Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 2 Tajemnica ogrodu zimowego
PROLOG Noc była ciepła, jak na tę porę roku...
10 downloads
9 Views
1MB Size
Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 2 Tajemnica ogrodu zimowego
PROLOG Noc była ciepła, jak na tę porę roku. Półksiężyc zapewniał dość światła, prześwitując między dryfującymi chmurami. Ziemia była miękka, łatwa do przerzucania. Mimo to kopiący odetchnął z ulgą, kiedy sypnął ostatnią łopatę. Jeszcze tylko zatrzeć ślady, wyjść przez drzwi w murze i zamknąć je po chichu; zatrzasnąć mocno zasuwę, na wypadek gdyby poszedł za nim jakiś duch. Za późno na wyrzuty sumienia.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Nie najnowszy srebrzystoszary swift zaterkotał i stanął w miejscu. Przez chwilę jaśnie wielmożny Phillip Petrie siedział za kierownicą, nachylając w skupieniu gładko uczesaną jasną głowę. Czy usłyszał jakiś nowy stukot? Palce go świerzbiły, by zajrzeć pod maskę, ale Daisy musiała złapać pociąg. Przeniósł wzrok na wąski, biały budynek za żelazną balustradą po drugiej stronie chodnika. Cokolwiek by Daisy mówiła, dwie dziewczyny nie powinny prowadzić razem domu, zwłaszcza w artystycznej dzielnicy Chelsea, i pracować na własne utrzymanie, podczas gdy obie miały rodziny, które mogłyby je przyjąć. Gdyby tylko jej brat odziedziczył Fairacres i tytuł wicehrabiego, zamiast dać się zabić w Ypres... Ale był rok 1923. Gervaise'a nie było już od pięciu lat. Rozpamiętywanie dawnych koszmarów nie miało sensu. Phillip wyciągnął długie nogi spod kierownicy, wielkimi susami przemierzył krótką ogrodową ścieżkę między bezlistnymi krzakami oraz kępkami przebiśniegów i zadzwonił do drzwi. Otworzyła mu Lucy Fotheringay. Wysoka dziewczyna z modną chłopięcą figurą, ciemnymi, krótko obciętymi włosami i bursztynowymi oczami jak zwykle spojrzała na niego z lekkim rozbawieniem. Onieśmielała go, choć za nic w świecie nie przyznałby się do tego. - Witaj, Phillipie. Wejdź. Daisy właśnie zakłada płaszcz. To jej toboły - Lucy wskazała na stertę walizek stojącą przy drzwiach. - Jasne, zacznę ładować wózek. - Uważaj na mój aparat. - Podeszła do stromych schodów na końcu maleńkiego korytarza i krzyknęła: - Daisy, Phillip już jest. - Świetnie! Będę za pół minutki.
Phillip włożył sfatygowany kufer i ciężką walizkę do bagażnika i wrócił do domu, gdy Daisy akurat schodziła po schodach. Nad zgrabnymi kostkami w modnych cielistych pończochach ujrzał ciemnozielony tweedowy płaszcz, który nie zdołał ukryć niemodnych krągłości. Szmaragdowy kapelusz z ozdobną kokardą nad uchem królował nad wesołą, okrągłą twarzą o szczerych, uśmiechniętych, niebieskich oczach. Jej usta, w niczym nieprzypominające wąskiej strzały Kupidyna, były pomalowane czerwoną szminką. Piegi, które Phillip pamiętał z dzieciństwa, pokrywała cienka warstwa pudru, ale to wciąż była ta sama Daisy. Nie było w niej nic onieśmielającego. - Witaj, kochana. - Cześć, Phil. Cudownie, że możesz mnie podrzucić. - Podniosła aparat schowany w skórzanym pokrowcu. - Weźmiesz maszynę do pisania? Niby jest przenośna, ale waży chyba z tonę. - Już się robi. Jeszcze statyw. To wszystko? - Tak jest. - Odwróciła się do Lucy i pocałowała powietrze obok niej, tak jak robią to kobiety, kiedy nie chcą rozmazać szminki, pomyślał Phillip. - Cześć, kochana. - Ciao, Daisy. Mam nadzieję, że Occles Hall warte jest twojego pióra. Tak czy siak, baw się dobrze. Wyszli na ulicę, a Phillip włożył maszynę i statyw do wozu. Kiedy otwierał drzwi, Daisy powiedziała: - Nie pędź zbyt szybko, Phillipie, bo odfrunie mi kapelusz. Nie mogę go porządnie naciągnąć, choćbym nie wiem jak nisko wiązała włosy. - Mogę podnieść dach. - Nie trzeba. Jest tak cudownie ciepło, jak na luty. Siadając za kierownicą, Phillip zerknął na miodowo - brązowe pukle na karku dziewczyny.
- Czemu ich nie zetniesz? - Powinnam. Zapuszczam, bo to ostatnia szansa, by uszczęśliwić mamę - przyznała z żalem. - Byłaby szczęśliwa, gdybyś zamieszkała z nią w Dower House. - A ja dostałabym fioła! Nie kłóćmy się znowu o to. - Przepraszam, kochana. - Nacisnął rozrusznik, nadstawiając uszu, gdy silnik zaskoczył. Żadnych nowych wibracji, pomyślał nieco rozczarowany. Grzebanie w silnikach sprawiało mu nie lada frajdę. Puścił sprzęgło i swift płynnie ruszył z krawężnika. - A jak interesy w City? - Nie najgorzej - szybko porzucił nieprzyjemny temat. Powiedz mi lepiej o tym miejscu, o którym będziesz pisać. - Occles Hall w Cheshire. To jedna z tych czarno białych, niezwykle malowniczych rezydencji w stylu Tudorów. - Kto tam mieszka? - Wycyganiłam zaproszenie od dziewczyny, z którą chodziłam do szkoły, Bobbie Parslow. Dziarski typ i gra w hokeja. Jej ojciec jest baronetem, a matka siostrą lorda Delamare'a. - Nie mówisz chyba o lady Valerii Parslow? - Owszem, znasz ją? - Nie osobiście, ale matka miała z nią spięcie na Riwierze parę zim temu. Jakaś chryja o rezerwację apartamentu z balkonem, a wiesz, jaką pokojową osobą jest moja matka. Jeśli się nie mylę, lady Valeria wygrała. - Bardzo możliwe. Słyszałam, że niezła z niej hetera. Tommy i Madge Pearsonowie spotkali ją w zeszłym roku w Cannes. Towarzyszył jej syn. Z tego, co mówiła Madge, szalenie przystojny młodzieniec, ale nie mieli okazji, by się bliżej poznać. Matka trzymała go na krótkiej smyczy. Tommy
mówił, że bała się, że znajdzie sobie żonę i wyrwie się z jej szponów. - To wszystko brzmi przerażająco. Naprawdę musisz tam jechać? - zapytał żałosnym tonem Phillip. - Muszę. Mój redaktor z „Town and Country" nie może się doczekać kolejnego artykułu. Ten o Wentwater Court okazał się prawdziwym hitem, chociaż nie mogłam napisać o wszystkich pikantnych szczegółach. Phillip jęknął. - Nawet mi nie przypominaj! A teraz znowu będziesz mieszkać z grupą ekscentryków. - Tylko przez kilka dni - odparła Daisy z typowym dla siebie optymizmem. Ale w jej głosie słychać było żal, gdy dodała: - Nie martw się, staruszku, piorun nigdy nie uderza dwa razy w to samo drzewo. Gdy dojechali na dworzec Euston, Phillip zawołał bagażowego i po chwili znaleźli się w brudnym, tętniącym życiem podziemiu. Stanął z Daisy w kolejce po bilet, nie kryjąc oburzenia, gdy poprosiła o drugą klasę. - Do diabła - zaprotestował, wyciągając portfel. - Nie możesz jechać drugą klasą! I mimo jej sprzeciwu zapłacił różnicę za bilet pierwszej klasy. Najwyżej będzie musiał zjeść lunch w Lyons Corner House zamiast w Piccadilly Grill, ale tego oczekiwałby od niego Gervaise. Gdyby pozwolił jej podróżować drugą klasą, kto wie, jakich typków mogłaby spotkać. Daisy nie miała poczucia własnej pozycji społecznej. Ruszyli w stronę peronu, a bagażowy zamykał pochód. - Panno Dalrymple! Daisy rozpromieniła się na dźwięk swojego imienia. Odwróciła się z uśmiechem. - Pan Fletcher! Phillipie, pamiętasz chyba naczelnego inspektora, detektywa Fletchera?
Phillip skrzywił się. Doskonale go pamiętał. Pamiętał też przesłuchanie w Wentwater oraz czarne, złowrogie brwi detektywa i jego szare oczy, które przewiercały człowieka na wskroś, choćby nie wiem jak był niewinny. I w dodatku sprawiały, że człowiek czuł się jak ostatni głupiec. Co on tu do diabła robił? Choć trzeba przyznać, że wyglądał elegancko w ciemnym garniturze, płaszczu i miękkim filcowym kapeluszu podobnym do tego, który Phillip miał na sobie. Ale mimo wszystko był tylko gliniarzem w cywilu, choć uznanym. Nie powinien naprzykrzać się jaśnie wielmożnej Daisy Dalrymple. Ona też nie powinna skakać z radości, że go widzi. Tak to się właśnie kończy, gdy pozwala się przyzwoitym kobietom na zabawę w pisanie i tym podobne bzdury! Skinął chłodno głową. Usta detektywa wygięły się sardonicznie, po czym zwrócił się do Daisy: - Cieszę się, że panią złapałem. Muszę lecieć, ale przyniosłem coś na drogę. - Wręczył jej skromną bombonierkę. - Alec... panie Fletcher, jak miło z pana strony! Zaraz wszystko zjem i zanim zdążę przesiąść się w Crewe, nic nie zostanie. Coś takiego, Alec! Phillip odprowadził Daisy do pociągu, nie odzywając się ani słowem. Nie miał zamiaru traktować drania poważnie. - Rozchmurz się - powiedziała ze słonecznym uśmiechem Daisy, wychylając się przez okno. - W tym temacie Lucy by się z tobą zgodziła, ale musisz przyznać, że dobrze jest mieć po swojej stronie policjanta, kiedyś może się przydać. Dzięki za podwiezienie, jesteś aniołem. Czołem! - Czołem - powtórzył ponuro Phillip.
Siedząc na wozie obok ogorzałego woźnicy dworcowej dorożki, Daisy ujrzała zieleniejące łąki równiny Cheshire widoczne po obu stronach drogi. Tłuste, zadowolone krowy pasły się na świeżej trawie. Tu i ówdzie w oddali były widoczne wieże wiejskich kościołów wyłaniające się zza kępy drzew. Mimo szarego nieba powietrze miało w sobie wiosenną rześkość, a na żywopłotach złociło się jaskółcze ziele. Spokojna szkapa szła naprzód, nie zwracając uwagi na właściciela. Ted Roper, jak sam się przedstawił, był całkowicie pochłonięty opowiadaniem historii swojej rodziny. Był szczególnie dumny ze swojego najstarszego wnuka, który nauczył się prowadzić „jedną z tych ciężarówek z silnikiem" i regularnie woził towar z Manchesteru do Londynu. Daisy wcale nie była zaskoczona tym, że musiała wysłuchiwać cudzych zwierzeń. Z jakiegoś powodu, którego wciąż nie pojmowała, ludzie uwielbiali opowiadać jej o sobie. Wydając z siebie odpowiednie pomruki podziwu i zrozumienia, gromadziła w pamięci szczegóły, szykując się na dzień, gdy wreszcie będzie miała dość czasu, aby usiąść i napisać powieść. Czuła, że to woda na jej młyn. Droga zakręciła wokół bezlistnego zagajnika i nagle znaleźli się na wiejskiej ulicy. - Occleswich - wyjaśnił Ted Roper. - Widzi panienka tamte kominy na szczycie wzgórza? To Occles Hall. Łagodne wzgórze było typowe dla tej części Cheshire. Po obu stronach ulicy były widoczne identyczne białe ogrodzenia otaczające identyczne trawniki i kwietniki przed identycznymi stojącymi w parach domkami z muru pruskiego. Wszystko było jak należy: przebiśniegi w rozkwicie, pączki żonkili wychylające się z idealnie wypielonej ziemi, czarne malowane belki na tle białych ścian, lśniące okna, dachówki bez śladu
mchu czy porostów. Nawet kominy wypuszczały w powietrze jednakowe proste pióropusze niebiesko - szarego dymu. - Proszę, niech się pan zatrzyma, panie Roper - zawołała Daisy. - Gdyby mógł pan chwilkę zaczekać, to zrobię parę zdjęć. To będzie znakomite ujęcie, a kto wie, może w trakcie mojego pobytu będzie ciągle padać? - Prrr, stój, Błyskawica! - Niezbyt fortunnie nazwana szkapa posłusznie stanęła. - Niech się panienka nie spieszy. To jest coś, co się nazywa modelową wioską - poinformował ją. Jakieś sto, sto pięćdziesiąt lat temu właściciel rezydencji kazał zburzyć starą i wybudować nową. - Tak, widziałam coś takiego w Dorset - odparła Daisy, schodząc z wozu i sięgając po aparat oraz statyw. - Ale ta jest jeszcze ładniejsza. Jest tak dobrze utrzymana! - Dobrze, że panienka nie widziała Occleswich, zanim lady Valeria zjawiła się w rezydencji. To ona wniosła do rodziny pieniądze. Cała rezydencja, wioska, a nawet rodzina były w opłakanym stanie. - Ted Roper roześmiał się z całego serca, ale po chwili się uspokoił. - Nie żebym coś miał do sir Reginalda, proszę panienki. Bardzo przyzwoity dżentelmen, ale straszny pantoflarz. To lady Valeria nosi u nich spodnie. - I to lady Valeria wyprowadziła rezydencję i wioskę na prostą? - podpytywała Daisy, mocując aparat do statywu. Pomyślała, że różowy kościół z piaskowca będzie idealnym tłem, i skierowała aparat na drugą stronę ulicy. - A i owszem. To jej oczko w głowie, zaraz po paniczu Sebastianie rzecz jasna, a ona już umie zadbać o to, żeby było dokładnie tak, jak chce. Ani jedna główka kapusty czy choćby brukselka nie śmią pokazać się w ogródkach. Tylko jeden człowiek w całej wiosce ma odwagę, by się jej postawić. - Kto taki?
- Sama panienka zobaczy, jak tam dojedziemy powiedział tajemniczo Ted Roper. - Nie da się go nie zauważyć. Daisy zrobiła kilka zdjęć tego samego ujęcia. Kiedy okazało się, że fotografie z rezydencji Wentwater wyszły znakomicie, nabrała większej pewności siebie, ale lepiej było się zabezpieczyć. Zadowolona spakowała rzeczy z powrotem i zwinnie wsiadła na wóz. Koń ponownie ruszył w drogę, nie czekając na leniwe szarpnięcie uzd przez Teda Ropera. Tuż za kościołem, po przeciwnej stronie ulicy, stał budynek w tym samym stylu co pozostałe, choć nieco większy. Szyld nad drzwiami głosił, że jest to „Gospoda Cheshire Cheese". Daisy roześmiała się, widząc rysunek dużego, pomarańczowego sera i mysz zerkającą przez dziurę na uśmiechającego się kota. - Fred Chiver, właściciel, chciał zmienić nazwę na „Gospodę Cheshire Cat" (Kot z Cheshire - postać z książki Alicja w Krainie Czarów [przyp. tłum].) - wyjaśnił woźnica ale jaśnie pani się nie zgodziła. Podobno „Cheese" to nazwa historyczna. Mógł sobie pozwolić jedynie na ten obrazek. Namalował go jakiś walijski artysta, który jakiś czas temu zatrzymał się u nas na parę dni. - Podoba mi się. - Daisy zauważyła starszego mężczyznę drzemiącego na ławce obok drzwi i równie sennego psa leżącego u jego stóp. Zdała sobie sprawę, że to pierwsza osoba, jaką widziała w Occleswich. - Gdzie się wszyscy podziali? - Pojechali do Whitbury, panienko. To dzień targowy. Większość kobiet jeździ porannym autobusem, by zrobić zakupy. A dzieciaki są w szkole, tam, za świętym Dunstanem, obok plebanii - gestykulując, zerknął na kościelny zegar. Zaraz wyjdą, a i autobus z Whitbury powinien już być. Ja i
Błyskawica jesteśmy już starej daty, co tu dużo mówić - dodał smutnym głosem. - Jesteśmy tu tylko dzięki jaśnie pani, bo ona nie chce widzieć w Occleswich żadnych samochodów poza własnym. Psują widok. Autobus musi się zatrzymywać na dole. - Nie ma co, widzę, że lady Valeria umie postawić na swoim! - krzyknęła Daisy. - O tak, bez dwóch zdań - zgodził się Ted Roper. Za Gospodą Cheshire Cheese ulica skręcała w prawo. Ozdobny szyld nad jednym z budynków głosił: „Sklep wiejski i poczta", a napis w sąsiednim oknie: „Policja". Znajdujący się między nimi drogowskaz wskazywał żwirową ścieżkę prowadzącą do rezydencji, ukrytej za żywopłotem. Wyglądało na to, że było to całe centrum handlowo - rozrywkowe Occleswich. Kilkaset metrów dalej, na końcu ulicy było skrzyżowanie. Po drugiej stronie stał wysoki mur wykonany z tego samego różowego kamienia co kościół. Gdy Błyskawica cierpliwie kroczyła w górę zbocza, Daisy zauważyła białą furtkę w murze. - A gdzie główna brama? - Trzeba skręcić w prawo, jakieś ćwierć mili stąd. Zerknęła w prawo i aż krzyknęła ze zdumienia. - Święci anieli, co za paskudztwo! W ostatnim budynku przy ulicy mieściła się wiejska kuźnia, z częścią mieszkalną z boku i na górze. Zamiast trawników i kwietników było wybrukowane podwórko, na którym wznosiły się stosy rdzewiejącego metalu. Powyżej parapetów brudnych okien piętrzyły się chwiejnie powyginane podkowy i lemiesze, połamane stelaże łóżek, staromodne kuchenne piece i kotły oraz niezliczona ilość części i wnętrzności starych pojazdów. - Stan Moss, nasz kowal, chciał tu zrobić stację paliw powiedział Ted Roper, uśmiechając się szeroko. - Oczywiście
jaśnie pani nie chciała o tym słyszeć. Popsułoby to malowniczy charakter wioski. A Stan się obraził. Z tyłu, gdzie pracuje, jest trochę ładniej, ale niewiele, proszę panienki. - Lady Valeria powinna mieć już co najmniej czterdzieści zawałów. Pozwala mu na taki bałagan? - O, nieraz próbowała coś z tym zrobić. Już od dwóch lat tak się gryzą. Raz przywiozła jakiś ludzi, żeby posprzątali, ale ich przepędził. No to przywiozła ich znowu, razem z paroma gliniarzami, kiedy wyjechał do Nantwich. Panienka sobie wyobrazi, że wrócił z jeszcze większą ilością złomu, jakby przewidział, że lady Valeria cos' knuje. - Niesamowita siła i nieruchomy obiekt - zauważyła Daisy. - Nikt nie ruszy Stana - przyznał Ted Roper. - Zawsze był kłótliwy, a i historia z ucieczką Grace nie osłodziła mu charakteru, proszę panienki. Stracił pieniądze i służącą w jednym. - Grace? - Jego córka. Uciekła z jednym z tych domokrążców, będzie jakieś dwa miesiące temu. I niewielu ją za to wini, proszę panienki. Ładna dziewczyna, chciała się trochę zabawić, a nie harować dla Stana w dni wolne, gdy nie była na służbie w rezydencji. I jeszcze zabierał jej całą pensję. Oho, oto i jaśnie pani. Lepiej się pospieszmy. Gdy woźnica namawiał Błyskawicę do kłusu, Daisy zerknęła w tył i ujrzała władczą postać wychodzącą przez furtkę, za którą podążał wątrobiano - biały pointer. Ubrana w brązowe tweedy i męski kapelusz z piórem bażanta lady Valeria niosła masywną laskę z mosiężną rączką. Nie patrząc ani w lewo, ani w prawo, przeszła na drugą stronę ulicy, torując sobie drogę między żelastwem Stanleya Mossa, i z całych sił zaczęła walić laską w drzwi.
Drzewa zdążyły już przesłonić kuźnię, ale na tle stukotu kopyt Błyskawicy Daisy usłyszała dwa poirytowane, wściekłe głosy. - Znowu się zaczyna - mruknął Ted. Pierwsze spotkanie z lady Valerią nie było obiecujące. Kiedy kilka minut później portier otworzył żelazne bramy Occles Hall, Daisy ruszyła przed siebie pełna złych przeczuć.
ROZDZIAŁ DRUGI Wschodnia fasada Occles Hall prezentowała się wspaniale. Czarne belki ułożono w jodełkę, sześciokąty, romby, rozety, ząbki, co miało znaczenie bardziej dekoracyjne niż konstrukcyjne. Każda z kolejnych trzech kondygnacji wystawała nieco powyżej tej pod spodem. Na środku stała dwupiętrowa stróżówka z otwartą bramą zwieńczoną masywną, wypaczoną ze starości belką. Prowadził do niej płaski kamienny most położony nad dawną fosą. W spokojnej tafli spektakularnie odbijał się cały gmach. Daisy z żalem stwierdziła, że późne popołudniowe światło było zbyt słabe na robienie zdjęć. Na dodatek na fosę spadło kilka pojedynczych kropli deszczu, marszcząc odbicie. Niezależnie od tego, jak trudną osobą miała okazać się lady Valeria, Daisy zamierzała zostać tak długo, aż uda jej się zrobić kilka naprawdę dobrych zdjęć. Ted Roper przejechał przez most i pod łukiem bramy. Błyskawica, z wyraźnym westchnieniem ulgi, zatrzymała się na środku tunelu, ledwie oświetlonego przez szybko znikające światło. Wyjrzawszy na zewnątrz, Daisy ujrzała masywne, obite żelazem drzwi. Zarzuciła na ramię cenny aparat Lucy, zeszła z wozu i podeszła do drzwi. Ujrzała staroświecki sznur dzwonka i ciężką żelazną kołatkę w kształcie głowy warczącego mastifa. Z doświadczenia wiedziała, że staroświeckie dzwonki miały w zwyczaju wyciągać ręce z zawiasów. Zdecydowała się więc na mastifa i głośno zastukała. Przypudrowała nos, podczas gdy Ted wyciągnął jej walizki i ułożył w zgrabny stosik obok niej. Z domu nadał nie dochodziły żadne oznaki życia. Zapłaciła mu i już miała go poprosić, by jednak wypróbował dzwonek, kiedy w końcu drzwi się otworzyły z iście gotyckim skrzypnięciem.
