GREENHORN ASIA
WINTER 02
SILVER
Z języka włoskiego przełożyła
KORNELIA KRZYSTEK
Przedmowa
Prawdziwe wampiry mają niewiele wspólnego z tym, co się o ni...
23 downloads
138 Views
2MB Size
GREENHORN ASIA WINTER 02 SILVER Z języka włoskiego przełożyła KORNELIA KRZYSTEK
Przedmowa Prawdziwe wampiry mają niewiele wspólnego z tym, co się o nich zazwyczaj opowiada. Ich rasa jest bardzo zbliżona do ludzkiej, jednak krew i Moc dają im długowieczność i odporność na wszelkie choroby. Rodzą się, dorastają, a następnie, o wiele wolniej niż ktokolwiek z was, starzeją się i umierają. Jedynym sposobem na zabicie wampira, zanim jego czas dobiegnie końca, jest ugodzenie go w jeden z punktów życia. Tylko krew dziecka zrodzonego ze związku człowieka i wampira może dać temu ostatniemu nieśmiertelność. Dlatego płodzenie mieszańców zostało surowo zabronione przez Radę Dwóch Ras, organ przywódczy zrzeszający wampiry z Zakonu Ciemności i ludzi z Familii. Siedemnaście lat temu moi rodzice złamali zakaz. Najwyżsi przywódcy obu organizacji, Alaric Lochinvar i Aeron Fennah, wydali na nich wyrok śmierci. Mnie pozwolili żyć, abym stała się bezwolnym narzędziem w ich rękach. Doskonale wiedzą o potężnej Mocy drzemiącej w mojej krwi. Nie wiedzą jednak, że Rhys Llewelyn poznał jej smak... Winter
CZĘŚĆ I Śpij tej nocy
Obudź się, lecz jutro, tej nocy śnij... EMIIY BRONTE, How Clear She Shines
1 Winter Starr zatrzymała się w pół kroku, cienie otaczającego ją lasu zatańczyły na jej czarnych włosach. Stała naprzeciw niewielkiego, drewnianego domu, być może natknęła się na niego przez przypadek, a może od początku był to cel jej spaceru. - Chodź, kochanie. Cieszę się, że przyszłaś - powiedziała Bethan, wyłaniając się zza drzew. - Muszę wiedzieć - oświadczyła dziewczyna, podążając za staruszką do wnętrza chaty. Kobieta nie wyglądała na zdziwioną, nie wahała się. Pragnęła opowiedzieć Winter całą prawdę już od dnia, kiedy ta pojawiła się w Cae Mefus. - To niezwykle rzadkie, aby związek człowieka z wampirem został pobłogosławiony darem życia - zaczęła, podczas gdy Winter siadała po drugiej stronie kuchennego stołu. - Wielu próbowało, ale udało się tylko kilku członkom Familii, jakbyśmy już od samego początku byli w jakiś sposób wybrani. Spojrzała smutno na dziewczynę. - Pewnie jest w tym jakiś sens... Jednak los tych, którzy przynależą do obu Ras, nigdy nie był szczęśliwy...
Winter milczała, uśmiechnęła się tylko krzywo. Świetnie zdaję sobie z tego sprawę, Bethan - pomyślała. - Jestem córką wampira i Elaine Mitchell z Familii, zapomniałaś? Wiem, że będzie źle, chcę tylko odkryć, jak bardzo... - Dwie Rasy płodziły córki i synów w różnych miejscach i epokach, powodowane różnymi pobudkami. Czasem z miłości, jak to było w przypadku twoich rodziców, czasem z głupoty, wyrachowania lub chciwości. Dla władzy. Niewiele z tych wyjątkowych istot dożyło pełnoletności, ginęły, zanim osiągnęły pełnię swoich mocy. Bethan mówiła otwarcie, wprost, nie bacząc na ból, jaki sprawiało to młodej Starr. Być może nie było innego sposobu wyjawienia prawdy. - Jednak niektórzy przeżyli i darowali wampirom nieśmiertelność, żywiąc ich swoją krwią. Przeszłość przywołana słowami Bethan wisiała w powietrzu, ciężka od szeptanych nerwowo tajemnic. Serce Winter przyspieszyło, w myślach wciąż widziała twarz Rhysa. Niektórzy darowali wampirom nieśmiertelność... Zacisnęła dłonie, żeby powstrzymać ich drżenie. No właśnie... Poczuła delikatne muśnięcie warg na szyi, tuż nad pulsującą żyłą. Dokładnie tam, gdzie kilka tygodni temu ugryzł ją Rhys. Ona sama tego chciała, doprowadziła do tego podstępem. - Wielu zrobiło to, idąc za głosem serca, innych zmuszono. Niestety, każdy nasz uczynek ma swoje konsekwencje i rzadko można to cofnąć. Można za to stawić im czoła, zapłacić za swoje winy, jakakolwiek nie byłaby ich cena. Winter zadrżała. Istnieli inni nieśmiertelni, których całkowicie pochłonęła przeszłość. Czy naprawdę chciała znać zakończenie tej historii? - Co próbujesz mi powiedzieć? - zapytała, zanim zdążyłaby zmienić zdanie.
- Że Moc wzmaga Pragnienie, a Pragnienie ugasi tylko krew. Moc niszczy, kochana. Żaden wampir nie jest w stanie jej kontrolować przez dłuższy czas. Moc wypala w nim duszę i zabija rozum. Bethan podniosła oczy na dziewczynę; miała zagadkowy wyraz twarzy, jak stara wieszczka. Winter przestraszyła się nagle, że wzrok staruszki jest w stanie pochwycić oblicze Rhysa w jej głowie. - Niektórych ta Moc zniszczyła również fizycznie - powiedziała kobieta. - Inni zostali zabici przez tych, którzy ich stworzyli.
2 To niemożliwe... Winter wpatrywała się w Bethan z niedowierzaniem. Poczuła lodowaty ucisk lęku w gardle. Oczy staruszki rozjaśniły się powoli, jakby budziła się z długiego snu o przeszłości. - Kochanie, istnieją zakazy, których nie wolno łamać - powiedziała cicho. - Życie wampirów może trwać wiele stuleci, ale musi kiedyś dobiec końca. Są istotami przesiąkniętymi Mocą, ale nie mogą opanować jej więcej, niż w sobie noszą. W twojej krwi krążą zbyt potężne siły. Stworzenie nieśmiertelnego wampira, to rzucenie wyzwania prawom natury, wymagające najwyższej ofiary. Śmierci. Tej bitwy nie można wygrać. Winter wściekle pokręciła głową. Rhys ją ugryzł, ponieważ go do tego skłoniła! Darowała mu swoją krew z miłości, żeby już żadne niebezpieczeństwo nie było dla niego zagrożeniem. Bethan spojrzała na nią ciemnymi, pełnymi tajemnic oczami. Surowo, choć jednocześnie ze współczuciem. Czas zmiękczył owal jej twarzy, lecz nie był w stanie złagodzić jej rysów. - Tak już jest, Winter. Zawsze tak było. Jeżeli twoja krew powoła nieśmiertelnego, to twoim obowiązkiem będzie go unicestwić.
Ty jesteś tą, która daje nieśmiertelność i tą, która niszczy nieśmiertelnych. To twój ponury dar. Nikt inny nie może tego zrobić za ciebie. Istnienie nieśmiertelnego jest równoznaczne z jego śmiercią. - Mylisz się! - wykrzyknęła dziewczyna. Nienawidziła staruchy za każde wypowiedziane przez nią słowo. Zerwała się z krzesła i bez słowa skierowała się do wyjścia. To już się stało! Nie rozumiesz, Bethan? Rhys jest nieśmiertelny myślała gorączkowo. - On nie jest zły... Kobieta mogła jedynie obserwować ucieczkę Winter. Widziała na jej twarzy złość i ból; mała Starr pewnie nie zdawała sobie z tego sprawy, ale Bethan wyraźnie wyczuwała echo nieludzkiej natury jej ojca. A jednak Bethan się uśmiechnęła. Winter Blackwood Starr tak bardzo przypomniała jej upartą i nieugiętą Elaine. Po raz kolejny staruszka zaczęła się zastanawiać, jak nieprzewidywalnie plotą się ich losy. Za Winter podążały wszystkie duchy przeszłości. Musiała je pokonać, aby być wolną. - Uważaj, kochana... - ostrzegła Bethan. Winter jednak była już zbyt daleko, aby ją słyszeć. Mylisz się, Bethan - powtarzała wciąż przez łzy. Nawet nie wiedziała, kiedy dotarła do domu Chiplinów, przez całą drogę biegła. Zatrzymała się przed niską, drewnianą furtką, wiatr przeszywał ją do szpiku kości. Wciągnęła głęboko powietrze pachnące świeżo ściętą trawą, poczuła nadciągające lato. Z wnętrza domu dochodziły dźwięki włączonego telewizora. Wieczorny dziennik był jak zwykle kompilacją złych wiadomości. Rzeczywistość była wystarczająca potworna bez wymysłów Bethan Davies. Winter nie była już dzieckiem. Miała prawie siedemnaście lat i była silna. Musiała tylko ukryć strach wystarczająco głęboko,
aby o nim zapomnieć i móc udawać (jak wszyscy inni), że wszystko jest w porządku. - Kolejna napaść - usłyszała jęk pani Chiplin. - Przeklęci krwiopijcy - szepnął jej mąż, mając nadzieję, że Winter go nie słyszy. Dziewczyna wbiegła szybko po schodach prowadzących do jej pokoju.
3 Winter nie chciała tracić czasu na suszenie włosów. Zwinęła ręcznik, schowała go do torby i założyła szkolne ubranie, nie zapinając ostatnich dwóch guzików bluzeczki. Lorna Carter, jedna z niewielu przyjaciółek, jakie zdobyła w Liceum Świętego Dawida, malowała się przed lustrem wiszącym nad rzędem umywalek. Winter podeszła do niej, zadowolona, że nie musi być sama ze swoimi myślami. Próbowała nieco uporządkować wilgotną fryzurę, zimna kropla wody spłynęła jej po karku wywołując dreszcze. Lorna odwróciła do niej swoją sercowatą twarz. - Jesteś zdenerwowana, Win? Odpowiedziała wzruszeniem ramion. Pewnie - przyznała w myślach. To było oczywiste, w tych murach wszystko przypominało jej o Rhysie. Przywołała na twarz przekonujący uśmiech i z wymuszoną obojętnością spróbowała zmienić temat, żadna z nich nie chciała przecież rozmawiać o prawdziwych powodach jej zachowania. - Wybierasz się na trening po południu? Lorna zachichotała. - No jasne! W tym roku pierwszy raz jesteśmy w finale!
- Fantastycznie! Futbol nigdy jej nie obchodził, ale teraz zrobiłaby wszystko dla odrobiny zapomnienia. Była nawet gotowa obserwować swoich szkolnych kolegów uganiających się za piłką i dostawać palpitacji na widok każdego gola. Podała Lornie jej torbę. - To chyba również pierwszy raz, kiedy chodzisz z kimś z drużyny... zauważyła złośliwie. Koleżanka zareagowała zgodnie z przewidywaniem: rzuciła się w wir opowieści o zaletach jej nowego chłopaka w krótkich spodenkach. Winter słuchała jej jednym uchem. Miała wrażenie, że postępuje według jakiegoś zgranego scenariusza, próbując jednocześnie usilnie ignorować korytarze, które przemierzała. Przecież wszystko zaczęło się właśnie tu, w przyziemiu... - Chłopcy z drużyny nie są źli, Winter... Może mogłabyś któregoś dnia gdzieś z nami wyjść... - Lorna, przestań! Winter szła z oczami wbitymi w noski swoich butów. Jeden krok, drugi, trzeci, koncentrowała się tylko na tym. Nagle, zupełnie niespodziewanie, uderzyła ją pewność, że on tu jest. Bardzo blisko. Musiała jak najszybciej uciec. Przyspieszyła, ale już wiedziała, że jej się nie uda. - Chyba twój Nyks na kogoś czeka... - zauważyła Lorna, szturchając ją łokciem. Nyksi byli jednym ze szkolnych klubów, najbardziej elitarnym i tajemniczym. Jego członkami były same wampiry, choć wydawało się, że wszyscy uczniowie to ignorują. Policzki Winter zapłonęły ognistym rumieńcem. Rhys. - Muszę lecieć - oświadczyła Lorna. - Profesorka od literatury zauważyła ostatnio, że moje spóźnienia stają się odrobinę zbyt regularne! Cholera!
Winter próbowała zatrzymać koleżankę, ale jej ciało zwyczajnie odmówiło posłuszeństwa. Jeżeli twoja krew powołała nieśmiertelnego, to twoim obowiązkiem będzie go unicestwić - powtórzyła Bethan w jej głowie. Rhys szedł powoli w jej stronę. Bał się ją przestraszyć i miał ku temu powody, oboje mieli przed oczami jego kły wbijające się w jej skórę... W końcu stanęli naprzeciwko siebie. - Moglibyśmy porozmawiać? - zapytał niepewnie. Winter podniosła na niego srebrne oczy. Był taki przystojny, elegancki, kasztanowe kosmyki włosów rzucały cień na oczy. I jeszcze to coś, trudno powiedzieć co dokładnie, może arystokratyczna postawa, może sposób noszenia się, tak charakterystyczny dla jego pobratymców. Wampir, członek rasy bliskiej człowiekowi, a jednak zupełnie nieludzkiej. Rasy, której Pragnienie zapewniało długowieczność. Jednak wśród jemu podobnych, w wieku zaledwie osiemnastu lat, to on był jedynym nieśmiertelnym. Winter poczuła bijącą od niego Moc, potężną i niespokojną, poczuła, jak część niej tęsknie odpowiada na ten zew. Winter skinęła głową, pomimo że starała się odwlec ten moment od wielu dni. Poszła powoli w stronę wyjścia, a on podążył za nią. Gdy wchodzili do parku przylegającego do Świętego Dawida, zmrużyli oczy zaskoczeni ostrym słońcem. Chcieli być tylko we dwoje, choć żadne z nich nie było pewne, czy to dobry pomysł. Winter skierowała się w stronę starego dębu, jej ulubionego drzewa, starego i mocnego. Oparła się o pień i zapatrzyła w słońce przeświecające między liśćmi, unikała wzroku Rhysa. Była pewna, że nie umiałaby się powstrzymać i znowu dałaby się pojmać czerwonym blaskom jego kasztanowych tęczówek. Oczom w kolorach jaspisu i purpury. - Co chciałeś mi powiedzieć? - zapytała w końcu.
Hałas szkolnej przerwy stał się odległy i łatwy do zignorowania. Rhys uśmiechnął się, Winter w odpowiedzi ledwo skrzywiła usta. - Chciałem wiedzieć, jak się czujesz... - Nie wiem. Zbyt wiele się wydarzyło. Twoim obowiązkiem będzie go unicestwić. - Nie wiem, naprawdę - powtórzyła gorzko. Rhys westchnął. Wszyscy mieli go zawsze za opanowanego i twardo stąpającego po ziemi, ale przy niej nie potrafił udawać. Od samego początku Winter potrafiła wydobyć z niego emocje z całą ich brutalną siłą. - Wiem, że nie mam prawa tego mówić, Winter, ale nie żałuję niczego. Już nie. Nie chciał jej przestraszyć, jednak miał dość milczenia i okłamywania się, że w końcu czas pozwoli im o sobie zapomnieć. - Tam w młynie, miałem nadzieję na śmierć. Winter przymknęła oczy, wspomnienia wydarzeń z Glan Gors przemknęły jej przez głowę. Westchnęła, wiedziała to od dawna, ale boleśniej było usłyszeć to z jego ust. To była kolejna rzecz, z którą musiała się zmierzyć. Rhys próbował się ukarać za coś, do czego ona go nakłoniła. - Cieszę się, że ci się nie udało - powiedziała, unosząc instynktownie dłoń do szyi. - Nie miałeś do tego prawa. Chłopak zrobił krok do przodu i spojrzał jej prosto w oczy. Byli zbyt blisko. - Wiem. Zrozumiałem to tamtej nocy. Tym razem nie udało jej się uciec wzrokiem. Ich myśli goniły się, aż połączyły się w jeden tumult. Czy to była esencja więzi krwi? Czy po prostu miłość? - Ja też nie żałuję... Nie umiem - szepnęła Winter. Nie umiem się pokajać za to, że uczyniłam cię niezwyciężonym.
Tak naprawdę chodziło właśnie o to. Chciała go ochronić przed wszelkim niebezpieczeństwem i udało jej się. Pomimo że przestała mu bezgranicznie ufać. Rhys uniósł jej brodę. Szybko się zreflektował i, aby uniknąć dotyku jej skóry, zanurzył palce w czarnych lokach. - Wiem, czemu to zrobiłaś, i jestem z tego powodu... szczęśliwy. Gdybym rzeczywiście był szlachetny, jak sądzą inni, powinienem był ci powiedzieć, że nie jestem godzien twojego daru i powstrzymać cię, zanim to wszystko by się stało. Niestety nie byłem w stanie. Zmieszana i niespokojna Winter dostrzegła cień drapieżnika przemykający po twarzy Rhysa. Chłopak westchnął głęboko, ciemne rzęsy przysłaniały jego oczy. - Teraz jednak już nie czuję się winny - szepnął, przykładając swoje czoło do jej czoła. Rozwarł palce, pozwalając jej włosom opaść na policzki, i spojrzał jej ze zdecydowaniem w oczy. - Zrobiłbym to jeszcze raz, Winter - zadeklarował solennie. - Nie żałuję niczego, nawet tego, że naraziłem na niebezpieczeństwo twoje życie. Nie żałuję, ponieważ wreszcie jestem wystarczająco silny, aby móc cię chronić. Dopiero wtedy ponownie zaczęła oddychać. Nigdy nie podejrzewała, że Rhys mógłby ją skrzywdzić, ale jego bliskość wywoływała w niej mieszaninę zbyt gwałtownych uczuć. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale on ją wyprzedził. - Wiem, że prawdopodobnie już nigdy nie odzyskam twojego zaufania - powiedział gorzko. - Jeżeli powiesz, że nie chcesz mnie więcej widzieć, zrozumiem. To byłoby rozważne, choć okrutne. Zrobił krok w tył, lecz wciąż patrzyli sobie w oczy. - Chciałem ci tylko powiedzieć, że nie mam najmniejszego zamiaru z ciebie zrezygnować, o ile ty sama mnie o to nie poprosisz. Zamęt w jej głowie wciąż podpowiadał, żeby go pocałować.
Winter jednak udało się wytrzymać. Odwróciła się do niego plecami i oparła rękę na twardym pniu drzewa, mając nadzieję, że da jej to jakąś symboliczną siłę. - Dla mnie nic się nie zmieniło, Winter... I choć nie powiedział nic więcej, ona wiedziała, o czym myślał. Zakaz już został złamany. Już popełnili czyn, przed którym wszyscy próbowali ich powstrzymać. Jaki był sens dalszej rozłąki? - Dlatego decyzja należy do ciebie. Twoim obowiązkiem będzie go unicestwić... Czy te słowa już nigdy nie przestaną jej prześladować? Winter wzruszyła ramionami. - Naprawdę nie wiem, Rhys - szepnęła. - Ja już nic nie wiem. Odwróciła się i odeszła w stronę szkolnych zabudowań. Nie obejrzała się. Czuła myśli i emocje Rhysa, od kiedy darowała mu swoją krew. Byli związani niewidzialną nicią, która nigdy nie miała zostać zerwana. Nie musiała patrzeć na jego smutną twarz, żeby wiedzieć, ile cierpienia sprawiły mu jej słowa. Przeszła wolnym krokiem przez cały kampus aż do sali literatury. Rzuciła roztargnione spojrzenie na boisko i ujrzała zarysy budynku mieszczącego siedzibę Nyksów. Święty Dawid był tym samym miejscem od zawsze, wampiry i ludzie zjednoczeni szkolnym herbem, a jednak podzieleni niewidzialnym murem. W tym wszystkim ona, która nosiła w sobie cechy jednych i drugich. Ona, która stąpała po krawędzi tego muru jak po wystrzępionej linie nad przepaścią.
4 Przesłoniła oczy dłonią, żeby dostrzec postacie na boisku. Była przerwa obiadowa, Trevor Biven trenował, wyliczając głośno wszystkie celne kopnięcia. Eleri i Gareth, najstarsze dzieci w rodzinie Chiplinów, siedzieli tuż za linią strzału, dwie jasne głowy, tak podobne, że trudno było dostrzec, gdzie kończy się jedna, a zaczyna druga. Na ich kolanach leżała otwarta gazeta, która absorbowała całą ich uwagę. Z całą pewnością jest pełna dobrych wieści - pomyślała Winter, podchodząc do nich bez entuzjazmu. Jak zwykle. Rzeczywiście, Eleri pospiesznie złożyła dziennik, zanim jeszcze padł na nią cień Winter. - Cześć Win - powitała ją z szerokim uśmiechem. Jej anielska buzia i błękitne oczy były uosobieniem niewinności. Winter doceniła tę próbę oszczędzenia jej kolejnych zmartwień. Usiadła obok, oplatając kolana ramionami. Gareth przyglądał jej się przez dłuższą chwilę, po czym skinął pytająco głową. - Szczypią mnie oczy - wyjaśniła niechętnie. Przytaknął. Prawdopodobnie zastanawiał się, czy płakała, ale znał ją już na tyle dobrze, żeby nie drążyć.
- W domu są chyba krople do oczu - odparł, rozprostowując nogi. Miał na sobie koszulę z podwiniętymi rękawami i poluzowany krawat. Gareth potrafił sprawiać wrażenie odprężonego, ale Winter wiedziała, że chwile takie jak ta, kiedy w obecności Trevora i innych uczniów musiał odłożyć na bok sprawy Familii i wampirów, miały dla niego szczególny urok. Uśmiechnęła się do niego. Jak zawsze. - Jak minął poranek? - rzuciła lekkim tonem. Gareth wzruszył ramionami. - Nic specjalnego... Dopiero w przyszłym tygodniu naprawdę się zacznie... Codziennie jakiś test. - W takim razie będziesz musiał znaleźć czas na naukę - zauważyła uszczypliwie Eleri. - Nie mogę. Muszę skupić się na wakacjach. Piłka Trevora wpadła w tym momencie między nich, zaraz za nią nadbiegł jej właściciel. - Dobrze powiedziane, Gary! - wykrzyknął. - W tym roku InterRail*! - Tylko żebyś nie zabrał tej głupiej koszulki... Trevor spojrzał na żółte S Supermana pyszniące się na wyblakłym granacie jego T-shirta. Razem z tą zjadliwie zieloną z Bartem Simpsonem, to były jego dwie ulubione. -1 kto to mówi! Masz identyczną w szafie - odpowiedział urażony. Gareth zachichotał. - No właśnie, w szafie. Z całą pewnością nie na pamiątkowych zdjęciach z wakacji. Trevor nie dawał zbić się z tropu. - Zabieram naszego przyjaciela na objazdówkę po Europie. Będzie super!
* InterRail - Europejski międzynarodowy bilet kolejowy (przyp. tłum.).
- Jeszcze nie powiedziałem, że jadę - zaprotestował Gareth, krzyżując spojrzenia z Winter. -No przestań! Chyba nie chcesz spędzić kolejnego lata w Llandudno? Moi dziadkowie jeżdżą do Llandudno! I uważają, że jest świetne. A oni są... dziadkami! Trevor zakłopotany odwrócił się do dziewczyn w poszukiwaniu wsparcia. - Jeździmy do Porthcawl. Trevor to zignorował, spojrzał na Winter. - A ty Win? Jesteś z naszych, co? Ta wzruszyła ramionami. - Tak naprawdę to wracam do Londynu. Moja babcia wyszła ze szpitala, a ja od sierpnia właściwie nie byłam w domu. Chłopak zapadł się w poczuciu beznadziei, ale wiedząc jak bardzo Winter bała się, że babcia może nie przeżyć śpiączki, zdołał wykrzesać odrobinę entuzjazmu. - To świetna wiadomość, bardzo się cieszę! Przynajmniej ty masz dobrą wymówkę, żeby nie jechać! Gareth wyjął kanapkę. - Trev, ja nie powiedziałem „nie". Zastanawiam się nad tym. Poważnie. Jego szczery ton zaskoczył Winter. To było głupie, ale jakoś nie była w stanie wyobrazić sobie Garetha spędzającego całe tygodnie daleko od Familii. Chyba w głębi duszy wierzyła, że tajemnice, których strzegą on i Eleri, bezapelacyjnie czynią ich życie zupełnie innym od tego, które wiodą zwykli nastolatkowie. Schyliła się, szukając w plecaku drugiego śniadania, kiedy przez jej głowę przeszła smutna myśl. Oni przynajmniej są ludźmi. Ugryzła kanapkę, którą sobie przygotowała, ale po kilku kęsach dała spokój, czując mdłości. Ostatnio często zdarzało jej się mieć ściśnięty żołądek, a teraz dodatkowo wytrąciły ją z równowagi słowa Rhysa.
„Wreszcie jestem wystarczająco silny, aby móc cię chronić ". Czy rzeczywiście tak było? Mieli jakąkolwiek szansę, żeby być razem? Czy może absurdem było w ogóle się nad tym zastanawiać? Zrobiło jej się jeszcze bardziej niedobrze. Uspokój się! - napomniała się. - Nie możesz tak dalej ciągnąć! Odgoniła ponure myśli i popatrzyła na przyjaciół, Eleri przeglądała jakieś czasopismo, Gareth z Trevorem drzemali rozciągnięci na trawniku. Winter położyła się obok, próbując cieszyć się ciepłem słonecznych promieni na twarzy, jak to robiła w Hyde Parku, zanim jej życie uległo zmianie. To było takie banalne, a zarazem takie budujące. Pod przymkniętymi powiekami oczy przestały piec. Potrzebowała tego. Po ostatniej lekcji Gareth dogonił ją wychodzącą ze szkoły. Podał jej parę ciemnych okularów. - Wybacz, dopiero teraz sobie przypomniałem, że miałem je w plecaku. Były duże, o czarnych szkłach. Kiedy Winter je włożyła, młody Chiplin nie zdołał powstrzymać śmiechu. - Wyglądasz jak dziecko w okularach taty. Winter uśmiechnęła się niepewnie, instynktownie złapała kryształowy medalion wiszący na jej szyi, prezent od ojca. Idiota! - napomniał się Gareth z wściekłością. - Musiałeś to palnąć? Tylko tego brakowało, żeby jeszcze przypominać jej o rodzicach! Rozbawienie zupełnie zniknęło z jego twarzy. - Winter... ja... Pokręciła energicznie głową. - Nic się nie stało. To głupie, że wciąż myślę o mamie i tacie. Nie wrócą do mnie tylko dlatego, że bym tego chciała.
Tak mi przykro - chciał odpowiedzieć. Coś w tajemniczym wyrazie twarzy dziewczyny kazało mu jednak milczeć. - Oni dokonali swoich wyborów. Czasem myślę, że moje życie byłoby dużo prostsze, gdybym zdołała o nich zapomnieć. Tylko że nigdy mi się to nie uda, choć nie masz pojęcia, jak bardzo bym sobie tego życzyła - zaoponowała milcząco. Wypuściła medalion z ręki i spróbowała przywołać pogodną minę. - El została w szkole? - zapytała, żeby zmienić temat. Gareth przyglądał jej się jeszcze przez chwilę. - Tak, została na trening, ja się już dzisiaj napatrzyłem - odpowiedział w końcu. Winter przytaknęła, zarzucając torbę na ramię. - Ja też już miałam wracać... Ruszyli razem, jak wiele razy wcześniej, ramię w ramię, równym krokiem. - Mam nadzieję, że Trev nie ma zamiaru zabrać tej przeklętej piłki na wyjazd. Nie jestem pewien, czy byłbym w stanie to znieść - odezwał się Gareth po kilku minutach marszu. Winter spojrzała na niego zaskoczona. - Naprawdę z nim pojedziesz? - Nie - jeżeli ty mi w tym przeszkodzisz... Zapadła dziwna cisza. Było zbyt wiele niedomówień w tym jednym zdaniu. Winter pokręciła głową, Gareth wciąż był poważny. - W każdym razie naprawdę się nad tym zastanawiam - przyznał w końcu. - Nie wiem, czasem myślę, że zmiana otoczenia dobrze by mi zrobiła... Ostatnio trochę mi tu ciasno. Ale chyba nie muszę ci tego mówić... Westchnął, wpatrując się w linię horyzontu. Winter przygryzła wargę. - Chyba mamy ten sam problem. Gareth pokręcił przecząco głową.
- Nie, Win. Między mną a tobą, to ja jestem szczęściarzem. Gdybym tylko chciał, mógłbym mieć wszystko. Odważył się na przelotne spojrzenie w jej stronę. - To znaczy prawie wszystko - poprawił się pospiesznie. -Skarżę się na Cae Mefus, na to, że muszę tu być i robić to, czego wszyscy ode mnie oczekują, a tak naprawdę obawiam się, że jestem po prostu rozpieszczony... - Nie - przerwała mu. - To niesprawiedliwe. - A co jest sprawiedliwe, Winter? Zrozumiałem to w ostatnich miesiącach. Na tym polega problem. Wychowywałem się w przeświadczeniu, że Familia ma klucz do mądrości, że to, co robi, jest zawsze właściwe. - Może próbuje. Gareth przystanął. Wokół nich toczyło się zwyczajne życie miasteczka. Manaros, jedyny pub, wciąż nie otworzył podwojów, właścicielka zamiatała chodnik przed wejściem. - I to ty tak mówisz? - zapytał z niedowierzaniem. - Po tym wszystkim, co ci zrobili? - Twoi rodzice zawsze byli dla mnie życzliwi. Gareth prychnął. - No pewnie, oni zawsze tacy są. Ale nigdy się nie zbuntowali. Nauczyli mnie i Eleri, że nie można ufać wampirom. Nasz brat będzie wierzył w to samo. Tymczasem kiedy naprawdę potrzebowaliśmy pomocy, to Nyksi zaoferowali nam ją jako pierwsi. Winter spochmurniała. - To nie byłoby konieczne, gdyby nie ja - bąknęła. Gareth złapał ją za rękę. - Nawet nie próbuj się za to obwiniać. Trzymali cię w niewiedzy przez lata, zanim zdecydowali, że czas wrzucić cię w sam środek kipieli. I to Familia jest za to odpowiedzialna. A dokładniej cała Rada, zważywszy, że i wampiry maczały w tym palce. I nie powiesz mi, że zrobili to, żeby cię chronić - ścisnął mocniej
jej dłoń, patrząc prosto w oczy. - To wszystko dla ich własnych interesów, Winter. Nie wiem, co myśleć, wszystko jest inaczej niż wierzyłem, to zupełnie nie jest sprawiedliwe. To zwyczajnie... obrzydliwe. - To moja historia, Gareth. Uścisk wokół jej palców wzmógł się jeszcze bardziej. - Tu się mylisz, Win. To jest nasza historia. Wszystkich nas wykorzystano. Gareth uśmiechnął się, ale nie ciepło jak zazwyczaj. Wszyscy się zmienili. - Tylko że ja nie umiem przejść nad tym do porządku, dlatego może pojadę powłóczyć się z Trevorem. Może wszystko wyda się prostsze, jak wrócę. Położył jej rękę na ramieniu i ruszyli dalej. Mógłbym zmienić zdanie, wiesz? - pomyślał, obejmując ją. Gdybyś tylko mnie o to poprosiła, znalazłbym powód, żeby zostać... Westchnął, słuchając rytmu ich kroków. Winter patrzyła przed siebie. Kolor nieba zmieniał się delikatnie, na horyzoncie ledwie dostrzegalnie żółte obłoki nabierały czerwonego odcienia, zwiastując nadchodzący zachód słońca. - Gareth, nie miałbyś ochoty jeszcze trochę pochodzić? - zapytała tuż przed ostatnią prostą prowadzącą do domu Chiplinów. - Jest tak pięknie o tej porze roku... Poczuła się głupio, wypowiadając te słowa, ale nagle ciepło popołudniowych promieni słońca na skórze wydało jej się jedyną ważną rzeczą na świecie. Nieświadomie jej dłoń znów powędrowała do talizmanu Morgana Blackwooda. Nadchodziła noc, Winter wyczuwała ją już w powietrzu. Niedługo miał wzejść księżyc.
5 Była piękna pełnia. Światło księżyca przebijało się przez gęste listowie, posrebrzając leśne ścieżki. Ta nocna poświata była tak inna od gorącego blasku słońca... Winter cieszyła nią oczy. Szła lekko po mchach i paprociach leśnej ściółki. Wilgotne powietrze pachniało ziemią i świeżą trawą. Chiplinowie pewnie by się martwili, gdyby wiedzieli, że była tam sama, w ciemności, bez żadnej ochrony. Ale ta noc była tak słodka, tak rozkosznie przepełniona aromatami niesionymi znad spowitej stalową mgłą rzeki Teifi. Daleko od ludzkich siedzib i ich sztucznych świateł słychać było szeptane odgłosy lasu: lekką bryzę szumiącą wysoko w koronach drzew, chlupot strumienia płynącego w zaroślach. Noc w jakiś sposób wyostrzała jej zmysły, była w stanie rozróżnić tupot łap borsuka od pospiesznego truchtu lisa. Jej oczy chłonęły księżycową poświatę, każde jej odbicie, każdy cień na pomarszczonej korze drzew. Mogła skupić się na konkretnym detalu, ignorując wszystko inne lub zatopić się cała w otaczającej ją symfonii leśnych głosów. Przez chwilę poczuła się silna i wolna. Jej krok nabrał tanecznej lekkości.
Nieoczekiwanie jakiś nowy hałas ściągnął jej uwagę. Był obcy, nienaturalny, o fałszywym brzmieniu. Nagle zrozumiała: to były ludzkie głosy. Jeden szorstki i suchy, drugi nieco spokojniejszy. Dalekie, choć jakby swojskie. Znała je, ale w tym momencie wydawały jej się nieskończenie bardziej obce niż odgłosy nocnego lasu. Były pełne napięcia, nieprzyjemne. - Tam poszedł. - Jest sam. Winter w mig pojęła, o kim mówili ludzie. Pojedynczy podmuch wiatru potargał liście, przynosząc do niej nowy zapach... To nie był odór dzikiego zwierzęcia, lecz czegoś mroczniej szego. Wampir - pomyślała. Przez cały czas trzymał się pod wiatr, obserwując i zbliżając się do niej powoli, teraz znajdował się po drugiej stronie polany. Znieruchomiał, Winter zrobiła to samo. Gdy go dostrzegła, skóra jej ścierpła. Skołtunione włosy do ramion, w które wplątały się liście i gałązki. Był wysoki i potężny, ale najstraszniejsza była jego twarz. Jego rysy były niemożliwe do odgadnięcia, ponieważ oblicze zostało potwornie zdeformowane przez Pragnienie. Oczy stały się wąskimi szparkami rozpalonymi chorym blaskiem, rozwarte usta ukazywały białe, zaostrzone kły. Tak wyglądały wilki na chwilę przed atakiem. Winter wstrzymała oddech. Wampir był zwrócony w jej stronę, ale na nią nie patrzył. Jego zmysły koncentrowały się na czymś innym. Trwał nieruchomo, choć drżał na całym ciele. Energia wibrowała w nim wraz z adrenaliną krążącą w żyłach. Przepełniające go pragnienie, zaczęło rozprzestrzeniać się wokoło jak mgła, docierając aż do Winter. Poczuła je najpierw w nagich stopach, potem coraz wyżej wspinało się wewnątrz jej ciała. Kiedy dotarło do piersi, zakręciło jej się w głowie i zaczęła ciężko oddychać. Jej serce zrównało rytm z sercem wampira. Szalony werbel zaczął grać jej w głowie.
W końcu nadszedł ten moment, nie można było dłużej kontrolować potężnej energii, więzy puściły i nieznajomy wampir rzucił się do polowania. Myśli Winter zabarwiły się od krwi i gardło ścisnęło z Pragnienia. *** Usiadła gwałtownie na łóżku, nie mogąc zrozumieć, że nie znajduje się już w lesie, tylko na poddaszu domu Chiplinów. A jednak wciąż czuła pod stopami liście, ściółkę i chropowate pnie leżące na drodze jej szaleńczego biegu. Zamrugała zaskoczona. Ktoś stał przy jej łóżku, krzywiąc się z bólu wywołanego przez jej żelazny uścisk na jego nadgarstku. - Gareth? - Puść mnie - nakazał. Winter posłuchała. Musiała włożyć dużo wysiłku, żeby rozewrzeć zaciśnięte palce. - Co ty tu, do diabła, robisz? - Wciąż nie była w pełni rozbudzona, potrząsnęła głową i spróbowała od nowa. - Przepraszam, nie chciałam. Gareth rozmasowywał uwolnioną rękę, skinął na zgodę. - Nic się nie stało, przynajmniej widać, że umiesz się bronić... Winter skrzyżowała ręce na piersi. Serce waliło jej jak szalone, a gardło wyschło na wiór. - Chyba miałam zły sen - bąknęła, próbując przekonać samą siebie. -To jest pewne. To było zbyt realne na zwykły koszmar. Była tak pewna, że znajdowała się w tym lesie... Instynktownie zaczęła bawić się kryształowym talizmanem, jak zawsze, gdy była zdenerwowana. Nabrała tego zwyczaju
jeszcze w dzieciństwie. Ścisnęła wisiorek w palcach. Jej skóra była tak zimna, że kryształ wydawał się ciepły. - Która godzina? - zapytała, odrzucając kołdrę i nie czekając na odpowiedź. - Chyba potrzebuję dużej kawy. Gareth odwrócił się jak oparzony, Winter spojrzała na siebie i nagle ogromna koszulka, którą miała na sobie, wydała jej się zbyt krótka. - Poczekam na ciebie w kuchni. Kilka minut później siedzieli naprzeciwko siebie, czekając, aż zagotuje się woda. Winter miała na sobie spodnie od starego dresu, pomimo że lato było tuż tuż. Chłód z koszmarnego snu nie dawał się przepędzić z jej kości, a dodatkowo czuła się niezręcznie. Nie była pewna, czy uda jej się szybko uwolnić od tych uczuć. - Przykro mi, że cię obudziłam - powiedziała. Gareth też był niespokojny. Wstał, wyłączył wodę i sztywnymi rękami postawił na stole dwie filiżanki. - To nie ty mnie obudziłaś, tata wrócił niedawno. Dopiero co się położył, kiedy zaczęłaś krzyczeć. Oparł się na łokciu i mieszał rozpuszczalną kawę, dopóki ostatnie granulki nie zniknęły w gorącej wodzie. - Był tak zmęczony, że nie sądzę, aby cię usłyszał. Winter poczuła dreszcz na krzyżu. - Griffith wychodził w nocy? Gareth postukał delikatnie łyżeczką o brzeg filiżanki, strzepując ostatnią kropelkę płynu. - Evans poprosił go o pomoc, żeby przerwać jakieś polowanie. Czerwony alarm rozdzwonił się w głowie Winter. Szef policji z Griffithem, drzewa, znajome głosy pośród mgły. Wampir na polowaniu. - Gdzie? - W lesie. Winter zbladła. Miała bardzo złe przeczucia.
6 Cameron Farland wyszedł z siedziby Klubu Nyksów, starając się robić jak najwięcej hałasu. Otoczony swoimi wiecznie uczącymi się kolegami, przygotował się na długie, nudne popołudnie. A nuda sprawiała, że stawał się mściwy i infantylny. Wciągnął haust świeżego powietrza i ruszył przed siebie wyciągniętym krokiem. Świetnie zdawał sobie sprawę z uwagi, jaką przyciągał, przechadzając się tak po szkolnym podwórzu i pogwizdując. Generalnie Nyksom trudno było przejść niezauważonym, ale Cameron nawet nie próbował. Za bardzo lubił czuć na sobie ciekawe spojrzenia. Wiedział, że dziewczyny pociągał jego kapryśny wyraz twarzy i bursztynowe włosy. Rysy jego twarzy były nieco za ostre, aby móc rzeczywiście nazwać go przystojnym, ale niewielu to zauważało. Czarne chmury zbierające się na horyzoncie pozwalały domniemywać, że za kilkanaście minut trening drużyny piłkarskiej będzie się odbywał w ulewnym deszczu. A któż by chciał stracić taki widok? - zadał sobie w duchu nieco sadystyczne pytanie. Skrzywił się ironicznie i zaintonował
wolniejszą wersję „Singin' in the rain", szukając zadaszonego lokum na szkolnych trybunach. Wybrał miejsce w pierwszym rzędzie, daleko od schodów, jedno z tych niewygodnych, których nikt nie zajmuje nawet podczas finałowych rozgrywek. Słabość, z którą obudził się tego ranka, podpowiedziała mu, żeby zabrać ze sobą Serum, zanim Pragnienie stanie się naprawdę dokuczliwe. Teraz właśnie rozejrzał się wokół siebie i wyjął szklaną fiolkę. Upewniwszy się, że nie jest wystawiony na niczyje ciekawskie spojrzenia, przesypał część proszku do butelki z wodą. Nie chciałby być przez kogoś zaskoczony w trakcie tej czynności, tylko Chiplinowie i Winter Starr wiedzieli, że Serum zmienia wodę w krew, dając tym samym jemu podobnym możliwość przetrwania przy jednoczesnym poszanowaniu ludzkiego życia. Nikt inny ze szkoły nie miał o tym pojęcia. Gaszenie Pragnienia było jednak momentem dość... intymnym. Agonalna żądza, która poprzedzała zaspokojenie, mrowienie dziąseł, zanim wysunęły się z nich kły, to były bardzo prywatne wrażenia należące tylko do niego. Oczywiście właściwsze byłoby popijanie Serum z kryształowego kieliszka, leżąc na jedwabnych poduszkach w siedzibie Nyksów, ale tego dnia miał już dość ciszy, która tam zaległa. Zaczął popijać eliksir, zanurzając się w swoim wewnętrznym świecie, a zapominając o tym, który go otaczał: o boisku, drużynie i jakimkolwiek innym irytującym detalu. Właśnie dlatego piłka, która nadleciała niespodziewanie, wytrącając mu z rąk Serum, tak go zaskoczyła i rozwścieczyła. Dlatego też, kiedy odrzucał ją chłopakom, zapomniał o konieczności kontrolowania swojej siły.
Winter kręciło się w głowie. Przeszkadzał jej każdy najmniejszy dźwięk, co nie było łatwe na zatłoczonym, szkolnym korytarzu. Ignorując obecność Eleri u jej boku, rozmasowywała skronie, szukając odrobiny ukojenia. Wydawało jej się, że tego dnia uczniowie Świętego Dawida byli wyjątkowo ożywieni i podekscytowani. Wielu z nich przeciskało się w kierunku wyjścia, inni tłoczyli się przy oknach wychodzących na podwórze. Kiedy kolejna grupka mijała je biegiem, Eleri złapała jednego z chłopców za ramię. - Można wiedzieć, co się, do diabła, dzieje? Zatrzymany przez nią delikwent, najprawdopodobniej pierwszoroczniak, miał bardzo podnieconą minę i problem z trądzikiem. - Mówią, że jest bójka - odpowiedział, jakby to wszystko wyjaśniało. -1 co z tego? Chłopak prychnął, najwidoczniej zniecierpliwiony stratą czasu. - Kapitan drużyny piłkarskiej tłucze się z Nyksem! To zmieniało postać rzeczy. Eleri puściła ramię młodego i rzuciła się biegiem w kierunku wyjścia, Winter ruszyła jej śladem. Zawodnik, który dostał piłką rzuconą przez Camerona, wciąż masował bark. Los chciał, o ironio, że był to akurat bramkarz, z którym chodziła teraz Lorna Carter. Ten szczegół stawiał Farlanda w zupełnie innym świetle. W Świętym Dawidzie burzliwy romans Lorny i Camerona nie przeszedł bynajmniej niezauważony. Lorna miała na punkcie przystojnego Nyksa wręcz obsesję, a on nie pozostawał jej
dłużny, czasem dotrzymując jej kroku, czasem ją gnębiąc, w zależności od humoru. Nigdy jednak nie pozwolił sobie na przekroczenie granic postawionych przez Pakt - nigdy jej nie ugryzł, nigdy nie posunął się poza niewinny flirt. Jednak obecny chłopak Lorny ignorował zbyt wiele tajemnic, aby móc to docenić. A Andrew Lloyd, jako dobry kapitan, postanowił stanąć w obronie kolegi. - Co chciałeś osiągnąć, Farland, co? No co? - powtarzał podniesionym tonem, wystawiając cierpliwość Nyksa na ciężką próbę. - To oczywiste, że twój bramkarz puszcza szmaty - odparł ten prowokacyjnym tonem. - Zastanawiam się, jakim cudem dotarliście do finałów... Lloyd, podobnie jak jego rywal, nie mógł poszczycić się daleko posuniętą umiejętnością samokontroli. Pchnął Camerona i patrzył, jak ten zatacza się w tył. Kapitan był tego samego wzrostu co wampir, lecz dwa razy od niego szerszy i dodatkowo dysponował niechęcią do Nyk-sów kultywowaną już od pierwszego dnia w Świętym Dawidzie. Jego kwadratowa szczęka zaciskała się w wojowniczym wyrazie twarzy. Cameron był raczej szczupły, typ, którego często nie doceniają sportowcy. Był jednak również wampirem, który dopiero co przyjął swoją dzienną porcję krwi. Kto dałby się zmylić jego powierzchowności, popełniłby potworny błąd w ocenie sytuacji. Farland z gracją odzyskał równowagę, jego oczy przybrały ponury wyraz, który powinien był zaalarmować kapitana i jego drużynę. Lloyd wydawał się jednak tego nie zauważać. - Powinienem udać, że nic się nie stało tylko dlatego, że jesteś Nyksem? - kontynuował, podchodząc coraz bliżej przeciwnika, oparł dłonie na jego piersi i popchnął go po raz drugi. - Myślicie, że jesteście nietykalni, co?
Cameron zrobił kolejny krok do tyłu, jego mina wciąż była rozbawiona, choć coraz zimniej sza. - Zostaw mnie w spokoju, Lloyd - powiedział. - Bo jak nie, to co? - nie odpuszczał kapitan, przekonany, że jest górą. - Kogo zawołasz na pomoc, jak już nie ma Vaughana, waszego obrońcy? To było o jedno zdanie za dużo. Lloyd spróbował znowu go popchnąć, ale tym razem Cameron nie ruszył się ani o milimetr. - Idiota - warknął Rhys Llewelyn, wychodząc z tłumu gapiów, żeby zainterweniować. - Uspokój się, Lloyd - nakazał. - Nie ma potrzeby tak się wściekać z powodu błahego wypadku... Kapitan odwrócił się do niego momentalnie. Rhys przewyższał go wzrostem i pomimo jego smukłej budowy, było oczywiste, że nie był słabeuszem. - Wypadek? - prychnął Lloyd. - Wszyscy widzieli, że zrobił to specjalnie! Ma pretensje do bramkarza przez Lornę! Rhys uniósł brwi. - Zrobiłeś to specjalnie, Cameron? Cameron wzruszył ramionami. - Gdybym chciał mu coś zrobić, znalazłbym lepszy sposób -odpowiedział obojętnym głosem. Rhys skinął z ledwo dostrzegalnym uśmiechem. - Ja też tak myślę. Spojrzał z powrotem na Lloyda. - Nieporozumienie wyjaśnione - oświadczył pogodnie. - Odprowadzę was do ambulatorium, trzeba przyłożyć lód do tego barku. Wtedy Lloyd naprawdę się wkurzył.
Zdenerwowanie pozwoliło Winter zapomnieć o bólu głowy. Świetnie pamiętała, do czego zdolny jest Farland, kiedy straci nad sobą kontrolę. Lloyd nie cieszył się jej sympatią, ale rozlew krwi w szkole był ostatnią rzeczą, której potrzebowali. Zostawiła w tyle Eleri i przeciskała się przez tłum w kierunku samego oka cyklonu. Zdawała sobie sprawę, że spotka tam Rhysa, ale adrenalina pulsująca w powietrzu uniemożliwiała jej trzeźwe myślenie. - Nie zróbcie niczego głupiego - mruknęła pod nosem.
7 Rhys odskoczył w bok na sekundę, zanim pięść Lloyda śmignęła obok jego lewego policzka. Kapitan stracił równowagę i poleciał do przodu za swoim chybionym ciosem. - Ośmieszasz się - powiedział cicho Rhys. - Nie mam najmniejszego zamiaru rozpętywać tu bójki, więc opanuj się. Natychmiast. Mówił prawie szeptem, tak aby wszystkie wypowiedziane słowa pozostały między nimi dwoma. Jego głos brzmiał dziwnie płasko, niemal hipnotycznie. Musiał zachować spokój, w przeciwnym razie ktoś naprawdę mógł zrobić sobie krzywdę. Nie można było ryzykować, że po długich latach skutecznej przykrywki nagle Nyksi znowu ściągną na siebie jakieś podejrzenia. Niestety Andrew Lloyd stracił rozum. - Jasne, wy nigdy nie brudzicie sobie rąk... Napięcie, które zawisło w powietrzu, budziło instynkty trudne do okiełznania. Rhys czuł zew Mocy, kusiła go jak syreni śpiew pośród morskich fal. To takie proste - szeptała mu do ucha. Mógłbyś zmieść go z powierzchni Ziemi, zamiast robić z siebie tchórza. Rhys zacisnął pięści i podjął negocjacje. - Zastanów się, Lloyd... Nie widzisz, że wściekasz się o nic?
Wydawało się, że udało mu się znaleźć klucz do jego umysłu. Kapitan spojrzał na niego ponuro i wreszcie skinął. *** Winter czuła wokół siebie pulsującą Moc. Przyciągała ją z nieustępliwą intensywnością. Nić łącząca ją z Rhysem stawała się coraz wyraźniej wyczuwalna. Dalekie pomruki nieba zwiastowały nadciągającą burzę. - Jeśli ktoś zrobił sobie krzywdę, trzeba pomóc - powiedziała, wchodząc między trzech chłopców. Cameron i Lloyd odwrócili się zaskoczeni, jakby zobaczyli ducha. Rhys wywrócił oczami, zniecierpliwiony; niespodziewana interwencja dziewczyny zerwała łączność, którą udało mu się nawiązać z umysłem Lloyda, pozbawiając go znowu kontroli nad przeciwnikiem. To cię nie dotyczy, Win! - zganił ją w myślach. - Właśnie to wyjaśnialiśmy. Głos Rhysa był spokojny, ale Winter czuła w nim wibrowanie Mocy. Odpowiedziała mu palącym spojrzeniem, starając się powstrzymać niepokój, który skręcał jej żołądek. - Jeśli chcecie się bić, to lepiej się ruszcie. Cała szkoła na was patrzy. Dyrektor szybko się dowie, kogo wyrzucić. Cameron zmarszczył tylko brwi, ale Lloyd zaczął zdradzać oznaki zdenerwowania. Zostać wyrzuconym ze szkoły kilka dni przed finałowym meczem... Takiego ryzyka nie wziął pod uwagęZebrał w sobie całą dumę, jaką dysponował, i odwrócił się plecami. - Niech ktoś cię odprowadzi do ambulatorium - nakazał rannemu bramkarzowi. - Reszta może kontynuować trening. Przechodząc obok Winter, spojrzał jej w oczy.
- Jesteś zadowolona, przyjaciółeczko Nyksów? - zapytał złośliwie. To, co przydarzyło się Lornie, niczego cię nie nauczyło? Winter nie spuściła z niego lodowatego spojrzenia. - Trzymaj się od nich z daleka, albo wpakujesz się w kłopoty, dobrze ci radzę, Starr - ciągnął Lloyd. - Oni są inni. To powiedziawszy, odszedł, potrącając ją ramieniem. Winter zadrżała, adrenalina zmieniła się w czystą wściekłość. Jak on śmiał mówić jej, co ma robić, a czego nie? Nie musiała patrzeć na Rhysa ani Camerona, żeby wiedzieć, że czuli to samo co ona, furię. Złość dodawała jej sił i jednocześnie spalała energię. Nie wiedziała już nawet, przeciw komu tak naprawdę się zwraca, przeciw Lloydowi czy Cameronowi. Czy może przeciw Rhy-sowi, który wykorzystał swoją Moc, żeby zawładnąć wolną wolą tego głupca. Rhys podszedł do niej. - Nie było innego sposobu, żeby go uspokoić, Winter - próbował się usprawiedliwić. - Nie miałeś do tego prawa - odparła. Potem nagle wszystko zrobiło się czarne, a on ledwo zdążył ją złapać, zanim osunęła się na ziemię.
8 Winter dryfowała w szarej mgle, która ją otaczała, jeszcze nie płynnej, lecz gęstszej od dymu. Trwała w tym stanie od dawna. Jej umysł się wyłączył, unosiła się w słodkim niebycie podobnym do tego, który poprzedza wybudzenie z dobrego, zdrowego snu. Jakiś rytmiczny dźwięk powoli odmierzał czas. Dopiero po chwili zorientowała się, że było to senne bicie jej własnego serca. Podobał jej się ten spokój. Jeszcze pięć minut... pomyślała leniwie. Spróbowała się poruszyć, ale mięśnie jej nie odpowiedziały, jakby nie miała już ciała, które podlegało jej woli. Jednak gdzieś tam biło jej serce... Poczuła niepokój, a wraz z nim jakąś wibrację w gęstniejącej wokół niej szarości. Winter próbowała wyostrzyć zmysły, ale jej głowa nie działała tak, jak powinna. Nie pamiętała, w jaki sposób znalazła się w tym miejscu ani gdzie była wcześniej. Przecież to nie mogła być pułapka... Skoncentrowała się na poszukiwaniu jakiejś wskazówki i wreszcie udało jej się wyłapać znajomy dźwięk. Jeszcze nie była w stanie go zidentyfikować, przypominał jęk metalowej struny.
To dochodziło zza mgły, było pełne napięcia, frustracji. Wsłuchiwała się w ten dźwięk, aż odnalazła w nim bliski ton, który przyciągał ją i przerażał jednocześnie. To było dziwne. Winter nie pamiętała niczego, jakby ta szarość była pierwszym doświadczeniem w jej życiu, a jednak tajemniczy głos miał dla niej jakieś znaczenie. Próbowała zrozumieć, ale jedyną rzeczą, jaka przychodziła jej do głowy, była twarz o kasztanowych oczach. Nie, niezupełnie kasztanowych... miały cieplejszy odcień, prawie czerwonawy. To była twarz chłopaka, przystojnego i zmartwionego. Metaliczna wibracja przybrała postać słowa. -Winter... Przestraszona zachłysnęła się powietrzem. Mgła rozrzedziła się, ciało odzyskało swój ciężar, a serce na powrót stało się mięśniem kurczącym się w jej piersi. Rhys... Wydostała się z tego miejsca zawieszonego w pustce. Wspomnienia zaczęły do niej wracać: Cameron Farland i Lloyd, hipnotyczny głos Rhysa. Omdlenie. Ambulatorium w Świętym Dawidzie śmierdziało środkiem dezynfekującym. Tylko to dotarło do Rhysa, kiedy wszedł tam z Winter w ramionach. Wszystko inne - ściany w kolorze szpitalnej zieleni, słabe światło wpadające przez jedyne okno, linoleum na podłodze - nie miało dla niego znaczenia. Otwórz oczy - powtórzył kolejny raz w myślach, rzucając pospieszne spojrzenie w kierunku drzwi. Szkolny lekarz stał w przedsionku z rannym bramkarzem. Na szczęście uraz okazał się o wiele mniej poważny, niż wydawało
się na początku, oznaczało to jednak, że zaraz po zaopatrzeniu futbolisty w torebkę z lodem, medyk wróci do Winter, a wyraził się jasno - nie chciał zastać przy niej Rhysa. - Oszczędzaj bark, za kilka godzin powinien przestać boleć -polecił pospiesznie. Proszę, Winter... - powtórzył chłopak, podczas gdy kroki lekarza rozbrzmiewały za drzwiami. Klamka opadła. Rhys nie miał najmniejszego zamiaru odejść. *** - Ty jesteś Llewelyn, tak? - zapytał lekarz. Winter nigdy przedtem nie była w ambulatorium, ale dziwna, rwana artykulacja mężczyzny była znana w Świętym Dawidzie. Wstrzymała oddech, czekając na reakcję Rhysa. - Tak, proszę pana. Jego głos zabrzmiał spokojnie jak zawsze. - Więc i Nyksi mają serce... - zripostował mężczyzna. Opierając się pokusie otwarcia oczu, Winter wyobraziła sobie jego uśmiech. - Lepiej, żebyś już poszedł. Ta dziewczyna potrzebuje pomocy. - To Winter - warknął zniecierpliwiony Rhys. - Nazywa się Winter Starr. Winter domyśliła się, że medyk przytakuje bez zainteresowania. - Chciałem się tylko upewnić, że niczego jej nie trzeba. Dziewczyna niezauważalnie uniosła powieki, żeby na nich zerknąć. Szkolny lekarz był niskim, żylastym człowiekiem o długich, kasztanowych wąsach, które nadawały mu nieco operetkowy wygląd. - Zapewniam cię, że w tej chwili potrzebuje tylko mnie - odparł, patrząc chłopakowi prosto w oczy. - Ona właśnie zemdlała, a ja mam dyplom z medycyny.
Odsunął Rhysa, a Winter zacisnęła z powrotem powieki, żeby nie zorientowali się, że podglądała. Poczuła na czole chłodną, szorstką dłoń. - Dziwne... - zastanawiał się doktor. - Spadek ciśnienia powinien obniżyć temperaturę, a ona jest rozpalona. Może te reguły nie dotyczą tych, którzy nie są w pełni ludźmi -pomyśleli w tym samym momencie Winter i Rhys. - Idę po termometr... Winter starała się przybrać obojętny wyraz twarzy, przedłużając maskaradę. Nagły ruch powietrza i mrowienie na skórze dały jej do zrozumienia, że nie zdołała nabrać Rhysa. Pochylił się nad nią. - Jeśli powiesz, że czujesz się już lepiej, to go odeślę - wyszeptał jej do ucha. - Albo sam sobie pójdę, jeśli wolisz. Wstyd zabarwił jej policzki na różowo, ale nie miała już czasu, żeby odpowiedzieć. - Widzę, że masz się już lepiej - zauważył lekarz, wracając do gabinetu. Winter zamrugała, skupiając wzrok na mężczyźnie. - Tak, już wszystko w porządku. - Jesteś chudziutka - zauważył podejrzliwie. - Jadasz wystarczająco? - Tak, proszę pana. - Sypiasz? - Oczywiście. - Narkotyki? - Nie, proszę pana. Doktor nachylił się do niej i zapytał przyciszonym głosem. - Możesz być w ciąży? Winter aż podskoczyła z zażenowania. - Tylko dlatego, że zemdlałam? - Moim obowiązkiem było zapytać.-Muszę też wiedzieć kilka rzeczy o stanie zdrowia twoich rodziców...
Brwi dziewczyny uniosły się wysoko. Nie żyją - powstrzymała się w ostatniej chwili. Ach, i dla ścisłości, mój ojciec był wampirem. - Proszę pana, nic mi nie jest - zapewniła. - Naprawdę. Nie ma potrzeby tracić na mnie czasu. Podniosła się energicznie z leżanki, mając nadzieję, że rumieniec na policzkach uwiarygodni jej słowa. Lekarz nie dawał jednak za wygraną. - Taka jest procedura. Muszę uzupełnić kartotekę, zmierzyć ci temperaturę i ciśnienie. Winter westchnęła z niedowierzaniem. - Przecież właśnie pan to zrobił - wtrącił się Rhys, zaskakując pozostałą dwójkę. - Nie pamięta pan? Mężczyzna odwrócił się do niego z oburzoną miną. - Chyba już ci mówiłem, że masz wyjść - zaatakował. Chłopak skrzyżował ręce na piersi, nic w jego postawie nie wskazywało, żeby miał zamiar się podporządkować. - Słyszałem - odparł. - Nie mam zamiaru jej badać w twojej obecności - dodał lekarz. - Nie ma takiej potrzeby. Jego głos obniżył się, osiągając ten sam hipnotyczny ton, którego użył wcześniej z Lloydem. Złość zaczęła wyparowywać z medyka, a w jego oczach pojawiła się wątpliwość. - Przecież bym pamiętał - upierał się, dalej niepewny. Rhys wpatrywał się w niego bez jednego mrugnięcia. Powietrze jakby się zagęściło, wypełnione jakąś nową, ledwie wyczuwalną energią. - Chyba masz rację... - zgodził się w końcu mężczyzna. - Proszę się dobrze zastanowić. Wzrok lekarza stał się rozmyty, gdy Moc przedarła się przez jego ostatnią linię obrony.
- Chyba się przejdę - mruknął, zamykając za sobą drzwi. Rhys skinął zadowolony. - Można wiedzieć, co ty wyprawiasz? - syknęła Winter. Rumieńce na jej policzkach były już tylko rezultatem wściekłości. - Czułam Moc, Rhys! - krzyknęła. - Nie możesz używać jej za każdym razem, gdy ktoś nie postępuje wedle twojej woli! Rhys odwrócił wzrok, ale nie dał się zbić z tropu. - Ja już wychodzę, Win. Chciałem tylko usłyszeć, że dobrze się czujesz. Dziewczyna obracała w palcach kryształowy amulet. Ogrzał się od jej dłoni i teraz emanował miłym ciepłem. Westchnęła, wpatrując się w skrawek podłogi, na którym linoleum zaczęło się odklejać. - Nic mi nie jest. Było tyle rzeczy, które powinni sobie powiedzieć, że nie wiedziała, od czego zacząć. - Dziękuję, że mi pomogłeś... Jej włosy splecione w warkocz opadały na szyję, sprawiając, że skóra wydawała się jeszcze bielsza. Rhys podszedł do niej jeszcze bliżej. - Nigdy nie przestanę - zapewnił czule. Tak bardzo pragnął jej dotknąć, ledwo zdołał się powstrzymać. Wiedział, że musi upłynąć więcej czasu. Stał nieruchomo i cieszył oczy jej widokiem. Czuł, że ona też nie była spokojna. Dar krwi, który ich połączył, sprawił, że czytali w sobie jak w otwartych księgach. - Chciałabym, żeby to wszystko było prostsze... Oczy Winter zalśniły srebrnym blaskiem. Smutek, który je szklił, był dla Rhysa nie do zniesienia. - To jest prostsze, niż myślisz - zapewnił. - Przynajmniej między nami.
Powoli, ignorując niecierpliwe pragnienie, uniósł dłoń i dotknął jej twarzy. Wstrzymał oddech, czekając na jakąś reakcję, ale Winter trwała nieruchomo. Patrzyła na niego bez złości. Wydawała się tylko zdziwiona, jakby próbowała zmusić się, żeby mu uwierzyć. - Jesteśmy tylko ty i ja. Desperacko chciał ją przekonać, ale musiał to zrobić w sposób niemający nic wspólnego z Mocą czy krwią. Zdawał sobie sprawę, że mógłby ją stracić, a sama ta myśl ściskała mu gardło. Nachylił się, zbliżając do niej swoją twarz, wydawało mu się, że ten moment trwał wiecznie. Zatrzymał się o milimetry od jej ust, czekając na jakiś znak, gest, cokolwiek, co dałoby mu do zrozumienia, że ma przestać, że nie może jej pocałować. Potem dotknął jej warg swoimi. Kiedy zadrżała, i jego oddech przyspieszył. - Tak bardzo bym tego chciała, Rhys... Wreszcie wziął ją w ramiona. Pragnął ją przytulić z całych sił, przycisnąć mocno do piersi, zyskać pewność, że już nigdy jej nie straci. Zamiast tego objął ją najdelikatniej, jak tylko umiał. - Więc spróbujmy. Po kilku chwilach poczuł na plecach ręce Winter. -Nie... Zamknął jej usta pocałunkiem. Nieprawda. Nikt już nie może nam zabronić być razem. Wzajemna bliskość była jak narkotyk. Winter zanurzyła się w iluzji. Nagle usłyszeli głos lekarza odbijający się echem w korytarzu. Rozmawiał z kimś, zbliżając się do gabinetu. - W sobotę o dziesiątej przed dworcem - szepnął Rhys. - Znajdź jakąś wymówkę. Zdążył jeszcze jeden raz musnąć jej usta. - Proszę...
„Twoim obowiązkiem będzie go unicestwić ". Winter skinęła na zgodę, wiedząc, że popełnia błąd. I wiedząc, że i tak tam pójdzie. Kiedy lekarz wszedł do pomieszczenia, Rhys minął go jak gdyby nigdy nic i wyszedł. Uśmiech, który ukrywał za kułakiem, zgasł na widok Garetha Chiplina czekającego na korytarzu. - Wydawało mi się, że zdecydowałeś trzymać się z daleka -rzucił zaczepnie chłopak. Martwił się i nie miał zamiaru tego ukrywać. Rhys nie dał się sprowokować. - Ktoś ją musiał zanieść do ambulatorium. Gareth zagryzł zęby, kolejny raz dał się wyprzedzić Nyksowi. Wbił wzrok w drzwi do gabinetu lekarskiego, jakby mógł przez nie widzieć. - Ona nie jest taka jak ty, Llewelyn. Chciał, żeby te słowa zabrzmiały jak coś zupełnie oczywistego, włożył w to całą pewność siebie, jaką dysponował. - Możliwe - przyznał Rhys bez przekonania - ale nie łudź się, że jest taka jak ty. Im wcześniej to zrozumiesz, tym szybciej będziesz mógł naprawdę pomóc. Ona nie jest ludzka. Mina Garetha zrobiła się jeszcze bardziej ponura, jednak pogodzenie się z rzeczywistością było jego prywatnym problemem. Rhys odszedł, nie dodając nic więcej. „Niie łudź się, że jest taka jak ty... nie jest ludzka ". Zanim Winter wyszła z ambulatorium, westchnęła głęboko. Od dawna znała prawdę, ale wciąż nie była gotowa, żeby ją zaakceptować.
9 Właściciel warsztatu przez chwilę walczył z zamkiem, po czym zamknął zewnętrzną kratę. Chłopak, który czekał u jego boku, spojrzał na zegarek. Była 22.30. Cholera... późno! Nie przejmując się czarnymi od smaru dłońmi, przeczesał nimi swoje rude włosy. Pracował ciężko całe popołudnie, w końcu jednak udało mu się przywrócić do życia starego Bentleya, którego silnik mruczał teraz z zadowoleniem. To była duża satysfakcja, jednak jego plany na wieczór wzięły w łeb. - Odwaliliśmy kawał dobrej roboty, Miles - pochwalił go starszy mężczyzna. Uśmiech malował się na jego szerokiej twarzy. Był zmęczony, ale z niebieskich oczu nie niknął błysk. - Przywrócimy świetność temu skarbowi... Miles odpowiedział uśmiechem. To był model Bentleya z początków lat osiemdziesiątych. Nie należał może do jego ulubionych, ale nic nie mówił, bo wiedział, że wujek uwielbiał tych staruszków. - Strzelimy sobie piwko, Hank? - zapytał. Mężczyzna zawahał się przez chwilę, miał ochotę się zgodzić.
- Zadzwoń po przyjaciół i wypijcie moje zdrowie - odpowiedział jednak. - Twoja ciotka czeka na mnie w domu już od kilku godzin. Miles klepnął wujka w ramię. - Do jutra, mistrzu. Rozdzielili się... Hank tuż za zakrętem zniknął w drzwiach swojego domu. Miles poszedł w przeciwną stronę. Chciał odwiedzić swoją dziewczynę. Od kiedy podjął pracę, prawie się nie widywali, a on miał już dość wysłuchiwania, że woli złom niż ją. Mieszkała poza miasteczkiem, więc czekał go dwudziestominutowy spacer przez pola. Miles wszedł w boczną ulicę, której nikt nigdy nie zechciał wyasfaltować i, ignorując znak w kształcie litery T ostrzegający przed jej rychłym końcem, ruszył przed siebie. Przeskoczył szlaban z zakazem wjazdu, jak robił to do lat i znalazł się wśród bujnej zieleni walijskiej wsi. Winter nie wiedziała, w jaki sposób tak nieoczekiwanie znalazła się u boku Milesa w jakiejś nieznanej mieścinie. On jej nie widział, ale ona nie mogła oderwać od niego wzroku. Miles nie był pociągający: przysadzisty, w kombinezonie typowym dla mechanika, pełnym tłustych plam. Po jego twarzy widać było, że miał za sobą ciężki dzień. Ale był żywy. A to czyniło go niezwykle interesującym. Winter zdziwiła się, że pragnie go obserwować. Przecież powinna najpierw się zastanowić, dlaczego tam była. I gdzie. Coś ją martwiło, jakiś rodzaj przeczucia... Ale po co przerywać to, co najprawdopodobniej było po prostu snem?
Miles szedł przed siebie bez pośpiechu. Przez całe swoje życie nie wyściubił nosa z miasteczka, więc znał każdy jego zakamarek. Co jakiś czas chmury zasłaniały księżyc, ale on nie potrzebował światła. Może był zbyt zajęty własnymi myślami. A może to jego tropiciel był nienaturalnie cichy. Chłopak zauważył jego obecność dopiero, kiedy leżał już w trawie przygnieciony jego ciężarem. Lęk ogarnął każdą komórkę jego ciała, zaczął wrzeszczeć. Wykręcił się wściekle, próbując zrozumieć, co go zaatakowało. Miles nigdy nie był szczególnie odważny, ale nagle zdał sobie sprawę, że aż do tamtej pory nie wiedział, co to prawdziwy strach. Może to był pies z gospodarstwa. Źle zrobił, nie zabierając ze sobą latarki. Tylko że czuł wyraźnie ludzkie ręce zaciskające się na jego szyi. Kopał z całych sił, aż wreszcie trafił przeciwnika wystarczająco celnie, aby tamten się zawahał. Wykorzystał ten moment, odwrócił się na plecy i spojrzał w twarz napastnikowi. Wtedy panika ogarnęła go doszczętnie. To był człowiek, a przynajmniej coś o ludzkim ciele. Ale te oczy... Boże wszechmogący... - pomyślał Miles. Żaden człowiek nie dysponował takim spojrzeniem... dzikim, po prostu złym. Wyglądał jak uciekinier z nocnego koszmaru... Napastnik złapał go za włosy i odgiął głowę na bok. Rozwarł szczęki i zanurzył kły tam, gdzie krew płynęła najbystrzej. Miles nie był w stanie dłużej powstrzymywać łez. *** Przestań! - błagała Winter. - Proszę cię, przestań! Czuła wilgotne usta, spiekotę w gardle. Dałaby wszystko, żeby tylko przerwać ten koszmar, żeby zapomnieć o dzikiej radości tej chwili.
Kiedy wampir nasycił głód, Miles uciekł, potykając się i przyciskając palce do szyi. Krew przestała płynąć już po kilku chwilach, wyczerpany i ogłuszony błąkał się po polach. Winter wybudziła się powolutku. Przez kilka ostatnich godzin spała głęboko, spokojnie, jak to się jej już nie zdarzało od dawna. Rozmyślała o tym przyjemnym uczuciu, dopóki nie zadzwonił budzik. Przeciągnęła się leniwie. Czuła się silna i wypoczęta pomimo wcześniejszych koszmarów. Słabość, którą odczuwała poprzedniego dnia, zniknęła. Słodycz tego przebudzenia dawała jej jednak lekkie poczucie winy. Ciesz się tym - nakazała sobie. - Nie bądź głupia... Uciszyła wątpliwości i zaczęła napawać się tą chwilą. Potem otworzyła oczy i zdała sobie sprawę, że coś było nie w porządku. W ustach czuła metaliczny smak krwi. Miles... Jej żołądek wykonał salto. Ubrała się tak szybko, jak umiała i zbiegła do kuchni, w której siedzieli Chiplinowie. - Dzień dobry. Każdy odpowiedział jej na swój sposób. - Cześć Winnie! - zawołała pani Chiplin. Morwenna jak zwykle była już gotowa na nowy dzień, delikatny makijaż, jasne włosy zebrane w kok. Nie przyglądała jej się ani nie zaproponowała jej niczego do jedzenia, pewny znak, że nikt nie powiedział jej o omdleniu. Winter była z tego powodu zadowolona. Usiadła obok Daia, który powitał ją szerokim uśmiechem.
Najmłodszy w rodzinie, dziesięcioletni Dai, był jedynym, który kompletnie ignorował sekret jej podwójnej natury, choć już niedługo miał zacząć pobierać nauki od Familii, zupełnie jak to było z jego starszym rodzeństwem. - Może będziemy mieli szczeniaka - ogłosił z entuzjazmem. - Naprawdę? - Tak. Suczka mojego kolegi z klasy urodziła pięć. Mama i tata powiedzieli, że po wakacjach możemy jednego wziąć, jeśli chcemy... -Tylko jeśli stopnie będą dobre, Dai! - wtrącił się Griffith Chiplin, nabijając swoją fajkę. - Mama pojedzie ze mną po szkole je obejrzeć. Morwenna nie odpowiedziała, wpatrywała się nieruchomo w telewizor. Winter wstała i podeszła bliżej, żeby usłyszeć głos komentatora. - Shildon, hrabstwo Durham. Wczorajszej nocy ta spokojna mieścina była świadkiem kolejnej niewyjaśnionej napaści. Winter przeszedł dreszcz. - Ofiara jest wciąż w szoku, to dwudziestodwuletni mechanik, Miles Cooper. Jęknęła, a był to jeden z tych jęków, które Gareth słyszał co noc z jej pokoju. Filiżanka wypadła jej z rąk, roztrzaskując się na podłodze.
10 Kawiarnia Starbucks na Picadilly była wystarczająco zatłoczona, aby zapewnić pełną anonimowość, a jednak Susan Bray tęskniła za spokojem swojego biura. Była przekonana, że w tym harmiderze nigdy nie uda jej się skoncentrować. A może po prostu była zdenerwowana. Spróbowała rozluźnić napiętą twarz i przeczesała palcami kasztanowe włosy, niszcząc staranny przedziałek. Na stole przed nią stała mrożona kawa i laptop ściągający tony korespondencji. Susan zdjęła szarą marynarkę i powiesiła ją z troską na oparciu krzesła. Kiedy podniosła wzrok znad ekranu komputera, dostrzegła, że Iago Rhoser, Egzekutor, wreszcie do niej dotarł. - Podłączyła się już pani, pani adwokat? - zapytał, nie tracąc czasu na powitania. Susan przytaknęła. Z czasem specyficzny sposób bycia Egzekutora przestał ją irytować, nie bez związku pozostawał przy tym fakt, że zajmował on o wiele wyższy szczebel w hierarchii Familii. Patrzyła, jak stawia dymiący kubek na stole i z wystudiowanym spokojem zajmuje miejsce obok niej. Jego zazwyczaj surowy wyraz twarzy pokrywał teraz serdeczny uśmiech przywołany na potrzeby ewentualnych postronnych obserwatorów.
- Słyszała już pani o chłopaku z Shildon? Susan postukała palcem w złożony egzemplarz „Timesa" leżący po jej prawej. Ona też nie była gadatliwym typem. - Czas goni, pani adwokat - zauważył Egzekutor. - To już powinno być jasne. Kobieta wbiła w niego swoje ciemne oczy. - Wie pan, że widzę to tak jak pan, panie Rhoser - powiedziała, cedząc słowa. - Zgrywanie bohatera jednak mnie nie bawi. Mężczyzna zachichotał. - Będzie się pani musiała przyzwyczaić po wysłaniu tej wiadomości... Oboje wiedzieli, że miała zamiar go wysłać i zrobić to, co należało zrobić. Nie było sensu udawać inaczej. Aeron Fennah, szef Familii, prowadził tajne rozmowy, żeby usunąć Wielkiego Mistrza Zakonu, potężnej organizacji kontrolującej wampiry. A oni, żeby go zatrzymać, potrzebowali o wiele mocniejszych dowodów niż anonimowe konto e-mailowe, do którego udało im się włamać. - Skąd pewność, ze macduff zgodzi się ze mną spotkać? Niczego nie osiągniemy, dopóki nie odkryjemy jego prawdziwej tożsamości. Do tego trzeba czasu, a dodatkowo ryzykujemy dekonspirację. - Litości, Bray... Wszyscy wiedzą, że to pani od zawsze zajmuje się małą Starr. Susan westchnęła. Winter...Dziewczyna, której krew miała zapewnić jakiemuś macduffowi nieśmiertelność i przekonać go do przypieczętowania umowy. To w ten sposób Rada, organ nadzorujący wampiry z Zakonu i ludzi z Familii, zostałaby zniszczona. - Naprawdę myśli pan, że on przyjdzie osobiście? Iago Rhoser zamyślił się przez moment. - Mam ogromną nadzieję, że tak będzie. Mówimy tu o bardzo szczególnej nagrodzie... Na jego miejscu nie wysłałbym nikogo,
bo dla każdego pokusa byłaby zbyt wielka. Krew dziewczyny jest zbyt cenna. Pani adwokat spuściła wzrok na klawiaturę komputera i pospiesznie wpisała hasło. Konto, którego Aeron Fennah używał do tajnej korespondencji, zarejestrowane na nazwisko johnsmith, otworzyło się po kilku sekundach. - Dobrze, w takim razie musimy się pospieszyć. *** Bardzo daleko stamtąd, w willi na przedmieściach Edynburga, macduff z zadowoleniem kiwał głową wpatrzony w ekran swojego komputera. Od: johnsmith Nadszedł czas. Pani Bray wyjaśni wszystko. Niedługo otrzyma pan nieśmiertelną glorię, której pan szukał. Pozostawiam panu wyznaczenie miejsca spotkania. Macduff pozwolił sobie na przyjemność przeczytania na głos tych kilku linijek, aby wampir siedzący obok niego również mógł się z nimi zaznajomić. - Udało się, przyjacielu... - powiedział usatysfakcjonowany. Ten drugi walczył z drżeniem całego ciała, ale przytaknął. - Szybko - wymamrotał. - To musi być szybko... W absolutnej ciszy słychać było tylko stukanie klawiszy. Do: johnsmith Jutro o 19. Atrium. Edynburg. Susan Bray i Egzekutor wymienili spojrzenia. Mieli bardzo mało czasu na zorganizowanie wycieczki do Szkocji.
11 Była sobota. Winter zamarła na progu domu Chiplinów, wahając się, czy rzeczywiście powinna go przekraczać. Dlaczego dałam się przekonać? - zastanawiała się w myślach po raz kolejny. To był głupi, bardzo głupi pomysł, a jednak nie potrafiła się wycofać... Lorna Carter zgodziła się ją kryć, nie pytając o szczegóły, ale Winter wiedziała, że jej przyjaciółka była pierwszą, która nie pochwaliłaby umawiania się z Nyksem. Dlaczego nigdy nie udaje nam się zrobić tego, co byłoby właściwe, Rhys? Było milion pytań i ani jednej odpowiedzi. Pierwsze z nich: czemu właśnie oni pokochali się od pierwszego wejrzenia? Czy to wydarzyłoby się, gdyby Winter byłą zwykłą ludzką dziewczyną? Gdyby Rhys Llewelyn nie był wampirem? Czy to był tylko zew krwi, który robił z nich głupców? Winter rzuciła okiem na zegarek. Mieli się spotkać za piętnaście minut. Wracaj na górę, Win. Zamknij się w swoim pokoju i przestań o tym myśleć - próbowała roztropnie przekonać samą siebie. Zamiast tego skontrolowała swój wygląd w lustrze przy wyjściu. Lekki makijaż, który sprawiał, że wyglądała mniej dziecinnie,
rozpuszczone włosy, sandały na obcasie, dżinsy i fioletowa bluzeczka odsłaniająca ramiona i szyję. Dobra, naprawdę idę do Lorny. Zamknęła za sobą drzwi i odetchnęła głęboko, ściskając w palcach kryształowy talizman. Dotarła do dworca punktualnie o dziesiątej. Rhys pozwolił, aby to ona wyznaczała granice, więc kiedy zatrzymała się o krok od niego, nie podszedł bliżej. - Chcesz zobaczyć morze? - zapytał po prostu. Na ułamek sekundy ogarnął go strach, że teraz ona się odwróci i odejdzie, że zniknie, że przyszła tu tylko po to, żeby powiedzieć mu „żegnaj". Winter jednak skinęła głową, uśmiechając się lekko. - Gdzie? - W Pensarn. Pociągiem to krócej niż godzina. Podeszli do ławki, jedno obok drugiego, rzucając sobie co jakiś czas ukradkowe spojrzenia. Nigdy wcześniej razem nie wychodzili. Nawet kiedy uciekli do Londynu, mieli mało czasu na bycie tylko we dwójkę. Powietrze pulsowało słodkim podekscytowaniem, pociąg zatrzymał się przed nimi z przeciągłym piskiem. Winter zapragnęła, żeby zabrał ich daleko, dużo dalej niż do Pensarn, z dala od Familii, Zakonu i koszmarnej przepowiedni Bethan. Wyciągnęła rękę i splotła palce z Rhysem. Nic na świecie nie przekonałoby jej, żeby go skrzywdzić. - Dzisiaj jesteśmy tylko ty i ja. Rhys spojrzał na nią roziskrzonym spojrzeniem, które zdradzało, jak bardzo tego pragnął. - Tylko my.
Kiedy wsiedli do pociągu, wszelkie bariery między nimi zniknęły. Winter oparła głowę na jego ramieniu, jej rozpuszczone włosy tworzyły czarną plamę na czerwieni jego koszulki. Rhys objął ją delikatnie. - Tęskniłem - szepnął. - Ja też - odpowiedziała. - Zawsze tęsknię. Wzięła go za rękę i poprowadziła w głąb pociągu, aż znaleźli dwa miejsca z dala od ludzkich spojrzeń. Trudno było im myśleć trzeźwo, ale wszystkie problemy mogły na nich poczekać tych kilka godzin w Cae Mefus. Krajobraz za oknem szybko się zmieniał, zieleń mieszała się ze stalowym niebem. Poranek był przepięknie słoneczny, choć na horyzoncie majaczyło kilka ciemnych chmur. Kiedy za oknem pojawiło się morze, Winter przylgnęła do szyby. - Nigdy nie byłam na wybrzeżu bez babci. Rhys przyjrzał się ostrożnie jej twarzy. - Możemy pojechać w jakieś inne miejsce, jeśli wolisz. Pokręciła głową. - Nie, lubię morze. A poza tym nigdy nie byłam w tych stronach. Z babcią jeździłyśmy tylko do Kornwalii. - Tu nie ma skał. Winter wciąż wpatrywała się w białą, szeroką plażę widoczną w oddali. - Wszystko wydaje się bardziej... słodkie. - Bo takie jest. Nie miał na myśli krajobrazu. Mówił o tych kilku wykradzionych godzinach z Winter. Ona zarumieniła się delikatnie. Pragnęła wpatrywać się w fale w jego objęciach. Tory skręciły w kierunku zamieszkałych obszarów, po chwili pociąg zwolnił i wjechał do Abergele. - Myślisz czasem o przyszłości, Rhys? Chłopak się uśmiechnął.
-Nie, jeśli tylko mogę tego uniknąć, a dzisiaj jest to zabronione. Skład zaczął hamować, Rhys podał jej rękę i pociągnął do siebie. - Tylko ty i ja. Obiecaliśmy to sobie, prawda? Winter przytaknęła, jej twarz się wypogodziła. „Twoim obowiązkiem będzie go unicestwić ". Pogładził ją po twarzy, dostając w zamian uśmiech. Nie teraz, Win napomniała się. - Dzisiaj jesteśmy tylko my. Łatwo było w to uwierzyć, mając go tak blisko. Wysiedli na stacji Abergele i Pensarn, dając się ponieść tej magicznej iluzji. Może i był to tylko zew krwi, ale czy istniało silniejsze uczucie? Powietrze było świeże, słonawe. Silny wiatr przepędził prawie wszystkich turystów, byli jedyną parą przechadzającą się po nadmorskim deptaku. - Nie kupisz róży dla swojej dziewczyny? - zapytała kwiaciarka, kiedy przechodzili obok jej straganu. Nagły podmuch wiatru, mocniejszy od poprzednich, rozwiał Winter włosy, otwierając je jak dwa czarne skrzydła. Spojrzała na Rhysa, ścisnęli mocniej swoje ręce i rzucili się do biegu, nie zwracając uwagi na pytające spojrzenie kwiaciarki. Morze ich wzywało. Kiedy dotarli do plaży, Winter zatrzymała się i zdjęła sandały, trzymając je w wolnej ręce. Morze biło w falochron, rozbryzgując wokół słone krople. Zwolnili i podeszli do wody najbliżej jak się dało. Śmiali się, gdy dosięgały ich kolejne bryzgi fal. Policzki Winter były zaróżowione. Jej czarne loki zwisały w nieładzie wokół twarzy, nadając jej nieco dziki wygląd. Serce Rhysa biło coraz mocniej za każdym razem, gdy ich spojrzenia się spotykały. Jakże lśniły jej oczy...
Potem utonęli w swoich objęciach, wszystkie zmartwienia odeszły w zapomnienie. Usiedli na krawędzi głazu, zawieszeni między niebem a morzem. Winter już się nie bała. Tylko oni i nic więcej. Wszystko inne, złowróżbne przepowiednie czy okrutne wyroki, musiało poczekać.
