Miss Pamela Lockhart i Miss Hannah Setteńngton, chlubiące się posiadaniem znakomitej Akademii Guwernantek usiłując rozpaczliwie zapewnić sukces swojem...
15 downloads
19 Views
1MB Size
Miss Pamela Lockhart i Miss Hannah Setteńngton, chlubiące się posiadaniem znakomitej Akademii Guwernantek usiłując rozpaczliwie zapewnić sukces swojemu przedsięwzięciu oferują najlepsze usługi guwernantek, towarzyszek i nauczycielek, mogące zaspokoić wszelkie wymagania. Nic zamierzają przy tym być zbyt drobiazgowe, choć z pewnością nic zrobią nic niemoralnego czy nielegalnego Już od dziś 1 lipca 1840 roku.
ROZDZIAŁ 1
To był najlepszy dzień w miesiącu, dzień wypłaty. Panna Pamela Lockhart podskakiwała beztrosko, zmierzając w stronę domu. Nie przejmowała się tym, że na ulicach w rezydencjalnej dzielnicy Londynu zaczęło padać i zbyt wcześnie zrobiło się ciemno, że była zziębnięta i przemoczona, ani nawet że będzie musiała znów uczyć małą zupełnie pozbawioną słuchu Lorraine Dagworth, jak zagrać na fortepianie „Twinkle, twinkle little star", bowiem bez problemu otrzymała od matki dziewczynki miesięczne wynagrodzenie. Udało jej się też, choć z pewnym wysiłkiem, uzyskać zapłatę od lady Phillips. Ponadto zaś udzieliła lekcji tańca synowi lorda Haggerty'ego i, zręcznie unikając obmacywania przez młodzieńca oraz nieprzystojnej propozycji romansu z samym lordem, nie uraziła żadnego z obleśnych dżentelmenów i dostała miesięczną pensję.
Owszem, praca guwernantki bywała trudna, a czasem wręcz obrzydliwa, lecz dzień wypłaty, cudowny dzień wypłaty, wszystko wynagradzał. Podążając na skróty brudną, pełną śmieci uliczką, Pamela zadarła do góry głowę i, wystawiając twarz na deszcz, roześmiała się głośno. Po czym gwałtownie się zatrzymała. Coś przytrzymało ją za suknię. Pewnie jakaś stercząca deska albo... Jakiś ostry przedmiot wbił się w jej plecy, a zachrypnięty glos warknął: − Daj mi tę sakiewkę, którą chowasz za pazuchą, panienko, a daruję ci życie. Pamela zamarła. Serce tłukło jej się jak oszalałe. Ten ostry przedmiot... nóż! Złodziej przyłożył jej nóż do pleców! Może ją pchnąć. Może zabić. Chciał jej ukraść pieniądze. Czuła ostrze, a mężczyzna wysyczał prosto do jej ucha, zionąc smrodem dżinu i tytoniu: − Powiedziałem - sakiewka. Nie mów, że jej nie masz. Widziałem, jak płaciłaś w sklepie za truskawki. Zacisnęła dłoń na torebce z zakupami. Deszcz padał bez przerwy. Wokół nie było nikogo; wszyscy mający choć odrobinę rozsądku pospiesznie schronili się w domach i zasiedli przed kominkami, grzejąc stopy. Na ulicy pozostała jedynie ona, stanowiąc łatwy łup dla rozbójnika. Ostrze noża znów dźgnęło ją w plecy, a rzezimieszek brutalnie złapał ją za ramię. − Oszalałaś? Powiedziałem, że masz mi oddać pieniądze, bo inaczej cię zabiję. Ogarnęła ją rozpacz. Czuła wściekłość, gniew i zawód. Nóż wbijał się coraz głębiej. − Chwileczkę, niech się zastanowię - szepnęła.
* Panna
Hannah
Setterington
uśmiechnęła
się
do
zdenerwowanej
osiemnastolatki siedzącej w jej gabinecie przed jej biurkiem. − Mogę ci znaleźć posadę - powiedziała Hannah. - Tym właśnie się zajmujemy w naszej Akademii Guwernantek. Ponieważ jednak polecamy nasze guwernantki w najlepszym towarzystwie, ty zaś nie masz żadnego doświadczenia, będziesz musiała przez miesiąc poddać się intensywnemu szkoleniu, podczas którego nauczysz się, jak radzić sobie w różnych sytuacjach z dziećmi i z pracodawcami. Ciągle jeszcze mokra od deszczu dziewczyna zatrzęsła się i z tęsknotą zerknęła w stronę buzującego na kominku ognia. − Dziękuję, panno Setterington, ale... dopiero co przyjechałam z prowincji. Nie mam gdzie mieszkać i... nie mam czym zapłacić... za żadne nauki... Przestrach dziewczyny wycisnął łzy z oczu Hannah. Kiedyś była również taka młoda, niepewna, zrozpaczona... Uciekała. Teraz była znacznie starsza i mądrzejsza, panowała nad swoim życiem, ale nigdy nie potrafiła do końca wymazać wspomnień. Podniosła się więc i powiedziała: − Przesiądźmy się i porozmawiajmy. Tam będzie nam przytulniej. Poprowadziła dziewczynę w stronę ustawionych przy kominku foteli i zaczekała, aż młoda panna Murray zajmie wskazane miejsce. -Nie zapłacisz nic za szkolenie i przez cały czas jego trwania pozostaniesz pod naszym dachem. Panna Murray podejrzliwie ściągnęła brwi. − Dlaczego ktoś miałby mi wyświadczać tyle grzeczności, nie mając z tego żadnej korzyści? Pochodzę ze wsi, ale nie jestem głupia. Jestem porządną dziewczyną. − Miło mi to słyszeć - spokojnie odparła Hannah. - My jednak oczekujemy zwrotu kosztów w zamian za mieszkanie i naukę. Znajdziemy ci posadę w ja-
kimś domu i otrzymamy wynagrodzenie od twojego pracodawcy, który zapłaci nam za gwarancję uzyskania doskonale wykształconej guwernantki. − Aha. - Panna Murray z powrotem opadła na fotel i rzekła: - Wydaje mi się... wydaje mi się, że to bardzo rozsądne rozwiązanie. − No właśnie. Przez pierwszy tydzień twojego szkolenia będziemy miały czas, aby cię poznać bliżej i zdecydować, czy nadajesz się na wyśmienitą guwernantkę, którą mogłybyśmy reprezentować, ty zaś zadecydujesz, czy takie zajęcie naprawdę ci odpowiada. Panna Murray wydmuchała nos w chusteczkę. − Nie mam wyboru. − Zawsze jest jakiś wybór. - Hannah nie zamierzała pozwolić, żeby dziewczyna zaczęła się nad sobą rozczulać. - Reprezentujemy kobiety o różnych charakterach. Niektóre uczą małe dzieci lepiej niż nieco starsze, niektóre lepiej się sprawdzają jako guwernantki nadające uczniom ostatni szlif, inne wreszcie są doskonałe jako towarzyszki osób starszych. Panna Murray rozpogodziła się. − Nie pomyślałam o tym. Kiedyś opiekowałam się moją babcią i bardzo lubiłam to zajęcie. Hannah skinęła głową. − Sama widzisz. Udało nam się właśnie znaleźć twoją specjalność. Kształcimy panny do towarzystwa, nauczycielki gry na fortepianie, haftu i tańca. Szczycimy się tym, że potrafimy znaleźć osoby kompetentne, spełniające wszelkie oczekiwania. Usłyszała stukanie do drzwi frontowych - odgłos na tyle rzadki, że poderwał ją na nogi. Naturalnie drzwi otworzy lokaj, ale ma przykazane, żeby natychmiast przyprowadzić klienta do niej. − Nasza gospodyni czeka na ciebie na górze. Pani Knatchbull wskaże ci sypialnię, gdzie możesz się rozpakować, a jutro dołączysz do dwójki naszych uczennic przygotowujących się do zawodu.
Panna Murray zrozumiała od razu, że została odprawiona. Dygnęła grzecznie, wzięła swoją torbę i ruszyła do drzwi. Panna Murray, uśmiechając się skromnie, odsunęła się na bok, żeby przepuścić lokaja Cusheona, i zatrzymała się z otwartą buzią, gapiąc się na dżentelmena, który szedł tuż za nim. Hannah była zadowolona z takiej reakcji panny Murray, bo gdyby nie dziewczyna, to ona sama byłaby najbardziej osłupiała. Ubrany zgodnie z najnowszymi
trendami
mody,
dżentelmen
był
niezwykle,
cudownie,
uwodzicielsko przystojny. Wysoki i długonogi, miał na sobie ciemnoniebieski surdut podkreślający szerokość ramion. W dłoni dzierżył laskę ze złotą główką, a na dłonie wciągnął rękawiczki ze skóry w kolorze surduta. Jego ciemne włosy, obcięte tuż nad brzegiem kołnierza, opadały swobodnymi lokami na czoło. Dumny, arystokratyczny nos musiał być kiedyś złamany - Hannah oceniła bezlitośnie, że pewnie w dzieciństwie, podczas upadku z kucyka. Spojrzenie jego brązowych oczu było tak miękkie, że każda kobieta mogłaby się w nim zatracić. Poza tym w oczach mężczyzny kryła się inteligencja. Skoncentrował wzrok na Hannah. Nie czekając na prezentację przez Cusheona, skłonił się szybko. − Panna Setterington, jak mniemam? Hannah poczuła natychmiastową niechęć do mężczyzny. Niegrzeczny, porywczy człowiek. − Owszem, pan natomiast...? − Devon Mathewes, lord Kerrich - ogłosił Cushe-on. Jedynie ktoś doskonale znający starego lokaja mógłby ocenić, jak bardzo zirytowało go zarozumialstwo lorda. Lord, nie dostrzegając niezadowolenia Cusheona i nie zwracając uwagi na dygnięcie Hannah, wszedł do gabinetu pewien, że panna Setterington podąży za nim. Oczywiście pospieszyła za Kerrichem, a Cusheon stanął na straży w drzwiach.
Lord Kerrich opadł na krzesło stojące przed biurkiem i oświadczył: − Potrzebuję guwernantki. Drzwi frontowe domu ponownie otworzyły się i cicho zamknęły. Hannah miała nadzieję, że to Pamela, bowiem na dworze padało i zrobiło się ciemno. Martwiła się o swoją przyjaciółkę, współwłaścicielkę Akademii Guwernantek, dzień po dniu przemierzającą londyńskie ulice w poszukiwaniu pracy, która pozwoliłaby przetrwać szkole w czasie pierwszych, krytycznych miesięcy. Ale Hannah bała się spuścić z oczu swojego interesanta, który, jak przypuszczała, był wdowcem z dziećmi. − Przyszedł pan pod właściwy adres. Oferujemy usługi wyłącznie najlepszych nauczycielek. Ile ma pan dzieci? Żachnął się, jakby poczuł się urażony. − Dobry Boże, nie mam dzieci! Hannah, która właśnie siadała, zastygła bez ruchu. − Słucham, milordzie? − Nie rozumiesz, kobieto? Dziecko też mi będzie potrzebne.
ROZDZIAŁ 2
Na widok zaskoczenia Hannah, lord Kerrich przeciągnął dłonią po włosach. − Dziecko. Potrzebne mi dziecko. Chcę sprawiać wrażenie po-rząd-ne-go człowieka. - Wyraźnie wymówił słowo „porządnego", jakby kobiety zajmujące się uczeniem dzieci miewały trudności ze zrozumieniem niektórych określeń. Ale jego wyjaśnienia nie pozwoliły Hannah pojąć, o co mu chodzi. − Może mógłby pan coś jeszcze wyjaśnić, milordzie? - zaproponowała.
Zacisnął zęby, jak zauważyła Hannah, białe i równe i spojrzał na nią tak, jakby to ona była winna trudnemu położeniu, w jakim się znalazł. Kiedy zaczął tłumaczyć, jego głos przesycony był kpiną: − W naszym kraju są ludzie, którzy nie uważają mnie za porządnego człowieka. Sądzą, że jestem rozpustnikiem. Don Juanem. Innymi słowy, że nie mogę się zadawać z uczciwymi ludźmi. Przez drzwi Hannah dostrzegła kobiecą sylwetkę. Pamela wróciła i teraz kryła się przed wzrokiem gościa. − Tak bardzo panu zależy, żeby być postrzeganym jako porządny człowiek? Hannah trudno było w to uwierzyć. Nie sprawiał wrażenia osoby przejmującej się opinią publiczną. − Mężczyzna kierujący się opiniami ignorantów jest tylko cieniem mężczyzny. Właściwie można by go nazwać kobietą. - Zaśmiał się z własnego dowcipu. Hannah nie zawtórowała mu. Nic żądał jednak nawet takiej imitacji uprzejmości. − Jestem bankierem. Mój dziadek założył Bank Mathewes. Byłby bardzo rozczarowany, gdyby moja reputacja przyniosła uszczerbek firmie, dla której pracował tak długo i z takim oddaniem. - Poprawiając krawat, dodał: Nikomu nie pozwolę na szarganie nazwiska Mathewes. Choć jego słowa zabrzmiały niemal jak wspaniałe ślubowanie, Hannah pomyślała cynicznie, że zapewne nie martwił się o bank i dobre imię rodziny, ale przede wszystkim o swoje dochody. − Smutne czasy nastały w Anglii, jeśli człowiek mający kochankę cieszy się większym poważaniem niż mężczyzna, utrzymujący kontakty z większą liczbą kobiet. − Wyraźna niesprawiedliwość - zakpiła. Zlekceważył jej sarkazm. − Rzeczywiście. I dlatego chcę sierotę. Zabiorę dziecko do siebie do domu i postaram się okazywać niezwykłą życzliwość. Zatrzymam znajdę, dopóki nie
odzyskam sympatii królowej, ale nie można oczekiwać, żebym przez cały ten czas sam się zajmował bachorem! Hannah zrozumiała wreszcie jego zamiary, a jego brak wrażliwości odebrał jej dech. − Chciałby pan wynająć guwernantkę, która udałaby się do sierocińca i znalazła panu na jakiś czas dziecko, by zamydlić oczy towarzystwu i samej królowej? Milordzie, ani na moment nie mogłabym zmrużyć oka, gdybym... Pamela wyłoniła się z cienia i stanęła w drzwiach. Z włosami oblepiającymi twarz i demonicznie błyszczącymi oczami wyglądała jak zmokła kura. Wbiła wzrok w Hannah. Gwałtownie kiwając głową, wskazała najpierw na lorda Kerricha, a potem na siebie. Hannah przecząco pokręciła głową. Lord Kerrich, sądząc, że Hannah kręci głową pod jego adresem, rozparł się w fotelu i uśmiechnął szeroko, ukazując swe doskonale białe zęby. − Skrupuły, panno Setterington? Nie może sobie pani na nie pozwolić. Założyła pani tę Akademię ledwie dwa miesiące temu i, o ile wiem, udało się pani znaleźć propozycję tylko dla jednej guwernantki. Zresztą, jeśli się nie pomyliłem, czytając zaproszenie, wychodzi za mąż za wicehrabiego Ruskina i jako jego żona raczej nie będzie przynosić szkole dalszych zysków. A pani i pani guwernantki pracujecie jako nauczycielki tańca, żeby związać koniec z końcem. Wiedział o wiele za dużo. Hannah przenosiła wzrok z lorda na Pamelę, która kontynuowała w drzwiach swoją pantomimę. − Słucham plotek, panno Setterington. Mnóstwo z nich dotyczy pani szkoły i tylko nieliczne są życzliwe. Potrzebujecie mnie. Potrzebujecie moich pieniędzy. - Wyciągnął z kieszeni portfel i położył czek na blacie biurka. Chociaż nie chciała patrzeć, nie była w stanie oderwać wzroku od jego równego pisma. Nawet do góry nogami mogła odczytać sumę. Sto funtów. Była szczęśliwa, że siedzi.
Ani jej, ani Pameli, te pieniądze nie były niezbędne. Spokojnie mogły przeżyć następny miesiąc, utrzymując się z tego, co Pamela zebrała dzisiaj. Ale... miały do wykarmienia trzy młode istoty, trzy młode umysły do ukształtowania. Bez tego nie uda się znaleźć dziewczętom odpowiedniej posady i nie dostaną zapłaty za pośrednictwo. Los Cusheona, pani Knatchbull i kucharki także zależał od Hannah i Pameli. Hannah przyzwyczaiła się już do codziennych, regularnych posiłków. Jeśli nie zdarzy się nic nieprzewidzianego, w przyszłym miesiącu mogłyby znaleźć pracę następnym dziewczętom i przyszłość Akademii Guwernantek byłaby zapewniona. Tak długo, jak długo nic złego się nie wydarzy... − Bo tak właśnie działacie, prawda? Pobieracie opłatę, w zamian dając gwarancje na usługi? Dobrze więc, już teraz zapłacę dodatkowe pięćdziesiąt funtów za odpowiednią guwernantkę i drugie pięćdziesiąt za znalezienie właściwej sieroty. Ponadto pokryję wszelkie koszty, jakie guwernantka poniesie, szukając dziecka. Nie wiem, ile dziś kosztuje kupienie dziecka, ale stać mnie na to. Dwadzieścia pięć funtów miesięcznie dla guwernantki, która będzie dla mnie pracowała, a na końcu, jeśli uda mi się przekonać królową Wiktorię i niezwykle zasadniczą radę królewską, że jestem człowiekiem, który... - w ostatniej chwili się powstrzymał, by się nie zdradzić - cóż, kiedy znów królowa Wiktoria obdarzy mnie swoimi laskami, zapłacę wyrównanie w wysokości dwustu funtów. Hannah ledwo udało się zdusić jęk. Pameli się to nie udało i Hannah była pewna, że lord Kerrich ją usłyszał. Nie odwrócił się jednak, tylko powiedział: − Widzi pani? Nawet nasz tajemniczy słuchacz uważa, że to ogromna suma, warta starań. Nie mylił się. Pamela kręciła się niecierpliwie, milcząco domagając się, by Hannah przyjęła ofertę lorda. Ale Hannah robiła problemy. − Milordzie, wspomniał pan o królowej. Nie mogę świadomie brać udziału w oszukiwaniu naszej władczyni!
Wbił w nią wzrok. − Nie zamierzam jej skrzywdzić, mam zamiar pomóc naszej monarchini, tak jak to robiłem przez całe lata. To wszystko dla jej dobra. Z jakiegoś powodu Hannah wierzyła mu. Ten człowiek o dumnej twarzy i zimnym spojrzeniu miał swój honor. To nie był tandetny honor, ani nawet zwykły, ludzki, ale coś, co stanowiło nieodrodną część jego istoty. Ściszając głos, Hannah zauważyła: - Pański plan jest taki bezduszny. Oparł się o oparcie fotela, unosząc do góry ciemne, doskonale ukształtowane brwi. − Bezduszny? Dlaczego? − Chyba że zamierza pan adoptować dziecko. − To byłoby zbyt wiele. − Ma więc pan zamiar skłamać i powiedzieć dziecku, że je adoptuje, a potem je porzucić? − Nie widzę innego wyjścia. Dziecko nie może /nać szczegółów mojego planu. - Położył obie dłonie na rączce laski i energicznie stuknął nią w podłogę. − Panno Setterington, mieszkając ze mną dziecko będzie miało wszelkie przywileje, a ponadto choć przez jakiś czas znajdzie się poza sierocińcem. Nie może pani mówić, że to coś złego. Hannah musiała się zgodzić. Jeszcze niedawno była panną do towarzystwa pewnej niezwykle wrażliwej damy. Wielokrotnie miała okazję odwiedzać sierocińce i przytułki, dostarczając ubranie i jedzenie. Zawsze były to okropne miejsca. − Ale później, gdy dziecko będzie zmuszone wrócić... − Pomogę chłopcu nauczyć się handlu i znajdę mu miejsce w moim gospodarstwie. To minimum, które mogę zrobić. - Skupił surowe spojrzenie na Hannah.- Ale najpierw musi mi pomóc odzyskać względy królowej. A teraz moje oczekiwania. − Dotyczące sieroty?
− Nie. Podejrzewam, że sieroty nie różnią się zanadto od siebie. Moje wymagania wobec guwernantki. Mógł sobie być najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego Hannah widziała w życiu, ale powodował, że kręciło jej się w głowie od tych żądań, wymagań i obrzydliwej zuchwałości. Ubijanie z nim interesu przypominało zawieranie umowy z diabłem, a nieubłagany wyraz twarzy lorda sugerował, że w razie sprzeciwu konsekwencje byłyby przykre. Owszem, dobrze znała takich lordów, tak przekonanych o swej wyższości, że postępowali zgodnie z własną wolą, nie bacząc na ogrom nieszczęścia, jakie powodowali. Wiedziała też, że jeśli nie zachowa się z taktem, zarówno ona, jak i Akademia Guwernantek nie wyjdzie na tym dobrze. − Chciałby pan porozmawiać z naszymi guwernantkami? - zapytała. − Powiem pani, czego oczekuję, a pani wybierze dla mnie właściwą osobę. Hannah poczuła ulgę, gdyż aktualnie miała do wyboru jedynie siebie bądź Pamelę. − A czego pan oczekuje? − Prostej kobiety, której nie ponosi fantazja, twardo stąpającej po ziemi. I starszej. - Zacisnął wargi. -Starszej niewiasty, która zapomniała już o nadziei na zamążpójście czy romans. Hannah poczuła rozpacz. Ale Pamela gwałtownie wymachiwała rękami, nadal żądając tej posady. Jakby nie była dokładnym przeciwieństwem osoby, której oczekiwał przystojny lord Kerrich. Czyżby oszalała? Na widok wahania Hannah, lord zacisnął zęby. − Panno Setterington, chyba zna pani moje motywy. Mam absolutnie dość roli obiektu miłosnych westchnień. Muszę to znosić w swoim domu, bo moja gospodyni upiera się, że obecność pokojówek jest niezbędna. Jeśli jednak mam spędzać czas w towarzystwie guwernantki, muszę być pewien, że ta nie będzie do mnie robić maślanych oczu czy, nie daj Boże, nie wśliźnie się do mojej sypialni. A zdarzyło się to już z jedną z pokojówek.
− Miejmy nadzieję, że nic takiego się nie przydarzy. - Hannah korciło, żeby wybuchnąć śmiechem: lord Kerrich był taki szczery - i taki próżny. Właściwie, gdyby nie żądanie, aby guwernantka nie wyróżniała się urodą, Pamela byłaby idealną kandydatką. Mężczyźni jej nie interesowali. Wielokrotnie mogła wyjść za mąż, ale zawsze odmawiała z wyniosłością. Jednak lubiła dzieci, a one ją. Hannah nie rozumiała, czemu Pamela chce wziąć udział w przedsięwzięciu, które musi się zakończyć zranieniem serca jakiegoś dziecka. Kończąc rozmowę z lordem, wstała. − Zobaczę, czy uda mi się znaleźć guwernantkę spełniającą pańskie oczekiwania, milordzie, jednak niczego nie obiecuję. Lord podniósł się również. − Proszę spróbować - rzekł. - W sytuacji, w jakiej się znalazłem, nie mogę pomóc Akademii Guwernantek w zdobyciu szacunku i uznania. Obawiam się, że mogę jedynie zaszkodzić. Ale pieniądze pozwolą pani zyskać czas, żeby wypracować reputację szkoły. A to - zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głów - uda się pani. Wygląda pani na osobę odnoszącą sukces wszędzie tam, gdzie sobie to postanowi. − Dziękuję, milordzie. - Żeby to tylko była zawsze prawda. - Wkrótce dam panu znać o postępach w moich poszukiwaniach. − Do przyszłego wtorku - rzucił. Dawało jej to cały tydzień. - Oczekuję, że guwernantka sama się n mnie zamelduje. Skinęła głową. Lord ruszył w stronę drzwi. Pamela wtopiła się w panujący w głębi domu mrok, żeby uniknąć spotkania z nim. Wychodząc, lord nie rozglądał się na boki. Hannah stalą bez ruchu za biurkiem, Pamela zaś za schodami, dopóki Cusheon nie zamknął frontowych drzwi za lordem Kerrichem. Wówczas ruszyły do przodu i obie kobiety spotkały się w przedpokoju, jak para uzbrojonych przeciwników.
− Co to znaczy, że niczego mu nie obiecujesz? -zapytała Pamela. - Ja się tego podejmę! − Twoja żądza pieniędzy jeszcze cię wpędzi w kłopoty, Pam! Chyba nie zamierzasz angażować się w to przedsięwzięcie. Lord Kerrich proponuje podły podstęp, mający na celu przekonanie jej królewskiej mości o przyzwoitości mężczyzny, który nie ma jej ani krztyny. − W młodości.... miałam okazję poznać jej wysokość. Hannah wytrzeszczyła oczy. Wiedziała, że rodzice Pameli byli zamożni i mieli szerokie koneksje, lecz Pamela nigdy, przenigdy nie zdradziła, jak bardzo upadła, kiedy dotknęła ją tragedia. − Królowa była wtedy, a jestem pewna, że jest również nadal, osobą umiejącą właściwie oceniać innych. Ponadto zaś ma przy sobie mądrych doradców, lorda Melbourne'a, a teraz także księcia Alberta. Moim zdaniem możemy wierzyć, że będzie chroniona przed machinacjami lorda. Hannah nie mogła uwierzyć, że dotychczas Pamela tak wiele ze swej przeszłości utrzymywała w sekrecie i że nadal, zdradziwszy już tak dużo o swojej dawnej świetności, nie zamierza opowiedzieć nic więcej. − Znasz więc lorda Kerricha? Pamela miała poszarzałą twarz, a spojrzenie jej błękitnych oczu straciło zwykłą żywość. − Dawno temu widzieliśmy się przez chwilę. Na pewno tego nie pamięta. − Ale... − Jest zbyt zadufany w sobie, żeby mnie rozpoznać - Pamela pochyliła głowę, jakby przytłoczył ją ciężar wspomnień. - Wtedy nazywałam się inaczej. Pamela zdecydowała się używać nazwiska panieńskiego matki, a nie ojca. Hannah nie potępiała jej, ale przesadą byłoby oczekiwać, że nie będzie ciekawa. − Powiedz mi, proszę... − Nie nalegaj.
Hannah dostrzegła nutę zdecydowania w głosie Pameli i pohamowała lawinę pytań, które cisnęły jej ii; na usta. − Jak chcesz. Lecz nawet jeśli się nie boisz, że zostaniesz rozpoznana, to musisz pomyśleć o dziecku. Wyrządzona mu zostanie krzywda, bez względu na deklaracje naszego przystojnego lorda. Będę chronić to dziecko. Przecież kochasz dzieci! − Powiedziałam, że będę je chronić! Zaskoczona Hannah cofnęła się o krok. Wściekłość Pameli szybko ustąpiła miejsca gwałtownemu drżeniu. − Potrzebujemy pieniędzy. Podejdź do kominka, kochanie. Ale Pamela nie poruszyła się. Hannah dodała więc: − Nie jesteśmy jeszcze w tak rozpaczliwym położeniu! − Owszem, jesteśmy - odrzekła wzburzona Pamela. Hannah ujęła ją za ramiona: − Co się stało? Pamela wyrwała się jej i szybko odeszła w stronę gabinetu, po drodze upuszczając na podłogę swój kapelusz. Hannah ruszyła za nią. Podniosła nakrycie głowy, zaskoczona niedbałością zwykle tak porządnej przyjaciółki. − Pamelo! Pamela przejechała dłonią po włosach, przy okazji ściągając podtrzymującą je białą siateczkę i parę spinek. Stała teraz przed kominkiem, ogrzewając ręce, które nadal miała obciągnięte mokrymi od deszczu rękawiczkami. Coś musiało się stać. Coś okropnego. Ale Pamela rzadko zwierzała się ze swoich problemów. Ponieważ zadawanie pytań nigdzie jej nie doprowadziło, Hannah spróbowała podstępu.
− Jak uda ci się uchodzić za starszą kobietę? Pamela oderwała wzrok od rękawiczek, które zaczynały już parować. − Kiedy lady Temperly odeszła i zapisała ci ten dom, zostały po niej ubrania, prawda? Wykorzystam je. − Lady Temperly była wysoka! Przerastała cię o parę centymetrów i była mocno przygarbiona. − Nie szkodzi. - Pamela ściągnęła rękawiczki i cisnęła je na krzesełko. Upudruję się jasnym pudrem i wymaluję różem policzki, jak to robią starsze panie. Uda mi się. Musi. − A co z tymi wszystkimi, którzy cię wcześniej zatrudniali? Co powiedzą, widząc cię w takim przebraniu? − Jestem guwernantką, a nie atrakcją towarzyskich salonów. Jak zawsze będę się trzymać w cieniu. A poza tym, zawsze pracowałam poza Londynem. Szansa spotkania kogoś, kto mnie zna, jest niewielka. − Pamelo, co się stało? Pamela potarła miejsce pomiędzy oczami, jakby coś ją zabolało. − Pamiętasz, kiedy we trzy, z Charlottą, rozpaczliwie szukałyśmy jakiegoś zajęcia i postanowiłyśmy spróbować z Akademią Guwernantek? Ileż miałyśmy nadziei, że pomożemy innym znaleźć odpowiednie miejsce zatrudnienia, a jednocześnie zbijemy fortunę? − Oczywiście, że pamiętam. - To rozpacz podpowiedziała Hannah ten plan. Rozpacz i ambicja, gdyby bowiem trzy przyjaciółki nie znalazły źródła utrzymania, niezależnego od kaprysów angielskiej socjety, nigdy nie mogłyby decydować o swoim losie. Pamela pragnęła sukcesu Akademii Guwernantek chyba jeszcze bardziej niż jej koleżanki. Pracowała jak oszalała, żeby zdobyć okresowe prace, umożliwiające Hannah znalezienie odpowiednich kandydatek i rozpoczęcie szkolenia.
− Ta szkoła jest dla mnie jedyną szansą, by dożyć jakiej takiej zamożności powiedziała Pamela. - Nie zrezygnuję teraz ze swojego marzenia. Z naszego marzenia. Hannah wydawało się, że zrozumiała, na czym polegał problem. − To za dużo dla ciebie, tak? Zbyt ciężko pracowałaś, przenosząc się z domu do domu i ucząc te okropne dzieciaki. Gotowa jesteś na wszystko, byle tylko nie robić tego dłużej. Mówiłam ci jednak Pamelo, że... − Nie! - Pamela głęboko zaczerpnęła powietrza i chwyciła Hannah za rękę. Tutaj. Hannah zauważyła dziurę w przemoczonej sukni. Dziurawy był również gorset. − Co?... - Wyszarpnęła rękę i wbiła wzrok w ślad krwi na swoich palcach. Pamelo! − To się stało po drodze do domu. − Cusheon! - krzyknęła Hannah i złapała Pamelę za ramię. - Musisz usiąść. Jesteś ranna. − To nic poważnego. Drobne skaleczenie. - Ale Pamela pozwoliła, żeby Hannah poprowadziła ją do fotela. - Zrezygnowałam z oporu, kiedy tylko ostrze dotknęło mojego ciała. Nadbiegł Cusheon. − Co się stało, proszę pań? - Na widok bladej twarzy Pameli począł wzywać gospodynię. Pani Knatchbull wpadła do gabinetu z dwoma starszymi pokojówkami. − Potrzebne nam bandaże - zarządził Cusheon. -I woda. Natychmiast. − Obrabowano mnie. Straciłam wszystkie pieniądze za ubiegły miesiąc. Podbródek Pameli drżał. - Jeśli nie przyjmę tej pracy, będziemy zrujnowane.
ROZDZIAŁ 3
Odźwierny zaanonsował ją z powagą należną kobiecie w jej wieku i z jej pozycją. − Lordzie Kerrich, przybyła panna Pamela Lockhart z Akademii Guwernantek. Kerrich oderwał wzrok od rozłożonych przed nim rachunków i spojrzał krytycznie na damę wchodzącą do jego przestronnego, pełnego książek gabinetu. W kominku buzował ogień, świeczki migotały w kandelabrach. Chociaż ciężkie, welwetowe zasłony na wysokich oknach były rozsunięte, pochmurny dzień utrudniał dostrzeżenie szczegółów jej wyglądu. Kiedy energicznym krokiem zbliżyła się w jego stronę, poprzedził ją zapach lawendy. A potem znalazła się w kręgu światła świec stojących wokół ciężkiego, mahoniowego biurka, i po raz pierwszy od wielu dni lord poczuł przypływ optymizmu. Nie było wątpliwości - panna Setterington rzeczywiście przysłała guwernantkę
spełniającą
jego
oczekiwania.
Surową,
nieatrakcyjną,
a
jednocześnie nie tak starą, żeby dziecko mogło się przestraszyć. Na dodatek panna Setterington sprawiła ten cud na dzień przed ustalonym terminem. Nigdy nie wątpił w potęgę pieniędzy. Wstał i skłonił się. − Panno Lockhart. Dygnęła, po czym zlustrowała go chłodnym spojrzeniem, jakby był krnąbrnym uczniem, ona zaś jego nauczycielką. Uniósł monokl do oka i zrewanżował się jej równie wnikliwymi oględzinami. Trzymała zniszczoną, ohydną torbę podróżną w kwiatki, tak gigantycznych rozmiarów, że obijała się jej niemal o kostki. Miała też czarną parasolkę z prymitywnie rzeźbioną drewnianą rączką. Źle dopasowany, niemodny płaszcz zwieszający się z ramion nosił ślady po padającym nieustannie deszczu. Pod płaszczem można było dostrzec wydatny biust i dość szczupłą talię.
Ha, doskonale znał różne sztuczki stosowane przez kobiety dla ukrycia wad figury i podkreślenia zalet. Niewątpliwie panna Lockhart również je znała. Zauważył, że nosiła okulary o przyciemnionych szkłach, symbol wzroku osłabionego intensywną nauką. Miała pozbawioną koloru cerę i blade usta. Urazowe włosy mocno ściągnęła do tyłu, dzięki czemu wszystkie zmarszczki wokół brody zniknęły - następna damska sztuczka, która nie mogła wprowadzić w błąd takiego znawcy, jak on. Włosy guwernantki przykrywała splątana pajęczyna z szarej koronki. Uczesania dopełniała zdumiewająca ozdoba przypominająca dwa druty wetknięte pod kątem prostym w upięty nisko na karku kok. Opuścił monokl i usiadł. − Może się pani nada - rzekł. Skinęła głową i nie czekając na zaproszenie, zajęła miejsce na zabytkowym neoklasycystycznym krześle stojącym przed biurkiem. Dobrze pasowała do mebla. − To samo miałam zamiar powiedzieć o panu. Ledwo
się
powstrzymał,
żeby
nie
wybuchnąć
głośnym
śmiechem.
Przypominała mu jego dziadka, dżentelmena nieakceptującego zuchwałości ze strony takiego smarkacza jak jego zaledwie trzydziestoletni wnuk. Rozbawienie lorda wyparowało. To wszystko robił ze względu na dziadka. Przez wzgląd na dziadka, bank i nazwisko, które nie mogły ucierpieć − Przyniosła pani referencje? − Oczywiście. - Zagłębiła rękę w przepaścistej torbie i wyciągnęła zeń trzy gęsto zapisane kartki papieru, które podała mu ponad stosem papierów starannie ułożonych na blacie biurka. - Mam dziewięcioletnie doświadczenie w pracy z dziećmi i, jak pan widzi, pracowałam dla wzorowych rodzin mieszkających w okolicach Londynu. Zwłaszcza łady Byers była bardzo zadowolona z rezultatów mojego nauczania. Kiedy się pojawiłam w jej domu, jej córka była dość dzika, a kiedy wyjeżdżałam, dziewczynka nie chciała się ze mną rozstać.
Pobieżnie przejrzał listy polecające. Pochodziły od dobrych, szanowanych rodzin, głównie z południowych okolic Londynu. Wszyscy utrzymywali, że panna Lockhart miała ogromny talent do uczenia dzieci. Nie obchodziło go to. Zależało mu jedynie na tym, czy będzie spełniać jego oczekiwania. − Jak mniemam, panna Setterington przedstawiła pani moje wymagania. − Tak - Panna Lockhart postawiła torbę koło stóp. - Mam kupić sierotę i zadbać o jego naukę. Hmmm. Tak sformułowane zagadnienie nie wyglądało najgorzej. − Wszystko po to - rozejrzała się po dostatnio urządzonej bibliotece - żeby wygrać jakiś zakład albo coś innego, co przyniesie panu jeszcze większy zysk. A to zabrzmiało okropnie. Wstał, głęboko urażony ukrytą naganą. Ale Pamela podniosła rękę. − Proszę sobie darować oburzenie, milordzie. W przeciwieństwie do innych kobiet, doskonale rozumiem, że młodzi, przystojni arystokraci czy sędziwi kupcy rozwijają w sobie zamiłowanie do gromadzenia rzeczy. Właściwie można by to traktować jako część stylu życia angielskiej szlachty. Uśmiechnęła się blado z udawanym poczuciem humoru. - Nawet panie pragną swojej części majątku. W gruncie rzeczy jestem tu teraz z tego samego powodu. Stal nadal, spoglądając na tę irytującą kobietę. Nawet potępienie przeklętej panny Setterington można było łatwiej znieść niż aprobatę tej starej panny. − Pragnę pana zapewnić, że będę pilnować, by dziecku nie stała się jakakolwiek krzywda - rzekła panna Lockhart. − Dziecku? - Dlaczego wspominała o dziecku? − Tak. Zakładam, że chwilowe wahanie w pana głosie wynikało z troski o sierotę. Wygląda pan na bardzo przejętego losem maleństwa. - Panna Lockhart zamrugała. Zamrugała, czy też puściła do niego oczko?
Jej zachowanie przypomniało mu o celu całego przedsięwzięcia. Podniósł świecznik z biurka, obszedł je dookoła i w pełni oświetlił twarz guwernantki. Opuściła wzrok. Nie była taka stara, jak mu się wydawało na pierwszy rzut oka. Zresztą nawet podeszły wiek kobiety nie chroniłby go przed niepożądanym narzucaniem się. Początkowe wrażenie, że panna Lockhart jest zimną guwernantką osłabło, ustępując miejsca myśli, że jest to po prostu brzydka, niechciana kobieta, rozpaczliwie pragnąca rzucić się w męskie ramiona. Dokładnie mówiąc, w jego ramiona. Prosty test mógłby pokazać, czy się mylił. Spokojnie zebrał myśli. Pochylił się nad nią, roztaczając, tak pociągającą dla kobiet, atmosferę zaufania, i czekał, żeby podniosła wzrok. W końcu zrobiła to, ale nawet jeśli wywarł na niej wrażenie, nie okazała tego. − Czy mogę prosić, milordzie, żeby postawił pan niżej kandelabr? Świece żywo się palą i obawiam się, żeby wosk nie skapnął na jedną z moich najlepszych sukien. − Jedna z najlepszych? Bardzo atrakcyjna - skłamał gładko. - Myślałem, że to pani najładniejsze ubranie. − Swoją najlepszą sukienkę, milordzie, zakładam w niedzielę, gdy jak wszystkie chrześcijanki idę do kościoła. Nagana, wymierzona w jego hulaszczy tryb życia. − A więc to nie suknia, a pani tworzy wrażenie niezrównanego piękna. Ignorując wdzięczny komplement sięgnęła do torby i wydobyła kłębek wełny i początek jakiejś robótki na drutach. − Co pan powie? Hmmm. Nie powiedziała tego zbyt sarkastycznym tonem, nie wyglądała też na oczarowaną jego wdziękami. Czy udawała brak zainteresowania, czy też naprawdę była przywiędłą starą panną, jakiej potrzebował? Odstawił świecznik na bok, przysiadł na biurku i pochylił się w stronę guwernantki.
− Tak jak mówiłem pannie Setterington, uważam, że dziecku będzie lepiej u mnie niż w ochronce. Mam tylko wyrzuty sumienia związane z rozbudzaniem jego złudnych nadziei. Mocno zacisnęła usta. − Widzę. Uśmiechnął się ujmująco, z nieco może udawanym zainteresowaniem. − Ciekawi mnie natomiast, jak dalece kieruje się pani w swoim postępowaniu sumieniem, panno Lockhart. Taka atrakcyjna kobieta w kwiecie wieku nie może zawsze myśleć tylko o cudzych dzieciach. Na pewno chciałaby pani zajmować się własnymi. Odpowiedziała mu ze złością - trudno byłoby inaczej określić jej niepohamowany wybuch. − To, czego chcę, to nie pański problem, milordzie. Powinien pana raczej interesować mój charakter i kwalifikacje. To tyle. - Sięgnęła za głowę, wyciągnęła z uczesania dwa długie druty, nawlokła na nie robótkę i zaczęła dziergać przed jego zdumionymi oczami. - Panna Setterington wspomniała mi o pana szczodrej ofercie zapłaty. Proszę mi jednak wybaczyć, że poruszę nie tylko sprawę ostatecznej kwoty, ale także ustalimy warunki mojego zamieszkania. Na moment odebrało mu mowę. Panna Lockhart była ekscentryczką, jedną z absurdalnych starych panien, które Anglia produkowała w nadmiarze. Druty migały bezustannie. − Naturalnie, wikt i opierunek, lordzie Kerrich. No i przyzwoity pokój, z dobrą wentylacją. - Rozejrzała się dookoła, oceniając jego gabinet. - Przyjemne pomieszczenie, z tyloma ozdobami, i, co najważniejsze, nie czuję żadnego przeciągu. Ten pokój jest za duży do swej funkcji, ale podejrzewam, że nie znosi pan ciasnych pomieszczeń, podobnie jak ja. Mały pokój sprzyja rozwojowi chorób, a samotna kobieta nigdy nie przesadza, dbając o swoje zdrowie. Ponadto chcę mieć kominek, z którego nic nie będzie dymić. I
wolne popołudnie, raz na dwa tygodnie, bez wyjątku. Oczekuję też, że będę mogła co niedziela uczestniczyć we mszy i zabierać tam ze sobą dziecko. Wierzę, że do osiągnięcia sukcesu w pracy wychowawczej potrzebne jest prawe serce i... Przerwał. − Moja droga panno Lockhart. Droga, droga panno Lockhart. - Położył dłoń na jednej z jej rąk, pohamowując nieustanną robotę na drutach - Nie musi się pani martwić o swoją sypialnię. Osobiście dopilnuję, żeby... żeby otrzymała pani pokój w pobliżu mojego pokoju. Spojrzała na jego rękę z niesmakiem, a potem przeniosła wzrok na jego twarz. Zmrużyła ukryte za ciemnymi okularami, ocienione gęstymi rzęsami oczy. − Słucham? − To są szczegóły bez znaczenia. Będzie pani miała, co tylko sobie pani zażyczy. Ja zaś nie mogę się doczekać, kiedy rozpoczniemy... wspólną... edukację sieroty. Z niebywałą precyzją dziabnęła go zaostrzonym końcem drutu w dłoń. Pospiesznie cofnął rękę. Tymczasem Pamela wbiła z powrotem druty w uczesanie i, wrzucając do torby niedokończoną robótkę, rzekła ze śmiertelną powagą: − Młody człowieku, rozumiem pana, choć trudno mi było uwierzyć własnym uszom. Przez moją urodę stale narażona jestem na męskie zaloty. To moje przekleństwo. Ale nie poddaję się losowi. Chociaż bardzo bym się ucieszyła z proponowanego przez pana wynagrodzenia, muszę zrezygnować z pańskiego zainteresowania i oferowanej pracy. Była idealna. Nieczuła na jego wdzięki, pewna siebie, swoich zasad i, co zdumiewające, swojego powabu, nie dawała się zwieść na manowce. − Nie! Bardzo proszę, panno Lockhart, wystarczająco jasno wyraziła pani swoje życzenia. Mogę panią zapewnić, że będą nas łączyły stosunki, jakie powinny łączyć pracodawcę i pracownika, nic ponadto. Przyglądała mu się podejrzliwie.
− A moje wymagania dotyczące tej posady? − Wszystkie zostaną spełnione. − I będzie pan potrafił opanować swe zwierzęce instynkty? Przytaknął z przesadną powagą. − Tak, choć będzie to niezwykle trudne. − Pragnę wyrazić swoją opinię, milordzie, chociaż nigdy jeszcze nie spotkałam mężczyzny dość rozsądnego, żeby wysłuchał mądrej rady. − Proszę powiedzieć. − Najlepiej by było, gdyby się pan ożenił. − Wszystkie kobiety tak myślą. To samo powiedziała mi właśnie jej królewska wysokość. − O ile wiem, związek małżeński daje mężczyźnie możliwość zaspokojenia tych niewygodnych namiętności, które go męczą. Ale podejrzewam, że pozostało panu niewiele czasu, żeby spełnić oczekiwania królowej. − Dała mi trzy miesiące. − Trzy miesiące, żeby stać się szanowanym obywatelem? - Spojrzała na niego i
wybuchnęła szyderczym śmiechem. - Nawet ja uważam, że to niesprawiedliwe. Tak, nie ma pan innej możliwości, jak tylko przyjąć pod swój dach dziecko. Przecież żadna kobieta przy zdrowych zmysłach nie wyszłaby za pana za mąż bez długiego starania się o jej rękę i przysięgi wierności, podpisanej pańską krwią. Wyprostował się. − Nie ma kobiety, która by mi odmówiła. − Żartuje pan, milordzie. − Nie istnieje kobieta, której nie uwiodłaby przystojna twarz, arystokratyczny tytuł albo majątek. Ja zaś, bez żadnej zarozumiałości, muszę stwierdzić, że posiadam wszystkie te cechy. Proszę powiedzieć szczerze, panno Lockhart. Odrzuciła pani moje umizgi, ale gdybym zaproponował małżeństwo?...
− Głupie pytanie. Nawet gdybym była najpiękniejszą kobietą na świecie, nie poprosiłby pan o moją rękę. Wszyscy mężczyźni twierdzą, że kierują się uczuciem, ale gdyby to była prawda, żeniliby się z kim chcą, a nie z kim muszą. − Ale gdyby moja namiętność skłoniła mnie do oświadczenia się pani, przyjęłaby mnie pani ze względu na moją urodę. − Mężczyźni nie kochają z całego serca, a przystojni mężczyźni są jeszcze gorsi, bo są zepsuci. − Więc przyjęłaby mnie pani ze względu na mój tytuł. − Pochodzę z arystokratycznego rodu. Wiem, że tytułu nie dostaje się za uczciwość, wierność i prawość. Celowo odgrywał rolę węża w raju, proponującego zakazane jabłko. − Wyszłaby więc pani za mnie dla mojego majątku. Zawahała się. Wiedział, że tak będzie. − Ha! - Pochylił się do przodu, patrząc na nią z niekłamaną satysfakcją. Miałem rację. − Myli się pan. Wiele razy udało mi się uchronić przed mężczyznami, którzy mi się oświadczali, i nie zamienię moich marzeń na życie u pańskiego boku. − Pani marzenia muszą być ogromne. − Nie są ogromne, ale są moje własne. - Wstała i przerzuciła torbę przez ramię. - I znużyła mnie już ta bezowocna dyskusja. − Rozumiem. - Nie pojmował, w jaki sposób dał się wciągnąć w te żarty i to na dodatek z tak brzydką, nieprzyjemną osobą. - Wie pani, czym ma się pani zająć? − Znajdę panu sierotę i przywiozę dziecko tutaj. Podejrzewam, że chciałby pan, aby miało dobre maniery. Nauczę je... Odsunął się od biurka. - I to szybko. − Oczywiście. Szybko. A potem... będziemy robić to, co pan rozkaże.
− Dostarczy pani dziecko przed końcem dnia. − Już minęło południe, milordzie. Rozpakuję się w moim pokoju i dziś jeszcze obejrzę, jak został przygotowany pokój do nauki. A dziecko postaram się znaleźć jutro. Kerrich ujął pannę Lockhart za ramię i energicznie podprowadził do drzwi. − A więc wszystko jest ustalone. − Przynajmniej najważniejsze rzeczy. Nie chciałabym zabierać panu więcej czasu. − Dobrze. - Musiał wrócić do leżących na biurku rachunków. Bilans był korzystny. Bardzo korzystny, a królowa Wiktoria była głupia, że kiedyś straciła do niego zaufanie. - Proszę powiedzieć gospodyni, by przygotowała dla pani sypialnię sąsiadującą z pokojem do nauki. Jeśli uzna to pani za niewygodne rozwiązanie, proszę je zmienić według własnego uznania. Powiem kobiecie, że pani życzenia są najważniejsze. Guwernantka zatrzymała się w drzwiach. − Kobiecie?... − Gospodyni. - Zmarszczył brwi, usiłując przypomnieć sobie jej imię. - Berta, a może Betty lub jakoś podobnie. Guwernantka nie poruszyła się. − To nowa osoba w pańskim domu? − Niezupełnie. Pracuje u mnie siedem lat. Może dziesięć. Nie pamiętam. Guwernantka gotowała się do wygłoszenia tyrady. Kerrich widział to po błysku w jej oczach. Z jakiegoś powodu ją rozczarował. I zamierzała go złajać. Jednak pukanie do drzwi ocaliło go przed reprymendą. − Proszę - zawołał mężczyzna. Moulton, służący, który był kimś znacznie ważniejszym niż zwykły służący, wszedł do środka i zaanonsował: - Pan Lewis Athersmith, milordzie. W końcu kuzyn zareagował na wezwanie Kerricha.
Kerrich i Moulton wymienili pełne zadowolenia spojrzenia, widząc, że ich plan może toczyć się dalej. − Nie będę panom przeszkadzać - rzekła panna Lockhart belferskim tonem. − Bardzo dziękuję. - Widok bladej twarzy guwernantki, o wąskich, umalowanych na czerwono ustach, przypominał mu o nieszczęściu, jakie go dotknęło. Nie pojmował, w jaki sposób to się stało. Jeszcze miesiąc temu wszystko było jak powinno. Miał swój tytuł, majątek, zdrowie i urodę, regularne dochody, kochającą rodzinę, kochanki, szacunek i życzliwość śmietanki towarzyskiej Londynu, bali się go wrogowie... Wszystko na świecie było w porządku. A potem jego ulubiony koń okulał, jedna z pokojówek wtargnęła do jego sypialni zupełnie naga, kochanka obraziła się i go rzuciła, odbył brzemienną w skutki rozmowę z królową Wiktorią, i w końcu uciekł do swej posiadłości w Norfolk w nadziei, że w atmosferze tego pięknego i spokojnego miejsca wymyśli, jak udobruchać monarchinię. Zamiast tego, poszukując schronienia w czasie burzy, w opuszczonej szopie znalazł tamtą piekielną machinę. Z początku nie wiedział nawet, co to jest. I to on, bankier! A potem zrozumiał. I zrozumiał też grożące mu niebezpieczeństwo. Boże jedyny, gdyby przestępcy go tu znaleźli! Uciekł z szopy, wydal polecenie, żeby wszyscy trzymali się od niej z daleka, i popędził konno na stację kolejową. W Londynie udał się prosto na policję, żeby donieść o przestępstwie. Przekonał się, że to nie takie proste. A wszystko to było winą Lewisa. Wraz z panną Lockhart spotkał kuzyna przy wejściu. − Nowy odźwierny, Kerrich? - Lewis patrzył za oddalającym się Moultonem. Sądziłem, że nigdy nie pozwolisz odpocząć staremu McCutcheonowi. − Wyjechał w odwiedziny do córki - skłamał Kerrich. Na widok panny Lockhart Lewis ukłonił się tak nisko, że jasne włosy opadły na czoło.
− Proszę mi wybaczyć, nie zauważyłem pani. Panna Lockhart dygnęła, a Kerrich pomyślał gorzko, że Lewis musiał się jej spodobać. Kerrich i Lewis byli w tym samym wieku, ale podczas gdy Kerrich bez cienia zarozumiałości wiedział, że otrzymał od losu urodę, wszyscy patrzący na Lewisa widzieli w nim same cnoty. Kto by pomyślał, że te cechy doprowadzą go do upadku? − Kim jest ten czarujący młody człowiek, milordzie? - zapytała panna Lockhart pełnym aprobaty głosem. − To mój kuzyn, pan Lewis Athersmith. Lewisie, to jest... to jest guwernantka. − Guwernantka? - Lewis był zaskoczony. − Guwernantka. Niech sobie Lewis myśli, co mu się żywnie podoba. Nagle kobieta wymierzyła w Kerricha parasolkę, jak nauczyciel wzywający ucznia do odpowiedzi. − Lordzie Kerrich, jak się nazywam? − Jak?... - Spojrzał na nią twardo. Docierające od drzwi światło oświetliło jej twarz. Wyglądała groźnie i, ku jego zdumieniu, jej twarz nosiła ślady urody. Przyjrzał się uważniej. To były ślady wyblakłej urody. - Nazywa się pani panna Lockhart. A o co chodzi? Cedząc słowa, oświadczyła: − Proszę nigdy nie zapominać mojego nazwiska. Zdumiony patrzył, jak powtórnie dyga przed Lewisem. Lewis z uśmiechem ponownie oddał ukłon z nieco przesadnym entuzjazmem. − Mam nadzieję, że wkrótce znów się spotkamy, panno Lockhart. Kobieta, mająca odwagę dać lekcję mojemu kuzynowi, musi być niezwykłą istotą. Panna Lockhart napęczniała z satysfakcji - inaczej nie można było tego określić. Gdyby Kerrich nie znajdował się w tak trudnym położeniu, odprawiłby babę, zanim ta cała farsa się rozpoczęła. Wiedział jednak, że znalezienie z dnia na dzień innej guwernantki w odpowiednim wieku i o właściwych kwalifi-
kacjach jest nierealne, zacisnął więc jedynie zęby, patrząc jak panna Lockhart pozytywnie ocenia Lewisa. Podobnie jak wszyscy w rodzinie, którzy zawsze mieli o nim dobre zdanie. Nawet ukochany dziadek Kerricha stawiał Lewisa jako świetlany wzór do naśladowania. − Mieszkam tu teraz, panie Athersmith, i miło mi będzie pana widywać. - Po czym zwróciła się do lokaja - Panie Moulton, chciałabym się zobaczyć z gospodynią. Natychmiast. - I odmaszerowała, depcząc lokajowi po piętach. − Dziwaczna osoba. - Lewis przeniósł uwagę na swojego kuzyna. - Ale nie dziwaczniejsza niż ty. To guwernantka, kuzynie? Kerrich użył historyjki, którą wymyślił dla uzasadnienia swej niespodziewanej filantropii. − Adoptuję sierotę, chłopca, którego spotkałem na ulicy. Lewis popatrzył na niego, jakby nie do końca był pewien, czy dobrze usłyszał. − Ujęła mnie odwaga i dzielność małego. − Odwaga i dzielność. - Lewis spoglądał z uśmiechem. - Oczywiście. Kerrich widział, że popełnił błąd. Od dzieciństwa to on był zawsze tym śmiałym, czarującym, tym, który miał odziedziczyć pieniądze, posiadłości i tytuł. Lewis zaś był pilnym uczniem, który z honorami ukończył Oksford i któremu wszyscy przepowiadali wspaniałą przyszłość. W co się ten Lewis wplątał? I dlaczego? Jako głowa rodziny Kerrich nie mógł pozwolić na szarganie rodowym nazwiskiem. Był zdecydowany wszystkiego się dowiedzieć. Toteż z serdecznością, będącą w całkowitej sprzeczności z tym, co czuł do swojego krewniaka naprawdę, poprowadził go ku fotelom stojącym przy kominku. − Siadaj, Lewis - zażądał. Lewis posłusznie zagłębił się w fotelu. To przecież syn pastora! - pomyślał Kerrich z wściekłością. - Powinien uczciwie pracować, przygotowując do studiów w Oksfordzie dziedzica lorda Swearna, a nie mieszać się w kryminalną działalność!
Na myśl o tym Kerrich poczuł pragnienie, żeby potrząsać Lewisem tak długo, aż ten oprzytomnieje, po czym odesłać go do posiadłości w Norfolk, gdzie z kolei dziadek mógłby nim trząść aż do całkowitego odzyskania przez Lewisa rozumu. Ktoś jednak musiał poznać szczegóły jego przestępstw, nazwiska wspólników oraz, co ważniejsze, herszta przestępców i zająć się całą tą sprawą. Tym kimś musiał być on, Kerrich. Toteż opadł na fotel naprzeciwko kuzyna i z surowym wyrazem twarzy powiedział: − Mam dla ciebie propozycję. Lewis stał się czujniejszy. − Ty, kuzynie? − Mam problemy w banku - Kerrich starannie ważył słowa. - Nie mogę z tym iść do nikogo spoza rodziny. Jesteś mi potrzebny, żeby zamieszkać ze mną i żeby mi pomóc. Zacznij dla mnie pracować. - Lewis już otwierał usta, ale Kerrich podniósł rękę. -Posłuchaj mnie do końca, proszę. Wiem, że masz posadę... - Lewis przestał już uczyć syna lorda, lecz Kerrich udał, iż o tym nie wie - ...i że zrezygnowanie z niej w tej chwili nie będzie najelegantszym posunięciem, ale znalazłem się w okropnej sytuacji, mogącej mieć zgubne konsekwencje. − Ty, kuzynie? - Na wargach Lewisa pojawił się lekki uśmiech. − Wiem, że nie powinienem cię prosić, byś dla mnie rzucił swoją pracę, jednak liczę na twoje przywiązanie do dziadka. Uśmieszek Lewisa zniknął. − Czemu twoje kłopoty miałyby rzutować na lorda Reynarda? − Bo chodzi o bank mojego dziadka. On go założył, pracował w nim przez cały czas, nawet wtedy, gdy już przekazał go mojemu ojcu, a po jego śmierci uczył mnie prowadzenia interesów. Wiem, że nienawidzisz buchalterii i finansów, wiem też, że obiecałeś sobie nigdy się tym nie zajmować, modlę się jednak, żeby uczucie do dziadka wygrało z twoją niechęcią.
Kerrich znów dostrzegł wypisane na twarzy Lewisa poczucie winy. Czy kuzyn nie zastanowił się nigdy, jak silnie jego zbrodnia ugodzi w serce lorda Reynarda? A może był zupełnie pozbawiony skrupułów i na niczym mu nie zależało? Lewis nie odpowiadał, więc Kerrich ciągnął dalej: − Wiem. Powiesz, że dziadek nie jest naprawdę twoim dziadkiem, lecz tylko bratem twojej babki. Wydaje mi się jednak, że go lubisz, a poza tym, choć on sam nigdy ci tego nie wypomni, zawdzięczasz mu swoje wykształcenie. Poczucie winy, stale podsycane przez Kerricha sprawiło, że Lewis skapitulował. − Tak - rzekł. - Wszystko zawdzięczam twojemu dziadkowi. Oczywiście, pomogę ci, jeśli tylko uznam, że twoje kłopoty w banku są istotnie tak poważne. − Nie mogłyby być poważniejsze - odparł Kerrich. - Jak wiesz, drukujemy własne banknoty, ważne w Norfolk. Lewis skinął głową. Prawdopodobnie nie otwierał ust w obawie, że nie powstrzyma wyznania winy. Toteż Kerrich powiedział Lewisowi to, co już wiedział. − Ktoś podrabia nasze banknoty.
ROZDZIAŁ 4
Chłopcy bywali tacy nieprzyjemni. Pamela rozważała tę prawdę, stojąc w refektarzu i przyglądając się gromadzącemu się wokół niej tłumowi sierot. Każde dziecko starało się zwrócić na siebie uwagę, próbowało przekonać ją, że to właśnie ono powinno wyrwać się w świat. Wyczyny małych chłopców przypominały jej zachowanie dużych chłopców, których ostatnio miała okazję obserwować.
Wczoraj tym dużym chłopcem był lord Kerrich, a jego zachowanie było najgłupszą manifestacją, jaką kiedykolwiek widziała u dorosłego mężczyzny. Owszem, był przystojny, bogaty i utytułowany. Owszem, jego uśmiech mógł oczarować. I nie obchodziło jej to. Obchodziło ją to tyle samo, co gwizdy, którymi chłopcy drażnili jej uszy, usiłując zwrócić jej uwagę. Kerrich był zblazowany i w oczywisty sposób uroczy, a urok jego kuzyna polegał na wystudiowanym wyrafinowaniu. Kerrich wiele mógłby się nauczyć od pana Athersmitha. Niczego się nie nauczy, to oczywiste. Pamela przypomniała sobie, jak obserwowała Kerricha w Pałacu Kensington, i oceniła go jako próżnego młodzieńca. Nie zmienił się. Uważał się za coś lepszego od przeciętnego arystokraty. Mogła jedynie mieć nadzieję, że pewnego dnia ktoś, jakaś kobieta, pokaże mu, gdzie jego miejsce. A ona będzie tego świadkiem. Jeden z ośmioletnich chłopców zaczął śpiewać słodkim, wysokim głosem. Był utalentowany i przy odpowiednim szkoleniu mógłby zostać wielkim śpiewakiem, lecz chociaż Kerrich deklarował brak zainteresowania przygarnianą sierotą, Pamela podejrzewała, iż wie, czego pragnął: twardego chłopaka, którego można poklepać po ramieniu. Odpowiedzialna i dobrze opłacana guwernantka powinna próbować dać Kerrichowi to, czego chciał, toteż ze spokojem zignorowała uzdolnionego chłopca. − Hej! - Jeden z większych chłopaków odepchnął mniejsze dzieci na bok. Mam na imię Chilton. To ja jestem ten właściwy. Widzi pani? - Podwinął rękaw koszuli i napiął mięśnie. - Mogę nosić węgiel i czyścić piec lepiej niż pozostali. − Nieprawda - zawołał z wściekłością jeden z mniejszych, odważniej szych chłopców. - Jesteś większy, ale leniwy. Chilton zacisnął pieści. − Nie jestem.
Inny chłopiec popchnął go od tyłu i po chwili mali chuligani tarzali się splątani po podłodze. − Żywe dzieciaki, prawda? - Pani Fallowfield, dyrektorka przytułku, próbowała robić dobrą minę do złej gry. Pamela cofnęła się bez słowa, pragnąc uniknąć burdy. Widząc jej niechęć, pani Fallowfield klasnęła w dłonie i bezskutecznie zaczęła wołać, żeby się uspokoili. Zupełnie nie panowała nad dziećmi. Tylko ludzie w rozpaczliwej sytuacji podejmowali się takich zajęć jak pani Fallowfield. Niewątpliwie była niezwykle skora do sprzedania Pameli jednego z chłopców bez pytania o jego dalszy los. Interesowały ją tylko pieniądze. Pamela znów powędrowała spojrzeniem do grupy dzieci. Stał tam, z dala od innych, może dziesięcioletni chłopiec, o piwnych oczach, zbyt dużych przy jego drobnej, wybrudzonej buzi. Ciemnobrązowe włosy sięgały mu do ramion. Odziany był w jakiś dziwny fartuch i trzymał miotłę. Pamela odniosła wrażenie, że dzieciak był rozpaczliwie chudy. Przekrzykując hałas, Pamela zwróciła się do pani Fallowfield: − A ten mały? Dyrektorka spojrzała na nią zdumiona. − To nie jest... Ale Chilton również usłyszał pytanie. Wstał z podłogi i wycierając w rękaw zakrwawiony nos, powiedział: − Mały? - Krztusząc się ze śmiechu, opadł z powrotem na podłogę. Jego wesołość była zaraźliwa, gdyż inni chłopcy zaczęli chichotać, dziewczynki zaczęły gwizdać i tupać, i nawet pani Fallowfield nie potrafiła opanować rozbawienia. Najwyraźniej Pamela niechcący naraziła go na pośmiewisko. Kiwnęła na niego, a kiedy podszedł, zrozumiała swój błąd. To była dziewczynka. To, co Pameli wydawało się fartuchem, w rzeczywistości było pozostałością znoszonej sukienki. Z rękawów sterczały chude ręce, a spod wielokrotnie przedłużanej spódnicy, której nie dawało się już
wypuścić, wystawały odziane w pończochy kościste łydki. Dziewczynka miała krótkie włosy. Pamela przypomniała sobie swoje młode lata, kiedy była brzydkim kaczątkiem, z którego wszyscy się śmiali, natrząsając się z patykowatych nóg i niebywałej niezdarności. Sama była obiektem wielu drwin -aż w końcu stała się przedmiotem boskiego żartu -przedzierzgnęła się w pięknego łabędzia. Pragnęła zapewnić dziewczynkę, że już bardzo niedługo chłopcy będą gotowi oddać wszystko za jeden jej uśmiech, ale nie mogła obiecać niezwykłej urody, pewności siebie czy siły charakteru. Nie w takich pozbawionych miłości, ponurych warunkach. Toteż Pamela otoczyła ramieniem plecy dziecka i zapytała: − Jak się nazywasz, moja droga? − Elizabeth, proszę pani. - Dziewczynka dygnęła. Elizabeth Hunter. − Ile masz lat, Elizabeth? − Osiem. Osiem? Miała osiem lat? Pomimo swej rozpaczliwej chudości dziewczynka była duża i zapowiadała się na wysoką osobę. Nic dziwnego, że się garbiła. − Jak długo jesteś w sierocińcu, Elizabeth? Wszyscy słuchali tej wymiany zdań, toteż w pomieszczeniu panowała cisza. Elizabeth, chociaż wyraźnie zdenerwowana, śmiało popatrzyła Pameli prosto w oczy. − Ponad rok, proszę pani, od kiedy moi rodzice zmarli na tyfus. − Aha. - W odróżnieniu od pozostałych sierot w przytułku, mała mówiła poprawnym językiem, czysto akcentując słowa. Teraz Pamela wiedziała już, dlaczego. - Czy też byłaś chora? − Tak, proszę pani. To wyjaśniało krótkie włosy. Pamela uśmiechnęła się życzliwie do dziewczynki.
− Elizabeth Hunter, przepraszam, że wzięłam cię za chłopca. Nagle Chilton wrzasnął dziewczynce prosto w twarz: − Tak, Beth, jesteś takim mięczakiem, że nigdy nie mogłabyś być chłopcem. − Naprawdę? - Beth błyskawicznie chwyciła go za ucho i mocno ścisnęła, zmuszając chłopaka do opadnięcia na kolana. - Przynajmniej nie jestem złodziejem. Oddaj to. Pamela patrzyła ze zdumieniem. − Oddawaj! Chłopiec uderzył na odlew. Dziewczynka wyprostowała maksymalnie rękę i, znalazłszy się poza zasięgiem ciosu, ponownie wykręciła mu ucho. W końcu Chilton sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął srebrny zegarek Pameli. Ach więc to tak - ten chłopak niepostrzeżenie z małej kieszonki spódnicy Pameli wykradł jej zegarek, jedyną pamiątkę po ojcu. Przeciął przytrzymującą zegarek wstążeczkę, a całą operację wykonał tak sprawnie, że niczego nie zauważyła. Beth puściła Chiltona, ale twarz Pameli musiała zdradzać coś z jej niewypowiedzianej furii, bo chłopak upuścił zegarek i cofnął się pospiesznie. Beth chwyciła zegarek, zanim spadł na podłogę, i wytarła go w sukienkę. Pani Fallowfield stuknęła w głowę przechodzącego obok niej Chiltona. − Ty obwiesiu! Teraz panna Lockhart pomyśli sobie, że cię wychowuję na kieszonkowca! Czyżby Pamela rzeczywiście była taką gapą? Najpierw obrabowana z miesięcznego wynagrodzenia przez miejskiego rozbójnika, a potem okradziona z zegarka przez sierotę? − Proszę! - Beth wyciągnęła do Pameli dłoń z zegarkiem. Pamela odebrała swą własność i rozejrzała się po zamilkłym tłumie. Nienawidzili Beth. Różniła się od nich sposobem mówienia i wyglądem, a teraz
na dodatek jej postępowanie sprawiło, że wszyscy wyszli na złodziei. Czy Beth zostanie ukarana za swój postępek? Zerknąwszy na pałającą gniewem twarz pani Fallowfield, Pamela zrozumiała, że kobieta raczej będzie miała za złe Beth ujawnienie kradzieży, niż chłopcu jej popełnienie. Pamela wsunęła zegarek do torebki, a potem ściągnęła rękawiczkę z prawej dłoni. Zwilżyła językiem kciuk i starła smugę brudu z brody Beth. Już podjęła decyzję. − Wezmę to dziecko. Beth szeroko otworzyła oczy. W gronie sierot wybuchły gwałtowne szepty. − To dziecko? - Pani Fallowfield nie umiała ukryć pogardy. - Przecież przyjechała pani po chłopca! Beth niespokojnie przeniosła wzrok z pani Fallowfield na Pamelę. − Zmieniłam zdanie. Pani Fallowfield nie poddawała się, jak natarczywy sprzedawca. − Beth nie nadaje się dla pani. Jest bezczelna i... dumna. Uważa się za coś lepszego. − Owszem, widzę to - szorstko odparła Pamela, otwierając portfel. - O ile dobrze pamiętam, mówiła pani o trzech funtach szterlingach za sierotę poniżej dziesiątego roku życia. − Za chłopca! Pamela powinna była wiedzieć, że kobieta łatwo nie ustąpi. Przeszywając ją wzrokiem, rzekła: − Dziewczynki są mniej warte. A więc dwa funty. Beth złożyła ręce na piersi, jakby w jej spragnionym uczucia sercu zaczęła się budzić nadzieja. Pani Fallowfield otworzyła usta. − Nie. Pięć funtów. Piątka za tę małą.
Pamela wcisnęła w dłoń pani Fallowfield trzy funty i, pomimo sprzeciwów, palce kobiety skwapliwie zacisnęły się na monetach. − Trzy funty, tak jak się umawiałyśmy. - Wzięła Beth za rękę i poprowadziła ją do drzwi. Pani Fallowfield pospiesznie podążyła za nimi. − Będzie pani żałować. Za dzień czy dwa przywiezie ją pani z powrotem. Pamela wykrzywiła się do pani Fallowfield w najzimniejszym ze swoich uśmiechów. − Wtedy będzie pani miała niewątpliwą przyjemność powiedzenia mi: „A nie mówiłam?".
ROZDZIAŁ 5
Mój Boże, co ja zrobiłam? Stangret trzymał rozłożoną parasolkę nad Pamelą, która pomogła Beth wsiąść do powozu lorda Kerricha. Po zajęciu miejsca Pamelę ogarnęła potężna fala wątpliwości. Jak mogła tak impulsywnie postąpić, skoro wiedziała, że Kerrich chciał chłopca? Ten lekkomyślny akt buntu może zakończyć się utratą pracy - a na to ani ona, ani Akademia Guwernantek nie mogły sobie pozwolić. W milczeniu patrzyła na siedzące przed nią brudne, potargane, chude dziecko. Ale cisza trwała tylko do chwili, gdy stangret popędził konie, powóz szarpnął i Beth upadła na kolana w ciasnej przestrzeni pomiędzy siedzeniami. Dziewczynka pochwyciła obciągniętą rękawiczką dłoń Pameli, pocałowała ją i odezwała się nieśmiałym głosem: − Dziękuję pani. Dziękuję za życzliwość i za zabranie mnie z tamtego miejsca. Nie myślałam, że jeszcze kiedykolwiek poczuję nadzieję. Ale teraz ją mam i przysięgam na pamięć moich rodziców, że zrobię dla pani wszystko. Będę
grzeczna, nie będę sprawiać kłopotów. Nie będzie pani nawet wiedziała, że jestem. Taka będę dobra. − Och, proszę, wstawaj! - Pamela, wstrząśnięta wybuchem wdzięczności dziecka, wyszarpnęła rękę. Po raz kolejny Beth skojarzyła jej się z własnym dzieciństwem, kiedy to usiłowała zrobić wszystko, by przypodobać się ojcu. Nawet stale otrzymywana lekcja, że nic go nie zadowoli na dłużej, nie powstrzymywała jej przed dalszymi próbami. Desperacko starała się sprawić, by był szczęśliwy. Żyła w nadziei, że usłyszy pochwałę, że zasłuży na jego uśmiech. Nie wystawi tego dziecka na podobne męczarnie. − Gdybyś wiedziała, w co cię wpakowałam, może nie byłabyś mi taka wdzięczna. Ociągając się, Beth usiadła naprzeciwko Pameli. − Wiem. Pan chce chłopca. − To też. - Pan wcale nie zamierza cię adoptować. Pamela miała to wyznanie na końcu języka. Kierowało nią poczucie winy, którego nie odczuwała, dopóki nie stanęła twarzą w twarz z dziewczynką. Te pełne nadziei oczy. Jasne rzęsy. Wysokie czoło i ładny podbródek. Policzki, które powinny być pulchne i okrągłe, a które wyszczuplił głód. Ale po co mówić Beth o konsekwencjach, które może ponieść w dalszej przyszłości? Będą miały szczęście, jeśli przed końcem dnia Pamela nie usłyszy od Kerricha żądania przywiezienia innego dziecka. - Właściwie - odezwała się Pamela z otuchą w głosie - nigdy mi nie powiedział, że chce chłopca. Po prostu tak mi się wydawało. Dzięki swoim kwalifikacjom lepiej się nadajesz do celów jego lordowskiej mości niż inne dzieci. − Jakim kwalifikacjom, panno Lockhart? Pamela uśmiechnęła się do dziecka. − No właśnie. Jesteś uprzejma i ładnie się wyrażasz. Lord Kerrich będzie mógł pokazać cię swoim znajomym bez obawy, że go skompromitujesz. − Ma zamiar pokazać mnie swoim znajomym?
− Lord Kerrich będzie z ciebie dumny - wyjaśniła Pamela. - Będzie chciał cię wszystkim przedstawić. − Aha. - Beth zagryzła wargi, po czym wyznała: -Jestem dość nieśmiała. Inne dzieci wyśmiewały się z tego. Przeklęte ciemne okulary zjeżdżały Pameli z nosa i kiedy je poprawiała, przypomniała sobie, że nie jest młodą guwernantką Pamelą, celem napaści złodziei i pracodawców. Była surową, poważną panną Lockhart, tak brzydką, że Kerrich odczuł ulgę, gdy nie zareagowała na jego umizgi. Osoba, której rolę odgrywała, miała charakter dość silny, by podtrzymać na duchu cały sierociniec nieśmiałych dzieciaków, więc nie pozwoli teraz, żeby Beth czuła się przerażona - teraz, kiedy dziewczynka właśnie wyrwała się z przytułku, a czekała ją jeszcze konfrontacja z Kerrichem. Prostując się energicznie, Pamela rzekła: − Bzdura. Wcale nie jesteś nieśmiała. Przypomnij sobie, z jakim spokojem przedstawiłaś mi się, kiedy błędnie wzięłam cię za chłopca. A z jaką odwagą odzyskałaś mój zegarek! Nie, młoda damo, nie jesteś nieśmiała. W obliczu niebezpieczeństwa budzi się w tobie lew. − Naprawdę? − Oczywiście. Powóz przemknął przez ogrody Hyde Parku i zatrzymał się przed domem Kerricha. − Może jestem dzielna tylko wtedy, gdy dzieje się coś niedobrego powiedziała ostrożnie Beth. Pamela z całym zdecydowaniem pokiwała głową. − To właśnie świadczy o odwadze. Młody lokaj, Tymoteusz, otworzył im drzwi. W jednej ręce trzymał parasolkę, a drugą wyciągnął w stronę przybyłych. Pamela ujęła ją, wysiadła z powozu i odwróciła się, by popatrzeć na Beth.
− A oto i okazja do naszej pierwszej lekcji. Zawsze należy przyjmować pomoc lokaja przy wysiadaniu z powozu. Beth uniosła wzrok na znieruchomiałego młodzieńca w liberii. − Potrafię wysiąść bez jego pomocy - powiedziała szorstko, po czym, może w obawie przed zranieniem uczuć służącego, dodała: - Ale i tak bardzo panu dziękuję. Usta lokaja wykrzywiły się od powstrzymywanego śmiechu. Pamela zauważyła jednak, że spodobała mu się grzeczność dziecka, gdyż odkłonił się. − Bardzo dobrze. Zawsze należy podziękować służbie, najlepiej wymieniając imię. To jest Tymoteusz. − Tymoteusz - powtórzyła Beth. − A teraz wyprostuj plecy, łopatki do tyłu. Beth wyprostowała się. − Chodź ze mną i pamiętaj, że jesteś lwem. − Tak, panno Lockhart - odważnie odpowiedziała Beth, ale w tej samej chwili wsunęła rękę w dłoń Pameli. Nauczycielka spojrzała na małą, uśmiechem dodając jej otuchy. - Dzielna dziewczyna! - rzekła, chociaż Beth pobladła tak mocno, jakby zaraz miała zemdleć. Osłaniane przez lokaja przed deszczem ruszyły po schodach ku masywnym, podwójnym drzwiom wejściowym do miejskiej siedziby Kerricha. Beth zwolniła kroku. − Panno Lockhart, czy to jest dom noclegowy, czy hotel... co to jest? Pamela przyzwyczajona do zamożnych domów zaliczała siedzibę Kerricha do najokazalszych, jakie zdarzyło jej się widzieć. Pochodząca ze średniej klasy Beth, mieszkająca w nędznym przytułku, nie była przygotowana na taki widok. Ale Beth była jeszcze dzieckiem, a dzieci łatwo przyzwyczajają się do zmian Pamela przekonywała samą siebie. Wykonała szeroki gest, obejmujący im-
ponujące schody, rzymskie łuki nad oknami i rzeźbę orła na fasadzie domu, i powiedziała: − To jest dom lorda Kerricha. Beth zadarła głowę i spojrzała do góry, na dach, wznoszący się cztery piętra ponad ulicą. − Czy ma dużą rodzinę? Jakieś dzieci? Była spragniona informacji, jakby nagle odkryła, jak mało wie o człowieku, który wziął jej los w swoje ręce. − Nie bój się, ma tylko kuzyna, którego już poznałam i który wydał mi się miłym dżentelmenem. Od gospodyni, pani Godwin, słyszałam, że zamieszkał na jakiś czas u lorda Kerricha. Nic nie wiem o innych krewnych. Nagle zrozumiała, że istotnie nic o nich nie wiedziała. Obchodził ją dokładnie tyle samo, co ona jego. Chociaż plan Beth, żeby dowiedzieć się czegoś o swoim opiekunie, zanim go pozna, nie był głupi. − Czy lord Kerrich jest miły? - zadała kolejne pytanie Beth. Pamela mogła na nie odpowiedzieć bez żadnych obaw. Bardzo miły, kiedy tylko zechce. Zastukała w drzwi. Otworzył je Moulton. − Czy to jest to dziecko? - zapytał, kiedy Pamela wprowadziła Beth do przedpokoju. − Czy to jest lord? - pełnym podziwu głosem odezwała się dziewczynka. Nadęty, przekonany o swojej ważności Moulton nagle utracił całą swą powagę i szepnął: − Nie, panienko. Jestem nowym majordomusem. − Jest pan służącym? - Beth omiotła wzrokiem jego surową postać i wspaniały ubiór, po czym jednym słowem wyraziła swój zachwyt. − Niemożliwe.
