DAVID EDDINGS PIONEK PROROCTWA
Belgariady tom I Przeło˙zył: Piotr W. Cholewa
Tytuł oryginału: Pawn Of Prophecy
Data...
3 downloads
16 Views
619KB Size
DAVID EDDINGS PIONEK PROROCTWA
Belgariady tom I Przeło˙zył: Piotr W. Cholewa
Tytuł oryginału: Pawn Of Prophecy
Data wydania polskiego: 1994 r. Data pierwszego wydania oryginalnego: 1982 r.
Theone, który opowiadał mi historie, ale nie mógł zaczeka´c na moje, i Arturowi, który pokazał mi, jak by´c m˛ez˙ czyzna.˛ . . i nadal mi pokazuje
PROLOG B˛edacy ˛ historia˛ Wojny Bogów i Dzieł Czarodzieja Belgaratha adaptacja z Ksi˛egi Alornów
Gdy s´wiat był jeszcze młody, siedmiu Bogów z˙ yło w harmonii, a rasy ludzi były jak jeden naród. Belara, najmłodszego z Bogów ukochali sobie Alornowie. Mieszkał w´sród nich i miłował, a oni ro´sli pod jego opieka.˛ Inni Bogowie tak˙ze zbierali przy sobie ludy i ka˙zdy z Bogów kochał swój naród. Lecz najstarszy brat Belara, Aldur, nie był Bogiem z˙ adnego narodu. Mieszkał z dala od ludzi i Bogów a˙z do dnia, gdy odnalazło go zbłakane ˛ dziecko. Aldur przyjał ˛ je na swojego ucznia i nazwał Belgarathem. Belgarath poznał sekrety Woli i Słowa, i stał si˛e czarodziejem. W latach, które nadeszły, inni tak˙ze szukali samotnego Boga. Połaczyli ˛ si˛e w bractwo i pobierali nauki u stóp Aldura, a czas nie miał do nich dost˛epu. I zdarzyło si˛e, z˙ e wział ˛ Aldur kamie´n w kształcie kuli, nie wi˛ekszy ni˙z serce dziecka, i obracał go w dłoniach, a˙z stał si˛e z˙ yjac ˛ a˛ dusza.˛ Wielka była pot˛ega tego kamienia, zwanego przez ludzi Klejnotem Aldura; Aldur dokonywał nim cudów. Ze wszystkich Bogów Torak był najpi˛ekniejszy, a jego ludem byli Angarakowie. Składali mu ofiary i nazywali Panem Panów, a Torakowi słodki był dym ogni ofiarnych ofiarnych słowa uwielbienia. Nadszedł wszelako dzie´n, gdy usłyszał o Klejnocie Aldura, i od tej chwili nie zaznał spokoju. Wreszcie, skryty pod maska˛ obłudy, stanał ˛ przed Aldurem. — Bracie mój — powiedział. — Nie jest wła´sciwe, by´s trwał z dala od naszej kompanii i rady. Odrzu´c ten klejnot, który oderwał twój umysł od my´sli o nas. Aldur zajrzał w dusz˛e brata i upomniał go: — Czemu szukasz władzy i panowania, Toraku? Czy nie wystarcza˛ ci Angarakowie? Nie próbuj w swej bucie posia´ ˛sc´ Klejnotu, by ci˛e nie zabił. Wielki był wstyd Toraka, gdy usłyszał słowa Aldura. Uniósł dło´n i uderzył swego brata, a potem uciekł, porywajac ˛ Klejnot. Inni Bogowie błagali Toraka, by zwrócił Klejnot, lecz ten odmawiał. Wtedy 4
powstały rasy ludzi i ruszyły do bitwy przeciw hufcom Angaraków. Wojny ludzi i Bogów szalały na ziemi, a˙z niedaleko wy˙zyny Korim, Torak wzniósł Klejnot i zmusił, by połaczył ˛ swa˛ wol˛e z jego wola˛ i rozbił ziemi˛e na cz˛es´ci. Góry run˛eły i napłyn˛eło morze. Lecz Belar i Aldur połaczyli ˛ swa˛ moc i wznie´sli morzu bariery. Jednak ludzie zostali rozdzieleni, a z nimi Bogowie. A kiedy Torak podniósł z˙ ywy Klejnot przeciwko ziemi, jego matce, ten zbudził si˛e i zaja´sniał s´wi˛etym ogniem. Bł˛ekitny płomie´n spalił twarz Toraka. Ten w bólu powalił góry; w udr˛ece rozłupał ziemi˛e; w agonii rozlał morze. Lewa r˛eka zapłon˛eła i wypaliła si˛e na popiół, lewa strona twarzy stopniała jak wosk, a lewe oko zagotowało si˛e w oczodole. Z wielkim krzykiem skoczył w morze, by zgasi´c ogie´n, lecz cierpienie nie miało ko´nca. Gdy Torak wynurzył si˛e z wody, prawa strona jego ciała pozostała pi˛ekna, lecz lewa była spalona i poraniona strasznie ogniem Klejnotu. Dr˛eczony bólem poprowadził swój lud ku wschodowi, gdzie na równinach Mallorei zbudowali wielkie miasto. Nazwali je Cthol Mishrak, Miasto Nocy, gdy˙z Torak w ciemno´sci skrywał swe blizny. Angarakowie wznie´sli dla swego Boga z˙ elazna˛ wie˙ze˛ i umie´scili Klejnot w mosi˛ez˙ nej szkatule na samym wierzchołku. Torak przychodził tam cz˛esto i odchodził płaczac. ˛ L˛ekał si˛e, by nie pokonało go pragnienie ujrzenia Klejnotu i by nie zginał. ˛ Stulecia mijały w ziemi Angaraków, którzy zacz˛eli nazywa´c swego okaleczonego Boga Kal Torakiem, jednocze´snie Królem i Bogiem. Belar zabrał Alornów na pomoc. Ze wszystkich ludów ci byli najtwardsi i najwaleczniejsi, a Belar tchnał ˛ w ich serca wieczna˛ nienawi´sc´ dla Angaraków. Z okrutnymi mieczami i toporami w dłoniach przemierzali północne krainy a˙z po pola wiecznego lodu, szukajac ˛ drogi do swych nieprzyjaciół. Tak było do czasu, gdy Cherek o Nied´zwiedzich Barach, najwi˛ekszy z królów Alornów, dotarł do Doliny Aldura i odnalazł Belgaratha Czarodzieja. — Droga na północ jest otwarta — powiedział. — Znaki i przepowiednie nam sprzyjaja.˛ Nadszedł czas, by´smy odszukali przej´scie do Miasta Nocy i odebrali Jednookiemu Klejnot. Poledra, z˙ ona Belgaratha, nosiła wła´snie dziecko, i czarodziej nie chciał jej opuszcza´c. Słowa Chereka przekonały go jednak. Wykradli si˛e noca,˛ by dołaczy´ ˛ c do synów Chereka, Drasa o Byczym Karku, Algara o Chy˙zych Stopach i Rivy ˙ o Zelaznej Dłoni. Okrutna zima s´cisn˛eła północ i mokradła l´sniły pod gwiazdami od szronu i szarego jak stal lodu. Szukajac ˛ drogi, Belgarath rzucał zakl˛ecie i przybierał posta´c szarego wilka. Bezgło´snie przemykał po za´snie˙zonym lesie, gdzie drzewa trzeszczały i p˛ekały od przenikliwego mrozu. Szron przykrył grzbiet i ramiona wilka; na zawsze ju˙z pozostały srebrne broda i włosy Belgaratha. Poprzez s´nieg i mgł˛e dotarli do Mallorei i wreszcie stan˛eli w Cthol Mishrak. Znalazłszy sekretne przej´scie do miasta, Belgarath powiódł ich do stóp z˙ elaznej 5
wie˙zy. W milczeniu wspinali si˛e po zardzewiałych schodach, których od dwudziestu wieków nie dotkn˛eła ludzka stopa. L˛ekliwie zakradli si˛e do komnaty, gdzie Torak dr˛eczony bólem rzucał si˛e we s´nie, kryjac ˛ okaleczona˛ twarz pod stalowa˛ maska.˛ Bezszelestnie przebiegli obok s´piacego ˛ Boga i w ko´ncu wkroczyli do komnaty, gdzie le˙zała z˙ elazna szkatuła, w której spoczywał z˙ ywy Klejnot. Cherek skinał ˛ na Belgaratha, by wział ˛ Klejnot, lecz ten odmówił. — Nie mog˛e go dotkna´ ˛c — powiedział — by mnie nie zniszczył. Kiedy´s przyjmował dotyk Boga i człowieka, lecz wola Klejnotu stwardniała, gdy Torak wzniósł go przeciw jego matce. Nie pozwoli ju˙z tak si˛e wykorzysta´c. Czyta w naszych duszach. Tylko ten, co nie ma złych intencji, kto jest tak czysty, z˙ e nie my´slac ˛ o władzy i posiadaniu we´zmie go i poniesie nara˙zajac ˛ z˙ ycie — tylko ten mo˙ze go teraz dotkna´ ˛c. — Który z ludzi w mroku swej duszy nie z˙ ywi złych intencji? — spytał Cherek. ˙ Lecz Riva o Zelaznej Dłoni otworzył szkatuł˛e i wyjał ˛ Klejnot. Płomie´n zajas´niał mu przez palce, lecz Riva nie spłonał. ˛ — Niech tak b˛edzie, Chereku — rzekł Belgarath. — Twój najmłodszy syn jest czysty. Jego przeznaczeniem i przeznaczeniem tych, co przyjda˛ po nim, jest nie´sc´ i chroni´c Klejnot — Belgarath westchnał ˛ wiedzac, ˛ jaki ci˛ez˙ ar kładzie na barki Rivy. — Jego bracia i ja podtrzymamy go — powiedział Cherek. — Dopóki b˛edzie niósł ten ci˛ez˙ ar. Riva owinał ˛ Klejnot płaszczem i ukrył pod tunika.˛ Potem przebiegli znowu przez komnat˛e kalekiego Boga, po zardzewiałych stopniach w dół, sekretnym przej´sciem do bram miasta i dalej, ku pustkowiom. Wkrótce potem Torak obudził si˛e i poszedł, jak zawsze, do Komnaty Klejnotu. Lecz szkatuła była otwarta, a Klejnot zniknał. ˛ Straszliwy byt gniew Kal Toraka. Chwyciwszy swój wielki miecz opu´scił z˙ elazna˛ wie˙ze˛ , odwrócił si˛e i uderzył raz tylko, a wie˙za run˛eła. Potem krzyknał ˛ do Angaraków głosem gromu: — Za to, z˙ e stali´scie si˛e niedbali i nieuwa˙zni, z˙ e pozwolili´scie złodziejom ukra´sc´ to, za co tak drogo zapłaciłem, zburz˛e miasto i przep˛edz˛e was. Angarakowie tuła´c si˛e b˛eda,˛ póki nie wróci do mnie Cthrag Yaska, płomienny kamie´n. Potem zmienił Miasto Nocy w ruin˛e, a hufce Angaraków pognał na pustkowie. Cthol Mishrak przestało istnie´c. Trzy mile na północ Belgarath usłyszał hałas i wiedział, z˙ e Torak si˛e przebudził. — Teraz ruszy za nami — oznajmił. — I tylko moc Klejnotu zdoła nas ocali´c. ˙ Kiedy si˛e zbli˙za,˛ niech Zelazna Dło´n wzniesie Klejnot, by go zobaczyli. I podeszli Angarakowie z samym Torakiem na czele, lecz Riva podniósł Klejnot, a okaleczony Bóg i jego hufce zobaczyli go wyra´znie. Klejnot poznał swe6
go wroga. Nienawi´sc´ rozgorzała na nowo i niebo zapłon˛eło od jego furii. Torak krzyknał ˛ i zawrócił. Pierwsze szeregi Angaraków pochłonał ˛ ogie´n, a reszta umkn˛eła przera˙zona. I tak Belgarath z towarzyszami uciekli z Mallorei i przeprawili si˛e przez moczary północy, na powrót niosac ˛ Klejnot Aldura do Królestw Zachodu. Bogowie, wiedzac, ˛ co si˛e zdarzyło, zwołali rad˛e. — Je´sli wystapimy ˛ w wojnie przeciw naszemu bratu, Torakowi — powiedział Aldur — starcie Bogów zniszczy s´wiat. Zatem musimy si˛e usuna´ ˛c, by Torak nie mógł nas odnale´zc´ . Nie ciałem, lecz duchem tylko pozostaniemy obecni, by kierowa´c i chroni´c nasze ludy. Dla dobra s´wiata musimy to uczyni´c. W dniu, gdy rozpocznie si˛e wojna, s´wiat zostanie zgładzony. Bogowie zapłakali z z˙ alu, z˙ e musza˛ odej´sc´ . Lecz Chaldan, Bóg-Byk Arendów, zapytał: — Czy podczas naszej nieobecno´sci Torak nie zdob˛edzie władzy? — To nie nastapi ˛ — odparł Aldur. — Dopóki Klejnot pozostaje w´sród potom˙ ków Rivy o Zelaznej Dłoni, Torak nie mo˙ze zwyci˛ez˙ y´c. I tak Bogowie odeszli, a Torak jedynie pozostał. Lecz wiedza o tym, z˙ e Klejnot w r˛eku Rivy odbiera mu panowanie, n˛ekała jego umysł. Belgarath za´s przemówił do Chereka i jego synów: — Musimy si˛e rozdzieli´c, by strzec Klejnotu i sposobi´c si˛e na przyj´scie Toraka. Niech ka˙zdy z was odejdzie i czyni przygotowania, jak was uczyłem. — Tak uczynimy, Belgaracie — przyrzekł Cherek o Nied´zwiedzich Barach. — Od tego dnia nie ma ju˙z Alorii. Alornowie jednak b˛eda˛ walczy´c z pot˛ega˛ Toraka, póki cho´c jeden pozostanie z˙ ywy. Belgarath wzniósł głow˛e. ˙ — Usłysz mnie, Toraku Jednooki! — zawołał. — Zywy Klejnot jest przed toba˛ bezpieczny i nie zwyci˛ez˙ ysz go. Je´sli wyruszysz przeciw nam, stan˛e do wojny. Dniem i noca˛ trzyma´c b˛ed˛e stra˙z i do ko´nca dni czeka´c twojego przyj´scia. W´sród pustkowi Mallorei, Kal Torak słyszał głos Belgaratha i w furii tłukł wszystko wokół. Wiedział bowiem, z˙ e Klejnot Aldura na zawsze pozostanie poza jego zasi˛egiem. Cherek u´sciskał synów i odszedł, by wi˛ecej ich nie zobaczy´c. Dras ruszył na północ i zamieszkał na ziemiach, gdzie płyn˛eła rzeka Mrin. Wybudował miasto Boktor i nazwał swój kraj Drasnia.˛ On i jego nast˛epcy zawsze stali u moczarów północy, by broni´c ich przed nieprzyjacielem. Algar odszedł na południe wraz ze swoim ludem i znalazł konie na szerokich równinach, przez które płyn˛eła rzeka Aldur. Oswoili zwierz˛eta, nauczyli si˛e je dosiada´c i po raz pierwszy w historii ludzko´sci pojawili si˛e konni wojownicy. Nazwali swój kraj Algaria˛ i stali si˛e nomadami, którzy poda˙ ˛zaja˛ za swymi stadami. Pos˛epny Cherek powrócił do Val Alorn i zmienił nazw˛e królestwa na Cherek, gdy˙z był teraz samotny i bez synów.
7
Pogra˙ ˛zony w smutku budował wysokie okr˛ety, by patrolowały morza i broniły brzegów przed nieprzyjacielem. Powiernikowi Klejnotu przypadł trud najdłu˙zszej podró˙zy. Wraz ze swym ludem, Riva dotarł na zachodnie wybrze˙ze Sendarii. Zbudowali okr˛ety i przeprawili si˛e na Wysp˛e Wiatrów. Tu spalili statki, wznie´sli twierdz˛e, a wokół niej miasto o wysokich murach. Miasto nazwali Riva,˛ a twierdz˛e Dworem Riva´nskiego Króla. Wtedy Belar, Bóg Alornów, stracił ˛ z nieba dwie gwiazdy. Riva wykuł z jednej kling˛e, a z drugiej r˛ekoje´sc´ , w której umie´scił Klejnot. Miecz był tak wielki, z˙ e nikt prócz Rivy nie mógł go podnie´sc´ . Na pustkowiach Mallorei dusza podpowiedziała Kal Torakowi, z˙ e miecz został wykuty, i po raz pierwszy posmakował strachu. Miecz przytwierdzono do czarnej skały za tronem Rivy, z Klejnotem u wierzchołka. Przylgnał ˛ do kamienia tak, z˙ e nikt prócz Rivy nie mógł go zdja´ ˛c. Klejnot jarzył si˛e zimnym ogniem, gdy Riva zasiadał na tronie, a kiedy zdejmował miecz i wznosił go nad głowa,˛ ostrze stawało si˛e długim j˛ezorem lodowatego płomienia. Najwi˛ekszym cudem jednak był znak nast˛epców Rivy. W ka˙zdym pokoleniu jedno dziecko z jego rodu nosiło na dłoni znami˛e Klejnotu. Dziecko takie prowadzono do sali tronowej, gdzie dotykało kamienia, by mógł je pozna´c. Za ka˙zdym razem Klejnot rozpalał si˛e wtedy blaskiem, a wi˛ez´ mi˛edzy nim a linia˛ Rivy stawała si˛e mocniejsza. Belgarath rozstał si˛e z towarzyszami i natychmiast pospieszył do Doliny Aldura. Tam jednak przekonał si˛e, z˙ e Poledra, jego z˙ ona, urodziła dwie córki-bli´zniaczki i umarła. Pogra˙ ˛zony w rozpaczy, nazwał starsza˛ Polgara. Włosy miała czarne jak skrzydło kruka. Zwyczajem czarodziejów, wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e, by poło˙zy´c ja˛ na czole dziecka. Pod jego dotkni˛eciem jedno pasemko włosów stało si˛e białe jak s´nieg. Zdziwił si˛e, gdy˙z jest ono znakiem czarodziejów, a Polgara była pierwsza˛ dziewczynka˛ w ten sposób naznaczona.˛ Druga córka, jasnoskóra i złotowłosa, nie miała znamienia. Nazwał ja˛ Beldaran i kochał nad wszystko, rywalizujac ˛ z ciemnowłosa˛ siostra˛ o jej uczucie. Gdy jednak Polgara i Beldaran uko´nczyły szesnasty rok z˙ ycia, Duch Aldura przybył we s´nie do Belgaratha. — Mój ukochany uczniu — powiedział. — Pragn˛e połaczy´ ˛ c twój ród z rodem stra˙znika Klejnotu. Wybierz wi˛ec, która˛ ze swych córek oddasz Riva´nskiemu Królowi na z˙ on˛e i matk˛e jego nast˛epców. W tej linii bowiem zawiera si˛e nadzieja s´wiata, której nie zgasi mroczna pot˛ega Toraka. W gł˛ebi swej duszy Belgarath pragnał ˛ wybra´c Polgar˛e. Znajac ˛ jednak ci˛ez˙ ar, jaki d´zwiga Riva´nski Król, posłał do niego Beldaran i płakał, gdy odjechała. Polgara łkała tak˙ze, długo i gorzko, wiedziała bowiem, z˙ e jej siostra musi zestarze´c si˛e i umrze´c. Z czasem jednak pocieszyli si˛e wzajemnie i stali sobie bli˙zsi. Połaczyli ˛ swe siły, by trzyma´c stra˙z przed Torakiem. Niektórzy mówia,˛ z˙ e z˙ yja˛ jeszcze, od nieprzeliczonych wieków trwajac ˛ w pogotowiu.
´ I CZE˛S´ C SENDARIA
Rozdział 1 Pierwsza˛ rzecza,˛ która˛ zapami˛etał Garion, była kuchnia na farmie Faldora. Do ko´nca swych dni z˙ ywił szczególne, cieple uczucia dla tych specyficznych d´zwi˛eków i zapachów, jakie składaja˛ si˛e na pracowita˛ powag˛e, zwiazan ˛ a˛ jako´s z miło´scia,˛ jedzeniem, spokojem, bezpiecze´nstwem, a nade wszystko domem. I cho´c dotarł w z˙ yciu wysoko, nigdy nie zapomniał, z˙ e jego wspomnienia zacz˛eły si˛e od kuchni. Kuchnia na farmie Faldora była wielkim, nisko sklepionym pomieszczeniem, pełnym palenisk, kotłów i ogromnych ro˙znów obracajacych ˛ si˛e wolno w kominkach podobnych do grot. Były tam długie, ci˛ez˙ kie blaty, gdzie formowano bochenki chleba, dzielono kurczaki, a seler i marchew krajano szybkimi, zdecydowanymi ruchami długich, zakrzywionych no˙zy. Gdy Garion był jeszcze bardzo mały, bawił si˛e pod tymi stołami i szybko si˛e nauczył trzyma´c palce z dala od stóp zapracowanych kucharek. A czasem, pó´znym popołudniem, gdy si˛e zm˛eczył, le˙zał w kacie ˛ i patrzył na migotanie ognia, odbijane przez setki wypolerowanych garnków, no˙zy i ły˙zek z długimi uchwytami, wiszacych ˛ na kołkach wzdłu˙z wyszorowanych do biało´sci s´cian. Zapadał wtedy w sen, w doskonałym pokoju i harmonii z całym otaczajacym ˛ go s´wiatem. Kuchnia˛ i wszystkim, co si˛e w niej działo, niepodzielnie władała ciocia Pol. Zdawało si˛e, z˙ e potrafi jako´s znale´zc´ si˛e we wszystkich miejscach równocze´snie. Ostatnie dotkni˛ecie, poprawiajace ˛ g˛es´ w brytfannie, zgrabnie kształtujace ˛ rosnacy ˛ chleb czy garnirujace dymiac ˛ a˛ jeszcze, s´wie˙zo wyj˛eta˛ z piekarnika szynk˛e, zawsze nale˙zało do niej. Cho´c w kuchni pracowali tak˙ze inni, z˙ aden bochenek, gulasz, zupa, piecze´n czy jarzyna nie mogły by´c gotowe, je´sli cho´c raz nie dotkn˛eła ich ciocia Pol. Wyczuwała smakiem, w˛echem czy jakim´s wy˙zszym zmysłem, czego wymaga ka˙zde danie, i niedbałym na pozór ruchem dodawała przypraw z glinianych dzbanuszków. Sprawiała wra˙zenie, z˙ e otacza ja˛ magiczna aura, z˙ e dysponuje wiedza˛ i moca˛ wi˛eksza˛ ni˙z zwykli ludzie. Ale nawet wtedy, gdy była najbardziej zaj˛eta, zawsze dokładnie wiedziała, gdzie jest Garion. W samym s´rodku klejenia pierogów, ozdabiania ciasta czy zszywania s´wie˙zo nadzianego kurczaka potrafiła wyciagn ˛ a´ ˛c nog˛e i nie patrzac ˛ nawet pod stół, kostka˛ lub pi˛eta˛ odsuna´ ˛c go spod 10
czyich´s stóp. Kiedy troch˛e urósł, zaczał ˛ traktowa´c to jak rodzaj gry. Pilnował, kiedy b˛edzie zbyt pochłoni˛eta praca,˛ by go zauwa˙zy´c, a wtedy ze s´miechem biegł na swych mocnych, krótkich nó˙zkach do drzwi. Ale ona zawsze go doganiała. Wtedy s´miał si˛e jeszcze gło´sniej, zarzucał jej ramiona na szyj˛e i całował, po czym wracał na miejsce i czekał na kolejna˛ okazj˛e. W tamtych latach był przekonany, z˙ e ciocia Pol jest najwa˙zniejsza˛ i najpi˛ekniejsza˛ kobieta˛ na s´wiecie. Przede wszystkim była wy˙zsza od innych kobiet z farmy — niemal tak wysoka jak m˛ez˙ czyzna. Zawsze miała powa˙zna,˛ surowa˛ nawet min˛e — chyba z˙ e zwracała si˛e do niego. I długie, bardzo ciemne, prawie czarne włosy — z wyjatkiem ˛ jednego pasemka nad lewa˛ brwia,˛ które było białe jak s´wie˙zy s´nieg. Wieczorem, gdy układała go w małym łó˙zeczku, stojacym ˛ przy jej własnym, w ich niedu˙zym pokoiku nad kuchnia,˛ wyciagał ˛ r˛ek˛e i dotykał tego białego pasemka. U´smiechała si˛e i gładziła jego twarz ciepła˛ dłonia.˛ Wtedy zasypiał spokojnie wiedzac, ˛ z˙ e jest obok, z˙ e go pilnuje. Farma Faldora le˙zała w s´rodkowej cz˛es´ci Sendarii, okrytego mgłami królestwa, ograniczonego od zachodu Morzem Wiatrów, a od wschodu Zatoka˛ Cherek. Jak inne farmy w owym szczególnym czasie i miejscu, gospodarstwo nie było jednym czy dwoma budynkami, a raczej zespołem solidnych szop, stodół, kurników i goł˛ebników, ustawionych wokół centralnego podwórca z okazała˛ brama˛ od frontu. Z galerii na pi˛etrze wchodziło si˛e do pokoi, du˙zych lub całkiem male´nkich, gdzie mieszkali robotnicy, którzy orali, siali i plewili szerokie pola za murami. Sam Faldor zajmował pokoje w kwadratowej wie˙zy nad główna˛ jadalnia,˛ gdzie jego ludzie zbierali si˛e trzy razy dziennie — podczas z˙ niw nawet cztery — by ucztowa´c przy hojnych darach kuchni cioci Pol. Jednym słowem, było to całkiem szcz˛es´liwe i spokojne miejsce. Farmer Faldor był dobrym panem. Wysoki, powa˙zny, z długim nosem i jeszcze dłu˙zsza˛ szcz˛eka,˛ rzadko si˛e s´miał czy cho´cby u´smiechał. Był jednak zawsze uprzejmy dla swych ludzi i zdawało si˛e, z˙ e bardziej mu zale˙zy na ich zdrowiu i dobrobycie ni˙z na wyciskaniu z nich ostatniej kropli potu. Na swój sposób przypominał raczej ojca ni˙z zarzadc˛ ˛ e sze´sc´ dziesi˛eciu kilku osób, z˙ yjacych ˛ na jego wło´sciach. Jadał razem z nimi — co było niezwykłe, gdy˙z wielu farmerów z okolicy trzymało si˛e z dala od robotników — a jego obecno´sc´ u szczytu głównego stołu w jadalni wywierała uspokajajacy ˛ wpływ na młodych, czasem nadto hała´sliwych. Farmer Faldor był człowiekiem pobo˙znym i przed ka˙zdym posiłkiem prostymi słowami zwracał si˛e do Bogów o błogosławie´nstwo. Wiedzac ˛ o tym, ludzie z farmy z godno´scia˛ wkraczali do jadalni i siedzieli w pozornym przynajmniej skupieniu, nim zaatakowali stosy jadła, przygotowane przez cioci˛e Pol i jej pomocnice. Ze wzgl˛edu na dobre serce Faldora i magiczne, zr˛eczne palce cioci Pol farma była znana w okolicy jako najlepsze w promieniu dwudziestu mil miejsce pracy i zamieszkania. W ober˙zy w niedalekiej wiosce Górne Gralt całe wieczory upły11
wały na opowie´sciach o cudownych daniach, serwowanych regularnie w jadalni Faldora. Majacy ˛ mniej szcz˛es´cia ludzie, zatrudnieni na innych farmach, po kilku kuflach łkali otwarcie, słuchajac ˛ o pieczonych g˛esiach cioci Pol. Sława farmy Faldora zataczała coraz szersze kr˛egi. Najwa˙zniejszym człowiekiem na farmie, nie liczac ˛ samego Faldora, był kowal Durnik. Gdy Garion urósł troch˛e i mógł ju˙z bawi´c si˛e z dala od czujnych oczu cioci Pol, nieodmiennie szukał drogi do ku´zni. L´sniace ˛ z˙ elazo na kowadle przyciagało ˛ go z hipnotyczna˛ niemal siła.˛ Durnik wygladał ˛ zupełnie zwyczajnie; miał proste kasztanowe włosy i przeci˛etna˛ twarz, zaczerwieniona˛ od ciepła paleniska. Nie był ani wysoki, ani niski, ani chudy, ani gruby. Był za to powa˙zny i spokojny, a tak˙ze — jak wi˛ekszo´sc´ ludzi, parajacych ˛ si˛e tym zawodem — niezwykle silny. Ubierał si˛e w gruba˛ skórzana˛ kapot˛e i fartuch, poprzepalany iskrami z paleniska. Nosił tak˙ze obcisłe spodnie i mi˛ekkie skórzane buty, typowe dla mieszka´nców Sendarii. Z poczatku ˛ odzywał si˛e do Gariona tylko po to, by go ostrzec, z˙ eby trzymał palce z daleka od kowadła i rozgrzanego metalu. Z czasem jednak zostali przyjaciółmi i rozmawiali du˙zo cz˛es´ciej. — Zawsze ko´ncz to, do czego przyło˙zysz r˛eki — pouczał. — Nie nale˙zy z˙ elaza odkłada´c na bok, a potem znowu wsuwa´c w ogie´n na dłu˙zej ni˙z trzeba. — Dlaczego tak jest? — pytał Garion. — Bo jest — wzruszał ramionami Durnik. — Zawsze staraj si˛e wykona´c prac˛e najlepiej, jak potrafisz — mówił innym razem, wygładzajac ˛ pilnikiem metalowy fragment dyszla, który naprawiał. — Ale ten kawałek b˛edzie pod spodem — zdziwił si˛e Garion. — Nikt go nigdy nie zobaczy. — Ale ja b˛ed˛e wiedział, z˙ e tam jest — odparł Durnik. — Je´sli nie wykonam go najlepiej, jak potrafi˛e, b˛ed˛e si˛e wstydził za ka˙zdym razem, kiedy zobacz˛e ten wóz. A widuj˛e go codziennie. I tak dalej. Zupełnie mimochodem, Durnik nauczył chłopca trwałych, sendaria´nskich cnót: pracy, zapobiegliwo´sci, trze´zwo´sci i rozsadku, ˛ b˛edacych ˛ filarami społecznego porzadku ˛ królestwa. Z poczatku ˛ ciocia Pol martwiła si˛e w˛edrówkami Gariona do ku´zni, gdzie groziło mu tyle niebezpiecze´nstw. Gdy jednak obserwowała go chwil˛e z drzwi kuchni, zrozumiała, z˙ e Durnik pilnuje chłopca niemal tak czujnie, jak ona sama. Przestała si˛e niepokoi´c. — Je´sli chłopiec b˛edzie natr˛etny, kowalu, ode´slij go — powiedziała kiedy´s, gdy przyszła do ku´zni z wielkim miedzianym kotłem do załatania. — Albo powiedz mi o tym. B˛ed˛e go trzyma´c bli˙zej kuchni. — To z˙ aden kłopot, pani Pol — odparł z u´smiechem Durnik. — To rozsadny ˛ chłopiec. Nie wchodzi w drog˛e. — Jeste´s zbyt pobła˙zliwy, przyjacielu Durniku — odparła ciocia Pol. — Ten chłopak ma głow˛e pełna˛ pyta´n. Odpowiesz na jedno, a natychmiast zrodzi si˛e 12
tuzin nast˛epnych. — Tak to jest z chłopcami — Durnik delikatnie wlał bulgocacy ˛ metal w niewielki gliniany pier´scie´n, otaczajacy ˛ dziurk˛e w dnie kotła. — Sam te˙z zadawałem tyle pyta´n, gdy byłem mały. Mój ojciec i stary Barl, kowal, który mnie uczył, ´ bym si˛e im mieli do´sc´ cierpliwo´sci, by mi odpowiada´c, gdy tylko potrafili. Zle odwdzi˛eczył, gdybym dla Gariona nie był taki sam. Garion siedział w pobli˙zu i nasłuchiwał wstrzymujac ˛ oddech. Jedno karcace ˛ słowo z którejkolwiek strony natychmiast zamkn˛ełoby mu drog˛e do ku´zni. A kiedy ciocia Pol szła po ubitej ziemi podwórza do swojej kuchni z naprawionym kotłem w r˛ekach, zauwa˙zył, jak patrzy na nia˛ Durnik. Wtedy w jego umy´sle zacz˛eła kiełkowa´c pewna idea. Bardzo prosta i pi˛ekna, poniewa˙z ka˙zdy na niej zyskiwał. — Ciociu Pol — powiedział wieczorem, marszczac ˛ twarz, gdy szorstka˛ s´cierka˛ wycierała mu ucho. — Tak? — spytała, koncentrujac ˛ uwag˛e na szyi. — Czemu nie wyjdziesz za Durnika? Przerwała mycie. — Co? — spytała. — My´sl˛e, z˙ e to doskonały pomysł. — Naprawd˛e? — głos brzmiał ostro i Garion wiedział, z˙ e znalazł si˛e na niepewnym gruncie. — On ci˛e lubi — powiedział. — Przypuszczam, z˙ e omawiałe´s ju˙z z nim t˛e spraw˛e? — Nie. Pomy´slałem, z˙ e najpierw zapytam ciebie. — Przynajmniej to było niezłym pomysłem. — Je´sli chcesz, powiem mu zaraz rano. Gwałtowne szarpni˛ecie za ucho obróciło mu głow˛e. Garion miał wra˙zenie, z˙ e uszy sa˛ dla cioci Pol a˙z nazbyt wygodnymi uchwytami. — Nie wa˙z si˛e cho´cby szepna´ ˛c o tej bzdurze Durnikowi czy komukolwiek innemu — jej ciemne oczy płon˛eły ogniem, jakiego nigdy jeszcze nie widział. — Tak tylko pomy´slałem — zapewnił szybko. — Bardzo głupio. Od dzisiaj pozostaw my´slenie dorosłym — nadal trzymała go za ucho. — Jak sobie z˙ yczysz — zgodził si˛e pospiesznie. Pó´zniej jednak, gdy w cichym mroku le˙zeli ju˙z oboje w łó˙zkach, raz jeszcze zaatakował ten problem, cho´c bardziej okr˛ez˙ na˛ droga.˛ — Ciociu Pol? — Tak? — spytała. — Je´sli nie wyjdziesz za Durnika, to za kogo chcesz wyj´sc´ ? — Garionie! — Słucham? — Zamknij buzi˛e i s´pij. 13
— Uwa˙zam, z˙ e mam prawo wiedzie´c — stwierdził z uraza.˛ — Garionie! — Dobrze, dobrze. Ju˙z s´pi˛e. Ale nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby´s post˛epowała ze mna˛ uczciwie. Odetchn˛eła gł˛eboko. — No, dobrze — o´swiadczyła. — Nie my´sl˛e o mał˙ze´nstwie. Nigdy nie my´slałam o mał˙ze´nstwie i powa˙znie watpi˛ ˛ e, czy kiedykolwiek pomy´sl˛e o mał˙ze´nstwie. Zbyt wielu wa˙znych spraw musz˛e dopilnowa´c, z˙ ebym miała czas na takie rzeczy. — Nie martw si˛e, ciociu Pol — powiedział, próbujac ˛ ja˛ uspokoi´c. — Kiedy urosn˛e, o˙zeni˛e si˛e z toba.˛ Wtedy za´smiała si˛e gł˛ebokim, d´zwi˛ecznym s´miechem. Wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e, by w ciemno´sci dotkna´ ˛c jego twarzy. — Nie, mój Garionie — zaprzeczyła. — Czeka na ciebie inna z˙ ona. — Kto? — zaciekawił si˛e. — Przekonasz si˛e — odpowiedziała tajemniczo. — A teraz s´pij. — Ciociu Pol? — Słucham? — Gdzie jest moja mama? — Od dawna ju˙z chciał o to zapyta´c. Przez długa˛ chwil˛e panowała cisza, potem ciocia Pol westchn˛eła. — Umarła — o´swiadczyła cicho. Gariona ogarn˛eła rozpacz i poczuł niezno´sny ból. Zapłakał. Natychmiast znalazła si˛e przy jego łó˙zku. Kl˛eczała na podłodze i obejmowała go. Długo po tym, kiedy przeniosła go na swoje posłanie i tuliła, póki z˙ al nie przycichł, Garion zapytał niepewnym głosem: — Jaka ona była? Moja mama? — Jasnowłosa — powiedziała ciocia Pol. — Bardzo młoda i bardzo pi˛ekna. Miała łagodny głos i była bardzo szcz˛es´liwa. — Kochała mnie? — Bardziej, ni˙z mo˙zesz sobie wyobrazi´c. Wtedy zapłakał znowu, lecz ciszej, nie tyle z bólu, ile z z˙ alu. Ciocia Pol tuliła go delikatnie, póki nie zasnał. ˛ Na farmie Faldora mieszkały te˙z inne dzieci, co jest naturalne w społecznos´ci zło˙zonej z ponad sze´sc´ dziesi˛eciu osób. Starsze z nich pracowały, jednak troje było mniej wi˛ecej w wieku Gariona. Ta trójka stała si˛e jego towarzyszami zabaw i przyjaciółmi. Najstarszy chłopiec miał na imi˛e Rundorig. Był o rok czy dwa lata starszy od Gariona i sporo wy˙zszy. W zasadzie, z racji wieku, powinien przewodzi´c grupce dzieci; był jednak Arendem o nieco ograniczonym umy´sle i ch˛etnie ust˛epował pola młodszym. Królestwo Sendarii, w przeciwie´nstwie do pa´nstw sasied˛ 14
nich, zamieszkiwała bogata mieszanina ras. Cherekowie, Algarowie, Drasanie, Arendowie, a nawet spora liczba Tolnedran, stopili si˛e tworzac ˛ wzorzec Sendara. Arendowie byli wprawdzie bardzo odwa˙zni, ale te˙z do´sc´ t˛epi. Drugim towarzyszem Gariona był Doroon — niewysoki, bystry chłopak o pochodzeniu tak wymieszanym, z˙ e mo˙zna było go nazwa´c jedynie Sendarem. Najciekawsza˛ cecha˛ Doroona było to, z˙ e zawsze biegł; nigdy nie chodził, gdy mógł biega´c. Podobnie jak stopy, jego my´sli tak˙ze gnały na złamanie karku. I j˛ezyk. Mówił bez przerwy, bardzo szybko, i wiecznie był podekscytowany. Bezdyskusyjnym przywódca˛ całej czwórki była dziewczynka, Zubrette, złotowłosa czarodziejka, która wymy´slała zabawy, opowiadała ró˙zne historie i wysyłała ich, by kradli dla niej jabłka i s´liwki w sadzie Faldora. Panowała jak mała królowa, zmuszajac, ˛ by rywalizowali o jej wzgl˛edy, a nawet skłaniajac ˛ do bójek. Była bez serca i ka˙zdy z chłopców nienawidził jej czasami, cho´c zawsze pozostawał niewolnikiem jej najbłahszych zachcianek. Zima˛ zje˙zd˙zali na szerokich deskach z o´snie˙zonego pagórka za farma˛ i wracali do domu ze zgrabiałymi r˛ekami i płonacymi ˛ policzkami, gdy fioletowe cienie pełzały ju˙z po s´niegu. Albo, gdy Durnik ogłosił, z˙ e lód jest wystarczajaco ˛ gruby, s´lizgali si˛e bez ko´nca po zamarzni˛etym stawie, który połyskiwał w małej kotlince na wschód od zabudowa´n farmy, przy drodze do Górnego Gralt. A kiedy było zbyt zimno czy te˙z na przedwio´sniu, gdy deszcze i ciepłe wiatry zmieniały s´nieg w bryj˛e, a staw nie był bezpieczny, zbierali si˛e w stodole i godzinami skakali ze stryszku na mi˛ekkie siano, wypełniajac ˛ włosy plewami, a nosy kurzem niosacym ˛ zapach lata. Wiosna˛ łapali kijanki na błotnistych brzegach stawu i wspinali si˛e na drzewa, by z zachwytem obserwowa´c niebieskie jajeczka, które ptaki składały w swych uplecionych z gałazek ˛ gniazdach. Naturalnie, to wła´snie Doroon spadł pewnej wiosny i złamał r˛ek˛e, gdy Zubrette namówiła go, by wszedł na sam wierzchołek rosnacego ˛ nad stawem drzewa. Poniewa˙z Rundorig gapił si˛e tylko bezradnie na rannego przyjaciela, a Zubrette uciekła zanim jeszcze Doroon dotknał ˛ ziemi, trudne decyzje spadły na Gariona. W skupieniu rozwa˙zył sytuacj˛e, z powaga˛ marszczac ˛ czoło ukryte pod grzywa˛ płowych włosów. Było oczywiste, z˙ e r˛eka jest złamana, a Doroon, blady i przestraszony, przygryzał wargi, by powstrzyma´c si˛e od płaczu. Garion pochwycił katem ˛ oka jaki´s ruch i szybko podniósł głow˛e. M˛ez˙ czyzna w ciemnym płaszczu siedział na wielkim czarnym koniu. Był całkiem niedaleko i patrzył na chłopca z uwaga.˛ Gdy ich oczy si˛e spotkały, Garion poczuł ukłucie chłodu i wiedział, z˙ e spotkał ju˙z tego człowieka. . . z˙ e odkad ˛ pami˛eta, ta mroczna posta´c ciagle ˛ jest w pobli˙zu, zawsze milczaca ˛ i przygladaj ˛ aca ˛ mu si˛e bez chwili przerwy. W tej niemej obserwacji krył si˛e rodzaj zimnej wrogo´sci, zmieszanej z czym´s, co było prawie, cho´c nie całkiem, strachem. Wtedy Doroon j˛eknał ˛ i Garion odwrócił si˛e. 15
Paskiem z powroza ostro˙znie przywiazał ˛ złamane rami˛e do tułowia. Razem z Rundorigiem postawili rannego na nogi. — Mógł nam przynajmniej pomóc — mruknał ˛ z wyrzutem Garion. — Kto? — zdziwił si˛e Rundorig. Garion odwrócił si˛e, by wskaza´c człowieka w ciemnym płaszczu, ale je´zdziec zniknał. ˛ — Nikogo nie widziałem — o´swiadczył Rundorig. — Boli — j˛eknał ˛ Doroon. — Nie przejmuj si˛e — uspokoił go Garion. — Ciocia Pol ci˛e wyleczy. Nie mylił si˛e. Kiedy we trójk˛e stan˛eli w drzwiach kuchni, jednym rzutem oka oceniła sytuacj˛e. — Posad´zcie go tutaj — poleciła z absolutnym spokojem. Kiedy blady i dygocacy ˛ mocno chłopiec siedział na stołku obok jednego z palenisk, przygotowała napar z kilku ziół, trzymanych w glinianych dzbankach na najwy˙zszej półce w spi˙zarni. — Wypij to — podała Doroonowi parujacy ˛ kubek. — Czy od tego zagoi mi si˛e r˛eka? — spytał chłopiec, spogladaj ˛ ac ˛ podejrzliwie na brzydko pachnacy ˛ wywar. — Po prostu wypij — nakazała, szykujac ˛ łupki i lniane pasy. — Fuj! To okropne — skrzywił si˛e Doroon. — Takie powinno by´c — zapewniła. — Wypij wszystko. — Chyba nie mam ochoty na reszt˛e. — Jak uwa˙zasz — odsun˛eła łupki i zdj˛eła z haka na s´cianie długi, bardzo ostry nó˙z. — Do czego to potrzebne? — spytał dr˙zacym ˛ głosem. — Skoro nie chcesz wypi´c lekarstwa — odparła zimno — trzeba b˛edzie to ucia´ ˛c. — Ucia´ ˛c? — pisnał ˛ Doroon wybałuszajac ˛ oczy. — Mniej wi˛ecej tutaj — ko´ncem no˙za dotkn˛eła łokcia. Ze łzami w oczach Doroon przełknał ˛ reszt˛e napoju i ju˙z po kilku minutach kiwał si˛e, s´piac ˛ niemal na stołku. Krzyknał ˛ gło´sno, gdy ciocia Pol nastawiała p˛ekni˛eta˛ ko´sc´ , ale gdy r˛eka została usztywniona i zabanda˙zowana, zasnał ˛ znowu. Ciocia Pol porozmawiała krótko z jego przera˙zona˛ matka,˛ a potem Durnik zaniósł chłopca do łó˙zka. — Nie uci˛ełaby´s mu r˛eki — stwierdził Garion. Ciocia Pol spojrzała na niego, nie zmieniajac ˛ wyrazu twarzy. — Tak sadzisz? ˛ — spytała, i chłopiec stracił pewno´sc´ . — Teraz chciałabym zamieni´c kilka słów z panna˛ Zubrette. — Uciekła, kiedy Doroon spadł z drzewa — wyja´snił Garion. — Znajd´z ja.˛
16
— Schowała si˛e — zaprotestował. — Zawsze si˛e chowa, kiedy co´s si˛e przytrafi. Nie wiem, gdzie jej szuka´c. — Garionie — powiedziała ciocia Pol. — Nie pytałam, czy wiesz, gdzie jej szuka´c. Kazałam ja˛ znale´zc´ i przyprowadzi´c. — A je´sli nie zechce przyj´sc´ ? — Garionie! — w głosie cioci Pol zabrzmiał ton straszliwej nieodwołalno´sci i Garion ruszył biegiem. — Nie mam z tym nic wspólnego — skłamała Zubrette, gdy tylko Garion wprowadził ja˛ do kuchni. — Ty! — wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e ciocia Pol. — Siadaj! Zubrette osun˛eła si˛e na stołek. Miała otwarte usta i rozszerzone l˛ekiem oczy. — Ty! — Ciocia Pol zwróciła si˛e do Gariona, wskazujac ˛ drzwi. — Wyjd´z! Chłopiec wybiegł pospiesznie. Po dziesi˛eciu minutach zapłakana dziewczynka wyszła niepewnie na podwórze. Ciocia Pol stała w drzwiach i spogladała ˛ za nia˛ z oczami zimnymi jak lód. — Sprała´s ja? ˛ — spytał z nadzieja˛ Garion. Ciocia Pol zmia˙zd˙zyła go wzrokiem. — Oczywi´scie, z˙ e nie. Nie bije si˛e dziewczynek. — Ja bym ja˛ zlał — stwierdził Garion rozczarowany. — A co jej zrobiła´s? — Czy nie masz nic do roboty? — Nie — przyznał Garion. — Wła´sciwie nic. Co, naturalnie, było bł˛edem. — To s´wietnie — orzekła ciocia Pol, odnajdujac ˛ jego ucho. — Pora, z˙ eby´s zaczał ˛ na siebie zarabia´c. W pomywalni jest kilka brudnych garnków. Wyczy´scisz je. — Nie wiem, czemu si˛e na mnie zło´scisz — zaprotestował Garion wykr˛ecajac ˛ głow˛e. — Przecie˙z to nie moja wina, z˙ e Doroon wlazł na to drzewo. — Do pomywalni, Garionie — nakazała. — Ju˙z! Pozostała cz˛es´c´ wiosny i wczesne lato upłyn˛eły spokojnie. Doroon, oczywis´cie, nie mógł si˛e bawi´c, póki nie zrosły si˛e ko´sci, a Zubrette była˛ tak wstrza´ ˛sni˛eta tym, co usłyszała od cioci Pol, z˙ e unikała obu chłopców. Garionowi pozostał jedynie Rundorig, a ten nie był wystarczajaco ˛ inteligentny, by wymy´sla´c ciekawe zabawy. Wła´sciwie nie było co robi´c, wi˛ec chłopcy wychodzili cz˛esto w pole, by przyjrze´c si˛e pracujacym ˛ i posłucha´c ich opowie´sci. Zdarzyło si˛e, z˙ e tego wła´snie lata ludzie na farmie Faldora rozmawiali o bitwie pod Vo Mimbre, najstraszniejszym wydarzeniu w historii. Garion i Rundorig słuchali oczarowani, gdy robotnicy snuli opowie´sc´ o hordach Kal Toraka, które pi˛ec´ set lat temu spadły niespodziewanie na ziemie zachodu. Wszystko zacz˛eło si˛e w roku 4865, według rachuby czasu tej cz˛es´ci s´wiata, gdy ogromne armie Murgów, Nadraków i Thullów zeszły z gór na wschodniej granicy Drasni. Za nimi kroczyły nieprzeliczone kolumny Mallorean. 17
Po krwawym zdobyciu Drasni, Angarakowie zawrócili na południe, ku niezmierzonym stepom Algarii, by rozpocza´ ˛c obl˛ez˙ enie olbrzymiej fortecy zwanej Twierdza˛ Algarów. Obl˛ez˙ enie trwało osiem lat, nim wreszcie zniech˛econy Torak zrezygnował i ruszył ze swa˛ armia˛ na zachód, do Ulgolandu. Wtedy dopiero inne królestwa zrozumiały, z˙ e inwazja Angaraków skierowana jest nie tylko przeciw Alornom, ale przeciw całemu zachodowi. Latem 4875 Kal Torak stanał ˛ na arendzkiej równinie pod miastem Vo Mimbre, gdzie oczekiwały go połaczone ˛ zachodnie armie. Sendarowie, którzy uczestniczyli w bitwie, byli cz˛es´cia˛ sił dowodzonych przez Branda, Stra˙znika Rivy. Siły te, zło˙zone z Rivan, Sendarów i asturskich Arendów, zaatakowały tyły Angaraków, gdy na lewe skrzydło uderzyli Algarowie, Drasanie i Ulgosi, na prawe Tolnedranie i Cherekowie, za´s od frontu ruszyła legendarna szar˙za mimbra´nskich Arendów. Bitwa wrzała przez kilka godzin, a˙z wreszcie, w samym s´rodku pola, Brand starł si˛e z samym Kal Torakiem. Od tego pojedynku zale˙zał wynik całej walki. Dwadzie´scia pokole´n min˛eło od dnia tego tytanicznego starcia, lecz we wspomnieniach ludzi z farmy Faldora było ono tak wyra´zne, jakby zdarzyło si˛e wczoraj. Opisywali ka˙zdy cios, ka˙zda˛ ripost˛e i osłon˛e. W decydujacej ˛ chwili, gdy zdawało si˛e, z˙ e musi przegra´c, Brand zdjał ˛ zasłon˛e ze swej tarczy. Kal Torak cofnał ˛ si˛e, ogarni˛ety nagłym l˛ekiem, opu´scił tarcz˛e i został natychmiast powalony. Taki opis wystarczył, by w z˙ yłach Rundoriga zawrzała arendzka krew. Garion jednak stwierdził, z˙ e opowie´sc´ pozostawia wiele nie rozwiazanych ˛ problemów. — Dlaczego Brand walczył z zakryta˛ tarcza? ˛ — spytał Cralta, jednego ze starszych robotników. — Po prostu miał ja˛ zakryta˛ — Cralto wzruszył ramionami. — Wszyscy, z którymi rozmawiałem, zgadzaja˛ si˛e co do tego. — Mo˙ze to była magiczna tarcza? — nie ust˛epował Garion. — Mo˙ze i była. Ale nie słyszałem, by kto´s tak twierdził. Wiem tylko, z˙ e kiedy Brand ja˛ odsłonił, Kal Torak opu´scił swoja˛ i Brand ugodził go w głow˛e. . . w samo oko, tak przynajmniej mówia.˛ Garion z uporem kr˛ecił głowa.˛ — Nie rozumiem. Jak co´s takiego mogło wzbudzi´c l˛ek Kal Toraka? — Nie wiem — poddał si˛e Cralto. — Nikt tego nigdy nie wyja´snił. Garion nie był usatysfakcjonowany. Mimo to szybko si˛e zgodził na do´sc´ prosty plan Rundoriga, by jeszcze raz rozegra´c pojedynek. Przez dzie´n czy dwa zajmowali pozycje i okładali si˛e mieczami. Potem Garion zdecydował, z˙ e potrzebuja˛ dodatkowego sprz˛etu, by zabawa stała si˛e bardziej interesujaca. ˛ Dwa garnki i dwie pokrywki znikn˛eły tajemniczo z kuchni cioci Pol, a Garion i Rundorig, tym razem w hełmach i z tarczami, udali si˛e w spokojne miejsce, by podja´ ˛c walk˛e. Wszystko szło znakomicie, póki Rundorig — wy˙zszy, starszy i silniejszy — nie trafił przeciwnika drewnianym mieczem w głow˛e, a˙z zad´zwi˛eczało. Krew 18
popłyn˛eła z czoła rozci˛etego brzegiem garnka. Garionowi dzwoniło w uszach, a w z˙ yłach zawrzało jakie´s goraczkowe ˛ podniecenie. Podniósł si˛e z ziemi. Nigdy wła´sciwie nie doszedł do tego, co si˛e wtedy stało. Zachował tylko niewyra´zne wspomnienie, jak rzucał Kal Torakowi wyzwanie, wykrzykujac ˛ słowa, które same spłyn˛eły z warg i których nawet nie rozumiał. Znajoma, odrobin˛e nierozgarni˛eta twarz Rundoriga zmieniła si˛e w jego oczach w co´s potwornie okaleczonego i wstr˛etnego. W szale w´sciekło´sci Garion uderzał w to co´s raz za razem, a płomie´n ogarnał ˛ jego umysł. A potem wszystko si˛e urwało. Biedny Rundorig le˙zał u jego stóp, nieprzytomny po szale´nczym starciu. Garion byt przera˙zony, a jednocze´snie czuł w ustach upajajacy ˛ smak zwyci˛estwa. Pó´zniej, w kuchni, gdzie tradycyjnie trafiali wszyscy ranni z farmy, ciocia Pol opatrzyła ich obu, powstrzymujac ˛ si˛e prawie od uwag. Rundorig nie odniósł powa˙zniejszych obra˙ze´n, cho´c jego twarz zaczynała puchna´ ˛c i zmienia´c kolor. Z poczatku ˛ miał trudno´sci ze skoncentrowaniem wzroku. Kilka zimnych okładów i jeden z naparów cioci Pol szybko doprowadziły go do porzadku. ˛ Rana na czole Gariona wymagała wi˛ekszych stara´n. Ciocia Pol kazała Durnikowi przytrzyma´c chłopca, po czym wzi˛eła igł˛e z nitka˛ i zszyła rozci˛ecie tak spokojnie, jakby naprawiała rozerwany r˛ekaw. Nie zwracała uwagi na wrzaski i j˛eki pacjenta. W ogóle zdawało si˛e, z˙ e bardziej ja˛ zmartwiły powgniatane garnki i poobijane pokrywki ni˙z wojenne rany chłopców. Kiedy ju˙z było po wszystkim, Gariona bolała głowa i poszedł do łó˙zka. — Ale przynajmniej pokonałem Kal Toraka — pochwalił si˛e cioci Pol nieco sennym głosem. Spojrzała na niego czujnie. — Gdzie słyszałe´s o Toraku? — spytała ostro. — On si˛e nazywa Kal Torak, ciociu — poprawił ja˛ Garion. — Odpowiedz. — Chłopi na polu opowiadali. Stary Cralto i reszta. Wiesz, o Brandzie i Vo Mimbre, i Kal Toraku i wszystkim. Bawili´smy si˛e w to z Rundorigiem. Ja byłem Brandem, a on Kal Torakiem. Ale nie musiałem odsłania´c tarczy. Rundorig trafił mnie w głow˛e, zanim do tego doszło. — Posłuchaj mnie, Garionie — powiedziała ciocia Pol. — I to posłuchaj uwa˙znie. Nigdy wi˛ecej nie wymawiaj imienia Toraka. — To był Kal Torak, ciociu Pol — powtórzył cierpliwie Garion. — Nie sam Torak. Wtedy go uderzyła. Zdarzyło si˛e to po raz pierwszy. Chłopca to bardziej zdumiało, ni˙z zabolało, gdy˙z nie biła mocno. — Nigdy nie wymawiaj imienia Toraka. Nigdy! — powtórzyła. — To bardzo wa˙zne, Garionie. Od tego zale˙zy twoje bezpiecze´nstwo. — Nie musisz si˛e tak zło´sci´c — stwierdził ura˙zonym tonem. 19
— Przyrzeknij. — Dobrze, przyrzekam. To była tylko zabawa. — Bardzo głupia zabawa. Mogłe´s zabi´c Rundoriga. — A co ze mna? ˛ — zaprotestował Garion. — Tobie nic nie groziło — o´swiadczyła. — A teraz s´pij. Zasnał ˛ niespokojnie. W głowie mu si˛e kr˛eciło od dziwnego, gorzkiego napoju, który podała mu ciocia. Miał wra˙zenie, z˙ e słyszy jej gł˛eboki, d´zwi˛eczny głos, powtarzajacy: ˛ „Garionie, mój Garionie, jeste´s jeszcze zbyt młody”. A potem, gdy unosił si˛e z gł˛ebi snu niby ryba, płynaca ˛ ku srebrzystej powierzchni wody, dobiegło go jej wołanie: „Potrzebuj˛e ci˛e, ojcze!” Potem znowu zapadł w niespokojny sen, n˛ekany wizja˛ ciemnej sylwetki m˛ez˙ czyzny na czarnym koniu, który obserwował ka˙zdy jego ruch z zimna˛ wrogo´scia,˛ i czym´s unoszacym ˛ si˛e tu˙z nad granica˛ strachu. A za ta postacia,˛ o której istnieniu zawsze wiedział, cho´c nigdy o tym nie wspominał, nawet cioci Pol, majaczyła ciemna, okaleczona, potworna twarz, która˛ przez moment widział czy wyobra˙zał sobie w czasie walki z Rundorigiem — niby ohydny owoc rodzacego ˛ zło drzewa.
Rozdział 2 Niedługo potem, w niesko´nczonym południu Garionowego dzieci´nstwa, u bram farmy Faldora po raz kolejny stanał ˛ bajarz. Bezimienny starzec wygla˛ dał bardzo dziwacznie. Jego spodnie miały łaty na kolanach, a z czubków dwóch ró˙znych butów wystawały palce. Wełniana˛ tunik˛e z długimi r˛ekawami przepasywał w talii kawałek sznurka, a kaptur — Garionowi bardzo si˛e podobała ta rzadko spotykana w Sendarii cz˛es´c´ odzienia, z lu´znym karczkiem kryjacym ˛ ramiona, plecy i pier´s — był poplamiony i zabrudzony resztkami jedzenia. Jedynie obszerny płaszcz wygladał ˛ na stosunkowo nowy. Stary bajarz miał krótko przyci˛ete siwe włosy i brod˛e. Jego wyrazista twarz była troch˛e jakby kanciasta, a rysy nie pozwalały odgadna´ ˛c, skad ˛ pochodzi. Nie przypominał Arendów ani Chereków, Algarów ani Drasan, Rivan ani Tolnedran; zdawał si˛e wywodzi´c z jakiej´s rasy dawno ju˙z zapomnianej. Oczy miał gł˛ebokie i wesoło bł˛ekitne, wiecznie młode i l´sniace ˛ zło´sliwo´scia.˛ Bajarz pojawiał si˛e czasem na farmie Faldora i zawsze był serdecznie witany. Ten bezdomny wagabunda zarabiał na z˙ ycie opowiadaniem ró˙znych historii, które czasem si˛e powtarzały, ale nie miało to znaczenia, gdy˙z w jego głosie tkwiła magia. Potrafił grzmie´c jak grom lub szemra´c jak strumyk. Umiał na´sladowa´c głosy dziesi˛eciu ludzi jednocze´snie; kiedy gwizdał, ptaki przylatywały posłucha´c, co ma do powiedzenia; a gdy udawał wycie wilka, skowyt je˙zył włosy na karkach słuchaczy i przenikał ich serca mrozem, niby drasa´nska zima. Potrafił wydoby´c z siebie odgłos deszczu, wiatru, a nawet — cho´c to niewiarygodne — padajace˛ go s´niegu. Jego pełne d´zwi˛eków opowie´sci zdawały si˛e o˙zywia´c widoki i zapachy, tak z˙ e oczarowany słuchacz niemal przenosił si˛e do opisywanych czasów i miejsc. Wszystkie te cuda oddawał ch˛etnie w zamian za kilka posiłków, par˛e kufli piwa i ciepłe legowisko w stodole. W˛edrował po s´wiecie, na pozór wolny od wszelkiej własno´sci, jak ptaki. Bajarz i ciocia Pol czuli dla siebie co´s w rodzaju skrywanego szacunku. Przyjmowała go bez entuzjazmu, jakby wiedziała, z˙ e póki czai si˛e w pobli˙zu, bezcenne skarby jej kuchni sa˛ w ciagłym ˛ zagro˙zeniu. Ciasta i placki znikały czasem, gdy si˛e pojawiał, a jego zawsze gotowy do akcji nó˙z potrafił trzema szybkimi ci˛ecia21
mi pozbawi´c najstaranniej przyrzadzon ˛ a˛ g˛es´ pary skrzydełek i solidnego kawałka mi˛esa z piersi w momencie, gdy ciocia odwróciła si˛e tylko na chwil˛e. Nazywała go „Starym Wilkiem”, a jego przybycie pod bram˛e farmy Faldora oznaczało podj˛ecie dawnego współzawodnictwa, trwajacego ˛ wyra´znie od lat. Pochlebiał jej bezczelnie, nawet gdy ja˛ okradał. Grzecznie odmawiał ciasteczek czy ciemnego chleba, po czym kradł pół talerza, zanim jeszcze ów talerz zniknał ˛ z jego zasi˛egu. Piwnice z piwem i winem mo˙zna było równie dobrze odda´c do jego dyspozycji ju˙z na poczatku ˛ wizyty. Uwielbiał drobne złodziejstwa, a gdy obserwowała go niech˛etnym wzrokiem, bez trudu znajdował dziesi˛eciu pomocników, gotowych zaatakowa´c kuchni˛e w zamian za jedna˛ opowie´sc´ . Niestety, do jego najzdolniejszych uczniów nale˙zał tak˙ze Garion. Cz˛esto, doprowadzona do pasji konieczno´scia˛ jednoczesnego pilnowania starego i młodego złodziejaszka, ciocia Pol zbroiła si˛e w miotł˛e i mocnymi ciosami wyp˛edzała obu z kuchni. Stary bajarz zmykał ze s´miechem i wraz z chłopcem zaszywał si˛e w jakim´s odludnym miejscu. Tam kosztowali owoców rozboju, a starzec, popijajac ˛ cz˛esto z ukradzionego gasiora ˛ wina lub piwa, nagradzał swego ucznia historia˛ z dalekiej przeszło´sci. Najlepsze opowie´sci zarezerwowane były dla jadalni, gdy po wieczornym posiłku ludzie odsuwali pró˙zne talerze. Wtedy bajarz wstawał ze swego miejsca i przenosił słuchaczy w krain˛e magicznego oczarowania. — Opowiedz nam o poczatkach, ˛ przyjacielu — poprosił pewnego wieczoru zawsze pobo˙zny Faldor. — I o Bogach. — O poczatkach ˛ i o Bogach — zastanowił si˛e starzec. — Godny to temat, Faldorze, zeschni˛ety jednak i zakurzony. — Zauwa˙zyłam, Stary Wilku, z˙ e wszystkie tematy wydaja˛ ci si˛e zeschni˛ete i zakurzone — stwierdziła ciocia Pol, podchodzac ˛ do beczki, by nala´c mu kufel pienistego piwa. Z gł˛ebokim ukłonem przyjał ˛ naczynie. — To jedno z zagro˙ze´n mojej profesji, pani Pol — wyja´snił. Pociagn ˛ ał ˛ solidnie, po czym odstawił kufel na bok. W zamy´sleniu opu´scił na chwil˛e głow˛e, podniósł ja˛ i spojrzał wprost na Gariona. Tak si˛e przynajmniej chłopcu wydawało. A potem zrobił co´s dziwnego, czego nigdy jeszcze nie czynił przed rozpocz˛eciem opowie´sci w jadal´n farmy Faldora: okrył si˛e płaszczem i wypiał ˛ pier´s. — Słuchajcie — zawołał gł˛ebokim, dono´snym głosem. — U zarania dni stworzyli Bogowie s´wiat i morza i stały lad. ˛ Rzucili gwiazdy na nocny firmament i osadzili na niebie sło´nce i z˙ on˛e jego, ksi˛ez˙ yc, by dawali ziemi s´wiatło. Potem Bogowie kazali ziemi wyda´c zwierz˛eta, wodom zakwitna´ ˛c rybami, a niebu pacz˛ kowa´c ptakami. Stworzyli te˙z ludzi i podzielili ich na Narody. A było Bogów siedmiu, wszyscy równi sobie, a ich imiona brzmiały: Belar, i Chaldan, i Nedra, i Issa, i Mara, i Aldur, i Torak. Garion, naturalnie, znal t˛e histori˛e, gdy˙z była alornowskiego pochodzenia, 22
a Sendaria z trzech stron graniczyła z królestwami Alornów. Nigdy jednak nie słyszał jej opowiadanej w taki sposób. My´sli szybowały wysoko, gdy oczyma wyobra´zni widział Bogów kroczacych ˛ po ziemi w tych zapomnianych, tajemniczych czasach stworzenia s´wiata. Poczuł chłód, gdy padło zakazane imi˛e Toraka. Słuchał uwa˙znie, kiedy bajarz opisywał, jak ka˙zdy z Bogów wybrał swój lud: Alornowie dla Belara, Nyissanie dla Issy, Chaldanowi Arendowie, Nedrze Tolnedranie, dla Mary Maragowie, którzy ju˙z nie istnieja,˛ i Angarakowie Torakowi. Usłyszał, jak Bóg Aldur zamieszkał z dala od pozostałych i w swej samotno´sci obserwował gwiazdy, i jak przyjał ˛ nielicznych na swych uczniów i wyznawców. Garion rozejrzał si˛e. Twarze obecnych wyra˙zały skupienie. Durnik słuchał z szeroko otwartymi oczami, a stary Cralto zacisnał ˛ palce na kraw˛edzi stołu. Faldor był blady i łzy l´sniły mu w oczach. Ciocia Pol stała w tylnej cz˛es´ci sali. Cho´c nie było chłodno, tak˙ze okryła si˛e płaszczem i wyprostowała, z uwaga˛ obserwujac ˛ bajarza. — I zdarzyło si˛e — płyn˛eła opowie´sc´ — z˙ e Bóg Aldur stworzył klejnot w kształcie globu; i oto w klejnocie pochwycone zostało s´wiatło pewnych gwiazd, migocacych ˛ na północnym niebie. Wielka była moc tego klejnotu, zwanego przez ludzi Klejnotem Aldura, gdy˙z Aldur widział w nim to, co si˛e stało, co si˛e staje i co ma si˛e sta´c. Garion zauwa˙zył, z˙ e wstrzymuje oddech. Opowie´sc´ pochłon˛eła go bez reszty. Słuchał w zachwycie, jak Torak ukradł Klejnot i jak inni Bogowie wydali mu wojn˛e. Torak u˙zył Klejnotu, by rozerwa´c ziemi˛e i wpu´sci´c morze, z˙ eby zalało lad; ˛ Klejnot jednak sprzeciwił si˛e temu i uderzył, stapiajac ˛ lewa˛ stron˛e twarzy Boga, palac ˛ lewe rami˛e i oko. Starzec przerwał i osuszył swój kufel. Ciocia Pol, wcia˙ ˛z ciasno okryta płaszczem, podała mu nast˛epny. Poruszała si˛e z godno´scia,˛ a jej oczy płon˛eły. — Nigdy nie słyszałem tej historii opowiadanej w taki sposób — szepnał ˛ Durnik. — To Ksi˛ega Alornów1 — Powtarzana jest jedynie w obecno´sci królów — wyja´snił równie cicho Cralto. — Znałem kiedy´s człowieka, który słyszał ja˛ na królewskim dworze w Sendarze i zapami˛etał troch˛e. Nigdy jednak nie poznałem jej do ko´nca. Opowie´sc´ mówiła o tym, jak dwa tysiace ˛ lat pó´zniej Belgarath Czarodziej powiódł Chereka i jego trzech synów, by odzyska´c Klejnot; i jak zasiedlono zachodnie ziemie i broniono ich przed hufcami Toraka. Bogowie odeszli z tego s´wiata, nakazujac ˛ Rivie, by strzegł Klejnotu w swej twierdzy na Wyspie Wiatrów. Riva wykuł wielki miecz i umie´scił Klejnot w r˛ekoje´sci. Póki tam pozostawał, a potomkowie Rivy zasiadali na tronie, Torak nie mógł zwyci˛ez˙ y´c. 1
Istniało kilka krótszych, nie tak formalnych wersji tej opowie´sci, podobnych do adaptacji u˙zytej w Prologu. Nawet sama Ksi˛ega Alornów jest podobno skrótem o wiele starszego dokumentu.
23
Pó´zniej Belgarath wysłał Rivie swa˛ ukochana˛ córk˛e, by stała si˛e matka˛ królów, za´s druga córka pozostała przy nim i poznawała jego sztuk˛e, gdy˙z nosiła znami˛e czarodziejów. Głos starego bajarza cichł, w miar˛e jak jego pradawna opowie´sc´ dobiegała ko´nca. — I razem — powiedział — Belgarath oraz jego córka, Czarodziejka Polgara, wznie´sli mur zakl˛ec´ , by ustrzec s´wiat przed nadej´sciem Toraka. Niektórzy mówia,˛ z˙ e b˛eda˛ czeka´c na jego przyj´scie, cho´cby miało to trwa´c do ko´nca dni. Przepowiedziano bowiem, z˙ e pewnego dnia okaleczony Bóg wyruszy przeciw królestwom zachodu, by odebra´c Klejnot, za który tak drogo zapłacił. Wtedy nastapi ˛ bitwa mi˛edzy Torakiem a owocem rodu Rivy, a w walce tej rozstrzygnie si˛e los s´wiata. Starzec umilkł, pozwalajac, ˛ by płaszcz opadł mu z ramion, co znaczyło, z˙ e opowie´sc´ dobiegła ko´nca. W sali zapadła cisza, zakłócana tylko cichymi trzaskami dogasajacych ˛ głowni i nieustajac ˛ a˛ pie´snia˛ z˙ ab i s´wierszczy. Faldor chrzakn ˛ ał ˛ i powstał; jego stołek zgrzytnał ˛ gło´sno o drewniana˛ podłog˛e. — Wielki zaszczyt wy´swiadczyłe´s nam dzisiaj, stary przyjacielu — powiedział głosem mi˛ekkim od wzruszenia. — To zdarzenie zapami˛etamy do ko´nca z˙ ycia. Królewska to była opowie´sc´ , rzadko marnowana dla uszu prostych ludzi. Starzec u´smiechnał ˛ si˛e, a jego niebieskie oczy zabłysły. — Nie widziałem ostatnio wielu królów, Faldorze — za´smiał si˛e. — Sa˛ chyba zbyt zaj˛eci, by wysłuchiwa´c starych baja´n. Opowie´sc´ za´s trzeba powtarza´c, by nie zagin˛eła. Zreszta,˛ któ˙z wie, gdzie w dzisiejszych czasach mo˙zna spotka´c króla? Wszyscy wybuchn˛eli s´miechem i zacz˛eli si˛e podnosi´c, gdy˙z było pó´zno i ci, którzy wstaja˛ o pierwszym brzasku, powinni spieszy´c do łó˙zek. — Czy o´swietlisz mi drog˛e do miejsca, gdzie b˛ed˛e spał, mój chłopcze? — spytał bajarz Gariona. — Ch˛etnie — Garion skoczył na nogi i pop˛edził do kuchni. Znalazł kwadratowa˛ szklana˛ latarni˛e, od kuchennego paleniska odpalił s´wiec˛e i wrócił do jadalni. Faldor rozmawiał z bajarzem. Kiedy odszedł, Garion dostrzegł niezwykła˛ wymian˛e spojrze´n mi˛edzy starcem a ciocia˛ Pol, nadal stojac ˛ a˛ pod s´ciana.˛ — Jeste´smy gotowi, chłopcze? — spytał bajarz. — Kiedy tylko zechcesz — odparł Garion i obaj wyszli na zewnatrz. ˛ — Czemu ta opowie´sc´ nie miała zako´nczenia? — spytał Garion, nie mogac ˛ powstrzyma´c ciekawo´sci. — Dlaczego przerwałe´s, zanim usłyszeli´smy, co si˛e stało, gdy Torak spotkał króla Rivy? — To inna historia — wyja´snił starzec. — Opowiesz mi ja˛ kiedy´s? — nie ust˛epował Garion. Bajarz wybuchnał ˛ s´miechem. — Torak i król Rivy jeszcze si˛e nie spotkali — wyja´snił. — Wi˛ec raczej nie mog˛e o tym opowiada´c. Mo˙ze pó´zniej, gdy to ju˙z nastapi. ˛ 24
— Przecie˙z to tylko bajka — zdziwił si˛e Garion. — Prawda? — Tak sadzisz? ˛ — starzec wyjał ˛ spod tuniki butl˛e wina i pociagn ˛ ał ˛ solidnie. — Kto mo˙ze wiedzie´c, co jest ba´snia,˛ a co prawda˛ w przebraniu bajki? — To tylko bajka — upierał si˛e Garion. Nagle, jak przystało na dobrego Sendara, przemówił przez niego zdrowy rozsadek. ˛ — To przecie˙z nie mo˙ze by´c prawda. Belgarath Czarodziej miałby. . . miałby nie wiem ile lat, a ludzie tak długo nie z˙ yja.˛ — Siedem tysi˛ecy — o´swiadczył bajarz. — Co? — Belgarath Czarodziej ma siedem tysi˛ecy lat. Mo˙ze troch˛e wi˛ecej. — To niemo˙zliwe — orzekł Garion. — Doprawdy? A ile ty masz lat? — Dziewi˛ec´ , na Dzie´n Zarania. — I w ciagu ˛ dziewi˛eciu lat dowiedziałe´s si˛e o wszystkim, co jest mo˙zliwe lub niemo˙zliwe? Jeste´s bardzo zdolnym chłopcem, Garionie. Garion zarumienił si˛e. — No, wiesz — zaczał, ˛ jako´s mniej pewny siebie. — Najstarszy człowiek, o jakim słyszałem, to Weldrik z farmy Mildrina. Durnik twierdzi, z˙ e ma ju˙z dziewi˛ec´ dziesiatk˛ ˛ e i jest najstarszy w całym okr˛egu. — A to, oczywi´scie, bardzo wielki okr˛eg — odparł z powaga˛ starzec. — A ile ty masz lat? — chłopiec nie chciał ustapi´ ˛ c. — Dostatecznie wiele. — Ale to i tak tylko bajka. — Wielu rozsadnych ˛ i powa˙znych ludzi tak wła´snie uwa˙za — starzec spojrzał w gwiazdy. — Dobrych ludzi, którzy do˙zywaja˛ swych dni wierzac ˛ tylko w to, co moga˛ zobaczy´c i dotkna´ ˛c. Jednak istnieje wielki niewidzialny s´wiat, s´wiat rzadz ˛ a˛ cy si˛e własnymi prawami. To, co zwykle niemo˙zliwe, tam jest całkiem zwyczajne. Czasami granice mi˛edzy tymi s´wiatami znikaja,˛ a któ˙z wtedy mo˙ze powiedzie´c, co jest mo˙zliwe, a co nie? — Chyba wol˛e z˙ y´c w zwykłym s´wiecie — stwierdził Garion. — Ten drugi wydaje si˛e zanadto skomplikowany. — Nie zawsze mo˙zemy decydowa´c, Garionie. Nie zdziw si˛e, gdy pewnego dnia ten drugi s´wiat wybierze ci˛e, by´s dokonał czego´s wielkiego i szlachetnego, co musi by´c zrobione. — Mnie? — zdumiał si˛e chłopiec. — Zdarzały si˛e dziwniejsze rzeczy. Wracaj do łó˙zka, chłopcze. Popatrz˛e jeszcze chwil˛e w gwiazdy. Gwiazdy i ja jeste´smy starymi przyjaciółmi. — Gwiazdy? — Garion mimowolnie podniósł głow˛e. — Jeste´s bardzo dziwnym człowiekiem. . . je´sli si˛e nie pogniewasz, z˙ e tak mówi˛e. — To prawda — zgodził si˛e bajarz. — Zapewne najdziwniejszym, jakiego w z˙ yciu spotkasz. 25
— Ale i tak ci˛e lubi˛e — zapewnił szybko Garion, by starzec nie czuł si˛e uraz˙ ony. — To wielka ulga, mój chłopcze. A teraz biegnij do łó˙zka. Twoja ciocia Pol b˛edzie si˛e martwi´c. Pó´zniej, gdy ju˙z zasnał, ˛ Gariona dr˛eczyły koszmary. Upiorna posta´c okaleczonego Toraka czaiła si˛e w ciemno´sciach, a jakie´s straszliwe stwory s´cigały go przez mroczne pejza˙ze. Mo˙zliwe mieszało si˛e z niemo˙zliwym i łaczyło ˛ w jedno, gdy tamten inny s´wiat si˛egał po niego a˙z tutaj.
Rozdział 3 Rankiem, kilka dni pó´zniej, gdy ciocia Pol zacz˛eła si˛e krzywi´c na bezustanne zagro˙zenie kuchni, starzec stwierdził, z˙ e ma co´s do załatwienia w pobliskiej wiosce Górne Gralt. — To s´wietnie — burkn˛eła niech˛etnie ciocia Pol. — Przynajmniej spi˙zarnie b˛eda˛ bezpieczne. Bajarz skłonił si˛e z ironia,˛ a jego oczy zamigotały. — Czy potrzebujesz czego´s, pani Pol? — spytał. — Jakiego´s drobiazgu, który mógłbym naby´c dla ciebie? Skoro i tak tam jad˛e. . . Ciocia Pol zastanowiła si˛e. — Moje dzbanuszki z przyprawami sa˛ ju˙z prawie puste — stwierdziła. — Jest tam, przy Koperkowej, sklep tolnedra´nskiego kupca korzennego. Zaraz obok ober˙zy. Jestem pewna, z˙ e gospod˛e znajdziesz bez kłopotu. — Podró˙z wysuszy pewnie moje gardło — przyznał uprzejmie starzec. — I b˛ed˛e bardzo samotny. Dziesi˛ec´ mil i nie ma nawet do kogo ust otworzy´c. — Rozmawiaj z ptakami — poradziła opryskliwie ciocia Pol. — Ptaki to dobrzy słuchacze — odparł bajarz. — Ale ich mowa jest do´sc´ monotonna i po pewnym czasie meczaca. ˛ Mo˙ze wziałbym ˛ chłopca dla towarzystwa? Garion wstrzymał oddech. — Nabiera dostatecznie du˙zo złych przyzwyczaje´n całkiem samodzielnie — stwierdziła kwa´sno ciocia Pol. — Wolałabym, by nie pobierał nauk u mistrza. — Jeste´s niesprawiedliwa, pani Pol — starzec z roztargnieniem s´ciagn ˛ ał ˛ ze stołu faworka. — Zreszta,˛ zmiana dobrze mu zrobi. Poszerzy jego horyzonty, je´sli mo˙zna tak to okre´sli´c. — Jego horyzonty sa˛ ju˙z wystarczajaco ˛ szerokie, dzi˛ekuj˛e. Serce Gariona zamarło. — Chocia˙z — ciagn˛ ˛ eła — on przynajmniej nie zapomni zupełnie o moich przyprawach. I nie zamaci ˛ sobie głowy piwem tak, by pomyli´c pieprz z czosnkiem, a cynamon z gałka˛ muszkatołowa.˛ No dobrze, we´z chłopca. Ale pami˛etaj, nie z˙ ycz˛e sobie, z˙ eby´s go zabierał do podejrzanych miejsc o marnej reputacji.
27
— Pani Pol! — Starzec był wstrza´ ˛sni˛ety. — Czy ja odwiedzałbym takie miejsca? — Za dobrze ci˛e znam, Stary Wilku — odparła sucho. — Lgniesz do wyst˛epku i zepsucia równie mocno, jak kaczor lgnie do wody. Je´sli si˛e dowiem, z˙ e zaprowadziłe´s chłopca w nieodpowiednie miejsce, porozmawiamy powa˙znie. — Musz˛e si˛e wi˛ec upewni´c, z˙ e o niczym takim nie usłyszysz — bajarz s´cia˛ gnał ˛ nast˛epnego faworka. Ciocia Pol spojrzała na niego gro´znie. — Sprawdz˛e, jakich przypraw potrzebuj˛e. — A ja po˙zycz˛e od Faldora wóz z zaprz˛egiem — o´swiadczył starzec i wyszedł z jeszcze jednym faworkiem. Nie min˛eło wiele czasu, a Garion i bajarz trz˛es´li si˛e ju˙z na wózku, ko´n za´s biegł szybkim kłusem po zrytej koleinami drodze do Górnego Gralt. Był słoneczny letni ranek, po niebie płyn˛eło kilka chmurek podobnych do puszków dmuchawca, a gł˛eboko bł˛ekitne cienie zalegały pod z˙ ywopłotami. Jednak po kilku godzinach sło´nce przygrzało mocniej i jazda stała si˛e m˛eczaca. ˛ — Doje˙zd˙zamy ju˙z? — zapytał po raz trzeci Garion. — Jeszcze nie — odparł starzec. — Dziesi˛ec´ mil to kawał drogi. — Raz ju˙z tam byłem — o´swiadczył Garion starajac ˛ si˛e, by zabrzmiało mo˙zliwie niedbale. — Wprawdzie jako dziecko, wiec nie pami˛etam za wiele. Mam wra˙zenie, z˙ e to wspaniałe miejsce. Bajarz wzruszył ramionami. — Wioska — mruknał. ˛ — Jak wiele innych. Wydawał si˛e zamy´slony. Garion, w nadziei na opowie´sc´ , która umili im drog˛e, zaczał ˛ zadawa´c pytania. — Jak si˛e stało, z˙ e nie masz imienia? Je´sli nie jest to niegrzeczne pytanie. — Mam wiele imion — starzec poskubał siwa˛ brod˛e. — Prawie tyle, ile mam lat. — A ja mam tylko jedno — stwierdził Garion. — Na razie. — Co? — Na razie masz tylko jedno imi˛e — wyja´snił starzec. — Z czasem mo˙zesz otrzyma´c inne, a nawet kilka. Niektórzy ludzie zbieraja˛ imiona na całej drodze swego z˙ ycia. A niekiedy imiona si˛e zu˙zywaja,˛ jak ubrania. — Ciocia Pol nazywa ci˛e Starym Wilkiem. — Wiem. Twoja ciocia Pol i ja znamy si˛e ju˙z od bardzo dawna. — Czemu tak na ciebie mówi? — Któ˙z mo˙ze wiedzie´c, czemu taka kobieta cokolwiek robi? — Mog˛e ci˛e nazwa´c panem Wilkiem? — spytał Garion. Imiona były dla niego do´sc´ istotne i fakt, z˙ e stary bajarz nie miał z˙ adnego, ciagle ˛ go niepokoił. Bezimienno´sc´ sprawiła, z˙ e starcowi jakby czego brakowało. 28
Bajarz przez chwil˛e przygladał ˛ mu si˛e z powaga,˛ po czym wybuchnał ˛ s´miechem. — Pan Wilk, widzieli´scie. Jak˙ze odpowiednie. Podoba mi si˛e to imi˛e bardziej ni˙z jakiekolwiek inne od lat. — Wi˛ec mog˛e? — upewnił si˛e Garion. — To znaczy, nazywa´c ci˛e panem Wilkiem. — B˛ed˛e zachwycony, Garionie. B˛ed˛e zachwycony. — A teraz, panie Wilku, opowiesz mi co´s? Czas i odległo´sc´ przemijały o wiele szybciej, gdy pan Wilk snuł Garionowi opowie´sci o wspaniałych przygodach i mrocznej zdradzie, o ponurych stuleciach arendzkich wojen domowych, które trwały bez ko´nca. — Dlaczego Arendowie sa˛ wła´snie tacy? — zapytał Garion usłyszeniu po szczególnie ponurej historii. — Arendowie sa˛ niezwykle szlachetni — Wilk rozsiadł si˛e wygodnie na ko´zle, od niechcenia trzymajac ˛ jedna˛ r˛eka˛ lejce. — Szlachetno´sc´ jest cecha˛ nie zawsze godna˛ zaufania. Czasem zmusza ludzi do robienia pewnych rzeczy dla niezupełnie jasnych powodów. — Rundorig jest Arendem. Bywa, z˙ e robi wra˙zenie. . . no, jakby niezbyt szybko my´slał, je´sli rozumiesz, o co mi chodzi. — To rezultat tej całej szlachetno´sci — wyja´snił Wilk. — Arendowie tyle czasu po´swi˛ecaja,˛ koncentrujac ˛ si˛e na szlachetnym zachowaniu, z˙ e ju˙z nie maja˛ kiedy my´sle´c o innych sprawach. Wjechali na szczyt wzgórza i w nast˛epnej dolinie zobaczyli wiosk˛e Górne Gralt. Garion był rozczarowany: gromadka szarych, krytych dachówka˛ kamiennych domków była z˙ ało´snie mała. We wsi przecinały si˛e dwie białe od kurzu drogi, a oprócz nich było jeszcze kilka kr˛etych uliczek. Domki, kwadratowe i solidne, zdawały si˛e zabawkami rozrzuconymi po zielonej kotlinie. Horyzont za nimi rozcinało pasmo gór zachodniej Sendarii. Cho´c trwało lato, wi˛ekszo´sc´ szczytów wcia˙ ˛z okrywał s´nieg. Zm˛eczony ko´n człapał wolno w stron˛e wioski. Przy ka˙zdym kroku podkowy unosiły obłoczki kurzu, a wkrótce stukały ju˙z po bruku uliczek. Wie´sniacy, naturalnie, byli zbyt godni, by zwraca´c uwag˛e na starca i chłopca w farmerskim wozie. Kobiety nosiły długie suknie i spiczaste kapelusze, m˛ez˙ czy´zni kaftany i mi˛ekkie zamszowe czapki. Dumnie i z wy˙zszo´scia˛ spogladali ˛ na nielicznych farmerów, którzy z szacunkiem schodzili im z drogi. — Sa˛ wspaniali, prawda? — zauwa˙zył Garion. — Tak im si˛e chyba wydaje — odparł Wilk z wyrazem lekkiego rozbawienia. — My´sl˛e, z˙ e pora na jaki´s posiłek, nie sadzisz? ˛ Garion nie zdawał sobie z tego sprawy, ale gdy bajarz wspomniał o jedzeniu, poczuł si˛e nagle straszliwie głodny.