12 Atrium było jedną z najsłynniejszych restauracji Edynburga. Wystrój oscylował miedzy nowoczesnym a zabytkowym: ciemne drewno, krzesła w białych pokrowcach, naturalny kamień na ścianach i metalizowane lampy, które dawały ciepłe, rozproszone światło. Kelner poprowadził Susan Bray do przepięknie nakrytego stołu. Mężczyzna, który ją tam powitał, ubrany był w tweedową, nienagannie skrojoną marynarkę i gustowne okulary, których jedynym zadaniem było nadanie mu dojrzalszego i bardziej autorytatywnego wyglądu. Był wysoki, miał kasztanowe włosy i serdeczny uśmiech. Wydawało się, że nie dobił jeszcze czterdziestki. - To ogromna przyjemność panią poznać, pani adwokat - powiedział, wyciągając do niej rękę. Susan uścisnęła ją mocno i zdecydowanie, pragnąc podkreślić swoją pewność siebie. - Cała przyjemność po mojej stronie. Byłam bardzo ciekawa, kto kryje się pod tajemniczym pseudonimem Johna Smitha. Kelner odsunął jej krzesło, a ona usiadła skinąwszy głową w podziękowaniu.
- Chyba rozumie pani powody, dla których musiałem zachować dyskrecję... - Oczywiście - odpowiedziała. To, co musieli odkryć, to jaką rezerwę zachował macduff w stosunku do Fennaha. To była jedyna niewiadoma ich planu. Jeśli Fennah znał prawdziwą tożsamość swojego korespondenta, miała nikłą szansę opuszczenia Edynburga na własnych nogach. Kelner wykorzystał chwilę milczenia, żeby podać mężczyźnie kartę win, ale ten pokręcił głową. - Szampan, panie Dougall? - zapytał. - Najlepszą butelkę, jaką macie w piwnicach, Sean. Susan popatrzyła pytająco na swojego towarzysza. - A więc Dougall - stwierdziła. - Mogę uważać je za pańskie prawdziwe nazwisko? - Fennah jeszcze tego nie ustalił? - odbił piłeczkę wampir, obdarzając ją szerokim uśmiechem. Zaczęło się - pomyślała kobieta, gotowa zagrać va bank. Skinęła głową. - No dobrze - zgodził się wreszcie. - Malcolm Dougall, do usług. Życzy sobie pani zobaczyć mój dokument tożsamości? Tym razem to ona się uśmiechnęła. - Dopóki my z Familii będziemy wam pomagać pozostać w ukryciu, dopóty wasze dokumenty będą dla nas mało wiarygodne, panie Dougall. Na jaki dzień jest datowany pański akt urodzenia? Twarz Malcolma Dougalla rozjaśniło rozbawienie. - 1804. Najprawdopodobniej jest przechowywany w archiwum Kelvingrove w Glasgow, choć muszę przyznać, że nie sprawdzałem tego przynajmniej od stu lat. Susan była nieco zaskoczona, nigdy wcześniej nie poznała żadnego wampira obdarzonego poczuciem humoru. Wrócił kelner, niosąc butelkę wyglądającą na bardzo drogą.
- Życzy pan sobie sprawdzić, czy trunek zadowoli pańskie podniebienie? Dougall przytaknął. - Musi mi pani wybaczyć, pani adwokat - powiedział, unosząc z uśmiechem kieliszek. - Z czasem nawet Sean zrozumiał, że przykładam wielką wagę... do tego, co piję. Zanim pociągnął łyk szampana, najpierw kilka razy zaciągnął się głęboko jego zapachem. - Wyśmienity jak zawsze, Sean. Kelner skinął głową z zadowoleniem i podał obojgu karty dań. - Polecam pani rybę. Jestem gotów pójść o zakład, że żadna londyńska restauracja nie dorówna tutejszej kuchni. - Przyjmuję zakład, panie Dougall - odparła Susan, wciąż patrząc mu prosto w oczy. Kilka toastów później postawiono przed nimi najlepszy Tweed Kettle w Szkocji. Dougall rozpiął marynarkę i nonszalancko poluzował krawat. Jego odprężona sylwetka i sposób, w jaki smakował każdy kęs podawanych potraw sugerowały, że umiał i lubił korzystać z życia. Dla Susan jednak było to aż nazbyt frapujące... Cały ten wieczór przypominał bardziej wspólną kolację dwójki starych przyjaciół niż sekretne spotkanie spiskowców. - Więc jest pan gotów rzucić wyzwanie Radzie - zagaiła w końcu, próbując przywrócić rozmowę na jej właściwe tory. Uśmiech Dougalla przygasł ledwie zauważalnie. - Jedynie Zakonowi, pani Bray - sprecyzował po chwili. - A dokładniej aktualnemu Wielkiemu Mistrzowi. - Nie zgadza się pan z polityką Lochinvara? - To by było zbyt oględne stwierdzenie, moja droga. Moje motywy są bardziej osobiste, nazwijmy to... żalem do Alarica Lochinvara. Susan spojrzała na niego z uwagą.
- Zechce się pan tym z nami podzielić? Dougall oparł brodę na dłoniach i spojrzał na kobietę znad okularów. Jego oczy były zielonozłote, bez śladu wcześniejszego rozbawienia. - Nie zechcę. Susan z trudem powstrzymała drżenie. Zaczynała naprawdę się bać, ale kiedy wampir skinął, aby się do niego przysunęła, zmusiła się, żeby to zrobić. -Ale mógłbym podzielić się tym z panią, jeśli tylko zgodziłaby się pani wyłączyć ten głupi dyktafon, który ma pani w kieszeni -szepnął jej do ucha. - Cały wieczór znoszę jego irytujący szum. Pani adwokat przełknęła nerwowo ślinę, ale wytrzymała napięcie. - Gdybym to zrobiła, następstwa byłyby przykre... Wampir odsunął się od Susan z ujmującym uśmiechem. Wstał i stanął za jej plecami, nachylając się tuż nad jej ramieniem. - Proszę zdjąć marynarkę. Wystarczy mi pięć minut, żeby wszystko pani streścić - wyszeptał. Susan wykonała jego polecenie, czując suchość w ustach. Obok nich właśnie przechodził jeden z kelnerów pchający przed sobą wózek z deserami, Dougall rzucił marynarkę Susan na dolny poziom tak szybko, że chłopak nie miał nawet szansy tego zarejestrować. Wampir wrócił na swoje miejsce jak gdyby nigdy nic. - Mam wrażenie, że nie gra pani czysto, Susan - oświadczył, wyciągając komórkę. - Właściwie jestem prawie pewny, że gdybym teraz zadzwonił na numer, który dostałem od pana Fennaha, mógłbym wpędzić panią w niezłe tarapaty. Jego spojrzenie na powrót stało się ironiczne. - Czy się mylę? - Niech się pan sam przekona - ucięła krótko Susan. Dougall roześmiał się. - Proszę nie blefować, pani adwokat. Ludzkie życie i bez tego jest wystarczająco krótkie.
Susan poczuła zimny pot występujący jej na czoło, ale nie mogła ulec. - Dziwnie się pan zachowuje jak na kogoś, kto chciałby przekonać Familię, żeby dała mu coś, na czym panu tak bardzo zależy... - Zostały nam trzy minuty. Interesuje panią moja historia? Później pani zdecyduje, czy powtórzyć ją osobie, która nas podsłuchiwała. Susan zagryzła zęby. - Proszę mówić. Dougall napełnił ponownie ich kieliszki. - Morgan Blackwood był dla mnie jak brat. Rada skazała go na śmierć szesnaście lat temu. Ja, za bycie jego poplecznikiem, straciłem swoją pozycję w Zakonie. Jeśli wierzy pani, że była to decyzja Fennaha, to jest pani naiwna. On zawsze był tylko pionkiem, tak jak i Egzekutor. Czy wie pani, do kogo należał zamek, w którym ukrywał się Morgan z Elaine Mitchell? Susan zrozumiała bez zbędnych słów. - Do Alarica Lochinvara. Dougall spojrzał na nią gorzko. - Właśnie. Ukrywał ich, dopóki nie urodziła się mała, a potem pozwolił ich zaszlachtować. Urodziny małej... - Dlatego proszę mi wierzyć, pani adwokat. Chcę córki Morgana i chcę zemsty. Susan zamrugała oszołomiona. Dougall obalił wszystkie ich teorie, a jednak uwierzyła mu, ponieważ mówił o Winter z czułością, jakiej można było się spodziewać tylko po kimś z rodziny. - Czyli nie szuka pan nieśmiertelności... Wampir wzruszył ramionami. - To przereklamowany luksus. Tacy jak ja mają w perspektywie życie trwające przynajmniej czterysta lat, to dość czasu, aby mieć czego żałować, nie uważa pani? - Myślałam, że chce pan wywołać rewolucję.
- Żebym nie musiał do końca życia pić tylko Serum? Roześmiał się, a wyraz jego twarzy znowu się zmienił. Albo był wyjątkowo wylewny, albo na tyle pewny siebie, że nie czuł potrzeby ukrywania swoich emocji. - Nie, nie doskwiera mi to za bardzo. Wie pani dlaczego? -Wskazał na potrawę stojącą przed nimi. - Ponieważ istnieje Tweed Kettle. Łososia można podać na milion różnych sposobów, z różnych rodzajów winogron można uzyskać najróżniejsze aromaty win, włoska pizza jest ucztą zmysłów. W następstwie można śmiało powiedzieć, że zalety krwi są wyolbrzymiane... Trudno było stwierdzić, na ile szczere były jego słowa, ale Susan i tak się uśmiechnęła. - Muszę iść po marynarkę... - powiedziała w końcu. - Ależ zaklinam panią, aby nie wstawała. To by było niewyobrażalnie niegrzeczne, gdybym to nie ja ją pani odniósł - wstał z gracją. - Poza tym oboje doskonale wiemy, że byłbym głupcem, zostawiając panią samą z urządzeniem umożliwiającym kontakt z pani wspólnikiem. Susan patrzyła na jego plecy, kiedy odchodził. Zastanawiała się, czy nie należało wykorzystać okazji na ucieczkę, ale przynęta rzucona przez wampira skutecznie ją od tego powstrzymała. Czy to możliwe, że tak bardzo się myliliśmy, Egzekutorze? Że od miesięcy próbujemy unieszkodliwić Fennaha, podczas gdy to Lochinvar jest prawdziwym zagrożeniem dla Rady? Oznaczałoby to, że wszyscy znaleźli się w cholernych kłopotach. Po same uszy. - Proszę się zastanowić nad tym, co tu sobie powiedzieliśmy, Susan zaproponował Malcom Dougall, wracając z jej marynarką w ręku. - Przy następnym spotkaniu będę potrzebował konkretnych gwarancji... ***
Nieco później, przechadzając się po ulicach Edynburga, wampir rozmyślał nad każdym słowem wypowiedzianym podczas tego dziwnego spotkania. Od urodzenia dysponował niezwykłym talentem pozwalającym mu przejrzeć na wylot każdego człowieka, wiedział więc doskonale, że pani adwokat chciała ich oszukać, że nie przysyłał jej Fennah. To może być dla nas bardzo korzystne. Susan Bray była inteligentną kobietą z ikrą i chociaż nie chciała dać tego po sobie poznać, było oczywiste, że kochała Winter. Mogła okazać się cennym sprzymierzeńcem. Trzeba było tylko zrozumieć, czy była gotowa im zaufać. Nie będziesz mogła długo się zastanawiać, moja droga... Mamy mało czasu. Winter Starr miała mało czasu.
13 Po całym dniu spędzonym razem, rozstanie wydawało się niemożliwe. Po powrocie do Cae Mefus, Winter i Rhys wciąż spacerowali przytuleni po okolicznych łąkach. Kwiaty zaczynały zamykać kielichy przed nadchodzącym zmierzchem, ale niebo wciąż było czyste. Rhys przybliżył do dziewczyny twarz, żeby poczuć jej zapach. - Pachniesz morzem. - To komplement? - prowokowała ona. - Chyba nie najlepszy, przyznaję... Jego bliskość sprawiała, że co rusz przechodziły ją dreszcze, nie miała ochoty na gierki. Usiadła na trawie, pomstując w myślach na zbyt szybko uciekające minuty. Rhys usiadł obok niej. - Mamy jeszcze czas - wyszeptał, obejmując ją w talii. Winter zastanawiała się, jak to możliwe, że on zawsze wie, o czym ona myśli. Tak jak ona wiedziała, o czym myślał on... W jakiś sposób krew, którą mu ofiarowała, zacieśniła jeszcze mocniej ich więź. Już wcześniej istniała między nimi nić, która łączyła ich jak dwie części jednej całości. To jest prawie przerażające - pomyślała, nie zdając sobie do końca sprawy, do kogo adresowała te słowa.
Rhys się uśmiechnął i pocałował ją. Zawahała się przez moment, ale po chwili wszystkie tamy pękły. Winter opadła na trawę, czuła, jak źdźbła łaskoczą jej plecy. Znowu się pocałowali, długo, głęboko. Stracili oddech i musieli się od siebie oderwać, ale pozostali nieruchomo obok siebie. Winter gładziła twarz Rhysa, czując wzbierającą w niej niecierpliwość. Chciała znów poczuć jego smak. Chłopak śledził wzrokiem jej dłoń, dopóki nie zniknęła we włosach. Opuścił oczy, a kiedy znowu na nią spojrzał, jego wzrok był przeszywający, pełen żądzy. Winter wiedziała, że on widzi w jej oczach to samo, że ich ciała dążą do jedności. Pocałowała go. Ich uczucia zmieszały się ze sobą, słodko i delikatnie, jakby była to najnormalniejsza rzecz na świecie. Łączyła ich nić czerwona jak krew. Stopniowo ich głód przeobraził się w szalony łomot dwóch serc, których już nie dało się rozróżnić ani uspokoić. Rhys złożył gorący pocałunek na jej szyi. To doznanie było tak intensywne, że trudne do zniesienia. Nawet ich umysły złączyły się w jedno, nie mógł już niczego przed nią ukryć. Może i udałoby mu się powstrzymać, ale Pragnienie na zawsze pozostałoby częścią jego żądzy. Winter wyrwała się z jego objęć i skoczyła na nogi. - Oboje wiemy, że to złe - powiedziała, odwracając się do niego plecami. Nie chciała, żeby zobaczył jej twarz, cała słodycz z niej zniknęła, teraz chciała tylko płakać i krzyczeć. Rhys westchnął, podnosząc się powoli z ziemi. Podszedł do niej niespiesznie, tak bardzo pragnął ją do siebie przytulić. Nagle powietrze wypełniła nowa energia, wybuchła zbyt długo powstrzymywana. Budziły się Moc i Pragnienie. - Odprowadzę cię do domu.
Pogładził jej dłoń, marszcząc powierzchnię tej dziwnej aury, która ją otaczała. Przyciąganie, które od niej czuł, pofałdowało mu skórę na plecach, ale ona machinalnie go odtrąciła. Było zbyt wiele zamętu w jej wnętrzu, niczym rozszalały wir emocji. Zdała sobie sprawę z tego, co zrobiła, dopiero kiedy zobaczyła Rhysa krzyżującego ręce na piersi i unikającego jej wzroku. Spojrzała na swoje dłonie z niedowierzaniem i rezygnacją. Jakaś część niej pragnęła, żeby ich palce na powrót się splotły, inna była tym prawie zirytowana. Co się z tobą dzieje, Win? Rhys ją kochał, nigdy by jej nie skrzywdził. Pragnienie było częścią jego natury, ale nie było powodu, żeby się go obawiać... A może to nie to było problemem. Winter wcale się nie bała, już nie. Czuła raczej palącą złość. Poczuła się jak zwierzyna, jak ofiara i to tego nie mogła znieść. To nie była dla niej zwykła obraza, raczej jakby jakiś atawistyczny instynkt kazał jej się natychmiast zbuntować i uwolnić. Nie obejrzała się więcej za siebie, wróciła na ścieżkę i ruszyła w stronę domu Chiplinów.
14 Gareth był niespokojny. Nie było trudno zakraść się do siedziby Nyksów, ale kiedy przeglądał księgi w ich bibliotece, miał wrażenie, że trochę przesadził. Wtykał nos w nie swoje tajemnice. W tajemnice Win! - powtórzył w myślach, żeby dodać sobie animuszu. Nie wiedział nawet, czego dokładnie szuka ani jaką znajdzie wymówkę, jeśli zostanie przyłapany, ale miał dosyć bezradnego słuchania nocnych krzyków Winter. „Nie łudź się, że jest ludzka " powiedział mu Rhys Llewelyn. I prawdopodobnie była to dobra rada. Za oknem słońce zaczynało blednąc, za mniej niż godzinę zapadnie mrok, a on nadal niczego nie znalazł. Przeciągał palcami po grzbietach ksiąg stojących na regale z ciemnego drewna. Co chciałeś znaleźć? Encyklopedię zdrowia wampirów? - kpił. W rzeczywistości właśnie na coś takiego miał nadzieję, choć zdawał sobie sprawę, że było to naiwne. Wampiry były zbyt uważne, żeby zostawiać dowody swojej egzystencji. Na półkach stały jedynie ciężkie woluminy o tradycjach i miejscowym
folklorze, drzewa genealogiczne i nudne roczniki opisujące historię poszczególnych rodzin należących do Klubu Nyks lub innych znamienitych rodów w okolicy. Llewelyn... Far land... W końcu jego wzrok zatrzymał się na oprawionej w granatową skórę, mocno zakurzonej księdze. Złote litery układały się w napis: BLACKWOOD. Bingo! Ledwo zdążył wziąć tomisko do rąk, a już usłyszał echo zbliżających się korytarzem kroków. Wcześniej zostawił otwarte okno na taką właśnie ewentualność, ale niespodziewanie ucieczka wydała mu się zbyt tchórzliwym zachowaniem. Uśmiechnął się pod nosem, obmyślając następne posunięcie. Otworzył książkę i usiadł przy biurku z wyzywającą miną. - To miejsce Camerona - zauważył Rhys, wchodząc do pokoju. Gareth natychmiast się zorientował, że Llewelyn nie był w najlepszym humorze. Miał ponurą, napiętą twarz. Nawet jeśli miał zły dzień, to był to w końcu jego problem, czyż nie? - Och, naprawdę? - odparł, udając kompletne zaskoczenie. Rhys go zignorował. Podszedł do stołu i bezceremonialnie zamknął okładkę, żeby przeczytać tytuł. - Interesująca pozycja, choć mało praktyczna - oddał Garethowi księgę i oparł się o regał. - O ojcu Winter zaczyna się na 247. stronie. Mam nadzieję, że moje podkreślenia nie będą ci przeszkadzać... Gareth odchylił się na krześle i spojrzał na niego krzywo. - Nigdy ci się to nie znudzi? - zapytał ze szczerym zainteresowaniem. Mam na myśli zgrywanie prymusa? - Zapewniam cię, że tak jest lepiej. Odwrócił się i zdjął z półek kilka dodatkowych woluminów. - W każdym razie nie dowiesz się stąd niczego ponad to, że Morgan Blackwood urodził się w 1807 niedaleko Inverness, był
Soldierem Loży Edynburga. Szkolił go sam Alaric Lochinvar, ze względu na jego niespotykaną moc. Domyślam się, że już wiesz, kiedy zginął... szesnaście lat temu. Gareth uśmiechnął się kwaśno. - Musiałeś zepsuć mi zakończenie? Rhys rzucił stos ksiąg na stół przed chłopakiem. Czuł, jak wzbiera w nim złość. - Bierz je i znikaj. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, w końcu Gareth wstał. - Tak bardzo ci przeszkadza, że ja też martwię się o Winter? Cóż, powiem ci dlaczego. To nie ty słuchasz w nocy jej krzyków, nie ty oglądasz co rano jej zmęczoną twarz! Nie możesz dać jej ukojenia, którego potrzebuje. Na twarzy Rhysa pojawił się cień cierpienia. Ty też nie... sama musi je znaleźć. Odwrócił wzrok, rozważając możliwość, włożył rękę do kieszeni, dotykając jej zawartości. Przez cały dzień czekał na właściwą okazję, żeby porozmawiać o tym z Winter, ale znowu dał się ograć swoim własnym uczuciom. Wyciągnął rękę do Garetha i podał mu mały przedmiot. - Doskonale wiesz, co się z nią dzieje, Chiplin. Już niedługo będzie tego potrzebowała. Zmartwiona mina Rhysa przekonała chłopaka do przyjęcia podarunku. - Mylisz się - wycedził jednak przez zęby, podchodząc do drzwi. Rhys stanął przy oknie, obserwując zapadający zmierzch. Przed oczami wciąż miał obraz Winter znikającej wśród pól. - Możesz dalej mnie unikać - wymamrotał pod nosem. - Ale jak długo uda ci się uciekać przed sobą samą?
15 Kolejna niespokojna noc. Winter obudziła się, drżąc z zimna. Z daleka dochodził ją śpiew słowika. Wciąż było ciemno, przy odrobinie szczęścia udałoby jej się z powrotem zasnąć. Z zamkniętymi powiekami próbowała naciągnąć na siebie kołdrę, bezskutecznie. Przeszukiwała po omacku łóżko wokoło, w końcu usiadła sztywno, czując nagły niepokój. Odgłos szemrzącej gdzieś niedaleko wody przekonał ją do otwarcia oczu. To niemożliwe - pomyślała. Przetarła oczy, ale niczego to nie zmieniło. Siedziała wśród drzew, obok strumyka będącego dopływem Teifi. Dywan z mchu i opadłych liści kłuł jej plecy przez koszulkę, którą założyła poprzedniego dnia przed pójściem spać. W bladej poświacie poprzedzającej świt Winter podniosła się z ziemi, wciąż zbyt zdumiona, żeby zacząć się bać. Spojrzała na swoje nogi, kolana miała umorusane błotem, a dłonie podrapane i zakrwawione. Tysiąc różnych myśli zakiełkowało w jej głowie, zaczęła drżeć na całym ciele. Co się...
Jej ostatnim wspomnieniem z poprzedniego wieczoru była miękka poduszka pod głową. A teraz otaczał ją las. Winter poczuła, że jest na skraju załamania. Nawet nie próbuj! - nakazała sobie całą siłą woli, jaka jej pozostała. -Nie teraz... Ruszyła przed siebie chwiejnym krokiem. Musisz wrócić do domu... uda ci się... Zmrużyła oczy i zdołała dostrzec ścieżkę. Właśnie tak, Win! Brawo! Zacisnęła zmarznięte palce na amulecie i skupiła całą uwagę na marszu, ignorując całą resztę. Po jej głowie kołatały się dziesiątki myśli i uczuć, ale żadne z nich nie było przyjemne. Nie mogła ich słuchać, jeśli chciała wrócić do domu. Przewidywała, że wyjdzie z lasu od strony pastwisk, wystarczyłoby je przeciąć, żeby znaleźć się u Chiplinów. Najprawdopodobniej w nocy wyszła przez okno w dachu, pewnie będzie wciąż otwarte. To są trzy piętra, Winter - powiedział niemiły głosik w jej wnętrzu. Chodziłaś po dachu i spuściłaś się po rynnie przez sen? Naprawdę w to wierzysz? Nie chciałabyś wiedzieć, jak ci się to udało? Objęła się ramionami, ale głosik nie dawał za wygraną. Wcześniej czy później będziesz musiała stawić temu czoło — ciągnął uparcie. - Powiedz to... Powiedz, czego naprawdę się boisz! Winter załkała, nie miała zamiaru usłuchać. Garetha obudziły hałasy dochodzące z zewnątrz. Nasłuchiwał, wkładając pospiesznie spodnie. Odgłosy dochodziły z dachu, gdzieś blisko łazienki. Rozbrzmiał głuchy huk, a później zapadła
cisza, Gareth widział oczami wyobraźni, jak intruz wspina się po dachówkach, po tym, jak zeskoczył z rynny. Ostrożnie z fantazjowaniem - napomniał się, podchodząc na palcach do okna. Właściwie ewentualność z włamaniem nie była wcale niemożliwa, w końcu już miało to kiedyś miejsce. Jednak wampir, który próbował dostać się przez dach do ich domu, nie poruszał się z taką ostrożnością. Znów coś usłyszał, jakby pospieszne szuranie. Gareth powolutku odchylił zasłonę, ciesząc się w duchu, że poprzedniego wieczoru nie zamknął okiennic. Ciemne chmury skrywały promienie wschodzącego słońca, ale nie było sposobu pomylenia z kimś innym sylwetki poruszającej się z niepewną równowagą po spadzistej połaci dachu. Winter. Ki diabeł? Gareth zdecydował zostawić pytania na później. Wybiegł ze swojego pokoju, pędząc do łazienki, w której zapalił światło. Tylko się nie przestrasz, Win! Wstrzymał oddech, dopadając okna. Nacisnął klamkę i sam podskoczył, widząc tuż przed sobą dziewczynę skuloną na parapecie, czekającą, żeby ją wpuścił. - To twoja wersja porannej gimnastyki? Winter wsunęła się do środka, zadrżał, kiedy lodowaty kosmyk mokrych włosów musnął jego ramię. Dopiero wtedy lepiej jej się przyjrzał. Nie miała na sobie nic oprócz za dużej koszulki rozdartej na plecach. Oczy jej lśniły niezdrowo, we włosach miała liście. Gołe nogi pokryte gęsią skórką były pokaleczone i brudne. Wyglądała, jakby całą noc przedzierała się przez kolczaste zarośla. Całość wprawiała go w zakłopotanie, ale nie mógł zaprzeczyć, że była też... seksowna. Podał jej szlafrok, pomógłby założyć, ale ona niemal wyrwała mu go z rąk.
- Dziękuję - szepnęła z wzrokiem wbitym w podłogę. Gareth nerwowo przełknął ślinę. Musisz być przemarznięta... - pomyślał, próbując sformułować jakieś zdanie. - Gdzie byłaś? - powiedział zamiast tego. Po raz pierwszy od kiedy znaleźli się w tej absurdalnej sytuacji, spojrzała mu prosto w twarz. - Nie wiem - odpowiedziała sucho. - Żartujesz? Zazwyczaj jak się ktoś wymyka z domu, robi to z konkretnego powodu... Sam robiłem to dziesiątki razy, żeby pójść do Manaros. Zanim skończył, zdążył pożałować każdej wypowiedzianej sylaby, więc próbował jakoś to naprawić. - No, ale nigdy nie byłem tam w piżamie... Ona przygryzła wargę, żeby nie odpowiedzieć. Odkręciła wodę pod prysznicem. - Może później, Gareth - westchnęła, dając mu do zrozumienia, żeby sobie poszedł. W tym momencie pamięć młodego Chiplina zrobiła mu brzydki żart. ,J3ierz je i znikaj " - powtórzył Llewelyn w jego głowie. Absurd - pomyślał, zamykając za sobą drzwi do łazienki. A jednak Winter właśnie wydała mu się jedną z Nyksów. Wrócił do swojego pokoju i wyjął z plecaka przedmiot, który z trudem przyjął od Rhysa. Usiadł na łóżku i wpatrywał się w fiolkę z Serum w swoich dłoniach. Bębnił stopą o podłogę. Nie jest taka jak ty - powtórzył, nie wiedząc już, czy zwraca się do Llewelyna, czy do siebie samego.
16 W Manaros Eleri wrzuciła monetę do szafy grającej w stylu vintage będącej dumą lokalu. Przestudiowała uważnie listę dostępnych utworów, po czym wybrała tę samą piosenkę co zawsze. Rozbrzmiały dzwony, szum, a potem One Republic zaczęli śpiewać, Eleri wtórowała im pod nosem. Potrząsając włosami, tanecznym krokiem wróciła do stolika. - Znowu to? - zaatakował od razu Gareth ze znudzoną miną. Nie przejęła się jego komentarzem, w końcu zły humor nie opuszczał jej brata od rana. Sama zaproponowała mu to wyjście, pomimo że wątpiła, aby wieczór w pubie mógł go uleczyć. Kiedy Gareth wpadał w ten swój nastrój, najlepszym rozwiązaniem było zostawienie go w spokoju. - Mnie się podoba - odpowiedziała po prostu. - Poddaj się, Gary. Twoja siostra nigdy nie pozna się na hard rocku wciął się Trevor, stawiając na stole pusty kieliszek. -Winter nie przyszła? Gareth jeszcze bardziej się zasępił, nie tylko Eleri to zauważyła. - Nie czuje się najlepiej. Trevor zrozumiał, że nie ma sensu nalegać, wstał i odszedł w stronę baru. Eleri nachyliła się do brata.
- Myślałam, że to była tylko wymówka, żeby zostać w domu... Gareth prychnął. - Chyba jej dzisiaj nie widziałaś. Nawet jej nie powiedziałem, że wieczorem wychodzimy. *** Winter przewróciła się w łóżku, naciągnęła na siebie kołdrę. Znowu coś jej się śniło, ale tym razem było to całkiem przyjemne. Gareth, Eleri i Trevor w pubie. Hałaśliwa muzyka zagłuszała ich słowa. Znała tę piosenkę, choć nie mogła przypomnieć sobie tytułu. Eleri tak ją lubi... Patrzyła na przyjaciół jeszcze przez chwilę, zadowolona, że wreszcie bierze udział w czymś miłym. Cieszyła się przytulnym półmrokiem panującym w Manaros. Spokojny sen był tym, czego jej trzeba... - No nie... nie widziałam jej... Cały dzień była u siebie na poddaszu Eleri przeczesała włosy palcami. - Ostatnio jest taka... Szukała odpowiedniego słowa. - Dziwna? - skończył za nią Gareth. Dziewczyna przytaknęła. - Z pewnością nie jest to dla niej łatwy okres - nie było delikatnego sposobu, żeby to powiedzieć, wiec Eleri postanowiła mówić wprost. Myślisz, że to przez to, czym ona jest? Gareth wzruszył ramionami. - Chyba Llewelyn tak uważa. Eleri przytaknęła niepewnie. Wcześniej nigdy nie zapuszczali się w rozmowach w te niebezpieczne rejony, ale miała dość oglądania brata w takim stanie.
- Zastanawiałeś się kiedykolwiek, czy nie lepiej dać sobie z nią spokój? Gareth znieruchomiał. Za późno - pomyślał smutno. Objął siostrę w pasie i pocałował w policzek. - Nie ma o czym gadać, Ellie - powiedział, uśmiechając się na swój ironiczny sposób. Odpowiedziała mu tym samym. - Okej. W takim razie spróbujmy się dobrze bawić! - wstała i podeszła do grupki osób stojących po przeciwnej stronie baru. *** Pisk telefonu wyrwał Winter ze snu. Po omacku złapała komórkę i przeczytała wiadomość. „Jesteśmy wszyscy w Manaros" napisał Gareth. „Odpoczywaj, jutro szkoła". Uśmiechnęła się. Jesteśmy wszyscy w Manaros... Poczuła ukłucie niepokoju. Dokładnie tak, jak mi się śniło... - pomyślała. Przypomniała sobie o półmroku, muzyce, basach dudniących jej w uszach i wielu innych wyraźnych szczegółach. Czuła nawet zapach lokalu. Czemu o tym śniłam? W przypadku chłopaka z Shildon podejrzewała, że chodzi o jej więź z wampirami, ale teraz? I to przebudzenie w lesie... Co się ze mną dzieje? Nagle zdała sobie sprawę, że boi się znowu zasnąć. Kiedy powieki zaczęły jej opadać pod ciężarem zmęczenia, ścisnęła mocno kryształowy amulet. Jej ojciec stworzył go, żeby ją chronił. Złapała się tej myśli, próbując się uspokoić, na plecach wciąż jednak czuła zimne ciarki. ***
Jasnowłosa dziewczyna pożegnała się z przyjaciółmi na rogu ulicy nieopodal jedynego pubu w Cae Mefus. Istota, która ją obserwowała, młoda wampirzyca o męskiej sylwetce i krótko ostrzyżonej głowie, zbliżała się ostrożnie, trzymając się w cieniu. Pomimo iż było to samo centrum miasteczka, blondynka wydawała się zupełnie bezbronna. Atawistyczny instynkt, który do tej pory łowczyni potrafiła utrzymać w ryzach, wybuchł z niekontrolowaną siłą. Pragnienie rozpaliło jej gardło. Nigdy wcześniej nie czuła go tak intensywnie. Musiała natychmiast się pożywić, nie była w stanie myśleć o niczym innym. Chwilę wcześniej miała zamiar pójść za grupką młodzieży wychodzącej z Manaros, mając nadzieję, że nadarzy się odpowiednio ciemny zaułek, żeby zaatakować. Teraz jednak nie mogła już oderwać oczu od dziewczyny. Znała jej imię, pewnie usłyszała, jak zwracali się do niej znajomi. Nie wytrzymała dłużej, zawołała. - Eleri... Nigdy nie należała do najpotężniejszych wampirów, ale tym razem udało jej się tchnąć ten charakterystyczny kuszący ton w swój głos. - Eleri... Czar tego przywoływania ogarnął Eleri, zaskakując swoją skutecznością nawet wampirzycę. Była w niej jakaś nowa siła. Eleri odwróciła się. - Kto tam? - zapytała z cieniem dawnej nieufności. Instynkt podpowiadał jej ostrożność, ale umysł zasnuwała coraz gęstsza mgła. - Podejdź... Nie poznajesz mnie? - szeptała wampirzyca. -Chodź do mnie, Eleri. Pragnienie skręcało jej kiszki, kręciło jej się w głowie od woli żeru. W jakiś nieodgadniony sposób wiedziała, że w oczach zapłonął jej srebrny blask.
A Eleri szła w jej stronę, coraz głębiej zanurzając się w mroku. - Nie bój się... Jeden krok... i następny. Wampirzyca powoli oddalała się od Manaros, a ludzka dziewczyna szła za nią z nienaturalną uległością. Wreszcie zatrzymały się, wampirzyca wyciągnęła ręce, żeby pochwycić swoją zdobycz. Dopiero wtedy Eleri otrzeźwiała. Uskoczyła i rzuciła się do ucieczki. *** Winter próbowała się obudzić, ale nie mogła. Chciała krzyczeć, ostrzec Eleri, niestety w jakiś sposób była więźniem w umyśle wampirzycy. Serce waliło jej głośno ze strachu, lecz reszta zmysłów odpowiadała na zew Pragnienia. Pieczenie w gardle, ból w piersi, to trzymało ją w nieznanym ciele. Uczestniczyła w pościgu za swoją przyjaciółką, biegła drogą prowadzącą na pola za miastem. Noc była pochmurna, ciemna. Eleri co chwilę się potykała, nie widząc, gdzie biegnie. Wampirzyca była zachwycona, pewna, że za chwilę dopadnie ofiarę. Winter pragnęła zareagować, jakoś się zbuntować. Przez moment jej wola starła się z wolą wampirzycy, ale instynkt pulsował głucho w nich obu. *** Wampirzyca wiedziała, że nie uda jej się ponownie użyć Mocy, którą miał jej głos wcześniej. Mimo wszystko wciąż była silniejsza... ludzka dziewczyna nie miała szans. Skoczyła do przodu, przewracając swoją ofiarę, Eleri wrzasnęła. Żądza krwi wampirzycy rosła z każdą chwilą, bolały ją już nawet zęby, jakby kły rozrywały jej dziąsła.
Złapała Eleri za jasne włosy i odchyliła jej głowę, odsłaniając szyję. Oblizała zeschnięte wargi. Nachyliła się nad dziewczyną i ugryzła. Trafiła prosto w pulsującą żyłę i krew popłynęła do jej ust ciepłymi falami. Wstrząsnął nią dreszcz rozkoszy, zatraciła się w nim, zapominając nawet o dziewczynie płaczącej w jej uścisku. Pić. Niczego na świecie nie pragnęła bardziej. Eleri starała się zachować przytomność. Jej napastniczka była tak odurzona żerowaniem, że rozluźniła wszystkie mięśnie. To była jej ostatnia szansa. Zacisnęła pięści i rąbnęła z całej siły w plecy wampirzycy, tuż nad nerkami. Uderzenie wyrwało bestii dech, oderwała usta od szyi ofiary, żeby zaczerpnąć powietrza. Potworny ból wampirzycy przeszył również Winter. Z wrzaskiem wybudziła się z tego koszmarnego transu, pełnego przemocy i krwi. Wśród pól napastniczka jeszcze raz spróbowała dopaść szyi swojej zdobyczy, ale chwilę potem potrząsnęła głową, jakby i ona budziła się z jakiegoś amoku. Podniosła się chwiejnie, po czym rzuciła się do ucieczki. Winter drżała na całym ciele. Była z powrotem w swoim łóżku, ale w ustach czuła smak krwi. - El... - jęknęła. Kryształowy amulet parzył jej skórę, musiała wyciągnąć go na koszulkę. Trzeba natychmiast znaleźć Eleri. Skoczyła na nogi i złapała telefon, ubierając się pospiesznie. Gareth odpowiedział po trzecim dzwonku. - Myślałem, że to El... - powiedział zamiast przywitania. - El została napadnięta. - Skąd wiesz? Nie mam pojęcia, Gareth... Teraz nie mogła sobie jednak pozwolić na wahanie.
- Wyjdź z pubu i skręć w pierwszą uliczkę po prawej. Jest tam niedaleko, na polach. Gareth wciągnął głośno powietrze. -Jak ty to... - Zaraz tam będę, pospiesz się. Przerwała połączenie, nie dając mu szansy na odpowiedź. W myślach widziała jego zmartwioną twarz, ale była pewna, że już biegnie na pola za pubem. Uratujemy ją, Gareth. Przysięgam, że ją uratujemy.
17 Moc przywabiła Rhysa aż na pastwiska przy domu Chiplinów. Tej nocy zew był silny, czuć go było w każdym podmuchu wiatru. Ledwo słyszalny zgrzyt otwieranego okna połaciowego przyciągnął jego wzrok. Chyba masz zamiar zrobić coś głupiego... - pomyślał, obserwując sylwetkę Winter poruszającą się zwinnie po dachówkach. Zeskoczyła na zadaszenie werandy, uginając kolana, żeby zamortyzować upadek, jej ruchy były szybkie i pewne. Potem ześlizgnęła się bezszelestnie po rynnie, stanęła na ziemi i spojrzała prosto w kierunku Rhysa. Poczekał, aż do niego dotrze, przechodząc przez ogrodzenie. Eleri jest w niebezpieczeństwie - przekazała mu w myślach, zatrzymując się u jego boku. Doskonale wiedział, że przeszkodzą w trwającym polowaniu, ale go to absolutnie nie obchodziło. Nie obchodziło go nic oprócz Winter. Idź pierwsza, będę tuż za tobą. Trudno było im już odróżnić, czyja myśl była czyja, stali się jednością. Biegli coraz szybciej, Rhys znał drogę poprzez umysł Winter.
Nie zatrzymując się, przecięli pastwiska, chłopak wciąż sondował okolice w poszukiwaniu obecności innych wampirów. Wysoka trawa lekko spowolniała ich ruchy. Adrenalina dawała Winter siłę, której nigdy wcześniej w sobie nie czuła. Minęli granicę czyjejś posiadłości, kierując się w stronę kępy drzew. Widzieli przed sobą białą wstęgę ścieżki. Eleri... Ostatnią rzeczą, jaką Winter zobaczyła przed przebudzeniem, było pole, do którego właśnie dotarli. Tam powinna być Eleri. Zwolnili, Winter niecierpliwie rozglądała się wokoło. Widzisz ją? Rhys nie odpowiedział. Zerwał się zimny wiatr, który na moment zatarł wszystkie wonie, potem świeży powiew przygnał do nich zapach krwi. El! Winter zerwała się do biegu. Eleri wciąż leżała na ziemi, choć udało jej się przeczołgać w pobliskie zarośla. Krew nie przestawała z niej uchodzić, ale płynęła już nieco wolniej. Miała nadzieję, że wiatr rozwieje jej ślad. Czuła, jak zasychająca posoka ściąga jej skórę, niczym szybko chwytający klej. Pomimo ogarniającej ją słabości, przyciskała dłoń do rany na szyi, czekając, aż pulsowanie rozszarpanej żyły zelżeje, po policzkach nieprzerwanie płynęły jej łzy. Nie wiedziała, czy płacze ze strachu, złości, czy bólu, wiedziała tylko, że nie umie przestać. Była tak cholernie głupia, że pobiegła w kierunku pastwisk. - No dalej, El! - powiedziała do siebie. - Musisz wstać! Przewróciła się na drugi bok i natychmiast zakręciło jej się w głowie. Miała wrażenie, że mózg wiruje w jej głowie jak bączek.
Wstawaj! - rozkazała sobie. - Chcesz tu poczekać, aż ona wróci? Świadomość, że nie ma siły na ucieczkę była frustrująca. Dźwięki docierały do niej jak zza wacianej zasłony, a przed oczami wybuchały wciąż miliony białych punkcików. Nagle, z bardzo daleka, usłyszała wołający ją głos. Zaczęła krzyczeć z przerażenia. - Eleri... Winter podchodziła powolutku, wciąż powtarzając imię przyjaciółki, aby ta zdołała ją rozpoznać. Było zbyt ciemno, żeby zobaczyć jej twarz. - El, nic ci nie jest? Eleri odwróciła się do niej, cała drżała. Głos, który słyszała, był miły, ale tak bardzo przypominał ten wampirzycy, że mogła się mylić. - Odejdź! - El... To ja, Winter. Eleri zamrugała, wciąż nieostro widziała. Czy to możliwe? Przecież Winter nie było w Manaros. Gareth powiedział, że nie czuła się dobrze... To nie mogła być ona. - El, za chwilę będzie tu twój brat. To naprawdę ja, przysięgam! Eleri czekała nieruchomo, aż mgła zasnuwająca jej wzrok choć trochę się rozwieje. - Skąd Gary miałby wiedzieć, gdzie jestem? Skupiła wzrok na sylwetce przed nią, szczupłe ciało, długie włosy. Ale to nie mogła być Winter, nie w piżamie. To musiał być sen. - Ja go ostrzegłam. Ja... - zjawa przerwała, szukając odpowiednich słów, Eleri zaczynała wierzyć, że to naprawdę Winter. - Przyśniło mi się, że stało ci się coś złego...
Eleri zadrżała, ale niedowierzanie zaczynało ją opuszczać. - To było straszne. - Tak mi przykro, El. Winter zbliżyła się ostrożnie. Najdelikatniej jak umiała odgarnęła włosy z twarzy przyjaciółki i ścisnęła jej dłoń. - Pomóż mi wstać. Po chwili przestała się trząść i Winter objęła ją w pasie. - Możesz usiąść? - Chyba tak. Eleri opadła na nią całym ciężarem, zapach krwi i strachu podrażnił nozdrza Winter, docierając do samego mózgu. Żołądek jej się wywrócił na wspomnienie Pragnienia, które nadal w niej majaczyło. Uniosła przyjaciółkę, wstrzymując oddech i próbując dyskretnie wyzwolić się z jej uścisku, ale ta jej nie wypuszczała. El, ja już nie mogę! Zaczęło brakować jej powietrza. Odetchnęła, wciągając do płuc metaliczny zapach. Oblizała wargi. Znała już smak tej krwi... Głos Garetha zaskoczył je w tym momencie, Winter momentalnie wyślizgnęła się z objęć Eleri. Chłopak dopadł siostry i porwał ją w ramiona. - El, co się stało? Nic ci nie jest? Jak się czujesz? - Już lepiej. Winter próbowała się odsunąć, kiedy oślepiło ją światło latarki. - Czy ktoś mógłby mi wyjaśnić, co się tutaj dzieje? - zapytał loan Evans, przesuwając latarkę z młodej Starr na Llewelyna. Szef policji w Cae Mefus był wysoki i potężnie zbudowany. Miał niezbyt przyjazną minę, co prawda był wtajemniczony w sprawy wampirów, ale nie znosił mieć z nimi do czynienia. Winter odetchnęła głęboko świeżym powietrzem, wiatr zmienił kierunek i niósł teraz zapach siana i koszonej trawy, co pozwalało jej zapomnieć o woni krwi Eleri.
- Dobry wieczór, panie Evans. Rhys wszedł w snop światła, zbliżając się do policjanta na bezpieczną odległość jednego kroku. - No więc? Winter spuściła wzrok. Nie przyszło jej do głowy, że Gareth mógłby zadzwonić po Evansa i teraz nie miała bladego pojęcia, co mu opowiedzieć. Że widziałam wszystko we śnie? To raczej nie wchodziło w grę... Na szczęście Gareth ją wybawił. - Już panu mówiłem, Evans... Winter i Eleri wyszły razem z Manaros. El została napadnięta, Winter udało się po mnie zadzwonić. Evans spojrzał sceptycznie na ubiór młodej Starr. Minęło sporo czasu, od kiedy sam miał siedemnaście lat, ale był przekonany, że w tym wieku nikt nie wychodzi do pubu w dresie. Jego mina zmusiła Winter do szybkiej improwizacji. - Nie chciałam iść do Manaros, tylko się przejść przy domu, odetchnąć świeżym powietrzem... Gary i El zaciągnęli mnie prawie siłą. Evans zmarszczył czoło i wskazał na Rhysa. -A od kiedy to młodzież z Familii prowadza się z Nyksami? Na twarzy Rhysa zapłonęło rozdrażnienie, jakby słowa szefa policji były dla niego niemal obraźliwe. - Jest tylko jeden pub w Cae Mefus - odparł z irytacją. - Towarzystwa się tam nie wybiera. Evans pokręcił głową, postanawiając nie brnąć w to dalej, choć wiedział, że ostatnio Llewelyn spędzał ze Starr za dużo czasu, żeby można było uznać to za przypadek. - Napastnik? Winter wzruszyła ramionami. - Wampirzyca. Uciekła do lasu. Evans skinął głową. - Lepiej, jak natychmiast się tym zajmę. Wy wracajcie do domu i postarajcie się nie wpakować w jakieś nowe kłopoty.
Rhys rzucił Winter smutne spojrzenie i zacisnął pięści. - Przyda się panu pomoc? Evans prychnął. - Nie od grupki dzieciaków - odpowiedział, odchodząc w kierunku wskazanym przez Winter. Natomiast bardzo przydałby mu się nowy zastępca, o tak. Dobry zastępca, jak Danny, albo jeszcze lepiej taki, którego Familia zdecydowałaby się wtajemniczyć. Nie musiałbym go odsyłać, jak Danny 'ego. Prawda była inna, zwyczajnie brakowało mu Danny'ego Robertsa. To był sprawny policjant i uczciwy chłopak, tylko że za bardzo zbliżył się do pewnych spraw, żeby mógł zostać w Cae Mefus. Evans szedł pogrążony w swoich myślach. Stawał się sentymentalny. Może rzeczywiście był to już czas na emeryturę. W Londynie szczupły, wysoki chłopak o kasztanowych włosach i niespokojnych oczach przekroczył próg małego hotelu w Harlesden. Wystarczył mu jeden rzut oka, żeby ocenić to miejsce: pożółkłe tapety na ścianach, kilka pokoi i otyły recepcjonista w białej podkoszulce, który zesztywniał na jego widok. - Przyszedłeś na inspekcję, przyjacielu? - zapytał z fałszywą jowialnością. Chłopak pokręcił głową. - Nie tym razem. -Ale jesteś gliną, prawda? - Co cię to obchodzi? Zresztą kto to teraz wiedział? Kilka tygodni temu nie miałby wątpliwości, co odpowiedzieć, ale obecnie wszystko się zmieniło. ***
- Mnie nic, agencie - odpowiedział z przekonaniem. - Mnie wystarczy, że zostawisz kaucję. Chłopak uśmiechnął się pod nosem, wyjmując portfel. Zostawił sumę, której zażądał portier i dodatkowo niewielki napiwek przekonujący mężczyznę do niespotykanej uprzejmości. Wziął od niego rejestr gości i długopis, przez chwilę wahał się, co napisać. Miał przeczucie, że anonimowość może okazać się bardzo przydatna podczas tych wakacji. Dobra, do diabła z tym! - zdecydował w końcu. - Czemu miałbym dalej grać czysto? Wpisał nazwisko drukowanymi literami, po czym szybko podpisał się obok, pewien, że portier już czyta mu przez ramię. - Pokój numer 5 na pierwszym piętrze. Mężczyzna w podkoszulce zamknął rejestr, a chłopak znowu lekko się uśmiechnął. David Robson i Danny Roberts to były w końcu całkiem podobne nazwiska.
18 Co to znaczy, że ci się to śniło, Win? Chwilę wcześniej położyli Eleri do łóżka, Gareth musiał bardzo się pilnować, żeby nie krzyczeć. Jeżeli jego rodzice mieli się dowiedzieć o całej przygodzie, to przynajmniej nie chciał, żeby stało się to tego samego wieczoru. Winter zamknęła drzwi do pokoju i usiadła przy biurku. Nie miała najmniejszej ochoty iść spać, nie po tym wszystkim. Wiedziała jednak, że ta rozmowa nie będzie należała do najmilszych. - Dokładnie to, co ci powiedziałam, Gareth - odpowiedziała zmęczonym głosem. - Najpierw widziałam was w Manaros, a potem znalazłam się na zewnątrz z Eleri. Gareth spojrzał na nią podejrzliwie, po czym wbił wzrok z powrotem w czubki swoich butów. -1 widziałaś napaść dokładnie, kiedy... Winter przygryzła wargi. Zastanawiała się, ile on jeszcze jest w stanie znieść, co zaakceptować. Bo najgorsze wciąż nie zostało powiedziane. - Już ci się to zdarzało? Przeczesała nerwowo włosy palcami. - Tak - przyznała cicho.
Wstała i zaczęła chodzić po pokoju w tę i z powrotem, próbując opanować narastający w niej strach. Jego przyjaźń była dla niej zawsze oparciem, teraz przerażała ją myśl o jego możliwej reakcji. Gareth splótł ręce na piersi, przygotowując się na długie oczekiwanie. -Winter... Bez odpowiedzi. -Win! Podskoczyła zakłopotana. Przez moment miała ochotę skłamać, potem zebrała się w sobie i zaczęła nieskładną opowieść. - Nie wiem, kiedy to się dokładnie zaczęło... Na początku wyglądało na zwykłe koszmary... Mam je od miesięcy... Pewnie będę musiała nauczyć się z nimi żyć... Głos jej się załamał. Na bladej twarzy jej przestraszone oczy wydawały się ogromne. - Pamiętasz, jak Griff i Evans poszli na zwiady do lasu? Usłyszałeś, że krzyczę i mnie obudziłeś. Chłopak przytaknął. Było bardzo późno, głowa pulsowała mu od zmęczenia, mięśnie miał boleśnie napięte. - To był wampir na polowaniu - powiedział. Winter unikała jego spojrzenia. - Wiem. Ja go... widziałaml Śniłam o wampirze w lesie i usłyszałam głos twojego ojca. A potem był ten chłopak w Shildon i wiadomość o nim w porannym dzienniku. To było takie realistyczne... A jak mnie zobaczyłeś wracającą tamtego ranka... Prawie nic nie pamiętam, wiem tylko, że nie obudziłam się w swoim łóżku. Gareth podszedł i położył jej rękę na ramieniu. Ona spojrzała na niego oczami błyszczącymi od powstrzymywanych łez. Przyciągnął ją do siebie, wygrywając z jej oporem, i przytulił. Schowała twarz w jego ramionach.
Tęskniła za tą ich dziwną bliskością. - Boję się - wyznała łamiącym się głosem. - Co jeśli to moja wina? - Część ciebie jest z nimi związana, Win. To dlatego widujesz te rzeczy. W jego ciepłym i czułym uścisku poczucie winy było jeszcze bardziej nieznośne. - Nie rozumiesz... To coś więcej. Część mnie jest taka jak oni, Gareth! Moi rodzice złamali zakaz, a ja jestem tego rezultatem. Oni nie żyją, a ja muszę sama stawiać czoło temu, czym się staję. Nie mam nikogo, kto pomógłby mi zrozumieć, co robić, jak nie ulec... - Uratowałaś Eleri. Tylko to się liczy. Winter wyrwała się z jego objęć. - Byłam w umyśle tej wampirzycy - naciskała. Usłyszała, jak Gareth ze świstem wciąga powietrze i czekała, aż ją odepchnie. Szloch wzbierał w jej piersi. Miał już do niej za dużo cierpliwości, należał do Familii, a ona była córką wampira. Potem poczuła, jak ramiona Garetha obejmują ją jeszcze mocniej niż przedtem. - Tak mi przykro - wyszeptał jej do ucha. - Nie wiem, co się z tobą dzieje, ani jak ci pomóc... choć tak bardzo bym chciał. - Czułam wszystko to, co ona. Nawet Pragnienie. Byłam przerażona, a jednak jakaś część mnie... Gareth położył jej palec na ustach. - Gdyby nie ty, moja siostra nadal leżałaby tam na polach. Możliwe, że uratowałaś jej życie, Winter. Jego głos był uspokajający. Chciał odegnać wszystkie jej strachy, ale najbardziej na świecie nie chciał dopuścić, żeby skończyła to zdanie. To nie jest odpowiedni moment, Win... - myślał gorączkowo. -Jeszcze nie jestem gotowy, żeby to od ciebie usłyszeć...
Trzymał ją długo w objęciach, ten dotyk dawał siłę im obojgu. W jego kieszeni spoczywała fiolka Serum, była zimna i ciężka. To była właściwa chwila, żeby ją jej dać, ale jakoś nie mógł się zdecydować. Jakikolwiek nie byłby jej wybór, wiedział, że coś zmieniłoby się nieodwracalnie. „Ona nie jest ludzka''' powtórzył Rhys Llewelyn w jego głowie. Gareth poczuł, że nigdy jeszcze nie nienawidził go tak bardzo. Nie odrywał oczu od wykrzywionej lękiem twarzy Winter, już wiedział, co musi zrobić. Wyjął fiolkę i podniósł ją, trzymając w dwóch palcach. - Masz - podał jej flakonik ze zrezygnowaniem. - Jeśli naprawdę jesteś taka jak oni, to będziesz tego potrzebowała. Winter wpatrywała się w niego rozszerzonymi z niedowierzania oczami. - To jest to, co myślę? - Serum - przytaknął Gareth. Prezent od Llewelyna - miał ochotę dodać. Powstrzymał się. Już wystarczająco się sobą brzydził za słowa, które musiał wypowiedzieć. Nie chciał upaść jeszcze niżej. Winter i tak się domyśliła. - Rhys ci to dał? Jasne, to zbyt wyrafinowany typ na banalne czekoladki - pomyślał ze złowieszczą ironią. Przełknął ślinę i znów ograniczył się tylko do skinięcia głową. Winter uniosła dłonie do twarzy, nie wiedząc, czy jest wściekła, czy rozżalona. Jak mogłeś, Rhys?! Gareth westchnął. - Myślisz, że naprawdę może ci być potrzebne? Wszystko szło w złą stronę, ale on musiał znać odpowiedź, w palący sposób jej potrzebował.
Srebrne oczy dziewczyny w końcu napotkały jego wzrok. Błyszczały w twarzy zaróżowionej ze złości, były tak przenikliwe, że trudno było to znieść. Jaki ty jesteś głupi, Gary - zrozumiał nagle chłopak. - Nic się nie zmieni, nie w twoich uczuciach. - Nieważne - powiedział w końcu. - Liczy się tylko to, że udało ci się uratować Eleri. Nic innego mnie nie interesuje. Zorientujemy się, jeśli przyjdzie na to czas. Winter uśmiechnęła się, złapała Serum i cisnęła nim do kosza na śmieci stojącego pod biurkiem. Jeżeli kiedykolwiek przyjdzie na to czas, ona sama będzie musiała tego zechcieć.
19 W południe Atrium nie było tak zatłoczone, jak wieczorami. Malcolm Dougall i jego towarzysz zostali powitani przez tego samego kelnera co zwykle, jak zawsze z nienaganną uprzejmością. Poprowadził ich do stolika, który zarezerwowali. - Dołączą do panów dwie osoby, zgadza się? - zapytał gorliwie kelner, wskazując na cztery nakrycia. - Dokładnie tak, Sean. Posłał mężczyźnie uprzejmy uśmiech i zajął nienakryte miejsce u szczytu stołu. - Czy mam przenieść sztućce? - Nie. Chcę tylko zobaczyć minę moich gości, kiedy przekroczą ten próg... Sean przytaknął i odszedł, udając, że zrozumiał. Drugi wampir usadowił się obok Dougalla, naprzeciw wejścia. - Wchodzimy do gry, Malcom - powiedział poważnie. - A stawka jest cholernie wysoka. Dougall poklepał go przyjacielsko po ramieniu. - Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Tamten spojrzał tylko na niego niespokojnie. Byli zbyt blisko granicy, której przekroczenie mogło zachwiać kruchą równowagę.
- Przestałem być optymistą wiele lat temu. - Nie musisz mi o tym przypominać - odparł krótko Dougall. - Po prostu spróbuj mi zaufać, w porządku? Egzekutor jest w mieście, sam to powiedziałeś. Zdjął okulary, które i tak nie były mu do niczego potrzebne i masował nasadę nosa. - Jeśli Susan Bray przyjdzie sama, będziemy w poważnych tarapatach. Moja obecność za bardzo nas naraża, Doug. - Masz jeszcze możliwość, żeby się wycofać, przyjacielu, ale pomyśl, ile stracimy przez to czasu. Tamten popatrzył na niego szarymi, przenikliwymi oczami. - Jeśli dzisiaj coś pójdzie nie tak, stracimy jakąkolwiek nadzieję na... - Dlatego tu właśnie jesteś - przerwał mu z przekonaniem Dougall. Uwierz mi, pani Bray nie spodobała się wiadomość, że szesnaście lat temu to Lochinvar wydał rozkaz... - Mam nadzieję. To stawia naszego Wielkiego Mistrza w niewygodnej sytuacji, ale oni są lojalni wobec Familii. Nasze problemy mogą ich nie obchodzić. Malcolm Dougall westchnął. Rozumiał niepokój swojego towarzysza, ale musiał sprawić, aby zaczął trzeźwo myśleć. - Susan Bray przez ostatnich kilkanaście lat czuwała nad Winter przypominał mu twardo. - Jej los jest wciąż priorytetem zarówno dla Zakonu, jak i dla Familii. W najgorszym wypadku właśnie to ich przekona. Pomogą nam, zobaczysz. O, oto i oni. Drugi wampir spojrzał w kierunku wejścia i wyprostował się na krześle. Przybrał obojętny wyraz twarzy, jego oczy na powrót stały się nieprzeniknione jak dwie metalowe kulki, wtedy do sali weszła Susan Bray i Iago Rhoser. - Kości zostały rzucone, Doug. Malcolm wstał, aby uścisnąć gościom rękę, jego przyjaciel pozwolił włosom opaść na twarz, aby zatrzeć jej rysy w półcieniu.
- Najdroższa Susan - zakrzyknął radośnie Malcolm Dougall. -Widzę, że przyprowadziłaś kogoś szacownego... Iago Rhoser spojrzał mu prosto w oczy. - Pan też nie jest sam, Dougall - zauważył lodowato, próbował zidentyfikować nieznajomego, zerkając nad ramieniem wampira. Dougall jednak zręcznie zasłonił widok, dopóki Egzekutor nie usiadł. - Tak - przyznał wtedy. - Nie mogłem się doczekać, aby doprowadzić do spotkania po tylu latach... Blizna szpecąca twarz Egzekutora rozgorzała ogniem na widok drugiego wampira. - Miło znowu pana widzieć - powiedział tamten. Iago Rhoser walczył ze sobą, żeby nie podnieść ręki do twarzy, nie mógł dać wampirowi tej satysfakcji. Miał jednak wrażenie, że nagle przeniósł się o szesnaście lat wstecz, do momentu poprzedzającego jego oszpecenie, kiedy on i jego wróg spojrzeli sobie w oczy gotowi zabić lub zginąć. Myślał, że odebrał mu życie. A tymczasem siedział przed nim, zmartwychwstały po latach. - Morgan Blackwood - wycedził. - To ci niespodzianka. Susan Bray zbladła jak ściana, Malcolm Dougall pospieszył z podsunięciem jej krzesła, korzystając z zamieszania, aby posadzić ją obok wampira. Cóż za wspaniałe zjednoczenie! - zachwycił się, wciąż nie siadając, aby mieć lepszy widok na zebranych. Powietrze było ciężkie od wiszącego w nim napięcia. Trudno było przewidzieć, jak mogą potoczyć się wypadki. - Chciałem wam przypomnieć, że jesteśmy w miejscu publicznym i na dodatek dość eleganckim. Wszyscy jesteśmy dzisiaj nerwowi, ale żywo odradzam wam odwoływanie się do przemocy. Egzekutor rozluźnił się troszeczkę, ale wciąż wpatrywał się bez mrugnięcia w srebrne oczy wampira naprzeciwko niego.
- Ja się zgadzam - powiedział. - Przynajmniej dopóki jesteśmy tu w środku... Dougall usiadł obok niego. - Świetnie - podsumował Blackwood. - Nie mam zamiaru zrobić niczego tak wulgarnego, jak atakowanie pana w tym miejscu, ale zapewniam, że jeżeli mnie pan zmusi, to nie zawaham się naruszyć etykiety. Szesnaście lat temu pańska interwencja spowodowała śmierć Elaine. Przysięgam, że muszę odwoływać się do najgłębszych pokładów silnej woli, aby pamiętać, że nie zginęła z pańskiej ręki. Iago Rhoser uśmiechnął się lodowato. - Oszczędźcie sobie gróźb. I tak macie już przewagę elementu zaskoczenia. Zapadło pełne napięcia milczenie, które Susan zdecydowała się przerwać. - Winter się w pana wdała, panie Blackwood... - zauważyła cicho. Pomimo że Morgan Blackwood wydawał się zbyt młody, aby mieć nastoletnią córkę, to ich podobieństwo było tak wielkie, że nie można było wątpić w pokrewieństwo. A on był wampirem. Mieli te same szarosrebrne oczy i czarne jak węgiel włosy. Nawet wejrzenie mieli podobne, niecierpliwe, pochmurne. Susan patrzyła na Blackwooda i uświadamiała sobie, że dziewczynka, którą znała od maleńkości i obserwowała, jak rośnie, nie była w pełni ludzka. Morgan nic nie odpowiedział, ale właściwie nie było takiej potrzeby. - Dziękuję, że się nią pani opiekowała - powiedział natomiast po chwili. - Nie powinien pan mi dziękować. Fennah tylko się mną posłużył, żeby mieć ją na oku. - Tego nie dało się uniknąć. Rada od początku robiła co w jej mocy, żeby dostać moją córkę, czyż nie, Egzekutorze?
Iago Rhoser siedział z ponurą miną. - Dlaczego miałbym wierzyć w to, co mówicie o Radzie? Szesnaście lat temu prawie cię zabiłem, Blackwood. Co miałoby mnie powstrzymać przed ponowną próbą? Wampiry mrugnęły do siebie rozbawione. - Poprzednia porażka? - zapytał retorycznie Blackwood. - To prawda, że Lochinvar użył nas wszystkich do tego, o co oskarża Fennaha, ale moja rodzina zapłaciła już zbyt wysoką cenę. Zemsta najmniej mnie już obchodzi, teraz jedyne, czego chcę, to moja córka. - To szaleństwo! - wykrzyknął Egzekutor. Susan Bray pochyliła głowę, żeby rozprostować napięte mięśnie karku. - Może - powiedziała pozbawionym emocji tonem. - A może nie. Pan Blackwood mógłby przedstawić nam swój punkt widzenia. Zweryfikowaliśmy już, że ich informacje nie mijają się z prawdą. Budynek, w którym ukrywał się z Elaine Mitchell, rzeczywiście był własnością Lochinvara. Mówiła, patrząc Blackwoodowi prosto w oczy. Smutek, który je zasnuł, kiedy wspomniała o Elaine, kompletnie ją zaskoczył. Był wampirem liczącym sobie dwa wieki, Moc otaczała go jak ciepły koc. Lochinvar swego czasu wybrał go na swojego następcę. A jednak, w tamtym momencie, wyglądał jak zwykły udręczony śmiertelnik. - Wielki Mistrz chce mieć Nieśmiertelnego, ale nieśmiertelność ma swoją cenę, której on nie chce zapłacić osobiście -powiedział, rozganiając duchy przeszłości panoszące się wokół nich. - Wybierze kandydata, któremu ofiaruje krew Winter. Będzie on stanowił jego broń i gwarancję władzy, ponieważ Lochinvar wierzy, że tylko podporządkowując sobie Radę można utrzymać pokój. To wszystko się nie zdarzy, jeśli oddacie mi córkę.
Susan zacisnęła usta i przytaknęła. To miało sens i z tego, co wiedzieli, może już się nawet stało. Jak mogli jednak wierzyć słowom kogoś, kto złamał Pakt dla kobiety...? - A gdyby Lochinvar miał jednak rację? - zapytała. - Gdyby to naprawdę zapewniło pokój? Dougall roześmiał się. - To się nie zdarzy, drodzy przyjaciele. Lochinvar próbuje skoncentrować w jednej osobie ogromne pokłady Mocy i myśli, że to się może udać... To jest dopiero szaleństwo. Moc spala tego, kto ją posiada, dlatego tworzenie Nieśmiertelnych było zawsze najcięższym z naszych zakazów. Zatrzymał spojrzenie na każdym z obecnych. Już nawet Egzekutor nie wątpił, że mówią prawdę. Byli dogłębnie przekonani o swoich racjach, co czyniło ich jeszcze bardziej niebezpiecznymi przeciwnikami. Dougall wzruszył ramionami i wykrzywił usta w ociekającym ironią uśmiechu. - Jeśli pozwolimy Lochinvarowi działać, nie będzie żadnej nadziei oświadczył. - Spróbujcie to sobie wyobrazić, szalony Superman odporny nawet na krypton. Załóżmy, że Wielki Mistrz przez jakiś czas będzie go w stanie kontrolować, załóżmy nawet, że jest o wiele lepszy niż ja i Morgan uważamy, że będzie nad nim panował długo. Tylko że nawet Lochinvar wcześniej czy później umrze i co wtedy? Zostaniemy sami z jego sympatycznym eksperymentem... Kelner podszedł, aby przyjąć zamówienie, ale nikt z zebranych nawet nie zajrzał do menu. - Jaki jest więc wasz plan? - zapytał w końcu Iago Rhoser. Dougall i Blackwood wymienili spojrzenia. - Niedługo Winter będzie potrzebowała treningu z prawdziwego zdarzenia - powiedział ten drugi, wahając się ledwie zauważalnie przy wypowiadaniu imienia córki. - Będzie potrzebowała
szkolenia, którego Familia nie jest w stanie jej zapewnić bez naszej pomocy. Lochinvar doskonale o tym wie, więc czas nas goni. Susan i Egzekutor milczeli, nie mrugnąwszy nawet okiem. - Pozwólmy, aby Fennah myślał, że znalazł sprzymierzeńca wśród wampirów i zlecił Dougowi zajęcie się tą sprawą. Jest outsiderem, ale Lochinvar zna jego przeszłość jako Soldiera. Blackwood upił łyk wina. - I jako mojego najbliższego przyjaciela, kiedy jeszcze żyłem - dodał z cieniem rozbawienia. - W konsekwencji Wielki Mistrz mógłby uwierzyć, że Malcolm nie będzie miał zamiaru skrzywdzić mojej córki ani pić jej krwi. -A my mielibyśmy was poprzeć, żebyście mogli dostać dziewczynkę skończył za niego Egzekutor. W oczach Blackwooda rozbłysła wściekłość. - I wybrać kogoś godnego zaufania z Familii, kto podejmie się szkolenia Winter razem ze mną - wtrącił się szybko Dougall. - To zdejmie z was część odpowiedzialności, czyż nie? A Lochinvar nie będzie mógł stworzyć Nieśmiertelnego bez niej. Susan przytaknęła. Winter na powrót połączyłaby się z ojcem, a oni nie musieliby się dłużej martwić jej podwójną naturą. Tylko gdyby to nie było takie... - Kto nas zapewni, że wy sami nie planujecie zrobić tego, o co oskarżacie Wielkiego Mistrza? - wtrącił się Egzekutor z wyzywającą miną. - Zdrowy rozsądek - uciął krótko Dougall. - W waszym interesie jest być naszymi sprzymierzeńcami, a nie wrogami, jak już zrobi się niemiło. Lochinvar jest szaleńcem, a Fennah sprzedałby Familię komukolwiek, kto jest w stanie zaoferować mu za to coś interesującego. Na waszym miejscu szanowałbym każdą propozycję pomocy.
20 Winter była niespokojna. Raziło ją światło, irytowały wszystkie dźwięki. Miała wrażenie, że jej zmysły są przeciążone, a jednocześnie każdy z nich domaga się jej niepodzielnej uwagi. Czuła zapach trawy i ziemi z boiska Świętego Dawida i słyszała skrzypienie trybun, na których siedziała z Eleri i Garethem. Wydawało jej się, że gracze uczestniczący w treningu ruszają się w zwolnionym tempie, jakby oglądała poklatkowy pokaz. Wszystko to nie byłoby tak nieznośne, gdyby nie ten potworny brak sił, który nie opuszczał jej od pewnego czasu. Jakoś się trzymała jeszcze do końca ostatniego testu, ale teraz jedyne, o czym marzyła, to zaszyć się na swoim poddaszu. Tam przynajmniej nie było niebezpieczeństwa natknięcia się na Rhysa. Eleri skoczyła na równe nogi porwana nagłym wybuchem entuzjazmu, spowodowanym wyjątkowo udaną akcją Trevora Bivena. - Super! - wykrzyknęła. - Musimy mu potem pogratulować... Trev jest coraz lepszy! Winter przeniosła wzrok na boisko, przyglądając się grze kolegi. Trevor biegł pewnie w stronę bramki przeciwnika, piłka wyglądała jak przyklejona do jego stopy. Andrew Lloyd dogonił go
i próbował zatrzymać. Zaatakował, chcąc zabrać piłkę, ich nogi skrzyżowały się i Trevor zaszorował kolanami po murawie. Rozległ się gwizdek sędziego, Andrew podał koledze rękę, pomagając mu wstać. - Sorry, czy wszystko okej, przyjacielu? Trevor wyprostował najpierw jedną, potem drugą nogę, jakby je testował, po czym uśmiechnął się szeroko. Lloyd zarządził przerwę i chłopcy podeszli w kierunku ławki rezerwowych. Gareth wstał. - Idę do nich - oznajmił. - A wy? Za chwilę stali wszyscy razem, Trevor włożył głowę pod wodę, przez co mokre włosy przykleiły mu się do zaczerwienionej od wysiłku twarzy. Wyglądał na bardzo zadowolonego. - No to co powiecie? W tym roku będzie piękny finał! - był spocony, ale buchał entuzjazmem. - Chcę was widzieć w pierwszym rzędzie, jasne? Gareth poklepał go po plecach. - Możesz na nas liczyć. Winter uśmiechnęła się. Zdecydowała, że też przyjdzie, choćby nie wiadomo co. Potem wiatr zmienił kierunek, sprawiając, że aż podskoczyła. Trevor miał zdarte kolana. Krwawiły. Winter nie miała czasu, żeby pomyśleć czy zrozumieć, co się działo. Jej ciało zareagowało, jakby było obdarzone własną wolą. Garetha poprowadził instynkt. Obrócił się momentalnie, stając między nią a Trevorem. Siła uderzenia prawie zwaliła go z nóg, ale udało mu się zamknąć dziewczynę w żelaznym uścisku. Eleri otworzyła szeroko oczy ze zdumienia, ale zaraz zrozumiała i pociągnęła za sobą Trevora w stronę trybun. - Chodź ze mną na chwilę - nakazała. Trevor ruszył za nią posłusznie, wszystko stało się zbyt szybko, żeby mógł zdać sobie sprawę, że znalazł się w niebezpieczeństwie.
Uśmiech, który miał wcześniej na twarzy, jakoś jednak zbladł i teraz głównie wyglądał na skołowanego. - Rusz się - ponagliła go Eleri, mając nadzieję, że nie zacznie zadawać pytań. - Zaraz wznowią grę, przepadnie ci trening. Przepchnęła go przez stojący przy boisku tłumek i zaczęła wracać do brata, kiedy zatrzymał ją głos Trevora. - Co to, do cholery, było? Winter znowu zemdlała? - Obawiam się, że tak - odpowiedziała pewnym tonem, to wytłumaczenie było najbezpieczniejsze. - Win ostatnio nie czuje się najlepiej. Zaniesiemy ją do ambulatorium. Mina chłopaka ze sceptycznej zmieniła się w zmartwioną. Łatwość, z jaką połknął tę wymówkę stała się oczywista, kiedy Eleri dostrzegła Rhysa Llewelyna obserwującego ich z daleka. Ich oczy spotkały się na moment, po czym wampir odszedł w stronę Garetha. *** Winter miotała się dziko w ramionach, które ją unieruchomiły. Pomimo całej siły, z jaką się wyrywała, uścisk nie zelżał ani odrobinę. Cały świat dziewczyny skurczył się do potwornego bólu szarpiącego jej trzewia. Cierpienie wyciskało jej łzy z oczu. Myślała tylko o tym, że ulga była blisko, wystarczyło iść za tym metalicznym zapachem, ale wciąż nie mogła się uwolnić. - Winter... - zawołał ją chłopak. Jego głos był znajomy, a zawarty w nim smutek nie był jej obojętny, a jednak nie umiała sobie przypomnieć, do kogo należał. -Przestań, Win! Uspokój się... Poczuła palącą winę, choć nie rozumiała dlaczego, wiedziała tylko, że zrobiła coś niewłaściwego. Gardło wciąż ją paliło, umysł zasnuwała mgła. Zapach chłopaka, który ją przytrzymywał, wypełnił jej nozdrza, znała tę woń, była dobra...
Nieoczekiwane ukłucie bólu w dziąsłach wyrwało jej z piersi lament i dopiero wtedy wszystko do niej wróciło. Gareth. Ten chłopak to Gareth Chiplin. Ból fizyczny stracił jakiekolwiek znaczenie z zderzeniu z tym, co poczuła w tamtym momencie. Przestała walczyć, przyjaciel nadal ją przytrzymywał, podczas gdy jej ciałem wstrząsały dreszcze. Dołączył do nich Cameron Farland, gotowy zainterweniować, gdyby sprawy wymknęły się spod kontroli. Winter wiedziała, że i Rhys się zbliża, czuła w głowie jego obecność, budującą, pocieszającą. Pozwoliła, żeby wsunął się do jej umysłu i było to tak, jakby jej jestestwo nagle się podwoiło. Ból zelżał, rozrzedzając się w dwóch ciałach, a część jego siły przepłynęła do niej. Dreszcze powoli słabły. - Wybacz mi, Gareth - szepnęła ledwo dosłyszalnie. Wstała i puściła się biegiem w stronę drzew. Tym razem chłopak jej nie zatrzymał. Wahał się chwilę czy nie ruszyć jej śladem, w tym stanie mogła być niebezpieczna dla siebie i innych. Cameron złapał go jednak za rękę. - Stój. Gareth wyrwał mu się wściekle. Winter go potrzebowała. - W tym momencie ty nie możesz jej pomóc - powiedział Farland. Gareth poszedł za jego wzrokiem i zobaczył Rhysa znikającego w parkowej zieleni. Nagle wszystko stało się jasne. Zamieszanie osiągnęło szczyt, aby runąć, odsłaniając prawdę. Od początku to nie miało sensu. Wszystkie jego wysiłki poszły na marne. Pozostało mu tylko wrażenie, że był samookłamującym się idiotą. Farland miał rację, nie mógł nic zrobić dla Winter, już nie. A wszystko przez to, że aż do tej chwili nie chciał w Winter widzieć niczego oprócz jej człowieczeństwa.
21 Winter nie była w stanie dalej iść, ale już jej to nie obchodziło. Zrozumiała, że dotarła do celu. Zatrzymała się. Wokół niej nawet roślinność zdawała się czekać w milczeniu na przybycie Słuchała cichego odgłosu jego kroków, rozbrzmiewały jednocześnie w środku i poza nią. - Co się ze mną dzieje? - zapytała go w końcu. Rhys podszedł bliżej. Gdyby wyciągnął rękę mógłby jej dotknąć, ale powstrzymał się. - Stajesz się sobą - odpowiedział szeptem. Winter oparła czoło o pień drzewa. - Jestem Pragnieniem? - Nie, ale ono jest częścią ciebie. Tak, jak i mnie. - Dopiero teraz naprawdę to zrozumiałam - uśmiechnęła się gorzko. Wiedziałeś, że to się zdarzy? Odpowiedziało jej milczenie. Odwróciła się powoli. Musiała spojrzeć mu w twarz. - Nie mogłeś mi powiedzieć, zamiast dawać Garethowi tę cholerną fiolkę? -Nie zdołałem. A poza tym potrzebowałaś jeszcze czasu, Winter. Rhysa.
Zachciało jej się śmiać. Pomimo całej wściekłości, oczy Rhysa jeszcze nigdy nie wydawały jej się tak kuszące. Były ciemne i gorące, na ich dnie tlił się jaspisowy żar. Winter usłyszała zew, zamrugała, próbując wyzwolić się spod ich czaru. Były tajemnicze i przepełnione Mocą... tym, co ją przerażało i jednocześnie stanowiło jej część. Zaakceptowanie natury Rhysa oznaczało jednocześnie zaakceptowanie siebie samej. Wziął ją za rękę. - Nie będę już nigdy ludzka? - musiała wiedzieć. - Nie mniej niż byłaś do tej pory. Ale część ciebie jest taka jak ja. Teraz zdołała zrozumieć to wyraźnie. Kochać Rhysa oznaczało przestać uciekać przed własną naturą. Uśmiechnęła się. Nie umiała już dłużej się przed tym bronić. Było za późno. Poczuła, że stoi twarzą w twarz ze swoim przeznaczeniem. - Pragnienie mnie spala. Nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam. - Więc przestań. Odpowiedź Rhysa zabrzmiała jak sen. Lub jak koszmar. Winter nie chciała jednak dłużej się opierać. Obserwowała ich dłonie jak w transie. Rhys ucałował jej palce. - Nauczysz się kontrolować to, co czujesz - usiadł na trawie, a ona zrobiła to samo. - Obiecuję ci to, Winter. Pewnie by uciekła, gdyby nie wypowiedział tych słów. Zdecydowała, że jednak mu zaufa. Rzuciła mu się w ramiona i oparła głowę na piersi, żeby słyszeć bicie jego serca. Ich myśli i emocje mieszały się ze sobą, lecz tym razem nie napawało jej to strachem. Krew, Moc i Pragnienie były częścią nich, częścią tego, co ich łączyło, miało łączyć już na zawsze. Winter wydawało się, że wokół nich podniosły się senne opary. Inne reguły rządziły tą chwilą poza czasem, słodkie wspólne upojenie. To było kuszące, nieodparte, nie chciała z tym walczyć. Chciała rozpłynąć się w tym odczuciu, smakować każdy jego odcień.
Rhys z zamkniętymi oczami czekał, aż ona pozna ten nowy stan. Nie było już między nimi żadnych barier. Winter czuła jego emocje jak wiatr na skórze, zrozumiała, że były idealnym odbiciem jej własnych. Miłość. Żądza. Pragnienie. Rhys powoli otworzył oczy i ich spojrzenia się spotkały. Może to było przeznaczenie. A może konsekwencja tego, co sami rozpętali. - Pozwól mi odwzajemnić twój dar... Podniósł swój nadgarstek do ust, dotknął zębami skóry, Winter wstrząsnął dreszcz. Zęby nacisnęły mocniej, jego oczy utkwione w jej oczach. Wreszcie Kły przedarły pulsującą żyłę, Winter poczuła wraz z Rhysem smak krwi, odurzający, właściwy. Rhys uniósł twarz, jego wargi umazane były szkarłatną cieczą. Nachylił się do Winter, powoli, sprawiając, że sekundy ciągnęły się w nieskończoność. Kiedy ich usta się spotkały, do Winter dotarło, że wreszcie dopełnia czegoś, co nigdy nie było w niej kompletne. Zawahała się tylko chwilę, a jedna, samotna łza spłynęła po jej policzku. Kochała Rhysa. Jego krew ją nęciła, czuła jej zapach na jego wargach. Nigdy wcześniej nie pragnęła niczego z tak obezwładniającą intensywnością. Serce waliło jej jak szalone. Bała się, bo wiedziała, że jeśli przyjmie ten krwawy pocałunek, nigdy nie będzie mogła tego cofnąć. Nie będzie już mogła się wycofać. „ Twoim obowiązkiem będzie go unicestwić " - powtórzyła Bethan w jej głowie. Nie, nie pozwolę, żeby to się zdarzyło. Winter uśmiechnęła się delikatnie. Kocham cię, Rhys - pomyślała z całej siły. Wreszcie byli naprawdę blisko, jedno odbiciem drugiego. Jestem taka jak ty. Uniosła twarz i przycisnęła swoje usta do jego, przyjmując dar.
Wcześniej bała się Rhysa, bo nie umiała zaakceptować tego, kim była. Teraz piła z jego ust, a dreszcze rozkoszy rozchodziły się po jej skórze. W karminowym nektarze odnalazła smak własnej duszy, najcenniejszy skarb. Potem spojrzała w jego oczy. To będzie trwało wiecznie... Rhys odchylił głowę, odsłaniając szyję, Winter przywarła do niego wargami. Jej delikatne pocałunki wprawiły go w drżenie. Włożył palce w jej włosy, przesunął je aż do karku i nacisnął lekko. Winter odpowiedziała na ten gest. Ugryzła. Leżeli obok siebie, piła, a on wciąż przyciskał ją do siebie. Tak powinno być - myśleli oboje. - Krew za krew. W końcu ugryzienie na powrót zmieniło się w pocałunek, gorący i pełen pasji. Całowała jego szyję, brodę, aż dotarła do ust. Oderwała się od niego na moment, dla nabrania tchu, ale jej ręce wciąż pieściły jego ciało, wślizgnęły się pod ubranie, kreśląc skomplikowane wzory na nagiej skórze. Oczy Rhysa rozgorzały powstrzymywanym wcześniej żarem, płonęła w blasku tego spojrzenia. Rozpięła pierwszy guzik jego koszuli, potem zdjęła ją pospiesznie, prawie niezdarnie, on nie przestawał jej całować. Jego nagi tors nagle ją onieśmielił, zaczerwieniła się zaskoczona własną nieśmiałością. Chłopak spojrzał na nią badawczo, oddychał ciężko. Czas, który zajęło mu rozpięcie jej bluzeczki, wydał mu się nieskończonością. Jej skóra pod jego palcami, miękka i gładka, jej zapach, wszystko to upajało jego zmysły do szaleństwa. Winter objęła go i przyciągnęła do siebie. Tym razem się nie zatrzymali.
22 Winter czuła się tak niesamowicie szczęśliwa, że prawie winna. Szli przez Cae Mefus w stronę domu Chiplinów. Uśmiechała się lekko, a jej policzki nabrały rumieńców, sprawiając, że była jeszcze piękniejsza niż zwykle. - Kiedy skończy się szkoła, będę musiała wrócić do Londynu -powiedziała niepewnie. Po raz pierwszy ta perspektywa nie wydawała jej się tak wspaniała jak wcześniej. Chłopak zatrzymał się i objął ją nieco za mocno. - Mógłbym pojechać z tobą - powiedział, zanim zamknął jej usta swoimi. Ona stanęła na palcach, zarzuciła mu ręce na szyję i przycisnęła do siebie z równą pasją. Znowu znaleźli się sami w tym słodkim śnie utkanym z dreszczy rozkoszy. Pocałunek stał się jeszcze głębszy, żadne z nich nie chciało go przerywać. - Byłoby cudownie - wymamrotała w końcu Winter. Musiała zapanować nad swoim przyspieszonym oddechem i wreszcie przestać się uśmiechać. Rhys roześmiał się na ten widok. - Byłoby cudownie gdyby nie to, że jesteśmy już pod twoim domem... - powiedział, patrząc na nią prowokacyjnie.
Nie miał najmniejszej ochoty się z nią rozstawać. - Pozwolę ci odejść tylko wtedy, jeśli obiecasz, że nic się miedzy nami nie zmieni - powiedział, nagle poważniejąc. Przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy, dzieląc uczucia i myśli, aż Winter pojęła, że on naprawdę oczekiwał od niej odpowiedzi. Naprawdę jeszcze jej nie znasz? - zapytała go w duchu. Trudno było jej uwierzyć, że on rzeczywiście chce usłyszeć to z jej ust. Nie po tym, jak piła jego krew. Nie po tym, jak się kochali. Wspomnienie tych kilku wspólnych godzin pieściło ich skórę. To naprawdę się zdarzyło. Rhys nie dawał za wygraną. - Możesz mi to obiecać? Winter prawie się rozczuliła. Pogładziła go po policzku, potem dotknęła szyi. Był tam zaczerwieniony ślad, nie większy od płatka róży, w miejscu, gdzie go ugryzła. Przejechała po nim delikatnie palcem. Niedawno ona sama nosiła na skórze identyczny znak, wtedy wydawał jej się wyrokiem. Dziś był obietnicą. - Nic się nie zmieni - zapewniła go czule. - Już nigdy się nie zmieni. Stali tak objęci, dopóki oboje nie nabrali pewności, że to prawda. Potem ruszyli dalej, trzymając się za ręce. Dom Chiplinów wyłonił się zza dębu zaraz za zakrętem. Bez słowa puścili swoje dłonie, zadowalając się tylko ich przelotnymi muśnięciami podczas marszu. Państwo Chiplin mogli przecież wyglądać przez któreś okno, albo nawet Gareth... - Lepiej żebyśmy się tu pożegnali - westchnęła Winter. Rhys przytaknął bez entuzjazmu. - Idź, ktoś się pewnie strasznie o ciebie martwi... - powiedział z rezygnacją.