Wychudzony kamerdyner o zgarbionych plecach i przerzedzonych siwych włosach wyglądał tak, jakby właśnie postawił na wyścigach ostatnie pół korony na pozbawioną jakichkolwiek szans szkapę. - Panna Dalrymple? - zapytał rozpaczliwym głosem. Tak, nazywam się Dalrymple - powiedziała stanowczo Daisy i weszła do małego pomieszczenia wyłożonego boazerią i oświetlonego lampą gazową. - Nazywam się Moody, panienko. Proszę pójść za mną. Idąc za nim pogrzebowym tempem przez serię podobnych pomieszczeń, miała nadzieję, że bywał też czasem w dobrym nastroju. Po chwili znaleźli się w kolejnym wyłożonym boazerią pokoju, choć nieco dłuższym, z niskim sufitem i rzędem okien na przeciwległej ścianie. Deszcz, zmierzch i maleńkie okienka sprawiły, że Daisy nie widziała nic na zewnątrz. Rozejrzała się wokół. Na pozostałych trzech ścianach zauważyła liczne drzwi i przynajmniej trzy klatki schodowe, pomiędzy którymi wisiały portrety w wyszukanych złoconych ramach. Umeblowanie składało się z kilku zabytkowych krzeseł z tak misternie rzeźbionymi oparciami, że z pewnością nie dało się na nich siedzieć. - To Długi Hol - wyjaśnił ponuro Moody. - A to jest pani Twitchell, która wskaże panience pokój. Pogodna gospodyni w średnim wieku, ubrana w szarą sukienkę z białymi mankietami i kołnierzykiem, stanowiła przyjemną odmianę po ponurym kamerdynerze. Rozprawiając o tym i owym, prowadziła Daisy po wąskich schodach otoczonych wszechobecną boazerią. - Pannie Robercie będzie przykro, że nie mogła panienki powitać, panno Dalrymple. Po lunchu udała się na przejażdżkę i zapewne pojechała dalej, niż zamierzała. A robi się ciemno i
jeszcze pada. Chociaż deszcz jeszcze nigdy nie zatrzymał panienki Roberty, na pewno wróci na podwieczorek. Mijały kolejne zakręty, wchodziły i schodziły po schodach, maszerowały przez galerie i niekończący się ciąg pomieszczeń małych i dużych, niektórych wyłożonych drewnem, innych tylko pobielonych. Budowniczowie z czasów Tudorów chyba nigdy nie słyszeli o korytarzach i budowali sufity na różnej wysokości, nie zważając na nierówny poziom podłogi piętro wyżej. Schodek znajdował się nawet przed drzwiami do pokoju Daisy, do którego wreszcie dotarły. - Nigdy nie znajdę drogi powrotnej! - Wkrótce się panienka połapie. To jest Gregg, służąca jaśnie pani, która może panience pomóc. Wskaże drogę na podwieczorek do Żółtego Salonu, kiedy panienka będzie gotowa. Gregg, mocno zbudowana wieśniaczka, zdążyła już rozpakować kufer Daisy, który w magiczny sposób znalazł się w pokoju przed nią. Zaproponowała, że uprasuje jej najlepszą wieczorową sukienkę z różowej szarmezy. Pod wpływem szczególnego uroku Daisy stwierdziła nawet, że sprawi jej to przyjemność. - Jaśnie pani nie dba o modę, a jeśli chodzi o panienkę Robertę, jedyne, co robię, to usuwam błoto z jej bryczesów i getrów do golfa - wyjaśniła. Pamiętając Bobbie ze szkoły, Daisy wcale nie była zaskoczona. Zmyła kolejowy brud z twarzy i rąk w porcelanowej misce ustawionej na umywalce w rogu pokoju, a następnie użyła pudru i poprawiła usta. Uczesała włosy, mocniej wpinając spinki. Może i je zetnie, kto wie, może nawet pójdzie na całość i zdecyduje się na modną ostatnio fryzurę na chłopaka, rozmyślała. Lucy gorąco ją do tego namawiała, a mama miała
wystarczająco dużo powodów do narzekań, że kolejny już jej nie zaszkodzi. Jej bladoniebieski dzianinowy komplet był dość reprezentacyjny, choć nie do końca elegancki i nieco przykrótki jak na najnowsze trendy hołdujące długościom do kostek. Ale w końcu chciała wyglądać profesjonalnie, a nie efektownie. Ogłosiła, że jest gotowa na wyprawę do Żółtego Salonu. Kiedy Daisy weszła do pokoju, dwóch dżentelmenów poderwało się na nogi. Ale ona widziała tylko jednego. Madge mówiła wprawdzie, że Sebastian Parslow jest przystojnym młodzieńcem, ale Daisy nie była przygotowana na to, co ujrzała. Miał niewiele ponad dwadzieścia lat. Był wysoki, miał szerokie ramiona, szczupłe biodra i długie nogi oraz gęste, pofalowane włosy w kolorze najczystszego złota. Jego oczy były kobaltowe z cudownie ciemnymi rzęsami, nos i usta doskonale wyrzeźbione, broda kwadratowa i lekko rozszczepiona. Angielski Adonis! Daisy żałowała, że nie włożyła bursztynowej szyfonowej sukienki. - Panna Dalrymple? Bardzo mi miło. Nazywam się Sebastian Parslow - odezwał się dźwięcznym barytonem i z wdziękiem sportowca lekkim krokiem przemierzył pokój, najwyraźniej nieświadomy jej podziwu. - Przykro mi, że nie ma reszty rodziny, by panią powitać. To jest Ben Goodman. - Sekretarz pana Reginalda. - Głos drugiego mężczyzny był cichy i suchy. - Bardzo mi miło, panno Dalrymple. Daisy oderwała wzrok od Adonisa i spojrzała w stronę stojącego za nim szczupłego, ciemnowłosego mężczyzny. Doceniała zarówno takt Parslowa, który nie wspomniał o pozycji Bena Goodmana, jak i tego drugiego, który zadbał, aby w tej kwestii była jasność. Wyglądał na czterdzieści parę
lat. Jego szczupłą, bladą twarz u kobiety można by określić jako jolie laide, tak zwyczajną, że aż brzydką, ale miała w sobie coś intrygującego. - Bardzo mi miło, panie Goodman - podała mu rękę. Kiedy podszedł, zauważyła, że kuleje. Od razu odjęła mu dziesięć lat, dodając do życiorysu doświadczenie wojenne. Ciepły uśmiech dodawał mu uroku, marszcząc kąciki oczu i pogłębiając zmarszczki wokół ust. - Spodziewam się, że jest pani gotowa na podwieczorek po tak żmudnej podróży - zagadnął. - Kazałem Moody'emu go podać, jak tylko się pani zjawi. - Chętnie napiję się herbaty, chociaż podróż nie była taka zła. - Dzięki biletowi pierwszej klasy i pudełku czekoladek. Przynajmniej nie musiałam się przesiadać w Birmingham, tylko w Crewe. Miałam za to przyjemną przejażdżkę ze stacji. Ted Roper opowiedział mi wszystko o Occleswich. Na twarzy pana Parslowa pojawił się cień zakłopotania. - Powinniśmy wysłać po panią daimlera - powiedział przepraszającym tonem - albo przynajmniej morrisa, ale... - Daisy! - Do pokoju wparowała Bobbie Parslow, rzucając kapelusz na najbliższe krzesło. Miała na sobie mokrą kamizelkę i bryczesy, a jej buty zostawiały na dywanie ślady błota. - Tak się cieszę, że cię widzę. - Z całej siły potrząsnęła ręką Daisy. Panna Roberta Parslow była rzecz jasna siostrą Sebastiana, ale w jej przypadku nic się nie zgadzało. Jej wzrost i szerokie ramiona, tak imponujące u mężczyzny, nie pasowały do kobiety, a jej potężna sylwetka do jego elegancji. Obcięte bardzo krótko i proste niczym koński ogon włosy przypominały siano w porównaniu z jego złotem. A jej kwadratowa twarz stanowiła rozmazaną kopię jego twarzy, jakby malarz odłożył portret do wyschnięcia odwrotną stroną. Oczy miała jasnoniebieskie otoczone niewidocznymi rzęsami.
Ale niewątpliwie cieszyła się na widok Daisy. - Strasznie przepraszam za spóźnienie - powiedziała. Jechałam na stację, żeby ci towarzyszyć, ale Ranee zgubiła podkowę. Poznałaś już mamę? - Jeszcze nie - odparła Daisy. - Chociaż widziałam... przerwała, gdy do pokoju weszła służąca z podwieczorkiem. - Cudownie! - krzyknęła Bobbie. - Nalejesz nam, Ben? Umieram z głodu i zawsze wszystko rozlewam. Poczęstuj się kanapką. - Podała Daisy talerz, sama wzięła garść maleńkich trójkącików i opadła na fotel. Pan Goodman zapytał Daisy, czy woli mleko, czy cytrynę, z cukrem czy bez, a Sebastian podał jej herbatę. - Matka pojechała do wioski, żeby wygarnąć pastorowi Lake'owi, co sądzi o jego wczorajszym kazaniu poinformował siostrę. - Wiesz, że nie potrafi przejechać obok kuźni, nie drażniąc Stana Mossa, inaczej już by tu była. To się kiedyś źle skończy. Dziwię się, że jeszcze tak się nie stało. - Kurczę! Nie będzie jutro w nastroju, żeby podkuć Ranee. - Zabierasz konie do kuźni w wiosce? - zapytała Daisy. - Tak. Niezły tam bałagan, a Moss ma paskudny charakter, ale i tak jest najlepszym kowalem w okolicy. I geniuszem, jeśli chodzi o wszelkie maszyny. Wolałabym tylko, żeby mama nie wybrała sobie akurat dzisiejszego dnia, żeby nadepnąć mu na odcisk. Tak czy siak, cieszę się, że jej nie ma - powiedziała szczerze Bobbie, przeżuwając kanapkę z pasztetem. - Bałam się, że nie zdążę do domu, żeby cię ostrzec. - Ostrzec? - zapytała Daisy z rosnącym niepokojem. - Przed mamą. Ben, czy to biszkopt? Ukrój mi kawałek, staruszku. Widzisz, Daisy, obawiam się, że nie jest zbyt zadowolona z twojego przyjazdu.
- O rety, szkoda, że mnie nie uprzedziłaś. Nie mogę pisać o Occles Hall bez jej zgody. - Tym nie musi się pani martwić - wyjaśnił Ben Goodman z pocieszającym uśmiechem. - Lady Valeria jest zachwycona, że rezydencja znajdzie w oczach opinii publicznej uznanie, na jakie zasługuje. - To w takim razie o co chodzi? - Bobbie trochę namieszała. - Sebastian się skrzywił. Zaprosiła panią, nie pytając matki o zgodę, a to jeden z grzechów głównych. - Twój list przyszedł wtedy, gdy mama i Sebastian byli w Antibes - Bobby usiłowała się rozgrzeszyć. - Pisanie przekonujących listów nie jest moją mocną stroną, a nie chciałam prosić Bena o pomoc, bo nie czuł się wówczas najlepiej. To było wtedy, gdy było tak wilgotno i zimno, pamiętasz, Ben? Myślałam, że wyprujesz sobie płuca. Pan Goodman pokrył się rumieńcem. - Gaz musztardowy - wyjaśnił Daisy. - Nie chciałbym, żeby pani pomyślała, że znalazła się pod jednym dachem z suchotnikiem. Daisy pokiwała głową, starając się wyrazić swoim spojrzeniem tyle współczucia, ile tylko mogła. Nic nie mogła powiedzieć. Od zakończenia wojny Anglia była pełna młodych mężczyzn chorujących na płuca. Czy mieli więcej szczęścia niż ci pochowani we Flanders, jak Gervaise czy Michael, to już zupełnie inna historia. - Matka nie chciała wziąć Bena na Riwierę - powiedział Sebastian, zaciskając mocno usta, jakby przypomniał sobie dawną urazę, po czym wzruszył ramionami. - Nie ma sensu z nią dyskutować, gdy już się na coś uprze. - Absolutnie - zgodziła się Bobbie. - Dlatego zapytałam tatusia, czy mogę zaprosić Daisy. Nie chciałam ryzykować
odmowy ze strony mamy. Tatuś uważał, że to świetny pomysł. A właśnie, gdzie on jest? - Sir Reginald nie wrócił jeszcze z mleczarni - wyjaśnił pan Goodman. - Biedny tatuś. Spodziewa się teraz pewnie kolejnej burzy, kiedy Daisy już tu jest. - Nie chciałabym być kością niezgody. - Daisy czuła się okropnie. Zastanawiała się, czy w tak krótkim czasie uda jej się znaleźć jakiś inny dom do artykułu. Gdyby nic z tego nie wyszło, zawsze mogła poprosić o przysługę kuzyna Edgara i Geraldine. Jej stary rodzinny dom, Fairacres, nie był wprawdzie tak malowniczy jak Occles Hall, ale lepszy rydz niż nic. Zapominając o profesjonalizmie, zasugerowała: Chyba najlepiej będzie, jak rano wyjadę. - Nie! - wszystkie trzy głosy mocno zaprotestowały. - Zostań, proszę - błagała Bobby. - Teraz, kiedy mama ma nadzieję, że zobaczy rezydencję w „Town and Country", nie da nam żyć, jeśli nic z tego nie wyjdzie. Prawdę mówiąc, prawdziwym problemem jest to, że mama nie pochwala dziewcząt, które pracują, to znaczy dziewcząt naszego pokroju. Boi się, że zarazisz mnie swoimi pomysłami. Ale kiedy zobaczy, że można pozostać damą nawet wtedy, gdy się pracuje, może trochę mi odpuści i da mi zrobić coś pożytecznego. W końcu o wiele bardziej przypominasz damę niż ja. Podaj mi herbatniki, Bastie. Brat spełnił jej życzenie. - Niech pani zostanie, panno Dalrymple - nalegał. Nie mamy tu zbyt wielu gości. Daisy przypomniała sobie słowa Tommy'ego Pearsona, że lady Valeria boi się, że syn oderwie się wreszcie od jej spódnicy i się ożeni. Czy to był kolejny niewypowiedziany powód jej niechęci do obecności Daisy? Wprawdzie Sebastian nie wykazywał jakichkolwiek oznak zainteresowania jej osobą, a i ona nie miała zamiaru go
zachęcać, mimo że był dwa razy przystojniejszy niż Rudolph Valentino, najnowszy amerykański idol filmowy. Podejrzewała, że żona Adonisa nie będzie miała łatwego życia, zwłaszcza z jego matką u boku. - Cóż... - Mam nadzieję, że pani zostanie - powiedział Goodman z intrygującym uśmiechem. - Wgryzłem się już trochę w historię Occles Hall ze względu na pani przyjazd. - A to już coś - wtrącił Sebastian. - Ben jest znawcą antyku, dla którego historia Anglii to jedna wielka bzdura. - Też coś! - roześmiał się sekretarz. - Ale nie zabrałbym się za to, gdyby lady Valeria nie dała mi jasno do zrozumienia, że oświecenie pani to mój obowiązek. Daisy roześmiała się. - Cóż, nie chcę być odpowiedzialna za to, że zmarnował pan czas na próżno. Poza tym muszę przyznać, że byłoby mi trudno znaleźć tak późno temat do lutowego artykułu. Zostanę. - Świetnie - krzyknęła Bobbie. - Poczęstuj się jeszcze ciasteczkiem. - Nie, dziękuję. Panie Goodman, czy mógłby mi pan teraz pokrótce opowiedzieć historię rezydencji, żebym mogła rozplanować artykuł? - Oczywiście. Nie mogę jednak powiedzieć, by była jakaś szczególnie porywająca. Budynek został zbudowany po Wojnie Dwóch Róż (Wojna Dwóch Róż - wojna domowa, tocząca się w Anglii w latach 1455 - 1485. Uważana za swoiste przedłużenie wojny stuletniej [przyp. tłum.].), a więc ominęła go cała zabawa. Dziedzicami byli zawsze spokojni, przestrzegający prawa domatorzy, na tyle ostrożni wobec dzierżawców i sąsiadów, by nie wzbudzać rozruchów. Byli wystarczająco daleko od Londynu, by nie wikłać się w polityczne spory, wystarczająco daleko od granicy, by nie
obawiać się grasujących Szkotów, a nawet z dala od terenów przemysłowych, więc ominął ich bunt luddystów (Luddyzm angielski radykalny ruch społeczny z początkowego okresu rewolucji przemysłowej (1811 - 1813). Nazwa „luddyzm", „luddyści" pochodzi od nazwiska, być może fikcyjnego generała (lub króla) Neda Ludda, przywódcy luddystów [przyp. tłum.].). - Diabelsko nudne towarzystwo - zauważył Sebastian. - W większości - zgodził się pan Goodman. - Moment chwały, jeśli tak to możemy określić, przyszedł w trakcie wojny domowej. Dziedzicem był wtedy rojalista. Cromwell miał ważniejsze sprawy na głowie, ale oddział lokalnych parlamentarzystów dokonał oblężenia. Ponieważ jedyną obronę stanowiła fosa i kilka muszkietów, jedna mała armata szybko sprawiła, że obrońcy poczuli strach przed Bogiem, a przynajmniej przed Okrągłymi Głowami (Okrągłe Głowy (ang. Roundhead) - zwolennicy parlamentu podczas rewolucji angielskiej (1640 - 1660). Nazwa powstała od sposobu strzyżenia się purytanów. Nie wszyscy zresztą nosili takie fryzury, lecz jeśli już występowały, kontrastowały mocno z modą XVII wieku na długie włosy, jakie nosili z dumą tzw. chevaliers („kawalerowie") angielscy rojaliści [przyp. tłum.].). Postanowili się poddać po kilku strzałach, bardzo słusznie zresztą. - Kawaleryjski ekwiwalent „miejscowego Hampdena" (Cytat z Elegii napisanej na wiejskim cmentarzu Thomasa Graya. Przełożył Stanisław Barańczak: „Może miejscowy Hampden tu leży, zuch śmiały, / Co stawiał czoło jakimś wioskowym tyranom? / Może niedoszły Milton, niemy i bez chwały? / Cromwell, który nie zbrukał kraju krwią przelaną?" [przyp. tłum.].) - zauważyła Daisy. Sebastian się roześmiał. - Tak, i moich przodków „niemych i bez chwały".
Twarz Bobbie wyrażała pustkę. Jakim cudem udało jej się ukończyć szkołę, nie znając Elegii Graya, ukochanego poematu wszystkich nauczycieli angielskiego? - Nie śmiej się - pan Goodman zwrócił się do Sebastiana. - To wystarczyło na tytuł baroneta podczas późniejszej restauracji Stuartów. Gdyby wytrwali ciut dłużej, miałbyś szansę zostać baronem. Jeszcze herbaty, Bobbie? - Tak, proszę. Bastie, przestań okupować ciasto. Ani lady Valeria, ani sir Reginald nie zjawili się do czasu, gdy Bobbie wreszcie zaspokoiła apetyt. Dźwignęła się z krzesła z uczuciem sytości. - Chyba powinnam się przebrać. Chodź do mojego pokoju, Daisy, to sobie spokojnie pogadamy. Daisy była rozbawiona, choć nie zdumiona, widząc, że wszystkie ściany w pokoju Bobbie były poświęcone sportowi. Podobizny mistrzów olimpijskich, takich jak Constance Jeans, Kitty McKane i Phyllis Johnson, wisiały razem z portretami Bobbie na koniu oraz niezliczonymi zdjęciami drużynowymi. Bobbie należała do każdej szkolnej drużyny - golf, tenis, krykiet, wioślarstwo, pływanie - i była kapitanem większości z nich. Daisy, która na ostatnim roku ledwo załapała się na dwunastą pozycję w drugiej drużynie krykieta, przypomniała sobie, jak bardzo ją podziwiała. Gdy zauważyła na stoliku nocnym egzemplarz „Town and Country" z artykułem o Wentwater, miała nadzieję, że role choć trochę się odwróciły. Krążyła po pokoju, próbując wyłowić na fotografiach znajome twarze, podczas gdy Bobbie odesłała służącą i zniknęła w łazience, zostawiając otwarte drzwi. Pomiędzy potężnymi pluskami Daisy usłyszała jej pełen nadziei głos. - Na pewno polubisz tatusia. Ma złote serce. Będzie ci chciał pokazać swoją modelową mleczarnię, ale nie obrazi się, jak odmówisz.