Beth w jednej chwili oczarowała Moultona, który przypominał dumnie wypinającego pierś gąsiora. Zadowolony majordomus z przerażeniem w oczach zlustrował biedny strój dziecka. − Lord
Kerrich
jest
w
swoim
gabinecie,
panno
Lockhart.
Przed
zaprowadzeniem do niego dziewczynki radziłbym jednak porządnie ją wyszorować. A więc Moulton, jak pewnie wszyscy służący, doskonale wiedział, czemu w tej eleganckiej siedzibie pojawiło się dziecko. − Tak, przyda jej się kąpiel. Przed oczami Beth roztoczył się widok wnętrza domu; dziewczynka zatrzymała się jak zaczarowana. W ogromnym, wysokim holu lśniły wypolerowane, drewniane posadzki, na których rozłożono ręcznie tkane, orientalne kobierce w kolorach ciemnego różu i głębokiego granatu. Dwaj lokaje, odziani w błękitno--złote liberie, stali po obu stronach drzwi nieruchomo, jakby byli fragmentem umeblowania. Pomalowane na biało ściany ozdabiały lustra w bogato złoconych ramach, odbijające światło kryształowego kandelabru i wpadające przez okna. Wszędzie stały w wazonach świeżo ścięte kwiaty. Pośrodku pomieszczenia znajdowały się szerokie schody, na górze przechodzące w galerię, z której można było przyglądać się wchodzącym i wychodzącym z domu. Z holu przechodziło się do całej amfilady pokoi. Beth zajrzała do pokoju dziennego, śniadaniowego, do biblioteki, a w panującej ciszy doskonale było słychać jej westchnienia podziwu. Podążająca za dziewczynką Pamela z fascynacją obserwowała jej zachwyty. Miała wrażenie, że przygląda się dziewczynce odpakowującej ogromny gwiazdkowy prezent. Szeroko otwarte z przejęcia oczy Beth i jej drżący entuzjazm umocnił Pamelę w postanowieniu, by za wszelką cenę zatrzymać sierotę w tym domu. Wtem Beth zerknęła za uchylone drzwi wiodące do gabinetu Kerricha i pospiesznie ukryła się za Pamelą.
− Panno Lockhart, czy to jest właśnie to dziecko? Bez najmniejszych problemów Pamela przeistoczyła się na powrót w zasadniczą pannę Lockhart − Milordzie, to właśnie jest pana dziecko. − Proszę je wprowadzić. - Z pewnością siebie człowieka, który nigdy nie doświadczył odmowy, Kerrich powrócił do swojego zajęcia, odwracając się plecami do drzwi. Pamela ruszyła do przodu, prowadząc za rękę Beth. − Lepiej będzie, jeśli najpierw pozwolimy dziecku się wykąpać i przebrać zasugerowała, przystając nagle. − Nie. Zdecydowany sprzeciw Kerricha rozsierdził Pamelę. − Jak pan woli. Kerrich przysiadł na brzegu biurka, długonogi, pełen wdzięku i pociągający. Najpierw zmierzył wzrokiem Pamelę, po czym przeniósł wzrok na Beth. I natychmiast zerwał się na równe nogi. − Panno Lockhart, to jest dziewczynka! -wrzasnął. − Bardzo sprytnie to pan zauważył, milordzie - pochwaliła go Pamela. Na Boga, ależ była dobra w sztuce udawania pedanterii i powściągliwości! − Dlaczego nie przywiozła pani chłopca? − Żaden się nie nadawał. − Co chce pani przez to powiedzieć? − Beth była jedynym dzieckiem w sierocińcu, mającym potrzebne kwalifikacje. − Potrzebne kwalifikacje? Do diabła, o czym ty mówisz, kobieto? − Milordzie, twój nieokrzesany język jest nie do przyjęcia w obecności dwóch dam. Z holu dobiegł odgłos stukania do drzwi wejściowych. Kerrich ponownie zmierzył Beth chłodnym spojrzeniem. − Z pewnością był jakiś chłopiec, który...
− Nie - Pamela ostro mu przerwała. - Ponadto Beth ma nienaganne maniery. I jest uczciwa. Moulton zastukał w otwarte drzwi. − Milordzie! Kerrich nie zwrócił uwagi na lokaja. Złagodził ton. − I co mam robić z dziewczynką? - zapytał. − Sądzę, że dokładnie to samo, co robiłby pan z chłopcem - odpowiedziała Pamela. - Proszę ją wprowadzić w świat. Proszę się stać człowiekiem miłym i godnym szacunku. − To głupota! Pamela znajdowała prawdziwą przyjemność w tej wymianie zdań. − Byłam tego samego zdania od samego początku. Kerrich popatrzył na nią urażony i zaskoczony. − Panno Lockhart, przekracza pani granicę! Odgłos rozmowy i podmuch świeżego powietrza powiedział Pameli, że drzwi wejściowe zostały otwarte. − Proszę mi wybaczyć, milordzie, sądziłam jednak, że większości mężczyzn sprawia przyjemność, gdy kobieta zgadza się z ich wcześniejszymi deklaracjami. Beth szarpała ją za rękaw, więc pochyliła się i usłyszała głośny szept małej: − Bardzo panią proszę. Miałyśmy go przekonać, że jestem dla niego właściwym dzieckiem. Pamela zerknęła na lorda. Oczywiście, usłyszał Beth i bez skrupułów zaśmiał się na widok zmieszania Pameli. − Chłopiec poszedłby ze mną na wyścigi - oświadczył. - I na walki bokserskie. I do klubu. Ze względu na Beth Pamela powściągnęła swą niecierpliwość. − Ma pan reputację łajdaka. Niech pan zabierze Beth tam, gdzie wziąłby pan własną córkę. Do parku. Na sztukę Szekspira. Na pokazy ogni sztucznych.
Moulton z wahaniem wszedł do gabinetu. − Milordzie? − Momencik, Moulton! - gniewnie rzucił Kerrich. - Panno Lockhart, przy takim rozkładzie zajęć zanudziłbym się na śmierć! Jej cierpliwość znów się wyczerpała. − Proszę pomyśleć, milordzie! Żal panu hulaszczego życia? Królowa nie uczęszcza na wyścigi ani na mecze bokserskie. − A cóż pani wie o upodobaniach królowej? − Wiem nie mniej od pana, gdyby tylko... - Pamela powstrzymała się w ostatniej chwili, by nie zdradzić temu arogantowi swojej przeszłości. - Wiem, że królowa od niedawna jest mężatką, wiem też, że jej małżonek jest człowiekiem rozsądnym. I nie trzeba wiele rozumu, by pojąć, że królowa, jak każda rozsądnie myśląca kobieta, nie będzie zachwycona pańską filantropią, polegającą na uczeniu młodych ludzi zakładów! Moulton cofnął się do holu, po czym wrócił do gabinetu, zaniepokojony. Kerrichowi nie spodobała się jej szczera i niewątpliwie słuszna ocena jego planu. − To dziecko jest bezużyteczne - powiedział z naciskiem. Najwyraźniej Beth postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce, bowiem zwróciła się bezpośrednio do lorda. − Proszę mi wybaczyć, milordzie, ale nie jestem bezużyteczna. Wiem, jak robić wiele rzeczy i, jeśli pozwoli mi pan zostać, nauczę się jak być chłopcem, którego pan szuka. - Patrzyła Kerrichowi prosto w oczy. - Ale najpierw musi mi pan pozwolić zostać. Obiecuję zrobić wszystko, co tylko pan rozkaże, jeśli da mi pan szansę. Kerrich spojrzał na Beth. Proszę. Pamela gotowa była go błagać. Spójrz na nią. Dostrzeż odwagę i szlachetny charakter pod warstwą brudu i nieśmiałości. Kerrich zmrużył oczy i poczerwieniał na twarzy.
− Panno Lockhart, chyba mnie pani bierze za głupca o miękkim sercu, sądząc, że zmusi mnie pani do tego szaleństwa. A może to pani siostra albo jakaś kuzynka, wysmarowana błotem? Nie jestem taki naiwny! Beth wyszarpnęła rękę z dłoni Pameli i zacisnęła pięści. − Nazywa ją pan oszustką? To miła dama, która mnie uratowała! Przez jedną okropną chwilę Pamela myślała, że Beth rzuci się, żeby wytargać lorda za uszy. Złapała dziewczynkę za ramiona i przyciągnęła do siebie. − Milordzie, poznałam Beth dziś rano. To szczera prawda. Nie zamierzam pana w żaden sposób oszukiwać. - Ale jej głos załamał się przy tych słowach, bowiem cała jej maskarada była jednym wielkim oszustwem. Oczywiście Kerrich zauważył jej zawahanie i podniósł się, jakby zamierzał wyrzucić ją osobiście z domu. Lecz od progu gabinetu dobiegł żwawy głos: − Hej, chłopcze, nie przywitasz swojego starego dziadka?
ROZDZIAŁ 6
− Przybył Gardner Mathewes, markiz Reynard -zaanonsował Moulton, choć nawet idiota potrafiłby dostrzec stojącego w drzwiach dziadka Kerricha. − Dziadku! - Kerrich wydawał się kompletnie speszony niespodzianym pojawieniem się gościa. - Dlaczego nie uprzedziłeś o swoim przyjeździe? − Czemu nie uprzedziłem? A czemu miałbym cię uprzedzać, młody Devonie? Nie zachowuj się jak smarkacz przyłapany na niecnej psocie - zarechotał lord Reynard. - Czyżbym się zjawił w nieodpowiednim momencie? − Ależ skąd!
W najgorszym z możliwych. Mimo to na widok starszego pana Kerricha ogarnęła fala ciepłych uczuć. Odzyskując panowanie, ruszył do przodu i uściskał dziadka. − Wiesz dobrze, że zawsze witam cię z radością. − Święta prawda. - Lord Reynard oddał uścisk. Musiał przy tym zerkać przez ramię wnuka, rzekł bowiem: - O, przepraszam. Nie zauważyłem obu ślicznych pań. − Jakich ślicznych pań? - Kerrich odwrócił się i ujrzał pannę Lockhart, stojącą z tą śmieszną dziewczynką. − No, chłopcze. Kim są te śliczne młode damy? -zapytał lord Reynard. Sprawiał wrażenie zachwyconego widokiem zawstydzonej sieroty i jej brzydkiej, s kwaszonej guwernantki. Kerrich łypnął na Pamelę, w pełni świadomy, że jeszcze wczoraj całkowicie ją zaakceptował. Co mu przyszło do głowy? Powinność. Honor rodziny. I słowa królowej Wiktorii: Lordzie Kerrich, jeśli nie zaprzestanie pan uganiania się za kobietami i nie pokaże się pan jako poważny, odpowiedzialny dżentelmen, nie będę mogła dłużej trzymać części mojego osobistego majątku w pańskim banku. Powinien pan, tak jak ja to zrobiłam, wziąć ślub, mieć dzieci i odzyskać powszechne zaufanie. Albo... A on, głupiec, zakrzyknął: − Albo co? Co gorszego może mnie spotkać po wycofaniu z mojego banku majątku waszej królewskiej mości? No i powiedziała mu, co to takiego. Dowiedział się, że ktoś naprawdę zna jego tajemnicę! Królowa! Osobiście! Biorąc sprawy we własne ręce, panna Lockhart przedstawiła się: − Jestem Pamela Lockhart. - Dygnęła przed lordem Reynardem z nisko opuszczoną głową, starając się okazać o wiele więcej szacunku staremu arystokracie niż Kerrichowi. - To dla mnie zaszczyt, milordzie.
− Pamela Lockhart. - Lord Reynard w zamyśleniu potarł brodę. - Czy myśmy się już wcześniej nie spotkali? − To możliwe, milordzie, ale było to wiele lat temu i tylko przez chwilę. Lord Reynard wpatrywał się w nią, usiłując przywołać w pamięci dawno zapomniane wydarzenia. − Znałem Lockhartów z Somerset. Czy jest pani z nimi spokrewniona? Zaskoczony Kerrich spojrzał na kobietę. Pochodziła z rodu Lockhartów z Somerset?! Ale panna Lockhart nie patrzyła ani na niego, ani na jego dziadka. Ze wzrokiem wbitym w chiński dywan odezwała się pozbawionym wszelkich emocji głosem: − Tak, milordzie. Moją matką była Alice Lockhart Ripley. − Aha. - Lord Reynard zesztywniał, a następnie skłonił się. - Dopiero niedawno dowiedziałem się o śmierci pani ojca. Proszę przyjąć wyrazy współczucia. − Dziękuję, milordzie. Kerrich był zaskoczony. Panna Lockhart, najbardziej nietypowa kobieta, jaką zdarzyło mu się spotkać, nie okazała żalu, ale coś zbliżonego do niechęci, a nawet zakłopotania. Kerrich przypominał sobie uczucie straszliwej straty, jakie go ogarnęło po śmierci własnego ojca, gdy miał dziesięć lat. Jak panna Lockhart mogła zachować taki chłód? I dlaczego dziadek sprawiał wrażenie tak zdeprymowanego? Z nutą fałszywej serdeczności w głosie, lord Renard zapytał: − Co pani robi u mojego wnuka? Wie pani chyba, że to hultaj. Musi pani uważać. Kerrich ledwo się powstrzymał, żeby nie zareagować. Przypomniawszy sobie o obowiązkach gospodarza, powiedział: − To jest guwernantka. − Guwernantka - Lord Reynard wydął wargi.
Panna Lockhart jeszcze mocniej pobladła i rzekła sucho: − Tak, milordzie. Zarabiam na życie, ucząc dzieci. − Bardzo ładnie - niejasno odpowiedział lord Reynard. Opierając się jedną ręką na lasce, a drugą na ramieniu Kerricha, dodał: - Wytrząsłem się dziś parę godzin w powozie i chciałbym teraz się przejść po pokoju, żeby rozprostować kości. − Służę, dziadku - odparł Kerrich. Lord Reynard skłonił się: − Szanowne panie, proszę nam wybaczyć na chwilę. I proszę nie odchodzić. Lord Reynard przygarbił się tak bardzo, że musiał zadzierać do góry głowę, żeby spojrzeć Kerrichowi w twarz. Trzy lata temu przestał przewieszać przez ramię swoją ozdobną laskę i zaczął się nią podpierać przy każdym kroku. Z każdą zimą postępowały zmiany wywołane reumatyzmem, a deszczowy dzień, taki jak ten, powodował, że stary lord silnie utykał i postękiwał. W najdalszym zakątku pokoju, poza zasięgiem słuchu panny Lockhart, w alkowie pełnej półek z książkami, przy wysokim, przesłoniętym firankami oknie, lord Reynard przystanął i oparł się ręką o regał. − Nie czujesz się dobrze, dziadku? - zapytał Kerrich, podtrzymując starca. − Czuję się doskonale, jak należy się spodziewać. -Postukał się w czoło. - Tutaj wszystko funkcjonuje jak złoto. − I bardzo się z tego cieszę. − Zwabiłem cię tutaj, żeby cię ostrzec... Burgess Ripley był uroczy, przystojny i inteligentny, i porzucił swoją żonę i córkę. Drań zostawił je bez środków do życia. − Wielki Boże! - Kerrich spojrzał na pannę Lockhart. Klęcząc koło Beth, poprawiała ubranie dziewczynki. Dziecko uśmiechało się do niej, jakby była nieziemskim zjawiskiem, a nie zgorzkniałą starą panną, i Kerrich nie mógł uwierzyć, że Burgess Ripley uciekł od rodziny, aby uniknąć zjadliwości cór-
ki. Przy tym dziecku i lordzie Reynardzie guwernantka sprawiała wrażenie osoby... niemal słodkiej. − Dlaczego je porzucił? − Zawsze był niespokojnym duchem. Wyjechał, żeby się związać z kolejną kochanką na kontynencie. Matka biednej panny Ripley, czy też panny Lockhart, jak się teraz nazywa, opuściła ją, gdy dziewczyna nie miała nawet szesnastu lat. − To musiało być chyba ćwierć wieku temu. Od tego czasu powinna się już z tego otrząsnąć. − To nie było aż tak dawno. Nie tak dawno w skali czasowej dziadka, pomyślał Kerrich. Tak czy inaczej, krzywda wyrządzona pannie Lockhart przez jej ojca najwyraźniej zraziła ją do całego rodzaju męskiego. − Nie będę więc jej wypytywał o rodzinę. − Ripleyowie byli popularni w towarzystwie. Dziwię się, że ich nie pamiętasz. − Może to było w czasach, nim zacząłem bywać na przyjęciach. Czyżby istotnie? Coś świtało mu w głowie... coś sobie przypominał, tamtej nocy w Pałacu Kensington... Ale szybko zaczął myśleć o czymś innym. Przyjął zasadę, żeby nigdy nie rozważać tamtej nocy w Pałacu Kensington. − Jak na tak bystrego młodego człowieka, czasami wykazujesz niezwykłą tępotę - zauważył lord Reynard. − Ja? Nikt inny w banku nie potrafi tak celnie ocenić rynku i osiągnąć takich zysków inwestycyjnych, jak ja. Jestem cholernie dobry w przewidywaniu spadków i wzrostów kursów. Wiesz o tym. To ty mnie tego nauczyłeś. − Uczyłem cię też, chłopcze, jak ważne jest rozpoznawanie twarzy i zapamiętywanie nazwisk, ty jednak nigdy nie uważałeś tego za pożyteczne umiejętności i dlatego jesteś głupcem.
− Pamiętam ważnych ludzi - odparł urażony Kerrich. Lord Reynard znów się zatrzymał. − Ja sam zaczynałem od zera, mając jedynie tytuł, który teraz nosisz, i ogromną determinację, by zdobyć wszystko, co się da. Zacząłem pracować w tym banku, gdy miałem trzynaście lat, a zanim ukończyłem trzydzieści, byłem już jego właścicielem. Pamiętałem jednak każdy objaw lekceważenia, jakiego doświadczałem od ludzi, którzy w tamtych czasach mieli jakieś znaczenie. I gdzież się teraz podziali? − Umarli? − Ty zuchwalcze - Lord Reynard uśmiechnął się. -Owszem, większość z nich, lecz wcześniej ich znaczenie zblakło. Starałem się zapomnieć, jak się nazywali,
nie
wyświadczałem
uprzejmości
ludziom,
którzy
mnie
lekceważyli, gdy byłem młody. A teraz gdzieś w twoim przedsiębiorstwie pracuje dla ciebie jakiś młody człowiek cierpiący z powodu twego braku zainteresowania. Przewiduję, że takie błędy szybko mogą się na tobie zemścić, chłopcze. − Postaram się zapamiętywać nazwiska i imiona, dziadku. - Ruszyli znów w stronę panny Lockhart i dziewczynki. - Tylko niech moje życie powróci do normy. Lord Reynard machnięciem ręki zlekceważył jego obietnicę. − Och, więc to nigdy nie nastąpi. Wrócili do miejsca, gdzie czekały panna Lockhart i Beth. Lord Reynard przyjrzał się im badawczo, po czym zadał pytanie, na które czekał Kerrich. − Po co ci guwernantka, chłopcze? − Zamierzam adoptować sierotę - Kerrich przygotował się do odparcia następnych pytań. − Tę sierotę? - Lord Reynard przyjrzał się dziewczynce. Nie było to pytanie, jakiego spodziewał się Kerrich.
Tolerancja dziadka zbiła go z tropu. Kerrich zerknął na pannę Lockhart. Przyglądała się mu błyszczącymi, pełnymi zainteresowania oczami, jakby nie mogła się doczekać jego decyzji, czy zamierza zaakceptować Beth, czy też zażąda innego dziecka. Wiedziała przy tym świetnie, że znalazł się w potrzasku. I on miał gorzką świadomość tego, że wylądował w pułapce dzięki przypadkowemu przybyciu. − Tak, tę sierotę. To jest... Do diabła, jak się ten dzieciak nazywa? Lord Reynard spojrzał znacząco na Kerricha. − Muszę usiąść, chłopcze. Kerrich pospiesznie przyniósł mu krzesło zza biurka. Lord Reynard ciężko na nie opadł, a potem najłagodniejszym głosem, jaki Kerrich kiedykolwiek słyszał z ust dziadka, zapytał: − Dziecinko, jak masz na imię? − Nazywam się Elisabeth Hunter. Beth. - Dygnęła. − Co więc sądzisz, Beth, o moim wnuku? Czy tak jak wszystkie kobiety uważasz, że jest czarującym młodzieńcem? − Ależ nie, milordzie. Wcale nie uważam, że jest młody. Panna Lockhart wyciągnęła z rękawa chusteczkę i przesłoniła nią usta, by nie wybuchnąć śmiechem. Kerrich zerknął na nią groźnie, zmuszając, by spojrzała mu prosto w oczy. I doznał szoku. Bo choć uważał tę kobietę za jędzę, nagle ujrzał błyszczące w jej oczach rozbawienie. I sam zaczął dostrzegać komizm sytuacji. Jedynie najzręczniejsze syreny potrafiły skłonić mężczyznę do tego, żeby śmiał się sam z siebie, a tymczasem przyłapał się na tym, że uśmiech ciśnie mu się na usta. Lord Reynard nie zwracał uwagi na wnuka ani na pannę Lockhart. − I nie jest też czarujący, ten mój wnuk, co? − No cóż, nie wiem. - Beth nerwowo przestępowała z nogi na nogę i patrzyła nieśmiało. - Sprawia wrażenie...
Panna Lockhart przerwała wynurzenia Beth. − Dziecko przebywa w domu tak krótko, że nie zdążyło jeszcze doświadczyć uroku lorda Kerricha. Kerrich ledwo się powstrzymał przed otarciem potu z czoła. Wyobrażał sobie, jak zareagowałby dziadek, dowiedziawszy się o oskarżeniach o nieuczciwość i oszustwo, jakie jego wnuk skierował pod adresem tej właśnie damy. − Jednak Beth pozna bliżej lorda Kerricha, który codziennie będzie spędzał trochę czasu w pokoju dziecinnym z Beth i ze mną. − Zadowolenie znikło z twarzy Kerricha. − Co? − Nie wiem, czy lord Kerrich opowiedział panu historię tego dziecka, milordzie. Jej bystrość ocaliła bardzo cenny zegarek przed niegodziwym złodziejem kieszonkowym. Beth próbowała zaprotestować. -Ale nie... Panna Lockhart delikatnie zasłoniła dłonią usta Beth. − Wiem, wiem, moja droga, że nie lubisz być chwalona, ale zasłużyłaś na pochwałę. - Uśmiechnęła się do Kerricha. - Podobnie jak lord Kerrich zasługuje na pochwalę za wielkoduszne przyjęcie Beth do swojego domu. Lord Reynard klepnął Kerricha w ramię. − Bardzo słusznie, chłopcze. Postępek godny podziwu. Starszy pan wiedział doskonale, że taka decyzja była aż wielkoduszna; czemu więc nie wspomniał, że wystarczyłaby oferta zatrudnienia dziewczynki, w kuchni? Jego zachwyt źle wróżył. Bardzo źle. − Beth, przecież zasługujesz na szansę poznania lorda Kerricha. Ma w końcu i ciebie dług. - Panna Lockhart zabrała rękę z ust Beth i zwróciła się więc do lorda Reynarda: - Lord Kerrich bardzo nalegał, żeby mieć możliwość okazania wdzięczności małej bohaterce . Chciał ją poznać i pokazać wszystkie cudowne rozrywki, które Londyn do zaoferowania.
Kerrich uśmiechnął się przez zaciśnięte zęby. − Ale jednocześnie wyraziłem obawę, że moje obowiązki biznesmena nie pozwolą mi na spędzanie całych dni w pokoju dziecinnym. − Milordzie, chce pan przecież nawiązać z tym dzieckiem bezpośredni kontakt. Zauważyła drgający mięsień na twarzy mężczyzny. − Dokładnie tego chcę – wycedził. − Aby to osiągnąć, będę pana oczekiwać w pokoju dziecinnym codziennie. – Panna Lockhart spojrzała mu prosto w oczy i powtórzyła z naciskiem. – Codziennie. Wiedział, że jest w pułapce, ale umiał negocjować. Koncentrując się wyłącznie na pannie Lockhart, zapytał: − Jak długo? − Dwie godziny dziennie − O jakiejś szczególnej porze dnia? 64 − Jak pan słusznie zauważył, milordzie, jest pan zajętym człowiekiem. - Panna Lockhart, również nie najgorszy negocjator, spoglądała mu prosto w oczy. − Poinformuje mnie pan, kiedy tylko pora będzie dla pana dogodna. Krew szybko krążyła mu w żyłach. − Przekażę pani mój rozkład zajęć. − A ja dostosuję do niego nasze szkolne plany. Cofnął się zadowolony z kompromisu i spostrzegł, że lord Reynard przygląda im się uważnie. − Nie boisz się, że ludzie mogą podejrzewać, iż dziewczynka jest owocem twego miłosnego związku? - zapytał lord Reynard. Kerrich z przerażeniem odwrócił się do dziadka. − Owoc miłości? Niemożliwe! Wszyscy wiedzą, że jestem niezwykle przezorny, gdy... - Przerwał, uświadomiwszy sobie, że podpuszczony przez lorda Reynarda poruszył zakazany temat.
Panna Lockhart sprawiała wrażenie zakłopotanej. Biedna stara panna. Pewnie wydawało jej się, że miarowy rytm utrzymuje tylko orkiestra, a francuski mieszek to nazwa modnej torebki. Kerrich odchrząknął i powiedział: − Z pewnością nikt nie będzie sądził, że biorę do domu moje własne nieślubne dziecko. Dziadek roześmiał się znacząco. Kerrich potarł czoło. − No tak, rzeczywiście mogą tak pomyśleć. Czy człowiek nie może wykonać jednego miłosiernego gestu, żeby nie stać się przedmiotem plotek? − Nie wtedy, gdy człowiek jest przystojnym hulaką w wieku odpowiednim do ożenku - odpowiedział lord Reynard. − Od wielu lat uczestniczyłem w licznych akcjach charytatywnych. − Podpisanie czeku w sterylnym otoczeniu własnego gabinetu nieco się różni od dzielenia kłopotów i radości przy wychowywaniu dziecka, chłopcze. Lord Reynard skinął głową na Beth. - Jestem jednak pewien, że w przypadku tej zachwycającej młodej damy radości będzie dużo więcej niż kłopotów. Beth dygnęła. Istotnie, radości będzie więcej niż kłopotów. Zwłaszcza kiedy cała farsa się skończy, dziewczynka wyuczy się jakiegoś przydatnego fachu i nie będę miał z nią więcej nic wspólnego - miał ochotę zawołać Kerrich. Ale nie mógł sobie pozwolić na taką szczerość. − Będę zaprzeczał plotkom. Lord Reynard znów roześmiał się głośno. − Nie, masz rację - odparł Kerrich na niewypowiedziane szyderstwo. - To jeszcze dolałoby oliwy do ognia. Kolejny raz panna Lockhart udowodniła, że zasługuje na swoje wysokie wynagrodzenie. - Ja powstrzymam plotki. Obaj mężczyźni spojrzeli na nią zaskoczeni.
− Zawsze będę wam towarzyszyć. Gdy będzie się pan gdzieś wybierał z Beth, będę razem z wami. Nie tylko jako opiekunka, ale również jako źródło plotek. Nie zaprzeczajmy plotkom, panowie, inicjujmy je. Sterujmy nimi. Rzucę jakąś uwagę tu i tam, coś wyjawię w sekrecie i wkrótce rozniesie się po całym Londynie, że lord Kerrich ma zamiar adoptować osieroconą córkę... zawahała się. − Jednego ze swoich ludzi, który został zabity, gdy finalizował dla niego bardzo korzystny interes - dokończyła Beth. Kerrich ledwo mógł uwierzyć, że te słowa padły z ust dziecka. Uniósł do oka monokl i przyjrzał się dziewczynce. Nie wyglądała inaczej. Nadal była brudna i onieśmielona. − Czy to się nie nadaje? - zapytała cicho. − Świetnie się nadaje. - Panna Lockhart uśmiechnęła się z podziwem. − Bardzo prawdopodobne - pochwalił lord Reynard. - Sprawi wrażenie, że Devon robi to bardziej z poczucia winy niż z dobroci serca. Sprytna z ciebie dziewczynka. Beth uśmiechnęła się. Dwa dołeczki pojawiły się na wychudzonych policzkach, a oczy ożywiły się z zadowolenia. − Dwie bardzo sprytne kobiety. - Niezbyt rozbawiony Kerrich przesunął zimnym spojrzeniem po pannie Lockhart, rozważając jednocześnie wszelkie konsekwencje. - Naprawdę bardzo pomysłowe.
ROZDZIAŁ 7
− Jeśli to wszystko, panowie, pozwólcie, że was opuścimy. Nasza mała sierota potrzebuje kąpieli -z typową dla nauczycielek energią rzuciła panna Lockhart.
− Wcale nie potrzebuję - mruknęła Beth, kiedy guwernantka wyprowadzała ją z pokoju. Po ich wyjściu zapanowała cisza. Kerrich i lord Reynard popatrzyli za wychodzącymi. W końcu lord Reynard stuknął laską w podłogę. − Świetny charakter ma ta kobieta. I nieźle się prezentuje. − Owszem. - Kerrich nie przypuszczał, że wzrok dziadka aż tak się pogorszył. Od drzwi dobiegł niezwykle radosny głos Lewisa: − Witam, panno Lockhart. A kim jest ta młoda dama? − To Beth. Beth, to jest kuzyn lorda Kerricha, pan Athersmith. Kerrich usłyszał szept powitania Beth. Dziewczynka. Wyobrażał sobie, co teraz myślał Lewis, usłyszawszy wcześniej opowieść o twardym uliczniku, który zachwycił Kerricha. Kerrich podszedł do drzwi w chwili, gdy guwernantka i dziewczynka wchodziły po schodach, i wbił wzrok w Lewisa. − Myślałem, że to chłopiec - rzucił wyzywającym tonem w stronę kuzyna. A Lewis, porządny facet, udał że w przypadku Kerricha takie błędy są czymś zupełnie normalnym. − Tak, wyobrażam sobie, jak to się mogło stać. Kerrich, patrząc na niego, zapytał: − Wybierasz się gdzieś, kuzynie? Lewis wyjaśnił bez cienia urazy. − Mam parę spraw do załatwienia, a znów zaczęło padać. − Weź powóz. − Nie ośmieliłbym się... − Żaden problem. Nie musisz znosić niewygód. Jestem ci wdzięczny za to, że dla mnie pracujesz. Głos lorda Reynarda odbił się echem z biblioteki. − Kto dla ciebie pracuje, chłopcze? Lewis pobladł.
− Przyjechał twój dziadek? − Proszę, nic mu nie mów - wyszeptał Kerrich. Lewis gwałtownie skinął głową i ruszył do biblioteki. Kerrich zerknął w stronę drzwi wejściowych i dostrzegł Moultona, dającego znaki, że ktoś będzie śledził Lewisa. Zadowolony Kerrich zawrócił do biblioteki, do kuzyna i do dziadka, oraz do swojego biurka, na którym spoczywała fałszywa księga rachunkowa. Lewis stał przed lordem Reynardem z kapeluszem w ręce. − Jakże miło pana ujrzeć, milordzie! Nie wiedziałem, że ma pan przyjechać. − Nikt nie wiedział. - Lord Reynard wyciągnął rękę. - W moim wieku zaskakiwanie krewnych to chyba jedyna rozrywka, jaka mi jeszcze pozostała. Lewis ujął wyciągniętą dłoń i uścisnął ją. Krytycznie przyglądający się temu Kerrich odniósł wrażenie, że kuzyn uczynił to bardzo niezdarnie, jakby czuł się ogromnie niezręcznie. − Dla mnie i dla Kerricha to prawdziwa przyjemność. Kerrich otworzył biurko i udając, że robi to chyłkiem, wsunął księgę rachunkową do szuflady. Potem zamknął biurko na klucz, starając się, aby metal zazgrzytał w zamku, i włożył kluczyk do kieszeni. Lewis obserwował każdy jego ruch. − Pracujesz więc teraz dla Devon - powiedział lord Reynard. - Myślałem, że pracujesz jako nauczyciel u... u kogo ostatnio się zatrudniłeś? − U lorda Swearna. − Uważałem go za porządnego człowieka. Ale pewnie nie zgodzisz się ze mną - lord Reynard wbił wzrok w Lewisa. Lewis sprawiał wrażenie zakłopotanego. − Nie, milordzie! Lord Swearn był bardzo sprawiedliwy. − Zawsze powtarzam, że istnieją tylko dwa sposoby, by naprawdę poznać drugiego człowieka: pracować dla niego lub poślubić go. Czy rodzina lorda źle cię traktowała?
Lord Reynard przypierał Lewisa do muru. − Byli dla mnie bardzo łaskawi. Zawsze szalenie uprzejmi. − Jeśli się nie mylę, przygotowywałeś ich najstarszego syna do studiów w Oksfordzie. − Tak, milordzie. − Może więc młodzieniec, którego uczyłeś, był tumanem albo nicponiem i winił cię o to, że nie czyni postępów w nauce. − Nie, milordzie. Młody lord Fotherby jest odpowiedzialnym młodzieńcem. Lord Reynard rytmicznie postukiwał laską o podłogę. − Nie rozumiem więc, czemu rzuciłeś tę posadę. Z każdym pytaniem Lewis plątał się coraz bardziej. − Sądziłem po prostu... że przyszła pora, żebym... poświęcił swój czas rodzinnemu interesowi. − Przerwałeś przygotowywanie chłopca do studiów, żeby podjąć pracę w rodzinnej firmie? - Lord Reynard odwrócił się w stronę Kerricha, który przysłuchiwał się rozmowie. - Chłopcze, czy nadal posiadamy bank? − Owszem - odpowiedział Kerrich. Starszy pan ponownie zwrócił się do Lewisa. − Nie znosisz rachunków. Zawsze się zarzekałeś, że nie będziesz pracował w rodzinnym przedsiębiorstwie. − Dorosłem. − Cóż. - Lord Reynard omiótł Lewisa długim spojrzeniem, po czym uśmiechnął się szeroko. -Świetnie. Cieszę się, że do nas dołączyłeś. Lewis zachwiał się lekko. Nie w smak ci było to odpytywanie, co? - pomyślał Kerrich. − Dziękuję, milordzie - odezwał się Lewis. - Jak długo będziemy mieli przyjemność cieszyć się twoją wizytą?
− Postanowiłem przyjąć zaproszenie Devona, żeby przyjechać do niego do Londynu. Pomyślałem, że wpadnę do swojego klubu, by sprawdzić, czy nie spotkam tam jakichś starych przyjaciół, porozmawiać o świecie finansów i o tym, jak wszystko zaczęło się walić, gdy staliśmy się za starzy, by prowadzić interesy. - Lord Reynard uśmiechnął się. Kerrich był rozdarty pomiędzy trwogą i radością. Chociaż to, że Kerrich uwielbiał spotkania z dziadkiem, było najszczerszą prawdą, miał podejrzenia co do terminu tej wizyty. Lord Reynard niezwykle rzadko opuszczał swój dom. Czemu przyjechał? Czyżby dotarły do niego jakieś plotki? A może, niech Bóg broni, znał prawdę? Kerrich, sam zdziwiony, mógł sobie wyobrazić niepokój, jakiego doświadczył dążący do zrujnowania banku i ściągnięcia niesławy na rodzinę Lewis, na widok człowieka, dzięki któremu ukończył Oksford. A może stoczył się już tak nisko, że nic go teraz nie obchodziło? − Milordzie - zabrał głos Lewis - pańscy przyjaciele z pewnością się ucieszą na pański widok i będziecie mogli pogawędzić do woli. Mam nadzieję, że będziemy się często widywać. − Oczywiście - Lord Reynard machnął ręką w kierunku Lewisa. - Czuję, że chcesz, żebym cię uwolnił, i wiem, że masz ważniejsze rzeczy do roboty, niż zabawianie starego człowieka. Leć już, porozmawiamy później. − Będę na to czekał - Lewis ukłonił się. - Na pewno teraz, zaraz po przyjeździe, będzie pan chciał spędzić czas ze swoim wnukiem. - To rzekł i szybko wyszedł. W oczach Kerricha wyglądało to niemal na ucieczkę. − Już mnie nie nazywa wujkiem - lord Reynard utkwił spojrzenie bystrych oczu w miejscu, gdzie zniknął Lewis. - Tytułuje mnie, a mówiąc o mnie do ciebie używa określenia „twój dziadek". − Chyba jest w pełni świadomy faktu, że jest wnukiem twojej siostry, dziadku. Chociaż traktowaliśmy go jak ukochanego krewniaka, dla innych jest jedynie szarym członkiem naszej rodziny.
− Nikt nie jest bardziej niebezpieczny, niż człowiek, którego charakter kształtują opinie innych ludzi. Coś jest nie w porządku. I to bardzo. Kerrich żałował, że lord Reynard nie zauważył tego wiele lat wcześniej, kiedy Kerrich mógł jeszcze powstrzymać nieszczęście, które teraz zagrażało ich egzystencji. − Jestem pewien, że nie ma powodu do zmartwienia. Lord Reynard odwrócił głowę i spojrzał na Kerricha. − Nie traktuj mnie protekcjonalnie, chłopcze. Jestem stary, ale nie głupi. To tyle w kwestii uspokajania dziadka. − Wybacz mi, dziadku, masz rację. − Lepiej go pilnuj. − Oczywiście - Kerrich zgodził się, choć nie mógł wyjawić dlaczego. Lord Reynard potarł szorstką, pomarszczoną brodę. − Ale może dlatego właśnie go zatrudniłeś, co? − Jesteś bardzo przenikliwy, dziadku - Kerrich położył kryształowy przycisk do papierów na stosie mniej interesującej korespondencji. Nagle uniósł głowę, słysząc dobiegające ze szczytu schodów jęki. − Co to było? - zapytał lord Reynard. - To brzmiało jak zawodzenie ducha. − Może dziecko? − Chyba że ją zabijają. Odgłosy się nie powtórzyły, Kerrich zaproponował więc: − Usiądźmy przy kominku. Wobec perspektywy miękkiego fotela lord Reynard ochoczo poderwał się z twardego krzesła. − Ta mała ma charakter. − Kto... - Czy każda rozmowa musi się toczyć wokół kobiet? - Kto? Dziewczynka czy guwernantka?
− Młoda dama, do której się umizgujesz. - Lord Reynard oparł jedną rękę na ramieniu wnuka, drugą zaś na główce laski i ruszył w stronę kominka. Kerrich gwałtownie odwrócił głowę. − Jaka młoda dama? − Twoja śliczna guwernantka. − Chwileczkę, dziadku... − Z jakiego innego powodu adoptowałbyś dziecko? Jesteś hulaką, ale nigdy nie wziąłbyś kobiety z porządnej rodziny na kochankę. Chcesz więc mieć tę guwernantkę w swoim domu, żeby w wolnych chwilach móc kontynuować zaloty. − Masz na myśli pannę Lockhart? Żeby ją poślubić? - Spekulacje lorda Reynarda sprawiły, że Kerrich przestał składnie myśleć. A więc to dlatego lord Reynard nie wypytywał go o gwałtowny przypływ filantropijnych uczuć! Myślał, że Kerrich chce się ożenić z panną Lockhart! Kerrich mógł temu zaprzeczyć, lecz jaki powód przygarnięcia dziecka miałby wówczas podać dziadkowi? I dlaczego chce podstępem wprowadzić dziewczynkę w krąg towarzyskich elit Londynu, a kłamie o jej pochodzeniu? − Kobieta taka jak ona nie będzie cię chciała, jeśli jej do siebie nie przekonasz lord Reynard pogroził mu palcem. - Będziesz musiał się napracować, żeby ją zdobyć. Kerrich usiłował wydostać się na pewniejszy grunt, ale nie umiał wymyślić nic lepszego poza okrzykiem: − Wcale jej nie chcę! Lord Reynard stanął tyłem do ognia i zapytał: − Czemu więc, u licha, dziewczyna z szanowanej rodziny mieszka w twoim domu?
− ...Obserwuję ją. - Takie samo dobre wytłumaczenie, jak każde inne. - Wiem, że niedługo będę musiał się ożenić, więc przygotowuję listę tego wszystkiego, czego oczekuję od przyszłej żony. − Naprawdę? - Lord Reynard zakasłał. A może zakrztusił się ze śmiechu? Opowiedz mi o tej liście. − Pokażę ci ją. - Kerrich podszedł do biurka i długo przerzucał papiery, zanim znalazł to, czego szukał. - Podstawowe wymagania, naprawdę. Powinna pochodzić z dobrej rodziny. To nie podlega żadnej dyskusji. − Żadnej - powtórzył lord Reynard. − Powinna mieć głębokie wyczucie tego, co jest właściwe, znać obowiązki pani domu, powinna być inteligentna i, oczywiście, umieć się dostosowywać i sprawiać mi przyjemność. Lord Reynard wybałuszył oczy na wnuka i z wyrazu jego twarzy Kerrich wywnioskował, że nie zostanie pochwalony za listę, którą tak dokładnie przemyślał. − Dlaczego po prostu nie kupisz sobie psa? − Bo z psem nie mogę spłodzić potomstwa. Czy wspomniałem, że moja żona powinna być płodna? − A to akurat dość trudno ocenić, bez oddania się przyjemnościom łoża przed ślubem. - Lord Reynard przymknął jedno oko i przechylił na bok głowę. -Nie wspomniałeś nic o urodzie, zakładam więc, że jesteś zbyt mądry, żeby podejmować decyzje, kierując się ładną buzią. Wbrew woli Kerricha przed oczami stanął mu obraz kobiety doskonałej. − Powinna mieć długie, brązowe włosy, układające się miękkimi falami po rozpuszczeniu warkocza, piękną cerę o złocistym odcieniu, oszałamiające kształty i anielsko błękitne oczy... Czar prysnął, gdy padło pytanie: − A miłość?
Kerrich lekceważąco machnął ręką. − Och, łatwo sprawię, że mnie pokocha. − Potrafisz rozkochać w sobie każdą kobietę, co? Kerrich wzruszył ramionami. − Każdy mężczyzna musi być w czymś ekspertem, dziadku. − Nawet pannę Lockhart? Uważasz, że potrafisz sprawić, żeby zakochała się w tobie? − Jeśli tylko zechcę... ale wolałbym, żebyś nie informował jej o moich zamiarach. − Oczywiście nic nie powiem! W swoim czasie usidliłem niejedną dziewczynę. Zaskoczenie jest kluczową sprawą. - Lord Reynard siedział wpatrzony we wzór dywanu pod nogami, głęboko pogrążony w myślach. W końcu podniósł głowę i zapytał: - Nadal dotrzymujesz tego głupiego postanowienia, że się nie zakochasz? Kerrich miał ochotę jęknąć. Kiedy w wieku jedenastu lat po raz pierwszy złożył przysięgę, że się nie zakocha, lord Reynard zachował filozoficzny spokój, był pobłażliwy. Ale kiedy lata mijały, a Kerrich pozostawał wierny swemu przyrzeczeniu, lord Reynard co rusz usiłował go odwieść od dawnego postanowienia. Kerrich rozumiał motywy dziadka. Lord Reynard chciał, żeby wnuk był szczęśliwy, chciał mieć prawnuki. − Nigdy nie spotkałem kobiety, dla której chciałbym zmienić moją dawną decyzję. − Gdybyś spotkał taką kobietę, uciekłbyś najszybciej, jak potrafisz, w przeciwnym kierunku, jak prawdziwy tchórz, którym jesteś. Weź whisky, kiedy tu będziesz szedł, chłopcze. − Lekarz mówi, że nie powinieneś pić alkoholu. -Mówiąc to Kerrich sięgnął po butelkę i dwie szklaneczki. − Przeklęty stary głupiec - lord Reynard ocenił medyka jednym, często powtarzanym zdaniem. -Przez całe życie piłem whisky. I dlatego wciąż
jeszcze jestem taki czerstwy i pełen sił, choć dobiegam osiemdziesięciu dziewięciu lat. − Znów oszukujesz - rzekł łagodnie Kerrich, stawiając szklaneczki na stoliku pomiędzy fotelami. -Masz dopiero osiemdziesiąt cztery lata. − I jestem lepszym człowiekiem, niż ty będziesz kiedykolwiek. - Lord Reynard obserwował Kerricha, nalewającego trunek. - Nie musiałem adoptować dziecka, żeby je mieć. Sam je zrobiłem. − Po prostu dałeś się przyłapać z opuszczonymi spodniami, to wszystko. Kerrich podał dziadkowi trunek. - I to dopiero wtedy, gdy skończyłeś trzydzieści cztery lata, mam więc jeszcze cztery lata. − Tak, twoja babka nigdy się do tego nie przyznała, ale myślę, że to dzięki niej przyłapał nas jej ojciec. Ledwie sforsowałem pierwsze linie oporu, kiedy... Kerrich odsunął się. − Dziadku, proszę! Nie chcę wiedzieć! Lord Reynard uśmiechnął się. − A skąd się wziął twój ojciec, chłopcze? Przecież nie przyniosły go bociany, ani nie znaleźliśmy go w kapuście. − Pozwól mi mieć własne iluzje, jeśli tak wolę - Kerrich opadł na fotel. Lord Reynard ujął szklaneczkę i podniósł ją wysoko. - Za twoją babkę, najsprytniejszą i najbardziej ukochaną kobietę na świecie. − Za babkę. - Kerrich przyłączył się do toastu za kobietę, którą zapamiętał jako osobę surową i zdyscyplinowaną. Tymczasem dziadek zdawał się mieć zupełnie odmienne wspomnienia, których treści Kerrich wcale nie pragnął poznać. Po wysączeniu trunku lord Reynard podstawił szklaneczkę do napełnienia. Kerrich posłusznie spełnił oczekiwania dziadka, wiedząc że starszy pan będzie sączył następną szklaneczkę przez całe popołudnie, do samego wieczora. − Człowiek leciwy musi żyć wspomnieniami - rzekł lord Reynard sentymentalnym tonem. - Och, chłopcze, nie powinieneś mieć mi za złe
moich wspomnień, zwłaszcza że jesteś jedynym, z którym mogę powspominać. Wszyscy moi przyjaciele i wrogowie już nie żyją, moje jedyne dziecko umarło, twoja matka jest nie wiadomo gdzie z tym swoim żigolakiem... − Jak ostatnio słyszałem, we Włoszech, i jest bardzo szczęśliwa ze swoim kochankiem. − Na twój koszt. − To warte każdego wydanego grosza. - Kerrich uniósł szklaneczkę w toaście za owdowiałą hrabinę Kerrich. Była jego matką i kochał ją, chociaż z niechęcią. Zawsze kiedy się z nią widywał, przypominał mu się ojciec. Ojciec był
najmądrzejszym,
najmilszym,
najlepszym
człowiekiem,
jakiego
kiedykolwiek spotkał w życiu. Jego matka zaś nie czekała nawet roku po śmierci męża, żeby znaleźć sobie innego mężczyznę. Powiedziała, że ma złamane serce. Kerrich uważał, że wybrała sobie oryginalną metodę poskładania go na nowo. Cóż, matka była skomplikowaną, inteligentną kobietą. Jego życie stało się łatwiejsze, od kiedy matka wyjechała do Włoch. Blask płomienia tańczył na łysym czole lorda Reynarda i rzucał złocisty poblask na kępki siwych włosów nad uszami. − A skoro mówimy o dawnych wspomnieniach i mojej wpadce z opuszczonymi spodniami, to czy przypominasz sobie to głośne wydarzenie na przyjęciu w Pałacu Kensington... − Nie! Lord Reynard błysnął zębami w uśmiechu. − Zawsze wpadałeś w złość, że byłeś na tamtym przyjęciu i nie zobaczyłeś tego słynnego widoku. Gdzie wtedy cię nosiło? Po ogrodzie z innymi młodzieńcami? Kerrich nie chciał o tym rozmawiać, ale lepiej niż ktokolwiek inny wiedział, że niemożliwością jest sprowadzenie rozmowy z dziadkiem na inny temat. Dziadek
wielokrotnie opowiadał o tamtym incydencie i za każdym razem bawił się nim setnie. − Tak - powiedział Kerrich. - Byliśmy w ogrodzie i wymyślaliśmy, w jaki sposób przestraszyć dziewczęta. − Ach tak - lord Reynard pokiwał ze zrozumieniem głową. - Straszenie dziewcząt to marzenie każdego młodego człowieka. − Zwłaszcza siedemnastoletniego. Nagle powietrze przeszył krzyk, kończąc się wysokim, pełnym bólu piskiem. Kerrich z dziadkiem wymienili spojrzenia. Kerrich zawołał: − Moulton, co to było? Moulton stanął w drzwiach. − To chyba panienka Beth protestuje przeciwko kąpieli. − Wyrywa się? − Pokojówki z górnego piętra mówiły, że panna Lockhart też jest cała mokra. − Biedna panna Lockhart - Kerrich nawet nie starał się ukryć uśmieszku. − Biedna Beth - rzekł lord Reynard. - Jeszcze da ci do wiwatu. − Bez przesady, odrobina wody żadnej z nich nie zaszkodzi. Kiedy to mówił, Moulton dal ręką znak, że się udało. Następnie skłonił się nisko i odszedł. A więc lokaj wysłał kogoś za Lewisem. Kerrich zrobił wszystko, co w jego mocy, żeby ocalić kuzyna przed aresztem, ale należało znaleźć wszystkich winnych, i to szybko, bo chociaż Bank Mathewes przez pewien czas mógł znosić brak zysków, to Bank of England źle odebrał fakt, że fałszowano również angielskie funty, a jeszcze gorzej to, że zostały podrobione na ich specjalnym papierze ze znakami wodnymi i trudnym do otrzymania tuszem. Oznaczało to, że ktoś musiał wynieść materiały bezpośrednio z banku. Jeśli sprawa nie będzie szybko wyjaśniona, zostanie o niej poinformowany premier, a wtedy niewątpliwie królowa Wiktoria dowie się o wszystkim i wycofa swoje pieniądze
z banku Mathewes, i Kerrich nie będzie miał pewności, czy jej królewska mość nie wystawi go na pośmiewisko w towarzystwie. − Co to była za noc - powiedział lord Reynard. Wyrwany z rozmyślań Kerrich zapytał zdezorientowany: − Jaka noc? Lord Reynard roześmiał się. − Och. Tamta. − Był tam wówczas stary król William, oczywiście wbrew sobie, bo nie znosił księżnej Kentu. − A któż ją lubi? - Kerrich upił łyk trunku. - Nawet królowa Wiktoria nie poświęca teraz zbyt wiele czasu swojej matce. − Tak, to prawda. To trochę skandaliczne. Jednak z drugiej strony nikt nie może winić naszej młodej władczyni. Księżna była... i jest zgryźliwa, i nie interesuje się zanadto córką. − Zapamiętaj moje słowa, dziadku. Książę Albert doprowadzi do pojednania. Małżonek królowej Wiktorii jest bardzo zasadniczym człowiekiem, który oczekuje odpowiedniego zachowania od członków rodziny królewskiej i od samej Wiktorii. - Kerrich czuł gorycz, pochodzącą nie tylko z sączonego trunku. − Albert ma rację. Dawno już minęły czasy, kiedy monarsze było wszystko wolno. Tak ozięble stosunki pomiędzy matką a młodą dziewczyną nie sprawiają dobrego wrażenia. Bądźmy też szczerzy: płeć Wiktorii działa na jej niekorzyść. Kobiety są zawsze skłonne do porywczości i kaprysów. - Lord Reynard odstawił swoją szklaneczkę i zaplótł ręce na brzuchu. -Na kobiecie nie można polegać. Życzę Wiktorii długiego panowania, ale niezbyt w to wierzę.
Kerrich z ochotą pogrążyłby się w dyskusji o królowej Wiktorii, jej sytuacji politycznej i poruszyłby dowolną liczbę innych fascynujących tematów, lecz starego lorda nie można było zbić z tropu. − I kto by uwierzył, tamtej nocy, dwanaście lat temu, że zostanie królową, wyjdzie za mąż i niedługo będzie miała dziecko? - Lord Reynard odchylił głowę i przymknął oczy, jakby nadal widział tamtą scenę. - Pamiętasz? Król William na jednym krańcu długiego stołu, księżna Kentu na drugim, a cała reszta gości pomiędzy nimi, próbująca powstrzymać ich przed kłótnią. − Nie pozwolono mi jeszcze wówczas jeść z dorosłymi, dziadku. - Ale Kerrich wszystko pamiętał, bowiem wraz z innymi młodymi gośćmi Wiktorii mógł zajrzeć do jadalni i widział wykwintnie nakryty stół. Potem młodzież została odesłana do innego pokoju, gdzie miała jeść i zabawiać się we własnym gronie. Miał siedemnaście lat i był najstarszym z trójki chłopców. Czuł się też ważniejszy od obu dziewcząt, nawet od tej, która uchodziła za następczynię angielskiego tronu. Druga dziewczyna była piętnastoletnią pięknością o jasnych, niebieskich oczach i długich, falujących włosach w kolorze karmelu. Starał się być dla niej miły, ba, próbował ją wręcz oczarować, ale zachowywała się tak, jakby był potworem, przed którym należy się strzec; i w końcu uciekła do innego pokoju. Niezadowolony, zawołał pozostałych chłopców i zaprowadził ich do ogrodu. W ogrodzie krążył rozdrażniony i zastanawiał się, co zrobić, aż w końcu postanowił, że napędzi jej strachu. − Księżna Kentu zapowiedziała pokaz ogni sztucznych, więc służba pozostawiła niezasłonięte okna. -Lord Reynard uśmiechnął się do wspomnień. -Dzięki Bogu, bo inaczej moglibyśmy nigdy nie zobaczyć tego wspaniałego widoku. − Dzięki Bogu - zawtórował nieszczerze Kerrich. Pochylając się w stronę wnuka, lord Reynard klepnął go w kolano.
− Jesteś zazdrosny, że tego nie widziałeś. A przecież byłeś w ogrodzie. Trzeba było spojrzeć w górę, chłopcze! − Źle się poczułem, więc wziąłem konia i pojechałem do domu. - Kerrich trzymał się historyjki, którą opowiadał niezmiennie od dwunastu lat. − Nieważne zresztą. Mgła mogła przesłonić ci widok. Przesuwała się przed oknami jak błędne ognie, pochłaniając światło świec, a potem odfrunęła w dal. − Wszystko było wilgotne - przyznał Kerrich. Krata. Dach. I parapet przy oknie pokoju, w którym śliczna dziewczyna, będąca gościem na przyjęciu, rozbierała się do snu... − Tamten młody człowiek dostarczył wszystkim rozrywki, która nie ma ceny. Słysząc chichot lorda Reynarda Kerrich niemal zaczął wić się z bólu. -Wisiał tam na złamanej kracie, wprost przed oknami sali jadalnej, do góry nogami, a strzępy spodni zasłaniały jedynie nogę, która uwięzła pomiędzy prętami... Lord Reynard przerwał, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu. Śmiał się długo. - Ręce zwieszały mu się poniżej głowy. Wywijał swobodną nogą. I ten biały zadek błyszczący w świetle świec niby księżyc w pełni. Kerrich uśmiechnął się z udawanym rozbawieniem. − A kiedy tak wirował, zataczając koła, widzieliśmy też konstelacje. - Lord Reynard klepnął się po udach i ryknął śmiechem. − Bardzo zabawne - rzekł Kerrich. − Tak, chłopcze. I muszę ci powiedzieć, że ta kometa miała bardzo długi ogon. Kerrich miał ochotę zasłonić twarz. Nadal się śmiejąc, lord Reynard potrząsnął głową. − Stara księżna zaczęła krzyczeć, ale podobnie jak inni zauważyłem, że siedziała cicho, dopóki nie zobaczyła całego przedstawienia. A król skwitował sprawę dowcipnie: „Pierwszy raz w życiu widzę pełnię księżyca w mglistą noc".
− Król William zawsze umiał właściwie dobierać słowa - powiedział Kerrich. − Właściwie nie. Ale gazety wielokrotnie cytowały to zdanie i podawały wiele różnych wersji co do tożsamości owego wiszącego do góry nogami młodzieńca. - Lord Reynard wycelował w Kerricha pokrzywiony reumatyzmem palec. - Czy wiesz, że zatrzymałem wszystkie lampiony z tamtego przyjęcia? Kerrich wziął głęboki łyk whisky. - Nie wiedziałem. − Nigdy się nie dowiedzieliśmy, kim byl tamten młody człowiek. − Wydawało mi się, że mówiłeś, iż był to jakiś psotnik niskiego stanu. − To była opinia księżnej Kentu, podzielana przez innych, mówię ci jednak, chłopcze, że pod frakiem, którego poły przesłaniały mu twarz i uniemożliwiały rozpoznanie... Kerrich poczuł, że robi mu się słabo. − ...dostrzegłem fragment kamizelki. Poza tym, uważnie się przyglądałem, kiedy spadał. Kamizelka była porządnie uszyta przez dobrego krawca. - Lord Reynard spojrzał Kerrichowi prosto w oczy. - Gdybyś wcześniej nie pojechał konno do domu, pomyślałbym, że to byłeś ty.
ROZDZIAŁ 8
Kerrich poprawił sobie poduszki pod plecami, oparł się o wezgłowie łóżka i zaczął w myślach przeglądać zapiski w księdze rachunkowej banku. Tak, widział, gdzie fałszerstwo banknotów zaczęło powodować powolny, lecz systematyczny wypływ kapitału z banku. Miał ochotę potrząsnąć Lewisem. Miał chęć, ale nie mógł. Nie wolno mu było, bowiem pan Veare nie godził się na to. Z zamkniętymi oczami Kerrich przywołał wspomnienie dżentelmenów o surowych twarzach w małym gabinecie w Bank of England. Kerrich udał się
tam, żądając, aby ktoś znalazł i aresztował bandytów podrabiających i rozprowadzających jego banknoty. W odpowiedzi dżentelmeni, którzy zostali oddelegowani z rządu, zagrozili, iż aresztują Kerricha za przyzwolenie na fałszowanie banknotów angielskich na terenie jego posiadłości. Dżentelmenów nie obchodziły zapewnienia Kerricha o niewinności; patrzyli na niego zimnym wzrokiem i oświadczyli, że powinien bardziej interesować się tym, co się dzieje w jego włościach. Poinformowali Kerricha, że Lewis jest zamieszany w te fałszerstwa, a kiedy Kerrich nie uwierzył, przedstawili mu dowody w postaci podpisów Lewisa na czekach wystawionych za zakup papieru i tuszu - czeki były doskonale podrobione na firmowym papierze, na prasie drukarskiej. Kerrich za nic nie mógł zrozumieć, co skłoniło jego pełnego cnót, obowiązkowego kuzyna do wejścia na drogę przestępstwa. Lewis był błyskotliwym humanistą studiującym teologię. Kerrich zazgrzytał zębami. Teologia, na litość boską! Cóż za ironia. Po zakończeniu studiów Lewis otrzymał wiele propozycji pracy -jako urzędnik, jako asystent profesora. W niedługim czasie sam miał szansę otrzymać tytuł profesorski, jednak zamiast tego wybrał przygotowywanie młodych arystokratów do studiów w Oksfordzie. Lord Reynard określił tę decyzję mianem poszukiwania prawdziwego powołania. Zdaniem Kerricha było to raczej zaprzepaszczanie szansy. Ale w gruncie rzeczy nie miało to większego znaczenia. Lord Reynard przyznał Lewisowi stypendium, aby wnuk jego ukochanej siostry nie odczuwał żadnych braków. Na co więc Lewis potrzebował takich sum? Uprawiał hazard? Miał utrzymankę? Ktoś go szantażował? Zresztą, co za różnica? Za fałszowanie pieniędzy Lewis mógł zadyndać na szubienicy, a panowie z rządu z absolutną jasnością stwierdzili, że jeśli Kerrich nie wytropi całego gangu fałszerzy składającego się przynajmniej z sześciu ludzi, Kerrich może zawisnąć razem z kuzynem. Ród Mathewesów mógł wygasnąć przez głupotę Lewisa.
Toteż Kerrich, działając zgodnie z instrukcjami dżentelmenów z rządu, zatrudnił Lewisa, dostarczał mu informacji, stworzył dostęp do fałszywej księgi rachunkowej, prosił go o radę i obserwował go. Tymczasem w domu Kerricha umieszczeni zostali ludzie prowadzący śledztwo, którym przewodził Moulton. Nie pracował dla rządu, lecz miał własną firmę detektywistyczną. Nie tylko kierował wszystkimi operacjami, ale też był zupełnie przyzwoitym lokajem. Zgodnie z poleceniami Moultona jeden z jego ludzi stale podążał za Lewisem. Do teatru. Do dzielnicy handlowej. Do portu. Wszystko na próżno. Lewis zawsze ich gubił po drodze. Kerrich zsunął się niżej na łóżku, ciężkim, masywnym meblu, tak długim, że mężczyzna mógł swobodnie wyciągnąć na nim nogi, i tak szerokim, że, choć nie robił tego od czasu, gdy był bardzo młody, mógł w nim spać z trzema kobietami naraz. W sypialni kipiało od kolorów: głębokiego fioletu irysów, szkarłatu i złota. Na kominku wesoło buzował ogień, chociaż noc była ciepła. Płomienie strzelały w górę, zwijając się niby fantastyczne, pomarańczowe smoki. Zasnąłem. To wszystko mi się śni. Pomyślał to z zadowoleniem, że tak bystro rozumuje. Chwilę później doszedł do wniosku, że to wszystko jest tylko miłym snem. Bardzo miłym snem. Przy kominku stała kobieta zwrócona do niego plecami, z ręką opartą na poręczy krzesła. Jej sylwetka, oczywiście naga, co czyniło sen tak wspaniałym, ostro rysowała się na tle płomieni. W przeciwieństwie do wszystkich nagich kobiet, które ostatnio odwiedzały jego sypialnię, ta była doskonała. To nie była pokojówka. To było wcielenie kobiecej niewinności i urody. Jej miodowe włosy, mieniące się odcieniami bursztynu i kasztanu, zebrane były na czubku głowy. Cóż miała za pośladki! Okrągłe, ale jednocześnie zgrabne i napięte. Z ochotą trzymałby je w dłoniach całymi godzinami, a nawet dniami, gdy ta kobieta
dosiadałaby go i ujeżdżała jak konia. Żadne z nich by się nie zmęczyło. Ani ta kobieta, tak pełna uroku, ani on, podniecony jak młody chłopak. Jak to bywa we śnie, nie mógł się poruszać, zmusił się jedynie do zawołania: − Podejdź i daj mi to, co zawsze obiecywałaś. Wtedy się odwróciła. Miał okazję obejrzeć pełne piersi, zagłębienie pępka na gładkiej krzywiźnie brzucha, trójkąt włosów, kryjących płatki najdelikatniejszego kwiecia natury. Jak w realnym świecie aż do bólu wpatrywał się w jej ciało. Nagle przyszło mu do głowy, że kobieta nie podejdzie do niego, żeby go pocałować i przytulić swe nagie kształty do jego ciała, dopóki nie spojrzał jej w twarz. Kobiety, nawet te zaludniające sny, były pod tym względem dziwaczne. Toteż z ogromnym wysiłkiem oderwał wzrok od gładkich, różowych piersi, przeniósł spojrzenie na jej twarz - i krzyknął. Ten człowiek niewątpliwie dziwnie przyglądał się pannie Lockhart. Jeszcze wczoraj lord Kerrich patrzył na pannę Lockhart inaczej. Beth nie mogła zrozumieć, dlaczego dzisiaj spoglądał szeroko otwartymi, pełnymi podejrzliwości oczami. Dziś miała na sobie brązową suknię, z marszczeniami na ramionach. Ciemne okulary zjechały jej do połowy nosa, a kiedy lord Kerrich wkroczył do klasy, z laską w ręce i monoklem w oku, ubrany z zabójczą elegancją, spojrzała na niego kwaśno, jakby przyprawiał ją o ból brzucha. − Milordzie - Panna Lockhart przerwała lekcję czytania i ukłoniła się. - Nie spodziewałyśmy się pana tak wcześnie. Nie ma jeszcze jedenastej. − Nie mogłem spać - opryskliwie rzucił Kerrich. Kiedy lord wszedł do pokoju, Beth wstała, a gdy zatrzymał się przed nią, dygnęła, w różowej, lekko tylko wypłowiałej, świeżo wyprasowanej sukience i białym fartuszku z falbankami na ramionach. Lord spojrzał na nią i oświadczył: − Jesteś czysta. Postaraj się nie pobrudzić.
− Dobrze, milordzie. - Nagle przyszła jej do głowy myśl, która tak nią zawładnęła, że Beth ośmieliła się zapytać: - Jeśli się nie pobrudzę, to nie będę musiała się więcej kąpać, prawda? − No nie. - Pokręcił głową. - Nie wciągniesz mnie w tę wojnę. Panno Lockhart, proszę zacząć czegoś uczyć, mam trochę spraw do przemyślenia. - Udał się na koniec pokoju, gdzie zaczął krążyć od ściany do ściany. Za każdym razem, kiedy Beth na niego spoglądała, patrzył na pannę Lockhart tak, jakby się jej bał. Beth wierciła się niespokojnie przy biurku. Wiedziała już wszystkie najważniejsze rzeczy o czytaniu i pisaniu, ale panna Lockhart nazwała lekcję powtórzeniem, więc Beth bez przeszkód mogła obserwować nauczycielkę, zastanawiając się, czemu lord Kerrich tak się na nią gapi. Z pewnością tego słonecznego ranka twarz panny Lockhart wyglądała dość niesamowicie; była zbyt blada, z mocno poróżowanymi policzkami, jednak zachowywała się jak prawdziwa dama, dama, która zabrała Beth z sierocińca i dała jej szansę na nowe życie. Beth wiedziała, co to znaczy wdzięczność. Dla panny Lockhart gotowa była zrobić wszystko. Nauczy się tego wszystkiego, co panna Lockhart uważała za niezbędne: łaciny, gry na pianinie, historii, literatury i rysunku. Będzie się ubierać w te śliczne nowe ubrania, które przyniosła jej jedna z pokojówek. I nie będzie się więcej bała. Przecież panna Lockhart nazwała ją lwem. Spróbuje być tym dzieckiem, którego szukał lord Kerrich. Będzie twarda. Odważna. Lepsza od każdego chłopca. Na szczęście bycie lepszą od chłopców nie było trudne. Lord Kerrich podszedł do biurka Beth i przerwał w środku dyktanda panny Lockhart. − A więc nie lubisz się kąpać. Pióro zaczęło przeszkadzać Beth w ręce, toteż odłożyła je do piórnika i spojrzała w górę, prosto w twarz lorda.
− Przedtem kąpała mnie moja mama. Ścierała ze mnie skórę dokładnie tak samo, jak teraz panna Lockhart. Dlaczego baby tak bardzo lubią wodę? − My, damy - panna Lockhart tak mocno podkreśliła słowo „damy", że Beth odniosła wrażenie, iż nie spodobało jej się nazwanie jej babą - lubimy czyste dzieci. − To ładnie wygląda, ale nie jest przyjemne - odparowała Beth. Panna Lockhart postukała w blat biurka. − Nie bądź impertynencka. − Dobrze, proszę pani. - Beth wygładziła spódnicę. Lord Kerrich spojrzał na Beth, potem przeniósł wzrok na pannę Lockhart i z powrotem na Beth. Konspiracyjnym tonem szepnął: − Damy robią mnóstwo hałasu z powodu drobnego zabrudzenia, prawda? Beth miała ochotę zerwać się na równe nogi i krzyczeć z radości. Powiedziała coś jak typowy chłopiec i lord zgodził się z nią! Kerrich chwycił jedno z krzeseł, odwrócił je oparciem do przodu, usiadł na nim okrakiem i zapytał: − Jeszcze masz ochotę krzyczeć? Poczuła się zdenerwowana. Jednak za jego plecami panna Lockhart kiwała zachęcająco głową, więc Beth zmobilizowała całą odwagę i próbowała zebrać myśli. − Kiedy pani Fallowfield zamykała mnie w schowku, wrzeszczałam i kopałam w drzwi. Panna Lockhart zaczęła ścierać tablicę. − Kim jest pani Fallowfield? - zapytał lord Kerrich. − To stara jędza, co kieruje sierocińcem. − Beth! - Panna Lockhart wyprostowała się gwałtownie. - Takie sformułowanie nigdy nie przechodzi prawdziwej damie przez gardło.
− To prawda, Beth. - Lord Kerrich sprawiał wrażenie, jakby miał za chwilę wybuchnąć, ale w jego oczach błyszczał śmiech. - Poprawne zdanie powinno brzmieć: „To stara jędza, która kieruje sierocińcem". W spojrzeniu panny Lockhart gorzał gniew, który Beth widziała przez przyciemnione szkła okularów. − Beth, doskonale wiesz, o jakie sformułowanie mi chodzi. Beth nie odważyła się udawać głupiej, toteż skinęła głową i wyszeptała: − Tak, panno Lockhart. Panna Lockhart udzieliła odpowiedzi na wcześniejsze pytanie Kerricha. − Pani Fallowfield jest dyrektorką sierocińca, milordzie. − A mnie się wydawało, że jest... starą jędzą -stwierdził lord Kerrich. - Czemu zamknęła cię w schowku? − Bo płakałam w nocy i budziłam innych - Beth nie miała ochoty o tym rozmawiać, zakończyła więc pospiesznie: - Krzyczałam też, kiedy zapalił się mój fartuszek. − Kiedy zapalił się twój fartuszek - powtórzył lord Kerrich, jakby niezupełnie pojmował. − Rozumie pan. Fartuszek. Nie zrobiłam tego umyślnie. Byłam wtedy mała. Mama czyściła kominek, a ja pomyślałam, że węgielki są takie śliczne, więc wzięłam jeden na szufelkę i wrzuciłam do kieszeni. − Wielki Boże! - panna Lockhart przesłoniła dłonią usta. − To niemożliwe - powiedział lord Kerrich. − Ale to prawda - rzuciła Beth. - Kiedy pojawiły się płomienie, mama chwyciła mnie, przewróciła na podłogę i przykryła dywanem. Proszę spojrzeć! Podwinęła do góry rękaw i wyciągnęła rękę, na której widniała czerwona plama. - Poparzyłam się. Lord Kerrich wstał i odepchnął krzesło. − Panno Lockhart, nie mogę tego zrobić! Panna Lockhart uniosła ciemne brwi.
− Słucham, milordzie? − To zbyt trudne. Co się stanie, jeśli przywiążę się do dziecka, a ono włoży sobie do kieszonki następny żarzący się węgielek? Co wtedy będzie ze mną? Panna Lockhart miała taką minę, jakby znów rozbolał ją żołądek. Na przemian otwierała i zamykała usta, jakby nie wiedziała, co ma powiedzieć. Za to Beth wiedziała. − Kiedy to zrobiłam, byłam jeszcze mała. Teraz już nie bawię się ogniem. − Nie dam się nabrać - zimno odrzekł lord Kerrich. - Dzieci stale robią sobie jakąś krzywdę. Pannie Lockhart wróciła mowa; kiedy się odezwała, wyrzuciła z siebie zdumiewającą lawinę słów. − Ma pan rację, milordzie. Mogłaby wyrządzić sobie jakąś krzywdę. Mogłaby potrzebować opieki. A gdyby przypadkiem przywiązał się pan do niej, mógłby pan cierpieć z powodu jej bólu. Pójdę więc i powiem lordowi Reynardowi, że nie ma pan zamiaru wytrwać w swoim postanowieniu. Mam to zrobić? Lord Kerrich wycelował palec w pannę Lockhart. − Ani się waż! − Wydaje mi się też, że należałoby się zająć sprawą z jej królewską mością prychnęła panna Lockhart. − Panno Lockhart, za bardzo się pani przejmuje. − Usiłuję tylko panu przypomnieć, ile pan ma do stracenia. − Doskonale wiem, ile mam do stracenia. − Nie zmieniaj więc planów, milordzie, a uda ci się. Jeśli teraz się wycofasz, okażesz się tchórzem. − Nikt nie śmie nazywać mnie tchórzem.
− Może ktoś powinien nazwać pana człowiekiem pozbawionym zdrowego rozsądku, który uważa, że chłopcy rzadziej robią sobie krzywdę, więc prawdopodobieństwo, iż będzie pan cierpiał, jest mniejsze. Zachowywali się jak para chłopaków z sierocińca, więc Beth zerwała się, tak jak w sierocińcu, żeby odwrócić ich uwagę. Uchwyciła kraj czarnego surduta lorda Kerricha i szarpnęła. − Robiłam dużo wrzasku także na wyścigach, kiedy zabierał mnie tam mój tata. Lord Kerrich przestał krzyczeć i wygrażać palcem. Spojrzał na Beth z czymś na kształt zdumienia. − Twój tata zabierał cię na tory wyścigowe? Skinęła głową. − No, nie -jęknęła panna Lockhart. Ignorując guwernantkę, Kerrich zbliżył się i ukląkł koło dziewczynki. Łagodnym, przymilnym głosem zapytał: − Podobały ci się wyścigi końskie? − Ubóstwiałam je. - Beth nie musiała udawać. Ogarnął ją entuzjazm. - Ten zapach kurzu, siana, sposób, w jaki ludzie podskakiwali do góry, całą tę wrzawę. A czasami, kiedy ładnie poprosiłam, któryś z właścicieli pozwalał mi pogłaskać konia... − Nie może pan zabierać tego dziecka na wyścigi -rzekła panna Lockhart. Lord Kerrich przykucnął, podparł ręką brodę i przyjrzał się Beth wnikliwie, ale z życzliwością. Jakby był zainteresowany. Potem westchnął. − Nie. Chyba rzeczywiście nie mogę. -Ale... − Nie - zdecydowanym tonem oświadczyła panna Lockhart. Beth opadła na krzesło. To niesprawiedliwe. Tata ją zabierał. Dlaczego nie może iść teraz, z lordem Kerrichem? Wtedy lord ją polubi. Musi to wytłumaczyć pannie Lockhart. − Gdzie chodziłaś na wyścigi? - zapytał lord Kerrich. − Na Hipodrom.
− To nie jest dobry tor - powiedział. - Jest tak gliniasty, że nawet najlepsi dżokeje nie chcą się tam ścigać. Kopnęła nogę od biurka. − I znajduje się na obrzeżach miasta, w otoczeniu ruder. Na pewno widziałaś złodziei i kieszonkowców, pracujących na wyścigach. − Tak. - Posłała mu pogardliwe spojrzenie. - Ale tata i ja nie mogliśmy wybrać się do Ascot, prawda? − Chyba nie. Nagle wyprostowała się, bowiem przyszła jej do głowy myśl: − Czy ma pan konia, milordzie? Lord Kerrich potrząsnął głową. − Nie. Nie mam koni wyścigowych. Panna Lockhart poprawiła sobie okulary na nosie. − Bogu niech będą za to dzięki. − Ale ma pan konia? Prawdziwego? Żywego? Jest duży? - Beth kręciła się niespokojnie. - Czy to kasztan? Moim zdaniem kasztany są najładniejsze, ale tata wolał jabłkowite. − Mam kasztana. - Lord Kerrich uśmiechnął się do Beth. Coraz bardziej przypominał jej dobrego czarodzieja z bajki. - I jabłko witego. Mam stado obu maści. W radosnym zaaferowaniu Beth zapomniała, że chciała sprawić przyjemność pannie Lockhart i skłonić lorda Kerricha, żeby jej nie odsyłał do sierocińca. Teraz myślała jedynie o koniach, o pięknych rumakach. Wszystko jednak wyglądało jak w bajce, nie mogła się więc powstrzymać, żeby nie spytać podejrzliwie: − Chyba mnie pan nie nabiera? Lord odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął głośnym, dźwięczącym śmiechem, tak zaraźliwym, że Beth miała ochotę śmiać się razem z nim.
