DAVID & LEIGH EDDINGS
PIEŚŃ REGINY
Przełożyła: Agnieszka Barbara Ciepłowska
Wydanie polskie: 2003
Angeli oraz Pat -
za wszystkie rady dotyczące polity...
4 downloads
11 Views
DAVID & LEIGH EDDINGS
PIEŚŃ REGINY
Przełożyła: Agnieszka Barbara Ciepłowska
Wydanie polskie: 2003
Angeli oraz Pat -
za wszystkie rady dotyczące polityki i religii,
jakich mi udzieliły,
zanim wróciły do Irlandii
3
Preludium
ANDANTE
Les Greenleaf oraz mój ojciec, Ben Austin, służyli w Wietnamie w tej samej jedno-
stce. Dwadzieścia pięć lat później nadal potrafili całymi popołudniami roztrząsać wo-
jenne przygody. Obaj wyrośli w Everett, miasteczku położonym sześćdziesiąt kilome-
trów na północ od Seattle. Obaj pracowali w tym samym zakładzie stolarki budowla-
nej.
Poza tym wszystko ich dzieliło. Mój ojciec w zakładzie był traczem, Les — szefem.
Les Greenleaf był katolikiem, republikaninem i członkiem Narodowego Stowarzyszenia
Pracodawców; mój tata — metodystą, demokratą i działaczem związków zawodowych.
Les Greenleaf lokował pieniądze i grał na giełdzie, tata żył od wypłaty do wypłaty.
Znajdowali się po przeciwnych stronach grubego i wysokiego muru.
Tymczasemwojennebraterstwozdołałopokonaćwszelkieprzeszkody.Najwyraźniej
człowiek mocno się przywiązuje do kumpla, który pod obstrzałem osłania mu rufę.
¬ ¬ ¬
Wróćmy do lat sześćdziesiątych. W tamtym czasie każdy młody człowiek unikał
powołania do służby wojskowej oraz wyjazdu na wojnę w Wietnamie. Dzieciaki z boga-
tych domów mogły się postarać o odroczenie ze względu na studia, jeśli były wystarcza-
jąco inteligentne, żeby się dostać do college’u, ale dzieciaki z klasy pracującej nie miały
tak luksusowego wyjścia.
Les i mój tata ukończyli szkołę średnią w 1967. Tata od razu ożenił się ze śliczną
Pauline Baker, swoją szkolną miłością, i zaczął pracę w zakładach Greenleafa.
Natomiast Les Greenleaf zapisał się na uniwersytet w Waszyngtonie, został duszą
towarzystwa i specjalistą od imprezowania.Wyrzucono go pod koniec drugiego roku.
Mój tata któregoś razu po sprzeczce z mamą, chcąc jej udowodnić, że jest czło-
wiekiem niezależnym, wstąpił do armii. Pewnie by tego nie zrobił, gdyby był trzeźwy.
Szczęśliwie zostało mu tyle przytomności umysłu, że zaciągnął się tylko na dwa lata, za-
miast zwyczajowych sześciu.
4
Jak się potem okazało, Les Greenleaf trafił do wojska tego samego dnia, więc roz-
poczęli służbę razem.
Podczas tamtej drobnej, a brzemiennej w skutki sprzeczki moja mama była od nie-
dawna w ciąży, co w pewnym stopniu tłumaczyło, dlaczego okazała się wyjątkowo mało
tolerancyjna.
Tak czy inaczej Ben i Les poszli na wojnę, a moja mama została w domu, obrażona
na cały świat.
Miałem jakieś półtora roku, gdy wrócili. Byłem między gośćmi zaproszonymi na
ślub pana Lestera Greenleafa i panny Ingi Wurzberger. Jako jedyny przespałem calutką
ceremonię. Inga, bardzo typowa Niemka, chyba z Bawarii, pilnie studiowała na uniwer-
sytecie, gdy Les skupiał się na oblewaniu kolejnych egzaminów. Ślub miał miejsce w ko-
ściele katolickim, gdzie mój tata nie czuł się zbyt swobodnie, ale przyjaźń, jak zwykle,
zwyciężyła wszelkie przeszkody.
Inga i moja mama szybko znalazły wspólny język, więc kiedy byłem jeszcze berbe-
ciem, zaczęliśmy często odwiedzać Greenleafów w ich fantastycznym domu wybudo-
wanym w szykownej dzielnicy Everett. Ponieważ w tamtych czasach byłem absolutnie
rozkoszny, zawsze podczas tych wizyt stanowiłem centrum uwagi i nie przeczę, dosyć
mi się to podobało.