Wzrok Winter instynktownie powędrował w kierunku domu. Gdyby mogła, odwlekałaby moment powrotu w nieskończoność. - Do jutra - powiedziała, decydując się wreszcie odejść. Wiedziała, że on już jej nie będzie od tego odwodził. Otworzyła furtkę i weszła na ścieżkę, zatrzymała się dopiero na werandzie. No dalej, Win! - próbowała dodać sobie otuchy. - Nic się nie zmieniło! To oczywiście nie było prawdą... Zmieniło się prawie wszystko. Napadła na Trevora i kto wie, co by się stało, gdyby Gareth jej nie powstrzymał. Nawet nie wiem, czy zrobiłam mu krzywdę... Ten nagły ciężar winy prawie przysłonił jej nowe szczęście. No właśnie, jeszcze to, co stało się na polanie... Nerwowo zsunęła gumkę, którą spięła włosy, przeczesała je palcami i związała na nowo. Wygładziła na sobie ubranie, jej policzki stawały się coraz czerwieńsze. Westchnęła i oparła dłoń na klamce. Miała wrażenie, że Chiplinom wystarczyłoby jedno spojrzenie, żeby wyczytać z jej oczu wszystko, co robiła przez ostatnich kilka godzin. Zawahała się przez chwilę, po czym ponownie rozpuściła włosy, pozwalając im opaść na twarz. Ostatni raz odwróciła się w stronę Rhysa i jego uśmiech tchnął w nią nową siłę. Otworzyła drzwi. Grirfith Chiplin pozdrowił ją, kiedy przechodziła przez próg. - Winnie! Zdążyłaś idealnie na kolację, jesteś głodna? Eleri miała jego błękitne oczy i ten sam niezmiennie uprzejmy ton głosu. Mężczyzna musiał przed chwilą zgasić fajkę, ponieważ jej słodkawy aromat wciąż unosił się w powietrzu. - Nie bardzo, Griff. Uspokój się, cholera! Pan Chiplin otworzył drzwi do kuchni i odsunął się, pozwalając jej przejść. Winter weszła, mając gorącą nadzieję, że nie ma
tam jeszcze Garetha i Eleri. Potrzebowała czasu, żeby wziąć się w garść. Była tak szczęśliwa, że aż ją to onieśmielało i jednocześnie czuła się potwornie spięta. Na skórze wciąż wyczuwała Rhysa. Wbiła oczy w podłogę i natychmiast rozpoznała Garetha po butach, które nosił. - Cześć, Win - przywitał ją obojętnie. Musiała podnieść na niego wzrok. Przyglądał jej się z kamienną twarzą. - Wszystko w porządku? - zapytał tak cicho, aby tylko ona mogła go usłyszeć. Przytaknęła. - To dobrze - niby poczuł ulgę, a jednak dostrzegła w jego spojrzeniu jakiś przykry, gorzki wyraz. - Dziękuję - powiedziała, mijając go; wiele mu tego dnia zawdzięczała. Uśmiechnęła się przelotnie do Eleri, która nie przepuściła najmniejszego szczegółu z tej sceny. Pani Chiplin skończyła mieszanie w garnku i skinęła na Winter, żeby ta do niej podeszła. Dziewczynie serce skoczyło do gardła. Zaraz się zacznie - pomyślała. Nie umiała nawet powiedzieć, co najbardziej ją martwiło. Pakt zabraniał jakichkolwiek związków między ludźmi a wampirami, a ona złamała ten zakaz w każdy możliwy sposób. Fakt, że była ludzka tylko w połowie, jeszcze bardziej wszystko komplikował. Winter spojrzała na uśmiechniętą, pełną czułości twarz Morwenny Chiplin... Czy byłaby w stanie wyznać jej, że część niej pragnęła krwi? Kobieta położyła jej dłoń na ramieniu. - Twoja babcia dzwoniła przed godziną - oświadczyła niespodziewanie. - Prosiła, żebyś do niej oddzwoniła, jak tylko będziesz mogła.
Winter nie trzeba było tego powtarzać. Natychmiast pobiegła do swojego pokoju i włączyła komórkę do ładowania, żeby móc spokojnie rozmawiać. Marion Starr odpowiedziała po piątym sygnale. - Babciu? Jak się czujesz? - Kochanie! Wszystko w porządku, nie martw się. Znajomy ciepły głos wzruszył Winter. - Co słychać? To ostatnie dni szkoły? - Tak, jeszcze dwa i koniec. - Czyli dobrze liczyłam... - odpowiedziała kobieta i zamilkła, po chwili westchnęła ciężko. - Złe wieści? - chciała wiedzieć wnuczka. - Mam nadzieję, że nie. Lochinvar i Fennah nas wezwali, Winnie. Zaplanowali spotkanie na piątek wieczorem. Winter usiadła ciężko na łóżku. - Domyślam się, że nie można odmówić. - Przykro mi, kochanie.
23 Ogromne koło diabelskiego młyna obracało się leniwie na tle nocnego londyńskiego nieba. Nic dziwnego, że nazywano je London Eye, tysiące migoczących światełek sprawiało, że naprawdę wyglądało jak szeroko rozwarte oko, obserwujące miasto. Nawet Tamiza u jego stóp migotała kolorowo. Kiedy wagonik, który zajmował Malcolm Dougall dotarł do ziemi, wampir odsunął się od szklanych ścian, odrywając niechętnie wzrok od Big Bena, aby spojrzeć na zbliżającą się w jego stronę grupkę ludzi. Obserwował ich nadejście od samego początku. Byli wszyscy: Iago Rhoser, Susan Bray, Fennah, Lochinvar i Marion Starr. I jeszcze jedna blada sylwetka między nimi, dziewczynka, którą bardzo chciał poznać. Wychylił się z wagonika i potrząsnął trzymaną w ręku butelką szampana. - Tutaj, tutaj, przyjaciele... - zawołał ich radośnie. Naturalnie pierwszy podszedł do niego Egzekutor, patrząc z niezbyt udawaną podejrzliwością. Dougall uśmiechnął się i odsunął w przeciwny koniec wagonika, robiąc miejsce dla swoich gości. Zawarli tajne porozumienie,
o którym wiedziała tylko pani adwokat Bray, ale to nie oznaczało, że czuli do siebie jakąś sympatię. Susan i pani Starr, która przez swoją gibkość i dumną postawę wyglądała jak baletnica na emeryturze, weszły zaraz za Rhoserem, tuż obok nich Winter. Dougall musiał się powstrzymywać, żeby nie skupić na niej od razu całej swojej uwagi. Cierpliwości, staruszku... - nakazał sobie. Spojrzał w stronę wejścia i uśmiechnął się na widok jednocześnie wchodzących: Alarica Lochinvara i Aerona Fennaha, z których żaden nie mógł zdobyć się na ustąpienie pierwszeństwa drugiemu. Dziwnie było widzieć ich obok siebie, Wielkiego Mistrza Wampirów i szefa Familii, wciąż nazywanego przez niektórych Paterem, jak za dawnych czasów. Wyglądali jak swoje przeciwieństwa. Lochinvar był tak wiekowym wampirem, że jego włosy zdążyły posiwieć. Miał duże oczy o lekko opadających kącikach i maniery dawnego gentelmana. Maestria, z jaką panował nad Mocą, była niesamowita nawet dla przedstawicieli jego rasy. Jego ciało wydawało się przyobleczone w pelerynę utkaną z nadnaturalnej energii, pozostającej pod jego całkowitą kontrolą. Fennah był za to typem dość przeciętnym: lekko łysiejący szatyn, wyglądający dokładnie na swoje pięćdziesiąt lat. Jedyne co uderzało w jego osobie to wyrachowany wzrok i wojskowa sylwetka. Końcem końców, obaj obnosili się ze swoją władzą. Jaka szkoda, że na Dougallu nie robiło to żadnego wrażenia. Wygładził swoją marynarkę z białego lnu i oparł się łokciem na poręczy w pełnej nonszalancji pozie. - Witajcie - powiedział z entuzjazmem, kiedy drzwi zamykały się za ich plecami. Wagonik zaczął się powoli wznosić. - Minęło wiele lat od naszego ostatniego spotkania, Malcolmie Dougallu - zauważył Alaric Lochinvar.
Dougall uśmiechnął się sarkastycznie. - Wiele długich i szczęśliwych lat - powiedział. Wielki Mistrz zachował kamienną twarz. - Muszę się z panem zgodzić. Winter zamrugała zaskoczona i znowu przygryzła wargę ze zdenerwowania. Nikt jej jeszcze nie wyjaśnił, jaki był cel tego spotkania. Wampiry zdawały się wyjątkowo lubować w emocjonującym oczekiwaniu, ale ona była chyba zbyt ludzka, aby docenić tę przyjemność. Spojrzała na Susan i babcię, wyglądały na równie spięte co ona. - Przepraszam, że przerwę te preambuły, drodzy panowie -wtrącił się nagle Fennah, jakby mu się bardzo spieszyło do zakończenia tej sprawy. Nasza panoramiczna przejażdżka nie potrwa wiecznie, a my chyba mamy coś do załatwienia. Pomimo że Winter nie czuła do niego cienia sympatii, po raz pierwszy doceniła jego bezceremonialność. - Coś niemiłego - sprecyzował Lochinvar. - Choć jak zwykle, Malcolmie, wybrałeś niezwykle malownicze okoliczności... - Dobre wieści zawsze wymagają sugestywnej scenografii -odparł wesoło Dougall. Wyprostował się i wreszcie pozwolił sobie na to, czego pragnął od pierwszej sekundy tego spotkania. Podszedł do ławki, na której siedziała Winter i przykucnął przed nią. - Winter Blackwood Starr - powiedział, napawając się brzmieniem jej nazwiska w tak ostentacyjny sposób, że poczuła się zakłopotana. - Jak się już pewnie zorientowałaś, jestem Malcom Dougall. Ich oczy się spotkały, kiedy wyciągnął do niej rękę. Nie przeszkadzała mu otwarta nieufność dziewczyny, co ją zaskoczyło. Malcolm Dougall zachowywał się ekscentrycznie, ale jego twarz miała bezpośredni i szczery wyraz. Wymieniła z nim uścisk dłoni, był mocny i zdecydowany.
- Dobra wiadomość jest taka, że teraz ja będę się tobą zajmował. Winter podskoczyła. - A ci państwo mi na to pozwolą, pomimo że mnie nie znoszą, ponieważ wiedzą, że nigdy nie zrobiłbym krzywdy córce mojego nieodżałowanego przyjaciela. - Znał pan mojego ojca? - Lepiej niż ktokolwiek inny, kochanie - przytaknął Dougall. -Wiem, jakie moce mógł ci przekazać i jak je opanować. - Nikt ci jeszcze na nic nie pozwolił, Dougall - wtrącił lodowato Lochinvar. - Macie tyle innych możliwości, że trudno je wam wszystkie wymienić? - zakpił tamten ze zjadliwą przyjemnością. Odwrócił głowę od Winter i otaksował Fennaha i Lochinvara. Szef Familii będzie go wspierał, dopóki ich mały sekret pozostanie sekretem, ale okazanie odrobiny niepewności było rozsądne. -Naprawdę, panowie... skończmy z tymi gierkami. *** Kiedy Winter i jej babcia wróciły do domu, zastały Garetha śpiącego na kanapie z książką Nicka Hornby'ego na piersi. Marion uśmiechnęła się. - Musi być dobrym przyjacielem - skomentowała czule. - To takie miłe z jego strony, że ci tu towarzyszył. Winter spojrzała na niego. Dziwnie było patrzeć na Garetha tu, w Londynie, na kanapie, na której ona sama zasypiała nad lekturą tysiące razy. Z drugiej strony było w tym coś normalnego, jakby Gareth był obecny w jej życiu od zawsze. Jej zdenerwowanie z ostatnich godzin trochę puściło, poczuła jak do oczu napływa jej fala czułości. - Tak, to świetny przyjaciel, babciu.
- Jestem o tym przekonana. - Marion położyła rękę na jej ramieniu. Zna prawdę, Winnie? Wie... - Wie, czym jestem? Że mój ojciec był wampirem? Babcia przytaknęła, a Winter zrozumiała, że był to dla nich ważny moment. Babcia od samego początku strzegła jej sekretu, ale dopiero teraz mogły o tym naprawdę porozmawiać. - Wie. Czasem się zastanawiam, jak on jest w stanie coś takiego zaakceptować... - Bo należy do Familii? Kocha cię, kochanie, może bardziej, niż to sobie wyobrażasz. Marion poprowadziła dziewczynę do kuchni, żeby nie przeszkadzać śpiącemu Garethowi i nalała jej szklankę soku. - Twoja matka wierzyła w pokój, wiesz? - powiedziała w końcu. - To było jej największe marzenie, jeszcze zanim poznała Morgana... Była przekonana, że ludzie i wampiry mogą żyć w zgodzie. Wówczas Zakon i Familia wprowadziły masę programów integracyjnych, Elaine pracowała przy tym z Bethan Davies, obie pełne entuzjazmu. Ja i twój dziadek nigdy do końca jej nie rozumieliśmy, ale była taka rozpromieniona... w końcu i ja się przekonałam. Winter uśmiechnęła się gorzko. - A teraz, co o tym myślisz? Zielone oczy kobiety były głębokie i pełne smutku, wpatrzone w przeszłość, której nigdy nie mogła z nikim podzielić. - Wiem, że to niewłaściwe, ale nie umiem myśleć o niczym innym, niż to, że Morgan Blackwood odebrał mi córkę. Na początku miałam wrażenie, że zabił ją własnymi rękami. Czasem prawie nienawidziłam Elaine za jej głupotę i egoizm. Przedłożyła miłość nad wszystko inne i skazała nas na życie z jej stratą. Winter patrzyła na łzy płynące po policzkach Marion. - Ja czułam to samo - przyznała. - Kiedy odkryłam prawdę, byłam na nich wściekła. Powołali mnie do życia, wiedząc, że będę na zawsze naznaczona. A potem mnie opuścili.
Marion potrząsnęła głową, jakby odganiała własne myśli. - Czasem się zastanawiam, czy nie zrobiłam wszystkiego źle, z tobą, Winnie. Kiedy pierwszy raz wzięłam cię w ramiona, jedyne o czym byłam w stanie myśleć, to że miałaś srebrne spojrzenie Blackwooda... Byłaś jego córką, na miłość boską! Potem uśmiechnęłaś się do mnie i na twoich policzkach pojawiły się dołeczki, takie same jakie miała Elaine. Wtedy poczułam się, jakbym dostała drugą szansę, jakby mi oddali moją dziewczynkę. To wtedy zdecydowałam się poddać woli Rady i wychować cię z dala od całej tej śmierci. Nie miało znaczenia, że twój ojciec był wampirem, ty nie należałaś do ich świata. Byłaś wszystkim tym, co pozostało mi po Elaine. Byłaś moją wnuczką i nie miałam zamiaru stracić również ciebie. Musiałam wywieźć cię daleko od Zakonu i Familii i zapewnić ci długie i spokojne życie... Żal wyżłobił nowe zmarszczki na twarzy Marion i Winter musiała odwrócić wzrok. - Wybacz, że nie znalazłam w sobie siły, aby nauczyć cię kochać twojego ojca. Nie nauczyłaś mnie kochać mnie samej, babciu - pojęła z desperacją Winter. - Część jego żyje we mnie i nigdy się od niej nie uwolnię, choćbyśmy nie wiem jak mocno udawali, że jest inaczej... Spojrzała ponownie na mokre od łez policzki Marion. Jaki sens miałoby ranić ją jeszcze bardziej? - Nieważne - zapewniła hardo. - To już przeszłość... Przytuliła mocno babcię i trwały tak dłuższy czas. - Chcę, żebyś jutro spędziła piękny dzień z przyjaciółmi - powiedziała kobieta. Może to był cały sekret. Siedziały w swojej kuchni, Gareth spał obok. To teraźniejszości należało stawić czoło. - Madison przez cały ten czas przy mnie była - powiedziała babcia. Ona też cię kocha. - Wiem - odparła Winter.
Kochała ją na tyle mocno, żeby nie czynić wyrzutów, że została napadnięta, a potem porwana, żeby wydać huczne przyjęcie na jej cześć i zaprosić na nie wampira. Zaskoczyło ją nagłe ukłucie tęsknoty, myślała, że tego dnia nie miała już w sobie miejsca na więcej uczuć. Dotarło do niej, że nigdy nie opowiedziała babci o Rhysie. - Jutro przyjedzie do nas ktoś jeszcze z Cae Mefus - powiedziała szybko. Babcia przytaknęła z uśmiechem, dziewczyna zmusiła się, żeby mówić dalej. - To jeden z wampirów ze Świętego Dawida. Marion zesztywniała, zanim zdążyła nad tym zapanować. - Rada chyba nie byłaby tym zachwycona - zauważyła obojętnie. - Czy to problem? To znaczy: dla ciebie? Babcia westchnęła i pokręciła głową. - Jesteś inteligentną dziewczyną, kochanie. Za dużo już podjęliśmy za ciebie decyzji, żeby cię chronić. Winter zmusiła się do uśmiechu, ale w środku miała nieprzyjemne uczucie, że właśnie ją oszukała.
24 Rainbow był tego wieczoru zatłoczony jak w każdą sobotę, ale Winter cieszyła się, że tam jest. Tym razem wreszcie byli wszyscy, łącznie z Garethem nieprzyzwyczajonym do takiego ścisku. - Dzięki, Mad - powtórzyła po raz kolejny. Madison Winston wzruszyła ramionami, szeroko się uśmiechając. Nie było już po niej widać śladu przykrych wydarzeń w Cae Mefus, za to wykorzystała czas na wyczarowanie na swojej głowie zielono-czerwonych pasemek. Ta sama Mad co zawsze... Dowód na to, że to nie świat się zmienia, a jedynie ich sposób postrzegania go. - Przestań! - wrzasnęła przekrzykując łoskot muzyki. -1 spróbuj się zabawić! W końcu po to tu jesteśmy, nie? Winter przytaknęła pełna dobrych chęci i odwróciła się w stronę sceny, gdzie zespół Sin-derella przygotowywał się do odegrania kolejnego kawałka. - Hej, Mad, twój brat jest coraz lepszy - powiedziała, słysząc pierwsze akordy gitary basowej. Potem wszedł wokal i Winter zaczęła nucić pod nosem razem z nim. To był cover Eels, romantyczna ballada, którą zawsze lubiła.
Mój ukochany potwór obroni mnie przed światem złym. Poczuła dłonie Rhysa obejmujące ją od tylu i oparła głowę na jego ramieniu. Lecz wystarczy jeden pocałunek, żeby wybuchło to maleńkie serce... - Cieszę się, że tu jesteś - wyszeptała mu do ucha. - Zawsze przy tobie będę, już ci mówiłem. Madison przyglądała im się przez chwilę. Wiedziała, że nie była sama, Gareth stał przy barze i co chwilę rzucał im niespokojne spojrzenia. Jego mina była tak smutna, że poczuła się w obowiązku, żeby do niego podejść. - Tak to sobie zrujnujesz wieczór... Chłopak spojrzał na nią, ale jakby jej do końca nie widział. - Nie sądzę, żeby mogło być jeszcze gorzej - odpowiedział. Potrząsnął głową i jasne kosmyki włosów posypały mu się na twarz. - Zresztą nic mnie to nie obchodzi, dzisiaj mam ochotę na foch... - Jak wolisz. Madison skinęła na barmana, ciemnowłosego chłopaka zakolczykowanego od stóp do głów i oparła łokcie na blacie w oczekiwaniu na drinka. - Dla ciebie, Mad. Uśmiechnęła się w podziękowaniu i zaczęła bawić się słomką, mieszając lód z liśćmi mięty. - Ważne, żebyś nie zrujnował wieczoru jej, Gareth. Winter musi wiedzieć, że może liczyć na swoich przyjaciół. Gareth spochmurniał jeszcze bardziej. - Oczywiście, że może na nas liczyć. Gdybym chciał zepsuć zabawę, byłbym o wiele mniej uprzejmy dla Llewelyna. Madison podniosła na niego rozbawione spojrzenie. - Tak, zachowujesz się bardzo grzecznie jak na kogoś tak zazdrosnego.
Chłopak już otworzył usta, żeby zaprotestować, ale w porę się rozmyślił. - No dobrze, ale to nie jest tylko to... - powiedział w końcu. -Chodzi o to, że zachowują się jak idioci, jak gdyby nigdy nic... Powinienem coś zrobić, rozdzielić ich, i to nie dlatego, że mam na to cholerną ochotę... Zamiast tego będę dalej na nich patrzył, udając, że niczego nie widzę i nie ruszę palcem. Zamilkł nagle, zastanawiając się, kiedy podjął taką decyzję, w którym momencie tych przeklętych dwóch tygodni. - Dlaczego? - zapytała Madison. - Dlatego, że chcę nadal być jej przyjacielem, a to oznacza, że nie mogę się wtrącać. I dlatego, że Win nie jest ludzka. Chyba od początku właśnie o to chodziło. „Nie łudź się, że jest ludzka...". Llewelyn go ostrzegł i prawdopodobnie w chwili, w której Winter rzuciła się na Trevora, Gareth musiał to wreszcie przyjąć do wiadomości. -Ale to wciąż jest Winter. Rozumiem cię... Byłoby dużo prościej, gdyby to odkrycie zupełnie ją zmieniło, gdybyśmy nabyli prawo do odejścia z jej życia, tłumacząc, że jednak jest inna i wszystkich nas nabrała. Ale tak nie jest. Madison położyła mu rękę na ramieniu i poczuła, jak zesztywniał pod jej dotykiem. - Jednak ja zorganizowałam to przyjęcie, więc teraz to ja, Garethcie Chiplinie, muszę zadbać o to, żebyś się dobrze bawił... Chłopak musiał się na te słowa uśmiechnąć. Zespół, którego supportem była Sin-derella wrócił na scenę. Chłopcy zapakowali swój sprzęt i wyszli z lokalu. Madison i Gareth, zajęci rozmową, wyszli za nimi. Winter z Rhysem, trzymając się za ręce, po chwili dołączyli do reszty na parkingu.
- Jesteście wielcy! - powiedziała. Kenneth Winston, brat Madison, odpowiedział jej, unosząc kciuk. - To jak? Macie coś takiego w tym swoim zabitym dechami miasteczku? To była grubymi nićmi szyta prowokacja i Gareth się roześmiał. - Żartujesz? U nas nie wynaleźli jeszcze stereo, co dopiero gitary elektryczne! Kenneth też się roześmiał. - Jak długo zostaniesz? - zapytał. - Daj nam tydzień, góralu, a zrobimy z ciebie prawdziwego londyńczyka! - Możecie spróbować - odpowiedział, zaskakując wszystkich. - Ale ostrzegam was, po tygodniu to wy będziecie zasuwać po walijsku lepiej niż moja siostra. No bo czemu by nie? - pomyślał w duchu. Co jest złego w zafundowaniu sobie tygodnia wakacji? Żadnych wampirów ani Familii przez siedem długich dni... - Tak, myślę, że to się da zrobić. Winter patrzyła na niego bezbrzeżnie zdumiona. To był pierwszy raz tego wieczoru, kiedy w ogóle zdawała się zauważyć jego obecność, więc jej zdziwienie sprawiło mu sadystyczną przyjemność. - No to super - oświadczyła Madison. - Teraz jednak chodźmy coś zjeść, bo umieram z głodu! Kenneth zastanowił się przez chwilę. - Chińczyk na telefon i zjemy u nas w suterenie? Winter chciała zaprotestować, była szczęśliwa, że wreszcie mogła spędzić trochę czasu z przyjaciółmi, ale zaczęła się obawiać, że nie uda jej się zostać ani na chwilę tylko z Rhysem. Uda nam się - zapewnił ją w myślach Rhys. Zdążyła się przyzwyczaić do jego głosu w swojej głowie, wydawało jej się to już najzupełniej normalne. Ścisnęła jego dłoń. Chłopcy z zespołu pakowali rzeczy do furgonetki perkusisty, przepychając się jeden przez drugiego w jej wnętrzu.
- Wszyscy się tam mieścicie? - zapytał sceptycznie Gareth. Kenneth wzruszył ramionami. - Winter, pamiętasz jak pojechaliśmy do Brighton? Powiedz mu, jaki pakowny jest ten wózek. Dziewczyna roześmiała się na to wspomnienie. To było kilka lat wcześniej, pojechali w dziesiątkę na imprezę na plaży. To była jedna z najniewygodniejszych i najzabawniejszych podróży w jej życiu. - Neth, ty byłeś o dziesięć centymetrów niższy i mieliśmy tylko jedną gitarę. -Niemożliwe! Wywiązała się ożywiona dyskusja i Rhys postanowił to wykorzystać. Przeszedł na drugą stronę ulicy do zaparkowanej na poboczu taksówki. Samochód miał zapalone światła, ale kierowca stał oparty o karoserię i konsumował ogromną kanapkę. Przełknął kęs, pociągnął długi łyk wody i dopiero wtedy spojrzał na Rhysa. - Nigdzie nie jadę - poinformował niemiłym tonem. - Nie jestem na służbie. Rhys nie pozwolił zbić się z pantałyku. - Ma pan włączony silnik - zauważył. - Żeby klima działała. Nigdzie nie jadę - powtórzył tamten. Chłopak wskazał ręką na furgonetkę za swoimi plecami. - Proszę... Jak pan widzi, potrzebujemy transportu. Mężczyzna pokręcił głową z nieprzejednaną miną. - Skorzystajcie z tego publicznego. Albo zadzwoń po któregoś z moich kolegów, jeśli chcesz zrobić wrażenie na swojej dziewczynie. Spodoba jej się, że jesteś taki zaradny. Przeszkadzanie w jego pierwszej od wielu godzin przerwie sprawiło, że stał się jeszcze mniej pomocny niż zwykle, ale nie odczuwał z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Nie lubił bywalców tej speluny, a tym bardziej takich rozpieszczonych, ślicznych syneczków jak ten tutaj.
Spojrzał Rhysowi prosto w oczy, chcąc zrobić na nim wrażenie. Coś jednak poszło nie tak... - Proszę - powiedział chłopak dziwnie pieszczotliwym tonem. - Proszę zrobić, jak mówię. Miał niesamowite kasztanowe oczy z czerwonawym poblaskiem, oczy, od których nie sposób było oderwać wzroku. - Okej - zgodził się taksówkarz. Madison postanowiła sprawdzić, czy Rhysowi udało się zdobyć taksówkę. Miał dobry pomysł, Winter z pewnością spodobałaby się jazda tylko we dwoje. Kiedy podeszła na tyle blisko, że mogła słyszeć jego rozmowę z kierowcą, ogarnęły ją wątpliwości. Nie wiedziała zbyt wiele o wampirzych mocach, ale coś jej podpowiadało, że Rhys nie grał czysto z tym człowiekiem. - Lubisz ułatwiać sobie życie, co? - zapytała go, nie mogąc się powstrzymać. - Wystarczy pstryknąć palcami i wszyscy są na twoje rozkazy... Tak to działa? Rhys spojrzał na nią z obojętnym wyrazem twarzy. - Nie, nie tak to działa. Ale potrzebowaliśmy taksówki i teraz mamy taksówkę. - Nie wiem, czy jestem zachwycona... - wymamrotała dziewczyna pod nosem. Obserwowała Rhysa cały wieczór, zastanawiając się, czym jest to dziwne uczucie, które w niej wywoływał. Oczywiście wciąż się go trochę obawiała, w końcu miesiąc temu próbował przegryźć jej gardło, ale oprócz strachu było tam coś jeszcze. Grała w nim jakaś nowa nuta, coś, czego wcześniej w nim nie było... Zmieniło się coś w jego oczach. Z jakiegoś powodu jej się to nie spodobało.
CZĘŚĆ II Samotność o północy
Samotnego o północy we własnym ogrodzie, Myśli opuściły mnie już dawno temu WALT WHITMAN, Źdźbła trawy (przeł. A. Szuba)
25 Pod brzuchem helikoptera rozpościerał się region Highlands, skaliste góry sięgające stalowoszarego nieba przeplatały się z łąkami i wrzosowiskami wyglądającymi jak uszyte z miękkiego aksamitu, który zmieniał odcień w zależności od kierunku wiatru. Winter wyglądała przez okno, ląd robił się coraz mniejszy, aż wreszcie znikł zupełnie w lodowatych falach Morza Północnego. Nigdy wcześniej nie leciała helikopterem. Jego konstrukcja wydawała jej się zbyt krucha, a hałas był ogłuszający (nawet pomimo ochronnych nauszników). Jednak widoki zapierały dech w piersiach. Pod nimi szalało spienione morze. - Pilot zapewnił, że dolecimy na miejsce, zanim pogoda się zepsuje poinformował ją Dougall. Miał na sobie lniany garnitur w kolorze kości słoniowej, który nadawał mu nieco staroświecki wygląd szacownego mieszkańca brytyjskich kolonii. Dziewczyna przytaknęła obojętnie. Jeszcze nie zdecydowała, jak postępować z Dougallem. Twierdził, że był przyjacielem jej ojca, ale nie znała go wystarczająco, aby móc mu zaufać. - Co to znaczy „na miejsce"? Jesteśmy w podróży już od kilku godzin, a ja ciągle nie wiem, dokąd lecimy...
- Na wyspę, na której odbędziesz szkolenie. Wielkie dzięki! - nachmurzyła się Winter. Niezbyt jej się to wszystko podobało. Familia i Zakon utrzymywały ją w niewiedzy przez szesnaście lat, a teraz zdecydowały się powierzyć ją obcemu wampirowi, żeby zrobić coś z jej zdolnościami. Bethan Davies, trzecia pasażerka helikoptera, uśmiechnęła się do niej ze zrozumieniem... Pewność, że przez cały czas będzie miała staruszkę przy sobie, nie poprawiała Winter samopoczucia. - Jesteśmy w helikopterze - naciskała. - Myślicie, że wyskoczę, jeśli nie spodoba mi się to, co usłyszę? Wampir milczał, zaczęła podejrzewać, że próbuje przetestować jej cierpliwość. - No dobrze, panienko - powiedział w końcu. - Lecimy na jedną w wysp archipelagu Szetlandów, na jedną z najmniejszych, gwoli ścisłości. Wypowiedział nazwę, ale ryk silnika zagłuszył jego słowa. - Kiedyś mieszkańcy nazywali ją po prostu Aigeadach albo Silvery Island. Z tego, co wiem, nikt tam już jednak nie mieszka od co najmniej wieku - rzucił jej prowokacyjny uśmiech. - A to oznacza, że nasza trójka będzie się mogła nacieszyć prywatnością... - Wakacje, o jakich marzy każdy nastolatek - odparła dziewczyna. Dougall wzruszył ramionami. - Wakacje, jakich potrzebuje ktoś z twoimi problemami. Tam nie ma ryzyka, że zrobisz komuś krzywdę. Wychwytywanie pozytywów jest esencją dobrego życia. Winter zbladła, zastanawiając się, czy ktoś mu opowiedział o Trevorze i jej snach. - Dlaczego? Mogłabym kogoś zaatakować? - zagrała. - Nie na tej wyspie. A jeżeli będziemy mieć szczęście, to po jej opuszczeniu też nie. Jesteś niesamowitym stworzeniem... Ale nauczysz się to kontrolować.
Winter milczała. Nie wiedziała, czy peszy ją bardziej sposób bycia Dougalla, czyjego intuicja. - Panowanie nad Pragnieniem jest trudne dla każdego wampira, zwłaszcza tak młodego jak ty. Winter podniosła na niego szeroko otwarte oczy. - Ja nie jestem wampirem! - zaprotestowała zapalczywie. - Jesteś, w połowie - odparł Dougall z uśmieszkiem. -1 byłoby miło, gdybyś nie zaprzeczała z taką odrazą. To nie jest obraźliwe stwierdzenie bez względu na to, iloma bzdurami zdążyła nakarmić cię Familia. Winter poczuła, jak się czerwieni. - Oczywiście, że nie jest obraźliwe. A Chiplinowie wcale nie karmili mnie bzdurami. Miałam na myśli, że jestem bardziej człowiekiem niż wampirem. Przynajmniej do tej pory zawsze tak było... Aż do zeszłego tygodnia - dodała w duchu. Czuła się jak na karuzeli. Może Dougall był w stanie jej pomóc, ale wyjawienie mu wszystkiego, co się z nią działo, byłoby skokiem w ciemność. Wampir wpatrywał się w nią nieruchomo, jego oczy utkwione w jej oczach, jakby próbował przeskanować jej duszę. - Nie odnosisz wrażenia, że to mogłoby się zmienić? - zapytał, zmieniając nagle ton. - Zdarzyło ci się poczuć zew krwi? - Dougall! - ofuknęła go Bethan, wychylając się ze swojego fotela na tyle, na ile pozwalały pasy bezpieczeństwa. - To pytanie nie może pozostać bez odpowiedzi, pani Davies. - Może. Nie postawiliśmy jeszcze stopy na wyspie, a pan już próbuje wytrącić dziewczynę z równowagi. Winter należą się wcześniej pewne wyjaśnienia, nie uważa pan? Dougall tylko zmarszczył brwi. Winter potrząsnęła głową. - W porządku, Bethan - powiedziała twardo. - Chcę odpowiedzieć. Wbiła spojrzenie w wampira.
- Zresztą pan już chyba i tak wie, co się wydarzyło, czyż nie, panie Dougall? On się uśmiechnął, raczej z czułością niż z zadowoleniem. - Moran taing Winter - podziękował jej w języku gaelickim. Wreszcie mógł doprowadzić tę konwersację do końca. Nikt nie powiedział nic więcej. Winter, korzystając z ciszy, zatopiła się we własnych myślach, ignorując spojrzenia, które rzucał jej co jakiś czas mężczyzna. W końcu helikopter usiadł na ziemi. Wampir rozpiął pasy jako pierwszy, podszedł do wyjścia i zaczekał tam na Winter. Kiedy się do niego zbliżyła, wciąż zesztywniała po długiej podróży, błyskawicznym ruchem wyciągnął w jej kierunku dłoń i bez wahania złapał kryształowy amulet. - Na tej wyspie nie będziesz potrzebowała żadnej ochrony powiedział, chowając go do kieszeni. -1 mów mi Doug. Nie znoszę zbędnych formalizmów.
26 Madison podniosła oczy znad naczyń, które właśnie zmywała i po raz setny spojrzała na zegar wiszący za jej plecami. Szósta. Na szczęście jej zmiana w kawiarni za chwilę się kończyła. Klientów było tak niewielu, że dzień ciągnął się w nieskończoność. Miała tę pracę od miesiąca, chciała odłożyć kilka groszy na jakiś używany samochód. Po raz pierwszy jednak tak niemiłosiernie się nudziła. - Chyba wrócę do domu i wygadam się Garethowi - bąknęła do siebie. - Skoro zdecydował się zostać w Londynie, to przynajmniej będzie miał coś do roboty Madison lubiła mówić do siebie, kiedy była sama. Pomagało jej to uspokoić gonitwę myśli. Ostatnio, wziąwszy pod uwagę tajemnicze szkolenie Winter, dziwne zachowanie Rhysa Llewelyna i tę nagłą decyzję Garetha, naprawdę tego potrzebowała. No właśnie, Gareth. Ciekawe czemu nie wrócił do Cae Mefus... Madison miała aż nadto skłonności do snucia przypuszczeń, ale trzeba było przyznać, że często okazywały się słuszne. W tym przypadku podejrzewała, że chodzi o ucieczkę niż wakacje.
Jej głos dobiegał z daleka, prawdopodobnie była już na tylnym podwórzu. Madison przewróciła oczami. Jej koleżanka pomimo swoich obfitych kształtów była jedną z najbardziej ruchliwych i szalonych osób, jakie znała, wciąż pochłoniętą przez sobie tylko wiadome sprawy. Madison skończyła wyciskać pomarańcze i zaniosła sok młodemu mężczyźnie. On jednak zupełnie to zignorował. - Madison? - zapytał. - Nazywasz się Madison Winston? Dziewczyna znieruchomiała przestraszona. - Można wiedzieć, kim ty do diabła jesteś? -Danny Roberts... jestem policjantem. Już wiem, skąd cię znam, widziałem twoje zdjęcie w aktach sprawy twojego porwania. Ta odpowiedź, zamiast ją uspokoić, sprawiła, że zdenerwowała się jeszcze bardziej. Poradziła sobie już z tą traumą i nie miała zamiaru rozpamiętywać, że była przetrzymywana przez bandę wampirów przewodzonych przez profesora wariata próbującego szantażować Winter. - Byłem zastępcą Evansa w Cae Mefus. Zajmowałem się tą sprawą, zanim mi ją odebrano. - Odebrano ci ją? Wiec nie powinna cię już obchodzić. Zresztą, jak widzisz, jestem cała i zdrowa. Czego jeszcze chcesz? - Zrozumieć... *** - Żartujesz? - zapytał Gareth z niedowierzaniem. Kiedy Sinderella nie odbywali swoich prób, w suterenie było tak cicho, że jego głos odbijał się echem po maleńkiej kuchni. Madison odcięła sobie nożyczkami kolejny trójkąt z pizzy leżącej przed nimi na stole. - Widzę, że nie doceniasz mojego poczucia humoru... - odpowiedziała przed wbiciem zębów w pizzę.
Chłopak obserwował z fascynacją, jak dziewczyna pochłania wszystko w trzech gryzach. - Nieźle... - skomentował. - Jak jestem zdenerwowana, to głodnieję - wyjaśniła, odrywając sobie kawałek ręcznika papierowego. - A wasz przyjaciel Danny zdenerwował mnie aż za bardzo. Gareth oparł się wygodnie na krześle. Wprowadził się do siedziby zespołu poprzedniego dnia, ale wydawało się, że całkiem się tam już rozgościł. Czułby się jeszcze swobodniej, gdyby rozmowa toczyła się na jakiś mniej frapujący temat. - Czyli chce się dowiedzieć, co naprawdę się wydarzyło - powiedział pod nosem. - Właśnie. A zważywszy, że w jego mniemaniu to ja mu to powinnam wyjaśnić, proszę uprzejmie o jakieś wskazówki, panie strażniku starożytnych tajemnic. Chłopak skrzyżował ramiona na piersi, zastanawiając się. - Mówiąc krótko, Roberts tak dobrze wykonywał swoją robotę, że za bardzo zbliżył się do prawdy. Dlatego Evans zaszan-tażował go skargą podpisaną przez mojego ojca, która zniknęła natychmiast, gdy Danny zaakceptował przeniesienie. A potem pojechali do młyna, gdzie strzelił do Vaughana, trafił go w pierś i zobaczył, jak tamten wstaje i ucieka... Madison rzuciła pizzy pełne żądzy spojrzenie, ale udało jej się nad sobą zapanować. - Chcesz powiedzieć, że wy z tej Familii odstawiliście go na boczny tor, żeby się nie dowiedział o wampirach? Daj spokój, przecież musiał się zorientować, że Vaughan nie jest człowiekiem! Gareth przytaknął. - To nasze zadanie, Madison. Oni przyjęli warunek nieatakowania ludzi, a my w zamian pomagamy im pozostać w cieniu. - Nie byłoby prościej wszystko mu wyjaśnić, tak jak zrobiliście ze mną? - zapytała. - W końcu dobry policjant może się przydać.
- Teoretycznie to jest zabronione. Nie wiem zresztą, dlaczego Winter wszystko ci wyśpiewała. - Jej chłopak rzucił mi się do gardła, dosłownie. Oczy Garetha zwęziły się nieprzyjemnie, ale Madison nie umiała powiedzieć, czy bardziej nie podobało mu się nazywanie Llewelyna chłopakiem Winter, czy sam fakt napaści. -A poza tym jestem najlepszą przyjaciółką Win, więc musiałam wszystko wiedzieć. - No pewnie, że musiałaś - zakpił on, potem wzruszył ramionami. - W każdym razie porwali cię i widziałaś cały ten bajzel pod młynem, milczenie nie miałoby sensu. Nie odzywali się przez chwilę, po czym Madison zamknęła karton z pizzą. - No to mu powiemy? Wie, gdzie mnie znaleźć, przynajmniej o ile nie rzucę pracy... A nie mam takiego zamiaru, od razu mówię. Gareth pokręcił głową. - Może ja powinienem się z nim spotkać. - No nie, litości! Jesteś synem człowieka, który wysunął pod jego adresem fałszywe oskarżenia. Czegokolwiek byś mu nie powiedział, on ci nie uwierzy. - Gdyby wiedział, jaką przysługę zrobili mu Evans z moim ojcem, trzymając go z dala od tego wszystkiego... Madison uniosła głowę, żeby mu się lepiej przyjrzeć. - Czemu jesteś tego taki pewien? - Ponieważ to jest niebezpieczne. On nie ma nic wspólnego z Familią, po co go narażać? Madison na te słowa z oburzenia rąbnęła dłonią w stół. - Co ty wygadujesz, Gareth? Przeglądałeś ostatnio gazety? Jest coraz więcej napaści, ludzie nie wiedzą, kto za tym stoi, a i tak się angażują. Życie jest niebezpieczne, to prawda. Cieszę się, że Win wszystko mi powiedziała. Teraz wiem, że czyha o wiele więcej
niebezpieczeństw, niż mi się wydawało i przynajmniej mam szansę spróbować się bronić. - Bronienie was - to nasze zadanie - powiedział on. - Ty powinnaś tylko starać się trzymać od tego jak najdalej. Powiedział to gorzkim, pełnym rezygnacji tonem, który rozwścieczył Madison. - Nie zrobię tego, Gareth - oświadczyła. - Nie mogę opuścić Winter. Chcę być przy niej, nawet jeśli to oznacza konieczność zaakceptowania faktu, że moja najlepsza przyjaciółka jest w połowie tym czymś. Nawet jeśli będę musiała stawić czoło sytuacjom trudnym do wyobrażenia. Nikt mnie do tego nie musiał zmuszać. Zresztą to nie byłoby w porządku... Udawać, że nic się nie stało, nie mogłabym. To są dwa całkiem dobre argumenty, nie uważasz? Garetha kusiło, żeby powiedzieć „nie". Jednak jeśli miał być szczery, to doskonale ją rozumiał, a nawet trochę jej zazdrościł tej nierozważnej bezkompromisowości. - Nie znamy się dobrze, wiem tylko, że jesteś zakochany w Winter, choć nie możesz się zdobyć, żeby jej to powiedzieć. Byłeś przy niej, kiedy ja nie mogłam i za to ci dziękuję. Może i teraz czujesz tylko zamęt w głowie, ale jestem pewna, że będziesz dalej walczył, nigdy się nie wycofasz. Zrobiło mu się miło, słysząc niezmąconą pewność w jej głosie. Zaczynał rozumieć, czemu były sobie z Winter tak bliskie. - Jednak powinieneś coś dla siebie zrobić. Zastanowić się, czemu w tym tkwisz. - Ponieważ należę do Familii - odpowiedział automatycznie Gareth. Pierwszy raz od dawna wydało mu się to na powrót ważnym powodem. - Dobrze, to teraz zajmijmy się tym Robertsem, okej?
27 Pierwszego dnia Dougall obudził ją o szóstej rano, dając czas tylko na szybkie śniadanie, po czym zaciągnął ją na wyprawę po wyspie. Przeszli ją wzdłuż i wszerz, lustrując każdą górkę i każdy wąwóz. Drugiego dnia zrobili to samo. Trzeciego dnia Winter zaczęła mieć dość. - Doug - zawołała go resztką oddechu, który jej pozostał, wspinając się na klif po północnej stronie wyspy. - Czy przypadkiem nauczyciel nie powinien wyjaśniać różnych rzeczy swoim uczniom? Dougall odwrócił się do niej i uśmiechnął. - Czasem, może tak. - To kiedy zaczniemy? - Już zaczęliśmy. Winter miała ochotę krzyczeć. - Czyżby? Mężczyzna, zamiast odpowiedzieć, spojrzał z powrotem przed siebie i podjął marsz. - Łazimy tu od dwóch dni i do tej pory nie powiedziałeś mi ani słowa.
- Ty też nie, jeśli mamy być precyzyjni. Brak zaufania, jaki w stosunku do mnie wykazujesz, jest niedopuszczalny. Myślisz, że mogę ci pomóc, skoro mi nie ufasz? Winter zatrzymała się i zrzuciła z satysfakcjonującym łoskotem swój plecak. - Mógłbyś mi dać jakiś powód, żeby ci zaufać... - oświadczyła. - W przeciwnym razie będziemy nadal tracić czas. - Też się tego obawiam - stwierdził Dougall. Zawrócił i zatrzymał się kilka kroków od dziewczyny. - Byłem przyjacielem twojego ojca - przyznał niechętnie. - Lochinvar też, z tego co wiem - odparła Winter, przyjmując wyzwanie. - A jednak pozwolił go zabić... Na twarzy wampira pojawił się cień złości. - W porządku, chcesz trochę faktów? - zapytał ze złośliwym uśmieszkiem. - No to zaczynamy: dawna nazwa Szetlandów to Hajaltland. Archipelag liczy ponad sto wysp, z których aktualnie zamieszkanych jest tylko dwanaście. Oczywiście nie licząc fok, maskonurów, głuptaków i innych fascynujących zwierząt. Wskoczył na skałę obok, za którą rozciągało się urwisko schodzące ostro do morza. Stanął na samym jego skraju. - Słyszysz ten dźwięk przypominający krztuszący się silnik? Takie astmatyczne rzężenie? Winter wciąż wpatrywała się w niego bez mrugnięcia okiem. - To niesamowity śpiew nawałnika burzowego... Mamy szczęście, że go słyszymy, bo to bardzo rzadki gatunek, a na dodatek prowadzi nocny tryb życia. Natomiast to skrzypienie, które dochodzi nas z plaży, to prawdopodobnie głuptak biały. Fauna zamieszkująca to miejsce jest fascynująca, nie uważasz? Winter roześmiała się nerwowo. Była coraz bardziej przekonana, że to szkolenie okaże się kompletną klęską. - Co próbujesz sprawdzić, Doug? Na ile jestem wytrzymała? A może: czy dorównuję mojemu ojcu?
Wampir odwrócił się gwałtownie, balansując na skraju urwiska. Zirytowany pokiwał głową. - Z całą pewnością jesteś tak samo uparta jak on. Potem, nic nie dodawszy, skoczył w przepaść. Winter wrzasnęła, widząc jak pikuje w dół, i rzuciła się biegiem w kierunku plaży. *** Dougall czekał na nią, siedząc spokojnie na kawałku skały z nogawkami dżinsów podwiniętymi do kolan i rozpiętą, lnianą koszulą. Winter z trudem łapała oddech, twarz miała zaczerwienioną od biegu. - Chciałeś przyprawić mnie o zawał? - Jestem wampirem, dziecino. Dysponuję szerokim wachlarzem efektów specjalnych, których szkoda byłoby nie wykorzystać poinformował jakby od niechcenia. - Przy okazji gratuluję ci szybkości. Zaprawdę imponująca, choć mało ludzka. Masz talent. Moglibyśmy nad tym popracować, gdybyś się bardziej przykładała. Powoli zapadał zmierzch, trzeci dzień na wyspie dobiegał końca. Zerwał się lodowaty, kłujący w policzki wiatr. - Przyłożyć się do czego, Doug? Jaki to wszystko ma sens? Wampir z niechęcią oderwał wzrok od wzburzonego morza. Oczy Winter miały kolor pochmurnego nieba i były tak bardzo podobne do tych jej ojca... Nie mogę się doczekać, aż ją poznasz, Morgan. Zwariujesz na jej punkcie! Oczywiście na to jeszcze za wcześnie. Moc, która ją otaczała, była niestabilna i bardziej niebezpieczna, niż Winter mogłaby sobie wyobrażać. Musiała nauczyć się ją kontrolować, a opanowanie jej charakterku było do tego pierwszym krokiem.
- Powiedziałaś, że czułaś Pragnienie... - zaczął spokojnie. Dziewczyna opuściła głowę, włosy spłynęły jej na ramiona. - Nie chcę, żeby się to kiedykolwiek powtórzyło - powiedziała pod nosem. - Muszę się dowiedzieć, jak je powstrzymywać. Dougall spojrzał na jej przestraszoną, wciąż dziecięcą twarz. Mógł nauczyć ją, jak walczyć z lękiem, ale wcześniej musiał wygrać z jej nieufnością. - Jedyne, co możesz zrobić, to je zaspokoić. Raz ujawnione, Pragnienie będzie już tylko przybierać na sile. Będziesz mogła je kontrolować dopiero, kiedy zrozumiesz, że jest częścią ciebie. Srebrne spojrzenie Winter rozpaliła wściekłość. - Dlaczego? Moja matka była ludzka! - I ty też jesteś, Winter. Ale tylko w połowie. Musisz to zaakceptować i przestać walczyć przeciwko samej sobie. Dopóki nie dojdziesz do porozumienia z Pragnieniem, nie będziesz w stanie kontrolować Mocy. Nie oczekuj, że pomogę ci pozbyć się twoich zdolności. Musisz je przyjąć, jeśli chcesz nimi władać. - Czemu zabrałeś mi amulet? Zacisnęła ze złością pieści, kiedy zobaczyła, jak odwraca się do niej plecami. - Wracam. Ty jesteś wolna do kolacji. Masz kilka godzin, żeby się nad sobą poużalać, jeśli masz ochotę. Odszedł. Winter wpatrywała się we wzburzone morze, w jej wnętrzu szalała identyczna kipiel. *** Winter usiadła na kamienistej plaży, niedaleko miejsca, gdzie przed chwilą stał Dougall. Wsunęła palce we włosy i zacisnęła je aż do bólu. Czuła się samotna i zagubiona. Tęsknota za Rhysem kłuła boleśnie jak kolec. Tęskniła za jego głosem, za dotykiem jego rąk, chciałaby móc znowu oprzeć głowę na jego piersi i poczuć
ten dziwny czar, który otaczał ich, kiedy byli razem i sprawiał, że czuli się silni i szczęśliwi. Napiła się jego krwi i wystarczy jej to na resztę życia, choć Dougall nie mógł tego wiedzieć. Pragnienie stało się miłością. Stało się czyste jak śnieg. Wszystkie cienie zostały zwyciężone, przetrwał tylko blask. Uczyniła go nieśmiertelnym, ale nikt nie zmusi jej, żeby go skrzywdziła. Nie było silniejszego uczucia od tego. Rhys był esencją jej Pragnienia i jednocześnie jedynym, który mógł je zaspokoić. Był wszystkim tym, co wiązało ją z jej własną naturą. Wyciągnęła rękę, przekonana przez chwilę, że był obok niej, tak jak czuła go w myślach, w biciu swojego serca. Przywołała wspomnienie dnia spędzonego nad morzem, ich dwoje, splecione ręce. Zerwał się lodowaty wiatr, rozwiał jej włosy, zimno zapiekło w policzki. Nagle poczuła się zmęczona i przemarznięta, jak tego popołudnia, kiedy zdecydowała się pokochać go naprawdę. Brakuje mi ciebie... Przypomniała sobie smak jego ust zroszonych krwią, które całowały ją głęboko i po raz pierwszy ją to zawstydziło. Gdyby rzeczywiście była ludzka, wydałoby jej się to odrażające. Zamiast tego zatęskniła za Rhysem jeszcze mocniej i poczuła znajomą suchość w gardle. Szukając ukojenia, przycisnęła palce do miejsca poniżej szyi, gdzie zawsze wisiał jej kryształowy amulet. Nie znalazłszy go jęknęła sfrustrowana. Przez całe życie ten prosty gest dawał jej poczucie bezpieczeństwa, jakby w tym wisiorku była zaklęta część jej rodziców, których nigdy nie poznała. Bez niego czuła się potwornie krucha i bezbronna. Na łasce tego, czym się stawała. Co się ze mną dzieje? Nagle, daleko od Rhysa, wątpliwości i lęki znowu znalazły do niej drogę. Czy to, co stało się w lesie, dokonało w niej jakiejś zmiany? Raz ujawnione, Pragnienie będzie już tylko przybierać na
sile - powiedział Dougall. Co jeżeli miał rację? Co jeżeli skosztowanie krwi ten jeden raz wyzwoliło w niej coś, co czekało uśpione od siedemnastu lat? Zgarnęła garść kamyków i cisnęła nimi przed siebie. Masz kilka godzin, żeby się nad sobą poużalać, jeśli masz ochotę. Tego nie zrobi. Nie jest słaba. Nigdy nie była. Drżąc z zimna, zdjęła z siebie ubranie i rzuciła się do wody. Szok termiczny zaparł jej dech w piersi. Mięśnie stężały, odmawiając posłuszeństwa, lodowate morze nie dawało za wygraną. Dawaj, Win! - nakazała sobie. Linia wybrzeża w miejscu, gdzie stała Winter, tworzyła niewielką zatoczkę, woda była na tyle głęboka, że następna fala zbiła ją z nóg i przykryła głowę. Winter zaczęła kopać z całych sił, aż wynurzyła się na powierzchnię. Wtedy zaczęła płynąć. Dougall obserwował ją z ukrycia przez jakiś czas. Potem odszedł z tajemniczym uśmiechem na ustach. Zadowolenie go nie opuszczało, kiedy przekraczał próg domku, w którym rezydowali, jedynego zresztą budynku na wyspie. - Gdzie jest Winter? - zapytała z miejsca Bethan Davies. - Nie ma - odpowiedział lakonicznie. - Musiała ochłonąć. Kobieta spojrzała na niego karcąco. - Czyjej ojciec wie, jak ją traktujesz? - Jej ojciec zdecydował, że się z nią spotka dopiero, jak skończymy, żeby nie zaburzyć treningu. Według mnie najlepszym rozwiązaniem będzie przyspieszyć. To dotyczy nas wszystkich. Bethan się zagotowała. - Jak mam ją czegoś nauczyć, skoro codziennie wraca do domu wyczerpana i skołowana? Strzępiłabym sobie tylko język i jeszcze namieszała jej w głowie.
- Och, proszę! Pani Davies, to nie jest już dziecko, żeby trzymać ją ciągle pod kloszem! Za czasów mojej młodości byłaby już uznawana za kobietę pod każdym względem! - Za czasów pańskiej młodości Napoleon był imperatorem Francuzów, a pan nosił idiotyczne majtasy do kolan! Teraz już pan tego nie robi... To są dobrodziejstwa postępu. Wampir skrzyżował ramiona na piersi, ale na jego twarzy błąkał się uśmieszek. - Proszę zabrać ręcznik - powiedział ugrzecznionym tonem. Stanął przy wyjściu, czekając, aż Bethan wróci z łazienki. - Czy już pani jadła, pani Davies? - zapytał, otwierając przed nią ceremonialnie drzwi. - Tak się chyba umówiliśmy. - Świetnie. Ja się zajmę posiłkiem dla Winter. Kobieta prychnęła i wymijając go, wyszła na zewnątrz.
28 Londyńska Loża Zakonu Ciemności mieściła się w zabytkowej willi na obrzeżach Notting Hill. Budynek stał w starym parku otoczonym wysokim murem, co skutecznie chroniło go przed ciekawskimi spojrzeniami. Rhys był tam w ciągu ostatnich kilku miesięcy na tyle częstym gościem, że doskonale orientował się w rozkładzie posiadłości, która jednak przez swój wyjątkowo ponury majestat za bardzo przypominała mu dom ojca, aby mógł się tam czuć w pełni swobodnie. Tym razem zupełnie tego nie zauważał. Szedł energicznym krokiem w kierunku komnat Wielkiego Mistrza. Kiedy tam dotarł, zastukał głucho do drzwi. Niski głos Lochinvara rozbrzmiał swoim zwykłym uprzejmym tonem. - Otwarte. Rhys odetchnął głęboko, zanim wszedł. - Co za przyjemność, mój drogi chłopcze - przywitał go Wielki Mistrz z uśmiechem. - Przepraszam za kłopot, panie. - Jesteś tu zawsze mile widziany, synu.
Wskazał mu krzesło, zabytkowy mebel wyściełany aksamitem, stojący przed biurkiem Lochinvara. Rhys usiadł i natychmiast zaczął bezwiednie bębnić stopą o miękki, perski dywan na podłodze. Lochinvar przeszedł od razu do rzeczy. - Co cię gnębi? Jeżeli Wielki Mistrz nie zechce przekazać mu informacji, której potrzebował, to i tak nic więcej nie wskóra, więc postanowił mówić wprost. - Muszę wiedzieć, gdzie jest Winter. Lochinvar zmarszczył brwi, ale jego twarz rozjaśniło rozbawienie. - Powinienem był oczekiwać takiego pytania - powiedział łagodnie. - Więc? Stary wampir złożył przed sobą ręce. - Jesteś taki młody, taki niecierpliwy... Pod tym względem jesteście do siebie bardzo podobni, ty i twoja mała Starr. Macie przed sobą jeszcze tyle lat, a każda minuta wydaje wam się taka ważna. Bębnienie przybrało na sile, Lochinvar roześmiał się na ten widok. - Rhys, ależ proszę! Trzymaj fason! - Chciałbym tylko mieć pewność, że jest bezpieczna. To znaczy, nie żebym miał wątpliwości, tylko... - Tylko ją kochasz, wiem. Stary wampir przemawiał tonem dobrodusznego dziadka i takową przybrał też minę, ale Rhys nie dał się zwieść. Już od trzech dni Lochinvar unikał odpowiedzi na to pytanie. Spojrzeli sobie w oczy i trwali tak przez chwilę, aż uprzejmość wyparowała z twarzy Wielkiego Mistrza. - Nie powiem ci tego, co chcesz wiedzieć, przyjacielu - oświadczył z nieoczekiwanym chłodem. - Możesz przychodzić tu do mnie codziennie aż do dnia, kiedy ona wróci, ale nie uzyskasz mojej odpowiedzi.
W oczach Rhysa zapłonęła złość, zanim zdążył ją w sobie zdusić. - Myślałem, że mi pan ufa - rzucił bezczelnie. Lochinvar pozostawał irytująco spokojny. - Doprawdy? - zakpił. Nie - pomyślał chłopak. - Od dawna nie wierzę już w bajki. Nieludzkim wysiłkiem udało mu się ukryć tę myśl pod maską zaskoczenia. - Znam cię lepiej niż ty sam siebie. Do tej pory miałem powody, żeby dać ci swobodę. Jesteś chyba dostatecznie inteligentny, żeby zrozumieć, że to coś zupełnie innego niż zaufanie. Rhys zacisnął pięści pod stołem. - Proszę - powiedział, chowając dumę. Alaric Lochinvar westchnął. - Litości, oszczędź mi błagań. Są bezużyteczne i nieprzyjemne dla oka. Już ci powiedziałem, że nie możesz tego wiedzieć. - Dlaczego? - Bo cię to nie dotyczy. Muszę ci przypominać, Rhysie Llewelynie, że starczy jedno moje słowo, żeby rzucić was oboje na pożarcie Egzekutorowi? Muszę ci przypominać, że sam podpisałeś na siebie wyrok, wbijając kły w szyję tej dziewczyny? Łamiąc najsurowszy z zakazów Paktu? Rhys nie mógł się dłużej powstrzymać. - To pan mi na to pozwolił! - wybuchnął. - Skąd mogłem wiedzieć, że posuniecie się tak daleko? Lochinvar kłamał w żywe oczy i nawet nie starał się tego ukryć. -To było oczywiste... naturalne... - Cnota powinna górować nad popędami, nawet tymi, na które skazała nas sama natura. Miałbym zaufać smarkaczowi, który traci głowę dla pary ładnych oczu? Cierpliwość opuszczała Rhysa w zastraszającym tempie, próbował jednak odzyskać nad sobą panowanie. Lata kłótni z ojcem nauczyły go, że zawsze jest moment, w którym jeden z przeciwników
powinien zrobić krok wstecz, w przeciwnym wypadku grozi to eksplozją. Rhys nie mógł sobie na to pozwolić. Nienawidził Lochinvara, ale musiał sprawić, aby tamten wciąż wierzył, że ma nad nim władzę. Zamilkł i słuchał słów Wielkiego Mistrza z opuszczoną głową. - Czego więcej oczekujesz, Rhysie? Dałem wam czas, którego potrzebowaliście. Pozwoliłem ci przy niej zostać i ją chronić. Darowałem ci jej krew i Moc, o jakiej większość z nas nie śmie nawet marzyć. Teraz jednak moja kolej, teraz ja oczekuję czegoś w zamian - odetchnął przez zaciśnięte zęby. - Chcę, abyś zajął miejsce, które dla ciebie przeznaczyłem. Rhys udał, że nie zrozumiał. - Ma pan na myśli Zakon? Lochinvar przytaknął. - Odłóż na bok uczucia. Przystąp do Inicjacji i udowodnij, że rzeczywiście mogę ci zaufać. Zostań wiernym sługą Zakonu. Chłopak skinął głową, skonsternowany, lecz zaszczycony. - Zrobię to, panie. Ale dla Winter, nie dla ciebie, Mistrzu - uściślił w duchu. -1 nigdy nie będę niczyim sługą.
29 Twoja matka była niespokojnym duchem, zupełnie jak ty -powiedziała Bethan, owijając Winter w ręcznik. Dziewczyna miała mokre włosy i zsiniałe z zimna usta. - Zobacz, coś ty ze sobą zrobiła! Trzęsiesz się jak osika! Winter otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale zęby za bardzo jej dzwoniły. - Musiałam się jakoś wyżyć, albo bym zwariowała. Bethan roześmiała się nieoczekiwanie, serdecznie i czule. - Elaine też tak robiła. Kiedy napięcie stawało się nie do wytrzymania, mówiła, że musi się poruszać. Staruszka rozcierała Winter plecy, czekając, aż jej dreszcze nieco zelżeją. - Przynajmniej zadziałało? Winter uśmiechnęła się po raz pierwszy, od kiedy przybyła na wyspę. - Nie za bardzo - przyznała, wyciskając mokre włosy. - Moja matka miała jeszcze jakieś sposoby? - Była świetnym obserwatorem. Gdziekolwiek by się nie znalazła, zawsze znajdowała jakieś miejsce, z którego było widać coś ciekawego. Czasem przesiadywała tak całymi godzinami.
Kiedyś powiedziałam jej coś, co wprawiło ją w straszną furię. Spędziła pół dnia nad jeziorem Serpentine, po czym wróciła i spokojnie poprosiła mnie o wyjaśnienie. Winter pomyślała o zdjęciu Elaine, które babcia chowała w swojej szufladzie, Próbowała wyobrazić sobie jej twarz pełną życia, kolor jej policzków, kiedy się złościła, sposób, w jaki mogła układać usta, mówiąc, wszystkie te miny, których nigdy u niej nie zobaczy. Marion nie lubiła rozmawiać o swojej córce, więc Winter chciała zadać Bethan tysiąc pytań. - Te wyjaśnienia ją przekonały? - Nie, jeśli mam być szczera - wyznała staruszka. - Ale wysłuchała ich i rzeczywiście próbowała zrozumieć. Zaakceptowała je dużo później, po latach, kiedy nadszedł właściwy moment. - Ja nie mam zamiaru czekać latami, żeby pojąć, o co chodzi Dougowi - zaprotestowała. Bethan schyliła się, zebrała ubrania z ziemi i podała je Winter, jakby ta była małą dziewczynką. - W takim razie słuchaj, co mówi. To nie znaczy, że musisz mu zaufać, bo o tym nie da się po prostu zdecydować z dnia na dzień. Ale mogłabyś spróbować zrozumieć, że ma swoje powody, żeby właśnie tak się zachowywać. Dziewczyna spojrzała na nią sceptycznie. - Zabrał mi amulet... Nachodziłam się tyle, że ledwo stoję na nogach, a nauczyłam się tylko rozpoznawać śpiew głuptaka i nawałnika jak-mu-tam. - W Londynie nigdy byś się tego nie dowiedziała - odparła Bethan. Kiedyś może to docenisz. Poczekała, aż dziewczyna się ubierze i objęła ją ramieniem, prowadząc niespiesznym krokiem do domu. Winter wciąż drżała i wyglądała na skrajnie wyczerpaną. Mam nadzieję, że Dougall rzeczywiście wie, co robi.
Kiedy dotarły do chaty, pora kolacji dawno minęła, ale na tej szerokości geograficznej letnie noce były niezwykle krótkie, horyzont wciąż jarzył się słabym światłem, które mieszkańcy Szetlandów nazywali Bladym Latem. Za kilka tygodni w niektórych partiach archipelagu słońce przestanie zachodzić zupełnie. Bethan zapukała przed wejściem. Zrobiła to z czystej uprzejmości, bo dobrze wiedziała, że Dougall usłyszał ich kroki dużo wcześniej. Kiedy tylko przekroczyły próg, wampir przywołał Winter do jadalni. Dziewczyna poszła do niego z entuzjazmem skazańca, podczas gdy Bethan pospiesznie udała się do swojej sypialni. - Kąpiel była przyjemna? - zapytał swobodnie. Siedział za dziwacznie nakrytym stołem oświetlonym kilkoma świecami. Winter przyglądała się nieufnie temu przedstawieniu. Do tej pory jadali pospieszne kolacje bez zbędnych ceremoniałów przy stole w kuchni. To był pierwszy raz, gdy podano posiłek w jadalni. Wampir obserwował ją spod przymkniętych powiek, podczas gdy ona uświadamiała sobie, co jest nie tak z nakryciem. Na granatowym adamaszkowym obrusie stały jedynie dwa wysokie kieliszki, kryształowa karafka z wodą i niewielka amfora z rżniętego szkła wypełniona czerwonym pyłem. Serum. - Usiądź, moja droga - zaprosił ją z rozbrajającym uśmiechem. Kolacja gotowa. Usta Winter zmieniły się w cienką, bladą kreskę. - Nie jestem głodna. Dougall zignorował te słowa, ale jego mina, kiedy odsuwał jej krzesło, była uprzejma. - Zechciałabyś mi przynajmniej towarzyszyć? Nie znoszę żywić się w samotności, a poza tym to mogłaby być dobra okazja, żeby się lepiej poznać.
Dziewczyna stała sztywno, nie ruszywszy się z miejsca. Migotliwe światło świec rzucało dziwaczne cienie na ściany i zasłony, wypełniając pomieszczenie niepokojącą atmosferą. Spojrzenie Winter zawisło na twarzy Dougalla. Wydało jej się, że po raz pierwszy widzi go naprawdę, że dostrzega długie stulecia wampirzej egzystencji gęstniejące wokół jego sylwetki. Ile rzeczy zdążył zobaczyć od swojego urodzenia? Ilu strzegł tajemnic, ile miał sekretów do przekazania? Winter potrzebowała kilku sekund, żeby wyczuć dotyk Mocy, którą zaczął roztaczać wampir. Otaczała ją jak ożywiony obłok, który niemal nabrał cielesności. Najwyraźniej Dougall zdecydował, że nadszedł czas na efekty specjalne. Z wysiłkiem, od którego aż zbladła, Winter oderwała wzrok od jego twarzy i wzniosła wokół siebie barierę. Jego Moc odbiła się, nie mogąc jej już dosięgnąć. - Chcesz mi zaimponować? - jej głos był spokojny, ale słabszy, niżby sobie tego życzyła. Zdecydowała przyjąć zaproszenie, czy raczej wyzwanie i zajęła miejsce naprzeciwko wampira. Dougall usiadł na swoim krześle. - Wręcz przeciwnie, Winter, to ja jestem pod wrażeniem. To, co właśnie zrobiłaś, powinno być niewykonalne bez dobrego wyszkolenia przyznał otwarcie. Ona nie odpowiedziała, choć zdawała sobie sprawę, że to prawda. Nigdy wcześniej nie udało jej się przywołać Mocy, przynajmniej nie świadomie. Bariera, którą postawiła, powoli zanikała. - Nie wiem, jak mi się to udało... - Powinniśmy to odkryć, nie uważasz? Winter skoncentrowała całą swoją uwagę na jego twarzy, unikając choćby jednego spojrzenia w kierunku Serum. - Chcę odzyskać swój amulet.
Dougall wzruszył ramionami. - Nadal myślisz, że mógłbym ci skoczyć do gardła ku chwale i pamięci twojego ojca? Kiedy przytaknęła, wybuchnął śmiechem. - Miałem do dyspozycji ładnych parę lat, żeby nauczyć się nad sobą panować. - Jak i profesor Vaughan. A jednak on nie potrafił się powstrzymać. Chichocząc pod nosem, wampir wsypał dawkę Serum do wody i mieszał leniwie, pozwalając mu się dokładnie rozpuścić. - Biorąc pod uwagę, co mi opowiedziano o nim i jego ostatnich wyczynach, to porównanie jest dla mnie krzywdzące, kochana. Żądza twojej krwi popchnęła go do zdrady Lochinvara po tym, jak poświęcił życie, aby mu służyć. Nie uważasz, że mnie należy się odrobinę więcej zaufania? -Nie. Winter zorientowała się, że ma wzrok utkwiony w czerwonej cieczy wirującej po wewnętrznych ściankach kielicha. Przełknęła nerwowo ślinę, w ustach czuła coraz większą suchość. - To znaczy, dlaczego miałabym być tego pewna? - szepnęła z wysiłkiem. Dougall przyglądał jej się przez moment. - Gdybym naprawdę chciał twojej krwi, dawno bym ją sobie wziął, dziecino. A tymczasem siedzę tu sobie, popijając grzecznie Serum i próbując cię przekonać, że byłoby rozsądnie, gdybyś również ty to zrobiła. Czy to nie działa na moją korzyść? - Nigdy nie potrzebowałam Serum i nigdy nie będę. Mężczyzna podniósł kielich do ust, a ona śledziła z fascynacją każdy jego ruch. Kiedy zobaczyła, jak przełyka, poczuła żar w gardle i żołądku. Dougall powoli opuścił i odstawił kieliszek, przyglądając jej się dyskretnie. Serum było tylko marną imitacją krwi, ale
pozwolił, żeby dziewczyna zazdrościła mu ulgi, którą w nim wyczuwała. Przestań się opierać, Winter... - zapraszał ją telepatycznie. -Twoje Pragnienie jest palące. Odbił się od twardego muru, bariera Winter stawiła mu opór. - Zdumiewające! Dalej jesteś w stanie się bronić - zauważył spokojnie pomimo swojego zaskoczenia. - I to na przekór zmęczeniu i rozchwianiu, do którego cię dzisiaj doprowadziłem. Rzucił jej zaczepne spojrzenie. - Wiesz, dziedzictwo twojego ojca jest w tobie niezwykle silne. Jesteś do niego bardziej podobna, niż mogłem sobie wyobrażać. Chyba nawet bardziej niż do Elaine. Winter otworzyła szerzej oczy, zanim wyraz jej twarzy na powrót stał się kamienny. - Kłamiesz. Dougall uniósł brwi. - Jeśli tak uważasz... Pociągnął jeszcze jeden łyk, mrużąc oczy z rozkoszy; Winter zadrżała. Z hukiem odsunęła krzesło i skoczyła na nogi. - Nie przekonasz mnie, Doug. Nawet opowiadając mi o rodzicach... Nie jestem taka jak oni! Mężczyzna westchnął. - W porządku, Winter, może rzeczywiście masz rację. Nie było sensu dalej jej prowokować. Rozluźnił się i zapatrzył w płomień świecy poruszany delikatnym przeciągiem. -Ale mimo to, wciąż odbieram twoje Pragnienie i wiem, że i tyje czujesz. Oraz, że się boisz. Przestań się oceniać, nie musisz z tym walczyć, skoro mogłabyś nauczyć się to kontrolować. Spojrzenie dziewczyny wciąż pełne było nieufności. Krew Rhysa - pomyślała. Tylko tego pragnęła, bo to przeobrażało Pragnienie w miłość. Sprawiało, że było słodkie, a nie potworne.
- Musisz zaakceptować to, co jest częścią ciebie, Winter. Nawet jeśli to cię przeraża, bo zawsze wierzyłaś, że jesteś człowiekiem. Czujesz się bezbronna w obliczu tego wszystkiego, ale tylko odwaga sprawi, że będziesz silniejsza. Zrobił pauzę i na moment jego oczy wypełniła czułość. Wreszcie zrozumiał. - Chyba wiem, o co chodzi. Nikt cię na to nie przygotował. Nikogo przy tobie nie było, kiedy Pragnienie się przebudziło? Winter zacisnęła pięści, paznokcie wbiły jej się w ciało. - Nie podoba mi się, jak ułożyło się twoje życie. Gdyby była taka możliwość, nie oddałbym cię Radzie. - Odpuść sobie te bzdury! Dougall pomasował skronie palcami. Wiedział, że cała ta złość tak naprawdę nie jest skierowana do niego, ale nie było sposobu, żeby ją uspokoić, o ile sama by tego nie zechciała. Miał nadzieję, że podjął właściwą decyzję. - Niektórzy twierdzą, że prawdziwa siła zależy od determinacji, z jaką dotrzymujemy raz danego słowa, ale w niektórych sytuacjach jest to zwykły ośli upór. Wampir wyciągnął dłoń w kierunku kielicha stojącego przed Winter i przysunął go do siebie. Wsypał do niego czerwony proszek i dolał wody. Cały czas wpatrywał się w jej twarz; woda zmieniała się w krew. Podsunął kielich w jej stronę. - Czasem prawdziwa siła to zdolność do zmiany opinii w zależności od okoliczności. Myślę, że właśnie przyszedł na to czas. Winter wciąż zaciskała pięści, patrząc Dougallowi prosto w oczy, aby tylko nie spojrzeć na stojący przed nią pełny kielich. - Nie mam apetytu - odpowiedziała lodowato. Dougall zerwał się z miejsca i wyszedł do kuchni. Wrócił z zaskakującą szybkością. Trzymał w ręku pajdę chleba, którą ugryzł ze złością.
- To też może utrzymać moje ciało przy życiu, ale my mówimy tu o czymś zupełnie innym - wskazał na karafkę z Serum. - To krew żywi nasze moce! Złapał kielich i opróżnił go jednym tchem. Winter nie mogła się dłużej powstrzymać. - Jakie moce? O czym ty mówisz? Nic mnie nie obchodzą przeklęte moce cholernych wampirów! Ja nie mogę wywarzyć pancernych drzwi jednym kopniakiem ani poruszać przedmiotami bez ich dotykania! Nie potrafię tworzyć amuletów jak mój ojciec i wcale nie chciałabym się nauczyć! Jedyne, czego chcę, to dostać z powrotem moje życie! Obudzić się w domu i martwić się college'em albo jak się ubrać na następny koncert Sinów! Albo gdzie pójść na randkę ze swoim chłopakiem. Chyba nie proszę o wiele? Jej bariera dawno runęła, teraz rozchodziły się wokół niej wściekłe fale Mocy, od których drżały ściany. Dougall czuł je boleśnie, ale i tak się roześmiał. - To jest to! To jest Moc! Właśnie to jest część ciebie! Spojrzeli sobie w oczy ponad tą nadnaturalną wibracją. Mężczyzna podszedł do niej, wytrzymując wyładowania utrzymującej się wokół niej energii. Zamknął delikatną dłoń dziewczyny w swoich rękach. Winter przyglądała mu się przymrużonymi oczami, aż jego uspokajający uśmiech stał się jedyną kotwicą, która powstrzymywała ją od runięcia w kipiącą przepaść. - Powstrzymaj to - poprosiła. Poczuła, jak energia Dougalla połączyła się z jej Mocą, solidna i silna, pomogła jej utrzymać to, co sama rozpętała. Kiedy odzyskała nad tym kontrolę, to było jakby pozbyła się przygniatającego ją ciężaru. Po chwili Moc zelżała, aby w końcu zupełnie rozpłynąć się w powietrzu. - Zaufaj mi - szepnął jej do ucha wampir. - Obiecuję, że nauczysz się nad tym panować.
Winter była tak wyczerpana, że nie zdołała nawet przytaknąć. Bała się, że w każdej chwili może stracić przytomność. Spojrzała mu w oczy, kiedy podsunął jej kielich z Serum do ust. - Teraz wiesz, czemu tego potrzebujesz? Nie! - chciała krzyknąć dziewczyna. Zamiast tego zbliżyła twarz do mikstury, jej nozdrza wypełnił metaliczny zapach syntetycznej krwi, odbierając jej zdolność dokonania wolnego wyboru. Zaczęła pić. Łapczywie. Jej usta wypełnił słodki smak, przełykała pospiesznie. Ciecz spływała jej do gardła, gasząc żar, który je palił. Nie miało to nic wspólnego z szaleńczą radością, którą dawała jej krew Rhysa, to było daleko bardziej prymitywne. Zwykłe zaspokojenie pierwotnego zewu. Smak nie był właściwy, ale i tak pieścił jej podniebienie inaczej niż jakiekolwiek ludzkie pożywienie. Wydawało jej się, że jest w stanie określić dokładny moment, w którym dostawało się do żołądka, kojąc uczucie głodu. O tak... Doug miał rację. Tu nie chodziło o odżywienie ciała. To było jak wchłanianie czystej energii, która mogła uśmierzyć potrzeby wykraczające poza ciało, zaspokoić żądzę, której Winter nigdy nie chciała słuchać. Intensywność tych uczuć ją przestraszyła, wydawało jej się, że zdradziła to, kim była. Wręcz przeciwnie - zaprotestowało Pragnienie w jej wnętrzu, domagając się jeszcze jednego łyku. - Po raz pierwszy naprawdę jesteś sobą. Winter odstawiła kielich i przycisnęła palce do ust. Za oknem północne lato obwieściło koniec bardzo długiego dnia.
30 Winter spędziła samotny poranek na plaży. Serum pozwoliło jej odzyskać siły, spała twardo i głęboko całą noc, nie męczyły jej koszmary. Przycupnęła na wystającym z wody kamieniu i zasłuchała się w szum fal. Był rytmiczny i relaksujący. Morze rozbijało się o skały, wypełniając powietrze słonym zapachem. Niezwykle krótkie noce na wyspie sprawiały, że czuła się zawieszona poza czasem, ale ta lekko nierealna atmosfera zaczynała jej się podobać. Dougall podszedł do niej powoli, nie spojrzała na niego, dopóki nie usiadł naprzeciw niej. - Dokonałaś dobrego wyboru, Winter. Uśmiechnęła się, choć wcale nie była tego pewna. - To trudne odkryć, że jest się tak innym od tego, co się o sobie myślało. Wampir położył jej rękę na ramieniu. - Przyznaję, że twój przypadek jest dość skrajny, ale tego typu objawienia przytrafiają się wcześniej czy później każdemu, jeśli to cię pocieszy. Winter roześmiała się. - Szczerze mówiąc, wcale mnie to nie pociesza.
Dougall jej zawtorował. - Szkoda, to był mój najlepszy argument. Oparł się o skałę i śledził wzrokiem długi lot mewy zakończony lądowaniem na przeciwnym krańcu linii brzegowej. - Wiesz, zastanawiając się głębiej, rozumiem twoją podejrzliwość w stosunku do mnie - powiedział po chwili ciszy. -W pewnym sensie jest uzasadniona. Zamilkł, czekając, aż ona na niego spojrzy. - Prawda jest taka, że ukrywam przed tobą rzeczy, których jeszcze nie jestem gotów ujawnić - oświadczył, upewniwszy się, że dziewczyna uważnie go słucha. - Wiele z nich dotyczy cię bardzo blisko, wiesz? Ale to jest nieunikniony brak równowagi między nauczycielem a uczniem. Usta Winter zaczęły trząść się ze złości. - No i? - zapytała lodowato. - Proszę, pozwól mi skończyć - powiedział wesoło. - Przygotowałem sobie piękną mówkę! Oparł łokieć na skale, a na nim brodę i spojrzał na Winter z ukosa. - Mówiłem, że to zrozumiała nierównowaga. Fakt, że przyznaję otwarcie zatajanie przed tobą pewnych informacji może być niezwykle stymulujący, nie uważasz? Jednakże... - tu zawiesił głos dla spotęgowania efektu - pozostaje pewien problem. Mam swoje tajemnice, ale masz je i ty. Bez żadnego ostrzeżenia popchnął w jej stronę ogromny ładunek Mocy, tak szybko, że nie miała szans zareagować. Winter poczuła jak wślizguje jej się do głowy, a ona nie może go powstrzymać. Przeraziła się, zdając sobie sprawę, że Doug kieruje się prosto do jej wspomnień, rozrzucając na boki obrazy, które go nie interesowały. - Winnie - powiedział. - Tak cię nazywa babcia. Dla przyjaciół natomiast jesteś Win. Miło. - Przestań, to nie twoja sprawa.
- Twój ulubiony kolor to zimny błękit... jak to do ciebie pasuje. Cholera, ile ty czytasz, dziewczyno! Winter chciała wrzeszczeć. Ogarnęła ją panika na myśl, że mógłby dowiedzieć się o Rhysie. Musiała się bronić, ale wzburzenie jej na to nie pozwalało. Dougall nieubłaganie przedzierał się dalej. - Dobrze, że nie kupiłaś tej zielonej sukienki, nie pasowała do twojej karnacji, choć fason dobrze na tobie leżał, przyznaję. Jeżeli masz coś do ukrycia, musisz działać szybko - ostrzegł. - To wciąż tylko rozgrzewka... Podoba mi się Święty Dawid, choć niezbyt się przykładają do wyboru odpowiednich nauczycieli. O, i ta wampirzyca z Nyksów, jaka ładna. Jak się nazywa? Był już tak blisko Rhysa, że Winter zaczęła tracić grunt pod nogami. Jej reakcja była czysto instynktowna, zerwała się z miejsca i rzuciła do ucieczki. Dougall zdążył złapać ją za rękę. - Mógłbym cię puścić, ale nic by ci to nie dało. Nie traćmy czasu. Kretynka! Ty skończona kretynko! - warknęła do siebie Winter. To już drugi raz, kiedy była bliska zaufania wampirowi, popełniła ten błąd z Vaughanem, a teraz robiła to znowu. Głupia! Głupia! - Nie próbuj mnie rozpraszać - zaprotestował wampir. - Jesteś sprytną dziewczyną, powinnaś dawno pojąć, że nie interesuje mnie twoja krew. Zresztą myślę, że nawet Vaughan był szczery, kiedy zapewniał, że nie chciał cię zabić. Winter szarpnęła się, żeby uwolnić się z jego uchwytu, ale on nie puścił jej, dopóki nie wbiła mu paznokci w skórę. - Hej... Ja tylko grzebię w twoich myślach... - zapeszył się z chytrym uśmieszkiem. - Widzę jakiegoś młodego wampira, który pojawia się trochę zbyt często. Uważaj, Czerwony Kapturku, miłe i przystojne wilki są najniebezpieczniejsze. Ale chyba nie muszę ci przypominać, czym ryzykujesz, prawda?
Nagle Winter odepchnęła go z całych sił i odwróciła się, żeby odejść. Dougall się roześmiał. W następnej sekundzie Winter leżała jak długa, a jej kostkę oplatały palce wampira. - Radziłbym ci wybrać inny sposób, w bójkach nie jesteś najlepsza. Czuła jego obecność w swojej głowie jak uwierający ciężar, którego nie była w stanie się pozbyć. Rozwścieczona przymknęła powieki i eksplodowała wokół niej Moc, rozwiewając jej włosy jak podmuch wiatru. - Wyjdź z mojej głowy - rozkazała mu złowieszczo. Energia brzęczała na powierzchni jej skóry i kipiała we wnętrzu, Winter nie miała nad nią żadnej kontroli, bała się, że zaraz ją rozerwie. Dougall zamknął oczy, uderzony gorącym podmuchem. Puścił kostkę dziewczyny i wstał, Moc odpychała go, odbierając mu oddech. Winter była przepełniona furią. Nie broniła się, ona go atakowała. Dougall zrozumiał to dopiero wtedy, gdy zobaczył, jak ich role się odwracają. Dla niego to był pierwszy raz od dziesiątków lat, kiedy nie był górą. Poczuł, jak przenika go jej paląca energia, ale postanowił nie opierać się przez chwilę, żeby dać jej czas na ochłonięcie. Ta chwila wydawała mu się wiecznością. Wreszcie Dougall powoli postawił na powrót swoją tarczę między nimi. - Co teraz zamierzasz? - prowokował ją. - Powinnaś to dobrze planować, zanim zrobisz coś takiego, jak to przed chwilą! Bawisz się z czymś, co może uczynić cię niezwyciężoną, co mogłoby mnie zabić. Właściwie, jeśli naprawdę byś tego chciała, teraz byłby najlepszy moment. Tylko nie próbuj robić z siebie ofiary, bo może to się skończyć twoją śmiercią.
Winter zadrżała i energia wokół niej również. Łatwość, z jaką Moc jej odpowiadała, była niesamowita. Musiała tylko pozbyć się strachu, aby móc wydobyć z siebie te siły. - Musisz zdecydować, czy chcesz tego użyć do obrony, czy do ataku. Albo szybko to uwolnić. Rozumiesz? Dziewczyna przytaknęła, miała bladą, napiętą twarz. Jej ciało nie mogło wytrzymać długo. - Wystarczy, słyszałaś? - syknął wampir przez zaciśnięte zęby. Wyjął z kieszeni jej amulet i zamachał jej nim przed nosem. - Chcesz się poddać? Załóż to na szyję i wszystko się skończy. Wyzwanie. Winter zacisnęła pięści, wpatrując się w kryształową sferę. - Muszę cię jednak ostrzec, to będzie oznaczało, że pozostaniesz niebezpieczna dla wszystkich, którzy znajdą się w pobliżu. No dalej, kochanie, pokaż, z jakiej gliny jesteś ulepiona! - dodał w duchu. Winter wreszcie zareagowała. W końcu sobie przysięgała, że nie pozwoli, aby ktokolwiek więcej przez nią cierpiał. Myśl! - nakazała sobie. Próbowała sobie przypomnieć, co Dougall zrobił poprzedniego wieczoru, sposób, w jaki pozwolił, aby energia wyparowała powolutku. Z niesamowitym wysiłkiem złapała Moc i zmusiła ją, aby skoncentrowała się wokół niej. Wtedy wreszcie chwyt, który blokował wampira, puścił. Moc odpłynęła spokojnie z wiatrem, wolna i nieszkodliwa. Dougall włożył amulet do kieszeni i podszedł do Winter na sztywnych nogach. Dziewczyna oddychała ciężko, jakby miała ściśnięte płuca. Wampir czekał, aż się uspokoi, ale na twarzy miał zadowolony uśmiech. - Brawo! Objął ją ramieniem, a ona nie zaprotestowała. - Zaczynasz rozumieć, co należy robić, prawda? Winter stała ze spuszczoną głową.