29
— Gdzie pójdziemy? — zapytał. — Wszyscy tu sa˛ tacy dostojni. Czy zaprosza˛ obcych do swego stołu? Wilk za´smiał si˛e i potrzasn ˛ ał ˛ brz˛eczac ˛ a˛ sakiewka˛ u pasa. — Bez kłopotów zawrzemy odpowiednie znajomo´sci. Sa˛ tu miejsca, gdzie mo˙zna kupi´c co´s do jedzenia. Kupowa´c z˙ ywno´sc´ ? Garion jeszcze o czym´s takim nie słyszał. Ka˙zdy, kto stanał ˛ przed brama˛ Faldora w porze posiłku, obowiazkowo ˛ zapraszany był do stołu. ´ Swiat wie´sniaków najwyra´zniej ró˙znił si˛e bardzo od s´wiata farmy. — Ale ja nie mam pieni˛edzy — poskar˙zył si˛e. — Ja mam do´sc´ dla nas obu — uspokoił go Wilk, zatrzymujac ˛ konia przed du˙zym, niskim budynkiem. Szyld nad wej´sciem przedstawiał ki´sc´ winogron. Były tam te˙z jakie´s litery, ale — oczywi´scie — Garion nie potrafił ich odczyta´c. — Co tam jest napisane, panie Wilku? — zapytał. ˙ wewnatrz — Ze ˛ mo˙zna kupi´c jedzenie i picie — wyja´snił Wilk, zeskakujac ˛ z wozu na ziemi˛e. — To pewnie wspaniale umie´c czyta´c — stwierdził z zazdro´scia˛ Garion. Starzec spojrzał na niego, wyra´znie zaskoczony. — Nie umiesz czyta´c, chłopcze? — spytał z niedowierzaniem. — Nie znalazłem nikogo, kto by mnie nauczył. Faldor potrafi czyta´c, ale chyba nikt oprócz niego. — Bzdura — prychnał ˛ Wilk. — Porozmawiam z twoja˛ ciotka.˛ Zaniedbuje swoje obowiazki. ˛ Ju˙z dawno powinna ci˛e nauczy´c. — Ciocia Pol umie czyta´c? — Garion był wstrza´ ˛sni˛ety. — Oczywi´scie — bajarz poprowadził go do gospody. — Twierdziła, z˙ e niewiele ma z tego korzy´sci, ale w ko´ncu min˛eło wiele lat od naszej kłótni na ten temat. Braki wykształcenia Gariona wyra´znie zirytowały starca. Chłopca jednak za bardzo interesowało mroczne pomieszczenie gospody, by zwracał na niego uwag˛e. Sala była wielka, ciemna, z niskim, drewnianym sufitem i kamienna˛ podłoga˛ pokryta˛ matami z sitowia. Nie było zimno, lecz ogie´n płonał ˛ w wyło˙zonym kamieniami zagł˛ebieniu na samym s´rodku, a smugi dymu unosiły si˛e do komina, ustawionego na czterech kwadratowych kamiennych filarach. Łojówki migotały w glinianych miseczkach na kilku długich, brudnych stołach. Wsz˛edzie cuchn˛eło winem i zwietrzałym piwem. — Co mo˙zemy zje´sc´ ? — zapytał Wilk nie ogolonego m˛ez˙ czyzn˛e z kwa´sna˛ mina,˛ w poplamionym fartuchu. — Został jeszcze kawałek ud´zca — odparł tamten, wskazujac ˛ ro˙zen stoja˛ ´ cy obok paleniska ro˙zen. — Upieczony ledwie przedwczoraj. Swie˙zutki gulasz z wczorajszego ranka i chleb, najwy˙zej sprzed tygodnia. — Doskonale — Wilk usiadł. — Daj jeszcze dzban waszego najlepszego piwa i mleko dla chłopca. 30
— Mleko? — zaprotestował Garion. — Mleko — potwierdził stanowczo Wilk. — Macie pieniadze? ˛ — upewnił si˛e skrzywiony m˛ez˙ czyzna. Wilk potrzasn ˛ ał ˛ sakiewka˛ i kwa´sna mina m˛ez˙ czyzny nagle wydała si˛e nieco słodsza. — Dlaczego tamten człowiek s´pi? — spytał Garion, wskazujac ˛ na chrapiacego ˛ wie´sniaka, siedzacego ˛ z głowa˛ oparta˛ o stół. — Pijany — Wilk ledwie spojrzał w tamta˛ stron˛e. — Czy kto´s nie powinien si˛e nim zaja´ ˛c? — Chyba by sobie tego nie z˙ yczył. — Znasz go? — Znam wielu do niego podobnych. Od czasu do czasu sam bywałem w takim stanie. — Dlaczego? — W danej chwili wydawało si˛e to wła´sciwe. Piecze´n była twarda i przypalona, gulasz wodnisty i bez smaku, a chleb czerstwy, lecz Garion zanadto zgłodniał, by zwraca´c na to uwag˛e. Starannie wyczy´scił talerz, jak go nauczono, a potem siedział spokojnie, gdy pan Wilk zadumał si˛e nad drugim kuflem piwa. — Było znakomite — stwierdził bez przekonania, po to tylko, by co´s powiedzie´c. Doszedł do wniosku, z˙ e Górne Gralt nie spełnia jego oczekiwa´n. — Da si˛e przełkna´ ˛c — Wilk wzruszył ramionami. — Wiejskie gospody sa˛ takie same, jak s´wiat szeroki. Niecz˛esto spotyka si˛e taka,˛ do której człowiek chciałby powróci´c. Idziemy? Rzucił na stół kilka monet, które człowiek z kwa´sna˛ mina˛ chwycił pospiesznie. Potem, razem z Garionem, wyszli na popołudniowe sło´nce. — Poszukamy tego kupca korzennego dla twojej ciotki — oznajmił starzec. — I rozejrzymy si˛e za jakim´s noclegiem. I stajnia˛ dla konia. Ruszyli ulica,˛ pozostawiajac ˛ konia i wóz przed gospoda.˛ Dom tolnedra´nskiego kupca korzennego okazał si˛e waskim, ˛ wysokim budynkiem, stojacym ˛ przy sasiedniej ˛ ulicy. Dwóch s´niadoskórych, kr˛epych m˛ez˙ czyzn w krótkich tunikach czekało przed frontowymi drzwiami. Obok stał dziki ko´n przytłoczony dziwacznym, ci˛ez˙ kim siodłem. Obaj przygladali ˛ si˛e oboj˛etnie mijajacym ˛ ich przechodniom. Pan Wilk zatrzymał si˛e, gdy tylko ich zauwa˙zył. — Co´s si˛e stało? — zapytał Garion. — Thullowie — wyja´snił szeptem Wilk. — Co? — Ci dwaj to Thullowie. Cz˛esto pracuja˛ jako tragarze Murgów. — Kto to sa˛ Murgowie?
31
— Ludzie z Cthol Murgos — wyja´snił krótko Wilk. — Południowi Angarakowie. — Ci, których pokonali´smy w bitwie pod Vo Mimbre? — zdziwił si˛e Garion. — Po co by tu przyje˙zd˙zali? — Murgowie zaj˛eli si˛e handlem. Nie spodziewałem si˛e spotka´c którego´s w tak zapadłej wiosce. Mo˙zemy wej´sc´ . Thullowie nas widzieli i gdyby´smy teraz zawrócili, wygladałoby ˛ to podejrzanie. Trzymaj si˛e blisko mnie, chłopcze, i nic nie mów. Wymin˛eli dwóch pot˛ez˙ nie zbudowanych m˛ez˙ czyzn i wkroczyli do sklepu. Tolnedranin był chudy i łysy. Miał na sobie długa˛ niemal do ziemi, brunatna˛ opo´ncz˛e i pas. Wyra´znie zdenerwowany, odwa˙zał z kilku rozło˙zonych na ladzie paczek ostro pachnacy ˛ proszek. — Dzie´n dobry — powitał Wilka. — Jedna˛ chwileczk˛e. Zaraz was obsłu˙ze˛ . Seplenił troch˛e, co lekko zdziwiło Gariona. — Nie ma po´spiechu — odparł bajarz s´wiszczacym, ˛ skrzekliwym głosem. Garion spojrzał na niego zaskoczony. Ze zdumieniem spostrzegł, z˙ e jego towarzysz zgarbił si˛e i trzasł ˛ głowa˛ z mina˛ durnia. — Zajmij si˛e nimi — polecił krótko klient. Byt to pot˛ez˙ ny, smagły m˛ez˙ czyzna. Nosił kolczug˛e i krótki miecz u pasa, miał wystajace ˛ ko´sci policzkowe i kilka gro´znie wygladaj ˛ acych ˛ blizn na twarzy. Oczy robiły wra˙zenie dziwnie kanciastych, a głos był szorstki. Mówił z silnym akcentem. — Nie ma po´spiechu — zaskrzeczał znowu Wilk. — Moje sprawy zajma˛ nieco czasu — stwierdził zimno Murgo. — I nie lubi˛e si˛e spieszy´c. Powiedz kupcowi, czego ci trzeba, starcze. — Wielkie dzi˛eki, panie — gdaknał ˛ Wilk. — Mam tu gdzie´s list˛e. Zaczał ˛ niezgrabnie przeszukiwa´c zakamarki ubrania. — Mój pan zapisał wszystko. Mam nadziej˛e, z˙ e ja˛ przeczytasz, czcigodny kupcze, bo ja nie potrafi˛e. Wreszcie odnalazł list˛e i wr˛eczył Tolnedraninowi. Kupiec spojrzał na kartk˛e. — To potrwa tylko chwil˛e — zapewnił Murga. Tamten skinał ˛ głowa˛ potem spojrzał ponuro na Wilka i Gariona. Lekko zmruz˙ ył oczy. Wyraz jego twarzy zmienił si˛e. — Ładny z ciebie chłopak — zwrócił si˛e do Gariona. — Jak masz na imi˛e? Do tej chwili, przez całe swoje z˙ ycie, Garion był uczciwym i prawdomównym chłopcem. Zachowanie Wilka odkryło mu jednak zupełnie nieznany s´wiat oszustwa i podst˛epów. Gdzie´s w gł˛ebi umysłu słyszał ostrzegawczy, oschły głos, powtarzajacy, ˛ z˙ e sytuacja jest gro´zna i z˙ e dla własnego bezpiecze´nstwa powinien podja´ ˛c wła´sciwe kroki. Po chwili wahania Garion wypowiedział swe pierwsze s´wiadome kłamstwo. Otworzył usta, a jego twarz przybrała wyraz bezgranicznej t˛epoty. 32
— Rundorig, wasza wysoko´sc´ — wybełkotał. — Arendzkie imi˛e — mruknał ˛ Murgo, jeszcze mocniej mru˙zac ˛ oczy. — Nie wygladasz ˛ na Arenda. Garion gapił si˛e na niego bez słowa. — Jeste´s Arendem, Rundorigu? — naciskał Murgo. Garion zmarszczył brwi, jakby próbował pochwyci´c jaka´ ˛s umykajac ˛ a˛ my´sl. Wewn˛etrzny głos zaproponował kilka mo˙zliwo´sci. — Mój ojciec był Arendem — odpowiedział w ko´ncu chłopiec. — Ale mama pochodziła z Sendarii i ludzie mówia,˛ z˙ e jestem do niej podobny. — Powiedziałe´s: był — zauwa˙zył Murgo. — Czy zatem twój ojciec nie z˙ yje? Na poznaczonej bliznami twarzy malowało si˛e skupienie. Garion pokiwał głowa.˛ ´ — Scinał drzewo i ono przewróciło si˛e na niego — skłamał. — Ju˙z dawno. Murgo nagle jakby stracił zainteresowanie. — Masz tu miedziaka, chłopcze — z oboj˛etna˛ mina˛ rzucił monet˛e na podłog˛e u stóp Gariona. — Jest na niej wybity obraz Boga Toraka. Mo˙ze przyniesie ci szcz˛es´cie, albo cho´cby odrobin˛e rozumu. Wilk schylił si˛e szybko i złapał pienia˙ ˛zek. Miedziak, którego oddał chłopcu, był zwykłym sendarskim pensem. — Podzi˛ekuj dobremu panu, Rundorigu — wychrypiał. — Wielkie dzi˛eki, wasza wysoko´sc´ — Garion zacisnał ˛ monet˛e w dłoni. Murgo wzruszył ramionami i odwrócił si˛e. Wilk zapłacił Tolnedraninowi za przyprawy i wraz z Garionem wyszedł ze sklepu. — To była ryzykowna gra, chłopcze — powiedział, gdy znale´zli si˛e z dala od dwóch czekajacych ˛ Thullów. — Zdawało mi si˛e, z˙ e nie chcesz, by wiedział, kim jeste´s. Nie wiem, dlaczego, ´ zrobiłem? ale pomy´slałem, z˙ e powinienem postapi´ ˛ c podobnie. Zle — Byłe´s szybki — pochwalił go Wilk. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e udało nam si˛e oszuka´c tego Murga. — Dlaczego zamieniłe´s monet˛e? — Pieniadze ˛ Angaraków nie zawsze sa˛ tym, czym si˛e wydaja.˛ Lepiej, z˙ eby´s ich nie miał przy sobie. Chod´z, we´zmiemy konia i wóz. Do farmy Faldora długa droga. — My´slałem, z˙ e b˛edziemy tu nocowa´c. — Zmieniłem plany. Chod´zmy, chłopcze. Pora jecha´c. Ko´n był bardzo zm˛eczony, gdy wspinał si˛e na wzgórze za Górnym Gralt. Sło´nce opadało w dół przed nimi. — Dlaczego nie mog˛e zatrzyma´c pensa Angaraków, panie Wilku? — spytał znowu Garion. Ten problem nie dawał mu spokoju.
33
— Wiele jest rzeczy na tym s´wiecie, które wydaja˛ si˛e jednym, a sa˛ w istocie czym´s innym — odparł Wilk do´sc´ ponuro. — Nie ufam Angarakom, a szczególnie nie ufam Murgom. Lepiej, z˙ eby´s nigdy nie posiadał czego´s, co nosi wizerunek Toraka. — Przecie˙z wojna mi˛edzy zachodem i Angarakami sko´nczyła si˛e pi˛ec´ set lat temu — zaprotestował Garion. — Wszyscy tak mówia.˛ — Nie wszyscy — o´swiadczył Wilk. — A teraz we´z te opo´ncz˛e i okryj si˛e. Je´sli si˛e przezi˛ebisz, twoja ciotka nigdy mi tego nie wybaczy. — Mog˛e si˛e przykry´c, je´sli sadzisz, ˛ z˙ e powinienem. Ale nie jest mi zimno i zupełnie nie jestem s´piacy. ˛ Dotrzymam ci towarzystwa w drodze. — To dla mnie pociecha, chłopcze. — Panie Wilku — zaczał ˛ po dłu˙zszej chwili Garion. — Czy znałe´s moja˛ matk˛e i ojca? — Tak — potwierdził spokojnie Wilk. — Ojciec te˙z nie z˙ yje, prawda? — Obawiam si˛e, z˙ e tak. — Tak my´slałem — westchnał ˛ Garion. — Szkoda, z˙ e ich nie znałem. Ciocia Pol mówi, z˙ e byłem niemowl˛eciem, kiedy. . . — nie potrafił tego powiedzie´c. — Próbowałem sobie przypomnie´c mam˛e, ale nie potrafi˛e. — Byłe´s bardzo mały. — Jacy oni byli? — spytał Garion. Wilk poskrobał si˛e po brodzie. — Zwyczajni — stwierdził. — Niczym si˛e nie wyró˙zniali. Garion poczuł si˛e ura˙zony. — Ciocia Pol mówi, z˙ e mama była bardzo pi˛ekna — zaprotestował. — Bo była. — Wiec jak mogła by´c całkiem zwyczajna? — Nie była sławna ani wa˙zna — wyja´snił Wilk. — Tak samo jak twój ojciec. Ktokolwiek ich zobaczył, brał ich za zwykłych wie´sniaków: młody człowiek z młoda˛ z˙ ona˛ i dziecko. Tyle tylko widzieli. Tyle powinni widzie´c. — Nie rozumiem. — To bardzo skomplikowane. — A jaki był mój ojciec? ´ — Sredniego wzrostu. Ciemne włosy. Bardzo powa˙zny młody człowiek. Lubiłem go. — Kochał mam˛e? — Bardziej ni˙z wszystko na s´wiecie. — A mnie? — Oczywi´scie. — A gdzie mieszkali?
34
— W bardzo spokojnym miejscu — odparł Wilk. — W małej wiosce niedaleko gór, z dala od głównych szlaków. Mieli domek przy ko´ncu ulicy. Mały, porzadny ˛ domek. Twój ojciec sam go zbudował — był kamieniarzem. Zatrzymywałem si˛e tam od czasu do czasu, gdy akurat byłem w okolicy — starzec mówił monotonnie, opisujac ˛ wie´s, dom i par˛e, która w nim mieszkała. Garion słuchał i nawet nie zauwa˙zył, kiedy zasnał. ˛ Musiało by´c ju˙z bardzo pó´zno, blisko s´witu. Wpół drzemiac, ˛ chłopiec czuł, z˙ e kto´s bierze go na r˛ece, zdejmuje z wozu i niesie po schodach. Bajarz był zdumiewajaco ˛ silny. Ciocia Pol czekała — wiedział o tym bez otwierania oczu. Otaczał ja˛ zawsze charakterystyczny zapach, który rozpoznawał nawet w ciemno´sci. — Przykryj go tylko — szepnał ˛ pan Wilk. — Nie warto go teraz budzi´c. — Co si˛e stało? — spytała ciocia Pol równie cicho. — We wsi był Murgo. . . u tego twojego kupca. Wypytywał i próbował da´c chłopcu pensa Angaraków. — W Górnym Gralt? Jeste´s pewien, z˙ e to tylko Murgo? — Trudno powiedzie´c. Nawet ja nie potrafi˛e odró˙znił Murga od Grolima. Nie od razu. — Co si˛e stało z moneta? ˛ — Zda˙ ˛zyłem ja˛ złapa´c. Dałem chłopcu sendarskiego pensa. Je´sli nasz Murgo był Grolimem, pozwolimy mu mnie s´ledzi´c. Z pewno´scia˛ dostarcz˛e mu dobrej zabawy na najbli˙zsze kilka miesi˛ecy. — Wi˛ec odchodzisz? — w głosie cioci Pol zabrzmiał smutek. — Ju˙z pora — stwierdził Wilk. — Chłopak jest chwilowo bezpieczny, a ja musz˛e rusza´c. Dzieja˛ si˛e ró˙zne rzeczy, których trzeba dopilnowa´c. Kiedy Murgowie przybywaja˛ do zapadłych wiosek, zaczynam si˛e martwi´c. Wielka˛ odpowiedzialno´sc´ i wielki ci˛ez˙ ar zło˙zono na nasze barki. Nie mo˙zemy sobie pozwoli´c na niedbało´sc´ . — Długo ci˛e nie b˛edzie? — Pewnie par˛e lat. Wiele jest spraw, o które musz˛e zadba´c, i wielu ludzi, z którymi chc˛e si˛e zobaczy´c. — B˛ed˛e za toba˛ t˛eskniła — wyznała cicho ciocia Pol. Za´smiał si˛e. — Sentymenty, Pol? — spytał szorstko. — To nie pasuje do roli. — Wiesz, o co mi chodzi. Nie nadaj˛e si˛e do pracy, która˛ mi wyznaczyli´scie, ty i inni. Nie znam si˛e na wychowywaniu małych chłopców. ´ — Swietnie sobie radzisz — uspokoił ja˛ Wilk. — Miej na niego oko i nie pozwól, by jego natura doprowadziła ci˛e do histerii. Bad´ ˛ z ostro˙zna; on kłamie po mistrzowsku. — Garion? — ciocia Pol była wstrza´ ˛sni˛eta. — Kłamał Murgowi tak dobrze, z˙ e nawet na mnie zrobił wra˙zenie. — Garion? 35
— Pytał te˙z o rodziców — dodał Wilk. — Co mu powiedziała´s? — Niewiele. Tyle, z˙ e nie z˙ yja.˛ — Na razie to wystarczy. Nie warto mówi´c z nim o sprawach, na które jest jeszcze za młody. Rozmowa trwała, lecz Garion znowu odpłynał ˛ w sen i był niemal pewien, z˙ e wszystko to mu si˛e przy´sniło. Ale rankiem, gdy si˛e obudził, pana Wilka ju˙z nie było.
Rozdział 4 Pory roku zmieniały si˛e według odwiecznego porzadku. ˛ Lato dojrzało do jesieni; płomie´n jesieni zakrzepły w zim˛e; zima niech˛etnie ustapiła ˛ pola budzacej ˛ si˛e wio´snie, a wiosna znowu rozkwitła w lato. Ze zmiana˛ pór roku mijały i lata, a Garion niezauwa˙zalnie stawał si˛e dorosły. Wraz z nim dorastały te˙z inne dzieci — wszystkie, z wyjatkiem ˛ biednego Doroona, który był chyba skazany na pozostanie do ko´nca z˙ ycia niskim i chudym. Rundorig wystrzelił jak młode drzewo i wkrótce był tak wysoki, jak doro´sli m˛ez˙ czy´zni. Zubrette, oczywi´scie, nie była tak wybujała, lecz rozwin˛eła si˛e na inne sposoby, które budziły ju˙z zainteresowanie chłopców. Wczesna˛ jesienia,˛ tu˙z przed czternastymi urodzinami Gariona, niewiele brakowało, by chłopiec zako´nczył swa˛ z˙ yciowa˛ karier˛e. Reagujac ˛ na jaki´s pierwotny pop˛ed, istniejacy ˛ w ka˙zdym dziecku dysponujacym ˛ stawem i zapasem drew, zbudował ze swoimi kompanami tratw˛e. Nie była zbyt du˙za ani szczególnie dobrze zaprojektowana. Miała tendencj˛e do zanurzania si˛e z jednej strony, a tak˙ze niepokojacy ˛ zwyczaj rozpadania si˛e na cz˛es´ci w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Naturalnie, to wła´snie Garion popisywał si˛e na wodzie tego pi˛eknego jesiennego dnia, gdy tratwa zupełnie nagle postanowiła raz na zawsze powróci´c do swego pierwotnego kształtu. Wiazania ˛ p˛ekły, a belki odpływały w ró˙zne strony. W ostatniej chwili dostrzegajac ˛ niebezpiecze´nstwo, chłopiec desperacko próbował dotrze´c do brzegu. Jednak tylko przyspieszył katastrof˛e. W rezultacie znalazł si˛e na pojedynczej belce i szale´nczo wymachujac ˛ r˛ekami usiłował zachowa´c równowag˛e. Gdy desperacko wygladał ˛ pomocy, dostrzegł na zboczu, za plecami towarzyszy, znajoma˛ posta´c człowieka na czarnym koniu. M˛ez˙ czyzna miał na sobie ciemny płaszcz i płonacym ˛ wzrokiem obserwował poczynania Gariona. Potem belka przekr˛eciła si˛e, a chłopiec z gło´snym pluskiem wpadł do wody. Edukacja Gariona nie obejmowała, niestety, sztuki pływania; a płytka woda stawu okazała si˛e wystarczajaco ˛ gł˛eboka. Dno było bardzo nieprzyjemne — rodzaj ciemnego, przero´sni˛etego zielskiem mułu zamieszkiwanego przez z˙ aby, z˙ ółwie i pojedynczego, niesympatycznego 37
w˛egorza, który przemknał ˛ jak wa˙ ˛z, gdy Garion niby kamie´n spadał w wodorosty. Szarpnał ˛ si˛e, łyknał ˛ wody i odbił w stron˛e powierzchni. Jak wieloryb wypłynał ˛ z gł˛ebiny, krztuszac ˛ si˛e wciagn ˛ ał ˛ w płuca powietrze i usłyszał krzyki towarzyszy. Ciemna posta´c na zboczu nie drgn˛eła nawet. Wszystkie szczegóły obrazu tego ciepłego popołudnia w jednej chwili wryły si˛e w pami˛ec´ Gariona. Zauwa˙zył nawet, z˙ e chocia˙z je´zdziec stał w pełnym blasku jesiennego sło´nca, ani on, ani wierzchowiec nie rzucali cienia. Kiedy jego umysł starał si˛e poja´ ˛c to niezrozumiałe zjawisko, chłopiec opadł ponownie na błotniste dno. Gdy tonac ˛ wyrywał si˛e z u´scisku wodorostów, przyszło mu do głowy, z˙ e mógłby wybi´c si˛e, wypłyna´ ˛c niedaleko belki i przy jej pomocy utrzyma´c si˛e na powierzchni. Odepchnał ˛ jaka´ ˛s zdumiona˛ z˙ ab˛e i odbił si˛e od dna. Trafił Pechowo dokładnie w belk˛e. Od ciosu w głow˛e rozbłysło mu przed oczami o´slepiajace ˛ s´wiatło, a w uszach zacz˛eło dzwoni´c. Opadł nieruchomy ku wodorostom, si˛egajacym ˛ po niego przez wod˛e. A potem pojawił si˛e Durnik. Garion poczuł, z˙ e ciagnie ˛ go brutalnie za włosy ku powierzchni, nast˛epnie silnymi pociagni˛ ˛ eciami ramienia holuje do brzegu, wykorzystujac ˛ ten sam, wygodny uchwyt. Kowal wywlókł półprzytomnego chłopca na twardy grunt, przewrócił na ˙ brzuch i kilka razy nadepnał, ˛ by usuna´ ˛c z płuc wod˛e. Zebra Gariona zatrzeszczały. — Wystarczy, Durniku — sapnał. ˛ Usiadł, a krew z pi˛eknej rany na czubku głowy natychmiast zalała mu oczy. Otarł ja˛ r˛eka˛ i poszukał wzrokiem mrocznego je´zd´zca bez cienia. Lecz tajemnicza posta´c znikn˛eła. Garion spróbował wsta´c, ale s´wiat wokół niego zawirował nagle. Zemdlał. Kiedy si˛e zbudził, z głowa˛ w banda˙zach le˙zał we własnym łó˙zku. Ciocia Pol stała obok, a jej oczy płon˛eły. — Ty głupi szczeniaku! — krzykn˛eła. — Co robiłe´s na tym stawie? — Pływałem na tratwie — Garion starał si˛e, by zabrzmiało to całkiem zwyczajnie. — Pływałe´s? — powtórzyła. — Na tratwie? Kto ci pozwolił? — No. . . — powiedział niepewnie. — My tylko. . . — Wy tylko co? Spojrzał na nia˛ bezradnie. Wtedy zaszlochała, chwyciła go w ramiona i niemal udusiła w u´scisku. Przez moment Garion rozwa˙zał mo˙zliwo´sc´ opowiedzenia jej o niezwykłej, pozbawionej cienia postaci, obserwujacej ˛ jego zmagania z woda.˛ Jednak suchy głos w gł˛ebi umysłu, który czasem si˛e do niego odzywał, stwierdził, z˙ e jeszcze na to nie pora. Skad´ ˛ s wiedział, z˙ e sprawa miedzy nim a człowiekiem na czarnym koniu jest bardzo osobista, z˙ e nieuchronnie nadejdzie chwila, gdy zmierza˛ si˛e ze soba˛ w starciu woli lub siły. Gdyby o tym powiedział, ciocia Pol zaanga˙zowałaby si˛e 38
we wszystko, a tego nie chciał. Nie był wprawdzie pewien skad, ˛ ale wiedział, z˙ e ciemna figura jest wrogiem. Było to nieco przera˙zajace, ˛ ale te˙z niezwykle ekscytujace. ˛ Ciocia Pol z pewno´scia˛ poradziłaby sobie z obcym, Garion jednak utraciłby wtedy co´s własnego i — z nieznanych przyczyn — wa˙znego. Milczał wi˛ec. — To nie było a˙z tak niebezpieczne, ciociu Pol — powiedział niepewnie. — Zaczynałem ju˙z pojmowa´c, na czym polega pływanie. Wszystko by si˛e dobrze sko´nczyło, gdybym nie trafił głowa˛ w t˛e belk˛e. — Ale, oczywi´scie, trafiłe´s — zauwa˙zyła. — No tak, ale to nic powa˙znego. Jeszcze minuta czy dwie i bym sobie poradził. — W tych okoliczno´sciach nie jestem pewna, czy miałe´s jeszcze minut˛e czy dwie. — No. . . — zawahał si˛e i zdecydował porzuci´c temat. Od tego dnia sko´nczyła si˛e dla Gariona wolno´sc´ . Ciocia Pol uwi˛eziła go w pomywalni. Poznał dokładnie ka˙zde wgniecenie i rys˛e na wszystkich kuchennych garnkach. Wyliczył, z˙ e ka˙zdy z nich zmywał dwadzie´scia jeden razy na tydzie´n. W orgii niedbało´sci ciocia Pol uznała nagle za niemo˙zliwe, by zagotowa´c wod˛e nie brudzac ˛ przy tym dwóch lub trzech rondli, które Garion musiał potem starannie czy´sci´c. Nienawidził tego i całkiem powa˙znie zaczał ˛ si˛e zastanawia´c nad ucieczka.˛ Jesie´n trwała i pogoda była coraz gorsza. Inne dzieci tak˙ze nie wychodziły na dwór, wi˛ec poło˙zenie Gariona troch˛e si˛e poprawiło. Naturalnie, Rundorig rzadko si˛e z nimi bawił, gdy˙z ze wzgl˛edu na wzrost, nowe obowiazki ˛ powierzano mu cz˛es´ciej nawet ni˙z Garionowi. Kiedy tylko mógł, Garion wymykał si˛e do Doroona i Zubrette. Teraz jednak nie bawiło ich ju˙z skakanie na siano czy nie ko´nczacy ˛ si˛e berek w stajniach i stodołach. Osiagn˛ ˛ eli wiek, gdy doro´sli natychmiast zauwa˙zali takie nieróbstwo i szybko wyszukiwali im jakie´s zaj˛ecia. Na ogół wi˛ec siadali w jakim´s ukrytym miejscu i zwyczajnie rozmawiali. Inaczej mówiac, ˛ Garion i Zubrette siedzieli i słuchali nieprzerwanego potoku słów Doroona. Niewysoki ruchliwy chłopiec nie potrafił milcze´c, tak samo jak nie potrafił usiedzie´c spokojnie. Mógł godzinami opowiada´c o kilku kroplach deszczu, bez tchu niemal wyrzucajac ˛ z siebie kolejne wyrazy. Ciagle ˛ si˛e wiercił. — Co to za znak masz na r˛eku, Garionie? — spytała pewnego deszczowego dnia Zubrette, przerywajac ˛ opowie´sc´ Doroona. Garion spojrzał na idealnie okragł ˛ a,˛ biała˛ plam˛e na wewn˛etrznej stronie prawej dłoni. — Te˙z go zauwa˙zyłem — Doroon w pół słowa zmienił temat. — Ale Garion wychował si˛e w kuchni. Prawda, Garionie? Pewnie oparzył si˛e, kiedy był mały. Wiecie, wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e, zanim ktokolwiek zda˙ ˛zył go powstrzyma´c, i dotknał ˛ czego´s goracego. ˛ Zało˙ze˛ si˛e, z˙ e jego ciocia naprawd˛e si˛e zezło´sciła. Ona umie si˛e 39
rozzło´sci´c szybciej ni˙z ktokolwiek, kogo znam, i naprawd˛e. . . — Zawsze go miałem — Garion przesunał ˛ palcem wzdłu˙z konturu plamy. Nigdy wła´sciwie si˛e jej nie przygladał. ˛ Pokrywała cała˛ wewn˛etrzna˛ cz˛es´c´ dłoni i w pewnym o´swietleniu miała jaki´s srebrzysty połysk. — Mo˙ze to znami˛e — zasugerowała Zubrette. — Zało˙ze˛ si˛e, z˙ e tak — zawołał szybko Doroon. — Widziałem kiedy´s człowieka, który miał taka˛ fioletowa˛ plam˛e na policzku. . . jednego z tych włócz˛egów, którzy przyje˙zd˙zaja˛ jesienia˛ zbiera´c rzep˛e. . . w ka˙zdym razie pokrywała mu cały policzek i z poczatku ˛ wziałem ˛ to za wielki siniak i my´slałem z˙ e ten człowiek musiał oberwa´c w jakiej´s okropnej bójce. . . w tych taborach bez przerwy si˛e bija.˛ Ale potem zobaczyłem, z˙ e to wcale nie siniak, tylko — dokładnie tak, jak mówiła Zubrette — znami˛e. Ciekawe, z czego one si˛e biora.˛ Wieczorem, kiedy szykował si˛e do snu, Garion podniósł do oczu dło´n. — Ciociu Pol, co to za znak? Spojrzała na niego, nie przerywajac ˛ szczotkowania swych długich ciemnych włosów. — Nie ma si˛e czym przejmowa´c — stwierdziła. — Nie przejmuj˛e si˛e. Zastanawiałem si˛e tylko, co to jest. Zubrette i Doroon my´sla,˛ z˙ e to znami˛e. Czy to znami˛e? — Co´s w tym rodzaju. — Czy które´s z moich rodziców miało taki znak? — Tak, ojciec. To typowe dla twojego rodu. Garionowi przyszła do głowy niezwykła my´sl. Nie wiedzac ˛ wła´sciwie, dlaczego to robi, dotknał ˛ znamieniem białego pasma na czole cioci. — Czy to co´s podobnego do tego białego miejsca na twoich włosach? — zapytał. Poczuł niezwykłe mrowienie w r˛ece i zdawało mu si˛e, z˙ e kto´s otworzył okno w jego umy´sle. Z poczatku ˛ była to tylko s´wiadomo´sc´ nieprzeliczonych lat, płynacych ˛ niby ogromne morze ci˛ez˙ kich chmur. Potem, ostrzejszy od no˙za, ból powtarzanej w niesko´nczono´sc´ straty, z˙ alu. Pó´zniej, bli˙zej jakby, jego własna twarz, a za nia˛ inne, stare i młode, królewskie i zupełnie zwyczajne; a jeszcze dalej, ju˙z nie głupkowate, jakie bywało czasami, oblicze pana Wilka. Najsilniejsze jednak było wra˙zenie nieziemskiej, nadludzkiej pot˛egi, nieugi˛etej woli. Ciocia Pol poruszyła głowa˛ niemal oboj˛etnie. — Nie rób tego, Garionie — powiedziała i okno w mózgu zatrzasn˛eło si˛e. — Co to było? — spytał. Płonał ˛ z ciekawo´sci i chciał jeszcze raz je otworzy´c. — Prosta sztuczka. — Naucz mnie. — Jeszcze nie, mój Garionie — uj˛eła w dłonie jego twarz. — Jeszcze nie. Nie jeste´s gotów. Kład´z si˛e ju˙z. — Zostaniesz ze mna? ˛ — spytał, troch˛e przestraszony. 40
— Zawsze b˛ed˛e przy tobie — odparta, otulajac ˛ go kołdra.˛ Potem znowu czesała swe długie, g˛este włosy. Gł˛ebokim, melodyjnym głosem nuciła jaka´ ˛s dziwna˛ pie´sn´ . Ten d´zwi˛ek ukołysał go do snu. Od tego dnia nawet sam Garion niecz˛esto ogladał ˛ swe znami˛e. Nagle okazało si˛e, z˙ e ma mnóstwo zaj˛ec´ , od których nie tylko r˛ece, ale cały był bardzo brudny. Najwa˙zniejszym s´wi˛etem w Sendarii — jak i we wszystkich królestwach zachodu — było Zaranie. Upami˛etniało dzie´n, gdy wiele eonów temu, siedmiu Bogów złaczyło ˛ r˛ece, by jednym słowem stworzy´c s´wiat. Obchody Zarania miały miejsce w s´rodku zimy, a z˙ e o tej porze na farmie nie było zbyt wiele do roboty, tradycja˛ stał si˛e dwutygodniowy festyn, z ucztami, prezentami i dekorowaniem sali jadalnej oraz krótkimi przedstawieniami ku czci Bogów. Te ostatnie były, naturalnie, przejawem pobo˙zno´sci Faldora. Ten dobry cho´c prosty człowiek nie miał złudze´n, ilu z ludzi podziela jego uczucia. Uwa˙zał jednak, z˙ e s´wi˛eto jest dobra˛ okazja˛ do pewnych religijnych przedsi˛ewzi˛ec´ . A z˙ e był dobrym panem, robotnicy na farmie starali si˛e zrobi´c mu przyjemno´sc´ . Niestety, była to tak˙ze pora, gdy córka Faldora, Anhelda, składała z m˛ez˙ em Eilbrigiem doroczna˛ wizyt˛e, by zachowa´c poprawne stosunki z ojcem. Anhelda nie miała ochoty przez pozorne cho´cby zaniedbanie nara˙za´c swego prawa dziedziczenia. Odwiedziny były ci˛ez˙ ka˛ próba˛ dla Faldora który na ubranego z przesadna˛ elegancja˛ i wyniosłego zi˛ecia, ni˙zszego urz˛ednika towarzystwa handlowego w stolicy Sendarii, spogladał ˛ z ledwie skrywana˛ pogarda.˛ Przyjazd Anheldy i Eilbriga oznaczał jednak poczatek ˛ festiwalu Zarania na farmie Faldora. Dlatego, cho´c nie byli przesadnie lubiani, witano ich zawsze z niejakim entuzjazmem. Pogoda tego roku była wyjatkowo ˛ paskudna, nawet jak na Sendari˛e. Deszcze zacz˛eły si˛e wcze´snie, a wkrótce potem nadszedł okres mokrego s´niegu — nie tego sypkiego, jasnego puchu, jaki padał pó´zna˛ zima,˛ lecz wilgotnej mazi, topniejacej ˛ niemal od razu. Garionowi obowiazki ˛ nie pozwalały na wspólne z dawnymi towarzyszami zabaw prze˙zywanie przed´swiatecznej ˛ orgii emocji i oczekiwania. Dlatego nadchodzacy ˛ festiwal wydał mu si˛e nudny i nieciekawy. T˛esknił za dawnymi, dobrymi czasami, cz˛esto wzdychał ze smutkiem i szorował kuchenna˛ podłog˛e niby jasnowłosa chmura gradowa. Nawet tradycyjny wystrój jadalni, gdzie zawsze odbywały si˛e ceremonie Dnia Zarania, w tym roku był zdecydowanie mniej udany. Gałazki ˛ jedliny, kryjace ˛ belki sufitu, nie były tak zielone jak zwykle, a starannie do nich podwiazane ˛ l´sniace ˛ jabłka mniejsze i nie tak czerwone. Garion wzdychał tylko i ponuro wracał do sprzatania. ˛ Na cioci Pol jego nastrój nie robił z˙ adnego wra˙zenia. Demonstrowała wyra´zny brak zrozumienia. Dotkn˛eła tylko jego czoła, by sprawdzi´c, czy nie ma goraczki, ˛ po czym napoiła go najobrzydliwszym wywarem, jaki potrafiła przyrzadzi´ ˛ c. Garion uwa˙zał potem, by my´c podłogi w samotno´sci i wzdycha´c ciszej. Rozsadna, ˛ 41
sekretna cz˛es´c´ umysłu informowała go rzeczowo, z˙ e zachowuje si˛e s´miesznie, lecz Garion wolał jej nie słucha´c. Wewn˛etrzny głos był chyba o wiele starszy i madrzejszy ˛ od niego, ale wyra´znie t˛epił wszelkie rado´sci z˙ ycia. Rankiem Dnia Zarania przed brama˛ stanał ˛ Murgo i pi˛eciu Thullów z wozem. Chcieli widzie´c Faldora. Garion ju˙z dawno si˛e przekonał, z˙ e nikt nie zwraca uwagi na zwykłego chłopca i z˙ e wielu ciekawych rzeczy mo˙zna si˛e dzi˛eki temu, zupełnie przypadkowo, dowiedzie´c. Zajał ˛ si˛e wiec jaka´ ˛s drobna˛ i niezbyt wa˙zna˛ praca˛ w pobli˙zu bramy. Murgo z twarza˛ poznaczona˛ bliznami, jak tamten z Górnego Gralt, siedział dumnie na wozie. Jego kolczuga dzwoniła przy ka˙zdym poruszeniu. Nosił czarny płaszcz z kapturem i trzymał miecz tak, by ka˙zdy musiał go zauwa˙zy´c. Bez przerwy si˛e rozgladał ˛ i pilnie wszystka obserwował. Thullowie w zabłoconych filcowych butach i ci˛ez˙ kich pelerynach stali oboj˛etnie przy wozie, nie zwracajac ˛ uwagi na zimny wiatr dmuchajacy ˛ poprzez za´snie˙zone pola. ´ eto Zarania — Faldor, w swym najlepszym kaftanie — w ko´ncu trwało Swi˛ przeszedł przez podwórze. Za nim poda˙ ˛zali Anhelda i Eilbrig. — Bad´ ˛ z pozdrowiony, przyjacielu — powitał Murga Faldor. — Radosnego Zarania. Murgo chrzakn ˛ ał. ˛ — Jeste´s, jak mniemam, farmerem Faldorem? — zapytał z silnym akcentem. — W istocie. — Słyszałem, z˙ e masz do sprzedania spora˛ ilo´sc´ szynek, dobrze uw˛edzonych. ´ — Swinie pi˛eknie rosły tego roku — przyznał skromnie Faldor. — Kupi˛e je — oznajmił Murgo potrzasaj ˛ ac ˛ sakiewka.˛ Faldor skłonił si˛e nisko. — Jutro, z samego rana — powiedział. Murgo spojrzał zdziwiony. — To pobo˙zne domostwo — wyja´snił farmer. — Nie ura˙zamy Bogów naru´ eto Zarania. szajac ˛ Swi˛ — Ojcze — zawołała Anhelda. — Nie z˙ artuj. Ten szlachetny kupiec przybył z daleka, by ubi´c z toba˛ interes. — Nie w Dzie´n Zarania — powtórzył stanowczo Faldor. — W mie´scie Sendar — wtracił ˛ Eilbrig swym wysoki nosowym głosem — nie pozwalamy, by takie sentymenty przeszkadzały w transakcjach. — Nie jeste´smy w mie´scie Sendar — odparł zimno Faldor. — Jeste´smy na mojej farmie, a na farmie Faldora nie pracuje si˛e i nie robi interesów w czasie ´ eta Zarania. Swi˛ — Ojcze! — zaprotestowała Anhelda. — Szlachetny kupiec ma złoto! Złoto, ojcze, złoto! — Nie b˛ed˛e dyskutował — stwierdził Faldor. — Ciebie i twoje sługi, przyjacielu — zwrócił si˛e do Murga — ch˛etnie ugo´scimy na naszym s´wi˛ecie. Mog˛e 42
wam obieca´c wygodne kwatery i najwspanialszy posiłek w całej Sendarii, a takz˙ e sposobno´sc´ uhonorowania Bogów w tym szczególnym dniu. Nikt jeszcze nie biedniał, wypełniajac ˛ swe religijne obowiazki. ˛ — Nie obchodzimy w Cthol Murgos tego s´wi˛eta — o´swiadczył chłodno kupiec. — Jak mówi szlachetna dama, długa˛ drog˛e przejechałem, by ubi´c interes, i nie mam czasu do stracenia. Jestem pewien, z˙ e inni farmerzy w tym okr˛egu takz˙ e maja˛ towar, jakiego szukam. — Ojcze! — j˛ekn˛eła Anhelda. — Znam swoich sasiadów ˛ — odparł spokojnie Faldor. — Obawiam si˛e, z˙ e ´ etowanie tego dnia jest w okolicy szcz˛es´cie nie b˛edzie ci dzisiaj sprzyja´c. Swi˛ bardzo silna˛ tradycja.˛ Murgo zastanawiał si˛e przez chwil˛e. — Mo˙ze masz racj˛e — stwierdził w ko´ncu. — Przyjmuj˛e twoje zaproszenie, pod warunkiem, z˙ e rano jak najwcze´sniej przystapimy ˛ do interesów. — Jak sobie z˙ yczysz — skłonił si˛e Faldor. — O pierwszym brzasku b˛ed˛e do twych usług. — Umowa stoi — Murgo zeskoczył z wozu na ziemi˛e. Tego wieczoru w jadalni wydano uczt˛e. Kucharki i pół tuzina pomocnic przysłanych specjalnie na t˛e okazj˛e, poganiane ostrym j˛ezykiem cioci Pol, biegały mi˛edzy kuchnia˛ i sala,˛ noszac ˛ gorace ˛ pieczenie, parujace ˛ szynki i skwierczace ˛ g˛esi. Garion pomy´slał zgry´zliwie, d´zwigajac ˛ wielka˛ porcj˛e pieczonej wołowiny, z˙ e Faldorowy zakaz pracy w s´wi˛eto przestawał obowiazywa´ ˛ c u progu kuchni. Wreszcie wszystko było gotowe: zastawione stoły, płonace ˛ ognie w kominkach, dziesiatki ˛ s´wiec rozja´sniajacych ˛ mrok i pochodnie w pier´scieniach u kamiennych filarów. Ludzie Faldora w najlepszych ubraniach czekali ju˙z i ciekła im s´linka. Kiedy wszyscy zaj˛eli miejsca, Faldor powstał z ławy u szczytu głównego stołu. — Drodzy przyjaciele — zawołał wznoszac ˛ puchar. — T˛e uczt˛e po´swi˛ecam Bogom. — Bogom — powtórzyli chórem i powstali z szacunkiem. Faldor napił si˛e odrobin˛e, a wszyscy poszli za jego przykładem. — Wysłuchajcie mnie, Bogowie — modlił si˛e. — Z pokora˛ dzi˛ekujemy wam za dary pi˛eknego s´wiata, który w tym dniu stworzyli´scie. Przyrzekamy wam słuz˙ y´c przez kolejny rok. Zdawało si˛e, z˙ e chce jeszcze co´s doda´c, lecz usiadł. Faldor zawsze długo pracował nad modlitwami na szczególne, takie jak dzisiejsza, okazje. Lecz trema nieodmiennie usuwała z pami˛eci starannie przygotowane słowa. Z tego powodu jego modlitwy były z reguły bardzo gorace ˛ i bardzo krótkie. — Jedzcie, przyjaciele — polecił. — Nie pozwólmy tym daniom wystygna´ ˛c.
43
Jedli wi˛ec. Anhelda i Eilbrig, którzy wyłacznie ˛ dzi˛eki naleganiom Faldora zasiedli do tego jednego wspólnego posiłku, swoje towarzyskie wysiłki skierowali do Murga. On jeden w tej sali został uznany za godnego ich uwagi. — Od dawna planowałem wizyt˛e w Cthol Murgos — oznajmił napuszonym tonem Eilbrig. — Zgodzisz si˛e przyjacielu kupcze, z˙ e s´ci´slejsze kontakty mi˛edzy wschodem i zachodem to jedyna droga przezwyci˛ez˙ enia wzajemnych uprzedze´n, które popsuły nasze stosunki w przeszło´sci? — My, Murgowie, wolimy własne towarzystwo — odparł krótko m˛ez˙ czyzna z bliznami na twarzy. — Ale przecie˙z trafiłe´s tutaj, przyjacielu — zauwa˙zył Eilbrig. — Czy to nie dowód, z˙ e kontakty moga˛ si˛e okaza´c korzystne? — Przyjechałem tu w interesach — wyja´snił Murgo. — Nie z własnej woli odwiedzam to miejsce. Rozejrzał si˛e po sali. — Wi˛ec to wszyscy twoi ludzie? — spytał Faldora. — Co do jednego. — Mam podstawy, by przypuszcza´c, z˙ e był tu pewien starzec. O siwych włosach i brodzie. — Nie tutaj, przyjacielu — zapewnił Faldor. — Ja tu jestem najstarszy, a sam widzisz, z˙ e daleko mi jeszcze do siwizny. — Jeden z moich rodaków spotkał przed laty kogo´s takiego — o´swiadczył Murgo. — Towarzyszył mu arendzki chłopiec. Miał chyba na imi˛e Rundorig. Garion siedział przy sasiednim ˛ stole. Pochylał twarz nad talerzem i nasłuchiwał tak uwa˙znie, i˙z miał wra˙zenie, z˙ e rosna˛ mu uszy. — Jest tu jeden Rundorig — przyznał Faldor. — To ten wysoki, na ko´ncu tamtego stołu — pokazał palcem. — Nie — stwierdził Murgo, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e z uwaga˛ Rundorigowi. — To nie chłopiec, którego mi opisano. — Imi˛e jest do´sc´ popularne w´sród Arendów — zauwa˙zył Faldor. — Pewnie twój przyjaciel spotkał kogo´s z innej farmy. — Na pewno — zgodził si˛e Murgo, na pozór zapominajac ˛ o sprawie. — Doskonała szynka — dodał, wskazujac ˛ swój talerz ostrzem sztyletu, którym posługiwał si˛e przy jedzeniu. — Czy te, które trzymasz w w˛edzarni, sa˛ podobnej jako´sci? — Nie, przyjacielu kupcze — za´smiał si˛e Faldor. — Nie zdołasz mnie namówi´c na rozmow˛e o interesach. Murgo u´smiechnał ˛ si˛e przelotnie, co robiło dziwne wra˙zenie na jego poznaczonej twarzy. — Zawsze warto spróbowa´c. Ch˛etnie za to pochwal˛e twojego kucharza. — Komplement dla ciebie, pani Pol — Faldor nieco podniósł głos. — Naszemu przyjacielowi z Cthol Murgos przypadło do gustu twoje dzieło. — Dzi˛ekuj˛e wi˛ec za uznanie — odparła ciocia Pol raczej chłodno. 44
Murgo spojrzał na nia˛ i jego oczy rozszerzyły si˛e lekko, jakby zobaczył kogo´s znajomego. — Wspaniałe dania, szlachetna pani — skłonił si˛e w jej stron˛e. — Twoja kuchnia to miejsce, gdzie dzieja˛ si˛e czary. — Nie — odparła z wyniosła mina.˛ — Nie czary. Gotowanie jest sztuka,˛ która˛ mo˙ze pozna´c ka˙zdy, kto ma do´sc´ cierpliwo´sci. Magia to co´s zupełnie innego. — Lecz magia te˙z jest sztuka,˛ pani. — Wielu tak wła´snie uwa˙za. Ale prawdziwa magia pochodzi z wn˛etrza. Nie jest dziełem szybkich palców, zdolnych oszuka´c oczy. Murgo przygladał ˛ si˛e jej z nieruchoma˛ twarza,˛ a ona odpowiedziała kamiennym spojrzeniem. Siedzacy ˛ w pobli˙zu Garion miał wra˙zenie, z˙ e to, co dzieje si˛e mi˛edzy nimi, nie ma z˙ adnego zwiazku ˛ z wypowiadanymi słowami. Co´s niby wyzwanie zawisło w powietrzu. Potem Murgo odwrócił wzrok, jakby l˛ekał si˛e podja´ ˛c t˛e gr˛e. Gdy uczta dobiegła ko´nca, nadszedł czas na pro´sciutkie przedstawienie, tradycyjnie zwiazane ˛ z Dniem Zarania. Siedmiu starszych robotników wymkn˛eło si˛e ju˙z wcze´sniej i teraz pojawili si˛e w drzwiach. Mieli na sobie długie szaty z kapturami, a tak˙ze starannie wyrze´zbione i pomalowane maski, wyobra˙zajace ˛ twarze Bogów. Kostiumy były ju˙z stare i nosiły s´lady składania i przechowywania przez cały rok na strychu Faldora. Zamaskowane postacie powolnym krokiem weszły do sali i stan˛eły rz˛edem obok głównego stołu. Potem kolejno recytowały po kilka wersów, identyfikujacych ˛ przedstawianego Boga. — Jestem Aldur — dobiegi zza pierwszej maski głos Cralta. — Bóg, który z˙ yje samotnie. Nakazuj˛e, by stał si˛e ten s´wiat. — Jestem Belar — odezwał si˛e inny znajomy głos zza drugiej maski. — Bóg-Nied´zwied´z Alornów. Nakazuj˛e, by stał si˛e ten s´wiat. I tak szło po kolei: Chaldan, Issa, Nedra, Mara i wreszcie ostatnia posta´c, w przeciwie´nstwie do pozostałych okryta czarna˛ szata˛ i noszaca ˛ mask˛e ze stali, nie z malowanego drewna. — Jestem Torak — rozległ si˛e spod maski głuchy głos Durnika. — Bóg-Smok Angaraków. Nakazuj˛e, by stał si˛e ten s´wiat. Jakie´s poruszenie zwróciło uwag˛e Gariona. Obejrzał si˛e szybko. Murgo zakrył twarz r˛ekami niezwykłym, ceremonialnym niemal gestem. Przy bocznym stole pi˛eciu Thullów dr˙zało, a ich twarze były szare jak popiół. Siedem figur przy stole Faldora chwyciło si˛e za r˛ece. — Jeste´smy Bogami — wyrzekli chórem. — I nakazujemy, by stał si˛e ten s´wiat. — Wysłuchajcie słów Bogów — zadeklamował Faldor. — Powitajcie Bogów w domu Faldora. — Niech błogosławie´nstwo Bogów towarzyszy temu domowi — odpowiedziało siedem postaci. — I wszystkim tu zebranym. 45
Odwrócili si˛e i wolno wyszli z jadalni. Przyszła pora prezentów. Wszyscy byli troch˛e podnieceni, gdy˙z podarunki pochodziły od Faldora, a dobry farmer co roku długo my´slał, jaki prezent najbardziej si˛e przyda obdarowanemu. Wiele było nowych tunik, po´nczoch, płaszczy i butów. Garion jednak oniemiał prawie z zachwytu, gdy odwinał ˛ mały pakunek i znalazł niewielki sztylet w porzadnej ˛ pochwie. — Jest ju˙z prawie m˛ez˙ czyzna˛ — wyja´snił Faldor cioci Pol. — A m˛ez˙ czy´znie zawsze si˛e przyda dobry nó˙z. Naturalnie, Garion natychmiast sprawdził ostrze nowego sztyletu i — co było do przewidzenia — od razu zaciał ˛ si˛e w palec. — Chyba nie dało si˛e tego unikna´ ˛c — stwierdziła ciocia Pol, cho´c nie było jasne, czy mówi o skaleczeniu, o samym prezencie, czy te˙z o fakcie, z˙ e Garion ju˙z dorasta. Zaraz nast˛epnego ranka Murgo zakupił szynki i odjechał wraz z pi˛ecioma Thullami. Kilka dni pó´zniej Anhelda i Eilbrig tak˙ze spakowali swoje rzeczy i wyruszyli w podró˙z powrotna˛ do Sendaru. Na farmie Faldora zapanowały zwykłe porzadki. ˛ ´ Zima trwała. Snieg spadł i stopniał, a potem wróciła wiosna, jak to zwykle czyni. Ta wiosna ró˙zniła si˛e od poprzednich tylko przybyciem Brilla, nowego pracownika. Jeden z młodszych farmerów o˙zenił si˛e, wynajał ˛ w pobli˙zu niewielka˛ zagrod˛e i obładowany praktycznymi prezentami i dobrymi radami Faldora odjechał, by rozpocza´ ˛c samodzielne z˙ ycie. Brilla przyj˛eto na jego miejsce. Garion uznał, z˙ e nowy robotnik jest zdecydowanie nieciekawym dodatkiem do farmy. Tunika i po´nczochy Brilla były połatane i brudne, czarne włosy i k˛edzierzawa broda nie uczesane, za´s oczy patrzyły ka˙zde w inna˛ stron˛e. Okazał si˛e człowiekiem nietowarzyskim i zgry´zliwym, w dodatku niezbyt czystym. Zdawał si˛e ciagn ˛ a´ ˛c za soba˛ obłok kwa´snego odoru starego potu. Po kilku próbach nawia˛ zania rozmowy, Garion zrezygnował i starał si˛e go unika´c. Znalazł jednak co innego, co zaj˛eło jego my´sli tej wiosny i lata. Wprawdzie do tej pory uwa˙zał Zubrette bardziej za utrapienie ni˙z prawdziwego towarzysza zabaw, teraz zmienił zdanie. Zawsze wiedział, z˙ e jest ładna, lecz wcze´sniej ten fakt nie miał dla niego znaczenia i wolał towarzystwo Rundoriga i Doroona. Tej wiosny wszystko si˛e zmieniło. Spostrzegł, z˙ e obaj chłopcy tak˙ze baczniej obserwowali Zubrette, i po raz pierwszy w z˙ yciu poczuł zazdro´sc´ . Zubrette, naturalnie, flirtowała bezwstydnie z wszystkimi trzema i a˙z promieniała, gdy w jej obecno´sci mierzyli si˛e ponurymi spojrzeniami. Rundorig zwykle pracował na polu, lecz Doroon był dla Gariona powa˙znym zmartwieniem. Stał si˛e nerwowy i cz˛esto szukał pretekstów, by przej´sc´ si˛e po farmie sprawdzajac, ˛ czy Doroon i Zubrette nie ukryli si˛e gdzie´s tylko we dwoje. Sam prowadził czarujaco ˛ prosta˛ kampanie — korzystał z przekupstwa. Zubrette, jak wszystkie dziewcz˛eta, lubiła słodycze, a Garion miał dost˛ep do kuchni. 46
W krótkim czasie wypracowali pewien układ: Garion wykradał łakocie dla swej jasnowłosej towarzyszki zabaw, o ona w zamian pozwalała mu na całusa. Sprawy mogłyby pewnie posuna´ ˛c si˛e dalej, gdyby pewnego popołudnia ciocia Pol nie przyłapała ich na takiej wła´snie wymianie w jakim´s zakatku ˛ stodoły. — Do´sc´ tego — o´swiadczyła stanowczo, stajac ˛ w drzwiach. Zawstydzony Garion odskoczył szybko. — Co´s mi wpadło do oka — skłamała pospiesznie dziewczyna. — Garion próbował to wyja´ ˛c. Garion stał i rumienił si˛e w´sciekle. — Doprawdy? — powiedziała ciocia Pol. — To ciekawe. Chod´z, Garionie. — Ja. . . — zaczał. ˛ — Ju˙z, Garionie. I to był koniec wszystkiego. Od tego dnia Garion bez przerwy miał jakie´s zaj˛ecie w kuchni, a ciocia Pol nawet na moment nie spuszczała z niego oczu. Chłopiec wzdychał ci˛ez˙ ko i martwił si˛e o Doroona, który paradował teraz obrzydliwie zadowolony z siebie. Lecz ciocia Pol nie traciła czujno´sci, a Garion pozostawał w kuchni.
Rozdział 5 Jesienia,˛ gdy li´scie zmieniły kolory, a wiatr zrywał je z drzew niby czerwone i złote płatki, kiedy wieczory stały si˛e chłodne i dymy z kominów farmy Faldora wznosiły si˛e prostymi, bł˛ekitnymi smugami ku pierwszym gwiazdom na purpurowym niebie, powrócił Wilk. Pewnego wietrznego popołudnia zjawił si˛e na drodze. Opadłe li´scie wirowały wokół niego i trzepotał szeroki i płaszcz. Garion, który wynosił kuchenne resztki do chlewa, zauwa˙zył go i pobiegł na spotkanie. Starzec był zakurzony i zm˛eczony. Pos˛epna twarz widniała pod szarym kapturem. Zwykłe wesołe, niedbałe zachowanie zastapiła ˛ powaga, jakiej Garion jeszcze u niego nie widział. — Garionie — powiedział na powitanie Wilk — urosłe´s. — Min˛eło pi˛ec´ lat — odparł chłopiec. — To ju˙z tak długo? Garion skinał ˛ głowa˛ i zrównał krok z przyjacielem. — Wszyscy zdrowi? — spytał Wilk. — Tak. Nic si˛e tu nie zmieniło. Tylko Breldo si˛e o˙zenił i wyprowadził, a ta stara, brazowa ˛ krowa zdechła zeszłego lata. — Pami˛etam t˛e krow˛e — stwierdził Wilk. Po czym dodał: — Musz˛e porozmawia´c z twoja˛ ciotka.˛ — Nie jest dzisiaj w najlepszym nastroju — ostrzegł Garion. — Mo˙ze lepiej, z˙ eby´s odpoczał ˛ w której´s stodole. Wynios˛e ci co´s do jedzenia i picia. — Chyba jednak nara˙ze˛ si˛e na jej zły humor — odparł Wilk. — To, co mam do powiedzenia, nie mo˙ze czeka´c. Min˛eli bram˛e i przeszli podwórzem do drzwi kuchni. Ciocia Pol ju˙z czekała. — Znowu ty? — rzuciła cierpko, wspierajac ˛ r˛ece na biodrach. — Moja kuchnia jeszcze nie doszła do siebie po twojej poprzedniej wizycie. — Witam, pani Pol — Wilk pokłonił si˛e. A potem zrobił co´s dziwnego: zakre´slił palcami niewielka,˛ cho´c zło˙zona˛ figur˛e na wysoko´sci piersi. Garion był pewien, z˙ e nie powinien tego widzie´c. Oczy cioci Pol rozszerzyły si˛e nagle, potem zw˛eziły. Spowa˙zniała. 48
— Skad ˛ wiesz. . . — zacz˛eła i urwała. — Garionie — zawołała ostrym tonem. — Potrzebuj˛e marchewek. Zostało jeszcze par˛e na grzadce ˛ w drugim ko´ncu ogródka. We´z łopat˛e, wiadro i przynie´s mi kilka. — Ale. . . — zaprotestował, jednak ostrze˙zony jej spojrzeniem wyszedł pospiesznie. Wział ˛ z szopy łopat˛e i wiadro, potem kr˛ecił si˛e przy drzwiach kuchni. Podsłuchiwanie nie było, naturalnie, szlachetnym uczynkiem, a w Sendarii uwaz˙ ano je za dowód najgorszego wychowania. Jednak Garion ju˙z dawno si˛e przekonał, z˙ e ile razy musi wyj´sc´ , rozmowa zawsze okazuje si˛e nadzwyczaj ciekawa i na ogół dotyczy jego osoby. Przez chwil˛e zmagał si˛e z własnym sumieniem, ale poniewa˙z nie widział w tym post˛epowaniu nic naprawd˛e złego — pod warunkiem, z˙ e nikomu nie powtórzy tego, co usłyszał — sumienie szybko oswoiło si˛e z wyrzutami. Garion miał s´wietny słuch, trwało jednak dobra˛ chwil˛e, zanim rozpoznał w´sród kuchennych hałasów dwa znajome głosy. — Przecie˙z nie zostawi s´ladów — mówiła ciocia Pol. — Nie musi — odparł Wilk. — Ten przedmiot sam zostawi wyra´zny trop. Potrafi˛e nim poda˙ ˛za´c równie łatwo, jak lis potrafi wyczu´c zapach królika. — Gdzie to zabierze? — Któ˙z mo˙ze wiedzie´c? Jego umysł jest dla mnie zamkni˛ety. Sadz˛ ˛ e, z˙ e ruszy na północ, do Boktoru. To najkrótsza trasa do Gar og Nadrak. Wie, z˙ e b˛ed˛e go s´cigał, wi˛ec zechce jak najszybciej dotrze´c do krainy Angaraków. Kradzie˙z na nic si˛e nie zda, póki obiekt pozostanie na zachodzie. — Kiedy to si˛e stało? — Cztery tygodnie temu. — Mógł ju˙z dotrze´c do królestw Angaraków. — Nie sadz˛ ˛ e. To bardzo daleko. Ale je´sli nawet, musz˛e ruszy´c za nim. Potrzebuj˛e twojej pomocy. — Jak mog˛e stad ˛ odjecha´c? — spytała ciocia Pol. — Musz˛e pilnowa´c chłopca. Ciekawo´sc´ Gariona stawała si˛e prawie nie do opanowania. Podszedł bli˙zej drzwi. — Chłopak jest tu bezpieczny — stwierdził Wilk. — To pilna sprawa. — Nie — sprzeciwiła si˛e ciocia Pol. — Nawet to miejsce nie jest pewne. W Dzie´n Zarania przyjechał tu Murgo i pi˛eciu Thullów. Udawał kupca, ale dopytywał si˛e o starca i chłopca imieniem Rundorig, którzy par˛e lat temu byli w Górnym Gralt. Mnie tak˙ze mógł rozpozna´c. — Sytuacja jest zatem bardziej powa˙zna, ni˙z mi si˛e zdawało — zastanowił si˛e Wilk. — Musimy przenie´sc´ chłopca. Mo˙zna go zostawi´c gdzie´s u przyjaciół. — Nie — zaprotestowała znowu ciocia Pol. — Je´sli mam jecha´c z toba,˛ on jedzie tak˙ze. Jest w takim wieku, z˙ e trzeba go pilnowa´c praktycznie bez przerwy. — Nie bad´ ˛ z głupia — rzucił szorstko Wilk.
49
Garion był wstrza´ ˛sni˛ety. Nikt jeszcze nie zwracał si˛e w ten sposób do cioci Pol. — To moja decyzja. Zgodzili´smy si˛e wszyscy, z˙ e póki nie doro´snie, b˛edzie pod moja˛ opieka.˛ Nie pojad˛e bez niego. Serce skoczyło Garionowi do gardła. — Pol — upomniał ja˛ Wilk. — Pomy´sl tylko, gdzie mo˙zemy trafi´c. Nie wolno ci oddawa´c go w te r˛ece. — B˛edzie bezpieczniejszy w Cthol Murgos, a nawet w samej Mallorei, ni˙z tutaj beze mnie — o´swiadczyła ciocia Pol — Wiosna˛ przyłapałam go w stodole z dziewczyna,˛ mniej wi˛ecej w jego wieku. Jak powiedziałam, trzeba go pilnowa´c. Wilk za´smiał si˛e szczerze. — I to wszystko? — spytał. — Za bardzo si˛e przejmujesz takimi historiami. — A jak by ci si˛e spodobało, gdyby´smy wrócili i zastali go z˙ onatego, majace˛ go zosta´c ojcem? — rzuciła kwa´sno ciocia Pol. — Byłby s´wietnym farmerem, ale co nam z tego, je´sli trzeba czeka´c nast˛epne sto lat na odpowiedni zbieg okoliczno´sci? — Na pewno sprawy nie zaszły tak daleko. To przecie˙z dzieci. — Jeste´s s´lepy, Stary Wilku — odparła ciocia Pol. — To prowincjonalna Sendaria, a ja wychowuj˛e chłopca, by wypełnił wa˙zne, bohaterskie zadanie. Dziewczyna to pi˛eknooka psotnica i dojrzewa o wiele za szybko, bym mogła patrze´c na to spokojnie. W tej chwili czarujaca, ˛ mała Zubrette stanowi wi˛eksze zagro˙zenie ni˙z jakikolwiek Murgo. Albo zabieramy chłopca, albo nigdzie si˛e stad ˛ nie rusz˛e. Ty masz swoje obowiazki, ˛ a ja swoje. — Szkoda czasu na spory — stwierdził Wilk. — Je´sli nie ma innego wyj´scia, zgadzam si˛e. Garion niemal dusił si˛e z podniecenia. Poczuł tylko krótkie, przelotne ukłucie z˙ alu na my´sl, z˙ e musi opu´sci´c Zubrette. Odwrócił si˛e, podniósł głow˛e i spojrzał tryumfalnie na chmury p˛edzone po wieczornym niebie. A poniewa˙z stał plecami do drzwi, nie spostrzegł wychodzacej ˛ cioci Pol. — O ile pami˛etam, ogród le˙zy za południowym murem — zauwa˙zyła. Garion drgnał ˛ zaskoczony. — I jak to si˛e stało, z˙ e marchewki sa˛ wcia˙ ˛z nie wykopane? — spytała. — Musiałem poszuka´c łopaty — wyja´snił niezbyt przekonywajaco ˛ Garion. — Naprawd˛e? Ale widz˛e, z˙ e jednak znalazłe´s — jej brwi uniosły si˛e gro´znie. — Dopiero przed chwila.˛ — Doskonale. Marchewki, Garionie — ju˙z! Garion chwycił łopat˛e i wiadro i ruszył biegiem. Gdy wracał tu˙z po zmroku, dostrzegł cioci˛e Pol, jak wspina si˛e po schodach wiodacych ˛ do pokojów Faldora. Mógł pój´sc´ za nia˛ i podsłuchiwa´c, ale jaki´s niewyra´zny ruch we wrotach szopy skłonił go, by raczej cofna´ ˛c si˛e w cie´n bramy. Mroczna posta´c przemkn˛eła ukradkiem z szopy do stóp schodów, na które weszła 50
wła´snie ciocia. Potem, gdy za ciocia˛ zamkn˛eły si˛e drzwi, posta´c wsun˛eła si˛e na gór˛e. Było ciemno i Garion nie potrafił jej rozpozna´c. Odło˙zył wiadro i, s´cisnaw˛ szy łopat˛e jak bro´n, ruszył cicho przez podwórze. Z pokoju na górze dobiegły jakie´s głosy, a posta´c pod drzwiami wyprostowała si˛e szybko i zbiegła na dół. Garion cofnał ˛ si˛e w cie´n, trzymajac ˛ łopat˛e w pogotowiu. Kiedy posta´c go mijała, poczuł odór starego, brudnego odzienia i ostry zapach potu. Był wtedy pewien, jakby niemal zobaczył twarz tego człowieka, z˙ e cioci˛e Pol s´ledził Brill, nowy robotnik. Drzwi na górze stan˛eły otworem i Garion usłyszał głos cioci. — Przykro mi, Faldorze, ale to sprawa rodzinna i musz˛e wyjecha´c jak najszybciej. — B˛ed˛e ci wi˛ecej płacił, Pol — Faldorowi głos si˛e załamywał. — Pieniadze ˛ nie maja˛ tu nic do rzeczy — odparła ciocia Pol. — Jeste´s dobrym człowiekiem, Faldorze, a twoja farma była mi domem, gdy go potrzebowałam. Jestem ci wdzi˛eczna bardziej, ni˙z potrafisz sobie wyobrazi´c. Ale musz˛e odej´sc´ . — Mo˙ze kiedy załatwisz te rodzinne sprawy, wrócisz tutaj — Faldor niemal błagał. — Nie, Faldorze — rzekła. — Nie przypuszczam. — B˛edziemy za toba˛ t˛esknili, Pol — Faldor był bliski płaczu. — Ja te˙z b˛ed˛e t˛eskni´c, kochany Faldorze. Nie spotkałam jeszcze człowieka o lepszym sercu. Byłabym wdzi˛eczna, gdyby´s nie wspominał nikomu o moim odje´zdzie. Nie lubi˛e wyja´snie´n ani sentymentalnych po˙zegna´n. — Jak sobie z˙ yczysz, Pol. — Nie bad´ ˛ z taki smutny, stary przyjacielu — powiedziała pocieszajacym ˛ tonem ciocia Pol. — Dobrze wyszkoliłam swoje pomocnice. Gotuja˛ nie gorzej ode mnie. Twój z˙ oładek ˛ nawet nie zauwa˙zy ró˙znicy. — Moje serce zauwa˙zy. — Nie z˙ artuj — poprosiła łagodnie. — Musz˛e i´sc´ przypilnowa´c kolacji. Garion wycofał si˛e zmieszany. Odniósł łopat˛e do szopy zabrał wiadro marchewek, pozostawione koło bramy. Gdyby powiedział cioci Pol. z˙ e widział podsłuchujacego ˛ Brilla, natychmiast spytałaby, co on sam robił w tym miejscu. A wolałby tego nie wyja´snia´c. Najprawdopodobniej Brill był zwyczajnie ciekawy i w całym zdarzeniu nie było nic podejrzanego czy gro´znego. Jednak fakt, z˙ e niesympatyczny Brill tak˙ze oddawał si˛e tej nieszkodliwej rozrywce, lekko Gariona zaniepokoił, a nawet sprawił, z˙ e chłopcu zrobiło si˛e wstyd. Garion był zbyt podekscytowany, by je´sc´ . Kolacja tego wieczoru zdawała si˛e zupełnie zwyczajna, podobna do wszystkich posiłków na farmie Faldora. Chłopiec obserwował dyskretnie skwaszona˛ min˛e Brilla lecz ten niczym nie zdradzał, z˙ e zna tre´sc´ podsłuchanej z trudem rozmowy. Po kolacji, jak zwykle w czasie pobytu na farmie, pan Wilk uległ namowom, by opowiedzie´c jaka´ ˛s histori˛e. Powstał i zastanawiał si˛e przez chwil˛e. Wiatr j˛eczał 51
w kominie, a pochodnie migotały w zamocowanych u filarów pier´scieniach. — Jak wszyscy wiedza˛ — zaczał ˛ — nie ma ju˙z Maragów. Duch Mary łka samotny na pustkowiach i wyje w´sród zaro´sni˛etych mchem ruin Maragoru. Jednak, jak równie˙z wszyscy wiedza,˛ wzgórza i strumienie Maragoru ci˛ez˙ kie sa˛ od czystego, z˙ ółtego złota. Oczywi´scie, to złoto wła´snie było powodem zniszczenia Maragów. Gdy pewne o´scienne królestwo dowiedziało si˛e o nim, z˙ adza ˛ była zbyt silna. Wynikiem — jak prawie zawsze, gdy królestwa spieraja˛ si˛e o złoto — była wojna. Pretekstem do niej stał si˛e po˙załowania godzien fakt, z˙ e Maragowie uprawiali kanibalizm. Wprawdzie ten obyczaj budzi niesmak ludzi cywilizowanych, lecz gdyby nie złoto w Maragorze, zapewne nikt nie zwróciłby na to uwagi. Wojna jednak była nieunikniona i Maragowie wygin˛eli. Ale Duch Mary i upiory pomordowanych pozostały w Maragorze, jak szybko przekonywali si˛e ci, którzy wkraczali do nawiedzonego królestwa. Zdarzyło si˛e, z˙ e z˙ yło w mie´scie Muros, w południowej Sendarii, trzech lubia˛ cych przygody ludzi. Słyszac ˛ o złocie postanowili wyruszy´c do Maragoru i wywie´zc´ stamtad ˛ cz˛es´c´ bogactw. Jak powiedziałem, lubili przygody, byli dzielni i kpili z opowie´sci o duchach. Podró˙z trwała długo, gdy˙z wiele setek mil dzieli Muros od północnych rubiez˙ y Maragoru. Urok złota przyciagał ˛ ich jednak z nieodparta˛ siła.˛ I zdarzyło si˛e, z˙ e ciemna,˛ burzliwa˛ noca˛ przekroczyli granic˛e, mijajac ˛ patrole rozstawione, by zawraca´c z drogi wła´snie takich, jak oni. O´scienne królestwo, poniósłszy wszelkie niewygody i koszty wojny, było — co całkiem naturalne — niech˛etne dzieleniu si˛e złotem z ka˙zdym przypadkowym przechodniem. Wi˛ec przemykali si˛e noca,˛ płonac ˛ z˙ adz ˛ a˛ złota. Duch Mary j˛eczał wokół nich, lecz byli to dzielni ludzie i nie l˛ekali si˛e duchów. Zreszta,˛ przekonywali sami siebie, ten d´zwi˛ek nie był naprawd˛e wołaniem ducha, a zwykłym wyciem wichru w´sród drzew. Mroczny, mglisty poranek budził si˛e mi˛edzy wzgórzami, gdy usłyszeli w pobli˙zu szum płynacej ˛ wody. Jak wszyscy wiedza,˛ złoto najłatwiej znale´zc´ na brzegach rzek. Pomaszerowali wiec w kierunku tego d´zwi˛eku. Jeden z nich przypadkiem spojrzał w dół i oto w słabym s´wietle zobaczył, z˙ e grunt, na którym stoi, pokryty jest bryłkami i odłamkami złota. Ogarni˛ety chciwo´scia˛ milczał. Pozostał w tyle, póki nie stracił z oczu towarzyszy. Wtedy padł na kolana i zaczał ˛ łapczywie zgarnia´c złoto. Usłyszał jaki´s d´zwi˛ek za plecami i obejrzał si˛e. Lepiej nie wspomina´c, co zobaczył. Do´sc´ , z˙ e rzucił skarby i zaczał ˛ ucieka´c. Rzeka, która˛ słyszeli, wła´snie tam wrzynała si˛e w wawóz. ˛ Dwaj podró˙zni patrzyli zdumieni, jak ich towarzysz mija kraw˛ed´z urwiska i nawet spadajac ˛ biegnie dalej, młócac ˛ nogami niedotykalne powietrze. Potem obejrzeli si˛e i zobaczyli, co go s´cigało. Jeden z nich oszalał i z rozpaczliwym krzykiem rzucił si˛e do wawozu, ˛ w któ52
rym przed chwila˛ zginał ˛ jego towarzysz. Ostatni jednak poszukiwacz, najodwa˙zniejszy i najdzielniejszy z całej trójki, powiedział sobie, z˙ e z˙ aden upiór nie zdoła zrani´c z˙ ywego człowieka. Nie cofnał ˛ si˛e. Co było, oczywi´scie, najgorszym z mo˙zliwych bł˛edów. Duchy otoczyły go, a on stał bez l˛eku pewien, z˙ e nic mu nie zrobia.˛ Pan Wilk przerwał opowie´sc´ i łyknał ˛ z kufla. — A potem — zako´nczył — poniewa˙z nawet duchy moga˛ zgłodnie´c, podzieliły go na kawałki i zjadły. Garionowi włosy stan˛eły d˛eba, gdy usłyszał zaskakujac ˛ a˛ konkluzj˛e opowie´sci Wilka. Czuł, z˙ e wszyscy biesiadnicy zadr˙zeli. Nie taka˛ histori˛e spodziewali si˛e usłysze´c. Siedzacy ˛ niedaleko kowal Durnik zastanawiał si˛e nad czym´s z wyrazem zakłopotania na szczerej twarzy. — Za skarby s´wiata nie chciałbym kwestionowa´c prawdziwo´sci tej historii — odezwał si˛e w ko´ncu. — Ale je´sli go zjadły. . . to znaczy, duchy. . . to co si˛e z nim stało? To znaczy. . . je´sli duchy sa˛ niematerialne, a wszyscy mówia,˛ z˙ e tak, to przecie˙z nie maja˛ z˙ oładków. ˛ I czym by go gryzły? Wilk przybrał tajemnicza˛ i przebiegła˛ min˛e. Uniósł palec, jakby miał zamiar udzieli´c jakiej´s madrej ˛ odpowiedzi, a potem nagle wybuchnał ˛ s´miechem. Durnik z poczatku ˛ był poirytowany, ale tak˙ze si˛e za´smiał, cho´c nieco niepewnie. Z wolna wesoło´sc´ przybierała na sile, gdy wszyscy pojmowali dowcip. — Doskonały z˙ art, stary przyjacielu — Faldor krztusił si˛e ze s´miechu, jak i wszyscy inni. — I madr ˛ a˛ mo˙zna z niego wyciagn ˛ a´ ˛c nauk˛e. Zła˛ rzecza˛ jest chciwo´sc´ , lecz jeszcze gorsza˛ strach, gdy˙z s´wiat jest dostatecznie gro´zny nawet bez zaludniania go wyimaginowanymi potworami. Faldor zawsze potrafił przerobi´c ciekawa˛ histori˛e na jaka´ ˛s przypowie´sc´ z morałem. ´ eta racja, dobry Faldorze — odparł ju˙z powa˙znie Wilk. — Sa˛ jednak — Swi˛ w s´wiecie rzeczy, których nie da si˛e wytłumaczy´c ani zby´c s´miechem. Siedzacy ˛ obok kominka Brill nie roze´smiał si˛e. — Nigdy nie widziałem ducha — burknał. ˛ — Ani nie spotkałem nikogo, kto widział. I ja, na przykład, nie wierz˛e w z˙ adna˛ tam magi˛e, czary i tym podobne głupstwa. Co powiedziawszy wstał i wyszedł z sali, jakby opowie´sc´ była dla niego osobista˛ obraza.˛ Pó´zniej, w kuchni, gdy ciocia Pol pilnowała zmywania, a Wilk siedział nad kuflem piwa przy którym´s ze stołów, Garion przegrał walk˛e z własnym sumieniem. Oschły wewn˛etrzny głos poinformował go zgry´zliwie, z˙ e skrywanie tego, co zobaczył, jest nie tylko głupie, ale mo˙ze si˛e okaza´c niebezpieczne. Chłopiec odło˙zył garnek, który wła´snie borował, i podszedł do stołu. — Mo˙ze to nic wa˙znego — powiedział starannie dobierajac ˛ słowa. — Ale dzi´s wieczorem, kiedy wracałem z ogrodu, widziałem, jak Brill s´ledzi cioci˛e Pol. 53
Spojrzała na niego zdziwiona. Wilk odstawił kufel. — Mów dalej, Garionie — poleciła ciocia. — To było wtedy, kiedy szła´s porozmawia´c z Faldorem — wyja´snił Garion. — Czekał, a˙z wejdziesz na schody i Faldor wpu´sci ci˛e do s´rodka. Potem si˛e podkradł i podsłuchiwał przy drzwiach. Zobaczyłem go, jak szedłem odnie´sc´ łopat˛e. — Od jak dawna jest na farmie ten Brill? — spytał Wilk. — Pojawił si˛e na wiosn˛e — poinformował Garion. — Kiedy Breldo si˛e o˙zenił i wyprowadził. — A kupiec Murgo zjawił si˛e na Zaranie, kilka miesi˛ecy wcze´sniej? Ciocia Pol spojrzała na niego uwa˙znie. — Sadzisz. ˛ . . ? — nie doko´nczyła. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e powinienem chyba zamieni´c kilka słów z naszym przyjacielem Brillem — oznajmił pos˛epnie Wilk. — Garionie, znasz drog˛e do jego pokoju? Garion kiwnał ˛ głowa.˛ Serce biło mu jak szalone. — Zaprowad´z mnie — Wilk wstał od stołu. Jego krok nie był ju˙z krokiem starego człowieka. Zdawało si˛e, z˙ e nagle zrzucił z ramion ci˛ez˙ ar lat. — Bad´ ˛ z ostro˙zny — poprosiła ciocia Pol. Wilk za´smiał si˛e, a d´zwi˛ek jego s´miechu wywoływał dreszcze. — Zawsze jestem ostro˙zny. Powinna´s ju˙z to wiedzie´c. Garion szybko prowadził bajarza na drugi koniec podwórza, skad ˛ wiodły na galeri˛e, gdzie mieszkali robotnicy. Wbiegli na gór˛e. Ich mi˛ekkie, skórzane buty nie wydawały z˙ adnego odgłosu na wydeptanych stopniach. — T˛edy — szepnał ˛ Garion nie wiedzac ˛ dokładnie, czemu mówi szeptem. Wilk skinał ˛ głowa˛ i w milczeniu ruszyli galeria.˛ — To tu — Garion stanał ˛ pod drzwiami. — Cofnij si˛e — cicho polecił Wilk. Ko´ncami palców dotknał ˛ klamki. — Zamkni˛ete? — zapytał Garion. — To nie problem — bajarz przyło˙zył dło´n do zamka, co´s szcz˛ekn˛eło cicho i drzwi stan˛eły otworem. Natychmiast weszli do s´rodka. W pokoju panowała całkowita ciemno´sc´ i cuchn˛eło brudnymi ubraniami Brilla. — Nie ma go — o´swiadczył normalnym głosem Wilk. Poszukał czego´s u pasa, potem krzemie´n trzasnał ˛ o z˙ elazo i trysn˛eły iskry. Jedna z nich padła na strz˛ep pakuł, a Wilk szybko rozdmuchał ja˛ w płomie´n. Podniósł pakuły nad głowa˛ i rozejrzał si˛e po pustej izbie. Na podłodze i łó˙zku le˙zały pozwijane ubrania i rzeczy osobiste. Garionowi co´s podpowiadało, z˙ e nie jest to zwykły bałagan, a raczej oznaka po´spiechu. Wilk stał nieruchomo ze swoja˛ male´nka˛ pochodnia˛ w r˛eku. Miał skupiony wyraz twarzy, jakby zaj˛ety był poszukiwaniem. — Stajnie — rzucił. — Szybko, chłopcze.