Ten dobry czas skończył się raptownie w roku 1977, gdy Inga napęczniała, a następ-
nie wydała owoc — bliźniaczki Reginę i Renatę, które bezapelacyjnie przejęły pałeczkę
w dziedzinie wzbudzania zachwytów. Szczerze mnie zasmuciła taka odmiana losu.
Regina i Renata były identyczne. Tak identyczne, że nawet Inga nie potrafiła ich od-
różnić. Kiedy zaczęły mówić, z początku wcale nie używały angielskiego. Podobno rze-
czą całkowicie naturalną jest tworzenie przez bliźnięta własnego języka, ale dzieci go
zapominają przed pójściem do przedszkola. Regina i Renata porozumiewały się tak
w najlepsze jeszcze w szkole średniej.
Istniała w tamtym czasie pewna zwariowana teoria mówiąca, że bliźnięta nie po-
winny być jednakowo ubierane, bo wyrosną na psychicznie skrzywione. Inga pogod-
nie ignorowała owe poglądy i podtrzymywała dawne zwyczaje, codziennie rano ubie-
rając dziewczynki w identyczne sukienki. Jedyną różnicę stanowiły wstążki: czerwona
we włosach Reginy, niebieska — Renaty. Co rano Inga uważnie sprawdzała imiona wy-
grawerowane na złotych bransoletkach dziewczynek, by się upewnić, że nie pomyliła
córek. Moim zdaniem właśnie te wstążki do włosów nasunęły dziewczynkom na myśl
coś, co rodzina Greenleafów nazywała „grą w zgadywanie bliźniaczek”. Zamieniały się
kokardami trzy, cztery razy dziennie, a gdy tylko nauczyły się odpinać klamerki branso-
letek z imionami, nikt już nie wiedział, która jest która.
Dziewczynki wykorzystywały tę„grę w zgadywanie bliźniaczek”do rozmaitych psi-
kusów, ale teraz, kiedy wracam myślą do tamtych czasów, zastanawiam się, czy przypad-
5
kiem nie chciały nam w ten sposób powiedzieć czegoś ważnego. Śliczne blondyneczki
nie miały poczucia indywidualnej tożsamości. Chyba nigdy nie słyszałem, żeby któraś
z nich powiedziała„ja”. Regina i Renata zawsze mówiły„my”. Nawet każda z nich reago-
wała na oba imiona.
Greenleafów to irytowało, mnie natomiast nie przeszkadzało wcale. Rozwiązałem
„problem identyfikacji”, nazywając je Twinkie Twins*. Z początku trochę się na mnie za
to boczyły, ale niedługo okazało się, że przydomek najwyraźniej wpasował się w ich po-
jęcie o sobie, bo przestały w ogóle używać swych imion i zaczęły się zwracać do siebie
Twinkie albo Twink, nawet gdy używały własnego języka.
W jakiś szczególny sposób włączyło mnie to w ich prywatność. Nasze rodziny
utrzymywały bliskie kontakty od zawsze, a ponieważ byłem od dziewczynek siedem
lat starszy, traktowały mnie jak starszego brata. Wiązałem im buciki, wycierałem nosy,
naprawiałem trójkołowe rowerki. Zawsze kiedy coś popsuły, zapewniały się wzajem-
nie: „Markie naprawi”. Od czasu do czasu któraś z nich przez pomyłkę zwracała się do
mnie w języku bliźniaczym, a potem wydawały się zawiedzione, że nie rozumiałem ani
słowa.
Jako oficjalny zastępca starszego brata, przez znaczną część dzieciństwa oraz
wczesny okres dojrzewania wiele czasu spędzałem w towarzystwie Twinkie Twins.
Nauczyłem się ignorować ich nieszczególnie grzeczny nawyk: szeptały sobie wzajemnie
do ucha, chichocząc i rzucając na mnie chytre spojrzenia. Zanim przeszedłem do gim-
nazjum, zanim nastąpił w moim życiu ten przełomowy moment, który dla większości
nastolatków jest porównywalny z doświadczeniem natury religijnej — byłem w znacz-
nym stopniu uodporniony na ich wybryki.