Ale nie panna Lockhart. Podeszła do nich i spojrzała z góry na Kerricha, nadal klęczącego koło dziewczynki. − Nie o to mi chodziło, milordzie. − A co pani chciała osiągnąć, panno Lockhart? -Przeciągał słowa powoli jak Chilton próbujący udawać mędrca. - Że razem z Beth będę pobierał lekcje haftowania? − Są mężczyźni, którzy mogliby wiele skorzystać z lekcji cierpliwości i delikatności niezbędnych przy haftowaniu. − Ale ja do nich nie należę. Wstał. − Zabieram dziecko na przejażdżkę po parku. -Wyciągnął rękę do Beth. Dziewczynka ujęła ją bez wahania. - Jeśli zamierza pani nam towarzyszyć, panno Lockhart, radzę się przebrać w odpowiedni strój do konnej jazdy.
ROZDZIAŁ 9
Stajenny prowadził klacz Beth za cugle, lord Kerrich podążał za dziewczynką na kasztanowym ogierze, dodając jej odwagi i dając wskazówki, Pamela zaś jechała na końcu kawalkady. Na końcu w sensie dosłownym i przenośnym. Wiedziała, że powinna się cieszyć z tego, że Beth i Kerrich znaleźli coś, czego oboje byli entuzjastami. Ale godzina spędzona w stajni na zapoznawaniu się z każdym koniem nie była tym, co zaplanowała na pierwszy dzień edukacji Beth. I ta przejażdżka po parku na tej starej szkapie, która ledwo się wlokła! Jakoś jej się to wszystko nie podobało. Jeśli miała być szczera, musiała przyznać, że część jej niezadowolenia brała się z licznych obrażeń, jakie odniosła ostatniej nocy podczas walki z Beth przy kąpieli. Teraz, podążając na końskim grzbiecie pośród żółtawych pączków i
drobnych różowych kwiatków, przy każdym kroku czuła ból przenikający do szpiku kości. Gdy Kerrich przesuwał się do przodu, żeby jechać koło Beth, Pamela obserwowała go podejrzliwie. Tak jak się obawiała, pozwolił, żeby stajenny oddał lejce Beth. − Nie - zawołała Pamela. - To jej pierwsza jazda! Ale oni udawali, że są za daleko, aby słyszeć jej wołanie. Pamela opadła na siodło z mocnym postanowieniem, że natychmiast po powrocie przeprowadzi rozmowę z Kerrichem na temat karygodnego lekceważenia sprawy bezpieczeństwa Beth. Przecież mała mogła spaść z konia, pomimo tego, że Kerrich jechał u boku dziewczynki, a po drugiej stronie podążał stajenny. Nagle znikli za zakrętem. Rozdrażnienie Pameli w części spowodowane było zwyczajnym zmęczeniem. Poprzedniej nocy źle spała, chociaż zgodnie z obietnicą lorda Kerricha miała wygodne lóżko, przewiewną sypialnię położoną obok pokoju Beth i zapewnione wszelkie wygody. Z niechęcią musiała przyznać rację Hannah. Czuła się winna. Winna, a na dodatek bała się przeraźliwie, że ktoś ją zdemaskuje. Nie przejmowała się, że robi z Kerricha głupca. Nie, zepsuty chłopiec wyrósł na nieprzyjemnego, butnego mężczyznę. Inaczej przedstawiała się sprawa z lordem Reynardem. Pamela mocniej zawiązała pod brodą kapelusz, który dał jej Moulton. Miała nadzieję, że uda jej się zasłonić miejsca na twarzy, gdzie jasny puder i róż niedostatecznie maskowały prawdziwy odcień jej skóry. Kiedy rano nakładała makijaż, nie miała w planach konnej przejażdżki w pełnym słońcu... a poza tym czuła się winna i nie miała odwagi przyjrzeć się sobie w lustrze. Tak, czuła się winna z powodu lorda Reynarda. Obserwował ją z ciekawością i mogłaby przysiąc, że był bliski rozpoznania jej. Mógł ją sobie przypomnieć jako młodą, śliczną dziewczynę, a nie starą pannę, którą jego wnuk traktował z politowaniem. Ale nie skojarzył jej i za każdym razem, gdy o tym myślała, czuła
zarazem ulgę i wyrzuty sumienia, że oszukuje człowieka w tak podeszłym wieku. A potem zaczęła się martwić, że ją rozpoznał i z jakichś niejasnych powodów nic nie mówi. Ale jaki tajemniczy powód może mieć starszy pan, żeby tak postąpić? Odpowiedź brzmiała: nie miał żadnego powodu. Ale tak naprawdę tylko Kerrich stanowił prawdziwe zagrożenie dla zdrowego rozsądku i honoru. I bezpieczeństwa. Pamela wyjechała zza zakrętu i spojrzała przed siebie. Na miły Bóg, na ścieżce leżała Beth! Czy biedne dziecko jest ranne? Wtedy Kerrich naprawdę zażąda odesłania jej i sprowadzenia innego, zdrowego dziecka. − Co się stało? - zapytała podniesionym głosem. − Nie udało nam się podnieść cię na tyle szybko, żeby uniknąć jej nagany Kerrich zwrócił się do Beth. Jego kapelusz leżał obok w trawie. Na tle zielonego krzewu, który rósł za jego plecami i rzucał pstrokaty cień, Kerrich z Beth w ramionach, wyglądał nie jak znany Pameli lekkomyślny hulaka, lecz jak postać z obrazu Watteau. Beth potarła ręką głowę. − Wszystko w porządku, panno Lockhart. Stajenny rzucił się, żeby pomóc Pameli zsiąść z konia, ale guwernantka zsunęła się z siodła, zanim zdołał dobiec. − Uderzyłaś się w głowę. − Nie głowa boli mnie najbardziej, ale krzyczałaby pani na mnie, gdybym sobie rozcierała tamto miejsce. - Beth podniosła się, wsparta na ramieniu Kerricha, lecz natychmiast zatoczyła się do tyłu. Pamela ruszyła do przodu, zaniepokojona jak matka, ale Kerrich ramieniem zagrodził jej drogę. − Czy coś sobie złamałaś? - Kerrich poprowadził Beth parę kroków po ścieżce. - Coś naciągnęłaś?
− Nie. Mogę jechać dalej! Pamela zapanowała nad łzami, które niespodziewanie napłynęły jej do oczu. Na pewno ze strachu, że wypadek Beth pokrzyżuje jej plany, a nie dlatego, że zdążyła przywiązać się do dziewczynki. A już absolutnie na pewno nie dlatego, że Kerrich brutalnie odsunął ją na bok. Zdecydowanym tonem, który tak łatwo jej przychodził, rzekła: − Na dziś starczy. Beth zaczęła jęczeć. − Ale, panno Lockhart... − A więc, panno Lockhart, nie popiera pani teorii, że zaraz powinna z powrotem dosiąść konia? Przyglądała mu się. Wyglądał doskonale w czarnym, dopasowanym stroju do konnej jazdy, który podkreślał szerokość jego ramion i klatki piersiowej, szczupłą talię i smukłe nogi. Był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkała. Ona, która z zasady gardziła mężczyznami, a już zwłaszcza przystojnymi hultajami, nagle zaczęła oceniać wdzięki tego człowieka w sposób, w jaki uwodziciel obserwuje ładną dziewczynę. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Była jedynie pewna, że powinna skryć swe uczucia za fasadą słów. − Nie na wiele przyda jej się umiejętność jazdy konnej, jeśli postanowisz ją odesłać, milordzie. Dlaczego właśnie teraz? Dlaczego właśnie on? Może dlatego, że gdy na nią nie patrzył, nie musiała się czuć jak stara, bezpłciowa panna Lockhart. Nie wolno jej było jednak zapominać, że Kerrich to rozpustnik. Kłamca. Manipulator. Tego ranka była tak rozdarta pomiędzy niechęcią do Kerricha a chęcią obłaskawienia go, że nie zareagowała na jego urodę. Dopiero teraz naprawdę ją dostrzegła. A ona? Jedna z wdowich sukien z czarnej wełny lady Temperly. Niemodny oliwkowy żakiet. I kapelusz do konnej jazdy, zostawiony przez którąś z dam u Kerricha i nigdy nieodebrany. Jakby to, co w tej chwili miała na sobie, cokolwiek dla niego znaczyło! Niecierpliwie uderzył szpicrutą w cholewę
buta. - Jak słusznie zauważyła pani dziś rano, wmieszanie się w sprawę mojego dziadka zmusza mnie do pozostawienia dziecka. Kerrich zerknął w jej stronę i gwałtownie zmieniając taktykę, odezwał się łagodnym głosem, pełnym perswazji: − Musiała pani widzieć, że dziecko pewnie siedziała i na koniu, a każdy, kto uczył się jeździć konno, zaliczył przynajmniej jeden lub dwa upadki. Jestem przekonany, że nauczy ją pani wszystkich ważnych i potrzebnych rzeczy, proszę mi jednak pozwolić pokazać jej, jak się cieszyć. Wydaje mi się, że dotychczas nie miała w życiu zbyt wielu powodów do radości. − Tak. - Nadal była oszołomiona, usiłowała odzyskać przytomność umysłu. To prawda, ale... − Świetnie, a więc zgadzamy się. Proszę spojrzeć, zbliża się do nas lady Smithwick ze swoimi dwiema córkami. Przedstawmy im Beth. Jego propozycja pomogła Pameli odzyskać odrobinę rozsądku. − Nie możemy, to za wcześnie! Nie odrywając wzroku od nadjeżdżających trzech dam i uśmiechając się coraz szerzej w miarę jak się przybliżały, Kerrich odezwał się z powagą: − Panno Lockhart, wiem że uważa mnie pani za lekkoducha, ale to, co robię, jest ważne dla mnie i mojej rodziny. Walczę z czasem i upadek Beth z konia jest dla mnie zrządzeniem losu. Pamela uważała go za lekkoducha, wierzyła, że walczy z czasem i że upadek Beth jest szczęśliwym zrządzeniem losu, który mogą wykorzystać do rozpowszechnienia informacji o dziecku. Sądziła jednak, że powinna zaprotestować. − Ale to są Fairchildowie, milordzie. − Owszem, i to najlepsza rzecz, jaką można o nich powiedzieć. - Spojrzał na Pamelę. - Panno Lockhart, widzę w tym rękę losu. Proszę przyprowadzić do mnie Beth, żebym mógł ją przedstawić, i pozwolić, by w towarzystwie zaczęły krążyć plotki o mojej filantropii.
− Dobrze, milordzie. - Podchodząc do miejsca, gdzie czekała Beth, Pamela pomyślała, że Kerrich ma rację w każdym punkcie. Z tego spotkania nie może wymknąć nic strasznego. Chodziło tylko o jej dumę, pragnienie pokazania światu idealnie zachowującego się dziecka i współczucie dla Beth, która z pewnością będzie się bała. − Hop, hop, tutaj! - Zawołał Kerrich, kłaniając się, kiedy panie podjechały bliżej. - Co za szczęśliwe spotkanie! Pamela pospiesznie wkroczyła pomiędzy damy i Beth i szybko przeczesała palcami włosy dziewczynki, żałując jednocześnie, że mała ma na sobie jedynie starą sukienkę pokojówki. Zwracając się do Beth, tchnęła stuprocentową pewnością siebie. − Lord Kerrich chce, żebyś poznała lady Smithwick, pannę Fairchild i jej siostrę. Poprawmy szybko ubranie i chodźmy spotkać się z paniami. Beth umykała wzrokiem. − Nie chcę. − Bzdura. Oczarujesz je, a lord Kerrich jest tu po to, żeby ci pomóc. Poza tym... - odwróciła się, oparła dłoń na ramieniu Beth i leciutko popchnęła ją do przodu - ...to dla ciebie świetne ćwiczenie. Beth zniżyła głos do szeptu. − A co będzie, jeśli zrobię coś nie tak? − Jesteśmy w parku. Nikt nie oczekuje tu niczego więcej poza zwykłą uprzejmością, której masz aż w nadmiarze. Kerrich najwyraźniej przygotował grunt, bowiem kiedy podeszły, śliczne młode damy i pulchna matrona uśmiechnęły się do dziewczynki życzliwie, świadome, że być może najsmakowitsza plotka całego roku spadła im jak z nieba. Pamela cofnęła się o krok i przyglądała się, jak Beth dyga, uśmiecha wstydliwie i cichym głosem odpowiada na zadawane pytania.
− Miłe małe stworzenie - oświadczyła lady Smithwick pełnym aprobaty głosem. - To takie szlachetne z pana strony, lordzie Kerrich, tak dobrze świadczy o pana charakterze i moralności... Pamela była szczęśliwa, że udało jej się nie parsknąć śmiechem. − ...że przyjął ją pan do swojego domu, chociaż nawet nie wie pan, czy nie pochodzi ze złego środowiska. Kerrich objął ramiona Beth, zanim ta zdążyła ruszyć do przodu. − Ależ lord Kerrich zna pochodzenie Beth. To córka starego, lecz zubożałego rodu z północy kraju. Jej ojciec był zaufanym pracownikiem lorda Kerricha, zabitym podczas wypełniania bohaterskiej misji dla niego - rzekła spokojnie Pamela. Damy były speszone. Młodsza panna Fairchild zwróciła się głośnym szeptem do siostry: − A więc to nie jego nieślubne dziecko? − Naturalnie, że nie! Ani przez chwilę tak nie pomyślałam - warknęła na córkę lady Smithwick. Było to oczywiste kłamstwo. Odwracając się ponownie do stojącej przed nimi grupki, zaszczebiotała: - Lordzie Kerrich, niech Bóg pana błogosławi za taką dobroć. − I niech pan jej nie wyprowadza z domu, dopóki krawcowa nie uszyje dla niej nowego ubrania. - Starsza córka zachichotała, zasłaniając sobie usta. - Jest ubrana jak pokojówka! − Ma pani słuszność, panno Fairchild. Oczywiście, zastosuję się do pani rady. Gdy panie odjeżdżały, Kerrich ukłonił się im nisko, zaś Pamela i Beth dygnęły. Przez dłuższą chwilę Kerrich patrzył w dół na Beth, po czym zwrócił się wzburzony do Pameli: − Panno Lockhart, to pani wina. Dlaczego nie powiedziała mi pani, że Beth potrzebne jest ubranie?
ROZDZIAŁ 10
− Nie pojmuję, jak mogła pani pozwolić, żebym zabrał to dziecko do parku w takim ubraniu. - Bardzo zirytowany Kerrich siedział na krześle w eleganckim, pełnym luster salonie mody madame Beauchard, czekając na Beth, która miała się za chwilę pokazać w najnowszej sukience madame. - Czemu nie powiedziała mi pani, że ma na sobie szmaty? − Przesadza pan, milordzie. Ubranie należało do młodziutkiej pokojówki, która z niego wyrosła. Niezwykła cierpliwość Pameli zdecydowanie wyprowadzała go z równowagi. − -
Ubranie pokojówki? Zabrałem ją z domu w ubraniu służącej? Panno
Lockhart, długo będę pamiętał tę hańbę.
/
Rzadko kto ośmielał się tak naskakiwać na niego, jak panna Lockhart. − Przecież ma pan oczy, milordzie. Skoro nie podobało się panu ubranie Beth, wystarczyło o tym powiedzieć. Z kobietami tak zawsze. Niektórzy utrzymywali, że sny mają znaczenie. Oczywiście, nie wierzył w to. Sny były pozbawione sensu, bywały przyjemne, przerażające, ale zawsze były jedynie wytworem bezczynnego umysłu. Ale ten sen ostatniej nocy... I te cielesne akcenty. Jędrne piersi. Zgrabne nogi. I ta twarz. Twarz panny Lockhart! Widział ją kątem oka. Siedziała obok niego, szybko poruszając drutami. Biło od niej rozdrażnienie. − Jakbym miał czas zajmować się dziecinnymi fata-łaszkami - odparował. - To obowiązek guwernantki! − Guwernantka ma wyjaśniać dziecku zawiłości nauki i dobrego zachowania, a nie robić bezsensowne przejażdżki po parku na nędznej, starej szkapie!
− Nędzna, stara szkapa? Zabrzmiało to tak, jakby chciała pani dosiadać lepszego konia. Druty zaczęły się poruszać jeszcze szybciej. − Nie chodzi o to. Rzecz w tym, że nie zajęłam się garderobą Beth, bowiem dotąd nie wiem, czy zamierza pan zatrzymać to dziecko. - Już otwierał usta, ale przerwała mu zdecydowanie: - A ponadto nawet mi do głowy nie przyszło, że będzie pan chciał kupić ubranie dziecku, którego planuje się pan pozbyć, gdy tylko pomoże panu osiągnąć pańskie cele. Wstrząśnięty Kerrich zapytał: − Uważa mnie więc pani za dusigrosza? To tak, jakby powiedziała pani, że nie kupię uniformu dla lokaja, którego wynajmuję jedynie na przyjęcie. Druty zwolniły. − Dla... lokaja. − Albo kogoś innego. - Może porównanie sieroty z lokajem wydało się pannie Lockhart zbyt nonszalanckie? Kerricha zmartwiło jej zwątpienie w jego szczodrość. - Zapewniam panią, że znany jestem z uczciwego i słusznego traktowania tych, którzy dla mnie pracują. Czy uskarża się pani na coś? − Nie, milordzie. − Czy pani pokój spełnia pani wymagania? Pani wolne dni zostały właściwie ustalone? Czy przydzielono opiekunkę, mającą wykonywać drobniejsze czynności przy dziecku? − Tak, milordzie. Dziękuję. − To dobrze. - Zadowolony z siebie Kerrich założył nogę na nogę i wypuścił monokl z palców. -Obiecałem, że dziecko zostanie wyuczone jakiegoś zawodu, i tak się stanie. − Nikt nie może więcej od pana oczekiwać. Czyżby szydziła z niego? Na nieszczęście, a może na szczęście, na ścianach salonu mody wisiały długie lustra w złoconych ramach, odbijające z każdej strony obraz ich siedzących
sylwetek. Zaryzykował więc przyjrzenie się dłoniom, zajętym robótką na drutach. Nie widział ich dotąd bez rękawiczek. Teraz zauważył, że były bardzo gładkie, bez plam, a przez białą skórę, niby delikatne jedwabne nitki, przeświecały błękitne żyłki. Bardzo dziwne. Z jego doświadczeń wynikało, że kobiece dłonie najszybciej zdradzają wiek. Z tych rozmyślań wyrwała go madame Beauchard. − A oto i nasza mała miss, milordzie. - Wyprowadziła z przebieralni Beth ubraną w najmodniejszą kreację - prostą, żółtą sukienkę na dzień. Wychylając się do przodu, Kerrich przyjrzał się dziecku z takim samym zainteresowaniem, jakie wykazywał wybierając ubranie dla siebie. − Dobry fason. W sam raz na lekcje. - Końcem palca dotknął ramienia panny Lockhart. Zdziwiła go jędrność jej ciała. - Zgadza się pani? − Jak najbardziej, milordzie. − Ale ten kolor! - ciągnął dalej. - Madame Beauchard, cóż pani o tym sądzi? − Jak zwykle ma pan rację - odrzekła kobieta, siląc się na francuski akcent. Młodej damie nie jest najlepiej w żółtym. - I dodała chytrze: - Podobnie jak panu, milordzie. Podniósł monokl do oka i wbił wzrok w madame Beauchard. Czyżby śmiała insynuować... Panna Lockhart po raz kolejny opowiedziała swoją bajeczkę, ze swobodą nałogowego kłamcy: − Cóż, madame Beauchard. Beth jest bardzo podobna do swojego ojca, asystenta z banku lorda Kerricha, który poniósł śmierć, wykonując zadania dla swojego pracodawcy. − Jej ojciec? - Madame Beauchard przyglądała się Beth, i Kerrich dostrzegł, jak ulatniają się jej fantastyczne spekulacje.
− Tak - odezwała się Beth. - Tata zginął, ratując życie lorda Kerricha. − Beth! - Pannie Lockhart nie udało się ukryć zdumienia wobec tego uzupełnienia historyjki. − Prawda? - zapiszczała Beth. Kerrich pospieszył na ratunek dziewczynce. − Do końca życia będę za to wdzięczny twojemu tacie. Panna Lockhart ocknęła się ze zdumienia. − Tak, Beth, ale powiedziałaś to tak, jakbyś się tym chwaliła, a ponadto madame Beauchard to w ogóle nie interesuje. − Proszę się nie obawiać, milordzie - rzekła madame Beauchard. - Każdy panu powie, że jestem najbardziej dyskretną projektantką mody. − Madame, byłbym wdzięczny, gdyby nie wypytywała pani dziecka o szczegóły. - Spojrzał znacząco na Beth. - Wpada w rozpacz, przypominając sobie okoliczności śmierci ojca. Beth podchwyciła sugestię i zaczęła pociągać nosem i trzeć oczy. Zaniepokojona madame Beauchard cofnęła rękę z ramienia Beth. − Oczywiście, milordzie. Nie chcę, żeby petite filie płakała. Chodź, mon cherie, przebierzemy się, żeby lord Kerrich mógł cię zobaczyć w innym stroju. I znikły za zasłoną. Panna Lockhart odłożyła obrzydliwą robótkę na drutach do torby, zaś druty wetknęła na powrót w kok. − Powinnam z nimi iść. -Nie. − Ależ, milordzie, jeśli madame Beauchard zacznie wypytywać Beth... − Nie zacznie. Nie znosi dzieci, chyba że przynoszą jej zysk, a wie, że jeśli Beth się zdenerwuje, nasze interesy szybko się skończą. Podejrzewam, że w tej chwili Beth jest napychana słodyczami i słucha zachwytów na temat swojej urody.
Panna Lockhart rozsiadła się wygodniej na krześle, ale jej ręce, te miękkie, białe, szczupłe dłonie szarpały ohydną spódnicę z czarnej wełny, jakby nie mogła utrzymać ich w spokoju. Śmieszne. Sprawiła na nim wrażenie osoby o niezmąconej pewności siebie i pełnej kontroli. Jaki był powód jej zdenerwowania? Może to on wprawiał ją w zakłopotanie? Może powinien nacisnąć ją mocniej i dowiedzieć się, dlaczego. − Bajeczka o ojcu Beth z każdą chwilą staje się coraz bardziej nieprawdopodobna. Wcześniej, zanim wyszliśmy z domu, należało ją starannie przeanalizować. Powinna była pani o tym pomyśleć. Jej ręce przestały się przesuwać po spódnicy i zacisnęły się na materiale. − Milordzie, odradzałam zabranie dzisiaj Beth na przejażdżkę. − Ale jednocześnie radziła pani, żebyśmy się lepiej poznali. Sądzę, że się nam to udało. Czy zgadza się pani ze mną, panno Lockhart? Kostki zaciśniętych dłoni guwernantki zbielały. − Tak, milordzie. − Miałem więc rację proponując przejażdżkę. Świetnie. - Leniwie zaczął kołysać monoklem zawieszonym na srebrnym łańcuszku, rozważając, jak najskuteczniej wprawić ją w zakłopotanie. - Czy dobrze jeździ pani konno, panno Lockhart? A może to pani prywatna sprawa, którą nie należy się dzielić z takim rozpustnym człowiekiem, jak ja? − Nie powiedziałam, że uważam pana za rozpustnika. − Nie powiedziała też pani, czy umie jeździć konno. − Umiem jeździć - odpowiedziała w końcu panna Lockhart po długiej chwili milczenia. − A więc zapewnię pani dobrą jazdę. - Uświadomiwszy sobie możliwe znaczenie swoich słów, poczuł się jednocześnie przerażony i rozbawiony. Pamela zesztywniała.
− Jest pan kwintesencją wdzięku, milordzie. Rozbawienie zwyciężyło i dodało mu odwagi, by na nią spojrzeć. Ta twarz. W jego śnie była groteskowa, wymalowana, okrutna. Dzisiaj wyglądała po prostu... nienaturalnie. W tym kobiecym otoczeniu, w jasnym świetle, pośród luster w złoconych ramach i kryształowych kandelabrów panna Lockhart wydawała się niezgrabna i zaniedbana, ubrana w źle dopasowaną, niemodną suknię i stary żakiet. − Kupię pani suknię. - Te słowa wyrwały mu się z ust, zanim uświadomił sobie, co mówi, lecz natychmiast pojął, co nim powoduje. Ta kobieta nie rozumiała, jaka jest rola niewiasty w cywilizacji. Panie miały być delikatne i czarujące. Miały omamiać mężczyzn, flirtować i drażnić ich, wygrywać, stosując różne sztuczki. Może, gdyby udało mu się wydobyć ją z tych fioletowych, brązowych i czarnych okropności, w które się odziewała, i przebrać w strój w jakimś przyjemnym kolorze, przestałaby go obrażać - albo przynajmniej przestałoby go to tak obchodzić. Lecz panna Lockhart nie zareagowała jak każda normalna kobieta, spłoszona i wdzięczna zarazem. Nie, wyglądała jak Gorgona, jedna z tych greckich kobiet z wężami zamiast włosów, która przejrzała się w lustrze i obróciła w skałę. Zdziwił się, że mogła jeszcze poruszać wargami, by mu odmówić. − Lordzie Kerrich, taka propozycja jest nie do przyjęcia. Nie wiedział, co go do tego skłoniło. Może zwykła niepoprawność. A może wyraz zimnego obrzydzenia wykrzywiający jej usta. Z pewnością chciał się uwolnić od ohydy ze swojego snu. Rozparł się więc na krześle i przyjrzał guwernantce z uwagą. − Prosty fason, podobny do tego, jaki zaproponowałem dla Beth, zmniejszyłby wrażenie imponującego torsu. - W rzeczywistości, po bliższym przyjrzeniu się, zarys jej ciała pod źle dopasowaną suknią nie wyglądał na sztuczkę osiągniętą przy pomocy gorsetu.
− Chyba mnie pan nie słuchał, milordzie. Nie wypada, żebym przyjmowała od pana prezent. − Wydaje mi się, że miły, jasny błękit najmniej kontrastowałby z niezwykłą bladością pani cery. -Dobry Boże, czyżby na jej szyi widniały ślady pudru ryżowego? Chyba nie używała pudru, żeby wydawać się jeszcze bledszą? Jeśli się nie mylił - a w tych sprawach rzadko się mylił - była upudrowana i intensywnie uszminkowana. Dobry Boże, widział niejedną źle umalowaną kobietę, jednak nigdy jeszcze nie spotkał kobiety tak przesłoniętej maską kosmetyków. − Patrzcie! Patrzcie, w co mam się ubierać! − Lordzie Kerrich, Beth i madame Beauchard chcą, żeby wypowiedział się pan na temat najnowszej kreacji. - Panna Lockhart mówiła spokojnie, ale nerwowe ruchy rąk zdradzały jej zdenerwowanie. Wyciągnęła z kieszeni srebrny męski zegarek na dewizce i otworzyła go. Beth miała na sobie sukienkę z jasnoniebieskiego batystu, o obszernej spódnicy, z długimi rękawami, z kołnierzykiem i mankietami z białej koronki. W takim kolorze wyobrażał sobie suknię dla panny Lockhart. Oczy Beth błyszczały, gdy z zachwytem gładziła palcami spódnicę. − Od śmierci mamy nie miałam na sobie wyprasowanej sukienki. Panna Lockhart wsunęła zegarek do kieszeni i odchrząknęła, jakby silne emocje dławiły ją w gardle. − Dopilnujemy, żeby od dzisiaj wszystkie twoje sukienki były porządnie wyprasowane. − O tak, bardzo proszę! - Beth zakręciła się na czubkach palców. - U lorda Kerricha nawet kuchty noszą wyprasowane fartuchy! − I co tydzień się kąpią. Kerrich zauważył, że sentymentalny nastrój panny Lockhart nie trwał długo. Beth skrzywiła się, po czym wzruszyła ramionami.
− No dobrze. Niech będzie, jeśli tylko będę mogła nosić te śliczne ciuszki. Dzieciak wiedział, jak ubić interes. Kerrich był zachwycony. − Nie ciuszki - rzekła panna Lockhart. - Nazywaj je ubraniami, strojami lub odzieżą. Ta kobieta potrafiła prowadzić walkę. Podziwiał ją za to. Jednak on również wiedział, jak walczyć, wiedział też, że walka z panną Lockhart o zaakceptowanie jego oferty jest daremna. Chwilowo więc postanowił skapitulować, a jeżeli panna Lockhart zdążyła go już trochę poznać, powinna wyczuć niebezpieczeństwo w jego uległości. Na szczęście panna Lockhart zupełnie go nie rozumiała. Podczas gdy Beth ponownie się przebierała, siedzieli w ciszy. Guwernantka znów sięgnęła po robótkę na drutach. − Co to będzie, panno Lockhart? Monotonne. Łatwe. Ciekawe... Robienie na drutach było zajęciem ludu i gotów był się założyć, iż panna Lockhart nie miała zbyt dużej praktyki. − Od jak dawna pani dzierga, panno Lockhart? Zdradziło ją zawahanie się. − Od bardzo dawna. Pojawiła się roztańczona Beth w białej marszczonej sukience, przewiązanej niebieską aksamitną szarfą. Zataczając palcem kółko, lord nakazał dziewczynce, żeby się obróciła, a kiedy tak zrobiła, powiedział: − Chyba musi mieć coś takiego na popołudniowe przyjęcia, ale może wystarczy tylko jedna taka kreacja? Te falbanki i marszczenia odciągają uwagę od jej ładnej buzi. Najlepsza jest prostota. − Oui, milordzie. - Madame Beauchard uśmiechnęła się szeroko. - Jak zwykle ma pan rację. Będziemy więc unikać falbanek. − Ale tę będę mogła zatrzymać? - Beth wspięła się na palce jak baletnica niecierpliwie czekająca, żeby rozpocząć taniec.
− Tę tak - rzekł Kerrich. Beth dygnęła i uśmiechnęła się, podeszła do lustra, wykonała piruet i pomknęła z powrotem do przebieralni. − A niech to, teraz będę jeszcze musiał zabrać ją na balet - westchnął ciężko Kerrich. - Nie znoszę baletu. Tych wszystkich dziewcząt tańczących na czubkach palców. Jak to powiada dziadek, skoro chcą mieć wyższe dziewczęta, czemu nie zatrudnią wyższych? − To miał być żart, milordzie? - zapytała panna Lockhart. − Tak uważa mój dziadek. − Będę się więc śmiała, kiedy to on mi go opowie. Dlaczego odnosiła się do niego w ten sposób? Wobec wszystkich innych ludzi była przyjacielska. Oczarowała nawet stajennych. A nie lubiła tak wesołego, miłego i uprzejmego człowieka jak on. Spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Taki przystojny mężczyzna. Elegancki. Tego chyba nie mogła mieć mu za złe. Nie mogła przecież na tej podstawie twierdzić, że był ulepiony z tej samej gliny, co jej ojciec! Już podjął decyzję, żeby postawić jej takie pytanie, ale kiedy odwrócił się w jej stronę, zobaczył jedynie swoje odbicie w przyciemnionych szkłach okularów Pameli. Miał je ochotę zerwać z jej nosa. Zirytowany, burknął: − Trudno mi przemawiać do tych okularów. − Proszę więc mówić do mnie. Zaczęła płynniej poruszać drutami - najwyraźniej atakowanie go uspokajało ją. − Dlaczego je pani nosi? − Muszę - odpowiedziała. − Nie widzi pani bez nich? - Wyciągnął rękę w stronę metalowej oprawki. - Ma pani słaby wzrok? Gwałtownie się cofnęła i zasłoniła ramieniem przed jego dłonią. − Widzę, ale światło mi dokucza.
− Chyba tylko światło słoneczne? − Wszelkie światło. Dostrzegł, jak za kolorowymi szkłami jej wzrok umknął w bok, w poczuciu winy. Babsko kłamało! Nie mógł pojąć, z jakiego powodu. − W tej ostatniej sukience małej było bardzo ładnie. − Bardzo. − Powinna więc mieć ją na sobie, kiedy wydamy przyjęcie, na którym pozna inne dzieci. − Doskonały
pomysł,
milordzie.
-
Panna
Lockhart
natychmiast
się
rozpromieniła. - Za miesiąc... − Za tydzień. − Nie mogę przygotować jej do tego w ciągu tygodnia! − A ja nie mam czasu. − To nie jest zabawa, milordzie. − Zaczyna mi się wydawać, że to pani sobie tego nie uświadamia, panno Lockhart. Tydzień. Później i pani, i ona staniecie się dla mnie bezużyteczne i znajdziecie się na ulicy!
ROZDZIAŁ 11
Pamela obudziła się ogarnięta paniką i usiadła na łóżku. Ktoś był przerażony. Kogoś dręczyły koszmary senne. Ktoś krzyczał. Beth. Pamela zamrugała; raziło ją mdłe światło świecy, migające na ściennym lichtarzu. Pokój dziecinny. Dom Kerricha. Beth.
Zerwała się z łóżka, zarzuciła szlafrok i pospieszyła do sąsiedniej sypialni. Zobaczyła tam dziecko. Beth nie spała, siedziała wyprostowana na łóżku, naciągając kołdrę aż po szyję. Patrzyła prosto przed siebie, walcząc z sennymi marami. − Beth. - Pamela postawiła świeczkę na podstawce i usiadła koło dziewczynki. - To ja, panna Lockhart. Beth skierowała spojrzenie na Pamelę; oczy miała szeroko otwarte. Nerwowo skinęła głową, potwierdzając, że rozpoznała guwernantkę. Nie odezwała się jednak ani jednym słowem. Czułym gestem Pamela odgarnęła dziewczynce pasmo włosów z czoła. − Obudziłaś się. To, co ci się śniło, już nie istnieje. − Wiem - wyszeptała dziewczynka. - Śniła mi się moja mama. Nie należała do dzieci, które rzuciłyby się w objęcia Pameli, żeby się wypłakać. Jednak w kącikach oczu dziewczynki pojawiły się pojedyncze łzy, które spłynęły wolno po policzkach. − Tak bardzo za nią tęsknię. - Beth podciągnęła kolana pod brodę. − Była twoją mamą. To naturalne, że ci jej brakuje. − Minął już rok. Powinnam się z tym pogodzić. Tak nie mogło myśleć dziecko. To były słowa dorosłego człowieka. − Kto ci to powiedział? - spytała Pamela. Beth przełknęła z trudem. − Pani Fallowfield. Nienawidziła, kiedy któreś z nas płakało, bo... bo wtedy wszyscy zaczynaliśmy płakać. Pamela poczuła się tak, jakby usłyszała swoją własną historię opowiedzianą przez kogoś, kto nie krył swego cierpienia, tylko otwarcie płakał z bólu. A może przypomniała sobie o odbijającej się echem w jej głowie groźbie lorda Kerricha, że w razie niepowodzenia jutrzejszego przyjęcia, i ona, i Beth znów znajdą się na ulicy. Nie zważając na to wszystko, Pamela powiedziała: − Moja mama umarła wiele lat temu. Ale czasami nadal mi się śni.
Beth wbiła w nią wzrok. − Czy pani wtedy płacze? − Zawsze. Przed śmiercią bardzo chorowała. A ja... starałam się, żeby lepiej się poczuła. Nic, nic nie mogłam zrobić. − Och, ja też! Nie pomagało nic, co robiłam. Tata też był chory. Kiedy mama gotowała, tata zabierał mnie w różne miejsca, to on nauczył mnie o koniach. Tak bardzo mi go brak. I mamy... była zawsze przy mnie, przytulała mnie i pocieszała, a kiedy teraz mi się śni, jest zawsze chora i to ja muszę ją przytulać, ale to nie pomaga. Umiera. − To jest najgorsze - szepnęła Pamela. - Wszystkie moje miłe wspomnienia zagłuszył wielki gniew i przeraźliwy smutek. − Gdyby chociaż raz przyśniło mi się, że mnie przytula... Pamela natychmiast przytuliła Beth. Dziewczynka przywarła do niej mocno i przestała płakać. Od kiedy dwanaście lat temu ojciec Pameli opuścił ją i jej matkę, nigdy nie opowiedziała nikomu o swoich nocnych koszmarach. Nikt by ich nie zrozumiał. Beth rozumiała. Beth
potrzebowała
miłości.
Potrzebowała
domu.
Potrzebowała
tego
wszystkiego, co Pamela miała w dzieciństwie, i co straciła wraz z odejściem ojca. Kerrich mógł jej to dać. Pamela nie mogła. Z powodu tego okropnego przebrania nie mogła nawet zostać z Beth, ale była w stanie zrobić jedno. Omami, zachęci, sprowokuje Kerricha, żeby zatrzymał Beth jak swoje dziecko. A jeśli to się nie uda, ucieknie się do szantażu. W jej rozmyślania wdarł się zaspany głos Beth. − W nocy wygląda pani zupełnie inaczej, panno Lockhart. Pamela wstrzymała oddech. We własnym szlafroku, bez tego okropnego uczesania i ohydnego pudru musiała wyglądać inaczej. Spojrzała na zwróconą ku sobie twarz Beth. Dziewczynka patrzyła na nią jak zaczarowana. − Masz zmęczone oczka.
− Nie - Beth westchnęła i przytuliła się mocniej. -Lubię panią, panno Lockhart. Proszę mi obiecać, że będziemy razem, bez względu na to, co się stanie. Pamela wstrzymała oddech. − Obiecuję... I wtedy Beth zapadła w sen.
* Beth naprawdę miała bardzo, bardzo wielką ochotę przyłożyć w tłusty podbródek małemu Billy'emu, lordowi Chiswick, który porwał z tacy ostatni kawałek tortu i wepchnął sobie do buzi. Marzyła, żeby zobaczyć niebieski lukier wyciekający mu nosem i usłyszeć, jak inne dzieci śmieją się z przysadzistego dziesięcioletniego wicehrabiego. Wiedziała jednak, że pannie Lockhart by się to nie spodobało. Beth zaś bardziej zależało na tym, żeby nie zasmucić panny Lockhart, niż na daniu nauczki Billy'emu. Beth przestała się wpatrywać w Billy'ego i rzuciła okiem na przestronny, pięknie umeblowany salonik. Na obitych brokatem kanapach i fotelach siedzieli dorośli, słuchając śpiewającej i akompaniującej sobie na harfie panny Fotherby. Panna Lockhart siedziała w głębi, bardzo brzydka i sztywna, obserwując zabawy dzieci w przedpokoju. Jeszcze głębiej, trochę z boku, stał lord Kerrich i obserwował profil panny Lockhart. W czasie gorączkowych przygotowań w ostatnim tygodniu często się jej przyglądał. Czasem sprawiał wrażenie zirytowanego, czasem zaintrygowanego, ale stale na nią patrzył, a to budziło w Beth nadzieję. Beth bowiem przejrzała maskaradę panny Lockhart. Nie miała pojęcia, dlaczego panna Lockhart tak okropnie się malowała i zakładała na siebie niemodne, zniszczone ubrania, ale miała swoje plany. Lord Kerrich był bogaty. Panna Lockhart była biedna. Lord Kerrich był samolubny. Panna Lockhart mu to powiedziała. Lord Kerrich był
przystojny... Panna Lockhart też. Beth musiała więc jedynie zbliżyć ich do siebie, skłonić do rozmowy i do walki, żeby pokazać lordowi Kerrichowi prawdziwe oblicze panny Lockhart. Było jasne, że mieli do siebie słabość. − Hej! - Billy szturchnął ją w ramię. - Chcę więcej tortu. Beth zignorowała go. W sierocińcu miała do czynienia z agresywnymi chłopakami i nauczyła się z nimi walczyć. Teraz interesowało ją jedynie to, że lord Reynard przyglądał się swojemu wnukowi i pannie Lockhart dokładnie tak samo, jak ona. Szczwany lis z tego staruszka, nie ma co. Obecny również na przyjęciu pan Athersmith patrzył tylko na pannę Fotherby z wyrazem szczerego, tęsknego oddania na twarzy. Mieszkał w domu lorda Kerricha i codziennie z nim pracował, powinien więc czuć się ważny. Ale tak nie było. Kręcił się wokół, zachowując się potulnie i uniżenie, podczas gdy w duszy uważał się za kogoś lepszego od pozostałych. Przyjęcie rodzinne lorda Kerricha było prawdziwym sukcesem. Słońce świeciło jasno, lekki wiatr przepędził z powietrza zawiesinę węglowego pyłu, okna były szeroko otwarte i wszyscy sprawiali wrażenie szczęśliwych. Billy ponownie mocno uderzył ją w ramię. − Chcę ciasto. Przynieś mi je. Wszyscy byli szczęśliwi, poza tym bachorem, którego nic nie bawiło. Beth postanowiła spróbować ostatni raz. Panna Lockhart powinna być zadowolona z jej zachowania. − Bardzo mi przykro, ale tort już się skończył. Może masz ochotę na ciasteczka albo na lody. − Nie. - Przysunął swoją okrągłą, brzydką twarz do twarzy dziewczynki. Chcę tortu. Dwie guwernantki przybyłe z dziećmi plotkowały oparte w drzwiach prowadzących na korytarz. Inni goście Beth - około tuzina dzieci w wieku od sześciu do dziewięciu lat - siedzieli pod ścianą z talerzykami na kolanach i z widelczykami zastygłymi w powietrzu patrzyli z nadzieją na Beth.
− Powiedziałem - Billy popchnął Beth - że chcę więcej tortu. Zresztą moja mama mówi, że jesteś tylko służącą, więc idź do kuchni i przynieś mi tort. Beth znów zerknęła w stronę dorosłych, którzy siedzieli zasłuchani w śpiew. Szybko jak błyskawica podstawiła nogę Billy'emu, po czym pospiesznie podbiegła pod ścianę i usiadła między innymi dziećmi. Billy zachwiał się i zaczął się przewracać na stojący z boku stolik z podwieczorkiem. Złapał za koronkowy obrus i z hukiem ściągnął na siebie jedzenie i nakrycia. Zapadłą po tym ciszę przerwał piskliwym krzykiem. Natychmiast pospieszyła ku niemu jego matka. Panna Lockhart również zerwała się z miejsca, a ze wszystkich stron domu pędziły nianie i guwernantki. Różowe lody, żółta lemoniada i brązowe herbatniki wielobarwną mazią oblepiły czarne ubranko Billy'ego. Beth chciało się śmiać. Zamiast tego udało jej się przywołać na twarz wyraz przerażenia i zdumienia, niezwykle podobny do widocznego na obliczach dorosłych. Miała nadzieję, że nie wygląda jak pozostałe dzieci, które zasłaniały rękami buzie i chichotały, patrząc na wierzgającego i kwiczącego jak prosiak Billy'ego. Jego mama klęczała przy nim, wszystkie opiekunki dzieci wycierały go, a on wrzeszczał: − To ona! Ona mnie popchnęła! Matka Billy'ego spojrzała prosto na Beth. − Wiedziałam. - Jej głos wzniósł się ponad panujący gwar. - To dziecko jest wulgarne, plebejskie i nie pasuje do lepszego towarzystwa. Beth odezwała się słodkim, niewinnym głosikiem: − Ale ja go nie popchnęłam. - szturchnęła łokciem siedzącą obok siebie dziewczynkę, wyglądającą rozsądnie pomimo sukienki przystrojonej większą liczbą falbanek niż narzuta na łóżko. - Widziałaś, żebym go popchnęła? Dziewczynka ani chwili się nie zastanawiała.
− Siedziała tutaj ze mną. - Po czym, przechylając głowę, szepnęła: - Billy to zaraza, a ty dałaś mu nauczkę. Na szczęście nikt jej nie usłyszał i Beth udało się zachować wizerunek absolutnej niewinności. Jedno dłuższe spojrzenie wystarczyło, żeby panna Lockhart ją przejrzała. Ale panna Lockhart jej nie wyda. Beth była tego pewna, tak samo jak była przekonana o tym, że panna Lockhart i lord Kerrich pobiorą się, adoptują ją, będą mieli śliczne dzieci i staną się prawdziwą rodziną. Kerrich przyłączył się do zgromadzonych i przyglądał się awanturze z rozbawieniem i zachwytem. Nie było to typowe przyjęcie, jakie zwykle wydawał i na jakie uczęszczał. Szczerze mówiąc, unikał przyjęć z udziałem dzieci, a zwłaszcza popołudniowych spotkań organizowanych przez panie, gdzie młodzi ludzie mieli szansę bawić się w gronie równolatków, podczas kiedy ich mamy opowiadały sobie najnowsze plotki, a kilku obecnych panów musiało obowiązkowo wysłuchiwać recitalu fortepianowego lub, jak teraz, koncertu na harfie zanim mogli schronić się w saloniku karcianym i zapach perfum zagłuszyć dymem cygar. Teraz właśnie rozpaczliwie znudzeni panowie umykali do saloniku - lord Swearn, lord Colbrook, pan Tomlin i lord Albon, dziadek i Lewis oraz ojciec Chiswicka, lord Pitchford. Kerrich marzył o tym, żeby do nich dołączyć, ale to było jego przyjęcie. Przyjrzał się bałaganowi, panującemu w pokoju dzieci. Przynajmniej ta awantura stanowiła jakąś rozrywkę. Matka Chiswicka zwróciła się do niego, nie kryjąc oburzenia: − To wina pańskich dobroczynnych gestów, że zmuszeni jesteśmy przytulić tę żmiję do naszej piersi. Kerrich skłonił się. − O jaką żmiję chodzi, szanowna pani? − O... o tę... - Lady Pitchford wymierzyła trzęsący się palec w Beth.
Beth wyglądała jak delikatna lalka z porcelany, ale Kerrich widział, jak jednym płynnym ruchem przewracała młodego Chiswicka. − Czy ktoś widział, żeby Beth robiła krzywdę Billy'emu? Dzieci i guwernantki pokręciły przecząco głowami. Guwernantki zaprzeczyły, ponieważ nie patrzyły, a dzieci dlatego, że nienawidziły grubego Chiswicka. Oba powody wydały się Kerrichowi równie dobre. − Szanowna pani - powiedział. - Młody Chiswick musiał się pośliznąć. − Billy twierdzi inaczej! - zawołała dama, która niegdyś znajdowała się na jego liście kandydatek na żonę. − Aha. - Kerrich uniósł monokl do oka i spojrzał pogardliwie na lady Pitchford. - Ale Beth jest od niego o dwa lata młodsza, z dziesięć kilogramów lżejsza, a na dodatek jest dziewczynką. I pani utrzymuje, że pobiła pani syna? − Miała nad nim przewagę - rzekła lady Pitchford. - Przecież to dziecko wyciągnięte z rynsztoka. Maskę dobrego humoru na twarzy Kerricha zastąpiło rozdrażnienie. Nikt nie będzie dokuczał jego sierocie. − Nie jest dzieckiem z rynsztoka. Pochodzi z szanowanej rodziny. Jej ojciec ocalił mi życie i to nie litość sprowadziła moją kochaną Beth do mojego domu, lecz wdzięczność dla dzielnego ducha, który w niej żyje. - Omiótł zebranych wyzywającym spojrzeniem. - Nie będę traktował pobłażliwie następnych uwag, krzywdzących tę kochaną dziewczynkę. Nikt z obecnych w salonie nie podjął wezwania. Wśród cichych pomruków zebrani podzielili się na niewielkie grupki, rozmawiając o pogodzie i najświeższej modzie. Guwernantki oddaliły się do swoich obowiązków, żeby nadrobić swe poprzednie zaniedbania. A panna Lockhart pomogła Chiswickowi wstać i skończyła go wycierać. − Nic mu się nie stało - Kerrich usłyszał słowa panny Lockhart, skierowane do lady Pitchford. -Chyba jednak najlepiej będzie zabrać go do domu, by praczka mogła wyczyścić ubranie.
− To jego ulubiony strój! - rzekła lady Pitchford trzęsącym się głosem. Kerrich nie czuł współczucia ani dla damy, ani dla jej syna. − Taki niechluj jak on musi się chyba przebierać trzy razy na dzień. Panna Lockhart odciągnęła go na bok i z mściwym błyskiem w oku skarciła go: − Proszę już z tym skończyć, milordzie. Chłopiec nie jest głuchy i takie niegrzeczne komentarze mogą go zranić. − Ale on skrzywdził Beth. − Wiem. Ale dziecko otoczone okrucieństwem uczy się jedynie okrucieństwa. − Jest pani bardzo wyrozumiała, mam jednak wrażenie, że bezpodstawnie. Dzieciak jest po prostu zepsuty! − Być może. - Przysunęła się bliżej. - Ale widziałam postępek Beth równie dobrze jak pan, proszę więc, żeby był pan uprzejmy wobec lady Pitchford i lorda Chiswicka. Kerrich spostrzegł, że słuszna uwaga sprawiła mu taką samą przykrość jak niesprawiedliwe oskarżenie. Właściwie czuł się jeszcze gorzej, bowiem oznaczało to, że nie miał racji, a to była sytuacja, w jakiej nieczęsto się znajdował. Panna Lockhart pozostawiła go w kącie i podeszła do Beth. − Chodź, kochanie - usłyszał jej słowa. - Powinnyśmy się pożegnać z twoim gościem i wyrazić nadzieję, że jego następne wizyty będą bardziej udane. Ku zdumieniu Kerricha pożegnanie, kontrolowane żelazną ręką przez pannę Lockhart, przebiegło bardzo gładko. Beth ze swobodą wypełniała obowiązki gospodyni, a Chiswick tylko jęknął, gdy uścisnęła mu na pożegnanie rękę. Chociaż Kerrich nie chciał sprawić wrażenia, że jest posłuszny pannie Lockhart, poszedł jednak za lady Pitchford i jej synem do holu, przepraszając za nieprzyjemną scenę i wyrażając nieszczerą nadzieję na rychłą następną wizytę.
Najgorsze nastąpiło, gdy drzwi zamknęły się za gośćmi i panna Lockhart rzekła z uznaniem: − Świetnie, milordzie! Zachował się pan niezwykle szlachetnie i bardzo elegancko. Kerrich przybliżył monokl do oka, spojrzał na nią i z jadowitym sarkazmem oświadczył: − Panno Lockhart, nie mam pojęcia, jak sobie dawałem radę, zanim panią poznałem. − Ja także tego nie wiem, milordzie. - Zebrała spódnicę i podążając za Beth po schodach do pokoju dziecinnego, dorzuciła: − Może mi pan podziękować później.
ROZDZIAŁ 12
Co za baba. Kerrich był zirytowany. Albo panna Lockhart celowo odpłaciła mu sarkazmem za jego sarkazm, albo też naprawdę uważała, że powinien jej być wdzięczny za rady. Kroczył przez salon, uśmiechając się z udawaną uprzejmością do gości i nie zauważał, iż kulili się, gdy się do nich odzywał. Nie potrzebował nikogo, kto uczyłby go dobrych manier. Panna Lockhart powinna pamiętać, że zatrudnił ją tylko po to, żeby sierota, którą zamierzał wykorzystać do swoich planów, nie sprawiała mu kłopotów. Skierował się do pokoju, gdzie schronili się mężczyźni, żeby się napić i pograć w karty. Stając w drzwiach, przyjrzał się dżentelmenom, którzy bez skrupułów opuścili go podczas sceny z lady Pitchford. Prym wiódł dziadek zasiadający w głębokim fotelu. Lewis nieśmiało trzymał się z boku, nie grał i nie rozmawiał. Zdaniem Kerricha jego wyobcowanie wynikało z charakteru samego Lewisa, a nie było rezultatem snobizmu pozostałych gości. No właśnie, pozostali goście...
jego druhowie, przyjaciele... Przyjrzał się im. Jeszcze niedawno, może z miesiąc temu, śmiał się z nich wszystkich. Przez lata wysłuchiwał ich narzekań i uważał za pantoflarzy, niewolników swoich żon. Gdyby Kerrich dłużej się nad tym zastanawiał, mógłby dostrzec swoje podobieństwo do tych mężczyzn, zwłaszcza wobec głosu panny Lockhart, nadal jeszcze dźwięczącego mu w uszach. To było nie do zniesienia. − Kerrich, chodź do nas! - zawołał lord Reynard. - Panowie pytali mnie o twoją niespodziewaną filantropię. − O ile dobrze pamiętam, zapytałem tylko: „Co, u diabła, wyprawia Kerrich, biorąc do domu dziecko i guwernantkę?". - Lord Swearn siedział przy karcianym stoliku, czekając na posunięcie partnera. Miał około pięćdziesiątki, włosy wyrastające z uszu i pokaźną łysinę. Można było pomyśleć, że powinien mieć więcej rozsądku, ale nie - wspólnie z lady Swearn spłodzili rok temu dziecko. Nie miał na to żadnego usprawiedliwienia, nawet takiego, że stracił głowę dla młodziutkiej żony, bowiem stanowili małżeńską parę od dwudziestu pięciu lat i maleństwo było najmłodsze z siedmiorga dzieci. − Tak, człowieku. Byłeś moim idolem. Bez żony, bez dzieci... - Lord Pitchford uśmiechnął się, jakby mówił żartem, ale nikt w to nie uwierzył. Jego żona i syn już wyszli, tymczasem on nadal pozostawał na przyjęciu, opierając się o stolik, wydmuchiwał kłęby tytoniowego dymu z wyrazem satysfakcji na twarzy. Lecz lady Pitchford wiedziała, jak przywołać go do porządku. Wystarczyło, że zaczynała mówić, a lord kurczy! się i pokorniał, jak skarcony chłopiec. − Tłumaczyłem im, dlaczego wziąłeś Beth, ale zaczęli gęgać jak stado gęsi. Lord Reynard z życzliwością dogryzł zgromadzonym mężczyznom, których znał, jak sam powiadał, jeszcze w czasach, gdy byli zasmarkanymi gówniarzami. − Łatwo panu mówić, milordzie - odezwał się lord Colbrook. - Nie ma pan żony.
− Ale miałem. I brakuje mi jej. Pod ostrym spojrzeniem lorda Reynarda Colbrook zaczerwienił się. − Przepraszam - mruknął. - Nie pomyślałem. − Bo nie masz czym myśleć - Kerrich postukał go w czoło. Colbrook ponuro kiwnął głową i przystąpił do rozdawania kart. Zawsze robił to, co kazała mu żona, bowiem nawet on wiedział, że góruje nad nim inteligencją i sprytem. − Chodzi o to, Kerrich, że możesz zapewnić dziewczynce dobre życie bez przyjmowania jej pod swój dach. I ta koszmarna guwernantka! - Pan Tomlin, krzywiąc się, przełknął whisky, jakby cierpiał z bólu na samo wspomnienie panny Lockhart. Przed ślubem pan Tomlin był szalonym, zamożnym synem uszlachconego kupca. Kerrich świetnie pamiętał czasy, kiedy obaj wyjeżdżali do miasta. Pili, łajdaczyli się, wdawali w burdy, chociaż Tomlin bił się kiepsko i miał dar wchodzenia w drogę w najmniej odpowiednim momencie. A teraz? Cóż, ze swoją śliczną młodą żoną spędzał wieczory w domu albo tkwił u jej boku na różnych imprezach, na które uczęszczali, żeby, dla dobra swoich dzieci, umocnić swą pozycję w towarzystwie. Lord Albon, zbierający karty ze stołu z koncentracją prawdziwego hazardzisty, był taki sam jak reszta panów. Poza domem silny i rezolutny, w zaciszu czterech ścian spełniał wszelkie polecenia żony, chociaż wiadomo było, że prawdziwy mężczyzna powinien trzymać ją krótko. Wszyscy oni byli głupcami. − Tomlin, czy to nie ty twierdziłeś, że jesteś niezwykle szczęśliwy w swym małżeństwie? Kto mi powtarzał, że powinienem znaleźć sobie żonę? Czy teraz chcesz powiedzieć, że nie wszystko jest takie radosne, jak mnie przekonywałeś? - zapytał Kerrich. − Jest dokładnie tak wspaniale, jak ci opowiadałem - Tomlin wziął swoje karty ze stolika.
Żonaci mężczyźni roześmieli się, jakby wiedzieli coś, o czym Kerrich nie miał pojęcia. Kerrich wziął od lokaja kieliszek brandy i obserwował Lewisa, nalewającego sobie trunek po brzegi szklaneczki. Lewis nie pijał wiele. Czyżby obecność lorda Swearna, jego dawnego pracodawcy, wprawiała go w zakłopotanie? − Jak często jesteś szczęśliwy z żoną, Pitchford? -Kerrich wiedział, jak uciszyć swoich towarzyszy. Głupawy uśmieszek zniknął z twarzy Pitchforda.
− A poza tym, kiedy mam ochotę na kobietę, zawsze mogę jakiejś zapłacić dodał Kerrich. − Nie wtedy, kiedy masz w domu małą dziewczynkę. - Lord Reynard miał zasadnicze poglądy w sprawach przyzwoitości obowiązujących dżentelmena i nigdy nie wahał się ich zaprezentować. Będę więc to robił poza domem - zapewnił go Kerrich. − Co masz do zarzucenia guwernantce? - zapytał lord Reynard. - Każdy, kto ma oczy, może zobaczyć, że to piekielnie atrakcyjna kobieta. Jego oświadczenie wywołało parę dyskretnych chrząknięć i krzywych uśmieszków. Lord Colbrook, który bez wątpienia przybył na przyjęcie na tyle późno, by ominąć występ panny Fotherby, zapytał: − A co można zarzucić guwernantce? − Nic, jeśli się lubi trupią bladość. - Tomlin w panice spojrzał na lorda Reynarda, nagle bowiem dotarło do niego, że wyśmiał opinię starszego pana. − Panna Lockhart ma swoje mocne strony - rzekł spokojnie lord Reynard. − Chyba miała - skomentował Albon i dodał: -Gramy wreszcie w karty, czy dyskutujemy? − Lockhart... - Colbrook w typowy dla siebie denerwujący sposób składał i rozkładał swoje karty. -Lockhart, Lockhart. Znam to nazwisko. Czekajcie chwilę - czy to nie córka Ripleya? Nie pamiętam nazwiska matki, ale rodzina pochodziła z Sommerset. − Pamela Lockhart Ripley. Tak, to ona - przyznał lord Reynard. Colbrook zaśmiał się. − Chyba kpicie sobie ze mnie, dranie! - Stuknął Albona pięścią w ramię. Niezrównana Pamela przebywa w tym domu? Kerrich, ty łajdaku, nic dziwnego, że przyjąłeś do domu sierotę. Powiedz, przypuściłeś już szturm na
cytadelę? Wiem, że to ufortyfikowana, nigdy niezdobyta twierdza, i jeżeli ktokolwiek może ją zdobyć, to tylko ty! Wszyscy wbili wzrok w Colbrooka. Wszyscy, z wyjątkiem lorda Reynarda, który z zagadkowym uśmieszkiem na ustach wpatrywał się w swój trunek. − Co ty bredzisz, Colbrook? - zapytał Tomlin. − Jest sławna. Piękna kobieta. Niewzruszona. -Colbrook wzniósł oczy do góry. - A przynajmniej pozostawała niewzruszona do tej pory, co, Kerrich? Kerrich sączył brandy, ignorując ogarniające go uczucie niepokoju. − W rzeczywistości jest dość pospolita. − Bardzo pochlebna ocena - zauważył Swearn. − Nie. - Colbrook nie mógł uwierzyć. - Żartujecie sobie ze mnie. − Zawołaj pannę Lockhart - polecił lokajowi Kerrich. Lokaj ukłonił się i wyszedł z saloniku. Kerrich oparł się o ścianę, skąd miał dobry widok na zgromadzonych w pokoju. Zebrani przy stoliku karcianym rozgrywali partię i odgłos kart padających na stół był jedynym dźwiękiem w saloniku. Panowie, którzy mieli już okazję widzieć pannę Lockhart, uśmiechali się na myśl o zbliżającej się rozrywce. Lewis ponownie napełnił sobie kieliszek. Kerrich śmiało mógł przewidzieć, że następnego dnia będzie cierpiał na ból głowy. Pitchford z jękiem opadł na fotel koło lorda Reynarda, mrucząc: − Przed udaniem się do domu muszę trochę odpocząć. Kerrich czuł, że powinien wraz z innymi czekać na zabawę kosztem Colbrooka, ale z jakiegoś powodu nie podobała mu się sprawa tej całej pomylonej tożsamości. Błąd Colbrooka przywiódł mu na pamięć wrażenia odniesione w salonie mody madame Beauchard, że panna Lockhart jest inna, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Ale w jaki sposób? Wynajął ją za pośrednictwem panny Setterington. Przejrzał jej referencje. Co mogła ukrywać? Właśnie stanęła w drzwiach - kobieta średniego wzrostu, w trudnym do określenia wieku. Lord Reynard uważał, że jest przystojna i nadaje się na żonę
dla Kerricha. Mężczyźni przerwali grę, skupiając się na obserwowaniu Colbrooka i przybyłej, która patrzyła na nich surowo. Przesunęła się w stronę Kerricha i dygnęła: − Pan mnie wzywał, milordzie? − Tak. - Kerrich omiótł spojrzeniem jej twarz, spokojną i zimną, jednak czujną. Pomyślał, że to nic dziwnego. Większość kobiet czułaby się niepewnie, stając wobec grupy mężczyzn w ich jaskini. Ponad jej ramieniem dostrzegł Colbrooka z wybałuszonymi oczami i pozostałych mężczyzn, z miernym powodzeniem usiłujących ukryć rozbawienie. Wezwanie panny Lockhart, które jeszcze przed chwilą wydawało się świetnym pomysłem, teraz zdawało się okrucieństwem i pogardą. Bez żadnych wyjaśnień lord nakazał: − Może pani odejść. Zawahała się, zdezorientowana. − Teraz - powtórzył. Dygnęła i opuściła salonik z taką samą godnością, z jaką przybyła. Gdyby tylko mógł, Kerrich oszczędziłby jej wybuchu śmiechu, który nastąpił, gdy tylko przekroczyła próg pokoju. − Skoro już sobie wyjaśniliśmy tę kwestię, czy możemy powrócić do gry? zapytał Albon. − Sam widzisz, Colbrook, jaka z niej piękność - zakpił Tomlin. − Musiała zajść jakaś pomyłka. Muszą istnieć dwie panny Lockhart odpowiedział Colbrook. Pozostali dżentelmeni zaśmiali się. − Oczywiście, musi być druga! − Jest paskudna. - Tomlin skrzywił się, jakby od jej widoku rozbolały go oczy. - Kerrich, jak wytrzymujesz jej obecność? Kerrich nie wierzył własnym uszom, gdy usłyszał swoją odpowiedź: − Nie jest taka straszna.
− Nie taka straszna, co? - mruknął zaintrygowany lord Reynard. − Nie chodzi o jej wygląd, chociaż wcale nie jest szpetna. - Wszystkie oczy zwrócone były na Kerricha, który rozsądnie zrezygnował ze stwierdzenia, iż przynajmniej okulary panny Lockhart nie były brzydkie. - Lubię z nią rozmawiać. − Lubisz z nią rozmawiać? - wykrzyknęli równocześnie przynajmniej trzej panowie. − Od kiedy występujecie w chórze? - zakpił Kerrich. − W czym rzecz? - zapytał Swearn. - Czy do tej pory nie spotkałeś kobiety, z którą lubiłbyś rozmawiać? − Nie. − Jeśli się dobrze zastanowić - rzekł z namysłem Pitchford - to ja także nie. − To dlatego, że nie umiesz rozmawiać - syknął Kerrich. - Panna Lockhart nie zważa na mój wygląd czy mój majątek i zawsze mówi mi szczerą prawdę. Tomlin rozparł się na krześle. − A więc jest jak żona. Albon z niesmakiem cisnął karty na stół. − Poddaję się. Nigdy nie zaczniecie grać, bo macie ciekawszą rozrywkę. Pozostali gracze również odłożyli karty na stół. − Wiecie, co powiedziała dzisiaj? - Kerrich zaczynał się bawić, - Skarciła mnie za nieuprzejmość. − Zawsze jesteś diablo nieuprzejmy - odezwał się Swearn. − Nigdy jeszcze się nie zdarzyło, żeby jakaś kobieta pozwoliła sobie na zwrócenie mi uwagi - wrócił do tematu Kerrich. - Podoba mi się, kiedy kobieta rozmawia bez nieśmiałości i cienia zalotności. -Uświadomił sobie, że istotnie tak uważa. - Podczas naszego pierwszego poznania spojrzałem na nią i oświadczyłem, że się nadaje, na co odparła, że to samo sądzi o mnie. Mężczyźni wybuchnęli zgodnym śmiechem.
− Miała czelność? - Colbrook wytrzeszczył oczy. − Ośmieliła się na dużo więcej w ciągu ostatnich paru dni. Nigdy nikt mnie tak nie beształ od czasu, gdy przestałem nosić krótkie spodenki. − Już mi się podoba - rzucił Tomlin. − No pewnie. - Kerrich uśmiechnął się do niego. W końcu Tomlin był jego najlepszym przyjacielem. − Zrobiła na tobie wrażenie - odezwał się Swearn. − Nie bądź śmieszny. Nie jest w moim typie. Pociągają mnie przystojne, gładkie, głupie kobietki, a nie trupio blade jędze obdarzone ostrym językiem. Lord Reynard zakasłał. − Wreszcie się zakochałeś. Kerrich odwrócił się gwałtownie w jego stronę. Ale te słowa wypowiedział jego dziadek. Lord Reynard rzadko korzystał ze swojego prawa do komentowania uczuć Kerricha. A kiedy to robił, Kerrich zawsze się tylko śmiał. Dlaczego więc teraz był taki wściekły? − Proszę mi wybaczyć, milordzie, ale nie zakochałem się w żadnej kobiecie. − Lepiej rób, co ci każe, żebyś nie zasłużył na lanie - zażartował Pitchford. − Właśnie taki mam zamiar. - Kerrich odstawił swoją szklaneczkę na stolik, ukłonił się obecnym w saloniku i rzekł: - A ty, Pitchford, lepiej pędź do domu, do swojej żony, bo może jeszcze kazać służbie zabarykadować przed tobą drzwi. Pitchford głębiej zapadł się w fotel, a Kerrich /, uśmiechem ruszył na poszukiwanie pań. W salonie, gdzie służba częstowała wszystkich głodnych i spragnionych gości, odnalazł damy z pochylonymi ku sobie głowami. Na jego widok pospiesznie zamilkły. Miał wrażenie, że panna Lockhart szepce mu do ucha: Nie możemy zmusić elity towarzyskiej do przytulenia Beth do swego tona, musimy więc okazywać
swobodę wobec istniejącej sytuacji i mieć nadzieję, że w końcu ją zaakceptują. Proszę pamiętać o pańskim celu -jej królewska mość musi dostać pozytywny raport o panu. Panna Lockhart. Prześladowała go. Mobilizując cały swój wdzięk, wkroczył do salonu, kłaniając się każdej z pań. − Lady Albon. Lady Colbrook. Lady Swearn. Pani Tomlin. I panno Fotherby powitał córkę lorda Swearna, panienkę o świeżej buzi, która powinna stać się prawdziwym klejnotem w zbliżającym się sezonie. -Proszę pozwolić, że podziękuję wszystkim matkom, które przyprowadziły swoje pociechy, aby poznały Beth. Jestem świadomy, że przybyliście tu jedynie dlatego, że macie zaufanie do mojego osądu. − Jak to, lordzie Kerrich? - Reputacja lady Swearn jako kobiety bezceremonialnej była w pełni uzasadniona. − Osądziłem, że mam ważny powód, by przyjąć dziecko pod swój dach. Roześmiał się kpiąco. -Oczywiście, znacie mnie na tyle dobrze, żeby wiedzieć, iż taki zatwardziały kawaler jak ja wprowadziłby do swego domu jedynie dziecko pochodzące z dobrej rodziny, umiejące się przyzwoicie zachować. Lady Swearn zesztywniała. - Ale ta scena przed chwilą... − Bardzo przepraszam, ale wydaje mi się, ze młody Chiswick zrobił coś podobnego w ubiegłym roku... nie pamiętam szczegółów, w przeszłości nie zwracałem uwagi na dzieci... - Kerrich zmarszczył czoło w udawanym zdziwieniu. - Może mogłyby mi panie przypomnieć? Trzy, może cztery twarze rozjaśniły się. Kerrich miał jednak świadomość, że lady Swearn przeszywa go wzrokiem, podejrzewając, iż blefował. Okazało się, że blefował z powodzeniem. Lady Colbrook i lady Swearn były rówieśnicami, ale lady Swearn pochłonięta była macierzyństwem i najdrobniejszymi szczegółami z życia swoich pociech, podczas gdy lady Colbrook udało się już szczęśliwie doprowadzić do małżeństwa dwójkę własnych dzieci. Drobna, śliczna i piekielnie inteligentna
lady Colbrook uwielbiała plotki, widziała komiczne strony wielu sytuacji, ubierała się zgodnie z najnowszymi trendami mody i nie znosiła okrucieństwa. Dała temu wyraz, wołając: − Ma pan na myśli tamtą scenę, kiedy zepchnął córkę Althei Sledgmore z werandy? − Pewnie lord Kerrich słyszał o tym, że przyłapałyśmy małego drania liżącego wszystkie ciastka na urodzinach mojego Michaela - powiedziała pani Tomlin. Pani Tomlin była młoda i bardzo pragnęła wtopić się w towarzystwo, w jakim się znalazła, toteż Kerrich powstrzymał śmiech, słysząc jej wybuch. − Nie, z pewnością pamiętałbym o czymś takim. − Pewnie więc chodziło o to, kiedy zapędził wszystkie dziewczynki do kąta, odwrócił się do nich tyłem i ściągnął spodnie, żeby pokazać im... pokazać swoją... nagość! - zawołała lady Albon. Kerrich poczuł odrazę. − Czemu tak postąpił? Imponujący biust lady Swearn zatrząsł się z oburzenia. − Bo to paskudny dzieciak i gdyby nie miał tak bogatego ojca, znalazłby się poza nawiasem towarzystwa. − Jesteś zbyt surowa wobec niego, mamo - powiedziała panna Fotherby słodkim głosem, szeroko otwierając swe błękitne, niewinne oczy. - To tylko mały chłopiec. Od drzwi dobiegł ich głos Lewisa: − Może chłopak słyszał historię o młodym człowieku zwisającym przed pałacem Kensington bez bielizny. Panna Fotherby gwałtownie wciągnęła powietrze, a lady Swearn odchrząknęła, lecz inne damy przyjęły uwagę Lewisa z wyraźnym rozbawieniem i zrobiły mu pośród siebie wolne miejsce, wpuszczając go do swego grona.
Kerrich pozwolił, aby lokaj nalał mu kieliszek przeraźliwie różowego ponczu.
− Pan Athersmith! To taka stara historia, a pan ją przypominał Nieładnie! zapiszczała lady Colbrook. − Otóż przypominam. - Lewis, z policzkami zaczerwienionymi od alkoholu i falą opadających na czoło jasnych włosów, ukłonił się paniom. - Wszyscy lubią wspominać tamto wydarzenie, a zwłaszcza mój kochany wuj, lord Reynard. Wiecie panie, że był tam owego wieczora? − Doprawdy? - Pani Tomlin przesunęła się bliżej. - Zawsze sądziłam, że to tylko czcze gadanie. − Jesteś zbyt młoda, żeby pamiętać, kiedy to się wydarzyło, moja droga, ja natomiast w tamtym sezonie bawiłam się na balach, na których nie mówiono o niczym innym. Był to istny raj dla satyryków, którzy rysowali karykatury upokorzonej księżnej i duszącego się ze śmiechu króla. - Lady Albon uniosła wachlarz i przesłaniając nim usta, szepnęła: - Spekulowano nawet, że to król zorganizował cały ten spektakl, żeby dokuczyć księżnej. − Księżyc w pełni podczas mglistej nocy. - Lady Colbrook przytknęła do nosa koronkową chusteczkę i zapach egzotycznych perfum uderzył Kerricha prosto w nozdrza. - W mieście opowiadano o tym przez wiele miesięcy. − Wydaje mi się, że mój kuzyn również tam byt. Kerrich zaczął się zastanawiać, dlaczego Lewis tak bardzo podkreślał swoje pokrewieństwo z nim. Czemu teraz ostentacyjnie obnosił się ze swoimi szlachetnymi przodkami, skoro dotychczas robił wszystko, co tylko mógł, żeby zdystansować się od Kerricha i jego dziadka? A może podejrzewał prawdę? − Mam rację, kuzynie? - nalegał Lewis. Kerrich miał wiele doświadczenia w odpowiadaniu na to pytanie. − Owszem, byłem tam, ale ze smutkiem muszę przyznać, że niewiele mogę dodać do tej opowieści, bowiem jedynie uczestnicy królewskiego przyjęcia widzieli tamten... incydent. Panie zachichotały.
Kiedy Kerrich się kłaniał, zauważył, że lady Swearn chwyciła za ramię córkę i odsunęła się z nią na bok. Oczywiście. Lord i lady Swearn pozbawili Lewisa posady nauczyciela młodego lorda Fotherby, być może ze względu na wkroczenie Lewisa na drogę przestępstwa. Może lady Swearn czuła się niezręcznie, spotykając go. Z drugiej zaś strony Lewisowi wyraźnie zależało na zaimponowaniu wszystkim inteligencją i koneksjami. − Czy kiedykolwiek odkryto, kto... kto tam zwisał? - zapytała pani Tomlin. − Nie, i proszę mieć wzgląd na wiek mojej niewinnej córki - upomniała lady Swearn. − Nie chciałam... ja nie miałam na myśli... - pani Tomlin oblała się szkarłatem. − Oczywiście, że nic nie miałaś na myśli - skrzywiła się lady Swearn. - Mam żal do pana Athersmitha, że w obecności młodej dziewczyny poruszył taki temat. Kerricha zdumiała tak ostra reprymenda, a kiedy rzucił okiem na kuzyna, zobaczył, że ten jest czerwony z upokorzenia. A więc było tak, jak podejrzewał wydalenie z pracy nie było dla Lewisa miłe. − Bardzo przepraszam. Proszę mi wybaczyć. - Lewis ukłonił się w drzwiach. Panie wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. − Och, mamo, on chciał nas tylko zabawić - panna Fotherby załamała ręce. Lady Swearn nadal trzymała w uścisku ramię córki, jakby dziewczyna mogła uciec. − Nieważne. Czas zebrać resztę dzieci. Twój ojciec chce, żebyśmy jutro wyjechali do naszej posiadłości w Suffolk, gdzie dołączy do nas, gdy tylko będzie mógł. W Londynie nie ma dobrego towarzystwa. − Wiesz, co miałam na myśli. Ludzie albo zaraz wyjadą do swoich posiadłości, albo właśnie przyjechali. A kiedy jesteśmy tutaj, marzymy tylko o wyjeździe z miasta na wieś, gdzie nie jest tak koszmarnie gorąco. - Lady Swearn rozłożyła wachlarz i energicznie zaczęła się nim chłodzić.
Kerrich, aby rozładować sytuację, powiedział: − Tak, właśnie zakończyłem interesy w Londynie i mam nadzieję, że wraz z dziadkiem w przyszłym tygodniu wrócę do Norfolk. Może nasze ścieżki przetną się na prowincji. - Nie dodał, że zakończony interes polegał na bezskutecznej, jak dotąd, obserwacji Lewisa i jego wspólników, i że miał nadzieję, iż kuzyn spotka się ze swoimi przestępczymi przyjaciółmi na terenie posiadłości. W odpowiedzi na słowa Kerricha lady Swearn spłoszyła się jeszcze bardziej. − Tak. Być może. Niemile zaskoczony Kerrich popatrzył na nią zdumiony. Lady Colbrook jakby niczego nie zauważyła. − Lilly, tak się cieszę, że jedziecie na wieś. Tak bardzo chciałabym was tam odwiedzić. − Oczywiście. - Lady Swearn zamrugała gwałtownie. - Czuj się zawsze zaproszona. Ciekawa jednak jestem, skąd u ciebie ta nagła miłość do wiejskiego krajobrazu. − Lubię twoje towarzystwo - ciepło odparła lady Colbrook. − Nie lituj się nade mną, że jestem samotna - odpowiedziała lady Swearn. - Nie nudzę się w towarzystwie moich dzieci. Chodźmy już, Penelopo. Panna Fotherby powlokła się za matką, stanowiąc istny obraz udręczonej piękności. W drzwiach lady Swearn przystanęła. - A tak na marginesie, lordzie Kerrich, pańska sierota jest urocza. Po ich wyjściu przez chwilę panowała cisza. Przerwała ją lady Colbrook. − Nie można winić lady Swearn. Penelopa jest jej najstarszą córką i wiąże z nią ogromne nadzieje. − Tak, to prawdziwa piękność - zgodziła się pani Tomlin.
− Z jej pochodzeniem i majątkiem łatwo może złowić nawet markiza. - Lady Albon spojrzała wymownie w stronę Kerricha. Swego czasu Kerrich otrzymał już swoją porcję wymownych spojrzeń towarzyszących wzmiankom o ładnych dziewczętach, to jednak było jakieś inne. Kerrich zdecydował się więc oddać na łaskę pań: − Przyznaję, że nie zrozumiałem wiele z tej sceny. Ponownie zapadła pełna zakłopotania cisza, tym razem jeszcze dłuższa niż poprzednia. Panie wymieniły spojrzenia. W tajemniczy, sobie tylko wiadomy sposób, na swojego rzecznika wybrały jak zwykle lady Colbrook, gdyż siła jej charakteru czyniła z niej ich naturalną przywódczynię. − Nie wiedział pan? Pan Athersmith stracił swoją pozycję u Swearnów, ponieważ zakochał się nieprzytomnie i niewybaczalnie w pannie Fotherby.