54
Garion zrobił zwrot i wyskoczył z pokoju. Wilk biegł zaraz za nim. Płonacy ˛ strz˛ep pakuł spłynał ˛ na podwórze i rozja´snił je na moment, gdy bajarz cisnał ˛ go za barierk˛e. W stajni paliło si˛e s´wiatło. Niezbyt jasne i cz˛es´ciowo zasłoni˛ete, ale słabe promyki przebijały si˛e przez szczeliny wrót. Konie niespokojnie stukały kopytami. — Zosta´n tu, chłopcze — Wilk jednym szarpni˛eciem otworzył wrota. Brill był wewnatrz. ˛ Usiłował osiodła´c konia, który cofał si˛e przed jego ostra,˛ nieprzyjemna˛ wonia.˛ — Wyje˙zd˙zasz, Brill? — Wilk skrzy˙zował ramiona i stanał ˛ po s´rodku bramy. Brill obejrzał si˛e szybko. Wykrzywił swa˛ nie ogolona˛ twarz i pochylił si˛e lekko. Zezowate oko l´sniło biela˛ w przy´cmionym s´wietle latarni, zwisajacej ˛ z wbitego w przegrod˛e haka. Połamane z˛eby połyskiwały zza s´ciagni˛ ˛ etych warg. — Dziwna pora na podró˙z — stwierdził sucho Wilk. — Nie wchod´z mi w drog˛e, starcze — burknał ˛ Brill. — Po˙załujesz tego. ˙ — Załowałem w z˙ yciu bardzo wielu rzeczy. Nie sadz˛ ˛ e, by jedna wi˛ecej robiła jaka´ ˛s ró˙znic˛e. — Ostrzegałem ci˛e — Brill si˛egnał ˛ pod płaszcz i wyrwał krótki, poplamiony rdza˛ miecz. — Nie bad´ ˛ z durniem — w głosie Wilka zabrzmiała mia˙zd˙zaca ˛ pogarda. Garion jednak, gdy tylko dostrzegł błysk miecza, si˛egnał ˛ do pasa, pochwycił swój sztylet i stanał ˛ przed nie uzbrojonym starcem. — Cofnij si˛e, chłopcze — warknał ˛ Wilk. Lecz Garion skoczył ju˙z, wyciagaj ˛ ac ˛ do przodu sztylet. Pó´zniej, gdy si˛e nad tym zastanawiał, nie wiedział wła´sciwie, czemu zachował si˛e w ten sposób. Jaki´s gł˛eboko zakorzeniony instynkt przejał ˛ kontrol˛e nad jego umysłem. — Garionie! — powtórzył Wilk. — Cofnij si˛e! — Jak chcecie — oznajmił Brill i wzniósł miecz. Wtedy nagle zjawił si˛e Durnik. Wynurzył si˛e jakby z pustki, chwycił jarzmo uprz˛ez˙ y i wytracił ˛ Brillowi miecz z dłoni. W´sciekły Brill zwrócił si˛e ku niemu i drugi cios Durnika trafił go w z˙ ebra, tu˙z poni˙zej pachy. Zezowaty m˛ez˙ czyzna sapnał ˛ gło´sno i upadł. Dyszał ci˛ez˙ ko i wił si˛e na zasypanym słoma˛ klepisku. — Jak ci nie wstyd, Garionie — powiedział z wyrzutem Durnik. — Nie po to robiłem dla ciebie ten nó˙z, z˙ eby´s u˙zywał go w taki sposób. — On chciał zabi´c pana Wilka — zaprotestował Garion. — To niewa˙zne — Wilk pochylił si˛e nad oddychajacym ˛ z trudem m˛ez˙ czyzna.˛ Przeszukał go szybko i spod poplamionej tuniki wyciagn ˛ ał ˛ brz˛eczac ˛ a˛ sakiewk˛e. Podszedł z nia˛ do latarni i otworzył. — To moje — sapnał ˛ Brill próbujac ˛ wsta´c. Durnik podniósł jarzmo i Brill osunał ˛ si˛e znowu. — Spora sumka jak na zwykłego robotnika z farmy, przyjacielu — na dło´n Wilka spłynał ˛ z sakiewki potok monet. — Jak zdołałe´s ja˛ zdoby´c? 55
Brill rzucił mu nienawistne spojrzenie. Garion patrzył z rozszerzonymi oczami. Nigdy jeszcze nie widział tego drogocennego kruszcu. — Nie musisz wła´sciwie odpowiada´c, przyjacielu — Wilk przyjrzał si˛e uwa˙znie monetom. — Twoje złoto mówi za ciebie. Wrzucił z powrotem pieniadze ˛ i cisnał ˛ sakiewk˛e le˙zacemu. ˛ Brill pochwycił ja˛ szybko i schował pod tunika.˛ — Musz˛e powiedzie´c o wszystkim Faldorowi — oznajmił Durnik. — Nie — zaprotestował Wilk. — To powa˙zna sprawa. Jaka´s przepychanka i kilka ciosów to jedno, ale groz˙ enie bronia˛ to zupełnie co innego. — Nie ma na to czasu — Wilk zdjał ˛ z haka lejce. — Sprawa jest pilna. Zwia˙ ˛z go i ukryj gdzie´s; potem przyjd´z do kuchni. Chod´zmy, Garionie. Odwrócił si˛e i wyszedł ze stajni. Ciocia Pol kra˙ ˛zyła nerwowo po kuchni. — I co? — spytała. — Próbował odjecha´c — wyja´snił Wilk. — Zatrzymali´smy go. — Czy ty go. . . ? — zawiesiła głos. — Nie. Wyciagn ˛ ał ˛ miecz, ale Durnik był przypadkiem w pobli˙zu i wybił mu z głowy wojowniczo´sc´ . Interweniował w odpowiednim momencie; twój p˛edrak rwał si˛e do walki. Ten jego sztylecik to ładna zabawka, ale nie na wiele si˛e przyda w starciu z mieczem. Ciocia Pol spojrzała na Gariona płonacym ˛ wzrokiem. Chłopiec cofnał ˛ si˛e przezornie. — Nie mamy czasu — Wilk chwycił kufel, który odstawił wychodzac. ˛ — Brill miał pełna˛ sakiewk˛e dobrego, czerwonego złota Angaraków. Murgowie zapewnili sobie oczy, by obserwowały to miejsce. Chciałem si˛e stad ˛ wynie´sc´ mo˙zliwie dyskretnie, ale to nie ma sensu, skoro i tak nas obserwuja.˛ Spakuj wszystko, czego b˛edziecie potrzebowali, ty i chłopak. Kiedy Brill zdoła si˛e uwolni´c, chciałbym, by dzieliło nas dobre par˛e mil. Nie mam ochoty wypatrywa´c Murgów w ka˙zdym miejscu naszego postoju. Durnik stanał ˛ wła´snie w drzwiach kuchni i patrzył na nich zdziwiony. — Sprawy tutaj nie sa˛ takie, jakimi si˛e wydaja˛ — stwierdził. — Kim jeste´scie, z˙ e macie takich gro´znych nieprzyjaciół? — To długa historia, dzielny Durniku — odparł Wilk. — I boj˛e si˛e, z˙ e nie wystarczy nam czasu, by ci ja˛ opowiedzie´c. Przepro´s od nas Faldora i postaraj si˛e jeszcze dzie´n czy dwa przytrzyma´c Brilla. Wol˛e, by nasz trop wystygł zupełnie, nim on lub jego kompani zaczna˛ go szuka´c. — Kto´s inny b˛edzie musiał to załatwi´c — oznajmił wolno Durnik. — Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, ale jestem pewien, z˙ e grozi wam niebezpie-
56
cze´nstwo. Wynika z tego, z˙ e musz˛e wam towarzyszy´c. Przynajmniej dopóki nie odprowadz˛e was na bezpieczna˛ odległo´sc´ . Ciocia Pol roze´smiała si˛e nagle. — Ty, Durniku? Ty chcesz nas ochrania´c? Kowal wyprostował si˛e. — Przykro mi, pani Pol — rzekł. — Ale nie pozwol˛e ci jecha´c bez eskorty. — Nie pozwolisz? — powtórzyła zdumiona. — Bardzo dobrze — o´swiadczył Wilk z wyrazem przebiegło´sci na twarzy. — Czy zupełnie postradałe´s zmysły? — zaatakowała go ciocia Pol. — Durnik udowodnił, z˙ e jest człowiekiem u˙zytecznym — wyja´snił Wilk. — A przynajmniej b˛ed˛e miał z kim pogada´c. Z latami wyostrzył ci si˛e j˛ezyk, Pol. Niezbyt zachwyca mnie wizja wysłuchiwania jedynie obra´zliwych docinków przez sto lub wi˛ecej mil. — Widz˛e, Stary Wilku, z˙ e w ko´ncu dopadło ci˛e zdziecinnienie — stwierdziła cierpko. — Dokładnie o czym´s takim mówiłem — odparł uprzejmie Wilk. — A teraz pakuj, co potrzeba i wyno´smy si˛e stad. ˛ Noc mija szybko. Spojrzała na niego z w´sciekło´scia˛ i dumnie wymaszerowała z kuchni. — Te˙z musz˛e zabra´c kilka drobiazgów — o´swiadczył Durnik. Wyszedł i zniknał ˛ w mroku. My´sli Gariona wirowały bezładnie. Zbyt wiele wydarzyło si˛e w tak krótkim czasie. — Przestraszony? — spytał Wilk. — Nie. . . Tylko nic nie rozumiem. Zupełnie nic. — Zrozumiesz w swoim czasie, Garionie. Na razie mo˙ze to nawet lepiej. To, co robimy, jest niebezpieczne, ale nie a˙z tak niebezpieczne. Twoja ciotka i ja. . . i dzielny Durnik, naturalnie. . . dopilnujemy, z˙ eby nie spotkało ci˛e nic złego. A teraz pomó˙z mi w spi˙zarni. Wział ˛ latarni˛e i spakował do zdj˛etego z haka worka kilka bochenków chleba, szynk˛e, gomuł˛e z˙ ółtego sera i par˛e butelek wina. Według Gariona zbli˙zała si˛e północ, gdy cicho zamkn˛eli za soba˛ drzwi kuchni i przeszli przez ciemne podwórze. Trzask otwieranych przez Durnika wierzei bramy wydał mu si˛e niezwykle gło´sny. Mijajac ˛ wrota, Garion poczuł ukłucie z˙ alu. Farma Faldora była jedynym domem, jaki w z˙ yciu poznał. Opuszczał ja˛ teraz, mo˙ze nawet na zawsze, a takie rozstania nie mijaja˛ bez s´ladu. Jeszcze silniejszy ból sprawiało wspomnienie Zubrette. Na my´sl o Doroonie i Zubrette, sam na sam w stodole, miał ochot˛e zrezygnowa´c z całej wyprawy. Na to było jednak o wiele za pó´zno. Poza osłona˛ budynków zimny wiatr dmuchał mocno, szarpiac ˛ płaszczem Gariona. Ciemne chmury zakryły ksi˛ez˙ yc, a droga zdawała si˛e tylko odrobin˛e mniej czarna od otaczajacych ˛ ja˛ pól. Było zimno, nieprzyjemnie i chłopiec był bardziej ni˙z odrobin˛e wystraszony. Przysunał ˛ si˛e bli˙zej do cioci Pol. 57
Na szczycie wzgórza zatrzymał si˛e i spojrzał za siebie. Farma Faldora była ju˙z tylko niewyra´zna,˛ jasna˛ plama˛ w dolinie. Z z˙ alem odwrócił si˛e do niej plecami. Przed nim otwierała si˛e inna, ciemna dolina i nawet droga gin˛eła w mroku.
Rozdział 6 Szli wiele mil; Garion nie wiedział ile. Drzemał w marszu i cz˛esto potykał si˛e o niewidoczne na ciemnej drodze kamienie. Bardziej ni˙z czegokolwiek chciał teraz spa´c. Oczy go piekły, a nogi dygotały na granicy całkowitego wyczerpania. Na szczycie kolejnego wzgórza — zawsze istniało jakie´s kolejne wzgórze, gdy˙z ta cz˛es´c´ Sendarii była pofałdowana niczym zgniecione prze´scieradło — pan Wilk zatrzymał si˛e, i rozejrzał, wyt˛ez˙ ajac ˛ oczy w mroku. — Tutaj schodzimy z drogi — obwie´scił. — Czy to rozsadnie? ˛ — spytał Durnik. — W pobli˙zu sa˛ lasy i słyszałem, z˙ e cz˛esto kryja˛ si˛e w nich rabusie. A nawet je´sli ich nie spotkamy, to czy nie zgubimy si˛e w ciemno´sciach? Spojrzał w czarne niebo. Jego ledwie widoczna twarz wyra˙zała niepokój. — Szkoda, z˙ e nie ma ksi˛ez˙ yca. — Nie musimy raczej obawia´c si˛e rabusiów — o´swiadczył pewnym tonem Wilk. — I bardzo si˛e ciesz˛e, z˙ e nie wida´c ksi˛ez˙ yca. Nie przypuszczam, by ju˙z teraz kto´s nas s´cigał, ale lepiej, z˙ eby´smy nie rzucali si˛e w oczy. Złoto Murgów potrafi kupi´c prawie ka˙zdy sekret. Po czym powiódł ich przez pola, le˙zace ˛ wzdłu˙z drogi. Dla Gariona była to katorga. Je´sli na drodze potykał si˛e czasem, to tutaj niewidoczne bruzdy, dziury i grudy zdawały si˛e na ka˙zdym kroku podcina´c stopy. Nim przeszli mil˛e, był niemal gotów rozpłaka´c si˛e ze zm˛eczenia. — Jak mo˙zemy znale´zc´ tu szlak? — zapytał, wpatrujac ˛ si˛e w absolutny mrok lasu. — Niedaleko jest s´cie˙zka drwali — wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e Wilk. — Ju˙z całkiem blisko. Pomaszerował dalej, wzdłu˙z granicy drzew, a Garion i pozostali potykajac ˛ si˛e poda˙ ˛zyli za nim. — No, jeste´smy — oznajmił w ko´ncu i zatrzymał si˛e, by mogli go dogoni´c. — B˛edzie bardzo ciemno, a s´cie˙zka nie jest zbyt szeroka. Pójd˛e pierwszy. — Id˛e zaraz za toba,˛ Garionie — odezwał si˛e Durnik. — Nic si˛e nie martw. Wszystko b˛edzie dobrze. 59
W głosie kowala zabrzmiała jednak nuta s´wiadczaca ˛ o tym, z˙ e wypowiedział te słowa bardziej by uspokoi´c siebie, ni˙z doda´c odwagi chłopcu. W lesie było troch˛e cieplej. Drzewa chroniły od wiatru, za to ciemno´sc´ panowała absolutna i Garion nie miał poj˛ecia, w jaki sposób Wilk znajduje drog˛e. W duszy Chłopca dojrzewało straszliwe podejrzenie, z˙ e bajarz wcale nie wie, dokad ˛ ida; ˛ prowadzi tylko na s´lepo, wierzac ˛ własnemu szcz˛es´ciu. — Sta´c — rozległ si˛e nagle wprost przed nimi grzmiacy ˛ głos. Garion, którego oczy troch˛e si˛e ju˙z przyzwyczaiły do le´snego mroku, rozró˙znił niewyra´zna˛ sylwetk˛e kogo´s zbyt wielkiego, by mógł by´c człowiekiem. — Olbrzym! — wrzasnał ˛ w panice. A potem, poniewa˙z był wycie´nczony i po prostu za wiele si˛e zdarzyło w za krótkim czasie, przestał nad soba˛ panowa´c i rzucił si˛e do ucieczki. — Garionie! — s´cigało go wołanie cioci Pol. — Wracaj! Lecz chłopcem zawładnał ˛ strach. P˛edził co sił, potykajac ˛ si˛e o korzenie i krzaki, zderzajac ˛ z pniami i placz ˛ ac ˛ w gał˛eziach je˙zyn. Wszystko rozmyło si˛e w jeden niesko´nczony koszmar biegu na o´slep. Wreszcie wpadł pełnym rozp˛edem na zwisajacy ˛ nisko konar i niespodziewane uderzenie zapaliło mu gwiazdy przed oczami. Le˙zał na mokrej ziemi, dyszał i szlochał, a w głowie miał zam˛et. Wtedy pochwyciły go jakie´s r˛ece — straszliwe, niewidzialne dłonie. Tysiac ˛ przera˙zajacych ˛ obrazów przemkn˛eło mu w my´slach. Walczył rozpaczliwie, próbujac ˛ si˛egna´ ˛c po sztylet. — Nie, nie — odezwał si˛e głos. — Nic z tego, króliczku. Kto´s odebrał mu bro´n. — Chcesz mnie zje´sc´ ? — wybełkotał łamiacym ˛ si˛e głosem Garion. — Na nogi, króliczku — zarechotał prze´sladowca i postawił go pionowo. Potem chwycił mocno jego rami˛e i pociagn ˛ ał ˛ za soba.˛ Gdzie´s z przodu Garion zobaczył blask migocacych ˛ w´sród drzew płomieni. Był tam Durnik i Wilk, i ciocia Pol, a razem z nimi m˛ez˙ czyzna tak ogromny, z˙ e umysł chłopca zwyczajnie nie potrafił uzna´c go za prawdziwego. Nogi przypominajace ˛ pnie drzew okrywały futra powiazane ˛ na krzy˙z rzemieniami; nosił si˛egaja˛ ca˛ kolan kolczug˛e, a przy pasie zwisał z jednej strony ci˛ez˙ ki miecz, z drugiej za´s krótki topór. Miał włosy splecione w warkoczyki i bujna,˛ zje˙zona˛ ruda˛ brod˛e. W s´wietle ogniska chłopiec zobaczył tak˙ze człowieka, który go schwytał. Nie był wysoki, troch˛e tylko wy˙zszy od Gariona, a główny element jego twarzy stanowił długi, spiczasty nos. Miał małe, lekko sko´sne oczy i proste, czarne, nierówno przyci˛ete włosy. Twarz nie nale˙zała do budzacych ˛ zaufanie, a brudna, połatana tunika i gro´znie wygladaj ˛ acy ˛ miecz pot˛egowały to wra˙zenie. — Oto nasz króliczek — oznajmił drobny, podobny do łasicy m˛ez˙ czyzna, cia˛ gnac ˛ Gariona bli˙zej ognia. — Nie´zle musiałem si˛e nabiega´c. Ciocia Pol była w´sciekła. — Nigdy wi˛ecej tego nie rób, Garionie — rzuciła gro´znie. 60
— Nie tak szybko, pani Pol — wtracił ˛ Wilk. — Na razie lepiej, by uciekał, ni˙z walczył. Dopóki nie podro´snie, nogi sa˛ jego najlepszymi przyjaciółmi. — Czy schwytali nas rabusie? — spytał dr˙zacym ˛ głosem Garion. — Rabusie? — za´smiał si˛e Wilk. — Masz nieokiełznana˛ wyobra´zni˛e, mój chłopcze. Ci dwaj sa˛ przyjaciółmi. — Przyjaciółmi? — Garion spojrzał z powatpiewaniem ˛ na rudobrodego olbrzyma i drugiego, o twarzy łasicy. — Jeste´s pewien? Olbrzym tak˙ze wybuchnał ˛ s´miechem, grzmiacym ˛ niby trz˛esienie ziemi. — Chłopiec nie ma do nas zaufania — huknał. ˛ — Pewnie twoja twarz go ostrzegła, drogi Silku. Ni˙zszy z obcych spojrzał zgry´zliwie na swego pot˛ez˙ nego towarzysza. — To jest Garion — Wilk wskazał na chłopca. — Pania˛ Pol ju˙z znacie — imi˛e cioci wymówił ze szczególnym naciskiem. — A to Durnik, dzielny kowal, który postanowił nam towarzyszy´c. — Pani Pol? — ni˙zszy z m˛ez˙ czyzn roze´smiał si˛e bez wyra´znego powodu. — Tak mnie nazywaja˛ — odparła z powaga˛ ciocia. — Uznam za zaszczyt, gdy i mnie wolno b˛edzie tak ci˛e nazywa´c, pani — m˛ez˙ czyzna skłonił si˛e drwiaco. ˛ — Nasz pot˛ez˙ ny przyjaciel to Barak — ciagn ˛ ał ˛ Wilk. — Dobrze jest mie´c go przy sobie na wypadek jakich´s kłopotów. Jak widzicie, nie jest Sendarem, ale Cherekiem z Val Alom. Garion nigdy jeszcze nie spotkał Chereka. Niezwykłe historie o ich walecznos´ci w obecno´sci olbrzymiego Baraka nagle stały si˛e wiarygodne. — A mnie — ni˙zszy z m˛ez˙ czyzn poło˙zył dło´n na piersi — nazywaja˛ Silkiem. Skromne to imi˛e, przyznaj˛e, ale odpowiada mi. Pochodz˛e z Boktoru w Drasni. Jestem z˙ onglerem i akrobata.˛ — A tak˙ze złodziejem i szpiegiem — wtracił ˛ dobrodusznie Barak. — Nikt nie jest bez wad — przyznał uprzejmie Silk, drapiac ˛ swe nierówne bokobrody. — Mnie nazywaja˛ panem Wilkiem w tym szczególnym czasie i miejscu — zako´nczył starzec. — Lubi˛e to imi˛e, gdy˙z ten wła´snie chłopiec mi je nadał. — Pan Wilk? — powtórzył Silk i znów si˛e roze´smiał. — Jak˙ze wesołe imi˛e, stary druhu. — Ciesz˛e si˛e, z˙ e takim je znajdujesz, stary druhu — odparł chłodno Wilk. — Niech wi˛ec b˛edzie pan Wilk — rzekł Silk. — Podejd´zcie do ognia, przyjaciele, a ja poszukam czego´s do jedzenia. Garion wcia˙ ˛z nie był pewien, co sadzi´ ˛ c o dziwniej niedobranej parze. W oczywisty sposób znali cioci˛e Pol i pana Wilka — i w równie oczywisty sposób znali ich pod innymi imionami. Fakt, z˙ e ciocia Pol mo˙ze by´c inna˛ osoba˛ ni˙z ta, za jaka˛ ja˛ zawsze uwa˙zał, mocno go niepokoił. Jeden z kamieni w˛egielnych jego z˙ ycia został nagle usuni˛ety. 61
Silk przyniósł g˛esta˛ zup˛e z rzepy z pływajacymi ˛ w niej solidnymi kawałami mi˛esa i nierówno pokrojone, grube pajdy chleba. Zdumiony własnym apetytem Garion rzucił si˛e na jedzenie, jakby po´scił od tygodnia. Potem, z pełnym z˙ oładkiem ˛ i rozgrzanymi przy ognisku stopami, wpół drzemiac ˛ przysiadł na kłodzie. — Co teraz, Stary Wilku? — usłyszał pytanie cioci Pol. — Co to za pomysł z tymi ci˛ez˙ kimi wozami? — Rewelacyjny plan, nawet je´sli sam musz˛e go chwali´c. Jak wiesz, o tej porze roku wozy kra˙ ˛za˛ po drogach Sendarii we wszystkie strony. Przewo˙za˛ plony z pól na farmy, z farm do wsi i ze wsi do miast. Nie ma niczego mniej zwracajacego ˛ uwag˛e ni˙z wozy. Jest ich tak du˙zo, z˙ e staja˛ si˛e niemal niewidzialne. Tak wła´snie b˛edziemy podró˙zowa´c. B˛edziemy uczciwymi przewo´znikami. — B˛edziemy czym? — upewniła si˛e ciocia Pol. — Wo´znicami — odparł spokojnie Wilk. — Ci˛ez˙ ko pracujacymi ˛ przewo´znikami sendaryjskich towarów. Ciagle ˛ w podró˙zy, by zdobywa´c majatek, ˛ zara˙zeni pragnieniem jazdy, nieuleczalnie chorzy na romantyzm drogi. — Czy masz poj˛ecie, jak szybko porusza si˛e wóz? — Sze´sc´ do dziesi˛eciu mil na dob˛e. Wolno, przyznaj˛e, ale lepiej podró˙zowa´c powoli, ni˙z zwraca´c na siebie uwag˛e. Z niesmakiem kr˛eciła głowa.˛ — Gdzie najpierw, panie Wilku? — zapytał Silk. — Do Darine. Je´sli ten, za którym poda˙ ˛zamy, ruszył na północ, w drodze do Boktoru i dalej musiał przeje˙zd˙za´c przez Darine. — A co dokładnie wieziemy do Darine? — chciała wiedzie´c ciocia Pol. — Rzep˛e, pani — odparł Silk. — Wczoraj rano mój wielki przyjaciel i ja nabyli´smy we wsi Winold trzy wozy tego towaru. — Rzep˛e? — zapytała wielce wymownym tonem ciocia Pol. — Tak, pani. Rzep˛e — potwierdził z powaga˛ Silk. — Jeste´smy wi˛ec gotowi? — spytał Wilk. — Jeste´smy — rzekł krótko Barak. Wstał, a jego kolczuga zad´zwi˛eczała. — Powinni´smy bardziej wczu´c si˛e w rol˛e — o´swiadczył Wilk, mierzac ˛ Baraka badawczym wzrokiem. — Twoja zbroja, przyjacielu, nie jest odzieniem, jakie nosiłby uczciwy Wo´znica. Powiniene´s ja˛ chyba zamieni´c na gruba˛ wełn˛e. Barak był ura˙zony. — Mog˛e nosi´c tunik˛e na wierzchu — zaproponował. — Brz˛eczysz — zauwa˙zył Silk. — A zbroja ma wyra´zny aromat. Pod wiatr, Baraku, pachniesz jak zardzewiałe z˙ elastwo. — Bez kolczugi czuj˛e si˛e nagi — poskar˙zył si˛e Barak. — Wszyscy musimy ponosi´c pewne ofiary — stwierdził Silk. Burczac ˛ co´s Barak podszedł do wozu, wyciagn ˛ ał ˛ tobół ubra´n i zaczał ˛ zdejmowa´c kolczug˛e. Na lnianej tunice pod spodem miał du˙ze, czerwone plamy rdzy. 62
— Tunik˛e te˙z bym zmienił — o´swiadczył Silk. — Twoja koszula cuchnie tak samo, jak zbroja. Barak spojrzał na niego z niech˛ecia.˛ — Co´s jeszcze? — warknał. ˛ — Mam nadziej˛e, z˙ e nie obrazisz niczyjego poczucia przyzwoito´sci i nie ka˙zesz mi si˛e całkiem rozebra´c? Silk za´smiał si˛e. Barak zdjał ˛ tunik˛e. Olbrzymi tors pokrywały g˛este, rude włosy. — Wygladasz ˛ jak dywan — zauwa˙zył Silk. — Nic nie poradz˛e — odparł Barak. — Zimy w Chereku sa˛ chłodne i włosy pomagaja˛ mi si˛e ogrza´c. Wciagn ˛ ał ˛ czysta˛ tunik˛e. — W Drasni te˙z jest zimno — stwierdził Silk. — Jeste´s całkiem pewien, z˙ e twoja babka nie figlowała z nied´zwiedziem podczas jednej z tych długich zim? — Pewnego dnia twoja niewyparzona g˛eba narobi ci powa˙znych kłopotów, przyjacielu Silku — o´swiadczył gro´znie Barak. — Przez całe z˙ ycie miewam powa˙zne kłopoty, drogi Baraku — za´smiał si˛e znowu Silk. — Ciekawe, dlaczego? — zdziwił si˛e szyderczo Barak. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e mo˙zecie to omówi´c kiedy indziej — przerwał dyskusj˛e Wilk. — Wolałbym odjecha´c z tego miejsca przed ko´ncem tygodnia. — Naturalnie, stary druhu — Silk zerwał si˛e na nogi. — Barak i ja zabawimy si˛e pó´zniej. Trzy pary silnych koni czekały uwiazane ˛ w pobli˙zu. Wspólnymi siłami zaprz˛egli je do wozów. — Zgasz˛e ogie´n — oznajmił Silk i przyniósł dwa wiadra wody z niewielkiego strumyka, który płynał ˛ niedaleko. Płomienie zasyczały i wielkie chmury pary uniosły si˛e ku zwieszonym nisko gał˛eziom. — Poprowadzimy konie do skraju lasu — orzekł Wilk. — Wolałbym nie zbiera´c z˛ebów z jakiego´s konaru. Konie rwały si˛e niemal do drogi i bez pop˛edzania ruszyły waskim ˛ duktem przez ciemny las. Zatrzymali si˛e na granicy pól i Wilk rozejrzał si˛e uwa˙znie. — Nikogo nie wida´c — oznajmił. — Ruszajmy. — Jed´z ze mna,˛ dzielny kowalu — zaproponował Durnikowi Barak. — Rozmowa z uczciwym człowiekiem lepsza b˛edzie od nocy sp˛edzonej na znoszeniu zło´sliwo´sci przemadrzałego ˛ Drasanina. — Jak sobie z˙ yczysz, przyjacielu — zgodził si˛e uprzejmie Durnik. — Poprowadz˛e — o´swiadczył Silk. — Znam tu boczne drogi i s´cie˙zki. Przed południem dojedziemy do głównego traktu poza Górnym Gralt. Barak z Durnikiem moga˛ zamyka´c tyły. Jestem pewien, z˙ e we dwójk˛e zniech˛eca˛ ka˙zdego, kto chciałby nas s´ledzi´c.
63
— W porzadku ˛ — Wilk wspiał ˛ si˛e na kozioł s´rodkowego wozu i podał r˛ek˛e cioci Pol. Garion wskoczył szybko za nimi. Bał si˛e troch˛e, z˙ e ka˙za˛ mu jecha´c z Silkiem. Wprawdzie pan Wilk twierdził, z˙ e spotkani niedawno ludzie sa˛ przyjaciółmi, lecz strach był jeszcze nazbyt s´wie˙zy w pami˛eci chłopca, by mógł czu´c si˛e przy nich pewnie. Worki pachnacej ˛ wilgocia˛ rzepy nie były wygodne, lecz Garion zdołał przepchna´ ˛c je i uło˙zy´c tak, by tworzyły rodzaj fotela, tu˙z za plecami pana Wilka i cioci Pol. Był osłoni˛ety od wiatru, blisko cioci, nie marzł przykryty płaszczem. Czuł si˛e całkiem dobrze i mimo podniecenia wydarzeniami nocy, zapadł wkrótce w niespokojna˛ drzemk˛e. Oschły głos w jego umy´sle sugerował wprawdzie, z˙ e w lesie nie zachował si˛e najlepiej, ale szybko umilkł, i Garion zasnał ˛ na dobre. Obudziły go nowe d´zwi˛eki. Ciche stapanie ˛ ko´nskich kopyt po polnej drodze zastapił ˛ stuk podków, gdy wjechali na brukowane ulice wioski, s´piacej ˛ jeszcze w ostatnich, chłodnych godzinach jesiennej nocy. Garion otworzył oczy i spojrzał sennie na wysokie, waskie ˛ domy z male´nkimi, ciemnymi oknami. Jaki´s pies szczeknał ˛ krótko i wycofał si˛e na ciepłe legowisko pod schodami. Garion próbował zgadna´ ˛c, co to za miejscowo´sc´ i ilu ludzi s´pi spokojnie pod spiczastymi dachami, nie wiedzac ˛ o przeje´zdzie trzech wozów. Uliczka była bardzo waska ˛ i mógł niemal dosi˛egna´ ˛c poszczerbionych kamieni murów. Potem bezimienna wioska była ju˙z za nimi. Znowu znale´zli si˛e na drodze. Cichy stuk ko´nskich podków raz jeszcze ukołysał go do snu. — A je´sli nie przeje˙zd˙zał przez Darine? — spytała cicho ciocia Pol. — Nie zaczynaj od „a je´sli” — odparł zirytowanym tonem pan Wilk. — Gdy b˛edziemy tylko siedzie´c i powtarza´c „a je´sli”, niczego nie dokonamy. — Pytałam tylko — wyja´sniła ciocia Pol. — Je´sli nie przeje˙zd˙zał przez Darine, zawrócimy na południe, do Muros. Mógł si˛e tam przyłaczy´ ˛ c do jakiej´s karawany, by Wielkim Traktem Północnym dotrze´c do Boktoru. — A je´sli nie przeje˙zd˙zał przez Muros? — Ruszymy do Camaaru. — A potem? — Zobaczymy, jak ju˙z b˛edziemy w Camaarze — odparł tonem wyra˙zajacym ˛ niech˛ec´ do dalszej dyskusji na ten temat. Ciocia Pol nabrała tchu, jakby na zako´nczenie chciała wygłosi´c jaka´ ˛s ka´ ˛sliwa˛ uwag˛e, ale zrezygnowała. Oparła si˛e wygodniej. Na wschodzie, daleko przed nimi, plama wstajacego ˛ sło´nca dotkn˛eła niskich chmur. Jechali dalej, poprzez przesycony wiatrem kraniec długiej nocy. Jechali w poszukiwaniu czego´s, o czym Garion jeszcze nie wiedział, a co było tak wa˙zne, z˙ e z powodu tego całe z˙ ycie chłopca w ciagu ˛ jednego zaledwie dnia zostało oderwane od korzeni.
Rozdział 7 Dopiero po czterech dniach dotarli do Darine na północnym wybrze˙zu. Pierwszy dzie´n był całkiem udany. Wprawdzie chmury kryły niebo i wiał wiatr, ale powietrze było suche, a drogi dobre. Spotykali ciche farmy, od czasu do czasu jakiego´s rolnika pochylonego w polu. Ludzie niezmiennie przerywali prac˛e, by patrze´c, jak przeje˙zd˙zaja.˛ Niektórzy machali w ich stron˛e. Mijali te˙z wioski — grupki wysokich domów w kotlinach. Dzieci biegły za wozami i krzyczały z podniecenia. Doro´sli patrzyli z zaciekawieniem, póki nie było jasne, z˙ e wozy nie maja˛ zamiaru si˛e zatrzyma´c. Wtedy parskali pogardliwie i wracali do swych zaj˛ec´ . Gdy popołudnie pierwszego dnia zmieniało si˛e w wieczór, Silk wprowadził ich do niewielkiego gaju przy drodze, gdzie zacz˛eli si˛e szykowa´c do nocy. Zjedli resztk˛e sera i szynki, wykradzionej przez Wilka ze spi˙zarni Faldora i rozło˙zyli koce na ziemi pod wozami. Grunt był twardy i zimny, ale emocje uczestnictwa w wielkiej przygodzie pomogły Garionowi wytrzyma´c te niewygody. Nast˛epnego ranka jednak zacz˛eło pada´c. Z poczatku ˛ drobna m˙zawka, niesiona wiatrem, potem równy, g˛esty deszcz. Wilgotny zapach mokrych worków rzepy był coraz silniejszy i nieszcz˛es´liwy Garion kulił si˛e z zimna otulony płaszczem. Przygoda stawała si˛e coraz mniej ekscytujaca. ˛ Droga była błotnista i s´liska; konie z wysiłkiem pokonywały kolejne wzgórza i cz˛esto musiały wypoczywa´c. Pierwszego dnia przejechali osiem mil; potem mieli szcz˛es´cie, je´sli przebyli chocia˙z pi˛ec´ . Ciocia Pol zrobiła si˛e zło´sliwa i nerwowa. — To idiotyzm — o´swiadczyła w południe trzeciego dnia. — Wszystko jest idiotyzmem, je´sli spojrzysz na to w odpowiednim s´wietle — odparł filozoficznie pan Wilk. — Dlaczego wo´znice? — chciała wiedzie´c. — Sa˛ szybsze sposoby podróz˙ owania: bogata rodzina w odpowiednim powozie, na przykład; albo imperialni posła´ncy na dobrych koniach. Cokolwiek. Byliby´smy ju˙z w Darine. — I zostawili s´lad we wspomnieniach wszystkich tych prostych ludzi. Trop tak szeroki, z˙ e nawet Thull potrafiłby nim poda˙ ˛zy´c — tłumaczył cierpliwie Wilk. 65
— Brill ju˙z dawno opowiedział swoim pracodawcom o naszym wyje´zdzie. Ka˙zdy Murgo w Sendarii nas szuka. — Panie Wilku, dlaczego kryjemy si˛e przed Murgami? — zapytał Garion. Nie chciał si˛e wtraca´ ˛ c, lecz nie mógł pohamowa´c ciekawo´sci; musiał pozna´c tajemnic˛e ich ucieczki. — Przecie˙z to tylko kupcy, jak Tolnedranie i Drasanie. — Murgowie nie interesuja˛ si˛e handlem — wyja´snił Wilk. — Nadrakowie sa˛ kupcami, ale Murgowie to wojownicy. Udaja˛ kupców z tych samych powodów, z jakich my udajemy wo´zniców: by podró˙zowa´c mniej lub bardziej niezauwaz˙ enie. Je´sli po prostu zało˙zysz, z˙ e wszyscy Murgowie to szpiedzy, nie b˛edziesz daleki od prawdy. — Nie masz nic lepszego do roboty, ni˙z zadawanie tych pyta´n? — spytała ciocia Pol. — Wła´sciwie nie — odparł Garion i natychmiast zrozumiał, z˙ e popełnił bład. ˛ — Doskonale — stwierdziła. — Z tyłu wozu Baraka znajdziesz brudne naczynia ze s´niadania. I wiadro. We´z wiadro, przynie´s wody z tego potoku przed nami, potem wró´c do wozu Baraka i umyj wszystko. — W zimnej wodzie? — zaprotestował. — Ju˙z, Garionie — powiedziała twardo. Burczac ˛ niech˛etnie, zsunał ˛ si˛e z jadacego ˛ wolno wozu na drog˛e. Pó´znym popołudniem czwartego dnia stan˛eli na szczycie wysokiego wzgórza i zobaczyli pod soba˛ miasto Darine, a dalej ołowianoszare morze. Garion wstrzymał oddech. Miasto wydało mu si˛e ogromne. Otaczały je grube i wysokie mury, a w s´rodku stało wi˛ecej domów, ni˙z widział przez całe z˙ ycie. Jednak przede wszystkim morze przyciagało ˛ jego spojrzenie. Powietrze miało ostry aromat. Niesiony wiatrem słaby przedsmak tej woni docierał do niego przez ostatnia˛ mil˛e. Dopiero teraz jednak, oddychajac ˛ gł˛eboko, po raz pierwszy w z˙ yciu wcia˛ gnał ˛ w płuca niezwykły zapach morza. Duch chłopca poszybował wysoko. — Nareszcie — mrukn˛eła ciocia Pol. Silk zatrzymał prowadzacy ˛ wóz, zeskoczył i podszedł do nich. Zsunał ˛ kaptur, a deszcz spływał po jego długim nosie i zbierał si˛e w krople na spiczastym czubku. — Staniemy tutaj, czy jedziemy do miasta? — zapytał. — Jedziemy do miasta — o´swiadczyła ciocia Pol. — Nie mam zamiaru spa´c na ziemi, kiedy w pobli˙zu czekaja˛ gospody. — Uczciwi wo´znice z pewno´scia˛ szukaliby noclegu — zgodził si˛e pan Wilk. — I ciepłej karczmy. — Mogłam si˛e tego domy´sli´c — mrukn˛eła ciocia Pol. — Musimy si˛e trzyma´c roli — Wilk wzruszył ramionami. Zjechali w dół. Kopyta koni s´lizgały si˛e i rozje˙zd˙zały, gdy zwierz˛eta próbowały wyhamowa´c ci˛ez˙ ar wozów. U bram miasta dwóch stra˙zników w brudnych tunikach i pordzewiałych hełmach wyszło im na spotkanie z male´nkiej wartowni. 66
— Po co jedziecie do Darine? — zwrócił si˛e jeden z nich do Silka. — Jestem Ambar z Kotu — skłamał gładko Silk. — Ubogi drasa´nski kupiec, pragnacy ˛ handlowa´c w waszym wspaniałym mie´scie. — Wspaniałym? — parsknał ˛ stra˙znik. — Co wieziesz, kupcze? — wtracił ˛ drugi. — Rzep˛e — odparł z pogarda˛ Silk. — Moja rodzina od pokole´n trudniła si˛e handlem korzennym, a ja upadłem tak nisko, z˙ e sprzedaj˛e rzep˛e — westchnał. ˛ — ´ Swiat staje na głowie, nie sadzisz, ˛ przyjacielu? — Mamy obowiazek ˛ przeszuka´c wasze wozy — poinformował stra˙znik. — Obawiam si˛e, z˙ e to troch˛e potrwa. — W taka˛ deszczowa˛ pogod˛e — Silk współczujaco ˛ podniósł głow˛e ku zachmurzonemu niebu. — Przyjemniej byłoby w jakiej´s miłej gospodzie nawil˙za´c ciało od s´rodka. — To trudne, gdy brakuje pieni˛edzy — rzucił z nadzieja˛ stra˙znik. — Byłbym zachwycony, gdyby´scie przyj˛eli ode mnie drobny dowód przyja´zni, ku pomocy w nawil˙zaniu — zaproponował Silk. — Jeste´s niezwykle uprzejmy — stra˙znik skłonił si˛e lekko. Pewna ilo´sc´ monet przeszła z r˛eki do r˛eki i wozy wjechały do miasta bez kontroli. Ogladane ˛ ze wzgórza Darine robiło du˙ze wra˙zenie, lecz ju˙z mniejsze, gdy toczyli si˛e mokrymi ulicami. Budynki wydawały si˛e identyczne, jakby wyniosłe i dumne, a ulice za´smiecone i brudne. Ze słonym zapachem morza mieszała si˛e wo´n zdechłych ryb, a twarze przechodniów były pos˛epne i nieprzyjazne. Podniecenie Gariona wyra´znie opadło. — Dlaczego ludzie tutaj sa˛ wszyscy tacy nieszcz˛es´liwi? — spytał pana Wilka. — Maja˛ surowego i wymagajacego ˛ Boga. — Jaki to Bóg? — Pieniadze ˛ — wyja´snił Wilk. — A to Bóg gorszy od samego Toraka. — Nie opowiadaj chłopcu tych bzdur — wtraciła ˛ ciocia Pol. — Tutejsi ludzie nie sa˛ naprawd˛e nieszcz˛es´liwi, Garionie. Po prostu stale si˛e spiesza.˛ Maja˛ wiele wa˙znych spraw i boja˛ si˛e spó´zni´c. To wszystko. — Chyba nie chciałbym tu mieszka´c — stwierdził Garion. — Miasto wydaje si˛e bardzo smutnym i nieprzyjemnym miejscem — westchnał. ˛ — Czasem chciałbym wróci´c na farm˛e Faldora. — Sa˛ gorsze miejsca ni˙z farma Faldora — zgodził si˛e Wilk. Gospoda, jaka˛ wybrał im Silk, stała w pobli˙zu doków. Zapach morza i ostra wo´n nabrze˙za, gdzie woda styka si˛e z ladem, ˛ były tu silniejsze. Sam zajazd był solidnym budynkiem, ze stajniami i szopa˛ na wozy. Jak zwykle, parter zajmowała kuchnia i wspólna sala z rz˛edami stołów i wielkimi paleniskami. Na pi˛etrze umieszczono pokoje go´scinne.
67
— Odpowiedni lokal — stwierdził Silk, gdy wrócił do wozów po dłu˙zszej dyskusji z ober˙zysta.˛ — Kuchnia wyglada ˛ na czysta,˛ a w pokojach nie zauwa˙zyłem robactwa. — Sama sprawdz˛e — ciocia Pol zeskoczyła na ziemi˛e. — Jak sobie z˙ yczysz, pani — skłonił si˛e Silk. Kontrola cioci Pol trwała o wiele dłu˙zej. Zapadał mrok, gdy wróciła na dziedziniec. — Nada si˛e — prychn˛eła niech˛etnie. — Ale ledwo ledwo. — Nie planujemy zostawa´c tu na zim˛e, Pol — zauwa˙zył Wilk. — Zatrzymamy si˛e najwy˙zej na kilka dni. Nie zaszczyciła go uwaga.˛ — Zamówiłam do pokoju gorac ˛ a˛ wod˛e — oznajmiła. — Wezm˛e chłopca na gór˛e i wymyj˛e go. Wy dopilnujecie koni i wozów. Chod´z, Garionie. Po czym wróciła do gospody. Garion zapragnał, ˛ by wszyscy przestali mówi´c o nim: chłopiec. Ma przecie˙z imi˛e, pomy´slał, nawet niezbyt trudne do zapami˛etania. Był przekonany, z˙ e nawet kiedy si˛e zestarzeje i wyro´snie mu długa, siwa broda, dalej b˛eda˛ go nazywa´c chłopcem. Kiedy odprowadzili ju˙z wozy i konie, umyli si˛e, a potem zeszli znowu do wspólnej sali na posiłek. Jedzenie nie dorównywało smakołykom cioci Pol, było jednak przyjemna˛ odmiana˛ po rzepie, na która,˛ o czym Garion był absolutnie przekonany, do ko´nca z˙ ycia nie zdoła nawet spojrze´c. Po kolacji m˛ez˙ czy´zni zasiedli nad kuflami ale1 . Ciocia Pol spojrzała na nich z dezaprobata.˛ — Garion i ja idziemy spa´c — o´swiadczyła. — Postarajcie si˛e zbytnio nie przewraca´c, kiedy b˛edziecie wchodzi´c na gór˛e. Wilk, Barak i Silk wybuchn˛eli s´miechem, ale Durnik — zdaniem Gariona — troch˛e si˛e zawstydził. Nast˛epnego dnia pan Wilk i Silk wyszli wczesnym rankiem i wrócili dopiero wieczorem. Garion zajał ˛ strategiczna˛ pozycj˛e w nadziei, z˙ e zauwa˙za˛ go i zabiora˛ ze soba; ˛ jednak nie. Kiedy wi˛ec Durnik szedł do stajni oporzadzi´ ˛ c konie, Garion ruszył za nim. — Durniku — zaczał, ˛ gdy kowal nakarmił ju˙z i napoił zwierz˛eta, a teraz badał ich kopyta szukajac ˛ skalecze´n. — Czy to wszystko nie wydaje ci si˛e dziwne? Durnik ostro˙znie postawił na ziemi nog˛e konia, który cierpliwie znosił badanie. — Jakie wszystko, Garionie? — spytał z powaga.˛ — No, w ogóle — wyja´snił niezbyt precyzyjnie chłopiec. — Ta podró˙z, Barak i Silk, pan Wilk i ciocia Pol. . . wszystko. Oni czasem rozmawiaja,˛ kiedy my´sla,˛ 1
Ale (ang.) — rodzaj angielskiego ciemnego piwa.
68
z˙ e ich nie słysz˛e. To jakie´s strasznie wa˙zne sprawy, ale nie wiem nawet, czy przed kim´s uciekamy, czy szukamy czego´s. — Ja te˙z tego nie rozumiem, Garionie — wyznał Durnik. — Wiele rzeczy okazuje si˛e czym´s innym, ni˙z mo˙zna by sadzi´ ˛ c. . . czym´s zupełnie innym. — A ciocia Pol? Zmieniła si˛e, prawda? To znaczy, wiesz, oni wszyscy traktuja˛ ja˛ jak wielka˛ dam˛e albo co´s podobnego, a ona zachowuje si˛e inaczej ni˙z na farmie Faldora. — Pani Pol jest wielka˛ dama˛ — stwierdził Durnik. — Zawsze byłem tego pewien. W jego głosie zabrzmiał ton szacunku, zawsze obecny, gdy mówił o cioci Pol. Garion wiedział, z˙ e nie warto go nawet przekonywa´c, by postarał si˛e dostrzec w niej jakie´s zmiany. — A pan Wilk — zaczał ˛ Garion z innej beczki. — My´slałem, z˙ e jest zwykłym starym bajarzem. — Nie wyglada ˛ na zwyczajnego włócz˛eg˛e — zgodził si˛e Durnik. — My´sl˛e, Garionie, z˙ e trafili´smy mi˛edzy wa˙zne osoby majace ˛ wa˙zne sprawy. Prostaczkowie, tacy jak my nie powinni zadawa´c zbyt wielu pyta´n, a oczy i uszy musza˛ mie´c otwarte. — Wrócisz na farm˛e Faldora, kiedy to wszystko si˛e sko´nczy? — spytał ostro˙znie chłopiec. Durnik zastanowił si˛e, spogladaj ˛ ac ˛ na zalany deszczem dziedziniec gospody. — Nie — rzekł w ko´ncu cichym głosem. — Pojad˛e z wami, jak długo pani Pol mi pozwoli. Garion poklepał kowala po ramieniu. — Wszystko b˛edzie dobrze, Durniku — powiedział. — Miejmy nadziej˛e — westchnał ˛ m˛ez˙ czyzna i na powrót zajał ˛ si˛e ko´nmi. — Durniku — odezwał si˛e znowu Garion. — Znałe´s moich rodziców? — Nie. Kiedy zobaczyłem ci˛e pierwszy raz, byłe´s niemowl˛eciem na r˛ekach pani Pol. — Jaka wtedy była? — Chyba w´sciekła. W z˙ yciu jeszcze nie widziałem kogo´s tak rozzłoszczonego. Porozmawiała chwil˛e z Faldorem i zacz˛eła pracowa´c w kuchni. Znasz Faldora; jeszcze nigdy nikogo nie odp˛edził. Z poczatku ˛ tylko pomagała, ale to nie trwało długo. Nasza stara kucharka robiła si˛e gruba i leniwa. W ko´ncu odjechała i zamieszkała u swojej najmłodszej córki. Potem pani Pol rzadziła ˛ kuchnia.˛ — Była wtedy o wiele młodsza, prawda? — Nie — stwierdził Durnik z namysłem. — Pani Pol nigdy si˛e nie zmienia. Wyglada ˛ dokładnie tak samo, jak wtedy. — To złudzenie — orzekł Garion. — Wszyscy si˛e starzeja.˛ — Nie pani Pol.
69
Wieczorem powrócił Wilk ze swym długonosym przyjacielem. Byli do´sc´ pos˛epni. — Nic — oznajmił krótko Wilk, skubiac ˛ swa˛ siwa˛ brod˛e. — Mogłam wam to powiedzie´c od razu — parskn˛eła ciocia Pol. Wilk spojrzał na nia˛ gniewnie i wzruszył ramionami. — Musieli´smy by´c pewni. Rudobrody olbrzym, Barak, podniósł głow˛e znad kolczugi, która˛ wła´snie polerował. ˙ — Zadnego s´ladu? — zapytał. — Zupełnie nic — odparł Wilk. — Nie przeje˙zd˙zał t˛edy. — Wi˛ec gdzie teraz? — Barak odło˙zył kolczug˛e. — Do Muros. Barak podszedł do okna. — Przestaje pada´c — zauwa˙zył. — Ale drogi b˛eda˛ ci˛ez˙ kie. — Jutro i tak nie mo˙zemy wyruszy´c — wtracił ˛ Silk. Siedział na stołku obok drzwi. — Musz˛e si˛e pozby´c naszej rzepy. Je´sli wywieziemy ja˛ z Darine, wzbudzi to podejrzenia. Nie chcemy przecie˙z, by zapami˛etał nas kto´s, kto mógłby potem ucia´ ˛c sobie pogaw˛edk˛e z przeje˙zd˙zajacym ˛ Murgiem. — Chyba masz racj˛e — zgodził si˛e Wilk. — Nie znosz˛e marnowania czasu, ale nie ma na to rady. — Drogi b˛eda˛ lepsze, kiedy podeschna˛ — pocieszył go Silk. — A puste wozy jada˛ szybciej. — Jeste´s pewien, z˙ e zdołasz sprzeda´c tyle rzepy, przyjacielu Silku? — zapytał Durnik. — Jestem Drasaninem. Potrafi˛e sprzeda´c wszystko. Mo˙zemy nawet zarobi´c. — Tym si˛e nie przejmuj — poradził Wilk. — Rzepa spełniła swoje zadanie. Teraz musimy tylko si˛e jej pozby´c. — To kwestia zasad — odparł lekko Silk. — Zreszta,˛ rzuci si˛e w oczy, je´sli nie b˛ed˛e si˛e ostro targował. Nie martw si˛e. Interes nie zajmie nam wiele czasu i nie opó´zni wyjazdu. — Mog˛e i´sc´ z toba? ˛ — spytał błagalnie Garion. — Wcale nie widziałem Darine, tylko t˛e gospod˛e. Silk spojrzał pytajaco ˛ na cioci˛e Pol. — Nie przypuszczam, z˙ eby mu to zaszkodziło — orzekła po namy´sle. — A ja wykorzystam wolna˛ chwil˛e, z˙ eby przypilnowa´c pewnych spraw. Nast˛epnego ranka, zaraz po s´niadaniu, Silk i Garion wyruszyli w drog˛e z workiem rzepy. Niski m˛ez˙ czyzna był w wyjatkowo ˛ dobrym nastroju, a jego długi nos dr˙zał niemal z emocji. — Najwa˙zniejsze — tłumaczył, gdy szli za´smieconymi, brukowanymi ulicami — to nie pokaza´c, z˙ e ci zale˙zy na sprzeda˙zy. No i zna´c rynek, naturalnie. — To brzmi rozsadnie ˛ — przyznał grzecznie Garion. 70
— Wczoraj zasi˛egnałem ˛ j˛ezyka — ciagn ˛ ał ˛ Silk. — Rzep˛e sprzedaja˛ w dokach Kotu w Drasni po drasa´nskim srebrnym oczku za cetnar. — Po ile? — To drasa´nska moneta. Warta mniej wi˛ecej tyle, co srebrny imperiał. Nie dokładnie, ale prawie. Handlarz spróbuje od nas kupi´c za c´ wier´c tej ceny, ale zgodzi si˛e w ko´ncu nawet na połow˛e. — Skad ˛ wiesz? — Taki jest zwyczaj. — Ile mamy rzepy? — spytał Garion, wymijajac ˛ stert˛e odpadków. — Trzydzie´sci cetnarów. — To b˛edzie. . . — Garion skrzywił si˛e, usiłujac ˛ wykona´c w pami˛eci skomplikowane obliczenia. — Pi˛etna´scie imperiałów — podpowiedział Silk. — Albo trzy złote korony. — Złote? — spytał chłopiec. Złote monety tak rzadko trafiały si˛e w wiejskich rozliczeniach, z˙ e słowo to miało magiczne niemal brzmienie. Silk kiwnał ˛ głowa.˛ — To wygodniejsze. Łatwiej nosi´c. Srebro bywa m˛eczaco ˛ ci˛ez˙ kie. — A ile zapłaciłe´s za rzep˛e? — Pi˛ec´ imperiałów. — Farmer dostał pi˛ec´ , my dostaniemy pi˛etna´scie, a kupiec trzydzie´sci? — zdziwił si˛e Garion. — To niezbyt uczciwie. — Tak to ju˙z jest — wzruszył ramionami Silk. — Oto dom kupca — wskazał na do´sc´ imponujacy ˛ budynek z szerokimi schodami. — Kiedy wejdziemy, b˛edzie udawał, z˙ e jest bardzo zaj˛ety i wcale si˛e nami nie interesuje. Potem, w czasie targów, zauwa˙zy ci˛e i powie, jaki z ciebie wspaniały chłopak. — Ja? — Pomy´sli, z˙ e jeste´s moim krewnym, synem czy mo˙ze bratankiem, i z˙ e chwalac ˛ ci˛e uzyska dodatkowa˛ przewag˛e. — Dziwaczny pomysł. — Powiem mu wiele rzeczy. — Silk mówił teraz bardzo szybko. Oczy mu błyszczały, a nos naprawd˛e wibrował. — Nie zwracaj na to uwagi i nie okazuj zdziwienia. B˛edzie bardzo uwa˙znie obserwował nas obu. — Zamierzasz kłama´c? — Garion był wstrza´ ˛sni˛ety. — On tego oczekuje. Sam te˙z b˛edzie kłamał. Ten, kto oszukuje najlepiej, wymusza swoje warunki. — To chyba strasznie skomplikowane. — To gra. — Lisia twarz Silka wykrzywiła si˛e w u´smiechu. — Bardzo ekscytujaca, ˛ w która˛ grywa si˛e na całym s´wiecie. Dobrzy gracze zdobywaja˛ bogactwo, marni gracze nie. — A ty jeste´s dobrym graczem? — Jednym z najlepszych — o´swiadczył skromnie Silk. — Wchodzimy. 71
I szerokimi schodami wprowadził Gariona do domu. Kupiec nosił lu´zna,˛ szyta˛ futrem, bladozielona˛ opo´ncz˛e i obcisła˛ czapk˛e. Zachowywał si˛e niemal dokładnie tak, jak przewidział Silk: siedział przy prostym stole i przerzucał karty pergaminu. Marszczył czoło. Silk i Garion czekali, a˙z ich zauwa˙zy. — Dobrze wi˛ec — rzekł w ko´ncu. — Macie do mnie jaki´s interes? — Mamy troch˛e rzepy — odparł z lekka˛ pogarda˛ Silk. — To prawdziwe nieszcz˛es´cie, przyjaciele — zmartwił si˛e kupiec. — Nabrzez˙ a Kotu p˛ekaja˛ w szwach od rzepy. Nie wiem, czy mi si˛e opłacałoby wzia´ ˛c ja˛ od was cho´cby za darmo. — Mo˙ze zatem Cherekowie lub Algarowie — Silk wzruszył ramionami. — Ich rynki nie sa˛ jeszcze tak nasycone, jak twój. Chod´zmy, chłopcze — zwrócił si˛e do Gariona. — Zaczekaj, dobry przyjacielu — zawołał kupiec. — Po twojej mowie wnosz˛e, z˙ e´smy krajanami. Mo˙ze oddam ci przysług˛e i obejrz˛e t˛e rzep˛e. — Twój czas jest cenny — odparł Silk. — Je´sli nie ma zbytu na rzep˛e, po có˙z mamy ci˛e dłu˙zej kłopota´c? — Mo˙ze jednak uda mi si˛e gdzie´s znale´zc´ nabywc˛e — zaprotestował kupiec. — Je´sli towar jest dobrej jako´sci. . . Zabrał od Gariona worek i otworzył go. Chłopiec słuchał zafascynowany, jak Silk i kupiec szermuja˛ uprzejmymi zdaniami, a ka˙zdy z nich usiłuje zdoby´c przewag˛e. — Có˙z to za wspaniały chłopak — stwierdził kupiec, jakby dopiero teraz zauwa˙zył Gariona. — Sierota — wyja´snił Silk. — Pod moja˛ opieka,˛ próbuj˛e go uczy´c podstaw zawodu, ale brak mu zdolno´sci. — Ach — kupiec był lekko rozczarowany. Wtedy Silk wykonał niezwykły gest palcami prawej dłoni. Oczy kupca rozszerzyły si˛e i on tak˙ze poruszył palcami. Od tej chwili Garion nie miał poj˛ecia, co si˛e dzieje. Dłonie Silka i kupca rysowały w powietrzu zło˙zone wzory, czasem tak szybko, z˙ e trudno było nada˙ ˛zy´c wzrokiem. Długie, waskie ˛ palce Silka ta´nczyły niemal, a kupiec wpatrywał si˛e w nie z uwaga,˛ wyciskajac ˛ a˛ mu pot z czoła. — Umowa stoi? — spytał wreszcie Silk, przełamujac ˛ milczenie. — Stoi — zgodził si˛e zasmucony troch˛e kupiec. — Przyjemnie jest załatwia´c interesy z uczciwym człowiekiem. — Wiele si˛e dzisiaj nauczyłem. Mam nadziej˛e, z˙ e nie zamierzasz zbyt długo pozosta´c w bran˙zy. Gdyby tak, to ju˙z teraz mog˛e ci odda´c klucze od moich magazynów i skarbca, by oszcz˛edzi´c sobie katuszy, jakich bym do´swiadczał z ka˙zdym twoim przybyciem. — Byłe´s godnym przeciwnikiem, przyjacielu kupcze — roze´smiał si˛e Silk. 72
— Z poczatku ˛ te˙z tak my´slałem — kupiec pokr˛ecił głowa.˛ — Lecz dla ciebie nie jestem z˙ adnym rywalem. Jutro rano przywie´z swoja˛ rzep˛e do moich magazynów na nabrze˙zu Bendik — g˛esim piórem naskrobał kilka słów na skrawku pergaminu. — Nadzorca ci zapłaci. Silk skłonił si˛e i odebrał pergamin. — Chod´zmy, chłopcze — rzucił. — Co si˛e stało? — spytał Garion, gdy stali znowu na gwarnej ulicy. — Wytargowałem cen˛e, jaka˛ zaplanowałem — odparł zadowolony z siebie Silk. — Przecie˙z nic nie mówili´scie — zaprotestował chłopiec. — Rozmawiali´smy bardzo długo, Garionie. Nie patrzyłe´s? — Widziałem tylko, jak wymachujecie do siebie palcami. — Tak mówili´smy — wyja´snił Silk. — To cały j˛ezyk, który moi rodacy stworzyli tysiace ˛ lat temu. Nazywamy go tajna˛ mowa.˛ Jest o wiele szybszy ni˙z j˛ezyk mówiony. Pozwala te˙z porozumiewa´c si˛e w obecno´sci obcych, bez ryzyka podsłuchu. Adept potrafi, je´sli zechce, prowadzi´c interesy dyskutujac ˛ równocze´snie o pogodzie. — Nauczysz mnie? — Garion był zafascynowany. — To wymaga czasu — ostrzegł Silk. — Czy jazda do Muros nie potrwa dostatecznie długo? — Jak chcesz — Silk wzruszył ramionami. — Nauka nie jest łatwa, ale pomo˙ze chyba zabi´c nud˛e. — Wracamy ju˙z do gospody? — spytał Garion. — Nie od razu. Potrzebny nam ładunek, który usprawiedliwi jazd˛e do Muros. — Zdawało mi si˛e, z˙ e wozy maja˛ pozosta´c puste. — I słusznie. — Ale przecie˙z powiedziałe´s. . . — Pójdziemy do mojego znajomego handlarza — wyja´snił Silk. — Skupuje produkty rolnicze z całej Sendarii i trzyma je na farmach, póki układ na rynkach Arendii i Tolnedry nie oka˙ze si˛e korzystny. Potem organizuje transport do Muros albo do Camaaru. — To bardzo skomplikowane — mruknał ˛ z powatpiewaniem ˛ Garion. — Wcale nie — zapewnił Silk. — Chod´z, mój chłopcze, a sam si˛e przekonasz. Kupiec był Tolnedraninem w długiej, bł˛ekitnej szacie, o pogardliwym wyrazie twarzy. Gdy Silk i Garion wkroczyli do kantoru, rozmawiał wła´snie z ponurym Murgiem. Ten, jak wszyscy przedstawiciele tej rasy, których Garion spotkał, miał gł˛ebokie blizny na twarzy i czarne, przenikliwe oczy. Silk ostrzegawczo dotknał ˛ ramienia chłopca i wystapił ˛ naprzód. — Wybacz, szlachetny kupcze — zaczał ˛ pochlebnym tonem. — Nie wiedziałem, z˙ e jeste´s zaj˛ety. Zaczekam z moim sługa˛ na zewnatrz, ˛ póki nie znajdziesz dla nas czasu. 73
— Mój przyjaciel i ja b˛edziemy zaj˛eci przez cały dzie´n — odparł Tolnedranin. — Czy to co´s wa˙znego? — Chciałem si˛e dowiedzie´c, czy przypadkiem nie masz dla nas ładunku. — Nie — odparł krótko kupiec. — Nic. Zaczał ˛ si˛e odwraca´c, znieruchomiał nagle i spojrzał badawczo na Silka. — Czy˙zby´s był Ambarem z Kotu? — zapytał. — Sadziłem, ˛ z˙ e zajmujesz si˛e korzeniami. Garion rozpoznał imi˛e, jakie niski m˛ez˙ czyzna podał stra˙znikom przy bramie. Najwyra´zniej u˙zywał go tutaj ju˙z wcze´sniej. — Niestety — westchnał ˛ Silk. — Moja ostatnia inwestycja spoczywa w morzu, koło przyladka ˛ Arendii: dwa pełne statki, płynace ˛ do Tol Honeth. Nagły sztorm uczynił mnie biedakiem. — Tragiczna historia, godny Ambarze — w głosie tamtego zabrzmiała nuta skrywanego tryumfu. — Musiałem si˛e zni˙zy´c do wo˙zenia płodów — o´swiadczył pos˛epnie Silk. — Mam trzy rozklekotane wozy. To wszystko, co pozostało z imperium Ambara z Kotu. — Fortuna kołem si˛e toczy dla ka˙zdego z nas — odparł filozoficznie Tolnedranin. — Wi˛ec to jest słynny Ambar z Kotu — wtracił ˛ Murgo szorstkim, dziwnie cichym głosem. Czarnymi oczami zmierzył Silka od stóp do głów. — Szcz˛es´liwy traf sprowadził mnie tutaj wła´snie dzi´s, gdy mog˛e si˛e wzbogaci´c spotkaniem. tak o´swieconego człowieka. — Jeste´s nazbyt uprzejmy, szlachetny panie — skłonił si˛e uprzejmie Silk. — Jestem Asharak z Rak Goska — przedstawił si˛e Murgo. — Odłó˙zmy na moment nasza˛ dyskusj˛e, Minganie — zwrócił si˛e do Tolnedranina. — Wielkim b˛edzie dla mnie zaszczytem obserwowanie, jak wspaniały kupiec zaczyna odrabia´c swoje straty. — Jeste´s zbyt uprzejmy, czcigodny Asharaku — powtórzył Silk, kłaniajac ˛ si˛e znowu. Umysł Gariona wykrzykiwał ostrze˙zenia, ale uwa˙zny wzrok Murga uniemo˙zliwiał najmniejszy cho´cby gest w stron˛e Silka. Z wysiłkiem zachowywał spokojny wyraz twarzy i t˛epe spojrzenie, cho´c my´sli p˛edziły w szale´nczej gonitwie. — Ch˛etnie bym ci pomógł, przyjacielu — zapewnił Mingan. — Ale w tej chwili nie mam w Darine z˙ adnego ładunku. — Mam ju˙z zlecenie z Darine do Medalii — wtracił ˛ szybko Silk. — Trzy wozy z˙ elaza Chereków. Mam te˙z kontrakt na przewóz futer z Muros do Camaaru. Martwi mnie tylko pi˛ec´ dziesiat ˛ mil z Medalii do Muros. Puste wozy nie przynosza˛ zysku. — Medalia — Mingan zmarszczył brwi. — Sprawdz˛e w dokumentach. Chyba mam tam co´s. 74
Wyszedł z pokoju. — Twoje wyczyny sa˛ legenda˛ w królestwach wschodu, Ambarze — rzekł z podziwem Asharak z Rak Goska. — Kiedy odje˙zd˙załem z Cthol Murgos, wcia˙ ˛z oferowano królewska˛ cen˛e za twoja˛ głow˛e. — Drobne nieporozumienie, Asharaku — za´smiał si˛e lekcewa˙zaco ˛ Silk. — Badałem tylko zasi˛eg operacji tolnedra´nskiego wywiadu w twoim królestwie. Podjałem ˛ pewne ryzyko, którego powinienem unika´c, i Tolnedranie rozszyfrowali mnie. Zarzuty przeciwko mnie były nieprawdziwe. ˙ — Jak zdołałe´s uciec? Zołnierze króla Taur Urgasa szukajac ˛ ci˛e niemal rozerwali królestwo na strz˛epy. — Spotkałem przypadkiem thullijska˛ dam˛e o du˙zych wpływach. Udało mi si˛e ja˛ przekona´c, by przemyciła mnie przez granic˛e do Mishrak ac Thull. — Och. . . — Asharak u´smiechnał ˛ si˛e. — Thullijskie damy sa˛ znane z podatno´sci na przekonywanie. — Ale sa˛ te˙z niezwykle wymagajace ˛ — dodał Silk. — Oczekuja˛ pełnej zapłaty za ka˙zda˛ przysług˛e. Ucieczka od niej była chyba trudniejsza ni˙z z Cthol Murgos. — Czy nadal wykonujesz tego typu usługi dla swego rzadu? ˛ — spytał niedbale Murgo. — Nie chca˛ nawet ze mna˛ rozmawia´c — odparł ponuro Silk. — Ambar kupiec korzenny był im przydatny, ale Ambara przewo´znika maja˛ za nic. — To typowe — zgodził si˛e Asharak, cho´c ton jego głosu wyra´znie dowodził, z˙ e nie wierzy nawet w jedno słowo. Spojrzał przelotnie i na pozór oboj˛etnie w stron˛e Gariona, a chłopiec doznał niezwykłego wra˙zenia. Byt pewien, cho´c nie wiedział skad, ˛ z˙ e Asharak z Rak Goska zna go przez całe z˙ ycie. Poznał ju˙z to spojrzenie, a dziwny kontakt pogł˛ebiał si˛e w dziesiatkach ˛ spotka´n, gdy patrzeli sobie w oczy; Garion dorastał wtedy na farmie Faldora, za´s Asharak, zawsze otulony czarnym płaszczem, na grzbiecie czarnego konia, przystawał, przygladał ˛ si˛e i ruszał dalej. Garion spojrzał na niego spokojnie, a po naznaczonej bliznami twarzy Murga przemknał ˛ cie´n u´smiechu. Mingan wszedł do kantoru. — Mam troch˛e szynek na farmie w pobli˙zu Medalii — Oznajmił. — Kiedy dotrzesz do Muros? — Za pi˛etna´scie do dwudziestu dni. Mingan kiwnał ˛ głowa.˛ — Dam ci kontrakt na przewóz szynki do Muros — zaproponował. — Siedmiu srebrnych rycerzy za wóz. — Tolnedra´nskich rycerzy czy sendarskich? — Jeste´smy w Sendarii, czcigodny Ambarze. — Jeste´smy obywatelami s´wiata, szlachetny kupcze — zauwa˙zył Silk. — Zawsze dokonywali´smy transakcji w tolnedra´nskiej monecie.
75
— Szybki jeste´s, czcigodny Ambarze — westchnał ˛ Mingan. — Niech wi˛ec b˛eda˛ tolnedra´nscy rycerze. Tylko dlatego, z˙ e jeste´smy starymi przyjaciółmi i płacz˛e nad twoim nieszcz˛es´ciem. — Mo˙ze spotkamy si˛e znowu, Ambarze — rzucił Asharak. — Mo˙ze — zgodził si˛e Silk. Razem z Garionem opu´scili kantor. — Zdzierca — mruknał ˛ Silk, kiedy znale´zli si˛e na ulicy. — Powinien płaci´c dziesi˛ec´ , nie siedem. — Co z Murgiem? — spytał Garion. Znowu odczuł znajoma˛ niech˛ec´ do wspominania o niezwykłych, sekretnych wi˛ezach, łacz ˛ acych ˛ go z ta˛ postacia,˛ która teraz zyskała przynajmniej imi˛e. — Wie, z˙ e co´s planuj˛e, ale nie ma poj˛ecia, co — wzruszył ramionami Silk. — I ja te˙z wiem, z˙ e on co´s knuje. Miewania dziesiatki ˛ takich spotka´n. Je´sli nasze cele nie oka˙za˛ si˛e sprzeczne, nie b˛edziemy sobie wchodzi´c w drog˛e. Asharak i ja jeste´smy profesjonalistami. — Jeste´s bardzo dziwnym człowiekiem, Silku. Silk mrugnał ˛ porozumiewawczo. — Dlaczego kłóciłe´s si˛e z Minganem o pieniadze? ˛ — Tolnedra´nskie monety sa˛ z odrobin˛e czystszego kruszcu. Maja˛ wi˛eksza˛ warto´sc´ . — Rozumiem. Nazajutrz wszyscy razem odwie´zli rzep˛e do magazynu drasa´nskiego kupca. Potem, dudniac ˛ pustymi wozami, wytoczyli si˛e z Darine na południe. Deszcz przestał pada´c, lecz ranek był chmurny i wietrzny. Na wzgórzu za miastem Silk obrócił si˛e do Gariona, który jechał przy nim. — No, dobrze — powiedział. — Zacznijmy. Poruszył palcami przed twarza˛ chłopca. — To znaczy „dzie´n dobry”.
Rozdział 8 Po pierwszym dniu wiatr wyszumiał si˛e do ko´nca, a na niebo wyszło blade, jesienne sło´nce. Szlak wiódł ich wzdłu˙z rzeki Darine, burzliwego strumienia p˛edzacego ˛ z gór a˙z do Zatoki Cherek. Teren był pofałdowany i g˛esto zalesiony, ale konie biegły z˙ wawo, ciagn ˛ ac ˛ puste wozy. Garion nie zwracał uwagi na okolic˛e. Przez cała˛ drog˛e wzdłu˙z doliny Darine patrzył tylko na zwinne palce Silka. — Nie krzycz — upomniał go Silk podczas c´ wicze´n. — Nie krzycze´c? — zdziwił si˛e chłopiec. — Nie wymachuj r˛ekami. Gesty maja˛ by´c dyskretne. Cała wypowied´z nie powinna zwraca´c uwagi. — Dopiero si˛e ucz˛e. — Lepiej przełamywa´c złe przyzwyczajenia, zanim si˛e ugruntuja˛ — stwierdził Silk. — I nie mamrocz. — Mamrocz˛e? — Ka˙zde zdanie konstruuj precyzyjnie. Ko´ncz je, zanim zaczniesz nast˛epne. Nie martw si˛e o szybko´sc´ . Przyjdzie z czasem. Trzeciego dnia rozmawiali posługujac ˛ si˛e w połowie głosem, w połowie gestami. Garion był z siebie dumny. Wieczorem zjechali z drogi do cedrowego gaju i uformowali zwykły półokrag ˛ wozów. — Jak idzie nauka? — spytał pan Wilk, zeskakujac ˛ z kozła. — Robimy post˛epy — odparł Silk. — Byłyby szybsze, gdyby chłopak pozbył si˛e skłonno´sci do mówienia po dziecinnemu. Garion był zdruzgotany. Barak tak˙ze stał przy nich. Roze´smiał si˛e. — Cz˛esto my´slałem, z˙ e dobrze by było pozna´c tajna˛ mow˛e. Ale palce wyc´ wiczone w trzymaniu miecza nie sa˛ do´sc´ gi˛etkie — wyprostował ogromna˛ dło´n i potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ Durnik podniósł brod˛e i wciagn ˛ ał ˛ nosem powietrze. — Noc b˛edzie zimna — oznajmił. — Przed s´witem pojawi si˛e szron. Barak tak˙ze pociagn ˛ ał ˛ nosem. — Masz racj˛e, Durniku — huknał. ˛ — Przyda si˛e solidne ognisko. 77
Si˛egnał ˛ do wozu i wyjał ˛ swój topór. — Kto´s nadje˙zd˙za — zawołała ciocia Pol, wcia˙ ˛z siedzaca ˛ na ko´zle. Wszyscy umilkli i nasłuchiwali dalekiego t˛etentu na drodze, która˛ przed chwila˛ opu´scili. — Przynajmniej trzech — stwierdził ponuro Barak. Oddał topór Durnikowi, a sam odszukał na wozie swój miecz. — Jeste´smy do´sc´ daleko od traktu — zauwa˙zył Wilk. — Je´sli nie b˛edziemy si˛e rusza´c, nie powinni nas zauwa˙zy´c. — To nas nie skryje przed Grolimami — odparła ciocia Pol. — Oni nie wypatruja˛ oczami. Wykonała palcami dwa szybkie ruchy, których Garion nie rozpoznał. Nie, odpowiedział jej tym samym sposobem Wilk. Lepiej b˛edzie. . . i tak˙ze uczynił nieznany gest. Ciocia Pol spojrzała na niego badawczo i wolno kiwn˛eła głowa.˛ — Niech nikt si˛e nie rusza — polecił Wilk. Potem zwrócił si˛e w stron˛e drogi, a na jego twarz pojawił si˛e wyraz koncentracji. Garion wstrzymał oddech. Odgłos galopujacych ˛ koni wyra´znie si˛e zbli˙zył. Wtedy zdarzyło si˛e co´s dziwnego. Garion wiedział, z˙ e powinien si˛e ba´c tych je´zd´zców i tego, co reprezentowali, opanowało go jednak jakie´s senne ot˛epienie. Zdawało si˛e, z˙ e jego umysł zasnał ˛ nagle, pozostawiajac ˛ ciało wpatrzone nieruchomo i bez zainteresowania w ciemno odzianych konnych na trakcie. Nie wiedział, jak długo tak stał; gdy jednak ocknał ˛ si˛e z półsnu, obcy znikn˛eli, a sło´nce ju˙z zaszło. Niebo na wschodzie przybrało fioletowe barwy nadciagaj ˛ ace˛ go wieczoru, a nad horyzontem unosiło si˛e kilka pod´swietlonych chmur. — Murgowie — stwierdziła z całkowitym spokojem ciocia Pol. — I jeden Grolim. Zsun˛eła si˛e z wozu. — Wielu jest Murgów w Sendarii, pani — Silk podał jej r˛ek˛e. — Wypełniaja˛ ró˙zne zadania. — Murgowie to jedno — zauwa˙zył pos˛epnie Wilk. — A Grolimowie to zupełnie inna sprawa. Chyba lepiej b˛edzie porzuci´c ucz˛eszczane szlaki. Znasz jaka´ ˛s boczna˛ drog˛e do Medalii? — Stary przyjacielu — odparł skromnie Silk. — Znam boczna˛ drog˛e do ka˙zdego miejsca. — To dobrze. Wjed´zmy gł˛ebiej mi˛edzy drzewa. Nie chc˛e, by blask naszego ogniska dosi˛egnał ˛ traktu. Garion przelotnie tylko widział otulonych płaszczami Murgów. Nie mógł wiedzie´c, czy jednym z nich był ten sam Asharak, którego znał przez długie lata jedynie jako ciemna˛ posta´c na czarnym koniu. Mimo to był prawie pewien, z˙ e Asharak znajdował si˛e w´sród nich. On pójdzie za nim wsz˛edzie. Mógł na niego liczy´c.
78
Durnik nie mylił si˛e, przepowiadajac ˛ szron. Ziemia rankiem była biała, a gdy ruszali w dalsza˛ drog˛e, ko´nskie oddechy unosiły si˛e kł˛ebami pary w zimnym powietrzu. Jechali s´cie˙zkami i rzadko ucz˛eszczanymi szlakami, poro´sni˛etymi zielskiem. Trwało to dłu˙zej ni˙z podró˙z po głównym trakcie, ale czuli si˛e bezpieczniej. Po pi˛eciu dniach dotarli do wioski Winold, jakie´s dwana´scie mil na północ od Medalii. Ciocia Pol uparła si˛e, z˙ eby urzadzi´ ˛ c tam postój w zapuszczonej gospodzie. — Odmawiam dalszego spania na ziemi — oznajmiła zimno. Po kolacji w odrapanej sali m˛ez˙ czy´zni zaj˛eli si˛e piwem, a ciocia Pol wróciła do pokoju, polecajac ˛ zanie´sc´ tam gorac ˛ a˛ wod˛e na kapiel. ˛ Garion wymknał ˛ si˛e na zewnatrz ˛ pod pretekstem sprawdzenia koni. Rzadko s´wiadomie kłamał, ale wczoraj czy przedwczoraj przyszło mu do głowy, z˙ e nie miał dla siebie ani jednej chwili od dnia, gdy opu´scił farm˛e Faldora. Nie był z natury samotnikiem, ale zaczynał mocno odczuwa´c ograniczenia wynikajace ˛ z ciagłego ˛ towarzystwa dorosłych. Winold nie był du˙za˛ wsia˛ i w ciagu ˛ pół godziny chłopiec zbadał go od kra´nca do kra´nca. Spacerował po waskich, ˛ brukowanych ulicach, wdychajac ˛ czyste powietrze wieczora. Okna domostw l´sniły złotym blaskiem s´wiec i Garion poczuł nagle t˛esknot˛e za domem. Wtedy, za zakr˛etem nierównej uliczki, w chwilowym błysku s´wiatła z otwartych drzwi, dostrzegł znajoma˛ posta´c. Nie był pewien, ale na wszelki wypadek przylgnał ˛ plecami do kamiennego muru. M˛ez˙ czyzna z irytacja˛ zwrócił twarz w stron˛e jasnej smugi i Garion dostrzegł biały błysk oka. To był Brill. Szybko skrył si˛e w cieniu; najwyra´zniej nie chciał by´c widziany. Potem zatrzymał si˛e. Spod s´ciany Garion obserwował, jak niecierpliwie spaceruje wokół rogu. Najrozsadniejszym ˛ wyj´sciem byłoby wymkna´ ˛c si˛e cicho i p˛edzi´c do gospody, ale chłopiec odrzucił ten pomysł. W gł˛ebokim cieniu pod murem był bezpieczny, a ciekawo´sc´ nie pozwalała mu odej´sc´ bez sprawdzenia, co wła´sciwie Brill tutaj robi. Zdawało si˛e, z˙ e oczekiwanie trwa całe godziny, cho´c w istocie nie było dłu˙zsze ni˙z kilka minut. Wreszcie w mroku pojawił si˛e drugi m˛ez˙ czyzna. Nosił kaptur, wiec Garion nie widział jego twarzy, lecz kontur sylwetki zdradzał, z˙ e ma na sobie tunik˛e, po´nczochy i buty do pół łydki — jak zwyczajny Sendar. Kiedy stanał ˛ bokiem, pojawił si˛e tak˙ze kształt miecza u pasa, co ju˙z było całkiem niezwykłe. Wprawdzie prawo nie zakazywało Sendarom ni˙zszego stanu noszenia broni, ale czynili to tak rzadko, z˙ e or˛ez˙ musiał zwraca´c uwag˛e. Garion próbował przekra´sc´ si˛e bli˙zej, by słysze´c, co Brill ma do powiedzenia człowiekowi z mieczem, lecz tamci rozmawiali krótko. Brz˛ekn˛eły przechodzace ˛ z r˛eki do r˛eki monety, po czym Brill zniknał ˛ cicho za rogiem, a człowiek z mieczem ruszył kreta˛ uliczka˛ wprost do miejsca, w którym stał Garion. Nie było si˛e gdzie ukry´c. Gdy tylko zakapturzony m˛ez˙ czyzna podejdzie bli˙zej, 79
musi zobaczy´c Gariona. Ucieczka byłaby jeszcze bardziej niebezpieczna. Poniewa˙z nie było innego wyj´scia, chłopiec zebrał si˛e na odwag˛e i s´miało pomaszerował ku nadchodzacej ˛ postaci. — Kto tam? — zawołał człowiek w kapturze, si˛egajac ˛ do r˛ekoje´sci miecza. — Dobry wieczór — odpowiedział Garion piskliwym głosem o wiele młodszego chłopca. — Zimna noc, prawda, prosz˛e pana? Zakapturzony m˛ez˙ czyzna burknał ˛ co´s z wyra´zna˛ ulga.˛ Nogi Gariona trz˛esły si˛e pragnieniem ucieczki. Wyminał ˛ obcego i włosy mu si˛e zje˙zyły, gdy czuł na karku jego podejrzliwe spojrzenie. — Chłopcze — odezwał si˛e nagle obcy. — Słucham? — obejrzał si˛e Garion. — Mieszkasz tutaj? — Tak, prosz˛e pana — skłamał Garion, tłumiac ˛ dr˙zenie głosu. — Jest tu jaka´s karczma? Garion wła´snie zbadał wiosk˛e, wi˛ec odpowiedział pewnie: — Tak. Pójdzie pan ta˛ ulica˛ i na nast˛epnym rogu skr˛eci w lewo. Przed wejs´ciem pala˛ si˛e pochodnie. Musi pan zauwa˙zy´c. — Dzi˛eki — rzucił m˛ez˙ czyzna i odszedł. — Dobranoc panu — krzyknał ˛ za nim Garion. Niebezpiecze´nstwo min˛eło i ten fakt dodał mu odwagi. M˛ez˙ czyzna nie odpowiedział, a podniecony spotkaniem Garion doszedł spokojnie do zakr˛etu. Gdy tylko skryła go s´ciana, porzucił role prostego wiejskiego chłopca i pu´scił si˛e biegiem. Bez tchu dotarł do gospody i wpadł do zadymionej sali, w której pan Wilk i pozostali rozmawiali przy kominku. W ostatniej chwili zdał sobie spraw˛e, z˙ e nie mo˙ze wykrzycze´c swoich nowin we wspólnej sali, gdzie wielu ludzi mogło go słysze´c. Zwolnił z trudem i spokojnie ruszył w stron˛e przyjaciół. Stanał ˛ przy ogniu, jakby chciał si˛e ogrza´c. — Przed chwila˛ widziałem Brilla — oznajmił cichym głosem. — Brilla? — zdziwił si˛e Silk. — Kto to jest Brill? Wilk zmarszczył czoło. — Pomocnik na farmie. Jak na uczciwego człowieka, miał w sakiewce za du˙zo złota Angaraków — wyja´snił. Szybko opowiedział Barakowi i Silkowi o przygodzie w stajni Faldora. — Powinni´scie go zabi´c — mruknał ˛ Barak. — Nie jeste´smy w Chereku — odparł Wilk. — Sendarowie nie lubia˛ przypadkowych zabójstw. Zauwa˙zył ci˛e? — spytał Gariona. — Nie. Zobaczyłem go pierwszy i schowałem si˛e w cieniu. Spotkał si˛e z kim´s i chyba dał mu jakie´s pieniadze. ˛ Ten drugi miał miecz — opisał pokrótce całe zdarzenie.
80
— To zmienia sytuacje — stwierdził Wilk. — Rankiem wyjedziemy chyba wcze´sniej, ni˙z planowali´smy. — Nietrudno b˛edzie przekona´c Brilla, z˙ eby przestał si˛e nami interesowa´c — wtracił ˛ Durnik. — Mógłbym go poszuka´c i par˛e razy przyło˙zy´c mu w głow˛e. — Pociagaj ˛ aca ˛ my´sl — u´smiechnał ˛ si˛e Wilk. — Ale chyba lepiej wymkna´ ˛c si˛e z miasta wcze´snie rano. Nie b˛edzie wiedział, z˙ e tu byli´smy. Nie mamy czasu na walki z ka˙zdym, kto stanie nam na drodze. — Chciałbym jednak przyjrze´c si˛e bli˙zej temu Sendarowi z mieczem — o´swiadczył Silk wstajac. ˛ — Je´sli si˛e oka˙ze, z˙ e nas s´ledzi, wol˛e wiedzie´c, jak wyglada. ˛ Nie lubi˛e, kiedy jada˛ za mna˛ obcy. — Dyskretnie — ostrzegł Wilk. — Czy kiedykolwiek nie byłem dyskretny? — za´smiał si˛e Silk. — To nie potrwa długo. Powiedziałe´s, z˙ e gdzie jest ta karczma, Garionie? Chłopiec powtórzył wskazówki. Silk kiwnał ˛ głowa.˛ Oczy mu błyszczały, a czubek nosa dr˙zał z podniecenia. Szybko przeszedł przez sal˛e i zniknał ˛ w´sród chłodnej nocy. — Zastanawiam si˛e — mruknał ˛ Barak. — Je´sli tak dokładnie nas pilnuja,˛ moz˙ e lepiej porzucimy te wozy i m˛eczace ˛ przebrania, kupimy dobre konie i pełnym galopem ruszymy do Muros? — Nie przypuszczam, by Murgowie dokładnie wiedzieli, gdzie jeste´smy — pokr˛ecił głowa˛ Wilk. — Brill mógł tu trafi´c z jakim´s innym łajdackim zleceniem. Ucieczka przed cieniem nie ma sensu. Lepiej spokojnie jecha´c dalej. Nawet je´sli Brill wcia˙ ˛z pracuje dla Murgów, wol˛e wymkna´ ˛c si˛e po cichu i niech nas szukaja˛ w całej s´rodkowej Sendarii. — Wstał. — Pójd˛e na gór˛e i opowiem Pol, co si˛e stało. — Dalej mi si˛e to nie podoba — burknał ˛ ponuro Barak. Siedzieli w milczeniu, czekajac ˛ na powrót Silka. Płomie´n gło´sno strzelił w gór˛e i Garion drgnał. ˛ Gdy tak siedział, zdał sobie spraw˛e, z˙ e bardzo si˛e zmienił od wyjazdu z farmy Faldora. Wtedy wszystko wydawało si˛e łatwe, a s´wiat był wyra´znie podzielony na przyjaciół i wrogów. Teraz jednak zaczał ˛ dostrzega´c zło˙zono´sci, których istnienia nawet nie podejrzewał. Stał si˛e ostro˙zny i nieufny, cz˛es´ciej słuchał tego wewn˛etrznego głosu, który doradzał czujno´sc´ lub wr˛ecz podst˛ep. Nauczył si˛e nie wierzy´c pozorom. Przez chwil˛e z˙ ałował dawnej niewinno´sci, lecz oschły głos poinformował go, z˙ e to dziecinny z˙ al. Po chwili pan Wilk zszedł na dół i usiadł przy nich. Silk wrócił mniej wi˛ecej pół godziny pó´zniej. — Zdecydowanie nieprzyjemny typ — oznajmił, stajac ˛ przy ogniu. — Moim zdaniem to zwykły rzezimieszek. — Brill szuka ludzi na własnym poziomie — stwierdził Wilk. — Je´sli pracuje dla Murgów, wynajmuje pewnie ró˙znych łotrów, z˙ eby nas s´ledzili. Sadz˛ ˛ e jednak,
81
z˙ e b˛eda˛ si˛e rozglada´ ˛ c za czworgiem pieszych, nie za sze´sciorgiem ludzi na wozach. Je´sli dostatecznie wcze´snie wyjedziemy z Winoldu, powinni´smy znikna´ ˛c im z oczu. — Durnik i ja b˛edziemy trzyma´c wart˛e — o´swiadczył Barak. — Niezły pomysł. Spróbujemy wyruszy´c koło czwartej nad ranem. Zanim wstanie sło´nce, chc˛e mie´c ze trzy, cztery mile mi˛edzy nami a ta˛ wioska.˛ Tej nocy Garion nie mógł zasna´ ˛c. Gdy mu si˛e w ko´ncu udało, dr˛eczył go koszmar człowieka w kapturze, który go s´cigał z okrutnym mieczem bez ko´nca po mrocznych, waskich ˛ uliczkach. Kiedy Barak budził wszystkich, chłopiec czuł piasek w oczach i głowa mu cia˙ ˛zyła po niespokojnej nocy. Zanim ciocia Pol zapaliła s´wiec˛e, starannie zamkn˛eła okiennice. — B˛edzie zimno — stwierdziła, rozwijajac ˛ tobołek, który Garion przyniósł z wozu. Wyj˛eła par˛e grubych wełnianych po´nczoch i zimowe buty wy´scielane wełna.˛ — Włó˙z to — poleciła chłopcu. — I swój gruby płaszcz. — Nie jestem ju˙z dzieckiem, ciociu Pol — zauwa˙zył Garion. — Lubisz marzna´ ˛c? — No nie, ale. . . — przerwał. Nie potrafił wyrazi´c w słowach tego, co czuje. Zaczał ˛ si˛e ubiera´c. Z pokoju obok słyszał przyciszone głosy, jakimi zawsze porozumiewaja˛ si˛e ludzie wstajacy ˛ przed s´witem. — Jeste´smy gotowi, pani Pol — oznajmił od drzwi Silk. — Chod´zmy wi˛ec — odparła naciagaj ˛ ac ˛ kaptur. Tej nocy ksi˛ez˙ yc wzszedł pó´zno i l´snił jasno na oszronionym bruku przed gospoda.˛ Durnik zaprzagł ˛ konie i wyprowadził wozy. — Poprowadzimy je do traktu — szepnał ˛ Wilk. — Nie nale˙zy zrywa´c wies´niaków ze snu. Silk ruszył przodem. Wolno wyjechali z dziedzi´nca. Pola za wioska˛ bielały od szronu, a blade, zamglone s´wiatło ksi˛ez˙ yca zdawało si˛e wywabia´c z nich wszelki kolor. — Jak tylko znajdziemy si˛e poza z zasi˛egiem głosu — rzekł Wilk, wdrapujac ˛ si˛e na kozioł — ruszymy szybciej, z˙ eby oddali´c si˛e z tego miejsca. Wozy sa˛ puste, a troch˛e biegu nie zaszkodzi zwierz˛etom. — Słusznie — zgodził si˛e Silk. Wspi˛eli si˛e na wozy i ruszyli wolno. Gwiazdy migotały im nad głowami na czystym, zimnym niebie. Pola l´sniły biela; ˛ przy drodze rysowały si˛e czarne plamy drzew. Na szczycie pierwszego wzgórza Garion obejrzał si˛e na gromadk˛e ciemnych domków w dolinie. Pojedyncze s´wiatełko błysn˛eło w którym´s oknie — samotny, złoty punkcik, który pojawił si˛e i zniknał. ˛ — Kto´s tam nie s´pi — powiedział Silkowi. — Wła´snie zobaczyłem s´wiatło. — Mo˙ze jaki´s ranny ptaszek. Ale mo˙ze i nie.