¬ ¬ ¬
W maju, drugiego roku nauki w drugiej w moim życiu szkole, skończyłem szesna-
ście lat i zdobyłem prawo jazdy. Ojciec stanowczo oznajmił, że rodzinny samochód nie
będzie dla mnie dostępny, ale też obiecał sprawdzić w siedzibie związku, czy znajdzie
się jakaś praca na lato dla młodego człowieka. Nie miałem dużej nadziei, lecz tego dnia
wrócił do domu ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy.
— Znalazłem ci pracę w tartaku, Mark — oznajmił.
— Poważnie? — ucieszyłem się.
— Poważnie. Już od poniedziałku, jak tylko skończy się rok szkolny, możesz iść do
roboty.
— Co będę robił?
— Ciągnął łańcuch.
— Nie rozumiem.
*Tyle co: jasne, lśniące bliźniaczki (wszystkie przypisy tłumaczki).
6
— I niech tak lepiej zostanie.
A dlaczego, zrozumiałem, kiedy wstąpiłem do związku zawodowego i zacząłem
pracować. Dowiedziałem się także, dlaczego zawsze były wolne miejsca przy zielonym
łańcuchu. W tartaku przerabiano pnie na deski. Najpierw ogromne sosny przez sześć
do ośmiu tygodni leżakowały w stawie, wchłaniając słoną wodę, przez co stawały się
bardzo, ale to bardzo ciężkie i tak nasiąknięte, że w czasie cięcia piłą bryzgały deszczem
kropel na wszystkie strony jak zepsuty prysznic. Potem ociekające wodą deski wyjeż-
dżały z tartaku na szerokiej taśmie rolek, nazywanej zielonym łańcuchem. Były chro-
powate, najeżone drzazgami i ciężkie jak ołów.„Ciągnięcie łańcucha” oznaczało podno-
szenie tych surowych dech z taśmy i układanie ich w sagi. Jest to zdecydowanie mało
przyjemne zajęcie. W nowocześniejszych tartakach instaluje się maszyny, które sortują,
przeciągają i układają drewno, ale tartak, w którym pracowałem tamtego lata, nie zmie-
nił się specjalnie od lat dwudziestych, więc trzeba było wszystko robić jak za dawnych
czasów. Nie bardzo mi się podobała ta robota, lecz naprawdę chciałem mieć własny sa-
mochód, więc jakoś wytrwałem.
Do tamtej pory byłem — w najlepszym wypadku — uczniem dość przeciętnym,
ale po lecie osiemdziesiątego szóstego moje zwyczaje uległy zmianie. Można by nawet
napisać na ten temat jakąś rozprawę psychologiczną, choćby pod tytułem „Siła moty-
wacyjna zielonego łańcucha”. Ja powiem tylko, że od jesieni stałem się znacznie pilniej-
szym uczniem.
Ciągnięcie łańcucha rzeczywiście pozwoliło mi zarobić na własny samochód, a było
to bardzo ważne dla szesnastolatka o gorącej głowie, jako że w jego otoczeniu naczelna
zasada głosiła:„Jeśli nie masz swoich czterech kółek — jesteś nikim”. Twinkie Twins nie
były pod szczególnym wrażeniem mojego porysowanego czarnego dodge’a rocznik 74,
ale przecież nie kupiłem go po to, żeby robić wrażenie akurat na nich. Chodziły dopiero
do trzeciej klasy i z założenia niewarte były mojej uwagi. Nadal miały jasne włosy, były
pulchne, pucołowate i chichotały z byle powodu.
¬ ¬ ¬
W cudownie słonecznym okresie mojego dorastania czas pędził jak szalony. Zanim
się obejrzałem, nadszedł dzień promocji. Złowieszcza perspektywa ciągnięcia łańcu-
cha znowu stanęła mi przed oczami, ale w tym punkcie mojego życia wkroczył do
akcji stary dobry Les Greenleaf. Na pewno odbyła się niejedna zakulisowa rozmowa,
skoro zaraz po tym, jak ukończyłem szkołę, okazało się „przypadkiem”, że właśnie jest
wolne miejsce w fabryce drzwi. Tata zaprowadził mnie tam uzbrojonego w reaktywo-
waną kartę związku zawodowego.W poniedziałek, zaraz po zakończeniu roku szkolne-
go, rozpocząłem pracę w zakładach Greenleafa. Zostałem robotnikiem. Nawet chodzi-
łem na zebrania związkowe.
