otrzymać gwarantowaną czwórkę, a nie piątkę i zdawałam. I nie chodziło o to, że się leniłam. Sama mogłam napisać zaliczeniówkę na „celujący”, ale na piątym roku dowiedziałam się, że najlepszy adept kierunku Praktycznej Magii będzie cały rok przechodził praktyki nie byle gdzie, a na królewskim dworze. Od trzeciego roku letnie wakacje przeznaczałam na poszukiwania rodziców, a poświęcenie roku na przygotowywanie miłosnych i anytymiłosnych eliksirów to, wybaczcie, ale nie dla mnie. Niech tym zajmują się Jacek i Mira, najwięksi dwójkowicze klasy. Uspokoiłam się i wyczułam dobry nastrój Almita (ten domyślnie postawił blokadę od wszelkiej uciążliwej telepatii, w tym także tej naturalnej). Domyśliłam się, że dzisiaj już więcej nie będzie mnie pytał, a zamiast tego zajmie się tymi, którzy, w przeciwieństwie do mnie, szybko nie zdołają się wybronić (uchwyciwszy myśli Jacka, o mało co przypadkowo nie wypaplałam, że jeszcze jedną cechą najady są ostre zęby i złote włosy). A tak mogłam już odetchnąć, wspominając dzień, kiedy pierwszy raz przybyłam do Szkoły. *** W przeciwieństwie do moich rówieśników, trafiłam do Szkoły przez przypadek jako jedenastoletnia sierota, podrzutek bez rodu i krewnych. Na początku tamtego lata uciekłam z maleńkiej wsi na granicy z Winessą i skierowałam się do centrum kraju, mając nadzieję na spotkanie rodziców. W tym wieku szczerze wierzyłam, że jak tylko mama i tata na mnie spojrzą, to od razu rozpoznają. Święta naiwności! Na początku padoliścia, głodna jak wilk, trafiłam do Starminu. Pomimo całej mojej naiwności, wiedziałam, że potrzebuję pieniędzy i w ten chłodny dzień błądziłam po ulicach stołecznego miasta, Zaglądając w oświetlone okna, cichutko oblizywałam się i przeganiałam plamki krążące przed oczami. 1
szyszka, szyszyga – niespokojny duch lub demon, tutaj zajmujący się biblioteką psotnik.
Droga z brukowej kostki poprowadziła mnie za miasto i doprowadziła do grupy dzieciaków w moim wieku, zebranych u wrót wysokości dwóch dorosłych. Ironią losu zdecydowałam, nie zwracając uwagi na myśli tłumu, że skoro zebrała się tu taka liczba osób, to zapewne dają za darmo zjeść... Rozepchałam na boki dzieci i przebiłam się do wejścia. Jakiemuś chłopaczkowi nie spodobała się moja bezczelność i zawołał: – To ja stałem na początku kolejki, nie ty! – Będziesz się sprzeciwiał, to dam ci w ucho i znajdziesz się na jej końcu! Jego kolorowo ubrana mamuśka próbowała protestować niczym uliczna dzieciarnia, ale napotkawszy mój lodowaty, wygłodniały wzrok, jakoś tak dziwnie zapiszczała i zamilkła. Poszłam za wysokim, brodatym mężczyzną, ubranym w jakiś kubrak. On (w sensie mężczyzna, a nie kubrak) zaprowadził mnie do ogromnej sali z marmurową podłogą i zostawił tam z obcymi ludźmi, trzema mężczyznami i kobietą. Kobieta, czarnooka, czarnowłosa piękność, od razu mi się nie spodobała. Biła od niej tak silna fala zła! A mężczyźni... Jak to mężczyźni. Jeden siwy starzec wykazywał zainteresowanie, a pozostałym było wszystko jedno. Jednak mnie to nie bardzo interesowało. Jedyne, czego chciałam, to jeść!!! Rozejrzałam się dookoła i… O, jakie szczęście! Na stole, za którym siedziała ta czwórka, stał talerz pełen czerwonych, dojrzałych jabłek! Nie zastanawiając się nad tym, że między mną a stołem jest dość duża odległość, wyciągnęłam rękę i nagle dojrzały owoc wleciał mi wprost do rąk! Nie zwlekając nawet sekundy, wbiłam się w niego zębami. Talerz szybko opustoszał, a przede mną pojawiła się górka ogryzków po jabłkach. Podniosłam wzrok, czując zadziwienie wszystkich znajdujących się w komnacie i rzuciłam w przestrzeń: – Dziękuję – (zawsze byłam grzecznym dzieckiem), po czym skierowałam się ku drzwiom. – Dziewczynko, poczekaj! – za moimi plecami rozległ się rozdzierający serce krzyk. Odwróciłam się. Nienawiść kobiety stała się jeszcze silniejsza, a siwy starzec wyskoczył za stołu, prawie że ślizgając na ogryzkach i podbiegł do mnie. – Poczekaj! – popatrzył mi w oczy. – Nie chcesz tu zostać? – Ale dlaczego? – szczerze się zdziwiłam. – Powiedziałam „dziękuję” za jabłka... Starzec był zdziwiony, uszczęśliwiony i bardzo chciał, żebym została... Te emocje kłębiły się wokół niego, dziwnym sposobem przeplatały i uciskały moją głowę. „Jest bardzo silna... Musi tu zostać...” myślał starzec. Ciekawe, co miał na myśli? – To jest Szkoła Magów. Czy nie chciałabyś stać się potężna? – Nie – szczerze wyznałam. – Ja chcę tylko znaleźć moją mamę... Przez głowę starca przemknęła myśl: „Na tym można zagrać...” i cisza. W tym samym momencie kobieta także wstała zza stołu, obeszła go i podeszła do mnie. Złość wylewała się z niej czarnymi, stalowymi wstęgami: – Dziewczynko, powiedz mi, czy posiadasz jakiś amulet? Proszę, daj mi na niego spojrzeć. Podobała mi się coraz mniej i mniej, ale starzec, napotkawszy mój wzrok, cicho szepnął:
– Nie bój się, magister Helena obejrzy twój amulet i od razu go odda. Miałam co do tego wielkie wątpliwości, ale pokornie westchnęłam i wyciągnęłam za pazuchy swoją zawieszkę – jedyną nić, dzięki której miałam nadzieję odnaleźć swoich rodziców: eleganckiego, malachitowego nietoperza, wiszącego na cienkim, skórzanym rzemieniu – i podałam go „magister Helenie”. Wyrwała mi go z rąk i wbiła w niego wzrok. A staruszek ponownie się odezwał: – Jeśli zostaniesz magiczką, to łatwiej będzie ci znaleźć swoich rodziców! – Naprawdę? W takim razie zost... W tejże chwili poczułam ukłucie, natychmiast odwróciłam się do kobiety i zażądałam: – Proszę oddać mi mój amulet! – Dziewczynko, po co ci on! – zdziwiła się krytycznie. – Zwyczajny kamień! Gdy zostaniesz magiem, zrobisz takich setki! Za stołu dobiegło nas ciche pochrapywanie. Starzec rzucił w tamtą stronę przenikliwe spojrzenie i powtórzył moje polecenie: – Heleno, oddaj dziewczynce jej rear. – Nie potrzebuję żadnego re... para! Niech odda mi mój amulet! – Heleno? Jeśli tego nie zrobisz, jesteś zwolniona! Kobieta pobladła jak prześcieradło i krzyknęła: – Proszę! – podała mi amulet. Popatrzyłam na niego i odrzuciłam w bok, po czym stwierdziłam: – To podróbka! Proszę oddać mi mój amulet. Czułam, że jeśli tego nie zrobi, to wbiję się jej w gardło i cały Konwent Magów mnie przed tym nie powstrzyma. Magister Helena cicho zaklęła i, zerwawszy z szyi skórzany rzemień, rzuciła mi go: – Udław się nim! – i dodała do tego kilka niecenzuralnych słów. Kamyczek leciał mi prosto w twarz, ale w ostatniej chwili nagle zatrzymał się i opadł na podstawioną dłoń. To był ten prawdziwy. Powiesiłam go sobie na szyi, a staruszek (później dowiedziałam się, że nazywa się magister Ksan Perlow) zbladł jak śmierć i wyszeptał: – Magister Heleno, jest pani zwolniona. – Nie ma pan prawa! Mój ojciec jest przewodniczącym Konwentu! – Jest pani zwolniona! Wyszła, gniewnie trzaskając drzwiami... Budzący się pozostali członkowie komisji rekrutacyjnej cicho pomrukiwali, a ja... ja pozostałam w Szkole, aby uczyć się na maga-praktyka... *** Moje rozmyślania przerwał głos Almita: – Adeptko Irno, czy mnie pani słyszy? Co takiego powiedziałem? I jak na złość, nikt nie miał ani jednej najdrobniejszej myśli o przebiegu zajęć praktycznych! Wszyscy myśleli wyłącznie o jednym: „Ciekawe, jak się z tego wykręci?” Wstałam i, patrząc uważnie w oczy Almita, powiedziałam:
– Powiedział pan „Adeptko Irno, czy mnie pani słyszy?” Przyjazny śmiech moich kolegów z klasy został zagłuszony przez dzwonek. *** To przyjemne, gdy na dworze zaczyna się lato i w Szkole mamy maksymalnie jedne zajęcia... Można odpocząć, spotkać z Lewarkiem, powędrować po Starminie, ale teraz nie to mi było w głowie. Jutro był ostatni dzień oddania pracy i jeśli jej nie oddam... Skierowałam się w stronę biblioteki. Przechodząc obok gabinetu dyrektora, usłyszałam głosy. Kogo nigdy nie męczyła ciekawość? Zwolniłam kroku, ale jakbym nie wytężała słuchu, nie mogłam zrozumieć ani słowa. Nauczyciel zawsze bardzo dobrze blokował swój gabinet. W najciemniejszym kącie biblioteki znalazłam Kućkę. Biblioteczny szyszka, malutki i wystraszony niezliczonymi pokoleniami adeptów duch siedział na podłodze zwinięty w kłębuszek i wycierał łzy pędzelkiem długiego ogona. Dostroiwszy się do fal jego myśli, zapytałam: „Co się stało Kucieńka?”, a ten podniósł na mnie wielkie, czarne oczy i, pociągając nosem, wysłał w myślach obrazek: noc, cisza, Kućka zaplata grzywę Lisa, aż tu nagle zaczęli go ganiać dwaj ogromni koniuszowie... Co mogłam na to powiedzieć? Pogłaskałam Kućkę po pokrytej czarną, miękką sierścią głowie i, żeby jakoś go uspokoić, powiedziałam: „To nic, jeszcze wyrośniesz, będziesz wielki i silny”. Kućka radośnie podskoczył (zazwyczaj małe demonki bardzo szybko zmieniają nastroje), czarną spiralą lekko wleciał mi na ramię i z zadowoleniem zamruczał na moje głaskanie. I choć Kućka należał do całkowicie innej klasy demonów, przypominał mi Nafanę – skrzata żyjącego w moim domu w tej maleńkiej, nie mającej nawet nazwy, na wpół opustoszałej wioseczce daleko na zachodzie. Tamten też był taki dobry i miły, zaplatał mi nocami włosy w dwa grube warkocze, a ja nalewałam mu wieczorami mleka... „Kućka, wypełniłeś moją prośbę?”. Wesoło podskoczył na moim ramieniu, podając mi stary, pożółkły zwitek. Ostrożnie wyciągnęłam go z kućkowych łapek i przeczytałam tytuł. Co tu mamy? Praca zaliczeniowa. Temat:„Struktury społeczne, życie i zwyczaje społeczności wampirów”. Rok – 999. Obroniona na „celująco”. Dokładnie to, czego potrzebuję! Temat pasuje, napisany na zajęciach dwadzieścia pięć lat temu. A kim jest autor? Jakaś W.Redna. Może być. Trzeba tylko przepisać i porobić trochę błędów, żeby otrzymać gwarantowaną czwórkę. Zmniejszyłam zwitek do wielkości cala i schowałam za bransoletę na mojej lewej ręce, po czym jeszcze raz pogłaskałam Kućkę. „Dziękuję, puchatku!”, na co on z zadowoleniem przymrużył oczy. Nagle padł na mnie, siedzącą na podłodze, czyjś cień: – Drakonowa, znowu spędzasz czas z tym demonem?! Drakonowa – to ja. Na początku było to przezwisko – „Drakonowa Przyjaciółka”, przyległo do mnie po tym, jak okazało się, że jako jedyna ze swojego rocznika znalazłam wspólny język z Lewarkiem. Potem jakoś samo przemieniło się w nazwisko i teraz nawet podpisywałam nim swoje prace zaliczeniowe. Brzmi ładnie –
Irna Drakonowa... Podniosłam wzrok i zobaczyłam przed sobą Rintę. Malutka, pulchniutka studentka dziesiątego roku nie była w stanie znieść tego, co podobało się mnie: Lewarka, demonów, zwierząt, przyrody... Mówiono o niej, że zajmuje się nekromantią... – Czego chcesz? Kućka też nie lubił Rinty i niechcący zobaczyłam, jak przez jego myśli przemyka obrazek: Rinta otwiera drzwi swojego pokoju, a na jej głowę wylewa się wiadro smoły... Biedaczka, u Kućki rzadko kiedy pomysł nie idzie w parze z działaniem... Kućka lekko zeskoczył z mojego ramienia i prześlizgnął się między nogami Rinty, aby skryć gdzieś między zakurzonymi regałami biblioteki. Czego ode mnie chciała, wiedziałam i tak: największy wrzód Szkoły spieszył poinformować mnie, że jestem wzywana na dywanik do dyrektora. Dlaczego, po co, nie wiedziała, ale i tak ciekawiło mnie, co powie. Rinta zmierzyła mnie wzrokiem pełnym pogardy i wydusiła: – Coś narobiłaś i Nauczyciel rzuca się i wrzeszczy. Mówią – dodała ze złośliwym uśmiechem – że podpisuje dokumenty wykreślenia cię z listy studentów. A to wrednota! Coś najwidoczniej błysnęło w moich oczach: przestraszona Rinta cofnęła się, ale szybko uporała się ze swoimi uczuciami, prychnęła z niezadowoleniem, po czym wyszła z biblioteki. Rzuciwszy krótkie spojrzenie w jej kierunku, ledwo powstrzymałam śmiech – ktoś zawiesił na jej plecach kawałek pergaminu z krzywo nabazgranymi runami „Kretynka” – Kućka zaczął już wprowadzać w życie swój straszliwy plan zemsty. *** Jakie było moje zdziwienie, gdy w gabinecie Nauczyciela zobaczyłam swojego wczorajszego znajomego. Zobaczywszy mnie, ten ryżyk (wiem, że ma złote włosy! Ale niektóre pasma jego włosów przechodziły w odcień rudego) uśmiechnął się na powitanie i ponownie zwrócił spojrzenie na siedzącego za zawalonym zwitkami biurkiem dyrektora. Czułam się bardzo niekomfortowo. Wydawało się, że Nauczyciel mnie nie zauważa... W końcu nie wytrzymałam i już chciałam chwycić za klamkę u drzwi, żeby wyjść, gdy nieoczekiwanie zainteresował się: – Irna, napisałaś już pracę zaliczeniową? Tak, już mu powiem prawdę! – Tak, oczywiście. Wszystko jedno, on i pozostali wykładowcy (właściwie i adepci) nie są w stanie przeczytać moich myśli (jedyny bóg wie czemu). – Szkoda – kontynuował dyrektor szkoły, wstając zza biurka a w jego oczach pojawił się błysk. – Chciałem cię zwolnić z jej pisania i zdawania egzaminów w tym semestrze. Zwolnienie z pracy zaliczeniowej? Nie pamiętam podobnej sytuacji! Co się mogło
stać? Nauczyciel kontynuował temat: – Zwolnię, jeśli spełnisz moją jedną prośbę. Wtedy otrzymasz ze wszystkich egzaminów „piątki”. – „Czwórki” – poprawiłam go automatycznie. – Może być i tak – przystał na ten warunek lekko, sądząc, że i ja się zgadzam. Niedoczekanie twoje. – A co będę musiała zrobić? – Odprowadzić Alana – wskazał głową mojego wczorajszego znajomego – do... – Dokąd? Nauczyciel dziwnie zawahał się i przesunął wzrokiem po podłodze. Na stuletnim marmurze pojawiła się plątanina dróżek zakończonych małym dymkiem: – Do Dogewy. Podczas swoich letnich wędrówek zdążyłam objechać całą Belorię, z wyjątkiem właśnie Dolin i Jesionowego Grodu. Jestem człowiekiem a to znaczy, że moich rodziców nie ma wśród elfów i wampirów. Tym bardziej, że od Piętnastoletniej wojny sto lat minie zaledwie za dwa lata i ani jedni, ani drudzy nie lubią obcych. – Ale do niej jest nie więcej niż trzy dni drogi! Sam jest w stanie tam dojechać! – Alan jest bardzo ważną osobistością w swojej ojczyźnie – trzeba było zobaczyć w tym momencie wybałuszone oczy tej „bardzo ważnej osobistości”! – Nie może się mu nic stać. Ale na Starym Trakcie nie spotykało się niczego bardziej niebezpiecznego od konika polnego! Mimo to zrobiłam minę sugerującą, że uwierzyłam temu jawnemu oszustwu i słodkim głosem zapytałam: – W takim razie dlaczego nie może odprowadzić go któryś z Magistrów? Dlaczego ma zrobić to ktoś taki jak ja, wiedźma-niedouczek? Na marmurze zapłonęły zielone języki płomieni. Potem błękitne, wyblakłe oczy Magistra Ksandra zabłysnęły jakąś dziwną radością i jadowicie odpowiedział: – Jaśnie pan wyraził prośbę, żeby odprowadził go mag, którego zna. A ty jesteś jedynym znanym mu praktykiem. Na twarzy Alana bez problemu można było odczytać, że nigdy niczego podobnego nie mówił. Przy niewielkiej ilości fantazji można było usłyszeć, jak o marmur uderza jego szczęka. *** Nauczyciel powiedział, że mam godzinę na zebranie rzeczy (dobrze, że nie od razu wysłał mnie... w drogę), więc wrzuciłam do torby wszystkie rzeczy, chwyciłam ją i pobiegłam do biblioteki pożegnać się z Kućką. Biblioteczną szyszkę znalazłam w odległym magazynie. Ten, wesoło wyjąc, kołysał się na na wpół potłuczonym żyrandolu. Zapewne ponownie spłatał jakiegoś psikusa, maleńki niegodziwiec! Zobaczywszy mnie, zeskoczył na moje ramię, przerzucił ogon z pędzelkiem na drugie i wczepił się drobnymi paluszkami we włosy, żeby nie spaść.
„Do widzenia, Kucieńko” Przed moim wewnętrznym wzrokiem pojawił się obraz: mnie wsiadającej na siodło i wielkiego, pulsującego znaku zapytania. Kućka pytał: „Wyjeżdżasz?” „Tak” Nowy obraz: Maleńki kalendarzyk. – „Na długo?” „Nie wiem” „Będę tęsknić”: Po raz pierwszy od ośmiu długich lat naszej znajomości Kucia porozumiał się ze mną nie obrazkami, a wysłał w pełni sformułowaną myśl... „Ja także” Posadziłam szyszygę na podłodze i, kichając od kurzu wzbitego przez jego ogon, wyciągnęłam zza bransolety zwitek, powiększyłam go i podałam Kućce. Ponownie zaczął podskakiwać i kolejna chmura kurzu podniosła się znad starych tomów. „Nie trzeba... Zostaw sobie... Zrobiłem ko... Zrobiłem ko...” i, nie dając sobie rady ze złożonym wyrazem, posłał kolejny obrazek: malutki, chudziutki Kucieńka siedzi za biurkiem i trzyma w rączce ogromne pióro i przepisuje zwoje. „Zrobiłeś kopię?” „Aha” „Dziękuję, Kucieńko”. Pierwszy raz od czterech lat przeczytam „swoją” pracę zaliczeniową. Pogłaskałam szyszygę po głowie i pobiegam do Lisa. *** Lis, pięciolatek koloru kwitnącego nagietka, czekał na mnie na dworze. Jakimś sposobem ten ognistorudy leszy za każdym razem dawał radę wyjść z zamkniętej stajni, nie zwracając uwagi na zamki ani uzdy... Ani Alana, ani jego „Wronki” (niezła ksywka. Trzeba będzie spytać, jak się nazywa naprawdę) jeszcze nie było, więc poszłam pożegnać się z Lewarkiem. Kto wie, kiedy wrócę do Szkoły: za tydzień, za miesiąc?... Lisa, jeśli można tak powiedzieć, otrzymałam około czterech lat temu. Wracałam właśnie do Szkoły po kolejnych bezowocnych poszukiwaniach rodziców, kiedy zobaczyłam na drodze przede mną wolno idącego chłopa, prowadzącego za uzdę chudawego źrebaka. Chłop był w pełni zdecydowany nakarmić konikiem wilki, a źrebak najwidoczniej pogodził się ze swoim losem. Oczywiście musiałam się wmieszać. Żal mi się zrobiło stworzenia. Zrównawszy krok z kmieciem, zapytałam: – Dokąd was droga prowadzi? Prześliznął się po mnie wzrokiem i, zobaczywszy jedynie bosonogą, piętnastoletnią dziewczynkę, skrzywił się: – Idź mi stąd, nędzarko! Zignorowałam go, uniosłam się łokieć nad ziemię i miło zapytałam: – Może jednak powiecie? – W imię Ojca i Syna, i Ducha... – szybko przeżegnał się kmieć i od razu zmienił ton na płaczliwy: – O proszę, pani wiedźmo, kobyłka oźrebiła się pół roku temu, a on
taki szkodnik, żyć nie daje! A to kapustę podepcze, a to z zagrody ucieknie i kury przestraszy, a niedawno sąsiada na kalenicę dachu zagnał... Zdecydowałem wilkom na pożarcie zostawić. – A nie żal? – wyrwało się mi. – Można go przecież sprzedać. – A kto go kupi? – machnął ręką chłop, ale w tymże momencie w jego oczach zapłonął ognik chciwości i zapytał: – A pani nie chce, pani wiedźmo? Tylko za pięćdziesiąt kładni oddam! W mojej kieszeni brzęczały nie więcej niż trzy kładnie! Jednak zrobiłam mądrą minę i wymamrotałam: – Najpierw spojrzę na niego z bliska – wyciągnęłam rękę do aksamitnego nosa źrebaka i nagle w mojej głowie rozległo się rozpaczliwe wołanie: „Pomóż!!!” Z zaskoczenia z moich palców posypały się zielone iskry (chciałam stworzyć żółte, ale w ostatniej chwili pomieszałam wektory). Do tego momentu nie rozmawiałam jeszcze z żadnym zwierzęciem! Ale kiedy się odwróciłam do śledzącego z respektem moje poczynania wieśniaka, na twarzy wymalowany miałam już tylko kamienny spokój: – Nie kupię tego źrebaka. Ciąży na nim straszne przekleństwo, sprawiające mu za dnia i w nocy okropne męki – moje źrenice powoli rozszerzały się, skrywając tęczówki i białka. – za dwa dni umrze, a zaklęcie przejdzie na jego właściciela – moje oczy powróciły do normalności. – Mogę je zdjąć... Ale oczywiście za dodatkową opłatą... – Ile? – szybko zapytał chłop. – Siedemset kładni. Kwota była, lekko mówiąc, astronomiczna. Wieśniak także to zrozumiał: – Ile? Dwie kładnie, nie więcej! Wzruszyłam ramionami i ruszyłam w drogę. Jakiś czas we wnętrzu mojego rozmówcy toczyła się walka między strachem i skąpstwem, ale ostatecznie strach zwyciężył i usłyszałam za plecami odgłos jego kroków: – Pani wiedźmo, pani wiedźmo! A nie chce pani odczarować tego źrebaka i wziąć go sobie jako zapłatę? Właśnie na to liczyłam. – Pan żartuje? Jakiś tam źrebak za zdjęcie tak potężnego przekleństwa?!! Jeszcze dołoży pan ze sto kładni! Po około pół godzinie wytargowałam sobie źrebaka, jego uzdę i dziesięć kładni. Wymamrotawszy nad zwierzakiem nic nieznaczące słowa i wystrzeliwszy kilka setek drobnych błyskawic, szybciutko chwyciłam uzdę i ruszyłam w drogę, zanim chłop domyśli się, że go wyrolowałam. Chociaż to jakby miało nie nadejść. W każdym razie w ślad za mną płynęły słowa podziękowań, a nie noże na przemian z kamieniami... Lis (tak go nazwałam, jeśli ktoś się nie domyślił) miał tylko jedną malutką wadę (jeśli nie liczyć jego wrodzonej złośliwości) – stanowczo odmawiał podkuwania kopyt. Tego lata, kiedy wszyscy kowale Starminu odwiedzili szczyt królewskiej twierdzy, zagonieni tam przez Lisa, zdecydowanie postanowiłam, że nie będę marnować pieniędzy na jego podkucie i dawno machnęłam ręką na pęknięcia żłobiące jego kopyta (Dzięki bogom, nie robią się szersze).