ROZDZIAŁ 13
− Co za bałagan. - Kerrich rozejrzał się po holu. Stojący obok niego dziadek oparł się mocniej na lasce. − Nie taki straszny, jeśli wziąć pod uwagę, jak dobrze dzieciaki się bawiły. Kerrich pomyślał, że dziadek musiał mieć przed oczami jakiś inny dom. Kilkoro dzieci nie miało dość taktu i kontroli, żeby ograniczyć się do przebywania w jednym miejscu, i pod koniec przyjęcia biegało po całym domu jak stado szarańczy, upuszczając na podłogę jedzenie, gubiąc kapelusze i chusteczki, tłukąc wazony. Jedynym pomieszczeniem nienaruszonym podczas zabawy okazała się biblioteka, i to tylko dzięki solidnemu zamkowi w drzwiach. Na szczęście to przyjęcie miało szansę być ostatnim, jakie Kerrich urządzał dla dzieci.
− Daję słowo, dziadku, że moje własne dzieci nie będą zapominać o dobrych manierach. Dziadek zaśmiał się. − To samo mówiłem o twoim ojcu, a twój ojciec powtarzał te same słowa przy tobie. I zobacz, co z tego wynikło. − Powiedziałbym, że zachowuję się całkiem przyzwoicie - odparował lekko urażony Kerrich. − Teraz. Kerrich miał ochotę wybuchnąć gniewem, ale pohamował się. − Nie jestem przyzwyczajony do takiego rozgardiaszu, pójdę się położyć. Dziadek ruszył ku schodom. - Kiedy sobie pójdę, Moulton wreszcie będzie mógł przestać się skrywać w cieniu i porozmawia z tobą swobodnie. Kerrich ze zdumieniem rozejrzał się dookoła. − Dobry wieczór panom. - Moulton wyłonił się z korytarza wiodącego do kuchni. − Masz talent do czajenia się - rzekł dziadek. - Powinieneś założyć firmę detektywistyczną. Świetnie byś się sprawdził. Kerrich i Moulton wymienili zaniepokojone spojrzenia, bo istotnie wiele lat temu Moulton parał się tym właśnie zajęciem i to tak skutecznie, że rząd wynajmował go, gdy tylko potrzebowano kogoś udającego lokaja w jakimś szlacheckim domu. Tak jak teraz. Z ręką opartą o poręcz schodów, dziadek odwrócił się ku obu mężczyznom. − Nie bądźcie tacy przerażeni, panowie. Jestem stary, ale nie jestem paplą. Zachowam dla siebie waszą tajemnicę. - Po czym powoli zaczął się wspinać po schodach. Kerrich ruszył do biblioteki. − Przenikliwy starzec - zauważył Moulton głosem pełnym podziwu. − Dobrze ci mówić. To nie twój dziadek. Moulton, gdzie jest mój kuzyn?
Moulton wyprostował się. − Właśnie o tym przyszedłem z panem porozmawiać. Wyszedł w trakcie przyjęcia. Oczywiście, mój człowiek podążył za nim i jakąś godzinę temu widział, jak Lewis spotkał się z kimś. Kerrich pochylił się z zainteresowaniem. − A więc zaczynamy coś mieć. − Nie, milordzie. Spotkał się z kobietą. − Z kobietą? - Kerrich pomyślał o pannie Fotherby. - Z bardzo młodą kobietą? − Nie, ze starszą. - Moulton ściszył głos. - To dama o znaczącej pozycji, jedna z pań goszczących u pana. Wygląda na to, że pan Athersmith bardziej niż działalnością kryminalną zajęty jest aferą miłosną. − Ale... co z panną Fotherby? − Nie wiem. Naturalnie nie mógł wiedzieć. Zresztą wysłany za Lewisem głupek mógł podążać fałszywym śladem. − Czy ktoś zawsze śledzi Lewisa podczas jego eskapad? − Oczywiście. Wierzę także, iż jednym z powodów naszych dotychczasowych niepowodzeń w zidentyfikowaniu jego przestępczych kontaktów jest to, że nie zwracaliśmy uwagi na kobiety. Jeden z jego gości. Kerrich pogardliwie wydął wargi. Zupełnie jak jego matka. To dowód, że w towarzystwie nie było już kobiet wiernych w małżeństwie. − Kto to taki? - zapytał. − Tego mój człowiek nie wiedział, milordzie. Powiedział, że to przystojna kobieta, znacznie starsza od pana Athersmitha, ale miała zasłonięte włosy i... no cóż, milordzie. W naszym zawodzie płeć nie ma znaczenia.
*
Przy zapalonej świecy w dziecięcej sypialni Pamela, przekonawszy się, że wszystko jest w porządku, a niania śpi w drugim końcu pokoju, wygładziła kołdrę leżącego spokojnie dziecka. − Miłych snów, maleńka - szepnęła. − Śpi? - zapytał jakiś głos za nią. Wzdrygnęła się i spojrzała w tamtą stronę, przykładając rękę do piersi. Za nią stał Kerrich i przyglądał się Beth. − Milordzie, co pan tu robi? - wyszeptała. − Przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić, co z dzieckiem. - Był bez surduta, kamizelki i kołnierzyka, a rozpięta pod szyją koszula dodawała mu niepokojącego, jakby pirackiego uroku. - To był dla niej dzień pełen wrażeń. Czy będzie mogła spać spokojnie? − Jeśli będzie miała kłopoty, zawsze jestem w pokoju obok. Zerknął w stronę drzwi. − Jeśli się obudzi, będzie miała do pomocy nianię. Dzisiejsze przyjęcie świetnie wypadło. Musimy teraz wymienić nasze spostrzeżenia i ustalić plany na przyszłość. - Położył jej dłoń na ramieniu i delikatnie skierował ją ku drzwiom. Chociaż była bardzo zmęczona i marzyła wyłącznie o chwili, gdy będzie mogła zrzucić z siebie najlepszą suknię lady Temperly, zeszła z Kerrichem na dół i udała się wraz z nim do biblioteki. Miał rację, musieli porozmawiać. O dziwo, czekała na to. Nie wiedziała dlaczego, wiedziała jedynie, że mogła mu powiedzieć, co tylko chciała. Rozmawiając z Kerrichem odczuwała cudowną swobodę, której będzie jej brakowało, gdy przestanie dla niego pracować. Stanąwszy na środku biblioteki, powiodła wzrokiem dokoła i powiedziała:
− To pana ulubiony pokój. Rozejrzał się, zaskoczony. − Chyba tak. Jest wygodny. Było tu na pewno bardzo wygodnie. W pokoju panowała ciepła, przytulna, domowa atmosfera, jakiej nabierają pokoje po latach serdecznej opieki. Był tak duży, że gdyby nie alkowy i fotele w wykuszach okiennych, echo swobodnie odbijałoby się od ścian. Na półkach stała piękna ceramika, fantastycznych kształtów szkło i antyczne marmurowe popiersia, ale najwięcej
miejsca
zajmowały rzędy oprawionych w skórę książek, zapraszających czytelnika do zagłębienia się w ich treści. Kominki zapewniały oświetlenie i ciepło. Meble były solidne, z wiśniowego drewna i z mahoniu, wygodne i miękko wyściełane, obite zieloną i czerwonawobrązową tkaniną. Meblem dominującym w pomieszczeniu było ciężkie, szerokie biurko Kerricha. Lord pracował w bibliotece, spędzał tu też czas wolny. Pamela, niczym ostrożna mysz, czuła się obdarzona wątpliwym zaszczytem zaproszenia do jaskini lwa. − Proszę usiąść - zaprosił. - Czy nalać pani szklaneczkę sherry? Nie znosiła sherry. Nigdy jej nie lubiła, ale damy piły właśnie sherry, a ona nie chciała zwracać na siebie uwagi. Lecz nie teraz. Ukryta pod swoim przebraniem, ośmielona powściągliwym zachowaniem Kerricha, czuła się wolna od sztucznych ograniczeń. Zagłębiła się w stojącym przy oknie, miękkim, obitym brokatem fotelu i zapytała: − A co jeszcze pan ma, milordzie? − Może piwo? − Bardzo proszę. Spojrzał
zaskoczony,
ale
widocznie
miała
już
ugruntowaną
opinię
ekscentryczki, bowiem podszedł do drzwi i zawołał: − Dzbanek piwa i dwa kufle. - Potem zbliżył się do okna i opadł na fotel naprzeciwko niej. - A więc lubi pani piwo? − Nie wiem. Nigdy go nie piłam.
Uśmiechnął się. Pamela mogłaby przysiąc, że nie był to zwykły, obliczony na oczarowanie, lecz szczery i miły uśmiech, chociaż niechętnie używała tych określeń wobec Kerricha. − Mój dziadek powiada, że każdy powinien spróbować od czasu do czasu czegoś nowego. To poprawia kondycję umysłu. Chociaż pani chyba nie potrzebuje jej ćwiczyć. Te komplementy nie powinny były jej pochlebiać. Mężczyzna rozsiewał urok jak rolnik ziarno - celowo i systematycznie, w nadziei, że kiedyś zbierze żniwo. Ale coś w jego uśmiechu przekonało ją, że naprawdę uważał ją za osobę wyjątkową. Myśl o tym, że jest wrażliwa na pochlebstwa jak inne kobiety, była przerażająca. Tymoteusz wniósł do biblioteki srebrną tacę, postawił ją na stoliku pomiędzy nimi i zapytał: − Mam nalać, milordzie? Nie spuszczając wzroku z Pameli, Kerrich skinął dłonią, młody lokaj napełnił kufle, ukłonił się, po czym podał im trunek i skłonił się ponownie. Pamela trzymała w dłoniach kufel, ceramiczne szkaradzieństwo o wątpliwie chińskim pochodzeniu. − Dziękuję, Tymoteuszu. − Słucham? - Kerrich wyciągnął szyję, oglądając się za opuszczającym pokój lokajem. - Masz na imię Tymoteusz? Tak, dziękuję, Tymoteuszu. Kiedy lokaj wyszedł, Pamela zapytała: − Jak długo on pracuje u pana? − Wydaje mi się, że całe swoje życie. - Kerrich westchnął żałośnie, wyczuwając z jej tonu, do czego czyniła aluzję. - Co jest gorsze: że nie znam jego imienia, czy że mu nie podziękowałem? − Uczę Beth, że grzeczność powinna być automatyczna. − Hmmm. - Uniósł kufel i jednym łykiem wypił połowę jego zawartości.
Uśmiechnęła się, widząc, jak wyciera usta rękawem. Było to typowo męskie zachowanie, w swej odruchowości niemal wzbudzające sympatię. Dostrzegł jej uśmiech, ale wyraźnie się nim nie przejął. Zapytał tylko: − Co pani sądzi o piwie? Powąchała trunek, po czym ostrożnie upiła mały łyk. − Ma bardzo... bogaty smak. - Na języku pozostało jej wrażenie czegoś gorzkiego, jakby wędzonego. Skrzywiła się. Zaśmiał się na widok wyrazu jej twarzy. − Nie ma nic bardziej angielskiego niż to piwo. Jak to się stało, że nigdy wcześniej go pani nie próbowała? − Jako dziecko żyłam pod kloszem. − Potem także. Słusznie. Uważał ją za starszą kobietę. − Tak, później także. − Chociaż mój dziadek pochodzi ze szlacheckiej rodziny, był biednym chłopcem i stać go było jedynie na piwo. - Kerrich podniósł do góry kufel i dodał: -Wypijmy do dna. Następny kufel będzie lepiej smakował. Jednym z przejawów zamożności Kerricha była obfitość świec zapalanych w całym domu. Tego wieczora nie stało się inaczej. Siedzieli zwróceni w stronę okna, świece migotały za ich plecami, a wnęka pogrążona była w cieniu, dając wrażenie intymności. Upiła następny łyk. Gdyby tylko miała ze sobą robótkę na drutach! Robótka stwarzała pomiędzy nimi barierę, której potrzebę czuła, choć nie do końca zdawała sobie sprawę, dlaczego. Jeden zdawkowy, choćby najmilszy, uśmiech, nie mógł być przyczyną jej niepokoju. − O czym więc chciał pan porozmawiać, milordzie? Następny uśmiech Kerricha nie był już tak pociągający, nie potrafiła jednak określić, na czym polegała różnica.
− Uważam, że dzisiejszy dzień przyniósł pierwszy sukces - powiedział. − To prawda. − Słucham? − Uważam, że dzisiejszy dzień był sukcesem - powtórzyła nieco głośniej. − Nie dosłyszałem. Czy może pani powtórzyć jeszcze raz? Wreszcie zrozumiała jego podły plan. Nie potrzebowała robótki na drutach, żeby odgrodzić się od niego barierą. Tak długo, jak długo będzie powtarzał: „A nie mówiłem?". Z całą godnością, na jaką było ją stać, powiedziała: − Milordzie, przyznaję, że pańska strategia pozyskania przychylności dla Beth była skuteczna... − Sku... co? - kpił z niej. Zignorowała go. − ...ale także ryzykowna. Gdyby Beth zrobiła coś niewłaściwego... − Gdyby? - zawołał gromkim głosem. - Ten wyczyn z młodym Chiswickiem nie był zachowaniem, które nazwałbym akceptowalnym w towarzystwie. Ale był śmieszny, do diabla. − Milordzie, nie musi pan przeklinać! − Ma pani rację. Proszę mi wybaczyć. - Jednak nie przestawał się uśmiechać, napełniając ponownie oba kufle. Miękkie światło świec łagodziło wiecznie cyniczny wyraz jego twarzy. Podziwiała go nawet wówczas, kiedy się z niej śmiał. Denerwujące i takie pospolite. Znów wystawiona została na próbę i ponownie odkryła, że jest podobna do tych wszystkich słabych niewiast, które ulegały pokusom. Nie wiedziała, gdzie ma podziać oczy. Patrzenie przez okno wydawało się najbezpieczniejsze, toteż utkwiła wzrok w ulicy, oświetlonej gazowymi lampami, gdzie od czasu do czasu przetaczały się powozy, których koła głośno turkotały po bruku. Kerrich powrócił na fotel.
− Zgodziliśmy się więc, że miałem rację, nalegając na zorganizowanie przyjęcia, pani zaś się myliła. Tymi słowami ponownie zwrócił na siebie jej uwagę. − Nie myliłam się, tylko... - zaprzeczyła gorąco. − Myliła się pani. Można mieć rację albo jej nie mieć. A więc pani nie miała racji. - Wykrzywił się do niej pełnym zadowolenia uśmiechem, który wzbudził w niej ochotę skoczenia mu do oczu. Zanim jednak zdążyła się odezwać, rzucił: − W przyszłym tygodniu muszę wracać do Norfolk. Udało mu się odwrócić jej uwagę. − Wraca pan na wieś? - Upiła łyk piwa, aby zwilżyć zaschnięte nagle usta. Wycofuje się pan ze swojego planu? − Wycofuję się? Ależ nie! Może powinienem był powiedzieć, że w przyszłym tygodniu cały dom przenosi się do Norfolk? Pani i dziecko udacie się ze mną do dworu Brookford. − Naprawdę? - Twarz Pameli rozjaśniła się w radosnym uśmiechu. - Nie sądzę, żeby Beth kiedykolwiek była na wsi. Nie będę mogła się doczekać chwili zapoznania jej z urokami prowincji. − Tak. Mam tam parę odpowiednich wierzchowców, a mój stajenny jest doskonałym instruktorem jazdy konnej. To on nauczył mnie siedzieć w siodle. Uśmiechnęła się uprzejmie. Nie interesowały jej konne przejażdżki, ale możliwość zaprezentowania Beth w nieformalnej atmosferze prowincji. − To doskonały pomysł podtrzymujący pański plan, milordzie. − Zobaczymy. W Londynie Beth miałaby więcej kontaktów ze śmietanką towarzyską, ale muszę spędzić trochę czasu w swoim banku. Poprosiłem dziadka, który obiecał, że będzie nam towarzyszył. Oczywiście, Lewis
również pojedzie z nami. - Gdy wymieniał imię kuzyna, w jego głosie zadźwięczała pogarda. Nie przejęła się tym. − Pański kuzyn jest godnym szacunku dżentelmenem. − Znów jest pani w błędzie. Ubodła ją kpina w jego głosie, zapytała więc: − Czemu? Czy dlatego, że jest spokojny i nieśmiały, nie ma w nim nic z krętacza i rozpustnika? − Zapomniała pani dodać, że w przeciwieństwie do mnie. - Postawił kufel na stoliku i oparł dłonie na kolanach. - Jest pani naiwna, panno Lockhart. − Wynajął mnie pan. - Uniosła rękę, zanim zdążył odpowiedzieć. - Ta wymiana zdań do niczego nas nie doprowadzi, milordzie. Musimy się pogodzić z faktem, że różnimy się w ocenie pańskiego kuzyna, mojej inteligencji i mnóstwa innych zagadnień. − Jest pani guwernantką. Nie rozumie pani dorosłych mężczyzn. − Jestem guwernantką, lordzie Kerrich. I widzę, że większość mężczyzn tylko rośnie, ale nigdy nie dorasta. - Oczywiście taka sprytna odpowiedź nie była rozsądna z jej strony, toteż czekała, ciekawa, czy zareaguje jak typowy lord, czy też obrazi się, a może zacznie ją straszyć. Zaskoczył ją, potakując. − Owszem. Kiedy patrzę na mężów niektórych pań, zaczynam rozumieć, jak wielką niechęć musiały czuć do pracy zarobkowej. Jednak wracając do mojego kuzyna, proszę nie wierzyć zanadto w swoją nieomylność. Nie lubi przecież pani wysłuchiwać mojego: „A nie mówiłem...". Szczery Kerrich wydał jej się jeszcze bardziej niebezpieczny niż Kerrich rozsiewający urok. Przełożyła kufel z jednej ręki do drugiej i wytarła w spódnicę spoconą dłoń. − Będę o tym pamiętać.
− Dziś wieczorem chodzi mi o to, żeby ustalić, w jaki sposób wyjazd na wieś wpłynie na nasze plany przedstawienia mnie w pozytywnym świetle. Podczas pobytu w Brookford będziemy wydawać przyjęcia, organizować polowania i inne atrakcje, dzięki którym wraz z Beth znajdziemy się w centrum zainteresowania. − Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby nam się udaio, milordzie - obiecała szczerze. − Naturalnie, że się pani będzie starać. Za to pani płacę.
ROZDZIAŁ 14
Kerrich zobaczył, że się żachnęła, i natychmiast zrozumiał swój błąd. − Proszę mi wybaczyć, panno Lockhart. Czasem zapominam, że nie wszystkie kobiety są takie, jak moja matka. Spojrzała na niego znad brzegu uniesionego do ust kufla. − Jak pańska matka? Cholera! Nie powinien był wspominać matki, ale opowieść Moultona o Lewisie i jego aferze nieodwołalnie przywiodła mu ją na pamięć. Czy to możliwe, żeby panna Lockhart nic nie słyszała? Historia była powszechnie znana. Tylko on nigdy o tym nie rozmawiał w obawie, żeby nie zdradzić, jak był wrażliwy w młodości. Płakał, widząc, że ideały legły w gruzach. Był zmiażdżony zdradą, której nigdy sobie nie wyobrażał. Dziś był o wiele starszy. Wiedział, jak się bronić. A poza tym, ta kobieta nie była podobna do innych. Potrafiła dochować tajemnicy. Kerrich zaczął wyjaśniać, ważąc każde słowo:
− Moi rodzice pobrali się na rozkaz swoich rodziców. Moja matka była córką poprzedniego szefa banku, człowieka bardzo niekompetentnego. Mój ojciec był zaś synem człowieka, po którym odziedziczył wszystkie zdolności. − To znaczy lorda Reynarda? − Tak, mam na myśli mojego dziadka. - Znów napełnił sobie kufel. - Moi rodzice zawarli małżeństwo w nadziei, że ich związek umocni spółkę, a oni znajdą miłość. − I udało im się? − Tak. Mój ojciec kochał moją matkę, a matka kochała siebie. − Och. - Panna Lockhart wygładziła spódnicę. -To musiało być szalenie nieprzyjemne dla pana. − Ależ skąd. Do czasu śmierci ojca, gdy miałem dziesięć lat, wydawało mi się, że tworzymy szczęśliwą rodzinę. - Nie mógł uwierzyć, że tak szczerze i obszernie przyznaje się do tych uczuć. Na pewno nigdy jeszcze tego nie robił. Po jego śmierci matka nie mogła się doczekać końca żałoby. − Bardzo mi przykro. - Naprawdę sprawiała takie wrażenie. W jej oczach widniał smutek, pochyliła głowę. Pospiesznie zaczął ją pocieszać. − Nie ma powodu. Cieszę się, że tak się stało. Dzięki temu otworzyły mi się oczy, zostałem przygotowany do życia w świecie pozbawionym złudzeń. Nikt nie zdobędzie nade mną przewagi. Skinęła głową. − Tak. Doskonale rozumiem, że rozmaite krzywdy wzmacniają i zapewniają przewagę w życiu. Ale krzywdy są bolesne i, bez względu na to, co pan mówi, żal mi tamtego dziesięcioletniego chłopca, którym pan był wtedy. - Miała zamiar mówić dalej, ale zatrzymała się. - Czy pańska matka... − Moja matka jest we Włoszech ze swoim aktualnym kochankiem. -
Zademonstrowanie Pameli niewrażliwości na tę sprawę wydało mu się nagle
niezwykle ważne. - I z mojego punktu widzenia jest to dla niej najlepsze miejsce. − Nienawidzi jej pan. − Skądże znowu! - Przejechał palcem po brzegu kufla. - Nie jest warta mojej nienawiści. − Nie wiem, czy jest pan lepszym człowiekiem ode mnie, czy też nie. Powiedziała to tak cicho, że ledwie ją dosłyszał. Nagle przypomniał sobie, co dziadek opowiadał o pannie Lockhart. − Pani ojciec opuścił rodzinę. − Słyszał pan... słyszał pan te plotki? Wszystkie plotki? - Głos jej się łamał. Najwyraźniej zaniepokoił ją samą wzmianką o ojcu, chociaż wydawało mu się, że upływ czasu powinien złagodzić jej ból. Ale jego bólu nie ukoił. Rozumiał pannę Lockhart lepiej, niżby chciał. Uważając, żeby okazać zainteresowanie, ale jednocześnie zachować dystans, rzekł: − Mój dziadek opowiedział mi całą historię. Trudne i smutne przeżycie, zwłaszcza w tak wczesnej młodości. − Dla mnie? - Zerknęła na niego, potem jeszcze raz, i z wolna otworzyła zaciśnięte dłonie. - Tak, dla mnie też, ale... - spojrzała na niego kolejny raz, jakby chcąc się upewnić - ...to moja matka cierpiała najbardziej. - Sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła z niej srebrny zegarek, który widział u niej już wcześniej. -Należał do mojego ojca. To jedyna rzecz, która mi po nim została. − Zachowała go pani na pamiątkę po ojcu? - zapytał. Uchyliła ozdobną kopertę i wbiła wzrok w cyferblat. − Nie. Zatrzymałam zegarek, żeby nie zapomnieć o bólu, jaki mogą zadać powierzchowni, niewierni mężczyźni. Moja matka bardzo kochała ojca.
Umarła z miłości i tęsknoty do niego. - Uśmiechnęła się ponuro. - Sądzę, że panu, jak i większości mężczyzn, podobałoby się takie przywiązanie. − Moim zdaniem to jeszcze jeden dowód na to, że miłość jest pułapką. Omamia piękną przynętą, a potem człowiek wykrwawia się na śmierć w jej sidłach. - Spojrzał na stojące przed nim piwo, zastanawiając się, w jaki sposób parę łyków mogło aż tak rozwiązać mu język. Pamela zamrugała i Kerrich nagle zrozumiał, dlaczego tego wieczora wyglądała inaczej niż zwykle. Pierwszy raz widział ją bez przyciemnionych okularów. Jej nieosłonięta twarz, bez chroniących oczy szkieł i metalowych oprawek, była łagodniejsza. Miała ogromne oczy, niebieskie, a w przyćmionym świetle świec skóra wokół nich wydawała się zdumiewająco gładka. W młodości, która nie mogła być tak odległa, jak początkowo sądził, ta kobieta musiała być wyjątkowo piękna. Właściwie mogłaby być jego rówieśnicą. Już miał zapytać o jej wiek, co dobitnie świadczyło o wypiciu sporej ilości piwa, lecz Pamela oszczędziła mu problemu, a sobie kłamstwa, odzywając się: − A więc przygarnął pan sierotę, żeby uniknąć małżeństwa. Ciekawe tylko, dlaczego królowa Wiktoria uważa, iż małżeństwo dobrze panu zrobi. − Nie zna pani Wiktorii... to znaczy królowej Wiktorii. Lubi mnie. − Ale dlaczego? − Dlaczego mnie lubi? - zapytał rozbawiony. - Bo zawsze dobrze ją traktowałem. Panna Lockhart uniosła pytająco brwi. − Normalnie. Traktowałem ją normalnie. - Upił łyk, delektując się wyrazistym smakiem. - Kiedy byliśmy bardzo młodzi. − Co to znaczy „normalnie"? − Nie wdzięczyłem się do niej, bo miała zostać królową. Traktowałem ją jak zwyczajną dziewczynkę. − Dziewczynkę, do której czul pan sympatię?
− Irytującą dziewczynkę. Dziewczynkę, która stale pętała się za nami. Jest dziewięć lat młodsza ode mnie. - Przypomniał sobie małą Wiktorię. - Była samotna. Jej matka trzymała ją z dala od innych dzieci, pilnowała każdego kroku, więc Wiktoria lubiła mnie nawet wtedy, kiedy się z nią drażniłem. − Nadal nie rozumiem, dlaczego chce pana ożenić. − Jest młoda, ale jest monarchinią. Wierzy, że zawsze musi mieć rację. Rozpoznał moment, w którym panna Lockhart zrozumiała, o co mu chodziło. - Jest szczęśliwą mężatką i uważa, że jej model życia jest najlepszy. Chce mnie uchronić przede mną samym. − Chyba ktoś powinien. Milordzie, proszę mi wybaczyć moją niepohamowaną ciekawość. W jaki sposób jej wysokość szantażuje pana? Gdybyś tylko wiedziała, pomyślał. Ale nie. Zbyt długo chował tę tajemnicę dla siebie. Swobodna pogawędka z inteligentną kobietą nie skłoni go do aż takich wyznań. Jednak mógł co nieco jej wyjaśnić. − Wiele lat temu mój dziadek przekonał króla Williama, żeby ulokował w jego banku królewski posag księżniczki Wiktorii. Była to znacząca dla banku suma, którą dziadek rozważnie zainwestował. Kontynuowałem tę tradycję i początkowa kwota znacznie wzrosła. Błogosławieństwo dla Wiktorii i dla nas. − Królowa zagroziła więc, że wycofa swoje pieniądze, a wówczas bank upadnie? − Oczywiście, że nie - parsknął urażony. - Jestem doskonałym zarządcą. Bank ma solidne podstawy finansowe. Musi pani jednak zrozumieć, że nie zgadzam się, aby mi grożono, ze względu na moją reputację. Królowa żąda, żebym zdobył szacunek w towarzystwie, i uważa, że jest to równoznaczne ze znalezieniem żony i założeniem rodziny. Mam nadzieję, że uda mi się ją przekonać, iż odpowiedzialne zachowanie również może zapewnić szacunek ludzi.
− Uważa pan, że małżeństwo prowadzi do nieszczęścia? − Niezupełnie. - Potarł brodę gestem, który odziedziczył po dziadku. - Cała sztuka w tym, żeby w małżeństwie niczego nie oczekiwać. Mężczyzna musi zrozumieć, dlaczego kobiety wychodzą za mąż, to wszystko. Panna Lockhart skrzywiła się krytycznie. − Proszę mi więc powiedzieć, czemu kobiety wychodzą za mąż? − Zwykle dla pieniędzy. - Widział, że znów poczuła się urażona, ale w przypadku panny Lockhart nie musiał się zanadto przejmować jej gniewem. Nie obrażała się. A poza tym uważał swoją opinię za uzasadnioną. - Nie winię ich za to. Świat nie jest łaskawy dla starych panien. Muszą pracować, żeby nie umrzeć z głodu. Jeśli więc ktoś je poprosi o rękę, zgadzają się. Najwyraźniej panna Lockhart nie uważała jego oceny za uzasadnioną. Odstawiła kufel z takim impetem, że aż zabrzęczały leżące na stole sztućce. − Czy ma pan pojęcie, jak bardzo obraża pan kobiety? Jak można myśleć, że kobieta jest samotna, bo nikt nie poprosił o jej rękę, albo że wyszła za mąż dla pieniędzy! Poczuł się rozbawiony i bardzo, bardzo zaintrygowany. − Ach, dotknąłem czułego punktu. Czyżby chciała mi pani powiedzieć, że znalazł się mężczyzna, który odważył się pani oświadczyć? − Nic nie chcę panu powiedzieć. Mężczyzna może zapewnić kobiecie bezpieczeństwo finansowe, ale wiąże ją ze sobą przysięgą małżeńską. Kobieta musi mieszkać tam, gdzie chce jej mąż, pozwalać, żeby trwonił jej pieniądze, potulnie patrzy, jak on ją zdradza, i nie wolno jej powiedzieć ani słowa. − Nie tylko mężczyźni łamią swoje śluby. − A więc zamierza pan dotrzymać wierności, którą się przyrzeka podczas ślubu?
Oczywiście nie zamierzał dotrzymywać tego przyrzeczenia, jeśli już zostanie do niego zmuszony, i wpaść w pułapkę podobną do tej, która zniszczyła jego ojca. − Utrzymywałem więcej kobiet, niż ma klientek madame Beauchard. Proszę pomyśleć, co by się stało z tymi wszystkimi biednymi aktorkami, które pozostałyby bez protektora, gdybym pozwolił, aby małżeństwo zmieniło mój normalny tryb życia. Nie rozbawił jej. − A więc nic dla pana nie jest święte w małżeństwie. Pańska żona będzie hołubiła marzenia, o których nigdy nie będzie pan miał pojęcia, a nawet gdyby się pan o nich dowiedział, byłyby dla pana niczym podmuch wiatru. Kobiety miałyby mieć marzenia? O czym mogłyby marzyć? O parze nowych butów? O potknięciu rywalki? O tańcu z księciem? Ale panna Lockhart nie mówiła o rzeczach przyziemnych, toteż nie mógł się powstrzymać, żeby nie spytać: − A jakie są pani marzenia? − A cóż to pana obchodzi? Dopóki o tym nie wspomniałam, nawet przez myśl panu nie przeszło, że kobieta może marzyć. − To prawda, ale jest pani nauczycielką i już mnie pani nauczyła, że jest inaczej. - Rozparł się w fotelu i, patrząc na nią z absolutną szczerością, zapytał: - Proszę mi powiedzieć, czego pani pragnie. Chciałbym się czegoś o pani dowiedzieć. Nie umiała mu odmówić. Opadła na fotel i przymknęła oczy, jakby chciała lepiej widzieć swoje fantazje. − Marzę o domu na wsi. Małym domku, kocie, który będzie mi siadał na kolanach, i psie, drzemiącym u moich stóp. O kawałku ziemi pod ogródek /. kwiatami i warzywami i o odrobinie wolnego czasu na czytanie książek, których dotąd nie miałam kiedy przeczytać, albo żeby... posiedzieć na słońcu.
Światło świec łagodziło ostry kontrast pomiędzy jej bladą cerą a okropnym różem na policzkach. Światło i cień podkreślały jej blade, pełne wargi. Gęste rzęsy rysowały się ciemnymi półkolami na jasnej skórze. Kiedy opowiadała, przedstawiając swoje wymarzone życie, wyglądała niemal... pięknie. − To wszystko? -Tak. − Dosyć proste marzenia. − Tak, bardzo proste. Ale moje własne. Ostrożnie, żeby nie przerwać jej zadumy, odstawił kufel na stół, obok jej kufla. − Dlaczego pragnie pani tego? − Bo to wszystko miałam, zanim... Przerwała tak gwałtownie, że od razu domyślił się, co chciała powiedzieć. Przysunął się w stronę jej fotela i ukląkł na dywanie. − Zanim pani ojciec was opuścił? Na dźwięk jego głosu gwałtownie otworzyła oczy i spojrzała na niego spłoszona. Zrozumiał, że pogrążona była w marzeniach, że w wyobraźni widziała ten domek, zwierzęta i te chwile spędzone na słońcu. Na jej twarzy malował się wyraz otwartości i bezbronności. Jego instynkt odezwał się z ogromną siłą. Delikatnie dotknął czubkami palców policzka Pameli. − Jest jeszcze jedno marzenie, którego pani nie wymieniła, a które mogę urzeczywistnić. - Powoli, dając jej czas na ewentualne odsunięcie się, pochylił się... i ją pocałował. I mógłby przysiąc, że w ostatniej chwili wyciągnęła twarz na jego spotkanie. Naturalnie zamknęła oczy. Kerrich również przymknął swoje, delektując się smakiem jej warg, miękkich i pełnych, gorących i pełnych oddania, które rozchyliły się z taką słodyczą, aż poczuł przypływ czułości. Jej oddech zmieszał się z jego oddechem. Spodziewał się, że panna Lockhart umknie po pierwszym dotknięciu jego języka, ale najwyraźniej wszelkie lody stopniały. Stopniowo zwiększał napór, coraz bardziej rozchylając jej wargi. Przesunął ręce na włosy,
uchwycił jej głowę i począł ją masować niespiesznymi, zmysłowymi ruchami, tak uwielbianymi przez kobiety. Pannie Lockhart również się one spodobały. Powoli przechyliła głowę i oparła ją na jego ręce w geście oznaczającym zadowolenie i prośbę o więcej. Jej dłonie, dotychczas spoczywające bez ruchu, teraz uniosły się do góry, trzepocząc się niczym ptaki nie-wiedzące, gdzie spocząć. Pochwycił je i oparł sobie na ramionach. Dłonie znieruchomiały. Stopniowo, jakby czujność zaczęła ustępować ciekawości, powędrowały w stronę ramienia, przesuwając materiał koszuli po jego skórze. Palce dotykały skóry, badając ją drobnymi, kolistymi ruchami. Jej nieśmiały dotyk sprawił mu taką radość, że impulsywnie zapragnął sprawić jej jeszcze większą przyjemność. Podniósł się z kolan, oparł jedno kolano o brzeg fotela, na którym siedziała, i odchylił jej głowę, obnażając szyję. Przesunął usta ku miejscu za uchem. Kobieta głęboko odetchnęła i poczuł, że mocniej zaciska palce na jego ramionach. Jej ręce powędrowały w górę, badając i masując kark Kerricha, który czuł się jak ogromny kot, mruczący z rozkoszy podczas parzenia się ze swoją samicą. Pochwycił w usta brzeg jej ucha i ugryzł delikatnie, a kiedy krzyknęła zaskoczona, polizał ją, jakby w akcie przeprosin. Jej ciało znało prawdę. To nie były przeprosiny, tylko prowokacja. Poruszyła się w fotelu, od stóp do głów przeniknął ją dreszcz, niczym dodatkowa podnieta. Kerrich, stary zbereźnik i drań, nigdy nie opierał się pokusie. Nadal przytrzymując głowę Pameli, przejechał językiem i delikatnie dmuchnął w muszlę jej ucha. Jednocześnie jego druga ręka ześliznęła się w dół, ku piersiom. W myślach przeklinał te wszystkie jedwabie i koronki dzielące go od celu. Jednak kiedy naparł na nią mocniej, wyraźnie poczuł pełne półkule biustu. Na Boga, była doskonała. Szczodrze obdarowana, zaokrąglona gdzie trzeba, silna. Czując wagę trzymanej w dłoni piersi, zapragnął ją zobaczyć, posmakować. Ogarniające go wzburzenie spowodowało, że zrezygnował z łagodnego
uwodzenia na rzecz silniejszych, bardziej zdecydowanych ruchów. Musiał posiąść tę kobietę. Same pocałunki i pieszczoty nie wystarczały, musiał w nią wtargnąć i zaznać satysfakcji w głębi jej wygiętego w łuk ciała. Dłonie Pameli przesunęły się na szyję Kerricha, który zamarł w oczekiwaniu, wstrzymując oddech... Nie zawiodła go. Wsunęła dłonie pod brzeg jego koszuli i dotknęła, o Boże, dotknęła jego nagiej skóry. I zatrzymała się. Dlaczego? Czyżby domyśliła się, że marzył o tym, aby dotknęła go gdzie indziej? Niżej? A może była zaskoczona własną lekkomyślnością? Chciał nią kierować, powiedzieć, żeby nie przestawała, chciał ją całować. Puścił jej pierś i przesunął rękę niżej, ku jej przyjemnie szczupłej talii, skrępowanej gorsetem, a potem jeszcze niżej, żeby przytulić do siebie jej biodra... Do diabła, halki, które miała na sobie, pokrzyżowały mu plany. Oderwał się od jej ust. − Panno Lockhart. - Nagle przyszło mu do głowy, że zwracanie się do niej po nazwisku w takiej sytuacji jest głupie. - Pamelo, zdejmij ubranie i pozwól mi... Jednocześnie otworzyli oczy. Pamela krzyknęła. Była brzydka. Co mu przyszło do głowy? Była taka brzydka. Owszem, lubił z nią rozmawiać. Owszem, miała wspaniałe ciało. Owszem, światło świec złagodziło jej odstręczający makijaż, ale... i tak była brzydka. Sądząc po jej wyrazie twarzy, nie lepiej myślała o nim. − Panno Lockhart, nie miałem zamiaru... Odepchnęła go gwałtownie. − Proszę odejść. Ale z jakiegoś powodu nie chciał tego uczynić. Kolanem gniótł jej spódnicę, ręką podpierał jej głowę, dominował nad nią, jeśli nie psychicznie, to przynajmniej fizycznie, i podobało mu się to. Ta kobieta potrzebowała tresury i silnej
ręki, która zmusiłaby ją do zachowania przynoszącego jej korzyść, zamiast życia w świecie marzeń, mogących nigdy się nie ziścić. Udało mu się jednak odzyskać panowanie nad sobą. Mężczyzna, który uzurpuje sobie prawo do kobiety, jest usidlony na zawsze, bowiem kolejnym etapem jest miłość. On zaś nigdy nie zwiąże się uczuciem. Ponownie omiótł pannę Lockhart badawczym wzrokiem. Prawdę mówiąc, stanowiła świetne lekarstwo na miłość. Wstał i cofnął się, po czym z jakiegoś niezrozumiałego powodu skłonił głowę, chowając się za tarczą formalnego zachowania. Pamela podniosła się również, choć z bólem, jak kobieta, w której rozbudzono żądzę, a potem porzucono. Nie. Nie będzie czul się winny. Wyprostowała się energicznym, charakterystycznym tylko dla siebie ruchem. Tym razem jednak dostrzegł, że jej dumy wystarczy jedynie na dojście do drzwi, nigdzie dalej. − Nie wiem, czemu pan zachował się tak okrutnie, lordzie Kerrich, uważam jednak, że nie zasłużyłam sobie na te szydercze pocałunki. − Nie całowałem pani z okrucieństwa. Zrobiłem to, bo... - Gwałtownie szukał wyjaśnienia, które pozwoliłoby im obojgu zachować twarz. - Chciałem się upewnić, że nie uległa pani mojej urodzie i wdziękowi. - Udając fanfarona, majestatycznym krokiem podszedł do drzwi. - Obawiałem się, że może pani mieć w planie wizytę w mojej sypialni... − W pańskiej sypialni? Co pana skłoniło do takich przypuszczeń? − Nic. Ale mieszka pani tutaj już kilkanaście dni, a przekonałem się, iż dla większości kobiet jest to wystarczająco długi okres, żeby się we mnie zakochać. − Zakochać się w panu! - Jej podniesiony, pełen powątpiewania głos był niczym policzek. - Milordzie, jest pan osłem. − Tylko mówię prawdę. - Nie całą prawdę, dodał w myślach. - Chciałem odwieść panią od takich planów. Zmrużyła oczy.
− Całując mnie? − Potrafię wyciągnąć wiele wniosków z jednego pocałunku... - jak chociażby to, że nikt jeszcze cię naprawdę nie całował - ...i teraz wiem, panno Lockhart, że ma pani stalową wolę, która oprze się wszelkiej pokusie. Nie da się pani uwieść. − Naturalnie, że nie! Mierzyli
się
nawzajem
wzrokiem.
Kerrich
odczuwał
wzrastające
rozdrażnienie. Kłamstwo kryło się w pocałunkach, w słowach, których wypowiedzieli zbyt wiele. Za dobrze się rozumieli. Nic z tego, co się zdarzyło, nie powinno było się stać, i to on był prowokatorem. Co też mu przyszło do głowy? I czemu, nawet wtedy, gdy na nią patrzył i widział wszelkie jej wady, zżerała go ciekawość wobec tej niemodnie ubranej, nieładnej, otwarcie wypowiadającej swe sądy kobiety? Przerwała kontakt wzrokowy. − Skoro zakończył pan swój eksperyment, pójdę już spać. Sama. − Tak. Znakomicie. Miłych snów. - Kiedy znikła w drzwiach, pospiesznie chwycił dzbanek i nalał sobie do pełna piwa. Wypił je niemal jednym haustem, po czym wylał do kufla resztkę trunku z dzbanka. Było tego ledwie pół kufla, więc, czując się bardzo głupio, przelał do swojego kufla to, czego nie dopiła panna Lockhart. Chciał się porządnie napić. Po tym, co się wydarzyło, potrzebował dużo trunku, a nie miał chęci oglądać ani Moultona, ani tego lokaja, jak-mu-tam, ani kogokolwiek innego, kto pojawi się na jego wezwanie. Mogliby dostrzec zakłopotanie na jego obliczu, a tego by nie zniósł. Opadł na fotel, rozparł się w nim wygodnie i wpatrzył w ulicę za oknem. Jednak widział jedynie wyprostowaną, przyjemnie zaokrągloną postać panny Lockhart opuszczającą bibliotekę, pamiętał dotyk swych rąk na jej ciele. I zastanawiał się... zastanawiał... Pod niemodnym strojem ukrywała wspaniałe ciało.
Wyprostował się. Ukrywała... swoją figurę. Ukrywała swój wiek. Widział jej oczy. Niespokojne, w kolorze nieba przed jesienną burzą. Przerażone spojrzenie. Zagniewane. Wymijające. Ukrywała... co jeszcze ukrywała? Jutro to sprawdzi.
ROZDZIAŁ 15
Jednak następnego dnia Pamela miała wolne przedpołudnie i ledwo się doczekała chwili, gdy mogła opuścić dom Kerricha i pospieszyć do Hannah. Zamierzała opowiedzieć przyjaciółce o wszystkim - o przyjemności czerpanej z rozmów z Kerrichem, o przyznaniu się do swoich marzeń, o dziwnym zachowaniu Kericha, o pocałunkach i własnej uległości. I o tym, że gdy po otwarciu oczu zobaczyła jego twarz, przystojną i obrzydliwie pewną siebie, poczuła się, jakby stanęła oko w oko z najokropniejszym koszmarem sennym. Oto ona, Pamela Lockhart, całowała się z lordem Kerrichem, którego seksualne wyczyny niewątpliwie przyćmiły osiągnięcia jej ojca! Tak bardzo chciała zwierzyć się komuś, kto by wyjaśnił jej własne zachowanie. Kiedy jednak zjawiła się w Akademii Guwernantek i przywitały ją radosne okrzyki Hannah, Pamela straciła całą odwagę. Ciepło Hannah, jej życzliwe, piwne oczy, bystry umysł i trwała przyjaźń czyniły z niej idealną przyjaciółkę. I jak można powiedzieć takiej przyjaciółce, że postradało się zmysły? Powitanie ze służącymi, którym serdecznie podziękowała za opiekę nad Hannah, wykorzystała na pozbieranie myśli. Została zaprowadzona do saloniku i posadzona w najwygodniejszym fotelu, przed kominkiem. Hannah pokazała jej list od Charlotty. Pamela czytała go z nadzieją, że świeżo poślubiony mąż
Charlotty będzie miał dość rozsądku, by obdarzać żonę taką miłością, na jaką zasługiwała. Nie chciała odłożyć listu, powtórnie przeczytała niektóre jego fragmenty, ale nie mogła tego ciągnąć w nieskończoność. Z uśmiechem spojrzała na Hannah. − Zetrzyj ten kretyński puder i ohydny róż. - Hannah podała jej chusteczkę. Nie mogę na ciebie patrzeć. Pamela roześmiała się i podeszła do lustra. Gdy Cusheon przyniósł miskę z wodą, myła twarz tak długo, dopóki z lustra nie spojrzała na nią dobrze jej znana, dawna Pamela. Chociaż trochę zmieniona. W oczach można było dostrzec niepokój, a na wargach błąkający się, pełen nadziei, uśmieszek. Pamela wiedziała, że wystarczyłoby się tylko obrócić i powiedzieć: „Lord Kerrich mnie pocałował". Nie zrobiła tego jednak, tylko wróciła z powrotem na fotel i rzekła: − Teraz czuję się cudownie. − Jesteś taka śliczna, tymczasem bezsensowne żądania tego człowieka sprawiają, że musisz ukrywać swoją urodę... - Hannah potrząsnęła głową. − Szczerze mówiąc, na swój sposób jest to zabawne. Nikt mnie nie zauważa. Poza lordem Kenichem, który mnie pocałował... Hannah pochyliła się do przodu w swoim fotelu i zażądała: − Opowiadaj mi o wszystkim. Lord Kerrich mnie pocałował. − Mam dobrą pracę. Beth jest słodkim dzieckiem, nie jest nieśmiała i w każdej chwili gotowa jest zrobić wszystko, czego się od niej zażąda, w nadziei, że zostanie w domu Kerricha. - Pamela przerwała, żeby podziękować Cusheonowi za przyniesienie tacy z herbatą. Nalewając herbatę, Hannah skrzywiła się ze smutkiem i zapytała: − Czy dziewczynka będzie zdruzgotana, kiedy lord Zarozumialec nie zatrzyma jej? Lord Zarozumialec mnie pocałował.
− Robię wszystko, co mogę, żeby nauczyć ją jak najwięcej, a jednocześnie zachęcam go, żeby spędzał z nią czas. - Pamela roześmiała się, przekonana, że jej śmiech zabrzmiał naturalnie. - Możesz mi nie wierzyć, ale mają ze sobą wiele wspólnego. Oboje uwielbiają konie. - Pamela wzięła talerzyk, podany przez Cusheona, i zawołała: - Cusheon! Moje ulubione ciasteczka! Dziękuję! − Miło nam znów panią widzieć. - Cusheon skłonił się i powoli zaczął się kierować ku drzwiom. Hannah rozsiadła się wygodnie i, przechylając na bok głowę, zażartowała: − Czy nadal jest tak głupi, że uważa cię za brzydką, starą pannę? Tak, ale pomimo to mnie pocałował. − To typowy mężczyzna! Mężczyźni dostrzegają tylko to, co jest na samym wierzchu. Cusheon, który właśnie dotarł do drzwi, chrząknął znacząco. − Z wyjątkiem ciebie, Cusheon - Pamela uśmiechnęła się do niego. - Cała mądrość męskiego rodu skoncentrowała się w tobie. Lokaj skłonił się ponownie i zajął miejsce przy drzwiach. − Jest dla ciebie nieprzyjemny? - zapytała cicho Hannah. − Kerrich? Nie, absolutnie nie. Wcale nie jest taki straszny, jak się początkowo obawiałyśmy. - Nawet wtedy, kiedy mnie pocałował. Świetnie mu to wyszło. Wyjaśnił wszelkie okoliczności, które skłoniły go do tego podstępu. Hannah zawsze okazywała ciekawość. − Jakie okoliczności? − Wiesz, że nie mogę ci powiedzieć. Musisz mi zaufać. Ma swoje powody. Dlaczego broniła człowieka, który ją pocałował, a potem oświadczył, że tylko poddawał ją próbie? Pamela rozejrzała się po nieco odrapanym saloniku i wyraźnie się odprężyła. To był jej dom. Rozmawiała z jedną ze swoich najlepszych przyjaciółek. Tutaj mogła i powinna wyznać wszystko.
Zamiast tego powiedziała jednak: − Ale bardzo się cieszę, że jestem tutaj, gdzie mogę być sobą. − Pamelo, dobrze cię znam. Unikasz mojego wzroku. Jesteś spięta i zdenerwowana. - Hannah pogroziła jej palcem. - Nie mówisz mi wszystkiego. Pocałował mnie. − Nie mówię? - Głos jej się załamał. − Nie chcesz powiedzieć, bo jeśli to zrobisz, będziesz zmuszona przyznać, że się myliłaś. - Hannah przybrała surowy wyraz twarzy - Nie jesteś przekonana, że po zrealizowaniu swojego planu nie skrzywdzi dziecka. − Nie! Wiem na pewno, że zrobi coś dla tej dziewczynki. Nie jest kłamcą, tylko... nie umie kochać. Prawdopodobnie nie przygarnie jej, ale na to nigdy nie było wielkiej szansy, prawda? - Na myśl o Beth, Pameli kroiło się serce. - Ale sprawia wrażenie, że ją polubił, przynajmniej na tyle, na ile taki mężczyzna jak on może polubić istotę płci żeńskiej. - Poza tym, że lubi je całować, i odkrył, że jestem kobietą. I chcę wyznać wszystko, lecz nie robię tego. Boję się go i lękam samej siebie. Czy jestem równie słaba jak moja matka ? Przeraziła ją ta myśl. Kochała matkę. Jej ojciec niewątpliwie ją skrzywdził. Ale matka nie powinna była umierać z miłości. Powinna żyć dla swojej córeczki i dla samego życia. − Chyba sam fakt, że masz do czynienia z takim człowiekiem, wystarcza, żebyś była wykończona i znużona. - Hannah poklepała ją po ręce. -W tych trudnych okolicznościach robisz wszystko, co możesz. − Jeśli o to chodzi, to masz rację. W ciągu tygodnia zorganizowałam przyjęcie i, chociaż służba Kerricha jest dobrze wyszkolona, cały ciężar przygotowań spoczywał na mnie. Oczywiście - ciągnęła dalej Pamela, zupełnie nieskromnie - przyjęcie było ogromnym sukcesem i nie dziwiłabym się, gdyby królowa już wiedziała o dobroczynnym geście Kerricha. Możemy
osiągnąć końcowe zwycięstwo szybciej, niż przypuszczaliśmy. - Przesadnym gestem zatarła ręce. A potem zręcznie podjęła temat najbliższy sercu Hannah. - Ale nie przybyłam tutaj, żeby rozmawiać o mnie. Musisz mi opowiedzieć, jak się rozwija Akademia Guwernantek. - Bo najwyraźniej nie potrafię ci powiedzieć, że lord Kerrich mnie pocałował. Z błyskiem w oczach Hannah zagłębiła się w relacjonowanie najdrobniejszych szczegółów związanych z zatrudnianiem wychowanek na korzystnych warunkach. Dwie godziny później Pamela, pokrzepiona wiadomościami o początkach sukcesu szkoły, otuliła ramiona wełnianym szalem i pospiesznie wyruszyła z powrotem do miejsca swej pracy. Pospiesznie, z niepokojem i z niejasną radością. Potrafiła zrozumieć niepokój. Chociaż niedawno minęło południe, ciemne, ciężkie chmury nie przepuszczały letnich promieni słonecznych, a od czasu napadu i obrabowania przez złodzieja, nie chodziła samotnie po londyńskich ulicach. No... poza dzisiejszym porankiem, kiedy pokonała tę samą trasę, idąc do Akademii Guwernantek. Ale żeby tak się cieszyć, podążając przez ogrody Hyde Parku! Żeby czuć gwałtowne bicie serca na widok domu Kerricha! Żeby czuć się wygodnie pod założonym na nowo przebraniem! Lecz najbardziej zirytowały ją jej własne oczekiwania. Kerrich był jak jej ojciec! Tak! Bała się, że zaczyna reagować na rozwiązłość i urok lorda jak reagowała na podobne cechy ojca, nienawidząc go za rozpustę, a jednocześnie próbując się przypodobać dla odrobiny jego czaru. Czyżby nic się nie zmieniła od czasu, gdy była młodą, dorastającą dziewczyną, która pojechała do pałacu Kensington i została na noc u księżniczki? Tak bardzo się starała, żeby polubiły ją księżniczka i jej matka. Nie dlatego, żeby jej na nich zależało. Och, nie! To ojciec kazał je oczarować. To ojciec doszedł do wniosku, że jeśli Pamela im się spodoba, będą chciały ją zatrzymać jako towarzystwo dla księżniczki, on zaś zdobędzie wpływy na dworze królewskim .
Oczywiście, nie udało jej się. Księżna Kentu nikomu nie pozwoliłaby mieć wpływu na córkę. Misja Pameli od początku skazana była na niepowodzenie. Niezadowolenie ojca było z góry przesądzone. Ale próbowała spełnić jego oczekiwania, i to tak bardzo, że niemal nie zauważyła przystojnego, flirtującego młodego Kerricha. Cóż, za to dostrzegła go teraz. Och, oczywiście, Kerrich nie był dokładnie taki sam, jak jej ojciec. O ile wiedziała, nie miał kochanki i sprawiał wrażenie człowieka bardziej zaangażowanego w swój bank niż w uganianie się za kobietami swobodnych obyczajów. Czyżby te wątpliwe zalety ujęły ją do tego stopnia, że zdecydowała się go pocałować? Zbliżywszy się do domu, wyprostowała ramiona. Musiała pozbyć się energicznego wyglądu młodej Pameli. Każdy krok w kierunku solidnych, podwójnych drzwi zbliżał ją do Kerricha, do Beth i wyzwania, które przed nimi stało. Nie mogła pozwolić, żeby Kerrich rozpraszał ją swoją potrzebą zdobycia każdej napotkanej kobiety - a to mogło być jedynym powodem jego niewytłumaczalnego zachowania -toteż upomniała się w myślach, że jej obowiązkiem jest wspomaganie Akademii Guwernantek, dopóki ta nie będzie w stanie utrzymywać się sama. Tak podbudowana znów przedzierzgnęła się w pannę Lockhart. Musiała być dzielna dla Beth. Jeśli zaś chodzi o lorda Kerricha, musi być nieprzystępna. Nigdy więcej nie pozwoli mu się pocałować. Ujęła w dłoń mosiężną kołatkę, uformowaną na podobieństwo orlich szponów, i zastukała energicznie. Drzwi otworzył jej Tymoteusz i pełnym zdumienia, żeby nie powiedzieć przerażenia, głosem, wykrzyknął: − Panna Lockhart! − Słucham? - Wkroczyła do środka i uniosła dłonie, żeby zdjąć kapelusz. Patrzył na nią zakłopotany, wytrzeszczając oczy.
Nie przychodziło jej do głowy nic, co mogłoby wywołać taką trwogę. Zerknęła w lustro i aż podskoczyła z wrażenia, szybko jednak uświadomiła sobie, że to ona jest tą bladą istotą o czerwonych policzkach i Tymoteusz zna taką właśnie pannę Lockhart. − Spóźniłam się? - zapytała. − Nie! - kręcił się niespokojnie lokaj. - Nie, prawdę mówiąc, mieliśmy nadzieję, że pani... − Że co? - pytająco uniosła brwi. − Wystarczy już, Tymoteuszu. - W przedpokoju niezauważenie pojawił się Moulton. - Zajmę się panną Lockhart. − D... dobrze - zająknął się Tymoteusz. - Dziękuję, panie Moulton. Pamela podała kapelusz Moultonowi i czekała, aby lokaj zapoznał ją z planem zajęć Beth. Wychodząc, zostawiła całą listę rzeczy, które Beth miała załatwić z nianią Corliss, podejrzewała jednak, że wykonają jedynie część poleceń. W końcu trudno jest zastąpić czymkolwiek zdyscyplinowanie prawdziwej guwernantki. Tymczasem Moulton zadał jej pytanie: − Jak spędziła pani przedpołudnie, panno Lockhart? − Całkiem przyjemnie. - Tak, musiała przyznać, że ogromną przyjemność sprawiła jej możliwość spotkania się z Hannah i bycie sobą, choćby przez parę godzin. Ale nie mogła się sama oszukiwać. Przez cały czas pobytu u Hannah w głowie kołatały jej się wspomnienia pocałunków lorda Kerricha. Może pocałował ją dlatego, że zrobiło mu się jej żal, może dlatego, że musiał zdobyć każdą kobietę ze swojego otoczenia, może z czystej ciekawości - ale ona musi przestać o tym myśleć! I zadba o to, żeby trzymać się od niego z daleka. Była zadowolona, że wróciła. − Czy Beth sprawiała jakieś kłopoty Corliss?
− Żadnych. Corliss nieźle sobie radzi. - Wziął od Pameli jej szal. - Co pani robiła przed południem? − Odwiedziłam przyjaciółkę w Akademii Guwernantek, pannę Hannah Setterington. - Oparła dłoń na poręczy. - A teraz, pójdę... − Czy pani sprawy w tym domu dobrze się układają? - przerwał jej pytaniem. Zwykle Moulton był taki zasadniczy i z dystansem, zawsze wykazywał ogromną kompetencję. Odpowiedziała mu, zastanawiając się, co się w nim zmieniło. − Dość dobrze. Nie myliła się. Rzeczywiście Moulton zachowywał się bardzo dziwnie. Pragnąc zakończyć tę rozmowę, weszła na pierwszy schodek. − Najwyższy czas, żebym udała się do Beth i rozpoczęła z nią pracę. Mamy wiele do zrobienia, zanim będzie można przyjąć zaproszenie. Moulton pochwycił stojącą w korytarzu srebrną tacę i pokazał jej stos zapieczętowanych, eleganckich kopert. − Nadeszły dzisiaj. To pani wielkie osiągnięcie. − Owszem. Ponadto dowodzą, że lord Kerrich miał rację, nalegając na wydanie przyjęcia. - Czego nie zapomniał jej wypomnieć, tuż przed pocałowaniem jej. Kiedy jednak będzie z nim znów rozmawiać, do czego Pamela wcale się nie spieszyła po tamtych pocałunkach, nie zawaha się, żeby powiedzieć, iż Beth jest sierotą, która musiała się spodobać w towarzystwie - uprzejmą, radosną, wdzięczną i posłuszną. Tylko Pamela, która sama czuła podobnie, rozumiała w pełni, w jakim stresie musiała żyć dziewczynka próbująca sprostać wszelkim oczekiwaniom. Podczas następnego spotkania towarzyskiego Beth nie odważy się, bez względu na rodzaj prowokacji, zrobić fałszywego kroku, ze szczególnym uwzględnieniem przewracania małych chłopców. Och, tyle było jeszcze rzeczy, których musiała nauczyć to dziecko, a czasu tak niewiele! Wspięła się na następny schodek, kiedy Moulton znów się odezwał:
− Które zaproszenia zamierza pani przyjąć? Już miała na końcu języka uwagę, że, podobnie jak on, pracuje dla lorda Kerricha, i że to lord musi zadecydować, które zaproszenia zostaną przyjęte. Ponownie jednak zastanowiła ją gadatliwość lokaja, znów przypomniała sobie przestrach Tymoteusza i nagle rozjaśniło jej się w głowie. Jak strzelec wyborowy, wymierzyła pytanie: − Czy dziś rano lord Kerrich zabrał Beth na konną przejażdżkę? Moulton skulił się i cofnął o krok. − Moulton, czy dziś rano lord Kerrich zabrał Beth na konną przejażdżkę? powtórzyła spokojnie Pamela. Moulton spuścił wzrok. − Tak, panno Lockhart. − Coś jej się stało? - zapytała ochrypłym głosem. Kerrich był idealnym instruktorem jazdy konnej dla Beth. Rozmawiali o końskim chodzie i wielkości wierzchowców, o maści i rodowodach, a Beth nieraz kłóciła się z Kerrichem, cytując opinie swego ojca. Oboje irytowały ograniczenia, które im narzucała Pamela. Mogła sobie tylko wyobrazić, na jakie ryzyko wystawiali się dzisiaj. − Nie! - Moulton oddychał z trudem. - Kiedy ją ostatnio widziałem, panienka Beth była cała i zdrowa. Od drzwi prowadzących do gabinetu Kerricha rozległ się głos pana Athersmitha. − Boisz się kobiet, Moulton? Pameli przemknęła przez głowę myśl, że w wolnej chwili będzie się musiała zastanowić nad znaczeniem jadowitego spojrzenia, które Moulton rzucił w stronę pana Athersmitha. − Nie, proszę pana - odparł.
− To czemu się tak zacinasz? - Athersmitha wymawiał słowa powoli i nieprzyjemnym tonem. - Śmiało, powiedz jej wszystko. Zrozumiała, że Moulton nie chce być źródłem złych wieści. Sama była służącą i wiedziała, że często złe wieści jaśniepaństwo odreagowują na posłańcu. Zwróciła się więc do Athersmitha: − Panie Athersmith, może mi pan powie, dokąd lord Kerrich zabrał moją podopieczną? Łatwo mogła poznać po jego bezczelnym uśmiechu, że to jest dokładnie to, czego pragnął najbardziej. − Zabrał ją w miejsce najmniej odpowiednie dla małej dziewczynki. Na wyścigi.
ROZDZIAŁ 16
Pamela stała na stopniu powozu i z niesmakiem rozglądała się po torze wyścigowym. Sądząc po okrzykach dobiegających z pagórka wznoszącego się ponad równiną, rozciągał się stamtąd najlepszy widok na tor. U jego podnóża stały, jeden obok drugiego, liczne powozy. Pilnowali ich woźnice i lokaje. Konie znajdowały się pod opieką stajennych. Uwagę Pameli przykuwały dwa szczególne wierzchowce. Jechała za nimi przez Hyde Park. Nie było wątpliwości - Kerrich i Beth byli tutaj. Choć Hipodrom nie stanowił najpiękniejszego widoku i nie wiedziała, gdzie ma szukać swojej podopiecznej i lorda, który ją tu przywiózł, nie traciła nadziei. − Proszę pani. - Zgarbiony, nieszczęsny Tymoteusz został posłany, żeby ją chronić przed podejrzanymi typkami zmieszanymi z tłumem. - Zanosi się na deszcz. Nie wiem dokąd iść, ale jeśli pani pozwoli, wezmę parasol i ruszę na poszukiwanie jego lordowskiej mości i panienki Beth, i...
− I co? - Pamela rzuciła mu gniewne spojrzenie. -Zbesztasz jego lordowską mość tak, jak na to zasłużył? − N... no... n... nie, panno Lockhart, ale... − W takim razie ja ich znajdę i przyprowadzę z powrotem. - Lawirując w gąszczu powozów, pomaszerowała w stronę pagórka, z którego dobiegały okrzyki i głośne brawa. Tymoteusz pospieszy! za nią, ściskając w dłoni wielki, czarny parasol. Nie bala się lorda Kerricha. To prawda, lord Kerrich pocałował ją ostatniej nocy. Ale to jeszcze nie czyniło z niej popychadła i nie pozbawiało zdrowego rozsądku przy ocenie kolejnych wyskoków lorda. Utrzymywał, że ją pocałował, by ją sprawdzić. Dzisiaj bardzo się zdziwi, stanie bowiem przed obliczem dawnej, zasadniczej, sztywnej panny Lockhart, którą znał. Przy wejściu na teren wyścigów dostrzegła włóczęgę w pogniecionym cylindrze i brudnej, niegdyś złotej kamizelce, i pomyślała, że za pieniądze ktoś taki mógłby jej z pewnością pomóc. Najsurowszym głosem, na jaki było ją stać, odezwała się: − Bardzo pana przepraszam. Gdzie się rozgrywają wyścigi? Jej surowy ton nie zrobił najmniejszego wrażenia na tym człowieku. Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów, chytrze łypnął okiem i wierzchem dłoni starł z brody ślinę. − Konie są za tą górką. Taka piękna dama będzie pewnie chciała, żeby taki szykowny dżentelmen jak ja dotrzymał jej towarzystwa, gdy będzie stawiała na konie. Tymoteusz przesunął się do przodu i stanął u jej boku, zaciskając pięści. − Nie - oświadczyła. - Z pewnością nie będę chciała. Tymoteusz cofnął się o krok. Pamela głęboko zaczerpnęła powietrza i omal się nie udusiła odorem dżinu, tytoniu i przepoconego ubrania. − Chyba że pan wie, jak się tu poruszać i gdzie się gromadzą dżentelmeni.
Rzezimieszek wsadził kciuki za pasek od spodni. − Pewnie, że wiem. − Panno Lockhart! - zawołał Tymoteusz. Nie zwróciła uwagi na ten okrzyk. − Chcę, żeby pan znalazł lorda Kerricha. − Lorda Kerricha? A cóż on takiego ma, czego mnie brakuje? Omiotła go zimnym spojrzeniem i powiedziała: − Przede wszystkim jest czysty. Może go pan odszukać, czy nie? Łotrzyk przeniósł wzrok na torebkę Pameli. − A może mi pani zapłacić? − Kiedy go pan znajdzie. − Dwa funty w złocie. Połowa teraz, połowa później. − Jeden funt, połowa teraz, połowa później. Wyciągnął dłoń w dziurawej, czarnej rękawiczce. Pamela dokładnie przeliczyła monety. − Tymoteuszu, dopilnuj, żeby ten dżentelmen nie umknął z moimi pieniędzmi powiedziała. Tymoteusz był miłym chłopcem, ale nie zarabiał funta tygodniowo. − Nie będę zadowolony, jeśli spróbujesz uciec -warknął do obdartusa. − Nie zrobię tego. - Łotrzyk ukazał w uśmiechu pozostałości zębów. - Chcę dostać resztę pieniędzy. - I ruszył w kierunku wejścia na tor. Pochylił się przy okienku i zaczął rozmawiać z dziewczyną przyjmującą pieniądze za wejście. Po chwili przywołał Pamelę. − Mary gotowa jest wyświadczyć mi przysługę i wpuścić was tylko za jednego funta od osoby. Pamela odwróciła się do Tymoteusza. − He wynosi zwykła oplata za wstęp na wyścigi? − Dziesięć szylingów. - Spojrzał na Mary, która z kolei zerknęła na szubrawca. Łotrzyk przyłożył rękę do piersi i rzekł ze smutkiem:
− W dzisiejszych czasach nikomu nie można ufać. Złamałaś mi serce, moja droga Mary, próbując oszukać mnie i tę piękną damę. Ale jeśli nas teraz wpuścisz za darmo, nie doniesiemy na ciebie do twoich przełożonych. Ach, ci mężczyźni, pomyślała ponuro Pamela, podążając za nim przez bramę i patrząc na jego brudną szyję. Nieważne, jaką zajmowali pozycję w społeczeństwie. Wszyscy traktowali kobiety jak gęsi, które można oskubać, a potem... pocałować... Pamela i jej dwaj towarzysze wspięli się na szczyt pagórka. Powitał ich podmuch wiatru, niosący zapach burzy znad Kanału. Poniżej mieli tor wyścigowy i ludzi - mnóstwo ludzi. Konie przegalopowały po torze, pokonały łuk, okrążyły przeciwległy kraniec toru... i było po wszystkim. Pamela zacisnęła usta, jakby była naprawdę groźną panną Lockhart. − Krótka przyjemność. − Za to autentyczna - zapewnił ją obdartus. Wszędzie wokół nich widzowie wiwatowali bądź zawodzili, w zależności od zysku z zakładów. Bukmacherzy wędrowali od jednej grupki widzów do drugiej, zbierając i rozdając pieniądze, zostawiając też trochę sobie. Dostatnio ubrani dżentelmeni mieszali się z typami podobnymi do przewodnika Pameli. Nigdzie nie mogła dostrzec żadnej damy. No, z wyjątkiem istot, które... nie należały do tej kategorii. − Lord Kerrich musi być razem z innymi arystokratami. To wygodne. W ten sposób kieszonkowcy łatwo go znajdą - zauważył ich przewodnik. Tymoteusz chwycił go za ubranie na piersiach. Łotrzyk spojrzał na lokaja. − To także ułatwi znalezienie waszej zguby. -I w podskokach ruszył w dół zbocza. Zasłaniając się przed porywami wiatru, Pamela szczelniej owinęła się szalem i podążyła za nim przez tłum. Tymoteusz szedł tuż za nią. − Chodźcie, chodźcie - zawołał obdartus. I nagle zamarł w bezruchu.
Pamela spodziewała się ujrzeć gdzieś w pobliżu lorda Kerricha i Beth. Ale otaczający ją ludzie spoglądali w jednym kierunku, stając na palcach. Woń zmiażdżonej trawy, nadciągającej ulewy, podniecenia i rozpaczy uderzyła ją w twarz. W coraz głębszej ciszy usłyszała dudnienie kopyt następnych koni, które przemknęły obok. I nagłe było po wszystkim, znów wybuchły okrzyki radości i szlochy. Wtedy łotrzyk odezwał się: − No chodźcie. Im bardziej schodzili w dół, tym więcej elegancko ubranych dżentelmenów spotykali po drodze. Pamela skupiła na sobie niejedno przenikliwe spojrzenie, ale nie przejmowała się tym. W końcu dotarli do drewnianej bariery, o którą opierali się mężczyźni obserwujący wyścigi. Tam właśnie byli Kerrich i Beth. − Otóż i oni, proszę pani. Lord Kerrich i mała dziewczynka, i ci panowie... zawołał prowadzący ich człowiek. Beth stała na drewnianej skrzyni przy barierce pilnowana przez chłopca stajennego. Kerrich, z mono-klem w oku, rozmawiał z boku z trzema dżentelmenami w czarnych ubraniach i cylindrach z szarej bobrzej skóry. Nawet w oczach niemającej specjalnego doświadczenia Pameli panowie ci wydawali się zupełnie nie na miejscu pośrodku rozwrzeszczanego tłumu. Na ich widok odsłaniający zepsute zęby łotrzyk zbladł. Zrobił krok do tyłu. − Poczekaj na zapłatę - rozkazała Pamela. Ale łotrzyk zaczął się wycofywać coraz pospiesz-niej. W końcu odwrócił się i puścił biegiem, oglądając się co chwilę, jakby diabeł deptał mu po piętach. Zdumiona patrzyła za uciekającym. Nie rozumiała jego zachowania, ale widziała, że jego przerażenie jest autentyczne. Ponownie przeniosła wzrok na Kerricha i jego przyjaciół i jej wściekłość wzrosła. Kerrich zupełnie nie zwracał uwagi na Beth, zostawiając dziewczynkę samej sobie, jeśli nie liczyć chłopca stajennego, który miał nad nią pieczę, choć nie skończył jeszcze szesnastu lat. A na dodatek nadciągała burza! Ruszyła w stronę winowajcy.
− Lordzie Kerrich! - zawołała najsurowszym tonem, na jaki umiała się zdobyć. Kerrich zobaczył Pamelę zdążającą w jego stronę, uchylił kapelusza, żegnając się ze swoimi rozmówcami, wsunął monokl do kieszeni i podszedł, bez śladu winy czy przestrachu. Bez śladu jakiegokolwiek uczucia. Z pewnością nie jak mężczyzna, który ją całował i wysłuchał jej marzeń. W porządku. I tak go nie lubiła. − Jak pan mógł! - Podeszła energicznym krokiem, dopóki nie znalazła się twarzą w twarz z lordem. -Jak pan śmiał! − Śmiem wiele rzeczy. Obawiam się jednak, że tym razem nie mam jasności, o co pani chodzi. -Mówił z wyraźnym, arystokratycznym akcentem, starannie wymawiając spółgłoski. I przyglądał jej się pogardliwie. − Przyprowadził pan tutaj to dziecko - wskazała ręką na Beth, która uśmiechnęła się i pomachała do niej - i zostawił pan je, żeby sobie porozmawiać z jakimiś hazardzistami - wskazała na ubranych na czarno dżentelmenów. - A kiedy pana przyłapałam, nie okazał pan nawet odrobiny wstydu. − Bzdura! To dziecko więcej wie o wyścigach niż ja. Nigdy nie odszedłem od niej dalej niż na parę metrów, a ci panowie nie są jakimiś tam hazardzistami. − I dlatego uciekli tak szybko jak karaluchy?
Kerrich spojrzał w stronę, gdzie stali jeszcze przed chwilą. Mężczyźni znikli w tłumie. Ludzie rozstępowali się przed nimi, uskakując w bok jak przed zarazą. − Mają coś innego do załatwienia. − Jakieś błazeńskie interesy. Kerrich wyszczerzył zęby w uśmiechu. − Uważaj, kobieto. To, że mnie pocałowałaś, nie daje ci jeszcze prawa do bezczelności. Zamarła. Nawet gdyby ją uderzył, nie byłaby równie zaszokowana.
− Proszę ściszyć głos - nakazała i wściekłym szeptem wycedziła: - Nie pocałowałam pana. To pan mnie pocałował i było to dla mnie kłopotliwe doświadczenie. − Niezwykle niezręczne. Świetnie, zgadzał się z nią. Była zadowolona. Nie chciała, żeby miło wspominał tamte chwile. − Nie zmienia to faktu - powiedział - że jestem pani pracodawcą, arystokratą i mężczyzną na dodatek, i z tych trzech powodów należy mi się pani szacunek. Pamela odwróciła się ku Beth, która stała oparta o ogrodzenie i gapiła się na nich, jakby byli parą ulicznych aktorów dających przedstawienie dla paru nędznych groszy. Kilka innych osób również zaczęło się przyglądać rozwijającej się przed ich oczami scenie, jednak większość spoglądała na coraz ciemniejsze niebo. − Ma pan go więc wyłącznie z tych powodów. W nagłej ciszy, która zapanowała na wyścigach, jego głos zabrzmiał donośnie. − Panno Lockhart, powodem, dla którego przybyłem dziś na wyścigi, była konieczność porozmawiania z tamtymi dżentelmenami, którzy, podobnie jak ja, są zaangażowani w bankowe i finansowe śledztwo. Mieliśmy ważne sprawy do przedyskutowania. Nie mogłem ich odprawić tylko dlatego, że miałem ze sobą dziecko. Wyścig się skończył. Pamela jednak kontynuowała dyskusję: − Nie powinien więc pan zabierać ze sobą dziecka. Stał przed nią w rozkroku, z rękami wspartymi na biodrach. − Musiałem. Godny pogardy człowiek. − Proszę nie próbować wzbudzać we mnie poczucia winy, że zaniedbuję swoje obowiązki. Beth ma opiekunkę, a na wypadek, gdyby coś się stało z Cor-liss, ustaliłam z Moulton jej zastępczynię.
− Źle mnie pani zrozumiała. Ma pani prawo do wolnego czasu, a Corliss była na swym posterunku. − Czy Corliss płakała? − Corliss? Płakała? Nie wiem. Czemu miałbym to zauważyć? Jego całkowita obojętność podsyciła niechęć Pameli. − Kiedy ja ją widziałam, płakała, wiedziała bowiem, że będę się na nią gniewać. − Będzie się pani na nią gniewać? Dlaczego? Skoro postanowiłem zabrać Beth, nie mogła mnie powstrzymać. − Powiedziałam jej to samo. - Pamela usłyszała łoskot i spojrzała na tor. Wtedy dotarło do niej, że to, co słyszała, było grzmotem. − Ale zwyczajna opiekunka do dziecka rozumie więcej niż pan. − Panno
Lockhart,
muszę
panią
zaskoczyć,
otóż
jestem
łajdakiem.
Rozpustnikiem. Niezwykle rozchwytywanym mężczyzną. I mam dość traktowania mnie jak niegrzecznego chłopczyka. - Na dodatek miał czelność, żeby stuknąć ją w ramię. - Wiem, co jest dobre. Wiem, co jest właściwe. Nie potrzebuję, żeby pani czy jakaś niania mówiły mi, jak mam postępować. − Zabierając Beth na wyścigi, zniszczył pan jej reputację, jak każdy bezmyślny łajdak niszczący reputację bezbronnej kobiety. - Pamela machnęła w stronę Beth i zobaczyła, że dziewczynka stoi tuż obok nich. - Teraz już nikt nie będzie chciał jej adoptować. − To nie problem, panno Lockhart - uspokajającym głosem odezwała się Beth. - Lord Kerrich mnie zaadoptuje. Oboje spojrzeli na Beth. Kerrich zacisnął zęby. Potem odwrócił się do Pameli i wbił w nią wzrok. Pamela nie wiedziała, do czego jeszcze mogłaby doprowadzić mieszanina jego popędliwości i jej podejrzeń, gdyby nie pierwsze smagnięcia wiatru i błyskawice groźnie się zapowiadającej letniej burzy. Niesiony wiatrem deszcz lunął
na nich z ogromną silą. Nawet najbardziej zagorzali gracze rozbiegli się do swoich powozów. Pamela zdjęła okulary. − Musimy iść - krzyknęła, kiedy poryw burzy uderzył ją w twarz. − Tak. Odbędziemy ten pojedynek w przyjemniejszych warunkach. - Kerrich uśmiechnął się do Pameli. - W mojej bibliotece. Łypnęła na niego wrogo. Czy zamierzał przywołać wspomnienie tamtych niepokojących pocałunków? Z pewnością nie. Sam przecież nazwał je niezręcznymi. Tymoteusz stanął za nimi i osłaniając ich przed deszczem, otworzył parasol. Wichura natychmiast wywróciła parasol na lewą stronę. − Lordzie Kerrich - zawołała Beth. - Proszę powiedzieć pannie Lockhart, dlaczego zabrał mnie pan na wyścigi! − Bo mnie o to prosiłaś. − A pan się na początku nie zgodził. - Opuściła głowę, zasłaniając się przed deszczem. Pamela zdjęła szal i owinęła go wokół głowy i ramion dziewczynki. − Porozmawiamy o tym później. Z jakiegoś powodu Beth nie przestawała nalegać: − Lordzie Kerrich, niech pan jej wyjaśni. − Nie teraz! - Kerrich oparł rękę na plecach dziewczynki i popchnął ją pod górę, w stronę powozów. − Tak czy inaczej, panna Lockhart zawsze postępuje właściwie. Nie będzie mnie bardziej lubiła, kiedy się dowie, że uległem twojemu szantażowi. Lokaj! Zabierz dziecko do powozu! Tymoteusz wziął na ręce głośno protestującą Beth i poniósł ją w stronę powozu.
