Dla moich rodziców, Franka i Joany Nelsonów Kto patrzy na zewnątrz – śni, Kto zwraca się ku wnętrzu – budzi się. Carl G...
22 downloads
31 Views
1MB Size
Dla moich rodziców, Franka i Joany Nelsonów Kto patrzy na zewnątrz – śni, Kto zwraca się ku wnętrzu – budzi się. Carl G. Jung Rozdział pierwszy Orzechowa klatka schodowa ma złą akustykę. Głosy dochodzące z jadalni są zniekształcone, niewyraźne, natrętne. Trzęsącymi się rękami zamykam za sobą drzwi. Świat wokół mnie cichnie. Opieram głowę o framugę i głęboko wciągam powietrze. Pokój ciągle ma jej zapach –
perfum Eau d’Hadrien i mydła z koziego mleka. Metalowe łóżko trzeszczy, kiedy się na nie wdrapuję. Ten dźwięk dodaje mi otuchy, jak pobrzękiwanie dzwoneczków w ogrodzie, który do niej należał, i łagodny ton głosu, kiedy mówiła, że mnie kocha. Przychodziłam do tego łóżka, kiedy dzieliła je z moim ojcem, żeby powiedzieć, że brzuch mnie boli, albo poskarżyć się na straszydła, które schowały się pod moim łóżeczkiem. Za każdym razem Mama brała mnie pod kołdrę, mocno przytulała, głaskała i szeptała do ucha: – Poczekaj tylko. Zaraz będzie lepiej. – I rzeczywiście, stawał się cud. Otwierałam oczy i był już ranek, a przez koronkowe firanki sączyło się ciepłozłote światło. Zrzucam nowe, czarne czółenka i z ulgą masuję stopy. Przesuwam się do tyłu i opieram o żółte poduszki w turecki wzór. Zatrzymam sobie to łóżko. Nieważne, kto będzie się go domagał, jest moje i koniec. Ale tego stylowego domu będzie mi brakowało. – Jest niezachwiany, zupełnie jak babcia – mówiła o nim Mama. Jednak dla mnie żaden dom ani osoba nie zasługiwały na to określenie lepiej niż córka babci, moja Mama, Elizabeth Bohlinger. Nagle coś przychodzi mi do głowy. Mrugam, żeby spłynęły łzy, i schodzę z łóżka. Gdzieś tu ją schowała. Jestem pewna. Ale gdzie dokładnie? Otwieram drzwi garderoby. Po omacku błądzę dłońmi po designerskich sukniach i kostiumach. Natrafiam na szereg jedwabnych bluzek, które rozstępują się jak teatralne kotary. Jest. Ułożona w pudełku po butach, jak w gniazdku, butelka kruga, która spędziła w tej garderobie ostatnie cztery miesiące. Kiedy już ją trzymam, ogarnia mnie poczucie winy. Ten szampan należy do Mamy, nie do mnie. Wydała masę pieniędzy na tę ekskluzywną butelkę, kiedy wracałyśmy z pierwszej wizyty u lekarza. Natychmiast po powrocie do domu ukryła ją, żeby się nie zawieruszyła wśród innych butelek na dole. Dla Mamy to był symbol nadziei. Po szczęśliwie zakończonej kuracji miałyśmy otworzyć tego wyjątkowego szampana i wypić toast za dalsze cudowne życie. Przesuwam palcem po srebrnej folii i zagryzam wargę. Nie mogę go wypić. Był przeznaczony na świętowanie, a nie dla pogrążonej w żałobie córki, która nie miała nawet tyle siły, żeby do końca wysiedzieć na stypie. Coś przykuwa moją uwagę. Między pudełkiem, gdzie znalazłam szampana, a parą zamszowych mokasynów tkwi cienka, czerwona książeczka, dziennik, jak sądzę, przewiązana żółtą wstążką. Skórzana okładka jest podniszczona i spękana. Na bileciku w kształcie serca, takim, jaki zwykle dołącza się do prezentu, Mama napisała:
Dla Brett. Poczekaj z otwarciem, aż poczujesz się silniejsza. Dzisiaj otwórz tylko szampana i wypij za nas. Byłyśmy takim wspaniałym duetem. Kocham Cię, Mama. Wodzę palcem po literkach. Ktoś tak piękny powinien mieć ładniejsze pismo. W gardle mnie piecze. Niezależnie od swojej wiary w szczęśliwe zakończenie, Mama wiedziała, że przyjdzie dzień, w którym będę potrzebowała ratunku. Zostawiła mi szampana na dzisiaj i kawałeczek własnego życia, swoje myśli i marzenia – na jutro. Tylko że ja nie mogę czekać do jutra. Wpatruję się w dziennik. Strasznie potrzebuję jej słów. W tej chwili. Tylko jeden rzut oka. Kiedy jednak rozwiązuję żółtą wstążkę, przed oczami staje mi postać Mamy. Kręcąc głową, gani moją niecierpliwość. Jeszcze raz patrzę na bilecik. Chciała, żebym poczekała, aż będę silniejsza. Jestem rozdarta między jej a moją wolą. W końcu odkładam dziennik. – Dla ciebie – szepczę i dotykam ustami okładki – zaczekam. Nieoczekiwanie w ciszy słyszę swój szloch. Zasłaniam usta, żeby go powstrzymać, ale jest już za późno. Zwijam się w kłębek, czuję żebra pod palcami. Całe ciało boli mnie z tęsknoty. Jak ja sobie poradzę bez niej na tym świecie? Tak bardzo jestem jej córką. Chwytam szampana. Trzymając butelkę między kolanami, zwalniam korek, który przelatuje przez cały pokój i ląduje na nocnym stoliku, obok buteleczki Kytrilu. Miał ją uchronić przed wymiotami. Przysuwam się do stolika, wysypuję garść trójkątnych tabletek i od razu sobie przypominam, jak zaczęłam je podawać Mamie. Była wtedy po pierwszej chemii i udawała przede mną, że to nic takiego. – Naprawdę czuję się nieźle. Czasami przy menstruacji bywało gorzej. Jednak w nocy wymioty nadeszły jak tsunami. Połknęła jedną tabletkę, a potem poprosiła o następną. Leżałam przy niej, aż farmaceutyki przyniosły ulgę i zdołała zasnąć. Tuliłam ją i głaskałam. Robiłam to tak, jak ona mnie nauczyła. Potem, w przypływie desperacji, zamknęłam oczy i błagałam Boga, żeby uratował moją Matkę. Nie wysłuchał mnie. Przesypuję tabletki do plastikowej buteleczki. Nie zamykam wieczka i umieszczam buteleczkę na skraju stolika, żeby łatwo mogła dosięgnąć.
Ale nie… Mama odeszła. Nie połknie już żadnej tabletki. Muszę się napić. – Twoje zdrowie, Mamo – szepczę. Głos mi się załamuje. – Byłam taka dumna, że jestem twoją córką. Na pewno o tym wiedziałaś. Po jakimś czasie pokój zaczyna wirować, a ból na szczęście ustępuje. Odstawiam butelkę na podłogę i naciągam na siebie puchową kołdrę. Chłodna pościel pachnie leciutko lawendą. Trochę dziwne, że tak tu leżę, a piętro niżej kłębi się tłum obcych ludzi. Wsuwam się głębiej pod kołdrę. Podaruję sobie jeszcze chwilę ciszy, zanim wrócę na dół. Tylko minutkę. Głośne stukanie wyrywa mnie z otępienia. Siadam. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, gdzie jestem… Cholera, stypa! Zsuwam się z łóżka i w drodze do drzwi potykam o butelkę. – Au! Kurczę! – Wszystko w porządku, Brett? – pyta, stojąc w drzwiach, moja szwagierka, Catherine. Po czym wzdycha i nie czekając, aż odpowiem, wchodzi do pokoju. Natychmiast kuca obok wilgotnego dywanu i podnosi butelkę. – Boże! Wylałaś tu Closs du Mesnil rocznik 1995? – Najpierw trochę wypiłam. Siadam obok Catherine i wycieram orientalny dywan rąbkiem sukni. – Jezu, Brett, ta butelka kosztowała ponad siedemset dolarów. – Mhm. Mozolnie wstaję i patrzę na zegarek. – Która teraz jest? Catherine wygładza czarną lnianą sukienkę. – Już prawie druga. Właśnie podajemy lunch – odpowiada i zakłada mi włosy za ucho. Chociaż jestem od niej dużo wyższa, często wywołuje we mnie wrażenie, jakbym była jej niesfornym dzieckiem. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby pośliniła palec, żeby przyklepać mi włosy nad czołem.
– Bardzo mizernie wyglądasz, Brett – mówi i poprawia mi perełki pod szyją. – Twoja mama by powiedziała, że niezależnie od żałoby, musisz o siebie dbać. Nieprawda. Mama by powiedziała, że wyglądam ślicznie nawet z rozmazanym makijażem. Pochwaliłaby, że moje naturalne kędziorki tak się puszą pod wpływem wilgoci, zamiast krytykować zwariowany kołtun, który w ten sposób powstaje, a moje zapuchnięte oczy określiłaby słowem – uduchowione albo poetyckie. Czuję, jak łzy napływają mi do oczu, i odwracam się. Kto będzie mi dodawał pewności siebie teraz, kiedy Mama odeszła? Schylam się, żeby podnieść butelkę, ale podłoga zaczyna falować i wirować. Boże! Jestem na pokładzie łódki w czasie cyklonu. Łapię się ramy łóżka jak liny ratunkowej i czekam, aż wichry ucichną. Catherine przechyla głowę, dotyka idealnie pomalowanym paznokciem dolnej wargi i przygląda mi się. – Kochanie, a może zostaniesz na górze? Przyniosę ci talerz. Mam tu zostać? Co za pomysł. W końcu to stypa mojej Matki. Muszę zejść. Tylko że pokój tańczy, a ja nie mogę znaleźć butów. Kręcę się w kółko. Czego to ja szukam? Drepczę boso w kierunku drzwi i nagle sobie przypominam. – A tak, buty. No, pokażcie się, buty. Opadam na kolana i zaglądam pod łóżko. Catherine bierze mnie pod łokieć i stawia na nogi. – Brett, przestań. Jesteś pijana. Położę cię do łóżka. Prześpisz to. – Nie! – Wyrywam się z jej uścisku. – Nie mogę tego przegapić! – Ależ możesz. Twoja matka nie chciałaby, żebyś… – No, tu są. – Podnoszę swoje nowe czółenka i z trudem wpycham w nie stopy. Jezu, chyba mi urosły o dwa numery przez tę godzinę. Idę korytarzem najprościej, jak potrafię, z palcami w butach, a piętami na zewnątrz. Rozpostarłam ramiona, żeby utrzymać równowagę. Odbijam się jak kula bilardowa raz od jednej ściany, raz od drugiej. Słyszę za sobą Catherine. Mówi stanowczo, chociaż cicho, trochę jakby przez zaciśnięte zęby: – Brett, natychmiast przestań!
Myli się, sądząc, że odpuszczę stypę. Muszę oddać hołd mojej Matce. Pięknej, kochającej Matce… Jestem już na klatce schodowej, a cały czas staram się wsunąć stopy w buty. Są małe, jakby je zrobiono dla Barbie. W połowie schodów noga wykręca mi się w kostce. – Aj! Cały ten tłum gości, wszyscy, którzy przyszli, żeby ostatni raz okazać szacunek mojej Matce, odwracają głowy i patrzą na mnie. Widzę, jak przerażone kobiety podnoszą ręce i zakrywają usta, a panowie rzucają się, żeby mnie podtrzymać. Ląduję na środku hallu w podkasanej czarnej sukience i bez jednego buta. Budzi mnie brzęk talerzy. Wycieram strużkę śliny z kącika ust i siadam prosto. Mrugam kilka razy i rozglądam się. Jestem u Mamy. To dobrze. Będzie miała dla mnie aspirynę. Światła w salonie są częściowo wygaszone i kręcą się tu jacyś ludzie. Wkładają talerze i kieliszki do brązowych, plastikowych pudeł. Co tu się dzieje? Nagle jakbym dostała kijem baseballowym. Gardło mi się zaciska i zasłaniam usta. Cały ból, rozpacz i smutek znowu na mnie spływają. Mówiono mi, że długa walka z rakiem jest gorsza niż krótka, ale nie mam pewności, czy to się sprawdza w przypadku tych, którzy zostają. Śmierć Mamy nastąpiła tak szybko po diagnozie, że wydaje mi się to zupełnie nierealne, jak sen, z którego zaraz z westchnieniem ulgi się obudzę. Zamiast tego często zaraz po przebudzeniu nie pamiętam o tej tragedii i potem muszę przechodzić przez uświadamianie sobie i przeżywanie wszystkiego od nowa, znów i znów, jak Bill Murray w Dniu Świstaka. Czy kiedykolwiek się przyzwyczaję, że w moim życiu już nie ma tej jedynej osoby, która kochała mnie bezwarunkowo? Czy przyjdzie dzień, kiedy będę myślała o Mamie bez uczucia, że serce mi pęka? Kiedy masuję bolące skronie, pod powiekami pojawiają mi się obrazki z mojego upokarzającego upadku ze schodów. Chyba się zapadnę pod ziemię. – Hej, śpiąca panienko! – Shelley, moja druga szwagierka, podchodzi do mnie, trzymając w ramionach trzymiesięczną Emmę. – O Boże! – jęczę i chowam twarz w dłoniach. – Ale ze mnie idiotka. – Czemu? Uważasz, że jesteś jedynym człowiekiem na świecie, któremu zdarzyło się urżnąć? Jak tam twoja kostka?
Podnoszę z nogi torebkę z lodem, który prawie całkiem się rozpuścił, i robię kilka kółek stopą. – Nic mi nie będzie. – Kręcę głową. – Wydobrzeję szybciej niż moje ego. Jak mogłam zrobić coś takiego Mamie? – Odkładam torebkę z lodowatą wodą na podłogę i zbieram się z sofy. – W skali od jednego do dziesięciu jak źle wypadłam? Shelley mnie poklepuje. – Powiedziałam wszystkim, że jesteś wyczerpana. Kupili to. Nie brzmiało to nieprawdopodobnie, bo wyglądasz, jakbyś od tygodni nie spała – odpowiada i spogląda na zegarek. – Słuchaj, Jay i ja musimy już uciekać. Zrobiło się po siódmej. W hallu widzę Jaya, jak pochylony nad trzyletnim Trevorem upycha jego rączkę do rękawa jasnożółtego przeciwdeszczowego płaszczyka, w którym chłopiec wygląda jak miniaturowy strażak. Błękitne oczka spoglądają na mnie i maluch krzyczy: – Ciocia Błett! Rozpływam się. Mam cichą nadzieję, że mój bratanek nigdy nie nauczy się wymawiać poprawnie „r”. Podchodzę do niego i przegarniam mu włoski. – Jak się pan miewa? Jay zapina metalowy zatrzask pod szyją synka i się prostuje. Gdyby nie wyraźne kurze łapki, Jay wyglądałby raczej na dwadzieścia sześć lat, a nie na trzydzieści sześć, które mu już stuknęło. Przygarnia mnie ramieniem. – Dobrze się spało? – Przepraszam – mówię i strząsam grudkę tuszu spod oka. Jay cmoka mnie w czoło. – Spoko. Wszyscy rozumiemy, że najcięższe to jest dla ciebie. Ma na myśli to, że ze wszystkich dzieci Bohlingerów tylko ja jeszcze pozostaję singielką i nie mam własnej rodziny. I najbardziej z rodzeństwa byłam zależna od Mamy. Brat lituje się nade mną. – Wszyscy za nią tęsknimy – mówię i cofam się. – Ale ty jesteś jej córką – mówi mój najstarszy brat, Joad, który właśnie wychodzi zza zakrętu korytarza. Jego wielka postać prawie ginie pod niemal całym kwietnikiem. W odróżnieniu od Jaya, który starannie zaczesuje na bok rzednące włosy, Joad goli głowę całkowicie, na jajo, co w
połączeniu z okularami w przezroczystych oprawkach przydaje mu stylu trochę wielkomiejskiego, a trochę pretensjonalnego. Teraz Joad się obraca i cmoka mnie w policzek. – Byłyście bardzo ze sobą związane. Jay i ja nie dalibyśmy rady bez ciebie. Szczególnie w ostatnim czasie. To prawda. Kiedy minionej wiosny zdiagnozowano u Mamy raka jajnika, postanowiłam, że razem przez to przejdziemy. To ja opiekowałam się nią po operacji, siedziałam przy niej podczas chemioterapii i nalegałam, żeby zwrócić się do drugiego, a potem trzeciego specjalisty. I kiedy wszyscy eksperci potwierdzili, że rokowania są jak najgorsze, to ja byłam przy niej w dniu, w którym zdecydowała się przerwać tę ohydną kurację. Jay ściska mi rękę. Niebieskie oczy ma pełne łez. – Wiesz, że jesteśmy z tobą, siostrzyczko, prawda? Kiwam głową i wyjmuję paczkę chusteczek higienicznych z kieszeni. Smutną ciszę przerywa głos Shelley, która wchodzi do hallu, niosąc fotelik samochodowy Emmy, i mówi do Jaya: – Kochanie, zabierzesz to drzewko szczęścia, które przysłali moi rodzice? – Po czym spogląda na mnie i na Joada i dodaje: – Wy go nie chcecie, prawda? Joad wymownie wskazuje głową przeogromny kwietnik, który trzyma, jakby można go było nie zauważyć. – Już mam. A ja dorzucam: – Weź, oczywiście. Trochę jestem zdziwiona, że ludzie mogą przywiązywać wagę do drzewka, kiedy Mama dopiero co umarła. Moi bracia z rodzinami wychodzą w jesienną noc. Oddalają się od kamiennego domu, a ja stoję i przytrzymuję skrzydło drzwi, tak jak robiła to Mama. Ostatnia wychodzi Catherine. Poprawia apaszkę od Hermesa przy kołnierzu zamszowego płaszcza. – Do jutra – mówi i odciska mi na policzku różową szminkę. Wzdycham. Jakby nie dość było rozpatrywania, komu przypadnie które drzewko, jutro o dziesiątej trzydzieści wszystkie aktywa Matki zostaną rozdzielone pomiędzy jej dzieci. Nastąpi coś w rodzaju
uroczystości wręczenia nagród Bohlinger. Za kilka godzin zostanę prezesem Bohlinger Cosmetics i szefową Catherine. Nie mam pewności, czy którejkolwiek z tych funkcji jestem w stanie sprostać. Z kokonu wietrznej nocy wykluwa się bezchmurny, błękitny poranek. Uznaję to za dobry omen. Z tylnego siedzenia lincolna patrzę na brzeg jeziora Michigan i jeszcze raz myślę, co im powiem. Och! Jestem zaszczycona. To wielkie wyróżnienie. Nigdy nie zastąpię Matki, ale zrobię wszystko, żeby firma nadal się rozwijała. Czuję tępy ból głowy i znów przeklinam fakt, że wypiłam tego cholernego szampana. Co ja sobie myślałam? Czuję się podle – i to nie tylko fizycznie. Jak mogłam to zrobić Mamie? Czy można się spodziewać, że po tym wszystkim moje rodzeństwo będzie mnie traktowało poważnie? Wyjmuję puderniczkę z torebki i pudruję nos i policzki. Dzisiaj muszę wyglądać na osobę opanowaną i kompetentną, bo taki powinien być dyrektor generalny. Bracia powinni sobie uświadomić, że poradzę sobie z zarządzaniem firmą, nawet jeżeli zdarzyło mi się nie zapanować nad plączącymi się po alkoholu nogami. Ciekawe, czy będą dumni ze swojej małej siostrzyczki, która w wieku trzydziestu czterech lat awansuje z kierownika działu marketingu na dyrektora wielkiej firmy? Niezależnie od wczorajszych wypadków, myślę, że tak. Każdy z nich ma swoją pracę i poza tym, że posiadają udziały firmy, nie mają za wiele do czynienia z rodzinnym biznesem. A Shelley jest logopedą i pełnoetatową mamą. Zupełnie jej nie obchodzi, kto poprowadzi firmę teściowej. Jeśli kogoś się obawiam, to Catherine. Moja szwagierka ukończyła prestiżową Wharton School of Business i reprezentowała Stany Zjednoczone w pływaniu synchronicznym na olimpiadzie w 1992 roku. Ma wystarczająco dużo rozumu, uporu i ducha współzawodnictwa, żeby poprowadzić trzy firmy naraz. Przez ostatnie dwanaście lat była wicedyrektorem i prawą ręką Mamy. Bez Catherine Bohlinger Cosmetics pozostałaby małym, dobrze prosperującym lokalnym producentem. Kiedy weszła na pokład, zdołała przekonać Mamę, żeby rozwinąć markę. Na początku 2002 roku Catherine dostała cynk, że Oprah Winfrey pracuje nad nowym programem pod tytułem Rzeczy, które uwielbiam. Przez dwadzieścia jeden tygodni wysyłała do Harpo Studios przepięknie opakowane paczuszki zawierające naturalne mydła i balsamy Bohlinger oraz zdjęcia i artykuły poświęcone naszej przyjaznej środowisku, ekologicznej firmie. Pakowała właśnie dwudziestą drugą paczuszkę, kiedy zadzwonili. Oprah wybrała do programu organiczną maseczkę Bohlinger z czarnej herbaty i pestek winogron. Po emisji programu nastąpiło coś na miarę eksplozji. Nagle każde spa i każdy dom handlowy chciały mieć w ofercie linię kosmetyków Bohlinger. W ciągu sześciu miesięcy produkcja wzrosła czterokrotnie.
Trzy wiodące spółki zaoferowały niewiarygodne sumy w zamian za sprzedaż marki, ale Catherine wyperswadowała to Matce. Otworzyła za to sklepy w Nowym Jorku, Los Angeles, Dallas i Miami, a po kolejnych dwóch latach wprowadziła markę na rynki zagraniczne. I chociaż lubię sobie wyobrażać, że moja działalność marketingowa także przyczyniła się do tego sukcesu, to jednak jestem pewna, że gdyby nie Catherine Humphries-Bohlinger, nasza firma nie stałaby się przedsiębiorstwem obracającym milionami dolarów. Nie można zaprzeczyć, że Catherine jest w tym ulu królową, a ja, kierując działem marketingu, jedną z lojalnych pszczół robotnic. Tymczasem za kilka minut role mają się odwrócić i to ja stanę się szefową Catherine, co mnie przeraża jak cholera. W czerwcu Mama, poddawana kolejnym etapom terapii, rzadko bywała w firmie. Catherine wezwała mnie wtedy do swojego gabinetu. – Brett, koniecznie musisz się nauczyć zasad, na jakich funkcjonujemy – powiedziała, opierając splecione dłonie na blacie biurka z wiśniowego drewna. – Niezależnie od tego, jak bardzo wszyscy tego nie chcemy, niedługo nasze życie bardzo się odmieni, a ty musisz być szczególnie dobrze przygotowana do swojej nowej roli. Przewidywała, że Mama umrze! Jak mogła w ogóle brać coś takiego pod uwagę?! Jednak Catherine jest po prostu realistką. Staram się wyciszyć. – Oczywiście z chwilą odejścia twojej matki wszystkie jej udziały przejdą na ciebie. Jesteś w końcu jej jedyną córką, a także jedynym dzieckiem zatrudnionym w firmie. I współpracujesz z nią dłużej niż ktokolwiek inny. Czuję, jak rośnie mi klucha w gardle. Mama zawsze żartowała, że zaczęłam pracować w firmie już w pieluchach. Ładowała mnie do nosidełka i razem rozwoziłyśmy mydła i balsamy do lokalnych sklepów i na targowiska. – Będziesz miała większość udziałów – ciągnęła Catherine – a to oznacza, że zostaniesz prezesem zarządu. Coś w jej chłodnym, wyważonym tonie wywołuje we mnie myśl, że ma do mnie żal. Ale czy można mieć jej to za złe? Ta kobieta jest naprawdę błyskotliwa, a ja po prostu przypadkiem urodziłam się jako córka Elizabeth.
– Pomogę ci się do tego przygotować – kontynuowała Catherine, stukając w klawiaturę notebooka – chociaż oczywiście nie twierdzę, że to konieczne. Myślisz, że możemy zacząć od jutra? Powiedzmy o ósmej. – To nie było pytanie, tylko polecenie. Codziennie rano siadałam na krześle obok Catherine i słuchałam o zawiłościach transakcji międzynarodowych, taks celnych i prowadzenia firmy. Pani wiceprezes wysłała mnie na tygodniowe seminarium z zakresu zarządzania do Harvard Business School, abym zapoznała się z najnowszymi trendami w tej dziedzinie, i zapisała mnie na cykl szkoleń online dotyczących różnorodnych zagadnień, począwszy od tworzenia budżetu, a skończywszy na relacjach z pracownikami. Czasem mnie to wszystko przytłaczało, ale nigdy nie pomyślałam, żeby się wycofać. Będę z dumą nosiła koronę, która należała do Mamy. Mam tylko nadzieję, że moja szwagierka nie będzie mi miała za złe, że od czasu do czasu poproszę ją o wypolerowanie moich insygniów. Kierowca Mamy podwozi mnie pod numer 200 na Randolph Street. Patrzę w górę na zbudowaną z granitu i stali sylwetkę Chicago’s Aon Center. Biura w takim miejscu są pewnie obłędnie drogie. No, oczywiście, prawnik Mamy nie jest byle kim. Wjeżdżam na trzydzieste drugie piętro. Dokładnie o dziesiątej trzydzieści Claire, atrakcyjna rudowłosa asystentka, wprowadza mnie do gabinetu pana Midara, gdzie moi bracia z żonami zebrali się już wokół prostokątnego mahoniowego stołu. – Czy napije się pani kawy, panno Bohlinger, a może herbaty albo wody? – Nie, dziękuję. Wybieram krzesło obok Shelley i rozglądam się. Biuro pana Midara jest zgrabnym połączeniem tradycji i nowoczesności. Proste wnętrze z marmuru i szkła zmiękczają orientalne dywany i kilka wyrafinowanych antyków. Całość tchnie luksusem. – Ładnie tu – odzywam się. – Prawda. To Stone. Uwielbiam go. – Tyle tu granitu, że można by otworzyć kamieniołom. Catherine chichocze, jakbym ją rozbawiła. – Edward Durell Stone. To jego projekt. – Aha. Czy jest coś, czego ta kobieta nie wie? Inteligencja Catherine nie działa na mnie dobrze. Czuję się przy niej ignorantką. Poza tym jest bardzo silna, więc sama wydaję się sobie słabeuszem. I jest
niezwykle kompetentna, więc jestem tu niepotrzebna, jak bielizna modelująca na Victorii Beckham. Uwielbiam Catherine, ale jej perfekcjonizm mnie przeraża, co wynika zarówno z mojego braku pewności siebie, jak i z jej arogancji. Mama kiedyś powiedziała, że mam tyle samo inteligencji, co Catherine, ale tylko niewielką część jej pewności siebie, i dodała: „I dzięki Bogu”. To był jedyny przypadek, kiedy Mama wyraziła się krytycznie o Katarzynie Wielkiej, ale ten maleńki incydent spowodował, że poczułam się dużo lepiej. Tymczasem Catherine kontynuuje, jakby mnie to interesowało: – Inwestorem był Standard Oil Company. Jeżeli się nie mylę, ukończyli budowę w siedemdziesiątym trzecim roku. Jay odsuwa się na krześle, tak że znajduje się poza zasięgiem jej wzroku, i przeciągle ziewa, ale Joad wydaje się całkowicie pochłonięty tym, co mówi żona. – Tak, kochanie – potwierdza. – I jest to trzeci co do wielkości budynek w Chicago. – Spogląda na Catherine, szukając aprobaty. Chociaż mój najstarszy brat jest jednym z najwyżej cenionych architektów młodego pokolenia, mam nieodparte wrażenie, że pozostaje nieco zastraszony przez kobietę, którą poślubił. – Wyższe są już tylko Trump Tower i Willis Tower. A Catherine, zwracając się właściwie do mnie, dopowiada: – Willis to dawniejsza Sears Tower. – Sears? Jak ten dom handlowy? A na co im taki wielki budynek?! Tym razem Catherine patrzy, jakby nie wiedziała, czy mówię poważnie, czy żartuję, a Jay z drugiego końca stołu uśmiecha się do mnie szeroko. – Ten budynek ma osiemdziesiąt cztery kondygnacje – ciągnie Catherine. Nasze dywagacje na temat architektury przerywa pospieszne wejście wysokiego, lekko potarganego i zadyszanego mężczyzny. Ma około czterdziestki. Przeczesuje włosy palcami i poprawia krawat. – Witam państwa – pozdrawia nas w drodze do stołu. – Nazywam się Brad Midar, przepraszam, że musieli państwo na mnie czekać. Mężczyzna okrąża stół i podaje rękę każdemu z nas, a my się przedstawiamy. Kiedy się uśmiecha, widać, że ma lekko krzywe zęby, co przydaje mu sympatycznego, trochę chłopięcego wdzięku. Ciekawa
jestem, czy moje rodzeństwo myśli to samo, co ja. Czemu Mama zaangażowała tego młodego i zupełnie obcego człowieka, a nie pana Goldblatta, który od lat był adwokatem rodziny? – Wracam ze spotkania na drugim końcu miasta – wyjaśnia Midar. – Nie sądziłem, że to mi zajmie tyle czasu. Kładzie na blacie plik dokumentów. Spoglądam na Catherine, która ma przygotowany notes i pióro. Kulę się. Czemu nie pomyślałam, żeby robić notatki? Jak, do diabła, chcę prowadzić całą wielką firmę, skoro nawet nie pamiętam o notatniku? Pan Midar chrząka. – Pozwólcie państwo, że na wstępie powiem, jak bardzo mi przykro z powodu straty, jaką ponieśliście. Bardzo lubiłem Elizabeth. Spotkaliśmy się niedawno, dopiero w maju, zaraz po diagnozie, ale mam wrażenie, jakbym ją znał całe lata. Nie mogłem przyjść na stypę, ale byłem na pogrzebie. Odprowadziłem ją nie jako prawnik, lecz jako przyjaciel. Z miejsca polubiłam tego zapracowanego człowieka, który znalazł czas, żeby przyjść na pogrzeb mojej Matki – kobiety, którą znał zaledwie szesnaście tygodni. Nasuwa mi się myśl o moim prawniku – i chłopaku – Andrew, który znał Mamę przez cztery lata, ale nie zdołał zmienić rozkładu dnia na tyle, żeby uczestniczyć w stypie. Staram się stłumić ból. W końcu Andrew prowadzi teraz ważną sprawę. I wyrwał się na pogrzeb. – Jestem zaszczycony, że Elizabeth Bohlinger wybrała mnie na wykonawcę testamentu – ciągnie Midar. – Możemy zaczynać? Po upływie godziny dobroczynność Mamy jest nam już lepiej znana, a Jay i Joad Bohlinger mają dość pieniędzy, żeby do końca swoich dni żyć rozrzutnie. Jak Mamie udało się zgromadzić taką fortunę? – Brett Bohlinger otrzyma swoją część spadku w późniejszym terminie. – Midar zdejmuje okulary do czytania i spogląda na mnie. – W tym miejscu jest odnośnik. Przeczytam wyjaśnienie później. – Okej – mówię i drapię się po głowie. Dlaczego Mama nie chciała, żebym dostała spadek już dzisiaj? Może wyjaśnienie jest w tym małym, czerwonym dzienniku, który mi zostawiła. Ale nagle spływa na mnie olśnienie. Dostaję całą firmę, która obecnie jest warta miliony. Bóg jeden wie, jak sobie z tym poradzę. Czuję w skroniach tępy ból.
– Teraz przechodzimy do sprawy domu. – Prawnik znowu zakłada okulary i odnajduje właściwe miejsce w dokumencie. – „Nieruchomość przy North Astor Street pod numerem sto trzynastym ma przez dwanaście miesięcy pozostać nienaruszona. W tym czasie ani budynek, ani jakikolwiek element wyposażenia nie ma być sprzedany ani wynajęty. Moje dzieci mają prawo zamieszkiwać w domu nie dłużej niż przez trzydzieści kolejnych dni i mogą używać wyposażenia dla swoich potrzeb”. – Poważnie? – odzywa się Joad. – Mamy własne domy. Nie ma potrzeby, żebyśmy korzystali z tego. Czuję, że twarz mi czerwienieje. Zaczynam oglądać paznokcie. Najwyraźniej mój brat sądzi, że jestem współwłaścicielką loftu, w którym mieszkam z Andrew. Jednak mimo że zamieszkaliśmy w nim razem trzy lata temu, zaraz po tym, jak Andrew go kupił, i zainwestowałam w urządzanie więcej pieniędzy niż on, nie mam tytułu własności. Z prawnego punktu widzenia loft nie należy do mnie. A z mojego punktu widzenia tak jest dobrze. Pieniądze nigdy nie miały dla mnie takiego znaczenia jak dla Andrew. – Bracie – odzywa się Jay pojednawczo – Taka jest wola Mamy. Musimy ją uszanować. Joad kręci głową. – Ależ to nonsens. Dwanaście miesięcy niebotycznych podatków, nie mówiąc o kosztach utrzymania tego muzeum. Kręcę głową. Joad odziedziczył charakter po naszym ojcu. Jest stanowczy, pragmatyczny i nie bawi się w sentymenty. Ta jego beznamiętność jest czasem przydatna. Na przykład w czasie przygotowań do pogrzebu. Ale dzisiaj takie zachowanie jest niegodne. Gdyby pozwolić działać Joadowi, jeszcze dzisiaj przed zachodem słońca postawiłby na podjeździe przed domem Mamy tabliczkę NA SPRZEDAŻ i kontener na śmieci. Będzie inaczej. Dała nam dosyć czasu, żebyśmy mogli przejrzeć jej rzeczy i stopniowo się z nimi pożegnać. Dla Andrew te przedmioty są nazbyt staroświeckie, ale możliwe, że chociaż jeden z moich braci zechce zatrzymać wiele cennych drobiazgów. W tym samym roku, w którym wyjechałam do Northwestern, Mama
kupiła zrujnowaną kamienicę od komornika. Ojciec bardzo ją za to krytykował, mówiąc, że bierze sobie na głowę taki problem. Tyle że wtedy był już jej eks-mężem. Mama mogła sama podejmować decyzje. Dostrzegła coś magicznego w spękanych sklepieniach i śmierdzących dywanach. Pochłonęło to całe lata wytężonej pracy i wyrzeczeń, ale w końcu upór i cierpliwość Mamy zwyciężyły. Dzisiaj dziewiętnastowieczny budynek, usytuowany w najbardziej pożądanej okolicy miasta, Gold Coast, jest perełką. Mama, która była córką prostego hutnika, żartowała, że jest jak Louise Jefferson. Szkoda, że mój ojciec nie żył dosyć długo, żeby zobaczyć, jak spektakularną metamorfozę przeszedł ten dom i ta kobieta, której, jak sądzę, nigdy nie doceniał. – Jest pan pewien, że Matka była w pełni władz umysłowych, kiedy tworzyła testament? – pytanie Joada przerywa moje rozmyślania. W szerokim uśmiechu prawnika dostrzegam jakiś podtekst. – O, umysłowo była w znakomitej kondycji, zapewniam pana. Powiem więcej: nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak świetnie wszystko sobie zaplanował. – Kontynuujmy – odzywa się Catherine, która zawsze pozostaje przede wszystkim menedżerem. – Ze sprawą domu uporamy się we właściwym czasie. Pan Midar chrząka. – Wobec tego przejdźmy do sprawy Bohlinger Cosmetics. Głowa mi pęka. Czuję na sobie spojrzenie czterech par oczu. Pamięć podsuwa mi wczorajszą scenę i czuję, jak narasta we mnie panika. Jaki dyrektor generalny upija się na stypie własnej matki? Nie zasługuję na to stanowisko. Jednak jest już za późno. Staram się nadać twarzy jak najbardziej obojętny wyraz, zupełnie jak aktorka nominowana do nagrody Akademii. Catherine siedzi z piórem w ręce, gotowa zapisywać istotne szczegóły. – „Wszystkie moje udziały w Bohlinger Cosmetics oraz stanowisko dyrektora generalnego przekazuję mojej… Zachowuj się naturalnie. Nie patrz na Catherine. – …synowej, Catherine Humphries-Bohlinger”. Rozdział drugi Co jest, do cholery? – mówię na cały głos. Dociera do mnie, że nie dostałam tego pieprzonego Oscara i, o
zgrozo, nie potrafię tego faktu przyjąć z wdziękiem. Jestem cholernie wkurzona. Midar patrzy na mnie zza okularów: – Życzy pani sobie, żebym przeczytał to jeszcze raz? – Taak – zacinam się i wodzę wzrokiem od jednego członka rodziny do drugiego w poszukiwaniu oznak wsparcia. Jay patrzy współczująco, ale Joad nawet nie zwrócił na mnie oczu. Gryzmoli coś w notesie i rusza żuchwą, jakby gryzł. A Catherine? Cóż, naprawdę byłaby dobrą aktorką. Jej twarz wyraża najszczersze niedowierzanie. Pan Midar pochyla się w moją stronę i mówi dobitnie, jakbym była niedołężną, starą babką: – Udziały pani matki w firmie Bohlinger Cosmetics otrzymuje pani bratowa, Catherine. – Prawnik podnosi dokument w moim kierunku. – Każde z państwa otrzyma kopię, ale jeżeli pani sobie życzy, może pani teraz spojrzeć na moją. Kulę się i macham ręką. Staram się zapanować nad oddechem. Udaje mi się powiedzieć: – Nie, dziękuję. Proszę, niech pan czyta dalej. Przepraszam. Schylam głowę i przygryzam dolną wargę, żeby powstrzymać jej drżenie. Musiała nastąpić jakaś pomyłka. Tak ciężko pracowałam. Chciałam, żeby Mama była ze mnie dumna. Czy Catherine mnie wykopała? Nie. Nie byłaby taka okrutna. – To w zasadzie wszystko – odzywa się Midar. – Mam już tylko pewną sprawę do omówienia z panną Brett. – Patrzy na mnie. – Ma pani czas teraz czy woli spotkać się w innym terminie? Błądzę we mgle i nie widzę drogi wyjścia. – Nie, może być dzisiaj. – Słyszę głos, który brzmi jak mój. – Dobrze. – Prawnik spogląda na twarze osób zgromadzonych przy stole. – Czy zanim się rozstaniemy, mają państwo jakieś pytania? – Nie, wszystko jasne – odpowiada Joad i rusza do drzwi ze skwapliwością więźnia wychodzącego na przepustkę. Catherine tymczasem sprawdza wiadomości w komórce, a Jay
podchodzi do Midara, żeby mu podziękować. Spogląda na mnie, ale szybko odwraca wzrok. Najwyraźniej jest zażenowany. Niedobrze mi. Jedyna osoba, która wydaje mi się bliska, to Shelley. Ma takie dobre, brązowe oczy i burzę naturalnych loków na głowie… Teraz rozkłada ramiona i mnie przytula. Ale nawet ona nie wie, co powiedzieć. Członkowie mojej rodziny kolejno ściskają Midarowi rękę i wychodzą, a ja siedzę z boku, jak niegrzeczna uczennica, która została za karę po lekcjach. Kiedy już wszyscy opuszczają gabinet, Midar zamyka drzwi. Robi się dziwnie cicho. Słyszę szum krwi w skroniach. Mężczyzna wraca na swoje miejsce u szczytu stołu. Siedzimy dokładnie na dwóch końcach diagonali. Midar ma gładko ogoloną, opaloną twarz i brązowe oczy, które łagodzą jego twarde rysy. – Jak się pani czuje? – pyta takim tonem, jakby naprawdę go to obchodziło. Pewnie płacimy mu według stawki godzinowej. – Dobrze – odpowiadam. Jestem biedna, osierocona, publicznie upokorzona, ale czuję się dobrze. Całkiem dobrze. – Pani matka niepokoiła się, że dzisiejszy dzień będzie dla pani szczególnie trudny. – Naprawdę? – mówię z dziwną chrypką. – Spodziewała się, że mogę się zdenerwować, że wykluczyła mnie w testamencie? Midar poklepuje mnie po dłoni. – To nie całkiem tak. Wysuwam dłoń spod jego ręki i kładę na kolanie. Spuszczam oczy i w zasięgu wzroku mam teraz pierścionek ze szmaragdem. Przenoszę spojrzenie na zegarek marki Rolex i wreszcie na bransoletkę Cartier Trinity. Podnoszę oczy i dostrzegam w oczach Midara wyraz podobny do niechęci. – Wiem, co pan myśli. Że jestem egocentryczna i rozpieszczona. Sądzi pan, że chodzi mi o pieniądze albo władzę. – Gardło mi się zaciska. – A tak naprawdę jedyne, czego chciałam wczoraj, to jej łóżko. Chciałam się na nim zwinąć i poczuć jej… Ku swojemu przerażeniu zaczynam chlipać. Z początku bezgłośnie, ale po chwili już otwarcie szlocham. Midar rzuca się do biurka po chusteczki higieniczne. Podaje mi
jedną i poklepuje mnie po plecach, a ja staram się pozbierać. – Przepraszam – chrypię. – To wszystko… jest dla mnie bardzo trudne. – Rozumiem. – Ma tak szczerze smutną minę, że wierzę, że tak jest. Wpatruję się w chusteczkę. Oddychaj spokojnie. Nabierz powietrza. I jeszcze raz. Głęboko. – Okej – mówię, gdy tylko zaczynam wracać do względnej równowagi. – Powiedział pan, że mamy omówić jakąś sprawę. Prawnik wyjmuje ze skórzanej teczki drugą szarą kopertę i kładzie przede mną na stole. – Elizabeth chciała dla pani czegoś innego. Po czym wyciąga z koperty pożółkłą kartkę. Wpatruję się w nią. Gęsta siateczka zagnieceń pozwala się domyślić, że ktoś kiedyś zmiął tę kartkę w małą, zbitą kulkę. – Co to jest? – Lista. Lista pani celów. Trochę trwa, zanim się orientuję, że to faktycznie moje pismo. Pełne zakrętasów pismo czternastolatki. Najwidoczniej sporządziłam kiedyś takie zestawienie, choć zupełnie sobie tego nie przypominam. Obok niektórych punktów są komentarze napisane ręką Mamy. Moje postanowienia na życie *1. Mieć dziecko albo dwoje dzieci. 2. Całować się z Nickiem Nicolem. 3. Być w drużynie cheerliderek. Gratulacje. To naprawdę było takie ważne? 4. Mieć same piątki na świadectwie. Perfekcja jest wartością przecenianą. 5. Pojechać na narty w Alpy. Ale było fajnie! *6. Kupić psa. 7. Odpowiadać poprawnie, kiedy siostra Rose mnie wywołuje, a ja rozmawiam z Carrie.
8. Pojechać do Paryża. Cudowne wspomnienia! *9. Do śmierci przyjaźnić się z Carrie Newsome! 10. Studiować w Northwestern. Jaka byłam dumna, kiedy moja córeczka dostała się do reprezentacji uczelni w lacrosse! 11. Zawsze być miła i przyjazna dla ludzi. Słuszna droga! *12. Pomagać biednym. *13. Mieć świetny dom. *14. Kupić konia. 15. Wziąć udział w gonitwie z bykami. Nawet o tym nie myśl! 16. Nauczyć się francuskiego. Très bien! *17. Zakochać się. *18. Wystąpić na żywo na prawdziwej, dużej scenie. *19. Mieć dobre relacje z tatą. *20. Być cudowną nauczycielką. – Mhm – odchrząkuję i odczytuję kolejne punkty. Całować się z Nickiem Nicolem. Być w drużynie cheerleaderek. Uśmiecham się i przesuwam kartkę z listą z powrotem do Midara. – Słodkie. Skąd pan to ma? – Od Elizabeth. Zachowała ją przez te wszystkie lata. Spuszczam głowę. – I co, zostawiła mi w spadku tę listę? Midar się nie uśmiecha. – Można tak powiedzieć. – O co tu chodzi? Mężczyzna przysuwa krzesło bliżej mnie.
– Okej. Może wyjaśnię. Elizabeth przed laty wyjęła tę kartkę z kosza na śmieci. Zawsze gdy udało się pani osiągnąć któryś z tych celów, wykreślała go. – Midar wskazuje „Nauczyć się francuskiego”. – Widzi pani? Mama skreśliła ten punkt i napisała obok Très bien! – Ale dziesięciu celów z listy jeszcze pani nie osiągnęła. – To śmieszne. Teraz mam inne cele. Midar kręci głową. – Pani matka uważała, że dzisiaj te cele są dla pani tak samo ważne. Kulę się. Szkoda, że Mama nie znała mnie lepiej. – Cóż. Myliła się. – Pragnęła, żeby pani wypełniła pozostałe postanowienia z listy. Otwieram usta i potrząsam mu kartką przed nosem. – Pan chyba żartuje. Napisałam to dwadzieścia lat temu. Chcę uszanować wolę mojej Matki, ale nie w ten sposób. Midar podnosi ręce jak policjant kierujący ruchem. – Stop! Jestem tylko posłańcem. Nabieram powietrza i kiwam głową. – Przepraszam. – Opadam na krzesło i pocieram czoło. – Co właściwie Mama sobie myślała? Midar wyjmuje z szarej koperty mniejszą, bladoróżową. Natychmiast rozpoznaję ulubioną papeterię Mamy marki Crane. – Elizabeth napisała do pani list i życzyła sobie, żebym go pani głośno odczytał. Proszę nie pytać dlaczego. Nie mogę go pani po prostu dać. Stanowczo chciała, żebym go przeczytał. – Nagle uśmiecha się uroczo. – Umie pani czytać, prawda? Ukradkiem także się uśmiecham. – Proszę posłuchać. Nie mam pojęcia, dlaczego Mama tak postanowiła. Aż do dzisiaj powiedziałabym, że jeżeli chciała, żeby pan to przeczytał, to na pewno miała powód. Ale teraz po prostu nie mam pojęcia.
– A ja uważam, że nadal obowiązuje ten sam schemat. Pani matka miała swoje powody. Serce bije mi szybciej, kiedy słyszę szelest rozdzieranej koperty. Zmuszam się, żeby usiąść prosto, krzyżuję ramiona na piersiach. Midar wkłada okulary do czytania i odchrząkuje. – „Kochana Brett, pozwól, że zacznę od tego, jak bardzo mi przykro, że musiałaś przechodzić przez to wszystko, co było naszym udziałem w ostatnich miesiącach. Byłaś moim oparciem i dobrym duchem. Bardzo Ci za to dziękuję. Nie chciałam Cię opuszczać. Tyle miałyśmy jeszcze razem przeżyć. Bardzo się kochamy, prawda? Ale, chociaż teraz pewnie mi nie wierzysz, przyjdzie dzień, że poczujesz się lepiej. Jeszcze będziesz szczęśliwa. Wiem, że dzisiaj jesteś smutna. Pozwól sobie na ten smutek. Szkoda, że nie będzie mnie przy Tobie w tym czasie. Przytuliłabym Cię i trzymała w ramionach, aż byś się uspokoiła, tak jak robiłam, kiedy byłaś małą dziewczynką. Albo może wzięłabym Cię na lunch. Znalazłybyśmy przytulny kącik w The Drake i przesiedziałabym całe popołudnie, wysłuchując Twoich obaw i trosk. Głaskałabym Cię po plecach i wiedziałabyś, że Ci współczuję”. Midar czyta jakby ciszej. – Dobrze się pani czuje? Nie jestem w stanie mówić. Kiwam tylko głową. Midar ściska mnie za ramię i wraca do czytania: – „Na pewno byłaś bardzo zaskoczona, kiedy dzisiaj twoi bracia dostali spadek, a Ty nie. I wyobrażam sobie, jak się rozzłościłaś, kiedy najwyższe stanowisko przypadło Catherine. Uwierz mi, Brett, wiem, co robię. I wszystko, co robię, leży w Twoim najlepiej pojętym interesie”. Prawnik uśmiecha się do mnie. – Matka panią kochała. – Wiem – szepczę i zakrywam dłonią trzęsącą się brodę. – „Pewnego dnia, prawie dwadzieścia lat temu, opróżniając Twój kosz na śmieci, znalazłam zwiniętą w kulkę kartkę. Oczywiście byłam za bardzo wścibska, żeby ją
przeoczyć. Możesz sobie wyobrazić, jak się ucieszyłam, kiedy odkryłam, że spisałaś listę postanowień. Nie bardzo wiem, czemu ją wyrzuciłaś, bo moim zdaniem jest cudowna. Zapytałam Cię o nią tamtego wieczoru. Pamiętasz?” – Nie – odpowiadam głośno. – „A Ty mi wtedy powiedziałaś, że marzenia są dla naiwnych. I że już w takie rzeczy nie wierzysz. Sądzę, że to miało coś wspólnego z Twoim ojcem. Miał wtedy po Ciebie przyjechać i dokądś Cię zabrać, ale jakoś nie dotarł”. Fala bólu podchodzi mi do gardła i ściska serce. Znowu czuję tamten wstyd i złość. Przygryzam wargę i zaciskam powieki. Ile razy ojciec wystawił mnie do wiatru? Straciłam rachubę. Po pierwszej dziesiątce powinnam się już była nauczyć. Ale byłam za bardzo ufna. Wierzyłam w Charlesa Bohlingera, jak się wierzy w Świętego Mikołaja. Tylko że Mikołaj przychodzi do dzieci, które na niego czekają. – „Twoje postanowienia bardzo mnie poruszyły. Niektóre były zabawne, jak numer siedem, a inne poważne. Postanowienie dwunaste, POMAGAĆ BIEDNYM, wynikało z Twojego współczucia dla ludzi. Zawsze dużo z siebie dawałaś, taką już masz naturę, Brett, wrażliwą i empatyczną. Teraz widzę, jak wiele z Twoich postanowień nie doczekało się realizacji. To bardzo bolesne”. – To już nie są moje postanowienia, Mamo. Zmieniłam się. – „Zmieniłaś się, oczywiście” – odczytuje w tym momencie Midar. Wyrywam mu list. – Naprawdę tak napisała? Mężczyzna wskazuje palcem właściwy fragment. – Tak. Tutaj. Przechodzi mnie dreszcz. – Dziwne. Niech pan czyta dalej. – „Zmieniłaś się, oczywiście, ale, Kochanie, obawiam się, że porzuciłaś swoje naturalne aspiracje. Czy teraz masz w ogóle jakieś cele, do których dążysz?” – Oczywiście… – Staram się szybko wymyślić choćby jeden. – Do
dzisiaj chciałam zarządzać Bohlinger Cosmetics. – „Nie jesteś stworzona do biznesu”. Zanim zdążę zabrać mu kartkę, Midar odwraca ją do mnie i wskazuje odpowiedni wers. – O Boże, zupełnie jakby mnie słyszała. – Może to dlatego chciała, żebym czytał głośno. Dzięki temu odbywa się jakby rozmowa między wami. Wycieram oczy chusteczką. – Mama miała szósty zmysł. Nigdy nie musiałam mówić, że coś mnie trapi. Ona zawsze wiedziała. Nawet jeżeli ją przekonywałam, że jest inaczej, mówiła: „Brett, najwyraźniej zapominasz, że jesteś moją córką. Mnie nie zwiedziesz”. – To miłe. Takie porozumienie jest bezcenne. Znowu dostrzegam w jego oczach autentyczne zrozumienie. – Czy pan stracił któreś z rodziców? – Oboje żyją. Mieszkają w Champaign. Nie powiedział, czy są zdrowi, ale nie drążę. – „Żałuję, że pozwalałam, żebyś przez te wszystkie lata pracowała dla Bohlinger Cosmetics”. – Dzięki, Mamo! – „Jesteś zbyt wrażliwa na biznesowe warunki. I jesteś urodzoną nauczycielką”. – Nauczycielką?! Nie cierpiałam tego! – „Nigdy tego naprawdę nie zakosztowałaś. Był tylko ten nieudany rok w Meadowdale. Pamiętasz?” Kręcę głową. – Miałabym nie pamiętać? To był najgorszy rok w moim życiu. – „Kiedy przyszłaś do mnie, zapłakana, sfrustrowana i przerażona, zatrzymałam Cię w firmie. Znalazło się miejsce w dziale marketingu.
Zrobiłabym wszystko, żeby z twojej ślicznej buzi znikł smutek. Pozwoliłam więc, żeby Twój dyplom leżał latami w szufladzie i żebyś porzuciła swoje marzenie. Patrzyłam, jak tkwisz na wysokim, dobrze opłacanym stanowisku i wykonujesz pracę, która Cię nie pociąga i nie rozwija”. – Lubię swoją pracę – odzywam się. – „Strach przed zmianą prowadzi do stagnacji. Znowu przychodzi mi na myśl lista Twoich postanowień. Proszę, spójrz na nią, kiedy Brad będzie czytał dalej”. Midar układa kartkę na blacie przed nami, a ja ją odczytuję, tym razem uważniej. – „Jest dwadzieścia punktów. Oznaczyłam dziesięć, które Ci pozostały. Zacznijmy od pierwszego. MIEĆ DZIECKO ALBO DWOJE DZIECI”. – To chore! – jęczę. – „Boję się, że przez całe życie będziesz miała smutek w sercu, jeśli nie będziesz miała dzieci, choćby jednego dziecka. Znam kilka kobiet, które nie będąc matkami, są zupełnie szczęśliwe, lecz Ty do nich nie należysz. Jako dziewczynka zawsze lubiłaś lalki, nie mogłaś się doczekać swoich dwunastych urodzin, bo w tym wieku mogłaś już pracować jako opiekunka. A pamiętasz, jak opatuliłaś kota Toby’ego kocykiem i próbowałaś go ukołysać do snu w fotelu na biegunach? Strasznie płakałaś, że Ci uciekł”. Mój śmiech przechodzi w łkanie. Midar podaje mi kolejną chusteczkę. – Kocham dzieci, ale… – Nie mogę skończyć tego zdania. Musiałabym zrzucić całą odpowiedzialność na Andrew, a to nie byłoby w porządku. Nie wiadomo dlaczego, nieustannie płyną mi łzy. Jakoś nie umiem ich powstrzymać. Midar czeka, aż w końcu wskazuję na list i kiwam ręką. – Mogę już? – pyta i kładzie mi dłoń na plecach. Z nosem w chusteczce kiwam głową. Midar patrzy na mnie nieco sceptycznie, ale wraca do czytania: – „Pomińmy numer dwa. Mam nadzieję, że rzeczywiście całowałaś się z Nickiem Nicolem, i wierzę, że było bardzo miło…”
– Było. – Uśmiecham się. Midar mruga do mnie i znowu spoglądamy na listę. – „Przejdźmy do numeru szóstego. KUPIĆ PSA. Myślę, że to świetny pomysł. Kup sobie szczeniaczka, Brett!” – Pies? Skąd ci przyszło do głowy, że chcę mieć psa? Nie mam czasu na rybkę, a co dopiero psa. Patrzę na Brada. – A co będzie, jeżeli nie spełnię tych postanowień? Prawnik wyciąga spięty gumką plik różowych kopert. – Pani matka życzyła sobie, żeby po wypełnieniu każdego z postanowień przychodziła pani do mnie po jeden list. Natomiast po wypełnieniu wszystkich dziesięciu ma pani otrzymać to. – Midar podnosi kopertę z napisem SPEŁNIENIE. – A co jest w tej kopercie? – Pani spadek. – Oczywiście – mówię i pocieram skronie. – Wie pan, co to oznacza? Midar unosi ramiona. – Mogę tylko zgadywać, że to oznacza poważną zmianę w pani życiu. – Zmianę? Proszę pana, moje życie właśnie zostało przewrócone do góry nogami, a teraz mam je poskładać w taki sposób, jak kiedyś sobie zaplanowało… dziecko? – Proszę pani, jeżeli to za dużo jak na jeden dzień, możemy przełożyć spotkanie na inny termin. Wstaję. – Tak, jak na jeden dzień to dla mnie rzeczywiście za dużo. Przychodząc tu rano, spodziewałam się, że wyjdę jako dyrektor generalny Bohlinger Cosmetics. Chciałam, żeby Mama była ze mnie dumna. Zamierzałam rozwinąć firmę. – Gardło mi się zaciska. Przełykam ślinę. – I zamiast tego mam sobie
kupić konia? Niewiarygodne! – Mrugam, żeby powstrzymać łzy, i wyciągam przed siebie rękę. – Przepraszam, wiem, że to nie pana wina, ale teraz po prostu nie mogę tego ciągnąć. Odezwę się. Jestem już prawie za drzwiami, kiedy Midar mnie dogania i wręcza kartkę z listą. – Proszę, niech pani to zatrzyma. Na wypadek, gdyby zmieniła pani zdanie. Zegar tyka. – Jaki zegar? Zażenowany Midar spuszcza wzrok na swoje eleganckie buty. – Musi pani zaliczyć choćby jeden punkt do końca miesiąca. Za rok od dzisiaj, trzynastego września przyszłego roku, cała lista musi być zrealizowana. Rozdział trzeci Trzy godziny po wejściu do Aon Center opuszczam to miejsce. Targają mną sprzeczne uczucia. Pojawiają się i znikają, jak deszcz meteorów. Szok. Rozpacz. Furia. Żal. Otwieram drzwi taksówki i mówię do kierowcy: – North Astor Street, sto trzynaście. Czerwony dziennik. Muszę dopaść tę czerwoną książeczkę! Jestem silniejsza. Tak, dzisiaj jestem znacznie silniejsza i całkowicie przygotowana, żeby przeczytać dziennik Matki. Może Mama się w nim jakoś tłumaczy. Może wyjaśnia, dlaczego mi to robi. Może to zresztą wcale nie jest dziennik, tylko jakieś księgi rachunkowe, z których wynika, że firma jest na skraju bankructwa i dlatego Mama nie chciała mi jej zostawiać na głowie. Tak czy owak, musi istnieć jakieś wyjaśnienie. Kiedy kierowca parkuje przy krawężniku, otwieram kutą bramę i biegnę po kamiennych stopniach. Nie zdejmując butów, gnam na górę po schodach, prosto do sypialni Mamy. Rozglądam się po zalanym słońcem pokoju. Na toaletce stoi tylko lampa i pudełko z biżuterią. Otwieram drzwi garderoby, ale tam jej nie ma. Wysuwam szuflady, a potem rzucam się do nocnych stolików. Gdzie ona jest? Przeszukuję sekretarzyk, ale znajduję tylko wytłaczane karty wizytowe, pióra i pieczątki. Narasta we mnie uczucie paniki. Gdzie, u diabła, zostawiłam tę książeczkę? Wzięłam ją z garderoby i odłożyłam… gdzie? Na łóżko? Tak. A może… Unoszę kołdrę w nadziei, że zguba będzie ukryta w pościeli. Nie ma jej. Serce mi wali. Jak mogłam być taka nieuważna? Kręcę się w kółko i rozczapierzonymi palcami przeczesuję włosy. Co, na Boga, zrobiłam z tą książeczką? Pamiętam wszystko jak przez mgłę. Czy tak się upiłam, że nie pamiętam nawet, co się wydarzyło
wcześniej? Aha! Może ją miałam, kiedy zwaliłam się ze schodów? Wypadam z pokoju i zbiegam na dół. Dwie godziny później, po przeszukaniu podłogi pod wszystkimi meblami, wszystkich szuflad i garderoby, a nawet śmietnika, dochodzę do koszmarnego wniosku: dziennika nigdzie nie ma. Przerażona zadzwoniłam nawet do braci, ale oni nie mieli w ogóle pojęcia, o czym mówię. Opadam na sofę i chowam twarz w dłoniach. Boże, dopomóż. Zgubiłam swój drogowskaz, spadek i ostatni podarunek od Mamy. Czy można upaść niżej? Kiedy w środę rano dzwoni budzik, otwieram oczy w błogiej nieświadomości wydarzeń poprzedniego dnia. Przeciągam się i na oślep wyciągam rękę, żeby wyłączyć alarm. Cisza. Przewracam się z powrotem na plecy. Jeszcze przez chwilę pozwalam sobie nie otwierać oczu. Nagle wszystko powraca. Oczy same się otwierają i ogarnia mnie strach. Mama umarła. Catherine jest dyrektorem generalnym Bohlinger Cosmetics. Mam odmienić swoje życie. Czuję się, jakby słoń na mnie nadepnął. Z trudem nabieram powietrza. Jak mam stanąć twarzą w twarz z moimi kolegami z pracy i z moją nową szefową, skoro oni wszyscy wiedzą, że moja Matka we mnie nie wierzyła? Serce mi wali. Unoszę się na łokciu. W lofcie są okropne przeciągi i teraz szczególnie mocno odczuwam, że jest jesień. Mrugam, żeby wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Nie mogę. Nie jestem w stanie wrócić do pracy. Jeszcze nie teraz. Opadam z powrotem na poduszki i wpatruję się w odsłoniętą metalową konstrukcję stropu. Przecież nie mam wyboru. Wczoraj, kiedy nie pokazałam się w pracy po spotkaniu z panem Midarem, moja nowa szefowa do mnie zatelefonowała. Nalegała, żebyśmy spotkały się dzisiaj rano. I niezależnie od tego, jak bardzo chciałam powiedzieć Catherine, kobiecie, którą Mama obdarzyła zaufaniem, że ma iść do diabła, nie dostałam spadku, więc potrzebuję pracy. Spuszczam nogi z łóżka. Staram się nie budzić Andrew. Zdejmuję frotowy płaszcz kąpielowy z wieszaka obok baldachimu i wtedy uzmysławiam sobie, że Andrew już wyszedł. Nie ma jeszcze piątej, a mój niewiarygodnie zdyscyplinowany chłopak już biega. Naprawdę. Owijam się szczelnie płaszczem kąpielowym, na bosaka przebiegam dębową podłogę i schodzę po zimnych metalowych stopniach. Zabieram do salonu kawę, którą sobie zrobiłam, i zwijam się w
kłębek na sofie z „Tribune”. Kolejny skandal w ratuszu, następni skorumpowani urzędnicy… nic nie jest w stanie odwrócić moich myśli od tego, co mnie czeka. Czy koledzy będą mi współczuć i opowiadać, jak niesprawiedliwa była decyzja Mamy? Biorę ołówek i przechodzę do krzyżówki. A może wszyscy, uszczęśliwieni, będą plotkować o hicie sezonu? Wyrywa mi się jęk. Muszę wyprostować ramiona, podnieść głowę wysoko i dać wszystkim do zrozumienia, że to, by Catherine zarządzała firmą, było moim pomysłem. Mamo, czemu postawiłaś mnie w takiej sytuacji? Klucha rośnie mi w gardle. Przełykam ją wraz z kawą. Dzięki Catherine i temu cholernemu spotkaniu nie mam dzisiaj czasu na żałobę. Pewnie myśli, że jest taka nieprzenikniona, ale ja doskonale wiem, co zamierza. Zaofiaruje mi na pociechę swoje dawne stanowisko wiceprezesa. Zaproponuje mi je w zamian za spokój sumienia i moje posłuszeństwo. Ale myli się, jeżeli sądzi, że zgodzę się bezwarunkowo. Skoro nie dostałam spadku, nie zamierzam przyjąć posady bez dużej podwyżki. Moja nadęta mina przeobraża się w szeroki uśmiech, kiedy widzę Andrew, jak wpada do domu cały mokry po porannym bieganiu. Ma na sobie granatowe szorty i koszulkę Chicago Cubs. Ze zmarszczonymi brwiami odczytuje wynik na stoperze. Wstaję. – Dzień dobry, kochanie. Jak się biegało? – Kiepsko. – Andrew zdejmuje czapkę, przeczesuje palcami krótkie, jasne włosy i pyta: – A ty znowu zrobiłaś sobie rano wolne? Czuję się strasznie nie w porządku, kiedy mówię: – Tak, jeszcze nie mam siły na to wszystko. Andrew się pochyla i rozsznurowuje buty. – To już piąty dzień. Nie ma co dłużej czekać. Idzie do pralni, a ja w tym czasie przygotowuję mu kawę. Kiedy wracam do salonu, siedzi już rozparty na sofie. Ma na sobie świeże spodnie treningowe oraz czystą koszulkę i rozwiązuje krzyżówkę, którą zaczęłam. – Mogę ci pomóc? – Nachylam się za jego plecami i obejmuję go. Andrew sięga po kawę, którą trzymam, nie podnosząc oczu znad krzyżówki. Wpisuje właśnie słowo „birr”. Sprawdzam opis, dwanaście poziomo, jednostka monetarna w Etiopii. Dobry jest. Odzywam się: – Czternaście poziomo, stolica Montany, to chyba Helena. – Wiem – odpowiada i w zamyśleniu stuka ołówkiem w czoło.
Kiedy właściwie przestaliśmy razem rozwiązywać krzyżówki? Kiedyś robiliśmy to, leżąc z głowami na jednej poduszce i sącząc kawę. A kiedy udało mi się wpaść na coś naprawdę trudnego, Andrew całował mnie w czubek głowy i mówił, że kocha mój mózg. Odwracam się i wychodzę, ale zatrzymuję się w połowie drogi i pytam: – Kochanie, będziesz przy mnie, kiedy będę cię potrzebować? Wreszcie podnosi głowę. – Chodź tu – mówi i klepie miejsce obok siebie na sofie. Podchodzę, a on obejmuje mnie ramieniem. – Wciąż się gniewasz, że nie byłem na stypie? – Nie. Rozumiem, że miałeś ważną sprawę. Andrew odkłada ołówek na stolik i uśmiecha się. Robi mu się wtedy cudny dołeczek w lewym policzku. – Przyznaję, że kiedy tak mówisz, nawet mnie wydaje się to chore, ale… – Patrzy mi w oczy i dodaje, poważniejąc: – Odpowiedź na twoje pytanie brzmi: tak będę przy tobie, kiedy będziesz mnie potrzebować. Nie musisz się o to martwić. Teraz przesuwa mi kciukiem po policzku. – Będę przy każdym twoim kroku na tej drodze, ale ze mną czy beze mnie i tak będziesz piekielnie dobrym dyrektorem generalnym. Serce zaczyna mi bić szybciej. Kiedy poprzedniego wieczoru Andrew wrócił, miał ze sobą butelkę szampana Perrier-Jouёt. Chciał uczcić moją nominację. Nie miałam serca – albo może odwagi – żeby mu powiedzieć, że nie jestem i nigdy nie będę dyrektorem generalnym Bohlinger Cosmetics. Zazwyczaj nie prawi mi komplementów, a teraz po prostu spływały mu z ust. Chciałam choć jeszcze przez jeden dzień pławić się w jego podziwie. Czy to tak wiele? Dziś wieczór wyjawię wszystko, co przyjdzie mi tym łatwiej, że będę mogła na osłodę powiedzieć, że jestem nowym wicedyrektorem. Andrew przygładza mi włosy. – Niech mi pani powie, pani dyrektor, jak wygląda plan na dzisiaj. Zamierza pani może w najbliższej przyszłości przyjąć do pracy jakiegoś prawnika? Co? Nie spodziewa się chyba, że postąpię wbrew woli Matki. Uznaję to za żart. Chrząkam i odpowiadam:
– Niezupełnie. Dzisiaj rano spotykam się z Catherine. Mamy parę spraw do omówienia. Mówię tak, żeby myślał, że to ja wezwałam ją na spotkanie. Andrew kiwa głową. – Dobre posunięcie. Pamiętaj, że teraz ona pracuje dla ciebie. Działaj tak, żeby wiedziała, że to ty rozdajesz karty. Czuję, że czerwienią mi się policzki. – Idę pod prysznic. – Jestem z pani bardzo dumny, pani dyrektor. Powinnam mu powiedzieć, że to z Catherine powinien być dumny. To ją powinien tak nazywać. Powiem mu. Na pewno. Wieczorem. Mimo że stukot moich obcasów w marmurowym hallu rozlega się donośnie, przemykam przez pomieszczenia recepcyjne Chase Tower niezauważona. Wjeżdżam windą na czterdzieste dziewiąte piętro i wchodzę do wykwintnego wnętrza Bohlinger Cosmetics. Popycham podwójne szklane drzwi i z oczami wbitymi w podłogę wchodzę wprost do biura Catherine. Odwracam głowę w stronę gabinetu, który zajmowała Mama, i widzę Catherine, jak nieskazitelnie ubrana i uczesana siedzi przy biurku. Rozmawia właśnie przez telefon, ale macha do mnie zapraszająco i podnosi palec wskazujący, co ma oznaczać, że nie będzie przedłużać rozmowy. Rozglądam się po znajomym wnętrzu i zastanawiam, co Catherine zrobiła z rzeźbami i obrazami, które tak lubiła Mama. Na ich miejscu jest biblioteczka i kilka oprawionych dyplomów. Wszystko, co pozostało z sanktuarium Mamy, to zapierająca dech w piersiach panorama za oknami i tabliczka z nazwiskiem. Jednak po bliższym przyjrzeniu się dostrzegam, że na tabliczce nie ma nazwiska Mamy, tylko Catherine! Taką samą czcionką jak poprzednio na mosiężnej płytce przytwierdzonej do podstawy z marmuru widnieje napis: CATHERINE HUMPHRIES-BOHLINGER DYREKTOR GENERALNY. Niesłychane! Od jak dawna wiedziała, że odziedziczy to stanowisko? – Okej, wobec tego, jak już będziesz miał dane, prześlij je do mnie. Tak. Supashi-bo, Yoshi, Adiosu.
Catherine odkłada słuchawkę i odwraca się do mnie. – Tokio – mówi, kręcąc głową. – Czternaście godzin różnicy czasu to coś okropnego. Muszę tu być przed świtem, żeby ich złapać. Na szczęście dla mnie pracują do późna. – Wskazuje mi parę krzeseł w stylu Ludwika XV po drugiej stronie biurka i dodaje: – Usiądź, proszę. Siadam i dotykam jedwabnego obicia w kolorze kobaltowym. Zastanawiam się, czy Catherine miała te krzesła w swoim poprzednim gabinecie. – Wygląda na to, że już całkiem się zadomowiłaś – odzywam się. Nie jestem w stanie powstrzymać sarkazmu. – Udało ci się nawet zdobyć tabliczkę z nazwiskiem w ciągu, ilu? Dwudziestu godzin? Kto by pomyślał, że można to zrobić w takim tempie. Catherine przechodzi na moją stronę biurka i dostawia drugie stylowe krzesło do tego, na którym siedzę. – Brett, to dla nas wszystkich trudny czas. – Trudny dla wszystkich? Chyba nie mówisz poważnie. Ja właśnie straciłam Matkę i firmę, a ty odziedziczyłaś fortunę i przedsiębiorstwo. No i mnie oszukałaś. Mówiłaś przecież, że to ja będę dyrektorem generalnym. Pracowałam jak dzika, żeby się do tego przygotować! Catherine patrzy na mnie z takim spokojem, jakbym właśnie pochwaliła jej sukienkę, i czeka. Aż mnie język świerzbi, żeby powiedzieć więcej, ale się nie odważam. W końcu jest moją bratową i, do diabła, także szefową. Ona się pochyla. Blade dłonie kładzie splecione na kolanach. – Przykro mi. Naprawdę. Wczoraj byłam tak samo zaszokowana jak ty. W lecie poczyniłam pewne założenie, nie konsultując się z Elizabeth. Nie chciałam, żeby wiedziała, że planuję, co będzie potem. Dzisiaj widzę, że to był kolosalny błąd. Uznałam za pewne, że to ty odziedziczysz udziały matki. – Catherine kładzie rękę na mojej dłoni. – Wierz mi, miałam zamiar pracować dla ciebie do końca swojej kariery. I wiesz, byłabym naprawdę dumna, gdyby tak było. – Teraz ściska mi dłoń. – Bardzo cię szanuję, Brett. Uważam, że dałabyś sobie radę jako dyrektor generalny. Naprawdę. Dałabym sobie radę? Zastanawiam się, czy to komplement, czy
obelga. – Ale ta tabliczka mówi co innego. Skoro nie miałaś pojęcia, to jak ją zdobyłaś w takim tempie? Catherine się uśmiecha. – To Elizabeth. Zamówiła ją przed śmiercią. Kiedy wczoraj weszłam do gabinetu, już tu była. Ze wstydu pochylam głowę. – Cała Mama. – Była niesamowita. Nigdy jej nie dorównam. Uznam za sukces, jeżeli uda mi się postępować dalej drogą, którą wyznaczyła. Serce mi mięknie. Oczywiście Catherine także jest w żałobie po Elizabeth Bohlinger. Tworzyły razem świetny zespół. Mama była piękną twarzą firmy, a Catherine niestrudzoną asystentką, zawsze ukrytą w cieniu. Teraz ma na sobie kaszmirową suknię, czółenka Ferragamo i lśniący kok nad karkiem. Patrzę na nią i prawie rozumiem decyzję Mamy. Catherine wygląda jak dyrektor generalny. To naturalne, że ona jest dziedziczką. Ale to boli. Czy Mama nie wierzyła, że z czasem ja także mogę się przeistoczyć w taką Catherine? – Przepraszam – mówię. – Naprawdę cię przepraszam. To nie twoja wina, że Mama nie wyobrażała sobie, że mogę poprowadzić Bohlinger Cosmetics. Tobie na pewno się to uda. – Dziękuję – szepcze Catherine i podnosi się z krzesła. Przechodząc obok mnie, ściska mnie za ramię. Wraca na swoje miejsce i spogląda na mnie z niepokojącym wyrazem determinacji na twarzy. – To, co powiem, jest dla mnie bardzo trudne. – Czerwieni się i przygryza wargę. – Brett, bądź dzielna, to naprawdę szokujące. Chichoczę nerwowo. – Catherine, ręce ci się trzęsą. Nigdy nie widziałam cię tak zdenerwowanej. Co się dzieje? – Dostałam polecenie od Elizabeth. Zostawiła mi różową kopertę w szufladzie biurka. W środku była notatka. Mogę ci ją pokazać, jeśli chcesz. Zaczyna się podnosić i wyciąga rękę. – Nie. Ostatnia rzecz, na którą mam ochotę, to czytanie kolejnego liściku od Mamy. Po prostu mi
powiedz. Serce mi wali. – Twoja matka życzy sobie… kazała mi… – Co?! – prawie krzyczę. – …zwolnić cię, Brett. Rozdział czwarty Nie pamiętam, jak dojechałam do domu. Mam w głowie tylko to, że wpadam do loftu, pędzę po schodach i rzucam się na łóżko. Przez kolejne dwa dni w kółko tylko śpię, budzę się i płaczę. W piątek rano współczucie mojego chłopaka się wyczerpuje. Andrew siedzi na brzegu łóżka w grafitowym ubraniu i sztywnej, białej koszuli i gładzi moje skudlone włosy. – Musisz się z tego wyrwać, mała. Przytłacza cię ta nowa sytuacja, więc starasz się przed nią uciec. Zaczynam protestować, ale ucisza mnie, kładąc mi palec na ustach. – Nie mówię wcale, że sobie nie radzisz, uważam tylko, że dałaś się zastraszyć. Ale nie możesz w nieskończoność uciekać. To już nie jest twoje dawne stanowisko w marketingu, gdzie mogłaś sobie od czasu do czasu odpuścić. – Odpuścić? – jeżę się. On najwyraźniej uważa, że moje stanowisko szefa marketingu było nic nieznaczące. Co gorsza, nawet tej pracy już nie mam. – Nie masz bladego pojęcia, przez co przechodzę. Mam prawo do kilku dni żałoby. – Hej, jestem z tobą. Chcę ci tylko pomóc wrócić do gry. Pocieram skronie. – Wiem. Przepraszam. Nie jestem sobą. Andrew wstaje, ale przytrzymuję go za rękaw. Muszę mu powiedzieć prawdę! Miałam zamiar wyjawić mu wszystko w środę, ale zostałam zwolniona z pracy i od tamtego czasu staram się zebrać na odwagę. – Zostań dzisiaj ze mną. Moglibyśmy… – Przykro mi, mała. Nie mogę. Mam masę klientów. – Uwalnia rękaw z moich palców i dodaje: – Postaram się wcześniej wrócić. Powiedz mu. Natychmiast!
– Andrew, poczekaj! Przystaje w drodze do drzwi, odwraca tylko głowę i patrzy przez ramię. Serce mi wali. – Muszę ci coś powiedzieć. Odwraca się i patrzy na mnie zaskoczony. Z jego przewidywalną dziewczyną najwyraźniej coś się dzieje. W końcu wraca na brzeg łóżka i całuje mnie w czubek głowy, jakbym była zbuntowaną pięciolatką. – Przestań już, mała. Musisz tylko ruszyć tę swoją prześliczną pupę z łóżka. Firmą ktoś musi zarządzać. Andrew klepie mnie po policzku i znika z pokoju, zanim się orientuję w sytuacji. Słyszę, jak stukają drzwi, i chowam twarz w poduszkę. Co ja teraz będę robić, do diabła? Nie jestem dyrektorem generalnym Bohlinger Cosmetics. Nie jestem nawet nic nieznaczącym szefem marketingu. Przeraża mnie, co pomyśli sobie mój złakniony prestiżu chłopak, kiedy to wreszcie odkryje. Nie było dla mnie zaskoczeniem, kiedy Andrew powiedział mi, że pochodzi z Duxbury, zamożnego przedmieścia Bostonu. Miał wszystkie atrybuty osoby z dużymi pieniędzmi – włoskie buty, szwajcarski zegarek i niemiecki samochód. Jednak zawsze, kiedy pytałam go o dzieciństwo, robił uniki. Miał starszą siostrę. Jego ojciec był właścicielem niewielkiej firmy. Frustrowało mnie to, że Andrew nie mówi nic więcej. Trzy miesiące i dwie butelki wina później wreszcie wyjawił prawdę. Z zaczerwienioną twarzą, wściekły, że go przycisnęłam, powiedział, że jego ojciec jest niezbyt uzdolnionym stolarzem, którego aspiracje znacznie przewyższają umiejętności, a mama pracuje za ladą Duxbury Safeway. Andrew nie był bogatym chłopakiem, ale bardzo chciał za takiego uchodzić. Poczułam wówczas dla niego podziw, którego wcześniej we mnie nie budził. Nie dostał wszystkiego w dzieciństwie. Musiał sam pracować i walczyć o swój sukces. Pocałowałam go wtedy w policzek i powiedziałam, że jestem z niego bardzo dumna i że dzięki temu, że ma robotnicze korzenie, kocham go jeszcze bardziej. A on, zamiast się uśmiechnąć, spojrzał na mnie z niechęcią. Zrozumiałam, że Andrew nie widzi niczego dobrego w swoich skromnych początkach i że dorastanie w biedzie odcisnęło na nim piętno. Nagle czuję przypływ paniki.
Mój biedny bogaty chłopak poświęcił całe dorosłe życie gromadzeniu dowodów zamożności. Rekompensowały mu wcześniejsze upokorzenia. Zastanawiam się, czy nie jestem jednym z nich. Z podjazdu patrzę na idealny dom Jaya i Shelley. Perfekcyjnie wymanicurowane krzewy stanowią obramowanie ceglanej ścieżki, a w betonowych donicach rosną żółte i pomarańczowe chryzantemy. Czuję nieczęsty u mnie przypływ zazdrości. Gniazdko, które sobie uwili, jest przytulne i luksusowe, podczas gdy moje nieporządne i zapluskwione. Patrzę nad ceglanym mostkiem na ich bujny ogród i dostrzegam w nim bratanka biegającego za piłką. Gdy trzaskają drzwi mojego samochodu, chłopiec podnosi głowę. – Ciocia Błet! – woła. Biegnę przez podwórko, chwytam Trevora na ręce i wirujemy razem, aż zamazuje mi się obraz. Po raz pierwszy od trzech dni czuję, że twarz rozjaśnia mi szczery uśmiech. – Kto sprawia, że jestem szczęśliwa? – pytam i łaskoczę go po brzuchu. Nim Trevor zdąży odpowiedzieć, z ceglanego patio schodzi Shelley, z włosami zebranymi byle jak na czubku głowy w koński ogon, w dżinsach, które, jak przypuszczam, należą do Jaya, podwiniętymi nad kostki. – Hej, siostro – woła. Przyjaźniłyśmy się i mieszkałyśmy razem jeszcze w college’u, zanim wyszła za mojego brata, i z tamtych czasów został nam dziecinny zwyczaj zwracania się do siebie per „siostro”. – Cześć, nie jesteś w pracy? Shelley podchodzi do mnie, powłócząc nogami w zniszczonych wełnianych kapciach. – Rzuciłam pracę. Patrzę na nią zaskoczona. – No coś ty. Pochyla się, żeby wyrwać jakiś chwast.