*** Niestety Lewarka nie zastałam. Ostatnimi czasy smok często przepadał na długie okresy, wracał zadowolony jak kot po wypiciu śmietanki i zdecydowanie odmawiał opowiadania o tym, gdzie był. W związku z tym po Szkole już od dwóch lat chodziły słuchy, że Lewark ma gdzieś na boku małe smoczątka. Gdy z godziny przydzielonej mi na spakowanie się zostały marne dwie minuty, a smok nadal się nie pojawił, pogrzebałam myśl o pożegnaniu z nim i szybko teleportowałam się do Lisa. Tym razem Alan już na mnie czekał, dostojnie wsiadając na swoją czarną górę skromnie nazywaną „koniem”. Umocowałam swoją torbę na karku Lisa, lekko wskoczyłam na siodło i wyjechałam ze Szkoły w ślad za Alanem, odprowadzana zawistnymi spojrzeniami adeptek („Ciekawe, gdzie Irna złapała takiego chłopaka?! Na dodatek blondyna!”). Odjechaliśmy od Szkoły około dwadzieścia łokci, kiedy nagle za naszymi plecami rozległo się jakieś straszne wycie, płynnie przechodzące od wyjątkowo wysokich dźwięków aż do ultradźwięków. Odwróciwszy się, zobaczyłam jak z bram szkoły, zostawiając za sobą brudne ślady, wyskoczyło jakieś całkowicie czarne stworzenie. Czarne, zlepione włosy, pokryta czernią suknia (uszyta dwa dni temu u najlepszego starmińskiego krawca – „kosztowało to piętnaście kładni” – automatycznie zauważyłam) i tylko białka oczu oraz zęby błyszczały bielą na tle tego koszmaru każdego albinosa: – Irna! Kreaturo! Zabiję cię! Od dawna chciałam wypróbować pewne zaklęcie i dlatego moje usta same wymamrotały trzy krótkie słowa i udałam, że strącam coś z ręki w stronę Rinty. W tym momencie mocno zakręciło mi w głowie i przed upadkiem pod kopyta koni uchroniło mnie tylko to, że owinęłam sobie ręce lejcami Lisa. Zaklęcie znalazłam jakiś rok temu, kiedy Kućka zamiast pracy zaliczeniowej przyciągnął mi tłusty foliał pod tytułem „Podstawy magii meteorologicznej”. Właściwie nie jest trudne, ale zabiera mnóstwo sił, dlatego też księga znajdowała się w dziale zakazanym. Dodatkowo nie mogłam zrozumieć aż do teraz, dlaczego w tym zaklęciu (jedynym z rozdziału, który zdążyłam przeczytać) używało się zamkniętego a nie rozpraszającego wektora... Jakby nie było, zaklęcie zadziałało: nad wrzeszczącą i wściekle skaczącą Rintą pojawiła się malutka, ciemna chmurka, z której natychmiast zaczął padać deszcz. Studentka rzuciła się w prawo, potem w lewo, zamachała rękami nad głową a i tak nie odgoniła natrętnej chmurki i, nie zmniejszając natężenia krzyków, skryła za bramą. Chmurka płynnie przeleciała nad murem i przepadła z kręgu widzenia. Alan spojrzał na mnie, lecz przemilczał. W milczeniu jechaliśmy jeszcze z dwie minuty, gdy nagle doszło do mnie, co dla Rinty oznaczają wektory. Parsknęłam, przechylając się nad łękiem siodła i, próbując zdławić wyrywający się śmiech, wetknęłam twarz w grzywę Lisa. Tego Alan już nie wytrzymał: – Co się stało?
– Pamiętasz... chmurkę? – zapytałam, przerywając wypowiedź napadem śmiechu. – Hę? – W Szkole jest miejsce... gdzie magia jest blokowana... Jeśli na kogoś działa jakieś zaklęcie... i ta osoba wejdzie w taką strefę... to zaklęcie przestaje działać... jeśli wektory są rozpraszające... ale jeśli są zamknięte, to zaklęcie... po wyjściu ze strefy blokowania... aktywuje się ponownie... A w tym przypadku mamy właśnie taki wektor... – Za to nie będzie potrzebowała prysznica – odpowiedział Alan, zachowując kamienny wyraz twarzy. Ten malutki żart ostatecznie roztopił wszelkie pozostałości nieufności między nami i po kilku minutach rozmawialiśmy wesoło o wszystkim. *** – Irna, wytłumacz mi, proszę, jedną rzecz. Jak to się stało, że praktyk tak dobrze walczy? Zawsze myślałem, że preferujecie wyłącznie magię. – Nie spodziewałam się, że zostanę na tak długo w Szkole – wyjaśniłam, wycinając w darni cienką linię, która po zamknięciu powinna stać się mocnym, ochronnym polem na całą noc. – a potem przez pierwszy i drugi rok całe stypendium traciłam na lekcje fechtunku, a przez trzeci i czwarty na lekcje walki ulicznej. – A teraz kontynuujesz ćwiczenia? – zapytał, układając drewno na ognisko. – Tak, tylko już sama... Krzesiwo mam w torbie – zabrałam sztylet i odwróciłam się do niego. Zamarłam, nie wierząc własnym oczom. Zamiast jak każdy normalny człowiek rozpalić ogień za pomocą banalnego krzesiwa, Alan przysiadł w kucki przed przyszłym ogniskiem, trzymając dłonie sformowane w „domek” nad drewnem. Na początku nic się nie działo, ale po kilku sekundach nad wiązkami zaczął krążyć malutki dymek, a po kolejnej chwili buchnęły języki ognia, łapczywie liżące drewno. – Nieźle czarujesz, Alan – wykrztusiłam, poradziwszy sobie z pierwszymi symptomami zdziwienia. – Jakie tam czarowanie – sprzeciwił się. – Taka tam drobnostka. – A nie chciałbyś zajmować się tym profesjonalnie? Umiejętności posiadasz... – odrzuciłam na bok pasmo włosów, które wpadało w oczy. – Nieee – roześmiał się ten „czarownik-niedouczek”. – Tego by moi… krewni i przyjaciele już nie przeżyli. *** Śpię mocno, lecz budzę się szybko. Także dziś rano obudziłam się natychmiastowo, jak tylko usłyszałam przekleństwa Alana. A dokładniej to nie były przekleństwa, a absolutnie przyzwoite rzeczowniki, przymiotniki i czasowniki w języku trolli. Oderwawszy głowę od podróżnej torby (Lis ma wredną manierę przeżuwania wszystkiego, co leży w niewłaściwym miejscu i dlatego to „wszystko” przed nim chowam) i nacieszywszy oczy ponurym niebem (było nie później niż około czwartej na ranem), zapytałam:
– Co się stało? – Wagurc! Ghyr og imre! Samparrokst! – A tak właściwie? Alan wstał i kontynuował: – Popatrz na mnie. Przygryzłam usta, żeby nie roześmiać się i nie doprowadzić do większej histerii biednego chłopczyka. Kiedy Alan kładł się spać, jego koszula była włożona w spodnie, ale najwidoczniej miał pecha i zasnął w pobliżu Lisa... Teraz koszula była wyciągnięta ze spodni i od środka piersi aż po sam dół nacięta (a dokładniej mówiąc, pogryziona) we wspaniałe frędzelki. Zszywanie jej byłoby bezcelowe. Sznury frędzli były na tyle cienkie, że same mogłyby posłużyć za nitki... Lis udawał śpiącego, lecz mnie nie oszukał... „Dlaczego to zrobiłeś?” „A?! Co?! Śpię!” „Dlaczego to zrobiłeś?” Lis uspokajająco zaczął lizać mnie po policzku: „A dlaczego ta kobyła wyzywa mnie od bękartów?!” – teraz i on zaczynał wpadać w histerię. Rzeczywiście, ciekawe czemu? „To nie kobyła, a koń” „Żadna różnica...” Z jego oczu popłynęły łzy... Odwróciłam się do Alana i próbowałam mówić jak najbardziej przekonywająco: – Jest mu szczerze przykro, że tak się stało. Lis musiał po prostu w coś się wgryźć.. Założymy się, że nie uwierzył w ani jedno moje słowo? Mimo wszystko dobre wychowanie zwyciężyło. Ja bym powiedziała komuś prosto w twarz, że mnie okłamuje, a Alan posapał jakiś czas, potem podszedł do swojego konia i powiedział: – Ciekawe, czy mam zapasową koszulę? – zaczął szukać w torbie podróżnej. Miejmy nadzieję, że ma. W przeciwnym wypadku, jeśli nauczyciel dowie się, że mój koń zjadł ostatnie ubranie „bardzo ważnej osobistości”, następnym razem zobaczę Lisa wyłącznie w formie kiełbasy z konia... Na szczęście zapasowa koszula odnalazła się i Alan przewiesił ją przez bok Vrana (dziwne imię dla konia...) i zaczął zdejmować swoje sznureczki, jeszcze wczoraj dumnie zwane koszulą. Odwróciłam się od niego i zaczęłam uspakajać Lisa, znajdującego się w stanie całkowitego roztrzęsienia. Lis zjadł z mojej dłoni trzy kostki cukru, po każdej kolejnej wpadając w coraz lepszy nastrój, kiedy to czwarta nieoczekiwanie wypadła z jego pyska, a oczy zamarły gdzieś powyżej mojego ramienia. Sądząc po dźwiękach, które słyszałam za plecami, Alan po prostu się rozciągał, ale oczy Lisa z każdą chwilą powiększały się i, gdy osiągnęły już rozmiar porządnego talerza, nie wytrzymałam i odwróciłam się. Lepiej, gdybym tego nie zrobiła. Alan nadal stał plecami do mnie i posiadał ogromne, przypominające nietoperzowe skrzydła. To była idealna chwila, aby krzyknąć: „Mamusiu, wampir!”, ale magowi-praktykowi taki krzyk nie przystoi. Po pierwsze, ponieważ wie, że wampiry należą do rozumnych ras i pierwsi nikogo nie
napadają, a po drugie, ponieważ na kursach na ósmym roku na jedynych zajęciach o wampirach nauczyłam się, że wszystkie wampiry są brunetami... W takim razie rodzi się pytanie: kim takim jest zakładająca przede mną koszulę osoba? Choć, będąc szczerą, to zajęć jako takich nie mieliśmy. Przypominam sobie, że na pierwszych praktycznych zajęciach z Ras Rozumnych Almit poświecił na wampiry całe dwie minuty, w ciągu których dowiedziałam się, że wampiry, jak była mowa wyżej, są brunetami, a prócz tego posiadają skrzydła, kły i są bardzo wrażliwi na telepatię. I to wszystko. Właśnie tylko dzięki temu, że spełniałam wyłącznie dwie na cztery cechy, uchroniłam się przed kolejną podłą ksywką. A po tych dwóch minutach Almit zaczął opowiadać o rusałkach, na które poświęciliśmy kolejną godzinę i osiemnaście minut... W końcu Alan jakimś sposobem zgrabnie złożył swoje skrzydła, narzucił koszulę i zaczął ją zawiązywać, a następnie odwrócił się do mnie: – Na co patrzysz, wampira nigdy nie widziałaś? W jego głosie dźwięczało na tyle szczere zdziwienie, że w pełni automatycznie odpowiedziałam: – Nie – a gdy doszedł do mnie sens pytania, wyjaśniłam: – wampiry są brunetami, a ty jesteś blondynem! Alan ostrożnie oddzielił pasmo długich włosów, przez kilka długich sekund patrzył na nie, a potem zawyrokował: – A niech mnie, to prawda! – później ciężko westchnął: – W takim razie wychodzi na to, że jestem jakimś dziwadłem... A w oczach tańczyły mu chochliki... **** Wieczorem zatrzymaliśmy się w Kamieńcu. Najprawdopodobniej Alan wybrał nie tylko najdroższą gospodę w mieście, ale i wynajął tam najdroższe pokoje. W każdym razie pokoje, w których sypiałam do tego czasu, były wyposażone trochę gorzej. Oczywiście, a czego się spodziewaliście! Największa kwota, jaką kiedykolwiek miałam w rękach, to dwanaście kładni. A tego, jak na nie zapracowałam, nie chcę wspominać do dnia dzisiejszego: tego dnia pierwszy raz w życiu przyszło mi zabić żywe stworzenie... W przeciwieństwie do moich kolegów z roku i koryfeuszy ojczystej magii uważam, że z każdym stworzeniem, żywym czy martwym, można znaleźć wspólny język. Niedźwiedziowi można powiedzieć, gdzie znajdzie najsłodszy miód, upiorowi obiecasz, że jego żywi krewni będą przed każdym zachodem słońca zostawiać mu na grobie dzbanek mleka i kawałek chleba (w końcu wszystko mu jedno, czy będzie pić ciepłą krew czy parujące mleko)... A zabijać nie lubiłam, ponieważ kiedy czuje się cudzy ból, to ciężko nie stracić świadomości, odczuwając, jak z kogoś kropla po kropli ucieka życie. Ale ten wściekły wilk już drugi tydzień terroryzował Pustoszyce, nie ulegając namowom. Z jego kłów sączyła się żółta piana, a w oczach paliła się żądza krwi... Zamarłam na kilka długich sekund, próbując dobić się do jego świadomości, jeden raz za drugim, próbując go uspokoić. Bezowocnie. Jego rozumem zawładnęła jedna
myśl: zabijać – i żaden telepata nie był w stanie tego zmienić... Skoczył, ale chwilę przed tym, nim jego pożółkłe kły zamknęły się na mojej szyi, zdążyłam wypuścić pulsar. Mieszkańcy Pustoszyc szczodrze mi zapłacili, ale nieraz jeszcze budziłam się nocami, czując, jak płomień pożera moje ciało, pali sierść, a w uszach dźwięczało moje wycie, wyrywające się z poparzonych ust... *** Zapewne według mojego wewnętrznego zegara jestem „sową”, ponieważ zazwyczaj kładę się spać około drugiej – trzeciej w nocy. Choć z drugiej strony mogę być „rannym ptaszkiem”. Budzę się około piątej, wpół do szóstej rano... Jakby nie było, życzyłam „dobrej nocy” Alanowi o jedenastej i teraz liczyłam krowy, mając nadzieję, że dzięki temu szybciej zleci czas, a i tak wiedziałam, że nic z tego nie będzie... Chociaż chwila! Dlaczego się męczę? Mam ze sobą epokową pracę zaliczeniową. Mogę ją poczytać przed snem... W.Redna okazała się właścicielką bardzo eleganckiego stylu pisma. A prócz tego wyjątkowo ostrego języka. Ale nie miałam ochoty na czytanie ogólnoszkolnego programu edukacyjnego, tak więc przebiegłam wzrokiem punkt po punkcie, niespecjalnie zważając na sens. Aż nagle...! Na początku pomyślałam, że coś nie tak jest z moim wzrokiem. Potem zdecydowałam, że po prostu coś źle zrozumiałam, ale wniosek był napisany tak wyraźnym pismem, że niemożliwe było stwierdzenie: „Ta runa to po prostu kleks”. A wniosek brzmiał dokładnie tak: „Wampirzyce nie posiadają skrzydeł”... Poczułam się nieswojo. A potem, zdławiwszy pierwsze oznaki senności, zaczęłam studiować pracę. Zasnęłam o czwartej nad ranem, przepełniona przeróżnymi uczuciami. Zwyczajna praca zaliczeniowa w pył i proch rozniosła cały mój światopogląd tak ładnie formowany przez dziewiętnaście lat życia. Oprócz tego, że skrzydła, delikatnie mówiąc, nie są obowiązkową częścią fizjonomii wampira, dowiedziałam się, że Alan nie jest takim do końca dziwadłem. A tak właściwie jest, ale nie przez kolor włosów, a przez to, co znaczą pominięte przez niego złote włosy u wampira... Jedyne, czego nie mogłam zrozumieć, to dlaczego moi rodzice zostawili mnie i przez wszystkie te lata nie starali się mnie znaleźć, jeśli jestem wampirem i to takim niezwyczajnym... Dobrze. Dojedziemy do Dogewy, wezmę tamtejszego Władcę (lub Alana, jeśli Władcą jest właśnie on) za skórę i wybiję z niego całą prawdę. *** Dogewa przywitała nas cichym szelestem osik. Często jeździłam po Starym Trakcie, ale nigdy wcześniej nie zajechałam do tej doliny. I było to związane przede wszystkim z tym obrazkiem – równa ściana osik wydawała mi się w jakiś sposób
niewłaściwa, albo coś w tym rodzaju... Zamiast nich powinno być tu coś innego, ale co? Alan lekko zeskoczył z Vrana i poprowadził go po drodze, oglądając się na mnie: – Idziemy? Ale już przeczytałam pracę zaliczeniową i dlatego mogłam pochwalić się nikłą, ale chociaż jakąś wiedzą: – A nie powinniśmy uprzedzić Strażnika? Alan wzruszył ramionami: – A dlaczego dwa wampiry miałyby uprzedzać Straż Granicy, że wjeżdżają do Dogewy? W tym momencie trzeba było wpaść w histerię, zacząć tupać nogami i krzyczeć: „Nie jestem wampirem!!!”, ale po co zaprzeczać oczywistościom? I nagle pociemniało mi przed oczami i na kilka długich sekund zamiast ściany osik zobaczyłam coś innego. Brzozy. Brzozy szerokie na dwa-trzy objęcia, gdzie na śnieżnobiałych pniach zieleniły się listki bluszczu... Wizja zniknęła tak szybko, jak się pojawiła, ale już wiedziałam, gdzie pojadę po odwiedzinach w Dogewie. Będę przeszukiwać Doliny, gdzie granicą jest brzozowy las... *** Szliśmy wąską ścieżką, ledwie widoczną wśród wysokich traw. W niektórych miejscach roślinność sięgała mi do piersi. Obszar był opustoszały, jedynie ptaki hałasowały wśród drzew. I nagle usłyszałam wesoły, dziecięcy głosik, śpiewający nieskomplikowaną piosenkę. Ale w języku trolli. Chwilę później pojawiła się sama właścicielka głosu: po dróżce energicznie szła bosonoga dziewczynka, na oko ośmioletnia, ubrana w kwiecistą, winesską sukienkę. Ognistorude włosy, zaplecione w dwa grube warkocze, współgrały z rozsypanymi po policzkach i nosie piegami, a niebieskie oczy drwiąco i w pełni ufnie patrzyły na świat. W jednej dłoni dziewczynka trzymała niedopleciony wianek, a w drugiej – ogromny bukiet, ale gdy tylko nas zobaczyła, kwiaty poleciały w różne strony, a sama dziewczynka zawisła na szyi Alana, wesoło machając nogami. Alan chwycił dziewczynkę i, ostrożnie postawiwszy ją na ziemi, zapytał: – Eee, Kselaneczka, co ty tu robisz? Byliście przecież w Arlissie? Dziewczyna wyciągnęła z powietrza jabłko i potarła nim o sukienkę, a potem wyjaśniła: – Wyjechaliśmy stamtąd. – D-dawno? – Przyjechaliśmy do Dogewy? Trzy dni temu... – A co się stało? Powoli żując dojrzały owoc, „Kselaneczką” zaczęła opowiadać: – Przyjechaliśmy tam, a tam byli już ciocia Orsana, wujek Rolar i wujek Wal. A ciocia Lereena zaczęła znowu opowiadać, że dwadzieścia lat temu, żeniąc się z ciocią Orsaną, wuj Rolar zrobił wielki błąd. A wuj Rolar powiedział, że ciocia Lereena nic nie rozumie i że jest skończoną idiotką. A wuj Wal dodał, że jest...