- To może być ciekawy dodatek do mojego artykułu. Sir Reginald osobiście ją prowadzi? - Spędza tam połowę czasu, a nawet trzy czwarte. Wszystko jest bardzo nowoczesne i cały czas eksperymentuje z nowymi metodami. Jego sery Cheshire zdobywają nagrody na wszystkich konkursach. - Koniecznie muszę o tym napisać. - Biedaczek pewnie ucieka od swojej żony do mleczarni. Z tego, co słyszała Daisy, był tak samo zdominowany jak dzieci. - Myślę, że to fantastyczne, że piszesz. I naprawdę ci za to płacą? - w głosie Bobbie było słychać zazdrość. - Czy to nie cudowne? Przez jakiś czas próbowałam stenografii, ale jej nienawidzę. Za to uwielbiam pisać. Dzięki tym artykułom i kilku innym drobiazgom, a także pomagając od czasu do czasu Lucy w jej pracowni, jakoś daję radę. Mam trochę pieniędzy, które zostawiła mi ciotka i które często ratują mi życie. Mówisz, że chciałabyś poszukać pracy? - Bardzo. Ale nie nadaję się do niczego, poza jazdą konną i sportem. I nie mam grosza przy duszy. - Słychać było bulgotanie i chwilę później Bobbie pojawiła się w drzwiach, otulona ogromnym różowym ręcznikiem. - A gdybym już raz uciekła, a coś poszłoby nie tak, nie mogłabym tu wrócić i błagać, by przyjęli mnie z powrotem. - Wiem, o czym mówisz. Matka nigdy nie dałaby mi zapomnieć, gdybym wróciła i zamieszkała z nią w Dower House. - Twój brat zginął na wojnie, tak? - zapytała szorstko Bobbie, ponownie znikając w łazience. - Tak, a ojciec umarł w trakcie epidemii grypy. Mój kuzyn odziedziczył tytuł i Fairacres. Muszę im oddać, że on i Geraldine chętnie by mnie przyjęli, ale są strasznie sztywni. Mogłabym też zamieszkać z moją siostrą Violet i jej mężem,
którzy są bardzo kochani, i zostać pomocną ciotką. Ale wolę niezależność, nawet jeśli trzeba trochę powalczyć. Bobbie znowu się pojawiła, tym razem ubrana w różowe flanele, a jej wilgotne włosy sterczały na wszystkie strony niczym stóg siana. Choć była duża, nie była gruba. Tak naprawdę wielu wątłych mężczyzn mogłoby jej pozazdrościć mięśni. Przy niej Daisy poczuła się delikatna i kobieca. - Strasznie się cieszę, że przyjechałaś - mówiąc to, wciągała na siebie halkę z krepy, zakrywając bardziej prozaiczną bieliznę. - Wiem, że Sebastian też. Od razu wyczułam, że cię lubi, bo w ogóle się odzywał. Biedaczek jest zazwyczaj bardzo nieśmiały przy dziewczynach. Uroczy Sebastian pewnie tyle nasłuchał się od matki o podłych kobiecych sztuczkach, aż zrobił się chorobliwie nieśmiały, domyślała się Daisy. - Domyślam się, że twój brat ma niezwykłe powodzenie powiedziała taktownie. - Jest niesamowity, prawda? Chciałabym choć w połowie wyglądać tak jak on. - Bobbie wsunęła głowę w fałdy okropnej oliwkowej sukienki z dużą ilością koralików i zaczęła podskakiwać, aż materiał dobrze się ułożył. Sukienka wisiała na niej jak worek. - Chyba musiałby się opędzać, gdyby mama pozwalała mu gdziekolwiek wychodzić. - Rozumiem, że jeździ na Riwierę. - Ale na smyczy. Mam wrażenie, że mama czuje, że musi go od czasu do czasu wyprowadzić i przewietrzyć, żeby ludzie nie myśleli, że jest ułomny. Nudziłby się tam tak samo jak tutaj, gdyby nie pływanie. Pływa jak ryba. I są tam jeszcze jakieś rzymskie ruiny, w których mama pozwala mu się bawić. - Pan Parslow interesuje się rzymskimi ruinami? zapytała zdumiona Daisy. - Kiedy był jeszcze w szkole, strasznie się ekscytował, gdy na jednym z pól taty znaleziono kawałek rzymskiej
mozaiki. Mama pozwoliła mu przekopać całe pole i udało mu się znaleźć kilka monet, chociaż czasami się zastanawiam, czy sama ich nie kupiła i nie kazała tam włożyć. Były w niezwykle dobrym stanie. - Mogłaby to zrobić? - Pewnie, zrobiłaby wszystko, byle tylko był szczęśliwy. Poza wypuszczeniem go z rąk - stwierdziła gorzko Bobbie. Tak czy siak, nic więcej nie znalazł, ale nadal ma na tym punkcie fioła. A potem Ben zaczął pracować dla tatusia i zainteresował go antykiem. - Pan Goodman faktycznie jest specjalistą od antyku? - Był pierwszy w Oksfordzie i pewnie zostałby nauczycielem akademickim, gdyby nie wojna. Oczywiście ma fioła na punkcie książek i filozofii i tych wszystkich bzdur, ale jest słodki i lubi spełniać kaprysy Bastiego, ucząc go o tych wszystkich garnkach. Mama kupiła mu nawet okropnie starą i drogą amf... coś tam, amforę? Ale on twierdzi, że to nie to samo jak wtedy, gdy się samemu coś wykopie. - Chyba nie da się wyżyć z archeologii - pomyślała Daisy. - Ludzie, którzy się tym zajmują, są po prostu bogaci, jak lord Carnarvon, który w zeszłym roku odkopał grób Tutenchamona. - Ale Sebastian ma odłożoną sporą sumkę. Na tyle dużą, by przeżyć. Odziedziczył po ciotce, tak jak ty, ja miałam pecha, nie dostałam ani grosza. - I nie uciekł jeszcze do Grecji? - Daisy była tak zdumiona, że zapomniała o takcie. Bobby oblała się rumieńcem. - Nie możesz go obwiniać, że nie sprzeciwia się mamie powiedziała, broniąc Sebastiana. - Poczekaj, aż ją poznasz, wtedy zrozumiesz.
ROZDZIAŁ TRZECI - A więc jest pani córką Maud Dalrymple? - ton lady Valerii nie sugerował, by widziała jakikolwiek powód, by gratulować wdowie wicehrabinie jej latorośli. Pod wpływem jej krytycznego spojrzenia Daisy pożałowała, że nie włożyła szarej, zapinanej pod szyję sukienki i nie zrezygnowała ze szminki i pudru. Nie była też pewna, czy to spojrzenie bazyliszka nie przenikało wprost do frywolnych majtek ze sztucznego jedwabiu, które włożyła zamiast praktycznych wełnianych majtasów. Powinna się upewnić, czy ktoś jeszcze nie zszedł na dół, zanim dołączyła do lady Valerii w salonie. Ale była przecież profesjonalistką, kobietą niezależną, przypomniała sobie, zajmując miejsce na ozdobionym frędzelkami, zakrytym pokrowcem wiktoriańskim krześle. Nie miała powodów, by drżeć przed tym miażdżącym wzrokiem. Nawet najbardziej przerażająca postać, odziana w imperialną purpurę, nie mogła jej onieśmielić, o ile sama na to nie pozwoliła. A jej głos, przypominający głos szkolnej dyrektorki, nie wystarczał, by Daisy poczuła się jak niegrzeczna uczennica. - Zna pani moją matkę, lady Valerio? - zapytała uprzejmie. - Debiutowałyśmy w tym samym roku, choć później straciłyśmy kontakt. W tamtych czasach wiedziano jeszcze, jak wychowywać młode damy Emancypacja! Też coś, nawet nie znałyśmy tego słowa. Jestem zdumiona, że Maud pozwala na to, by jej córka pracowała. - Matka nie kontroluje tego, co robię. - A powinna. Ale Maud nigdy nie była zbyt stanowcza. Daisy ugryzła się w język. Jej matka może i była kłótliwą zrzędą z wiecznym poczuciem krzywdy, ale lady Valeria nie powinna jej krytykować.
- Mama ma się dobrze - powiedziała przez zaciśnięte zęby - biorąc pod uwagę okoliczności. Przekażę jej, że pani o nią pytała. Muszę pani podziękować za zaproszenie do Occles Hall - a niech ma nad czym myśleć. - Zarówno dom, jak i wioska są urocze. Na mocno upudrowanej twarzy lady Valerii pojawił się wyraz samozadowolenia. - Kiedy wychodziłam za Reginalda, wszystko było w opłakanym stanie, ale teraz muszę siebie pochwalić. Nie znajdzie pani posiadłości równie dobrze odnowionej i utrzymanej. Zemsta była zbyt słodka. - Poza kuźnią. Lady Valeria się skrzywiła. - Nie napisze pani o kuźni! - rozkazała surowym tonem. - Nie, nie jest to coś, o czym czytelnicy „Town and Country" chcieliby czytać. - Daisy przyznała z żalem. - Jestem pewna, że i bez tego znajdę wiele tematów, o których będę mogła napisać. - Sekretarz sir Reginalda będzie służył pani wszelką pomocą. Spodziewam się, że wystarczy pani dzień, góra dwa, by zebrać materiał do artykułu. Oczywiście po powrocie do miasta może pani zatelefonować do pana Goodmana, gdyby miała pani więcej pytań. Sprytnie to rozegrała, przyznała Daisy. Poczuła się tak, jakby dostała w twarz. Z drugiej strony nie miała najmniejszego zamiaru korzystać z wymuszonej gościnności lady Valerii dłużej niż było to konieczne. Uśmiechnęła się do gospodyni i mruknęła: - Jest pani zbyt miła. Lady Valeria wyglądała na zaniepokojoną. Rachunki wyrównane, pomyślała Daisy, i z zainteresowaniem czekała na kolejny cios.
Z opresji uratowało ją przybycie niskiego, pucołowatego dżentelmena w staromodnej szkarłatnej bonżurce. - O, jesteś, Reggie - odezwała się lady Valeria. Dlaczegóż to, na litość boską, nie masz na sobie smokingu? Sir Reginald spojrzał w zdumieniu na swoje ubranie. - Przepraszam, rybeńko. Myślałem o koniczynie i całkiem zapomniałem, że mamy gościa - uśmiechnął się do Daisy. Może... - Po co płacę służącemu? - grzmiała jego żona. - Jest przeziębiony - powiedział spokojnym głosem sir Reginald. - Odesłałem go rano do łóżka i kazałem zostać tak długo, aż wydobrzeje. Może...? - Reginaldzie, ile razy ci mówiłam, że z rozpieszczania służby nie wyjdzie nic dobrego. - Jestem pewien, że masz rację, skarbie, ale nie chciałbym się od niego zarazić i być może zarazić młodego Goodmana. Przedstawisz mi naszego gościa? - Panno Dalrymple, to mój mąż, sir Reginald. Panna Dalrymple pisze do gazety. - Witamy w Occles Hall, panno Dalrymple. Mogę nalać panience sherry? - W jego oczach, równie niebieskich, jak oczy Sebastiana, pojawiły się łobuzerskie iskierki. - Obawiam się, że nie mamy składników na te amerykańskie koktajle, które panienki teraz preferują. - Dziękuję panu, sherry będzie w sam raz. - No, ja myślę - prychnęła lady Valeria. Nalał trzy szklaneczki sherry. Podając Daisy drinka, zagadnął: - Jest pani córką Edwarda Dalrymple'a, prawda? Żałuję, nie znałem zbyt dobrze pani ojca, ale kiedyś dał mi dobrą radę dotyczącą krów holsztyńsko - fryzyjskich. Bardzo rozsądną. To duża strata dla rolnictwa. Chodziła pani do szkoły razem z Bobbie, tak?
- Tak, ale ona jest dwa lata starsza i niesamowita w sporcie. Ja z kolei jestem beznadziejna i zawsze bardzo ją podziwiałam. - Mniemam, że teraz, kiedy jest pani niezależną kobietą, zarabiającą na swoje utrzymanie piórem, role się odwróciły. Jestem zachwycony, że wybrała pani Occles Hall jako temat artykułu. Czy mogę liczyć na to, że wtrąci pani choć słówko o mojej mleczarni? - Nonsens, Reggie. Artykuł panny Dalrymple będzie o rezydencji i wiosce. - Nie śmiałabym pominąć mleczarni, sir Reginaldzie. Uważam za swój patriotyczny obowiązek, by wspierać brytyjskie rolnictwo. Będzie pan na tyle miły, by mnie osobiście oprowadzić? Lady Valeria zrobiła się tak purpurowa jak jej suknia i zakrztusiła się sherry. Po chwili zjawili się Bobbie i Ben Goodman. Lady Valeria z wyraźnym niezadowoleniem spoglądała to na córkę, to na Daisy, a Daisy znowu żałowała, że włożyła różową suknię z szarmezy, przy której oliwkowy worek Bobbie wyglądał jeszcze bardziej buro i nijako. Z drugiej strony z radością odkryła, że pan Goodman jadał wspólnie z rodziną. Nie będzie jedynym outsiderem wśród Parslowów, a poza tym zdążyła go już polubić. - Panie Goodman! - lady Valeria wezwała do siebie sekretarza i zaczęła narzekać na jakiś list, który dla niej napisał. Bobbie dołączyła do Daisy i sir Reginalda. Z czułością pocałowała ojca i zwróciła się do Daisy: - Czy mama okropnie cię zbeształa? - Nie - skłamała Daisy, desperacko próbując powiedzieć coś dobrego. - Okazuje się, że nasze matki w tym samym roku debiutowały przed królową Wiktorią. To miło z jej strony, że
poprosiła pana Goodmana, by opowiedział mi historię Occles Hall. Sugerowała nawet, żebym do niego zadzwoniła, gdybym po powrocie do domu miała więcej pytań. - Mam nadzieję, że zostanie pani tak długo, aż znajdzie pani odpowiedzi na wszystkie pytania - powiedział z naciskiem sir Reginald. - Bobbie, panna Dalrymple była na tyle miła, że obiecała, iż wspomni w artykule o mojej mleczarni. - Fantastycznie! Rozmawiali przez parę minut o pracy Daisy, aż pojawił się kamerdyner Moody. Rozejrzał się po salonie, a jego ponury wyraz twarzy przybrał charakter wręcz żałobny. - Obiad gotowy, jaśnie pani - zaanonsował. - Panicz Sebastian jeszcze nie zszedł na dół - odezwała się ostrym tonem łady Valeria. - Poczekamy. - Jak sobie pani życzy. Sebastian pojawił się pięć minut później. Daisy wstrzymała oddech, widząc go w stroju wieczorowym. W ciągu ostatnich paru godzin zdołała samą siebie przekonać, że nie mógł być tak szaleńczo przystojny, jak to zapamiętała, ale się myliła. Był. - Przepraszam za spóźnienie, mamo - powiedział. Thomkins nie mógł znaleźć spinek do mankietów. - Drogi chłopcze - głos lady Valerii był zarówno uprzejmy, jak i rozdrażniony. - Jeśli nadal będziesz się upierał, żeby go trzymać, pomimo jego niedbalstwa... - Ale Thomkins całkowicie mi wystarcza. Przepraszam, że musiała pani przeze mnie czekać na kolację, panno Dalrymple. - Kiedy się uśmiechał, łatwo było zrozumieć, czemu matka miała na jego punkcie bzika i bała się go puścić między damy.
Moody zjawił się ponownie, choć poruszał się tak, jakby bolały go nogi. - Obiad podano, jaśnie pani. Do kolacji usługiwał sam kamerdyner i służąca. Od czasów wojny tylko najbardziej okazałe domy mogły sobie pozwolić na lokaja. Daisy rozpoznała w służącej dziewczynę, która wcześniej przyniosła herbatę. Była pulchną brunetką, która poruszała się dość niezgrabnie i co chwilę dostawała szeptane reprymendy od Moody'ego. Za każdym razem, gdy podawała talerz, wydawało się, że za chwilę wyślizgnie się z jej nerwowego uścisku, ale wszystko szło dobrze, do czasu aż skończyli danie główne. Lady Valeria zbeształa ją za zabieranie talerzy ze złej strony. Talerz, który dziewczyna właśnie odebrała, runął na ziemię, a widelec i nóż pofrunęły w różnych kierunkach. Zanosząc się od płaczu, dziewczyna wybiegła z pokoju. - Coś takiego - lady Valeria odezwała się rozgniewanym głosem. - Jeśli po trzech tygodniach wciąż nie potrafi wykonywać swoich obowiązków, będzie musiała odejść. Moody, nie mogę pojąć, dlaczego ty i Twitchell nie jesteście w stanie zatrudnić i wyszkolić odpowiedniej służącej. Będziecie się musieli bardziej postarać. - Tak jest, jaśnie pani - odezwał się ponuro Moody. Oczywiście. W trakcie deseru panowała grobowa cisza, tylko Daisy i sir Reginald usiłowali prowadzić rozmowę na temat sera. Przynajmniej mogła mu szczerze pogratulować sera Cheshire, który zamykał posiłek. Lady Valeria wstała od stołu, by wyprowadzić panie. - Pastor i pastorowa Lake dołączą do nas w salonie ogłosiła, dodając niezadowolonym tonem. - Nie było go w domu, gdy zajechałam na plebanię, by powiedzieć, co sądzę o
jego ostatnim kazaniu. Wszyscy są równi wobec Boga, też coś! Anarchistyczny bełkot. - Raczej bolszewicki, mamo - zagaił Sebastian. Anarchiści są już passe, a właściwie już ich nie ma. Daisy, sir Reginald i Ben Goodman wybuchli śmiechem. Bobbie wyglądała na zmieszaną, a Daisy zaczęła się zastanawiać, czy kiedykolwiek słyszała o bolszewikach i anarchistach. - Bardzo trafnie, Sebastianie. - Powiedziała z cienkim uśmiechem jego matka. - Nie siedźcie za długo nad porto, Reggie. - Oczywiście, Valerio - mruknął baronet. Pastor i pastorowa już czekali w salonie. Byli do siebie bardzo podobni, oboje szczupli, w okularach i nieco nerwowi. Jednak spojrzenie, którym pani Lake obdarzyła lady Valerię, gdy ta zaczęła besztać jej męża, było pełne odrazy. Daisy była zaskoczona, słysząc, że pastor próbuje się bronić. Pastorostwo nie było więc parą siedzących pod miotłą myszek, jak mogło się wydawać. Kiedy panowie wrócili i zwolnili je z obowiązku zabawiania pani Lake, Bobbie wyjaśniła: - Marzą tylko o tym, by opuścić świętego Dunstana, więc pastor Lake często głosi kazania, które mogą się mamie nie podobać, w nadziei, że wreszcie nakłoni biskupa, by go odwołał. W końcu mu się uda. Od śmierci starego pastora Peascoda, który praktycznie prosił o pozwolenie, by oddychać, nie mieliśmy tu pastora dłużej niż dwa lata. - Z tego co słyszę, wasze służące też nie zagrzewają zbyt długo miejsca. - W ciągu ostatnich dwóch miesięcy mieliśmy już trzy powiedziała z grymasem Bobbie. - Awansują z pozycji pokojówek, a potem znowu są redukowane, gdy mama ma
dość ich niekompetencji. Kolejne dwie czekają w kolejce, a potem zostanie już tylko pomoc kuchenna. - Ale nie są zwalniane? - Oczywiście, że nie. Ciężko jest znaleźć kogoś, kto chciałby tu pracować. - Od czasów wojny wszyscy mają problem ze służbą powiedziała Daisy, której nie było stać na żadną pokojówkę, nawet gdyby udało jej się taką znaleźć. Obie z Lucy dawały sobie jakoś radę z kobietą, która przychodziła raz dziennie. Dziewczęta przyzwyczaiły się do większej swobody i wyższych pensji niż to, co oferuje im służba. - I bardzo dobrze. Moody przydreptał z kawą. Daisy wzięła jedną filiżankę, ale wypiła tylko połowę, po czym przeprosiła i udała się do łóżka. Była zmęczona podróżą, a co ważniejsze, miała przed sobą dużo pracy i - o ile nie zdarzy się cud i sir Reginald nie dopnie swego - miała przed sobą tylko dwa dni. Rano Daisy obudziło słońce zaglądające do pokoju przez różowe, kraciaste zasłonki. W jasnoróżowym świetle przez chwilę nie wiedziała, gdzie jest. A potem sobie przypomniała. Natychmiast wyskoczyła z łóżka. Dom był skierowany na wschód. To był idealny moment, by go sfotografować, i tym razem pogoda sprzyjała. Ale za chwilę mogły pojawić się chmury. Szybko narzuciła sweter, spódnicę i płaszcz, chwyciła za aparat oraz statyw i wyszła. Zgubiła się tylko dwa razy. Za pierwszym razem pokojówka z koszem na węgiel wskazała jej drogę. Za drugim razem znalazła drzwi prowadzące do krużganka na dziedzińcu, wokół którego stał dom, wyszła więc tamtędy. Mając nadzieję, że później słońce będzie wystarczająco wysoko, by sfotografować dziedziniec, pobiegła do tunelu pod wschodnim skrzydłem i chwilę później wyłoniła się przy fosie, mocno mrugając powiekami.