– Jay i ja uznaliśmy, że będzie najlepiej dla dzieci, jeśli jedno z nas zostanie w domu. Dzięki spadkowi nie potrzebujemy dodatkowych pieniędzy. Trevor wysuwa się z moich objęć, więc stawiam go na nogi. – Ale ty uwielbiasz swoją pracę. Dlaczego Jay nie zrezygnował? Shelley prostuje się z wyrwanym mleczem w ręku. – Jestem matką. To ma większy sens. – Więc zrezygnowałaś. Tak po prostu? – Yhm. Na szczęście kobieta, która mnie zastępowała, gdy byłam na urlopie macierzyńskim, nadal była wolna. – Odrywa suchy liść mlecza i rzuca pod nogi. – Zadzwonili do niej wczoraj i od dzisiaj zaczyna. Nawet nie muszę jej przyuczać. Wszystko świetnie się składa. Słyszę napięcie w jej głosie i wiem, że wcale nie jest tak świetnie, jak stara się mnie przekonać. Shelley jest logopedą w szpitalu św. Franciszka. Uczy dorosłych z poważnymi uszkodzeniami mózgu nie tylko na nowo mówić, ale też funkcjonować społecznie. Zwykła mawiać, że to nie praca, tylko powołanie. – Przykro mi, nie wyobrażam sobie ciebie jako siedzącej w domu mamuśki. – Poradzę sobie. Prawie wszystkie kobiety z sąsiedztwa są takimi mamuśkami. Spotykają się co rano w parku, organizują zabawy, zajęcia jogi dla mam z dziećmi. Nie uwierzyłabyś, ile atrakcji towarzyskich omijało moje dzieci, kiedy były w żłobku. Patrzy na Trevora, który biega w kółko z rękami rozpostartymi jak skrzydła. – Może pani logopeda powinna się zająć własnym dzieckiem. Trevor ciągle nie wymawia… – Nagle Shelley przerywa w pół zdania. – Brett, nie powinnaś być o tej porze w pracy? – Nie. Catherine mnie wylała. – O Boże! Dzwonię po opiekunkę. Na szczęście dla nas wszystkich dusza naszego towarzyskiego trójkąta, Megan Weatherby, pracuje w pośrednictwie nieruchomości, ale traktuje to zajęcie hobbystycznie i nie ma ambicji, żeby coś naprawdę sprzedawać. A ona sama ma szczęście, że jest praktycznie zaręczona z Jimmym Northrupem, obrońcą w Chicago Bears, więc nie musi sobie zaprzątać głowy brakiem dochodu z nieruchomości. Kiedy dzwonimy do niej, jadąc do The
Bourgeois Pig Café, okazuje się, że Megan już tam jest, jakby przewidziała nasz mały kryzys. The Bourgeois Pig Café w Lincoln Park uznałyśmy za nasze ulubione bezalkoholowe miejsce. Wnętrze jest przytulne, ale z pazurem. Są tu książki, antyki i wytarte dywany. A co jest najlepsze? Gwar, który tu panuje, sprawia, że czujemy się swobodnie, kiedy plotkujemy. Wiemy, że nikt nas nie podsłucha. Dzisiaj wrześniowe słońce przygrzewa na tarasie, gdzie Megan siedzi przy metalowym stoliku, ubrana w czarne legginsy i sweterek ściśle opinający wydatne piersi. Megan się upiera, że są naturalne. Jasne, niebieskie oczy dziewczyny są obwiedzione ciemnoszarym cieniem dającym efekt smoky eye. Myślę, że nałożyła co najmniej trzy warstwy tuszu do rzęs. Jednak mimo wszystko dzięki temu, że jasne włosy przykryła srebrnym berecikiem, a jasną skórę tylko lekko musnęła różowym pudrem, udało jej się przydać sobie nutki niewinności. Wygląda trochę jak dziewczyna na telefon, a trochę jak studentka. Czemuś takiemu większość mężczyzn nie potrafi się oprzeć. Megan skupiona na iPodzie nawet nie zauważa, że się zbliżamy. Łapię Shelley za łokieć i zatrzymuję się. – Nie możemy przeszkadzać. Zobacz, ona naprawdę pracuje. Shelley kręci głową i podprowadza mnie bliżej. – Udaje. Zobacz, co ma otwarte: PerezHilton.com. – Hej, dziewczyny – odzywa się Megan i zabiera okulary z krzesła. W ostatniej chwili, bo Shelley już miała na nich usiąść. – Słyszałyście? – zaczyna i podczas kiedy sadowimy się przy niej i ustawiamy talerze z muffinkami i szklanki latte, opowiada nam najświeższe plotki o konflikcie Brada i Angeliny oraz o ekstrawaganckim przyjęciu urodzinowym Suri. A potem, bez żadnego przejścia, zaczyna mówić o Jimmym: – Do Red Lobster. Mówię serio. Mam na sobie obcisłą górę Hervé Légera, która ledwie zakrywa pupę, a on chce mnie zabrać do Red Lobster! Kurczę. Każdemu dobrze robi posiadanie przyjaciółki, która jest niesamowicie bogata, mówi otwarcie, co jej ślina na język przyniesie, i na zmianę trochę gorszy, a trochę rozśmiesza. Dla nas taką osobą jest Megan. Oglądamy się przez ramię, czy nikt nie patrzy, ale się śmiejemy. Poznałyśmy Megan dwa lata temu przez młodszą siostrę Shelley, Patti. Dziewczyny dzieliły pokój w Dallas, gdzie odbywały kursy na stewardesy American Airlines. W ostatnim tygodniu nauki okazało się, że Megan nie sięga wystarczająco głęboko do szafki nad głową pasażera, żeby wyjąć z niej bagaż. Ma za krótkie ramiona. Od tamtego czasu stały się jej
obsesją. Ale wróciła do Chicago z zamiarem podjęcia pracy w nieruchomościach i przy pierwszej transakcji poznała Jimmy’ego. – Nie ma co, ich chrupki są pyszne, ale Red Lobster?! Wreszcie Shelley jej przerywa: – Megan, Brett potrzebuje pomocy. Pamiętasz? Megan przełącza iPoda na czekanie i kładzie splecione dłonie na stole. – Jestem do dyspozycji. Co się dzieje, chica? Megan potrafi być idealną słuchaczką. Całą sobą wyraża skupienie. Oddała mi pole, a ja wykorzystuję to w pełni i opowiadam ze szczegółami, jak Matka zniszczyła mi życie. – No i tak to wygląda. Nie mam dochodów, nie mam pracy, za to posiadam dziesięć postanowień, które muszę w ciągu roku wypełnić. – To jakaś bzdura – odzywa się Megan. – Powiedz temu adwokatowi, żeby spadał. Wyjmuje mi listę z ręki. – Mieć dziecko, kupić psa, kupić konia… – Podnosi okulary słoneczne Chanel i spogląda na mnie. – I co sobie ta twoja mama myślała? Masz wyjść za mąż za starego MacDonalda i żyć na jego farmie?! Nie mogę się powstrzymać od śmiechu. Może Megan jest egocentryczką, ale w takich chwilach, kiedy potrzeba mi uśmiechu, nie oddałabym jej za tuzin osób w typie Matki Teresy. – A Andrew jest odwrotnością starego MacDonalda. Powiedz, co on na to? – odzywa się Shelley, wsypując drugą porcję cukru do kawy. – Wchodzi w to? Obdarzy cię dziećmi? – Kupi ci konia? – Megan zaczyna chichotać. – Tak. Na pewno. – Oglądam z uwagą łyżeczkę do herbaty.
Megan podnosi oczy. – Nie wiem, jak dasz radę z tą hodowlą w centrum Chicago. W waszym budynku wolno trzymać zwierzęta? – Chyba żartujesz, Meg – mówię i pocieram skronie. – Zaczynam myśleć, że Mama postradała rozum. Która czternastolatka nie chce mieć konia? Jaka dziewczynka nie marzy, żeby zostać nauczycielką i mieć piękny dom? Shelley rozciera ścierpnięte palce i mówi: – Rzućmy okiem na tę listę. Przyjaźnić się z Carrie Newsom, zakochać się, mieć dobre relacje z tatą, to wszystko drobnostki. – Mój tato nie żyje, Shelley. – Mrużę oczy. – Ale mama najwyraźniej chce, żebyś się z nim pogodziła. Wiesz, pewnie chodzi o to, żebyś poszła na cmentarz, posadziła kwiatki… A co do punktu siedemnastego, czyli zakochania się, to już masz z głowy. Jesteś zakochana w Andrew, prawda? Kiwam głową, chociaż, nie wiadomo czemu, czuję, jak przechodzi mnie dreszcz. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz wypowiedzieliśmy te słowa: kocham cię. Ale to przecież całkiem naturalne. Po czterech latach czego się można spodziewać? – No więc idź do tego Midara i powiedz mu. A wieczorem znajdź na Facebooku tę Carrie Newsome. Wyślij jej kilka wiadomości i już ją masz. Bingo! Następny punkt odhaczony. Wzdycham. Nie rozmawiałam z Carrie, odkąd wyszła ode mnie, zraniona i upokorzona, blisko dziewiętnaście lat temu. – No a punkt dwunasty: pomagać biednym? To też nic trudnego. Wyślę datek na Unicef albo coś takiego. – Szukam potwierdzenia w oczach przyjaciółek. – Naturalnie. Skończysz wcześniej niż napalony kadet – odpowiada Megan. – Ale to cholerne dziecko… – odzywam się, pocierając nos. – I ten występ na żywo, i całe to nauczanie! Przysięgłam, że moja noga już nie postanie w klasie. Megan masuje sobie nadgarstek i wyciąga rękę. To nawykowe. Ma nadzieję, że z czasem wydłużą jej się od tego ramiona.
– To nie musi być stała praca. Weźmiesz za kogoś zastępstwo na parę dni, tydzień czy dwa i voilà! Następny punkt zaliczony. Myślę. – Mama nie napisała, że muszę mieć wychowawstwo. Może rzeczywiście zastępstwo… – Zaczynam się uśmiechać i podnoszę latte w geście toastu. – Wasze zdrowie, dziewczyny. W poniedziałek zapraszam do siebie na martini. A do tego czasu dostanę od pana Midara jedną lub dwie koperty. Rozdział piąty W poniedziałek rano w drodze do biura Midara zatrzymuję się w kwiaciarni i kupuję bukiet polnych kwiatów. Postanowiłam, że będę się nagradzała za każdym razem, kiedy zaliczę punkt z listy tej małej. Przy okazji kupuję też bukiecik dla Midara. Winda wiezie mnie na trzydzieste drugie piętro. Ogarnia mnie nastrój niecierpliwego podniecenia. Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć jego minę, kiedy mu powiem, ile osiągnęłam. Kiedy jednak wpadam do jego superbiura i podchodzę do biurka Claire, ta spogląda na mnie, jakbym była niespełna rozumu. – Teraz chce się pani z nim widzieć? To niemożliwe. Mecenas Midar prowadzi bardzo ważną sprawę. Odwracam się do wyjścia, kiedy drzwi gabinetu się otwierają i wypada z nich Midar, jak królik z nory. Rozgląda się po poczekalni i szeroko uśmiecha na mój widok. – Pani Bohlinger! Tak mi się wydawało, że słyszę pani głos. Proszę, niech pani wejdzie. Claire patrzy na mnie z otwartymi ustami, a ja mijam ją i wchodząc do gabinetu, podaję Midarowi kwiatki. – To dla mnie? – Mam świetny nastrój. Prawnik chichocze. – Dziękuję. A jednak nie wykosztowała się pani na wazon. Powstrzymuję się od śmiechu i odpowiadam: – Pan nieźle zarabia, a ja jestem bezrobotna, o czym chyba panu wiadomo.
Midar rozgląda się po gabinecie i podchodzi do porcelanowego wazonu z kwiatami zrobionymi z jedwabiu. – Tak. Z tą pracą to naprawdę koszmar. Pani mama to twardy gracz. – Wyjmuje sztuczne kwiaty i wyrzuca do kosza. – Idę po wodę. Zaraz wracam. Wychodzi z gabinetu i zostawia mnie na chwilę samą. Mogę się swobodnie rozejrzeć. Mijam sięgające od podłogi do sufitu okno, przez które widać Millenium Park aż do planetarium Adlera. Wolno przechodzę obok orzechowego biurka, na którym leżą trzy potężne stosy akt, stoi komputer i kubek po kawie. Szukam wzrokiem ramek z fotografiami pięknej żony, słodkich dzieci i niezbędnego w takim otoczeniu golden retrievera. Jest ramka, zdjęcie przedstawia jednak kobietę w średnim wieku z nastolatkiem, zapewne synem, na pokładzie żaglówki. To prawdopodobnie siostra i siostrzeniec Midara. Jedyne zdjęcie samego Brada przedstawia go w todze i birecie między dwojgiem starszych ludzi. To pewnie rodzice. – No, już. Jakie piękne. Odwracam się i widzę, jak nogą zamyka za sobą drzwi. – Panie Midar, mam dobre wieści. – Proszę mi mówić Brad. Będziemy ze sobą pracować przez rok – mówi, wskazując dwa skórzane klubowe fotele. Są perfekcyjnie udekorowane siatką spękań i przetarć. – Dobrze. Ja jestem Brett. – Brett. To ładne imię. – Sadowiąc się w fotelu obok mnie, komentuje Brad. – Ale skąd się wzięło? – Elizabeth je wybrała, oczywiście. Była wielką fanką literatury amerykańskiej. Dostałam imię po lady Brett Ashley ze Słońce też wschodzi Hemingwaya. – Świetny wybór. A Joad? Czy to nie było nazwisko tej rodziny z Gron gniewu Steinbecka? – Zgadłeś. A Jay dostał imię po Jayu Gatsbym, bohaterze
Fitzgeralda. – Inteligentna kobieta. Żałuję, że jej dłużej nie znałem. – Ja też. Brad poklepuje mnie pocieszająco. – Jak sobie dajesz radę? – Dobrze, jeśli o tym nie myślę. – Rozumiem. Na jego twarzy znowu pojawia się ten wyraz, który zwrócił moją uwagę, kiedy tu byłam w ubiegłym tygodniu. Chciałabym go zapytać, z czego wynika, ale uznaję to za zbyt niedyskretne. – Mam dobrą wiadomość – odzywam się. – Jedno postanowienie już wypełniłam. Brad unosi brwi, ale milczy. – Siedemnaste. Zakochałam się. Wzdycha. – To szybko. – Niezupełnie. Mój chłopak, Andrew, i ja… jesteśmy ze sobą od czterech lat. – I kochasz go? – Tak – odpowiadam i schylam się, żeby podnieść listek, który przyczepił mi się do buta. Oczywiście, że kocham Andrew. Jest błyskotliwy i ambitny. Wysportowany i cudowny pod każdym względem. Więc dlaczego mam wrażenie, że trochę przy tym punkcie oszukuję? – Gratulacje. Pozwól, że pójdę po kopertę. Brad wstaje i podchodzi do szafki za biurkiem. – Numer siedemnaście – mruczy pod nosem w trakcie szukania. –
Oto ona. Podnoszę się i wyciągam rękę, ale on cofa kopertę i przyciska do piersi. – Boże. A teraz o co chodzi? – Wybacz mi, Brett, ale Elizabeth kazała mi obiecać, że otworzę i przeczytam list głośno. Opadam na fotel i krzyżuję ramiona na piersiach, jak zbuntowana nastolatka. – Proszę bardzo. Czytaj. Wydaje mi się, że otwieranie koperty i wyjmowanie listu trwa całą wieczność. Czuję przypływ ciekawości. Przy okazji obserwuję jego ręce. Nie ma obrączki. Jego skóra jest opalona i od nadgarstków ciemno zarośnięta. Brad sięga po okulary do czytania i bierze głęboki oddech. – „Witaj, Brett. Szkoda, że przejechałaś całe miasto, żeby mi powiedzieć, że kochasz Andrew. Widzisz, ja czekam, aż opowiesz mi o miłości, od której serce wręcz przestaje bić i dla której człowiek dałby się pokroić”. – Co?! To nienormalne! Taka miłość istnieje tylko w romansach i na kanale Lifetime. Każdy głupi to wie. – „Często wybieramy związki, które są w jakimś sensie odzwierciedleniem naszej przeszłości. Chociaż pewnie się ze mną nie zgodzisz, Andrew przypomina twojego ojca”. Wzdycham. Ci dwaj mężczyźni są kompletnie różni. Andrew podziwia silne kobiety, a mój ojciec czuł się zagrożony w obliczu osiągnięć mamy. Całe lata deprecjonowała swój sukces, w domu mówiła o pracy wyłącznie żartobliwie, używając określenia „hobby”. W końcu zamówienia zaczęły spływać w takim tempie, że nie mogła nadążyć. Musiała wynająć lokal i zatrudnić pracowników. Zaczęła realizować swoje marzenia. I wtedy ich małżeństwo się rozpadło. – „Andrew jest ambitny i pełen determinacji w dążeniu do celu. Jednak w miłości raczej oszczędny, zgodzisz się ze mną? Ach, jak mnie boli, gdy widzę, jak zabiegasz o jego akceptację, zupełnie tak jak zabiegałaś o to, żeby ojciec był z ciebie zadowolony. Szukając jego uczucia, obawiam się, że zatraciłaś swoją osobowość. No bo czemu uważasz, że twoje marzenia nie są warte starań?”
Łzy napływają mi do oczu. Mrugam. W pamięci pojawia mi się obraz basenu o świcie. Jest prawie ciemno. Przede mną moja codzienna porcja pływania. Boję się ciemnej i zimnej wody, ale tak bardzo mi zależy, żeby ojciec był ze mnie dumny… Po latach wzięłam nawet dodatkowy fakultet z nauk ścisłych, a naprawdę ich nie lubiłam, tylko po to, żeby znaleźć wspólny temat z człowiekiem, którego, co wreszcie zrozumiałam, nigdy nie zadowolę. – „Chcę tylko, żebyś była szczęśliwa. Jeżeli naprawdę uważasz, że Andrew jest twoją miłością, niech Ci pomoże realizować te postanowienia. Jeżeli Ci w tym pomoże, będzie to oznaczać, że nie doceniłam jego uczucia, a wtedy możesz uznać, że ten punkt masz zaliczony. Jednak niezależnie od wyniku, pamiętaj: miłość to jedyna sprawa, w której nie można iść na kompromis. Wróć tutaj, kiedy już odnajdziesz prawdziwą miłość. Opłaci się, zobaczysz”. Powstrzymuję płacz i staram się wyglądać na rozbawioną. – Świetnie. W takim razie ten punkt zaliczony. Brad odwraca się do mnie. – Więc myślisz, że on na to pójdzie? Będzie dziecko? I pies? – Oczywiście – odpowiadam i obgryzam paznokieć kciuka. – Kocham cię. Przez chwilę jestem zaskoczona, ale uświadamiam sobie, że Brad czyta końcówkę listu. – „Kocham Cię. PS: Może zaczniesz od punktu osiemnastego i wystąpisz na prawdziwej scenie?” – Super. Może wstąpię do Joffrey Ballet. Czy ona postradała zmysły? – „Ciekawa jestem, co to będzie. Podejrzewam, że balet, ale może jakaś rola w teatrze? Uwielbiałaś swoją grupę teatralną w szkole prawie tak samo jak balet. Potem rzuciłaś jedno i drugie dla cheerleaderek. I chociaż w tym też Cię wspierałam, to jednak zawsze Cię nakłaniałam, żebyś wzięła udział w przesłuchaniach do przedstawienia szkolnego albo do chóru czy zespołu muzycznego. Ale nie chciałaś o tym słyszeć. Najwyraźniej Twoi nowi koledzy nie interesowali się tymi sprawami, a dla Ciebie ich opinia bardzo się liczyła. Gdzie się podziała ta nieustraszona, pewna siebie dziewczynka, która uwielbiała występy?”
Ukrywałam to głęboko w pamięci przez ponad dwadzieścia lat. Był ranek przed moim występem tańca nowoczesnego. Pierwszy raz miałam stanąć na scenie sama, bez Carrie. Wyprowadziła się dwa miesiące wcześniej, parę tygodni po tym, jak moi rodzice się rozstali. W nagłym przypływie osamotnienia podniosłam słuchawkę, żeby do niej zadzwonić, ale zanim wykręciłam numer, usłyszałam w słuchawce głos Mamy. – Charles, proszę. Ona na ciebie liczy. – Powiedziałem tylko, że się postaram. Niestety, w przyszłym tygodniu mam terminowe sprawy. – Ale obiecałeś jej – płaczliwie prosiła Mama. – Może najwyższy czas, żeby zrozumiała, że świat nie kręci się wokół niej – rzucił wówczas tonem, którego nigdy nie zapomnę, i dodał: – Poza tym bądźmy realistami. Ta pannica nie ma szans wystąpić na Broadwayu. Odczekałam pół godziny, po czym nagrałam się na jego sekretarkę: – To ja, tato. Były jakieś problemy techniczne z oświetleniem sceny i mój występ jest odwołany. Tego dnia ostatni raz postawiłam nogę na scenie. Z trudem przełykam ślinę. – Gdzie się podziała? Tam, gdzie znikają wszystkie małe dziewczynki z wielkimi marzeniami. Dorosła. Wróciła do rzeczywistości. Brad spogląda na mnie uważnie, jakby oczekiwał, że powiem coś więcej, ale kiedy milczę, wraca do czytania: – „Czas już, żebym powiedziała, o co mi chodzi. Chciałabym, żeby Twój występ był krótki i zabawny, ale też żeby wyrwał Cię z tego kokonu, w którym tkwisz. Pamiętasz, jak w czerwcu obchodziliśmy urodziny Jaya w Third Coast Comedy? Kiedy zapowiadali występy amatorów, pochyliłaś się do mnie i powiedziałaś, że wolałabyś boso wejść na Mount Everest, niż wystąpić w czymś takim. Uderzyło mnie wtedy, że stałaś się taka nieśmiała. W tamtej chwili zdecydowałam, że zostawię to postanowienie na liście. Myślę, że solowy występ satyryczny będzie dobrą odtrutką na Twoją potulność. Staniesz na scenie, żeby spełnić swoje i moje marzenie”.
– Nie. Nigdy! – Odwracam się do Brada. Muszę go przekonać. Musi spojrzeć na to moimi oczami. – Nie zrobię tego! Nie umiem! Nie jestem ani trochę zabawna! – Może po prostu ostatnio nie próbowałaś. – Słuchaj, nawet gdybym miała się okazać jakąś pieprzoną Ellen DeGeneres, nie ma mowy, żebym wystąpiła. Czas, żebyśmy przeszli do planu B. – Brett, nie ma planu B. Jeżeli chcesz spełnić życzenie matki i otrzymać spadek, musisz zrealizować całą listę. – Nie! Nie rozumiesz? Nie chcę! Brad podnosi się i podchodzi do okna. Jego sylwetka odcina się na tle sąsiednich wieżowców. Trzyma ręce w kieszeniach i wygląda jak filozof dumający nad zagadką życia. – Elizabeth przyzwyczaiła mnie do myśli, że tymi zadaniami wyświadcza ci wielką przysługę. Wspominała, że możesz się opierać, ale nie sądziłem… – Przesuwa ręką po włosach. – Naprawdę bardzo mi przykro. Jego delikatne zachowanie i zaniepokojenie powodują, że nieco mięknę. – Skąd mogłeś wiedzieć? Mama pewnie myślała, że robi dla mnie coś dobrego. To była jej ostatnia próba, żeby zmienić bieg mojego życia. – Nie uważała cię za osobę szczęśliwą? Spuszczam oczy. – Najwyraźniej. Ale to idiotyczne. Mama rzadko miała okazję widywać mnie bez uśmiechu. Nawet żartowała, że urodziłam się z uśmiechem na twarzy. – A co się kryje za tym uśmiechem? To miękko wypowiedziane, proste pytanie wybija mnie z rytmu. Z jakiegoś powodu nagle milknę. Przypominam sobie małego Trevora i rumieńce na jego buzi, kiedy zanosi się od śmiechu. Mama często mówiła, że kiedy byłam dzieckiem, bardzo go przypominałam.
Zastanawiam się, gdzie i kiedy się rozpływa ta beztroska szczęśliwość? Pewnie odpływa razem z dziecięcą wiarą w siebie. – Jestem całkiem szczęśliwa. Czemu miałabym nie być? Brad uśmiecha się do mnie melancholijnie. – Droga do szczęścia wiedzie przez solowy występ kabaretowy, jak mawiał Konfucjusz. Nie mogę się powstrzymać od uśmiechu, kiedy słyszę, jak naśladuje chiński akcent. – Ale Konfucjusz mawiał także, że kobieta bez talentu komediowego nie powinna się pchać na scenę. Chichocze i wraca do naszych foteli. Siada na skraju swojego i splecione dłonie kładzie na kolanach, tak blisko mnie, że prawie mnie dotyka. – Będę z tobą, jeżeli to ma ci pomóc. – Tak? – Patrzę na niego, jakby zadeklarował, że razem ze mną popełni samobójstwo. – Ale dlaczego? Prostuje się i przeciąga. – Bo to będzie niezły ubaw. – Jak to? Stworzymy duet komediowy? Wybucha śmiechem. – Ależ skąd! Miałem na myśli to, że będę blisko, mogę być na widowni, jeśli chcesz. Mrużę oczy. – Mięczak! – Trafiłaś w sedno! Patrzę na niego z uwagą. – Czemu jesteś dla mnie taki miły? Matka ci to zleciła? Płaci ci za to? – Myślałam, że się roześmieje, ale nie. – W pewnym sensie. Widzisz, wiosną twoja mama przyszła do fundacji pomocy chorym na Alzheimera, w której zarządzie pracuję. Tak się poznaliśmy. Mojego ojca zdiagnozowano w tym kierunku trzy lata temu.
Więc stąd się bierze ten smutek. – Przykro mi. – Mnie też. W każdym razie byliśmy w tarapatach finansowych i sądziłem, że nie uda nam się spiąć paru projektów, ale pojawiła się twoja mama. Jej donacja sprawiła, że wszystko znowu ruszyło w dobrym kierunku. – I teraz czujesz się zobowiązany? To głupie. Mama ciągle coś takiego robiła. – Po tym wszystkim przyszła do mnie paczka z całym zestawem kosmetyków Bohlinger. Mydła, szampony, balsamy, wszystko dla mojej mamy. – Zaraz, wydawało mi się, że mówiłeś, że to twój ojciec… – No właśnie. Dopiero po chwili rozumiem. – Twoja mama też ma Alzheimera. – Tak. Płakała, kiedy otwierała tę paczkę. Niektóre jej potrzeby poszły w zapomnienie. A twoja mama rozumiała te sprawy. – Tak. Mama była najbardziej wrażliwą kobietą, jaką znałam. – Była święta. Więc kiedy powierzyła mi wykonanie testamentu, obiecałem, że wszystkiego dopilnuję. Twarz Brada wyraża determinację. – I tak będzie, zobaczysz. Rozdział szósty Bezrobocie ma swoje dobre strony, szczególnie dla kogoś, kto do końca miesiąca musi przygotować występ kabaretowy. Kusiło mnie, żeby ukraść pomysły, które zasłyszałam w Comedy Central, ale wiem, że Mama by tego nie zaaprobowała. Więc zamiast tego przez tydzień łaziłam po mieście i obserwowałam. Wszystko, co widzę lub słyszę, a jest choć trochę zabawne, staje się potencjalnym materiałem do mojego występu. Staram się zlikwidować lub przynajmniej zminimalizować strach, że przed publicznością zrobię z siebie kompletną kretynkę. Stoję godzinami przed lustrem i szlifuję skecze. Są chwile, że kurczy mi się żołądek, a pod oczami
mam czarne sińce. Rozumiem, jaka była intencja Mamy. Umieściła to zadanie na pierwszym miejscu listy, bo wiedziała, że będę tak przerażona i zajęta przygotowaniami, że nie będę miała czasu, żeby o niej myśleć. Rezultat jest jednak dokładnie odwrotny. Elizabeth Bohlinger ponad wszystko lubiła serdecznie się pośmiać. Zawsze kiedy widzę coś, co mnie bawi, mam ochotę podzielić się tym z Mamą. Gdyby żyła, zawołałabym: „Posłuchaj, mam dla ciebie fajną historyjkę…”. Zawsze z radością przyjmowała takie słowa i albo od razu prosiła, żebym opowiadała, albo zapraszała mnie do siebie na kolację. Nalewała nam wina, nachylała się do mnie i klepała mnie w ramię. – No, mów, maleńka. Cały dzień na to czekam. Więc opowiadałam. Odgrywałam całe historie, naśladowałam różne akcenty i dialekty dla lepszego efektu. Dla niej. Tak bardzo lubiła się śmiać. W nocy przed występem nie śpię. Leżę niespokojna i poirytowana. Światło latarni sączy się przez drewniane żaluzje i pada na tors mojego chłopaka. Unoszę się na łokciu i patrzę na niego. Jego pierś podnosi się i opada miarowo. Przy każdym wydechu usta Andrew wypowiadają leciutkie „pyf… pyf”. Ledwie się powstrzymuję, żeby nie przesunąć dłonią po jego idealnej skórze. Ręce ma ułożone na płaściutkim brzuchu, twarz spokojną. Jakoś dziwnie przypomina Mamę w trumnie. – Andrew, tak się boję – szepczę. Leży nieporuszony, co ośmiela mnie do dalszych wynurzeń: – Dzisiaj będę występować w kabarecie. Tak bardzo pragnę ci o tym powiedzieć, bo chciałabym, żebyś tam ze mną był albo chociaż trzymał kciuki. Jak nikt inny umiesz sprawić, że czuję się bezpieczna. Pamiętasz, jak przed moją prezentacją w Mediolanie całą noc pozostawałeś na linii tylko po to, żebym mogła z tobą porozmawiać, jeśli nagle się przebudzę? – Głos mi się załamuje. – Ale jeżeli ci opowiem o tym występie, będę też musiała opowiedzieć o całej liście niedorzecznych postanowień, które muszę wypełnić. Dla Mamy. A tego po prostu nie jestem w stanie zrobić. Odwracam twarz do sufitu i zamykam oczy, żeby powstrzymać łzy. – Ta lista tak bardzo różni się od tej, którą ty byś spisał.
A potem dodaję szeptem, bo głos uwiązł mi w gardle: – Kocham cię. Andrew się poruszył. O Boże! Mam nadzieję, że nie słyszał. Wzdycham. No, a jeśli nawet? Co w tym złego, że mężczyzna, z którym dzielę łóżko, usłyszy, że go kocham? Zaciskam powieki, bo odpowiedź spada na mnie jak cios. Byłoby źle, bo wcale nie jestem pewna, czy odpowiedziałby tak samo. Wciskam głowę w poduszkę i wpatruję się w przewody wentylacyjne biegnące wzdłuż sufitu. Andrew kocha moje stanowisko i mój status, a tego już praktycznie nie ma. A mnie? Czy mnie naprawdę kocha? Czy on w ogóle zna prawdziwą Brett? Przesuwam ręką po czole. To nie jego wina. Mama się nie myliła. Cały czas się ukrywałam. Porzuciłam swoje marzenia i przeobraziłam się dokładnie w taką kobietę, jaką Andrew chciał mieć przy sobie: nietuzinkową, ale też niekłopotliwą i niekrępującą. Przyglądam się mojemu śpiącemu chłopakowi. Czemu zrezygnowałam z takiego życia, o jakim kiedyś marzyłam? Czy ta dziewczynka, która wciąż gdzieś we mnie siedzi, nie jest godna tego, żeby jej posłuchać? Czy Mama miała rację? Czy rzeczywiście odsunęłam własne aspiracje, żeby zadowolić Andrew, bo nigdy nie udało mi się spełnić wymagań ojca? Nie, to śmieszne. Wieki temu zdecydowałam, że ojcem nie będę się przejmować. Więc czemu nie walczyłam o swoje marzenia? Bo Andrew miał inne, a ja chciałam, żeby był zadowolony? Nie, co prawda lubię sobie wyobrażać, że kieruję się sercem i mam naturalną skłonność do poświęceń, ale chociaż trudno mi się do tego przyznać, w tym wszystkim jest coś jeszcze. Coś znacznie mniej szlachetnego… Boję się. To może kiepsko zabrzmieć, ale ja po prostu nie chcę być sama. Na obecnym etapie rozstanie z Andrew byłoby strasznie ryzykowne. Zaczynanie wszystkiego od nowa w wieku lat trzydziestu czterech można by porównać z przeniesieniem wszystkich oszczędności z pewnych obligacji na ryzykowne akcje. Oczywiście, że zysk może być dużo
większy, ale strata może pozbawić mnie wszystkiego. To, na co pracowałam, rozpłynie się i zostanę z niczym. O wpół do trzeciej wypełzam wreszcie z łóżka i idę na dół, na sofę. Na stoliczku pobłyskuje czerwonym światełkiem moja komórka. Podnoszę ją i odczytuję wiadomość, która przyszła dziesięć minut przed północą: Spokojnie. Będziesz świetna. Teraz trochę się prześpij. To od Brada. Uśmiecham się. Wsuwam się pod koc i kładę głowę na poduszce. Znowu czuję się bezpieczna, zupełnie jakby ktoś mnie pocałował w czoło i dał szklankę ciepłego mleka. Kiedyś Andrew tak na mnie działał. Ogromna jak sala balowa Third Coast Comedy wypełniona jest hałaśliwym tłumem. Publiczność gromadzi się przy wysokich, okrągłych stolikach, które stoją na parkiecie dookoła drewnianej, wznoszącej się na około pół metra sceny. Wzdłuż pomalowanej na czarno ściany ciągnie się bar. Ci, którzy stoją przy nim, odwracają głowy, żeby zobaczyć występ. Skąd tu się wzięli ci wszyscy ludzie w poniedziałkowy wieczór? Oni też nie mają pracy? Przez stolik chwytam Brada za rękę. Muszę niemal krzyczeć, żeby mnie usłyszał w tym zgiełku. – Nie mogę uwierzyć, że dałam ci się na to namówić. Nie ma tu jakiejś małej norki, w której mogłabym się schować? – Jeszcze siedem minut i będziesz miała z głowy punkt osiemnasty! – krzyczy Brad. – I zajmiemy się pozostałymi dziewięcioma. – Ta perspektywa naprawdę mnie motywuje. Jak wystąpię, będę mogła zafundować sobie konia w kamienicy i dogadać się z doczesnymi szczątkami ojca. – Przepraszam, nie słyszę, co mówisz. – Brad dotyka palcem ucha. Wychylam martini i odwracam się do dziewczyn. – Ślicznie wyglądasz! – przekrzykuje wrzawę Shelley. – Dziękuję! – wołam i spoglądam na swoją koszulkę. Ma napis: NIE SŁUCHAJ KAZANIA, MAŁA, KIEDY KSIĘDZU STERCZY PAŁA. Dociera do mnie kolejny wybuch śmiechu. Spoglądam w kierunku
sceny. Takie już mam szczęście, że wystąpię zaraz po ulubieńcu publiczności, rudowłosym chudzielcu, który opowiada sprośne kawały. Obserwuję grubasa stojącego przy stoliku tuż przed sceną. Pije piwo, a na blacie ma ustawione rzędem trzy niewielkie szklaneczki z czymś mocniejszym. Gwiżdże i wymachuje pięścią. Na scenę wskakuje mistrz ceremonii. Łapie mikrofon i krzyczy: – To był Steve Pinckney! Dzięki, Steve! Tłum szaleje. – Powodzenia, siostro! – woła Shelley. – Zabaw nas, chica! – dorzuca Megan. Brad ściska mnie za ramię. – Liz byłaby z ciebie dumna. Czuję ucisk w klatce piersiowej. Kątem oka dostrzegam, że macha na mnie Bill, kierownik sali. Czas stanął w miejscu. Podchodzę do sceny jak skazaniec do krzesła elektrycznego. – Teraz wystąpi dla nas Brett. – Konferansjer na chwilę zawiesza głos, czekając, żeby trochę ucichło. – Oto debiutantka, Brett Bohlinger. Powitajcie ją oklaskami. Jakimś cudem wchodzę po schodkach na scenę. Nogi tak mi drżą, że obawiam się, iż odmówią mi posłuszeństwa. Chwiejnie podchodzę do mikrofonu i chwytam się obiema rękami stojaka, żeby utrzymać równowagę. Oślepia mnie ostre, białe światło. Zezując w kierunku publiczności, widzę uniesione twarze i wgapione we mnie oczy. Teraz mam powiedzieć coś śmiesznego. Co to miało być? Boże, dopomóż. Nie. Mamo! Pomóż mi, w końcu to ty mnie wmanewrowałaś w ten numer. Zamykam oczy. Przywołuję jej głos. Głos z naszych wieczorów w jadalni: No, opowiadaj, maleńka. Cały dzień na to czekałam. Biorę głęboki oddech i nurkuję w ciemne i zimne wody Third Coast Comedy. – Witajcie. Mój drżący głos niknie w przeraźliwym pisku mikrofonu. Pijak przy pierwszym stoliku wyje i zasłania sobie uszy. Zdejmuję mikrofon ze stojaka.
– Przepraszam. Dawno nie byłam na scenie – mówię. – Nie spodziewałam się, że mikrofon mnie zaatakuje. Chichoczę nerwowo i spoglądam w kierunku moich klakierów. Megan ma na twarzy sceniczny uśmiech. Shelley nagrywa mnie iPhone’em, a kolano Brada podskakuje miarowo, jakby grał na perkusji. – Hm. Kiedy usłyszeliście imię Brett, pewnie spodziewaliście się, że wystąpi facet. Często mi się to przydarza. Niełatwo się żyje, kiedy się nosi męskie imię, no chyba że jest się mężczyzną. Na przykład w szkole. Nawet sobie nie wyobrażacie, jakie dzieci potrafią być okrutne. Kiedyś wracam do domu z płaczem i biegnę ze skargą do Tiffany. To mój starszy brat. Przesłaniam oczy ręką i patrzę na publiczność. Czekam na śmiech, ale słyszę jedynie chichot Megan i jej głos: – No tak, brat ma na imię Tiffany. – To nie jest śmieszne – drze się pijak od stolika. Wzdycham. – A wiecie, jak mi się żyło z tym imieniem w katolickiej szkole? Czy ktoś na sali także jest ofiarą katolickiej szkoły? Kilka osób klaszcze, żeby mnie ośmielić. – W mojej szkole siostry były tak zasadnicze, że miałyśmy specjalną modlitwę na okoliczność pójścia do toalety. Brad, Megan i Shelley specjalnie głośno się śmieją. Za to pozostali patrzą na mnie wyczekująco. Niektórzy uśmiechają się uprzejmie. Kilka osób sprawdza wiadomości w telefonach, a parę innych spogląda na zegarek. Ktoś woła: – Zapomniałaś puenty! Chyba zwymiotuję albo, co gorsza, się rozpłaczę. Patrzę na elektroniczny zegar na ścianie. Minęły dopiero dwie minuty i cztery sekundy mojego występu. Jezu! Przede mną jeszcze pięć minut! Co teraz miało być? Boże, nie pamiętam ani jednego dowcipu! Wycieram spocone ręce o spodnie i sięgam do tylnej kieszeni po
ostatnią deskę ratunku. – Nie wierzę – rozlega się z widowni. – Będziesz czytać z kartki?! Usta mi drżą. – Wracając do mojej szkoły… – Nie chcemy już katolickich kawałów! Ręce mi się tak trzęsą, że ledwie trzymam kartki z notatkami. – To była nie tylko katolicka szkoła. Była to placówka żeńska. Nie było nawet węży do podlewania trawników. Z tłumu dobiegają okrzyki niezadowolenia. Łzy napływają mi do oczu. Drżącymi rękami przerzucam karteczki. Jezu, dopomóż. Ludzie na widowni zaczynają głośno rozmawiać. Nie kryją już znudzenia. Niektórzy przesuwają się do baru, inni do szatni. Dostrzegam, że Shelley opuściła komórkę. Nie filmuje mojej klęski. Pijak przy stoliku przy scenie, z butelką w tłustej ręce, opadł na krzesło. – Dalej! – krzyczy, jakby domagał się kolejnego aktu. Mam to gdzieś! Spadam stąd! Odwracam się. Już mam ruszyć po schodkach, kiedy ponad wrzawą dobiega mnie okrzyk Brada: – Nie przerywaj, Brett! Mamy ich w dupie! W tej chwili naprawdę go uwielbiam. Najchętniej przefrunęłabym nad sceną i go uściskała. Chociaż może lepiej bym się poczuła, gdybym mogła go udusić. W końcu to on i Matka zmusili mnie do tego wygłupu. – Dasz radę. Już prawie skończyłaś. Walcząc z pokusą natychmiastowej ucieczki, odwracam się z powrotem do publiczności, która chyba myśli, że już jest przerwa. – Zakonnice robiły wszystko, żeby nas ustrzec przed nieczystymi myślami. Nikt mnie nie słucha, nawet moi klakierzy. Megan rozmawia z jakimś facetem przy sąsiednim stoliku, a Shelley wysyła wiadomości. Nikt na mnie nie patrzy, tylko Brad.
– W naszej klasie wisiał krucyfiks. Siostra Rose założyła spodnie Jezusowi na tym krucyfiksie. Po tym wszystkim moja koleżanka z ławki zakrywała oczy, nawet kiedy zmieniała pieluchę swojemu synkowi. – Jeszcze dwadzieścia sekund! – woła Brad. – Siadaj, lalunia! Mamy już dość! – krzyczy ktoś z tłumu. Brad zaczyna odliczać: – Siedem, sześć, pięć… Wreszcie słyszę „zero” i zmykam jak zając. Brad krzyczy radośnie. Kiedy zbiegam ze schodków, chwyta mnie w ramiona. Ale w tym momencie ja już na dobre płaczę. Wyrywam się i biegnę w kierunku wyjścia. Powietrze na dworze jest rześkie, ale każdy oddech podrażnia mi gardło. Patrzę przez łzy i biegnę do samochodu. Opieram ramiona o dach i kryję w nich twarz. Po chwili czuję rękę na ramieniu. – Nie płacz, Brett. Dałaś radę. – Brad gładzi mnie po plecach. – Nie udało mi się! – krzyczę i odwracam się do niego. – Mówiłam ci, że to nie będzie zabawne. Przygarnia mnie, a ja się nie wyrywam. – A niech ją! – mówię do jego wełnianego płaszcza. Przytula mnie mocniej. Nie odzywa się. – Czemu kazała mi to zrobić? Ośmieszyłam się. Nie. Nie ośmieszyłam się. To by znaczyło, że byłam zabawna, a nie byłam. Brad się odsuwa i wyjmuje z wewnętrznej kieszeni różową kopertę. – Może pozwolimy, żeby sama się wytłumaczyła? Wycieram nos wierzchem dłoni. – Dasz mi list? Uśmiecha się i ściera łzę z mojego policzka. – Uważam, że zasłużyłaś. Siadamy w samochodzie. Włączam ogrzewanie. Brad, usadowiony
obok, otwiera kopertę z numerem osiemnaście i zaczyna czytać: – „Moja kochana dziewczynko! Martwisz się, że Ci nie poszło? Przecież to nieważne!” – Co? Wiedziała, że… Brad nie pozwala sobie przerwać. Czyta dalej: – „Od kiedy to wszystko musisz robić bezbłędnie? Nie umiem wskazać tego przełomowego momentu. Wiem tylko, że ta roześmiana dziewczynka, która tak lubiła występować i opowiadać historyjki, przeobraziła się w zalęknioną i niepewną siebie osobę”. Znowu mam łzy w oczach. Mamo, to nie ty mnie uciszyłaś. – „Jednak dzisiaj ożyła moja mała aktoreczka i bardzo się z tego cieszę. Uważam, że takie przeżycia, nawet jeśli wiążą się ze strachem i napięciem, i tak są warte więcej niż bezbarwne życie. Niech ta dzisiejsza historia pozostanie we wspomnieniu jako dowód Twojej dzielności, temperamentu i hartu ducha. Jeśli poczujesz kiedyś strach, możesz zaczerpnąć ze źródła swojej odwagi, bo teraz już wiesz, że ona w Tobie jest, tak jak ja zawsze to wiedziałam. Eleanor Roosevelt powiedziała kiedyś: Codziennie zrób coś, czego się boisz. Zmobilizuj się i pokonuj lęk i obawy, kochanie. Podejmuj ryzyko. W końcu sama zobaczysz, że właśnie to nadaje życiu sens”. Brad przerywa na chwilę i kończy: – „Twoja kochająca i dumna mama”. Biorę list i czytam go jeszcze raz. Przesuwam palcem po słowach zapisanych ręką Mamy. Do czego ona mnie tak gorąco namawia? O co jej chodzi? Myślę o Andrew, o pracy nauczyciela, o Carrie. Czuję, że drżę. Tamte rzeczy też są przerażające, ale jednego bałam się o wiele bardziej. Chociaż odsuwam od siebie tę myśl, wiem, że dzisiaj, mimo niepowodzenia, jednak przeżyłam swój występ. Nigdy więcej bym się na coś takiego nie zdobyła. Rozdział siódmy Późnym rankiem w The Bourgeois Pig sączę latte. Mam na sobie swoją ulubioną garsonkę od Marca Jacobsa. Megan rzuca wielką,
czerwoną torbę Dolce & Gabbana na stolik i zabiera mi sprzed nosa książeczkę z krzyżówkami. – Żadnych krzyżówek! Zaczynam rozumieć, czemu twoja matka wyznaczyła ci konkretny termin. Czy od czasu występu w ubiegłym tygodniu zrobiłaś cokolwiek w tej sprawie? Matka każe ci spełniać marzenia, a ty co robisz? Myślisz, że chodziło jej o to, żebyś drzemała sobie w parku? – Megan wskazuje na mój strój i dodaje: – Nawet nie powiedziałaś Andrew prawdy. – Teraz zabiera mi jeszcze gazetę i wyjmuje laptopa. – Dzisiaj znajdziemy twoją koleżankę. – Nie mogę się tak nagle odezwać do Carrie. Muszę najpierw przygotować jakąś strategię. – Odsuwam laptopa i pocieram skronie. – Zobaczysz, ta lista zrujnuje mi życie. Megan przygląda mi się ze zmarszczonymi brwiami. – Ależ z ciebie dziwoląg, Brett. Ja mam wrażenie, że te postanowienia naprawdę mogą cię uszczęśliwić. Raczej się boisz, że zrujnujesz życie Andrew, a nie sobie. Zaskakuje mnie jej przenikliwość i rozeznanie w sytuacji. – Może masz rację, ale tak czy inaczej zostałam nieźle wkręcona. Jeżeli stracę chłopaka, nie wyrobię się z innymi sprawami przed wrześniem przyszłego roku. Megan nie zwraca uwagi na to, co mówię. – Potrzebuję kofeiny. Wejdź na Facebooka, a ja pójdę po kawę. Kiedy Megan stoi w kolejce przy ladzie, ja loguję się na Facebooku. Zamiast szukać Carrie, wystukuję BRAD MIDAR. Rozpoznanie go jest dziecinnie łatwe, nawet na tym kilkucentymetrowym zdjęciu profilowym. Przyłapuję się na tym, że patrząc na nie, uśmiecham się. Kusi mnie, żeby wysłać mu zaproszenie do znajomych, ale się rozmyślam. To by było przekroczenie granicy w relacji prawnik–klient. Wymiana sms-ów czy uścisk nie mają takiego znaczenia. Mam też na myśli inne ograniczenia. Co by na przykład pomyślał Andrew, gdyby się dowiedział, że wkraczam w prywatną przestrzeń prawnika Mamy? Chwytam się za głowę. Co się ze mną dzieje?
– Znalazłaś ją? – Megan zbliża się do stolika z macchiato i babeczką. Zatrzaskuję laptopa. – Jeszcze nie. Czekam, aż Megan usadowi się po przeciwnej stronie stolika, i otwieram laptopa. Tym razem wpisuję CARRIE NEWSOME. Przeglądamy razem kilka stron i nagle ją widzę. Ma na sobie bluzę z napisem Wisconsin. Zupełnie się nie zmieniła. To dziwne. Wysportowana, w okularach, uśmiechnięta jak zawsze. Dopada mnie poczucie winy. Jak mogłam być tak okrutna? – To ona? – pyta Megan. – Nie dziwię się, że zerwałaś z nią kontakty. Czy w Wisconsin nie można kupić pęsety? – Przestań, Megan. – Patrzę na fotografię przez łzy. – Uwielbiałam tę dziewczynę. Kiedy dorastałam, Carrie mieszkała z rodzicami dwie przecznice od nas, przy Arthur Street. Byłyśmy diametralnie różne. Ona była energiczną chłopczycą, a ja chudą i cichą panienką. Pierwszy raz ją zobaczyłam, kiedy miałam pięć lat. Przebiegała obok naszego domu z biało-czarną piłką. Dostrzegła mnie. Byłyśmy w tym samym wieku. Zaproponowała, żebyśmy razem zagrały w piłkę. Zasugerowałam, że może lepiej pobawimy się w dom, ale nie chciała o tym słyszeć. Poszłyśmy do parku i przez resztę dnia wisiałyśmy jak nietoperze na drabinkach, huśtałyśmy się i chichotałyśmy. Od tego dnia byłyśmy nierozłączne – aż do tego, w którym po wielu latach ją porzuciłam. – Nie mam prawa oczekiwać, że będzie chciała się ze mną przyjaźnić. Co gorsza, robię to tylko dlatego, że muszę. – Naprawdę? – Megan aż się cofa. – A mnie się wydaje, że to ona nie powinna się spodziewać, że choć na nią spojrzysz. Kręcę głową. Megan nigdy nie zrozumie, że ktoś, kto wygląda jak Carrie, może należeć do naszej ligi. – Jezu, Brett, co w tym takiego trudnego?! – Megan najeżdża kursorem na DODAJ DO ZNAJOMYCH i klika. Nabieram powietrza. – Nie wierzę! Jak mogłaś?
– Tak się to robi, chica! Megan podnosi kubek z kawą, ale ja nie sięgam po swoją. Za chwilę Carrie Newsome dostanie wiadomość od swojej starej przyjaciółki, która ją zdradziła. Niedobrze mi się robi, ale Megan już zaciera ręce. – No, ruszaj się. Jedziemy do sklepu zoologicznego kupić ci psa. – Daj spokój. – Nie ruszam się i popijam kawę. – Psy śmierdzą i bałaganią. Tak przynajmniej uważa Andrew. – A co ma do tego Andrew? – Megan odłamuje kawałek babeczki. – Brett, ty naprawdę uważasz, że on pasuje do twojego planu na życie? Z tego, co zrozumiałam, wynika, że twoja matka nie brała go pod uwagę. Chcesz się przeciwstawić jej ostatniej woli? Odkryła moją piętę Achillesową. Opieram łokcie na blacie i pocieram nosem splecione dłonie. – Muszę powiedzieć Andrew o tej cholernej liście. Ale się wścieknie! On planuje raczej zakup samolotu, a nie konia. Poza tym nie uwzględnia dzieci. Postawił tę sprawę jasno. – A ty się z tym zgadzasz? Patrzę przez okno i wracam myślą do czasów, kiedy byłam zuchwała, nieustraszona i pewna, że moje marzenia się ziszczą. Ale potem zdarzyło się to, co musiało się stać, i zrozumiałam, że świat nie kręci się wokół mnie. – Przyzwyczaiłam się do myśli, że tak będzie lepiej. Ale wtedy wszystko wyglądało inaczej. Bardzo dużo podróżowaliśmy. Andrew towarzyszył mi w wyjazdach służbowych. Mieliśmy tak wypełniony czas, że trudno było sobie nawet wyobrazić dziecko w tym wszystkim. – A teraz? Megan oczekuje, że przedstawię zaktualizowaną wersję mojego życia. Cóż. Najczęściej wieczorami jadam sama, a ostatnia podróż, jaką odbyliśmy, była wyjazdem do Bostonu na ślub siostry Andrew. Dwa lata temu.
– Właśnie straciłam Matkę i pracę. Nie jestem gotowa na kolejną stratę. Jeszcze nie teraz. Megan zakrywa usta chusteczką, a ja zauważam, że ma łzy w oczach. Kładę dłoń na jej ręce. – Przepraszam. Nie chciałam się na tobie wyładować. – Ja już dłużej tak nie mogę! Ona nie płacze nade mną, tylko nad sobą. Byłam tak skupiona na własnych sprawach, że potraktowałam ją jak osobistego doradcę. Biorę ją za rękę. – Znowu znalazłaś jakieś sms-y w telefonie Jimmy’ego? – Gorzej. Kiedy wczoraj wróciłam do domu, kochali się w moim łóżku. W naszym łóżku, cholera! Dzięki Bogu zdołałam wyjść, zanim mnie zobaczyli. – Cholera. Czemu on ją przywozi do domu? Przecież wie, że nie masz stałych godzin pracy i możesz w każdej chwili wrócić. – Chce, żebym ich przyłapała. Nie ma jaj, żeby samemu zerwać, i chce to zwalić na mnie. To wszystko przez te za krótkie ręce. Jestem zdeformowana. – Bzdura. Jesteś piękna i powinnaś kopnąć go w tyłek. – Nie mogę. Skąd wezmę pieniądze? – Zaczniesz sprzedawać nieruchomości. Megan macha ręką. – Mówię ci, Brett, w poprzednim wcieleniu chyba należałam do rodziny królewskiej, bo po prostu nie mogę przywyknąć do tego zarabiania na życie. – No tak, ale nie możesz tak siedzieć i nic z tą sprawą nie robić. Może jakbyś z nim porozmawiała… – Nie! Nie porozmawiam z nim, dopóki nie będę miała innej opcji.
W pierwszej chwili nie rozumiem, o co chodzi, ale potem do mnie dociera. Ona chce najpierw zdobyć nowszy model, a dopiero potem pozbyć się starego. Jest jak przestraszone dziecko, które koniecznie chce sobie jakoś załatwić rodzinę zastępczą. – Ale ty wcale nie musisz mieć kogoś, kto się tobą zajmie. Jesteś inteligentną kobietą. Dasz sobie radę o własnych siłach. Kiedy to mówię, przemyka mi przez myśl, czy te słowa są przeznaczone dla Megan, czy dla mnie samej. Zmieniam więc ton i dodaję łagodniej: – Wiem, że to trudne, ale poradzisz sobie. – Nie ma mowy. Wzdycham. – Musisz się jakoś od tego wszystkiego oderwać. Może zarejestruj się na jakimś portalu randkowym. Megan przewraca oczami i wyjmuje ze swojej czerwonej torby błyszczyk do ust. – Szukam cudownego milionera. Musi lubić krótkie ramiona. – Mówię poważnie, Megan. Szybko znajdziesz kogoś nowego. I lepszego, zobaczysz. Nagle coś przychodzi mi do głowy. – Słuchaj, a może Brad? – Prawnik twojej matki? – Taaa. Naprawdę jest miły. I przystojny. Co ty na to? Megan nakłada błyszczyk. – Mhm. Jest tylko jeden maleńki problem. Głośno wciągam powietrze. – Jaki?! Nie jest dość bogaty? – Nie. – Megan zaciska usta, żeby rozprowadzić błyszczyk.
– On już jest zakochany. W tobie. Podnoszę głowę tak gwałtownie, jakbym dostała cios w szczękę. Czy ona może mieć rację? Ale przecież jestem z Andrew. Tak jakby. Kiedy odzyskuję panowanie nad głosem, pytam: – A skąd to przypuszczenie? Megan wzrusza ramionami. – A jaki miałby inny powód, żeby aż tak ci pomagać? Powinnam odczuwać ulgę, bo sprawa się wyjaśnia. Wiem doskonale, że Brad ofiarowuje mi serdeczną opiekę i nie flirtuje ze mną. Jednak ku własnemu zdziwieniu czuję smutek, kiedy mówię: – Nic z tego. On należy do dworu mojej Mamy. Obiecał jej, że będzie się mną opiekował. Wierz mi. Wyświadcza mi po prostu bezinteresowną przysługę. Megan, zamiast się ze mną spierać, na co po cichu liczyłam, kiwa głową. – Mhm. Zwieszam głowę. Czy przypadkiem nie jestem jak Megan? Czy nie szukam nowego modelu? Ręce mi drżą, kiedy ponownie otwieram kopertę. Jeszcze raz czytam jej słowa. „Zmobilizuj się i pokonuj lęk i obawy, kochanie”. Czemu, Mamo? Czemu mnie do tego zmuszasz? Wciskam list do kieszeni i wchodzę przez furtkę. Od siedmiu lat nie byłam na Saint Boniface Cemetery. Ostatnio byłam tutaj z Mamą. Jechałyśmy dokądś, chyba na zakupy przedświąteczne, ale Mama nalegała, żebyśmy najpierw wstąpiły na cmentarz. Było mroźne popołudnie. Pamiętam, że patrzyłam na ulicę i obserwowałam, jak wiatr zbija śnieg, który leżał zmrożonymi pasmami wzdłuż krawężników. Musiałyśmy się zmagać z tym wiatrem, ale udało nam się umocować zielone gałązki wokół nagrobka. Potem wróciłam do samochodu i włączyłam ogrzewanie. Dmuchnęło ciepłym powietrzem. Grzałam dłonie i patrzyłam na Mamę, jak stoi nieporuszona, ze spuszczoną głową. Dotknęła oczu rękawiczką i zrobiła znak krzyża nad grobem. Kiedy wróciła do samochodu, udałam, że nastawiam radio. Nie chciałam, żeby czuła się skrępowana. Było mi trochę głupio, że odkryłam, iż nadal jest przywiązana do męża, który ją porzucił. W odróżnieniu od tamtego dnia dzisiaj mamy cudowną jesienną
pogodę. Niebo jest takie czyste i błękitne, że myśl o zimie wydaje się zabawna. Liście drżą w lekkich powiewach wiatru. Na cmentarnym wzgórzu jesteśmy tylko ja i wiewiórki, które zbierają orzechy pod wielkim drzewem. – Pewnie się zastanawiasz, co tu robię po tych wszystkich latach – szepczę nad grobem. – Myślisz, że tak samo jak Mama nie umiem cię nienawidzić? Odgarniam suche liście z nagrobka i przysiadam na skraju marmurowej płyty. Sięgam do portfela i spomiędzy karty bibliotecznej i karty członkowskiej klubu sportowego wyjmuję jedyną fotografię, na której jesteśmy razem. On i ja. Mama zrobiła to zdjęcie rankiem w Boże Narodzenie, kiedy miałam sześć lat. Jestem ubrana w czerwoną, flanelową piżamę. Siedzę na kolanie ojca z rękami złożonymi, jakbym się modliła, żeby wolno mi było opuścić to niebezpieczne miejsce. Ojciec trzyma jedną bladą rękę na moim ramieniu, a druga zwisa luźno wzdłuż jego boku. Na ustach ma niepewny uśmiech, ale oczy puste i bez wyrazu. – Co było ze mną nie tak, tato? Czemu nie umiałam sprawić, żebyś się do mnie uśmiechnął? Czemu było ci tak trudno mnie przytulić? Oczy mnie szczypią. Unoszę twarz do nieba. Może uda mi się zrozumieć, co sobie wyobrażała Mama, kiedy zaznaczała ten punkt na liście. W tej chwili czuję tylko ciepło słońca na twarzy i otwartą ranę w sercu. Spoglądam na zdjęcie. Na pucołowatej twarzy dziewczynki, którą byłam, ląduje łza. Przez chwilę ożywia jej zalęknione spojrzenie. Wycieram zdjęcie rękawem. Pozostaje na nim podłużna smuga. – Wiesz, tato, co było najgorsze? Zawsze miałam wrażenie, że w twoich oczach nie jestem dość dobra. Byłam tylko małą dziewczynką. Dlaczego chociaż raz nie mogłeś mi powiedzieć, że jestem miła albo mądra, czy ładna? Przygryzam wargę tak mocno, że czuję smak krwi. – Z całych sił próbowałam sprawić, żebyś mnie pokochał. Naprawdę. Łzy płyną mi po policzkach. Podnoszę się z płyty. Patrzę na nagrobek, jakby to była twarz ojca. – To był pomysł Mamy. To ona chciała, żebym odnowiła stosunki z tobą. Ja dałam sobie spokój wiele lat temu.
Przesuwam palcami po grawerowanych literach CHARLES JACOB BOHLINGER. – Spoczywaj w pokoju, ojcze. Kiedy docieram do Argyle Station, jest piąta, a ja wciąż jeszcze się trzęsę. Ale za diabła nie pozwolę, żeby ten potwór znowu mnie rozwalił. Wagon kolejki miejskiej jest pełny. Stoję wciśnięta między nastolatkę i faceta w bejsbolówce. Przez słuchawki, które dziewczyna ma na uszach, słyszę wyraźnie smętne zawodzenia z jej iPoda, a na daszku czapki sąsiada odczytuję napis: BOGCIEWYSLUCHA.COM. Mam ochotę zapytać, jaką wyszukiwarkę Boga poleca, ale obawiam się, że mógłby nie złapać dowcipu. Napotykam wzrokiem spojrzenie ciemnowłosego mężczyzny w trenczu Burberry w kolorze khaki. W jego oczach widzę uśmiech. Ten człowiek ma w sobie coś znajomego. Pochyla się do mnie za plecami dziewczyny i mówi: – Technologia wkracza w coraz to nowe obszary. – Tak – odpowiadam. – Już niedługo konfesjonały nie będą potrzebne. Mężczyzna się uśmiecha, a ja nie mogę się zdecydować, czy patrzeć na złote iskierki w jego oczach, czy na miękkie, zmysłowe usta. Dostrzegam ciemny cień zarostu na opalonej twarzy i nagle uderza mnie pewna myśl. Czy to czasem nie jest ten mężczyzna, którego obserwowałam z okna naszego loftu? Wchodził do budynku codziennie około siódmej. Nazwałam go Panem Burberry, bo nosił płaszcz zupełnie taki sam jak ten. Właściwie nigdy go nie spotkałam, ale myślałam o nim i obserwowałam go przez jakiś miesiąc, zanim zniknął tak samo tajemniczo, jak się pojawił. Już mam się do niego odezwać, kiedy dzwoni moja komórka. Widzę, że wyświetla się numer biura Brada, i odbieram. – Dzień dobry, Brett. Odebrałam pani wiadomość. Pan Midar może się z panią spotkać dwudziestego siódmego października o… – Dwudziestego siódmego?! Ależ to dopiero za trzy tygodnie. Muszę… – Głos mi się załamuje. Muszę się z nim zobaczyć brzmiałoby za bardzo desperacko i niecierpliwie. – Chciałabym się z nim spotkać wcześniej, na przykład jutro. – Przykro mi, ale cały tydzień ma zajęty, a potem wyjeżdża na wakacje. Może się z panią spotkać dwudziestego siódmego – powtarza dziewczyna. – Zaczyna pracę o
ósmej. Wzdycham. – Jeżeli to pierwszy możliwy termin, to się zgadzam. Ale jeżeli jakiś klient odwoła spotkanie wcześniej, to proszę dać mi znać. To już mój przystanek. Wrzucam komórkę do kieszeni i ruszam w kierunku drzwi. – Miłego wieczoru – odzywa się mężczyzna w trenczu, kiedy go mijam. – Nawzajem. Już na zewnątrz dopada mnie melancholia. Brad Midar wyjeżdża na wakacje. Wcale mi się to nie podoba. Ciekawa jestem, dokąd się wybiera. Podróżuje sam czy z dziewczyną? Dotychczas jakoś nie wypadało mi zapytać, czy z kimś jest, a on sam też nic na ten temat nie powiedział. Niby dlaczego miałby się zwierzać? Jestem jego klientką. Ale on jest dla mnie jedynym łącznikiem z Mamą. Obawiam się, że przez to czuję się z nim silnie związana. Zadziałał taki sam mechanizm jak u osieroconego kaczątka. Poszłam za pierwszą miłą osobą, którą spotkałam po śmierci Matki. Rozdział ósmy Kiedy Mama była zdrowa, w czwartkowe wieczory rodzina Bohlingerów spotykała się przy kolacji. Siadaliśmy razem przy stole, rozmowa płynęła swobodnie, jak sauvignon blanc. Kiedy to Mama prowadziła rozmowę, gawędziliśmy o najnowszych wydarzeniach, o polityce i naszych sprawach domowych. Jeden temat przechodził w kolejny, łagodnie i naturalnie. Dzisiaj po raz pierwszy od jej śmierci Joad i Catherine odważyli się przywrócić ten uroczy zwyczaj. Joad całuje mnie w policzek. Na zamszowej marynarce ma biały fartuch w czarne paseczki. – Dzięki, że przyszłaś. Zdejmuję buty i zanurzam stopy w miękkim, białym dywanie. Joad
gustuje w klasyce, a Catherine uwielbia sztukę współczesną. Efektem kompromisu między ich gustami jest wnętrze w gradacjach bieli i beżu z silnymi akcentami bajecznych obrazów i nowoczesnych rzeźb. Mimo jasnych kolorów i sterylnej czystości apartament robi ciepłe wrażenie. – Coś pięknie pachnie – mówię. – Jagnięcina. Już prawie gotowa. Chodź, chodź. Jay i Shelley są już przy drugim kieliszku pinota. Tak jak pewnie wszyscy przewidywaliśmy, nieobecność Mamy jest uderzająca. Nasza piątka siedzi przy stole. Mamy rozległy widok na Chicago River. Udajemy, że nie zauważamy braku wspaniałego ducha, jakim emanowała nasza Matka. Mówimy i mówimy, żeby zagłuszyć dziwną ciszę między nami. Po dwudziestominutowej prezentacji Catherine, która przedstawiła stan firmy i swoje plany dotyczące rozwoju, przyszła kolej na mnie. Catherine chce wiedzieć, czemu Andrew nie przyszedł. Jay jest ciekawy, czy znalazłam pracę w szkole. Ich pytania elektryzują mnie tak, że się podrywam. Muszę odetchnąć. Wychodzę dokładnie w chwili, kiedy Joad rusza do kuchni, żeby skarmelizować swój słynny crème brûlée. Idąc korytarzem w stronę łazienki, zaglądam do norki Joada. To niewielkie pomieszczenie, całe wyłożone elegancką wiśniową boazerią, służy mojemu bratu za gabinet i jest jego sanktuarium. Nigdy nie wchodzę tu bez zaproszenia. W zamkniętym barku przechowuje swoją kolekcję alkoholi i mimo że Catherine zabrania palenia w domu, także pudełko kubańskich cygar. Kiedy mijam drzwi, coś na biurku Joada zwraca moją uwagę. Cofam się. Przez kilka chwil przyzwyczajam wzrok do panującego tu półmroku. Mrugam kilka razy. Na mahoniowym biurku, na samym wierzchu stosu dokumentów, leży dziennik oprawiony w czerwoną skórę. O co tu chodzi, do cholery? Kiedy pytałam, czy ktoś go nie widział, wszyscy, w tym Joad, zaprzeczyli. Podnoszę dziennik. Na okładce nie ma już bileciku od Mamy. Patrzę na jej pismo i czuję, jak mięknę. Lato 1978 – to tuż przed moimi narodzinami. Oczywiście, że Joad chciał to mieć. Ten dziennik jest bezcenny. No, ale dla mnie i dla Jaya także i Joad musi to wiedzieć. Nie zdążyłam otworzyć książeczki, kiedy słyszę kroki w korytarzu. To Joad. Robi mi się zimno. Chcę mu powiedzieć, że znalazłam dziennik i że go zabieram, ale coś zmusza mnie do milczenia. Joad najwyraźniej nie chce, żebym go miała. Mój brat mija swój gabinet, a ja oddycham z ulgą. Chowam książeczkę pod swetrem i wychodzę z gabinetu tak cichutko, jak weszłam.
Zapinając płaszcz, wstępuję do jadalni. – Catherine, przepraszam, ale nie zjem deseru. Nie czuję się dobrze. – Poczekaj, odwieziemy cię – odzywa się Shelley. Kręcę głową. – Nie, dzięki. Złapię taksówkę. Pożegnajcie ode mnie Joada. Kiedy Joad się zorientuje, że wyszłam, będę już za drzwiami. Drzwi windy się zamykają, a ja wypuszczam powietrze. Boże, przebacz. Jestem złodziejką! No, ale przecież postąpiłam słusznie. Wyjmuję swój skarb spod swetra i przytulam do piersi. Czuję się, jakbym się przytulała do Mamy. Tak bardzo za nią tęsknię. Tak bardzo jej potrzebuję. Winda rusza, a ja, chociaż wiem, że lepiej by było odłożyć czytanie do chwili, kiedy będę pod kołdrą i zapalę nocną lampkę, otwieram książeczkę. Kiedy drzwi windy otwierają się ponownie, jestem jak sparaliżowana. Wolno podchodzę do krzesła stojącego w rogu recepcji. Jestem zdumiona i oszołomiona. Odkryłam tajemnicę, która męczyła mnie przez całe życie. Nie wiem, czy minęły minuty, czy godziny, odkąd siedzę na tym krześle, kiedy słyszę głos mojego brata. – Brett – mówi Joad i podchodzi do mnie. – Nie czytaj tego dziennika! Nie jestem w stanie odpowiedzieć. Nie ruszam się. Jestem kompletnie otępiała. – Jezu! – Joad kuca obok mnie i bierze otwarty dziennik z moich kolan. – Miałem nadzieję, że cię dogonię, zanim do tego zajrzysz. – Dlaczego? – mówię przez mgłę, która mnie otacza. – Dlaczego to przede mną ukrywałeś? – Właśnie dlatego – odpowiada i odgarnia mi z twarzy mokre od łez włosy. – Popatrz na siebie. Właśnie straciłaś matkę. Niepotrzebny ci teraz kolejny wstrząs. – Miałam prawo wiedzieć, do cholery!
Mój krzyk odbija się echem od marmurowej posadzki. Joad się rozgląda i krzyżuje spojrzenia z recepcjonistą. – Chodźmy na górę. – Nie. – Siadam prosto i mówię do niego przez zaciśnięte zęby: – Powinieneś był mi powiedzieć. Mama też. Przez całe życie się z tym zmagałam. I w ten sposób się dowiaduję?! – Niczego nie wiesz na pewno, Brett. Ten dziennik nie daje żadnej pewności. Istnieje prawdopodobieństwo, że jesteś córką Charlesa. Powstrzymuję go gestem. – Nie byłam córką tego skurczybyka. I on o tym wiedział. Dlatego mnie nie kochał. A Matka nie miała dość odwagi, żeby mnie o tym poinformować. – Okej, okej. Ale może ten Johnny Manns był dupkiem i mama nie chciała, żebyś go poznała. – Nie. To akurat jest dla mnie zupełnie jasne. Zostawiła mi dziennik. Zaznaczyła dziewiętnasty punkt na liście. Chciała, żebym odnalazła prawdziwego ojca i nawiązała z nim kontakt. Może była tchórzem za życia, ale w końcu miała dość przyzwoitości, żeby zostawić mi tę relację, która przecież dotyczy mojego życia. Patrzę bratu głęboko w oczy. – A ty chciałeś to przede mną ukryć! Od jak dawna wiedziałeś? Ucieka wzrokiem i pociera ręką swoją lśniącą łysinę. Wreszcie opada ciężko na krzesło stojące obok mojego i spogląda na dziennik. – Znalazłem go wiele lat temu, kiedy pomagałem mamie w przeprowadzce na Astor Street. Niedobrze mi się zrobiło, kiedy to przeczytałem. Mama nigdy się nie dowiedziała, że wiem. Byłem zaszokowany, że dziennik znowu się pojawił w dniu pogrzebu. – Niedobrze ci się zrobiło? Nie widzisz, jaka ona była szczęśliwa, kiedy to pisała? Biorę książeczkę do ręki i otwieram na chybił trafił. – „Trzeci maja. Po dwudziestu siedmiu latach uśpienia przyszła
miłość i mnie przebudziła. Osoba, którą jeszcze niedawno byłam, powiedziałaby, że to złe i niemoralne. Ale kobieta, którą się staję, wie, że tego się nie da powstrzymać. Moje serce wreszcie odnalazło swój rytm”. Joad wyciąga rękę na znak, że nie może tego dłużej słuchać. Rozumiem go. W końcu odkrył, że jego matka miała kochanka. To musiało być trudne. – Kto jeszcze wie? – pytam. – Tylko Catherine. I teraz prawdopodobnie mówi o tym Jayowi i Shelley. Wzdycham. Mój brat zrobił to, co uznał za najlepsze. Chciał mnie chronić. – Dam sobie z tym radę, Joad – mówię i wycieram oczy rękawem. – Jestem wściekła na Mamę, że przez tyle lat to przede mną ukrywała, ale cieszę się, że w końcu wyjawiła prawdę. Odszukam go. Joad kręci głową. – Tak myślałem. I pewnie nie dasz sobie tego wyperswadować. – Mowy nie ma. – Uśmiecham się. – Ale chciałeś mi oddać ten dziennik, prawda? Gładzi mnie po włosach i odpowiada: – Oczywiście. Tylko najpierw mieliśmy wymyślić, jak to przedstawić. – Nie rozumiem. – No wiesz, chodzi o to, jak to ogłosić publicznie. W końcu nasza matka jest też marką. Ostatnia rzecz, której życzyłbym teraz firmie, to żeby nieślubna córka zepsuła jej wizerunek. Znowu wzdycham. Intencje mojego brata nie były znowu takie szlachetne. W jego oczach jestem nieślubnym dzieckiem, które może zaszkodzić opinii marki Bohlinger. W nocy, kiedy Andrew śpi, gramolę się z łóżka, biorę laptopa i
płaszcz kąpielowy i idę na sofę. Chciałam wygooglować Johnny’ego Mannsa, ale zanim się do tego zabieram, widzę, że na Facebooku dostałam wiadomość od dawnej koleżanki, Carrie Newsome. Gapię się na zdjęcie zwyczajnie wyglądającej kobiety, która kiedyś była moją najlepszą przyjaciółką. Brett Bohlinger? Moja dawno utracona przyjaciółka z Rogers Park? Nie mogę uwierzyć, że mnie pamiętasz i odnalazłaś mnie na Facebooku! Mam tyle wspaniałych wspomnień z Tobą! I wyobraź sobie, że w przyszłym miesiącu będę w Chicago. Mam konferencję Stowarzyszenia Pracowników Społecznych w McCormick Place, 14 listopada. Zjadłabyś ze mną lunch? A może lepsza byłaby kolacja? Oj, Bretel, tak się cieszę, że mnie znalazłaś! Tęskniłam za Tobą! Bretel. To imię mi nadała, kiedy byłyśmy dziećmi. Zrobiła całą listę imion do wyboru, kiedy przez tydzień narzekałam, jak jest trudno, kiedy się ma imię chłopaka. – No to może Bretchen albo Betta, albo Brettany? – recytowała. W końcu zdecydowałyśmy się na Bretel, bo to imię kojarzyło nam się z domkiem z piernika i zaczarowanymi dziećmi. I tak już zostało. Dla wszystkich innych byłam Brett, ale dla mojej najlepszej przyjaciółki – Bretel. Pewnego złocistego jesiennego ranka Carrie oznajmiła, że jej mama dostała pracę na University of Wisconsin. Szłyśmy wtedy do naszej nowej, już średniej szkoły, Loyola Academy, ubrane w białe bluzki i spódniczki w szkocką kratę. Jeszcze słyszę, jak pod naszymi stopami szeleszczą liście, i mam w oczach ich złote i purpurowe barwy. Czułam wtedy niewyobrażalny ból. Traciłam Carrie. Teraz, po tych wszystkich latach, serce nadal mi krwawi. – Ojciec zabiera mnie dzisiaj na kolację – odezwałam się wtedy. – Świetnie – odpowiedziała. Zawsze była najlepszą pocieszycielką. – Założę się, że za tobą tęskni. Kopnęłam kupkę liści. – Taaa, na pewno. Przeszłyśmy w milczeniu prawie do następnej przecznicy, aż Carrie się odezwała: – Wyprowadzamy się, Brett.
Nie nazwała mnie naszym imieniem. Wiedziałam, że sprawa jest poważna. Spojrzałam jej w oczy. Były pełne łez. Nie dopuszczałam do siebie znaczenia jej słów. – Dokąd się wyprowadzamy? – zapytałam całkiem poważnie. – Nie rozumiesz! – Carrie roześmiała się przez łzy. – I z czego się śmiejesz, pulpecie? – zawołałam i pobiegłyśmy w stronę szkoły, śmiejąc się i popychając zebrane w stosy liście. Nie chciałyśmy przestać się wygłupiać, bo kiedy wreszcie osłabłyśmy, stałyśmy w ciszy i patrzyłyśmy na siebie. – Powiedz, że to nieprawda. – Przykro mi, Bretel. Wyprowadzamy się. Tego dnia skończył się mój świat, a przynajmniej tak mi się wydawało. Opuszczała mnie przyjaciółka, która umiała czytać w moich myślach, inspirowała mnie i śmiała się z moich głupich kawałów. Madison wydawało się tak odległe od Rogers Park jak Uzbekistan. Pięć tygodni później stałam na krawężniku przed domem Carrie i machałam na pożegnanie za oddalającą się ciężarówką. Przez pierwszy rok pisałyśmy do siebie, jak wierni kochankowie. A potem przyjechała na weekend i już nigdy się do siebie nie odezwałyśmy. Nigdy sobie nie wybaczyłam tego, jak się zachowałam. I żadnej przyjaciółki już nigdy nie pokochałam tak jak Carrie Newsome. Wiadomość od niej podziałała na mnie jak obecność głodnego psiaka pod stołem. Chowam twarz w dłoniach. Czy ona nie pamięta, jak ją potraktowałam, kiedy widziałyśmy się ostatnio? Kiedy wreszcie podnoszę głowę, piszę tak szybko, jak tylko umiem: Ja też za Tobą tęsknię , Misiaku. Przepraszam Cię za wszystko. Z radością się z Tobą spotkam 14 listopada. Wciskam ENTER. I dopiero teraz wpisuję w okienko przeglądarki JOHNNY MANNS. Rozdział dziewiąty Brad i ja siedzimy w skórzanych fotelach. Popijam herbatę z filiżanki, a on wodę z butelki. Opowiada mi o swoich wakacjach. Czuję zapach jego wody kolońskiej. Siedzimy tak blisko, że zauważam, że kiedyś miał przekłute ucho.
– San Francisco jest niesamowite. Byłaś tam kiedyś? – Dwa razy. To jedno z moich ulubionych miast. Chowam się za filiżanką i pytam: – A to był wyjazd prywatny czy służbowy? – Prywatny. Jenna, moja dziewczyna, wyprowadziła się tam w lecie. Dostała pracę w „San Francisco Chronicle”. Świetnie. Oboje jesteśmy w związkach. Nie będzie między nami niepotrzebnego napięcia seksualnego. No to dlaczego serce tak mi bije? – Cudownie! – Staram się, żeby to zabrzmiało swobodnie i radośnie. – Dla niej tak. Uwielbia swoją pracę, ale nasz związek bardzo na tym cierpi. – Wyobrażam sobie. To prawie trzy tysiące kilometrów, nie mówiąc już o dwóch godzinach różnicy czasu. Brad kręci głową. – I o jedenastu latach różnicy wieku. Szybko przeliczam w głowie i wychodzi mi, że Jenna jest około trzydziestki. – Jedenaście lat to nie taka wielka różnica. – Też jej to mówię. Ale ona często do tego wraca. Brad podchodzi do biurka i wraca ze zdjęciem kobiety z chłopakiem, które wzięłam za fotografie siostry i siostrzeńca. – To Jenna i jej syn. Właśnie się dostał na New York University. Patrzę na kobietę. Ma nieśmiały uśmiech i inteligentne niebieskie oczy. – Bardzo ładna. – O tak. – Brad uśmiecha się, patrząc na zdjęcie, a ja czuję ukłucie zazdrości. Jak to jest, kiedy ktoś cię tak uwielbia? Prostuję się na krześle i staram się przybrać oficjalny ton.