- Gdybyś się nie bronił... Zaskoczył ją jego śmiech. - Niedługo nauczysz się panować również nad swoimi emocjami, na razie się nie zadręczaj. Specjalnie sprowokowałem twoją złość, bo byłaś zbyt przestraszona. Amulet twojego ojca nigdy nie pozwolił ci zrozumieć, czym jest Moc. Jego głos stawał się coraz bardziej ciepły, kiedy mówił o Morganie Blackwoodzie. Winter podniosła na niego oczy. - Wiesz już coś o Pieczęciach? - Tylko, że trzeba być wytrawnym twórcą, żeby zamknąć w amulecie Moc i sprawić, aby spełniała swoje zadanie. Mój jest rodzajem tarczy, która chroni mnie przed Mocą właśnie. Mężczyzna przytaknął, prowadząc ją w stronę chaty. - Mniej więcej o to chodzi - przyznał. - Zasada jest ta sama co przy izolacji termicznej. Możesz to sobie wyobrazić jak ocieplenie domu. Chroni wnętrze przed czynnikami zewnętrznymi, jednocześnie utrzymując stałą temperaturę we wnętrzu. Twój amulet chroni cię przed Mocą z zewnątrz, jednocześnie nie pozwalając tej, którą nosisz w sobie przekroczyć pewnych wskaźników. To do tej pory spowalniało rozwój twoich zdolności. Dlatego kiedy tu dotarliśmy, wolałem, żebyś go zdjęła. Winter milczała. Nie podobało jej się to wszystko, ale powoli zaczynała rozumieć konieczność pewnych kroków. - Sądziłam, że Moc to wrodzona cecha wampirów - powiedziała, przekraczając próg domu. Dougall zamarł z ręką na klamce. -Niedokładnie. Umiejętność jej przywoływania posiada wielu z nas, ale nie jest przyrodzona. Nie bierze się z naszego wnętrza, raczej z... zrobił gest otaczający wyspę, drzewa, morze, niebo. - Prawdziwym źródłem Mocy jest to wszystko... Czujesz to? Winter popatrzyła na surrealistyczne otoczenie skąpane w srebrnawym świetle. Wiaterek, który owiewał jej twarz, niósł zapach
kwiatów, trawy i morskiej soli. Jego szum był jak pieśń odpowiadająca rytmicznej poezji fal. Poruszyła palcami i wyczuła powietrze jak coś materialnego pieszczącego jej zmysły. A zaraz pod tym, tuż pod powierzchnią było coś jeszcze, jakaś nienamacalna wibracja, zdecydowanie żywa. Dougall był jej częścią. I ona sama też. Moc przenikała wszystko. Płynęła w ciekach wód gruntowych głęboko pod ziemią, w żyłach każdego żywego stworzenia. To była odpowiedź na Pragnienie. Nie, nie należało się go bać. - Jesteśmy kanałami Mocy. Niczym więcej. A ty bardziej niż ktokolwiek inny. Nosisz jej w sobie tyle, że możesz podarować nieśmiertelność i z tego, co wiemy prawdopodobnie sama też ją dostać. To niesamowite... - nagle jego twarz zrobiła się bardzo poważna. - Jednak gdyby to miało się zdarzyć, gdyby ktoś zdołał otrzymać to, co jest zakazane, pamiętaj, że kluczem do wszystkiego jest wciąż Moc. To klucz, którego nie da się złamać. Jeżeli ty umrzesz, Nieśmiertelny stworzony z twojej krwi umrze z tobą. Jeżeli umrze on, ty zostaniesz unicestwiona przez Moc, która was połączyła.
31 Madison zamknęła się w łazience dla pracowników kawiarni i ochlapywała twarz zimną wodą, nie przejmując się mokrymi plamami na świeżej koszulce. Była zdenerwowana, a dla niej nie był to stan normalny. Wygrzebała z kosmetyczki szczotkę i przeczesała włosy, potem związała je w dwie kitki. Przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze, połowa głowy zielona, brylancik w nosie i kolczyk w dolnej wardze. Nie była to najlepsza prezencja na spotkanie z policjantem, ale skwitowała tę myśl wzruszeniem ramion. Danny Roberts mógł sobie być sympatyczny czy inteligentny, ale zawsze był to gliniarz. - Z Garethem byłoby jeszcze gorzej - powiedziała do siebie, decydując się wreszcie wyjść z łazienki. Pożegnała się z koleżanką z następnej zmiany i wyszła z kawiarni tylnym wyjściem. Zazwyczaj tego nie robiła, ponieważ oznaczało to bezsensowne nadkładanie drogi do najbliżej stacji metra, ale tego dnia nie spieszyło jej się do celu. Plan zakładał pociągnięcie Danny'ego za język, żeby dowiedzieć się, co odkrył. Madison zdawała sobie sprawę, że to może nastręczyć pewnych trudności.
Rzuciła okiem na zegarek, pospiesznie wysłała Garethowi SMS i obgryzając zawzięcie paznokcie, udała się na skrzyżowanie, gdzie miała umówione spotkanie. Danny czekał już na nią, oparty o ścianę budynku po drugiej stronie ulicy. Jak zwykle miał lekko nieobecny wyraz twarzy. - Hej! - zawołała do niego, machając ręką. Poczekała, aż zapali się zielone światło i wyminęła po drodze otyłego labradora na spacerze ze swoją starszą panią. - Dziękuję, że przyszłaś, Madison. - No coś ty - uśmiechnęła się zakłopotana i zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, wskazała ulicę za ich plecami. - Masz ochotę się przejść? - Ty decydujesz. Ruszyli przed siebie. Wtedy Gareth wyszedł z baru na rogu i poszedł ich śladem. - Nie zauważyłaś niczego dziwnego w ludziach, którzy cię porwali? To była chyba dziesiąta próba podczas tej niekończącej się przechadzki po ulicach Londynu, kiedy Danny powtarzał to samo pytanie, jedynie trochę inaczej sformułowane. Madison przy pomocy tych samych słownych wybiegów za każdym razem odpowiadała „nie". Musiała jednak przyznać, że wykazywał się niezwykłą kreatywnością. Kiedy ujrzała przed sobą zarysy Tower Bridge, postanowiła zmienić taktykę. - Zauważyłam tylko, że to sukinsyny - powiedziała. - Porwali mnie, to chyba jest wystarczająco dziwne? - Mniej niż ci się wydaje, niestety - odpowiedział ponuro. -Ludzkie okrucieństwo jest nieskończone.
W świetle ulicznych latarni jego oczy zapłonęły złością. Madison westchnęła ciężko, bardziej przytłoczona tą sytuacją niż ciężarem wspomnień. W tym tempie do niczego nie dojdą, ryzykują tylko, że Gareth zostanie odkryty. Nie wiedziała, gdzie dokładnie był, bo żeby się nie zdradzić, starała się nie odrywać wzroku od policjanta. Z pewnością jednak trzymał się dość blisko. Zmęczona zdecydowała, że nadszedł moment na większą bezpośredniość. - Dlaczego mam wrażenie, że moje odpowiedzi cię nie satysfakcjonują, Danny? Wygląda, jakbyś oczekiwał czegoś innego... Może to ty zauważyłeś coś dziwnego. Danny westchnął. Spojrzał na nią podejrzliwie, ale w końcu uległ. - Właściwie to tak - przyznał. - Byłem niedaleko Glan Gors tej nocy, kiedy cię uwolniono. No wreszcie! - krzyknęła w duchu. - Natknąłem się na Vaughana, jak uciekał z młyna, chociaż wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. Przerwał nagle i zamilkł, Madison domyśliła się, że dotarli do delikatnego momentu. Przywołała na twarz wyraz pełnego niepokoju wyczekiwania, ale Danny patrzył gdzieś nad jej ramieniem. - Chociaż myślę, że Gareth Chiplin już ci to opowiedział - powiedział twardo. - Nie ma sensu owijać w bawełnę. Jeżeli on cię w jakiś sposób kontroluje albo szantażuje, możesz mi to powiedzieć. Jestem policjantem, mogę ci pomóc. Nie wiem, czy stoi za tym tylko Evans i ojciec Chiplina, czy może jeszcze ktoś, ale mam zamiar wyjaśnić tę sprawę. A w twoim interesie leży mi pomóc. Madison zaczerwieniła się aż po koniuszki uszu. - To nie jest tak, jak myślisz.
Nie zdołała już jednak wyjaśnić, jak się rzeczy mają, ponieważ powietrze przeszył rozdzierający wrzask. Oboje podskoczyli zaskoczeni. Wjednej sekundzie spokojny młody mężczyzna zniknął, a jego miejsce zajął doświadczony policjant. - Czekaj tu na mnie. Madison została sama. Kątem oka zauważyła jasną głowę Garetha biegnącą zaraz za Dannym. Ruszyła za nimi.
32 Rhys założył obszerną, białą koszulę, którą pozostawiono dla niego na łóżku. Była częścią tradycyjnego stroju, z szerokim rozcięciem na piersi, którego brzegi spinały dwie srebrne klamry połączone łańcuszkiem. Nadawanie kandydatom archaicznego wyglądu młodych rycerzy było jednym z niewielu zwyczajów, które Zakon wciąż kultywował od czasów Średniowiecza. Inicjacja była tylko formalnością, ponieważ Zakon przyjmował w swoje szeregi wszystkich przedstawicieli starych rodów. Całe to przedstawienie było jedynie częścią wampirzego poczucia humoru. Rhys przez całe swoje życie był pewien, że nigdy tego nie zrobi, dla czystej przyjemności postąpienia wbrew woli ojca. A jednak ten moment nadszedł. Rhys westchnął zniecierpliwiony i wyjrzał przez okno pokoju, który mu przydzielono. Nie podnosiwszy wzroku znad rzędu wysokich olch, patrząc prosto w kierunku Hyde Parku, mógł udawać, że znajduje się w swoim pokoju w siedzibie Nyksów. Robił tak podczas każdej z wcześniejszych wizyt. Tym razem jego spojrzenie krążyło po sylwetkach drapaczy chmur pokolorowanych na czerwono przez zachodzące słońce.
Gdzieś tam krył się Rainbow, a bardziej na wschód dom rodziny Starr. Był zadowolony, że to, co miał uczynić, rozgrywało się w mieście Winter, było to w jakiś sposób symboliczne. Któregoś dnia wprowadzi ją do serca Loży, aby pokazać jej wszystko to, co przed nią ukrywano. Ale żeby to zrobić, musiał mieć siłę, by iść naprzód. Uśmiechnął się do siebie. Myślenie o Winter sprawiało, że oczekiwanie stawało się bardziej znośne. Odetchnął głęboko, zastanawiając się po raz setny, czy nie było innego wyjścia. Jedynym powodem, dla którego wstępował do Zakonu była ona, sposób w jaki na niego patrzyła, dreszcze, które przechodziły ich oboje przy każdym pocałunku. Nie wiedział, gdzie ona teraz jest, ale wiedział, że ją odnajdzie. W przeciwnym razie nigdy nie zaakceptowałby rozłąki. Zresztą tak było lepiej. Miały nastać ciężkie czasy... okrutne. Tak, lepiej, że była z dala od tego, bezpieczna. Usłyszał niewyraźny szmer na końcu korytarza i wiedział, że po niego przyszli. Odetchnął głęboko i zwrócił w stronę drzwi pozbawioną wyrazu twarz. Dzięki krwi Winter był wystarczająco silny. Pukanie. - Wejść - w jego głosie brzmiał zaplanowany spokój. Drzwi się otworzyły, stali w nich Wielki Mistrz i Hywel Llewelyn, obaj w czarnych, odświętnych garniturach. Stary Llewelyn otaksował syna od stóp do głów, lecz tym razem to, co zobaczył, musiało mu się spodobać; na jego surowej twarzy odmalowała się duma. Naciesz się, ojcze - pomyślał chłopak. - Triumfuj, póki możesz, bo już niedługo nie będę cię potrzebował. Skinął z szacunkiem głową i przywołał na twarz wyraz uroczystego spokoju, imitując minę Alarica Lochinvara.
- Jesteś gotów, młody adepcie? - zapytał Wielki Mistrz. Rhys pomyślał o ustach Winter i jej przepełnionej Mocą krwi. - Jestem gotów, panie i mistrzu - odpowiedział, używając rytualnej formuły. - Takoż pójdź z nami i poddaj się sądowi twych braci. Zawiązali mu oczy przepaską z ciemnego jedwabiu. Ojciec położył mu rękę na ramieniu, ścisnął, chcąc dodać mu otuchy. Ten nieoczekiwany gest, po latach zimnej obojętności, wydał się Rhysowi obrzydliwy. Hywel Llewelyn był wreszcie zadowolony z syna, a ten pragnął jedynie uwolnić się od jego dotyku. Wytrzymaj. Pamiętaj, dlaczego to robisz. Zmysły wyostrzone przez stres pozwoliły mu podążyć śladem Lochinvara. Słyszał jego kroki przed sobą, niezwykle lekkie, wyraźnie różne od tych jego ojca. Stary Llewelyn nachylił się, bliskość jego ciała wywołała mrowienie na policzku Rhysa. - Jestem z ciebie dumny, synu. Rhys był niewzruszony. - Dziękuję, tato - powiedział skromnie. - Nie bój się, nikt tutaj nie dysponuje twoją Mocą. Chłopak milczał. Po raz pierwszy w czymś się zgadzali, ale już niedługo Hywel miał przestać być z tego powodu zadowolony. Poprowadzili go w dół schodów. Pierwsze piętro, parter... Rhys liczył kroki, zapamiętując wszystkie zakręty, musiał znać położenie sekretnych drzwi prowadzących do podziemi, do Kaplicy. Usłyszał serię głuchych dźwięków dobrze naoliwionego mechanizmu, który zapewne otwierał przejście. Potem poczuł zapach dymu, kadzideł i stearyny. Rozpoznał migocące światło pochodni prześwitujące przez opaskę na jego oczach. No pewnie, wampiry potrafią cholernie dobrze się bawić - pomyślał, wdychając zapach wilgotnych lochów. - Każdy byłby pod wrażeniem.
Wielki Mistrz zdjął jedną z pochodni, podzwaniając metalową obręczą, która była przytwierdzona do ściany. Schodzili coraz głębiej i coraz wyraźniej słyszeli echo monotonnego śpiewu dochodzącego z Kaplicy, ale nie sposób było odróżnić słów. W końcu akustyka pozwoliła mu odgadnąć, że znaleźli się w dużej sali o wysokich sufitach. Podprowadzono Rhysa do podwyższenia na środku, dołączył do innych adeptów. Kiedy Wielki Mistrz zajął swoje miejsce, zdjęto im przepaski z oczu. Kaplica była rozległą salą o owalnym kształcie, w jednym z jej końców znajdował się postument otoczony kolumnami z czarnego marmuru, tworząc coś w rodzaju absydy, która była honorowym miejscem Wielkiego Mistrza. Dygnitarze Zakonu zostali rozlokowani w koncentrycznych kręgach wokół podwyższenia, zgodnie z hierarchią ważności podkreśloną dodatkowo przez różnokolorowe szarfy przepasające ich piersi. Najbardziej wpływowe osoby nosiły szkarłat i stały między kolumnami, tworząc pierwsze koło. Nieco dalej, tuż przy Wielkim Mistrzu i jego straży, ustawili się przepasani na biało Soldierzy. Było tak wiele reguł dotyczących odświętnych strojów, że Rhys nigdy nawet nie próbował ich wszystkich spamiętać, ale wiedział, że biały kolor nie był przypadkowy, oznaczał całkowite oddanie Zakonowi. Biel była matką wszystkich barw, których mieli bronić, symbolizowała ich niezwyciężoność. Ich krew nie mogła splamić szarf, ponieważ nikt na świecie nie był wystarczająco potężny, aby ich zranić. Alaric Lochinvar zaczął recytować inicjacyjne formuły, jego głos był jedynym dźwiękiem wibrującym w Kaplicy. Każdy adept miał swojego świadka wśród starszyzny Zakonu. Mistrzyni ceremonii, wampirzyca o długich, białych włosach, autorytarnym tonem wymieniła reguły Zakonu, przechadzając
się wokół postumentu, aż wreszcie zatrzymała się u boku Wielkiego Mistrza. Jeżeli nieoczekiwana obecność Lochinvara podczas tej ceremonii ją stresowała, to nie dawała tego po sobie poznać. Zaczęła wyczytywać nazwiska młodych kandydatów. Kiedy nadeszła kolej Rhysa, Hywel Llewelyn otoczył go ramieniem i poprowadził przed oblicze mistrzyni, jak zrobił to każdy z poprzednich gwarantów ze swoimi adeptami. - Rhysie Llewelynie, czy zrozumiałeś reguły naszego Zakonu? zapytała wampirzyca, wpatrując się w jego twarz z zaciekawieniem tak ostentacyjnym, że oczywiste było jej zaangażowanie w sprawę. Wiedziała, że Lochinvar przybył na ceremonię z jego powodu. Może wiedziała nawet, że zyskał nieśmiertelność. - Tak, pani - odpowiedział spokojnym głosem. - Słyszałeś zakazy, które zostaną ci nałożone? - Tak pani. - Jesteś gotów przyjąć swoje obowiązki i służyć Zakonowi, przynosząc chlubę Lożom przez całe twoje życie? Rhys uśmiechnął się, co obecni odczytali jako zdenerwowanie. - Jestem gotów. Moje życie należy do Zakonu, którego zawsze będę wiernym sługą - skłamał. Wampirzyca przytaknęła i odwróciła się do świadka, który go przyprowadził. - Hywelu Llewelynie, Mistrzu Loży Cardiff, słyszałeś słowo dane przez tego adepta. Czy kładąc na szali swoje życie, zaświadczasz, że jest on godny wstąpienia do Zakonu Ciemności? Hywel Llewelyn przytaknął. - Na życie swoje przysięgam to przed wami wszystkimi. - Więc wznieś Miecz Inicjacji i przyjmij go w nasze szeregi. Hywel skłonił się przed wampirzycą i zbliżył się, żeby odebrać ceremonialną broń z jej rąk.
- W imię Kodeksu Zakonnego powołuję się na prawo pierwszeństwa przerwał im Alaric Lochinvar, zdradzając tym samym powód swojej obecności. - Żądam honoru dopełnienia inicjacji adepta, którego krew mnie pożywiła. Rhys powstrzymał triumfujący uśmieszek, widząc zdziwienie obecnych, jego zdenerwowanie trochę opadło. Nie był do końca pewny, czy Wielki Mistrz przemówi; w przeszłości postąpił tak tylko dwa razy: przy inicjacji Darrana Vaughana i Morgana Blackwooda, którego to Lochinvar wybrał na swojego następcę. Satysfakcja malująca się na twarzy jego ojca i absolutny spokój mistrzyni ceremonii świadczyły jednak o tym, że wszystko zostało zaplanowane z dużym wyprzedzeniem. Hywel Llewelyn odebrał miecz z rąk wampirzycy i nie dotykając jej rękojeści, zaniósł z namaszczeniem Wielkiemu Mistrzowi. - Składam podziękowania za zaszczyt, jakim nas obdarzyliście, mnie i adepta, Wielki Mistrzu Lochinvarze - powiedział, podając mu miecz. Lochinvar ścisnął rękojeść i uniósł ostrze nad głowę, zbliżając się do Rhysa. - Panu pozostawiam przywilej poluzowania więzów, Mistrzu Loży Cardiff - oświadczył pompatycznie Lochinvar. Rhys schylił głowę w pełnym szacunku ukłonie, podczas gdy ojciec rozpinał klamry jego zgrzebnej koszuli. Potem padł na kolana, dokładnie tak jak wszyscy tego oczekiwali. - Biorę twoje życie - powiedział Wielki Mistrz, kierując miecz w jego stronę - i kroplę krwi twojej wierności. Raz już zwrócił się do niego tymi słowami, kiedy razem z Winter byli przetrzymywani w Więzieniu. Tuż przed wbiciem kłów w jego szyję. Tradycja nakazywała, aby dotknął mieczem jego serca, a potem ramienia, jak w parodii mianowania na rycerza. Jednak kiedy Rhys
zerknął na twarz Lochinvara, pojął, że tym razem zostanie przeprowadzona dawniejsza ceremonia. Kiedy ostrze cięło jego skórę, zostawiając krwawy długi ślad, Rhys miał przed oczami Winter, jej twarz, jej blade ciało w cieniu drzew. Nie jesteśmy marionetkami w twoich rękach, Lochinvar - przyrzekł. Już nie. Daleko od postumentu, na obrzeżach komnaty, pewien wampir o ziemistej cerze i czarnych, martwych oczach, którym zawdzięczał swoje przezwisko Crow*, obserwował tę niecodzienną inicjację z dużym zainteresowaniem. Znał Rhysa Llewelyna, chłopaka młodej Starr. Spotkał go w Cae Mefus. Było jeszcze za wcześnie, żeby Darran Vaughan się ujawnił, ale dobrze zrobił, przysyłając tu sługę tej nocy. Szczegóły wejścia małego Llewelyna do Zakonu z pewnością niezwykle go zainteresują.
* Crow (ang.) - wrona (przyp. tłum.).
33 Winter czuła się dziwnie lekko. Biegła przez łąkę na południu wyspy, nie mogąc nadziwić się miękkości trawy pod stopami. Powietrze było świeże i wiosenne. Wspięła się na szczyt wzniesienia i zatrzymała, żeby podziwiać krajobraz. Widziała chatę, w której mieszkała z Bethan i Dougallem, a bardziej na wschód zatoczkę z małym cumowiskiem dla łodzi. Potem obróciła się w drugą stronę i zobaczyła, jak chmury rozstępują się na niebie, ukazując Tower Bridge. Nie powinno go tam być - pomyślała ze strachem. Uświadomiła sobie, że musiała znaleźć się w nowym koszmarze. Mimo wszystko ruszyła w tamtym kierunku. Londyn wyglądał jak niespokojna, czarna masa. Moc manifestowała się w dwóch punktach, przybierając formę świetlnych kolumn rozżarzonych na tle nocnego nieba. Winter przeszła pod wieżami mostu, wciąż gorączkowo się rozglądając, aż zatrzymała się przy jego końcu. Odgłosy miasta wybuchły wokół niej z pełną siłą. Przez chwilę wydało jej się, że odbiera obecność Rhysa w pobliżu miejsca, gdzie jarzył się jaśniejszy snop światła. Zrobiła krok w tamtym kierunku, ale coś ją odepchnęło. Po chwili
latarnie zaczęły gasnąć, pogrążając wszystko w ciemności. Całe kwartały znikały z jej snu, jakby nigdy nie istniały. Winter otworzyła usta ze zdumienia, ale drugie źródło Mocy już zaczęło ją przyzywać. Smakowało Pragnieniem. Zeszła po schodach po prawej stronie Tower Bridge i rzuciła się biegiem wzdłuż brzegu Tamizy. Madison i Gareth byli blisko. Danny Roberts wyjął pistolet, zanim jeszcze zdążył skręcić za róg. Nie tego uczyli go w akademii, zresztą ta broń nie była nawet służbowa. Jego ostatnie doświadczenia podpowiadały mu, że nie powinien zanadto przejmować się zasadami. Ignorując chęć natychmiastowego działania, zatrzymał się i nasłuchiwał dźwięków dobiegających z zaułka, próbując odgadnąć, ile osób bierze udział w bójce. Odróżnił przynajmniej trzy różne głosy i zimny dreszcz przeszedł mu po plecach. Gareth dołączył do niego, poruszając się najciszej, jak potrafił. - Najpierw tam zajrzyj - zasugerował napiętym szeptem. Był wyraźnie zdenerwowany, ale i podejrzanie ostrożny. - Nie powinno cię tu być - syknął Danny. - To niebezpieczne. Gareth wzruszył ramionami. Było coś dziwnego w tej sytuacji, jakaś anomalia, której Danny nie umiał nazwać, a jednak instynktownie ją wyczuwał. Bójki są głośne - uświadomił sobie policjant. A z uliczki za rogiem dochodziły ich tylko niewyraźne jęki ofiar. Przylgnął plecami do muru i pochylając się, zaryzykował szybkie spojrzenie. - Rech! - zaklął. W zaułku było przynajmniej siedem osób, trzy leżały na ziemi. Jeden z napastników stał oparty o ścianę budynku kilka metrów
od winkla. Miał absolutnie odprężoną minę, jakby zupełnie nie obchodziły go rozgrywające się właśnie wypadki, a jednak musiał uczestniczyć w bijatyce, ponieważ twarz zalała mu krew, jak po silnym ciosie w zęby. Danny odwrócił się do Garetha i pokazał mu dłoń z czterema wyprostowanymi palcami. To był automatyczny gest, który wykonał w życiu niezliczoną ilość razy, żeby zakomunikować partnerowi liczbę bandziorów. Gareth zrozumiał w lot. - Rech - rzucił bezgłośnie i on. Ruszył do przodu, ale Danny odepchnął go, kręcąc głową. Policjant wstał i wyskakując zza muru, oddał strzał w powietrze. Huk przyciągnął uwagę całej grupy. Wampir, który stał na czatach natychmiast rzucił się na Danny'ego i przygniótł go do ziemi. Winter stała u boku Garetha, wyciągnęła rękę, żeby go przytrzymać, nie pozwolić opuścić kryjówki, ale jej palce przeszły płynnie przez jego ciało, zostawiając za sobą jedynie rozmazaną wstęgę światła. Chłopak niczego nie poczuł. Pobiegł do Robertsa i jego przeciwnika, nie myśląc nawet o tym, żeby się chować. Kopnął z całej siły, modląc się, żeby trafić w wampira, a nie w policjanta. Podeszwa jego buta napotkała miękkie ciało agresora, sprawiając, że ten zwinął się z bólu. Zanim zdążył się wyprostować, już skoczył na chłopaka. Danny, leżąc wciąż na ziemi, momentalnie się odwrócił i zapierając łokcie na asfalcie, wystrzelił. Głowa wampira eksplodowała, rozbryzgując wokoło krew i resztki mózgu, ale poziom adrenaliny Danny'ego był tak wysoki, że zupełnie się tym nie przejął. Zerwał się na nogi i natychmiast wymierzył pistolet w pozostałą trójkę, stając w pozycji wyćwiczonej na poligonie. - Policja! - krzyknął. Wampiry podniosły się znad leżących na ziemi ciał, wcześniejsze odrętwienie zupełnie je opuściło. Spojrzały na martwe ciało
swojego kompana i dopiero wtedy skupiły uwagę na uzbrojonym mężczyźnie. Ruszyły w jego stronę z nienaturalnym spokojem. Nie wydawało się, że mają zamiar współpracować. Danny opuścił nieco pistolet i wystrzelił pod stopy pierwszego z nich. Napadnięci ludzie, trójka bezdomnych, wykorzystała sytuację, żeby się ulotnić. Twarze wampirów natomiast pozwoliły Winter zrozumieć, że nie odpuszczą, dopóki nie dokonają zemsty. Serce waliło jej jak oszalałe, podbiegła do Garetha, żeby go ostrzec. - Uciekajcie! - wrzasnęła mu do ucha, bez rezultatu. Nie mogli jej słyszeć, ponieważ w rzeczywistości byli oddaleni o tysiące kilometrów, Winter spała w swoim łóżku na wyspie. A jednak miała pewność, że było to dużo więcej niż sen. *** Madison przeraziła się po drugim strzale. Krzyki ucichły, ogarnął ją strach, że nigdy nie odnajdzie Garetha i Danny'ego. Nie odnajdzie ich żywych. - Policja! - wrzasnął potem Danny. Nogi zmiękły jej z ulgi. Już miała biec w kierunku tego głosu, kiedy nieoczekiwanie kontrolę przejął rozsądek. Nie może tam iść nieuzbrojona. W panice rozglądała się dokoła. Huknął kolejny strzał. Dopiero po chwili zakonotowała łodzie zacumowane wzdłuż nabrzeża. Położyła się na brzuchu i próbowała dosięgnąć wiosła z tej najmniejszej. Zaczynała czuć się bardziej żałosna niż przerażona. Po kilku nieudanych próbach kołysanie łódki pozwoliło jej wreszcie chwycić drewnianą rączkę. Pociągnęła do siebie wiosło i pospiesznie się podniosła.
Gareth i Danny, ramię w ramię, obserwowali zbliżające się wampiry. - Strzelaj - warknął Gareth, pot zrosił mu czoło. - Na co czekasz, do cholery! Danny w końcu zdecydował wymierzyć, ale mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Nie był typem, który nadużywał odznaki... - Nie mogę - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Nie są uzbrojeni. - No to koniec. Gareth był za młody na wojownika, w jego świecie wampiry były tylko irytującymi kolegami ze szkoły. Jednak w młynie w Glan Gors zrozumiał, że rzeczywistość może być cholernie inna. No i w przeciwieństwie do swojego towarzysza wiedział, że jeżeli będą czekać, aż zostaną zaatakowani, będzie za późno. - To jest ostatnie ostrzeżenie! - krzyknął znowu policjant. - Nie ruszać się! Wampiry, jakby tego nawet nie usłyszały, wciąż się zbliżały. - No dobra, to teraz strzelaj! - powtórzył Gareth. Danny nacisnął spust, raniąc jednego w kostkę. Ranny zawył, a jego kompani ostatecznie stracili cierpliwość. Nagle ich powolny krok zmienił się w dziki pęd. Zapominając, że zostało mu już tylko sześć naboi w magazynku, Danny wystrzelił jeszcze dwa, ale przeciwnicy byli tak szybcy, że żaden nie osiągnął celu. Zanim zdążył ponowić próbę, dostał w twarz pięścią, jego głowa odskoczyła jak piłka. W tym samym momencie inny napastnik kopnął Garetha w żołądek. Danny poczuł w ustach smak krwi z rozkwaszonej wargi. Winter wrzeszczała ile tylko miała tchu w płucach, strach przerodził się w furię, najstraszniejszą, jaką kiedykolwiek czuła. Nagle jej ciało przeniknęła potężna fala energii. Moc odpowiedziała na wezwanie, gęstniejąc w jej ciele. Bariera, którą wzniosła wokół siebie uwięziła ją w środku, sprawiając,
że teraz wrzała, nie mogąc wydostać się na zewnątrz. Przeszył ją nagły ból, z oczu poleciały łzy. Płuca jej się ścisnęły, nie mogła oddychać. Padła na ziemię i zwinęła się w kłębek powalona przez cierpienie, jakiego nigdy wcześniej nie doznała. Madison wypadła zza rogu i trzasnęła najbliższego wampira wiosłem, zanim jeszcze zdążyła pojąć, co robi. Niespodziewany cios w głowę ogłuszył lekko stwora i Danny zdołał się uwolnić. Madison podała mu rękę, wstał z trudem, odzyskując równowagę. Skierował pistolet w stronę wampira, którego wcześniej postrzelił, ale tym razem celował w czerep. Kreatura zdołała rzucić się w bok, zanim policjant nacisnął spust i znowu na niego skoczyła. Gareth dzielnie stawiał czoła swojemu przeciwnikowi, wampir uderzony przez Madison zdołał z powrotem stanąć na nogi i teraz próbował ją zaatakować. Dziewczyna kręciła wokół siebie wiosłem, nie pozwalając mu się do siebie zbliżyć. Winter uniosła ręce do szyi, zwijając się z bólu. Tym razem wiedziała, jak ukierunkować swoją Moc. Opuściła tarczę, pozwalając energii wylać się z jej ciała, przynosząc jednocześnie ulgę w cierpieniu. Przetarła załzawione oczy i to, co zobaczyła na nowo ją rozwścieczyło. Madison została przyparta do muru, Danny Roberts stracił broń, natomiast Gareth leżał przyszpilony do asfaltu przez siedzącego na nim wampira. Winter natychmiast zrozumiała, że miał zamiar ugryźć i pić, dopóki chłopak nie wykrwawi się na śmierć.
Bez zastanowienia pchnęła swój umysł do wampira trzymającego Chiplina. - Stój! - rozkazała mu. Tak bardzo bała się porażki, że wylała na niego całą swoją wściekłość. Kreatura stawiała wątły opór, prawie niewyczuwalny. Winter przerwała go jak przegniłe płótno i znalazła się w jego głowie. - Stój! - powtórzyła przerażona. Kontakt z myślami agresora wywołał u niej ponure obrzydzenie. Odbierała każdy odcień jego umysłowości, jego uczuć, palące pulsowanie Pragnienia. Do tej pory tylko z Rhysem doświadczyła tak głębokiego kontaktu. Jednak dotykanie jego duszy przepełniało ją słodyczą, sprawiało, że czuła się kompletna. Wnętrze tego wampira było ohydne, odrażające, ledwo mogła znieść jego bliskość. - Teraz mnie słyszysz, sukinsynu? - wrzasnęła do niego. Żądza krwi była w nim potworna, przyćmiewała wszystko inne. Gareth był tak blisko, taki ludzki... Jego krew tak kusząca... Ciałem wampira wstrząsnęły spazmy, kiedy jego wola buntowała się przeciw woli dziewczyny. Pragnienie dotarło aż do Winter, musiała odepchnąć je wszystkimi siłami. - Nawet o tym nie myśl - nakazała. Tym razem jednak mówiła do siebie. Gdyby Dougall nie zmusił jej do pożywienia się, nigdy nie byłaby w stanie tego wytrzymać. Podziękowała mu w duchu. Potem zagłębiła swoją świadomość w odmęty tego stworzenia, aż odnalazła jego źródło Mocy. Nawet w tej podłej kreaturze płynęła magia, była czysta i pociągająca. Dreszcz oczekiwania przeszedł jej po plecach, przenosząc się również na wampira. W końcu poddała się instynktowi i zaczęła żywić się jego Mocą, wchłaniając tę tajemniczą wibrację, aż jej ofiara padła na ziemię pozbawiona sił.
Madison jako pierwsza dopadła pistoletu. Ręce tak bardzo jej drżały, kiedy naciskała spust, że pocisk trafił cel przez czysty łut szczęścia. Z policzka wampira trysnęła szkarłatna ciecz. Wrzasnął. W tym samym czasie Gareth wykorzystał chwilowy bezruch napastnika, wydostał się spod niego i odczołgał na bezpieczną odległość. Musiał przytrzymać się latarni, żeby wstać, ale jak tylko odzyskał czucie w nogach, z powrotem rzucił się w wir walki. Skoczył całym ciężarem na jednego z przeciwników, ręce zaciśnięte w pieści wbił mu tuż pod szyją, pozbawiając go na chwilę przytomności. Danny'emu to wystarczyło, żeby dopaść Madison i odzyskać broń. Ostatni pocisk przeszył ramię jedynego wampira, który pozostawał na nogach. W ciszy, która nastała, Madison otworzyła oczy w porę, aby zobaczyć, jak ucieka. Chciała ostrzec innych, ale z jej ust wydobył się tylko zduszony jęk. Stali nieruchomo, patrząc po sobie w świetle ulicznych latarni. - Dziękuję - zdołał w końcu wykrztusić Danny, zwracając się do obojga. Gareth ciężko dyszał. - My dziękujemy tobie - powiedział, ściskając mu dłoń. - Chyba jesteśmy ci winni wyjaśnienia. Policjant z zadowoleniem odwzajemnił uścisk. Tylko Gareth wyczuł Moc rozpływającą się na wietrze jak dym. Sekundę później Winter zerwała się z łóżka. *** Dougall wpatrywał się w bladą twarz dziewczyny. Kiedy zyskał pewność, że go rozpoznała, położył jej rękę ramieniu. Winter spojrzała na niego zagubionymi oczami, po czym zupełnie
nieoczekiwanie rzuciła mu się w ramiona. Mężczyzna trzymał ją w objęciach, dopóki nie przestała drżeć. - Chcesz mi powiedzieć, co się stało? - zapytał w końcu. Winter opowiedziała mu koszmar, mówiąc szybko i nieskładnie. Kiedy skończyła, Dougall wyglądał na zdumionego, ale i zadowolonego. - Chyba już czas popracować z twoją Empatią, zanim ktoś naprawdę ucierpi.
34 Na łące przed domem Dougall przeniósł ciężar ciała z prawej na lewą stopę, stabilizując swoją pozycję. Winter obserwowała go i starała się naśladować. - Myślałam, że dzisiaj nauczysz mnie kontrolować Moc - powiedziała, wzdychając, kiedy on przyglądał się jej krytycznie. - Zegnij bardziej lewe kolano. Musisz balansować na nogach. Jeśli będą sztywne, nie uda ci się wyprowadzić kopnięcia bez utraty równowagi. Winter wykonała polecenia, a mężczyzna stanął u jej boku w identycznej pozie. Przenosił ciężar z tyłu do przodu, mając wyciągnięte ręce, jedną do przodu, a drugą do tyłu na wysokości ramion. To był niewielki ruch i wydawał się pozornie prosty. Kiedy Winter chciała go powtórzyć, okazało się, że nie ma tej samej płynności. - Co robię źle? - zapytała po kilku nieudanych próbach. - Jesteś spięta. Dougall złapał ją pod pachami i uniósł delikatnie. Potem nacisnął kciukami na punkt między łopatkami i opuścił na ziemię. Powtórzył to kilka razy, aż wreszcie dziewczyna się rozluźniła, pozwalając, aby ustawił ją w odpowiedniej pozycji.
- Właśnie tak, dobrze. Puścił ją, a ona dalej sprężynowała coraz bardziej miękko. - Teraz jak już opanowałaś nogi, spróbuj skręcić tułów. Wykonała polecenie. - A teraz do przodu... Nie! Kolana! Wskazówki były coraz bardziej skomplikowane i liczne, co nie pozwalało Winter myśleć o czymś innym. W czasie pierwszej przerwy nie mogła się powstrzymać. - Wczoraj mówiłeś o Empatii. Co miałeś na myśli, Doug? Wampir uniósł brwi. - Miałem na myśli twoją zdolność docierania do cudzych umysłów odpowiedział. - Ja nie czytam w myślach - zaprotestowała. - Wiem. Wtedy mówiłbym o telepatii - uśmiechnął się zadowolony, że trzymają w niepewności. - W twoim przypadku chyba w ogóle nie należy mówić o umyśle, ty nie słyszysz myśli ani nie wywierasz wpływu na sferę racjonalną. Z tego, co widziałem, ty się przenosisz, a właściwie mogłabyś przy odpowiednim szkoleniu; twoje zdolności oddziałują na Moc, nie na intelekt. Kontrola, którą mogłabyś uzyskać jest tylko konsekwencją, nadążasz? - Skąd to wiesz? - Z tego, co mi opowiedziałaś o swoich nocnych przygodach -odpowiedział Dougall, chichocząc. - Prawda jest taka, że wcale nie jestem tego pewien, ale to możliwe, skoro w koszmarach widzisz wydarzenia oczami innych. A zważywszy, że do niedawna odmawiałaś picia Serum, myślę, że to zew Mocy uruchomił ten mechanizm. Albo Pragnienie, jeśli chcemy być bardziej precyzyjni. Winter próbowała pogodzić te rewelacje ze swoimi przeżyciami. - A dzisiaj w nocy? Naprawdę nie miałam potrzeby... - zacięła się, zanim to powiedziała - pożywić się. Byłabym publicznym zagrożeniem, gdyby to działo się za każdym razem, jak ktoś wygeneruje Moc nawet tysiące kilometrów dalej.
- A myślisz, że dlaczego tak mi śpieszno, żeby cię wyszkolić? Nieszczęśliwa mina dziewczyny przekonała go, żeby kontynuować. - Jednak to, co się stało dzisiaj w nocy mogło być spowodowane też innymi czynnikami. Jeśli rzeczywiście widziałaś świetlne kolumny, to uwolniona energia musiała być niespotykanie silna. Albo zostałaś zwabiona przez swoje uczucia; w końcu chodziło o twoich najbliższych przyjaciół. Albo - inna możliwość - Moc, którą poczułaś, była znajoma. W każdym razie udało ci się wyssać siły z tego buntownika, więc twoje zdolności się przydały. Podniósł się i podał jej rękę, pomagając wstać. - Kiedy mnie nauczysz kontrolować to wszystko? Dougall roześmiał się. - Chyba zdajesz sobie sprawę, że powinnaś popracować nad swoją cierpliwością? Mówimy tu o nadnaturalnych umiejętnościach i niematerialnych siłach, a ty dalej nie masz bladego pojęcia, jak strzelić z piąchy, nie łamiąc sobie palców... i zbyt łatwo tracisz panowanie. Dopóki pozwalasz emocjom nad tobą dominować, dopóty ryzykujesz, że Moc obróci się przeciw tobie. Dlatego podtrzymuję opinię, że lepiej zacząć od rzeczy konkretnych. Resztę dnia spędzili na ćwiczeniach coraz bardziej skomplikowanych ciosów i bloków. *** Crow szybko opuścił stację Peckhan Rye. Wreszcie przestało padać, ale wciąż było wyjątkowo zimno jak na tę porę roku. Ulice Peckhan były wymarłe, ale straciło to znaczenie. Wygląd wampira bardzo się zmienił w ostatnich tygodniach, nikt nie zwracał już na niego uwagi. Włosy ostrzygł krótko, prawie po żołniersku i nauczył się naśladować zarówno sztywny sposób bycia londyńczyków z centrum, jak i pozę twardziela tych z niższych sfer.
Był wytrawnym drapieżnikiem, a wielkie miasto najlepszą dżungląPociąg z hukiem przemknął po jego prawej, tuż obok domów w Holly Grove, zostawiając za sobą gryzący smród. Jedyną cechą Walii, za którą naprawdę tęsknił, było tamtejsze powietrze. Londyn w deszczowe dni cuchnął spalinami i brudem. Skulił się z zimna i ruszył dalej z opuszczoną głową. Spieszył się i nie chciał kłopotów. Wszedł do ogrodów Warwick, małego parku, który uważał za najbardziej ponury ze wszystkich i usiadł obok Darrana Vaughana na ławce przy samym wejściu. - Witaj, przyjacielu. Crow skinął z szacunkiem. On i Vaughan nie mogli bardziej się od siebie różnić. Vaughan był wiekowym, swego czasu bardzo wpływowym członkiem Zakonu, prawą ręką Wielkiego Mistrza. Crow był młody i pozbawiony korzeni, pochodzący z marginesu społecznego, ale nauczył się ufać Vaughanowi i akceptować jego przewodnictwo, zadowolony z korzyści, które mu to dawało. - Zamieniłem dwa słowa z bezdomnym koło Tower Bridge -oświadczył, nie tracąc czasu. - Wygląda na to, że kilku naszych zostało zaskoczonych w trakcie Polowania przez policjanta w asyście dwóch smarkaczy. Vaughan przyjął wiadomość z obojętną miną. Wydawało się, że nigdy nic go nie emocjonowało, a jego oblicze pozostawało niewzruszone jak kamień. Crow odkrył, że tylko blask jego jasnych tęczówek czasem go zdradzał. - Familia jest zamieszana? Crow pokręcił głową. -Nie sądzę, chociaż wydawałoby się to prawdopodobne... Dzieciaki i policjant, nawet uzbrojony, nie przeżyliby spotkania z naszą czwórką, gdyby nie wiedzieli, z czym mają do czynienia. Jednak nasze krety w Familii nawet nie słyszały o zajściu.
Vaughan przytaknął zamyślony. - W takim razie musimy trochę powęszyć. Co z twoimi ludźmi? - Dwóch przeżyło. Może powinien pan z nimi porozmawiać. Jeden wciąż jest w szoku. - Pozbądź się go. Nie potrzebujemy tchórza, który daje się pokonać trzem ludziom z jednym pistoletem. Crow się zasępił. - To chyba nie oni tak go przerazili - wyjaśnił. - Mówił o Mocy, panie. Dlatego myślę, że powinien go pan zobaczyć. Mówi, że wyczuł potężną siłę, która nie była ludzka. Vaughan pogładził brodę, rozmyślał, a wiatr rozwiewał mu jasne włosy. Nosił teraz dłuższą fryzurę niż za czasów Świętego Dawida, choć wilgotne strąki kontrastowały z manierami nienagannego gentelmana. - Wampir, który potrafi uderzyć z daleka... - szepnął do siebie. - To mógłby być któryś ze strażników Zakonu. Ale nie pierwszy lepszy... - sprecyzował w duchu. To była umiejętność, którą posiedli wyłącznie najlepsi z Soldierów, tylko że w zakres ich obowiązków z pewnością nie wchodziło patrolowanie ulic w towarzystwie ludzkiego tercetu. A już na pewno nie w trakcie trwającej w Loży ceremonii inicjacji. Nie wydawało się możliwe, żeby Zakon już zdążył ich wytropić. Byli bardzo uważni w zacieraniu śladów, pomimo że oznaczało to stratę cennego czasu. - A w sprawie tego, czego szukamy? - Odkryliśmy nowy trop... To może być Corona Argentea. Wypowiedział tę łacińską nazwę z pełnym podejrzliwości wahaniem. Crow był człowiekiem czynu, nie czuł się dobrze w tematach talizmanów i amuletów. Vaughan za to uśmiechnął się szczerze.
35 Pokój tonął w słońcu. To był najjaśniejszy dzień, jaki Winter widziała do tej pory na Szetlandach. Odbijane przez Morze Północne promienie wlewały się przez szeroko otwarte okno. Bethan Davies zdawała się tego zupełnie nie zauważać, przechadzała się w tę i z powrotem po pokoju. Winter pomyślała, że ta dziwna atmosfera idealnie pasuje do legendy, którą staruszka jej opowiadała. - Według podań, Radę Dwóch Ras na terytorium Wielkiej Brytanii powołał Hereward z Canterbury razem z wampirzycą Roweną z Caithness na początku IX wieku - powiedziała kobieta. Winter spojrzała na nią zaskoczona. - Sądziłam, że Rada powstała szesnaście lat temu. Na twarzy Bethan odmalowało się oburzenie. - Święte Nieba, nie! Nigdy byśmy wtedy nie dotarli tu, gdzie jesteśmy! Rada istnieje od ponad tysiąca lat. - W takim razie dlaczego Pakt jest taki świeży? Nie były wcześniej potrzebne żadne przepisy? - To wstyd, że wiesz tak niewiele o swojej historii. Fennah i Lochinvar nie mieli prawa trzymać cię z dala od wszystkiego. Prawo istniało zawsze, kochanie. Pakt nie ustanowił nowych
reguł, a jedynie był deklaracją zaangażowania wszystkich w ich przestrzeganie bez względu na to, co się stało. - Dziewczyna spochmurniała. - Tego, co się stało, czyli moich narodzin... - zauważyła ponuro. Bethan westchnęła, zastanawiając się, jak ją pocieszyć. - Nie wiń za to rodziców - powiedziała w końcu. - Nie byli pierwszymi, którzy złamali zakaz. A wielu przed nimi zrobiło to ze znacznie mniej szlachetnych pobudek niż miłość. Prawdopodobnie to było po prostu przeznaczenie. Winter zamilkła. - Gdzie jest prawdziwa siedziba Rady? - odezwała się po dłuższej chwili, dość nieporadnie próbując zmienić temat. -W Więzieniu? - W szlachetności naszych dusz - odpowiedziała Bethan mechanicznie, potem uśmiechnęła się gorzko. - Ale to tylko regułka, której uczą cię od dziecka, jeśli wychowujesz się w Familii albo wśród wampirów. To znaczy, że nie budynki czy symbole, tylko my sami podtrzymujemy sens jej istnienia, czyli pokój. Założyciele przysposobili budynek w Westminsterze, ale został zniszczony. Wiele było od tamtej pory siedzib Rady. Fennah pochodzi z Walii, więc na początku spotykano się w posiadłości Ger Y Goeden. Posiadłość ta spłonęła w pożarze uwiecznionym na zdjęciach w starym wydaniu lokalnej gazety, którą widziała Winter. - A teraz? - zapytała. - Teraz są już tylko rezydencje Wielkich Radnych - odpowiedział Malcolm Dougall, zaglądając przez okno. - Fennah w Swansea, Lochinvar ma swoją wysepkę na jednym z jezior w Argyll. Oparł ręce na framudze i jednym, zgrabnym ruchem usadowił się na parapecie. Miał na sobie kremową koszulę z krótkimi rękawami i czarny słomkowy kapelusz, który nosił na bakier. Wyglądał jak turysta na Goa, co sprawiło, że Winter musiała powstrzymać uśmiech.
- Nowoczesne środki komunikacji niezbyt się przyjmują wśród nas, starych konserwatystów, ale i zwykły telefon się sprawdza. A odległość pozwala naszym przywódcom działać bez zbędnych nacisków - ciągnął. Bo widzisz, Winter, Rada Dwóch Ras to bardziej koncern niż zakon rycerski. Większość ma interes w utrzymywaniu wrażenia przyjaznej współpracy, ponieważ zależy im tylko na podniesieniu wartości swoich udziałów... To mało romantyczne, ale w dzisiejszych czasach skuteczne. Bethan prychnęła. - Świetny sposób, żeby ją zachęcić - zakpiła. - Zapomniałem o jej młodym wieku, pani Davies. Ja też byłem cholernym idealistą gdzieś tak do dziewięćdziesiątego roku życia odgryzł się Dougall. - To okropne rozwiewać nastoletnie złudzenia naszej wychowanki, ale wolę, żeby miała jasny obraz sytuacji. Oparł się plecami o niszę okienną i poprawił kapelusz. -Ach, i bardzo przepraszam, że przerwałem.... Proszę kontynuować. Kobieta wzięła się pod boki, wbijając w niego zirytowane spojrzenie. - No dobrze, może to i racja. Teoretycznie jednak, podstawowym zadaniem lidera Familii i Wielkiego Mistrza Zakonu jest strzeżenie pokoju. Pomagają im w tym członkowie Rady oraz rzecznicy ludzi i wampirów. Były czasy, kiedy ich rola była dużo większa niż obecnie. Jeśli mam się trzymać metafory, oni są jak szefowie personelu, którzy donoszą prezesom o postępach i porażkach. Winter im nie zazdrościła. To nie mogła być wdzięczna funkcja. - Czy pokój nie wszystkim się podoba? - Władza wszystkim się podoba - mruknął Dougall, zanim Bethan zdążyła odpowiedzieć. - Pokój jest dobrem lekceważonym.
Uśmiechnął się szeroko spod ronda swojego zawadiacko przekrzywionego kapelusza. Bethan chciała zaoponować, ale zrezygnowała. Nie było sensu zaprzeczać, że znaleźli się na skraju rewolty. - Może pan będzie kontynuował, panie Dougall? Podniósł na nią wzrok. - Tak będzie lepiej - przyznał bez śladu skromności. - Jest kilka rzeczy, które muszę pokazać Winter. Zeskoczył zwinnie z parapetu i machnął na dziewczynę. Winter rzuciła Bethan przepraszające spojrzenie i wyskoczyła przez okno w ślad za nim, nie przyszło jej nawet do głowy, żeby użyć drzwi. - Dokąd idziemy? - zapytała, lądując na trawie tuż obok niego. Dougall uchylił elegancko kapelusza i stuknął się palcem w czoło. - Tutaj - oświadczył wyzywającym tonem. Złapał Winter za rękę i poprowadził ją przez łąkę. - Opowiadanie ci o tym wszystkim byłoby banalne. A poza tym smak prawdy zdobytej nie ma sobie równych... Usiadł, zdjął kapelusz i spojrzał na nią wyczekująco. Usadowiła się naprzeciwko niego, Dougall nigdy jej niczego nie ułatwiał, ale zaczynała się do tego przyzwyczajać. Podjęła wyzwanie, przywołała Moc i popchnęła ją bez ostrzeżenia w jego stronę. Pokonała jego strefę obronną, nie napotykając żadnego oporu i zrozumiała, że Dougall dobrowolnie ją wpuszcza. Znalazła się w ogromnym salonie bez okien. To było dziwne pomieszczenie, wąskie i długie jak kościelna nawa, na którego końcu znajdował się podest otoczony kamiennymi kolumnami. Na podeście stało drewniane siedzisko wyglądające na bardzo stare. Nie przypominało to niczego, co by kiedykolwiek wcześniej widziała, ale podniosła atmosfera tego miejsca sugerowała, że był to obiekt jakiegoś kultu.
Stroje obecnych w pomieszczeniu wampirów pozwalały domniemywać, że był to dziewiętnasty wiek. Milczące postacie nosiły wąskie spodnie, buty z cholewkami, postawione kołnierze i napoleońskie surduty. Każdy z nich był przepasany jedwabną szarfą, szarfy miały różne kolory. Winter próbowała odwrócić głowę, żeby się rozejrzeć, ale okazało się, że nie może. Ciało jej nie słuchało, dopiero po chwili uświadomiła sobie, że znajduje się w jednym ze wspomnień Dougalla. Jestem w Loży Edynburga. Mam przejść rytuał inicjacji i wstąpić do Zakonu. Ta myśl sformułowała się sama, Winter miała dostęp do wszystkich informacji w umyśle swojego nauczyciela. Czemu właśnie tutaj? - zapytała. Nie odpowiedział, pozwalając, aby sama zobaczyła wszystko jego oczami. Stała na podwyższeniu, obok dziesiątka młodych wampirów z zawiązanymi oczami. Starsi członkowie Zakonu zaczęli zdejmować im przepaski. Ktoś musiał przed chwilą zdjąć ją również Dougallowi, ponieważ Winter wciąż czuła echo delikatnego dotyku jedwabiu na powiekach. Myśli jej nauczyciela, który wtedy był w podobnym jej wieku, przesiąknięte były znanymi jej uczuciami niecierpliwości i buntu przeciw wszelkim ograniczeniom, niepokojem nastoletniej duszy. Wiedział, że ten krok zmieni na zawsze jego życie, że przywileje Zakonu mają swoją cenę. Zdenerwowany Malcom wreszcie się rozejrzał, krzyżując na moment wzrok z szarookim chłopakiem po jego lewej. Wysoki i szczupły, czarne jak węgiel włosy opadały mu na ramiona, gdzie były związane skórzanym rzemieniem. Jego rysy wciąż miały nieco dziecięcej delikatności, ale Dougallowi wystarczył jeden rzut oka, żeby się przekonać, że nie czuł nawet połowy tego niepokoju, co on.
Trzymał wysoko głowę, w jego oczach płonął srebrny blask dumy i wdzięczności. Właśnie spełnia się marzenie jego życia - zrozumiał z nutką zazdrości - nie ma dla niego większego zaszczytu... Winter popatrzyła na nieznajomego wampira, po raz pierwszy naprawdę go obserwując. Miał pewnie jakieś piętnaście lat, jego twarz wciąż należała do młodzika pełnego ideałów, a jednak był to Morgan Blackwood. W momencie, w którym go rozpoznała, bieg wspomnień przyspieszył, zamieniając się w rozmazaną smugę. Chwilę później Winter znów zobaczyła swojego ojca, stał przed Alarikiem Lochinvarem, o dwa wieki młodszym, lecz w pełni rozpoznawalnym. -Jesteś gotów przyjąć swoje obowiązki i służyć Zakonowi, przynosząc chlubę Lożom przez całe swoje życie? - wyrecytował Wielki Mistrz. Dougall przyglądał się temu z zaskoczeniem. Lochinvar mianujący osobiście któregoś adepta... To było niezwykle rzadkie. - Jestem gotów - odpowiedział Morgan Blackwood cicho, lecz pewnie. - Moje życie należy do Zakonu, którego zawsze będę wiernym sługą. Jego głos był czysty i szczery. To nie było zwykłe przyjęcie zobowiązania, on tego z całego serca pragnął. Wierzył głęboko, że nie ma szlachetniejszego poświęcenia niż oddanie życia za Zakon. Kiedy wracał do szeregu adeptów, ich spojrzenia znów się spotkały i Morgan posłał mu krzepiący uśmiech. Wtedy Malcolm pomyślał, że gdyby każdy z nich był podobny do niego, to świat rzeczywiście mógłby się zmienić. To było tylko marzenie, ale warto było spróbować. Winter otworzyła oczy, znowu była na łące obok Dougalla, pięści miała boleśnie zaciśnięte. - Po co to wszystko, Doug? Po co mi to pokazałeś?
Mężczyzna potrzebował więcej czasu, aby wynurzyć się ze swoich wspomnień. Miał zmartwioną, nieobecną minę. - Żebyś zrozumiała - odpowiedział, emocje wyparowywały z niego powoli. - Czas żebyś poznała swoją prawdziwą historię. Nie tego zawsze chciałaś? Winter potrząsnęła głową, wpatrując się w swoje stopy. -Nie wiem, może nie. Czasem myślę, że wolałabym, gdyby moi rodzice nigdy nie istnieli... Dougall milczał, patrząc, jak drżą jej usta. - Ja jestem dumny, że ich poznałem - powiedział w końcu. -To, co widziałaś zdarzyło się w 1881 roku, to właśnie wtedy po raz pierwszy spotkałem twojego ojca. Miałem siedemnaście lat, on był jeszcze młodszy. Gdyby nie Morgan, możliwe, że tego dnia bym się wycofał i moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. On jednak miał charyzmę już jako dzieciak, a ja byłem wystarczająco naiwny, żeby dać się zarazić tą jego wiarą w ideały. Winter pomyślała znowu o twarzy swojego ojca. Czyste światło w jego oczach przypominało jej Daia i jego dziecięcy entuzjazm. Poczuła ucisk w piersi. Ten chłopak, który gotów był oddać życie za pokój miał stać się mężczyzną zdolnym do obalenia Rady. Dougall obserwował ją, czekając na kolejną sesję. Winter odetchnęła i ponownie wślizgnęła się do jego umysłu. Bez względu na to, jak bardzo chciałaby temu zaprzeczać, musiała poznać prawdę. Od dawna tego potrzebowała, a raczej od zawsze... Obrazy nakładały się na siebie bez ładu, rozmyta sekwencja wspomnień z dwóch wieków. Winter złapała jedno, przypadkowe. Widok był tak inny, że trudno było w nim rozpoznać Westminster. Nie było asfaltu ani samochodów, brakowało też kilku współczesnych budynków.
Winter szła pospiesznym krokiem u boku swojego ojca. Musiało minąć już ponad dziesięć lat od inicjacji, bo jego twarz nabrała męskiej twardości, ale spojrzenie się nie zmieniło. Ich kroki były absolutnie bezszelestne na brukowanej nawierzchni, długie cienie tańczyły pod olejowymi ulicznymi latarniami. Wspomnienia Dougalla pomogły jej zrozumieć, że znajdują się w pobliżu miejsca, gdzie miała wyrosnąć Victoria Station. Niedaleko przejechał powóz, stukot końskich kopyt odbijał się donośnie od ścian budynków. - To ten dom? - zapytał Dougall, zwracając się do zakutanej postaci idącej przed nimi. - Ten, Malcolmie - odparł tamten, odwracając się. Winter wstrzymała oddech, to był Darran Vaughan. Podszedł do drzwi, które wcześniej wskazał i załomotał kołatką. Kilka chwil później otworzyła im ładna rudowłosa służąca. Jej długa suknia szeleściła, kiedy się poruszała. - Powiedzcie panu, że przysyła nas Lochinvar - oświadczył Vaughan. Służąca zbladła lekko. Była ludzka, ale biała apaszka na szyi i jej zalękniona reakcja świadczyły, że zdaje sobie sprawę z natury swoich nieoczekiwanych gości. - Rozgośćcie się. Pan na was czeka. Otworzyła szeroko drzwi i odsunęła się na bok, pozwalając im wejść. Wnętrze posiadłości było jeszcze bogatsze i piękniejsze, niż można sobie wyobrazić. Królowały aksamity, brokat i kryształy. Gospodarz musiał lubić wystawne życie. Dougall nie dopuszczał Winter do informacji o cełu tej wizyty, nie pozostawało jej nic innego, jak czekać na rozwój wypadków. Mężczyzna, który ich przyjął był niskawy i korpulentny, nosił się jak dumny wojownik, co dość komicznie kontrastowało z wyraźnie zaokrąglonym brzuchem. Na piersi przypiął srebrną broszę w kształcie tarczy z wizerunkiem słońca. Herb Familii.
- Który z was to Morgan Blackwood? - zapytał nagle bez cienia strachu. Morgan zrobił krok do przodu i ukłonił się z szacunkiem. Mężczyzna podał mu kopertę z woskową pieczęcią. - Rozkazano mi dostarczyć wam to do rąk własnych, abyście przekazali to Wielkiemu Mistrzowi. Winter zobaczyła, jak jej ojciec i Vaughan wymieniają spojrzenia. Oblicze tego drugiego pozostało kamienne, natomiast Morgan wydawał się niezadowolony. To jedna z gierek Lochinvara - wyjaśnił Dougall, czując jej zdziwienie. - Vaughan byl prawą ręką Mistrza, ale ten co jakiś czas bawił się w te małe złośliwości, żeby przypomnieć, że to twój ojciec miał być następcą. Żadnemu z nas nie podobały się te zagrywki, ale Darran musiał znosić to przez wieki. Już mieli wyjść, kiedy Dougall odwrócił się zaciekawiony szeptami za ich plecami. Człowiek z Familii włożył coś do wyciągniętej ręki Vaughana, na czarnej skórze rękawiczki błysnął przez moment ogromny rubin. Dougall wypchnął Winter z tego wspomnienia, znowu znalazła się w labiryncie jego umysłu zatłoczonym przez osoby, wydarzenia, miejsca. To było tak, jakby siedziała na brzegu rzeki, która wszystko porywa ze sobą tak szybko, że nie można tego zidentyfikować. Nagle pojawiła się twarz jej matki, Winter zdołała pochwycić ją w ostatniej chwili. Przez okna sączyło się złotawe światło, przyjemne i ciepłe. Powietrze pachniało wiosną. Morgan Blackwood siedział za potężnym biurkiem uginającym się pod stertą dokumentów, przeglądając jeden z nich. Jego spojrzenie utraciło młodzieńczą zapalczywość, stało się bardziej refleksyjne. Podniósł oczy na młodą kobietę siedzącą naprzeciwko niego.
- Powiedziano mi, że mam się zwrócić do pana, panie Blackwood poinformowała zdecydowanym głosem Elaine Mitchell. - Jak już mówiłam, jestem asystentką Bethan Davies i to ona wspomniała o panu. Malcom Dougall siedział wygodnie wyciągnięty na fotelu obok biurka, z nogami na stoliku, trzymał plik kartek na kolanach. - Jesteś sławny, Blackey - skomentował, potrząsając szklaneczką whisky, aż kostki lodu zabębniły o szkło. Przeniósł wzrok z Morgana na kobietę, potem znów na Morgana, żeby w końcu skupić się na twarzy Elaine. Wydała mu się zdecydowanie za młoda na zadanie, które zostało jej przydzielone, zbyt delikatna, rysy jej twarzy były wciąż niemal dziecięce. Miała duże, zielone oczy i usta, których kąciki unosiły się do góry, nadając jej słodkiego, wiecznie uśmiechniętego wyrazu. Miała na sobie jasne dżinsy i prostą koszulkę w kwiaty; stanowiła wyraźny kontrast dla surowego otoczenia, w którym się znajdowali. - Przyszłam, żeby przedyskutować projekt szkolnej integracji -ciągnęła Elaine. Mówiła pewnym, rzeczowym tonem. Nie daj się zwieść pozorom -pomyślał Doug - ta dziewczyna wie czego chce i prawdopodobnie wie też, jak to osiągnąć. Winter obserwowała tę scenę z zapartym tchem. Przez całe życie pragnęła odkryć coś na temat swoich rodziców, a teraz, kiedy wreszcie dostała taką możliwość, jej pierwszym odruchem była chęć ucieczki. Elaine i Morgan patrzyli na siebie w milczeniu. - Proszę mi wybaczyć - odezwał się w końcu Blackwood. -Myślałem, że to pani Davies będzie się tym zajmowała. Kobieta skinęła lekko głową, a słońce rozpaliło złote refleksy w jej kasztanowych włosach. Nie była piękna w oczywisty sposób, miała jednak w sobie coś, co nie pozwalało oderwać od niej wzroku, coś uwodzicielskiego.
- Tak, Bet han kieruje przedsięwzięciem - przyznała, uśmiechając się urzekająco. - Jednak to ja zajmuję się negocjacjami z Scarborough. Malcom Dougall wreszcie uzmysłowił sobie, co takiego miała w sobie Elaine Mitchell. Była oddana sprawie. Trafiła kosa na kamień, Blackey roześmiał się w duchu. - Dobrze, w takim razie zaczniemy jeszcze dzisiaj, pani Mitchell zgodził się Morgan, odpowiadając uśmiechem. - Proszę mówić mi Elaine. Winter nie zdołała już usłyszeć odpowiedzi swojego ojca, ponieważ czas znowu skoczył do przodu. Dougall ponownie spróbował ją wyrzucić, ale ona broniła się z całych sił, żeby utrzymać w palcach właściwą nić wspomnień. Zobaczyła Bethan Davies, młodą i szczupłą. Gdzieś przemknął ponownie Lochinvar i Vaughan. Morgan i Elaine wymieniający pospieszny, nieśmiały pocałunek. Potem została wypchnięta, ale zanim jej nauczyciel zdołał pozbyć się jej definitywnie, wyobraziła sobie, że skacze w wir jego myśli. - Muszę z tobą pogadać, Doug. Morgan chodził tam i z powrotem po swoim gabinecie, miał zmartwioną minę. Dougall nigdy wcześniej nie widział go w takim stanie, powody były oczywiste. - Usiądź - nakazał; zabrzmiało twardo, choć nie miał takiego zamiaru. Morgan oparł się o aksamitną kanapę, niespokojny jak zwierzę w potrzasku. Nie usiadł, ale przynajmniej stał nieruchomo i wreszcie można było spojrzeć mu w oczy. - Nie spodoba ci się to, co mam do powiedzenia. - Więc mi nie mów. Morgan uśmiechnął się smutno.
- Przynajmniej tobie muszę. A ty musisz mnie wysłuchać, Malcolmie. Dougall pokręcił wściekle głową, nie chciał o tym wiedzieć, do tej pory miał nadzieję, że sprawy nie zajdą tak daleko. - Nie, to ty musisz mnie posłuchać. Wiem, co chciałeś mi powiedzieć, więc oszczędź sobie trudu. Znam cię lepiej niż ktokolwiek inny i widziałem sposób, w jaki patrzysz na Elaine oraz jak ona patrzy na ciebie. Jedyne, czego nie rozumiem, to czemu postanowiliście dalej w to brnąć, skoro może się to skończyć tylko w jeden sposób? Winter zobaczyła, jak jej ojciec zapada się w siebie, jakby nagle opuściły go wszystkie siły. Opadł ciężko na kanapę i patrzył w milczeniu na przyjaciela, jakby oczekując coup de grace. - Ona należy do Familii, nie masz prawa się z nią wiązać. - Myślisz, że o tym nie wiemy? Głos Morgana był tak pełen desperacji, że Dougall znienawidził się za to, co musiał powiedzieć. - Więc rozstańcie się. Pozwól, żeby oddelegowali cię jak najdalej stąd, żebyś już nigdy jej nie zobaczył. Dla jej dobra, Blac-key. Jeśli Elaine nie ma siły, aby przerwać tę historię, będziesz musiał zrobić to ty, zanim ryzyko stanie się naprawdę ogromne. Rada nie ograniczy się do zbesztania was, chyba wiesz. Niepokój Morgana nieoczekiwanie zmienił się w gniew. Winter oczami Dougałla zobaczyła, jak przeszywa go wściekłym, prawie okrutnym spojrzeniem. - Rada, Doug? - syknął. - Zastanawiam się, do czego ona jest... Do zapewniania pokoju? Ile z dotychczasowych rozkazów Lochinvara miało taki charakter? Ile razy natomiast użył nas do umocnienia swojej władzy? Dougall spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz? Nie sądziłem, że kiedykolwiek usłyszę to z twoich ust! Masz zostać następnym Wielkim Mistrzem, całe twoje życie było podporządkowane temu
celowi, masz zostać przywódcą, na którego Rada czeka od lat. Masz marzenia i plany do zrealizowania, Elaine ma marzenia i plany. W ten sposób sami z siebie rezygnujecie... Morgan złapał alabastrowy przycisk do papieru i cisnął nim o ścianę. Trafił w zabytkową tapiserię przedstawiającą mężczyznę i wampirzycę o dostojnym wyglądzie średniowiecznych władców. Założyciele Rady. - Nie rozumiesz, że to nie ma sensu?! - krzyknął. - Miałbym oddać życie, żeby ludzie i wampiry mogli żyć obok siebie, ale musiałbym zrezygnować z owoców, ponieważ ceną pokoju jest poświęcenie miłości! Możesz sobie wyobrazić okrutniejszą sprzeczność? Teraz to Dougall poczuł zimny uścisk lęku. - Nie niszcz swojego życia, Morgan - wyszeptał. - A jeśli naprawdę ją kochasz, nie niszcz przynajmniej jej życia. Ludzka egzystencja już i takjest bardzo krótka... Wyjedź. Masz do dyspozycji całe wieki, żeby o niej zapomnieć. - Tysiąclecie nie wystarczy, Doug. - Pomyślałeś, że wcześniej czy później i takją stracisz? Ona się zestarzeje i umrze, a ty będziesz wciąż taki sam, tyle że z dodatkowym cierpieniem w sercu. Tego nie da się uniknąć. Pozwól jej dokonać własnych wyborów, mieć dzieci, jeśli będzie tego chciała. Zostawją w spokoju, Blackey. Nawetjeśli uda wam się ukryć przed Zakonem i Familią, nigdy nie będziecie mieć prawa do szczęścia. Winter zrozumiała, że Dougall zupełnie nie brał pod uwagę możliwości, że mogliby począć dziecko. Jeszcze nie wtedy. - Cieszę się waszym szczęściem -powiedział Malcolm w kolejnym wspomnieniu. I rzeczywiście tak było, chociaż Elaine ukryła przed wszystkimi swoją ciążę, dopóki nie było już za późno, aby ją przerwać. Został w jakiś sposób oszukany, tak jak i Morgan.
Jednak byli jego przyjaciółmi, Morgan był dla niego jak brat od kilku wieków. Znaleźli się w kłopotach, ale miał zamiar ich wspierać bez względu na wszystko. Morgan miał rację, ceną pokoju była ofiara miłości, nie było w świecie okrutniejszej sprzeczności. Winter ponownie została wypchnięta, jakby powierzchnia wspomnień stała się gęstsza i bardziej śliska, żeby oszczędzić jej widoku następnych wydarzeń. Ostatnim obrazem, jaki zobaczyła, zanim wampir ostatecznie usunął ją ze swojego umysłu, był jej śmiertelnie ranny ojciec z głową opartą na kolanach przyjaciela, na jego piersi szybko powiększała się czerwona plama. Wróciła do swojego ciała i odkryła, że po policzkach płyną jej łzy. Czuła, jakby to ona sama podtrzymywała umierającego ojca. Dougall objął ją ramieniem, a ona mu na to pozwoliła. Smutek, który ją ogarnął był zbyt wielki, aby znieść go w pojedynkę. - Próbowałem zatrzymać cię wcześniej - powiedział smutno wampir. Nie było potrzeby, żebyś to oglądała. Z oczu Winter wciąż kapały łzy. - A właśnie, że tak - powiedziała drżącym głosem. - Teraz mam dowód, że istnieli naprawdę. *** Później, kiedy wracali już do chatki, dziewczyna westchnęła głęboko. - Wolałabym, żeby ci się wtedy udało przekonać mojego ojca. Dougall spojrzał na nią i uśmiechnął się ciepło. - Ja nie - powiedział, przytulając ją do siebie. - Już nie. Mieli prawo dokonać własnego wyboru i zrobili to świadomi konsekwencji. To bolesne, ale tym właśnie jest wolność.
36 Hywel Llewelyn wspinał się po stopniach zakonnej drabiny w zadziwiającym tempie. Rhys cynicznie uznał to za potwierdzenie, że Lochinvar stracił zbyt wielu zaufanych współpracowników w ostatnim czasie. - Coś nowego w twoich rozmowach z dygnitarzami Loży? -zapytał z dobrze wyważonym zainteresowaniem. W rzeczywistości był bardziej ciekaw odpowiedzi, niż mógł sądzić jego ojciec. Dobrze, że niczego nie podejrzewał. - Niektóre Loże zastanawiają się nad cofnięciem wotum zaufania. Czuć bunt w powietrzu - stary Llewelyn przysiadł na łóżku syna, wzdychając ciężko. - Darran Vaughan zbiera popleczników pod naszym nosem, a my nie jesteśmy w stanie go powstrzymać. Niektórzy podtrzymują, że Fennah zawiera tajne sojusze, żeby obalić Wielkiego Mistrza. Rhys stłumił uśmiech. Po raz pierwszy w życiu Hywel Llewelyn zwierzał mu się ze swoich niepokojów. Pewnie był to efekt zatrważającego obrotu wypadków. - Jeśli Lochinvar w dalszym ciągu będzie działał po swojemu, to znajdziesz się w bardzo trudnym położeniu po przejęciu jego stanowiska. Sam przeciw wszystkim. Wywołał takie
niezadowolenie, że mianowanie cię jego następcą zakrawa na pocałunek śmierci. Chłopak spojrzał na niego pytająco, udając, że nie rozumie. - Jesteś taki młody... a tyle w tobie Mocy, synu... - wymamrotał jego ojciec tajemniczo. - To stanowisko ci się należy. Krew małej Starr sprawiła, że jest ci przeznaczone, a ja pomogę ci się o nie upomnieć, kiedy nadejdzie czas. Myślał, że ma go w garści i Rhys po raz kolejny poczuł ukłucie nienawiści. Nie wątpił jednak w szczerość tej obietnicy. Hywel Llewelyn doprowadzi go do tronu Wielkiego Mistrza, będzie zawzięcie torował mu drogę na szczyt, ponieważ ma nadzieję sporo na tym zyskać. Tak właśnie ma być, wiesz o tym - musiał sobie powtórzyć. -Będzie zawierał sojusze, kłamał, nie cofnie się przed niczym. A ty mu na to pozwolisz. Odetchnął, przełykając obrzydzenie. Musiał wytrzymać, dla siebie, dla Winter. Taki był plan. Sinderella nieźle sobie radziła z coverami Bullet for my Valentine. Madison nuciła razem z nimi „All these things I hate". Rainbow pękał w szwach i wydawało się, że reszta publiczności również docenia starania zespołu. Madison obejrzała się do tyłu i dostrzegła Garetha. W czarnym t-shircie i ciemnych dżinsach idealnie wtapiał się w tłum. Stał oparty o ścianę, z rękami skrzyżowanymi na piersi, bardzo pasowała mu ta nonszalancka poza. Za to Danny Roberts nie wysilał się, żeby choćby udawać, że dobrze się bawi. Wciąż rozglądał się podejrzliwie, jakby od czasu wydarzeń przy Tower Bridge wierzył, że Londyn kryje wampira
w każdym zakamarku. Widać było w nim glinę z odległości kilometra, Kenneth wciąż się zastanawiał, dlaczego go ze sobą wzięli. Postanowiła do nich podejść. - Nie mieliśmy się dzisiaj odprężyć, Dan? Mężczyzna wzruszył ramionami z przepraszającą miną. Madison westchnęła. - Przynajmniej zamów sobie coś do picia. Będziesz wyglądał mniej „na służbie"... Patrzyła za nim jeszcze chwilę, kiedy odchodził w stronę baru. - Chyba nie jest zachwycony tym, co odkrył? - zapytała Garetha. Chłopak powoli oderwał wzrok od sceny i spojrzał na nią. - Nie możesz go za to winić, Mad. W przyćmionym świetle lokalu jej oczy nabrały niesamowitego kociego żółto-zielonego koloru. - On nie szukał kłopotów, to one znalazły jego... albo raczej spadły mu na głowę. Potrzebuje czasu, żeby to wszystko przetrawić. Dziewczyna przytaknęła. Błądziła wzrokiem po sali. Obserwowała tłum, plecy, głowy, uśmiechnięte twarze, swojego brata na scenie. Nagle jej uwagę przykuło coś na schodach przy bocznej ścianie. Zacisnęła boleśnie palce na ramieniu Garetha. - Tam - powiedziała; serce waliło jej jak oszalałe. Na najwyższym stopniu stał młody mężczyzna w ciemnej bluzie i machał do nich uniesioną ręką. Pomimo kaptura zarzuconego na głowę, Madison rozpoznała go bez trudu. - To Crow. Był w młynie razem z Vaughanem. Gareth rzucił się biegiem w jego stronę, Madison tuż za nim, choć w duchu wiedziała, że powinna była uciekać w przeciwną stronę. Danny Roberts uwięziony przez tłum obserwował każdy ich ruch. ***
Na dachu Rainbow wiatr przenikał do szpiku kości. Crow poczekał, aż Gareth i Madison zamkną za sobą drzwi i zdjął kaptur. - Miło was znowu widzieć, przyjaciele - powiedział, wyciągając w ich stronę rękę. Gareth popchnął Madison za siebie i zmierzył wampira podejrzliwym wzrokiem, ignorując jego dłoń. - Gareth Chiplin, czyż nie? - zaświergotał Crow ironicznie. - Czego chcesz? - warknął chłopak. Crow zachichotał. - Porozmawiać. Radziłbym wam współpracować... po tym, jak kilka dni temu urządziliście kilku moich przyjaciół. To nie było grzeczne z waszej strony. Na twarzy Garetha pojawił się szczery wyraz zdziwienia. - Okej, porozmawiajmy - zgodził się, przybierając szybko obojętną minę. - Po co ta rozróba przy Tower Bridge? Skończyło wam się Serum? - Gareth! - syknęła przestraszona Madison. Crow nie zareagował, był typem niewzruszonego komandosa, nie przypominał wyrafinowanych wampirów z Cae Mefus. Wyglądał jak żołnierz czekający na rozkazy dowódcy, bezduszna maszyna wojenna. - Dziwne czasy nastały - oświadczył obojętnie. - Każdy orze jak może. Zresztą ten wampir, który wam wtedy pomógł też miał niezwykłe metody. Rzucił to niby od niechcenia, ale ich zdziwione miny nie umknęły jego uwadze. - No jak to...? Ten, który wyssał do czysta energię z mojego przyjaciela... Nie mówcie, że nic o tym nie wiecie! - Nie wiem, o czym mówisz - przyznał Gareth. Crow skoczył z zatrważającą szybkością i chłopak poczuł żelazny uścisk na gardle. - Druga szansa. Kto wam pomógł?
Nacisk na jego grdyce się wzmógł, nie pozwalając zaczerpnąć tchu. - Nikt - jęknął Gareth zduszonym głosem. Mózg Madison przestał działać. - Panno Winston? - nalegał Crow. - Zostaw go! - wrzasnęła dziewczyna. Wampir bez wysiłku uniósł Garetha, wciąż trzymając go za szyję, nogi chłopaka zadyndały w powietrzu. - Odpowiadaj. Madison potrząsnęła głową, próbując odzyskać trzeźwość umysłu. - Nikt nam nie pomógł! Przysięgam! Danny był z nami, żaden wampir! Za chwilę Gareth łupnął o ziemię, krztusząc się, Madison natychmiast przy nim uklękła. Jej oczy błyszczały ze strachu i złości. - No dobrze... - orzekł Crow. - Jak już tak sobie wyjaśniamy różne rzeczy, to może powiecie mi, jak się miewa wasza przyjaciółka Winter? Gareth wciąż miał problemy z oddychaniem. - Nie... twoja... sprawa... sukinsynu - wysapal. A poza tym i tak nie wiemy. Po raz pierwszy niemożność skontaktowania się z Winter wydała mu się czymś pożądanym. Wampir się roześmiał. - No tak... Pan Vaughan mówił mi, że straciłeś dla niej głowę, bohaterze - zrobił teatralną pauzę, po czym kontynuował. - Jaka szkoda, że ona czuje miętę do tego Nyksa. Spojrzał na nich, żeby sprawdzić, jakie wrażenie wywarły jego słowa. - Szkoda dla wszystkich - dodał - bo od kiedy zrobiła go Nieśmiertelnym, naszemu Rhysowi woda sodowa uderzyła do głowy. No, ale w końcu to jeszcze dzieciak, niełatwo w jednej chwili
stać się następcą namaszczonym przez Wielkiego Mistrza, nie uważasz, Chiplin? Gareth zaklął po walijsku, ale Madison zdołała wychwycić iskierkę bólu w jego oczach. - O czym ty, do cholery, mówisz?! - krzyknął chłopak. - Nic nie wiesz o Winter! To są zwykłe insynuacje! Na twarzy Crowa pojawił się uśmiech politowania. - Obawiam się, że byłem nietaktowny... Chyba nie wiedziałeś, że dała Llewelynowi swoją krew. Właściwie, jeśli lepiej się zastanowić, to są tajemnice zarezerwowane dla najlepszych przyjaciółek... Przyszpilił Madison wzrokiem, wyrywając ją z otępienia. Nie nastawisz mnie przeciwko Winter - postanowiła natychmiast. - Masz rację, powiedziałaby mi - zgodziła się z udawaną pewnością. Skoro o niczym takim nie wspomniała, to nie ma powodu ci wierzyć. Crow wzruszył ramionami. - Możecie wierzyć w co tam sobie chcecie, ale myślałem, że Familia zainteresuje się faktem, że powołano nowego Nieśmiertelnego. Teraz historia się powtórzy, no wiecie... Twórca i Nieśmiertelny połączeni na zawsze, tylko twórca może go zabić, a kiedy to zrobi, sam też straci życie, bla bla bla. Wszyscy znają tę historię, ale się nie nudzi, co? Madison zadrżała. Zrozumiała, że to, czy Crow mówi prawdę, jest potwornie ważne. - Winter nigdy nie zrobiłaby czegoś tak głupiego - upierała się mimo wszystko. Nie była do końca pewna swoich słów. Dobrze znała Winter i wiedziała, że ta byłaby skłonna zrobić rzeczy daleko głupsze dla osób, które kochała. A nigdy nikogo nie kochała tak mocno jak Rhysa Llewelyna. - Mam nadzieję, że się mylę. Jednak gdyby tak nie było, chciałbym was poinformować, że istnieje rozwiązanie...
Gareth wściekle poderwał się z ziemi. - Nie! To byłby dla niej wyrok! - Nie, gdyby ktoś zdołał odtworzyć pewien talizman - powiedział Crow. - Istnieje przedmiot, dzięki któremu można rozdzielić esencję życia Nieśmiertelnego i jego twórcy. To srebrna korona z rubinem. Lochinvar trzyma to w tajemnicy, ponieważ mała Starr nie może dać Mocy nikomu innemu, dopóki więź krwi łączy ją z Llewelynem. A Familia, cóż, nawet ona miałaby skrupuły przed skazaniem na śmierć siedemnastolatki. Jednak kto chciałby uratować ją od przeznaczenia, które ją czeka, może uznać tę informację za przydatną... Madison miała dość. - Czemu nam to wszystko mówisz?! - wybuchła. - Nawet gdyby była to prawda, co będziesz z tego miał? Wampir podszedł do schodów przeciwpożarowych i zaczął powoli schodzić. - Powiedzmy, że gdyby okazało się, że mam rację, to wy i pan Vaughan mielibyście wspólny interes. Wy chcecie uratować Winter Starr, on chce, żeby jej krew odzyskała Moc, którą straciła. Tylko dzięki koronie można to osiągnąć. Danny czekał w cieniu, aż Crow zeskoczy na ziemię, po czym ruszył za nim. Starał się iść bezszelestnie, co w londyńskim hałasie wydawało mu się dziecinnie proste. Mimo wszystko zachowywał bezpieczną odległość. Jeśli Gareth i Madison nie przesadzali, to prawdopodobnie to stworzenie było w stanie usłyszeć spadające piórko. Tej nocy nawet nie był uzbrojony, chciał tylko zlokalizować kryjówkę wampirów. Crow skręcił w Floral Street. Szedł szybkim, ale równym krokiem, więc Danny łatwo dostosował do
niego swoje tempo. Przed White Lion zablokowała go wylewająca się z lokalu grupa podpitych dzieciaków. Musiał przyspieszyć, udało mu się znowu dojrzeć Crowa przy ceglastych murach stacji Covent Garden. Chwilę później zniknął w czeluściach metra. Stracił go. - Cholera! - zaklął Danny. Uderzył pięścią w otwartą dłoń i westchnął. Wyjął telefon, żeby zadzwonić do Madison, kiedy nagle poczuł na plecach czyjś wzrok. Odwrócił się gwałtownie i napotkał spojrzenie zimnoniebieskich oczu bezdomnego mężczyzny siedzącego na krawężniku. Miał na sobie pełen łat szary płaszcz, zaniedbana ruda broda była zmierzwiona i brudna. Nie wyróżniał się niczym szczególnym pośród tłumu londyńskich żebraków. Danny wybrał numer w komórce i odszedł kawałek. Nie mógł jednak przestać myśleć o spojrzeniu bezdomnego. Było czyste i wyraziste, patrzył na niego z niczym niezmąconą pewnością, jakby go znał. Zanotował w pamięci, że musi wrócić w tę okolicę.