Warunki były idealne. Lutowe słońce wzeszło już wysoko i rzucało ciekawe cienie. Mroźne powietrze było czyste jak łza i tak spokojne, że woda odbijała każdy szczegół misternej czarno - białej elewacji. Daisy zdążyła zużyć całą rolkę filmu, zanim zdecydowała, że kolejnym ważnym punktem programu było śniadanie. W jadalni wesołym chórem powitali ją Bobbie i Ben Goodman. - Częstuj się - powiedziała Bobbie, wskazując na kredens. Obok jej talerza leżał nieotwarty egzemplarz „Timesa". - Czyż to nie cudowny dzień? - Fantastyczny. - Zerkając pod pokrywki, Daisy szerokim łukiem ominęła jajka, którymi żywiła się w domu, i wybrała wędzonego łupacza, ciepłe bułeczki i herbatę. - Byłam już na dworze, żeby zrobić zdjęcia - dodała, siadając przy stole. - Świetnie. Grasz w golfa? Muszę zabrać Ranee do kuźni, ale pomyślałam, że później mogłybyśmy rozegrać partyjkę? - Nie mogę. - Daisy była wdzięczna za wymówkę. - Muszę się wziąć do pracy. Twoja matka wyraziła się dość jasno, że mój pobyt tutaj nie powinien przekroczyć dwóch dni. - Dwa dni? Rety! Nie wierzę, że naprawdę to miała na myśli. Jak sądzisz, Ben? - Chyba lepiej będzie, jak przemilczę ten temat powiedział z uśmiechem, który rozjaśniał jego zwyczajną twarz. - Jestem do pani dyspozycji, panno Dalrymple. - Chciałabym zobaczyć ogród, póki jeszcze jest ładnie. - Oczywiście, chociaż o tej porze roku nie ma zbyt wiele do oglądania, poza rzecz jasna ogrodem zimowym. - Jest tu ogród zimowy? Cudownie, - Miała go właśnie zapytać, jak tam trafić, nie chciała ciągnąć go ze sobą ze względu na chorą nogę, gdy pojawił się Sebastian. Wyglądał na sennego. Nalał sobie kawy i usiadł do stołu.
- Wcześnie dziś wstałeś, Bastie - zauważyła ze zdziwieniem jego siostra. - Jest piękny dzień, a poza tym mamy uroczego gościa uśmiechnął się, a Daisy poczuła, jak jej serce zaczyna łomotać. - Czy jeździ pani konno, panno Dalrymple? Pokazałbym pani okolicę. - Dziękuję, ale... - Bastie, Daisy mówi, że mama powiedziała, że może zostać tylko dwa dni - przerwała jej Bobbie. - Nie w tylu słowach - wtrąciła szybko Daisy. - Uważasz, że naprawdę to miała na myśli? Mieszając kawę, Sebastian się zamyślił. - Kto wie. Niech pani zostanie dłużej, to się dowiemy. - Nie bądź tłumokiem! Tatuś zaprosił ją, żeby została tak długo, jak będzie chciała. - Jakby to miało jakieś znaczenie - powiedział cynicznie. - I mama znała matkę Daisy jeszcze w dawnych czasach. - W takim razie myślę, że jest pani bezpieczna, panno Dalrymple, chyba że miały jakąś sprzeczkę? - Lady Valeria nic na ten temat nie wspomniała. - Na pewno by to zrobiła. Czy wybierze się pani ze mną na przejażdżkę? - Dziękuję, ale powinnam zobaczyć ogród, póki jest ładna pogoda, na wypadek gdyby jutro miało lać. Skinął głową i nie naciskał jej. Nie zaproponował również, że pokaże jej ogród. - Myślę, że dam sobie radę bez pana pomocy, panie Goodman - zasugerowała Daisy. - Jeśli ma pan zajęcie w domu. - Cieszę się, że mam wymówkę, żeby wyjść na dwór w tak cudowny dzień - zapewnił ją. - Tam jest cholernie zimno - powiedział gwałtownie Sebastian, wstając od stołu i podchodząc do kredensu. - Na
trawnikach leży szron. Na litość boską, żeby nie doszło do zaziębienia! - Byłam już na dworze z aparatem. Jest dość rześko. Daisy miała wrażenie, że jego słowa skierowane były raczej do Bena Goodmana niż do niej. Troska o zdrowie sekretarza sprawiła, że jeszcze bardziej go polubiła. - Dobrze się opatulimy - obiecał Goodman. Kiedy w końcu wyszli, miał pod czapką wełnianą kominiarkę, zakrywającą usta i nos, i ciężki żołnierski płaszcz bez pasków. - Mogę robić za stracha na wróble - powiedział ze śmiechem. - Mam nadzieję, że pani to nie przeszkadza. - Nie jestem ptakiem. Zimne powietrze szkodzi pańskim płucom? - Jeśli zbyt głęboko oddycham. Ale dzisiaj słońce naprawdę grzeje. Za chwilę zdejmę kominiarkę. Najpierw zaprowadził ją na taras od strony południowej. Stamtąd szerokie kamienne schody prowadziły do francuskiego ogrodu. Przy otoczonych niskim, misternie zdobionym żywopłotem kwietnikach Daisy doszła do wniosku, że później wyjdzie tu ładne zdjęcie. Nie wzięła ze sobą sprzętu, nie chcąc go niepotrzebnie nosić. Poszli wzdłuż żwirowej ścieżki otoczonej wysokimi cisami z jednej strony i bluszczem z drugiej, aż doszli do drzwi w murze. Zatrzymując się, by zdjąć kominiarkę, pan Goodman wskazał na ścieżkę. - Prowadzi aż do parku, a stamtąd jest skrót do wioski. Nie wiem, czy byłaby pani zainteresowana towarzyszyć mi do Gospody Cheshire Cheese jeszcze przed obiadem? - Z przyjemnością, ale czy powinien pan tak daleko chodzić? - Pewna dawka ćwiczeń ma dobry wpływ na moją nogę, inaczej robi się sztywna. Pani straciła na wojnie brata, prawda?
- Jedynego brata... i narzeczonego. - Bardzo mi przykro. To była jatka. Obaj byli w armii? - Gervaise tak. - Nie lubiła mówić o Michaelu, ale wyczuła w nim szczere współczucie i postanowiła kontynuować. - Mój narzeczony był kierowcą w oddziale ratunkowym FAU (Friends' Ambulance Unit - ochotniczy oddział ratunkowy działający w czasie I wojny światowej [przyp. tłum].). - Obdżektor?(Obdżektor - uchylający się od służby wojskowej z przyczyn moralnych lub religijnych [przyp. tłum].) - Sposób, w jaki wypowiedział znienawidzony epitet, był zupełnie inny niż, gdy mówił to Phillip i zdecydowana większość osób, czyli z nieukrywaną pogardą. - To jeden z ich oddziałów mnie wyciągnął. Dzielni faceci, pchali się w sam środek piekła bez żadnej broni, by się ratować. Daisy poczuła, jak do oczu napływają jej łzy. Ukrywanie własnych uczuć, o ile nie była gotowa bronić Michaela, powodowało, że rana po nim wciąż była otwarta i bolesna. Zrozumienie Bena Goodmana przyspieszyło proces gojenia, rozpoczęty niedawno przez inną bratnią duszę. Sekretarz odwrócił się, by otworzyć drzwi. Usłyszeli czyjeś szybkie kroki na żwirze i oboje się odwrócili. W ich stronę biegł ciemnowłosy, żylasty chłopak w roboczym ubraniu. - Panie Goodman, telefon do pana - ogłosił z muzykalnym walijskim akcentem. - Międzymiastowa. - Do diaska. Cóż, trudno. Panno Dalrymple, to jest Owen Morgan, który jest bardziej odpowiedni, by pokazać pani ogród zimowy. Ale wrócę, jak tylko będę mógł. Proszę mi wybaczyć. - I szybko pokuśtykał do domu. Daisy uśmiechnęła się do rumieniącego się chłopca. - Cudownie, będę miała przewodnika.
- Ale nie znam jeszcze tych wszystkich łacińskich nazw, panienko - wykrztusił. - Pan Bligh, główny ogrodnik, on je zna. - Prawdę mówiąc, wolę zwyczajne nazwy. Chodźmy, Owen. - Pierwsza ruszyła przez drzwi i natychmiast otoczyła ją wiosna. Ze wszystkich czterech stron ogród był otoczony murem, chroniącym go od zimnych wiatrów. Pośrodku, w centrum wybrukowanego placu, stał klasyczny posąg przedstawiający skrzydlatą postać tęgiego, potarganego mężczyzny z muszlą przytkniętą do ust. Boreasz, Północny Wiatr, głosił napis na cokole. A wokół placu, wzdłuż ścian, znajdowała się szeroka, mieniąca się kolorami rabatka. Były tam drzewa wiecznie zielone - Daisy rozpoznała drzewo laurowe i różnobarwny ostrokrzew - i rośliny o szarozielonych liściach. Ściany pokrywała kwitnąca winorośl i krzewy, żółte kaskady zimowego jaśminu, w powietrzu unosił się zapach wiciokrzewu i lebiodki, koralowych pąków japońskiej pigwy. Od frontu, walcząc z przebiśniegami i tojadami, rosły irysy, krokusy, fiołki, wielobarwne pierwiosnki, fioletowo - niebieskie zawilce, liliowe barwinki, szkarłatne cyklameny. - Cudnie! - krzyknęła Daisy. - Tak bym chciała, żeby ktoś wynalazł skuteczny sposób na robienie kolorowych zdjęć. Nawet jeśli poznam nazwę każdej z tych roślin, słowa nie są w stanie ich opisać. Młody ogrodnik oprowadził ją, wskazując na delikatne ciemierniki, wawrzynki, pomarańczowe miechunki i puszyste żółto - brązowe bazie. Słuchała jego głosu z taką samą przyjemnością, jak nazw poszczególnych roślin. - Z której części Walii jesteś? - spytała. - Z Glamorgan, panienko. Merthyr Tydfil. - To na południu. Jesteś daleko od domu.
- O tak, panienko, i strasznie za nim tęsknię. - Zostawiłeś tam rodzinę? Chłopak zaczął opowiadać swoją historię. - Tato zginął w kopalni. Mama nie pozwoliła nam, chłopcom, zostać górnikami. Jest nas pięciu braci, wszyscy się gdzieś porozjeżdżali. Dwóch jest w marynarce, jeden jest osobistym służącym pewnego dżentelmena w Londynie. Rhyss jest nauczycielem - powiedział z wyraźną dumą - tak jak jedna z moich sióstr. Pozostałe dwie wyszły za mąż i są w domu, w Merthyr. - Pewnie czujesz się tu samotny, mając tak liczną rodzinę? - Spotykałem się z pewną dziewczyną. - Jego twarz wykrzywił grymas smutku. - Byliśmy prawie zaręczeni, i niech panienka sobie wyobrazi, uciekła do Londynu. - W takim razie nie była ciebie warta - powiedziała stanowczo Daisy, gdy minęli ostatni zakręt i stanęli przed kwietnikiem po prawej stronie wejścia. Owen nie wyglądał na pocieszonego. - Czy to żonkile wychodzą tu między przebiśniegami? - zapytała, by odwrócić jego uwagę, chociaż doskonale rozpoznała zielone pędy. Mocno zamrugał oczami, pociągnął nosem i odpowiedział: - Tak, proszę panienki, a tam są narcyzy. Wychodzą tu wcześniej niż w innych miejscach. - A tamten krzak? - wskazała na mizerny krzaczek na środku pustego kawałka ziemi. - Co to jest? - Azalie, panienko. - Chłopak zmarszczył czoło. - Wcześnie tu kwitną, ale... - O co chodzi? - Wyglądają okropnie. A gdzie są irysy? Sam je sadziłem, to odmiana, która wychodzi właśnie teraz, a żadnego nie widzę. - Minął niski krawężnik i ostrożnie podszedł do małego
krzaczka. Większość z nielicznych już liści była brązowa, z wyjątkiem jednej brązowo - zielonej gałązki. Daisy zauważyła, że na czarnej ziemi wokół rosło kilka pędów irysów. - Może przybłąkał się tu jakiś pies i je odkopał, a potem zakopał zbyt głęboko - zasugerowała, chociaż wokół nie było widać śladów kopania, które zwykle zostawiały psy. - Azalia umiera. - Owen Morgan odwrócił się przerażony. - Wszystkie pąki są martwe. Co na to powie jaśnie pani? Błagam, panienko, muszę znaleźć pana Bligha. - Oczywiście, Owen. Poczekam tu na pana Goodmana. Krążyła wokół, zastanawiając się, czy warto było robić zdjęcia, gdy nie będzie widać tych wszystkich cudownych kolorów. Francuski ogród, choć dość nudny, będzie się lepiej prezentował, ale Boreasz zasługiwał na fotkę, zdecydowała. Prawdopodobnie wydmuchiwał z muszli wiatr, choć jego włosy, broda i tunika falowały w przeciwnym kierunku, a on sam był zwrócony w stronę północno - wschodnią. Chodząc z jednej strony na drugą, starała się wybrać najlepszy kąt ujęcia. Właśnie się zastanawiała, czy pójść po aparat, czy poczekać na pana Goodmana, kiedy wrócił Owen. Przywiózł ze sobą taczkę, łopatę, widły i zgarbionego, ogorzałego staruszka. Pan Bligh nosił tweedową myśliwską czapkę nieokreślonego koloru, spodnie wiązane na kolanach sznurkiem i wełniane getry w zaskakująco różowe i niebieskie paski. Zdjął przed Daisy kapelusz, odsłaniając łysą głowę równie ogorzałą, jak jego twarz, a jego brązowe oczy były bystre i mądre jak u wróbla. - Piękny poranek, panienko - zagaił i poszedł obejrzeć pacjenta. Owen ruszył za nim z zatroskaną miną. Daisy miała nadzieję, że nie oberwie za to, co przytrafiło się azalii i irysom. Biedny chłopiec był już wystarczająco nieszczęśliwy.
- Zwiędła - powiedział pan Bligh. - Wykop ją, chłopcze, to znajdziemy coś innego, co tu wsadzimy, zanim jaśnie pani zechce się tu przespacerować. Byłbym wdzięczny niespodziewanie zwrócił się do Daisy - gdyby panienka nie wspominała o tym jaśnie pani. Ona nie rozumie, że roślinom nie da się narzucić tych samych zasad co ludziom. - Nie powiem ani słowa - obiecała Daisy. Owen chwycił za łopatę i zaczął kopać, a starszy mężczyzna obserwował go, opierając się o taczkę. Wracając do rzeźby, Daisy zauważyła, że światło jest w sam raz na ujęcie, o którym myślała. - Muszę iść po aparat - powiedziała do ogrodnika. - Gdyby zjawił się pan Goodman, proszę mu powiedzieć, że za chwilę wrócę. - Oczywiście, panienko. O co chodzi, chłopcze? - Coś tu jest, panie Bligh. Jakieś pół metra pod ziemią. Coś jakby masa korzeni. - Spróbuj widłami, ale ostrożnie. Nie chcemy narobić więcej szkód. Daisy zostawiła ich z tą nową zagadką i pobiegła do domu. Wcześniej zdążyła włożyć do aparatu nową rolkę filmu. Wracając ze sprzętem przez hol, spotkała pana Goodmana, który szedł, by do niej dołączyć. - Pozwoli pan, że pobiegnę przodem? - zapytała. - Muszę złapać światło. Kiwnął głową. - Będę szedł za panią własnym tempem. Kiedy dotarła do ogrodu zimowego, ze zdziwieniem odkryła, że Owen wykopał dół na samym środku pustego skrawka ziemi. Stali nad nim razem z panem Blighem, wpatrując się w coś z obrzydzeniem, ale i fascynacją. - No, dalej, zobacz - zachęcał go pan Bligh. Owen uklęknął na ziemi. Sięgając w dół, poruszył coś, co leżało na dnie.
- O Chryste! O Boże! - porwał się na równe nogi i zakrył rękoma twarz. - To ona. To moja Grace.
ROZDZIAŁ CZWARTY Przejmujący szloch młodego Walijczyka wstrząsnął słonecznym ogrodem. Daisy zamarła przy wejściu. - Co się stało? - za jej plecami pojawił się Ben Goodman. - Myślę... - głos jej drżał. Zwilżyła usta. - Myślę, że znaleźli jakieś ciało. - Co takiego? Oczywiście był wstrząśnięty. Ale Daisy miała nieodparte wrażenie, że historia zatacza koło. Odwróciła się do niego z przybitym wyrazem twarzy. - Ona nie żyje, prawda? Skoro została zakopana. - Ona? Moja droga panno Dalrymple, o czym do licha pani mówi? - Grace. Owen mówi, że to Grace. - Słodki Boże! - położył rękę na jej ramieniu i delikatnie odsunął ją na bok. Pokuśtykał obok niej i stanął w miejscu, wpatrując się przed siebie. - Znaleźli Grace Moss zakopaną w kwietniku? Biedne dziecko. Coś w jego głosie przykuło uwagę Daisy. Czy oprócz szczerego współczucia usłyszała subtelne westchnienie ulgi? Nie, musiało jej się przesłyszeć. Jego twarz była poważna i współczująca, gdy dostrzegł żal Owena Morgana. Nagle Daisy zrozumiała, kim była Grace Moss. Zmarła ukochana ogrodnika była zaginioną córką kowala, ładną, lubiącą dobrą zabawę służącą, p której opowiadał jej Ted Roper. Kiedy zaginęła? Umysł Daisy znowu pracował na pełnych obrotach. Kiedy została zakopana? Przez kogo? Dlaczego? Została zamordowana? Ben Goodman zdążył otrząsnąć się z szoku i przejął dowodzenie. Kuśtykając w stronę kwietnika, zwrócił się do pana Bligha: - Bligh, czy to prawda? Znaleźliście ciało?
Stary mężczyzna wzdrygnął się. Wpatrując się zahipnotyzowanym wzrokiem w dół, wyglądał tak, jakby się skurczył. - Ano tak, panie. Bez dwóch zdań. Zimny trup. Biedactwo. Sekretarz zagryzł wargi. - Panno Dalrymple, proszę pójść i zadzwonić na policję. Telefon znajdzie pani w małym pomieszczeniu w Długim Holu. I proszę nie mówić nic lady Valerii, dopóki nie powiadomimy służb. Nikomu ani słowa, jeśli się da, chyba że uda się pani złapać sir Reginalda. Daisy nie trzeba było dwa razy powtarzać, by nie powiadamiała lady Valerii, dopóki nie będzie to absolutnie konieczne. - Dobrze, ale powinnam chyba zrobić kilka zdjęć. Jakiś czas temu brałam udział w policyjnym dochodzeniu i naprawdę podobały im się moje zdjęcia. Do tego czasu pan Goodman dokuśtykał już do dołu. Zerknął w dół. Jego blade policzki zrobiły się jeszcze bledsze i potrząsnął głową. - Nie, niech pani zostawi mi aparat, ja zrobię zdjęcia. Nie sprzeciwiała się. Za pierwszym razem to nie było przyjemne, a widok młodej dziewczyny, prawdopodobnie leżącej tam od paru tygodni, musiał być jeszcze gorszy. Stawiając aparat i statyw na cokole Północnego Wiatru, po raz kolejny pobiegła w stronę domu. Pokusa, by zadzwonić do Aleca, była kusząca, ale zdążyła na tyle dobrze poznać policyjne procedury, by wiedzieć, że Scotland Yard nie mógł interweniować, dopóki nie został wezwany przez lokalnego naczelnika policji. Nie chciała dzwonić do miejscowego posterunkowego, nawet gdyby posiadał telefon. Pewnie i tak był gdzieś na objeździe. Najbliższy sensowny komisariat był w Chester.
Bez trudu odnalazła drogę do Długiego Holu, a za czwartymi drzwiami, które otworzyła, znajdował się telefon. W wąskim, zamkniętym pomieszczeniu, wyłożonym rzecz jasna boazerią, znajdowało się tylko jedno krzesło, mały stolik i aparat telefoniczny. Daisy zastanawiała się, do czego pomieszczenie służyło przed wynalezieniem telefonu. Zamknęła drzwi i otoczyły ją egipskie ciemności. Szybko je otworzyła. Grace była martwa, zanim została pochowana, prawda? Odsunęła od siebie tę myśl. Wysoko na ścianie zawieszono lampę gazową, a w szufladzie stolika znalazła pudełko zapałek, wraz z kartką papieru, ołówkiem i lokalną książkę telefoniczną. Zapaliła lampę, ustawiła płomień i ponownie zamknęła drzwi. Albo było tu gdzieś jakieś niewidoczne źródło wentylacji, albo prędzej czy później ktoś, kto będzie tu szukał chwili prywatności, się udusi. Zostanie uduszony. Pochowany. Ciemne i bezduszne... Z trudem złapała oddech. Powstrzymała rękę, którą mimowolnie wyciągnęła w kierunku klamki. Podniosła słuchawkę, bawiąc się sznurem. - Halo, operator! Proszę mnie połączyć z głównym komisariatem w Chester. - Tak, proszę pani. Oddzwonię, gdy uzyskam połączenie. - Nie, to bardzo pilne. Zaczekam. Słyszała, jak dziewczyna głęboko wciąga powietrze, i wiedziała, że zamierza podsłuchiwać. Na pewno rozpoznała numer Parslowów, a pilny telefon z Occles Hall na policję nie zdarzał się codziennie. Cóż, śmierć Grace i tak nie pozostałaby tajemnicą. Okoliczności w Wentwater Court były zupełnie inne. Brzęczenie, kliknięcie, szum. - Halo, centrala w Chester. Z komisariatem policji, proszę. - Klik, klik, dzwonek. Jeden. Drugi.
- Posterunek policji w Chester - odezwał się znudzony głos. - Proszę bardzo, linia jest wolna. - Panie oficerze, dzwonię z Occleswich. - Daisy była pełna podziwu dla swojego spokojnego głosu. - Chciałam zgłosić... morderstwo? Ciało znalezione na kwietniku? Niewyjaśnioną śmierć. - Niewyjaśnioną śmierć? - głos po drugiej stronie wyraźnie się ożywił. - Przełączę panią do inspektora Dunnetta. Chwilę później powtórzyła to, co powiedziała oficerowi. - Niewyjaśnioną śmierć? - zapytał inspektor Dunnett, po czym dodał podejrzliwym tonem: - A kto dzwoni? - Wielmożna pani Dalrymple, dzwonię z Occles Hall. Jestem tu gościem. Gospodarze nic jeszcze nie wiedzą. - O tej, hm, niewyjaśnionej śmierci, proszę pani? Daisy zdążyła już znienawidzić to określenie i żałowała, że kiedykolwiek je użyła. - O ciele znalezionym w ogrodzie zimowym - odparła beznamiętnie. - Pomyślałam, że powinnam najpierw zadzwonić do pana i nie tracić czasu na szukanie sir Reginalda czy lady Valerii. - Lady Valerii! - inspektor krzyknął zaalarmowanym głosem. Najwyraźniej reputacja jaśnie pani sięgała aż do Chester. - Lady Valeria Parslow? Czy pozwoli pani, że sprawdzę, skąd pani dzwoni. Młodzież robi nam ostatnio głupie kawały. Gotując się ze złości, czekała, aż sprawdził u operatorki w Chester i w lokalnej centrali. Kiedy ponownie się odezwał, jego głos był pełen szacunku. - Proszę wybaczyć, proszę pani, ale w obecnych czasach musimy być ostrożni. Wielmożna pani? Dalrymple, czyli D, A, L... Przeliterowała swoje nazwisko.