– Chciałabym złożyć oświadczenie. Brad pochyla głowę. – Ty i Andrew będziecie mieli dziecko? A może kupujecie konia? – Nie, ale odwiedziłam grób Charlesa Bohlingera. Ostatni raz. Widzę, że unosi brwi. – Już uporządkowałaś swoje stosunki z ojcem? Kręcę głową. – Charles Bohlinger nie był moim ojcem. Chciałabym, żebyś pomógł mi znaleźć prawdziwego. Opowiadam mu o dzienniku i o mężczyźnie, którego moja Mama pokochała tamtego lata, zanim się urodziłam. – Ostatni wpis jest z dwudziestego dziewiątego sierpnia. Wtedy Charles odkrył, że mają romans, a Johnny wyjechał z miasta. Mama była zdruzgotana. Chciała opuścić Charlesa, ale Johnny ją namówił, żeby tego nie robiła. Kochał ją, ale marzył, żeby być muzykiem. Nie mógł się osiedlić na stałe. Nigdy się nie dowiem, czy wiedział o ciąży czy nie. Ale Mama była wtedy w drugim miesiącu. I to było dziecko Johnny’ego. Widzę, że Brad marszczy brwi. – Wierz mi, Charles i ja byliśmy zupełnie niepodobni. Nie mieliśmy właściwie nic wspólnego. Nie mam wątpliwości, że moim ojcem jest Johnny Manns. Brad nabiera powietrza. – To sporo nowości jak na jeden raz. Jak się z tym czujesz? Teraz ja wzdycham. – Jestem zła i jest mi przykro. Ciężko mi, kiedy myślę, że Mama nigdy mi nie powiedziała. Nawet po śmierci Charlesa. Wiedziała, jak bardzo pragnęłam mieć kochającego ojca. Ale przede wszystkim czuję wielką ulgę. Ta sprawa wiele tłumaczy. Teraz wreszcie rozumiem, dlaczego Charles mnie nie lubił. Wcale nie dlatego, że byłam okropna, a zawsze tak myślałam. Nie lubił mnie, bo nie byłam jego. – Przełykam ślinę i podnoszę rękę do ust. – Zawsze byłam na niego zła. Teraz, kiedy znam prawdę, ta złość mija.
– To wspaniale. I pomyśl tylko: gdzieś w świecie jest twój prawdziwy ojciec. – Tak. I właśnie to mnie przeraża. Nie mam pomysłu, jak go odnaleźć. – Przygryzam wargę. – I nie wiem, jak zareaguje, kiedy stanę przed jego drzwiami. Brad ściska moją rękę i mówi: – Pokocha cię. Moje głupie serce na chwilę zamiera. Zabieram dłoń i kładę na kolanie. – Pomożesz mi go znaleźć? – Jasne. – Brad podnosi się i rusza do komputera. – Zaraz go wygooglujemy. Przybieram ton fałszywego zachwytu i rzucam: – O, jakie ty masz oryginalne pomysły! Należy ci się nagroda! Odwraca się do mnie. Już się nie uśmiecha. Ale w oczach ma rozbawienie. Bystry jest. Śmieję się i wyjaśniam: – Naprawdę myślałeś, że nie zaczęłam od tego? Daj spokój, panie Midar. Wraca na swoje miejsce i zakłada nogę na nogę. – No dobra, to co już o nim wiemy? – Od razu myślałam, że go mam, kiedy znalazłam lidera zespołu muzycznego o nazwisku Johnny Mann, ale on urodził się w 1918 roku. – No, byłby dość stary, nawet w 1978 roku. A poza tym ten nasz nazywa się Manns, prawda? – Tak zapisała w dzienniku, ale nie wykluczam zapisu „Mann”.
Próbowałam też z imionami John, Johnny i Johnathan. Problem w tym, że wyskakuje ponad milion haseł. Nie ma mowy, żebym go znalazła, jeżeli nie zawężę poszukiwań. – A co jeszcze o nim napisała? Czy pochodził z Chicago? – Z Dakoty Południowej. Z tego, jak go opisuje, domyślam się, że był mniej więcej w jej wieku, chociaż nie jestem całkiem pewna. Wynajmował mieszkanie nad nimi przy Bosworth Avenue w Rogers Park. Był muzykiem i pracował w barze u Justine na tej samej ulicy. Brad wyciąga palec i celuje we mnie. – Bingo! Idziemy do Justine. Popytamy, może ktoś go pamięta. Przewracam oczami i wołam: – A jakiż to uniwersytet tak cię zaocznie wyszkolił, mądralo? – Słucham? – Mówimy o wydarzeniach sprzed trzydziestu lat. Tego baru już nie ma. Jest tam gejowska knajpka Neptun. Mruży oczy. – I oczywiście już tam byłaś. Powstrzymuję uśmiech i podnoszę ręce, jakbym się poddawała. – Okej, przyznaję, że jestem równie przebiegła jak ty. Brad, nie damy rady sami. Potrzebujemy eksperta. Nie znasz kogoś, kto mógłby nam pomóc? Brad idzie do biurka i wraca z komórką. – Jest taki człowiek, którego czasem zatrudniam przy sprawach rozwodowych. Steve Pohlonski. Jest całkiem dobrym detektywem. Ale nie gwarantuję, że odnajdzie Johnny’ego Mannsa. – Musi! – Nagle czuję, że strasznie mi zależy na odnalezieniu ojca. – A jeżeli on sobie nie poradzi, to zwrócimy się do następnego. Nie spocznę, póki go nie znajdę! Brad patrzy na mnie i kiwa głową. – Nieźle. Po raz pierwszy widzę, że podchodzisz do jakiegoś zadania z listy z entuzjazmem. Jestem z ciebie dumny.
Ma rację. Teraz to już nie Mama mnie popycha, żebym się zajęła punktem numer dziewiętnaście. I nie jest to też cel dziewczynki z przeszłości. Dobre relacje z ojcem to coś, czego pragnę z całego serca. Zawsze tak było. Wychodząc z biura, myślę, czemu tak mi zależy, żeby Brad był ze mnie zadowolony. Może dlatego, że tak jak moja Matka wydaje się mieć pewność, że zaliczę wszystkie punkty. Jest szansa, że działając razem, damy jej powód do dumy. Ale nie mogę sobie dalej rozmyślać, bo dzwoni mój telefon. – Brett Bohlinger? Tu Susan Christian z kuratorium. Dostaliśmy pani zgłoszenie i zweryfikowaliśmy już dokumenty. Miło mi poinformować, że wszystko wydaje się w porządku. Może pani pracować w charakterze nauczyciela zastępczego. Gratuluję. Podmuch październikowego wiatru uderza mnie w twarz. – Dziękuję bardzo. – Potrzebujemy na jutro zastępstwa w piątej klasie podstawówki w Douglas J. Keyes, w Woodlawn. Może pani? Leżę w łóżku z książką w ręce i po raz trzeci czytam ten sam akapit. Słyszę, że otwierają się drzwi. Kiedyś tak się cieszyłam, kiedy Andrew wracał wieczorem do domu. Teraz czuję ucisk w piersi i serce bije mi niespokojnie. Muszę mu powiedzieć prawdę, ale o dziesiątej wieczorem, kiedy wraca wykończony z pracy, to nie jest właściwy moment. Tak przynajmniej to sobie tłumaczę. Zamykam książkę i słucham, jak Andrew buszuje w szafkach i w lodówce. Potem słyszę, jak idzie na górę po schodach. Tupie, jakby szedł w ciężkich buciorach. Dzisiaj jest wykończony i zniechęcony. – Cześć – odzywam się i odkładam książkę. – Jak ci minął dzień? Siada ciężko na brzegu łóżka z butelką heinekena w ręce. Ma popielatą twarz i kręgi pod oczami. – Wcześnie się położyłaś. Spoglądam na budzik stojący obok łóżka. – Jest prawie dziesiąta. Po prostu przyszedłeś później niż zwykle.
Zrobić ci coś do jedzenia? – Nie trzeba. – Andrew rozluźnia krawat i rozpina błękitną, cudownie wyprasowaną koszulę. – A tobie jak poszło? – Dobrze – mówię i nagle czuję, że krew krąży mi szybciej. Przyszło mi na myśl jutrzejsze zastępstwo. – Ale jutro będę miała ciężki dzień. Czeka mnie spotkanie z paskudnymi nowymi klientami. – Dasz sobie radę. Twoja matka umiała, to ty też potrafisz. Andrew pociąga łyk piwa. – Catherine ci pomaga? Macham ręką. – Daje sobie radę z firmą, jak zawsze. Boże! Stąpam po grząskim gruncie. Muszę coś zrobić, bo utonę. Przyciągam kolana do piersi i obejmuję je rękami. – Opowiedz mi o swoim dniu. Andrew przeczesuje palcami włosy. – Kiepsko było. Mam klienta oskarżonego o morderstwo dziewiętnastolatka, który rzucił kamieniem w jego jeepa. – Andrew odstawia piwo na półkę i rusza do łazienki. – W porównaniu z tym zarządzanie firmą kosmetyczną jest jak dzień w Disneylandzie. Mimo że nie zarządzam firmą i nie jestem nawet szefem marketingu, jego uwaga wydaje mi się obrzydliwa jak rozdeptana kanapka. W jego mniemaniu jestem dyrektorem generalnym firmy. Mogę więc chyba oczekiwać odrobiny szacunku i, szczerze mówiąc, także zachwytu i uwielbienia. Otwieram usta, żeby przemówić w swojej obronie, ale zamykam je, jeszcze zanim wypowiem pierwsze słowo. Już i tak jestem kłamczuchą, a gorsza od kłamczuchy jest tylko kłótliwa kłamczucha. Na pewno zauważył, że się obraziłam, bo podchodzi i ściska mnie za rękę. – Hej, nie miałem nic złego na myśli. Chciałem po prostu powiedzieć, że masz świetną fuchę. Serce mi wali. To właściwy moment. Nabieram powietrza.
– Andrew, nie mam świetnej fuchy. Od jakiegoś czasu udaję… – Możesz przestać doszukiwać się podwójnego znaczenia w tym, co mówię? Rozumiem. Czujesz, że zajęłaś cudze stanowisko, że jesteś nie na swoim miejscu. Wszyscy się tak czasem czujemy. Ale musisz się dopasować, mała. Przestań w siebie wątpić. Zaczynasz grać na własny rachunek. Stajesz się kobietą, którą zarówno twoja matka, jak i ja zawsze w tobie widzieliśmy. Jezu. Teraz nie mogę mu powiedzieć prawdy. – Mhm. No, nie wiem. – Nie mam cienia wątpliwości. Andrew wyjmuje drewniany wieszak z garderoby i umieszcza na nim marynarkę. Następnie ściąga spodnie, składa je w kant i wiesza do góry nogami. Patrzę na jego gładką, opaloną skórę i wyraźnie zarysowane mięśnie brzucha. On dąży do perfekcji we wszystkim. Dba o doskonały wygląd i świetnie się ubiera. I oczekuje perfekcji także od swojej dziewczyny. Czuję ukłucie w brzuchu. – Coraz częściej myślę o Bohlinger Cosmetics. Chciałbym, żebyś zastanowiła się nad włączeniem mnie do zespołu. Wzdycham. – Nie wiem, czy to dobry pomysł. Patrzy na mnie ostro. – Tak, a co się zmieniło? Kiedyś byłaś za tym. Trzy lata temu poszłam do Matki i poprosiłam, żeby stworzyła stanowisko dla Andrew, ale się nie zgodziła. Powiedziała, że nie planuje takich posunięć, dopóki się nie pobierzemy. I że nawet wówczas będzie mi trudno ją przekonać, żeby zatrudniła Andrew. – Dlaczego? Jest fantastyczny i pracuje ciężej niż ktokolwiek, kogo znam. – Andrew z pewnością byłby bezcennym nabytkiem dla niejednej firmy, ale mam wątpliwości, czy pasowałby do naszej. – Spojrzała mi w oczy i zrozumiałam, że chce mi powiedzieć coś ważnego, ale niezbyt miłego. – Moim zdaniem Andrew jest trochę zbyt agresywny jak na naszą branżę. Przełykam ślinę i zmuszam się, żeby na niego spojrzeć.
– Moja Matka była temu przeciwna. Pamiętasz? Poza tym tyle razy mówiłeś, że dobrze się stało, że cię wtedy nie zatrudniła, i że nigdy nie czułbyś się dobrze w firmie kosmetycznej. Andrew wyciąga się na łóżku i obejmuje mnie nagimi ramionami. – Ale to było, zanim moja dziewczyna została dyrektorem generalnym. – Co potwierdza, że nie powinieneś tam pracować. Przyciska się do mnie i całuje mnie w czoło, nos i usta. Szepcze miękko: – Wyobraź sobie dodatkowe korzyści z tej współpracy. Zrobilibyśmy dla mnie biuro obok twojego gabinetu. Mógłbym być twoim radcą prawnym i niewolnikiem seksualnym. Chichoczę. – Już jesteś moim niewolnikiem seksualnym. Głaszcze mnie po szyi i unosi mi koszulkę. – Nic nie jest tak seksowne jak władza. Chodź, pani dyrektor. Czy gdyby wiedział, że jestem nauczycielką na zastępstwie, całkowicie pozbawioną władzy, nadal by uważał, że jestem pociągająca? Sięgam do wyłącznika światła. Cieszę się, że pokój pogrąża się w ciemności, kiedy Andrew odnajduje drogę do mojego ciała. Mój anioł stróż przypomina, że powinnam powiedzieć prawdę, ale diabełek każe mu się zamknąć i oplata Andrew nogami. Wchodzę do Douglas Keyes Elementary ubrana w czarne spodnie i sweter. Pomarańczowe mokasyny włożyłam, żeby nawiązać do zbliżającego się sezonu Halloween. Dzieciaki uwielbiają nauczycieli, którzy noszą różne przebrania, ale jednak nie włożyłam bluzy z motywem dyni i przed pięćdziesiątką tego nie zrobię. Dyrektorka, atrakcyjna Afroamerykanka, prowadzi mnie korytarzem do klasy pani Porter. – W Woodlawn mamy kilka biednych osiedli i wiele gangów
ulicznych. Nasi uczniowie nie są zbyt łatwi, ale dajemy radę. Uważam, że Douglas Keyes Elementary jest dla wielu z nich oazą spokoju. – To pięknie. – Pani Porter miała bóle porodowe na trzy tygodnie przed terminem. Jeżeli to nie był fałszywy alarm, nie będzie jej przynajmniej przez sześć tygodni. Czy może pani wziąć zastępstwo na dłużej, jeżeli to będzie konieczne? Brakuje mi tchu. – No, właściwie… Sześć tygodni to trzydzieści dni roboczych! Szumi mi w skroniach. Nad podwójnymi drzwiami w końcu korytarza widzę napis WYJŚCIE. Kusi mnie, żeby tamtędy wybiec i nigdy nie wrócić. Jednak przypominam sobie listę. Jeśli wytrzymam sześć tygodni, zrealizuję punkt numer dwadzieścia. Nawet Brad to przyzna. Przychodzi mi na myśl cytat z listu Mamy, a raczej z Eleanor Roosevelt: „Codziennie zrób coś, co budzi w tobie strach”. Odwracam oczy od napisu WYJŚCIE i odpowiadam: – Tak, mogę się tego podjąć. – Świetnie. Tu nie jest łatwo o zastępstwo. Czuję dreszcz przerażenia. W co ja się, u diabła, pakuję? Pani Bailey otwiera kluczem drzwi i zapala światło. – Znajdzie pani konspekt lekcji na biurku pani Porter. Jeżeli jeszcze coś będzie pani potrzebne, proszę powiedzieć. Dyrektorka demonstracyjnie zaciska kciuki i wychodzi, a ja zostaję w klasie sama. Znowu oddycham powietrzem, które pachnie kurzem, starymi książkami i pastą do czyszczenia drewnianych ławek. Nachodzi mnie dawno zapomniane, ale jednak wciąż znajome uczucie. W końcu przez dwadzieścia lat życia marzyłam, żeby uczyć właśnie w takim miejscu. Przenikliwy dźwięk szkolnego dzwonka wytrąca mnie z zamyślenia. Spoglądam na zegar wiszący nad tablicą. O Boże! Zaraz się zacznie. Gnam do biurka pani Porter. Szukam konspektu. Podnoszę dziennik i przeglądam kartki, które pod nim leżą, ale żadnego konspektu nie ma. Wyciągam szufladę. Nic. Sprawdzam zawartość szafki. Nadal nic. Gdzie, do cholery, jest mój
konspekt? Z korytarza dobiega hałas nadciągającej armii. Serce mi wali. Z metalowego stojaczka wyciągam segregator. Luźne kartki spadają na podłogę. Cholera! Na jednej z nich zauważyłam tytuł LEKCJA, ale zaraz zniknęła pod kaskadą spadających pod biurko papierów. To na pewno są konspekty. Dzięki Bogu. Wrogowie już są u bram. Trzęsącymi się rękami zbieram kartki. Większość udało mi się odzyskać, tylko konspekt utknął głęboko pod biurkiem pani Porter. Na czworakach tam włażę. Muszę go wydobyć. Jest bardzo głęboko. Kiedy uczniowie wchodzą do klasy, na ich powitanie spod biurka wystaje dolna połowa ich nauczycielki. Słyszę, jak ktoś mówi: – Niezły tyłeczek. Śmieją się. Gramolę się tyłem spod biurka i wygładzam spodnie. – Dzień dobry, dziewczęta i chłopcy. Podnoszę głos, żeby było mnie słychać w gwarze porannych pogawędek. – Nazywam się Bohlinger. Pani Porter dzisiaj nie będzie. – Fajnie! – odzywa się piegowaty rudzielec. – Ludzie, mamy dzisiaj zastępstwo! Siadamy, gdzie chcemy! Uczniowie podrywają się jak w grze w krzesła i rzucają w poszukiwaniu wolnych miejsc. – Na swoje miejsca, proszę! – wołam, ale mój głos ginie w powszechnym chaosie. Jest dopiero dwadzieścia po ósmej, a ja już straciłam panowanie nad klasą. Z tyłu sali zwraca moją uwagę dziewczynka z dredami jak u Meduzy, która krzyczy na chłopaka wyglądającego na dwudziestolatka:
– Przestań, Tyson! Tyson owija sobie jej jaskraworóżowy szalik dookoła bioder i mocno zawiązuje. – Oddaj mi, kurwa, szalik! – wrzeszczy Meduza. Podchodzę do nich. – Oddaj jej szalik, proszę. Wyciągam rękę, ale chłopak się wykręca i pomyka tanecznym krokiem, owinięty szalikiem. – Daj spokój, różowy to nie twój kolor. – No właśnie – woła piegus. – Co ty, Tyson, pedał jesteś czy co? Tyson rzuca się w jego kierunku. Jest prawie mojego wzrostu i o jakieś dziesięć kilo cięższy. Gna między rzędami ławek. Jest coraz bliżej tamtego chłopca. – Dosyć tego! – Ruszam przejściem tak szybko, jak tylko mogę, ale przecież nie przeskoczę ławki tak jak on. Już trzyma rudzielca za szyję i potrząsa nim jak barman szejkerem. Boże, on go zabije! I to będzie moja wina. Czy mogą mnie oskarżyć o nieumyślne spowodowanie śmierci? Krzyczę do Meduzy: – Idź po dyrektorkę! Kiedy dopadam chłopców, rudzielec jest już całkiem czerwony, a jego oczy patrzą nieprzytomnie. Stara się oswobodzić z zaciśniętych rąk napastnika. Szarpię Tysona za ramię, ale się wyrywa. – Przestań! – krzyczę, ale nie słychać mnie w tym hałasie. Dzieciaki zgromadziły się wokół nas i pokrzykując, rozgrzewają atmosferę. – Na miejsca! – wołam i jednocześnie próbuję oderwać ręce Tysona od szyi piegusa, ale on zaciska je coraz mocniej. Otwieram usta, żeby krzyczeć, ale w tym momencie od drzwi daje się słyszeć: – Tyson Diggs, natychmiast do mnie! Tyson puszcza gardło piegusa. Prawie mdleję. Z ulgą odwracam się do stojącej w drzwiach pani Bailey. Uczniowie błyskawicznie i w ciszy wracają na swoje miejsca. – Powiedziałam do mnie. I ty też, Flynn.
Chłopcy ruszają w kierunku dyrektorki. Ona chwyta każdego za ramię i kiwa mi głową. – Proszę kontynuować lekcję, pani Bohlinger. Chciałabym jej podziękować. Ledwie się powstrzymuję przed ucałowaniem jej stóp. Ale się nie odzywam, bo jeszcze nie ufam swojemu głosowi. Kiwam głową w nadziei, że moja mina wyraża wdzięczność i że pani Bailey odpowiednio ją odczyta. Kiedy zamyka drzwi, odwracam się do klasy. – Dzień dobry, dziewczęta i chłopcy – mówię, opierając się o ławkę, żeby nie stracić równowagi. – Jestem nauczycielką zastępczą. – To już wiemy – odpowiada dziewczyna, która ma chyba siedemnaście lat. – A kiedy wraca pani Porter? – pyta inna nastolatka, która na Tshircie ma napis z cekinów KSIĘŻNICZKA. – Nie wiem dokładnie – mówię, rozglądając się po klasie. – Czy macie jeszcze jakieś pytania, zanim zaczniemy? Ciekawe, co zaczniemy, skoro konspekt nadal tkwi pod biurkiem. Księżniczka podnosi rękę. Pochylam się, żeby odczytać jej imię. – Tak, Marissa? Chcesz o coś zapytać? Kiwa głową i wskazuje ołówkiem na moje pomarańczowe buty od Prady. – Zapłaciła pani za nie? Rozlega się wysoki, młodzieńczy śmiech. Wiadomo, jesteśmy w szkole. Klaszczę w dłonie i wołam: – Dość tego. – Ale mój głos ginie w ogólnym rozgardiaszu. Muszę natychmiast zapanować nad tym stadem dojrzewających smarkaczy. Spoglądam na dziewczynkę w pierwszym rzędzie, która, zdaje się, ma na imię Tierra. Wskazuję na kartkę pod biurkiem i zwracam się do uczennicy:
– Możesz tam wejść i mi to podać? Chyba jedyne posłuszne dziecko w tej sali schyla się i na czworakach wchodzi pod biurko. Dziewczynka jest znacznie niższa ode mnie i łatwo dosięga kartki. Podnosi ją, a ja od razu ją przejmuję i czytam: LEKCJA 9, BEZDŹWIĘCZNE SPÓŁGŁOSKI. To nie konspekt, to jakaś pieprzona notatka! – Cholera! – przeklinam odruchowo. Dziewczynka pod biurkiem podnosi szybko głowę i z całym impetem uderza w spód blatu. – Szybko! Po higienistkę! – wołam, chociaż nie wiem, czy ktoś mnie słyszy. Po nieskończenie długich sześciu godzinach i czterdziestu trzech minutach wypuszczam uczniów z sali. O niczym tak nie marzę, jak tylko żeby stąd uciec i strzelić sobie drinka, ale pani Bailey wzywa mnie do swojego gabinetu. Na czubku nosa ma okulary do czytania w lawendowej oprawce. Wyciąga w moją stronę stos papierów i głową wskazuje krzesło. – Proszę podpisać te raporty. Może pani usiąść. To trochę potrwa. Siadam i odzywam się: – Ma pani pewnie mnóstwo pracy przy rozwiązywaniu takich sytuacji jak ta dzisiaj. Dyrektorka spogląda na mnie znad okularów. – Panno Bohlinger, przysłała pani do mnie więcej uczniów w ciągu jednego dnia niż inni nauczyciele przez cały rok. Kurczę się. – Przepraszam. Pani Bailey kręci głową. – Czuję, że ma pani dobre serce. Naprawdę. Ale pani umiejętności w zakresie panowania nad uczniami… – Jak się przyzwyczaję, pójdzie mi łatwiej. A co u pani Porter? Urodziła? – Tak, zdrową dziewczynkę.
Serce mi staje na moment, ale zmuszam się do uśmiechu i mówię: – No to zjawię się w poniedziałek raniutko. – W poniedziałek? – Dyrektorka zdejmuje okulary. – Naprawdę pani myśli, że kiedykolwiek wpuszczę panią do tej klasy? W pierwszej chwili jestem u szczytu szczęścia. Już nigdy nie będę musiała uczyć tych potworków! Ale odrzucili mnie i to nie jest nic przyjemnego. Ta kobieta w ogóle mnie tu nie chce. Muszę jej udowodnić, jej i Mamie, i tamtej mnie, że potrafię uczyć. – Tak. Proszę dać mi szansę. Poradzę sobie. Wiem, że potrafię. Pani Bailey kręci głową. – Przykro mi, ale nie ma mowy. Nie wiem, czy Brad naprawdę miał wolny termin, czy jego sekretarka wyczuła w moim głosie, że jestem załamana, dość, że kiedy docieram do jego biura, już na mnie czeka. Włosy mi zamokły od wilgoci, która wisi w powietrzu, i są kompletnie przyklapnięte. Cuchnę wilgotną wełną. Brad ogarnia mnie ramieniem i prowadzi na znajomy skórzany fotel. Pachnie jak las sosnowy. Zamykam oczy i zaczynam płakać. – Nic mi się nie udaje – szlocham. – Nie uda mi się wypełnić tych postanowień, Brad. Naprawdę nie potrafię uczyć. Nie dam rady. – Nie mów tak – odpowiada miękko. – Jesteś w porządku. – Czy Pohlonski coś znalazł? – Jeszcze nie. Mówiłem ci, że to musi trochę potrwać. – Nie uda mi się, Brad, zobaczysz. Trzyma mnie na odległość wyprostowanych ramion i odpowiada: – Przeprowadzimy cię przez to, obiecuję. Jego uspokajający ton mnie wkurza. – Nie! Niczego nie możesz mi zagwarantować. Mówię serio. Nie dam rady. Powiedz lepiej, co się stanie, jeżeli nie zrealizuję tych punktów. Brad pociera brodę i patrzy mi prosto w twarz. – Szczerze? Myślę, że będziesz jak wielu ludzi na świecie. Będziesz szukała pracy i starała się związać koniec z końcem. Tyle że nie będziesz się musiała martwić o stan konta i fundusz emerytalny.
Zawstydza mnie tymi słowami. Tak się użalam nad sobą, że zapomniałam, jaka ze mnie szczęściara. Nawet teraz. Spuszczam oczy. – Dzięki. To mi było potrzebne. Zapadam się w fotel. – Masz rację. Znajdę sobie pracę w marketingu. Najwyższy czas, żebym wróciła na właściwą ścieżkę. – Masz na myśli swoją starą ścieżkę? Z Andrew? Spływa na mnie fala smutku na myśl o tym, że resztę życia spędzę, wykonując zawód, który mnie nie pasjonuje, i mieszkając w lodowatym lofcie, o którym nawet nie mogę powiedzieć, że jest mój. – Oczywiście – odpowiadam. – To jest moje życie. – Nieprawda. Masz wybór. I właśnie to twoja matka próbuje ci pokazać. Kręcę głową. Czuję się strasznie sfrustrowana. – Ty mnie chyba nie rozumiesz. Jest już za późno, żeby zaczynać wszystko od nowa. Nie uważasz, że to dziwaczne, żeby w moim wieku szukać mężczyzny życia, i to w dodatku takiego, który chce mieć dzieci, psa i pieprzonego konika? Poza tym, Brad, mój zegar biologiczny tyka. Mam wrażenie, jakby to okrutne urządzenie do mierzenia czasu nienawidziło kobiet. Brad przysiada na krześle naprzeciw mnie. – Słuchaj. Twoja matka uważała, że jeśli wypełnisz te punkty, twoje życie stanie się lepsze. Tak? – Pewnie tak. – Wzruszam ramionami. – Czy ona kiedykolwiek cię zawiodła? Wzdycham. – Nie. – No więc zrób to. Teraz już prawie krzyczę:
– Ale jak?! – Po prostu posłuchaj tamtej dzielnej dziewczynki. Krytykujesz matkę, że była tchórzem, a sama wcale nie jesteś inna. Wiem, że chcesz wypełnić te postanowienia, ale jesteś tak przestraszona, że nie dajesz sobie szansy. Weź się w garść, Brett, i spełnij swoje marzenia. No już! Rozdział dziesiąty Kiedy wracam do loftu, Andrew śpi na sofie. Migoczące światło włączonego telewizora gra na jego twarzy. Pewnie rano wcześnie wstał. Najbardziej chciałabym teraz przejść obok niego na paluszkach, przebrać się i udawać, że właśnie wróciłam do domu po męczącym dniu w biurze. Ale nie mogę. Serce mi wali. Nadszedł czas. Włączam światło i Andrew się porusza. – Kiedy wróciłaś? – pyta nieprzytomnie. – Kilka minut temu. Patrzy na zegarek. – Myślałem, że może wpadniemy coś zjeść do The Gage. – Świetny pomysł – odpowiadam i czuję, że głos mi lekko drży. – Ale najpierw muszę ci coś powiedzieć. Biorę głęboki wdech. – Okłamywałam cię. Już czas, żebyś poznał prawdę. Siadam obok niego na sofie i opowiadam o marzeniach dziewczynki, którą byłam. Kiedy dochodzę do końca, boli mnie gardło. – I tak to wygląda. Przepraszam, że nie powiedziałam ci wcześniej. Bałam się… bałam się, że… – Kręcę głową. – Po prostu bałam się, że cię stracę. Andrew opiera łokieć na zagłówku sofy i masuje skronie. – Nieźle cię mamusia urządziła. – Uważała, że wyświadcza mi przysługę.
Zdaje się, że bronię Mamy, co z jednej strony jest idiotyczne, a z drugiej chyba jak najbardziej słuszne. Andrew wreszcie zaczyna mówić: – Nie kupuję tego. Elizabeth nie pozbawiłaby cię spadku. Czy zrealizujesz te cele czy nie, w końcu i tak czeka na ciebie majątek. Wspomnisz moje słowa. Kręcę głową. – Nie sądzę. I Brad też jest tego zdania. – Zrobię małe dochodzenie. Jak dotąd nie dostałaś ani grosza? – Nie. I nie ma czasu na dochodzenie. Muszę zdążyć do września. Andrew otwiera usta. – Do września przyszłego roku? – Tak. – Wciągam powietrze. – No i co o tym myślisz? – Co o tym myślę? Jestem cholernie wkurzony! – Ustawia się tak, że patrzy mi prosto w twarz. – Kochanie, masz robić to, czego sama chcesz, a nie to, czego chce mamusia. Ja z pewnością cię nie znałem, kiedy miałaś czternaście lat i chciałaś być dzieciatą nauczycielką. Andrew uśmiecha się i mruga do mnie. – Znam tylko uzdolnioną młodą kobietę, którą teraz jesteś, albo może którą znowu będziesz, kiedy zajmiesz odpowiednie dla ciebie miejsce. Oczywiście, jeżeli tego chcesz. Teraz gładzi kciukiem mój policzek. – Zobacz tylko. Może nasze życie nie jest idealne, bo musimy się przejmować karierą, ale porównaj to z tym, co przechodzą nasi znajomi z dziećmi. I dodaj do tego jeszcze psa i konia oraz działalność społeczną. Andrew kręci głową, jakby ta myśl go przeraziła. – Nie umiem sobie nawet tego wyobrazić. Uwielbiam to, jak sobie razem żyjemy, i szczerze mówiąc, sądziłem, że ty też jesteś szczęśliwa. I tak jest, prawda? Zakłada mi lok za ucho i patrzy uważnie w oczy. Twarz mi płonie.
Jeżeli powiem prawdę, stracę go. Nagle przypominam sobie słowa Mamy, jakby je przy mnie wypowiedziała. „Jeśli poczujesz kiedyś strach, możesz zaczerpnąć ze źródła swojej odwagi, bo teraz już wiesz, że ona w Tobie jest, tak jak ja zawsze to wiedziałam”. – Nie. Mama miała rację – szepczę. – Jezu. Zaczynają mi płynąć łzy. Wycieram je rękawem i mówię: – W tym tygodniu zorganizuję przeprowadzkę. Podnoszę się, ale Andrew chwyta mnie za ramię. – Chcesz mi powiedzieć, że to jedyny sposób, żebyś uzyskała spadek? Nie ma innej rady? – Tak, dokładnie to staram ci się powiedzieć. – A o jakiej kwocie mówimy? Pięć, sześć milionów? Czy on ma na myśli wartość spadku? W pierwszej chwili mnie to odstręcza, ale w końcu namawiam go, żeby został moim wspólnikiem w tym przedsięwzięciu. Czy nie ma prawa wiedzieć? – Tak, coś koło tego. Ale dowiem się na pewno, dopiero kiedy dostanę kopertę. Z jakiegoś powodu nie mówię mu o ogromnych kwotach, które odziedziczyli moi bracia. Andrew nabiera powietrza. – Do dupy to wszystko. Kiwam głową i wycieram nos wierzchem dłoni. – Pieprzyć to! – odzywa się w końcu Andrew i spogląda na mnie. – Trudno, jeżeli to konieczne, żeby cię uratować, będziemy musieli to zrobić. Chce mi pomóc? Czy on w ogóle rozumie te warunki? Gapię się na niego z otwartymi ustami. – Pomożesz mi zrealizować te punkty? Wszystkie?
Wzrusza ramionami. – A mam inne wyjście? Uderza mnie to sformułowanie, bo on właśnie jest jedynym człowiekiem, który może wybierać. Jednak to znaczy, że chce mi pomóc w osiągnięciu celów! Będziemy mieli rodzinę! Po raz pierwszy mój chłopak przedłożył moje sprawy ponad własne. A może nie? Przychodzi mi do głowy coś bardzo nieprzyjemnego, ale odsuwam tę myśl. Mam nadzieję, że intuicja mnie w tym przypadku zawodzi. Jakie mam prawo, żeby dopatrywać się drugiego dna w jego postępowaniu? W niedzielne popołudnie jestem sama w lofcie. Ogarnęła mnie błoga ulga. Od piątku wieczorem, kiedy podjęliśmy decyzję, Andrew był zimny jak wiatr nad jeziorem Michigan. Kiedy więc dzisiaj zaczął przebąkiwać, że musiałby wpaść na trochę do biura, podałam mu płaszcz i wypchnęłam za drzwi, zanim zdążył zmienić zdanie. Oczywiście nie mogę mieć do niego żalu, że jest wytrącony z równowagi. Tak samo zareagował na tę idiotyczną listę jak ja sama. I tak samo jak mnie zajmie mu trochę czasu, nim oswoi się z myślą o zmianie trybu życia. Biorę laptopa do jadalni, stawiam na stole i loguję się na Facebooku. Jest jedna wiadomość. Carrie Newsome odpowiedziała. „Hurra! Nie mogę się doczekać 14! Fajnie, że poleciłaś mi hotel, gdzie będziemy mogły zjeść kolację. Dzięki temu nie będę musiała wędrować po całym mieście. Szósta po południu to idealna pora. O, Bretel, nie zdawałam sobie sprawy, jak mi Ciebie brakowało!” Ani słowa o mojej nielojalności. Kogo stać na taką wspaniałomyślność? Ostatni raz, kiedy ją spotkałam, byłam w drugiej klasie Loyola Academy. Ona od roku mieszkała w Madison. Rodzice kupili jej na urodziny bilet autobusowy, żeby mogła mnie odwiedzić. Kiedy mnie zobaczyła, wydawała się zaskoczona. U mnie wiele się zmieniło przez te dwanaście miesięcy. Dostałam się do zespołu cheerleaderek i tym samym awansowałam towarzysko. Zdjęłam aparat ortodontyczny, a nałożyłam makijaż. Włosy miałam modnie wycieniowane i codziennie rano, mimo bólu, wyciągałam je na szczotce. A Carrie była taka sama jak dawniej. Blada, masywna i nieatrakcyjna. Siedziałyśmy na podłodze w mojej sypialni i słuchając płyty Boyz II Men, przeglądałyśmy mój pamiętnik. Kiedy doszłyśmy do zdjęcia Joni Nicol, wskazałam na nie i zapytałam: – A pamiętasz brata Joni? Mam bzika na jego punkcie. W Madison jest dużo przystojnych chłopaków?
Spojrzała na mnie, jakby to pytanie ją zaskoczyło. – Nie wiem. Nie zwracam na nich za bardzo uwagi. Serce mi się kraje. Carrie nigdy nie miała chłopaka. Głupio mi trochę, więc nie odrywam wzroku od pamiętnika. – Kiedyś spotkasz kogoś wspaniałego, Misiaku, zobaczysz. – Bretel, ja jestem lesbijką. Powiedziała to bez wstydu czy zażenowania, zupełnie jakby podawała mi swój wzrost albo grupę krwi. Wpatrywałam się w nią i modliłam, żeby to był żart. – Nie mówisz poważnie. – Mówię. Powiedziałam rodzicom parę miesięcy temu. Właściwie całe życie o tym wiedziałam. Odwracam głowę. – To przez cały ten czas, zawsze kiedy byłyśmy razem… przecież nawet zostawałaś u mnie na noc. Carrie się śmieje. – Co? Myślisz, że na ciebie polowałam? Nie, Bretel, to tak nie wygląda. Pewnie widać po mnie zdenerwowanie, bo Carrie poważnieje i wyciąga rękę, żeby dotknąć mojego rękawa. – Hej, nic ci nie grozi. To ciągle ja, ta sama Carrie. Rozumiesz to, prawda? – Taaa – mruknęłam wtedy, ale mój ograniczony piętnastoletni móżdżek niczego nie rozumiał. Moja najbliższa przyjaciółka nie była normalna. Nagle dostrzegłam jej krótkie włosy, obcięte paznokcie, twarz bez śladu makijażu i workowaty sweter. W jednej chwili wydała mi się obca, chłopięca i dziwna.
Nie wzięłam jej tamtego wieczoru ze sobą na imprezę do Erin Brown, chociaż to planowałyśmy. Bałam się, że moi nowi koledzy domyślą się czegoś. A jak się domyślą, to uznają, że ja też jestem homo. Zamiast iść na imprezę, udałam, że boli mnie głowa, i zostałyśmy w domu. Oglądałyśmy filmy, ale nie siedziałyśmy jak dawniej razem na sofie pod jednym kocem i nie podjadałyśmy z jednej miski. Przeniosłam się na fotel taty. A gdy mama po powrocie spojrzała na Carrie śpiącą na sofie, położyłam palec na ustach i powiedziałam: – Ciii. Nie budź jej. Ma wygodnie. Mama okryła Carrie kocem i cicho wyszła z pokoju, a ja wysunęłam się na palcach do sypialni i resztę nocy spędziłam, czuwając. Następnego ranka, kiedy brałam prysznic, Carrie zadzwoniła na dworzec autobusowy. Wyjechała w południe, dzień wcześniej niż planowałyśmy. Wstydzę się na myśl o tym, jaką ulgę odczułam, kiedy autobus skręcił za rogiem i skierował się na północ. W następnym tygodniu przyszedł list od Carrie, w którym przepraszała mnie za wyjawienie swojej „zwichrowanej natury” tak nagle i bez uprzedzenia. Pisała, że ma nadzieję, że nasza przyjaźń na tym nie ucierpi, i kończyła słowami: „Odpisz szybko, Bretel! Chcę wiedzieć, co o tym wszystkim myślisz”. Zastanawiałam się, co właściwie odpowiedzieć. Tymczasem schowałam list od Carrie pod stertę kolorowych pism. Minęły tygodnie, miesiące i lata. Kiedy już wreszcie byłam dosyć dorosła, żeby zmierzyć się ze sprawą orientacji seksualnej Carrie, nie miałam odwagi, żeby napisać. Byłam za wielkim tchórzem i ciągle miałam w pamięci tamten dziwny weekend, a ściślej własną nielojalność. Brak wrażliwości, który wtedy wykazałam, głęboko mnie zawstydza. W poniedziałek kończę właśnie rozmowę z kuratorium, kiedy nadchodzi wiadomość od Brada. Miał mieć spotkanie w North Side, ale zostało odwołane i pyta, czy miałabym ochotę na wspólny lunch w P.J. Clarke. Tak jak obiecał mojej Matce, pozostaje ze mną w kontakcie i pilnuje, żebym zbliżała się do celu. Nakładam błyszczyk na usta, wlewam świeżo przygotowaną kawę do
kubka termicznego i zbiegam po schodach. W wejściu zderzam się z wysokim brunetem i kawa pryska mi na płaszcz. – Cholera! – wymyka mi się. – O Jezu, przepraszam – odzywa się mężczyzna i nagle zupełnie zmienia ton: – No proszę! Znowu się spotykamy! Odrywam się od strzepywania płaszcza i podnoszę wzrok. Patrzę w cudowne oczy Pana Burberry. – Witam – mówię i chichoczę jak nastolatka, na którą zwrócił uwagę znany piłkarz. – Dzień dobry – odpowiada i wskazując na budynek za naszymi plecami, pyta: – Mieszka pani tutaj? – Tak. A pan? Ależ ze mnie oszustka. Przecież dobrze wiem, że tak. – Już nie. Wynajmowałem tu mieszkanie w czasie, kiedy moje się remontowało. Teraz tylko wpadam, żeby zabrać rzeczy z sejfu. Spogląda na plamę z kawy. – Boże, zniszczyłem pani płaszcz! Pozwoli pani zaprosić się na kawę? Tu za rogiem jest kawiarnia. Przynajmniej tyle mogę zrobić. Powiedział, jak się nazywa, ale tak się skupiłam na roztrząsaniu, czy przyjąć zaproszenie, że nie zapamiętałam. Kurczę! Może… ale nie, przecież mam się spotkać z Bradem. Takie już mam szczęście. – Dziękuję, może innym razem. Jestem umówiona na lunch. Uśmiech znika mu z twarzy. – No cóż, wobec tego życzę przyjemności. I jeszcze raz przepraszam. Chcę mu wyjaśnić, że spotykam się tylko ze znajomym, a potem będę wolna, ale się powstrzymuję. Brad jest tylko znajomym, ale przecież Andrew nie jest! – Jak tam twoje sprawy? – pytam Brada, kiedy już zamówiliśmy
kanapki z bekonem, sałatą i pomidorem. – Wybierasz się znowu do San Francisco? – Pewnie uda mi się wyjechać na weekend na Święto Dziękczynienia. Natan będzie ze swoim tatą, ale Jenna nie ma jeszcze sprecyzowanych planów. Kiwam głową, ale mam nieodparte wrażenie, że Brad jest robiony w konia. – A co u ciebie? – pyta. – Posunęłaś się już z listą? Opieram się wygodnie i prostuję. – Właściwie tak. Pamiętasz, jak opowiadałam ci o pani Bailey z Douglas Keyes? Właśnie poleciła mnie do pracy z uczniami w domu. Miałabym uczyć chore dzieci albo u nich w domu, albo w szpitalu. – Fajnie. To lekcje indywidualne? – Tak. Jutro idę na rozmowę. – Super! – woła Brad. Powstrzymuję go gestem. – Nie ciesz się za bardzo. Pewnie nie dostanę tej pracy. Szczerze mówiąc, nie wiem, czemu pani Bailey myśli, że to coś w sam raz dla mnie. – Ja też w ciebie wierzę. – Dzięki. Ale to nie wszystko. Nadchodzą nasze kanapki, a ja opowiadam Bradowi o planowanym spotkaniu z Carrie. – Ona mieszka w Madison. Jest pracownikiem socjalnym i ma kogoś na stałe. Niewiarygodne, ale ma troje dzieci. – Dobrze będzie się z nią zobaczyć, co? Czuję, że twarz mi płonie. – Tak, ale nie byłam wobec niej w porządku. Muszę wiele naprawić. – Hej – mówi Brad i kładzie mi dłoń na ręce – naprawdę robisz postępy. Jestem z ciebie dumny.
– Dzięki. I nie zgadniesz, co jeszcze zrobiłam. Powiedziałam Andrew o liście. I mamy go w drużynie. Zamiast mi pogratulować, Brad patrzy na mnie z uwagą. – Naprawdę? Wycieram usta serwetką. – Tak. Naprawdę. To cię tak dziwi? Brad kręci głową, jakbym go nie zrozumiała. – Ależ nie. Wspaniale! – Miałeś jakieś wieści od tego detektywa, Steve’a Jak-mu-tam? – Pohlonskiego – odpowiada, popijając kanapkę dietetyczną colą. – Jeszcze nie. Ale jak tylko czegoś się dowie, dam ci znać. – To już trwa tydzień. Myślę, że trzeba sobie dać z nim spokój i poszukać kogoś innego. Brad wyciera usta. – Wiem, jak ci na tym zależy, Brett, ale on nad tym naprawdę pracuje. Tak jak ci mówiłem, znalazł dziewięćdziesięciu sześciu Mannsów, którzy urodzili się w Dakocie Północnej między 1940 i 1955 rokiem. Zawęził już pole do sześciu najbardziej prawdopodobnych i w przyszłym tygodniu z wszystkimi się skontaktuje. – To samo mówiłeś trzy dni temu. Ile czasu zabiera rozmowa telefoniczna? Daj mi ten spis. Sama do nich dzisiaj zadzwonię. – Nie. Pohlonski mówi, że najlepiej będzie, jeżeli najpierw raz zadzwoni ktoś trzeci. Wzdycham. – Niech on wreszcie ma coś konkretnego. Czekam do piątku, a potem odbieram mu sprawę. Brad się śmieje.
– Odbierasz sprawę? Chyba ktoś tu ogląda za dużo seriali kryminalnych. Staram się zachować powagę, jednak myślę przy tym, jak bardzo lubię tego gościa. – Jesteś piekielnie wkurzający, Midar. Niebo ma kolor oczu noworodka, a szczyty szarych chmur wieńczy warstewka czystej bieli, jak piana na morskiej fali. Meg, Shelley i ja idziemy energicznie przez Grant Park i pchamy przed sobą wózek z Emmą. To już kolejna runda. – Odkąd rzuciłam pracę, moje IQ spadło o jakieś dwadzieścia punktów – mówi Shelley i lekko sapie. – Od tygodni nie czytałam gazety, a kółka młodych matek w mojej okolicy to coś w rodzaju powtórki z gimnazjum. Odpowiadam, nie przerywając marszu: – Może siedzenie w domu nie jest dla ciebie. – Mówię wam, w życiu nie spotkałam ludzi, którzy tak by ze sobą konkurowali jak te matki. Któregoś dnia w parku wspomniałam, że Trevor umie liczyć do trzydziestu. Nieźle jak na trzylatka, prawda? Otóż nie! Melinda natychmiast zawołała, że Sammy liczy do pięćdziesięciu, a ta blond suka, Lauren, pokazała małą Kaitlyn i powiedziała krótko: „Do stu. Po mandaryńsku”. Megan i ja wybuchamy śmiechem. – A skoro mowa o konkursach, to jak tam sprawa twojego nauczania, Brett? Przypominam, że swego czasu zarzekałaś się, że twoja stopa nie postanie w żadnej klasie – mówi Megan wśród wybuchów śmiechu. – Mam tę pracę. Shelley i Megan odwracają się do mnie. – Dzisiaj rano dostałam wiadomość. – Super – woła Shelley. – Widzisz? A myślałaś, że nie będą cię chcieli.
– Szczerze mówiąc, byłam jedyną kandydatką. – Słyszałam inne rzeczy o pracy w oświacie. – Tak, ale w tej części Chicago to wygląda inaczej, tak mi w każdym razie powiedział kurator. Otwarcie stwierdził, że to zajęcie wiąże się z pewnym ryzykiem. Opowiadam dziewczynom o indywidualnym nauczaniu chorych dzieci w domu i w szpitalu. – Czekaj, czekaj – zatrzymuje mnie Megan. – Chcesz powiedzieć, że będziesz chodziła po domach w South Side? Nagle czuję, że brzuch mnie boli, ale brnę dalej. – Właśnie. Megan idzie przy mnie z oczami rozszerzonymi ze zdziwienia. – Za cholerę tam nie wejdziesz. Dziewczyno, tam są czynszówki, a nawet mieszkania kwaterunkowe, jakieś totalne gówno. Teraz odzywa się Shelley: – Megan ma wątpliwości, czy to bezpieczne. – Ależ oczywiście – odpowiadam. Bardzo bym chciała, żeby moje wewnętrzne przekonanie co do bezpieczeństwa było równie mocne jak mój ton. – Słuchaj – wtrąca Megan. – Weź tę robotę, ale rzuć ją natychmiast, jak tylko się okaże, że Bradowi to już wystarczy. – No i widzicie? Może się okazać, że zrealizuję punkt dwudziesty! – mówię, a następnie się obracam i staję naprzeciwko nich. – I coś jeszcze chcę ci powiedzieć, Shelley. Andrew zatrudnił Megan. Kupujemy dom. – Wyobraź sobie – oświadcza Megan, klepiąc Shelley po ramieniu – że kupują dom nad jeziorem. Już słyszę szelest mamony! – Nie – zaprzeczam. – Megan, powiedz McMansionom, że nie kupujemy. Te domy są ohydne. – Skoro tak mówisz… chociaż prowizja ze sprzedaży byłaby prześliczna.
Megan przygryza wargę. Najwyraźniej właśnie się rozstaje mentalnie ze swoimi sześcioma procentami. – Odpuść. Nie stać nas na taki dom. – Andrew mi powiedział, że dostaniecie, kurwa, fortunę. I o twoim udziale w zyskach firmy. Wierz mi, nie będziesz miała problemów z uzyskaniem kredytu. Kręcę głową. – Te pieniądze zasilają bezpośrednio mój fundusz emerytalny. Jeśli je tknę, zeżrą mnie podatki. Poza tym Andrew zapomniał, że musimy pomyśleć o przyszłym bezpieczeństwie finansowym dziecka. Znajdź nam coś ślicznego, z małym ogrodem, może w pobliżu parku. Megan spogląda na mnie, jakbym była niespełna rozumu, ale w końcu kiwa głową. – Oczywiście. Jak sobie życzysz. A ja gadam dalej: – Niesamowite, jak bardzo Andrew się zaangażował. Wszystko idzie w dobrym kierunku. Wczoraj kupiłam książkę Jak urodzić i nie zwariować. Fajnie się czuję, myśląc, że niedługo będę w ciąży… – To kiedy ślub? – przerywa mi Shelley. Przyspieszam kroku. Nie odrywam wzroku od chodnika. W idealnym świecie Shelley najpierw bierze się ślub, a potem rodzi dziecko. – Ślubu nie było na liście. – Ale ja nie mówię o liście. Zatrzymuję się wreszcie i ocieram kropelkę wilgoci, która osiadła mi na powiece. – Shel, tak naprawdę to nie wiem. – No to musisz powiedzieć Andrew, że… Kręcę głową. – Posłuchajcie. Życie nie jest idealne. Wszyscy staramy się przejść tę drogę najlepiej, jak potrafimy. Przyznaj, Meg, że jesteś z Jimmym tylko dlatego, że się boisz biedy. Megan najpierw robi gniewną minę, ale potem wzrusza ramionami i
mówi: – Masz rację. W zasadzie jestem prostytutką. Ale nic na to nie poradzę. Naprawdę nie cierpię chodzić do pracy. – A ty przyznaj, Shel, że jesteś nieszczęśliwa, odkąd rzuciłaś pracę. Ogarniam Shelley ramieniem. – Tak naprawdę to nie wiem, czy Andrew chce się ze mną ożenić, ale chce ze mną zrobić inne ważne rzeczy, między innymi dziecko. Może na razie to wystarczy. Shelley pociąga nosem. – Czy aż tak się rzuca w oczy, że jestem nieszczęśliwa? Uśmiecham się. – Pamiętasz, jak spadłam ze schodów po pogrzebie Mamy? Oczywiście byłam wtedy pijana, ale na dodatek próbowałam wcisnąć stopy w buty w niewłaściwym rozmiarze. Teraz, kiedy na ciebie patrzę, wydaje mi się, że próbujesz się wcisnąć w rolę kury domowej, która wyraźnie nie jest dla ciebie. Shelley spogląda na mnie ostro. – A mnie się wydaje, że ty próbujesz się wcisnąć w butki marki Andrew, które z pewnością nie są dla ciebie. Trafiła bezbłędnie. Gdybym miała więcej odwagi cywilnej, przyznałabym, że też mam takie wrażenie. Wyznałabym również, że niekiedy, gdy Andrew jest szczególnie chłodny, a ja czuję się samotna, zastanawiam się, czy zdążyłabym jeszcze poznać kogoś, zakochać się i zajść w ciążę przed wrześniem. Ale to jasne, że nie mam tyle czasu. Ciekawa jestem, co powiedziałaby Mama, gdyby wiedziała, że jej plan zaowocował tym, że jestem bardziej zależna od Andrew niż kiedykolwiek przedtem. Rozdział jedenasty Przez kilka pierwszych dni w pracy jestem kompletnie otumaniona. Snuję się za sześćdziesięcioparoletnią Eve Seibold, która opuści stanowisko, gdy tylko dostrzeże we mnie chociaż cień kompetencji. Jak dotychczas nie podała żadnej daty. W piątek po południu dyżurujemy w biurze na drugim piętrze budynku administracyjnego. W porównaniu z przestronnym
gabinetem, który zajmowałam w Bohlinger Cosmetics, ten pokoik o cementowych ścianach robi wrażenie stróżówki. Ale z okna jest fajny widok na 35 Ulicę i z geranium Mamy, które umieściłam na półce, pomieszczenie wygląda prawie wesoło. Siedzę przy biurku z komputerem i podczas gdy Eve porządkuje swoje rzeczy, zajmuję się przeglądaniem dokumentacji uczniów. – Ashley Dickson wygląda obiecująco. Jeszcze dwa tygodnie urlopu macierzyńskiego i wróci do szkoły – odzywam się. Eve chichocze. – Wierz mi, tu nikt nie wygląda obiecująco. Odkładam teczkę Ashley i biorę do ręki inną, tym razem należącą do ucznia szóstej klasy. – Jedenastolatek z chorobą psychiczną? – A, Peter Madison. – Eve zgarnia dwa notatniki z biurka i wrzuca do kartonu. – No, nie jest całkiem normalny. Jego psychiatra chce z tobą pogadać. Doktor Garrett Taylor. Dostał pisemne usprawiedliwienie podpisane przez matkę Petera. – Eve wskazuje numer zapisany na wierzchu teczki. – To jego numer. Przeglądam teczkę Petera. Agresywne zachowanie w klasie… zawieszenie w prawach ucznia do końca semestru. I ja się bałam nędznego otoczenia? – Co z nim jest nie tak? – Ma syndrom UG, upierdliwego gówniarza. – Eve wyjmuje zgniecionego batona z głębin szuflady, przygląda mu się przez chwilę, a potem wrzuca do metalowego kosza na śmieci. – Doktor Taylor nazywa to zaburzeniami relacji społecznych, ale ja mam na ten temat własne zdanie. Peter jest taki sam jak setki innych dzieciaków w tej części miasta. Brak ojca, przemoc w rodzinie, zero opieki i tak dalej, i tak dalej. – Ale to tylko dziecko. Powinien chodzić do szkoły. Nie mogą mu odebrać prawa do nauki. – No i właśnie po to tu jesteś. Przeprowadzisz z nim dwie lekcje tygodniowo, a on zostanie uznany za wykształconego w wystarczającym stopniu. Tak mówi prawo naszego stanu w tym zakresie, paragraf dziewięćdziesiąty któryś. Nie zapomnij zadzwonić do doktora Taylora, zanim wyjdziesz. On ci wszystko powie.
Kiedy kończę czytać zawartość teczek wszystkich siedmiu uczniów, jest już prawie szósta. Eve wyszła przed godziną, wynosząc dwa pudła wypełnione wszystkim, co tylko można sobie wyobrazić, łącznie z cukiernicą i zdjęciami wnuków w ozdobnych ramkach. Zbieram notatki i chwytam torebkę. Nagle czuję, że także chcę już mieć weekend. Już mam zgasić światło, kiedy przypominam sobie o psychiatrze. Cholera. Wracam do biurka. O tej porze w piątek już go nie będzie, ale poczuję się lepiej, jeśli chociaż mu się nagram. Wystukuję numer i układam w myślach krótką wiadomość. – Garrett Taylor, słucham – odzywa się w słuchawce dźwięczny baryton. – O! Halo, hmm, nie spodziewałam się, że pan odbierze. Chciałam tylko zostawić wiadomość. – Jeszcze dziesięć minut i tak by właśnie było. W czym mogę pomóc? – Nazywam się Brett Bohlinger i jestem nową nauczycielką. Będę miała indywidualne lekcje z Peterem Madisonem. – O, Brett. Dziękuję, że pani dzwoni. – Taylor chichocze. – Pani się spodziewała, że nikt nie odbierze, a ja, że w sprawie Petera odezwie się mężczyzna. Uśmiecham się. – Nieźle. Ale już nieraz mi się to zdarzyło. W końcu całe życie noszę męskie imię. – Ładne. Poza tym chyba się nie mylę, jakaś bohaterka Hemingwaya miała tak na imię, prawda? – Tak. Brett Ashley ze Słońce też wschodzi. Moja matka… – Nagle uświadamiam sobie, że za bardzo się nad tym rozwodzę. Czy psychiatrzy na wszystkich tak wpływają? – Przepraszam. Miał pan już wychodzić. Przejdźmy do rzeczy. – Proszę mówić. Mamy czas. Ma miły głos i mówi przyjaznym tonem. Czuję się, jakbym rozmawiała ze starym znajomym, a nie z lekarzem. Biorę kartkę i długopis. – Chciałabym porozmawiać o Peterze Madisonie. Co może mi pan
doktor o nim powiedzieć? Dźwięki, które słyszę w słuchawce, pozwalają mi się domyślić, że Taylor rozsiada się wygodnie w fotelu. – Peter to szczególny chłopiec. Jest wyjątkowo bystry, ale umie też manipulować ludźmi. Z moich informacji wynika, że siał spustoszenie w swojej klasie. Kuratorium zażądało dla niego opieki psychiatrycznej i tak zaczęły się moje spotkania z Peterem. Ale pracuję z nim od września, więc podobnie jak pani, dopiero go poznaję. Taylor opowiada mi o wyczynach Petera w szkole, o tym, jak terroryzował ucznia z porażeniem mózgowym, torturował klasowego chomika i obciął włosy koleżance. – Cieszy się, gdy ludzie się go boją. Znajduje przyjemność w obserwowaniu reakcji lękowych. To u niego bardzo silna cecha. Na dworze mocno wieje. Owijam się szczelnie swetrem. – A co go spotkało, że taki się stał? Był wykorzystywany? – Jego matka jest dość ograniczona, ale stara się go wychowywać. Ojciec z nimi nie mieszka, więc może z tym wiąże się jakieś silne przeżycie. Ale może Peter jest już tak zaprogramowany… – Chce pan powiedzieć, że taki się urodził? – To możliwe. W Jak urodzić i nie zwariować nie było o czymś takim mowy. Myślę, że przydałby się rozdział pod tytułem „Kod genetyczny – nie zawsze trafiony”. – Ale zobaczy pani, że jeśli Peter chce, potrafi być uroczy. – Naprawdę? Uroczo mnie ostrzyże? Taylor chichocze. – Chyba panią przestraszyłem. Ale zobaczy pani, że wszystko będzie dobrze. Sprawia pani wrażenie bardzo kompetentnej. Mhm. Tak kompetentnej, że własna Matka wywaliła mnie z pracy. – Będzie pani mogła przyjrzeć się tej rodzinie, a to może się okazać bardzo pomocne. Chciałbym, żeby pani do mnie telefonowała po każdej lekcji. Czy mogę o to prosić?
– Tak. Postaram się. Eve i ja mamy najbliższą lekcję z Peterem w poniedziałek. Chyba że uda mi się jakoś z tego wykręcić. – W poniedziałek ostatniego pacjenta mam o piątej po południu. Mogłaby pani zadzwonić pod wieczór? – Oczywiście – odpowiadam, ale szczerze mówiąc, ledwo docierają do mnie jego słowa. Każdą komórką ciała czuję strach przed nauczaniem przyszłego Kuby Rozpruwacza. W poniedziałek rano ubieram się szczególnie starannie. Ostatecznie wkładam granatowe spodnie i szary kaszmirowy sweter, który Mama kupiła mi na Gwiazdkę. Dzisiaj nie tylko chcę zrobić dobre wrażenie na swoich nowych uczniach, ale także zależy mi, żebym porządnie wyglądała na spotkaniu z Carrie. Myślę o niej przez całą drogę do pracy. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie gładko i po południu Eve nie będzie w nieskończoność pytlować. Chcę mieć dość czasu, żeby dojechać do McCormick Place i znaleźć restaurację w Hayatt, zanim Carrie tam dotrze. Kiedy już jestem w biurze, szybko się okazuje, że gadulstwo Eve nie jest moim największym problemem. Mój szef, pan Jackson, odnajduje mnie, zanim zdążam włączyć komputer. Kiedy staje w drzwiach, jego potężna postać całkowicie wypełnia framugę. – Eve dzwoniła dziś rano. Ma jakąś pilną sprawę rodzinną i nie przyjdzie. Ale jest pewna, że świetnie sobie pani poradzi. Prosiła, żebym życzył pani powodzenia. Powodzenia. – Przy ostatnim słowie kłania się lekko. Podrywam się zza biurka i zaczepiam swetrem o postrzępiony róg blatu. Nie będzie dobrego wrażenia. – Ale Eve miała mnie dzisiaj przedstawić uczniom i we wszystko wprowadzić. – Jestem pewien, że sobie pani poradzi. Przyjechała pani samochodem czy autobusem? – Samochodem. – Świetnie. To wszystko jasne. – Jackson odwraca się i wychodzi. – Proszę tylko rozpisać kilometrówkę. Zwrócimy pani za benzynę.
Zupełnie mnie w tej chwili nie obchodzi kilometrówka. Moje życie jest w niebezpieczeństwie! Doganiam Jacksona. – Panie Jackson, proszę poczekać. Mamy dzisiaj lekcje u Petera Madisona. On jest, zdaje się, niebezpieczny. Chyba nie mogę iść do niego sama. Kiedy Jackson się odwraca, widzę, że zmarszczka między jego brwiami rozrosła się i pogłębiła. – Panno Bohlinger, byłbym zachwycony, gdybym mógł przydzielić pani osobistą ochronę, ale niestety budżet mi nie pozwala. Otwieram usta, żeby zaprotestować, ale Jackson już maszeruje dalej korytarzem. Zostałam sama. Mogę tylko obgryzać paznokcie ze strachu. Moją pierwszą uczennicą jest dzisiaj Amina Adawe. Jest w trzeciej klasie i mieszka na South Morgan. Na widok samotnie stojącej czynszówki ze zwisającym nad wejściem numerem jestem wstrząśnięta. Zatrzymuję się na progu. Ludzie naprawdę w czymś takim mieszkają? Drzwi otwierają się i wychodzi przez nie chwiejnym krokiem małe dziecko, a za nim kobieta z komórką przy uchu, ubrana jak na wieczorną dyskotekę. No to mam odpowiedź na swoje pytanie. Wchodzę po obdrapanych schodkach i myślę o moim luksusowym gabinecie w Bohlinger Cosmetics, w którym stoją zielone rośliny i maleńka lodówka ze świeżymi owocami i wodą mineralną. Narasta we mnie gniew. Czemu Matka wmanewrowała mnie w coś takiego? Nabieram powietrza i przez rękaw płaszcza naciskam dzwonek. Rozglądam się wokół, jakbym ostatni raz w życiu mogła spojrzeć w niebo, i wchodzę do środka. Wąski korytarz jest ciemny i brudny. Rozpoznaję woń śmieci i brudnych pieluch. Wszędzie leżą papiery i pety. Z jednego z mieszkań dobiega tak głośny rap, że drzwi wibrują. Numery mieszkań na tym poziomie są dwucyfrowe. Mieszkanie Aminy ma numer cztery, więc chyba muszę zejść niżej. Jestem już na samym dole. Odsłonięta żarówka świeci ostrym światłem. Zza drzwi mieszkania numer dwa dobiega głos wykrzykujący całą litanię wyzwisk. Kto mnie znajdzie, jeżeli zniknę w tym piekle? Aż mi się zimno robi. Już mam uciekać, kiedy na końcu korytarza otwierają się drzwi. Staje w nich szczupła kobieta o skórze barwy karmelu i włosach schowanych pod jedwabnym hidżabem. Przyciskam do siebie teczki i torebkę i odzywam się do niej: – Szukam mieszkania numer cztery. Jestem nauczycielką Aminy Adawe. Kobieta uśmiecha się i gestem zaprasza mnie do środka. Kiedy
zamyka za nami drzwi, hałas i smród znikają. Czyste mieszkanie pachnie pieczonym kurczakiem i egzotycznymi przyprawami. Kobieta kiwa głową, kiedy zdejmuję buty. Następnie wprowadza mnie do pokoju, w którym na wytartej sofie leży drobna dziewczynka. Nogę w gipsie ma opartą wysoko na poduszkach. – Dzień dobry, Amino. Mam na imię Brett. Będę cię uczyła, dopóki nie wrócisz do zdrowia. Dziewczynka patrzy na mnie uważnie ciemnymi oczami. – Jesteś bardzo ładna – mówi ze ślicznym arabskim akcentem. Uśmiecham się. – Ty też. Swoim chropawym angielskim Amina opowiada mi, że przyjechała z Somalii zimą. Jedną nogę miała krótszą, ale lekarze to naprawili. Jest jej bardzo smutno, że opuszcza lekcje. Klepię ją po ręce. – Będziemy razem pracowały i gdy wyzdrowiejesz, będziesz mogła wrócić do swojej klasy. Może zaczniemy od czytania? Wyjmuję z teczki czytankę przygotowaną dla Aminy, kiedy do pokoju wbiega mały chłopczyk i chowa się za mamą. – Dzień dobry. Jak masz na imię? Wygląda zza sukni mamy i szepcze: – Abdulkadir. Kiedy prawidłowo powtarzam te cztery sylaby, mały się uśmiecha i robią mu się dołeczki. Amina i jej matka się śmieją. Ich twarze emanują dumą. Potem czytam opowiadanie o księżniczce, która nie umiała płakać. Amina leży na sofie, a jej braciszek siedzi u mamy na kolanach. Wszyscy troje oglądają obrazki, zadają mi pytania, śmieją się i klaszczą. Jestem w mojej wymarzonej klasie! O takich uczniach marzy każdy nauczyciel. Spełnia się mój sen! Dwadzieścia minut po skończonej lekcji z Aminą jadę przez Englewood. Staram się myśleć o tym, że moja ulubiona wokalistka, Jennifer Hudson, spędziła tu
dzieciństwo, i nie myśleć, że jej rodzina została, też tutaj, wymordowana. Przebiega mnie dreszcz. Czuję ulgę, kiedy podjeżdżam pod porządny, zielony budynek przy Carroll Avenue. Tylko co to za napis nad drzwiami? Kiedy się patrzy na Sanquitę Bell, która jest obecnie w trzecim miesiącu ciąży i choruje na nerki, trudno uwierzyć, że jest dorosła. Dziewczynka jest maleńka jak dwunastolatka. Wyraźnie jest też mieszanką różnych ras. Mizerna buzia jest całkowicie pozbawiona makijażu. Skórę ma lśniącą i gładką w pięknym kolorze toffee. Ale kiedy patrzę jej w oczy, serce mi pęka. Ma spojrzenie starej kobiety, która na tym okrutnym świecie wiele już widziała. – Przepraszam za spóźnienie – mówię i zdejmuję płaszcz i rękawiczki. – Zobaczyłam tablicę z napisem „Joshua House” i myślałam, że pomyliłam adresy. Co to za miejsce? – Schronisko dla bezdomnych kobiet – odpowiada Sanquita beznamiętnie. Zamurowało mnie. Przez chwilę na nią patrzę, a potem mówię: – Och, Sanquita, przykro mi. A twoja rodzina od dawna tu jest? – Mojej rodziny tu nie ma. – Dziewczyna przesuwa ręką po wciąż jeszcze płaskim brzuchu i kontynuuje: – Mama przeniosła się w ubiegłym roku do Detroit, ale ja nie chciałam tam mieszkać. Moje dziecko nie będzie tak żyć. Nie mówi dokładnie, jakie życie ma na myśli, a ja nie pytam. Przygryzam wargę i kiwam głową. Dziewczyna splata ramiona i dodaje: – Ale niech ci nie będzie mnie żal. Ja i dziecko damy sobie radę. – Oczywiście. Mam ochotę objąć tę biedną bezdomną dziewczynę, ale nie ośmielam się tego zrobić. Widać wyraźnie, że ta mała jest dumna i nie lubi pocieszania. – Ja także nie mam rodziców. To trudne, prawda? Dziewczyna unosi ręce. – Chciałam, żeby moje dziecko znało swojego tatę, ale tak nie
będzie. Nie mam czasu na odpowiedź, bo wchodzi niska brunetka z dzieckiem na biodrze. – Hej, Sanquita. To twoja nowa nauczycielka? – Dziewczyna łapie mnie za łokieć. – Jestem Mercedes. Chodź. Oprowadzimy cię po naszych włościach. Sanquita wolno idzie za nami, a Mercedes pokazuje mi funkcjonalną kuchnię i czyściutką jadalnię. Dwie kobiety składają pranie na stole. Inne siedzą w drugiej sali przed telewizorem i oglądają serial. – Miło tutaj – odzywam się do Sanquity, ale ona odwraca wzrok. Mercedes oznajmia dumnym tonem: – Tutaj jest tylko siedem sypialni. Zatrzymujemy się przed drzwiami biura, gdzie postawna czarna kobieta siedzi przy biurku i przelicza coś na kalkulatorze. – To Jean Anderson, nasza dyrektorka. – Mercedes stuka w otwarte drzwi. – Pani Anderson, przywita się pani z nauczycielką Sanquity? Pani Anderson podnosi głowę. Ogląda mnie od stóp do głów, po czym spuszcza wzrok na kalkulator. Powróciwszy do swojego zajęcia, rzuca mi tylko niewyraźnie: – Dzień dobry. – Dzień dobry. – Pochylam się do niej z wyciągniętą ręką. – Jestem Brett Bohlinger. Będę pracowała z Sanquitą, zanim wróci do szkoły. – Sanquita – odzywa się dyrektorka, nie podnosząc wzroku – pamiętaj o swoich receptach. Musisz je dzisiaj zrealizować. Moja ręka opada, a Sanquita patrzy na mnie jakoś dziwnie. – Taaa. Okej, pani Anderson. Przyjdę później. Wchodzimy po schodach. Moja uczennica idzie pierwsza, a Mercedes i ja za nią. – Pani Anderson jest fajna. Tylko nie bardzo ufa białym – wyjaśnia Mercedes. – Co ty powiesz? Nigdy bym nie zgadła – odpowiadam, a ona
wybucha śmiechem. – A ty jesteś wesoła. Dobrze wam pójdzie z Sanquitą. Prawda, Quita? Moja uczennica milczy. Ciągle rozmawiając, docieramy na najwyższe piętro. Podnoszę wzrok i widzę Sanquitę, jak stoi w drzwiach sypialni i niecierpliwie bębni palcami jednej ręki po ramieniu drugiej. – Dziękuję, że mnie oprowadziłaś – mówię do Mercedes i ruszam do sypialni. Niewielki stoliczek oddziela od siebie dwa piętrowe łóżka nakryte wypłowiałymi niebieskimi narzutami. Dwie różnego kształtu komody stoją po bokach okna. Sanquita siada na łóżku. – Możemy zostać tutaj. Chardonay jest w pracy. Nie ma tu żadnego krzesła, więc siadam obok niej i staram się nie patrzeć na jej opuchnięte dłonie i powieki oraz jasnoróżowe linie na ramionach i dłoniach, które wyglądają na zadrapania. – Jak ci się tutaj podoba? – pytam, szukając jej teczki. – W porządku. Nie ma dramatu. W poprzednim schronisku, gdzie mieszkałam, nie było w ogóle żadnych zasad. Ukradli mi torebkę i jakaś dziwna kobieta myślała, że czegoś od niej chcę, i próbowała się ze mną bić. – O Boże! Coś ci zrobiła? – Nie martwiłam się o siebie, tylko o dziecko. Dlatego przyszłam tutaj. – Cieszę się, że teraz jesteś w bezpiecznym miejscu. I jak się tutaj czujesz? Dziewczyna wzrusza ramionami. – Okej. Tylko trochę zmęczona. – Uważaj na siebie. I daj mi znać, jeżeli będziesz potrzebowała pomocy. – Pomóż mi tylko zdobyć świadectwo. Chcę, żeby dziecko wiedziało, że miało mądrą matkę. Mówi to tak, jakby miało jej nie być przy dziecku i sama nie mogła mu tego powiedzieć. Zastanawiam się, jak bardzo chora jest ta
dziewczyna. – Wobec tego jesteśmy umówione – odpowiadam i wyjmuję z torby książkę do chemii. Po godzinie zmuszam się, żeby już wyjść. Mogłabym ją uczyć przez cały dzień. Widać, że chemia nie wchodzi jej łatwo, ale słucha uważnie, jak jej tłumaczę, i potem ćwiczy aż do skutku. – Zwykle nie za bardzo mi idą przedmioty ścisłe, ale dzisiaj wszystko zrozumiałam. Nie przypisuje mi tego sukcesu, ale nie musi. I tak puchnę z dumy. – Dobrze pracujesz – chwalę ją, wkładając teczkę do torby. – I jesteś bardzo inteligentna. Sanquita ogląda paznokcie. – Kiedy znowu przyjdziesz? Otwieram terminarz. – A kiedy byś chciała? Dziewczyna wzrusza ramionami. – Jutro? – Zdążysz odrobić do jutra wszystkie zadania? Jej spojrzenie nagle staje się lodowate. Zamyka podręcznik. – Nieważne. Wiem, że możesz się ze mną spotykać tylko dwa razy w tygodniu. – Spróbujmy. – Nadal przeglądam terminarz. Jutro jedyną wolną godzinę mam o dwunastej. Miałam w planie lunch i trochę papierkowej roboty. – Mogę przyjść jutro o dwunastej. Odpowiada ci? – Taaa. Może być dwunasta. Dziewczyna się nie uśmiecha ani nie dziękuje, ale jest mi jakoś ciepło na sercu. W drodze na Wentworth Street dzwonię do Brada i zostawiam mu wiadomość: Ta praca jest dla mnie! Jadę do Petera. Życz mi szczęścia.
Kiedy docieram pod wskazany adres, otwiera mi otyła kobieta z komórką przy uchu i papierosem między palcami. To zapewne jest Autumn, matka Petera. Ma na sobie obszerną koszulkę z obrazkiem z kreskówki na piersiach. Uśmiecham się, ale ona w odpowiedzi tylko wykonuje głową ruch, z którego wynika, że mam wejść. Smród uryny i dymu papierosowego jest tak silny, że prawie dech mi zapiera. Okno jest zasłonięte czarnym kocem, który skutecznie blokuje dostęp światła. W pokoju panuje bałagan. Na ścianie dostrzegam obraz przedstawiający Jezusa wyciągającego przed siebie krwawiące dłonie. Autumn zatrzaskuje klapkę telefonu i pyta: – Nauczycielka Petera? – Tak. Dzień dobry, nazywam się Brett Bohlinger. Wyciągam w jej kierunku identyfikator ze zdjęciem, ale nie jest nim zainteresowana. – Peter! Chodź tu! Uśmiecham się niepewnie i poprawiam torbę na ramieniu. Autumn kładzie rękę na biodrze. – Peter, do cholery, powiedziałam, że masz tu przyjść! Idzie w głąb korytarza i po chwili słyszę, jak wali w drzwi. – Twoja nauczycielka przyszła. Rusz tyłek, zanim rozwalę te cholerne drzwi! Peter najwyraźniej nie chce mnie widzieć. Kobieta nadal mu wygraża, aż wreszcie robię krok w jej kierunku i mówię: – Może przyjdę innym razem. W tym momencie drzwi się otwierają. Na korytarz wychodzi chłopak. Jest duży, ma potargane ciemne włosy i cień zarostu na twarzy. Podchodzi do mnie. – Dzień dobry, Peter. – Mój głos brzmi trochę niepewnie. – Jestem Brett Bohlinger. Przechodzi obok mnie i rzuca: – O kurwa.
Godzinne zajęcia z Peterem wydają się trwać trzy godziny. Siedzimy przy klejącym się stole. Peter na mnie nie patrzy. Obok Autumn rozmawia przez komórkę z osobą o imieniu Brittany. Jej zachrypnięty głos zagłusza to, co mówię. Staram się wygrać ten pojedynek na głosy i dotrzeć z lekcją do Petera. Chłopak zachowuje się tak, jakbym mu przeszkadzała. Od czasu do czasu coś odburkuje. Cieszę się, jeżeli powie więcej niż jedno słowo. Pod koniec lekcji wiem znacznie więcej na temat Brittany niż na temat Petera. Spadł świeży śnieg i przykrył całe miasto białą kołderką. Wszystkie pojazdy się czołgają. Jest prawie piąta, kiedy wchodzę po schodach i otwieram kluczem drzwi biura. Zapalam światło i widzę na biurku przepiękną kompozycję z orchidei. Jak ładnie, że Andrew o mnie pomyślał. Otwieram kopertę. Gratulujemy pierwszego dnia w nowej pracy. Cieszymy się razem z Tobą i trzymamy kciuki. Catherine i Joad I co ja sobie wyobrażałam? Andrew nigdy nie był specjalnie skłonny do ofiarowywania kwiatów. Wkładam kartkę z powrotem do koperty i odnotowuję w pamięci, żeby zaprosić Catherine i Joada na kolację w Święto Dziękczynienia. Czerwone światełko w służbowym telefonie pulsuje, więc odsłuchuję wiadomości. „Witaj, Brett, tu Garrett Taylor. Trochę się niepokoję, jak ci poszło z Peterem. Mój ostatni pacjent odwołał wizytę, więc możesz dzwonić, kiedy tylko zechcesz”. Wystukuję jego numer. Odbiera po pierwszym sygnale. – Dobry wieczór, doktorze. Tu Brett Bohlinger. Słyszę, że odetchnął. Najwyraźniej poczuł ulgę. – Witaj, Brett. I proszę, mów mi Garrett, bez tego doktora. Podoba mi się ten nieformalny ton. Już się czuję, jakbyśmy byli kolegami. – I jak ci dzisiaj poszło? – Ciągle jeszcze mam włosy, więc chyba dobrze. Śmieje się. – To rzeczywiście dobra wiadomość. Więc nie był taki zły, co? – To wyjątkowy dupek.
Zakrywam ręką usta. Policzki mi płoną. – Bardzo przepraszam. To było takie nieprofesjonalne. Nie chciałam… Doktor Taylor się śmieje. – W porządku. On rzeczywiście potrafi być dupkiem. Ale może jest cień szansy, że nauczymy tego małego dupka kilku umiejętności społecznych. Opowiadam mu, że Peter nie chciał wyjść z pokoju. – Ale w końcu, kiedy usłyszał, że zamierzasz odejść, wyszedł. To dobrze. To znaczy, że chciał się z tobą spotkać. Mam wrażenie, jakby bura mgła, w której tkwiłam, odkąd wyszłam z domu Petera, nagle się rozwiała. Przez kilka minut rozmawiamy o chłopcu, a potem zmieniamy temat. – Uczyłaś w szkole, zanim zaczęłaś pracować w programie nauczania indywidualnego? – Nie. W szkole byłam beznadziejna. – Wątpię. – Uwierz mi. Opieram się wygodniej i kładę nogi na blacie biurka. Nawet nie wiem, kiedy zaczęłam mu opowiadać o swoim dniu w Douglas Keyes, ale to taka fajna anegdotka. Miło mi słyszeć, jak się śmieje. Podobnie się czuję, kiedy patrzę, jak balon leci do nieba. Oj, coś mi się wydaje, że gdybym siedziała u niego na kozetce, to ta godzina kosztowałaby mnie dobrych parę stówek. – Wybacz. Zabrałam ci tyle czasu. – Ależ nie. Ostatni pacjent już wyszedł. Bardzo mi miło, że tak sobie gawędzimy. Wracając do tematu, mimo że tamto zastępstwo było trochę nieudane, wiedziałaś, że to zawód dla ciebie. – Prawdę mówiąc, nie ja, tylko moja Matka. To ona twierdziła, że nauczanie będzie moją pasją. Umarła we wrześniu. Zostawiła mi listę rzeczy do zrobienia, między innymi także to, żebym spróbowała jeszcze raz.