Pamela i Kerrich zostali sami. Na szczycie wzgórza deszcz i wiatr uderzyły w nich ze zdwojoną siłą. Daleko przed nimi Tymoteusz biegi z Beth w stronę pustoszejącego podjazdu. Woźnica przywiązywał z tyłu powozu wierzchowce, na których przyjechali Beth i Kerrich. − Piekielna pogoda - odezwał się Kerrich. − To wszystko pańska wina - mruknęła Pamela, chociaż świetnie wiedziała, że powinna przestać go prowokować. Jakby w rewanżu wiatr wdarł się pod wywinięte rondo jej kapelusza, który zsunął się jej z głowy, zwieszając się na plecach, przytrzymywany jedynie zawiązaną pod brodą wstążką. Pamela próbowała z powrotem nasunąć go sobie na głowę. − Proszę go zdjąć. Jest paskudny. Krzyknęła. Musiała, bo nie mógłby jej inaczej usłyszeć w szumie burzy. − Dama nigdy się nie pokazuje bez... − Na miłość boską! - Przystanął, obrócił ją do siebie, rozwiązał nasiąknięte wodą wstążki, zdjął jej nakrycie głowy i wrzasnął: - Nie czas teraz na te towarzyskie bzdury. Deszcz zacinał prosto w jej niczym nieosłoniętą twarz. Wyrwała mu kapelusz z ręki. − Wcale nie jest paskudny. − Racja. Jest obrzydliwy. − W takim razie doskonale pasuje do takiej wysuszonej, starej panny jak ja. Zauważyła przy tym, że spojrzał na nią dziwnie; odwróciła się i ruszyła przodem, odgarniając opadające na twarz włosy. Dopiero po chwili zorientowała się, że nie podąża za nią. Z jakichś niejasnych powodów nie ruszał się z miejsca, stojąc w błocie, deszczu i wietrze. Myślała już, że nie może być gorzej, bo postanowił jej udowodnić, że potrafi być uparty. Zawróciła ku niemu, lecz w tej samej chwili Kerrich także ruszył w jej stronę. Zatrzymała się. Kerrich parł do przodu tak zdecydowanym krokiem,
że pomyślała, iż za moment ją rozdepcze. Chciała się usunąć z drogi, ale złapał ją za ramiona i przytrzymał. Spojrzała na niego. Wtedy zaklął słowami, jakie słyszała w stajni, kiedy koń nadepnął stajennego. − Milordzie - zawołała, skrępowana. - Proszę, żeby pan nie zapominał, do kogo pan mówi! − A do kogo mówię? - zapytał. Nie zrozumiała go. − Słucham? − Panna Lockhart? - Potrząsnął nią, ale trzymał tak blisko siebie, że to wzmogło jedynie jej skrępowanie. - Panna Kłamczucha. Poczuła skurcz żołądka. Jednym ramieniem objął ją w talii, zaś dłonią drugiej ręki przesunął po jej policzku. I pokazał jej swoje palce. - Proszę spojrzeć, panno Lockhart. Pani maskę zmył deszcz.
ROZDZIAŁ 17
Kiedy powóz zatrzymał się przed domem, a Tymoteusz zeskoczył i pobiegł w stronę budynku, Kerrich szeroko otworzył drzwiczki i zawołał: − Nie przynoś nam drugiego parasola. Widziałem już wszystko. − Słucham, milordzie? - Przemoczony, zmieszany i zdezorientowany Tymoteusz zatrzymał się przed otwartymi drzwiami wejściowymi. Kerrich wyskoczył prosto w kałużę, sam przystawił schodki, sięgnął w głąb powozu, złapał Pamelę za rękę i wyciągnął ją na deszcz. Krople padały jej na twarz, chciała się skulić przed chłodem, ale Kerrich pociągnął ją za sobą, jakby był tragarzem dźwigającym ładunek. Takie traktowanie nie zyskiwało mu jej sympatii. Gwałtownie szarpnęła się do tyłu.
− A co z Beth? − Jestem tutaj - usłyszała głos dziewczynki. − Jest tuż za nami. - Kerrich odwrócił głowę i spojrzał na Pamelę. - Ona może skorzystać z parasola. Ona nie zrobiła nic złego. Tymoteusz chwycił parasol i pospieszył w stronę małej. Kerrich, nie puszczając ręki Pameli, bezceremonialnie wepchnął ją do domu. − Sądzę, że ty także o tym wiedziałeś, Moulton. − Milordzie... Czy wiedziałem?... Ale o czym? -Moulton zerknął na Pamelę i mina mu zrzedła. Najbardziej artykułowanym dźwiękiem, jaki udało mu się wydobyć, było przeciągłe: - Ooooch. W całym holu paliły się woskowe świece, dając jasne światło. Kerrich wpatrywał się w jej pozbawioną makijażu twarz. − Nie sądzę, żebym oszałamiała teraz urodą - starała się pokryć zmieszanie. Pochylił się nad nią. − W porównaniu z tym, jak wyglądała pani poprzednio... Zamiast zaniepokojenia, poczuła przypływ energii. − Ta cała historia to pana wina, nie moja. Moulton z głośnym świstem wciągnął powietrze. Kerrich nawet nie drgnął. − Jak pani śmie. Wyprostowała się i obrzuciła go najsurowszym, karcącym spojrzeniem panny Lockhart. Zobaczyła jednak, że ta metoda przestała działać. Niewzruszony Kerrich polecił: − Beth, biegnij na górę i poszukaj swojej niani, jak jej tam. − Corliss - wtrąciła Pamela. − Tak, proszę pana. - Beth dygnęła. Dziewczynka w podskokach wbiegła po schodach, wyraźnie niezbyt przejętą faktem, że pozostawia swoją nauczycielkę na pastwę bojowo nastawionego lorda.
− Przebierz się w coś suchego, bo dostaniesz zapalenia płuc - zawołała za nią Pamela. Beth pomachała jej ręką i posłała uśmiech. Niezmienna pogoda Beth zaczęła się wydawać Pameli dość podejrzana. Kerrich pociągnął Pamelę w stronę swojego gabinetu. Zaczęła się zastanawiać, czy istnieje jakaś siła, która mogłaby go teraz powstrzymać. Powstrzymał go dziadek. Lord Reynard wyszedł z gabinetu, wspierając się na lasce, i jednym rzutem oka ocenił sytuację. − No, no, ładnie wyglądacie, dzieci. - Wyciągnął ręce do Pameli. - Jesteś równie śliczna, jak w moich wspomnieniach. − Dziękuję - odparła słabym głosem. Od jak dawna lord Reynard wiedział o wszystkim? − Gdzie się poznaliście? - warknął Kerrich. − Podczas jednej z moich wizyt w pałacu Kensington, chłopcze. − Naprawdę? - Kerrich przypatrywał się Pameli, usiłując ją sobie przypomnieć. Nie, błagam, niech sobie nie przypomina. Lord Reynard poklepał ją delikatnie po plecach. − Wejdź do gabinetu i pozwól mojemu wnukowi pokrzyczeć na ciebie. Ale nie zezwalaj mu na zbyt wiele. − Najpierw muszę się przebrać. Kerrich rzucił się w jej stronę i, chociaż się cofnęła, udało mu się złapać ją za rękę. − Nie! - krzyknął. Lord Reynard uśmiechnął się ciepło. − Słusznie, chłopcze. Trzymaj się jej. - I oddalił się, utykając. Kerrich wepchnął Pamelę do gabinetu i nagle warknął: − Wychodź.
Przez jedną chwilę Pamela myślała, że skierował to warknięcie do niej. Ale usłyszała skrzypienie krzesła i zobaczyła Lewisa, z piórem w ręce ślęczącego nad rozrzuconymi na biurku Kerricha papierami. Patrzył na nich ze zdziwieniem i niedowierzaniem. − Devon, kim jest ta dama? - zapytał. − A jak myślisz? - odpowiedział pytaniem Kerrich. − Jest podobna do... wygląda jak... − Na litość boską, człowieku, wykrztuś wreszcie! Tak. To jest panna Lockhart! − O Boże. - Wstając, Lewis tak gwałtownie odsunął krzesło, że uderzyło w ścianę. - O, Boże. − Tak, mój chłopiec-sierota jest dziewczynką, a stara i brzydka guwernantka śliczną młodą dziewczyną. Wygląda na to, że wszyscy mnie oszukują. Czy ty także masz jakąś tajemnicę, którą chciałbyś mi wyznać? Jestem w takim nastroju, że byłbym łagodny wobec ciebie. Tylko panna Lockhart odczuje mój gniew. Lewis zebrał papiery, ułożył je i wyjąkał: − Wychodzę. Popracuję gdzie indziej. - Okrążył biurko i patrząc na Pamelę współczująco, powiedział: - Życzę szczęścia, panno Lockhart. Kiedy zniknął, Kerrich mruknął: − Przeklęty głupiec. - I kopniakiem zamknął drzwi. Szarpiąc gwałtownie uwięzioną w jego silnym uchwycie rękę, kobieta spojrzała mu prosto w twarz. − Nie jesteśmy w cyrku, milordzie. Jesteśmy rozsądnie myślącymi ludźmi i nie ma powodu, żeby urządzać takie sceny jak ta, którą zrobił pan przed chwilą. − Nie ma powodu? - Z rękami opartymi na jej ramionach skierował ją do jednego z luster. Potem porwał ze stołu świecznik i przysunął pół tuzina migoczących świeczek niebezpiecznie blisko jej twarzy. - Proszę się sobie przyjrzeć i powtórzyć, że nie ma powodu.
Chociaż resztki różu pozostały w postaci czerwonych plam na policzkach, to większość pudru dawno z nich spłynęła. Pamela wyglądała jak młoda kobieta. Przyglądał jej się oczami promieniującymi wściekłością. Jego mokre, czarne włosy przybrały niemal fioletowy odcień. − Niewiarygodne - powiedział, po czym podszedł do drzwi i wrzasnął: Moulton! Moulton! Otwierające się drzwi omal nie uderzyły go w twarz. − Tak, milordzie? - W głosie Moultona nadal brzmiało zakłopotanie... i rozbawienie. − Przynieś miskę z ciepłą wodą, mydło, ściereczkę i ręcznik. − Tak jest, milordzie - Moulton skłonił się. − Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby się tak szybko poruszał. - Pamela wciąż oglądała swoją twarz. − Wątpię, żeby kiedykolwiek przedtem był równie zainteresowany sprawami domowników. - Kerrich wbił wzrok w lustro, w którym widać było młodą śliczną twarz Pameli. - Co panią napadło, żeby wdawać się w taką grę? − To pańska wina - powtórzyła. - Sądzi pan, że zrobiłabym to wszystko, gdyby pan mnie do tego nie zmusił? − Ja panią zmusiłem? Ja kazałem pani tak się ubierać? Ja kazałem pani wpinać we włosy druty? Ja zmusiłem panią do malowania się na biało i czerwono, jak orientalna waza? Czy w ogóle umie pani robić na drutach? Odszukała wzrokiem oczy Kerricha w lustrze i dźwięcznym, wyraźnym, pełnym szyderstwa głosem zaczęła mówić: − Och, panno Setterington, chcę zatrudnić starszą kobietę, brzydką, która przestała już marzyć o zamążpójściu. Panno Setterington, zapłacę pani mnóstwo pieniędzy, jeśli znajdzie mi pani kobietę niewrażliwą na moją wyjątkową urodę. Jestem już zmęczony polującymi na mnie miodkami. - I,
uśmiechając się kpiąco, odwróciła się do niego. - Tak, umiem robić na drutach! − Co za baba! Moulton, który właśnie w tym momencie pojawił się w drzwiach, zamarł, słysząc obraźliwy okrzyk Kerricha. Kerrich wziął od niego miskę i ręczniki. - Świetnie. Przynieś mi jeszcze jakieś koce i szlafrok. Dwa szlafroki. − Słucham, milordzie? − Szlafroki. Przynieś je. - Kerrich cofnął się i znów zatrzasnął drzwi nogą. Pamela obserwowała zbliżającego się do niej Kerricha. Aż za dobrze poznała już tę stanowczość, zręczne zdobywanie informacji, dowodów, wyznań... Ten człowiek nigdy nie przyzna się do błędu. Co więcej, nigdy nawet nie przyjdzie mu do głowy, że mógłby się mylić. Sprytna kobieta próbowałaby go uspokoić. − Spełniłam tylko pańskie oczekiwania. Nic na to nie poradzę, że jest pan zarozumiałym łajdakiem. Kerrich postawił miskę na stole, namoczył ściereczkę i wyżął ją. Wreszcie dotarło do niej, co zamierzał zrobić. Próbowała mu się wyrwać, ale odepchnął jej ręce i przysunął się tak blisko, że dotykał nogami jej ud. Za plecami miała stół. Mokra sukienka i halki nie wystarczały, żeby ochronić ją przed jego bliskością. Usiłowała mu umknąć, lecz Kerrich złapał ją za brodę i zaczął myć jej twarz, jakby była dzieckiem pozostawionym pod jego opieką. Czoło, policzki, nos, usta. Mogłaby walczyć, podejrzewała jednak, że użyje wszelkich środków, żeby ją ujarzmić. I że sprawi mu to przyjemność. Odpiął jej kołnierzyk i cisnął na bok, po czym zaczął myć jej szyję. Chwyciła go za nadgarstki. − To niepotrzebne. Przyjrzał się jej. − Powiedziałbym, że było to bardzo potrzebne. Proszę popatrzeć na siebie. Znała ten wyraz twarzy, z jakim na nią spoglądał. Widziała to już u innych mężczyzn, widziała u niego.
− Jestem przemoczona i zabłocona. Mam nogi skostniałe z zimna, woda ścieka mi z włosów. Nie jestem typem kobiety, która mogłaby się podobać takiemu koneserowi jak pan. Pochylił się nad nią. − To dobrze, panno Lockhart, że od czasu do czasu przypomina sobie pani o swoim nauczycielskim powołaniu. − Co pan ma na myśli? − Właśnie poinformowała mnie pani, co czuję. -Zmrużył oczy, obserwując jej wargi. - Dzięki Bogu, bo inaczej mógłbym błędnie sądzić, że to jest pożądanie. W popłochu odskoczyła na bok. − Nie, nie jest. Nie ścigał jej, jak się tego spodziewała. Ale przecież znajdowała się w zamkniętym pomieszczeniu, w dobrze strzeżonym domu lorda. Nie musiał jej ścigać. Stali, przyglądając się sobie bez słowa. Kerrich patrzył na Pamelę, jakby patrzenie to sprawiało mu przyjemność. Pamela nie śmiała oderwać od niego wzroku. Ktoś zastukał do drzwi. − To Moulton - niedbale rzucił Kerrich. - Przyniósł koce i szlafroki. - Lord lekko uchylił drzwi, tak aby Moulton nie mógł jej zobaczyć, przez szparę wziął to wszystko, co lokaj przyniósł, po czym po raz kolejny tego dnia zatrzasnął nogą drzwi. Szlafroki. Dwa szlafroki. Słyszała, że o nie prosił, ale tak była pochłonięta rozważaniem niefortunnego zdemaskowania, że nie zastanawiała się, dlaczego. I nadal tego nie wiedziała. − Proszę. - Rzucił jej koc i miękki, ciemnozielony szlafrok. - Niech pani wejdzie za parawan, rozbierze się i porządnie wytrze.
− Nie. − Jeśli pani tego nie zrobi, zachoruje pani na zapalenie płuc. - Uśmiechnął się do niej, wyraźnie mając czelność stroić sobie żarty. - To właśnie powiedziała pani do Beth. Uśmiech na twarzy lorda zniknął i Pamela uświadomiła sobie, że chociaż żartuje, to pod tą powłoką kipi burza. − Proszę zrobić, co powiedziałem, bo inaczej zrobię to za panią. Było gorzej, niż myślała. Znajdowała się w jego domu. Nawet gdyby krzyczała do utraty tchu i tak nikt nie pospieszyłby jej na pomoc. Zresztą może przesadzała... ale z drugiej strony nie było w domu służącego, który potępiłby lorda. Mężczyźni są solidarni. Zdobyła na to wiele dowodów. − Nie zostanę z panem sam na sam, odziana jedynie w szlafrok. Wyciągnął rękę po szlafrok i koc, które trzymała w objęciach. − Zabieram więc szlafrok. Miała dość zdrowego rozsądku, żeby się cofnąć. − Zachowuje się pan jak łajdak. − Zachowuję się jak mężczyzna, z którego uczyniono głupca. - Ręką wskazał na drzwi. - W tej chwili służba siedzi w kuchni i się zaśmiewa. Lewis pewnie zaciera ręce, że widział mnie tak upokorzonego. A mój dziadek wiedział o wszystkim, prawda? − Nie! − Tak! Od kiedy tylko się pani u nas zjawiła, dziadek robił subtelne aluzje dotyczące pani wieku i urody. − Ja mu nic nie powiedziałam. − Nie musiała pani. Rozpoznał panią. Kto jeszcze panią rozpoznał? Na pewno nie pan. Nadstawił uszu. A spotkaliśmy się wcześniej? Zgromiła się w myślach za zbyt długi język. Przywołanie tamtego spotkania w tym momencie byłoby szczytem głupoty. -
Jeśli nawet się kiedyś spotkaliśmy, znaczyło to dla mnie równie mało, co dla pana. A poza tym nie przywiązuje pan wagi do tego, co myślą inni. Prawda? Ponownie ściszyła głos. - Mężczyzna kierujący się opiniami ignorantów jest cieniem mężczyzny. Właściwie można go nazwać kobietą. - Zaśmiała się, naśladując go bezczelnie. − Proszę przestać mnie cytować. Teraz roześmiała się, szczerze już rozbawiona. Po raz pierwszy w tym dniu zdobyła punkt. − Pójdę się przebrać na górę. − Zostanie pani tutaj i założy mój szlafrok. − Muszę mieć na względzie swoją reputację. − Szanowna pani, jeśli sama pani nie zdejmie ubrania, obiecuję, że podrę w strzępy pani reputację. Ta błyskawiczna riposta nie pozostawiała wątpliwości, że stracił resztki cierpliwości, toteż Pamela zdecydowała się zachować mądrze. − Poprzednio mnie pan pocałował. Musi pan przyrzec, że jeśli pana posłucham, nie będzie pan znów próbował tego robić. − Panno Lockhart, mogę jedynie obiecać, że wyciągnę z pani prawdę, nie tak, to inaczej. - Wskazał na ubranie. - A teraz proszę się przebrać. Nic nie zyskała. Ale Kerrich był tak bliski wzięcia sprawy w swoje ręce, że pospiesznie schroniła się za parawan. Łajdak miał rację - bardzo pragnęła pozbyć się przemoczonego ubrania, zwłaszcza zaś nasiąkniętych wodą butów. A skoro miała zastosować się do jego poleceń i swoich chęci, powinna wykazać się ogromną szybkością. Nie miała ochoty na jego pomoc. W małej wnęce za parawanem odpięła guziki na plecach. Szybko rozejrzała się, żeby sprawdzić, czy nikt jej nie obserwuje, i ściągnęła suknię przez głowę. − Musiała pani wiedzieć, że panią przyłapię - zawołał.
− Dlaczego? - Oceniła, że jego głos dobiegał od strony kominka i jej napięcie nieco zelżało. Rozwiązała halki i pozwoliła im opaść na podłogę. - Kiedy już upewnił się pan, że jestem właściwą niewiastą do roli guwernantki, nigdy mi się pan nie przyglądał. − Ależ... przyglądałem się. Nie zwracała uwagi na Kerricha i jego oburzenie. Ponieważ za parawanem nie było krzesła, usiadła na podłodze i z trudem, powoli zaczęła rozpinać guziki przy bucikach. - Chciał pan, żeby sprawa została załatwiona jak najszybciej, wiedziałam więc, że nie będę musiała długo udawać. − Dostrzegłem panią. Widziałem, że jest coś w pani. - Przerwał, po czym z prawdziwą satysfakcją dorzucił: - Pocałowałem panią. − Musiałam zdobyć pieniądze. − Całując się? - Miała wrażenie, że słyszy drwinę w jego głosie. − Nie, panie szyderco. Doprowadzając do sukcesu pańskie plany. - Rozwiązała pasek i zdjęła go wraz z pończochami. Kiedy jej mokra skóra zetknęła się z chłodnym powietrzem, Pamelę ogarnęły dreszcze, więc szybko owinęła się kocem. - Jak pan uprzejmie zauważył, dla pieniędzy kobiety zrobią wszystko. − Pani jest wyjątkiem. Pani nie wyjdzie za mąż dla pieniędzy. Nie wytrzymała. Nie poszła po rozum do głowy. Wrzasnęła: − Nigdy nie wyjdę za mąż! - I usłyszała swój głos. Wydzierała się jak kiedyś dziwki jej ojca. Odzyskując panowanie nad głosem, powiedziała łagodnie: Ale co to ma wspólnego? − Sam nie wiem. To mogłoby rozwiązać moje problemy. Jest pani sprytna, pochodzi z dobrej rodziny i, jeśli jest pani tak śliczna, jak utrzymuje Colbrook, miałbym żonę, którą zaaprobowałaby nawet królowa Wiktoria.
ROZDZIAŁ 18
Pamela w pośpiechu okrążyła parawan, gotowa natychmiast wyprowadzić Kerricha z błędu. Lord stał przed kominkiem, zupełnie nagi. Nagi. Miał uniesione ramiona i ręcznikiem wycierał włosy. Smuga ciemnego zarostu przecinała czystą, błyszczącą skórę, ciągnąc się od piersi do pachwin. Zwłaszcza wokół wypukłości, która... Zamknęła oczy, które wbrew jej woli otworzyły się z powrotem. Nogi. Jego nogi, mocno umięśnione i długie, którym złocistego blasku dodawał palący się na kominku ogień. Nie powinna patrzeć. Mogła wrócić za parawan. Po co w ogóle stamtąd wychodziła? Jej milczenie musiało mu się wydać podejrzane, bowiem ściągnął ręcznik z głowy i odwrócił się w jej stronę. Mogła się spodziewać, że zwykła, prymitywna ciekawość skłoni ją do ponownego spojrzenia na jego ciało albo że upokorzenie zmusi ją do ucieczki w pośpiechu. Jednak Kerrich silą woli wymógł na niej, żeby spojrzała mu w twarz. Na ten leniwy uśmiech, na wilgotne włosy, orli nos i delikatny cień zarostu na brodzie. I na jego oczy... brązowe, choć to zbyt przyziemne określenie. Ciemnobrązowe. Ciemne rzęsy podkreślały stanowczość przekonującego spojrzenia. Gdyby kolor mógł nosić nazwę grzechu, mogłaby powiedzieć, że jego oczy miały taką właśnie barwę. − Panno Lockhart, czy podoba się pani to, co pani widzi? - Rozpostarł ręce. − Lordzie Kerrich, nie ma pan wstydu. - Chociaż mówiła zdecydowanym tonem, to szczelniej owinęła się kocem i spuściła wzrok. Widywała czasem gołych chłopców. Była przecież guwernantką. Ale to było coś zupełnie innego.
− Nie, nie mam wstydu - zakpił. - Nie mam powodu się wstydzić, a jako pani przyszły mąż... Ponownie ogarnęła ją furia. − Małżeństwo nie jest tematem żartów! − Zgadzam się. − Nie jest też tak mało ważną sprawą, żeby podejmować decyzję na podstawie kształtu oczu kobiety. − Nie myślałem o kształcie pani oczu. − Wie pan doskonale, że nigdy nie poślubię kogoś takiego jak pan. Odrzucił na bok ręcznik i zaczął iść w jej stronę. Był taki... duży. Ciemny. Wielki. Zaczęła rozważać, czy lepiej będzie go zaatakować pięściami, czy może kurczowo trzymać koc. Ale Kerrich minął ją, wszedł za parawan i wychylił się zza niego z suchym ręcznikiem. Zanim zdążyła się uchylić, ręcznik zakrył jej głowę, a ręce lorda poczęły bezlitośnie trzeć jej włosy. − Co takiego złego jest w mężczyźnie mojego pokroju? Stał za nią, o wiele za blisko, żeby mogła czuć się swobodnie; tak blisko, że wyczuwała zapach opłukanego przez deszcz jego ciała. − Jest pan rozpustnikiem i jest pan z tego dumny. − Lepiej niech pani trzyma koc, żeby nie spadł -poradził i dodał: - Owszem, lubię kobiety. − Zbyt wiele kobiet. - Doszła do wniosku, że wycierania głowy w żaden sposób nie można nazwać uwodzeniem, toteż poszła za jego radą i mocniej przytrzymała koc. − Co to znaczy „zbyt wiele"? − Więcej niż jedną - odważyła się wypowiedzieć to, co myślała od dawna. Gdyby mężczyzna został stworzony, aby mieć więcej niż jedną partnerkę, wyposażono by go w więcej niż jeden organ.
Wybuchnął serdecznym śmiechem, który sprawił, że poczuła się jednocześnie błyskotliwa i dowcipna. Ale jego kolejne słowa pozbawiły ją poczucia triumfu. − Każda po kolei. − Jeśli więc kiedykolwiek się pan ożeni... − Z panią. Dlaczego stale do tego wracał? Podejrzewała, że chce jej dokuczyć. Sama myśl o poślubieniu kogokolwiek napawała ją przerażeniem, a możliwość wyjścia za mąż za Kerricha powodowała, że zaciskała pięści i miała kłopoty z zaczerpnięciem tchu. Przystojny rozpustnik, utalentowany w sztuce uwodzenia, nie mający szacunku dla wierności. Kerrich był najgorszym sennym koszmarem. Z uporem kontynuowała: − Gdyby kiedykolwiek się pan ożenił to, zgodnie z filozofią, którą pan właśnie przedstawił, musiałby się pan ograniczyć do korzystania wyłącznie z wdzięków żony. A oświadczył mi pan przecież, że nie ma pan takiego zamiaru. − Nie. Kobieta, którą obdarzyłbym wiernością, zmarnowałaby ten dar, nieświadoma jego wartości. − Czyż kobieta nie oferuje wierności swojemu mężowi? − Mężczyzna łatwiej doceni rzadkość takiego daru. − Krąży pan wokół prawdy. - Patrząc w głąb pokoju nie widziała światła, tylko same cienie. - Jest pan taki sam, jak mój ojciec. − Co za niecodzienna obelga. - Ale nie usiłował zaprzeczyć. - Muszę panią poślubić. W przeciwnym razie nie mógłbym pani zatrzymać w moim domu, a trudno mi znieść myśli o tym, że straciłaby pani pieniądze, na które tak bardzo pani liczy. − Gdybym wyszła za pana, w ogóle nie otrzymałabym wynagrodzenia, a to również wydaje mi się niesprawiedliwe. Zasługuję na jakąś rekompensatę za moje cierpienie.
Upuścił ręcznik na podłogę i oparł dłonie na jej ramionach. - Nie cierpiałaby pani, poza pierwszym razem, a pochlebiam sobie, że i wówczas potrafiłbym dostarczyć pani przyjemności. Wyrwała się z jego uchwytu i odwróciła gwałtownie, stając z nim twarzą w twarz. − A więc chce pan zaciągnąć mnie do łóżka, żebym zapłaciła za przywilej pracy u pana? Przyjrzał się jej z namysłem. − To dość radykalne sformułowanie. − Słyszałam to już tyle razy. Czy wie pan, jak to jest, kiedy trzeba uważać na każde słowo, trzymać spuszczone oczy i starać się być niewidzialną, a i tak nie uniknie się obmacywania i pocałunków? Zatrzymał się i pochylił, żeby podnieść szlafrok. − Mogę uczciwie powiedzieć, że nigdy nie znalazłem się w podobnej sytuacji. - Zarzucił szlafrok na ramiona i podszedł do biurka. Pamela zamarła, wpatrując się w miejsce, gdzie przed momentem nie tylko mignęły, ale ukazały się w całej okazałości jego prężne pośladki. − Panno Lockhart! Zamglonym wzrokiem patrzyła, jak zachowuje się tak samo jak tego pechowego dnia, gdy przyszła na pierwszą rozmowę w sprawie pracy. Usiadł na biurku zwrócony do niej twarzą. Na blade leżały rozrzucone kartki papieru, a kilka opasłych łomów spoczywało na wprost krzesła, w równym stosie. Przysiadł na brzegu biurka, zwieszając bose stopy, luźno owinięty szlafrokiem. − Powiedziała pani, że mężczyźni sprawiają pani kłopoty? − O tak. Łapią, dotykają, a potem, kiedy protestujesz, mówią, że jesteś flirciarą, że to ty ich sprowokowałaś. Omal nie dotknął jej policzka. Ale gwałtownym ruchem cofnęła głowę.
− To właśnie jest najgorsze. Głupcy zawsze zrzucają winę na innych powiedział. − Ja tymczasem nie chcę żadnego z nich. - Wyprostowała się. − Przyznaję, że nie do końca czuję ten problem. Nikt nigdy mnie nie łapał. Zrobiła to więc. Nie wiadomo skąd wzięła tę odwagę, chwyciła go za wyłogi szlafroka i szarpnęła tak gwałtownie, że go zadrapała paznokciem kciuka. Kerrich złapał ją za rękę. − A uważa się, że powinien pan to lubić. Powinien pan lubić wszystko, co panu robią, bo jest pan biedny, młody i, co najgorsze, ładny. − Jestem ładny? - Pogłaskał ją po zaciśniętej ręce. Nie potrzebowała jego pociechy. Wyrwała dłoń, przysunęła jak najbliżej swoją twarz do jego twarzy i utkwiła wzrok w jego oczach. − A potem się ślinią. − Nie ślinię się, gdy całuję. − Wiem. - Uwięziła jego głowę i przycisnęła wargi do jego ust. Koc zsunął się na podłogę, ale nie miało to znaczenia, bowiem... bowiem dawała mu nauczkę. Na przykładach wyjaśniała swoje życie. Nadal miała na sobie gorset, koszulę i pantalony. Poza tym całowali się już wcześniej. Na dodatek zdawała sobie sprawę z jego planów. Drań pozwalał się całować w nadziei, że wzajemną bliskością i miękkością swych warg obudzi w niej rozkosz i zwabi do łóżka. Złapał ją za przeguby rąk i przytrzymał, odsuwając się. − Musi pani przestać. Powściągliwość? Zdrowy rozsądek? Patrząc na niego, na te złocistobrązowe oczy, doszła do wniosku, że ten nowy rys charakteru Kerricha wcale jej nie zachwyca. Siłą uwolniła ręce.
− Właśnie. Proszę protestować. Nadal upierał się przy rozsądnym zachowaniu. − Jeśli pani nie przestanie, będzie pani żałować. Lecz jej chodziło o rewanż, o zemstę na wszystkich mężczyznach, którzy chcieli ją uwieść, wykorzystując swoją pozycję. Nadal gotował się w niej gniew na Kerricha, na innych, na całą tę idiotyczną maskaradę i koszmarne zdemaskowanie, spostrzegła jednak, że powoli przekształcał się w czystą, pulsującą, dominującą namiętność. − Nie może pan wiedzieć, co czuję. − Daję pani szansę. − Nie rozumie pan? Demonstruję panu, jak się czuje wykorzystywana kobieta. − Ale ja jestem mężczyzną. - Jego głos nabrał głębi. To prawda. - Odchyliła poły szlafroka Kerricha. Widziałam. Usłyszała głębokie westchnienie. Coś się zmieniło. Zmieniło się jego ciało. Spiętym głosem powiedział: Mężczyźni marzą o kobiecie, która ich w ten sposób wykorzysta. Panny plotkowały o mężczyznach i ich częściach ciała, które mogą zmieniać kształty, ale nigdy nie sądziła, że te historie są prawdziwe. I nawet w najgorszych snach nie wyobrażała sobie, że kiedykolwiek będzie miała okazję zobaczyć coś takiego na własne oczy. Ale było to bardzo ciekawe, bardzo kształcące i... bardzo niegrzeczne. Jego męskość wydłużyła się, uniosła, napęczniała, stercząc z gniazda kręconych, ciemnych włosów. Przyglądała się. Pragnął jej. Gdyby chciała, mogłaby sprawić, żeby cierpiał. Mogła też użyć tego rozpustnika, tego utalentowanego uwodziciela do zaspokojenia dawnej, dręczącej ją od dzieciństwa, ciekawości. Kerrich był pierwszym mężczyzną, który ją kusił. Przyglądając mu się, doszła do wniosku, że jest idealny. Gwarantował, że dostarczy jej rozkoszy, a potem, jak wszyscy dranie, odejdzie. Nawet jego wzmianka o małżeństwie nie była na serio. Mogła jednak zajść w ciążę. Lecz nigdy już nie będzie miała tak doskonałej okazji.
Co za trudny wybór. − Spełnia pani moje marzenia - przestrzegł ją Kerrich. Musiała dokonać wyboru natychmiast, nie było czasu na długie przemyślenia. A może tak było lepiej? Gdyby bowiem miała czas na zimno rozważyć sprawę, pokusa by znikła. Teraz nie było na to szansy. Delikatnie dotknęła jego męskości. − Zazwyczaj kobieta najpierw dotyka mniej wrażliwych części ciała mężczyzny - wyszeptał, oszołomiony. − Czy takie są zasady? − Nie, jeśli tego nie chcesz. - Zrzucił szlafrok z ramion. − Nigdy jeszcze nie widziałam czegoś takiego. Kerrich jęknął. Nie zrobiła mu nic złego, wiedziała o tym. Nie rozumiała więc, co wywołało ten okrzyk cierpienia. − Lordzie Kerrich? − Tylko... tylko nie przestawaj mnie dotykać. Ach... teraz zrozumiała. Torturowała go. Co za satysfakcja. Zacisnęła dłoń na jego męskości. − Jak pan to nazywa? − Teraz nazywam go moim panem. Zachichotała. Nie przyłączył się do niej. Błyskawicznym ruchem wyciągnął oparte dotąd na blacie biurka ręce i objął ją w talii. Kiedy ją uniósł, zaskoczona złapała go za ramiona. Jej kolana znalazły oparcie po obu stronach jego bioder, w fałdach szlafroka. Opadła na niego bezwolnie. Intymne części ciała lorda wbijały jej się w brzuch. − Lordzie Kerrich, to nie jest...
Ująwszy w dłonie jej głowę, wycisnął na ustach Pameli długi pocałunek. Niepodobny do jej pocałunków. Władczy, żądający. Wsunął język w jej usta, smakując ją jak zgłodniały człowiek. Spowodował, że jęczała i czuła, iż płonie w niej ogień. Jak mógł to osiągnąć za pomocą swoich ust, swoich rąk? Jak mógł ją skłonić, żeby napierała na niego? − Pozwól mi - szepnął i pociągnął za tasiemki przy gorsecie. Nie wierzyła, że mężczyzna jest w stanie zrobić z tasiemkami coś więcej, niż tylko supeł, ale Kerrich odwiązał i rozsznurował gorset z szybkością, której pozazdrościłaby mu każda pokojówka. Oczywiście. Pamela nie wzięła pod uwagę jego bogatego doświadczenia. Ugryzła go w szyję. I pocałowała miejsce, które ugryzła. Ściągnął z niej gorset i cisnął go na drugi kraniec biurka. Pozostała jedynie w cienkiej, płóciennej koszuli. Ujął jej piersi w dłonie. Westchnęła w ekstazie. Usiadła i, zamknąwszy oczy, odchyliła do tyłu głowę. − Wiedziałem - wyszeptał. - Wszędzie wrażliwa. -Z rozmarzeniem potarł kciukami brodawki piersi. Mocno zacisnęła wokół niego nogi i, żeby rozładować podniecenie, zaczęła się rytmicznie kołysać. W głębi jej ciała wszystko napięło się w oczekiwaniu. W oczekiwaniu na niego. Skąd mogła tyle wiedzieć? Jaki zwierzęcy instynkt nią powodował? Kiedy przytknął wargi do jej piersi, jęknęła. - Takie piękne... - powiedział, po czym ponownie zaczął ssać brodawki. Nic z tego, co czuła poprzednio, nie mogło się z, tym równać. Było to boskie doświadczenie, czysta i radość, którą zawdzięczała temu oto mężczyźnie i je-)'.o dotykowi. Przyciągnęła go do siebie, palce wplotła w jego włosy. Kiedy dmuchnął na mokrą tkaninę koszuli, jej brodawki nabrzmiały, twarde, sterczące i oczekujące.
Poddał się. Rozwiązał wstążkę przy dekolcie jej koszuli i ściągnął ją z ramion. Odsłonił piersi i przyglądał się im z zachwytem. Opuścił głowę i zaczął je całować. Odepchnęła go. − Proszę mi pozwolić pokazać, czego oczekuję. − Czego oczekujesz? - zapytał zbity z tropu. − Tak. - Rozłożoną dłonią popchnęła go do tyłu. Miał pod pośladkami szlafrok, czuł twarde drewno blatu pod plecami. Syknął, kiedy jego gorące ciało zetknęło się z zimną powierzchnią. − Nie pozwolę ci się ze mną drażnić - powiedział. − Owszem, pozwoli pan. Pozwoli mi pan wziąć rewanż na sobie i na każdym płytkim przedstawicielu płci męskiej, który czci piękno, lekceważąc... Przesunął biodra i na chwilę straciła wątek. Kpiący uśmieszek Kerricha przypomniał jej, co chciała powiedzieć. − Na każdym mężczyźnie, którego interesuje tylko uroda, a nie sama kobieta. − Ale mogę cię poprowadzić aż do zatracenia w rozkoszy. Nie chciała być prowadzona. To ona chciała przewodzić. Toteż wyobrażając sobie, że Kerrich zareaguje i podda się, uniosła ręce i powoli zaczęła ściągać koszulę przez głowę. Nadal miała na sobie pantalony. Proste, białe pan-talony, symbol niewinności, zasłaniające nogi przed spojrzeniami takich rozpustnych łobuzów jak Kerrich. Ogarnęły ją wątpliwości. Gdzie to wszystko doprowadzi? Czy po opadnięciu gniewu i namiętności będzie istotą godną pożałowania? − Panno Lockhart. - Otrząsnął się z oszołomienia i podparł na łokciach. Powróciła do rzeczywistości. Nie chciała, żeby objął przywództwo. Nie chciała myśleć logicznie. Chciała tylko doprowadzić Kerricha do utraty zmysłów. Opadł do tyłu.
Ze zwodniczo układnym uśmiechem, który odziedziczyła po jakiejś odległej, uwodzicielskiej antenatce, pochyliła się nad nim, przysuwając się ku jego wargom. − Skosztuj mnie - wyszeptała. Jego opór załamał się, bowiem to, czego żądała, było dokładnym odzwierciedleniem jego pragnień. Nie mógł uwierzyć swemu szczęściu i jej naiwności. Zrobił, czego oczekiwała, a kiedy ssał jedną brodawkę i pieścił drugą, była nieprzytomna z rozkoszy. Falując biodrami, szukała zmysłowej przyjemności. Jej świat zawęził się do blatu biurka. Widziała nagiego i oszałamiająco
przystojnego
Kerricha,
czuła
jego
usta,
wędrujące
w
poszukiwaniu innych miejsc dających jej przyjemność, czuła błądzącą po jej ciele dłoń. Po drżeniu jej ud poznawał, że daje jej rozkosz. Przyłożyła rozwartą dłoń do jego klatki piersiowej i poczuła szorstkość włosów, napięcie mięśni, bicie serca. Był pełen życia i ożywił ją - śmiechem, złością, zajadłością, goryczą. Pragnęła go. Nawet gdyby ją skrzywdził. Nawet gdyby to było niewłaściwe. Nawet gdyby okazała się równie głupia, jak każda zaślepiona kobieta. Ta noc będzie należeć do niej.
ROZDZIAŁ 19
Rozwiązując troczki pantalonów, Pamela nie okazała takiej biegłości jak Kerrich. Pomimo brawury, trzęsły się jej palce. Kerrich pomógł jej więc. Gdy ściągał z niej pantalony, ani przez chwilę nie czuła skrępowania. Aż do momentu, w którym ponownie miała znaleźć się na nim. Jej nagie uda zetknęły się z jego obnażonymi biodrami, a gdyby teraz usiadła, byliby niemal...
− Dlaczego patrzysz w przestrzeń i poruszasz ustami? - zapytał. Spojrzała na niego. − Zastanawiam się. Chodzi mi o to, co będzie później, pomiędzy panem a mną - wyjaśniła. − Co zechcesz - odparł szybko. Za szybko. Kłamał, ale była zadowolona, gdyż powiedział to, co chciała usłyszeć. − Dobrze. - Opadła na niego. Piersi przy piersiach, stykające się brzuchy, niesforna męskość Kerricha napierająca na jej ciało... cała jej skóra była obolała z radości, że może go wszędzie dotykać, i z pragnienia, żeby dotykać jeszcze i jeszcze. − Dobrze - powtórzyła z ustami tak blisko jego ust, że jej oddech owionął mu twarz. A potem pocałowała go tak, jak on całował ją wcześniej, żądając, wymuszając, wiodąc go tam, gdzie sama chciała. Ubóstwiała to. Tego pragnęła. − Kerrich, proszę - wyszeptała. Najwyraźniej to, co dostrzegł w jej twarzy, wielce go usatysfakcjonowało. − W tamtą stronę. Przesuń się. Nie rozumiała, o co mu chodzi, ale zaczęła przesuwać się razem z nim. Zanim dotarł do krawędzi biurka, gdzie znajdowały się szuflady, strącili na podłogę jakieś papiery. W cichym pomieszczeniu głośnym zgrzytem rozległo się tarcie drewna o drewno i brzęk szklanego flakonika, który wyciągnął z szuflady. − Co to jest? - zapytała, patrząc na finezyjnie szlifowaną buteleczkę z czerwonego szkła. − Połóż się na plecach. - Chwycił jedną z wypełnionych papierami teczek i podłożył pod głowę Pameli jak poduszkę. Następnie odkorkował fiolkę. Zadrżała. Owszem, pragnęła tego, ale nie przewidziała takiego rozwoju wydarzeń. Skąd mogła przypuszczać? Nie znała przecież wszystkich szczegółów. Ale zaryzykować, że będzie mógł dostrzec...
− To olejek. - Wylał na dłoń strużkę srebrzystego płynu i wysunął ku niej rękę. - Olejek różany. Czujesz? Czuła. Ciężki, zmysłowy zapach kwiatów i obfitości. Zakorkował buteleczkę i odstawił ją na bok, ani na moment nie spuszczając wzroku z dziewczyny. − Kiedy będziesz leżała, natrę cię olejkiem. Najpierw zajmę się twoim brzuchem... Czy mówiłem ci już, jaki masz piękny brzuch? − Przecież... przecież nie widziałeś mojego brzucha. − Nie ma w tobie niczego takiego, czego bym nie zauważył. - Przelał część oleju na drugą dłoń i roztarł. Dłonie błyszczały kusząco. - Jesteś piękna. Pragnę dotknąć twojego brzucha i twoich ud. Taka bezpośrednia bliskość wstrząsnęła nią. Nie mogła w jednej chwili pozbyć się wpajanej przez całe życie skromności. Powiedziała więc: − Sądziłam, że nie zajmie to wiele czasu. Roześmiał się głośno. − Czyżbym burzył twoje piany, pani nauczycielko? − Tak. - Burzył wszystko, ale będzie się tym martwiła dopiero jutro. Żadnych konsekwencji. Nie dzisiaj. - Gdzie jeszcze zamierzasz mnie dotykać? − Wszędzie tam, gdzie myślisz i chcesz. - Oczy w kolorze grzechu błyszczały obietnicą. - Połóż się. Zrobiła, co kazał. − Połóż ręce na biurku za sobą. Wyciągnęła się na plecach, patrząc w sufit. Całe jej ciało wystawione było na spojrzenie Kerricha. Nie miała wątpliwości, że oglądał ją z uwagą. Pierwsze dotknięcie poczuła na swoim biodrze. Przeniosło się potem w okolice pępka, wirujące, naciskające. Później jego druga ręka, bo musiała to być druga ręka, dotknęła wewnętrznej strony jej uda i z nieskończoną opieszałością zaczęła wędrować w górę. − Ciii - szepnął. - Nie ruszaj się. Zamknij oczy. Pozwól mi...
Musnął trójkąt włosów, drażniąc każdy nerw. Kiedy rozchylił jej nogi, poczuła chłodne powietrze. Teraz. Teraz wtargnie we mnie palcem. Z determinacją zamknęła oczy. Zniesie to. Może będzie zakłopotana. Na pewno dozna niewygody. Ale wreszcie dowie się, czyjego talenty dorównują jego reputacji. Wbrew temu, czego się spodziewała, namaścił olejkiem delikatną skórę wewnętrznej strony ud. Uczucie było więcej niż przyjemne. − Co robisz? - wyszeptała. Nie odpowiedział. Jej wahanie zaczęło się przeobrażać w niecierpliwe oczekiwanie, kiedy jego ręka, nie przestając zakreślać drobnych okręgów, systematycznie przemieszczała się wyżej i wyżej, ku temu cudownie wrażliwemu miejscu pomiędzy udami. Przyłapała się na tym, że drży, drobnymi, rytmicznymi ruchami próbując zachęcić go, by ją pieścił, by nie przestawał. − Proszę. - Pod przymkniętymi powiekami wirowały tysiące barw. - Proszę, lordzie Kerrich. − Devonie - powiedział. Zawahała się. Parzenie się to jedno, natomiast zniesienie barier społecznych pomiędzy nimi było już czymś zupełnie innym. Wiedziała, że jest kobietą należącą do towarzystwa, ale... Celowo cofnął rękę. − Devonie - powtórzył. Uległa natychmiast. − Devonie. Proszę, Devonie... Jego palce ponownie zaczęły wędrówkę po miejscach, które muskały wcześniej, po czym z niezwykłą delikatnością dosięgły wypukłości będącej źródłem jej pożądania, dając jednocześnie ulgę i powodując wzrost napięcia. Odszukała rękami jego uda i uchwyciła je mocno. − Kerrich... Devon... nie. Proszę. Doprowadzasz mnie... - Czuła zbyt wiele. Nie tak przecież miało być. Dzięki zdumiewającej nowości wrażeń, nieodparta żądza, która ją dopadła, okazała się jeszcze bardziej dojmująca.
Skoro tak wyglądało pożądanie, to dlaczego unikała go przez całe życie? Zaślepiona namiętnością chwiała się, w błogim poczuciu, że oto ma go Kerricha - Devona - pod sobą, pieszczącego ją zręcznymi dłońmi znawcy. Jej ciało drżało w oczekiwaniu, każde dotknięcie sprawiało, że pragnęła więcej. Chciała błagać go, żeby zrobił... zrobił wszystko, co powinno nastąpić. Nie mogła już mówić, ale tak bardzo skoncentrowała się na swoim pragnieniu, że musiał ją usłyszeć, gdyż wsunął w nią palec. Jęknęła szaleńczo, rozpaczliwie. Palec wsuwał się i wysuwał. Czuła, że jest gotowa. Tak bardzo gotowa. Jeśli nie przestanie... Przestał. Ostro zaprotestowała. Uciszył ją. − Pochyl się teraz do przodu. Oparła ręce na jego torsie i instynktownie zaczęła szukać, co mogłoby sprawić mu przyjemność. Najwyraźniej wystarczył sam kontakt, gdyż na rozpalonej skórze Kerricha pojawiła się gęsia skórka. − Kochana jesteś - powiedział, jednocześnie unosząc jej pośladki. Jak przez mgłę docierało do niej, co się dzieje. Zamierzał wejść w nią, posiąść ją, pokonać jej dziewictwo. Gdyby mogła mówić, kazałaby mu się spieszyć. Oczywiście bez najmniejszego trudu dostosował położenie ich ciał, po czy odezwał się: − Spójrz na mnie, Pamelo. Rozkazujący ton słów przedarł się przez rozkoszne oszołomienie. Otworzyła oczy. Patrzył na nią żarliwie i tak ponuro, że nie było wątpliwości, iż sprawę traktował bardzo poważnie. − Posłuchaj. To ty musisz to uczynić. O co mu chodziło? Potrząsnęła głową.
− Tak. Musisz to zrobić. Jesteś na górze. Jesteś gotowa. Proszę. Weź mnie do środka. Rozum powrócił jej na tyle, że pojęła jego strategię. Nie był uczciwy. Jeśli on zrobi to tak, jak chciał, później nie będzie go mogła o nic winić. Nie będzie mogła twierdzić, że ją uwiódł. − To jedyny sposób – powiedział. – Jeśli mnie pragniesz... Pragnęła go. Pragnęła tak bardzo, że nie bacząc na konsekwencję, podjęła decyzję, iż ta noc musi należeć do niej. Ostrożnie spróbowała opuścić się na niego. Początkowo ześlizgnęła się w dół. Olejek sprawił, że było to łatwe. − Cudownie. Zerknęła na Kerricha, zaskoczona jego stłumionym głosem. Żyły nabrzmiały mu na szyi, rumieniec wypełzł na policzki, miał wpółprzymknięte oczy. Oddychał ciężko, jak w agonii... ale nie umierał. To była namiętność. Rozpoznawała ją, choć nie wiedziała w jaki sposób. Wiedziała jednak, że wiedzie Kerricha w inny zaczarowany świat. Tego właśnie pragnęła. Zawładnęła leżącym pod nią mężczyzną. Jakże podobało jej się przejęcie inicjatywy! W miarę jak opuszczała się niżej, czuła coraz większy dyskomfort. Zatrzymała się. Rozpalony Kerrich jęknął rozpaczliwie. − Proszę. − Jesteś za duży - oświadczyła. Poderwał pod nią biodra, wdzierając się głębiej. Stęknęła z bólu. Z wyraźnym oporem powstrzymał się i spojrzał na nią z uwielbieniem. Uniosła się nieco, żeby ulżyć napięciu. Musiał myśleć, że go karci, rzekł bowiem:
− Chciałem powiedzieć, że jesteś więcej niż piękna. Jesteś inteligentna i mądra... Pamelo, proszę, dokończ, a uczynię wszystko, czego tylko sobie zażyczysz. − Wszystko? – Zamarła, gotując się na nieuchronny ból. − Zdobędę szczyty gór. Przepłynę... – Chwycił ją za biodra i spojrzał na nią błagalnie. − Oceany? Skinął głową. − Nie chcę. Chcę tylko tego. – Ujęła jego rękę i umieściła ją pomiędzy swoimi nogami. Jego uśmiech przypominał bardziej grymas boleści, ale dotknął ją tak, jak poprzednio. Dotknął dokładnie tak, jak pragnęła. Opuściła się więc w dół. Zabolało. Bolało, ale Kerrich nie przestawał jej pieścić i wkrótce ból zmieszał się z namiętnością. Nie wiedziała, co innego może robić, niż tylko unosić się i opadać. Towarzyszył jej, poruszając biodrami, pomagając uchwycić pierwotny rytm. Palcami wpiła się w jego ciało, oddychała z wysiłkiem, serce biło jej jak oszalałe. Była w ekstazie. Ten ruch, zamęt, radość były niczym galop na najdzikszym ogierze w burzliwą noc. Było gorąco, prymitywnie. Uwielbiała to. Kerrich
również
musiał
to
uwielbiać,
wydawał
bowiem
urywane,
nieartykułowane dźwięki zachęty. Cały świat skurczył się do prostokątnej powierzchni biurka. Znajdowała się w tym miejscu, świadoma wszystkiego, unoszona poza granice. Uda bolały ją od ruchu, kolana zesztywniały od kontaktu z twardym drewnem, czuła kłucie w boku, ale Kerrich był wewnątrz niej, głęboko, prowokując odpowiedź. Tak bardzo czekała na tę reakcję, desperacko. Poza tym nic się nie liczyło. Kiedy ogarnęły ją skurcze, krzyknęła z radości. Chciała przytulić się do niego, rozkoszować się osiągnięciem kresu ognistej jazdy, ale Kerrich nie mógł się zatrzymać. Ponaglił ją, więc ochoczo poczęła mu towarzyszyć. Poruszali się
razem, coraz szybciej i szybciej. Wreszcie krzyknął i mocno przycisnął jej uda do swoich, szczytując. Dla niej zaś wszystko trwało nadal.
ROZDZIAŁ 20
Pożerająca Pamelę namiętność z wolna ustępowała, powracało czucie. Znów owionął ją zapach różanego olejku. Na spoconym ciele pojawiła się gęsia skórka. Pomiędzy nogami była obrzmiała i wilgotna, obolała i dopieszczona. Bolały ją uda, kolana, a kiedy rozejrzała się dookoła... Dobry Boże, siedziała naga na gołym Kerrichu, na jego biurku, pośrodku biblioteki, woskowe świece dawały jasne światło, płomienie migotały w kominku. Była całkowicie odsłonięta. Zgodziła się przecież, ba, nawet nalegała, przekonana, że nie odmówi. Rumieniec zabarwił jej policzki i czoło, wodziła spojrzeniem wszędzie, unikała tylko Kerricha. − Przestań - powiedział. Spojrzała w dół, po czym odwróciła wzrok. − O czym mówisz? − Przestań ubolewać. Nie dałaś mi karty wizytowej, tylko swoje dziewictwo. Nie pozwolę, żebyś teraz powiedziała, że żałujesz. Znów na niego zerknęła. − Więc ci nie powiem. Uśmiechnął się do niej ujmująco. -I nie żałuj. − Nie... nie. - Nie będzie żałować. Słusznie czy nie, ale sama postanowiła go poznać, jest dorosłą kobietą i poniesie wszelkie konsekwencje swej decyzji. A ponadto przyszło jej do głowy, że każda kobieta na jej miejscu zdecydowałaby się doświadczyć tego samego. − Nie mogę utrzymać tajemnicy na zawsze! Potrząsnął głową ze zdumieniem: − Słucham? Pamiętając o jego reputacji, dodała zasępiona:
− Wszyscy już wiedzą. − O czym? − Że jesteś ekspertem w tych sprawach. Że potrafisz doprowadzić kobietę do ekstazy. Założył ręce za głowę. Prezentował niebywale bezwstydny widok. − Wprawiłem cię w ekstazę? Wyprostowała plecy. − Doskonale znasz swoje możliwości. Nie potrzebuję ci o nich mówić. − Ależ powinnaś. - Powiódł oceniającym wzrokiem w górę po jej ciele, zatrzymując go na twarzy dziewczyny. - Nie jest powszechnie znanym fakt, że przed przystąpieniem do dzieła mężczyźni potrzebują słów zachęty. Powinnaś mnie stale wychwalać, a wtedy osobiście zagwarantuję ci pełnię rozkoszy każdej naszej wspólnej, małżeńskiej nocy. Zakłopotana i zrozpaczona zapytała: − Dlaczego się przy tym upierasz? Powiedziałam już, że cię nie poślubię. − Zawsze zamierzałem się ożenić, chociaż trochę później. Ale ty jesteś... zamilkł wymownie. − Pod ręką? Wygodna? Wystarczająco ładna? Wyraźnie się zawahał. − Cóż... tak, wszystko to prawda. Na dodatek lubię cię, lubię z tobą rozmawiać, moje małżeństwo zadowoli królową, a ty nie będziesz oczekiwała ode mnie więcej, niż będę chciał ci dać. − Dlaczego psujesz tę cudowną chwilę? Jesteś rozpustnikiem, a rozpustnicy nie chcą się żenić. − Ależ ja nie chcę, ale skoro muszę... − Nie mam pojęcia, w jaki sposób zdobyłeś sobie opinię miodoustego. Obrażasz mnie. - Otwierał usta, żeby zaprotestować, lecz nie zdążył. - Nie mogę wyjść za mąż za nikogo. A zwłaszcza za ciebie. Nie rozumiesz? Pragnę tego, czego nigdy nie miała moja matka. Chcę całego mężczyzny. − A jakiej części ciała mi brak, twoim zdaniem?
Wiedziała, że nie ma szans, ale spróbowała przywołać z powrotem panującą między nimi zgodę. Pochyliła się do przodu tak, żeby jej piersi otarły się o jego tors, i zawisła ustami tuż nad jego wargami. − Dlaczego nie chcesz wyjść za mnie? - zapytał. Oparła ręce na jego torsie. − Chcę mieć męża tylko dla siebie. Nie chcę się nim dzielić z innymi kobietami, nawet z jedną. Chcę być pewna, że poważnie traktuje przysięgę małżeńską i zawsze będzie mnie kochał. − Może... − Nie. - Położyła palec na jego wargach. - Nawet o tym nie myśl. Ty pragniesz rzeczy nierealnych, jak choćby żony, która będzie kochała tylko ciebie i ufała ci bez zastrzeżeń. Pojął, że Pamela ma rację. Sam dotąd sobie tego nie uświadamiał. Jeszcze tego dnia rano uważał małżeństwo za niewygodne, lecz konieczne zobowiązanie. Musiał jednak zapewnić sobie bezwzględne oddanie żony, jakie nie dane było jego ojcu. Dziadek powiedziałby, że Pamelę i Kerricha łączyło podobne rozczarowanie wobec rodziców, tworząc wspólną płaszczyznę do małżeństwa. Jednak Kerrich patrzył na sytuację racjonalnie i widział, że tylko cud mógłby sprawić, by sobie ufali przez wiele lat małżeńskich trudów. Z drugiej strony zaś Kerrich czuł, że do końca życia mógłby pozostać tam, gdzie się znajdował. Wewnątrz panny Lockhart. Wewnątrz Pameli. Będzie więc musiała nauczyć się mu ufać, poświęcić mu się i poślubić go, bo chciał tego małżeństwa. Powoli uniósł się na łokciach i zajrzał jej w oczy. − Nie skończyliśmy jeszcze. Muszę cię przekonać. Otworzyła usta, żeby zaprotestować, więc zamknął je swoimi wargami. Przez długą chwilę opierała się, w końcu jednak zmiękła pod nim, kobieca, giętka, gorąca, czuła. Zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła do niego. W głębi jej ciała jego członek ożywił się.
Do diabła, to niemożliwe. Nie tak szybko. Przesunął się na skraj biurka, wsunął ręce pod jej pośladki i wstając, podniósł ją. Nie protestowała. Przywarła do niego tak, jak tego pragnął, silnymi nogami oplatając jego biodra, szczupłe ramiona zaciskając wokół jego szyi. Gdzie jej pragnął? Posiadł ją na biurku i już nigdy nie będzie w stanie zasiąść przy nim do pracy, nie przypominając sobie uniesienia i upadku, ognia i podniecenia, potu i jęków. O jakim miejscu chciałby teraz pamiętać? Dywan. Przyciskając mocno do siebie uda dziewczyny, opadł na podłogę przed kominkiem. Gruby wschodni dywan złagodził upadek, on zaś osłonił Pamelę, z którą nadal stanowili jedność. Z jakiegoś powodu znaczyło to więcej niż powinno. − Wszystko w porządku? - Ułożył ją płasko i ukląkł nad nią, unosząc jej biodra w górę, żeby nie wyśliznąć się z niej. - Nic ci nie zrobiłem? - Odgarnął jej włosy z twarzy, próbując zobaczyć, czy nie czuje bólu. Gdyby tak było, przypomniałby sobie o dobrym wychowaniu i puściłby ją. W rewanżu odsunęła kosmyki włosów z czoła Kerricha. − Nic mi nie zrobiłeś. Zabolało mnie tylko troszkę, ale przyjemność sowicie opłaciła chwilę cierpienia. − Mogę więc zrobić to jeszcze raz? - Na próbę lekko poruszył biodrami, uważnie obserwując jej twarz. Ponowił próbę. Jej ciało nadal było obrzmiałe, opinała go mocno niczym rękawiczka. − Tak, jestem taka wrażliwa, a teraz... - Zacisnęła dłonie na ramionach mężczyzny, wbijając paznokcie w jego skórę. Nie poczuł bólu, a jego członek stwardniał w jej ciele. Uniosła ku niemu biodra. − Przestań, Pamelo. Jeśli nie będziesz leżała spokojnie, nie będę w stanie odpowiadać za swe czyny. Ponownie podniosła biodra i poruszyła nimi na boki.
Nie przypuszczał, by wiedziała, co robi. Miała zamknięte oczy i wyraz twarzy kobiety, która właśnie i odkryła żądzę i rozkoszuje się nią. On natomiast musiał zacisnąć zęby, żeby nie stracić panowania. Mu-siał. Powinien. Powinien... zagłębił się w niej do końca, a potem wysunął niemal cały. Usłyszał jęk Pameli. Powinien pozwolić jej się nim nacieszyć. Wszedł w nią z powrotem, powoli, czekając, aby jej ciało dopasowało się do niego. Otoczyła rękami jego pośladki, mocno przyciągnęła do siebie, wygięła plecy w łuk i osiągnęła orgazm tak szybko, że wprawiła go tym w zdumienie. Mając go tam, gdzie pragnęła, falowała, ocierała się i dygotała, przywarta do niego. Roześmiałby się, gdyby tylko był w stanie. Ale ogarnęła go gorączka, postradał resztki rozumu, resztki przyzwoitości, całą dyscyplinę, którą trenował przez lata. Pchnął się w głąb jej ciała, jeszcze raz i jeszcze raz. Ale nie mógł się wycofać. Był uwięziony we własnym ciele. Nie bacząc na konsekwencje, wlał w nią całe nasienie. Należała do niego i naznaczył ją swoją pieczęcią. Kiedy skończył, opadł na nią niemal nieprzytomny i zupełnie pusty. Otrzymała od niego wszystko, co mógł jej dać. Gdyby jakimś szczęśliwym zrządzeniem losu zażądała jego usług jeszcze tej nocy, musiałby się uciec do francuskiej metody... i gdyby miał siłę, uśmiechnąłby się na myśl o uniesieniu, w jakie by ją wprowadził. Z wolna zaczęło do niego docierać, że swym ciężarem wgniata ją w dywan, że jej ręce gładzą jego plecy, a jej ciche jęki przybrały postać słów. − Było tak dobrze. Jesteś wspaniały. Uczyniłeś mnie szczęśliwą. Nigdy nie przestanę cię pragnąć. Okrutnie wycieńczony, a jednocześnie bardzo zadowolony, uniósł się na rękach. − Czy tym razem zadałem ci ból? − Tak. Ale to nie trwało długo. Spojrzał na nią zmrużonymi oczami.
− Jednak dość długo, czyż nie tak? − Śmieszne. Myślałam, że będziesz pamiętał. - Jej uśmiech przygasł. - Nie możemy tego powtórzyć. Mamy w domu dziecko. Jest twój dziadek. Twój kuzyn... − Nie zapominajmy o służbie - dorzucił z sarkazmem. Pamela potraktowała jego słowa na serio. − Tak, i służący. Możesz o nich nie myśleć, ale jestem jedną z nich. − Nie jesteś służącą! − Jestem guwernantką. - Wstała ostrożnie, poruszając się tak, jakby wszystko ją bolało. - Jestem jednocześnie damą i zarabiam na swoje utrzymanie. Nie należę ani tu, ani tam i służący szybko dadzą mi poznać, co myślą. − Jeśli tylko się ośmielą, powiedz mi, a... − Nie możesz zwolnić wszystkich. - Podniosła z podłogi ubranie. - Wszyscy już wiedzą. Prawdopodobnie cała służba siedzi teraz w holu z uszami przyklejonymi do drzwi. − Powinniśmy zachowywać się ciszej. Nie! Zapragnął cofnąć swoje słowa. Ubóstwiał jej ciche jęki podniecenia, głośniejsze odgłosy orgazmu, słabnące szepty wyczerpania. Podszedł do niej i wziął ją w objęcia. − To nie ty. To ja krzyczałem. To ja zachowywałem się zbyt głośno. Ty byłaś jak prawdziwa dama. Cierpkim głosem, którym zaczynał się już delektować, odparła: − Nigdy nie słyszałam, żeby dama wydawała odgłosy podobne do tych, które wydobywały się z moich ust. Zaśmiał się. − Nie, nie mogłaś słyszeć. Ale nie zachowywałaś się głośno. - Nie chciał, żeby następnym razem była spięta i skrępowana. Chociaż miała rację w jednej sprawie. Skoro chciał ją pojąć za żonę, nie mógł traktować jej jak kochanki.
Dziadek zmyłby mu głowę. Do diabła, oberwałoby mu się także od Beth. Musi jakoś przekonać Pamelę. Miał przecież ogromny urok, na który Pamela okazała się podatna. Cierpliwie kusząc i uwodząc, będzie w stanie skłonić ją do przystania na jego warunki. Puścił ją, udał się za parawan i podniósł zielony szlafrok. Ociągając się podał go Pameli. Krzywizna bioder, długie nogi, kształt piersi... nie mógł uwierzyć, że ubiera tę kobietę, którą chciałby zabrać do swojego pokoju, położyć na łóżku i zachwycać się jej doskonałością. - Odprowadzę cię do twojej sypialni, a gdybyśmy kogoś napotkali po drodze, wyjaśnię jasno, że przeprowadzaliśmy tylko niewinną rozmowę w bibliotece. − Przez tyle godzin? - wsunęła ręce w rękawy. -W szlafrokach? A dokładnie, w twoich szlafrokach? − Ponadto wyjaśnię, że wszyscy mają cię traktować z najwyższym szacunkiem, w przeciwnym razie osobiście wyrzucę ich na ulicę. - Odwrócił ją twarzą do siebie, podwinął jej za długie rękawy i, krzywiąc się, spojrzał na ciągnący się po ziemi dół szlafroka. − Bardzo poważnie traktujesz swoją rolę w moim upadku. − To nie był żaden upadek. Jak śmiesz tak to nazywać! - wykrzyknął urażony. Zaróżowione, obrzmiałe od pocałunków usta Pameli wygięły się w uśmiechu. Przejęzyczyłam się. Właściwie było to potknięcie. I to określenie nie spodobało mu się ani odrobinę bardziej. - Potknięcie? − No to może... przyjemne urozmaicenie? − Tak. - Skinął głową. Zgadzał się. - Bardzo przyjemne. A poza tym, chciałbym zauważyć rzecz oczywistą. Nawet najdrobniejszy ślad złej sławy zniknie natychmiast po ceremonii ślubnej. − Nie. − Każda kobieta ma prawo do odmowy. A każdy mężczyzna ma prawo nalegać.
− Nie - powtórzyła z nutą desperacji w głosie. − Jednakże chwilowo dostosuję się do twoich życzeń i będę się trzymał od ciebie z daleka, w cielesnym sensie. − Jestem ogromnie wdzięczna - zakpiła. Założyła szlafrok. − Powinnaś być. Ostrożnie otworzył drzwi. Nikogo nie dostrzegł. Nigdzie nie było widać Moultona. Lokaje udali się już na spoczynek. Gestem ręki przywołał Pamelę i oboje ruszyli w górę po schodach. Na korytarzu nikogo nie było. − Unikają nas - rzekł Kerrich. − Jakże miło z ich strony - powiedziała Pamela takim tonem, jakby naprawdę tak myślała. Stanęli pod drzwiami pokoju Pameli - dwoje ludzi, rozstających się ze świadomością, iż jutro, w obecności innych, będą musieli udawać, że nic się nie stało. − Dziękuję - odezwała się w końcu Pamela. -Dzięki tobie było tak... Nieśmiało spojrzała na Kerricha. Nigdy jeszcze nie widział jej speszonej. − Jesteś cudowna - powiedział. - Chciałem powiedzieć, że nigdy jeszcze nie przeżyłem czegoś takiego. Pragnąłbym'... - Oparł dłoń na drzwiach. − Tak. Ja też pragnęłabym... - rozejrzała się dookoła. - Sądzisz, że moglibyśmy... − Przed chwilą powiedziałaś mi „nie". Zgodziliśmy się, że... − Masz rację. Naturalnie, że masz rację, ale może lym razem... − Tak! Zgoda! - Zanim zdążyła wykrztusić słowo, błyskawicznie nacisnął klamkę i otworzył drzwi. Zamykając drzwi, Kerrich wyszeptał: − Ta noc jest nasza.
*
Bladym świtem Kerrich przyglądał się śpiącej Pameli. Była dla niego niczym magnes przyciągający go nawet wtedy, kiedy powinien odejść. Czemu zwlekał, skoro wiedział, że niedługo zacznie kręcić się po domu służba, obudzi się dziadek, w korytarzu spotka Lewisa? Nie miał prawa tak egoistycznie jej traktować tylko dlatego, że odmawiała poślubienia go. Zresztą zmuszanie jej do małżeństwa przez obnażenie łączących ich stosunków spowodowałoby, iż ich związek rozpocząłby się poważnym zgrzytem. Nie było powodu, by uciekać się do takich środków -jeszcze nie było. Roześmiał się cicho. W tym dziwacznym związku siła leżała po jego stronie i tak być powinno. Wdzięczna, zaślepiona żona, starająca się dogadzać swemu mężowi. Taka żona nigdy nie upodobni się do jego matki. A poza tym, czy to takie trudne, ożenić się i być szczęśliwym? Jego głupi przyjaciele stale to robili. Ciasno przewiązał szlafrok w talii, uchylił drzwi i wyszedł na korytarz. − Milordzie. Zaskoczony tym szeptem, zacisnął pięści. Zauważył majaczącą w mroku postać. − Moulton. Co tu robisz, do diabła? − Nie śmiałbym przeszkadzać, milordzie, ale zaszły nowe okoliczności. Moulton poprowadził Kerricha w stronę schodów. Przypomniawszy sobie o wspólnych obowiązkach, Kerrich podążył za lokajem do biblioteki. Drzwi były zamknięte, ale spod nich wydostawała się smuga światła. Moulton otworzył drzwi i skinął na lorda. Kerrich wszedł do środka. I zatrzymał się wpół kroku. Pokój został splądrowany. Zasłony były pozrywane, fotele poprzewracane i pocięte, zamki w biurku wyłamane, a wszystkie papiery rozrzucone. Moulton uniósł ręce.
− Śledziłem pana Athersmitha tej nocy, podczas jego beztroskiej eskapady. To robota profesjonalistów. − Ale... dlaczego? Daliśmy Lewisowi wiele okazji do znalezienia informacji o finansach bankowych. − Wygląda na to, że fałszerze zorientowali się, iż pracuje pan dla rządu i zostawili sygnał, żeby pan zrezygnował. − Zrezygnował? I pozwolił im podrabiać banknoty emitowane przez mój bank? Oszalałeś? − Cóż. - Twarz Moultona wykrzywił uśmiech. - Jeśli pan tego nie zrobi, mogą pana zabić.
ROZDZIAŁ 21
Pamela opuściła swoją sypialnię lekko obolała w niewymownych miejscach. Była spóźniona na lekcję z Beth i niespokojna, co przyniesie dzień. Bała się potępienia służby, która musiała mieć jak najgorszą Opinię ojej prowadzeniu się. Nieraz była świadkiem, jak przytrafiało się to innym dziewczętom. Teraz służba będzie chichotała ukradkiem, uśmiechała się znacząco, wymieniała porozumiewawcze spojrzenia i głośne uwagi o niej i lordzie Kerrichu. Na dodatek nie założyła swojego przebrania i brakowało jej tej osłony. Jedna z pokojówek stała w korytarzu, układając czerwone róże w dużym wazonie na stole. Na widok nadchodzącej Pameli otworzyła buzię. − Dzień dobry, Becky - odezwała się Pamela. − Dzień dobry pani - dygnęła Becky. - Proszę pani... Pamela przystanęła spięta pomimo zapachu róż przywołującego wspomnienia minionej nocy. − Słucham, Becky?
− Proszę się nie gniewać, ale chciałam tylko powiedzieć, że ślicznie pani dzisiaj wygląda. − Eee... dziękuję. - Pamela ruszyła dalej. Tylko jedna służąca. Może wieści nie rozniosły się leszcze po domu. A może Becky lubiła ją na tyle, żeby nie zwracać uwagi na plotki. Nieważne. Pamela nie należała do bezradnych dziewcząt, których reputację niszczyła jedna noc. Tamte kuliły się i ocierały łzy, patrząc z tęsknotą na mężczyznę, ich uwodziciela, który udawał, że ich nie zauważa. To nie dla niej. Prawda była taka, że chciała przyjąć jego oświadczyny. Chciała machnąć ręką na zdrowy rozsądek, zaryzykować związek z hulaką... i spędzić resztę życia wylewając łzy każdej samotnej nocy. Nie, to nie dla niej. Postąpiła słusznie i dzisiaj Kerrich niewątpliwie będzie jej wdzięczny i zawstydzony, że w ogóle składał taką propozycję. Minęła czyszczącą lustro służącą, która rzucała w jej stronę ukradkowe spojrzenie. Usiłując zachować pozory normalności, Pamela rzuciła półgłosem: − Dzień dobry, Sheilo. Sheila drgnęła, jakby została przyłapana na czymś, czego robić nie powinna, dygnęła i szybko zaczęła się oddalać. Zanim jednak znikła za zakrętem korytarza, odparła pospiesznie: − Panno Lockhart, jest pani bardzo ładna. − Dziękuję, Sheilo. - Nie było więc tak źle, jak się obawiała. Służba nie sprawiała wrażenia świadomej wydarzeń, jakie rozegrały się minionej nocy. W jaki sposób Moulton zachował dyskrecję? − Jak się pani dziś miewa? - rozległ się za nią wesoły głos. Pamela spojrzała na Dorothy przechodzącą obok z naręczem pościeli. − Dzień dobry. − Bardzo ładnie pani wygląda.
Pamela odprężyła się. Może jednak to prawda. Może nie zastanawiali się nad zamkniętymi drzwiami, szlafrokami, długą ciszą. Może, choć to bardzo dziwne, zaintrygowani byli tylko jej przemianą. Prawdę mówiąc, chyba nikt ze służących wcześniej nie widział, jak naprawdę wyglądała. Bez pudru. Bez różu. Bez przebrania. W jednym z luster wiszących na ścianie pochwyciła swoje odbicie i zatrzymała się, żeby się sobie przyjrzeć. Rzeczywiście, tego ranka naprawdę wyglądała ładnie. Zdjęła te okropne ciemne okulary, jej cera miała naturalny odcień, a kok, chociaż nadal spięty drutami, był znacznie luźniejszy. Natomiast suknia... suknia nie wyglądała dobrze. Przybywając do domu lorda Kerricha zabrała ze sobą jedynie suknie lady Temperly. Nie mogła więc mieć do nikogo żalu o to, że teraz może chodzić tylko w wełnianych, ciężkich ubraniach, jakie noszą matrony. Jedynym plusem było to, że fiolet sukni nadawał jej niebieskim oczom interesującą barwę. Ze swobodą wkroczyła do sali lekcyjnej i nagle pewność siebie ją opuściła. W pokoju był Kerrich. Kerrich i Beth - śmiali się, głowa obok głowy. Kerrich... dobry Boże, w jasnym świetle dnia, w czarnym żakiecie, wyglądał zabójczo przystojnie. Zwinnie zerwał się na nogi i posiał jej uśmiech, który wywołał rumieńce na jej twarzy. Jak miała się zachowywać wobec mężczyzny, który ostatnio widział ją nagą, jęczącą i rozgorączkowaną? Jak mogła udawać, że nic się nie stało, skoro przed oczami miała obraz nagiej sylwetki Kerricha na tle ognia, płonącego w kominku? Błogosławiąc wpajane jej od lat zasady dobrego wychowania, pochyliła się w ukłonie. − Milordzie. Odklonił się, nie odrywając od niej wzroku i nie przestając się uśmiechać. Panno Lockhart.
Nie powiedział nic więcej, jednak sam dźwięk głębokiego, spokojnego, przymilnego głosu przywiódł jej na pamięć chwile, kiedy wymawiał jej imię, błagał, żądał... Patrzył na nią tak, jakby jej widok sprawiał mu przyjemność równą tej, jakiej dostarczyło mu jej ciało. Nagle nie była pewna, czy ma zapiętą suknię, przypięty kołnierzyk i uczesane włosy. Jej ręka powędrowała ku guzikom pod szyją, potem dotknęła koka... tak, była zapięta i uczesana. Tylko spojrzenie tego zarozumiałego łajdaka i rozpustnika sprawiało, że czuła się naga. Pełen zachwytu głos Beth wdarł się pomiędzy rozgorączkowane myśli. − Panno Lockhart, tak pięknie pani dziś wygląda. − Pięknie - zawtórował Kerrich. − Prawdziwe piękno kryje się we wnętrzu człowieka - odparła Pamela. − Tak powiadają mądrzy ludzie. - Stanął blisko niej. - Ale moim zdaniem odrobina piękna na zewnątrz nie zawadzi. Wystarczyło, że znalazła się w jego pobliżu, poczuła jego zapach i spojrzała w jego grzeszne oczy, a już traciła głowę. Niemal się zgodziła z jego absurdalnym stwierdzeniem. Łajdak i rozpustnik, przypomniała sobie. Świetnie wiedziała, co sądzić o takich ludziach. Musiała sobie tylko przypomnieć swojego ojca, który odszedł bez słowa. Wyjęła z kieszeni zegarek i zaczęła się przyglądać wzorom zdobiącym kopertę. Musiała tylko przypomnieć sobie mamę, zrozpaczoną i samotną. Ale... Pameli, która przez cały czas żyła tymi wspomnieniami i uczyła się na nich, teraz nagle wszystkie one wydały się odległe i nieważne. Wrzuciła pospiesznie zegarek z powrotem do kieszeni, jakby parzył ją w palce. Może Kerrich nie był jednak podobny do jej ojca. Świadczyć o tym mógł na przykład jego stosunek do Beth. Zakłopotana spojrzała na dziewczynkę. Chyba jego uczucie do dziecka nie było udawane? Beth siedziała przy biurku z rękami opartymi na kolanach.