37 Gareth był wściekły. Siedzieli w suterenie Sinów, gardło wciąż go piekło, a kolana bolały po upadku. Madison bardziej jednak martwiła jego mina niż siniaki. - Spróbuj się uspokoić - powiedziała mu najdelikatniej jak potrafiła. Chłopak zamknął drzwi z donośnym hukiem. - Jestem spokojny - syknął. Ona wzruszyła na to ramionami. - Skoro tak mówisz... Usiadła na jednym z zarwanych leżaków stanowiących całe wyposażenie pokoju, założyła nogę na nogę i przygotowała się na długie oczekiwanie. Gareth próbował się opanować, ale był zły jak rozjuszony szerszeń. - Tylko Vaughana i jego bandy nam tu jeszcze brakowało! - Przynajmniej mamy pewność, że nie wie, gdzie jest Winter... odparła Madison, wyginając sobie palce. - No i że Londyn jest w samym oku cyklonu... gdyby się ktoś jeszcze nie zorientował. W jarzeniowym świetle skóra dziewczyny wydawała się zupełnie biała, ostro kontrastowała z jej granatową koszulką. Miała
włosy w nieładzie, a po makijażu zostały już tylko rozmazane smugi wokół oczu. Gareth usiadł ciężko obok niej. Zapadło milczenie. - Masz jakiś pomysł? - zapytała w końcu Madison. - Podejrzewasz, co on może planować? Gareth potarł oczy palcami. - Pewnie to, co zwykle. Dopaść Win i dossać się do jej krwi. Oparł łokcie na kolanach i syknął z bólu. Był bardziej poturbowany, niż chciał to przyznać. -Ale jeżeli Crow mówi prawdę, to przynajmniej nie musimy się bać, że chce ją zabić - zaryzykowała Madison. - A to już jest coś. Chłopak prychnął. - Jeżeli Crow mówi prawdę, to Winter i Llewelyn sami wydali na siebie wyrok. Już po nich, rozumiesz, Mad? Patrzyli na siebie, rozmyślając nad tym, co zostało powiedziane. - No coś ty, chyba nie wierzysz naprawdę, że ona pozwoliła Rhysowi napić się jej krwi? Gareth zesztywniał. - Widziałaś Llewelyna w młynie? - zapytał niechętnie. - No więc, uwierz mi, to nie było normalne. Nie u osiemnastoletniego wampira. Oni stają się coraz silniejsi z biegiem czasu, to znaczy po kilku wiekach. On jest praktycznie dzieckiem. Więź, która łączy go z Winter utkana jest z Mocy. Udawałem, że tego nie widzę, Madison, ale dłużej nie mogę. Oni nie są zwyczajnie... Zawahał się i odwrócił wzrok. - Zakochani? - skoczyła za niego Madison. - Też się nad tym zastanawiałam. Poza tym mam wrażenie, że Rhys się zmienił. Nagle i ona poczuła złość. Najgorsze w tym wszystkim było to, że znowu została zmuszona, żeby zwątpić w Winter. Zacisnęła zęby, wytrącona z równowagi. Jeśli Win nic im nie powiedziała, to z pewnością zrobiła to, żeby ich chronić. Pomimo wszystko czuła się zdradzona.
- Ona też się zmienia, Mad - dodał smutno Gareth. - Chciałbym, żeby była ludzka, ale to mrzonki. W tej chwil jest jej bliżej do nich niż nam do niej. Madison nie chciała nawet o tym mówić, ale nagle przyszło jej coś do głowy, jeden z tych dziwnych podszeptów intuicji. - Może to ona była tym wampirem, o którego pytał Crow? -rzuciła bez zastanowienia. Gareth spojrzał na nią zaskoczony. - Skąd ten pomysł? - Ilu znasz wampirów gotowych ratować nas z opresji? Gareth zamilkł. Przy Tower Bridge stało się coś dziwnego, im bardziej się nad tym zastanawiał, tym większą zyskiwał pewność, ale co to było? Można było dywagować w nieskończoność. - Nawet nie wiemy, gdzie ona teraz jest - zaoponował. -Ale ona wie, gdzie my jesteśmy. Nie możemy wykluczyć tej możliwości... Gareth patrzył na nią przez chwilę. - No... nie - powiedział w końcu. - Musimy się jakoś z nią skontaktować. Ślepa uliczka. Entuzjazm wyparował z Madison, a Gareth ze zdumieniem odkrył, że zrobiło mu się z tego powodu przykro. Spojrzał na nią ukradkiem i uśmiechnął się, widząc, że jej oczy zapłonęły nowym blaskiem. Miała kolejną propozycję. Madison była niewyczerpalnym źródłem optymizmu. - W takim razie, póki co poszukajmy srebrnej korony czy jak to się tam nazywało - powiedziała. Gareth znowu poczuł ukłucie smutku w piersi. Miał tego dość, trzeba było działać, a nie użalać się nad sobą. Zerwał się na baczność i zasalutował. Madison zaśmiała się i dała mu kuksańca w bok. - Ja po prostu nie znoszę siedzieć i nic nie robić - przyznała zakłopotana. - To mnie frustruje!
- A wiesz też, gdzie zacząć szukać? - zapytał z uśmiechem. Madison pokręciła głową i znowu się roześmiała. - Bladego pojęcia nie mam. Jej śmiech był zaraźliwy, chłopak poczuł, jak opuszcza go napięcie. Śmiał się razem z nią, a kiedy wreszcie przestali, odkrył, że nie może oderwać od niej oczu. Znali się od dawna, a dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nigdy wcześniej tak naprawdę na nią nie patrzył. Nigdy nie zauważył iskier w jej spojrzeniu, nie zwrócił uwagi na kształt jej ust. Jest piękna - pomyślał zdumiony. Chwilę później poczuł jej dłonie odpychające go od siebie i zamrugał ze zdziwieniem, stwierdzając, jak blisko były ich usta. - Nie, cholera, tylko nie to! - zaprotestowała Madison. Miała obrażoną minę, ale w jej oczach wciąż widać było rozbawienie. - To zupełnie nie było w porządku... - Wybacz mi - bąknął Gareth, nawet nie zdążył poczuć się odtrącony, tak zatracił się w jej uśmiechu. - Żartujesz? Nie miałabym nic przeciwko - przyznała z szokującą szczerością. - Tylko nie teraz, to nie jest dobry moment. Patrzyła mu prosto w oczy. - To znaczy... podobasz mi się... Nawet bardzo. A Winter to moja najlepsza przyjaciółka, ale nawet dla was nie mam zamiaru grać roli substytutu. Nie możesz mnie całować, żeby zapomnieć o niej. A teraz tak właśnie by było... Nie ma sensu się oszukiwać. Gareth westchnął z rozczarowaniem. Bez wątpienia dziewczyna nie owijała w bawełnę, ale potrafiła zachować przy tym urok. Dała mu do zrozumienia, że zależy jej na ich przyjaźni na tyle, aby nie pozwolić mu udawać, że jest to coś więcej. Zatopiony z klasą - pomyślał. W jakiś sposób jednak czuł się z tego zadowolony. - Okej - zgodził się. - To znaczy, że wrócimy do tego później.
38 Winter otworzyła oczy, zastanawiając się, kto tak natrętnie puka do drzwi. Chwilę wcześniej wciąż jeszcze słodko spała, ociągając się, wstała z niechęcią, myśląc o rozpoczynającym się dniu. Pukanie powtórzyło się, nie dając jej nawet czasu na ubranie się. - Kto tam? - zapytała zniecierpliwiona. Nikt jej nie odpowiedział, ale za to poczuła znajomy dreszczyk na plecach. Jednym susem znalazła się przy drzwiach, serce chciało wyskoczyć jej z piersi. Zawahała się przez moment, po czym nacisnęła klamkę i stanęła twarzą w twarz z niespodziewanym gościem. - Najlepsze życzenia urodzinowe - powiedział Rhys z szerokim uśmiechem. Winter rzuciła się w jego objęcia i przytuliła go z całych sił. Wszystkie jej niepokoje zgasły w mgnieniu oka, liczył się tylko on. Wspięła się na palce i pocałowała go. To nie mógł być sen, pocałunek był zbyt intensywny Ich oddechy, smak ich ust, wszystko stało się jednym. Rhys uniósł ją nad ziemię, a ona oplotła go nogami.
- Bardzo tęskniłem - powiedział między jednym pocałunkiem a drugim. Ja też... Winter wypowiedziała te słowa w myślach z taką siłą, że zatrzepotały między nimi żywsze niż kiedykolwiek. Zaśmiała się. Czuła się lekka i szczęśliwa. - Skąd wiedziałeś? Rhys postawił ją delikatnie na ziemi. Wzięła go za rękę i poprowadziła do łóżka. Usiedli obok siebie. - Jesteśmy połączeni - odpowiedział. Czuła jego ciepłą skórę, jego emocje, nawet bicie jego serca. Srebrnawe światło poranka jeszcze nigdy nie było tak jasne. - Na zawsze. Pocałował ją jeszcze raz, usta, brodę, potem jeszcze niżej. Winter zadrżała z podniecającego oczekiwania. Usta Rhysa na jej szyi obudziły jej własne Pragnienie. - Chyba za bardzo cię kocham - wymruczała. Rhys podniósł się i zajrzał jej w oczy. Lśniły jak gwiazdy. - Chodź ze mną - powiedział. Podniósł ją i oplótł plecy ramionami. Wstrzymała oddech. Pokój zaczął tracić konsystencję, ściany zmieniły się w dym, potem mgłę, aż się rozpłynęły. Wokół nich rozciągała się łąką z Cae Mefus, a nad nią migotały tysiące świetlików. - Jest przepięknie - szepnęła Winter. - To prawdziwe? Rhys roześmiał się. - W pewnym sensie tak. Winter wiedziała, co czuł, bo jego emocje były odbiciem jej własnych. Między nimi nie było już żadnej bariery, ich dusze stanowiły nierozerwalną całość, myśli przenikały się swobodnie. Potem dostrzegła jakiś cień, na skraju widzenia, w głębi świadomości. - Co to? - zapytała. - Nic, co miałoby prawo zepsuć twoje urodziny.
W jego kasztanowych oczach odbijały się iskry maleńkich owadów. Winter pocałowała go znowu, tym razem delikatnie. - Tak bardzo chciałem cię zobaczyć - przyznał Rhys. - Czasem to wszystko wydaje mi się prawie niemożliwe... -Ale nie jest. Razem na zawsze, pamiętasz? Spojrzał na nią przeszywająco. Wplótł palce w jej włosy, dotknął karku. - Naprawdę tego chcesz? - zapytał z nienaturalnym pośpiechem. Jesteś pewna, że nie będziesz żałować? Winter wzięła jego drugą rękę, podniosła do ust i ucałowała. - Nigdy - zapewniła, podnosząc na niego wzrok pełen obietnic. Podrażniła jego skórę zębami, obserwując reakcję. Chłopak przymknął oczy i westchnął. Przycisnął nadgarstek do jej ust, nie mogła oprzeć się temu zaproszeniu. Wciąż patrząc mu w oczy, wgryzła się w żyłę, aż poczuła na języku ciepłą krew. Nie było niczego niewłaściwego w przyjęciu jego daru. Rhys przycisnął ją do siebie, jego oddech na skórze jej szyi przyprawiał ją o dreszcze. Znieruchomiała w oczekiwaniu, już czuła jego kły. Tym razem się nie bała, pragnęła tego, potrzebowała. Powietrze gęstniało od Mocy, Pragnienie paliło żarem wzniecanym skórą pocierającą o skórę. Dużo później Winter zdała sobie sprawę, że zaczynało świtać. - Nie chcę wstawać - zaprotestowała dziecinnie. - Chcę, żeby ten sen trwał wiecznie. Rhys musnął jej twarz palcami. Chłonął ją. Była sensem jego życia, jedyną rzeczą, o która był gotów walczyć. - To dopiero początek. Jeśli będziesz umiała mi wybaczyć...
Winter spojrzała na niego nierozumiejącym wzrokiem. - Wybaczyć ci? Co mam ci wybaczyć? Co ona miałaby jemu wybaczyć, skoro wszyscy uważali, że jej zadaniem jest go zabić? W tej samej sekundzie, w której sformułowała to zdanie, zdała sobie sprawę, że i on usłyszy tę myśl. - To wszystko bzdury, Rhys. Nie interesuje mnie, co mówią inni. Nigdy się nie dowiedzą, że jesteś Nieśmiertelny. Jego twarz miała tak poważny wyraz, że zaskoczył ją kolejny pocałunek. - Pewnego dnia ktoś naprawdę może poprosić cię, żebyś to zrobiła, Winter. Kosztowałoby cię to życie, ponieważ więź, która nas łączy nie może zostać przerwana. Moja śmierć oznacza twoją. To jest cena darowania mi nieśmiertelności - westchnął, a jego obraz zaczął blaknąć. Dlatego muszę temu zapobiec. Ja nie mogę niczego obiecać... Ty obiecaj, że mi wybaczysz, najdroższa. - Rhys! - próbowała go zatrzymać, ale między palcami zostało jej tylko powietrze. Sen się skończył. Czuła, jakby spadała w dół, gdzie czekało na nią jej ciało. Echo jego słów przepełniało ją smutkiem. Potem przed jej oczami pojawiły się rozmazane widziadła, sceny i niespójne okruchy wydarzeń.
39 Winter obudziła się 17 lipca, szepcząc imię Rhysa. Czuła się podle, ponieważ jego nocna wizyta powinna była ją uszczęśliwić, a zamiast tego jeszcze bardziej przygniotło ją uczucie osamotnienia. Westchnęła. Próbowała sobie przypomnieć, co jej powiedział, ale tylko jęknęła zniecierpliwiona. Słowa rozmyły się w jej pamięci, pozostawiając po sobie jedynie pewność, że jej potrzebował. Gdybym tylko nie była uwięziona na tej przeklętej wyspie! Zerwała się z łóżka i pomaszerowała do łazienki, mając nadzieję, że kąpiel zdołają uspokoić. Humoru nie poprawiał jej fakt, że za oknem wisiało ciężkie, ołowiane niebo. Zapowiadał się długi dzień. To były pierwsze urodziny, które miała spędzić bez babci, bez przyjaciół, daleko od domu... Poprzedniego roku Sinowie zabrali ją na basen w Hampstead, a Madison wypełniła całą suterenę balonikami. - Kto wie, co teraz robisz, Mad... - wymamrotała pod nosem. Musiała przestać się tym zadręczać, bo bała się, że zwariuje. Pracowała nad zmianą toru swoich myśli przez całą kąpiel, ale kiedy zeszła na śniadanie, mina Bethan Davies zniweczyła jej wysiłki.
- Dzień dobry, Winnie. Usiadła naprzeciwko dziewczyny z najpoważniejszym wyrazem twarzy, jaki kiedykolwiek Winter u niej widziała i czekała w milczeniu, aż ta dopije swoją filiżankę kawy. Wszystkiego najlepszego, Winter - zakpiła w duchu dziewczyna. - Coś nie tak? - zapytała zamiast tego. Kobieta pokręciła głową i uśmiechnęła się lekko. - Chciałam tylko wiedzieć, jak się czujesz. Winter zamrugała skonsternowana. - Dobrze... chyba. W tym momencie nadszedł Malcolm Dougall. - No, dalej! Proszę jej powiedzieć, pani Davies! - wykrzyknął z podekscytowaniem, którego nawet nie próbował ukryć. - Do sedna! Bethan przeszyła go karcącym wzrokiem. Jej krągła twarz wydawała się do tego nie pasować, a jednak oczy sugerowały, że należy wziąć sobie tę sugestię do serca. - Do jasnej cholery! Czy raz w życiu mógłby pan zamknąć dziób?! Winter przyglądała im się w coraz większym zdumieniu. To, że jej chwilowi opiekunowie, delikatnie mówiąc, za sobą nie przepadali, nie stanowiło tajemnicy, ale nigdy nie widziała, żeby Bethan zachowywała się w ten sposób. Nagle ogarnęły ją złe przeczucia. - Co się dzieje? Dougall już otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale jeden rzut oka na staruszkę i zmienił zamiar. Skrzyżował ręce na piersi i w milczeniu bębnił palcami o stół. Bethan wiedziała, że nie może oczekiwać po nim więcej. - Chodzi o to, że jest dla ciebie pewna niespodzianka, kochanie powiedziała, koncentrując na Winter całą swoją uwagę. -Wielka niespodzianka...
Winter wstrzymała oddech z niecierpliwości. Bethan zaczynała żałować, że przyjęła na siebie zadanie przygotowania dziewczyny na to, co miało się zdarzyć. Może Dougall miał rację, na coś takiego nie można się przygotować. Przejechała ręką po włosach, poprawiając nerwowo uczesanie. - Widzisz, rzeczy nie mają się dokładnie tak, jak nam się wydawało powiedziała w końcu. - Czekaliśmy na właściwy moment, żeby ci o tym powiedzieć. Nie chcieliśmy, żeby przeszkodziło ci to w szkoleniu, ale pan Dougall... i ja... sądzimy, że nie ma sensu dłużej tego odwlekać. - Możesz się założyć... - bąknął wampir pod nosem. Zanim Bethan zdążyłaby się rozmyślić, skoczył w stronę drzwi, szczęśliwy jak dzieciak. - Kochanie, jest tu ktoś, kogo musisz poznać... Winter umierała z niecierpliwości, miała absurdalną nadzieję, że to będzie Rhys. To by zamieniło ten dzień w najpiękniejsze urodziny w jej życiu. Dobrze wiesz, że to niemożliwe - ofuknęła się. Niepokój sprawiał, że kręciło jej się w głowie. Przez tych kilka sekund przez głowę przeleciał jej miliard możliwości, ale żadna nie była sensowna. Gdyby to była Madison albo Gareth... Albo babcia... Ile by dała, żeby zobaczyć choć jedną kochaną twarz. W żaden sposób nie mogła przewidzieć tego, co zobaczyła. Ręce jej opadły, a oczy wypełniły się łzami. *** W drzwiach stanął Morgan Blackwood. Nie sądził, że kiedy wreszcie nadejdzie ten upragniony moment, strach będzie większy niż radość. Przez ostatnie siedemnaście lat widział swoją córkę przez kilka wykradzionych chwil, a teraz, wreszcie...
- Winter - szepnął. W tym jednym słowie zdołał zawrzeć wszystko to, co czuł *** Winter zobaczyła, jak mężczyzna zbliża się do niej sztywno. Nie była w stanie myśleć, sparaliżowana nawałem sprzecznych uczuć. Zabrakło jej powietrza. To jej ojciec. Nie wiedziała, co zrobić, co powiedzieć. Chciałaby podbiec do niego i mocno przytulić, żeby upewnić się, że nie jest tylko duchem, z drugiej strony miała ochotę wrzeszczeć i okładać go pięściami. Miłość, nienawiść, tęsknota, złość... Czuła, jakby coś rozsadzało jej serce od środka. Zaraz zemdleję - pomyślała z roztargnieniem. Zerwała się z miejsca i wybiegła przez otwarte drzwi. Uciekła, bo zwyczajnie nie wiedziała, jak się zachować. Morgan Blackwood pobiegł w ślad za nią, Bethan stała nieruchoma i spięta, obserwując, jak znikają za progiem domu. Dougall westchnął głęboko i wzruszył ramionami. Był tak samo zdenerwowany jak staruszka, choć nadal dzielnie próbował się uśmiechać. - Dogadają się - powiedział cicho.
40 Winter zatrzymała się dopiero nad brzegiem morza. Nie zwracała uwagi na strugi ulewnego deszczu. Wciąż nie mogła w to uwierzyć... To było zbyt okrutne. - Czemu mi to zrobiłeś?! - krzyknęła, nie mając odwagi się odwrócić. - To było konieczne - odpowiedział zza jej pleców. - Konieczne? Pozwolić mi myśleć, że nie żyjesz przez te wszystkie lata? Pozwolić mi cię opłakiwać? - odwróciła się gwałtownie, wbijając w niego pełne furii oczy. - Zostawiłeś mnie samą! Morgan podszedł do niej o krok, a ona pomyślała zupełnie irracjonalnie, że jest wyższy, niż to sobie wyobrażała. - Wybacz mi - powiedział. - Proszę cię. Chciałem, żebyś była bezpieczna, z dala od mojego świata. Nienawidziłem tego, do czego zostałem zmuszony w każdej sekundzie tych siedemnastu lat... - Zmuszony? Oczekujesz, że w to uwierzę? Ty jesteś Morgan Blackwood! Nawet Rada nie zdołała cię powstrzymać! Teraz chcesz mi powiedzieć, że nie było cię przy mnie, bo zostałeś do tego zmuszony? - To był jedyny sposób, żeby uratować ci życie! Nigdy nie byłabyś ze mną bezpieczna, nawet gdyby Elaine...
Winter zatrzęsła się ze złości. - Nie waż się o niej mówić! Moja matka wciąż by żyła, gdyby cię nie spotkała! Mężczyzna zacisnął zęby, przyjął oskarżenie bez słowa. Winter poczuła się okrutna i niesprawiedliwa. A jednak nie umiała się powstrzymać. Musiała wykrzyczeć złość i ból, które towarzyszyły jej przez całe życie. - Nie mieliście prawa... Jej spojrzenie było palące, on wciąż milczał. - Powiedz coś! - krzyknęła. Morgan pokręcił głową z gorzkim wyrazem twarzy kogoś, kto już dawno przestał się bronić. - Nie można cofnąć czegoś, co już się stało, Winter. Pragnę tego z całego serca, ale to niemożliwe. Chciałbym umrzeć zamiast Elaine, chciałbym, żebyś dzisiaj przytulała swoją matkę. Niestety, nie da się tego zrobić. Patrzyli na siebie identycznymi, srebrnymi oczami, za nimi deszcz siekł powierzchnię wody. - Wiem, że się kochaliście, ale to tak nie działa. Myślałeś, że będziesz mógł się tak tu po prostu pojawić i nagle wszystko się ułoży? Myślałeś, że cię nie potrzebowałam? - Jesteś zła, zraniona. Wierz mi, potrafię sobie wyobrazić, co czujesz. - Nieprawda - zaprotestowała łamiącym się głosem. - Nawet ja tego nie wiem... Musiała wesprzeć się na skale, drżała tak bardzo, że ledwo stała na nogach. - Wszyscy mnie oszukali i ty też, tato. Podniosła dłonie do ust zszokowana tym słowem, które przez nie przeszło. Miała wrażenie, jakby wymówiła je po raz pierwszy w życiu, pewnie zabrzmiało głupio, fałszywie, nie na miejscu... a jednak było takie słodkie.
Morgan uśmiechnął się pod nosem, nigdy wcześniej nie słyszał niczego tak pięknego. Podszedł jeszcze bliżej, wciąż niepewny. - Wiem, ale zrobiłbym to znowu. Gdyby Rada nie wciągnęła cię w to wszystko z powrotem, nigdy bym cię nie szukał. Pozwoliłbym ci żyć jako ludzka dziewczyna, nieświadoma i szczęśliwa. Winter pokręciła głową. - To byłaby iluzja. Nigdy nie byłam ludzka, za to potrzebowałam ciebie, żebyś mi to powiedział, żebyś nauczył mnie to zaakceptować, żebyś przy mnie był. - Nie oczekuję, że mi wybaczysz czy pozwolisz mi przy tobie zostać. Chcę tylko nadal cię chronić. Miałaś prawo wiedzieć. Włożył rękę do kieszeni i wyjął przedmiot, który zamigotał znajomo. - Według Douga możesz to z powrotem założyć - powiedział, wyciągając do niej talizman. Zapatrzyła się w kryształ, był idealnie przejrzysty. Pieczęć, którą nosiła na szyi przez siedemnaście lat spoczywała teraz w rękach jej twórcy, który chciał chronić Winter z oddali. - Tylko to po tobie miałam - wykrztusiła przez łzy. Podniosła na niego oczy. - Chciałabym, żebyś to ty mi go założył. Uniosła mokre włosy, odsłaniając szyję. Morgan Blackwood rozpiął łańcuszek i powtórzył gest, który zrobił tuż po narodzinach córki. Winter wyczuła jego bliskość, delikatny dotyk, chłód metalu. Wtedy niespodziewanie zaczęły do niej wracać wspomnienia. Znała tę woń, jakby elektryczności w powietrzu tuż przed burzą, to był zapach jej ojca. Wreszcie zrozumiała. Pozwoliła włosom opaść, położyła dłoń na krysztale i odwróciła się. - Poczekaj - szepnęła.
Zdjęła klejnot i schowała go w kieszeni. - Już go nie potrzebuję... Wróciłeś. Nie musisz już mnie chronić z daleka. Teraz możesz nauczyć mnie kontrolować Moc. Potem ojciec zamknął ją w uścisku. Najpierw zesztywniała, ale potem jej skorupa pękła. On był tym chłopcem, który wstąpił do Zakonu z głową pełną ideałów, był mężczyzną, który kochał Elaine Mitchell tak mocno, że gotów był rzucić wyzwanie całemu światu, on spłodził z ludzką kobietą córkę. Poświęcił życie, żeby chronić je obie, jak tylko potrafił. Jego bliskość wyzwalała w niej uczucie, które dawno temu głęboko pochowała. Znała te opiekuńcze, silne objęcia, to wrażenie, że może być krucha, niczego się nie bojąc. To wszystko było zapisane w jej duszy, na jego skórze, którego dotyku nigdy nie zapomniała. Ostatnia tama runęła, rozpłakała się pełnią swoich łez. Opłakiwała swoją samotność, radość, tęsknotę. Morgan w absolutnym milczeniu płakał razem z nią. Nareszcie mógł pożegnać się z Elaine. Uwolnij moje serce, kochanie. Teraz należy do naszej córki. Przez moment zdawało mu się nawet, że ją widzi. Jej uśmiech nigdy jeszcze nie był tak piękny.
41 Susan Bray otworzyła drzwi do swojego gabinetu z niezadowoloną miną. Była dziewiąta wieczorem, to był bardzo długi dzień i zaczynała już gotować się w ciasnym żakieciku, który miała na sobie. Rozmyślała o powrocie do domu i połknięciu kilku tabletek nasennych. Należał jej się odpoczynek. Zmęczenie zmieniło się w zdumienie, kiedy zobaczyła Garetha Chiplina. - Co tu robisz? - zapytała, wskazując mu krzesło. - Dobry wieczór, pani adwokat. Zamiast zająć miejsce po przeciwnej stronie biurka, usiadła obok chłopaka, całkowicie pewna, że to nie będzie rozmowa służbowa. - No to mów... - zachęciła go profesjonalnym, acz serdecznym głosem zarezerwowanym dla jej podopiecznych z Family Division. Gareth przeszedł od razu do sedna. - Muszę skontaktować się z Winter. No pewnie - pomyślała Susan. - Po cóż innego mógłbyś się tu zjawić. - Czemu myślisz, że ja mogę ci w tym pomóc?
- Nie myślę, mam nadzieję. Dziś są jej urodziny, razem z Madison chcieliśmy złożyć jej życzenia. Jesteśmy jej przyjaciółmi, ucieszyłaby się... Kobieta uśmiechnęła się rozbawiona. Dawno temu zostawiła za sobą wiek młodzieńczy, więc ten argument niezbyt do niej przemawiał. - Przykro mi, Gareth, ale nawet ja nie wiem, gdzie ona jest -w jej głosie zabrzmiała cieplejsza nuta. - Nie jest już pod moim nadzorem, a Rada nie uznała za stosowne poinformować mnie, gdzie ją wysłali. Chłopak przyjrzał jej się uważnie, po czym spochmurniał. Wyglądało na to, że była z nim szczera. A gdybym zapytał o jej Moce, pani adwokat? Na ten temat coś pani wie? Czy to ona interweniowała przy Tower Bridge? Gareth zastanawiał się, co jeszcze może powiedzieć, żeby za dużo nie zdradzić. Możemy pani ufać, pani Bray? W tej chwili nie mogli ufać nikomu. - Proszę jej przynajmniej przekazać, że próbowaliśmy... jeśli będzie miała pani okazję - poddał się w końcu. Zamienili jeszcze kilka nic nieznaczących zdań o Cae Mefus i Chiplinach, po czym chłopak wstał, udając, że jest gotowy do wyjścia. Był już w progu, kiedy niespodziewanie zatrzymał się i odwrócił, jakby sobie coś nagle przypomniał. - Nie wiem, czy mogę panią o to prosić, ale zastanawiałem się, czy byłoby możliwe dostać się do archiwum Rady, tutaj w Londynie. Susan spojrzała na niego zaskoczona. To była niezwykła prośba jak na takiego młodzieńca. - Nie miałem jeszcze okazji go zobaczyć, a zważywszy, że będę tu kilka dni, chciałbym pomóc siostrze w odtworzeniu naszego drzewa genealogicznego. Wie pani, ona ma bzika na punkcie historii...
Przerwał, zastanawiając się, czy to przejdzie. Nikt, kto zna Eleri nie kupiłby tej bzdury... - Może znalazłbym coś pomocnego... - brnął dalej. Kobieta skinęła głową i wróciła do biurka. Pogrzebała chwilę w szufladzie i wyjęła formularz, który podpisała. - Dla jasności, nie wierzę ci, Garecie Chiplinie. Wydajesz mi się jednak inteligentnym człowiekiem i dobrym przyjacielem Winter oświadczyła, podając mu przepustkę. - Pozwolenie jest ważne jeden dzień, więc nie marnuj czasu. Nie podpiszę ci następnego bez lepszej wymówki. Gareth uśmiechnął się krzywo. Złożył schludnie kartkę i wyszedł. - Nie wpakuj się w kłopoty! - krzyknęła za nim Susan. Danny maszerował żwawo od Piccadilly aż do Waterloo, unikając zatłoczonych ulic. Echo kroków podążające za jego plecami było ledwo słyszalne w harmiderze miasta, ale policjant miał nadzieję, że instynkt go nie zawodził. Ktoś szedł za nim, utrzymując jego tempo i rytm. Oczywiście, jeśli to oni... to jesteś trupem, stary - pomyślał, a lodowaty dreszcz przeszedł mu po plecach. Jego niepokój rósł z każdą chwilą. Zdecydował, że zatrzyma się dopiero przy brzegu Tamizy. Oparł się o metalową balustradę i zapatrzył w światła odbijające się od lustra wody. - Hej, policjancie - zawołał niski i ochrypły głos. Danny odwrócił się, naprzeciwko niego stał rudobrody bezdomny z Co vent Garden. - Jesteś policjantem, tak? - Nie jestem na służbie - przyznał, mając nadzieję, że nie powiedział za dużo.
- Wiem, że już mnie zauważyłeś... a to znaczy, że jesteś niezły powiedział bezdomny. Wydzielał ostry, nieprzyjemny zapach, miał brudną i pomarszczoną twarz, ale jego oczy były niezwykłe. Miał wyraziste, przenikliwe spojrzenie. - Ty i twoi przyjaciele uratowaliście naszych. Dziękuję ci w imieniu całej naszej społeczności. Danny wzruszył ramionami. - To mój obowiązek - powiedział po prostu. - Możliwe - odparł mężczyzna, uśmiechając się krzywo. - Ale widziałem, że tropisz pijawy, a twoi koledzy po fachu tego nie robią. Chyba wolą myśleć, że w tunelach grasują duchy. - Ty tak nie myślisz. Co o nich wiesz? - Tylko tyle, że istnieją drapieżcy okrutniejsi od ludzi. Ostatnio są wyjątkowo niespokojni. Ktokolwiek stanie im na drodze, musi mieć sporo szczęścia, żeby ujść z życiem. Patrzyli sobie w oczy i tym razem to Danny Roberts czuł się oceniany. W akademii nie uczyli go, jak zachować się w takich sytuacjach, postanowił zdać się na instynkt. Wyciągnął do mężczyzny garść monet. - Więc wypij za moje zdrowie. Ten roześmiał się serdecznie. - Mogę zrobić coś więcej - oświadczył, wskazując gestem, żeby Danny zabrał pieniądze. - Mogę zaoferować ci sojusz z naszymi ludźmi. - Nikt o zdrowych zmysłach nie powinien mieszać się w sprawy związane z tymi stworzeniami. Bezdomny odszedł w tym samym kierunku, z którego przyszedł. - Więc ty też nie - krzyknął, zanim zniknął za rogiem. - Jeśli będziesz potrzebował pomocy, zapytaj o starego Slinkiego.
42 Winter rozglądała się niespokojnie, idąc ciemnym korytarzem zabytkowego budynku, w którym nigdy nie była na jawie. Rhys szedł przed nią, sprawiając, że jednak to miejsce wydawało jej się w jakiś sposób znajome. Sufity były wysokie, ściany bielusieńkie i ozdobione freskami, ich kroki tłumił gruby, szkarłatny dywan. Co ja tu robię? - zastanawiała się, próbując rozpoznać jakieś szczegóły otoczenia przy słabym świetle sączącym się przez okna. Atmosfera tego miejsca była podniosła, prawie przerażająca. Bezwiednie uniosła dłonie, szukając na piersi swojego talizmanu. To tylko sen - powiedziała sobie. Czuła się jednak naga i bezbronna. Nie śmiała zawołać Rhysa. Słowa, które usłyszała od niego ostatnim razem wróciły i odbijały się echem w jej głowie. „Obiecaj, że będziesz umiała mi wybaczyć..." Ale co? Wciąż rozglądała się wokół siebie. Bała się. Po raz pierwszy nie chciała, żeby Rhys zauważył jej obecność. „Obiecaj, że będziesz umiała mi wybaczyć..." Otaczała go ta ponura, zła energia, od której trzymał ją z daleka w dniu jej urodzin. Ścigała go ciemność, jakiś cień przesiąknięty
Mocą. Nie wydawał się już chłopakiem, w którym była zakochana. Był wampirem, nocnym drapieżnikiem, nieludzką kreaturą. - Co się z tobą dzieje, Rhys? Najwyraźniej stworzył niewidzialną barierę między sobą a resztą świata. Winter zrozumiała, że chciał odgrodzić się również od niej, że ta chwila miała należeć tylko do niego. Nie zaprosił jej, była tam tylko dlatego, że zasnęła, myśląc o nim. Poczuła, jak w sercu wzbiera jej żal. Poszła za nim. Może będzie jej potrzebował, może będzie mogła mu pomóc... Jestem z tobą, Rhys - wyszeptała bezgłośnie. Chciałaby go przytulić, rozgonić mrok, który się wokół niego zebrał, zmienić tę wizję w słodki sen. Tylko, że on by tego nie chciał - powiedział nienawistny głosik w jej wnętrzu. - Nie tym razem. Winter odetchnęła głęboko i przywołała własną tarczę. Nie do końca wiedziała, czemu poczuła taką potrzebę. Znalazła się na rozdrożu. Wystarczyłaby jedna myśl, żeby przerwać ten koszmar, ale wiedziała, że nie mogła uciec. Przepraszam, Rhys - pomyślała, zagłębiając się dalej w labirynt korytarzy. Rhys szedł pospiesznym krokiem. Loża była praktycznie pusta tej nocy, przemierzał cicho wymarłe korytarze. Najmniejszy szmer wydawał się hukiem. Może zwyczajnie zaczął się bać tego, co zamierzał zrobić. Rozszerzył zmysły i skoncentrował się na swoim ojcu przebywającym w jednej z komnat na pierwszym piętrze. Hywel Llewelyn był czujny, wampiry, które go otaczały czekały na jego rozkazy.
Dobrze - pomyślał chłopak. - Każdy zrobi, co do niego należy. Nie było czasu na namysły, druga taka okazja już mu się nie nadarzy. Zbiegł po schodach i stanął przed sekretnymi drzwiami, które prowadziły do serca Loży. Gdzieś na zewnątrz zawył się samochodowy alarm. Wykorzystał to, żeby uruchomić mechanizm otwierający przejście. Tym razem nie było zapachu dymu, śmierdziało tylko wilgotnym, stęchłym lochem. Ręce trzęsły mu się z podniecenia, musiał się zatrzymać i uspokoić. Wątpliwości wciąż kołatały mu się na granicy świadomości. Może to nie jest właściwa droga... Może jest inny sposób. Pomasował skronie palcami. Nie teraz - nakazał sobie. - Później. Później będzie mógł stoczyć bój z własnym sumieniem i przez resztę swoich dni żyć z poczuciem winy, ale teraz musiał działać. Wiesz, czemu to robisz - powtórzył w duchu. Obraz Winter pojawił się przed jego oczami, sprawiając, że zabrakło mu tchu. Kochał ją, pragnął jej. Jej krew krążyła w jego żyłach, wypełniając go jej palącą Mocą. - Nie mam wyboru, kochanie - szepnął bezgłośnie. Potem odetchnął i ruszył powoli w dół schodów. *** Z każdym krokiem stopnie sprowadzały ich coraz głębiej do piekieł. Winter miała oczy pełne łez. Musiała go jakoś zatrzymać. Co ty chcesz zrobić, Rhys?! Miała nadzieję, że te koszmarne schody nigdy się nie skończą. Nie chciała wiedzieć, co czeka na dnie. - Zatrzymaj się - powiedziała. - Proszę cię. Ale jej głos odbijał się od bariery Rhysa, nie mógł jej usłyszeć...
*** - Przeszkadzam, panie? - zapytał Rhys szorstkim głosem kontrastującym z uprzejmą miną. Alaric Lochinvar podskoczył. Nie słyszał, żeby ktoś nadchodził. Zdziwienie jednak szybko wyparowało z jego oblicza. Wielki Mistrz wyprostował się na swoim tronie i spojrzał na Rhysa z obojętnością, choć ten wiedział, jak bardzo nie znosił, kiedy przerywano mu jego rozmyślania. - Drogi chłopcze, to zdumiewające, co potrafisz. Rhys uśmiechnął się lekko i przeszedł przez całą długość nawy, zbliżając się do Mistrza. Było coś symbolicznego w fakcie, że wszystko miało rozegrać się w tym miejscu. - Ma pan rację - przyznał nieskromnie. Strażnik siedzący u boku Lochinvara wstał i spojrzał na Rhysa z wyraźną niechęcią. - Idź, przyjacielu - odesłał go Wielki Mistrz. - Mój następca może mnie widzieć, kiedy tylko zechce. Strażnikiem był młody Soldier. Nie był w galowym mundurze, ale na ciemnym kołnierzyku jego koszuli widniał biały haft. Rhys spojrzał za odchodzącym żołnierzem i wysłał niemy komunikat do ojca. Za chwilę wszystko się dopełni. - O czym chciałeś ze mną mówić, Rhys? Chłopak powoli podniósł wzrok na Lochinvara. Ten znowu poczuł ukłucie zaskoczenia, widząc wyraz jego twarzy. Twardy, nieobecny. - O przyszłości, panie. - Chcesz mnie o coś zapytać? Rhys podszedł jeszcze bliżej. Poruszał się z nonszalancją, bez śladu pokornego szacunku, który wcześniej okazywał Mistrzowi. - Tak. Muszę wiedzieć, co pan zamierza w związku z Winter.
Mężczyzna się roześmiał. -Ach, ta młodzieńcza miłość... Rhys nawet nie udawał, że podziela jego rozbawienie. - Spokojnie - powiedział Lochinvar. - Na razie nie mam co do niej żadnych planów. Niczego nie oczekuję od małej Starr, oprócz pewności, że jej zdolności nie wyrządzą krzywdy jej samej lub osobom w jej otoczeniu. Czerwony poblask w oczach chłopaka rozgorzał gniewem. - Zrobiła już to, do czego była potrzeba, czyż nie? Wykonała zadanie, dla którego pozwolono jej się urodzić. Lochinvar rozłożył ramiona. - Ile w tobie wrogości, Rhys... Mówisz to ty, który wyciągnąłeś z tej sytuacji największe korzyści... Chłopak pokręcił głową. - Nie, panie. Działałem zgodnie z pańskimi planami. Jestem tu, gdzie pan chciał mnie widzieć, dlatego myślę, że zasługuję na odrobinę szczerości. Spojrzał mężczyźnie prosto w oczy. Lochinvar miał ponurą minę. - Chcesz odpowiedzi, którą dobrze znasz? - odparł. - Niczego się nie nauczyłeś przez ostatnie miesiące? - Wiele się nauczyłem, wiele zrozumiałem - Rhys musnął palcami miecz Zakonu, niby z roztargnieniem. - Na przykład, że po szkoleniu nie puścicie jej wolno. Wielki Mistrz uniósł brwi, czekając, aż chłopak rozwinie wypowiedź. - Byłoby głupotą z pańskiej strony zrezygnować z tak cennego zakładnika. Ja bym tego nie zrobił, zwłaszcza jeśli dzięki niej mógłbym kontrolować broń zdobytą z takim trudem. Mnie. Bo ja i Winter jesteśmy kluczem pańskiej potęgi, to oczywiste. - Jesteście gwarancją pokoju - zaprzeczył Lochinvar. - Gdyby zależało mi tylko na Mocy, sam wypiłbym jej krew.
Śmiech chłopaka rozbrzmiał nieprzyjemnie, odbijając się od kamiennych ścian. - Mógłby pan to zrobić sto lat temu. Teraz jest pan już za stary, żeby wytrzymać tak ogromną Moc, szybko wyczerpałaby pański organizm. Obaj doskonale wiemy, że dlatego musiał pan osiągnąć to, wykorzystując mnie. Chce pan pokojowo zbudować imperium, bardzo chwalebnie, ale popełnił pan jeden błąd. Oparł pan cały swój plan na jednej osobie. Lochinvar westchnął. Po raz pierwszy długie wieki życia stały się widoczne na jego twarzy, wydał się zmęczony i oklapły. - Nie powierzyłbym tego zadania innym, gdyby starczyło mi sił przyznał. - Ale ty masz szansę stać się przywódcą, którego potrzebuje nie tylko Zakon, ale cała Rada. -A gdyby mi się nie udało, zawsze można zmusić Winter, żeby mnie zabiła i tym samym umarła razem ze mną, czyż nie? Bo gdyby eksperyment się nie powiódł, nie ma bezpieczniejszego sposobu, żeby zlikwidować zagrożenie, którym jesteśmy. - Jesteś młody, Rhys, ale nauczysz się. Musisz to zrobić zarówno dla twoich braci, jak i dla ludzi. Rhys westchnął przepełniony goryczą. - Gdybym nie ufał Zakonowi i Familii, to wszystko by się nie wydarzyło, ale teraz jest już za późno. Stałem się tym, czym pan mnie uczynił. - Nie - warknął Wielki Mistrz, wbijając w niego surowe spojrzenie. Miałeś wybór. Za to, czym się stałeś możesz winić tylko siebie. Teraz. Ostrze zakonnego miecza błysnęło w powietrzu. Zatoczyło idealny łuk wokół szyi Wielkiego Mistrza, zostawiając za sobą cienką, szkarłatną linię. Alaric Lochinvar wydał z siebie bulgoczący dźwięk, a jego oczy wypełniły się przerażeniem.
Rhys odwrócił głowę. Ciepłe strugi krwi płynęły w rytm zwalniającego serca, Wielki Mistrz osunął się na podłogę w nogach swego tronu. Rhys dostrzegł uchodzące z niego ostatnie tchnienie. Rękojeść miecza w jego rękach wydawała się jednocześnie lodowata i parząca. Rozwarł palce i pozwolił jej upaść na ziemię z metalicznym łoskotem. Potem przyklęknął przy ciele Lochinvara i położył mu rękę na sercu. Nie wyczuł pulsu. Zabiłem go - to była jedyna myśl, jaką zdołał sformułować. To naprawdę się stało... Jesteśmy wolni - zrozumiał, patrząc na martwą twarz wroga. Tylko czemu nie czuł ulgi? To dla niej to zrobiłeś - wmawiał sobie. - Żeby ją ratować. Opadł ciężko na tron Wielkiego Mistrza i wpatrzył się w swoje dłonie. Były splamione, szkarłatne. Jednak była to niska cena za życie Winter. - Nauczę się z tym żyć - przysiągł w ciszy. Wtedy dopadł go cień, który od dawna za nim podążał. Winter krzyczała, próbując wydostać się z pustki, w którą wpadła. Broniła się zażarcie, żeby uwolnić się od tego koszmaru. To nie może być prawda, to nie może być prawda... Obudziła się we łzach i nie zdołała już zasnąć. Przerażona czekała na świt. Znała Rhysa, razem ze swoją krwią darowała mu swoją duszę. On nie byłby zdolny do czegoś takiego. Ufam ci... Wierzę w ciebie... - powtarzała w kółko jak zaklęcie. To była najdłuższa noc w jej życiu.
43 Gwałtowne pukanie wybudziło ją z niespokojnego, płytkiego snu. Przetarła załzawione, zmęczone oczy. - Otwarte. Na progu stanął Morgan Blackwood, podszedł do jej łóżka. - Dzień dobry, skarbie. Spojrzeli na siebie. Dwie pary identycznych oczu wyglądały jakby odbijały się jedne w drugich. Dziewczyna przesunęła się, pozwalając mężczyźnie usiąść. Rozczochrane włosy opadały jej na twarz, ale postanowiła ich nie odgarniać. Wolała się pod nimi ukryć, nie chciała, żeby jej ojciec widział ją w takim stanie. - Jest bardzo późno? - zapytała, starając się nadać swemu głosowi spokojne brzmienie. Morgan uśmiechnął się. - Trochę. Pewnie byłaś zmęczona... Uśmiech ojca fascynował ją, był czuły i budujący, choć Morgan nigdy nie wyglądał na szczęśliwego czy beztroskiego. Na jego twarzy zawsze czaił się cień melancholii tragicznego bohatera. Właśnie ten ukrywany, oswojony smutek był łączącym ich ogniwem, ich częścią wspólną.
Poczuła, że do oczu znowu napływają jej łzy. - Mam złą wiadomość, Winter. Potrząsnęła głową, nie zniosłaby tego. Wydawało jej się, że wszystko ją przerastało, było potworne i ostateczne. Zapragnęła schować się w ramionach ojca jak mała dziewczynka, wreszcie poczuć się bezpiecznie. Nie było go, kiedy go potrzebowałaś - przypomniał jej okrutny głosik. - Możesz liczyć tylko na siebie. Zacisnęła usta. - Dobrze, mów - powiedziała sztywno. Morgan westchnął. - Egzekutor skontaktował się z nami rano... O nie... - pomyślała gorączkowo - tylko nie to, nie, nie, nie! - Wielki Mistrz został zamordowany dziś w nocy. Winter poczuła, jak cała krew odpływa jej z twarzy. Sparaliżował ją strach, prawie nie mgła mówić. Rhys... - Wiadomo, kto to zrobił? Morgan pokręcił głową. - Nie, ale trwa śledztwo. Ulga, którą poczuła aż ją zawstydziła. To nie on - pomyślała wściekła na samą siebie. - Jak mogłaś tak myśleć! Zacisnęła pięści i trwała tak w bezruchu. Bała się, że zaraz rozpadnie się na kawałki. Morgan ją przytulił, a ona mu na to pozwoliła, zadowolona, że w ten sposób może uniknąć jego wzroku. Wytrzymaj - nakazała sobie, przygryzając wargi, żeby tylko czegoś nie powiedzieć. Gdyby otworzyła usta, nie umiałaby się już zatrzymać. Opowiedziałaby ojcu o swojej miłości do wampira i że darowała mu nieśmiertelność. O tym, że zaakceptowała tę najmroczniejszą część siebie tylko dzięki nici łączącej ją z Rhysem. Wyznałaby, że widziała śmierć Alarica Lochinvara w najgorszym
ze swych koszmarów. Po tym wszystkim miałaby nadzieję, że ją pocieszy. Ale ojciec by jej nie pocieszył. A Rhys znalazłby się w niebezpieczeństwie. Musiała go chronić. Musiała w niego wierzyć. - Natychmiast wyjeżdżamy z wyspy, skarbie. Malcolm i ja musimy dostać się do londyńskiej Loży. Ty z Bethan zatrzymacie się u babci. Londyn... Rhys był w Londynie, serce na chwilę się jej zatrzymało. Będzie mogła go zobaczyć. Wszystko, co przed chwilą się zawaliło, teraz wstawało z popiołów. Cały ten chaos, który miała w środku, niepewność, ból i strach, wszystko zaczęło znikać. Przełknęła gulę, którą miała w gardle i wyprostowała przygarbione smutkiem plecy. Z całych sił trzymała się tej jednej jedynej nadziei. Wszystko inne musi poczekać - zdecydowała w ramionach Morgana. Zobaczy Rhysa. Wystarczy jej jedno spojrzenie, żeby zrozumieć, jak bezsensowne były jej podejrzenia. Będą się razem śmiali z tego głupiego snu. Kocham cię, Rhys. Ufam ci. *** W archiwum Rady Gareth powoli tracił nadzieję. Jego poszukiwania widmowej srebrnej korony były coraz bardziej rozpaczliwe. Przekartkował pospiesznie kolejny pożółkły tom, po czym rzucił go na stół i oparł głowę na rękach. Wariujesz przez Vaughana - zakpił w duchu. - Raz już wszystkich oszukał, czemu nie miałby tego zrobić znowu? Tykanie zegarka rozlegające się w ciszy ogromnej sali przypominało mu, że jego czas się kończył. Zrezygnowany otworzył kolejną księgę. Traktowała o historii Rady, od jej powstania aż do teraźniejszości. Przeleciał wzrokiem
pierwsze linijki, stwierdzając, że była to kopia oryginalnych kronik, pompatycznych i raczej nie do przejścia. Kilka nazwisk było znajomych. W XVII wieku żył pewien Owen Chiplin, który na chwilę przykuł jego uwagę. - Świetnie, Gary - burknął pod nosem, potrząsając głową, jakby mogło mu to pomóc w rozjaśnieniu myśli. Chciał kontynuować, ale bibliotekarka skinęła na niego ręką. - Zamykamy - oświadczyła nagląco. Chłopak przytaknął, przeklinając po raz kolejny roztropność Susan Bray. Była szósta po południu, jego pozwolenie traciło ważność o północy, ale oczywiście zamknięcie archiwów uniemożliwiało mu jakiekolwiek dalsze poszukiwania. Przerzucił kilkaset stron, zatrzymując się na ilustrowanym aneksie. Obrazy były czarno-białe i nadgryzione zębem czasu, ale jeden sprawił, że zaniemówił. To była stara litografia przedstawiająca łacińską inskrypcję, częściowo nieczytelną. Nigdy nie uczył się tego języka, ale z chemii był niezły. - Argentum - przeczytał półgłosem. Bingo! Wyjął komórkę i zrobił kilka zdjęć, mając nadzieję, że chociaż jedno będzie wystarczająco ostre. - Bardzo pani dziękuję - powiedział bibliotekarce, oddając książki.
44 Po kilku tygodniach spędzonych na wyspie londyńskie metro wydało się Winter zatłoczone do granic możliwości. Wagon wypełniała kolorowa masa dojeżdżających do pracy mieszkańców miasta i turystów. Bethan wyglądała na kompletnie zagubioną w tym rozgardiaszu. Winter rzuciła okiem na rozkład jazdy. Następny przystanek: Notting Hill. - Już niedaleko - pocieszyła staruszkę, musiała krzyczeć, żeby tają usłyszała. Gdyby nie nienaturalny spokój, który ją ogarnął, poczułaby się okrutna przez to, co zamierzała zrobić. Jednak jej wnętrze zmroził lód uwięziwszy tam wszystkie emocje. Pociąg zwolnił, drzwi rozsunęły się z mechanicznym sykiem. Ludzie zaczęli wylewać się na zewnątrz. Jeszcze nie... - nakazała sobie, licząc sekundy. Rozległ się sygnał, po czym poczuła na twarzy podmuch zamykanych drzwi. Teraz! Wcisnęła w dłoń Bethan karteczkę z adresem mieszkania i wyskoczyła w ostatniej chwili. Wagon odjechał za jej plecami. Ruszyła biegiem po stopniach ruchomych schodów, zderzyła się z jakimś nieznanym mężczyzną, ale nie traciła czasu, żeby go
nawet przeprosić. Bethan nie będzie miała trudności z odgadnięciem jej planu. Ani Dougall, ani jej ojciec nigdy nie podali dokładnego adresu Loży. Wyszła na tłoczną ulicę i skoncentrowała się na odnalezieniu mentalnego śladu Rhysa w przestrzeni. To nie mogło być daleko, odbierała obecność dziesiątków wampirów wokół niej. Utrudniało jej to zadanie, myliło zmysły, ale po chwili znajomy mechanizm w jej wnętrzu wreszcie zaskoczył. Skręciła w boczną uliczkę prowadzącą w kierunku willowej części miasta. Rozpoznała budynek bez wahania. Choć był identyczny jak setka innych posiadłości w tej okolicy, nie było mowy o pomyłce. Nie byłaby bardziej pewna, nawet gdyby nad wejściem wisiał informacyjny neon. Musiała jakoś dostać się do środka. Wampiry prawdopodobnie były zajęte wybieraniem nowego Wielkiego Mistrza. Miała nadzieję, że panujące w Loży zamieszanie jakoś jej pomoże. Zatrzymała się na chwilę, próbując uporządkować myśli. Nie pasujesz do tego miejsca, wyglądasz na zwykłą ludzką dziewczynę... A gdyby zorientowali się, że nią nie jesteś, wtedy dopiero znalazłabyś się w prawdziwym niebezpieczeństwie. Odetchnęła głęboko, starając się uspokoić rytm serca. Ale jestem córką Morgana Blackwooda, temu nie da się zaprzeczyć. Po raz pierwszy w życiu była zadowolona ze swojego podwójnego pochodzenia. W połowie była wampirem, przy odrobinie szczęścia nikt nie zauważy różnicy. Uda ci się, Win - szepnęła do siebie. Wstrzymała oddech i podeszła do dwóch wampirów trzymających straż przy wejściu. Wyglądali jak zwykli pracownicy ochrony, ale ona nie dała się zwieść. - Nazwisko, panienko - powiedział jeden z nich, kładąc jej rękę na ramieniu.
Winter przywołała na twarz uroczy uśmiech. - Blackwood - powiedziała, mając nadzieję, że nie zdradzi jej drżenie głosu. - Winnie Blackwood. Wampir spojrzał na nią podejrzliwie, ale ona pozwoliła mu poczuć swoją Moc. Chyba go to przekonało, bo cofnął rękę. - Proszę na siebie uważać, panienko - poradził, pozwalając jej przejść. Rhys odebrał jej obecność na długo zanim się pojawiła. Skinął na jednego z Soldierów, na którego szyi, tuż nad kołnierzykiem widniały ślady jego zębów. Bez problemu przywołał jego umysł i przesłał mu obraz dziewczyny. - Znajdź ją i przyprowadź do gabinetu na pierwszym piętrze. Nie będzie zadowolona, ale nie przejmuj się tym, powiedz jej, że to ja cię przysyłam. Wampir przytaknął. - Zrozumiałem, panie. Winter wzniosła wokół siebie tak mocną barierę, jak tylko umiała. Przemykała pod ścianami, próbując nie rzucać się w oczy. Rozglądała się wciąż gorączkowo, pragnąc znaleźć Rhysa, a jednocześnie nie natknąć się na ojca albo Dougalla. Wnętrze willi okazało się prawdziwym labiryntem, pełnym pokoi, korytarzy i schodów. Gdzie jesteś, Rhys? Nie była w stanie go zlokalizować bez poluzowania swojej ochrony, ale napięta atmosfera wyczuwalna w powietrzu nie pozwalała jej tego uczynić. Zarzuciła na głowę kaptur i kontynuowała poszukiwania. Zimne mrowienie na karku dało jej znać, że ktoś ją śledzi. Winter przyspieszyła kroku, rozglądając się jeszcze bardziej nerwowo. Skręciła do zatłoczonej sali.
Wielkie lustro wiszące naprzeciwko wejścia pozwoliło jej dostrzec młodego wampira za jej plecami, nosił rodzaj czarnego uniformu przepasanego białą szarfą. Pojęła w mgnieniu oka, że szukał właśnie jej. Nie spuszczając wzroku z lustra, ruszyła w stronę najbliższych drzwi. Musiała przedrzeć się przez stojącą przy nich grupkę osób. Już jej się prawie udało, kiedy ktoś zagrodził jej drogę. - Winter Starr? - wymamrotał z niedowierzaniem. Winter zbladła, zanim poznała chłopaka, który ją zatrzymał. - Farland? Spróbowała go wyminąć, ale jej nie pozwolił. - Co ty tu, do cholery, robisz? Masz pojęcie, co by się stało, gdyby ktoś się zorientował, kim jesteś? - Muszę natychmiast stad wyjść - syknęła nagląco. - Są tuż za mną. Rzuciła pospieszne spojrzenie przez ramię, a on powędrował za jej wzrokiem. - Idziemy! - powiedział, łapiąc ją za rękę i wciągając do pustego korytarza obok. Rozejrzał się uważnie, po czym ruszyli szybko w stronę tylnego wyjścia. - A więc? - zapytał, kiedy znaleźli się już na zewnątrz. - Można wiedzieć, co robisz w Loży? - Muszę zobaczyć się z Rhysem. Brwi chłopaka uniosły się pytająco. - Teraz? Winter przytaknęła z miną osoby, której nic nie było w stanie powstrzymać. - Nie wiedziałaś, że Lochinvar wybrał go na swojego następcę? Rhys w tej chwili czeka na wiadomość... czy zostanie najmłodszym Wielkim Mistrzem w historii. To chyba nie jest najlepszy moment na oświadczyny, nie uważasz?
Ona nawet go nie słuchała. - Wiesz, gdzie jest? Cameron wzniósł oczy do nieba, ale nie miał już okazji odpowiedzieć. - Mam zadanie eskortować panienkę do gabinetu na pierwszym piętrze - oświadczył wampir przepasany białą szarfą, który pojawił się nagle jak duch. Cameron skoczył natychmiast między niego a Winter, rzucając bezgłośne przekleństwo. - To chyba jakaś pomyłka - powiedział, gorączkowo szukając sposobu, żeby wyjść cało z tej sytuacji. Nie miał ochoty spierać się z Soldierem. - Nie sądzę. Przysyła mnie Rhys Llewelyn. Chłopakowi opadła szczęka, patrzył to na Winter, to na strażnika Zakonu. - Kazał mi ją do siebie przyprowadzić - ciągnął żołnierz z wyuczonym spokojem. - I tak zamierzam zrobić. Winter przełknęła nerwowo ślinę. Teraz była naprawdę przerażona. Nie mogła odmówić. Przestań, przecież to Rhys! Posłała Cameronowi spojrzenie, które miało być uspokajające. - Proszę wskazać drogę - ruszyła za strażnikiem.
45 W gabinecie, który należał wcześniej do Lochinvara, Rhys wpatrywał się w kielich wypełniony Serum, w końcu podniósł go do ust i opróżnił jednym haustem. Nie dało mu tu żadnej przyjemności, ale bliskość Winter wzmagała jego Pragnienie, nie zostawiając mu wyboru. Czemu tu przyszłaś, do cholery?! To nie jest dobry moment. Sam bym po ciebie poszedł, ale jeszcze nie teraz... Zagryzł zęby, był zły. Rzucił trzymanym w dłoni kielichem roztrzaskując go o drzwi. Na podłogę poleciała mgła szklanych odłamków. Dlaczego? Było jeszcze tyle rzeczy, których nie zdążył uporządkować... Winter nie będzie umiała tego znieść, nie powinna oglądać go w takim stanie. Ona ucieknie... - zrozumiał nagle, a panika zmroziła mu serce. - Nie zrozumie, nie może. Wtedy by ją stracił. Odgłos zbliżających się kroków zmusił go do odzyskania nad sobą kontroli. Tu nie ma miejsca na słabość, albo wszystko przepadnie - napomniał się. - Wejść - powiedział nie dając strażnikowi czasu na zapukanie.
Wyprostował zesztywniałe plecy i czekał. Winter pojawiła się jako pierwsza. Miała na sobie dżinsy i ciemną bluzę, jakby to był zwykły dzień w Cae Mefus. Jej blade policzki kontrastowały z czarnym kapturem, wyglądały jak porcelanowe. Za długo trwała ich rozłąka, Rhysa przeszedł dreszcz rozkoszy na jej widok. O nie, nikomu już nie pozwolę nas rozdzielić, kochanie. Nawet tobie. Na jego twarzy pojawił się dziwny uśmiech, pociągający i przerażający zarazem. - Witaj - powiedział wpatrzony w srebrne oczy. - Cóż za niespodzianka. Machnął na Soldiera, żeby wyszedł i zrobił krok w kierunku Winter. Z trudem wyczekał, aż drzwi zamkną się za strażnikiem i porwał ją w ramiona. Winter wtuliła się w niego z całych sił, wszystko inne przestało się liczyć, ważna była tylko bliskość ich ciał. Rhys całował ją z namiętnością, która w każdej chwili mogła wymknąć mu się spod kontroli. Winter oparła się o biurko, żeby ustać na nogach. - Musiałam cię zobaczyć - szepnęła. Zdjął jej kaptur z głowy i zanurzył palce we włosach. Nie ukrywaj ich, są takie piękne... - pomyślał odurzony jej urodą. Wydawało mu się, że jeszcze nigdy tak strasznie jej nie pragnął. Przesunął dłonie po jej szyi aż do zamka bluzy. Rozpiął go całując ją coraz bardziej nagląco. Winter zamknęła oczy. Przygryzł lekko jej skórę, bluza ześlizgnęła się z ramion. Całował jej brodę, szyję, czuła na sobie jego przyspieszony oddech. Zatracała się w pożądaniu, jakby rzucono na nią czar, którego nie była w stanie przełamać. Musiała go powstrzymać, bo za chwilę byłoby za późno. - Rhys - wykrztusiła.
Wsunął jej ręce pod bluzeczkę, pieścił plecy. - Poczekaj... Uchyliła się przed kolejnym pocałunkiem i popatrzyła mu głęboko w oczy. Żelazny uścisk jego rąk na jej ciele nieco zelżał. - Muszę cię o coś najpierw zapytać. Rhys westchnął. - To dlatego przyszłaś... -Tak. Jednak teraz, kiedy wreszcie miała okazję, nie umiała znaleźć właściwych słów. No dalej, Win! Zapytaj go czy przypadkiem nie zabiłLochinvara... Czy rozpłatał mu gardło tymi samymi rękami, którymi cię teraz tuli. No i co? Przecież uważałaś, że to możliwe... A to był tylko głupi sen... Nie mógłby tego zrobić, nie Rhys. Przyglądała mu się w milczeniu. Analizowała rysy jego twarzy, usta układające się w czuły uśmiech, kasztanowe oczy i długie rzęsy, które rzucały na nie cień. Był chłopakiem, którego kochała. Czy rzeczywiście mogła oskarżyć go o najcięższą zbrodnię z powodu jakiegoś snu? Popatrzyła na jego silne i zgrabne ciało. Był taki przystojny w ciemnym garniturze, wyglądał jakby wybierał się na dziewiętnastowieczny bal i miał ją zaraz porwać do walca. A jednak ten widok nie do końca jej się podobał. Ten strój do niego nie pasował, był zbyt formalny, zimny. Wydawał się jej nieosiągalny, obnoszący się z symbolem świata, z którego ona została wykluczona. - Miałam koszmar tej nocy - powiedziała cichuteńko. Rhys zachował kamienne oblicze, ale mięśnie na karku napięły mu się nieznacznie. Winter nie powinna, nie mogła o tym wiedzieć... - Przykro mi - wykrztusił. Sposób, w jaki to powiedział ją przeraził. To niemożliwe!
- Wiesz, co mi się śniło? Rhys unikał jej spojrzenia, potem wziął jej twarz w dłonie i spojrzał w oczy, ten gest wydał jej się fałszywy. - To był tylko sen, Winter. Westchnęła głęboko. - Widziałam śmierć Wielkiego Mistrza. Ty go zabiłeś. Jego mina... - To był tylko sen, tak? - zapytała ostro, nieprzyjemnie. - Tak, Rhys? Chłopak milczał. Poczuła jak łzy napływają jej do oczu. - Proszę cię - szepnęła błagalnie. - Popatrz mi w oczy i powiedz, że to nie wydarzyło się naprawdę... Proszę... Rhys odwrócił się gwałtownie. - Nie mogę - oświadczył. - Nie mogę cię okłamywać. Winter zadrżała. W jednej sekundzie straciła wszystko. Nie zdawała sobie nawet sprawy, że zaczęła płakać. On stał wciąż odwrócony plecami, patrzyła na niego zza mokrego welonu łez. Czas płynął. - Dlaczego to zrobiłeś? - zapytała po chwili wydającej się wiecznością. - Dla ciebie. - Wreszcie na nią spojrzał, gorycz brzmiała w jego głosie. - Musiałem dotrzeć na tyle wysoko, żeby móc cię chronić. Cóż za ironia, że właśnie to nas rozdzieli... Winter pokręciła wściekle głową. - Nie wiesz, co mówisz. Zamordowałeś... - Myślisz, że bylibyśmy kiedykolwiek wolni, dopóki żył Lochi-nvar? Wcześniej czy później poświęciłby cię, żeby mnie wyeliminować. Nakłoniłby cię, żebyś mnie zabiła. Tylko po to trzymał cię przy życiu. - Nigdy bym tego nie zrobiła. - Nie miałabyś wyboru. Nie cofnąłby się przed niczym, żeby cię zmusić. Użyłby najbliższych ci ludzi.
Podszedł do niej o krok. - Skrzywdziłby cię. Potem wydałby na ciebie wyrok. Nie mogłem na to pozwolić, rozumiesz? Nie teraz, kiedy dałaś mi Moc, żeby temu zapobiec. Mówił podniesionym głosem i Winter poczuła wzbierającą wściekłość. - A jaki wybór zostawiłeś mnie?! - krzyknęła. - Nie przyszło ci do głowy, żeby mi o tym powiedzieć? Rhys roześmiał się gorzko. - Nie zrozumiałabyś. Nie możesz mi już nawet spojrzeć w oczy! - Jesteś mordercą, Rhys! - wybuchnęła, zanim zdołała się powstrzymać. Zrobiła krok do tyłu, potknęła się o krzesło i upadła. Rhys był przy niej w jednym mgnieniu. Złapał jej ramiona i unieruchomił, ale jej furia była zbyt wielka, żeby się przestraszyć. - Co chcesz teraz zrobić? Zabijesz i mnie zanim zrujnuję twój piękny plan?! Proszę! Dalej! Jego chwyt zelżał, przykucnął przy niej. - Wtedy sam też bym umarł. W każdym możliwym sensie, przysięgam. Żadne nas nie może żyć bez drugiego - spojrzał na nią z rozbrajającą szczerością. - Kocham cię, Winter. To zdanie zapiekło jej serce jak kwas. - I ty też mnie kochasz. Winter odwróciła wzrok. - Nie wiem. Ja już cię nie znam. Westchnął, zawierając w tym jednym oddechu cały potworny smutek, który w sobie nosił. - Nie szkodzi - szepnął z rezygnacją. - Razem na zawsze, tylko to się liczy. Miał rację, choć było to okrutne. - Dam ci czas, zanim po ciebie wrócę. W końcu mamy całą wieczność.
W tym momencie do pokoju wpadł Hywel Llewelyn. W pierwszej chwili chciał podbiec do syna, potem zamarł. Rhys spróbował na niego spojrzeć, ale nie mógł oderwać oczu od Winter. - Co się dzieje? - zapytał. - Zakon ogłosił decyzję - oświadczył ojciec. Chłopak poniósł się z ziemi, Winter zobaczyła, że zadrżał z oczekiwania. - Składam hołd, panie i Mistrzu. Loże wybrały cię na swojego nowego przywódcę - Hywel ukłonił się symbolicznie, po czym roześmiał bezczelnie i spojrzał na dziewczynę. - Niech żyje Mistrz! Czy to nie nabiera nowego sensu, panienko Starr? Winter go zignorowała. - Gratuluję, Rhys - wycedziła zimno. - Osiągnąłeś to, czego chciałeś. Domyślam się, że jesteś teraz szczęśliwy. Podniosła się sztywno. - Jestem - przyznał chłopak. - Przeznaczenie się dopełniło. W końcu to zrozumiesz. Już nie musisz uciekać. Winter nawet nie mrugnęła. - W tej chwili nie mam najmniejszej ochoty być tam, gdzie ty jesteś. Odchodzę. Wystarczająco dużo już zniszczyłeś. Hywel drgnął, żeby zastąpić jej drogę, ale Rhys go powstrzymał. - Dobrze się zastanów, Win. Wiesz, że jest tylko jeden sposób. Dziewczyna przełknęła ślinę i odwróciła się. - Wiem o tym aż za dobrze - oświadczyła, przekraczając próg. *** Winter długo błąkała się w ulewnym deszczu. Nie wiedziała, co będzie teraz z jej życiem i nawet jej to nie obchodziło.
Nieoczekiwanie czarny SUV o przyciemnianych szybach wyskoczył zza zakrętu i zahamował z piskiem opon, przecinając jej drogę. - Wsiadaj - powiedział Iago Rhoser otwierając drzwi. - I nie próbuj niczego głupiego. Tym razem naprawdę przesadziłaś. Winter podniosła na niego zamglone spojrzenie. Zobaczyła wycelowaną w siebie lufę pistoletu.
CZĘŚĆ III Jedyna droga wiedzie przez noc
Jedyna droga do świtu wiedzie przez noc. KAHLIL GIBRAN
46 Morgan Blackwood i Malcom Dougall wrócili do domu pani Starr po kilkugodzinnych poszukiwaniach Winter. - Coś wiadomo? - zapytała Marion, otwierając im drzwi. Morgan pokręcił głową. - Przykro mi. Kobieta spojrzała na niego w milczeniu; nosiła w sobie zbyt wiele sprzecznych emocji. Przeszłość jak wysoki mur dzieliła tych dwoje. Marion wiedziała, że nie było to z jej strony sprawiedliwe, ale jakaś część niej wolałaby, żeby Blackwood zginął tamtej nocy. Jego twarz przypominała jej o Elaine, o najgorszych chwilach w jej życiu. Te wspomnienia jątrzyły rany, które wciąż były otwarte. A teraz zniknęła też Winter. - Po co wróciłeś, Morgan? - syknęła tak cicho, że tylko on mógł ją usłyszeć. - Moja córka mnie potrzebowała. Tak jak Elaine potrzebowała swojej matki. Marion odwróciła się do niego plecami. - Elaine nie żyje - odpowiedziała twardo. - Lepiej, żeby nie spotkało to również Winter, bo byłaby to kolejna śmierć na twoim sumieniu.
- To się nie zdarzy. Przysięgam ci. Kobieta odeszła bez słowa i zamknęła się w swojej sypialni. Pragnęła choć na chwilę odizolować się od reszty świata. Madison westchnęła. Mężczyźni byli przemoknięci, zmęczeni i śmiertelnie zmartwieni. Skoro właścicielka domu nie chciała wykazać odrobiny gościnności, to chyba trzeba było ją zastąpić. - W kuchni czeka na was gorąca kawa... Morgan Blackwood popatrzył na nią swymi srebrnymi oczami i uśmiechnął się z wdzięcznością. - Dziękuję. Madison machnęła ręką. Kiedy przyjrzała się wampirowi z bliska, odkryła, że Winter była do niego uderzająco podobna. Nie tylko kolor oczu, ale i rysy twarzy, sposób poruszania się. - To znaczy, dziękuję, że zawsze byłaś przy mojej córce, kiedy tego potrzebowała - dodał. - Nietrudno jest kochać Winter, panie Blackwood. Ostatnimi czasy często się zastanawiała, jak mógłby wyglądać wampir, który postawił świat do góry nogami dla miłości. Stwierdziła, że twarz Morgana pasowała do tego opisu - udręczone oczy, przystojna twarz przysłonięta cieniem melancholii. Patrzyła, jak odchodził w stronę kuchni i uśmiechnęła się zadowolona. - On cię kocha, Win - stwierdziła pod nosem. - Możesz się o to założyć - rzucił wesoło Malcom Dougall. - Nie wiem, czy kiedykolwiek uda nam się przekonać panią Starr, ale on przetrwał to wszystko tylko dla Winter. Madison wzruszyła ramionami. - Uda się - oświadczyła optymistycznie. - Jak tylko odnajdziemy Winter. -No tak...
Szary Londyn rozmazywał się za samochodowymi szybami. Egzekutor wybierał boczne, niezatłoczone ulice, ale wydawało się, że nie ma sprecyzowanego celu podróży. Winter, pogrążona w swoich myślach, nie była nawet w stanie się bać. Siedziała na fotelu pasażera w dziwnym odrętwieniu, oczekując swojego przeznaczenia. - Krążą dziwne słuchy, mała - odezwał się wreszcie mężczyzna. Blizna na jego twarzy wydawała się jeszcze wyraźniejsza w ponurym świetle deszczowego dnia. - Trudno było utrzymać w tajemnicy twoje istnienie, zwłaszcza po tym, jak Lochinvara przestało to obchodzić. Niektórzy rebelianci uważają, że twoja krew powołała już Nieśmiertelnego - zatrzymał się na skrzyżowaniu i wbił w nią twarde spojrzenie. - To zawsze było ich marzeniem - dodał. - Zjawi się sprzyjający im Nieśmiertelny i przywróci dawne czasy. Nigdy nie przykładałem wagi do tej gadaniny... Dopóki nie zobaczyłem na własne oczy tego smarkacza na tronie Wielkiego Mistrza Zakonu! Masz coś do powiedzenia? Winter patrzyła na niego obojętnie. - Jeśli już pan wie, to po co dalej o tym mówić, Iago Rhoser zatrząsł się ze złości. - Jak mu pozwalałaś się ugryźć, to już wiedziałaś, że zamorduje Lochinvara? Może razem to zaplanowaliście? - wycedził bezlitośnie. Winter podskoczyła, jakby dostała w twarz. - Bo na pewno go zachęcałaś. Pewnie sama najpierw wpadłaś na ten pomysł, a potem nakłoniłaś jego, żeby odzyskać swoje dawne życie, nie tak było? Samochód zahamował gwałtownie, dziewczyna poleciała do przodu, ale dłoń Egzekutora złapała ją za gardło i przycisnęła do fotela.
- Nie mogłaś znieść, że ktoś ci mówi, co masz robić, więc musieliście usunąć przeszkody. Świetny plan... - zacisnął palce tak mocno, że nie mogła złapać tchu. - Lepiej ci teraz, kiedy twój chłopak stał się zabójcą? Czujesz się wolna? Znowu nią potrząsnął, wtedy Winter poczuła, jak wzbiera w niej złość. - Czego pan oczekuje? Przyznania się do winy? A może wolałby pan, żebym zrzuciła wszystko na Rhysa? Proszę mi powiedzieć! Proszę powiedzieć, co mam myśleć i jak się zachować! Jesteście w tym wszyscy świetni! Wściekła wbiła mu paznokcie w nadgarstek i odepchnęła jego rękę. - O jednej rzeczy chyba pan nie wie - ciągnęła, przeszywając go palącym spojrzeniem. - Tam, na zewnątrz, w prawdziwym świecie, nikt nam nie pomógł! Musieliśmy radzić sobie sami, więc proszę nawet nie próbować wypominać mi błędów, które popełniłam! Bo i tak sama będę za nie płacić. Myśli pan, że jeszcze nie zrozumiałam, że nigdy nie będę ani wolna, ani szczęśliwa? Egzekutor rąbnął pięścią w oparcie fotela. - Nie oczekuj, że będę cię żałował. Zakaz, który złamali twoi rodzice był niczym w porównaniu z tym, co tu zrobiłaś! Lochinvar był pierwszym z wielu, którzy zapłacą za twoje błędy! Winter roześmiała się okrutnie. - Lochinvar od początku wiedział o Rhysie. Wyznaczył go na swojego następcę tylko dlatego, że darowałam mu swoją krew. A najgorsze jest to, że i tak płaczę nad jego śmiercią, pomimo że bezczelnie użył i Rhysa, i mnie. A nawet pana, Egzekutorze. Zabawne, czyż nie? - Twoja krew należy do Rady! Nie do Rhysa Llewelyna! - wrzasnął Iago Rhoser. Jeżeli jego wygląd zazwyczaj był niepokojący, teraz był przerażający.
O nie! Już nie! Winter z całych sił uderzyła łokciem w zamkniętą szybę. Szkło rozbryzgnęło się na milion odłamków, rozcinając jej skórę. Uniosła zakrwawioną rękę w stronę Egzekutora. - Myli się pan - syknęła. - Należy do mnie! Iago Rhoser mógł spodziewać się wszystkiego, ale nie tego. Przez chwilę w jego oczach zabłysło zdumienie. - Proszę mnie zabić, jeśli uważa pan, że to coś da - dodała z rezygnacją w głosie. - W przeciwnym wypadku proszę mi powiedzieć, czego pan, do cholery, ode mnie chce. Mężczyzna obserwował ją z nienaturalnym spokojem. - Zabiłbym cię bez chwili wahania, gdybym był w stanie. Ale nie jestem, dlatego dobrze wiesz, czego chcę. Dopóki on żyje, każdy, kogo kochasz lub chociaż przelotnie znasz, będzie w niebezpieczeństwie. Teraz powiedz, czy go zabijesz. Winter siedziała w milczeniu, wsłuchana w szaleńczy rytm swojego serca. Potrzebowaliście więcej czasu - pomyślała smutno. - Zrobię to, jeśli to będzie konieczne - powiedziała w końcu.
47 Klucz zazgrzytał w zamku i sześć par oczu zwróciło się w stronę drzwi. Blada, przemoknięta postać przekroczyła próg. Winter spojrzała na zebranych, odgarniając z twarzy mokre kosmyki włosów. Nie brakowało nikogo: Dougall, Bethan, Gareth, Madison, jej ojciec i babcia. Stali jedno obok drugiego z niepewnymi minami. Patrzyła na nich z mieszaniną radości i rezygnacji. Jakby elementy układanki wskoczyły same na swoje miejsca, ale w jakiś zupełnie nieprzewidziany sposób. Całe jej życie znalazło się w tym pokoju. Prawie. Jednak Rhys, jedyny nieobecny, chyba nigdy już nie będzie jego częścią. Zmusiła się, żeby zagłuszyć w sobie ból i tęsknotę, jedyne prawdziwe uczucia tego zimnego dnia. - Jestem wam winna przeprosiny - powiedziała cicho. Spojrzała przeciągle na wszystkich po kolei. Jeśli był jeszcze jakiś sens w jej życiu, to byli nim oni. - Gdzie ty, do cholery, byłaś? - zapytał szorstko Gareth. Madison zareagowała natychmiast, wbiła chłopakowi łokieć w bok i pobiegła objąć przyjaciółkę.
- Teraz jesteś już w domu, Win - szepnęła, tuląc ją do siebie. -Chodź, wysuszymy cię, jesteś przemoczona... Rzuciła reszcie wyzywające spojrzenie i odeskortowała dziewczynę do jej pokoju, wciąż mocno ją obejmując. Zamknęła drzwi i usadziła ją na łóżku. - Dziękuję - powiedziała Winter. - Ja nie... - Później! - przerwała jej Madison. - Najpierw musisz wziąć gorący prysznic i przebrać się w coś suchego. Jesteś przemarznięta na kość. Wyjaśnienia mogą sobie jeszcze poczekać. - Tak naprawdę to chyba nie mamy dużo czasu. Madison się roześmiała. - W takim razie musimy go dobrze wykorzystać. Odprowadzę cię do łazienki. Dopiero upewniwszy się, że dokładnie wysuszyła włosy, pozwoliła jej wrócić do salonu. - Jesteś pewna, że chcesz tam iść? - zapytała jeszcze kolejny raz. Winter przytaknęła. - Wcześniej czy później będę musiała to zrobić, Mad - odpowiedziała. Była blada, ale miała zdeterminowaną minę. Jak tylko przekroczyła próg, uwaga wszystkich zebranych skupiła się na niej. To tylko chwila pocieszyła się w duchu. Podeszła do babci i uściskała ją mocno. - Przepraszam, babciu - szepnęła. Marion pogładziła jej twarz, to był gest, który pamiętała od małego, gest, który unieważniał wszystko. Musisz to zrobić, Win - powiedziała sobie. - Musisz byś silna również dla niej.
Gareth objął ją ramieniem. Miał na sobie czarną koszulkę Dragonforce, którą Madison musiała odkopać z dna szafy. Na Winter zawsze była ogromna, na Garethcie leżała jak ulał. - Dobrze się czujesz? - zapytał ją cicho. Winter zmusiła się do uśmiechu. Potem odwróciła się do Bethan Davies, wciąż nachmurzonej i spiętej. Nadszedł czas prawdy, nie było już na to rady. Choćby ta prawda miała okazać się okrutna. Wcześniej jednak mogła przynajmniej dać im wszystkim do zrozumienia, jak bardzo jej na nich zależy. Jeżeli chciała uporządkować swoją przeszłość, nie mogła ignorować małych gestów. - Tobie też należą się przeprosiny, Bethan - powiedziała, lekko się rumieniąc. - Przykro mi, że cię oszukałam. Kobieta westchnęła. -Najważniejsze, że nic ci się nie stało. To nieprawda, Bethan - pomyślała gorzko. - Stało się i to sporo... Zastanawiała się, czy nadal będą ją wspierać po tym, co ma im do powiedzenia. Jej wzrok powędrował w stronę Garetha. Wiedziała, że znowu go zrani. Ten sekret nie jest już tylko twój, Winter. Jesteś odpowiedzialna za to, co się dzieje. Tylko jednej rzeczy nie była jeszcze gotowa wyznać. Westchnęła głęboko i podeszła do swojego ojca. Nie wiedziała, czemu wydało jej się takie ważne stać obok niego w tej chwili. Ich oczy spotkały się na moment. Winter wciąż nie zapomniała mu wieloletniej nieobecności, ale powoli przestawało się to liczyć. Morgan Blackwood wziął ją w ramiona, a ona odwzajemniła uścisk, jakby od tego zależało jej życie. - Potrzebuję cię, tato - szepnęła mu do ucha. To nie zabrzmiało jak dziecięca prośba, bardziej jak modlitwa. Morgan przytulił ją jeszcze mocniej. - Jestem tu z tobą.
Usiedli obok siebie na kanapie i Winter po raz pierwszy poczuła, że może jej się udać. - Nie byłam z wami szczera do tej pory - oświadczyła, patrząc wciąż na ojca. - Moja krew straciła Moc. Dougall pierwszy przerwał ciężkie milczenie, które nastało po tych słowach. - Żartujesz, tak? Bo jest tylko jeden sposób, żeby... Winter przytaknęła. - Nowy Wielki Mistrz jest Nieśmiertelnym - potwierdziła. Jej zmysły były tak wyostrzone, że wyczuwała każdą reakcję z osobna: powstrzymywaną złość Garetha, konsternację Madison, niedowierzanie babci. Sama czuła to wszystko. Morgan ścisnął jej dłoń. W jego spojrzeniu nie było potępienia czy rozczarowania, nie było nawet zdziwienia. - Jak to możliwe, Winter? - zapytała Bethan po chwili. Jej głos stał się piskliwy, nerwowy, podszyty strachem. - Darowałam mu swoją krew. - Dlaczego? Jakie szaleństwo cię... - Miłość - przerwała jej gwałtownie Madison. Rzuciła Winter solidarne spojrzenie. Nie podzielała jej wyborów, ale szanowała jej uczucia. - Ponieważ się kochają, pani Davies - dodała. Bethan westchnęła z goryczą. -1 to miałoby ich usprawiedliwić? Zdajecie sobie sprawę, co to oznacza? Nie możemy tolerować istnienia Nieśmiertelnego. Moc spala jego duszę i woła krwi. Gareth prychnął. - Proszę winić tego, który był u jej boku, nie Winter - wtrącił się nieoczekiwanie. - Byłem przy niej przez cały ten czas i nie interweniowałem. Gdyby pani mogła uratować życie ukochanej osobie... to co? Naprawdę by pani tego nie zrobiła?
- Tylko ilu osobom przez to zostanie odebrane życie? - naciskała kobieta. - Nie traćmy głowy - przerwał Dougall. - Myślę, że właśnie tego chciała uniknąć Winter. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. - Nie szukam usprawiedliwień - powiedziała, starając się zapanować nad głosem. - Ani nie proszę was o zrozumienie. Jestem gotowa stawić czoło konsekwencjom moich czynów. Nie chcę, żeby płacił za nie ktoś inny. Znowu spojrzała na ojca. - Przyrzekłam Egzekutorowi, że... - zacięła się, jakby nie mogła tego wymówić - że zrobię to, co będzie konieczne. - O tym nie ma mowy, Winter - odezwał się po raz pierwszy Morgan Blackwood. - Nie pozwolę ci się poświęcić. Nikt nie ma prawa tego od ciebie oczekiwać. Przez moment wyraz jej twarzy przypomniał mu Elaine. Biła z niej odwaga, niewinność i determinacja. - Moja decyzja nie ma nic wspólnego z Rhoserem. Jeżeli to będzie konieczne, po prostu będę musiała działać, rozumiesz? Ty i mama nie mieliście wyboru, ja wciąż mogę odkupić to, co zrobiłam. - Poświęcając własne życie? - Nie obchodzi mnie to. Jeżeli Rhys będzie miał umrzeć... z mojej ręki... ostatnią rzeczą, której bym chciała, byłoby życie z tym wspomnieniem. Ty powinieneś rozumieć to lepiej niż ktokolwiek inny, tato. A wcześniej czy później to się zdarzy - dodała w myślach. - Bethan ma rację. Moc spala. Madison zobaczyła łzy spływające po policzkach milczącej Marion Starr. Nie wiedziała, czy dobrze robi, zważywszy, że wszystko opierało się na słowach Vaughana, ale miała dość całego tego cierpienia. Nikt z nich nie zasługiwał na taki ból.
Rzuciła Garethowi porozumiewawcze spojrzenie, a on skinął na zgodę. - Może jest alternatywa - powiedział ostrożnie chłopak. - Jeden z wampirów Vaughana powiedział nam o srebrnej koronie, która podobno może przerwać więź krwi. Gdyby to była prawda, Winter nie musiałaby poświęcać życia.