– Wiedziała, że się w tym odnajdziesz. – Chyba tak. – Bardzo szanuję nauczycieli. Obie moje starsze siostry są emerytowanymi nauczycielkami. Moja mama także przez krótki czas uczyła. I może to niewiarygodnie zabrzmi, ale prowadziła lekcje indywidualne. – Naprawdę? A kiedy to było? – W latach czterdziestych. Kiedy się okazało, że jest w ciąży, musiała zrezygnować. W tamtych czasach tak to wyglądało. Wstyd powiedzieć, ale szybko liczę w głowie. Jego najstarsza siostra urodziła się w latach czterdziestych… czyli on sam zbliża się do sześćdziesiątki, albo i lepiej. – To przykre – odzywam się. – Jasne, chociaż, kiedy z nią o tym rozmawiałem, nie sprawiała wrażenia, że czegoś żałuje. Jak większość kobiet wtedy, resztę życia spędziła, prowadząc dom. – A skąd się u ciebie wzięła medycyna? – Moja historia trochę się różni od twojej. Ojciec był lekarzem, kardiochirurgiem. Jako jedyny syn miałem pracować razem z nim i w końcu przejąć praktykę. Ale już po studiach, a przed specjalizacją odkryłem, że szczególnie pociąga mnie sama relacja z pacjentami. W czasie obchodów ciągle było tak samo. Ordynator wciąż mi powtarzał: „Taylor, nie zarobisz na życie, rozmawiając z pacjentami. Przyjmij to wreszcie do wiadomości i się zamknij”. Śmieję się. – Rzeczywiście kiepsko. Swoją drogą, szkoda, że lekarze tak myślą. – Rzecz nie w tym, że im nie zależy, tylko w tym, że służba zdrowia teraz funkcjonuje jak fabryka, gdzie każdy jest odpowiedzialny tylko za swoją część. Lekarz prowadzący ma dwadzieścia minut, żeby pacjenta zdiagnozować i wypuścić z receptą albo skierowaniem na dalsze badania. I tak jednego po drugim. To zupełnie nie w moim stylu. – Z tego, co widzę, wybrałeś właściwą specjalizację. Kiedy się rozłączamy, jest wpół do siódmej. Jestem odprężona jak kotka po drzemce na słoneczku.
Peter co prawda da mi w kość, ale mam oparcie w Garretcie. Na parkingu pozostał już tylko jeden samochód. Mój. Nie mam skrobaczki, więc odgarniam śnieg z przedniej szyby rękawiczką. Ale pod śniegiem jest warstewka lodu tak gruba, że ręką sobie nie poradzę. Siedząc w samochodzie z włączonym ogrzewaniem szyb, zauważam, że komórka migocze. Mam cztery sms-y. Jeden od Meg, jeden od Shelley i dwa od Brada. W gruncie rzeczy każdy mówi mniej więcej to samo: I jak ci poszło? Dałaś sobie radę z tym dzieciakiem? Szybko wystukuję odpowiedzi, ale czuję, jak w gardle mnie ściska. Aż mi trudno przełknąć ślinę. Andrew nie napisał ani słowa. Nawet głupiego: I jak? Jazda do domu przypomina nieco tor przeszkód. Kierowcy jeszcze nie przywykli do warunków zimowych. Prawie na każdym skrzyżowaniu muszę się uciekać do jakichś sztuczek, żeby ominąć korek. Wreszcie dwadzieścia po ósmej wjeżdżam na swój parking. Wyłączam silnik i wtedy na ekraniku komputera pokładowego zwraca moją uwagę data. Przekręcam kluczyk i podświetlam ją wyraźniej. Czternasty listopada. – Cholera! – Walę pięścią w kierownicę. – Niech to szlag trafi! Czternasty listopada. Dzisiaj miałam się spotkać z Carrie Newsome. Rozdział dwunasty Kiedy mój telefon odnajduje ją w pokoju hotelowym, Carrie jest tak wyrozumiała, że naprawdę przez chwilę mam ochotę pojechać do niej do McCormick Place, mimo późnej pory. – Nie ma o czym mówić. Słuchałam wiadomości i wiem, że jest jakiś kataklizm na drogach. Bałam się tylko, czy nie miałaś wypadku. Kręcę głową. – Prawie żałuję, że tak nie było. Miałabym przynajmniej jakieś wytłumaczenie. Carrie się śmieje, a ja poznaję przyjazny, radosny śmiech z naszego dzieciństwa. – Nie przejmuj się. Wypiłam lampkę wina w barku. Było naprawdę pyszne. – Zazwyczaj jestem lepiej zorganizowana, ale dzisiaj rozpoczęłam nową pracę i… – Przerywam, bo nie chcę się przyznać, że kiedy ona siedziała samotnie w hotelowej restauracji, ja gawędziłam z psychiatrą mojego ucznia.
– Przepraszam. Za wszystko cię przepraszam, Carrie. – Daj spokój. Opowiedz mi o tej nowej pracy. Serce mi wali, ale wiem, że muszę to zrobić. – Nigdy sobie nie wybaczyłam tego, jak cię potraktowałam wtedy, kiedy do mnie przyjechałaś. Zaufałaś mi, a ja cię zawiodłam. Nawet nie odpisałam na twój list. Carrie znowu się śmieje. – Co? Brett, to było wieki temu! Obie byłyśmy dziećmi. – Nie. Tak mi wstyd. Musiało ci być strasznie trudno. Powinnam wtedy być przy tobie. – Ależ ja naprawdę rozumiem, Brett. Oczywiście, że mi było przykro, ale sobie z tym poradziłam. Nie mogę uwierzyć, że przez cały ten czas robiłaś sobie wyrzuty. – Bo powinnam od razu do ciebie napisać i prosić o wybaczenie. Taki ze mnie tchórz! – Przestań. Wybaczyłam ci dawno temu. Może też sobie wybaczysz? – Carrie znowu się śmieje. – Okej, ale jeszcze o jednym musisz wiedzieć. – I wyjaśniam jej, co mnie pchnęło do nawiązania z nią kontaktu. – Wiesz, z początku robiłam to tylko dlatego, że Mama tego chciała, ale gdy już cię znalazłam, od razu uzmysłowiłam sobie, jak bardzo mi cię brakowało. Carrie milczy. Spodziewam się, że mnie opieprzy, ale po chwili się odzywa: – Twoja mama była bardzo mądra. Szkoda, że nie mogę jej podziękować. Od lat nie było mi tak lekko na sercu. Do teraz nie uświadamiałam sobie, jaki to był ciężar. Ocieram oczy i uśmiecham się. – No, to teraz mi opowiedz, co mnie ominęło przez osiemnaście lat. I Carrie opowiada mi o miłościach swojego życia: Stelli Myers, która od ośmiu lat jest jej partnerką, i trojgu ich adopcyjnych dzieciach. Uderza mnie, że styl życia Carrie, który dawniej wydawał mi się
dziwaczny i wręcz nienormalny, teraz robi wrażenie znacznie bardziej konwencjonalnego niż ten, który ja prowadzę. – Tak się cieszę, że ci się układa. A jak tam twoi rodzice? – Tak samo zwariowani i kochani jak zawsze. Hej, pamiętasz ich słynne coroczne przyjęcia gwiazdkowe? – Jasne. Najlepsze jedzenie w roku! – No widzisz. Nadal organizują te przyjęcia. Tak sobie pomyślałam, że gdybyś miała czas, mogłabyś zabrać swojego chłopaka i przyjechać. W tym roku spotykamy się w sobotę jedenastego. Madison jest tylko o dwie godziny jazdy od Chicago. Tyle wspomnień nagle na mnie spłynęło. Mam przed oczami pana Newsome’a w jego ukochanych sandałach, ze szkocką w jednej ręce i kamerą w drugiej, i mamę Carrie grającą na gitarze kolędy i stare folkowe kawałki. – Opowiadałam o tobie Stelli. Polubisz ją. Ona też jest nauczycielką. A rodzice nie mogą się doczekać, żeby cię zobaczyć. Tato ma kilka świetnych filmów z tobą. Zawsze bardzo cię lubił. Zresztą mama też. Proszę, powiedz, że przyjedziesz. Nagle tak zatęskniłam za starymi przyjaciółmi, że przemierzyłabym cały kraj, żeby się z nimi zobaczyć. Przytrzymuję komórkę ramieniem i sięgam po terminarz. Uśmiecham się i mówię: – Okej. Zapisałam w terminarzu dużymi literami. Tym razem, Misiaku, będę na pewno. Obiecuję. Zasnęłam, oparta o stół w kuchni, w trakcie spisywania menu na przyjęcie z okazji Święta Dziękczynienia, i tu znajduje mnie Andrew, kiedy wraca z pracy. – Hej, czas do łóżka, śpiochu – mówi i delikatnie szturcha mnie w ramię. Ocieram ślinę z kącika ust. – Która godzina? – Dopiero piętnaście po dziesiątej. Pewnie byłaś wykończona. Marsz do łóżka. Podnoszę się z blatu i widzę prawie gotowe menu.
– Chcę wyprawić w tym roku Święto Dziękczynienia. W domu Mamy. Mogłabym przygotować jej tradycyjne dania. Co o tym myślisz? – Proszę bardzo. A mówiłem ci już, że Catherine i Joada nie będzie z nami? Pochmurnieję. – Nie, nie wiedziałam. Andrew otwiera lodówkę. – Joad niedawno zostawił wiadomość. Wyjeżdżają do Londynu. Najwidoczniej w interesach. – Na Święto Dziękczynienia? To idiotyzm. Zadzwonię do Catherine i dowiem się, czy mogą to odwołać. Andrew wyjmuje kawałek sera i heinekena. – Naprawdę myślisz, że zrezygnują z Londynu dla indyka? Nagle czuję się okropnie samotna. Myślałam, że będziemy wszyscy razem w pierwsze święto po śmierci Mamy. Chciałam, żebyśmy się wspierali. A w rzeczywistości to ja jestem jedyną osobą, która potrzebuje wsparcia. Wzdycham. – Masz rację. Więc będziemy tylko my i Jay z Shelley i dziećmi. I wiesz co? Zaprośmy twoich rodziców. Myślisz, że zechcą przyjechać? – Mowy nie ma. Dla nich to za daleko. – Boston nie jest aż tak daleko. Andrew zamyka biodrem lodówkę i wyjmuje nóż z szuflady. Patrzę na niego. – Myślisz, że z nami też tak będzie? Że kiedyś nasze dzieci zaproszą nas na święta, a nam się nie będzie chciało? Andrew odkrawa kawałek asiago i wkłada do ust, po czym unosi brwi i pyta: – Dzieci? Wydawało mi się, że musisz mieć dziecko. W liczbie pojedynczej.
– Nieważne. Wiesz, o co mi chodzi. Mój chłopak przełyka ser, popijając piwem. – Jeżeli będziemy mieli dziecko, mogę się spodziewać, że będziesz z nim chciała spędzać wszystkie święta. W porządku. Robi mi się gorzko w ustach. Nie chcę usłyszeć odpowiedzi na następne pytanie, ale jednak muszę je zadać. – A ty? Będziesz chciał spędzać czas z rodziną? – Jezu! – Andrew gwałtownie odstawia piwo na granitowy blat. Zarówno on, jak i heineken toczą pianę. – Czy nie wystarczy, że zgadzam się na dziecko? Nie. Ty byś od razu chciała, żebym był wzorowym ojcem rodziny. – Kręci głową i kiedy znów się odzywa, mówi ciszej. Widzę, jak próbuje ukryć ogarniającą go frustrację. – Zmieniam całe swoje życie, żeby się spełniły twoje mrzonki, Brett, ale dla ciebie to ciągle za mało. – Przepraszam. Doceniam to, co robisz. Naprawdę. – Czuję, że broda mi się trzęsie, i zasłaniam ręką usta. – Wiem, że nie tego chciałeś. Wiem. Zapada pełna napięcia cisza. Andrew przez chwilę ogląda uważnie butelkę, którą trzyma w ręku. Wreszcie przesuwa ręką po twarzy i odzywa się: – Możemy wrócić do tej rozmowy kiedy indziej? Miałem naprawdę ciężki dzień. Kiwam głową, ale wiem, że kiedy indziej musi nadejść szybko. To rzeczywiście egoizm oczekiwać od niego, że będzie realizował moje marzenia. Tak samo jak oczekiwać ode mnie, że wpasuję się w jego plany. Jest piątkowe popołudnie. Specjalnie umówiłam lekcję z Peterem na koniec dnia, bo wiem, jak potrafi mnie wytrącić z równowagi. Autumn machnęła ręką w kierunku kuchni, gdzie przy stole siedzi Peter. Teraz wychodzi już z pokoju bez walki, ale wciąż jest opryskliwy i ponury, zupełnie jak jego matka. Autumn siedzi w jadalni i zakłóca naszą lekcję, puszczając talk show Maury’ego Povicha i dymek z papierosa. Grzebię w torbie i wydobywam książkę do matematyki. – Dzisiaj zajmiemy się matematyką. Większość uczniów szóstej klasy nie przerabia matematyki. Gratuluję ci, że jesteś wśród wybrańców. Otwieram książkę na rozdziale o wielomianach.
– Spójrzmy. Pani Kiefer zaznaczyła, żebyśmy przerobili dzisiaj dzielenie wielomianów. Popatrzmy na zadanie numer jeden. Możesz spróbować je rozwiązać? Peter siedzi przez chwilę nad książką i drapie się po głowie, patrząc na pierwszą stronę, a potem popycha podręcznik do mnie i mówi: – Za trudne. Pokaż mi. Jasne, że pani Kiefer zrobiła mnie w konia, zapewniając, że Peter świetnie sobie z tym poradzi. Sięgam po papier i długopis. – Dawno nie liczyłam zadań z wielomianów. Przepisuję zadanie i w myślach się strofuję, że wcześniej nie przygotowałam się do lekcji. Wyciągam z torby kalkulator. Liczę, zapisuję wyniki na kartce, skreślam, jeszcze raz zapisuję, a Peter cały czas patrzy na mnie z wrednym uśmiechem. Potrzebowałam dobrych pięciu minut, ale wreszcie mam wynik. Oddycham z ulgą. Odgarniam kosmyki z czoła i odwracam się do Petera z uśmiechem. – Mam. Odpowiedź jest taka: 3y przez 8x do minus czwartej potęgi. – Kładę kartkę przed Peterem. – A teraz powiem ci, jak do tego doszłam. Patrzy na moje bazgroły jak urażony profesor. – A co z tymi minusami? Serce mi bije, kiedy jeszcze raz oglądam kartkę. – O co dokładnie ci chodzi? – Przy znajdowaniu współczynnika w wielomianach odwraca się wartości ujemne. Ujemny licznik staje się dodatnim mianownikiem. Słyszałaś o tym, co? Właściwa odpowiedź to 3y przez 8x do potęgi ósmej. Opieram łokcie na blacie i masuję sobie skronie. – Tak. Jasne. Masz rację, oczywiście. Świetnie, Peter. Powoli i uporczywie drapie się w lewe ramię. Czuję na sobie jego wzrok. Podnoszę oczy. Peter, patrząc mi prosto w twarz, mówi: – Gupia ćpa.
Gdyby miał lepszą dykcję, byłoby to: Głupia cipa. Niebo już pociemniało i jest teraz ciemnoszare. Ruszam spod starego, białego domu. Po przejechaniu kilku przecznic zatrzymuję samochód i wyjmuję z torebki komórkę. – Halo, dok… Garrett. Tu Brett. – Właśnie o tobie myślałem. I jak ci dziś poszło? Opieram głowę o zagłówek. – Właśnie uczestniczyłam w teleturnieju: Czy wiesz więcej od siódmoklasisty. Garrett się śmieje i mnie poprawia: – Ależ on jest w szóstej klasie. Nie pochlebiaj sobie. Mimo paskudnych przejść sprzed paru minut wybucham śmiechem, chowam dumę do kieszeni i relacjonuję przebieg lekcji matematyki. Mojej lekcji. – No i zapytał, co zrobiłam z wartościami ujemnymi, a ja nie wiedziałam, o co mu chodzi. Garrett zanosi się od śmiechu. – Znam to. Okropna rzecz, kiedy dzieciak okazuje się lepszy od ciebie. – Teraz Peter chyba myśli, że jestem jakąś niedokształconą paniusią, bo kuratorium nie stać na prawdziwego nauczyciela. – Jesteś najlepszym nauczycielem, jakiego tu miało kuratorium. Możesz być pewna. Serce mi przyspiesza. – Mam szczęście, że mogę z tobą rozmawiać. Chcesz usłyszeć drugi odcinek zwierzeń upokorzonej nauczycielki? – Jak najbardziej. – Na koniec nazwał mnie głupią cipą.
– Doskonale wie, że jesteś kompetentna. Uśmiecham się. – A ty skąd wiesz? Nigdy nawet nie widziałeś mnie w akcji. – Ale mam nadzieję, że pewnego dnia cię spotkam i wszystkie moje przypuszczenia się potwierdzą. Nagle ten paskudny dzień staje się całkiem przyjemny. – Dziękuję, jesteś bardzo miły. – Nigdy nawet nie widziałaś mnie w akcji. Śmiejemy się. – No dobra. Nie będę cię zatrzymywał. W końcu jest już weekend. Nagle robi mi się smutno. Mam ochotę mu powiedzieć, że wolę siedzieć w zimnym samochodzie, niż wracać do pustego loftu, ale mówię po prostu „do widzenia”. Drobne płatki śniegu wirują w przenikliwie chłodnym listopadowym powietrzu. Po obu stronach Forest Avenue dęby wyciągają ku sobie nagie gałęzie, jak stęsknieni kochankowie. Wypielęgnowane trawniki przykryła biała kołderka. Oczyszczone są tylko podjazdy i chodniki. Kilka tygodni temu przyglądałabym się tym kamienicom z zachwytem, ale teraz rażący kontrast między tą idylliczną scenerią i ulicami South Side, gdzie mieszkają moi uczniowie, sprawia, że czuję się niekomfortowo. Za domem Jay i Trevor lepią bałwana, a Shelley i ja siedzimy sobie w kuchni, popijamy cabernet i zagryzamy brie. – Pyszny serek – odzywam się i odkrawam sobie kolejny kawałek. – Naturalny – odpowiada Shelley. – Myślałam, że każdy ser jest naturalny. – Ekologiczny. Krowy pasą się na łące. Dowiedziałam się tego od koleżanek z klubu młodych matek. – Widzisz? A myślałaś, że praca w domu nie dostarcza pożywki dla intelektu. Shelley przewraca oczami i nalewa sobie następną lampkę wina. – Po prostu do nich nie pasuję. Cały czas rozmawiają o dzieciach. To jest nawet fajne i nie można z tego robić zarzutu, ale… daj spokój. Zapytałam jedną, co lubi czytać, a ona mi na to z kamienną twarzą, że bajki doktora Seussa.
Wybucham śmiechem. – No tak, Kto zje zielone jajka sadzone naprawdę czyta się z zapartym tchem. Shelley chichocze. – No i akcja w Słoniu, który wysiedział jajko też trzyma w napięciu. Oczy zachodzą mi łzami od śmiechu, chociaż Shelley ma taką dziwną minę, jakby łkała. Ociera policzek i mówi: – Naprawdę kocham dzieci, ale… Gwałtownie otwierają się drzwi ogrodowe i wpada Trevor. – Bałwan gotowy, ciociu Błett. Shelley odwraca się do niego. – Brrrett! Nie słyszysz? Tam jest „rrrrr”! Buzia Trevora tężeje. Chłopczyk się cofa, a ja odwracam się do Shelley. – Shelley! Trevor ma trzy latka. Dzieci w jego wieku nie wymawiają „r”, a ty jako logopeda wiesz o tym doskonale. – Były logopeda. Już nim nie jestem. – Shelley opada na krzesło. – Nieprawda. Jesteś matką, a to najważniejsze… – Jestem beznadziejną matką. Sama widziałaś, jak przed chwilą naskoczyłam na Trevora. – Shelley łapie się za głowę. – Dostaję tutaj bzika. Wiem, że powinnam być wdzięczna losowi, że mogę być w domu z dziećmi, ale jeżeli będę musiała wziąć udział w jeszcze jednym spotkaniu młodych matek, to zwariuję. – Wróć do pracy – mówię delikatnie. Shelley pociera skronie. – A twój brat przestaje się mną interesować. – Co? Niemożliwe. Shelley odkrawa plasterek sera, patrzy na niego przez chwilę, a
potem odkłada na talerz. – Nie mam już nic, czym mogłabym się z nim podzielić. Jestem nudna i przemęczona. Jestem cholerną kurą domową. – Wróć do pracy. – Ale to dopiero kilka miesięcy. Powinnam przynajmniej spróbować. – A może powinniście gdzieś wyjechać we dwoje, bez dzieci. Posiedzieć sobie na jakiejś tropikalnej wyspie. Pić koktajle z parasolką i wylegiwać się na słońcu. Shelley podnosi ramiona i spogląda w dół na swoje ciało. – Jasne. Wciskanie tego cielska w kostium kąpielowy na pewno poprawi mi samopoczucie. Odwracam wzrok. Biedna Shelley. Czy może być coś gorszego niż poczucie, że ubywa ci inteligencji, a przybywa kilogramów? – Dobra. Możemy zrezygnować z Karaibów. Ale wobec tego Nowy Jork albo Toronto. Obejrzycie parę spektakli, połazicie po sklepach, będziecie mogli się kochać bez przeszkód. Moja bratowa wreszcie się uśmiecha. Podchodzi do szafki i wraca z terminarzem. – Może udałoby się nam wyjechać mniej więcej na moje urodziny w lutym. W jakieś fajne miejsce, na przykład do Nowego Orleanu. – Świetnie. Zaplanujcie to. A skoro już wyjęłaś terminarz, to przypomniałam sobie, że chcę wyprawić Święto Dziękczynienia u Mamy. Pomyślałam, że dzięki temu trochę jakby ciągle będzie z nami. Shelley unosi brwi. – To już jej wybaczyłaś? – Nie. Nadal cała się gotuję, jak pomyślę, że przez całe życie ukrywała przede mną moje prawdziwe pochodzenie… – Kręcę głową. – Ale to przecież nasza Matka i chcę, żeby była obecna w święto.
Shelley przygryza wargę. – Brett, chciałam ci powiedzieć. Patti zaprosiła nas do Dallas. Serce mi krwawi, ale nic nie mówię. – Od trzech lat nie spędzałam Święta Dziękczynienia z moją rodziną, Brett. Nie miej do mnie żalu. Znowu kręcę głową. – Wybacz. Oczywiście, że powinniście jechać. Będę za wami tęskniła i tyle. Shelley klepie mnie po ręce. – Będziesz miała przy sobie Andrew, Catherine i Joada. Będzie fajnie. – Właściwie to Joad i… – Milknę. Nie powinnam obarczać tym Shelley. – Masz rację. Będzie fajnie. Rozdział trzynasty W wigilię Święta Dziękczynienia Andrew i ja ładujemy do samochodu świeżego indyka, trzy płyty DVD, dwie butelki wina i laptopa Andrew. Już wcześniej wszystkie inne potrzebne rzeczy przewiozłam do kuchni Mamy. Ledwo wyjeżdżamy z garażu, a samochód wpada w lekki poślizg na oblodzonej nawierzchni i o mało nie uderza w przeciwległy krawężnik. – Jezu! Andrew chwyta mocniej kierownicę i zatrzymuje samochód. – Nie rozumiem, czemu jesteś tak cholernie przywiązana do pomysłu, żeby zjeść świąteczną kolację w domu twojej matki. Byłoby o wiele łatwiej zrobić to tutaj. Tutaj? Andrew nigdy nie nazywa loftu naszym domem. Z technicznego punktu widzenia nie ma powodu, żeby to robić. Loft nie jest nasz, tylko jego. Może to właśnie tłumaczy moją chęć zorganizowania kolacji w domu Mamy, czyli jedynym miejscu, w którym ostatnio czuję się u siebie. Przejechanie trzech mil zajmuje nam pół godziny. Humor Andrew pogarsza się z każdą upływającą minutą.
– Pada marznąca mżawka. Pogoda jest coraz paskudniejsza. Wracajmy. – Ale muszę wszystko przygotować, a produkty są już u Mamy. Mój chłopak przeklina pod nosem. – Już prawie jesteśmy – odzywam się. – I jeśli nawet tam utkniemy, będzie fajnie. Upieczemy sobie słodkie pianki w kominku, pogramy w karty albo w Scrabble. Andrew nie odrywa wzroku od jezdni. – Zapominasz, że niektórzy mają jeszcze pracę – mówi, po czym, nie patrząc na mnie, kładzie rękę na moim kolanie. – Miałaś już okazję porozmawiać z Catherine? Żołądek mi się ściska, jak zawsze kiedy mój chłopak porusza sprawę swojej pracy w Bohlinger Cosmetics. – Nie pamiętasz, że Catherine jest w Londynie? – Wyjechali dopiero wczoraj. Nie zadzwoniłaś do niej w poniedziałek? – Była bardzo zajęta przed wyjazdem. Andrew kiwa głową. – To zadzwonisz do niej w przyszłym tygodniu? Dom Mamy ukazuje się przed nami jak latarnia morska w czasie burzy. Andrew wjeżdża na krawężnik. Oddycham z ulgą i otwieram drzwi. – No, jesteśmy. Chwytam torbę z zakupami i wbiegam po schodkach na ganek. Modlę się, żeby pytanie, na które nie odpowiedziałam, nie weszło za nami do środka. Kiedy kończę przygotowywać sos żurawinowy i wkładam ciasto orzechowe do piekarnika, w domu pachnie prawie jak za czasów Mamy. Odwieszam fartuch na krzesełko barowe i zaglądam do salonu. Z głośników płynie śpiew Milesa Davisa, a weneckie lampy sączą złote światło. Podchodzę do Andrew,
który siedzi na sofie z laptopem. – Nad czym pracujesz? – Sprawdzam tylko, czy coś nowego pojawiło się na rynku. Serce mi się ściska. Znowu wypłynie sprawa domu. Patrzę na widełki cenowe, które zaznaczył, i truchleję. Opieram mu głowę na ramieniu i patrzę na ekran. – Szkoda, że hipoteka loftu jest taka zabałaganiona. – Megan nie rozumie, o co w tym chodzi. – Ale na razie może powinniśmy pomyśleć o czymś mniejszym. Żeby nas było na to stać, jeżeli połączymy nasze oszczędności. – Nie wiedziałem, że taki z ciebie dusigrosz. Jezu, przecież niedługo odziedziczysz fortunę. Żołądek mi się kurczy. Chociaż bardzo chciałabym tego uniknąć, muszę jednak zadać pytanie, które mnie dręczy od tygodni. – A co by było, gdybym nie miała dostać spadku? Czy wtedy pomógłbyś mi zrealizować zadania z listy? Andrew podnosi głowę i marszczy brwi. – Czy to jakiś test? – Przecież może się zdarzyć, że mi się nie uda. Za sprawą dyskrecji Mamy nie mam pojęcia, gdzie jest mój ojciec, i w końcu mogę nie zajść w ciążę… Andrew znowu skupia uwagę na laptopie. – Wtedy zawalczymy w sądzie. I wygramy. Przestań. Jak go będziesz dalej tak męczyć, tylko go rozgniewasz. – Więc twoja gotowość do pomocy nie ma nic wspólnego z pieniędzmi? – Serce mi wali, kiedy wypowiadam te słowa. W oczach Andrew widzę wściekłość. – Myślisz, że chodzi mi o twoje pieniądze? Chryste! Właściwie to błagam o posadę, a ty nawet nie powiedziałaś, że mi pomożesz, Brett.
Zgodziłem się na psa, nauczanie, na każdy cholerny pomysł, a proszę tylko o jedną rzecz w zamian: o pracę w rodzinnej firmie i adekwatną pensję. Powstaje mi w głowie myśl, że to dwie rzeczy. Ale ma rację. Może i niechętnie, ale zgodził się na wszystko, o co go poprosiłam. Więc czemu nie jestem zadowolona? – To złożona sprawa – odzywam się i biorę go za rękę. – Mamie nie podobał się ten pomysł, a ona rzadko podejmowała błędne decyzje biznesowe. Andrew wyrywa mi rękę. – Czy twoja matka będzie nam przez całe życie dyktowała, co mamy robić? Przebiegam palcami po naszyjniku. – Nie… nie. Myślę, że ostatecznie będzie to robiła Catherine. – Bzdura. Doskonale wiesz, że możesz mi załatwić miejsce w zarządzie. – Andrew patrzy mi prosto w oczy. – Ja pomagam ci w osiągnięciu twoich celów, a ty mi pomóż w zrealizowaniu mojego. Odwracam wzrok. To nie jest pozbawione sensu. Tak łatwo byłoby się po prostu zgodzić. Mogłabym zadzwonić do Catherine, a ona w tydzień albo dwa przygotowałaby mu posadę w firmie. W końcu jest prawnikiem i łatwo dałoby się go wpasować w nasz dział prawny albo finansowy, a może nawet do HR-u. Mogłabym z łatwością poprawić atmosferę wieczoru, wypowiadając jedno okrągłe zdanie: „Dobrze. Pomogę ci”. – Nie – mówię cicho. – Uważam, że nie powinnam postępować w tej sprawie wbrew woli Mamy. Andrew podnosi się z sofy. Wyciągam do niego rękę, ale on się cofa, jakby mój dotyk parzył. – Zawsze byłaś taka zgodna, taka miła. Ale się zmieniłaś. Nie jesteś już tą dziewczyną, w której się zakochałem. Ma rację. Nie jestem. Ocieram łzę z policzka. – Przepraszam. Nie chciałam popsuć tego wieczoru. Andrew przemierza pokój i przeczesuje włosy palcami. Znam to spojrzenie. Właśnie podejmuje decyzję. W tej chwili postanawia, czy będę częścią jego życia czy nie. Przyglądam mu się, oniemiała, niezdolna się poruszyć czy choćby odetchnąć. W końcu zatrzymuje
się w wykuszu okiennym, tyłem do mnie. Ramiona mu opadły, jakby nagle uszło z niego powietrze. Odwraca się w moją stronę. – Martwisz się, że zepsułaś wieczór? Właśnie spieprzyłaś sobie życie, mała. Dziwnie byłoby dzisiaj spać w łóżku Mamy. W końcu jest moim wrogiem. Przez nią straciłam pracę, dom i nadzieję. To prawda, że Andrew był trudny, może nawet bywał draniem, ale ten drań był mój! Bez niego w ogóle nie zajdę w ciążę. Ciągnę kołdrę na dół po schodach. Kładę się na sofie. Na chwilę. Przez moment wzrok oswaja się z ciemnością rozrzedzoną tylko światłem padającym z latarni na zewnątrz. Nagle moje oczy pochwytują spojrzenie Mamy. To zdjęcie zrobiono dwa lata temu, kiedy odbierała nagrodę Kobiety Roku w chicagowskim klubie biznesu. Jej szpakowate włosy są krótko obcięte. Mówiłam o tej fryzurze, że tylko Mama i Halle Berry mogą w niej dobrze wyglądać. Taki miała gąszcz włosów. Jak chłopak. Była naprawdę piękna. Wystające kości policzkowe, gładka, oliwkowa skóra, ale to zdjęcie uchwyciło nie tylko jej urodę, ale także istotę jej osobowości: mądrość i spokój. Wstaję, przechodzę przez pokój, biorę zdjęcie i stawiam na stoliczku obok sofy. Włażę z powrotem pod kołdrę i wpatruję się w Mamę. – Chciałaś mi zrujnować życie? Tego chciałaś? Jej zielone oczy patrzą prosto na mnie. Przysuwam fotografię bliżej i mówię do niej: – Kim ty w ogóle jesteś? Nie dość, że okłamywałaś mnie przez całe życie, to jeszcze przez ciebie straciłam Andrew. Jedynego człowieka, który mógł spełnić moje marzenia. Łzy spływają mi na skronie i do uszu. – Jestem taka samotna i taka stara. – Łkam, kiedy to mówię. – I miałaś rację. Tak strasznie chcę mieć dziecko, że to aż boli. A teraz się czuję, jakby ktoś mi zrobił okrutny żart i odebrał wszystkie marzenia. Wskazuję palcem uśmiechniętą twarz Mamy. – I co, jesteś szczęśliwa? Nigdy go nie lubiłaś. No i udało ci się. Odszedł. Teraz nie mam już nikogo. Przewracam zdjęcie tak gwałtownie, że zapewne stłukłam szkło. Ale nie sprawdzam, tylko odwracam się na bok i płaczę. Będę płakać tak długo, aż zasnę. Przez okno w wykuszu na szczęście zaczyna się sączyć światło, więc mogę już wstać. Spałam
niespokojnie. Pierwsze, co robię, to szukam komórki. Jest gdzieś pod skopaną kołdrą. Sprawdzam wiadomości. Głupio mi się przed sobą przyznać, ale mam nadzieję, że będzie wiadomość od Andrew. Wpatruję się w telefon, lecz jedyna zarejestrowana wiadomość przyszła tuż po północy od Brada. Szczęśliwego dnia indyka. Wpisuję szybko odpowiedź: Nawzajem. Brad jest teraz w San Francisco z Jenną. Nagle czuję, że strasznie za nim tęsknię. Gdyby był w Chicago, zaprosiłabym go na kolację. Otworzyłabym przed nim serce, a on zwierzyłby mi się ze swoich kłopotów sercowych. Podobnie jak Andrew i ja, on z Jenną też przechodzi trudny okres. Jesteśmy jak pary magnesów, które na zmianę to przyciągają się, to odpychają. Otworzylibyśmy butelkę wina i popijalibyśmy w trakcie przygotowywania farszu z szałwią. Śmialibyśmy się głośno, jedlibyśmy za dużo, oglądalibyśmy filmy. Robilibyśmy wszystko to, co miałam robić z Andrew. Kiedy sobie wyobrażam te sceny z Bradem, nagle wszystko staje się proste i naturalne, a nie wymuszone i krępujące. Właśnie mam wysłać wiadomość, kiedy mój wzrok przykuwa odwrócona fotografia Mamy. Podnoszę ją ze stolika. Oczy Mamy mówią, że wybaczyła mi, że na nią krzyczałam. Czuję łzy pod powiekami. Całuję czubek palca i dotykam policzka Mamy. Na szybce zostaje odcisk. Twarz Mamy ma dzisiaj taki wyraz, jakby chciała mi dodać odwagi, jakby do czegoś mnie namawiała, popychała. Patrzę na telefon. I nagle moje palce jakby same wystukują: Tęsknię za Tobą i dopiero wtedy wybieram „Wyślij”. Jest szósta rano. Przede mną cały długi dzień, jak nieskończone syberyjskie bezdroża. Znów sprawdzam telefon, a potem, sfrustrowana, rzucam go na drugi koniec pokoju. Szczęśliwie ląduje w miękkiej przędzy perskiego dywanu Mamy. Opadam na krzesło i masuję sobie skronie. Jeżeli spędzę w tym domu cały dzień, sprawdzając komórkę co trzydzieści sekund, zwariuję. Chwytam kurtkę i szal, wciskam stopy w kalosze Mamy i wychodzę. Na wschodzie różowe i pomarańczowe smugi zdobią stalowoszare niebo. Silne podmuchy wschodniego wiatru zapierają mi chwilami dech w piersi. Chowam nos w szalu i naciągam kaptur. Po drugiej stronie Lake Shore Drive mogę oglądać jezioro Michigan. Wściekłe fale uderzają o brzegi, załamują się, cofają i znów napierają. Wciskam ręce w kieszenie kurtki i ruszam Lakefront Trail. Deptak, na którym w lecie pełno jest ludzi uprawiających różne formy aktywności fizycznej i turystów, tego ranka jest pusty, co mnie przygnębia. Najwyraźniej wszyscy w mieście spędzają ranek w otoczeniu rodziny i przyjaciół. Ludzie właśnie się budzą,
rozmawiają nad kawą i pieczywem, zaczynają kroić selera i cebulę do farszu. Skręcam przy Drake Hotel i ruszam na południe. Teraz dostrzegam puste i nieruchome koło diabelskiego młyna, które wygląda jak pierścień nad molo Navy Pier. Opustoszałe koło jest równie beznadziejne jak mój nastrój. Czy już zawsze będę sama? Faceci w moim wieku albo się ożenili, albo randkują z dwudziestolatkami. W świecie relacji męsko-damskich jestem jakimś niepotrzebnym ostańcem. Naprzeciw mnie biegnie człowiek. Wyprzedza go labrador. Schodzę na bok, żeby ich przepuścić, i wtedy pies patrzy na mnie przyjaźnie. Kiedy biegacz mnie mija, odwracam się. Chociaż jest schowany pod czarnym kapturem kurtki, kogoś mi przypomina. On też na mnie spogląda i na moment nasze oczy się spotykają. Mężczyzna na chwilę zwalnia, jakby miał ochotę zawrócić i odezwać się do mnie, jednak się rozmyśla i tylko uśmiecha, pozdrawia mnie ręką, a potem rusza dalej. Patrzę za nim i nagle pojmuję. To, zdaje się, był Pan Burberry! Ten, którego spotkałam w kolejce i przed domem. A może tylko mi się wydawało? – Hej! – wołam, ale nie słychać mnie w tym wietrze. Ruszam biegiem. Ostatnio, kiedy go spotkałam, byłam umówiona na lunch. Muszę mu powiedzieć, że teraz jestem singielką. Muszę go dogonić! Jednak w tych kaloszach to niemożliwe. Jest daleko przede mną. Szybciej! Nagle się potykam, siadam płasko na zimnym cemencie i patrzę, jak Pan Burberry odbiega w siną dal. O Boże. Sięgnęłam dna. Dopiero wczoraj wieczorem zerwałam z Andrew, a rano gonię, tak, gonię mężczyznę, którego nawet nie znam. Czy mogę być bardziej beznadziejna? Nie tylko mój zegar biologiczny tyka. Mama dodała do niego bombę zegarową, która wybuchnie we wrześniu. Dzień w moim mieście właśnie się zaczyna, a ja jestem z powrotem przed domem. Tymczasem na dworze zrobiła się typowa dla Chicago pogoda. Napłynęły ciężkie chmury i całkiem przesłoniły słońce. W powietrzu wirują drobne płatki śniegu, które topnieją po zetknięciu z moją wełnianą kurtką. Wchodzę po schodach z jakimś niejasnym przeczuciem. Nie chcę być dzisiaj sama. Nie mogę znieść, że miałabym przypominać postacie z filmów, które w Święto Dziękczynienia gotują tylko dla siebie. Sprzątam ze stołu w jadalni. Wczoraj nakrywałam go cennymi serwetkami Mamy i obrusem. Kupiła te ręcznie haftowane lniane cuda trzy lata temu w Irlandii i od tego czasu używała w trakcie rodzinnych uroczystości. Znowu łzy płyną mi po twarzy. Nie myślałyśmy, że czas naszych rodzinnych spotkań tak szybko przeminie.
Może po to, żeby jeszcze bardziej cierpieć, myślę o Andrew. Dlaczego nie jestem godna miłości? Łzy napływają mi do oczu. Wyobrażam sobie, jak żyje dalej beze mnie, jak znajduje kobietę doskonałą, która go uszczęśliwi. Którą zechce poślubić. Mimo płaczu jakoś udaje mi się napełnić indyka farszem i upchnąć w piekarniku. Bezmyślnie obieram ziemniaki i mieszam produkty na słynną słodką zapiekankę Mamy. Kiedy kroję owoce, już nie płaczę. Trzy godziny później wyjmuję z piekarnika najwspanialszego indyka, jakiego kiedykolwiek przygotowałam. Krucha skórka się złoci, a na dnie naczynia skwierczy tłuszczyk. Potem wyjmuję zapiekankę i wciągam w nozdrza znajomy aromat orzechów i cynamonu. Wydobywam z lodówki sałatkę owocową i sos żurawinowy. Kroję pozostałe pomidory i po chwili gotowa sałatka stoi obok innych dań. Pakuję wszystko w folię i umieszczam w koszu piknikowym i paru skrzynkach, które przyniosłam z piwnicy. W drodze telefonuję do Sanquity, która czeka na mnie przed drzwiami, kiedy dojeżdżam. – Cześć, kochanie. Możesz to odebrać? – mówię i podaję jej kosz. – Zaraz wracam. – To jedzenie na święto? – Mhm. Słyszę, jak Sanquita woła: – Dziewczyny, panna Brett przywiozła nam jedzenie! Prawdziwy indyk! Nie taki w kawałkach. I z prawdziwym farszem! Trzy razy muszę wracać do Joshua House, żeby wszystko przynieść. Sanquita pomaga mi rozłożyć potrawy na kuchennym stole. Wokół nas gromadzą się kobiety, jak mrówki wokół kostki cukru. Teraz już większość z nich rozpoznaję. Znam nawet imiona niektórych. Tanya, Mercedes i Julonia pomagają nam rozpakować jedzenie, a pozostałe się przyglądają. – Farsz w indyku, tak jak lubię! – Mmm. Zapiekanka pysznie pachnie.
– Zobaczcie, ciasto orzechowe! – Smacznego, moje panie – mówię, zbierając pojemniki. – Sanquito, do zobaczenia w poniedziałek. – Nie musisz iść – odzywa się Sanquita niewyraźnie, patrząc na czubki butów. – Mogłabyś z nami zjeść. Zaskoczyła mnie. Dziewczyna, która nie ufa ludziom, uchyla przede mną drzwi. Bardzo chciałabym przez nie wejść, ale dzisiaj nie mogę. – Dzięki, ale miałam bardzo męczący dzień. Muszę się dostać do domu. Czyli właściwie dokąd? Może zapytam, czy tutaj mają wolne miejsca? Dziewczyna się prostuje i jej głos znowu jest twardy. – Jasne, jak chcesz. Przesuwam ręką po oczach i czuję pod palcami grudki zaschniętego tuszu do rzęs. – Nie czuję się najlepiej. Patrzę nas opuchniętą twarz Sanquity, na zadrapaną skórę na jej czole. To efekt uboczny nauki. Drapie się, kiedy się skupia. – A ty jak się czujesz, dziecko? – Dobrze – odpowiada, nie patrząc mi w oczy. W tym momencie w drzwiach frontowych staje Jean Anderson, dyrektorka. Ma urwaną kieszeń płaszcza i plastikową torebkę. – Pani Jean! – woła Sanquita. – Nie miało pani dzisiaj być. – Lisa jest chora – odpowiada dyrektorka. – To zabawne, jak często ludzie chorują w okolicach świąt. – Ale przecież przyjechała pani córka z Missisipi – mówi Mercedes. – I wszystkie wnuki. – Jutro też tu będą. – Pani Anderson się odwraca, żeby powiesić płaszcz, i wtedy mnie dostrzega. Twarz jej tężeje. – A pani co tutaj robi?
Zanim zdążyłam otworzyć usta, Sanquita klaszcze w ręce. – Panna Bohlinger przywiezła nam prawdziwego indyka! Niech pani sama zobaczy. Dyrektorka nie odrywa ode mnie wzroku. – To wszystko, panno Bohlinger? – Tak, już jadę. Klepię Sanquitę po ramieniu i rzucam: – Do poniedziałku, kochana. Trzy przecznice dalej zatrzymuję samochód z piskiem opon i zawracam. Po chwili wjeżdżam na krawężnik i wchodzę po schodkach do Joshua House. Pani Jean stoi przy blacie w kuchni i kroi indyka. – Mmm. Ten ptak jest piękny. Mercedes, nakryjesz do stołu, kochana? – Uśmiech dyrektorki znika, kiedy kobieta mnie dostrzega. – Zapomniała pani czegoś? – Może pani iść do domu. Ja zostanę – mówię szybko. Kobieta patrzy na mnie uważnie i wraca do krojenia indyka. Przeczesuję włosy palcami i próbuję jeszcze raz: – Niedawno zostałam przyjęta przez kuratorium. Sprawdzili mnie dokładnie. Nie jestem niebezpieczna. Przysięgam. Pani Jean odkłada nóż na deskę do krojenia i przypatruje mi się. – Czemu ktoś taki jak pani miałby spędzać z własnej woli święta w schronisku dla bezdomnych? Nie ma pani krewnych? – Mnie się tu podoba – mówię szczerze. – Uwielbiam Sanquitę. Poza tym moja rodzina rzeczywiście wyjechała i jestem sama, a pani ma gości. Powinna pani być z nimi. – Niech pani idzie do domu – odzywa się Mercedes. – Poradzimy sobie.
Dyrektorka zagryza dolną wargę. Po chwili wskazuje głową w kierunku biura. – Proszę za mną. Idąc za panią Jean korytarzem, oglądam się przez ramię. Sanquita stoi i odprowadza nas wzrokiem. Ramiona ma skrzyżowane na piersiach. Czy posunęłam się za daleko? Czy zostając na noc, przekroczyłam granicę jej przestrzeni osobistej? Nasze oczy się spotykają i wtedy dostrzegam, że spod ramienia wychyla się dłoń, a z niej wynurza się kciuk. Sanquita gestem mi pokazuje, że jest dobrze. Chyba się poryczę. Chociaż Joshua House jest dzisiaj pełen, to nie ma dramatu. Nie dobijają się tu eks-partnerzy ani ćpuny. – Goście, jeżeli można ich tak nazwać, muszą wyjść przed siódmą. Od tego momentu można dowolnie korzystać z kuchni. Dzieci muszą być w łóżkach nie później niż o dziewiątej. Telewizor wyłączamy o jedenastej trzydzieści i wtedy wszyscy muszą iść do swoich pokoi. – Kobieta wskazuje piętrowe łóżko pod ścianą i dodaje: – A pani śpi tutaj. Codziennie zmieniamy pościel, więc rano proszę ją zdjąć. Amy Olle zluzuje panią o ósmej. To chyba wszystko. – Dyrektorka głęboko wciąga powietrze. – Jakieś pytania? Nie chcę jej niepokoić, więc nie wypowiadam wątpliwości, które kłębią mi się w głowie. Czy ktoś jest niebezpieczny? Czy w tym budynku jest instalacja alarmowa? Jak się wzywa ochronę? – Poradzę sobie – mówię z pewnością w głosie. – Proszę iść do domu. Zamiast wyjść, kobieta staje przede mną z rękami na biodrach. – Uprzedzam, że jeżeli chce pani w jakikolwiek sposób wykorzystać te kobiety, to wyleci stąd pani, zanim zdąży wypowiedzieć słowa torebka od projektanta. Rozumiemy się? – Nie bardzo wiem, co pani ma na myśli. Dyrektorka krzyżuje ramiona na piersi. – Wiosną ładna biała kobieta, całkiem podobna do pani, zgłosiła się do mnie jako wolontariuszka. Oczywiście ją przyjęłam. U nas zawsze jest więcej pracy niż pracowników. A niecały tydzień później wpadła tu ekipa z telewizji. Mała Panna Białaska startowała na stanowisko sędziego okręgowego i chciała pokazać, jak ładnie pomaga wykolejeńcom w South Side.
– Nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła. Patrzymy sobie przez chwilę w oczy. Wreszcie pani Jean spuszcza wzrok. – Tu jest mój numer – mówi, wskazując notatnik. – Jeżeli będzie pani miała jakieś pytania, proszę dzwonić. Kobieta chwyta torebkę i wychodzi z biura, nie mówiąc do widzenia i nie życząc mi powodzenia. Siadam na krześle i staram się wymyślić, za co dzisiaj powinnam być wdzięczna. Rozdział czternasty Brad dzwoni do mnie w poniedziałek rano z pytaniem, czy mogę do niego wstąpić po pracy. Przez cały dzień prześladuje mnie niejasne przeczucie, aż wreszcie w windzie wiozącej mnie na trzydzieste drugie piętro to już nie domysły, tylko pewność. Brad ma dla mnie wiadomości o ojcu. Na mój widok się uśmiecha. – Witaj B.B. – mówi, podchodząc do mnie. Przytula mnie lekko, po czym się odsuwa i przygląda mi się uważnie. – Miło, że wpadłaś. Wszystko u ciebie w porządku? Wyglądasz na zmęczoną. – Jestem wykończona. Niewiele ostatnio sypiam. Zagryzam usta. Może nadam im w ten sposób nieco barwy. Są takie blade. – Powiedz, jakieś wieści? – Usiądź. – Brad prowadzi mnie do krzesła. W jego głosie nie słychać zwykłej energii i humoru. Tłumię w sobie nadzieję, z którą tu przyszłam. – Czy Pohlonski znalazł mojego ojca? Brad opada na krzesło i przesuwa ręką po twarzy. – Nie udało mu się, Brett. – Jak to mu się nie udało? Mówiłeś, że sprawdza sześciu mężczyzn.
– Rozmawiał ze wszystkimi. Był jeden, którego typował, bo przebywał w Chicago w lecie siedemdziesiątego ósmego roku, ale okazało się, że nie znał twojej mamy. – Może po prostu zapomniał. Czy on gra na gitarze? Powiedz, żeby go zapytał o bar u Justine. – Ale on był w tym czasie uczniem szkoły DePaul. Nigdy nie słyszał o barze u Justine i nie ma słuchu muzycznego. – Cholera! – Uderzam ręką w oparcie krzesła. – Czemu moja Matka nie powiedziała mi o Johnnym, kiedy żyła? Musiała coś o nim wiedzieć. Ale nie. Myślała tylko o sobie. Bardziej się skupiła na tym, żeby chronić siebie, niż żeby mi pomóc. – Staram się opanować gniew i pytam Brada: – To co teraz zrobi Pohlonski? – Obawiam się, że zrobił już wszystko, co mógł. Szukał właścicieli baru, ale oboje nie żyją. Najprawdopodobniej płacili Johnny’emu pod stołem, bo w skarbówce nie ma śladów jego zatrudnienia. Kontaktował się nawet z właścicielem nieruchomości. – To dobry trop. Na pewno coś wie o Johnnym. – Nie. Starszy pan mieszka w domu opieki w Naperville i nie pamięta ani Johnny’ego Mannsa, ani twoich rodziców. – No to Pohlonski musi szukać dalej. Będę mu płacić. – Niepokoi mnie milczenie Brada, ale kontynuuję: – Może nie pochodził z Dakoty Północnej. Powinniśmy rozszerzyć poszukiwania. I sprawdzić nazwiska o podobnym brzmieniu. – Brett, on już nic więcej nie znajdzie. Skończył mu się materiał. Krzyżuję ramiona na piersiach. – Nie lubię tego Pohlonskiego. Jest niekompetentny. – Oczywiście możesz zatrudnić kogoś innego, ale najpierw rzuć okiem na te raporty. – Brad podaje mi plik kartek z zaznaczonymi imionami Jon, Jonathan, Jonothon, Johnny. Niektóre imiona są obwiedzione kółkiem, inne skreślone, na marginesach znajdują się notatki z rozmów telefonicznych opatrzone datami. Jedno jest pewne: Pohlonski wykonał kawał roboty, żeby odszukać mojego ojca. – No dobrze. Ale powiedz mu, żeby dalej działał. Johnny gdzieś
przecież musi być. – Postanowiłem, że zwolnię cię z realizacji tego punktu. Odwracam się do niego. – Jak to: zwolnisz? Chcesz powiedzieć, że mam zrezygnować? Brad bierze papiery z moich kolan. – Nie musisz rezygnować. Decyzję zostawiam tobie. Ale nie będę cię z tego rozliczał. Próbowaliśmy, ale poszukiwania niczego nie dały. Pochylam się do niego i mówię dobitnie: – A ja ci oświadczam, że się nie poddam. Pohlonski musi się bardziej postarać. Musimy wziąć pod uwagę szerszy zakres wieku. Przecież mój ojciec może być starszy… albo młodszy. – B.B., to może trwać całe lata i wydasz na to majątek. Uważam, że teraz powinnaś się skoncentrować na pozostałych punktach. – Nie ma mowy. Nie poddam się. Brad poważnieje. – Brett, posłuchaj. Wiem, że kończą ci się pieniądze. – Już nie – przerywam mu. Brad spogląda na mój nadgarstek. – O kurczę, gdzie twój rolex? Pocieram miejsce, gdzie nosiłam zegarek. – Nie potrzebowałam go. Moja komórka pokazuje dokładniejszy czas niż tamto próchno. Brad otwiera usta. – Jezu, zastawiłaś go? – Sprzedałam przez internet. I trochę biżuterii. Teraz zamierzam wystawić niektóre ubrania i torebki. Brad znowu przesuwa ręką po twarzy. – Brett, tak mi przykro. – Nie martw się. Ja się tym nie przejmuję. Teraz mam pieniądze i dalej mogę szukać ojca. Nie ma
ceny, której bym nie zapłaciła za odnalezienie go. Brad uśmiecha się słabo. – No dobrze. Powiem Pohlonskiemu, że ma dalej szukać. Kiwam głową, a potem przełykam ślinę i pytam: – A jak było w San Francisco? Brad wzdycha ciężko. – Nie najłatwiej. Jenna była strasznie zajęta projektem, nad którym teraz pracuje. Brad opowiada mi jeszcze o jednodniowej wycieczce, jaką odbyli z Jenną do Half Moon Bay, ale trudno mi się na tym skupić. Myślę o ojcu. Czy jest do mnie podobny? Jakim jest człowiekiem? Polubi mnie czy będzie się wstydził, że ma nieślubne dziecko? A jeżeli nie żyje? Czuję ukłucie w sercu. – Czy Pohlonski może sprawdzić akty zgonów? – Co? – Muszę odnaleźć Johnny’ego, nawet jeżeli umarł. Niech Pohlonski to sprawdzi. Brad patrzy na mnie ciężko, ale robi notatkę. Pewnie po to, żeby mnie uspokoić. – A jak ty spędziłaś Święto Dziękczynienia? Opowiadam mu o zerwaniu z Andrew. Stara się zachowywać neutralnie, ale widzę w jego oczach aprobatę. – Zasługujesz na kogoś, kto zrozumie twoje marzenia. Pamiętam, że twoja mama nigdy nie była przekonana do Andrew. – No tak, ale teraz, kiedy jestem sama, realizacja niektórych planów wydaje się zupełnie niemożliwa. Brad spogląda mi prosto w oczy. – Nie będziesz wiecznie sama. Wierz mi. Serce mi wali, ale staram się opanować. Brad ma partnerkę. Jest poza zasięgiem. – Nieważne – mówię i spoglądam przez okno. – W każdym razie, kiedy Andrew wyszedł, pojechałam do Joshua House. – Dokąd?
– Do schroniska dla kobiet. Jedna z moich uczennic tam mieszka. Nie masz pojęcia, jakie wspaniałe są te kobiety. Wszystkie poza dyrektorką, która mnie nie znosi. Niektóre są opóźnione umysłowo, ale większość to zwyczajne fajne dziewczyny, które mają życiowe trudności. Brad patrzy na mnie uważnie. – Naprawdę? – Tak. Na przykład Mercedes. Samotna matka, którą wykończył kredyt hipoteczny. Odsetki narosły takie, że nie mogła sprzedać domu i musiała się wyprowadzić. Na szczęście ktoś jej powiedział o Joshua House i teraz ma gdzie mieszkać z dziećmi. Brad przygląda mi się z uśmiechem. – Na co tak patrzysz? – Podziwiam cię. Naprawdę. Macham ręką. – Nie rozśmieszaj mnie. Hej, no i zapisałam się na wolontariat. Będę tam w każdy poniedziałek wieczorem. Powinieneś tam wpaść i zobaczyć te dziewczyny, szczególnie Sanquitę. Nadal jest najeżona, ale to ona zaprosiła mnie na świąteczną kolację. Brad unosi palec wskazujący i wstaje, po czym wysuwa szufladę biurka i wyjmuje z niej koperty Mamy, wraca na swoje miejsce i ogłasza: – Gratulacje! – Podaje mi kopertę z numerem dwunastym: POMAGAĆ BIEDNYM. Nie wyciągam ręki. – Ale ja nie… – Zrobiłaś to sama, bez nacisków zewnętrznych. Właśnie tego oczekiwała twoja mama. Przychodzi mi na myśl, jak w ubiegłym tygodniu poświęciłam pięć minut, robiąc przelew na Heifer International. Wtedy sądziłam, że może to będzie sposób na zdobycie koperty. Chociaż nawet wtedy wiedziałam, że Mama by chciała, żebym zrobiła więcej. Tyle że nie miałam pomysłu, gdzie i kiedy miałabym coś zrobić. Na szczęście znalazły się dziewczyny z Joshua House.
– Mam ją otworzyć? – pyta Brad. Kiwam głową, bo nie ufam swojemu głosowi. – „Kochana Brett, może nie pamiętasz, ale opowiadałam Ci bajkę o starym człowieku, który szukał szczęścia. Przemierzył cały świat i wszystkich napotkanych ludzi pytał o sekret szczęśliwego życia. Jednak nikt nie umiał mu odpowiedzieć. I wreszcie spotkał Buddę. Budda się pochylił, ujął jego dłonie i powiedział: Nie rób złych rzeczy. Czyń dobrze. Stary człowiek popatrzył na Buddę i wykrzyknął: Ale to za proste. Wiedziałem to już, gdy miałem trzy lata! A Budda mu odpowiedział: Tak, wszyscy to wiemy, kiedy mamy trzy lata. Ale kiedy mamy osiemdziesiąt, już nie pamiętamy. Córeczko, gratuluję. Cieszę się, że robisz dobre rzeczy. To naprawdę sekret szczęśliwego życia”. Płaczę. Brad podchodzi i mnie przytula. – Tęsknię za nią – mówię, pociągając nosem. – Okropnie za nią tęsknię. – Wiem – odpowiada, gładząc mnie po plecach. – Doskonale rozumiem, co czujesz. Coś w jego głosie każe mi się odsunąć i spojrzeć na niego uważniej. Ocieram oczy. – Tęsknisz za ojcem? Brad chrząka i kiwa głową. – Tęsknię za takim ojcem, jakiego pamiętam. I teraz ja głaszczę go po plecach i szepczę słowa otuchy. Jestem wykończona. Piersi mam obolałe. Co prawda kochaliśmy się z Andrew tylko dwa razy od mojej ostatniej miesiączki, ale nie mogę się nie zastanawiać, czy może… nie! Nie mogę o tym nawet myśleć! Takie myślenie przynosi pecha. A jednak chwilami czuję, jak rośnie we mnie radosna ekscytacja tak silna, że aż mnie podrywa. W środę po południu, kiedy przyjeżdżam do loftu, nie ma we mnie śladu tej radości. Odkładam pudła i sięgam do włącznika światła. W pustym lofcie jest zimno. Ciarki mnie przechodzą. Rzucam płaszcz i rękawiczki na sofę i biegnę na górę. Chcę, żeby już mnie tu nie było, kiedy Andrew wróci z pracy.
Nie bawię się w sortowanie ani staranne układanie, wrzucam ubrania do pudeł. Jak mi się udało tyle tego nagromadzić? Przychodzą mi na myśl dziewczyny z Joshua House, które mają po trzy półki we wspólnej szafie, i czuję obrzydzenie dla swojej rozrzutności. Taszczę cztery pełne pudła do samochodu, z niedomkniętym bagażnikiem jadę do domu Mamy, rozpakowuję zawartość pudeł i wracam do loftu po kolejny ładunek. Około ósmej opadam z sił. Opróżniłam loft ze wszystkich ubrań i kosmetyków, które do mnie należą. Z kluczami w ręce obchodzę mieszkanie ostatni raz. Zaczynam w myślach inwentaryzować wszystkie elementy wyposażenia, które kupiłam, kiedy tu razem mieszkaliśmy. Chyba próbowałam umieścić w tym wnętrzu kawałki siebie, żeby poczuć się bardziej jak w domu. Opłacałam połowę czynszu i kosztów eksploatacyjnych, a poza tym kupiłam stół do jadalni, sofę, ten wielki fotel i dwa telewizory. Wchodząc na górę, przypominam sobie jeszcze, że w pierwszym tygodniu wspólnego życia kupiłam też wyposażenie łazienki. I jeszcze łóżko z drewna klonowego, komplet półek, dwa nocne stoliki, starą komodę, bez której nie mogłam żyć. W łazience dostrzegam jeszcze miękkie ręczniki kupione u Ralpha Laurena i dywanik Missoni, który znalazłam w Neiman Marcus. Kręcę głową, gaszę światło i schodzę na dół. Wchodzę do kuchni i otwieram szafę, w której stoją moje włoskie talerze, garnki i patelnie All-Cladi, ekspres do kawy Pasquini. Zakrywam ręką usta. Chyba wszystko w tym lofcie należy do mnie. Gdyby to podliczyć, byłyby to dziesiątki tysięcy dolarów. Ale przecież nie mogę opróżnić mieszkania Andrew! Byłby wściekły. A poza tym, co miałabym teraz zrobić z tymi wszystkimi rzeczami? Musiałabym je złożyć w jakimś magazynie do czasu, aż będę miała coś własnego. A poza tym, jeżeli, no, jeżeli jestem… nie mogę tego nawet pomyśleć… i będę musiała z powrotem się wprowadzić? Zamykam szafę. Niech to sobie zatrzyma. Może zatrzymać wszystko. Niech to będzie moja fajka pokoju. Zapinam płaszcz, kiedy słyszę klucz w zamku. Cholera! Gaszę światło w kuchni i ruszam do przedpokoju, kiedy drzwi się otwierają i słyszę głos kobiety. Cofam się do kuchni i przywieram do ściany obok lodówki. Serce bije mi tak głośno, że boję się, że mogą je usłyszeć. – Wezmę twój płaszcz – odzywa się Andrew. Ona coś odpowiada, lecz nie rozróżniam słów. Ale to na pewno
kobieta. Nie ma mowy o pomyłce. Stoję jak przymurowana i zastanawiam się, co mam zrobić. Czemu nie dałam Andrew znać, że przyjdę? Jeżeli teraz się ujawnię, będzie wyglądało tak, jakbym go śledziła. Ale jeżeli oni mnie tutaj znajdą, to wyjdę na nachalną byłą. – Lubię, jak tu jesteś – mówi Andrew. – Rozświetlasz to miejsce. Kobieta krótko, piskliwie chichocze. Wciągam powietrze. Przyciskam rękę do ust, żeby nie krzyknąć. Słyszę, jak Andrew myszkuje w barku. – Chodź, pokażę ci, jak jest na górze. Ona znowu chichocze. Z ciemnego wnętrza kuchni patrzę, jak Andrew prowadzi Megan na górę z butelką glenliveta w jednej ręce i dwoma kieliszkami w drugiej. Następnego dnia spotykam się z ludźmi z firmy przeprowadzkowej przed domem Andrew. Trzej rośli mężczyźni w firmowych uniformach i rękawicach witają się ze mną. – Co pani dla nas ma? – Proszę zabrać wszystko z mieszkania numer cztery. – Wszystko? – Tak, z wyjątkiem brązowego krzesła w jadalni. I teraz pomyślałam, że może niech panowie zostawią także materac. Ładuję do pudeł bieliznę pościelową, ręczniki, porcelanę i srebra, a mężczyźni znoszą ciężary. Naszej czwórce zabiera to trzy godziny, ale kończymy przed powrotem Andrew. Rozglądam się. Mieszkanie, w którym nigdy nie czułam się u siebie, jest puste. Nie zostało w nim nic mojego. – Dokąd to zabieramy, szefowo? – Na Carroll Avenue. Do Joshua House. Rankiem jedenastego grudnia ruszam na przyjęcie świąteczne do Newsome’ów. Mam bak pełen benzyny, a samochód pełen prezentów. Dwie godziny później, zmęczona i z lekkimi mdłościami, wjeżdżam na krawężnik obok zaparkowanych samochodów. Jest ich kilkanaście. Tablica, ledwie widoczna pod śniegiem, głosi: PRZYBYWAMY W
POKOJU. Uśmiecham się. Niektórych rzeczy czas nie zmienia. Na podjeździe pełno śladów prowadzących we wszystkie strony. Widać, że przeszło tędy wielu ludzi. Podnoszę klapę bagażnika i w tym momencie słyszę, jak otwierają się drzwi wejściowe. Z domu wybiega kobieta w dżinsach i polarowej kamizelce i pędzi w moją stronę. Jest już blisko, kiedy się ślizga i prawie upada. Podtrzymuję ją i obie wybuchamy śmiechem. – Bretel! Nie mogę uwierzyć, że to ty! Chwyta mnie w ramiona i przytula. Łzy napływają mi do oczu. – Warto było przyjechać. Choćby tylko dla takiego powitania – szepczę. Carrie odsuwa się na wyciągnięcie ramion i przygląda mi się. – Jesteś jeszcze ładniejsza niż na zdjęciach na Facebooku. Kręcę głową i przyglądam się Carrie. Ma krótko obcięte ciemne włosy i przybrała jeszcze kilka kilogramów. Jej policzki zaróżowiły się na zimnie, a niebieskie oczy zza okularów błyszczą radością. – Jesteś piękna – mówię. – Chodź do środka. – Poczekaj. Zanim wejdziemy, muszę ci coś powiedzieć. – Biorę ją za ręce i oświadczam: – Carrie, jest mi bardzo wstyd, że tak cię potraktowałam, kiedy się ostatni raz widziałyśmy. Wybacz mi. Carrie się czerwieni i macha ręką. – Nie bądź śmieszna. Nie ma nic do wybaczania. – Bierze mnie pod rękę i dodaje: – A teraz chodź. Wszyscy na ciebie czekają. Zapach świeżo parzonej kawy, rozmowy i śmiechy… cały ten nastrój przenosi mnie z powrotem do starego domu Newsome’ów przy Arthur Street. Troje przybranych dzieci Carrie siedzi wokół dębowego stołu. Nawlekają popcorn i owoce żurawiny na nitkę. Przykucam obok dziewięcioletniego Taylora. – Pamiętam, jak kiedyś robiłam łańcuchy z popcornu i żurawiny z twoją mamą. – Odwracam się do Carrie. – Pamiętasz, jak pojechaliśmy do Egg Harbour, do starego
domku twoich dziadków? Carrie kiwa głową. – Tak. Teraz domek należy do moich rodziców. Z okazji twojego przyjazdu tato wyciągnął stare nagrania. Na pewno jest tam coś z Egg Harbour. – Twój tata powinien być filmowcem. Zawsze miał przy sobie kamerę. Pamiętasz, kiedyś się opalałyśmy, chociaż jeszcze leżał śnieg, a on nas kręcił. Śmiejemy się, kiedy do kuchni wchodzi Stella. Jest niewysoka i szczupła, ma związane blond włosy i okulary w ciemnych oprawkach. Wydaje się bystra i poważna. Wygląda trochę jak trenerka fitness. Jednak kiedy się uśmiecha, jej rysy łagodnieją. – Brett! Wreszcie dotarłaś! Odstawia kubek z kawą i szybko podchodzi, żeby podać mi rękę. Spogląda mi prosto w oczy i uśmiecha się promiennie. – Witaj, a tak przy okazji, jestem Stella. Śmieję się. Widzę, że Carrie dobrze wybrała. Zamiast uścisnąć rękę Stelli, rozkładam ramiona. – Cieszę się. – Ja też się cieszę. Carrie cały ranek cię wypatrywała. Od dnia, kiedy odebrałyśmy dzieci, nie widziałam jej tak uradowanej. – Stella mruga do Taylora i dodaje: – A może chciałabyś trochę kawy? Carrie unosi brwi. – Albo może Krwawą Mary, albo jakiś koktajl, albo słynny ajerkoniak mojej mamy? Spoglądam na kubki dzieciaków. – A masz jeszcze kakao? – Kakao? Kładę rękę na brzuchu. – Pewnie przesadzam z tą ostrożnością.
Spojrzenie Carrie wędruje do miejsca, które od jakiegoś czasu uważam za kolebkę nowego życia. – Jesteś w ciąży? Czy to możliwe? Śmieję się. – Być może. Nie wiem na pewno, ale mam już dziesięć dni opóźnienia. Poza tym jestem ciągle zmęczona i jest mi niedobrze. Carrie bierze mnie w objęcia. – To cudownie! – A potem się odsuwa i patrzy na mnie uważnie. – To cudownie, prawda? – Nawet nie wiesz jak. Z kubkiem kakao w ręku idę za Carrie do salonu, gdzie młodsi i starsi członkowie jej rodziny śmieją się i gawędzą. Cały róg pokoju wypełnia niezbyt kształtna choinka, a w kominku płonie ogień. – Janiemoge! – woła pan Newsome na mój widok. – Rozwińmy czerwony dywan. Gwiazda z Hollywood do nas zawitała! Ojciec Carrie bierze mnie w objęcia i ściska tak długo, że prawie mdleję. Patrzę na niego przez łzy. Brodę ma już prawie całkiem siwą, a jego kucyk, który kiedyś był taki gęsty, teraz jest cieniutkim pasmem siwych włosów, jednak uśmiech nadal jest cudownie promienny. – Dobrze pana widzieć – mówię. Za panem Newsome’em stoi ładna kobieta. Jej włosy ciągle są gęste i kędzierzawe. – Moja kolej – mówi i mnie przytula. W jej ramionach jest bezpiecznie i miękko. To pierwszy taki uścisk od czasu, kiedy Mama nie żyje. Czuję w nozdrzach zapach olejku paczuli. – Och, pani Newsome, jak ja za panią tęskniłam! – Ja też za tobą tęskniłam, kochanie – szepcze mi do ucha mama Carrie. – Ale na miłość boską znamy się już prawie trzydzieści lat. Mów nam po imieniu. A teraz pozwól, tu masz talerz. David zrobił pyszną tartę grzybową. I musisz spróbować puddingu. Sos karmelowy jest wart grzechu.
Czuję się, jakbym po długiej nieobecności znów była w domu. Zanurzam się w atmosferze miłości, którą tworzą ci wspaniali ludzie ubrani w sfilcowane swetry i stare sandały. Moje serce, w którym po śmierci Mamy i zdradzie Andrew było tak pusto, z wolna zaczyna się wypełniać. Wczesnym popołudniem gardło mam podrażnione od śmiechu i nieustannego gadania. Nie ma już tylu gości. Carrie, Stella i ja stoimy w kuchni z Mary, rozmawiamy i chowamy naczynia i pozostałe jedzenie. Z pokoju woła nas ojciec Carrie. – Chodźcie, panienki, coś wam pokażę. Wchodzimy do przytulnego wnętrza ze ścianami z sosnowych desek. Dzieci Carrie zgromadziły się wokół telewizora, jakby czekały na film Disneya. Na ekranie pojawiają się dwie dziewczynki. Jedna piegowata, a druga ciemnooka. Carrie i ja, jak zaczarowane, oglądamy siebie sprzed lat i w przerwach między jedną taśmą a drugą śmiejemy się i wspominamy. David podchodzi do półek, na których równo stoją płyty DVD. – Przegrałem najstarsze filmy na płyty. Zabrało mi to pół roku. Na przykład tego na pewno nie pamiętacie – mówi i wyciąga płytę, a potem wkłada do odtwarzacza i naciska PLAY. Piękna młoda brunetka z włosami obciętymi na Farrah Fawcett wpływa na ekran. Ma na sobie granatowy długi płaszcz, który nie dopina się jej na brzuchu. Tuli do siebie dwóch jasnowłosych chłopców. Zsuwam się z sofy i klękam przed telewizorem. Podnoszę rękę do ust. – Mama. Moja Mama w ciąży… ze mną. Carrie podaje mi pudełko chusteczek higienicznych. Biorę jedną i ocieram oczy. – Jaka ona piękna – szepczę. A jednak w zbliżeniu widzę, że jej cudowna twarz jest naznaczona smutkiem. – Skąd miałeś tę taśmę? – Sam ją nagrałem. Wtedy mieszkaliśmy jeszcze na Bosworth Avenue. – Gdzie? Przecież to była Arthur Street. – Nie. Znaliśmy się wcześniej.
Nagle czuję dreszcz. Odwracam się do niego i pytam: – Kiedy dokładnie poznałeś moją mamę? – Wprowadziliśmy się około Wielkanocy, czyli wiosną… – David patrzy na żonę. – Wiosną siedemdziesiątego ósmego – dopowiada Mary. Czuję, jak napięcie ściska mi gardło, ale pytam dalej: – Znaliście Johnny’ego Mannsa? Pamiętacie go? – Johnny’ego? Jasne, że go pamiętam. Grał na gitarze w barze u Justine. – Miał wielki talent – dodaje Mary. – I był cudowny. Wszystkie się w nim trochę podkochiwałyśmy. W tym pokoju jest dwoje ludzi, którzy znają mojego ojca. Rozdział piętnasty Opowiedzcie mi o nim – mówię, starając się zapanować nad oddechem. – Proszę, powiedzcie wszystko, co wiecie. – Mogę zrobić coś więcej – odzywa się David i wstaje. Bierze z półki plastikowy pojemnik i przegląda jego zawartość w drodze do telewizora. – Sfilmowałem go, kiedy prowadziłem bar. Wszyscy wtedy uważaliśmy, że ten gość daleko zajdzie. David wciska PLAY i serce zaczyna mi walić. Młodzi ludzie tłoczą się w niewielkim, ciemnym barze. Zbliżam się wraz z kamerą do sceny, gdzie na stołku siedzi mężczyzna. Ma gęste, ciemne włosy i brodę. Kamera pokazuje go z bliska i nasze oczy się spotykają. Znam te ciemne oczy. Codziennie rano patrzę na nie w lustrze. Wyrywa mi się jęk, więc zakrywam ręką usta. – „Następny utwór pochodzi z albumu Beatlesów znanego jako Biały Album. Chociaż przypisywany jest Lennonowi i McCartneyowi, tak naprawdę napisał go sam McCartney, kiedy w lecie 1968 roku przebywał w Szkocji. Usłyszycie w tym kawałku wpływy afroamerykańskiego
folku”. Johnny uderza w struny. – „W Anglii słowo «ptaszek» jest slangowym określeniem kobiety”. Muzyk poprawia nuty. Kiedy otwiera usta, słyszę głos anioła. Najpierw melodyjnie nuci, a potem śpiewa cudowną piosenkę o czarnej ptaszynie ze złamanym skrzydłem, która tęskni za lotem i wolnością. Przez całe życie ptaszek marzy tylko o jednym. Myślę o Mamie uwięzionej w mieszkaniu z dwoma synkami i niekochanym mężem. Ona także marzyła, żeby mieć skrzydła. I myślę o sobie. Całe życie czekałam na tę chwilę. Zawsze marzyłam, żeby spojrzeć w oczy ojcu. Łzy spływają mi po policzkach. Piosenka się kończy. Po cięciu następuje nagranie występu jakiejś piosenkarki. Nie prosząc o pozwolenie, przewijam nagranie. Potem puszczam ponownie… i jeszcze raz. Słucham głosu ojca, wsłuchuję się w słowa. Wyciągam rękę i dotykam jego pięknej twarzy, wspaniałych rąk. Po odsłuchaniu nagrania po raz czwarty siedzę w ciszy. Podczas gdy leciało nagranie, Mary usadowiła się na podłodze za mną. David siada z mojej drugiej strony i kładzie mi płytę na kolanach. – Chyba teraz będzie twoja, co? Kiwam głową i dotykam płyty. – Był moim ojcem. – Dzieciaki, chodźcie do kuchni, zagramy w Uno – odzywa się Stella. – Kto pierwszy dobiegnie do stołu, ten rozdaje! Kiedy już Carrie, Stella i ich gromadka są poza zasięgiem, Mary ujmuje moje ręce i pyta: – Od kiedy wiesz? – Niedawno się dowiedziałam. Mama zostawiła mi pamiętnik. Wędruję wzrokiem od Mary do Davida. – A wy wiedzieliście? – Nie, oczywiście, że nie. Twoja mama miała klasę i nie opowiadała o sobie. Ale każdy widział, że on
zupełnie zwariował na jej punkcie. Z ulgi i żalu zaczynam płakać. Mary klepie mnie uspokajająco po plecach, aż znów spokojnie oddycham. – Czy on był dobrym człowiekiem? – Cudownym – odpowiada Mary. David kiwa głową. – Johnny to był gość. Wstrzymuję oddech. – Wiecie, gdzie on teraz jest? – Ostatnio, kiedy mieliśmy o nim wieści, był gdzieś na Zachodzie – mówi Mary. – Ale to było jakieś piętnaście lat temu. – Ale gdzie? W Los Angeles? – pytam. Nagle robi mi się wesoło. – W San Francisco, ale potem straciliśmy z nim kontakt. Może się przeprowadził. – To i tak ważna wiadomość. Zatrudniłam detektywa, który już od paru miesięcy go szuka. Nie macie pojęcia, ilu w kraju jest Johnnych Mannsów. David nagle spogląda na mnie czujnie. – Ale, kochanie, on się nie nazywa Manns, tylko Manson. Używał na scenie nazwiska Manns, bo w tamtym czasie Manson kojarzyło się z okropną zbrodnią bandy Mansona. W latach siedemdziesiątych ta sprawa była całkiem świeża. Dech mi zapiera z wrażenia. – Johnny Manson? O Boże! O mój Boże! Dziękuję wam. – Ściskam Mary i Davida i dodaję: – Nic dziwnego, że nie mogłam go znaleźć. – Nawet twoja mama mogła nie wiedzieć, że tak się nazywał. Ja wiedziałem, bo tamtego lata prowadziłem bar i robiłem listę płac. – Gdybym do was nie przyjechała, szukałabym w nieskończoność. Nagle pojmuję z pełną jasnością, że to lista mnie prowadzi. Punkt dziewiąty przywiódł mnie do Carrie, a Carrie doprowadziła mnie do ojca.
Czy mama wiedziała, że tak będzie? Przyjaźń na całe życie i klucz do odnalezienia ojca. Dwa w jednym. Kiedy idziemy z Carrie do mojego samochodu, z jedzeniem zapakowanym w pojemniki, wyjmuję komórkę i wybieram numer Brada. – Pozwolisz? – zwracam się do Carrie. – To zajmie chwilę. – Jasne, dzwoń.– Carrie rzuca zza papierowej torby wypełnionej słoikami z dżemem jagodowym własnej roboty. – Wrzucę go na głośnomówiący. Zobaczysz, jaki to słodziak. Carrie unosi brwi. – Naprawdę? Daję jej klapsa i w tym samym momencie słyszę głos Brada. – Mój ojciec nazywa się John Manson, a nie Manns – ogłaszam. – Poza tym mieszka gdzieś na Zachodzie. Musisz dać znać Pohlonskiemu. Przed chwilą obejrzałam nagranie z moim tatą. Jest cudowny. – Gdzie jesteś? Myślałem, że masz być w Wisconsin. – No i jestem. Jest ze mną Carrie. Jesteś na głośnomówiącym. Powiedz „cześć”. – Cześć, Carrie. Carrie się śmieje. – Cześć, Brad. – No dobra, słuchaj. Rodzice Carrie mieszkali na Bosworth Avenue i znali Johnny’ego Mannsa! – Opowiadam Bradowi skróconą wersję wydarzeń z dzisiejszego poranka. – Widzisz? Nigdy bym się tego nie dowiedziała, gdybym się nie odezwała do Carrie. – Patrzę na przyjaciółkę i dodaję: – To prawdziwe szczęście, że znowu się spotkałyśmy. – I wielki przełom w sprawie. Dam znać Pohlonskiemu, jak tylko skończymy rozmowę.