− Jestem gotowa do lekcji, panno Lockhart. Dziewczynka wyglądała jak niewiniątko, lecz Pamela nie zapomniała o jej beztroskiej ucieczce poprzedniego dnia. − Masz swoje książki i tabliczkę? − Tak, panno Lockhart - Beth niemal wyśpiewała odpowiedź. − Właśnie mi opowiadała, że jest przygotowana do lekcji - wtrącił Kerrich. Oboje wyglądali na zbyt zadowolonych z siebie, więc Pamela rzekła szorstko: − Dobrze, że nie opowiadała o tym, jak bardzo chciałaby wrócić na tor wyścigowy. Nie wierzyła własnym oczom, widząc że oboje wymienili zakłopotane spojrzenia. − Czy wczorajszy dzień niczego was nie nauczył? -zapytała groźnie. − Lord Kerrich się czegoś nauczył. - Beth pomacała się po kieszonce fartuszka. Przekonał się, że nie należy się ze mną zakładać, który koń wygra. − Nie zamierzam ponownie zabierać jej na wyścigi - pospieszył z zapewnieniem Kerrich. − Nie umie przegrywać - zdradziła Beth. - Panno Lockhart, czy wyjaśnił pani w końcu, dlaczego mnie zabrał? − Nie powinnaś mówić, że lord źle znosi porażki. To niegrzeczne - rzekła Pamela. - A poza tym nigdy mi nie wytłumaczył, dlaczego zabrał cię w to najbardziej nieodpowiednie miejsce. - Wbiła w Kerricha gniewny wzrok. Nie zauważył tego. Patrzył na Beth. − Dzisiaj przyszedłem do sali lekcyjnej z innego powodu. − Pomyślałam tylko, że panna Lockhart mogłaby zrozumieć, gdyby pan wyjaśnił... Kerrich bezwzględnie przerwał dziewczynce. − Mam dwie wiadomości, dobrą i złą. Jednak nie będziemy mogli wyjechać do mojej posiadłości w Norfolk.
− Szkoda. - Pamela oczekiwała na możliwość znalezienia się na wsi i zapoznania swojej podopiecznej z urokami prowincji. − Zaś dobra wiadomość to ta, że nie możemy pojechać na wieś, bo otrzymaliśmy zaproszenie, któremu nie można odmówić. - Zamaszystym gestem wyciągnął z kieszeni sztywny, złożony arkusz papieru i pokazał pieczęć. - Nie można, ponieważ wystosowała je osobiście królowa Wiktoria! Pamela zadrżała i wyrwała Kerrichowi zaproszenie. Obserwował
ją
z
uśmiechem,
najwyraźniej
biorąc
jej
popłoch
za
podekscytowanie. Pamela przeczytała na głos: Jej Królewska Mość Królowa Wiktoria panująca na Wyspach Brytyjskich nakazuje stawić się Devonowi Mathewesowi, lordowi Kerrich i jego podopiecznej, pannie Elizabeth Hunter, na przyjęciu w pałacu Buckingham, za trzy dni, o godzinie czwartej po południu. Pamela odetchnęła z ulgą. Nie była zaproszona. − Czyż to nie doskonała wiadomość? - zawołał Kerrich. Beth nie sprawiała wrażenia, że podziela zachwyt lorda. Wyglądała na skamieniałą z przerażenia. Pamelą zawładnęło poczucie winy. Gdyby udawała się na przyjęcie, mogłaby podtrzymywać dziewczynkę na duchu i kierować nią. − Wiedziałem, że gdy tylko pokażemy Beth w towarzystwie, królowa o tym usłyszy - powiedział lord. - Jedna z tych plotkarskich dam musiała pobiec prosto do królowej z nowiną. Pamela przyklękła koło Beth i wsunęła kilka luźnych kosmyków w krótki warkoczyk dziewczynki. Była zadowolona, że pominięto ją w zaproszeniu, i zdecydowana, żeby przez trzy pozostające do przyjęcia dni doskonale przygotować Beth na to, co ją czeka. − Wiktorię musi dręczyć ciekawość, skoro tak szybko nas zaprosiła kontynuował Kerrich. - To przyjęcie zaplanowano wiele miesięcy temu. − Zrobiłaś wszystko, czego od ciebie oczekiwaliśmy - Pamela łagodnie odezwała się do Beth. - Udowodniłaś, że jesteś dzielną dziewczynką.
Nie bacząc na nic, Kerrich mówił dalej. − Przedtem
nie
byłem
zaproszony,
gdyż
jest
to
jedno
z
przyjęć
organizowanych przez księcia Alberta dla rodzin, a dotąd nie uchodziłem za dość przyzwoitego, żeby przebywać z rodzicami i dziećmi. Pamela zwróciła się do Beth: − Założysz swoją najpiękniejszą sukienkę, tę z falbankami, w którą od tak dawna chciałaś się ubrać. − Oczywiście, i tak bym nie chodził na takie przyjęcia, ale teraz wszystko się zmieniło. Wszystko przez Beth. Spójrzcie, jest jeszcze dopisek: Panna Elizabeth zostanie przedstawiona królowej Wiktorii o godzinie szóstej. - Rozejrzał się i zauważył, że dzieje się coś, czego nie rozumie. - Dlaczego się nie cieszycie? − Milordzie, zachowuje się pan jak kogut, który myśli, że słońce wschodzi po to, żeby słuchać jego piania. Spojrzał zaskoczony na Pamelę, jednak nawet jej bezczelność nie mogła zniszczyć jego wybornego humoru. − Zagadałem was. Cóż, jestem bardzo zadowolony. Obie świetnie się spisałyście. - Przyjrzał się uważnie pobladłej Beth. - Co się stało? − Jeszcze nigdy nie widziała królowej - powiedziała Pamela. − Jasne, że nie. − Jest zdenerwowana. − Jestem - potwierdziła cichutko Beth. − Ty? Zdenerwowana? - Najwyraźniej Kerrich nie mógł sobie czegoś takiego wyobrazić. - Mnie się przecież nie boisz. Czemu miałabyś się bać królowej? − Bo jest królową. Jest ważna - oświadczyła Beth. Kerrich ukląkł koło Beth. − Znam jej królewską mość od wielu lat i zapewniam cię, że jest bardzo mila, młoda i śliczna. Łatwo ją oczarować, a ty masz mnóstwo uroku. Od razu podbijesz jej serce.
Beth rozpogodziła się. − Naprawdę? Pamela mogłaby czuć się urażona, że Kerrich tak łatwo dodał otuchy dziewczynce w sytuacji, gdy ona sama tego nie potrafiła. Jednak dostrzegła dobre strony jego gadaniny i była mu wdzięczna. − Mam wiele wad, ale nie jestem kłamcą. Mam do ciebie całkowite zaufanie powiedział do Beth. Na twarzy dziewczynki pojawił się ostrożny uśmiech. − Ja też nie jestem kłamczucha - oświadczyła. -Kiedyś bałam się ciebie. Ale teraz... - Zarzuciła mu ręce na szyję. Zaskoczony, przytulił ją. − Jednak w konsekwencji tego zaproszenia będę musiał sam pojechać do Norfolk, żeby dopilnować spraw w banku. Myślałem, że zajmę się tym w czasie pobytu w Brookford, ale teraz to niemożliwe. Służący szukają już pana Athersmitha, żeby ze mną pojechał, a powóz czeka przed domem, więc... - Klepnął Beth w pupę. - Jestem gotowy do drogi, zapomniałem tylko o rękawiczkach. Czy mogłabyś poszukać mojego lokaja i wziąć je od niego? Beth uśmiechnęła się do niego i dygnęła. − Z radością, lordzie Kerrich. Pamela z czułością pełną dumy patrzyła na wybiegającą z pokoju Beth. − To było bardzo miłe z pana strony, milordzie. − Jeszcze jeden dowód na to, że nie ma kobiety, której nie potrafiłbym oczarować. Speszona takim cynicznym stwierdzeniem, uniosła wzrok i zobaczyła, że Kerrich zbliża się do niej ze swawolnym wyrazem twarzy. − W końcu udało mi się oczarować nawet ciebie, pannę Pamelę Lockhart, czyż nie? Cofnęła się, usiłując nie dać się oczarować kolejny raz.
− Milordzie, pański urok jest wyłącznie pańską sprawą. − Od kiedy znów zaczęłaś mnie tytułować? - Złapał ją za ramię i odwrócił do siebie. − Zgodziliśmy się, że tak będzie najlepiej. − Zgodziliśmy się, że będziesz do mnie mówiła Devon. − Nie zgodziliśmy się - odparła z godnością. - Uległam pańskiemu żądaniu wskutek wielkiego szantażu. − To prawda. - Obdarzył ją triumfalnym uśmiechem, który przypomniał jej szczegóły owego szantażu. - Mogę sprawić, że znów mi ulegniesz. − To niemądre, milordzie! - Serce waliło jej mocno, zadając kłam słowom. − Wyjeżdżam na całe dwa dni. − A więc do zobaczenia. - Wyciągnęła na pożegnanie rękę. - Szczęśliwej podróży. Odtrącił jej dłoń i przysunął się tak blisko, że zgniótł jej halki. Zsunął ręce z jej ramion i przesunął je wzdłuż pleców, na pośladki. − Powinniśmy się pocałować na pożegnanie. Przywarła do niego, ale wykrzyknęła: − Na pewno nie! − Niestety - pochylił się i uniósł ku sobie twarz dziewczyny - powóz już czeka, a Beth wróci za chwilę, nie możemy więc pozwolić sobie na nic więcej. Nie wiadomo jakim sposobem jej usta znalazły drogę do jego warg. Rzucił się na nią jak wygłodniały. I nieważne było to, że w nocy kochali się tyle razy jego usta obudziły w niej głód, ostry i cudowny. Wędrował wargami po jej policzkach, czole, brodzie, ona zaś, przywarta do niego, marzyła, żeby znów była noc... Znikły wszelkie rozważania za i przeciw. Kiedy Kerrich przesunął rękę na jej piersi, pomyślała, że za chwilę stanie w płomieniach. A płonąca guwernantka nie mogła być wzorem nauczycielki. − Beth zaraz wróci.
Głaskał ją jeszcze przez chwilę, po czym przyznał: − Wiem. Wiem. Gdy mnie poślubisz, codziennie będę cię obsypywał takimi pocałunkami. Nadal ciężko oddychała i drżała, powiedziała jednak: − Obiecałeś! − Co obiecałem? − Że... że nie będziesz nalegał na małżeństwo. − I nie nalegałem ostatniej nocy. Ale rozważyłem sprawę jeszcze raz. Powinnaś mnie przyjąć. Jestem dobrym człowiekiem. Nigdy nie usłyszysz o moich kochankach. Głęboko wciągnęła powietrze. − Mylisz uczciwość z dyskrecją. Proszę mnie puścić, milordzie. − Nie chcesz pieniędzy i lekceważysz dyskrecję. Co mogłoby cię skłonić do poślubienia mnie? Teraz zachowywał się tak, jak się spodziewała. Z uporem. Opryskliwie. − Nie chcę wychodzić za mąż i nie powinno to być dla pana zaskoczeniem. Powiedziałam panu, że nie chcę. Słyszał pan o moim ojcu. - Dotknęła zegarka w kieszeni. − Nie jestem twoim ojcem. − Ani mężczyzną, którego bym kiedykolwiek wybrała. Stał z rękami opartymi na biodrach i przyglądał jej się spod zmrużonych powiek. − „Kiedykolwiek" to bardzo nieprecyzyjny termin. - Nagle rozpromienił się w uśmiechu. - Będę więc codziennie prosił cię o rękę. − Nadal nie pojmuję, czemu miałby pan się ze mną ożenić. − Bo twoje ciało żąda, żebym je wypełnił. − Milordzie, jesteśmy w sali, w której uczy się niewinne dziecko! − Bo jedna noc nie jest w stanie zaspokoić mojego gwałtownego pożądania.
− Ciii!!! - Zerknęła w stronę otwartych drzwi, modląc się, żeby nikt ze służby tego nie usłyszał. − Bo bez strachu myślę o twoim towarzystwie przez najbliższych pięćdziesiąt lat. − Co za komplement - rzekła bezbarwnym tonem. − Nie należę do mężczyzn, którzy plotą głupstwa kobiecie, z którą zamierzają spędzić życie, i nie wydaje mi się, żebyś była typem kobiety, pragnącej słuchać takich bajek. − Nie. Tak. Nie. - Nie mogła tego znieść. Mężczyźni byli prymitywnymi istotami, które nie zważały na uczucia. I niewątpliwie urodziwi mężczyźni byli najgorsi. Była świadkiem śmierci matki, która umarła przez mężczyznę. A Kerrich? Kim był naprawdę? I dlaczego zależało jej na nim? Nerwowo zaczęła szukać obojętnego tematu do rozmowy, jednak niechcący zdradziła jedno ze swoich zmartwień. − Mam nadzieję, że nic się nie stało w bibliotece. Zesztywniał. − W bibliotece? A co się stało w bibliotece? − Zostawiliśmy tam bałagan... ostatniej nocy... Popatrzył na nią tak, jakby przyłapał ją na kradzieży sreber, po czym z ulgą wypuścił powietrze. − Nie martw się. Moulton zamknął dziś bibliotekę i wszystko posprząta. − Dobrze. - Będzie się więc wstydziła tylko Moultona. Problem z Kerrichem polegał między innymi na tym, że się nie obrażał, gdy go strofowała, nawet teraz, gdy odkrył jej maskaradę, i gdy panna Lockhart zmieniła się w młodą Pamelę. Był błyskotliwy, bogaty, utytułowany i tak nieczuły, że planował wykorzystanie dziecka dla pomnożenia dochodów swojego i tak potężnego banku. Z drugiej zaś strony spędzał wiele czasu z Beth i najwyraźniej sprawiało mu to przyjemność. Udało mu się też uwieść Pamelę, ale
nadal upierał się, że chce ją poślubić, choć powinien z ulgą ocierać sobie pot z czoła, że mu odmówiła! Do pokoju wbiegła Beth. − Lordzie Kerrich, twój lokaj mówi, że masz rękawiczki w kieszeni płaszcza. − Ach, jaki ze mnie głupiec. - Przytknął palec do jej nosa. - Bardzo ci dziękuję za pomoc. Beth rozpromieniła się wobec tej pochwały. Pamela nie mogła opędzić się od natrętnych myśli: kiedy Beth zostanie przedstawiona królowej i ziszczą się plany Kerricha, lord ukaże swoje prawdziwe oblicze. Zażąda, żeby Pamela okazywała mu szacunek. Z zimną krwią pozbędzie się Beth. Zapłaci Pameli i zacznie sobie szukać nowej kochanki. Wtedy ziemia znów będzie okrągła, niebo niebieskie, słońce będzie wschodzić na wschodzie, prawdą stanie się wszystko to, w co Pamela zawsze wierzyła i jej życie wróci do normy.
ROZDZIAŁ 22
− Jak się udała wycieczka, milordzie? - zapytał następnego dnia po południu Moulton, pomagając Kerrichowi zdjąć płaszcz. − Wyjątkowo niedobrze. Odkryłem miejsce tajemniczego zniknięcia pana Athersmitha. Moulton zniżył głos. − Był w pańskiej posiadłości w Norfolk? − Nie w Brookford, ale w banku. - Kerrich ściągnął rękawiczki i włożył je do kapelusza. - Moim pracownikom powiedział, że na moje polecenie. − I uwierzyli mu?
− Czemu mieliby mu nie wierzyć? - Przechodząc, Kerrich oddał lokajowi kapelusz. - Nikomu nie zwierzyłem się z moich kłopotów. Moulton ruszył za lordem. − Oczywiście miał pan rację, milordzie. Co pan Athersmith robił w banku? Kerrich pochylił się, powąchał jedną z róż z dużego bukietu stojącego w wazonie na stole i pomyślał o Pameli. − Ukradł dużą ilość specjalnego papieru ze znakiem wodnym, na którym
drukujemy nasze czeki. Moi pracownicy, przekonani, że wykonują moje polecenia, pomogli mu wynieść go z banku. Byli zadowoleni z siebie. Moulton patrzył kompletnie zdumiony. − Ma tupet! − Nie spodziewałem się, że go ma - odparł z rezygnacją Kerrich. - A tutaj nic nowego? − Pan Athersmith zniknął z Londynu, teraz już wiem dlaczego, więc nie mieliśmy okazji, żeby odkryć organizatora całego procederu. − Nie najlepiej wam z nim wyszło. − To niepotrzebna uwaga, milordzie - powiedział Moulton, po czym sam przystąpił do krytyki. - Chociaż urzędnicy w Bank of England są najmniej sprawnymi ludźmi, dla jakich zdarzyło mi się pracować. Upierają się przy korzystaniu z własnych pracowników, podczas gdy to my, profesjonaliści, powinniśmy wykonać tę robotę. I w rezultacie tracimy ślad. Kerrich wyciągnął z bukietu jedną różę. − Może banda Lewisa wróci do mojej posiadłości, żeby drukować banknoty. − Obserwujemy tamto miejsce, a przynajmniej przedstawiciele banku utrzymują, że ktoś je obserwuje. Ale przestępcy musieli zrozumieć, że pan o tym wie, bo inaczej nie plądrowaliby pańskiej biblioteki. Zresztą, szczerze mówiąc, mogą porzucić tamtą prasę, bo stać ich na nową. - Zirytowany
Moulton zacisnął wargi. - Jeśli znajdziemy pańskiego kuzyna, milordzie, aresztujemy go, nie zważając na pańskie prośby. Kerrich skinął głową. Zrobił, co tylko mógł, żeby ratować Lewisa. Ucierpi nazwisko Mathewes, ale Kerrich nie miał siły dłużej martwić się o kuzyna, skoro czekało go uspokojenie królowej i wymuszenie zaręczyn. − Zgoda, jeśli tylko nie zawisnę razem z nim. − Tak panu zagrozili? - Moulton potrząsnął głową. - Nie ma takiej możliwości, milordzie. Kerrich domyślał się, że panowie z banku musieli blefować; miło było usłyszeć potwierdzenie swoich podejrzeń. − To dobrze. Zamierzam się ożenić i więzienie mogłoby mi pokrzyżować plany. Krzywy grymas na twarzy Moultona przekształcił się w uśmiech. − Jeśli wolno, chciałbym złożyć panu gratulacje i powiedzieć, że wybrał pan niezwykle urodziwą młodą damę. Cóż, dobry majordomus zawsze powinien wiedzieć, co się dzieje w domu. − Nie mów jej tego - doradził Kerrich. - Udzieli ci wykładu na temat marności zewnętrznego piękna. − Jasne. - Mężczyźni uśmiechnęli się do siebie. Wskazując na zamknięte drzwi biblioteki, Kerrich zapytał: − Co z tym bałaganem? − Opowiedziałem moim ludziom, co się wydarzyło. Wciągnęliśmy do współpracy kilku zaufanych lokajów. Powiedzieliśmy im, że miała miejsce kradzież i że nie życzy pan sobie rozgłosu. Po cichu wszystko uprzątnęliśmy. W środku wygląda znośnie, choć trochę pusto. Trzymam drzwi zamknięte, bo niektóre służące są potwornie wścibskie. W końcu Kerrich zadał pytanie, z którym przyszedł: − Gdzie jest panna Lockhart?
Raz jeszcze Moulton udowodnił, że jest nie tylko niezwykle sprawnym detektywem, ale pewnym źródłem wszelkich informacji. − Jest z dzieckiem na górze - odpowiedział. -Mam po nią posłać? − Powiedz, żeby przyszła do salonu. Kiedy Kerrich wszedł do salonu, zaczął się zastanawiać, czemu nie kazał jej przyjść do saloniku karcianego czy do holu. W tym pokoju nie potrafił się odprężyć. Nie mógł nawet usiąść. Ten pokój urządziła jego matka. Celowo zostawił go bez żadnych zmian, żeby zawsze przypominał mu tamten dzień po śmierci ojca, gdy zastał matkę w objęciach obcego mężczyzny. Dlaczego dzisiaj wybrał to miejsce na spotkanie z Pamelą? Czyżby podświadomie chciał przemyśleć decyzję o małżeństwie z kobietą, która obudziła w nim te wszystkie tłumione emocje? Zawsze uważał, że jego żona będzie głupiutką kobietą przeciętnej urody, za którą będzie myślał i która nie będzie kusiła ani innych mężczyzn, ani jego. Pamela była przeciwieństwem tego, co planował, wiedział też, że dziewczyna będzie szczęśliwa, gdy zrezygnuje z poślubienia jej. Dlaczego więc... - Pan mnie wzywał, milordzie? Jej energiczny głos oderwał go od męczących rozmyślań. Była tutaj - rozsądna, szczera, błyskotliwa panna Lockhart i urodziwa, namiętna, zdecydowana Pamela. Dwie istoty w ciele tej jednej, doskonałej kobiety. Kobiety, której pragnął. Za każdym razem, kiedy ją widział, umacniał się w swym postanowieniu. Musiał ją mieć na zawsze. Powinien tylko zadbać o to, żeby nigdy nie dowiedziała się o potędze jego uczuć. Nadal miała na sobie suknię, jaką noszą matrony, z marszczeniami na ramionach, szeroką w talii. Włosy zaczesała do tyłu i ułożyła w kok, w który znów wpięła druty, jakby mogły ostudzić jego namiętność. Srogo zmarszczyła brwi, co wychodziło jej wyśmienicie, gdy odgrywała rolę zgorzkniałej, starej guwernantki. Na nieszczęście dla niej, i suknia, i uczesanie marnie kamuflowały
jej figurę i urodę, zaś pozbawiona okropnego makijażu twarz Pameli kusiła Kerricha, by ją natychmiast pocałować. Wyciągnął ku niej różę i rzekł: − Stęskniłem się za tobą. Przymknęła oczy, najwyraźniej nie w uniesieniu. − Milordzie, zgodziliśmy się już, że tamta noc była błędem, który się nie powtórzy, i muszę prosić, żeby nie mówił mi pan takich rzeczy. Pamela była zbyt inteligentna, zbyt pewna siebie i, nawet w tym koszmarnym stroju, o wiele, wiele za ładna. − Uwielbiam słuchać, kiedy mnie prosisz.
Otworzyła oczy. Ach, nie była tak niewrażliwa, jak chciała się wydawać. Sposób, w jaki na niego patrzyła, zdradzał emocje, nawet jeśli był to jedynie popłoch. − Głęboka namiętność kryje się w zapachu róży. -Podniósł kwiat do nosa. Zgadzasz się ze mną? − Trudno byłoby znaleźć człowieka, który nie lubiłby zapachu róż. Przesunął płatkami po policzku Pameli. − Ten zapach przypomina mi upojny wieczór, jaki spędziłem z kobietą, którą poślubię. Próbowała się powstrzymać. Widział, że próbuje z całych sił nie powiedzieć tego, co cisnęło jej się na usta. − Nie chcę, żeby mi pan o tym przypominał i nie zamierzam wyjść za pana za mąż. - Wzięła głęboki oddech i jej płuca napełniły się różaną wonią. - Pan życzył sobie mnie widzieć? − Chciałem cię pocałować. - Zanim zdążyła odmówić, dodał pospiesznie: Podróż była okropna. W banku napotkałem problemy, i to nie te, którymi straszyła mnie królowa Wiktoria. Odkryłem też zdradę - przesunął dłonią po czole - i to z gatunku tych, które ranią serce. Na duchu podtrzymywała mnie jedynie myśl, że jesteś w domu i kiedy wrócę... - Przerwał. Co go napadło, żeby tyle gadać? Damy powinny być chronione przed trudnościami życia.
Uśmiechnął się do niej czarująco. - Okazujesz ogromną cierpliwość, wysłuchując moich żalów. W zwykłych, niezobowiązujących rozmowach, jakie zamierzał prowadzić ze swoją małżonką, nie było miejsca na prywatność, wymianę myśli i doświadczeń. Podeszła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję. − Jeden pocałunek. Jego żona powinna być dekoracją u jego boku, panią jego domu, matką pozbawionych twarzy, bezimiennych i grzecznych dzieci, które spłodzą. Jej palce wplatały się w jego włosy. Nie chciał, żeby jego żona myślała, iż ma prawo znać szczegóły jego pracy i dzielić jego troski. Przycisnęła swe usta do jego warg. Nie chciał, żeby jego żona w ogóle umiała myśleć. A potem sam przestał myśleć. Upuścił różę i przygarnął do siebie Pamelę, która wspięła się na palce. Jej zapach, dotyk, smak były mu potrzebne do usunięcia bólu po zdradzie kuzyna, niepokoju z powodu groźby królowej i zbliżającego się przyjęcia. Całowali się jak kochankowie po długiej, bolesnej rozłące. Jakby stanowili jedno. Jakby byli zakochani. Rozchyliła usta i poczęła delikatnie ssać jego język. Erotyzm tych poczynań pobudził jego wyobraźnię. W marzeniach widział siebie leżącego na plecach i Pamelę biorącą do ust jego męskość. Potrzebowali więcej czasu dla siebie. Potrzebował więcej intymności, żeby ją skusić. Chciał ją posiąść, raz za razem, dopóki nie zapragnie go tak bardzo, że z ochotą uzna go za swego pana. Znając Pamelę, zdawał sobie sprawę, że będą się musieli kochać długo i intensywnie i, jeśli szczęście mu dopisze, ona będzie jego na długie, długie lata. Otoczył ich zapach róż. Spojrzał w dół i zobaczył, że rozdeptali kwiaty. A Pamela... Pamela topniała w jego objęciach.
Z całą perswazją powiedział: − Nie możemy tak dalej. Musimy być razem. Miał na myśli małżeństwo. − Tak. Teraz. Zamknij drzwi - odparła. Zaskoczyła go jej gotowość i jej żądanie, ale nie był głupi. Skoro tak zdecydowanie go pożądała, nie będzie się sprzeciwiał. − Nie tutaj - rzekł. Nie tutaj, w towarzystwie szydzących duchów matki i jej kochanka. Wziął Pamelę pod ramię i powiódł w kierunku biblioteki. Na ich widok Moulton, niczym nie zdradzając swoich myśli, podbiegi do nich z kluczem w wyciągniętej ręce. Ale kiedy włożył klucz do zamka, drzwi lekko uchyliły się. Obaj mężczyźni zatrzymali się. Drzwi były otwarte. Kerrich ostrożnie przyłożył palec do ust, nakazując ciszę, po czym odsunął Pamelę na bok. Moulton rzucił się w przód niczym szarżujący byk i wpadł do pokoju, mając tuż za sobą Kerricha. Za biurkiem założonym księgami rachunkowymi siedział lord Reynard. Pod ręką miał szklaneczkę whisky. Ujrzawszy osłupiałych Moultona i Kerricha, starszy pan wydął wargi i potarł brodę. − Ciekawe rzeczy tu masz, Devonie. Oczywiście, kompletne bzdury. Kerrich i Moulton wymienili porozumiewawcze spojrzenia. − Dziadku... Lord Reynard spojrzał za nich. − Och, panna Lockhart! Czy pani także należy do tego spisku? Kerrich ujrzał, że dziewczyna ciekawie zagląda przez drzwi i rzekł pospiesznie: − Nie, dziadku. − Skoro nie należy, to chyba powinna się oddalić. Żałuję, że przeszkodziłem ci w zalotach, chłopcze.
Kerrich zbliżył się do niej, ale odsunęła się, jakby był nosicielem jakiejś straszliwej choroby. − Zostawiłam Beth z Corliss. - Nie patrzyła na niego. Nie patrzyła na żadnego z nich. Wyglądała jak zasadnicza panna Lockhart w najlepszym wydaniu. Muszę wracać. Proszę wybaczyć, panowie. -Dygnęła i szybko oddaliła się. − Wprawiłem ją w zakłopotanie. - Lord Reynard cmoknął. - I to wtedy, kiedy wszystko tak dobrze się układało. − Tak - mruknął Kerrich, oglądając się za odchodzącą Pamelą. - Szkoda, że... − Jeszcze nie czas żałować. Będziesz miał na to mnóstwo czasu po ślubie. Będziesz żałował, że nie powiedziałeś tego, że nie zrobiłeś tamtego... ożenisz się z panną Lockhart, prawda? - Lord Reynard zmierzył go przenikliwym spojrzeniem. − Prosiłem ją, dziadku. − Błagaj. Kobiety lubią mężczyzn, którzy się płaszczą. − Jeszcze tak nisko nie upadłem. − Naprawdę? - Lord Reynard wykrzywił się w kpiącym uśmiechu. − Jeśli panowie pozwolą.... - mrucząc te słowa i kłaniając się, Moulton próbował się wymknąć. − Zamknij drzwi, Moulton, i zostań - rozkazał lord Reynard. - Już ci wcześniej mówiłem, że na odległość potrafię rozpoznać człowieka związanego z Bow Street. - Machnął ręką w stronę krzeseł stojących przed biurkiem. Obaj mężczyźni usiedli, Kerrich z rezygnacją, Moulton z wielkim zakłopotaniem. Lord Reynard zaplótł ręce i pochylił się do przodu. Sympatyczny staruszek gdzieś zniknął. Kerrich i Moulton znaleźli się na wprost człowieka, który wychował się w biedzie, przejął kontrolę nad bankiem i - dzięki niezwykłej inteligencji i bezwzględności - zbudował rodzinną fortunę.
− Teraz tak. Kilku moich dawnych przyjaciół ma kontakty z Bank of England i twierdzi, że zaczęły krążyć plotki o fałszowaniu pieniędzy. Te księgi -lord Reynard odsunął na bok spreparowane księgi rachunkowe - są oszukane. Chyba więc czas, żebyś wyjaśnił staremu dziadkowi, co się dzieje. Miły ton lorda Reynarda nie zwiódł Kerricha, który powiedział: − Widzisz, dziadku, Lewis poznał tę dziewczynę... Kiedy skończył opowiadać, starszy pan zacisnął usta. − Nigdy bym się tego nie spodziewał po Lewisie. Kerrich usiadł swobodniej na krześle. − Ja też nie, ale fakty są takie, że ma romans z jakąś damą z towarzystwa, jest zakochany w pannie Fotherby i zamieszany w kradzieże w Banku Mathewes i Bank of England. − Bardzo zajęty chłopiec - skomentował dziadek. - Ale nie obchodzi mnie to. Znam go od pieluch i wiem, że nie potrafiłby wymyślić tak zawiłego planu podrabiania pieniędzy. − Słusznie, milordzie - odezwał się Moulton. -Wiemy, że dla kogoś pracuje, ale nie umiemy ustalić, dla kogo." − Wiedziałem, że chłopiec ma kłopoty, ale nie miałem pojęcia, że tak wielkie. Odwrócił się w stronę Moultona. - Czy go powieszą? Moulton ponuro skinął głową. − W najlepszym wypadku czeka go wygnanie z kraju. − Do diabła. Nie chciałbym tego widzieć. To wnuk mojej siostry. - Lord Reynard upił nieco whisky. - Ale najpierw musicie go złapać. Wiecie, jak to zrobić? − Nie, proszę pana. Lord Reynard energicznie odstawił szklaneczkę z trunkiem. − No to wam powiem.
ROZDZIAŁ 23
Pamela zmięła notatkę. Nie mogła uwierzyć w bezczelność Kerricha. Wzywał ją do siebie natychmiast, na cztery godziny przed przyjęciem u królowej, kiedy była zajęta doglądaniem służących przygotowujących Beth. Chociaż właściwie służących nie trzeba było pilnować. Rano Beth bez żadnej walki wzięła kąpiel. Biała, marszczona sukienka z błękitną szarfą czekała gotowa. Sypialnia pełna była wesołych, chętnych do pomocy pokojówek i Pamela nie miała nawet gdzie usiąść, ale... chciała tam być ze względu na Beth. Musiała podtrzymywać dziewczynkę na duchu. Podeszła do Beth i przyklękła obok. − Kochanie, lord Kerrich chce mnie widzieć. − Dobrze - powiedziała pogodnie Beth, jednocześnie odwracając głowę tak, aby Corliss mogła zdjąć z jej włosów następną lokówkę. − Ale nie pójdę, jeśli chcesz, żebym została tu z tobą. Beth machnęła głową, obserwując podskakujące loki. − Może pani iść. − Twój dobry nastrój jest dla mnie ważniejszy niż wezwanie lorda Kerricha. − Jestem szczęśliwa. Proszę iść. - Dotknęła ręką loków i rzekła: - Corliss, chcę je mieć na zawsze. Pokojówki roześmiały się z pobłażaniem, a Corliss powiedziała: − Panno Lockhart, naprawdę nie ma potrzeby, żeby pani zostawała. Przygotujemy Beth na czas, żeby nie spóźniła się na spotkanie z królową. Pani zaś nie może odmówić lordowi. Pamelą wstrząsnął dreszcz grozy. Czy wszyscy wiedzieli, że nie potrafi odmówić Kerrichowi?
Szybko jednak dotarło do niej, że Corliss chodziło wyłącznie o to, że nie może odmówić wezwaniu lorda. − Chyba rzeczywiście nie mogę. - Ociągając się, wstała, podeszła do drzwi i wyszła na korytarz. Z cienia dobiegł ją spokojny głos Moultona: − Proszę tędy, panno Lockhart. Zaskoczona, wstrzymała oddech. − Proszę wybaczyć, panno Lockhart. Lord Kerrich polecił mi przyprowadzić panią. - Poprowadził ją korytarzem oświetlonym jasnym światłem świec i ozdobionym wazonami z różami na każdym stole. Minęli otwarty pokój gościnny o barwnym wystroju, potem pokój bilardowy i znaleźli się w drugim skrzydle domu. W skrzydle zajmowanym przez rodzinę, z sypialniami gospodarzy. Pamelę paliły policzki. Chyba Kerrich nie chciał, żeby przyszła do jego sypialni... A może? To, że złożyła mu dziś rano niewłaściwą propozycję, że jego dziadek był w bibliotece i że oboje z Kerrichem byli zawiedzeni, nie wystarczało, żeby lord wzywał ją w każdej chwili, gdy tylko przyjdzie mu chętka pobaraszkować. Czy nie dość już miała upokorzenia przed obliczem lorda Reynarda? Moulton zatrzymał się przed podwójnymi drzwiami, prowadzącymi do sypialni pana domu, i otworzył je. Odsunął się na bok i ukłonił. Pamela spojrzała na niego. Miała płonące policzki, zaciśnięte mocno usta i zwinięte w pięści dłonie. Odezwał się pospiesznie: − Nie, panno Lockhart! To nie tak! Proszę, nikt poza mną nie wie, gdzie pani jest, ja zaś nigdy bym... Jestem chodzącą dyskrecją. Nie było co do tego wątpliwości. Gdyby nie jego dyskrecja, wiadomość o jej upadku krążyłaby już po całym Londynie. Nadal jednak wahała się, czy wejść do pokoju, gdy w drzwiach pojawił się Kerrich. Nie przebrał się jeszcze; odziany był w zwykłą białą koszulę z podwiniętymi rękawami i spodnie. Zaś jego twarz zdobił szelmowski uśmiech.
− Wejdź. - Wskazał ręką pokój. - Nie mamy wiele czasu. Słowa były złowieszcze. Ale nie jego mina. − Przestań się tak gapić. Mam dla ciebie niespodziankę. Ociągając się, weszła do pokoju, gotowa do walki. − To nie taka niespodzianka, jaką sobie najwyraźniej wyobrażasz. - Okrążył ją, stanął za plecami i położył ręce na jej ramionach. - Panno Lockhart, trzeba coś zrobić z pani lubieżnymi myślami. Mówił z taką radością, ona zaś marzyła o tym, żeby znaleźć się gdziekolwiek, byle nie tu. Zaczynała bowiem mieć coraz silniejsze podejrzenia, że według Kerricha ona także wybiera się na przyjęcie. Podejrzenie natychmiast znalazło swoje potwierdzenie. − Miałem nadzieję, że uda mi się zdążyć, zanim zaczniesz się szykować. Moulton przymknął za nią drzwi, pozostawiając ją sam na sam z Kerrichem. W kominku buzował ogień, wszędzie paliły się świece, a wazon pełen róż stał na stoliku znajdującym się koło wygodnego fotela. Tęsknie spojrzała na drzwi. − Mam coś dla ciebie. - Ujął jej rękę i pocałował czule, po czym pociągnął ją w stronę łóżka. Bogato rzeźbiony monstrualny mebel spowity był w niebieskofioletowe kotary ze szkarłatnymi i złotymi zdobieniami. Na narzucie przykrywającej łoże leżała suknia. Piękna suknia. Elegancka. Doskonała kreacja z połyskliwej szarej tafty. Gdyby dano jej szansę wyboru sukni na przyjęcie u królowej, zdecydowałaby się właśnie na tę. Opuściła ją odwaga. − Ta mi się najbardziej podobała - powiedział Kerrich - ale kazałem madame Beauchard dostarczyć też kilka innych. Delikatna bielizna w jej rozmiarze leżała złożona w stosik obok sukni koronkowa koszula i pasujące do niej pantalony. Gorset z delikatnego jedwabiu i sute halki. Cienkie pończochy, a na podłodze przy łóżku stały szare pantofelki. Pomyślał o wszystkim.
Byłoby o wiele lepiej, gdyby Kerrich zobaczył ją dopiero w chwili, gdy będzie całowała Beth na pożegnanie. Wówczas byłoby za późno na konfrontację. I nie musiałaby szukać wymówek, wyjaśnień. Spojrzała więc na wspaniałą kreację i odezwała się: − Jest śliczna, ale... Uniósł dłoń. − Wiem, co chcesz powiedzieć. Nie możesz przyjąć takiego prezentu od mężczyzny. Nawet ode mnie. Ale chodzi o to, że możesz. Potrącę koszt sukni z twojego wynagrodzenia. Odwróciła się w jego stronę. − Co? − Wreszcie na mnie patrzysz. - Czubkiem kciuka przesunął po jej dolnej wardze. Wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. - Pozwól, że ci ofiaruję tę suknię. Bardzo mnie to uraduje, ty zaś, jeśli chcesz, możesz potraktować ten podarunek jako nagrodę za sukces naszego przedsięwzięcia. Nie chciała burzyć jego radości. Naprawdę nie chciała, jednak na myśl o wizycie w pałacu Buckingham ogarnęła ją panika. − Dziękuję, ale... - przełknęła ślinę - ...gdzie miałabym ją nosić? Przez chwilę stał bez ruchu. Omiótł ją spojrzeniem. − Założysz tę suknię na dzisiejsze przyjęcie u królowej. − Nie mogę. Wyjaśniałaby dłużej, lecz Kerrich uśmiechnął się i podszedł bliżej, spychając ją w stronę łóżka. − Kochana, nie istnieje nic, czego nie mogłabyś zrobić. - Wyciągnął z jej koka druty. Potem zajął się jej kołnierzem, który opadł na podłogę. Zanim zdążyła się zorientować, rozpiął guziki i halki znalazły się na ziemi, wokół jej stóp. Naturalnie. Rozbierał ją. Nie było wątpliwości, że zamierzał ją wbić w suknię i zaciągnąć na przyjęcie.
− Nie mogę iść. Nie zostałam wymieniona w zaproszeniu, a nie odwiedza się królowej bez zapowiedzenia. − Nie będziesz niezapowiedzianym gościem. -Szarpnięciem ściągnął w dół jej ubranie. Została w samej halce i pończochach. Ten człowiek mógł dawać lekcje szybkiego rozbierania kobiety. - Kiedy odpowiedziałem na zaproszenie królowej, uczyniłem to również w imieniu dziadka i twoim. Dziadek jest bowiem moim gościem i jednym z ulubieńców królowej, która jest bardzo lojalna wobec swoich przyjaciół. Ty zaś jesteś guwernantką Beth i nikt, nawet Wiktoria, nie oczekuje, że będę sam zajmował się dzieckiem. Pod pokrywką miłych słów czaiła się żelazna wola. − To nie takie proste. Poznałam już jej królewską mość. - Pamela balansowała na cienkiej linie. Nie chciała, żeby sobie przypomniał, chciała jednak, żeby zrozumiał. I żeby pozwolił jej nie iść. - Wiele lat temu, kiedy była jeszcze dzieckiem. − Ciekawe. - Zrzucił z łóżka narzutę wraz z suknią i dodatkami. - Szkoda, że nie wiedziałem wcześniej. Wspomniałbym o tym w mojej notce do królowej Wiktorii. − Nie! - Zaniepokojona patrzyła, jak odrzuca koce. − Zdradziłaś mi tak niewiele ze swej przeszłości, że pod licznymi względami jesteś dla mnie kompletnie obcą osobą. - Objął ją w pasie i pociągnął na łóżko. - Ale w jednej sprawie świetnie się dogadujemy. Mam ci przypomnieć? Z przerażeniem zrozumiała, że wykazała się głupotą. Kerrich nie rozbierał jej po to, żeby założyła nową suknię. Rozbierał ją po to, żeby... − Nie możesz tego zrobić! - zaprotestowała. − Mogę. - Jednym ruchem ręki ściągnął jej pantalony. Zatoczyła się do tyłu. Mogę. Wykorzystałaś mnie, żeby naprawić krzywdy, które ci wyrządzono.
Teraz ja chcę się wyleczyć z dawnych frustracji przy twojej pomocy. To chyba uczciwy układ. Kurczowo przyciskając prześcieradło, próbowała usiąść prosto na łóżku. − Nie, nie jest! − Mściłaś się za innych mężczyzn. Za gburów, którzy źle cię traktowali. Rozsunął jej nogi. - Teraz ja liczę na twoją pomoc. − Nie. Nie mamy czasu. Nie, Kerrich, nie. Wdrapał się na łóżko, pochwycił jej trzepoczące dłonie i naśladując ją, zawołał: − Tak, Pamelo, tak! Przytrzymał jej ręce za głową. − Jesteś najkrnąbrniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem. - Zadarł jej koszulę pod szyję. -Sam jestem zdumiony tym, że teraz zachowuję się tak pomysłowo. Robię rzeczy, które przyprawiłyby o paroksyzmy ekstazy każdą znaną mi kobietę. - Nadal klęczał pomiędzy jej nogami i przyglądał się jej ciału. Wędrował wzrokiem wszędzie. Piersi, talia, trójkąt ciemnych włosów między nogami. Nachylił głowę, wziął w usta jej pierś i ssał tak długo, póki nie zaczęła się szamotać na prześcieradle. Powinna była go kopnąć. Powinna... Uniosła nogę. − Nawet o tym nie myśl - odezwał się. - Winna mi jesteś trochę życzliwości. − Nie jestem winna... Jedną ręką ściągnął spodnie. − Bałem się, że będziesz protestować przeciwko temu, że kupiłem ci suknię. Wyobrażasz sobie? Myślałem, że bardzo przestrzegasz konwenansów i będziesz się martwiła niewłaściwością kupowania przez mężczyznę rzeczy tak osobistych, jak ubranie, kobiecie, która nie jest jego żoną. Ale nie. Nie ty. Zawsze musisz być inna. − To nie jest miłe - rzekła zrozpaczona.
− Pewnie, że nie jest. - Gładko wsunął w nią palec. - I dlatego tak cię to podnieca. − Nie. - Wiła się, chłonąc doznania wywołane przez jego rękę. Jaką była kobietą, skoro podniecał ją sam zapach Kerricha, ciepło jego ciała, uchwyt, w jakim więził jej ręce, groźba stania się jego własnością? Była podniecona, choć powinna czuć się oburzona jego traktowaniem. − Postaraj się być uczciwa przynajmniej w jednej sprawie. - Pocałował ją w szyję. Wargami uszczypnął jej ucho, po czym powoli przesunął językiem po jego brzegu. - Powiedz mi, że tego chcesz. Nie wiadomo skąd znalazła dość siły, żeby powiedzieć: − Nie. Usiadł i uśmiechnął się do niej szelmowsko, parodiując jej słabe zaprzeczenie. − Kiedy znajdę się w tobie, dotrę do samego końca, ty zaś będziesz pragnąć mnie tak bardzo, że opleciesz nogami moje biodra i uniesiesz się na spotkanie. Będę się poruszał w tę i z powrotem - ruchem palca zilustrował tę zapowiedź - potem szybciej, a ty przez cały czas będziesz na granicy zaspokojenia. Będziesz mnie błagać. Nawet nie potrafisz sobie teraz wyobrazić, że będziesz wołać: „Proszę, Devonie, proszę". A będzie jeszcze lepiej niż teraz, bowiem zamiast palca poruszać się będzie mój członek, rozciągając cię, pchając jak najgłębiej... − Proszę, Devonie. Roześmiał się, przeklęty drań. Roześmiał się. A potem pospiesznie zajął właściwą pozycję i powoli, tak jak zapowiedział, wszedł w jej ciało. Niebiańskie uczucie. Niebiańskie. Tak dobrze. Zaczęła dyszeć, usiłując wciągnąć dość powietrza, wypełnić płuca, by móc krzyczeć... z przenikliwej, niemal bolesnej rozkoszy. − Nadal jesteś taka ciasna - powiedział jej prosto do ucha. - Muszę się poruszać wolno, żeby cię nie bolało. Nie boli, prawda?
Wiedział, że nie bolało. Prowokował ją swym tonem. Kiedy puści jej ręce, zamierzała mu pokazać... Tymczasem jednak przygniatał ją swym ciałem, którego ciepło rozgrzewało ją całą. Niespokojnie poruszała nogami, trąc stopami po prześcieradle. Powolne, rytmiczne ruchy na przemian przybliżały i oddalały Kerricha od niej. Jęknęła, próbując go popędzić, ale nie chciał. Mięśnie wewnątrz jej ciała drżały przy każdym pchnięciu. Chciała... a niech go diabli wezmą, gdyby się postarał, zamiast zachowywać stale ten sam rytm, mogłaby to skończyć. Nagle przypomniała sobie przepowiednię Kerricha, że oplecie nogami jego biodra. Bezczelny. Dziś nie zamierzała mu się oddać. Dziś to on ją zdobywał. Ale nie robił tego dobrze. Uniosła biodra, usiłując odnaleźć tę namiętność, która doprowadzi ją do szczytu. − Jesteś zbyt niecierpliwa. Musisz się nauczyć przedłużać oczekiwanie. Drań drażnił się z nią! Była gotowa się roztopić, a on robił jej wykłady. Jeśli do końca rozchyli nogi, jeśli zacznie je ocierać o jego nogi, może zrozumie... i zanurzy się głęboko w jej ciało. Aż do końca. Tak, jak obiecywał. Owinęła nogi wokół bioder Kerricha i celowo zacisnęła swe wewnętrzne mięśnie wokół jego członka. Zatrzymał się. Spojrzał na nią. Na jego twarzy nie pozostał nawet ślad rozbawienia. Zapytał: − Czego chcesz, Pamelo? − Chcę ciebie. Do końca. Teraz. I dał jej siebie. Gwałtownie wtargnął w nią, wypełniając ją i, zaspokajając jedną potrzebę, obudził nową. Materac kołysał się i trzeszczał. Pamela jęczała, a Kerrich stękał. Kiedy puścił jej ręce, złapała go za włosy, za ramiona, za kark. Żeby tylko ocalić się przed niszczącą namiętnością, która ją porwała. Która porwała ich oboje.
Orgazm poraził ją niczym błyskawica. Rozpoczął się głęboko w jej wnętrzu i promieniował na zewnątrz, pochłaniając całe ciało, wstrząsając duszą. Kerrich wplótł palce w jej włosy. Przytrzymał ją i zajrzał jej głęboko w oczy. Jesteś moja, deklarował bez słów. Jesteś moja. Zamknęła oczy, żeby odciąć się od niego i delektować się każdym spazmem, każdym skurczem, swoim i Kerricha. Aż do końca. Zapanowała absolutna cisza. Serce Pameli przestało bić jak oszalałe. Zapanowała nad oddechem. Zapanowała nad sobą. Lecz nie miała odwagi otworzyć oczu, dopóki Kerrich nie odezwał się: − Teraz lepiej się czuję. A ty? - Odsunął się od niej, zanim zdążyła spojrzeć na niego i odpowiedzieć. - Będę się bardzo starał, żeby nie myśleć o tym podczas rozmowy z jej królewską mością i sugerowałbym, żebyś również trzymała na wodzy swoje przewrotne myśli. Mówił tak, jakby codziennie przeżywał coś wstrząsającego i w dzisiejszym doświadczeniu nie widział niczego niezwykłego. Wstał, materac zaskrzypiał. Pamela leniwym ruchem uniosła się na łokciu i przyglądała się, jak zapina spodnie. − Nie pójdę. Podniósł z podłogi śliczną, nową suknię i cisnął ją na łóżko. − Skończ już z tymi protestami i szykuj się. Nie dyskutował z nią. Rozkazywał. Położył bieliznę na łóżku obok niej, nie okazując nawet cienia współczucia. A Pamela nadal była bez sił. Nadal trzęsły jej się nogi. Miała wilgotne uda, potargane włosy i czuła się... cóż, czuła się tak, jakby Kerrichowi udało się zwyciężyć. Jakby ją wykorzystał. Albo jakby... oferował jej więcej, niż potrafiła przyjąć, skrępowana wspomnieniami dziecięcych lęków. − Wstawaj - powiedział. Pamela obciągnęła zwiniętą koszulę.
− To przyjęcie jest ukoronowaniem twoich planów, milordzie. Kiedy zabierzesz Beth na spotkanie z królową, zostaniesz uznany za człowieka godnego szacunku i wszystkie twoje kłopoty się skończą. Spojrzał na nią, mrużąc oczy. − Nie rozumiem twoich obiekcji. Czy sądzisz, że odmawiam ci zasług, jakie masz wobec dziecka? Uniosła brodę, kąśliwym tonem starając się zatuszować swój ogromny strach. − Ten świat dzieli się na ludzi czynu i na tych, którzy zbierają laury. Należę do tych pierwszych. Nie muszę iść na to przyjęcie, żeby udowodnić królowej, iż jestem osobą ciężko pracującą i godną szacunku. − Zasługujesz na lanie - rzekł fałszywie układnym głosem. - Ale nie mam na to czasu. − Proszę, nie mogę iść. - Złapała za wezgłowie łoża. - Ci ludzie mnie znają. − Jacy ludzie? − Arystokracja. Ludzie z towarzystwa. Ludzie, którzy wiedzą o moim ojcu. Gdyby tylko mogła się schować przed jego lodowatym spojrzeniem! - Będą patrzeć na mnie i litować się nade mną. Nie pójdę. − Ci ludzie są nieistotni. − Dla ciebie! Jesteś lordem Kerrichem! Nikt nie odważy się śmiać z ciebie, robić protekcjonalnych uwag o twoim upadku czy oferować fałszywych wyrazów współczucia. − Doprawdy? Miałem dziesięć lat, gdy zmarł mój ojciec i matka rozpoczęła swoje szaleństwa z mężczyznami. Czy wiesz, ile stoczyłem bójek w obronie jej dobrego imienia? - Był siny z wściekłości. Krzyczał w furii. - Czy wiesz, ile razy miałem złamany nos z powodu tej kobiety? Pamela cofnęła się przed tym wybuchem i potrząsnęła przecząco głową. − Dwukrotnie. - Uniósł dwa palce. - A potem mnie zostawiła. Zostawiła z dziadkiem i wyjechała na kontynent ze swoim pierwszym kochankiem. Na-
dal od czasu do czasu wpada do Londynu i nie rozumie, dlaczego nie okazuję jej więcej serdeczności. A sama w najbardziej podstawowy sposób zdradziła pamięć mojego ojca i rzuciła mnie na pastwę szydzących głupców. - Powoli zacisnął pięść, a następnie wycelował w nią jeden palec. - Nie porzucisz nas w ten sposób. − Wcale nie próbuję was porzucać. − Może ja nie, ale Beth zasługuje na coś lepszego. Rozwścieczył ją swoim gruboskórnym lekceważeniem i założeniem, że wszystko dotyka wyłącznie jego. − Nie rozumiesz? Nie chcę się czuć upokorzona. − Wcześniej czy później będziesz musiała stanąć z nimi twarzą w twarz. Równie dobrze może to się odbyć teraz - powiedział. Siedziała na łóżku, przyciskając do piersi koszulę. − Myślałam, że po swoich doświadczeniach okażesz więcej zrozumienia. − Więcej zrozumienia, że zostanę porzucony? -Złapał ją za łydkę i pociągnął ku sobie. - Czy może więcej zrozumienia dla babskich fanaberii? Pomimo jej wierzgania udało mu się postawić ją na nogi i ściągnąć jej koszulę. Cofnął się, żeby na nią spojrzeć. Potem spojrzał jeszcze raz. Gorączkowa wściekłość gdzieś znikła. Kerrich oblizał wargi, wpatrując się w jej nagie ciało. Ale nauczyła się już rozpoznawać oznaki jego pobudzenia i wiedziała, że nie był podniecony seksualnie. Wyglądał, jakby ogarniało go przerażenie i rozpaczliwe zrozumienie. Zaczęła myśleć, podejrzewać, że... Kerrich wziął głęboki oddech i rzekł: − Nie. - Zawisł nad nią groźnie. Wyciągnęła ręce w obronnym geście, ale jakie miała szanse wobec mężczyzny, który zdawał się nawet nie zauważać jej zmieszania i próby oporu. Przesunął ją tak, żeby znalazła się przed kominkiem i zrobił krok do tyłu, chcąc jej się przyjrzeć.
− Nie ruszaj się - rozkazał. Pamela, półprzytomna z zakłopotania podczas tej niewiarygodnej inspekcji, zasłoniła się rękami. − Do licha, kobieto, opuść te ręce. Spojrzała na Kerricha buntowniczo, boleśnie świadoma swej nagości, rozpaczliwie pragnąca uniknąć tej sceny. − To ty. Czy wiesz, kim jestem? - zapytał łamiącym się głosem. Czy pamiętał tamtą noc sprzed lat? Była pewna, że tak. − Jesteś lordem Kerrichem. − Widziałem cię już kiedyś, prawda? Wiele lat temu, na przyjęciu u króla Williama i małej księżniczki Wiktorii. W pałacu Kensington. To ty byłaś tamtą dziewczyną w oknie. Myślała, że nie zniesie większego upokorzenia niż błaganie o zwolnienie z obowiązku uczestniczenia w przyjęciu u królowej, tymczasem było ono niczym w porównaniu z tym, czego właśnie doświadczała. − Byłem zły - mówił Kerrich. - Zaprowadziłem chłopców do ogrodu. Powiedziałem im, że idę nastraszyć dziewczęta, a kiedy zacząłem się wspinać po kracie, załamała się. Wszystko było niczym zły sen, w którym stoi na ulicy, naprzeciwko rozpędzonego powozu, i nie może się poruszyć. Nie może nawet krzyczeć. − I zobaczyłem ciebie. Byłaś sama w pokoju, przebierałaś się. Zobaczyłem cię nagą. Każda rozsądna kobieta już dawno zaczęłaby udawać, że nic nie rozumie, zamiast stać bez ruchu, z zaciśniętymi pięściami, słuchając wspomnień Kerricha o wydarzeniu, które z całych sił starała się wymazać z pamięci. − Ty mała kłamczucho. - Oczy błyszczały mu wściekłością. - Widziałaś mnie! Poznałaś mnie! Przez cały czas wiedziałaś, że to ja spadłem... - Urwał.
− I popadłeś w niesławę? - zapytała łagodnie. Za późno już było, żeby udawać. Poznał ją. - Tak, lordzie Kerrich. Od razu rozpoznałam w panu tamtego osławionego młodzieńca, który nagi dyndał głową w dół przed oczami możnych tego świata. - Dumnie wyprostowała ramiona. - Czy teraz mogę prosić o zwrot ubrania?
ROZDZIAŁ 24
Pamela stała przed Kerrichem naga jak ją Pan Bóg stworzył, a mimo to była równie swobodna jak tamtej mglistej nocy przed laty, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy - i zapragnął jej. A niech ją, czyż nic nie mogło jej poruszyć? − Nie, nie możesz - rzekł szorstko. − Nawet wtedy byłeś łajdakiem - zimnym głosem oceniła go Pamela. − Nie mogę uwierzyć, że tak długo oszukiwałaś mnie w tak ważnej sprawie. − Nie oszukiwałam. − Ale coś ukrywałaś - złapał się za głowę. - Tak samo jak swój prawdziwy wygląd. − A ty mówiłeś mi całą prawdę? − Nie rozmawiamy teraz o moich grzechach - zaczął okrążać pokój. Był mężczyzną, a mężczyźni nie muszą być zawsze uczciwi, choćby w sprawie uczuć. -To nie ma nic do rzeczy. Od jak dawna wiesz? − Od samego początku. - Pamela wzruszyła ramionami. - Zresztą co to za różnica? Spotkaliśmy się tylko raz w życiu. To nie było nic ważnego. − Nic ważnego? Jak śmiesz mówić, że to nic ważnego? Tamto zdarzenie przez wiele lat śniło mi się po nocach. Nadal pojawia się w moich koszmarach sennych... - Nic dziwnego, że śniło mu się to wspaniałe ciało z przylepioną
doń ohydną twarzą panny Lockhart! - ...ale teraz przynajmniej wiem, dlaczego. − Tamten wieczór był dawno temu - powiedziała -a wkrótce potem opuścił nas mój ojciec. Nigdy nie myślałam o tamtych wydarzeniach. Ledwie je pamiętałam. Chcę ubranie. − Przez całe popołudnie próbowałem ci dać ubranie i gdybyś je przyjęła, nie dowiedziałbym się prawdy. - Ta twarz. To ciało. Był chłopcem pierwszy raz w życiu oczarowanym dziewczyną. Nie obchodził jej. Została przywieziona przez swojego ojca tylko po to, żeby dotrzymać towarzystwa małej księżniczce i dała do zrozumienia, że Kerrich jej nie interesuje. Patrząc teraz wstecz zrozumiał, że Pamela starała się jak najlepiej wypełniać rolę idealnej córki, jakby to mogło dać jej idealnego ojca. Kerrich i jego niezdarne próby zwrócenia na siebie uwagi były dla niej zupełnie nieistotne. − Przyjmę je teraz - rzekła. − Pewnie, że przyjmiesz. - Podniósł ubranie i cisnął w nią. Pochwyciła je i położyła na krześle, z wyjątkiem koszuli, którą pospiesznie założyła na siebie. − Też cię wtedy widziałam. To znaczy najpierw usłyszałam twój krzyk. Potem przez mgnienie oka widziałam twoją twarz, zanim zsunąłeś się z parapetu. Kiedy podeszłam do okna i otworzyłam je, znów mogłam cię zobaczyć. Zwisałeś na kracie na jednej nogawce spodni, a legendarne już księżycowe oblicze świeciło w nocnej poświacie. − Chcesz porozmawiać o tym, co widzieliśmy tamtej nocy? - Chociaż koszula zasłaniała ją do kolan, kształt jej ciała wyraźnie rysował się w blasku ognia z kominka. - Widziałem cię. Widziałem twoje bujne ciało z pełnymi piersiami, łagodną linią bioder i długimi nogami. Patrzyłaś na mnie smutnymi oczami, ja zaś chciałem tylko móc cię pocieszyć. - Podniósł głos. - Na moment przed skandalicznym upadkiem!
Usiadła na krześle, gniotąc wykrochmaloną halkę i zaczęła wciągać na nogi nowe, cieniutkie pończochy i podwiązki. − Wiem, że mnie widziałeś, równie dobrze jak wiem, że spadłeś. Czy musimy grzebać się w przeszłości, gdy mamy przed sobą przygotowania do przyjęcia? − Miesiącami gryzłem się i dręczyłem. Byłem pewien, że moja tajemnicza bogini z okna wszystko opowie. Albo że zobaczył mnie jakiś znajomy. Ale nikt niczego nie ujawnił. - Kerrich krążył po pokoju. - Wiedziałem jednak, że ktoś uwolnił mnie ze spodni. Słyszałem dwa dziewczęce głosy dobiegające z otwartego okna nade mną, poczułem pogrzebacz, dźgający mnie w nogę, a kiedy rozdarł... − Masz żal, że cię uwolniłam? − Wiedziałem! - Odwrócił się ku niej. - Wiedziałem, że to ty! − Muszę przyznać, że starałam się, jak mogłam, żeby wszystko zrobić jak najszybciej. Na dodatek w chwili, gdy brałam pogrzebacz, zjawiła się księżniczka. Miała zaledwie dziewięć lat, ale już wtedy zachowywała się władczo. Uparła się, żeby przez cały czas mi doradzać. - Wstała, walcząc z gorsetem. − Odwróć się - rozkazał. Przez chwilę wpatrywała się w niego wyzywająco. Jednak zdrowy rozsądek zwyciężył i wykonała jego polecenie. W końcu sama nie mogła sobie poradzić, a Kerrich wątpił, żeby chciała wezwać służącą, która ujrzałaby cały bałagan panujący w sypialni. Zwrócona do ściany mówiła energicznym, zasadniczym tonem: − Nie mogę uwierzyć, że nadal się tym gryziesz. To był chłopięcy figiel, który się wyraźnie nie udał i znalazłeś się w kłopotliwej sytuacji. Lecz podejrzewam, że martwiłeś się, iż wszystko wypaplam. Nie wygadam. Jeśli nie zrobiłam tego dotąd, to nie rozumiem, czemu miałabym to uczynić teraz. Nikt nic nie wie. Zresztą nie pojmuję, czemu kogoś miałoby to obchodzić.
− Królowa szantażuje mnie tamtym wydarzeniem. Próbowała się odwrócić. − Co? − Jej królewska wysokość ma moje spodnie, ma pogrzebacz i grozi, że wyjawi towarzystwu tożsamość tajemniczego mężczyzny, który w mglistą noc zaświecił gołym tyłkiem. Jak sądzisz, jak inaczej mogłaby mnie zmusić do zajęcia się dzieckiem? − Mogłaby zagrozić wycofaniem swoich pieniędzy z twojego banku. Nie, przecież mówiłeś, że nie potrzebujesz pieniędzy. − I nie ulegam finansowym naciskom, o czym królowa świetnie wie. Toteż miała inny plan. − Chcesz powiedzieć... że to wszystko... ja, i Beth, lekcje, przyjęcie... to wszystko po to, aby uchronić cię przed plotkami o głupstwie, które wydarzyło się dwanaście lat temu? − Ludzie będą się śmiać! - wrzasnął. − Jesteś lordem Kerrichem. Co cię obchodzi ich śmiech? W rewanżu zacisnął sznurówki gorsetu na tyle mocno, żeby nadać jej ciału piękny kształt i żeby poczuła się trochę niewygodnie. - Nie powinienem się przejmować, kiedy się ze mnie śmieją, tak? Ale twoja wrażliwość nie pozwala ci zmierzyć się z ludźmi, którzy mogą pamiętać skandal związany z odejściem twojego ojca. − Śmiesz porównywać swoje gołe pośladki z prawdziwą tragedią rozpadu mojej rodziny? − Sama byłaś łaskawa zwrócić mi uwagę na fakt, iż miało to miejsce dwanaście lat temu. - Po zasznurowaniu gorsetu odwrócił ją twarzą do siebie. - Nikt nie będzie pamiętał.
− Może to prawda, lecz mój ojciec umarł niespełna rok temu we Francji, w objęciach swojej kolejnej kochanki. Najwyraźniej uległa jego czarowi. Pamela odchrząknęła. - A jej mąż patrzył na to krzywym okiem. − Dobry Boże. − Jej mąż przyłapał ich in flagranti. Kiedy zastrzelił mojego ojca, o mało nie trafił też swojej żony. Jestem przekonana, że te wydarzenia odświeżyły pamięć o dawnym skandalu w całej jego sławie, dodając mu jeszcze blasku. − Tak mi przykro. - Nie chodziło mu o skandal, ale o śmierć jej ojca. Była bardzo dzielna, ale dostrzegł łzy w jej oczach. Wziął ją w objęcia i wyszeptał: -Musiałaś powtórnie przeżyć jego utratę. Dźgnęła go w żołądek, a kiedy jej nie puścił, uszczypnęła go. − Daruj sobie wyrazy współczucia. Nawet tego nie zauważyłam. Puścił ją. Wyraźnie nie chciała pocieszenia. Widział jednak, jak bardzo jest spięta. A może rozumiał ją, bo sam też był porzuconym dzieckiem. − To był twój ojciec. Musiałaś boleć nad jego stratą. − Boleć? - krzyknęła Pamela, zastanawiając się, jak może wszystko wytłumaczyć takiemu tępemu człowiekowi, jak Kerrich. Skoro jednak, mówiąc o ojcu i jego haniebnym zachowaniu, mogła uwolnić się od wizyty w pałacu Buckingham, gotowa była to zrobić. - Nie bolałam nad jego śmiercią. Cierpiałam po śmierci matki. − Oczywiście. - Mówił bardzo wolno, jakby rozmawiał z tępym uczniem. Twoja matka umarła w chwale, nie niszcząc twych młodzieńczych marzeń o doskonałej miłości rodzicielskiej. − Nie myślałam, że jest doskonała - szybko rzuciła Pamela. Do śmierci matki miała jej za złe potulną akceptację losu. Później... cóż, może odrobinę za bardzo wyidealizowała jej obraz. − A twój ojciec? Wcześniej musiałaś być świadkiem jego błędów. Czy cierpiałaś, kiedy umarł?
− Wiesz, jaki był mój ojciec? Czarujący, kiedy czegoś chciał, i wściekły, gdy coś potoczyło się nie po jego myśli. Stale szukał nowych kobiet do zdobywania i szybko się nimi nudził. Zawsze wydawał pieniądze, których nie mieliśmy, na rzeczy, których nie potrzebował, bo myślał, że to da mu szczęście. Moja matka zawsze rezygnowała ze swoich potrzeb, żeby mógł mieć to, czego pragnął, ponieważ chciała, żeby był zadowolony. - Przyłożyła rękę do czoła, bo przywołane wspomnienia przyprawiły ją o ból głowy. Jakby istniało coś, co mogłoby go zadowolić. Odszedł, kiedy miałam piętnaście lat, wystarczająco dużo, żeby wiedzieć, kim był: mężczyzną uciekającym od cierpiącej żony i swojej własnej córki. − Ale nadal go kochałaś. − Nie!
-
Gwałtownie
wciągnęła
powietrze,
po
czym
wypuściła
z
westchnieniem. - Tak. Nie wiem. − Jasne, że go kochałaś. Za bardzo się mnie boisz. − Co ty opowiadasz? - Ścisnęło ją w gardle. - Nie boję się ciebie. Powiedział cicho, jakby sam do siebie: − Nie poślubisz mnie. - Spojrzał na nią. - I nie pozwolisz sobie na miłość. − Nie każda kobieta na tym świecie musi cię kochać. − Ale ty chcesz tego. Nigdy nie będzie się zadawać z mężczyznami rozumiejącymi kobiety. Nigdy więcej nie zada się z żadnym mężczyzną. − Jestem pierwszym mężczyzną, któremu w ogóle pozwoliłaś się do siebie zbliżyć - powiedział. - Prawda? Co knuł? Złapała halkę, naciągnęła na siebie i odwróciła się do niego plecami. − Wiesz przecież, że byłeś moim pierwszym. − Czym pierwszym? Twoim pierwszym kochankiem? - Okrążył ją, żeby widzieć jej twarz. - Nie możesz nawet wykrztusić tego słowa. Jestem twoim kochankiem. Kochałem się z tobą. Tarzaliśmy się pośród pieszczot i
pocałunków, kochając się. Przyznajesz się do tego wszystkiego, z wyjątkiem miłości. Wiem teraz, czego mi brak, kiedy jestem z tobą - tych cichych szeptów w ciemnościach, gdy wyczerpie się cała namiętność. Tych wyszeptanych słów: „kocham cię". − To byłoby kłamstwo. - Tak, na pewno. Zawiązała halkę i sięgnęła po suknię. - Ty też nic mi nie szepczesz. Był bezlitosny. − Udajesz, że śpisz, albo... - machnął ręką w kierunku skotłowanego łóżka ...że nie widzisz. Pragnęła wszystkiemu zaprzeczyć, ale wiele lat przyglądania się kłamstwom ojca, lawirującego pomiędzy kochankami, umocniło ją w postanowieniu, żeby być uczciwą. − Nie chcę cię kochać. − Wiem. - Wziął od niej suknię i pomógł założyć przez głowę. - Od naszego pierwszego spotkania założyłaś, że jestem taki sam jak twój ojciec i bez względu na dowody nigdy nie pozwoliłaś sobie na zmianę zdania. Kiedy na mnie patrzysz, widzisz we mnie tylko rozpustnika, nigdy nie dostrzegasz mężczyzny. Czy mógł mieć rację? Zapiął suknię na plecach na porcelanowe guziczki. Zawsze uważała, że serce ją boli z powodu przewrotnej, świadczącej o słabości, tęsknoty za mężczyzną podobnym do ojca. A może cierpiała dlatego, że nigdy nie pozwoliła sobie na pokochanie mężczyzny ze swoich marzeń? − Jeżeli chcesz, możesz mnie zostawić, ale i tak muszę ci powiedzieć, że nawet jeśli twój ojciec był skończonym łajdakiem, i tak go kochałaś. Skoro jednak nie chcesz tego przyznać, nigdy nie będziesz w stanie pokochać mężczyzny. Wolisz więc boleć otwarcie nad śmiercią ojca czy umrzeć jako stara panna? Stała przed nim, buntując się do końca. − Są gorsze rzeczy niż staropanieństwo.
− Samotna. Zgorzkniała. Zatruwająca życie każdemu, kto spróbuje się do ciebie zbliżyć. Zawsze będziesz nosiła ze sobą zegarek ojca, żeby ci przypominał, iż ludzie mogą cię skrzywdzić i że powinnaś ich od siebie odpychać. - Rozległo się pukanie do drzwi. Kerrich położył dłoń na klamce. Tak, są gorsze rzeczy niż staropanieństwo. - Uchylił drzwi. − Milordzie - odezwał się Moulton - coś się wydarzyło w Bank of England. Pamela zobaczyła, że Kerrich jest myślami z dala od niej, od tego pokoju, od tego domu. − A więc dziadek miał słuszność. - W głosie Kerricha słychać było zdumienie i zadowolenie. − Lord Reynard właściwie zinterpretował sytuację, milordzie. − Przyprowadź konia. Zaraz będę. - Nie troszcząc się o zamknięcie drzwi, Kerrich podszedł do szafy i wyciągnął parę czarnych, wypolerowanych butów, świeżo wykrochmaloną koszulę, niebieską kamizelkę i czarny surdut. Kiedy ściągnął koszulę, Pamela podeszła i zatrzymała się przed nim. − Co to znaczy, że zaraz będziesz? Za niecałe dwie godziny masz być w Pałacu Buckingham. − Wydarzyło się coś ważnego. - Wciągnął świeżą koszulę i wetknął ją w spodnie. − Coś ważnego? Czym więc jest sprawa przedstawienia Beth królowej? − Mniej ważną sprawą. - Podszedł do szafy, wyjął ciemnozieloną kamizelkę i założył ją na siebie. Pamela podążała za nim krok w krok, kiedy brał surdut. − Nie możesz tego zrobić. Nie możesz zostawić Beth. − Dziecko nie zginie beze mnie. - Zatrzymał się i zmierzył ją wzrokiem. - Pod warunkiem że skończyłaś ze swoją histerią i wypełnisz swoje obowiązki guwernantki, towarzysząc Beth na przyjęciu. Mój dziadek mnie zastąpi, a ja przybędę najszybciej jak zdołam.
− Takiego właśnie zachowania mogłam się spodziewać po człowieku twego pokroju. Podejmujesz się zadania, a potem go nie kończysz. − Zważywszy na twoje wczorajsze zachowanie pozwolę sobie zauważyć, że ludzie żyjący w szklanych domach nie powinni ciskać kamieni. Zimna drwina w głosie Kerricha rozsierdziła ją. − Wprost przeciwnie. Pójdę na przyjęcie. Ty nie. Jesteś zimny i nieczuły. Zakładał surdut, jakby jej nie słyszał. − Kazałeś mi znaleźć dziecko, chociaż nie zamierzałeś go zatrzymać... − Go. Chciałem chłopca, pamiętasz? - Z szuflady komody wyciągnął czarny, jedwabny pas i kołnierzyk. − Nie zamierzasz adoptować Beth, prawda? − Zawsze o tym wiedziałaś. − Owszem, i niech mnie piekło pochłonie za to, że dałam się wciągnąć w twoje plany. Wiedziałam, że są złe, ale... − Chciałaś pieniędzy. - Wziął buty i kołnierzyk. -Zejdę na dół i poszukam lokaja, żeby mi pomógł skończyć się ubierać. Poprosiłbym cię o pomoc, ale twoja niechęć jest zbyt duża, żeby do mnie podejść. Oddalił się od Pameli, która z trudem przełknęła ślinę, starając się nie rozpłakać. Otworzył drzwi na korytarz. − A niech to! - Wyszedł z pokoju i rozejrzał się po korytarzu. − Co się stało? - zapytała. − Beth - odpowiedział. Uświadomienie sobie, że drzwi pozostawały uchylone, zajęło jej króciutką chwilę. Zapomniała o swoich problemach. Przełknęła ślinę. Dobry Boże, Beth przyszła, szukając pokrzepienia, a może chciała się pokazać albo powiedzieć im, która godzina, musiała zapytać służących i znalazła ich. Ba, usłyszała ich rozmawiających o jej nadziejach i o tym, że od początku były one płonne.
Pamela popędziła do drzwi, wyjrzała na pusty korytarz. Potem spojrzała na Kerricha, chora ze zmartwienia i przerażenia. − Beth zrozumie - rzekł Kerrich z głupią nonszalancją. - Da sobie radę. O której godzinie ma zostać zaprezentowana jej królewskiej mości? − O szóstej. Chcesz powiedzieć, że nie zamierzasz jej odszukać? Zraniłeś ją! − Powiedziałbym, że oboje ją zraniliśmy. - Złapał swój zegarek i zerknął na niego. - Zrobię, co tylko będę mógł, żeby zdążyć do pałacu, ale teraz muszę iść. Rozczarowana, ledwo mogła oddychać. − Jak możesz patrzeć na siebie w lustrze? Jesteś dokładnie taki, jak mój ojciec. Spojrzał na nią jak na kogoś obcego, po czym złapał ją za ramię i przyciągnął do siebie. Patrząc jej prosto w oczy powiedział: − A ty jesteś jak moja matka. Nie rozpozna diamentu, który trzyma w ręce.
ROZDZIAŁ 25
− Nie sądziliśmy, że młody pan może być taki gwałtowny, milordzie. Kerrich patrzył z kompletnym niedowierzaniem na pana Gordona, agenta rządowego. − Pozwoliliście więc Athersmithowi uciec? − Miał pistolet! Nie byliśmy przygotowani! Kto mógłby przypuszczać, że taki bezczelny rabunek wydarzy się w środku dnia? - Mając słuchacza, strażnik gotów był się tłumaczyć godzinami. - Po prostu wszedł do środka. Załadował papier do drukowania banknotów. Zabrał nasz tusz! A kiedy próbowaliśmy go zatrzymać, zaczął do nas strzelać. − Z pistoletu?
− No właśnie! − Skoro wystrzelił raz, co więcej mógł wam zrobić? − Wymachiwał drugim! A poza tym w banku byli ludzie! Klienci stali przy okienkach. Kula utrąciła kawałek rzeźby stojącej w końcu sali! Niewątpliwie to był powód największego oburzenia. Na szczęście Moulton wszedł do pustej sali Bank of England zanim Kerrich zdecydował się udusić pana Gordona. Bez słowa wyjaśnienia zostawił urzędnika i po cichu zwrócił się do Moultona, przedrzeźniając głos Gordona: − No tak. Kto mógł przypuszczać, że ktoś będzie chciał okraść miejsce, w którym przechowywane są pieniądze? − Milordzie, ostrzegałem pana przed rozpaczliwą nieudolnością agentów rządowych - rzekł Moulton. - Gdyby zgodzili się na powiadomienie strażników w banku, to wszystko nigdy by się nie wydarzyło. − Dlaczego nie powiadomili strażników bankowych? Moulton uśmiechnął się z rezygnacją. − Tak działa rząd, milordzie. Kerrich wyszedł z Moultonem z banku, na Threadneedle Street. Opierając się jedną ręką o masywną kolumnę, odetchnął głęboko świeżym powietrzem i zapytał: − Jakie informacje udało ci się zebrać? − Zdaniem agentów rządowych, a wiemy, jacy z nich fachowcy, pan Athersmith wszedł do pomieszczenia magazynowego na tyłach budynku bez żadnego zamieszania, zabrał pięćdziesiąt ryz papieru ze znakami wodnymi i kilka skrzyń specjalnego tuszu do drukowania banknotów. Przeniósł wszystko na ręczny wózek i właśnie wychodził frontowymi drzwiami na ulicę, kiedy dostrzegli go strażnicy bankowi. − Niech żyją bankowi strażnicy! Ale jeśli Lewis nie miał wspólnika, w jaki sposób agenci rządowi tłumaczą powodzenie jego akcji?