82
Potrzasn ˛ ał ˛ lejcami i konie przyspieszyły kroku. Szarpnał ˛ jeszcze raz i ruszyły kłusem. — Trzymaj si˛e, chłopcze — rzucił Silk; wychylił si˛e i smagnał ˛ lejcami ko´nskie zady. Wóz podskakiwał i trzeszczał przera´zliwie; gryzaco ˛ mro´zne powietrze dmuchało prosto w twarz Gariona, który dwiema r˛ekami przytrzymywał si˛e kozła. W pełnym galopie tabor trzech wozów stoczył si˛e w dolin˛e i przemknał ˛ mi˛edzy białymi od szronu polami. Wioska z jej pojedynczym s´wiatełkiem została daleko z tyłu. Nim wzeszło sło´nce, pokonali ju˙z dobre cztery mile i Silk zatrzymał spienione konie. Garion był rozbity i obolały od w´sciekłej jazdy zmarzni˛etymi na kamie´n drogami. Z ulga˛ powitał mo˙zliwo´sc´ odpoczynku. Silk rzucił mu lejce, zeskoczył, porozmawiał chwil˛e z panem Wilkiem i ciocia˛ Pol, po czym wrócił do wozu. — Skr˛ecimy w t˛e s´cie˙zk˛e przed nami — oznajmił rozcierajac ˛ palce. Chłopiec podał mu lejce. — Ty powozisz — stwierdził Silk. — R˛ece zamarzły mi na sztywno. Niech konie ida˛ spokojnie. Garion cmoknał ˛ i potrzasn ˛ ał ˛ lekko lejcami. Zwierz˛eta ruszyły posłusznie. ´ zka zatacza koło za tym pagórkiem — Silk skinał — Scie˙ ˛ głowa,˛ gdy˙z obie dłonie wsunał ˛ pod tunik˛e. — Po drugiej stronie jest jodłowy zagajnik. Tam si˛e zatrzymamy, z˙ eby konie troch˛e odpocz˛eły. — My´slisz, z˙ e kto´s za nami jechał? — To b˛edzie odpowiedni moment, by si˛e przekona´c. Okra˙ ˛zyli wzgórze i dotarli do miejsca, gdzie tu˙z przy s´cie˙zce wyrastały ciemne pnie jodeł. Garion zakr˛ecił i zjechał w cie´n gał˛ezi. — To wystarczy — Silk zeskoczył na ziemi˛e. — Chod´z. — Gdzie idziemy? — Chc˛e spojrze´c na drog˛e za nami. Przejdziemy miedzy drzewami na szczyt i zobaczymy, czy nasz trop kogo´s zainteresował. Ruszył w gór˛e. Posuwał si˛e szybko, cho´c w absolutnej ciszy. Garion człapał za nim, z zakłopotaniem łamiac ˛ stopami suche gałazki. ˛ Po chwili zaczał ˛ pojmowa´c sekret cichego marszu. Silk z uznaniem skinał ˛ głowa,˛ lecz milczał. Granica drzew przebiegała tu˙z pod szczytem. Silk zatrzymał si˛e. Dolina pod nimi z przecinajac ˛ a˛ ja˛ ciemna˛ droga˛ była całkiem pusta, je´sli nie liczy´c dwóch jeleni, które wyszły skuba´c zmarzni˛eta˛ traw˛e. — Poczekamy chwil˛e — rzekł Silk. — Je´sli Brill i ten jego najemnik jada˛ za nami, powinni si˛e wkrótce pokaza´c. Usiadł na pniu i obserwował pusta˛ dolin˛e. Po chwili jaki´s powóz przejechał droga˛ w stron˛e Winoldu. Z tej odległo´sci wydawał si˛e male´nki i poruszał bardzo wolno. Sło´nce weszło odrobin˛e wy˙zej, wi˛ec mru˙zyli o´slepione blaskiem oczy. 83
— Silku — zaczał ˛ z wahaniem Garion. — Słucham? — O co w tym wszystkim chodzi? Było to trudne pytanie, ale chłopiec uznał, z˙ e zna ju˙z Silka na tyle dobrze, by je zada´c. — W czym wszystkim? — W tym, co robimy. Usłyszałem troch˛e, domy´sliłem si˛e nieco wi˛ecej, ale dalej nic nie rozumiem. — A czego si˛e domy´sliłe´s, Garionie? — oczy Silka błyszczały mocno na nie ogolonej twarzy. — Co´s zostało skradzione; co´s bardzo wa˙znego. Pan Wilk i ciocia Pol, i my wszyscy, próbujemy to odzyska´c. — Zgadza si˛e — przyznał Silk. — To prawda. — Pan Wilk i ciocia Pol nie sa˛ tymi, kim si˛e wydaja.˛ — Nie — zgodził si˛e Silk. — Nie sa.˛ — My´sl˛e, z˙ e umieja˛ robi´c rzeczy, których inni ludzie nie potrafia˛ — Garion z trudem dobierał stówa. — Pan Wilk mo˙ze. . . tropi´c to co´s, wcale tego nie widzac. ˛ A w zeszłym tygodniu, kiedy mijali nas ci Murgowie, zrobili co´s takiego. . . nie wiem nawet, jak to opisa´c. . . Jakby si˛egn˛eli do mojego umysłu i u´spili go. Jak tego dokonali? I po co? Silk za´smiał si˛e. — Jeste´s bardzo spostrzegawczym chłopcem — pochwalił, po czym dodał ju˙z ˙ powa˙znie: — Zyjemy w czasach przełomu, Garionie. Wydarzenia tysiaca ˛ i wi˛ecej ´ lat zogniskowały si˛e na obecnych dniach. Swiat, jak słyszałem, jest wła´snie taki. Mijaja˛ stulecia, gdy nic si˛e nie dzieje, a potem w przeciagu ˛ kilku krótkich lat maja˛ miejsce zdarzenia tak straszliwie wa˙zne, z˙ e s´wiat ju˙z nigdy nie jest taki sam, jak przedtem. — Gdybym mógł wybiera´c, wolałbym chyba z˙ y´c w tych spokojnych wiekach — o´swiadczył pochmurnie Garion. — Ale˙z skad ˛ — Silk s´ciagn ˛ ał ˛ wargi w lisim u´smiechu. — Teraz wła´snie czujesz, z˙ e z˙ yjesz. Widzisz, jak to wszystko si˛e toczy, jeste´s tego cz˛es´cia.˛ Krew szybciej płynie w z˙ yłach i ka˙zdy oddech jest przygoda.˛ Garion pominał ˛ milczeniem jego entuzjazm. — Powiedz, czego szukamy — poprosił. — Lepiej, je´sli nie poznasz nawet nazwy tego przedmiotu — odparł z powaga˛ m˛ez˙ czyzna. — Ani imienia człowieka, który go wykradł. Pewni ludzie próbuja˛ nas powstrzyma´c, a czego nie wiesz, tego nie zdradzisz. — Nie mam zwyczaju prowadzenia pogaw˛edek z Murgami — o´swiadczył dumnie Garion. — Wcale nie musisz z nimi rozmawia´c. Sa˛ w´sród nich tacy, którzy potrafia˛ pochwyci´c twoje my´sli. 84
— To niemo˙zliwe. — Któ˙z mo˙ze stwierdzi´c, co jest mo˙zliwe, a co nie? — spytał Silk, a Garion przypomniał sobie rozmow˛e na ten temat z panem Wilkiem. Silk siedział na pniu, w blasku porannego sło´nca, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e ocienionej jeszcze dolinie: zwyczajny człowiek w zwyczajnej tunice i lu´znym płaszczu z nasuni˛etym na głow˛e kapturem. — Wychowano ci˛e na Sendara, Garionie — powiedział. — Sendarowie sa˛ solidnymi, praktycznymi lud´zmi i nie maja˛ cierpliwo´sci do takich spraw jak czary, magia i inne rzeczy, których nie mo˙zna dotkna´ ˛c. Twój przyjaciel, Durnik, jest Sendarem doskonałym. Umie zrobi´c podkow˛e, naprawi´c p˛ekni˛ete koło czy wyleczy´c chorego konia. Watpi˛ ˛ e jednak, czy potrafiłby uwierzy´c w najmniejszy nawet czar. — Jestem Sendarem — zaprotestował Garion. Sugestia zawarta w słowach Silka atakowała same fundamenty jego poczucia to˙zsamo´sci. Silk spojrzał na niego z uwaga.˛ — Nie jeste´s — stwierdził. — Kiedy spotkam Sendar, potrafi˛e go rozpozna´c, tak jak dostrzegam ró˙znice mi˛edzy Arendem a Tolnedraninem czy Cherekiem a Algarem. Istnieje pewien sendarski kształt głowy czy układ oczu. Ty ich nie masz. — Wi˛ec kim jestem? — spytał wyzywajaco ˛ Garion. — Nie wiem — odparł Silk marszczac ˛ czoło. — A to dziwne, poniewa˙z przeszkolono mnie, bym wiedział, skad ˛ pochodza˛ ludzie. Mo˙ze si˛e z czasem domy´sle. — Czy ciocia Pol jest Sendarka? ˛ — Ale˙z skad ˛ — za´smiał si˛e Silk. — To tłumaczy wszystko. Jestem zapewne tym, kim ona. Silk spojrzał na niego badawczo. — Jest przecie˙z siostra˛ mojego ojca — wyja´snił Garion. — Z poczatku ˛ mys´lałem, z˙ e jest spokrewniona z matka,˛ ale myliłem si˛e. To ojciec. Teraz jestem pewien. — To niemo˙zliwe — stwierdził stanowczo Silk. — Niemo˙zliwe? — Absolutnie wykluczone. Nie do pomy´slenia. — Dlaczego? Silk przygryzł warg˛e. — Wracajmy do wozów — rzucił krótko. Schodzili miedzy czarnymi drzewami, a w plecy s´wieciło im jasne, poranne sło´nce. Cały dzie´n je´zdzili bocznymi dró˙zkami, by pó´znym popołudniem, gdy sło´nce opadało ju˙z ku purpurowemu morzu chmur na zachodzie, dotrze´c do farmy, skad ˛ mieli zabra´c szynki. Silk porozmawiał chwil˛e z t˛egim farmerem i pokazał mu pergamin, który dostał w Darine od Mingana.
85
— Ch˛etnie si˛e ich pozb˛ed˛e — o´swiadczył farmer. — Zajmuja˛ mi miejsce, a bardzo go potrzebuj˛e. — To cz˛esty przypadek, gdy prowadzi si˛e interesy z Tolnedranami — zauwaz˙ ył Silk. — Zwykle dostaja˛ wi˛ecej, ni˙z zapłacili, nawet je´sli to tylko darmowe korzystanie z cudzych szop. Farmer przyznał mu racj˛e. — Tak si˛e zastanawiam — rzucił Silk, jakby ta my´sl dopiero teraz przyszła mu do głowy. — Nie spotkałe´s mo˙ze w okolicy mojego znajomego? Ma na imi˛e ´ Brill. Sredniego wzrostu, czarne włosy, zezowate oko? — Połatane ubranie i zgry´zliwy charakter? — spytał farmer. — To on. — Kr˛ecił si˛e tutaj. Szukał — tak przynajmniej twierdził — starca, kobiety i chłopca. Podobno ukradli co´s jego panu i został wysłany, by ich znale´zc´ . — Kiedy to było? — Jaki´s tydzie´n temu. — Szkoda, z˙ e go nie spotkałem. Z przyjemno´scia˛ znowu bym go zobaczył. — Nie mam poj˛ecia, po co — rzekł bez ogródek farmer. — Szczerze mówiac, ˛ twój znajomy niezbyt mi si˛e spodobał. — Sam te˙z za nim nie przepadam — wyznał Silk. — Rzecz w tym, z˙ e jest mi winien troch˛e pieni˛edzy. Towarzystwo Brilla jest mi całkiem zb˛edne, lecz bez pieni˛edzy czuj˛e si˛e troch˛e samotnie, je´sli rozumiesz, co mam na my´sli. Farmer wybuchnał ˛ s´miechem. — Byłbym niezwykle wdzi˛eczny, gdyby´s przypadkiem zapomniał, z˙ e o niego pytałem — dodał Silk. — I tak trudno go znale´zc´ , nawet gdy nie wie, z˙ e go szukam. — Mo˙zesz na mnie polega´c. — T˛egi m˛ez˙ czyzna s´miał si˛e ciagle. ˛ — Mam wolny strych, gdzie ty i twoi ludzie mo˙zecie rozło˙zy´c si˛e na noc. Miło mi te˙z b˛edzie, je´sli zjecie kolacj˛e z moimi robotnikami. Jadalnia jest tam. — Wskazał r˛eka.˛ — Wielkie dzi˛eki — skłonił si˛e Silk. — Ziemia jest skuta lodem i sporo ju˙z czasu min˛eło, od kiedy jedli´smy co´s lepszego ni˙z prosty wikt na szlaku. — Wy, przewo´znicy, wiedziecie z˙ ycie pełne przygód — westchnał ˛ farmer niemal z zazdro´scia.˛ — Wolni jak ptaki, a nowy horyzont otwiera si˛e przed wami tu˙z za nast˛epnym wzgórzem. — To spora przesada — zapewnił go Silk. — Za to zima jest trudna˛ pora˛ i dla ptaków, i dla przewo´zników. Farmer za´smiał si˛e znowu i klepnał ˛ Silka po ramieniu. Potem pokazał, gdzie odprowadzi´c konie. Jedzenie u t˛egiego farmera było proste, za to bardzo obfite. Na strychu hulały troch˛e przeciagi, ˛ lecz siano było mi˛ekkie. Garion spał mocno. Farma, cho´c nie była gospodarstwem Faldora, zdawała si˛e w dostatecznym stopniu znajoma. 86
W dodatku swojskie uczucie, z˙ e znowu otaczaja˛ go s´ciany, dawało poczucie bezpiecze´nstwa. Rankiem, po solidnym s´niadaniu, załadowali wozy pokryta˛ kryształkami soli szynka˛ i serdecznie po˙zegnali si˛e z farmerem. Jeszcze wieczorem chmury zacz˛eły si˛e gromadzi´c na zachodzie. W ciagu ˛ nocy pokryły całe niebo. Dzie´n był zimny i szary, gdy ruszali do Muros, pi˛ec´ dziesiat ˛ mil na południe.
Rozdział 9 Niepełne dwa tygodnie, które zaj˛eła im droga do Muros, byty chyba najbardziej niewygodne w całym z˙ yciu Gariona. Trasa wiodła podnó˙zem pasma wzgórz, przez pofałdowane i na ogół nie zamieszkane obszary. Niebo zwisało nad głowami szare i zimne. Od czasu do czasu padał s´nieg, a czarne góry z˛ebata˛ linia˛ wznosiły si˛e ponad horyzontem. Garion miał wra˙zenie, z˙ e ju˙z nigdy nie b˛edzie mu ciepło. Mimo stara´n Durnika, który co wieczór wyszukiwał gdzie´s suche drewno, ogniska zdawały si˛e zawsze z˙ ało´snie małe, a wielki otaczajacy ˛ ich chłód, niewyobra˙zalnie ogromny. Grunt, na którym rozkładali posłania, był zmarzni˛ety i mróz saczył ˛ si˛e wprost w ko´sci chłopca. Nauka drasa´nskiej tajnej mowy trwała bez przerwy i zanim jeszcze dotarli do jeziora Camaar i rozpocz˛eli długi zjazd w stron˛e Muros, Garion stał si˛e je´sli nie ekspertem, to przynajmniej biegłym u˙zytkownikiem j˛ezyka znaków. Le˙zace ˛ w południowej cz˛es´ci Sendarii Muros było sporym, niezbyt atrakcyjnym miastem, gdzie od niepami˛etnych czasów, rok w rok, odbywał si˛e wielki targ. Zawsze pó´znym latem je´zd´zcy Algarów prowadzili ogromne stada bydła przez góry, Wielkim Traktem Północnym. W Muros handlarze z całego zachodu czekali ich przybycia. Ogromne sumy przechodziły z rak ˛ do rak, ˛ a z˙ e przedstawiciele klanów Algarów tak˙ze zaopatrywali si˛e tutaj w przedmioty u˙zyteczne lub ozdobne, kupcy a˙z z Nyissy na dalekim południu zje˙zd˙zali, by oferowa´c swój towar. Wielka˛ równin˛e na wschód od miasta całkowicie pokrywały zagrody dla bydła. Ciagn˛ ˛ eły si˛e całymi milami, a mimo to nie mie´sciły stad, zjawiajacych ˛ si˛e tu w szczycie sezonu. Dalej na wschód, poza ciagiem ˛ zagród, le˙zało mniej czy bardziej stałe obozowisko Algarów. Do tego wła´snie miasta Silk wprowadził pewnego ranka trzy wozy wyładowane szynka˛ nale˙zac ˛ a˛ do Mingana, Tolnedranina. Targ zbli˙zał si˛e ju˙z do ko´nca i na miejscu pozostali jedynie najbardziej zdesperowani kupcy. Bez problemów przekazali ładunek do magazynów i wkrótce trzy wozy wjechały na dziedziniec gospody na północnym skraju miasta. — To godziwy zajazd, pani — zapewniał cioci˛e Silk, pomagajac ˛ jej wysia´ ˛sc´ . 88
— Nieraz ju˙z tu bywałem. — Miejmy nadziej˛e — odparła. — Zajazdy w Muros nie ciesza˛ si˛e najlepsza˛ reputacja.˛ — Tamte znajduja˛ si˛e we wschodniej cz˛es´ci miasta — sprostował delikatnie Silk. — Znam je dobrze. — W to nie watpi˛ ˛ e — stwierdziła unoszac ˛ lekko brew. — Mój zawód wymaga, bym zatrzymywał si˛e czasem w miejscach, których w innych okoliczno´sciach wolałbym unika´c — o´swiadczył z godno´scia.˛ Gospoda, jak od razu zauwa˙zył Garion, była zadziwiajaco ˛ czysta i go´sciła głównie sendarskich kupców. — My´slałem, z˙ e spotkamy w Muros ludzi ze wszystkich krajów — powiedział, gdy razem z Silkiem przenosili baga˙z do pokojów na drugim pi˛etrze. — Sa˛ tutaj — wyja´snił m˛ez˙ czyzna. — Ale ka˙zda z grup woli trzyma´c si˛e z dala od innych. Tolnedranie mieszkaja˛ w jednej cz˛es´ci miasta, Drasanie w innej, a Nyissanie jeszcze gdzie indziej. Hrabia Muros tak to zorganizował. Czasem nerwy nie wytrzymuja˛ z˙ aru interesów i lepiej, by naturalni wrogowie nie przebywali pod jednym dachem. Garion pokiwał głowa.˛ — Wiesz co — zaczał ˛ znowu, gdy weszli do jednego z pokoi, które zaj˛eli na czas pobytu w Muros. — Chyba jeszcze nigdy nie widziałem Nyissanina. — Masz szcz˛es´cie — stwierdził z obrzydzeniem Silk. — To nieprzyjemna rasa. — Sa˛ podobni do Murgów? — Nie. Nyissanie oddaja˛ cze´sc´ Issie, Bogu-W˛ez˙ owi. Uwa˙zaja,˛ z˙ e wypada nas´ladowa´c zachowania w˛ez˙ y. Osobi´scie nie widz˛e w tym nic przyjemnego. Zreszta,˛ Nyissanie zamordowali Riva´nskiego Króla i od tego czasu Alornowie nie darza˛ ich sympatia.˛ — Rivanie nie maja˛ króla — zaprotestował Garion. — Teraz ju˙z nie. Kiedy´s mieli, póki królowa Salmissra nie postanowiła go usuna´ ˛c. — Kiedy to było? — spytał zafascynowany Garion. — Tysiac ˛ trzysta lat temu — odparł Silk takim tonem, jakby mówił o wydarzeniach wczorajszego dnia. — Czy to nie za długi czas, by wcia˙ ˛z chowa´c uraz˛e? — Pewnych rzeczy si˛e nie wybacza. Do wieczora pozostało jeszcze sporo czasu, wiec zaraz po południu Wilk i Silk opu´scili gospod˛e, by zbada´c ulice miasta. Szukali tych niezwykłych, niewidocznych s´ladów, które Wilk najwyra´zniej dostrzegał albo wyczuwał, mówiacych ˛ mu, czy poszukiwany przedmiot znalazł si˛e w tej okolicy. Garion usiadł przy kominku w izbie, która dzielił z ciocia˛ Pol i usiłował wyp˛edzi´c chłód ze stóp. Ciocia
89
siedziała obok, naprawiajac ˛ jedna˛ z jego tunik. Błyszczaca ˛ igła to znikała, to wyskakiwała z materiału. — Kim był Riva´nski Król, ciociu? — odezwał si˛e chłopiec. Przerwała szycie. — Czemu pytasz? — Silk opowiadał mi o Nyissanach — wyja´snił. — Powiedział, z˙ e ich królowa zamordowała Riva´nskiego Króla. Dlaczego to zrobiła? — Masz dzi´s głow˛e pełna˛ pyta´n, prawda? — igła poruszyła si˛e znowu. — Silk i ja du˙zo rozmawiamy po drodze — odparł, przysuwajac ˛ stopy bli˙zej do ognia. — Nie spal sobie butów. — Silk twierdzi, z˙ e nie jestem Sendarem. Mówi, z˙ e nie wie, kim jestem, ale na pewno nie Sendarem. — Silk za du˙zo gada — stwierdziła ciocia Pol. — Nigdy nie chcesz mi niczego wytłumaczy´c — o´swiadczył ura˙zony chłopiec. — Mówi˛e ci wszystko, co powiniene´s wiedzie´c — odparła spokojnie. — W tej chwili wiedza o królach Rivy i królowych Nyissy jest ci zupełnie zb˛edna. — Chcesz, z˙ ebym ciagle ˛ był głupim dzieckiem — stwierdził z rozdra˙znieniem Garion. — Jestem ju˙z prawie m˛ez˙ czyzna,˛ a nie wiem nawet, skad ˛ pochodz˛e. Ani kim jestem. — Ja wiem, kim jeste´s — powiedziała nie podnoszac ˛ głowy. — Wi˛ec kim? — Młodym człowiekiem, któremu zaraz spala˛ si˛e buty. Natychmiast cofnał ˛ nogi pod krzesło. — Nie odpowiedziała´s mi — poskar˙zył si˛e. — To prawda — przyznała, wcia˙ ˛z tym samym, irytujaco ˛ spokojnym tonem. — Dlaczego? — Nie jest konieczne, by´s to wiedział. Powiem ci, gdy przyjdzie pora, ale nie wcze´sniej. — To nieuczciwe — zaprotestował. ´ — Swiat jest pełen niesprawiedliwo´sci — odparła. — A teraz, poniewa˙z czujesz si˛e m˛ez˙ czyzna,˛ mo˙ze przyniesiesz troch˛e drew. Przynajmniej zajmiesz si˛e czym´s po˙zytecznym. Spojrzał na nia˛ wrogo i w´sciekły wyszedł z pokoju. — Garionie — zawołała za nim. — Słucham? — Nawet nie my´sl o trzaskaniu drzwiami. Wieczorem wrócili Silk i Wilk. Wesoły zazwyczaj starzec zdawał si˛e zniecierpliwiony i poirytowany. Usiadł za stołem w sali jadalnej i ponuro wpatrzył si˛e w ogie´n. 90
— Chyba nie przeje˙zd˙zał t˛edy — oznajmił w ko´ncu. — Zostało jeszcze par˛e miejsc do sprawdzenia, ale jestem prawie pewien, z˙ e tu go nie było. — Wiec ruszamy do Camaaru? — spytał Barak, przeczesujac ˛ palcami k˛edzierzawa˛ brod˛e. — Nie ma wyj´scia. My´sl˛e, z˙ e od razu trzeba było tam jecha´c. — Skad ˛ mogli´smy wiedzie´c — pocieszyła go ciocia Pol. — Po co miałby przeje˙zd˙za´c przez Camaar, je´sli próbuje to dostarczy´c do królestw Angaraków? — Sam ju˙z nie wiem, gdzie on zmierza — burknał ˛ gniewnie Wilk. — Mo˙ze chce to zatrzyma´c dla siebie. Zawsze go po˙zadał. ˛ — B˛edzie potrzebny jaki´s ładunek na drog˛e do Camaaru — zauwa˙zył Silk. Starzec pokr˛ecił głowa.˛ — Za bardzo zwalnia jazd˛e — stwierdził. — Nie ma nic niezwykłego w pustych wozach wracajacych ˛ z Muros do Camaaru. Dotarli´smy do punktu, gdzie dla szybko´sci trzeba zrezygnowa´c z naszych przebra´n. Od Camaaru dzieli nas czterdzie´sci mil, a pogoda si˛e psuje. Porzadna ˛ zamie´c mo˙ze całkiem unieruchomi´c wozy. Nie mam czasu na zimowanie w jakiej´s zaspie. Nagle Durnik upu´scił nó˙z i zerwał si˛e z miejsca. — Co si˛e dzieje? — spytał szybko Barak. — Wła´snie widziałem Brilla — wyja´snił Durnik. — Stał w drzwiach. — Jeste´s pewien? — zdziwił si˛e Wilk. — Znam go — odparł ponuro kowal. — To był Brill, nie ma watpliwo´ ˛ sci. Silk grzmotnał ˛ pi˛es´cia˛ w stół. — Idiota! — warknał ˛ pod własnym adresem. — Nie doceniłem go. — To ju˙z niewa˙zne — w głosie pana Wilka zabrzmiała niemal ulga. — Nasze przebranie na nic si˛e wi˛ecej nie przyda. My´sl˛e, z˙ e nadeszła pora na po´spiech. — Przygotuj˛e wozy — zaproponował Durnik. — Nie — zatrzymał go Wilk. — Sa˛ zbyt powolne. Pójdziemy do obozu Algarów i kupimy dobre konie. — A wozy? — nie ust˛epował Durnik. — Nie my´sl o nich. Teraz sa˛ tylko zawada.˛ Przejedziemy ko´nmi zaprz˛egowymi do obozu Algarów. Trzeba zabra´c tylko to, co niezb˛edne. Wyje˙zd˙zamy natychmiast. Przygotujcie wszystko i spotkajmy si˛e na dziedzi´ncu, jak najszybciej. Spiesznie podszedł do drzwi, otworzył je i zniknał ˛ w mroku. Ju˙z po kilku minutach zebrali si˛e przy bramie stajni, wychodzacej ˛ na brukowane podwórze. Ka˙zdy niósł niewielki tobołek. Pot˛ez˙ ny Barak pobrz˛ekiwał idac, ˛ a Galion wyczuwał zapach jego naoliwionej kolczugi. Kilka płatków s´niegu spłyn˛eło w mro´znym powietrzu i niby strz˛epki puchu osiadło na zimnych kamieniach. Durnik przyszedł ostatni. Bez tchu wybiegł z gospody i wcisnał ˛ panu Wilkowi do r˛eki gar´sc´ monet. — Wi˛ecej nie zdołałem — usprawiedliwił si˛e. — To mniej ni˙z połowa wartos´ci wozów, ale ober˙zysta wyczuł nasz po´spiech i targował si˛e twardo — wzruszył 91
ramionami. — Przynajmniej si˛e ich pozbyli´smy. Niedobrze jest porzuca´c wartos´ciowe rzeczy. N˛ekaja˛ wtedy my´sli i odciagaj ˛ a˛ od wa˙zniejszych spraw. — Durniku — roze´smiał si˛e Silk. — Masz dusz˛e prawdziwego Sendara. — Nikt nie odmieni swej natury — odparł kowal. — Dzi˛eki ci, przyjacielu — rzucił pos˛epnie Wilk, chowajac ˛ pieniadze ˛ do sakiewki. — Poprowadzimy konie — dodał. — Jazda galopem po tych waskich ˛ uliczkach w s´rodku nocy tylko s´ciagn˛ ˛ ełaby na nas uwag˛e. — Ja to zrobi˛e — oznajmił Barak i dobył miecza. — Je´sli spotkaja˛ nas kłopoty, to jestem najlepiej uzbrojony, by sobie z nimi poradzi´c. — Pójd˛e obok, Baraku — dodał Durnik, wa˙zac ˛ w dłoni ci˛ez˙ ka,˛ drewniana˛ pałk˛e. Barak kiwnał ˛ głowa,˛ a oczy błysn˛eły mu ponuro. Wyprowadził konia przez bram˛e. Ruszajac ˛ za Durnikiem, Garion zatrzymał si˛e na moment przy stercie drewna i wybrał sobie solidny, d˛ebowy kij. Jego ci˛ez˙ ar dodawał odwagi, gdy machnał ˛ kilka razy, by sprawdzi´c, jak le˙zy w r˛eku. Potem zauwa˙zył, z˙ e ciocia Pol przyglada ˛ mu si˛e uwa˙znie, wi˛ec bez dalszej zwłoki ruszył naprzód. ´ Mijali waskie, ˛ ciemne uliczki. Snieg padał g˛es´ciej, a płatki sun˛eły jakby leniwie przez nieruchome powietrze. Konie, troch˛e przestraszone s´niegiem, były płochliwe i starały si˛e i´sc´ mo˙zliwie blisko ludzi. Atak nastapił ˛ niespodziewanie i szybko. Nagle zatupotały nogi i gło´sno brz˛ekn˛eła stal, gdy Barak odbił mieczem pierwszy cios. Garion widział tylko ciemne sylwetki zarysowane na tle opadajacych ˛ płatków s´niegu. I wtedy, jak dawniej, gdy w udawanej walce powalił swego przyjaciela Rundoriga, zadzwoniło mu w uszach, krew zawrzała w z˙ yłach i skoczył do boju, nie zwa˙zajac ˛ na krzyk cioci Pol. Kto´s trafił go w rami˛e. Garion odwrócił si˛e błyskawicznie i uderzył kijem. Nagroda˛ był stłumiony j˛ek. Uderzył znowu, a potem jeszcze raz, atakujac ˛ te cz˛es´ci ciała wroga, o których instynkt mówił, z˙ e sa˛ najbardziej czułe. Główna walka wrzała jednak wokół Baraka i Durnika. Szcz˛ek miecza i głuche uderzenia pałki odbijały si˛e echem w waskiej ˛ uliczce, przy akompaniamencie j˛eków napastników. — Tam jest chłopak! — huknał ˛ z tyłu jaki´s głos. Garion obejrzał si˛e. Dwóch ludzi biegło w jego stron˛e, jeden z mieczem, drugi z gro´znie zakrzywionym noz˙ em. Uniósł kij, cho´c wiedział, z˙ e nie ma szans. Wtedy nagle stanał ˛ przed nim Silk. Drobny m˛ez˙ czyzna wyskoczył z cienia wprost pod nogi atakujacych ˛ i cała trójka run˛eła na ziemi˛e w plataninie ˛ rak ˛ i nóg. Silk przetoczył si˛e jak kot, poderwał na nogi, odwrócił i kopnał ˛ jednego z le˙zacych ˛ tu˙z poni˙zej ucha. M˛ez˙ czyzna, opadł w drgawkach na bruk. Drugi odczołgał si˛e kawałek i zaczał ˛ wstawa´c, gdy obie pi˛ety Silka trafiły go w twarz — Drasanin o szczurzej twarzy podskoczył,
92
wykr˛ecił si˛e w powietrzu i uderzył z obu nóg. Potem spojrzał na Gariona niemal oboj˛etnie. — Nic ci si˛e nie stało? — zapytał. ´ — Nie — odparł chłopiec. — Swietnie sobie radzisz. — Jestem akrobata.˛ Prosta sprawa, kiedy wiesz, jak to robi´c. — Uciekaja˛ — zauwa˙zył Garion. Silk obejrzał si˛e, lecz dwaj pobici podpierajac ˛ si˛e wzajemnie znikali ju˙z w mrocznej alejce. Barak krzyknał ˛ tryumfalnie i Garion spostrzegł, z˙ e reszta napastników rzuca si˛e do ucieczki. Na ko´ncu uliczki, w przesłanianym płatkami s´niegu s´wietle padajacym ˛ z małego okienka, stał Brill. Szalał z w´sciekło´sci. — Tchórze! — krzyczał do swoich najemników. — Tchórze! Barak ruszył ku niemu i Brill tak˙ze odwrócił si˛e i uciekł p˛edem. — Nic ci si˛e nie stało, ciociu Pol? — spytał Garion podchodzac ˛ do opiekunki. — Oczywi´scie, z˙ e nie — burkn˛eła. — I nie rób tego wi˛ecej, młody człowieku. Zostaw uliczne bójki tym, którzy lepiej si˛e do nich nadaja.˛ — Przecie˙z nic mi nie groziło — zaprotestował. — Miałem kij. — Nie kłó´c si˛e ze mna˛ — odparła. — Nie po to m˛eczyłam si˛e z twoim wychowaniem, z˙ eby´s sko´nczył jako trup w rynsztoku. — Wszyscy zdrowi? — spytał niespokojnie Durnik. — To oczywiste — rzuciła z irytacja.˛ — Mo˙ze lepiej pomógłby´s Staremu Wilkowi przy koniach. — Natychmiast, pani Pol — zgodził si˛e pokornie Durnik. — Doskonała zabawa — Barak podszedł bli˙zej, ocierajac ˛ miecz. — Niewiele krwi, ale spora satysfakcja. — Jestem zachwycona, z˙ e tak uwa˙zasz — odparła kwa´sno ciocia Pol. — Osobi´scie nie przepadam za takimi spotkaniami. Zostawili kogo´s? — Niestety, pani — zaprzeczył Barak. — Za ciasno na dobry zamach, a bruk zbyt s´liski, by stana´ ˛c pewnie. Paru jednak solidnie naznaczyłem. Złamali´smy par˛e ko´sci i wgnietli´smy kilka łbów. Jednak, ogólnie rzecz biorac, ˛ lepsi byli w ucieczce ni˙z w walce. Silk wynurzył si˛e z ciemnej alejki, gdzie s´cigał dwóch m˛ez˙ czyzn, którzy próbowali atakowa´c Gariona. Oczy mu błyszczały i u´smiechał si˛e złowrogo. — Orze´zwiajace ˛ prze˙zycie — stwierdził i roze´smiał si˛e bez wyra´znego powodu. Wilk z Durnikiem uspokoili jako´s rozszalałe konie i podprowadzili je do Gariona i pozostałych. — Nikt nie jest ranny? — chciał wiedzie´c Wilk. — Wszyscy cali — zahuczał Barak. — To zaj´scie nie było warte dobywania miecza. 93
My´sli Gariona kra˙ ˛zyły goraczkowo. ˛ W podnieceniu przemówił nie pomy´slawszy, z˙ e madrzej ˛ byłoby najpierw zastanowi´c si˛e nad cała˛ sprawa.˛ — Skad ˛ Brill wiedział, z˙ e b˛edziemy w Muros? Silk spojrzał na niego uwa˙znie i zmru˙zył oczy. — Mo˙ze jechał za nami z Winoldu — zasugerował. — Przecie˙z zatrzymali´smy si˛e i obserwowali´smy drog˛e — zauwa˙zył Garion, — Nie ruszył za nami, kiedy wyje˙zd˙zali´smy, a potem cały czas pilnowali´smy, co si˛e dzieje z tyłu. Silk zmarszczył czoło. — Mów dalej, chłopcze — powiedział. — My´sl˛e, z˙ e on wiedział, gdzie jedziemy — wyrzucił Garion, walczac ˛ z dziwnym pragnieniem, by nie wspomina´c o tym, co teraz widział wyra´znie. — Co jeszcze? — spytał Wilk. — Kto´s mu powiedział — odparł Garion. — Kto´s, kto miał pewno´sc´ , z˙ e zmierzamy wła´snie tutaj. — Mingan wiedział — wtracił ˛ Silk. — Ale Mingan jest kupcem i nie rozmawiałby o interesach z kim´s takim, jak Brill. — Ale ten Murgo, Asharak, te˙z był w kantorze Mingana, kiedy Mingan nas wynajał. ˛ — Niech˛ec´ do mówienia stała si˛e tak silna, z˙ e Garionowi sztywniał j˛ezyk. — Czemu miałby si˛e nami interesowa´c? — wzruszył ramionami Silk. — Przecie˙z nie wiedział, kim jeste´smy. — A je´sli wiedział? — spytał z wysiłkiem Garion. — Je´sli nie był zwyczajnym Murgiem, ale tym innym. . . jak tamten z grupy, która nas min˛eła par˛e dni po wyje´zdzie z Darine? — Grolim? — oczy Silka rozszerzyły si˛e w zdumieniu. — Tak, gdyby Asharak był Grolimem, pewnie by wiedział, kim jeste´smy i co robimy. — A je´sli ten Grolim, który nas wtedy wyprzedził, to wła´snie Asharak? — chłopiec mówił z trudem. — Mo˙ze naprawd˛e wcale nas nie szukał, tylko jechał na południe, z˙ eby spotka´c Brilla i wysła´c go tutaj? Silk spojrzał na Gariona w skupieniu. — Doskonale — stwierdził cichym głosem. — Bardzo, ale to bardzo dobrze. Moje gratulacje, pani Pol. To naprawd˛e wyjatkowy ˛ chłopak. — Jak wygladał ˛ ten Asharak? — spytał szybko Wilk. — Jak Murgo — wzruszył ramionami Silk. — Powiedział, z˙ e jest z Rak Goska. Wziałem ˛ go za zwykłego szpiega podró˙zujacego ˛ w sprawie, która nas nie dotyczy. Chyba mózg mi wtedy zasnał. ˛ — To si˛e zdarza w kontaktach z Grolimami — pocieszył go Wilk. — Kto´s nas obserwuje — poinformował cichym głosem Durnik. — Z tego okna u góry.
94
Garion podniósł głow˛e. Dostrzegł w oknie na drugim pi˛etrze ciemna,˛ obrysowana˛ przy´cmionym s´wiatłem sylwetk˛e. I ta posta´c wydała mu si˛e niepokojaco ˛ znajoma. Pan Wilk nie ruszył si˛e, lecz jego twarz przybrała nieobecny wyraz — jakby spogladał ˛ do wn˛etrza lub szukał czego´s w my´slach. Po chwili wyprostował si˛e i oczy mu błysn˛eły. Spojrzał na kształty w oknie. — Grolim — oznajmił krótko. — A mo˙ze martwy Grolim — rzucił Silk. Si˛egnał ˛ pod tunik˛e i wydobył długi, ostry jak igła sztylet. Odstapił ˛ na dwa kroki od s´ciany domu, gdzie znajdowało si˛e okno, i płynnym ruchem znad głowy cisnał ˛ sztylet w gór˛e. Trzasn˛eło szkło. Z góry dobiegł stłumiony krzyk i s´wiatło zgasło. Garion poczuł silne ukłucie w lewym ramieniu. — Trafiłem — u´smiechnał ˛ si˛e Silk. — Dobry rzut — przyznał z podziwem Barak. — Człowiek uczy si˛e pewnych rzeczy — odparł skromnie Silk. — Je´sli to Asharak, byłem mu co´s winien za to, z˙ e mnie oszukał w kantorze Mingana. — Przynajmniej b˛edzie miał nad czym my´sle´c — podsumował Wilk. — Teraz przekradanie si˛e przez miasto nie ma sensu. Wiedza,˛ z˙ e tu jeste´smy. Wsiadajmy na konie. Wspiał ˛ si˛e na swego wierzchowca i ruszył st˛epa na czele grupy. Opór przed mówieniem zniknał ˛ i Garion chciał opowiedzie´c wszystkim o Asharaku. W czasie jazdy jednak nie było ku temu okazji. ´ Kiedy dotarli do granic miasta, pognali konie szybkim kłusem. Snieg sypał ju˙z mocno i biel przyprószyła poorany kopytami grunt w zagrodach dla bydła. — B˛edzie zimna noc — zawołał Silk. — Zawsze mo˙zemy wróci´c do Muros — odpowiedział Barak. — Jedna czy dwie bójki rozgrzeja˛ ci krew. Silk za´smiał si˛e i spiał ˛ konia. Obozowisko Algarów le˙zało trzy mile na wschód od miasta. Był to spory ob´ szar otoczony palisada˛ wbitych w ziemi˛e grubych bali. Snieg padał ju˙z tak g˛esty, z˙ e obóz zdawał si˛e mglisty i niewyra´zny. Po obu stronach bramy stały skwierczace ˛ pochodnie, a wart˛e trzymało dwóch gro´znie wygladaj ˛ acych ˛ wojowników w skórzanych nogawicach, przysypanych s´niegiem skórzanych kurtkach i stalowych hełmach w kształcie garnków. W blasku pochodni migotały ostrza lanc. — Sta´c — zawołał jeden, mierzac ˛ lanca˛ w pana Wilka. — Czego tu szukacie o tej porze? — Musz˛e jak najszybciej porozmawia´c z waszym przywódca˛ stada — odparł grzecznie Wilk. — Czy mog˛e zsia´ ˛sc´ ? Stra˙znicy zamienili kilka słów. — Tak — zdecydował jeden. — Lecz twoi towarzysze musza˛ si˛e troch˛e cofna´ ˛c. Ale nie poza krag ˛ s´wiatła. 95
— Algarowie — mruknał ˛ pod nosem Silk. — Zawsze podejrzliwi. Pan Wilk zsiadł z konia i odrzuciwszy kaptur zbli˙zył si˛e do stra˙zników. I wtedy zdarzyło si˛e co´s dziwnego. Starszy z wartowników spojrzał na siwe włosy i brod˛e pana Wilka, a jego oczy rozszerzyły si˛e w zdumieniu. Szepnał ˛ co´s swemu koledze, po czym obaj pokłonili si˛e nisko. — Nie ma na to czasu — rzucił niech˛etnie starzec. — Prowad´zcie mnie do przywódcy stada. — Jak sobie z˙ yczysz, Czcigodny — odpowiedział starszy stra˙znik i szybko otworzył bram˛e. — O co im chodzi? — szepnał ˛ Garion do cioci Pol. — Algarowie sa˛ zabobonni — odparła krótko. — Nie zadawaj tylu pyta´n. Czekali, a płatki s´niegu osiadały na ich ubraniach i topniały na ko´nskich grzbietach. Po półgodzinie brama otworzyła si˛e znowu. Dwudziestu konnych Algarów, gro´znie wygladaj ˛ acych ˛ w nabijanych nitami skórzanych kamizelach i stalowych hełmach, wyprowadziło sze´sc´ osiodłanych wierzchowców. Za nimi szedł pan Wilk w towarzystwie wysokiego m˛ez˙ czyzny, o głowie gładko ogolonej, z wyjatkiem ˛ jednego kosmyka włosów na czubku. — Twoja wizyta, Czcigodny, jest zaszczytem dla mego obozu — mówił wy˙ soki m˛ez˙ czyzna. — Zycz˛ e ci szybkiej podró˙zy. — Nie martwi˛e si˛e o to, gdy mam pod soba˛ rumaka Algarów — odparł Wilk. — Moi je´zd´zcy poprowadza˛ was droga,˛ która˛ dobrze znaja.˛ Za kilka godzin b˛edziecie ju˙z daleko od Muros. Przez pewien czas pozostana˛ tam, by si˛e upewni´c, z˙ e nikt was nie s´ledzi. — Nie mam słów, by wyrazi´c swa˛ wdzi˛eczno´sc´ , szlachetny przywódco stada — Wilk skłonił si˛e nisko. — To ja jestem wdzi˛eczny, z˙ e miałem okazj˛e odda´c ci przysług˛e — przywódca stada tak˙ze zgiał ˛ si˛e w ukłonie. W ciagu ˛ minuty siedzieli ju˙z na nowych wierzchowcach. Połowa oddziału Algarów zaj˛eła pozycje na czele, druga połowa zamykała tyły. Zawrócili na zachód i znikn˛eli w mroku s´nie˙znej nocy.
Rozdział 10 Ciemno´sc´ bladła stopniowo, niemal niedostrzegalnie. W padajacym ˛ bez przerwy s´niegu trudno było dostrzec nadej´scie s´witu. Konie, jakby nie znały zm˛eczenia, p˛edziły w coraz mocniejszym blasku, a gruba do p˛ecin warstwa s´niegu tłumiła stukot podków na szerokiej nawierzchni Wielkiego Traktu Północnego. Garion obejrzał si˛e; s´lady ich przejazdu na samej szarej granicy pola widzenia zaczynał wypełnia´c biały puch. Kiedy było ju˙z całkiem widno, pan Wilk s´ciagn ˛ ał ˛ cugle i buchajacy ˛ para˛ wierzchowiec szedł dalej st˛epa. — Daleko ujechali´smy? — spytał Silka starzec. M˛ez˙ czyzna o twarzy łasicy, zaj˛ety wytrzepywaniem s´niegu z fałd płaszcza, rozejrzał si˛e uwa˙znie wypatrujac ˛ jakiego´s znaku w´sród mglistej zasłony białych płatków. — Dziesi˛ec´ mil — o´swiadczył w ko´ncu. — Mo˙ze troch˛e wi˛ecej. — Paskudny sposób podró˙zowania — mruknał ˛ Barak. Skrzywił si˛e, zmieniajac ˛ pozycj˛e w siodle. — Pomy´sl, jak si˛e czuje twój ko´n — u´smiechnał ˛ si˛e Silk. — Jak daleko jest do Camaaru? — spytała ciocia Pol. — Z Muros czterdzie´sci mil. — Musimy poszuka´c schronienia — stwierdziła. — Nie mo˙zna galopowa´c czterdziestu mil bez odpoczynku, cho´cby nie wiem kto nas s´cigał. — Nie sadz˛ ˛ e, by´smy musieli si˛e teraz martwi´c po´scigiem — zauwa˙zył Wilk. — Algarowie zatrzymaja˛ Brilla i jego zbirów, a nawet Asharaka, je´sli spróbuje nas goni´c. — Przynajmniej do tego moga˛ si˛e przyda´c Algarowie — o´swiadczył sucho Silk. — Je´sli mnie pami˛ec´ nie myli, jakie´s pi˛ec´ mil stad ˛ na zachód powinien by´c imperialny zajazd — powiedział Wilk. — Powinni´smy tam dotrze´c przed południem. — Pozwola˛ nam si˛e zatrzyma´c? — spytał z powatpiewaniem ˛ Durnik. — O ile wiem, Tolnedranie raczej nie słyna˛ z go´scinno´sci. 97
— Tolnedranie sprzedaja˛ wszystko, byle za odpowiednia˛ cen˛e — wyja´snił Silk. — Zajazd to dobre miejsce na odpoczynek. Nawet je´sli Brill i Asharak omina˛ Algarów i nas tam znajda,˛ legioni´sci nie pozwola˛ na z˙ adne głupstwa w obr˛ebie swoich murów. — Dlaczego w Sendarii stacjonuja˛ tolnedra´nscy z˙ ołnierze? — zdziwił si˛e Garion w przypływie patriotycznych uczu´c. — Gdzie sa˛ szerokie trakty, tam znajdziesz legiony — odparł Silk. — Tolnedranie sa˛ jeszcze lepsi w podpisywaniu paktów ni˙z w oszukiwaniu na wadze swoich klientów. — Jeste´s niekonsekwentny, Silku — parsknał ˛ pan Wilk. — Ich szlaki ci nie przeszkadzaja,˛ ale nie lubisz legionistów. Nie mo˙zesz mie´c jednego bez drugiego. — Nigdy nie twierdziłem, z˙ e jestem konsekwentny — odparł niedbale spiczastonosy m˛ez˙ czyzna. — Ruszajmy lepiej, je´sli mamy przed południem dotrze´c do watpliwych ˛ wygód imperialnego zajazdu. Nie chc˛e odbiera´c Jego Imperialnej Wysoko´sci szansy obrobienia moich kieszeni. — Słusznie — zgodził si˛e Wilk. — Jed´zmy. Wbił pi˛ety w boki algarskiego rumaka, który ju˙z zaczynał ta´nczy´c pod nim niecierpliwie. Zajazd, do którego dojechali w pełnym s´wietle mro´znego południa, okazał si˛e ciagiem ˛ solidnych budynków otoczonych jeszcze solidniejszym murem. Stacjonujacy ˛ tu legioni´sci w niczym nie przypominali o´slizłych tolnedra´nskich kupców, których Garion spotykał do tej pory. Ci zawodowi z˙ ołnierze o ogorzałych, zdecydowanych twarzach, w wypolerowanych zbrojach i hełmach z pióropuszami, nosili si˛e dumnie, a nawet arogancko wiedzac, ˛ z˙ e stoi za nimi pot˛ega Tolnedry. Posiłki w jadalni były proste i zdrowe, ale potwornie drogie; niewielkie izby sypialne, pedantycznie czyste, z twardymi, waskimi ˛ łó˙zkami i grubymi wełnianymi kocami, tak˙ze nietanie. Porzadna ˛ stajnia równie˙z solidnie naruszyła sakiewk˛e pana Wilka. Garion zastanawiał si˛e, ile te˙z kosztuje ich pobyt w imperialnym zaje´zdzie, ale starzec płacił za wszystko z absolutna˛ oboj˛etno´scia,˛ jakby owa sakiewka nie miała dna. — Odpoczniemy tutaj do jutra — oznajmił, gdy sko´nczyli jedzenie. — Mo˙ze s´nieg wypada si˛e do rana. Nie podoba mi si˛e ta s´lepa jazda przez s´nie˙zyc˛e. W taka˛ pogod˛e zbyt wiele rzeczy mo˙ze si˛e ukry´c na naszej drodze. Nieprzytomny ze zm˛eczenia Garion przyjał ˛ te słowa z wdzi˛eczno´scia.˛ Drzemał za stołem. Pozostali rozmawiali cicho, on jednak nie potrafił nawet słucha´c, o czym mówia.˛ — Garionie — spytała go wreszcie ciocia Pol. — Dlaczego nie idziesz do łó˙zka? — Nic mi nie jest, ciociu — odparł rozbudzony, ura˙zony na nowo tym, z˙ e traktuje si˛e go jak dziecko. — Ju˙z, Garionie — powiedziała tym doprowadzajacym ˛ do w´sciekło´sci tonem, 98
który tak dobrze znał. Miał wra˙zenie, z˙ e przez całe z˙ ycie powtarza mu tylko: „Ju˙z, Garionie”. Wiedział jednak, z˙ e lepiej si˛e z nia˛ nie spiera´c. Wstał i ze zdziwieniem stwierdził, z˙ e dr˙za˛ pod nim nogi. Ciocia Pol podniosła si˛e tak˙ze i wyprowadziła go z jadalni. — Sam trafi˛e — zaprotestował. — Oczywi´scie. A teraz chod´z. Kiedy wczołgał si˛e ju˙z do łó˙zka w swojej izdebce, otuliła go starannie kocem a˙z po szyj˛e. — Nie odkrywaj si˛e. Nie chc˛e, z˙ eby´s złapał przezi˛ebienie. Poło˙zyła mu na czole chłodna˛ dło´n — jak wtedy, gdy był jeszcze małym dzieckiem. — Ciociu Pol — mruknał ˛ sennie. — Tak, Garionie? — Kim byli moi rodzice? To znaczy, jak si˛e nazywali? Spojrzała na niego z powaga.˛ — Porozmawiamy o tym kiedy indziej. — Chc˛e wiedzie´c — upierał si˛e chłopiec. — Dobrze. Twój ojciec miał na imi˛e Geran, a matka Ildera. Garion zastanowił si˛e chwil˛e. — To nie sa˛ sendarskie imiona. — Nie sa˛ — zgodziła si˛e ciocia Pol. — A dlaczego? — To bardzo długa historia. Jeste´s zbyt zm˛eczony, by słucha´c jej akurat teraz. Pod wpływem nagłego impulsu wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i dotknał ˛ znamieniem na dłoni białego pasemka jej włosów. Jak poprzednim razem, ten mrowiacy ˛ kontakt jakby otwierał okno w jego umy´sle. Tym razem jednak zobaczył przez nie co´s o wiele bardziej powa˙znego. Był tam gniew, w´sciekło´sc´ i jedna twarz — dziwnie podobna do twarzy pana Wilka, a przecie˙z inna. Cała szalejaca ˛ furia skierowana była przeciw tej twarzy. Ciocia Pol cofn˛eła głow˛e. — Prosiłam, z˙ eby´s tego nie robił, Garionie — powiedziała rzeczowo. — Nie jeste´s jeszcze gotowy. — Kiedy´s musisz mi powiedzie´c, co to znaczy. — Mo˙ze — zgodziła si˛e. — Ale nie teraz. Zamknij oczy i s´pij. Wtedy, jakby to polecenie osłabiło jako´s jego wolej w jednej chwili zapadł w gł˛eboki, spokojny sen. ´ Nast˛epnego ranka s´nieg przestał pada´c. Swiat za murami imperialnego zajazdu okrywał gruby, monotonnie biały płaszcz a powietrze wydawało si˛e przesycone rodzajem wilgotnej zawiesiny, która była niemal — chocia˙z nie całkiem — mgła.˛ — O, mglista Sendario — rzucił ironicznie Silk przy s´niadaniu. — Dziwi˛e si˛e czasem, z˙ e całe królestwo nie zardzewieje ze szcz˛etem.
99
Jechali cały dzie´n szybkim, pochłaniajacym ˛ dystans kłusem, wieczorem za´s natrafili na kolejny imperialny zajazd, niemal identyczny jak ten, który opu´scili rano. Były tak podobne, z˙ e Garion miał wra˙zenie, i˙z po całym dniu jazdy wrócili tylko do punktu startu. Gdy odprowadzali konie do stajni, podzielił si˛e swoja˛ opinia˛ z Silkiem. — Tolnedranie sa˛ bardzo konsekwentni — odparł Silk. — Wszystkie ich zajazdy sa˛ dokładnie takie same. Te same zabudowania znajdziesz w Drasni, Algarii, Arendii i wsz˛edzie, gdzie biegna˛ ich trakty. Ten brak wyobra´zni to ich jedyna słabo´sc´ . — Czy nie nudza˛ si˛e robieniem ciagle ˛ tego samego? — Chyba w ten sposób czuja˛ si˛e pewniej — parsknał ˛ Silk. — Chod´z, poszukamy jakiej´s kolacji. Na drugi dzie´n sypało znowu, ale koło południa Garion wyczul zapach inny ni˙z ta lekka wo´n, jaka˛ s´nieg zdawał si˛e emanowa´c. Jak wtedy, gdy zbli˙zali si˛e do Darine, pochwycił aromat morza i wiedział, z˙ e ich podró˙z dobiega ko´nca. Camaar, najwi˛eksze miasto Sendarii i wielki port północnych mórz, od niepami˛etnych czasów rozciagał ˛ si˛e szeroko wokół uj´scia rzeki Wielki Camaar. Stanowił naturalne zachodnie zako´nczenie Wielkiego Traktu Północnego, biegnacego ˛ do Boktoru w Drasni, i równie naturalne zako´nczenie północne Wielkiego Traktu Zachodniego, który si˛egał przez Arendi˛e a˙z do Tolnedry i stolicy imperium, Tol Honeth. Twierdzenie, z˙ e wszystkie drogi ko´ncza˛ si˛e w Camaarze, nie było przesadnie dalekie od prawdy. Chłodnym pó´znym popołudniem zje˙zd˙zali z płaskiego wzniesienia ku miastu. W pewnej odległo´sci od bramy ciocia Pol zatrzymała si˛e. — Poniewa˙z nie udajemy ju˙z włócz˛egów — o´swiadczyła — nie widz˛e potrzeby zatrzymywania si˛e ciagle ˛ w podejrzanych gospodach. — Szczerze mówiac, ˛ nie zastanawiałem si˛e nad tym — przyznał pan Wilk. — A ja tak — stwierdziła. — Mam ju˙z do´sc´ przydro˙znych zajazdów i brudnych wiejskich ober˙zy. Potrzebuj˛e kapieli, ˛ czystego łó˙zka i porzadnego ˛ jedzenia. Je´sli nie macie nic przeciw temu, tym razem sama znajd˛e dla nas nocleg. — Oczywi´scie, Pol — zgodził si˛e potulnie pan Wilk. — Jak sobie z˙ yczysz. — Doskonale — odparła i ruszyła ku bramie miasta. Pozostali jechali za nia.˛ — Jakie sprawy macie w Camaarze? — spytał niezbyt uprzejmie jeden ze stra˙zników w futrzanych pelerynach. Ciocia Pol zrzuciła z głowy kaptur i spojrzała na niego kamiennym wzrokiem. — Jestem ksi˛ez˙ na˛ Erat — oznajmiła dumnie. — Tamci to mój orszak, a moje sprawy w Camaarze nikogo nie powinny obchodzi´c. Stra˙znik zamrugał oczami i skłonił si˛e z szacunkiem. — Prosz˛e o wybaczenie, wasza miło´sc´ . Nie chciałem by´c nieuprzejmy. — Doprawdy? — spytała ciocia Pol lodowatym tonem, wcia˙ ˛z spogladaj ˛ ac ˛ gro´znie. 100
— Nie poznałem waszej miło´sci — bełkotał nieszcz˛esny wojak, kulac ˛ si˛e pod jej dumnym spojrzeniem. — Czy mógłbym w czym´s pomóc? — Nie sadz˛ ˛ e — ciocia Pol zmierzyła go wzrokiem. — Jaki jest najlepszy zajazd w Camaarze? — To chyba „Pod Lwem”, pani. — I. . . ? — spytała niecierpliwie. — I co, pani? — zmieszał si˛e stra˙znik. — Jak do niego trafi´c? — wyja´sniła. — Nie stój z otwarta˛ g˛eba,˛ jak głupek, tylko mów. — To za komorami celnymi — odparł stra˙znik, czerwieniac ˛ si˛e lekko. — Pojedziesz, pani, ta˛ ulica˛ a˙z do Placu Celnego. Tam ju˙z ka˙zdy wska˙ze ci drog˛e. Ciocia Pol naciagn˛ ˛ eła z powrotem kaptur. — Dajcie mu co´s — rzuciła przez rami˛e i wjechała do miasta nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e za siebie. — Dzi˛eki — powiedział stra˙znik, gdy Wilk pochylił si˛e i wr˛eczył mu miedziaka. — Musz˛e przyzna´c, z˙ e nigdy dotad ˛ nie słyszałem o ksi˛ez˙ nej Erat. — Szcz˛es´liwy z ciebie człowiek — westchnał ˛ Wilk. — Jest bardzo pi˛ekna — dodał z podziwem tamten. — A temperament odpowiada jej urodzie. — Dostrzegłem to. — Zauwa˙zyli´smy twoja˛ spostrzegawczo´sc´ — rzucił kpiaco ˛ Silk. Pop˛edzili konie i dogonili cioci˛e Pol. — Ksi˛ez˙ na Erat? — spytał Silk z lekkim zdziwieniem. — Zirytowały mnie maniery tego człowieka — odparła dumnie. — Mam ju˙z do´sc´ okazywania pokory obcym. Na Placu Celnym Silk zatrzymał jakiego´s kupca, brnacego ˛ z po´spiechem po zasypanym s´niegiem chodniku. — Hej, ty — rzucił mo˙zliwie obra´zliwym tonem, zaje˙zd˙zajac ˛ handlarzowi drog˛e. — Moja pani, ksi˛ez˙ na Erat, szuka zajazdu zwanego „Pod Lwem”. Bad´ ˛ z tak dobry i wska˙z nam drog˛e. Kupiec zamrugał oczami i zaczerwienił si˛e ura˙zony. — Ta˛ ulica˛ — odparł krótko, wskazujac ˛ palcem. — Spory kawałek. B˛edzie po lewej stronie. Nad wej´sciem wisi szyld z lwem. Silk parsknał ˛ pogardliwie, cisnał ˛ kilka monet w s´nieg u stóp zatrzymanego i dumnie zawrócił konia. Garion zauwa˙zył, z˙ e kupiec był w´sciekły, ale schylił si˛e, by poszuka´c w s´niegu pieni˛edzy. — Nie sadz˛ ˛ e, by który´s z tych ludzi szybko o nas zapomniał — mruknał ˛ kwas´no Wilk, gdy odjechali na bezpieczna˛ odległo´sc´ . — Zapami˛etaja˛ przejazd aroganckiej arystokratki — odparł Silk. — Przebranie równie dobre jak ka˙zde inne.
101
Kiedy dotarli do zajazdu, ciocia Pol za˙zadała ˛ nie zwyczajnych sypialni, ale całego apartamentu. — Mój szambelan ci zapłaci — o´swiadczyła ober˙zy´scie, wskazujac ˛ pana Wilka. — Nasze juczne konie i reszta słu˙zby zostały troch˛e z tyłu, b˛ed˛e wi˛ec potrzebowała krawcowej i pokojówki. Dopilnuj tego. Odwróciła si˛e i wynio´sle zacz˛eła wchodzi´c długimi schodami. Przed nia˛ szedł posługacz wskazujac ˛ drog˛e. — Ksi˛ez˙ na ma bardzo stanowczy charakter — odezwał si˛e niepewnie ober˙zysta, gdy Wilk odliczał pieniadze. ˛ — To prawda — przyznał starzec. — Przekonałem si˛e, z˙ e sprzeciw wobec jej z˙ ycze´n nie jest rzecza˛ rozsadn ˛ a.˛ — Wykorzystam twe do´swiadczenie — zapewnił ober˙zysta. — Moja córka b˛edzie odpowiednia. Po´sl˛e ja,˛ by słu˙zyła jej wysoko´sci za pokojówk˛e. — Wielkie dzi˛eki, przyjacielu — wtracił ˛ Silk. — Nasza pani staje si˛e bardzo nerwowa, gdy musi czeka´c na to, czego za˙zada. ˛ Zwykle to my najbardziej cierpimy wskutek jej niezadowolenia. Rz˛edem ruszyli do apartamentu cioci Pol. Garion nie widział jeszcze poko´ ju udekorowanego tak bogato, jak tutejszy salon. Sciany zawieszono gobelinami, tkanymi w niezwykłe wzory. Mnóstwo s´wiec, prawdziwych woskowych s´wiec, a nie kopcacych ˛ łojówek, l´sniło w s´ciennych lichtarzach i w masywnym kandelabrze stojacym ˛ na wypolerowanym stole. Solidny, ciepły ogie´n ta´nczył wesoło w kominku, a wielki dywan z oryginalnym deseniem pokrywał podłog˛e. Ciocia Pol stała przy palenisku i grzała zmarzni˛ete dłonie. — Czy to nie lepsze, ni˙z jaka´s rozpadajaca ˛ si˛e karczma na nabrze˙zu, cuchnaca ˛ ryba˛ i nie mytymi marynarzami? — zapytała. — Je´sli ksi˛ez˙ na Erat wybaczy mi s´miało´sc´ — odparł nieco zgry´zliwie Wilk — to trudno w taki sposób nie zwróci´c na siebie uwagi. W dodatku koszt naszego pobytu wykarmiłby cały legion przez tydzie´n. — Dziecinniejesz na staro´sc´ i robisz si˛e skapy, ˛ Stary Wilku — stwierdziła. — Kapry´sna arystokratka nie wzbudza podejrze´n, natomiast twoje wozy nie przeszkodziły temu obrzydliwemu Brillowi. To przebranie gwarantuje przynajmniej pewne wygody i pozwala na szybsza˛ podró˙z. — Mam tylko nadziej˛e, z˙ e nie b˛edziemy tego z˙ ałowa´c — mruknał ˛ Wilk. — Przesta´n burcze´c, staruszku — powiedziała. — Rób jak chcesz, Pol — westchnał. ˛ — Wła´snie mam zamiar. — A co my mamy robi´c, pani Pol? — spytał z wahaniem Durnik. Jej wyniosłe maniery wyra´znie go deprymowały. — Nie wiem, jak zachowuje si˛e szlachta. — To całkiem proste, Durniku — zmierzyła go wzrokiem, oceniajac ˛ prosta,˛ budzac ˛ a˛ zaufanie twarz, jego spokój i umiej˛etno´sci. — Co powiesz na funkcj˛e koniuszego ksi˛ez˙ nej Erat? I opiekuna jej stajni? 102
— Wspaniałe tytuły dla zaj˛ecia, które wykonuj˛e przez całe z˙ ycie — u´smiechnał ˛ si˛e z zakłopotaniem Durnik. — Praca nie sprawi kłopotów, ale tytuły moga˛ z czasem zacia˙ ˛zy´c. ´ — Swietnie sobie poradzisz — uspokoił go Silk. — Twoja uczciwa twarz skłania ludzi do wiary we wszystko, co im powiesz. Gdybym to ja miał taka,˛ mógłbym ukra´sc´ pół s´wiata. Spojrzał na cioci˛e Pol. — Jaka˛ rol˛e przewidziała´s dla mnie, pani? — B˛edziesz moim poborca˛ — postanowiła. — Złodziejstwo kojarzone zwykle z tym stanowiskiem, powinno ci odpowiada´c. Silk skłonił si˛e z ironia.˛ — A ja? — Barak s´miał si˛e otwarcie. — Mój rycerz. Nie sadz˛ ˛ e, by kto´s uwierzył, z˙ e jeste´s baletmistrzem. Po prostu bad´ ˛ z w pobli˙zu i wygladaj ˛ gro´znie. — A co ze mna,˛ ciociu Pol? — chciał wiedzie´c Garion. — Co ja mam robi´c? — Mo˙zesz by´c moim paziem. — A co robi pa´z? — B˛edziesz mi nosił ró˙zne rzeczy. — Zawsze to robiłem. Czy teraz tak si˛e to nazywa? — Nie bad´ ˛ z impertynencki. Masz tak˙ze otwiera´c drzwi i anonsowa´c go´sci. A kiedy ogarnie mnie melancholia, mo˙zesz mi za´spiewa´c. ´ — Spiewa´ c? — zapytał ze zdumieniem. — Ja? — Taki jest zwyczaj. — Nie ka˙zesz mi tego robi´c, ciociu Pol, prawda? — Wasza miło´sc´ — poprawiła. — Nie b˛edziesz czuła miło´sci, je´sli posłuchasz mojego s´piewu — uprzedził. — Nie mam najlepszego głosu. ´ — Swietnie sobie poradzisz, kochanie. — A ja otrzymałem ju˙z funkcj˛e szambelana waszej wysoko´sci — dodał Wilk. — Mojego głównego rzadcy ˛ — sprostowała. — Zarzadzaj ˛ acego ˛ moimi włos´ciami. I opiekuna mojej kiesy. — Co´s mi mówiło, z˙ e b˛edzie to cz˛es´cia˛ moich zada´n. Kto´s delikatnie zastukał w drzwi. — Zobacz, kto to, Garionie — poleciła ciocia Pol. Na korytarzu czekała młoda dziewczyna o jasnobrazowych ˛ włosach, ubrana w ciemna˛ sukienk˛e, wykrochmalony fartuszek i troch˛e za du˙zy czepek. Miała bardzo du˙ze piwne oczy, które l˛ekliwie wpatrywały si˛e w Gariona. — Słucham? — zapytał. — Przysłano mnie, bym usługiwała ksi˛ez˙ nej — wyja´sniła cichym głosem. — Przybyła pokojówka, wasza miło´sc´ — zaanonsował Garion. — To doskonale — ucieszyła si˛e ciocia Pol. — Wejd´z, dziecko. 103
Dziewczyna przekroczyła próg. — Jaka s´liczna buzia — zauwa˙zyła ciocia Pol. — Dzi˛ekuj˛e, wasza wysoko´sc´ — dziewczyna dygn˛eła i zarumieniła si˛e skromnie. — A jak masz na imi˛e? — Wołaja˛ mnie Donia, pani. — Pi˛ekne imi˛e. A teraz przejd´zmy do powa˙zniejszych spraw. Czy jest tutaj ła´znia? ´ Nast˛epnego ranka wcia˙ ˛z padało. Snieg gruba˛ warstwa˛ pokrywał dachy budynków i waskie ˛ uliczki miasta. — Zbli˙zamy si˛e chyba do ko´nca naszych poszukiwa´n — mruknał ˛ Wilk, wygladaj ˛ ac ˛ w skupieniu przez nierówna˛ szyb˛e okna w pokoju z gobelinami. — Nie przypuszczam, by ten, którego s´cigamy, zatrzymał si˛e w Camaarze na dłu˙zej — zauwa˙zył Silk. — Mało prawdopodobne — przyznał Wilk. — Ale gdy trafimy na jego s´lad, b˛edziemy mogli ruszy´c o wiele szybciej. Chod´zmy do miasta. Sprawdzimy, czy mam racj˛e. Po ich wyj´sciu, Garion porozmawiał chwil˛e z Donia,˛ która była mniej wi˛ecej w jego wieku. Cho´c nie dorównywała uroda˛ Zubrette, chłopiec uznał jej delikatny głos i wielkie piwne oczy za niezwykle atrakcyjne. Sprawy mi˛edzy nimi układały si˛e jak najlepiej a˙z do przyj´scia krawcowej — Donia była niezb˛edna w komnacie, gdzie ksi˛ez˙ na Erat przymierzała swe nowe suknie. Poniewa˙z Durnik wyra´znie czuł si˛e nieswojo w bogatym otoczeniu pokoju, po s´niadaniu poszedł do stajni i Garionowi pozostało towarzystwo olbrzymiego Baraka, który niewielkim kamieniem cierpliwie polerował szczerb˛e w ostrzu miecza — pamiatk˛ ˛ e z potyczki w Muros. Chłopiec nie czuł si˛e zbyt pewnie przy tym pot˛ez˙ nym, rudobrodym m˛ez˙ czy´znie. Barak rzadko zabierał głos, a wokół niego zdawała si˛e unosi´c aura gro´zby. Dlatego Garion sp˛edził ranek ogladaj ˛ ac ˛ gobeliny na s´cianach salonu. Przedstawiono na nich rycerzy w pełnej zbroi, zamki na szczytach wzgórz i dziwnie kanciaste damy, zadumane w ogrodach. — Arendzkie — zabrzmiał tu˙z za jego plecami głos Baraka. Olbrzym poruszał si˛e tak cicho, z˙ e Garion go nie usłyszał. — Skad ˛ wiesz? — spytał uprzejmie. — Arendowie gustuja˛ w gobelinach — o´swiadczył Barak. — Tkaniem takich obrazów zajmuja˛ si˛e kobiety, kiedy m˛ez˙ czy´zni wyruszaja˛ wgniata´c sobie zbroje. — Czy naprawd˛e to nosza? ˛ — Garion wskazał ci˛ez˙ kozbrojnego rycerza, przedstawionego na gobelinie. — Tak — za´smiał si˛e Barak. — I jeszcze wi˛ecej. Nawet ich konie maja˛ zbroje. Niemadry ˛ sposób walki. Chłopiec przesunał ˛ czubkiem stopy po dywanie. — Czy to te˙z arendzkie? 104
— Mallorea´nskie — pokr˛ecił głowa˛ m˛ez˙ czyzna. — Jak tu trafił z Mallorei? Słyszałem, z˙ e to strasznie daleko, na drugim ko´ncu s´wiata. — Kawał drogi — zgodził si˛e Barak. — Ale kupiec pojedzie dwa razy dalej, byle osiagn ˛ a´ ˛c zysk. Takie przedmioty transportuje si˛e zwykle Północnym Szlakiem Karawan, z Gar og Nadrak do Boktoru. Bogacze wysoko cenia˛ mallorea´nskie dywany. Osobi´scie nie przepadam za nimi, bo nie lubi˛e niczego, co ma zwiazek ˛ z Angarakami. — Ilu jest wła´sciwie Angaraków? — zainteresował si˛e Garion. — Widziałem Thullów i Murgów, słyszałem opowie´sci o Vo Mimbre i w ogóle, ale tak naprawd˛e niewiele o nich wiem. — Jest pi˛ec´ plemion — Barak usiadł i na powrót zajał ˛ si˛e polerowaniem. — Murgowie, Thullowie, Nadrakowie, Malloreanie i, oczywi´scie, Grolimowie. Zamieszkuja˛ cztery królestwa wschodu: Mallore˛e, Gar og Nadrak, Mishrak ac Thull i Cthol Murgos. — A gdzie mieszkaja˛ Grolimowie? — W z˙ adnym konkretnym miejscu — odparł ponuro Barak. — Grolimowie to kapłani Toraka Jednookiego. Mo˙zna ich spotka´c wsz˛edzie na ziemiach Angaraków. To oni składaja˛ ofiary Torakowi. No˙ze Grolimów przelały wi˛ecej krwi Angaraków ni˙z tuzin bitew pod Vo Mimbre. Garion zadr˙zał. — Dlaczego Torakowi sprawia taka˛ przyjemno´sc´ wyrzynanie własnego ludu? — Któ˙z mo˙ze wiedzie´c — Barak wzruszył ramionami. — To niezwykły, zły Bóg. Niektórzy wierza,˛ z˙ e popadł w obł˛ed, gdy u˙zył Klejnotu Aldura, by podzieli´c s´wiat. Klejnot odpłacił mu, wypalajac ˛ lewe oko i spopielajac ˛ r˛ek˛e. — Jak mo˙zna podzieli´c s´wiat? Nigdy nie rozumiałem tej cz˛es´ci opowie´sci. — Moc Klejnotu Aldura potrafi dokona´c wszystkiego. Gdy Torak wzniósł go nad głow˛e, jego pot˛ega rozłupała ziemi˛e i napłyn˛eło morze, by zala´c lad. ˛ To bardzo stara historia, ale sadz˛ ˛ e, z˙ e chyba prawdziwa. — A gdzie jest teraz Klejnot Aldura? — spytał nagle Garion. Barak spojrzał na niego lodowato bł˛ekitnymi oczami. Milczał. ˙ — Wiesz, co my´sl˛e? — powiedział tkni˛ety nagłym impulsem chłopiec. — Ze ˙ to Klejnotu szuka pan Wilk. to wła´snie Klejnot Aldura skradziono. Ze — A ja sadz˛e, z˙ e lepiej b˛edzie, je´sli przestaniesz my´sle´c o tej sprawie — ostrzegł Barak. — Ale ja chc˛e wiedzie´c — zaprotestował Garion. Ciekawo´sc´ nie pozwalała mu zrezygnowa´c, mimo słów Baraka i ostrzegawczego głosu w mózgu. — Wszyscy traktuja˛ mnie tu jak głupie dziecko. Wlok˛e si˛e tylko z tyłu i nie mam poj˛ecia, co wła´sciwie robimy. Kim jest naprawd˛e pan Wilk? Dlaczego Algarowie tak si˛e zachowywali, kiedy go zobaczyli? Jak mo˙ze poda˙ ˛za´c za czym´s, czego nie widzi? Wytłumacz mi to, Baraku. Prosz˛e. 105
— Nie licz na mnie — za´smiał si˛e wielkolud. — Gdybym popełnił ten bład, ˛ twoja ciocia Pol wyrwałaby mi brod˛e po jednym włosku. — Chyba si˛e jej nie boisz? — Ka˙zdy si˛e jej boi, je´sli ma cho´c odrobin˛e rozsadku ˛ — Barak wstał i wsunał ˛ miecz do pochwy. — Cioci Pol? — zdziwił si˛e Garion. — Ty te˙z si˛e jej boisz — zauwa˙zył Barak. — Wcale nie — zaprotestował chłopiec i równocze´snie zdał sobie spraw˛e, z˙ e nie jest to do ko´nca prawda.˛ — No. . . to nie chodzi o strach. Raczej. . . — urwał, nie wiedzac, ˛ jak to wytłumaczy´c. — No wła´snie — stwierdził Barak. — A ja nie jestem głupszy od ciebie. Zadajesz zbyt wiele pyta´n, na które nie powinienem odpowiada´c. Je´sli chcesz si˛e dowiedzie´c, spytaj swojej cioci. — Nic nie powie — odparł smutnie chłopiec. — W ogóle nic mi nie mówi. Nawet o moich rodzicach bardzo niewiele. — To dziwne — Barak zmarszczył brwi. — Chyba nie byli Sendarami. Ich imiona nie były sendarskie, a Silk uwa˙za, z˙ e ja te˙z nie jestem, a przynajmniej nie wygladam ˛ na Sendara. Barak przyjrzał mu si˛e z uwaga.˛ — Nie — orzekł w ko´ncu. — Teraz, kiedy ju˙z o tym wspomniałe´s, rzeczywis´cie widz˛e, z˙ e nie. Najbardziej przypominasz Rivanina, ale te˙z niezupełnie. — Czy ciocia Pol jest Rivanka? ˛ Wielkolud lekko zmru˙zył oczy. — Dochodzimy chyba do kolejnego pytania, na które nie powinienem odpowiada´c. — I tak si˛e kiedy´s dowiem. — Ale nie dzisiaj. Chod´z, przyda mi si˛e troch˛e gimnastyki. Wyjdziemy na podwórze i naucz˛e ci˛e, jak u˙zywa´c miecza. — Mnie? — cała dociekliwo´sc´ Gariona znikn˛eła nagle na sama˛ my´sl o mieczu. — Jeste´s w odpowiednim wieku, by zacza´ ˛c nauk˛e. Ta umiej˛etno´sc´ mo˙ze ci si˛e kiedy´s przyda´c. Pó´znym popołudniem, gdy rami˛e Gariona było całe obolałe od wywijania ci˛ez˙ kim mieczem Baraka, a sama idea nauki rycerskiego kunsztu wydawała si˛e o wiele mniej pociagaj ˛ aca, ˛ wrócili pan Wilk z Silkiem. Byli przemoczeni po całodziennym brodzeniu w s´niegu, lecz oczy starca błyszczały, a twarz wyra˙zała dziwne podniecenie. Poprowadził wszystkich do salonu. — Popro´s ciotk˛e, z˙ eby do nas dołaczyła ˛ — polecił Garionowi, zdejmujac ˛ ci˛ez˙ ki od wilgoci płaszcz. Stanał ˛ przy kominku, by si˛e rozgrza´c. Chłopiec wyczuł, z˙ e pora nie jest odpowiednia na zadawanie pyta´n. Podbiegł do l´sniacych ˛ drzwi, za którymi ciocia Pol sp˛edziła cały dzie´n w towarzystwie krawcowej. 106
— O co chodzi? — usłyszał jej głos. — Pan. . . tego. . . chciałem powiedzie´c, z˙ e wrócił twój szambelan, pani — Garion w ostatniej chwili przypomniał sobie, z˙ e ciocia Pol nie jest sama. — Prosi o chwil˛e rozmowy. — Zaraz wyjd˛e. Zjawiła si˛e po minucie i starannie zamkn˛eła za soba˛ drzwi. Garion wstrzymał oddech. Miała na sobie wspaniała,˛ bł˛ekitna˛ sukni˛e z aksamitu i jej wyglad ˛ zapierał dech w piersi. Chłopiec patrzył oszołomiony. — Gdzie on jest? — spytała. — Nie gap si˛e. Garionie. To niegrzecznie. — Jeste´s pi˛ekna, ciociu Pol — wybełkotał. — Tak, skarbie — poklepała go po policzku. — Wiem o tym. Gdzie jest Stary Wilk? — W pokoju z gobelinami — Garion nadal nie potrafił oderwa´c od niej oczu. — Chod´zmy wi˛ec — z godno´scia˛ kroczyła krótkim korytarzykiem. Gdy weszli do salonu, wszyscy stali wokół kominka. — O co chodzi? — zapytała. Wilk obejrzał si˛e. Oczy wcia˙ ˛z mu błyszczały. — Znakomity wybór, Pol — orzekł z zachwytem. — Zawsze najlepiej ci było w niebieskim. — Podoba ci si˛e? — uniosła ramiona i z dziewcz˛eca˛ niemal rado´scia˛ obróciła si˛e dookoła, by wszyscy mogli ja˛ podziwia´c. — Mam nadziej˛e, z˙ e tak staruszku, poniewa˙z b˛edzie ci˛e to kosztowa´c mnóstwo pieni˛edzy. — Byłem tego pewien — roze´smiał si˛e Wilk. Suknia cioci Pol wywarła bole´snie silne wra˙zenie na Durniku. Biedak dosłownie wytrzeszczył oczy, a jego twarz na przemian bladła i czerwieniała, by wreszcie przybra´c wyraz tak beznadziejnego smutku, z˙ e Garion wzruszył si˛e do gł˛ebi. Silk i Barak w milczeniu i wyjatkowo ˛ zgodnie skłonili si˛e przed ciocia Pol, a jej oczy błysn˛eły w odpowiedzi na ten hołd. — Był tutaj — oznajmił ju˙z powa˙znie Wilk. — Jeste´s pewien? — spytała. — W samych kamieniach wyczuwam wspomnienie jego przej´scia. — Czy przybył morzem? — Nie. Wysiadł chyba na brzeg w jakiej´s ukrytej zatoczce, a dalej ruszył la˛ dem. — I znowu wsiadł na statek? — Watpi˛ ˛ e. Znam go dobrze. Na morzu nie czuje si˛e najlepiej. — Poza tym — wtracił ˛ Barak — wystarczyłoby jedno słowo do króla Anhega, a jego tropem ruszyłoby sto okr˛etów. Nikt na morzu nie zdoła si˛e ukry´c przed statkami Chereku, a on o tym wie. — To prawda — przyznał Wilk. — Woli chyba omija´c dziedziny Alornów. Pewnie dlatego nie wyruszył Traktem Północnym przez Algari˛e i Drasni˛e. Duch 107
Belara jest ciagle ˛ silny w ich królestwach i nawet ten złodziej nie jest tak zuchwały, by ryzykowa´c spotkanie z Bogiem-Nied´zwiedziem. — Pozostaje wi˛ec Arendia — stwierdził Silk. — Albo ziemia Ulgosów. — Raczej Arendia — mruknał ˛ Wilk. — Gniew ULa jest jeszcze straszniejszy ni˙z Belara. — Przepraszam — przerwał Durnik, nie spuszczajac ˛ wzroku z cioci Pol. — To bardzo powikłane. Nie wiem, kim wła´sciwie jest ten złodziej. — Przykro mi, dzielny Durniku — odparł Wilk. — Ale nie powinni´smy wymawia´c jego imienia. Dysponuje pewnymi siłami, które moga˛ mu umo˙zliwi´c s´ledzenie ka˙zdego naszego kroku, je´sli tylko zdradzimy swoja˛ pozycje. A swe imi˛e potrafi usłysze´c nawet na tysiac ˛ mil. — Czarodziej? — zdumiał si˛e Durnik. — Nie nazwałbym go w ten sposób. Tego terminu u˙zywaja˛ ludzie, którzy nie pojmuja˛ owej szczególnej sztuki. Nazywam go wi˛ec złodziejem, cho´c jest kilka innych okre´sle´n, jakich mógłbym u˙zy´c. Sa˛ o wiele mniej uprzejme. — Czy mamy pewno´sc´ , z˙ e zmierza do królestw Angaraków? — Silk zmarszczył brwi. — W takim razie lepiej b˛edzie wsia´ ˛sc´ na statek płynacy ˛ wprost do Tol Honeth i znale´zc´ jego s´lad na Południowym Szlaku Karawan do Cthol Murgos. — Lepiej trzyma´c si˛e tropu, skoro ju˙z na niego trafili´smy — pokr˛ecił głowa˛ Wilk. — Nie wiemy, co on zamierza. Mo˙ze zechce zatrzyma´c skradziony przedmiot dla siebie zamiast oddawa´c go Grolimom. Mo˙ze nawet szuka´c kryjówki w Nyissie. — Musiałby uzyska´c zgod˛e Salmissry — zauwa˙zyła ciocia Pol. — Nie byłby to pierwszy przypadek, gdy królowa W˛ez˙ owego Ludu miesza si˛e do spraw, które jej nie dotycza˛ — przypomniał Wilk. — Je´sli to prawda — mrukn˛eła ponuro ciocia Pol — chyba nie odmówi˛e sobie przyjemno´sci, by osobi´scie zaja´ ˛c si˛e ta˛ w˛ez˙ yca.˛ I to w sposób ostateczny. — W tej chwili trudno cokolwiek przewidywa´c. Jutro kupimy prowiant i przeprawimy si˛e przez rzek˛e do Arendii. Tam podejmiemy trop. Przez pewien czas mo˙zemy tylko nim poda˙ ˛za´c. Kiedy ju˙z si˛e dowiemy, dokad ˛ zmierza, pomy´slimy o innych mo˙zliwo´sciach. Z mrocznego podwórza dobiegł nagle stuk kopyt wielu koni. Barak wyjrzał szybko przez szyb˛e. ˙ — Zołnierze — obwie´scił krótko. — Tutaj? — Silk tak˙ze podszedł do okna. — Chyba jeden z królewskich regimentów. — Nie b˛eda˛ si˛e nami interesowa´c — uznała ciocia Pol. — Chyba z˙ e nie sa˛ tymi, za kogo chca˛ uchodzi´c — stwierdził Silk. — Nie tak trudno zdoby´c te czy inne mundury. — To nie Murgowie — ocenił Barak. — Poznałbym Murgów. — Brill te˙z nie jest Murgiem — przypomniał mu Silk. 108
— Mo˙ze uda si˛e wam posłucha´c, co mówia˛ — wtracił ˛ Wilk. Barak ostro˙znie uchylił okno i wszystkie s´wiece zamigotały w podmuchu lodowatego wiatru. Dowódca oddziału rozmawiał na podwórzu z ober˙zysta.˛ — To m˛ez˙ czyzna troch˛e powy˙zej s´redniego wzrostu, z siwymi włosami i szpakowata,˛ krótka˛ broda.˛ By´c mo˙ze podró˙zuje w towarzystwie. — Jest tutaj taki, panie oficerze — odparł z powatpiewaniem ˛ ober˙zysta. — Ale z pewno´scia˛ nie jego szukacie. Ten jest głównym rzadc ˛ a˛ ksi˛ez˙ nej Erat, która zaszczyciła mój zajazd swa˛ obecno´scia.˛ — Ksi˛ez˙ nej czego? — spytał ostro z˙ ołnierz. — Erat — powtórzył ober˙zysta. — Szlachetna dama o bardzo stanowczym charakterze. — My´sl˛e, z˙ e ch˛etnie zamieniłbym słówko z jej wysoko´scia˛ — dowódca zeskoczył z siodła. — Zapytam, czy zechce pana przyja´ ˛c. Barak zamknał ˛ okno. — Porozmawiam z tym natr˛etnym oficerem — oznajmił. — Nie — sprzeciwił si˛e Wilk. — Ma zbyt wielu ludzi. A je´sli sa˛ tymi, którymi si˛e wydaja,˛ to przecie˙z nie wyrzadzili ˛ nam z˙ adnej krzywdy. — Sa˛ tu tylne schody — zasugerował Silk. — Zanim dojdzie do drzwi, b˛edziemy o trzy ulice stad. ˛ — A je´sli rozstawił stra˙ze wokół gospody? — spytała ciocia Pol. — Co wtedy? Poniewa˙z chce rozmawia´c z ksi˛ez˙ na˛ Erat, niech ksi˛ez˙ na Erat si˛e nim zajmie. — Co planujesz? — spytał Wilk. — Je´sli gdzie´s si˛e schowacie, porozmawiam z nim. Powinnam jako´s odło˙zy´c spraw˛e do rana. Zanim tu wróci, mo˙zemy przepłyna´ ˛c rzek˛e i znale´zc´ si˛e w Arendii. — Mo˙zliwe. Ale ten z˙ ołnierz wydaje si˛e bardzo zdecydowanym człowiekiem. — Radziłam ju˙z sobie ze stanowczymi lud´zmi. — Trzeba szybko co´s ustali´c — odezwał si˛e stojacy ˛ przy wej´sciu Silk. — On jest na schodach. — Spróbujemy twoim sposobem, Pol — orzekł Wilk, otwierajac ˛ drzwi do sasiedniego ˛ pokoju. — Garionie — poleciła ciocia Pol. — B˛edziesz mi towarzyszył. Ksi˛ez˙ na nie pokazuje si˛e bez słu˙zby. Pozostali szybko wyszli z salonu. — Co mam robi´c, ciociu Pol? — szepnał ˛ Garion. — Pami˛etaj tylko, z˙ e jeste´s moim paziem, kochanie — odparła, zajmujac ˛ miejsce w fotelu na s´rodku pokoju i starannie układajac ˛ fałdy sukni. — Sta´n przy mnie i staraj si˛e wyglada´ ˛ c na usłu˙znego. Reszta˛ zajm˛e si˛e sama. — Tak, pani.