– A jak myślisz, ile teraz potrwa odnalezienie Johnny’ego Mansona? – Trudno mi powiedzieć, ale możemy założyć, że to nie nastąpi jutro. Nawet teraz, kiedy znamy nowe fakty, to i tak może zabrać kilka miesięcy. Przygryzam wargę. – Powiedz mu, żeby się pospieszył, dobrze? – Oczywiście. Masz ochotę po powrocie pójść do kina albo na obiad? Chociaż może lepiej po prostu przyjedź, a ja w tym czasie zrobię coś do jedzenia. Rozumiem go doskonale. Wiem, jak nieskończenie długie bywają niedziele, kiedy człowiek jest sam. – Trzecia opcja brzmi zachęcająco. Aha, byłabym zapomniała. Dostałam wiadomość ze schroniska dla zwierząt. Przyjęli moje podanie. Pomożesz mi wybrać zwierzaka w przyszłym tygodniu? – Z radością. Jedź ostrożnie, Brett. Kiedy wyłączam telefon, Carrie przygląda mi się uważnie. – Spotykasz się z nim? – Nie – odpowiadam i ustawiam pojemnik z domowymi ciasteczkami na siedzeniu pasażera. – Jesteśmy tylko przyjaciółmi i tak jest naprawdę fajnie. – Uważaj, Brett, mnie się wydaje, że ten facet się na ciebie zasadza. Kręcę głową i odbieram od niej kolejną torbę. – Brad ma dziewczynę. Carrie się uśmiecha. – No to przyjaźnijcie się dalej. Kiedy z nim rozmawiasz, wydajesz się szczęśliwa. – Bo tak jest. Przytulny szeregowiec Brada w North Oakley jest dobrym miejscem
na odpoczynek po długiej podróży. Z głośników płynie głos Evy Cassidy, a ja siedzę na stołku barowym i obserwuję, jak Brad trze ser do sałaty. Opowiadam mu o Carrie i jej stadku, a on cały czas ma spuszczone oczy. I śmieje się, ale wyraźnie widzę, że to w sposób wymuszony. W końcu zeskakuję ze stołka i wyjmuję mu z rąk tarkę do sera. – Okej, Midar. Co się dzieje? Widzę, że coś cię męczy. Brad pociera dłonią kark i wzdycha. – Jenna postanowiła, że powinniśmy dać sobie spokój. Wstyd przyznać, ale mam ochotę zawołać „hura!”. Teraz oboje jesteśmy singlami i kto wie, co może się zdarzyć. Jednak kiedy na niego patrzę, widzę na jego twarzy ból. Oczywiście Brad jest zakochany, ale najwyraźniej nie we mnie. – Przykro mi. – Obejmuję go, a on przytula się z całej siły. – A może zrobisz coś, co by ją upewniło, że traktujesz to poważnie i jesteś naprawdę zaangażowany? – Masz na myśli oświadczyny? – Tak. Midar, jeżeli ci na niej tak zależy, zrób to, co i mnie radziłeś. Machnij ręką na odległość i różnicę wieku. Poproś ją o rękę. Brad odwraca się do mnie tyłem i ciężko opiera o blat. – Oświadczyłem się. Odmówiła. – O Boże. Tak mi przy… Brad ucisza mnie gestem. – Dość tych jęków. Wyciera ręce w ręcznik i rzuca go na blat. – Mamy powód do świętowania. Przemierza kuchnię i podnosi ze stolika w salonie różową kopertę. – Wstąpiłem do biura, bo przewidywałem, że może będziesz chciała to dostać – mówi, wymachując kopertą nad głową. 9. Do śmierci przyjaźnić się z Carrie Newsome. Ruszam w jego stronę. Tak bardzo chcę usłyszeć słowa Mamy. A jednak nie mogę się cieszyć i świętować, kiedy Brad jest załamany.
– Nie dzisiaj – mówię. – Poczekajmy, aż poczujesz się lepiej. – Mowy nie ma. Otwieramy teraz. Brad rozrywa kopertę, a ja siadam obok niego na sofie i zaglądam mu przez ramię. – „Kochana Brett, dziękuję Ci, moja słodka, że zrealizowałaś mój (i swój) punkt dziewiąty. Dobrze, że odnowiłaś przyjaźń z Carrie Newsome. Nie mogę zapomnieć, jaka byłaś załamana, kiedy Newsome’owie przeprowadzili się do Madison. Byłam bezsilna. Mogłam tylko patrzeć, jak twoje serduszko pęka. Pewnie już wtedy rozumiałaś, że prawdziwa przyjaźń nieczęsto się zdarza. Pamiętam, że po ostatniej wizycie Carrie u nas oddaliłyście się od siebie. Nigdy mi nie powiedziałaś, dlaczego tak się stało. Wydaje mi się, że, niestety, nigdy potem nie miałaś już prawdziwej przyjaciółki, jaką była Carrie. Gdy zachorowałam, zrozumiałam, jak małe jest grono ludzi, na których możesz liczyć. Poza Shelley i mną nie masz chyba nikogo naprawdę bliskiego”. – Zobacz, nie wymieniła Megan ani Andrew. Sądzisz, że już wtedy wiedziała, że nie są moimi prawdziwymi przyjaciółmi? Brad kiwa głową. – Myślę, że tak. – I wraca do czytania: – „Mam nadzieję, że Carrie wypełni to puste miejsce. Ciesz się waszą przyjaźnią i pielęgnuj ją, córeczko. I koniecznie spotkaj się z rodzicami Carrie. David i Mary byli moimi pierwszymi klientami. Mieszkaliśmy wtedy wszyscy na Bosworth Avenue. I uwielbiali Twojego ojca”. Zakrywam ręką usta. – Jejku, ona ma na myśli Johnny’ego, a nie Charlesa. Daje mi wskazówkę na wypadek, gdyby coś mi umknęło. – Odwracam się do Brada. – Ale czemu nie powiedziała mi tego wprost?! Czemu muszę to wszystko wytropić? – Przyznaję, że to trochę dziwne. – Zawsze była taka prostolinijna, a przynajmniej za taką ją uważałam. Dlaczego to wszystko jest takie zawoalowane i niejasne? Dostaję od tego kręćka. – Wciągam powietrze i rozluźniam się. – Jednak, z drugiej strony, teraz już go znajdę.
– Nie cieszmy się za szybko. Jeszcze daleka droga przed nami. Może to potrwa miesiąc albo dłużej. – Brad, znajdziemy go. – Chwytam list Mamy i wymachuję nim. – Może i Mama ze mną pogrywa, ale na pewno nie chciała mnie narazić na takie rozczarowanie. – Miejmy nadzieję, że się nie mylisz – odpowiada i klepie mnie po kolanie. – A teraz pora na kolację. Rozdział szesnasty Gaszę właśnie światła w biurze w piątek wieczorem, kiedy dzwoni Megan. Odkąd wyśledziłam ją w lofcie Andrew, ignorowałam jej telefony i sms-y. Już mam wrzucić komórkę z powrotem do torebki, kiedy jednak decyduję się odebrać. Co, do cholery. – Hej, chica – odzywa się Megan. Jej głos brzmi, jakby była podstarzałą cheerleaderką. Nie mogę uwierzyć, że wydawał mi się kiedyś ładny. – Shel mówi, że dzisiaj jedziesz po psa. Wkładam klucz do zamka i przekręcam, aż zaskakuje. – Taki jest plan. – Świetnie. Otóż mam klienta, który kupuje apartament na Lake Shore Drive. Okazało się, że w tym budynku nie można trzymać psów, i chociaż facet czuje się z tego powodu okropnie, musi się pozbyć Champa. A Champ to wystawowy champion. Jest rasowym chartem. Bardzo wyrafinowanym. No, w każdym razie ten klient mówi, że możesz go wziąć. Po prostu daje ci tego cholernego psa! Otwieram podwójne drzwi. – Dziękuję, ale nie jestem zainteresowana posiadaniem championa. – Co? Ale dlaczego? Ten pies jest dużo wart. Zbiegam po schodach i wypadam na zewnątrz. W twarz uderza mnie jednocześnie jasne światło dnia i podmuch grudniowego wiatru. – Nie chcę championa, Megan. Oczywiście, że taki stwór świetnie wygląda, ale też jest bardzo wymagający w utrzymaniu. Musisz mu zapewnić szczotkowanie, treningi, wyścigi – mówię coraz szybciej i coraz trudniej mi się pohamować – i wkrótce zaczynasz nienawidzić tych wymyślnych diet, specjalnych mydeł i wspaniałych szamponów. Za dużo tego wszystkiego. A poza tym nie ma już miejsca na twoje
potrzeby! Champion już taki jest. Egocentryczny… – Jezu, Brett, uspokój się. Przecież to tylko pies. – Oczywiście, że pies, a niby kto? Opieram się o drzwi samochodu. – Megan, jak mogłaś? Wciąga powietrze, a ja wyobrażam sobie, że zaciąga się papierosem, na którym zostawiła ślad szminki. – Ach, chodzi ci o Andrew? Przecież już ze sobą nie jesteście. Kiedy byliście parą, najwyżej oglądałam sobie jego spodnie. – Cóż za lojalność!
– Nie mogę uwierzyć, że zabrałaś mu wszystkie meble. Był cholernie wkurzony. A potem nawet nie odbierałaś telefonu. Chciał, żeby cię aresztowali za włamanie. – Słyszałam o tym. Wzięłam tylko to, co należało do mnie, Megan, i on o tym doskonale wie. – Masz szczęście, że go uspokoiłam. Powiedziałam, że w końcu stać go na nowe meble. Przecież jest prawnikiem, do cholery. – Tu Megan robi przerwę. – Brett, on ma pieniądze, prawda? Bo wiesz, kiedy wczoraj kelner przyniósł rachunek, Andrew po prostu siedział i czekał, aż ja zapłacę. – Chichocze. – Pewnie myśli, że mam kupę siana, bo pracuję w nieruchomościach. Ha! Megan w końcu odkryje, z kim ma do czynienia. Zresztą Andrew także. Oboje są chciwi, egocentryczni i skupieni wyłącznie na sprawach materialnych… Nagle biorę się w karby. Jakie mam prawo ich oceniać? Przez całe dorosłe życie też byłam materialistką. Nosiłam designerskie ciuchy, drogie torebki i biżuterię, jeździłam bmw… I czy nie myślałam tylko o sobie, zostawiając Carrie samą właśnie wtedy, gdy najbardziej mnie potrzebowała? A jednak mi wybaczyła. Może powinnam teraz za to odpłacić? – Meggie, dziewczyno. Powinnaś mierzyć wyżej. Jesteś piękną kobietą i masz wielki potencjał. Znajdź kogoś, kto cię doceni i będzie traktował… Megan się śmieje. – Och, Brett, nie oszukasz mnie. Rozumiem, że jesteś zazdrosna, ale czas się z tym pogodzić. On. Cię. Już. Nie. Kocha. Wspaniałomyślność nagle mnie opuszcza. Dzisiaj nie będzie na nią miejsca. – Masz rację, Megan. Oboje naprawdę idealnie do siebie pasujecie. – Wskakuję do samochodu. – I wiesz co? Nie martw się za krótkimi rękami. Masz dużo poważniejszych wad. Na tym kończę i jadę po wiernego, kochanego kundelka. Brad czeka przy krawężniku, kiedy przy Aon Center parkuję swój nowy/używany samochód. – Co się dzieje? Beemka u mechanika? – pyta, cmoka mnie w policzek i zapina pasy bezpieczeństwa.
– Nie. Zamieniłam go. – Żartujesz. Na to?! – Na to i trochę potrzebnej gotówki. Po prostu uważałam, że to źle, że jeżdżę taką furą, podczas gdy rodziny, z którymi pracuję, nie mogą sobie pozwolić na żaden samochód. Brad gwiżdże. – Jesteś stworzona do tej pracy. – Tak. Chociaż przyznaję, że strasznie się cieszę, że najbliższe dwa tygodnie będę miała wolne. Mam przerwę świąteczną. Brad jęczy. – Ja też chcę taką pracę! Śmieję się. – Naprawdę miałam szczęście. Dzieciaki są niewiarygodne. Martwię się tylko o Sanquitę. Nie wygląda dobrze. Kiedy tylko może, chodzi do lokalnej przychodni, ale tam są tylko interniści. Umówiłam ją do kliniki uniwersyteckiej do doktor Chan. Jest jednym z najlepszych nefrologów w kraju. – A co słychać u twojego psycholka? – U Petera? – Wzdycham głośno. – Jest bardzo bystry, ale chyba nie umiem do niego dotrzeć. – Nadal kontaktujesz się z jego terapeutą? Uśmiecham się. – Tak. To dodatkowa korzyść. Garrett jest takim dobrym człowiekiem. Mądry, kompetentny, a zarazem przystępny. Rozmawiamy o Peterze, ale często potem o rodzinie, o marzeniach… powiedziałam mu nawet o liście. – Ten facet ci się podoba. Gdybym nie znała Brada, pomyślałabym, że jest zazdrosny. Ale to niedorzeczność. – Uwielbiam doktora Taylora. Jest wdowcem. Trzy lata temu jego żona umarła na raka. Zakrywam ręką usta, bo nagle ziewnęłam.
– Zmęczona? – pyta Brad. – Wykończona. Nie mam pojęcia, co się ze mną ostatnio dzieje. – Chociaż może to być ciąża! – Miałeś jakieś wieści od Jenny? Patrzy przez okno. – Nie. Ściskam go pocieszająco za ramię. Co za głupia kobieta. Kiedy przekraczamy próg miejskiego schroniska dla zwierząt, uderza nas zapach trocin i karmy. Siwowłosa kobieta w dżinsach i flanelowej koszuli idzie do nas, wymachując zamaszyście rękami. – Witam w naszym schronisku. Mam na imię Gillian i jestem wolontariuszką. Co państwa sprowadza? – Moje podanie o adopcję zostało przyjęte – odpowiadam, przekrzykując szczekanie. – Przyszłam, żeby wybrać psa. Gillian wskazuje pulchnym palcem bramę z tyłu budynku. – Tam są zarejestrowane psy. Mają karmę i papiery. Takie zazwyczaj wybywają bardzo szybko. Wczoraj dostaliśmy wspaniałego portugalskiego psa wodnego. Ten nie zabawi u nas długo, bo od czasu, kiedy para prezydencka kupiła Bo, ta rasa stała się bardzo pożądana. – Szukam raczej kundelka – mówię. Gillian unosi brwi. – Naprawdę? – Robi okrągły ruch ręką. – Kundelki są wspaniałe. Jedyny kłopot w tym, że przy kundelkach nie znamy historii rodziny, więc nie mamy pojęcia, jaki pies będzie miał charakter czy skłonność do chorób. To można przewidzieć tylko u rasowych. Brak historii rodziny? To trochę jak u mnie. – Zaryzykuję. Wybranie go nie trwa nawet dziesięciu minut. Z klatki patrzy na nas brązowymi jak kawa oczami kosmaty psiak. Od pierwszej chwili się łasi i jest przyjazny. – Proszę pana – ciągnę Brada za rękaw – przedstawiam mojego nowego psa. Gillian otwiera klatkę.
– Cześć, Rudy. Rudy drepcze po betonowej posadzce i nas obwąchuje. Kręci młynka ogonem w niesamowitym tempie. Patrzy na Brada, a potem na mnie, jakby oceniał, czy się nadajemy na rodziców. Podnoszę go z ziemi, a on przywiera do mojej ręki i liże mnie po policzku. Śmieję się radośnie. – Lubi cię – ocenia Brad i drapie Rudy’ego za uchem. – Fajny jest. – Prawda, że fajny? – dodaje Gillian. – Rudy ma półtora roku i już nie rośnie. Tak na moje oko ma trochę z biszona, trochę ze spaniela i kapkę pudla na dodatek. Nieważne, jaka jest jego historia, bo ostateczny produkt tej mieszanki genów jest po prostu uroczy. Głaszczę miękkie futerko. – Czemu ktoś oddaje takiego pieska? – Zdziwiłaby się pani. Zazwyczaj z powodu przeprowadzki albo narodzin dziecka, czasem właściciel i pies po prostu się nie lubią. Jeżeli dobrze pamiętam, pan Rudy’ego miał się ożenić, a narzeczona nie znosiła psów. Zdaje się, że Rudy i ja bardzo do siebie pasujemy. Dwoje bezdomnych, którzy właśnie stracili kogoś, kogo kochali – albo myśleli, że kochają. Wypisuję czek za pieska i wszystkie jego przynależności, a Brad czyta w tym czasie o schronisku. – Słuchaj, co piszą. Schronisko powstało, żeby pomagać zabłąkanym i odrzuconym zwierzętom znaleźć schronienie. Działamy w środowiskach miejskich, między innymi w Chicago… – Fajnie – komentuję. Brad pokazuje zdjęcie w ulotce. – Gillian, czy rzeczywiście przyjmujecie także konie? Podnoszę długopis w połowie wyrazu i patrzę na Brada spod oka. – Tak, a czemu pan pyta? Brad wzrusza ramionami. – A tak, bez powodu. Po prostu chcę się dowiedzieć, co tu macie. – A interesowałyby pana zwierzaki dla pana czy raczej dla dzieci? – pyta Gillian, przerzucając kartki w segregatorze.
– To nieważne, Gillian. Nie chcemy konia – mówię. – Dla nas. Przez jedną słodką chwilkę wyobrażam sobie dziecko, moje dziecko, jadące na koniku. Ale to jeszcze daleko przede mną. – Musimy o tym porozmawiać – zwracam się do Brada. – Absolutnie nie mogę się teraz zaopiekować koniem. – Znalazłam! – Gillian wyciąga ku nam segregator i wskazuje zdjęcie. – To jest Lady Lulu. Była kiedyś koniem wyścigowym, ale teraz ma piętnaście lat i właściciel nie chce jej już trzymać. – Gillian patrzy na Brada, jakby czuła, że tylko on może tu coś poradzić. – Lulu będzie świetna do rekreacji i jazdy w niezbyt trudnym terenie. I naprawdę jest słodka. Przesłodka. Może ją obejrzycie? Wydzieram czek z książeczki i podaję jej. – Dziękujemy, Gillian. Zastanowimy się. – Jest w stajni Marengo w Paddock Farms. Naprawdę powinniście ją zobaczyć. Jest wyjątkowa. Jedziemy na północ State Street. Rudy jest w klatce na tylnym siedzeniu. Wpatruje się w okno, zafascynowany ruchem ulicznym, tłumami wylewającymi się ze sklepów i świątecznymi iluminacjami na gałęziach drzew. Odwracam się i wyciągam rękę w stronę klatki. – W porządku, maluszku? Mamusia jest tutaj. Brad też się odwraca. – Trzymaj się, brachu. Niedługo będziemy w domu. Zachowujemy się jak dumni rodzice wracający z porodówki. Uśmiecham się w ciemnym wnętrzu samochodu. – A co do konia… – Głos Brada przywraca mnie do rzeczywistości. – No właśnie, co do konia, to uważam, że z tego punktu powinnam zostać zwolniona. – Co? Nie chcesz konia? – Mieszkam w mieście, Midar. Uwielbiam Chicago. Dobija mnie to,
że przecież Mama doskonale o tym wiedziała. Czemu zleciła mi coś tak absurdalnego? – Miło. I pozwolisz, żeby Lady Lulu trafiła do fabryki kleju? – Przestań. Mówię poważnie. Nawet się dowiadywałam, ile kosztuje utrzymanie konia. To bardzo wielki koszt: stajnia, karma, opieka. Wierz mi, że przewyższa to koszt utrzymania większości ludzi. Wiesz, co za takie pieniądze zrobiliby w Joshua House? – Masz rację. To pewna rozrzutność, ale przecież sprzedałaś samochód i masz pieniądze. – Nie. Te pieniądze są dla Pohlonskiego. Moje oszczędności topnieją w oczach. – Ale to przejściowe. Przecież, kiedy dostaniesz spadek… – Jeśli dostanę. I kto wie, kiedy to nastąpi? Najprawdopodobniej nie dam rady z całą tą listą w ciągu roku. – Okej, więc skupmy się na jednym. Możesz kupić konia, prawda? – Ale nie mam czasu. Najbliższa stajnia, w której mogłabym go trzymać, jest oddalona o godzinę jazdy. Brad patrzy przez okno. – A ja uważam, że powinniśmy w tej sprawie zaufać twojej mamie. Jak dotąd nas nie zawiodła. – Ale tu nie chodzi tylko o mnie. Mówimy o zwierzęciu, dla którego nie będę miała czasu. Pies to zupełnie co innego niż koń. Brad kiwa głową. – Okej, więc odłóżmy na trochę ten punkt. Damy ci czas, żebyś się z tym oswoiła. W tym okresie powstrzymam się od rżenia. Przewracam oczami, ale w duchu się cieszę, że znowu żartuje. – Trochę się zagalopowałeś – dorzucam, bo nie mogę się powstrzymać. – Nieźle. Masz żyłkę do końskich spraw. – Nie bądź taki ogier! – Raczej szkapa.
Śmiejemy się. Brad wnosi Rudy’ego do domu Mamy, jak pannę młodą. W drugiej ręce ma torbę z karmą i posłaniem. Stawia wszystko w hallu, a ja zapalam lampy i włączam oświetlenie choinki. W domu pachnie igliwiem. Pokój wypełnia śliczny blask lampek. – Cudownie tu – odzywa się Brad, stawiając Rudy’ego na podłodze. Zwierzak, nie tracąc czasu, zaczyna obwąchiwać pakunki pod drzewkiem. – Chodź, Rudy, załatwimy ci coś do jedzenia. Brad nalewa wody i wsypuje karmę do misek. Poruszamy się po kuchni jak Fred i Ginger w tańcu. On wyciera dłonie w ręcznik, a ja płuczę ręce nad zlewem. Ja zakręcam wodę, on podaje mi ręcznik. – Może napijesz się wina? – pytam. – Z przyjemnością. Wyjmuję butelkę pinot noir i obserwuję, jak Brad rozgląda się po kuchni, jakby ją wyceniał. – Myślałaś kiedyś, żeby kupić ten dom? – Bardzo bym chciała, ale to dom Mamy. – I to jeszcze jeden powód, żeby go zatrzymać. – Brad opiera się o wyspę w centralnej części kuchni i kontynuuje: – Mnie się wydaje, że ten dom jest w jakiś sposób do ciebie podobny. Wkręcam korkociąg i rzucam: – Naprawdę? – Naprawdę. Jest elegancki i wyrafinowany, a zarazem ciepły i przyjazny. Czuję, jak słodycz tych słów spływa mi do serca. – Dziękuję. – Powinnaś o tym pomyśleć. Wyjmuję kieliszki z kredensu. – Nie wiem nawet, czy byłoby mnie na niego stać. Wiesz przecież, że musiałabym go odkupić od
braci. – Oczywiście, że będzie cię stać, gdy odbierzesz spadek. – Zapominasz tylko, że muszę się zakochać i urodzić dzieci. Może się też okazać, że miłość mojego życia nie będzie miała ochoty mieszkać u mojej Matki. – Będzie mu się tu bardzo podobało, zobaczysz. A przy ulicy jest park, idealny dla dzieci. Brad mówi z taką pewnością, że niemal mu wierzę. Podaję mu wino. – Czy Mama ci mówiła, dlaczego chce, żebyśmy przez rok nie pozbywali się tego domu? – Nie, ale domyślam się, że przewidziała, że będziesz potrzebowała dachu nad głową. – Też tak podejrzewam. – I pewnie myślała też, że tu jest tak fajnie, że potem nie będziesz chciała go sprzedawać. I dlatego zamieściła klauzulę o trzydziestu dniach. Żeby nie zrobiło ci się zbyt wygodnie. – Czekaj, co powiedziałeś? – No, mówię o tej klauzuli w testamencie. Nikt nie może tu mieszkać dłużej niż przez trzydzieści kolejnych dni. Pamiętasz? – Nie – odpowiadam szczerze. – Ale to znaczy, że nie mogę tu zostać i muszę sobie poszukać innego miejsca? – Tak. To wszystko jest w testamencie. Masz swój egzemplarz, prawda? Łapię się za głowę. – A ja właśnie kupiłam psa. Zdajesz sobie sprawę, jak trudno będzie znaleźć miejsce, w którym akceptują zwierzęta? A moje meble? Są wszystkie w Joshua House. I nie mam pieniędzy. – Hej, hej. – Brad odstawia kieliszek i chwyta mnie za nadgarstki. – Wszystko będzie dobrze. Spójrz. W ubiegłym tygodniu spędziłaś noc w Joshua House, więc z praktycznego punktu widzenia, odliczanie dopiero się rozpoczęło. Masz mnóstwo czasu, żeby coś sobie znaleźć. – Czekaj. – Oswobadzam ręce. – Chcesz powiedzieć, że ponieważ
nie było to ileś tam kolejnych dni, to jestem tu dopiero od sześciu? – To właśnie chcę powiedzieć. – Więc jak będę sobie robiła co miesiąc noc czy dwie noce przerwy, tak jak teraz, będzie mi wolno tu mieszkać, bo nigdy nie przekroczę limitu? – No, nie sądzę… Uśmiecham się zwycięsko. – To znaczy, że mogę tu zostać. Problem rozwiązany! Brad nie zdążył odpowiedzieć, a ja już wznoszę kielich z wodą. – Na zdrowie! – Na zdrowie – odpowiada. Stukamy się kieliszkami. – Nie masz ochoty na wino? – Ostatnio nie piję alkoholu. Kieliszek, który wędruje do jego ust, nagle się zatrzymuje. – Mówiłaś, że czujesz się bardzo zmęczona, prawda? – Mhm. – I nie pijesz. – Owszem, panie Einstein. – O kurczę. Ciężarówka! – Tak mi się wydaje. Kupiłam test, ale boję się sprawdzić. Zaczekam do końca wakacji. – Boisz się, że wynik będzie pozytywny? – Nie! Boję się, że będzie negatywny. To by mnie załamało. – Patrzę mu w oczy. – Wiesz, nie całkiem tak to sobie wyobrażałam. Nie planowałam samotnego macierzyństwa. I oczywiście zapytam Andrew, czy chce mieć udział w życiu dziecka, ale nie będę prosiła o alimenty. W końcu to moje marzenie, nie jego. Wychowam moje dziecko… – Hola, hola, panienko! Mówisz, jakby wszystko było już całkiem
przesądzone. Najpierw sprawdź… wynik gonitwy. – Skończ już z tymi głupimi końskimi porównaniami. Brad mnie przytrzymuje i patrzy mi w oczy. – Brett, mówię poważnie. Znam cię. Może niepotrzebnie się nakręcasz. Dopóki nie będziesz miała całkowitej pewności… – Za późno. Już się nakręciłam. Pierwszy raz, odkąd Mama została zdiagnozowana, czuję radość. Zabieramy kieliszki do salonu, gdzie Rudy leży wyciągnięty przed kominkiem. Brad wyjmuje z kieszeni kopertę z numerem szóstym i siada na sofie. – Przeczytamy, co twoja mama miała do powiedzenia na temat Rudy’ego? – Proszę bardzo. Siadam w fotelu i wyciągam nogi. Brad klepie się po kieszeni. – Cholera, nie wziąłem okularów do czytania. Wstaję z fotela i sięgam po okulary do czytania mojej Mamy, które nadal leżą na biurku. – Proszę. – Podaję mu szkła w oprawkach w barwach fuksji i fioletu. Spogląda zdziwiony na wyraziste oprawki, ale wkłada okulary. Wygląda w nich tak, że wykrzykuję: – O Boże! Wyglądasz niebiańsko! Łapie mnie za rękę i sadza na sofie. – Uważasz, że to śmieszne, tak? – Puka mnie pięścią w czubek głowy. – Przestań! – wołam między spazmami śmiechu. W końcu się uspokajamy. Tyle tylko, że wylądowałam obok niego na sofie, a on nadal trzyma rękę na moim ramieniu. Porządniejsza kobieta przeniosłaby się na fotel. Przecież dopiero co zerwała z nim dziewczyna. Ale ja nie jestem taka porządna i zostaję tam, gdzie siedzę. – Okej. Zachowuj się – odzywa się Brad. Prawą ręką wymachuje
listem i go otwiera. Lewą ręką mnie obejmuje. Kiwam głową. – Dobrze, babciu, będę grzeczna. Czytaj. Robi groźną minę, ale zaczyna: – „Gratuluję zakupu psa, kochanie! Tak się cieszę! Jako dziecko bardzo lubiłaś zwierzęta, ale na pewnym etapie dorosłego życia byłaś zmuszona zrezygnować z tej pasji. Nie wiem dlaczego, ale mam pewne podejrzenia”. – Andrew nie znosił zwierząt. Mama o tym wiedziała. – „Pamiętasz, jak przybłąkał się do nas collie? Mieszkaliśmy wtedy w Rogers Park. Nadałaś mu imię Leroy i prosiłaś, żeby mógł z nami zostać. Nie mówiłam ci tego, ale ja także o to walczyłam. Błagałam Charlesa, żeby pies mógł z nami zamieszkać, ale mój mąż był niewzruszony. Uważał, że psy śmierdzą”. Wyrywam Bradowi list z ręki. – Może ja naprawdę wybrałam sobie na partnera kogoś podobnego do Charlesa?! Brad ściska mnie pocieszająco za ramię. – Ale teraz to rozumiesz i już nigdy nie będziesz musiała walczyć o uznanie Charlesa Bohlingera ani żadnego innego mężczyzny, żeby udowodnić, że zasługujesz na miłość. Powoli przetrawiam te słowa. – Tak. Tajemnica Mamy uwolniła mnie od tego. Szkoda tylko, że nie poznałam jej wcześniej. – „Opiekuj się swoim kundelkiem, bo to kundelek, prawda? Ale jeżeli pozwolisz mu spać na górze, to, proszę, nie na kołdrze. Jej czyszczenie jest bardzo kosztowne. Życzę Ci wielu wspaniałych chwil, które kiedyś będziesz mogła ciepło wspominać. Mama”. Szybko czytam list jeszcze raz. – Ona wie, że tu mieszkam, prawda? – Nie wiem. Może po prostu skojarzyła oczywiste fakty. – Jakie fakty?
– Andrew nie chciał psa, więc skoro masz psa, nie mieszkasz już z Andrew. A skoro nie mieszkasz z nim, to całkiem logiczne, że zatrzymałaś się tutaj. Odwracam się do niego. – Widzisz? Ona chciała, żebym tu zamieszkała. Ta klauzula musi być pomyłką. Mój głos brzmi całkiem pewnie, ale wewnętrznie czuję, że to, co mówię, jest głupie. Brad i ja półleżymy na sofie, trzymając stopy w samych skarpetkach na stoliku kawowym, a tymczasem kolejne grupy tancerzy Świątecznej Gospody płyną po ekranie. Brad wychyla ostatni kieliszek i stwierdza: – Jezu, muszę się zwijać. – Prostuje się i przeciąga. – Obiecałem mamie, że jutro wcześnie wyjadę. Już tylko dwa dni do świąt, a ona zawsze czeka z dekorowaniem drzewka na mój przyjazd. W pięknym domu w Champaign Brad i jego rodzice będą obchodzili święta, udając, że nie zauważają braku jednej osoby przy rodzinnym stole. U mnie będzie tak samo. – Zanim wyjedziesz, musisz otworzyć swój prezent. – Och, nie trzeba było… – Brad wyciąga przed siebie ręce, jakby się bronił. – Ale skoro coś dla mnie masz, leć po to, szybciutko. Wyjmuję spod choinki prostokątne pudełko. Brad je otwiera i przez chwilę po prostu patrzy, a potem wyciąga ze środka drewniany model statku. – Jaki piękny. – Uznałam, że do ciebie pasuje, bo kierowałeś moją łodzią ratunkową po śmierci Mamy. – Bardzo chytrze – całuje mnie w czoło – ale to ty byłaś kapitanem, ja najwyżej członkiem załogi. – Wstaje z sofy. – Zaczekaj. Na chwilę znika w garderobie, a potem wraca, niosąc małe srebrne pudełeczko. – To dla ciebie. W pudełeczku na czerwonym aksamicie leży maleńki złoty spadochron. – Żebyś zawsze miała bezpieczne lądowanie.
Dotykam tego cacuszka i mówię: – Jest śliczny. Dziękuję ci, Brad. I dziękuję, że byłeś przy mnie przez te trzy miesiące. Naprawdę nie wiem, jak bym przez to przeszła bez ciebie. Brad dość szorstko głaszcze mnie po głowie. Spojrzenie ma poważne. – Dałabyś sobie radę. Ale cieszę się, że pozwoliłaś sobie pomóc. – I bez uprzedzenia pochyla się i całuje mnie w policzek. Ten pocałunek jest cieplejszy i trwa dłużej niż nasze zwykłe cmoknięcia. Wstrzymuję oddech. Wstaję. Zapewne wypił trochę za dużo, a poza tym oboje zostaliśmy porzuceni i mamy złamane serce, co może być niebezpieczną mieszanką. Brad idzie do drzwi, a ja wyjmuję jego płaszcz z garderoby. – Wesołych Świąt – mówię, starając się, żeby to zabrzmiało zwyczajnie. – Obiecaj, że zadzwonisz, gdy tylko będziesz miał jakieś wieści o moim ojcu. – Obiecuję – odpowiada, ale zamiast odebrać płaszcz, patrzy na mnie. Wyciąga rękę i głaszcze mnie po policzku. Ma taką czułość w oczach, że odruchowo całuję go w policzek. – Życzę ci szczęścia. – Ditto – szepcze i robi krok w moją stronę. Czuję dreszcz, ale staram się to zignorować. Brad jest zakochany w Jennie. Tymczasem on dotyka moich włosów i patrzy na mnie tak, jakby mnie widział pierwszy raz w życiu. – Chodź do mnie – mówi miękko. Serce mi wali. Nie zepsuj tej przyjaźni. On jest samotny i zraniony. Tęskni za Jenną. Tłumię jednak głos rozsądku i podchodzę do niego. Jego ramiona mnie oplatają i słyszę, jak głęboko oddycha, zupełnie jakby chciał wciągnąć w siebie mój zapach. Przywiera do mnie, a ja czuję, jaki jest gorący, twardy i silny. Zamykam oczy i dotykam nosem jego torsu. Pachnie sosną i słyszę, jak wali mu serce. Przywieram do niego. Nie mogę powstrzymać narastającego podniecenia. Jego palce wplątują się w moje włosy, czuję, jak dotyka ustami mojego ucha, szyi… O Boże, jak dawno nikt mnie tak nie całował. Powoli podnoszę ku niemu twarz. Widzę namiętność w jego spojrzeniu. Przymyka oczy i pochyla się. Jego usta są gorące i mają cudowny smak.
Mobilizuję wszystkie siły i odsuwam się. – Nie, Brad – szepczę. Mam nadzieję, że może mnie nie usłyszy. Pragnę go, ale wiem, że teraz nie powinniśmy tego robić. On i Jenna nie rozstali się na dobre. Musi najpierw zakończyć tamten związek, a dopiero potem wchodzić w następny. Brad wypuszcza mnie wreszcie. Cofa się o krok i zakrywa twarz dłońmi. Kiedy je odsuwa, ma wyraźne rumieńce, nie wiem – z podniecenia czy ze wstydu. – Nie możemy – mówię. – Jest jeszcze za wcześnie. W jego oczach i uśmiechu jest smutek. Przygarnia mnie i całuje w czubek głowy. – Czemu musisz być taka rozsądna? – mówi twardym głosem. Uśmiecham się, chociaż serce mnie boli. – Dobranoc, Brad. Stoję w skarpetkach na ganku i czekam, aż sylwetka Brada zniknie za rogiem. To była trudna decyzja, ale wiem, że słuszna. On jeszcze nie jest gotowy na nowy związek. Wchodzę do domu i zamykam drzwi. Czuję się inaczej, niż kiedy bywałam sama w lofcie. Dzisiaj mam w sobie nadzieję. Co prawda Brad nie jest gotowy, żeby mnie pokochać, ale namiętność, która mnie ogarnęła, pozwala mi myśleć, że może ja jestem gotowa. Odwracam się do Rudy’ego, który śpi wyciągnięty na dywanie. Mam psa. A w przyszłym roku o tej porze będę miała dziecko. Rzucam okiem na swój płaski brzuch i wyobrażam sobie, jak za kilka miesięcy będę chodzić w ciążowych sukienkach. Ta myśl napełnia mnie taką radością, że serce mi rośnie. W świąteczny ranek budzi mnie Rudy, trącając mnie pyskiem w żebra. – Cześć, Rudy. Wesołych Świąt, bracie – mówię i głaszczę go po głowie. Nagle przypominam sobie całą listę rzeczy, które muszę przygotować przed rodzinną kolacją. Aż mi się kurczy żołądek. – Ruszamy się, Rudy. Musimy urządzić przyjęcie. Pokonuję nieprzyjemny skurcz w brzuchu i wstaję. Ból mija i
wkładam płaszcz kąpielowy. Ale kiedy się odwracam, widzę. Na prześcieradle jest jasnoczerwona plama. Rozdział siedemnasty Przez chwilę mój umysł nie chce przyjąć prawdy. Po prostu gapię się na tę plamę. Wreszcie mam wrażenie, jakby przepalił się we mnie bezpiecznik, i nie mogę nabrać powietrza. Padam na kolana i chowam twarz w dłoniach. Obok mnie podskakuje Rudy, starając się wcisnąć nos między moje splecione ramiona. Ale w tym momencie nie mam mu nic do zaoferowania. Jestem pusta. Po dziesięciu minutach, które spędziłam w kompletnym bezruchu, jakbym była sparaliżowana, staję na nogi i ściągam prześcieradło. Łzy płyną mi po twarzy i łkam głośno. Spociłam się tak bardzo, że spod linii włosów spływa mi wilgotny strumyczek. Zwijam pościel i wrzucam do kosza na brudną bieliznę. Opierając kosz na biodrze, odsuwam zasłony. Przed oczami staje mi idealny świąteczny poranek, jak z obrazka Normana Rockwella. Jednak dzisiaj nie jestem w stanie cieszyć się pięknym dniem. Moja dusza jest tak smętna i jałowa jak mój brzuch. Brnę przez ten dzień jak nieprzytomna. Emma i Trevor są zachwyceni moim psiakiem i wraz z nim dostarczają mnóstwa zabawy moim braciom i ich żonom. Ja sama patrzę na to wszystko jakby nieobecna. Nie jestem w stanie dzielić ich radości i śmiechu. Nie mam nawet ochoty na jedzenie. Catherine spróbowała po kęsku każdej potrawy, a pozostali stołownicy jedzą z apetytem. Tylko ja patrzę na półmiski obojętnie. Utrata mojego wyimaginowanego dziecka odnowiła we mnie wspomnienie śmierci Mamy i straszną za nią tęsknotę. Po raz trzeci w ciągu tego dnia wchodzę do łazienki na piętrze i spłukuję twarz zimną wodą, powtarzając sobie, że wszystko będzie dobrze. Chciałam tego dziecka. Byłam pewna, że jestem w ciąży. A Mama, kurczę, powinna teraz przy mnie być. Ona tak kochała święta. Zasłużyła na jedną Gwiazdkę więcej. W ubiegłym roku świętowaliśmy jak zawsze, nieświadomi, co nam szykuje los w nadchodzącym roku. Gdybym wiedziała, że to ostatnie święta Mamy, podarowałabym jej coś wyjątkowego, co trafiłoby wprost do jej serca. Zamiast tego sprezentowałam jej opiekacz od Williamsa-Sonomy. Ale Mama mimo wszystko miała taki wyraz twarzy, jakby właśnie o takim prezencie marzyła. Przytuliła mnie i szepnęła mi do ucha:
„Dajesz mi tyle radości, córeczko”. Nagle powstrzymywane łzy płyną strumieniem. Osuwam się na podłogę w łazience i płaczę. Tak bardzo potrzebuję teraz miłości Mamy. Opowiedziałabym jej o wnuczku, którego chciałam jej dać, a ona głaskałaby mnie i uspokajała, że jeszcze wszystko przede mną. – Brett. – Joad puka do drzwi. – Brett, jesteś tam? Podnoszę się i nabieram powietrza. – Mhm. – Telefon do ciebie. Podnoszę się z zimnej podłogi i wycieram nos. Zastanawiam się, kto może dzwonić. Z Carrie plotkowałyśmy wczoraj przez dwadzieścia minut. Pewnie to Brad dzwoni, żeby się dowiedzieć, jak mijają święta, i jeszcze raz przeprosić za swoje „nieobyczajne” zachowanie. Otwieram drzwi łazienki i ruszam korytarzem. W połowie schodów spotykam Trevora, który podaje mi słuchawkę. – Halo – odzywam się i jednocześnie głaszczę bratanka po główce. – Czy to Brett? – pyta obcy głos. – Tak. Słucham. Cisza. Przez chwilę wydaje mi się, że nas rozłączyło. – Halo? – powtarzam. I wtedy słyszę, jak mówi lekko drżącym z emocji głosem: – Tu John Manson. Rozdział osiemnasty Biegnę z powrotem na górę, do sypialni Mamy. Zamykam za sobą drzwi i siadam na podłodze, oparta o framugę. – Witaj – mówię, kiedy wreszcie odzyskuję mowę. – Wesołych Świąt! – Wesołych Świąt – odpowiada ciepłym, niskim głosem.
– Pewnie uważasz, że to wszystko bardzo dziwne. Ja sama ledwo do tego przywykłam, a mam dziennik już od dwóch miesięcy. – Tak. Ale też bardzo się cieszę. Żałuję, że Elizabeth się ze mną nie skontaktowała, chociaż rozumiem dlaczego. Rozumiesz? – mam ochotę zapytać, bo ja bardzo bym to chciała wiedzieć. Ale ta rozmowa może poczekać na bardziej sprzyjające okoliczności – na czas, kiedy będziemy siedzieć obok siebie i trzymać się za ręce albo może wyciągniemy się na sofie, a on obejmie mnie ramieniem. – Gdzie mieszkasz? – W Seattle. Mam tu niewielki sklep muzyczny, Manson Music. I kilka razy w miesiącu udaje mi się pograć na gitarze. Nie mogę się przestać uśmiechać. Wyobrażam sobie tego cudownego muzyka, który jest moim ojcem. – Powiedz mi coś więcej o sobie. Tyle chciałabym wiedzieć! John odchrząkuje. – Opowiem. Obiecuję. Tylko akurat teraz bardzo się spieszę. – Przepraszam, oczywiście, przecież są święta. Nie powinnam cię zatrzymywać. A jest szansa, że przyjedziesz do Chicago? Mam wolne aż do pierwszych dni nowego roku. John wzdycha. – Bardzo chciałbym się z tobą zobaczyć, ale to wyjątkowo zły moment. Mam dwunastoletnią córkę. Jej mama przeniosła się niedawno do Aspen i ja się nią opiekuję. – Mam siostrę? – Dziwne, ale w żadnej z moich fantazji na temat ojca taka ewentualność się nie pojawiła. – To niesamowite! Jak jej na imię? – Zoё. I rzeczywiście jest niezwykła. Ale dzisiaj kaszle i boję się, że się przeziębiła. Teraz naprawdę nie ma mowy o podróży. – Jaka szkoda.
Rodzi się we mnie pewna myśl, ale ją odsuwam. – To może ja przyjadę do Seattle? W ten sposób Zoё nie będzie musiała ruszać się z domu i… – To bardzo miło, że jesteś gotowa przyjechać, ale powinienem trzymać małą z dala od ludzi. Nie mogę jej narażać. Nagle uświadamiam sobie, co się dzieje. Mój ojciec szuka wymówki. Nie chce mnie widzieć. Nie chce, żeby niewinna młodsza córka poznała jego wstydliwą tajemnicę z przeszłości. Dlaczego wcześniej tego nie zauważyłam? – Oczywiście. Może uda nam się innym razem. Wracaj do Zoё. – Tak, ale… Brett, bardzo się cieszę. Naprawdę chcę się z tobą zobaczyć, tylko nie teraz. Rozumiesz, prawda? – Jasne. Pozdrów ode mnie Zoё, proszę. Przekaż jej, że życzę jej zdrowia. Kładę telefon obok siebie na podłodze. Wreszcie odnalazłam ojca i na dodatek mam siostrę. Więc dlaczego jeszcze nigdy nie czułam się tak niechciana? Kiedy wracam do salonu, wszystkie oczy kierują się na mnie. – To był mój ojciec – mówię, starając się, żeby to zabrzmiało radośnie. – John Manson. – No i jaki on jest? – Shelley budzi się z drzemki. – Cudowny. Fantastyczny. I uprzejmy. – A gdzie mieszka? – pyta Joad. Siadam na podłodze przed kominkiem i podciągam kolana. – W Seattle. I nadal zajmuje się muzyką. – Zobaczysz się z nim? – pyta Shelley. Wyciągam rękę i drapię Rudy’ego pod brodą. – Jeszcze tego nie zaplanowaliśmy, ale już niedługo. – Zaproś go do Chicago. Wszyscy chcemy go poznać – odzywa się
Jay. – Zaproszę, jak tylko jego córka wyzdrowieje. Akurat jest chora. Uwierzycie, że mam siostrę? Joad, z Krwawą Mary w ręku, unosi brwi. – To on ma teraz prawdziwą rodzinę? Wstrzymuję oddech. – W jakim sensie prawdziwą? – Chodziło mi… – Joad mówił o rodzinie, z którą mieszka i którą zna – odzywa się Catherine. Jay siada przy mnie na podłodze i kładzie mi rękę na ramieniu. – Ty też jesteś jego prawdziwą rodziną. Ale musisz się przygotować, siostrzyczko, że to nie będzie proste po trzydziestu latach. Nigdy cię nie kołysał do snu ani nie pocieszał, jak się czegoś bałaś… Ani nie przejmował się moim przeziębieniem. Joad kiwa głową. – U mnie w biurze pracuje kobieta, która oddała syna do adopcji. Kiedy on się pojawił po dziewiętnastu latach, to było okropnie krępujące. Ona wtedy miała dwoje małych dzieci i nagle ktoś kompletnie obcy chciał wkroczyć w ich życie. Ta kobieta nie czuła z nim żadnego związku. – Joad potrząsa głową, jakby chciał odegnać wspomnienie złego snu. Nagle mnie dostrzega i dodaje: – Ale oczywiście z wami może być całkiem inaczej. W moim wnętrzu kłębi się gęsta mgła. Ojciec, którego tak szukałam, nie chce się ze mną spotkać. Ma inną, prawdziwą córkę, którą uwielbia. A ja jestem dla nich zagrożeniem. Czy Mama przewidziała coś takiego? Może dlatego nigdy mi nie powiedziała? O dziewiątej wieczorem stoję z butami w ręku na ganku i wykończona, obolała żegnam wychodzących gości. Ostatni są Joad i Catherine. Joad jakoś się ociąga. Bawi się kluczykami, wreszcie podaje je żonie i mówi: – Włącz już silnik, kochanie. Zaraz będę.
Po odejściu Catherine Joad zwraca się do mnie: – Chciałem cię zapytać, jak długo planujesz mieszkać w domu mamy. Mówi to takim tonem, że tętno mi przyspiesza. – No, jeszcze nie wiem. Nie mam dokąd pójść. Joad pociera brodę. – Mama wyznaczyła limit trzydziestu dni. A ty tu jesteś od Święta Dziękczynienia, prawda? Patrzę na niego z niedowierzaniem. W tym momencie wszystkie dobre geny, które odziedziczył po Mamie, są w odwrocie i stoi przede mną czystej wody Charles Bohlinger. – Tak, ale mówiła o trzydziestu kolejnych dniach, a ja w każdy poniedziałek nocuję w Joshua House. Nie uśmiecha się, a jego oczy mają taki wyraz, że nagle czuję się głupio. – I co, uważasz, że odliczanie zaczyna się co tydzień? Tak właśnie myślę, ale widzę, że Joad jest innego zdania. – Czego ty ode mnie chcesz, Joad? Żyję z nauczycielskiej pensji, nie dostałam spadku i musiałam się pozbyć wszystkich mebli… Brat wyciąga rękę. – Dobra, dobra. Nie ma o czym mówić. Tylko pomyślałem, że właśnie tobie będzie zależało na tym, żeby postępować zgodnie z życzeniami Mamy. Ale zostań tu, jak długo chcesz. Dla mnie to żadna różnica. Cmoka mnie w policzek i dorzuca: – Dzięki za miły dzień, siostrzyczko. Popycham drzwi z całej siły, ale są takie ciężkie, że nie udaje mi się nawet nimi trzasnąć. – Niech cię szlag trafi, Joad! Rudy podnosi się z dywanu i podbiega do mnie.
– Ach ty… – mówię i klepię go po głowie – przez ciebie będziemy musieli znaleźć miejsce, gdzie można mieszkać z kundlami. I co my teraz zrobimy? Jestem kompletnie otępiała. Chcę tylko leżeć w pościeli Mamy i odpłynąć w krainę snu. Tymczasem jednak leżę i patrzę w sufit, choć jest trzecia nad ranem. Moje myśli krążą wokół ojca, dziecka, którego nie było, i bezwzględnego rodzeństwa. Miłość, którą poczułam do nowej siostry, zniknęła, a jej miejsce zajęły zazdrość i żal nad własnym losem. Przewracam się na bok. Przychodzi mi na myśl Joad. Powtarzam sobie w myślach jego słowa – jego oskarżenie – aż wreszcie odrzucam kołdrę i schodzę na dół po schodach. Na kuchennym blacie znajduję laptopa. Dziesięć minut później staje się dla mnie jasne, że moje skromne zarobki i kudłaty przyjaciel stanowią poważną przeszkodę w znalezieniu mieszkania. Przejrzałam całe strony ogłoszeń z apartamentami, które pochłonęłyby cały mój dochód. Następny etap to zmiana kryteriów wyszukiwania. Biorę głęboki wdech. W końcu nie muszę mieć drugiej sypialni. Jednak ceny mieszkań z jedną sypialnią też są za wysokie. Jest tylko jedno wyjście. Muszę szukać na południu. Północna strona miasta, w której spędziłam całe życie, jest zbyt kosztowna. W końcu jakie to ma znaczenie, że wszyscy moi znajomi mieszkają na północ od Loop? Wciskam ENTER i widzę, że miałam rację. Na południe od Loop ceny wynajmu są dużo niższe, ale nadal za wysokie na zarobki nauczyciela w pierwszym roku pracy. Jeżeli nie mam wykorzystać funduszu emerytalnego albo zamieszkać z licznymi współlokatorami, muszę wynająć coś na południe od Eisenhower Expressway, czyli w okolicy, w której nigdy, przenigdy nie wyobrażałam sobie życia. Nie mogę! Nie mogę mieszkać w dzielnicy tak mi obcej. Tam panuje wysoka przestępczość i korupcja. Jestem zdezorientowana. Co Mama sobie myślała? Rozdział dziewiętnasty Słońce wychodzi zza horyzontu, kiedy rozczochrana i z zaczerwienionymi oczami odbieram Sanquitę z Joshua House, żeby ją zawieźć na wizytę do doktor Chan. Ranek jest mroźny. W takie poranki zapamiętuje się raczej dźwięki niż obrazy: skrzypienie śniegu pod butami, stukanie kry na jeziorze Michigan, szum ogrzewania, które jest włączone non stop. Sanquita siedzi na miejscu pasażera i grzeje nagie dłonie przy nawiewie ogrzewania. Jest ubrana w dres i pikowaną kurtkę z kapturem okolonym sztucznym futerkiem. – Według najnowszych raportów klinika uniwersytecka w Chicago ma najlepszy program nefrologiczny w kraju. Dziewczyna spuszcza osłonkę przeciwsłoneczną i siada głębiej,
chowając dłonie pod uda. – Ciągle nie rozumiem, czemu się tym zajmujesz. Nie masz nic lepszego do roboty? – Troszczę się o ciebie. Chociaż Sanquita przewraca oczami, niezrażona kontynuuję: – Wiem, że nie chcesz tego słuchać i nie ufasz mi, ale taka jest prawda. Jeżeli człowiekowi na kimś zależy, to chce mu pomagać. – Chodzi o to, że ja nie potrzebuję twojej pomocy. Jak dziecko się urodzi, poczuję się lepiej. – Wiem – mówię. Bardzo bym chciała, żeby to była prawda. Dziewczyna jest strasznie blada i sądząc po jej brzuchu, nie przybiera na wadze wystarczająco. – Wybrałaś już imię? – pytam. To powinno poprawić nastrój. – Mhm – mruczy i drapie się w nogę. – Będzie miał imię po moim młodszym bracie. – Musi być fajny ten twój brat. – Był fajny. I bystry. – Był? – pytam delikatnie. – Umarł. – Kochanie, tak mi przykro. Teraz wiem już o niej na tyle dużo, żeby dalej nie wypytywać. Jeśli chodzi o sprawy osobiste, jest bardzo zamknięta w sobie. Przez minutę jedziemy w ciszy, aż, ku mojemu zaskoczeniu, dziewczyna zaczyna mówić: – Byłam w szóstej klasie. W domu byli tylko Deonte i Austin. Pozostałe dzieciaki poszły do szkoły. A oni byli głodni. Deonte wszedł na blat. Chciał dosięgnąć pudełka z płatkami. Przechodzi mnie dreszcz. Nie chcę, żeby mówiła dalej. Tym razem naprawdę nie chcę usłyszeć, co się stało potem.
Sanquita patrzy przez okno. – Nie wiedział, że kuchenka jest włączona. Jego pidżamka się zajęła. Austin starał się go ratować, ale mu się nie udało. Dziewczyna kręci głową. – Chyba od tego czasu już zawsze byłam wściekła na matkę. Chociaż urzędnicy uznali, że to nie była jej wina, ja świetnie wiem, czemu się nie obudziła, kiedy moi bracia krzyczeli. Po powrocie ze szkoły to ja wyrzuciłam to wszystko do kibla. Nie chciałam, żebyśmy poszli do rodziny zastępczej. Często się potem zastanawiałam, czy dobrze zrobiłam. Myśli przemykają mi przez głowę. Marihuana? Kokaina? Metadon? Nie pytam. Wyciągam rękę i delikatnie kładę na ramieniu Sanquity. – Tak mi przykro, kochanie. Teraz Deonte będzie żył w twoim maleństwie. Piękna idea. Sanquita patrzy na mnie uważnie. – Nie Deonte. Dam mu na imię Austin. Austin od tamtego dnia nie był sobą. Mama go nauczyła, żeby myślał, że to przez niego. Zrobił się bardzo cichy. Przestał chodzić do szkoły, kiedy miał czternaście lat. Dwa lata temu zastrzelił się z pistoletu mojego wuja. Odkąd widział, jak Deonte umiera, życie stało się dla niego za trudne. Jesteśmy pierwszymi osobami, które przyszły do przychodni doktor Chan, jeśli nie liczyć pielęgniarek i recepcjonistki. W sterylnie czystym wnętrzu Sanquita siedzi przy mnie i wypełnia formularze. – Sanquita Bell – woła pielęgniarka przez uchylone drzwi. Dziewczyna wstaje. – Idziesz ze mną? Patrzę na nią znad otwartego tygodnika. – W porządku, mogę tu poczekać. Sanquita się nie rusza. – Ale mogę też iść z tobą, jeżeli chcesz. To zależy od ciebie. – To chodź. Nie mogę uwierzyć własnym uszom. Ona chce, żebym przy niej
była. Odkładam pismo. Obejmuję ją ramieniem i razem ruszamy za pielęgniarką do gabinetu. Sanquita siedzi na kozetce ubrana w zielony jednorazowy fartuch szpitalny. Chude gołe nogi ma przykryte prześcieradłem. Z włosami ściągniętymi do tyłu i twarzą pozbawioną makijażu wygląda jak dziecko czekające na pediatrę. Słyszymy delikatne pukanie i do pomieszczenia wchodzi doktor Chan. Przedstawia się Sanquicie i odwraca do mnie. – A pani kim jest dla pacjentki? – Nazywam się Brett Bohlinger. Jestem nauczycielką i przyjaciółką Sanquity. Jej mama mieszka w Detroit. Lekarka kiwa głową, jakby ta odpowiedź była wystarczająca. Po długim badaniu i pobraniu krwi do wielu probówek oraz wyczerpująco długiej serii pytań doktor Chan zdejmuje lateksowe rękawiczki i pozwala Sanquicie się ubrać. – Spotkamy się po drugiej stronie korytarza, w moim gabinecie. Siadamy naprzeciw pani doktor przy biurku, a ona, nie tracąc czasu, od razu przystępuje do rzeczy. – Jesteś bardzo chora, Sanquito, a ciąża sprawę dodatkowo komplikuje. Słabe nerki są jeszcze bardziej obciążone. Kiedy nerki nie pracują prawidłowo, tak jak w twoim przypadku, podnosi się stężenie potasu, co może doprowadzić do zatrzymania akcji serca. Pani doktor przesuwa papiery na biurku. Pewnie czuje się niekomfortowo w tej sytuacji, a może nie ma cierpliwości. Nie wiem. – Chciałabym zobaczyć się z tobą jeszcze raz, kiedy już będą wyniki, ale czas ma tu kluczowe znaczenie. Uważam, że powinnaś się poddać aborcji najszybciej, jak tylko można. – Co?! – Sanquita patrzy na mnie, jakbym ją zdradziła. – Nie! Kładę jej rękę na ramieniu i zwracam się do lekarki: – To już połowa drugiego trymestru, pani doktor. – Późne aborcje przeprowadza się, kiedy zagrożone jest życie matki, tak jak w tym przypadku. Sanquita wstaje, jakby chciała pokazać, że uważa rozmowę za zakończoną, ja jednak nadal siedzę. – Jakie są prognozy, jeżeli nie zdecyduje się na aborcję?
Doktor Chan patrzy mi prosto w oczy. – Szanse matki pięćdziesiąt na pięćdziesiąt, a dziecka jakieś trzydzieści procent. Nie dodaje, że chodzi o prawdopodobieństwo przeżycia. Nie musi. Sanquita siedzi z kamienną twarzą i patrzy prosto przed siebie. – Nie wrócę tam. Ona chce, żebym zabiła swoje dziecko. Nie zrobię tego. – Kochanie, to nie jest tak, że ona tego chce. Ona tylko uważa, że tak będzie najlepiej dla ciebie. Twoje życie jest zagrożone. Rozumiesz? – A co ty rozumiesz? Nie masz dzieci! Nie masz prawa mi mówić, co mam robić. Serce mi wali. W oczach mam znowu tamtą czerwoną plamę. Staram się opanować oddech. – Masz rację. Przepraszam. Dziewczyna patrzy przez okno i kilka mil przebywamy w milczeniu. Jesteśmy już prawie przy Carroll Avenue, kiedy wreszcie się odzywa. Mówi tak cicho, że ledwie ją słyszę. – Chciałaś mieć dzieci, prawda? Mówi tak, jakby już było za późno. Jakbym straciła szansę. W jej świecie ktoś, kto ma trzydzieści cztery lata, jest stary. – Tak, chciałam. Chcę mieć dzieci. Wreszcie się do mnie odwraca. – Byłabyś dobrą mamą. To najsłodsze i zarazem najokrutniejsze słowa, jakie mogłam usłyszeć. Wyciągam rękę i ściskam jej ramię. Nie odsuwa się. – Ty też będziesz dobrą mamą, kiedy już wyleczysz nerki. Ale teraz… po prostu nie chcę cię stracić. – Niech pani zrozumie, że moje życie jest nic niewarte bez tego
dziecka. Raczej umrę, niż je zabiję. Miłość do śmierci. Sanquita ją odnalazła. I naprawdę może ją to kosztować życie. Kiedy zatrzymujemy się przed Joshua House, jest dopiero dziesiąta rano. Planowałam, że spędzę z Sanquitą przedpołudnie. Chciałam, żebyśmy się zatrzymały gdzieś na śniadanie, może zrobiły małe zakupy dla dziecka, ale teraz nastrój jest tak poważny, że nawet tego nie proponuję. Wyjeżdżam z podjazdu i cofając, rzucam okiem na tylne siedzenie, gdzie leżą kartki, które wydrukowałam w czasie nocnych poszukiwań mieszkania. Wjeżdżam na krawężnik i przeglądam je w poszukiwaniu fajnego ceglanego domku w Pilsen, który zapadł mi w pamięć. Może przejeżdżając, zerknę na niego. Będę mogła powiedzieć Joadowi i Bradowi, że jestem w trakcie poszukiwań mieszkania. Przerzucam kartki i znajduję sześć mieszkań w Little Italy, cztery apartamenty w University Village, ale nie mogę odszukać tamtego ładnego domku w Pilsen. Na pewno go wydrukowałam. Gdzie się podział? Na kolanach mam rozrzucone pozostałe oferty, które domagają się uwagi, jak dzieci. No, kurczę… nie ma. Staram się pocieszyć myślą, że będę miała blisko do pracy i do Joshua House, ale nie czuję, żeby mnie to podnosiło na duchu. Okolice South Side są takie paskudne, depresyjne… wyglądają nawet na trochę niebezpieczne. Ożywiam się nieco, kiedy wjeżdżam do Italian American Village w obrębie Little Italy. Są tu tętniące życiem centra handlowe i kilka najlepszych restauracji w mieście. To by mogło być. W napięciu szukam pierwszego adresu na liście, jednak zamiast fajnych domków, które niedawno mijałam, widzę wielki betonowy blok z zabitą deskami witryną od frontu, która wygląda jak zaklejone oko. Boże, to w niczym nie przypomina zdjęcia z oferty. Złość we mnie narasta, kiedy wjeżdżam w Loomis Street, gdzie tablica NA WYNAJEM stoi zatknięta na podjeździe wypełnionym wszystkim, co można sobie wyobrazić, poczynając od starych opon, a kończąc na rozwalonej desce do prasowania. Co Mama sobie myślała? Już nie wiem, czy jestem bardziej rozżalona, obrażona czy wściekła. Chyba wszystko naraz. W sylwestra o piątej po południu siedzę przy frontowym oknie w domu Mamy i kończę paczkę M&M’s-ów. Na zewnątrz słońce przegrywa swoją codzienną bitwę z księżycem, a miasto przygotowuje się do wielkiej imprezy. Rudy zwinął się w kłębek u moich stóp, a Carrie wysłuchuje ostatnich nowin przez telefon. Opowiadam jej o stanie zdrowia Sanquity i o uwagach Joada na temat tego, że mieszkam u Mamy. – No, a poza tym Johnny znowu dzisiaj dzwonił. Jak zawsze, chciał
rozmawiać tylko o Zoё. Jest coraz bardziej chora. On się niepokoi. Mam ochotę powiedzieć: „Dobrze, rozumiem. Nie musisz się bać. Nie pojawię się nagle na twoim progu”. – Nie wyciągaj pochopnych wniosków. Kiedy Zoё wyzdrowieje, on skupi się na tobie. Wierz mi, że tak będzie. Ja akurat wiem, co to znaczy mieć chore dziecko. Cały świat staje na głowie. Już mam powiedzieć, że w końcu to tylko przeziębienie, ale się powstrzymuję. Sanquita miała rację. Nie rozumiem, bo nie mam dzieci. – A jak się miewają twoje dzieciaki? – Świetnie. Taylor miała występ taneczny we wtorek wieczorem. Wyślę ci nagranie. Widać ją dobrze, bo jest najwyższa i tańczy z tyłu, a do tego często myli kroki. Zupełnie jak ja. Chichoczemy. – A co robisz dzisiaj wieczorem? – pyta Carrie. – Nic. Jay i Shelley idą na jakiś bal. Zaoferowałam się, że zajmę się dzieciakami, ale Shell wynajęła opiekunkę, więc wypożyczyłam wszystkie filmy z Meg Ryan, jakie tylko mogłam znaleźć. Podchodzę do stolika, na którym leżą płyty. – Bezsenność w Seattle, Masz wiadomość… Może się skusisz i przyjedziesz? – Jeżeli masz Kiedy Harry poznał Sally, to już jadę. – Ten wybrałam jako pierwszy. Śmiejemy się. – Boże, Bretel, tak za tobą tęsknię. Idziemy na imprezę ze znajomymi Stelli z pracy, ale szczerze mówiąc, chętnie zamieniłabym się z tobą. Czasami naprawdę ci zazdroszczę. – Nie ma czego – mówię w drodze do okna. W gardle mnie drapie. – Carrie, życie w pojedynkę naprawdę przygnębia. Chodzę ulicami i oglądam te wszystkie młode pary, które pchają dziecięce wózki, i czuję się taka stara. Zastanawiam się, co ze mną będzie, jeżeli nigdy nikogo nie spotkam. I nie będę miała dzieci. Może dzieci sąsiadów będą przebiegały pędem przed moim domem, bo będą się bały zwariowanej staruchy, która mieszka całkiem sama? – Chwytam chusteczkę i wycieram nos. – Jezu, pewnie tu umrę sama, w domu Mamy.
– Och, jaka miła wizja. – Carrie znowu się śmieje. – Wszystko się ułoży, Bretel. Masz trzydzieści cztery lata, a nie dziewięćdziesiąt cztery. Spotkasz kogoś. – Carrie zawiesza głos. – Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że już spotkałaś. – Naprawdę? – Chowam chusteczkę do kieszeni. – A któż to taki? – Prawnik twojej mamy. Serce bije mi mocniej. – Brad? Mowy nie ma. – A czy chociaż o tym pomyślałaś? Odpowiedz, ale nie kłam. Wzdycham i nabieram garść M&M’s-ów. – Okej, może i pomyślałam. Opowiadam Carrie o moim ostatnim spotkaniu z Bradem i jego prawie udanej próbie uwiedzenia mnie. – On i Jenna zrobili sobie przerwę. Brad czuł się samotny i trochę wypił. Wszystko by to między nami zepsuło, gdybym dała się skusić. – Ich związek dogasa od paru dobrych miesięcy. Sama mi to mówiłaś. Zwróć uwagę, że ja także myślę. Pamiętasz, jak się zastanawiałaś, czemu twoja mama wynajęła Brada, a nie waszego dawnego doradcę, który pracował dla niej całe lata? – No? – Myślę, że ona chciała, żebyście ty i Brad się spotkali. Siadam. – A myślisz, że chciała, żebyśmy zostali parą? – No tak. Nagle doznaję olśnienia, zupełnie jakbym spojrzała na słońce wychodzące zza chmury. Aż mi trudno uwierzyć, że wcześniej na to nie wpadłam. Mama wybrała Brada Midara na wykonawcę testamentu, a nie pana Goldblatta, bo wiedziała, że się w sobie zakochamy. Zaaranżowała dla mnie nowy związek z mężczyzną, którego znała i szanowała. Dziennik nie był więc ostatnim prezentem, który od niej dostałam!
Wpatruję się w telefon i po raz czterdziesty siódmy powtarzam w myślach, co powiem. Ręce mi drżą, choć zarazem jestem zupełnie spokojna. Nie jestem sama. Mama jest przy mnie. Czuję to. Dotykam palcem maleńkiego złotego spadochroniku, który ma mi zapewnić bezpieczne lądowania. Nabieram powietrza i wystukuję numer. Odbiera po trzecim sygnale. – To ja – mówię. – Cześć, co u ciebie? Słychać, że jest zaspany. Wyobrażam sobie, że się przeciąga i sięga po budzik, żeby sprawdzić godzinę. Kusi mnie, żeby zażartować, jaka z nas dobrana para – oboje spędzamy sylwestrową noc w pojedynkę, ale się powstrzymuję. To nie pora na dowcipy. Z trudnością przełykam ślinę. – Masz już towarzystwo na dzisiejszy wieczór? Nie może mieć wątpliwości co do moich intencji. W pierwszej chwili nic nie mówi, a moje serce przyspiesza. Już mam się roześmiać i powiedzieć, że to był żart, ale wtedy się odzywa. Jego głos jest miękki i rozgrzewający jak kieliszek sherry w zimową noc. – Nie, ale bardzo chciałbym mieć. Maleńkie płatki śniegu lecą z nieba, jakby ktoś na górze przesiewał mąkę. Skręcam w prawo przy sklepie Oakley i jadę cichą ulicą, oświetloną miękkim blaskiem latarni. Znajduję miejsce do parkowania bardzo blisko jego domu. Uznaję to za cud i dobry omen. Wychodzę z samochodu. Przed domem przyspieszam kroku. Prawie biegnę. Wszystko jest tak, jak być powinno. Razem osiągniemy wszystkie cele, nawet kupimy konia. Moja urojona ciąża też nie wydaje się już takim nieszczęściem. Brad będzie cudownym ojcem, znacznie lepszym niż Andrew. Kręci mi się w głowie z niecierpliwości, tak bardzo chcę zacząć ten nowy rok, nowe życie. Zatrzymuję się przy podjeździe. A jeżeli się mylę i Carrie też? Tętno rozsadza mi skronie. Czy popełniam błąd? Jednak nie mam czasu, żeby zebrać myśli, bo drzwi otwierają się na całą szerokość i nasze oczy się spotykają. Brad ma na sobie jeansy i bawełnianą koszulę. Wygląda tak cudownie, że mam ochotę go uściskać, ale na to też nie mam czasu, bo wciąga mnie do środka. Zatrzaskuje nogą drzwi i opiera mnie o ścianę. Oddycham szybko, w głowie mi się kręci. Zrzucam płaszcz i kładę mu ręce na karku. Trzymając moją twarz w dłoniach, całuje mnie w szyję, usta, czuję jego język. Ma lekki smak bourbonu. Chciałabym go wypić do dna. Przeczesuję mu włosy palcami. Są w dotyku takie, jak sobie wyobrażałam. Miękkie i gęste. Jego ręce błądzą po moim ciele. Unosi mi sweter i jego palce odnajdują moją nagą skórę. Moje ciało przeszywa dreszcz. Brad zdejmuje mi sweter przez głowę i wsuwa dłonie pod stanik.
Chwyta piersi. – Boże, jakaś ty piękna – szepcze z ustami przy mojej szyi. Robi mi się gorąco. Zsuwam dłonie niżej i po omacku odszukuję klamerkę paska. Zaczynam rozpinać guziki jeansów. W pokoju dzwoni telefon. Jego ciało tężeje, a palce na moich piersiach zamierają. Telefon znów dzwoni. Instynkt mi mówi, że to Jenna. I wiem, że Brad też to wie. – Nie zwracajmy na to uwagi – szepcze, ale jego palce straciły swój rytm. Są teraz dziwnie niezdarne. Chowam twarz w jego koszulę i słucham, jak telefon dzwoni po raz trzeci. W końcu ręce Brada opadają. Mdli mnie. Ależ ze mnie idiotka. Co ja sobie myślałam? Wyswobadzam się i zakrywam skrzyżowanymi ramionami nagie piersi. – Idź, odbierz – mówię. Ale telefon już nie dzwoni. Słychać tylko sygnał rozłączenia i ciężki oddech Brada. Stoi przede mną w rozpiętych spodniach i pogniecionej koszuli i pociera dłonią kark. Wyciąga do mnie rękę i nie mam wątpliwości, co wyraża jego spojrzenie. Jest łagodne. Brad nie chce mnie skrzywdzić. Jednak jego serce należy do kogoś innego. Próbuję się uśmiechnąć, ale kąciki ust bez mojego udziału wędrują w dół. – Zadzwoń do niej – mówię szeptem i naciągam sweter. Kiedy zbiegam po schodkach, słyszę, jak mnie woła. Pędzę chodnikiem, przerażona, jakby ziemia miała się rozstąpić pod moimi stopami. Nie zwalniam ani na chwilę. Rozdział dwudziesty Na szczęście przerwa świąteczna dobiega końca i wracam do nauczania. Kto by przewidział, że moje życie będzie tak żałosne, że będę wolała chodzić do pracy, niż mieć wolne? Przewieszam skórzaną torbę z papierami przez jedno ramię, a worek z rzeczami przez drugie i mówię:
– Rudy, baw się dobrze u cioci Shelley. Wrócę po ciebie jutro. Jestem w drodze, nim zegar wybija szóstą, ale i tak jest już duży ruch. W myślach przywołuję wszystko, co mnie dzisiaj czeka. Co mnie podkusiło, żeby w pierwszym dniu po wakacjach nie odwołać nocnego dyżuru w Joshua House? Z drugiej strony może to i dobrze, że będę w schronisku, niż gdybym miała w domu ryczeć po dziecku, którego nie było, albo tęsknić za ojcem, którego nie będzie. Włączam światło i biuro wyłania się z mroku. Spoglądam na geranium. Kwiatki opadły, a listki są pożółkłe i wiotkie, ale przeżyły te dwa tygodnie, podobnie jak ja. Włączam komputer. Nie ma jeszcze siódmej, co oznacza, że mam dwie wspaniałe godziny na zorganizowanie sobie dnia, zanim praca się rozpocznie. Jutro zaczynają się egzaminy semestralne, a do końca tygodnia Sanquita podejdzie do pięciu. Mrugające światełko telefonu przypomina mi, że mam wiadomości. Biorę notatnik i odsłuchuję. Pierwsze dwie są od uczniów. Trzecia od doktora Taylora. Nagrał się 23 grudnia. Siadam i słyszę jego głos. Gryzę końcówkę ołówka, a on mówi: – „Cześć, tu Garrett. Na wypadek, gdybyś odsłuchała tę wiadomość w czasie przerwy świątecznej, podaję ci numer swojej komórki: 312 555 4929. Dzwoń, kiedy tylko chcesz. Będę w mieście. Święta bywają trudne, szczególnie gdy są to pierwsze święta po odejściu kogoś bliskiego”. Garrett milknie na chwilę. – „W każdym razie chciałbym, żebyś znała mój numer. A jeżeli odsłuchujesz tę wiadomość już w nowym roku, cieszę się, że przeżyłaś przerwę świąteczną. Wszystkiego najlepszego. Do usłyszenia”. Odkładam ołówek i wpatruję się w telefon. Doktorowi Taylorowi naprawdę na mnie zależy. Nie jestem dla niego tylko nauczycielką jednego z pacjentów. Odsłuchuję wiadomość jeszcze raz, tak po prostu, żeby usłyszeć jego głos, i po raz pierwszy od wielu dni przyłapuję się na uśmiechu. Wystukuję numer. Mam nadzieję, że doktor też jest rannym ptaszkiem. Jest. – Szczęśliwego nowego roku, doktorze. Tu Brett. Właśnie odebrałam wiadomość. – Hej! Wiesz, nie bardzo wiedziałem… Chyba jest trochę onieśmielony. Uśmiecham się.
– Dziękuję. Naprawdę się przydała. A jak tobie minęły święta? Spędził je z siostrami i ich rodzinami. – Obiad zjedliśmy w domu mojej siostrzenicy, w Pensylwanii. – Twoja siostrzenica ma dom? – Przez chwilę jestem zaskoczona, ale szybko pojmuję, że to nie jest taka siostrzenica jak malutka Emma. Być może jego dorosła siostrzenica jest w moim wieku. – Melissa jest córką mojej najstarszej siostry. Trudno mi w to uwierzyć, ale ma już dwoje dzieci w szkole średniej. – Garrett przerywa na chwilę. – A twoje święta? – Masz szczęście, że dopiero dzisiaj odebrałam twoją wiadomość. Gdybym miała twój numer wcześniej, chyba musieliby ci zmienić taryfę. – Aż tak źle? – Tak. – Mój pierwszy pacjent przyjdzie o dziewiątej. Chcesz pogadać? Nie dzielę się z nim informacją o tym, że w święta miałam okres, ani nie relacjonuję żenującej historii z Bradem, ale opowiadam mu o tęsknocie za Mamą, nieudanym poszukiwaniu mieszkania i wizycie z Sanquitą u doktor Chan. On jest świetnym słuchaczem. W końcu to terapeuta. Jednak ten pan doktor, chociaż jest specjalistą od chorób psychicznych, sprawia, że czuję się całkiem normalna. Nie mam wrażenia, że opowiadam o swoich dysfunkcjach, co mi się zdarza w zetknięciu z innymi słuchaczami. Nawet się śmiejemy, aż wreszcie on pyta, czy miałam jakieś wieści o ojcu. – Właściwie zadzwonił do mnie w święta. Ma drugą córkę, którą kocha. W najmniejszym stopniu mu nie zależy, żeby mnie poznać. Natychmiast po wypowiedzeniu tych słów zaczynam ich żałować. Nie powinnam być zazdrosna o siostrę. Ona choruje. Powinnam to zrozumieć. – Nie zaplanowaliście spotkania? – Nie. – Wycieram nos. – Zoë jest przeziębiona. On nie chce wyjeżdżać, zabierać jej ze sobą i narażać na kontakt z zarazkami, których mogę być nosicielem. – I dla ciebie to brzmi jak wymówka. – Garrett mówi spokojnie i
uprzejmie. – Tak – szepczę. – Myślałam, że on wsiądzie w pierwszy samolot do Chicago. Ale może nie chce niepokoić Zoë moim widokiem? Kto wie? Czuję się strasznie samolubna, ale tak długo na to czekałam. Ja tylko chcę go poznać. I Zoë też. Przecież jest moją siostrą. – Oczywiście. – Wydawało mi się, że dla ojca będę darem, ale on go wcale nie chce. Jakby już miał oryginał, a ja mu podsuwam duplikat. Prawda jest taka, że jestem zazdrosna o Zoë. Wiem, że nie powinnam się tak czuć, ale tak jest. – Kiedy w grę wchodzą uczucia, nie ma miejsca na słowo „powinnam”. Uczucia po prostu są, jakie są. Słowa Garretta są jak chłodny kompres przyłożony do rozpalonego czoła. – Pewnie masz wrażenie, że ojciec chroni twoją siostrę, a ciebie nie. Staram się uspokoić. Wachluję twarz i spoglądam na zegarek. – O kurczę. Jest wpół do dziewiątej. Już cię puszczam. – Brett, twoje odczucia są zupełnie naturalne. Jak każda zdrowa osoba, potrzebujesz związku, w którym zaznasz troski, zainteresowania i opieki. Bardzo chciałaś, żeby taki właśnie, troskliwy i opiekuńczy, był wobec ciebie ojciec. I może jeszcze taki będzie. Ale przecież te potrzeby mogą zaspokoić także inne związki. – Po takim podsumowaniu czas przepisać Xanax albo valium, doktorze. Odchrząkuje. – Wcale nie potrzebujesz lekarstw, Brett. Potrzebujesz tylko więcej miłości. Nieważne od kogo. To może być ojciec, kochanek czy ktoś inny, może nawet ty sama. To jedna z najbardziej podstawowych ludzkich potrzeb. Uwierz mi, że należysz do tych szczęśliwców, którzy przynajmniej przyznają, że tego potrzebują. Mnóstwo ludzi jest całkowicie zablokowanych. Poszukiwanie miłości budzi wrażliwość. Tylko zdrowi ludzie mogą sobie pozwolić na zachowanie
wrażliwości. – W tej chwili nie czuję się szczególnie zdrowo, ale skoro tak mówi ekspert, wypada się tylko zgodzić. Patrzę na zegarek i uświadamiam sobie, że o dziewiątej piętnaście mam lekcję u Aminy. – Garrett, naprawdę muszę już iść. I ty też. Niemniej bardzo ci dziękuję za sesję. Czy mam się spodziewać faktury? Śmieje się. – Być może. A może po prostu kiedyś pójdziemy razem na lunch. Nie wiem, co powiedzieć. Czy doktor Taylor mnie podrywa? Hmmm. Nigdy nie spotykałam się ze starszym mężczyzną. Ale muszę przyznać, że nie jestem też mocna w spotykaniu się z mężczyznami w moim wieku. Może Garrett mógłby być dla mnie tym, kim Michael Douglas dla Catherine Zeta-Jones, albo Spencer Tracy dla Katharine Hepburn? Chcę wymyślić jakieś zgrabne zdanie, coś lekkiego i zarazem znaczącego, żeby dać mu poznać, że drzwi są odrobinkę uchylone, ale zbyt długo to trwa. – No to do pracy – odzywa się bardziej oficjalnym tonem niż zwykle. – I zadzwoń do mnie po następnej lekcji z Peterem, dobrze? – Tak, oczywiście. Chcę jeszcze coś dorzucić o tym lunchu, ale on już się żegna i kontakt się urywa. Dosłownie i w przenośni. Przez cały dzień utrzymuje się lekka mgła. Wszystko w mieście jest mokre, a teraz spada temperatura. Dla kierowców to katastrofa. Jak zawsze, lekcję z Peterem umówiłam na samym końcu, bo wiem, że on potrafi mi zepsuć nawet najlepszy nastrój. Dzisiaj także nie jest inaczej niż zwykle. Peter na mnie nie patrzy i rzuca odpowiedzi przez zaciśnięte zęby. Ale i tak mi go żal. W końcu to bystry dzieciak, zamknięty przez cały dzień w tej zadymionej norze. Po skończonej lekcji wyjmuję książki z torby. – Byłam ostatnio w księgarni. Pomyślałam, że może chciałbyś poczytać.