− Na nieszczęście, nawet strażnicy bankowi nie wiedzą, w jaki sposób udało mu się zajść tak daleko, a jedyny mój człowiek przyszedł tuż po kolacji w chwili, gdy rozległy się krzyki „Stój, złodzieju!", klienci krzyczeli i biegali, a Lewis wyciągnął ten przeklęty pistolet - Moulton potrząsnął głową. -Przykro mi, milordzie, ale nawet moi ludzie nie będą się kłócić z uzbrojonym szaleńcem. − A więc Lewis zbiegł - skomentował Kerrich. − Zniknął. − Nie znaleziono żadnych wspólników. I nie było żadnych prób odwrócenia uwagi. − Zdaniem agentów rządowych i strażników banku. − Kłamią czy są idiotami? − W przypadku agentów rządowych optowałbym za idiotami, milordzie. Ale strażnicy bankowi powinni byli coś zauważyć, tymczasem twierdzą, że nic nie widzieli. − Pytajcie ich nadal. Spróbujcie z nich wyciągnąć jakieś konkretne informacje. - Kerrich wyjrzał przez drzwi na dwór, gdzie świeciło popołudniowe słońce. Nieprzyjemne, zagmatwane i denerwujące wydarzenia w banku były niczym w porównaniu z tym, co stało się w domu. Pomyślał o Beth i jej odkryciu w fatalnym momencie, o Pameli i o okropnej scenie, w jakiej wzięli udział. Teraz musiał jechać do pałacu Buckingham, do królowej, która wzięła w zastaw jego spodnie, a Beth i Pamela przemierzały komnaty, żądne jego krwi. Będzie musiał się pokajać przed wszystkimi trzema. Mieszanina niejasnych emocji i zranionych uczuć była powodem, dla którego uciekał od emocjonalnego zaangażowania w sprawy dotyczące kobiet. Tak, dużo bardziej wolał płytkie, nudne i głupie.
Na nieszczęście ani królowa Wiktoria, ani Pamela, ani nawet Beth nie dawały się tak zakwalifikować. Zapowiadał się wyjątkowo nieprzyjemny wieczór. Wyciągnął zegarek, żeby sprawdzić godzinę. − Jeśli się pospieszę, zdążę na prezentację Beth przed królową. − Będzie pan w pałacu Buckingham, milordzie? Kerrich odwrócił się do Moultona i spojrzał na niego tak, jakby uważał go za źródło wszelkich nieszczęść w jego życiu. − Owszem. Jadę się rozerwać. Jeszcze dwie godziny temu Pamela nie byłaby w stanie sobie wyobrazić, że będzie podróżować do pałacu Buckingham, nowej siedziby królewskiej, dręcząc się myślami o czekającym ją spotkaniu z królową i ujrzeniem tylu ludzi, którzy znali jej tożsamość i pochodzenie. Gdy powóz Kerricha powoli przesuwał się w długiej kolejce pojazdów w stronę szerokich schodów pałacowych, przy których wysiadali goście, Pamela myślała wyłącznie o Beth. O Beth, która siedziała naprzeciwko Pameli i lorda Reynarda. O Beth ubranej w sukienkę z falbankami, białe pończochy i czarne, skórzane pantofelki. O Beth obdarzonej tą szczególną mieszaniną wrażliwości i ulicznego sprytu, która szydziła z wysiłków Pameli, żeby wyjaśnić rzeczy nie do wyjaśnienia. − Lord Kerrich chciał wziąć dziecko, żeby zyskać szacunek - rzekła Pamela. − Wiem. - Beth z buzią przyklejoną do okna obserwowała lokajów i stangretów kręcących się na podjeździe. − Zgodziłam się znaleźć mu dziecko. − I znalazła pani - odparła Beth obojętnym głosem. Z wahaniem Pamela przystąpiła do najtrudniejszych wyjaśnień. − Oboje wiedzieliśmy, że dziecko nie zostanie adoptowane. - Pospiesznie dodała: - Ale bardzo chciałam, żeby cię adoptował. Zachęcałam go, żeby spędzał z tobą jak najwięcej czasu, bo wiedziałam, że cię pokocha.
W promieniach popołudniowego słońca, wpadających przez okno powozu, Pamela wyraźnie widziała, jak Beth przewraca oczami. Co gorsza, lord Reynard parsknął. Skoro swoimi wyjaśnieniami nie przekonała nawet tego miłego starszego pana, to nie miała szansy, żeby przekonać kogokolwiek. Zwłaszcza zaś Beth, która liczyła się najbardziej. − Lord Kerrich byłby teraz z tobą - powiedziała Pamela - ale wypadło mu coś bardzo ważnego do załatwienia. − Naprawdę? - Beth mocniej przycisnęła twarz do szyby. - Mogę się założyć, że nawet nie wie pani, co. − Nie. Nie wiem - Pamela sama nie rozumiała, czemu go broni, ale wiedziała, że jego nieobecność rani Beth jeszcze bardziej i że dziewczynka zasługuje na coś lepszego. - Ale jestem pewna, że nie pojechałby, gdyby to nie była bardzo ważna sprawa. Beth spojrzała prosto na lorda Reynarda. − Chodzi o dorabianie pieniędzy, prawda? − O podrabianie - automatycznie poprawiła Pamela. - Jakie podrabianie? O czym ty mówisz? - Ale pozostała dwójka pasażerów powozu kompletnie ją zignorował. Lord Reynard wyglądał na wstrząśniętego, a jego zwykle wesoła twarz stalą się napięta i surowa. − Co wiesz o fałszerstwie pieniędzy, młoda damo? − Słyszałam, jak pan Athersmith rozmawiał o tym na moim przyjęciu. − Podsłuchiwałaś? - z naganą w głosie zapytała Pamela, ale równie dobrze mogłaby przemawiać w obcym języku. Lord Reynard pochylił się do przodu, tak że jego twarz znalazła się na wysokości buzi Beth. − Czy wiesz, jakie to ważne?
− Tak. - Beth wzruszyła ramionami. - Właściwie nie wiem. − Podrabianie pieniędzy to poważne przestępstwo - wyjaśnił lord Reynard. To jakby ktoś kradł, nie mając odwagi spojrzeć w twarz ofierze. − Pan Athersmith na pewno będzie miał kłopoty. − Nie rozumiem. Lord Kerrich i pan Athersmith tropią fałszerzy? - usiłowała zrozumieć Pamela. − Beth, musisz mi powiedzieć, z kim rozmawiał pan Athersmith i co mówił. − Rozmawiał z damą. Na górze, gdzie nie powinni byli przebywać. − Z damą? Masz na myśli kobietę? − Nie. Damę - upierała się Beth. - Nie widziałam jej, ale była dla niego nieprzyjemna. Dziewczynka wyglądała niezwykle kobieco i dziecinnie zarazem, gdy machała nogami, siedząc na skórzanym siedzeniu powozu. Ale dostrzegała wiele i Pamela widziała, że lord Reynard traktuje poważnie jej informacje. − Mówiła jak osoba z towarzystwa, a nie jak służąca? Może panna Fotherby? zapytał. − Nie! Ta dama powiedziała, że jeśli pan Athersmith chce pannę Fotherby, musi być mądry i bogaty. Musi przestać galopować jak szalony i pić. Zabrała mu butelkę. - Beth zmarszczyła nos. - A poza tym, wiem, jak panna Fotherby mówi. Ma cienki głos i strasznie piszczy. Ta dama zaś miała głos niższy i znudzony, jak pani Fallowfield, kiedy w sierocińcu karmiliśmy myszy. Myśli wirowały w głowie Pameli. Jeszcze nigdy nie była tak zdezorientowana. Pod jej nosem popełniono przestępstwo i wszyscy, poza nią, o nim wiedzieli. Dokładnie z tego powodu zawsze radziła młodym guwernantkom, żeby nie spoufalały się ze swoimi pracodawcami. − Pan Athersmith próbował zdobyć trochę pieniędzy... łapiąc fałszerzy? − Oj, nie sądzę, żeby pan Athersmith był dobrym człowiekiem - rzekła Beth.
Pamela pomyślała o uprzejmym, dobrze ułożonym, jasnowłosym młodzieńcu, który w porównaniu ze swoim kuzynem sprawiał wrażenie wzoru wszelkich cnót. − Pan Athersmith jest zamieszany w podrabianie pieniędzy? Beth oceniła pana Athersmitha z dziecięcą przenikliwością. − On nie jest ważny. Jest biedny i należy do tych ludzi, którzy chcą mieć wszystko to, co mają inni, tyle że bez wysiłku. - Widząc szeroko otwarte z przerażenia oczy Pameli, dodała pospiesznie: - Ale mogę się mylić. − Na pewno się mylisz. Pan Athersmith jest... dobry i zachowuje się właściwie. - Pamela zerknęła na lorda Reynarda, oczekując od niego obrony krewniaka, ale starszy pan wpatrywał się w okno. Stale usiłując coś więcej zrozumieć, zadała pytanie: - Nawet jeśli z panem Athersmith to prawda, czemu jakaś dama miałaby być zainteresowana fałszerstwem? Lord Reynard spojrzał na nią po raz pierwszy i zareagował tak, jakby wypowiedziała niezwykle głęboką myśl. Pocierając brodę, zamyślonym głosem zauważył: − Sam sobie zadaję to pytanie.
ROZDZIAŁ 26
W holu wejściowym pałacu Buckingham Kerrich starał się uporządkować swój wygląd, ale niewiele mógł poradzić na potargane wiatrem włosy i pognieciony żabot. W takim stanie nie należało się pojawiać na popołudniowym przyjęciu u królowej Wiktorii, jednak nie wolno było też zignorować zaproszenia, zwłaszcza gdy miało się poważne kłopoty ze swoją podopieczną i z narzeczoną. I tak źle się stało, że pozwolił im przybyć na przyjęcie jedynie w
towarzystwie lorda Reynarda. Strach pomyśleć, jaką karę poniósłby z rąk wszystkich trzech pań, gdyby spóźnił się na prezentację Beth przed królową. Chociaż nieraz zdarzyło mu się mieć do czynienia z rozwścieczoną kobietą, to wątpił, aby tym razem banalne okazanie skruchy załagodziło gniew. Na schodach Kerrich spotkał lorda Albona, schodzącego na dół, i serce mu zamarło. − Powiedz mi, że przyjęcie jeszcze się nie skończyło. − Ależ skąd. Ale już się na nim pokazałem, więc teraz mogę wrócić do mojej żonki. Kerrich przyłożył rękę do piersi. Znów mógł oddychać. − Królowa jest w niebieskim saloniku - powiedział Albon. - Ale masz dość wymięty wygląd. Czyżbyś ostatnio wypadł z jakiegoś okna? Mijając Kerricha, roześmiał się z całego serca i stuknął go w ramię. Kerrich zachwiał się i odwrócił, patrząc na oddalającego się kolegę. Co Albon miał na myśli? Lepiej, żeby była to aluzja do nieporządnego wyglądu niż to, czego Kerrich obawiał się najbardziej. Jednak gdy przechodził obok grupki matron na podeście schodów, uśmiechnęły się do niego w mało dystyngowany sposób, a jedna nawet do niego mrugnęła. Kiedy wspinał się na piętro, czuł na karku przenikliwe zimno, a odwróciwszy się, zobaczył damy wpatrujące się w niego, a właściwie w jego pośladki, z czymś na kształt lubieżności w oczach. Nie wyglądało to dobrze. Właściwie zupełnie niedobrze. Był oburzony, a jednocześnie zaniepokojony, nadal jednak miał nadzieję, że ma zbyt bujną wyobraźnię. Na korytarzu na piętrze słychać było gwar rozmów. Kerrich przystanął przed lustrem, przeczesał palcami włosy i obciągnął surdut. Następnie głęboko zaczerpnął tchu i wkroczył do niebieskiego saloniku. Wszystko wyglądało zwyczajnie. Kolumny z brązowego marmuru sięgały złoconego sufitu. Płaskorzeźby o klasycznych motywach zdobiły ściany nad
szeroko otwartymi drzwiami łączącymi niebieski salonik z przyległymi komnatami. Wszędzie stały grupki pań i panów, uśmiechniętych i pogrążonych w rozmowach. Nigdzie nie było widać dzieci; niewątpliwie przyjęcie dla nich odbywało się w innym pomieszczeniu. W saloniku Kerrich zaczął wypatrywać wśród tłumu Pameli i lorda Reynarda. Równocześnie niespokojnie przysłuchiwał się docierającym do niego strzępom rozmów. Z początku to, co słyszał, brzmiało dość niewinnie. Usłyszał krytyczne uwagi o wielkości salonu. Niektórzy goście byli w Pałacu Buckingham po raz pierwszy, bowiem dopiero królowa Wiktoria zaczęła go używać jako siedziby królewskiej. Plotka głosiła, że królowa szybko odkryła, iż w pałacu są dziurawe rynny, niedające się otworzyć okna i niedziałające dzwonki. Pałac Buckingham był porażką i ogromną stratą pieniędzy. Ale gdy Kerrich wszedł głębiej do pokoju, do jego uszu dobiegać zaczęły jakieś chichoty. Rozejrzawszy się dookoła, dostrzegł uśmiechy posyłane w jego stronę. Zachowanie dam nadal było dziwne - za każdym razem, kiedy się odwracał, przyłapywał przynajmniej jedną badawczo przyglądającą się jego... tyłowi. Cholera, to nie mogła być prawda. Nie dzisiaj. Nie teraz, kiedy wszystko potoczyło się tak źle. Nie wówczas, gdy tyle było do stracenia. Ucieszył się na widok Tomlina, ale jego radość trwała tylko do momentu, gdy przyjaciel złapał go za ramię. − Ty stary, szczwany lisie! - ryknął Tomlin. - Księżyc w pełni mglistą nocą! Tym jednym zdaniem potwierdzone zostały wszystkie najgorsze przeczucia Kerricha. Ogarnęła go wściekłość. Wściekłość, a jednocześnie chęć uciszenia Tomlina, zamaskowania jego słów w nadziei, że nikt ich nie usłyszał. Ale nie miało to już żadnego znaczenia. Jego domysły okazały się prawdą. W taki sposób Pamela postanowiła mu się zrewanżować. Podczas gdy on był w Bank of England, ratując kraj przed ruiną, Pamela rozpowiadała jego tajemnicę wszystkim obecnym na przyjęciu u królowej. Wszyscy wiedzieli. Wszyscy się z
niego śmiali. Chwila, której przez tyle lat się obawiał, wreszcie nadeszła. Chciało mu się wyć z gniewu. Nie mógł. Nie mógł, bo Tomlin paplał nadal. − To ty wystawiłeś ów słynny księżyc w pełni tamtej nocy? I przez tyle lat nic nie powiedziałeś swojemu najlepszemu przyjacielowi? Kerrich w myślach przeanalizował i odrzucił kilka strategii. Wszystkie opierały się na zaprzeczeniu, tymczasem Kerrich świetnie zdawał sobie sprawę z tego, że zaprzeczenia nic nie dadzą. Nie w przypadku tego skandalu. Zachował na tyle opanowania, że uśmiechnął się krzywo, nie przystając. − Nie chciałem się przechwalać. Myślałem, że możecie mieć kompleks niższości. - Spojrzał wymownie na krocze Tomlina. Tomlin odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się z całego serca. − Człowieku, jesteś sławny! − Powiedziałbym raczej, że okryty niesławą. - Kerrich rozejrzał się dookoła, starannie unikając jakiegokolwiek kontaktu wzrokowego. - Czy wszyscy wiedzą? − Usłyszałem, gdy tylko przeszedłem przez drzwi. − Podejrzewam więc, że teraz na każdym kroku będą mnie nagabywać. Tomlin roześmiał się ponownie i skinął głową. -Gotów jestem się założyć, że w jakiejś głęboko ukrytej teczce przechowujesz wszystkie karykatury i pamflety z gazet. − Nie przechowuję. A poza tym, chociaż chętnie bym z tobą porozmawiał, mam coś bardzo pilnego do załatwienia. Widziałeś może pannę Lockhart i moją podopieczną? Mieliśmy zostać oficjalnie przedstawieni królowej o szóstej i właśnie zbliża się ta pora.
− Widziałem pannę Lockhart krążącą pomiędzy niebieskim salonikiem a sąsiednim pokojem. - Tomlin przechylił na bok głowę, jakby nie rozumiał nastroju Kerricha. - Podchodzisz do tego bardzo spokojnie. Kerrich wyciągnął z kieszeni zegarek i sprawdził, która godzina. − Do czego podchodzę spokojnie? − Do rewelacji na temat pełni księżyca pośród mglistej nocy. Z wyrazem autentycznego zaskoczenia Kerrich powiedział: − Dla mnie to nie była żadna rewelacja. Wiedziałem przez cały czas. Ale teraz cię przeproszę, bo nie wypada kazać królowej czekać. Odchodząc, pogratulował sobie udanego przedstawienia. Zaczerwienione policzki mógł złożyć na karb panującego gorąca, twarz zdobił mu lekki uśmieszek, jak zwykle podczas oficjalnych spotkań. Wyglądał zupełnie zwyczajnie. Nikt patrzący na niego nie dostrzegłby targającego nim gniewu. Nikt nie mógłby zgadnąć, że w myślach wyobrażał sobie, iż skręca kark pannie Lockhart. Kiedy ją dopadnie, tak na nią nawrzeszczy, że ta baba już nigdy się nie odważy go zdenerwować. Potem, z najbardziej jadowitym sarkazmem na jaki go stać, wycofa się ze swoich oświadczyn i już nigdy więcej jej nie zobaczy. Nigdy. Chyba żeby miał okazję rzucić jałmużnę całkowicie załamanej i niezdolnej do jakiejkolwiek pracy, upadłej Pameli, żebrzącej u jego drzwi. Tak, to było to. Oczami wyobraźni zobaczył ją w łachmanach, z ubrudzoną twarzą i przedwcześnie posiwiałą, jak błagała go o... Zanim się zorientował, że Pamela jest w saloniku, dziewczyna szarpnęła go za rękaw. − Przez cały czas miałam nadzieję, milordzie, że się pojawisz. Spojrzał na nią. Śliczna suknia, którą sam dla niej wybrał, wirowała niczym srebrzysta chmura. Jej błyszczące oczy miały szary odcień i przywodziły na myśl smugę chmurek na pogodnym niebie. Starannie upięte włosy łagodziły wyraz jej twarzy, stwarzając pozory słodyczy. Wyglądała jak ucieleśnienie
najsłodszych marzeń, w rzeczywistości będąc najgorszym koszmarem jego życia. Pociągnęła go w kąt pokoju i powiedziała cicho: − Stało się coś strasznego. Resztka samokontroli znikła. Był wściekły, absolutnie wściekły i z największym trudem udało mu się nie podnieść głosu. − Sądzisz, że tego nie zauważyłem natychmiast po wejściu do pałacu? − Wiesz już? - Pobladła, rozejrzała się dokoła. Miała czelność udawać niewiniątko, chociaż zdradziła go, gdy tylko postawiła nogę w Pałacu Buckingham. - Inni też wiedzą? − Czy wiedzą? Wszyscy wiedzą i nie robią nic innego, tylko opowiadają mi o tym od chwili, gdy przekroczyłem próg pałacu. Zmarszczyła czoło. − Wiedzą, gdzie jest Beth? − Sądzę, że z moim dziadkiem. − Lord Reynard ją znalazł? Poszedł jej szukać. Oboje jej szukaliśmy, ale bezskutecznie. Skoro jednak pan mówi... − Co ty pleciesz? − Mówię o Beth. - Obrzuciła go badawczym spojrzeniem. - A pan o czym mówił? Wziął ją za ramię. − Mówię o tym, że rozpowiedziałaś wszystkim moją tajemnicę. − Twoją tajemnicę? - Mała żmija nie zachowała się zgodnie z jego przypuszczeniami, nie skuliła się, tylko zamrugała z wyraźnie udawanym zdziwieniem. − Masz tajemnicę? Wiem tylko o tej bzdurze w Pałacu Kensington, ale przecież w tym momencie nie możesz się przejmować takim idiotyzmem! − Wszyscy się śmieją!
Podniosła rękę, żeby go powstrzymać. − Wydaje mi się, że mówimy o różnych rzeczach, milordzie. Spróbujmy się porozumieć. Jest pan nieszczęśliwy, gdyż w jakiś sposób prawda o pana dawnej przygodzie wyszła na wierzch i ludzie dyskutują o pańskich gołych pośladkach. − Między innymi, ale proszę nie używać wobec mnie tego cierpliwego, belferskiego tonu. − Tymczasem ja mam prawdziwy problem. Najwyraźniej jego słowa nie odnosiły żadnego skutku. Takiego wyrazu twarzy nie widział u niej od czasu, kiedy ze starej panny Lockhart przedzierzgnęła się w młodą Pamelę. Ale rozpoznał go. Miała ochotę dać mu po łapach albo nawet coś gorszego. Cierpkim, rzeczowym tonem powiedziała: − Beth przyjechała do pałacu ze mną i lordem Reynardem, ale znikła natychmiast po przybyciu. Była bardzo podniecona. Boję się, że mogła uciec. − I to jest ta straszna rzecz? - Kerrich usiłował przyswoić sobie tę informację, ale nie do końca mu się to udało. - Kiedy więc miałaś czas wypaplać moją tajemnicę, jeśli Beth znikła zaraz po przyjeździe? Popatrzyła na niego, jakby oszalał. − Niczego nie zdradziłam. Po co miałabym to robić? Obchodzi mnie jedynie zaginione dziecko, błądzące po komnatach. − Bzdura. Jak mogłaby się tu zgubić? − To ogromny budynek. Kerrich rozejrzał się po salonie pełnym śmiejących się, zajętych rozmową gości, i pierwszy raz od chwili znalezienia Pameli zrozumiał powagę sytuacji. Tożsamość utalentowanego fałszerza pieniędzy nadal pozostawała nieustalona, jego kuzyn przebywał w nieznanym miejscu, królowa Wiktoria chciała go zobaczyć wraz z dzieckiem, Beth zniknęła, a na dodatek właśnie przed chwilą udowodnił kobiecie, którą chciał poślubić, że jest nie tylko samolubnym
bałwanem, ale też że nie wierzy w jej dyskrecję. Zakładając, że Pamela mówiła prawdę i to nie ona upowszechniła historię jego nagiego debiutu - a teraz, gdy było już za późno, nie widział powodów, żeby jej nie wierzyć - będzie musiał odłożyć na później wytropienie podłego plotkarza, rozpowiadającego na prawo i lewo o jego przygodzie, teraz zaś musiał znaleźć Beth, wynagrodzić wyrządzoną krzywdę i... Ten dzień nie mógłby już być gorszy. − Powiedz, gdzie już szukałaś. − Obeszłam wszystkie pokoje, w których są goście. Nie widziałam jej, ale jest mała i pewnie chce się przede mną schować, bo... bo ją rozczarowałam. − Pytałaś guwernantek, czyjej nie widziały? − Nie. Bałam się kogokolwiek pytać, żeby nie rozeszły się wieści, iż nie potrafimy zająć się dzieckiem w odpowiedzialny sposób, co zniweczyłoby wszelkie nasze starania. Z drugiej strony myślę sobie, że jestem głupia, przejmując się tak bardzo czymś tak nieistotnym, jak opinia królowej, w chwili gdy Beth zginęła. Kerrich widział wyraz twarzy Beth, gdy słyszała ich kłótnię. Nie sądził, żeby zrobiła coś głupiego; udowodniła już wielokrotnie, że jest rozsądna. Ale mogła chcieć postawić ich w kłopotliwej sytuacji, a tymczasem czasu do stawienia się przed obliczem królowej Wiktorii było niewiele. Co za łobuziak. Jednak równocześnie podziwiał tak wyrafinowaną zemstę i zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że Beth nie miała najmniejszego zamiaru z nimi współpracować. Nie teraz, kiedy uważała, że ją wykorzystali i mogą porzucić lada chwila. − Nie zgubiła się - zapewnił Pamelę. - Schowała się. I musimy ją znaleźć. Poprowadził Pamelę przez tłum gości w stronę saloniku. Czuł, jak dziewczyna drży, więc najłagodniejszym tonem, na jaki było go stać, powiedział: - Poszukajmy pokoju, w którym bawią się dzieci, będziemy też mogli popytać guwernantek.
Palce Pameli zacisnęły się na jego ramieniu i tak cicho, że musiał się pochylić, żeby dosłyszeć, rzekła: − Devon, mała pogniewała się na mnie za to, że pozwoliłam jej uwierzyć, iż dasz jej prawdziwy dom. Miejsce, w którym będzie mogła zostać na zawsze. Idąc, Kerrich rozglądał się badawczo i gdzie tylko spojrzał, napotykał uśmiechy ludzi, którzy zdawali się wyobrażać go sobie nago. − Na mnie też się pogniewała. − Tak, ale zawsze wiedziałam, że ty... to znaczy, uważałam, że jestem od ciebie lepsza... po prostu nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo naruszę swoje zasady, składając obietnice, których nie mogłam dotrzymać. Obrażała go. Brutalnie. Jednak była załamana i rozumiał, co miała na myśli. Poza tym pragnął pocieszyć kobietę, która teraz płaciła za swój pakt z diabłem. − Beth jest mądrą dziewczynką. Wróci. − Ale czy wróci na czas, żeby stanąć przed królową? Ten zaszczyt mógłby zrekompensować wielką krzywdę, którą jej wyrządziłam. − Nie skrzywdziłaś jej - mruknął. Pamela była niesprawiedliwa wobec siebie. Oczekiwała honorowego, szlachetnego zachowania, a tymczasem była kobietą utrzymującą się z pracy dla takich ludzi jak on, którzy zapomnieli, co oznacza honor i cnota. - Wyrwałaś ją z sierocińca, zmusiłaś, żebym ją zaakceptował, wpajałaś w nią wiedzę i zasady dobrego zachowania. Beth świetnie wie, co ci zawdzięcza. − Obiecałam sobie, że nie dopuszczę, żeby twoje plany zraniły dziecko. Beth była... jest... taka skrzywdzona. Jej zgryzota skłoniła go do krytycznego przyjrzenia się swojemu postępowaniu, a to, co zobaczył, przyprawiło go o mdłości. Wychował się, mając przed sobą świetlany przykład ojca i dziadka. Kiedy zboczył z tej drogi tak dalece, że nie oczekiwał już po sobie uczciwości, życzliwości i odpowiedzialności? Porównanie się z Pamelą sprawiło, że przeraził się tego człowieka, jakim się stał.
Przed samym wejściem do saloniku drogę zastąpił im Herr Muller. Herr Muller przybył do Anglii jako służący księcia Alberta i w krótkim czasie po ślubie królowej razem z Albertem w znacznym stopniu przyczynił się do organizacji życia na dworze. Herr Muller przygotowywał przyjęcia królowej i dbał o ich planowy przebieg, a wszyscy wykonywali jego polecenia. Teraz stał przed nimi z rękami założonymi do tylu i wysokim, przenikliwym głosem mówił: − Lordzie Kerrich, chyba pan zapomniał. Jej królewska mość czeka na pana. − Nie zapomniałem. − Zmuszony jestem prosić, żeby poszedł pan ze mną. Królowa Wiktoria jest bardzo zainteresowana osobą pańskiej podopiecznej. − Nie mam ze sobą mojej podopiecznej - rzekł Kerrich. - Jeszcze jej nie znalazłem. Herr Muller zamrugał, jakby nie wszystko rozumiał. − To jest nieformalne przyjęcie, niemniej powinien pan stawić się przed obliczem królowej o czasie. Będzie pan musiał wszystko wyjaśnić jej wysokości. Proszę za mną. − Och, nie. - Głos Pameli był ledwie słyszalnym szeptem. Kerrich zawahał się. Nie miał jednak wyjścia. Musiał się stawić na wezwanie monarchini. Prowadząc Pamelę przez tłum przed Herr Mullerem, powiedział: − Wyjaśnię wszystko królowej. Pozwoli mi odszukać Beth. − Jej królewska mość niezwykle ściśle przestrzega protokołu - cicho szepnęła Pamela. - Nie spodoba jej się ta historia. Pamela miała rację. Znała królową. Bez względu na to, co się stało, przez najbliższe parę minut oboje będą wystawieni na ciężką próbę. Kerrich najpierw dostrzegł górującego nad tłumem Alberta. Kiedy ludzie się rozstąpili, mogli zobaczyć stojącą obok niego dwudziestojednoletnią Wiktorię, niewysoką, dość pulchną i uśmiechającą się z autentyczną radością, która tak
rzadko gościła w jej zorganizowanym życiu. Stali pod ścianą, ubrani na popołudniowe przyjęcie bez przesadnej elegancji. Nikt nie tłoczył się wokół pary królewskiej, którą otaczała pusta przestrzeń. Kerrich rozpoznał wśród gości wiele osób. Byli to członkowie dworu, ludzie wpływowi, których Wiktoria znała od dawna i lubiła. Należeli do kręgu przyjaciół i znajomych Kerricha, ale nie łudził się, że nie bawili się jego upokorzeniem. Lord i lady Pitchford stali tak daleko od siebie, jak tylko można było stać, by jeszcze być postrzeganym jako para. Być może pokłócili się o Billy'ego i jego wyczyny. Straszne. Kerrich rozejrzał się. Czy mały łobuz też był tutaj? Naturalnie, Colbrook uśmiechnął się do Kerricha i wyszeptał: − Pełnia księżyca w mglistą noc. Łajdak. Lady Colbrook, szczupła i elegancka, stała przy oknie, a promienie słoneczne wydobywały blask z jej szlachetnie szlifowanych diamentów, jednocześnie nadając kremowej, jedwabnej sukni ten sam odcień, jakim mieniły się jej jasne włosy. Kerricha zdumiał widok lorda Swearna. Czy nie powinien być teraz z rodziną w posiadłości w Suffolk? Lady Albon stała samotnie. Oczywiście, w chwili gdy Kerrich wchodził do saloniku, lord Albon zdążał pospiesznie do swojej kochanki. Herr Muller wysunął się do przodu i zaanonsował: − Lord Kerrich i panna Pamela Lockhart. Kerrich usłyszał szmer głosów, po czym, niby grom, rozległ się okrzyk lorda Colbrooka: − Spójrzcie na nią! Mówiłem wam, że panna Lockhart to piękność. Oszukiwała Kerricha, ha! Pamela wzdrygnęła się. Nagle wszyscy rozpoznali w Pameli kobietę, którą widzieli w domu Kerricha. Rozległ się szmer zdziwienia. Kerrich przypomniał sobie własne zaskoczenie,
gdy w strumieniach deszczu znikło przebranie brzydkiej guwernantki i wyłoniła się śliczna twarz Pameli. Tak, przyjaciele będą zachwyceni, że go nabrała - był zbyt bogaty i odnosił zbyt wiele sukcesów, by sobie na nim nie używali. Pamela miała rację. To była dla niej ciężka próba. Zapragnął ją otoczyć ramieniem i podtrzymać na duchu, ale nie był to najlepszy moment, później zaś... później będzie miał szczęście, jeśli w ogóle pozwoli mu się jeszcze kiedykolwiek dotknąć. − Lordzie Kerrich - zawołała królowa Wiktoria -jakże miło cię widzieć na spotkaniu zacnych rodzin. - Podkreśliła słowo „rodzina", jakby było mu zupełnie nieznane. Z radością zrozumiał, że królowa nie ma już wobec niego zastrzeżeń. Historia księżyca w pełni wydała się; królowa nie mogła go nią dłużej szantażować. Kryła się w tym wszystkim straszliwa ironia: nie potrzebował już dziecka, a tymczasem miał dziewczynkę i jej guwernantkę, i wcale nie był pewien, czy mógłby jeszcze być szczęśliwy bez nich. Kerrich i Pamela wystąpili do przodu i ukłonili się, po czym podeszli do pary królewskiej i skłonili się ponownie. − Od wielu lat nie miałam przyjemności cię widzieć, panno Lockhart. Królowa Wiktoria wyciągnęła rękę do dziewczyny. - Bardzo tęskniłam za moją drogą przyjaciółką. Kiedy nadeszła ta chwila, zdenerwowanie Pameli minęło. Z wzorowym opanowaniem dygnęła i podała rękę królowej. − Ja również tęskniłam za waszą królewską mością. Naturalnie z przejęciem śledziłam pani losy. Czy mogę złożyć gratulacje z okazji koronacji i ślubu? Wiktoria rozpromieniła się i ujęła za ramię Alberta. Małżeństwo ją uszczęśliwiło. Kerrich nie mógł mieć jej tego za złe, chociaż czynił Alberta odpowiedzialnym za niespodziewane i nieustępliwe żądanie królowej, by Kerrich zasłużył sobie na społeczny szacunek.
Szacunek. Nie zyskał go, a poza tym była jeszcze sprawa pieniędzy królowej w jego banku. Gdzie była Beth? − Co robiłaś w tym czasie? - zapytała Wiktoria. I kierując chytre spojrzenie w stronę lorda, dodała: -A może powinnam zapytać, co robisz z lordem Kerrichem? Kerrich od razu pojął swój błąd. Kiedy wysyłał odpowiedź na zaproszenie królowej, po prostu dołączył nazwisko Pameli. Nie przyszło mu do głowy, żeby wymienić jej rolę, nie pomyślał, że królową szczególnie zainteresuje fakt, iż przybył w towarzystwie damy. Ale Pameli nie opuścił spokój. − Jestem guwernantką podopiecznej lorda Kerricha. Wiktoria została dobrze wyszkolona. Tylko na króciutki moment na jej twarzy pojawił się wyraz przerażenia. − Jestem pewna, że jesteś wspaniałą guwernantką. - Spojrzała na Kerricha i zadała kolejne pytanie: -Gdzie jest pańska słynna wychowanica? Cholernie dobre pytanie. − Wasza królewska mość, moja podopieczna jest... − Tutaj, mój chłopcze - rozległ się za nim głos lorda Reynarda. - Trzymam ją za rękę.
ROZDZIAŁ 27
Wszystkie twarze jednocześnie obróciły się w stronę lorda Reynarda i Beth, ale dziewczynka nie zamierzała pozwolić, żeby w takiej chwili ogarnęła ją fala nieśmiałości. Nie patrzyła na lorda Kerricha i pannę Lockhart, bo gdy tylko przypominała sobie ich fałszywe postępowanie, czulą ból i żal. Zamiast tego
wbiła więc wzrok w królową, która nie była zbyt wysoka i uśmiechała się do niej, jakby nigdy jeszcze nie zdarzyło jej się spotkać dziewczynki równie uroczej jak Beth. Zresztą to mogła być prawda, bowiem Beth świetnie zdawała sobie sprawę z tego, że jeszcze nigdy nie wyglądała tak ładnie jak teraz. Była zachwycona swoimi rękawiczkami z białej koronki, ozdobionej falbankami sukienki i błękitnej, aksamitnej szarfy. Dziewczynka, która wyglądała tak dobrze, mogła śmiało widzieć się z królową. Ponieważ jednak miała kłopoty z wykonaniem jakiegokolwiek ruchu, lord Reynard popchnął ją delikatnie do przodu. Kiedy zrobiła parę kroków, lord Kerrich objął ją za ramiona. Oboje znaleźli się przed obliczem królowej Wiktorii. − Wasza królewska mość, oto moja podopieczna, panna Elizabeth Hunter. Beth dygnęła tak, jak ją nauczyła panna Lockhart. Musiało jej się udać, bo tłum wydał pomruk aprobaty, królowa rozpromieniła się, a książę Albert - Beth wiedziała, że to książę Albert, gdyż widziała jego karykaturę w „Punchu" uśmiechnął się do niej tak, jakby ją lubił. Powinien ją lubić, bo miała przecież takie śliczne loki. Królowa Wiktoria wyciągnęła dłoń i powiedziała: − Jesteś uroczą dziewczynką. Chodź i porozmawiaj ze mną. Panna Lockhart mawiała, że udawanie odwagi równało się okazywaniu odwagi i nazwała Beth lwem, toteż Beth podeszła śmiało do pary królewskiej i ujęła dłoń królowej. − Jak się pani miewa, wasza królewska wysokość? - zapytała. Panna Lockhart twierdziła, że jest to bardzo uprzejma forma rozpoczęcia rozmowy, ale najwyraźniej niewiele osób zadawało królowej takie pytanie, bowiem ktoś w tłumie roześmiał się głośno, księcia Alberta złapał gwałtowny atak kaszlu, a zaskoczona królowa zachichotała. Szybko jednak ze zmarszczonym czołem spojrzała na tłum, dopóki rozbawienie nie wygasło, po czym odparła:
− Doskonale, dziękuję. Beth nie miała pomysłu na dalszą rozmowę, na szczęście jednak królowa przejęła inicjatywę. − Czy opowiesz mi, w jaki sposób zostałaś podopieczną lorda Kerricha? − Wziął mnie z sierocińca. - To nie była opowieść, którą ustalili. Beth wyczuła zmieszanie lorda Kerricha i Pameli. Nie chodziło o to, że byli wobec niej podli. Dali jej dobre jedzenie i ładne ubrania, mogła też przez pewien czas mieszkać w pięknym domu. Zraniło ją to, że dali jej również nadzieję. Co z tego, że była jedynie paskudnym bachorem? Wystarczająco długo przebywała w sierocińcu, aby wiedzieć, że nadzieja była ważniejsza niż cokolwiek innego, a kiedy ta nadzieja okazywała się płonna i trzeba było się z nią pożegnać, to bardzo bolało. Bardzo bolało. Beth nadal czuła się zraniona. Ale lord Reynard powiedział, że w każdym życiu zdarza się drobny deszczyk, lawina kamieni czy powódź, a mimo to wychodzi się z tego. Staruszek miał rację, toteż Beth mówiła dalej: − Tak, zostałam umieszczona w ochronce. Mój ojciec zginął, ratując lorda Kerricha z rąk jakichś ciemnych typów, więc lord Kerrich wynajął pannę Lockhart. Oboje długo mnie szukali. A kiedy mnie znaleźli - uśmiechnęła się do lorda Kerricha i Pameli z uwielbieniem - byli dla mnie tacy dobrzy. Lord Kerrich wpatrywał się w nią dość ponurym wzrokiem. A panna Lockhart zaciskała mocno wargi, jakby usiłowała pohamować płacz, i Beth zrozumiała, że nauczycielka była naprawdę przygnębiona z powodu tego wszystkiego, co się stało. Jak powiedział lord Reynard, każdy robi błędy, a panna Lockhart popełniła kolosalny błąd, jednak teraz zaczęła się tym nadmiernie przejmować. Beth posłała więc w stronę panny Lockhart niezwykle szeroki uśmiech, ale zamiast poprawić jej samopoczucie spowodowała, że nauczycielka gwałtownie zaczęła
szukać chusteczki do nosa. Beth spróbowała jeszcze raz polepszyć nastrój panny Lockhart, oznajmiając: − Chcę zostać nauczycielką, jak panna Lockhart, wrócić do tego okropnego sierocińca i uczyć te wszystkie bachory, to znaczy chciałam powiedzieć dzieciaki, żeby też mogły wyrosnąć na porządnych ludzi. − To takie piękne! - Królowa Wiktoria klasnęła w ręce. - Elizabeth, tak bardzo poruszyłaś pannę Lockhart, że zaczęła płakać. − Tak. - Teraz Beth zaczęła się czuć nieswojo. Bez względu na to, co robiła, panna Lockhart coraz bardziej płakała. Uczyniła więc najlepszą rzecz, jaką mogła wymyślić. - Wasza wysokość, czy po zakończeniu przyjęcia będę mogła wziąć pozostałe jedzenie do sierocińca, żeby mieli tam coś dobrego do jedzenia? Cały salon zamarł gwałtownie. − Poza owsianką niewiele tam mają - Beth pomyślała, że mogła popełnić błąd, ale nie miała pojęcia, jaki - i resztki pozostawione na talerzach sprawią im radość. Będą skakali dookoła jak pchły po psie. Teraz królowa uśmiechnęła się. Napięcie w saloniku zelżało i książę Albert pstryknął palcami. − Herr Muller, zajmie się pan tym. Muller ukłonił się pospiesznie. Królowa Wiktoria pogładziła loki Beth. − To bardzo miłe z twojej strony, że myślisz o swoich znajomych, którym nie powiodło się tak dobrze, jak tobie. − Będą szczęśliwi - z zapałem rzekła Beth. Teraz Wiktoria zwróciła się do lorda Kerricha. − Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem pańskiej poprawy. A ty, Albercie? − Niezwykle, milordzie - rzekł Albert głębokim głosem z charakterystycznym akcentem. - Mam nadzieję, że spotkamy się tu jeszcze z panem i z Beth.
Lord Kerrich ukłonił się bez słowa. Beth podejrzewała, że nie chciał niczego obiecać. − Jeśli więc odwiedzi mnie pan po przyjęciu, będę mogła oddać coś, co chyba jest pańską własnością. -Kiedy to mówiła, oczy królowej błyszczały złośliwie i Beth zaczęła się zastanawiać, co takiego mogło się znajdować w posiadaniu królowej, co wywołało grymas na twarzy lorda Kerricha. − Teraz już nie ma znaczenia, czy wasza wysokość zwróci mi moją własność, czy nie, gdyż jakimś sposobem cały świat wie o wszystkim - spojrzał chłodno w stronę królowej. Brwi królowej Wiktorii uniosły się w wyrazie zdziwienia. Rozejrzała się po tłumie, po czym spojrzała prosto na lorda Kerricha i zdecydowanie potrząsnęła głową. − Nie ja. − Więc kto? Królowa Wiktoria przeniosła wzrok na pannę Lockhart, której udało się zapanować nad łzami, ale panna Lockhart również pokręciła głową. Sprawiali wrażenie, jakby rozmawiali bez sensu. Beth zauważyła, że ludzie w tłumie byli równie zdumieni jak ona. Wszyscy, poza lordem Reynardem, który zawsze wyglądał, jakby wszystko wiedział. − Jednak mimo wszystko proszę nas odwiedzić - poleciła Wiktoria. Porozmawiamy o innych sprawach. Z pewnością mieli wiele spraw do omówienia. Beth zrozumiała, że zostali odprawieni. Miała u królowej audiencję, która się właśnie skończyła. Warto było żyć dla tych paru chwil. Kerrich oparł rękę na ramieniu Beth i odprowadził dziewczynkę na bok, robiąc miejsce dla następnej prezentacji. Kiedy rozpoczęła się kolejna audiencja, przestali skupiać na sobie powszechną uwagę. Jakie inne sprawy chciała przedyskutować królowa? Pamela przypomniała sobie - kłopoty w Banku Mathewes muszą zostać rozwiązane.
Lord Reynard podał jej ramię. − Uważam, że był to prawdziwy sukces. Pamela ruszyła wraz z nim za Kerrichem i Beth. − Owszem, milordzie. - Pełny sukces. Jej królewska mość nie tylko uznała Kerricha za w pełni nawróconego na drogę cnoty i godnego szacunku, ale po zadowolonym uśmiechu Wiktorii sądząc, nie będzie więcej wzmianek o zmianie banku. A więc plan, jaki Kerrich przedstawił owego dnia w gabinecie Akademii Guwernantek, zaczął dawać owoce. Cóż, historia księżyca w pełni w mglistą noc wypłynęła na wierzch, ale bez względu na to, co sądził Kerrich, nie była to wina Pameli i nie było na ten temat wzmianki w umowie o pracę. Tak, udało jej się i otrzyma wszystkie należne jej pieniądze. Akademia Guwernantek przetrwa i rozkwitnie. Wypełniła swoje zadanie. Przymknęła oczy, żeby opanować następną falę łez. Musi zwalczyć tę okropną słabość, która ogarnęła ją w najmniej odpowiednim momencie, żeby ludzie nie zaczęli podejrzewać, że ona i Kerrich... − Milordzie, gdzie znalazłeś Beth? - zapytała Pamela z nadzieją, że ochrypła nuta w głosie jej nie zdradzi. − To ona mnie odszukała i dość gorzko narzekała na ciebie i Kerricha, ale to mądra dziewczynka. -Lord Reynard podążał za Kerrichem i Beth, aż przeszli do mniej zatłoczonej komnaty. - Z moją niewielką pomocą dała się przekonać. − Dziękuję, milordzie - z głębi serca rzekła Pamela. A kiedy Kerrich i Beth
przystanęli w niewielkiej, przesłoniętej kurtyną niszy, wyciągnęła dłoń, dotknęła nią ramienia Beth i powiedziała cicho: − Wybacz mi, Beth. - I czekała, przeżywając śmiertelne męki. W końcu opadła na kolana i uściskała dziewczynkę. Beth jej nie odepchnęła. Odpowiedziała uściskiem i zawołała: − Przepraszam, że panią zmartwiłam, panno Lockhart.
− Nie, nie, to ja przepraszam. - Pamela odsunęła ja na odległość ramion, spojrzała jej prosto w oczy i rzekła z całego serca: - Bardzo mi przykro. − Wiem. Lord Reynard wszystko mi wytłumaczył. Wiem o... o pieniądzach i takich rzeczach. Na pani miejscu zrobiłabym to samo. - Beth uśmiechnęła się i machnęła ręką w stronę królowej. - Widziała mnie pani? Byłam dobra? − Byłaś wspaniała. Wszystko poszło wyśmienicie. − Tylko jej królewska wysokość śmiesznie zareagowała, gdy mówiłam o sierocińcu. − Nie opowiada się królowej Anglii o tym, że sieroty w jej kraju cierpią wtrącił lord Reynard. Beth zmarszczyła nosek. − Ale to prawda. − Zwłaszcza wówczas, gdy jest to prawda - rzekł lord Reynard. − Ale to była jedna maleńka gafa i królowa łatwo ci wybaczyła, wiedząc, że wypływała z dobroci serca - powiedziała Pamela. Przez cały czas ich rozmowy Kerrich krążył wokół nich jak zmartwiony pies, wypatrując przypadkowych widzów. Teraz warknął: − Już dobrze, szanowne panie. Dość tych ckliwości. Panno Lockhart, proszę wstać, mamy gości, którzy gapią się na nas z góry. − Oj, chłopcze, jesteś takim sentymentalnym głupcem - Lord Reynard oparł się na lasce i uśmiechnął kpiąco do Kerricha. − Zawracanie głowy - mruknął Kerrich. Pamela podniosła się z klęczek, z rączką Beth w swojej dłoni. Czuła się tak, jakby cudem udało jej się wydostać z ciemnego tunelu. Duża grupa znajomych Kerricha zmierzała w ich stronę. Lord Swearn szedł, prowadząc lady Albon. Przywitali się. Ich widok zaskoczył Pamelę. Na przyjęciu Beth oboje wyglądali na bardzo związanych ze swoimi współmałżonkami. Teraz Pamela nie miała żadnych wątpliwości, że mają romans.
Następnie pojawiła się lady Colbrook, która, dokładnie tak jak za pierwszym razem, wydała się Pameli doskonała i bystra. Za nią szedł jej mąż, łypiąc spode łba. Pamela nie wiedziała, dlaczego był taki nieszczęśliwy, ale miała nadzieję, że lady Colbrook nakazała mu zastanowić się, zanim się odezwie. Lord Colbrook był zakałą towarzystwa i Pamela nie miała pojęcia, w jaki sposób wytrzymywała z nim kobieta tak urocza i pełna wdzięku jak lady Colbrook. − Panno Lockhart, jakże miło znów panią widzieć - lady Colbrook uśmiechnęła się bez cienia wyższości. − Mnie też miło panią spotkać, milady. - Pamela dygnęła, myśląc jednocześnie, że rozpoczyna się okres mniej lub bardziej subtelnego wypytywania. Lord Colbrook odezwał się serdecznie. − Wygląda pani zupełnie ina... - Łokieć lady Colbrook wbił się pomiędzy jego żebra i spowodował, że mężczyzna na chwilę stracił oddech. - To znaczy... wystękał - wygląda pani bardzo ładnie. Pamela starała się nie patrzeć wprost na niego. − Dziękuję, milordzie. − Widok jej królewskiej mości z Beth był wzruszający - skomentowała lady Colbrook. Pamela zrozumiała, że lady Colbrook zmieniła temat rozmowy. Chciało jej się płakać z wdzięczności. Nie wiedziała, czy udałoby się jej zachować spokój, gdyby musiała wykręcać się od odpowiedzi na pytania, dlaczego ukrywała się pod przebraniem. A gdyby ktoś poruszył temat śmierci jej ojca!... Ale lord Swearn poszedł we wskazanym przez lady Colbrook kierunku: − Tak, wyraźnie oczarowałaś naszą monarchinię -zwrócił się do Beth. − Dziękuję, milordzie - Rozpromieniona Beth mocno ścisnęła rękę Pameli. Pamela oddała uścisk. Ich ekscytacja była wspólna. − Królowa interesuje się dziećmi. - Lady Pitchford zjawiła się w samą porę, by usłyszeć ostatnie słowa. -Jest przy nadziei.
− Przy nadziei? - Królowa spodziewała się dziecka? Przecież była mężatką od niespełna roku. To niemożliwe, żeby ta kobieta, o tyle młodsza od Pameli... Przy nadziei? Kerrich także wyglądał na zaskoczonego. − Jej wysokość jest dość pulchna, to prawda, ale... Wszystkie mężatki spojrzały na ignoranta ze współczuciem. Oczywiście. Pamela omal się nie zachwiała, uświadomiwszy sobie ciężar tej nowiny. Królowa spodziewała się dziecka. − Przed końcem roku będziemy mieć królewskiego dziedzica - powiedziała lady Colbrook. Lord Pitchford, który właśnie nadszedł, rzekł: − Królowa zdobywa punkty. Biedny Albert. Pamela ostrożnie przyłożyła dłoń do swojej talii. Dziecko. Beth szarpnęła ją za rękę. Kiedy Pamela pochyliła się ku dziewczynce, mała spytała: − Czy to prawda z tym dzieckiem? − Nie wiem. - Pamela nie miała pojęcia, czy odpowiada na pytanie Beth, czy też próbuje ukoić nagły niepokój, który ją ogarnął. − Biedny Albert? - Obfity biust lady Pitchford zafalował z oburzenia. Powiedziałabym raczej, ze biedna Wiktoria. To z jej ciała będą wyciągać dziecko. − Coś straciliśmy? - zapytała pani Tomlin, która podeszła wraz z mężem. − Dopiero zaczęliśmy - wycedziła lady Colbrook. - Ale zatrzymajmy się na tym. Nie chcemy więcej słuchać o wyciąganiu dzieci, lady Pitchford. Są tu mężczyźni i dzieci. Przysłuchująca się rozmowie Beth miała oczy szeroko otwarte. − Straciliśmy prezentację Beth? - dopytywała się pani Tomlin.
Widząc ogólne potakiwanie, Tomlin uśmiechnął się szelmowsko. − Musimy jednak mieć jakiś temat do rozmowy. Zapytajmy Kerricha o sprawę księżyca w pełni podczas mglistej nocy! To zdanie gwałtownie przywróciło Pamelę do rzeczywistości. − Nie. - Kerrich zerknął na nią. - Nie pytajcie. Swearn także się uśmiechnął. − Ale... − Nie. - Kerrich był nieustępliwy. A więc to prawda. Wszyscy śmiali się z jego młodzieńczej przygody... on zaś od razu uznał, że to Pamela zdradziła jego sekret. Prawdopodobnie nadal tak myślał. Nie mogła mieć dziecka z mężczyzną, który uważał ją za podstępną zdrajczynię. Byli ze sobą tak niewiele... tylko parę razy... tamtej nocy w bibliotece... i potem, w jej sypialni... i wcześniej tego dnia. W gruncie rzeczy, całkiem sporo razy. Pamela nigdy nie zastanawiała się nad ich związkiem. W ogóle nie myślała. Colbrook zaczął coś mówić. Na pewno coś wulgarnego. Lady Colbrook brutalnie zagłuszyła męża. − Skoro mamy plotkować o skandalach, omówmy dzisiejsze wydarzenia w Bank of England. Uwaga
Pameli
skupiła
się
na
lady
Colbrook.
Uwaga
wszystkich
skoncentrowała się na lady Colbrook, ale Kerrich odwrócił się do niej i odezwał tak ostrym tonem, że Pamela zadrżała. − Skąd pani wie, co się stało dziś w banku? − Byłam tam - odparła lady Colbrook. − Była tam pani? - powtórzył Kerrich. Beth znów szarpnęła Pamelę za rękę. − Tak, i wiecie co? Był tam młody człowiek z pistoletem, który strzelał do strażników. - Lady Colbrook zatrzęsła się z oburzenia. - Mógł mnie zabić! − Straszne! - zawołała pani Tomlin.
Lady Colbrook mówiła głośno i wyraźnie, żeby każdy mógł ją usłyszeć Jechałam na wierzchowcu, którego mi kupił Colbrook... − To siwek, którego sprzedał Wilcox - z dumą rzekł Colbrook. − ...ale straciłam panowanie nad koniem. − Przecież jesteś najlepszym jeźdźcem, jakiego znam - zauważyła lady Albon. − Pies spłoszył konia - warknęła lady Colbrook. − Czy obrabowano bank? - surowym głosem zapytał lord Swearn. − Czemu przejeżdżała pani koło banku? - zapytał Kerrich. Zniecierpliwiona lady Colbrook westchnęła. − Tak, złodziej uciekł. Pamela zauważyła, że lady nie odpowiedziała na pytanie Kerricha. Beth ponownie szarpnęła Pamelę za rękę i szepnęła głośno: − Panno Lockhart! Lord Reynard przysunął się do wnuka. Pamela uświadomiła sobie, że Kerrich nie słyszał rewelacji Beth o damie i panu Athersmith. Spojrzała w dół na Beth i pytająco uniosła brwi. Beth skinęła głową. − To ona. − Ale ona jest taka miła. - Serce Pameli nadal biło gwałtownie z emocji. − Lady Colbrook, proszę mi powiedzieć, co pani robiła w Bank of England rzekł Kerrich. − Jeśli będziecie cicho, opowiem całą historię... Nagle rozległ się obcy, pełen wściekłych tonów, męski głos, którego źródła Pamela początkowo nie mogła zlokalizować. − Całą historię, milady? - zapytał. - A może tylko ten fragment, dzięki któremu będzie pani mogła ukryć swe diabelnie niebezpieczne oblicze? Pan Athersmith, niczym powieściowy czarny charakter, wyłonił się zza zasłony, mierząc odbezpieczonym pistoletem prosto w serce lady Colbrook.
ROZDZIAŁ 28
Lady Colbrook wspaniale panowała nad sobą. Nie krzyczała, nie uciekała. Zamiast tego jednym zdaniem potwierdziła podejrzenia Kerricha. − Jak się tu dostałeś? Lady Albon gwałtownie się pochyliła i zapiszczała. Pani Tomlin energicznym ruchem odepchnęła męża za siebie, zasłaniając przed niebezpieczeństwem. Pamela chwyciła Beth za ramiona, pociągnęła dziecko do tyłu i sama się cofnęła. Kerrich wkroczył pomiędzy lady Colbrook a swego kuzyna. − Lewis, to nie jest rozsądne. − Rozsądne? - Głos Lewisa, który usiłował okrążyć Kerricha, jednocześnie stale mając za plecami ścianę, drżał. - Rozsądne? A po co mi teraz rozsądek? Jestem zrujnowany. W Bank of England wszyscy mnie widzieli. − To ty dokonałeś kradzieży w Bank of England? -Lord Swearn zrobił się purpurowy na twarzy. -Mieszkałeś w moim domu. Uczyłeś mojego syna. Ty... ty bestio! − Widzisz? - Lewis miał rozdarte na kolanie spodnie, potargane włosy i głośno, z trudem wciągał powietrze. - Widzisz? Nie mogę zostać w Anglii, bo mnie powieszą, a nie mogę stąd wyjechać, bo panna Fotherby, dziewczyna, którą kocham, tutaj mieszka. − Moja córka? - Swearn ruszył w stronę Lewisa. -Jak śmiesz w ogóle o niej wspominać?
Pistolet skierował się w jego stronę. − To pańska wina. Powiedział mi pan, że jestem dla niej za biedny, więc szukałem pieniędzy! − Ale ich nie znalazłeś, tylko ukradłeś! - huknął lord Swearn. Lord Reynard wkroczył pomiędzy obu mężczyzn i wbił wzrok w Lewisa. − Lewis, znajdujesz się w Pałacu Buckingham. − I zachowuję się niewłaściwie - Lewis przedrzeźniał starszego pana. - Co sobie pomyśli królowa? − Nie bądź głupi, chłopcze - ostro rzucił lord Reynard. - Królewska straż cię zabije. − Nie mam nic do stracenia. - Głos Lewisa załamywał się. Kerrich chciał usunąć dziadka na bezpieczną odległość, wiedział jednak, że prośbą nic nie wskóra. To przecież lord Reynard nauczył go, że lepiej zginąć w obronie swoich zasad, niż żyć jak tchórz. Z dziadkiem nawet diabeł nie miał szans! W tłumie ktoś zawołał: − Pistolet! Ten człowiek ma pistolet! Rozległy się krzyki i ludzie rzucili się do wyjścia, porywając ze sobą Pamelę i Beth. W chwili gdy Pamela opuszczała komnatę, jej spojrzenie napotkało spojrzenie Kerricha. Kerrich pragnął, żeby Pamela i Beth były bezpieczne, ale równocześnie cierpiał, widząc, jak się oddalają. Chciał, żeby zobaczyły, w co się zaangażował, dlaczego musiały same jechać do pałacu Buckingham. Egoista. Tak, egoista do szpiku kości, ale skoro musiał umrzeć, chciał to zrobić honorowo, w ramionach kobiety, którą kochał. Kerrich niemal roześmiał się do swoich myśli. W takim miejscu i w takiej chwili, z pistoletem wycelowanym w jego pierś i śmiercią zaglądającą w oczy mógł przyznać, że kocha Pamelę. Kocha ją - i w żaden sposób nie zabezpieczył jej losu.
Kiedy Pamela znikła w drzwiach, w odruchu rozpaczy mruknął do lorda Reynarda: − Jeśli mi się coś stanie, zaopiekuj się Pamelą i Beth. − Obiecuję - odparł dziadek. - Ale dobrze ci radzę, chłopcze, nie daj sobie zrobić krzywdy. Lewis rozejrzał się dookoła. Broń zatoczyła łuk. Kerrich skoczył w stronę kuzyna. A Lewis kolejny raz wymierzył pistolet w lady Colbrook. Kerrich ponownie wkroczył pomiędzy nich i wyciągnął rękę. − Lewis, poznaję tę broń. To jeden z pary moich pistoletów pojedynkowych. Oddaj mi go. − Nie zawsze dostajesz wszystko, co zechcesz, De-von - odparł Lewis z gorzkim śmiechem. − Młody człowieku, cóż za dramatyczna scena -parsknęła lady Colbrook. Skoro jest ci wszystko jedno czy żyć, czy umrzeć, może od razu się zastrzelisz? Lewis wbił w nią rozwścieczony wzrok. − To wszystko twoja wina - wyciągnął drugą rękę, wskazując na lady Colbrook i wymachując bronią. Lord i lady Pitchford odwrócili się i rzucili do ucieczki, ale Lewis zdawał się nie zwracać na nic uwagi. Widział tylko lady Colbrook. - To ty wymyśliłaś fałszowanie pieniędzy! To ty powiedziałaś mi, co mam robić. Robiłem to, co mi kazałaś. − I kto w to uwierzy? - z lodowatym spokojem zapytała lady Colbrook. − Ja. - rzekł Kerrich. Lewis nie spotykał się z kobietą we frywolnych celach, tak jak przypuszczali obaj z Moultonem. Spotykał się, żeby odbierać instrukcje. - Znalazła się pani w Bank of England, żeby odwrócić uwagę od Lewisa. Nie udało się, więc zostawiła go pani swemu losowi. Lewis przesuwał się wzdłuż ściany, starając się przyjąć pozycję, z której mógłby oddać strzał do lady Colbrook.
Ignorując go, kobieta przez dłuższą chwilę z namysłem wpatrywała się w Kerricha. W końcu wzruszyła ramionami. − No cóż. Skoro już wiesz... Prawdę mówiąc, wszystko szło dobrze. Spowodowałam piękne zamieszanie, spadając z konia i udając, że zemdlałam zraniona. Wyszło mi to tak dobrze, że pan Athersmith niemal wyniósł papier na zewnątrz. Ale w ostatniej chwili stuknął wózkiem o futrynę drzwi, zrzucił papier na podłogę i stłukł butelkę z tuszem. − Spieszyłem się! - krzyknął Lewis. − Mówiłam ci, żebyś nie działał w pośpiechu -w jej głosie zabrzmiała pogarda. - Mówiłam ci, że jeśli będziesz się zachowywał tak, jakbyś wykonywał swoje obowiązki, nikt nie zwróci na ciebie uwagi. − Cherise! - zawołał wyraźnie oszołomiony Colbrook. - Co ty opowiadasz? Zignorowała go jak marny pył. Zwracając się do Kerricha, powiedziała: − Gdyby pan Athersmith zachował zimną krew, mógłby przekonać tych głupich strażników, żeby pomogli mu wynieść papier. Ale nie. Musiał się zacząć trząść w poczuciu winy. Kiedy go zapytali, co robi, wyciągnął pistolet i wystrzelił... − Nie chciałem! - krzyknął Lewis. − Nigdy nie chcesz. Gdybym miała właściwych ludzi, mogłabym zdobyć cały świat. - Rozłożyła wachlarz. - Ale w dzisiejszych czasach trudno o dobrych pomocników. Kerrich rozejrzał się. Przy obu wejściach do salonu zgromadził się zastygły tłum, zbyt zafascynowany toczącym się dramatem, żeby rozpoznać grożące niebezpieczeństwo. Tymczasem mata grupka znajomych stała z otwartymi ustami, gapiąc się na lady Colbrook, jakby ją widzieli pierwszy raz w życiu. Bo istotnie jej nie znali. Nikt z nich nie znał tej niewzruszonej organizatorki przestępstw na ogromną skalę.
− Początkowo nie rozumiałem - odezwał się Lewis. - Ją stać na wszystko i nie obchodzi jej, czy zostanie złapana. Nikt nie skaże jej na stryczek. Pochodzi ze szlacheckiego rodu i jest kobietą. Nikt w rządzie nie przyzna, że kobieta wystrychnęła ich na dudka. Na ustach lady Colbrook pojawił się uśmiech. − Szczera prawda. Kerrich stał pomiędzy Lewisem a jego celem. Lewis nadał trzymał wycelowany w niego pistolet. Kerrich nie przypuszczał, by kuzyn strzelił do niego, ale pistolet dygotał w jego drżącej dłoni, zaś rozszalałe oczy biegały we wszystkie strony. Był w panice. Pistolety często same wypalały. Gdyby spróbował wyrwać broń Lewisowi, mogła wystrzelić, a Kerrich nie miał zamiaru umierać za kogoś tak lekkomyślnego, jak lady Colbrook i to z rąk kogoś tak głupiego, jak jego kuzyn. − To potwarz - sprzeciwił się lord Colbrook. - Moja żona nie mogłaby pracować dla fałszerzy pieniędzy bez mojej wiedzy. − Pracować dla fałszerzy pieniędzy? - Lady Colbrook wyraźnie ubódł zupełny brak zrozumienia. -Ja dla nikogo nie pracuję! − No właśnie! - Zadowolony lord Colbrook kiwnął głową. - Widzicie? − Wszyscy pracowali dla mnie! To ja obmyśliłam cały plan. Sama wybrałam pięciu ludzi, złodziei, którzy potrafili wykonywać rozkazy i pomyślałam, że na początek powinniśmy wypróbować nasze możliwości na banknotach Kerricha. Zawsze jednak wiedziałam, że prawdziwym sukcesem będzie podrobienie papierów Bank of Engłand. Moim jedynym błędem był pan Athersmith. Kerrich nie mógł pozwolić na przedłużanie tego spektaklu. − Na miłość boską, Cherise! - wybuchnął lord Colbrook. - O czym ty mówisz? Jesteśmy bogaci. Nie potrzebujesz pieniędzy! Lady Colbrook przyłożyła rękę do czoła w geście rozpaczy.
− Colbrook, jesteś taki przyziemny. Nie robiłam tego dla pieniędzy. Robiłam to, bo mogłam. Kerrich z rozmysłem zszedł z linii strzału, odsłaniając Lewisowi lady Colbrook. − Co ty pleciesz? - zapytał lord Swearn. - Kobiety nie popełniają zbrodni tylko dlatego, że mogą. Lady Colbrook spojrzała na niego szyderczo. − Chcesz powiedzieć, że twoja kochana Lilly tego nie robi, tak? Ale Lilly ma siedmioro dzieci. Ja zaś wychowałam i wyswatałam dwoje. Nerissa wyszła za mąż za markiza, a Daniel poślubił dziedziczkę fortuny, nie można mi więc zarzucić, że nie zadbałam o swoje potomstwo. Ale pytam cię, czym mam się teraz zajmować? Powinnam siedzieć i haftować? Nie wydaje mi się, lordzie Swearn. - Jej spojrzenie zatrzymało się na ramieniu lorda, na którym spoczywała dłoń lady Albon. - A poza tym, Lilly wie o twoim romansie i jest zadowolona z tej chwili wytchnienia. Martwi się tylko, co zrobi lord Albon, kiedy zauważy, że jego dziecko jest niezwykle podobne do ciebie! Lady Albon gwałtownie odsunęła się od Swearna, który zaczął się jąkać: − Cóż, niedokładnie... my nie... przeklęta kobieta... Ręka Lewisa zacisnęła się na pistolecie. Kiedy broń wystrzeliła, Kerrich odepchnął na bok lady Colbrook i rzucił się na Lewisa, uderzając go z całych sił w piersi i łapiąc w pasie. Miał go. I udałoby mu się powalić kuzyna na ziemię, gdyby nie Tomlin, kochany, pompatyczny Tomlin, który zawsze usiłował pomóc i zawsze wszystko psuł. Tomlin ruszył do akcji. Całą masą ciała wpadł na Kerricha, który rozluźnił uchwyt. Lewis wyśliznął się z jego rąk i pobiegł w stronę drzwi. Ludzie z krzykiem rozproszyli się na boki, widząc pędzącego ku nim Lewisa z dymiącym pistoletem w dłoni. Kerrich wrzasnął: − Łapcie go! - ale w tłumie zapanowała panika.
Lewis wypadł na korytarz. Kerrich pobiegł za nim. Obaj kluczyli pomiędzy usuwającymi się z drogi ludźmi. Lewis odwrócił się w biegu i cisnął w Kerricha pistolet. Kerrich uchylił się, nie przerywając pościgu. Zmierzali w stronę schodów. W pewnej chwili Kerrich na kilka cennych sekund stracił z oczu Lewisa, który zniknął za rogiem. Lewis stał na szczycie schodów, tymczasem z dołu nadchodziła straż królewska. Umundurowanych mężczyzn prowadziły Pamela i Beth. Guwernantka i dziecko. Znajdowały się poniżej Lewisa. Krew zastygła w żyłach Kerricha. Krzyknął ostrzegawczo. Pamela i Beth spojrzały w górę. Gwardziści spojrzeli w górę. Pamela wskazała ręką Lewisa. Nikt nie mógł powstrzymać Beth. Była po prostu zbyt szybka. Wyskoczyła do góry po schodach i uderzyła Lewisa w kolana, powalając go do przodu. Sturlał się po schodach i zatrzymał niemal u stóp gwardzistów. Kerrich ruszył w stronę kuzyna, chcąc go powstrzymać, zanim... ...ale Lewis wyciągnął z kieszeni drugi pistolet. − Nie! - ryknął Kerrich. − Wstrętny bachor! - wrzasnął Lewis i wymierzył w Beth. Pamela wtargnęła w linię strzału. W chwili gdy strażnicy rzucili się na Lewisa, ten wystrzelił. Trafił ją. Mocny Boże, postrzelił Pamelę. Upadła w miejscu, gdzie stała, po czym potoczyła się po schodach. Nie mogła zginąć. To nie mogło tak się skończyć! To on powinien dostać tę kulę. Razem z Beth dopadł do leżącej kobiety. Okrzyki dziewczynki - Panno Lockhart! - mieszały się z jego głosem, powtarzającym -Pamelo, Pamelo. - Żyła. Dobrze. Ale z jej ramienia tryskała krew, rozlewając się w szybko rosnącą kałużę. − Wezwijcie medyka - zawołał. - Lekarza!
− Dobrze. Umiem to zrobić, przyprowadzę go. -Beth popędziła w dół po schodach. Kerrich skinął na kręcącego się w pobliżu lokaja. − Idź z nią. Pamela zajęczała z bólu, gdy brał ją na ręce. Za plecami słyszał odgłosy szarpaniny z Lewisem, ale nie obchodziło go to. Musiał znaleźć pomoc. Ktoś złapał go za ramię. Zobaczył twarz królowej Wiktorii. − Proszę znaleźć jakieś łóżko - zakomenderował. - Jak najprędzej. − Chodź za mną - odparła Wiktoria i poprowadziła go do królewskich komnat. − Herr Muller posłał już po mojego medyka - rzekła królowa. - Nie martw się, Kerrich. Panna Lockhart będzie żyła. − Oczywiście, że będzie. Nie zgodzę się na nic innego. - Położył Pamelę na łóżku. Uniosła powieki, ukazując zamglone z bólu oczy. Była bardzo blada, a kropelki potu zraszały jej górną wargę. Miała zakrwawiony cały tułów. Kerrich zaklął, używając słów, jakich prawdopodobnie Wiktorii nigdy w życiu nie zdarzyło się usłyszeć. - Proszę mi podać ręcznik. Szybko! Nie czekając na ręcznik, chwycił leżącą obok poduszkę i przycisnął ją do rany. Drzwi otworzyły się i zamknęły. Ludzie rozmawiali na korytarzu. Wiktoria znikła. Na stojący nieopodal łóżka fotel opadł dziadek wyglądający dokładnie na swoje lata. − Przykryj ją - polecił. - Niech nie traci ciepła. Skąd się brali ci wszyscy ludzie? Ale to naprawdę nie miało znaczenia. Liczyła się tylko Pamela. Została postrzelona z jego broni! Trzęsącymi się rękami Kerrich przykrył Pamelę kocem. − Potrzebne mi nożyczki. Nagle u jego boku pojawił się książę Albert i podał mu parę nożyczek. − Chcesz rozciąć ubranie?
Kerrich odrzucił na bok poduszkę. Obaj mężczyźni rozcięli dekolt sukni i rozchylili ją. Kiedy odrywali materiał, rana zaczęła bardziej krwawić. Pamela jęknęła. Albert podał Kerrichowi zrobiony z ręcznika tampon. Lord przycisnął go do rany. Drzwi znów otworzyły się i zamknęły. W komnacie pojawiła się Beth. ' − Przyprowadziłam najlepszego lekarza w Londynie! − Człowieku, szybko! Ratuj ją. − Dobra, dobra, milordzie, masz pan szczęście. Gdyby tu był zamiast mnie jakiś modny medyk, ta dama nie miałaby żadnych szans. - Mówił lekarz, podwijając rękawy, a Kerrich zorientował się po jego akcencie, że to Irlandczyk. - Jestem Paddy McEachern i przez lata wyciągałem kule z mężczyzn, kobiet i dzieci w całej Irlandii. Teraz pracuję w dzielnicy portowej w Londynie. Wiem, co robię. - Jego słowa były równie wymowne, jak otaczająca go woń whisky. Pochylił się nad Pamelą. − Ach, jest przytomna. To dobrze. − Lordzie Kerrich, medyk królowej już idzie -odezwał się Albert. Irlandczyk usunął tampon i skrzywił się na widok rany. Potem pochylił się nisko, wsłuchując się w coś. Gdy uniósł głowę, stwierdził: − Mogło być gorzej. Mogło być lepiej. Przekonam się dopiero wtedy, gdy wydobędę kulę. − Dlaczego mogło być lepiej? - zapytał lord Reynard. − Gdyby rana znajdowała się bliżej ramienia, wiedziałbym, że płuca nie są uszkodzone. I pewnie nie są - dodał pospiesznie. - Nie słyszę żadnego świstu. Ale nie będę oszukiwał. Jeśli kula przeszyła płuca, nie ma wielkich szans. Kerrich poczuł, że jego własne płuca ściska jakaś lodowata ręka. − Do diabła, pomóż jej. Doktor McEachern wyciągnął ze swojej torby podłużny zwój z czarnego materiału. Ruchem głowy wskazał na Alberta.
− Ten dżentelmen nie wierzy w moje możliwości. -Spojrzał na Kerricha. - Ale to chyba pańska żona. Czy pozwoli mi pan wykonać zadanie? Obiecuję, że dostanie pan najlepszą robotę, jaką można dostać w Londynie i okolicach. Położył na łóżku i rozwinął materiał. Kerrich nie mógł oderwać wzroku od szeregu błyszczących, ostrych narzędzi, wystających z kieszonek, naszytych na czarnym jedwabiu. Jak przez mgłę dotarły do niego słowa Beth: − Nie wyjdę, lordzie Reynard. Zostanę z nią. − Pozwoli mi pan ją operować? - Doktor McEachern zwrócił się do Kerricha, wyciągając długi, cienki, błyszczący skalpel. - Decyzja należy do pana. Kerrich nie miał wyboru. Królewskiego medyka nadal nie było, zresztą Kerrich wątpił, aby miał doświadczenie z ranami postrzałowymi. Ochrypłym głosem polecił więc: − Operuj pan. Doktor McEachern ożywił się. − Jest przytomna, będę więc potrzebował kogoś, kto ją przytrzyma. Może panowie? Najwyraźniej nie wiedział, kim był Albert. Książę, nie informując o swojej tożsamości, podszedł do łóżka i złapał Pamelę za ramię. Kerrich wspiął się na drugi kraniec łóżka i także przytrzymał dziewczynę. − Będzie się szarpać - ostrzegł doktor McEachern, przygotowując się do pierwszego cięcia. Powinien uprzedzić, że Pamela będzie krzyczeć. Krzyczała głośno, długo, przenikliwie i przestała dopiero wówczas, gdy lekarz trzymał w szczypcach kulę. W cudownej ciszy, która zapadła, doktor McEachern powiedział: − Dobra wiadomość, milordzie. Z całą pewnością mogę stwierdzić, że jej płuca są nieuszkodzone.
ROZDZIAŁ 29
− Lord Kerrich chciał cię zabrać do domu na okres rekonwalescencji, ale powiedziałam mu, że byłoby to niewłaściwe. Kiedy zaproponował, żeby lord Reynard spełniał rolę przyzwoitki, musiałam mu wytłumaczyć, że chociaż jest to starszy człowiek, jednak jest przedstawicielem płci męskiej i nie nadaje się na opiekunkę młodej, niezamężnej damy. - Królowa Wiktoria siedziała koło szerokiego łoża Pameli w Pałacu Buckingham, haftując poduszkę na krzesło. Robiła to dokładnie przez pół godziny, codziennie, odkąd Pamela została postrzelona. Choć od strzelaniny w pałacu minęło już parę dni, Pamela nadal uśmiechała się z trudem i mówiła z wysiłkiem. Wszystko ją nużyło, może dlatego, że chociaż rana goiła się zdumiewająco szybko, to w sercu czuła bezustanny ból. − Jeszcze raz muszę podziękować za możliwość pozostania tutaj. - Pamela usiadła na łóżku, próbując ułożyć się wygodnie na stosie poduszek. - Mam swój pokój w Akademii Guwernantek, ale nie tak wspaniały jak ten. - W tej sypialni narzuta na łóżko i zasłony były ze złocistego brokatu, a na wyklejonych kasztanową tapetą ścianach wisiały pogodne obrazki. Odwiedzając mnie, panna Setterington codziennie zadaje mi pytanie, kiedy będę na tyle zdrowa, żeby wrócić do Akademii. − Nie ma pośpiechu. - Królowa Wiktoria wstała i podłożyła Pameli poduszki pod głowę, po czym pomogła jej na nich spocząć. - Nadal jesteś okropnie blada, a ten siniec na twarzy nabiera coraz ohydniejszej, zielonej barwy. Pamela dotknęła dłonią policzka. Schody pozostawiły ślady nie tylko na jej twarzy. Przypominała białego kota w rudo-bure łaty na całym ciele. Przez chwilę zrobiło jej się przykro, gdy pomyślała, czy nie jest to powodem tak rzadkich wizyt Kerricha, ale wiedziała świetnie, że to nieprawda. Mężczyzny,
który pocałował straszliwą, ukrytą pod przebraniem, pannę Lockhart, nie mogły zniechęcić sińce czy blizny po kuli. I na tym właśnie polega cały problem. Kiedy znajdował chwilkę czasu, żeby odwiedzić Pamelę, zawsze towarzyszyła im królowa, Hannah albo któraś z dam dworu i Kerrich stał przy łóżku, traktując ją z największym szacunkiem i uwielbieniem. Pamela nienawidziła jego szacunku. I tego uwielbienia. Ledwo znosiła grzeczne, miłe konwersacje. Gdyby tylko chciał porozmawiać z nią szczerze, nie krępowałaby go niczyja obecność. Rozumiała bez słów, co miał jej do przekazania. Ogień wygasł. Już jej nie pragnął. W to prywatne piekło myśli Pameli wdarł się nagle glos królowej Wiktorii. Dziewczyna spostrzegła, że jej królewska wysokość zajęła z powrotem miejsce na krześle przy łóżku i od jakiegoś czasu coś mówi. − Powiedziałam więc Kerrichowi, że lady Colbrook wyciągnęła ode mnie całą tę historię wiele miesięcy temu. Nie miałam pojęcia, że jest taka sprytna, dopiero ostatnie wydarzenia mnie o tym przekonały. Podejrzewam, że rozpowszechniła opowieść o nagim lordzie Kerrichu wiszącym tamtej nocy za oknem, żeby odwrócić uwagę od swoich spraw. - Królowa Wiktoria ze zdumieniem potrząsnęła głową. - Nadal jest wściekły z tego powodu. − Jakby mógł nie być zły? - Spojrzenie Pameli zatrzymało się na wazonie z różami, stojącym koło jej łóżka. Kwiaty zmieniano codziennie. Każdego dnia, wdychając ich zapach, przypominała sobie namiętność Kerricha i zastanawiała się, czy jeszcze kiedykolwiek woń róż przyniesie jej radość. Ale nigdy nie poprosiła, żeby je zabrano. − Gotów był zrobić wszystko, żeby nic się nie wydało, nawet adoptować tę uroczą dziewczynkę. - Nie przerywając haftowania, Wiktoria uśmiechnęła się kpiąco. - Nigdy nie zapomnę tamtej nocy w Pałacu Kensington. Kerrich wiszący w pełnej krasie stanowił najzabawniejszy widok na świecie.