– Wystarczy! Wyobrażam sobie, co powiedział wuj Wal. I jak rozumiem, na tym przyjacielska misja do Arlissu się zakończyła? – Aha – kiwnęła głową. – A wiesz, kiedy tu jechaliśmy, wuj Wal nauczył mnie takiej piosenki! Co prawda on jeszcze o tym nie wie, ale to nieważne... Posłuchaj: Ghyr og imre! Ghyr og imre! Wagurc og imrlak... Gemmanhare irm trra rimres, Tagmlan, irst sztydgtlag! – A dalej jest refren... – Nie trzeba! – jednocześnie krzyknęliśmy z Alanem. W tym momencie dziewczynka na mnie spojrzała: – Alan, dlaczego nas sobie nie przedstawiłeś? – wyciągnęła do mnie swoją drobniutką dłoń: – Kselania. – Irna. – Z jakiej pochodzisz Doliny? Pojęcia nie miałam, co jej odpowiedzieć, ale na pomoc pośpieszył mi Alan: – Ona jest ze Starminu. – Naprawdę?! – z zachwytem krzyknęła dziecina. – Tak bardzo chcę jechać tam do Szkoły Magów, ale mnie nie puszczają, mówią, że jeszcze jestem mal... Alanowi z jakiegoś powodu ten temat się nie spodobał i zapytał: – Powiedz lepiej, czy rodzice wiedzą, że wyjechałem z Dogewy? – Aha! – Alan nagle posmutniał. – Tata powiedział, że miał lepsze zdanie na twój temat, przecież pozostawił cię jako Władcę, a ty wyjechałeś! A mama powiedziała, że urwie ci głowę i powie, że i tak nic się nie zmieniło! A jeszcze powiedzieli, żebyś od razu przyszedł do Domu Narad, jak tylko się pojawisz! Widocznie, bojąc się urywania głowy, Alan specjalnie wybierał najbardziej bezludne drogi. Do Domu Narad doszliśmy przez pola, skrywając się za ziemniakami... jeśli ktoś by nas zobaczył z boku... Gdy podeszliśmy do celu, Alan pomógł dziewczynce zejść z konia (wlazła na Vrana, jak tylko przekazała Alanowi smutną wiadomość o ich powrocie do Dogewy), zastukał do drzwi i ostrożnie wsunął tam głowę. Ponuro zapytał: – Mogę? – Wejdź, goście zawsze mile widziani – odpowiedział mu drwiący, męski głos. Mój towarzysz otworzył drzwi szerzej i odwrócił się do mnie: – W takim razie idziemy? – A co ja mam z tym wspólnego? – Idźcie, idźcie – łaskawie zezwoliła Kselania – Zostanę tu z Vranem i Lisem. Czego mi tam trzeba? Jeśli Alan będzie dostawał po głowie za to, że uciekł z domu, to nie mój problem. Nie mam z tym nic wspólnego!!! – Chodźmy – pociągnął mnie za rękę. – Za nic! – chwyciłam klamkę od drzwi. Alan pociągnął silniej. Wczepiłam się w klamkę jak kleszcz, który siedemdziesiąt lat był na diecie. Czując, że stały nacisk do niczego nie doprowadzi, Alan na kilka sekund zwolnił uścisk, a potem nagle pociągnął, mając nadzieję, że odczepiłam się od klamki. Nie ze mną takie numery! Drzwi cicho powiedziały: „Kra!” i wleciałam do komnaty, ściskając w dłoni kawałek klamki...
Żeby nie upaść, chwyciłam za parapet i tak utrzymałam się na nogach, obrywając przy tym zasłonki i zwalając na podłogę wazon z kwiatami. Ale to nietrudno było naprawić. Para karniszy i zasłony ponownie wisiały na oknie, a kwiatuszki spokojnie stały na parapecie i wyglądały nawet lepiej niż przed upadkiem. Co prawda jeszcze ani razu nie widziałam, żeby budziszek puszczał pąki róż i lilii, ale przecież na wszystko musi być pierwszy raz! Po zlikwidowaniu szkód wyrządzonych w Domu Narad i spowodowanych nieakuratnością Alana, zdecydowałam w końcu spojrzeć, gdzie on mnie zaciągnął. Komnata była praktycznie pusta, jeśli nie liczyć dwóch krzeseł z wysokimi, niewygodnymi oparciami. W jednym siedziała kobieta, a w drugim mężczyzna. Kobieta od niechcenia odrzuciła pasmo ognistorudych włosów (takich samych jak u Kselii) i łagodnym gestem pozbyła się moich lilioróżokwiatów. Oczywiście, gdy jesteś arcymagiem, to jest proste! Tylko że błędnie pomyślała, iż zrobiłam to, aby się pochwalić. A ja po prostu pomieszałam wektory!... Wyglądała na trzydzieści lat. Choć mogła mieć i pięćdziesiąt, albo i sto... Kto nadąży za tymi arcymagami! Nauczyciel wyglądał na starca tylko dlatego, że nie chciało mu się każdego ranka dbać o swój wygląd, a tak w pełni mógłby udawać nawet dziesięcioletniego chłopca. Natomiast jeśli chodzi o mężczyznę, to w krześle siedział najprawdziwszy drugi Alan: te same szare oczy, złote włosy, czarne, niczym narysowane węglem brwi... Wyglądał co najwyżej na dziesięć lat starszego od tego Alana, który przyprowadził mnie tu i teraz stał obok ze wzrokiem wbitym w ziemię i szurając nogą po podłodze. – Alanie, podejdź bliżej. Mój towarzysz, nadal nie podnosząc głowy, zrobił krok do przodu. – A teraz wyjaśnij, dlaczego wyjechałeś z Dogewy? – Dlaczego? Po nic? Ja... o... ją przyprowadziłem... Ale gadzina!!! Zwala wszystko na biedną wiedźmę! – Jak się nazywasz? – z głosu mężczyzny natychmiast znikł nawet ten cień ostrości, który był obecny w rozmowie z Alanem: Patrząc mu prosto w oczy (a czego miałam się bać?), odpowiedziałam: – Irna. – Czy mógłbym zobaczyć twój rear – lekki uśmiech ukazał zaostrzone kły... Re... co? I w tym momencie przypomniałam sobie pierwszy dzień w szkole, drzemiącą komisję rekrutacyjną, Magister Helenę z zaciśniętymi ustami, rozgniewanego Nauczyciela... I nie myśląc ani chwili dłużej, zdjęłam swój amulet i podałam go Władcy (a kim innym mógł być ten wampir?). I choć nie słyszałam jego myśli, w tym momencie wierzyłam mu bardziej niż Magister Helenie osiem lat temu. Przez kilka minut dokładnie oglądał mojego malachitowego nietoperza, a potem oddał go i rzekł: – Irn'Ellia torr ardCzence, kjei marrna or guellia... Mogłam przysiąc na wszystkie świętości, że nigdy dotąd nie słyszałam tego języka, a mimo to wszystko zrozumiałam... Choć nie rozpoznałam niektórych słów. Potem zapytałam: – Torr ard-zel? Dopiero potem zrozumiałam, że przemówiłam w całkowicie nieznanym mi
języku... Lecz odpowiedzi i tak nie otrzymałam. Na ulicy rozległ się dziki krzyk: – Oddawaj! Oddawaj, jak ci mówią! Bo zaraz zamienię cię w mysz! Będziesz do końca życia ser żuć! Od-da-waaaj!!! Wyskoczywszy przez dziurę w ścianie, która jeszcze tego ranka była drzwiami, zobaczyłam dziwny obrazek: Lis, z wysoko podniesioną głową, nieśpiesznie żuł jakiś zwój, a u jego nóg skakała, machając rękami, Kselia. Wyrwałam z pyska Lisa zwój i wsunęłam w ręce Alanowi, a potem zaczęłam uspokajać dziewczynkę, z palców której już strzelały złote iskry: – Kselia, przestań! – A dlaczego on mnie nie słucha! Zaraz naprawdę zamienię go w mysz! Dookoła nas zebrał się już porządny tłum i wszyscy z zainteresowaniem przysłuchiwali się rozmowie córki Władcy i nieznanej złotowłosej wampirzycy. – Nie. On mi jeszcze jest potrzebny w takiej formie – teraz najważniejsze było, aby zagadać dziewczynkę, żeby jej niekontrolowana siła nie wyrwała się i nie narobiła szkód. A co do tego, że siłę miała, byłam przekonana. – Wystarczy, Kselaneczko, jeśli zaczarujesz k'jarda Irny, to jak wróci do domu? – wmieszał się Alan. – A gdzie jest jej dom? – rudowłosa kolczatka przerzuciła się na brata. – Eee.. A dlaczego nie spytasz o to ojca? Wydaje mi się, że on wie. – Zapytam! – ciekawe, zabrzmiało to jak groźba. – Idź, idź. A do tego powiedz, że poszliśmy na spacer po Dogewie. Wydaje mi się, że Irna ma do mnie kilka pytań. Bardzo wiele pytań. Dziewczynka przestała ciągnąć Lisa z uzdę i zdecydowanym krokiem skierowała się do Domu Narad. Kiedy spojrzałam na Alana, to okazało się, że zamiast z niecierpliwością czekać na moje pytania, czyta sobie nie do końca przeżuty przez Lisa zwój. – Alan, idziesz? – Tak, tak – zwinął pergamin, podszedł do mnie i szeptem dodał: – Tylko wyjaśnij mi, jakim sposobem znalazła się u ciebie praca zaliczeniowa mojej matki? – A kim jest twoja mama? – Wolha Redna... – Alan rzucił krótkie spojrzenie w stronę Domu Narad. Ale wpadłam... Najwidoczniej, żeby otrzymać wyjaśnienia, sama muszę odpowiedzieć na pytania. *** Opowiedziałam Alanowi wszystko o praktykach w królewskim dworze, o pracach zaliczeniowych, o ocenach i delikatnie zapytałam: – A może teraz ty mi opowiesz, po jakiego ghyra pojechałeś do Starminu? Rozejrzawszy się dookoła, Alan wskazał na stary, prawie rozsypujący się pień niedaleko drogi: – Może usiądziemy? Czemu by nie?
– Chodzi o to – zaczął Alan – że nigdy wcześniej nigdzie nie byłem, oprócz Dogewy i kilku Dolin. Nawet Kselania jeździła z mamą do Starminu. Tylko ja jak głupi tkwiłem cały czas w Dogewie... „Alan, kiedyś zostaniesz Władcą! Od ciebie zależy przyszłość Dogewy!” Krótko mówiąc, gdy rodzice wyjechali z Kselanią do Arlissu, wziąłem Vrana i pojechałem do Starminu. Przypadkiem spotkałem ciebie na ulicy i bardzo się zdziwiłem: nieznana Władczyni i na dodatek magiczka! Potem zapytałem cię o Szkołę, uznając, że się tam uczysz... *** – Można? – zapytał cichy, śpiewny głos. Magister Ksandr Perlow niezbyt chętnie oderwał wzrok od biurka zawalonego pergaminami i zamarł: w drzwiach, wesoło się uśmiechając, stał nieznany mu człowiek. Choć nie: niebieskie oczy, złote włosy i ostre kły kwalifikowały właściciela jako odmiennego rasowo. Jednocześnie w danej chwili ten sam „przedstawiciel” z zainteresowaniem przyglądał się Magistrowi i zainteresowanie to było, jak wydawało się nauczycielowi, czysto gastronomiczne. – P-proszę wejść – w końcu wydukał magister, przypominając sobie o zasadach dobrego wychowania i obowiązku postawienia blokad na wszystkich nieznośnych, naturalnych telepatów. Zrobiwszy krok do przodu i po cichym zamknięciu za sobą drzwi, wampir zaczął się przedstawiać, ale Ksan przerwał mu: – Pamiętam cię, Alanie! Byłem parę razy w Dogewie. Co cię sprowadza do Starminu? – A nic konkretnego... – Przyszedłeś się przywitać? – zdziwienie zamieniło się w ulgę. – No to w takim razie, do widzenia. – To w Starminie nie mam interesów, ale w Szkole jak najbardziej... Gęsie pióro upadło na biurko, brudząc czernią czysty pergamin. – Chciałbym porozmawiać o jednej z waszych uczennic. – O... której? – Magister zapytał pobladłymi ustami. – O tej, która jest wampirem. – Nie ma tu takiej! – głos Nauczyciela przeszedł w krzyk. – Nie, jest – delikatnie poprawił go Alan. Magister szybko wstał i nerwowo przeszedł się po gabinecie: – Nawet jeśli tak! I co z tego?! – Czy ona choć wie, że jest wampirem? – Nie! I nigdy się nie dowie! To jej niepotrzebne! Po półgodzinie rozmów Ksan Perlow poddał się: – Imruk z tobą! Ale do Dogewy ona nie pojedzie! – Nie może pan jej zatrzymać! – Nie mam tu nic do powiedzenia – machnął ręką dyrektor Szkoły. – Ona sama nie chce. Każdego lata wędruje po Belorii, szukając swoich rodziców. A Dogewa... Po co jej to? Uważa się za człowieka...
– A kły?! – Rodzą się przecież cielęta z dwoma głowami. Dlaczego nie miałby się urodzić człowiek z nieprawidłowym uzębieniem? – Niech pan namówi ją, by pojechała ze mną. A o tym, kim jest, sam jej opowiem... *** Wysłuchawszy tej niewiarygodnej historii, przez pewien czas siedziałam, patrząc w jeden punkt, a potem wybuchłam. A więc to tak! Przez wszystkie te lata Nauczyciel wiedział, kim jestem! Wiedział, że aby znaleźć rodziców wystarczy, abym odwiedziła jedną z Dolin! I nic mi nie powiedział! Choć... Z drugiej strony... Parę lat temu słyszałam, że Regulamin Szkoły nie zmienił się od czasu Piętnastoletniej Wojny, więc uczyć się mogą włącznie ludzie... Wychodzi na to, że ja-wampir za ghyra bym nie dożyła dzisiejszego dnia. Dziesięciu – dwunastu wiedźminów mogłoby zamordować małoletniego odmieńca na ulicach Starminu... Z rozmyślań wyrwał mnie Alan: – Irna, o czym rozmawiałaś z moim ojcem? – Nie zrozumiałeś? Uśmiechnął się z zawstydzeniem: – Mój allard pozostawia wiele do życzenia. To Kselia wyucza się wszystkiego po kolei. A ja taki... Półkrwi-niedouczek... Jedyne, co zrozumiałem, to to, że nazwał cię chyba po imieniu... – Powiedział: „Irnellia top ard-gdzieś-tam-coś-tam, uważałem cię za zmarłą”. – Top ard-gdzieś? – Też o to zapytałam! Alan roześmiał się tak, że prawie spadł z pnia: – Oczywiście mogę się mylić, ale według mnie twoje imię to Irnellia top ardCzence – To znaczy, że twój ojciec jest w stanie powiedzieć, skąd jestem? – Bardzo możliwe... Ale porozmawiać z Władcą na dany temat udało mi się dopiero po trzech dniach: miał jedną sprawę, potem kolejną... tak więc przez te dni spacerowałam z Alanem i Kselią po Dogewie i dowiadywałam się więcej i więcej nowości o tradycjach oraz obyczajach wampirów. O tych tradycjach, o których nie było mowy w pracy zaliczeniowej Wolhy Rednej. A potem, kiedy Władca zaczął opowiadać pewną bardzo smutną historię o miłości, już nie zadawałam głupich pytań typu „jak wampir może stać się wilkiem”, i „co znaczy zamykanie Kręgu”... *** Dwadzieścia lat temu w Garranie, Dolinie na południowy zachód Winessy, żyły trzy złotowłose wampiry: Władca Czean, Władczyni Laia i jej brat Kroas. Zazwyczaj małżeństwa wśród Władców zawierano na zasadzie kontraktu, ale w tym przypadku było całkowicie nietypowo: Czean świata poza Laią nie widział. Przy czym ona czuła
to samo... Aż do dnia, w który Czean przepadł. Pojechał w pewnych sprawach do Wolii i nie wrócił. Laia była załamana. Szukała go, lecz niestety nigdzie nie znalazła. A potem, po jakimś miesiącu od zaginięcia grupy Czeana, do doliny przyszedł Wilk. Bardzo utykał, miał rozerwane ucho... I choć wszyscy rozumieli, że to i tak nic nie da, że minęło zbyt wiele czasu, a Laia była ciężarna, mimo to zdecydowała się zamknąć Krąg. Dzień po nieudanym zamknięciu Kręgu Laia porzuciła Garran. A rear z nietoperzem posiadali właśnie Władcy tej Doliny... *** Następnego dnia po rozmowie z Arr'akkturem, ledwie zaświtało, wyjechałam do Garranu. Alan, co dziwne, postanowił jechać ze mną, a co było jeszcze dziwniejsze, pozwolono mu na to. I już po wyjeździe za granice Dogewy przypomniałam sobie pytanie męczące mnie od wieczora: – Alan, a jaką granicę ma Garran? – Nigdy tam nie byłem – zaczął – ale od ojca słyszałem, że brzozy. Białe brzozy obrośnięte bluszczem...