- I nie powiedziała pani jeszcze lady... sir Reginaldowi? - Byłam w ogrodzie z jego sekretarzem, kiedy ogrodnicy odkryli ciało. Od razu poszłam zadzwonić. - Żałowała, że nie przysłała tu Bena Goodmana, a sama nie zajęła się zdjęciami. - Nie mogę powiedzieć nic więcej. Przyjedzie pan tu czy nie? - Tak, oczywiście, że przyjedziemy. - Inspektor Dunnett wydawał się urażony. - Będziemy za jakąś godzinę. Eee... byłbym wdzięczny, gdyby do tego czasu lady Valeria została już powiadomiona. I sir Reginald oczywiście też. - Dopilnuję, żeby on się o tym dowiedział - warknęła i rzuciła słuchawką. Co za tchórz, myślał, że wykona za niego całą brudną robotę! Nie miała najmniejszego zamiaru powiadamiać lady Valerii. Grobowe ściany maleńkiego pomieszczenia ponownie zaczęły ją osaczać. Poirytowana zachowaniem policjanta niemal zapomniała o biednej dziewczynie leżącej w prowizorycznym grobie. Kiedy otwierała drzwi, przeszedł ją dreszcz, ale została w środku pogrążona w myślach. Sir Reginald prawdopodobnie był w mleczarni, gdziekolwiek to było. Z tego, co wiedziała, zwykle nadzorował poranne dojenie, wracał do domu na śniadanie i zaszywał się w swoim schronieniu na resztę dnia. Wyjęła z szuflady notes oraz ołówek i napisała mu krótką wiadomość, dokładnie to, co powiedziała inspektorowi Dunnettowi. Składając kartkę, poczuła na sobie czyjś wzrok. Spojrzała w górę. W progu stał Moody, który patrzył na nią z wyraźną dezaprobatą. - W bibliotece jest papier do pisania, proszę pani. I biurko. Jak również w Czerwonym Salonie... - Dziękuję, mam tu wszystko, czego potrzebuję. Czy sir Reginald jest w mleczarni? Proszę, niech ktoś mu to zaniesie.
Wziął od niej karteczkę tak ostrożnie, jakby to było małe stworzenie o niepewnych, ale niewątpliwie przykrych nawykach. - Jeśli pani pozwoli, włożę pani wiadomość do koperty. Niestety, w dzisiejszych czasach nawet służba umie czytać. - Niech pan robi, co chce - powiedziała zniecierpliwiona Daisy. - Tylko proszę dopilnować, żeby sir Reginald otrzymał wiadomość w ciągu najbliższych dwudziestu minut. Gdyby o mnie pytał, będę w ogrodzie. - Chciała jak najszybciej uciec z domu, na wypadek gdyby natknęła się na lady Valerię. Powinna wrócić do ogrodu zimowego i poinformować Goodmana, że policja jest w drodze. I tak zostawiła tam bezcenny aparat Lucy. Ben Goodman był sam, przycupnięty na cokole u stóp Boreasza. Gdy ją ujrzał, zszedł na dół ze statywem w ręku i aparatem zawieszonym na szyi. Zerknęła na wykopany dół, który wyglądał dokładnie tak jak przedtem. - Nie pozwolił im pan więcej kopać? Posłał jej cierpki uśmiech. - Przeczytałem w swym życiu dość kryminałów, by wiedzieć, że nie należy niczego ruszać ani dotykać. Biedny Owen i tak jest w kiepskim stanie, na pewno nie nadaje się do tego, by cokolwiek kopać, nawet gdybym był na tyle bezduszny, by kazać mu wykopać ukochaną. - To naprawdę Grace Moss? - Tak, łatwo ją rozpoznać. Była owinięta prześcieradłem. Dla starego pana Bligha to był potworny szok, biorąc pod uwagę jego wiek. Odesłałem ich do jego chaty, by się czegoś napili. - Mam nadzieję, że znajdą tam coś mocniejszego niż piwo. - Whisky, oczywiście wyłącznie w celach medycznych.
Daisy zdobyła się na lekki uśmiech. - Oby tylko nie przesadzili. Obawiam się, że policja będzie chciała ich przesłuchać. - Jadą tu? - Niejaki inspektor Dunnett z Chester. Pomyślałam, że lepiej będzie, jak ominę tutejszego posterunkowego, ale muszę przyznać, że przez telefon inspektor nie brzmiał zbyt sympatycznie. Jest absolutnie przerażony lady Valerią. - To nic nowego - powiedział sucho pan Goodman. - I wcale mu się nie dziwię. Jaśnie pani nie będzie zachwycona. Rozumiem, że jeszcze jej pani nie powiedziała, inaczej już by tu była. - Nie. Przekazałam wiadomość dla sir Reginalda. - A Sebastian? Wyczuła w nim dziwne napięcie, które jednak szybko minęło. - Nie widziałam go, Bobbie też nie. - Może i lepiej - stwierdził. Podał jej aparat. - Proszę, zrobiłem jakieś pół tuzina zdjęć... tej dziury w ziemi. Nie byłem pewien, co pani zamierzała fotografować, póki jest dobre światło. - Boreasza - odparła, przyglądając się rzeźbie ze zmarszczonym czołem. - Już za późno, ale zrobię kilka zdjęć, gdyby jutro miało padać. Mam nadzieję, że nie uważa pan, iż jestem strasznie bezduszna. - Ci z nas, którzy pracują na własne utrzymanie, nie mogą sobie pozwolić na zbytnią wrażliwość. - W takim razie pójdę sfotografować ogród francuski. Nie ma pan nic przeciwko temu, że zostawię pana samego na straży? - Nie, ale w takiej chwili byłbym gotów zabić za papierosa, gdyby papieros nie zabił mnie.
- A to pech - powiedziała ze współczuciem, choć palenie papierosów, podobnie jak obcinanie włosów, było jednym z tych tajników emancypacji, których jeszcze nie zgłębiła. Nie lubiła zapachu papierosowego dymu, a cygara były jeszcze gorsze. Chociaż fajka Aleca nie była taka zła, rozmyślała, wracając do francuskiego ogrodu. Żałowała, że to nie on był w drodze, by zająć się sprawą, zamiast tego okropnego Dunnetta. Ponieważ fotografowanie ogrodu okazało się trudniejsze, niż przypuszczała, szybko zapomniała o śmierci Grace. Żeby zrobić dobre ujęcie, musiała się wspiąć na kamienną balustradę tarasu i ustawić statyw w jednej z olbrzymich kamiennych urn stojących przy schodach. Ale żeby zobaczyć coś przez obiektyw, musiała wspiąć się na urnę. Balansując na krawędzi, próbowała nie podeptać ziemi, na wypadek gdyby tuż pod powierzchnią rosła niewidoczna jeszcze roślina. Zrobiła parę zdjęć, mając nadzieję, że wyjdą dobrze. Pora zejść. Wtedy przypomniała sobie z czasów, gdy lubiła chodzić po drzewach, że schodzenie było zawsze trudniejsze niż wchodzenie. Ziemia wydawała się okropnie odległa. - Pozwoli pani, że pomogę. Ostrożnie odwróciła głowę. Przed nią stał sir Reginald w tweedowych pumpach i niechlujnej myśliwskiej marynarce, który wpatrywał się w nią z wielką życzliwością. Za nim stał Moody, który z kolei nie krył oburzenia. - Dziękuję panu, sir Reginaldzie. - Posłała mu wdzięczny uśmiech. - Jeśli pan pozwoli, podam panu sprzęt, to wtedy sobie poradzę. Chwilę później jej stopy bezpiecznie dotknęły ziemi. - Muszę przyznać - powiedział - że nie nadążam za współczesnymi młodymi kobietami. Spodziewałem się zastać panią rozłożoną na sofie, a nie uprawiającą wspinaczkę.
- Dostał pan moją wiadomość? Rany, musi pan myśleć, że jestem strasznie gruboskórna. - Panno Dalrymple! - Lady Valeria zjawiła się nagle jak burza. - Widziałam panią z okna. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom! Co też miałabym powiedzieć pani matce, gdyby złamała pani kark, oddając się dziecinnym igraszkom w Occles Hall?! - Moja droga, obawiam się, że mamy na głowie poważniejsze problemy. Może powinnaś usiąść... - Usiąść? Co za nonsens, Reggie. O czym ty mówisz? - Panna Dalrymple poinformowała mnie... - A zatem powinna poinformować również mnie. Daisy westchnęła. Cały jej wysiłek, by nie być posłańcem złych wieści, poszedł na marne. Nie sądziła, by lady Valeria była szczególnie wrażliwa, ale nie mogła się zmusić, by tak po prostu wszystko powiedzieć. - Jeden z pani ogrodników pokazywał mi ogród zimowy zaczęła. - Zauważyłam zwiędły krzew... - To nie do pomyślenia. Porozmawiam o tym z panem Blighem. Ale po co od razu to całe zamieszanie, Reginaldzie? - Lady Valerio, proszę mnie wysłuchać! Pan Bligh poprosił swojego pomocnika, by wykopał tę roślinę, i pod spodem znaleźli ciało. To było ciało Grace Moss. - Grace Moss! - czerwona z oburzenia twarz lady Valerii zbladła. A potem, tak jak Daisy przewidziała, zwróciła całą swoją złość na posłańca. - To wszystko twoja wina! Przyjeżdżasz tu, gdzie nikt cię nie chce, węszysz i wściubiasz nos... - Kochanie! - sir Reginald chyba pierwszy raz w życiu przerwał swojej żonie. - Nie możesz obwiniać... - Będę obwiniać, kogo zechcę. Tak się kończy wysyłanie zaproszeń bez mojej wiedzy!
- Inspektor Dunnett, jaśnie pani - zaanonsował złowieszczo Moody. Lady Valeria odwróciła się na pięcie. - Policja! Chyba się domyślam, komu powinnam za to podziękować - dodała, rzucając na Daisy wściekłe spojrzenie. Oficer policji, ubrany w niebieski mundur, z czapką w ręku, stał obok Moody'ego ubranego w kamerdynerską czerń. Mogliby być braćmi. Podłużna, pobrużdżona twarz inspektora Dunnetta spoglądała na złowrogi świat z identycznym wyrazem żółci, a ramiona opadały w ten sam sposób, z góry sugerujący porażkę. Wyglądał jakieś dziesięć lat młodziej, miał około pięćdziesiątki, ule główna różnica - pomyślała Daisy - polegała na tym, że Moody już dawno przestał pozwalać, by wybuchy lady Valerii pogłębiały jego ogólny pesymizm. Inspektor Dunnett przyglądał się lady Valerii z niepokojem, który po chwili zamienił się w przerażenie. Jaśnie pani rzuciła mu gniewne spojrzenie. - Ta sprawa mnie w ogóle nie dotyczy, Doublet - ogłosiła. - Ani mojej rodziny. Zdaje się, że panna Dalrymple jest nieźle zorientowana w sytuacji. Proszę z nią rozmawiać. Chodźmy, Reginaldzie. Nie czekając na odpowiedź, przemknęła obok policjanta i ruszyła do domu. Daisy z ulgą zauważyła, że sir Reginald nie poszedł jej śladem. Pewnie nie będzie wielkim wsparciem, ale i tak była wdzięczna, że ma go u swego boku. - Zaraz przyjdę, Valerio - zawołał do żony. Poklepał Daisy po ramieniu. - Nie opuszczę pani, moja droga. Inspektorze, nazywam się sir Reginald Parslow. Przykro mi, że przybywa pan do Occles Hall w tak nieprzyjemnych okolicznościach. - Wykonuję tylko swoje obowiązki, proszę pana
- powiedział beznamiętnie inspektor. - Jeśli pan pozwoli, lekarz obejrzy ciało, a moi ludzie dokonają oględzin miejsca, gdzie je znaleziono. Czekają przed domem. - Tak, oczywiście. Ale tak naprawdę nie wiem... - Spojrzał błagalnym wzrokiem na Daisy, która przypomniała sobie, że nie napisała, o które miejsce chodzi. - W ogrodzie zimowym. Nazywam się Daisy Dalrymple, inspektorze. - A, pani Dalrymple. To pani znalazła zmarłą - jego ton brzmiał oskarżycielsko. - Nie, ja zgłosiłam sprawę - poprawiła go. - To ogrodnicy wykopali ciało. - Dobrze. Wszystko jedno. Będę potrzebował pani zeznań. - Zaprowadzę pana, a po drodze opowiem, co się stało. - Lepiej pójdę z wami, moja droga - odezwał się podekscytowanym głosem sir Reginald. - Moody, zaprowadź ludzi inspektora do ogrodu zimowego. - I odłóż mój aparat w bezpieczne miejsce. - Dobrze, proszę pana. - Kamerdyner przyjął rozkazy swego pana ze zwyczajnym ponurym wyrazem twarzy, jakby chciał powiedzieć, że ciało znalezione w ogrodzie zimowym nie było niczym niezwykłym. - Tak jest, proszę pani. Gdy zaczęli schodzić po schodach tarasu, Daisy zaczęła: - Jeden z pomocników ogrodnika pokazywał mi ogród zimowy. - Chwileczkę, proszę pani. Pomocnik ogrodnika? Jest pani tu gościem? - Tak naprawdę piszę artykuł o Occles Hall. - Reporterka! - inspektor Dunnett najwyraźniej uważał reporterów za najgorsze zło.
- Nasz gość - zapewnił sir Reginald. - Mile widziany gość. - Piszę dla czasopisma - potwierdziła Daisy. - Dla czasopisma? Wielmożna pani Dalrymple? policjant zapytał z niedowierzaniem. - Tak przynajmniej się pani przedstawiła, czyż nie? Sir Reginald ponownie przybył jej z odsieczą. - To jest córka zmarłego wicehrabiego Dalrymple'a z Fairacres. - Skoro pan tak mówi. Proszę mówić dalej. W oczach Dunnetta fakt, że miała pracę, najwyraźniej przekreślał jakiekolwiek honory należne jej z posiadanego tytułu. Pamiętała, jak Alec nie przywiązywał wagi do jej sądów, gdy miał ją za beztroskiego motyla z wyższych sfer, ale później, kiedy dowiedział się, że jest kobietą pracującą, zaczął traktować ją poważnie. Westchnęła. - Zauważyłam zwiędły krzak - powiedziała krótko. - Główny ogrodnik kazał Owenowi go wykopać. Poszłam do domu po aparat, a kiedy wróciłam, oni znaleźli już ciało. - Więc zostawiła pani ogrodników, by pilnowali ciała, i wróciła do domu, żeby zadzwonić. - Nie, w tym czasie dołączył do nas pan Goodman, sekretarz sir Reginalda. To on poprosił, bym poszła zadzwonić. Ogrodnicy byli mocno wzburzeni, gdy odkryli ciało Grace Moss, więc ich odesłał, a sam został na miejscu. Inspektor Dunnett natychmiast wyczuł okazję. - Grace Moss? A więc znała pani zmarłą? - Nawet nie widziałam ciała - warknęła Daisy. - Nigdy wcześniej tu nie byłam, jakim cudem miałabym ją rozpoznać? Posłał jej cierpkie spojrzenie, jakby podejrzewał, że z niego drwi. - To kto zidentyfikował zmarłą? Kim była Grace Moss?
- Grace była naszą służącą - powiedział smutnym głosem sir Reginald. - Była piękną, wesołą dziewczyną. - Pan Goodman, pan Bligh i Owen Morgan, wszyscy ją znali. To oni mi powiedzieli. - A więc pani zeznania opierają się jedynie na zasłyszanych informacjach - skarcił ją Dunnett. - W takim razie nie jest mi pani dłużej potrzebna. Posterunkowy później spisze pani zeznanie. A oto doktor Sedgwick i moi ludzie. Odszedł, by wyjść naprzeciw grupie umundurowanych policjantów, na czele których szedł pulchny jegomość z czarną torbą. Czując się niepotrzebna i zignorowana, Daisy niechętnie powlokła się do domu. Sir Reginald i Ben Goodman wkrótce do niej dołączyli. Sir Reginald wypytywał o żonę, ale odetchnął z ulgą, gdy Moody poinformował go, że wzięła daimlera i pojechała przewodniczyć sesji lokalnego komitetu matek. - W takim razie, jeśli pani pozwoli - zwrócił się do Daisy - wrócę do mleczarni. Pan Goodman zaproponował historyczną wycieczkę po rezydencji. - Nie możemy już nic zrobić dla biednej Grace. Równie dobrze możemy się trochę rozejrzeć na zewnątrz, póki jest ładnie. Wciąż widać ślady armatnich kul. Daisy pobiegła po notes i po chwili zapełniła kartki własną niepowtarzalną wersją stenografii Pitmana. Dokładnie w chwili gdy pojawił się Sebastian, dotarli do stajni, częściowo zamienionych na garaże. Jeśli to możliwe, wyglądał jeszcze korzystniej niż zwykle, siedząc na grzbiecie dereszowatego wałacha. Pozycja ta dodawała mu siły i mistrzowskiego wigoru, którego brakowało w jego codziennej postawie podporządkowania matce. Uśmiechnął się do nich i Daisy się rozpromieniła.
- Lepiej będzie, jak ja mu o wszystkim powiem powiedział cicho sekretarz i Daisy ze zdumieniem przypomniała sobie o Grace Moss. - Jasne, pójdę i zacznę przepisywać moje notatki. Dziękuję za wszystko. Skinął głową z lekkim uśmiechem, ale na jego twarzy malował się niepokój, gdy zwrócił się do Sebastiana. Daisy, nieco zaskoczona, udała się do swojego pokoju i przenośnej maszyny do pisania. Zastanawiała się, czy Ben obawiał się, że Sebastian się rozklei, kiedy usłyszy o trupie. Czyżby starał się ukryć jego słabość przed obcą osobą? Nie był krewnym Sebastiana, ale Daisy zdążyła już poznać jego współczującą naturę. Bobbie broniła brata przed Daisy, gdy ta skrytykowała jego niemożność ucieczki od matki, a lady Valeria strzegła go przed polującymi na męża harpiami. Zdawał się wzbudzać w innych instynkt obronny, który sugerował słabość charakteru. Wiadomość o śmierci Grace mogła wstrząsnąć nim na tyle, że okazałby niestosowną słabość. Nie, to nie było sprawiedliwe, upomniała siebie Daisy. Ben Goodman, który był świadkiem wszelkich okropności wielkiej wojny, był wyraźnie wstrząśnięty śmiercią niewinnej młodej dziewczyny. Sebastian był zbyt młody, by walczyć na wojnie, byłoby więc naturalne, gdyby był zdruzgotany na wieść o morderstwie znajomej dziewczyny. Oho, znów to słowo, którego starała się unikać. Morderstwo. Ale tych, którzy umierali śmiercią naturalną lub ginęli w wypadkach, nie odnajdywano zakopanych w kwietniku pół metra pod ziemią. Grace Moss została zamordowana.
ROZDZIAŁ PIATY Daisy rozszyfrowała ostatnie gryzmoły w swoich notatkach, wystukała ostatnie słowa i starannie ułożyła papiery. Historię oblężenia Occles Hall z XVII wieku trudno było nazwać hitem. Nie mogła winić mieszkańców za to, że tak szybko poddali się ludziom Olivera Cromwella. Fosa, która wówczas otaczała budynek, nie mogła ich ochronić przed armatami; gdyby walczyli dalej, dzisiaj nie byłoby o czym pisać. Potrzebowała jednak czegoś więcej, by artykuł był ciekawy. Niestety, „Town and Country" nie było czasopismem lubującym się w opisywaniu historii zamordowanych służących. Zeszła na dół, ale nikogo nie było. Wcześniej widziała z okna uroczystą procesję policjantów niosących zakryte nosze do furgonetki, która po chwili odjechała. Sierżant prawdopodobnie został, by spisać zeznania, ale na razie nie było po nim śladu. Wyszła na taras i mimowolnie skierowała kroki do ogrodu zimowego. Nie spodziewała się znaleźć tam żadnych wskazówek. Nawet policja musiałaby mieć dużo szczęścia, by po tak długim czasie na cokolwiek trafić. Przynajmniej wydawało się, że Grace leżała tam od czasu swego zaginięcia. W każdym razie na tyle długo, by krzew zdążył zwiędnąć, po tym jak został potraktowany. Daisy przypomniała sobie słowa Teda Ropera, który twierdził, że córka kowala uciekła dwa miesiące temu, a Bobbie wspomniała, że w ciągu ostatnich dwóch miesięcy zdążyli już zmienić trzy służące. Morderca miał więc mnóstwo czasu, by zauważyć zgubioną rękawiczkę czy szal i po nie wrócić. Po tak długim czasie nawet w zakrytym miejscu, deszcz i śnieg, szron i wiatr
zatarłyby wszelkie ślady walki, zmyły ślady butów i krwi... Aaa! Dziwne było jednak to, że nikt nie zwrócił uwagi na brak irysów i więdnący krzew. Być może ogrodnicy nie mieli po co zaglądać do ogrodu zimowego, gdyż idealnie wypielone rabatki nie pokryłyby się chwastami już w styczniu. Ale ogród był w rozkwicie. Czy naprawdę nikt z rodziny nie pofatygował się, by go obejrzeć? Dotarła do drzwi w ścianie, otworzyła je i rozejrzała się wokół. Musiała przyznać, że wobec takiej obfitości kolorów, jakikolwiek brak w jednym tylko miejscu mógł zostać przeoczony, jeśli ktoś nie spacerował dookoła, przyglądając się uważnie roślinom. Ona sama nic nie zauważyła, dopóki nie stanęli w tym miejscu z Owenem. Zła pogoda, każdy był zajęty swoimi sprawami; nie, to wcale nie było zaskakujące. Zatem przez ostatnie dwa miesiące wszyscy byli święcie przekonani, że Grace uciekła, a przez cały ten czas była martwa i wszelkie poszlaki wskazujące na mordercę... Daisy usłyszała za sobą ciężkie kroki. Odwróciła się gwałtownie, z mocno bijącym sercem. - Bobbie, to ty! - Tak... eee... wróciłam przez wioskę. - Głos Bobbie brzmiał dziwnie wymijająco, a jej policzki nabrały jeszcze większych rumieńców niż zazwyczaj. Miała na sobie strój do golfa, ale nie miała kijków. - Nie ma z tobą Bena? Nie chciałam zostawiać cię samej. - Niemal żałuję, że nie wybrałam się z tobą na golfa. Obawiam się, że stało się coś strasznego. - Z Benem? - zapytała zaniepokojona Bobbie. Sebastian? - Nie. Ogrodnicy znaleźli ciało w ogrodzie zimowym. To wasza służąca, Grace Moss. Twarz Bobbie zrobiła się blada jak ściana.