7
Myślę, że zwrotnym punktem mojego pierwszego roku w fabryce produkują-
cej drzwi był dzień, kiedy wszystkie dzieciaki w Everett poszły do szkoły — a ja nie.
Rozkoszowałem się tym prawie cały tydzień. Potem stopniowo zaczęło do mnie docie-
rać, że brakuje mi szkoły. Że strach przed zielonym łańcuchem, którego nabawiłem się
w czasie wakacji po drugiej klasie, przeobraził mnie na następne dwa lata w pojętnego
i pilnego ucznia. I że teraz, skończywszy szkołę, nie miałem pojęcia, co ze sobą zrobić.
Fabryka drzwi zajmowała mi tylko czterdzieści godzin tygodniowo, a tata bezustannie
okupował telewizor ustawiony na kanały sportowe. Tymczasem ja zawsze byłem głę-
boko przekonany, że świat się nie skończy, jeśli Seahawks z Seattle nie zdołają zwyciężyć
w rozgrywkach pucharowych. Żeby zapełnić puste godziny, zacząłem czytać i do lata
1990 przebrnąłem przez znaczną część niemałego księgozbioru biblioteki publicznej.
Dla zabicia czasu zacząłem tej jesieni uczęszczać na jakiś kurs wieczorowy organi-
zowany w miejscowym college’u i ukończyłem go jako najlepszy. Trochę się zdziwiłem,
że to takie łatwe.
W czasie semestru zimowego zapisałem się na inny kurs, który okazał się jeszcze ła-
twiejszy.
Tej samej zimy dłuższy czas chodziłem z jedną dziewczyną z college’u, w semestrze
wiosennym też byliśmy razem. Latem jednak zerwaliśmy, a ja zacząłem traktować kursy
jako swego rodzaju hobby. Nie stawiałem sobie żadnego konkretnego celu akademic-
kiego, można by powiedzieć, że specjalizowałem się we wszystkim.
„1001 specjalizacji” — niezły temat kursu, prawda?
Tak to trwało dwa lata, w czasie których zgromadziłem dość imponujący zasób
wszelkich wiadomości. Tata nie komentował moich poszukiwań w świecie nauki, ale
doglądał postępów.
Ponownie zapachniało intrygą w końcu listopada 1992. Na Święto Dziękczynienia
zostaliśmy zaproszeni do Greenleafów, a kiedy już za dużo zjedliśmy, mój tata i szef
wdali się w dyskusję, jak rozumiem, świetnie zaaranżowaną, dotyczącą aktualnego pro-
blemu fabryki drzwi. Pracowały tylko cztery piły, trzeba było redukować zamówienia,
bo każda piła mogła ciąć określoną, niewystarczającą ilość drzewa w czasie ośmiu go-
dzin. Oznaczało to, że szef musiał płacić za nadgodziny, co z początku bardzo się po-
dobało traczom, ale kiedy przeszło w zwyczaj, wzbudziło pomruki niezadowolenia na
temat dziesięcio- albo nawet dwunastogodzinnego dnia pracy. Rozwiązanie było naj-
prostsze pod słońcem. Nazywa się ono pracą na zmiany. Potrzebny był jeden robotnik
pracujący od czwartej po południu do wpół do pierwszej w nocy. Pięciu pracowników
przy czterech piłach wystarczyło, żeby szef nie musiał kupować nowej piły ani płacić
nadgodzin.
Zgadnijcie, kto został wybrany na tę nocną zmianę. I kto miał mnóstwo wolnego
czasu akurat wówczas, gdy w Community College w Everett odbywały się normalne
zajęcia. I kto został zmuszony do podjęcia nauki w zwykłym trybie. I kto jako jedyny
obecny przy rozmowie u Greenleafów nie miał pojęcia, do czego to wszystko zmierza.
8
Zgadliście.
Moim zdaniem największy ubaw miały z tego Twinkie Twins. Były już w pierwszej
klasie gimnazjum, ale znowu zaczęło się szeptanie w mowie bliźniąt, obrzucanie mnie
bystrym spojrzeniem, głupawe uśmieszki i chichoty.