#2 Wampir – to brzmi dumnie! Lis ponuro zerkał na Vrana i przeżuwał trawę, wymyślając kolejne świństwo. Alan rozmyślał o swoich sprawach, a ja... trenowałam: wyprawy nigdy nie należało sobie odpuszczać. Miecz w lewej ręce rysował śmiertelne okręgi, a w prawej podrzucałam niewielki pulsar, wybierając sobie dogodny cel. Krzak położony sto kroków od miejsca naszego noclegu wydał mi się odpowiedni (nikt się w nim nie ukrywał, a przynajmniej nikogo nie wyczuwałam) i parę sekund później pod wpływem mojego wzroku rozpalił się jasno, a pulsar spokojnie wchłonęłam. Przerzuciwszy miecz do prawej ręki, zamierzałam pomachać nim jeszcze trochę, ale w tymże momencie za moimi plecami rozległ się głos: – Ej, wojowniczko, kończ swoją brudną robotę i chodź jeść. Łatwo mu mówić: gword to nie miecz. Jest trochę prostszy. A ja póki nie powtórzę wszystkich pozycji, to siódme poty wyleję. Alan chwycił mój niedbale rzucony na ziemię miecz, a potem lekko złośliwie i bardzo pouczająco zaczął: – Nie wypada tak obchodzić się z bojowym mieczem... – A jak wypada? Tak? – miecz otworzył na rękojeści błękitne oczy i z zadowoleniem oblizał się długim, rozdwojonym językiem. Z zaskoczenia Alan upuścił go sobie na nogę, zawył przenikliwie i w czystym trollim języku, prawidłowo rozmieszczając akcenty i wyciągając długie głoski, przedstawił mi całe geologiczne drzewo mojego miecza. Gdy złapał oddech, zażądał: – Nie rób tak więcej. – Postaram się – roześmiałam się. Prosta iluzja, a przyniosła taki efekt... *** Ognisko rozrzucało iskry i trzeszczało coś w swojej własnej płomiennej mowie. Nadszedł zmierzch. Belorię nakryło granatowe niebo, gdy poczułam, że ktoś się do nas zbliża, ktoś dziwnie znajomy, kogo już kilka razy spotkałam... Ale na wszelki wypadek zerwałam się na równe nogi. Alan już stał, wpatrując się w ciemność... Co by nie mówił na temat „niedouka” i „półkrwi”, ale telepatą był dobrym. Choćby dlatego, że w przeciwieństwie do mnie uczył się tego... Podróżnik podszedł bliżej. Już słychać było jego kroki. Już wyłonił się z ciemności. – Witaj, Wal. – Dzień dobry, Walisij. Widocznie, troll nie spodziewał się spotkania z nami: – Witaj, Alanie. Dzień dobry... Eee, Irna. Wiem, że brzmi to nieprawdopodobnie, ale Walisij nazywał mnie zawsze tylko po imieniu. Od pierwszego dni znajomości. W jaki sposób się to się stało? Eee. To długa
opowieść... *** Trzy lata temu, po udanym zdaniu zaliczeń piątego roku cała nasza grupa wspólnie wybrała się do „Wesołego Bysia”, świętować „połowinki”. Przyszło iść i mnie, choć bardzo nie lubiłam tego typu imprez, a każde wino uważam za skwaśniały winogronowy sok. Lecz z alkoholowymi napojami szybko sobie poradziłam. Parę kolejek (tak żeby nikt nie zauważył, inaczej zacznie się gadanie „Aaa, nie pijesz?! Nie chcesz z nami pić?! A może chcesz opowiadać o naszych rozmowach strażnikom?!”) i wino w moim kuflu przybrało smak i moc soku pomidorowego. Po wypiciu kilku kielonów „winogrono-pomidorowego soku” i wysłuchawszy po raz dziesiąty opowieści Kańki o tym, jak wielka wiedźma gołymi rękami pokonała stado wilkołaków (za pierwszym razem wilkołak był sam jedyny, ale widocznie Kańkine wilkołaki samoistnie dzieliły się i rozmnażały...), zdecydowałam się wyjść na ulicę. Stojąc na schodkach i patrząc w ciemne niebo, nie zauważyłam, jak ktoś do mnie podszedł i, dysząc przesyconym winem oddechem, zapytał: – Co taka wyrgna hyrrla robi w tak ghyrowym miejscu? Nie lubię, gdy ktoś mówi przy mnie w trollim języku. A jeszcze bardziej nie lubiłam, gdy zwraca się do mnie w tymże trollim języku... A potem odwróciłam się do mówcy i w ogólnym(!) odpowiedziałam, gdzie powinien iść, jak długo powinien tam być i co powinien tam zrobić. Troll (a był to właśnie on) zagwizdał i, położywszy mi dłoń na ramię, zapytał: – Co ty taka nieczuła, a, waaraka...? Chciał jeszcze coś dodać, lecz nie zdążył. Nie myśląc zbyt wiele, na pełnym automacie zaświeciłam mu w oczy. Troll przeleciał nie mniej niż sto łokci. Teleportowałam się ku niemu, nachyliłam się i szepnęłam: – Jeszcze raz ośmielisz się mnie jakoś przezwać i dotknąć swoimi łapami, to świtu doczekasz we własnym grobie! Uznając, że na tym incydencie sprawa dobiegła końca, skierowałam się w stronę wejścia do karczmy i w tym samym momencie za plecami rozległ się całkowicie trzeźwy głos: – To jak się do ciebie zwracać, cypa? – Po imieniu – powiedziałam, powtarzając sobie w myślach zaklęcia bojowe. Nie do końca poczułam strach, ale jakieś ożywienie wrzało we krwi... Troll szybko wyprzedził mnie i wyciągnął rękę na powitanie: – Walisij. – Irna. – Tiaa – mruknął sobie pod nosem. – Jedna magiczka – foczka, druga – damulka, a trzecia – Irna. Trzeba to jeszcze zapamiętać! – Kolekcjonujesz? – złośliwie zapytałam. Troll nagle uśmiechnął się szeroko: – No to co? Idziemy świętować nową znajomość? Od tej popijawy wykręcić mi się nie udało. Dopiero później zrozumiałam, po jak
cienkiej granicy balansowałam w tamtej chwili. Gdyby na ulicy był ktoś jeszcze, to bym zgotowała sobie śmiertelnego wroga, a tak... Można nazwać nas nawet kolegami... *** I właśnie Walisij stał tuż przede mną... Sądząc po tym, jak zwrócił się do niego Alan, to on był owym tajemniczym „Wujem Walem”, który nauczył Kselię „ładnej piosenki”... Walisij przeszedł przez niedomknięty krąg, popatrzył, jak go zamykam i zapytał: – Irna, a co taka... – w tym momencie widocznie przypomniał sobie nasze pierwsze spotkanie. – …dobrze ułożona dziewczyna robi w towarzystwie wampirzaka? Udałam, ze rozglądam się wokół: – Wasilij, nie zrozumiałam: gdzie ty widzisz „dobrze ułożoną dziewczynę”? Widzę tu jedynie trolla, wampira i wiedźmę. – A ja – trolla i dwa wampiry – wtrącił Alan. To było niepotrzebne. Wasilij zaśmiał się: – A więc w końcu postanowiłaś się przyznać? – Nie rozumiem... Wiedziałeś cały ten czas i nie powiedziałeś mi?! – A ty co, nie wiedziałaś?! – Dowiedziałam się kilka dni temu... – O, ghyr z tym – zdołał jedynie wydusić troll. Siadł na ziemi i zaczął rwać sobie włosy z głowy: – Dlaczego jestem taki nieszczęsny?! Machnąłem się, jak ostatni wagurc! Dlaczego mam takiego pecha?! Straciłem takie pieniądze! – Wasilij, o czym ty mówisz?! – jednocześnie zapytaliśmy z Alanem. – Jakbyś wiedziała, waara... Irna, nie poskąpiłabyś niczego, jakbym opowiedział ci, kim jesteś. Że też tak się pomyliłem! Jedyne, co byłam w stanie zrobić, to roześmiać się. Wasilij nigdy się nie zmieni! Zasypiałam, gdy nagle Wasilij zapytał: – Dokąd tak właściwie, Irno, się wybierasz? – Do Garranu. – A po co? – Eee... Tak po prostu. – Kłamiesz – z przekonaniem powiedział troll. Wasilij leżał na boku, podpierając ręką głowę, aż tu nagle przewrócił na plecy i roześmiał się: – Rozumiem. Rozumiem! Masz nadzieje, że jesteś stamtąd! Za jedyne sto kładni odprowadzę was do Garranu. – Sto kładni?! – Według ciebie to za duża opłata za to, że będę waszym ochroniarzem? – Wasilij – zaczęłam delikatnie – myślę, że nie potrzebujemy ochroniarzy... – Dobrze. Osiemdziesiąt! – Wasilij... … – Dziesięć. – Wal!.. – przeciągnęłam cierpiętniczo. Ta rozmowa zaczęłam mnie nudzić. – Dobrze! Pójdę z wami za darmo! Ale kiedy oddam za darmo swoje życie, żeby
ocalić wam skórę, będzie wam wstyd! Tego już nie wytrzymał Alan, spokojnie drzemiący do tego momentu: – Wal! Dam ci dwudziestokaratowy diament ze skarbów mojego ojca, tylko zamknij się! Proszę. – Umowa stoi! – z zadowoleniem uśmiechnął się troll. – Ale teraz to już pewne, że nie dam wam spokoju. Muszę być pewny, że Alan dostanie się do Dogewy cały i zdrowy. Alan zawył cicho jak od bólu zęba. *** Las na obrzeżach wsi, w której dorastałam, nazywał się Czarnym. Często przepadali tam ludzie. Czasem całymi gromadami przychodziły z niego zombi. Czasem w samym środku zimy można było znaleźć niesamowity krzak malin... A prócz tego doskonale chronił swoje tajemnice. Tak i teraz mech zagłuszał odgłos moich kroków, a wiatr ostrzegawczo szumiał za plecami. A mimo to... A mimo to nie bałam się. Znałam te miejsca z dzieciństwa. Na przykład pod tą sosną, która upadła podczas śnieżycy, Salija, wdowa żyjąca w pobliskiej wsi, mnie odnalazła. A więc i ślad mojej matki można znaleźć w tym miejscu... Alan i Walisij przeczesywali las niedaleko ode mnie, a ja powoli rozszerzającymi się spiralami zrobiłam już piąty lub szósty krąg, gdy poczułam, jak ziemia znika pod moimi nogami. Padając, zamachałam rękami i... wzniosłam się. Dzięki bogu, że z „Lewitacji” nie udało mi się wymusić na wykładowcy czwórki. Musiałam zadowolić się oceną „celującą”. Lecz teraz nie żałowałam tego: pod moimi nogami otworzyła się ostrymi, skalnymi stożkami ogromna wilcza jama, która mogłaby pomieścić całą watahę. Co tyczy się tej jamy, to ona już zdobyła swoje najlepsze trofeum: na dnie leżał ludzki szkielet, patrzący pustymi oczodołami w niebo i przysypany rdzawymi, jesiennymi liśćmi. Przylgnęłam plecami do ściany jamy i płynnie opuściłam się na jej dno. Oczywiście nie jestem ekspertem z Ras Rozumnych, ale mogłam z przekonaniem powiedzieć, że ten szkielet nie przynależał ani do człowieka, ani do elfa. Takie ostre kły mogły występować tylko u wampira. Wampira bez skrzydeł... Przykucnęłam i powoli powiodłam opuszkami palców po wybielonej czasem czaszce. Wampirzyca umarła szybko: jeden z kolców wszedł przez tył czaszki i wyszedł okiem, drugi – złamał kark, a jeszcze kilka przeszło między żebrami... Najprawdopodobniej odnalazłam swoją matkę... Ostatni raz spojrzałam na stare kości i wytarłam mokre oczy, a potem niczym strzała wypadłam z jamy... W duchu czułam przygnębienie i smutek... *** Myślałam, że przekroczenie granicy Winessy będzie trudne, ale Walisij pokazał gramotę najemnika wydaną przez króla Nauma, machnął na mnie i Alana ręką: – Oni są ze mną – i nas przepuścili.
Winessa nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Taka Beloria, tyle że nazywa się inaczej. A ogólne wrażenie dopełniło to, że przez całą podróż po drodze nie spotkaliśmy ani jednego człowieka mówiącego po winessku. Jedyne, co usłyszałam, to łamany belorski język. Do Garranu dojechaliśmy w południe. Nawet z oddali brzozy owinięte bluszczem wydawały się mi niczym nieosiągalna bajka. Proste pnie naznaczone czarnymi pasami i zielone gwiazdy bluszczu fascynowały i przyciągały. Wydawało mi się, że zapraszały nas, by wstąpić pod ich przyjemny cień... Szłam w stronę brzóz, wyczuwałam na sobie spojrzenia Walisija i Alana. Czułam się jak dziecko, które wpadło do bajki lub podróżnik wracający do domu. Nawet Lis, wyczuwając mój nastrój, nie kaprysił, a ufnie szedł obok, co zdarzało się niezwykle rzadko... Spacerując między wielowiekowymi drzewami, czułam, że ktoś za nami podąża i zupełnie nie zaskoczyło mnie, kiedy zza drzew wyszedł Strażnik. – Kim jesteście i co was sprowadza do Garranu? – zapytał, a po głowie tłukła mu się tylko jedna myśl: „Ona jest tak podobna do...”. Do kogo? Do byłej Władczyni? Jak się nazywała? Laia? Alan i Wal przedstawili się, a ja stałam i nie mogłam zdecydować, co powinnam powiedzieć. Nie powiem przecież: „Jestem Irnesia tor ardCzence, przyjechałam do wuja”. Ogłoszę tę „wspaniałą nowinę”, a potem okaże się, że nie mam nic wspólnego z obecnym Władcą Garranu... I zostanę pogoniona miotłą przez miejscowe wampiry za bezczeszczenie pamięci zmarłej Władczyni... Inspiracja przyszła jak zawsze nagle: – Jestem Irna Dragonowa, adeptka ósmego roku starmińskiej Szkoły Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa. Przybyliśmy do Władcy Kroasa. Kolejną myślą strażnika było: „Ale przecież ona jest wampirem!!”, ale nie wypowiedział jej na głos: – Podążajcie za mną. Dom Narad w Garrnie był jak dwie krople wody podobny do Domu Narad w Dogewie. Widocznie architekci w Dolinach są taką samą rzadkością jak i Władcy. Strażnik skrył się na kilka minut za drzwiami, a potem pojawił się jak czort z tabakierki i z ukłonem zaprosił nas do środka. Bałam się o Lisa (jeśli zostawi się go samego, to ten mały leszy z pewnością rozpocznie bójkę z Vranem i skończy się to problemami), ale strażnik wezwał jakiegoś małego chłopca entuzjastycznie badającego Lisa („To dopiero ma kolor ten k'jard!”) i poprosił o przypilnowanie naszych wierzchowców, a sam skierował się w stronę granicy. Głęboko westchnąwszy, skierowałam się ku drzwiom Domu Narad, ale głos Alana zatrzymał mnie: – Ja i Wal poczekamy na ciebie tutaj. Co?! Nie wejdą ze mną?! Zostawiają biedną wiedźmę na pożarcie złemu, głodnemu wampirowi?! Ale Alan był nieugięty i nie zostało mi nic innego, jak pchnąć drzwi i wejść do Domu Narad. Komnata była pusta. Jedynie w głębi stało samotne krzesło, w którym siedział złotowłosy wampir odziany w śnieżnobiałe szaty. Jak i Arr'akktur wyglądał bardzo
młodo, jedynie we włosach gdzieniegdzie prześwitywały siwe pasma, a na dodatek, w przeciwieństwie do dogewskiego Władcy, Władca Garranu miał bardzo stare oczy... – Kim jesteś i co cię sprowadza do Garranu? Oczywiście słyszałam, że królowi Naumanowi mowy pisze specjalny człowiek, ale nie podejrzewałam nawet, że Straży i Władcy mowy pisze jeden i ten sam wampir... – Ja... – wydawało mi się że serce zaraz wyskoczy mi z piersi – jestem Adeptką ósmego roku starmińskiej Szkoły Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa, Irna Drakonowa, ale... – w tym miejscu ponownie się zacięłam, nie wiedząc, co powiedzieć, ale potem wypaliłam, pragnąc jak najszybciej zakończyć tą rozmowę – ale kilka dni temu w Dogewie powiedziano mi, że możliwe, że moje prawdziwe imię to Irn'Ellia torr ardCzence... Usta Władcy zacisnęły się na grubość nitki... – Mogę zobaczyć twój rear? Nietoperz sam wpadł mi w dłoń, a skórzany rzemień zawisł między palcami. Władca przez kilka długich sekund badał mój amulet, przeciągnął go do mnie i gwałtownie wstał: – K'noa sall lorra tti hirlia... „Jesteś tak podobna do swojej matki...” *** Letni wieczór zaglądał w okno, a ja niczym zagoniona wilczyca miotałam się po pokoju. To jest niepojęte! Mój wuj ucieszony niespodziewaną krewniaczką obwieścił, że powinnam rzucić naukę i zostać w Garranie. Żadne tłumaczenia na niego nie wpłynęły. I nawet moje krzyki, że pozostały mi tylko dwa lata nauki, nie mogły zmienić jego decyzji. Nie i koniec! „Jesteś przyszłą Władczynią i zostajesz w Garranie, by przygotować się do tej roli!” Wal i Alan uprzejmie pożegnali się i uciekli z Garranu jakieś dwie godziny temu. I ani jeden nawet nie spróbował się za mną wstawić! Na zewnątrz świętowano Dobrą Noc. Rozbrzmiewały śmiechy, słychać było pieśni... A ja, zrzucając wszystko na ból głowy, zamknęłam się w pokoju... Gdy strzałka zegara doszła do godziny czwartej, gwar za oknem spowodowany pojawieniem się niespodziewanie przyszłej Władczyni zaczął przycichać, a ja narzuciłam płaszcz, chwyciłam torbę i wyślizgnęłam się na ulicę. Skrywając się w półmroku, pędziłam po zachodnim krzyżu tam, gdzie według moich wyliczeń powinien znajdować się tabun koni. Tam serdeczne wampiry (żeby ich mamyrc wziął!) odprowadziły mojego Lisa. Śpieszyłam się, wysilając wszystkie swoje zdolności telepatyczne i niczego nie słyszałam, kiedy nagle z ciemności wyskoczył na mnie ogromny potwór. W panice odskoczyłam, w dłoni automatycznie zapalił się bojowy pulsar i... rozpoznałam Lisa... – Niegodziwiec! – syknęłam, ciesząc się z niespodziewanego spotkania i zapytałam, patrząc w jego oczy: „Jak uciekłeś z tabunu?”
„Nikt nas tam nie pilnuje!” miękkie usta Lisa ostrożnie dotknęły mojego policzka. „A więc tak, jeśli damy radę wyjechać z Garranu, nie budząc nikogo, to dam ci dziesięć kostek cukru, gdy dojedziemy do Starminu. Umowa stoi?” „Jasne!” Słodkożerca ghyrowy! Co bym bez niego zrobiła... *** Ostrożnie skradałam się między brzozami, prowadząc z boku Lisa. Trzeba mu to przyznać: k'jard stąpał całkowicie bezszelestnie, podczas gdy ja... bojowy odział trolli, na całe gardło wyśpiewujący pieśni nie byłby w stanie wywołać większego hałasu... I to pomimo wszystkich moich starań! Zadziwiające, jak to możliwe, że nie zjawił się tu cały Garran. I nawet Straż nie podążała za mną... W końcu las zakończył się i przede mną ukazało się pole oświetlone zwodniczym światłem księżyca. Trochę na lewo widać było drogę. Poprowadziłam do niej Lisa, wskoczyłam na siodło i mocno pociągnęłam za wodze. Obrażony Lis zarżał, stając dęba, i zamachał kopytami w powietrzu. Przede mną, opierając się niedbale o bok konia (czy tam k'jarda), ze skrzyżowanymi rekami na piersi stał Władca Garranu, Kroas'arran tor ardKantio: – Daleka czeka cię droga? – Bardzo! – warknęłam w złości, zsuwając się Lisa i stając na ziemi – do Starminu! – Tak właśnie myślałem – uśmiechnął się smutno. – Nie udało mi się zatrzymać twojej matki, nie jestem w stanie i ciebie... – Wrócę – starałam się usprawiedliwić. – Zostały mi tylko dwa lata nauki. – Będziemy czekać – ponowie smutny uśmiech, ledwie widoczny w świetle księżyca. – Będę tęsknił za tobą. – Ja także... wuju. Do widzenia. Droga umknęła spod pędzących kopyt i z wiatrem doleciał do mnie słaby okrzyk: – Do widzenia!... W Lisie podobało mi się to, że potrafił w krótką chwilę przejść ze stepu w galop. A jakie cuda wyrabiał, jeśli obieca się mu parę kawałków cukru, lepiej przemilczę... Krótko mówiąc, w ciągu dwóch godzin dogoniłam Alana i Wala. Ognisko wesoło rozrzucało iskry (jedna z nich padła na walającą się niedaleko koszulkę Wala – po godzinie pozostał z niej jedynie popiół...). Vran powoli żuł trawę, złowrogo spoglądając na łaciatego ogiera Walisija, a Alan i sam Walisij słodko spali... A ja myślałam, że będą się o mnie martwić! A oni co! Pomysł zgaszenia wesoło tlącej się koszulki w taki sam wesoły sposób zgasł. Do ghyrra z nimi, a nie im pomagać! Rozsiodłałam Lisa (zeżre im coś i dobrze im tak!) i, owinąwszy się płaszczem, zasnęłam. *** Przebudziłam się, gdyż ktoś szturchał mnie czymś ostrym między żebrami i pytał zainteresowany: – Ej, cy... Irna, to ty?
– Nie! – warknęłam. Tak mi się spać chciało, a oni zadają głupie pytania! Ale wstać i tak w końcu musiałam. Uuu, imruki przeklęte! Znęcają się nad biedną wiedźmą! Twarz Alana rozpromieniła się z radości, która w tym samym momencie zmieniła się w szok, gdy spojrzał w bok i zobaczył, co stało się z koszulką Wala. – Irno, przynosisz mi same nieszczęścia! A co ja mam z tym wspólnego!? *** Starmin witał nas krzykami radości, strzałami fajerwerków i powiewającymi flagami. – Ej, warguc, co się stało? Czyżby król Naum w końcu kojknął?! – Najemnik chwycił za ucho przebiegającego obok chłopca. Umorusany kieszonkowiec ze zdziwieniem spojrzał na dziwaczną grupę: chłopaka i dziewczynę podobnych do siebie jak rodzeństwo i pokrytego bliznami trolla: – A wy co, nie wiecie? Książę Naum się żeni! – Jak to żeni się?! – ze zdziwienia Walisij wypuścił chłopaczka. Ten odskoczył na bezpieczną odległość i, pocierając ranne ucho, umknął. – A z kim? – Chodźmy na rynek – szybko postanowiłam. – Tam wszystko nam opowiedzą... Przepychając się między ludźmi, poznałam całkowicie nieprawdopodobną historię: dwa tygodnie temu jego wysokość książę Naum wyjechał na polowanie. Koń poniósł. Książę był dobrym jeźdźcem, ale widocznie los odwrócił się do niego plecami. Najlepsi magowie i zielarze Konwentu próbowali go ratować, lecz życie księcia uciekało jak woda w piasek... Pięć dni temu w królewskim zamku zjawiła się nieznajoma pytia (ciekawe, którą praktykantkę ósmego czy dziewiątego roku tam przywiało?). Zabłądziła w ciemnych korytarzach i przypadkowo zajrzała do komnaty księcia. Widocznie w tym momencie karty losu uległy odwróceniu i okazały się asami. Pytia łatwo zebrała zioła i za pomocą magii wyleczyła księcia. Jutro ślub... Jakiś koszmar! W każdym razie ciekawe, kto to taki? Może jakaś przyjezdna znachorka? W tym momencie po ulicy przebiegł szmer: „Rozejdźcie się, jedzie narzeczona księcia!” Kareta hałaśliwe stukała kołami po brukowanym moście, zasłona w pojeździe zatrzepotała, zasłaniając twarz pytii, lecz kiedy kareta zrównała się ze mną, zobaczyłam za półprzezroczystą firanką szczęśliwą twarz Ali... Błyskawicznie przypomniał mi się jej dawny sen: klękający na jedno kolano książę Naum, oferujący swe serce i zaczerwieniona Ala... Jak można po czymś takim nie wierzyć pytiom?
#3 Powrót wampira marnotrawnego Ognisko zakaszlało i zgasło, posłuszne kroplom deszczu spadającym z ciemnego nieba. Kern zawinął się w przemoczony do suchej nitki płaszcz z nadzieją uchronienia resztki ciepła i pogłaskał po głowie popielatego k'jarda. – No to co, Dżarr, widocznie nie przeznaczone nam dziś się ogrzać. Ten parsknął, dotykając nosem boku, a tymczasem zdawało się, że niebo zwariowało. Długie sznury ulewy uderzały w ziemię, tworząc błoto, a trawa ugięła się, próbując znaleźć schronienie... Kern z tęsknotą spojrzał na ledwie widoczne zza ściany deszczu zarysy Dogewy, tak bliskiej i tak nieosiągalnej (wygnaniec nigdzie nie znajdzie schronienia...) i ostatecznie decydując, że już gorzej być nie może, skierował się w tamtą stronę. Dżarr potruchtał za nim, ale Kern krzyknął, mając nadzieję, że k'jard usłyszy go poprzez strugi deszczu: – Zostań tu. Niedługo wrócę – i Dżarr zatrzymał się, podniósł głowę ku niebu i zaczął chwytać ustami krople. Ostre ostrze gworda lekko rozcinało drewno, gałęzie osiki padały na ziemię, zabryzgując kozaki błotem... Chwyciwszy porąbane drewno i spojrzawszy z drwiną na zamrożonego w niemym zdziwieniu Strażnika (A co? Wszystkie formalności zostały spełnione, granica nienaruszona...), Kern skierował się ku Dżarrowi. Rzuciwszy pod nogi gałązki, Kern zainteresował się: – No, jak będziemy się dzielić? Tobie liście do jedzenia, a mi drewno na pościel czy odwrotnie? Dżarr udał, że podszczypuje trawę. Wzruszywszy ramionami, Kern zaczął szperać w podróżnej torbie i wyciągnął kawałek chleba. Z trudem oderwał połowę (chleb sczerstwiał do tego stopnia, że można było nim bez problemu przybijać gwoździe), i rzucił go Dżarrowi: – Masz, to twoja kolacja – a potem, patrząc z niesmakiem na to, co pozostało w jego ręce, cicho dodał: – a to moja... Nagle Kern poczuł, że ktoś się zbliża i gwałtownie się odwrócił. Trzon gworda, wygładzony wieloma latami treningów, delikatnie błyszczał pod strumieniami ulewy (wygnaniec stoi poza prawem i za jego zabójstwo nikogo nie osądzą...). Ciemna sylwetka zamajaczyła się gdzieś z boku. Był to człowiek... choć nie, wampir, prowadzący z boku k'jarda. Kaptur skrywający twarz wędrowca silnie zniekształcał głos: – Pozwolisz przenocować przy twoim ognisku? Kern ze zdziwieniem spojrzał na namokłe drwa: – Przecież zgasło! Krótki śmiech: – Rozpalimy. – A nie łatwiej dojechać do Dogewy? – Mój k'jard się zmęczył...