- Grace Moss? - głos jej się załamał. - Lepiej usiądź. - Daisy zaprowadziła ją do ławki, która stała przy drzwiach. - Opuść głowę między kolana. O tak. Strasznie mi przykro, Bobbie. To było niemądre z mojej strony, że powiedziałam ci o tym tak prosto z mostu. - Nie, nic mi nie jest. Naprawdę. Jestem... jestem tylko w szoku. A więc Grace wróciła. - Ale jej ciało zostało zakopane. Wydaje mi się, że nigdy nie wyjechała, ale nie wiem, co o tym sądzi policja. - Policja! Do diabła! Muszę porozmawiać z Bastiem! podskoczyła do góry, najwyraźniej czując się już w pełni sił. Daisy ruszyła za nią truchtem, by dotrzymać jej kroku. - To dlatego widziałam w kuźni policję, pewnie mówili jej ojcu. Jak go usłyszałam, to pomyślałam, że mama znowu ich nasłała. Muszę przyznać, że wydawał się nie tyle pogrążony w żalu, co wściekły, ale Stan Moss zawsze tak reaguje. Doszły do końca ścieżki i już miały skręcić w prawo, kierując się do ogrodu francuskiego, gdy nagle za rogiem ogrodu zimowego pojawił się policjant. Wszyscy troje gwałtownie stanęli. Bobbie chwyciła Daisy za rękę. Salutując, policjant przypatrywał się badawczo to jednej, to drugiej kobiecie. - Panna Dalrymple? - To ja. A to jest panienka Parslow, która tu mieszka. Pan zapewne jest sierżantem, o którym mówił inspektor Dunnett? Chce pan usłyszeć moje zeznania? - Zgadza się, panienko. Jestem sierżant Shaw. Mam już zeznania ogrodników. Jeśli panienka pozwoli, chciałbym teraz zamienić dwa słowa, później muszę porozmawiać z sekretarzem.
- Poszukam go. Daisy, powiedz Moody'emu, żeby zaprowadził was do Czerwonego Salonu. - Bobbie pospieszyła w stronę domu. Daisy i policjant powoli podążyli jej śladem. Sierżant był krępym mężczyzną, choć nie tak tęgim jak Tring, policjant Aleca, z tym że Tom Tring poruszał się lekko jak kot, natomiast sierżant Shaw toczył się u boku Daisy niczym hipopotam. Z drugiej strony mundur Shawa stanowił miłą odmianę po strojach Tringa, który gustował w jaskrawych kratkach. Daisy lubiła Toma Tringa i była gotowa polubić sierżanta Shawa, pomimo jego pozbawionego uroku przełożonego. Przynajmniej rozpoczął na bardziej przyjaznej stopie niż inspektor Dunnett. - Okropna historia z tym morderstwem. Morderstwo to straszna rzecz, ale dlaczego do licha ktoś miałby zamordować młodą dziewczynę? Tego nie rozumiem. - A więc to było morderstwo? - Na to wygląda, panienko. Doktor Sedgwick mówi, że została uderzona w głowę tępym przedmiotem. Od tyłu, z taką siłą, że roztrzaskało jej czaszkę. Daisy zadrżała, czując, że robi jej się niedobrze. - A więc zgon nastąpił od razu? - Od razu, panienko. Nawet nie wiedziała, co się stało. - To dobrze. Przynajmniej nie została pochowana żywcem. Jeden koszmar mniej. - Szkoda mi tylko tego przyjezdnego. - Przyjezdnego? - Tego ogrodnika, Owena Morgana. Całkowicie wytrąciło go to z równowagi. Zdaje się, że się z nią spotykał. - Sierżant Shaw wdrapał się na schody tarasu. - Oczywiście mogło być tak, że się pokłócili i to on ją zabił.
- Z pewnością nie! - Serce Daisy zamarło. Od początku czuła do nieszczęśliwego Walijczyka głęboką sympatię. - Był bardzo roztrzęsiony, gdy ją znalazł. - A pewnie, że był. Musiał ją wykopać. To się nawet trzyma kupy. Ludzie częściej mordują z miłości niż dla pieniędzy, proszę zapamiętać moje słowa, panienko. Moody już na nich czekał i skierował ich do Czerwonego Salonu z wyrazem tak ogromnej rozpaczy, że Daisy poczuła się winna. Z pewnością wszyscy służący wiedzieli już, co się stało. Wyglądało na to, że Moody, tak jak lady Valeria, za wszystko obwiniał ją. Miała nadzieję, że pozostali zachowali więcej zdrowego rozsądku. Tym razem ściany niewielkiego pokoju nie były pokryte boazerią, a ciemnoczerwoną tapetą z cienkim złotym paskiem, który nie był jednak w stanie zmienić przytłaczającego wrażenia. Nad kominkiem wisiał ponury wiktoriański obraz przedstawiający ociekającą krwią scenę bitwy. Daisy odwróciła się do niego plecami. Bobbie musiała wybrać ten pokój ze względu na eleganckie, antyczne biurko stojące pod oknem, o ile rzecz jasna była w tamtej chwili na tyle przytomna, by dokonać racjonalnego wyboru, czego Daisy wcale nie była pewna. Nagle poczuła się zmęczona i opadła na krzesło, które sierżant Shaw przysunął jej do biurka. - Pozwoli pani, że sam też dam nogom odpocząć? Będzie mi łatwiej pisać. - Siadając z wyraźnym westchnieniem ulgi, wyciągnął z kieszeni marynarki notes. Jego głos nabrał ojcowskiego tonu. - Proszę się nie martwić, panienko. To tylko formalności. Proszę powiedzieć mi to, co powiedziała pani inspektorowi. Spiszę zeznania, a ktoś na komisariacie przepisze je na maszynie, a panią poprosimy o przeczytanie i podpisanie, że
wszystko się zgadza. Na początek proszę przeliterować swoje nazwisko. Sierżant z wysiłkiem je zapisał. Daisy powtórzyła swoją krótką historię, co chwilę robiąc pauzy, podczas gdy sierżant z mozołem skrobał po papierze. Pan Goodman poprosił Owena, by pokazał jej ogród, zauważyła zwiędły krzew, Bligh kazał Owenowi go wykopać, wróciła z domu w momencie, gdy Owen odkrył twarz dziewczyny i zidentyfikował ją jako Grace Moss. - I mówi pani, że był roztrzęsiony? - Strasznie. - Nie chciała myśleć o rozpaczy młodego ogrodnika. - Wtedy zjawił się pan Goodman i poprosił mnie, bym zadzwoniła na policję, więc odeszłam. Po rozmowie z inspektorem Dunnettem posłałam wiadomość dla sir Reginalda... - Pan Dunnett twierdzi, że nie ma powodów, by niepokoić rodzinę - wtrącił szybko sierżant Shaw. - Jestem pewien, że pan Goodman powie nam wszystko, co chcemy wiedzieć o zmarłej. W porządku, proszę pani, to wszystko. - Czy będę musiała zeznawać na rozprawie? - Pewnie nie, skoro nie znała pani zmarłej, a inni świadkowie widzieli to samo. A oto i ostatni z nich - dodał, gdy do środka zajrzał Ben Goodman. - Proszę, niech pan wejdzie. Dziękuje pani, to wszystko. Daisy ponownie została odprawiona. Gdy wychodziła z pokoju, pan Goodman uśmiechnął się, ale jego twarz była szara ze zmęczenia. Miała nadzieję, że wycieczka wokół rezydencji nie nadwątliła jego zdrowia. Gdy znalazła się na zewnątrz, zawahała się. Nie była pewna, co robić dalej. I chociaż starała się nie myśleć o okrutnym morderstwie, zjadała ją ciekawość. Nie wierzyła, że Owen Morgan zabił ukochaną, ale kto inny mógł to zrobić?
Pieniądze nie mogły być motywem, służące nie były bowiem znane ze swej zamożności. Z tego, co Daisy słyszała o Grace, nie wydawała się dziewczyną, która miałaby wrogów. Ted Roper, który z pewnością nie miał w tym osobistego interesu, twierdził, że lubiła się bawić, a sir Reginald określił ją jako wesołą. Daisy zastanawiała się, co inni służący o niej myśleli. Może Owen miał wśród nich konkurenta o jej względy. Gdyby to ona prowadziła sprawę, zaczęłaby od przesłuchania służby. Ale wydawało się, że inspektor Dunnett nie miał takiego zamiaru. Niewątpliwie nie chciał iść na wojnę z lady Valerią. Gdyby to ona prowadziła sprawę... Usłyszała w głowie słowa Aleca: „Nie mieszaj się do tego, Daisy". Jego głos został stłumiony przez burczenie w brzuchu. Ominęła ją poranna kawa i teraz umierała z głodu. Zbliżała się pewnie pora obiadu. Postanowiła pójść do pokoju i umyć ręce. A jeśli przypadkiem natknie się na służącą Gregg, cóż, byłoby niegrzecznie nie wspomnieć o smutnym losie Grace Moss. Kilka minut później siedziała przy toaletce w sypialni, czesząc, układając i upinając włosy. Zauważyła, że się potargały, gdy schodziła z urny na tarasie, ale później zupełnie wyleciało jej to z głowy i od tamtej pory włosy całkowicie opadły. Nic dziwnego, że inspektor Dunnett patrzył na nią dziwnym wzrokiem. Może faktycznie powinna ściąć włosy po powrocie do miasta. Krótkie fryzury były o wiele praktyczniejsze, szczególnie dla fotografa. Rano zrezygnowała ze szminki i pudru, teraz też dała sobie spokój. Bobbie nie była umalowana na wczorajszej kolacji. Możliwe, że nie miała żadnych kosmetyków. Problem polegał jednak na tym, rozmyślała Daisy, marszcząc nos do swojego odbicia w lustrze, że piegi sprawiały, że wyglądała
okropnie młodo. I jeszcze ten pieprzyk przy ustach, ale jego i tak nigdy nie udawało się zakryć. - Panienko? - Do pokoju weszła Gregg. - Czy mogę coś dla panienki zrobić? - Oczy służącej były czerwone, a twarz spuchnięta. - Nie, w tej chwili, dziękuję. Zakładam, że słyszałaś o Grace Moss? Tak mi przykro. Musiałaś ją dobrze znać. - Tak, proszę pani. Chodziła do szkoły z moją siostrą, a potem pracowała tu, w rezydencji. Wesoła dziewczyna, zawsze widziała dobre strony każdej sytuacji. Nie miała w sobie ani odrobiny zła, choćby nie wiem jak często Moody powtarzał, że była kapryśna, i wcale się nie zdziwił, gdy uciekła. - Kapryśna? Wiem, że spotykała się z Owenem Morganem, ale w końcu nigdzie nie uciekła. - I pomyśleć, że przez cały ten czas była martwa! - Gregg pociągnęła nosem i przetarła oczy. - Nie można więc chyba powiedzieć, że była kapryśna. - Cóż, prawda jest taka, że miała na oku młodego panicza. Choć nie twierdzę, że coś między nimi było, proszę panienki. - Dziewczyna musiałaby być ślepa, żeby nie wodzić wzrokiem za panem Sebastianem - zauważyła ostrożnie Daisy. Czyżby Owen jednak miał rywala? Czy Sebastian był tylko biernym obiektem jej uczuć, czy też pełnił bardziej aktywną rolę? - Jest przystojniejszy niż jakikolwiek aktor filmowy, prawda, panienko? A któregoś dnia zostanie sir Sebastianem. Nic dziwnego, że zawrócił biednej Grace w głowie. Oho, oto gong na obiad. Pokazać panience drogę? - Myślę, że dam sobie radę, Gregg. - Gdy ustały ostatnie dźwięki, Daisy raz jeszcze poklepała włosy, wygładziła spódnicę i ruszyła do jadalni z dziwnym uczuciem w żołądku, bynajmniej nie z powodu głodu.
Lady Valeria właśnie wróciła. Jej mąż, dzieci, sekretarz męża i jej nieproszony gość byli mocno przybici z powodu tragedii, ale lady Valeria była wściekła. - Przy bramie spotkałam jakiegoś reportera - ogłosiła, gdy Moody nalewał rosół, a chodząca na palcach służąca roznosiła talerze. - Jakiś człowiek z lokalnej gazety. Kazałam mu iść do diabła, ale niewątpliwie inni pójdą w jego ślady. - Moja droga - zaczął spokojnie sir Reginald - czyż nie byłoby lepiej, gdybyś wydała krótkie oświadczenie? Mogą wymyślać różne historie, by zaciekawić czytelników, jeśli nie będą znali prawdy. - Prawdy! Oni nawet nie znają tego słowa. Wystarczy im coś powiedzieć, a zaraz wszystko przekręcą. Mówiłam Moody'emu, że jeśli ktokolwiek ze służby zamieni z nimi choć słowo, zostanie natychmiast zwolniony. Oczywiście nikt z nas nie będzie traktował ich poważnie, z wyjątkiem... - rzuciła Daisy gniewne spojrzenie. - Oczywiście pani nie mogę powstrzymać przed lataniem z donosami do swoich kolegów, panno Dalrymple. - To nie są moi koledzy - odparła chłodno Daisy. - Nie jestem reporterką. Piszę do czasopisma, szanowanego czasopisma, a nie do gazety czy plotkarskiego magazynu. Nie mam też w zwyczaju donosić na kogokolwiek. Może być pani pewna, że jako gość w Occles Hall nie będę omawiać państwa spraw z prasą. Cierpkie spojrzenie lady Valerii upewniło Daisy, że trafiła w sedno. „Jako gość" nie będzie rozmawiać z prasą, więc jej gospodyni nie powinna naciskać, by skróciła swą wizytę. Znalazła za to inny powód do gniewu. - Naszych spraw? Fakt, że ta głupia dziewczyna zmarła na naszym terenie, nie znaczy, że to są nasze sprawy. Kątem oka Daisy wydawało się, że Sebastian uniósł dłoń w geście protestu, ale gdy zerknęła w jego stronę, spokojnie
jadł zupę. Wydawał się apatyczny, jakby właśnie przeżył emocjonalne trzęsienie ziemi, choć nie miała pewności, że tak właśnie było. Co go łączyło ze zmarłą dziewczyną? - Rozmawiałam z tym maleńkim człowieczkiem z policji - ciągnęła lady Valeria. - Inspektorem Rennettem, czy jak on tam się nazywa. Doskonale rozumie, że rodzina nie ma nic do powiedzenia w tej sprawie. Nie widzę potrzeby, by ktokolwiek z nas uczestniczył w rozprawie, z wyjątkiem pana Goodmana i tych dwóch ogrodników, którzy będą musieli złożyć zeznania. - Powiedziano mi, że mogę zostać wezwana - wtrąciła Daisy, na swój sposób interpretując słowa sierżanta, który powiedział „pewnie nie". - Przygnębiająca perspektywa dla damy - najwyraźniej zadowolona z siebie lady Valeria zmieniła temat. Posiłek, składający się z mięsa i cynaderek w cieście oraz szarlotki z jabłek, został urozmaicony relacją jej triumfu nad niekompetentnymi członkiniami komitetu. Reszta nie odzywała się ani słowem. Po obiedzie Ben Goodman zaproponował Daisy, iż oprowadzi ją po domu. Pomyślała, że nadal wyglądał na zmęczonego, a ponieważ wciąż było słonecznie, chciała jeszcze sfotografować dziedziniec i tył rezydencji. Odmówiła. - Jutro rano? - zaproponowała. Uśmiechnął się z dziwnym grymasem. - Nie ma pośpiechu, skoro udało się pani nakłonić lady Valerię, by przedłużyła pani pobyt na czas nieokreślony. Daisy udało się zrobić zdjęcia bez konieczności wspinania się na jakiekolwiek przedmioty. Na koniec, gdy słońce zaczęło już zachodzić, wróciła do ogrodu zimowego i zrobiła kilka zdjęć Boreasza. Warunki nie były idealne, ale nie było najgorzej. Nawet najbardziej szanujące się czasopismo na
świecie z chęcią wydrukowałoby zdjęcie rzeźby stojącej w ogrodzie, w którym dokonano brutalnego morderstwa. Odwróciła się plecami do dołu. Kiedy przyszła na podwieczorek, zastała tylko Bobbie. Rozmawiały o fotografii. Daisy miała wrażenie, że Bobbie siedzi jak na szpilkach. Raz czy dwa wydawało się, że za chwilę wyjawi, co ją gryzie, ale w ostatniej chwili rezygnowała. Daisy podejrzewała, że sprawia podobne wrażenie. Marzyła o tym, by porozmawiać o Grace, ale najbardziej interesował ją związek Sebastiana ze zmarłą dziewczyną. Ale nie był to temat, który można było poruszyć z nadopiekuńczą siostrą. Po podwieczorku Bobbie oznajmiła, że ma do napisania kilka listów. Daisy zdecydowała, że powinna napisać do matki, siostry i Lucy, na wypadek gdyby martwiły się doniesieniami, które z pewnością ukażą się w jutrzejszych gazetach. Skończyła w samą porę, by przebrać się do kolacji. Kiedy zeszła do salonu, zastała tylko Bena Goodmana. - Otrzymałem wiadomość, że rozprawa odbędzie się jutro po południu - powiedział jej. - W sołectwie. - Mnie nikt nie poinformował, a więc inspektor Dunnett nie potrzebuje moich zeznań, ale i tak pójdę. - Z przyjemnością będę pani towarzyszył, panno Dalrymple. - Proszę mi mówić Daisy. Dziękuję, chętnie z tobą pójdę. Nigdy wcześniej nie byłam na takiej rozprawie. To musi być interesujące, choć przyznam, że chciałabym zeznawać. - Jesteś niezwykłą młodą damą, Daisy! - Kobietą. Wiem z najlepszych źródeł, że dla damy to byłaby przygnębiająca perspektywa. Ben uśmiechnął się. - Dobrze jest widzieć kogoś, kto nie boi się lady Valerii.
- Ja nie muszę z nią mieszkać - odparła dyplomatycznie Daisy. Teraz, kiedy byli już na „ty", pomyślała, że mogłaby go zapytać o Sebastiana i Grace. W końcu był pracownikiem, a nie członkiem rodziny. Ale właśnie wtedy weszła lady Valeria i okazja minęła. Dla lady Valerii temat Grace Moss był skończony. Jej imię nie padło ani razu. Do rana Daisy zmieniła zdanie w sprawie rozmowy z Benem. To byłoby nieuczciwe prosić go, by zachował się nielojalnie wobec rodziny swego pracodawcy. A jego obawa co do reakcji Sebastiana na śmierć Grace sugerowała, że był równie gotowy chronić chłopaka, jak Bobbie, co z kolei oznaczało, że istniał jednak powód do ochrony. W jakiś sposób wszystkiego się dowie, przysięgła sobie Daisy, skoro inspektor Dunnett tak chętnie zwolnił się z obowiązków dochodzenia prawdy. I nie chodziło o to, że podejrzewała Sebastiana o morderstwo, ale tak brutalna zbrodnia musiała zostać ukarana. Nie wolno było lekceważyć żadnej wskazówki. Jednak tego ranka zapomniała o całej sprawie. Ben zasypał ją taką ilością anegdot, które ożywiły mało ciekawą historię rezydencji, że zrobiła masę notatek. A po obiedzie ruszyli razem na rozprawę. Gdy mijali kuźnię, zauważyli, jak dwóch obwieszonych sprzętem mężczyzn fotografowało sterty zardzewiałego metalu. Oho, pojawiła się prasa. Kiedy Daisy ujrzała tłum przy wejściu do sołectwa, była wdzięczna za towarzystwo Bena, ale nikt nawet na nich nie spojrzał. W centrum uwagi był przysadzisty mężczyzna, niezbyt wysoki, ale muskularny, ubrany w poplamione olejem ogrodniczki. Wymachując rękami, wykrzykiwał coś o utytułowanych krwiopijcach, którzy odebrali mu źródło utrzymania i dziecko.