Spoglądam na niego z nadzieją, że ujrzę na jego twarzy błysk zainteresowania albo radości, ale on nadal patrzy w stół. – Wiem, że lubisz historię. Ta książka jest o dzieciach, które żyły w czasie burz pyłowych w latach trzydziestych, a ta o wyprawie Lewisa i Clarka. Już mam wyjąć kolejny tom, kiedy Peter wyrywa mi wszystkie książki. Uśmiecham się. – Weź je. Są dla ciebie. Chłopak stoi i trzyma książki przyciśnięte do siebie. Wszystko we mnie śpiewa. Po raz pierwszy nasze spotkanie kończy się pozytywnym akcentem. Kiedy wychodzę na dwór, nadal pada deszcz. Trzymam się metalowej poręczy, żeby się nie poślizgnąć na betonowym stopniu. Już jestem na chodniku, kiedy słyszę skrzypienie metalowych drzwi. Odwracam się. Za mną stoi Peter. Ciągle trzyma w objęciach nowe książki. Patrzy na mnie. Zastanawiam się, czy chce mi podziękować. Czekam przez chwilę, ale on nic nie mówi. Pewnie czuje się zawstydzony. Macham mu ręką i odwracam się, idąc do samochodu. – Miłej lektury, Peter. Nagle słyszę za plecami głośne chlapnięcie. Odwracam się przestraszona. Peter patrzy na mnie ze złośliwym grymasem na twarzy. Nowiutkie książki leżą na ziemi i nasiąkają wodą z kałuży. Otwieram drzwi biura, rzucam mokrą torbę na podłogę i od razu chwytam telefon. – Garrett, tu Brett. Masz chwilkę? Kiedy opowiadam mu, co Peter zrobił z książkami, głos ciągle mi drży. Garrett wzdycha. – Strasznie mi przykro. Jutro podzwonię w tej sprawie. W domu jego zachowanie staje się coraz
gorsze. Czas mu znaleźć jakieś inne miejsce. – Co masz na myśli? – Trzymanie go w domu nie pomoże. W Cook mają lokalny program pomocy nastolatkom z zaburzeniami psychicznymi. Na dwoje dzieci przypada jeden opiekun. I dzieciaki dwa razy dziennie mają sesję terapeutyczną. Peter jest trochę za młody, ale jeśli poproszę, może przymkną oko i zrobią wyjątek. Czuję zarazem ulgę i rozczarowanie. Może już niedługo Peter nie będzie moim uczniem. Jednak z drugiej strony mam wrażenie, jakbym nie dała sobie rady, jakbym nie spełniła swojej misji. Jakbym zeszła z boiska przed końcem meczu. A kto wie, jaki byłby wynik. – Może po prostu uznał, że to głupie książki. A może się obraził, że mu daję prezent, jakby to była jakaś dobroczynność. – To nie ma z tobą nic wspólnego, Brett. On nie jest zwykłym dzieckiem, jak inni twoi uczniowie. Boję się, że z nim nie wygrasz, niezależnie od tego, jak będziesz się starała. On chce cię zranić. Na tym etapie tylko twoje uczucia, ale obawiam się, że może nastąpić eskalacja. Przypomina mi się okrutny i zimny wyraz twarzy Petera. Czuję dreszcz. – Przestraszyłem cię, prawda? – Nie, wszystko w porządku. – Spoglądam na ponurą ulicę za oknem. Chciałam tu zostać aż do dziewiątej, kiedy zaczynam dyżur w Joshua House, ale nagle moje maleńkie biuro wydaje się samotną wyspą. – Przypominasz sobie, jak poprzednio wspomniałeś o lunchu? Garrett się waha. – Tak. Wciągam głęboko powietrze i zamykam oczy. – Miałbyś ochotę spotkać się ze mną teraz? Moglibyśmy wypić kawę albo drinka. Wstrzymuję oddech i czekam na odpowiedź. Kiedy się odzywa, wyraźnie słyszę, że się uśmiecha.
– Z przyjemnością wypiję z tobą drinka. Panują koszmarne warunki jazdy, czego się spodziewałam. Nie wybrałam na nasze spotkanie żadnego modnego miejsca, jakie zwykle odwiedzałam z Andrew, tylko restauracyjkę w stylu lat czterdziestych, Petterino’s, która znajduje się niedaleko Loop i w której, jak sądzę, Garrett będzie się dobrze czuł. Ale jest za dwadzieścia szósta, a ja wciąż tkwię na South Side, daleko od okolic, do których zmierzam. Nie zdążę na szóstą. Czemu skasowałam wiadomość z jego numerem, zamiast go zapisać? Kiedy dzwoni komórka, mam nadzieję, że to właśnie on telefonuje, żeby mi powiedzieć, że też utknął w korku. Ale nie. On także nie ma mojego numeru, więc to niemożliwe. – Tu Jean Anderson z Joshua House. Miała pani do nas dojechać na dziewiątą, ale będę pani potrzebowała wcześniej. Od razu się najeżam. Co jest? Czemu ta kobieta myśli, że ma prawo mną rozporządzać? – Przykro mi, ale już coś zaplanowałam. Może uda mi się dotrzeć na ósmą, ale nie obiecuję. – Chodzi o Sanquitę. Ona krwawi. Rzucam komórkę na siedzenie pasażera i zawracam z piskiem opon. Inni kierowcy na mnie trąbią, ale nie zwracam na to uwagi. Jestem w stanie myśleć tylko o tej dziewczynie o orzechowych oczach i jej dziecku, dla którego jest gotowa umrzeć. – Niech to dziecko żyje – modlę się przez całą drogę do schroniska. Jean wyskakuje z białego chevroleta, kiedy tylko wjeżdżam na podjazd. Podbiegamy do siebie. – Zabieram ją do Cook County Memorial. Zostawiłam kartkę z instrukcjami na dzisiaj. Dopadam samochodu i otwieram tylne drzwi. Sanquita leży na tylnym siedzeniu i głaszcze się po brzuchu. Jej blada twarz lśni od potu, ale uśmiecha się na mój widok. Ściskam ją za rękę. – Trzymaj się, kochanie. – Przyjdziesz jutro? Muszę zdać egzaminy. Mimo wszystkiego, przez co przechodzi, ciągle jest nastawiona na ukończenie szkoły. Przełykam ślinę.
– Gdy tylko będziesz mogła, zorganizujemy ci egzaminy. Nie martw się tym. Nauczyciele zrozumieją. Patrzy mi prosto w oczy. – Proszę się modlić za moje dziecko, panno Brett. Kiwam głową i zamykam drzwi samochodu. Kiedy odjeżdża, modlę się. W biurze znajduję notatkę Jean z instrukcjami i opisem zatargu, do jakiego doszło między dwiema mieszkankami. Ale zanim się do czegokolwiek zabiorę, muszę zadzwonić do Petterino’s i powiadomić Garretta. Przeglądam biurko w poszukiwaniu książki telefonicznej, gdy nagle z sali telewizyjnej dobiega krzyk. Podnoszę się i zostawiając za sobą otwarte drzwi biura, ruszam na pole bitwy. – Grzebałaś w moich rzeczach, kurwo! – Julonia ma czerwoną twarz i krzyczy prosto w nos Tanyi, ale ta nawet nie drgnie. – Mówiłam ci, że nie otwierałam twojej szuflady. Daj mi spokój. – Moje panie, proszę o ciszę – odzywam się nieco drżącym głosem. – Proszę natychmiast przestać. Zupełnie jak moi uczniowie w Douglas Keyes, kobiety nie zwracają na mnie najmniejszej uwagi. Z pokojów wychodzą inne kobiety, żeby obejrzeć spektakl. – Ja na siebie zarabiam! – krzyczy Julonia z rękami opartymi na biodrach. – Nie musze kraść! Mam robote, nie tak jak ty, co siedzisz tylko grubo dupo na krześle cały dzień. Ze strony publiczności dobiega zbiorowe: „Ooo”. W tle słyszę program telewizyjny, w którym akurat przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości grzmi na kogoś. Próbuję naśladować jego ton: – Natychmiast przestańcie. Tanya odchodzi, ale nagle zawraca, z akrobatyczną sprawnością bierze zamach i uderza Julonię pięścią w twarz. Julonia na chwilę zamiera i dotyka twarzy dłonią. Kiedy ją odrywa, na palcach ma krew. – Ty suko jedna! – łapie Tanyę za włosy i ciągnie. Dziewczyna upada na dywan, po czym,
wykrzykując przekleństwa, rzuca się na Julonię. Na szczęście dla mnie Mercedes chwyta Tanyę od tyłu. Ja łapię Julonię za ramię i z siłą, o którą się nie podejrzewałam, ciągnę ją w kierunku biura. Zatrzaskuję nogą drzwi za nami i drżącymi rękami przekręcam klucz w zamku. Julonia dyszy, żyły na jej czole nabrzmiały, ale teraz przynajmniej jest odizolowana. Przez drzwi słychać słabnące wrzaski Tanyi. Siadam przy biurku i wskazuję łóżko. – Siadaj – mówię i staram się uspokoić oddech. Julonia przysiada na brzegu łóżka, oblizuje usta i zaciska pięści. – Ona ukradła mi piniądze, panno Brett. Wiem, że to ona. – A ile dokładnie? – Siedem dolarów. – Siedem dolarów? Myślałam, że kilkaset, sądząc po skali tej awantury. Znowu mi głupio. Dla kogoś, kto nic nie ma, siedem dolarów to fortuna. – Dlaczego sądzisz, że to Tanya? – Bo tylko ona wiedziała, gdzie trzymam kapuchę. Patrzę na nią, nie rozumiejąc. – No, kase. Piniądze. – Rozumiem. A może po prostu je wydałaś i zapomniałaś? Mnie się to często zdarza. Otwieram portfel i myślę, że zginęła mi jakaś kwota, a potem sobie przypominam, że przecież byłam na zakupach, i wszystko się wyjaśnia. Julonia podnosi twarz do sufitu i szybko mruga. – Ale mi sie to nie zdarza. Chciałam kupić Myannie nowy tornister. Ten stary jest cały porwany. Mają taki jeden w Walmarcie za czternaście. Już miałam zebraną połowe, a ta kurwa mi ukradła. Serce mi się kraje. Najchętniej otworzyłabym portfel i dała jej wszystko, co mam, ale to wbrew zasadom. – Powiem ci, co zrobimy. Znajdę dla ciebie mały sejf, w którym
będziesz mogła przechowywać… kapuchę. Uśmiecha się do mnie. – To fajno, ale pieniędzy mi to nie wróci. Wie pani, jak długo odkładałam, żeby uzbierać te siedem papierków? Nie. Nie wiem. Nie wiem, dlaczego przez całe moje życie bez żadnej zasługi z mojej strony hojną ręką dawano mi serdeczność, pieniądze i dostęp do edukacji. Czuję przypływ poczucia winy, zażenowania, ale też wdzięczności. – A ten tornister, który chcesz kupić, jaki ma kolor? – Ona chce czerwony. – I jest w Walmarcie, w dziale dziecięcym? – Właśnie. – Julonio, ja mam taki tornister. Kupiłam go dla siostrzenicy, ale się okazało, że ona już taki ma. Nigdy nie był używany. Chciałabyś go? Patrzy na mnie uważnie, jakby się zastanawiała, czy mówię prawdę. – Ale czerwony? – Mhm. Twarz jej się rozjaśnia. – To by było pięknie. Teraz Myanna nosi książki w reklamówce. Powinna mieć tornister. – Okej. Jutro go przyniosę. – A sejf? – Sejf też przyniosę. Siedzę przy biurku i masuję skronie. Wreszcie zbieram siły, żeby wyjąć dziennik i napisać raport ze zdarzenia. Piąty stycznia, czas… patrzę na zegar, czas: dziewiętnasta piętnaście. Nagle długopis wypada mi z ręki. Wysuwam szufladę i wyjmuję książkę telefoniczną. Znajduję numer Petterino’s. – Halo, miałam się u państwa spotkać ze znajomym. Mam nadzieję,
że ciągle tam jest. Doktor Garrett Taylor. Jest mężczyzną… – nagle sobie uświadamiam, że nie mogę opisać jego wyglądu – …jest sam. – Czy pani nazywa się Bohlinger? Śmieję się z radości i ulgi. – Tak, to ja. Proszę, czy mogę z nim porozmawiać? – Przykro mi, doktor Taylor wyszedł pięć minut temu. Rozdział dwudziesty pierwszy Dzwonię do szpitala prawie co godzinę. Około trzeciej nad ranem pani Jean uspokaja mnie, że Sanquita ma się lepiej. Następnego ranka wkładam właśnie miseczki po śniadaniu do zmywarki, kiedy słyszę, że podjeżdża samochód. Wypadam z kuchni. Jeszcze zanim Jean wyłącza silnik, otwieram tylne drzwi. Sanquita leży nieruchomo na tylnym siedzeniu, z głową opartą o szybę. – Cześć, słodka. Jak się dzisiaj czujesz? Ma ciemne sińce wokół oczu. – Dali mi jakieś lekarstwo na powstrzymanie skurczów. Jean i ja prowadzimy Sanquitę, trzymając ją z obu stron. Kiedy docieramy do schodków, biorę dziewczynę na ręce. Mam wrażenie, że jest lżejsza od Rudy’ego. Zanoszę ją do pokoju i układam na łóżku. – Muszę iść na egzaminy – mówi słabo. – Potem się tym zajmiemy. Teraz trochę się prześpij. – Całuję ją w czoło i gaszę światło. – Potem do ciebie zajrzę. Kiedy docieram na dół, Jean zdejmuje z głowy chustkę, uwalniając gęstwinę czarnych loków. – Przez całą noc próbowałam się dodzwonić do jej matki, ale chyba ma wyłączony telefon. Ta biedna dziewczyna jest całkiem sama. – Ja mogę z nią zostać. Jean zdejmuje buty i wsuwa stopy w praktyczne, czarne balerinki. – Nie ma pani innych uczniów? – Mam, ale mogę ich umówić na inny termin. Dyrektorka macha ręką.
– Bzdura. Będę tu przez cały dzień. Niech pani tylko wpadnie później, jeżeli da pani radę. Rusza w stronę biura, ale zatrzymuje się i mówi: – Sanquita opowiadała o pani. Podobno zabrała ją pani do specjalisty. Kręcę głową. – Przykro mi, że tak wyszło. Nie wiedziałam, że doktor Chan zaleci… – I powiedziała, że uczy ją pani codziennie, a nie tylko przepisowe dwa razy w tygodniu. Jestem gotowa się bronić. Do czego ona zmierza? – Ale to dla mnie żaden kłopot, proszę pani. Jeżeli to wbrew przepisom… – Powiedziała mi, że nikt nigdy tak się o nią nie troszczył – mówi dyrektorka, odchodząc. – To dziecko uważa, że jest pani zupełnie wyjątkowa. Pomyślałam, że chciałaby pani to usłyszeć. W gardle mnie ściska. – Ja uważam, że to ona jest wyjątkowa – szepczę, ale pani Jean jest już w połowie korytarza. W drodze do Aminy dzwonię do biura doktora Taylora. Tak jak wcześniej, włącza się automatyczna sekretarka. Rozłączam się. Cholera. Przez cały dzień pracuję jak automat. Głowę mam wypełnioną myślami o Sanquicie i dziecku. Pod koniec dnia, niespokojna, gnam do Joshua House. Wbiegam po schodach, spodziewając się, że spotkam omdlewającą pacjentkę, ale Sanquita siedzi wyprostowana, oparta wysoko o poduszki, w jasno oświetlonym pokoju i pije sok. Tanya i Mercedes siedzą przy łóżku i opowiadają o swoich porodach. Kiedy Sanquita mnie dostrzega, jej oczy robią się okrągłe ze zdumienia. – Panna Brett. Witam, niech pani wejdzie. – Witam panie. Pochylam się, żeby ją przytulić, i ku swojemu zdumieniu zamiast
zwykłego chłodnego przyjęcia dostaję serdeczny uścisk. – Lepiej wyglądasz, kochanie. – I lepiej się czuję. Muszę tylko leżeć, bo tak mi kazali doktorzy. Jeżeli dziecko poczeka do kwietnia, czyli mniej więcej do trzydziestego szóstego tygodnia, wszystko będzie okej. – Cudownie – odpowiadam. Chciałabym wierzyć, że to prawda. – Ma pani moje testy? Śmieję się. – Nie martw się teraz egzaminami. Rozmawiałam z nauczycielami. Wszyscy uważamy, że powinnaś się skoncentrować na zdrowiu. – W życiu teraz nie zrezygnuję. Jeszcze trochę i będę miała świadectwo. Obiecała mi pani pomóc. – Okej, okej. Jeżeli czujesz się na siłach, jutro przyniosę arkusze egzaminacyjne. Uśmiechamy się. – Dam radę, zobaczy pani. Przytulam ją znowu. – Jesteś niezwykła, wiesz? Nic nie mówi. Nie musi. Wystarczy, że pozwala się objąć. Przed wyjściem ze schroniska pukam do pokoju Julonii. – Julonia? – Popycham drzwi i idę przez ciemny pokój do piętrowego łóżka. Na zielonym kocu kładę niewielki sejf, a na pościeli z Królewną Śnieżką nowy tornister Myanny. Spotykam się z Bradem na kolacji w Bistro Zinz, małej przytulnej francuskiej restauracji. Kilka razy od noworocznej katastrofy rozmawialiśmy przez telefon, ale gdy wspomniał o tym, że on i Jenna starają się sobie wszystko poukładać, trzymaliśmy się wyłącznie tematów związanych z listą. Dzisiaj spotykamy się twarzą w twarz i trochę się denerwuję. Jezu. Nawet teraz trzęsę się na myśl o tej samotnej dziewczynie, która jechała przez całe miasto z wielkimi nadziejami w sercu.
Po drodze jeszcze raz dzwonię do Garretta. Proszę, Garrett, odbierz telefon. – Garrett Taylor, słucham. – Garrett, tu Brett, nie odkładaj słuchawki. Śmieje się. – Nie obawiaj się. Nie rozłączyłbym się. Dostałem rano twoją wiadomość i widziałem, że siedem razy dzwoniłaś. Świetnie. Jego diagnoza mojej osoby będzie obejmowała teraz także zaburzenia obsesyjnokompulsywne. – Tak, przepraszam, że tak wydzwaniałam, ale chciałam się wytłumaczyć. – No i zostawiłaś wiadomość. Wszystko rozumiem. Jak się czuje ta dziewczyna, Sanquita? Oddycham z ulgą. – Znacznie lepiej, dziękuję. Właśnie od niej wyszłam. A ty ustaliłeś coś w sprawie Petera? – Tak. Rozmawiałem dzisiaj z dyrektorem ośrodka. Niestety, kwestia wieku w tym programie jest istotna. Będziemy musieli trochę poczekać. – To dobrze, bo chcę z nim jeszcze trochę popracować. Wjeżdżam na krawężnik i rozmawiamy przez następne pięć minut. W końcu Garrett pyta: – Hej, jesteś teraz w samochodzie? – Tak. – A skończyłaś już pracę? – Mhm. – Co byś powiedziała na drinka? Uśmiecham się i nagle sobie uświadamiam, że jestem trochę zadurzona w doktorze Taylorze, a on chyba we mnie. – Przepraszam, ale jestem umówiona z przyjacielem na kolację.
Uśmiecham się głupawo i to pewnie można wyczuć. – Okej, porozmawiamy po kolejnej lekcji z Peterem. Zaskakuje mnie, że tak szybko kończy rozmowę. Może wcale się we mnie nie durzy? Może mi się tylko wydawało? Tak mi smutno. Czy jeszcze kiedyś kogoś spotkam? Powtarzam sobie w myślach naszą rozmowę. Jestem umówiona z przyjacielem na kolację… O nie! Garrett myśli, że mam randkę. To, że się uśmiechałam, pewnie zabrzmiało, jakbym z niego kpiła. Muszę mu to wyjaśnić! Łapię telefon. Nie mogę się doczekać, żeby mu wszystko powiedzieć. Spoglądam w lusterko. Mam nieprzytomne oczy i twarz desperatki. Upuszczam komórkę i opieram głowę na kierownicy. Jezu, czy upadłam tak nisko, żeby narzucać się mężczyźnie po sześćdziesiątce? Przez tę cholerną listę dostaję bzika. Oceniam każdego napotkanego faceta, jak reżyser, który szuka najlepszego aktora do konkretnej roli: męża i ojca. Tego Mama na pewno nie chciała. Wyłączam telefon i wrzucam do torby. Brad siedzi w barze i sączy martini. W bladoniebieskiej koszuli i czarnej kaszmirowej marynarce jest bardzo przystojny. Włosy jak zwykle ma w nieładzie, a na krawacie dostrzegam maleńką plamkę w kolorze musztardy. Serce mi mięknie. Boże, jak ja za nim tęskniłam. Wstaje na mój widok i rozkłada ramiona. Przytulam się do niego bez wahania. Tulimy się mocno, jakbyśmy oboje chcieli wcisnąć miłość i przyjaźń z powrotem na właściwe miejsca. – Przepraszam – szepcze mi do ucha. – To ja przepraszam. Zdejmuję płaszcz i pod blatem znajduję haczyk na torebkę. Kiedy już siadam, zapada dziwna cisza, jakiej wcześniej między nami nie było. – Napijesz się czegoś? – pyta Brad. – Teraz tylko wody. Wino zamówię do kolacji. Brad kiwa głową i popija martini. Telewizor nad barem jest nastawiony na CNN. Ma co prawda wyłączoną fonię, ale i tak patrzę na przepływające obrazki. Czy
wszystko zepsułam? Czy na naszej przyjaźni już na zawsze pozostanie osad tamtego upiornego incydentu? – Co u Jenny? – przerywam milczenie. Brad wyjmuje z drinka oliwki nabite na wykałaczkę i wpatruje się w nie. – Wszystko dobrze. Wygląda na to, że jesteśmy na dobrej drodze. Jakby mi dłubał widelcem w sercu. – To dobrze. Ma oczy misia koala, kiedy znowu się odzywa: – Brett, myślę, że w innych okolicznościach bylibyśmy świetną parą. – Ale okoliczności są takie, a nie inne. Znowu powraca cisza. Brad też czuje, że między nami zaszła zmiana. Bawi się wykałaczką. Zanurza oliwki w drinku, a one wypływają na powierzchnię. Zanurzenie. Wynurzenie. Zanurzenie. Wynurzenie. Nie mogę do tego dopuścić. Za bardzo sobie cenię tę przyjaźń, żeby miał ją zniszczyć dwudziestominutowy epizod. – Midar, musisz coś wiedzieć. Tamtego wieczoru byłam nieco zdesperowana. Patrzy na mnie ze zdziwieniem. – Jaka? Klepię go w ramię. – No wiesz, to był Nowy Rok. Wybacz dziewczynie. Już prawie się uśmiecha. – Aha! A ja akurat byłem pod ręką. – No właśnie. Śmieje się serdecznie. – No, nieźle, Brett. Szkoda, że nie wiedziałem. Ale w tym momencie poważnieję i mówię:
– A tak naprawdę, Brad, to pomyślałam wtedy, że może to miała na myśli Mama. Że właśnie to była jej ostatnia wskazówka. Brad okręca się na stołku i patrzy mi prosto w twarz. – Ależ twoja mama wiedziała, że jestem w związku. Poznała Jennę tego samego wieczoru, kiedy mnie spotkała. Nie zrobiłaby czegoś takiego ani tobie, ani mnie. Czuję się okropnie. Rośnie mi klucha w gardle. – No to dlaczego Mama cię zatrudniła, Brad? Czemu nalegała, żebyś otwierał każdy list i żebyśmy ciągle się spotykali, skoro wiedziała, że z kimś jesteś? Wzrusza ramionami. – Nie mam pojęcia. Może po prostu mnie polubiła i miała nadzieje, że ty też mnie polubisz. – Pociera brodę i dorzuca: – Chociaż w tym mogła się pomylić. – Daj spokój! – rzucam. – Naprawdę byłam pewna, że to Mama zaaranżowała nasz romans. W przeciwnym razie nigdy nie pozwoliłabym sobie na to, no, na to, co się stało. – Na uwodzenie mnie? Uśmiecham się, ale patrzę na niego groźnie. – O ile pamiętam, zaledwie tydzień wcześniej to ty próbowałeś mnie uwieść. Śmieje się. – No, już się tak nie rozliczajmy. W końcu to były święta. Wybacz chłopakowi. I teraz już jesteśmy dawną Brett i dawnym Bradem. – W przyszłym tygodniu przyjeżdża Jenna. Chciałbym, żebyście się poznały, jeżeli masz na to ochotę. Tym razem mój uśmiech jest zupełnie szczery. – Będzie mi bardzo miło. Brad patrzy mi przez ramię i puka się w głowę. – Nasz stolik już dawno jest gotowy. Idziemy do stolika przy oknie. Opowiadam Bradowi o Peterze, Sanquicie i pozostałych uczniach.
– Cały czas przyjmuje Terbutaline na powstrzymanie skurczów, ale i tak się o nią martwię. Brad patrzy na mnie i uśmiecha się. – O co ci chodzi? Czemu tak patrzysz? – Tak się różnisz od tej dziewczyny, która przyszła we wrześniu do mojej kancelarii. Naprawdę lubisz tę pracę, prawda? – Uwielbiam. Wierzysz mi? – Najwyraźniej, mimo wszystkich twoich wątpliwości i protestów, Elizabeth miała rację. Patrzę na niego groźnie, a on chichocze. – Tak, tak, prawda jest bolesna. – No tak, ale co by było, gdybym nie dostała tych indywidualnych lekcji i musiała uczyć w zwykłej klasie? To by mnie załamało. Mówię poważnie. Mama miała szczęście, że mnie niechcący nie dobiła. Brad wydobywa z kieszeni różową kopertę numer dwadzieścia jeden. – Uczysz już od trzech miesięcy. Uważam, że zasłużyłaś na kopertę – mówi i wyjmuje list. – „Gratuluję, Córeczko! Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że uczysz. Spodziewam się, że to nie jest praca w zwyczajnej szkole, bo nigdy nie byłaś wielbicielką dyscypliny”. Wzdycham. – „Nie obrażaj się. Maria wychowywała dzieci von Trappa bez dyscypliny i za to ją uwielbiałyśmy”. Uśmiecham się na wspomnienie dnia, kiedy siedziałyśmy z mamą na sofie, zajadałyśmy prażoną kukurydzę z miseczki i oglądałyśmy nasze ulubione Dźwięki muzyki. – „Jesteś idealistką, tak samo jak Maria, i to jest cudowne. Pewnie myślisz, że jeśli będziesz miła, uczniowie odpowiedzą Ci tym samym. Dzieciaki tymczasem często wykorzystują ludzi wrażliwych, szczególnie kiedy rówieśnicy patrzą”.
Przypominam sobie dzieciaki z Meadowdale, Douglas Keyes i Petera. – Oj, tak, Mamo. – „Wyobrażam sobie Ciebie jako nauczycielkę, wychowawczynię małych grup. To właśnie robisz, prawda? Tak bardzo chciałabym to wiedzieć na pewno! Zresztą nieważne. Jestem przekonana, że jesteś wspaniałą nauczycielką. Twoi uczniowie z pewnością wiele zyskają dzięki Twojej cierpliwości i zachęcie. A ja, kochanie, jestem taka dumna! Byłaś dobrym marketingowcem, ale nauczycielką jesteś świetną! Mogę się założyć”. Patrzę na ostatnią linijkę z oczami pełnymi łez. Mama tyle zrobiła, żeby wyprostować moje życie, które uważała za zwichrowane. Po prostu bardzo pragnęła mojego szczęścia. Nie przegrała zakładu, mam nadzieję. Tydzień później, kiedy jadę do pracy, dzwoni moja komórka. Na ekraniku widzę, że to Johnny. Co też się stało? Czy jego królewna ma katarek? Wjeżdżam na krawężnik i uświadamiam sobie, że u niego jest jeszcze noc. Czuję przypływ niepokoju. – Hej, Brett. – Po głosie słyszę, że jest wyczerpany. – Chciałem, żebyś wiedziała, że Zoё trafiła do szpitala. Wstrzymuję oddech. Nie, przecież ona jest tylko przeziębiona. Z przeziębieniem nie jedzie się do szpitala! – Dlaczego? Co się stało? – Zapalenie płuc. Tego właśnie się obawiałem. Biedna mała ma problemy z układem oddechowym właściwie od urodzenia. Strasznie mi wstyd. Moja siostra jest chora. Bardzo chora. A ja umiałam myśleć wyłącznie o sobie. Zakrywam dłonią usta. – Och, John. Tak mi przykro. Wyzdrowieje, prawda? – Twarda z niej zawodniczka. Wyjdzie z tego, jak zawsze. – Mogę ci jakoś pomóc? – Nic nie można zrobić, chociaż… proszę, myśl o niej, dobrze? – Na pewno. A ja proszę, uściskaj ją ode mnie. Powiedz, żeby była dzielna i że się za nią modlę. – Brett, nie przestawaj też wysyłać tych pocztówek. Ona specjalnie pilnowała, żeby pojechały z nią do
szpitala. Wszystkie kartki od ciebie trzyma na nocnym stoliku. Zamykam oczy. Przez moment nawet myślałam, że on wcale jej nie daje tych pocztówek. Po policzkach płyną mi łzy wstydu i smutku. Moja siostra jest poważnie chora, a ja nie ufałam ani jej, ani ojcu. Rozdział dwudziesty drugi Co prawda luty jest najkrótszym miesiącem, lecz w tym roku ciągnie się w nieskończoność, szary i wietrzny. Wysyłam kartki, balony i kwiaty i codziennie dzwonię, żeby spytać o zdrowie Zoё. Wypuścili ją do domu w piątek, ale w poniedziałek znowu ją przyjęli. Biedactwo nie wraca do sił, a ja na drugim końcu kraju czuję się zupełnie bezradna. Właśnie mija trzynasty kolejny dzień mojego mieszkania u Mamy, skoro mam liczyć od powrotu z Joshua House, ale i tak żołądek przewraca mi się za każdym razem, kiedy przypominam sobie słowa Joada: „Tylko pomyślałem, że właśnie tobie będzie zależało na tym, żeby postępować zgodnie z życzeniami Mamy”. Może on ma rację? Czy Mama mogła chcieć mnie stąd wyrzucić? To wydaje się zbyt okrutne, zważywszy na wszystko, co utraciłam, a przecież Mama nigdy, przenigdy nie była okrutna. Słowa Joada dźwięczą mi w uszach, kiedy jadę w sobotni poranek do Pilsen. Zrobię szybko rekonesans, bo przedmieście jest niewielkie, i wyślę e-maila do Joada i Brada, że szukałam, ale bezskutecznie. I wszyscy poczujemy się lepiej. Pilsen jest zatłoczone. Mówiono mi, że tu jest jedyna prawdziwa meksykańska restauracja w mieście. Jadę ulicami i wyraźnie widzę wpływy hiszpańskie. Na rogu jest meksykańska piekarnia, a na następnym meksykański sklepik spożywczy. Wszędzie wokół widać mnóstwo pięknego meksykańskiego rzemiosła. To miłe miejsce. Wydaje się, jakby ludzie, którzy tu mieszkają, szukali miejsca na nowe, lepsze życie. Zupełnie jak ja. Skręcam w prawo na West 17 Place i wjeżdżam w wyboistą uliczkę. Jak w większej części Pilsen, tu także jest dużo drewnianych domów sprzed wojny, w różnym stopniu podupadłych. Patrzę na opustoszałe obejście, po którym walają się butelki i puszki, i dochodzę do wniosku, że dość już się naoglądałam. Wzdycham. No dobrze. Teraz mogę uczciwie powiedzieć, że naprawdę próbowałam. Ale w tym momencie rzuca mi się w oczy tablica DO WYNAJĘCIA. Patrzę i widzę śliczny, czerwony ceglany domek, który kilka tygodni temu wyśledziłam w Internecie! Nie mogę uwierzyć, że ciągle jest do wynajęcia. Jedyne wyjaśnienie, które mi przychodzi do głowy, to, że w środku jest kompletna demolka. Ale z zewnątrz jest naprawdę śliczny. Zwalniam i zatrzymuję samochód. Dekoracyjne
obramowania pięciu okien są w kolorze bladożółtym. Posesję otacza kute ogrodzenie. Kilkanaście murowanych schodków prowadzi do podwójnych drzwi frontowych okolonych wazami z plastikowymi gwiazdami betlejemskimi. Uśmiecham się. Naprawdę. Kwiatki są z plastiku, ale ktokolwiek tu mieszka, z pewnością jest bardzo dumny z tego domu. Stukam palcami po kierownicy. Tu jest uroczo, ale czy naprawdę chciałabym zamienić dom Mamy na coś takiego? Na Astor Street jest mi tak wygodnie. Na pewno Mamie by na tym zależało. Już mam odjeżdżać, kiedy z bocznych drzwi wychodzi młoda kobieta i zamyka je za sobą. Zatrzymuję samochód i przyglądam się jej. Ma czerwone buty na bardzo wysokim obcasie. Patrzę, jak schodzi po schodkach, i trzymam kciuki, żeby nie skręciła kostki. Jej masywne nogi są upchnięte w ciasne, czarne jeansy, a na górze ma lśniącą złotą marynarkę, chyba za cienką jak na taki chłodny dzień. Schodzi ze schodków bez szwanku i po paru krokach mnie dostrzega. Natychmiast uśmiecha się szeroko i kiwa mi ręką, co jest tak miłe, że od razu opuszczam boczną szybę po stronie pasażera. Wtedy dostrzegam na jej marynarce napis Orkiestra Dęta BJHS. Czyli należy do orkiestry liceum imienia Benita Juareza. – Dzień dobry. Czy ten dom jest nadal do wynajęcia? Kobieta wyjmuje z ust gumę do żucia i upuszcza na ziemię, a następnie opiera ramiona na odkręconej szybie. W jej uszach błyszczą dwa ciężkie złote kolczyki i co najmniej sześć innych, różnych kształtów i wielkości. – Tak. Do wynajęcia, ale czemu „nadal”? – Kilka tygodni temu widziałam ofertę w Internecie. Kręci głową. – To na pewno nie był ten dom. Tablicę wystawiłyśmy parę godzin temu. I niech mi pani wierzy, moja mama na pewno nie korzysta z neta. Jestem pewna, że nie ma racji, ale i tak czuję wielką ekscytację. – Pani matka jest właścicielką? – Tak. I najlepszą gospodynią. Jej też muszę o tym przypominać, bo dopiero tydzień temu skończyłyśmy remontować piętro i jeszcze nigdy nie wynajmowałyśmy. Uśmiecham się i czuję przypływ energii.
– To piękny dom. Nie będziecie miały kłopotów z wynajęciem. – A pani szuka mieszkania? – Tak jakby. Ale mam psa – dorzucam szybko. Kobieta klaszcze w dłonie tak mocno, że obawiam się, że któryś z jej pomarańczowych paznokci może odprysnąć. – Uwielbiamy psy. Byle nie agresywne. Mamy yorka. Suczkę. Jest śliczna i taka malusia, że mieści mi się na ręce tak samo, jak chihuahua Paris Hilton. Niech pani wejdzie. Mama jest w domu, więc może pani z nią porozmawiać. Mieszkanie jest cudowne! Zobaczy pani. Kobieta mówi tak szybko, że jeszcze przez chwilę przetwarzam dane. Patrzę na zegarek. Nawet nie ma południa. Zresztą co innego mam do roboty? – No dobrze. Skoro pani mamie nie będzie to przeszkadzało. – A co ma jej przeszkadzać? Będzie zachwycona! Tylko jedna sprawa. Mama nie mówi po angielsku. Blanca i Selina Ruiz wyglądają raczej jak siostry niż jak matka i córka. Ściskam pulchną, brązową dłoń Blanki i ruszam za nią drewnianymi schodami na piętro. Kiedy docieramy na górę, przekręca klucz w zamku i odsuwa się, robiąc mi przejście. Macha przy tym ręką, jakby chciała zagonić mnie do środka. Maleńkie mieszkanko przypomina domek dla lalek, jednak w ten chłodny szary dzień wydaje mi się bardzo przytulne. Nie ma mebli, więc salonik robi wrażenie większego. Na jednej ścianie jest tu stary marmurowy kominek, a na tyłach czyściuteńka kuchenka. Przy kuchence jest wejście do sypialni, która ma rozmiary garderoby mojej Mamy. Z sypialni wchodzi się do łazienki, całej w różowo-czarnych kafelkach, w której dumnie pręży się umywalka i wolno stojąca wanna na nóżkach w kształcie zwierzęcych łap z pazurami. Całe mieszkanie zmieściłoby się w salonie Mamy. Zresztą, podobnie jak tam, podłoga jest z desek, a na ścianach ozdobna boazeria. Blanca zagląda do środka, uśmiecha się i kiwa głową, a Selina omawia każdy detal. – Sama wybrałam ten komplet do toalety. Kupiłyśmy to w Ikei. Tam są naprawdę porządne rzeczy. Otwieram toaletę i zaglądam do środka, jakby jakość kompletu miała wpłynąć na moją decyzję. Ale nie wpływa. Już się zdecydowałam. – Podoba się pani kinkiet? Powiedziałam mamie, że nie ma co
oszczędzać. – Bardzo mi się podoba – odpowiadam z trochę podkolorowanym entuzjazmem. Blanca klaszcze w ręce, jakby zrozumiała, i mówi do córki po hiszpańsku. Selina odwraca się do mnie. – Mama panią lubi. Chciałaby wiedzieć, czy pani u nas zamieszka. Śmieję się. – Sί! Sί! Kiedy podpisuję umowę najmu, Selina opowiada mi, że jest pierwszą osobą w rodzinie, która urodziła się w Stanach. Jej mama pochodzi z meksykańskiej wioski i przyjechała do Stanów z rodzicami i trojgiem młodszego rodzeństwa, kiedy miała siedemnaście lat. – Zanim zdążyła się zapisać do średniej szkoły, już była ze mną w ciąży. Mieszkaliśmy z moimi ciociami, wujkiem i dziadkami w małym domku, zaraz za rogiem. Mis abuelos, dziadkowie, dalej tam mieszkają. – A kiedy się przeprowadziłyście? – Jakiś rok temu. Mama gotuje w El Tapatio. Zawsze mi powtarzała, że pewnego dnia będziemy miały własny dom. Kiedy ten dom wystawiono na sprzedaż, aż jej się wierzyć nie chciało, że zaoszczędziła wystarczającą kwotę na zadatek. A potem przez siedem miesięcy remontowałyśmy. Dałyśmy radę, prawda? Zarzuca matce ręce na szyję, a ta promienieje dumą, jakby rozumiała wszystko, co Selina powiedziała. Ich historia jest tak podobna do opowieści mojej Matki o jej początkach, że mam ochotę się nią podzielić. Jednak potem dochodzę do wniosku, że to całkiem inna bajka. Jestem zawstydzona, kiedy uświadamiam sobie, jakie miałam w życiu szczęście. Reszta weekendu mija mi na pakowaniu rzeczy i przewożeniu pudeł do Pilsen. W poniedziałek po południu ci sami ludzie od przeprowadzek, którzy zabrali moje rzeczy od Andrew, ładują kilka mebli na Astor Street i przewożą do mojego nowego mieszkania. Kusiło mnie, żeby zabrać żelazne łoże Mamy, ale jest za duże do tego wnętrza. No i należy do Astor Street. Teraz, kiedy będę
tam przyjeżdżać z wizytą, zawsze będzie na mnie czekało, tak jak dawniej Mama. Mężczyźni wnoszą na piętro moje stare łóżko i czereśniową toaletkę. Każę im postawić fotel przed kominkiem, a po obu stronach umieścić stoliki nocne. Zniszczony stolik z poddasza Mamy świetnie wygląda obok sofy, a ceramiczna lampa z lat siedemdziesiątych, którą znalazłam w sklepie ze starzyzną, robi wrażenie prawie designerskiej. Wyjmuję z pudła cztery miseczki i talerze, które pożyczyłam od Mamy. Ustawiam je w moim nowym kredensie wraz z kilkoma sprzętami i naczyniami. W łazience układam swoje rzeczy i trzy zestawy nowych ręczników na pięknych półeczkach z Ikei. Kiedy ludzie od przeprowadzek wychodzą i wszystkie pudła są rozpakowane, zapalam kilka świec i odkorkowuję butelkę wina. Pokój tonie w bursztynowym świetle świec i terakotowej lampy. Z Rudym u stóp zwijam się w kłębek na sofie z książką w ręce. Mieszkanie wypełnia muzyka, którą puszczam z laptopa. Kilka minut później śpię jak zabita w moim nowym domu w Pilsen. Marzec jest tuż za rogiem, a mnie powoli dopada przerażenie. Jestem już prawie w połowie drogi do wrześniowych rozliczeń, a zaliczyłam tylko pięć z dziesięciu punktów. Mam nadzieję, że uda mi się nawiązać poprawne stosunki z ojcem, ale pozostałe cztery cele wydają się całkowicie nieosiągalne. W ciągu najbliższych sześciu i pół miesiąca muszę się zakochać, dorobić się dziecka, kupić konia i objąć w posiadanie piękny dom. W zasadzie poza ostatnim punktem wszystkie pozostałe nie zależą ode mnie. W poszukiwaniu rozrywki jadę w sobotę do Evanstone. Chociaż temperatura wciąż jest ujemna, ostry blask słońca zapowiada wiosnę. Opuściłam szybę i wdychając krystaliczne powietrze, nagle czuję przypływ tęsknoty za Mamą. W tym roku opuści swoją najulubieńszą porę roku, którą nazywała „czasem nadziei i miłości”. W drzwiach wita mnie Shelley ubrana w śnieżnobiałą bluzkę i legginsy. Dostrzegam, że ma błyszczyk na ustach i piękne loki miękko opadające do linii brody. – Ślicznie wyglądasz – mówię, wyjmując z jej ramion uśpioną córeczkę. – Chcesz zobaczyć kogoś naprawdę ślicznego? Gdy Trevor się obudzi z drzemki, poproszę, żeby ci zaśpiewał Pięć króliczków. Robi to bosko. I oczywiście śpiewa
„kłóliczków”. Jestem mile zaskoczona, że Shelley z taką lekkością mówi o sprawie, która niedawno była drażliwa. Ośmielona idę krok dalej i pytam: – A czy śpiewa to także po mandaryńsku? Shelley się rozjaśnia. – Nie będzie więcej rozmów o mandaryńskim i młodych matkach – odpowiada i napełnia czajnik. – Zadzwoniłam wczoraj do mojego byłego szefa. Od maja wracam do pracy. – Och, Shelley, to cudownie! A co cię ostatecznie do tego skłoniło? Bratowa wyjmuje filiżanki z szafki. – Sądzę, że zadziałał ten weekend w Nowym Orleanie, na który mnie namówiłaś. Jay i ja byliśmy znowu parą, a nie tylko tatusiem i mamusią. Kiedy zaczęliśmy się pakować przed powrotem do domu, rozpłakałam się. Nikomu się do tego nie przyznam poza tobą i Jayem. Bardzo kocham dzieci, ale na myśl o powrocie do tych ciągnących się w nieskończoność dni wypełnionych czytaniem bajek i wierszyków skóra mi cierpła. Wyznałam Jayowi, że w tej nowej roli wcale nie czuję się szczęśliwa, a on odpowiedział po prostu: „To wracaj do pracy”. Nie krytykował mnie ani nie oceniał. W ubiegłym tygodniu spotkał się ze swoim szefem i dostał urlop opiekuńczy. Skończy tylko semestr i na rok zostanie w domu, a wtedy się zastanowimy, co dalej. – To Jay będzie kurem domowym? Shelley wzrusza ramionami. – W każdym razie spróbuje. A wiesz, uważam, że będzie w tym świetny. Bóg widzi, że z nas dwojga on ma więcej cierpliwości. Siedzimy przy stole w kuchni, pijemy herbatę i śmiejemy się, kiedy wpada Jay w stroju do biegania. Jego zaczerwieniona po biegu twarz rozjaśnia się na mój widok. – Hej! Jak się miewa moja ulubiona siostra? Odkłada iPoda na blat i podchodzi do zlewu.
– Kochanie, mówiłaś Brett o sobocie? – Właśnie miałam powiedzieć. – Shelley odwraca się do mnie. – U Jaya w instytucie jest nowy kolega. Nazywa się Herbert Moyer, jest doktorem. Podkupili go z Penn. Jay nabiera wody i płucze usta. – Specjalizuje się w historii Bizancjum. Rzucam Shelley spojrzenie, które ma wyrażać: „O co wam chodzi, do cholery?”, a ona uśmiecha się niewinnie i dodaje: – Nie ma jeszcze żadnych znajomych w Chicago. – Co za dramat. Jay zdaje się ignorować moją uwagę. – Pomyśleliśmy, że może zaprosimy was oboje na kolację. Randka w ciemno z Bizancjum w tle jest dla mnie chyba równie pociągająca jak spotkania młodych matek dla Shelley. – Dziękuję, ale raczej nie. Shelley patrzy na mnie uważnie. – Spotykasz się z kimś? Głaszczę Emmę po główce i myślę o moim życiu uczuciowym po rozstaniu z Andrew. Incydent z Bradem… i to tyle. Ani jednej randki. Jestem żałosna. Prostuję się na krześle, by wyglądać godnie. Na szczęście w najodpowiedniejszej ku temu chwili przychodzi mi na myśl doktor Taylor. – Jest pewien mężczyzna, z którym regularnie rozmawiam przez telefon. To terapeuta mojego ucznia. Kilka razy się umawialiśmy, ale za każdym razem coś nam przeszkodziło. Shelley pochmurnieje. – Chodzi ci o tego wdowca, o którym mi opowiadałaś? Chyba nie mówisz poważnie.
Podnoszę głowę. – Tak się składa, że on jest bardzo miły. Jay klepie mnie po głowie. – Regis Philbin też jest miły. Mój brat się uśmiecha i opada na krzesło obok mnie. – Chcę tylko, żebyś poznała Herberta. To cię nie zabije. A poza tym chyba liczy się czas, prawda? – Nie przypominaj mi o tym – mówię i głośno wypuszczam powietrze. – Te ostatnie punkty mnie przerażają. Miłość i posiadanie dziecka to dwie najważniejsze sprawy w życiu człowieka. Nie podejmujesz decyzji, że chcesz się zakochać. To się po prostu dzieje. To sprawa serca. Nie da się tego załatwić, jakby się z listą w ręku robiło zakupy. – Właśnie – odzywa się Shelley. – Dlatego takie ważne jest, żebyś wychodziła do ludzi. Im więcej mężczyzn spotkasz, tym większa szansa, że się zakochasz. – Och, jakie to romantyczne. – Całuję główkę Emmy. – A co to za facet, ten wasz doktor. I kto daje dziecku na imię Herbert? – W tym przypadku ludzie bogaci. Jego ojciec jest właścicielem trzydziestu patentów – odpowiada Jay. – Mają domy na wybrzeżu i wyspę na Karaibach, a Herbert jest ich jedynym dzieckiem. – Więc nie zainteresuje się kimś takim jak ja. Jestem nauczycielką i mieszkam w Pilsen, do licha. Shelley macha ręką. – Przecież to przejściowe. Jay opowiedział Herbertowi o twoim odroczonym spadku. Szczęka mi opada. – Co ci przyszło do głowy, żeby o tym rozpowiadać? – No chyba chcesz, żeby wiedział, że grasz w jego lidze. Nachodzi mnie przykra myśl. Ja też taka byłam? Też oceniałam ludzi po stanie posiadania? Z wielką przykrością muszę przyznać, że tak właśnie było. Czy „Gdzie pracujesz?” nie było jednym z pierwszych pytań, które stawiałam nowo poznanej osobie? Czy to przypadek, że wszyscy ludzie, z którymi Andrew i ja utrzymywaliśmy stosunki, byli bogaci, młodzi i atrakcyjni? Wzdycham.
Najwyraźniej Mama chciała mnie wypchnąć z tych kolein, w które wpadłam. Teraz może nie jadę tak szybko i z pewnością nie w tak luksusowym otoczeniu, ale po raz pierwszy od bardzo dawna jazda sprawia mi frajdę. – Gdyby nie czuł się dobrze, spotykając się z kobietą, którą teraz jestem, to w ogóle nie chcę go znać. Shelley kręci głową. – Czemu tak od razu go skreślasz? Wyluzuj. To tylko jeden wieczór. W przyszłą sobotę… Na szczęście dla mnie moja komórka przerywa jej dalsze rozważania. Rzucam okiem, kto dzwoni. – Odbiorę. To Johnny. Jay wyjmuje mi Emmę z ramion, a Shelley idzie do kranu ponownie napełnić czajnik. – Cześć, John – mówię do słuchawki. – Jak się czuje Zoё? – Cześć, Brett. Mam wspaniałe wieści. Ten kołowrotek wreszcie kończy się obracać i twoja siostra wraca do domu, tym razem na dobre. – Fantastycznie! – Odwracam się do rodzeństwa i unoszę kciuk. – Pewnie ci ulżyło, prawda? – Tak. I bardzo się ucieszymy, jeśli przyjedziesz nas odwiedzić. Zatkało mnie. – Naprawdę? – Tym razem tobie będzie łatwiej przyjechać niż nam. Przyślę ci pieniądze na bilet. – Nie, nie, nie trzeba. – Słuchaj, w tej sprawie będę nalegał. No, co ty na to? Możesz się wyrwać? Przygryzam wargę, ale i tak uśmiech rozlewa mi się po całej twarzy. Mam kilka dni do wykorzystania. Może w marcu, kiedy Zoё już całkiem się wykuruje?
– No to mamy plan. Nie możemy się doczekać. Teraz muszę lecieć do małej. Jej lekarz w każdej chwili może się zjawić z wypisem. Sprawdź, jakie masz połączenia, i daj mi znać, które wybrałaś. Odkładam telefon. Głowę mam tak lekką, jakbym miała za chwilę zemdleć. – Dobrze się czujesz? – pyta Jay. Kiwam głową. – W końcu zobaczę ojca! I siostrę! Shelley rzuca się do mnie. – Brett, to cudownie! – Dobrze ci idzie. Teraz już tylko spotkaj się z Herbertem i ze wszystkim zdążysz – dorzuca Jay. Rozdział dwudziesty trzeci W następną sobotę robię czterdziestominutową wyprawę do centrum częściowo autobusem, a częściowo kolejką. Jadę po dobre wino na kolację z Shelley, Jayem i… Herbertem. Za każdym razem, gdy przychodzi mi na myśl ta cholerna randka, kurczy mi się żołądek. Jestem na to za stara. Zresztą, nawet kiedy jeszcze się umawiałam, randki w ciemno zawsze były upiorne. To najniższy szczebel w randkowej drabince. Stanowią lekcję pokory. Można się na nich dowiedzieć, jak ludzie naprawdę cię widzą. Wycieczka przynosi oczekiwany rezultat. Około pierwszej po południu opuszczam delikatesy Fox & Obel, ściskając butelkę argentyńskiego malbeca. Z papierową torbą pod pachą zmierzam do stacji kolejki. W środku dnia panuje tu wielki ruch. Właściwie niesie mnie ludzka rzeka. Przy kołowrotku u wejścia na perony trzeba zwolnić. I wtedy go dostrzegam. Pan Burberry! Ten, przez którego wylałam kawę. Nie widziałam go od tamtego poranka w Święto Dziękczynienia nad jeziorem Michigan, kiedy biegał z czarnym labradorem. Teraz właśnie przechodzi przez kołowrotek i schodzi po schodach. Czas strasznie się wlecze.
Przepycham się do przejścia najszybciej, jak się daje. Na schodach zygzakiem omijam grupki turystów i wyciągam szyję, żeby wypatrzeć Pana Burberry. Słyszę, jak mi bije serce. Dokąd on poszedł? Przepycham się na lewo, gdzie pomykają ci, którzy się najbardziej spieszą, i stale się rozglądam. Jestem w połowie schodów, kiedy słyszę dźwięk nadjeżdżającego pociągu. Tłum po lewej stronie peronu się ożywia. Ludzie łapią torby i telefony i płyną w kierunku zbliżającej się kolejki. Jest! Stoi na peronie, z którego odjeżdża się na północ miasta. Trzyma przy uchu komórkę i się uśmiecha. Coś dziwnego dzieje się z moim sercem. A może wsiądę do jego pociągu? Jadę w przeciwnym kierunku, ale w końcu jakie to ma znaczenie. Mogłabym wreszcie z nim porozmawiać. – Przepraszam – mówię do dziewczyny przede mną. Słucha muzyki z iPoda i w ogóle nie słyszy, że coś do niej powiedziałam. Stukam ją w ramię, ona się odsuwa i przechodzę dalej. Lawirując pomiędzy maruderami, jestem już prawie na samym dole, kiedy drzwi kolejki się otwierają. Pasażerowie zaczynają wysiadać i w tym momencie tracę Pana Burberry z oczu. Wpadam w popłoch. Jest wyższy od większości mężczyzn i jego falujące włosy są charakterystycznie ciemnobrązowe. Widzę! Przepuszcza przodem starszą panią. Pokonuję ostatnie schodki. W tym momencie ostatni pasażerowie wsiadają. Gnam w kierunku drzwi, w których zniknął Pan Burberry. Rozlega się dwukrotny gong i głos z megafonu oznajmia: „Drzwi się zamykają”. Biegnę szybciej. Zupełnie zwariowałam. Jestem tuż przy drzwiach, kiedy zamykają mi się przed nosem. Uderzam dłonią w plastikową szybkę. – Czekaj! – wołam na cały głos. Kolejka rusza, a ja przez okno widzę Pana Burberry. Chyba na mnie patrzy! Tak! Podnosi rękę i macha do mnie. Ja też do niego macham, nie wiem, na dzień dobry czy na do widzenia. Nie opuszcza mnie wspomnienie mojego tajemniczego Pana Burberry, kiedy jadę do Shelley i Jaya. Może gdy tam dotrę, okaże, że Pan Burberry to nie kto inny, tylko Herbert Moyer? Za kilka tygodni spotkam się z ojcem i siostrą, co oznacza, że naprawdę wszystko może się zdarzyć. Śmieję się z własnej naiwności, ale serce i tak wali mi jak młotem, kiedy wjeżdżam na podjazd. Strasznie dawno nie byłam na randce. O czym będziemy rozmawiali? A jeśli go rozczaruję? Idę do drzwi, a pod czarnym trenczem czuję, jak szaleje mi serce.
Czemu się na to zgodziłam? Oczywiście znam odpowiedź. Zgodziłam się spotkać z Herbertem Moyerem, ponieważ w ciągu najbliższych sześciu miesięcy mam się zakochać i mieć dziecko. Wzdycham w przypływie frustracji i naciskam dzwonek. – Jest tu kto? – wołam, otwierając drzwi. – Chodź, chodź. – Jay właśnie wchodzi do holu. Szybko ogląda mnie od stóp do głów i mówi: – Ooo! Gdybyś nie była moją siostrą, powiedziałbym, że wyglądasz pociągająco. Mam na sobie czarną spódniczkę i rajstopy, obcisły sweterek i moje okrutne baleriny. Całuję brata w policzek i szepczę mu do ucha: – A to wszystko dla faceta o imieniu Herbert. Niech przynajmniej kolacja będzie smaczna. W tym momencie słyszę zbliżające się kroki, a Jay mówi: – Siostrzyczko, przedstawiam ci doktora Moyera. Odwracam się i widzę, że do holu wszedł… grecki bóg. Podchodzi do mnie z wyciągniętą ręką, która okazuje się duża, miła w dotyku i męska. Kiedy się witamy, jego niebieskie oczy spotykają moje. Wszystkie wspomnienia o Panu Burberry w jednej chwili znikają. – Witaj, Brett. Kiedy Herbert się uśmiecha, rysy mu łagodnieją. Ma ciepły, przyjazny wyraz twarzy. – Witaj, Herbercie. Gapię się na niego zdumiona. Więc mój brat uważa, że zasługuję na kogoś takiego? To mi naprawdę pochlebia. Maniery doktora Moyera są równie nieskazitelne jak jego marynarka od Armaniego. Po skończonej kolacji obserwuję, jak sączy brandy. Nóżkę kryształowego kieliszka umieścił od niechcenia między palcem wskazującym a środkowym. Jest wyrafinowany jak biały chlebek. Ani śladu plew. Jestem całkowicie wyłączona z dyskusji o starożytnej Grecji. Popijam brandy i rozmyślam, jak nieadekwatne jest jego imię. – Herbert – mówię półgłosem… i w tym momencie trzy pary oczu
przenoszą się na mnie. Po dwóch kieliszkach wina, które wypiłam do kolacji, i dzięki pomocy brandy łatwiej zadaję to pytanie: – Skąd się wzięło to imię? Przez stół widzę, że mój brat ma oczy okrągłe ze zdumienia, a Shelley przygląda się intensywnie etykiecie na butelce brandy. Ale Herbert się uśmiecha. – To imię rodzinne. Dostałem je po dziadku Moyerze. Od czasu do czasu próbowałem używać skrótów, ale Herb brzmi zbyt botanicznie, a Bert, no, Bert zupełnie nie wchodziło w grę. Trzeba wam wiedzieć, że mój kolega, z którym przyjaźniłem się przez całą szkołę, nazywał się Ernest Walker. Możecie sobie wyobrazić, co by nas czekało, jakie by krążyły po szkole żarciki na temat Berta i Erniego, gdybym się upierał, żeby zostać Bertem. W końcu cały naród zna Berta i Erniego z Ulicy Sezamkowej. Śmieję się. Jest nie tylko przystojny, lecz także zabawny. – A kiedy używaliście imion w pełnym brzmieniu, ci idioci nie skojarzyli tego z Ulicą Sezamkową? – pyta Jay. – Nie. – Herbert pochyla się nad stołem i unosi palec wskazujący, jakby zaczynał wykład. – Zresztą z naukowego punktu widzenia to nie byli idioci, tylko kretyni. Bo widzisz, idiota to osoba ograniczona, której rozwój umysłowy pozostaje na poziomie mniej więcej trzylatka, rozwój umysłowy kretyna zaś jest między siódmym i dwunastym rokiem życia. Siedzimy we troje i patrzymy na niego. Wreszcie Jay klepie go w plecy. – Daj żyć, paskudny pedancie! I zaraz sięga po butelkę brandy. – Napijesz się jeszcze? Jest już po północy, kiedy wychodzimy od Shelley i Jaya. Herbert odprowadza mnie do samochodu. Stoimy pod rozgwieżdżonym niebem. Trzymam ręce w kieszeniach płaszcza. – Fajnie było – mówię. – Bardzo fajnie. Chciałbym znowu się z tobą zobaczyć. Masz wolny wieczór w przyszłym tygodniu? Serce powinno mi wyskoczyć spod płaszcza, ale ze zdziwieniem stwierdzam, że nadal bije na swoim zwykłym miejscu.
– W środę mam wolny wieczór. – Czy o siódmej mógłbym cię zabrać na kolację? – Bardzo proszę. Pochyla się, cmoka mnie w policzek i otwiera drzwi samochodu. – Zadzwonię do ciebie w poniedziałek, żeby potwierdzić godzinę. Jedź ostrożnie. Jadę i zastanawiam się, co Mama myślałaby o Herbercie. Czy to jest typ mężczyzny, którego wybrałaby dla mnie na męża i ojca moich dzieci? Myślę, że tak. Czy miała wpływ na to, że się spotkaliśmy? Czuję, że tak. Rozglądam się na skrzyżowaniu i widzę, że coś leży na tylnym siedzeniu. To butelka malbeca, po którą pojechałam do miasta. Zapomniałam ją zabrać. Wycieczka do centrum byłaby więc zupełnie zbędna, gdyby nie to, że znów widziałam mojego Pana Burberry. Kolejne trzy tygodnie odpływają w przeszłość, jak ostatnie łachy śniegu. Herbert i ja byliśmy zgodnie z planem w środę wieczorem na kolacji. Potem nastąpiło kilkanaście rozmów telefonicznych i sześć następnych randek, z których każda była odrobinę bardziej interesująca od poprzedniej. Herbert ma mnóstwo cech, które naprawdę uwielbiam. Kiedy na przykład opowiadam coś zabawnego, kąciki jego ust podnoszą się, zanim jeszcze dojdę do puenty. Albo to, że zawsze dzwoni do mnie wieczorem, bo chce, żebym była ostatnią osobą, z którą porozmawia przed zaśnięciem. Ale są też rzeczy, przyznaję, drobne i nieznaczące, które wyprowadzają mnie z równowagi. Na przykład przedstawia się dosłownie każdej napotkanej osobie jako doktor Moyer, jakby kelnerka albo kierownik sali naprawdę musieli znać jego tytuł. A jeżeli ludzie w związku z tym biorą go za lekarza, a nie doktora nauk humanistycznych, nie koryguje tego. Ale czy to nie ja mówiłam niedawno Megan i Shelley, że życie nie jest idealne i że trzeba przeżyć je najlepiej, jak się da, a tam, gdzie to konieczne, szukać kompromisów? Zresztą w przypadku Herberta trudno mówić o kompromisie. To po prostu nie fair. Obiektywnie jest świetny. Wczoraj obchodziliśmy razem ulubione i zwariowane święto Chicago, Dzień Świętego Patryka. Zamiast siedzieć z kolegami i popijać piwo, patrząc na zabarwioną na zielono rzekę, jak robiliśmy to z Andrew, Herbert zaserwował mi irlandzkie fondue przy świecach. To było takie dorosłe i wyrafinowane. A potem oglądaliśmy Once, romantyczną historię, której akcja rozgrywa się w Dublinie. Siedziałam wyciągnięta na sofie, w jego objęciach, i zachwycałam się, że tak o wszystkim pomyślał. A potem podziwialiśmy z jego tarasu na dachu jezioro Michigan w świetle księżyca. Wiał wiatr od wody, więc Herbert otulił mnie swoim płaszczem.
A potem, trzymając mnie blisko siebie, pokazywał mi konstelacje. – Wielu ludzi uważa, że Wielki Wóz jest konstelacją, ale w rzeczywistości to po prostu asteryzm. Te gwiazdy należą do większego gwiazdozbioru Ursa Major. – Mhm. Patrzyłam na niebo pełne gwiazd i przypomniałam sobie. – Pomyśl tylko, już w najbliższy czwartek będę w drodze do Seattle. – Będę za tobą tęsknił – odpowiedział, ocierając się policzkiem o moje włosy. – Wiesz, że stałem się twoim zagorzałym wielbicielem? Nie udało mi się powstrzymać i palnęłam: – Herbercie, daj spokój, kto jeszcze używa takich określeń jak „zagorzały wielbiciel”? Patrzył na mnie przez chwilę i już myślałam, że posunęłam się za daleko, ale potem jego twarz rozjaśnił uśmiech jak z reklamy pasty do zębów. – No dobra, bystrzaku. Może i nie jestem supernowoczesny. Witam w świecie randek niszowych. Uśmiecham się do niego. – Niszowych? – Owszem, pewnie o nas nie słyszałaś, ale to dlatego, że my, niszowi randkowicze, jesteśmy nad wyraz dyskretni. Poza tym jesteśmy inteligentni, dobrze nam się powodzi i nigdy nie plotkujemy. Właściwie rzadko kto nas naprawdę lubi. – Herbert popatrzył na jezioro i dodał: – I jesteśmy świetnym materiałem na męża. Przez cztery lata nie mogłam z Andrew wydobyć tego ani podobnego słowa na „m”, a Herbert powiedział coś takiego po sześciu randkach. Przytuliłam się do niego mocniej. – Coś mi się wydaje, że mogłabym polubić niszowe randki – powiedziałam i w tamtej chwili naprawdę tak myślałam. Jasne światło poranka zalewa moje biuro. Pakuję torbę przed wyjściem na zajęcia. Właśnie wrzucam do niej pudełko akwarelek dla mojego nowego
przedszkolaka, kiedy dzwoni telefon. To Garrett. – Cieszę się, że cię zastałem, zanim wyszłaś z biura. Peter miał w nocy kolejny napad agresji. Autumn nie mogła nad nim zapanować. Na szczęście sąsiedzi usłyszeli hałas i przyszli z pomocą. Strach pomyśleć, co mógł zrobić, gdyby nie oni. – O nie! Biedna Autumn. Aż mi się zimno zrobiło, kiedy wyobraziłam sobie tę okropną scenę. – Właśnie skończyłem rozmawiać z ludźmi od tego programu, o którym ci mówiłem. Zgodzili się go przyjąć. Zacznie zajęcia pod koniec tygodnia. Ale natychmiast kończymy lekcje indywidualne. Nagle ku mojemu zaskoczeniu robi mi się dziwnie smutno. Mimo wszystko ciągle miałam nadzieję na szczęśliwe zakończenie. Peter mógłby przecież zrobić postępy, wrócić do starej szkoły i uczyć się z dzieciakami, które nie potrzebują terapii dwa razy dziennie. – Ale ja nawet się z nim nie pożegnałam. – Ja go pożegnam w twoim imieniu. – Proszę, powiedz mu ode mnie, że jest bardzo inteligentny i że życzę mu szczęścia. – Oczywiście. Garrett milknie na chwilę, a kiedy znowu się odzywa, mówi bardzo łagodnie: – W takich przypadkach się uczymy, że nie wszystkim da się pomóc. I to jest trudna lekcja, szczególnie dla kogoś takiego jak ty, kogoś młodego i z głową pełną ideałów. Ja też taki byłem, kiedy zaczynałem pracę. – Mam wrażenie, jakbym go porzucała. Może gdybym miała jeszcze trochę czasu… – Nie – odpowiada krótko. – Przykro mi, Brett, ale zrobiłaś dla niego wszystko, co mogłaś, i jeszcze trochę. I byłaś dla mnie wielką pomocą. Naprawdę dobrze się z tobą pracowało. – Ja też bardzo lubiłam naszą współpracę. – Głos mi się załamuje. Jestem zaskoczona, jak bardzo przeżywam to, że tracę kontakt z tym człowiekiem. Ufam mu całkowicie i bardzo go lubię. Odchrząkuję. –
Chciałabym ci podziękować. Zawsze mogłam na tobie polegać, i to nie tylko w kontekście Petera, ale we wszystkim, przez co przechodziłam. – Dla mnie to była przyjemność. Naprawdę. Garrett zawiesza na chwilę głos, a kiedy znów się odzywa, mówi znacznie lżejszym tonem: – Poza tym mam nadzieję, że pamiętasz, że nadal jesteś mi winna drinka. Zaskoczył mnie. Od tygodni nie wspominaliśmy o drinku. Przeszłam długą drogę od stycznia, kiedy tak desperacko szukałam mężczyzny, którego mogłabym pokochać. Teraz spotykam się z najwłaściwszym mężczyzną w Chicago. A jednak czuję, że jestem ciekawa doktora Taylora. – No… tak. – Wszystko w porządku? Zawahałaś się. Gwałtownie wypuszczam powietrze. A niech tam. Przecież już wszystko o sobie temu człowiekowi opowiedziałam, więc mogę i to. – Mam wielką ochotę wypić z tobą drinka, tylko że ostatnio zaczęłam się z kimś spotykać. – Nie ma sprawy. Garrett jest taki miły, że od razu robi mi się głupio. Na pewno nie czynił żadnych zakusów na mnie. Pewnie tylko mi się wydawało. – Brett, mam nadzieję, że wszystko ci się ułoży. – Dziękuję. – No to leć. Bądźmy w kontakcie. – Jasne – odpowiadam, chociaż myślę, że nie będziemy. Odkładam słuchawkę po ostatniej rozmowie z doktorem Taylorem. Zupełnie jak po skończeniu książki mam takie słodko-gorzkie uczucie. Nie będzie już pomocy Garretta i nie będzie szansy na romans. W głębi duszy myślę, że to dobrze. Mam teraz Herberta i
niebawem spotkam się z moją nową rodziną. Być może doktor Taylor był tylko jednym z bohaterów w historii reżyserowanej przez Mamę. Pojawił się w krytycznym momencie, żeby mnie wspomóc, a teraz schodzi ze sceny, bo tak jest w scenariuszu. Zapalam silnik i ruszam. Rozdział dwudziesty czwarty Za oknem mojego 757 widzę już Seattle. Popołudnie jest pochmurne. Kiedy zaczynamy zniżać lot, w dole pojawiają się wstęgi jeziora Washington. Naprawdę pięknie wyglądają te przeplatające się obszary lądu i błękitnej wody. Wpatruję się w pejzaż miasta i wzruszam na widok wieży Space Needle. Samolot się obniża i miniaturowe domy nagle rosną. Patrzę zauroczona, bo wiem, że gdzieś tam w dole, w jednym z tych cementowodrewnianych domów mieszkają mój ojciec i przyrodnia siostra. Wychodzę wraz z innymi pasażerami do sali przylotów. Krążę wokół taśmy bagażowej. Widzę tłumy ludzi, którzy przyszli kogoś odebrać. Przyglądam się twarzom. Niektórzy są zniecierpliwieni. Zwykle ci, którzy trzymają tabliczki z ręcznie wypisanymi nazwiskami. Inni są podekscytowani i wspinają się na palce, wypatrując bliskich. Jeden po drugim wszyscy dookoła kogoś odnajdują. A ja, niespokojna i spocona, stoję sama. Wypatruję w tłumie ciemnowłosego mężczyzny z dwunastoletnią dziewczynką. Gdzie jesteście, Johnny i Zoё? Czy to możliwe, że zapomnieli o moim przylocie? A może Zoё znowu zachorowała? Wyjmuję z torebki komórkę i sprawdzam wiadomości, a wtedy słyszę głos wypowiadający moje imię. – Brett? Odwracam się. Przede mną stoi wysoki, siwowłosy mężczyzna. Jest gładko ogolony i w pewnym stylu szykowny. Nasze oczy się spotykają i on się uśmiecha, a ja rozpoznaję mężczyznę z nagrania sprzed trzydziestu czterech lat. Opuszczam drżącą brodę i kiwam głową. On chyba także nie ufa swojemu głosowi, bo bez słowa rozkłada ramiona. Robię krok w jego stronę i z zamkniętymi oczami wdycham zapach skórzanego płaszcza. Opieram głowę na chłodnej skórze, a on mnie lekko kołysze w objęciach. Pierwszy raz w życiu czuję, jak to jest być w ramionach ojca.
– Jesteś piękna – mówi wreszcie, kiedy już odsuwa mnie od siebie na długość wyciągniętych ramion. – Wyglądasz zupełnie jak matka. – Ale wzrost odziedziczyłam po tobie, jak widzę. – I oczy. – Ujmuje moją twarz w dłonie i patrzy. – O Boże, jak dobrze, że mnie znalazłaś. Czuję, jak ogarnia mnie radość, i mówię: – Ja też się cieszę. Johnny przewiesza sobie moją torbę przez ramię, a drugą ręką obejmuje mnie za ramiona. – Chodźmy po twoją walizkę, a potem pojedziemy po Zoё do szkoły. Ona szaleje z niecierpliwości. Gadamy przez całą drogę do Franklin L. Nelson Center, prywatnej szkoły, do której chodzi Zoё. Wszystkie pytania, których Johnny nie zadał mi wcześniej przez telefon, padają teraz. Nie przestaje się uśmiechać. Mój ojciec naprawdę się mną interesuje, i co więcej, jest między nami swobodne i serdeczne porozumienie, o którym nawet nie mogłam marzyć. Kiedy podjeżdżamy do uliczki wysadzonej z obu stron drzewami, która prowadzi do wejścia do szkoły, czuję ukłucie zazdrości. Chociaż bardzo chciałam poznać Zoё, to potrzebuję więcej czasu sam na sam z Johnnym. Kiedy moja siostra wsiądzie do samochodu, znowu stanę się outsiderką, a tej roli już nie lubię. Nelson Center jest rozległym, jednopiętrowym budynkiem, przepięknie położonym i zadbanym. Nauka tutaj pewnie kosztuje fortunę. – Do końca zajęć jest jeszcze dziesięć minut, ale Zoё chciała, żeby jej koleżanki cię poznały. Nie masz nic przeciwko temu? – Oczywiście, że nie. Johnny przytrzymuje jedno skrzydło ciężkiej, metalowej bramy, a ja wchodzę do obszernego westybulu. Na drewnianej ławce siedzi mała dziewczynka w granatowym mundurku i macha nóżkami. Kiedy Johnny wchodzi do środka, dziewczynka wydaje okrzyk:
– Tatuś! Jej okrągła twarzyczka tryska radością. Biegnie do nas i pulchnymi ramionkami obejmuje mnie w biodrach. Przytulam ją. Sięga mi ledwie do piersi. Johnny patrzy na nas uśmiechnięty, a potem klepie małą po głowie i mówi: – Okej, Zoё. Daj siostrze odetchnąć. Dziewczynka wreszcie rozluźnia uścisk. – Moja siostra – oświadcza. Kucam obok niej i patrzę na jej gładką jak alabaster twarz. Jak mogłam nie chcieć się spotkać z takim aniołkiem? Jej lśniące włosy są ciemne, tak samo jak Johnny’ego i moje. Ale my mamy brązowe oczy, a ona zielone. I ma cięższe powieki. – Tak. Jesteśmy siostrami. Uśmiecha się do mnie. Dwa zielone jeziorka przeobrażają się w dwa zielone półksiężyce. Przez szczerbę w górnych siekaczach widać jej różowy język. Od pierwszej chwili kocham tę dziewczynkę z zespołem Downa. Moją siostrę. Zoё łapie jedną ręką Johna, a drugą mnie i prowadzi nas do swojej klasy. Po drodze John pokazuje mi wystrój szkoły. Jeden z korytarzy jest zaaranżowany jak miejska ulica. Na ścianach są namalowane domy, na podłodze przejścia dla pieszych. Jest nawet sygnalizacja świetlna. – Tutaj dzieci uczą się bezpiecznie pokonywać jezdnię, jak się zachowywać w sklepie, liczyć pieniądze na zakupach i tak dalej. Kiedy docieramy do klasy Zoё, trafiamy na gorączkowe przygotowania do zakończenia zajęć. Panna Cindy, jasnooka nauczycielka mojej siostry, i jej asystent, pan Kopec, pracują z ośmiorgiem dzieci takich jak Zoё. Pan Kopec zapina jednemu chłopcu zamek błyskawiczny kurtki – Harvey, musisz mieć dzisiaj zapiętą kurtkę. Na dworze jest zimno. Rozumiesz? – Komu brakuje szalika? – Panna Cindy w kącie sali unosi czerwony wełniany szal. – Patrzcie! – woła Zoё przenikliwie. – Moja siostra! Jej twarzyczka wyraża absolutną radość. Klaszcze w dłonie, chwyta mnie za rękę i oprowadza po klasie, pokazując rysunki na ścianach oraz akwarium, przedstawiając mi swoich przyjaciół. Jak żyję, nie czułam się taka ważna.
Przed odjazdem John oprowadza mnie po terenie szkoły, który obejmuje trzydzieści akrów, a Zoё pokazuje mi ogród. – To jej ulubione miejsce – mówi John, ściskając dziewczynkę. – Jest tu nawet szklarnia, gdzie dzieci uczą się ogrodnictwa. Przejeżdżamy wzdłuż kortów tenisowych i świeżo wyasfaltowanej bieżni. Na czerwonym ogrodzeniu zauważam tablicę HIPOTERAPIA. – A to co? – Tu mieliśmy stajnię. Dzieci uczyły się jeździć konno. Miało im to pomóc w utrzymywaniu równowagi i w koordynacji, ale zdziwiłabyś się, jak to wpłynęło także na ich poczucie własnej wartości. – Pluto! – krzyczy Zoё. John uśmiecha się, patrząc w lusterko wsteczne. – Tak, najbardziej kochałaś konia, który nazywał się Pluto. – Spogląda na mnie i dodaje: – To był bardzo kosztowny program. Były cięcia budżetowe i musieliśmy przerwać te zajęcia jesienią. Coś mi nagle przychodzi do głowy. Tak jak zapowiadano na stronie internetowej Seattle, odkąd przyleciałam, cały czas pada. Ale zupełnie mi to nie przeszkadza. Z przyjemnością spędzam piątek w cudownym, ceglanym domu Johna i Zoё. Kolorowe dywany pokrywają piękną, dębową podłogę, a w każdym możliwym miejscu na ścianach wiszą obrazy i rękodzieła, które John zgromadził, kiedy podróżował. Zoё dzisiaj dostała zgodę na nieodrabianie lekcji. Siedzimy więc we troje na dywanie Indian Navaho i gramy w makao, a z głośnika uwodzi mnie jakiś etniczny pieśniarz. O szóstej John decyduje, że czas na jego słynny omlet z parmezanem. Zoё i ja idziemy za nim do kuchni, żeby przygotować sałatę. – No, a teraz potrząsamy tym w taki sposób. – Podaję jej karafkę z dressingiem i pokazuję, jak go wymieszać. – No, twoja kolej. – Robię dressing – woła i potrząsa karafką.
Nagle wieczko spada i dressing rozpryskuje się na szafkach i blacie. – Przepraszam – wołam. – Nie sprawdziłam zamknięcia. Biorę ścierkę i już chcę sprzątać, ale za sobą słyszę śmiech. – Zoё, zobacz, jak ty wyglądasz. Odwracam się i widzę, jak John prowadzi dziewczynkę do drzwiczek piekarnika, w których może zobaczyć swoje odbicie. Krople białego dressingu pokrywają jej włosy i twarz. Zoё uważa, że to śmieszne. Nabiera jedną na palec i wkłada do buzi. – Mniam, mniam. John się śmieje i udaje, że zlizuje dressing z jej włosów. Mała piszczy z radości. Patrzę na tę scenę symbolizującą dla mnie relację ojca z córką, tak różną od moich wspomnień, i obiecuję sobie zapamiętać ją na zawsze. Kiedy w końcu siadamy do stołu, Johnny wznosi kieliszek. – Za moje piękne córki. Naprawdę mam szczęście. Zoё wznosi szklankę mleka i wszyscy się stukamy. Po przemiłej rozmowie przy kolacji jakoś nie chce nam się odchodzić od stołu. John opowiada o swoim życiu po tym, jak wyjechał z Chicago. Wreszcie Zoё zaczyna trzeć oczka i John ogłasza: – Czas wkładać piżamkę, śpiąca królewno. I do łóżka. – Nie, zostanę z siostrą. – Zoё, a może dzisiaj ja pomogę ci się położyć? – pytam. Oczy jej się robią okrągłe, zeskakuje z krzesła i chwyta mnie za rękę. Kiedy już wychodzimy, odwraca się do Johna i mówi: – Ty zostajesz. Siostra mi pomoże. John się śmieje. – Dobrze, pani dyrektor. Mała prowadzi mnie do swojego słodkiego, bawełnianego królestwa. W oknach wiszą podpięte po bokach koronkowe firanki, a na łóżku piętrzy się masa pluszaków.
– Bardzo mi się podoba twój pokój – mówię i zapalam lampę przy łóżku. Przebiera się w czerwoną piżamkę, a ja pomagam jej umyć zęby. Wreszcie wchodzi na łóżko i klepie miejsce obok siebie. – Teraz idziesz spać. – Mogę przeczytać ci bajkę? – Libia! – woła. – Libia! Przekopuję biblioteczkę i co prawda nie znajduję nic o Libii, ale za to jest bajka o Oliwii, więc pytam, unosząc książkę: – Ta? – Libia! – Uśmiecha się Zoё szeroko. Kładę się przy niej i opieram głowę na jej poduszce. Dziewczynka odwraca się do mnie. Pachnie miętową pastą do zębów i szamponem. Całuje mnie w policzek i pokazując książkę, obwieszcza: – Czytasz. W połowie opowieści jej oddech się uspokaja, a oczy zamykają. Bardzo ostrożnie wyjmuję rękę spod jej szyi i gaszę lampę. Pokój zalewa delikatne, różowe światło nocnej lampki z obrazkiem Małej Syrenki. – Kocham cię, Zoё – szepczę i pochylam się, żeby ją pocałować w policzek. – Nawet nie wiesz, ile się od ciebie nauczyłam. Kiedy wracam do kuchni, ze stołu jest posprzątane, a zmywarka pomrukuje. Nalewam sobie wina i ruszam do salonu, gdzie John siedzi ze swoją gitarą. Na mój widok się uśmiecha. – Siadaj. Masz ochotę na coś jeszcze? Wino, a może kawę? Podnoszę kieliszek. – Już sobie nalałam. Siadam na krześle obok niego i z podziwem oglądam gitarę.