K'jard obcego, potwierdzając słowa swojego pana, swawolnie stanął dęba. – Jak chcesz – wymamrotał Kern, skrywając uśmiech i próbując zrozumieć, co temu dziwnemu wampirowi przeszkadza przejechać jeszcze kilka łokci. Może to też wygnaniec? – Dziękuje bardzo. Z eleganckiej ręki obcego wypłynął pulsar, uderzając w drwa, a te zapłonęły. Po kilku chwilach ognisko nakryła niewielka błękitna sfera, na którą padające krople deszczu uderzały z cichym pluskiem. A po jakimś czasie podobna sfera nakryła rozmawiających wraz z ich k'jardami. Kern patrzył na swojego towarzysza, próbując znaleźć sens w danych poczynaniach. Wampir-mag? Być takiego nie może! Gdy mag zrzucił z głowy kaptur, Kern poczuł, jak ziemia zadrżała pod jego stopami: przed nim stała nieznana Władczyni... *** Ten ghyrowy deszcz padał już trzeci dzień! A mnie zachciało się wyjechać z Garranu właśnie teraz. Choć gdyby nie wujaszek, spokojnie siedziałabym teraz w Dolinie! Hmm, kto by się spodziewał, że tak poprowadzi rozmowę. A wszystko zaczęło się tak dobrze: zmęczona wiecznym „Ty – przyszła Władczyni”, które bez przerwy powtarzały wszystkie wampiry w Garranie, znalazłam idealne, jak mi się wtedy wydawało, rozwiązanie. Wuja trzeba ożenić! Powiedziano-zrobiono! W czasie cichego śniadania zaczęłam rozmowę: – Wuju, musimy porozmawiać. – O czym? – Jak myślisz? Nie czas tobie się ożenić? Kroas'Arran zakrztusił się i spojrzał na mnie z taką miną, jakby zastał mnie u wezgłowia swego łoża z osinowym kołkiem w ręce: – Oszalałaś?! – Nic podobnego! Masz sto z dodatkiem lat. Według mnie to czas na ustatkowanie się! – Irna, myślisz, że jeśli się ożenię, to nie będziesz mogła stać się Władczynią? Hmm, szybko mnie rozgryzł. Ale na odstąpienie od pomysłu było już za późno! – Nie, tylko... Rzeczywiście czas, żebyś się ożenił! – Może już nawet spis potencjalnych narzeczonych jesteś w stanie mi zaproponować? – sarkastycznie zainteresował się Kroas. Skoro go nie ma, to trzeba wymyślić. – Co sądzisz o … Sajszi z Wolii? Zdążyłam zapoznać się z niektórymi Władczyniami, kiedy miesiąc temu przyjeżdżały z winszowaniami dla wuja z powodu nieoczekiwanego powiększenia rodziny. – Jeszcze zaproponuj mi jako narzeczoną Lereenę! – Za nic, nie jestem samobójczynią! Już miałam „przyjemność” zapoznania się z Władczynią Arlissu i nie mogę powiedzieć, że po tym spotkaniu Lereena zapałała do mnie nieziemską miłością, już
prędzej w drugą stronę. Ale o tym kiedy indziej. Po tym rozmowa przycichła. Ale się nie zakończyła... Kolejnego ranka, także w czasie śniadania, Kroas zapytał: – Irna, nie chcesz może wyjść za mąż? Teraz przyszedł czas na mnie, abym padła nieprzytomna. Postarałam się uspokoić i delikatnie powiedziałam: – Wuju, o czym ty mówisz? Na to podał mi cały gruby spis: – To spis potencjalnych narzeczonych... Ostrożnie rozwinęłam listę. Na pierwszym miejscu nikt inny jak Ner'Allias tor ardAkktur Sz'eonell z rodu Westulfów. Ciekawe, czy on wie o tym? A Kroas kontynuował w tym czasie: – Jutro wyślę kilka wampirów do Dogewy z propozycją ślubu... Nagle zrobiło mi się niedobrze. Przełknąwszy grudę, która pojawiła mi się w gardle, powiedziałam do wuja: – Ja... pojadę... Muszę... pobyć sama! Szybko napisałam notatkę i zebrałam wszystkie niezbędne rzeczy, a potem uciekłam z Garranu. I właśnie teraz jadę do Dogewy z nadzieją, że wuj żartował lub odkręcić całe to zamieszanie, jeśli mówił prawdę. Nie chcę wychodzić za mąż! Czy to za Alana, czy za kogo innego! Może za jakieś pięćdziesiąt lat dorosnę do tego odpowiedzialnego kroku... Pojęcia nie mam, skąd przyszło mi do głowy podjechać do przygaszonego ogniska i poprosić o pozwolenie przenocowania przy nim... Może tęsknota bijąca od tego wampira?... W czasie, gdy rozsiodływałam Lisa, wampir stał za moimi plecami: – Jesteś przekonana, Władczyni, że nie chcesz pojechać do Dogewy? – miał dziwny głos: miękki, melodyjny, ciepły... Ależ on opiekuńczy! Gdzie mi tam do niego! – Jestem przekonana. – I Władczyni, nie boisz się nocować sama, bez ochrony, przy wygnańcu? W końcu uporałam się z Lisinym siodłem i odwróciłam do wampira: – Tak? A za co cię wygnano? Po jego twarzy prześlizgnął się cień, na początku chciał skłamać, ale zdecydował, że mimo wszystko dowiem się prawdy, przeciągnął do mnie lewą rękę: – Za to. Na dłoni znajdował się znak: runa „śmierć”, a wokół zwinięta w okrąg żmija. Z niezrozumieniem podniosłam oczy: – I co to znaczy? Ścisnął usta do cieniutkiej kreseczki: – Zabójstwo. Władcy Doliny. Popatrzyłam mu w oczy i cicho powiedziałam: – A dlaczego miałabym się bać, skoro wiem, że tego nie zrobiłeś? Nie mogłam złapać jego wspomnień (i nie bardzo się starałam), ale to, co powiedziałam, było prawdą i on o tym wiedział... – A tak właściwie koniec tego nazywania mnie cały czas Władczynią! Mam imię!
Irna. – Kern. – Miło mi cię poznać. Po przekąszeniu (zawczasu zakupiłam w Kamieńcu jedzenie), siedliśmy przy ognisku i poczułam, jak w żyłach rozchodzi się cudowne ciepło. – Kern – cicho poprosiłam, rozumiejąc, że nie mam do tego prawa, a jednocześnie pragnąc mu pomóc. – opowiedz, jak to było... Zaraz mnie pogoni... Ale wyglądało na to, że od dawna chciał się zwierzyć: w głowie błyskały wspomnienia... – To stało się dziesięć lat temu. Byłem Doradcą Władcy Szterilla – ciekawe, czy to imię, czy nazwa Doliny? (no, ghyrowo u mnie z geografią, ghyrowo! I na dodatek mam jeszcze cały rok nauki w Szkole!). – Pewnego dnia rano zszedłem do Domu Narad i zauważyłem, że Kir jest martwy – a więc jednak Dolina... – Może dałby radę... zamienić się w wilka, gdyby sztylet tkwiący w jego piersi był jeden, ale prócz niego było ich jeszcze z dziesięć... Jeden w gardle... Jeden w sercu... Oprócz Kira w Szterille nie było ani jednego Władcy... Mieszkańcy postanowili wysłać prośbę do najbliższej Doliny, z jakiegoś powodu podejrzewając, że to ja zamordowałem Kira... Wydaje mi się, że ktoś zgodził się przyjechać do Szterill, choć nie jestem o tym przekonany, lecz do tego czasu już mnie przepędzono... – A krąg?! Nie można było go zamknąć?! – Próbowałem – smutno uśmiechnął się Kern – ale nawet nie spotkałem w nim Kira... To posłużyło jako jeszcze jeden dowód mojej winy... Siedziałam, patrząc na trzeszczące płomienie i nie mogłam zrozumieć, co takiego nie podobało mi się w tej historii, a potem to do mnie doszło: – Ale przecież każdy Władca jest w stanie powiedzieć, że tego nie zrobiłeś! Wystarczy wjechać do Doliny. – Puścić zabójcę do Władcy?! Chyba żartujesz! Każdy Strażnik zabije mnie jak tylko przekroczę Granicę! W tym momencie ktoś zastukał pięścią w moją ochronę (nie, jednak trzeba było użyć mocniejszego pulsaru, żeby tego „kogoś” zamknęło na amen!) – Niech to, ghyr! – cicho szepnęłam, zdejmując ochronę. Przede mną, obejmując się rękami i szczękając zębami, stał mokry jak mysz Alan... – Można? Cicho wzdychając, nakryłam sferą Alana. – Zamarzłem jak pies – przyznał się, siadając i wyciągając ręce do ogniska. – A po kiego ghyra w taką pogodę wylazłeś z Doliny? – dociekliwie zainteresowałam się. Alan słodko ziewnął: – A dhyrc go wie! Przyszedł strażnik. Jąkał, że na Granicy jest coś okropnego. I właśnie mnie... posłali... Nie, gdzie też podziało się moje wychowanie! Kella mnie zabije! – wyciągnął dłoń: – Alan. Syn Władcy Dogewy wbił wzrok w bliznę, która pozostała po oparzeniu i wydusił: – Bardzo mi miło... – Mnie także – potwierdził Kern, patrząc na niego.
Miałam za sobą bardzo ciężki i męczący dzień, dlatego też nie wytrzymałam: – Chłopcy, jestem bardzo zmęczona po dzisiejszym dniu. Dlatego też jeśli nagle zdecydujecie się pozabijać, postarajcie się zrobić to po cichu. Tak bardzo chcę spać! I podniosłam z ziemi swój płaszczyk (elficki, nieprzemakalny, kupiony w kamieńcu za piętnaście kładni! – wujaszek zapewnia pieniążki) i rozścieliłam go na ziemi. Słodko zasnęłam, nie zapominając przedtem na wszelki wypadek poprosić Lisa: „Liseczku, jeśli rzeczywiście zdecydują się pozabijać, to obudzisz mnie?”. „Dobrze”. Wczesnym rankiem obudził mnie szczęk mieczy. Skoczyłam na równe nogi i rzuciłam w stronę Alana i Kerna krążących po polanie (moja ochrona zniknęła, gdy skończył się deszcz. Jak im się chce po takim błocku skakać?!): – Oszaleliście! Natychmiast przestańcie! – Irna, uspokój się – z opanowaniem powiedział Alan, odrzucając z twarzy pasmo włosów. – Kern łaskawie zgodził się pokazać mi kilka pchnięć. To wszystko! – Naprawdę? – Oczywiście – potwierdził Kern, opierając się na złożonym gwordzie. Wydaje się, że nie kłamią... I najwidoczniej znaleźli wspólny język (widocznie Kern opowiedział Alanowi tą samą historię, co i mnie). *** Strażnik w milczeniu, nie zainteresowany, kto taki idzie z Alanem, przepuścił całą naszą trójkę do Dogewy. „Gdyby to było w Szterille – ponuro pomyślał Kern – oderwałbym mu głowę i Kir by się ze mną zgodził! No i co z tego, że Alan to syn Władcy! Mogłem go przymusić. Sposobów jest mnóstwo – od gróźb po specjalne trucizny!”. Alan i Irna, idący z przodu, dusili się ze śmiechu, oglądając się na niego, lecz milcząc. Natomiast Kern ponownie poczuł, jak pochłania go fala tęsknoty i wspomnień. *** – Kernas, dlaczego myślisz, że będzie właśnie tak? – Wilnara z żądaniem odpowiedzi zajrzała mu w oczy. – Nie myślę, ja to wiem. Z uporem pokiwała głową. – Ale ja to wiem, że nie jesteś winny! Nie mogą cię wypędzić! Byłeś Doradcą Kira! Kern pokręcił trzymanym w ręce kielichem wypełnionym winem: – I dlatego że byłem jego Doradcą, on nie przyszedł, kiedy zamykałem Krąg?! – usta wykrzywiły się w uśmieszku, a kielich poleciał w ścianę, roztłukł się i rozbryzgał drogocenne „Łzy elfa”. – Widocznie kiepski wyszedł ze mnie Opiekun... Dziewczyna stanowczo przeszła się po pokoju: – Nie mów bzdur! Nie wypędzą cię! Nie mogą wypędzić! – Nie musisz mnie uspakajać! Gdybym był dobrym opiekunem, przyszedłby na moje wezwanie! Albo to w ogóle nie miało by miejsca! A tak... Jutro oznaczą mnie
jako mordercę!!! Dzban z „Łzą” poleciał w ślad za kielichem. – Jeśli... jeśli to się stanie – wybuchła dziewczyna – odejdę razem z tobą! – Wilnara, błagam cię, obiecaj mi, że tego nie zrobisz! Usta dziewczyny zbielały: – Nigdy nie obiecam czegoś takiego! Wampir wstał zza stołu, podszedł do niej i powoli powiódł pacem po wyschniętych dróżkach po łzach: – Błagam! Nie proszę, abyś pamiętała o mnie, ale o to, żebyś nie szła za mną!... Nie wiem, czy będę mógł wrócić do Doliny, a dla ciebie może być to zbyt niebezpieczne... …I na chwilę przed tym, jak ich usta się spotkały, wyszeptała: – Obiecuję... Kiedy rozgrzany metal dotknął jego dłoni, Wilnara zagryzła usta, przeklinając się za to krótkie słowo rzucone w półmroku komnaty... Nie wydał ani dźwięku. Jedynie znalazł ją wzrokiem w tłumie i uśmiechnął się krzywo. A potem owinął uzdę Dżarra wokół zdrowej ręki i nie oglądając się, dumnie ruszył przed siebie. Z wyprostowanymi plecami, z podniesiona głową, choć pragnął wyć z bólu, który wżerał się w rękę i z bólu gryzącego serce... I nie wiadomo, który z nich był silniejszy... *** Kern poczuł, że coś jest nie tak, zatrzymał się, podniósł głowę (cały ten czas szedł, patrząc pod nogi) i zauważył, że patrzą na niego dwie pary współczujących oczu: niebieskich i szarych... – Czy naprawdę to było aż tak straszne? – zapytałam i od razu po tym zrozumiałam, jaką głupotę palnęłam. – O nie, co wy! – głos Kerna ociekał jadem. – Nic podobnego się nie wydarzyło! Wszystko sobie wymyśliłem! Nie wiadomo, jak długo mogło się to przedłużyć, ale w tym momencie za moimi plecami rozległ się wesoły krzyk: – Irna!!! Gwałtownie odwróciłam się: zmierzała ku nam radośnie, bosymi stopami podnosząc pył, Kselania: – Tak się cieszę, że cię widzę!... Oj, dzień dobry! Kselania. – Kern – wampir w pełni poważnie uścisnął drobną rączkę. Lecz ledwie ich dłonie spotkały się, kiedy dziewczynka zbladła jak płótno, jej źrenice zwęziły się do rozmiarów szpilki i uniosła się nad ziemię... Niech to ghyr! Ona na dodatek jest Pytią! Zostało tylko Kelli nauczyć ją podstaw Zielarstwa i Dogewa otrzyma pełnego imruka! A dziewczynka zaczęła przepowiadać: – Krew... Wokół ciebie krew... W dzień, kiedy zamknie się dziesiąty krąg, upadnie pentagram... Wybierz dobrą drogę... Potem jej pięty nieoczekiwanie głośno uderzyły o ziemię i już normalnym głosem
zapytała: – Oj, co takiego teraz powiedziałam? – Nic! – krzyknęliśmy wszyscy razem. – Nieprawda! Jak tylko coś powiem, to wszyscy, i tata, i mama, mówią, że nic nie powiedziałam! Coś palnęłam? – Nic! Podejrzliwie chrząknęła i odeszła. *** Na szczęście wujaszek posiadł tak specyficzne poczucie humoru i nie próbował mnie wydać za Alana w ekstremalnym tempie: dzień przed moim nagłym wyjazdem z Garranu wysłał do Arr'Aktura krótką teleportogramę, w której wyjaśnił, że w najbliższym czasie do Dogewy przybędzie jego skrajnie wstrząśnięta siostrzenica i poprosił, aby mnie uspokoić. Kawalarz ghrowy! Rozmowa Kerna z Władcą Dogewy trwała niezwykle krótko. Po jej zakończeniu wampir otrzymał od Arr'Aktura pismo o jego niewinności i nawet nie czekając do ranka, wyjechał z Doliny, kierując się gdzieś na zachód. Poszeptawszy z Alanem, wskoczyłam na Lisa i ruszyłam w ślad za Kernem. Dogoniłam go godzinę drogi od Dogewy. – Kern, poczekaj! Odwrócił się i spojrzał na mnie zdziwiony: – Chciałaś coś powiedzieć, Władczyni? I ponownie „Władczyni”! Zabiję go zaraz! – Tak. Mówiłeś, że gdzie znajduje się wasza Dolina? – Za Grzebieniowymi Górami – lekko zdziwiony odezwał się wampir. – Wiesz, całkowicie zapomniałam ci powiedzieć, że właśnie teraz wybieram się gdzieś za Grzebieniowe Góry i w pełni mogę dotrzymać ci towarzystwa – z tyłu rozległ się stukot kopyt: – O, Alan nas dogania. *** Można by długo opowiadać o naszej podróży: o mojej dodatkowej pracy w Rosochach, gdzie wspólnie z Alanem i Kernem zniszczyliśmy stado wilkołaków; o tym, jak przez trzy godziny siedzieliśmy na wierzchołku sosny (a kłuła, jak zaraza!), patrząc, jak banda zombi, nie wystraszonych moimi zaklęciami, krąży korowodem wokół tej feralnej sosny... Można o tym opowiadać, ale prawdziwe problemy rozpoczęły się, gdy pod koniec drugiego tygodnia zatrzymaliśmy się u podnóża Grzebieniowych Gór. Wszystko zaczęło się od tego, że Lis złamał nogę. Żałośnie rżąc, upadł na bok, prawie mnie miażdżąc. W ostatnim momencie udało mi się wyciągnąć nogę ze strzemienia i tylko to mnie ocaliło. – Co zrobimy? – ponuro zapytałam, opatrując nogę k'jarda. – Nie da rady przejść gór... Alan smutno westchnął:
– Najwidoczniej będziesz musiała wracać... Dojdziesz do Arlissu i poczekasz tam na mnie... – Do Arlissu?! Żartujesz sobie? Lereena zje mnie z wnętrznościami! – Zatruje się – ponuro mruknął Alan. – Nie dogadałaś się z nią? – Nie to słowo – westchnęłam. Lereenę poznałam się na początku lata, kiedy to wielu Władców przyjeżdżało, jak już mówiłam, do Garranu, żeby pogratulować wujaszkowi niespodziewanej krewniaczki. Tego ranka, machnąwszy ręką na upomnienia wujaszka, że do Garranu ma zajechać Władczyni Arlissu Lereena tor ghyr-wie-co-tam-dalej, zdecydowałam pomóc garranckiej Zielarce, Narze, pulchnej, roześmianej wampirzycy. Dlatego też założywszy proste stroje i schowawszy włosy pod chustami, ruszyłyśmy na wschodnią Granicę Garranu. Zdążyłyśmy już nakopać porządną ilość korzeni bylicy (byłam od stóp do głów umorusana ziemią, a do sukni Nary nie przyczepiła się nawet najmniejsza trawka), kiedy nagle poczułam, że ktoś się do nas zbliża. Podniosłam głowę i zobaczyłam nieznaną mi Władczynię z fioletowymi, groźnymi oczami. Za nią podążało pięć wampirów. Wszyscy bardzo ponurzy, niezadowoleni (dosłownie jakby na czczo napili się octu) i bez najmniejszego przebłysku poczucia humoru. Za plecami przyjezdnych gości majaczył się Saal, Strażnik Granicy. Kobieta zatrzymała się dziesięć kroków przede mną i tonem nietolerującym żadnych sprzeciwów zażądała: – Zaprowadźcie mnie do waszego Władcy. Ta złotowłosa zołza rozkazuje?! Mnie?! Mną nawet w szkole nie dyrygowano! Narra próbowała się sprzeciwić: tylko patrzcie, jak ta arlisska krzykaczka (ach, więc oto kogo mamy przed nami!) zwraca się do siostrzenicy Władcy! – lecz zdążyłam zakryć jej usta i zablokować jej myśli, zanim „arlisska krzykaczka” zrozumiała, z kim rozmawia. Tak więc maskując myśli Narry (a dokładniej, ukrywając przed Władczynią, co myśli naprawdę w danym temacie), szepnęłam do niej: – Zadbaj, żeby nikt nie rozszedł się sprzed Domu Narad – a sama odwróciłam się do Lereeny: – Odprowadzę panią. Narra odłączyła się po przejściu mostu, a ja poprowadziłam Lereenę i jej „eskortę” do miasta. Specjalnie wybierałam najdłuższą drogą. Narra doszła do Domu Narad w przeciągu pół godziny, a my wędrowaliśmy dwie... Po drodze narzuciłam na Lereene prościutki czar (nic skomplikowanego na nią by nie zadziałało). Teraz wszystkim prócz jej ochroniarzy (no i rozumie się mnie), wydawało się, że idąca przy mnie wampirzyca ma czarne włosy. W weekendy wujaszek „dorabiał” jako sędzia, tak więc tłum stojący przed Domem Narad i bez starań Narry był dość porządny, a już dzięki jej staraniom... I oto nieznana „czarnowłosa” próbowała przepchnąć się do mojego wuja. Uhu. Niektóre, a zwłaszcza te wyjątkowo wojownicze wampiry, zajmowały kolejkę od wczorajszego ranka... Pani Lereena wyskoczyła ze zgiełku jak korek z butelki. Czarne włosy stały dęba, oczy rzucały błyskawice, suknia rozwiewała w nieładzie, na policzku rozkwitał nowy siniak... Śliiiiicznie!
Ma się rozumieć, znalazła „kozła ofiarnego” i podbiegła do mnie: – Paskudna dziewczyno! Nie wiem, jak to zrobiłaś, ale powiem Władcy Kroasowi i bardzo, ale to bardzo tego pożałujesz!!! W tym momencie na jej czoło upadło czarne pasmo włosów (ghyr, zapomniałam wyłączyć ją z grupy tych, którzy widzą ten czar!), Lereena spojrzała na nie jak bazyliszek na lustro, zawyła nie gorzej od Lewarka, kiedy przytrzaśnięto mu ogon skrzydłami wrót (tylko brakuje strug płomieni wystrzelonych w niebo!) i zaczęła się zbliżać do mnie zdecydowanie nie po to, żeby mocno mnie objąć... Musiałam zdjąć iluzję... Lecz to nie zatrzymało oszalałej Władczyni... chwyciła mnie za chustę, która z łatwością spadła mi z głowy, a złote włosy rozsypały mi się po plecach... – Oj! – krzyknęła Lereena, patrząc na chustkę, a potem powtórzyła: – Oj!... Oj!... Oj!.. Wuj wyskoczył na zewnątrz, słysząc zamieszki. *** Alan i Kern nie przejęli się tragizmem sytuacji i głośno roześmiali się. Echo jak szalone potoczyło się po górach, gdzieś w dali rozbrzmiała lawina... – Już wystarczy tych żartów! Lepiej poradźcie, co mam zrobić z Lisem? – Nie możesz go wyleczyć? – Alan, to złamanie, a nie zwichnięcie! Mogę tylko zrobić temblak i lekko znieczulić... – To zrób to i idziemy dalej... Kern nie lubił gór. Szare ściany, gdzieniegdzie strome, nachylone, lecz przede wszystkim przekształcające się w szczyty, wbijające się w niebo, nigdy nie wywoływały w nim poczucia bezpieczeństwa. Gdzieś z tyłu Irna namawiała Lisa, że nie musi wchodzić na górę, a jedynie ją obejść. Alan szybko maszerował na przedzie i Kern stwierdził, że podróż z tymi dziećmi to nie był dobry pomysł, kiedy za jego plecami rozległ się sarkastyczny, zasapany okrzyk: – A.. gdybyś nas... nie wziął... poszlibyśmy.. za tobą... sami! A tak w ogóle... to my... nie dzieci! Kern uśmiechnął się krzywo i odwrócił: – A ile masz lat, Irno? – Dwadzieścia... – A ja sto siedemdziesiąt osiem. Z przodu dobiegł nas kaszel, który miał skryć śmiech Alana. I nagle zatrzymał się, czekając na Kerna oraz Irnę i zapytał: – I gdzie teraz? Lawina, która zeszła kilka godzin temu, przykryła drogę. Śnieg leżał grubą warstwą i było jasne, że po tej drodze będzie można przejść najwcześniej za kilka lat. – Nie pójdę z powrotem – ponuro poinformowała Irna. – W takim razie poczaruj, zabierz ten śnieg! – wesoło zaproponował Alan. – Nie zabiorę. Nie zabiorę – ponuro powtórzyłam.