109
Kapitan, czekajacy ˛ pod drzwiami, w które delikatnie zastukał ober˙zysta, był wysokim, powa˙znym m˛ez˙ czyzna˛ o przenikliwych szarych oczach. Garion, starajac ˛ si˛e nada´c głosowi urz˛edowy ton, spytał go o imi˛e, po czym wrócił do cioci Pol. — Kapitan Brendig pragnie rozmawia´c z wasza˛ wysoko´scia˛ — zaanonsował. — Twierdzi, z˙ e w bardzo wa˙znej sprawie. Ciocia Pol przygladała ˛ mu si˛e przez chwil˛e, jakby rozwa˙zajac ˛ pro´sb˛e. — No, dobrze — rzekła w ko´ncu. — Wprowad´z go. Ober˙zysta oddalił si˛e pospiesznie, za´s kapitan Brendig wszedł do pokoju. — Wasza wysoko´sc´ — powiedział, składajac ˛ pełen szacunku ukłon. — O co chodzi? — Nie nachodziłbym waszej wysoko´sci, gdyby moja misja nie była pilna — przeprosił Brendig. — Otrzymałem rozkazy od króla osobi´scie, a ty, pani, wiesz najlepiej, z˙ e wszyscy musimy spełnia´c jego z˙ yczenia. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e dla króla mog˛e po´swi˛eci´c kilka minut. — Król pragnie, by´smy zatrzymali pewnego człowieka. Starszy m˛ez˙ czyzna o siwych włosach i szpakowatej brodzie. Poinformowano mnie, z˙ e kto´s taki znajduje si˛e w twym orszaku. — Czy to przest˛epca? — Król tego nie powiedział, wasza miło´sc´ . Nakazał mi tylko, by pochwyci´c tego człowieka i odstawi´c go do pałacu w Sendarze. Wraz ze wszystkimi, którzy mu towarzysza.˛ — Rzadko bywam na dworze — stwierdziła ciocia Pol. — Nie sadz˛ ˛ e, by jeden z moich sług tak bardzo zainteresował króla. — Wasza wysoko´sc´ — zauwa˙zył delikatnie Brendig. — Oprócz obowiazków ˛ wykonywanych w jednym z królewskich regimentów, mam te˙z zaszczyt by´c baronetem. Przebywam u dworu przez całe swe z˙ ycie i musz˛e wyzna´c, z˙ e nigdy ci˛e tam nie widziałem. Dama o tak oszałamiajacej ˛ urodzie niepr˛edko zostałaby zapomniana. Ciocia Pol lekkim skini˛eciem podzi˛ekowała mu za komplement. — Powinnam si˛e tego domy´sli´c, baronie Brendig. Twoje maniery nie przystaja˛ do prostego z˙ ołnierza. — Co wi˛ecej, wasza miło´sc´ — mówił dalej oficer — znane mi sa˛ wszystkie wło´sci królestwa. Je´sli si˛e nie myl˛e, okr˛eg Erat jest hrabstwem, za´s hrabia Erat to niski, t˛egi m˛ez˙ czyzna, przypadkiem brat mego dziada. W tej cz˛es´ci Sendarii nie istniało z˙ adne ksi˛estwo od czasów, gdy krajem władali wacu´nscy Arendowie. Ciocia Pol zmierzyła go lodowatym wzrokiem. — Pani — rzekł Brendig niemal przepraszajaco. ˛ — Wacu´nscy Arendowie zostali wybici przez swych asturskich krewniaków pod koniec trzeciego tysiaclecia. ˛ Od dwóch tysi˛ecy lat nie istnieje z˙ adna wacu´nska szlachta. — Dzi˛eki za wykład historii, panie — powiedziała zimno ciocia Pol. 110
— Wszystko to jednak nie nale˙zy do sprawy — kontynuował Brendig. — Mój władca nakazał mi znale´zc´ człowieka, o którym mówiłem. Na twój honor, pani, czy znasz tego człowieka? Pytanie zawisło w powietrzu. Garion, w nagłym przypływie paniki rozumiejac, ˛ z˙ e zostali rozpoznani, chciał ju˙z woła´c Baraka. Wtedy otworzyły si˛e drzwi i do salonu wkroczył pan Wilk. — Ta zabawa nie ma sensu — o´swiadczył. — Jestem tym, którego szukasz. Czego chce ode mnie Fulrach z Sendarii? Brendig spojrzał na niego bez zdziwienia. — Jego królewska mo´sc´ nie uznał za stosowne mi tego wyjawi´c — odparł. — Nie watpi˛ ˛ e, z˙ e sam wszystko wytłumaczy, gdy tylko znajdziemy si˛e w pałacu w Sendarze. — Zatem im szybciej, tym lepiej. Kiedy ruszamy? — Wyjedziemy zaraz po s´niadaniu — oznajmił Brendig. — Przyjm˛e twoje słowo, z˙ e nikt nie b˛edzie próbował noca˛ opu´sci´c zajazdu. Wolałbym nie poni˙za´c ksi˛ez˙ nej Erat zamkni˛eciem w miejscowych koszarach. Jak mi wiadomo, tamtejsze cele sa˛ nadzwyczaj niewygodne. — Masz moje słowo — o´swiadczył pan Wilk. — Dzi˛eki — kapitan skłonił si˛e lekko. — Musz˛e te˙z poinformowa´c, z˙ e mam obowiazek ˛ ustawienia stra˙zy wokół zajazdu. Naturalnie, dla waszego bezpiecze´nstwa. — Pa´nska uprzejmo´sc´ jest doprawdy zniewalajaca ˛ — wtraciła ˛ sucho ciocia Pol. — Uni˙zony sługa, pani — Brendig pokłonił si˛e nisko, odwrócił i wyszedł. Drzwi apartamentu były drewniane; Garion wiedział o tym, lecz gdy zamykały si˛e za kapitanem, zdawało si˛e, z˙ e zad´zwi˛eczały głucho strasznym, nieodwołalnym odgłosem wrót lochu.
Rozdział 11 Dziewi˛ec´ dni jechali nadbrze˙zna˛ droga˛ z Camaaru do stolicy Sendarii, cho´c miasta dzieliło zaledwie pi˛ec´ dziesiat ˛ pi˛ec´ mil. Kapitan Brendig starannie odmierzał tempo, a swój oddział ustawił w takim szyku, z˙ e sama my´sl o ucieczce była niemo˙zliwa. Wprawdzie przestało pada´c, lecz jazda była trudna, a zimny, ostry wiatr dmuchał od morza przez szerokie, za´snie˙zone słone bagna. Noce sp˛edzali w rozstawionych równo sendarskich zajazdach, wznoszacych ˛ si˛e niby słupy milowe wzdłu˙z pustego pasa wybrze˙za. Nie były tak dobrze urzadzone, ˛ jak ich tolnedra´nskie odpowiedniki na Wielkim Trakcie Północnym, jednak dało si˛e w nich mieszka´c. Kapitan Brendig dbał o ich wygod˛e, niemniej jednak co noc rozstawiał stra˙ze. Wieczorem drugiego dnia Garion usiadł przy ogniu obok Durnika i wpatrzył si˛e w płomienie. Durnik był jego najdawniejszym przyjacielem, a w tej chwili chłopiec rozpaczliwie potrzebował przyja´zni. — Durniku — powiedział. — Słucham, chłopcze? — Byłe´s kiedy w lochu? — Nic takiego nie zrobiłem, z˙ eby zamykali mnie w lochu. — Pomy´slałem sobie, z˙ e mo˙ze widziałe´s kiedy´s jaki´s loch. — Uczciwi ludzie omijaja˛ z daleka takie miejsca. — Słyszałem, z˙ e tam jest okropnie: ciemno, zimno i pełno szczurów. — A czemu pytasz o lochy? — zainteresował si˛e Durnik. — Obawiam si˛e, z˙ e wkrótce mo˙zemy zobaczy´c je z bliska — Garion usiłował nie okazywa´c strachu. — Nie zrobili´smy nic złego — odparł kowal. — To dlaczego król kazał nas schwyta´c? Królowie nie robia˛ takich rzeczy bez powodu. — Nie zrobili´smy nic złego — powtórzył z uporem Durnik. — Ale mo˙ze pan Wilk zrobił — zasugerował chłopiec. — Bez wa˙znej przyczyny król nie posyłałby za nim tylu z˙ ołnierzy. I teraz nas wszystkich wrzuca˛ razem z nim do lochu tylko dlatego, z˙ e przypadkiem mu towarzyszymy. 112
— W Sendarii takie rzeczy si˛e nie zdarzaja˛ — o´swiadczył stanowczo Durnik. Nast˛epnego dnia wiał silny wiatr od morza. Był to jednak ciepły wiatr i gł˛eboka na stop˛e warstwa s´niegu zmieniła si˛e w błoto. Koło południa zacz˛eło pada´c. Przemoczeni do nitki jechali wolno w stron˛e kolejnego zajazdu. — Obawiam si˛e, z˙ e musimy przerwa´c podró˙z, póki wiatr nie ucichnie — oznajmił wieczorem kapitan Brendig, wygladaj ˛ ac ˛ przez niewielkie okienko. — Do rana droga b˛edzie całkiem nieprzejezdna. Nast˛epny dzie´n, i jeszcze jeden, sp˛edzili w zatłoczonej sali zajazdu, cały czas pod czujnym okiem Brendiga i jego z˙ ołnierzy. Słuchali, jak wiatr b˛ebni kroplami deszczu o dach i s´ciany. — Silku — odezwał si˛e Garion siadajac ˛ na ławie, gdzie drzemał niski m˛ez˙ czyzna o szczurzej twarzy. — Tak, Garionie? — ocknał ˛ si˛e Silk. — Jakim człowiekiem jest król? — Który król? — Sendarii. — Głupim, jak wszyscy królowie — Silk roze´smiał si˛e. — Sendarscy sa˛ mo˙ze jeszcze troch˛e głupsi, ale to w ko´ncu naturalne. — Powiedz. . . — zaczał ˛ z wahaniem Garion. — Przypu´sc´ my, z˙ e kto´s zrobił co´s takiego, co si˛e królowi nie spodobało, a z tym kim´s jechali pewni ludzie i król kazał ich schwyta´c. Czy król wrzuci wszystkich do lochu? Czy pozwoli tym innym odjecha´c i zatrzyma tylko jednego, który go rozgniewał? Silk spojrzał na niego uwa˙znie i odparł krótko: — To pytanie nie jest ciebie godne, Garionie. Chłopiec zaczerwienił si˛e. — Boj˛e si˛e lochów — wyznał z˙ ało´snie, nagle bardzo zawstydzony. — Nie chc˛e, z˙ eby zamkn˛eli mnie w ciemno´sciach na zawsze, kiedy nawet nie wiem. za co. — Królowie Sendarii to porzadni ˛ i uczciwi ludzie — zapewnił go Silk. — Mo˙ze niezbyt inteligentni, ale zawsze sprawiedliwi. — Jak moga˛ by´c królami, je´sli nie sa˛ madrzy? ˛ — zdziwił si˛e Garion. — Madro´ ˛ sc´ u władcy to po˙zyteczna cecha. Ale nie najwa˙zniejsza. — Wi˛ec jak zostaja˛ królami? — Niektórzy rodza˛ si˛e do tego. Najgłupszy człowiek na s´wiecie mo˙ze zosta´c królem, je´sli ma odpowiednich rodziców. Sendarscy władcy sa˛ w gorszej sytuacji, poniewa˙z zaczynali z niskiego stanu. — Niskiego? — Pochodza˛ z wyboru. Nikt jeszcze nigdy nie wybierał króla. Tylko Sendarowie. — A jak si˛e to robi?
113
— Niemadrze ˛ Garionie — u´smiechnał ˛ si˛e Silk. — To bardzo niedobra metoda doboru króla. Sa˛ inne, jeszcze gorsze, ale elekcja to bardzo zły sposób. — Powiedz, jak to przebiega — poprosił chłopiec. Silk rzucił okiem na zalane deszczem okno i wzruszył ramionami. — Zawsze to jaki´s sposób zabicia czasu — stwierdził. Oparł si˛e wygodnie, wyciagn ˛ ał ˛ nogi do ognia i zaczał: ˛ — Wszystko zdarzyło si˛e jakie´s półtora tysiaca ˛ lat temu — mówił tak głos´no, by opowie´sc´ dotarła do uszu kapitana Brendiga, który siedział nie opodal i pisał co´s na kawałku pergaminu. — Sendaria nie była wtedy królestwem ani nawet oddzielnym krajem. Nale˙zała na przemian do Chereku, Algarii czy Arendów z północy, wacu´nskich albo asturskich zale˙znie od losów arendzkiej wojny domowej. Wreszcie wojna dobiegła ko´nca, Wacunowie wygin˛eli, a Asturowie zostali pokonani i przep˛edzeni na nieznane rubie˙ze wielkiej puszczy w północnej Arendii. Wtedy imperator Tolnedry, Ran Horb II, postanowił, z˙ e w tym miejscu powinno powsta´c królestwo. — Jak tolnedra´nski imperator mógł podja´ ˛c taka˛ decyzj˛e w sprawie Sendarii? — zdziwił si˛e Garion. — Rami˛e Imperium si˛ega daleko — odparł Silk. — Wielki Trakt Północny został zbudowany w okresie Drugiej Dynastii Borunów. O ile pami˛etam, to Ran Borune IV rozpoczał ˛ prace. Prawda, kapitanie? — Piaty ˛ — mruknał ˛ do´sc´ kwa´sno Brendig. — Ran Borune V. — Dzi˛ekuj˛e, kapitanie. Nigdy nie mogłem si˛e połapa´c w dynastiach Borunów. W ka˙zdym razie legiony Imperium przebywały ju˙z w Sendarii dla ochrony drogi, a kto ma na jakim´s terytorium z˙ ołnierzy, dysponuje tak˙ze pewna˛ władza.˛ Zgodzi si˛e pan z tym kapitanie? — To twoje opowiadanie — odparł krótko Brendig. — Istotnie — zgodził si˛e Silk. — Wiedz zatem, Garionie, z˙ e Ran Horb podjał ˛ taka˛ decyzj˛e bynajmniej nie z powodu swej wielkoduszno´sci. Musisz to zrozumie´c. Tolnedranie nigdy niczego nie daja˛ za darmo. Po prostu mimbra´nscy Arendowie wygrali w ko´ncu wojn˛e domowa,˛ tysiac ˛ lat rozlewu krwi i zdrady, a Tolnedra nie mogła im pozwoli´c na ekspansj˛e ku północy. Utworzenie niezale˙znego królestwa Sendarii miało zablokowa´c Mimbratom dost˛ep do szlaków handlowych z Drasni i w efekcie nie dopu´sci´c, by centrum s´wiatowej władzy przesun˛eło si˛e do Vo Mimbre, pozostawiajac ˛ Tol Honeth na uboczu. — To wszystko wydaje si˛e strasznie skomplikowane — poskar˙zył si˛e Garion. — Wcale nie. To tylko polityka, a polityka to prosta gra. Prawda, kapitanie? — Gra, w która˛ si˛e nie anga˙zuj˛e — odparł Brendig nie podnoszac ˛ głowy. — Doprawdy? Tak długo u dworu i nie jest pan politykiem? Wyjatkowy ˛ z pana człowiek, kapitanie. W ka˙zdym razie Sendarowie stwierdzili nagle, z˙ e maja˛ własne królestwo, ale brakuje im prawdziwej, dziedzicznej arystokracji. Owszem, było tam paru tolnedra´nskich szlachciców, którzy wycofali si˛e z z˙ ycia publicznego 114
i z˙ yli tu czy tam w swoich posiadło´sciach; jakie´s grupki pretendentów do tego czy tamtego wacu´nskiego lub asturskiego tytułu; jeden czy drugi wódz z Chereku ze swym orszakiem. Ale ani jednego rodowitego sendarskiego szlachcica. Postanowiono wi˛ec urzadzi´ ˛ c powszechna˛ elekcj˛e: wybra´c króla i jemu pozostawi´c nadawanie szlacheckich tytułów. Bardzo praktyczne podej´scie, typowo sendarskie. — Jak si˛e wybiera króla? — zasłuchany Garion powoli zapominał o strachu przed lochami. — Wszyscy głosuja˛ — wyja´snił krótko Silk. — Naturalnie, rodzice oddawali pewnie głosy w imieniu swoich dzieci, ale jak si˛e wydaje, oszustwa prawie si˛e nie zdarzały. Reszta s´wiata patrzyła i s´miała si˛e z tych głupstw, ale Sendarowie zarzadzali ˛ jedno głosowanie po drugim, przez dziesi˛ec´ lat. — Sze´sc´ lat — wtracił ˛ Brendig wcia˙ ˛z pochylony nad pergaminem. — Od 3827 do 3833. — Było ponad tysiac ˛ kandydatów — o´swiadczył z podziwem Silk. — Siedmiuset czterdziestu trzech — odezwał si˛e zduszonym głosem Brendig. — Dzi˛ekuj˛e za t˛e poprawk˛e, szlachetny kapitanie. To wielka wygoda, z˙ e jest przy mnie znawca, który koryguje moje bł˛edy. Jestem tylko prostym Drasaninem i nie mam historycznej wiedzy. W ka˙zdym razie, po dwudziestym trzecim głosowaniu wybrali w ko´ncu króla: hodowc˛e brukwi imieniem Fundor. — Hodował nie tylko brukiew — Brendig podniósł głow˛e i spojrzał na niego gniewnie. — Naturalnie — Silk uderzył si˛e w czoło. — Jak mogłem zapomnie´c o kapus´cie? Hodował tak˙ze kapust˛e, Garionie. Musimy o tym pami˛eta´c. No wi˛ec wszyscy w Sendarii, którzy uwa˙zali si˛e za wa˙znych, ruszyli na farm˛e Fundora, wła´snie z zapałem u˙zy´zniajacego ˛ swe pola. Powitali go gło´snym wołaniem: „Bad´ ˛ z pozdrowiony Fundorze Wspaniały, królu Sendarii”. I padli na kolana przed jego s´wi˛eta˛ osoba.˛ — Czy musimy to kontynuowa´c? — spytał zbolałym głosem Brendig. — Chłopiec chce wiedzie´c, kapitanie — odparł niewinnie Silk. — Jako doro´sli mamy obowiazek ˛ nauczenia go historii naszej przeszło´sci. Zgodzisz si˛e chyba? — Mów sobie, co chcesz — rzucił z rezygnacja˛ oficer. — Dzi˛eki za pozwolenie, kapitanie — Silk skłonił głow˛e. — I wiesz, Garionie, co wtedy powiedział król Sendarii? — Nie. Co? — „Prosz˛e wasze wysoko´sci”, powiedział król, „by´scie uwa˙zali na swe pi˛ekne szaty. Wła´snie rozrzuciłem nawóz w bru´zdzie, gdzie kl˛eczycie”. Siedzacy ˛ w pobli˙zu Barak ryknał ˛ s´miechem, tłukac ˛ pi˛es´cia˛ w kolano. — Nie wydaje mi si˛e to zabawne — oznajmił chłodno kapitan Brendig, wstajac ˛ z miejsca. — Jeste´s dobrze wychowanym człowiekiem, kapitanie — zauwa˙zył skromnie Silk. — I szlachcicem. A ja tylko biedakiem, usiłujacym ˛ radzi´c sobie jako´s 115
w s´wiecie. Brendig spojrzał na niego bezradnie, po czym odwrócił si˛e i szybko wyszedł. Rankiem wiatr ucichł i deszcz przestał pada´c. Droga zmieniła si˛e w trz˛esawisko, ale Brendig postanowił, z˙ e musza˛ rusza´c. Jazda była ci˛ez˙ ka, ale nast˛epnego dnia ju˙z łatwiejsza, gdy˙z szlak z wolna wysychał. Ciocia Pol nie przej˛eła si˛e tym, z˙ e uwi˛eziono ich z rozkazu króla. Zachowała swe wielkopa´nskie maniery, cho´c Garion nie widział najmniejszego powodu kontynuowania tego przedstawienia i goraco ˛ pragnał, ˛ by go zaniechała. Znany mu praktyczny rozsadek, ˛ jaki demonstrowała zarzadzaj ˛ ac ˛ kuchnia˛ Faldora, zasta˛ pił rodzaj arystokratycznej wyniosło´sci, która bardzo chłopca martwiła. Po raz pierwszy w z˙ yciu odczuł dzielacy ˛ ich dystans i obca mu pustk˛e w miejscu dawnej blisko´sci. Co gorsza, gryzła go niepewno´sc´ , coraz silniejsza od dnia, gdy na wzgórzu w pobli˙zu Winoldu Silk stwierdził stanowczo, z˙ e ciocia Pol w z˙ aden sposób nie mo˙ze by´c jego ciotka.˛ Garion coraz cz˛es´ciej zadawał sobie trudne pytanie: kim jestem? Pan Wilk tak˙ze si˛e zmienił. Rzadko si˛e odzywał w drodze czy podczas postojów. Wi˛ekszo´sc´ czasu sp˛edzał samotnie, z wyrazem ponurej irytacji na twarzy. Wreszcie, dziewiatego ˛ dnia po wyje´zdzie z Camaaru, rozległe słone mokradła sko´nczyły si˛e, a teren wypełniły niewysokie wzgórza. Koło południa, gdy blade sło´nce przebiło zasłon˛e chmur, ze szczytu jednego z nich zobaczyli w dolinie na morskim brzegu otoczone murami miasto Sendar. Stra˙znicy przy południowej bramie zasalutowali, gdy kapitan Brendig przeje˙zd˙zał ze swym małym oddziałem. Oddał im pozdrowienie. Szerokie ulice były pełne ludzi we wspaniałych szatach, spieszacych ˛ gdzie´s z dumnymi minami, jakby ich sprawy były najwa˙zniejsze w s´wiecie. — Dworacy — prychnał ˛ z pogarda˛ Barak, jadacy ˛ akurat obok Gariona. — Nie ma w´sród nich ani jednego prawdziwego m˛ez˙ czyzny. — Sa˛ złem koniecznym, drogi Baraku — rzucił przez rami˛e Silk. — Małe sprawy wymagaja˛ małych ludzi, ale to dzi˛eki nim trwa królestwo. Min˛eli niezwykle rozległy plac, po czym szeroka˛ aleja˛ skierowali si˛e do pałacu. Była to ogromna, wielopi˛etrowa budowla, której szerokie skrzydła z obu stron okalały brukowany dziedziniec. Nad nim wznosiła si˛e okragła ˛ wie˙za, najwy˙zsza w całym mie´scie. — Jak my´slisz, gdzie sa˛ lochy? — szepnał ˛ Garion do Durnika, gdy tylko si˛e zatrzymali. — Byłbym ci niezwykle wdzi˛eczny, Garionie — odparł kowal ze zbolałym wyrazem twarzy — gdyby´s nie wspominał bez przerwy o lochach. Kapitan Brendig zsiadł z konia i ruszył naprzeciw wystrojonego m˛ez˙ czyzny w wyszywanej tunice i czapce z piórami, który szerokimi schodami zszedł im na spotkanie. Rozmawiali przez chwil˛e i chyba si˛e kłócili. — Moje rozkazy pochodza˛ od samego króla — głos Brendiga dobiegał a˙z do 116
miejsca, gdzie stali. — Natychmiast po przybyciu mam doprowadzi´c tych ludzi wprost do niego. — Ja tak˙ze wykonuj˛e rozkazy króla — o´swiadczył wystrojony m˛ez˙ czyzna. — I zanim wejda˛ do sali tronowej, mam zadba´c o ich wyglad. ˛ Sam si˛e nimi zajm˛e. — Pozostana˛ pod moja˛ stra˙za,˛ ksia˙ ˛ze˛ Nildenie, póki nie stana˛ przed obliczem króla — odparł zimno Brendig. — Nie pozwol˛e, by ubłoceni z˙ ołnierze włóczyli si˛e po komnatach pałacu, baronie Brendig — odparł ksia˙ ˛ze˛ . — Zaczekamy wi˛ec tutaj. Bad´ ˛ z tak dobry i sprowad´z jego królewska˛ mo´sc´ . — Sprowadzi´c? — ksia˙ ˛ze˛ był wstrza´ ˛sni˛ety. — Jestem marszałkiem dworu w królewskim pałacu, panie. Nikogo i niczego nie sprowadzam. Brendig odwrócił si˛e, jakby chciał dosia´ ˛sc´ konia. — Niech ci b˛edzie — zgodził si˛e niech˛etnie ksia˙ ˛ze˛ Nilden. — Je´sli ju˙z musisz postawi´c na swoim. . . Niech przynajmniej wytra˛ nogi. Brendig skłonił si˛e sztywno. — Nie zapomn˛e ci tego. baronie — zagroził Nilden. — Ani ja. ksia˙ ˛ze˛ . Wszyscy zsiedli z koni i otoczeni przez z˙ ołnierzy przeszli dziedzi´ncem do szerokich drzwi w centralnej cz˛es´ci zachodniego skrzydła. — Zechcecie i´sc´ za mna˛ — ksia˙ ˛ze˛ Nilden zadr˙zał, spogladaj ˛ ac ˛ na zachlapanych błotem z˙ ołnierzy, ale poprowadził ich szerokim korytarzem, jaki otwierał si˛e za drzwiami. L˛ek i ciekawo´sc´ walczyły w my´slach Gariona. Mimo zapewnie´n Silka i Durnika, a tak˙ze budzacych ˛ pewne nadzieje słów ksi˛ecia Nildena o tym, z˙ e musi zadba´c o ich wyglad, ˛ wizja jakiego´s wilgotnego, pełnego szczurów lochu z kołem i innymi narz˛edziami tortur wcia˙ ˛z wydawała si˛e realna. Z drugiej strony jednak nigdy dotychczas nie był w pałacu i usiłował patrze´c we wszystkie strony równocze´snie. Cz˛es´c´ jego umysłu, która odzywała si˛e czasem oschłym, oboj˛etnym głosem, poinformowała, z˙ e ten l˛ek nie ma prawdopodobnie z˙ adnych podstaw, a rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e tak, sprawia wra˙zenie głupawego wiejskiego parobka. Ksia˙ ˛ze˛ Nilden doprowadził ich do miejsca, gdzie zobaczyli kilkoro drzwi z wypolerowanego do połysku drewna. — To dla chłopca — oznajmił, wskazujac ˛ jedne z nich. Który´s z z˙ ołnierzy otworzył je i Garion z wahaniem wszedł do pokoju, spogladaj ˛ ac ˛ przez rami˛e na cioci˛e Pol. — Pospiesz si˛e — usłyszał czyj´s niecierpliwy głos. Garion spojrzał niepewnie. — Zamknij drzwi, chłopcze — polecił wspaniale wygladaj ˛ acy ˛ m˛ez˙ czyzna, który go oczekiwał. — Wiesz przecie˙z, z˙ e nie mamy do dyspozycji całego dnia. M˛ez˙ czyzna stal obok parujacej, ˛ drewnianej wanny.
117
— Szybciej, chłopcze, zdejmuj te brudne szmaty i wskakuj do wody. Jego wysoko´sc´ czeka. Zbyt zaskoczony, by odpowiedzie´c, Garion odruchowo zaczał ˛ rozwiazywa´ ˛ c tunik˛e. Po kapieli ˛ i starannym wyszczotkowaniu włosów wło˙zył le˙zace ˛ na ławie ubranie. Szorstkie, wełniane po´nczochy w praktycznym kolorze brazu ˛ zastapiły ˛ inne, l´sniaco ˛ bł˛ekitne i z delikatniejszej tkaniny. Znoszone, brudne buty ustapiły ˛ miejsca trzewikom z mi˛ekkiej skóry. Tunika była biała, płócienna, a kaftan ciemnoniebieski, obszyty srebrzystym futrem. — To chyba najlepsze, czego mo˙zna dokona´c w po´spiechu — człowiek, który go kapał ˛ i ubierał, zmierzył chłopca krytycznym wzrokiem. — Przynajmniej nie b˛ed˛e si˛e musiał zbytnio wstydzi´c, gdy staniesz przed królem. Garion wymamrotał jakie´s podzi˛ekowanie i oczekiwał dalszych polece´n. — No id´z ju˙z, chłopcze. Nie mo˙zesz pozwoli´c, by jego królewska mo´sc´ na ciebie czekał. Silk i Barak stali ju˙z w korytarzu i rozmawiali półgłosem. Wielki Barak wygla˛ dał dostojnie w ubraniu z zielonego brokatu, cho´c bez miecza czuł si˛e wyra´znie nieswojo. Kaftan Silka był czarny, obszyty srebrem, a jego k˛edzierzawy zarost przyci˛eto w krótka,˛ elegancka˛ bródk˛e. — Co to wszystko znaczy? — spytał ich Garion. — Mamy stana´ ˛c przed królem — wyja´snił Barak. — A nasze skromne odzienie mogłoby go urazi´c. Królowie nie sa˛ przyzwyczajeni do ogladania ˛ zwykłych ludzi. Z pokoju wyszedł pobladły ze zło´sci Durnik. — Ten wystrojony dure´n chciał mnie wykapa´ ˛ c — warknał ˛ tłumiac ˛ w´sciekło´sc´ . — To taki zwyczaj — uspokoił go Silk. — Szlachetni go´scie nie kapi ˛ a˛ si˛e sami. Mam nadziej˛e, z˙ e nie zrobiłe´s mu krzywdy. — Nie jestem szlachcicem i sam potrafi˛e si˛e umy´c — odparł gniewnie kowal. — Powiedziałem, z˙ e je´sli nie zabierze łap, utopi˛e go we własnej wannie. Potem ju˙z mnie nie niepokoił. Za to ukradł moje rzeczy. Musiałem wło˙zy´c to — wskazał na swoje ubranie, podobne do Garionowego. — Mam nadziej˛e, z˙ e nikt mnie nie zobaczy w tych fatałaszkach. — Barak mówi, z˙ e król mógłby si˛e poczu´c ura˙zony, gdyby nas ujrzał w normalnym odzieniu — powiedział Garion. — Król nie b˛edzie mi si˛e przygladał ˛ — stwierdził kowal. — A nie lubi˛e udawa´c kogo´s, kim nie jestem. Je´sli oddadza˛ mi ubranie, mog˛e zaczeka´c na zewnatrz, ˛ przy koniach. — Cierpliwo´sci, Durniku — poradził mu Barak. — Załatwimy spraw˛e z królem i natychmiast ruszamy w drog˛e. Je´sli Durnik był w´sciekły, to stan ducha pana Wilka mo˙zna okre´sli´c jedynie jako narastajac ˛ a˛ furi˛e. Wyszedł na korytarz okryty s´nie˙znobiała˛ szata˛ z szerokim 118
kapturem na plecach. — Kto´s mi za to zapłaci — oznajmił. — Doskonale wygladasz ˛ — stwierdził z zachwytem Silk. — Pa´nskie gusta zawsze pozostawiały wiele do z˙ yczenia, panie Silku — odparł lodowatym tonem starzec. — Gdzie Pol? — Pani nie raczyła si˛e jeszcze pokaza´c. — Powinienem wiedzie´c. — Wilk przysiadł na ławie pod s´ciana.˛ — Mo˙zemy si˛e tu rozgo´sci´c. Przygotowania Pol zwykle zajmuja˛ nieco czasu. Czekali. Kapitan Brendig, który zmienił buty i kurtk˛e, spacerował tam i z powrotem. Mijały minuty. Przyj˛ecie w pałacu całkiem oszołomiło Gariona, jednak oczyma wyobra´zni wcia˙ ˛z widział lochy i to sprawiało, z˙ e był bardzo zdenerwowany. Wreszcie zjawiła si˛e ciocia Pol. Miała na sobie bł˛ekitna˛ aksamitna˛ sukni˛e uszyta˛ w Camaarze i srebrny diadem, podkre´slajacy ˛ biel loku na jej czole. Nosiła si˛e z powaga˛ i po królewsku. — Tak szybko, pani Pol? — spytał sucho Wilk. — Mam nadziej˛e, z˙ e nie musiała´s si˛e zbytnio spieszy´c. Nie zwracajac ˛ na niego uwagi, przyjrzała si˛e im kolejno. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e wygladacie ˛ odpowiednio — orzekła, z roztargnieniem poprawiajac ˛ kołnierzyk Gariona. — Podaj mi rami˛e, Stary Wilku, i dowiedzmy si˛e czego chce od nas król Sendarów. Wilk wstał z ławy, wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i oboje ruszyli korytarzem. Kapitan Brendig szybko ustawił z˙ ołnierzy w niezbyt równym szyku i wraz z nimi maszerował z tyłu. — Je´sli pozwolisz, pani — zawołał do cioci Pol — wska˙ze˛ ci drog˛e. — Znamy drog˛e, panie — odparła, nawet nie odwracajac ˛ głowy. Marszałek dworu ksia˙ ˛ze˛ Nilden czekał na nich przy masywnych, dwuskrzydłowych drzwiach, pilnowanych przez stra˙zników. Skłonił si˛e lekko przed ciocia˛ Pol, pstryknał ˛ palcami i gwardzi´sci pchn˛eli ci˛ez˙ kie wrota. Fulrach, król Sendarii. był t˛egim m˛ez˙ czyzna˛ z krótka˛ kasztanowa˛ broda.˛ Siedział niezbyt pewnie na tronie z wysokim oparciem, ustawionym na podwy˙zszeniu po drugiej stronie sali do której wprowadził ich ksia˙ ˛ze˛ Nilden. Komnata była wielka, z wysokim, łukowym sklepieniem i s´cianami okrytymi całymi akrami ci˛ez˙ kich, czerwonych, aksamitnych kotar. Wsz˛edzie płon˛eły s´wiece, a dziesiatki ˛ ludzi we wspaniałych szatach rozmawiało niegło´sno po katach, ˛ niemal całkowicie ignorujac ˛ obecno´sc´ króla. — Pozwól, z˙ e ci˛e zaanonsuj˛e, panie — zwrócił si˛e ksia˙ ˛ze˛ Nilden do pana Wilka. — Fulrach mnie zna — odparł szorstko starzec i wcia˙ ˛z prowadzac ˛ cioci˛e Pol, ruszył po długim, szkarłatnym dywanie w stron˛e tronu. Garion i pozostali szli z tyłu, za nimi za´s Brendig z z˙ ołnierzami. Dworzanie oraz ich damy ucichli nagle. 119
Zatrzymali si˛e u stóp tronu, a Wilk zło˙zył do´sc´ sztywny ukłon. Ciocia Pol dygn˛eła, cho´c wzrok nadal miała zimny. Barak i Silk skłonili si˛e ceremonialnie, a Durnik z Garionem, cho´c nie tak zr˛ecznie, poszli za ich przykładem. — Wasza królewska mo´sc´ pozwoli zameldowa´c — odezwał si˛e z tyłu Brendig. — Oto ludzie, których miałem sprowadzi´c. — Wiedziałem, z˙ e mo˙zna na tobie polega´c, panie — odparł król zupełnie zwyczajnym głosem. — Twoja reputacja okazała si˛e zasłu˙zona. Masz moja˛ wdzi˛eczno´sc´ . Potem z nieprzeniknionym wyrazem twarzy spojrzał na pana Wilka i pozostałych. Garion zadr˙zał. — Mój drogi, stary przyjacielu — zwrócił si˛e król do pana Wilka. — Zbyt wiele ju˙z lat upłyn˛eło od naszego ostatniego spotkania. — Czy´s całkiem postradał rozum, Fulrachu? — warknał ˛ Wilk tak cicho, by nie słyszał go nikt prócz władcy. — Dlaczego postanowiłe´s mi przeszkadza´c, i to wła´snie teraz? I co ci˛e op˛etało, z˙ e kazałe´s mi nosi´c to absurdalne odzienie? — Z niesmakiem szarpnał ˛ swa˛ biała˛ szat˛e. — Chcesz ogłosi´c moja obecno´sc´ wszystkim Murgom stad ˛ a˙z po przyladek ˛ Arendii? Król przybrał ura˙zony wyraz twarzy. — Obawiałem si˛e, z˙ e tak wła´snie to potraktujesz — powiedział równie cicho. — Wyja´sni˛e wszystko, gdy zdołamy porozmawia´c chwil˛e na osobno´sci. Zwrócił si˛e do cioci Pol tak szybko, jakby chciał zachowa´c przynajmniej pozory godno´sci. — Tak dawno ju˙z ci˛e nie widzieli´smy, pani. Layla i dzieci bardzo za toba˛ t˛eskniły, a i mnie dokuczała twa nieobecno´sc´ . — Wasza królewska mo´sc´ jest nadto uprzejmy — odparła zimno. Król skrzywił si˛e. — Błagam ci˛e, pani, by´s nie osadzała ˛ mnie pochopnie. Miałem nie cierpia˛ ce zwłoki powody. Mam te˙z nadziej˛e, z˙ e wezwanie, jakie przekazał wam baron Brendig, nie spowodowało zbyt wielu niedogodno´sci. — Baron Brendig był uosobieniem grzeczno´sci — ton głosu cioci Pol nie zmienił si˛e ani troch˛e. Rzuciła okiem na Brendiga, który zbladł wyra´znie. — I ty, lordzie Barak — król mówił szybko, jakby szukał najlepszego wyj´scia z kłopotliwej sytuacji. — Jak˙ze si˛e miewa twój kuzyn, nasz królewski brat Anheg z Chereku? — Był zdrów, gdy widziałem go ostatnio, wasza wysoko´sc´ — odparł z chłodna˛ uprzejmo´scia˛ Barak. — Troch˛e pijany, ale u Anhega to rzecz normalna. Król zachichotał nerwowo. — Ksia˙ ˛ze˛ Kheldar z królewskiego rodu Drasni — powiedział, patrzac ˛ na Silka. — Jeste´smy zdumieni, z˙ e tak znamienici go´scie odwiedzili nasze dziedziny. I bardziej ni˙z odrobin˛e ura˙zeni, z˙ e nie chcieli nas spotka´c, by´smy mogli ich powita´c. Czy król Sendarów tak jest niegodny uwagi, z˙ e nie warto po´swi˛eci´c mu 120
cho´cby chwili? — Nie chcieli´smy okaza´c lekcewa˙zenia, najja´sniejszy panie — Silk skłonił si˛e nisko. — Lecz cel nasz był sprawa˛ tak pilna,˛ z˙ e brakło czasu na zwykłe uprzejmo´sci. Król mrugnał ˛ ostrzegawczo i niespodziewanie poruszył palcami w ledwie widocznych gestach drasa´nskiej tajnej mowy. Nie tutaj. Zbyt wiele uszu. Potem spojrzał z zaciekawieniem na Durnika i Gariona. Ciocia Pol wystapiła ˛ do przodu. — To Mistrz Durnik z okr˛egu Erat, wasza wysoko´sc´ — powiedziała. — Dzielny i uczciwy człowiek. — Witaj. Mistrzu Durniku — rzekł król. — Mog˛e tylko mie´c nadziej˛e, z˙ e pewnego dnia i mnie nazwa˛ dzielnym i uczciwym człowiekiem. Durnik skłonił si˛e niezr˛ecznie, a jego twarz wyra˙zała całkowite oszołomienie. — Jestem tylko prostym kowalem, wasza miło´sc´ — o´swiadczył. — Wszyscy jednak wiedza,˛ z˙ e jestem najbardziej lojalnym i oddanym sługa˛ waszej wysoko´sci. — Dobrze powiedziane, Mistrzu Durniku — król spojrzał na Gariona. Ciocia Pol poda˙ ˛zyła za jego wzrokiem. — Ten chłopiec, wasza wysoko´sc´ , zowie si˛e Garion — wyja´sniła do´sc´ oboj˛etnie. — Kilka lat temu oddano mi go pod opiek˛e. Towarzyszy nam, gdy˙z nie wiedziałam, co wła´sciwie z nim pocza´ ˛c. Uderzenie straszliwego chłodu trafiło Gariona prosto w brzuch. Pewno´sc´ , z˙ e te oboj˛etne słowa sa˛ w istocie szczera˛ prawda,˛ spadła na niego niby cios. Ciocia Pol nie próbowała nawet złagodzi´c wstrzasu. ˛ Niedbało´sc´ , z jaka˛ zrujnowała mu z˙ ycie, bolała bardziej nawet ni˙z samo zniszczenie. — Witamy ci˛e tak˙ze. Garionie. Jak na kogo´s tak młodego, podró˙zujesz w niezwykłej kompanii. — Nie wiedziałem, kim oni sa,˛ wasza królewska mo´sc´ — wyja´snił z˙ ało´snie Garion. — Nikt mi nic nie mówi. Król za´smiał si˛e ze zrozumieniem. — Kiedy b˛edziesz starszy Garionie, przekonasz si˛e, z˙ e taka niewinno´sc´ to najpi˛ekniejszy okres z˙ ycia. Ostatnio powiedziano mi o wielu sprawach, o których wolałbym nie wiedzie´c. — Czy teraz, Fulrachu. mo˙zemy porozmawia´c na osobno´sci? — spytał wcia˙ ˛z poirytowany pan Wilk. — Przyjdzie na to wła´sciwa pora, stary przyjacielu — odparł król. — Poleciłem przygotowa´c bankiet na wasza˛ cze´sc´ . Chod´zmy wi˛ec i posilmy si˛e. Layla i dzieci ju˙z na nas czekaja.˛ Potem b˛edzie czas, by omówi´c pewne kwestie. Wstał i zstapił ˛ z podwy˙zszenia. Pogra˙ ˛zony w rozpaczy Garion ruszył za Silkiem. — Ksia˙ ˛ze Kheldar? — zapytał, desperacko usiłujac ˛ odwróci´c my´sli od wstrza˛ sajacej ˛ prawdy, która˛ wła´snie poznał. 121
— Pech urodzenia, Garionie — Silk wzruszył ramionami. — Co´s, czego nie mogłem kontrolowa´c. Na szcz˛es´cie jestem tylko siostrze´ncem króla Drasni, daleko w kolejce do sukcesji tronu. Nie grozi mi szybkie obj˛ecie władzy. — A Barak jest. . . ? — Kuzynem Anhega, króla Chereku — Silk obejrzał si˛e przez rami˛e. — Jaki dokładnie masz tytuł, Baraku? — Jarl Trellheim — burknał ˛ Barak. — Czemu pytasz? — Chłopiec był ciekawy. — To wszystko bzdury — wyja´snił Barak. — Ale kiedy Anheg został królem, kto´s musiał obja´ ˛c funkcj˛e Wodza Klanu. W Chereku nie mo˙zna by´c jednym i drugim. To przynosi nieszcz˛es´cie. Tak mówia˛ ludzie, zwłaszcza wodzowie innych klanów. — Mog˛e zrozumie´c, dlaczego w ten sposób podchodza˛ do tej kwestii — rozes´miał si˛e Silk. — To zreszta˛ pusty tytuł — dodał Barak. — Od trzech tysi˛ecy lat nie mielis´my w Chereku wojny klanowej. Pozwoliłem swojemu młodszemu bratu pełni´c t˛e funkcj˛e. To prostoduszny chłopak i nietrudno go przekona´c. Poza tym, irytuje to moja˛ z˙ on˛e. — Jeste´s z˙ onaty? — zdumiał si˛e Garion. — Mo˙zna to tak okre´sli´c — odparł kwa´sno Barak. Silk szturchnał ˛ Gariona ostrzegawczo, dajac ˛ do zrozumienia, z˙ e to dra˙zliwy temat. — Ale czemu nic nie mówili´scie? — spytał chłopiec oskar˙zycielskim tonem. — To znaczy, o waszych tytułach. — A czy co´s by to zmieniło? — No. . . chyba nie — przyznał Garion. — Ale. . . Przerwał, nie potrafiac ˛ uja´ ˛c w słowa swych uczu´c. — Nic z tego nie rozumiem — doko´nczył niepewnie. — Z czasem wszystko si˛e wyja´sni — pocieszył go Silk. wkraczajac ˛ do sali bankietowej. Pomieszczenie było niemal tak obszerne jak sala tronowa. Stały tu długie stoły okryte cienkimi, białymi obrusami, a na nich mnóstwo s´wiec. Za ka˙zdym krzesłem czekał słu˙zacy, ˛ a wszystkiego pilnowała niewysoka, pulchna kobieta z promienna˛ twarza˛ i male´nka˛ korona,˛ spoczywajac ˛ a˛ niezbyt pewnie na czubku głowy. Zbli˙zyła si˛e szybko, gdy tylko stan˛eli w drzwiach. — Pol, kochanie — zawołała. — Wygladasz ˛ cudownie. U´scisn˛eła serdecznie cioci˛e Pol i obie pogra˙ ˛zyły si˛e w rozmowie. — To królowa Layla — rzucił krótko Silk. — Nazywaja˛ ja˛ Matka˛ Sendarii. Ta czwórka dzieciaków to jej. Ma jeszcze czworo czy pi˛ecioro innych, starszych. Wyjechały pewnie w sprawach pa´nstwowych, poniewa˙z Fulrach nalega, by zarabiały na swoje utrzymanie. W´sród królów powtarza si˛e z˙ arcik, z˙ e królowa Layla 122
jest w cia˙ ˛zy od czternastego roku z˙ ycia, pewnie dlatego, z˙ e po ka˙zdym porodzie posyłaja˛ jej prezenty. Ale to dobra kobieta i chroni Fulracha przed popełnianiem zbyt wielu bł˛edów. — Zna cioci˛e Pol — zauwa˙zył Garion. Nie wiadomo dlaczego, ten fakt bardzo go zaniepokoił. — Wszyscy znaja˛ twoja˛ cioci˛e Pol — zapewnił go Silk. Poniewa˙z zatopione w rozmowie ciocia Pol i królowa odeszły ju˙z do szczytu stołu Garion pozostał obok Silka. Ratuj mnie w razie czego, zasygnalizował, usiłujac ˛ nie zwraca´c niczyjej uwagi na ruchy palców. Silk mrugnał ˛ w odpowiedzi. Gdy wszyscy zaj˛eli ju˙z miejsca i wniesiono potrawy, chłopiec odpr˛ez˙ ył si˛e nieco. Uznał, z˙ e wystarczy si˛e trzyma´c wskazówek Silka; zło˙zone niuanse oficjalnego przyj˛ecia ju˙z nie budziły w nim l˛eku. Toczace ˛ si˛e wokół rozmowy były bardzo ceremonialne i zupełnie niezrozumiałe, ale pomy´slał, z˙ e b˛edzie bezpieczny, byle tylko si˛e nie odzywał i nie odrywał wzroku od talerza. Mimo to pochylił si˛e ku niemu starszy szlachcic z pi˛eknie ufryzowana˛ srebrzysta˛ broda.˛ — Słyszałem, młody człowieku, z˙ e wiele ostatnio podró˙zowałe´s — powiedział nieco protekcjonalnym tonem. — Jak stoja˛ sprawy w królestwie? Garion spojrzał bezradnie na Silka. Co mam powiedzie´c? — spytał ruchem palców. Powiedz, z˙ e stoja˛ nie lepiej, ale i nie gorzej, ni˙z mo˙zna by oczekiwa´c w obecnej sytuacji, odpowiedział Silk. Garion powtórzył starannie. — Otó˙z to — stwierdził stary szlachcic. — Tego si˛e spodziewałem. Jeste´s bardzo spostrzegawczy, jak na człowieka w twoim wieku. Lubi˛e rozmawia´c z młodymi. Maja˛ takie s´wie˙ze poglady. ˛ Kto to jest? — skinał ˛ Garion. Hrabia Seline. M˛eczacy, ˛ stary nudziarz, ale bad´ ˛ z wobec niego uprzejmy. Tytułuj go: panie. — A co sadzisz ˛ o drogach? — dopytywał si˛e hrabia. — Nie najlepsze, panie — odparł wspierany przez Silka Garion. — Ale to normalne o tej porze roku, prawda? — W istocie — przyznał hrabia. — Wspaniały z ciebie chłopak. Dziwaczna, trójstronna rozmowa trwała, a Gariona zaczynał bawi´c zachwyt starego d˙zentelmena sugerowanymi przez Silka komentarzami. Wreszcie bankiet dobiegł ko´nca i król powstał ze swego miejsca u szczytu stołu. — Teraz, drodzy przyjaciele — obwie´scił — królowa Layla i ja chcieliby´smy sp˛edzi´c nieco czasu jedynie z naszymi go´sc´ mi. Prosimy o wybaczenie.
123
Podał rami˛e cioci Pol, pan Wilk podsunał ˛ swoje pulchnej, małej królowej i cała czwórka oddaliła si˛e ku drzwiom w tylnej cz˛es´ci sali. Hrabia Seline u´smiechnał ˛ si˛e serdecznie do Gariona, po czym spojrzał ponad stołem. — Nasza dyskusja sprawiła mi wielka˛ przyjemno´sc´ , ksia˙ ˛ze˛ Kheldarze — powiedział do Silka. — By´c mo˙ze jestem m˛eczacym, ˛ starym nudziarzem, ale czasem przynosi to pewne korzy´sci, prawda? Silk za´smiał si˛e ponuro. — Powinienem wiedzie´c, z˙ e taki stary lis jak ty, panie, jest adeptem tajnej mowy. — Pozostało´sc´ zmarnowanej młodo´sci — roze´smiał si˛e hrabia. — Pa´nski ucze´n jest bardzo zdolny, ksia˙ ˛ze˛ , ale mówi z dziwnym akcentem. — Było chłodno, gdy pobierał nauki, panie — wyja´snił Silk. — Palce troch˛e nam zesztywniały. W wolnej chwili popracuj˛e nad jego wymowa.˛ Stary szlachcic wydawał si˛e niezwykle zadowolony, z˙ e udało mu si˛e przechytrzy´c Drasanina. ´ — Swietny chłopak — mruknał ˛ klepiac ˛ Gariona po ramieniu, po czym odszedł chichoczac ˛ pod nosem. — Od poczatku ˛ wiedziałe´s, z˙ e rozumie — poskar˙zył si˛e Garion. — Oczywi´scie. Drasa´nski wywiad zna wszystkich adeptów naszej tajnej mowy. Opłaca si˛e czasem dopu´sci´c do przej˛ecia pewnych starannie dobranych informacji. Nie wolno jednak nie docenia´c hrabiego Seline. Mo˙zliwe, z˙ e jest równie sprytny, jak ja. A widziałe´s, jak si˛e cieszył, z˙ e nas przyłapał? — Czy zawsze próbujesz podst˛epów? — spytał Garion. Mówił z lekkim wyrzutem, poniewa˙z był przekonany, z˙ e on wła´snie był obiektem z˙ artu. — Chyba z˙ e naprawd˛e musze z nich zrezygnowa´c, mój Garionie — za´smiał si˛e Silk. — Tacy jak ja bez przerwy trenuja˛ oszustwa, nawet bez wyra´znej konieczno´sci. Nasze z˙ ycie zale˙zy cz˛esto od sprytu, wi˛ec stale musimy go c´ wiczy´c. — To pewnie bardzo samotne z˙ ycie — zauwa˙zył przebiegle Garion posłuszny wewn˛etrznemu głosowi. — Chyba nigdy nikomu nie ufasz. — Raczej nie — przyznał Silk. — To jest gra, Garionie. I jeste´smy bardzo sprawnymi graczami, w ka˙zdym razie wtedy, gdy mamy ochot˛e po˙zy´c długo. Znamy si˛e nawzajem, poniewa˙z wykonujemy rzadka˛ profesj˛e. Wygrane bywaja˛ wielkie, ale po pewnym czasie wchodzimy do rozgrywki głównie dla rado´sci pokonania innych. Ale masz racj˛e. To jest samotne, czasem nieprzyjemne z˙ ycie. Chocia˙z, na ogół zabawne. Ksia˙ ˛ze˛ Nilden stanał ˛ przed nimi i skłonił si˛e z szacunkiem. — Ksia˙ ˛ze Kheldarze, jego królewska mo´sc´ prosi ci˛e wraz z chłopcem do swych apartamentów. Zechciejcie pój´sc´ za mna.˛ — Oczywi´scie. Chod´zmy Garionie.
124
Komnaty króla okazały si˛e skromniejsze od ozdobnych sal reprezentacyjnej cz˛es´ci pałacu. Fulrach odło˙zył koron˛e, zdjał ˛ królewskie szaty i wygladał ˛ teraz jak ka˙zdy inny Sendar w zwyczajnym ubraniu. Stał z boku i rozmawiał cicho z Barakiem. Pochłoni˛ete dyskusja˛ królowa Layla i ciocia Pol zaj˛eły miejsca na sofie, za´s Durnik przystanał ˛ nie opodal starajac ˛ si˛e jak najmniej rzuca´c w oczy. Pan Wilk stał przy oknie, a jego twarz przypominała gradowa˛ chmur˛e. — O, jest ksia˙ ˛ze˛ Kheldar — zauwa˙zył król. — Bali´smy si˛e ju˙z, z˙ e kto´s napadł ciebie i Gariona. — Mały pojedynek z hrabia˛ Seline, wasza wysoko´sc´ — rzucił lekcewa˙zaco ˛ Silk. — Nie dosłownie, ma si˛e rozumie´c. — Bad´ ˛ z ostro˙zny — ostrzegł król. — Całkiem mo˙zliwe, z˙ e hrabia jest za sprytny nawet dla kogo´s obdarzonego twoim talentem. — Mam wiele szacunku dla tego starego łajdaka — roze´smiał si˛e Drasanin. Król Fulrach spojrzał z obawa˛ na pana Wilka, potem wyprostował ramiona i westchnał. ˛ — Sadz˛ ˛ e, z˙ e pora przej´sc´ do rzeczy mniej przyjemnych — o´swiadczył. — Laylo, zabaw naszych go´sci, gdy ja dam naszemu skrzywionemu przyjacielowi i damie szans˛e wyłajania mnie. Widz˛e wyra´znie, z˙ e nie zazna rado´sci, póki nie powie mi kilku nieuprzejmych zda´n w sprawie, w której w istocie wcale nie zawiniłem. — Oczywi´scie, kochanie — zgodziła si˛e Layla. — Pospiesz si˛e tylko i nie krzycz. Dzieci le˙za˛ w łó˙zkach i powinny ju˙z spa´c. Ciocia Pol wstała z sofy i wraz z panem Wilkiem, którego wyraz twarzy nie zmienił si˛e ani troch˛e, wyszli za królem do sasiedniej ˛ komnaty. — No, dobrze — odezwała si˛e uprzejmie Layla. — O czym porozmawiamy? — Polecono mi, wasza wysoko´sc´ , przekaza´c wyrazy szacunku Porenn, królowej Drasni. gdyby zdarzyła si˛e po temu okazja — odezwał si˛e dwornie Silk. — Prosi ci˛e o korespondencj˛e w niezwykle delikatnej materii. — Naturalnie — rozpromieniła si˛e królowa Layla. — To kochane dziecko, za pi˛ekne i za słodkie dla tego tłustego, starego bandyty Rhodara. Mam nadziej˛e, z˙ e nie uczynił jej nieszcz˛es´liwa.˛ — Nie, wasza wysoko´sc´ . Cho´c mo˙ze to dziwi´c, kocha mego wuja do szale´nstwa. On, naturalnie, chodzi obłakany ˛ rado´scia˛ i duma˛ z tak pi˛eknej i młodej z˙ ony. Mdło´sci człowieka ogarniaja,˛ kiedy patrzy, jak tych dwoje si˛e uwielbia. — Pewnego dnia, ksia˙ ˛ze˛ Kheldarze, i ty si˛e zakochasz — stwierdziła królowa z lekkim u´smieszkiem. — Dwana´scie królestw stanie wokół, by si˛e natrzasa´ ˛ c z upadku nieugi˛etego kawalera. Có˙z to za spraw˛e chce ze mna˛ omówi´c Porenn? — Chodzi o płodno´sc´ , wasza królewska mo´sc´ — Silk chrzakn ˛ ał ˛ dyskretnie. — Pragn˛ełaby obdarzy´c mego wuja nast˛epca˛ tronu i potrzebuje rady w tej kwestii. ´ Swiat cały z podziwem obserwuje twe dokonania w owej szczególnej dziedzinie. Królowa Layla zarumieniła si˛e pi˛eknie i parskn˛eła s´miechem. 125
— Zaraz do niej napisz˛e — obiecała. Garion tymczasem przemieszczał si˛e niepostrze˙zenie w stron˛e drzwi, przez które Fulrach wyprowadził cioci˛e Pol i pana Wilka. Nasłuchiwał pilnie, dla niepoznaki studiujac ˛ z uwaga˛ wiszacy ˛ na s´cianie gobelin. Ju˙z po chwili dobiegły go znajome głosy. — Co znacza˛ te wszystkie głupstwa, Fulrachu? — mówił pan Wilk. — Nie osadzaj ˛ mnie zbyt pospiesznie, Czcigodny — próbował go uspokoi´c król. — Zdarzyły si˛e pewne rzeczy, o których mo˙zesz nie wiedzie´c. — Wiem o wszystkim, co si˛e zdarza. — A czy wiesz, z˙ e gdyby zbudził si˛e Przekl˛ety, jeste´smy zupełnie bezbronni? To, co miało nad nim władz˛e, zostało skradzione zza tronu Riva´nskiego Króla. — Szczerze mówiac, ˛ poda˙ ˛załem wła´snie s´ladem złodzieja, gdy twój dzielny kapitan Brendig przerwał moje poszukiwania. — Przykro mi. Ale i tak nie dojechałby´s daleko. Królowie Alorii szukaja˛ ci˛e ju˙z od trzech miesi˛ecy. Twój portret, nakre´slony przez najznakomitszych artystów, znajduje si˛e w r˛ekach wszystkich ambasadorów, agentów i urz˛edników pi˛eciu ´ królestw północy. Scigano ci˛e od wyjazdu z Darine. — Jestem zaj˛ety, Fulrachu. Przeka˙z władcom Alornów, z˙ eby mi dali spokój. Dlaczego tak nagle zainteresowali si˛e moimi podró˙zami? — Chca˛ si˛e z toba˛ naradzi´c — wyja´snił król. — Alornowie gotuja˛ si˛e do wojny i nawet w mojej Sendarii trwa dyskretna mobilizacja. Je´sli Przekl˛ety powstanie teraz, jeste´smy zgubieni. Moc, która˛ skradziono, mo˙zna wykorzysta´c, by go obudzi´c. A jego pierwszym posuni˛eciem b˛edzie atak na zachód. Wiesz o tym, Belgaracie. Wiesz tak˙ze, z˙ e do powrotu Riva´nskiego Króla zachód nie ma wła´sciwie obrony. Garion drgnał ˛ gwałtownie i zamrugał, potem pochylił si˛e i zbadał jaki´s szczegół gobelinu, próbujac ˛ ukry´c nagłe wzburzenie. Imi˛e, które wymówił król Fulrach, nie mogło brzmie´c: Belgarath. Belgarath to przecie˙z legenda, posta´c z bajki. — Powiedz tylko królom Alornów, z˙ e s´cigam złodzieja — polecił pan Wilk. — I nie mam czasu na rady. Je´sli zostawia˛ mnie w spokoju, powinienem go dogoni´c, zanim zda˙ ˛zy narobi´c szkód skradzionym przedmiotem. — Nie ku´s losu. Fulrachu — wtraciła ˛ ciocia Pol. — Ingerujesz w nasze sprawy, a to kosztuje czas, na którego strat˛e nie mo˙zemy sobie pozwoli´c. Chyba si˛e na ciebie pogniewam. — Znam twa˛ pot˛eg˛e, lady Polgaro — powiedział stanowczym tonem król, a Garion znowu podskoczył. — Nie mam jednak wyboru. Wia˙ ˛ze mnie słowo, z˙ e odstawi˛e was do Val Alorn, do władców Alorii. Król nie mo˙ze złama´c słowa danego innym królom. W komnacie zapadła cisza, a rozszalałe my´sli podsuwały Garionowi dziesiatki ˛ rozmaitych interpretacji.
126
— Nie jeste´s złym człowiekiem, Fulrachu — stwierdził pan Wilk. — Mo˙ze nie tak madrym, ˛ jak bym pragnał, ˛ ale dobrym. Nie podnios˛e na ciebie r˛eki, ani ja, ani moja córka. — Mów za siebie, Stary Wilku — rzuciła gniewnie ciocia Pol. — Nie, Polgaro. Je´sli musimy znale´zc´ si˛e w Val Alorn, ruszajmy jak najspieszniej. Im szybciej wyja´snimy wszystko Alornom, tym pr˛edzej przestana˛ nam przeszkadza´c. — Moim zdaniem lata zmi˛ekczyły twój mózg, ojcze — orzekła ciocia Pol. — Nie mamy czasu na wycieczk˛e do Val Alorn. Fulrach mo˙ze im wszystko wytłumaczy´c. — To nic nie da, lady Polgaro — stwierdził smutno król. — Jak słusznie zauwa˙zył twój ojciec, nie uchodz˛e za przesadnie madrego. ˛ Królowie Alornów nie zechca˛ mnie słucha´c. Je´sli teraz odjedziecie, po´sla˛ kogo´s takiego jak Brendig, by schwytał was ponownie. — Ten nieszcz˛esny człowiek mo˙ze nagle stwierdzi´c, z˙ e reszt˛e swych lat przez˙ yje jako ropucha. Albo rzodkiewka. — Do´sc´ tego, Pol — przerwał pan Wilk. — Czy statek czeka, Fulrachu? — Stoi przy północnym nabrze˙zu. Statek z Chereku, przysłany przez króla Anhega. — Doskonale. Jutro wi˛ec popłyniemy do Chereku. Jak si˛e wydaje, musz˛e pewnym t˛epogłowym Alornom zwróci´c uwag˛e na kilka kwestii. Ruszasz z nami? — Nie mam wyboru. Narada ma by´c ogólna, a ta historia dotyczy tak˙ze Sendarii. — Jeszcze z toba˛ nie sko´nczyłam Fulrachu — zagroziła ciocia Pol. — Daj spokój Pol — uspokoił ja˛ pan Wilk. — Robi to, co jego zdaniem jest słuszne. Wyja´snimy wszystko w Val Alorn. Garion dr˙zał cały, cofajac ˛ si˛e od drzwi. Sendarskie wychowanie nauczyło go sceptycyzmu i nie potrafił nawet my´sle´c o takich absurdach. Jednak nie bez trudu zmusił si˛e, by bez uprzedze´n rozwa˙zy´c cała˛ ide˛e. Je´sli pan Wilk naprawd˛e był Belgarathem Czarodziejem, człowiekiem z˙ yja˛ cym od ponad siedmiu tysi˛ecy lat? Je´sli ciocia Pol naprawd˛e była jego córka,˛ niewiele tylko młodsza? ˛ Wszystkie skrawki informacji, tajemnicze napomknienia i półprawdy nagle zło˙zyły si˛e w cało´sc´ . Silk miał racj˛e: nie mogła by´c jego ciotka.˛ Teraz Garion był ju˙z całkowitym sierota.˛ Dryfował w s´wiecie bez przodków ani wi˛ezów krwi, których mógłby si˛e uchwyci´c. Rozpaczliwie zapragnał ˛ powrotu do domu, na farm˛e Faldora, gdzie zatonałby ˛ w bezmy´slnej aurze spokoju, bez czarodziejów, niezwykłych poszukiwa´n ani czegokolwiek, co przypominałoby mu cioci˛e Pol i okrutne kłamstwo, w jakie zmieniła jego z˙ ycie.
´ II CZE˛S´ C CHEREK
Rozdział 12 O pierwszym, szarym brzasku s´witu przejechali cichymi ulicami Sendaru do portu, gdzie czekał statek. Wczorajsze dworskie stroje zostały zrzucone i dzisiaj wszyscy wło˙zyli swe zwykłe ubrania. Nawet król Fulrach i hrabia Seline nosili skromna˛ odzie˙z i przypominali par˛e podró˙zujacych ˛ w interesach s´rednio zamo˙znych Sendarów. Królowa Layla miała zosta´c w domu, ale wyruszyła z nimi i jechała teraz obok m˛ez˙ a, mówiac ˛ co´s do niego goraczkowo. ˛ Wyraz jej twarzy dowodził, z˙ e jest bliska łez. Cała˛ grup˛e eskortowali z˙ ołnierze, okryci płaszczami dla ochrony przed zimnem i ostrym, chłodnym wiatrem od morza. Na ko´ncu ulicy prowadzacej ˛ z pałacu do portu kamienne nabrze˙za Sendaru wcinały si˛e w burzliwe wody. Tam, kołyszac ˛ si˛e i szarpiac ˛ cumy, czekał ich okr˛et. Długi, waski ˛ kadłub ze wzniesionym wysoko dziobem nie ukoił l˛eku Gariona przed pierwsza˛ w z˙ yciu morska˛ podró˙za.˛ Na pokładzie czekała grupa z˙ eglarzy o dzikim wygladzie, ˛ brodatych i odzianych w podarte futrzane kubraki. Je´sli nie liczy´c Baraka, byli to pierwsi Cherekowie, jakich zobaczył chłopiec. Sprawiali wra˙zenie ludzi, na których absolutnie nie mo˙zna polega´c. — Barak! — wrzasnał ˛ krzepki m˛ez˙ czyzna tkwiacy ˛ akurat w połowie wysoko´sci masztu, zsunał ˛ si˛e po pionowej niemal linie na pokład i przeskoczył na nabrze˙ze. — Greldik! — ryknał ˛ Barak, zeskoczył z siodła i zamknał ˛ gro´znie wygladaj ˛ a˛ cego z˙ eglarza w nied´zwiedzim u´scisku. — Jak si˛e zdaje, lord Barak zna ju˙z naszego kapitana — zauwa˙zył hrabia Seline. — I to wła´snie jest niepokojace ˛ — skrzywił si˛e Silk. — Liczyłem na trze´zwego, rozsadnego ˛ marynarza w s´rednim wieku, lubiacego ˛ spokój. W ogóle nie przepadam za statkami i podró˙zami morskimi. — Słyszałem, z˙ e kapitan Greldik to jeden z najlepszych z˙ eglarzy w Chereku — zapewnił go hrabia. — Panie — Silk zmierzył go zbolałym wzrokiem. — Opinie Chereków bywaja˛ mylace. ˛ Z kwa´sna˛ mina˛ obserwował, jak Barak i Greldik wznosza˛ toast za spotkanie 129
kuflami trunku, który przyniósł im z okr˛etu u´smiechni˛ety marynarz. Królowa Layla zsiadła z konia i obj˛eła cioci˛e Pol. — Uwa˙zaj na mego biednego m˛ez˙ a, Pol — poprosiła z dr˙zacym ˛ u´smiechem. — Nie pozwól, z˙ eby ci alornowscy brutale namówili go do czego´s nierozsadnego. ˛ — Oczywi´scie, Laylo — zapewniła ja˛ ciocia Pol. — Daj spokój, Laylo — wtracił ˛ zakłopotany Fulrach. — W ko´ncu jestem dorosłym m˛ez˙ czyzna.˛ Pulchna, mała królowa otarła oczy. — Przyrzeknij, z˙ e b˛edziesz si˛e ciepło ubierał. Nie sied´z po nocach i nie pij z Anhegiem. — Wyje˙zd˙zamy w powa˙znych sprawach. Nie b˛edzie na to czasu. — Za dobrze znam Anhega — królowa pociagn˛ ˛ eła nosem. Stan˛eła przed panem Wilkiem, wspi˛eła si˛e na palce i ucałowała zaro´sni˛ety policzek. — Kochany Belgaracie, kiedy to wszystko ju˙z si˛e sko´nczy, obiecaj, z˙ e wrócicie z Pol na dłu˙zej. — Obiecuj˛e, Laylo — rzekł z powaga˛ Wilk. — Zaczyna si˛e odpływ, królu — wtracił ˛ Greldik. — I statek si˛e niecierpliwi. Królowa j˛ekn˛eła, zarzuciła ramiona na szyj˛e Fulracha i wtuliła twarz w jego rami˛e. — Daj spokój — prosił niepewnie Fulrach. — Je´sli nie odjedziesz natychmiast, rozpłacz˛e si˛e tutaj, przy wszystkich. Nabrze˙ze było s´liskie, a smukły okr˛et Chereków kołysał si˛e i podskakiwał na krótkiej fali. Waski ˛ trap, po którym musieli przej´sc´ , wznosił si˛e i opadał niebezpiecznie, zdołali jednak bez wypadku dotrze´c na pokład. Marynarze rzucili cumy i zaj˛eli miejsca przy wiosłach. Okr˛et odpłynał ˛ od brzegu i szybko wyminał ˛ kotwiczace ˛ w pobli˙zu solidne, szerokie statki kupieckie. Królowa Layla stała niepocieszona na nabrze˙zu, otoczona oddziałem z˙ ołnierzy. Pomachała kilka razy, a potem patrzyła z uniesiona˛ dzielnie głowa.˛ Kapitan Greldik zajał ˛ miejsce przy rudlu, a Barak stanał ˛ obok niego. Kapitan skinał ˛ muskularnemu, kr˛epemu wojownikowi, i ten zsunał ˛ skrawek materiału ze skórzanego b˛ebna. Zaczał ˛ wybija´c powolny rytm, który natychmiast podchwycili wio´slarze. Okr˛et skoczył do przodu, kierujac ˛ si˛e ku otwartemu morzu. Gdy opu´scili osłon˛e portu, fale urosły tak, z˙ e statek przestał si˛e kołysa´c, a tylko z grzbietu jednej zje˙zd˙zał na nast˛epna.˛ Długie wiosła, zanurzane w rytm pos˛epnego b˛ebnienia, pozostawiały na powierzchni niewielkie wiry. Morze pod zimowym niebem było ołowianoszare, a niski, o´snie˙zony brzeg Sendarii przesuwał si˛e z prawej burty, martwy i pusty. Wi˛eksza˛ cz˛es´c´ dnia dr˙zacy ˛ z zimna Garion sp˛edził w osłoni˛etym kaciku ˛ w po˙ bli˙zu wysokiego dziobu. Zycie rozpadło mu si˛e w ruin˛e i gruzy. Sam pomysł, z˙ e pan Wilk mógłby by´c Belgarathem, a ciocia Pol Polgara,˛ to naturalnie bzdura. Był jednak przekonany, z˙ e przynajmniej cz˛es´c´ tych domysłów jest prawda.˛ Ona
130
nie jest Polgara,˛ ale nie jest te˙z jego ciotka.˛ Starał si˛e nie patrze´c w jej stron˛e i nie odzywał si˛e do nikogo. Spali w zatłoczonych kajutach na rufie. Pan Wilk długo siedział pogra˙ ˛zony w rozmowie z królem Fulrachem i hrabia˛ Seline. Garion dyskretnie obserwował starca, którego srebrzyste włosy i krótko przyci˛eta broda ja´sniały niemal w blasku kaganka, zawieszonego na niskiej belce stropu. Wilk wygladał ˛ tak samo jak zawsze i po pewnym czasie Garion odwrócił si˛e w koi i zasnał. ˛ Nast˛epnego dnia min˛eli przyladek ˛ Sendarii i gnani sprzyjajacym ˛ wiatrem ruszyli na północny wschód. Rozwini˛eto z˙ agiel i wio´slarze mogli odpocza´ ˛c. Garion wcia˙ ˛z zmagał si˛e ze swym problemem. Trzeciego dnia wiał sztormowy wiatr i było bardzo zimno. Takielunek trzeszczał pod warstewka˛ lodu, a krople marznacego ˛ deszczu z sykiem wpadały do morza. — Je´sli to si˛e nie zmieni, w Przesmyku czeka nas ci˛ez˙ ka przeprawa — stwierdził Barak, marszczac ˛ zmoczone czoło. — W czym? — spytał niespokojnie Durnik. Niezbyt dobrze czuł si˛e na pokładzie. Wła´snie dochodził do siebie po ataku morskiej choroby i był troch˛e nerwowy. — Przesmyk Chereku — wyja´snił Barak. — To cie´snina szeroko´sci około mili, pomi˛edzy północnym kra´ncem Sendarii a południowym czubkiem półwyspu Cherek. Martwa fala, wiry i tego typu rzeczy. Nie ma si˛e czego obawia´c, Durniku. To dobry statek, a Greldik zna wszystkie sekrety z˙ eglugi Przesmykiem. Mo˙ze troch˛e rzuca´c, ale nic nam nie grozi. Chyba, z˙ e b˛edziemy mieli pecha. — Czarujace ˛ sformułowanie — wtracił ˛ stojacy ˛ niedaleko Silk. — Od trzech dni usiłuj˛e nie my´sle´c o Przesmyku. — Naprawd˛e jest taki niebezpieczny? — spytał słabym głosem Durnik. — Staram si˛e nigdy nie przepływa´c go na trze´zwo. — Powiniene´s bardziej ceni´c Przesmyk, drogi Silku — za´smiał si˛e Barak. — Nie dopuszcza Imperium do Zatoki Cherek. Gdyby nie on, cała Drasnia byłaby ju˙z prowincja˛ Tolnedry. — Uznaj˛e jego polityczne znaczenie — rzekł Silk. — Osobi´scie jednak wolałbym ju˙z nigdy go nie oglada´ ˛ c. Nast˛epnego dnia rzucili kotwic˛e przy skalistym wybrze˙zu północnej Sendarii i czekali na przypływ. We wła´sciwym czasie prady ˛ osłabły, zmieniły kierunek, a wody Morza Wiatrów przybrały i run˛eły do Przesmyku, podnoszac ˛ poziom Zatoki Cherek. — Poszukaj czego´s solidnego, czego mógłby´s si˛e trzyma´c, Garionie — poradził Barak, gdy Greldik kazał wyciagn ˛ a´ ˛c kotwic˛e. — Przy tylnym wietrze przejs´cie mo˙ze by´c bardzo ciekawe. Odszedł waskim ˛ pokładem, błyskajac ˛ z˛ebami w u´smiechu.
