David Eddings
Szafirowa róża
Księga trzecia dziejów Elenium
Przełożyła Maria Duch
PROLOG
Otha i Azash
wyjątki ze Skróconej historii Zemochu, opracowan...
4 downloads
10 Views
David Eddings
Szafirowa róża
Księga trzecia dziejów Elenium
Przełożyła Maria Duch
PROLOG
Otha i Azash
wyjątki ze Skróconej historii Zemochu, opracowanej na Wydziale Historii Uniwer-
sytetu Borraty
W czasach starożytnych kontynent Eosii był bardzo słabo zaludniony. Zamieszkiwali
go Styricy w z rzadka porozrzucanych wioskach. Z biegiem lat pierwotnych mieszkańców
kontynentu poczęli stopniowo wypierać Eleni, migrujący na zachód ze stepów centralnej Da-
resii. Najpóźniej został zasiedlony Zemoch. Tamtejsze plemiona znacznie ustępowały pod
względem rozwoju ludom mieszkającym na Zachodzie. Nie dorównywali im stopniem spo-
łecznego zorganizowania ani rozwojem ekonomicznym, a ich miasta sprawiały wrażenie bar-
dzo prymitywnych w porównaniu z tymi, które wyrastały w powstających na Zachodzie kró-
lestwach. Klimat Zemochu trudno nazwać łagodnym, toteż życie toczyło się tam głównie wo-
kół zaspokajania podstawowych potrzeb. Kościół przejawiał niewielkie zainteresowanie tak
biednym i niegościnnym rejonem; w rezultacie kaplice Zemochu pozostawały w większości
bez duszpasterzy, a kongregacje bez opiekunów. Z tej przyczyny Zemosi byli zmuszeni gdzie
indziej szukać duchowej strawy. Jako że w dalekiej krainie działało zaledwie kilku księży, nie
miał kto nakłaniać osiadłych tam ludzi do poszanowania nałożonych przez Kościół zakazów,
dotyczących obcowania z pogańskimi Styrikami. Powszechnie dochodziło zatem do bratania
przedstawicieli obu ras, a kiedy prości wieśniacy Eleni spostrzegli, że ich styriccy sąsiedzi
czerpią konkretne korzyści ze znajomości sztuk tajemnych, naturalną koleją rzeczy szerzyła
się apostazja. W Zemochu całe wioski zamieszkane przez Elenów nawracały się na styricki
panteizm. Wznoszono świątynie ku czci tego lub innego boga; ciemne styrickie kulty przeży-
wały swój rozkwit. Małżeństwa między Elenami a Styrikami stały się powszechne i z końcem
pierwszego tysiąclecia Zemochów nie można już było uważać za naród Elenów. Wraz z upły-
wem kolejnych stuleci coraz bliższe związki ze Styrikami spowodowały nawet tak znaczne
zniekształcenie języka, że stał się on ledwie zrozumiały dla Elenów mieszkających w zachod-
niej Eosii.
W jedenastym wieku młody pasterz kóz z górskiej wioski w Gandzie, w centralnym
Zemochu, przeżył doświadczenie, które w ostateczności wstrząsnęło światem. Chłopak imie-
niem Otha podczas poszukiwań zbłąkanej w górach kozy natknął się na ukryty i porośnięty
winoroślą przybytek, wzniesiony w starożytności przez wyznawców jednego z licznych sty-
rickich kultów. Kapliczka była poświęcona bożkowi, którego posążek o groteskowo powy-
krzywianych kształtach miał dziwnie przyzywającą moc. Otha odpoczywał po trudach wspi-
naczki, gdy usłyszał dobywający się z głębi kapliczki głos, mówiący po styricku.
- Kimże jesteś, chłopcze?
- Nazywam się Otha - odpowiedział chłopak, z wyraźnym trudem przypominając so-
bie mowę Styrików.
- I przybyłeś do tego miejsca, aby mi się pokłonić, paść na kolana i wielbić mnie?
- Nie - odparł Otha z nietypową dla siebie szczerością. - Próbuję odszukać jedną z mo-
ich kóz.
Na dłuższą chwilę zapadło milczenie. Potem głuchy, przejmujący dreszczem głos ode-
zwał się ponownie:
- A co musiałbym ci ofiarować, abyś zechciał mi się pokłonić i oddać cześć? Od pięciu
tysięcy lat nikt z twego rodzaju nie odwiedzał mojej świątynki, a ja łaknę uwielbienia i wier-
nych dusz. Otha był pewien, że przemawia do niego jakiś pastuch, chcący płatać figle, i posta-
nowił ciągnąć zabawę dalej.