48 Gabinet Wielkiego Mistrza w siedzibie Loży tonął w promieniach południowego słońca, a jednak atmosfera panująca w pomieszczeniu była lodowata. - Jeżeli jeszcze to do was nie dotarło, powtarzam: chaos opanowuje kolejne miasta - powiedział surowym tonem Aeron Fennah. Od godziny próbował uzmysłowić to swoim rozmówcom i powoli zaczynał tracić cierpliwość. Jednak ani Wielki Mistrz, ani jego doradcy nie dawali się wytrącić z równowagi. Rhys Llewelyn, zasiadający po drugiej stronie biurka, słuchał jego słów ze spokojem nienaturalnym jak na takiego młodzika. Susan Bray, siedząca między Fennahem a Egzekutorem, czyściła nerwowo okulary, szukając w głowie odpowiednich słów. Myśl, Susan, myśl - nakazywała sobie w duchu. Trwali w impasie od kilku dni, Familia przestała już liczyć kolejne punkty zapalne lokalnych rebelii wybuchających jak Wielka Brytania długa i szeroka. Trudno uwierzyć, że było to wszystko winą kapryśnego nastolatka, którego przerosła powierzona mu rola. - Pańskie przywództwo w Zakonie czyni pana automatycznie Wielkim Radnym, panie Llewelyn - spróbowała w końcu.
- Dlatego jest pańskim obowiązkiem współpraca z Familią na rzecz przywrócenia pokoju. Rhys uśmiechnął się słabo. - Myli się pani, pani adwokat - odparł grzecznie. - Jeżeli zdecydujemy się ułagodzić napięcia, nie będziemy potrzebowali niczyjej współpracy. Hywel, siedzący za plecami syna, pozwolił sobie tylko na pełne rozbawienia uniesienie brwi, a Susan gorąco zapragnęła powiedzieć mu, co sądzi o efektach jego metod wychowawczych. - Więc będziecie patrzeć z założonymi rękami? - zapytała, udając zdziwienie. - Nie sądzi pani, że przed uderzeniem należałoby się dowiedzieć, kto jest naszym celem? - odpowiedział Rhys z rozsądną miną. Szef Familii nie był w stanie dłużej się powstrzymywać. - Rada będzie kontynuowała śledztwo w sprawie zabójstwa Alarica Lochinvara. Szybko wykryjemy sprawcę. - Mam taką nadzieję - odpowiedział chłopak lodowato. - Czas, żeby prawda wyszła na jaw. Spiorunowali się wymownymi spojrzeniami. Susan nie spodobało się to, co w nich wyczytała. Miała nadzieję, że się myliła, ponieważ wszyscy zebrani w pokoju doskonale wiedzieli, kto zamordował Lochinvara i dlaczego był do tego zdolny. Rhys Llewelyn położył otwarte dłonie na stole, wpatrywał się w nie przez chwilę. Jego twarz miała nieodgadniony wyraz, jakby zanurzył się w innej rzeczywistości, do której nie miał zamiaru ich dopuszczać. - Oto co zabiło Alarica Lochinvara - powiedział w końcu płaskim głosem. Podniósł na nich oczy, były puste i odległe. - W gruncie rzeczy wyświadczyłem wam przysługę. Oszczędziłem wam obowiązku ukarania tego, który naprawdę zdradził Pakt. Tego, który chciał, bym stał się tym, czym jestem.
Nieśmiertelnym. Nie musiał tego mówić. Wściekły śmiech Egzekutora przeciął powietrze. - Będą tego konsekwencje, Wielki Mistrzu Zakonu - oświadczył, artykułując jego tytuł z otwartą pogardą. - Rada zajmie się wami wszystkimi. I Winter Starr. Oczy Rhysa rozbłysły furią. - Rada już nie istnieje, Egzekutorze. I żywię nadzieję, że jest panu wiadome, iż nikt na świecie nie jest w stanie tknąć mnie albo jej. Oszczędziłoby to panu bezsensownych i frustrujących wysiłków. Fennah uderzył pięścią w stół. - To nie jest gra, Llewelyn! Rhys spojrzał na niego lekceważąco. - Ależ jest. To zawsze była dla was gra. Zmieniły się tylko reguły.
49 Co wy o tym myślicie? - zapytała Susan jakiś czas później w drodze powrotnej do Więzienia. Fennah siedział obok kierowcy, skrzyżował ręce na piersi. - Należy go wyeliminować, zanim sprawy zajdą za daleko. Znalazł pan już małą Starr, Egzekutorze? Iago Rhoser zacisnął dłonie na kierownicy, Susan zesztywniała na tylnym siedzeniu. - Upadliśmy tak nisko, żeby oczekiwać od siedemnastolatki poświęcenia życia? - zapytała wściekle. - Bo ona umrze, wszyscy to wiemy. - Szczerze mówiąc, pozbylibyśmy się dwóch problemów za jednym zamachem - oświadczył Fennah zimno. - No pewnie! Ciekawe tylko czemu pozwoliliście jej się urodzić, skoro ani pan, ani Lochinvar nigdy nie mieliście pojęcia, jak sobie z tym poradzić! - wybuchła Susan. - A jednak walczyliście o nią jak pies o kość! Pan nawet teraz nie przestaje się zastanawiać, jak ją wykorzystać! - Chce mnie pani o coś oskarżyć, pani Bray? Susan z Rhoserem wymienili spojrzenia we wstecznym lusterku. Nic nie powiedziała, ale jej mina była wystarczająco wymowna.
- Dokładnie tak, panie Fennah - oświadczyła kobieta. - A to dopiero początek. Fennah odwrócił się z fałszywym uśmieszkiem uznania na ustach. - Proszę kontynuować. Moje słowo przeciwko pani. Susan natomiast roześmiała się triumfująco. Od miesięcy czekała na ten moment. - Obawiam się, że tu się pan myli, Fennah - odpowiedziała. - Widzi pan, ja i Egzekutor odbyliśmy jakiś czas temu bardzo interesujące spotkanie z Malcolmem Dougallem. Pan zapewne przywykł nazywać go Macduffem... Fennah zagryzł szczęki, spojrzał na nią wąskimi jak szparki oczami. - Dougall był bardzo otwarty. Powiedział, że pan, przywódca Familii, zaoferował mu nieśmiertelność w zamian za zabicie Lochinvara. Chyba ktoś go wyprzedził, ale przecież liczą się chęci... - przerwała, napawając się tą chwilą. - Możemy ufać takiemu przywódcy? Zresztą Dougall jest gotów potwierdzić publicznie każde słowo. Cóż, na szczęście on jest bardziej oddany Radzie, niż pan kiedykolwiek był, dlatego zgodził się współpracować z nami, żeby ją uratować, zamiast z panem, żeby ją zniszczyć. - On ma dziewczynę. Myślicie, że naprawdę coś obchodzi go pokój? - Morgan Blackwood ma dziewczynę. Piękny zwrot akcji, co? Twarz Fennaha nagle poszarzała. - Morgan Blackwood? Morgan Blackwood żyje? - zapytał wściekle. Miał go pan zabić szesnaście lat temu, Rhoser! - Lepiej dla nas, że przeżył - odparła twardo Susan. - On i Dougall prawdopodobnie okażą się naszą ostatnią nadzieją. Aeron Fennah zamilkł, próbując ocenić nowe informacje. - Macie zamiar sformalizować wasze oskarżenia? - Mamy zamiar pana szantażować, Fennah - oświadczył nieoczekiwanie Egzekutor. - Gdybym miał te dowody szesnaście lat
temu, zmieszałbym pana z błotem. Teraz niestety potrzebujemy marionetki, którą wystawimy przeciw Llewelynowi. Niech pan na razie zatrzyma sobie swój fotel... Decyzje jednak od teraz będziemy podejmować my. - Udało ci się zrobić na nich wrażenie, synu - zauważył Hywel Llewelyn. Rhys przytaknął, ale wewnątrz się gotował. Dobry ze mnie dzieciak, co, tato? - myślał ze złością. - Walczę z twoimi wrogami, a ty wzrastasz w silę. Oparł łokcie na blacie biurka i znowu spojrzał na swoje dłonie. Mycie ich stało się obsesją. Splótł palce tak mocno, że zaczęły drżeć. Kiedy ojciec cieszył się z wyższego prestiżu ich nazwiska, to na jego rękach była krew. Ostatnie słowa Lochinvara wracały do niego jak echo. „Za to, czym się stałeś, możesz winić tylko siebie...". Mordercą, tym się stał. Tym widziała go Winter. Prawie jakby była to odpowiedź na jego myśli, Hywel Llewelyn położył mu dłoń na ramieniu. Rhys poczuł obrzydzenie, ale zniósł jego dotyk. - Znowu o niej myślisz? - zapytał mężczyzna z tą nową czułością, którą od niedawna dla niego miał. Odpowiedziała mu tylko cisza. - Odzyskasz ją, przecież wiesz... Rhys zagryzł zęby. - Nie będzie mogła uciekać przed tobą wiecznie... Wcześniej czy później będzie musiała podporządkować się waszej więzi. Jego głos był ciepły i troskliwy. Kiedyś Rhys oddałby wiele za kilka takich słów, teraz budziło to w nim tylko wstręt i złość. - Przestań.
- Musisz wyzbyć się skrupułów, synu. Nie możesz puścić wolno tej dziewczyny. Ona już jest w kajdanach więzi. Jej krew należy do ciebie, jej Moc... - nalegał ojciec. - Musisz ją odzyskać i przejąć nad nią kontrolę. Musisz trzymać ją przy sobie, tak jak byś chciał. Miej odwagę spełnić swoje pragnienia. Rhys zrzucił jego rękę z ramienia. Tego nie uda ci się zniszczyć. Nie pozwolę ci zatruć najpiękniejszej rzeczy w moim życiu! - Mówiłem, że masz się nie odzywać - syknął groźnie. - Mówisz o niej, jakby była rzeźnym zwierzęciem. Z twarzy Hywela zniknął łagodny uśmiech, skrzywił się pełen dezaprobaty. - Lepiej dla ciebie, żeby tym była. Ona jedna na świecie może cię zniszczyć. Dopóki powstrzymują cię wątpliwości, ryzykujemy, że zdecyduje się to zrobić. Oczywiście. To do tego dążyłeś... Zaśmiał się sucho. - Mogłaby mnie zabić, ale jestem pewien, że ty jakoś byś to przeżył. - Gdyby twoja matka cię teraz słyszała... - mruknął mężczyzna. Myślisz o niej czasem? Chłopak uniósł wargi, pokazując ostre kły. -A ty? Pytałeś ją może, co sądzi o tych wielkich planach, które masz dla nas wszystkich? Furia spalała jego samokontrolę, wokół niego unosiło się coraz więcej Mocy. - Uprzedzam, jestem już za duży na szantaże emocjonalne. Nie próbuj mówić mi, co mam robić.
50 Jest pan zmartwiony, oficerze - zauważył Slinky pogodnie. Danny odwrócił się i spojrzał na bezdomnego; w świetle zachodzącego słońca jego zarost wydawał się jeszcze bardziej rudy, nadając mu wygląd starożytnego barbarzyńcy. Nie mógł się nie zgodzić z konstatacją mężczyzny, niczego nie dało się ukryć przed przenikliwym spojrzeniem Slinky'ego. - Szukałeś mnie, więc pewnie potrzebujesz pomocy. Włóczęga siedział z miną mędrca udzielającego audiencji. - Chciałem się dowiedzieć, czy były jakieś nowe ataki - przyznał Danny. - Uważam, że nie jesteście należycie chronieni. - Ja i moi ludzie? - roześmiał się. - Ulica nauczyła nas, jak być twardym i ostrożnym. Wiemy, których miejsc unikać, znamy bezpieczne kryjówki... Wpadają tylko płotki z okolicznych gangów, które nie wiedzą, kiedy należy się wycofać. Danny pokręcił głową, siadając obok niego na ławce. Uderzył go kwaśny odór mężczyzny, ale zaraz rozwiał się na wietrze. - Na razie może jest jak mówisz, ale sytuacja się pogarsza. Niedługo staniecie się łatwym łupem. - Możliwe. Wtedy się zastanowimy, co robić... Takie jest nasze życie. Zresztą pod tym względem nie różnimy się bardzo od pijaw.
Musimy polować, żeby przeżyć. Kto nie jest w stanie, umiera z głodu. - Ale wy nie polujecie na ludzi - sprecyzował Danny. Slinky się uśmiechnął. - Nie wszyscy. Jednak nie łudź się... Może nie jesteśmy potworami, ale nie jesteśmy też święci. Nie żywimy się innymi istotami, jednak wielu uważa nas za pasożyty. A niektórzy z nas zasługują sobie na to określenie, możesz mi wierzyć. Danny oddał uśmiech z lekkim rozbawieniem. - C'est la vie. Zamilkli, ciesząc się świeżą bryzą znad rzeki. - Gdzie one są? - zapytał w końcu policjant. - Mam na myśli te miejsca, których należy unikać. Slinky pociągnął nosem. - Jest ich wiele. Pod powierzchnią Londyn rządzi się własnymi prawami. Są rejony, w których królują mi podobni, inne są kontrolowane przez gangi. Pijawy opanowały opuszczone tereny na peryferiach, ale są też grupy przemieszczające się w tunelach. Oprócz tego są obszary zakazane, takie jak Aldwych i Westminster, zamknięte stacje metra, stare schrony. Niektórych unikamy, żeby nie budzić duchów... Możemy zorganizować wycieczkę, jeśli cię to interesuje. - Niewykluczone - odparł Danny. Miał jeszcze jedno pytanie, ale nie liczył na odpowiedź, musiał je zadać dla czystego sumienia. - Słyszałeś kiedyś o srebrnej koronie? Przez chwilę zapaliła się w nim iskierka nadziei, kiedy Slinky długo się zastanawiał. - Jeszcze nie, ale może jutro... Albo pojutrze. Kto wie! Trzeba mieć oczy i uszy otwarte, a wtedy można wiele się nauczyć. Przyjdź tu o tej samej porze za trzy dni.
Nowi mieszkańcy domu pani Starr stali stłoczeni wokół stołu zarzuconego stertą papierów i książek. Wyglądali jak członkowie organizacji terrorystycznej w czasie narady bojowej. - Musimy jeszcze raz przejrzeć archiwa Rady - stwierdził Dougall, obserwując zdjęcie zrobione przez Garetha w bibliotece. Chłopak potrząsnął głową. - Nawet gdyby Susan wystawiła kolejne pozwolenie, to przetrząśnięcie wszystkich dokumentów zajęłoby miesiące. Nie mamy tyle czasu. Madison westchnęła przeciągle. Siedziała na kanapie obok Winter, odchyliła głowę do tyłu i zapatrzyła się w niebo za oknem. - Moglibyście powtórzyć, co tam było napisane? - poprosiła. Wrażenie, że gonią za końcówką własnego ogona wystawiało jej cierpliwość na ciężką próbę. Nienaturalny spokój Winter martwił ją jeszcze bardziej. Przyjaciółka wydawała się zupełnie niezainteresowana poszukiwaniami tajemniczej korony, jakby nie dopuszczała do siebie możliwości życia po śmierci Rhysa Llewelyna. Dougall sprawdził ponownie inskrypcję pod litografią. - Corona Argentea to symbol jedności dwóch Ras i wiecznej więzi połączonej krwi. Coniunctio morte absoluta... połączenie śmierć... odpuszcza - zaczął tłumaczyć. - Może to znaczy, że więź chroni przed śmiercią? De Corona Ubertas venit... z korony przychodzi wolność. - Gdybyśmy tylko wiedzieli, co to do diabła znaczy - zirytował się Gareth. - Przynajmniej wiemy, że Darran nie kłamał - zaznaczył Morgan Blackwood. - Mamy dowód, że więź nie jest nierozerwalna. Przysiadł na oparciu kanapy, dotykając kolan Winter. Z każdym dniem stawali się sobie bliżsi, co wyraźnie nie podobało się Marion Starr. Madison natomiast miała nadzieję, że między tą dwójką
będzie układało się tylko lepiej. Morgan Blackwood był tak naprawdę jedyną osobą, która mogła zrozumieć, co czuła Winter. Poznał smak miłości niemożliwej, jak ty Win - pomyślała. - A co ważniejsze, przeżył jej utratę. Rozejrzała się, napotykając wzrok Danny'ego Robertsa. Policjant siedział nieruchomo z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Madison zaczęła się zastanawiać, czy w duchu nie żałuje, że przyłączył się do tej żałosnej kompanii. - Jedna rzecz mnie dziwi - odezwał się w końcu. - Jak to możliwe, że nikt nie wie o istnieniu tego amuletu? Zważywszy, że możliwość powołania Nieśmiertelnego była wielkim i prawdopodobnym zagrożeniem, Zakon i Familia powinny były być przygotowane na taką ewentualność. - Ani Zakon, ani Familia nie mają żadnego interesu w zerwaniu więzi odpowiedziała mu Winter. O wiele prościej jest pozbyć się obojga. Danny przyglądał jej się w milczeniu. W jego świecie niedopuszczalne było, żeby kilkunastoletnia dziewczyna musiała stawiać czoło czemuś tak potwornemu. - To wciąż nie oznacza, że nie zależało na tym innym - nalegał. Musimy zrozumieć, od czego zacząć poszukiwania, potrzebny nam jakiś punkt zaczepienia... Zupełnie przypadkowo jego słowa rozbudziły wspomnienia Malcolma Dougalla. - Założyciele Rady Dwóch Ras byli zawsze przedstawiani w koronach - powiedział. - Zawsze myślałem, że to tylko ikonograficzna symbolika, w końcu Rowena i Hereward żyli w średniowieczu, ale nigdy nie natknąłem się na jakąkolwiek informację o ich atrybutach... Pamiętasz ten arras w Edynburgu, Blackey? Mieliśmy go przed oczami przez lata. Lochinvar uwielbiał otaczać się takimi starymi śmieciami... Cholera! Nigdy mnie nie zdziwiło, że korona Roweny jest srebrna! A przecież to dziwne.
Morgan spojrzał na niego z zaciekawieniem. Wskazówka mogła znajdować się cały czas pod ich nosem, to było irytujące, ale i ekscytujące zarazem. Tylko czy mogli oprzeć się wyłącznie na intuicji? Dougall wydawał się przekonany. - Zastanów się, Blackey. Czemu były z dwóch różnych metali? Musi być jakiś powód. - To możliwe - zgodził się ostrożnie Blackwood. - W każdym razie to jedyny ślad, jaki mamy - zauważyła praktycznie Madison. - Korony takich znamienitości jak Założyciele Rady chyba nie mogły sobie po prostu zniknąć? Bethan przytaknęła. - Ja mogę pójść do archiwum. Nie będzie wydawało się podejrzane, że staruszka chce pogrzebać w przeszłości... - Za to ja z Morganem tymczasem złożymy wizytę Darranowi. Co o tym sądzisz, Blackey? - zaproponował Dougall. Wreszcie odrobina entuzjazmu ożywiła twarze zebranych. - Jak za dawnych czasów - ucieszył się Blackwood. - A my? - zapytał Gareth. - Wy trzymajcie się z dala od kłopotów - odparł twardo Dougall. Chłopak przytaknął, ale Winter nie umknęło porozumiewawcze spojrzenie, które wymienił z Madison i Dannym.
51 Rozgrzany asfalt parował na londyńskich ulicach, temperatury w ostatnim tygodniu lipca osiągały rekordowe wysokości. Madison rzuciła mętnym wodom Tamizy tęskne spojrzenie. - Tędy - wskazał Slinky, podchodząc do zardzewiałych schodów prowadzących w dół nasypu. Metalowa konstrukcja zaskrzypiała donośnie pod ciężarem mężczyzny. Danny ruszył zaraz za nim. Miał na sobie ciemny T-shirt, w którym musiało mu być niemiłosiernie gorąco, a mimo to wyglądał na absolutnie skupionego na zadaniu. Gareth zatrzymał się i przepuścił Madison. - Pani przodem. Dziewczyna minęła go z rozbawionym uśmiechem, choć wolała iść za nim, mając widok na jego nagie plecy. Zrobiła pierwszy krok i przekonała się, że schody były dokładnie tak niestabilne, na jakie wyglądały. Na ich końcu znajdowała się wąska kładka biegnąca wzdłuż rzeki, miała około kilometra długości. Szli gęsiego przez kilka minut, ramionami ocierali się o kolorowe murale. Potem Slinky stanął i zastukał pięścią w ścianę po prawej stronie. Madison zamrugała, widząc na niej wielki pysk kreta. Jego nos był różowy, ale reszta wizerunku nie miała w sobie nic
przyjemnego. Pod wąsami szczerzył się rząd zaostrzonych zębów, oczy były niepokojąco żywe. W łapach zakończonych wielkimi pazurami trzymał katowski topór. - Wow - skomentowała dziewczyna. Ich przewodnik macał powierzchnię malowidła z obojętnością podyktowaną przyzwyczajeniem, w końcu jego palce natrafiły na wypustki zręcznie zakamuflowane przez artystę. - Witajcie w królestwie Kretów - oświadczył, otwierając przed nimi niewidoczne wcześniej drzwi. Bezdomny wszedł pierwszy, za nim bez wahania podążył Danny. Madison i Gareth wymienili zdziwione spojrzenia. - Nawet ty o tym nie wiedziałaś, co? - zapytał chłopak z uśmiechem. Madison zaprzeczyła, schylając głowę, żeby nie zahaczyć o niskie nadproże. Tajne przejścia i ciemne tunele przestały ją bawić po wydarzeniach w Glan Gors. Choć nie był to odpowiedni moment na rozpamiętywanie przeszłości, przekroczenie tego progu wymagało od niej sporo hartu ducha. Od samego wejścia uderzyła ją fala powietrza śmierdzącego grzybem, stęchłą wodą i kilkoma innymi dużo gorszymi rzeczami. Kiedy po chwili marszu wąski korytarz doprowadził ich do szerszego tunelu, wszystkim żołądki podchodziły już do gardeł. - Wzięliście chusteczki? - zakpił Slinky, chichocząc pod nosem. Madison zdjęła niebieską bandanę i zawiązała na twarzy w kowbojskim stylu. Żałowała, że wcześniej na to nie wpadła. Reszta zrobiła podobnie i ruszyli dalej. Schodzili coraz głębiej do podziemi, temperatura spadała, a światło latarki wydawało się coraz słabsze we wszechogarniających ciemnościach. Wszyscy dawno stracili orientację, tylko Slinky wiedział, gdzie tak naprawdę się znajdowali. - Idziemy wzdłuż linii metra - wyjaśnił, kiedy ściany zaczęły drżeć, a na głowy posypał im się pył.
Wreszcie dotarli do sporego pomieszczenia o łukowych sklepieniach, wypełnionego drewnianymi skrzyniami. - To stary bunkier przeciwatomowy. Teraz jest tu magazyn, głównie materiały do konserwacji metra. W głębi sali dostrzegli wejścia do dwóch kolejnych korytarzy. Trzeci był częściowo zamurowany, ale z czasem zaprawa puściła i cegły odsłoniły wąski przesmyk. - Minęliśmy Aldwych, jesteśmy w rejonie Piccadilly - oznajmił mężczyzna. - Przejście po lewej prowadzi do czynnego tunelu metra i dalej do stacji. Środkowym dojdziecie do nieczynnej platformy, nakręcili tam kilka filmów. - Słyszałam o tym, ale nigdy nie udało mi się trafić na dni otwarte dla publiczności - przyznała Madison. - To tam idziemy? Włóczęga pokręcił głową. - Nie. Zresztą to miejsce niczym nie różni się od innych przystanków. Nie ma tam czego szukać. Natomiast oryginalna stacja, ta z 1907, podobno jest nawiedzona. - Przez wampiry? - zainteresował się Danny. - Przez duchy. Od początku wieku krążą takie głosy, choć nikt niczego tam nie widział od lat siedemdziesiątych. Jednak z peronu-widma dostaniemy się do większości nieznanych korytarzy, można powiedzieć, że prowadzi do serca labiryntu... Slinky spojrzał w tamtą stronę, potem odwrócił się do Madison. W jego niebieskich oczach tańczyły radosne iskry. Dziewczyna zaczęła się zastanawiać, czy ta podziemna wycieczka nie jest zwyczajną rozrywką dla samotnego mężczyzny i niczym więcej. A może to próba, Mad...? - Czyli to tam idziemy? - zgadywała. - Trzeba być lepiej wyposażonym, żeby się tam zapuszczać. Gdzie nie docierają Krety, królują szczury. Madison nic nie powiedziała, ale jej mina nie była zachwycona. Gareth uśmiechnął się do niej porozumiewawczo i zdjął resztki
pajęczyny z włosów. Dziewczyna spojrzała na niego z wdzięcznością i szybko się rozpogodziła. Nie mógł się nadziwić, jak mogła wciąż być taka ładna. Pomimo brudu i koszmarnego otoczenia była gotowa iść do samego środka ziemi. - Niektóre korytarze zostały zalane - kontynuował Slinky - tam nawet ja się nie zapuszczam. Kiedy minęli tunel po prawej, cała grupka odetchnęła z ulgą. Maszerowali przez następną godzinę, aż wreszcie ich przewodnik zarządził przerwę. - Zapraszam - powiedział, otwierając drewniane drzwi wiszące na słowo honoru. - Pokażę wam siedzibę Kretów. Weszli do nowego korytarza, był wykuty w żywej skale i bardziej przypominał szyb kopalni niż tunel metra. Nagle za ich plecami, jakby znikąd, pojawiła się czyjaś niewysoka sylwetka, poruszała się nerwowymi, zwinnymi ruchami jak młody chłopiec. Spokój Slinky'ego oznaczał, że musiał obserwować ich od dawna. - Krety też mają swoją straż. Gdyby mnie nie znał, pobiegłby ostrzec innych, a wy nie mielibyście o niczym zielonego pojęcia. Ostre światło na końcu korytarza na chwilę ich oślepiło. Kiedy otworzyli oczy, zorientowali się, że dotarli do samego centrum tego dziwnego podziemnego świata. Byli w przestronnym bunkrze oświetlonym jarzeniówkami. Pod ścianami stała przedziwna zbieranina wszelkich możliwych mebli i utensyliów, na pierwszy rzut oka kompletnie chaotyczna, a jednak zorganizowana według własnego porządku. Slinky poszedł w tamtą stronę, a zza załomów ścian wyłoniło się kilkanaście osób, mężczyzn i kobiet w różnym wieku. - Krety - oznajmił Slinky tubalnym głosem. - A to moi przyjaciele, którzy ocalili trzech z nas od pijaw. Przyprowadziłem ich aż tutaj, żebyście mogli im podziękować i poznać ich twarze. Krety przyglądały im się jeden przez drugiego, podekscytowane wizytą. Danny wykorzystał zamieszanie, żeby szepnąć coś do
ucha Slinky'emu. Ani Madison, ani Gareth nie usłyszeli jego słów, ale kiedy bezdomny uniósł rękę do brody, wszystkie rozmowy ustały, jakby wyłączono dźwięk. - Ci ludzie walczą z krwiopijcami, ale potrzebują naszej pomocy. Kto wie cokolwiek o pijawach, musi to powiedzieć. Zaoferowałem im naszą współpracę, dlatego miejcie oczy szeroko otwarte i referujcie natychmiast wszystko, co odkryjecie. Mężczyzna teatralnym gestem przekazał głos Danny'emu. - Musimy wiedzieć, gdzie się chowają, którędy się przemieszczają. Każda informacja jest cenna, cokolwiek przyjdzie wam do głowy... Przede wszystkim jednak musimy dowiedzieć się czegoś o przedmiocie nazywanym Corona Argentea. To ważne dla wspólnego dobra, wampirze polowania mogą się w najbliższych dniach nasilić. ** * Do późnego wieczora słuchali wszystkiego, co Krety miały do opowiedzenia. Zaczęli się żegnać, kiedy Madison poczuła na sobie czyjeś dłonie. - Dziękuję - powiedziała kobieta o dziwnie znajomych rysach. Miała pomarszczoną twarz i poznaczone siwizną, długie włosy. - Uratowaliście mi życie przy Tower Bridge. Madison zaczerwieniła się zakłopotana. Potem coś zwróciło jej uwagę. - Gareth - zawołała. Chłopak powiódł za wzrokiem dziewczyny i zobaczył dziwny klejnot wiszący na szyi bezdomnej. Szary kawałek kamienia przedziurawiony niewprawną ręką. Jednak wyryty na nim symbol był bez problemu rozpoznawalny. Słońce i księżyc na jednym niebie. Symbol Rady.
- Gdzie to pani znalazła? - To prezent - odpowiedziała zaskoczona. Zdjęła wisiorek i podała go Madison. - Miałam kiedyś odważnego kochanka, chwalił się, że niczego się nie boi. Powiedział, że znalazł to w Zakazanych Tunelach. Chcecie to zatrzymać? Gareth pokręcił głową. - Zakazane Tunele? - zapytał natomiast. - Westminster - sprecyzowała. - Mówił, że są tam dziwne rzeczy. Bardzo stare.
52 Miasto York stało się świadkiem kolejnego aktu przemocy. Było około północy, kiedy J.S., pięćdziesięciodwuletni taksówkarz, zadzwonił pod numer alarmowy, zgłaszając szybko rozprzestrzeniający się pożar w przemysłowej dzielnicy na przedmieściach - poinformował beznamiętny głos telewizyjnego spikera. Winter westchnęła. Siedziały z Madison w kuchni londyńskiego domu. - Strażacy momentalnie przybyli na miejsce, ale było już za późno. Na ekranie pojawił się dziennikarz stacji BBC i strażak w pełnym umundurowaniu. - Według zgłoszenia, pożar dopiero się zaczął - powiedział mężczyzna. - Jednak kiedy dojechaliśmy na miejsce, płomienie zdążyły roznieść się na cały budynek. To była opuszczona fabryka, wydawało się, że znaleźliśmy się w piekle. - Nieszczęśliwy wypadek czy podpalenie? - Jest za wcześnie, żeby o tym mówić, ale prawdopodobnie były tam jakieś materiały łatwopalne. Zważywszy, że niczego tam nie produkowano od lat, wydaje się to podejrzane. Nad
ranem zaczęliśmy przeszukiwanie pogorzeliska i znaleźliśmy ciało. Szczątki są kompletnie zwęglone, identyfikacja będzie trudna. Nie możemy jeszcze powiedzieć, czy to była jedyna ofiara. Nasze działania są utrudnione, bo konstrukcja została naruszona i w każdej chwili grozi zawaleniem. Poza tym temperatura w środku wciąż jest bardzo wysoka. Materiał zakończył się długą panoramą doszczętnie spalonego budynku. - Przerażający obraz - skomentował spiker ze studia. - Mamy nową wiadomość, kilka kilometrów od feralnego pożaru, znaleziono tej nocy ranną kobietę. Była w stanie szoku. Według naszego źródła, uratowana kobieta padła ofiarą napaści na terenie starej fabryki, krótko przed wybuchem pożaru... Madison nerwowo wyłączyła telewizor. - Myślisz, że... Nagle przerwała. Winter cała się trzęsła. - Przepraszam cię, Win - objęła ją mocno. - Tak mi przykro. Oczekiwała, że przyjaciółka zaraz się rozpłacze, ale jej oczy pozostawały suche i zaczerwienione. - To moja wina, Mad - wykrztusiła. Madison złapała ją za ramiona i spojrzała na nią twardo. - Nawet nie waż się tak myśleć! To nie jest absolutnie twoja wina, kochanie. Winter pokręciła głową. - To ja uczyniłam go tym, czym teraz jest. W jej spojrzeniu błyszczała cała ta rozpacz, którą do tej pory udawało jej się w sobie dusić. Madison znowu ją objęła. - Każdy dokonuje własnych wyborów, Winter. To nie ty dałaś temu początek, tylko on. Ty jesteś tylko zakochana i zagubiona. - Chciałabym, żeby to było wystarczającym usprawiedliwieniem. - Może i nie jest, ale nie bierz na siebie jego win.
Winter wyswobodziła się z uścisku przyjaciółki i opadła ciężko na kanapę. - Muszę, jesteśmy połączeni. Nie możesz zrozumieć jak bardzo... Madison miała ochotę zaprotestować, ale zrezygnowała. To w końcu była prawda. - Nic nie należy wyłącznie do mnie - ciągnęła Winter. - Jakbyśmy byli dwiema częściami tego samego. To Moc, którą uwolniliśmy, nas połączyła. Wiem jak to się skończy, ale najgorsze jest to, że gdybym mogła cofnąć się w czasie, obawiam się, że zrobiłabym to wszystko znowu. Nie mogę wybaczyć jego czynów, ale jednocześnie nieznośnie za nim tęsknię. Tęsknię za każdą chwilą, którą spędziliśmy razem, za każdym słowem, uśmiechem, pocałunkiem. Z nim pierwszym... Schowała twarz w dłoniach, gardło jej się ścisnęło. Kochała się z nim, pili swoją krew i przysięgli sobie miłość na zawsze. I tak właśnie było. Wciąż kochała go całą sobą. To musi coś znaczyć! - Boję się, Mad - przyznała łamiącym się głosem. - Nie wiem, czy będę miała siłę doprowadzić to do końca. Nawet jeśli znajdziecie sposób, żeby nas rozdzielić, część mnie i tak umrze. Madison uklęknęła przy niej i uniosła jej brodę, zaglądając w oczy. - Nie, nie masz prawa odbierać mi mojej najlepszej przyjaciółki oświadczyła poważnie. - Jeżeli nie znajdziesz w sobie siły, żeby walczyć dla siebie, walcz dla nas. Dla mnie, Garetha, Mariom Nie zapominaj o Dougallu i Bethan, Dannym i wszystkich przyjaciołach z Walii. O Sinach. Twój ojciec żyje dla ciebie. Nie poddawaj się, Winter. Pogładziła ją po policzku, czekając aż na nowo zobaczy w jej oczach iskry wiary i odwagi, które tak dobrze znała. Winter westchnęła, próbując uszczknąć z tej siły, która emanowała od jej przyjaciółki.
- Uda nam się, Win. Jeszcze nie wiem jak, ale się uda. Uniosła wyprostowany mały palec, a Winter zacisnęła na nim własny, naśladując tajne powitanie z dzieciństwa. - Siostry na zawsze? - Siostry na zawsze. To był jedynie cień uśmiechu, ale od czegoś trzeba zacząć. W bibliotece londyńskiej Loży Cameron Farland rzucił egzemplarz „Timesa" na stół, przy którym siedział Rhys. - Niezły bajzel w Yorku - stwierdził niespotykanie poważnym głosem. Rhys podniósł wzrok znad księgi, którą przeglądał. - Co masz zamiar z tym zrobić, Wielki Mistrzu! - Nic. Familia pewnie już się tym zajmuje. Cameron zmarszczył czoło. - Co się z tobą dzieje, Rhys? Nie sądziłem, że zadowalanie ojca mieściło się w twoich ambicjach. Oczy młodego Mistrza zwęziły się w wąskie szparki. - Według ciebie wykonuję rozkazy ojca? - zapytał lodowato. - Szczerze mówiąc, mam taką nadzieję, bo już nic nie rozumiem. Przyznałeś publicznie, że zabiłeś Lochinvara... Rhys zacisnął pięści. Nie pytaj mnie o to, Cam. Nawet ty byś tego nie pojął. Znowu poczuł pustkę w piersi. Straci też Camerona, ostatniego przyjaciela. Tworzył wokół siebie próżnię, niedługo zostanie zupełnie sam. - Ty też przyszedłeś tu, żebym ci powiedział, że to nieprawda? - To nie byłby zły pomysł, przyjacielu. - To idź do Winter Starr, ona już mnie o to pytała. Cameron zbladł, a Rhys zapragnął cofnąć to, co powiedział. Icoby ci to dało? Nic nie zmyje krwi z twoich rąk.
- Zrobiłeś to naprawdę... - wykrztusił Cameron kompletnie zaskoczony. - Dlaczego? Nie byłeś szczęśliwy w Cae Mefus? - Tu jest moje miejsce. Moc, która we mnie krąży, tego ode mnie wymaga. Dziecinne zdumienie powoli znikało z twarzy Camerona. Teraz wyglądał na urażonego. Jesteś jeszcze niewinny, Cam - pomyślał Rhys. Idź stąd, póki możesz. - Nie. Z Mocy można zrezygnować. Jednak ty się zmieniłeś. - Nie wiesz, o czym mówisz. - Moc należy do ciebie, nie ty do Mocy. To ty nią kierujesz. To, że tu jesteś nie jest winą ani Mocy, ani miłości. Ratuj nas. Jeszcze możesz to zrobić. - Winter widzi to dokładnie, jak ty - zauważył Rhys ze złością. To było nagłe olśnienie, zerwał się z miejsca, przewracając Farlanda nieoczekiwanym podmuchem nadnaturalnej energii. Zbliżył się do niego niespiesznie, patrząc mu w oczy. - Idź do niej, Cameron - szeptał czule. - Czuwaj nad nią, dla mnie... Oczy Camerona zaszły mgłą, stały się puste i nieobecne, potem chłopak zdołał się otrząsnąć. - Nie waż się, Rhys. Nie rób tego swojemu najlepszemu przyjacielowi. - Nie naginać twojej woli? Czemu nie? - Bo to byłby błąd. Potrzebujesz przyjaciół. Niewolników masz aż nazbyt wielu, ale to nie oni ci pomogą, kiedy będziesz tego naprawdę potrzebował. Rhys oddychał przez zaciśnięte zęby. Wyraz jego twarzy się nie zmienił, ale w środku znowu coś runęło. - Odejdź stąd, Cam - rozkazał zrezygnowany. - Natychmiast. Kiedy tamten wyszedł, opadł ciężko na pluszowy fotel i schował twarz w dłoniach. Pragnienie go spalało. Moc łaknęła coraz więcej krwi.
Srebrne oczy Winter majaczyły mu w myślach. - Tylko ty potrafisz ugasić tę żądzę, najdroższa. Potrzebuję twojej duszy, teraz, kiedy moja ciemnieje. Potrzebuję cię, ale straciłem prawo, by cię o to prosić. Wyciągnął rękę do karafki stojącej na stole. Krew, bo Serum już dawno mu nie wystarczało. Pił łapczywie, duszkiem. Kiedy skończył, zacisnął palce na kryształowym naczyniu, aż rozprysnęło się na milion okruchów. - Uciekaj, Winter - szepnął. - Uciekaj, dopóki jestem w stanie ci na to pozwolić.
53 Winter podskoczyła na dźwięk telefonu. Przez sekundę ogarnęła ją szaleńcza nadzieja, że to Rhys. Odebrała, ale nie mogła rozpoznać głosu po drugiej stronie słuchawki, należał do przeszłości, która wydawała jej się odległa o tysiąc lat. - Cameron... To naprawdę ty? - Winter, muszę z tobą porozmawiać... - mówił zmęczonym, udręczonym głosem, aż zrobiło jej się przykro. - Chyba potrzebuję twojej pomocy. Usłyszała, jak wzdycha głęboko. Pomimo tego wszystkiego, co wspólnie przeszli w Cae Mefus, nigdy nie zdołali się zaprzyjaźnić. Skoro do niej dzwonił, powód mógł być tylko jeden. - Wszystko w porządku? - Nic nie jest w porządku - odparł. - Zresztą sama wiesz. Rhys... Serce Winter wykonało salto. - Zrobił ci coś? - Nie. To siebie samego krzywdzi. Winter nerwowo przeczesała włosy palcami. Ręce jej się trzęsły. - Wiem - szepnęła. - Ale nic nie możemy na to poradzić. Zamilkli oboje.
- Musisz spróbować, Winter - powiedział w końcu Cameron. -Przynajmniej ty powinnaś! Pomów z nim! Dziewczyna przełknęła ślinę, jakby była trująca. Chciała odpowiedzieć, ale głos jej się załamał. - To by nic nie dało, Cameron - wykrztusiła w końcu. - Nie posłuchałby mnie. - Jeżeli to prawda, to nie ma już żadnej nadziei... Cameron zdusił w sobie jęk. Winter do tej pory nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo był związany z Rhysem. - Spróbuj ostatni raz. Proszę cię... Jesteś jedyną osobą, która ma choć cień szansy, żeby go przekonać - nalegał. Jego wiara w jej możliwości, jego desperacja, to był dla niej zbyt wielki ciężar. - Familia chce, żebym go powstrzymała - powiedziała cicho. Oboje wiedzieli, co to oznacza. -1 będziesz musiała to zrobić, jeżeli nie uda nam się przemówić mu do rozumu! Zupełnie go nie poznaję, wydaje się być inną osobą! - Cameron prawie krzyczał. - On cię kocha, Winter. Nie mogę uwierzyć, że naprawdę dopuszczasz możliwość zabicia go! Potem się załamał. - Przepraszam... Ja tylko... To znaczy, nie chciałabyś się upewnić, że nie ma już żadnego innego wyjścia, zanim zrobisz to, co musisz zrobić? Winter ostatkiem sił powstrzymywała wzbierający w jej gardle szloch. - Wolałabym umrzeć niż... - głos jej zadrżał, ale jakoś zdołała go opanować. - Niestety nie mam prawa decydować za innych. Ludzie zaczną umierać, Cameron. Już umierają. Słyszałeś, co się stało w Yorku? - To nie wina Rhysa, nie tym razem. To buntownicy korzystają z zamieszania. Proszę cię tylko o jeszcze jedną, ostatnią próbę.
A jeśli się nie powiedzie, to ja znowu spróbuję. Odzyskamy go, ale potrzebujemy czasu. - Dobrze. Przekonaj go, żeby się ze mną spotkał. Kiedy wypowiadała te słowa, miała nieodparte wrażenie, że go oszukuje. - To mój przyjaciel, kiedyś był najlepszy z nas wszystkich -oświadczył nieoczekiwanie Cameron. - Nie pozwolę ci go tknąć, dopóki nie będę miał pewności, że zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy, żeby go ocalić. Przyrzekam ci to, Winter Starr. - Zabiłbyś i jego - odparła Winter, ale po drugiej stronie rozbrzmiewał już sygnał przerwanego połączenia. Nagle samotność uderzyła ją z całą siłą. Nie mogła dłużej siedzieć we własnym pokoju. Cameron ma rację. Jest jeszcze nadzieja. Wytrzymaj. *** Danny Roberts wszedł do siedziby Scotland Yardu z udawaną obojętnością. Nie robił niby niczego złego, w końcu nadal był policjantem, ale korzystanie z tamtejszych zasobów, kiedy nie był na służbie, nie napawało go dumą. Dość dobrze orientował się w rozkładzie budynku, bywał tam na początku swojej kariery. Na szczęście wiele się tam nie zmieniło. Miał nadzieję, że dotyczyło to też jego kontaktu, w przeciwnym razie cała ta wizyta okazałaby się stratą czasu. -Agencie Roberts! - usłyszał za swoimi plecami radosny kobiecy głos. Ledwo zdążył się odwrócić, a rudowłosa piękność obdarowała go głośnym całusem w policzek. Danny przytulił ją przyjaźnie. - Cześć, Gin! Ginger Holloway poprowadziła go do biurka oddzielonego od reszty pomieszczenia przegrodą z jasnej sklejki.
- Witaj w moim gabinecie - powiedziała, uśmiechając się. -Znajdź sobie jakąś stertkę papierów i usiądź, ale nie narób mi bałaganu, bo nie wyjdę stąd do zimy. - Jakaś interesująca sprawa? Kobieta spojrzała na niego, jakby miał problemy z pojmowaniem. - Tysiące. Wykroczenia, parkowanie w niedozwolonych miejscach, niezapięte pasy bezpieczeństwa. Jak pogrzebiesz w tej stercie po prawej, znajdziesz kilka setek pasjonującego kierowania pojazdem w stanie nietrzeźwym. Danny się roześmiał. - Mokra robota... - Ale ktoś to musi robić - skończyła za niego Ginger. - A kto się do tego lepiej nadaje niż delikatna dziewczynka, zbyt krucha, żeby wysłać ją na ulicę? Spojrzeli na siebie i wybuchli śmiechem jak w czasach akademii. - Jeżeli ktoś tak myśli, to znaczy, że kompletnie cię nie zna, Gin. Wzruszyła ramionami, rezygnując z polemiki. - Tobie natomiast idzie świetnie, co, Dan? Jesteś już zastępcą... Tym razem to Danny musiał się wywinąć. - Już nie... W zeszłym miesiącu przenieśli mnie do Cardiff. Miał nadzieję, że Ginger nie wyłapie goryczy w jego głosie, ale ona zbyt dobrze go znała. - Czemu się nie cieszysz? Przynajmniej nie siedzisz już między owcami. Chociaż jedno z nas może zrobić karierę! Danny odwrócił się, ukrywając ironiczny uśmiech. - Muszę do tego wreszcie przywyknąć. Jeszcze chwilę rozmawiali o wszystkim i niczym, aż Ginger przeszła do sedna, jak to miała w zwyczaju. - Chciałeś mnie tylko odwiedzić, Roberts? - zapytała prowokacyjnie. Czy może potrzebujesz mojej pomocy?
Danny uniósł ręce na znak, że się poddaje. - Potrzebuję planów miasta. Map. Ginger tylko się roześmiała. - Całego miasta? Obrosną cię pajęczyny, zanim dojdziesz do połowy. - Westminsteru - uściślił mężczyzna. - Z jakiego nakazu, agencie? Danny spojrzał na nią z ukosa. - Powiedzmy, że próbuję popchnąć kilka śledztw... - No dobra, nie moja sprawa - przerwała mu Gin. - Chodź za mną. Jeśli interesuje cię ostatnie pięćdziesiąt lat, to mogę podrzucić ci kilka teczek. Popędziła przed siebie energicznym krokiem, Danny pospieszył za nią. Ginger była jedną z niewielu osób, które chodziły szybciej od niego, a z pewnością nie miała zamiaru na niego czekać. - A starsze rzeczy? - O ile starsze? - Z tysiąc lat... Ginger gwizdnęła z uznaniem. - Londyn pełen jest muzeów, kochaniutki. Danny pokręcił głową z niezadowoleniem. - Nie mam na to czasu. - Dlaczego? Metrem nie jest to takie niewygodne... Kilka godzin później Danny siedział w swoim hotelowym pokoju, sprawdzając godziny otwarcia London's Transport Museum. Metro pomyślał z rozbawieniem. - Świetny pomysł, Gin! Może, ale tylko może, znalazł trop.
54 Jesteś pewna, że chcesz wyjść sama, kochanie? - zapytał ze zmartwieniem Morgan Blackwood. - Jeżeli zostanę w domu jeszcze przez minutę, zwariuję - odparła Winter, siląc się na lekki ton. - Idę tylko odwiedzić Mad w kawiarni. Ogarnęło ją poczucie winy. Wspięła się na palce i przytuliła do mężczyzny. Mam nadzieję, że to nie będzie wielka głupota, tato - pomyślała, przyciskając twarz do jego piersi. - Muszę to zrobić, Cameron ma rację. Nie mogę się poddać, zanim nie spróbuję absolutnie wszystkiego. Nie bała się, że znajdzie się w prawdziwym niebezpieczeństwie. Nie umiała wierzyć, że Rhys mógłby zrobić jej krzywdę. Poza tym mimo wszystko jakaś część niej wciąż desperacko go pragnęła. - Kocham cię, tato - szepnęła po raz pierwszy w życiu. Wysunęła się z jego objęć i wyszła. Kiedy drzwi się za nią zamknęły, uśmiech znikł z jej twarzy, nie pozostawiając po sobie nawet śladu. Miała pół godziny, aby dotrzeć do Notting Hill.
Gareth oderwał wzrok od drzwi i odkrył, że nie tylko on się w nie wpatrywał. - Możemy jej ufać? - zapytał Malcolm Dougall z niewyraźnym uśmieszkiem. Był wampirem, ale chłopak czuł do niego szczerą sympatię. - Komu? Winter? Chciałbym, ale czasem nie jestem tego pewien. - Właśnie. Szczerze mówiąc, sam bym się chętnie przespacerował, gdybym nie musiał zajmować się innym Blackwoodem - rzucił Dougall jakby od niechcenia. - Idziemy do Darrana Vaughana, takie miłe spotkanie po latach... Ale was, młodych, to chyba nudzi, co? Prosi mnie, żebym ją śledził? - zastanawiał się Gareth lekko rozbawiony. - No dobrze, Doug. Zresztą to nawet nie byłby pierwszy raz. Zaśmiał się pod nosem. - Masz rację, wolałbym napić się zimnego koktajlu... Nie miał czasu się upewnić, ale wydawało mu się, że Dougall, wychodząc, puścił do niego oko. ** * - Poczekaj tu na mnie - powiedział Cameron; był zdenerwowany. - Pójdę zapowiedzieć, że już jesteś. Był bardzo spięty, w innych okolicznościach wydałoby jej się to zabawne. - Nie trzeba - powiedziała, kładąc mu rękę na ramieniu. - On już wie. Ruszyła w stronę strażników strzegących wejścia do Loży, kiedy zza rogu wyskoczył Gareth. Był wściekły. - Oszalałaś! - krzyknął. - Co ty, do diabła, robisz?
Winter zamarła. Nie, cholera! Tylko nie teraz! Cameron wyminął ją i stanął naprzeciw Garetha. - Złaź z drogi, Chiplin! - wycedził przez zaciśnięte zęby. -Nie mam najmniejszego zamiaru. Nie pozwolę ci jej tam zawlec. Twarde spojrzenia Soldierów odwróciły się w ich stronę. Nie wydawali się szczególnie zainteresowani tą sceną, ale Winter wiedziała, że byli gotowi interweniować. Czekali tylko na rozkaz... Rhysa. Zbliżał się, całe jej ciało zaczęło drżeć, ogarnęło ją poczucie spełnienia, jakby wreszcie znowu była kompletna. Nie powinnaś była przychodzić - powiedział w jej myślach. Otaczała go chmura niespokojnej, ponurej Mocy. Czuła od niego mieszaninę szczęścia i rozpaczy. Nie musiał się nawet pokazywać, żeby wydać rozkaz. Strażnicy zerwali się z miejsca i w mgnieniu oka pochwycili Garetha i Camerona. Poprowadzili ich do wnętrza willi. Winter nie pozostało nic innego, jak pójść za nimi. Gareth próbował protestować, ale brama zatrzasnęła się za nimi, odcinając jedyną drogę ucieczki. Wszystko odbyło się tak szybko, że nikt z zewnątrz nie miał szans niczego zauważyć. To moja wina - pomyślała Winter. Rozejrzała się i wnet poczuła, jak kasztanowe oczy Rhysa pieszczą jej skórę. Tym razem jednak tylko podsyciło to jej złość. - Puść ich! - krzyknęła, podchodząc do Wielkiego Mistrza, który czekał na schodach. On uśmiechnął się do niej wyzywająco. - Później - odparł z irytującym spokojem. Wyciągnął w jej kierunku rękę, zapraszając, żeby podeszła. Jej policzki spąsowiały. Skrzyżowała ręce na piersi, żeby nie ulec pokusie, ale pragnienie dotknięcia jego skóry rozpalało wszystkie jej zmysły. - Natychmiast! - syknęła.
Rhys wzruszył ramionami. - Jak sobie życzysz, Winter - zakpił. - Zawsze wedle twego rozkazu. Nie odrywał od niej oczu, strażnikom wystarczył ledwie dostrzegalny gest, żeby poluźnić uścisk. - Masz jakiś dobry powód, żeby nachodzić mnie w tym miejscu? Obojętność w jego głosie jeszcze bardziej ją rozwścieczyła. Nie obawiała się już o swoje bezpieczeństwo. Czuła się zdradzona w najgorszy możliwy sposób. Nawet Rhys nie miał prawa krzywdzić jej przyjaciół. Furia pulsowała w jej żyłach. - Ty jesteś powodem, choć nie mam pewności, czy dobrym. W jego źrenicach pojawił się jakiś nowy cień. - Chciałaś ze mną mówić, kochanie? Zadrżała. Jak śmiał odzywać się do niej w ten sposób? Wszystko zaprzepaszczasz, Rhys! - krzyknęła niemo. - Najpierw uwolnij Camerona i Garetha, potem porozmawiamy. Rhys teatralnie wskazał wyjście. - Nikt ich już nie zatrzymuje - oświadczył i spojrzał wyzywająco na Garetha. - Możesz odejść, Chiplin. - Nie ma mowy. Nie ruszę się bez niej. Rhys spojrzał z powrotem na dziewczynę. - Co mam zrobić, Winter? - zapytał z udawanym rozbawieniem. - Jak widzisz, nie mogę zadowolić wszystkich. Gareth burknął coś pod nosem, Winter miała dość. - Od kiedy to się tym przejmujesz? - wycedziła. Cameron czuł coraz większe napięcie w powietrzu, spojrzał błagalnie na Winter. - Proszę cię... - przekazał bezgłośnie. Jego mina była tak nieszczęśliwa, że dziewczyna poczuła, jak złość częściowo z niej uchodzi. - Obiecaj mi, że kiedy skończymy, będą mogli odejść i włos nie spadnie im z głowy - powiedziała w końcu. - Obiecaj, Rhys.
- Dobrze. O ile nie zrobią czegoś głupiego. Podszedł do niej i tym razem pozwoliła mu ścisnąć swoją dłoń. Jego dotyk był elektryzujący, wyzwalał burzę sprzecznych uczuć. - Chciałbym pokazać ci ogrody Loży... Zanim odeszła, rzuciła Garethowi nieszczęśliwe spojrzenie. - Przykro mi - mruknęła. - Wszystko będzie dobrze, przysięgam. Potem pozwoliła Rhysowi poprowadzić się żwirową ścieżką do altanki ukrytej za kępą roślinności. Chłopak oparł się o smukłą kolumnę i stał nieruchomo jak marmurowy posąg. - Czemu tu przyszłaś - zapytał po długim milczeniu, bardziej zrezygnowany niż zły. Był taki przystojny, zanurzony w grze świateł, cieni i Mocy. Winter łzy napłynęły do oczu. - Musiałam cię zobaczyć, Rhys - przyznała, czując się słaba i głupia. Kocham cię. Rhys przytaknął, zapatrzony w listowie ponad ich głowami. - Wiem, czuję to samo każdego dnia. Nie możesz się od tego uwolnić, choć dla ciebie stało się to wyrokiem. Obrócił się powoli i spojrzał jej w oczy. Wciąż trzymał ją za rękę, wystarczył lekki ruch i przyciągnął ją do siebie. Winter wstrzymała oddech, kiedy on napawał się jej zapachem, ledwie dotykając ustami jej skroni. - Należymy do siebie, Winter - wymamrotał, całując ją delikatnie. Razem tworzymy całość. Nachylił się, szukając jej ust, ale ona odwróciła głowę. - Możesz jeszcze zawrócić, Rhys. Możesz zatrzymać to szaleństwo, zanim zupełnie stracisz nad nim kontrolę. Ramiona, którymi ją obejmował, zesztywniały. - To szaleństwo dało nam wolność, najdroższa. Nikt nas już nigdy do niczego nie zmusi, nikt nas nie rozdzieli, rozumiesz? Teraz mogę cię bronić, chronić nasze uczucie... - Za jaką cenę, Rhys? Nie chcę tego!
Uniósł jej dłoń i ucałował palce. - Jestem gotów wziąć to na siebie, Winter. I tak właśnie powinno być, to część tego, czym jestem. Winter powstrzymywała łzy, przez co jej srebrne oczy lśniły jak brylanty. - To nie tak - zaprotestowała. - Ty taki nie jesteś! - Mylisz się, Win. Niedługo będziemy wolni, będziemy mogli być sobą. Ale teraz musisz mi zaufać. Świat, który nadejdzie, będzie lepszy, taki, jakiego zawsze pragnęłaś. Winter potrząsnęła głową, a po policzkach popłynęły łzy. - Nigdy nie zapytałeś, czego bym naprawdę chciała. Mój idealny świat był tym, w którym mogliśmy być razem, widywać się w szkole... Nasza łąka w nim była, i plaża, Święty Dawid, zachód słońca nad wzgórzami. To był mój świat idealny. Prosty i zagmatwany zarazem, ale doskonały! Chłopak spojrzał na nią, po raz pierwszy nawiedziły go wątpliwości. - Ten świat nigdy nie istniał, Winter - oparł głowę ojej czoło. - Teraz mogę go jednak dla ciebie stworzyć. Pozwól mi na to. To jedyny sposób, żeby uratować naszą przyszłość. Przez jeden jedyny moment odurzyła ją ta wizja. Razem na zawsze... Czy istniało coś wspanialszego? To o to walczył Rhys, sprzeciwianie się temu byłoby okrutne. Razem na zawsze... Krew, Moc, dusza i ciało. Winter wróciła myślami do dnia na łące, wspomnienie jego dotyku i tego, co wyczytała w jego oczach, na nowo rozgrzało jej skórę. Nie możemy temu zaprzeczać, kochanie. Od zawsze byliśmy sobie przeznaczeni. Myśli Rhysa wślizgnęły się do jej umysłu, pozwalając jej podziwiać obraz idealnego świata, który na nich czekał. Zadrżała, nogi odmówiły jej posłuszeństwa, ale w ramionach Rhysa była bezpieczna.
Potem przypomniała sobie o Garethcie. - To nie w porządku, Rhys. Żadne szczęście nie może mieć takiej ceny. Nasze życia nie mają wyższej wartości od tych, które odbierają buntownicy. Nie mogę tego zaakceptować. - Nie zdajesz sobie sprawy z tego, jaką naprawdę wartość ma twoje życie - przerwał jej, mówił z czułością. - Twoje, nasze życie... Nasza Moc... Rada nas osłabiła iluzją pokoju. Prawda jest taka, że nie może być pokoju między dwiema Rasami i nigdy nie będzie. W tej grze zawsze jesteśmy drapieżnikami albo zwierzyną. A my dwoje szczególnie. Nie ma sensu się opierać, negować ogromnej Mocy, która w nas płynie. Nie ma w tym nic złego, to jest nasza natura. Cień w jego oczach rozszerzył się, jakby chciał wchłonąć i ją. Winter zrobiła krok do tyłu. - Chyba w to nie wierzysz, Rhys - wykrztusiła. - Niemożliwe, że aż tak się zmieniłeś. - Wcale się nie zmieniłem, Winter. Nie jestem już tylko hipokrytą. Jeżeli nie chciałaś wcześniej dostrzec, jaki jestem naprawdę, to nie moja wina. - Nieprawda - zaprzeczyła dziewczyna. - Moc cię zaślepia! Rhys skoczył w jej stronę z zatrważającą szybkością. - Wiem, co robię! A robię to dla nas! - wziął jej twarz w dłonie, czuł pod opuszkami palców pulsowanie jej krwi. - Czemu tego nie widzisz, Winter? Cena od zawsze była taka sama! Jestem gotów ją zapłacić, ale musisz mi zaufać. Potrzebował jej i pozwolił jej to dostrzec. Winter patrzyła mu prosto w oczy, ignorując Pragnienie, które się w nich malowało. - Rhys, posłuchaj mnie... - poprosiła. - To, co mówisz, nie ma najmniejszego sensu. Nie mogę tego zaakceptować i ty też nie powinieneś. - Nigdy nie prosiłem, żebyś mi pomogła. Nawet mi to przez myśl nie przeszło. Nie zrobiłabyś tego i słusznie. Ja jeden będę
ponosił winę. Ty tylko na mnie czekaj... Kiedy to wszystko się skończy, znowu będziemy razem. Winter przykryła jego dłonie swoimi i je ścisnęła. Potem zdjęła je z twarzy i odwróciła wzrok. - Nie - szepnęła. - Jeśli naprawdę mnie kochasz, musisz to zatrzymać. Rhys zadrżał, oczy rozszerzył mu gniew. - Oczywiście, że cię kocham! Inaczej po co bym to robił! -krzyknął. Zdradzę ci sekret... Nie miałem innego wyjścia! Możesz dalej się oszukiwać, ale taka jest rzeczywistość! Nie zostawiono nam żadnego wyboru! Winter wytarła łzy. - Teraz mamy wybór, Rhys. Chłopak na powrót przybrał kamienne oblicze. - Ja już go dokonałem. Twoja kolej, Winter. Będziesz na mnie czekała? Milczała. - Robisz wielki błąd, najdroższa. Gdybyś spróbowała zrozumieć, zamiast słuchać paplaniny twoich przyjaciół, to byś wiedziała. Spojrzał na nią, rozżalony, zraniony. Winter trzymała się resztkami sił. - Wysłuchałam cię, Rhys - powiedziała powoli. - I to mnie najbardziej przeraża. Powinnam była posłuchać Garetha kilka miesięcy temu. Gdybym zdołała trzymać się od ciebie z daleka, dzisiaj by nas tu nie było. - Garetha Chiplina? - zakpił Rhys. - Jaka ty jesteś naiwna, Win. Naprawdę myślisz, że próbował nas rozdzielić ze szlachetnych pobudek? Jeśli go kiedyś o to zapytasz, spójrz mu w oczy. Mogłabyś odkryć, że jego przyjaźń nie jest tak bezinteresowna, jak ci się wydawało. - Milcz! Nie masz prawa tak o nim mówić.
Rhys uśmiechnął się gorzko. - On należy do Familii. Jego obecność tutaj jest zniewagą dla Zakonu. - Nawet o tym nie myśl. Nigdy by się tu nie zjawił, gdyby nie chodziło o mnie. Przypominam ci, że ja też w połowie należę do Familii. Uwięź mnie! - krzyknęła wyzywająco. - Nie wiem, czy zdołałabym cię przed tym powstrzymać, ale ostrzegam cię, nie waż się tknąć Garetha! - Stanęłabyś przeciw mnie... dla niego? W jego głosie zabrzmiał ból i niedowierzanie. - Wiesz, że bym to zrobiła. Winter przywołała Moc. Energia wezbrała wokół niej jak potężna fala. Rhys jeszcze nigdy nie widział jej tak pięknej. Była silna i odważna. Była częścią niego. W tym samym momencie ogarnął go strach przed jej utratą. Bał się, że jakiś fragment jej serca wyśliźnie mu się z rąk, że ona podaruje go innemu. Zazdrość wybuchła w nim nieoczekiwanie i gwałtownie. Nie drgnął, żeby ją zatrzymać, kiedy odchodziła. Sparaliżowała go intensywność własnych uczuć. Wróci - pomyślał, próbując odzyskać nad sobą panowanie. -Nie może beze mnie żyć, tak jak ja nie mogę bez niej. To przeznaczenie. Winter stanęła na progu i obejrzała się na niego. Czas się zatrzymał, kiedy znowu spojrzeli sobie w oczy. - Niedługo się zobaczymy, Winter. Dziewczyna powoli pokręciła głową, wciąż wpatrzona w jego twarz. - Mam nadzieję, że nie, Rhys. Następnym razem będziemy musieli walczyć.
55 Minęło kilka godzin od wydarzeń w Loży i adrenalina zaczęła powoli opadać. Winter westchnęła, wpatrując się w zmętniałe lustro wiszące w suterenie Sinów. Wciąż miała zaczerwienione, spuchnięte oczy. Rozpuściła włosy, pozwalając im opaść na twarz i zdecydowała, że nadszedł właściwy moment. Weszła cichutko do saloniku, który aktualnie pełnił rolę sypialni Garetha. Chłopak leżał nieruchomo na zapadniętej kanadyjce, zakrywając twarz rękoma. Nawet nie spojrzał, kiedy do niego podchodziła. - Chciałam cię przeprosić - powiedziała Winter. Gareth westchnął i opuścił ramiona. - Nie wiem, czy to wystarczy. To było zbyt ryzykowne. Nie było oskarżenia w jego głosie, tylko zmęczenie. - Usiądź - poprosił po chwili, przesuwając się w stronę ściany. Przysiadła sztywno. - Musiałam to zrobić - powiedziała. - Wiem. Nie odzywali się przez jakiś czas, w końcu Gareth objął jej plecy. - Znam cię, Win. Nikt by cię nie powstrzymał. Spojrzała na niego, próbując odgadnąć sens tych słów.
- To normalne, że nie chcesz się poddać. Mogę to zrozumieć. Wszyscy cię rozumiemy, ale pozwól nam sobie pomóc. Nie musisz walczyć ze wszystkim sama, już ci to mówiłem. Jego uśmiech był tak pełen ciepła i troski, że musiała odwrócić wzrok. Po spotkaniu z Rhysem, głos Garetha był jak balsam... Odniosła wrażenie, że część czyhających na nią cieni została rozgoniona. - Absolutnie nie chciałam cię narażać. Cholera, ja do samego końca nie zorientowałam się, że byłeś w jakimkolwiek niebezpieczeństwie... Gareth przytaknął. - Ja bałem się, że cię stracę - przyznał. - Bałem się, że on cię skrzywdzi. A jeszcze bardziej bałem się, że za nim pójdziesz, że odejdziesz na zawsze. - Nie zrobię tego. - Wiem - powiedział chłopak, gładząc jej policzek. - Już mówiłem, że cię znam... Wiem, że się nie złamiesz, choć go kochasz... Czasem nie mogę tego znieść. „Spójrz mu w oczy" powtórzył Rhys w jej głowie. Winter to zrobiła, ale nie znalazła w nich fałszu. Tylko ciepło, które wolałaby dostrzec dużo wcześniej. Zapadła cisza, słychać było tylko ich oddechy. Chłopak zdał sobie sprawę, że ona wreszcie zrozumiała. Powoli zbliżył do niej twarz. Ten moment rozszczepił się na milion nieskończenie długich chwil, a w każdej z nich można było dokonać wyboru. I Winter wybrała. Ich usta się dotknęły, spotkały pierwszy raz. Pieściły się, wciąż onieśmielone tym nowym doznaniem. Potem chłopak przyciągnął ją do siebie i pocałował jeszcze raz, czule, szczerze. Winter rozchyliła wargi i nagle poczuła, jakby cofnął się czas. Pierwsze dni w Walii, śmiechy, sprzeczki, pogaduszki o niczym.
Obojgu wydało się, jakby mogłi jeszcze wszystko zmienić, wybrać inną drogę, jaśniejszą i bezpieczniejszą. Oderwali się od siebie, nie musieli nic mówić, wystarczyło im jedno spojrzenie. Potem teraźniejszość na nowo ich odnalazła. „Przeznaczenie" powiedział tego dnia Rhys. Miłość wszechogarniająca, paląca jak wyrok. Winter szukała odpowiednich słów, ale ich nie znajdowała. Gareth się uśmiechnął. - Bardzo tego pragnąłem, Win - wyznał po prostu. Do Winter dotarło, że oddałaby za niego życie, tak jak i za Madison, i babcię, i wszystkich innych, których nosiła w sercu. Ale to nie była miłość, na którą on zasługiwał. - Przykro mi... Gareth pogładził jej twarz. - Nie powinno być ci przykro - powiedział, sam siebie zaskakując. Wszystko mogło potoczyć się inaczej. Wystarczy mi, że wreszcie też to wiesz. Koniec z tajemnicami. Czuł się tak lekko, że aż chciało mu się śmiać. - To było nasze pożegnanie z przeszłością. Kiedy wypowiadał te słowa, zdał sobie sprawę, że to prawda. Niespodziewanie roześmiana twarz Madison opanowała jego myśli.
56 Uwierz mi, Morganie - powiedział Darran Vaughan, odstawiając kieliszek szampana na restauracyjny stolik. - Gdybym wiedział cokolwiek więcej o Corona Argentea, powiedziałbym wam. - A gdybyś wiedział dużo więcej - zauważył ironicznie Malcolm Dougall - to nie pisnąłbyś nam o niej słowa. Vaughan roześmiał się. - Może i tak, przyjacielu. W każdym razie nigdy nie pogodziłem się z więzią, która łączy Winter z naszym młodym przywódcą. Oparł brodę na splecionych dłoniach i spojrzał na nich spod przymkniętych powiek. - To sprzeczne z... moimi interesami, tak to nazwijmy. Morgan zesztywniał. - Trzymaj się z dala od mojej córki - syknął, pokazując kły. Vaughan patrzył na niego obojętnie. - Na razie możesz być spokojny, Blackey. A nawet powinieneś, zważywszy, że musimy połączyć siły, żeby posprzątać bałagan, którego narobiła twoja droga córeczka. Piorunowali się wzrokiem przez dłuższą chwilę, z trudem powstrzymując wzajemną niechęć. Dougall westchnął.
- Nie będziemy z tobą paktować, Darran - oświadczył stanowczo. Jeśli szukasz nieśmiertelności, wcześniej czy później na powrót staniemy się wrogami. Vaughan przytaknął. - To kolejny powód, żeby dobrze mnie traktować, jeśli chcecie, bym z wami współpracował, nie uważacie? Dougall wzruszył ramionami. - Mam w głowie kilka innych sposobów, żeby cię przekonać. Obawiam się jednak, że musimy zadowolić się tym, co mamy... Trzeba dojść po porozumienia. Vaughan posłał im obojętny uśmiech i zakręcił swoim kieliszkiem. - Umowy są po to, żeby je zrywać. Blackey powinien to wiedzieć najlepiej... Blackwood nie odpowiedział, ale Moc zagęściła się wokół niego. - Kiedyś byłeś bardziej dyplomatyczny, Darran - zainterweniował szybko Dougall. - A Morgan bardziej cierpliwy. Vaughan podniósł ręce, jakby się poddawał. - Gdybym wiedział, gdzie jest ten przeklęty klejnot, osobiście bym po niego poszedł. Odkryłem tylko, że tajemnicza korona Roweny była uważana za niezwyciężony talizman przepełniony Mocą. Niestety ślad po niej urwał się kilkaset lat temu. Od razu mówię, możecie sobie darować British Museum czy biblioteki uniwersyteckie. Przeczytałem każdy manuskrypt i ewangeliarz. Jedyna wzmianka, na jaką natrafiłem mówi: „Ukryta w ziemi, gdzie Rowena spoczywa". Mam nadzieję, że padła ofiarą złodziei, bo grobowiec Roweny został zniszczony dawno temu. Dougall poczuł na sobie wzrok Morgana, ale powstrzymał się przed odwróceniem głowy. „Ukryta w ziemi, gdzie Rowena spoczywa" powtórzył w duchu. Był pewny, że obaj pomyśleli o tym samym. Vaughan będzie musiał sam na to wpaść. Jeżeli się nie mylili, dzisiejsza wizyta Danny'ego Robertsa w London's Transport Museum może okazać się bardzo owocna.
Nocne powietrze w parku Świętego Jakuba było chłodne i pachnące. Gdyby nie cel, do którego zmierzali, mogłaby to być przyjemna wieczorna przechadzka. Tej nocy jednak ich przeznaczenie mogło zostać odwrócone. Winter szła między Dougallem a swoim ojcem. Nie wiedziała, czego się spodziewać ani na co liczyć. Czuła się otumaniona, ale tak chyba było lepiej. Gdyby zaczęła rozmyślać, mogłaby się załamać. Madison i Gareth szli przodem, siląc się na dobre humory. Ich śmiech co jakiś czas przerywał ciszę. - Tędy - wskazał Danny, schodząc ze ścieżki w kierunku kępy krzaków. Po kilku chwilach jego latarka stała się jedynym źródłem światła w otaczających ich ciemnościach. Było już po pierwszej, Winter z roztargnieniem pomyślała, że po raz pierwszy odwiedza jeden z londyńskich parków o tak późnej porze. Panowała tam jakaś nierealna atmosfera, która przywodziła jej na myśl przygody Piotrusia Pana w ogrodach Kensing-tońskich. O tak... tej nocy wszystko jest możliwe... Może nawet rozerwanie więzi łączącej ją z Rhysem. Była przerażona i podekscytowana zarazem. Nie wiedziała, czy zrywając więź, poczuje się znowu wolna, czy tylko niekompletna. Najprawdopodobniej byłaby to mieszanina obu tych rzeczy. Danny stanął, a Morgan Blackwood wziął Winter za rękę. Odwzajemniła uścisk. Nadzieja, którą łatwo było wyczytać w twarzy jej ojca wprawiała ją w zakłopotanie. Czuła się winna, że nie umie jej z nim dzielić. Przestań wreszcie! — nakazała sobie. - Będzie, co będzie. Uśmiechnęła się pod nosem. Tej nocy ogarnął ją jakiś dziwny fatalizm, ale pewnie to był jedyny dostępny jej mechanizm obronny.
Spojrzała na schody przed nimi, zarośnięte przez chwasty zejście do nieczynnej od kilkudziesięciu lat stacji metra. Danny poświecił dookoła dla pewności, po czym zaczął schodzić. - Slinky ma tu po nas przyjść - poinformował, dotykając zardzewiałych krat blokujących wejście. Łańcuch, który wisiał na bramie był nowiusieńki, policjant potrząsnął nim, sprawdzając jego wytrzymałość. Metaliczny łoskot rozszedł się echem po tunelu. Danny zdjął plecak i wyjął narzędzia, które przygotował poprzedniego dnia. Przeciął kłódkę bez trudu i oświetlił wnętrze. Upewniwszy się, że jest bezpiecznie otworzył kratę i skinął na resztę, żeby weszli. W ciszy podziemnego korytarza usłyszeli kroki Slinky'ego odbijające się echem od kamiennych ścian upstrzonych kolorowymi napisami, plakatami reklamowymi z lat dziewięćdziesiątych i symbolami uniwersyteckich bractw. Rzecznik Kretów zbliżył się do nich z uśmiechem. Jego oczy natychmiast powędrowały do Dougalla i Morgana Blackwooda. - Dziwną kompanię sobie wybrałeś, agencie - skomentował dobrotliwie. Danny'emu rozszerzyły się oczy z zaskoczenia. - Kto żyje w ciemnościach, musi zaufać innym zmysłom, przyjacielu wyjaśnił włóczęga. - Nikt z nas nie zagrozi twoim ludziom, Slinky - zapewnił policjant. Bezdomny uśmiechnął się bezzębnie. - Powtarzam, nie jesteśmy tak bezbronni jak myślisz, Danny Robertsie. Poza tym ktoś taki jak ty nie mógłby oszukać osoby, która oferuje mu pomoc. Mężczyzna zdecydował, że temat został wyczerpany i przeszedł do przeglądu ubioru członków ekspedycji. Pokiwał z zadowoleniem głową, widząc ich wysokie kalosze.
- Mam nadzieję, że uda nam się dotrzeć tam, gdzie chcecie -powiedział. - Moi eksploratorzy przestudiowali mapy, które przyniosłeś z muzeum, agencie. Niestety suche przejścia zawaliły się dziesiątki lat temu. Jedyną drogą jest koryto rzeki Tyburn. Jednak tam korytarzy nie znają nawet Krety. - Tyburn? - zapytał Gareth. - Jedna z podziemnych rzek - wyjaśnił pospiesznie Slinky. -Jest ich trochę, kilka naturalnych i kanały wodociągów, ale tym razem nie mamy czasu na zwiedzanie. Metro ruszy za niespełna cztery godziny, musimy się pospieszyć. Ruszyli, włóczęga jako pierwszy, reszta szła za nim w milczeniu. Dotarli do czynnych torów i szli nimi przez jakiś czas. Potem Slinky skręcił w węższy korytarz, który wyglądał na ślepy. - Teraz zacznie się najlepsze - oznajmił, macając ścianę, aż natrafił na niewidoczny zamek. Naparł całym ciężarem na drzwi, aż wreszcie ustąpiły. Przez moment latarka oświetlała tylko gęsty tuman pyłu. Tym razem Madison nie traciła czasu i natychmiast założyła chustkę na twarz. Kiedy kurz opadł, ich oczom ukazał się tunel wykuty w litej skale. - O cholera... - jęknęła dziewczyna, słysząc szczurzy pisk tuż za zasięgiem światła latarki. Slinky uśmiechnął się lekko i zamknął za nimi drzwi. - Radzę wam twardo stąpać po ziemi... a właściwie donośnie. Byłoby dobrze, gdyby podziemne stworzenia wiedziały, że jesteśmy ciężcy i liczni. Madison nigdy nie przepadała za myszami, Winter podeszła do niej i ruszyły dalej, trzymając się za ręce. Po jakimś czasie kwaśny odór tunelów metra zastąpił świeży zapach wilgotnej ziemi. Winter zazwyczaj widziała dobrze nawet w ciemnościach, ale pod ziemią było tak czarno, że nawet ona poruszała się po omacku. Jedyny skrawek widocznego świata
wyznaczał snop światła latarki. Z każdym krokiem członkowie nocnej ekspedycji mieli wrażenie zanurzania się w nową, nieznaną rzeczywistość. - Dotarliśmy do niższych poziomów - wyjaśnił bezdomny, droga coraz bardziej stromo schodziła w dół. W końcu dotarli do przepaści otwierającej się pod przestronną salą, niżej wisiały resztki zawalonych schodów. - Tam w dole. Dougall podszedł do czeluści i przyjrzał się jej uważnie. Oprócz pozostałości schodów, powierzchnia urwiska była gładka i pozbawiona jakichkolwiek uchwytów. Od dna dzieliło ich około dziesięciu metrów. - Za pańskim pozwoleniem - zwrócił się do przewodnika. - Ja pójdę pierwszy, a Blackey ostatni. Tylko my jesteśmy w stanie zapobiec ewentualnym upadkom. Slinky skinął na zgodę. Danny wydobył z plecaka długą linę i przywiązał ją do metalowej sztangi wystającej ze ściany, prawdopodobnie części dawnej bariery. Albo rusztowania podtrzymującego strop... - pomyślał, czując zimny dreszcz na plecach. Kiedy skończył, Dougall już był na dnie. - Mam nadzieję, że nikt z was nie cierpi na lęk wysokości -zawołał wesoło. Policjant wydał z siebie dziwny dźwięk oscylujący między prychnięciem, westchnieniem a chichotem i spuścił się po linie jako pierwszy. Zaraz za nim zjechała Madison, potem Gareth. Zwinność Slinky'ego zaskoczyła wszystkich. Pomimo swojej potężnej budowy poruszał się z wprawą cyrkowca. Kiedy wszyscy już stanęli bezpiecznie na ziemi, podjęto marsz. Szybko zorientowali się, że warunki będą coraz cięższe. Temperatura drastycznie spadła, przenikliwa wilgoć zwiastowała bliskość wody. Szli wąskim i niskim korytarzem ledwo pozwalającym na wyprostowanie pleców.
W końcu Slinky stanął, przed nimi płynęła podziemna rzeka. - To jest Tyburn. Przyprowadziłem was, gdzie chcieliście. Danny skinął głową i podszedł do włóczęgi. Zdawał sobie sprawę, że Slinky orientował się w podziemnych labiryntach o niebo lepiej od nich, ale i tak nie podobało mu się, że miał oddzielić się od grupy. Prawdopodobnie jednak znalazłby się w większym niebezpieczeństwie, gdyby został z nimi. Wyciągnął do niego rękę i mężczyzna uścisnął ją swoją twardą dłonią. - Dziękuję za pomoc. Slinky machnął ręką. - Niech wam sprzyja szczęście. Będziecie go potrzebować, żeby znaleźć, czego szukacie. To powiedziawszy, odwrócił się i zniknął w ciemności. Reszta grupki w milczeniu ruszyła dalej. Tyburn był szerszy i głębszy, niż to sobie wyobrażali. Pomimo dość spokojnego nurtu tuż przy brzegu, stopy w kaloszach zmarzły im na kość. - Naprawdę musimy przechodzić? - zapytał Gareth, przyglądając się nieufnie czarnym odmętom. Szedł przodem razem z Dannym. - Według moich map, budynek, którego szukamy stał po przeciwnej stronie - potwierdził policjant bez entuzjazmu. - Fantastycznie - jęknął chłopak. - A mamy pomysł, jak się tam dostać? Madison westchnęła. - Chodźmy za szczurami, może mają gdzieś kładkę? Woda jest tak zimna, że pewnie nawet one jej unikają... Winter uśmiechnęła się, wiedząc, że jej przyjaciółka zaczerpnęła inspiracji z wojennego filmu, który kiedyś razem widziały. Co prawda nie znajdowali się w Wietnamie, ale chyba warto było spróbować.
Była dziwnie niespokojna... Wciąż przechodziły ją dreszcze i czuła mrowienie na karku. Instynktownie poszukała wzrokiem dwóch wampirów. Dougall miał poważną, zaniepokojoną minę. - Moc - powiedział tylko w odpowiedzi na jej pytające spojrzenie. - Chyba jesteśmy blisko - zgodził się Morgan. - Gareth, poświeć na drugi brzeg. Gareth skierował tam latarkę - ukazała im się goła, skalna ściana. - To możliwe, że tu gdzieś stał pałac Założycieli? - Jeśli nie dokładnie tu, to przynajmniej niedaleko - odparł Danny po chwili zastanowienia. - Próbuję ocenić odległość na podstawie długości naszego marszu, ale to niełatwe bez żadnych punktów odniesienia. Światło latarki tańczyło po powierzchni wody, Winter zapatrzyła się w jego poblask, pozwalając myślom płynąć swobodnie. - Już niedaleko - mruknęła pod nosem, nie wiedziała, skąd wzięła się ta pewność, ale źródło Mocy było blisko. - Jesteś pewna, mała? - zapytał Dougall, przyglądając się jej uważnie. Winter przytaknęła. - W takim razie znajdźmy sposób, żeby dostać się na drugi brzeg. Ta cholerna korona musi tu gdzieś być. Przeszli prawie kilometr, zanim znaleźli punkt, w którym poziom wody pozwalał na przekroczenie rzeki. Potem szli długo w przeciwną stronę, aż wreszcie natrafili na wąski korytarz, którym odbili od koryta Tyburnu. Wibracja Mocy brzęczała natrętnie w uszach Winter. Im byli bliżej, tym wyraźniej czuła napięcie na powierzchni skóry. - Wszystko w porządku? - zapytał ojciec, kiedy się zatrzymała. Odgarnął włosy z jej twarzy, odkrywając, że oblał ją zimny pot. Spojrzała na niego nieobecnymi oczami i zmusiła się, żeby przytaknąć.
Ogarnęło ją paraliżujące przerażenie. Nagle dotarło do niej, że Rhys będzie wiedział... Odległość nie miała znaczenia, Moc wskaże mu drogę, jak w snach, które dzielili. - Muszę się osłonić - szepnęła zduszonym głosem. - On nie może tego zobaczyć. Rhys mógł dosięgnąć jej duszy, dokładnie tak jak ona jego. Jak mogła wcześniej o tym nie pomyśleć? Nagle nabrała pewności, że on znajdzie sposób, żeby ją powstrzymać. Gdyby dowiedział się, co ma zamiar zrobić, nie pozwoliłby jej zerwać niewidzialnej nici, która ich łączyła. A ona tym razem by mu uległa. Morgan zacisnął zęby, pojmując grozę sytuacji. - Oddychaj, Winnie - powiedział, obejmując ją. - Myśl tylko o oddechu. Nie martw się niczym innym oprócz twojej tarczy. Ja zajmę się całą resztą. Usta dziewczyny wykrzywiły się w słabym uśmiechu, po czym mięśnie odmówiły jej posłuszeństwa. Opadła w ramiona ojca, który ruszył dalej, trzymając ją na rękach. - Co się dzieje? - głos Madison zaczynał nabierać histerycznej barwy. Dougall poklepał ją po ramieniu. - Musimy się spieszyć. Winter odbiera Moc dwóch Ras silniej od nas. Im szybciej znajdziemy ten grobowiec, tym lepiej dla nas wszystkich. O ile jeszcze istnieje - dodał w duchu. Ale wątpliwości powoli się rozwiewały, a w każdym razie z całą pewnością nie miał ochoty dyskutować na ten temat z tymi, którzy podążali ich śladem już od ponad dwóch godzin. Cholera, Darranl Więc udało ci się nas znaleźć...
57 Pierwszą rzeczą, którą zobaczyła Winter po otwarciu oczu były zrujnowane posągi. Jesteśmy na miejscu - pomyślała z roztargnieniem, kiedy ojciec kładł ją delikatnie na ziemi. Moc była tak silna, że jej zmysły wrzały. Rozejrzała się, rejestrując każdy detal otoczenia: kamienne ściany, krzyżowe sklepienie zapadające się w wielu punktach, gruz na podłodze. Rzeczywiście nie wszystko była w stanie dostrzec, ale w jakiś sposób to odbierała. Tak, jak czuła zdenerwowanie Malcolma i Dougalla. - Nie chciałbym was martwić - powiedział ten drugi przepraszającym głosem - ale będziemy mieli towarzystwo. To nie była dobra wiadomość, Madison westchnęła ze strachem. - W takim razie chyba lepiej się pospieszyć i znaleźć tę koronę powiedziała, zapalając swoją latarkę. Każdy z nich miał ze sobą światło i zapasowe baterie, ale do tej pory woleli je oszczędzać. Gdyby coś poszło nie tak, istniało ryzyko, że będą musieli spędzić nawet kilka dni w podziemiach. W ciemnościach nie mieliby żadnych szans. Winter wstała i, chwiejąc się lekko, ruszyła na rekonesans. Przyglądała się posągom i fryzom. Wyglądały jak średniowieczne
zdobienia niektórych katedr albo eksponaty w British Museum: gargulce, rycerze, damy... Dotknęła ich z szacunkiem. W głębi pomieszczenia sufit się zawalił, niszcząc większość rzeźb. - Tam - wskazała, zaskakując samą siebie. Morgan i Dougall obserwowali ją uważnie, ale nie ruszyli się sprzed wąskiego wejścia do komnaty. Danny został razem z nimi. Madison i Gareth poszli za Winter. Przedarli się przez rumowisko i sterty gruzu, wtedy dziewczyna zrozumiała, że znalazła to, czego szukała. Nadnaturalne promieniowanie tego miejsca powodowało mrowienie na jej skórze. Na podłodze częściowo przykrytej kamieniami spoczywały posągi mężczyzny i kobiety ubranych w królewskie szaty. Dzięki lekcjom Bethan natychmiast ich rozpoznała. Rowena i Hereward. Założyciele Rady Dwóch Ras. W przeciwieństwie do innych dzieł z tamtego okresu, w ich postaciach nie było niczego stereotypowego. Fałdy tkanin, każda zmarszczka na twarzy, wszystko odtworzono z niebywałą maestrią i dbałością o szczegóły. Oboje leżeli z ramionami swobodnie wyciągniętymi wzdłuż boków, a nie jak zwykle skrzyżowanymi na piersi. Wyglądali, jakby spali. Winter przyklęknęła i zaczęła oczyszczać rzeźbę z ziemi i kurzu. Gareth i Madison natychmiast się do niej przyłączyli. Działali coraz bardziej gorączkowo. W przeciwległym krańcu sali wypadki potoczyły się błyskawicznie. Morgan, Dougall i Danny zostali obezwładnieni, zanim zorientowali się, że nie są już sami. Winter zerwała się na nogi, gotowa biec im na pomoc, ale Gareth ściągnął ją z powrotem na ziemię, zakrywając usta ręką. Gdyby mieli szczęście, rumowisko pomogłoby im pozostać w ukryciu. - Czekaj - szepnął jej do ucha.