Na twarzach wampirów było wyraźnie wypisane, że gotowi są mnie udusić: – Dlaczego? – Ktoś już tu czarował. A na dodatek robił to całkiem niedawno... I jeśli zacznę coś robić, to ten ktoś od razu się o tym dowie... – I co proponujesz? – Poszukać innej drogi... Rozejrzałam się po skałach, ogromnymi blokami biegnącymi wzdłuż drogi. Nagle mój wzrok padł na szeroką na półtora łokcia półkę, zaczynającą się praktycznie nad samą ziemią, a zatem podnoszącą się na wysokość dwóch dorosłych osób i skrywającą się gdzieś poza osuwiskiem. Spojrzawszy na młodych... hmm, nie bardzo młodych... wampirów, skierowałam się w stronę półki skalnej, kiedy nagle za moimi plecami rozległ się szum. Obejrzawszy się, zobaczyłam, jak śnieg natychmiastowo się topi, przy czym woda w mig wsiąkała w ziemię... – Wydaje mi się, że grzecznie nas zapraszają, abyśmy skorzystali z tej drogi – Kern był bardzo niezadowolony. – No to co? Idziemy? – Myślę – wysunął Alan – że gdy tak miło zapraszają nas w pułapkę, to lepiej odmówić! – Jak chcecie – stwierdził Kern – ale ja idę! Oczywiście, że to on wybierał drogę! On już tu był! Wampiry szył z przodu, z uwagą rozglądając się na boki, dlatego też nie zauważyli, że stopniały śnieg gdzieniegdzie przybrał dziwne zielonkawe zabarwienie. Jeden za drugim zatrzymali się na zielonych plamach, czując, że nie mogą się ruszyć. Rzuciłam się do przodu i zrozumiałam, że ciało mnie nie słucha... Nie mogłam ruszyć się ani jednym mięśniem... Obok mnie w tak samo nienaturalnych pozach zamarli Kern oraz Alan, Lis, Vrana i Dżarr. I co najgorsze, nie czułam wokół siebie żadnej obcej magii! W tym momencie przed nami błysnęła błyskawica i w jej miejscu pojawił się staruszek, na oko pięćsetletni, ubrany w podarty płaszcz i czapkę uszatkę z podniesionymi klapami i rozwiązanymi sznurkami. Same sznurki wesoło sterczały we wszystkie strony, a staruszek radośnie podskakiwał w miejscu i klaskał w dłonie: – Hurrra!!! Ale złapałem zdobycz! Trzy wampiry! I dwoje Władców! Teraz mój pentagram zdobędzie wielką moc! W porządku, chłopcy, dziewczynki, kończcie się wygłupiać i wszyscy razem marsz! Poczułam, jak ponownie mogę się ruszać, rzuciłam się ku staruszkowi, machając rękami i wzywając pulsar i ponownie zrozumiałam, że nie mogę się ruszyć... – Hehe, pięknotko, myślisz, że dasz radę! Nieee, otrzymuję magię z pentagramu. A moja pentagramowa magia jest potężna! Idź! Z tymi słowami odebrał mi miecz, a Alanowi i Kernowi gwordy. W powietrzu pojawiła się czarna otchłań wiodąca w nieznane, w którą staruszek wepchnął mnie, Alana i Kerna oraz sam szybciutko przemknął za nami. Znaleźliśmy się w ogromnej komnacie oświeconej przygaszonymi pochodniami. Na podłodze był narysowany ogromny pentagram. I oczywiście znaleźliśmy się w samym jego środku. A Staruszek na zewnątrz.
U naszych nóg leżało czyjeś ciało, ale nim zajmiemy się później, a teraz podeszłam do granicy pentagramu. Po jego cienkich, przezroczystych ściankach przebiegały niebieskawe wężyki wyładowań... Do ściany podeszłam sama. Alan stał w środku, Kern upadł na kolana obok ciała i zaczął wpatrywać się w coś przy słabym, drżącym świetle pochodni. Dobrze, wrócimy do tego potem. – Ej, starcze... – Nie jestem starcem – podskoczył ten, z rozdrażnieniem wypluwając słowa – jestem wielkim magiem!!! Choć dla kogoś takiego jak ty, nieszczęsna wampirzyco, jest to nie do pojęcia! Oj, moja dusza wyczuwa, że uciekł ze starmińskiego żółtego domu! – Dobrze, ...ej, wielki magu, na jaki marghang nas tu przyciągnąłeś? Trolli język może przekazać odcień odczuć, których nie może wyrazić belorski... – Z tak miernym umysłem tego nie zrozumiesz! Więc nie trzeba przechodzić na formy grzecznościowe! – Ale i tak ci opowiem! Aha, trzeba się przed kimś pochwalić! – Przyczynisz się do wielkiego wydarzenia! Mój pentagram, aktywowany dziesięć lat temu... Coś mi to przypomina. – ...już praktycznie pochłonął siłę jednego Władcy! I przekazuje ją mnie! Jestem najpotężniejszym magiem na świecie! Aha, jeszcze najmłodszym, najpiękniejszym i najbardziej skromnym. – Dzisiaj wydarzył się wspaniały dzień: złapałem was! Tak więc za dzień lub dwa wyssie wszystko i... ach, ale będę wtedy silny! Zdaje się, że zrozumiałam o czym mowa! Pięćset lat temu jakimś na wpół szalonym magom udało się odkryć sposób pochłaniania sił życiowych. Wystarczyło narysować większy pentagram, aktywować go, a w środku umieścić jakiekolwiek stworzenie, a nawet umarłego... Prawidłowo działający pentagram, niszcząc to stworzenie, wysysał z niego całą energię, przekształcał ją w magiczną siłę i przekazywał magowi. Przy czym nowo utworzona siła nikogo nie słucha... nawet wampira... Z czasem wyjaśniło się, że z tak zdobytej siły mogą korzystać tylko nekromanci, a zaklęcia wykonane za dnia działają nie tak, jak powinny... Potem ktoś spróbował umieścić w środku pentagramu człowieka. Szybko umarł, ale jego siła pomogła stworzyć kilkadziesiąt nowych zaklęć... Po tym, jak w rezultacie tych prób, wykonanych oczywiście wbrew woli ofiar, zginęło około pół setki ludzi, elfów i wampirów, pentagramowej magii zakazano ostatecznie... Zbyt silnie przypominało to nekromancję... I oto ten hangyr schwytał gdzieś Władcę, mogącego umierać bardzo długo i już od dziesięciu lat tak wysysa z niego energię! Czas to zakończyć! – A skąd wziąłeś Władcę? Przecież na drogach tak po prostu sobie nie leżą! – Uprowadziłem go ze sąsiedniej Doliny dziesięć lat temu. Spał, kiedy wkradłem się do Domu Narad. Sto kropli sen-trawy to nie byle co! Władcę teleportowałem tu, a na jego miejsce podłożyłem jakiegoś martwego włóczęgę i narzuciłem iluzję Władcy. – A czy iluzja nie upada po śmierci?
– Podtrzymywałem ją – w tym momencie strzec nieufnie zmrużył oczy: – Coś podejrzanie wiele wiesz o magii. – E... Rozmawiałam z kilkoma magami... – Kir... – dosłyszałam za plecami głos Kerna. W następnej chwili błyskawicznie stanął obok mnie, opierając się dłońmi o ścianę pentagramu (po rękach tańczyły zielone błyskawice). Przecież go to boli! – Ty, gaminharzahha ortch simperhanc lornagnt lisstaarm! – jego głos drżał ze wściekłości. – Śmiałeś podnieść rękę na Władcę! Klnę się na wszystkich bogów, w momencie, kiedy wydostanę się z tego szirzhaurngowego pentagramu, umrzesz!!! – Najpierw się z niego wydostań, wampirze – zaśmiał się „wielki mag”. – Z końcem jutrzejszego dnia umrzesz. I owinąwszy się w nadjedzony przez mole płaszcz, mag odszedł. Podeszłam i przysiadłam na kurteczce przy leżącym. To rzeczywiście był blondwłosy wampir. Wampir na tyle wychudzony, że spokojnie mógłby służyć jako model anatomiczny. Serce biło bardzo wolno, a oddech był ledwie słyszalny... Boże, jak on pociągnął te dziesięć lat?! – To jest Kir? – spojrzałam na Kerna. – Tak... Zabiję tego laromsakha!!! – Uspokój się. Wydostaniemy się stąd i wtedy dobierzesz się... – Myślisz, że damy radę? – bardziej niedowierzającego głosu jeszcze nie słyszałam. – Widocznie w niebie zapisano, że ten dzień nie będzie mój... – O czym mówisz? Uśmiechnął się: – Równo dziesięć lat temu wygnano mnie... Ciekawe... Dlaczego dziesiąty krąg z przepowiedni Kselii nie miałby się okazać dziesięcioletnim kręgiem?... Tym bardziej, że drogę wybierał Kern... Oczywiście powiadają, że jeśli wierzysz pytiom, to siebie nie szanujesz... Ale z czego leszy nie robi sobie żartów? – Wydostaniemy się! – powiedziałam z przekonaniem. – Zgodnie z nieudowodnioną teorią Dżankalla „otworzyć pentagram z zewnątrz może tylko właściciel, a z wnętrza nawet mag-teoretyk”. – Tak? – zdziwił się Alan, do tego momentu przysłuchujący się w milczeniu. – A dlaczego jest nieudowodniona? Za długo trzeba by udowadniać? – Nie – powoli szłam wzdłuż linii pentagramu, patrząc na błyszczące szkarłatem runy (w siłowych pentagramach pisane są po wewnętrznej stronie granicy). – Po prostu magister Dżankall próbował ją udowodnić w praktyce... A był teoretykiem... Alan kilka sekund rozmyślał nad moimi słowami, a potem wydusił: – Chcesz powiedzieć że...? – Aha. Nie zdążył – z roztargnieniem kiwnęłam głową. – Dla Szkoły była to wielka strata... – Umiesz uspokoić, Irna – powiedzieli na dwa głosy. – Przyznaję wam rację w tej kwestii. Nie może być, żeby się nie pomylił ani razu przy tworzeniu tak wielkiego pentagramu... – A co z Kirem?!
– Myślę, że jeszcze godzinę wytrzyma. A teraz przenieście go bliżej granicy. W środku pentagramu łatwiej wyciągać energię. Jest! Runa „śmierć” lekko niedopisana, a stojącej obok runie „siła” wystarczy dociągnąć ogonek. Jeśli je połączyć, wyjdzie „droga”, po której będzie można przejść... – Alan, masz coś ostrego? – Po co ci? – zdziwił się. – Muszę przekuć palec. Myślę, że parę kropli krwi wystarczy... – Daj rękę. Nie patrząc, wyciągnęłam do niego dłoń i jęknęłam. Wampir, napotkawszy mój rozwścieczony wzrok, spokojnie się oblizał i wyjaśnił: – Masz taką smaczną krew! Ko-zioł!! Przyłożyłam krwawiący palec do run i ostrożnie powiodłam czerwoną linię, łącząc je razem. Ale ledwie zabrałam rękę, a krew natychmiastowo wchłonęła się w kamień a same runy zamrugały szyderczo. – Mamyrc!!! – Co się stało?! – Alan w tej że chwili zjawił się obok. – Zapomniałam, że potrzebna jest krew wszystkich wychodzących! Krople krwi Alana, Kerna i Kira upadły na runy, a ja ponownie połączyłam je ze swoją krwią... Linie pentagramu błysnęły zielenią i zgasły. Oj, widocznie go zepsułam! I ghyr z nim! – Idziemy. Kern chwycił wampira leżącego na podłodze i skierowaliśmy się ku wyjściu, słabo widocznemu w ciemnym kącie, kiedy drzwi niespodziewanie otworzyły się, głośno stuknęły o ściany i w wejściu pojawił się znany nam staruszek: – Tak-tak-tak, co ja widzę?! Moje wampiry postanowiły uciec! Z jego dłoni wyleciała cienka błękitna błyskawica, skierowana w Kerna. W ostatniej chwili zdołałam odbić ją na bok: po mojej lewej zabrzmiał ogłuszający wybuch, a uwaga starca skierowała się na mnie: – Niesamowite! Władczyni-wiedźma! To znaczy, że mój pentagram stanie się jeszcze silniejszy... Co z nim zrobiliście?! – histerycznie wrzasnął i rzucił się, mijając nas, ku pociemniałym liniom. Pomarszczone ręce z troską wodziły po liniach: – Czy te wredne, paskudne wampiry cię skrzywdziły?! Nie może być!!! Jak mam się teraz dobrać do tej energii?! Stop. Jeśli on nie może podłączyć się do stworzonej przez siebie żyły, to znaczy, że ja mogę spróbować się podłączyć i przekazać całą odebraną siłę Kirowi. Krew na moich dłoniach jeszcze nie skrzepła. Ostrożnie przysiadłam na kurteczce obok zawodzącego maga, narysowałam obok poprawionych przeze mnie run nową... a zatem zatarłam przejście. Oj, mamo! W tejże chwili pentagram ożył i ledwie zdążyłam odciągnąć rękę, inaczej by mnie zassało do wnętrza... Mmmm, pewność siebie nie prowadzi do niczego dobrego. Niepotrzebnie napisałam runę „ja”... Magowi się na tyle nie poszczęściło. Histerycznie krzyczącego, chwyciły
srebrzyste, żywe płomienie i zaciągnęły do środka... A jeszcze kilka sekund później rozsypał się w srebrzysty popiół... Pentagram z zadowoleniem ziewnął i ucichł... Zrobiło mi się źle. O bogowie, nie podejrzewałam, że jest na tyle potężny... Człowieka by w sekundę pochłonął... Kira uratowało tylko to, że jest wampirem... A ja... Nagle poczułam, że mnie napełnia ogromna siła. Wydawało mi się, że jednym machnięciem ręki mogę zniszczyć całe miasto. – Kern, połóż go na ziemię – powiedziałam i nie poznałam swojego głosu. – Spróbuję go podleczyć. Wampir w milczeniu posłuchał. Usiadłam i położyłam rękę na czole Kira, dzieląc się swoją energią, a dokładniej zwracając mu siły. Dla wygody zamknęłam oczy i nagle poczułam, że wpadam w otchłań... Rzuciłam się do przodu, do góry i... straciłam przytomność... *** Słoneczny promień zamarł na moim policzku, spełzł w bok, zatrzymał na nosie i obudziłam się. Moja głowa dudniła, jakby w niej zabłądził głodny kąsacz... Chciałam tylko jednego: zapaść w śpiączkę tak na pięćset lat. Wtedy zrozumiałam, że nie leżę na ostrych kamieniach Grzebieniowych Gór, a w całkowicie miękkiej i wygodnej pościeli... Ostrożnie otworzyłam oczy: szum w głowie przemienił się w głośny ogłuszający pisk. Spojrzałam na śnieżnobiały sufit i starając się niepotrzebnie nie poruszać, pośpiesznie wyszeptałam pod nosem krótkie zaklęcie. Poczułam się troszeczkę lepiej. Wycie przycichło i przypominało ciche popiskiwanie na skraju świadomości. Panie, za co spotkają mnie takie męki?! Dlaczego moje zaklęcia nie działają na mnie jak należy?! Lepiej jakbym była człowiekiem! „Aha, i szczęśliwie zmarła w pentagramie pięć minut po pojawieniu się w środku”, posłusznie podpowiedział wewnętrzny głos. W tym momencie zdecydowałam rozejrzeć się, gdzie konkretnie jestem i odwróciłam głowę. Ze zdziwienia aż zapomniałam o bólu... Znajdowałam się w niewielkim, jasnym pokoiku. Na parapecie w doniczkach rosły kwiaty, w kącie stała komoda, ale nie to było najważniejsze. Obok mojego łóżka stało tyłem do mnie krzesło, na którym, obejmując plecy rękami i położywszy na tej konstrukcji głowę, spał Alan. Niedaleko, w podobnie niewygodnej pozycji spał Kern. Wpadł mi do nosa kurz, ogłuszająco kichnęłam, a w tym momencie Alan podniósł głowę (na policzku wyraźnie odbiły się rzeźbienia krzesła): – W końcu się obudziłaś! Jak się czujesz? – O-okropnie – jęknęłam. – Dobijcie mnie! – Wybacz – uśmiechnął się. – zapomniałem swojego łuku z Dogewy. A bez niego, obcą bronią, nie jestem w stanie... Kern przetarł zielone oczy i ziewnął: – Dobrze, że się ocknęłaś! – Gdzie jesteśmy? – zapytałam, naokoło kręcąc głową. – W Szterille. – A jak się tu dostaliśmy? Byliśmy na Grzebieniowych Górach!
– Przyjechaliśmy. Byłaś nieprzytomna cały tydzień – wyjaśnił Alan. – Ile?! – Tydzień – potwierdził Kern. – Kiedy Kir zaczął dochodzić do siebie, ty zemdlałaś... To dopiero! Wychodzi na to, że zaczynam zajęcia za dwa tygodnie?! Ledwo zdołam w tym czasie dojechać do Starminu! Kerna i Kira przyjęto w Szterille z otwartymi ramionami (nie mogło być inaczej, przez całe te dziesięć lat w Szterille nie było Władcy! Doliną zarządzała Rada Starszyzny). Proponowano Kernowi, by został, ale zdecydował się wyjechać. Wampirzyca Wilnara pięć lat wcześniej wyjechała do Zorek, niewielkiego miasteczka dwa dni drogi od Doliny i Kern postanowił tam pojechać. Po uzgodnieniu, ja i Alan postanowiliśmy odprowadzić Kerna do Zorek, a potem wyruszyć do Starminu. Na szczęście w czasie, gdy byłam nieprzytomna, podleczono Lisa (mag przeniósł k'jardy i gwordy do sąsiedniej jaskini niedaleko pentagramu) i teraz ten ognisty figlarz tylko lekko utykał. Pożegnawszy się z Kernem niedaleko Zorek, pojechaliśmy do Belorii. *** Kern ostrożnie szedł po wąskich uliczkach. Ledwie świtało, dlatego na ulicach praktycznie nikogo nie było, jedynie jakaś tłuściutka ciocieńka żywo maszerowała z zawieszonym na ramionach koromysłem z pełnymi wiadrami. – Przepraszam – zatrzymał ją Kern. – Nie podpowie mi pani, gdzie mogę znaleźć dom Wiln'arii tor ard'Gessa? – Wilnarija... – ciocia w zamyśleniu spojrzała na byłego Doradcę. – Która to może być wampirzyca? Proszę iść prosto, a po kwartale skręcić w prawo. Na skraju zobaczy pan jej domek. – Składam podziękowania – Kern ruszył do przodu, nie słysząc, jak ciocieńka mamrocze: – Też coś! Jakie słowa! Podziękowania! Przejechawszy pół kwartału, Kern usłyszał jakich hałas. W porannej ciszy łatwo roznosił się po sennym mieście i wampir, nie namyślając się długo, ruszył w stronę źródła. W wąskim zaułku pomiędzy wysokimi domami tłum dzieciarni mocno bił jednego. Smagły chłopaczek rzucał się niczym wilk, nadążając z odpowiedzią na praktycznie wszystkie uderzenia, ale siły był nierówne: pod okiem rozkwitł już siniak, miał rozbite usta, a koszulka była podarta na kawałeczki. – Przestańcie! – Kern przyspieszył kroku. Dzieciarnia zamarła na chwilę, a potem rozbiegła się po wąskich uliczkach. Wampir podszedł do chłopaczka, który pozostał na miejscu: – Jak się czujesz? – Ghyrowo – otworzył usta i dotknął rozbitej do krwi górnej wargi. Kern zamarł, rozpoznając ostre, wampirze kły. – Skrzydła ci nie rozdarli?