- Och, chciałbym być królem świata, żyć wiecznie, mieć tysiące dziewcząt chętnych
do spełnienia każdej mojej zachcianki i górę złota... aha, i jeszcze chciałbym znaleźć swoją
kozę - wyliczył jakby od niechcenia.
- I w zamian za to oddałbyś mi swą duszę?
Otha się zastanowił. Zaledwie zdawał sobie sprawę z tego, że miał duszę, tak więc jej
strata nie powinna mu zbytnio przeszkadzać. Poza tym -jak rozmyślał dalej -jeżeli to nie był
figiel któregoś z wyrostków pasących kozy i propozycje można by potraktować poważnie, to
niespełnienie choćby jednego z tych niewykonalnych żądań unieważniłoby całą umowę.
- No dobrze - zgodził się z obojętnym wzruszeniem ramion - ale najpierw udowodnij
mi swą moc. Chcę zobaczyć moją kozę.
- A zatem spójrz za siebie, Otho - polecił głos - i odbierz to, co było zgubione.
Pastuszek się obejrzał. Zgubiona koza spokojnie obgryzała krzaki.
Otha był przeciętnym zemoskim chłopakiem. Lubował się w zadawaniu bólu bezbron-
nym istotom. Z upodobaniem oddawał się okrutnym żartom, drobnym kradzieżom i gdy tylko
miał po temu okazję, chętnie bałamucił samotne pasterki. Był chciwy i niechlujny, a o swoim
sprycie miał wygórowane mniemanie.
Przywiązując kozę do krzaka myślał gorączkowo. Jeżeli ten zapomniany styricki bo-
żek potrafi na żądanie zwrócić zaginioną kozę, do czego jeszcze mógłby być zdolny? Otha
doszedł do wniosku, że oto trafiła mu się okazja, której żal nie wykorzystać.
- Dobrze - zgodził się - na razie masz u mnie jedną modlitwę za zwrot kozy. Potem
możemy porozmawiać o duszach, cesarstwach, bogactwie, nieśmiertelności i kobietach. Ukaż
się. Nie będę się kłaniał powietrzu. Jakie masz imię? Muszę je znać, aby ułożyć poprawną
modlitwę.
- Jam jest Azash, najpotężniejszy ze Starszych Bogów. Jeżeli zostaniesz mym sługą i
przyprowadzisz innych, aby oddawali mi cześć, nagrodzę cię sowicie. Wywyższę cię i obda-
rzę bogactwami, jakich nie możesz sobie wyobrazić. Najpiękniejsze z panien będą twoje. Bę-
dziesz żył bez końca, a co więcej, będziesz miał taką władzę nad światem, jakiej nie miał
jeszcze nigdy żaden człowiek. W zamian za to proszę jedynie o twą duszę i dusze tych, któ-
rych do mnie przywiedziesz. Wielkie są moje potrzeby i samotność, ale moja nagroda dla cie-
bie będzie równie wielka. Spójrz w me oblicze i zadrżyj przede mną.
Powietrze wokół pokracznego posążka zamigotało i Otha ujrzał wznoszące się nad
niezdarnie wyrzeźbionym wizerunkiem prawdziwe oblicze Azasha. Wzdrygnął się z przeraże-
nia przed okropnym duchem, który pojawił się tak nagle, i padł na ziemię, korząc się przed
zjawą. W głębi duszy Otha był tchórzliwy i obawiał się, że bardziej racjonalna reakcja na
zmaterializowanego Azasha - natychmiastowa ucieczka - może sprowokować ohydnego boga
do uczynienia czegoś okropnego, a Otha bardzo bał się o własną skórę.
- Chwal mnie, Otho - ozwało się bóstwo. - Moje uszy są żądne twej adoracji.
- O potężny... ojej, jak ci na imię... aha, Azashu. Bogu bogów i władco świata, wysłu-
chaj mej modlitwy, wysłuchaj swego pokornego czciciela. Jestem niczym pył przed tobą, a ty
wznosisz się nade mną jak góra. Czczę cię, sławię i składam z głębi mego serca dzięki za
zwrot mej nieszczęsnej kozy - którą, gdy tylko wrócę do domu, stłukę na kwaśne jabłko za to,
że odeszła od stada. - Trzęsący się ze strachu Otha miał nadzieję, że jego modlitwa zadowoliła
Azasha lub przynajmniej na tyle rozproszyła uwagę boga, aby nadarzyła się okazja do uciecz-
ki.