Jego oczy nerwowo wpatrywały się w ciemność. Wampiry z pewnością wiedziały już o ich obecności, dawno temu zdradziły ich latarki. Jednak gdyby spróbowali uciec, natychmiast zostaliby usłyszani. Gareth mimo wszystko nie miał zamiaru podać im się na talerzu. *** - To było bardzo niegrzeczne - powiedział Vaughan, rzucając Morganowi i Dougallowi pełne reprymendy spojrzenie. - Zatrzymać dla siebie najzabawniejszą część. Na dodatek to ja naprowadziłem was na ten trop... Nic mu nie odpowiedzieli. Dwa wampiry i ludzki policjant milczeli, miotając tylko wściekłe spojrzenia w żelaznym uścisku brutalnych goryli Darrana. - Agencie Roberts - ciągnął. - Pamiętam, że przy naszym ostatnim spotkaniu pan do mnie strzelił. - Szkoda, że nieskutecznie - zakpił Dougall. Jeden z olbrzymów wymierzył mu potężny cios w żołądek, zanim szef jednym spojrzeniem usadził go na miejscu. Vaughan ruszył ostrożnie w stronę zawaliska. - Bądźcie mili dla moich byłych kompanów - nakazał swoim ludziom. - Ty idziesz ze mną, Crow. Wyraźnie czuł obecność Winter w ciemnościach. Odurzający dotyk jej Mocy w tajemniczy sposób splatał się z energią tego miejsca, jakby była jego częścią. Winter z przyjaciółmi w podziemiach... Dziwnie znajoma ta sytuacja. Światło latarki na ścianie w oddali zadrżało ledwie dostrzegalnie, Vaughan skinął na Crowa. Zobaczył, jak snop przesuwa się w stronę krawędzi i w końcu niknie w mroku. Zduszony jęk Madison przekonał go, że ich miał.
- Nie traćmy czasu - krzyknął zimno. - Chcę tylko korony. Przeszedł przez gruzowisko i bez pośpiechu omiatał pomieszczenie latarką. W końcu trafił na skulone postacie. - Witam was, dzieci... Gareth zaklął po walijsku. Winter spojrzała ze strachem gdzieś ponad ramieniem Vaughana. - Nic im nie jest, nie martw się - podszedł i poderwał ją z ziemi, łapiąc za nadgarstek. - Korona. - Jeszcze jej nie znalazłam - jej głos zdradzał wycieńczenie i frustrację. Nie mogli się mylić, Moc była tak intensywna w tym miejscu... - Płyta na sarkofagu jest zasypana gruzem - wymamrotała, odrzucając kamienie rękami drżącymi z napięcia. To była jej jedyna szansa na wolność, nie mogła jej stracić. Łzy zaczęły płynąć jej po policzkach. Muszę ją znaleźć! - pomyślała gorączkowo. Kiedy Vaughan wziął jej twarz w dłonie, nie zdołała powstrzymać krzyku. - „Gdzie Rowena spoczywa"... - zacytował wampir niecierpliwie. Korona jest w grobie Roweny... Tam musimy zacząć. - Trzeba tygodni, żeby usunąć to rumowisko! - zaprotestowała Winter. Była na skraju załamania nerwowego. Vaughan nie odpuszczał. - Masz coś lepszego do roboty? Jeśli teraz się poddasz, zostaną ci dwa wyjścia, moja droga. Albo umrzesz, zabijając swojego chłopaka, albo przygotuj się na wieczne cierpienie u jego boku... Wybieraj. Wpatrywał się w jej oczy, dopóki nie nabrał pewności, że się uspokoiła. Potem zawołał swoich ludzi. - Pospieszcie się, wygląda na to, że każdy będzie miał co robić. Zabrał się do odgarniania ziemi, za chwilę Winter uklękła obok niego i zaczęła robić to samo. Inni wzięli z nich przykład.
Tykanie zegarka Danny'ego wyznaczało rytm ich pracy, wydawało się, że trwało to wieczność. Wreszcie sarkofagi Założycieli zostały odsłonięte. Wszystkie wampiry musiały połączyć siły, żeby ruszyć kamienną płytę zamykającą grób Roweny. Kiedy wreszcie pokrywa została zdjęta, serce Winter zamarło. Vaughan kazał sprawdzić drugi sarkofag. Kiedy to zrobiono, uderzył pięścią w ścianę. W środku nie było niczego oprócz szczątków Założycieli.
58 Przez chwilę wydawało się, że czas stanął w miejscu. Każdy próbował na swój sposób pogodzić się z sytuacją. Naprawdę w to wierzyli, teraz ich ostatnia nadzieja znikła. Nie było sposobu, żeby zerwać więź. Gonili za duchami. Potem wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Gareth próbował ostrzec innych, ale potężny łoskot zawału zagłuszył jego głos. Winter poczuła drżenie ziemi, ale przyjęła to z nienaturalną obojętnością, jakby jej to zupełnie nie dotyczyło. Vaughan, który stał najbliżej, zdążył ją złapać, zanim podłoga runęła. Przycisnął dziewczynę do siebie i razem polecieli w dół. Trzasnął plecami o ziemię kilka metrów niżej, poczuł potworny ból w klatce piersiowej, nie mógł złapać tchu. Mimo wszystko przeturlał się z Winter poza zasięg lecącego z góry gradu kamieni. Zacisnął zęby, czekając, aż wszystko się skończy. To nie byłaby nawet taka zła śmierć - pomyślał rozbawiony, wciągając głęboko zapach dziewczyny - ałe chyba lepiej jeszcze to odłożyć... Podniósł się i zaczął szukać jakiegoś schronienia, ciągnął za sobą Winter, po części się na niej wspierając. Wpełzli do
niewielkiej niszy wykutej w skale. Dopiero wtedy Darran osunął się na ziemię. Pył i kurz powoli osiadał wokół nich. Winter czuła na sobie jego ciężar, oddychał tak nieregularnie, że bała się ruszyć. - Dobrze się pan czuje? - zapytała ze strachem. - Profesorze... Wampir ruszył lekko głową. - Boli - przyznał z niepewnym uśmiechem. Jego puls zaczął się powoli uspokajać. Byli tak blisko, że Winter słyszała echo jego serca. - Profesorze... - powtórzyła. - Przestań! - przerwał jej gwałtownie. - Mam imię. Przyjąłem na plecy kwintal gruzu, żeby cię osłonić, więc chyba możesz zacząć go używać. Dziewczyna westchnęła. - Cóż, chyba żyjesz, Darranie - zauważyła zmęczonym tonem. Wibracja Mocy stała się tak silna, że nie była w stanie myśleć. Wydawało jej się, że znalazła się w jakimś delirycznym śnie. Zebrała siły i spróbowała się odczołgać, ale Vaughan ją zablokował. - Czy to nie zabawne? - zapytał z mieszanką kpiny i rezygnacji. Znowu mam cię w garści, a mimo to Moc z twojej krwi jest poza moim zasięgiem. Winter była zbyt otumaniona, żeby się bać. - Taaa - bąknęła. - Nie istnieje żadna Corona Argentea. Zamilkła, próbując opanować gonitwę myśli w głowie. - Czemu mnie uratowałeś? - zapytała. - Pozostanę na zawsze związana z Rhysem, nie uczynię nikogo innego Nieśmiertelnym. Gdybym zginęła, przynajmniej pozbyłbyś się jego. Vaughan się roześmiał. Czuł się prawie tak otumaniony jak ona i zdał sobie sprawę, że nie zna prawdziwej odpowiedzi na jej pytanie.
- Może po prostu jestem optymistą - mruknął, dotykając jej ramienia. Kilka centymetrów wyżej wyczuwał pulsowanie krwi. Kły wysunęły mu się z ust. - Jaka musisz być pyszna - szepnął, wbijając palce w jej szyję. Może i nie da mi to nieśmiertelności... Ale co z tego? Winter zesztywniała. - Nawet o tym nie myśl - warknęła. Dyszał coraz bliżej jej skóry. - Czemu nie? Winter nie mogła trzeźwo myśleć. Coś w jej wnętrzu odpowiadało na zew Pragnienia, dodatkowo otoczona przez tę potężną Moc, prawie nie była w stanie nad sobą panować. - Nowy Wielki Mistrz natychmiast się o tym dowie, jeśli mu na to pozwolę... - Właśnie o to chodzi - prychnął zniecierpliwiony. - Uroczyście ci przysięgam, Winter Blackwood Starr, że znajdę tę przeklętą koronę! A wtedy twoja szyja będzie moja, czy ci się to podoba, czy nie. Twoja szyja, twoja dusza i obawiam się, że również twoje serce. Wypowiedział te słowa aksamitnym głosem, od którego ciarki przeszły Winter po plecach. - Wierz mi, będziesz musiał zadowolić się krwią - oświadczyła twardo. - O ile ten moment kiedykolwiek nadejdzie. Vaughan wstał, decydując, że można już opuścić niszę. Poruszanie się wciąż sprawiało mu ból, ale czuł satysfakcję. Mylisz się, Winter. Może nie kochałabyś mnie tak szaleńczo jak jego, ale dar krwi jest magią, której ani ty, ani ja nie moglibyśmy długo się opierać. To była pociągająca wizja. Obserwował wiotką sylwetkę dziewczyny, ledwo widoczną w słabym świetle. Dopiero zdenerwowane krzyki dobiegające z góry wybudziły go z rozmarzenia.
- Winter! - Nic nam nie jest! - krzyknęła. Vaughan pokręcił głową. - Przepraszam, aleja zostałem poturbowany. I doceniłbym odrobinę wdzięczności z twojej strony. Winter udała, że go nie słyszała. Poświeciła dookoła latarką, sprawdzając, gdzie się znaleźli. Ściany były wykonane z gładkiej skały, gdzieniegdzie ozdobionej pozostałościami fresków. - Kolejna sala. Sala przepełniona magią dwóch Ras. Nowa iskierka nadziei zapłonęła w jej sercu. Na samym środku pomieszczenia znajdowało się coś w rodzaju kamiennego podwyższenia o kolistym kształcie, pokrytego metaliczną powłoką. - Wygląda jak ołtarz - stwierdził Vaughan, podchodząc bliżej. Winter dotknęła dziwnego obiektu, pojmując, że to właśnie on był źródłem Mocy. Jej palce natrafiły na jakieś żłobienia w podstawie. - Gareth! - zawołała. - Chyba znalazłam twój napis. Kiedy chłopak zszedł do nich z drugą latarką, ich podejrzenia zyskały potwierdzenie. Ołtarz wykonano z białego marmuru, ale jego boki pokryto grubą warstwą srebra, spatynowanego przez czas. Vaughan starł rękawem kurz, podziwiając celtyckie rzeźbienie biegnące wzdłuż jego obwodu - dwie spiralnie splatające się ze sobą linie. Winter wpatrywała się w nie z fascynacją. - To chyba symbolizuje dwie Rasy - zgadywał Vaughan, przeistaczając się na chwilę w nauczyciela historii z Cae Mefus. Gareth wyjął komórkę i zaczął fotografować każdy szczegół. - Dobrze będzie móc się temu potem przyjrzeć na spokojnie. Może inskrypcje na ołtarzu albo któryś z symboli na ścianach okażą się jakąś wskazówką.
- Musimy się zbierać - zarządził po jakimś czasie Danny. Ciężka od nienaturalnej energii atmosfera tego miejsca powodowała, że drżał jak osika. - Jeszcze nie! - zaprotestowała gwałtownie Winter. - To jest właściwe miejsce! Gareth objął ją w pasie i poprowadził delikatnie do liny, po której mogli się wydostać na wyższy poziom. - Nie ma śladu korony, Win - szepnął smutno. - Przykro mi. - Gareth, posłuchaj mnie, to jest to miejsce! Danny westchnął niespokojnie. - Jeśli się nie pospieszymy, to utkniemy tu na cały dzień - naciskał. Za chwilę ruszy metro. Corona Argentea była blisko. Może będą musieli spędzić w podziemiach całe tygodnie, żeby ją znaleźć, ale Winter z absolutną pewnością wyczuwała jej obecność. Nie mogli tak po prostu sobie odejść, nie teraz, kiedy Vaughan wiedział, gdzie szukać. Gdyby odnalazł ją przed nimi, pozwoliłby Winter zerwać wieź z Rhysem jedynie za cenę własnej nieśmiertelności. - Tato! Musimy zostać! Morgan Blackwood westchnął tak samo niezadowolony jak ona. - Obiecuję ci, że po nią wrócimy, Winter. Teraz jednak chodź. Może być więcej zawałów. Winter wspięła się po linie, ale miała ochotę krzyczeć. Rozgoryczenie paliło jej wnętrze.
59 Wracali pokonani, z ponurymi minami. Winter trzymała się z boku. Byli mniej więcej w połowie drogi na powierzchnię, kiedy Vaughan, korzystając z ciemności, zakrył dziewczynie usta dłonią i wciągnął ją w jeden z bocznych korytarzy. Jego wampiry podążyły za nim. - Wiesz, złość ci służy - syknął jej do ucha. Jej zduszony krzyk go rozbawił. - Spokojnie, miałem tysiąc lepszych okazji, żeby zrobić ci krzywdę, gdybym tego chciał. Chcę ci tylko zaproponować pewną umowę, między mną i tobą... Czyli twój ojczulek i Doug nie mogą nic o niej wiedzieć, zrozumiałaś? Szarpnęła się. - Blackey boi się nowych zawałów - ciągnął wampir. - Podzielamy jego obawy, czyż nie? Tylko że on, jak każdy dobry rodzic, ma obsesję na punkcie twojego bezpieczeństwa, co czyni go nieco... tępawym. Bo to przecież nie jest prawdziwe niebezpieczeństwo, nie uważasz? My dwoje dobrze znamy prawdziwe ryzyko... że krypta zostanie zasypana na zawsze. Może i rządzą nami różne motywacje, ale to nie zmienia faktu, że się zgadzamy w tej sprawie.
Winter skinęła głową. Vaughan puścił ją wreszcie, zatrzymując dłoń na jej szyi przez nienaturalnie długi moment. - W takim razie, oto moja propozycja: ja odnajduję Corona Argentea, a ty wymyślasz sposób, żeby do mnie natychmiast dołączyć. Sama. Winter poczuła, że brakuje jej powietrza. Zaakceptowanie jego warunków byłoby skończoną głupotą... - Oczywiście biorę na siebie całe niebezpieczeństwo, mógłbym nawet stracić życie podczas poszukiwań. Jednak zastanów się... Nikt nie przeszkodzi mnie i moim ludziom, nikt nie zabroni nam ryzykować, mamy dużo większą swobodę działania. Rhys Llewelyn dzieli myśli z tobą, nie ze mną. Nad tobą czuwa, ciebie pilnuje. Jeśli chodzi o mnie, nawet nie wie, czy jestem w Londynie. Chyba oboje wiemy, z jakim zapałem próbowałby cię powstrzymać przed zerwaniem więzi. Nie można też zapominać, że gdybym został przez niego odkryty, być może nawet już się to stało, chyba mniej by ci było żal stracić mnie niż twoich przyjaciół, czyż nie, Winter? Z sekundy na sekundę propozycja wydawała jej się coraz bardziej kusząca. Westchnęła głęboko, próbując zmusić się do myślenia. - Chcę równej gry, Darran - powiedziała w końcu. - Masz dla siebie godziny dzienne, w nocy będziemy szukać my. I nikomu nie piśniesz słówka. Wyszeptała mu te słowa do ucha, żeby nikt nie mógł ich usłyszeć. Darran udał zdziwienie, ale tak naprawdę był zadowolony. Tak łatwo cię nabrać, Winter. Nie zdradził jej jednego istotnego szczegółu, żeby skompletować koronę potrzebny był rubin, który znajdował się w jego posiadaniu. - W porządku - zgodził się. - Ale wiedz, że od teraz to tylko kwestia czasu. Zastanawiałem się, jak smakujesz od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłem...
- Mam nadzieję, że będziesz się nad tym zastanawiał przez resztę życia - odpowiedziała, wracając do głównego korytarza. Vaughan czekał nieruchomo, aż Morgan Blackwood zbliżył się do niego. - Musisz porozmawiać ze swoją córką, Blackey - powiedział wesoło. Kompletnie nie pojmuje, kiedy ktoś smali do niej cholewki.
60 Kolacja w domu Chiplinów niczym nie różniła się od poprzednich, z tym tylko wyjątkiem, że od ostatniej, którą Gareth jadł z rodziną, minęło kilka tygodni. Morwenna, jak zwykle pod koniec lata, wyjechała z Daiem na wybrzeże. Griffith dał z siebie wszystko, żeby zastąpić ją przy kuchni. Zarówno on, jak i Eleri przez cały czas usilnie starali się unikać jakiegokolwiek tematu, który mógłby przypomnieć Garethowi o wydarzeniach ostatnich dni. W końcu miał tego dość. Zerwał się od stołu, zostawiając pełen talerz i włączył telewizor, ustawiając kanał informacyjny. - Trzy kolejne napaści dzisiejszej nocy, rośnie społeczny niepokój. Edynburg, Scarborough i Truro... Jak Brytania długa i szeroka, aktów przemocy notuje się z każdym dniem więcej - mówiła jasnowłosa spikerka z idealnym londyńskim akcentem. - Eksperci uspokajają, że poszczególnych epizodów nic nie łączy, ale marne to pocieszenie dla rodziny ostatniej ofiary, czterdziestoletniego Jeremiego Lincolna. - Świetnie - mruknął chłopak. Griffith Chiplin, zazwyczaj oaza spokoju, tym razem się zdenerwował.
- Co chcesz udowodnić, Garethcie? - Nie muszę niczego udowadniać, fakty mówią same za siebie, nie uważasz, tato? - odpowiedział ponuro. - Przechodzimy trudny okres... - zaczął Griffith. - Bzdury! - przerwał mu ze złością syn. - Łykałem je latami, zanim dotarło do mnie, jaka jest rzeczywistość! Teraz kolej na Eleri! - Tak? To może nam wytłumaczysz, jaka jest ta rzeczywistość, skoro już wszystko zrozumiałeś? - odparł mężczyzna, podnosząc głos. Gareth zacisnął pięści. - Ja... nie wiem, tato. Wiem tylko, że przez całe życie udawaliśmy, że nic się nie dzieje, zadowalając się najbardziej niedorzecznymi „oficjalnymi" wyjaśnieniami, jakie zechciano nam rzucić. Wierzyliśmy, że Pakt jest sprawiedliwością i świętością. Że jest nietykalny. Że Rada czuwa nad nami. Przerwał, opadając ciężko na krzesło. Nie był nawet pewien, czemu miała służyć ta scena, może po prostu napięcie po kilku nocach spędzonych na bezowocnych poszukiwaniach Corona Argentea było zbyt wysokie. - Fennah i Lochinvar realizowali tylko i wyłącznie własne interesy, nabrali nas wszystkich, wszystkich co do jednego - dokończył. - Pakt runął, a my ze zdziwieniem rozglądamy się wokoło jak stado zagubionych owiec. Griffith poklepał syna po ramieniu i spojrzał na niego z czułością. - Nie wiem, czemu tak myślisz, Gary, ale nie zapominaj, że Radni rzadko stają przed łatwymi decyzjami. - Jak my wszyscy - odparł twardo Gareth. - Pomyśl o tym, co zrobili Winter... Nie możemy tego ignorować. Mieszkała z nami pod jednym dachem, a pozwolono nam powiedzieć jej to, o czym miała święte prawo wiedzieć od samego początku, dopiero jak było za późno.
Spojrzał na ojca z wściekłością. - Masz pojęcie, co się dzieje w Londynie? Wampiry urządzają polowania co noc, a nowy przywódca Zakonu nie ma zamiaru kiwnąć palcem, żeby ich powstrzymać. Po tym wszystkim wracam do domu i jakie jest twoje największe zmartwienie, tato? Co podać na kolację? Musimy zawalczyć o naszą przyszłość, do cholery! Mam dosyć siedzenia na ławce rezerwowych i nie rozumiem, jak ty i mama mogliście spędzić na niej życie! - Jesteś zmęczony i zdenerwowany, Gary. Kiedy się uspokoisz, wrócimy do tej rozmowy - oświadczył mężczyzna, zabierając się do sprzątania po posiłku. Gareth poszukał wzroku siostry. - Powiedzieli ci przynajmniej, co się stało, El? Wiesz, że Familia będzie musiała podporządkować się Llewelynowi, jeśli nie zdoła go powstrzymać? A jedynym sposobem na to jest poświęcenie życia Winter. Jesteście gotowi zapłacić taką cenę? - westchnął ciężko, wciąż patrząc w niebieskie oczy Eleri. - Bo ona jest na to gotowa. Jest gotowa na wszystko. Jestem dumny, że jestem jej przyjacielem... i pomogę jej, jak tylko będę umiał. Eleri zakryła usta dłońmi. - To prawda, tato? - zapytała łamiącym się głosem. Griffith wrzucił sztućce do zlewozmywaka z metalicznym hukiem. - Wasza przyjaciółka dokonała wyborów - oświadczył twardo. Wyborów, o których dowiedzieliśmy się po mianowaniu nowego Wielkiego Mistrza. Otrzymał ten tytuł dzięki nieśmiertelności i Mocy, które ona mu darowała. Winter nie uznała za konieczne, żeby nas o tym poinformować. Gareth oparł ręce na stole, niemalże wbijając w niego paznokcie. - Ach tak? Cieszę się, że tak to widzisz, bo ja czuję się winny tego, co się stało. Czuję się winny, że słuchałem rozkazów, przez
które nie mogłem być przy niej, kiedy tego najbardziej potrzebowała! I wiesz, co jeszcze, tato? Jeżeli ona ponosi za wszystko odpowiedzialność, to ja też nie jestem bez skazy. A nawet gdybym był, nie chciałbym zapłacić za swoje bezpieczeństwo jej życiem. Odwrócił się i wypadł jak burza na korytarz. Wbiegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie, po czym z hukiem zatrzasnął drzwi do swojego pokoju. Z dołu dobiegały go wzburzone głosy, ale nie zadał sobie trudu, żeby rozróżnić słowa. Kilka minut później zapukała Eleri. Weszła i usiadła na skraju łóżka. - Ostrzegam cię, Gary - powiedziała swoim melodyjnym głosem. oskarżenia, które rzuciłeś na tatę są ciężkie. Fakt, że jesteś zakochany w Winter nie daje ci prawa, żeby tak do niego mówić, o ile... - Cer'yr Diawl. El! - warknął chłopak. - Skoro podoba ci się tak, jak jest, to nie zawracaj mi głowy! Eleri wzniosła oczy do nieba. - ... o ile nie masz rzeczywiście racji - dokończyła, nie dając zbić się z tropu. Popatrzyli na siebie w milczeniu, potem dziewczyna westchnęła. - Dała Llewelynowi swoją krew, tak? - To jest najmniejszy problem, El. Moc zżera Llewelyna od środka, a Winter jest jedyną, która może go powstrzymać. No i Familia zobowiązała ją, żeby go zabiła, choć to będzie kosztowało też jej życie... Masz już obraz sytuacji? Eleri zaszkliły się oczy, a Gareth poczuł się podle. - Przepraszam cię, po prostu nie potrafię się z tym pogodzić. Nie mogę uwierzyć, że rodzice popierają to szaleństwo. - To nie jest tak, że popierają... - westchnęła dziewczyna. - Nie popierać znaczy: twardo protestować, siostrzyczko odpowiedział najdelikatniej jak umiał. - Opierać się. Pomagać Winter
znaleźć ten przeklęty amulet. Już nawet Vaughan bardziej z nami współpracuje! Eleri wbiła mu palec w pierś. - Vaughan robi tylko to, co mu pasuje, pamiętaj - powiedziała. - A poza tym, o jakim ty, do cholery, amulecie mówisz? Skoro krzyczysz, że inni coś ukrywają, to sam postaraj się mówić jaśniej... Gareth pokrótce opowiedział jej, czego dowiedzieli się o więzi łączącej Winter i Rhysa oraz o Corona Argentea. Eleri zamilkła na chwilę, analizując nowe fakty. - Masz tu te zdjęcia inskrypcji? Gareth wyjął z kieszeni pomiętą kartkę i podał ją siostrze. - Hic est domus aeternitatis - zaczęła czytać. - Mniej więcej: „to jest dom wieczności"... Coniunctio morte absoluta, „więź śmiercią rozerwana". Gareth kompletnie zapomniał, że łacina była jednym z koników Eleri. Dziewczyna przeczytała resztę, mrucząc coś pod nosem, po czym wstała i wyszła do swojego pokoju. - Idę po słownik - oświadczyła, zostawiając Garetha w niepewności. Kiedy wróciła z opasłym tomiskiem w rękach, jej twarz promieniała. - Corona - przeczytała rozłożywszy słownik na biurku - „wieniec, korona" lub „okrąg, koło". Jej oczy błyszczały podekscytowaniem. - Krąg, rozumiesz?! Gareth niecierpliwie wzruszył ramionami. - Gary, szukaliście nie tego, co trzeba. Skoro Corona znaczy też „koło", to niekoniecznie chodziło o przedmiot. To mogło być miejsce. Tu jest napisane de Corona libertas. To znaczy, że wolność uzyskasz „w kręgu", a nie „w koronie". Może musicie znaleźć pomieszczenie na planie koła, jakieś koliste święte miejsce,
w którym trzeba przeprowadzić rytuał czy wypowiedzieć formułę, nie wiem... Garethowi opadła szczęka, wszystkie elementy układanki zaczęły wskakiwać na swoje miejsce. - „Ukryta w ziemi, gdzie Rowena spoczywa"... - szepnął. -Okrągły ołtarz! Oczywiście! Jak mógł wcześniej na to nie wpaść? Ołtarz był kamiennym kręgiem pokrytym srebrem. - Jesteś genialna, El! - wykrzyknął i złapał komórkę. Niecierpliwie bębnił kolanem o blat biurka, czekając na połączenie. Eleri przyglądała mu się, wstrzymując oddech. Winter odebrała po trzecim sygnale. - Win, moja siostra to rozgryzła! - oznajmił Gareth bez zbędnych wstępów. - Byliśmy w błędzie! Nie ma żadnej korony! Corona Argentea to okrągły ołtarz! Dlatego czułaś tam tyle Mocy. Win, udało nam się! Będziesz wolna! Kiedy odkładał telefon, wiedział już dokładnie, co musi zrobić. Eleri pomogła mu się spakować, po czym uściskała go mocno. Bardzo się o niego martwiła. - Zaufaj rodzicom, Gary - poprosiła wzruszona. - Wszystko, co robią, robią dla nas. Gareth pocałował ją w policzek. - Bądź z nimi, El. Wystarczy, że ja dostarczam im zmartwień. Uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo, wieczni sprzymierzeńcy. Potem chłopak ruszył w stronę dworca.
61 Kobieta wysiadła z samochodu i rozejrzała się podejrzliwie wokoło. Codziennie przemierzała tę samą trasę, wracając z pracy. Ludzie przesadzają - pomyślała, zakładając torebkę na ramię, i zatrzasnęła drzwi. A jednak seria artykułów, które przeczytała w „Timesie" nie dawała jej spokoju. Przestań! - nakazała sobie. - Lepiej się pospiesz! W przeciwnym razie opiekunka doliczy ci kolejną godzinę i pod koniec miesiąca będziesz musiała błagać matkę, żeby została z bliźniakami. To by było gorsze od tajemniczych napaści! Zachichotała pod nosem. Bycie młodą, rozwiedzioną matką okazało się trudniejsze, niż to sobie wyobrażała. Przyspieszyła, a stukot szpilek na asfalcie dodawał jej animuszu. Southwork nie była najbezpieczniejszą dzielnicą Londynu; jej mieszkanki uczyły się biegania mimo obcasów już w dzieciństwie. Okolica miała jednak jedną niezaprzeczalną zaletę - była tania. Kobieta zwolniła kroku, zanurzona we własnych myślach. Mignął jej czyjś chudy, wysoki cień i przypomniała sobie o swoim szefie i jego irytujących uwagach. Dzień, o którym należy jak najszybciej zapomnieć. Nie mogła się doczekać powrotu do domu.
Niestety nigdy tam nie dotarła, ponieważ wysoki cień zastąpił jej drogę, a jego koleżkowie zaszli od tyłu. Zdążyła jeszcze krzyknąć, ale chwilę potem jej oczy gasły w świetle ulicznych latarni, kiedy wampiry piły z jej żył. Następnego dnia z gazet można było się dowiedzieć, że nazywała się Meryl Grant. Nikt nie zauważył, że jej imię pisało się przez dwa „r". Rhys wysiadł z jednego z samochodów, poruszał się płynnie jak kot. Podszedł do ojca i z rękami skrzyżowanymi na piersiach oparł się o maskę. Soldierzy rozstawili się wokół niego i oczekiwali przybycia gości. Stary magazyn na uboczu był idealnym miejscem na negocjacje, które musieli przeprowadzić. Mieli pewność, że żadna niespodziewana wizyta nie przerwie ich spotkania. Hywel Llewelyn znowu dobrze się spisał. Wampiry z Dover nie kazały długo na siebie czekać. Ich konwój wjechał na asfaltowy dziedziniec i zatrzymał się w bezpiecznej odległości. Zgasili silniki i zapadła cisza. - Zaczynamy, synu - powiedział stary Llewelyn, uśmiechając się z zadowoleniem. Rhys spojrzał na niego obojętnie, potem przeniósł wzrok na nowo przybyłych. W jednym z aut opuszczono przyciemnioną szybę. We wnętrzu siedziała wampirzyca, Mistrzyni Loży Dover. A więc przybyła osobiście. Chłopak stał nieruchomo, lecz uszanował jej wybór pozostania w samochodzie. Nie chciał, żeby doszło do konfrontacji. Uniósł dłoń na powitanie, ona skinęła w odpowiedzi. Potem jej wysłannicy wysiedli i podeszli do Rhysa, zatrzymując się w połowie dzielącej ich ziemi niczyjej.
- Czas zacząć tańce - mruknął Rhys. Sołdierzy wyszli przed Wielkiego Mistrza, tworząc tarczę dla niego i jego ojca. Dysproporcja liczebna była tak ewidentna, że szef delegacji z Dover zawahał się zaskoczony, zanim pokłonił się z szacunkiem. - Składamy hołd, Wielki Mistrzu. Rhys odczekał, aż tamten się wyprostuje. - Witajcie. Otaczała go Moc, a on pozwolił, by jego goście ją wyczuli. Tak powinno być. Czuł się silny tej nocy, gotów do wygrania kolejnej bitwy w tej wojnie. - Jesteśmy tu, żeby określić nasze stanowisko, Wielki Mistrzu - oświadczył wampir z Dover. - W duchu wolności przyznanej każdej z Loży Zakonu. Chłopak skinął głową, nie zdradzając po sobie żadnych emocji. - Słucham was. - Nasza Mistrzyni upoważniła mnie, abym wam przekazał, że Familia w naszym mieście nie aprobuje atmosfery niepewności, która nastała ostatnimi czasy. Grożą wycofaniem poparcia i zerwaniem jakiejkolwiek współpracy z Zakonem. - Potwierdzacie informacje, które nie są mi obce - odparł Rhys. - Świetnie rozumiem delikatną sytuację, w jakiej znajduje się Loża Dover. Na twarzy drugiego wampira odmalowała się ostrożna nadzieja. - Familia oczekuje, że opowiemy się po którejś ze stron - wyznał z zakłopotaniem, unikając pełnego Mocy wzroku chłopaka. - Oczekuję tego samego - odpowiedział mu z lodowatym spokojem. Tamten spuścił głowę, jego sztywna postawa zdradzała zdenerwowanie. Mimo wszystko po chwili kontynuował. - Familia nie uznaje nowego Wielkiego Mistrza. Śmierć Lochinvara zostanie pomszczona, a istnienie Nieśmiertelnego nie
będzie tolerowane. Nie tylko w Dover. Nasza Mistrzyni zachęca pana, Rhysie Llewelynie, do powtórnego przemyślenia swoich decyzji, ponieważ wybrał pan drogę prowadzącą do zerwania Paktu i rozwiązania Rady. Jesteś odważny, człowieku z Dover - przyznał w duchu Rhys. -Byłbyś cennym sprzymierzeńcem, gdybyś dokonał innego wyboru. - Uśmiechnął się. - Nie ma już żadnego Paktu. Zakon nie potrzebuje Rady. Familia ociąga się ze zrozumieniem sytuacji, ale dzisiejszej nocy jej w tym pomożemy. Znaczenie jego słów zawisło w powietrzu. - Upewnij się, że decyzja Mistrzyni Loży jest definitywna - polecił Rhys. - Zapytaj, czy podąży za ludźmi z Familii, zdradzając swoją Rasę. Wampir z Dover przycisnął dłoń do piersi i odszedł sztywno w stronę samochodu, rzucając długi cień w świetle włączonych reflektorów. - Wielka szkoda... - skomentował Hywel Llewelyn. Rhys zignorował jego uwagę. - Bądźcie gotowi - rozkazał straży. Wiedział, jaka będzie odpowiedź Loży Dover. Istotnie, wielka szkoda... Rzecznik wrócił po kilku minutach. Bladość jego twarzy oznaczała, że nie miał złudzeń co do swojego losu. - Mistrzyni Dover nie udzieli wam poparcia, Rhysie Llewelynie oświadczył ostentacyjnie, pomijając należny mu tytuł. Zdrada Paktu jest najgorszym rodzajem zdrady własnej Rasy i nasza Loża nie zgodzi się splamić swojego honoru. Westchnął, wyczytawszy wyrok na twarzy chłopaka. Przez mgnienie wampir z Dover ujrzał Rhysa tym, kim powinien był być. Młodzieńcem, który dopiero co porzucił dziecięcą niewinność.
- Przykro mi, chłopcze - szepnął smutno. - Nieśmiertelność, po którą sięgnąłeś jest zdradą. Rhys zacisnął zęby, ignorując żal, który zalał mu serce. Nieznośny żal, który kolejny raz udało mu się przekuć w złość. W ślepą furię skierowaną przeciwko całemu światu. Przeciwko samemu sobie. Przeciwko Winter. Może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdybyś była u mego boku, kochanie - pomyślał z roztargnieniem. Jego kasztanowe oczy wypełniło okrucieństwo. - Teraz - syknął. Soldierzy w jednej chwili zablokowali wampiry z Dover. Tylko rzecznik pozostał wolny w środku kręgu. Rhys podszedł do niego. - Oto odpowiedź Zakonu - oświadczył, łamiąc mężczyźnie kark jednym szybkim ruchem. Strażnicy się rozstąpili, pozwalając wampirzycy w samochodzie zobaczyć ciało jej współpracownika osuwające się na ziemię. Zdjęta zgrozą Mistrzyni Loży Denver wysiadła i z podniesioną głową ruszyła w ich stronę. Właśnie straciła przyjaciela i ważnego sprzymierzeńca, reszta jej eskorty prawdopodobnie miała podzielić jego los. Kiedy uklękła na znak poddaństwa, Rhys wiedział, że próbuje w ten sposób uratować ich życie. Tym powinienem być dla Zakonu - pomyślał gorzko. - Obrońcą. W tym momencie oddałby wszystko, żeby tylko móc cofnąć czas. To oni cię do tego zmusili - odpowiedział mu głosik w głowie, głosik w obrzydliwy sposób podobny do głosu jego ojca.
Cameron Farland opadł na ziemię po tym, jak obejrzał całą scenę przez lornetkę. Czemu to zrobiłeś, przyjacielu? Do ostatniej chwili miał nadzieję, że Rhys jednak zmieni zdanie. Przeklinał sam siebie za to, że postanowił szpiegować, że siedział w ukryciu przez kilka godzin, czekając na to spotkanie. A jednak postąpiłby tak ponownie, ponieważ to, co zobaczył zmieniło wszystko. Musiał ujrzeć diabła na własne oczy. - Przykro mi, Rhys - wykrztusił, powstrzymując łzy. Próbowali. Niestety zawiedli.
62 Natarczywy pisk telefonu wyrwał Winter z niespokojnego snu. Przez całą noc wpatrywała się w zdjęcia z krypty, potem posłała je do Eleri, która miała przetłumaczyć łacińskie napisy. Gareth wrócił z Walii nad ranem. Spała może ze dwie godziny, pękała jej głowa. Złapała komórkę po omacku i przyłożyła ją do ucha, nie otwierając nawet oczu. - Miałaś rację - powiedział Cameron Farland. Momentalnie otrzeźwiała. - Co się stało? - Zabił rzecznika Loży Dover, zmuszając Mistrzynię do kapitulacji. Za tydzień w Walii Rhys zwoła to, co zostało z Rady, ale to będzie pułapka. On i jego ojciec nie mają zamiaru się zatrzymać. Winter zakręciło się w głowie. Tydzień... Siedem dni i chaos wybuchnie na dobre. To za mało czasu - pomyślała rozpaczliwie. - Nie jesteśmy gotowi... Ja nie jestem gotowa! - Cameron, masz pewność? Chłopak prychnął do słuchawki. - Myślisz, że jestem w nastroju do żartów? Mówimy o zamordowaniu mojego najlepszego przyjaciela, to mało zabawne.
Winter poczuła, że zaciska jej się gardło, brakowało jej powietrza. - Bo o to w tej chwili chodzi. Czytałaś gazety? Po pożarze w Yorku znaleźli sześć ciał. Sześć, na miłość boską! W Southwork zamordowano kobietę dzisiaj w nocy! Winter wstała z łóżka, nogi tak jej się trzęsły, że ledwo stała. - Cam, zobaczymy się w parku Świętego Jakuba. Już tam jadę. To za wcześnie! Cholera! Włączyła komputer i zaczęła się ubierać. Proszę, El, proszę... Sprawdziła pocztę. Niczego nie wskórają bez tłumaczenia rytuału, a nie było już czasu. Za tydzień Rhys rozniesie Radę w pył. Dlaczego? Nie wystarczało ci to, co mieliśmy? Dlaczego mnie do tego zmuszasz? Dlaczego... Stanęła zdumiona zakończeniem tego zdania. Dopiero teraz to do niej dotarło. Dlaczego zmuszasz mnie, żebym cię znienawidziła? Oto, czego się bała, czego nie chciała wypowiedzieć choćby w ciszy własnych myśli. Rzeczywiście tak było? Naprawdę tylko tyle zostało z ich miłości? Nienawiść, złość i strach? Nadszedł moment, żeby podjąć decyzję. Czy jesteś gotowa zaryzykować wszystko dla miłości, Winter Blackwood Starr? - powtórzyła w duchu. Nagle żal przycichł, przejaśniło jej się w głowie, ogarnął ją zimny pragmatyzm. Dla miłości? Dla tego, co zostało z tej miłości - zauważyła z nienaturalnym dystansem. - Zresztą to nieważne, wszystko skończy się, kiedy stawisz temu czoła. Z tych okruchów nie da się już niczego poskłejać, Win... Nawet jeżeli przeżyjesz. Jej oczy były wbite w ekran komputera, ale myśli błądziły daleko. Była sam na sam ze swoją duszą, nie mogła się dłużej oszukiwać. My jesteśmy najważniejsi? Czy to, co słuszne? Miała wybrać beznadziejną miłość splecioną z Mocą i Krwią czy ludzkie życie, znajomych i nieznajomych, przyjaciół i rodziny? Życie osób, które nawet nie zdawały sobie sprawy z niebezpieczeństwa.
Nie było sensu kłamać, nigdy nie znienawidzi Rhysa. Mogła się go bać, ale nie potrafiła go nienawidzić. Czy była gotowa poświęcić każde uderzenie swojego serca dla kogoś, kto w ten czy inny sposób ją oszukał? Czy to, żeby ją chronić, czy żeby ją wykorzystać? Czy była gotowa oddać życie swoje i chłopaka, którego kochała? Zachciało jej się śmiać, tak postawione pytanie było cholernie proste. Czy jeśli Rhys był w stanie udźwignąć ciężar świata, który właśnie tworzył, ona też mogła to zrobić? Czy jesteś gotowa poświęcić wszystko dla miłości, Winter? Sprawiedliwość? Przyjaciół? Nie, Rhys, nie tak wiele. Nie żeby ratować siebie, nawet nie żeby ratować ciebie. Musiała się spieszyć, nagle wróciła do rzeczywistości. Potrzebowała rytuału i to natychmiast. Otworzyła wszystkie zdjęcia i ze znużeniem zaczęła je ponownie przeglądać, jedno po drugim. Musiała tam być jakaś wskazówka. Założyciele stworzyli Corona Argentea, wiedzieli jak używać Mocy. W kręgu wolność... Tylko jak? Jak? Próbowała zmusić swoje szare komórki do szybszego działania. Każda fraza, którą przetłumaczyli, odnosiła się do pomieszczenia pod kryptami. Uśmiechnęła się nerwowo. Gdyby tak Założyciele zechcieli zostawić obok instrukcję obsługi... Chwila... a gdyby tak właśnie było? Wróciła do zdjęć pokazujących całą kryptę, szukając czegoś, co mogło być schowkiem, wnęki czy uskoku, czegoś wystarczająco dużego, żeby ukryć tam iluminowany manuskrypt. Poczuła się jak skończona idiotka. Wszystko tam było. Każdy etap rytuału był dokładnie wymalowany na freskach zdobiących ściany.
63 Eleri przez całą podróż z Cae Mefus nerwowo bębniła stopą o podłogę przedziału. Egzemplarz „Pioneera", leżący na jej kolanach, potwornie ją przeraził. Zabici. Każdego dnia rewolta wampirów pochłaniała nowe ofiary. Westchnęła głęboko, pusty pociąg sprawiał, że była jeszcze bardziej niespokojna. Zaczęła skubać swoją cukierkową bransoletkę. Poważny wyraz jej twarzy kontrastował z odblaskowym różem koszulki. - Mogłeś być mniej przekonujący, Gary! Niech cię szlag! - zaklęła, nie przejmując się, czy ktoś może ją usłyszeć. Spojrzała na zegarek i znowu westchnęła. Do Londynu jeszcze pół godziny. Kiedy znalazła się z Cameronem w parku Świętego Jakuba, nagle zdała sobie sprawę, że jej plan nie miał najmniejszych szans na powodzenie. Zamierzała zrobić coś potwornie głupiego tylko po to, żeby osobiście przyjrzeć się freskom i odczytać inskrypcje.
- Cameron, idiotka ze mnie! - wybuchła, uderzając się dłonią w czoło. W krypcie był Vaughan i prowadził poszukiwania zgodnie z ich tajną umową. Nie mogła tam po prostu wparować jakby nigdy nic. A może jednak? Zdołałaby ukryć przed nim to, co właśnie odkryła? Nawet gdyby jej się to udało, Vaughan mógłby ją bez trudu uwięzić, skoro nie było z nią ani ojca, ani Douga. Czy w takim wypadku potrafiłaby kontrolować Moc na tyle, żeby mu w tym przeszkodzić? - Musimy stąd odejść - zdecydowała. - Wrócimy w nocy. Nawet nie wiem, czemu cię tu ściągnęłam, Cam. Nieprawda! Musiała to przyznać w szponach swej nowej szczerości. Pobiegła do parku, ponieważ diabelnie się bała, że zmieni zdanie, że jej determinacja wyparuje, a ona nie będzie w stanie zrobić tego, co do niej należy. Już za nim tęsknisz - oskarżył ją głos sumienia. - Co?! - wrzasnął Cameron. Winter odkryła, że była niezwykle wyczulona na jego rozpacz, może dlatego, że Cameron Farland prawdziwie kochał przyjaciela i jego żal był odbiciem jej własnego. - Proszę cię, Cam. Musimy tylko poczekać kilka godzin - odpowiedziała ciepło. - Teraz tylko pogorszylibyśmy sytuację. Potrzebujemy pomocy... Chłopak uniósł wargi, odsłaniając kły. - Nie. Jesteśmy zbyt blisko celu, nie możesz się wycofać! Nie obchodzi mnie, czy robisz pod siebie ze strachu! - Cameron, w krypcie jest Vaughan! Chciała położyć mu rękę na ramieniu, aleją odtrącił. - Musimy zobaczyć te malowidła! - upierał się. - Co jeżeli się mylisz? Ile stracilibyśmy czasu? Ile ofiar przybędzie? A na rękach Rhysa będzie więcej krwi... Nie powiedział tego głośno, nie było takiej potrzeby. Oboje o tym pomyśleli.
- Nie mylę się - próbowała go przekonać. - Przysięgam ci, otworzymy rytuał dzisiaj w nocy. Zostało kilka godzin do zmierzchu. Nie możemy ryzykować, że Vaughan nas nakryje. Jeżeli Rhys nie ma prawa do nieśmiertelności, ostatnią rzeczą, której nam trzeba jest darowanie jej Darranowi! Cameron wbił oczy w ziemię, oddychał ciężko ze złości, ale milczenie było znakiem, że wreszcie zrozumiał. - Pozwól, że się nie zgodzę, Winter - powiedział przerażająco bliski głos. - Myślę, że wręcz przeciwnie, to byłby wspaniały pomysł. Darran Vaughan położył jej ręce na ramionach. - Jedna rzecz napełnia moje serce goryczą - szepnął jej do ucha. Mieliśmy umowę, Winter... A ty jej nie dotrzymałaś. Jaki ojciec, taka córka. Cameron otrząsnął się z zaskoczenia. Zamachnął się na mężczyznę, ale Crow w porę go powstrzymał. Jego palce oplotły nadgarstek chłopaka, blokując pięść w połowie drogi. Potem uderzył go w szyję krawędzią dłoni i chłopak osunął się z jękiem na ziemię. Vaughan wciąż przytrzymywał ramiona dziewczyny, podczas gdy Crow związywał Camerona grubą liną. - To jak? Idziemy? - zapytał wampir, biorąc Winter pod rękę z ujmującym uśmiechem. *** - To niesamowite jak najbardziej ewidentne rzeczy umykają naszemu postrzeganiu - zauważył Darran Vaughan, przechadzając się po krypcie z ręką Winter w swojej dłoni. - Rozwiązanie przez cały czas było pod naszym nosem... Zatrzymał się niespodziewanie, dziewczyna spróbowała wykorzystać to, żeby się uwolnić, jednak jej na to nie pozwolił. Uśmiechnął się do niej promiennie.
- Czeka nas fascynująca przyszłość... - powiedział z dziwną czułością. - Długo wyczekiwane przyjemności mają bezcenny smak. Sposób, w jaki na nią patrzył, był daleko zbyt intymny Szarpnęła się ponownie i tym razem udało jej się wyrwać. - Rytuał, Darran - warknęła. - Przeprowadź ten przeklęty rytuał, a potem rób co ci się podoba. Spojrzał na nią krzywo, lecz jednocześnie zmysłowo. - Jesteś naiwna, Winter - mruknął, przyciskając rękę do serca. - Ta twoja cecha czasem aż mnie wzrusza. Pomóc ci w przeprowadzeniu rytuału będzie dla mnie zaszczytem i przywilejem. Nie pragnę niczego bardziej, niż uwolnić cię od twojego niewygodnego księcia z bajki. - W takim razie pospieszmy się - ucięła krótko. Wampir ukłonił się teatralnie. Jego oczy błyszczały rozbawieniem, kiedy studiowali razem malowidła. Lśniące jak diamenty tęczówki patrzyły na nią kusząco, kiedy stali oddaleni od siebie o krok, znosząc palące wyczekiwanie. - Nie obraź się, Winter - poprosił z sarkazmem - ale muszę cię unieruchomić, jeżeli chcesz, żebym ci pomógł. Ostatnim razem, gdy chciałem postąpić z tobą po rycersku, w Glan Gors, prawie straciłem życie przez twojego ukochanego, a ty uciekłaś. Staram uczyć się na błędach. Winter omiotła go wściekłym spojrzeniem. - Naprawdę wierzysz, że spróbuję uciec? Vaughanowi nie udało się powstrzymać uśmiechu. - Tak, jeśli mam być szczery. Jest kilka aspektów więzi, o których nie wiesz, a o których się dowiesz, kiedy już zaczniemy. Są zresztą logiczne przesłanki, aby podejrzewać, że mogą ci się nie spodobać, dlatego chyba mam prawo się zabezpieczyć? Nie ukrywam, że byłoby dla mnie dość frustrujące, gdybym miał cię znowu stracić... Poza tym ten ołtarz ma w sobie więcej Mocy
niż bomba atomowa. Byłoby ryzykowne uwolnić ją bez kontroli. Winter otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale Vaughan położył na nich palec. - Nie chcę twojego słowa, jest dla mnie bezwartościowe. Brutalnie mówiąc, już kilka razy dowiodłaś, że go nie dotrzymujesz. Teraz bądź tak miła i podaj mi ręce. Dziewczyna zrobiła krok w tył, ale wampir tylko się roześmiał. Zbliżał się do niej, aż dotknęła plecami ściany. - Przede wszystkim powinnaś zdawać sobie sprawę, jak bardzo pragnę wyrwać cię temu małemu megalomańskiemu sukinsynowi. Winter była zbyt wściekła, żeby móc zachować spokój. - Milcz! Interesuje cię tylko moja krew! Vaughan uderzył dłonią w mur za jej głową. - Nie zmuszaj mnie, żebym stał się jeszcze bardziej ckliwy, Winter Blackwood! Chyba wyraziłem się jasno. Zbliżył do niej twarz. - Drugim powodem jest fakt, że nie masz wyboru. Od blisko wieku jestem w posiadaniu rubinu, bez którego Corona Argentea jest tylko stertą gruzu. Mam go tutaj w kieszeni. Uniósł ręce, rzucając jej wyzywające spojrzenie. Kłamiesz! - chciała krzyknąć, ale to nic by nie dało. Widziała ten klejnot w jego rękach, kiedy grzebała we wspomnieniach Dougalla. Niechętnie uniosła nadgarstki. Vaughan związał jej ręce z wyrazem triumfu na twarzy. To samo uczynił z nogami, używając cienkiej liny, która boleśnie wgryzła się w jej skórę. - Będę miał całą wieczność, żeby zabiegać o twoje wybaczenie stwierdził wesoło, biorąc ją w ramiona. - O ile rytuał zadziała. Ułożył ją na zimnym kamiennym ołtarzu z zaskakującą delikatnością. Miał uroczystą minę.
- Przykro mi, Winter - powiedział, wyjmując z kieszeni rubin i układając go w przeznaczonym na niego wyżłobieniu. - To nie będzie dla ciebie zbyt przyjemne. Winter wbiła wzrok w sufit i zacisnęła pięści. Skóra piekła ją tam, gdzie dotykała powierzchni ołtarza, serce waliło jak oszalałe. - Pospiesz się. Vaughan spojrzał na nią po raz ostatni, prawie z pożałowaniem. W dłoni błysnął mu jakiś niewielki przedmiot. Winter nie zdążyła dostrzec, co to było, ale poczuła zimne ostrze przecinające jej nadgarstek tuż nad krępującą ją liną. Zaraz potem zalała ją fala Mocy.
64 El? Gareth otworzył usta ze zdumienia. - Cześć, braciszku - odpowiedziała dziewczyna, wymijając go i wchodząc do domu pań Starr. Wszyscy obecni wbili w nią zdziwione oczy, aż poczuła się nieswojo. Jedynymi znanymi jej twarzami była Madison Winston i... Danny Roberts?! Eleri przystanęła, niepewna czy powinna wierzyć temu, co widzi. - Dzień dobry wszystkim - powiedziała, uśmiechając się promiennie, choć nieco sztucznie. - To jest moja siostra - poinformował Gareth z lekkim uśmiechem. Jeden z wampirów siedzących przy stole, mężczyzna o kasztanowych włosach i przyjaznym wejrzeniu, skinął jej głową z rozbawieniem, choć widać było, że ta niespodzianka lekko go rozdrażniła. Generalnie nastrój panujący w salonie był dość swobodny, biorąc pod uwagę sytuację, w jakiej znajdowali się nie tylko oni, ale cały Londyn. Eleri odczytała gest mężczyzny jako zachętę. - Muszę się zobaczyć z Winter - oświadczyła bez ogródek.
Gareth zdjął jej plecak z ramion, a ona natychmiast to wykorzystała. - Chyba znalazłam sposób, żeby odtworzyć rytuał - szepnęła mu pospiesznie do ucha. Twarz Garetha pojaśniała. - Jest w swoim pokoju. Chodź, ucieszy się na twój widok. Poprowadził ją do białych drzwi na końcu korytarza. Za ich plecami reszta wróciła do rozmowy. Gareth zapukał. - Wszystko jest przedstawione na ściennych malowidłach -zaczęła wyjaśniać Eleri, przestępując niecierpliwie z nogi na nogę. Gareth ponowił pukanie. Potem jeszcze raz. Kiedy Winter nie odpowiedziała po czwartej próbie, jęknął, mając złe przeczucie i otworzył drzwi. - Rech! - zaklął na widok pustego pokoju. Winter leżała w dziwnym srebrnawym świetle, przytomność napływała i odpływała od niej wraz z falami Mocy. Kamień pod jej plecami nie był już zimny. Magia, którą był przesiąknięty ołtarz wchłaniała ciepło z jej krwi, kropla po kropli; budziła się leniwie. Napięcie trzeszczało w powietrzu, jakby było naładowane elektrycznością. Ledwo czuła, że Vaughan delikatnie uniósł jej głowę, próbując zajrzeć w oczy. Wydawało jej się, że nie ma już sił. Te, które jej zostały wykorzystała w całości, aby zdusić potworny strach, ściskający wnętrzności. Oczy zaszły jej mgłą. Potem wzrok na powrót się wyostrzył i zobaczyła własną krew spływającą marmurową rynną. - Boję się - wyznała łamiącym się głosem.
Vaughan pogładził jej twarz. Jego palce były takie gorące... Choć może to ona była zimna. - Niedługo wszystko się skończy - powiedział wampir. Winter wyczytała te słowa z ruchu jego warg, ponieważ gwizd Mocy zagłuszał wszelkie dźwięki. Oddychała z trudem, była przerażona. Czekała. Krew spłynęła w dół, zniknęła, po czym pojawiła się znowu w żłobieniach dekoru, barwiąc go na szkarłat. Sekundy płynęły sennie, jedna po drugiej, a czerwona posoka pokonywała kolejne zakręty, wypełniając dwie splecione ze sobą linie życia. Symbolizm tego aktu był obraźliwie oczywisty. Krąg dwóch Ras ożywiany podwójnym dziedzictwem jej krwi. Tylko czemu tak długo to trwało. Vaughan zastanawiał się niecierpliwie, ile jeszcze krwi trzeba było na to poświęcić. Kiedy koło się zamknęło, oboje wyzbyli się wątpliwości. Ołtarz zmienił się w oko cyklonu. Vaughan próbował dostać się do środka, ale został odepchnięty. Spróbował ponownie. Brutalna siła odrzuciła go na przeciwny koniec pomieszczenia. Wtedy Winter zaczęła krzyczeć. Marmur rozgrzał się do czerwoności, Moc eksplodowała wewnątrz i na zewnątrz ołtarza jak szalona burza. Dziewczyna czuła tysiące parzących igieł, wbijających się w każdy centymetr jej ciała. Nadnaturalne moce świstały wokół niej jak ostrza szabel, które cięły jej skórę. Rozgrzany kamień zaczął skwierczeć. Moc była wszędzie, ogromna i niekontrolowana, budziła się bez uprzedzenia. Moc i ból. Wydawało jej się, że w jej żyłach płynie gorąca lawa. Wrzasnęła, ile miała sił w płucach, a jej ciało od wewnątrz i z zewnątrz rozrywały nadprzyrodzone moce. Zaczęły wstrząsać nią konwulsje, które rozerwały krępującą ją linę. Kiedy nie mogła dłużej znieść bólu, zemdlała, odpływając daleko od tamtego miejsca.
Widziała przed sobą twarz Rhysa, uśmiechniętą i spokojną jak w jej najpiękniejszych wspomnieniach. Trzymali się za ręce, a ona śmiała się beztrosko. Minęły wieki, od kiedy czuła się tak szczęśliwa. Przez ich splecione palce przepływało przyjemne ciepło, przekazywali je sobie nawzajem, nie czując, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie. Było pięknie. Tak jak być powinno. Winter wiedziała, czym było owe ciepło. - To miłość - powiedział śpiewnym głosem małej dziewczynki. -1szczęście... Czuła się kompletna, spełniona. Ich spojrzenia wciąż się krzyżowały, byli razem nawet wtedy, kiedy na moment tracili się z oczu. Jak ich dusze. Jak ich serca. Jak Moc i krew. Część jednej całości. Idealni i idealnie szczęśliwi, tylko kiedy byli razem. Ich dwoje. Wybrani, połączeni przez przeznaczenie, którego nikt nie mógł zrozumieć... - Wola, Winter! - krzyknął jakiś głos spoza kręgu, spoza pięknego snu. - Musisz tego chcieć! ***
- Musisz tego chcieć! - powtórzył zdesperowany Darran Vau-ghan. Leżał u stóp Corona Argentea, nie będąc w stanie się ruszyć. Moc smagała go z potworną siłą, ale on nie miał zamiaru się odsunąć za nic w świecie. Nigdy dotąd nie doświadczył takiego bólu jak ten, który unieruchomił go; w tej chwili jednak wiedział, że było to niczym w porównaniu z tym, co czuła Winter. - De Corona libertas - wyrecytował. - Libertas! Pamiętaj o tym, czego naprawdę pragniesz, Winter! Potężna fala energii wyrwała mu powietrze z piersi. - Zerwij więź - jęknął. Musiał do niej dotrzeć. Musiał sprawić, żeby usłyszała jego głos. Zaparł dłonie o ziemię. Mięśnie ramion napięły się, kiedy próbował się podnieść. - Dalej, nie poddawaj się! - prosił, brnąc pod prąd żaru, który palił jego twarz. - Przerwij ten przeklęty krąg! De Corona libertas... Winter wiedziała, że to powinno mieć jakiś sens, że było ważne. Temu, kto wypowiadał te słowa, głos drżał z emocji. Próbowała zignorować tę myśl i pławić się w doskonałości chwili dzielonej z Rhysem, ale nagle poczuła na skórze lodowaty, okrutny dotyk. Moc - zdała sobie sprawę. - Odejdź! - powiedziała. Dziecinny ton wydał jej się nie na miejscu. Co robił w jej pięknym śnie ten czarny cień? Pochłonął już Rhysa i teraz sunął w jej stronę. - Jesteśmy częścią jednej całości -powiedział cień głosem chłopaka.
Był tuż tuż, prawie dotykał jej stóp, instynktownie rzuciła się do tyłu. Porwał ją wir pomieszanych wspomnień. *** - Odsuń się, przeklęty sukinsynu! Morgan Blackwood kopnął go w żebra, odrywając od ołtarza. Vaughan zatoczył się na ziemię, ale natychmiast zerwał się na nogi, żeby wrócić do kamiennego kręgu. Dougall zastąpił mu drogę. - Dość już narobiłeś. Winter, otoczona tumultem Mocy, jęczała rozdzierająco. Blackwood próbował zbliżyć się do ołtarza, ale nadprzyrodzony wiatr odepchnął go, zanim zdołał go dotknąć. Zobaczył wyżłobienia pełne krwi i zaczął już pełznąć w tamtym kierunku. Gdyby udało mu się osuszyć dekor, przerwać krąg, który zasilał rytuał... - Nie rób tego, Blackey. Nie rób tego, jeśli naprawdę zależy ci na córce! Morgan się zawahał. Nie wierzył, że Vaughan był zdolny do błagania. - Muszę ją zabrać, nie pozwolę jej umrzeć. Winter poczuła jakąś nową energię, która wyrywała jej duszę z ciała. Wytrzymała. Fizyczny ból był niczym w porównaniu z tym nowym cierpieniem. Ale nie mogła się zatrzymać, nie teraz. Wir Mocy zmienił kierunek, wyczuwając jej oświadczenie woli. Nieoczekiwanie trzeźwe i druzgocące. Ołtarz zaczął zasysać jej wnętrze, wyrywać je z niej z brutalną siłą.
To było potworne. Odbierało jej oddech, pozbawiało sił, kruszyło jej esencję, ale w tym samym czasie pochłaniało też energię więzi. Winter poczuła się pusta, wydrenowana. Mogła to wytrzymać. W gruncie rzeczy nie była to wysoka cena. *** - Muszę ją zabrać. *** Głos ojca dotarł do Winter jak przyjemny, uspokajający dźwięk, który jednak nie miał prawa rozbrzmieć w tamtym miejscu. Przykro mi, tato -pomyślała, poddając się płomieniom, które ją spalały. - Nie mogę niczego obiecać. Moc dwóch Ras zareagowała na jej sygnał. Krypta Założycieli zaczęła drżeć, aż osunęła się, grzebiąc swe własne szczątki. Jak tylko Gareth rozwiązał mu ręce, Cameron pobiegł w stronę ołtarza, nie przejmując się kawałkami sufitu lecącymi mu na głowę. Moc osiągnęła swój szczyt, po czym znikła, pogrążając kryptę w nienaturalnej ciszy i bezruchu. Potem ziemia znowu się zatrzęsła, Farland musiał odskoczyć pod przeciwległą ścianę. Gęsta chmura pyłu i gruzu oddzieliła go od reszty. ***
Morgan i Vaughan, przepełnieni zgrozą, obserwowali srebrny krąg. Winter przestała krzyczeć. Jej ciało wykrzywił jakiś potworny skurcz, kręgosłup wygiął się w łuk, jakby miał się zaraz złamać, aż nagle mięśnie jej się rozluźniły i opadła bezwładnie na skrwawiony marmur. -Nie! Krzyk jej ojca stłumił łoskot kolejnego zawału. Vaughan podbiegł do niej i dotknął szyi, próbując wyczuć puls. Była taka nieruchoma... - Powiedz, że to nieprawda, mała! No dalej, oddychaj! Winter! Oddychaj, do diabła! Kolejny wstrząs powalił go na ziemię. Sekundę później sufit nie wytrzymał i runął, grzebiąc ołtarz w morzu gruzu. - Winter! Morgan rzucał się wściekle w uścisku Dougalla. - Puszczaj mnie! Moja córka tam jest! Puszczaj mnie, Doug! Dougall trzymał mocno. - Musimy iść, Blackey, tu jest niebezpiecznie. -Nie zostawię mojej córki! Dougall westchnął i spojrzał mu w oczy. - Tak mi przykro, Blackey. Muszę wydostać stąd te dzieciaki i potrzebuję twojej pomocy. Nie załamuj się teraz, przyjacielu... Jeszcze nie teraz.
65 Winter... Już samo wypowiadanie jej imienia przejmowało go dreszczem. Rhys spojrzał w jej srebrne oczy. Przejrzyste jak czysta woda. Tym właśnie były, krystalicznym źródłem, w którym mógł utopić każdą winę. Tylko czemu jej postać była taka niewyraźna... Drżała przy każdym oddechu, ulotna jak duch... Znajdowali się w miejscu podobnym do ogrodów Loży, tyle że pokrytym płatkami białych kwiatów albo śniegiem, rozjaśnionym delikatnym, przyjemnym światłem. Rhys chciał do niej podejść, zrobił kilka kroków w jej kierunku. Skoro była tak blisko, czemu nie był w stanie jej dotknąć? - Gdzie jesteś? Winter uśmiechnęła się czule. Miała na sobie długą, białą szatę, która trzepotała wokół jej ciała poruszana wiatrem, którego Rhys nie czuł. - Daleko, kochanie - odpowiedziała ledwie słyszalnym szeptem. Bardzo daleko. Czarne włosy spływały jej na ramiona jak jedwabne nici, usta wydawały się miękkie, zapraszające.
Wyglądała tak delikatnie, tak zwyczajnie pogodnie. -Tęsknię, Winter powiedział. Spojrzała na niego zmrużonymi oczami, głowę przechyliła lekko w bok. - Ja też - przyznała, choć jej spojrzenie pozostawało radosne, nie było w nim śladu po dawnym niepokoju. Tylko że Rhysa ta zmiana przerażała. - Niedługo będziemy znowu razem - zapewnił. - Obiecuję... Winter uniosła dłoń i nagle znalazła się tuż przy nim, widać miała władzę nad surrealistycznymi odległościami tego snu. Pogładziła twarz Rhysa, nie dotykając jej. Czuł, jakby pieścił go wiatr. Przez chwilę ogarnął go kojący spokój. -Nie, najdroższy - powiedziała Winter czystym, pewnym głosem. - Nie zrozumiałeś? Jej oczy nagle przybrały wygląd srebrnych gwiazd, skóra zrobiła się blada i lśniąca. Rhys chciał jej dotknąć, ale pod palcami czul tylko rozpływającą się mgłę. -Najdroższy, to jest pożegnanie... Rhys obudził się z ostrym bólem w piersi. Oblewał go zimny pot, serce łomotało szaleńczo. Przez chwilę czuł się zraniony, niekompletny, jakby ktoś coś z niego wydarł. Obłęd wyciągał po niego ręce... - To sen - powiedział, potrząsając głową. Jego głos odbił się ponurym echem od wysokiego sufitu londyńskiego apartamentu Wielkiego Mistrza. - Tylko głupi sen. Dopiero po chwili zorientował się, że to, co go obudziło, w rzeczywistości było natarczywym pukaniem. - Otwarte - krzyknął, pocierając ramiona, żeby trochę się ogrzać.
Jego ojciec stanął w drzwiach, był blady jak ściana i wyraźnie poruszony. - Stało się coś, o czym musisz wiedzieć, synu - wykrztusił w końcu. Rhys poczuł ukłucie paniki. - Mów. - Chodzi o córkę Blackwooda... Hywel Llewelyn patrzył na syna nieruchomo. Odetchnął kilka razy, zanim odważył się powiedzieć to, z czym przyszedł. - Krążą głosy, że nie żyje. Rhys zerwał się na nogi i jednym susem znalazł się przy ojcu. Zacisnął palce na jego szyi. - Kłamiesz - warknął. Jego oczy były czerwone i dzikie, furia przeniknęła każdy jego mięsień. - Kłamiesz! Hywel zacharczał, próbując nabrać powietrza. - Przysięgam na własne życie - jęknął. Chłopak odepchnął go od siebie, aż tamten gruchnął plecami o ścianę. - Ja żyję - syknął - więc ona też. Nagle jego złość zwróciła się przeciw Winter, podsycana bólem i tęsknotą rozszalała się w jego wnętrzu. Czemu chcesz mnie oszukać?! Czemu każesz mi tak cierpieć?! Żadne z nas nie może przeżyć śmierci drugiego! Zamachnął się na welurowy fotel, łamiąc w drzazgi drewniane nogi. Chcesz zmienić zasady gry, Win? W porządku! Ale nie uda ci się długo ukrywać. Opadł z powrotem na łóżko i wbił wzrok w sufit. Nie potrafił się z tym pogodzić. Nie wierzę ci, kochana - powtórzył. - Przecież ja żyję.
O tak, jakże perfidny i genialny zarazem był to plan. Wielu pewnie dałoby się nabrać. Uwierzyłoby, że stał się słaby i bezradny, pobawiony swojej Mocy. 1 chcieliby go pokonać. Ale tak nie było. Więzi nie da się zerwać. Jesteś okrutna, Win. - Znajdźcie ją - rozkazał martwym głosem. - Musieli ją gdzieś ukryć. Hywel skłonił głowę. - Mamy mało czasu, zanim ta plotka osłabi naszą pozycję -zauważył z lękiem. - Więc się pospiesz! - uciął Rhys. - Spróbuj przyspieszyć zebranie Rady. Wygląda na to, że właśnie rzucono nam rękawicę.
66 Pokój Winter tonął w półcieniu rzucanym przez zamknięte okiennice. Dougall wszedł, starając się zachowywać najciszej, jak potrafił. Wpatrywał się w nieruchomą sylwetkę Morgana siedzącego na łóżku. Wokół niego unosiła się aura rozpaczy i smród whisky. - Masz zamiar pić do końca twoich dni? - zapytał, siadając obok niego. Wyjął mu butelkę z rąk i pociągnął długi łyk. - Czasem wydaje się, jakby to nawet działało - stwierdził, wycierając usta wierzchem dłoni. Blackwood milczał. - Najpierw Elaine, a teraz ona - wybełkotał w końcu. - Marion ma rację, niszczę wszystko, co kocham. Dougall westchnął. Nigdy go jeszcze nie widział w takim stanie, nawet szesnaście lat wcześniej. A było coraz gorzej, im bardziej zbliżał się pogrzeb. - Marion cierpi tak jak ty, Morgan. W przeciwnym razie by cię nie obwiniała... - Przysięgałem, że ją ochronię... Była taka młoda, Doug... Miała przed sobą całe życie.
A twoje w garści - pomyślał Malcolm smutno. - Ty też je masz, Blackey - przypomniał mu, klepiąc go po plecach. Jesteś młody, masz jeszcze kilka wieków do zagospodarowania. Morgan roześmiał się gorzko. - Jestem zmęczony, Malcolm. Nie uda ci się mnie przekonać... Nie tym razem. Dougall skinął głową. Potem podniósł butelkę i przechylił szyjką w dół, wylewając całą zawartość na dywan. - Jeśli chcesz, żebym ci uwierzył, musisz powtórzyć mi to na trzeźwo, Morganie - oświadczył. Kiedy wychodził z pokoju, minął korkową tablicę pełną wycinków z gazet, notatek i przeróżnych gryzmołów. W samym środku tego kolorowego chaosu, którym było jej życie, Winter uśmiechała się do niego radośnie ze zdjęcia. Dougall odpiął pinezkę i odszedł z fotografią w dłoni. Szalona, odważna dziewczyna - pomyślał smutno, przyglądając się jej dziecięcej twarzy. W końcu się poświęciła, a krypta dwóch Ras stała się jej grobem. Mala Winter... Przed oczami stanęły mu wszystkie chwile spędzone razem na wyspie, jej miny czyniące ją tak podobną do Elaine, ton jej głosu, jej spojrzenia. Zabierasz ze sobą cząstkę każdego z nas. Uśmiechnął się melancholijnie. Nie była jego córką, ale mimo to ją pokochał. Nie było trudno dać się uwieść jej niespokojnej naturze. Po raz setny tego dnia zadał sobie pytanie, czy można było tego uniknąć. Nie znalazł odpowiedzi. Zawał przerwał rytuał, zanim ten się dopełnił, dlatego ją stracili. Jednak on nadal żyje - powtórzył w myślach. Choć Dougall uważał, że cena była absolutnie za wysoka, fakt, że Rhys Llewelyn przeżył, mógł oznaczać tylko jedno. Więź została zerwana. Przynajmniej nie oddałaś życia na próżno, Win.
Trzeba było działać, płacz nie był dostatecznym hołdem dla jej ofiary. *** Pogrzeb był skromny. Niektórym wydawał się zwykłą mistyfikacją, zważywszy, że nie mieli nawet ciała, które mogliby pochować. Postawili tablicę nagrobną w bladym świetle chłodnego dnia. Aeron Fennah i Egzekutor narzucili swoją obecność, choć nikogo to tak naprawdę nie obchodziło. Rhys odmówił uczestniczenia w uroczystości, która jego zdaniem była farsą. Tylko Hywel Llewelyn przyglądał się wszystkiemu z daleka. Madison miała czerwone, zapuchnięte oczy, jej dłoń ściskana przez Garetha drżała cały czas. Wciąż nie wiedziała, kogo winić za śmierć przyjaciółki, i to doprowadzało ją do szaleństwa. Chciałaby na kimś wyładować swój gniew i żal. Marion Starr, wyniosła i dumna, wspierała się na lasce. Obok niej stała Susan Bray. Jej oczy za czarną woalką wbite były z nienawiścią w starego Llewelyna. Zadrżała, kiedy pod koniec uroczystości zdecydował się podejść do nagrobka. Nawet on zawahał się przez moment, czytając daty urodzin i śmierci, tak okrutnie sobie bliskie. Potem schylił się, składając u stóp tablicy pojedynczą różę. Ponura szkarłatna plama wśród powodzi białych kwiatów. Do łodygi przywiązano bilecik. Do zobaczenia wkrótce - głosił elegancki charakter pisma Rhysa. -1 na zawsze. To nie było pożegnanie od ukochanego. Te kilka słów miało wyraźny smak groźby. ***
Dougall przytrzymał za łokieć Morgana, który piorunował wzrokiem oddalające się plecy Hywela Llewelyna. - On nawet się nie zjawił - warknął wściekle Blackwood. -Siedzi sobie w swojej przeklętej Loży, a tu przysłał tylko ojca. - Jest przekonany, że to oszustwo, Blackey. Oświadczył, że w to nie wierzy. Aeron Fennah podszedł do nich sztywno, Egzekutor szedł jak cień kilka kroków za nim. Wymienili spojrzenia i Rhoser skinął głową. - Panie Blackwood - pozdrowił go szef Familii, wyciągając dłoń. Morgan spojrzał na nią tylko, po czym podniósł pełen nienawiści wzrok na jego twarz. Fennah westchnął. - Zdaję sobie sprawę, że w pana opinii popełniłem błędy - przyznał. - Proszę mnie zostawić w spokoju. - Zrobiłbym to, może mi pan wierzyć - odpowiedział mężczyzna. Ojciec, który ponosi tak potworną stratę ma prawo do żałoby. Niestety moje stanowisko i sytuacja, w której wszyscy się znajdujemy, zmusza mnie do podjęcia niezwłocznych działań. Dougall spiorunował go spojrzeniem, Morgan zacisnął pięści. - Nad grobem mojej córki? Szef Familii odwrócił wzrok w stronę tablicy. Potem skinął głową. - Może to jest najwłaściwsze z miejsc, panie Blackwood. Wszyscy obecni podążyli za jego spojrzeniem. Czerwona róża. - Pomści ją pan - powiedział Fennah. - Z naszą pomocą... Ponieważ poświęcenie pańskiej córki nie może zostać zmarnowane. Morgan przeczytał słowa wypisane na bileciku: „Na zawsze". Jak krótka okazała się wieczność dla Winter...
- Wiemy, kto jest naprawdę odpowiedzialny za jej śmierć -podkreślił Fennah. - Musi pan zareagować, panie Blackwood. Oferuję panu poparcie Familii. Proszę pozbyć się tego przeklętego smarkacza i zająć jego miejsce. Ma pan wystarczającą Moc. Morgan wstrzymał oddech. Krew, znowu polałaby się krew, a on był już tak strasznie zmęczony... Potem poczuł czyjś dotyk na ramieniu. - Morgan - odezwała się Marion Starr, zwracając się do niego po raz pierwszy od dnia śmierci Winter. Wampir odwrócił się i popatrzył jej w oczy. - Pomścij ją - powiedziała twardo. - Zrób to dla niej i dla Elaine. Ból zabił w niej jakąkolwiek litość. Morgan spojrzał pytająco na Dougalla. - Nie, Blackey, nie dla zemsty. Twoja córka nie zasługuje na kolejny ciężar. Powstrzymaj Rhysa Llewelyna, ale zrób to dlatego, że tak trzeba. Dlatego, że to jest właściwe. Dokończ misję, którą wzięła na siebie Winter. - Jest pan z nami, panie Blackwood? - zapytał Rhoser. Bo to właściwe... Bo tak trzeba... Morgan Blackwood przytaknął.
67 Gareth wrócił do sutereny Sinów, żeby zabrać swoje rzeczy. Griffith i Morwenna byli na pogrzebie, ale mieli wrócić do Walii tego samego wieczora, zabierając ze sobą Eleri. On natomiast nie wiedział, co powinien ze sobą zrobić. Był wyczerpany i wciąż zbyt oszołomiony, żeby podjąć jakąkolwiek decyzję. Napewno? - pytał w duchu, schodząc po schodach prowadzących do mieszkanka. - Zapomniałeś, że czeka na ciebie wojna? Poza tym była jeszcze Madison. Westchnął, zdając sobie sprawę, że smutek dziewczyny pogłębiał jego własny żal. Nie mógł jej teraz zostawić samej. Był tak pochłonięty swoimi myślami, że kiedy zorientował się, iż drzwi zostały wyważone, było już za późno na układanie jakiegokolwiek planu. Wślizgnął się do przedpokoju, starając się zachowywać jak najciszej. Kiedy dotarł do kuchni, światła się zapaliły. - Już myślałem, że się nie zjawisz - powiedział Rhys Llewelyn. Gareth zamarł, zastanawiając się, czy bardziej pragnął stamtąd wyjść, żeby nie musieć na niego patrzeć, czy jednak rzucić się na niego z pięściami. - Czego chcesz? - warknął.
- Pomówić - odpowiedział Rhys, siadając za stołem jakby nigdy nic. Chociaż nie ukrywam, że miałem cichą nadzieję ją tu zastać. Wydawał się zupełnie opanowany, a jednak coś w jego minie mówiło, że ten spokój jest bardzo kruchy. -Zastać ją tutaj? - Daj spokój, chyba nie oczekiwałeś, że naprawdę uwierzę w wasze przedstawienie... Gareth poczuł, jak wzbiera w nim furia. Jakim prawem? Jak śmiał zjawiać się tam i wątpić w to, co Gareth widział na własne oczy! Spróbował się opanować. - Twój ojciec był na jej pogrzebie, Llewelyn. - Tak. Mam nadzieję, że ktoś przekazał jej mój liścik? Skrzyżowali spojrzenia, ale Gareth nie dostrzegł w jego twarzy ani cienia wątpliwości. To tylko pogarszało sytuację. - Idioto! Nie rozumiesz, że ona naprawdę nie żyje? Co mamy jeszcze zrobić, żeby cię przekonać? Białe kły zabłysły w ustach Rhysa. - Na przykład pokazać mi ciało? Kawałek kamiennej tabliczki na cmentarzu niczego nie dowodzi. - Jesteś nienormalny. Jak śmiesz przychodzić tu i obrażać jej pamięć? Nie wystarczy ci to, co już jej zrobiłeś?! - Nie ma ciała. A ja żyję! Dlatego ona też! - jego głos zaczął drżeć. Jesteśmy związani! Potem potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić natarczywe myśli. - Jesteśmy związani - powtórzył szeptem. - Nie ma znaczenia jak bardzo ty i inni, czy nawet ona sama, próbowalibyście nas rozdzielić. Gdyby umarła, pociągnęłaby mnie za sobą, a to się nie stało. Gareth przetarł twarz rękoma. To było dla niego zbyt wiele.
- Cieszyłbym się, gdyby tak było. Jej ciało leży pogrzebane pod Westminsterem - powiedział cicho. - W krypcie Założycieli Rady. Rhys rąbnął pięścią w stół. - To nieprawda - oświadczył, cedząc słowa. To było oszustwo. Marna próba storpedowania jego planów. - Wiedziałbym, Chiplin. Jestem pewien, że bym wiedział. - Nie, jeżeli udałoby jej się zerwać więź, która was łączyła. Całym sercem wierzę, że tak właśnie się stało, ponieważ umarła, próbując tego dokonać. Twarz Rhysa zrobiła się biała jak papier. Lodowata niepewność zaczęła wsączać się do jego serca. „To jest pożegnanie" powiedziała mu w śnie. Gareth patrzył na niego z mieszaniną nienawiści i litości. - W krypcie Założycieli jest ołtarz. Próbowała na nim zerwać więź... Nie wiem, co poszło nie tak, ale Mocją zabiła. Umarła na moich oczach, Llewelyn, i nawet nie wiesz jak ci zazdroszczę, że nie musiałeś na to patrzeć. Ja nigdy nie zdołam zapomnieć. - Powinniście byli ją powstrzymać! Pięść Garetha z impetem trzasnęła go w twarz. -Ach tak? Ciekawe jak? Po tym, jak tyją do tego zmusiłeś! -wrzasnął chłopak. - Ona cię kochała! Błagała, żebyś się zatrzymał! Posłuchałeś jej może? Rhys spojrzał na niego martwymi oczami. Siedział w bezruchu. - Kochałem ją - wykrztusił zduszonym głosem. - Masz jeszcze czelność tak mówić? Poświęciłeś tę miłość dla Mocy! To zniszczyło Winter, naprawdę nie rozumiesz?! Patrzyli na siebie twardo, wbrew wszystkiemu połączeni bólem, choć gotowi walczyć. - Mieliśmy ją zatrzymać? - powtórzył Gareth. - Wiesz, co ci powiem, Llewelyn? Ona wreszcie jest wolna. Nie pozwoliła, żeby Moc ją zdeprawowała.
Rhysowi ręce opadły wzdłuż boków. Cała jego złość, uraza, każde uczucie, którego doświadczał do tej pory, teraz go opuściło. Ścisnął głowę rękami. Poczucie pustki, które ogarnęło go tej nocy, gdy o niej śnił, wyrwało się spod kontroli i zatopiło zęby w jego wnętrznościach. - Gdybym tylko wiedział... Nawet nie mogłem spróbować jej uratować. Teraz to nie miało już znaczenia. To, co zrobił. To, co go czekało... Nic nie miało już sensu teraz, gdy odeszła. - Udałoby mi się. Gareth spojrzał na niego z niewyobrażalną pogardą. - Tak, wystarczyło jej wysłuchać, kiedy cię o to prosiła. Chwilę później został sam w ciszy sutereny.
68 Eleri wyszła spod prysznica w swoim domu. Podeszła do umywalki i stanęła przed zaparowanym lustrem. Wykonywała wszystkie czynności automatycznie, myślami była daleko. Osuszała jasne włosy ręcznikiem, kiedy jej wewnętrzny głos znowu się odezwał. To twoja wina. Powtarzała to sobie od tego tragicznego dnia. Winter by nie umarła, gdyby nie przerwali rytuału. A przerwali go z jej winy. To przez nią Gareth odkrył, że pokój Win był pusty. To ona domyśliła się, gdzie może znajdować się jej przyjaciółka i co próbuje zrobić. Gdyby przyjechała do Londynu przynajmniej godzinę później, gratulowałaby Winter sukcesu, zamiast patrzeć na jej śmierć. To przez ciebie - powtórzyło sumienie siedzące gdzieś blisko żołądka. Wiem - przyznała Eleri, a jej ręce wciąż tarły ręcznikiem włosy, jakby ich wysuszenie miało diametralne znaczenie. - Wiem. Uznanie swojej winy było prawie pocieszające. Potem poczuła ukłucie strachu. Winter przez nią umarła, a ona potrafi się do tego przyznać, patrząc w lustro?
Stanęła na palcach i przetarła dłonią lustro. Spomiędzy spływających strużek wody patrzyła na nią twarz o podkrążonych, nieobecnych oczach. Wydawało jej się, że nie może przestać płakać, z drugiej strony nie znajdowała w sobie więcej łez. Przez chwilę czuła do siebie nienawiść. Musiała coś zrobić. Jeśli chciała móc patrzeć na swoje odbicie przez resztę życia, musiała coś zrobić. Pokój wypełniało światło i świeże powietrze. Biały sufit był jakby wyżej niż zwykle. Przez otwarte okno wpadała bryza pachnąca sianem suszonym na słońcu. To był aromat spienionych mórz, lasów i górskich szlaków. Zapach Walii. Cameron Farland rozsiadł się w miękkim fotelu i otworzył nową książkę, kartkując ją z nabożeństwem. Miał na sobie granatową lnianą koszulę i tego samego koloru spodnie. Jego twarz wydawała się odprężona, choć wciąż nosiła ślady londyńskiej przygody. Fioletowy siniak na policzku i zaczynające się już goić rozcięcie na czole. Pod ubraniem skrywał więcej ran. Niektóre w ogóle nie były widoczne, odcisnęły swoje piętno w sercu. Jego włosy lśniły złotawym blaskiem w promieniach słońca, oczy miały ten sam odcień. W tym świetle chłopak wydawał się, jakby był z bursztynu i kości słoniowej. Podniósł wzrok i rozejrzał się po pokoju. Zapatrzył się przez chwilę na pastwiska widoczne za oknem. Westchnął i wyciągnął przed siebie nogi. Skrzywił się z bólu, kiedy spróbował poruszyć kostką. Położył książkę na kolanach i zanurzył się w lekturze. Cóż innego miał robić podczas tego oczekiwania?