– Co? – Mówię, skrzydła ci nie rozdarli? – Nie-e – wyjąkał – zwinąłem je. – Zuch. Ja nauczyłem się tego w wieku... piętnastu lat... – Też jesteś wampirem? – Aha. Z Szterilla. Byłeś tam? – Dawno temu – smutno przyznał chłopiec. – Mieszkaliśmy tam pięć lat temu, a potem mama przeprowadziła nas tu... – jeszcze raz dotknął siniaka i kontynuował: – Oj, wujek Iwar będzie zły... – Wuj Iwar, kto to? Brat mamy? – Nie, mąż mamy. On chce, żebym nazywał go tatą, ale ja nie chcę! W tej chwili Kern zauważył, że rozmawiając, idą przez miasto. Przy czym dokładnie tam, gdzie posłała go cioteczka... Dziwnie podejrzenie zakiełkowało w jego duszy: – Oprócz... ciebie i mamy w Zorkach są jeszcze jakieś wampiry? – Nie. Nawet wujek Iwar jest człowiekiem. Kern uważniej spojrzał na chłopczyka: – A ile masz lat? – Na początku traworoda stuknie mi dziesięć. Nie, nie może być! A może... jednak może? Nagle chłopiec zatrzymał się i i badawczo popatrzył na Kerna: – Dlaczego pan myśli, że jest moim ojcem? Kern parzył na niego i nie mógł sobie przypomnieć, gdzie widział ten nawyk ściskania ust? – Skąd to ci przyszło do głowy? – Jestem telepatią. „Może w lustrze?” – sarkastycznie podpowiedział wewnętrzny głos. – Telepaci są blondwłosi, a ty jesteś brunetem. – Mama mówi, że to przez to, że mój pradziad po ojcowskiej linii był Władcą. – Dziad – automatycznie poprawił go Kern. I ten uśmiech... Władca Erij umarł około sto lat temu w ostatnie dni Piętnastoletniej Wojny, ale jednakowo kochał starszego syna Kira i młodszego Kerna... – Jak się nazywasz? – Mama nazywa mnie Kernas – lekko powiedział chłopczyk. – Choć mi bardziej podoba się Kern... Właśnie doszliśmy. Wampirzyca, z wyglądu dwudziestoletnia, wieszała pranie przed domem. Zobaczywszy chłopczyka, splotła ręce: – Kernas, ponownie się biłeś! Ile razy ci mówiłam... – Ale mamo... – Co „mamo”? Co „mamo”? Jestem zmęczona ciągłymi kłótniami z czyimiś rodzicami! Nie dziecko a utrapienie! Codziennie jakaś bójka! – Nie trzeba... Nie krzycz na niego... Wilnaro... Wampirzyca pobladła, wbiwszy wzrok w twarz Kerna. Świeżo wyprana bielizna wypadła jej z rąk.
– Kernas... – powiedziała drżącym głosem. – Kernas, idź do domu, przebierz się. – Ale mamo! Jak odejdę, rozpłaczesz się! – Idź, Kernas – przytaknął wampir. Chłopiec ze złością ścisnął usta, ale zdecydował się posłuchać. Kern poczekał, aż zniknie w domu: – W ogóle się nie zmieniłaś... – Ty także – wymamrotała, a potem w jej głosie zabrzmiały łzy: – Nie mogłam inaczej! Czekałam na ciebie dziesięć lat! – Wszystko rozumiem – wtrącił. – Bądź szczęśliwa... Stała i patrzyła w ślad za nim, nawet gdy skrył się za zakrętem... *** Lis nadal kulał i żeby nie przeciążać mu nogi jeszcze bardziej, zeskoczyłam na ziemię. Pomyślawszy chwilę, Alan zrobił to samo. – Szkoda się rozstawać.. – Możemy go odwiedzać – stwierdził Alan. – Prawda, ale mimo wszystko... W tym momencie za plecami zastukały kopyta i głośny głos krzyknął: – Nie czekaliście?! – Kern! Ale przecież... Szyderczo machnął głową (ale w duszy czuł smutek...): – Przemyślałem. – I gdzie teraz jedziesz? – Jeszcze nie zdecydowałem. A wy dokąd? – Alan odprowadzi mnie do Starminu, a potem pojedzie do Dogewy. – Ale zbieg okoliczności – Kern zmrużył oczy z dokładnie takim samym wyrazem twarzy, z jakim mówiłam bardzo podobne słowa: – Właśnie zamierzałem pojechać do Starminu, a potem do Dogewy.
#4 Skoro nie macie już wampira... Będziecie się śmiali, ale udało mi się zdać egzaminy końcowe! Zgodnie z oczekiwaniami, wszystkie na czwórki! Najstraszniejsze było to, że zdając historię magii, zaczęłam opowiadać, opowiadać i opowiadać... I prawie że wyciągnęłam na piątkę. Ale dzięki bogom w ostatniej chwili przypomniałam sobie, jaką ocenę potrzebuję i pośpiesznie zawaliłam egzamin. Tak zawaliłam, że prawie postawili mi trójkę... Ale miałam szczęście. Koniec! Teraz jestem wolna jak ptak! Mogę jechać gdzie chcę i robić co chcę! Tym bardziej że Szkoła rozporządza tylko wzorowymi studentami. A ja, dzięki moim staraniom, tak jak chciałam, zdałam jako dobra studenta. Tylko jeden problem... Mój wuj w czasie zimowych ferii otwarcie wspomniał, że po egzaminach końcowych, jak strzała mam się zjawić w Garranie... A ja nie chcę! Nie chcę i już!!! Oczywiście, że go kocham (tak jak można kochać krewnego odnalezionego dwa lata wcześniej) i od niedawna zapanowała między nami milcząca zgoda (nie próbuję go żenić, a on nie napomina o mojej świetlanej przyszłości w roli władczyni), ale pozostałe wampiry o tej umowie nie wiedzą!!! I właśnie mnie oświeciło. Wybrałam dziesięć minut rozmowy przez telepatofon z Garranem i połączyłam z wujem. − Dzień dobry, wuju. − Dzień dobry, Irna, co u ciebie słychać? Kiedy przyjeżdżasz? − Oj, wuju − nadałam mojemu głosowi najbardziej natchniony wydźwięk, jaki potrafiłam. − Wiesz, w tym roku mam egzaminy końcowe, to taka długa sesja... Będę wolna dopiero za dwa tygodnie... − Będę czekał − chyba się uśmiechnął. − Do widzenia. − Do widzenia. Pewnie, że okłamywanie jest złe, ale teraz mam całe dwa tygodnie wolności!!! Gdybym jeszcze nie musiała iść do „Wesołego Bysia” świętować zakończenie szkoły... Siedziałam za stołem i kufel za kuflem nadawałam „Wróżbiczce” smak i siłę pomidorowego soku (Walisij zabiłby mnie za podobne bluźnierstwo). Cały „Byś” był zajęty powoli (i szybko) upijającymi się studentami. Na końcu odpadł adept z najmocniejszą głową w naszym roczniku, Waladir (dla przyjaciół po prostu Lad), spokojnie zasypiając twarzą w sałatce. Zawołałam karczmarza, rozliczyłam się z nim (już na drugim czy trzecim roku moi koledzy zauważyli, że piję na równi z nimi, ale się nie upijam, dlatego przed każdym przyjęciem oddawali mi wszystkie swoje skarby) i delikatnie doprowadzając kolegów do przytomności (kubeł zimnej wody na głowy działa jako najlepszy pobudzający środek) skierowałam byłych adeptów w kierunku Szkoły i śledząc, żeby nikt z nich nie zszedł z prawidłowej drogi, zapukałam we Wrota Szkoły. Zostawiłam swoich kolegów walczących ze stróżem, po czym skierowałam się do swojego łóżka. Panie, jak się zmęczyłam przez cały dzień! Otwierając drzwi, zrozumiałam, że w pokoju jest ktoś jeszcze! W tej samej chwil
przy mojej głowie zapłonął oświetlający pulsar, a do ręki sam wskoczył miecz. Jakie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam w swoim łóżku spokojnie śpiącą Kselię... Dziewczynka zwinęła się w kłębuszek, wałkując pod sobą całą moją pościel. Rude włosy rozsypały się na pościeli, jeden z butów stał na stole, a drugi znalazłam w szafie chłodzącej. Ponownie przyszło mi udać się do teleportofonu i o piątej(!) nad ranem łączyć z Dogewą. Okazało się, że dziewczynka mocno pokłóciła się z Alanem, powiedziała mu coś w rodzaju „Nie chcę cię widzieć!” i teleportowała w nieznanym kierunku. Już od dwunastu godzin cała Dogewa stoi na głowie... Alan dowiedziawszy się, że Kselia jest cała i zdrowa, zmusił mnie do złożenia uroczystej obietnicy, że w najbliższym czasie odwiozę ją do Dogewy (i tak miałam zamiar tam zajechać) i ze spokojnym sumieniem udał się spać. Też bym z zadowoleniem pospała, ale ledwie moja głowa dotknęła poduszki (po tym, jak Ala przeprowadziła się do królewskiego pałacu, nikogo do mnie nie przeniesiono), jak do drzwi głośno ktoś zapukał. Cicho jęknąwszy, jakoś zdołałam podnieś swoje zbolałe ciało i skierować do drzwi. Bezskutecznie ciągnąc kilkukrotnie drzwi, w końcu przypomniałam sobie, że trzeba je popchnąć i dokonując tej skomplikowanej czynności, ze zdziwieniem zobaczyłam na progu Almita. − Irna, dyrektor chce się z tobą zobaczyć. O panie... Od kiedy to po adeptów do Nauczyciela wysyłają Magistrów, hę? − Za godzinkę wpadnę, dobrze?− ziewnęłam. Almit krytycznie pokręcił głową: − Oto, co znaczą absolwenci... Wystarczy zdać egzaminy i o siódmej nad ranem nawet ghyr ich nie podniesie z łóżka!... Już siódma? To znaczy, że jednak się zdrzemnęłam? − Dobrze, zaraz przyjdę. Almit uśmiechnął się i rozpłynął w powietrzu a za moimi plecami rozległ się ogłuszający hałas. Gwałtownie się odwróciłam. Okazało się, że Kselia się obudziła i z zainteresowaniem przysłuchiwała mojej rozmowie z Magistrem. Wysłuchawszy nas, rzuciła się do szafy chłodzącej i wyrzuciła całą jej zawartość na podłogę. Nawet wampiry czasem chcą jeść... Wsunęłam w ręce dziewczynki kawałek wczorajszego kurczaka i połowę przedwczorajszego chleba, posprzątałam w pokoju i grożąc Kselii, że jeśli gdzieś się wymknie, nakarmię nią Lewarka (chyba mi nie uwierzyła. Ja na jej miejscu też bym nie uwierzyła), ruszyłam w stronę gabinetu dyrektora. Po drodze dosłownie wieszali się na mnie moi koledzy z klasy, którzy nie wiadomo dlaczego nagle zapałali do mnie bezgraniczną miłością („Irneczka, piękności! Wiesz jak ja cię kocham! No daj mi tableteczkę na kaca! Przecież kocham cię bardziej niż tatę i mamę! Napuściłem ci na drugim roku pająków do łóżka? Wyłącznie z bezgranicznej miłości do ciebie! O, zaraz wyleczę kaca i od razu poprowadzę cię do ołtarza!”). Przed podobnymi groźbami nie byłam w stanie się bronić i dzieliłam się tabletkami. Do gabinetu dotarłam całkowicie pozbywając się tabletek z Alinych zapasów (sama z nich nigdy nie korzystałam – nie miałam powodów) i zastukawszy do drzwi,
zapytałam: − Mogę? Ksander Dejanir Perlow, jak zawsze w czasie moich, o dziwo rzadkich, wizyt w gabinecie dyrektora, siedział za biurkiem. Zobaczywszy mnie, kiwnął głową, wyrażając zgodę: − Wejdź, Irna. Czego ode mnie potrzebuje? Chce mi przypomnieć, że czas opuścić mój i Ali pokój? Sama o tym pamiętam! I tak w przeciągu dwóch godzin miałam zamiar to zrobić. Postanowiłam podsłuchać jego myśli, ale jak zawsze miał ochronę. − Irna − zaczął odlegle − wiesz, że nasza Szkoła wysyła najlepszego absolwenta na praktyki na królewskim dworze... Ale mnie to nie grozi! Czwórka na czwórce siedzi i trójką pogania. − W tym roku − kontynuował Nauczyciel − zdecydowaliśmy zrobić wyjątek i odesłać na praktyki... ciebie! Byłam w szoku! Mnie? Na dwór? Wszystkie te lata się od tego wykręcałam! − Ale mam same czwórki! − Przedyskutowałem z wykładowcami i zdecydowaliśmy... Według mnie było odwrotnie! „Przedyskutowaliśmy i zdecydowałem”! − …że specjalnie zaniżałaś swoje oceny na wszystkich egzaminach... tak więc przygotuj się do wyjazdu na dwór! − Ale sam pan mówił na piątym roku, że mam zdecydowanie średnie możliwości! Nie mogę się stać nawet Magistrem trzeciego stopnia, nie mówiąc już o stopniu arcymaga! Jaki znowu dwór? − Mówiłem tak. Ale w odróżnieniu od Waladira, piątkowicza naszego ghyrowego − ach, Nauczyciel i takie słownictwo. − ty masz wiedzę!!! Dziś podpiszesz umowę, a jutro przejedziesz. Jeszcze nic nie zrobili! Może jeszcze się wykręcę! Ale jak? I w tej chwili mnie oświeciło. − Boję się, że to niemożliwe − słodko zaśpiewałam. − Dlaczego? − nachmurzył się Magister Ksander. − Mój wuj będzie przeciwny. − Wuj? − wtedy zapomniał zablokować swoich myśli, przypomniał sobie, że jestem sierotą i pomyślał, że uznałam za rodzinę jakiegoś wieśniaka z wioski Gadukino Małe, i w końcu podjął zamiar oświecenia mnie odnośnie mojej prawdziwej rodziny (Irna, tak naprawdę jesteś wampirem!) − A kto jest twoim wujem? Westchnęłam, nabierając w płuca więcej powietrza i zaczęłam: − Władca Garranu, Kroas'Arran tor ardKantio Zaar z rodu Narnlirrasow... Nauczyciel nie dał mi dokończyć. Wybuchł kaszlem i wybałuszył na mnie oczy: − Mówisz poważnie? − Całkowicie. Może pan połączyć się z Garranem i zapytać Władcę, jaki ma stosunek do tego, by jego siostrzenica cały rok spędziła jako nadworny mag w Starminie − uśmiechnęłam się. Nauczyciel zdecydował znaleźć inną ochotniczkę i spokojnie mogłam ruszyć do
swojego pokoju, aby zebrać rzeczy. Kselia wszystko zjadła i teraz szeleściła moimi notatkami, wycierając palce o pergamin, który jeszcze dziś rano był moim dyplomem... Mmmm... Dobra, w drogę. Wrzuciłam do torby moje rzeczy (a co tam zbierać: parę ksiąg, trochę ziół, pieniądze − i to wszystko) i wstawiwszy do pochwy miecz, który stał obok stołu, skierowałam się do drzwi: − Kselia, idziemy. − Dokąd? − ruda kolczatka żwawo zeskoczyła z mojego łóżka. − Do Dogewy, oczywiście. − Nie chcę!!! − uparła się. − Chcę chodzić do Szkoły! Ciężko westchnęłam: zawsze miałam problemy z rozmową z dziećmi. − Kselia, zróbmy tak − usiadłam na krześle. − Pojedziemy do Dogewy, porozmawiamy z twoimi rodzicami i jeśli cię puszczą, przyjedziesz tu i wstąpisz do Szkoły. Dobrze? − Oni mnie nie puszczą! − ze złością burknęła dziewczynka. − A pytałaś ich? − Pytałam! − I co powiedzieli? − Że jestem jeszcze za mała! − A kiedy to było? − zapytałam. − Rok temu. − No! Minął cały rok! Jesteś teraz starsza! Teraz z pewnością cię puszczą! − Jesteś przekonana? − dziewczynka pociągnęła nosem. − Absolutnie. − W takim razie chodźmy. I Kselia, prawie zbijając mnie z nóg, rzuciła się ku drzwiom. − Ej, poczekaj! Musimy zajść jeszcze do biblioteki! − Po co??? − rzuciła na mnie zdziwione spojrzenie. − Pożegnać się − uśmiechnęłam się. Złożyło się tak, że wśród adeptów nie miałam przyjaciół. Koledzy byli, ale przyjaciół... Przyjaciół, którzy mogliby rzucić wszystko i przyjść mi z pomocą... Przykro mi, ale mówi się trudno... Może wszystko z powodu mojego odpychającego charakteru, a może jeszcze czegoś innego... Jedynymi, których w Szkole mogłam nazwać przyjaciółmi, byli Kućka i Lewark... Byłoby to śmieszne, gdyby nie było tak smutne. Jedyni szkolni przyjaciele dyplomowanej wiedźmy: smok i szyszyga – stworzenie nawet nie zakwalifikowane oficjalnie do rozumnych ras... Ach, wystarczy smutków! Poza Szkołą mam jeszcze Alana, Kerna i całą Dolinę przyjaźnie nastawionych wampirów z wujem na czele... Kućka siedział w bibliotece na starym zakurzonym foliale, zaplatając pędzelek na ogonie w warkoczyk. Nigdy wcześniej nie zauważyłam u niego podobnych przyzwyczajeń! Może znalazł sobie przyjaciółkę? − Witaj, Kucia − przysiadłam przed nim, a Kselia zamarła za moimi plecami, ze zdziwieniem patrząc na taką osobliwość: małe, puszyste stworzonko z długim ogonem i z zielonymi wyłupiastymi oczami.
Szyszek zostawił swoje zajęcie i spojrzał na mnie swoimi szmaragdowymi oczyma. „Wyjeżdżasz?” Smutno kiwnęłam głową. „Na długo?” „Najprawdopodobniej na zawsze, Kucia... Wątpię, żebym uczyła się na Magistra...” Pociągnął aksamitnym nosem i minął mnie: „Poczekaj, zaraz wrócę.” − Jaki on ładny! − z zachwytem westchnęła Kselia. − Kto to? − Szyszyga − uśmiechnęłam się. − Zgodnie z klasyfikacją Torringa, należy do nierozumnych stworzeń drugiej klasy sił magicznych, to znaczy że potrafi przemieszczać się za pomocą siły myśli... Oj, jak bardzo znudziły mi się te suche, książkowe słowa! − Aaa − niezbyt rozumiejąc, przeciągnęła Kselia − jak on się przemieszcza w przestrzeni, jeśli jest nierozumny? Nie powinno mu się udać, skoro nie ma myśli?! − O i spytasz o to Magistra Torringa na lekcji z ras rozumnych. A właściwie słyszałaś naszą rozmowę? − oto znalazła się sposobność wyjaśnienia, czy jestem jedyną, która może rozmawiać z „nierozumnymi magicznymi stworzeniami”... − Oczywiście! Poprosił cię, żebyś poczekała. Dzięki bogom, a już się obawiałam, że czeka na mnie starmiński żółty dom... W końcu Kućka wrócił, ciągnąc w zębach ciężki zwitek swojej wielkości i zatrzymał się, patrząc na mnie. „Proszę! To dla ciebie!” Wyciągnęłam z jego mordki zwitek, rozwinęłam... I jeśli bym nie siedziała na podłodze, to bym z pewnością upadła. Na zwitku za pomocą cienkiej kreski czarnego tuszu zostałam narysowana z siedzącym mi na ramieniu Kućką. „Oj, Kucia... Dziękuję.” Nawet nie wiedziałam co powiedzieć, a szyszek machnął ogonem i chyba się uśmiechnął. Wtedy nie zastanawiając się nawet chwili, zdjęłam z ręki ciężką bransoletę i podałam Kućce: − A to dla ciebie. Zadarł główkę. „Załóż, Irna!” Wyciągnęłam rękę i ostrożnie zapięłam złotą bransoletę na cieniutkiej kućkowej szyjce. Kselia zachichotała: ale komicznie szyszek teraz wyglądał. „I jak wyglądam?” „Bardzo ładnie.” „Żegnaj, Irna...” I Kucia rozpłynął się w powietrzu. Żegnaj Kucieńka... − No to co − zapytałam Kselię, ukrywając oczy i mając nadzieję, że nie popłyną mi łzy − idziemy do Lewarka? Oczy dziewczyny zapłonęły w zachwycie: − Idziemy! Kiedy przechodziłam przez szkolne podwórze, zrozumiałam, że Kselia nie ma na czym jechać! Oczywiście można było posadzić ją przede mną na Lisie, ale k'jard
wtedy jak zwykle zacząłby kuśtykać, jęczeć i narzekać, że jego biednego nieszczęsnego nikt nie kocha i wszyscy obrażają... Łatwiej znaleźć jeszcze jednego konia. Tak więc oddałam Kselię pod opiekę Lewarkowi i skierowałam się na rynek. Pół godziny później w końcu znalazłam to, czego szukałam: zgrabną kobyłkę o gibkich nogach, trzymaną za uzdę przez niewysokiego nawet jak na swoją rasę krasnoluda. Sadząc po jedwabistej grzywie i błękitnych oczach, konik miał w sobie kroplę elfickiego kłusaka. Przebiegł z przyzwoitą szybkością... Właściciel chciał za kobyłę sto kładni, ale udało mi się zbić cenę do siedemdziesięciu... Na tym stanęło. Kiedy Lewark zobaczył konika, zmierzył go wzrokiem i ostrożnie otworzył pysk (na nosie siedziała mu Kselia) i zapytał: − To dla mnie? Kselia przekręciła się, zeskoczyła na ziemię i rzuciła na biedne stworzenie, zestresowane samym widokiem smoka: − Niie!! To dla mnie!!! Prawda, Irna?! − Oczywiście − kiwnęłam głową, zerkając na cicho chichoczącego Lewarka, wypuszczającego z nozdrzy dym. − Lew, sam twierdziłeś, że podobno nie lubisz koniny? − A właśnie polubiłem! − uparcie stwierdził. Kselia zaczęła pociągać nosem, wyobrażając sobie, że „biednego konika” zaraz tu zagryzą... − Uspokój się! On żartował! − Naprawdę? − chlipnęła. − Szczere wiedźmowe słowo! − A ...w takim razie w porządku... Powiodłam dłonią po zielonych łuskach na nosie smoka: − Żegnaj, Lewarku... − Nie „żeeeeeegnaaaj”, a „do zzzobaczenia”... Widzi mi się, że się jeszzzcze zobaczzzymy. − Jak się widzi, to trzeba się przeżegnać − zaśmiałam się, sadzając Kselię na konia. Smok w zamyśleniu podniósł przednią łapę, poruszał pazurami (kobyła nerwowo zatańczyła i ledwo ją utrzymałam, aby nie wstała dęba): − Jak sobie wyobrażaszzzz przeeeżeeegnać się tym??? Zaśmiałam się i odeszłam. *** Lis już dał radę wydostać się ze stajni, i czekał na nas na dworze, nerwowo zerkając ciemnymi oczami na przebiegających adeptów. Wskoczyłam w siodło i ruszyliśmy w drogę. Koń, którego Kselia z jakiegoś powodu zdecydowała się nazwać Błyskawica, ledwie nadążał za idącym obok Lisem. Z tego powodu byłam zmuszona przejść w kłus. Dziewczynka przez jakiś czas rozglądała się, a potem skierowała swoje zainteresowanie na mnie: − Irna, dlaczego potrafisz czarować?