131
Garion wiedział, z˙ e post˛epuje głupio, ruszajac ˛ za rudobrodym olbrzymem w stron˛e dziobu. Jednak cztery dni samotnych zmaga´n z problemem, który nie chciał si˛e podda´c z˙ adnej logice, wprawiły go w wojowniczy niemal nastrój. Barak za´smiał si˛e i pot˛ez˙ nie klepnał ˛ go w rami˛e. — Dzielny chłopak — orzekł z aprobata.˛ — Staniemy razem i spojrzymy Przesmykowi w samo gardło. Garion postanowił nie odpowiada´c. Wiatr i przypływ dodawały im pr˛edko´sci, wi˛ec okr˛et Greldika dosłownie przeleciał przez cie´snin˛e, zbaczajac ˛ z kursu i dygocac, ˛ gdy chwytały go wysokie fale. Lodowaty pył wodny kuł ich twarze i wpóło´slepiony Garion nie dostrzegł gigantycznego wiru w samym s´rodku Przesmyku, dopóki nie znale´zli si˛e tu˙z przy nim. Zdawało mu si˛e, z˙ e słyszy pot˛ez˙ ny ryk, wi˛ec przetarł oczy akurat na czas, by zobaczy´c, jak wir rozwiera si˛e przed dziobem. — Co to jest? — wrzasnał ˛ przekrzykujac ˛ szum. — Wielki Maelstrom — odkrzyknał ˛ Barak. — Trzymaj si˛e. Maelstrom był tak rozległy jak cała wioska Górne Gralt i opadał przera˙zaja˛ co w spieniona,˛ zasnuta˛ wodnym pyłem otchła´n niewyobra˙zalnie daleko w dole. Greldik, zamiast prowadzi´c swój statek jak najdalej od wiru, sterował wprost ku niemu. — Co on robi? — wrzasnał ˛ Garion. — Na tym polega sekret z˙ eglugi Przesmykiem — ryknał ˛ Barak. — Okra˙ ˛zymy Maelstrom dwa razy, by zyska´c wła´sciwa˛ pr˛edko´sc´ . Je´sli okr˛et si˛e nie rozpadnie, wystrzeli jak kamie´n z procy. Przeskoczymy kł˛ebowisko fal za Maelstromem, zanim zdołaja˛ nas zatrzyma´c i s´ciagn ˛ a´ ˛c z powrotem. — Je´sli okr˛et nie co? — Zdarza si˛e, z˙ e statek w Maelstromie zostaje rozerwany — wyja´snił Barak. — Nie martw si˛e, chłopcze. To rzadkie wypadki, a okr˛et Greldika wyglada ˛ na solidny. Statek opadł gro´znie dziobem w zewn˛etrzna˛ kraw˛ed´z Maelstromu i przemknał ˛ dwukrotnie wokół ogromnego wiru, a wio´slarze goraczkowo ˛ zginali grzbiety w rytm coraz szybszych uderze´n b˛ebna. Wicher smagał w twarz Gariona, który przywarł do z˙ elaznego pier´scienia odwracajac ˛ wzrok od spienionej, rozwartej w dole paszczy. A˙z wreszcie wyrwali si˛e na wolno´sc´ i przemkn˛eli jak ptak przez niespokojne wody poza Maelstromem. Wiatr s´wiszczał w olinowaniu, tak silny, z˙ e niemal tamował oddech. Po chwili okr˛et zwolnił w kł˛ebowisku niewielkich wirów, lecz rozp˛ed, jaki nadał mu Maelstrom, przeniósł ich na spokojne wody osłoni˛etej cz˛es´ciowo zatoczki po stronie Sendarii. Barak rechotał z uciechy i s´cierał z brody morska˛ pian˛e. — I co, chłopcze? — zapytał. — Jak ci si˛e podoba Przesmyk? 132
Garion nie był pewny swego głosu. Nie odpowiedział wi˛ec, koncentrujac ˛ uwag˛e na odrywaniu zdr˛etwiałych palców od z˙ elaznego pier´scienia. — Garionie! — od strony rufy rozległ si˛e znajomy głos. — Wpakowałe´s mnie w kłopoty, a teraz sobie pójdziesz — mruknał ˛ z uraza˛ chłopiec zapominajac, ˛ z˙ e stanał ˛ na dziobie wyłacznie ˛ z własnej inicjatywy. Ciocia Pol zgry´zliwie zwróciła uwag˛e Baraka na jego brak odpowiedzialno´sci, po czym zaj˛eła si˛e Garionem. — A wi˛ec? — spytała. — Czekam. Mo˙ze ty mi to wyja´snisz? — Barak nic nie zawinił — o´swiadczył Garion. — To był mój pomysł. Dlaczego wła´sciwie obaj maja˛ mie´c kłopoty? — Rozumiem. A skad ˛ ci przyszedł do głowy? Niepewno´sc´ i prze˙zyty ostatnio zawód odebrały mu rozwag˛e. — Miałem na to ochot˛e — oznajmił wyzywajaco. ˛ Po raz pierwszy w z˙ yciu stanał ˛ s´wiadomie na granicy otwartego buntu. — Co? — Miałem ochot˛e — powtórzył. — Co za ró˙znica, czemu to zrobiłem. I tak mnie ukarzesz. Ciocia Pol zesztywniała, a jej oczy błysn˛eły gro´znie. Siedzacy ˛ nie opodal pan Wilk zachichotał. — Co w tym s´miesznego? — warkn˛eła. — Mo˙ze mnie pozwolisz załatwi´c t˛e spraw˛e, Pol? — spytał starzec. — Sama sobie poradz˛e. — Ale z´ le to rozegrasz, Pol. Nawet bardzo z´ le. Zbyt łatwo wpadasz w gniew i masz za ostry j˛ezyk. On nie jest ju˙z dzieckiem. Jeszcze nie m˛ez˙ czyzna,˛ ale ju˙z nie dzieckiem. Ten problem nale˙zy rozwiaza´ ˛ c w bardzo szczególny sposób. Zajm˛e si˛e tym — wstał. — B˛ed˛e si˛e upierał. Pol. — Co? — Nalegam. — Jak chcesz — o´swiadczyła lodowato, odwróciła si˛e i odeszła. — Siadaj Garionie — poprosił Wilk. — Dlaczego jest taka niedobra? — wyrzucił z siebie chłopiec. — Wcale nie. Gniewa si˛e, bo ja˛ przestraszyłe´s. Nikt nie lubi, kiedy go strasza.˛ — Przykro mi — Garionowi było wstyd za siebie. — Mnie nie musisz przeprasza´c — odparł Wilk. — Ja si˛e nie bałem. Spojrzał na chłopca przenikliwie. — Co ci˛e gn˛ebi? — zapytał. — Nazywaja˛ ci˛e Belgarathem — odparł Garion, jakby to wszystko tłumaczyło. — A ja˛ Polgara.˛ — I co? — Przecie˙z to niemo˙zliwe. — Rozmawiali´smy chyba o tym. Bardzo dawno temu. 133
— Czy jeste´s Belgarathem? — spytał otwarcie Garion. — Niektórzy tak wła´snie o mnie mówia.˛ Co za ró˙znica? — Przykro mi — o´swiadczył Garion. — Ale ja w to nie wierz˛e. — W porzadku ˛ — Wilk wzruszył ramionami. — Nie musisz, je´sli nie masz ochoty. A jaki to ma zwiazek ˛ z tym, z˙ e byłe´s niegrzeczny dla twojej ciotki? — Po prostu. . . — Garion zawahał si˛e. — No. . . Desperacko pragnał ˛ zada´c panu Wilkowi najwa˙zniejsze, tragiczne pytanie. Cho´c jednak był przekonany, z˙ e mi˛edzy nim a ciocia˛ Pol nie istnieja˛ z˙ adne wi˛ezy pokrewie´nstwa, nie potrafił znie´sc´ my´sli, z˙ e podejrzenie zostanie ostatecznie i nieodwołalnie potwierdzone. — Jeste´s zaniepokojony — stwierdził starzec. — Zgadza si˛e? Nic nie jest tym, czym by´c powinno. I zło´scisz si˛e na ciotk˛e bo uwa˙zasz, z˙ e to na pewno jej wina. — W twojej wersji wydaje si˛e to zupełnie dziecinne — Garion zarumienił si˛e lekko. — A nie jest? Garion zarumienił si˛e jeszcze bardziej. — To jest twój problem, chłopcze — stwierdził pan Wilk. — Czy naprawd˛e uwa˙zasz, z˙ e to w porzadku, ˛ kiedy z tego powodu sprawiasz innym przykro´sc´ ? — Nie — przyznał Garion ledwie słyszalnym głosem. — Twoja ciotka i ja jeste´smy tym, kim jeste´smy — powiedział cicho Wilk. — Ludzie opowiadaja˛ o nas mas˛e bzdur, ale to nie ma wi˛ekszego znaczenia. Sa˛ rzeczy, które trzeba załatwi´c i my wła´snie mamy to uczyni´c. Tylko to si˛e liczy. Nie utrudniaj z˙ ycia ciotce tylko dlatego, z˙ e s´wiat nie do ko´nca odpowiada twoim oczekiwaniom. To nie tylko dziecinne, ale i niegrzeczne, a przecie˙z nie jeste´s złym chłopcem. A teraz naprawd˛e sadz˛ ˛ e, z˙ e winien jej jeste´s przeprosiny. Co ty na to? — Chyba tak — przyznał Garion. — Ciesz˛e si˛e, z˙ e mogli´smy porozmawia´c, ale na twoim miejscu nie zwlekałbym zanadto. Nie uwierzysz, jak długo ona potrafi si˛e gniewa´c — Wilk u´smiechnał ˛ si˛e nagle. — Jest na mnie zła, odkad ˛ pami˛etam, a to tak długo, z˙ e wole o tym nie my´sle´c. — Zaraz to załatwi˛e. — Doskonale. Garion wstał i zdecydowanym krokiem podszedł do cioci Pol, zapatrzonej w burzliwe wody Przesmyku Chereku. — Ciociu Pol — zaczał. ˛ — Słucham. — Przepraszam. Nie miałem racji. Odwróciła si˛e i spojrzała na niego z powaga.˛ — Tak — powiedziała. — Nie miałe´s. — Ju˙z nie b˛ed˛e. Roze´smiała si˛e ciepło i przejechała palcami po jego zmierzwionych włosach. 134
— Nie składaj obietnic, których nie mo˙zesz dotrzyma´c, kochanie — odparła, obj˛eła go i znowu wszystko było jak dawniej. Gdy uspokoiły si˛e w´sciekłe fale Przesmyku, z˙ eglowali na północ, wzdłu˙z okrytego s´niegiem wschodniego wybrze˙za półwyspu Cherek, w stron˛e pradawnego miasta, b˛edacego ˛ ojczyzna˛ wszystkich Alornów: Algarów i Drasan, Chereków i Rivan. Wiatr był chłodny, a ciemne niebo groziło chmurami, lecz ko´ncowa cz˛es´c´ podró˙zy min˛eła bez przygód. Po trzech dniach okr˛et wpłynał ˛ do portu Val Alorn i przycumował przy oszronionym nabrze˙zu. Val Alorn nie było podobne do z˙ adnego sendarskiego miasta. Mury i budowle były tu tak stare, z˙ e bardziej przypominały naturalne formacje skalne ni˙z dzieło ´ ludzkich rak. ˛ Snieg zalegał waskie, ˛ kr˛ete uliczki, a za miastem, na tle mrocznego nieba, majaczyły wysokie, białe góry. W porcie czekało na nich kilkoro sa´n z wo´znicami o dzikim wygladzie. ˛ Kosmate konie niecierpliwie stukały kopytami o ubity s´nieg. W saniach były futra i Garion natychmiast otulił si˛e po szyj˛e czekajac, ˛ a˙z Barak zako´nczy swe po˙zegnania z Greldikiem i jego załoga.˛ — Jedziemy — polecił w ko´ncu wo´znicy, wspinajac ˛ si˛e na sanie. — Zobaczymy, czy potrafisz dogoni´c tamtych. — Gdyby´s tyle nie gadał, nie wyprzedziliby nas tak bardzo, lordzie Barak — odparł kwa´sno wo´znica. — Chyba masz racj˛e — przyznał Barak. Wo´znica burknał ˛ co´s, dotknał ˛ ko´ncem bata ko´nskich szyj i sanie ruszyły ulica.˛ Pozostałe zda˙ ˛zyły ju˙z znikna´ ˛c z oczu. Okryci futrami wojownicy Chereków zataczali si˛e na waskich ˛ uliczkach, a wielu z nich wrzeszczało pozdrawiajac ˛ przeje˙zd˙zajacego ˛ Baraka. Na którym´s rogu wo´znica musiał zahamowa´c, gdy˙z dwóch pot˛ez˙ nie zbudowanych m˛ez˙ czyzn, mimo ostrego mrozu rozebranych do pasa, przewracało si˛e w s´niegu na s´rodku ulicy, przy wtórze zach˛ecajacych ˛ wrzasków tłumu gapiów. — Typowa rozrywka — wyja´snił Garionowi Barak. — Zima w Val Alorn jest do´sc´ nudna. — Czy ta budowla przed nami to pałac? — spytał chłopiec. Barak pokr˛ecił głowa.˛ ´ atynia — Swi ˛ Belara — wyja´snił. — Niektórzy twierdza,˛ z˙ e Bóg-Nied´zwied´z jest tam obecny duchem. Nigdy go nie widziałem, wi˛ec trudno mi to potwierdzi´c. Zapa´snicy stoczyli si˛e z drogi i mo˙zna było jecha´c dalej. Na stopniach s´wiatyni ˛ stała stara kobieta, odziana w podarta˛ wełniana˛ sukni˛e. ´ Sciskała w dłoni długa˛ lask˛e, a jej włosy wiły si˛e kosmykami wokół twarzy. — Bad´ ˛ z pozdrowiony, lordzie Baraku — zawołała chrapliwie. — Twoja Zguba ju˙z na ciebie czeka. — Zatrzymaj sanie — warknał ˛ do wo´znicy Barak, odrzucił futro i zeskoczył na ziemi˛e. 135
— Martje — huknał ˛ na staruch˛e. — Zakazano ci włóczy´c si˛e tutaj. Je´sli powiem Anhegowi, z˙ e była´s nieposłuszna, ka˙ze kapłanom s´wiatyni ˛ spali´c ci˛e jako czarownic˛e. Kobieta zarechotała, a Garion zadr˙zał widzac, ˛ z˙ e jej oczy były mlecznobiałe i martwe. — Ogie´n nie tknie starej Martje — s´miała si˛e piskliwie. — Nie taka Zguba jest jej pisana. — Do´sc´ ju˙z tych zgub — rzekł Barak. — Wyno´s si˛e ze s´wiatyni. ˛ — Martje widzi to, co widzi — odparła. — Nosisz znak Zguby, Baraku. Kiedy nadejdzie, wspomnisz słowa starej Martje. Zdawało si˛e, z˙ e spoglada ˛ w stron˛e sa´n, cho´c mleczne oczy nie mogły niczego zobaczy´c. Wyraz jej twarzy zmienił si˛e nagle ze zło´sliwej uciechy w niezwykłe zaskoczenie. — Bad´ ˛ z pozdrowiony, najwi˛ekszy z władców — zakrakała, kłaniajac ˛ si˛e nisko. — Kiedy obejmiesz swe dziedzictwo, pami˛etaj, z˙ e to stara Martje powitała ci˛e pierwsza. Barak skoczył ku niej ryczac ˛ ze zło´sci, ale odku´stykała pospiesznie, stukajac ˛ laska˛ o stopnie. — O co jej chodziło? — zapytał Garion, gdy Barak podszedł do sa´n. — To wariatka — Barak był blady z w´sciekło´sci. — Zawsze kr˛eci si˛e koło s´wiatyni, ˛ z˙ ebrze i straszy swoim bełkotem naiwne gosposie. Gdyby Anheg miał cho´c odrobin˛e rozsadku, ˛ ju˙z dawno wyp˛edziłby ja˛ z miasta albo spalił — wspiał ˛ si˛e do sa´n. — Jed´zmy — rzucił wo´znicy. Kiedy p˛edzili przed siebie, Garion spojrzał jeszcze przez rami˛e, ale nie dostrzegł ju˙z starej, s´lepej kobiety.
Rozdział 13 Pałac Anhega, króla Chereku, był ponura˛ budowla˛ wzniesiona˛ niedaleko centrum Val Alorn. Ze s´rodkowej cz˛es´ci wyrastały we wszystkich kierunkach szerokie skrzydła, z których wiele rozpadało si˛e w gruzy, a okna bez szyb patrzyły w otwarte niebo poprzez zapadni˛ete dachy. O ile Garion mógł to oceni´c, pałac budowano bez z˙ adnego planu. Sprawiał wra˙zenie, jakby rozrastał si˛e po prostu przez ponad trzy tysiace ˛ lat panowania tutaj królów Chereku. — Dlaczego jest taki pusty i zniszczony? — zapytał, gdy sanie skr˛eciły, wje˙zd˙zajac ˛ na o´snie˙zony dziedziniec. — Co jedni królowie buduja,˛ inni pozwalaja,˛ by zmieniło si˛e w ruin˛e — odparł krótko Barak. — Tak to ju˙z jest z królami. Spotkanie s´lepej staruchy wprawiło Baraka w bardzo ponury nastrój. Pozostali zda˙ ˛zyli ju˙z wysia´ ˛sc´ i czekali na dziedzi´ncu. — Za długo nie było ci˛e w domu, skoro potrafisz si˛e zgubi´c w drodze z portu do pałacu — stwierdził z ironia˛ Silk. — Zatrzymano nas — mruknał ˛ Barak. Pot˛ez˙ ne, okute wrota u szczytu prowadzacych ˛ do pałacu szerokich schodów otworzyły si˛e, jakby kto´s wewnatrz ˛ czekał, a˙z wszyscy dotra˛ na miejsce. Stan˛eła w nich kobieta z długimi warkoczami barwy lnu, okryta płaszczem w kolorze ciemnego szkarłatu, obszytym cennym futrem. Spojrzała na nich badawczo. — Bad´ ˛ z pozdrowiony, lordzie Barak, jarlu Trellheim i mój mał˙zonku — powitała go formalnie. Twarz Baraka stała si˛e jeszcze bardziej ponura. — Witaj, Merel — rzucił oschle. — Król Anheg wyraził zgod˛e, bym wyszła ci na spotkanie, co jest mym prawem i obowiazkiem. ˛ — Zawsze starannie wypełniała´s swe zadania, Merel. Gdzie moje córki? — W Trellheim, panie. Uznałam, z˙ e nie powinny podró˙zowa´c tak daleko w porze mrozów — w jej głosie zabrzmiała nuta zło´sliwo´sci. — Rozumiem — westchnał ˛ Barak. — Czy popełniłam bład, ˛ panie mój? 137
— Dajmy temu spokój. — Je´sli ty i twoi go´scie jeste´scie gotowi, panie, poprowadz˛e was do sali tronowej. Barak wszedł na schody, do´sc´ pospiesznie i oficjalnie u´scisnał ˛ z˙ on˛e, po czym razem znikn˛eli za drzwiami. — Tragedia — hrabia Seline pokr˛ecił głowa,˛ gdy wszyscy wspinali si˛e do pałacu. — Ale˙z skad ˛ — zaprzeczył Silk. — W ko´ncu Barak dostał czego chciał, prawda? — Jeste´s człowiekiem okrutnym, ksia˙ ˛ze˛ Kheldarze. — Wcale nie. Jestem tylko realista.˛ Przez te wszystkie lata Barak t˛esknił za Merel i wreszcie ja˛ spotkał. Ciesz˛e si˛e widzac, ˛ z˙ e taka stało´sc´ uczu´c nie mija bez nagrody. Hrabia Seline westchnał ˛ tylko. Oddział z˙ ołnierzy w kolczugach eskortował ich przez labirynt korytarzy, do góry po szerokich schodach i w dół po waskich ˛ stopniach, coraz dalej w głab ˛ kamiennego kopca. — Zawsze podziwiałem architektur˛e Chereku — o´swiadczył ironicznie Silk. — Jest pełna niespodzianek. — Rozbudowa pałacu dawała jakie´s zaj˛ecie słabym władcom — zauwa˙zył król Fulrach. — Całkiem niezły pomysł. W Sendarii marni królowie po´swi˛ecaja˛ zwykle swój czas projektom brukowania ulic, ale w Val Alorn wyło˙zono je brukiem ju˙z tysiace ˛ lat temu. — To zawsze stanowiło problem, wasza wysoko´sc´ — roze´smiał si˛e Silk. — Jak powstrzyma´c złych władców od robienia głupstw. — Ksia˙ ˛ze˛ Kheldarze — rzekł Fulrach. — Nie z˙ ycz˛e twemu wujowi nic złego, ale uwa˙zam, z˙ e byłoby interesujace, ˛ gdyby zupełnie przypadkiem przypadł ci tron Drasni. — Błagam — Silk zadr˙zał z udawanego strachu. — Niech wasza wysoko´sc´ nawet o tym nie wspomina. — I z˙ ona — dodał zło´sliwie hrabia Seline. — Ksia˙ ˛ze˛ stanowczo potrzebuje mał˙zonki. — To jeszcze gorsze — zatrzasł ˛ si˛e Silk. Sala tronowa króla Anhega była wysoko sklepiona˛ komnata˛ z wielkim paleniskiem po´srodku kamiennej podłogi. Całe belki trzaskały w nim i płon˛eły jasno. W przeciwie´nstwie do zdobnej gobelinami sali króla Fulracha, tutaj s´ciany były nagie, a pochodnie dymiły w przymocowanych do muru z˙ elaznych pier´scieniach. Ludzie stojacy ˛ przy ogniu nie byli eleganckimi dworakami Fulracha, a raczej brodatymi wojownikami w błyszczacych ˛ kolczugach. Na kra´ncu sali stało pi˛ec´ tronów, a nad ka˙zdym zwisał proporzec. Cztery były zaj˛ete, a trzy kobiety o królewskich postawach rozmawiały w pobli˙zu. 138
— Fulrach, król Sendarii! — obwie´scił jeden z z˙ ołnierzy eskorty, uderzajac ˛ drzewcem włóczni o posypana˛ sitowiem kamienna˛ podłog˛e. — Bad´ ˛ z pozdrowiony, Fulrachu — zawołał wstajac ˛ pot˛ez˙ ny, czarnobrody m˛ez˙ czyzna. Nosił długa,˛ bł˛ekitna˛ szat˛e, cała zmi˛eta˛ i poplamiona.˛ Włosy miał tłuste i nie uczesane, a złota˛ koron˛e z ułamanym jednym wierzchołkiem wgnieciona˛ w paru miejscach. — Bad´ ˛ z pozdrowiony Anhegu — odparł król Sendarów i skłonił si˛e nieznacznie. — Miejsce twe czeka Fulrachu — oznajmił nie uczesany m˛ez˙ czyzna, wskazujac ˛ proporzec Sendarii nad pustym tronem. — Królowie Alorii z rado´scia˛ przyjma˛ w swej radzie madro´ ˛ sc´ króla Sendarii. Wzniosły, archaiczny j˛ezyk wywarł na Garionie niezwykłe wra˙zenie. — Silku, który król jest którym? — szepnał ˛ Durnik, gdy zbli˙zali si˛e do tronów. — Ten gruby w czerwonej szacie, z reniferem na proporcu, to mój wuj. Rhodar z Drasni. Ten z pociagł ˛ a˛ twarza˛ pod ko´nskim proporcem to Cho-Hag z Algarii. Du˙zy, ponury, odziany na szaro, bez korony, który siedzi pod bandera˛ z mieczem, to Brand, Stra˙znik Rivy. — Brand? — przerwał zdziwiony Garion, wspomniawszy opowie´sc´ o bitwie pod Vo Mimbre. — Wszyscy Stra˙znicy Rivy nosza˛ imi˛e Branda — wyja´snił Silk. Król Fulrach pozdrowił zebranych podniosłym j˛ezykiem, który zdawał si˛e tu obowiazywa´ ˛ c, po czym zajał ˛ miejsce pod zielonym proporcem ze złotym snopem pszenicy — godłem Sendarii. — Bad´ ˛ z pozdrowiony Belgaracie, Uczniu Aldura — zawołał Anheg. — I ty pani Polgaro, godna najwy˙zszych zachwytów córko nie´smiertelnego Belgaratha. — Nie ma czasu na takie ceremonie, Anhegu — stwierdził z przekasem ˛ pan Wilk. Odrzucił płaszcz i wystapił ˛ do przodu. — Po co wzywali mnie królowie Alorii? — Nie odbieraj nam tych drobnych przyjemno´sci, Czcigodny — wtracił ˛ porozumiewawczo gruby władca Drasni. — Tak rzadko mo˙zemy gra´c królów. To długo nie potrwa. Pan Wilk z niesmakiem pokr˛ecił głowa.˛ Wtedy wystapiła ˛ jedna z trzech kobiet o dostojnym wygladzie. ˛ Była to wysoka, kruczowłosa pi˛ekno´sc´ w wymy´slnie wiazanej ˛ czarnej atłasowej sukni. Dygn˛eła przed Fulrachem i musn˛eła policzkiem jego twarz. — Wasza królewska mo´sc´ — powiedziała. — Twoja obecno´sc´ zaszczyt czyni temu domowi. — Witaj, wasza wysoko´sc´ — odparł Fulrach, z szacunkiem pochylajac ˛ głow˛e. ˙ — Królowa Islena — mruknał ˛ Silk do Durnika i Gariona. — Zona Anhega — zmarszczył nos, powstrzymujac ˛ s´miech. — Uwa˙zajcie, jak powita Polgar˛e. Królowa skłoniła si˛e gł˛eboko przed panem Wilkiem. 139
— Boski Belgaracie — d´zwi˛eczny głos wibrował szacunkiem. — Nieszczególnie boski, Isleno — wtracił ˛ sucho starzec. — Nie´smiertelny synu Aldura — mówiła dalej, ignorujac ˛ jego słowa. — Najpot˛ez˙ niejszy czarodzieju s´wiata. Mój skromny dom dr˙zy od straszliwej pot˛egi, która˛ wnosisz w jego progi. — Pi˛ekna przemowa, Isleno — stwierdził Wilk. — Troch˛e nieprecyzyjna, ale naprawd˛e wspaniała. Królowa jednak stała ju˙z przed ciocia˛ Pol. — Przesławna siostro — zaintonowała. — Siostro? — spytał zaskoczony Garion. — To mistyczka — odparł cicho Silk. — Bawi si˛e troch˛e magia˛ i uwa˙za za czarodziejk˛e. Patrz. Wyszukanym gestem królowa wydobyła skad´ ˛ s zielony klejnot i wr˛eczyła cioci Pol. — Trzymała go w r˛ekawie — szepnał ˛ rado´snie Silk. — Królewski to dar, Isleno — rzekła ciocia Pol dziwnie zduszonym głosem. — Wybacz, z˙ e tym tylko mog˛e ci si˛e odwdzi˛eczy´c. Podała królowej pasow ˛ a˛ ró˙ze˛ . — Skad ˛ ja˛ wzi˛eła? — zdumiał si˛e Garion. Silk mrugnał ˛ do niego porozumiewawczo. Królowa z wahaniem przyj˛eła ró˙ze˛ , obj˛eła palcami i zbli˙zyła do twarzy. Rumieniec odpłynał ˛ z jej policzków, oczy rozszerzyły si˛e, a dłonie zadr˙zały. Wystapiła ˛ druga królowa, niewysoka blondynka o pi˛eknym u´smiechu. Bez ceremonii ucałowała Fulracha i pana Wilka, po czym ciepło obj˛eła cioci˛e Pol. Ta przyja´zn´ zdawała si˛e szczera i nie na pokaz. — Porenn, królowa Drasni — w głosie Silka zabrzmiała dziwna nuta. Garion spojrzał zdziwiony i dostrzegł na jego twarzy cie´n goryczy i ironii. W tej krótkiej chwili, tak wyra´znie, jakby nagle o´swieciło go jaskrawe s´wiatło prawdy, zrozumiał powody dziwnego niekiedy zachowania przyjaciela. Fala współczucia s´cisn˛eła mu gardło. Trzecia królowa, Silar z Algarii, przywitała króla Fulracha, pana Wilka i cioci˛e Pol kilkoma słowami, wypowiedzianymi cichym głosem. — Czy Stra˙znik Rivy nie jest z˙ onaty? — Durnik rozejrzał si˛e za czwarta˛ królowa.˛ — Miał z˙ on˛e — odparł Silk, wcia˙ ˛z wpatrzony w Porenn. — Zmarła kilka lat temu. Zostawiła mu czterech synów. — Aha. Barak, ponury i najwyra´zniej bardzo zły, wkroczył do sali i podszedł do tronu Anhega. — Witaj w domu, kuzynie — rzekł władca Chereku. — Ju˙z my´slałem, z˙ e zgubiłe´s drog˛e. 140
— Sprawy rodzinne, Anhegu — odparł Barak. — Musiałem zamieni´c kilka słów z z˙ ona.˛ — Rozumiem — Anheg wolał nie zgł˛ebia´c tematu. — Poznali´scie ju˙z moich przyjaciół? — Jeszcze nie, lordzie Barak — odpowiedział król Rhodar. — Załatwiali´smy zwyczajowe formalno´sci — zachichotał, a jego wielki brzuch zatrzasł ˛ si˛e mocno. — Jestem pewien, z˙ e wszyscy znaja˛ hrabiego Seline — przedstawił Barak. — A to Durnik, kowal i dzielny człowiek. Chłopiec ma na imi˛e Garion. Jest pod opieka˛ pani Polgary. Dobry dzieciak. — Czy mogliby´smy ju˙z przej´sc´ do rzeczy? — wtracił ˛ niecierpliwie pan Wilk. Cho-Hag, król Algarów, odpowiedział dziwnie delikatnym głosem: — Azali˙z s´wiadom jeste´s, Belgaracie, naszego nieszcz˛es´cia? Zaiste, w trudnej chwili zwracamy si˛e do ciebie po rad˛e. — Cho-Hagu — zirytował si˛e Wilk. — Mówisz, jakby´s czytał marny arendzki epos. Czy te zaisty i azali˙ze sa˛ naprawd˛e konieczne? Cho-Hag spojrzał z zakłopotaniem na Anhega. — Moja wina, Belgaracie — wyja´snił z z˙ alem Anheg. — Wyznaczyłem skrybów, by zapisali przebieg naszego spotkania. Cho-Hag przemawiał do historii, nie tylko do ciebie. — Korona króla zsun˛eła si˛e troch˛e i zawisła niebezpiecznie nad uchem. — Historia jest bardzo tolerancyjna, Anhegu — odparł Wilk. — Nie musisz wywiera´c na niej wra˙zenia. I tak zapomni wi˛eksza˛ cz˛es´c´ tego, co mówimy. Spojrzał na Stra˙znika Rivy. — Brandzie — powiedział. — Mo˙ze ty mógłby´s mi to wszystko wyja´sni´c bez nazbyt wielu upi˛eksze´n? — Obawiam si˛e, z˙ e to moja wina, Belgaracie — odparł d´zwi˛ecznie szaro odziany Stra˙znik. — Przez moja˛ niedbało´sc´ Apostata zdołał uj´sc´ z łupem. — Ten przedmiot powinien sam siebie chroni´c Brandzie — zauwa˙zył Wilk. — Ja, na przykład, nawet nie mog˛e go dotkna´ ˛c. Znam złodzieja i wiem, z˙ e w z˙ aden sposób nie byłe´s w stanie go powstrzyma´c od przybycia do Rivy. Bardziej mnie martwi, jak zdołał poło˙zy´c dłonie na obiekcie i nie zgina´ ˛c pora˙zony jego moca.˛ Brand bezradnie rozło˙zył r˛ece. — Zbudzili´smy si˛e pewnego ranka i obiektu nie było. Kapłani potrafili tylko odgadna´ ˛c imi˛e złodzieja. Duch Boga-Nied´zwiedzia nie chciał powiedzie´c nic wi˛ecej. Poniewa˙z wiedzieli´smy, kim jest pilnowali´smy, by nie wymawia´c tego imienia ani imienia przedmiotu, który zabrał. — To dobrze — pochwalił Wilk. — Ma sposoby, by wychwytywa´c słowa na wielkie odległo´sci. Sam go tego uczyłem. — Wiemy o tym — kiwnał ˛ głowa Brand. — Dlatego z trudem uło˙zyli´smy wiadomo´sc´ dla ciebie. A kiedy nie przybyłe´s do Rivy a mój posłaniec nie wrócił, pomy´slałem, z˙ e co´s si˛e stało. Wtedy rozesłali´smy za toba˛ ludzi. 141
— W takim razie z własnej winy jestem tutaj — Wilk poskubał brod˛e. — Wypo˙zyczyłem twojego posła´nca. Musiałem co´s przekaza´c pewnym ludziom w Arendii. Chyba powinienem przewidzie´c, co si˛e stanie. Silk odchrzakn ˛ ał. ˛ — Mog˛e co´s powiedzie´c? — spytał. — Oczywi´scie, ksia˙ ˛ze˛ — zezwolił Anheg. — Czy rozsadnie ˛ czynimy prowadzac ˛ t˛e dyskusj˛e publicznie? Murgowie maja˛ do´sc´ złota, by kupi´c sobie uszy w wielu pałacach, a Grolimowie potrafia˛ swym kunsztem przechwyci´c my´sli najwierniejszych wojowników. Nie mo˙zna zdradzi´c tego, o czym si˛e nie wie, je´sli rozumiecie, o co mi chodzi. — Nie tak łatwo przekupi´c wojowników Anhega — wtracił ˛ gniewnie Barak. — A w Chereku nie ma Grolimów. — Czy jeste´s równie pewien słu˙zby czy dziewek kuchennych? — zapytał Silk. — A Grolimów spotykałem ju˙z w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. — Jest jaki´s sens w słowach mojego siostrze´nca — zamy´slił si˛e król Rhodar. — Drasnia dysponuje wiekowym do´swiadczeniem w zbieraniu informacji, a Kheldar nale˙zy do naszych najlepszych ludzi. Je´sli uwa˙za, z˙ e nasze słowa moga˛ dotrze´c dalej, ni˙z by´smy chcieli, rozsadek ˛ nakazuje go posłucha´c. — Dzi˛eki ci, wuju — skłonił si˛e Silk. — A czy ty, ksia˙ ˛ze˛ Kheldarze, potrafiłby´s przenikna´ ˛c do mojego pałacu? — spytał wyzywajaco ˛ Anheg. — Ju˙z to robiłem, wasza królewska mo´sc´ — odparł skromnie Silk. — Z dziesi˛ec´ razy, mo˙ze troch˛e wi˛ecej. Anheg uniósł brew i spojrzał pytajaco ˛ na Rhodara. Drasanin chrzakn ˛ ał ˛ zmieszany. — To było dawno Anhegu. Nic powa˙znego. Byłem po prostu ciekaw pewnego drobiazgu. To wszystko. — Wystarczyło zapyta´c — stwierdził z uraza˛ Anheg. — Nie chciałem ci przeszkadza´c — Rhodar wzruszył ramionami. — Zreszta˛ tak jest zabawniej. — Przyjaciele — rzekł Fulrach. — Sprawa jest zbyt wa˙zna, by nara˙za´c si˛e na zdrad˛e. Nadmierna ostro˙zno´sc´ b˛edzie lepsza od zb˛ednego ryzyka. Anheg zmarszczył brwi. — Jak chcecie — wzruszył ramionami po chwili namysłu. — Porozmawiamy zatem w spokojniejszym miejscu. Kuzynie, zechcesz opró˙zni´c stary hall króla Eldriga i ustawi´c stra˙ze w korytarzach wokół niego? — Natychmiast Anhegu — odparł Barak i z dziesiatk ˛ a˛ wojowników opu´scił komnat˛e. Królowie powstali z tronów — wszyscy z wyjatkiem ˛ Cho-Haga. Szczupły wojownik, prawie tak wysoki jak Barak, z algarskim kosmykiem włosów na czubku wygolonej czaszki, podszedł i pomógł mu si˛e podnie´sc´ . 142
Garion spojrzał pytajaco ˛ na Silka. — Choroba z dzieci´nstwa — wyja´snił cicho Drasanin. — Nogi ma tak słabe, z˙ e nie potrafi usta´c bez pomocy. — Czy to mu nie utrudnia sprawowania władzy? — Algarowie wi˛ecej czasu sp˛edzaja˛ w siodle ni˙z na nogach. Kiedy dosiadzie ˛ rumaka, Cho-Hag nie ust˛epuje nikomu w Algarii. Wojownik, który go podtrzymuje, to Hettar, przybrany syn. — Znasz go? — Znam wszystkich, Garionie — Silk za´smiał si˛e cicho. — Hettar i ja spotykali´smy si˛e kilka razy. Lubi˛e go, cho´c wol˛e, by o tym nie wiedział. Królowa Porenn podeszła do ich grupki. — Islena zabiera Silar i mnie do swoich komnat — poinformowała Silka. — Najwyra´zniej kobiety w Chereku nie mieszaja˛ si˛e do polityki. — Nasi kuzyni, Cherekowie, maja˛ kilka drobnych wad. Sa˛ arcykonserwatywni i jeszcze do nich nie dotarło, z˙ e kobiety sa˛ lud´zmi. Z łobuzerskim u´smiechem Porenn mrugn˛eła do niego porozumiewawczo. — Miałam nadziej˛e, z˙ e uda nam si˛e porozmawia´c, Kheldarze. Na razie nic z tego. Przekazałe´s Layli wiadomo´sc´ ? — Obiecała, z˙ e zaraz do ciebie napisze — kiwnał ˛ głowa˛ Silk. — Gdybym wiedział, z˙ e ci˛e tu zastan˛e, mógłbym osobi´scie przywie´zc´ list. — To był pomysł Isleny. Uznała, z˙ e miło b˛edzie zorganizowa´c narad˛e królowych w czasie spotkania królów. Zaprosiłaby tak˙ze Layl˛e, ale wszyscy wiedza,˛ jak strasznie boi si˛e morskich podró˙zy. — Czy na tej radzie doszły´scie do jakich´s wstrzasaj ˛ acych ˛ wniosków, wasza wysoko´sc´ ? — Siedzimy tylko i podziwiamy sztuczki Isleny — skrzywiła si˛e królowa. — Znikajace ˛ monety, jakie´s przedmioty w r˛ekawie i tego typu rzeczy. Czasem przepowiada nam przyszło´sc´ . Silar jest zbyt grzeczna, by protestowa´c, a ja jestem najmłodsza, wi˛ec nie powinnam si˛e za cz˛esto odzywa´c. Wszystko to jest potwornie nudne, zwłaszcza kiedy wpada w trans nad ta˛ swoja˛ idiotyczna˛ kryształowa˛ kula.˛ Czy Layla sadzi, ˛ z˙ e zdoła mi pomóc? — Je´sli ktokolwiek zdoła, ona na pewno — zapewnił ja˛ Silk. — Jednak winien ci jestem ostrze˙zenie, z˙ e jej rady moga˛ by´c bardzo dosłowne. Królowa Layla to praktyczna duszyczka, nie uznajaca ˛ przeno´sni. — Nic nie szkodzi — królowa Porenn zachichotała zło´sliwie. — W ko´ncu jestem ju˙z dorosła. — Naturalnie — przyznał Silk. — Chciałem ci˛e tylko uprzedzi´c. — Na´smiewasz si˛e ze mnie, Kheldarze? — spytała. — Czy o´smieliłbym si˛e, wasza wysoko´sc´ ? — Silk był uosobieniem niewinnos´ci. — Chyba tak. 143
— Idziesz, Porenn? — zawołała czekajaca ˛ niedaleko Islena. — Natychmiast, wasza wysoko´sc´ — odpowiedziała królowa Drasni. Co za nudziara, zamigotały jednocze´snie jej palce. Cierpliwo´sci, wasza wysoko´sc´ , odpowiedział gestami Silk. Królowa Porenn wyszła potulnie za dumna˛ królowa˛ Chereku i milczac ˛ a˛ królowa˛ Algarii. Silk s´ledził ja˛ spojrzeniem, a na twarzy miał wyraz tej samej gorzkiej ironii. — Oni ju˙z wychodza˛ — delikatnie zwrócił mu uwag˛e Garion wskazujac ˛ drzwi na ko´ncu sali, za którymi znikali królowie Alornów. — Zgadza si˛e — przyznał Silk i poprowadził ich za władcami. Garion trzymał si˛e z tyłu, gdy cała grupa poda˙ ˛zała pełnymi przeciagów ˛ korytarzami w stron˛e hallu króla Eldriga. Oschły głos w mózgu podpowiadał, z˙ e je´sli ciocia Pol go zauwa˙zy, znajdzie jaki´s powód, by chłopca odesła´c. Idac ˛ na ko´ncu całej procesji, Garion pochwycił w pewnej chwili ukradkowe poruszenie w gł˛ebi którego´s z bocznych korytarzy. Przez moment tylko widział tam człowieka, zwyczajnego na pozór wojownika Chereku w długim, ciemnozielonym płaszczu. Zaraz potem cała grupa min˛eła ten korytarz. Garion zatrzymał si˛e i obejrzał raz jeszcze, lecz człowiek w zielonym płaszczu zniknał. ˛ Ciocia Pol stała ze skrzy˙zowanymi ramionami u drzwi hallu króla Eldriga. — Gdzie byłe´s? — spytała. — Tak tylko patrzyłem — odpowiedział najbardziej niewinnym tonem, na jaki potrafił si˛e zdoby´c. — Rozumiem — stwierdziła i spojrzała na Baraka. — Narada potrwa pewnie do´sc´ długo i Garion b˛edzie si˛e nudził. Jest mo˙ze jakie´s miejsce, gdzie do kolacji mógłby si˛e czym´s zaja´ ˛c? — Ciociu Pol! — zaprotestował Garion. — Mo˙ze w zbrojowni? — zaproponował Barak. — Niby co miałbym robi´c w zbrojowni? — chciał wiedzie´c Garion. — Wolisz pomywalnie? — spytała znaczaco ˛ ciocia Pol. — Wła´sciwie, kiedy si˛e lepiej zastanowiłem, to chyba jednak chciałbym obejrze´c zbrojowni˛e. — Tak wła´snie my´slałam. — Jest na ko´ncu tego korytarza, Garionie — poinformował Barak. — Sala z czerwonymi drzwiami. — Biegnij ju˙z, kochanie — powiedziała ciocia. — I nie pokalecz si˛e czym´s. Garion powlókł si˛e wolno korytarzem, który wskazał mu Barak. Cierpiał nad niesprawiedliwo´scia˛ całej tej sytuacji. Stra˙znicy, ustawieni wokół hallu króla Eldriga, uniemo˙zliwiali nawet podsłuchiwanie. Chłopiec westchnał ˛ i kontynuował swój samotny marsz do zbrojowni. Wewn˛etrzna cz˛es´c´ umysłu pracowała jednak pilnie, analizujac ˛ pewne kwestie. Uparcie nie chciał uzna´c pana Wilka i cioci Pol za Belgaratha i Polgar˛e. Jed144
nak zachowanie królów Alornów wskazywało, z˙ e przynajmniej oni w to wierza.˛ Dochodziła jeszcze kwestia ró˙zy która˛ ciocia Pol dała królowej Islenie. Pomijajac ˛ fakt, z˙ e ró˙ze zima˛ nie kwitna,˛ skad ˛ ciocia Pol wiedziała, z˙ e otrzyma od Isleny bladozielony klejnot? Jak zatem mogła zawczasu przygotowa´c ró˙ze˛ ? Garion s´wiadomie unikał teorii, z˙ e ciocia po prostu stworzyła kwiat na miejscu. Korytarz, którym szedł zatopiony w my´slach, był mroczny i tylko kilka pochodni w pier´scieniach na s´cianach rozja´sniało drog˛e. Tu i tam odbiegały od niego boczne przej´scia — czarne, nie o´swietlone tunele, prowadzace ˛ gdzie´s w ciemno´sc´ . Dotarł ju˙z niemal do zbrojowni, gdy w jednym z nich usłyszał jaki´s cichy d´zwi˛ek. Nie wiedzac ˛ wła´sciwie dlaczego, cofnał ˛ si˛e do sasiedniej ˛ niszy i czekał. Człowiek w zielonym płaszczu wyszedł na główny korytarz i rozejrzał si˛e czujnie. Był to zupełnie zwyczajny m˛ez˙ czyzna, z krótka,˛ jasna˛ broda.˛ Mógłby pewnie chodzi´c po pałacu bez zwracania czyjejkolwiek uwagi. Jednak zachowanie i ukradkowe skradanie si˛e m˛ez˙ czyzny mówiły wyra´zniej ni˙z słowa, z˙ e robi co´s, czego robi´c nie powinien. Oddalił si˛e w stron˛e, z której nadszedł Garion, a chłopiec cofnał ˛ si˛e w bezpieczny mrok swej kryjówki. Kiedy po chwili ostro˙znie wysunał ˛ głow˛e, człowiek zniknał ˛ i trudno było zgadna´ ˛c, w które z tych ciemnych bocznych przej´sc´ si˛e zagł˛ebił. Wewn˛etrzny głos szepnał ˛ Garionowi, z˙ e je´sli spróbuje komu´s o tym opowiedzie´c, nie uwierza˛ mu. Je´sli nie chce wyj´sc´ na głupca, potrzebuje czego´s wi˛ecej ni˙z niejasnego poczucia niepokoju i podejrze´n. Przez jaki´s czas powinien tylko mie´c oczy otwarte i uwa˙za´c na człowieka w zielonym płaszczu.
Rozdział 14 Nast˛epnego ranka padał s´nieg. Ciocia Pol, Silk, Barak i pan Wilk znowu udali si˛e na narad˛e z królami, pozostawiajac ˛ Gariona pod opieka˛ Durnika. Usiedli wi˛ec obaj przy ogniu w wielkiej sali, gdzie stały trony, i obserwowali mniej wi˛ecej dwudziestu wojowników Chereku, którzy łazili bez celu albo znajdywali sobie jakie´s zaj˛ecia dla zabicia czasu. Jedni ostrzyli miecze lub polerowali zbroje; inni jedli lub pili, cho´c było jeszcze do´sc´ wcze´snie; kilku pochłaniała zaci˛eta rozgrywka w ko´sci. Jeszcze inni siedzieli oparci plecami o s´ciany i spali. — Cherekowie chyba lubia˛ pró˙znowa´c — stwierdził cicho Durnik. — Od przyjazdu nie spotkałem dotad ˛ nikogo, kto by naprawd˛e pracował. Garion pokr˛ecił głowa.˛ — Wydaje mi si˛e, z˙ e to wojownicy z osobistych regimentów króla — odpowiedział równie cicho. — Chyba nie maja˛ nic do roboty oprócz siedzenia i czekania, a˙z król ka˙ze im z kim´s walczy´c. Durnik z dezaprobata˛ zmarszczył czoło. — To z pewno´scia˛ niezwykle nudny sposób z˙ ycia. — Durniku — odezwał si˛e po chwili Garion. — Zauwa˙zyłe´s, jak odnosza˛ si˛e do siebie Barak i jego z˙ ona? — To bardzo smutne — stwierdził Durnik. — Silk mówił mi o tym wczoraj. Barak pokochał ja,˛ gdy oboje byli jeszcze bardzo młodzi. Ale ona była wysoko urodzona i nie traktowała go powa˙znie. — Wi˛ec w jaki sposób zostali mał˙ze´nstwem? — Jej rodzina to wymy´sliła. Kiedy Barak został jarlem Trellheim, uznali z˙ e mał˙ze´nstwo zagwarantuje im odpowiednie powiazania. ˛ Merel była przeciwna, ale na nic si˛e to zdało. Silk twierdzi, z˙ e zaraz po s´lubie Barak przekonał si˛e, jaka jest w istocie płytka i powierzchowna, ale oczywi´scie wtedy było ju˙z za pó´zno. Robi obrzydliwe rzeczy, by go zrani´c, wi˛ec Barak stara si˛e mo˙zliwie rzadko bywa´c w domu. — Maja˛ dzieci? — zapytał Garion. — Dwoje. Obie córki, pi˛ecio- i siedmioletnia.˛ Barak bardzo je kocha, ale niecz˛esto mo˙ze widywa´c. 146
— Chciałbym im jako´s pomóc — westchnał ˛ chłopiec. — Nie mo˙zemy si˛e wtraca´ ˛ c mi˛edzy m˛ez˙ czyzn˛e i jego z˙ on˛e — pouczył Durnik. — Po prostu nie robi si˛e takich rzeczy. — Wiedziałe´s, z˙ e Silk kocha swoja˛ ciotk˛e? — zapytał bez zastanowienia Garion. — Garionie! — Durnik był wstrza´ ˛sni˛ety. — To, co powiedziałe´s, jest bardzo niewła´sciwe. — Ale prawdziwe — bronił si˛e chłopiec. — Oczywi´scie, ona nie jest naprawd˛e jego ciotka,˛ tylko druga˛ z˙ ona˛ wuja. To nie to samo, co prawdziwa ciotka. — Jest z˙ ona˛ jego wuja — o´swiadczył mocnym głosem Durnik. — Kto wymys´lił t˛e skandaliczna˛ histori˛e? — Nikt nie wymy´slił. Obserwowałem jego twarz, kiedy wczoraj rozmawiali. Łatwo zauwa˙zy´c, co do niej czuje. — Na pewno ci si˛e wydawało — orzekł z nagana˛ w głosie kowal. Wstał. — Przejd´zmy si˛e. Zajmiemy si˛e czym´s innym ni˙z plotki na temat naszych przyjaciół. Porzadni ˛ ludzie nie powinni robi´c takich rzeczy. — Dobrze — zgodził si˛e szybko nieco zakłopotany Garion. Wyszedł za Durnikiem z zadymionej sali i razem ruszyli korytarzem. — Obejrzymy kuchnie — zaproponował. — A potem ku´zni˛e — dodał Durnik. Królewskie kuchnie były ogromne. Całe woły obracały si˛e na ro˙znach, stada g˛esi dusiły w jeziorach sosu. Bulgotał gulasz w kotłach wielko´sci wozu, a bataliony bochenków maszerowały do pieców tak du˙zych, z˙ e człowiek mógłby w nich stana´ ˛c prosto. W przeciwie´nstwie do uporzadkowanej ˛ kuchni cioci Pol na farmie Faldora, tutaj panował chaos i bałagan. Naczelnym kucharzem był wielki, czerwony na twarzy m˛ez˙ czyzna, wykrzykujacy ˛ polecenia, na które nikt nie zwracał uwagi. Słycha´c było krzyki, gro´zby i niewybredne z˙ arty. Rozgrzana w ogniu chochla, podło˙zona w miejscu, gdzie mógł ja˛ chwyci´c niczego nie podejrzewajacy ˛ kucharz, wzbudzała ryki s´miechu; komu´s porwano kapelusz i wrzucono umy´slnie do garnka z wrzacym ˛ gulaszem. — Chod´zmy stad, ˛ Durniku — poprosił chłopiec. — Nie tego si˛e spodziewałem. Kowal pokiwał głowa.˛ — Pani Pol nie tolerowałaby takich wybryków — przyznał z dezaprobata.˛ W korytarzu obok kuchni spotkali słu˙zac ˛ a,˛ dziewczyn˛e o rudoblond włosach, w jasnozielonej sukni z gł˛eboko wyci˛etym stanikiem. — Przepraszam bardzo — zagaił grzecznie Durnik. — Czy mogłaby´s wskaza´c nam drog˛e do ku´zni? Zuchwale zmierzyła go wzrokiem. — Jeste´s tu nowy? — spytała. — Jeszcze ci˛e nie widziałam? — Przyjechali´smy na krótko. 147
— A skad ˛ jeste´scie? — chciała wiedzie´c. — Z Sendarii. — To ciekawe. Mo˙ze chłopiec mógłby załatwi´c twoje zlecenie, a my porozmawiamy chwil˛e — spojrzała na niego wyzywajaco. ˛ Durnik chrzakn ˛ ał, ˛ a jego uszy poczerwieniały. — Któr˛edy do ku´zni? — zapytał ponownie. Dziewczyna roze´smiała si˛e. — Na dziedzi´ncu, w ko´ncu tego korytarza — odparła. — Zwykle kr˛ec˛e si˛e gdzie´s tutaj. Z pewno´scia˛ potrafisz mnie znale´zc´ , kiedy ju˙z załatwisz swoje sprawy z kowalem. — Tak — zgodził si˛e Durnik. — Z pewno´scia˛ potrafi˛e. Idziemy, Garionie. Po chwili dotarli na o´snie˙zony wewn˛etrzny dziedziniec. — Oburzajace! ˛ — oznajmił zduszonym głosem Durnik. Uszy nadal płon˛eły mu czerwienia.˛ — Ta dziewka nie miała z˙ adnego poczucia przyzwoito´sci. Poskar˙zyłbym si˛e na nia,˛ gdybym tylko wiedział komu. — Niesłychane — przyznał Garion s´miejac ˛ si˛e w duchu z zakłopotania przyjaciela. Przeszli przez zasypywany drobnymi płatkami s´niegu podwórzec. W ku´zni sprawował rzady ˛ pot˛ez˙ ny, czarnobrody m˛ez˙ czyzna o przedramionach tak grubych jak Garionowe uda. Durnik przedstawił si˛e i wkrótce potem omawiali rado´snie tajniki swej profesji, przy akompaniamencie d´zwi˛eczacych ˛ uderze´n kowalskiego młota. Garion zauwa˙zył, z˙ e w miejsce pługów, łopat i motyk, jakich pełne były sendarskie ku´znie, tutaj na s´cianach wisiały miecze, włócznie i topory. Na jednym kowadle czeladnik wykuwał groty strzał, na drugim jaki´s z˙ ylasty, jednooki m˛ez˙ czyzna pracował nad gro´znie wygladaj ˛ acym ˛ sztyletem. Durnik i kowal rozmawiali prawie do południa. Garion za´s spacerował po dziedzi´ncu obserwujac ˛ zaj˛etych ludzi. Byli tu bednarze i kołodzieje, szewcy i cies´le, rymarze i wytwórcy s´wiec, pracujacy ˛ dla wielkiego dworu króla Anhega. Chłopiec cały czas si˛e rozgladał, ˛ czy nie dojrzy gdzie´s brodatego m˛ez˙ czyzny w zielonym płaszczu, którego spotkał ostatniej nocy. Nie wierzył wprawdzie, z˙ e znajdzie go tutaj, gdzie wszyscy zaj˛eci byli uczciwa˛ praca,˛ patrzył jednak uwa˙znie. Koło południa przyszedł po nich Barak. Ruszyli razem do wielkiej sali, gdzie czekał Silk, z uwaga˛ obserwujac ˛ grajacych ˛ w ko´sci. — Anheg i reszta maja˛ si˛e spotka´c po południu — wyja´snił Barak. — Mam załatwi´c pewna˛ spraw˛e i pomy´slałem, z˙ e mo˙ze zabierzecie si˛e ze mna.˛ — Niezły pomysł — Silk z trudem oderwał wzrok od ko´sci. — Wojownicy twojego kuzyna graja˛ tak fatalnie, z˙ e odczuwam silna˛ ch˛ec´ właczenia ˛ si˛e na kilka kolejek. Chyba lepiej, bym tego nie robił. Wi˛ekszo´sc´ ludzi czuje uraz˛e, gdy przegrywa z obcymi. — Jestem pewien, z˙ e ch˛etnie dopuszcza˛ ci˛e do gry — wyszczerzył z˛eby Barak. — Maja˛ taka˛ sama˛ szans˛e wygranej jak ty. 148
— A sło´nce ma taka˛ sama˛ szans˛e wzej´scia na wschodzie, co i na zachodzie. — Tak jeste´s pewien swego kunsztu, drogi Silku? — spytał Durnik. — Jestem pewien ich kunsztu — zachichotał Silk i poderwał si˛e na nogi. — Chod´zmy. Palce ju˙z mnie s´wierzbia.˛ Musz˛e je oddali´c od przedmiotu po˙zadania. ˛ — Jak sobie z˙ yczysz, ksia˙ ˛ze˛ Kheldarze — roze´smiał si˛e Barak. ´ Wło˙zyli futrzane peleryny i wyszli z pałacu. Snieg przestał pada´c, wiał rze´ski wiatr. — Nie wyznaj˛e si˛e w tych wszystkich imionach — wyznał Durnik, gdy posuwali si˛e w stron˛e centrum Val Alorn. — Chciałem was o to zapyta´c. Ty, Silku, jeste´s tak˙ze ksi˛eciem Kheldarem, a czasem kupcem Ambarem z Kotu. Pana Wilka nazywaja˛ Belgarathem, a pani Pol jest równie˙z Polgara˛ albo ksi˛ez˙ na˛ Erat. Tam, skad ˛ pochodz˛e, ludzie miewaja˛ tylko jedno imi˛e. — Imiona sa˛ jak ubrania, przyjacielu Durniku — wyja´snił Silk. — Wkładamy to, które jest najodpowiedniejsze na dana˛ okazj˛e. Uczciwi ludzie nie potrzebuja˛ zwykle dziwacznych ubra´n ani niezwykłych imion. Ci z nas jednak, którzy uczciwymi nie sa,˛ zmieniaja˛ czasem jedno lub drugie. — Nie wydaje mi si˛e zabawne zaliczanie pani Pol do osób nieuczciwych — o´swiadczył sztywno Durnik. — To nie przez brak szacunku — zapewnił Silk. — Proste definicje nie maja˛ zastosowania wobec lady Polgary. A kiedy mówi˛e, z˙ e nie jeste´smy uczciwi, oznacza to z˙ e zajmujemy si˛e sprawami, które wymagaja˛ czasem ukrywania przed lud´zmi jednocze´snie złymi i przebiegłymi. Durnik nie wydawał si˛e przekonany, ale nie wracał do tego tematu. — Skr˛ecimy tutaj — zaproponował Barak. — Nie chciałbym przechodzi´c dzi´ atyni siaj obok Swi ˛ Belara. — Dlaczego? — zdziwił si˛e Garion. — Troch˛e zalegam z obowiazkami ˛ religijnymi — wyja´snił zbolałym głosem Barak. — Nie chc˛e, z˙ eby Najwy˙zszy Kapłan Belara mi o tym przypominał. Ma bardzo dono´sny głos, a nie lubi˛e, gdy mnie kto´s wywołuje przed całym miastem. Człowiek roztropny nie daje kapłanom ani kobietom okazji, by besztali go publicznie. Uliczki Val Alorn były ciasne, kr˛ete, za´s stare domki waskie ˛ i wysokie, z przewieszonym pi˛etrem. Mimo s´niegu i ostrego wiatru ulice były pełne ludzi, w wi˛ekszo´sci odzianych w futra dla ochrony przed mrozem. Wsz˛edzie rozlegały si˛e wesołe okrzyki, a czasem nieprzyzwoite wyzwiska. Dwaj starsi, powa˙zni m˛ez˙ czy´zni okładali si˛e s´nie˙zkami, zach˛ecani ochrypłymi wrzaskami patrzacych. ˛ — To starzy przyjaciele — u´smiechnał ˛ si˛e Barak. — Robia˛ to co dzie´n, przez cała˛ zim˛e. Niedługo pójda˛ do piwiarni i upija˛ si˛e, a potem b˛eda˛ s´piewa´c razem stare pie´sni, póki nie pospadaja˛ z ław. Od lat tak post˛epuja.˛ — A czym si˛e zajmuja˛ latem? — spytał Silk. 149
— Rzucaja˛ kamienie — odparł Barak. — Picie, s´piewy i spadanie z ław pozostaje bez zmian. — Witaj Baraku — zawołała z okna na pi˛etrze młoda, zielonooka kobieta. — Kiedy znowu mnie odwiedzisz? Barak podniósł głow˛e i zarumienił si˛e, ale nie odpowiedział. — Jaka´s dama ci˛e woła Baraku — zwrócił mu uwag˛e Garion. — Słyszałem — odparł krótko Barak. — Chyba ci˛e zna — zauwa˙zył drwiaco ˛ Silk. — Zna ka˙zdego — Barak zaczerwienił si˛e jeszcze bardziej. — Mo˙zemy ju˙z i´sc´ ? Za rogiem spotkali idac ˛ a˛ g˛esiego grup˛e ludzi w obszarpanych futrach. Kołysali si˛e dziwnie z boku na bok, a przechodnie pospiesznie schodzili im z drogi. — Bad´ ˛ z pozdrowiony, lordzie Baraku — zaintonował ich przywódca. — Bad´ ˛ z pozdrowiony, lordzie Baraku — powtórzyli chórem. Barak skłonił si˛e sztywno. — Niech ci˛e ochrania rami˛e Belara — rzekł przywódca. — Wszyscy cze´sc´ oddaja˛ Belarowi, Nied´zwiedziemu Bogu Alorii — zawołali pozostali. Barak skłonił si˛e znowu i stał nieruchomo, póki procesja nie przeszła. — Kto to był? — spytał Durnik. — Wyznawcy kultu Nied´zwiedzia — odparł niech˛etnie Barak. — Fanatycy. — Kłopotliwa grupa — wyja´snił Silk. — Maja˛ swoje o´srodki we wszystkich królestwach Alorii. To doskonali wojownicy, ale słu˙za˛ Najwy˙zszemu Kapłanowi Belara. Sp˛edzaja˛ czas na wykonywaniu rytuałów, c´ wiczeniach wojskowych i mieszaniu si˛e do miejscowej polityki. — Gdzie jest ta Aloria, o której wszyscy mówia? ˛ — zdziwił si˛e Garion. — Wsz˛edzie wokół nas — Barak zatoczył krag ˛ ramieniem. — Wszystkie królestwa Alornów tworzyły kiedy´s Alori˛e. Był to jeden naród. Kulty´sci chca˛ je ponownie zjednoczy´c. — To chyba rozsadne ˛ — zauwa˙zył Durnik. — Aloria została podzielona z wa˙znych przyczyn. Nale˙zało strzec pewnego przedmiotu i rozbicie pa´nstwa wydawało si˛e najlepsza˛ metoda.˛ — Czy ten przedmiot był a˙z tak wa˙zny? — Najwa˙zniejszy na s´wiecie — stwierdził Silk. — Wyznawcy kultu Nied´zwiedzia zdaja˛ si˛e o tym zapomina´c. — Tylko z˙ e teraz został skradziony, prawda? — wyrzucił z siebie Garion, gdy oschły głos umysłu u´swiadomił mu zwiazek ˛ mi˛edzy tym co mówili Barak i Silk, a nagłym zburzeniem jego spokojnego z˙ ycia. — To wła´snie za tym przedmiotem poda˙ ˛za pan Wilk. Barak spojrzał na niego badawczo. — Ten mały jest madrzejszy, ˛ ni˙z nam si˛e wydawało Silku. 150
— Sprytny chłopak — przyznał Drasanin. — Zreszta˛ nietrudno powiaza´ ˛ c ze soba˛ to wszystko. Jego lisia twarz spos˛epniała nagle. — Masz oczywi´scie racj˛e, Garionie. Jeszcze nie wiemy jak, ale kto´s zdołał go ukra´sc´ . Je´sli Belgarath wyda taki rozkaz, królowie Alornów rozbiora˛ cały s´wiat na kawałki, by odzyska´c ten przedmiot. — Mówisz o wojnie? — spytał słabym głosem Durnik. — Sa˛ rzeczy gorsze ni˙z wojna — o´swiadczył ponuro Barak. — To wszystko mo˙ze by´c niezła˛ okazja,˛ z˙ eby raz na zawsze pozby´c si˛e Angaraków. — Miejmy nadziej˛e, z˙ e Belgarath przekona królów Alornów by wybrali inne wyj´scie — westchnał ˛ Silk. — Musimy odzyska´c ten przedmiot — upierał si˛e Barak. — To prawda. Sa˛ jednak inne sposoby, a nie sadz˛ ˛ e, by ulica była najwła´sciwszym miejscem, z˙ eby je omawia´c. Barak zmru˙zył oczy i rozejrzał si˛e szybko. Tymczasem dotarli ju˙z do portu, gdzie maszty okr˛etów Chereku wznosiły si˛e g˛esto niby las. Przeszli przez s´liski most nad zamarzni˛etym strumieniem i znale´zli si˛e w´sród kilku rozległych placów, gdzie w s´niegu le˙zały szkielety statków. Kulejacy ˛ m˛ez˙ czyzna w skórzanej bluzie stanał ˛ w drzwiach niskiego budynku na s´rodku jednego z placów i patrzył, jak si˛e zbli˙zaja.˛ — Witaj, Krendigu — zawołał Barak. — Witaj, Baraku — odparł m˛ez˙ czyzna odziany w skór˛e. — Jak idzie praca? — Do´sc´ wolno o tej porze roku. Niedobry to czas na robot˛e w drewnie. Moi cie´sle szykuja˛ osprz˛et i przycinaja˛ deski, ale do wiosny nie zrobia˛ wiele wi˛ecej. Barak skinał ˛ głowa˛ i wyminał ˛ Krendiga, by poło˙zy´c dło´n na wystajacej ˛ ze s´niegu st˛epce okr˛etu. — Krendig buduje go dla mnie — wyja´snił, klepiac ˛ belk˛e dziobu. — Najwspanialszy okr˛et wszystkich mórz. — Je´sli nasi wio´slarze znajda˛ do´sc´ mocy, by go poruszy´c — wtracił ˛ Krendig. — B˛edzie bardzo wielki Baraku. I bardzo ci˛ez˙ ki. — Obsadz˛e go silnymi lud´zmi. — Barak wpatrywał si˛e we wr˛egi statku. Garion usłyszał radosny okrzyk od strony wzgórza przy stoczni. Obejrzał si˛e szybko. Kilku młodych ludzi zje˙zd˙zało z góry na płaskich deskach. Było zupełnie oczywiste, z˙ e Barak i pozostali sp˛edza˛ wi˛eksza˛ cz˛es´c´ popołudnia omawiajac ˛ budow˛e statku. Mogło si˛e to okaza´c nadzwyczaj ciekawe, Garion jednak zdał sobie nagle spraw˛e, z˙ e od bardzo dawna nie rozmawiał z nikim w swoim wieku. Odsunał ˛ si˛e dyskretnie i stanał ˛ u stóp wzgórza. Wzrok chłopca przyciagn˛ ˛ eła jasnowłosa posta´c. W pewien sposób przypominała mu Zubrette, cho´c istniały pewne ró˙znice. Zubrette była drobna, za´s ta dziewczyna du˙za jak chłopak — jednak wyra´znie nie była chłopcem. Jej s´miech 151
d´zwi˛eczał wesoło, policzki były zaró˙zowione od chłodu, a kiedy zje˙zd˙zała w dół, powiewały za nia˛ długie warkocze. — To musi by´c zabawne — zauwa˙zył Garion, gdy jej improwizowane sanki zatrzymały si˛e w pobli˙zu. — Chcesz spróbowa´c? — spytała wstajac ˛ i otrzepujac ˛ s´nieg z wełnianej sukienki. — Nie mam sanek. — Mog˛e ci po˙zyczy´c swoich — spojrzała na niego figlarnie. — Je´sli co´s mi za to dasz. — A co by´s chciała? — zapytał. — Co´s wymy´sl˛e — zmierzyła go wyzywajacym ˛ wzrokiem. — Jak si˛e nazywasz? — Garion. — Dziwne imi˛e. Czy tutaj mieszkasz? — Nie. Jestem z Sendarii. — Sendar? Naprawd˛e? — niebieskie oczy błysn˛eły. — Nigdy jeszcze nie spotkałam Sendara. Mam na imi˛e Maidee. Garion lekko skłonił głow˛e. — Chcesz po˙zyczy´c sanki? — spytała. — Mógłbym spróbowa´c. — Mo˙ze ci pozwol˛e. Za całusa. Garion zaczerwienił si˛e w´sciekle, a Maidee wybuchn˛eła s´miechem. Wysoki, rudowłosy chłopak w długiej tunice zahamował obok i wstał z gro´znym wyrazem twarzy. — Maidee, zostaw go natychmiast — polecił. — A je´sli nie zechc˛e? Rudzielec z bu´nczuczna˛ mina˛ podszedł do Gariona. — Co tu robisz? — zapytał. — Rozmawiałem z Maidee — odparł Garion. — A kto ci pozwolił? Chłopak był troch˛e wy˙zszy od Gariona i odrobin˛e ci˛ez˙ szy. — Nie prosiłem o pozwolenie. Rudzielec spojrzał ponuro i gro´znie napiał ˛ mi˛es´nie. — Mog˛e ci˛e spra´c, je´sli masz ochot˛e — poinformował. Garion zrozumiał, z˙ e chłopak jest w wojowniczym nastroju i starcia nie da si˛e unikna´ ˛c. Cz˛es´c´ wst˛epna — gro´zby, wyzwiska i tak dalej — potrwa jeszcze pewnie kilka minut, ale walka wybuchnie natychmiast, gdy tylko rudy w długiej tunice doprowadzi si˛e do odpowiedniej w´sciekło´sci. Postanowił nie czeka´c. Zacisnał ˛ pi˛es´c´ i uderzył tamtego w nos. Cios był solidny. Rudzielec zatoczył si˛e i usiadł ci˛ez˙ ko na s´niegu. Podniósł dło´n do twarzy i odsunał ˛ ja˛ czerwona˛ od krwi. 152
— Krwawi˛e! — j˛eknał ˛ oskar˙zycielsko. — Przez ciebie krew mi leci z nosa! — Przestanie za par˛e minut — uspokoił go Garion. — A je´sli nie? — Takie krwotoki nie trwaja˛ wiecznie. — Czemu mnie uderzyłe´s? — spytał płaczliwie rudzielec. — Nic ci nie zrobiłem. — Ale chciałe´s — odparł Garion. — Przyłó˙z sobie s´nieg i nie zachowuj si˛e jak dziecko. — Ciagle ˛ krwawi — poskar˙zył si˛e chłopak. — Przyłó˙z sobie s´nieg — powtórzył Garion. — A je´sli to nie pomo˙ze? — Wtedy pewnie wykrwawisz si˛e na s´mier´c — odparł bezlito´snie Garion. Tej sztuczki nauczył si˛e od cioci Pol. Zadziałała równie dobrze na chłopca z Chereku, jak kiedy´s na Doroona i Rundoriga. Rudzielec zamrugał, po czym chwycił du˙za˛ gar´sc´ s´niegu i przyło˙zył sobie do nosa. — Czy wszyscy Sendarowie sa˛ tacy okrutni? — spytała Maidee. — Nie znam wszystkich mieszka´nców Sendarii — odpowiedział Garion. Spotkanie nie sko´nczyło si˛e dobrze. Odwrócił si˛e z z˙ alem i wolno ruszył z powrotem do stoczni. — Zaczekaj, Garionie — krzykn˛eła Maidee. Podbiegła i chwyciła go za rami˛e. — Zapomniałe´s o moim całusie — zarzuciła mu r˛ece na szyj˛e i gło´sno ucałowała w usta. — Masz — powiedziała i ze s´miechem uciekła pod gór˛e, powiewajac ˛ jasnymi warkoczami. Barak, Silk i Durnik za´smiewali si˛e gło´sno, gdy do nich podszedł. — Powiniene´s ja˛ goni´c — stwierdził Barak. — Po co? — zaczerwienił si˛e Garion. — Chciała, z˙ eby´s ja˛ złapał. — Nie rozumiem. — Baraku — rzekł Silk. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e jeden z nas b˛edzie musiał powiadomi´c lady Polgar˛e, z˙ e nasz Garion wymaga dalszej edukacji. — Jeste´s sprawniejszy w słowach, Silku — odparł Barak. — Uwa˙zam, z˙ e ty powiniene´s jej powiedzie´c. — Mo˙ze zagramy w ko´sci o ten przywilej — zaproponował Silk. — Widziałem kiedy´s, jak rzucasz ko´sc´ mi — roze´smiał si˛e Barak. — Naturalnie, mo˙zemy po prostu zosta´c tu jeszcze chwil˛e — stwierdził chytrze Drasanin. — Wydaje mi si˛e z˙ e nowa przyjaciółka Gariona z przyjemno´scia˛ uzupełni jego wykształcenie. W ten sposób nie b˛edziemy musieli kłopota´c ta˛ sprawa˛ lady Polgary. Uszy Gariona płon˛eły.
153
— Nie jestem taki głupi — o´swiadczył. — Wiem, o czym rozmawiacie i wcale nie musicie o tym mówi´c cioci Pol. Odszedł, gniewnie rozkopujac ˛ nogami s´nieg. Barak rozmawiał jeszcze z budowniczym swojego okr˛etu, a kiedy zbli˙zył si˛e wieczór i mrok okrył stoczni˛e, ruszyli z powrotem do pałacu. Garion wlókł si˛e z tyłu, nadal obra˙zony, z˙ e si˛e z niego s´miali. Chmury, od przybycia do Val Alom zwisajace ˛ nisko, zacz˛eły si˛e rwa´c odsłaniajac ˛ skrawki czystego nieba. Wieczór opadał z wolna na o´snie˙zone ulice, a tu i tam zamigotała pojedyncza gwiazdka. W oknach s´wiece zapłon˛eły mi˛ekkim blaskiem, a ludzie spieszyli, by dotrze´c do domów przed noca.˛ Garion, nadal idacy ˛ z tyłu, dostrzegł dwóch m˛ez˙ czyzn znikajacych ˛ w drzwiach pod prostym szyldem przedstawiajacym ˛ ki´sc´ winogron. Jednym z nich był człowiek z jasna˛ broda˛ w zielonym płaszczu, którego zeszłej nocy spotkał w pałacu. Drugi nosił ciemny kaptur, a Garion poczuł znajomy dreszcz rozpoznania. Nie musiał nawet oglada´ ˛ c twarzy tamtego. Zbyt cz˛esto si˛e widywali, by miał jakiekolwiek watpliwo´ ˛ sci. I, jak zawsze, odczuł niezwykły opór, jakby upiorny palec dotknał ˛ jego warg. Ten człowiek w kapturze to Asharak i cho´c jego obecno´sc´ tutaj była niezwykle wa˙zna, chłopiec nie potrafił o niej powiedzie´c. Przez chwil˛e spogladał ˛ na dwóch m˛ez˙ czyzn, po czym podbiegł, by dogoni´c przyjaciół. Zmagał si˛e z odr˛etwieniem, kr˛epujacym ˛ mu j˛ezyk, by wreszcie spróbowa´c innego sposobu. — Baraku — zapytał. — Czy w Val Alorn jest wielu Murgów? — Ani jednego, w całym Chereku. Pod kara˛ s´mierci nie wolno Angarakom przekracza´c granic królestwa. To nasze najstarsze prawo. Ustanowił go jeszcze Cherek o Nied´zwiedzich Barach. Czemu pytasz? — Tak si˛e tylko zastanawiałem — wyja´snił niepewnie Garion. Umysł krzyczał, by opowiedzie´c im o Asharaku, ale wargi pozostały martwe. Wieczorem, gdy wszyscy zasiedli przy wspaniałej uczcie za długim stołem w głównym hallu pałacu króla Anhega, Barak zabawiał zgromadzonych mocno przesadzonym opisem spotkania Gariona z młodymi lud´zmi na wzgórzu. — Mocny był to cios — mówił podniosłym tonem. — Godny najwspanialszego z wojowników. Celnie trafił w sam nos wroga. Popłyn˛eła jasna krew, a przeciwnik padł przera˙zony i pokonany. Jak bohater stanał ˛ Garion nad zwyci˛ez˙ onym i, jak prawdziwy wojownik, nie chełpił si˛e i nie drwił z nieprzyjaciela, a ofiarował mu rad˛e, jak zatamowa´c strumie´n szkarłatu. Potem z prostota˛ i godnie opu´scił pole bitwy, lecz jasnooka pi˛ekno´sc´ nie pozwoliła mu odej´sc´ bez godnego wynagrodzenia ´ jego m˛estwa. Scigała go zatem i z uczuciem zarzuciła mu na szyj˛e swe s´nie˙zne ramiona. A potem miło´snie ofiarowała jeden pocałunek, który dla prawdziwego bohatera najwi˛eksza˛ jest nagroda.˛ Oczy dziewcz˛ecia płon˛eły uwielbieniem, a czyste łono falowało s´wie˙zo rozbudzona˛ nami˛etno´scia.˛ Lecz niewinny Garion oddalił si˛e skromnie, nie z˙ adaj ˛ ac ˛ innych słodkich trofeów, które swa˛ czuła˛ postawa˛ wyra´znie ofiarowywała łagodna dziewica. I tak sko´nczyła si˛e ta przygoda, a nasz bohater 154
posmakował zwyci˛estwa, godnie odrzucajac ˛ wygranej tej prawdziwe owoce. Wojownicy i królowie ryczeli ze s´miechu, b˛ebniac ˛ w stół pi˛es´ciami i kolanami i klepiac ˛ si˛e z uciechy po plecach. Królowa Islena i królowa Silar u´smiechały si˛e wyrozumiale, a królowa Porenn s´miała otwarcie. Twarz Merel pozostała jednak niewzruszona, gdy z wyrazem lekkiej pogardy spogladała ˛ na mał˙zonka. Policzki Gariona płon˛eły, a jego uszy atakowały wykrzykiwane gło´sno sugestie i rady. — Czy rzeczywi´scie tak przebiegło spotkanie, siostrze´ncze? — zwrócił si˛e do Silka król Rhodar, ocierajacy ˛ załzawione oczy. — Mniej wi˛ecej. Opowie´sc´ lorda Baraka była doprawdy mistrzowska, cho´c nieco upi˛ekszona. — Trzeba by posła´c po minstrela — zauwa˙zył hrabia Seline. — Niech pie´snia˛ unie´smiertelni ten czyn. — Nie dokuczajcie mu — królowa Porenn spojrzała na Gariona ze współczuciem. Cała historia wyra´znie nie s´mieszyła cioci Pol, która zmierzyła Baraka chłodnym wzrokiem. — Czy to nie dziwne, z˙ e trzech dorosłych m˛ez˙ czyzn nie potrafi dopilnowa´c jednego chłopca? — spytała wznoszac ˛ brew. — To tylko jeden cios, pani — zaprotestował Silk. — I jeden całus, nic wi˛ecej. — Doprawdy? A czego mam si˛e spodziewa´c nast˛epnym razem? Pojedynku na miecze, a potem jeszcze wi˛ekszej głupoty? — Nie stało si˛e nic powa˙znego, pani Pol — zapewnił ja˛ Durnik. Ciocia Pol pokr˛eciła głowa.˛ — Sadziłam, ˛ Durniku, z˙ e przynajmniej ty oka˙zesz nieco rozsadku. ˛ Widz˛e, z˙ e si˛e myliłam. Gariona zdenerwowały jej uwagi. Miał wra˙zenie, z˙ e cokolwiek uczyni, ona zawsze spojrzy na to z mo˙zliwie najgorszej strony. Gniew pchał go niemal na granic˛e buntu. Nie miała prawa komentowa´c jego post˛epków. Nie byli przecie˙z spokrewnieni, wi˛ec mógł robi´c wszystko, na co tylko miał ochot˛e. Spojrzał na nia˛ ponuro, z irytacja.˛ Pochwyciła to spojrzenie i odpowiedziała chłodno, jakby chciała go sprowokowa´c. — Słucham? — zapytała. — Nic — odparł krótko.