- Stan Moss - mruknął Ben. Kowal był otoczony łańcuszkiem podekscytowanych reporterów. Lokalni mieszkańcy stali nieopodal, patrząc i przysłuchując się, niektórzy nie kryli oburzenia, inni kiwali tylko głowami, a jeszcze inni robili jedno i drugie. W jednej z takich grup Daisy dostrzegła Teda Ropera. Ben i Daisy prześlizgnęli się obok i weszli do przypominającego oborę drewnianego budynku z podium przy tylnej ścianie. Miejscowy policjant, posterunkowy Rudge, skierował Bena do pierwszego rzędu, a Daisy wskazał ławki dla publiczności. Daisy poszła jednak z Benem i usiadła obok niego na twardym krześle, nieprzystającym do ludzkiej anatomii. Bligh i Owen Morgan siedzieli na końcu rzędu. Starszy mężczyzna wydawał się całkowicie pogrążony w myślach, a Owen wyglądał na opuszczonego, jego twarz miała nieszczęśliwy wyraz. Daisy zrobiło się go żal. Chciała do niego podejść i porozmawiać z nim, ale na drodze stanął jej sierżant Shaw, który usadowił się na środku, blokując przejście. Przy stole po lewej stronie podium siedział mały, siwy mężczyzna w szarym garniturze, najprawdopodobniej koroner (Koroner (ang. coroner) - w krajach anglosaskich urzędnik prowadzący śledztwo w sprawie nagłego, niespodziewanego lub przypadkowego zgonu, który nastąpił w sposób nienaturalny, w podejrzanych lub brutalnych okolicznościach [przyp. tłum].). Rozmawiał z inspektorem Dunnettem i tęgawym jegomościem, w którym Daisy rozpoznała doktora Sedgwicka. Po prawej stronie powoli zapełniała się ława przysięgłych złożona z mieszkańców wioski, rolników i sprzedawców. Zgromadzony na zewnątrz tłum zaczął wlewać się do środka ponurego, pełnego przeciągów pomieszczenia. Daisy zerknęła do tyłu i zauważyła „dżentelmenów" z prasy, którzy
wpadli do środka, by zająć przewidziane dla nich ostatnie dwa rzędy. Stan Moss przeszedł środkiem w momencie, gdy doktor i inspektor Dunnett zeszli z podium, i cała trójka zajęła miejsca z przodu. Koroner zastukał w stół. Sala ucichła. Pierwszym świadkiem był Stan Moss. Zidentyfikował zmarłą jako swoją córkę Grace i przyznał, że nie widział jej od połowy grudnia. Nie, nie zgłosił zaginięcia. - Myślałem, że uciekła do Londynu szukać szczęścia, co nie? - usprawiedliwiał się. - Młodzi są teraz wiecznie niezadowoleni, wiecznie narzekają. Krzyż na drogę, pomyślałem. Niech się uwolni od tych tam, którzy myślą, że skoro mogą się nazywać szlachtą, to... - Dziękuję panu, panie Moss, to wszystko - powiedział ostro koroner. Kowal usiadł z rozgniewaną miną. Daisy nie dziwiła się sędziemu, że powstrzymał jego tyradę, ale zastanawiała się, czy był równie niechętny, jak policja, by mieszać do sprawy Parslowów. Z tego, co wiedziała, był ich prawnikiem. - Artur Bligh - sędzia podniósł do góry kartkę papieru. Mam tu pańskie zeznanie - powiedział, gdy staruszek podniósł się, garbiąc plecy i ściskając czapkę w wykręconych reumatyzmem rękach. - Jest pan głównym ogrodnikiem w Occles Hall, zgadza się? To pan nakazał swojemu pomocnikowi, Owenowi Morganowi, wykopanie dołu w rabatce ogrodu zimowego? I był pan obecny przy tym, gdy kopał i odkopał ciało zmarłej? - Tak jest, panie sędzio, sir. Ale jeśli sędzia pozwoli, chciałbym dodać... - Dziękuję panu, panie Bligh - koroner był uprzejmy, choć stanowczy. - O ile nie ma pan jakichś konkretnych i dotąd nieujawnionych informacji do przedstawienia sądowi ani nie pragnie pan zwrócić uwagi na jakąś nieścisłość w swoim zeznaniu, to byłoby wszystko.
Bligh zawahał się, ale zaskoczony słowami, których do końca nie rozumiał, wykonał tylko bezradny ruch ręką i usiadł. - Owen Morgan. Po sali przeszedł cichy szmer, gdy Owen wstał z miejsca. Daisy słyszała, jak ktoś za nią mruknął pod nosem „obcy", a ktoś inny szepnął z pogardą „śmierdzący Walijczyk". Będąc samotnym outsiderem w zżytej społeczności Cheshire, Owen miał powody, by tęsknić za domem i rodziną. - Panie Morgan, został pan poproszony przez swojego przełożonego, pana Artura Bligha, o wykopanie dołu w ogrodzie zimowym, zgadza się? - Tak, proszę pana - odpowiedział cicho Owen. - Od razu rozpoznał pan zmarłą jako Grace Moss? - Tak, proszę pana. - Z tego, co wiem... dotrzymywał pan zmarłej towarzystwa, zanim zniknęła? - Tak proszę pana - odpowiedział ledwo słyszalnym głosem. - Jak pan wytłumaczył sobie jej nagłe zniknięcie? - Myślałem, że uciekła do Londynu! - jego odpowiedź była pełna rozpaczy. - Nudziła się i kusiły ją światła wielkiego miasta. A tam... - Dziękuję panu, panie Morgan - ogłosił nieubłagany koroner. Owen opadł na krzesło i zakrył rękoma twarz. Coś nie dawało Daisy spokoju. Coś, co powiedział Ted Roper? Ale po chwili wyleciało jej to z głowy, gdy koroner wezwał Bena. Sekretarz złożył swoje krótkie zeznanie z kamienną twarzą. Grace Moss nie wróciła po swoim cotygodniowym wychodnym w środowy wieczór, 13 grudnia. Lady Valeria kazała jej zapłacić, gdyby się pojawiła, i odprawić. Od tamtej pory jej nie widział, dopóki nie zjawił się wczoraj w ogrodzie
zimowym , gdy odkryto ciało. Poprosił, by poinformować policję, a sam został przy ciele do ich przyjazdu. Usiadł. Beznamiętny raport inspektora Dunnetta nie wnosił niczego nowego. Imię Daisy nie pojawiło się ani razu, co wcale jej się nie spodobało. Jej zeznania były równie dobre, co pozostałych, a może nawet lepsze. - Doktorze Sedgwick. Tęgi mężczyzna uwielbiał skomplikowane terminy medyczne, ale nie na darmo Daisy pracowała w szpitalnym biurze w czasie wojny. Zmarła została zakopana parę tygodni temu, a po tak długim czasie nie można było sprecyzować kiedy dokładnie. Z powodu zimna i prześcieradła, w które była zawinięta, ciało zachowało się w doskonałym stanie. Tak jak powiedział sierżant Shaw, Grace została uderzona w tył głowy tępym narzędziem, na tyle mocno, by roztrzaskać jej czaszkę. Zwyczajny upadek nie spowodowałby takich obrażeń, a na ciele nie znaleziono żadnych innych obrażeń wskazujących na upadek z wysokości. W rzeczywistości wszelkie otarcia i stłuczenia, czyli zadrapania i siniaki, tłumaczyła sobie Daisy, widoczne na jej twarzy, kolanach i przedniej części ciała, sugerowały, że ofiara upadła do przodu albo bezpośrednio przed, albo tuż po śmierci. Doktor Sedgwick przerwał, by zaczerpnąć powietrza, a koroner streścił jego zeznanie w zwyczajnych słowach dla ławy przysięgłych. - Zgadza się, panie doktorze? Proszę kontynuować. - Zmarła... - tym razem pauza miała charakter wyłącznie dramatyczny - była w trzecim miesiącu ciąży. Stan Moss zerwał się z rykiem na równe nogi i zaczął wygrażać doktorowi pięścią. Z ławek przeznaczonych dla publiczności i prasy podniósł się ożywiony zgiełk. Koroner zastukał w stół, dał sobie spokój i podszedł do ławy przysięgłych.
Kiedy zgiełk ucichł, wrócił na miejsce i trzy razy stuknął w stół. Zapadła pełna oczekiwania cisza. - Panowie przysięgli, czy ustaliliście werdykt? Przewodniczący wstał. - Tak, panie sędzio. Orzekamy morderstwo dokonane przez nieznaną osobę lub osoby. - W takim razie ogłaszam dwutygodniową przerwę w rozprawie, by policja mogła przeprowadzić dochodzenie. Najwyraźniej Daisy nie była jedyną osobą, która czuła rozczarowanie. Cichy szmer towarzyszył wszystkim, którzy powoli opuszczali salę. Inspektor Dunnett i sierżant Shaw wspięli się na podium, by porozmawiać z koronerem. Ben i Daisy ruszyli za tłumem do wyjścia. Na zewnątrz ludzie wciąż się ociągali, niezbyt chętni, by wrócić do codziennych zajęć. Fotografowie robili przypadkowe zdjęcia. Gdy Daisy ponownie wyszła na światło dzienne, z tłumu wyłoniła się wysoka, gibka postać. - Phillip! Co ty tu do diabła robisz? - Jak to co? Dziś rano przeczytałem o wszystkim w gazecie i pomyślałem, że przyjadę i sprawdzę, czy wszystko u ciebie w porządku. A co tam się dzieje? Daisy odwróciła się. Dwóch policjantów podeszło do Owena. - Panie Morgan - odezwał się inspektor. - Proszę, by udał się pan z nami na komisariat, by odpowiedzieć na kilka pytań. - Morderca! - Stan Moss rzucił się na niego z pięściami. Gdy sierżant Shaw stanął mu na drodze, fotografowie skoczyli w ich stronę. - Pójdziesz za to do piekła, śmierdzący Walijczyku! - huczał kowal. Z ręką Dunnetta na ramieniu Owen szedł przez rozstępujący się tłum jak lunatyk, zszokowany, ale i apatyczny.
- Cóż - stwierdził Phillip. - Jeśli już go złapali, nie muszę się martwić. - Ale oni go nie aresztowali - zaprotestowała Daisy. - Wychodzi na to samo, prawda? Popatrz tylko na pismaków. Już oni wiedzą, co się święci. - Ale mają złego człowieka - rzuciła wściekle Daisy. Owen tego nie zrobił. Zrobili z niego kozła ofiarnego! - Spokojnie, kochanie. Nie musisz na mnie wrzeszczeć. - Nie - przyznała Daisy. - Przepraszam cię, Phillipie, jestem wściekła na tego okropnego Dunnetta i na siebie. Nie był zainteresowany tym, co mam do powiedzenia, więc grzecznie stałam z boku i pozwoliłam mu wyciągnąć wnioski, które są mu na rękę. - Jak to na rękę? O kim my mówimy? - O inspektorze Dunnetcie - powiedziała z niechęcią. - A czemu ten właśnie gość jest mu na rękę? - Ponieważ zwalnia z odpowiedzialności Parslowów i uwalnia go od Nemezis. - Nemezis? - zapytał zdumiony Phillip. - Czy to nie ta straszna grecka bogini, która zmieniała ludzi w kamień? - To akurat była Meduza, ale ona nawet lepiej pasuje do lady Valerii. - Prawdziwa hetera, co? Posłuchaj, Daisy, lepiej mi powiedz, o co w tym wszystkim chodzi. - Jeśli pozwolisz, Phillipie. Może dzięki temu sama uporządkuję sobie co nieco w głowie. - Czy jest tu gdzieś jakaś herbaciarnia? - Nie sądzę, by w Occleswich były takie luksusy. Zapytam... O rany, gdzie jest Ben? Powinnam was sobie przedstawić. - Ben? - Ben Goodman, sekretarz sir Reginalda. Musiał złożyć zeznania, więc przyszłam mu towarzyszyć.
- Nazywasz sekretarza sir Reginalda Benem? - Nie patrz tak na mnie. Ma złote serce, bardzo go lubię i będę go nazywała Benem, jeśli tylko zechcę. O, tam jest, rozmawia z koronerem. O rety, wygląda na wykończonego. W czasie wojny został zaatakowany gazem. Naprawdę? Biedaczek! Chyba powinienem zaproponować, że podwiozę go do domu autem. - Zrobiłbyś to? Utyka też na jedną nogę. Wcisnę się na rozkładane siedzenie, a potem możemy pojechać do Whitbury na herbatę. Plan został wprowadzony w życie, z tym że Ben nalegał, że zajmie dodatkowe siedzenie. W drodze powrotnej przez wioskę, kiedy już odstawili go do rezydencji, zatrzymali się w Cheshire Cheese, gdzie Phillip zarezerwował pokój. - Dobrze, że wszyscy reporterzy wynoszą się z miasta powiedział, wracając do swifta. - Kiedy przyjechałem, nie chcieli mi dać pokoju za żadne pieniądze. - Już odjechali? - Daisy się skrzywiła. - A więc uznali, że sprawa jest zakończona. - Najwyraźniej, a na dodatek musieli obejść się smakiem. Dzisiaj rano nagłówki grzmiały: „Ciało piękności znalezione w rabatce baroneta". Po czymś takim tytuł w stylu: „Ogrodnik zabił ukochaną" już nie brzmi zbyt dobrze. - Jeśli to wydrukują, to będzie oszczerstwo. On tego nie zrobił. - A skąd wiesz, kochana? - Phillip przekrzykiwał warkot samochodu, gdy przyspieszył po opuszczeniu wioski. Daisy chwyciła kapelusz. - Powiem ci, jak dojedziemy - krzyknęła.
ROZDZIAŁ SZÓSTY Niewielkie miasteczko Whitbury mogło poszczycić się prawdziwą herbaciarnią. Nad filiżanką herbaty i ciepłymi maślanymi bułeczkami Daisy próbowała zebrać myśli i po raz pierwszy wyrazić słowami swój niepokój. - Po pierwsze, Owen kochał Grace i chciał się z nią ożenić. Był zdruzgotany, bo myślał, że uciekła. - Skąd ty do diaska o tym wszystkim wiesz? - zapytał zdumiony Phillip. - Powiedział mi. Pokazywał mi ogród i opowiadał o swojej rodzinie oraz jak bardzo czuł się tu samotny. Phillip potrząsnął z niedowierzaniem jasną, gładką czupryną. - Pomocnik ogrodnika, zupełnie obca osoba, otwiera przed tobą serce parę minut po tym, jak cię poznaje? - Tak właśnie było - powiedziała asekuracyjnie Daisy. Dunnett też by mi nie uwierzył, ale nic mu nie mówiłam, bo wydawało mi się, że nie powinnam ujawniać osobistych spraw Owena. Co gorsza, nie wyjaśniłam, dlaczego w ogóle wykopał ten okropny krzew. Słyszałeś zeznania? - Większość. Główny ogrodnik kazał mu go wykopać. - Tak, ale tylko, dlatego że Owen po niego poszedł, kiedy zobaczył zwiędły krzak. Mógł mi spokojnie powiedzieć, że zakwitnie później. A potem powiedział Blighowi, że uderzył łopatą w coś twardego. Mógł przecież wykopać krzak, nie wspominając o tym ani słowem. Poza tym, który ogrodnik byłby na tyle głupi, by zakopać ciało w takim miejscu? Więdnące z tego powodu rośliny z pewnością zwróciłyby czyjąś uwagę. - Masz rację - przyznał Phillip. - Na rozprawie nic o tym nie wspomniano. Ciekawa jestem, czy stary Bligh próbował to wyjaśnić, kiedy koroner mu przerwał? Muszę go o to zapytać.
- Do diabła, Daisy! Chyba nie zamierzasz się w to mieszać? - Ktoś musi się wstawić za Owenem, a nikt inny tego nie zrobi, bo wszyscy drżą ze strachu przed lady Valerią. Im więcej o tym myślę, tym bardziej jestem pewna, że w sprawę wplątany jest Sebastian Parslow i to po same uszy! - Daisy z głośnym chrupnięciem zacisnęła zęby na maślanej bułeczce. - Sebastian? Ten piękniś? Chryste, chyba nie masz zamiaru oskarżyć go o morderstwo? - W przeciwieństwie do Dunnetta nie wyciągam pochopnych wniosków. Nie mam żadnych dowodów, tylko poszlaki, które łączą Sebastiana z Grace. Wcale nie jest powiedziane, że to Owen był ojcem dziecka. - Co daje mu doskonały motyw. - Zazdrość. Kurczę, masz rację. Ale przynajmniej poszerza to krąg podejrzanych. Lady Valeria i Bobbie bardzo bronią Sebastiana. Obydwie... Phillipie, właśnie sobie przypomniałam. Ted Roper nie powiedział, że Grace uciekła do Londynu, tylko że zwiała z jakimś domokrążcą. - A kim znowu jest Ted Roper? Kolejnym zalotnikiem? Rety, dziewczyna musiała być prawdziwą Ateną. - Chciałeś powiedzieć Afrodytą - powiedziała z roztargnieniem Daisy. - Ted Roper jeździ dworcową dorożką. - I pewnie też zdradził ci wszystkie rodzinne sekrety mruknął Phillip. - Owszem, powiedział mi też o sporze kowala z lady Valerią. Mówił, że Grace uciekła z jakimś sprzedawcą. Po co miałby o tym mówić, gdyby w czasie gdy dziewczyna zniknęła nie widział jej z tym mężczyzną? - Nie mam pojęcia. Zamówić jeszcze herbaty? Opróżniłaś cały dzbanek. - Tak. Nie. Phillipie, Grace musiała spotkać tego człowieka w Cheshire Cheese, bo gdzieżby indziej? Dużo
ludzi ją widziało, miejscowi na pewno o tym gadają, szczególnie teraz po rozprawie. Jeśli spędzisz wieczór w zajeździe, jestem pewna, że dowiesz się wielu ciekawych rzeczy. - Chyba żartujesz! - A ja muszę porozmawiać z panem Blighem. Chodźmy. Pół godziny później, mimo licznych protestów, Phillip podrzucił Daisy do furtki na końcu wiejskiej drogi. Ruszyła ścieżką przez park. Powoli zaczynało się ściemniać. Gdy dotarła do żwirowej alejki i minęła drzwi do ogrodu zimowego, mimowolnie przyspieszyła kroku. Robi się zimno, pomyślała. Ben odesłał ogrodników do chaty Bligha, przypomniała sobie Daisy, a po wysłuchaniu ich zeznań sierżant Shaw wyszedł właśnie tędy. Skręcając w lewo obok żywopłotu, Daisy znalazła się nagle wśród główek kapusty, kalafiora i maleńkich szklarni. W powietrzu unosił się zapach kompostu. Po drugiej stronie ogródka warzywnego dostrzegła białą furtkę. Z nadzieją ruszyła w jej stronę, mijając po drodze równe rzędy brukselek. - Panienko! Niemal wyskoczyła ze skóry. Gwałtownie się odwróciła. Stary Bligh wyłonił się nagle z szopy, której wcześniej nie zauważyła. - Panie Bligh, właśnie pana szukałam. Chciałabym porozmawiać o Owenie Morganie. Daisy czuła na sobie jego badawczy wzrok, spoglądający na nią spod okropnego kapelusza. Po chwili ogrodnik się odezwał: - Dobrze, panienko. Właśnie idę do domu na podwieczorek. Proszę iść za mną. Ruszyła za nim przez furtkę w żywopłocie. Stała tam niewielka chatka, a z komina wydobywała się cienka strużka
dymu, unosząca się w stronę ciemniejącego nieba. Było jeszcze na tyle widno, że Daisy zauważyła przed domem maleńki różany ogród, gdzie pojawiły się pierwsze czerwone pędy. Latem ściany domku pokrywały się pnączami kwiatów. Ogrodnik zaprowadził ją na tył budynku. Na podwórku stała pompa i zagroda, w której kilka kur leniwie dziobało ziemię. Z parapetu zeskoczył rudy kocur i miaucząc, owinął się wokół nóg Bligha. Ogrodnik otworzył tylne drzwi, zaprosił Daisy do środka i zapalił lampę. Pojedynczy pokój, zdominowany przez czarny żeliwny piec, łączył w sobie kuchnię, jadalnię i salon. Wszystko było idealnie czyste, począwszy od wytartych płytek na podłodze aż po bielony sufit. - Niech panienka usiądzie. Jeśli panienka pozwoli, zanim zdejmę buty, nakarmię jeszcze kury. - Oczywiście, panie Bligh. Nie chciałabym panu przeszkadzać. Może przygotuję herbatę? - Jest pani bardzo miła, panienko. W czajniku powinna być woda. Daisy podniosła pokrywę z prawej strony pieca i nastawiła czajnik. Z tyłu podgrzewał się brązowy fajansowy dzbanek. W spiżarni znalazła puszkę z herbatą. Widząc spory kawałek zapiekanej wieprzowiny, zdała sobie sprawę, że dla ludzi na wsi podwieczorek oznaczał obiadokolację, czyli główny posiłek dnia. Sięgnęła do kredensu po talerz, nakryła stół dla jednej osoby, postawiła zapiekankę, cebulki w occie, buraczki, chleb, masło i ser. W spiżarni znalazła również zupę, nalała więc trochę do garnka i postawiła na piecu obok czajnika. Do środka wszedł Bligh, a tuż za nim kot. Ogrodnik zatrzymał się w progu i patrzył w zdumieniu. - Mam nadzieję, że wyjęłam to, co trzeba - powiedziała Daisy. - Pomyślałam, że jest pan głodny. - Dziękuję. Nie przyłączy się panienka do mnie?