*** Dygnitarze wszystkich Lóż zaczęli zjeżdżać do Ger Y Goeden, posiadłości, którą Rhys i jego ojciec przystosowali na tę okazję. Wpływowi członkowie Familii przybywali do Walii pojedynczo, jeden za drugim, jak okruchy niesione wiatrem, który zerwał się tego dnia, ale już niedługo mieli być tam wszyscy, skuszeni mirażem Paktu. Dla Hywela Llewelyna szykowała się piękna uroczystość. Rhys uśmiechnął się pod nosem, to był pierwszy szczery uśmiech od pamiętnego dnia w suterenie Sinów. Jego ojciec był tak blisko spełnienia swoich marzeń... Już czuł w ustach smak zbliżającej się rzezi. Chłopak wstał z westchnieniem, najbliższy Soldier wyprostował się w pozycji na baczność, oczekując na ewentualny rozkaz. Do tego doszliśmy? - pomyślał Rhys z gorzkim rozbawieniem. Wiekowe i potężne istoty gotowe zadośćuczynić każdemu mojemu kaprysowi. Tak miało być. On sam tego chciał. - Jakieś wieści? - zapytał uprzejmym tonem, do którego jego straż nie była przyzwyczajona. - Blackwood i Fennah zapowiedzieli swój przyjazd - poinformowano go szybko. Rhys spojrzał w oczy Soldiera i rozmyślnie przytrzymał jego wzrok. Moc mu odpowiedziała. Nie była to jednak już ta potwornie paląca siła, do której przywykł przez ostatnie miesiące. Nigdy już taka nie będzie i niedługo wszyscy zdadzą sobie z tego sprawę. Rhys uśmiechnął się, zadowolony, i odwrócił twarz. Ten strażnik, jak i inne wampiry, będzie przed nim drżał, dopóki wierzy w jego niezwyciężoność.
- Przywołaj mojego ojca - powiedział, pragnąc samotności, aby móc wykonać kolejną próbę. Soldier posłuchał i chłopak został sam. Podszedł pospiesznie do biurka i wysunął szufladę. Sztylet leżał pod plikiem papierów, których nie zdążył przejrzeć. Wziął go do ręki i przyjrzał się ostrej krawędzi. Potem błyskawicznym ruchem wbił go sobie w ramię. Poczuł ostry, piekący ból. Przymknął oczy, wstrzymując oddech. Wreszcie odetchnął i wyszarpnął ostrze z ciała. Krew płynęła wartko. Czekał. Ból jeszcze nigdy nie był tak przyjemny. Stał nieruchomo, dopóki krew nie spłynęła mu do dłoni, po czym wziął chusteczkę i oczyścił ranę. Zacisnął zęby i związał mocno ramię. Opuścił rękaw, ukrywając opatrunek. Gdyby ktoś go teraz zobaczył, uznałby go za szaleńca. On natomiast od miesięcy nie czuł się tak przytomny. Zdruzgotany, owszem. Ale przytomny. Proces gojenia rozpoczynał się powoli, cudownie jak na człowieka, ale naturalnie, biorąc pod uwagę rytmy życiowe przeciętnego wampira. Tak, rytuał w krypcie zadziałał. Winter odeszła, zabierając ze sobą jego nieśmiertelność. - Chciałeś mnie widzieć? - zapytał Hywel Llewelyn, z szacunkiem chyląc głowę. Rhys przytaknął. - Chyba będzie lepiej, jeśli usiądziesz - powiedział z lekkim uśmiechem. Poczekał, aż jego ojciec zajmie miejsce na niskiej kanapce, potem zrobił to samo. - Postąpiłbym zgodnie z twoimi planami, tato - zaczął, smakując każde słowo. - Naprawdę. Było mi na rękę dojść tam, gdzie ty chciałeś mnie widzieć i nie miałem zamiaru się zatrzymywać.
Hywel patrzył na niego nierozumiejącym wzrokiem. Rhys westchnął, trochę ze zrezygnowaniem, trochę protekcjonalnie. Nie czuł się od niego lepszy (choć wcześniej tak było tylko bardziej świadomy). - Ja i ty w gruncie rzeczy jesteśmy do siebie podobni - przyznał. Dobrze wiesz, że nie jestem tym zachwycony. Może nie wyobrażasz sobie jak bardzo, ale to nigdy nie było tajemnicą. Mężczyzna prychnął z obojętnością. - Przejdź do meritum, Rhys. Chłopak się roześmiał. - Cholera, tak! Zamilkł zadowolony z tego, co miał powiedzieć. - Straciłem swoje moce - oświadczył. - Winter mi je odebrała, zanim... Zanim umarła. Nie wypowiedział tego na głos. Nie miał zamiaru więcej profanować jej pamięci. Twarz jego ojca zmieniła się w kamienną maskę. - Nikt zdrowy na umyśle nie przyjąłby tego z taką lekkością, synu. Jesteś wciąż poruszony tym, co się stało, ale Moc nadal płynie w tobie z pełną siłą. - Tak jak zawsze płynęła, tato. Ale jestem z powrotem sobą. Po prostu, zwyczajnie sobą. Ze wszystkimi wcześniejszymi ograniczeniami. Zabawa w nieśmiertelność się skończyła. Wtedy wściekłość Hywela eksplodowała. Był gotów kłaniać się przed smarkaczem dopóki wierzył, że ten był jego niezwyciężoną bronią. Przejął plan Lochinvara. Teraz jednak furia paliła go jak rozgrzane żelazo. - Nie wierzę ci. Rhys wzruszył ramionami. - Jak chcesz. Ale radzę ci się nad tym zastanowić. Od tego momentu nie jestem ci już do niczego potrzebny - założył ręce za głowę. - Jesteś pewien, że wciąż chcesz zniszczyć Radę?
Stary Llewelyn zadrżał ze złości. - Nie zatrzymamy się teraz - oświadczył. - Nie pozwolę ci zaprzepaścić tego, co osiągnęliśmy. Dziś wieczorem mnie wesprzesz. Zatrzymasz stanowisko, na którym zasiadasz i nauczysz się je kochać. Tak łatwo jest kochać władzę, Rhys. Zabraniam ci to rujnować, nie dopuszczę do tego, przysięgam na mój honor. Jaki honor? Co nam jeszcze z niego zostało, tato? - pomyślał Rhys ogarnięty na nowo poczuciem pustki i straty. Jednak nic nie powiedział. Musiał jeszcze trochę wytrzymać.
69 Zaczynałem się bać - powiedział Cameron, kiedy światło w pokoju nabierało czerwonego odcienia zachodzącego słońca. Winter otworzyła szeroko oczy. - Najpierw odgrzebywałem twoje ciało z ruin krypty i wlokłem je na powierzchnię, a teraz w nagrodę wyciągam cię ze śpiączki - zażartował. Dziewczyna rozejrzała się wokół, analizując każdy szczegół tego nieznanego otoczenia. Była otumaniona i kompletnie nie pamiętała, jak się tam znalazła... Gdziekolwiek by to nie było. Zamrugała i odkryła, że czuła się dobrze, lekko jak nigdy wcześniej . Ale przecież przed chwilą leżała w krypcie targana spazmami. Potem chyba... Przycisnęła dłoń do piersi i zdziwiła się, czując bicie swojego serca. To niemożliwe. Przecież ono się zatrzymało. Była tego pewna. Spojrzała na Camerona, szukając jakiejś odpowiedzi. Błogi spokój na jego twarzy był taki kojący. - My umarliśmy, prawda?
Cameron zamknął książkę i uśmiechnął się do niej. Przystawił krzesło bliżej łóżka. - Ja nie - odpowiedział delikatnie. - Jeśli chodzi o ciebie... nie byłbym taki pewny. -Ale krypta... - Winter przerwała niepewnie. - To był koszmar? - Owszem, ale prawdziwy. To się rzeczywiście zdarzyło - zapewnił, po czym wstał. - Wybacz, nawet cię nie zapytałem, czy czegoś potrzebujesz. Jesteś głodna? Spragniona? Winter chciała zaprzeczyć, ale zrezygnowała. Kiedy o tym pomyślała, zdała sobie sprawę, że ściska jej się żołądek, a gardło ma wyschnięte na wiór. Cameron wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Winter została sam na sam z widokiem nocy zapadającej za oknem. Cisza w jej głowie zaczęła powoli wypełniać się gadaniną kolejnych głosików, które chciały zyskać jej uwagę. Spróbowała przypomnieć sobie najświeższe wspomnienia poprzedzające jej... Śmierć - uświadomiła sobie z nieprzyjemnym wzdrygnięciem. Jak na przyspieszonym filmie przed oczami przesuwały jej się kolejne wydarzenia, długie godziny w podziemiach, Vaughan, niekończący się rytuał, cierpienie. Kiedy wrócił Cameron, Winter spróbowała się podnieść, odkrywając, że nie miała takiego kawałka ciała, który nie byłby obolały. - Radzę ci ostrożnie się poruszać - zauważył chłopak, odstawiając naczynie, które przyniósł. - Nie obraź się, ale kiepsko z tobą. Winter uśmiechnęła się i poczuła nowe ukłucie, tuż pod policzkiem. Zaczynała rozumieć, co Cameron miał na myśli. Chłopak poprawił jej poduszkę. - Przyniosłem ci Serum - oświadczył. - To, które podawałem ci przez ostatnich kilka dni ledwie wystarczało, żeby utrzymać cię przy życiu. Siniaki chyba jednak zaczynają ci schodzić.
Winter znów zobaczyła swoje ciało wijące się w drgawkach na kamiennym ołtarzu. Musiała być nieźle poobijana. - Dziękuję. Wzięła od niego kielich z lekkim wahaniem. Zdołała przychylić go do ust bez pomocy, co podniosło ją nieco na duchu. Wystarczyło kilka łyków, żeby poczuła, jak odzyskuje siły. - Gdzie jesteśmy? - W Świętym Dawidzie. W siedzibie Nyksów. Nie wiedziałem, gdzie indziej mógłbym cię ukryć... A jeżeli chcesz wiedzieć, jak się tu dostaliśmy, to w dużym skrócie udało mi się wskoczyć do jednej z tych nisz, kiedy wszystko zaczęło się walić i pociągnąć za sobą twoje... ciało. Winter rzuciła mu krzywe spojrzenie. - Chciałeś powiedzieć „zwłoki", prawda? Cameron zachichotał. - W tamtym momencie byłaś dość martwa. Aleja też nie tryskałem zdrowiem. Wiem, że to brzmi wariacko, ale nie oddychałaś, nie miałaś pulsu. Jego oczy lekko się zamgliły, kiedy o tym opowiadał i Winter zadrżała. - Czemu to zrobiłeś? Chłopak uśmiechnął się, jakby miał wyjawić jakąś tajemnicę. - Nikt inny nie zdołałby cię uratować. Byliśmy odcięci od reszty. Aja, szczerze mówiąc, czułem się winny. Gdybym nie urządził ci tej sceny w parku, Vaughanowi nie udałoby się zaciągnąć cię do podziemi. Dlatego, cóż, pomyślałem, że przynajmniej powinienem zwrócić twoje ciało ojcu. Winter słuchała nieruchomo. - Kiedy wydostałem się na powierzchnię, zapakowałem cię do samochodu i ruszyłem... a ty w pewnym momencie zaczęłaś oddychać! To było jak z taniego horroru! Wtedy zdecydowałem, żeby przywieźć cię tutaj.
- Cameron, poczekaj - przerwała mu nagle. – Powiedziałeś o tym komuś, prawda? Moja rodzina o tym wie... Cameron uciekł wzrokiem. - Obawiam się, że nie. - Co?! Myślą, że nie żyję? - Byłaś w śpiączce. Mogłaś nigdy się nie wybudzić... A Rhys zasługiwał na lekcję. Winter pokręciła stanowczo głową. - Rhys nie ma z tym nic wspólnego! Chodzi o moją rodzinę i przyjaciół! Jak mogłeś to przed nimi ukryć, nie pomyślałeś, jak muszą się czuć? - Zastanów się. Przyjechaliby tu i Rhys natychmiast by się dowiedział. Coś poszło nie tak w czasie rytuału. Nawet gdybyś była tak szalona, żeby chcieć spróbować jeszcze raz, Corona Argentea przepadła. W tej chwili twoja rzekoma śmierć jest naszą jedyną przewagą. Winter przycisnęła dłoń do ust. To niemożliwe, że zrobiła to wszystko na próżno. Nie mogłaby się z tym pogodzić. Zamknęła oczy i zaczęła przeszukiwać swoje wnętrze w poszukiwaniu Rhysa. Ani śladu. Tylko pustka. - Udało nam się, Cameron - nagle poczuła absolutną pewność. Rytuał zadziałał! - Jasne - odparł chłopak ponuro. - Zadziałał perfekcyjnie... Po prostu cię zabił. Winter chciało się śmiać. -Tak miało być! Coniunctio morte absoluta... Więź może zostać zerwana dzięki śmierci. Musiałam umrzeć, żeby przerwać nić łączącą mnie z Rhysem, rozumiesz? Kiedy na twarzy Camerona powoli odmalowywało się zrozumienie, ona już wiedziała, co musi zrobić. - Przynieś mi telefon, Cam.
70 Eleri natrudziła się, żeby przekonać Trevora Bivena do pożyczenia jej skutera, ale kiedy na niego wsiadła, poczuła, że było warto. Pojazd był starusieńki, silnik strzelał i się krztusił. Dziewczyna włożyła kask i ruszyła w drogę przez uliczki Cae Mefus. Przyspieszała powoli, czując się coraz pewniej. No dobra, mały, chyba jeszcze nieźle sobie radzisz - pomyślała podniesiona na duchu. Całe szczęście, bo to był jedyny sposób, żeby szybko dostać się do Ger Y Goeden. I żeby stamtąd uciec, jeżeli będzie miała fart. Nie było na to większych nadziei, ale nigdy nie można być niczego pewnym. Przejechała przez całe miasteczko i skręciła w wąską dróżkę wijącą się między polami. Spod kół skutera unosiły się tumany białego pyłu. Dokładnie zaplanowała trasę, domy zniknęły za jej plecami, dookoła tylko pastwiska i owce. Pojazd podskakiwał na nierównościach polnej drogi, przenosząc nieprzyjemne wibracje aż do szpiku kości. Na horyzoncie niebo zaczynało barwić się na czerwono. Wybrała najgorszy możliwy moment na realizację swojego planu.
*** - Babciu... - Kto mówi? - głos Marion Starr po drugiej stronie linii brzmiał słabo i ochryple, Winter ścisnęło się serce. - To ja, babciu - powiedziała ostrożnie. - Winter. Usłyszała zaskoczone sapnięcie. - To niemożliwe... - To naprawdę ja. Żyję, babciu. Nastała chwila ciszy, a potem ciężki oddech staruszki przeszedł w szloch ulgi. - Moja kochana... moja maleńka... Winter też poczuła łzy płynące po policzkach. - Przykro mi babciu, bardzo mi przykro. - Myślałam, że cię straciłam... - Wiem, przepraszam. Jak głupio zabrzmiały te słowa zderzone z potwornym bólem Marion. - Wszyscy myśleli, że nie żyjesz. Bo umarłam - pomyślała Winter. - Tyle że nikt z nas nie wpadł na to, że taki właśnie był plan. - W pewnym sensie tak było, babciu. Niedługo wszystko dokładnie ci wyjaśnię - obiecała. Czuła jakiś dziwny niepokój, wrażenie, że ma wydarzyć się coś ważnego. - Muszę teraz pomówić z tatą. Wrócę do domu, ale wcześniej muszę z nim porozmawiać. Muszę się upewnić, że nic mu nie jest. Marion westchnęła. - Winnie, twojego taty i reszty już tu nie ma. Wielki Mistrz zwołał spotkanie Rady w Ger Y Goeden. Morgan i Dougall wyjechali wczoraj. Danny Roberts i twoi przyjaciele uparli się, żeby im towarzyszyć.
Winter zbladła. - Dziękuję - zdołała wykrztusić. - Kocham cię, babciu. Przerwała połączenie i pospiesznie wystukała numer Madison. Odpowiedziała jej automatyczna sekretarka. Z Garethem to samo. Wśród walijskich wzgórz nie było zasięgu. Przygryzając ze zdenerwowania wargi, odwróciła się w stronę Camerona. - Nie mamy czasu - oświadczyła.
71 Posiadłość Ger Y Goeden zachwycała przepychem. Hywel Llewelyn nie przejmował się wydatkami, ostatni akt jego triumfu musiał rozegrać się w godnych okolicznościach. Główny salon był przepiękny. Ogromny, bogato zdobiony, oświetlony kryształowymi żyrandolami, które rozszczepiały światło na tysiące kolorowych tęcz. Hywel siedział w otoczeniu Soldierów i popijał szampana z wyrazem satysfakcji i przyjemnego oczekiwania na twarzy. Już niedługo... - pomyślał. - Nie potrzebuję cię więcej, mój biedny synu, sam sięgnę po zwycięstwo. Powiódł spojrzeniem po sali i obecnych gościach. W końcu jego wzrok spoczął na nowo przybyłym. Darran Vaughan. On umrze pierwszy - zdecydował. Miał zbyt duże wpływy. Zaczął zbierać popleczników rok wcześniej, udało mu się, zwerbował prawie wszystkich buntowników z Walii, a i w Londynie nie narzekał na brak poparcia. On jeden rzeczywiście go martwił. Vaughan, w odróżnieniu od innych wampirów czy członków Familii wciąż mamionych iluzją Paktu, pragnął tylko władzy. To upodabniało go do Hywela, co oznaczało, że nie zatrzymałby się przed niczym. W tej grze nie można pozwolić sobie na błędy, a ty już zmarnowałeś swoją okazję w młynie Glan Gors, Darranie.
Buntownicy rozpierzchliby się w jednej sekundzie, gdyby ich przywódca został wyeliminowany. Po nim kolejną przeszkodą będzie Morgan Blackwood. Łatwą do pokonania przeszkodą. Ból niszczył go od środka, wystarczyłoby mu o tym przypomnieć. Koniec końców śmierć dziewczyny okazała się dla niego korzystna. Powaliła Blackwooda na kolana, a Familia straciła jedyną broń, którą mogła ich naprawdę szantażować. A jeżeli więź rzeczywiście została zerwana, przynajmniej nie musiał się już płaszczyć przed Mocą Rhysa. Wszystko dobrze się układa. Uśmiechnął się i uniósł lampkę do samotnego toastu. Eleri z trudem wdrapała się na szczyt płotu, mając jedynie nadzieję, że nikt jej nie zauważył. Zatrzymała się na chwilę, łapiąc oddech, po czym ostrożnie przełożyła nogi na drugą stronę. Gumowa podeszwa tenisówki ześlizgnęła się z zardzewiałych prętów i dziewczyna zawisła w powietrzu. - Rechl - warknęła, podtrzymując się rękami, żeby nie nabić się na ostre ogrodzenie. Po chwili, która wydała jej się wiecznością, udało jej się odzyskać równowagę. Lepiej przestać kusić los - pomyślała, trzymając się kurczowo. Potrząsnęła głową, żeby odrzucić włosy z twarzy i skoczyła w dół. Upadając, poczuła paraliżujący ból w nadgarstkach. Przetoczyła się szybko w stronę najbliższych zarośli. Dopiero wtedy naszła ją myśl, że terenu mogły pilnować psy. To by był cholernie głupi sposób na popełnienie samobójstwa. Ale cały ten plan był głupi i samobójczy, o ile w ogóle można było nazwać go planem. Westchnęła i odchyliła liście, żeby się rozejrzeć. Możliwe, żeby nie było żadnych strażników?
Wszędzie czysto. Eleri wyczołgała się ze swojej kryjówki i puściła biegiem do piwnicznych schodów. Zbiegła po nich na złamanie karku i wślizgnęła się do ciemnego, wypełnionego skrzyniami magazynu. Teraz musiała znaleźć sposób, żeby dostać się na wyższe piętra, a to i tak byłby dopiero początek jej przygody. Przeszła po omacku na drugą stronę pomieszczenia i znalazła tam kolejne schody. Zaczęła niepewnie wspinać się w górę, brak jakiejkolwiek ochrony coraz bardziej ją dziwił. Przecież każdy mógłby tu wejść - pomyślała, nie rozumiejąc przyczyny takiego stanu rzeczy. Może Rhys Llewelyn był zbyt pewny siebie. A może wcale nie stracił swoich mocy i znalazła się w tarapatach większych, niż mogła to sobie wyobrażać. Ale nawet gdyby tak było, po co ryzykował, że ktoś wślizgnie się, żeby zakłócić jego przyjęcie? Dotarła do korytarza na pierwszym piętrze; wreszcie trochę światła. Przylgnęła do ściany i rozejrzała się gorączkowo. Wciąż pusto. Jedno było pewne: jeżeli istniała jakakolwiek straż, to nie przykładała się do pracy. Eleri ruszyła w stronę serca willi. Docierający do niej gwar rozmów świadczył, że goście zebrali się gdzieś niedaleko. A Rhys Llewelyn jest tam prawdopodobnie z nimi - pomyślała. - Do diabła, El, czego ty tu szukasz? Ale to nie był dobry moment na wątpliwości, tym bardziej, że było za późno, żeby się wycofać. Znalazła schody prowadzące na drugie piętro i tam się udała, wstrzymując oddech na dźwięk najlżejszego szmeru. Teraz musiała już tylko znaleźć apartament nowego Wielkiego Mistrza i modlić się, żeby to przeżyć. Rozejrzała się pospiesznie i otworzyła pierwsze drzwi. Silny chwyt unieruchomił jej nadgarstki i wciągnął do wnętrza.
72 Cameron Farland zaparkował na dziedzińcu posiadłości, zajmując ostatnie wolne miejsce. Ręce mu drżały, kiedy wyjmował kluczyki ze stacyjki. - Wciąż nic? Winter oddała mu komórkę, wzdychając ze zniecierpliwieniem. - Teraz i my jesteśmy poza zasięgiem. Oboje myśleli o tym samym, właściciele samochodów stojących wokół nich z każdą minutą zbliżali się do śmierci, nic o tym nie wiedząc. Gdyby udało im się ostrzec któregoś z gości, zyskaliby przewagę. Nie wiedzieli jednak, czy straż pozwoli im wejść. - Nie wycofasz się w ostatniej chwili, Starr? - zapytał Cameron z niepokojem. Dziewczyna zagryzła zęby. Nie było czasu na wahanie. - Obiecałam ci, Cameron. Miała na sobie ogromną czarną bluzę, kaptur był tak duży, że zasłaniał jej całą twarz. - Nie wiem, czemu chcesz ryzykować, że nas zatrzymają. - W środku jest mój ojciec i wszyscy moi przyjaciele. Muszą się dowiedzieć, że żyję - powtórzyła kolejny raz Winter. - Poza tym
chciałam ci przypomnieć, że jak spróbowaliśmy coś zrobić bez ich pomocy, to nie skończyło się dla nas najlepiej. Cameron miał niezadowoloną minę, ale nie chciał dłużej si spierać. - Pomogą nam. Zaufaj mi. - No dobrze - zgodził się w końcu. - Choć obawiam się, że tyi razem umrzemy naprawdę, jeśli coś pójdzie nie tak. Spojrzeli na siebie, bladzi i wystraszeni. Zawarli umowę. Wampir położył jej rękę na ramieniu. - Pójdę przodem, ty trzymaj nisko głowę i staraj się nie zwracać na siebie uwagi. Ja spróbuję przekonać strażników, żeby nas przepuścili. Nie sądzę, żeby Rhys pamiętał o poinformowaniu ochrony, że już nie do końca jesteśmy jego przyjaciółmi... ale nigdy nie wiadomo. Jakby coś, wskakuj do samochodu i uciekaj. Winter przytaknęła. Wysiedli i ruszyli w stronę głównego wejścia. Pilnowało go dwóch Soldierów przepasanych białymi szarfami. Zatrzymali się w najciemniejszym punkcie werandy. Cameron podszedł do mężczyzn, Winter wbiła wzrok w czubki swoich butów i przysłuchiwała się rozwojowi wypadków. - Jestem Cameron Farland - oświadczył chłopak; w jego głosie nie było ani śladu zdenerwowania. - Ja i moja siostra jesteśmy oczekiwani. Strażnicy nawet nie zaszczycili go spojrzeniem. - Proszę wejść - powiedział jeden z nich, nienagannie się uśmiechając. Winter weszła za Farlandem. - To było zbyt proste - mruknęła, przemierzając korytarze. - Coś tu nie gra... Cameron zachichotał. - Całkowicie się z tobą zgadzam, siostrzyczko.
Błądzili jakiś czas, aż wreszcie pomógł im przypadek. Usłyszeli czyjeś kroki i zauważyli Malcolma Dougalla pukającego do zamkniętych drzwi. - Otwórz, Blackey - powiedział. Skrzydło się uchyliło, a Winter rozpoznała głosy Danny'ego Robertsa, Morgana i Garetha, dobiegające z wnętrza pokoju. Z tego, co mówiła babcia, powinna tam być też Madison. Cameron momentalnie wyskoczył zza węgła. - Musimy porozmawiać, Dougall, natychmiast. Wszedł za mężczyzną do pomieszczenia. Kiedy tamten zamykał drzwi, chłopak zdołał zablokować je łokciem. Winter wślizgnęła się do wnętrza pod jego ramieniem. Sekundę później drzwi zatrzasnęły się za ich plecami. Nie traciła czasu na wyjaśnienia, od razu rzuciła się ojcu w ramiona. Kaptur spadł jej z głowy, kiedy ściskała go z całych sił. Morgan zatoczył się do tyłu, ale rozpoznał zapach swojej córki, zanim jeszcze zdołał zobaczyć jej twarz. Uniósł ją nad ziemię i okręcił wokół siebie, jakby była dzieckiem. - Jesteś tu... - wybełkotał. Winter wybuchła śmiechem i płaczem jednocześnie, nie była w stanie się powstrzymać. - Byłam w śpiączce. Dzisiaj się obudziłam - pociągała nosem. -Tato... tato... Nie była w stanie dalej mówić. Minęło sporo czasu, zanim Morgan wypuścił ją z ramion i pozwolił innym ją uściskać. Winter brakowało tchu. - Wy też przyjechaliście - powiedziała do Madison i Garetha. -Jak wam się udało wejść? - Nie ma żadnej kontroli. Najtrudniej było przekonać Douga i twojego ojca, żeby nas ze sobą wzięli - odpowiedziała Madison. Oderwała się od Winter, a jej miejsce natychmiast zajął Dougall.
- Jedynym sposobem na zatrzymanie Danny'ego i tych dzieciaków jest chloroform - powiedział z udawanym rozdrażnieniem. Był jednak zbyt szczęśliwy, żeby wiarygodnie odegrać złość. - Teraz muszę ich niańczyć. - Dzięki, Doug - szepnęła mu Winter na ucho. Dougall poczochrał żartobliwie jej włosy. - Nie waż się powtórzyć tego żartu, panienko. Mam dosyć ciągłego składania do kupy twojego ojca. - Co ty tu, do cholery, robisz? - wybuchnął Rhys, przygważdżając Eleri do ściany bez najmniejszego wysiłku. Jej serce waliło jak szalone, musiała być przerażona. -Ja... Rhys gwałtownie oderwał od niej ręce, puszczając ją wolno. - Odejdź, zanim to wszystko zupełnie wymknie mi się spod kontroli! Odwrócił się do niej plecami; w jednej chwili podjęła decyzję, że musi wykorzystać tę okazję. Zdjęła plecak i trzęsącymi się rękami wydobyła z niego starą kuszę wiszącą zazwyczaj nad kominkiem Chiplinów. Zdenerwowanie spowolniało jej ruchy. Wiekowe drewno zatrzeszczało, kiedy naciągała zamek. Zwolniła spust i strzeliła, odrzut był potężny, cięciwa pękła, wgryzając się boleśnie w jej dłoń. Broń łomotnęła o podłogę. Cholera! Wielki Mistrz akurat próbował odwrócić się z powrotem do dziewczyny, kiedy bełt ze świstem trafił go w ramię. Bardzo daleko od jakiegokolwiek punktu życia. - Domyślam się, że to jest twoja odpowiedź - mruknął Rhys; na jego białej koszuli wykwitła szkarłatna plama.
Zacisnął zęby i wyrwał z ciała grot strzały. Był bardziej zaskoczony niż zły. Spojrzał na bezużyteczną już kuszę leżącą pod stopami Eleri i niespodziewanie jego usta wykrzywiły się w uśmiechu. - Naprawdę chciałaś mnie zabić tym... eksponatem? - był rozbawiony. - Nie mów mi, że Familia nie dysponuje niczym lepszym... Eleri stanęła w lekkim rozkroku, przyjmując obronną pozycję. Oczekiwała ataku, ale ten nie nadchodził. Rhys, nie zwracając na nią większej uwagi, szukał czegoś do zatamowania krwawienia. - Byłabyś tak miła i mi pomogła? - zapytał, wprawiając ją w kompletne zdumienie. - Nie mam najmniejszego zamiaru! - syknęła dziewczyna. Jej głos był tak wściekły, że Rhys odwrócił się, żeby na nią spojrzeć. - W porządku - powiedział, kiedy już przyjrzał się uważnie jej twarzy. - Sam sobie poradzę. Tymczasem powiedz mi przynajmniej, jak ci się udało tu dostać... Byłem pewien, że rozstawiono straże przy drzwiach. - Jeżeli tak, to znaczy, że zatrudniasz niezbyt skrupulatnych ludzi odparowała Eleri. Spokój Rhysa ją irytował. Nie miała wątpliwości, że ją zabije, ale oczekiwanie wzmagało jej gniew. - Drzwi do piwnicy były otwarte na oścież, a korytarze puste. Oczy Rhysa zrobiły się wąskie jak szparki. Zaraz się zacznie - pomyślała, macając gorączkowo ścianę za swoimi plecami w poszukiwaniu jakiejkolwiek broni. Rhys jednak po prostu przeszedł obok niej, kierując się do wyjścia. - Jesteś absolutnie pewna? Eleri spojrzała na niego zbita z tropu. Jedyne, czego była pewna - to, że Wielki Mistrz zwariował.
- Sukinsyn! - warknął Rhys przez zaciśnięte zęby. -Kto? - Mój ojciec, to on musiał wydać Soldierom rozkaz opuszczenia stanowisk. Z pewnością nie zrobił tego, żeby wyświadczyć ci przysługę. Eleri nic już nie rozumiała, Rhys poprawił opatrunek. - Lepiej żebyś stąd znikła, Eleri Chiplin - ostrzegł ją. - Jeżeli kazał wszystkim strażnikom zająć miejsca w głównej sali, to znaczy, że ma zamiar wymordować zebranych tam ludzi co do jednego. Niestety wątpię, żeby udało mi się go powstrzymać. Dziewczyna przełknęła nerwowo ślinę. Zaczynało do niej docierać, że sprawy miały się zgoła inaczej, niż to sobie wyobrażała. - Chcesz powiedzieć, że ty chcesz uratować Radę? Spojrzeli sobie w oczy. - Jak chcesz tego dokonać, skoro rytuał zadziałał? Bez poprzedniej Mocy ryzykujesz życiem! Chłopak uśmiechnął się gorzko. - Przynajmniej tyle mogę zrobić. Dla... niej. Twarz Eleri zrobiła się poważna. - Okej, pospieszmy się.
73 Apartament Blackwooda jest w głębi - Rhys wskazał jej drzwi na końcu korytarza. - Ostrzeż go, a potem biegnijcie do Rhosera i Fennaha. Ja spróbuję zatrzymać ojca. Utrata kontroli nad Soldierami mogła okazać się katastrofalna w skutkach. Teraz, kiedy Rhys stracił Moc, po wcześniejszej potulności Hywela nie pozostało już śladu. Eleri przytaknęła. Część niej wciąż była przekonana, że konszachty z Rhysem były szaleństwem, ale przynajmniej w ten sposób dołączy do reszty. Zresztą wyraz jego twarzy, kiedy mówił o Winter, wydawał się taki szczery... - Uda ci się? - Przynajmniej go spowolnię. - Naprawdę, synu? - dotarł do nich głos Hywela Llewelyna ze szczytu schodów. - A w jakiż to sposób? Eleri stanęła jak skamieniała. Rhys wyprostował się z dumą. - W jakikolwiek, tato - odparł spokojnie. - Może raczej powinienem zwracać się do ciebie Mistrzu Cardiff, zważywszy że jest to oficjalne polecenie od twojego Wielkiego Mistrza? Hywel zszedł do nich, uśmiechając się, a dwóch Soldierów wiernie podążało o krok za nim.
- Mój Wielki Mistrz został zamordowany twoimi rękami, Rhys zauważył lodowato. - Oczywiście zanim straciłeś moce, które czyniły cię minimalnie przydatnym. Spojrzał pogardliwie na Eleri. - Bierzcie ją - rozkazał. - Będzie naszym pierwszym zakładnikiem. Pokażemy ją Familii. *** Gareth wypadł na korytarz, kipiąc ze złości. Morgan Blackwood rzucił się tuż za nim. Dougall natomiast zagrodził drzwi, nie pozwalając wyjść Winter i Madison. - Nie róbcie głupstw - nakazał. Przekręcił klucz w zamku i schował go do kieszeni. - Nie, Doug! - zaprotestowała Winter. - Gareth i twój ojciec wiedzą, co robią, Win. Jeśli tamci odkryją, że żyjesz, będziemy bez szans. - Wypuść nas - krzyknęła Madison. - Nie będę więcej patrzeć bezczynnie, jak giną ludzie, których kocham! Dougall na widok tak wielkiej i tak absurdalnej odwagi nie mógł powstrzymać uśmiechu. - To dotyczy nas wszystkich. Dlatego nie masz prawa iść tam, żeby dać się zabić. *** - Ooo, Morgan! - zakrzyknął Ftywel Llewelyn. - Chcesz się przyłączyć? Świetnie, to chyba znaczy, że wreszcie jakoś zareagujesz na śmierć twojej córki. Jego słowa ociekały jadem, dobrze wiedział, jaki efekt miały wywrzeć zarówno na Blackwoodzie, jak i na Rhysie.
Twarz tego drugiego zmieniła się w bladą maskę furii. - Wypuść Eleri - rozkazał Morgan. - Ona należy do Familii. Hywel spojrzał na dziewczynę drżącą w uścisku Soldiera i uśmiechnął się okrutnie. -Nie mów, że... Gareth rzucił się do ataku, zanim jeszcze Morgan zdążył go powstrzymać. Od tego momentu kolejne wydarzenia następowały po sobie tak szybko, że nikt nie był w stanie ich zarejestrować. Hywel zatoczył się do tyłu. Soldier puścił Eleri, próbując osłonić się przed Garethem. Wystawił nogę do przodu, Gareth musiał odskoczyć w bok, żeby uniknąć powalenia na ziemię. Odbił się od ściany i z podwójnym impetem wbił pięść w żołądek wampira. Eleri została popchnięta na ziemię. Drugi Soldier przeskoczył ją i zaatakował Morgana. Zwarli się w walce. Hywel wykorzystał zamieszanie i wrócił na schody, nie miał wątpliwości, że jego straż upora się z tą śmieszną grupką - parą dzieciaków i ojcem w żałobie. Musiał jednak przyznać, że zajadłość tej walki robiła na nim wrażenie. Żadnych błędów, żadnych opóźnień - nakazał sobie w duchu. Trzeba było działać zgodnie z planem. Kiedy Aeron Fennah stanął przed nim w korytarzu, nie zawahał się ani chwili. Złapał go za włosy i odsłonił szyję. Smak krwi przywódcy Familii był rozkoszą, którą zbyt długo odkładał na później. To pomyślawszy, zatopił kły w jego ciele. Przeciwnik Morgana spróbował swojej ostatniej szansy, rozcapierzył palce, chcąc dosięgnąć jego oczu pazurami, ale rozciął tylko powietrze.
Krzyk Eleri rozbrzmiał w korytarzu, kiedy drugiemu wampirowi udało się dopaść Garetha. Chłopak zatoczył się i próbował odzyskać równowagę. Potem kostka ugięła się pod nim i runął na podłogę. Cholera! Rhys już był na schodach w pogoni za swoim ojcem, wyczuł kierunek szóstym zmysłem i rzucił się w tył, prosto pomiędzy Garetha a jego napastnika. Spojrzał Soldierowi w oczy, ale tamten nie miał już czasu, żeby się zatrzymać. Jego ręce rozorały plecy Rhysa. Rana na ramieniu pękła i zaczęła znowu krwawić. Ból zamglił mu wzrok, brakowało tchu. Przeturlał się pod ścianę, jęcząc z bólu. Soldier padł obok niego, chłopak zdołał go przygnieść do ziemi, wbijając mu kolana w klatkę piersiową. Wtedy Morgan Blackwood złapał unieruchomionego wampira za głowę i skręcił mu kark. Rhys upadł do tyłu, jego koszula była czerwona i lepka od krwi. Zamknął oczy, a kiedy je otworzył, zobaczył przed sobą Garetha. Wyciągał do niego rękę. - Jesteś w stanie się podnieść? Rhys skinął z trudem głową. Absurd - pomyślał, wstając z wysiłkiem, który tylko częściowo zdołał ukryć. Był zadowolony, że udało mu się uratować chłopaka. Gareth Chiplin odebrał mu Winter... To musiał być dobry uczynek. Roześmiałby się, gdyby rany tak go nie bolały. Gareth podtrzymał go z pełnym zniecierpliwienia westchnieniem. - Bierzemy go ze sobą? - zapytał Morgan Blackwood, przyglądając się młodemu wampirowi z tajemniczym wyrazem twarzy. Rhys poczuł, że czerwienieje pod jego spojrzeniem. Przykro mi pomyślał, nie znajdując odwagi, żeby powiedzieć to na głos. - To
moja wina. Przeze mnie ona nie żyje, przeze mnie cierpimy, przeze mnie jesteśmy w niebezpieczeństwie... To wszystko moja wina, ja ponoszę odpowiedzialność. I nienawidzę siebie za to. Wzrok znowu zaszedł mu mgłą. Morgan Blackwood klepnął go w policzek, nie pozwalając, by stracił przytomność. - To by było zbyt łatwe, chłopcze - szepnął mu do ucha. - Nie pozwolę ci się teraz rozkleić. Wstawaj i spróbuj zasłużyć sobie na miłość mojej córki. Rhys przymknął oczy na zgodę. *** Rozległo się trzykrotne pukanie. Winter skoczyła na nogi. - Rusz się, Doug! - ponaglił Morgan z drugiej strony. Dougall przekręcił zamek i przed ich oczami ukazał się najbardziej nieprawdopodobny obrazek, jaki tylko mogli sobie wyobrazić. Eleri i Morgan, bez szwanku, weszli pierwsi. Za nimi Gareth, który podtrzymywał... Rhysa! Winter nie wahała się ani chwili. Była gotowa go zabić i zrobiłaby to nawet teraz, gdyby nie było innego sposobu, żeby go powstrzymać. Jednak kiedy go ujrzała - rannego, bladego, wspierającego się na ramieniu Garetha - rzuciła mu się w objęcia, zapominając o wszystkim. -Win... Rhys instynktownie się wyprostował, zakłopotany swoją słabością, zżerany wstydem z powodu tego, co zrobił. Oderwał się od Garetha, ledwo utrzymując się na nogach. Przytulił ją i wszystko inne stało się tylko dalekim wspomnieniem. - Win - wykrztusił znowu. Zamknął w tym słowie całą czułość świata. Całą tę miłość, która ich połączyła, a którą on prawie zniszczył. Ulgę i radość.
I błaganie o wybaczenie. Po raz pierwszy jego oczy wypełniły się łzami. Opadł przed nią na kolana. - Wybacz mi... - wyszeptał. - Wybacz mi... Winter pogładziła jego włosy i wybuchła płaczem. Jednak były to łzy szczęścia. I wdzięczności. Uniosła jego twarz i zajrzała mu w oczy. Cały jej strach zniknął. Rytuał się powiódł. Obecność Rhysa uleciała z jej głowy, oddając jej wyłączność na własne myśli. Mimo wszystko potrzebowała czasu, żeby przyzwyczaić się do tej ciszy. To, co zostało, nie było ani Mocą, ani magią krwi. Była tylko ich miłość. Po prostu. Byli tylko oni. Rhys i Winter. Uklękła obok niego, twarz przy twarzy, usta przy ustach. - Musisz stąd uciekać, jesteś ranny. „Musisz zasłużyć na miłość mojej córki" powiedział mu Morgan Blackwood. Rhys uśmiechnął się melancholijnie, bo Morgan miał rację. Stał przed nim nowy wybór. Pogładził niepewnie jej twarz. -Nie mogę, kochanie... Popełniłem błędy. Muszę spróbować je naprawić. Jeszcze może mi się udać powstrzymać ojca. Powiódł palcem po obrysie jej ust, potem złożył na nich delikatny pocałunek. Teraz, kiedy więź nie łączyła już ich umysłów, Winter miała do dyspozycji tylko własne uczucia, żeby zrozumieć, o czym on mógłby myśleć. - Muszę ponieść konsekwencje swoich czynów, Winter. Tak, jak zrobiłaś to ty. Dziewczyna przetarła twarz dłonią, osuszając łzy i uśmiechnęła się do niego niepewnie. Miał rację, nie mogła odmawiać mu prawa, którego wcześniej zażądała dla siebie. Wstali razem. - W porządku - szepnęła, zanim pozwoliła mu odejść. - Zrób, co musisz.
74 Wystarczyło kilka minut. Wampiry Hywela Llewelyna wślizgnęły się do głównej sali i rozpierzchły wśród gości. Wszystkie wyjścia zostały obstawione. Drzwi pozamykano bezgłośnie, odcinając wszelkie drogi ucieczki. Hywel skierował się ku środkowi sali. - Panie i panowie - odezwał się donośnym głosem - chciałbym wyłożyć państwu podstawy naszej debaty. W końcu zebraliśmy się tutaj, żeby negocjować, czyż nie? Wśród obecnych ludzi i wampirów rozszedł się szmer pełnych zdziwienia szeptów. - Moglibyśmy zasiąść do stołów i dywagować tygodniami -ciągnął, przekrzykując wszystkie inne dźwięki. - Ogólnie rzecz biorąc jednak, wciąż krążylibyśmy wokół tego samego punktu. Zamilkł i powiódł oczami po twarzach zebranych. Smakował ten moment, wydłużając go do granic możliwości. Sycił się ich rosnącym zaniepokojeniem. - Ze mną - powiedział w końcu - lub przeciw mnie. To są jedyne opcje, zapewniam. Wskazał zamknięte drzwi teatralnym gestem. Trzymana przy nich straż nie umknęła niczyjej uwadze.
- Decydujcie się szybko. Jego słowa wybrzmiały w grobowej ciszy, która zapadła na sali. - Gdzie jest Radny Fennah? - zapytał Iago Rhoser, wychodząc przed tłum. - Chcemy poznać zdanie naszego przywódcy. - Obawiam się, że nikt już nie pozna jego zdania - odparł lakonicznie Hywel. Darran Vaughan, stojący z dala od reszty, nie zdołał powstrzymać uśmiechu. Niech zacznie się bal! - pomyślał zadowolony. - Czas wprowadzić odrobinę zamieszania, przyjacielu - szepnął do Crowa. *** Morgan Blackwood oderwał się od okna wychodzącego na tylny ogród. - Nie możemy dłużej czekać, Doug - zdecydował. - Nie wiemy, co zrobią Soldierzy teraz, kiedy chłopak już ich nie kontroluje. Wystarczy, że tylko kilku z nich opowie się za Hywelem, a nikt nie wyjdzie stamtąd żywy. Dougall przytaknął. - Jesteśmy gotowi, Blackey. Popatrzyli sobie w oczy, jak to już miało miejsce wiele razy w przeszłości, piersi mieli przepasane białymi szarfami jak niegdyś. Potem spojrzeli na Rhysa. - Jeżeli się od nas odwrócisz, zginiesz, Wielki Mistrzu - oświadczył Dougall, uśmiechając się promiennie. - Mam nadzieję, że Serum dodało ci sił, bo nie będzie czasu na omdlenia. Rhys uniósł głowę, miał zaciętą, pełną determinacji minę. - Zrozumiałem. - W takim razie przygotuj się na wejście smoka - poradził mu Dougall, wybijając szybę łokciem.
** * - Hywelu Llewelynie! - krzyknął Morgan Blackwood, wpadając do sali w deszczu szklanych odłamków. - Ktoś ma ci coś do powiedzenia. Hywel spojrzał na niego zaskoczony. Kiedy rozpoznał chłopaka, który za nim stał, na moment ogarnęło go wahanie. - Durny gówniarz - warknął. Otaczający go strażnicy znieruchomieli w oczekiwaniu na jego decyzję. - Żadnej litości - rozkazał mężczyzna. Dougall uniósł Winter i wciągnął do wnętrza Sali, ukrywając ją za parawanem. - Pamiętaj, czego cię uczyłem, mała - szepnął jej na ucho. - Nie trać kontroli i rozważnie wybieraj cele. Winter skinęła głową. Gareth był następny, ale zanim zdążył zbliżyć się do okna, Madison złapała go za rękę i przyciągnęła do siebie. Przytaknęła w odpowiedzi na jego pytające spojrzenie i przycisnęła swoje wargi do jego ust. To był pospieszny pocałunek, ale i tak oboje przeszedł dreszcz. - To miałby być ten właściwy moment? - roześmiał się chłopak. Ona wzruszyła ramionami. - Nie wiadomo, czy będą lepsze. Spojrzeli na siebie poważnie, ta chwila należała tylko do nich. Potem weszli do środka razem z Eleri i Dannym. - Może to śmieszne, ale myślę, że mamy szansę dotrwać do rana powiedział Dougall, robiąc dla nich miejsce za parawanem. Winter ścisnęła mu ramię.
- Uda nam się, Doug. Wampir uniósł sarkastycznie brew, po czym dołączył do Morgana i Rhysa. Ich losy zostały rozdzielone. Niedaleko od nich walka już się rozpoczęła. W powietrzu unosił się zapach krwi. Winter wychyliła się zza parawanu w poszukiwaniu odpowiedniego przeciwnika. Potem przywołała Moc. Nie było żadnego porządku w tej bitwie. Rasy, sojusze, przymierza, wszystko straciło ważność. Każdy musiał dokonać własnego wyboru. Hywel Llewelyn trzymał się z boku, dopóki było to możliwe. Jego ludzie walczyli za niego. Usłyszał wystrzał, lecz pojął, że to on był celem, dopiero kiedy poczuł pocisk wgryzający się w jego bok. Zgięty wpół nagłym bólem uniósł wzrok w kierunku swojego napastnika. Z twarzy uzbrojonego mężczyzny wyczytał wyrok śmierci. W mgnieniu oka rzucił się w jego stronę, rezygnując z ochrony swoich Soldierów. Danny Roberts strzelił ponownie, ale tym razem wampirowi udało się uniknąć kuli. Skoczył i przeturlał się zwinnie, lądując kilka metrów od parawanu. Za jego plecami strażnicy ustawiali się już w zwarty mur. Potrzebował tarczy, żeby się do nich dostać. Zacisnął palce na szyi młodej kobiety, dławiąc jej krzyk przerażenia. Zasłonił się jej ciałem, zadowolony, że Familia nie walczyła już tak bezwzględnie jak kiedyś. Jego ofiara miotała się desperacko. - Błagam! Błagam pana... - płakała. Hywel doskonale wiedział, że osiągnął swój cel. Wyczekał, aż jeden z Soldierów opuścił szereg, żeby zaatakować Danny'ego i zaczął cofać się powoli w kierunku swoich ludzi, wciąż chowając się za ludzką kobietą.
Moc wyślizgnęła jej się z rąk, cienka nić łącząca ją z jednym ze strażników Hywela pękła. Wytrącona z transu zobaczyła, że Danny przelatuje w powietrzu i wreszcie uderza z hukiem o podłogę. Jeden z wampirów skoczył na niego, wbijając mu kolana w żołądek. Gareth reagował bez zastanowienia. Zamachnął się i z całej siły kopnął napastnika w twarz. Odgłosy walki toczącej się w sali zagłuszył przeraźliwy chrzęst łamanej szczęki. Danny przyłożył pistolet do serca agresora i wypalił. Po strzale z tak bliskiej odległości kula przeszła na wylot, wyrywając ochłap mięsa z jego klatki piersiowej. - Win, uciekaj! - wrzasnęła Madison, popychając przyjaciółkę. Razem z Eleri nagle znalazły się poza swoją kryjówką. Madison złapała je za ręce i ciągnęła na oślep. Winter pozwalała się prowadzić, wciąż nieco oszołomiona. Zacisnęła palce na swetrze Eleri, instynktownie wiedziała, że muszą trzymać się razem. Wokół szalała zajadła bitwa. Madison spojrzała na stoły zastawione napojami i przekąskami i wskazała w tamtym kierunku. - Pod spód - nakazała, unosząc długi obrus. Nie trzeba im tego było powtarzać dwa razy, szybko wpełzły do nowego schronienia. Winter znalazła szparę, przez którą mogła obserwować salę, rozglądała się gorączkowo w poszukiwaniu nowego celu. Wybrała wampirzycę z bliskiego otoczenia Hywela. Zamknęła oczy i spróbowała odcisnąć jej obraz w swoim umyśle, wchłonąć ją w siebie. Skoncentrowała się na jej twarzy i emanującym z niej Pragnieniu. To dało jej oparcie, którego potrzebowała. Popchnęła w jej kierunku swoje myśli, mierząc prosto w nieludzki, dziki instynkt. Udało jej się go pochwycić. Żądza krwi zaczęła ją wzywać, Winter się nie opierała.
Nagle wola wampirzycy wierzgnęła buntowniczo i odepchnęła ją z brutalną furią. Walka nie trwała dłużej niż minutę, ale dla Winter była to wieczność. Wreszcie znalazła się w ciele swojej ofiary, wczepiona w najgłębszy zakątek jej umysłu. Oczy wampirzycy rozbłysły dziwnym srebrnawym blaskiem, a jej ręce podniosły się w kierunku Hywela. Winter zbyt późno zdała sobie sprawę, że nie doceniła przeciwnika. Hywel Llewelyn był istotą na tyle starą i doświadczoną, że potrafił wyczuwać wzbierającą Moc. Wykonał unik, pozwalając kontrolowanej przez Winter kobiecie zatoczyć się w jego stronę i wtedy poderżnął jej gardło. Winter ledwo zdążyła uciec przed jej agonią. Otworzyła oczy. Serce boleśnie waliło w jej piersi. - Zorientował się - jęknęła. - Odkrył mnie. To nie była dobra wiadomość. Nie trzeba było tłumaczyć jak bardzo. Wampiry, które uniosły stół nie zostawiły im czasu na reakcję. - Córka Blackwooda - ogłosił najbliższy z nich, wpatrując się w nią twardo. - Przyda nam się jako zakładnik. Winter złapała jeden z leżących na ziemi talerzy i rzuciła w niego z impetem. *** Winter. Vaughan natychmiast ją rozpoznał. Jego przeciwnik wykorzystał ten moment, żeby uderzyć go w żołądek. Nieźle - przyznał Darran, próbując złapać powietrze. Odpowiedział kopniakiem w goleń, który powalił tamtego na ziemię. Błyskawicznie doskoczył do leżącego wroga i ściskając jego głowę w dłoniach, szarpnął, jednym suchym ruchem skręcając mu kark. - Przykro mi. Właśnie wyskoczyło mi coś do załatwienia.
75 Winter znalazła się obok ogromnego kominka blisko okna. Przyparta do muru obserwowała stojącą przed nią parę wampirów. Przynajmniej jej próba ucieczki odwróciła uwagę od Eleri i Madison. - Nie zrobimy ci krzywdy - spróbował jeden z napastników. -Jesteś cennym zakładnikiem. Musimy cię tylko doprowadzić do pana Llewelyna. - Powinnam wam zaufać? - zapytała dziewczyna, próbując grać na zwłokę. - Jeśli wy mnie nie zamordujecie, zrobi to wasz szef... Moc. To była jej jedyna szansa, ale wciąż nie mogła przywołać jej wystarczająco dużo, żeby dotrzeć do ich umysłów. Świeże rany znaczyły ich nadgarstki, Llewelyn musiał ich niedawno do siebie przywiązać. Winter spojrzała na ich białe szarfy. - Nie widzicie, co wy robicie? Powinniście bronić Zakonu. Naprawdę wolicie być sługami tego szaleńca? Soldierzy ani drgnęli, ale oczy jednego z nich napełniły się goryczą. - Nie ma już żadnego Zakonu, córko Blackwooda. Zaczął się walić po zdradzie twojego ojca. Dziewczyna roześmiała się, starając się szybko myśleć. - Jakże szlachetna wymówka.
Zachowała kamienną twarz, kiedy Darran Vaughan pojawił się za plecami wampirów. Ale w jej sercu zaświtała iskierka nadziei. - Idziemy - pierwszy Soldier zrobił krok do przodu, próbując uchwycić jej rękę. Vaughan był szybszy. Złapał go za włosy i roztrzaskał jego głowę o ścianę. Rzucił Winter porozumiewawcze spojrzenie, gdy bezwładne ciało strażnika osuwało się, odsłaniając skrwawioną plamę na tapecie w kolorze kości słoniowej. Wampir natychmiast odwrócił się do drugiego przeciwnika. W tej samej sekundzie jego szpada przebiła Vaughana na wysokości pępka. Już od kilkuset lat nie został zraniony białą bronią. - Nie ruszaj się - rozkazał Winter, chowając ją za sobą. Potem zwrócił się do wampira. - Czy mógłby się pan nieco odsunąć, panie? Nie chcemy zranić tej młodej damy... Soldier natychmiast się cofnął, jak przystało na gentelmana, dwudziesty pierwszy wiek odszedł w niepamięć. Vaughan złapał szczypce do kominka i w ostatniej chwili sparował nowy szturm przeciwnika. Metal zgrzytnął o metal, deszcz błękitnych iskier wzniósł się wokół szpady, która zaklinowała się w prowizorycznej broni Darrana. Vaughan wyrwał kleszcze i zamachnął się nimi w powietrzu, spuszczając je na ramiona wampira. Tamten odskoczył i pchnął kolejny raz, rozcinając mu skórę powyżej łokcia. Rękaw koszuli Vaughana zaczął barwić się na czerwono, a on sam stracił cierpliwość. Dopuścił Soldiera na bliższą odległość i pozwolił mu zaatakować. Tamten ciął szybko i choć Darran momentalnie odskoczył, ostrze szpady znów przejechało mu po plecach. Zacisnął wściekle palce na rękojeści szczypiec, lecz nagle wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Soldier kątem oka dostrzegł rzucającą się do ucieczki Winter, wypuścił szpadę z rąk i skoczył na dziewczynę,
jakby dopiero teraz wyswobodził się spod czaru szermierczego pojedynku. Zdołał złapać ją za kostki i runęli razem na ziemię. Vaughan podniósł szpadę i bez zastanowienia przeszył wroga na wylot. Madison i Eleri przemykały na czworakach pod ścianami. Jeszcze nigdy w życiu tak się nie bały. Mimo to, nawet nie przyszło im do głowy, żeby uciekać. Zatrzymały się za rzędem krzeseł, aby zaczerpnąć tchu. Madison z trudem powstrzymała krzyk, kiedy tuż obok niej padł bez życia jakiś mężczyzna. Eleri, skulona za nią, dotknęła jej pleców, żeby zwrócić na siebie uwagę. Gestem wskazała pistolet spoczywający w ręce zabitego. Madison westchnęła z wahaniem, po czym zdecydowała się sięgnąć po broń. Na szczęście ktoś z Familii docenił walory postępu technicznego. *** Winter zrzuciła z siebie ciało Soldiera i podniosła się na nogi. Ręce i twarz miała umazane jego krwią. Zaczęła wycierać lepkie dłonie o dżinsy. Kątem oka zauważyła zataczającego się Vau-ghana i skoczyła, żeby go podtrzymać. - Radzę ci nie tracić na mnie czasu, moja droga - mruknął z mieszaniną ironii i cierpienia. - Zabieraj się stąd, póki jeszcze jestem w stanie kryć twoją ucieczkę... Winter prychnęła, ściskając go mocniej w pasie. - Zabiorę cię stąd. Vaughan się roześmiał. - Mówię poważnie. Pozwól mi, bym zginął jako bohater. Dobrze wiesz, że zasługuję na dużo mniej.
Dziewczyna zignorowała jego słowa, choć część niej w zupełności się z nim zgadzała. Nie mogła jednak pozwolić mu umrzeć po tym, jak ją uratował. - To nie podlega dyskusji, Vaughan - oświadczyła, ruszając przed siebie. Uginając się pod jego ciężarem, parła przed siebie. Krótki odcinek dzielący ją od najbliższych drzwi wydawał jej się odległością nie do przebycia. Na szczęście jakimś przedziwnym sposobem nikt z walczących dookoła nie zwracał na nich uwagi. Powoli, trzymając się ściany, zdołali dotrzeć do wyjścia. Znaleźli się w pustym korytarzu. - Zostaw mnie tu i znikaj - powtórzył wampir, osuwając się na ziemię. Wyglądał jak ranny wojownik - cierpiący, lecz dumny i nieugięty. Walka zniszczyła jego nienaganne uczesanie, jasne włosy opadały mu miękko na bladą twarz. Uśmiechnął się, po raz pierwszy szczerze. - Posłuchaj mnie, przynajmniej teraz. Winter ponownie pokręciła głową. - Zaprowadzę cię do twojego samochodu. Nie byłam do końca pewna, dlaczego to robiła. Może zwyczajnie zbyt dużo było wokół nich śmierci, żeby mogła znieść kolejną. - Szlachetna i nieskazitelna do samego końca... Vaughan z wysiłkiem podniósł się na nogi, nie zwracając uwagi na dłoń, którą do niego wyciągnęła. Ból nieco zelżał. Na szczęście jakiś dobry duch kazał mu zostawić samochód poza terenem posiadłości. Rozprostował ostrożnie kończyny i ruszył przed siebie już z mniejszym trudem. Kiedy znaleźli się na zewnątrz, oboje poczuli się lepiej. W końcu doszli do samochodu, Vaughan wsparł się na nim i złapał Winter za rękę.
- Bardzo bym sobie życzył poznać cię w innych czasach, Winter Blackwood Starr. Okrutni ej szych, ale i pełnych wolności. Winter zadrżała. - Tak się nie stało - odpowiedziała surowo. Vaughan uśmiechnął się chytrze. Potem nachylił się do niej i musnął delikatnie jej usta swoimi. Dziewczyna zesztywniała. - Odejdź, Darran. Z szybkością, która zaskoczyła nawet jego samego, wampir otworzył tylne drzwi i wepchnął Winter do wnętrza samochodu. Dziewczyna nie zdążyła się nawet zorientować, co się dzieje, a on już przygniótł ją do siedzenia swoim ciężarem. - Serio, uwielbiam tę twoją naiwność - zachichotał. Winter próbowała go odepchnąć. Uniosła się na łokciach, plecy zaparła o drzwi, ale zaraz Vaughan unieruchomił jej ręce. - Pieprzony zdrajca! - Myślałem, że to już ustaliliśmy w Glan Gors. Winter czuła jego oddech na szyi. - A teraz wybacz mi. Wolałbym uczynić wszystko przyjemniejszym, również dla ciebie, ale jak już mówiłem... nie znoszę powtarzać tych samych błędów. Ugryzł, a ona wrzasnęła. Nie przestawała się szamotać, próbując mu się wyrwać. Przeklinała się za swoją głupotę. Vaughan pił jej krew i jej Moc. Zdołała uwolnić ręce. - Przestań! Do cholery, przestań! Stanie się Nieśmiertelny - pomyślała gorączkowo. Okładała go gdzie popadnie. Właśnie tego pragnę - odpowiedział wampir, otwierając nowe drzwi w jej umyśle. Dar Krwi już zaczynał ich do siebie zbliżać. Corona Argentea przepadła, zabijając go zabiłaby i siebie. Tak miało się to skończyć? Po tym wszystkim, co przeszli? Ona, Rhys, cała reszta... Nie!
Winter w panice zdusiła budzącą się Moc. Musiała ją utrzymać, żeby nie zdołała między nimi przepłynąć. Była jak chmura energii płynąca w oddali, gęsta, wrząca. Złapała ją i uwięziła siłą swojej woli. Już myślała, że jej się uda, że wytrzyma, ale Vau-ghan uwolnił własną Moc i posłał ją do tej rodzącej się w Winter. Dziewczyna znowu wrzasnęła, ogłuszona nadnaturalnym wyładowaniem. Więź miała się za chwilę zamknąć, dziewczyna ujrzała przed oczami łączące się ze sobą ogniwa łańcucha, który nigdy już nie zostałby rozerwany. -Nie! Zagryzła zęby i z całych sił kopnęła go kolanami w żołądek. Nagły ból zmusił go do puszczenia ofiary. Łańcuch pękł. Winter wyczołgała się spod Vaughana, kopiąc cały czas na oślep. Moc wznosiła się wokół nich coraz potężniejsza i poza jakąkolwiek kontrolą. Dziewczyna, blada z wysiłku, przywołała energię do siebie i popchnęła ją z impetem do wampira. Vaughan stracił oddech, próbując się oprzeć. Tak mało zabrakło, jeszcze jeden łyk, tych kilka kropel krwi i zyskałby władzę nad tymi niewyobrażalnymi siłami. Złapał Winter w pasie i znowu do siebie przyciągnął. Uderzyła o coś głową. Była ogłuszona. Otumaniona Mocą i wyczerpana. Nie mogła się jednak poddać. Została jej ostatnia szansa. Poczuła oddech Vaughana na nadgarstku. Odepchnęła go gwałtownie i zacisnęła palce na jego włosach. Przyciągnęła do siebie jego głowę. -1 co, strach cię obleciał, Darran? - syknęła wyzywająco. Jego wzrok był nie mniej zamglony niż jej. - Nie - odpowiedział, przyciskając twarz do jej skóry. Była szybsza. Błyskawicznym ruchem odsłoniła jego szyję i wbiła w nią kły.
76 Madison, Gareth, Eleri i Cameron ostrzeliwali się, próbując dotrzeć do kolejnych wyjść. Jedne po drugich odblokowali wszystkie drzwi, umożliwiając uwięzionym w sali gościom ucieczkę. Tym, którzy zdołali przeżyć. Walka toczyła się już tylko w jednym miejscu, starcie na śmierć i życie, gwałtowne i chaotyczne, którego rezultat był niemożliwy do przewidzenia. Iago Rhoser ugiął kolana, umykając przed ciosem jednego z wampirów. Oczywiście nie przyjechał do Walii nieuzbrojony, ale amunicja skończyła mu się już jakiś czas temu. Kawałek sznurka i sztylet były dość żałosnym wyposażeniem w porównaniu z szablą jego przeciwnika. Egzekutor czekał nieruchomo, aż tamten zaatakuje ponownie. Zrobił unik w ostatniej chwili, sprawiając, że jego napastnik stracił równowagę, zadając cios w próżnię. Wampir poleciał do przodu i odsłonił plecy. Wtedy Rhoser zatopił w nich sztylet, dokładnie na wysokości serca. ** *
Nie tracił czasu, żeby go wyciągnąć. Dwa kolejne wampiry stały już naprzeciwko, gotowe do ataku. Morgan uwolnił się od swojego przeciwnika i zbliżył się, żeby pomóc. - Ramię w ramię - mruknął Egzekutor. - Kto by pomyślał, co, Blackwood? Przywarli do siebie plecami. Kilka metrów dalej Dougall i Rhys wyrąbywali sobie drogę do Hywela. Przy zaangażowaniu buntowników Vaughana i popleczników Hywela, zjazd Rady przerodził się w potworną rzeź. Huknął strzał i Rhoser poczuł, jak kula przeszywa mu ramię. Nigdy nie był optymistą, słabo radził sobie z teraźniejszością, a ta rana nie była dobrym prognostykiem. Przyciskając rękę do piersi, kopnął najbliższego wampira w kolano. Niestety ból i zmęczenie osłabiły jego uwagę. Rzucił się ślepo do ataku, nie zauważając, że rozdzielono go z Black-woodem. Cios w kark powalił go na ziemię, potem ktoś uderzył go w nerki. Przeturlał się po podłodze, wtedy drugi wampir roztrzaskał mu na plecach krzesło. Egzekutor poczuł słodkawy smak krwi w ustach. Złapał agresora za kostkę i szarpnął wściekle, żeby go przewrócić. Nie zważając na ból, podczołgał się do obalonego i rozwinął linkę, którą zawsze nosił na nadgarstku. Zarzucił ją wampirowi na szyję i pociągnął, wbijając jednocześnie kolano między jego łopatki. Czuł, jak tamten szamocze się desperacko, aż w końcu wiotczeje. Rhoser zwolnił uścisk. Oddychał z trudem, ale pocieszał się, że jego ofierze poszło dużo gorzej. Morgan Blackwood nachylił się nad nim i spróbował pomóc mu wstać, obejmując go ramieniem, Egzekutor jęknął. - Jeszcze możecie się poddać - rzucił Hywel Llewelyn. Rhoser zacisnął dłoń na ramieniu Morgana.
- Zostaw mnie. Zgnieć tego oślizgłego robaka i bądź dobrym przywódcą dla Zakonu. To od zawsze było twoim przeznaczeniem. Bez ciebie Pakt runie, Morganie Blackwoodzie. Wampir przyjrzał się jego twarzy pełnej cierpienia, po czym ułożył go delikatnie na podłodze. - Przysięgam ci uroczyście, że zrobię, co do mnie należy, Egzekutorze - oświadczył, podnosząc się na nogi. Vaughan ledwo oddychał. Winter pomogła mu usiąść i otworzyła drzwi za swoimi plecami. - Doug dobrze cię wyszkolił - wybełkotał mężczyzna z bladym uśmiechem. - Udało ci się przejąć kontrolę nad Mocą. Winter rzuciła mu wściekłe spojrzenie. - Nie mogłeś się powstrzymać? Naprawdę musiałeś? Vaughan oblizał wargi ze smakiem. - O tak. - Świetnie - odparowała dziewczyna. Miała napuchnięte, załzawione oczy, ale ból, przynajmniej ten fizyczny, nie miał znaczenia. - Płaczesz po mnie... - pojął nagle Vaughan ze zdumieniem. - Nie płaczę - zaprotestowała. Wampir westchnął. - Tego obaj w tobie pragnęliśmy, wiesz? Ja i Llewelyn. Jesteś taka niewinna, zastanawiam się, jak ci się udało zachować tę niewinność pośród... - jego dłoń zatoczyła krąg w powietrzu - tego wszystkiego. Ostatnie słowa zagłuszyła policyjna syrena ze zbliżającego się radiowozu. Winter odwróciła głowę w tamtym kierunku, a kiedy znowu spojrzała na Vaughana, oczy miał zamknięte i coraz płycej oddychał.
- Ja też wolałabym poznać cię w innych czasach, Darranie -szepnęła. W szczęśliwszych czasach. Pojedyncza łza spłynęła jej po policzku. Westchnęła przeciągle i wysiadła z samochodu. Zobaczyła Evansa hamującego z piskiem opon i wbiegającego do wnętrza willi. Ktoś najwyraźniej zdołał zadzwonić po pomoc, a szef policji był najbliżej. Winter miała jedynie nadzieję, że jeszcze nie było za późno. Stwierdziła, że była to najwyższa pora, aby i ona wróciła do środka. Puściła się biegiem.
77 Morgan, Dougall i Cameron zajęli się ostatnimi strażnikami. Rhys zbliżył się do ojca z zaciętym wyrazem twarzy. - Odwołaj swoich ludzi! Hywel spojrzał na niego pogardliwie. - Śmiesz mi rozkazywać, Rhysie? - Wycofaj swoich ludzi - powtórzył chłopak. Popatrzyli sobie w oczy, Rhys wyczytał w nich jedną ze swoich prawdopodobnych przyszłości. - To, co robisz jest szaleństwem, tato. - Podobało ci się, kiedy jeszcze wierzyłeś, że możesz nad nim panować - odparował Hywel słodko. - Straciłeś ikrę, chłopcze? Nie sądziłem, że jesteś aż tak słaby. Rhys poczuł wzbierającą w nim furię. - Zawsze sądziłeś, że jestem słaby, tato. Ale już nie jestem. Nie pozwolę ci na to. - Możesz mnie powstrzymać, mój synu? - roześmiał się Hywel. Zastanów się, czy masz odwagę walczyć przeciw własnemu ojcu.
Winter wróciła do głównej sali i przywarła do ściany, obserwując ostatni akt tej batalii. Nagle wszystko stało się jasne. Zrozumiała to, widząc Rhysa stojącego naprzeciw jego ojca. Ten pojedynek miał i musiał być ostateczną bitwą o zwycięstwo. Nie mogła mu pomóc. Choć może tak... Przymknęła oczy i leciutko popchnęła umysł w kierunku chłopaka. To było delikatne muśnięcie, nie chciała interweniować. Jestem z tobą - wyszeptała w jego głowie. Nie sądziła, że Rhys będzie w stanie usłyszeć tę myśl teraz, kiedy więź została zerwana, ale z pewnością wyczuje jej bliskość. A to powinno wystarczyć. Hywel nie miał zamiaru czekać, aż zostanie zaatakowany. Zamachnął się, żeby uderzyć chłopaka, ale ten zdołał zablokować cios. - Wszystko zaprzepaścisz - warknął mężczyzna. - I dlaczego? Nie podziękują ci. To nie wystarczy, żeby cofnąć to, czego się dopuściłeś, żeby zmyć winy, które istnieją tylko w ich oczach. Poświęcisz resztę swojego życia, a to i tak nie wystarczy. Na zawsze zostaniesz wrogiem tych dobrych, grzecznych i uczciwych ludzi. Wyrzutkiem... Ponieważ miałeś odwagę zrobić to, o czym oni tylko śnili. Rhys przez ułamek sekundy zdołał poczuć siłę tych słów, ich zwodnicze znaczenie, ulgę, którą mogły mu przynieść. Zagryzł zęby, nie pozwalając im do siebie dotrzeć. Ojciec uderzył go kantem dłoni, celując w miejsce poznaczone krwistymi plamami. - Wolisz honorowo dać się uwięzić, niż wybrać to, co ja mogę ci zaoferować? Zamachnął się pięścią, ale Rhys uskoczył.
- Nie powinniśmy walczyć, tylko połączyć siły, Rhys. Odzyskać należną nam rangę, zaszczyty, które nam się należą. Uderzył ponownie i jeszcze raz, ale chłopak za każdym razem parował cios, sam nie atakując. Poruszali się wokół siebie tanecznym krokiem, coraz bardziej zmniejszając dystans. - Nie rozumiesz, że chcę dla ciebie jak najlepiej? Rhys dojrzał kątem oka, jak Hywel chowa dłoń za plecami. Tam trzymał pistolet. Znieruchomiał z odrazy i mimo wszystko ze zdziwienia. Mogłeś wybrać... - Nie masz mi niczego do zaoferowania, tato - oświadczył, rzucając się na niego. Uderzył go w żołądek obiema pięściami, Hywel zgiął się wpół. Rhys złapał go za kark, żal ściskał mu serce. Rozbroił go wolną ręką. Ojciec próbował się oswobodzić, ale chłopak trzymał mocno. Unieruchomił ramieniem jego szyję. - Nie masz mi niczego do zaoferowania - szepnął mu wściekle do ucha. - Nie masz, bo pozwoliłem ci odebrać mi wszystko to, co miałem. Uniósł powoli pistolet, przykładając mu go do skroni. Odbezpieczył. Przeszłość tak trudno było przezwyciężyć. Dziecko, które Hywel zwykł karać, żeby stało się kimś, kim nie było, spojrzało na swojego ojca oczami Rhysa. Czuło się zdradzone i porzucone. I chciało tej samej zemsty, której pragnął Rhys. Przymknął powieki, a kiedy je otworzył, napotkał srebrne spojrzenie Winter. Cudowne oczy, które patrzyły na niego ufnie, pomimo tego wszystkiego, co zrobił. Samemu sobie. Innym. Jej. Wciąż mam o co walczyć - pomyślał. Poczuł, jak potworny ciężar spada mu z serca, pozwalając mu wreszcie odbić się od dna. Spróbować jeszcze raz.
Nie miał zamiaru brać na sumienie nowych zbrodni. Już nigdy. - Masz szczęście, tato - oznajmił twardo. - Nie mam prawa cię obwiniać, ponieważ nie mam zamiaru stać się taki, jak ty. Morgan i Dougall zbliżyli się do nich ostrożnie. Rhys przekazał im więźnia i podszedł do Winter. Nie śmiał jej dotknąć. Nie zasługiwał na to. Podczas gdy Danny i Evans przy pomocy ocalałych unieszkodliwiali ostatnich buntowników, Rhys oczekiwał u boku Winter swego przeznaczenia.
Epilog Winter obserwowała przygotowania swojego ojca w jednym z apartamentów Loży w Londynie i uśmiechała się promiennie. Za oknem kolejny letni dzień chylił się ku końcowi w różowym świetle zachodzącego słońca. - Zrobisz wrażenie, Wielki Mistrzu - powiedziała, pomagając mu w mocowaniu ceremonialnej szabli przy boku. Morgan uniósł rękę do serca i skłonił się szarmancko. W rzeczywistości czuł się potwornie nieswojo w tym stroju. - Ty i Doug musicie mnie wesprzeć w czasie kolacji. Zupełnie się odzwyczaiłem od formalnych przyjęć. - Przestań, Blackey - odezwał się Dougall, poprawiając na piersi białą wstęgę. - Zawsze był z ciebie dandys. Winter spojrzała na niego, a on puścił do niej oko. Roześmiała się. Doskonale wiedziała, o czym rozmyślał Malcolm: po ponad dwustu latach chłopiec, który wstępował do Zakonu z błyszczącymi oczami, wreszcie był gotów objąć nad nim przywództwo. Morgan pokręcił głową, ale kąciki jego ust zdradzały rozbawienie. Złapał swoją córkę za rękę i zakręcił nią; jej długa suknia zafalowała dookoła, szeleszcząc woalami. Kreacja była w kolorze
srebra tak jasnego, że prawie białego, i przepięknie podkreślała metaliczny błysk w spojrzeniu dziewczyny. - Jesteś przepiękna... - szepnął Morgan przepełniony dumą. Ona zachwiała się lekko od tego niespodziewanego piruetu. - Nie jestem przyzwyczajona do obcasów - pożaliła się. Uniosła wzrok i zorientowała się, że w ktoś stoi w progu pokoju. - Babciu! Jej okrzyk wyrwał Marion z odrętwienia, zdecydowała się wejść. Podeszła, wspierając się na swojej wiernej lasce i uściskała wnuczkę, uważając, żeby nie zniszczyć jej misternego uczesania. - Twoja mama byłaby z ciebie dumna, mała - szepnęła. Winter uśmiechnęła się wzruszona. Wstrzymała oddech, kiedy Marion podeszła do Morgana, taksując go krytycznym spojrzeniem. Przeszłość wciąż rzucała się cieniem na ich wzajemnych stosunkach. Morgan popatrzył na staruszkę pełnymi zakłopotania oczami, jednak jej mina złagodniała. - Z ciebie też byłaby dumna, Morganie Blackwoodzie - oświadczyła. Jesteś odważnym człowiekiem i dobrym ojcem. Morgan ponownie się ukłonił, ale Marion odeszła, zanim zdążył odpowiedzieć. - Niedługo będziecie przyjaciółmi, uwierz mi - skomentował Dougall, próbując jak zwykle rozładować atmosferę. Podał ramię Winter, która się na nim wsparła i wszyscy razem wyszli na korytarz. Kiedy przechodzili obok drzwi do apartamentu Rhysa, automatycznie zwolniła kroku. Było jeszcze coś, co musiała zrobić, aby uczynić ten dzień naprawdę idealnym. Spojrzała pytająco na ojca, a on skinął głową, uśmiechając się. Wiedział doskonale, co czuła w tej chwili i nie miał zamiaru jej zatrzymywać. Winter zebrała w sobie odwagę i zapukała.
- Proszę wejść. Rhys oderwał wzrok od sufitu i usiadł prosto. Winter była przepiękna w długiej, jasnej sukni. Tęsknota zaszumiała mu w głowie, gdy dziewczyna podchodziła do niego nieśmiało. Od wydarzeń w Ger Y Goeden minęło kilka tygodni, po raz pierwszy znów byli sami. - Jak się czujesz? - zapytała. - Raz lepiej, raz gorzej - przyznał szczerze. - Do tego trzeba czasu... Usiadła obok niego. - Chyba tak... - szepnęła. Chwile mijały, a oni siedzieli obok siebie w milczeniu, ciesząc się swoją bliskością. Od zakończenia wielkiej bitwy nie śmieli się nawet dotknąć, żadne z nich nie miało odwagi naruszyć tej dziwnej równowagi, która się między nimi zrodziła. - Jeśli czegoś potrzebujesz... Rhys pokręcił głową. - Pan Blackwood już i tak był dla mnie zbyt wspaniałomyślny. Każdy inny na jego miejscu zamknąłby mnie w Więzieniu obok mojego ojca i wyrzucił klucz. Wciąż nie rozumiem, czemu zgodził się na areszt domowy w siedzibie Loży... - Bo wie, że wyciągniesz z tego nauczkę - powiedziała czule - I ja też. Zamilkli. - Winter? - zapytał w końcu chłopak, odwracając się do niej. -Naprawdę jesteś pewna, że da się przezwyciężyć to, co... Nie pozwoliła mu skończyć zdania. - To kwestia na później. Znajdziemy sposób. - W porządku.
Była tak blisko... Rhys zaczął się zastanawiać, co by się stało, gdyby ją pocałował. Odepchnął od siebie tę myśl z głębokim westchnieniem. Splótł ręce za głową i przyglądał się cieniom na ścianie. To za wcześnie upomniał samego siebie. Było zbyt wiele rzeczy do naprawienia. Musieli sprawić, żeby ich uczucie nie stało się dla obojga wyrokiem, potrzebowali czasu, żeby stać się lepszymi i silniejszymi. Będziesz na mnie czekała? Kiedy już będę na ciebie zasługiwał? Bardzo chciał ją o to zapytać, ale się powstrzymał. Nadejdzie na to odpowiedni moment. Teraz musieli zaakceptować zmiany. - Danny Roberts wraca do Cae Mefus z Evansem - powiedziała Winter. - Gareth natomiast zostaje jeszcze z Madison w Londynie. Rhys uśmiechnął się lekko. Życie idzie naprzód. - A ty? Co zrobisz? Winter zastanowiła się przez chwilę. - Myślę, że wezmę się za odzyskiwanie mojego życia. I spróbuję zrobić z nim coś dobrego. Doug i tata mają wielkie plany. Uśmiechnęła się do tej myśli. - Nie wiem, co zrobię z moją przyszłością - wyznała. - Wiem tylko, że muszę się dużo nauczyć. Po pierwsze kontrolować swoje moce, o ile je jeszcze ma. Vaughan ją ugryzł, ale nie była pewna, czy ocaliło go to od śmierci. Kiedy bitwa dobiegła końca, po nim i jego samochodzie nie było śladu. Rhys przyglądał jej się ukradkiem. Bardzo się zmieniła. Kilka miesięcy wcześniej poznał w bibliotece udręczoną dziewczynę, z której teraz narodziła się nowa osoba, odważna i zdeterminowana. Jeszcze jeden raz powiem „zawsze" - pomyślał chłopak. - Zawsze będę cię kochał. Nie przez Moc czy krew. Po prostu kochał tę młodą kobietę, którą się stała.
Pewnego dnia przeszłość przestanie ich prześladować i wtedy będą naprawdę wolni. Jeżeli wówczas ponownie się odnajdą, to już nigdy się nie rozstaną. Winter pocałowała go leciuteńko w usta i wstała. - Do zobaczenia, Rhys - szepnęła, zamykając za sobą drzwi. Chwilę później chłopak dotknął palcami ust pogrążony w samotności swego odosobnienia. Zapamięta tę lekcję. Tak jak zrobił to Morgan Blackwood. Uśmiechnął się, ponieważ to nie był koniec. To była obietnica nowego początku.
Ranek należy się wszystkim – Niektórym - Nocna Pora – Monarszej garstce – Aurora. EMILY DICKINSON (tłum. Stanisław Barańczak)
Spis postaci FAMILIA Organizacja, której członkami są ludzie od pokoleń strzegący tajemnicy istnienia wampirów. • SUSAN BRAY: prawniczka Family Division, zajmowała się sprawą Winter od czasu śmierci jej rodziców. • CHIPLINOWIE: rodzina, której została powierzona Winter w Cae Mefus. Morwenna i Griffith mają trójkę dzieci - Garetha, Eleri i Daia. • BETFŁAN DAVIES: staruszka mieszkająca w Cae Mefus. • AERON FENNAH: Pater Familii, Wielki Radny Rady Dwóch Ras (wraz z Wielkim Mistrzem Zakonu Ciemności). • ELAINE MITCHELL: matka Winter, która zginęła, kiedy ta była niemowlęciem. • IAGO RHOSER: Egzekutor, odpowiedzialny za respektowanie decyzji Rady. • MARION STARR: babcia Winter od strony matki, opiekowała się nią do momentu przeniesienia do Walii. ZAKON CIEMNOŚCI Sekretna organizacja kontrolująca wampiry. Główna Loża znajduje się w Londynie, w dzielnicy Notting Hill. • MORGAN BLACKWOOD: ojciec Winter, były Soldier Zakonu i delfin Wielkiego Mistrza.
• MALCOLM DOUGALL (macduff): były członek Zakonu, najlepszy przyjaciel Morgana Blackwooda. • HYWEL LLEWELYN: Mistrz Loży Cardiff i ojciec Rhysa. • ALARIC LOCHINVAR: Wielki Mistrz Zakonu Ciemności, Wielki Radny Rady Dwóch Ras (wraz z Paterem Familii). • DARRAN VAUGHAN: były nauczyciel historii w Świętym Dawidzie, próbował zdobyć krew Winter. KLUB NYKS Szkolny klub w Świętym Dawidzie zrzeszający uczniów-wampirów. • CAMERON FAR1AND: najlepszy przyjaciel Rhysa, kiedyś prawie ugryzł Winter. • RHYS LLEWELYN: w wieku ledwo ukończonych dziewiętnastu lat jest jedynym Nieśmiertelnym wśród wampirów. LUDZCY UCZNIOWIE ŚWIĘTEGO DAWIDA • TREVOR BIVEN: najlepszy przyjaciel Garetha. • LORNA CARTER: przyjaciółka Winter, w przeszłości miała bardzo skomplikowany romans z Cameronem Farlandem. • ANDREW LLOYD: kapitan drużyny piłkarskiej. POZOSTALI BOHATEROWIE • MILES COOPER, MERRYL GRANT, JEREMY LINCOLN: ofiary wampirów. • CROW: zbuntowany wampir na usługach Darrana Vaughana.
• IOAN EVANS: szef policji w Cae Mefus, luźno związany z Familią, wie o istnieniu wampirów. • GINGER HOLLOWAY: policjantka. • DANNY ROBERTS: były zastępca Ioana Evansa, został przeniesiony, ponieważ za bardzo zbliżył się do odkrycia tajemnicy istnienia wampirów. • SLINKY: przywódca londyńskich Kretów (bezdomnych). • KENNETH WINSTON: brat Madison, członek metalowego zespołu Sinderella. • MADISON WINSTON: Najlepsza przyjaciółka Winter w Londynie.
Podziękowania „Winter" powstała dzięki niesamowitej grze zespołowej wielu ludzi, wtedy było to zaskakujące i niespodziewane. Przy „Silver" to samo odbyło się już z pełną premedytacją. Od pierwszych dni zaangażowana została stała grupka przyjaciół, redaktorów i współpracowników. Zacznijmy tradycyjnie od podziękowań dla F.B. za nieustające wsparcie, gotowość do pomocy i wiele innych rzeczy, których nie będę tu wymieniać. Dziękuję Francesco Gungui i z ręką na sercu oświadczam, że to nie jest lizusostwo! Tworzymy wspaniały zespół. Świetnie razem pracujemy, mamy masę pomysłów i potrafimy się z nich śmiać, co wcale nie jest łatwe. Ogromne i niezwykle zasłużone podziękowania dla Manu & Manu, ekipy psychologiczno-medycznej, dzięki której niezliczone sceny nabrały wiarygodności. Dziękuję Eli za to, że za każdym razem, kiedy udaje mi się ją dopaść, jest gotowa wysłuchać moich nowych diabolicznych pomysłów, bez względu na porę. Kolegom i koleżankom, którzy nie przestają mnie wspierać, nawet kiedy tracę głowę, zjawiam się spóźniona i na dodatek bez kluczy.
Last but not least, dziękuję Jamesowi. Mikser niedługo będzie twój. Przy okazji chciałam wspomnieć o nowym modelu maszynki do lodów... interesuje cię to? Przejdźmy teraz do nowych nazwisk. Dziękuję Valentinie Pozzoli za porady, zachęty i pomoc w odpowiednim ukierunkowaniu mojej uwagi. Ogromne podziękowanie dla Emmy Muracchioli, znakomitej i niezwykle precyzyjnej w swoich recenzjach. Będę naprawdę szczęśliwa, jeśli podtrzymamy naszą współpracę przy kolejnych projektach. Serdecznie dziękuję również Stelli, która pomogła mi odkryć w sobie zamiłowanie do thrillera i sztuk walki. Dziękuję Poirotowi, najbardziej przenikliwemu i najszybszemu czytelnikowi na Dzikim Zachodzie. Szczególne podziękowania dla G.P, zmuszonego do uczestnictwa w moich letnich burzach mózgu i mimo wszystko zdolnego do zachowania optymizmu. Dziękuję tobie i D.D. za... wszystko! Ostatnie podziękowania chciałam skierować do dziewczyn, których nie znam osobiście, ale które przeczytały „Silver" w sierpniu i poczyniły bardzo cenne i interesujące spostrzeżenia. Dziękuję Elizie Cardone i Valerii Massari. Mam nadzieję, że spodoba wam się ostateczna wersja. Wszystkim wam dziękuję z całego serca!