- Modlitwa była odpowiednia, Otho - oznajmiło bóstwo. - Zaledwie odpowiednia. Z
czasem nabierzesz biegłości w swej adoracji. Ruszaj teraz swoją drogą, a ja będę delektować
się twą niezdarną modlitwą. Wróć jutrzejszego ranka, odsłonię przed tobą swe zamysły.
Kiedy po ciężkim marszu Otha przybył z kozą do swej brudnej chaty, poprzysiągł so-
bie nigdy nie wracać do kapliczki wstrętnego bożka. Tej nocy nie mógł zasnąć, przewracał się
z boku na bok na nędznym posłaniu, dręczony przez wizje bogactwa i usłużnych panien, ze-
zwalających mu dać upust żądzom.
- Zobaczmy, do czego to doprowadzi - mruknął do siebie, gdy świt rozpraszał mroki
nocy. - W razie potrzeby zawsze mogę uciec.
I tak prosty Zemoch, pasterz kóz, został wyznawcą Starszego Boga, Azasha, boga,
którego imienia styriccy sąsiedzi Othy nie chcieli nawet wypowiadać, tak wielką czuli przed
nim bojaźń. W następnych wiekach Otha zdał sobie sprawę, jak głębokie było jego zniewole-
nie. Azash wiódł go cierpliwie poprzez okres zwykłego oddawania mu czci do odprawiania
zwyrodniałych rytuałów, a potem dalej do obmierzłego królestwa nieobyczajności. W miarę
jak straszne bożyszcze żarłocznie pożerało jego duszę, prosty i nie budzący szczególnego
wstrętu pastuszek kóz stawał się ponury i coraz mniej towarzyski. Żył wprawdzie kilkanaście
razy dłużej niż przeciętny człowiek, lecz jego członki uwiędły, a brzuch i głowa się rozdęły.
Ponieważ unikał słońca, stał się trupio blady. Stracił włosy. Został wielkim bogaczem, ale bo-
gactwo go nie cieszyło. Na każde zawołanie miał chętne konkubiny, lecz ich urok nie robił na
nim wrażenia. Tysiące tysięcy cieni, upiorów i stworów z ciemności czekało jedynie na jego
skinienie, ale nie potrafił na tyle się nimi zainteresować, aby im cokolwiek rozkazać. Przy-
jemność czerpał jedynie z kontemplacji bólu i śmierci. Z rozkoszą przyglądał się, jak ku jego
uciesze sługusi okrutnie pozbawiali życia bezbronne i drżące ofiary. Pod tym względem Otha
się nie zmienił.
Na początku trzeciego tysiąclecia, gdy podobny ślimakowi Otha skończył dziewięćset
lat, polecił swym zaufanym sługom przenieść prymitywną kapliczkę Azasha do miasta Ze-
moch, położonego w północnowschodnich górach. Skonstruowano ogromną figurę ohydnego
boga, aby zamknąć w niej posążek, a nad nią wzniesiono olbrzymią świątynię. Za świątynią
kazał Otha zbudować swój własny pałac, połączony z nią labiryntem korytarzy. Była to oka-
zała budowla o ścianach pokrytych najlepszym kutym złotem, bogato inkrustowanym perła-
mi, onyksem i chalcedonem. Na kolumnach wyrysowano rubinowe i szmaragdowe litery o
zawiłych kształtach. Tam też z całą obojętnością ogłosił się cesarzem wszystkich Zemochów.
Proklamacji tej towarzyszył grzmiący i trochę kpiący głos Azasha, który wraz z tłumnym wy-
ciem złych duchów dobywał się ze świątyni.
Tak rozpoczął się okres straszliwego terroru w Zemochu. Wszystkie inne wyznania
zostały bezlitośnie wytępione. Ofiary z noworodków i dziewic liczono w tysiącach, a Eleni i
Styricy byli jednako mieczem nawracani na wiarę w Azasha. Około wieku zajęło cesarzowi i
jego sługusom wykorzenienie wszelkich śladów obyczajności ze zniewolonych poddanych.