Powiedziałam mu, że gdyby nie twoje przekonanie, iż dyskrecja jest wielką cnotą, od razu bym wszystko wygadała. − Docenił to? Królowa zerknęła na Pamelę oczami pełnymi rozbawienia. − Nie sprawiał takiego wrażenia, chociaż może zareagowałby lepiej, gdybym się nie śmiała. − Każdy mężczyzna źle znosi kobiece kpiny. − Owszem, ale mu to wynagrodziłam. Powiedziałam Albertowi, że Kerrich jest porządnym człowiekiem. Od kiedy Albert zobaczył go z tobą i z Elizabeth, już mi wierzy. − Kerrich był wzorem grzeczności. - I szacunku, i podziwu. Zupełnie nie jak ten mężczyzna, którego pokochała. Miłość. To była najtrudniejsza sprawa. Kochała go, a on nawet jej nie pożądał. Łajdak! Gdyby tylko nie była ranna. Wówczas mogłaby stanąć z nim twarzą w twarz i powiedzieć, co sądzi o człowieku, który porzucił dziecko - owszem, powody były ważne - zostawił Beth, żeby poznała królową, za jedyne wsparcie mając tylko Pamelę i lorda Reynarda. Mogłaby mu powiedzieć, co myśli o mężczyznach, którzy ognistą żądzę zastępowali szacunkiem i uwielbieniem. A zwłaszcza powiedziałaby mu... cóż, powiedziałaby, że jest jej przykro, iż na niego krzyczała. Że chciałaby, żeby to wszystko nie skończyło się tak źle. Że jego sława uwodziciela nie doznała szwanku. Że pomiędzy nimi nigdy by się nie ułożyło, gdyż... gdyż ufała mu nie więcej niż on jej. Popełnili tyle błędów. Powiedzieli tyle półprawd. I chciała go tylko zapytać, czy kiedykolwiek mu na niej choć trochę zależało. Królowa Wiktoria wstała i odezwała się zirytowanym głosem: − Nie mogę siedzieć. Tak mi niewygodnie.
W ostatnich tygodniach brzuch królowej urósł tak bardzo, że nie można już było ukrywać ciąży. Pamela nie mogła oderwać wzroku od królowej, która podeszła do okna i zapatrzyła się w londyńskie niebo. − Rozumiem - odpowiedziała Pamela, ale to, co czuła, patrząc na królową, niewiele miało wspólnego ze zrozumieniem. To była niepewność. Jej krwawienie miesięczne się nie pojawiało, ale to musiało być efektem wycieńczenia organizmu po zranieniu. Królowa odwróciła się do niej i rzekła: − Wiem, o czym myślisz. Niech Bóg broni! − Myślisz, że powinnam bardziej ukarać lady Colbrook. − Zupełnie nie myślałam o tym, wasza miłość. Nie poinformowano mnie, co się stało z łady Colbrook. − Och. - Królowa bawiła się frędzlami swojego jedwabnego szala. - Lady Colbrook znajduje się w areszcie domowym. Poradziliśmy też jej mężowi, który powinien być głową rodziny, że długa podróż zagraniczna byłaby bardzo wskazana. Pamela popatrzyła osłupiała. − Po tym wszystkim, co zrobiła... po przygotowaniu planu fałszowania banknotów, po zorganizowaniu ludzi, po zwerbowaniu pana Athersmitha... to wszystko? − Tak, a wiesz dlaczego? - Wiktoria nie czekała na jej odpowiedź. - Pamiętasz, jak się przechwalała, że funkcjonariusze państwowej policji nigdy nie przyznają, że oszukała ich kobieta? Miała rację. − Wasza wysokość żartuje. − Celowo wywołała zamieszanie w Bank of England, tracąc kontrolę nad swoim wierzchowcem i żądając wniesienia do wnętrza banku, gdzie ludzie zgromadzili się wokół niej, co niemal umożliwiło panu Athersmithowi wykradzenie materiałów. - Królowa potrząsnęła głową. - Nawet nie przyszło
im na myśl, że zrobiła to celowo! Nadal wolą winić za wszystko pana Athersmitha, ponieważ jest mężczyzną, a na dodatek jest martwy. Pamela szarpała brzegi prześcieradła. Oburzona Beth opowiedziała jej, że Athersmith wyrwał się strażom i rzucił w dół ze schodów na marmurową podłogę. Nie przeżył upadku, co bardzo rozczarowało Beth, która chciała, żeby żył i cierpiał, tak jak Pamela. Pamela zaś mogła tylko pamiętać tego pełnego zapału młodego człowieka o miłej aparycji, który zakochał się w młodej damie, jednak którego wygląd, osobowość i charakter zawsze bladły obok promiennej osobowości kuzyna. − Męska duma to niezwykle skomplikowana rzecz, zmuszająca mężczyznę do bardzo dziwnych zachowań - zauważyła Pamela. − To bardzo miłe z twojej strony, że jesteś taka wyrozumiała, zwłaszcza... po kłopotach, jakie miałaś, od chwili gdy twój ojciec... Pamela przesłoniła oczy dłonią. Tą sprawną. Drugą rękę nadal miała na temblaku i za każdym razem, kiedy się poruszała, ramię rwało ją i bolało tak bardzo, że łzy napływały jej do oczu. Zdaniem doktora McEacherna, z którym z powagą zgodził się królewski medyk, to była solidna rana postrzałowa. Miała szczęście. Jak więc musiał się czuć jej ojciec, postrzelony, a potem zostawiony, by umierał? Jak bardzo cierpiał, samotnie wijąc się w agonii? Pamelę złościła myśl, że Kerrich miał rację. Nigdy nie czuła żalu po śmierci ojca, dopiero teraz. Teraz, kiedy sama była słaba i nieszczęśliwa, ojciec zaczął pojawiać się w jej snach. − Przepraszam - powiedziała Wiktoria. - Nie powinnam była o tym wspominać. Chciałam jedynie złożyć wyrazy współczucia w związku ze śmiercią obojga twoich rodziców. − Dziękuję, wasza królewska mość. - Pamela wzięła w dłoń srebrny zegarek kieszonkowy, leżący na poduszce, i zaczęła się mu przyglądać.
Królowa Wiktoria potraktowała to jako sugestię i zaczęła zbierać swoje rzeczy. - Jesteś zmęczona. Pamela pospiesznie otarła łzy. − Może troszeczkę. − Mój lekarz mówi, że wkrótce powinnaś się poczuć lepiej. Może spróbujesz się przespać? − Dobrze. Dziękuję, spróbuję. - Problem polegał jednak na tym, że gdy zapadała w sen, jej ojciec już tam był. Widziała go we dnie i w nocy, czarującego, przystojnego, próżnego. Kiedy była mała, kochała go za ten urok. Kiedy była młodą dziewczyną, nienawidziła go za próżność. Niemal wszystkie jego grzechy były niewybaczalne, jednak teraz, czując ciągły ból rany, przypominała sobie, jak bujał ją na huśtawce, jak śpiewał jej do snu, jak nosił na barana. Był jej ojcem. Jedyne, co po nim zostało, to zegarek, a jej miłość do tego czułego, ujmującego człowieka nigdy całkowicie nie wygasła. Kiedy więc królowa wymknęła się z komnaty, Pamela zakryła twarz i zapłakała nad ojcem, bolejąc nad całym cierpieniem, którego był sprawcą, z goryczą rozpamiętując wszystkie zmarnowane lata. Płakała też nad sobą, myśląc o tych wszystkich nadchodzących, samotnych latach. Kerrich, podobnie jak jej ojciec, był urodziwy i pełen czaru. Ale nie był ani próżny, ani nieodpowiedzialny. Wypełniał tajną misję. Do tego stopnia zależało mu na szacunku dziadka i całej rodziny, że dołożył wszelkich starań, aby zmienić swój wizerunek z rozpustnika na godnego zaufania członka społeczeństwa. Zrozumiała to dopiero teraz, kiedy przestało mu na niej zależeć. Ona sama tak bardzo się obawiała, żeby nie upodobnić się do matki poświęcającej się dla mężczyzny, który wzgardził jej miłością, iż odtrącała najlepszego człowieka, jakiego spotkała w życiu. Uśmiechnęła się przez łzy. Nie, może nie był najlepszym człowiekiem; miał swoje wady i była ich w pełni świadoma. Próżność. Wyniosłość. Ale, bez względu na wady, był mężczyzną, którego pokochała. Odepchnęła go i teraz musiała pogodzić się z konsekwencjami.
Zapadła w drzemkę. Obudziła się gwałtownie, słysząc przenikliwy szept Beth: − Panno Lockhart, śpi pani? Pamela zaśmiała się. Beth zawsze ją rozweselała. − Nie - odszepnęła, nie otwierając oczu. Beth podbiegła na paluszkach do drzwi i wyszeptała: − Proszę wejść. Pamela gwałtownie uniosła powieki. W drzwiach stał Kerrich trzymający w dłoni bukiet czerwonych, białych i różowych róż. Już sama obecność Kerricha wywołała mrowienie w jej ramieniu - i nie tylko tam. Te ciemne, zmierzwione włosy, zmysłowe usta, szerokie ramiona... − Panno Lockhart, wiem, że ma pani już dosyć pytań o swój stan zdrowia, ale proszę mi odpowiedzieć, żebym nie musiał więcej wracać do tego tematu. Płynnym krokiem podszedł do łóżka. Zmysłowa woń róż przypomniała jej, jak bardzo może być męski. - Czuję się dobrze - odparła. − Nie. Nie po to oszukałem królową i przemknąłem się za plecami straży, żebym wysłuchiwał uprzejmych kłamstw. Musisz powiedzieć mi prawdę. Wziął ją za rękę. Czując żar ich złączonych dłoni miała ochotę westchnąć z uwielbieniem. - Ten jeden raz. Prawda jest taka, że cię kocham, pomyślała. Powiedziała jednak: − Ból już zelżał. Od kilku dni doktor McEachern zmusza mnie, żebym wykonywała jak najobszerniejsze ruchy ramieniem i wydaje mi się, że to pomaga. − Płacze, bo to bardzo boli - wtrąciła się Beth. − Nie... - Nie opowiadaj mu o moich słabościach. Jego dłoń zacisnęła się na jej ręce.
− Doktor sprawia ci ból? − Takie ćwiczenia bardzo pomagają. Nawet medyk królowej to potwierdza. Przyglądał jej się takim wzrokiem, jakby go rozgniewała. Musiała przyznać, że gniew też jest uczuciem, znacznie lepszym niż szacunek czy uwielbienie. − Muszę ci wyznać prawdę - powiedział gwałtownie. Pamela już kiedyś słyszała mężczyznę, który zaczynał rozmowę tymi słowami. Jej ojciec, tuż przed swoim odejściem, opowiedział jej całą prawdę. Kerrich mówił dalej. − Wiem, że nie chcesz tego słuchać, ale muszę ci wyrazić wdzięczność za pomoc w ujęciu mojego kuzyna. Podejrzewała, że może myśleć, iż pomogła zabić jego kuzyna. − Nikt z obecnych tam ludzi nawet nie pomyślał o wezwaniu straży. Tylko ty. Uśmiechnął się do dziewczynki stojącej u jego boku i pogłaskał ją po głowie. - I Beth. − Lordzie Kerrich, zamierza pan dać jej te kwiaty? - przypomniała Beth. Wzdrygnął się, jakby zupełnie zapomniał o trzymanych różach. Położył je obok Pameli na poduszce. − Są piękne - powiedział, jakby potrzebowała wskazówki, jak się nimi zachwycać. − Tak. Dziękuję. Beth odsunęła fotel od łóżka i zasiadła w nim, obserwując dorosłych z płonącymi ciekawością oczami. − To on przysyłał te wszystkie róże. Pamela starała się patrzeć Kerrichowi prosto w oczy, ale intensywność jego spojrzenia zmusiła ją do spuszczenia wzroku. − To bardzo uprzejme z pańskiej strony, milordzie. − Miło mi, że tak sądzisz. Ale muszę skończyć.
Oczywiście, musiał skończyć, bo inaczej mogłaby pomyśleć, że kwiatami chciał jej przypomnieć różany aromat otaczający ich w chwili, gdy znaleźli się na jego biurku. − Sprowadzenie gwardzistów - ciągnął Kerrich -było kolejnym dowodem twojej niezwykłej inteligencji, która zapewnia ci zwycięstwo w każdej batalii życiowej. Ja tymczasem zachowywałem się jak wszyscy mężczyźni i nawet do głowy mi nie przyszło, że złoczyńcą może być kobieta. − Jednak całkiem szybko do tego doszedłeś - zauważyła Beth. Pamela, Bóg jeden wie czemu, poczuła chęć pocieszenia go. − Owszem, milordzie, i podjął pan skuteczne działania. − Nie dość skuteczne, skoro zostałaś zraniona. -Wbił wzrok w okno, jakby nie mógł dłużej na nią patrzeć. - Przez mojego kuzyna, moim własnym pistoletem! Czułem się tak bardzo winny. Zrobiłbym wszystko, żeby przyjąć przeznaczoną dla ciebie kulę, a jednocześnie byłem pełen podziwu dla twojej odwagi. Nawet przez chwilę się nie zastanawiałaś, tylko zasłoniłaś sobą Beth. − Jest najodważniejszą kobietą, jaką znam - zawołała Beth. − To prawda - przytaknął Kerrich, po czym energicznie pochylił się nad Pamelą, oparł dłonie na materacu i rzekł: - Do tej pory usłyszałaś tylko ode mnie, że jestem ci wdzięczny, że jest mi bardzo przykro, iż zostałaś ranna i że podziwiam twoją nieustraszoność. Ale mam coś jeszcze do powiedzenia. Co ? Ze nigdy nie zapomnisz tych chwil, które spędziliśmy ze sobą? Ze masz nadzieję, iż pozostaniemy przyjaciółmi? Pamela postanowiła oszczędzić sobie wysłuchiwania dalszych bolesnych słów pożegnania. − Domyślam się, co mogę usłyszeć, ale proszę sobie darować, bo mam dobrą wiadomość. Królowa mnie zna, poznała też Hannah, a że na dodatek udowodniłam, że jestem... − ...lojalną obywatelką - pospiesznie rzuciła Beth.
− Tak. I godną szacunku - Pamela uśmiechnęła się z lekką ironią, starannie unikając wzroku Kerricha. -Podobnie jak Hannah. - Chociaż Hannah naprawdę zasługiwała na szacunek, natomiast Pamela była tylko jednym z podbojów Kerricha. - Jej królewska mość zadeklarowała, że udzieli Akademii Guwernantek swojej osobistej rekomendacji. − To bardzo ciekawe - odparł z uprzejmą cierpliwością. - Ale co to ma wspólnego z nami? − Tylko to, że z rekomendacją królowej Akademię Guwernantek czeka sukces. Hannah już znalazła pracę trzem wyszkolonym guwernantkom, które się do nas zgłosiły z prośbą o pośrednictwo, i otrzymała zapłatę za tę usługę. Pamela była dumna ze swojego pewnego głosu, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę niewygodną pozycję i nieformalny strój. - Mamy też całą grupę młodych dam, które przygotowujemy do podjęcia pracy guwernantki. Uniósł brwi. − Niewątpliwie cieszę się ze względu na pannę Setterington. − Kiedy zapłaci nam pan to, co jest winien, będziemy miały solidne podstawy finansowe. Beth wyprostowała się w fotelu i spojrzała skonsternowana. Kerrich oparł kolano na łóżku i znieruchomiał. − Chcesz... chcesz, żebym ci zapłacił? − To co jest pan nam winien. - Musiała teraz na niego spojrzeć. Jego twarz znajdowała się tuż obok jej twarzy. - Spełniłam pańskie żądania, milordzie, prawda? Patrzył na nią bez słowa. − Mam na myśli pańskie żądanie, żeby przedstawić pana jako człowieka zasługującego na szacunek, który godzien jest dbać o majątek królowej. Osiągnęłyśmy to wspólnie z Beth.
Nadal wpatrywał się w nią, jakby nie mógł uwierzyć, że śmiała zażądać zapłaty. Nagle odsunął się od niej równie gwałtownie, jak chwilę przedtem się pochylił. Zatrzymał się w przyzwoitej odległości od łóżka i powiedział: − Wolisz, żebym zapłacił tobie, czy pannie Setterington? Serce zabiło jej mocno, jakby chciało jej coś zasygnalizować. Zignorowała to i wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić. − Byłybyśmy bardzo zobowiązane, gdyby mógł pan przesiać pieniądze do Akademii Guwernantek. − Oczywiście. Ja też jestem pani wdzięczny za udane zakończenie zadania. Beth jęknęła głośno i mocno klapnęła się ręką w czoło. Oboje odwrócili się i spojrzeli na nią. Pamela czuła, że znajduje się w trudnej sytuacji, pragnęła bowiem zatrzymać dziecko, a jednocześnie nie chciała zniszczyć więzów emocjonalnych, łączących sierotę i lorda. − Milordzie, zakładam, że będzie pan chciał powrócić do kawalerskiego trybu życia, a taki przykład nie jest właściwy dla dziewczynki, która niedługo stanie się młodą damą. Zatrzymam więc Beth przy sobie. Ani Kerrich, ani Beth nie odzywali się. Patrzyli tylko na siebie, a dolna warga dziewczynki drżała. Umocniło to Pamelę w przekonaniu, że postępuje słusznie. − Ale proszę przyrzec, milordzie, że będzie pan ją odwiedzał, gdy tylko będzie miał pan ochotę. Lord Kerrich ruszył do drzwi. − Każę odesłać ubrania Beth do Akademii Guwernantek, razem z należnością za pani usługi. - I, ukłoniwszy się pospiesznie, wyszedł z pokoju. Beth zerwała się na nogi, patrząc na wychodzącego, po czym przeniosła wzrok na Pamelę, a następnie na zamykające się drzwi. − Panno Lockhart, wszystko pani zniszczyła! Pamela zapragnęła ukryć się pod kołdrą i wypłakać się, ale musiała zachować spokój.
− Nie, kochanie, pewnego dnia zrozumiesz... − Czy kiedykolwiek powiedział pani, dlaczego zabrał mnie na wyścigi? − Nie. Nigdy mi nie powiedział. − Zabrał mnie, bo chciałam się rozpłakać. Nie mógł tego znieść. I powiedział, że zabierze mnie znów na wyścigi, bo dzięki temu będę się uśmiechać. To dobry człowiek, panno Lockhart, a... - oczy Beth napełniły się łzami - ...a teraz już go więcej nie zobaczymy.
ROZDZIAŁ 30
− Powiedz mi, Kerrich, czemu chciałeś przyjechać na wyścigi właśnie tu? zrzędził Tomlin, brnąc przez przez błoto w dół wzgórza, w stronę bariery ogradzającej tor. - Nie znosisz Hipodromu. Konie nie są najlepsze, dżokeje wręcz żałośni, a ludzie, którzy tu przychodzą, nie należą do elity towarzyskiej. - Pochylił się ku Kerrichowi. - Dobrze schowałem portfel, bo połowa z nich to złodzieje. − Okropne miejsce - przyznał Kerrich. Powiew jesiennego wiatru wzburzył mu włosy, choć na błękitnym niebie nie było ani jednej chmurki. Nie zanosiło się, żeby tym razem jakaś burza przetoczyła się nad torem, odsłaniając sekrety, które powinny były pozostać tajemnicą. Nie widział zgrabnych dziewcząt o świeżych buziach i barwnych sukniach, najwyraźniej wszystkie kobiety z tłumu były szukającymi klientów ulicznicami. Tłum zachowywał się głośno, marne konie galopowały, beznadziejni dżokeje ścigali się, a Kerrich miał u boku swego niezgrabnego przyjaciela Tomlina. Parę kroków przed nimi lokaje nieśli w lektyce lorda
Reynarda, który szturchał ich trzcinką, gdy nadmiernie nim kołysali, i krzyczał na ludzi, którzy wchodzili im w drogę. Już od ponad miesiąca Kerrich nigdzie nie bywał. − Nie mam pojęcia, co ludzie widzą w tym miejscu. Tomlin westchnął. − Od czasu śmierci twego kuzyna zachowujesz się bardzo dziwnie. Rozumiem, że hańbą jest posiadanie w rodzinie kryminalisty, ale bądźmy szczerzy większość z nas miała wśród swoich przodków choćby jednego koniokrada. Zresztą nie byliście ze sobą blisko. Kerrich skrzywił się. − Niestety, nie byliśmy sobie bliscy, a trudno jest żałować człowieka, który mierzył do dziecka i postrzelił kobietę. − Nikczemnik - rzekł Tomlin. - Jak się miewa panna Lockhart? − Jak ostatnio słyszałem, dobrze - Kerrich udawał brak zainteresowania. Opuściła Paląc Buckingham i wróciła do Akademii Guwernantek. − Ach tak, prawda. Do Szkoły Instruktorek. − Do Akademii Guwernantek - poprawił Kerrich. - Jestem pewien, że teraz, gdy nie mieszka już pod moim dachem, jej życie stało się łatwiejsze, zaś moje życie odzyskało swą pełnię, gdy panna Lockhart wyniosła się razem z dzieckiem. − Dzieci mogą ograniczać - przytaknął Tomlin. -Dobrze o tym wiem. Sam mam trójkę. A ta dziewczynka, którą miałeś, sprawiała sporo kłopotów. Ta Beverly. − Beth. − No tak. Beth. Widziałeś ją? − Nie... - Tak bardzo mi jej brak, że boję sieją odwiedzić. Boję się, że mnie zruga za nieudaną próbę zdobycia uczuć panny Lockhart. A jeśli ją zobaczę, będę chciał ją zatrzymać.
− Tak jest lepiej - powiedział Tomlin. - Czyste rozstanie. Mniej bolesne. Wiesz przecież, jakie są dzieci. Szybko o tobie zapomni. Za parę lat nawet cię nie pozna na ulicy. Dotarli do ogrodzenia toru, skąd mieli najlepszy widok. Kerrich wpatrywał się z owalny tor, wyobrażając sobie, jak będzie wyglądała Beth w odległej przyszłości. Będzie piękna, inteligentna, dobrze ułożona i niepozbawiona zdrowego rozsądku. I nie będzie go znała. Nie podobało mu się to wszystko. Lokaje postawili lektykę dziadka na ziemi. Lord Reynard podziękował im i wręczył każdemu po monecie, po czym oparł laskę na trawie i wsparty na złotej rączce obserwował otoczenie jak król siedzący na tronie. − Kiedy więc zaczniesz znów wieść kawalerskie życie? - zadał pytanie Tomlin. − O co ci chodzi? - warknął Kerrich. − Dziecko już z tobą nie mieszka. Straszliwa panna Lockhart również nie. A jednak nie pojawiasz się w klubie. Nie chodzisz do teatru. Nie wziąłeś sobie kochanki. Jesteś tak nudny, jak żonaty mężczyzna. Kerrich podniósł monokl do oka i spojrzał na Tomlina, ale nie mógł wymyślić żadnej ciętej odpowiedzi. Owszem, prowadził nudny tryb życia, bo za każdym razem, kiedy był w teatrze, wyobrażał sobie, jak bardzo podobałoby się tam Beth, a gdy dosiadał konia, przeklęty zwierzak zawsze zbaczał w stronę, gdzie znajdowała się Akademia Guwernantek. Na dodatek w każdej damie poniżej pięćdziesiątki Kerrich widział Pamelę i tłumaczenie się ze swobodnych zaczepek - a zawsze były swobodne -było diabelne krępujące. − Nie próbuj przypisywać mi winy za twoje dziwaczne zachowanie, chłopcze. Lord Reynard rozparł się w lektyce. - Ja chodzę do klubu. I do teatru. − Widziano pana w towarzystwie wdowy, hrabiny Anson. - Tomlin usiadł koło starszego pana. - Powinien się pan zadawać z kobietami w pańskim wieku. − Nie ma kobiet w moim wieku - cierpko odparł lord Reynard.
Tomlin zagdakał jak kwoka, która właśnie wysiedziała całą gromadkę piskląt, a stojący w pobliżu lokaje usilnie próbowali zapanować nad śmiechem. Nagle Tomlin zerwał się na równe nogi i krzyknął: − Swearn! Widzę, że przywiozłeś swojego najstarszego potomka i potrzebujesz opiekunki, prawda? -I szybko podbiegł do wyglądającego na zakłopotanego Swearna i jego krytycznie spoglądającego syna. Po jego odejściu zapadła przejmująca cisza. Obok przechodzili ludzie, robiąc zakłady i czekając na rozpoczęcie następnej gonitwy. Od czasu zakończenia sprawy fałszerstwa pieniędzy, lord Reynard obserwował Kerricha i... na coś czekał. Kerrich nie był pewien na co, ale chyba się nie sprawdził, bo lord Reynard był wyraźnie z niego niezadowolony. Kerrich mocno oparł ręce o ogrodzenie i mruknął: − Nie mam pojęcia, dlaczego kiedyś lubiłem tego nietaktownego, hałaśliwego gamonia, Tomlina. − Bo mówi ci prawdę. Kerrich skrzywił się. Lord Reynard, kruchy i silny zarazem, stary i wiecznie młody, podniósł się i stanął koło niego, opierając się na lasce, w przekrzywionym na bakier kapeluszu. − Wiesz, chłopcze, gdy dorastałeś, próbowałem wszystkiego, co w mej mocy, żeby zastąpić ci ojca, i myślę, że mi się to udało. − To prawda i... − Cicho bądź - lord Reynard pogroził Kerrichowi palcem przed nosem. - Nie odzywaj się i zabierz ten monokl. Wyglądasz śmiesznie. Kerrich schował monokl do kieszeni. Dziadek był zawsze taki bezpośredni. Lord Reynard przymknął oczy. − O czym to ja mówiłem? Ach, tak. Słuchałem twych młodzieńczych zniewag, byłem taktowny, gdy robiłeś głupstwa, pozwalałem ci popełniać własna błędy i trzymałem język za zębami. Bardzo trudno przedsięwzięcie, zresztą
sam się o tym przekonasz, gdy będziesz miał dzieci, jeśli tylko okażesz się dość mądry, żeby się ożenić - przerwał. Chociaż Kerrich nie był pewien, czy wolno mu się już odezwać, jednak zaryzykował: − Tak, dziadku. − Opuściło cię szczęście. Pozwoliłbym ci zachowywać się nierozsądnie, nierozważnie i irracjonalnie, ale ty postępujesz po prostu głupio. Czemu po/.wa lasz, żeby Pamela Lockhart ci się wymknęła? Rozpoczął się kolejny wyścig. Ludzie w tłumie wy ciągali szyje, koncentrując wzrok na pędzących koniach. Kerrich ponuro obserwował bieg, a kiedy gonitwa się zakończyła i wokół niego rozległy się okrzyki ulgi i zawodu, zwrócił się do dziadka: − Nie pozwoliłem jej się wymknąć. Po prostu ona mnie nie chce. − Widziałem, jak na ciebie patrzyła. Naturalnie, Że cię chce. Popełniłeś błąd. Idź do niej i załatw sprawę. − Próbowałem. Kiedy mieszkała w Pałacu Buckingham, zakradłem się, żeby ją zobaczyć. Miałem nadzieję, że powie, iż za mnie wyjdzie. − Oświadczyłeś się jej? − Niezupełnie. Lord Reynard oparł łokcie na ogrodzeniu i zlustrował swego wnuka od stóp do głów. − Chciałeś, żeby ona ci się oświadczyła? − Nie! To chyba byłaby przesada. − Chciałeś, żeby ci powiedziała, że cię kocha? − Tak. - Nawet sam Kerrich musiał przyznać, że zabrzmiało to wyzywająco. − Więc dlaczego ty jej tego nie powiedziałeś?
A więc dziadek wiedział. Wiedział, że Kerrich kochał Pamelę. I nie kpił z jego przyrzeczenia, że nigdy się nie zakocha, nie przechwalał się, że miał rację. Dziadek był mądry. Toteż Kerrich odpowiedział: − Gdybym jej powiedział, że ją kocham, wygrałaby. Lord Reynard był autentycznie zakłopotany. − Wygrałaby... co? − Zdobyłaby przewagę w małżeństwie i byłbym jak mój ojciec, żebrakiem przy własnym stole. − Do licha ciężkiego, o czym ty bredzisz? - Lord Reynard mocno dźgnął Kerricha laską w pierś. -Twój ojciec nie był żadnym żebrakiem! Czy zupełnie zapomniałeś, jak wyglądał ich związek? Pomimo panującego upału, Kerrich czuł dreszcze. − Pamiętam, jak mama uśmiechała się do ojca, jak go przytulała, ale... − Twoja matka go ubóstwiała. Owszem, należy do kobiet, które potrzebują mężczyzny, ale nie wyszła ponownie za mąż. A wiesz, dlaczego? − Miała tylu kochanków, że żaden przyzwoity mężczyzna by się z nią nie ożenił - mruknął Kerrich. − Do diabła! Nie znoszę, kiedy celowo udajesz głupiego. - Następna stawka koni wystrzeliła z boksów startowych. Lord Reynard ściszył nieco głos ze względu na innych widzów, ale nie przestał mówić. -Twoja matka jest bogatą wdową z arystokratycznego rodu. Jest atrakcyjna i wie, jak przywrócić młodość każdemu starszemu mężczyźnie, jak obudzić w każdym młodzieńcu ognistego olbrzyma. Każdy mężczyzna w Anglii i na kontynencie z radością by ją poślubił, ale ona od czasów twojego ojca nigdy nie pokochała nikogo. − Ma cholernie zabawny sposób okazywania tego. - W głosie Kerricha pobrzmiewała dawna, starannie pielęgnowana złość. − Dopóki żył twój ojciec, inni mężczyźni dla niej nie istnieli. Był wielkodusznym człowiekiem i chciał, żeby była szczęśliwa. Jeśli więc
kochała go za życia, a on życzył jej wszystkiego najlepszego, czemu teraz robisz problemy? − Ludzie się śmiali - wyznał przyczynę odwiecznego cierpienia Kerrich. Dziadek bez kłopotu podążał za tokiem rozumowania wnuka. − Ludzie? Inni gówniarze z arystokratycznych rodzin, podobni do ciebie? − Tak! I dorośli też. − A więc twoje oburzenie nie ma nic wspólnego z twoim ojcem czy matką. Chodzi o ciebie i twoją dumę. Z wielkim oporem Kerrich kiwnął twierdząco głową. − Przedtem brzmiało to dużo lepiej. − Zanim zrozumiałeś, że jesteś egoistycznym smarkaczem? - Lord Reynard patrzył mu prosto w oczy. - Nie przejmuj się, wiedziałem o tym od dawna. Posłuchaj, chłopcze, nie znam recepty na szczęście, ale znam przepis na klęskę: słuchać każdego. Do diabła, przecież każdy głupiec ma swoje zdanie. Ten śmiech jest oznaką zazdrości, a to, co mówią o twojej matce, to oczywiste bzdury. Znam ją od dziecka. To dobra kobieta, a ty jesteś bardzo do niej podobny. − Nie jestem! - uniósł się Kerrich. − W każdej twarzy, w każdym ciele, zawsze szukałeś kobiety, którą pokochałeś. Pomyśl, chłopcze, jak bardzo wszystkie twoje kochanki przypominały pannę Lockhart. Bo pragnąłem jej przez całe życie, przemknęło przez głowę Kerricha. Oszołomiony, zaskoczony zrozumiał, że już nigdy nie zapragnie innej kobiety. Była tylko Pamela. Bo Pamela w miłości dawała całą siebie. Kiedy Beth była na nią zła, Pamela nie marnowała czasu na rozważania, co się stanie, gdy Beth ją odrzuci i czy poczuje się skrzywdzona tym odtrąceniem. Po prostu wyciągnęła ręce do dziewczynki i przytuliła ją. Całkowite zatracenie się Pameli w miłości
przerażało Kerricha; jak mogła to zrobić, nie zabezpieczywszy się? I jak mógł pozwolić jej się tak kochać? Kerrich i lord Reynard oparli się o balustradę i przyglądali się koniom startującym do kolejnego biegu. Kerrich przerwał ciszę, wybuchając: − Nie przejmowałbym się tym, co myślą inni, gdybym mógł ją mieć na moich warunkach. Chcę mieć pewność, że będę szczęśliwy. − Szukasz więc gwarancji szczęścia i uważasz, że będziesz je miał, gdy to ty będziesz rozkazywał w domu? A co z nią? A jeśli ona nie będzie wtedy szczęśliwa? − Mogę ją uczynić szczęśliwą. − Chłopcze, jeśli sądzisz, że możesz tę kobietę ukształtować według swoich wyobrażeń, to znaczy, że w ogóle jej nie znasz. Wyścig się skończył, a Kerrich nadal ponuro rozważał tę uwagę. Lord Reynard miał rację. Nie znał Pameli. Na tym polegała część jej powabu. Jej prawdziwa twarz ukryta była pod licznymi warstwami złożonej osobowości i wymijających uśmiechów. Ale jemu udało się przeniknąć zasłony i dostrzec właściwą kobietę, którą z każdą chwilą lubił coraz bardziej. I coraz bardziej kochał. Lord Reynard chrząknął i klasnął w dłonie. − Jestem zmęczony i chociaż zwykle nie spieszę z radami, wynikającymi z mojego długoletniego doświadczenia, to mam dziewięćdziesiąt dwa lata i mogę się nie doczekać, kiedy zmądrzejesz. − Masz osiemdziesiąt cztery lata, dziadku. − Przestań prawić impertynencje i pomóż mi usiąść. Z niezrozumiałej dla siebie przyczyny, Kerrich pragnął, żeby ktoś udzielił mu rady, co ma robić. Podał więc lordowi Reynardowi ramię i pomógł mu usiąść, po czym przykucnął obok starszego pana. − Powiedz mi.
Lord Reynard postukał Kerricha w czoło. − W małżeństwie nie chodzi o to, kto wydaje rozkazy. To partnerski układ, w którym oboje zwyciężacie albo oboje ponosicie klęskę. − Ale żeby zdobyć Pamelę, musiałbym całkowicie zrezygnować z mojej dumy i czołgać się. − Jeśli to poprawi ci nastrój, to powiem ci, że ja też czołgałem się przed twoją babką. - Lord Reynard pochwycił jedną rękę Kerricha. - Powiedz mi coś, chłopcze. Czy podskoczyłeś z radości na widok Lewisa mierzącego w twoją kobietę? − Nie! - Kerrich nawet nie chciał myśleć o tamtej chwili, gdy rzucił się na Lewisa ze świadomością, że nie zdąży. − A kiedy ją trzymałeś i lekarz wyjmował kulę z jej ramienia, czy myślałeś: „Jeśli ma przebite płuca, będę miał kłopot z głowy"? − Nie! − Widziałem twoją twarz. Kiedy krzyczała z bólu, myślałeś, że niedługo może umrzeć, i gotów byłeś zrobić wszystko, żeby temu zapobiec. Kerrichowi udało się opanować. − Chciałem oszczędzić jej bólu. To chyba naturalne. − Jeśli nie byłeś tak bardzo zaangażowany, to czemu nie wezwałeś lokaja, żeby ją przytrzymał? Mogłeś wyjść z pokoju. − Nie! - Kerrich wyciągnął z kieszeni chusteczkę i otarł pot z czoła. - To znaczy, czułem się odpowiedzialny i czułem, że powinienem tam być. Lord Reynard wyjął swój zegarek kieszonkowy i spojrzał nań ze smutkiem, potrząsnął nim, a następnie przyłożył do ucha. − Co się stało? − Bałem się, że przy takiej ilości końskich odchodów wokół mój zegarek przestanie chodzić. − To wcale nie jest śmieszne, dziadku!
− Aha, straciłeś poczucie humoru! - Lord Reynard wsunął z powrotem zegarek do kieszeni, pochylił się i ściszył głos. - Czy pomyślałeś o tym, że to, co zrobiłeś z nią dla rozrywki, może mieć poważniejsze konsekwencje? Kerrich zerknął na stojących nieopodal lokajów i także zniżył głos. − Innymi słowy, pytasz mnie, czy może być w ciąży? Owszem, przyszło mi to do głowy. W gruncie rzeczy jest to całkiem prawdopodobne. Rozmyślnie nie stosowałem francuskiego zabezpieczenia, sądziłem bowiem, że gdy zawiodą wszystkie sposoby skłonienia jej do ślubu, będzie musiała zwrócić się do mnie i... − Poczekaj. - Lord Reynard oparł dłoń na ramieniu wnuka. - Myślałeś, że ta kobieta przyjdzie do ciebie i będzie cię błagać... − Nie powiedziałem, że będzie błagać! − ...błagać, żebyś się z nią ożenił, gdyż spodziewa się dziecka? - Lord Reynard zacisnął palce na ramieniu Kerricha i wybuchnął śmiechem. To był obraźliwy śmiech, szydzący z intencji Kerricha i jego inteligencji. Niestety, Kerrich świetnie wiedział, że nań zasłużył. Cierpliwie czekał, aż dziadek skończy się śmiać, po czym podał mu chusteczkę, żeby otarł mokre od łez oczy. − Nie chcę, żeby za mnie wychodziła tylko dlatego, że jest w ciąży. − Wybredny jesteś - westchnął lord Reynard. -Zakochałeś się w inteligentnej kobiecie, obdarzonej nie mniejszą dumą niż twoja. Da sobie radę bez ciebie. Co gorsza, będzie świetnie prosperować bez twojej pomocy. I czemu ją kochasz? − Bo jest inteligentna, dumna i zdolna. - Kerrich nienawidził tego. Był przystojny, bogaty, miał świetne koneksje i nie miał do zaoferowania Pameli nic, czego by bardzo potrzebowała. Miał do zaoferowania jedynie swoją miłość i mógł podjąć takie ryzyko albo nigdy się nie przyznać do tego uczucia i żałować tego do końca życia.
− Musisz zrobić tak - poinstruował go dziadek. -Zastanowisz się, czego naprawdę chcesz. Potem jej powiesz. Następnie zapytasz, czego ona chce i wysłuchasz tego, co ma do powiedzenia. A potem jej to dasz i może to przyjmie, razem z tobą na dokładkę, i może pewnego dnia, jeśli nie popełnisz zbyt wielu błędów, pokocha cię. Patrząc na dziadka, Kerrich przypomniał sobie marzenia Pameli, którymi kiedyś się z nim podzieliła. − Już wiem, czego pragnie. − Na co więc czekasz? Daj jej to. − Tak. Tak, dam jej, najpierw jednak... - Kerrich pomyślał, że umęczona dusza potrzebuje spowiedzi. - Dziadku, to moje pośladki świeciły tamtej mglistej nocy. - I czekał, gotowy na wybuch rozbawienia dziadka. Tymczasem dziadek powiedział: − Sądzisz, że nie rozpoznałem bielizny w barwach Mathewesów? Sam ją noszę od osiemdziesięciu dziewięciu lat. − Od osiemdziesięciu czterech - automatycznie poprawił Kerrich. Dziadek wiedział? Wiedział? Kerrich uśmiechnął się, potem zaśmiał, a w końcu ryknął głośnym śmiechem. Przez te wszystkie lata tak bardzo się starał, żeby dziadek nie dowiedział się prawdy, a on wiedział od początku? Lokaje gapili się na niego, przyjaciele okrążyli go, prosząc, żeby opowiedział im ten świetny kawał, a grający na wyścigach uśmiechali się, jakby rozbawienie Kerricha również im się udzieliło. Kiedy w końcu Kerrich odzyskał mowę, odezwał się do gapiów: − Musicie wyciągnąć tę historię od lorda Reynarda. Ja pędzę, żeby urzeczywistnić marzenia mojej ukochanej.
ROZDZIAŁ 31
Hannah pospiesznie zdążała do gabinetu. Cusheon powiedział, że jakiś dżentelmen, który nie chce podać swojego nazwiska, pragnie się z nią spotkać. Sądząc po krzywym uśmiechu lokaja, doskonale znał tożsamość gościa, ale gdy go zapytała, odmówił informacji, kręcąc przecząco głową. − Proszę zejść, panno Setterington - powiedział, zanim pospieszył do kuchni Ucieszy się pani. Pamela była zajęta prowadzeniem lekcji dla przyszłych guwernantek, więc Hannah postanowiła jej nie przeszkadzać. Hannah nie zaprzątała Pameli głowy niczym, gdyż przyjaciółka nie doszła jeszcze w pełni do siebie po postrzale. Hannah zaczynała nawet podejrzewać, że problemy Pameli nie tyle wynikają ze stanu zdrowia, ile ze stanu ducha. Nawet wspaniałe plany rozwoju, świetności i sukcesu finansowego Akademii Guwernantek nie potrafiły jej ucieszyć. A kiedy Pameli nie podniecała myśl o zarobieniu prawdziwych pieniędzy, Hannah zaczęła przeczuwać problemy. Z mężczyzną. Delikatnie próbowała wypytać Beth o przeżycia Pameli w domu tego nieprzyzwoicie przystojnego lorda Kerricha, ale dziewczynka zręcznie udzielała wymijających odpowiedzi. Na nieszczęście dziecko było również smutne i Hannah mogła jedynie mieć nadzieję, że wreszcie któraś z nich się przed nią otworzy. Czekała na to już dobry miesiąc. Drzwi do gabinetu stały otworem. Wkroczyła do środka, drzwi zatrzasnęły się za nią. Odwróciła się gwałtownie i znalazła się twarzą w twarz z lordem Kerrichem, opierającym dłoń na klamce, i z roześmianą Beth. Lord ukłonił się. − Panno Setterington, mam nadzieję, że wybaczy mi pani to najście, ale muszę panią prosić o przysługę.
Na widok jego bezczelnej pewności siebie Hannah zacisnęła zęby. − A o co chodzi, milordzie? Odpowiedział jej. − Nie rozumiem, dlaczego nie możesz pojechać z Beth do Brookford House. Pamela siedziała na łóżku, obserwując Hannah, pakującą jej torbę podróżną. − Jestem nadal osłabiona po zranieniu. Hannah zignorowała ją. − Mam tutaj tyle roboty. Hannah skrzywiła się na widok trzymanych w ręce prostych białych pantalonów. − Odrobina koronki by im nie zaszkodziła, Pamelo. − A po co? − Wszelkie falbanki sprawiają mi przyjemność. -Hannah złożyła majtki i włożyła je do torby. - Przydałaby ci się odrobina radości. − Uważasz, że jestem skwaszona? - Czy dlatego Hannah nalegała, żeby Pamela wybrała się na tę okropną wycieczkę, która zakończy się ujrzeniem Kerricha i usłyszeniem jego głosu? - Po prostu jestem zmęczona, to wszystko. Postaram się być weselsza. Hannah odłożyła halki, które uznała za godne zabrania w podróż, i wzięła Pamelę za ręce. Patrząc jej prosto w oczy, odezwała się: − Kochanie, nie chcę powiedzieć, że cię tu nie potrzebuję. We trzy, razem z Charlottą, założyłyśmy Akademię Guwernantek. Bez wzajemnego wsparcia, bez naszej wiedzy i połączenia dochodów nie odniosłybyśmy tak szybko sukcesu. Ale osiągnęłyśmy to, o czym marzyłyśmy. Mamy szkołę, agencja pośrednictwa pracy dla guwernantek stała się popularna i cały interes wymaga jedynie delikatnego sterowania. A taka okazja jak ta, szansa pojechania do Brookford, powinna zostać wykorzystana. − Ale ty... − Beth mnie bardzo lubi, ale ty jesteś dla niej kimś szczególnym i drogim. Musisz z nią pojechać.
Tego samego tonu Hannah używała jedynie wówczas, gdy przemawiała do wyjątkowo krnąbrnego ucznia. Pamela przyłożyła dłoń do karku. − Poza tym muszę przyznać, że boli mnie miejsce, w które ugodził mnie złodziej. − Zranił cię z drugiej strony. - Hannah włożyła buty Pameli do drugiej, jeszcze pustej torby. - Sądzę, że na podróż powinnaś się ubrać w suknię z niebieskiej bawełny w białe kwiatki... − Nadal noszę żałobę po moim ojcu - zaprotestowała Pamela. Poza tym wybrała kiedyś tę suknię pod wpływem uwagi Kerricha, że byłoby jej do twarzy w tym kolorze i pokazanie mu się w niej teraz byłoby przyznaniem się do słabości. − Żałoba niemal się już skończyła. - Hannah podeszła do szafy i wyciągnęła sukienkę. - Poza tym, nigdy przedtem się tym nie przejmowałaś. − Ale teraz się przejmuję - Pamela gotowa była się upierać. Jednak Hannah zaproponowała doskonałe rozwiązanie. − Możesz zarzucić na siebie ten szary szal haftowany w kwiaty. Kwiaty są też niebieskie i będą pasowały do sukni, a szary kolor wszystko stonuje. – Hannah położyła suknię na łóżku obok Pameli. Potem chwyciła przyjaciółkę za ramiona i zajrzała jej w oczy. -Nie musisz zostawać w Brookford House, jeśli nie masz ochoty, Pamelo, ale musisz pojechać. I jeszcze jedno. − Co? − Może zostawisz tutaj zegarek ojca. *
Luksusowy, otwarty powóz wiozący Pamelę, Beth i lorda Reynarda, wjechał w cień rzucany przez potężne dęby rosnące wzdłuż alei prowadzącej do Brookford
House. Żwir chrzęścił pod kołami, a wiatr miał w sobie coś jesiennego. Do ogromnego parku należał rozległy, dziki las i staw, które lord Reynard z dumą pokazywał swoim współtowarzyszkom podróży. Beth, ku swojej wielkiej radości, wypatrzyła sarnę. Pośród zielonych, czerwonych i żółtych liści nawet Pamela odzyskała pogodę ducha. − Zatrzymaj się na szczycie wzniesienia - polecił woźnicy lord Reynard. Drzewa przerzedziły się. Powóz zwolnił. I ukazał się dom. Pamela poczuła suchość w ustach. Zielony dywan strzyżonej trawy ciągnął się od brzegu stawu do wyłożonego kamieniami podjazdu. Trzypiętrowy dom w stylu włoskim był istnym cudem z różowego kamienia, zdobionym jońską kolumnadą. Portyk zwieńczała płaskorzeźba w skomplikowane, kwiatowe wzory. Kamienna balustrada otaczała dach, ponad którym sterczały kominy różnej wysokości. Całość dawała wrażenie słodkiego, urokliwego zakątka, zatopionego pomiędzy zalesionymi wzgórzami. − Na Boga! Ten dom jest jeszcze większy niż dom w mieście! - wykrzyknęła Beth. − Dużo większy - przytaknął lord Reynard. - Ma prawie dwieście pokoi, w tym czterdzieści siedem sypialni i dwadzieścia łazienek, i to skanalizowanych! Naprawdę jest o wiele za duży dla samotnego mężczyzny i, jak niedawno odkrył Devon, to fatalne miejsce do tresury szczeniaka. Beth zachichotała. Powóz ruszył w dalszą drogę. Lord Reynard odezwał się: − Devon kupił posiadłość w Norfolk, żeby zamieszkać blisko mnie. Mieszkam niedaleko stąd, panno Lockhart, w posiadłości rodzinnej Mathewesów. − Aha. - Pamela z każdą chwilą miała coraz większą ochotę uciec. - To bardzo miłe, że jesteście tak blisko ze sobą. − Devon jest dobrym wnukiem i wspaniałym człowiekiem. - Lord Reynard kiwnął głową. - Zgadza się pani ze mną, panno Lockhart?
− Wyjątkowo wspaniałym. - Gdyby tak nie było, Pamela nie czułaby teraz takiego niepokoju. Brookford House był coraz bliżej, przytłaczając ją wrażeniem bogactwa i wygody. Na schodach w długim rzędzie stała grupa ludzi spoglądających w stronę nadjeżdżającego powozu. I wtedy go zobaczyła. Na brukowanym podjeździe. Czekał na ich przybycie. Cały dom zmalał w jej oczach, stał się jedynie tłem dla postaci Kerricha. Gdy powóz zatrzymał się i lokaj otworzył drzwi, Kerrich ruszył do przodu, równie przystojny i arogancki jak podczas ich pierwszego spotkania w gabinecie w Akademii Guwernantek. Jednak tym razem uśmiechał się szeroko, przenosząc wzrok z jednego swojego gościa na następnego. − Witajcie w moim domu! - zawołał. Beth zrobiła to, o czym marzyła Pamela. Wyskoczyła z powozu prosto w objęcia lorda. Zarzuciła mu ręce na szyję, a Kerrich przytulił ją mocno do siebie i zakręcił się z nią w szalonym, radosnym tańcu. − Tak bardzo za tobą tęskniłam, Devon - powiedziała. − Ja też tęskniłem za tobą, Beth. Nie było komu się ze mnie nabijać, kiedy przegrałem na wyścigach. Stał odwrócony plecami do powozu, ale Pamela gotowa była przysiąc, że widziała, jak całował czubek głowy Beth. Przełknęła nerwowo. Beth przywiązała się do niego, najwyraźniej i Kerrich tęsknił za nią. Stawiając Beth na nogi, lord powiedział: − Twój koń czuł się bez ciebie bardzo osamotniony, mam więc nadzieję, że gotowa jesteś na nim jeździć, ile tylko będzie chciał. − Tak! - wrzasnęła Beth. Pamela zamierzała zwrócić jej uwagę, ale zmieniła zdanie. Na wsi można się było zachowywać swobodniej. Lokaj wyciągnął rękę i Pamela już miała ją przyjąć, gdy odezwał się lord Reynard: − Wiek ma pierwszeństwo nad urodą, młoda damo, wiek przed urodą.
Chwiejnie stanął na ziemi i dał się poprowadzić lokajom ku Beth. Do pomocy przy wysiadaniu pozostał jej tylko Kerrich, z gorącym, zdecydowanym wyrazem twarzy, który rozpoznała jako... no cóż, nie przypominało to szacunku, podziwu czy wdzięczności. Co więcej, trzymał ręce założone za plecami, jakby musiał się hamować, żeby nie porwać jej z powozu. Był ubrany w sposób mający niewiele wspólnego z wiejską swobodą. Miał na sobie formalny ciemnozielony strój, czarną kamizelkę i jedwabny żabot. Wyglansowane buty błyszczały w słońcu, a gładka broda musiała zostać starannie ogolona w ciągu ostatniej godziny. Spojrzenie Pameli przykuła umieszczona w klapie róża, ogniście czerwona, o doskonałym kształcie, właśnie rozwijający płatki różany pąk. Wspaniały kwiat. I, patrząc na całość, wspaniały mężczyzna. Nowa sukienka, przed założeniem której Pamela tak bardzo się wzbraniała, teraz wydała się ledwie wystarczać. Dziewczyna cieszyła się, że miała zarzucony na ramiona kaszmirowy szal przedniej jakości, a na głowie zdobny, niebieski kapelusz w odcieniu podkreślającym kolor jej oczu. Kerrich zniżył głos tak, żeby tylko ona mogła usłyszeć jego słowa. − Witaj, panno Lockhart. Wyobrażałem sobie panią tutaj, w Brookford, ale rzeczywistość jest wspanialsza niż marzenie. - Wyciągnął zza pleców dłoń w białej rękawiczce. − Milordzie, bardzo dziękuję za zaproszenie. -Uważnie podała mu rękę. Dotknięcie było niczym deszcz po suszy. Jak wiosna po długiej zimie. Jak dotyk mężczyzny, którego kochała. Ale on jej nie kochał. Jego palce zacisnęły się wokół jej palców. Pomógł jej wysiąść i przytrzymał ją, gdy postawiła pierwszy krok na jego ziemi. Patrzył na nią z chciwością nędzarza, który zobaczył błysk złota. Powiedział jedynie:
− Dobrze wyglądasz. Martwiłem się, że po powrocie do pracy przyjmiesz na siebie zbyt wiele obowiązków, ale sprawiasz wrażenie krzepkiej osoby. − Tak, bardzo krzepkiej. Jestem naprawdę silna. -Mówiła jak walczący o nagrodę bokser. − Twoja siła jest jedną z cech, które w tobie najbardziej podziwiam. - Stał tak blisko, że przesłaniał jej cały widok. Czuła zapach wykrochmalonego ubrania i słodką woń róży wpiętej w klapę. - Bałem się jednak, że możesz przecenić swoją wytrzymałość. − Tymczasem panna Setterington i Beth bardzo mnie rozpieszczały. Przyłapała się na tym, że patrzy mu w oczy, więc odwróciła wzrok. − To dobrze - powiedział. − Słucham? - O czym właściwie rozmawiali? − Dobrze, że panna Setterington i Beth cię rozpieszczały. Wymawiał słowa ostrożnie. − Lord Reynard i Beth czekają na nas. − Nie. Weszli do środka. Skąd wiedział? Przecież przez cały czas patrzył na nią. Z czułością, a może była to zwykła uprzejmość, obrócił ją w stronę domu. − Chciałbym, żebyś poznała tych ludzi. − Jak sobie życzysz. - Przystałaby teraz na wszystko. Nagle dotarło do niej, że Kerrich ma na myśli tłumek zebrany na schodach. Podejrzewała, że to służba, ale dlaczego chciał, żeby ich poznała? Wziął ją pod rękę i podprowadził do podnóża schodów. − Pozwól, że ci najpierw przedstawię majordomusa, pana Dawsona. Niezwykle zadbany, lekko zaokrąglony majordomus ukłonił się głęboko. − Panie Dawson - Pamela skinęła głową. − Moja ochmistrzyni, pani Bell.
Chuda, wyprostowana ochmistrzyni dygnęła. Dlaczego Kerrich dokonywał tej prezentacji? − Pani Bell - powtórzyła Pamela. − Główna kucharka, pani Smith. - Kerrich wskazał na szeroko uśmiechniętą, przepasaną fartuchem kobietę. Po czym, nadal wchodząc po schodach, przedstawiał jej wszystkich służących z imienia bądź nazwiska. - Główny lokaj, Ralph. Szefowa pokojówek, Betty. Lokaj Roger i pokojówka Joyce. Paul, pomocnik kucharza. Czemu Kerrich to robił? − Pani Smith. Ralph. Betty. Roger. Joyce. Peter. -Uśmiechając się uprzejmie, Pamela powtarzała za Kerrichem. Kerrich poprawił ją łagodnie. − Paul. Pomocnik kucharza ma na imię Paul. Pamela zrozumiała ze zdumieniem, że Kerrich znał tych wszystkich ludzi z imienia i nazwiska. Ten beztroski, arogancki, władczy arystokrata znał wszystkich swoich służących, wiedział, czym się zajmowali, rozpoznawał ich twarze. Spojrzała na niego oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia. − Nauczyłem się, jak się nazywają, żebym mógł ci ich właściwie przedstawić powiedział. − Widzę. - Wyobrażała sobie, że wizyta będzie bardzo krępująca, a Kerrich, jeśli w ogóle ją zauważy, będzie ją traktował niezwykle zimno. Tymczasem przedstawiał jej swoją służbę, jakby... Odsunęła tę myśl. Nie miała prawa tak przypuszczać. Nie śmiała. Skoncentrowała się więc na zapamiętaniu imion służących. Zanim dotarli do szczytu schodów, nie popełniła już żadnego błędu. Gdy zerknęła na Kerricha, zobaczyła, że się uśmiecha. Z jakiegoś powodu jego pewność siebie obudziła w niej dawną, starszą, oschłą pannę Lockhart. Wskazując na długi szereg służących zapytała: − A gdzie jest Moulton, milordzie? Został w mieście?
− Pan Moulton odmówił mojej wspaniałomyślnej propozycji, żeby pozostać moim majordomusem i powrócił do swojej firmy detektywistycznej. Pamela z trudem przełknęła tę nowinę. − Jednak przedtem złożył mi ofertę pracy w jego firmie. - Kerrich uśmiechał się otwarcie. - Przyjmę ją na pewno, jeśli tylko nie powiodą się moje plany. Jaki jest sens bezpiecznego życia, jeśli nie można być szczęśliwym? Pomyślała, że to retoryczne pytanie, jednak Kerrich najwyraźniej czekał na odpowiedź. − Obawiam się, że nie wiem - odpowiedziała zarówno lordowi, jak i sobie. − No właśnie - zgodził się. - Ale teraz musisz wejść do środka i powiedzieć mi, co myślisz o Brookford House. Dwaj lokaje wystąpili z szeregu i przytrzymali szeroko otwarte drzwi. Kerrich wprowadził Pamelę do holu z wysokim sklepieniem, wspartym na marmurowych kolumnach, pomalowanym na niebiesko niby niebo ze słońcem i chmurami. − Pierwotnie dom nie należał do naszej rodziny -Kerrich wolno wiódł ją w głąb domu, przytrzymując za rękę, gdy wykręcała szyję, rozglądając się dokoła. Brookford zbudowano w 1790 roku. Odkryłem go podczas poszukiwań wiejskiej posiadłości i od razu się w nim zakochałem. Muszę wyznać, że wprowadziłem
niewiele
zmian,
ale
może
bardziej
ci
odpowiada
nowocześniejszy styl. Pomyślała, że świetnie udało jej się ukryć zachwyt. − Dom jest śliczny. Taki spokojny i miły. − Tak właśnie myślałem - powiedział z irytującym zadowoleniem. Odnosiło się wrażenie, że przejrzał ją na wylot. Okropny człowiek, czyżby śmiał sądzić, że ją rozumiał?
A co gorsza, może rzeczywiście ją rozumiał? − Służba poda napoje w oranżerii - rzekł. - Jeśli jednak nie jesteś zbyt zmęczona podróżą i miałabyś ochotę rozruszać nieco nogi, mogę cię szybko oprowadzić po dolnej kondygnacji. − Z wielką chęcią. - Może była to zwykła ciekawość, ale Pamela poczuła wielką ochotę, żeby zobaczyć przestronne wnętrza Brookford House. Przez drzwi w głębi holu przeszli do galerii obrazów, następnego długiego i wysokiego pomieszczenia, na którego ścianach widniały obramowane złotymi gzymsami freski ze scenami rodzajowymi. Wisiały tam też portrety, niektóre pociemniałe ze starości, inne błyszczące świeżą farbą. − Jak mogłaś się domyślić, nie mamy zbyt wielu portretów rodzinnych. Wskazał na portret dziadka, mężczyzny, który musiał być jego ojcem, oraz na obraz przedstawiający jego samego w młodości. -Do czasów dziadka rodzina miała szlacheckie korzenie, ale była biedna. Oczywiście moi przodkowie nigdy nie głodowali. Dawna posiadłość Mathewesów zapewniała godziwe życie i mogę śmiało twierdzić, że mężczyźni z mojego rodu są bardzo przezorni. Zawsze dbają o swoje żony i dzieci. Znów zdawał się oczekiwać odpowiedzi, odparła więc: − Wspaniała cecha. - Tymczasem jedyne, co ją naprawdę interesowało, to jego palce zaciśnięte na jej dłoni, które nie sprawiały wrażenia, żeby chciały ją puścić. Ciepło tego dotyku nie pozwalało jej się skupić na dokładnym obejrzeniu portretu Kerricha. Zaprowadził ją do następnego pokoju, biblioteki bardzo podobnej do tej, jaką miał w Londynie, z wygodnymi fotelami, regałami pełnymi książek przy każdej ścianie i z biurkiem. Z szerokim biurkiem, niezwykle przypominającym tamto biurko, na którym... Natychmiast cala się zaczerwieniła. Nawet profesjonalna surowość panny Lockhart nie chroniła jej przed widokiem tej szerokiej, błyszczącej powierzchni.
− To mój gabinet w Brookford. - Wyprowadził ją na prawo, ale była przekonana, że musiał zauważyć jej skrępowanie, kroczył bowiem z jeszcze większą pewnością siebie niż dotychczas. - Ten korytarz prowadzi do oranżerii. Kiedy wiódł ją korytarzem, powtarzała sobie w myślach, że powie, iż uważa wspólny posiłek za niezbyt właściwy i poprosi o zaprowadzenie do swojego pokoju, gdzie będzie mogła odpocząć. Kerrich zrozumie wtedy, że nic o niej nie wie i że nie ma powodu do pewności siebie. Nigdy się nie dowie, że dzięki jego pomocy wyleczyła się z bólu po odrzuceniu przez ojca i zostawiła jego zegarek w Akademii Guwernantek. Uda jej się uciec z nietkniętą dumą i z uczuciami w strzępach. Wyprostowała się, gotowa zniszczyć go swoją godnością i obojętnością, gdy nagle zatrzymał się gwałtownie. − Matyldo! - zawołał. - Co robisz?
ROZDZIAŁ 32
Ostry ton zaskoczył Pamelę, natomiast młody, może trzymiesięczny chart zaskomlał. Na długich, trzęsących się nogach zdenerwowana Matylda odbiegła od mokrej plamy, którą właśnie zostawiła na przykrywającym podłogę dywanie, i ukryła się pod stołem. Przywarła brzuchem do podłogi i tylko łypała zmartwionymi oczami. Kerrich puścił rękę Pameli i ruszył do przodu. − Niegrzeczny pies. Niegrzeczny pies! Matylda zaczęła się czołgać w jego stronę, machając ogonem. Pamela była oczarowana. Oczarowana i psem, i jego panem. − Jest słodka.
− Od wielu lat mam Jimba i Baileya, też charty, ale ostatnio doszedłem do wniosku, że muszę mieć nowego psa - podniósł do góry niezgrabne zwierzę i zajrzał mu w oczy. - Nie mogę sobie przypomnieć, dlaczego przyszło mi to do głowy. - Psiak zapiszczał i polizał go po twarzy. Kerrich zwrócił się do Matyldy: - Całusy nic ci teraz nie pomogą, panno Sikawko. Pamela nie mogła powstrzymać uśmiechu ani ckliwego uczucia zadowolenia, jakiego doświadczyła na widok wyniosłego, bogatego i pewnego siebie lorda Kerricha, okazującego czułość szczeniakowi. − Proszę tutaj! - krzyknął. Do pokoju wpadł lokaj i dwie służące. − Matylda musi iść na spacer. - Podał psa lokajowi, który ukłonił się i pospiesznie wycofał. - Julio i... - zawahał się - ...Doro? Obie pokojówki dygnęły. − Matylda zostawiła swoją wizytówkę. Tutaj. - Pokazał plamę. Służące również uśmiechnęły się. Kerrich groźnie spojrzał na trzy kobiety. Przestańcie! -Energicznie podszedł do następnych drzwi i rzekł: -Proszę tędy, panno Lockhart, myślę, że mały poczęstunek jest już przygotowany. Pamela podeszła do niego. Zrezygnowała już z planu wymigania się od wspólnego posiłku. Zje z nim, będzie prowadzić rozmowę i swoim zachowaniem da mu do zrozumienia, że nie tęskni do ich dawnej zażyłości, ledwie pamięta jego propozycję małżeństwa i doskonale sobie radzi bez niego. W oranżerii, podobnie jak w pozostałej części domu, wszystko aż lśniło. Było to przeszklone pomieszczenie, w którym kwitły rośliny doniczkowe, a sadzonki miały malutkie, jeszcze zielone owoce. Stojący na środku, przykryty lnianym obrusem stół zastawiony był półmiskami z zimnym mięsiwem, serami i przyprawami. W rogu stołu stał ogromny marmurowy wazon z różami. Dwa krzesła ustawione zostały przodem do imponującego widoku rozciągającego się z okien na ogród pełen kwitnących chryzantem.
Kerrich odsunął krzesło dla Pameli. Dziewczyna, oczarowana widokiem za oknem, podeszła i zamierzała usiąść, kiedy Kerrich zawołał: − Stój! Kiedy się odwróciła, zobaczyła, jak podnosi śpiącego na jej krześle ogromnego, burego kota. − Zapomniałem, że Lucas lubi tu spać. - Usiadł z kotem na kolanach. - Chcesz go potrzymać? − Oczywiście, jeśli tylko jesteś pewny, że jest żywy - rzekła niepewnie. − Jest tylko stary. - Kerrich położył jej kota na kolanach. - I rozpuszczony. Ochmistrzyni go rozpieszcza. Kerrich miał tak smutną minę, ze Pamela po wstrzymała się przed uwagą, że nie powinien zrzucać całej winy na ochmistrzynię. Zamiast tego pogłaskała kota, który przeciągnął się, mrucząc na jej kolanach, udowadniając tym samym, że żyje. W promieniach popołudniowego słońca, w powietrzu przesyconym zapachem kwiatów oranżeria tchnęła spokojem. Pamela odprężyła się na krześle. Zesztywniała jednak ponownie, gdy Kerrich położył dłonie na jej ramionach. − Myślę, że to rozpaczliwie czytelne, co robię - powiedział. Ostrożnie wciągnęła powietrze. − Pokazujesz mi swoją wspaniałą posiadłość. − Tak, i chcę, żebyś wiedziała, że... że bez ciebie nic ona dla mnie nie znaczy. Wstrzymała oddech. Zakasłała gwałtownie, łapiąc się za bok, gdzie poczuła nagły ból w miejscu zagojonej rany. − Dobrze się czujesz? - Podskoczył, żeby nalać jej trochę wina. Skinęła głową i upiła łyk z kieliszka, który wsunął jej w dłoń. − Dziękuję. I przepraszam - głos jej się łamał. -Wszystkiego się mogłam spodziewać, tylko nie tego. − A z jakiego innego powodu chciałem, żebyś przyjechała do Brookford?
− Żeby przywieźć Beth. − Gdybym nie miał czasu, żeby samemu pojechać po Beth, wysłałbym jednego z zaufanych służących. -Ukląkł koło niej i podrapał tłusty brzuszek kota. Nie, chciałem, żebyś zobaczyła, że mam wszystko, czego pragniesz. Mam dom na wsi. Nie jest to mały domek, ale powiedziałaś, że ci się podoba, zresztą jeśli tylko zechcesz, zbuduję ci też domek. Mam koty. W stodole i w domu. Możesz mieć kociaka. Albo dwa. Albo tyle, ile ci się spodoba. Mam psy, charty, łagodne psiaki, mają gdzie biegać. - Wskazał ręką za okno. - Mam piękny ogród. Kwiaty. Rosarium. Mnóstwo książek do czytania, a dla ciebie nieskończenie wiele czasu. Zmieszała się. Ten dzień w niczym nie przypominał tego, co sobie wyobrażała. Błądziła w ciemnościach, a chciała mieć absolutną pewność co do jego intencji. Zapytała więc ostrożnie: − Czy mam rozumieć, że wznawiasz swoje starania o moją rękę? − Nigdy nie zrezygnowałem z zabiegania o twoją rękę! - Pełna wyższości uraza w jego głosie kontrastowała z jego pokorną pozycją na podłodze. Nagle się opanował. - Po prostu nigdy nie sądziłem, że z własnej woli będę cię błagał, żebyś za mnie wyszła. Przyglądała mu się, jak w roztargnieniu głaszcząc kota, usiłuje sprawiać wrażenie pokornego. W tej roli był bardzo pociągający. Niezbyt przekonujący, ale pociągający. Kiedy pojął, że Pamela nie ma zamiaru mu odpowiedzieć, odezwał się: − Chociaż wiem, że niczego nie potrzebujesz, spróbuję cię przekupić, żebyś za mnie wyszła. − Uważasz mnie za kobietę, która poślubi mężczyznę dla jego bogactwa? − Gdybyś nią była, przyjęłabyś moją propozycję, gdy oświadczyłem ci się po raz pierwszy. Spodobało jej się, że zrozumiał.
− Ale istnieją inne powody, dla których powinniśmy się pobrać. Nie traktuj tego co powiem, jako mojej chęci wpłynięcia na twoją decyzję, ale... ale wydaje mi się, że możesz spodziewać się mojego dziecka. − Oczywiście - wyszeptała. Oczywiście. W jakiś sposób odkrył, że była w ciąży i sądził... co sądził? Że będzie musiała go poślubić? Gdyby tak było, zachowywałby się jak zwycięzca, arogancko i butnie, domagając się swych praw. − Oczywiście? Czy to znaczy tak? Uniosła ręce do brzucha. -Tak. Szeroko otwierając oczy, zapytał: − Wybaczysz mi na moment? Zdumiona patrzyła, jak wstaje, podchodzi do okna i wsadziwszy kciuki za poły kamizelki, rozpromienia się. Głupawo, szeroko, jakby nie mógł się powstrzymać. Po chwili przełknął ślinę, spoważniał, podszedł bliżej i ukląkł przed nią. − Wybacz mi. - Przesunął ręce po jej ciele, aby wreszcie oprzeć jedną na jej ramieniu, a drugą nakryć jej dłonie. - Wiem, że czasem kobiety źle się czują w ciąży, a poza tym możesz nie być zbyt szczęśliwa, mając świadomość tego, że jeśli się pomiędzy nami nie ułoży, urodzisz nieślubne dziecko. Ale przez całe życie marzyłem, by mieć dziecko... z ukochaną kobietą. Ach. Powiedział, że ją kocha. Kiedy patrzył na nią takim wzrokiem czuła, że zaczynają jej drżeć ręce. Czuła też coś na kształt... euforii. Gdy nie odpowiadała, rzekł: − Wiem, że może ci być trudno w to uwierzyć. Nie mam najlepszej reputacji, a twoje przeżycia z ojcem nie skłaniają cię do zaufania mi... − W niczym nie przypominasz mojego ojca - powiedziała. Chociaż ostatnio zaczęła odczuwać żal po śmierci ojca, to jednak nie miała co do niego złudzeń. Doskonale wiedziała, że gdyby któraś z kochanek ojca spodziewała się jego dziecka, uciekłby od niej, pozostawiając za sobą jedynie tumany kurzu.
− Nie, nie jestem do niego podobny. Muszę ci wyznać, że choć miałem kontakty, w biblijnym sensie, z paroma kobietami, to nigdy nie miałem dzieci, bo zawsze stosowałem zabezpieczenie. Tylko z tobą nie. Nigdy. Nawet za pierwszym razem. - Przysunął się bliżej, napierając na kolana Pameli. - Czy wiesz, dlaczego? − Nie - wyszeptała bezgłośnie. − Bo wiedziałem, że z tobą będę miał kłopoty. Wiedziałem, że będzie mi potrzebny każdy środek, żeby cię zatrzymać, nawet jeśli miałoby to być poczęcie z tobą dziecka. - Próbowała wyrwać rękę, ale mocno ścisnął jej palce. - Wiem, że to podłe, ale jesteś wszystkim, czego się zawsze bałem. Nie miała pojęcia, o czym mówił. − Bałeś się? − Jesteś ucieleśnieniem obaw każdego mężczyzny. I przedmiotem jego pragnień. Jesteś tak mądra, że twoja uroda nie ma przy tym żadnego znaczenia. Kiedy po raz pierwszy pocałowałem nieprzyjemną pannę Lockhart, powiedziałem ci, że to tytułem próby, że sprawdzam, czy się we mnie nie zakochałaś, że zapobiegam twojemu pojawieniu się nago w mojej sypialni. − Żeby sobie zaoszczędzić kłopotu - rzekła z goryczą, przypomniawszy sobie odtrącenie i zakłopotanie. − Jednak naprawdę pocałowałem cię dlatego, że podczas błyskotliwej rozmowy z tobą, sprawiającej mi ogromną przyjemność, zapomniałem, jak wyglądasz. - Wyciągnął z kieszeni małe, drewniane, bogato rzeźbione puzderko i otworzył je. W środku, na czarnym aksamicie, leżał pierścionek wysadzany perłami i szafirami. - Dla samego dotknięcia twojej ręki gotów jestem czołgać się na brzuchu przez całą stajnię. Jeśli zechcesz, możesz być najgorszym tyranem. I tak będę cię kochał. Wyjdź za mnie, proszę. Zawsze będę ci wierny. A bez ciebie nigdy nie zaznam szczęścia.
Był taki pewny, że Pamela powie „tak". Płaszczył się przed nią! Ale Pamela wzięła pierścionek, pierścionek, nad którego zaprojektowaniem, specjalnie dla niej, spędził niejedną godzinę, po czym poprosiła, żeby ją zaprowadzono do jej pokoju, gdyż czuje się bardziej zmęczona, niż przypuszczała. Od tego czasu jej nie widział. Przysłała na dół pokojówkę z przeprosinami i prośbą o przyniesienie jej do pokoju tacy z kolacją. Naturalnie przyjął przeprosiny i posłał jedzenie na górę. Usiłował dojść, w którym miejscu popełnił błąd. Oferował jej spełnienie wszystkich marzeń. Zapewnił ją, że pragnie ich dziecka i dał do zrozumienia, że wie, iż bez niego będzie w stanie zatroszczyć się i o dziecko, i o siebie samą. Powiedział, że ją kocha, czego nie powiedział jeszcze żadnej innej kobiecie, ponieważ żadna inna kobieta nie zawładnęła do tego stopnia jego sercem i duszą. Kerrich podniósł się z fotela w bibliotece, pozostawiając Jimba wyciągniętego na podłodze przed kominkiem. Przystanął koło starego psa i podrapał go w szyję, rozmyślając o tym, jak łatwe jest życie kastrata. Niestety, nie było to rozwiązanie, które by interesowało Kerricha. Wziął świeczkę, wszedł po schodach i ruszył korytarzem na piętrze w stronę swojej sypialni. Kiedy kładł Beth do łóżka, dziewczynka powiedziała mu, że zawiniła jego nadmierna pewność siebie. Powiedziała, że panna Lockhart musiała to zauważyć, bo bez względu na to, co mówił czy robił, stale był przekonany o swojej urodzie, bogactwie i dobrym charakterze. Musiał przyznać, że Beth miała rację. Pewność siebie była jednym z kamieni węgielnych jego charakteru. Będzie musiał powiedzieć o tym Pameli. Z ręką na klamce drzwi do sypialni spojrzał wzdłuż korytarza, w stronę skrzydła, gdzie schroniła się Pamela. Pokusa była niemal nie do odparcia. Pragnął iść do niej, znów wziąć ją za rękę i ponownie błagać, żeby za niego wyszła. A gdyby się nie zgodziła, gotów był rozebrać ją do naga i zmusić do rozsądku.
Bał się jednak, że wycieczka do Brookford okazała się dla niej męcząca. Była w ciąży, niedawno została postrzelona i potrzebowała wypoczynku. Zresztą, kto wie? Może jutro, gdy się obudzi i zejdzie na dół na śniadanie, zastanie ją oświadczającą z uśmiechem, że chce go poślubić. A jeśli nie, nie pozwoli jej wrócić do domu. Zdaniem dziadka, który wypowiedział się w tej kwestii podczas obiadu, porwanie nie należało do najskuteczniejszych metod postępowania z dumną kobietą. W końcu jednak dziadek przyznał, że jeśli Pamela nadal będzie robić trudności, porwanie może się okazać jedynym rozwiązaniem, chociaż wyraził wątpliwości, w jaki sposób Kerrich zmusi ją do złożenia małżeńskiego ślubowania. Kerrich doszedł do wniosku, że będzie się tym martwił później. Z westchnieniem otworzył drzwi do sypialni i zatrzasnął je za sobą. W kominku buzował ogień, łóżko pokryte było różami, a jakaś kobieca postać podniosła się z fotela, stojącego przy kominku. Pomyślał gwałtownie: „Tylko nie ta pokojówka z górnego piętra!". Nagle wszystko w nim zamarło. Panna Pamela Lockhart odwróciła się do niego przodem. Była zupełnie, całkowicie, absolutnie naga. Stała z zadartą do góry brodą, trzymając ręce za plecami. Uśmiechnęła się przewrotnie, podniecając i dając jednocześnie nadzieję. − Proszę mi wybaczyć to najście, milordzie. Wiem, jak bardzo cię irytuje pojawianie się w twojej sypialni rozebranych kobiet, i nie próbowałabym nadużywać twojej gościnności, gdybym nie chciała sprawić ci przyjemności. Skoro jednak zjawiłam się tu tylko dlatego, że cię bezgranicznie kocham, założyłam na siebie jedynie to. – − Wyciągnęła rękę. Dopiero po kilku próbach udało mu się oderwać wzrok od jej ciała, którego tak bardzo pragnął, i przenieść spojrzenie na ozdobiony wysadzanym perłami i szafirami pierścionek, dar miłości. − Czy taka ozdoba wystarczy? - zapytała.
Jej wesoło błyszczące oczy świadczyły, że świetnie znała odpowiedź. Sprecyzował więc: − Tylko wówczas, jeśli zgodzisz się tak ubierać każdej nocy w mojej sypialni. − Ubiorę się, w co zechcesz, każdej nocy w naszej sypialni. Pozwolił sobie na króciutką chwilę ulgi, zanim porwał ją w ramiona. − Wystarczy sam pierścionek.