− To znaczy? − nie zrozumiałam. − No, w Dogewie nie widziałam ani jednego wampira z umiejętnościami magicznymi. A ty... jesteś magiem. − Zrozum... To jest związane z moim ojcem. Wiesz, ile teraz jest Dolin? Kselia zmrużyła oczy, coś licząc, a potem wypaliła: − Dwanaście. − Prawidłowo. A do wojny było ich trzynaście. Tak się złożyło, że mój ojciec był właśnie z tej trzynastej Doliny, z Radei, która upadła w czasie wojny. W Dogewie magiczna żyła przechodzi przez centralny plac; Radea, która leżała na południe od Garranu, cała stała na żyle i przez to każdy wampir stamtąd był po trosze magiem. No i zapewne niewielka żyła znajdowała się w tej wiosce, w której się wycho... − Ale, Irna − zatrzymała mnie dziewczynka − tata mówił, że Władcy Radei byli zaciętymi wrogami z Garranu! − Zrozum − zaczęłam, delikatnie dobierając słowa − kiedy zagłada grozi całej Dolinie, wtedy trzeba zapomnieć o małych sprzeczkach... − A jak twój ojciec dostał się do Garranu? − To długa historia... − Opowiedz! Zamknęłam oczy, przypominając sobie najeżoną emocjami opowieść wuja. *** − Nie! Kłamiesz! To nie mogło się stać! Słyszysz, Kroas, nie mogło!!! − Obudź się! Ocknij się! − brat wstrząsnął Laią za ramię. Czternastoletnia dziewczynka zamarła, wodząc wzrokiem po ścianach Domu Narad. Pobladłe usta powtarzały: − To nie mogło się stać... − Mogło! − gwałtownie krzyknął na nią brat. − Dojdź do siebie! Rodzice zginęli i już nie wrócą! Granica ledwie się trzyma! I jeśli czegoś nie zrobimy, to także zginiemy, w ślad za innymi! Musimy coś zrobić! Dziewczynka spojrzała na niego zamglonym wzrokiem: − Kroas, my... możemy zamknąć Krąg!!! Wydostać tatę i mamę! − Nie możemy − odciął. − Z nich zostało mnie niż nic... Musimy działać! Słyszysz, Laia, działać!!! Tej noc Kroas nie zapamiętał dobrze. Ludzie i wampiry, nagie mecze i otwarte gwordy, płonące pochodnie... i krew... Wszędzie krew... We włosach piętnastoletniego Kroasa pojawiło się pierwsze siwe pasmo... Ale cel został osiągnięty. Pierwsza fala ataku została odparta. Za nią nastąpi druga, trzecia... Będzie niejednokrotne zamykanie Kręgu... Ale to wszystko potem. A teraz, o świcie, Kroas siedział na podłodze w Domu Narad i uspakajał siostrę. Koszula ubrudzona błotem i krwią już cała przemokła od jej łez. Laia pociągnęła nosem i zapytała, spojrzawszy na niego: − Kroas, zabijałam ludzi... teraz jestem zabójczynią? Zaśmiał się smutno: − W takim razie też jestem zabójcą...
Przed oczami stanęła mu twarz człowieka przeszytego gwordem... Kroas potrząsnął głową, odganiając wspomnienie, ścisnął wąską dłoń Lei i cicho rzucił: − To oni napadli na nas... W tym momencie w komnacie zapłonęło jasne światło. − Magowie − szepnęła Laia. − Wezwali na pomoc magów... Kroas szybko wstał, otworzył gword i zasłonił sobą siostrę, ale zamiast magów zobaczył... dwa wampiry. Jeden czarnowłosy, posiwiały, podtrzymywał drugiego, blondyna, rówieśnika Kroasa i Lei. Oba wampiry były umazane krwią. Siwy objął wzrokiem komnatę i wymamrotał: − Ratujcie Władcę! − i padł, opierając się o ścianę. Kroas rzucił się ku niemu, ale siwy był już martwy. Blondyn długo był nieprzytomny i mamrotał przez sen. Dopiero na czwarty dzień, kiedy Dolina odepchnęła jeszcze jeden atak, otworzył oczy i cicho poprosił o coś do picia. Narra, garrancka zielarka, podała mu leczniczy napar i wezwała Kroasa i Laę. Zobaczywszy Władców, blondyn zapytał: − Czy to Lesk? − Nie, Garran. Blondyn rozejrzał się zagubiony i powoli siadł na łóżku: − Nazywam się Czean. Jestem z... − Radei − skończył za niego Kroas. W błękitnych oczach Czeana błysnął strach, a ręka powędrowała w poszukiwaniu gworda: − Skąd wiecie?! − Twój rear leży na szafce obok łóżka – wskazała wzrokiem Laia. Czean skoczył, chwycił kropelkopodobną zawieszkę na cienkim skórzanym sznurku i powiesił go na szyi. Potem nastąpiła długa rozmowa. Czean opowiedział, że na Radeę, którą rządził jego ojciec, napadnięto kilka dni wcześniej. Władca Radei chciał ocalić syna, wezwał doradcę Dżetla (posiadał najsilniejsze moce magiczne ze wszystkich w całej Dolinie) i właśnie Dżetl miał odstawić Czeana do Lesku, ale w tym momencie wpadli ludzie... Ojciec Czeana został zabity praktycznie na jego oczach... W ostatniej chwili Dżetl dał radę wyciągnąć Czeana, ale widocznie pomylił się w wektorach. *** − Tak mój ojciec znalazł się w Garranie. Do końca wojny nie był w stanie opuścić Doliny, a po niej już nie chciał... Krwawa waśń została zapomniana i mój ojciec ożenił się z moją matką. Oto cała historia − zakończyłam i słodko się przeciągnęłam. Opowiadałam długo. Słońce już opadło ku horyzontowi, gdy zatrzymałyśmy się na odpoczynek. Nakryłam Kselię płaszczem, narysowałam ochronny krąg, po czym sama zasnęłam. Poranek był słoneczny i lekko chłodny. Zjadłyśmy i ponownie ruszyłyśmy w drogę. Kiedy słońce stanęło w zenicie, poczułam dziwne zaniepokojenie. Takie uczucie, jakby niedaleko znajdował się wampir, ale w tym samym czasie czułam tego
wampira w jakiś dziwny sposób... Dosłownie... Nie wiem! Nie jestem w stanie wyrazić tego słowami i koniec! Pokręciłam głową, próbując znaleźć źródło swojego niepokoju i nagle, gdzieś z przodu na skraju, w wysokiej trawie, zobaczyłam chłopczyka, trzymającego za lejce konia. Zawołałam do Kselii przez ramię: − Dogoń mnie − i pogoniłam Lisa. K'jard lekko pokonał dystans dzielący mnie i wampira. Zawołałam chłopczyka, ale ten jak stał, patrząc gdzieś na bok, tak i dalej stał... Coś ciekawego... Zeskoczyłam na ziemię i zapstrykałam palcami tuż przed nosem chłopaczka. Jak wcześniej, żadnej reakcji. Coraz mniej mi się to podobało. Wywnioskowałam, że chłopczyk-wampir został zahipnotyzowany. I to mimo tego, że w jego wieku żadna magia nie powinna na niego działać... W końcu nadjechała Kselia. Tak dyszała, jakby Błyskawica jechała na niej a nie odwrotnie. − Ojej, a co z nim? − wymamrotała dziewczynka. − Zaczarowany − rzuciłam i kiedy Kselia spełzła na ziemię, wsunęłam jej w ręce lejce Lisa i rozkazałam: − A więc tak, stój tu, nic nie ruszaj. Jeśli ktoś się tu pojawi, rób co trzeba, żeby mi nie przeszkadzał. − A on, ten „ktoś” pojawi się? − nieprzekonana zapytała córka Władcy Dogewy. − Pojawi się − zapewniłam, czując kogoś obcego gdzieś na horyzoncie, a potem zamknęłam oczy i wśliznęłam się do umysłu chłopca. Było tam ciemno i pusto. Pusto tak, jakby ktoś zamiótł ogromną miotłą, zbierając wszystkie uczucia, myśli, emocje. Ale labarr! Jak się dowiem, kto to zrobił, ręce powyrywam! Rozglądałam się w tej pustce, próbując znaleźć choć kroplę starej świadomości, kiedy zobaczyłam z przodu jakiś mały niebieskawy balonik. Pobiegłam w tamtą stronę. Oczywiście, wyczuć, czy to ja lecę do przodu, czy to on ruszył do mnie, było niemożliwe, ale w każdym razie przybliżałam się ku niemu. Albo on do mnie... W końcu znalazł się bardzo blisko i mogłam zobaczyć, że wewnątrz balonu skrył się chłopiec − rówieśnik Kselii. Ostrożnie zastukałam knykciem po twardej, błyszczącej powierzchni balonu. Chłopiec podniósł głowę, popatrzył na mnie i zerwał się na równe nogi: − Kim jesteś? Jego głos brzmiał głucho, zniekształcony przez grube ściany. − Przyjaciółką. Jak się tu znalazłeś? Pociągnął nosem: − Zamknęła mnie tu magiczka. Zrobiło się jasno, a potem nagle znalazłem się tu... − A gdzie spotkałeś tą magiczkę? − Sprzedali mnie jej Cyganie... W tym momencie poczułam, że ktoś trzęsie moim ciałem. Kontakt zerwał się... Dobrze, dojdziemy do sedna później. Silnym machnięciem dłoni rozcięłam powierzchnię balonu, wypuszczając chłopca na zewnątrz, a w wylatujących z niego wspomnieniach natknęłam się na... Rintkę. − Co robisz, waraaka ghyrowa!!! − zasyczała, odpychając lewą ręką Kselię, która
wczepiła się w jej prawą rękę... Mmm... tak... Dziewczynka zobaczywszy, że doszłam do siebie, puściła Rintę i szybko schowała za Lisa. − Powiedziała waraaka − uprzejmie odgryzłam się, a potem zapytałam: − co tu robisz?! − Co za różnica dla ciebie! Jakie w ogóle masz prawo mieszać się w moje sprawy?! − W twoje??? − W moje!!! To mój wampirzonek, wydałam na niego ghyrową sumę, a ty się wtrącasz, łamiesz moje zaklęcie, przeszkadzasz mi zdobyć dośw... Zamachnąwszy się, uderzyłam ją w policzek: − Jak śmiesz! − mój głos zniżył się do wściekłego szeptu. − On jest żywym rozumnym stworzeniem, a ty zdobywasz na nim doświadczenie?! Jesteś potworem! − Szurgaanha!!! To wampirzy pomiot... Nie wiem, co chciała jeszcze powiedzieć, ale moja świadomość została zalana przez zimną falę wściekłości... *** Koniki polne cykały. Właśnie zaśpiewał słowik. Oj, ale głowa mnie boli!!! Powoli otworzyłam oczy. Nade mną rozpościerało się wieczorne niebo. Zanucić przeciwbólowe zaklęcie czy jednak nie trzeba? Wszystko jedno, to nie pomoże... Ostrożnie spróbowałam siąść... Wagurc ta hrantla! Jestem rozebrana i przykryta samym płaszczem. Co się stało? Na wszelki wypadek podsunęłam płaszczyk wyżej i rozejrzałam się. Na szczęście dzieci w zasięgu widzenia nie dostrzegłam (sądząc po dobiegających mnie myślach, łapali koniki polne gdzieś wśród traw). Tylko Lis i Błyskawica patrzyli na mnie obrażonymi spojrzeniami... Ruszyłam do Lisa i wyciągnąwszy z torby zapasowe ubranie, założyłam je. Tak. Teraz można wyjaśnić, co tak właściwie się stało. Wyciągnęłam rękę, pogłaskałam k'jarda po pysku, kiedy ten nagle potrząsnął głową i spojrzał na mnie wzrokiem pełnym obrazy: „Dlaczego mi nie powiedziałaś?!” Zająknęłam się: „Nie powiedziałam?! O czym?!” „Nie okłamuj mnie!!!” − Oj, Irna, ocknęłaś się! − Nieoczekiwanie zabrzmiał za moimi plecami głosik Kselii. Odwróciłam się. Kolanka dziewczynki były pomazane ziemią, a za jej plecami zamarł już znany mi chłopiec. − Ocknęłam się − ponuro potwierdziłam, a potem zapytałam chłopca: − jak się nazywasz? − Kernas. Coś w Belorii rozmnożyło się podejrzanie dużo Kernasów na jeden łokieć kwadratowy... − Kselia, może ty wyjaśnisz mi, co się stało?
− W sensie?! − spojrzała na mnie zdziwiono-niewinnym wzrokiem. − Gdzie podziała się Rintka? − A − roześmiała się ona. − Ta wiedźma? Kiedy się przemieniłaś... − Jak to przemieniłam?! Nie jestem zmiennokształtna! Dziewczyna wybałuszyła oczy: − O niczym nie wiesz??? Nikt cię nigdy nie wyprowadził z równowagi? − Nie.. − Pamiętasz − powoli zaczęła dziewczynka − Jak Alan przekształcał się w wilka? Chodzi o to, że kobiety-wampiry też mogą się przekształcać. Ale w odróżnieniu od mężczyzn, zmieniają wygląd tylko jeśli się rozzłoszczą... − Tak? I w kogo się przekształcam? Też w wilka? To znaczy w wilczycę? − Dlaczego w wilczycę? − wzruszyła ramionami Kselia. − W latającego krokoskrzela. Spojrzałam na nią: − W kogo??? Myślę, że nawet wykładowcy magicznych stworzeń nie słyszeli o takim stworzeniu! Dziewczynka poczerwieniała: − No... Nie wiem, nie wiem, jak to prawidłowo nazwać... Pokrótce... W to... Podniosła ręce na wysokość oczu, połączyła dłonie, a kiedy je rozłączyła na odległość ramion, między jej palcami pojawił się obraz całkowicie dziwacznego stwora... Mmm tak... A więc to tak. Prócz krokoskrzelem inaczej nie nazwiesz... Czuję, że opowieść o tym, gdzie podziała się Rintka będzie długa. − Ogólnie rzecz biorąc − wesoło opowiadała Kselia − kiedy ta wiedźma zobaczyła, w kogo się przemieniłaś, zdecydowała, że chcesz ją przestraszyć iluzją i próbowała ją zdjąć... Oczywiście nic jej nie wyszło, za to ty rozzłościłaś się jeszcze bardziej i głośno zawyłaś!!! To mogę też wyć?! Zadziwiające, jak to możliwe, że Doliny nadal stoją na swoich miejscach? − W tym momencie − kontynuowała dziewczynka − Kernas doszedł do siebie, wiedźma się przestraszyła, wskoczyła na konia i pojechała. Jeszcze przez kilka minut polatałaś, powyłaś, potem uspokoiłaś się. Nakryłam cię płaszczem i poszliśmy łowić koniki. Koniec! Koszmar... Nie, zdecydowałam! Dojedziemy do Dogewy, oddam Kselię w ręce rodziców i pójdę zadusić tego ghyrowego labarra Alana za to, że o niczym mi nie powiedział! Póki wyjaśniałam nieznane mi szczegóły życia wampirów, Kernas milczał. Milczał, kiedy jedliśmy kolację, widocznie się tym odróżniając od gadającej jak najęta Kselii, nie milczącej nawet na sekundę. W końcu dziewczynka nie wytrzymała: − Kernas, a z jakiej Doliny pochodzisz? Obiecałeś opowiedzieć, gdy Irna się obudzi. Ona się ocknęła, a ty nadal milczysz... Chłopczyk uśmiechnął się krzywo (kogoś mi bardzo przypominał...). − Nie jestem z Doliny. Mieszkam w Zorkach. To małe miasteczko za Grzebieniowymi górami, niedaleko Szterilla. Mieszkałem tam z moją mamą i wujem
Iwarem, mężem mamy... − przełknął ślinę. − Pół roku temu, zimą, mama umarła... A wuj Iwar sprzedał mnie za trzy kładnie przejeżdżającemu nieopodal cygańskiemu taborowi... Próbowałem uciec, ale gdy złapali mnie po raz trzeci, baron powiedział, że jeśli jeszcze raz to się stanie, obetną mi skrzydła. W Czarnotrawych Ostępach wykupiła mnie wiedźma. Więcej niczego nie pamiętam. W takim razie na co wychodzi??? Cały miesiąc trzymała go zahipnotyzowanego? To hwyba!!! W każdym razie, dwa do dwóch dodałam sama: przypomniałam sobie, jak nazywała się wioseczka, do której rok temu tak pędził Kern, jednocześnie pamiętając, że w Zorkach mieszkała tylko jedna wampirzyca z synem. Przedwczoraj Alan wspomniał, że Kern nadal jest w Dogewie. Oddam syna i ze świętym spokojem pojadę do Garranu. Rankiem, obudziwszy i nakarmiwszy dzieci, podeszłam do Lisa. Przesuwając ręką po grzbiecie k'jarda, zapytałam: „No co? Przekonałeś się, że nic przed tobą nie ukrywałam?” Dotknął mnie jedwabnym nosem po policzku: „Aha... Wybacz...” „Nie ma za co. Pójdę przygotować Błyskawicę dla dwóch jeźdźców. Szkoda, że jesteś taki słaby i mizerny, że możesz nieść tylko mnie...” Lis zarżał gniewnie: „Ja słaby?! Mogę nieść was wszystkich troje!!!” „Poważnie? Dasz radę dowieźć do Dogewy mnie i jeszcze któreś z dzieci? Nie wierzę!” „Co??? Sadzaj i jedziemy!” „Tak? Wspaniale. Pamiętaj, że sam proponowałeś”. Lis zamarł obrażony, domyślając się, że go przechytrzono. Potem smutno westchnął i zaczął szczypać trawę... A tak właściwie, gdzie mój miecz? Obejrzałam się i zauważyłam w rękach Kernasa błysk stali. Chłopiec poczuł mój wzrok i spojrzał na mnie: − Dobry miecz. Uśmiechnęłam się: − Wiem. Jeszcze nie byłby dobry! Idealnie zbalansowany i wypolerowana aż do lustrzanego odbicia klinga, szeroki uchwyt, niewypadający z dłoni i przy tym żadnej magii... Oddałam za niego wielkie pieniądze: sto kładni! Zobaczyłam ten drański miecz na początku tego roku szkolnego i cały semestr oszczędzałam na niego, odkładałam stypendium... Potem przypadkowo zrobiłam gafę, opowiadając wujowi, na co zbieram, na co roześmiał się i dał mi brakujące sześćdziesiąt złociszy. *** Do Dogewy przyjechaliśmy gdzieś o czwartej. Kernas dobrze trzymał się w siodle i dlatego ze mną jechała Kselia. Zobaczywszy wdzięczne osiki Granicy, pociągnęła mnie za rękę i cicho zapytała:
− Irna, od razu pojedziemy do Domu Narad? − Oczywiście. − Irnaaaa − zawołała dziewczynka − a mogę najpierw pokazać Kernasowi Dolinę? Tylko troszeczkę! Tylko najładniejsze miejsca! Irnaaaa, no, proszęęęę!!! − Dobrze − westchnęłam. − Huraaaa!!! − zawołała tuż przy uchu Lisa. Biedny k'jard skręcił w bok i z niepokojem się rozejrzał. A Kernas uśmiechnął się. Pierwszy raz w przeciągu całego dnia. Kselia przez około godzinę oprowadzała nas po Dolinie, pokazując to zarośla, to stado jednorożców, z niepokojem podnoszących głowy na nasze przybliżanie się... Na koniec przyciągnęła nas do ogromnego dęb i zeskoczyła na ziemię, po czym ruszyła ku niemu. − A to moje i Alana ulubione drzewo. Ledwie zdążyłam ją chwycić za rękę, zanim zaczęła wspinać się po gałęziach: − Oszalałaś!!! Chcesz się zabić! Wzruszyła ramionami: − No co ty? Alan zamknie ponownie krąg i tyle... − Ponownie??? − zająknęłam się. − Aha. Mama z tatą kolejny raz pojechali do Arlissu, a ja weszłam na drzewo i upadłam. Tam było ciemno, nudno, a potem Alan przyszedł i mnie zabrał. Mmmm, ma burzliwe dzieciństwo. − Chodź, oddam cię rodzicom, a potem upadaj, gdzie chcesz, dobrze? Dziewczynka zrobiła minę, chciała coś powiedzieć, ale w tym momencie Kernas krzyknął: − Patrzcie, ktoś tam idzie! Przypatrzyłam się. Sądząc po tym, że praktycznie nic nie czułam, ta złotowłosa postać to Alan. A obok niego Kern... Kiedy do Alana i Kerna pozostało kilka łokci, zatrzymali się, Kernas zeskoczył z konia, zrobił kilka niepewnych kroków. No, tu sami sobie poradzą... Coś czuje moja dusza, że „wujek Iwar” nie dożyje zimy... Alan rzucił się z miejsca i podskoczył do Kselii: − Panie, w końcu się zjawiłaś! Prawie oszalałem, gdy zniknęłaś! Należałoby cię zabić!!! Dziewczynka w tejże chwili podjęła: − Znowu zaczynasz, tak?! − Nic znowu nie zaczynam! − poszedł w zaparte Alan. No, tu także sami sobie poradzą... − Zaczynasz, zaczynasz!!! I w ogóle, czemu się mnie czepiasz?! Co chcę to robię! Wkurzasz mnie!!! Nie chcę cię widzieć!!! Wokół dziewczynki zakrążyła sieć świetlistej przestrzeni. Oj, ghyr!! Zaraz się teleportuje! Rzuciłam się ku niej, wstrząsnęłam Kselią za ramię, przerywając zaklęcie: − Kselia, wystarczy! Dokąd się wybierasz?! Pokłóciłaś się z Alanem, a nie ze mną a ode mnie też uciekasz! − No i co z tego? − rozsądnie świadczyła. − Obraził mnie to i odchodzę!
− Zaraz cię przeprosi − pośpiesznie ją przekonywałam. − Nie przeprosi! − warknął Alan i odwrócił się ze złością. − Kselia stój tu − rozkazałam, odciągając Alana na bok za rękaw i zażądałam: − Natychmiast ją przeproś!!! − Nie! − znowu fuknął. − A w oczy chcesz? − Zagryzę!!! Zmierzyłam go wzrokiem: − Jeszcze nie wiadomo kto kogo... Alan, przeproś ją, co ci szkodzi? − To ona zaczęła − stanowczo stwierdził syn Władcy Dogewy. − No to pokaż, że jesteś mądrzejszy i przeproś! Alan ciężko westchnął, kierując się w stronę Kselii: − Kselia, wybacz, myliłem się. − Wybaczam − wspaniałomyślnie kiwnęła głową dziewczynka... A potem wszyscy razem (prócz Lisa i Błyskawicy) udaliśmy się namawiać Władcę i Najwyższą Wiedźmę Dogewy, by pozwolili Kselii uczyć się w Szkole. Dużo czasu to nie zajęło...