Wszystkich ogarnęła żądza krwi i niewyobrażalne okrucieństwo, a rytuały odprawiane przed
wzniesionymi ku czci Azasha ołtarzami i kapliczkami stawały się coraz wstrętniejsze i bar-
dziej odrażające.
W dwudziestym piątym wieku Otha uznał, że wszystko zostało przygotowane do reali-
zacji ostatecznego celu jego zwyrodniałego boga. Zgromadził więc na zachodniej granicy Ze-
mochu swe ludzkie armie oraz sprzymierzeńców z krainy ciemności. Wkrótce też, gdy Azash
zebrał swoje siły, Otha uderzył, wysyłając wojska na równiny Pelosii, Lamorkandii i Cammo-
rii. Nie da się w pełni opisać ludzkiego przerażenia wywołanego inwazją. Dzikość zemoskich
hord daleko wykraczała poza zwykłe okrucieństwo, a niewypowiedziane okropieństwa, jakich
dopuszczali się nieludzie towarzyszący armii najeźdźcy, były zbyt ohydne, aby o nich w tym
miejscu wspominać. Wznoszono góry z ludzkich głów. Pojmanych do niewoli smażono żyw-
cem, a potem zjadano. Wzdłuż dróg i traktów stały krzyże, szubienice i pale. Niebo było
ciemne od krążących sępów i kruków, a powietrze cuchnęło palonym i gnijącym mięsem.
Armie Othy śmiało zdążały w kierunku pola bitwy z pełnym przekonaniem, że ich
sprzymierzeńcy bez trudu pokonają każdy opór. Nie wzięli jednak pod uwagę siły Rycerzy
Kościoła. Na równinie Lamorkandii, na południowym krańcu jeziora Randera, doszło do
wielkiej bitwy. Ziemskie armie zwarły się z sobą w potężnym starciu, ale jeszcze bardziej
zdumiewającą walkę stoczyły ze sobą siły nadnaturalne. Wzięły w niej udział wszelkie wy-
obrażalne formy ducha. Pole walki omiatały fale ciemności i wielobarwne łuny światła. Ogień
i blask lały się z nieba. Całe bataliony pochłaniała ziemia lub spalały nagłe płomienie. Od ho-
ryzontu po horyzont przetaczały się huczące gromy. Ziemia drżała od wstrząsów, a potoki
lawy wyrzucane z jej głębin pochłaniały idące w szyku legiony. Wiele dni armie trwały zwar-
te w straszliwej bitwie na zbroczonym krwią polu, aż w końcu Zemosi zostali odparci. Ze
straszydłami rzuconymi przez Othę starli się, jak równy z równym, Rycerze Kościoła, i po raz
pierwszy Zemosi zakosztowali smaku porażki. Początkowo niechętny odwrót zmienił się w
paniczną ucieczkę. Rozbite hordy pognały w kierunku granic.
Eleni zwyciężyli, ale drogo okupili zwycięstwo. Połowa rycerstwa poległa na polu bi-
twy, a armie królów liczyły swych zabitych w dziesiątki tysięcy. Do nich należało zwycię-
stwo, lecz byli zbyt wyczerpani i nieliczni, aby ścigać uciekających Zemochów.
Rozdętego Othę, który na swych osłabłych członkach nie był już w stanie udźwignąć
własnego ciężaru, zaniesiono w lektyce do świątyni znajdującej się za labiryntem, aby mógł
stawić czoło gniewowi Azasha. Cesarz czołgał się przed posągiem swego boga, błagając ze
łzami o litość.
W końcu Azash przemówił:
- Ostatni raz, Otho, jeszcze ten jedyny raz ulegnę twym błaganiom. Chcę posiąść
Bhelliom. Zdobądź go i przynieś mi, bo przestanę być wobec ciebie tak wielkoduszny. Skoro
darami me nakłoniłem cię do poddania się mej woli, być może dokonam tego męczarnią. Idź,
Otho. Znajdź mi Bhelliom, abym mógł powrócić do swej dawnej postaci i odzyskać wolność.
Jeżeli mnie zawiedziesz, z pewnością zapragniesz śmierci, gdyż twoje umieranie będzie trwa-
ło wieczność.
I tak, pomimo iż klęska rozniosła w strzępy wojska Zemochu, zrodził się ostatni spi-
sek Othy przeciwko królestwom Zachodu. Spisek, który miał doprowadzić cały świat na skraj
przepaści.