– Piękna. – Dzięki. Uwielbiam ją. To stary, dobry Gibson. John trąca struny, a potem wyjmuje ze stojaka plik nut. – To mnie trzymało przy życiu, kiedy sprawy zdawały się mnie przerastać. Z delikatnością kochanka odkłada instrument do futerału. – A ty grasz? – Obawiam się, że tych genów nie odziedziczyłam. Śmieje się. – Jaka byłaś jako dziecko, Brett? Siedzimy naprzeciwko siebie i przez następne dwie godziny na przemian pytamy i odpowiadamy na pytania, relacjonujemy wydarzenia, rzucamy anegdoty, staramy się wypełnić puste miejsca w trzydziestoczteroletnich puzzlach. – Bardzo mi przypominasz swoją mamę. – To wielki komplement. Bardzo mi jej brakuje. Ma smutne oczy. Nie podnosi wzroku, kiedy mówi: – Tak. Mnie też. – Czy kiedykolwiek próbowałeś nawiązać z nią kontakt? Zaciska szczęki. Sięga po gitarę, jakby to był talizman, i opiera sobie na kolanie. Z zamkniętymi oczami trąca struny. Płynie melancholijna melodia. Wreszcie znów na mnie spogląda. – Charles Bohlinger był twardy. – John wyrzuca to z siebie, jakby powstrzymywał się przez trzydzieści lat. – Chciałem się ożenić z twoją mamą. Odejście od niej było najtrudniejszą rzeczą w moim życiu. Nigdy nie kochałem tak żadnej kobiety. Nigdy. Kręcę głową. – Ale złamałeś jej serce, John. Z jej dziennika jasno wynika, że była gotowa zostawić Charlesa i odejść z tobą, tylko że ty nie chciałeś się ustatkować. – Nie całkiem tak było. Kiedy twój ojciec się dowiedział…
– Charles – przerywam mu – nigdy nie był dla mnie jak ojciec. John spogląda na mnie i kiwa głową. – Kiedy Charles odkrył, że twoja mama i ja się kochamy, wściekł się. Zmusił ją, żeby wybierała między nim a mną. Powiedziała mu prosto w oczy, że to mnie kocha. – John uśmiecha się na to wspomnienie. – I wyszła z kuchni. A Charles wziął mnie za ramię i powiedział, że jeśli Elizabeth od niego odejdzie, już nigdy nie zobaczy chłopców. – Co? Przecież nie mógł… – Mógł. Pamiętaj, że mówimy o latach siedemdziesiątych. Sprawy wyglądały wtedy inaczej. Przysiągł, że udowodni, że Elizabeth jest dziwką i nie nadaje się na matkę. Ja wtedy paliłem trawkę i Charles zapowiedział, że to wykorzysta, żeby mnie przedstawić w sądzie jako ćpuna. Nietrudno było sobie wyobrazić, kto by wygrał. Musiałem ją chronić. – Boże, to okropne.
– Utrata Joada i Jaya by ją zabiła. W końcu więc skłamałem, żeby nie musiała wybierać. Powiedziałem, że nie chcę się wiązać na stałe. – John potrząsa głową, jakby chciał się pozbyć złego snu. – To mnie prawie zabiło, ale znasz swoją mamę. Gdyby straciła chłopców, nigdy by się nie pozbierała. Staliśmy na ganku. Było gorące popołudnie. Wszystkie okna w domu były pootwierane. Charles na pewno podsłuchiwał, ale było mi wszystko jedno. Powiedziałem twojej mamie, że ją kocham i zawsze będę kochał, ale nie należę do ludzi, którzy osiadają w jednym miejscu. Przysięgam, że ta kobieta przejrzała mnie na wylot. Pocałowała mnie na do widzenia i wyszeptała: „Wiesz, gdzie mnie szukać”. Strasznie mi żal młodej kobiety w granatowym płaszczu do ziemi, która przytula do siebie dwóch synków. – Myślała, że po nią wrócisz. John kiwa głową i ciągnie: – Boże, ciągle pamiętam te oczy, zielone jak Irlandia i pełne wiary. Bo ona we mnie wierzyła. Z trudnością przełykam ślinę. – Ale oni później się rozwiedli. Nie mogłeś wtedy po nią wrócić? – Straciłem z nią kontakt. Kiedy odszedłem, mówiłem sobie, że zrobiłem to, co trzeba. Starałem się nie torturować myślami typu, co by było gdyby. Przez wiele lat ta stara gitara była jedyną rzeczą, która mnie cieszyła. Piętnaście lat później poznałem matkę Zoё. Byliśmy razem przez osiem lat, chociaż się nie pobraliśmy. – A gdzie ona teraz jest? – Melinda wróciła do rodziny do Aspen. Nie czuła się dobrze jako matka. Chciałabym wiedzieć więcej, ale nie pytam. Mogę się domyślać, że nie czuła się dobrze z dzieckiem z zespołem Downa. – Przykro mi, że tyle razy coś takiego przeżywałeś. Kręci głową. – Jestem ostatnią osobą, której należy żałować. Poza tym moje życie jest dobre, a teraz będzie jeszcze lepsze – mówiąc to, John ściska mi rękę. Uśmiecham się do niego.
– Ciekawa jestem, dlaczego Mama nie skontaktowała się z tobą po śmierci Charlesa. – Myślę, że na początku czekała na list ode mnie albo telefon, a potem, kiedy nie było żadnej wiadomości, uznała, że nigdy jej nie kochałem. Przechodzi mnie dreszcz. Czy Mama umarła w przekonaniu, że największa miłość jej życia była porażką? Muszę mu zadać pytanie, z którym noszę się już od dawna: – Johnny, dlaczego nie poprosiłeś, żeby zrobić test na potwierdzenie ojcostwa? Może chciałbyś, żeby coś takiego… – Nie, nie. Nie chcę. Ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, że jesteś moją córką. – Dlaczego? Wszyscy inni mieli wątpliwości. W końcu mogłam być dzieckiem Charlesa, równie dobrze jak twoim. – Charles po narodzinach Jaya zrobił sobie wazektomię. Twoja mama powiedziała mi to, kiedy się zaprzyjaźniliśmy. Mrugam ze zdumienia. – Więc wiedział, że nie jestem jego córką. To dlatego za mną nie przepadał. – Poza tym, gdybyśmy chcieli jeszcze jakichś dowodów, to wystarczy na ciebie spojrzeć. – Czyli nie chcieli mieć więcej dzieci. – A tu się mylisz. Twoja mama była zrozpaczona, kiedy się dowiedziała, co Charles zrobił. Opowiadała mi o tym. Ona bardzo pragnęła mieć jeszcze dzieci. I powiedziała mi, że zawsze chciała mieć córkę. – Naprawdę? – Tak. Nie masz pojęcia, jaki byłem poruszony, kiedy Pohlonski poinformował mnie, że dostałem od losu taki bezcenny dar. – Oczy mu się śmieją, kiedy wyciąga do mnie rękę. – Jesteś wspaniałym prezentem od życia. W sobotę na lotnisku czuję, że odjeżdżam od rodziny, a nie od
dwojga obcych ludzi, których dopiero co spotkałam. Pochylam się do Zoё i przytulam ją. Tuli się i ciągnie mnie za sweter. Kiedy wreszcie mnie puszcza, wyciąga kciuk. – Moja siostra. Przyciskam swój kciuk do jej kciuka. To nasz nowy rytuał. – Kocham cię, siostrzyczko. Zadzwonię do ciebie wieczorem, dobrze? John przytula mnie mocno, jak niedźwiedź. Jego ramiona są silne i zapewniają bezpieczeństwo. Zawsze wiedziałam, że taki powinien być uścisk ojca. Zamykam oczy i mocno wciągam powietrze. Zapach skóry jego płaszcza miesza się z wyrazistą nutą wody kolońskiej. Dla mnie to już zawsze będzie zapach taty. Wreszcie się odsuwa i trzyma mnie już tylko w wyciągniętych ramionach. – Kiedy znowu się zobaczymy? – Przyjedźcie do Chicago. Chcę, żeby wszyscy poznali ciebie i Zoё. – Przyjedziemy – odpowiada i klepie mnie po plecach. – Ale teraz już biegnij, bo spóźnisz się na samolot. – Poczekaj, mam coś dla ciebie. – Sięgam do torby i wyjmuję czerwony dziennik Mamy. – Chciałabym, żebyś go miał. John bierze dziennik w obie ręce, jakby to był Święty Graal. Widzę, że drży mu broda, więc całuję go w policzek. – Jeśli kiedykolwiek wątpiłeś w jej miłość do ciebie, to po przeczytaniu tego już nie będziesz. Wszystkie jej uczucia masz tu czarno na białym. – A czy istnieją inne dzienniki? Czy pisała potem, kiedy odszedłem. – Nie. Przeszukałam cały dom, bo też się nad tym zastanawiałam, ale wygląda na to, że już nigdy nie pisała. Jej opowieść skończyła się wraz z twoim odejściem. Pięć godzin później samolot ląduje na lotnisku O’Hare. Patrzę na zegarek. Dwunasta trzydzieści pięć. Jesteśmy dwanaście minut przed czasem. W komórce mam wiadomość od Herberta: Spotkamy się przy odbiorze bagażu. Jeszcze nigdy nie umawiałam się z kimś tak miłym. Nie będę musiała szukać taksówki ani dźwigać torby. I zobaczę Herberta. Ale choćby od tego zależało moje życie, nie mogę z siebie wykrzesać entuzjazmu. Pewnie jestem zmęczona. Marzę tylko o tym, żeby się znaleźć w moim mieszkanku w Pilsen, wskoczyć na łóżko i zadzwonić do Zoё.
Zgodnie z obietnicą widzę go przy taśmie bagażowej. Siedzi na metalowym krzesełku i czyta coś, co wygląda na podręcznik. Na mój widok jego twarz się rozjaśnia. Zrywa się i po chwili jestem w objęciach najwspanialszego mężczyzny na lotnisku. – Witaj w domu – szepcze mi do ucha. – Tęskniłem za tobą. Odsuwam się i patrzę. Jest piękny. Absolutnie piękny. – Dziękuję. Ja też tęskniłam. Stoimy, trzymając się za ręce, i obserwujemy, jak walizki krążą na pasie bagażowym. Przed nami dziecko patrzy przez ramię mamy. Ma na główce różową opaskę ozdobioną jasnozieloną stokrotką. Ślicznymi, niebieskimi oczkami patrzy na Herberta, który najwyraźniej jej się podoba. Herbert pochyla się i uśmiecha do małej. – Hej, dziewczynko. Ależ jesteś śliczna. Zachwycona dziewczynka uśmiecha się wilgotnymi od śliny usteczkami, a Herbert się odzywa: – Czy jest coś bardziej transcendentnego niż uśmiech dziecka? Przez chwilę muszę się zastanowić nad słowem „transcendentny”. Pewnie ma na myśli „nadzwyczajny”, czy coś takiego. W tej chwili on sam także wydaje mi się transcendentny. Spontanicznie całuję go w policzek. – Dziękuję. Przechyla głowę i pyta: – Za co? – Za to, że odebrałeś mnie z lotniska i że podoba ci się uśmiech dziecka. Herbert lekko się czerwieni i odwraca do taśmy bagażowej. – Coś mi się obiło o uszy o pewnej liście zadań. Poważnieję. – Mój brat ma bardzo długi język. Herbert się uśmiecha. – Jeden z punktów to posiadanie potomstwa, prawda?
– Mhm – potwierdzam, starając się, żeby to brzmiało swobodnie. Jednak serce mocno mi bije, więc pytam: – A ty? Chciałbyś kiedyś mieć dzieci? – Naturalnie. Uwielbiam dzieci. Właśnie wyjeżdża moja walizka. Ruszam po nią, ale Herbert jest szybszy. Przytrzymuje mnie za ramię i mówi: – Ja ją wezmę. Przechodzi do przodu i wtedy oczy dziecka i moje się spotykają. Dziewczynka wpatruje się we mnie, jakby chciała ocenić, czy będę dobrą mamą. Przypomina mi się, że mój czas jest ograniczony, i to zarówno przez Mamę, jak i przez matkę naturę. Powinnam poczuć przerażenie, ale nie. Tym razem nic takiego się nie dzieje. Jednym zgrabnym ruchem Herbert podnosi moją walizkę i odwraca się do mnie. – Wszystko mamy? – pyta. – Nie brakuje ci niczego? Spoglądam na dziecko, żeby się utwierdzić w przekonaniu, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Uśmiech rozjaśnia twarz dziewczynki. Wkładam Herbertowi rękę pod ramię. – Mam wszystko, czego mi trzeba. O czwartej nad ranem wypuściłam Rudy’ego, któremu chciało się siusiu, ale od tej pory korzystam w pełni z tego, że jest niedziela i mogę spać do dziewiątej. Mam też usprawiedliwienie w postaci zmiany stref czasowych. Kiedy w końcu wstaję, przynoszę sobie kawę do słonecznego saloniku i zaczynam rozwiązywać krzyżówkę z „Tribune”. Czuję się rozleniwiona i szczęśliwa. Rudy leży obok mnie na dywaniku i patrzy, jak kratka po kratce rozwiązuję krzyżówkę. Wreszcie podnoszę się z sofy i idę do garderoby, gdzie przebieram się z piżamy w dres. Zakładam obrożę Rudy’emu, który kręci ogonem młynka, bo czuje, że zbliża się spacer. Chwytam iPoda i okulary słoneczne, otwieram drzwi wejściowe i zbiegam po schodkach. Rudy i ja zaczynamy od wolnego truchtu. Podnoszę twarz do słońca, które rozjaśnia bezchmurne niebo. Oczywiście wieje, ale nie jest to już nieprzyjemny, przenikliwy wiatr, jaki smagał w lutym. Teraz powiewy są nadal rześkie, ale już dość ciepłe i przyjazne. Mamy przecież koniec marca. Rudy mnie wyprzedza i muszę mocno go trzymać, żeby mnie nie przewrócił. Sprawdzam czas, poprawiam słuchawki i na Osiemnastej Ulicy zaczynam biec.
Ta ulica to wypełniony ludźmi korytarz między meksykańskimi cukierniami, restauracjami i sklepami spożywczymi. Gdy tak biegnę chodnikiem, przychodzi mi do głowy, że Mama miała rację, wytrącając mnie z mojej bezpiecznej dzielnicy. Nigdy bym nie pomyślała, że miejsce tak biedne i skromne nazwę domem. Wyobrażam sobie, jak Mama siedzi w niebie na chmurce w fotelu reżysera i z megafonem w ręku wydaje dyspozycje odnośnie do kolejnych scen mojego życia. Teraz, kiedy na scenę wkroczył Herbert, mogę sobie wyobrazić, że się zakocham i będę miała dzieci, czyli zrealizuję dwa zadania, o których sądziłam, że nie tylko w najbliższych miesiącach, ale w ogóle są dla mnie niewykonalne. Docieramy do Harrison Park i Rudy wreszcie robi kupkę. Odpoczywamy przez minutę, a potem truchtem ruszamy w stronę domu. Po drodze myślę o Herbercie Moyerze. Jest wyjątkowy. Wczorajszej nocy, kiedy opuściliśmy lotnisko, najwyraźniej chciał, żebym zatrzymała się u niego. Ale gdy powiedziałam, że muszę odebrać Rudy’ego, jestem wymęczona i chciałabym się wyspać we własnym łóżku, zrozumiał. Jestem przekonana, że określenie dżentelmen zostało wymyślone specjalnie dla Herberta Moyera. Co więcej, jest najbardziej szarmanckim mężczyzną, z jakim się spotykałam. Otwiera przede mną drzwi, odsuwa krzesło. Nigdy nie czułam się tak adorowana. Więc dlaczego nie spędziłam z nim nocy? Żaden pies nie powstrzymałby mnie przed spędzeniem nocy z Andrew. I to nie ma nic wspólnego z potencjałem Herberta jako kochanka. Jest wspaniały i znacznie bardziej uważny, niż kiedykolwiek bywał Andrew. Herbert jest dokładnie takim mężczyzną, jakiego miałam nadzieję spotkać, i ma w sobie wszystko, czego życzyła mi Mama. A jednak ciągle trochę się opieram jego miłości. Czasem się zastanawiam, czy ja w ogóle umiałabym być w dobrym związku, bo jeśli mam być zupełnie szczera wobec samej siebie, to troska i uprzejmość Herberta niekiedy wydają mi się przytłaczające. Boję się, czy przypadkiem dla mnie nie są bardziej naturalne takie zimne i zamknięte w sobie typy jak Charles Bohlinger albo Andrew Benson, bo do nich jestem przyzwyczajona. Ale nie dam się. Jestem teraz mądrzejsza, bardziej świadoma i nie pozwolę, żeby moja przeszłość zniszczyła to, co może nastąpić. Mężczyźni tacy jak Herbert Moyer występują równie rzadko jak autentyczne torebki Louisa Vuittona i powinnam się cieszyć, że szczęśliwa gwiazda mnie do niego przywiodła. Już z daleka widzę mój dom. Odpinam smycz i ścigam się z Rudym do drzwi wejściowych. Na stole mruga na czerwono moja komórka. Herbert chce, żebym dzisiaj wypiła z nim drinka. Pewnie trochę się już niecierpliwi. Jest też wiadomość głosowa.
– „Brett, tu Jean Anderson. Sanquita rodzi. Prosi, żebyś przyjechała”. Rozdział dwudziesty piąty Czuję, jak robi mi się gorąco. Zbiegam na dół i walę w drzwi Seliny i Blanki. Bez tchu proszę, żeby przypilnowały Rudy’ego. W drodze do szpitala dzwonię do Herberta. – Hej, właśnie miałem do ciebie telefonować. Możesz być gotowa za godzinę? – Będziesz musiał zrobić zakupy beze mnie. Jestem w drodze do szpitala. Sanquita rodzi. – Mogę jakoś pomóc? – Módl się za nią. To siedem tygodni przed terminem. Bardzo się boję o nią i o maleństwo. – Oczywiście. Daj mi znać, jeżeli będę się mógł na coś przydać. Wyłączam telefon. Współczucie, które okazał Herbert, podniosło mnie na duchu. Andrew na pewno by nie zrozumiał, że chcę teraz być z Sanquitą. Wpędziłby mnie w poczucie winy, że zrujnowałam jego plany na niedzielę. Herbert to z całą pewnością książę na białym koniu. W niewielkiej poczekalni pani Jean na mój widok podnosi się z czarnego winylowego krzesełka i rusza w moją stronę. Chwyta mnie za ramię i wyprowadza do holu. Ma podkrążone oczy. – Nie jest dobrze. Robią jej cesarskie cięcie. Stężenie potasu jest za wysokie. Obawiają się, że dojdzie do zatrzymania akcji serca. Przed tym ostrzegała doktor Chan. – W jakim stanie jest dziecko? – Jeszcze za wcześnie, żeby coś powiedzieć. Kobieta przykłada chusteczkę do nosa. – Tak nie powinno być. Ta dziewczyna ma w sobie taką wolę życia i tyle już osiągnęła. Nie może teraz umrzeć. – One nie umrą – odpowiadam takim tonem, jakbym była tego
pewna. – Nie możemy tracić nadziei. Wszystko będzie dobrze. Patrzy na mnie ze zmarszczonymi brwiami. – A pani pewnie myśli, że po każdej burzy pojawia się tęcza. U czarnych tak nie jest. To historia bez szczęśliwego zakończenia. Powinna pani to rozumieć. Cofam się o krok w przypływie strachu. Dwadzieścia minut później do poczekalni wchodzi lekarka, zdejmując maseczkę z twarzy. Jest śliczną blondynką z rodzaju tych, które występują w zespole cheerleaderek. Rozgląda się i rzuca: – Sanquita Bell? Jean i ja podnosimy się i wychodzimy jej naprzeciw. – Co z nią? – pytam. Serce bije mi jak oszalałe. – Jestem doktor O’Connor. Pani Bell urodziła dziewczynkę o masie urodzeniowej kilogram i dwadzieścia gramów. – Zdrową? – Udaje mi się wychrypieć. Doktor O’Connor nabiera powietrza. – Jest bardzo słaba i płuca nie są jeszcze rozwinięte. Będzie pod respiratorem do czasu, kiedy będzie mogła samodzielnie oddychać. Jest już na oddziale. Zakrywam ręką usta i zaczynam płakać. Chcę powiedzieć Jean, że cuda jednak się zdarzają. Ale nie czas na to. – Czy możemy zobaczyć Sanquitę? – Została odwieziona na OIOM. Gdy tam panie dotrą, będzie na sali. – Na intensywnej terapii? – Szukam oczami wzroku lekarki. – Ale wszystko z nią w porządku? Doktor O’Connor posyła mi słaby uśmiech. – Byliśmy dzisiaj świadkami jednego cudu. Miejmy nadzieję na następny. Nieskończenie długo jedziemy na piąte piętro.
– No już! – wyrywa mi się. Naciskam przycisk w windzie kilka razy. – Musi pani o czymś wiedzieć. Jean mówi tak poważnym tonem, że natychmiast się do niej odwracam. W padającym z góry niebieskawym świetle każda zmarszczka na jej twarzy jest jeszcze bardziej wyrazista. Czarne oczy wpatrują się we mnie bez mrugnięcia. – Sanquita umiera. I dziecko też. Odwracam się do niej plecami i patrzę na zmieniające się numery pięter. – A może nie – szepczę. – Dzisiaj Sanquita powiedziała mi, że jeżeli umrze, to chce, żeby pani zaopiekowała się jej dzieckiem. Opieram się o ścianę. – Nie mogę… nie… – Zaczynam płakać. Kobieta kręci głową. – Mówiłam jej, że pewnie nie będzie pani chciała małego mieszańca. Czuję się, jakby mnie prąd kopnął. – Kolor skóry dziecka nie ma tu żadnego znaczenia! Żadnego, rozumie pani?! Jestem zaszczycona, że Sanquita chce mi powierzyć swoje dziecko. – Wciągam powietrze i dopowiadam: – Ale ona ma żyć. Oboje mają żyć. Zasłonka dokoła łóżka Sanquity jest zaciągnięta. W oknie są spuszczone żaluzje, więc ciemnawe wnętrze jest dziwnie odrealnione. Pobłyskują tylko rurki i migoczą wskaźniki. Dziewczyna śpi. Spierzchniętymi ustami spazmatycznie chwyta powietrze. Jej twarz jest obrzmiała, a skóra tak napięta, jakby miała popękać. Oczy ma zamknięte, a powieki tak ciemne, jakby były pokryte cieniem. Ujmuję jej bezwładną dłoń, a drugą ręką odgarniam jej włosy z twarzy. – Jesteśmy, kochana. Teraz możesz odpocząć. Czuję lekki zapach amoniaku. Uremia. Produkty przemiany materii
nie są wydalane z organizmu. Czytałam o tym. Przechodzi mnie dreszcz. Jean krąży wokół łóżka, poprawia poduszki, wygładza pościel. Jest wyczerpana. Po chwili już tylko stoi i patrzy na Sanquitę. – Niech pani idzie do domu. Nic nie możemy zrobić. Zadzwonię do pani, kiedy ona się obudzi. Kobieta patrzy na zegarek. – Muszę wracać do schroniska, ale najpierw niech pani pobiegnie na dół i sprawdzi, co z dzieckiem. Ja przy niej zostanę, dopóki pani nie wróci. Podwójne, zamknięte na klucz drzwi bronią dostępu na oddział neonatologii. Obok w zabudowanej recepcji siedzi blond pielęgniarka. Kiedy podchodzę, uśmiecha się. – W czym mogę pomóc? – Witam, przyszłam zobaczyć, zobaczyć… co z dzieckiem Sanquity Bell. Dziewczyna robi grymas, jakby nigdy nie słyszała tego nazwiska, ale zaraz wolno kiwa głową. – To dziecko właśnie dotarło na oddział, prawda? Chodzi o dziecko tej bezdomnej kobiety? – Tak, Sanquity Bell. Dziewczyna podnosi słuchawkę i prawie natychmiast pojawia się niska, ciemnowłosa kobieta z dokumentami w ręce. Podkładka, do której przypięte są papiery, jest ozdobiona postaciami z Disneya. – Dzień dobry, nazywam się Maureen Marble. A pani? – pyta, przewracając kartki. – Brett Bohlinger. Jestem nauczycielką Sanquity Bell. Kobieta patrzy na zapiski. – A tak… Sanquita podała panią jako osobę, do której można się zwrócić. Proszę wejść. Będę na panią czekała na oddziale. Słychać cichy sygnał i drzwi z kliknięciem się otwierają. Wychodzę na jasno oświetlony korytarz.
– Mamy tu dziewięć sal, w każdej osiem inkubatorów. Dziecko Sanquity jest w sali siódmej. Idę za kobietą do sali siódmej, gdzie para starszych ludzi pochyla się prawdopodobnie nad swym wnukiem. Pod ścianami obszernego pomieszczenia stoi osiem inkubatorów. Nad prawie wszystkimi na ścianach wiszą wstęgi z wypisanymi kolorowymi literami imionami dzieci, ISAIAH, KAITLYN, TAYLOR. We wnętrzach inkubatorów są zdjęcia rodzinne i śliczne kocyki, które z pewnością nie należą do wyposażenia szpitala. Maureen wskazuje na inkubator stojący w odległym kącie, samotny i pozbawiony jakichkolwiek oznak miłości. – To ona. Karteczka przyczepiona do obudowy nosi napis DZIEWCZYNKA. Zamykam oczy. Równie dobrze mogliby napisać JAKIEŚ DZIECKO. Spoglądam do wnętrza plastikowej niecki. Leży tam miniaturowy noworodek, nie większy niż linijka pierwszoklasisty. Ma na sobie tylko maluteńką pieluszkę i jasną czapeczkę. Trzy plasterki przytrzymują przy klatce piersiowej i brzuszku różne przewody, które prowadzą do kilku monitorów. Igła z numerem IV jest przypięta przezroczystą plastikową taśmą do żyłki w stópce. Z noska wychodzi cienka rurka. Główka wielkości jabłka jest owinięta elastyczną taśmą, która przytrzymuje przezroczysty aparat zakrywający nosek i buzię. Podnoszę rękę do piersi i odwracam się do Maureen. – Czy ona… – Powinna dać radę. Ta maska, którą pani widzi, utrzymuje stałe ciśnienie powietrza. Jej płuca nie są w pełni ukształtowane. Będzie w tym aparacie do czasu, aż zacznie samodzielnie oddychać. – Kobieta zwraca się ku mnie i pyta: – Chce ją pani potrzymać? – Potrzymać? Nie, nie, dziękuję. Jeszcze bym coś odczepiła. Poza tym najpierw to Sanquita powinna ją potrzymać… Pokrywam zmieszanie gadaniem. Odchrząkuję. – Niech pani sobie porozmawia z dziewczynką. Ma pani czas.
Przyjdę za chwilę. Zostaję sama z noworodkiem. Patrzę na pomarszczone stworzonko, które wygląda jak poduszeczka do szpilek w plątaninie rurek i przewodów. Okrągła buzia jest skrzywiona, jakby dziewczynka była niezadowolona, że zabrano ją od mamy. Skóra w kolorze karmelu, ciągle pokryta puszkiem, wygląda, jakby była o kilka rozmiarów na nią za duża. Dziewczynka zaciska i otwiera piąstki. Widzę miniaturowe opuszki. W gardle mnie ściska. – Dziewczynko – mówię, ale brzmi to jakoś chłodno i oficjalnie. Przypomina mi się opowieść o bracie Sanquity, chłopcu zbyt wrażliwym, żeby wytrzymać na tym świecie. Całuję palec i przykładam go do plastikowej obudowy na wysokości twarzy dziecka. – Austin – szepczę. – Witaj, śliczna Austin. Zamykam oczy i głośno płaczę; trochę przez chłopca, którego już nie ma, trochę z powodu dziecka o niepewnej przyszłości, z powodów, które rozumiem, i innych, jeszcze dla mnie niewiadomych. Kiedy wracam do pokoju Sanquity, Jean podrywa się z krzesła. – Co z dzieckiem? – Wszystko dobrze. Mam nadzieję, że to zabrzmiało optymistycznie. – Niech pani pójdzie ją zobaczyć. – Nie mogę. Sanquita musiała podać jedną osobę i wybrała panią. Spodziewałabym się z jej strony oznak rozczarowania albo niezadowolenia, ale nie. Ku mojemu zaskoczeniu na twarzy Jean nie ma takich uczuć. Podchodzę do łóżka Sanquity. Leży na plecach i śpi. Wygląda tak samo jak wtedy, gdy wychodziłam. Opuchnięta twarz jest okrutną karykaturą ślicznej dziewczyny, którą była. – Twoja córeczka jest piękna, Sanquito. Jean bierze torebkę. – Da sobie pani radę? – Oczywiście.
Kobieta ociera oczy chusteczką. – Niech pani do mnie zadzwoni, kiedy Sanquita się obudzi. – Obiecuję. Pochyla się i ociera policzkiem o twarz Sanquity. Głos jej się załamuje, gdy mówi: – Wrócę, dziecinko. Trzymaj się, słyszysz? Odwracam się do okna i zasłaniam ręką usta. Staram się stłumić płacz. Nagle czuję, że Jean stoi obok mnie. Wyciąga do mnie rękę, ale ją cofa. – Niech się pani trzyma. Obawiam się, że to maleństwo będzie pani potrzebować. Co trzydzieści minut przychodzi pielęgniarka sprawdzić stan Sanquity, ale nic się nie zmienia. Godziny płyną wolno. Przysuwam krzesło do łóżka tak blisko, że obserwuję każdy spazmatyczny oddech dziewczyny. Przekładam rękę między metalowymi prętami i dotykam jej dłoni. Sanquita śpi, a ja opowiadam jej o ślicznej córeczce i o tym, jaką ona będzie świetną matką. Pod wieczór do naszego ciemnego pokoju wchodzi młoda kobieta. Ma na sobie biały fartuch, a spod niebieskiego czepeczka spływają blond włosy. Szuka czegoś na nocnym stoliku obok łóżka Sanquity, gdy nagle dostrzega mnie po drugiej stronie. – Och, nie widziałam pani. Szukam menu. Czy ona je wypełniła? – Dzisiaj wieczorem nie będzie jadła. Dziękuję. Dziewczyna patrzy na leżącą bez życia Sanquitę. – Sądzi pani, że ona będzie jeszcze potrzebowała menu? Oczywiście mogę przynosić codziennie, ale… Krew napływa mi do twarzy. Wstaję i wyrywam menu z ręki dziewczyny. – Tak. Jutro będzie potrzebowała menu. Proszę przynosić je codziennie. Rozumie pani?! Codziennie! O piątej nad ranem idę zobaczyć, co z Austin. Wpuszczają mnie na oddział, a ja gnam prosto do sali numer siedem. Na jej końcu lśni błękitnym światłem inkubator Austin. Aparat wciąż zakrywa jej buzię, a oczka ma teraz schowane pod ciemnymi okularami. Co oni jej robią?
Serce wali mi jak oszalałe. Rozglądam się. – Maureen? Ale siostra Maureen jest na drugim końcu sali, gdzie rozmawia ze starszymi ludźmi, których widziałam tu poprzednio. Ale przechodzi właśnie kobieta w kitlu. Wychodzę za nią na korytarz. – Przepraszam, może mi pani powiedzieć, co obecnie się dzieje z Austin, z dziewczynką z tamtego inkubatora w kącie? Kobieta podnosi rękę i wymyka mi się, mówiąc: – Przepraszam, jej życie jest zagrożone, ale proszę zapytać pielęgniarki. Wracam do sali. Na szczęście Maureen w końcu rozstaje się z dziadkami. – W czym mogę pomóc, Brett? – Co się dzieje z córką Sanquity? W inkubatorze jest dziwne oświetlenie i dziewczynka ma okulary. Z przeciwnego końca sali słychać sygnał alarmowy. Maureen odwraca się w tamtą stronę, ale odpowiada mi: – Chodzi o żółtaczkę. To terapia. Wracam do Austin. Nie jestem ani trochę lepiej zorientowana. Starszy pan podchodzi do mnie i zagląda do inkubatora. – To pani maleństwo? – Nie, jej mama jest moją uczennicą. Mężczyzna się krzywi. – Uczennicą? A ile ma lat?
– Osiemnaście. Kręci głową. – Co za wstyd! Wraca do żony i szepcze jej coś do ucha. Nie słyszę, ale mogę się domyślić. Czy tak ma wyglądać życie tego dziecka? Ludzie mają ją traktować jak pomyłkę i owoc głupoty nastolatków? Mają jej nie zauważać, bo jest biedna i bezdomna? Pocieram skronie. Ta myśl napawa mnie przerażeniem. Przy sąsiednim inkubatorze pojawia się ciemnoskóra pielęgniarka z ufarbowanymi na rudo włosami i imieniem LaDonna na identyfikatorze. – Przepraszam – odzywam się, tym razem tonem osoby oczekującej posłuchu. Pielęgniarka podnosi wzrok. – W czym mogę pomóc? – Chodzi mi o córkę Sanquity Bell. Dlaczego ona jest naświetlana? Siostra LaDonna uśmiecha się przyjaźnie. – W związku z hiperbilirubinemią. – Hiperbili…? – zacinam się, bo pierwszy raz słyszę to słowo. Odchrząkuję. – Proszę siostry, nie interesuje mnie skomplikowana nazwa, chcę wiedzieć, co jest temu dziecku. I proszę normalnym językiem. Widzę w oczach LaDonny, że zrobiło się jej wesoło, ale tylko kiwa głową. – Jasne. Podniesiony poziom bilirubiny, popularnie nazywany żółtaczką, często występuje u noworodków. Naświetlamy je wówczas specjalnym niebieskim światłem, które pomaga wyeliminować nadmiar bilirubiny. Światło nie jest nieprzyjemne dla dziecka i nie ma ono żadnych przykrych doznań. W ciągu dwóch dni poziom bilirubiny powinien się obniżyć. Oddycham z ulgą. – Dzięki Bogu. – Uśmiecham się do pielęgniarki i dodaję: – Dziękuję, siostro.
– Proszę bardzo. Czy coś jeszcze panią niepokoi? – W tej chwili nie. – Już odwracam się do inkubatora, ale o czymś sobie przypominam i dorzucam: – Chciałabym, żeby mówić o niej Austin, a nie dziecko albo dziewczynka. LaDonna się uśmiecha. – Jasne. Jest już wieczór i niebo pociemniało. Podchodzę do okna, żeby zadzwonić do Herberta. Czekam, aż odbierze, i patrzę przez okno na pełne życia miasto. Ludzie na ulicy dokądś idą, robią zakupy, wyprowadzają psy na spacer, przygotowują posiłek. Nagle te zwykłe czynności wydają mi się cudem. Czy oni wiedzą, jakie mają szczęście? Plany na niedzielne zakupy z Herbertem wydają mi się teraz zupełnie niepoważne. – Witaj – odzywa się. – Gdzie jesteś? – W szpitalu. Sanquita leży na intensywnej terapii. Ma problemy z sercem. – Och, biedactwo. To bardzo niepokojące. – I nic nie mogę zrobić – mówię dalej, a jednocześnie wyjmuję chusteczkę higieniczną i przykładam do nosa. – I maleństwo też jest w ciężkim stanie. – Pozwól, że po ciebie przyjadę. Zrobię ci kolację, obejrzymy film albo pójdziemy na spacer nad jezioro. A rano cię zawiozę do szpitala. Kręcę głową. – Nie mogę jej zostawić samej. Ona mnie potrzebuje. Rozumiesz, prawda? – Naturalnie. Chciałem cię tylko zobaczyć, to wszystko. – Później znowu do ciebie zadzwonię. Już mam się rozłączyć, kiedy Herbert się odzywa: – Brett? – Tak? – Kocham cię. Jestem kompletnie zaskoczona. W takiej chwili wyznawać miłość? Próbuję znaleźć właściwą odpowiedź… ale to przecież oczywiste.
– Ja też cię kocham – rzucam w końcu bez głębszego zastanowienia. Kiedy wracam na krzesło, widzę, że oczy Sanquity są szeroko otwarte i błyszczące. Patrzy nieruchomo przez pręty łóżka. Zamieram. Mama umarła z otwartymi oczami… dostrzegam jednak, że pościel lekko się unosi w rytmie oddechu. Dzięki Bogu. Pochylam się nad łóżkiem. – Gratulacje, kochana. Masz śliczną córeczkę. Jej oczy patrzą na mnie, jakby błagały o więcej. – Świetnie sobie radzi. Jest absolutnie doskonała. Opuchnięte powieki Sanquity przymykają się, a ciało zaczyna drżeć. Dziewczyna płacze. Odgarniam jej włosy z czoła i czuję, że jest zimne jak lód. – Kochanie, jest ci zimno. Zęby jej szczękają. Potwierdza ruchem głowy. Rozglądam się, ale nigdzie nie ma zapasowych koców. Jakie tortury jeszcze będzie musiało znosić to dziecko? I gdzie, do cholery, jest jej matka? Czy przez wszystkie te lata, kiedy dziewczyna chorowała, kiedykolwiek ktoś ją utulił? Tak. Właśnie to muszę teraz zrobić. Obniżam barierkę, przesuwam wszystkie te rurki i przewody, przypięte do jej rąk i piersi. Kiedy przysuwam ją na brzeg łóżka, wydaje się tak lekka, że prawie bezcielesna. Wreszcie powoli i bardzo ostrożnie wsuwam się obok niej na łóżko. Delikatnie, jakby była z kryształu, biorę ją w objęcia. Znowu czuję amoniak. Tym razem mocniej. Czy jej ciało przestaje funkcjonować? Proszę, Boże, nie! Nie teraz. Owijam ją szczelniej kocem. Cała drży. Trzymam ją blisko siebie. Mam nadzieję, że moje ciepło ją rozgrzeje. Opieram twarz na jej policzku, kołyszę ją i cicho śpiewam moją ulubioną kołysankę prosto do jej ucha. – Somewhere… over the rainbow… Mam nadzieję, że nie zauważyła, jak głos mi drży i jak co chwilę muszę przerywać, żeby przełknąć łzy. W pewnym momencie Sanquita przestaje się trząść. Przerywam kołysanie, przerażona, że… ale wtedy słyszę słabiutki głos: – Dziecko.
Patrzę na nią i zmuszam się do uśmiechu. – Zobaczysz, jaka jest cudowna. Taka malutka. Nie większa niż dłoń, ale ma silną wolę, zupełnie jak jej mama. Już teraz to widać. I ma twoje śliczne, długie palce. Samotna łza spływa po policzku Sanquity. Serce mi się kraje. Osuszam jej policzek chusteczką. – Pielęgniarki dobrze się nią opiekują i będą jej pilnowały, aż nabierzesz sił. – Nie nabiorę – szepcze. – Przestań! – Muszę się ugryźć w policzek. Czuję krew w ustach. Ona nie może się domyślić, jaka jestem przerażona. – Musisz walczyć, Sanquito! Twoja córka cię potrzebuje! Z jakąś nadludzką determinacją zwraca ku mnie twarz. – Ty… ją weź. Proszę. Z trudem przełykam ślinę. – To nie będzie konieczne. Wyzdrowiejesz. Wpatruje się we mnie. – Proszę! Zaczynam łkać. Nie mogę tego dłużej przed nią ukrywać. Ona wie, co ją czeka. I musi wiedzieć, jaki będzie los jej dziecka. – Zaopiekuję się twoją córką – mówię, płacząc. – Dopilnuję, żeby miała piękne życie. Codziennie będziemy o tobie rozmawiały. – Zakrywam usta, ale i tak wyrywa mi się jęk. – Powiem jej, jaka byłaś mądra… i jak ciężko pracowałaś. – Kochałam… ją. Zamykam oczy i kiwam głową. Kiedy znowu mogę mówić, dodaję: – Powiem jej, że kochałaś ją… nad życie. Rozdział dwudziesty szósty
Pogrzeb Sanquity jest smutnym odbiciem krótkiego życia tej odważnej dziewczyny. Została pochowana w swojej złotej czapeczce i kostiumie na cmentarzu w Oak Woods trzy dni po urodzeniu córeczki. Były przy niej koleżanki z Joshua House, Jean Anderson, dwóch nauczycieli, Herbert i ja. Stojąc nad grobem, pastor, którego przyprowadziła Jean, odmawia bezosobową modlitwę za duszę dziewczyny, której nigdy nie widział. Potem grupa się rozchodzi. Jean spieszy się do schroniska, nauczyciele do pracy. Patrzę, jak Tanya, Julonia i inne kobiety idą przez porośnięte trawą wzgórze na przystanek autobusowy na Sześćdziesiątej Siódmej Ulicy. Tanya zapala papierosa, zaciąga się głęboko i podaje Julonii. I tyle. Osiemnaście lat życia Sanquity Bell staje się wspomnieniem, a to wspomnienie będzie z każdym dniem blakło. Przeszywa mnie dreszcz. Herbert mi się przygląda. – Wszystko w porządku, kochanie? – Muszę pojechać do szpitala. Sięgam po pas bezpieczeństwa, ale Herbert przytrzymuje moją rękę. – Biegasz tylko pomiędzy pracą a szpitalem. Prawie cię nie widuję. – Austin mnie potrzebuje. Podnosi moją rękę i całuje. – Kochanie, Austin jest pod dobrą opieką. Zrób sobie dzisiaj przerwę. Zabiorę cię na kolację. Ma rację. Austin prawdopodobnie by za mną nie tęskniła. Jednak ja z pewnością tęskniłabym za nią. Patrzę w oczy Herberta z nadzieją, że mnie zrozumie. – Nie mogę. Oczywiście, że rozumie. Z niewielkim grymasem frustracji na twarzy uruchamia silnik i rusza w stronę szpitala. Szybko podchodzę do inkubatora Austin. Spodziewałam się
niebieskiego oświetlenia i okularów, do których już zdążyłam się przyzwyczaić, a tymczasem poświata zniknęła, a dziewczynka leży na brzuszku, z główką odwróconą na bok, i ma otwarte oczy. Przykucam i patrzę na nią. – Cześć, maleńka. Ślicznie wyglądasz. Podchodzi do nas siostra LaDonna. – Ma lepsze wyniki badań krwi. Poziom bilirubiny się ustabilizował. Nie naświetlamy jej już. Chce ją pani potrzymać? W ciągu ostatnich dwóch dni, kiedy była naświetlana, wsuwałam ręce do inkubatora i dotykałam jej skóry. Ale jeszcze jej nie trzymałam. – No… oczywiście. Tylko się boję, że sprawię jej ból. LaDonna chichocze. – Da sobie pani radę. Ona jest bardziej odporna, niż pani sobie wyobraża, a teraz naprawdę potrzebuje kontaktu. Od śmierci Sanquity pielęgniarki są dla mnie bardzo miłe. Wiedzą, że zamierzam adoptować Austin. Traktują mnie bardziej jak młodą matkę niż gościa. Ale ja, w odróżnieniu od zachwyconych mam, których jest tu pełno, czuję się nieporadna i nieprzygotowana do tej roli. Sanquita z ufnością powierzyła mi swoje jedyne dziecko. Życie tego maleństwa spoczywa całkowicie na moich barkach. Co będzie, jeżeli mi się nie uda, jak w przypadku Petera Madisona? LaDonna unosi pokrywę inkubatora i kołysze Austin w ramionach, układając jednocześnie przewody i maskę. Poprawia zdjęcie, które włożyłam do środka, zdjęcie Sanquity ze szkolnej legitymacji, i bierze kocyk. Owija małą i robi wokół niej zwarty kokonik. – Dzieci lubią być ciasno owinięte – mówi i podaje mi malutkie zawiniątko. Austin prawie nic nie waży. Od urodzenia straciła ponad pięćdziesiąt gramów. Pielęgniarki mówią, że to normalne, jednak w odróżnieniu od zdrowych dzieci Austin nie ma z czego tracić na wadze. Układam ją sobie w zgiętym ramieniu i ona prawie niknie. Czółko jej się marszczy, ale z powodu maski zasłaniającej jej nosek i usta, nie słychać, jak płacze. – Co robię źle? – Cały dzień jest płaczliwa. – LaDonna stuka się palcem w brodę. – Wie pani, co myślę?
– Że żadna ze mnie matka? Dziewczyna klepie mnie po ręce i mówi: – Ależ nie. Jest pani bardzo fajną matką. Myślę, że jej by się przydało trochę kangurowania. – Ach, już wiem, o co chodzi – odpowiadam ironicznie. – Proszę, siostro. Jestem większą neofitką niż Austin. Proszę mówić po ludzku. Dziewczyna się śmieje. – Kangurowanie to takie noszenie, podczas którego jest bezpośredni kontakt skóry matki i dziecka. Jak w torbie u mamy kangurzycy. Dzieci tego potrzebują, ale poza tym kangurowanie przynosi też inne korzyści. Dzięki niemu stabilizuje się oddech i tętno, poza tym dziecko nie traci na wadze, bo oszczędza kalorie. Ciało matki działa jak inkubator. – Naprawdę? – Tak. I naprawdę zmienia temperaturę w zależności od potrzeb dziecka. Dziecko jest zadowolone, mniej podatne na kolki i tak dalej. Chciałaby pani spróbować? – Ale ja nie jestem matką. Biologiczną. – Tym bardziej powinna pani pracować nad budowaniem więzi. Przyniosę parawan, żebyście miały trochę prywatności. Proszę, niech pani wszystko z niej zdejmie z wyjątkiem pieluszki. Woli pani, żebym przyniosła odzież szpitalną, czy po prostu rozepnie pani bluzkę? – Hmm… Chyba po prostu się rozepnę. Jest pani pewna, że to zadziała, chociaż nie jestem prawdziwą matką? Nie chciałabym, żeby ona się przeziębiła z powodu nieprawidłowego… kangurowania. – Wszystko pójdzie gładko – zapewnia LaDonna. – I pamięta pani, jak mnie prosiła, żebym nie mówiła na Austin dziecko? – Tak. – Teraz ja proszę. Niech pani przestanie powtarzać, że nie jest
matką. Wciągam głęboko powietrze i kiwam głową. – Okej. Półleżę, oparta w rozkładanym fotelu, za parawanem. Rozpięłam bluzkę i zdjęłam stanik. LaDonna kładzie mi Austin na piersi. Moja lewa pierś służy za poduszkę. Puszek na skórze Austin trochę łaskocze i mam gęsią skórkę. LaDonna przykrywa maleństwo kocykiem. – Przyjemności – życzy nam i znika za parawanem. Chcę za nią zawołać: Poczekaj. Jak długo mam to robić? Możesz mi przynieść coś do czytania? Wzdycham. Powolutku wsuwam rękę pod kocyk i dotykam nagich plecków Austin. Jej skóra jest mięciuteńka. Czuję, jak szybko oddycha. Spoglądam w dół i widzę czarne włoski. I buzię z profilu. Przestała już tak bezgłośnie płakać, jak poprzednio. Oczka jej połyskują. Nie śpi. – Cześć, Austin – odzywam się. – Smutno ci dzisiaj, kochanie? Bardzo mi przykro, że twoja mama umarła. Bardzo ją kochałyśmy, prawda? Mruga, jakby mnie słuchała. – Teraz ja będę twoją mamą – szepczę. – Nie mam w tym wprawy, więc będziesz mnie musiała poduczyć, dobrze? Austin patrzy. – Na pewno popełnię jakieś błędy. Dobrze, żebyś od razu wiedziała, że tak będzie. Ale obiecuję ci, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby twoje życie było bezpieczne i miłe, i szczęśliwe, i dobre. Austin wtula się we mnie. Śmieję się cichutko i pocieram brodą jej puszystą główkę. – Jestem strasznie dumna, że jesteś moją córką. Oddech maleństwa się uspokaja, a oczy zamykają. Patrzę na ten niewiarygodny dar i przepełnia mnie tak potężna, pierwotna miłość, że wstrzymuję oddech. Po chwili LaDonna zagląda za parawan. – Godziny odwiedzin się kończą. Patrzę na zegar na ścianie.
– Już? – Jest tu pani od trzech godzin. – Żartuje siostra. – Nie. Austin wygląda na zadowoloną i pani chyba też. Jak było? Całuję czubek głowy Austin i szukam odpowiedniego określenia. – Jak w bajce. Kiedy układam Austin z powrotem w inkubatorze, patrzę na zdjęcie z legitymacji szkolnej Sanquity, jedyne, które Jean mogła zaoferować. Ustawiam zdjęcie tak, żeby było na linii wzroku Austin, i obiecuję sobie, że jutro przyniosę tu jeszcze jedną fotografię. Moją. Chociaż mój racjonalny umysł wie, że każde ciepłe ciało zadziałałoby tak samo, obserwowanie, jak Austin się przeobraża, przenosi mnie w inny wymiar. Po zaledwie siedmiu dniach kangurowania uwalnia się z aparatu i rurki w nosie. Mogę wreszcie zobaczyć jej śliczne usteczka bez osłony i głaskać ją bez plastikowej przeszkody. Od urodzenia, czyli od dziewięciu dni, zdążyła nadrobić początkową utratę wagi, a potem przybrać kolejne pół kilo. Już nie wygląda jak obcy. Jest trzecia po południu. Gnam przez przyszpitalny parking z komórką przy uchu. – Jeszcze trochę i Austin będzie oddychała samodzielnie. I z całych sił stara się skoordynować oddychanie, ssanie i przełykanie. Już jej się prawie udaje, więc niedługo wyjmą jej tę rurkę numer cztery z brzuszka. Och, Shell, ona jest taka kochana. Nie mogę się doczekać, kiedy ci ją pokażę. Ale zdjęcia dostałaś, prawda? Shelley się śmieje. – Tak, jest naprawdę urocza. Ale, Brett, mówisz o niej zupełnie jak młoda matka! Otwieram z impetem drzwi szpitala. – Miejmy nadzieję, że nie przekażę biednej dziecinie wszystkich swoich zahamowań i dziwactw. – Słusznie. Zawsze jest nadzieja.
Śmiejemy się. – Słuchaj, już dotarłam. Ucałuj ode mnie dzieciaki i uściskaj Jaya. Wrzucam komórkę do kieszeni i idę do windy. Uśmiecham się na myśl, jaka niespodzianka nas dzisiaj czeka. Jak dotąd Herbert nie przepuścił ani jednego dnia. Nie wolno mu wchodzić do środka, więc przysyła przez pielęgniarki malutkie paczuszki zaadresowane do Austin i do mnie. To już się stało regularnym punktem programu, w którym biorą udział pielęgniarki i nawet niektóre młode mamy. Otaczają mnie, kiedy odpakowuję kolejny prezencik. Myślę, że one nawet bardziej czekają na te niespodzianki niż ja. Ja i tak mam swoją ulubioną. Herbert zrobił dwie odbitki zdjęcia, które mu przesłałam, i włożył w ramki. Jedną większą, srebrną, z napisem MAMA I DZIECKO i drugą, mniejszą, białoróżową z napisem MAMUSIA I JA. A LaDonna najbardziej lubi srebrny breloczek, na którym Herbert kazał wygrawerować datę urodzin Austin. Jednak dzisiaj wygląda na to, że i bez nas piąte piętro ma własną niespodziankę. Po wyjściu z windy widzę kobietę w towarzystwie LaDonny, Maureen i ochroniarza. Stoją tuż przed wejściem na oddział. Długie, żółte włosy kobiety mają strukturę sierpniowego siana. Nawet w sztucznym futrze, które ma na sobie, wygląda jak szkielet. – Nigdzie nie ide – oświadcza, wiercąc się i stukając obcasami. – Mam prawo zobaczyć wnusie. O Boże, biedaczka chyba jest pijana. Jakie to przykre dla mamy i pewnie dla dziecka też. LaDonna mnie zauważa i jakby ostrzega wzrokiem. Zwalniam i odwracam się bokiem, ale i tak słyszę przebieg rozmowy. – Proszę pani, teraz musi pani stąd wyjść – mówi spokojnie strażnik. – W przeciwnym razie zawołam policję. – Żadny policji mi nie będziesz wołał. Nie zrobiłam nic złego. Przyjechałam z samego Detroit i nie wyjade, jak jej nie zobacze. Zrozumiano?! O Boże. Cofam się do kąta, przyklejam do ściany, byle tylko nie było mnie widać. Boże, czy to może być matka Sanquity? Słyszę zbliżające się kroki i coraz głośniejsze krzyki. – Weź ode mnie łapska, gówniarzu! Chcesz, żebym cie pozwała?! Są tuż za rogiem. Tak blisko, że czuję odór zastarzałego dymu
papierosowego. Jej twarz jest zupełnie pozbawiona koloru, jak owsianka, i wykrzywiona grymasem wściekłości. Patrzę na szare, zepsute zęby i pierwsze skojarzenie, które przychodzi mi do głowy, to uzależnienie od metamfetaminy. Czy ona jest uzależniona? Czy była… Przypominają mi się słowa Sanquity: „Wiem, dlaczego się nie obudziła, kiedy bracia krzyczeli. Kiedy wróciłam ze szkoły, sama wyrzuciłam wszystko do kibla”. Strażnik trzyma ją za ramię i prawie ciągnie do windy. Nie zwraca uwagi na przekleństwa miotane pod swoim adresem. Kiedy mnie mijają, kobieta się wykręca, jakby chciała mnie lepiej zobaczyć. Wstrzymuję oddech i odruchowo się cofam. Czy ona wie, kim jestem? Wie, że mam zostać mamą Austin? Zalewa mnie fala przerażenia. Strażnik popycha kobietę, ale ona wyciąga szyję i patrzy na mnie zimnymi, szarymi oczami. – Na co sie gapisz, suko? Całe moje współczucie znika w mgnieniu oka. W jego miejsce pojawia się jakiś pierwotny instynkt matki broniącej życia dziecka. Mogłabym umrzeć lub zabić, żeby bronić Austin. Jestem przerażona, że coś takiego pomyślałam, i zarazem dziwnie dumna. Rozdział dwudziesty siódmy Cała neonatologia szumi od plotek. LaDonna łapie mnie za łokieć, gdy tylko wchodzę, i prowadzi mnie do odosobnionego kącika. – Mamy problem – szepcze. – Matka Sanquity? – pytam, wiedząc, jak brzmi odpowiedź. Dziewczyna kiwa głową i rozgląda się, czy nikt nie podsłuchuje. – Tia Robinson. Była albo na prochach, albo pijana, trudno powiedzieć. W każdym razie ledwie chodziła. Czuję przypływ paniki. – I przyszła po wnuczkę. LaDonna kręci głową, jakby sam pomysł wydawał się jej niedorzeczny. Łapię się ręką za gardło, żeby powstrzymać szloch, który w nim narasta. – Czy ona może? Czy to możliwe, żeby ktoś taki dostał dziecko?
Dziewczyna wzrusza ramionami. – Widziałam już dziwniejsze rzeczy. Jeżeli krewni się zgłaszają po dziecko, to częściej je dostają, niż nie dostają. Jeszcze jeden przypadek, którym rząd może się nie przejmować. – Nie! Ona nie może zabrać Austin! Ja ją adoptuję. Mówiłam pani, że to była ostatnia wola Sanquity. Dziewczyna marszczy brwi. – Niech pani posłucha. Uważam, że to by było pięknie, ale to nie jest tylko pani decyzja. Czy rozmawiała pani z Kirsten Scherzing z naszego działu spraw społecznych? – Nie – odpowiadam i nagle czuję się jak idiotka. Dlaczego uważałam, że adoptowanie tej sierotki będzie łatwe? – Chciałam zatelefonować do odpowiedniego biura i porozumieć się z właściwymi ludźmi w szpitalu, ale byłam bardzo zajęta przy Austin. – Zaraz zadzwonię do Kirsten. Jeżeli będzie wolna, będzie pani mogła porozmawiać z nią już dzisiaj. LaDonna znika w pomieszczeniu pielęgniarek, ale zaraz wraca. – Kirsten idzie na zebranie, ale może się z panią spotkać jutro o czwartej. Znajdzie ją pani w pokoju numer czternaście na drugim piętrze. – Podaje mi karteczkę. – Zapisałam to pani. Przez głowę przebiegają mi myśli. – Ma pani przed sobą walkę. Ta Robinson uważa, że dziecko jest jej. – Ale dlaczego? Ona nie chciała wychowywać nawet własnej córki. LaDonna wzdycha. – Nietrudno się domyślić. Chce dostać rentę po matce dziecka. Austin będzie się należało około tysiąca dolarów co miesiąc od państwa aż do pełnoletności. Czuję mroczny, atawistyczny strach. Ta kobieta ma gdzieś dziecko. Jej motywacja jest stara jak świat. Ale to babcia Austin ze strony matki, a ja jestem tylko nauczycielką. Kimś, kogo matka znała zaledwie przez kilka miesięcy. Następne dwie godziny spędzam z Austin za parawanem. Śpiewam jej z akompaniamentem nagrań, które Herbert przygotował dla nas na podarowanym nam iPodzie. Są
tu idealnie pasujące do macierzyństwa piosenki: I hope you dance, You make me feel like a natural woman… Jestem naprawdę wzruszona. Skomponowanie tej składanki musiało mu zabrać mnóstwo czasu. Tylko czy ja kiedykolwiek będę matką? Serce mi się kraje. Patrzę na Austin i staram się śpiewać razem z Alison Krauss: – It’s amazing how you can speak right to my heart. Malutkie piąstki poruszają kocykiem. Austin ziewa i przymyka oczka. Uśmiecham się przez łzy i klepię ją po pleckach. Nagle elektryzuje mnie dotyk czyjejś ręki na ramieniu. – Ma pani gościa, Brett. Ktoś na panią czeka w recepcji. Ku mojemu zaskoczeniu zastaję tam brata. Ma na sobie garnitur i krawat. Najwyraźniej wyszedł z pracy. – Joad! Co tu robisz? – Przez ostatnie tygodnie byłaś prawie nieuchwytna. – Pochyla się i cmoka mnie w policzek. – Słyszałem, że masz zaprzyjaźnione maleństwo. Catherine zachwyca się zdjęciami, które przysłałaś. – Właśnie stało się coś strasznego, Joad. Dzisiaj pojawiła się tutaj matka Sanquity. Chce zabrać moje dziecko. – Znowu wpadam w popłoch. – Nie pozwolę na to! To się nie może zdarzyć! Joad opuszcza głowę. Na jego czole pogłębiają się zmarszczki. – A jak chcesz ją powstrzymać? – Adoptuję Austin. – Może pójdziemy na kawę? – Patrzy na mnie i dodaje: – Albo lepiej na obiad. Kiedy ostatnio jadłaś? – Nie jestem głodna. Joad kręci głową. – Chodźmy. Zjesz coś i opowiesz mi o wszystkim. Bierze mnie za ramię, ale mu się wyrywam. – Nie! Nie mogę jej teraz zostawić. Ta kobieta może wrócić i ją
zabrać. Brat patrzy na mnie rozszerzonymi oczami. – Weź się w garść. Wyglądasz jak cień. Czy ty w ogóle spałaś przez te dwa tygodnie? Dziecko nie zniknie. Joad kiwa do siostry Kathy przy recepcji. – Niedługo wrócimy. Popycha mnie w kierunku windy, a ja odwracam się i wołam: – Niech siostra powie LaDonnie, żeby nie spuszczała oka z Austin. Siedzę w plastikowym module na tyłach szpitalnej kafeterii. Joad przyniósł talerz spaghetti na pomarańczowej tacy i postawił przede mną. – Jedz. A w tym czasie możesz mi opowiedzieć o swoich planach względem dziecka Sanquity. Nie podoba mi się, że mówi „dziecko Sanquity”, jakby los Austin był już przesądzony. Wyjmuję sztućce z papierowej serwetki, którą były owinięte. Na widok spaghetti robi mi się trochę niedobrze, ale nabieram makaron na widelec i wkładam do ust. Całą siłą woli zmuszam się do przeżucia i przełknięcia tego kęsa. Osuszam usta serwetką i odkładam widelec. – To moje dziecko. Adoptuję ją. Joad słucha, a ja opowiadam mu o Sanquicie i jej ostatniej woli, o pani Robinson i scenie, której byłam świadkiem. – Na jutro jestem umówiona z osobą zajmującą się tego rodzaju sprawami. Uratuję to dziecko. Austin mnie potrzebuje. Poza tym obiecałam Sanquicie. Joad patrzy na mnie i sączy kawę. Wreszcie odstawia filiżankę i kręci głową. – Mama naprawdę narobiła ci kłopotu tą listą, co? – Nie rozumiem. – Nie potrzebujesz tego dziecka. W końcu będziesz miała własne. Zajmie ci to trochę więcej czasu, ale wreszcie się stanie. Musisz tylko być cierpliwa. Teraz to ja kręcę głową.
– Ja chcę tego dziecka. I to nie ma nic wspólnego z listą Mamy. Pragnę tego dziecka, a ono mnie potrzebuje. Joad jakby mnie nie słyszał. – Posłuchaj, z pewnością teraz brakuje ci pieniędzy. Z największą przyjemnością ci pożyczę… Patrzę na niego oszołomiona. – Myślisz, że ja to robię dla spadku? – Podnoszę twarz do sufitu. – Jezu, Joad! Myślisz, że jestem tak chciwa jak matka Sanquity? – Odsuwam talerz i pochylam się nad stołem. – Mam gdzieś spadek. Oddałabym ostatni grosz za to dziecko. Rozumiesz? Każdy, cholera, złamany grosz! Joad odchyla się, jakby się mnie przestraszył. – Rozumiem, że pieniądze nie mają znaczenia. Jednak i tak uważam, że jesteś krótkowzroczna. Mama podsunęła ci pomysł, a ty dostałaś na tym punkcie obsesji. Brett, to dziecko nawet nie wygląda tak jak my. Kim ona właściwie jest? Latynoską? Arabką? W tym momencie nie widzę przed sobą brata, tylko jego ojca, Charlesa Bohlingera, kręcącego głową ze zdumienia, kiedy zgodziłam się iść na bal maturalny z Terrellem Jonesem. Ciśnienie mi skacze. – Jej mama była Mulatką. Biedną, bezdomną dziewczyną z biedoty w Detroit. Nie wiem, jakiej rasy był ojciec, bo ten związek trwał tylko przez jedną noc. To wszystko. Zaspokoiłam twoją ciekawość? Joad pociera grzbiet nosa. – Jezu, co za mieszanka. A co Herbert o tym sądzi? Pochylam się do niego i mówię wyraźnie: – Pierdolę to, co ty o tym myślisz, Joad. Kocham to dziecko. Uwielbiam je. Jest już ze mną związane na zawsze. Powinieneś zobaczyć, jak się do mnie tuli, kiedy ją biorę na ręce. Herbert mnie wspiera, ale nie uważam, żeby to coś zmieniało. Joad mruga. – Mówisz serio? Ten facet naprawdę jest w tobie zakochany. Najwyraźniej myśli o czymś poważniejszym.
Macham ręką. – Trochę za wcześnie na takie plany, nie sądzisz? Herbert mnie zna zaledwie od dwóch miesięcy. – Ale gdy byliśmy ostatnio u Jaya, wziął mnie na bok, no, może skoro jestem najstarszym bratem, uznał mnie za opiekuna czy kogoś w tym rodzaju, i wyznał, że planuje z tobą wspólną przyszłość. W pewnym sensie poprosił o twoją rękę. Marszczę brwi. – To będzie moja decyzja, nie twoja, nie Herberta ani kogokolwiek innego. – To świetny facet, Brett. Nie spieprz tego. Jeżeli to zepsujesz, będziesz żałować. Zapamiętaj moje słowa. Patrzę mu prosto w oczy. – Zapamiętaj moje słowa. Nie zamierzam. Rzucam serwetkę na stół, podnoszę się i wychodzę. Niech się domyśla, czy nie spieprzę sprawy z Herbertem, czy nie będę żałować. Tego wieczoru po powrocie do domu znajduję na wycieraczce paczkę nadaną w Wisconsin. Carrie. Jaka ona kochana. Wnoszę paczkę do mieszkania i rozcinam sznurek nożem kuchennym. W środku jest cała masa pluszaków, książeczki z obrazkami, bawełniane śpioszki, śliniaki, kocyki i buciki. Każdą z tych rzeczy unoszę do oczu i wyobrażam sobie Austin, kiedy już będzie dość duża, żeby nosić te ciuszki, w których dzisiaj by utonęła. I wtedy przypominam sobie wulgarną kobietę o spróchniałych zębach. Ona chce zniszczyć życie mojego dziecka. Podnoszę telefon i dzwonię do Carrie. – Właśnie rozpakowałam cudną paczkę od ciebie – zaczynam, starając się, żeby to brzmiało wesoło. – Jak miło, że o tym pomyślałaś. – Cała przyjemność po naszej stronie. Sammy, nasz pierwszy syn, miał zaledwie miesiąc, kiedy z nami zamieszkał. Nie wiedziałyśmy, czego będzie potrzebował. Poczekaj, aż się owiniesz chustą. I… – Matka Sanquity chce mi odebrać Austin. Po drugiej stronie następuje chwila ciszy. – Och, Brett. Tak mi przykro. – Byłoby mi jej żal, gdyby nie była taka koszmarna.
Opowiadam Carrie o Deonte i Austinie i oczy napełniają mi się łzami. – Była zamroczona, kiedy Deonte umierał, ale obarczyła winą Austina. Jestem przerażona, Carrie. Jeżeli nie uda mi się wyratować Austin, jej życie będzie koszmarne. – Módl się – odpowiada Carrie. – Po prostu się módl. I to właśnie robię. Tak samo jak wtedy, kiedy prosiłam o życie Mamy i zdrowie Sanquity. Ściany w skromnym biurze Kirsten Schertzing są obwieszone zdjęciami uśmiechniętych dzieci z rodzinami, starszych ludzi w fotelach na kółkach, którzy uśmiechają się radośnie, i osób po amputacjach machających wesoło do obiektywu. Ta urzędniczka ma z pewnością także ciepłe oblicze, ale jak dotąd go nie ujrzałam. – Dziękuję, że państwo przyszli – mówi i zamyka za nami drzwi. – Proszę usiąść. Brad i ja siadamy na ławce, a Kirsten na drewnianym krześle naprzeciwko nas. Na kolanach ma plastikową podkładkę. Kiedy opowiadam jej o mojej znajomości z Sanquitą i jej życzeniu, abym zaopiekowała się jej dzieckiem, Kirsten robi notatki. – Zgodnie z dokumentacją medyczną w ciągu trzynastu godzin, które upłynęły od cesarskiego cięcia do śmierci, Sanquita Bell w śpiączce. Nikt nie widział, żeby była przytomna. Nikt, z wyjątkiem pani. Nagle to wszystko wygląda jak przesłuchanie. – Wiem tylko, że wieczorem po cesarskim cięciu Sanquita się przebudziła. Kirsten notuje. – Na tak długo, żeby pani powiedzieć, że życzy sobie, aby to pani zaopiekowała się jej dzieckiem. Serce mi przyspiesza. – Tak. Zapisuje to z uniesionymi brwiami. – Czy ma pani na to świadków?
– W szpitalu nie. Ale tego ranka, kiedy jechała do szpitala, powiedziała to dyrektorce schroniska, pani Jean. Chociaż… nie wiem, czy ona będzie chciała to zeznać przed sądem. – Składam ręce i czuję, że są mokre od potu. – Sanquita ze mną rozmawiała. Wiem, że to brzmi niewiarygodnie, ale to prawda. Błagała mnie, żebym adoptowała jej dziecko. Długopis Kirsten zamiera, a ona wreszcie na mnie patrzy. – To nie byłby pierwszy przypadek, kiedy ktoś odzyskał przytomność po to, żeby się pożegnać i wyrazić ostatnie życzenie. – Więc mi pani wierzy? – To, w co ja wierzę, nie ma większego znaczenia. Istotne będzie, w co uwierzy sąd. Kobieta wstaje i podchodzi do biurka. – Dzisiaj rano przyszła do mnie bardzo opanowana pani Robinson. Zachowywała się poprawnie. Wzdycham. – I co powiedziała? – Nie mam prawa tego ujawniać. Ważne jest to, że w prawie wszystkich przypadkach ustanowienia rodziny zastępczej sądy dają pierwszeństwo naturalnej rodzinie dziecka. Nie mam pewności, czy chce pani podjąć taką walkę, na jaką się zanosi. Brad chrząka. – Przeprowadziłem wstępne rozpoznanie w sprawie Tii Robinson. Ona pobiera rentę w związku z rozpoznanymi w przeszłości zaburzeniami psychicznymi. Wielokrotnie bywała na odwyku, uzależniona zarówno od alkoholu, jak i narkotyków. Mieszka w najbardziej kryminogennym obszarze Detroit. Sanquita ma trzech przyrodnich braci, z których każdy ma innego ojca. Kirsten nie pozwala mu dokończyć. – Panie Midar, z całym szacunkiem, sąd interesuje jedynie to, czy pani, która jest babką dziecka, była kiedykolwiek skazana za ciężkie przestępstwo. A kilka wykroczeń to jeszcze nie ciężkie przestępstwo. – Ale przecież jej synek, Deonte, umarł na skutek poparzenia. Jaka matka śpi, kiedy jej dziecko krzyczy z bólu?
– Sprawdziłam to. Pani Robinson nie została wtedy nawet oskarżona. Dokumenty mówią, że weszła na krótko pod prysznic. Niestety, takie wypadki zdarzają się błyskawicznie. – Ale to nieprawda. Była wtedy na haju. Sanquita mi powiedziała. – Brak dowodów – mówią chórem Brad i Kirsten. Patrzę na Brada jak na zdrajcę, chociaż oczywiście ma rację. Moje zeznania, niepoparte dowodami, nie będą miały dla sądu znaczenia. – Jednak są inne sprawy, choroba psychiczna, uzależnienia. Czy to nie są wystarczające argumenty? – Obecnie jest czysta. Gdybyśmy odbierali dzieci osobom, które przechodziły depresję albo były w przeszłości uzależnione, połowa miasta byłaby w przytułkach. W takich przypadkach celem państwa jest pozostawienie dziecka w jego naturalnej rodzinie. Koniec i kropka. Brad kręci głową. – Takie myślenie jest niewłaściwe. Kirsten wzrusza ramionami. – A co by było, gdybyśmy się kierowali tym, kto ma ładniejszy dom albo więcej szczęścia w życiu? Myśli w dzikim tempie przelatują mi przez głowę. Nie mogę pozwolić, żeby Robinson wzięła dziecko. Nie mogę! Obiecałam Sanquicie. I bardzo kocham Austin. – Sanquita nie chciała, żeby jej dziecko znalazło się choćby w pobliżu tej kobiety – odzywam się. – Jeżeli to musi być członek rodziny, poszukajmy kogoś innego, bez takiej przeszłości. – Słuszny pomysł, ale jak dotychczas nikt taki się nie znalazł. Sanquita nie miała siostry, więc matka jest jej najbliższą żyjącą krewną. W dodatku ta babcia ma zaledwie trzydzieści sześć lat, więc nietrudno sobie wyobrazić, że może wychowywać dziecko. Trzydzieści sześć lat? Kobieta, którą widziałam w szpitalu, miała chyba z pięćdziesiąt! Podnoszę wzrok i widzę, że pani Schertzing uśmiecha się do mnie współczująco. Przegrywam. Zawiodę Sanquitę.
– Co jeszcze mogę zrobić? Usta Kirsten zaciskają się w cienką linię. – Uczciwie? Uważam, że powinna pani przede wszystkim zapanować nad emocjami. Z mojego doświadczenia wynika, że ta sprawa zajmie sądowi pół godziny. Pani Robinson dostanie rentę na wnuczkę. Ukrywam twarz w dłoniach i wybucham płaczem. Czuję na plecach dłoń Brada, który poklepuje mnie tak samo, jak ja poklepuję Austin. – Wszystko będzie dobrze, Brett. Będziesz miała własne dziecko. Płaczę tak rozpaczliwie, że nie jestem w stanie mu powiedzieć, że nie płaczę nad sobą. To prawda, że ja mogę mieć własne dziecko. Ale Austin nie może już mieć innej matki. Rozdział dwudziesty ósmy W następnym tygodniu biegam do szpitala od razu po skończeniu zajęć z uczniami. Mam gdzieś, co powiedziała urzędniczka. Zamierzam spędzić z Austin tyle czasu, ile tylko się da. Za każdym razem, kiedy dotykam jej miękkich włosków albo gładzę delikatną skórę, modlę się, żeby te chwile w jakiś sposób zapadły jej w pamięć i prowadziły ją przez resztę życia. LaDonna przysiada się i pochyla, żeby wziąć Austin. – Kirsten dzwoniła. Prosi, żeby pani do niej zatelefonowała przed piątą. Serce mi podskakuje. Może Robinson zmieniła zdanie! Albo sąd odmówił jej opieki nad dzieckiem! Gnam korytarzem do ławki obok recepcji, tuż przy oknie wychodzącym na miasto, jedynego miejsca w całym szpitalu, gdzie przyzwoicie odbiera komórka. Austin należy do mnie. Czuję to. Ale czy nie czułam też, że jestem w ciąży? Albo że Brad jest mężczyzną moich marzeń? Trzymam komórkę przy uchu i zaczynam: – Tu Brett Bohlinger. Co się dzieje? Jestem w szpitalu. Mogę przyjść do pani biura… – Nie, nie trzeba. Właśnie dostałam informację, że jutro będzie sprawa Austin. Zaczyna się o ósmej rano. Sędzia Garcia w sądzie okręgowym Cook. Wypuszczam gwałtownie powietrze. – Więc nic się nie zmieniło.
– Nie. Tia Robinson jest już w mieście. Najprawdopodobniej wyjdzie jutro z sądu jako rodzina zastępcza dla wnuczki. Zakrywam ręką usta i czuję, jak łzy napływają mi do oczu. – Przykro mi. Chciałam tylko, żeby pani wiedziała, na wypadek gdyby nie zmieniła pani planów. Jakoś udaje mi się powiedzieć „dziękuję”. Wyłączam telefon. Korytarzem idzie pacjent w starszym wieku i ciągnie kroplówkę na stojaku. Kiedy mnie mija i widzi, że płaczę, pyta: – Ciężka choroba? Kiwam głową. Nie mogę mówić. Nie jestem w stanie wypowiedzieć jedynego słowa, które przychodzi mi na myśl: – Śmiertelna. Po powrocie na neonatologię zastaję w recepcji Jean Anderson z jasnoróżową paczką na kolanach. Podnosi się na mój widok. – Proszę, proszę, kogo my tu mamy – mówi i podaje mi paczkę. – To od koleżanek z Joshua House. Biorę paczkę, ale nie ufam swojemu głosowi, więc się nie odzywam. Kobieta przygląda mi się uważnie. – Dobrze się pani czuje? – Matka Sanquity chce zabrać Austin. Jean pochmurnieje. – Ale Sanquita chciała, żeby to pani się nią zaopiekowała. Powiedziała mi to. – Jutro jest posiedzenie sądu. Ta kobieta to wariatka. Tak się boję. Czy może pani jutro przyjść i powiedzieć sędzi Garcii, co Sanquita mówiła? Kobieta wzrusza ramionami. – I tracić czas? To, co powiedziała mi Sanquita, nie ma znaczenia. To i tak nie jest żaden dowód. Babcia, nawet jeżeli jest wariatką, zawsze wygra z nauczycielką.
Patrzę na Jean. – Więc musimy przekonać sąd, że w najlepszym interesie Austin leży, żebym ją adoptowała. Musimy powiedzieć, że Sanquita nie chciała, by jej dziecko trafiło do Detroit i… Głos mi się załamuje, bo widzę, jak Jean kręci głową. – A pani myśli, że wszyscy grają według tych samych zasad, co? Myśli pani, że jak się pani naprawdę ślicznie uśmiechnie i powie sądowi prawdę, to sąd spojrzy na wszystko pani oczami. Oczy Jean się zwężają. – Obawiam się, że tym razem prawda nie pomoże. Zaczynam płakać, a ona chwyta mnie za ramiona i spogląda mi prosto w twarz. – Te krokodyle łzy może nieraz w pani życiu zdziałały cuda, ale nie pomogą uratować tego dziecka. Słyszy pani? Jak pani chce Austin, musi pani o nią twardo zawalczyć! Pociągam nosem i ocieram oczy. – Będę walczyć. Będę. Bardzo chciałabym twardo walczyć, ale zdaje się, że zamiast kija do baseballu mam jego nadmuchiwaną imitację. Sala sądowa jest pomalowana na kolor tektury. Wydaje się tak zapomniana przez Boga i ludzi, że bardzo pasuje do mojego obecnego samopoczucia. Sześć rzędów pustych ławek rozdzielonych pośrodku przejściem jest zwróconych w kierunku stanowiska sędziowskiego i pulpitu dla świadków. Ława przeznaczona dla przysięgłych, która znajduje się po prawej stronie, jest dzisiaj pusta. Będzie tylko sędzia. W tej sprawie zadecyduje sędzia Garcia. Brad przegląda notatki, a ja rzucam okiem na stół po naszej prawej stronie. Tia Robinson i jej adwokat z urzędu, pan Croft, rozmawiają cicho, pochyleni ku sobie. Oglądam się na puste ławki. Nikogo nie obchodzi ten proces. Nawet pani Jean. Punktualnie o ósmej sędzia Garcia zajmuje swoje miejsce. Dowiadujemy się też, że pani Robinson nie będzie dzisiaj zeznawała. Nie jestem prawnikiem, ale wiem, jak ryzykowne byłoby eksponowanie tej kobiety. Poza tym sprawa jest prosta. Ona nie musi
zeznawać, żeby wygrać. Nagle pada moje nazwisko. Zostaję powołana na świadka. Po zaprzysiężeniu Brad prosi mnie, żebym się przedstawiła i określiła swoją relację z Sanquitą Bell. Starając się zapanować nad oddechem, odpowiadam: – Nazywam się Brett Bohlinger. Przez pięć miesięcy przed śmiercią Sanquity Bell byłam jej nauczycielką w trybie nauczania indywidualnego i przyjaciółką. – Może pani powiedzieć, że byłyście sobie bliskie? – Tak. Kochałam ją. – Czy Sanquita kiedykolwiek mówiła o swojej matce? Staram się nie patrzeć na Tię Robinson, która siedzi dwa metry ode mnie. – Tak. Wspomniała, że jej matka przeprowadziła się do Detroit, ale ona sama odmówiła wyjazdu. Powiedziała, że nie chce, żeby jej dziecko miało takie życie. Brad, oparty jedną ręka o pulpit dla świadków, wygląda bardzo uspokajająco. Zupełnie jakbyśmy sobie rozmawiali w miłej kawiarni. – Może pani opowiedzieć, co się wydarzyło w szpitalu? – Tak. – Czuję, jak strużka potu spływa mi po plecach. – To się zdarzyło po operacji, około szóstej po południu. Byłam sama z Sanquitą. Nagle się obudziła. Podeszłam do łóżka i wtedy mi powiedziała, że chce, bym zaopiekowała się jej dzieckiem. – Przygryzam wargę, żeby nie płakać. – Pocieszałam ją, że nie umrze, ale nalegała. – W gardle mnie ściska, ale panuję nad głosem. – Wiedziała, że umiera. Kazała mi obiecać, że adoptuję Austin. Brad podaje mi chusteczkę. Ocieram oczy. Kiedy podnoszę wzrok, widzę Tię. Siedzi z ramionami skrzyżowanymi na piersiach. Nie wygląda na to, żeby relacja o śmierci córki zrobiła na niej wrażenie. – Obiecałam i chcę dotrzymać słowa. – Dziękuję, panno Bohlinger. Nie mam więcej pytań. Słodki zapach wody kolońskiej pan Crofta dolatuje do pulpitu dla świadków dziesięć sekund przed nim samym. Podciąga brązowe spodnie, opięte na brzuchu. W porównaniu z brzuchem ciężarnej
Sanquity jego brzuch jest znacznie pełniejszy. – Panno Bell, czy ktoś słyszał, jak Sanquita mówiła, że chce, aby pani adoptowała dziecko? – Nie. Byłyśmy w pokoju same. Ale wcześniej powiedziała to Jean Anderson z Joshua House. Croft celuje we mnie palcem. – Proszę odpowiadać „tak” lub „nie”. Proszę powiedzieć, czy ktoś poza panią był świadkiem tego cudu, że Sanquita wybudziła się ze śpiączki tylko po to, żeby wydać pani dyspozycje co do dziecka. On uważa, że kłamię! Szukam oczami Brada, ale on tylko kiwa głową, żebym mówiła dalej. Zmuszam się, żeby spojrzeć w rozbiegane, szare oczka Crofta, i odpowiadam: – Nie. – Czy Sanquita wiedziała, że umiera? – Tak. Kiwa głową. – Więc zapewne chciała uporządkować swoje sprawy? – Tak. – Uważa pani, że Sanquita była bystra? – Tak. Była bardzo inteligentna. – Więc zapewne wyraziła swoją wolę na piśmie? Nagle zabrakło mi powietrza. – Nie. O ile wiem, nie zrobiła tego. Croft drapie się po głowie. – A to bardzo dziwne, nie sądzi pani? – Nie wiem. – Nie wie pani? Bystra dziewczyna, która wie, że umiera, nie przelewa na papier swoich życzeń względem dziecka? To bardzo dziwne.