Podczas semestru zimowego dziewięćdziesiąt dwa i wiosennego dziewięćdziesiąt
trzy wzorowo odgrywałem rolę studenta, i tak spełniłem warunki wymagane do ubie-
gania się o dyplom. Cztery lata zajęło mi osiągnięcie celu, do którego przeciętny student
dociera w dwa, ale w końcu zdobyłem BA* i BSc* w pełnej chwale. Skończyłem w za-
sadzie profil humanistyczny, ale wsparty mnóstwem „kursów o wszystkim i o niczym”,
które zupełnie do niego nie pasowały.
Przeszedłem przez ceremonię płaszcza i kapelusza, podczas której wśród publicz-
ności obecni byli zarówno Austinowie, jak i Greenleafowie, a po uroczystości wrócili-
śmy do rezydencji Greenleafów na kolejną sesję z serii „pokierujmy Markiem we wła-
ściwy sposób”, podczas których zwykle byłem w mniejszości liczonej sześć do jednego.
Natarcie rozpoczęła Inga Greenleaf.
— Czyś ty się w ogóle zastanawiał, co robisz, Mark? — zapytała, wymachując odpi-
sem moich osiągnięć. — Oceny masz bardzo dobre, ale połowa kursów, na jakie uczęsz-
czałeś, nie jest nawet luźno związana z profilem humanistycznym.
— Kiedy na nie chodziłem, nie wiedziałem jeszcze, czym to się skończy — wyja-
śniłem. — Szedłem, gdzie się dało. Dopiero mniej więcej po roku zdecydowałem się na
profil humanistyczny.
— Zostały ci dość istotne luki. Dowiadywałam się na uniwersytecie stanowym, bę-
dziesz musiał latem nadrobić zaległości. Les rozmawiał z kilkoma bankami, twoje oceny
pozwalają ci na zaciągnięcie pożyczki studenckiej.
Zerknąłem na tatę. Dyskutowaliśmy na ten temat już od jakiegoś czasu. Lekko po-
kręcił głową.
— Nic z tego, Ingo — odezwałem się głosem bez wyrazu. — O pożyczce studenc-
kiej nie ma mowy. Wcześniej czy później będę musiał spłacać z pensji hipotekę i pew-
nie jeszcze raty za samochód... mój dodge ma już swoje lata. Nie mogę do tego dorzu-
cić jeszcze pożyczki studenckiej. Nie będę odsyłał trzech czwartych wypłaty do banku
na spłatę kredytów. Poszukam sobie pracy na pół etatu, ale nie będę brał pożyczki, nie
ma mowy.
— O rety! — wykrzyknęła jedna z bliźniaczek, klaszcząc w dłonie. — Zostanie
z nami!
— Cicho, Twink! — uciszyła ją matka. Chyba nawet nie zauważyła, że użyła wymy-
ślonego przeze mnie słowa.
Szef szacował nas wzrokiem spod przeciwległej ściany.
— Jak się tak zastanowić, Mark, to już masz pracę na pół etatu.
*Bachelor of Arts, Bachelor of Science — tytuły zdobywane w college’u
9
— A to ona nie jest na cały? — zdziwiłem się teatralnie.
— Jasne że tak — odparł z diabelskim uśmiechem. — Ale jak się człowiek postara,
może być bardziej wydajny. Jeśli będziesz chciał, na pewno opędzisz robotę w cztery czy
pięć godzin. Gdybyś z czymś nie zdążył, nadrobisz w sobotę.
— A jeśli naprawdę poważnie myślisz o zdobyciu wykształcenia, możesz mieszkać
z nami i dojeżdżać na uniwersytet — dodała mama. — Nie stać nas, żeby cię posłać na
Harvard, ale jesteśmy w stanie zapewnić ci wyżywienie i dach nad głową. Nie będziesz
musiał wynajmować pokoju ani kupować jedzenia.
— Nasz starszy braciszek jednak nas opuści — westchnęła z udawanym smutkiem
jedna z bliźniaczek.
— Wszystko, co dobre, szybko się kończy — odparowałem.
— Kto nam będzie zawiązywał buciki? — spytała druga.
— Kto nam pomoże włożyć rękawiczki?
— Dacie sobie radę — pocieszyłem je. — Bądźcie dzielne i prawe, a wszystko się
ułoży.
Jednocześnie pokazały mi języki.
— Będziesz bardzo zajęty, Mark — odezwał się Les. — Nie zostanie ci wiele wol-
nego czasu. Nie powtórz mojego błędu. Imprezowałem tak skutecznie, że na drugim
roku zostałem relegowany ze studiów.