CZĘSĆ PIERWSZA
BAZYLIKA
ROZDZIAŁ 1
Wodospad niknął w bezdennych czeluściach, które pochłonęły Ghweriga. Spadające
wody napełniały grotę głębokim dudnieniem, podobnym do echa, jakie pozostaje po uderze-
niu wielkiego dzwonu. Na krawędzi przepaści klęczał Sparhawk, mocno ściskając w dłoni
Bhelliom. Rycerza ogłuszał huk wodospadu, oślepiało światło uwięzione w kolumnie spadają-
cej wody. Jego umysł był wolny od wszelkich myśli. Powietrze w grocie było ciężkie od wil-
goci. Mgiełka wody rozpylonej przez wodospad zraszała skały. Mokre kamienie połyskiwały
w migotliwych blaskach rzucanych przez rwący potok oraz ostatnich błyskach niknącej świa-
tłości, która towarzyszyła bogini Aphrael.
Sparhawk powoli opuścił wzrok na trzymany w dłoni klejnot. Szafirowa róża sprawia-
ła wrażenie delikatnej, a nawet kruchej, mimo to rycerz czuł, iż jest niezniszczalna. Z jej serca
dobywały się pulsujące błyski, rozjaśniające koniuszki płatków błękitem. Moc emanująca z
wnętrza drogocennego kamienia przyprawiała Sparhawka o ból rąk, a w głębi jego duszy coś
krzyczało ostrzegawczo. Nie znający lęku pandionita wzdrygnął się i oderwał oczy od znie-
walającego błękitu Bhelliomu.
Waleczny rycerz Zakonu Pandionu szukał wzrokiem blasków gasnących na kamie-
niach, jakby w nadziei, że Aphrael uchroni go przed klejnotem, o którego zdobycie tak długo
zabiegał i którego teraz tak dziwnie się obawiał. Jednakże nie tylko o to mu chodziło. Spar-
hawk pragnął to słabe światełko wryć w pamięć na zawsze, zachować w swym sercu choć wi-
zję małego, kapryśnego bóstwa.
Sephrenia westchnęła i powoli wstała. Na jej twarzy mimo znużenia malował się za-
chwyt. Wiele wysiłku kosztowało czarodziejkę dotarcie do tej wilgotnej groty w górach Tha-
lesii, ale została nagrodzona cudownym momentem objawienia - mogła spojrzeć prosto w ob-
licze bogini.
- Musimy teraz opuścić to miejsce, mój drogi - powiedziała ze smutkiem.
- Nie możemy zostać kilka chwil dłużej? - zapytał Kurik z nietypową dla siebie tęsk-
notą w głosie, gdyż giermek był najmniej sentymentalnym z wszystkich ludzi.
- Nie. Jeżeli zostaniemy tu za długo, zaczniemy szukać usprawiedliwienia, aby pozo-
stać jeszcze dłużej. Po pewnym czasie w ogóle nie chcielibyśmy odejść. - Drobna, odziana w
białą szatę czarodziejka spojrzała na Bhelliom, a jej twarz gwałtownie zmieniła wyraz. - Za-
bierz to z mych oczu, Sparhawku, i rozkaż, aby umilkł. Jego obecność wszystkich nas kala. -
Sephrenia wyciągnęła przed siebie miecz, który przekazał jej duch Gareda na pokładzie statku
kapitana Sorgiego. Przez chwilę szeptała coś po styricku, a potem uwolniła zaklęcie, które
rozjarzyło klingę miecza, aby oświetlić drogę powrotną na powierzchnię.
Sparhawk wsunął klejnot pod płaszcz i sięgnął po włócznię króla Aldreasa. Poczuł, że
jego kolczuga solidnie już pachnie. Marzył, by się jej pozbyć.
Kurik przystanął i podniósł okutą żelazem kamienną maczugę, którą pokraczny, karło-
waty troll zamierzał roztrzaskać im czaszki, zanim spadł w głąb czeluści. Giermek podrzucił
maczugę kilka razy w dłoni, a potem obojętnie cisnął w przepaść w ślad za Ghwerigiem.
Sephrenia uniosła nad głowę żarzący się miecz i cała trójka ruszyła po zasypanej szla-
chetnymi kamieniami posadzce skarbca trolla w kierunku wejścia do krętej sztolni, wiodącej
na powierzchnię.
- Myślisz, że jeszcze kiedyś ją ujrzymy? - zapytał Kurik z rozmarzeniem, gdy wcho-
dzili do korytarza.