Rozdział 15 Nast˛epnego dnia ranek był jasny i rze´ski. Niebo nabrało koloru ciemnego bł˛ekitu, a słoneczny blask l´snił o´slepiajaco ˛ na białych szczytach gór wyrastajacych ˛ za miastem. Po s´niadaniu pan Wilk oznajmił, z˙ e wraz z ciocia˛ Pol ida˛ na spotkanie z Fulrachem i królami Alornów. ´ — Swietny pomysł — stwierdził Barak. — Ponure rozwa˙zania sa˛ dobre dla królów. Dla kogo´s, na kim nie cia˙ ˛za˛ obowiazki ˛ władzy, dzie´n jest zbyt pi˛ekny, by sp˛edza´c go pod dachem. I u´smiechnał ˛ si˛e drwiaco ˛ do swego kuzyna. — Masz w sobie domieszk˛e okrucie´nstwa Baraku. Nie podejrzewałem tego — Anheg wyjrzał t˛esknie przez najbli˙zsze okno. — Czy dziki nadal wychodza˛ na skraj lasu? — spytał Barak. — Stadami — potwierdził Anheg, jeszcze bardziej ponury. — Pomy´slałem, z˙ e wezm˛e paru silnych ludzi i sprawdzimy, czy uda nam si˛e zmniejszy´c nieco ich liczb˛e — u´smiech Baraka stał si˛e szerszy. — Byłem prawie pewien, z˙ e wła´snie co´s takiego masz na my´sli — Anheg smutnie poskubał splatane ˛ włosy. — Robi˛e ci przysług˛e Anhegu. Nie chcesz chyba, by dziki stratowały całe królestwo? — Zap˛edził ci˛e w kozi róg, Anhegu — wybuchnał ˛ s´miechem Rhodar, gruby władca Drasni. — Jak zwykle — przyznał kwa´sno Anheg. — Ch˛etnie zostawiam takie rozrywki młodszym i szczuplejszym od siebie — Rhodar oburacz ˛ poklepał swój wielki brzuch. — Ceni˛e dobry posiłek, cho´c wol˛e z nim wcze´sniej nie walczy´c. Jestem zbyt dobrym celem. Nawet s´lepy dzik trafiłby mnie bez kłopotów. — No jak, Silku? — spytał Barak. — Co ty na to? — Chyba nie mówisz powa˙znie — mruknał ˛ Silk. — Musisz jecha´c, ksia˙ ˛ze˛ Kheldarze — nalegała królowa Porenn. — Kto´s powinien broni´c honoru Drasni na tej wyprawie. Twarz Silka przybrała zbolały wyraz. 156
— Mógłby´s by´c moim rycerzem — w jej oczach błysn˛eły zło´sliwe iskierki. — Wasza królewska mo´sc´ znowu czytała arendzkie romanse? — spytał zgry´zliwie Silk. — Uwa˙zaj to za królewski rozkaz — odparła. — Troch˛e s´wie˙zego powietrza i gimnastyki z pewno´scia˛ ci nie zaszkodzi. Wygladasz, ˛ jakby´s cierpiał na niestrawno´sc´ . — Jak wasza wysoko´sc´ sobie z˙ yczy — Silk skłonił si˛e drwiaco. ˛ — Je´sli sprawy wymkna˛ si˛e spod kontroli, zawsze chyba mog˛e uciec na drzewo. — A ty Durniku? — spytał Barak. — Nie znam si˛e na my´slistwie, przyjacielu — odparł z powatpiewaniem ˛ kowal. — Ale je´sli chcesz, ch˛etnie si˛e przyłacz˛ ˛ e. — Ty, panie? — Barak spojrzał na hrabiego Seline. — Nie, lordzie Barak — za´smiał si˛e tamten. — Dawno ju˙z wyrosłem z takich zabaw. Ale dzi˛ekuj˛e za zaproszenie. — Hettarze? — Barak zwrócił si˛e do smukłego Algara. Hettar spojrzał pytajaco ˛ na ojca. — Id´z, Hettarze — zezwolił swym cichym głosem Cho-Hag. — Król Anheg z pewno´scia˛ wyznaczy wojownika, który pomo˙ze mi chodzi´c. — Sam si˛e tym zajm˛e, Cho-Hagu — zapewnił Anheg. — Nosiłem ju˙z w z˙ yciu wi˛eksze ci˛ez˙ ary. — W takim razie rusz˛e z toba,˛ lordzie Baraku. I dzi˛eki za zaproszenie — Hettar miał głos gł˛eboki i d´zwi˛eczny, cho´c równie cichy, jak głos ojca. — No, chłopcze? — zapytał Barak Gariona. — Czy˙zby´s do reszty postradał zmysły Baraku? — warkn˛eła ciocia Pol. — Nie do´sc´ ci wczorajszych kłopotów? Ta kropla przepełniła czar˛e. Podniecenie, jakie odczuł słyszac ˛ propozycj˛e Baraka, zmieniło si˛e w gniew. Garion zgrzytnał ˛ z˛ebami i zapomniał o rozwadze. — Je´sli Barak uwa˙za, z˙ e nie b˛ed˛e przeszkadzał, to ch˛etnie si˛e wybior˛e — oznajmił buntowniczo. Ciocia Pol spojrzała na niego lodowatym wzrokiem. — Twojemu szczeniaczkowi rosna˛ z˛eby, Pol — parsknał ˛ pan Wilk. — Nie wtracaj ˛ si˛e, ojcze — rzuciła, wcia˙ ˛z patrzac ˛ na chłopca. — Nie tym razem, panienko — odparł starzec, a w jego głosie zabrzmiała twarda jak stal nuta. — Podjał ˛ decyzj˛e i nie b˛edziesz go poni˙za´c odwołujac ˛ ja.˛ Garion nie jest ju˙z dzieckiem. Mo˙ze nie zauwa˙zyła´s, ale jest wysoki jak dorosły i nabiera ciała. Wkrótce sko´nczy pi˛etna´scie lat Pol. Musisz mu da´c troch˛e swobody, a teraz masz okazj˛e równie dobra,˛ jak ka˙zda inna, by zacza´ ˛c go traktowa´c jak m˛ez˙ czyzn˛e. Spojrzała na niego z uwaga.˛ — Jak sobie z˙ yczysz, ojcze — rzekła w ko´ncu z pozorna˛ przynajmniej pokora.˛ — Z pewno´scia˛ jednak zechcesz omówi´c ze mna˛ t˛e spraw˛e. W cztery oczy. 157
Pan Wilk skrzywił si˛e. Ciocia Pol spojrzała na Gariona. — Bad´ ˛ z ostro˙zny, kochanie — powiedziała. — A kiedy wrócicie, porozmawiamy sobie miło, dobrze? — Czy pan mój za˙zada, ˛ bym mu pomogła uzbroi´c si˛e na łowy? — spytała lady Merel oschłym, obra´zliwym tonem, jakim zawsze zwracała si˛e do Baraka. — To niepotrzebne Merel. — Nie chciałabym zaniedba´c swego obowiazku. ˛ — Daj spokój, Merel. Pokazała´s, co chciała´s. — Czy zatem pan mój zezwoli, bym si˛e oddaliła? — Zezwoli — odparł krótko. — Mo˙ze wasze wysoko´sci zechca˛ uda´c si˛e ze mna˛ — rzekła królowa Islena. — Spróbujemy wywró˙zy´c rezultat łowów. Porenn, stojaca ˛ za plecami królowej Chereku, z rezygnacja˛ wzniosła oczy w gór˛e. Silar u´smiechn˛eła si˛e tylko. — Id´zmy wi˛ec — powiedział Barak. — Dziki czekaja.˛ — I pewnie ostrza˛ ju˙z kły — dodał Silk. Poszli razem do czerwonych drzwi zbrojowni, gdzie czekał ju˙z posiwiały m˛ez˙ czyzna o niewiarygodnie szerokich barach, ubrany w kubrak z wołowej skóry, na którym naszyto metalowe płytki. — Torvik — przedstawił go Barak. — Wielki łowczy Anhega. Zna z imienia ka˙zdego dzika w puszczy. — Lord Barak jest nadto uprzejmy — skłonił si˛e Torvik. — Jak si˛e poluje na dziki, przyjacielu? — spytał grzecznie Durnik. — Nigdy jeszcze tego nie próbowałem. — Prosta sprawa. Zabieram moich łowczych do puszczy, gdzie hałasem i krzykami p˛edzimy przed soba˛ bestie. Ty i pozostali my´sliwi czekacie z tym — wskazał stojak pełen mocnych włóczni o szerokich ostrzach. — Kiedy dzik ci˛e zobaczy, atakuje próbujac ˛ przebi´c swymi kłami. Ale zamiast tego, ty przebijasz go włócznia.˛ — Rozumiem — stwierdził niezbyt pewnym głosem Durnik. — Nie wydaje si˛e to szczególnie skomplikowane. — Nosimy kolczugi, Durniku — dodał Barak. — Nasi łowcy rzadko kiedy doznaja˛ powa˙zniejszych obra˙ze´n. — „Rzadko kiedy” ma jakie´s nieprzyjemne brzmienie, sugerujace ˛ mo˙zliwo´sc´ takiego przypadku — Silk przesuwał w palcach kolczug˛e, zawieszona˛ na haku przy drzwiach. ˙ — Zadna rozrywka nie dostarczy wła´sciwej emocji, je´sli nie zawiera elementu ryzyka — Barak wzruszył ramionami i zwa˙zył w r˛eku włócznie. — A my´slałe´s kiedy o grze w ko´sci? — Ale nie twoimi ko´sc´ mi, przyjacielu. 158
Zacz˛eli naciaga´ ˛ c kolczugi, gdy tymczasem my´sliwi Torvika wynosili całe nar˛ecza włóczni do sa´n czekajacych ˛ na za´snie˙zonym pałacowym dziedzi´ncu. Garion stwierdził, z˙ e kolczuga jest ci˛ez˙ ka i bardziej ni˙z troch˛e niewygodna. Stalowe kółka uciskały skór˛e nawet przez ci˛ez˙ ka, zimowa˛ odzie˙z. Za ka˙zdym razem, gdy próbował zmieni´c pozycj˛e, by zmniejszy´c nacisk jednej ich partii, natychmiast kasało ˛ go pół tuzina innych. Kiedy wspinał si˛e na sanie, miał wra˙zenie, z˙ e zrobiło si˛e bardzo zimno i futra ledwie chronia˛ przed mrozem. Przemkn˛eli waskimi, ˛ kr˛etymi uliczkami Val Alom w stron˛e wielkiej, zachodniej bramy, po przeciwnej ni˙z port stronie miasta. W lodowatym powietrzu z ko´nskich pysków unosiły si˛e kł˛eby pary. Obszarpana, s´lepa starucha ze s´wiatyni ˛ wyszła z cienia i stan˛eła przed nimi. — Bad´ ˛ z pozdrowiony, lordzie Baraku — zakrakała. — Twoja Zguba si˛e zbliz˙ a. Poznasz jej smak nim jeszcze sło´nce dzisiejszego dnia odnajdzie drog˛e do swego ło˙za. Barak bez słowa uniósł si˛e w saniach, chwycił włóczni˛e i ze s´miertelna˛ dokładno´scia˛ cisnał ˛ prosto w staruch˛e. Z zadziwiajac ˛ a˛ szybko´scia˛ wied´zma uniosła lask˛e i odbiła włócznie w locie. — Nic nie zyskasz, próbujac ˛ zabi´c stara˛ Martje — za´smiała si˛e pogardliwie. — Nie odnajdzie jej twoja włócznia ni miecz twój. Id´z ju˙z, lordzie Baraku. Twoja Zguba czeka. Po czym zwróciła si˛e w stron˛e sa´n gdzie obok zdumionego Durnika siedział Garion. — Bad´ ˛ z pozdrowiony, królu królów — zakrzykn˛eła. — Wielkie spotkasz tego dnia niebezpiecze´nstwo, ale prze˙zyjesz je. I to niebezpiecze´nstwo odsłoni znak bestii, która jest Zguba˛ druha twego Baraka. Skłoniła si˛e i odbiegła skulona, nim Barak zda˙ ˛zył si˛egna´ ˛c po druga˛ włóczni˛e. — O co jej chodziło, Garionie? — spytał Durnik, nadal szeroko otwierajac ˛ zdziwione oczy. — Barak twierdzi, z˙ e to stara, s´lepa wariatka — odparł Garion. — Zatrzymała nas kiedy przybyli´smy do Val Alorn i jechali´smy za wami. — Co miało znaczy´c to jej gadanie o Zgubie? — Durnik zadr˙zał. — Nie wiem. Barak nie chciał o tym mówi´c. — Zły omen; i to z samego rana. Ci Cherekowie to dziwni ludzie. Garion pokiwał głowa.˛ Za zachodnia˛ brama˛ miasta le˙zały pola l´sniace ˛ biela˛ w o´slepiajacym ˛ blasku porannego sło´nca. Jechali ku ciemnej linii puszczy, oddalonej o dwie mile. Pióropusze suchego s´niegu wznosiły si˛e za p˛edzacymi ˛ saniami. Po drodze mijali otulone s´niegiem farmy. Wszystkie budynki, ze stromymi drewnianymi dachami, zbudowane były z drewnianych belek. — Ci ludzie chyba w ogóle nie dbaja˛ o bezpiecze´nstwo — stwierdził Durnik. — Ja na przykład, nie chciałbym mieszka´c w drewnianym domu gdzie mo˙ze 159
wybuchna´ ˛c po˙zar. — To po prostu inny kraj — odparł Garion. — Trudno oczekiwa´c, by na całym s´wiecie ludzie z˙ yli tak jak my w Sendarii. — Chyba masz racj˛e — kowal westchnał. ˛ — Ale wyznam ci, Garionie, z˙ e nie czuj˛e si˛e tu zbyt pewnie. Niektórzy po prostu nie sa˛ stworzeni do podró˙zy. Czasem z˙ ałuj˛e, z˙ e opu´scili´smy farm˛e Faldora. — Ja tak˙ze — Garion spojrzał na góry, które wyrastały pod niebo jakby wprost z puszczy przed nimi. — Pewnego dnia jednak to wszystko si˛e sko´nczy i b˛edziemy mogli wróci´c do domu. Durnik pokiwał głowa˛ i westchnał ˛ raz jeszcze. Zanim wjechali w las, Barak odzyskał spokój i dobry humor. Jakby nic si˛e nie wydarzyło, zaczał ˛ rozstawia´c łowców. Poprowadził Gariona przez si˛egajacy ˛ łydek s´nieg pod wielkie drzewo, rosnace ˛ w pewnej odległo´sci od waskiego ˛ szlaku sa´n. — To dobre miejsce — zapewnił. — Tam jest le´sna s´cie˙zka i dziki zwykle t˛edy uciekaja˛ przed krzykami Torvika i jego łowczych. Kiedy który´s wyjdzie na ciebie, sta´n mocno i trzymaj włóczni˛e skierowana˛ ostrzem w jego pier´s. One do´sc´ słabo widza,˛ wi˛ec pewnie nadzieje si˛e zanim w ogóle cokolwiek zauwa˙zy. Potem najlepiej chyba odskoczy´c za drzewo. Włócznia zwykle bardzo je denerwuje. — A je´sli chybi˛e? — spytał Garion. — Nie próbowałbym tego — doradził Barak. — To nie najlepszy pomysł. — Nie mówi˛e, z˙ e zrobi˛e to celowo — wyja´snił Garion. — Czy b˛edzie próbował ucieka´c? — To si˛e zdarza. Ale nie liczyłbym na to. Raczej spróbuje kłami rozerwa´c ci brzuch. W takiej sytuacji zwykle niezłym wyj´sciem jest wdrapanie si˛e na drzewo. — B˛ed˛e pami˛etał. — Gdyby´s miał kłopoty, b˛ed˛e niedaleko — obiecał Barak, wr˛eczajac ˛ chłopcu par˛e ci˛ez˙ kich włóczni. Pó´zniej, brnac ˛ w s´niegu, wrócił do sa´n, które oddaliły si˛e galopem. Garion został sam pod rozło˙zystym d˛ebem. Mi˛edzy drzewami panował półmrok i mocno kasał ˛ mróz. Garion pochodził troch˛e po s´niegu w poszukiwaniu najlepszego miejsca, gdzie ´ zka, która wskazywał Barak, była waska, mógłby czeka´c na dzika. Scie˙ ˛ wydeptana ´ w g˛estych krzakach. Slady odbite na s´niegu wydawały si˛e niepokojaco ˛ du˙ze. Nisko zwieszone gał˛ezie d˛ebu wygladały ˛ bardzo pociagaj ˛ aco, ˛ lecz chłopiec gniewnie odepchnał ˛ od siebie t˛e my´sl. Powinien zosta´c na ziemi i stawi´c czoło szar˙zy dzika. Postanowił zgina´ ˛c raczej, ni˙z jak dziecko kry´c si˛e na drzewie. Oschły głos w jego my´slach stwierdził, z˙ e zbyt wiele czasu marnuje martwiac ˛ si˛e takimi rzeczami. Póki nie doro´snie, nikt go nie uzna za m˛ez˙ czyzn˛e, wi˛ec po co si˛e nara˙za, by wykaza´c własna˛ odwag˛e? I tak nic mu z tego nie przyjdzie. W puszczy panowała cisza, a s´nieg tłumił wszelkie d´zwi˛eki. Nie s´piewał z˙ aden ptak, i tylko od czasu do czasu słycha´c było głuche uderzenie zsuwajacej ˛ si˛e 160
z gał˛ezi s´nie˙znej czapy. Garion czuł si˛e strasznie samotny. Co wła´sciwie tu robił? Czego mo˙ze szuka´c porzadny ˛ sendarski chłopiec w samym s´rodku puszczy w Chereku, w towarzystwie jedynie pary włóczni oczekujac ˛ ataku w´sciekłego dzika? Co to zwierz˛e mu zrobiło? Nagle zdał sobie spraw˛e, z˙ e nawet szczególnie nie przepada za wieprzowina.˛ Stał w pewnej odległo´sci od le´snej drogi, która˛ przejechały sanie. Oparł si˛e plecami o pie´n, stanał ˛ wygodnie i czekał. Nie wiedział, jak długo słuchał tego d´zwi˛eku, zanim go sobie u´swiadomił. Nie było to tupanie, kwiczenie i odgłos biegu dzika, którego oczekiwał, a raczej miarowy t˛etent kilku koni, jadacych ˛ wolno po za´snie˙zonej ziemi. Głos dobiegał z tyłu i Garion ostro˙znie wysunał ˛ głow˛e zza drzewa. Trzech je´zd´zców opatulonych w futra wynurzyło si˛e spomi˛edzy drzew po przeciwnej stronie rozje˙zd˙zonej płozami drogi. Zatrzymali si˛e, jakby na co´s czekali. Dwaj z nich, brodaci wojownicy, niewiele si˛e ró˙znili od dziesiatków ˛ innych, których widział w pałacu króla Anhega. Trzeci jednak miał długie, płowe włosy i nie nosił brody. Jego znudzona, wzgardliwa mina przywodziła na my´sl buzi˛e zepsutego dziecka, cho´c był ju˙z m˛ez˙ czyzna˛ w s´rednim wieku. Siedział na koniu wynio´sle, jakby towarzystwo dwóch pozostałych w jaki´s sposób mu uwłaczało. Po chwili od skraju puszczy dał si˛e słysze´c stuk kopyt jeszcze jednego wierzchowca. Garion czekał wstrzymujac ˛ oddech. Czwarty je´zdziec zbli˙zał si˛e wolno do trzech pierwszych, stojacych ˛ spokojnie na granicy linii drzew. Był to m˛ez˙ czyzna z jasna˛ broda˛ i w zielonym płaszczu. Dwie noce temu Garion widział, jak skrada si˛e po korytarzach pałacu króla Anhega. — Witaj, panie — rzekł z szacunkiem przybysz. — Gdzie byłe´s? — zapytał gro´znie płowowłosy. — Dzi´s rano lord Barak zabrał kilku swoich go´sci na polowanie. Jechali ta˛ sama˛ trasa˛ co ja i nie chciałem poda˙ ˛za´c za nimi zbyt blisko. — Widzieli´smy ich gł˛ebiej w puszczy — burknał ˛ niech˛etnie szlachcic. — A wi˛ec, co podsłuchałe´s? — Niewiele, panie. Królowie spotykaja˛ si˛e ze starcem i kobieta˛ w strze˙zonych komnatach. Nie mog˛e podej´sc´ do´sc´ blisko, by słysze´c, co mówia.˛ — Płac˛e ci szczerym złotem za to, z˙ eby´s podchodził do´sc´ blisko. Wracaj do pałacu i staraj si˛e znale´zc´ sposób, by odkry´c, o czym rozprawiaja.˛ — Spróbuj˛e, panie — m˛ez˙ czyzna w zielonym płaszczu skłonił si˛e do´sc´ sztywno. — Nie tylko spróbujesz — warknał ˛ płowowłosy. — Jak sobie z˙ yczysz, panie — przybysz zaczał ˛ zawraca´c konia. — Czekaj — rozkazał szlachcic. — Udało ci si˛e spotka´c z naszym przyjacielem? — Z twoim przyjacielem, panie — sprostował z niesmakiem tamten. — Odnalazłem go, poszli´smy do karczmy i porozmawiali´smy chwil˛e. 161
— Co powiedział? — Nic u˙zytecznego. To typowe dla takich jak on. — Czy spotka si˛e z nami, jak obiecał? — Powiedział, z˙ e tak. Je´sli chcesz mu wierzy´c, twoja wola. Szlachcic nie zwrócił na to uwagi. — Kto przypłynał ˛ z królem Sendarów? — Starzec, kobieta, jeszcze jeden starzec, chyba jaki´s sendarski szlachcic. Tak˙ze lord Barak, Drasanin o twarzy łasicy i jeszcze jeden Sendar, jaki´s prostaczek. — I to wszyscy? Nie było z nimi chłopca? Szpieg wzruszył ramionami. — Nie sadziłem, z˙ e chłopak te˙z jest wa˙zny — wyja´snił. — Wi˛ec jest tutaj, w pałacu? — Tak, panie. Zwykły sendarski chłopiec, mniej wi˛ecej czternastoletni. Chyba jest czym´s w rodzaju słu˙zacego ˛ tej kobiety. — Dobrze. Wracaj do pałacu i zbli˙z si˛e do tej komnaty na tyle, by podsłucha´c, o czym mówia˛ królowie i starzec. — To mo˙ze by´c niebezpieczne, panie. — B˛edzie jeszcze bardziej gro´zne, je´sli tego nie zrobisz. Teraz jed´z zanim wróci ta małpa Barak, i zobaczy, z˙ e si˛e tutaj włóczysz. Zawrócił konia i wraz ze swoimi wojownikami zniknał ˛ w lesie za droga,˛ wijac ˛ a˛ si˛e w´sród czarnych drzew. M˛ez˙ czyzna w zielonym płaszczu pos˛epnie spogladał ˛ za nimi, po czym tak˙ze odjechał w stron˛e, z której przybył. Garion wyprostował zgi˛ete kolana. Tak mocno zaciskał palce na drzewcu włóczni, z˙ e teraz czuł ból. Uznał, z˙ e cała sprawa posuwa si˛e za daleko. Najwy˙zszy czas komu´s o tym powiedzie´c. Wtedy, do´sc´ daleko jeszcze, w gł˛ebi zasypanej s´niegiem puszczy, usłyszał granie my´sliwskich rogów i rytmiczne, d´zwi˛eczne uderzenia mieczy o tarcze. Nadchodzili łowcy, p˛edzac ˛ przed soba˛ zwierzyn˛e. Usłyszał trzask gał˛ezi i w polu widzenia pojawił si˛e wielki jele´n. Oczy płon˛eły mu przera˙zeniem, a wspaniale rogi wznosiły si˛e wysoko nad głowa.˛ Wystarczyły trzy pot˛ez˙ ne skoki, by zniknał. ˛ Garion trzasł ˛ si˛e z podniecenia. Rozległy si˛e kwiki, tupot i s´cie˙zka˛ przebiegła locha o przekrwionych s´lepiach, a za nia˛ pół tuzina przestraszonych warchlaków. Garion cofnał ˛ si˛e za drzewo i pozwolił im przej´sc´ . Kolejne kwiki były grubsze i brzmiało w nich mniej strachu, a wi˛ecej zło´sci. Dzik — Garion to wiedział, nim jeszcze zwierz wynurzył si˛e z krzaków. Gdy si˛e pojawił, serce chłopca zamarło. To nie był tłusty, senny wieprzek ale rozjuszona, w´sciekła bestia. Połamane w biegu gałazki ˛ i skrawki kory przylegały do straszliwych, z˙ ółtych kłów wystajacych ˛ przed rozwarty ryj. Były niemym dowodem, z˙ e 162
dzik zaatakuje wszystko, co stanie mu na drodze — drzewa, krzaki czy sendarskiego chłopca, który nie ma do´sc´ rozsadku, ˛ by uciec jak najszybciej. I wtedy zdarzyło si˛e co´s bardzo dziwnego. Tak samo jak dawno temu, w pojedynku z Rundorigiem, albo podczas bójki z rzezimieszkami Brilla na uliczce Muros, Garion poczuł, z˙ e krew szybciej kra˙ ˛zy mu w z˙ yłach. W uszach zabrzmiał d´zwi˛ek dzwonów. Usłyszał dumne wyzwanie i nie mógł uwierzy´c, z˙ e pochodzi z jego własnych ust. Zdał sobie spraw˛e, z˙ e staje na samym s´rodku s´cie˙zki, pochyla si˛e, opiera włóczni˛e i kieruje ostrze ku pot˛ez˙ nej bestii. Dzik zaatakował. Oczy zaszły mu krwia,˛ piana popłyn˛eła z pyska i z gardło´ zny puch strzelił wym, w´sciekłym kwikiem runał ˛ na wyczekujacego ˛ chłopca. Snie˙ ´ zne kryształki zdawały spod racic niby odkosy piany spod dziobu okr˛etu. Snie˙ si˛e wisie´c w powietrzu, połyskujac ˛ w pojedynczym słonecznym promieniu, który akurat w tym miejscu dotarł do ziemi. Uderzenie trafiajacego ˛ na włóczni˛e dzika było straszliwe lecz Garion wymierzył celnie. Szerokie ostrze przebiło poro´sni˛eta szorstkim włosem pier´s, a s´ciekajaca ˛ z kłów piana nabrała krwistej barwy. Impet pchnał ˛ chłopca do tyłu; poczuł, jak rozje˙zd˙zaja˛ mu si˛e nogi. potem drzewce włóczni trzasn˛eło niby sucha gałazka ˛ i dzik znalazł si˛e nad nim. Pierwszy cios — silne ci˛ecie od dołu trafiło Gariona w brzuch. Poczuł, jak uchodzi mu z płuc powietrze. Drugie zahaczyło o udo, gdy dyszac ˛ próbował przeturla´c si˛e w bok. Kolczuga odbijała kły i chroniła od ran. lecz uderzenia były przera˙zajaco ˛ silne. Trzeci cios dzika trafił w plecy, a Garion wyleciał w powietrze i zderzył si˛e z pniem. Migocacy ˛ blask zalał mu oczy, gdy walnał ˛ głowa˛ w szorstka˛ kor˛e. Wtedy zjawił si˛e Barak; p˛edził z rykiem po s´niegu. . . lecz wydawało si˛e, z˙ e to wcale nie Barak. Zaszklone po wstrzasie ˛ oczy Gariona patrzyły w zdumieniu na co´s, co nie mogło by´c prawda.˛ Widział Baraka, nie miał najmniejszych wat˛ pliwo´sci, ale tak˙ze co´s całkiem innego. Miał dziwne wra˙zenie, jak gdyby t˛e sama˛ przestrze´n, co Barak, zajmował równocze´snie olbrzymi, straszliwy nied´zwied´z. Obrazy obu p˛edzacych ˛ w s´niegu postaci nakładały si˛e na siebie. Wykonywały identyczne ruchy, jakby dzielac ˛ przestrze´n dzieliły tak˙ze swe my´sli. Pot˛ez˙ ne ramiona pochwyciły s´miertelnie ranne zwierz˛e i zamkn˛eły w mia˙zd˙zacym ˛ u´scisku. Jasna krew trysn˛eła z paszczy bestii, a kosmaty, półludzki stwór, który przypominał Baraka i równocze´snie co´s innego, poderwał konajacego ˛ dzika i cisnał ˛ o ziemi˛e. Podniósł wysoko swa˛ straszliwa˛ twarz i grunt zadygotał od jego tryumfalnego ryku. Blask przygasał w oczach Gariona, gdy z wolna osuwał si˛e w otchła´n szarej studni nie´swiadomo´sci. Nie mógł wiedzie´c, ile upłyn˛eło czasu, nim doszedł do siebie. Le˙zał na saniach, a Silk przykładał mu do karku skrawek płótna wypełniony s´niegiem. Przez o´slepiajaco ˛ białe pola p˛edzili ku Val Alorn. — Widz˛e, z˙ e zdecydowałe´s si˛e prze˙zy´c — u´smiechnał ˛ si˛e Drasanin. 163
— Gdzie jest Barak? — wymamrotał niepewnie Garion. — W saniach za nami — Silk spojrzał przez rami˛e. — Czy. . . nic mu nie jest? — A co mogłoby zrani´c Baraka? — To znaczy. . . czy wyglada ˛ normalnie? — Wydaje si˛e zwykłym Barakiem — Silk wzruszył ramionami. — Do´sc´ chłopcze. Le˙z spokojnie. Ta dzika s´winia mogła ci połama´c z˙ ebra — oparł dłonie o pier´s chłopca i przytrzymał go delikatnie. — Mój dzik? — spytał słabym głosem Garion. — Co z nim? — Łowcy go wioza.˛ B˛edziesz miał swój tryumfalny wjazd. Je´sli jednak mógłbym co´s doradzi´c, to pomy´sl czasem o cnocie konstruktywnego tchórzostwa. Te bohaterskie instynkty moga˛ ci skróci´c z˙ ycie. Lecz Garion ponownie zapadł w nie´swiadomo´sc´ . A potem byli ju˙z w pałacu i Barak trzymał go na r˛ekach, a ciocia Pol stała obok, blada od widoku krwi. — To nie jego — uspokoił ja spiesznie Barak. — Nadział dzika na włóczni˛e i bestia zachlapała go, gdy si˛e szamotali. Drobne stukni˛ecie w głow˛e, to wszystko. — Zanie´s go — rzuciła lakonicznie ciocia Pol i ruszyła przodem do pokoju Gariona. Pó´zniej, z zabanda˙zowana˛ głowa˛ i piersia,˛ gdy obrzydliwy napar cioci Pol sprawiał, z˙ e czuł si˛e oszołomiony i senny. Garion le˙zał w łó˙zku i słuchał, jak ciocia zajmuje si˛e w ko´ncu Barakiem. — Ty przero´sni˛ety głupku — w´sciekała si˛e. — Widzisz, do czego doprowadziły twoje pomysły? — Chłopak był bardzo dzielny — odparł Barak. Cichy głos zdawał si˛e tona´ ˛c w apatycznej melancholii. — Odwaga mnie nie interesuje — warkn˛eła ciocia Pol. I nagle co´s zauwa˙zyła. — Co z toba? ˛ — spytała. Wyciagn˛ ˛ eła r˛ece i poło˙zyła dłonie na skroniach olbrzyma. Przez chwil˛e patrzyła mu w oczy wreszcie pu´sciła powoli. — Och — powiedziała cichym głosem. — Widz˛e, z˙ e stało si˛e w ko´ncu. — Nie mogłem tego opanowa´c, Polgaro — odparł z˙ ało´snie Barak. — Wszystko b˛edzie dobrze, Baraku — zapewniła, gładzac ˛ lekko jego pochylona˛ głow˛e. — Ju˙z nigdy nie b˛edzie dobrze. — Prze´spij si˛e — poradziła. — Rankiem nie b˛edzie to wyglada´ ˛ c tak tragicznie. Pot˛ez˙ ny m˛ez˙ czyzna odwrócił si˛e i wyszedł z pokoju. Garion wiedział, z˙ e mówili o tym niezwykłym czym´s, które widział, gdy Barak przybył mu na pomoc. Chciał spyta´c cioci˛e Pol, co to było, ale gorzki wywar, jaki mu podała, s´ciagn ˛ ał ˛ go w gł˛ebin˛e twardego snu bez marze´n, zanim jeszcze zda˙ ˛zył dobra´c słowa i zada´c pytanie.
Rozdział 16 Rankiem Garion był zbyt obolały, by nawet my´sle´c o wstawaniu. Tłumy odwiedzajacych ˛ za bardzo mu jednak pochlebiały, by pami˛etał o potłuczeniach i bólu. Szczególnie połechtały jego dum˛e wizyty królów Alornów we wspaniałych szatach, zwłaszcza z˙ e ka˙zdy z nich wychwalał jego m˛estwo. Potem zjawiły si˛e królowe i u˙zalały nad jego ranami, okazujac ˛ ciepłe współczucie i delikatnie gładzac ˛ czoło chorego. Połaczenie ˛ podziwu, współczucia i pewno´sci, z˙ e jest absolutnym o´srodkiem powszechnego zainteresowania przytłaczało go i wypełniało serce rado´scia.˛ Ostatnim go´sciem tego dnia był jednak pan Wilk, który przybył, gdy wieczór zalegał ju˙z o´snie˙zone uliczki Val Alom. Miał na sobie swa˛ zwykła˛ tunik˛e, płaszcz i kaptur, jakby wła´snie wrócił z przechadzki. — Widziałe´s mojego dzika, panie Wilku? — spytał z duma˛ Garion. — Pi˛ekne zwierz˛e — przyznał Wilk, cho´c bez szczególnego entuzjazmu. — Ale czy nikt ci nie powiedział, z˙ e zwyczaj ka˙ze schodzi´c dzikowi z drogi, kiedy ju˙z nabije si˛e go na włóczni˛e? — Szczerze mówiac, ˛ nie pomy´slałem o tym — wyznał chłopiec. — Ale czy nie byłoby to. . . no. . . tchórzostwem? — Czy a˙z tak ci zale˙zy na tym, co o tobie pomy´sli s´winia? — Wła´sciwie. . . — Garion zawahał si˛e. — Chyba nie. — Rozwijasz w sobie brak rozsadku ˛ zadziwiajacy ˛ u kogo´s tak młodego wiekiem — zauwa˙zył Wilk. — Zwykle całe lata trwa osiagni˛ ˛ ecie etapu, na jaki ty wkroczyłe´s w ciagu ˛ jednej nocy. Spojrzał na siedzac ˛ a˛ w pobli˙zu cioci˛e Pol. — Polgaro, jeste´s pewna, z˙ e nie płynie w nim odrobina krwi Arendów? Ostatnio zachowuje si˛e prawie po arendzku. Najpierw przepływa Wielki Maelstrom niby cwałujacy ˛ ko´n, a wkrótce potem własnymi z˙ ebrami próbuje połama´c dzikowi kły. Mo˙ze upu´sciła´s go na głow˛e, gdy był jeszcze niemowl˛eciem? Ciocia Pol u´smiechn˛eła si˛e, lecz milczała. — Mam nadziej˛e, z˙ e wkrótce wyzdrowiejesz, mój chłopcze — zako´nczył Wilk. — I przemy´slisz sobie wszystko, o czym mówili´smy. 165
Garion nadasał ˛ si˛e, s´miertelnie ura˙zony słowami starca. Łzy stan˛eły mu w oczach, cho´c z całych sił starał si˛e je powstrzyma´c. — Dzi˛ekuj˛e, z˙ e do nas zajrzałe´s, ojcze — powiedziała ciocia Pol. — Zawsze ch˛etnie ci˛e odwiedzam, córko — odparł Wilk i wyszedł cicho. — Dlaczego tak ze mna˛ rozmawiał? — wybuchnał ˛ Garion wycierajac ˛ nos. — Teraz sobie poszedł i wszystko zepsuł. — Co zepsuł, kochanie? — spytała ciocia Pol, wygładzajac ˛ gors swej szarej sukni. — Wszystko. Wszyscy królowie mówili, z˙ e byłem bardzo dzielny. — Królowie zawsze mówia˛ takie rzeczy. Na twoim miejscu nie zwracałabym na to uwagi. — Przecie˙z byłem odwa˙zny, prawda? — Jestem przekonana, kochanie. Z pewno´scia˛ wywarłe´s na dziku wielkie wraz˙ enie. — Jeste´s tak samo niedobra jak pan Wilk — poskar˙zył si˛e chłopiec. — To prawda, skarbie. Przypuszczam, z˙ e istotnie jestem ale to przecie˙z naturalne. A teraz, co chciałby´s na kolacj˛e? — Nie jestem głodny. — Naprawd˛e? Wi˛ec musisz wypi´c co´s na wzmocnienie. Zaraz przygotuj˛e. — Chyba zmieniłem zdanie — zawołał szybko Garion. — Wła´snie my´slałam, z˙ e zmienisz — stwierdziła ciocia Pol. A potem, bez z˙ adnych wyja´snie´n, nagle obj˛eła go ramionami i tuliła przez długa˛ chwil˛e. — I co ja mam z toba˛ zrobi´c? — spytała w ko´ncu. — Nic mi nie jest, ciociu Pol — zapewnił. — Tym razem nie — uj˛eła w dłonie jego twarz. — To wspaniała rzecz by´c dzielnym, mój Garionie. Ale czasem spróbuj najpierw cho´c chwil˛e pomy´sle´c. Obiecaj. — Dobrze, ciociu Pol — powiedział, troch˛e tym wszystkim zakłopotany. To dziwne, ale wcia˙ ˛z zachowywała si˛e tak, jakby jej na nim zale˙zało. Przyszło mu do głowy, z˙ e mo˙ze jednak co´s ich łaczy, ˛ cho´c nie sa˛ krewnymi. Nigdy ju˙z nie b˛edzie tak jak kiedy´s, ale przynajmniej nie stracił wszystkiego. Czuł si˛e teraz troch˛e pewniej. Nast˛epnego dnia mógł ju˙z wsta´c z łó˙zka. Wcia˙ ˛z odczuwał ból mi˛es´ni, a z˙ ebra troch˛e mu dokuczały, lecz był młody i szybko odzyskiwał siły. Wczesnym popołudniem siedział z Durnikiem w wielkiej hali pałacu Anhega, gdy zjawił si˛e siwobrody hrabia Seline. — Król Fulrach pyta, czy zechciałby´s uczyni´c nam uprzejmo´sc´ i przyby´c do sali rady. Mistrzu Durniku — odezwał si˛e grzecznie. — Ja, wasza miło´sc´ ? — zdumiał si˛e Durnik. — Jego wysoko´sc´ pozostaje pod wra˙zeniem twego rozsadku ˛ — wyja´snił stary arystokrata. — Sadzi, ˛ z˙ e reprezentujesz najlepsze cechy sendarskiego racjonali166
zmu. To o czym radzimy, dotyczy wszystkich ludzi, nie tylko władców zachodu. Jest wi˛ec wła´sciwym, by solidna, z˙ yciowa madro´ ˛ sc´ znalazła swój udział w naszych decyzjach. — Pójd˛e natychmiast, wasza miło´sc´ — Durnik poderwał si˛e na nogi. — Musicie jednak wybaczy´c, gdy nie b˛ed˛e odzywał si˛e zbyt cz˛esto. Garion czekał w napi˛eciu. — Wszyscy słyszeli´smy o twej przygodzie, chłopcze — o´swiadczył uprzejmie hrabia Seline. — Och, gdyby lak znowu by´c młodym. . . — westchnał. ˛ — Idziemy, Durniku? — Natychmiast, wasza wysoko´sc´ — odparł kowal i razem ruszyli przez hal˛e ku drzwiom. Garion siedział samotny, dotkni˛ety do z˙ ywego wyłaczeniem ˛ z rady. Był w wieku, kiedy poczucie własnej godno´sci jest niezwykle wyczulone. We wn˛etrzu dygotał z gniewu, ura˙zony lekcewa˙zeniem, jakie kryło si˛e za brakiem zaproszenia. Obra˙zony i nadasany ˛ ruszył odwiedzi´c swojego dzika, który wisiał w pełnej lodu chłodni tu˙z obok kuchni. Przynajmniej to zwierz˛e traktowało go powa˙znie. Jednak nie mo˙zna sp˛edzi´c zbyt długiego czasu w towarzystwie martwego dzika bez wpadania w depresj˛e. Zwierz˛e nie wydawało si˛e tak wielkie jak wtedy, gdy z˙ yło jeszcze i szar˙zowało na niego: kły wywierały nale˙zyte wra˙zenie, lecz nie były ani długie, ani tak ostre, jak zapami˛etał je Garion. Poza tym w chłodni panowało zimno i obolałe mi˛es´nie szybko sztywniały. Wizyta u Baraka nie miała sensu. Pogra˙ ˛zony w najczarniejszej melancholii rudobrody wielkolud zamknał ˛ si˛e w swych komnatach i nie otwierał nikomu, nawet własnej z˙ onie. I tak Garion, pozostawiony samemu sobie, przez pewien czas włóczył si˛e bez celu, po czym uznał, z˙ e równie dobrze mo˙ze zacza´ ˛c zwiedzanie wielkiego pałacu: zakurzonych, pustych komnat i mrocznych, kr˛etych korytarzy. Zdawało mu si˛e z˙ e całe godziny chodzi, otwiera drzwi, poda˙ ˛za przej´sciami zako´nczonymi czasem s´lepymi kamiennymi s´cianami. Pałac Anhega był ogromny. Jak tłumaczył Barak, jego budowa trwała ju˙z ponad trzy tysiace ˛ lat. Południowe skrzydło opuszczono tak dawno, z˙ e dach zapadł si˛e całe wieki temu. Garion w˛edrował po korytarzach drugiego pi˛etra ruin dumajac ˛ ponuro o s´miertelno´sci i przemijajacej ˛ chwale. Zagladał ˛ do komnat, gdzie pod warstwa˛ s´niegu stały stare ło˙za i stoły, a wsz˛edzie biegły drobniutkie s´lady myszy i wiewiórek. Wreszcie trafił na odkryty korytarz gdzie znalazł inny trop — ´ trop człowieka. Slady stóp były całkiem s´wie˙ze, gdy˙z nie dostrzegł w nich nawet odrobiny s´niegu, a przecie˙z padało mocno przez cała˛ noc. Z poczatku ˛ my´slał, z˙ e zatoczył koło, trafił w miejsce, przez które ju˙z przechodził, i widzi teraz własny s´lad. Jednak wgł˛ebienia w s´niegu były o wiele wi˛eksze od jego stóp. Istniał tuzin mo˙zliwych wyja´snie´n tego faktu, lecz Garion poczuł, z˙ e oddycha szybciej. M˛ez˙ czyzna w zielonym płaszczu wcia˙ ˛z czaił si˛e gdzie´s w pałacu, Murgo Asharak przebywał w Val Alom, a płowowłosy szlachcic o wyra´znie nie167
przyjaznych zamiarach kryl si˛e w puszczy. Garion zdał sobie nagle spraw˛e, z˙ e sytuacja mo˙ze si˛e okaza´c niebezpieczna, a on, je´sli nie liczy´c małego sztyleciku, nie ma broni. Stapaj ˛ ac ˛ po własnych s´ladach wrócił szybko do za´snie˙zonej komnaty, która˛ przed chwila˛ opu´scił, i zdjał ˛ z haka zardzewiały miecz, wiszacy ˛ tu od niepami˛etnych lat. Czujac ˛ si˛e nieco pewniej, ruszył tajemniczym tropem. Dopóki nieznany intruz poda˙ ˛zał tym pozbawionym dachu, od dawna nie u˙zywanym korytarzem, s´lady odcinały si˛e wyra´znie na s´wie˙zym s´niegu i s´ledzenie było czysta˛ przyjemno´scia.˛ Potem jednak, za kupa˛ gruzu, trop prowadził w zakurzony korytarz o wcia˙ ˛z jeszcze szczelnym dachu i sprawy si˛e skomplikowały. Kurz na podłodze pomagał, lecz chłopiec musiał cz˛esto si˛e pochyla´c. Wcia˙ ˛z odczuwał ból z˙ eber i nóg, wi˛ec krzywił si˛e i st˛ekał za ka˙zdym razem, gdy miał zgia´ ˛c si˛e wpół i zbada´c kamienna˛ posadzk˛e. Wkrótce ociekał potem, zgrzytał z˛ebami i my´slał o porzuceniu wyprawy. Wtedy usłyszał przed soba˛ jaki´s cichy szmer. Cofnał ˛ si˛e pod s´cian˛e. Miał nadziej˛e, z˙ e blask z tyłu b˛edzie si˛e saczy´ ˛ c przez mrok w dostatecznym stopniu, by rozproszy´c ciemno´sci. Daleko z przodu jaka´s posta´c przemkn˛eła ukradkiem przez smug˛e s´wiatła padajac ˛ a˛ z samotnego okienka. Garion dostrzegł błysk zieleni i wiedział ju˙z, kogo s´ledzi. Kocim krokiem ruszył tu˙z przy s´cianie; mi˛ekkie skórzane buty nie wydawały z˙ adnego d´zwi˛eku. Mocno s´ciskał w dłoni zardzewiały miecz. Mimo ostro˙zno´sci prawdopodobnie zderzyłby si˛e z człowiekiem, którego szukał, gdyby nagle nie zaskoczył go wyra´zny głos hrabiego Seline. — Czy jest mo˙zliwym, szlachetny Belgaracie, by nasz nieprzyjaciel przebudził si˛e, nim zostana˛ spełnione wszystkie warunki staro˙zytnego proroctwa? — pytał hrabia. Garion zatrzymał si˛e. Wprost przed soba,˛ w waskiej ˛ wn˛ece muru korytarza, dostrzegł jakie´s poruszenie. Tam przyczaił si˛e człowiek w zielonym płaszczu, nasłuchujacy ˛ w mroku głosów dobiegajacych ˛ gdzie´s z dołu. Chłopiec przylgnał ˛ do s´ciany, nie s´miejac ˛ cho´cby gł˛ebiej odetchna´ ˛c. Wycofywał si˛e ostro˙znie, póki nie natrafił na druga˛ wn˛ek˛e i wsunał ˛ si˛e w kryjac ˛ a˛ wszystko ciemno´sc´ . — To bardzo wa˙zne pytanie, Belgaracie — usłyszał spokojny głos Cho-Haga. — Czy ten Apostata mógłby wykorzysta´c pot˛eg˛e, jaka˛ ma teraz w r˛eku, by o˙zywi´c Przekl˛etego? — Posiada moc — przyznał znajomy głos pana Wilka. — Ale mo˙ze cofnie si˛e przed jej u˙zyciem. Je´sli nie uczyni tego we wła´sciwy sposób, moc go zniszczy. Nie b˛edzie si˛e spieszył, raczej najpierw gł˛eboko wszystko przemy´sli. Jego wahanie daje nam t˛e odrobin˛e czasu, jaka˛ dysponujemy. — Czy nie wspominałe´s, z˙ e zechce mo˙ze zatrzyma´c t˛e rzecz dla siebie? — odezwał si˛e Silk. — Mo˙ze zamierza pozostawi´c swego Pana drzemiacego ˛ spokojnie i przy pomocy skradzionej pot˛egi wynie´sc´ siebie na tron króla wszystkich ziem Angaraków? 168
— Jako´s sobie nie wyobra˙zam — parsknał ˛ król Rhodar — by Grolimowie tak łatwo oddali władz˛e w r˛ece obcego. Najwy˙zszy Kapłan Grolimów sam jest pot˛ez˙ nym czarodziejem. — Wybacz, Rhodarze — wtracił ˛ Anheg. — Ale póki moc pozostaje w r˛ekach złodzieja, Grolimowie nie maja˛ wyboru i musza˛ uzna´c jego panowanie. Studiowałem pot˛eg˛e magicznego przedmiotu i je´sli cho´c połowa tego, co przeczytałem, jest prawda,˛ rabu´s mo˙ze zburzy´c Rak Cthol tak łatwo, jak ty kopniakiem rozwalasz mrowisko. Potem gdyby stawiali opór, mo˙ze wyludni´c całe Cthol Murgos od Rak Goska a˙z do tolnedra´nskiej granicy. Dlatego niewa˙zne, czy to Apostata, czy Przekl˛ety u˙zyje w ko´ncu tej mocy. Angarakowie pójda˛ za nim. I rusza˛ na zachód. — Czy nie nale˙zy zatem powiadomi´c Arendów i Tolnedran, a tak˙ze Ulgosów, o tym, co zaszło? — zapytał Brand Stra˙znik Rivy. — Nie dajmy si˛e tym razem zaskoczy´c. — Nie alarmowałbym zbyt szybko naszych południowych sasiadów ˛ — odparł pan Wilk. — Kiedy Pol i ja stad ˛ odjedziemy, wyruszymy na południe. Gdyby Arendia i Tolnedra szykowały si˛e do wojny, ogólne zamieszanie opó´zniałoby nasza˛ podró˙z. Legioni´sci imperatora to do´swiadczeni z˙ ołnierze. W razie potrzeby potrafia˛ reagowa´c bardzo szybko, za´s Arendowie zawsze sa˛ gotowi. Ich królestwo przez cały czas balansuje na kraw˛edzi wojny. — To byłoby przedwczesne — przyznał mu racj˛e głos cioci Pol. — Armie przeszkadzałyby naszym zamiarom. Je´sli dogonimy dawnego ucznia mego ojca i wrócimy z przedmiotem kradzie˙zy do Rivy, kryzys przeminie. Nie warto bez powodu niepokoi´c południowców. — Ma racj˛e — dodał Wilk. — Mobilizacja zawsze niesie pewne ryzyko. Król z armia˛ na głowie cz˛esto trafia w szkod˛e. Przeje˙zd˙zajac ˛ tamt˛edy poinformuj˛e króla Arendów w Vo Mimbre i imperatora w Tol Honeth o wszystkim, o czym powinni wiedzie´c. Nale˙zy te˙z przekaza´c wiadomo´sc´ do Gorima z Ulgo. Jak sadzisz. Cho-Hagu, czy zdołasz o tej porze roku wysła´c kogo´s do Prolgu? — Trudno powiedzie´c, Czcigodny — odparł Cho-Hag. — Zima˛ przeł˛ecze sa˛ prawie nieprzejezdne. Spróbuj˛e jednak. — Dobrze. Poza tym niewiele wi˛ecej mo˙zemy teraz zrobi´c. Przez pewien czas dobrze b˛edzie zatrzyma´c te sprawy w rodzinie, z˙ e tak to okre´sl˛e. Gdyby doszło do najgorszego i Angarakowie zaatakowali znowu Aloria przynajmniej b˛edzie uzbrojona i gotowa. Arendia i Imperium zyskaja˛ wi˛ec do´sc´ czasu na przygotowania. — Łatwo władcom Alornów mówi´c o wojnie — odezwał si˛e strapiony glos króla Fulracha. — Alornowie sa˛ wojownikami. Ale Sendaria to spokojny kraj. Nie mamy zamków ani fortyfikacji, a mój lud to farmerzy i kupcy. Kal Torak popełnił bład, ˛ wybierajac ˛ pole bitwy pod Vo Mimbre. Nie sadz˛ ˛ e, by Angarakowie powtórzyli jego omyłk˛e. Moim zdaniem, uderza˛ wprost przez trawiaste równiny północnej Algarii i runa˛ na Sendari˛e. Mamy du˙zo z˙ ywno´sci i bardzo niewielu z˙ ołnierzy. Nasz kraj b˛edzie idealna˛ baza˛ dla kampanii na zachodzie i boj˛e si˛e, z˙ e 169
nie wytrzymamy długo. Wtedy, ku zdumieniu Gariona, głos zabrał Durnik. — Nie poni˙zaj ludu Sendarii, najja´sniejszy panie — rzekł twardo. — Znam moich sasiadów. ˛ B˛eda˛ walczy´c. Niewiele wiemy o mieczach i lancach, ale b˛edziemy si˛e broni´c. Je´sli Angarakowie wejda˛ do Sendarii, nie zdob˛eda˛ jej tak łatwo, jak niektórzy mogliby sadzi´ ˛ c. A je´sli podpalimy pola i spichrze, nie pozostanie im wiele do jedzenia. Przez długa˛ chwil˛e panowała cisza, po czym raz jeszcze odezwał si˛e Fulrach dziwnie pokornym tonem. — Twoje słowa zawstydzaja˛ mnie, Mistrzu Durniku — powiedział. — Mo˙ze zbyt długo jestem królem i zapomniałem ju˙z, co znaczy by´c Sendarem. — Jak pami˛etam, tylko kilka przej´sc´ wiedzie przez wschodnie urwisko do Sendarii — wtracił ˛ spokojnie Hettar, syn Cho-Haga. — Par˛e lawin w odpowiednich punktach mo˙ze ja˛ uczyni´c równie niedost˛epna˛ jak ksi˛ez˙ yc. A je´sli lawiny runa˛ we wła´sciwych momentach, całe armie Angaraków moga˛ zosta´c uwi˛ezione w tych waskich ˛ przesmykach. — To zabawny pomysł — zachichotał Silk. — Mogliby´smy wtedy wykorzysta´c ogniste instynkty Durnika do lepszych celów ni˙z podpalanie zagonów rzepy. Torak Jednooki podobno lubi zapach płonacych ˛ ofiar. Mo˙zna by mu zrobi´c przyjemno´sc´ . W gł˛ebi korytarza Garion dostrzegł nagle migotanie pochodni i usłyszał brz˛ek kolczug. Niemal do ostatniej chwili nie pojmował gro˙zacego ˛ mu niebezpiecze´nstwa. Człowiek w zielonym płaszczu tak˙ze zwrócił uwag˛e na hałas i s´wiatło. Wynurzył si˛e z kryjówki i pobiegł droga,˛ która˛ przyszedł — tu˙z obok wn˛eki, gdzie schował si˛e Garion. Chłopiec cofnał ˛ si˛e, s´ciskajac ˛ miecz, ale szcz˛es´cie mu sprzyjało — m˛ez˙ czyzna spogladał ˛ przez rami˛e na płomie´n pochodni. Gdy tylko go minał, ˛ Garion tak˙ze opu´scił kryjówk˛e i uciekł biegiem. Wojownicy Chereków szukali obcych i niełatwo byłoby im wytłumaczy´c, co robi w ciemnym korytarzu. Przez chwil˛e my´slał, czy nadal nie s´ledzi´c szpiega, uznał jednak, z˙ e na jeden dzie´n wystarczy. Pora opowiedzie´c komu´s o wszystkim, co widział — komu´s, kogo wysłuchaja˛ królowie. Gdy tylko dotarł do cz˛es´ciej odwiedzanych korytarzy, pewnym krokiem skierował si˛e ku komnatom, gdzie Barak samotnie prze˙zywał atak melancholii.
Rozdział 17 — Baraku! — zawołał Garion, gdy przez kilka minut nikt nie odpowiadał na stukanie. — Odejd´z — odezwał si˛e zza drzwi chrapliwy głos przyjaciela. — Baraku, to ja, Garion. Musz˛e z toba˛ porozmawia´c. W komnacie zaległa cisza. Po dłu˙zszej chwili kto´s podszedł wolno i otworzył drzwi. Barak wygladał ˛ strasznie. Miał na sobie brudna,˛ pomi˛eta˛ tunik˛e, ruda broda była zmierzwiona, a włosy, zwykle splecione w długie warkocze, rozpuszczone i zwichrzone. Najgorszy jednak był wyraz cierpienia w oczach — spojrzenie, w którym mieszały si˛e groza i pogarda dla siebie tak przera˙zajaca, ˛ z˙ e Garion musiał odwróci´c wzrok. — Widziałe´s to, chłopcze. Prawda? — spytał Barak. — Widziałe´s, co si˛e ze mna˛ działo. — Nic wła´sciwie nie widziałem — odparł ostro˙znie Garion. — Uderzyłem głowa˛ o drzewo i miałem w oczach wyłacznie ˛ gwiazdy. — Musiałe´s widzie´c — upierał si˛e olbrzym. — Musiałe´s dostrzec moja˛ Zgub˛e. — Zgub˛e? — zdziwił si˛e chłopiec. — O czym ty mówisz? Przecie˙z z˙ yjesz jeszcze. — Zguba tylko czasem oznacza s´mier´c — odparł Barak osuwajac ˛ si˛e na fotel. — Chciałbym, by moja taka była. Zguba to co´s strasznego, co jest człowiekowi ´ przeznaczone. Smier´ c nie jest najgorsza˛ z mo˙zliwo´sci. — Pozwoliłe´s, by słowa starej, s´lepej wariatki opanowały twoja˛ wyobra´zni˛e. — Nie chodzi o Martje. Ona tylko powtarza to, o czym wiedza˛ wszyscy w Chereku. Kiedy si˛e urodziłem, wezwano wró˙zbit˛e. Taki panuje obyczaj. Na ogół wró˙zby nic nie przepowiadaja˛ i w z˙ yciu dziecka nie zdarza si˛e nic szczególnego. Czasem jednak czyja´s przyszło´sc´ jest tak wyra´zna, z˙ e niemal ka˙zdy mo˙ze dostrzec Zgub˛e. — To zwykle zabobony — próbował zakpi´c Garion. — Nie spotkałem jeszcze wró˙zbity, który potrafiłby przewidzie´c, czy nast˛epnego dnia b˛edzie deszcz. Jeden taki zjawił si˛e kiedy´s na farmie Faldora i powiedział, z˙ e Durnik umrze dwa razy. 171
Czy to nie głupie? — Wró˙zbici i przepowiadajacy ˛ przyszło´sc´ w Chereku lepiej opanowali swój kunszt — odparł Barak, wcia˙ ˛z pogra˙ ˛zony w melancholii. — Zguba, jaka˛ dla mnie przewidzieli, była zawsze taka sama: miałem si˛e zmieni´c w zwierz˛e. Było ich kilkunastu i wszyscy powtarzali to samo. I teraz to si˛e zdarzyło. Siedz˛e tu od dwóch dni i obserwuj˛e siebie. Włosy na moim ciele rosna˛ g˛es´ciej, z˛eby staja˛ si˛e spiczaste. — Wydaje ci si˛e. Moim zdaniem wygladasz ˛ tak, jak zawsze. — Dobry z ciebie chłopiec, Garionie. Próbujesz mnie uspokoi´c, ale mam przecie˙z oczy. Wiem, z˙ e z˛eby sa˛ coraz ostrzejsze i sier´sc´ wyrasta na skórze. Ju˙z niedługo Anheg b˛edzie musiał trzyma´c mnie w lochu na ła´ncuchu, z˙ ebym kogo´s nie zranił. Albo sam uciekn˛e w góry, by z˙ y´c w´sród trolli. — Bzdura — upierał si˛e Garion. — Opowiedz, co wczoraj widziałe´s — poprosił Barak. — Jak wygladałem, ˛ kiedy zmieniłem si˛e w zwierz˛e? — Widziałem tylko gwiazdy. Walnałem ˛ głowa˛ o drzewo — powtórzył chłopiec starajac ˛ si˛e, by brzmiało to szczerze. — Chc˛e tylko wiedzie´c, w jakie zwierz˛e si˛e przemieni˛e — mówił z˙ ałosnym głosem Barak. — Czy b˛ed˛e wilkiem, nied´zwiedziem, czy mo˙ze jakim´s potworem, który nawet nie ma nazwy? — Nic nie pami˛etasz z tego, co si˛e wtedy wydarzyło? — spytał Garion. Starał si˛e wymaza´c z. pami˛eci niezwykły obraz Baraka i nied´zwiedzia. — Nic. Usłyszałem twój krzyk, a potem martwy dzik le˙zał u moich stóp, a ty, cały we krwi, zsuwałe´s si˛e z tego drzewa. Ale czułem w sobie besti˛e. Czułem nawet jej zapach. — To był zapach dzika. Po prostu w całym zamieszaniu straciłe´s głow˛e. — Wpadłem w szał, jak berserker? — Barak spojrzał z nadzieja.˛ — Nie, Garionie, takie rzeczy ju˙z mi si˛e zdarzały i to nie było to samo — westchnał. ˛ — Zupełnie inne uczucie. — Nie zmieniasz si˛e w zwierz˛e — nie ust˛epował Garion. — Wiem, co mówi˛e — upierał si˛e Barak. Wtedy wła´snie przez ciagle ˛ otwarte drzwi wkroczyła lady Merel. — Widz˛e, z˙ e pan mój odzyskuje zmysły — stwierdziła. — Zostaw mnie, Merel. Nie mam nastroju do tych twoich gierek. — Gierek, panie? — powtórzyła niewinnie. — Po prostu wykonuj˛e swoje obowiazki. ˛ Je´sli pan mój z´ le si˛e czuje, powinnam go piel˛egnowa´c. To prawo ka˙zdej mał˙zonki. — Przesta´n si˛e przejmowa´c prawami i obowiazkami, ˛ Merel. Wyjd´z stad ˛ i zostaw mnie samego. — Mój pan był bardzo natarczywy w kwestii niektórych praw i obowiazków ˛ pewnej nocy, gdy wrócił do Val Alorn. Nawet zamkni˛ete drzwi mojej sypialni nie 172
zdołały powstrzyma´c tej natarczywo´sci. — Masz racj˛e — Barak zarumienił si˛e lekko. — Przykro mi z tego powodu. Miałem nadziej˛e, z˙ e co´s mi˛edzy nami mo˙ze si˛e zmieni´c. Myliłem si˛e. Nie b˛ed˛e ci˛e wi˛ecej kłopotał. — Kłopotał, panie mój? Obowiazek ˛ to z˙ aden kłopot. Dobra z˙ ona musi spełnia´c wszelkie pragnienia swego mał˙zonka. Niewa˙zne, jak jest pijany czy brutalny, gdy wchodzi do jej ło˙za. Nikt nigdy nie oskar˙zy mnie o niedbało´sc´ w tym wzgl˛edzie. — Bawi ci˛e to, prawda? — spytał oskar˙zycielsko Barak. — Co mnie bawi, panie? — zdziwiła si˛e oboj˛etnie, lecz w głosie zabrzmiały ostre tony. — Czego wła´sciwie chcesz, Merel? — Chc˛e słu˙zy´c memu panu w nieszcz˛es´ciu — odparła. — Chc˛e si˛e nim opiekowa´c i patrze´c, jak rozwija si˛e choroba. Widzie´c ka˙zdy objaw, gdy tylko wystapi. ˛ — Czy a˙z tak mnie nienawidzisz? — zapytał Barak z gł˛eboka˛ pogarda.˛ — Uwa˙zaj Merel. A je´sli za˙zadam, ˛ by´s została przy mnie? Co na to powiesz? Spodoba ci si˛e zamkni˛ecie w jednej komnacie ze w´sciekła˛ bestia? ˛ — Je´sli nie zdołasz si˛e opanowa´c, zawsze mog˛e przyku´c ci˛e ła´ncuchem do s´ciany — zauwa˙zyła z chłodna˛ oboj˛etno´scia.˛ — Baraku — wtracił ˛ niepewnie Garion. — Musz˛e z toba˛ porozmawia´c. — Nie teraz, Garionie — rzucił wielkolud. — To wa˙zne. W pałacu jest szpieg. — Szpieg? — M˛ez˙ czyzna w zielonym płaszczu. Widziałem go ju˙z kilka razy. — Wielu ludzi nosi zielone płaszcze — zauwa˙zyła Merel. — Nie wtracaj ˛ si˛e do tego, Merel — uciszył ja˛ Barak. — Dlaczego sadzisz, ˛ z˙ e to szpieg? — zwrócił si˛e do Gariona. — Zobaczyłem go dzisiaj rano i poszedłem za nim. Przekradał si˛e korytarzem, którym chyba nikt nie chodzi. Biegnie nad sala,˛ gdzie królowie odbywaja˛ spotkania z panem Wilkiem i ciocia˛ Pol. Wyłowił ka˙zde słowo, jakie tam wypowiedziano. — Skad ˛ wiesz, z˙ e wszystko słyszał? — Merel zmru˙zyła oczy. — Ja te˙z tam byłem. Ukryłem si˛e niedaleko. Głosy były tak wyra´zne, jakbym siedział w tej sali. — Jak on wyglada? ˛ — spytał Barak. — Ma jasne włosy i brod˛e. Mówiłem ju˙z, z˙ e nosi zielony płaszcz. Widziałem go te˙z. kiedy poszli´smy obejrze´c twój statek. Wchodził do karczmy z jakim´s Murgiem. — W Val Alorn nie ma Murgów — wtraciła ˛ Merel. — Jest jeden — odparł Garion. — Znam go. Wiem, kim jest.
173
Musiał ostro˙znie zbli˙za´c si˛e do tego tematu. Opór przed mówieniem o tym ciemno odzianym nieprzyjacielu był silny jak zawsze. Wystarczyło, z˙ e o nim wspomniał, a sztywniał j˛ezyk i bezwład ogarniał mi˛es´nie. — Kim jest? — chciał wiedzie´c Barak. Garion zignorował pytanie. — A potem, w czasie polowania na dziki, widziałem go w lesie. — Murga? — Nie. Człowieka w zielonym płaszczu. Spotkał si˛e z innymi. Rozmawiali niedaleko miejsca, gdzie czekałem na dzika. Nie zauwa˙zyli mnie. — Nie ma w tym nic podejrzanego — stwierdził Barak. — Człowiek mo˙ze si˛e spotka´c z kompanami, gdzie tylko przyjdzie mu ochota. — Nie sadz˛ ˛ e, by byli przyjaciółmi. Ten w zielonym płaszczu zwracał si˛e do jednego z tamtych „panie”. A on mu polecił, z˙ eby przedostał si˛e tak blisko, by podsłucha´c, o czym rozmawiaja˛ pan Wilk i królowie. — To powa˙zna sprawa — Barak jakby zapomniał o swym zmartwieniu. — Mówili jeszcze co´s? — Ten płowowłosy chciał wiedzie´c o nas wszystko. O tobie, o mnie, o Durniku i Silku. . . o wszystkich. — Płowe włosy? — wtraciła ˛ szybko Merel. — To ten, do którego mówili „panie” — wyja´snił Garion. — Chyba co´s o nas wiedział. Znał nawet mnie. — Długie, bardzo jasne włosy? — spytała Merel. — Bez brody? Troch˛e starszy od Baraka? — To nie mógł by´c on — stwierdził jej mał˙zonek. — Anheg wygnał go i zagroził kara˛ s´mierci. — Jeste´s jak dziecko, Baraku. Nie b˛edzie na to zwa˙zał, je´sli ma mu to przynie´sc´ korzy´sc´ . Chyba lepiej zawiadomi´c o wszystkim Anhega. — Znacie go? — zdziwił si˛e Garion. — Pewne jego wypowiedzi na temat Baraka wcale nie były uprzejme. — Wyobra˙zam sobie — stwierdziła z ironia˛ Merel. — To przecie˙z Barak przekonywał, z˙ e powinno si˛e s´cia´ ˛c mu głow˛e. Barak wciagał ˛ ju˙z kolczug˛e. — Popraw włosy — co dziwne, w głosie Merel nie było ani s´ladu dawnej zło´sliwo´sci. — Wygladasz ˛ jak stóg siana. — Nie ma na to czasu — odparł niecierpliwie olbrzym. — Chod´zcie oboje. Idziemy do Anhega. Trudno było pyta´c jeszcze o cokolwiek, gdy˙z Garion i Merel musieli biec, by za nim nada˙ ˛zy´c. Przeszli przez wielka˛ hal˛e, a zdumieni wojownicy pospiesznie usuwali si˛e z drogi, gdy cho´cby przez moment spojrzeli na twarz Baraka. — Lordzie Baraku — powitał go stra˙znik przy wej´sciu do sali rady. — Na bok — rzucił olbrzym i pchnał ˛ drzwi tak mocno, z˙ e uderzyły o s´cian˛e. Król Anheg podniósł głow˛e, zaskoczony nagłym wtargni˛eciem. 174
— Witaj, kuzynie. . . — zaczał. ˛ — Zdrada, Anhegu! — ryknał ˛ Barak. — Jarl Jarvik złamał nakaz banicji i wprowadził szpiegów do twego pałacu! — Jarvik? — powtórzył Anheg. — Nie o´smieliłby si˛e. — Owszem, o´smielił si˛e. Widziano go niedaleko Val Alorn. Podsłuchano niektóre jego intrygi. — Kim jest ten Jarvik? — wtracił ˛ Stra˙znik Rivy. — To jarl, którego wygnałem w zeszłym roku. Zatrzymali´smy jednego z jego ludzi i znale´zli´smy przy nim wiadomo´sc´ . Przeznaczona była dla pewnego Murga w Sendarii i zawierała wszystkie szczegóły naszych najtajniejszych obrad. Jarvik próbował zaprzecza´c, z˙ e jest autorem, cho´c list miał osobista˛ piecz˛ec´ , a jego skarbiec p˛ekał od czerwonego złota z kopalni Cthol Murgos. Nabiłbym na pal głow˛e zdrajcy, ale jest z˙ onaty z moja˛ krewniaczka˛ i ona błagała o z˙ ycie m˛ez˙ a. Wygnałem go tylko do posiadło´sci na zachodnim wybrze˙zu. Spojrzał na Baraka. — Skad ˛ o tym wiesz? — zapytał. — Ostatnio zamknałe´ ˛ s si˛e podobno w swojej komnacie i z nikim nie chciałe´s rozmawia´c. — Słowa mego m˛ez˙ a sa˛ prawda˛ — o´swiadczyła Merel, a w jej głosie zabrzmiało wyzwanie. — Nie watpi˛ ˛ e, Merel — Anheg spojrzał na nia˛ lekko zaskoczony. — Chciałem tylko spyta´c, skad ˛ si˛e dowiedział o Jarviku. Nic wi˛ecej. — Widział go ten chłopiec z Sendarii — wyja´sniła kobieta. — I słyszał, jak rozmawia ze swoim szpiegiem. Byłam obecna, gdy o tym opowiadał i stan˛e za swym m˛ez˙ em, gdyby ktokolwiek odwa˙zył si˛e watpi´ ˛ c w jego słowa. — Garion? — zdumiała si˛e ciocia Pol. — Chciałbym zaproponowa´c, by´smy wysłuchali chłopca — rzekł ze spokojem Cho-Hag, władca Algarów. — Szlachcic, znany z przyja´zni z Murgami, który akurat w tym momencie postanawia wróci´c z wygnania, to sprawa interesujaca ˛ nas wszystkich. — Powtórz, co mówiłe´s mnie i Merel, Garionie — polecił Barak, wypychajac ˛ chłopca do przodu. — Wasza wysoko´sc´ — Garion skłonił si˛e niezgrabnie. — Od naszego przyjazdu kilkakrotnie widziałem w twoim pałacu człowieka w zielonym płaszczu. Krył si˛e, przekradał korytarzami i bardzo starał, by nikt go nie zauwa˙zył. Zobaczyłem go zaraz pierwszej nocy, a potem nast˛epnego dnia, gdy wchodził z Murgiem do karczmy. Barak twierdzi, z˙ e w Chereku nie ma Murgów, ale jestem pewien, z˙ e człowiek, który mu towarzyszył, był Murgiem. — Skad ˛ wiesz? — spytał podchwytliwie Anheg. Garion spojrzał na niego bezradnie. Nie potrafił wymówi´c imienia Asharaka. — No wi˛ec, chłopcze? — przynaglił go Rhodar. Garion walczył z własnym j˛ezykiem, lecz bez rezultatu. 175
— Mo˙ze znasz tego Murga? — zasugerował Silk. Chłopiec przytaknał ˛ z ulga,˛ zadowolony, z˙ e kto´s potrafi mu pomóc. — Nie mo˙zesz ich zna´c zbyt wielu — Silk potarł palcem nos. — Czy to mo˙ze ten, którego spotkali´smy w Darine, a potem w Muros? Znany jako Asharak? Garion znowu przytaknał. ˛ — Czemu nam nie powiedziałe´s? — spytał zdumiony Barak. — Ja. . . ja nie mogłem — zajakn ˛ ał ˛ si˛e Garion. — Nie mogłe´s? — Słowa nie przechodziły mi przez usta — wyja´snił chłopiec. — Nie wiem dlaczego, ale nigdy nie potrafiłem o nim mówi´c. — Wi˛ec widywałe´s go ju˙z wcze´sniej? — upewnił si˛e Silk. — Tak. — I nigdy nikomu nie mówiłe´s? — Nie. Silk spojrzał na cioci˛e Pol. — Czy to jeden z tych problemów, o których mo˙zesz wiedzie´c wi˛ecej od nas, Polgaro? — zapytał. Wolno kiwn˛eła głowa.˛ — Mo˙zna to zrobi´c — mrukn˛eła. — Proces nigdy nie jest pewny, wi˛ec nie zajmowałam si˛e czym´s takim. Ale to mo˙zliwe. Spowa˙zniała. — Grolimowie uwa˙zaja,˛ z˙ e imponujace ˛ — zauwa˙zył pan Wilk. — Ale Grolimom łatwo zaimponowa´c. — Chod´z ze mna,˛ Garionie — poleciła ciocia Pol. — Jeszcze nie — rzucił Wilk. — To wa˙zne — jej twarz stwardniała. — Mo˙zesz to załatwi´c pó´zniej. Wysłuchajmy tej historii do ko´nca. Zło ju˙z si˛e stało. Mów dalej, Garionie. Co jeszcze widziałe´s? Chłopiec nabrał tchu. — Dobrze — łatwiej mu było rozmawia´c ze starcem ni˙z z królami. — Jeszcze raz zobaczyłem tego człowieka w zielonym płaszczu tego dnia, gdy pojechali´smy na polowanie. Spotkał si˛e w lesie z m˛ez˙ czyzna˛ o z˙ ółtych włosach i bez brody. Rozmawiali chwil˛e i słyszałem, co mówia.˛ Ten z˙ ółtowłosy chciał wiedzie´c, o czym radzicie w tej sali. — Powiniene´s zaraz przyj´sc´ do mnie — wtracił ˛ król Anheg. — Walczyłem z dzikiem — wyja´snił chłopiec. — Uderzyłem głowa˛ o drzewo i straciłem przytomno´sc´ . Nie pami˛etałem o niczym a˙z do dzisiejszego ranka. Kiedy król Fulrach wezwał tutaj Durnika, poszedłem si˛e rozejrze´c. Trafiłem do cz˛es´ci pałacu, gdzie dach zapadł si˛e zupełnie, i znalazłem s´lady. Poda˙ ˛zyłem za nimi i po pewnym czasie znowu zobaczyłem człowieka w zielonym płaszczu. Wtedy sobie
176
przypomniałem. Ruszyłem za nim, a on wszedł w korytarz biegnacy ˛ gdzie´s nad ta˛ sala.˛ Schował si˛e tam i słuchał, o czym mówicie. — Jak sadzisz, ˛ Garionie, ile mógł podsłucha´c? — zapytał król Cho-Hag. — Rozmawiali´scie o kim´s zwanym Apostata.˛ Zastanawiali´scie si˛e, czy mógłby wykorzysta´c jaka´ ˛s moc, by przebudzi´c nieprzyjaciela od bardzo dawna u´spionego. Niektórzy sadzili, ˛ z˙ e nale˙zy ostrzec Arendów i Tolnedran, ale pan Wilk tak nie uwa˙zał. A Durnik mówił, z˙ e ludzie w Sendarii b˛eda˛ walczy´c, gdyby nadeszli Angarakowie. Wszyscy byli zaszokowani. — Ukryłem si˛e niedaleko człowieka w zielonym płaszczu — wyja´snił Garion. — Z pewno´scia˛ słyszał to samo, co ja. Potem nadeszli z˙ ołnierze i on uciekł. Postanowiłem wtedy opowiedzie´c o wszystkim Barakowi. — Gdzie´s tutaj — Silk stanał ˛ przy s´cianie i wskazał w róg sufitu. — Zaprawa si˛e wykruszyła. Przez szczeliny mi˛edzy kamieniami nasze głosy docieraja˛ do korytarza pi˛etro wy˙zej. — Bardzo warto´sciowego chłopaka przywiozła´s ze soba˛ lady Polgaro — stwierdził z powaga˛ król Rhodar. — Gdyby szukał zaj˛ecia, mo˙ze co´s bym dla niego znalazł. Gromadzenie informacji to interesujacy ˛ zawód, a on ma chyba naturalne uzdolnienia w tej dziedzinie. — Ma tak˙ze inne zdolno´sci — odparła ciocia Pol. — Jest bardzo dobry, je´sli idzie o trafianie do miejsc, gdzie nie powinien si˛e znale´zc´ . — Nie bad´ ˛ z dla niego zbyt sroga, Polgaro — wtracił ˛ Anheg. — Oddał nam wielka˛ przysług˛e, za która˛ by´c mo˙ze nigdy nie b˛edziemy w stanie si˛e odwdzi˛eczy´c. Garion skłonił si˛e i cofnał ˛ przed nieruchomym wzrokiem cioci Pol. — Kuzynie — Anheg zwrócił do Baraka. — Jak słyszałe´s, mamy w pałacu nieproszonego go´scia. Chciałbym zamieni´c kilka słów z tym szpiegiem w zielonym płaszczu. — Wezm˛e paru ludzi — rzekł gro´znie olbrzym. — Wywrócimy pałac dachem w dół, potrza´ ˛sniemy troch˛e i zobaczymy, co wypadnie. — Chciałbym go dosta´c mniej wi˛ecej całego. — Oczywi´scie. — Ale bez przesady. Byle tylko mógł mówi´c, a całkowicie zaspokoi nasze potrzeby. — Dopilnuje, kuzynie, by był nale˙zycie rozmowny, gdy ci go przyprowadz˛e — wyszczerzył z˛eby Barak. Blady u´smiech przemknał ˛ po wargach Anhega, a olbrzym ruszył ku drzwiom. Król spojrzał na z˙ on˛e Baraka. — Chciałbym tak˙ze tobie podzi˛ekowa´c, lady Merel — powiedział. — Pewien jestem, z˙ e odegrała´s znaczac ˛ a˛ rol˛e w przedstawieniu nam tej sprawy.
177
— Nie potrzebuj˛e podzi˛ekowa´n, wasza królewska mo´sc´ . To był mój obowia˛ zek. Anheg westchnał. ˛ — Czy zawsze musi to by´c obowiazek, ˛ Merel? — zapytał ze smutkiem. — Czy jeszcze co´s si˛e liczy? — Bardzo wiele. Ale sama musisz to odkry´c. — Garionie — zawołała ciocia Pol. — Chod´z tutaj. — Ju˙z id˛e — odparł chłopiec i zbli˙zył si˛e l˛ekliwie. — Nie bad´ ˛ z głuptasem, kochanie — uspokoiła go. — Nic ci nie zrobi˛e. Lekko dotkn˛eła palcami jego czoła. — I co? — spytał pan Wilk. — Jest — potwierdziła. — Bardzo lekki. Inaczej dawno bym zauwa˙zyła. Przepraszam, ojcze. — Sprawd´zmy. — Wilk podszedł bli˙zej i poło˙zył dło´n na czole Gariona. — To nic powa˙znego — oznajmił. — Ale mógł by´c powa˙zny — stwierdziła ciocia Pol. — Odpowiadałam za to, by nic takiego si˛e nie zdarzyło. — Nie zadr˛eczaj si˛e Pol. Nie wypada. Po prostu zlikwiduj go. — Co si˛e stało? — spytał przestraszony Garion. — Nie ma si˛e o co martwi´c, kochanie — zapewniła ciocia Pol. Uj˛eła jego prawa˛ dło´n i przyło˙zyła do białego loka na swoim czole. Garion poczuł wstrzas, ˛ zam˛et niejasnych wra˙ze´n, a potem wibrujace ˛ uderzenie za uszami. Nagły zawrót głowy sprawił, z˙ e upadłby, gdyby nie przytrzymała go ciocia Pol. — Kim jest ten Murgo? — spytała patrzac ˛ mu w oczy. — Ma na imi˛e Asharak — odpowiedział bez wahania Garion. — Jak dawno go znasz? — Przez całe z˙ ycie. Przyje˙zd˙zał na farm˛e Faldora i obserwował mnie, gdy byłem jeszcze mały. — Na razie wystarczy, Pol — wtracił ˛ pan Wilk. — Niech najpierw troch˛e odpocznie. Przygotuj˛e co´s by cała sprawa nie mogła si˛e powtórzy´c. — Czy chłopiec jest chory? — zainteresował si˛e Cho-Hag. — Wła´sciwie nie jest to choroba — odpowiedział pan Wilk. — Trudno to wytłumaczy´c. W ka˙zdym razie wyleczyli´smy go. — Id´z teraz do swojego pokoju, Garionie — ciocia Pol wcia˙ ˛z trzymała go za ramiona. — Czy stoisz pewnie? Potrafisz tam doj´sc´ bez pomocy? — Nic mi nie jest — odparł, cho´c nadal szumiało mu troch˛e w głowie. ˙ — Zadnych wycieczek po drodze i z˙ adnego zwiedzania. — Nie, ciociu. — Kiedy tam trafisz, połó˙z si˛e do łó˙zka. Chc˛e, z˙ eby´s sobie przypomniał i zapami˛etał wszystkie spotkania z tym Murgiem. Co mówił i co robił. 178
— Nigdy si˛e do mnie nie odzywał. Tylko patrzył. — Przyjd˛e do ciebie za chwil˛e — mówiła dalej. — Opowiesz mi wszystko, co o nim wiesz. To bardzo wa˙zne, Garionie wi˛ec skoncentruj si˛e tak mocno, jak tylko potrafisz. — Dobrze, ciociu Pol. Pocałowała go lekko w czoło. — Biegnij ju˙z, skarbie. Wcia˙ ˛z czujac ˛ lekki zawrót głowy, Garion minał ˛ drzwi i wyszedł na korytarz. W wielkiej hali wojownicy Anhega przypasywali miecze i dobierali gro´znie wygladaj ˛ ace ˛ topory, szykujac ˛ si˛e do przeszukania pałacu. Nadal nieco oszołomiony Garion przeszedł obok nich bez zatrzymania. Cz˛es´c´ jego umysłu zdawała si˛e wpółu´spiona, lecz owa tajemna, wewn˛etrzna cz˛es´c´ była przytomna i czujna. Oschły głos zauwa˙zył, z˙ e zdarzyło si˛e co´s bardzo istotnego. Pot˛ez˙ ny opór przed wspominaniem o Asharaku najwyra´zniej zniknał. ˛ Ciocia Pol zdołała jako´s całkowicie usuna´ ˛c zapor˛e z jego my´sli. Chłopiec czuł si˛e niepewnie. Dziwna relacja mi˛edzy nim a ciemno odzianym, milczacym ˛ Asharakiem była czysto osobista˛ wi˛ezia,˛ która˛ mu nagle odebrano. Miał wra˙zenie, z˙ e jego umysł jest teraz pusty i jakby pogwałcony. Westchnał ˛ i ruszył szerokimi schodami w stron˛e swojego pokoju. W korytarzu przed drzwiami czekało pół tuzina wojowników, zapewne cz˛es´c´ grupy Baraka poszukujacej ˛ człowieka w zielonym płaszczu. Garion stanał. ˛ Co´s si˛e nie zgadzało. Poruszył głowa,˛ by otrzasn ˛ a´ ˛c si˛e z oszołomienia. W tej cz˛es´ci pałacu bywało zbyt wielu ludzi, by szpieg mógł si˛e tu ukrywa´c. Serce zabiło mu mocniej i krok za krokiem cofnał ˛ si˛e ku schodom, skad ˛ przyszedł. Wojownicy wygladali ˛ jak wszyscy Cherekowie w pałacu: brodaci, w hełmach, kolczugach i futrach. Ale co´s si˛e tu nie zgadzało. Otyły m˛ez˙ czyzna w ciemnym płaszczu z kapturem stanał ˛ w drzwiach pokoju Gariona. To był Asharak. Chciał co´s powiedzie´c, ale wtedy zobaczył chłopca. — Aha — rzucił cicho. Ciemne oczy błyszczały na jego pooranej bliznami twarzy. — Wła´snie ci˛e szukałem, Garionie. Chod´z tutaj. Garion poczuł w umy´sle lekkie szarpni˛ecie, które zdawało si˛e ze´slizgiwa´c, jakby co´s nie potrafiło znale´zc´ punktu zaczepienia. W milczeniu pokr˛ecił głowa˛ i wycofywał si˛e dalej. — No chod´z ju˙z — przynaglił Asharak. — Zbyt długo si˛e znamy na takie zabawy. Rób, co mówi˛e. Wiesz, z˙ e musisz. Szarpni˛ecie zmieniło si˛e w pot˛ez˙ ny nacisk, który raz jeszcze si˛e ze´sliznał. ˛ — Chod´z, Garionie — warknał ˛ chrapliwie Asharak. Garion cofał si˛e krok za krokiem. — Nie — o´swiadczył. Oczy Asharaka błysn˛eły i Murgo wyprostował si˛e gro´znie.
179
Tym razem nie było to szarpni˛ecie ani nacisk, lecz cios. Garion poczuł jego sił˛e, cho´c miał wra˙zenie, z˙ e chybił lub został jako´s oddalony. Asharak spojrzał zdziwiony, po czym zmru˙zył oczy. — Kto to zrobił? — zapytał. — Polgara? Belgarath? Nic ci to nie pomo˙ze, Garionie. Raz ju˙z ci˛e miałem i mog˛e pochwyci´c znowu, gdy tylko zechc˛e. Nie masz do´sc´ sił, by mi si˛e opiera´c. Chłopiec spojrzał na nieprzyjaciela i odpowiedział, pchany jaka´ ˛s potrzeba˛ przeciwstawienia si˛e: — Mo˙ze i nie mam. Ale najpierw musisz mnie złapa´c. — To jest ten chłopiec — rzucił Asharak wojownikom. — Trzymajcie go! Płynnie, jakby bez udziału s´wiadomo´sci, jeden z wojowników podniósł łuk i wymierzył strzał˛e w Gariona. Asharak wyciagn ˛ ał ˛ rami˛e i pchnał ˛ łuk na bok w chwili, gdy z˙ ołnierz zwolnił ci˛eciw˛e. Strzała s´wisn˛eła w powietrzu i szcz˛ekn˛eła o kamienie muru kilka stóp na lewo od chłopca. ˙ — Zywego, durniu — warknał ˛ Asharak i wymierzył łucznikowi straszliwy cios w skro´n. Wojownik runał ˛ w drgawkach na kamienna˛ posadzk˛e. Garion odwrócił si˛e, dopadł schodów i pognał w dół przeskakujac ˛ po trzy stopnie naraz. Nie ogladał ˛ si˛e za siebie. Tupot ci˛ez˙ kich kroków powiedział mu, z˙ e Asharak i jego ludzie ruszyli w pogo´n. Na dole skr˛ecił w lewo i pobiegł długim, mrocznym korytarzem, wiodacym ˛ na powrót w labirynt pałacu Anhega.
Rozdział 18 Wsz˛edzie biegali wojownicy i rozlegały si˛e odgłosy walki. W pierwszych sekundach ucieczki plan Gariona był zupełnie prosty: wystarczy odszuka´c ludzi Baraka, a b˛edzie bezpieczny. Ale w pałacu znajdowali si˛e tak˙ze inni wojownicy. Przez zrujnowane południowe skrzydło jarl Jarvik wprowadził mała˛ armi˛e i na korytarzach wrzała bitwa. Garion szybko zrozumiał, z˙ e w z˙ aden sposób nie zdoła odró˙zni´c przyjaciół od wrogów. Jeden Cherek-wojownik niczym si˛e w jego oczach nie ró˙znił od drugiego. Je´sli nie znajdzie Baraka lub kogo´s innego, kogo zna, nie o´smieli si˛e zdradzi´c. ´ Swiadomo´ sc´ , z˙ e musi si˛e kry´c przed sprzymierze´ncami, tak samo jak przed nieprzyjaciółmi, pogł˛ebiała tylko rozterk˛e. Było zupełnie mo˙zliwe, a nawet wysoce prawdopodobne, z˙ e ucieknie przed lud´zmi Baraka wprost w ramiona napastników Jarvika. Najrozsadniejszym ˛ wyj´sciem byłby powrót do sali rady, lecz w pospiesznej ucieczce przed Asharakiem przebiegł zbyt wiele mrocznych korytarzy, minał ˛ zbyt wiele zakr˛etów, a teraz nie miał poj˛ecia, gdzie si˛e znalazł i jak ma wróci´c do znanych cz˛es´ci pałacu. Ten bieg na o´slep był niebezpieczny. Asharak lub jego ludzie mogli czeka´c za ka˙zdym rogiem. Wiedział, z˙ e Murgo szybko odnowi t˛e dziwna˛ wi˛ez´ mi˛edzy nimi, która˛ ciocia Pol zerwała swym dotkni˛eciem. Tego musiał si˛e strzec za wszelka˛ cen˛e. Je´sli Asharak schwyta go znowu, nigdy ju˙z nie wypu´sci. Musiał wi˛ec znale´zc´ jaka´ ˛s bezpieczna˛ kryjówk˛e. Skr˛ecił w waskie ˛ przej´scie i stanał ˛ zdyszany, przyciskajac ˛ plecy do kamieni muru. Na ko´ncu korytarza dostrzegł w migotliwym blasku pochodni wijace ˛ si˛e w gór˛e wytarte kamienne stopnie. Szybko doszedł do wniosku, z˙ e im wy˙zej wejdzie, tym mniejsza˛ ma szans˛e spotkania kogokolwiek. Walka toczy si˛e pewnie na najni˙zszych pi˛etrach. Odetchnał ˛ gł˛eboko i p˛edem ruszył do schodów. W połowie drogi na gór˛e pojał ˛ niedoskonało´sc´ swego planu. Nie było tu z˙ adnych bocznych korytarzy, z˙ adnej drogi ucieczki i z˙ adnej kryjówki. Musiał jak najszybciej dosta´c si˛e na szczyt, lub ryzykowa´c odkrycie i schwytanie. Albo i gorzej. — Chłopcze! — dobiegło go z dołu czyje´s wołanie. 181
Obejrzał si˛e przez rami˛e. Ponury Cherek w kolczudze i hełmie wspinał si˛e za nim z wyciagni˛ ˛ etym mieczem. Potykajac ˛ si˛e Garion pognał do góry. Usłyszał inny okrzyk nad soba˛ i zamarł. Wojownik u szczytu schodów był równie ponury, jak ten na dole. i trzymał w r˛eku gro´znie wygladaj ˛ acy ˛ topór. Garion znalazł si˛e w pułapce. Stanał ˛ pod s´ciana i szukał dłonia˛ sztyletu, cho´c wiedział, z˙ e nie na wiele si˛e przyda. Wtedy wojownicy zobaczyli si˛e nawzajem i z gło´snym krzykiem rzucili do ataku. Ten z mieczem przemknał ˛ w gór˛e obok Gariona, gdy ten z toporem skoczył w dół. Topór zatoczył łuk, chybił i skrzesał snop iskier z kamieni muru. Miecz, był celniejszy. Z włosami stojacymi ˛ d˛eba ze zgrozy Garion patrzył, jak ostrze przebija p˛edzace ˛ w dół ciało napastnika. Topór upadł z brz˛ekiem, a topornik, zsuwajac ˛ si˛e na przeciwnika, wyrwał z pochwy na biodrze szeroki sztylet i wbił go w pier´s wroga. Zderzenie przewróciło obu m˛ez˙ czyzn. Spleceni run˛eli w dół, a ich sztylety błyskały uderzajac ˛ raz za razem. Przera˙zony i bezradny Garion obserwował, jak przetaczaja˛ si˛e obok niego, z obrzydliwym odgłosem zatapiajac ˛ ostrza w swych ciałach. Czerwone fontanny krwi tryskały z ran. Z trudem powstrzymał wymioty, zacisnał ˛ z˛eby i pomknał ˛ w gór˛e usiłujac ˛ nie słysze´c dobiegajacych ˛ z dołu strasznych d´zwi˛eków, gdy dwóch konajacych ˛ ludzi do ko´nca nie przerywało swego krwawego dzieła. Nie my´slał ju˙z nawet o skradaniu si˛e. Po prostu biegł, uciekajac ˛ raczej od przera˙zajacej ˛ potyczki na schodach ni˙z przed Asharakiem czy jarlem Jarvikiem. W ko´ncu, po nie wiadomo jak długim czasie, wpadł za uchylone drzwi zakurzonej, nie u˙zywanej komnaty. Zamknał ˛ je za soba˛ i dr˙zac ˛ oparł si˛e o nie plecami. Pod jedna˛ ze s´cian dostrzegł szerokie, zapadni˛ete ło˙ze, a wysoko nad nim niewielkie okienko. W dwóch katach ˛ wspierały si˛e sm˛etnie o s´ciany dwa połamane krzesła, w trzecim stała pusta, otwarta skrzynia. I to wszystko. To pomieszczenie pozwalało przynajmniej umkna´ ˛c z korytarzy, gdzie dzicy ludzie mordowali si˛e nawzajem. Szybko jednak Garion zdał sobie spraw˛e, z˙ e pozorne bezpiecze´nstwo jest tylko iluzja.˛ Znajdzie si˛e w pułapce, je´sli ktokolwiek otworzy te drzwi. Rozpaczliwie szukajac ˛ wyj´scia rozgladał ˛ si˛e po pomieszczeniu. Na nagiej s´cianie naprzeciw ło˙za wisiały jakie´s kotary. W nadziei z˙ e kryja˛ jaka´ ˛s szaf˛e lub sasiedni ˛ pokój, Garion podszedł bli˙zej i rozsunał ˛ je. Za kotara˛ było przej´scie, lecz nie do innej komnaty, a do ciemnego, waskiego ˛ korytarza. Zajrzał tam, ale mrok był absolutny i widział jedynie najbli˙zszy fragment podłogi. Zadr˙zał na my´sl o poda˙ ˛zaniu po omacku przez czer´n, ze zbrojnymi nast˛epujacymi ˛ mu na pi˛ety. Spojrzał na jedyne okienko. Potem przeciagn ˛ ał ˛ skrzyni˛e, by stana´ ˛c na niej i wyjrze´c przez szyb˛e. Mo˙ze zobaczy co´s, co pomo˙ze mu odgadna´ ˛c, gdzie si˛e 182
znalazł. Wszedł na skrzyni˛e, stanał ˛ na palcach i wysunał ˛ głow˛e na zewnatrz. ˛ Wie˙ze wyrastały tu i tam w´sród spadzistych dachów i niesko´nczonych galerii pałacu króla Anhega. To beznadziejne. Niczego nie rozpoznawał. Odwrócił si˛e, by zej´sc´ na dół, i znieruchomiał nagle. W grubej warstwie kurzu na podłodze wyra´znie odbijały si˛e odciski jego stóp. Zeskoczył pospiesznie i zerwał poduszk˛e z dawno nie u˙zywanego ło˙za. Uło˙zył ja˛ na podłodze i przeciagn ˛ ał ˛ wokół komnaty, zamazujac ˛ własne s´lady. Wiedział, z˙ e nie zdoła ukry´c faktu czyjej´s obecno´sci, lecz zniszczy odciski stóp. Swym rozmiarem natychmiast dowiodłyby Asharakowi czy jego ludziom, z˙ e ukrywajacy ˛ si˛e tutaj nie był dorosłym m˛ez˙ czyzna.˛ Kiedy sko´nczył, rzucił poduszk˛e na łó˙zko. Metoda nie była doskonała, ale lepsza ni˙z z˙ adna. Z korytarza dobiegło czyje´s wołanie i szcz˛ek stali o stal. Garion odetchnał ˛ gł˛eboko i skoczył w mroczne przej´scie za kotara.˛ Ju˙z po kilku krokach ciemno´sc´ stała si˛e absolutna. Czuł dreszcze, gdy paj˛eczyny muskały mu twarz, a kurz wieków zapierał oddech, unoszac ˛ si˛e kł˛ebami spod nóg. Z poczatku ˛ szedł szybko, bardziej ni˙z czegokolwiek pragnac ˛ odej´sc´ mo˙zliwie daleko od walczacych ˛ w korytarzu. Potem potknał ˛ si˛e i przez straszliwa˛ sekund˛e był pewien, z˙ e runie. W umy´sle błysnał ˛ obraz stromych schodów, opadajacych ˛ w ciemno´sc´ . Pojał, ˛ z˙ e je´sli nie zwolni, w z˙ aden sposób nie zdoła unikna´ ˛c upadku. Ruszył ostro˙zniej, przesuwajac ˛ jedna˛ r˛ek˛e po s´cianie, a druga˛ wyciagaj ˛ ac ˛ do przodu, by odgarnia´c g˛esto zwisajace ˛ z niskiego stropu paj˛eczyny. W ciemno´sci stracił poczucie czasu i miał wra˙zenie, z˙ e całymi godzinami wymacuje drog˛e waskim ˛ przej´sciem, które zdawało si˛e nie mie´c ko´nca. Potem, mimo uwagi, zderzył si˛e mocno z szorstka˛ kamienna˛ s´ciana.˛ Na moment ogarn˛eła go panika. Czy korytarz tu wła´snie si˛e ko´nczył? Czy˙zby wpadł w pułapk˛e? Wtedy dostrzegł katem ˛ oka słaby poblask. Przej´scie nie ko´nczyło si˛e, lecz skr˛ecało ostro w prawo. Na ko´ncu było jakie´s s´wiatło i Garion z ulga˛ poda˙ ˛zył ku niemu. Blask był coraz mocniejszy i chłopiec przyspieszył kroku. Wkrótce dotarł do jego z´ ródła — waskiej ˛ szczeliny w s´cianie, bardzo nisko. Przykl˛eknał ˛ na pokrytych kurzem kamieniach i wyjrzał. Hala pod nim była ogromna. Wielkie ognisko płon˛eło w zagł˛ebieniu na s´rodku, a dym unosił si˛e ku otworom w sklepieniu. Znajdowało si˛e wysoko, powy˙zej miejsca, skad ˛ wygladał ˛ Garion. Cho´c z góry wszystko wygladało ˛ inaczej, chłopiec od razu rozpoznał sal˛e tronowa˛ króla Anhega. Pod soba˛ dostrzegł wielka˛ posta´c króla Rhodara i, mniejsza.˛ Cho-Haga z zawsze obecnym Hettarem za plecami. W pewnej odległo´sci od tronów król Fulrach dyskutował z panem Wilkiem, a w ˙ pobli˙zu czekała ciocia Pol. Zona Baraka rozmawiała o czym´s z królowa˛ Islena,˛ a królowa Porenn i królowa Silar stały obok. Silk spacerował nerwowo, spogla˛ dajac ˛ od czasu do czasu na silnie strze˙zone drzwi. Gariona ogarn˛eło uczucie ulgi. Był bezpieczny. 183
Wła´snie miał krzykna´ ˛c, gdy ci˛ez˙ kie odrzwia otworzyły si˛e z rozmachem i do sali wkroczył król Anheg w kolczudze i z mieczem w dłoni. Barak i Stra˙znik Rivy prowadzili za nim wyrywajacego ˛ si˛e m˛ez˙ czyzn˛e o płowych włosach, którego Garion widział w dniu polowania. — Drogo zapłacisz za zdrad˛e Jarviku — rzucił przez rami˛e Anheg. Z ponura˛ mina podszedł do swego tronu. — Wi˛ec ju˙z po wszystkim? — spytała ciocia Pol. — Ju˙z niedługo, Polgaro — zapewnił Anheg. — Moi ludzie s´cigaja˛ reszt˛e bandytów Jarvika w najdalszych zakatkach ˛ pałacu. Gdyby nas nie uprzedzono, sprawy mogły potoczy´c si˛e całkiem inaczej. Krzyk czaił si˛e tu˙z za wargami Gariona, lecz w ostatnim momencie chłopiec postanowił jeszcze przez kilka chwil zachowa´c milczenie. Anheg wsunał ˛ miecz do pochwy i zasiadł na tronie. — Porozmawiamy troch˛e, Jarviku — powiedział. — Zanim stanie si˛e to, co sta´c si˛e musi. Płowowłosy m˛ez˙ czyzna zrezygnował z beznadziejnej walki z Barakiem i niemal równie silnym Stra˙znikiem Rivy. — Nie mam ci nic do powiedzenia, Anhegu — o´swiadczył butnie. — Gdyby los zrzadził ˛ inaczej, siedziałbym teraz na twoim tronie. Zaryzykowałem i to wszystko. — Niezupełnie. Chc˛e pozna´c szczegóły. Mo˙zesz mi opowiedzie´c. I tak b˛edziesz mówił, nie teraz, to pó´zniej. — Rób, co chcesz — skrzywił si˛e pogardliwie Jarvik. — Odgryz˛e sobie j˛ezyk, zanim cokolwiek ci powiem. — Jeszcze si˛e przekonamy — mruknał ˛ ponuro Anheg. — To niepotrzebne, Anhegu — wtraciła ˛ ciocia Pol i wolno podeszła do wi˛ez´ nia. — Sa˛ prostsze sposoby, by go przekona´c. — Nic nie powiem — powtórzył Jarvik. — Jestem wojownikiem i nie boj˛e si˛e ciebie, czarownico. — Jeste´s wi˛ekszym durniem, ni˙z sadziłem, ˛ lordzie Jarvik — zauwa˙zył pan Wilk. — Mo˙ze wolisz, z˙ ebym ja to załatwił, Pol? — Poradz˛e sobie, ojcze — odparła, nie spuszczajac ˛ wzroku z Jarvika. — Ostro˙znie — uprzedził starzec. — Czasem posuwasz si˛e za daleko. Lekkie mu´sni˛ecie zupełnie wystarczy. — Wiem, co robi˛e, Stary Wilku — odparła zgry´zliwie. Spojrzała wprost w oczy je´nca. Garion w swej kryjówce wstrzymał oddech. Jarl Jarvik zaczał ˛ si˛e poci´c i rozpaczliwie próbował odwróci´c wzrok od oczu cioci Pol. Bez skutku. Jej wola panowała nad nim i unieruchamiała spojrzenie. Zadr˙zał i zbladł. Ona nie uczyniła najmniejszego ruchu, z˙ adnego gestu. Stała tylko przed nim, a jej oczy płon˛eły, wbijajac ˛ si˛e w mózg. 184
Wtedy, po krótkiej chwili, krzyknał. ˛ Potem jeszcze raz i opadł, zwisajac ˛ w r˛ekach trzymajacych ˛ go ludzi. — Zabierz go — j˛eknał, ˛ nie mogac ˛ opanowa´c drgawek. — B˛ed˛e mówił, ale zabierz go. Błagam. Silk, stojacy ˛ teraz za tronem Anhega, spojrzał na Hettara. — Ciekawe, co zobaczył — mruknał. ˛ — Chyba lepiej nie wiedzie´c — odparł młody Algar. Królowa Islena przygladała ˛ si˛e pilnie, jakby w nadziei z˙ e odgadnie, na czym polega sztuczka. Skrzywiła si˛e wyra´znie, gdy Jarvik krzyknał, ˛ i odwróciła wzrok. — Dobrze, Jarviku — rzekł Anheg dziwnie zduszonym głosem. — Zacznij od poczatku. ˛ Chc˛e wiedzie´c wszystko. — Z poczatku ˛ to były drobiazgi — Jarvik trzasł ˛ si˛e jeszcze. — Sadziłem, ˛ z˙ e nikomu nie przyniosa˛ szkody. — Zawsze tak jest — stwierdził Brand. Jarl Jarvik odetchnał ˛ gł˛eboko, raz jeszcze spojrzał na cioci˛e Pol i zadr˙zał. Potem wyprostował si˛e. — Wszystko zacz˛eło si˛e jakie´s dwa lata temu — powiedział. — Popłynałem ˛ do Kotu w Drasni i spotkałem tam kupca, Nadraka imieniem Grashor. Wydawał si˛e miłym człowiekiem, a kiedy ju˙z si˛e lepiej poznali´smy, zapytał, czy byłbym zainteresowany pewnym zyskownym przedsi˛ewzi˛eciem. Powiedziałem, z˙ e jestem jarlem, nie handlarzem, ale on nalegał. Twierdził, z˙ e l˛eka si˛e piratów z˙ yjacych ˛ na wyspach w Zatoce Cherek, a jarlowski okr˛et z wojownikami na pokładzie powinien przepłyna´ ˛c bezpiecznie. Ładunek stanowiła jedna niezbyt du˙za skrzynia. My´sl˛e, z˙ e miał tam jakie´s klejnoty, które przemycił przez komory celne w Boktorze i chciał przewie´zc´ do Darine w Sendarii. Powiedziałem, z˙ e mnie to nie interesuje, ale on otworzył kies˛e i sypnał ˛ złotem. Pami˛etam, z˙ e było jasnoczerwone i nie mogłem oderwa´c od niego oczu. Potrzebowałem pieni˛edzy, zreszta˛ kto nie potrzebuje, i naprawd˛e nie widziałem nic niewła´sciwego w spełnieniu pro´sby. Tak wi˛ec zabrałem Nadraka i t˛e skrzyni˛e do Darine. Tam poznałem jego wspólnika, Murga imieniem Asharak. Garion drgnał ˛ na d´zwi˛ek tego imienia. Usłyszał zdumione gwizdni˛ecie Silka. — Zgodnie z umowa˛ — kontynuował Jarvik — Asharak wypłacił mi sum˛e równa˛ tej, która˛ otrzymałem od Grashora i zyskałem na tym interesie worek pełen złota. Asharak powiedział, z˙ e zrobiłem im wielka˛ przysług˛e i gdybym jeszcze kiedy´s potrzebował złota, z przyjemno´scia˛ znajdzie sposób, bym je zarobił. Miałem teraz wi˛ecej pieni˛edzy ni˙z kiedykolwiek w z˙ yciu, ale nie wiem czemu uznałem, z˙ e to nie wystarczy. Z nieznanych powodów czułem, z˙ e potrzebuj˛e wi˛ecej. — To natura złota Angaraków — wyja´snił pan Wilk. — Woła do swego. Im wi˛ecej si˛e go posiada, tym bardziej si˛e go pragnie. Dlatego Murgowie tak nim szafuja.˛ Asharak nie kupował twoich usług, Jarviku. On kupował twoja˛ dusz˛e. Wi˛ezie´n przytaknał ˛ ponuro. 185
— W ka˙zdym razie niedługo potem znalazłem jaki´s pretekst i znów popłyna˛ łem do Darine. Asharak powiedział, z˙ e Murgom nie wolno wje˙zd˙za´c do Chereku, a on bardzo si˛e interesuje nami i naszym królestwem. Zadawał mi mnóstwo pyta´n i płacił złotem za ka˙zda˛ odpowied´z. Pomy´slałem, z˙ e to do´sc´ głupi sposób wydawania pieni˛edzy, ale udzielałem odpowiedzi i brałem cenny kruszec. Odpływajac ˛ do Chereku miałem go ju˙z pełen worek. Wróciłem do Jarviksholmu i uło˙zyłem złoto przy tym, które dostałem wcze´sniej. Stwierdziłem, z˙ e jestem bogatym człowiekiem i nadal nie zrobiłem niczego niegodnego. Ale miałem wra˙zenie, z˙ e dni trwaja˛ zbyt krótko. Całe dnie sp˛edzałem w skarbcu, przeliczałem dukaty, polerowałem je, a˙z l´sniły czerwienia˛ jak krew, i wsłuchiwałem si˛e w ich brz˛ek. Po pewnym czasie jednak uznałem, z˙ e nie ma ich tak wiele, wi˛ec znowu wróciłem do Asharaka. Powiedział, z˙ e nadal ciekawi go Cherek i chciałby pozna´c plany Anhega. Obiecał, z˙ e da mi tyle złota, ile ju˙z mam, je´sli przez rok b˛ed˛e go informował, o czym si˛e mówi na naradach w pałacu. Najpierw powiedziałem: nie, gdy˙z wiedziałem, z˙ e proponuje mi czyn niegodny. Ale pokazał dukaty i ju˙z nie potrafiłem odmówi´c. Ze swego miejsca Garion widział twarze słuchaczy. Wyra˙zały dziwna˛ mieszanin˛e pogardy i współczucia. Jarvik mówił dalej: — Wtedy wła´snie, Anhegu, twoi ludzie schwytali mojego posła´nca i zostałem wygnany z Jarviksholmu. Z poczatku ˛ nie przejałem ˛ si˛e specjalnie, gdy˙z ciagle ˛ mogłem si˛e cieszy´c swoim złotem. Ale po krótkim czasie znowu stwierdziłem, z˙ e jest go za mało. Wysłałem szybki statek przez Przesmyk Chereku do Darine. Niósł wiadomo´sc´ dla Asharaka. Błagałem go, by znalazł dla mnie jaki´s sposób zarabiania pieni˛edzy. Statek wrócił z Asharakiem na pokładzie. Usiedli´smy wtedy i radzili´smy, jak mógłbym powi˛ekszy´c swój skarb. — Jeste´s zatem podwójnym zdrajca,˛ Jarviku — w głosie Anhega zad´zwi˛eczał ˙ niemal smutek. — Zdradziłe´s mnie i złamałe´s najstarsze prawo królestwa. Zaden Angarak nie postawił stopy na naszej ziemi od czasów samego Chereka o Nied´zwiedzich Barach. — Wtedy ju˙z mnie to nie obchodziło — wzruszył ramionami Jarvik. — Asharak miał plan, który uznałem za dobry. Gdyby´smy przekradali si˛e przez miasto w niewielkich grupkach, mogliby´smy ukry´c cała˛ armi˛e w zrujnowanych południowych skrzydłach pałacu. Przy odrobinie szcz˛es´cia i z przewaga˛ zaskoczenia była szansa, by zabi´c ciebie i pozostałych królów Alornów. Zasiadłbym wtedy na tronie Chereku, a mo˙ze i całej Alorii. — Jakiej ceny za˙zadał ˛ Asharak? — pan Wilk zmru˙zył oczy. — Czego chciał w zamian za uczynienie ci˛e królem? — Rzeczy tak drobnej, z˙ e wybuchnałem ˛ s´miechem, gdy mi o niej powiedział — odparł Jarvik. — Ale obiecał, z˙ e je´sli to dla niego zrobi˛e, ofiaruje mi nie tylko koron˛e, ale wypełni złotem cała˛ komnat˛e. — Co to było? — powtórzył pytanie Wilk. 186
— Powiedział, z˙ e chce chłopca, mniej wi˛ecej czternastoletniego, który przypłynał ˛ w orszaku króla Fulracha z Sendarii. Obiecał, z˙ e gdy tylko przeka˙ze˛ mu chłopaka, da mi wi˛ecej złota, ni˙z potrafi˛e zliczy´c. I koron˛e Chereku na dodatek. Fulrach spojrzał zdumiony. — Garion? — zapytał. — Czemu Asharakowi miałoby na nim zale˙ze´c? J˛ek przera˙zenia cioci Pol dotarł a˙z do kryjówki Gariona. — Durniku! — zawołała mocnym głosem, lecz Durnik p˛edził ju˙z do drzwi. Silk biegł tu˙z za nim. Ciocia Pol odwróciła si˛e. Jej oczy płon˛eły, a białe pasemko promieniowało niemal w´sród czerni włosów. Jarl Jarvik cofnał ˛ si˛e przed gniewnym spojrzeniem. — Je´sli chłopcu zdarzy si˛e co´s złego, Jarviku, przez tysiac ˛ lat ludzie b˛eda˛ dr˙zeli na wspomnienie twojego losu — oznajmiła. Sprawy zaszły za daleko. Garion był zawstydzony i troch˛e przestraszony jej furia.˛ — Nic mi si˛e nie stało, ciociu Pol — krzyknał ˛ przez szczelin˛e w s´cianie. — Jestem tutaj, na górze. — Garion? — szukała go wzrokiem. — Gdzie jeste´s? — U góry, pod sufitem — odpowiedział. — Za murem. — Jak tam trafiłe´s? — Nie wiem. Jacy´s ludzie mnie s´cigali, wi˛ec uciekałem. I dotarłem a˙z tutaj. — Natychmiast zejd´z na dół. — Nie potrafi˛e, ciociu Pol. Biegłem tak daleko i skr˛ecałem tyle razy, z˙ e nie wiem, jak wróci´c. Zgubiłem si˛e. — No dobrze — stwierdziła, odzyskujac ˛ panowanie nad soba.˛ — Nie ruszaj si˛e. Znajdziemy sposób, z˙ eby ci˛e tu sprowadzi´c. — Mam nadziej˛e — westchnał. ˛
Rozdział 19 Ten korytarz musi gdzie´s prowadzi´c — Anheg spojrzał w stron˛e, gdzie Garion nerwowo oczekiwał na pomoc. — Niech po prostu nim pójdzie. — I wpadnie wprost w r˛ece Murga Asharaka? — mrukn˛eła ciocia Pol. — Lepiej niech zostanie tam, gdzie jest. — Asharak ucieka w strachu o z˙ ycie — stwierdził Anheg. — Nie ma go ju˙z w pałacu. — O ile pami˛etam, nie powinno go by´c w królestwie — zauwa˙zyła. — Zaczekaj, Pol — przerwał Wilk. — Garionie! — krzyknał. ˛ — Któr˛edy biegnie ten korytarz? — Chyba w kierunku tylnej cz˛es´ci sali, gdzie stoja˛ trony — odpowiedział chłopiec. — Trudno powiedzie´c. Jest ciemno. — Podamy ci pochodnie. Ustawisz jedna˛ tam, gdzie stoisz w tej chwili, a z druga˛ pójdziesz przed siebie. Póki nie stracisz tej pierwszej z oczu, posuwasz si˛e w linii prostej. — Bardzo sprytne — ocenił Silk. — Szkoda, z˙ e nie mam siedmiu tysi˛ecy lat. Te˙z bym potrafił tak sprawnie rozwiazywa´ ˛ c problemy. Wilk pu´scił uwag˛e mimo uszu. — Nadal uwa˙zam, z˙ e najlepszym wyj´sciem b˛edzie przystawienie paru drabin i wybicie dziury w s´cianie — wtracił ˛ Barak. — Mo˙ze najpierw spróbujemy sposobu Belgaratha? — spytał zbolałym głosem Anheg. Barak wzruszył ramionami. — Ty tu jeste´s królem. — Dzi˛eki — burknał ˛ sucho władca. Jeden z wojowników przyniósł długa˛ tyk˛e i podał Garionowi dwie pochodnie. — Je´sli korytarz biegnie prosto — zastanowił si˛e Anheg — powinien doprowadzi´c gdzie´s do królewskich apartamentów. — To ciekawe — Rhodar uniósł brew. — Dobrze by było wiedzie´c, czy wiedzie do królewskich komnat, czy w przeciwna˛ stron˛e.