Chyba się pani ze mną zgodzi. Szczególnie jeśli jej dom rodzinny jest tak koszmarny, jak pani sugeruje. – Nie wiem, czemu Sanquita tego nie zrobiła. – Powiedziała pani, że Sanquita nie chciała, żeby jej dziecko mieszkało w Detroit. Czy ona wspomniała, że sama tam mieszkała, już poza domem rodzinnym, zanim zaszła w ciążę? – Tak. – Więc pani zapewne wie, że uciekła od matki, która nie życzyła sobie, aby córka uprawiała nieodpowiedzialnie seks? Mrugam. – Nie. Nigdy mi tego nie mówiła. Nie sądzę, żeby uciekła z domu, jak pan sugeruje. Croft jest ucieleśnieniem urażonej racji. Z uniesionym podbródkiem kontynuuje: – I nie powiedziała pani zapewne, że na festiwalu jazzowym przez tydzień codziennie uprawiała seks z obcymi mężczyznami? I że nawet nie znała ich nazwisk? – Z pewnością… tak nie było. Była bardzo samotna i nieszczęśliwa. Croft unosi brwi. – A powiedziała, że mieszkała w Detroit przez sześć tygodni i wyjechała, dopiero kiedy się potwierdziło, że jest w ciąży? – Nie wiedziałam, że to trwało sześć tygodni. Istotne jest, że wyjechała. Tak jak powiedziałam, chciała, żeby jej dziecko dorastało w innym środowisku. – I ona sama też chciała je zmienić, czyż nie? – Tak. – A powiedziała pani, że jej matka chciała, żeby przerwała ciążę? – Nie. – Sanquita chorowała na nerki i lekarze zalecili aborcję. – Tak. Doktor Chan także to mówiła. – A czy ona posłuchała doktor Chan?
– Nie. Powiedziała, że ważniejsze jest dla niej dziecko. Mężczyzna uśmiecha się w taki sposób, że mam ochotę uderzyć go w twarz. – Prawda jest taka, że Sanquita była uparta. Nie słuchała matki, która kierowała się najlepszymi intencjami. – Sprzeciw – odzywa się Brad. – Odrzucony. Croft ciągnie: – Sanquita wyjechała z Detroit w dniu, kiedy jej matka namawiała ją na aborcję. Jestem zdruzgotana. Czy to wszystko prawda? Croft zwraca się do sędziego: – To nie miało nic wspólnego z warunkami panującymi w domu. Pani Robinson chciała ratować córkę. A Sanquita była uparta i nie chciała słuchać matki. – Dziękuję, panie Croft – mówi sędzia i kiwa głową w moją stronę. – Dziękuję, panno Bohlinger. – Czy chce pan powołać jeszcze jakiegoś świadka? – zwraca się sędzia do Brada. – Proszę o przerwę – odpowiada Brad. – Moja klientka musi odpocząć. Sędzia spogląda na zegarek. – Sąd zbierze się ponownie za piętnaście minut. Brad właściwie wynosi mnie z sali na korytarz. Mam ciało jak z ołowiu. Nie jestem w stanie myśleć. Moja córka za chwilę dostanie wyrok śmierci. Muszą ją ratować, a jestem bezsilna. Ja, jedyna osoba, której zaufała Sanquita. Zawiodę ją. Brad opiera mnie o ścianę i łapie za ramiona. – Brett, ani mi się waż teraz poddawać. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Teraz już nic od nas nie zależy.
Odzyskuję oddech i staję prosto. – On zrobił z Sanquity młodocianą prostytutkę. – Myślisz, że to możliwe, że wyjechała z Detroit po kłótni z matką na temat swojego zdrowia? Podnoszę ręce. – Nie wiem, ale to nie ma znaczenia. Teraz liczy się tylko Austin. Ta kobieta nie uroniła ani jednej łzy, kiedy mówiłam o ostatnich chwilach Sanquity. Poza tym wiesz, co zrobiła swojemu synowi. Brad, ona jest bez serca! – Łapię Brada za rękaw i patrzę mu w oczy. – Szkoda, że jej nie widziałeś w ubiegłym tygodniu w szpitalu, kiedy ją wyprowadzał ochroniarz. Była obrzydliwa. Nie możemy tego zrobić Austin. Musimy działać. – Zrobiliśmy już wszystko. Zaczynam płakać, a Brad mną potrząsa. – Weź się w garść. Potem będziesz mogła sobie popłakać. Na koniec procesu musisz być przytomna. Piętnaście minut później wchodzę na salę rozpraw i opadam na krzesło obok Brada. Nigdy nie czułam się taka bezradna. Życie mojego dziecka za chwilę zmieni się w piekło, a ja nic nie mogę na to poradzić. Przypominają mi się słowa Garretta: „Wszystkich nie da się uratować”. Modlę się. Boże, tylko ją jedną pozwól mi uratować, błagam. Staram się oddychać normalnie, ale nagle nie mogę nabrać powietrza. Ogarnia mnie panika. Chyba zemdleję. Nie mogę na to pozwolić. Boże, nie przeżyję jeszcze jednej straty. Woźny otwiera drzwi i nagle słyszę jej głos. Podnoszę głowę i się odwracam. Przejściem kroczy Jean Anderson ubrana w elegancki wełniany kostium. Ma uczesane włosy, a zamiast chodaków włożyła tenisówki. Kompletnie zaskoczona mówię głośno: – Jean? Odwracam się do Brada, a on szepcze do mnie: – Siedź spokojnie. Zamiast zwrócić się do któregoś z adwokatów, Jean maszeruje prosto do sędziego. Mówi coś półgłosem, a on jej odpowiada. Wtedy Jean
wyjmuje z torebki jakiś papier i mu podaje. Sędzia wkłada okulary i czyta, po czym podnosi wzrok. – Proszę panów do mnie. Adwokaci podchodzą do stanowiska sędziego i teraz we czworo rozmawiają przyciszonymi głosami. To trwa w nieskończoność. Croft mówi głośniej, a sędzia go ucisza. Kiedy wreszcie wracają na swoje miejsca, widzę, że Brad i Jean się uśmiechają. Staram się nad sobą panować. Sędzia Garcia podnosi kartkę, tak żeby wszyscy ją widzieli. – Okazało się, że panna Bell jednak wyraziła swoją wolę na piśmie. Mam przed sobą notarialnie potwierdzone oświadczenie datowane piątego marca, na kilka tygodni przed jej śmiercią. – Sędzia odchrząkuje i odczytuje tekst z kartki: – „Ja, Sanquita Jahzmen Bell, będąc w pełni władz umysłowych, niniejszym oświadczam, że moją wolą w stosunku do mojego nienarodzonego dziecka jest, aby w razie mojej śmierci zostało powierzone wyłącznej i pełnej opiece mojej nauczycielki i przyjaciółki Brett Bohlinger. Podpisano Sanquita Jahzmen Bell”. – Sędzia zdejmuje okulary i znowu odchrząkuje. – Na mocy tego oświadczenia matki powierzam tymczasową opiekę nad dzieckiem pannie Brett Bohlinger, do czasu zakończenia procedury adopcyjnej. Mogą państwo odejść. Kryję twarz w dłoniach i łkam głośno. Nigdy nie zapytałam Jean o to notarialnie potwierdzone oświadczenie. Wolę nie wiedzieć, jak je zdobyła. To bez znaczenia. Zrobiła to dla Sanquity i jej córki i tylko to się liczy. Brad proponował, żebyśmy we trójkę poszli uczcić werdykt, ale ja naprawdę nie mogłam. Biegnę korytarzem szpitalnym prosto do mojego dziecka. Do mojego dziecka! Mijam zakręt i przez otwarte drzwi oddziału neonatologii wpadam do środka. I serce mi zamiera. Ubrany w swobodny, granatowy strój w fotelu siedzi Herbert i trzyma Austin w ramionach. Uśmiecha się, patrząc na jej uśpioną twarzyczkę. Podchodzę powoli i całuję go w kark. – Co tu robisz? – Gratulacje, kochanie. Przybiegłem, kiedy tylko dotarła do mnie wiadomość. Wiedziałem, że cię tu spotkam. – Ale kto cię wpuścił? – Siostra LaDonna. Oczywiście. Wszystkie pielęgniarki na oddziale były już prawie
zakochane w tym niewiarygodnym mężczyźnie, który przysłał tyle prezentów. A teraz, kiedy go w końcu zobaczyły, zakochają się do reszty. – Teraz jesteś opiekunem prawnym Austin i możesz ustanowić jedną osobę wspierającą. Nie masz nic przeciwko temu, żebym to był ja? Odsuwam od siebie myśl o Shelley, Carrie i Bradzie. Patrzę na moją prześliczną córeczkę. Biorę się w garść. – Nie mogę uwierzyć, że jestem matką. – I to wspaniałą. Herbert wstaje i podaje mi maleńkie zawiniątko. – Usiądź, proszę. Może już czas, żebyś się porządnie przedstawiła swojej córeczce. Austin zatacza piąstką łuk w powietrzu, kiedy układam ją sobie na piersi. Ma półprzymknięte oczka. Całuję czubek jej noska, do którego nie są już przyczepione żadne rurki. – Witaj, maleńka. Wiesz co? Będę twoją mamą. Teraz mogę ci to przyrzec. Austin marszczy brwi, a ja uśmiecham się przez łzy. – Co ja takiego zrobiłam, że na ciebie zasłużyłam? Herbert zbliża się z kamerą. Staje trochę za blisko, ale tak bardzo się cieszy. Przecież muszę mu jakoś odpłacić za wsparcie i zrozumienie. Niech sobie filmuje. Potem Herbert przynosi jeszcze kanapki i kawę z kafeterii i zostajemy z Austin aż do końca odwiedzin. To dziwne, ale dzisiaj, kiedy wiem, że ona jest już moja, jakoś łatwiej mi wyjść ze szpitala. Cokolwiek będzie, już jej nie utracę. W drodze do windy Herbert nagle przystaje i podnosi palec. – Zapomniałem płaszcza. Poczekaj. Zaraz wracam. I wraca z trenczem Burberry przewieszonym przez ramię. Wzdycham. – Płaszcz… – mówię. – To chyba magia… Herbert jest trochę zmieszany.
– Rano kropiło. Śmieję się i kręcę głową. Przecież Herbert nie jest tamtym mężczyzną, z którym zderzyłam się przed domem Andrew i którego spotkałam biegającego nad jeziorem, ale może… może jednak jest moim Panem Burberry. Jest ciepłe kwietniowe popołudnie i w powietrzu unosi się słodki zapach bzów. Na wschodzie nad miastem zawisł cieniutki rąbek księżyca. Herbert z płaszczem Burberry przewieszonym przez ramię odprowadza mnie do samochodu. – Jeżeli dalej tak pójdzie, za dwa tygodnie będę ją mogła zabrać do domu. Tyle muszę jeszcze przygotować. Poprosiłam o urlop. Za parę tygodni będą już wakacje, a do tego czasu Eve obiecała, że weźmie za mnie zastępstwo. Muszę przerobić sypialnię. Wstawić trochę mebli dla dziecka. Tymczasem wystarczą wanienka i przewijak, bo chyba tylko to się zmieści w tym maleńkim pokoju. Śmieję się. Herbert odwraca się do mnie i kładzie mi palec wskazujący na ustach. – Przestań. Za dużo już słyszałem o tym, co ty musisz zrobić. Ty i ja jesteśmy rodzicami. Pozwól sobie pomóc. – Okej. Dziękuję. – Nie musisz mi dziękować. Naprawdę tego chcę. – Herbert ujmuje mnie za ramiona i odwraca ku sobie. – Kocham cię, wiesz? Robię krok do tyłu. – Mhm. – Może przeanalizujemy razem twoją listę zadań. Kręcę głową i cofam się, ale Herbert znowu się zbliża. – Posłuchaj, ja się nie boję. Po prostu chcę ci pomagać. A ty musisz zrealizować wszystkie punkty z listy, prawda? Zbieram się do odpowiedzi, ale on już chwyta mnie za rękę i ciągnie: – Wiem, że znamy się od niedawna, ale zważywszy na to, że masz
dziecko i że ja jestem po uszy w tobie zakochany, może powinniśmy pomyśleć o małżeństwie? Nabieram powietrza. – Chcesz powiedzieć, że… Herbert się śmieje i okrągłym ruchem wskazuje parking. – Nie obawiaj się, kochanie. Nigdy nie wybrałbym takiego miejsca na oficjalne zaręczyny. Chcę tylko poddać ci ten pomysł. Może zaczniesz myśleć o nas jako o parze, parze na całe życie. – Uśmiecha się. – I może od razu przyzwyczaj się do tej myśli. Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, ale jakoś nie mogę nic wydukać. Herbert wyciąga rękę i dotyka mojego policzka. – Wiem, że to wariactwo, ale od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłem u Jaya, wiedziałem, że będziesz moją żoną. – Naprawdę? Nagle przychodzi mi na myśl Mama. Czy to ona sprawiła, że ten mężczyzna się we mnie zakochał? – Naprawdę – odpowiada Herbert i z uśmiechem całuje mnie w czubek nosa. – Ale nie chcę cię ponaglać. Obiecaj mi tylko, że o tym pomyślisz, dobrze? Ma takie miękkie włosy i oczy jak szafiry. Kiedy się śmieje, wygląda nieziemsko. Ten mężczyzna jest właściwie idealny. Nigdy nikogo podobnego nie spotkałam. Jest inteligentny, uprzejmy, ambitny i kochający. Boże, on nawet gra na skrzypcach! I z jakiejś niewyjaśnionej przyczyny mnie kocha. I, co najważniejsze, kocha też moją córeczkę. – Tak – odpowiadam. – Oczywiście, że o tym pomyślę. Rozdział dwudziesty dziewiąty Z szarych chmur pada drobny majowy deszczyk. Trzymając czerwoną parasolkę, zbiegam po schodach ze smyczą Rudy’ego w ręku. Mój biedny pies przez ostatnie sześć tygodni wiódł życie jak dziecko rozwiedzionych rodziców. Ciągle wędrował między naszym mieszkaniem a mieszkaniem Seliny i Blanki.
– Już ostatni raz cię zostawiam, biedaku – mówię do Rudy’ego w drodze do Bucktown. – Jutro nasza córeczka będzie w domu. Kiedy docieramy do domu Brada, ten czeka na nas z przygotowanymi muffinkami i kawą. Siadam przy kuchennym stole i zauważam, że oparte o miseczkę truskawek czekają na mnie dwie różowe koperty. Od czasu werdyktu sędziego Garcii spodziewałam się, że dostanę kopertę numer jeden, ale obok widzę też tę z numerem siedemnaście. ZAKOCHAĆ SIĘ. Serce mi przyspiesza. Brad się śmieje. – Mówiłaś, że planujecie ślub. To chyba oznacza, że się zakochałaś, prawda? Biorę truskawkę i patrzę na koperty. – Tak sobie tylko pomyślałem, że przewietrzę te listy. Już niewiele ich zostało. Mówi i uważnie mi się przygląda. Sięgam po kopertę numer jeden i mu podaję. – Czytaj, proszę. Brad trzyma kopertę w palcach, a ja, zanim on zdążył o tym pomyśleć, wstaję i podaję mu okulary. Uśmiecha się do mnie. – Niezła z nas drużyna, co? – Najlepsza – odpowiadam i czuję lekkie ukłucie w sercu. Czy bylibyśmy dobrą parą, gdyby sprawy inaczej się potoczyły? Boże, ależ jestem paskudna z tym myśleniem „co by było, gdyby”. Przecież właściwie jestem już zaręczona z Herbertem! – „Kochana Brett, ktoś kiedyś zapytał Michała Anioła, jak zdołał wyrzeźbić taką wspaniałą postać Dawida. Artysta odparł: Ja nie stworzyłem Dawida. On ukrywał się w bloku marmuru, a ja go tylko odkułem i pomogłem mu wyjść. Teraz czuję się tak samo jak Michał Anioł. Przez ostatnie miesiące pomagałam Ci zrzucić twardą powłokę i wreszcie ukazałaś się prawdziwa Ty. Kochanie, jesteś mamą! Wierzę, że ta kochająca i opiekuńcza kobieta zawsze w Tobie
była. Jestem bardzo szczęśliwa, że przyczyniłam się do jej uwolnienia. Wiem, że macierzyństwo będzie przełomem w Twoim życiu. Na przemian będziesz szczęśliwa i sfrustrowana, zachwycona i wyczerpana. To będzie najwspanialsza i najbardziej wymagająca życiowa rola, jaką odegrasz. Ktoś mi kiedyś powiedział, że zadaniem matki nie jest wychowanie dzieci, lecz wychowanie dorosłych. Wierzę, że dziecko pod Twoją czułą opieką wyrośnie na fajnego człowieka. Wyobrażam sobie, że któregoś dnia, zamiast je uczyć, że ma być silne, będziesz je uczyła, żeby było delikatne. A teraz otrzyj oczy i uśmiechnij się. Twoje dziecko ma bardzo dużo szczęścia. Jeśli tam, dokąd idę, naprawdę jest niebo, to wyrosną mi skrzydła i będę nad nią czuwała. Obiecuję. Obie Was kocham ponad wszystko. Mama”. Brad odbiera ode mnie zasmarkaną serwetkę i podaje czystą chusteczkę higieniczną, a potem kładzie mi rękę na plecach, a ja sobie chlipię. – Szkoda, że Austin jej nie poznała. – Pozna – odpowiada Brad. Wiem, że ma rację. Zadbam o to, żeby dowiedziała się, kim były moja i jej matka. Obiecuję. Wycieram nos i spoglądam na Brada. – Wiedziała, że będę miała córkę. Zauważyłeś? Wyjmuję mu list z ręki i znajduję fragment: – „…i będę nad nią czuwała”. Skąd mogła to wiedzieć? Brad przygląda się listowi. – Myślę, że to było odruchowe. Nie mogła przecież przewidzieć, czy to będzie chłopiec czy dziewczynka. Kręcę głową. – Nie. Ona wiedziała. Była pewna, że to będzie dziewczynka. Wierzę, że to ona pomogła mi zdobyć Austin Elizabeth. Ktoś przecież zmiękczył serce Jean. – Skoro tak mówisz. Brad odkłada list i sięga po kubek. – Myślisz, że byłaby zadowolona z twojego związku z Herbertem?
Nie wiadomo dlaczego serce mi przyspiesza. – Oczywiście. Rudy podchodzi, a ja drapię go pod brodą. – Herbert to dokładnie taki mężczyzna, jakiego chciałaby dla mnie Mama. Czemu pytasz? Brad wzrusza ramionami. – Och, tak tylko… W końcu tylko raz spotkałem doktora Moyera. Ty znasz go lepiej. – Znam go lepiej. Jest cudowny. – Och, w to nie wątpię. Tylko… – Brad milknie w pół zdania. – Midar, jeżeli masz coś do powiedzenia, to wal. Brad patrzy mi prosto w oczy. – Zastanawiam się tylko, czy to, że jest cudowny, ci wystarczy. Boże, on też to dostrzega. Na tym idealnym krysztale jest jednak maleńka rysa. Ignorowałam ją, bo miałam nadzieję, że czas ją zatrze. Nikomu o niej nie powiedziałam, nawet Shelley ani Carrie, bo niedługo klamka zapadnie, a wtedy nie będę chciała, żeby ktokolwiek wątpił w moją miłość do niego. Mogę kochać Herberta i będę go kochała. – Co sugerujesz? – pytam, starając się, żeby mój głos brzmiał zwyczajnie. Brad odsuwa miseczkę truskawek i pochyla się do mnie. – Brett, czy ty jesteś szczęśliwa? Tak kompletnie, do szaleństwa? Podchodzę do zlewu i płuczę kubek. Z Herbertem kojarzy mi się wszystko dobre, co mnie w życiu spotkało. Austin, moja praca, nowi przyjaciele i rodzina. Odwracam się do Brada. – Nawet nie wiesz, jak bardzo. Brad patrzy na mnie przez chwilę, a potem klaszcze w ręce. – No to w porządku. Wybacz, że wątpiłem. Herbert to właściwy mężczyzna.
Następnego ranka, czyli szóstego maja, Austin, która waży dwa i pół kilograma i ma na sobie różowe ubranko od cioci Catherine, przybywa do domu. Herbert stoczył prawdziwy bój, żeby nakłonić mnie do przeprowadzki wraz z małą na Astor Street, ale nie chciałam o tym słyszeć. Teraz Pilsen jest naszym domem, a poza tym Selina i Blanca by tego nie przeżyły. Rozpływały się nad zdjęciami Austin przez miesiąc i kupiły jej mnóstwo ubranek i pluszaczków. Porzucenie ich teraz byłoby nieludzkie. Herbert przez całą drogę ze szpitala do samochodu pstryka zdjęcia. Chichoczemy, kiedy wpinamy maleńkie ciałko Austin do fotelika. Tonie w szelkach, więc owijam ją kocykiem, żeby się nie wysunęła. – Jesteś pewna, że rozmiar fotelika jest właściwy? – pyta Herbert. – Tak. W szpitalu to sprawdzali i nawet jeśli to się wydaje niewiarygodne, to jest jej rozmiar. Patrzy bez przekonania, ale zatrzaskuje drzwi i przechodzi na moją stronę, żeby pomóc mi się rozlokować i zapiąć pas. Czuję, jak skacze mi ciśnienie. W końcu to dziecko jest tu ważne. – Herbercie, proszę. To dziecko masz rozpieszczać, nie mnie. – Błagam o zgodę na rozpieszczanie was obu. Rozluźniam pasy. Nagle czuję się jak w klatce. Jest mi duszno. Tak bardzo w tym momencie odczuwam obecność Mamy, że aż mam ochotę coś jej powiedzieć. Byłaby w tej chwili taka szczęśliwa i dumna z tego dziecka i z tej kobiety, którą się stałam. Ucałowałaby mnie i wychyliła się, żeby lepiej zobaczyć małą, a potem, gdybym tylko pozwoliła, wzięłaby ją na ręce. – Gdzie mam to położyć? Odwracam się do Herberta, który trzyma w ręku szpitalną torbę. Nie powinno go tu być. Ta chwila należy do mnie, do Austin i do Mamy. W tej chwili on jest intruzem. Ale przecież on o tym nie wie i wygląda tak uroczo z różowobrązową torbą w kropeczki. Uśmiecham się do niego. – Po prostu włóż do bagażnika. Wezmę ją później. Herbert już jest z powrotem i zaciera ręce. – Co zjesz na lunch? Robię świetny omlet, chyba że masz ochotę
na… – Nie! – odzywam się ostro i od razu robi mi się głupio. Ależ jestem niemiła i niewdzięczna. – To znaczy… tak, chętnie zjem omlet. Dziękuję ci. Przypomina mi się cytat z Czułych słówek: „Nie uwielbiaj mnie. Jeszcze na to nie zasłużyłam”. To dumne zdanie zawsze robiło na mnie wrażenie. Ale dlaczego? Znowu się zastanawiam, czy mężczyzna, który mnie wychował, zostawił we mnie taką skazę, że teraz jako dorosła kobieta nie potrafię docenić prawdziwego uczucia. Tak bardzo próbowałam zasłużyć na aprobatę Charlesa, a potem Andrew, że poświęciłam swoją prawdziwą osobowość. A nawet wówczas czułam, że nie dość dużo zrobiłam. Z Herbertem jest inaczej. Nareszcie mogę być sobą i on mnie taką uwielbia. Po raz pierwszy w życiu jestem w zdrowym związku. Tego chciała Mama. Herbert kręci się po kuchni z opakowaniem jajek w jednej ręce i kostką masła w drugiej. Uśmiecha się do mnie promiennym chłopięcym uśmiechem. Podchodzę i ujmuję w dłonie jego twarz. Patrzę mu w oczy tak intensywnie, że się rumieni, a potem jeszcze się zbliżam i całuję go w usta długo i namiętnie. Moja dusza i każda kropla krwi, która krąży w moich żyłach, woła: „Kochaj go!”. Wszystko we mnie błagalnie wzywa moje serce do posłuszeństwa. Przekwitają już żonkile, a na trawnikach coraz więcej kwitnących stokrotek. Z wolna nadchodzi lato, a ja cieszę się każdą chwilą z Austin. Zamieniłam wysokie obcasy i obcisłe spódnice na klapki i bawełniane sukienki, a czterokilometrowe joggingi na leniwe spacery z wózkiem. Na szczęście moja córka jest wyjątkowo radosna i nie licząc paru katarków, także bardzo zdrowa. Kiedy jej czytam, śpiewam albo do niej mówię, słucha z szeroko otwartymi oczami i w takich chwilach przysięgłabym, że jest podobna do ciekawej świata Sanquity. Prowadzę dla Austin dziennik i zapisuję w nim wszystko, co ją łączy z matką, a także inne rzeczy, jakie pamiętam na temat tamtej pięknej i odważnej kobiety, która dała życie jej i mnie. Z okazji ukończenia przez Austin trzeciego miesiąca odwiedzam znajomy oddział neonatologii z córeczką w chuście na piersiach. LaDonna dostrzega nas i od razu wyskakuje z recepcji. – Brett! – woła i rozkłada ramiona. – O Boże, Austin Elizabeth! Jak ja się za tobą stęskniłam. Całuję czółko małej i odpowiadam: – My też za tobą tęskniłyśmy. Wyjmuję Austin z chusty i LaDonna bierze ją na ręce. – Cześć, cukiereczku – mówi i trzyma Austin przed sobą, żeby ją lepiej widzieć. – Jakaś ty duża!
– Cztery kilo dwieście – mówię z uśmiechem. – Właśnie wracamy od doktor McGlew. Austin jest okazem zdrowia. LaDonna całuje maleńką w główkę. – To cudownie. Wyjmuję talerz ciasteczek i laurkę z odciskiem stópki Austin. – Przygotowałyśmy dla was mały podarunek z podziękowaniem za opiekę, jaką nas tu otoczyłyście. – Och, Brett, dziękuję. Połóż na ladzie. Pod koniec dnia ich nie będzie. Czuję, że na mnie patrzy. – Macierzyństwo ci służy. – Naprawdę? Podobają ci się kręgi pod oczami? – Śmieję się. – Naprawdę, LaDonna, nigdy w życiu nie byłam tak wyczerpana. I tak wdzięczna losowi. Spoglądam na cud, którym jest moja córka. Kiedy mnie widzi, wybucha nagłą radością. Wygląda, jakby słońce wzeszło, a ja topnieję. – Codziennie modlę się za Sanquitę. Austin jest najlepszym, co mi się w życiu zdarzyło. – I dodaję wzruszona: – Naprawdę. LaDonna mruga do mnie. – No dobrze. A teraz usiądź. Maureen i Kathy właśnie wyszły na przerwę. Będą chciały zobaczyć małą. – Nie możemy czekać – mówię, spoglądając na zegar za jej plecami. – Mamy dzisiaj dyżur w Joshua House. Ale przyjdziemy pokazać się innym razem. – Okej, ale zanim pójdziecie, chcę usłyszeć jak tam sprawy. Czy doktor Moyer się oświadczył? Wszystkie pielęgniarki kochają się w Hubercie. – Herbercie – poprawiam. – Nalegał, żebyśmy zaplanowali uroczystość na siódmego sierpnia, bo to urodziny mojej Mamy, ale dla mnie to trochę za wcześnie. Chcę się teraz skupić na maleństwie. – Słusznie – orzeka LaDonna.
Patrzę na córeczkę. – Ale oczywiście któregoś dnia to nastąpi. Herbert świetnie się dogaduje z Austin. Musiałabyś ich razem widzieć. Dziewczyna klepie mnie po ręku. – Och, Brett, bardzo się cieszę, że tak ci się wszystko układa. Najwyraźniej jakiś dobry duch nad tobą czuwa. Myślę o Mamie i Sanquicie. Tyle dla mnie zrobiły i tylko ta jedna sprawa…. – To prawda. Mam niesłychane szczęście. Ale dobre duchy nie mogą zrobić za nas wszystkiego. Sami musimy mieć siły, żeby spełniać swoje marzenia. Trzeba tylko znaleźć w sobie odwagę. LaDonna się uśmiecha. – No, tobie się udało. Ogarnia mnie dziwne uczucie. Czy Mama zgodziłaby się z LaDonną? A może odpuszczam sobie jedyną sprawę, w której Mama odradzała kompromisy? Czy mam dość odwagi, żeby w takim momencie odstawić pana Nadzwyczajnego i nadal poszukiwać Pana Idealnego? I czy coś takiego można nazwać odwagą? Może to kompletna głupota albo niedojrzałość? Gdzie przebiega granica pomiędzy odwagą a arogancją, między dążeniem do tego, o czym się marzy, a oczekiwaniem czegoś, na co się wcale nie zasłużyło? Po trzydziestu minutach zbierania rzeczy, ostatniej zmianie pieluszki i załadowaniu córeczki do wózka wreszcie wychodzimy. Co ja robiłam z wolnym czasem, kiedy jeszcze nie byłam mamą? Po wielu gorących lipcowych dniach dzisiaj niebo jest zachmurzone i chłodny wiaterek muska moje nagie ramiona. Kiedy zbliżamy się do Efebina’s Café, widzę, że pod parasolem siedzi przy stoliku Brad. Na nasz widok wstaje, przytula mnie i pyta, czy napiję się kawy. – A jak tam moja duża dziewczynka? – Wyjmuje Austin z wózka. – Powiedz wujkowi Bradowi, jaka jesteś wspaniała, Austin. Pokaż, jak się śmiejesz do mamusi. – Jesteś szczęśliwa, maleńka? – Brad jedną ręką głaszcze Austin po główce, a drugą wyjmuje z kieszeni kopertę. Numer siedemnaście. – Zakochać się – mówię cicho. – Gratuluję, Brett. Jeszcze dwa miesiące do września, a ty jesteś prawie u celu. Pozostaje już tylko
kupić konia i dom. Bo z Herbertem to już postanowione, prawda? – Mhm. Brad podsuwa mi krzesło. – Wszystko w porządku? – Tak. Jak najbardziej. Wyjmuję moją senną córeczkę z jego ramion i układam w wózku. – No, otwórz tę kopertę. Brad pochyla głowę. Wiem, że tego nie kupuje, ale i tak otwiera kopertę. Wyjmuje złożoną różową kartkę, kładzie na stole tekstem do dołu i spogląda mi prosto w oczy. – To twoja ostatnia szansa, Brett. Jeżeli nie kochasz Herberta, musisz mi to powiedzieć. Serce mi wali i patrzę mu w oczy, aż wreszcie nie mogę już wytrzymać. Frustracja i wątpliwości, które narastały we mnie przez cztery miesiące, w końcu się ujawniają. Opieram łokcie na stole i obejmuję głowę rękami. – Brad, jestem jakaś pokręcona. Najpierw myślałam, że kocham Andrew, najbardziej egocentrycznego gościa, jakiego kiedykolwiek widziały moje oczy, a teraz, nie wiadomo czemu, nie jestem w stanie się zaangażować w związek z mężczyzną, który mnie kocha i zrobiłby dla mnie wszystko. Zanurzam palce we włosach. – Co jest ze mną nie tak, Midar? Czy ciągle szukam kogoś, kogo będę musiała zdobywać, jak Charlesa? Brad rozgarnia mi włosy. – Miłość to zagadka. Gdybyśmy mogli wybierać, w kim się zakochamy, to myślisz, że wybrałbym kobietę, która mieszka parę tysięcy kilometrów stąd? – Ale Herbert jest taki dobry. Kocha mnie i moją córeczkę. I chce się ze mną ożenić. Co ze mną będzie, jeżeli go stracę? Może już nigdy nie spotkam mężczyzny, który pokocha nas tak jak on. Może zawsze będę sama, a Austin zostanie bez ojca. – Tak się nie stanie.
– Tego nie wiesz. – Wiem. Twoja mama nie zostawiłaby tego zadania na liście, gdybyś nie była zdolna go wypełnić. Wiedziała, że w końcu kogoś spotkasz. Wyrywa mi się jęk. – Brad, teraz to już nawet ty zbzikowałeś. – Mówię poważnie. Nie raz mi się wydawało, że ona jakoś tym wszystkim kieruje. – Jeśli jest tak, jak ci się wydaje, to może właśnie pokierowała Herbertem, żeby się pojawił na wydziale Jaya, żebyśmy mogli się spotkać i pokochać. – Nie sądzę. – Ale dlaczego? Uśmiecha się do mnie smutno. – Bo ty nie jesteś w nim zakochana, Brett. Odwracam wzrok. – Ale powinnam. Może po prostu powinnam bardziej się postarać i dać sobie więcej czasu… – Miłość to nie jest próba wytrzymałościowa… – Herbert uważa, że jesteśmy dla siebie stworzeni, i może rzeczywiście tak jest. – Wzdycham i pocieram skronie. – Gdyby Mama dała mi jakiś znak. Chciałabym dostać od niej jasną i czytelną wskazówkę, czy on jest, czy nie jest tym właściwym… Brad spogląda na list leżący na stole. – To może… – Nie wiem. To może być nie fair. – Chyba możemy zerknąć. Kto wie, może to rzuci jakieś światło na twoje uczucia. Wypuszczam gwałtownie powietrze. Przed chwilą nawet nie czułam, że wstrzymuję oddech. – Okej. Dawaj.
Brad rozkłada list i odchrząkuje. – „Kochana Brett, to nie jest mężczyzna dla ciebie. Nie jesteś zakochana. Szukaj dalej, maleńka”. Usta mi się otwierają i wyrywa mi się okrzyk: – O Boże! Dziękuję Ci! Dała mi znak, Brad! Mama przemówiła. Nareszcie jestem wolna. Odrzucam głowę do tyłu i głośno się śmieję. Czuję, że Brad na mnie patrzy. Składa list i umieszcza z powrotem w kopercie. A gdzie są jego okulary do czytania? Udało mu się przeczytać przesłanie Mamy bez okularów? Twarz mi tężeje. – O Boże, nabrałeś mnie. Sięgam po list, ale Brad już go chowa. – To bez znaczenia. Nareszcie mamy odpowiedź. – Ale Herbert uwielbia Austin. I sądzi, że będziemy rodziną. Będzie zdruzgotany. – Więc zaczekasz, aż uklęknie i ofiaruje ci pierścionek z brylantem? Żołądek mi się kurczy i pocieram grzbiet nosa. – Nie, oczywiście, że nie. Przez dobrą chwilę nie jestem w stanie spojrzeć Bradowi w oczy. Wreszcie podnoszę wzrok. – Czy muszę złamać mu serce? – Nikt nie powiedział, że miłość to łatwa rzecz, dziecinko. A to zachowamy na następną okazję – kończy Brad i klepie się po kieszeni. – Mam wrażenie, że to będzie warte czekania. Wyczekuję ze ściśniętym żołądkiem, aż nadejdzie siódma i… Herbert. Właśnie kończę karmić Austin, kiedy dzwoni telefon. Jednym ruchem zrywam się na równe nogi z nadzieją, że może Herbert odwoła spotkanie, jednak w słuchawce słyszę chłodny głos Catherine. Ona i Joad właśnie wrócili z tygodniowego pobytu w Saint Bart. Przełączam telefon na głośnomówiący i układam sobie Austin na ramieniu. – Witajcie w domu – rzucam i klepię Austin po pleckach. – Jak wam minęła podróż?
– Idealnie. Byliśmy w kurorcie, mieliśmy all inclusive. Opowiadałam ci, prawda? – Tak. Myślę, że… – Mówię ci, Brett, jeszcze nigdzie nas tak nie rozpieszczali. Mogliśmy wybierać między trzema pięciogwiazdkowymi restauracjami. Wszystkie były boskie. Gdyby nie ich siłownie, przybrałabym z pięć kilo. – Catherine się śmieje. – Uprzedzali nasze życzenia. Nawet nie zdążyliśmy ich wyrazić i już się działo. – Cudownie – mówię wesoło, ale myślę przy tym o własnej opcji all inclusive, czyli Herbercie, który uprzedza moje życzenia… – Naprawdę było wspaniale. To z pewnością najlepszy ośrodek, jaki dotąd odwiedziliśmy. W dodatku byliśmy w szczególnie pięknej okolicy. Powinniście z Herbertem koniecznie tam pojechać. Zakochacie się w tym miejscu, zobaczysz. No, chyba że jesteście wariatami. Czuję, jak kurczy mi się żołądek. Czy jestem wariatką, skoro nie kocham Herberta? Każda normalna kobieta by go pokochała. Naraz przypomina mi się mój wyjazd z Mamą do takiego superośrodka turystycznego jakieś trzynaście lat temu. To miejsce nazywało się Puerto Vallarta. Mama zabrała mnie tam z okazji przyjęcia mnie do Northwestern. Wtedy po raz pierwszy zarówno ona, jak i ja byłyśmy w takim ośrodku, z opłaconym all inclusive. Pewnie podobnie jak w przypadku pobytu Catherine i Joada to miejsce było jak kawałek raju. Spa czynne przez cały dzień, trzy ogromne baseny, pyszne jedzenie i nieprzeliczone drinki, których nigdy nie byłyśmy w stanie pochłonąć. Trzeciego dnia byłam zdecydowana, żeby uciec. Było mi strasznie przykro, że nie umiem dobrze się poczuć w tym raju. Wiedziałam, że Mama zapłaciła za ten wyjazd masę pieniędzy. Byłoby jej strasznie przykro, gdyby się dowiedziała, jaką niewdzięczną córką jestem. Jednak pewnego popołudnia, kiedy chłopiec obsługujący basen po raz któryś z rzędu zapytał nas, czy chciałybyśmy się czegoś napić albo czy potrzebne nam świeże ręczniki, Mama nagle powiedziała stanowczo: „Nie, Fernando, naprawdę już niczego nie chcemy”. A potem się zaśmiała i gdy Fernando znalazł się poza zasięgiem słuchu, zwróciła się do mnie: „Kochanie, przykro mi, ale jeszcze chwila w tym raju i zwariuję”. Do dzisiaj nie wiem, czy naprawdę miała dosyć, czy udawała ze względu na mnie. Tak czy inaczej, o mało wtedy nie spadłam z leżaka, tak się śmiałam. Pobiegłyśmy prosto do pokoju i szybko wrzuciłyśmy na siebie sukienki i sandały.
Złapałyśmy autobus do starego miasta Viejo Vallarta i poszłyśmy na targ. Potargowałyśmy się ze sprzedawcami, a potem zajrzałyśmy do knajpki. Zespół mariachi ubranych w wyszywane srebrną nicią stroje i sombrera grał na zakurzonej drewnianej scenie. Siedziałyśmy tam, popijałyśmy cervesa i wyśpiewywałyśmy na całe gardło refreny piosenek. I to był najfajniejszy wieczór tych wakacji. Dzwonek do drzwi. Serce mi przyspiesza. – Przepraszam, Catherine, ale przyszedł Herbert. Cieszę się, że jesteście zadowoleni. Uściskaj ode mnie Joada. Idę do drzwi z Austin na ręku. Jestem wdzięczna Catherine, że wywołała to piękne wspomnienie. Może można podzielić ludzi na dwa rodzaje, z których jeden uwielbia all inclusive, a drugi się w czymś takim dusi. I może ci drudzy wcale nie są niewdzięcznymi głupcami? Czekam, aż Austin zaśnie, po czym wracam na palcach do bawialni. Herbert siedzi na sofie, popija chardonnay i czyta jedną z moich książek. Serce mi się kraje. Na mój widok Herbert podnosi głowę i uśmiecha się. – Misja wykonana? – Zdaje się, że tak. Siadam obok niego i sprawdzam, co czyta. Spośród wszystkich moich książek wybrał Ulissesa, z pewnością najtrudniejszą rzecz z całej angielskiej literatury. – To była moja lektura obowiązkowa na studiach. Boże, jak ja tego nie lubiłam. – A ja czytałem to tak dawno temu – przerywa mi. – Mogę ją sobie od ciebie pożyczyć? – Weź ją. Wyjmuję mu książkę z rąk i odkładam na stolik. Herbert na ten sygnał się pochyla i mnie całuje. Pozwalam się całować z nadzieją, że tym razem poczuję motylki w brzuchu. Ale nic takiego nie następuje. Prostuję się i szybko, jakbym odrywała plaster, mówię: – Herbercie, nie mogę się z tobą dłużej spotykać. Pochyla nade mną twarz.
– Co? Łzy napływają mi do oczu i broda mi się trzęsie. – Przepraszam cię. Nie wiem, co jest ze mną nie tak. Jesteś wspaniałym mężczyzną. Najlepszym facetem, z jakim się spotykałam, ale… – Ale mnie nie kochasz. To nie jest pytanie, tylko stwierdzenie. – Nie wiem – odpowiadam delikatnie. – Ale nie mogę ryzykować twojego ani mojego szczęścia i czekać, co nam z tego wyjdzie. – Ty akurat niczego nie ryzykujesz. – Herbert milknie w pół zdania. Podnosi twarz do sufitu i zagryza wargę. Odwracam się i zaciskam powieki. Boże, co ja robię? Ten mężczyzna mnie kocha. Powinnam się roześmiać i powiedzieć, że to był głupi żart. Ale siedzę jak przymurowana i milczę. W końcu on wstaje. Patrzy na mnie. Widzę, że jest zły i smutny. Sprawia wrażenie silniejszego, niż się spodziewałam. – Czego ty szukasz, Brett? Czekasz na następnego dupka takiego jak twój eks? Naprawdę? Tego potrzebujesz? Serce mi wali. Wygląda na to, że Herbert jednak ma charakter. Nie słyszałam, żeby kiedykolwiek mówił tak dosadnie. Muszę przyznać, że nawet mi się to podoba. Może za bardzo się pospieszyłam… Może byłaby szansa, gdybym… Nie. Już podjęłam decyzję. Nie można tego cofnąć. – Nie wiem. Jak mam mu powiedzieć, że czekam na coś tak wspaniałego, że kiedy się stanie, nie będzie żadnych wątpliwości? – Zastanów się, Brett. Popełniasz wielki błąd. W gruncie rzeczy o tym wiesz. Nie będę na ciebie czekał w nieskończoność. Musisz się zdecydować, zanim będzie za późno. Jego słowa są przerażające. Co będzie, jeżeli ma rację, a ja zbyt późno się zorientuję, że to właśnie on jest tym jedynym? Patrzę osłupiała, jak przechodzi przez pokój i chwyta swój płaszcz Burberry. Z ręką na klamce odwraca się jeszcze i spogląda na moją zapłakaną twarz.
– Naprawdę cię kochałem, Brett. I Austin także. Uściskaj ją ode mnie na do widzenia, dobrze? – mówi, wychodzi i zamyka za sobą drzwi. Wybucham spazmatycznym płaczem. Co ja, do diabła, zrobiłam? Czy właśnie pozwoliłam odejść mężczyźnie marzeń, mojemu Panu Burberry? Zwijam się w kłębek przy oknie i gapię na pochmurne niebo, jakbym tam miała znaleźć odpowiedź. Czy Mama teraz na mnie patrzy? Siedzę tak do drugiej w nocy i czekam, aż ktoś mi powie „wszystko będzie dobrze”. Ale panuje cisza. Rozdział trzydziesty Zamiast przygotowywać się do ślubu, który według planów Herberta miał się odbyć siódmego sierpnia, organizuję w tym terminie przyjęcie z okazji sześćdziesiątych trzecich urodzin Mamy. W piątek rano Zoё i John przylatują na lotnisko O’Hare. Nasze spotkanie wygląda zupełnie inaczej niż w Seattle. PPrzez ostatnie miesiące prawie codziennie rozmawialiśmy przez telefon i teraz, ledwie się zobaczyliśmy, padliśmy sobie w objęcia. W drodze do kancelarii Brada John i ja rozmawiamy bezustannie, a na tylnym siedzeniu Zoё zabawia Austin. – Ty jesteś moją siostrzycą – oznajmia, biorąc Austin za rączkę. – Siostrzenicą – poprawia John i oboje się śmiejemy. Po chwili John poważnieje. – Czy Austin będzie mówiła do mnie „dziadku”? Nie masz nic przeciwko temu? Uśmiecham się. – Bardzo mnie to ucieszy. – No bo wiesz, że ty możesz mówić do mnie „tato”. Boże, za dużo szczęścia naraz. Mój tato ściska rękę Brada. Dwaj najważniejsi mężczyźni mojego życia wreszcie się spotykają. A Zoё jest chyba bardziej zainteresowana rozległym widokiem z okna niż samym Bradem. Dziewczynka stoi jak przymurowana przed wielkim oknem, a ja siadam przy ogromnym mahoniowym stole, tym samym, przy którym siedziałam z bijącym sercem przed prawie rokiem. Wtedy myślałam, że moje życie przewróciło się do góry nogami, i tak było w istocie. Tylko jak to przy złamaniach bywa, kość w miejscu zrośnięcia się po wypadku okazała się silniejsza. Tato siada obok mnie, a Brad podchodzi do Zoё. – Hej, nie miałabyś ochoty przejechać się ze mną windą? Pokażę ci jeszcze fajniejsze okno.
Dziewczynka szerzej otwiera oczy i spogląda na ojca, jakby pytała o zgodę. – Jasne, kochanie, tylko poczekaj chwilkę. Pan Midar przeczyta nam teraz list od mamy Brett. Brad podnosi się i kręci głową. – Nie tym razem. Sami go przeczytacie. Myślę, że Elizabeth tego by sobie życzyła. Brad bierze Zoё za rączkę, wychodzi z gabinetu i zamyka za sobą drzwi. Wyjmuję list z koperty i układam na stole przed nami. Tato kładzie rękę na mojej dłoni i oboje czytamy w milczeniu. „Droga Brett, trzydzieści cztery lata temu złożyłam obietnicę, której potem zawsze żałowałam. Obiecałam Charlesowi Bohlingerowi, że nigdy nie ujawnię sekretu związanego z Twoim przyjściem na świat. On z kolei mi przyrzekł, że wychowa Cię jak własną córkę. Czy dotrzymał słowa, pozostaje sprawą otwartą, ja z pewnością pozostałam wierna swojej obietnicy. Tyle razy chciałam ujawnić prawdę! Było Ci tak ciężko z Charlesem. Błagałam go, żeby pozwolił mi wszystko Ci wyznać, ale był niewzruszony. Nie wiem, czy kierował mną wstyd czy głupota, ale uważałam, że powinnam mu pomóc zachować godność. Nie wiedziałam też, jak na wiadomość o Twoim istnieniu zareaguje Twój ojciec, a nie chciałam narażać Cię na kolejne odrzucenie. Mam nadzieję, że w swoim dobrym sercu znajdziesz wybaczenie dla mnie i dla Charlesa. Zrozum, że dla niego to też nie było łatwe. Zamiast się cieszyć, że jesteś taka dobra i piękna, on wciąż myślał o Tobie jako o owocu mojej zdrady. Ale dla mnie zawsze byłaś darem, radością i tęczą po burzy. Bóg wie, że na to nie zasłużyłam, ale cząstka mężczyzny, którego kochałam, pozostała ze mną i muzyka znowu napełniła moją duszę. Kiedy Twój ojciec odszedł, w moim życiu zapadła głucha cisza. Dopiero po latach zrozumiałam, jak on się dla mnie poświęcił. Kochałam go tak bardzo, że gdyby nie odszedł, zrobiłabym wszystko, żeby z nim być. Dosłownie wszystko, nawet rzeczy, które w końcu złamałyby mi serce. Uchronił mnie przed tym i będę mu za to wdzięczna na zawsze. Próbowałam go potem odszukać, ale mi się nie udało. Po rozwodzie z Charlesem zatrudniłam pewnego człowieka, ale jego poszukiwania były bezowocne. Jednak teraz, kiedy piszę te słowa, wiem na pewno, że Ty go odnajdziesz. A gdy to nastąpi, będziecie świętować. Twój ojciec jest wspaniałym człowiekiem. Chociaż wiem, że potajemny romans jest przejawem egoizmu i
tchórzostwa, to wierzę, że to, co czułam do Twojego ojca, było miłością czystą i silną, jak wiatr na prerii. Często pytałaś mnie, dlaczego po śmierci Charlesa nie weszłam w inny związek. Odpowiadałam Ci, że nie zrobiłam tego, bo miłość życia mam już za sobą. I to była prawda. Dziękuję Ci za wszystko, moja piękna córeczko. Twój duch, Twoja uprzejmość i dobroć płyną od Twojego ojca. Jestem wdzięczna i jemu, i Tobie za to, że pokazaliście mi, czym jest miłość. Wasza na zawsze, Mama” Dom przy Astor Street pęka w szwach. Mama byłaby zachwycona. Dzisiaj przepełnia go miłość – dawna i teraźniejsza, przyjaźń – stara i nowa, a także rodzina – zagubiona i odnaleziona. Jest Carrie, która przyjechała w południe ze swoim stadkiem, i jej rodzice. Mary i David. Carrie, Stella i ja przygotowujemy lasagne dla czternastu osób. Mary i David popijają z Johnem drinki w salonie i wspominają ze śmiechem stare dzieje w Rogers Park. Austin, zainstalowana w bujaczku przy oknie, podgryza gumową rybkę i obserwuje, jak dzieci Carrie grają z Zoё w klasy przed domem. O wpół do piątej Carrie postanawia przygotować swoje słynne ciasto czekoladowe bez mąki. – Będzie jeszcze ciepłe, kiedy je podam. – Już mi cieknie ślinka – oświadczam. – Makutra jest w piekarniku. – Nakryję do stołu – proponuje Stella i znika w jadalni. Po chwili woła: – Brett, gdzie są serwetki? – O nie! Zapomniałam je odebrać z pralni! Stella myszkuje w szufladach i znowu woła: – Coś znalazłam! – Nie, dzisiaj musimy rozłożyć te ręcznie haftowane, ulubione serwetki Mamy. Przecież to jej urodziny! – Patrzę na zegarek. – Wracam za pół godziny. Taki właśnie powinien być sierpniowy dzień. Jest ciepło, a na lazurowym niebie wiszą pojedyncze białe jak wata chmurki. W
prognozach zapowiadają opady i ochłodzenie, ale jeszcze nic na to nie wskazuje. Podśpiewuję What a wonderfull day i maszeruję z psem na smyczy i córeczką w nosidełku na piersiach. Przed pralnią siedzi na ławce olśniewająca blondynka z czarnym labradorem. Rudy zaczyna obwąchiwać chodnik w nadziei na dobrą zabawę. – Zachowuj się, Rudy – mówię i przywiązuję smycz do palika. Uśmiecham się do dziewczyny, ale ona jest zajęta rozmową przez komórkę i chyba mnie nie zauważa. Mojemu wejściu do środka towarzyszy dźwięk dzwonków nad drzwiami. Jest już prawie piąta. Za chwilę zamykają. Staję za jedynym oprócz mnie klientem, wysokim, ciemnowłosym mężczyzną. On stoi i słucha, jak siwa pracownica pralni coś mu opowiada. Widzę tylko tył jego głowy. No już! Mężczyzna śmieje się z czegoś, co powiedziała starsza pani, i wręcza jej kwitek. Kobieta się odwraca, przeszukuje kołowrotek obwieszony czystymi rzeczami i po chwili wraca, trzymając w ręku odzież zapakowaną w plastikowy worek. – Proszę bardzo – mówi i przewiesza przez ladę… trencz Burberry. Gapię się najpierw na płaszcz, a potem na mężczyznę. – Nieźle się teraz prezentuje – odzywa się klient. Nagle robi mi się wesoło. To chyba Pan Burberry! Cóż to się dzieje! On tymczasem podaje kobiecie odliczone pieniądze i bierze płaszcz. – Dziękuję, Marilyn. Miłego weekendu. Pan Burberry odwraca się i jego brązowe oczy ze złotymi iskierkami spoczywają na Austin. – Cześć, panienko – odzywa się do niej. Austin patrzy na niego przez chwilę, a potem obdarowuje go swym najpiękniejszym uśmiechem. On także się uśmiecha i podnosi wzrok na mnie. Patrzę, jak wyraz jego twarzy się zmienia. Najpierw maluje się na niej niedowierzanie, a potem absolutna pewność. – Hej. – Wskazując mnie palcem. – To na panią kiedyś wpadłem. Wylałem na panią kawę przed domem. I spotkaliśmy się jeszcze któregoś ranka, kiedy biegałem nad jeziorem. Jego głos brzmi znajomo. Mam wrażenie, jakbym po latach spotkała kogoś, kogo dobrze znałam. Ale przecież musi mi się wydawać. Ledwie się widzieliśmy. – A ostatnio widziałem panią na stacji metra w centrum. Nie zdążyła pani na pociąg. Kręci głową, jakby nagle się zawstydził.
– Ale pani pewnie tego nie pamięta… Serce wali mi jak oszalałe. Kusi mnie, żeby powiedzieć, że nie zdążyłam wtedy na jego pociąg, ale się powstrzymuję i rzucam tylko: – Pamiętam. Robi krok w moją stronę. – Pamięta pani? – Mhm. Uśmiecha się szeroko i wyciąga rękę. – Jestem Garrett. Garrett Taylor. Gapię się na niego z otwartymi ustami. – Doktor Taylor? Terapeuta? Kiwa głową. – Tak. Czas staje w miejscu. Ten głos. Oczywiście! Garrett Taylor jest moim Panem Burberry! Nie jest wcale starszym gościem. Jest po czterdziestce, ma piękny nos i niewielką bliznę na podbródku… jego twarz jest po prostu idealna. Czuję motyle w brzuchu. Odrzucam głowę i śmieję się głośno. – Garrett, to ja, Brett Bohlinger. Oczy mu się rozszerzają ze zdziwienia. – O Boże, Brett, niemożliwe! Tak często o tobie myślałem. Chciałem zadzwonić, ale wydawało mi się, że… – Nie kończy. – A ja się spodziewałam, że jesteś znacznie starszy. Twoja mama uczyła wieki temu, a siostry są na emeryturze… Garrett uśmiecha się szeroko. – Między moją starszą siostrą a mną jest dziewiętnaście lat różnicy. Można powiedzieć, że byłem niespodzianką. Jako żywo. – Mieszkasz w pobliżu? – pytam.
– Niedaleko, przy Goethe. – A ja na Astor. Śmieje się. – Dzieli nas tylko parę przecznic. – Właściwie to dom mojej Mamy. Ja w zimie przeprowadziłam się do Pilsen. Garrett podaje Austin mały palec, a ona ogląda go zaciekawiona. – I masz dziecko. Gratuluję. – W jego głosie słyszę nutę smutku. – Pozwól, że ci przedstawię Austin Elizabeth. Przesuwa dłonią po miękkich włoskach mojej córeczki. Uśmiecha się jakoś niewesoło. – Jest cudowna. A ty szczęśliwa. To widać. – Tak, jestem naprawdę szczęśliwa. – Widzę, że zrealizowałaś sporo zadań z tej twojej listy. Bardzo się cieszę, że ci się udało, Brett. Garrett skłania głowę i dotyka mojego ramienia. – Miło było cię spotkać. Życzę ci dużo szczęścia rodzinnego. Idzie do drzwi. O Boże, on myśli, że jestem mężatką. Nie mogę pozwolić, żeby teraz wyszedł. Co będzie, jeżeli już nigdy go nie spotkam? Już położył rękę na klamce! – Pamiętasz Sanquitę? – pytam trochę za głośno. – Moją uczennicę, która chorowała na nerki? – Tę ze schroniska? Kiwam głową. – Umarła wiosną. To jej córka. – Jakie to smutne. Więc Austin jest adoptowana? – Tak. Po miesiącach zbierania dokumentów w ubiegłym tygodniu wreszcie zakończyłam procedurę adopcyjną.
Garrett uśmiecha się do mnie. – Ma dziewczynka szczęście. Stoimy tak i patrzymy na siebie, aż w końcu Marilyn odzywa się zza lady: – Przepraszam, że przerywam to miłe spotkanie, ale zaraz zamykamy. – Och, przepraszam. – Podchodzę do lady i wyjmuję z kieszeni kwitek. Podaję jej i odwracam się do Garretta. – Posłuchaj – mówię z nadzieją, że on nie zauważy, jaka jestem niespokojna – jeżeli nie masz na dzisiaj żadnych planów, może wpadniesz do nas, organizuję małe przyjęcie. Przyjdą przyjaciele i rodzina. Będziemy obchodzić urodziny mojej Mamy. Będzie mi bardzo miło, jeśli do nas dołączysz. North Astor sto trzynaście. Garrett wygląda na szczerze zmartwionego. – Przykro mi, ale już się umówiłem. Jego wzrok wędruje do okna, więc ja także spoglądam w tym kierunku. Olśniewająca blondynka już nie rozmawia przez komórkę. Stoi przy oknie i zagląda do środka, chcąc sprawdzić, co na tak długo zatrzymało jej chłopaka, a może męża… – Och, nic nie szkodzi – odpowiadam i czuję, jak się rumienię. – Muszę uciekać. Widzę, że pies się już denerwuje. Przychodzi mi do głowy wiele odpowiedzi, ale żadna nie pasuje do sytuacji. Kobieta za oknem w najmniejszym stopniu nie przypomina psa i z pewnością nigdy nie będzie. Marilyn wraca z moimi serwetkami w ręku. – Siedemnaście pięćdziesiąt. Szukam drobnych, a potem jeszcze raz spoglądam na Garretta. – Fajnie, że się spotkaliśmy – mówię. Staram się, żeby to zabrzmiało niezobowiązująco. – Trzymaj się. – Ty też. Jeszcze przez chwilę stoi, jakby się wahał, a potem naciska klamkę i wychodzi. Chmury wiszą nisko. Niebo zrobiło się fioletowo-szare. Za chwilę będzie padać. Wdycham wilgotne powietrze i spieszę się, żeby zdążyć do domu, zanim spadnie deszcz. Idę i przeklinam swoje
gadulstwo. Czemu, no czemu nie trzymałam języka za zębami? On pewnie myśli, że jestem stuknięta, skoro zapraszam go na rodzinne spotkanie, chociaż prawie go nie znam. Jak mogłam być taka głupia? Taki facet na pewno nie jest singlem. Jest cudownym lekarzem i przemiłym człowiekiem. Nic dziwnego, że nie udało nam się spotkać, chociaż tyle razy próbowaliśmy. Zapewne Mama zaaranżowała te wszystkie przeszkody, żebym trzymała się z dala od jego boskiego ciała. Czy kiedykolwiek spotkam miłego faceta? Takiego, który będzie sam i pokocha mnie i Austin? Jeszcze trochę i zacznę żałować Herberta Moyera… W domu pachnie podsmażonym czosnkiem, a z kuchni dobiegają głosy przeplatane śmiechem. Odpinam smycz Rudy’ego. Postaram się już nie myśleć o spotkaniu z Garrettem. Są urodziny Mamy i zrobię wszystko, żeby nic nie zakłóciło tej uroczystości. Z salonu wychodzi Brad i wyjmuje mi z ręki serwetki. – Jenna właśnie dzwoniła. Wylądowała punktualnie i już do nas jedzie. – Hura! No to jesteśmy w komplecie. Wyjmuję Austin z nosidełka i odwracam się, żeby Brad pomógł mi je rozpiąć. – A Zoё właśnie mi opowiedziała o swoim koniu, Pluto. Brad zagląda mi przez ramię. – Twój tata zeznaje, że jakiś hojny sponsor opłacił hipoterapię w szkole Zoё. – Pochyla się i szepcze mi do ucha: – Co tym razem sprzedałaś, Brett? Jakiś kolejny rolex ci ubył? – Nie. Wzięłam trochę pieniędzy z funduszu emerytalnego. Terapia Zoё jest tego warta. – Gratuluję. W ten sposób za cenę paru worków z obrokiem osiągnęłaś cel numer czternaście! – Brad wybucha zaraźliwym śmiechem. – Wygląda na to, że jedyną przegraną jest Lady Lulu. Pamiętasz Lady Lulu, tę starą klacz, o której rozmawialiśmy w schronisku dla zwierząt? My tu sobie gadamy, a ją pewnie przerabiają na klej. – Wcale nie. Parę miesięcy temu Lulu znalazła dom. – Czekaj, czekaj. Nią też się zajęłaś? Wzruszam ramionami.
– Nie przeceniaj mnie. Nawet nie wiesz, jak się ucieszyłam, kiedy się dowiedziałam, że ktoś ją adoptował. Brad się śmieje i unosi dłoń z palcami ułożonymi w zwycięskie V. – Dziecinko, jestem pod wrażeniem. Odhaczyłaś kolejny punkt. Jesteś już prawie u celu. – No, ale ten ostatni punkt jest najtrudniejszy. – Moje zranione ego daje o sobie znać. Kręcę głową. – Czas ucieka, Brad, a ja mam tylko miesiąc, żeby się zakochać. – Myślałem o tym. Wiem, że kochasz Austin. Myślę, że moglibyśmy zaliczyć ten punkt, jeśli założymy, że taką bezgraniczną miłość miała na myśli twoja mama. Patrzę na twarzyczkę dziecka, za które z całą pewnością dałabym się zabić. Jeśli powiem tak, dostanę kopertę numer siedemnaście. Kupię wtedy dom Mamy i wszystkie cele zostaną osiągnięte. Już otwieram usta, żeby odpowiedzieć Bradowi twierdząco, ale pojawia mi się w myślach obraz czternastolatki, która wpatruje się we mnie z nadzieją, że nie porzucę jej największego życiowego marzenia. W uszach brzmią mi słowa Mamy: „Miłość to jedyna dziedzina, w której nie ma miejsca na kompromis”. Chwytam Brada za ramię. – Dzięki za zaufanie, Midar. – Wiesz, ja tylko tak… Uśmiecham się. – Wiem. Chcesz pomóc. Doceniam to, ale chcę zaliczyć wszystkie punkty z listy. I nieważne, ile czasu mi to zabierze. Już nie chodzi mi o spadek. Nie chcę zawieść Mamy ani tej dziewczynki, którą byłam. Całuję Austin w główkę. – Będziemy szczęśliwe z milionami czy bez. Lasagne ma brązową skorupkę i miłe dla oka pęcherzyki. Mary postawiła na środku stołu srebrny wazon z hortensjami, które pięknie wyglądają na tle ręcznie haftowanego obrusa. Catherine zapala świece, a ja przygaszam światła. W salonie panuje nieco fioletowy poblask nieba ciemniejącego przed nadchodzącą burzą. Gdyby Mama z nami była, klasnęłaby w ręce i zawołała: „Kochanie, jak pięknie!”. Czuję się bardzo dumna, a zarazem zalewa mnie fala tęsknoty.
Z zamyślenia wyrywa mnie grzmot i dźwięk ciężkich kropli deszczu uderzających o szyby. Na dworze ulubiony dąb Mamy pod naporem wiatru kołysze gałęziami. Pocieram ramiona pokryte nagle gęsią skórką. – Kolacja na stole – ogłaszam. Patrzę, jak ludzie, których kocham, którzy kochają mnie i Mamę, zbierają się dokoła pięknego mahoniowego stołu. Jay odsuwa krzesło Shelley i całuje ją w szyję, kiedy go mija. Shelley się czerwieni, bo zauważyła, że to widziałam, a ja mrugam do niej serdecznie. Jeden koniec stołu okupują Carrie i jej rodzina. Dzieci kłócą się, kto będzie siedział przy Zoё. Brad i Jenna siedzą obok Shelley i o czymś rozprawiają. Biorę tatę za rękę i prowadzę go do szczytu stołu, bo tam jest jego miejsce. Mary i David sadowią się obok Joada. Joad proponuje, że położy Austin, kiedy my będziemy jedli, ale Catherine nie chce nawet o tym słyszeć. Przez chwilę Catherine i ja patrzymy sobie w oczy: dwie zupełnie różne kobiety, które jednoczy miłość. Wreszcie, kiedy już wszyscy są na swoich miejscach, siadam u szczytu stołu, naprzeciwko ojca. – Chciałabym wznieść toast – mówię, podnosząc kieliszek wina. – Za Elizabeth Bohlinger, wspaniałą kobietę, którą niektórzy z obecnych mogli nazywać matką. W gardle mnie ściska i nie mogę mówić dalej. – A inni przyjaciółką – dodaje David i podnosi kieliszek. – Jeden z tu obecnych nazywał ją ukochaną – mówi John głosem nabrzmiałym od emocji. – A troje już zawsze będą o niej mówili „babcia” – kończy Jay. – A dla mnie pozostanie superszefową – oświadcza Catherine i wszyscy wybuchamy śmiechem. Patrzę na Trevora i Emmę, a potem przenoszę wzrok na Austin. – Za Elizabeth, która tak mocno wpłynęła na życie każdego z nas. Stukamy się kieliszkami i w tym momencie słyszę dzwonek. Trevor zeskakuje z krzesła i na wyścigi z Rudym biegnie do drzwi. – Powiedz temu komuś, że właśnie jemy – woła za nim Joad. – No właśnie – rzuca Catherine, wpatrzona w uśpione w jej
ramionach maleństwo. – Austin nie życzy sobie, żeby jej teraz przeszkadzać. Nakładam jedzenie na talerze, kiedy Trevor wraca do stołu. Dorzucam Zoё sałaty i spoglądam na bratanka. – Kto to był, kochanie? – Doktor Jakiśtam – odpowiada Trevor. – Powiedziałem, żeby sobie poszedł. – Doktor Moyer? – pyta Jay. – Mhm – niewyraźnie mruczy Trevor, już zajęty jedzeniem. Jay obraca głowę i wygląda przez zalane deszczem okno. – Herbert przyszedł – ogłasza Jay. Podnosi się i prawie przewraca krzesło. Zatrzymuje się jednak i odwraca do mnie. – Zapraszałaś go? – Nie – odpowiadam. Odsuwam krzesło i odkładam serwetkę. – Ale mamy mnóstwo jedzenia. Siedź, ja go zaproszę do środka. Przez dwadzieścia sekund idę do drzwi, a myśli kłębią mi się w głowie. Mój Boże, Herbert wrócił w dniu, który miał być dniem naszego ślubu. Może to jakiś znak od Mamy? Może wcale jej się nie podoba, że ja i Austin mamy być same? Chce, żebym mu dała jeszcze jedną szansę. Może tym razem wszystko lepiej zadziała. Otwieram drzwi i powiew wiatru zapiera mi dech w piersi. Z ogrodu słyszę dźwięk dzwoneczków Mamy. Wyciągam szyję i wpatruję się w pusty ganek. Włosy fruwają mi na wszystkie strony, więc przytrzymuję je ręką. Dokąd on poszedł? Deszcz uderza mnie w twarz i muszę się wycofać do środka. Już mam zamknąć drzwi, kiedy widzę, jak idzie przez podjazd pod wielkim, czarnym parasolem. – Herbert! Odwraca się. Ma na sobie płaszcz Burberry i bukiet kwiatów w ręce. Podnoszę dłoń do ust i wychodzę na dwór, gdzie szaleją żywioły. Przez gęsto padające krople widzę jego piękny uśmiech. Nie tracąc ani sekundy, zbiegam do niego po schodach. Deszcz moczy mi jedwabną bluzkę, ale nie zwracam na to uwagi. On się śmieje i biegnie do mnie. Kiedy się spotykamy, zawiesza nade mną parasol i przyciąga mnie tak blisko, że widzę, że zaciął się w podbródek przy goleniu.
– Co ty tu robisz? Garrett Taylor uśmiecha się i wyciąga ku mnie bukiet. – Zmieniłem plany. Nie przełożyłem niczego na później. Od razu wszystko odwołałem. Zmieniłem plany na zawsze. Serce mi tańczy. Zanurzam nos w jaskrawoczerwonych makach i mówię: – Nie musiałeś… – Musiałem. – Patrzy na mnie i delikatnie zakłada mi splątane włosy za ucho. – Nie mogłem pozwolić, żeby kolejny raz nie udało nam się spotkać. Nie mogłem czekać kolejny dzień, ani nawet godzinę, żeby ci powiedzieć, że za tobą tęskniłem. Brakowało mi tej zabawnej nauczycielki, którą poznałem przez telefon. I musiałem ci też od razu powiedzieć, że zadurzyłem się w tej pięknej dziewczynie, którą spotkałem w kolejce i przed domem, i na ścieżce nad jeziorem. – Garrett uśmiecha się i głaszcze mnie kciukiem po policzku. – Bo widzisz, kiedy cię dzisiaj spotkałem i okazało się, że jesteście jedną osobą, musiałem tu przyjść. – Ma miękki głos i patrzy na mnie bardzo uważnie. – Nie mogłem dopuścić, że pewnego dnia się obudzę i odkryję, że mój pociąg odjechał, a kobieta moich marzeń została na peronie. Przytulam się do niego i jest mi tak, jakbym po długiej podróży wróciła w miejsce, za którym tęskniłam przez całe życie. – To ciebie wtedy goniłam, nie pociąg – mówię szeptem w jego szyję. Cofa się o krok i unosi mi podbródek, a potem pochyla się i mnie całuje. Jego pocałunek jest długi, powolny i przejmujący. – Możemy uznać, że mnie złapałaś – mówi i uśmiecha się. Jedną ręką trzymam kwiaty, a drugą obejmuję Garretta i razem idziemy do domu, schowani pod wielkim, czarnym parasolem. Zamykając drzwi, raz jeszcze spoglądam w niebo. Ciemne chmury powoli się rozstępują i już widać rąbek błękitu. Gdyby Mama była z nami, powiedziałaby, że pogoda się poprawia. A ja odpowiedziałabym, że uwielbiam burzę, chmury i że dla mnie
taka pogoda jest najpiękniejsza. Epilog Stoję przy toaletce i patrzę w lustro. Jestem w pokoju, który kiedyś był pokojem Mamy. Teraz jest tu inaczej, bo przedmioty z mojego nowego życia leżą to tu, to tam, ale ciągle jeszcze pachnie Mamą i jej wspomnienie zawsze mnie wita, kiedy tu wchodzę. To zabawne, ile dom potrafi przejąć z człowieka. Ten dom i to stare metalowe łóżko otulają mnie teraz i dają mi ukojenie, zawsze kiedy tego potrzebuję. Muszę jednak przyznać, że w odróżnieniu od czasu, kiedy Mamy zabrakło, teraz nieczęsto się zdarza, że trzeba mnie pocieszać. Zapinam naszyjnik z pereł. Słyszę śmiech córki w pokoju dziecięcym, który kiedyś należał do mnie. Uśmiecham się i jeszcze raz patrzę na swoje odbicie w lustrze. Nagle w tafli odbija się wszystko, co dla mnie najważniejsze. Odwracam się i czuję, jakby otworzyło się niebo. – Kto niesie moją małą dziewczynkę? – pytam Austin. – Tata – odpowiada. Wygląda słodko w różowej sukience i opasce w kropki. Garrett całuje ją w policzek i pokazuje na mnie. – Zobacz, jak mama pięknie wygląda w białej sukience. Prawda, że jest śliczna? Austin się śmieje i chowa buzię w zagłębieniu jego szyi. Mądra dziewczynka. Ja też chętnie oparłabym tam głowę, szczególnie teraz, kiedy jest świeżo ogolony i jego opalona twarz tak ładnie wygląda nad białą koszulą i czarną marynarką. Garrett wyciąga do mnie rękę. – Dziś wielki dzień. Denerwujesz się? – Ani trochę. Bardzo się cieszę. – Ja tak samo – mówi i całuje mnie w szyję. – Nie zasłużyłem na takie szczęście. Czuję dreszcz. Kiedy już jesteśmy przy samochodzie, przypominam sobie, że nie zabrałam programu uroczystości. Garrett zapina Austin w foteliku, a ja biegnę z powrotem do domu. Bez gaworzenia Austin i szczerego śmiechu Garretta jest tu bardzo cicho. Zaproszenia leżą na stoliczku, tam, gdzie je zostawiłam. Już mam wyjść, kiedy mój wzrok pada na fotografię Mamy. Jej oczy błyszczą, jakby cieszyła się z tego, co zamierzam zrobić. Myślę, że byłaby naprawdę
zadowolona. – Życz mi szczęścia, Mamo – mówię szeptem. Podnoszę wydrukowany na różowym papierze program uroczystości i ustawiam obok jej zdjęcia. W niedzielę, siódmego sierpnia, o 13.00 odbędzie się uroczyste otwarcie Domu Sanquity, schroniska dla kobiet z dziećmi, Ulysses Avenue 749, Chicago Zamykam za sobą drzwi i biegnę do samochodu, gdzie czekają na mnie ci, których kocham nad życie. Mój mąż i moja córeczka. Podziękowania Nigdy dotychczas słowo „dziękuję” nie wydawało mi się tak niewystarczające, aby wyrazić całą moją wdzięczność. Jednak skoro nikt nie wymyślił lepszego, muszę się nim posłużyć. Dziękuję mojej wspaniałej agentce, Jenny Bent, za to, że dała szansę nieznanej pisarce ze Środkowego Zachodu i sprawiła, że jej marzenia stały się rzeczywistością. Podziwiam Nicole Steen za to, że tak dobrze się zajęła sprawami finansowymi. Podziękowania należą się również Carrie Hannigan i Andrei Barzvi – osobom, które zawsze wierzyły w powodzenie Listy marzeń. Wiele zawdzięczam Brandy Rivers z The Gersh Agency oraz zagranicznym agentom, którzy zabrali Listę marzeń w miejsca, o których nawet nie śniłam. Do podróży Listy marzeń przyczynili się: Philip Sane, Daniela Micura, Julia Krischak, Corinne Marotte, Gray Tan, Dalia Ever Hadani, Patrycja Świat, Mira Droumeva, Asli Karasuil, Judit Hermann, Blanka Daroczi, Marta Soukopová i Vladimir Chernyshov. Chciałabym wyrazić najgłębszą wdzięczność i podziw dla mojej fantastycznej redaktorki, Shauny Summers, i jej niezwykle pracowitej asystentki, Sarah Murphy, oraz całego wspaniałego zespołu wydawnictwa Random House Publishing Group. Profesjonalizm tych ludzi ustępuje tylko ich uprzejmości. Szczególne podziękowania należą się mojej pierwszej czytelniczce, mojej kochanej mamie, która po przeczytaniu Listy marzeń nagrała mi tak entuzjastyczną wiadomość głosową, że przez następne pół roku jej nie skasowałam. Chcę też koniecznie podziękować ojcu, bo jego duma i niezachwiana wiara we mnie dały mi odwagę, dzięki której wytrwałam.
Jestem też głęboko wdzięczna mojej cioci, Jackie Moyer, za jej wsparcie i istotne rady. Friedrich Nietzsche powiedział kiedyś: „Dobry pisarz ma nie tylko swoją duszę, ale też dusze swoich przyjaciół”. W tej książce jest duch wielu osób. Jestem szczególnie wdzięczna tym, którzy ofiarowali się przeczytać Listę marzeń, nim jeszcze zostałam „autorką”. Dziękuję mojej przyjaciółce, pisarce Amy Bailey-Olle, która zawsze podrzucała mi najwłaściwsze słowa i frazy. Dzięki niej ta książka jest lepsza. Dziękuję moim kochanym Sherri Bryans Baker i Cindy Weatherby Tousignanut za to, że dzięki nim poczułam, iż naprawdę mam coś do powiedzenia. Jestem wdzięczna mojej przyjaciółce i niezwykle utalentowanej pisarce Kelly O’Connor McNees za to, że była mi przewodniczką i niewyczerpanym źródłem inspiracji w tej cudownej podróży. Dziękuję wyjątkowej Pat Coscii, której entuzjazm nie da się z niczym porównać. Dziękuję Lee Vernasco – mojemu najstarszemu, dziewięćdziesięciodwuletniemu czytelnikowi, który jest też najbardziej uduchowionym. Jaką wspaniałą inspiracją dla mnie byłeś! Dziękuję kochanej Nancy Schertzing, że powierzyła przeczytanie książki swoim dwóm pięknym córkom, Claire i Catherine. Wasze uwagi redakcyjne należały do najcenniejszych, jakie kiedykolwiek otrzymałam. Dziękuję. Brawo dla dziewczyn z Salon Meridian: Joni, Carleany i Megan za dystrybucję książki i za to, że dzięki nim poczułam się pisarką. Dziękuję Michelle Burnett za to, że powiedziała Billowi, że musi szybko wracać z pracy i czytać. Bardzo się z tego ucieszyłam. Dziękuję wspaniałej Erin Brown, której praca redakcyjna była najlepszą inwestycją mojego życia. Jestem wdzięczna wspaniałym nauczycielom pisania, Lindzie Peckham i Dennisowi Hinrichsenowi, bez których nie byłoby tej książki. Dziękuję całej grupie studiującej pisarstwo, a szczególnie Lee Reeves i Steve’owi Rallowi, których talent znacznie przewyższa mój. Z wdzięcznością spoglądam w niebo, skąd patrzy nasz kolega Ed Noonan. Gdyby z nami był, bardzo by się teraz cieszył. Szczególne podziękowania jestem winna Maureen Dillon i Kathy Marble, które cierpliwie edukowały mnie w dziedzinie neonatologii i wiele nauczyły o wcześniakach. Jestem winna podziękowania mojemu wspaniałemu mężowi, Billowi. Twoja duma, miłość i wsparcie sprawiły, że moje serce śpiewało. Bez ciebie nic nie miałoby sensu. Pokornie dziękuję bogom i boginiom, aniołom i świętym, że wysłuchali moich modlitw. Dziękuję każdej osobie, która kiedykolwiek zainteresowała się tym, co piszę. Wymieniłabym was wszystkich, ale boję się, że mogłabym niechcący kogoś pominąć. Wiecie, o kim mówię, i wiecie, że was kocham. I dziękuję ci, mój czytelniku, za to, że wpuściłeś mnie do swego życia, nieważne, na dzień, tydzień czy miesiąc. To dla mnie zaszczyt, że mogłam się podzielić z tobą swoim pisarstwem i swoim życiem. Ta książka należy do każdej dziewczyny i kobiety, którą słowo
„marzenie” inspiruje i zachęca do działania.
Document Outline
Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty Rozdział trzynasty Rozdział czternasty Rozdział piętnasty Rozdział szesnasty Rozdział siedemnasty Rozdział osiemnasty Rozdział dziewiętnasty Rozdział dwudziesty Rozdział dwudziesty pierwszy Rozdział dwudziesty drugi Rozdział dwudziesty trzeci Rozdział dwudziesty czwarty Rozdział dwudziesty piąty Rozdział dwudziesty szósty Rozdział dwudziesty siódmy Rozdział dwudziesty ósmy Rozdział dwudziesty dziewiąty Rozdział trzydziesty Epilog Podziękowania
Table of Contents Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty Rozdział trzynasty Rozdział czternasty Rozdział piętnasty Rozdział szesnasty Rozdział siedemnasty Rozdział osiemnasty Rozdział dziewiętnasty Rozdział dwudziesty Rozdział dwudziesty pierwszy Rozdział dwudziesty drugi Rozdział dwudziesty trzeci Rozdział dwudziesty czwarty Rozdział dwudziesty piąty Rozdział dwudziesty szósty Rozdział dwudziesty siódmy Rozdział dwudziesty ósmy Rozdział dwudziesty dziewiąty Rozdział trzydziesty Epilog Podziękowania