- Aphrael? Trudno powiedzieć. Ona zawsze była trochę kapryśna - odparła Sephrenia
stłumionym głosem.
Przez pewien czas szli w milczeniu krętą sztolnią. Podczas wspinaczki Sparhawka
ogarnęło uczucie dziwnej pustki. Gdy schodzili w dół, było ich czworo; teraz opuszczali grotę
tylko we troje. Bogini-dziecka nie było między nimi, choć nieśli ją w swych sercach.
Coś jeszcze nie dawało Sparhawkowi spokoju.
- Czy nie powinniśmy po wyjściu opieczętować tej groty? - zapytał swą nauczycielkę.
Sephrenia spojrzała na niego z uwagą.
- Możemy, jeżeli będziesz sobie tego życzył, mój drogi. Dlaczego jednak chcesz to
uczynić?
- Trudno to wyrazić w słowach.
- Zdobyliśmy klejnot, po który tu przybyliśmy, Sparhawku. Czemu miałoby cię mar-
twić, że jakiś świniopas może się natknąć na grotę?
- Nie potrafię tego wytłumaczyć. - Rycerz z wysiłkiem próbował sprecyzować swoje
obawy. - Gdyby zawędrował tu jakiś thalezyjski wieśniak, mógłby odkryć skarbiec Ghweriga,
prawda?
- Tak, gdyby dostatecznie długo szukał.
- I nie minie wiele czasu, a grota zaroi się od Thalezyjczyków.
- A czemu miałoby cię to martwić? Czyżbyś chciał zatrzymać skarby Ghweriga tylko
dla siebie?
- Bynajmniej. Nie jestem chciwy jak Martel.
- A zatem czemu to cię tak martwi? Cóż mogą cię obchodzić kręcący się tu Thalezyj-
czycy?
- To jest bardzo szczególne miejsce, mateczko.
- Pod jakim względem?
- Jest święte - rzekł Sparhawk krótko. Dociekliwość Sephrenii zaczynała go irytować.
- Tu objawiła się nam bogini. Nie chcę, by grota została sprofanowana przez tłumy pijanych i
chciwych poszukiwaczy skarbów. Czułbym się tak samo, jakby ktoś sprofanował bazylikę w
Chyrellos.
- Mój drogi - drobna, krucha czarodziejka objęła i przytuliła rosłego rycerza - czy na-
prawdę tak wiele cię kosztuje uznanie boskości Aphrael?
- Twoja bogini była bardzo przekonująca, mateczko - skrzywił się Sparhawk. - Za-
chwiała nawet hierarchią Kościoła Elenów. Czy możemy zapieczętować grotę?
Czarodziejka zaczęła coś mówić, ale umilkła i zmarszczyła brwi.
- Zaczekajcie tutaj - poleciła.
Oparła miecz Gareda o ścianę sztolni, stawiając go klingą do góry, i ruszyła w głąb
korytarza. Zatrzymała się na skraju obszaru oświetlonego blaskiem padającym z ostrza mie-
cza i zamyśliła się głęboko. Wreszcie wróciła.
- Mam zamiar prosić, byś uczynił coś ryzykownego, Sparhawku - powiedziała z po-
wagą - myślę jednak, że tobie nic nie grozi. Twoja pamięć o Aphrael jest nadal bardzo żywa i
to powinno cię ochronić.
- Co mam zrobić?
- Do opieczętowania groty użyjemy Bhelliomu. Moglibyśmy wprawdzie skorzystać z
innego sposobu, lecz przekonajmy się, czy klejnot ulegnie twej woli. Ja w to nie wątpię, ale
lepiej się upewnić. Musisz być silny, Sparhawku. Bhelliom nie będzie chciał spełnić twej
prośby, więc musisz go do tego zmusić.
- Potrafię sobie poradzić z uparciuchami. - Sparhawk wzruszył ramionami.
- Nie lekceważ sobie Bhelliomu. Nigdy nie miałam do czynienia z tak wielkim żywio-
łem. Ruszajmy.
Posuwali się dalej krętym korytarzem. Stłumiony ryk wodospadu cichł coraz bardziej.
Wtem zdało się, że ledwie słyszalny dźwięk uległ zmianie. Jeden ciągły ton rozpadł się na
wiele, stając się raczej chórem niż pojedynczym dźwiękiem. Pewnie był to efekt wywoł...