— Nie przepadam za imprezami, szefie. Nie podnieca mnie słuchanie podpitych fa-
cetów, którzy się licytują, kto pierwszy zrobi to z Rose Bowl. Naprawdę chciałbym po-
studiować. A jeśli się nie uda, no to po sprawie.
¬ ¬ ¬
Latem nadrobiłem wszelkie zaległości i pewnego pogodnego wrześniowego ranka
wyruszyłem zapisać się na University of Washington. Przebrnąwszy przez wszystkie
biurokratyczne nonsensy, jakiś czas błądziłem po wydeptanych ścieżkach prowadzą-
cych do świątyni wiedzy, a dodam, że były to ścieżki długie, ponieważ kampus miał co
najmniej trzy kilometry w każdą stronę. Wreszcie znalazłem Padelford Hall, siedzibę
anglistyki. Zlokalizowałem interesujące mnie sale wykładowe i wróciłem do Everett, do
pracy.
Wziąłem się do roboty pełną parą, jak sugerował szef; szybko wyszło na jaw, że za-
łatwiam ją w niecałe pięć godzin. Od razu poczułem się lepiej.
Semestr zaczynał się w następny poniedziałek, pierwszy wykład, literatura ame-
rykańska, zaplanowano na ósmą trzydzieści. Gdy do sali wszedł wykładowca, zapadła
dziwna, pełna zdumienia cisza.
— To Conrad! — usłyszałem zduszony szept za plecami.
10
— Witam państwa — zaczął siwowłosy profesor o szeleszczącym głosie. — Wasz
wykładowca przeszedł niedawno operację wszczepienia bajpasów, wobec czego w tym
semestrze będę go zastępował. Zapewne nie wszyscy mnie znają. Jestem Ralph Conrad.
— Rozejrzał się po sali. — Zrobimy teraz chwilę przerwy, żeby co bardziej nieśmiali
mogli się wycofać na z góry upatrzone pozycje.
Interesujący sposób rozpoczynania wykładu. Myślałem, że to żart, więc się roze-
śmiałem.
— Czy powiedziałem coś zabawnego? — zapytał mnie, unosząc brew.
— Trochę mnie pan przestraszył — odparłem. — Przepraszam.
— Nic się nie stało, młody człowieku — odrzekł łaskawie. — Śmiech to zdrowie.
Śmiej się, póki możesz.
Rozejrzałem się dookoła. Co najmniej połowa studentów zbierała podręczniki
i chyłkiem umykała w stronę wyjścia.
Profesor Conrad objął wzrokiem tych, którzy zostali.
— Dzielne zuchy — mruknął, po czym spojrzał na mnie. — Nadal tu jesteś, młody
człowieku? — zdziwił się niegłośno.
Jego pewność siebie zaczęła mnie irytować.
— Przyszedłem tu, żeby się uczyć — odparłem. — Nie po to, żeby mieć z kim cho-
dzić na imprezy, i nie po to, żeby podrywać dziewczyny. Jestem gotów podjąć wyzwa-
nie, a kiedy opadnie kurz, pozostanę na polu walki.
Nie mogłem powiedzieć nic głupszego. Szybko się przekonałem, że staruszek był
nie do zdarcia. Jeździł na mnie jak na łysej kobyle, to prawda, ale przetrwałem wszyst-
ko.Był zagorzałym zwolennikiem starej teorii dowodzącej bezdyskusyjnej wyższości ta-
lentu nad innymi przymiotami. Gardził określeniem „postmodernistyczny”, a kompu-
tery uważał za diabelski wynalazek.
Miewał też chwile słabości — gdy rzewnie wspominał „stare dobre czasy”, kiedy to
anglistyka mieściła się w uświęconym, choć mocno zrujnowanym Parrington Hall, a on
uczęszczał na wykłady legendarnych profesorów, takich jak Ebey, Sophus Winther czy
E.E. Bostetter.
Twardo trzymałem się swojego postanowienia o podjęciu wyzwania; zdawało mi
się nawet, że dzięki tej postawie zyskałem odrobinę niechętnego szacunku ze strony po-
strachu wydziału. Nie posunąłbym się aż do tego, by stwierdzić, że byłem na tym kursie
prymusem, ale udało mi się z profesora Conrada wydusić notę A.
Na początku semestru zimowego zaskoczyła mnie wi...