188
— Całkiem mo˙zliwe, z˙ e to jaka´s zapomniana droga ewakuacyjna — odparł ura˙zonym tonem Anheg. — Nasza historia nie była w ko´ncu a˙z tak pokojowa. Nie ma powodu, by od razu podejrzewa´c najgorsze. — Oczywi´scie — przyznał uprzejmie Rhodar. — Najmniejszego powodu. Garion umie´scił jedna˛ z pochodni obok szczeliny w murze i poda˙ ˛zył zakurzonym przej´sciem, ogladaj ˛ ac ˛ si˛e cz˛esto, by sprawdzi´c, czy wcia˙ ˛z widzi jej s´wiatło. Po chwili dotarł do waskich ˛ drzwiczek, otwierajacych ˛ si˛e do wn˛etrza pustej szafy. Dalej znajdowała si˛e bogata sypialnia z wyj´sciem na szeroki, dobrze o´swietlony korytarz, którym zbli˙zało si˛e kilku wojowników, a Garion rozpoznał w´sród nich łowczego Torvika. — Tu jestem — zawołał z ulga˛ i wyszedł im naprzeciw. — Nie pró˙znowałe´s, co? — u´smiechnał ˛ si˛e Torvik. — To nie moja wina. — Wracajmy do króla Anhega. Ta dama, twoja ciotka, bardzo si˛e martwi. — Pewnie jest na mnie zła. — Garion ruszył obok pot˛ez˙ nego my´sliwego. — Bardzo prawdopodobne — przyznał Torvik. — Kobiety zawsze si˛e na nas złoszcza,˛ z tych czy innych powodów. Kiedy doro´sniesz, b˛edziesz si˛e musiał do tego przyzwyczai´c. Ciocia Pol czekała przed drzwiami sali tronowej. Nie robiła mu wyrzutów, przynajmniej na razie. Na jedna˛ krótka˛ chwil˛e przytuliła go mocno, po czym spojrzała z powaga.˛ — Czekali´smy na ciebie, kochanie — powiedziała prawie całkiem spokojnie i wprowadziła go do s´rodka. — W apartamencie mojej babki, powiadasz? — mówił do Torvika Anheg. — Zdumiewajace. ˛ Pami˛etam ja˛ jako zdziwaczała˛ staruszk˛e chodzac ˛ a˛ o lasce. — Nikt nie rodzi si˛e starcem, Anhegu — zauwa˙zył z chytra˛ mina˛ Rhodar. — Jestem pewna Anhegu, z˙ e istnieje całkiem niewinne wyja´snienie tej sprawy — pocieszyła króla Porenn. — Mój ma˙ ˛z si˛e z toba˛ dra˙zni. — Jeden z ludzi zajrzał do tego przej´scia, wasza wysoko´sc´ — wtracił ˛ taktownie Torvik. — Le˙zy tam gruba warstwa kurzu. Mo˙zliwe, z˙ e nie było u˙zywane od stuleci. — Zdumiewajace ˛ — powtórzył Anheg. Nast˛epnie delikatnie porzucono ten temat, cho´c kpiace ˛ spojrzenie króla Rhodara było a˙z nadto wymowne. Hrabia Seline chrzakn ˛ ał ˛ dyskretnie. — Sadz˛ ˛ e — powiedział — z˙ e młody Garion mógłby nam opowiedzie´c co´s ciekawego. — Spodziewam si˛e — ciocia Pol spojrzała na chłopca. — O ile pami˛etam, kazałam ci czeka´c w swoim pokoju. — Tam był Asharak — wyja´snił Garion. — Miał ze soba˛ wojowników. Próbował mnie zmusi´c, z˙ ebym z nim poszedł. Nie chciałem, a on powiedział, z˙ e ju˙z 189
raz mnie miał i znowu mo˙ze schwyta´c. Nie bardzo rozumiałem, o co mu chodzi, ale odparłem, z˙ e najpierw musi mnie dogoni´c. I uciekłem. Brand, Stra˙znik Rivy, parsknał ˛ s´miechem. — Nie sadz˛ ˛ e, by mo˙zna mu było cokolwiek zarzuci´c, Polgaro — o´swiadczył. — Gdybym w swoim pokoju spotkał kapłana Grolimów, te˙z bym chyba uciekał. — Jeste´s pewien, z˙ e to był Asharak? — spytał Silk. Garion pokiwał głowa.˛ — Znam go od bardzo dawna. Chyba przez całe z˙ ycie. On te˙z mnie poznał. Wołał mnie po imieniu. — Mam ochot˛e na długa˛ rozmow˛e z tym Asharakiem — stwierdził Anheg. — Chciałbym mu zada´c kilka pyta´n na temat całego zamieszania, do jakiego doprowadził w moim królestwie. — Watpi˛ ˛ e, czy go znajdziesz Anhegu — odparł pan Wilk. — Wydaje si˛e kim´s wi˛ecej ni˙z tylko Grolimem. Raz dotknałem ˛ jego umysłu. W Muros. Nie jest to zwyczajny umysł. — Zabawi˛e si˛e poszukiwaniem — mruknał ˛ z pozorna˛ oboj˛etno´scia˛ król. — Nawet Grolim nie potrafi chodzi´c pieszo po wodzie, wi˛ec chyba zablokuj˛e porty w całym Chereku. Potem wy´sl˛e ludzi, by przeczesali góry i puszcze. I tak zima˛ tyja˛ i hałasuja˛ tylko, wi˛ec przyda si˛e im jakie´s zaj˛ecie. — Wyp˛edzanie grubych, hała´sliwych wojowników na s´nieg w samym s´rodku zimy nie przysporzy ci popularno´sci, Anhegu — zauwa˙zył Rhodar. — Obiecaj hojne wynagrodzenie — zaproponował Silk. — W ten sposób zap˛edzisz ich do pracy i zachowasz popularno´sc´ . — Niezły pomysł. A jaka˛ nagrod˛e by´s sugerował, ksia˙ ˛ze˛ Kheldarze? — Obiecaj tyle złota, ile wa˙zy głowa Asharaka — rzekł Silk. — To powinno nawet najtłu´sciejszych wojowników odciagn ˛ a´ ˛c od ko´sci i antałka piwa. Anheg skrzywił si˛e lekko. — To Grolim — pocieszył go Silk. — Zapewne i tak go nie znajda,˛ ale szukajac ˛ rozło˙za˛ całe królestwo na cz˛es´ci. Twe złoto b˛edzie bezpieczne, twoi wojownicy rozruszaja˛ si˛e troch˛e, ty sam zyskasz sław˛e człowieka hojnego. W dodatku, Asharak nie zdoła dalej spiskowa´c, gdy ka˙zdy w Chereku b˛edzie go szukał z toporem w r˛eku. Kto´s, czyja głowa cenniejsza jest dla innych ni˙z dla niego samego, nie ma czasu na głupstwa. — Ksia˙ ˛ze˛ Kheldarze — stwierdził z powaga˛ Anheg. — Jeste´s człowiekiem podst˛epnym. — Staram si˛e, najja´sniejszy panie — skłonił si˛e kpiaco ˛ Silk. — Czy mo˙zliwe, by´s zechciał pracowa´c dla mnie? — zaproponował władca Chereku. — Anhegu! — zawołał oburzony Rhodar. — Krew, wasza wysoko´sc´ — westchnał ˛ Silk. — Wi˛ezy pokrewie´nstwa trzymaja˛ mnie u boku wuja. Ch˛etnie jednak wysłucham twej oferty. B˛edzie pomocna 190
w przyszłych negocjacjach na temat wynagrodzenia za moje usługi. ´ Smiech królowej Porenn zabrzmiał niby mały, srebrny dzwoneczek, a na twarzy Rhodara pojawił si˛e wyraz rozpaczy. — Sami widzicie — westchnał. ˛ — Ze wszystkich stron otaczaja˛ mnie zdrajcy. I co ma zrobi´c biedny, stary grubas? Pos˛epny wojownik wkroczył do sali i podszedł do króla Anhega. — Stało si˛e najja´sniejszy panie — oznajmił. — Czy chcesz spojrze´c na jego głow˛e? — Nie — odparł krótko Anheg. — Czy mamy nabi´c ja˛ na pal i zatkna´ ˛c koło portu? — Nie. Jarvik był kiedy´s dzielnym człowiekiem, a przez mał˙ze´nstwo moim powinowatym. Przeka˙zcie ciało jego z˙ onie. Niech je pochowa jak nale˙zy. Wojownik skłonił si˛e i wyszedł. — Intryguje mnie sprawa tego Grolima, Asharaka — zwróciła si˛e do cioci Pol królowa Islena. — Mo˙ze we dwie, lady Polgaro, znajdziemy sposób, by go odszuka´c? Na jej twarzy malowało si˛e gł˛ebokie przekonanie o własnych zdolno´sciach. Pan Wilk odezwał si˛e szybko, zanim ciocia Pol zda˙ ˛zyła zareagowa´c. — Odwa˙zne słowa, Isleno. Ale nie mo˙zemy dopu´sci´c, by władczyni Chereku nara˙zała si˛e na takie ryzyko. Wiem, z˙ e twa sztuka nie ma sobie równych, lecz takie poszukiwanie całkowicie otwiera umysł. Gdy Asharak wyczuje, z˙ e próbujesz go znale´zc´ , natychmiast odpowie ciosem. Polgarze nic nie grozi, ale obawiam si˛e, z˙ e twój umysł zostanie zdmuchni˛ety jak s´wieca. To nie do pomy´slenia, by królowa Chereku do˙zyła swych dni jako oszalała maniaczka. Islena zbladła nagle i nie zauwa˙zyła, jak pan Wilk mrugnał ˛ porozumiewawczo do Anhega. — Nie mog˛e na to pozwoli´c — orzekł stanowczo Anheg. — Królowa jest mi zbyt droga, by nara˙zała si˛e na tak straszne niebezpiecze´nstwo. — Musz˛e by´c posłuszna woli mego pana — powiedziała z ulga˛ Islena. — Na jego rozkaz odwołuj˛e swoja˛ propozycj˛e. — Odwaga mej królowej czyni mi zaszczyt — o´swiadczył Anheg z twarza˛ absolutnie nieruchoma.˛ Islena skłoniła si˛e i wycofała spiesznie. Ciocia Pol spojrzała na pana Wilka unoszac ˛ brew, ale zachowała milczenie. Wilk spowa˙zniał wstajac ˛ z fotela, na którym siedział. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e nadszedł czas podj˛ecia wielkiej wagi decyzji — oznajmił. — Zdarzenia nast˛epuja˛ zbyt szybko, by´smy mogli sobie pozwoli´c na zwłok˛e. Popatrzył na Anhega. — Czy jest jakie´s miejsce, gdzie mogliby´smy bezpiecznie porozmawia´c? — Jest pewna komnata w jednej z wie˙z. My´slałem o niej jeszcze przed pierwszym spotkaniem, ale. . . — zamilkł, spogladaj ˛ ac ˛ na Cho-Haga. 191
— Nie powiniene´s dopu´sci´c, by to ci˛e powstrzymało — rzekł król Algarów. — Radz˛e sobie ze schodami, je´sli musz˛e. Lepiej było narazi´c mnie na niewygody, ni˙z pozwoli´c szpiegowi Jarvika na podsłuchiwanie. — Zostan˛e z Garionem — obiecał Durnik cioci Pol. Zdecydowanie pokr˛eciła głowa. — Nie. Dopóki Asharak jest w Chereku na wolno´sci, nie chc˛e go spuszcza´c z oka. — Mo˙ze pójdziemy? — przynaglił pan Wilk. — Robi si˛e pó´zno, a chc˛e odpłyna´ ˛c o s´wicie. Trop, którym poda˙ ˛załem, stygnie. Królowa Islena, wcia˙ ˛z nieco wstrza´ ˛sni˛eta, stała z boku z Porenn i Silar. Nie drgn˛eła nawet, gdy Anheg poprowadził zebranych za soba.˛ Dam ci zna´c, co si˛e dzieje, zasygnalizował z˙ onie król Rhodar. Oczywi´scie, odpowiedziała Porenn. Twarz miała spokojna,˛ lecz ruchy palców zdradzały irytacj˛e. Spokojnie, dziecko, prosiły palce Rhodara. Jeste´smy tu go´sc´ mi i musimy przestrzega´c miejscowych zwyczajów. Co tylko ka˙ze mój pan i władca, odparła, z sarkazmem pochylajac ˛ dłonie. Z pomoca˛ Hettara Cho-Hag pokonał stopnie, cho´c wspinali si˛e bole´snie powoli. — Przepraszam — wysapał, zatrzymujac ˛ si˛e w połowie drogi, by odpocza´ ˛c. — Jest to równie m˛eczace ˛ dla mnie, jak dla was. Anheg ustawił stra˙zników przed schodami, po czym wszedł na gór˛e i zamknał ˛ za soba˛ ci˛ez˙ kie drzwi. — Rozpal ogie´n, kuzynie — zwrócił si˛e do Baraka. — Nie musimy przecie˙z marzna´ ˛c. Olbrzym skinał ˛ głowa˛ i przysunał ˛ pochodni˛e do stosu drewna w kominku. Komnata była okragła ˛ i niezbyt przestronna, ale było w niej do´sc´ miejsca dla wszystkich. Pod s´cianami stały krzesła i ławy. Pan Wilk wyjrzał oknem na migocace ˛ w dole s´wiatła Val Alorn. — Zawsze lubiłem wie˙ze — szepnał ˛ jakby do siebie. — Mój Mistrz mieszkał w wie˙zy podobnej do tej. Sp˛edziłem tam wiele pi˛eknych chwil. — Oddałbym z˙ ycie, by pozna´c Aldura — westchnał ˛ Cho-Hag. — Podobno otaczał go blask? — Dla mnie wygladał ˛ całkiem zwyczajnie. Prze˙zyłem u niego pi˛ec´ lat zanim w ogóle si˛e zorientowałem, kim jest. — I naprawd˛e był tak madry, ˛ jak powiadaja? ˛ — spytał Anheg. — Prawdopodobnie madrzejszy ˛ — odparł Wilk. — Byłem dzikim, zagubionym chłopakiem, gdy mnie znalazł konajacego ˛ w s´nie˙zycy u stóp wie˙zy. Zdołał mnie jako´s oswoi´c, chocia˙z zaj˛eło mu to kilkaset lat — westchnał ˛ gł˛eboko i odwrócił si˛e od okna. — Do pracy — powiedział. — Gdzie chcesz płyna´ ˛c, by podja´ ˛c po´scig? — spytał Fulrach. 192
— Do Camaaru. Tam trafiłem na s´lad. Sadz˛ ˛ e, z˙ e prowadził do Arendii. — Wy´sl˛e z toba˛ wojowników — o´swiadczył Anheg. — Po ostatnich wydarzeniach boj˛e si˛e, z˙ e Grolimowie zechca˛ ci˛e zatrzyma´c. — Nie — odmówił stanowczo Wilk. — Wojownicy b˛eda˛ bezu˙zyteczni w spotkaniu z Grolimami, a ja nie mog˛e podró˙zowa´c z armia˛ placz ˛ aca ˛ si˛e pod nogami. I nie mam czasu na tłumaczenie królowi Arendii, czemu naje˙zd˙zam na jego pa´nstwo z horda˛ wojska. Wyja´snienie czegokolwiek Arendom jest jeszcze trudniejsze ni˙z Alornom cho´c ci˛ez˙ ko w to uwierzy´c. — Nie bad´ ˛ z niegrzeczny, ojcze — zwróciła mu uwag˛e ciocia Pol. — To tak˙ze ich s´wiat, wi˛ec si˛e o niego martwia.˛ — Nie musi to by´c cała armia Belgaracie — wtracił ˛ Rhodar. — Ale czy rozsadek ˛ nie nakazuje wzia´ ˛c ze soba˛ kilku silnych ludzi? — Niewiele jest problemów, z którymi ja i Polgara nie potrafimy sobie poradzi´c. A Silk, Barak i Durnik b˛eda˛ z nami, by rozwiazywa´ ˛ c bardziej przyziemne sprawy. Im mniejsza grupa, tym rzadziej zwraca uwag˛e — spojrzał na Cho-Haga. — Skoro jednak ju˙z o tym mówimy, to chciałbym zabra´c twego syna, Hettara. Jego specyficzne talenty moga˛ si˛e okaza´c przydatne. — Niemo˙zliwe — odparł chłodno Hettar. — Musz˛e pozosta´c przy ojcu. — Nie, Hettarze — rzekł Cho-Hag. — Nie chc˛e, by´s sp˛edził z˙ ycie jako nogi kaleki. — Słu˙zenie tobie, ojcze, nigdy nie było dla mnie ci˛ez˙ arem — zapewnił Hettar. — Wielu ludzi dysponuje takim samym talentem. Niech Czcigodny wybierze kogo´s innego. — Ilu jest Sha-Darim w´sród Algarów? — spytał z powaga˛ Wilk. Hettar spojrzał na niego ostro, jakby wzrokiem próbował co´s powiedzie´c. Cho-Hag gło´sno wciagn ˛ ał ˛ powietrze. — Hettarze — zapytał. — Czy to prawda? — By´c mo˙ze, ojcze — Hettar wzruszył ramionami. — Nie sadziłem, ˛ z˙ e to wa˙zne. Cho-Hag spojrzał pytajaco ˛ na Wilka. — To prawda — kiwnał ˛ głowa˛ starzec. — Wiedziałem o tym od chwili, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy. To Sha-Dar. Ale sam musi si˛e o tym przekona´c. Oczy króla wypełniły si˛e łzami. — Mój syn! — rzekł z duma,˛ przyciagn ˛ ał ˛ Hettara do siebie i u´scisnał ˛ niezr˛ecznie. — To nic takiego, ojcze — szepnał ˛ młodzieniec, jakby nagle zakłopotany. — O czym oni mówia? ˛ — szepnał ˛ Garion do Silka. — O czym´s, co Algarowie traktuja˛ bardzo powa˙znie. Uwa˙zaja,˛ z˙ e niektórzy ludzie potrafia˛ rozmawia´c z ko´nmi jedynie z pomoca˛ my´sli. Nazywaja˛ ich Sha-Darim, Wodzowie Klanów koni. To wielka rzadko´sc´ : dwie, mo˙ze trzy osoby
193
w całym pokoleniu. Ten dar oznacza najwy˙zsze honory dla ka˙zdego Algara który go posiada. Cho-Hag eksploduje z dumy, gdy tylko wróci do Algarii. — Wi˛ec to a˙z tak wa˙zne? — Algarowie tak sadz ˛ a˛ — Silk wzruszył ramionami. — Kiedy znajda˛ nowego Sha-Dara. wszystkie klany gromadza˛ si˛e w Twierdzy. Cały naród s´wi˛etuje przez sze´sc´ tygodni. Składaja˛ dary. Hettar b˛edzie bogaty, je´sli zgodzi si˛e je przyja´ ˛c. Mo˙ze odmówi´c. To dziwny człowiek. — Musisz jecha´c — przekonywał Hettara Cho-Hag. — Z toba˛ b˛edzie duma Algarii. Droga obowiazku ˛ jest jasna. — Je´sli mój ojciec tak postanowił — zgodził si˛e opornie Hettar. — To dobrze — stwierdził pan Wilk. — Ile czasu ci trzeba, by dotrze´c do Algarii wybra´c z tuzin najlepszych koni i doprowadzi´c je do Camaaru? Młodzieniec zastanowił si˛e przez chwil˛e. — Dwa tygodnie — orzekł. — O ile nie zatrzyma mnie zamie´c w górach Sendarii. — Zatem wszyscy ruszamy o s´wicie. Anheg da ci okr˛et. Poprowadzisz konie Wielkim Traktem Północnym do miejsca o kilka mil na północ od Camaaru, gdzie odbiega droga na południe. Przejdziesz bród na rzece Wielki Camaar i pojedziesz dalej, a˙z dotrzesz do Wielkiego Traktu Zachodniego w pobli˙zu ruin Vo Vacune w północnej Arendii. Spotkamy si˛e tam za dwa tygodnie. Hettar skinał ˛ głowa.˛ — Pod Vo Vacune dołaczy ˛ do nas tak˙ze asturski Arend — ciagn ˛ ał ˛ Wilk. — A troch˛e pó´zniej mimbra´nski. Moga˛ si˛e przyda´c na południu. — A tak˙ze wypełnia˛ proroctwo — dodał tajemniczo Anheg. Wilk wzruszył ramionami, a jego bł˛ekitne oczy zamigotały nagle. — Nie mam nic przeciwko wypełnianiu proroctw — stwierdził. — Byle tylko nie przeszkadzały mi za bardzo. — Czy mo˙zemy jako´s pomóc w poszukiwaniach? — spytał Brand. — Macie do´sc´ pracy. Niezale˙znie od wyników naszego po´scigu, Angarakowie szykuja˛ si˛e najwyra´zniej do jakiej´s wi˛ekszej akcji. Je´sli nam si˛e uda, mo˙ze si˛e zawahaja,˛ ale Angarakowie nie my´sla˛ w taki sposób, jak my. Pami˛ec´ o kl˛esce pod Vo Mimbre nie powstrzyma ich przed inwazja˛ na zachód. Mo˙ze wypełniaja˛ wskazania własnych proroctw, o których nie mamy poj˛ecia. W ka˙zdym razie powinni´scie si˛e liczy´c z powa˙znymi kłopotami z ich strony. Musicie si˛e przygotowa´c. Anheg wyszczerzył z˛eby w wilczym u´smiechu. — Przygotowujemy si˛e od pi˛eciu tysi˛ecy lat — o´swiadczył. — Tym razem oczy´scimy s´wiat z zarazy Angaraków. Gdy zbudzi si˛e Torak Jednooki, b˛edzie samotny jak Mara. I tak samo bezsilny. — Mo˙ze. Ale nie planuj ceremonii zwyci˛estwa przed ko´ncem wojny. Szykujcie si˛e dyskretnie i nie róbcie w swoich królestwach wi˛ekszego zamieszania, ni˙z 194
to niezb˛edne. Na zachodzie roi si˛e od Grolimów którzy obserwuja˛ wszystkie na´ sze poczynania. Slad którym poda˙ ˛ze˛ , mo˙ze mnie zaprowadzi´c do Cthol Murgos. Wol˛e nie spotka´c na granicy armii Murgów. — Ja te˙z grywam w obserwacje — zauwa˙zył Rhodar, z ponurym wyrazem swej pulchnej twarzy. — I to lepiej od Grolimów. Pora ju˙z wysła´c na wschód kilka karawan. Angarakowie nie rusza˛ bez wsparcia z tej strony, a zanim Malloreanie dotra˛ na południe, musza˛ przypłyna´ ˛c do Gar og Nadrak. Jedna czy druga łapówka tu i tam, par˛e beczek mocnego trunku we wła´sciwym obozie górniczym. . . Kto wie, co zdoła odsłoni´c sprawne przekupstwo? Przypadkowe słowo czy dwa moga˛ zagwarantowa´c ostrze˙zenie na kilka miesi˛ecy przed atakiem. — Je´sli planuja˛ co´s powa˙znego Thullowie b˛eda˛ stawiali magazyny wzdłu˙z wschodniego urwiska — dodał Cho-Hag. — Thullowie nie sa˛ zbyt inteligentni i łatwo ich niepostrze˙zenie obserwowa´c. Wzmocni˛e patrole w górach. Przy odrobinie szcz˛es´cia uda si˛e przewidzie´c kierunek uderzenia. Czy mo˙zemy zrobi´c co´s jeszcze Belgaracie? Pan Wilk my´slał przez chwil˛e i nagle u´smiechnał ˛ si˛e szeroko. — Jestem pewien, z˙ e nasz złodziej nasłuchuje pilnie i czeka, a˙z kto´s z nas wypowie jego imi˛e lub imi˛e przedmiotu, który ukradł. Pr˛edzej czy pó´zniej kto´s to zrobi, a kiedy ju˙z raz nas zlokalizuje, b˛edzie słyszał ka˙zde słowo. Zamiast kneblowa´c sobie usta, lepiej poszukajmy mu jakiego´s zaj˛ecia. Je´sli to mo˙zliwe, niech ka˙zdy minstrel na północy powtarza pewne stare opowie´sci. Wiecie, które. Gdy te imiona zaczna˛ rozbrzmiewa´c na ka˙zdym wiejskim rynku na północ od rzeki Camaar, huk w jego uszach b˛edzie jak burza. W najgorszym przypadku da nam to swobod˛e rozmowy. On si˛e z czasem zm˛eczy i przestanie nasłuchiwa´c. — Ju˙z pó´zno, ojcze — przypomniała ciocia Pol. Wilk kiwnał ˛ głowa.˛ — Gramy w s´miertelnie niebezpieczna˛ gr˛e — powiedział na zako´nczenie. — Lecz nasi wrogowie graja˛ w równie niebezpieczna.˛ Ich ryzyko jest tak wielkie, jak nasze i w tej chwili nikt nie mo˙ze przewidzie´c, jaki b˛edzie wynik. Czy´ncie przygotowania. Posyłajcie zaufanych ludzi, by obserwowali wszystko, co si˛e dzieje. Bad´ ˛ zcie cierpliwi i unikajcie nierozwa˙znych kroków. Moga˛ si˛e teraz okaza´c gro´zniejsze ni˙z cokolwiek innego. Tylko Polgara i ja mo˙zemy działa´c. Na razie. Musicie nam zaufa´c. Wiem z˙ e czasami niektóre z naszych czynów moga˛ si˛e wyda´c dziwne, ale mamy powody, by robi´c to co robimy. Prosz˛e, by´scie si˛e ju˙z nie wtracali. ˛ Co pewien czas zawiadomi˛e o post˛epie poszukiwa´n. Gdybym czego´s potrzebował, dam zna´c. Zgoda? Królowie przytakn˛eli z powaga˛ i zacz˛eli si˛e podnosi´c. Anheg zatrzymał si˛e obok pana Wilka. — Mógłby´s za godzin˛e zajrze´c do mojej pracowni, Belgaracie? — zapytał cichym głosem. — Zanim odpłyniecie, chciałbym zamieni´c kilka słów z toba˛ i Polgara.˛ 195
— Jak sobie z˙ yczysz, Anhegu. — Chod´zmy, Garionie — zawołała ciocia Pol. — Trzeba si˛e zaja´ ˛c pakowaniem. Garion, lekko oszołomiony waga˛ prowadzonych rozmów, wstał i cicho poszedł za nia˛ do drzwi.
Rozdział 20 Pracownia Anhega była sporym, zagraconym pomieszczeniem, poło˙zonym wysoko w kwadratowej wie˙zy. Wsz˛edzie le˙zały oprawne w skór˛e ksi˛egi, a na stołach i stojakach umieszczono niezwykłe urzadzenia ˛ z d´zwigniami, bloczkami i cienkimi mosi˛ez˙ nymi ła´ncuszkami. Pi˛eknie nakre´slone mapy wisiały na s´cianach, a podłog˛e za´scielały kawałki pokrytego drobnym pismem pergaminu. Król, z włosami opadajacymi ˛ na czoło, stał przy pochylonym blacie i w delikatnym blasku pary s´wiec studiował wolumin spisany na cienkich arkuszach starego pergaminu. Stra˙znik przy drzwiach przepu´scił ich bez słowa i pan Wilk przeszedł dziarskim krokiem na s´rodek komnaty. — Chciałe´s nas widzie´c, Anhegu? Władca Chereku wyprostował si˛e i odsunał ˛ ksi˛eg˛e. — Witaj, Belgaracie — skinał ˛ głowa.˛ — I ty, Polgaro. Spojrzał zdziwiony na Gariona, który zatrzymał si˛e niepewnie u drzwi. — Mówiłam powa˙znie — oznajmiła ciocia Pol. — Nie spuszcz˛e go z oka, póki nie b˛ed˛e pewna, z˙ e Asharak nie zdoła go dosi˛egna´ ˛c. — Jak sobie z˙ yczysz, Polgaro — zgodził si˛e Anheg. — Wejd´z chłopcze. — Widz˛e, z˙ e nie porzuciłe´s studiów — stwierdził z aprobata˛ pan Wilk, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e po za´smieconym pokoju. — Tak wiele musz˛e si˛e nauczy´c — bezradny gest Anhega obejmował zbiorowisko ksiag, ˛ papierów i dziwacznych maszyn. — Mam wra˙zenie, z˙ e byłbym szcz˛es´liwszy, gdyby´s nigdy nie ukazał mi tego niewykonalnego zadania. — Sam prosiłe´s — odparł krótko Wilk. — Mogłe´s odmówi´c — Anheg roze´smiał si˛e. Potem jego surowa twarz przybrała wyraz powagi. Spojrzał na Gariona i zaczał ˛ mówi´c, najwyra´zniej unikajac ˛ bezpo´srednich sformułowa´n. — Nie chciałbym si˛e wtraca´ ˛ c, ale intryguje mnie zachowanie tego Asharaka. Garion zostawił cioci˛e Pol i ogladał ˛ jedna˛ z niezwykłych, małych maszynek, ustawiona˛ obok drzwi. Uwa˙zał, by jej nie dotyka´c. — Zajmiemy si˛e Asharakiem — zapewniła ciocia Pol. 197
Lecz Anheg nie ust˛epował. — Od wieków kra˙ ˛za˛ pogłoski, z˙ e ty i twój ojciec chronicie. . . — zawahał si˛e, spojrzał na Gariona i podjał ˛ gładko: — . . . pewien obiekt, którego nale˙zy strzec za wszelka˛ cen˛e. Wspomina o tym kilka moich ksia˙ ˛zek. — Za du˙zo czytasz, Anhegu — zauwa˙zyła ciocia Pol. Anheg roze´smiał si˛e znowu. — Trzeba si˛e czym´s zajmowa´c, Polgaro. Jedyna˛ alternatywa˛ sa˛ pijatyki z moimi lud´zmi, ale na takie rzeczy mam ju˙z zbyt delikatny z˙ oładek. ˛ Uszy tak˙ze. Moz˙ ecie sobie wyobrazi´c, jaki hałas panuje w sali pełnej pijanych Chereków? Moje ksia˙ ˛zki nie pija,˛ nie przechwalaja˛ si˛e, nie spadaja˛ pod stół i nie chrapia.˛ Stanowia˛ o wiele lepsze towarzystwo. — Głupstwa — orzekła ciocia Pol. — Od czasu do czasu wszyscy je popełniamy — stwierdził filozoficznie Anheg. — Ale wró´cmy do tamtej sprawy. Je´sli prawdziwe sa˛ pogłoski, o których wspomniałem, to czy nie ryzykujecie zanadto? Wasza wyprawa mo˙ze si˛e okaza´c bardzo niebezpieczna. — Nie istnieje naprawd˛e bezpieczne miejsce — odparł pan Wilk. — Po co nara˙za´c si˛e niepotrzebnie? Wiecie sami, z˙ e Asharak nie jest jedynym Grolimem na s´wiecie. — Teraz rozumiem, dlaczego nazywaja˛ ci˛e Anhegiem Przebiegłym — u´smiechnał ˛ si˛e Wilk. — Czy rozsadek ˛ nie nakazuje, by ów obiekt pozostawi´c do waszego powrotu pod moja˛ opieka? ˛ — zaproponował król. — Przekonali´smy si˛e niedawno, z˙ e nawet Val Alorn nie jest bezpieczne od Grolimów — odparła stanowczo ciocia Pol. — Niewyczerpane sa˛ zło˙za Cthol Murgos i Gar og Nadrak, a Murgowie maja˛ do dyspozycji wi˛ecej złota, ni˙z potrafisz sobie wyobrazi´c. Ilu takich jak Jarvik mogli kupi´c? Stary Wilk i ja mamy spore do´swiadczenie w chronieniu obiektu, o którym wspominałe´s. Z nami b˛edzie bezpieczny. — Niemniej jednak dzi˛ekuj˛e za zainteresowanie — dodał pan Wilk. — Ta sprawa dotyczy nas wszystkich. Mimo młodego wieku i okresowego braku rozwagi, Garion nie był głupi. Pojmował, z˙ e to, o czym mówia,˛ odnosi si˛e tak˙ze do niego, w pewien sposób. A mo˙zliwe, z˙ e ma równie˙z zwiazek ˛ z tajemnica˛ jego pochodzenia. By ukry´c swoje zaciekawienie, podniósł niewielka˛ ksia˙ ˛zk˛e oprawna˛ w czarna˛ skór˛e o niezwykłej fakturze. Otworzył ja,˛ ale nie znalazł ani obrazków, ani ozdobnych inicjałów, a tylko nierówne rzadki ˛ dziwnie odpychajacego ˛ pisma. Ciocia Pol zawsze jako´s wiedziała, czym si˛e akurat zajmuje. Spojrzała przez rami˛e. — Co ty z tym robisz? — spytała ostrym tonem. — Ogladam ˛ tylko — wyja´snił. — Nie umiem czyta´c. 198
— Odłó˙z to natychmiast — poleciła. — I tak by´s jej nie przeczytał, Garionie — u´smiechnał ˛ si˛e Anheg. — Jest napisana w dawnej mowie Angaraków. — A co wła´sciwie zamierzasz zrobi´c z tym paskudztwem? — zapytała ciocia Pol. — Powiniene´s najlepiej wiedzie´c, z˙ e to zakazane. — To tylko ksia˙ ˛zka, Pol — wtracił ˛ pan Wilk. — Nie ma z˙ adnej władzy, póki jej na to nie pozwolimy. — Poza tym — Anheg w zamy´sleniu potarł dłonia˛ policzek — daje nam wskazówki co do umysłu nieprzyjaciela. Zawsze dobrze wiedzie´c, czego mo˙zna oczekiwa´c. — Nie poznasz umysłu Toraka, a niebezpiecznie jest odsłania´c mu własny. On potrafi ci˛e zatru´c, zanim zdasz sobie spraw˛e, co si˛e dzieje. — Chyba nie ma takiego ryzyka — zauwa˙zył pan Wilk. — Umysł Anhega jest dostatecznie wy´cwiczony, by unika´c pułapek w ksia˙ ˛zce Toraka. To akurat jest raczej oczywiste. Anheg spojrzał w drugi koniec komnaty i skinał ˛ na Gariona. Ten podszedł i stanał ˛ przed władca˛ Chereku. — Jeste´s spostrzegawczym młodzie´ncem, Garionie — pochwalił go król. — Wy´swiadczyłe´s mi dzisiaj przysług˛e i kiedy tylko zechcesz, mo˙zesz za˙zada´ ˛ c rewan˙zu. Wiedz, z˙ e Anheg z Chereku jest twoim przyjacielem. Wyciagn ˛ ał ˛ prawic˛e, a Garion bez namysłu podał mu swoja.˛ Oczy Anhega rozszerzyły si˛e nagle, a twarz zbladła lekko. Obrócił dło´n Gariona i spojrzał z uwaga˛ na srebrzyste znami˛e. Wtedy wsun˛eły si˛e mi˛edzy nich r˛ece cioci Pol, stanowczym ruchem zagi˛eły palce Gariona i wyrwały jego dło´n z u´scisku władcy. — Wi˛ec to prawda — szepnał ˛ król. — Wystarczy — o´swiadczyła ciocia Pol. — Przesta´n niepokoi´c chłopca — jej dłonie wcia˙ ˛z trzymały mocno r˛ece Gariona. — Chod´zmy, skarbie — powiedziała. — Trzeba ko´nczy´c pakowanie. Odwróciła si˛e i razem wyszli z pokoju. Garion czuł oszołomienie. Dlaczego znak na dłoni tak zdumiał Anhega? Znamiona, jak wiedział, były dziedziczne. Ciocia Pol powiedziała kiedy´s, z˙ e jego ojciec miał takie samo, ale czemu Anheg miałby si˛e tym interesowa´c? Sprawy zaszły ju˙z za daleko i ciekawo´sc´ chłopca stała si˛e prawie nie do zniesienia. Musiał pozna´c prawd˛e o rodzicach, o cioci Pol, o wszystkim. Je´sli b˛edzie bolesna, trudno, jako´s to przecierpi. Ale si˛e dowie. Ranek wstał czysty i wcze´snie wyszli przed pałac. Zebrali si˛e na dziedzi´ncu, gdzie czekały sanie. — Nie musiała´s przecie˙z wychodzi´c na mróz, Merel — Barak zwrócił si˛e do swej okrytej futrem z˙ ony, która usiadła przy nim w saniach.
199
— Mam obowiazek ˛ odprowadzi´c mego pana na okr˛et — odparła, wyzywajaco ˛ unoszac ˛ brod˛e. — Jak chcesz — westchnał ˛ olbrzym. Król Anheg i królowa Islena jechali na czele. Sanie wykr˛eciły na dziedzi´ncu i rz˛edem wyjechały na za´snie˙zona˛ ulic˛e. Sło´nce l´sniło jasno, a powietrze było suche i rze´skie. Garion siedział milczac ˛ obok Silka i Hettara. — Czemu nic nie mówisz, Garionie? — spytał Silk. — Zdarzyło si˛e tu wiele rzeczy, których nie rozumiem. — Nikt nie zrozumie wszystkiego — o´swiadczył sentencjonalnie Hettar. — Cherekowie sa˛ gwałtownym i dra˙zliwym ludem — dodał Silk. — Sami siebie nie rozumieja.˛ — Nie chodzi tylko o Chereków — Garion z trudem dobierał słowa. — Jest jeszcze ciocia Pol, pan Wilk, Asharak i w ogóle. Za du˙zo si˛e dzieje. Nie potrafi˛e si˛e w tym zorientowa´c. — Wydarzenia sa˛ jak konie — pocieszył go Hettar. — Czasem p˛edza˛ cwałem, ale po pewnym czasie znowu ruszaja˛ st˛epa. Wtedy nadchodzi czas, by poukłada´c wszystko po kolei. — Mam nadziej˛e — mruknał ˛ z powatpiewaniem ˛ Garion i zamilkł na nowo. ´ atyni ´ Sanie wyjechały zza rogu na plac przed Swi ˛ a˛ Belara. Slepa z˙ ebraczka znowu tu była i Garion zdał sobie spraw˛e, z˙ e wła´sciwie jej oczekiwał. Stan˛eła na stopniach s´wiatyni ˛ i uniosła lask˛e. Z nieznanej przyczyny konie w zaprz˛egach zatrzymały si˛e dr˙zace, ˛ nie zwracajac ˛ uwagi na wysiłki wo´zniców. ˙ — Bad´ ˛ z pozdrowiony, o wielki — zawołała s´lepa starucha. — Zycz˛ e ci szcz˛es´liwej podró˙zy. Sanie, w których siedział Garion. stały najbli˙zej stopni i zdawało si˛e z˙ e kobieta przemawia wła´snie do niego. Odpowiedział wi˛ec, niemal bez namysłu: — Dzi˛ekuj˛e. Ale dlaczego tak mnie nazywasz? Zignorowała pytanie. — Wspomnij mnie — poprosiła z gł˛ebokim pokłonem. — Wspomnij Martje, gdy obejmiesz swoje dziedzictwo. Ju˙z po raz drugi o tym mówiła i Garion poczuł ostre ukłucie ciekawo´sci. — Jakie dziedzictwo? — próbował si˛e dowiedzie´c. Barak jednak ryczał ju˙z w furii i usiłował równocze´snie zrzuci´c futro i wydoby´c miecz. Anheg tak˙ze zsuwał si˛e z sa´n, a twarz miał czerwona˛ ze zło´sci. — Nie! — rzuciła ostro ciocia Pol. — Ja to załatwi˛e. Wstała. — Posłuchaj mnie, wied´zmo — zawołała czystym głosem, odrzucajac ˛ kaptur płaszcza. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e za wiele widzisz tymi s´lepymi z´ renicami. Wy´swiadcz˛e ci przysług˛e. Nie b˛edzie ci˛e m˛eczyła ciemno´sc´ ani niepokojace ˛ wizje, które z niej biora˛ poczatek. ˛
200
— Uderz we mnie, je´sli taka jest twoja wola, Polgaro — odparła starucha. — Widz˛e jednak to, co widz˛e. — Nie uderz˛e w ciebie Martje. Ofiaruj˛e ci dar. Poruszyła r˛eka˛ szybkim, niezwykłym gestem. Garion widział wszystko całkiem wyra´znie i nie mógł pó´zniej sam siebie przekona´c, z˙ e było to tylko złudzenie. Patrzył prosto w twarz Martje i ujrzał, jak biała błona zsuwa si˛e z jej oczu, niby mleko spływajace ˛ ze s´cian naczynia. Starucha znieruchomiała. Jasny bł˛ekit oczu wyłonił si˛e spod kryjacego ˛ je bielma. Wtedy krzykn˛eła. Podniosła r˛ece, spojrzała na nie i krzykn˛eła znowu. A w krzyku brzmiała rozdzierajaca ˛ rozpacz po stracie, której nie da si˛e opisa´c. — Co zrobiła´s? — dopytywała si˛e Islena. — Zwróciłam jej oczy — ciocia Pol usiadła i otuliła si˛e futrem. — Potrafisz tego dokona´c? — spytała słabym głosem pobladła nagle królowa. — A ty nie? To prosty zabieg. — Przecie˙z — zauwa˙zyła Porenn — kiedy odzyska wzrok, straci tamta˛ zdolno´sc´ widzenia, prawda? — Chyba tak — przyznała ciocia Pol. — Ale my´sl˛e, z˙ e to skromna cena. — Wi˛ec przestanie by´c czarownica? ˛ — nie ust˛epowała Porenn. — Jako czarownica i tak nie była najlepsza. Jej widzenia były mgliste i niepewne. Tak b˛edzie lepiej. Przestanie niepokoi´c cieniami siebie i innych — ciocia Pol spojrzała na Anhega, który siedział skamieniały ze zdumienia obok swej na wpół omdlałej mał˙zonki. — Mo˙zemy jecha´c? — spytała chłodno. — Statek czeka. Konie, jakby uwolnione tymi słowami, skoczyły do przodu, a sanie pomkn˛eły droga,˛ tryskajac ˛ s´niegiem spod płóz. Garion spojrzał za siebie. Stara Martje stała na stopniach, wpatrywała si˛e w wyciagni˛ ˛ ete dłonie i dr˙zała od nieopanowanego szlochu. — Dano nam przywilej, by by´c s´wiadkami cudu przyjaciele — rzekł Hettar. — Zauwa˙zyłem jednak, z˙ e jego adresat nie był zachwycony — odparł sucho Silk. — Przypominajcie mi czasem, z˙ ebym nie denerwował Polgary. Jej cuda miewaja˛ po dwa oblicza.
Rozdział 21 Uko´sne promienie porannego sło´nca migotały na lodowatych wodach portu, gdy sanie zatrzymały si˛e przy jednym z kamiennych nabrze˙zy. Okr˛et Greldika kołysał si˛e i szarpał cumy, a niniejszy statek w pobli˙zu tak˙ze rwał si˛e do drogi. Hettar wysiadł i podszedł do Cho-Haga i królowej Silar. Wszyscy troje rozmawiali spokojnie i z powaga,˛ jakby zaciagaj ˛ ac ˛ wokół siebie zasłon˛e prywatno´sci. Islena odzyskała panowanie nad soba˛ i siedziała wyprostowana, z u´smiechem przyklejonym do twarzy. Gdy Anheg wysiadł, by zamieni´c kilka słów z panem Wilkiem, ciocia Pol podeszła do sa´n królowej Chereku. — Na twoim miejscu, Isleno — stwierdziła stanowczo — poszukałabym sobie innego hobby. Twoje talenty w sztuce magii sa˛ ograniczone, a zabawy w tej dziedzinie bywaja˛ niebezpieczne. Zbyt wiele rzeczy mo˙ze si˛e nie uda´c, je´sli nie wiesz dokładnie, co trzeba robi´c. Królowa spogladała ˛ na nia˛ w milczeniu. — Aha — dodała ciocia Pol. — Jeszcze jedno. Moim zdaniem powinna´s zerwa´c kontakty z kultem Nied´zwiedzia. Nie wypada królowej zadawa´c si˛e z politycznymi przeciwnikami m˛ez˙ a. Oczy Isleny rozszerzyły si˛e. — Czy Anheg wie? — spytała zduszonym głosem. — Nie byłabym zdziwiona. Wiesz, jest o wiele sprytniejszy, ni˙z mo˙zna by sadzi´ ˛ c. Kroczysz bardzo blisko granicy zdrady. Przydałoby ci si˛e kilkoro dzieci. Miałaby´s zaj˛ecie i nie robiła głupstw. To tylko sugestia, naturalnie, ale przemy´sl ja˛ sobie. Ciesz˛e si˛e, z˙ e mogli´smy was odwiedzi´c. Dzi˛eki za go´scinno´sc´ — z tymi słowami odwróciła si˛e i odeszła. Silk gwizdnał ˛ cicho. — To wyja´snia par˛e spraw — mruknał. ˛ — Co wyja´snia? — spytał Garion. — Najwy˙zszy Kapłan Belara miesza si˛e ostatnio do polityki Chereku. Najwyra´zniej przeniknał ˛ do pałacu gł˛ebiej, ni˙z przypuszczałem. — Królowa? — Garion był zaszokowany. — Islena ma obsesj˛e na punkcie magii — wyja´snił Silk. — Kult Nied´zwiedzia 202
stosuje pewne rytuały, które komu´s tak łatwowiernemu jak ona moga˛ si˛e wyda´c magiczne. — Obejrzał si˛e na Rhodara, zaj˛etego rozmowa˛ z pozostałymi władcami i panem Wilkiem. Potem odetchnał ˛ gł˛eboko. — Chod´zmy porozmawia´c z Porenn — powiedział. Przeszli przez molo do miejsca, gdzie drobna, jasnowłosa królowa Drasni spogladała ˛ na fale. — Wasza wysoko´sc´ — zaczał ˛ z szacunkiem Silk. — Słucham ci˛e Kheldarze — u´smiechn˛eła si˛e. — Czy zechcesz przekaza´c wujowi pewna informacj˛e ode mnie? — Oczywi´scie. — Jak si˛e zdaje, Islena była nieco nieostro˙zna. Utrzymuje kontakty z kultem Nied´zwiedzia w Chereku. — Ojej — zdziwiła si˛e Porenn. — Anheg wie o tym? — Trudno powiedzie´c. Je´sli nawet, watpi˛ ˛ e, by to potwierdził. Garion i ja słyszeli´smy przypadkiem, jak Polgara kazała jej si˛e wycofa´c. — Mam nadziej˛e, z˙ e to rozwia˙ ˛ze cała˛ t˛e spraw˛e. Gdyby zaszła za daleko Anheg musiałby podja´ ˛c niezb˛edne kroki. Koniec mógłby si˛e okaza´c tragiczny. — Polgara była bardzo stanowcza — dodał Silk. — Sadz˛e, z˙ e Islena postapi ˛ zgodnie z jej rada.˛ Ale zawiadom mojego wuja. Lubi wiedzie´c o takich rzeczach. — Na pewno mu powiem — obiecała. — Popro´s tak˙ze, by obserwował miejscowe o´srodki kultu w Boktorze i Kotu. Takie ruchy rzadko bywaja˛ izolowane. Min˛eło prawie pi˛ec´ dziesiat ˛ lat od ostatniej okazji, gdy trzeba było zgnie´sc´ ten kult. — Dopilnuj˛e tego — Porenn z powaga˛ kiwn˛eła głowa.˛ — Kilku moich ludzi działa w kulcie Nied´zwiedzia. Gdy tylko wrócimy do Boktoru, porozmawiam z nimi i sprawdz˛e, na co si˛e zanosi. — Twoich ludzi? Posun˛eła´s si˛e do tego? — spytał kpiaco. ˛ — Szybko dojrzewasz, moja królowo. Niedługo b˛edziesz tak zepsuta, jak my wszyscy. — Boktor jest pełen intryg, Kheldarze — wyja´sniła spokojnie. — Sam wiesz, z˙ e nie chodzi tylko o kult Nied´zwiedzia. Kupcy z całego s´wiata zje˙zd˙zaja˛ do naszego miasta, a ponad połowa z nich to szpiedzy. Musz˛e si˛e broni´c. . . i chroni´c mego m˛ez˙ a. — Czy Rhodar wie, czym si˛e zajmujesz? — spytał Silk z pozorna˛ oboj˛etnos´cia.˛ — Naturalnie. Pierwszy tuzin szpiegów sam mi podarował, jako prezent s´lubny. — Typowo po drasa´nsku. — To praktyczne. Mój ma˙ ˛z zajmuje si˛e sprawami dotyczacymi ˛ innych królestw. A ja pilnuj˛e spraw domowych, z˙ eby nie musiał si˛e o nie martwi´c. Moje operacje sa˛ skromniejsze, ale na ogół wiem o wa˙znych sprawach — rzuciła mu
203
szelmowskie spojrzenie spod rz˛es. — Gdyby´s kiedy´s postanowił wróci´c do Boktoru i zosta´c na stałe, mo˙ze znalazłabym dla ciebie prac˛e. ´ — Swiat jest pełen wolnych stanowisk — za´smiał si˛e Silk. Królowa spowa˙zniała nagle. — A kiedy wrócisz, ksia˙ ˛ze˛ Kheldarze? — spytała. — Kiedy porzucisz tego włócz˛eg˛e Silka i zajmiesz nale˙zne ci miejsce? Mój ma˙ ˛z bardzo za toba˛ t˛eskni. Lepiej przysłu˙zysz si˛e Drasni jako jego główny doradca, ni˙z w˛edrujac ˛ po s´wiecie. Silk odwrócił wzrok, wystawiajac ˛ twarz na jasne, zimowe sło´nce. — Jeszcze troch˛e, wasza wysoko´sc´ — odparł. — Belgarath tak˙ze mnie potrzebuje, a to, co teraz robimy, jest bardzo wa˙zne. Zreszta,˛ nie jestem jeszcze gotów, by osia´ ˛sc´ na stałe. Rozgrywka ciagle ˛ mnie bawi. Mo˙ze kiedy´s przestanie, gdy wszyscy b˛edziemy ju˙z o wiele starsi. . . kto wie? Westchn˛eła. — Ja te˙z za toba˛ t˛eskni˛e Kheldarze — powiedziała cicho. — Biedna, samotna, mała królowa — u˙zalił si˛e kpiaco ˛ Silk. — Jeste´s niemo˙zliwy — Porenn tupn˛eła drobna˛ stopa. — Ka˙zdy si˛e stara jak mo˙ze — Silk wyszczerzył z˛eby. Hettar u´scisnał ˛ rodziców i wskoczył na pokład niewielkiego statku, jaki przydzielił mu Anheg. — Belgaracie! — zawołał, gdy z˙ eglarze zrzucali grube liny, wia˙ ˛zace ˛ ich z nabrze˙zem. — Za dwa tygodnie spotkamy si˛e przy ruinach Vo Vacune. — B˛edziemy czeka´c — odkrzyknał ˛ Wilk. Marynarze odepchn˛eli statek od brzegu i powiosłowali ku redzie. Hettar stał na pokładzie, a długi kosmyk włosów powiewał mu na wietrze. Raz tylko pokiwał im r˛eka,˛ po czym odwrócił si˛e twarza˛ ku morzu. Długi trap przerzucono z burty okr˛etu kapitana Greldika na oblodzone kamienie mola. — Wejdziemy, Garionie? — zaproponował Silk. Przeszli chwiejnym pomostem i znale´zli si˛e na pokładzie. — Przeka˙z córkom ucałowania — poprosił z˙ on˛e Barak. — Uczyni˛e to, panie — odparła Merel swym zwykłym, oschłym i oficjalnym tonem. — Czy masz jeszcze jakie´s polecenia? — Przez dłu˙zszy czas mnie nie b˛edzie. W tym roku zasiej owies na południowych polach, a zachodnie niech le˙za˛ ugorem. Z północnymi zrób, co zechcesz. I nie przeganiaj bydła na górskie pastwiska, póki szron nie zniknie do ko´nca. — B˛ed˛e pilnie uwa˙za´c na stada i ziemi˛e mego pana — odparła. — Nale˙za˛ tak˙ze do ciebie. — Skoro tak sobie z˙ yczy mój mał˙zonek. Barak westchnał. ˛ — Nigdy nie przestaniesz, Merel? — zapytał ze smutkiem. — Nie rozumiem, panie. 204
— Drobiazg. — Czy pan mój u´sci´snie mnie, nim odjedzie? — Niby po co? — mruknał ˛ Barak. Przeskoczył na okr˛et i natychmiast zniknał ˛ pod pokładem. Ciocia Pol zatrzymała si˛e i z powaga˛ zmierzyła wzrokiem jego z˙ on˛e. Zdawało si˛e, z˙ e ma zamiar co´s powiedzie´c, ale nagle roze´smiała si˛e bez powodu. — Co´s zabawnego, lady Polgaro? — spytała Merel. — Bardzo zabawnego, Merel — potwierdziła ciocia Pol z tajemniczym u´smiechem. — Czy wolno mi b˛edzie dzieli´c t˛e wesoło´sc´ ? — Ubawisz si˛e, Merel. Obiecuj˛e. Ale nie powiem ci teraz, z˙ eby nie popsu´c zabawy. Roze´smiała si˛e znowu i wkroczyła na trap. Durnik podał jej rami˛e i razem przeszli na pokład. Pan Wilk u´scisnał ˛ dło´n ka˙zdemu z królów po kolei, po czym z˙ wawo wkroczył na okr˛et. Przez chwil˛e spogladał ˛ jeszcze na prastare, otulone s´nie˙znym całunem miasto Val Alorn i wyrastajace ˛ za nim niebotyczne góry Chereku. ˙ — Zegnaj, Belgaracie! — zawołał Anheg. Pan Wilk skinał ˛ głowa.˛ — Nie zapomnijcie o minstrelach — rzucił jeszcze. — Nie zapomnimy — obiecał Anheg. — Powodzenia. Pan Wilk u´smiechnał ˛ si˛e i ruszył na dziób statku Greldika. Pchni˛ety nagłym impulsem Garion poszedł za nim. Miał wiele pyta´n, które domagały si˛e odpowiedzi, a je´sli ktokolwiek je znał, to z pewno´scia˛ ten starzec. — Panie Wilku — odezwał si˛e, gdy obaj stan˛eli na wysokim dziobie. — Tak, Garionie? Chłopiec nie wiedział, jak zacza´ ˛c, wi˛ec zaatakował problem okr˛ez˙ na˛ droga.˛ — Jak ciocia Pol wyleczyła oczy starej Martje? — Wola i Słowo — wyja´snił Wilk. Długi płaszcz starca powiewał na wietrze. — To nietrudne. — Nie rozumiem. — Po prostu chcesz, by co´s si˛e stało. Potem wypowiadasz słowo. Je´sli twa wola jest dostatecznie silna, staje si˛e. — I to wszystko? — Garion był nieco rozczarowany. — Wszystko — potwierdził Wilk. — Czy słowo ma by´c magiczne? Starzec wybuchnał ˛ s´miechem. Patrzył na sło´nce, odbijajace ˛ si˛e jasno od powierzchni morza. — Nie — odparł. — Nie ma z˙ adnych magicznych słów. Niektórzy ludzie w to wierza,˛ ale nie maja˛ racji. Grolimowie u˙zywaja˛ dziwacznych sformułowa´n, ale to zb˛edne. Ka˙zde si˛e nada. To Wola jest wa˙zna, nie Słowo. Słowo to tylko ukierunkowanie Woli. 205
— Czy ja bym tak potrafił? — spytał z nadzieja˛ chłopiec. Wilk przyjrzał mu si˛e uwa˙znie. — Nie wiem Garionie. Kiedy mnie udało si˛e po raz pierwszy, nie byłem duz˙ o starszy od ciebie. Ale prze˙zyłem kilka lat u boku Aldura, a to chyba istotna ró˙znica. — I co si˛e stało? — Mój Mistrz chciał, bym przesunał ˛ głaz. Chyba uwa˙zał, z˙ e le˙zy mu na drodze. Próbowałem, ale był za ci˛ez˙ ki. Po pewnym czasie zezło´sciłem si˛e i kazałem mu si˛e ruszy´c. I przesunał ˛ si˛e. Byłem troch˛e zdziwiony, ale mój Mistrz nie dostrzegł w tym nic niezwykłego. — Powiedziałe´s „rusz si˛e” I ju˙z? — Garion nie mógł uwierzy´c. — I ju˙z — Wilk wzruszył ramionami. — Rzecz wydawała si˛e tak prosta, z˙ e sam byłem zdziwiony, dlaczego wcze´sniej na to nie wpadłem. Sadziłem ˛ wtedy, z˙ e ka˙zdy to potrafi. Ale od tamtych dni ludzie bardzo si˛e zmienili. Mo˙ze to ju˙z w ogóle niemo˙zliwe? Trudno powiedzie´c. — Zawsze my´slałem, z˙ e magia polega na długich zakl˛eciach, niezwykłych znakach i podobnych rzeczach. — To tylko sztuczki oszustów i szarlatanów. Urzadzaj ˛ a˛ pokazy, zadziwiaja˛ i przera˙zaja˛ prostych ludzi, ale zakl˛ecia i uroki nie maja˛ nic wspólnego z prawdziwymi czarami. Wszystko wynika z Woli. Zogniskuj Wol˛e, wypowiedz Słowo i rzecz si˛e staje. Czasem pomaga gest, ale nie jest naprawd˛e konieczny. Twoja ciotka zawsze wykorzystuje jakie´s gesty, kiedy sprawia, z˙ e co´s si˛e staje. Od paru stuleci próbuj˛e u niej wykorzeni´c ten nawyk. Chłopiec zamrugał z niedowierzaniem. — Od paru stuleci? — odetchnał ˛ gło´sno. — Ile ona ma lat? — Wi˛ecej, ni˙z si˛e wydaje. Ale niegrzecznie jest pyta´c o wiek damy. Gariona ogarn˛eło uczucie strasznej pustki. Najgorsze obawy zyskały wła´snie potwierdzenie. — Wi˛ec nie jest naprawd˛e moja˛ ciocia,˛ czy˙z tak? — spytał nieszcz˛es´liwym tonem. — Skad ˛ ci to przyszło do głowy? — Przecie˙z nie mo˙ze. Zawsze sadziłem, ˛ z˙ e jest siostra˛ ojca, ale je´sli ma setki i tysiace ˛ lat, to przecie˙z niemo˙zliwe. — Za cz˛esto u˙zywasz tego słowa, Garionie. Kiedy si˛e dobrze zastanowi´c, to nic nie jest naprawd˛e niemo˙zliwe. A przynajmniej bardzo niewiele. — Wiec jak? To znaczy, jak mo˙ze by´c moja˛ ciotka? ˛ ´ sle mówiac, — No dobrze — westchnał ˛ Wilk. — Sci´ ˛ Polgara nie jest siostra˛ twojego ojca. Ich pokrewie´nstwo jest bardziej odległe. Była siostra˛ jego babki, ostatecznej babki, je´sli istnieje takie okre´slenie. I twojej tak˙ze, naturalnie. — Czyli jest moja˛ stryjeczna˛ babcia˛ — stwierdził Garion, czujac ˛ słaby promyk nadziei. To ju˙z było co´s. 206
— Raczej nie u˙zywałbym przy niej tego akurat okre´slenia — u´smiechnał ˛ si˛e Wilk. — Mo˙ze si˛e obrazi´c. Ale czemu tak ci˛e to interesuje? — Bałem si˛e, z˙ e tylko mówi, z˙ e jest moja˛ ciocia,˛ a naprawd˛e wcale nie jestes´my krewnymi. Ju˙z od dłu˙zszego czasu o tym my´sl˛e. — A czemu si˛e bałe´s? — Troch˛e trudno to wytłumaczy´c. Widzisz, tak naprawd˛e to nie wiem, kim ani czym jestem. Silk twierdzi, z˙ e nie Sendarem, a Barak sadzi, ˛ z˙ e przypominam troch˛e Rivanina, cho´c nie do ko´nca. Zawsze uwa˙załem si˛e za Sendara, jak Durnik, ale to chyba nieprawda. Nic nie wiem o rodzicach; ani skad ˛ pochodzili, ani nic. Gdyby ciocia Pol nie była moja˛ krewna,˛ nie miałbym absolutnie nikogo na całym s´wiecie. Byłbym zupełnie sam, a to bardzo smutne. — Ale teraz ju˙z nie jeste´s. Twoja ciotka jest prawdziwa˛ ciotka,˛ a przynajmniej w waszych z˙ yłach płynie ta sama krew. — Ciesz˛e si˛e, z˙ e mi to powiedziałe´s. Martwiłem si˛e. Marynarze Greldika rzucili cumy i zacz˛eli odpycha´c okr˛et od nabrze˙za. Nagle przyszła Garionowi do głowy niezwykła my´sl. — Panie Wilku — powiedział. — Słucham, Garionie. — Ciocia Pol jest moja˛ prawdziwa˛ ciocia,˛ czy raczej stryjeczna˛ babcia? ˛ — Tak. — I jest twoja˛ córka? ˛ — Musz˛e przyzna´c, z˙ e tak — mruknał ˛ niech˛etnie Wilk. — Czasem próbuj˛e o tym zapomnie´c, ale naprawd˛e nie mog˛e zaprzeczy´c. Garion nabrał tchu i skoczył w gł˛ebin˛e: — Je´sli ona jest ciotka,˛ a ty jej ojcem, to czy nie jeste´s przez to moim dziadkiem? Wilk spojrzał na niego zaskoczony. — Rzeczywi´scie — roze´smiał si˛e nagle. — Jestem twoim dziadkiem. Nigdy jako´s nie przyszło mi to do głowy. Oczy Gariona wypełniły si˛e łzami. Impulsywnie u´scisnał ˛ starca. — Dziadek — szepnał, ˛ wypróbowujac ˛ nowe okre´slenie. — Tak, tak — mruknał ˛ Wilk dziwnie zduszonym głosem. — Zadziwiajace ˛ odkrycie. Niezr˛ecznym gestem poklepał chłopca po ramieniu. Obaj byli troch˛e zakłopotani niespodziewana˛ demonstracja uczu´c Gariona. Stali milczac ˛ i patrzyli, jak marynarze Greldika pochylaja˛ si˛e nad wiosłami, wyprowadzajac ˛ okr˛et z portu. — Dziadku — odezwał si˛e chłopiec po chwili. — Słucham? — Co si˛e naprawd˛e stało z moimi rodzicami? To znaczy, jak zgin˛eli? Wilk spos˛epniał nagle. 207
— Wybuchł po˙zar — odparł krótko. — Po˙zar? — powtórzył Garion. Wyobra´znia cofała si˛e przed straszna my´sla˛ o niewyobra˙zalnym bólu. — Jak do tego doszło? — To niezbyt przyjemna historia — rzekł ponuro Wilk. — Naprawd˛e chcesz wiedzie´c? — Musz˛e, dziadku — o´swiadczył cicho Garion. — Chc˛e si˛e dowiedzie´c wszystkiego. Nie wiem, czemu, ale to bardzo wa˙zne. Wilk westchnał. ˛ — Tak, Garionie. Chyba rzeczywi´scie. No dobrze. Je´sli jeste´s dostatecznie dorosły, by zadawa´c takie pytania, to jeste´s równie dojrzały, by wysłucha´c odpowiedzi. Przysiadł na ławeczce, osłoni˛etej przed zimnym wiatrem. — Chod´z, siadaj — klepnał ˛ desk˛e obok siebie. Garion zajał ˛ miejsce i otulił si˛e płaszczem. — No wiec — starzec poskubał brod˛e. — Od czego tu zacza´ ˛c? — zamy´slił si˛e na chwil˛e. — Twój ród jest bardzo stary — rzekł w ko´ncu. — I jak wiele starych rodów, posiada pewna˛ liczb˛e wrogów. — Wrogów? — zdziwił si˛e Garion. Jako´s nigdy nie przyszło mu to do głowy. — Zwykła rzecz. Gdy zrobimy co´s, co si˛e komu´s nie spodoba, zaczyna nas nienawidzi´c. Uczucie to narasta przez lata i w ko´ncu zmienia si˛e w rodzaj religii. Nienawidza˛ ju˙z nie tylko nas, ale i wszystkiego, co si˛e z nami łaczy. ˛ W ka˙zdym razie, wiele lat temu, wrogowie stali si˛e tak niebezpieczni, z˙ e ciocia Pol uznała, i˙z najlepsza˛ metoda˛ ochrony b˛edzie ukrycie całej rodziny. — Nie mówisz mi wszystkiego — zauwa˙zył Garion. — Nie — przyznał spokojnie Wilk. — Nie mówi˛e. Opowiadam tyle, ile moz˙ esz wiedzie´c. Gdyby´s poznał pewne sprawy, zachowywałby´s si˛e inaczej i ludzie by to zauwa˙zyli. Bezpieczniej b˛edzie, je´sli na pewien czas pozostaniesz zwyczajnym chłopcem. — To znaczy ignorantem — stwierdził oskar˙zycielsko Garion. — No dobrze, ignorantem. Chcesz wysłucha´c całej historii, czy wolisz si˛e kłóci´c? — Przepraszam. — Nie szkodzi — Wilk poklepał chłopca po ramieniu. — Poniewa˙z twoja ciocia i ja jeste´smy w bardzo szczególny sposób spokrewnieni z twoja˛ rodzina,˛ naturalnie zale˙zało nam na waszym bezpiecze´nstwie. Dlatego ukryli´smy ich. — Czy mo˙zna ukry´c cała˛ rodzin˛e? — Nigdy nie była zbyt liczna. Z tych czy innych powodów istniała tylko jej ˙ główna, nieprzerwana linia. Zadnych kuzynów, wujów ani niczego podobnego. Nietrudno ukry´c m˛ez˙ a, z˙ on˛e i jedno dziecko. Robimy to ju˙z od setek lat. Chowa˙ li´smy ich w Tolnedrze, Rivie, Chereku, Drasni, w najró˙zniejszych miejscach. Zyli prosto, na ogół jako rzemie´slnicy, czasem zwykli chłopi — ludzie, na których nikt 208
nie spojrzy po raz drugi. W ka˙zdym razie wszystko szło znakomicie a˙z do wydarze´n, jakie nastapiły ˛ mniej wi˛ecej dwadzie´scia lat temu. Przenie´sli´smy twojego ojca z Arendii do małej wioski w górach wschodniej Sendarii, jakie´s sze´sc´ dziesiat ˛ mil na południowy wschód od Darine. Geran był kamieniarzem. Chyba ci o tym wspominałem. Garion kiwnał ˛ głowa.˛ — Bardzo dawno — potwierdził. — Mówiłe´s, z˙ e go lubiłe´s i odwiedzałe´s co jaki´s czas. Czy moja matka pochodziła z Sendarii? — Nie. Ildera była Algarka,˛ druga˛ córka˛ Wodza Klanu. Twoja ciotka i ja poznali´smy ja˛ z Geranem, gdy osiagn˛ ˛ eli odpowiedni wiek. Nastapiło ˛ to, co zwykle w takich sytuacjach i pobrali si˛e. Ty przyszedłe´s na s´wiat mniej wi˛ecej po roku. — Kiedy zdarzył si˛e po˙zar? — Wła´snie do tego zmierzam. Jeden z nieprzyjaciół twojej rodziny szukał jej przez bardzo długi czas. — Jak długi? — Setki lat. — To znaczy, z˙ e był jakim´s czarodziejem, prawda? — spytał Garion. — Tylko czarodzieje z˙ yja˛ tak długo. — Dysponował pewnymi zdolno´sciami w tej dziedzinie — przyznał Wilk. — Czarodziej jednak nie jest wła´sciwym okre´sleniem. Na ogół nie mówimy tak o sobie. Inni ludzie, owszem, ale my nie my´slimy w ten sposób. To wygodny termin dla tych, którzy naprawd˛e nie rozumieja,˛ na czym to wszystko polega. W ka˙zdym razie twoja ciotka i ja byli´smy akurat daleko, kiedy ten nieprzyjaciel wytropił w ko´ncu Gerana i Ilder˛e. Zjawił si˛e przy ich domu wczesnym rankiem, gdy jeszcze spali. Zablokował drzwi i okna, a potem podło˙zył ogie´n. — Mówiłe´s chyba, z˙ e dom był z kamienia. — Był. Ale mo˙zna spali´c kamie´n, je´sli naprawd˛e ci na tym zale˙zy. Ogie´n jest wtedy bardziej goracy, ˛ nic wi˛ecej. Geran i Ildera wiedzieli, z˙ e w z˙ aden sposób nie wydostana˛ si˛e z płonacego ˛ domu, ale Geran zdołał wybi´c z muru jeden kamie´n, a Ildera wypchn˛eła ci˛e przez otwór na zewnatrz. ˛ Podpalacz na to wła´snie czekał. Chwycił ci˛e i uciekł z wioski. Nigdy si˛e nie dowiedzieli´smy, co planował: zabi´c ci˛e, a mo˙ze zatrzyma´c dla własnych, nieznanych celów. W ka˙zdym razie wtedy wła´snie zjawiłem si˛e na miejscu. Zgasiłem ogie´n, ale Geran i Ildera ju˙z nie z˙ yli. Ruszyłem wi˛ec za tym, który ci˛e porwał. — Zabiłe´s go? — spytał rozgoraczkowany ˛ Garion. — Staram si˛e tego nie robi´c cz˛es´ciej, ni˙z to konieczne. Zabójstwo zbyt mocno zakłóca naturalny bieg rzeczy. Miałem wtedy kilka innych pomysłów, o wiele bardziej nieprzyjemnych ni˙z s´mier´c — jego oczy przypominały odłamki lodu. — Okazało si˛e jednak, z˙ e nie dano mi tej szansy. Cisnał ˛ toba˛ we mnie — byłe´s całkiem male´nki — wi˛ec musiałem ci˛e łapa´c, a on zyskał czas na ucieczk˛e. Zostawiłem ci˛e z Polgara˛ i ruszyłem za nieprzyjacielem. Jak dotad, ˛ nie zdołałem go 209
odszuka´c. — To dobrze — o´swiadczył Garion. Wilk spojrzał na niego ze zdziwieniem. — Kiedy urosn˛e, sam go znajd˛e — stwierdził chłopiec. — Sam powinienem mu odpłaci´c za to, co uczynił. Wilk popatrzył na niego pos˛epnie. — To mo˙ze by´c niebezpieczne. — Nie szkodzi. Jak ma na imi˛e? — Sadz˛ ˛ e, z˙ e na razie zachowam t˛e informacj˛e dla siebie. Nie chc˛e, z˙ eby´s rzucał si˛e na co´s, póki nie jeste´s gotów. — Ale powiesz? — Gdy nadejdzie czas. — To bardzo wa˙zne, dziadku. — Tak — mruknał ˛ Wilk. — Rozumiem. — Obiecujesz? — Skoro nalegasz. . . A je´sli nawet nie ja, z pewno´scia˛ powie ci twoja ciotka. Ona odbiera to w ten sam sposób. — A ty nie? — Jestem du˙zo starszy — odparł Wilk. — Inaczej patrz˛e na pewne sprawy. — Ja nie jestem jeszcze tak dojrzały — oznajmił Garion. — Nie potrafi˛e robi´c tych innych rzeczy, które planowałe´s, wi˛ec musz˛e go zwyczajnie zabi´c. Wstał i zaczał ˛ chodzi´c tam i z powrotem. Wrzał z gniewu. — Nie przypuszczam, bym zdołał ci˛e skłoni´c do rezygnacji z tego planu — powiedział Wilk. — My´sl˛e jednak, z˙ e po wszystkim zobaczysz t˛e spraw˛e w całkiem innym s´wietle. — Nie sadz˛ ˛ e. — Przekonamy si˛e. — Dzi˛ekuj˛e, z˙ e mi powiedziałe´s, dziadku — rzekł Garion. — Pr˛edzej czy pó´zniej i tak by´s si˛e dowiedział. Lepiej usłysze´c to ode mnie ni˙z od kogo´s, kto mógłby ci przedstawi´c zniekształcony obraz. — Mówisz o cioci Pol? — Polgara nie okłamałaby ci˛e s´wiadomie. Ale odbiera pewne sprawy w sposób bardziej osobisty, co czasem ubarwia ocen˛e. Ja staram si˛e przyjmowa´c wszystko z punktu widzenia wielu, wielu lat — za´smiał si˛e sucho. — Biorac ˛ pod uwag˛e okoliczno´sci, chyba inaczej nie mog˛e. Garion spojrzał na starca, którego siwe włosy i broda ja´sniały w promieniach porannego sło´nca. — Jak to jest, kiedy z˙ yje si˛e wiecznie, dziadku? — zapytał. — Nie wiem — odparł Wilk. — Nie jestem wieczny. — Wiesz, o co mi chodzi.
210
— Sposób bycia nie zmienia si˛e specjalnie. Wszyscy z˙ yjemy tyle, ile potrzeba. Ja akurat mam do zrobienia co´s, co zajmuje bardzo wiele czasu — wstał nagle. — Zeszli´smy na ponure tematy — stwierdził. — To, co robimy, jest bardzo wa˙zne, prawda, dziadku? — W tej chwili to najwa˙zniejsza rzecz na s´wiecie. — Boj˛e si˛e, z˙ e niewiele zdołam pomóc. Wilk przyjrzał mu si˛e z powaga˛ i objał ˛ ramieniem. — Mam wra˙zenie, z˙ e zanim wszystko dobiegnie ko´nca, prze˙zyjesz spora˛ niespodziank˛e, Garionie — powiedział. Potem spogladali ˛ ponad dziobem na o´snie˙zone brzegi Chereku, przesuwaja˛ ce si˛e za prawa˛ burta,˛ gdy popychany wiosłami okr˛et płynał ˛ na południe — do Camaaru i tego, co czekało dalej. Tu ko´nczy si˛e Belgariady Ksi˛ega Pierwsza. Ksi˛ega Druga, Królowa magii, odkryje gro´zna,˛ magiczna˛ moc Gariona i wi˛ecej szczegółów o jego dziedzictwie, które jest praprzyczyna˛ tej wyprawy.
211