- Strasznie się objadłam maślanymi bułeczkami, a później idę na obiad do rezydencji. Ale chętnie napiję się herbaty. Zrobiła herbatę i nalała zupę, a ogrodnik zdjął zabłocone buty, ostrożnie stawiając je na starej gazecie przy drzwiach. Zanim usiadł na wytartym krześle przy stole, kot dostał miseczkę mleka. - Tak tu schludnie i czysto - zauważyła Daisy, przypominając sobie niektóre kawalerskie mieszkania, które miała okazję widzieć. - Córka przychodzi do mnie z wioski raz w tygodniu, a my z Owenem nie robimy więcej bałaganu niż stary Tibby wskazał na chłeptającego kota. - Z Owenem? - Mieszka u mnie. Nie wiedziała panienka? Pozostali mieszkają w wiosce, ale Owen zatrzymał się tutaj. To dobry chłopak, dobrze wychowany. Nonkonformista (Należący do kościoła nonkonformistycznego, a nie np. anglikańskiego [przyp. tłum.].), ale poza tym w porządku. - Jego głos zrobił się agresywny, gdy dodał: - To dziecko nie było jego, mogę za to ręczyć, i to nie on zabił to biedne stworzenie. Świata poza nią nie widział, poza tym Owen nie skrzywdziłby nawet tego, kto boleśnie nastąpiłby mu na odcisk. - Ja też nie wierzę, że zabił Grace. Dlatego chciałam z panem porozmawiać. Jeśli dziecko nie było jego, to czyje? Czekała, gdy rozmyślał nad tym, co jej odpowiedzieć, spokojnie jedząc zupę. - Nie mogę tego powiedzieć na pewno, panienko, poza tym nie chcę nikogo wskazywać palcem. - Ale ma pan mocne podejrzenia. - O tak. - Jasne, bystre oczy staruszka patrzyły na nią badawczo. Po chwili pokiwał głową, zdecydowany jej zaufać. - To było zeszłego lata. Jakieś dwa, trzy, a może nawet i cztery razy natknąłem się na Grace i młodego panicza w
ogrodzie, w miejscach, gdzie ona nie powinna przebywać. Owen też ich widział i, nie powiem, bardzo się martwił. Ale on winił za wszystko panicza. Mówił, że miesza dziewczynie w głowie i mami fałszywymi obietnicami. - Obietnicami? - Nie wiem na pewno, ale Owen mówił, że Grace chwaliła się, że pewnego dnia będzie wielką panią. - Pan Parslow obiecał, że się z nią ożeni? - zapytała Daisy, czując, jak ogarnia ją smutek. - Tego nie wiem, panienko. Tak czy siak, Owen myślał, że dziewczyna się w końcu opamięta i za niego wyjdzie. Odkładał każdy grosz. - Wiedział, że była w ciąży? Bligh bezradnie wzruszył ramionami. - Nie wiem. Niedługo przed tym, jak zniknęła, stał się bardziej milczący niż zazwyczaj, a i tak nie jest gadułą. Ale pamiętam, jak mówił, że nie można dziewczyny potępiać za jeden błąd. - Rozumiem. To mogło po prostu znaczyć, że był pewien, że w końcu... poddała się zalotom pana Parslowa. Dlaczego się w niej zakochał? - Była dla niego miła, gdy cała reszta śmiała się z tego, jak mówi. Ależ musiał być samotny. Rozmyślając nad tym, co usłyszała, Daisy przygryzła wargę. - Najgorsze jest to, że nie mamy co powiedzieć inspektorowi Dunnettowi. Powie, że to tylko plotki. - No właśnie, panienko - odezwał się smutno Bligh. - Ale może mogę namieszać mu trochę w głowie. Musi zrozumieć choćby to, że ciało zostało odkryte tylko dlatego, że Owen zwrócił uwagę na zwiędłą azalię. - To właśnie chciałem powiedzieć koronerowi. Że to był pomysł chłopaka.
- Tak też myślałam. Zrobię, co będę mogła. Dziękuję za pomoc, panie Bligh, i za herbatę. - Wstała od stołu. - Proszę, będzie pani potrzebowała lampy na drogę. Zdjął wiszącą przy drzwiach lampę sztormową, zapalił i ustawił płomień. - Powie mi panienka, jeśli będę mógł coś dla niego zrobić? - Obiecuję. Z lampą w ręku Daisy szybkim krokiem ruszyła w stronę rezydencji. Chociaż w powietrzu dało się już wyczuć poranny mróz, trzęsła się nie tylko z powodu chłodu. Obawiała się, że lady Valeria będzie chciała udaremnić jakąkolwiek próbę zaangażowania rodziny w sprawę Grace. Jaśnie pani nie obchodziło, że ogrodnik został niesłusznie skazany, dopóki jej ukochany Sebastian był bezpieczny. Być może nie miał nic wspólnego z morderstwem, ale ten parszywy Dunnett nie miał zamiaru nawet tego sprawdzić. Owen niewiele obchodził mieszkańców wioski, w końcu był tylko przyjezdnym. Jeśli nawet ktoś coś wiedział, trzymał język za zębami ze strachu przed lady Valerią. Ale między sobą, w pubie, ludzie na pewno gadają, choćby o tym domokrążcy, jeśli nie o paniczu Sebastianie. O ile Ted Roper go sobie nie wymyślił, człowiek ten mógł okazać się kluczem do całej sprawy. Ciekawe, czy Phillip poważnie potraktował jej prośbę, by przysłuchiwać się wieczornym rozmowom nad kuflem? Sama miała wielką ochotę pójść po kolacji do Cheshire Cheese. Problem polegał na tym, że nawet w obecnym nowoczesnym świecie krzywo patrzono na kobiety, które same chodziły do barów. Poza tym od czasu rozprawy wszyscy wiedzieli o jej związku z rezydencją, więc jej obecność tylko zwiększyłaby ich czujność. Nie, nic by z tego nie wyszło.
Poszła do swojego pokoju i przez kolejne pół godziny przepisywała na maszynie poranne notatki. Gdy zakrywała maszynę i układała papiery, do pokoju weszła Bobbie. - Aresztowali Owena Morgana - powiedziała szorstko. - Nie, zabrali go jedynie na przesłuchanie. - Został aresztowany i przedstawiono mu zarzuty. Właśnie dzwonił inspektor. - Bobbie podeszła do komody i zaczęła się bawić szczotką i grzebieniem Daisy. - Musieli więc znaleźć dowód na to, że to zrobił, prawda? - Nie wierzę! - Daisy już miała ją zapytać, co łączyło Sebastiana z Grace, gdy Bobbie jej przerwała, najwyraźniej gotowa zmienić temat: - Ben mówi, że do Occleswich przyjechał jakiś twój znajomy? - Tak, Phillip Petrie. - Nagle poczuła wyrzuty sumienia. Rany, chyba dziś po południu traktowałam Occles Hall jak hotel. To niegrzeczne z mojej strony, szczególnie, że twoja matka nie może się już doczekać, kiedy wyjadę. - Nie ma sprawy. Mama nic nie wie. Rozprawa z pewnością opóźniła twoją pracę, więc nie oczekuje, że wyjedziesz jutro rano, a tatuś strasznie chciałby pokazać ci mleczarnię. Czy pan Petrie to jakiś szczególny przyjaciel? Zanim Daisy zdążyła jej wytłumaczyć, że Phillip był przyjacielem z dzieciństwa, a nie „szczególnym" znajomym, musiały przebrać się do kolacji. Następna okazja, by wypytać Bobbie, minęła. Kolacja okazała się kolejnym nieprzyjemnym posiłkiem, podczas którego lady Valeria wygłosiła tyradę o skutkach zatrudniania pracowników spoza miejscowości, a Daisy ledwo zdołała utrzymać język za zębami. Nie chciała wszczynać otwartej kłótni z gospodynią, po której musiałaby opuścić Occles Hall.
Po kolacji pobiegła do telefonu i zadzwoniła do Phillipa. - Dowiedziałeś się czegoś ciekawego? - zapytała podekscytowanym głosem. - Do diaska, dopiero co zjadłem. Muszę przyznać, że ten twój sir Reginald robi fantastyczne sery. - Do diabła z serami sir Reginalda! - W porządku. Przed kolacją usłyszałem to i owo o twoim... - Nie przez telefon. - Pamiętając, z jaką prędkością zjawili się na miejscu reporterzy po tym, jak zadzwoniła na komisariat w Chester, Daisy nie miała zaufania do miejscowej centrali. Nie mogła tak po prostu zadzwonić do Dunnetta ze swoimi rewelacjami. - Podrzucisz mnie jutro rano do Chester? Muszę... eee... kupić nową taśmę do mojej maszyny. - Ty i to twoje pisanie! - Phillip wydawał się zaskoczony nagłą zmianą tematu. - Oczywiście, że cię zabiorę. - Dziękuję, staruszku. I będziesz jeszcze podsłuchiwał dziś wieczorem? Zgodził się dość niechętnie, a Daisy wróciła do salonu na kawę. Lady Valeria zapytała, jak idzie jej praca. - Całkiem nieźle - odparła Daisy, krzyżując pod stołem palce. - Niestety, okazało się, że potrzebuję nowej taśmy do maszyny do pisania. Znajomy, który akurat przebywa w okolicy, zaproponował, że podwiezie mnie rano do Chester, żebym mogła kupić nową. Przypadkowy znajomy wydał się lady Valerii na tyle podejrzany, że zasypała Daisy pytaniami z zaciekłością, której mógł jej pozazdrościć inspektor Dunnett. Uspokoiła się dopiero wtedy, gdy Daisy wyjaśniła, że Phillip nie jest reporterem, a młodszym synem barona Petriego z Malvern. - Może go pani zaprosić jutro na kolację - powiedziała łaskawym tonem. - Znam jego matkę.
Następnego ranka Phillip jęknął, gdy Daisy przekazała mu zaproszenie. - Chyba nie mam wyjścia, muszę się stawić. Matka potraktuje to jak zdradę. - Swift ruszył z podjazdu z piskiem opon. - To nic jej nie mów. I nie musisz jeździć tak, jakby pędził za nami jakiś potwór. Chciałabym dotrzeć do Chester w jednym kawałku. Opowiadaj, czego się wczoraj dowiedziałeś? - Wolałbym, żebyś rzuciła już tę sprawę. - Zwolnił przed bramą, wyjechał na drogę i znowu przyspieszył. - To po co zabierasz mnie do Chester? - Po taśmę do... Na policję? - Znowu jęknął. - Wiesz co, nie można w ten sposób oszukiwać faceta. Ukoiwszy nieco jego zranioną dumę, Daisy udało się wreszcie wydobyć z niego wczorajsze rewelacje. Grace z pewnością rozmawiała z jakimś komiwojażerem krótko przed swoim zniknięciem. Postawił jej pół szklaneczki lemoniady z piwem lub porto z cytryną, co do dziś stanowiło przedmiot ożywionej dyskusji wśród klientów Cheshire Cheese. Ponieważ nie zaopatrywał wiejskiego sklepiku, sądzono, że był londyńczykiem. - I to wszystko - zakończył Phillip. - Niech mnie diabli, jeśli zniżę się do poziomu, by zadawać wścibskie pytania, nawet dla ciebie. - Wystarczy - krzyknęła Daisy. - Jesteś aniołem Phil. Nawet Dunnett będzie musiał się temu przyjrzeć. - Nie wiem, dlaczego nie udało ci się go okręcić wokół palca - mruknął. - Może i by się udało, gdyby nie drżał ze strachu przed lady Valerią. - A propos, wczoraj wieczorem wypytywał mnie o nią jakiś facet. Jeden z tych długowłosych poetów, ale okazało się, że znam jego brata z City. Niemal łysy w porównaniu z
tym gościem. Wydawał się nieco przybity, gdy opowiedziałem mu o lady Valerii. - Dziwne. Pójdziesz ze mną do inspektora, prawda? Może potraktuje mnie poważniej, gdy będziesz mi towarzyszył. - Jasne - odparł z powątpiewaniem Phillip. Gdy dotarli do Chester, znaleźli zakład fotograficzny, w którym Daisy zostawiła film do wywołania. - Są na nim zdjęcia zrobione przez Bena w ogrodzie zimowym - wyjaśniła. - Muszę zobaczyć, jak wyszły, zanim spróbuję zainteresować nimi inspektora Dunnetta. Resztę wywołam u Lucy po powrocie do domu. Ruszyli na komisariat. Oficer dyżurny skierował ich do sierżanta Shawa, który zaprowadził ich na górę i w głąb korytarza. - Czy to prawda, że aresztowaliście Owena Morgana? zapytała Daisy. - Zgadza się, panienko. A więc ma pani jakieś nowe informacje, co? Inspektor nie będzie zachwycony. Patrząc na niego, trudno powiedzieć, by był impulsywny, ale proszę mi wierzyć, jest w gorącej wodzie kąpany. Nazywamy go Szybki Bill. Phillip parsknął ze śmiechu, ale Daisy nie była rozbawiona. - Bardzo słusznie. Tym razem naprawdę się popisał powiedziała. - Ale nic mu panienka nie powie, co? - Oczywiście, że nie. - Uśmiechnęła się do niego. - Ale dobrze wiedzieć. Jego ton zrobił się konfidencjonalny. - Z tego, co słyszę, nadinspektor jest wściekły, a i naczelnik nie ma powodów do zadowolenia. Aresztowanie człowieka bez dowodów nie wygląda zbyt dobrze, a motyw nie jest żadnym dowodem. Problem polega jednak na tym, że
żaden z nich nie ma ochoty iść na wojnę z jaśnie panią. Trudno się im dziwić, co nie? Jesteśmy na miejscu. Zaprowadził Daisy i Phillipa do niewielkiego biura i natychmiast się ulotnił. Inspektor Dunnett odłożył słuchawkę i wstał zza zagraconego biurka. Był ubrany po cywilnemu, w czarną pogrzebową marynarkę i granatowy krawat. Daisy domyśliła się, że na wizytę w Occles Hall włożył mundur, chcąc dodać sobie odwagi w starciu ze szlachtą. - Jak rozumiem, pragnie pani zmienić swoje zeznania, panno Dalrymple? - warknął. - Nie tyle zmienić, co coś dodać. - Daisy próbowała być taktowna. - Chyba byłam w szoku i nieumyślnie wprowadziłam pana w błąd. Poza tym od tamtej pory odkryłam parę rzeczy. Na jego podłużnej twarzy pojawił się niepokój. Zmarszczył brwi i burknął: - Dobrze, po kolei. - Szorstkim gestem poprosił, by usiedli. - Co takiego zapomniała pani powiedzieć sierżantowi Shawowi? - Po pierwsze, jeszcze zanim doszliśmy do zwiędłego krzewu, Owen opowiedział mi, że dziewczyna, którą pragnął poślubić, uciekła. Był bardzo nieszczęśliwy. - A więc przygotowywał sobie grunt, zanim zapytała pani o krzak. Zaciskając pięści, Daisy starała się zachować spokój. - Ale mógł mi powiedzieć, że krzew zakwitnie później, na wiosnę. To on zwrócił uwagę na to, że więdnie, i nalegał, by sprowadzić pana Bligha. A gdyby nie powiedział, że uderzył łopatą w coś twardego, nigdy nie odnaleziono by ciała. - Obawiam się, że nie ma pani pojęcia, jak działa umysł mordercy - odparł Dunnett z szyderczym uśmieszkiem. - Oni bardzo często wracają na miejsce zbrodni i zaczynają węszyć.
Prawdopodobnie cieszył się, że trafił mu się taki świadek jak pani. - Ale był zdruzgotany, gdy ją znalazł! - Można czuć żal po czyjejś stracie, nawet jeśli roztrzaskało mu się czaszkę. Daisy aż się wzdrygnęła. Phillip pochylił się do przodu, wyraźnie rozgniewany. - Niech mnie pan posłucha - powiedział. - Panna Dalrymple przyszła tu, by pomóc policji. Mógłby pan traktować ją nieco grzeczniej i choć spisać jej zeznania. - Oczywiście, proszę pana - inspektor odezwał się beznamiętnym głosem. - Poproszę kogoś, by przepisał nowe zeznanie, a panna Dalrymple może je podpisać, jeśli będą państwo uprzejmi wrócić za jakąś godzinę. - Zaczął się podnosić. - Ale ja nie skończyłam! - Daisy nie miała zamiaru po raz kolejny dać się odprawić. - Jestem niemal pewna, że Grace Moss miała romans z Sebastianem Parslowem i to on był ojcem dziecka, a nie Owen Morgan. Dunnett zbladł, ale po chwili odezwał się sarkastycznie: - Niemal pewna, tak? - Chyba nie oczekuje pan ode mnie dowodów. Będzie pan musiał przeprowadzić dochodzenie i sam się tego dowiedzieć. - Byłbym wdzięczny, gdyby nie pouczała pani policji, jak ma wykonywać swoje obowiązki. To są tylko plotki, a nie dopuszczalne dowody. Ale Morgan mógł w nie wierzyć, co daje mu kolejny doskonały motyw: zazdrość. A teraz, jeśli to już wszystko... - Nie! - rzuciła Daisy. - Wiele osób widziało, jak w dniu swojego zaginięcia Grace rozmawiała z jakimś nieznajomym, jakimś komiwojażerem. Ludzie myśleli, że z nim uciekła. Znajdzie pan na to mnóstwo świadków, jeśli tylko pofatyguje się pan, by zapytać.
- Sam słyszałem, jak o tym rozmawiali - potwierdził lojalnie Phillip. - Nie może pan tego zignorować. - Naturalnie, będziemy tego człowieka szukać, proszę pana - odparł wściekle Dunnett. - Jeśli w ogóle istnieje. Nikt inny o nim nie wspominał, ale poproszę posterunkowego z Occleswich, by się tym zajął. - Z wahaniem sięgnął po słuchawkę. - Chyba że ma pani jeszcze jakieś rewelacje? - Jeszcze nie, inspektorze. - Daisy posłała mu gniewne spojrzenie, wstając z miejsca. - Ale może być pan pewien, że nie pozwolę zamieść niczego pod dywan. Gotując się ze złości, przemaszerowała przez korytarz, zeszła po schodach i wypadła z budynku. Phillip dreptał jej po piętach. Zatrzymała się dopiero na chodniku i odwróciła w jego stronę. - Potrzebuję telefonu - oznajmiła. - Zadzwonię do Aleca. Naczelny inspektor, detektyw Fletcher ze Scotland Yardu nie będzie się kłaniał w pas lady Valerii Parslow!
ROZDZIAŁ SIÓDMY Okno w biurze Aleca Fletchera w Scotland Yardzie wychodziło na Tamizę. Detektyw rzadko znajdował czas na podziwianie widoków, ale dzisiaj po szybkiej przekąsce w stołówce pozwolił sobie na trzydziestosekundową przerwę i przyjemność oglądania rzeki i łódek. W ciągu ostatnich dwóch dni udało mu się zakończyć dwie duże sprawy: gangu rabującego magazyny w dokach, który rozpracowywał od kilku tygodni, i szczególnie okrutnej próby morderstwa. Oczywiście w tym czasie na jego biurku papierów nie ubywało, podobnie jak na stojącym obok biurku sierżanta Tringa. Tom Tring, potężny mężczyzna w marynarce w jaskrawoniebieską i zieloną kratę, spoglądał na równo ułożony stosik z nieukrywaną niechęcią. Z długim westchnieniem Alec wrócił do biurka. Rozumiał znaczenie papierkowej roboty, co nie znaczy, że ją lubił. Na biurku Toma zadzwonił telefon i sierżant podniósł słuchawkę. Z każdym kolejnym słowem, jego brwi unosiły się coraz wyżej, aż po świecący czubek głowy. - Proszę ją przełączyć - powiedział. - Halo? Tak, panienko, tu Tom Tring. W czym mogę pomóc? Znowu słuchał. W jego maleńkich brązowych oczkach pojawiły się wesołe iskierki, a sumiaste siwe wąsy zaczęły się trząść. Ciekawe, co go tak rozbawiło? Odległy cichy głosik wydawał się Alecowi znajomy, ale nie rozumiał słów. Ponownie westchnął, podpisał leżący przed nim dokument i sięgnął po kolejny. - Tak, proszę pani - powiedział poważnie Tom. - Myślę, że sprawa zdecydowanie wymaga jego uwagi. Proszę chwileczkę zaczekać. - Uśmiechając się od ucha do ucha, przełączył rozmowę do Aleca, zakrywając słuchawkę swoją
potężną dłonią. - To panna Dalrymple, szefie. Chyba ma dla nas jakąś robotę. Alec jęknął. Mógł się spodziewać, że Daisy nie przepuści takiej okazji. Ale tego ranka nagłówki gazet mówiły, że morderca został ujęty. Co ona znowu knuła? Kiedy podniósł słuchawkę, zauważył, że Tom przełączył się na swoją linię i zaczął rozmawiać. A potem usłyszał głos Daisy. - Alec? Halo, Alec, jesteś tam? - Tak, panno Dalrymple. Mówi naczelny inspektor, detektyw Fletcher. - Alec, przestań się wygłupiać. Och, sierżant Tring jest z tobą, tak? Jemu i tak wszystko jedno. Nieważne, mam przy sobie niewielki zapas sześciopensówek. Alec, musisz coś zrobić. Aresztowali nieodpowiedniego człowieka. - W sprawie z Occles Hall? To sprawa dla policji w Cheshire. Powstrzymaj trochę wodze i pamiętaj, że nie mogę interweniować, dopóki nie dostanę wezwania od tamtejszego naczelnika. - Wiem, wiem. Nie myśl, że dzwonię pod wpływem impulsu. Miałam zatelefonować już godzinę temu, ale Phillip nalegał, bym najpierw coś zjadła i to przemyślała. - Phillip? - Phillip Petrie. Przeczytał o morderstwie w Occles Hall i przyjechał, myśląc, że potrzebuję ochrony. - Jaki dzielny z niego człowiek - odparł Alec, który był zdania, że Daisy bardziej potrzebowała ochrony przed samą sobą niż kimkolwiek innym. - Wiesz, jakim jest aniołem. Nie rozumie, że doskonale umiem o siebie zadbać. Ale przyznał mi rację, że inspektor Dunnett nie prowadzi sprawy jak należy. - Co ty nie powiesz? - Oczywiście, trzeba być wyjątkowo silnym mężczyzną, by oprzeć się jej sztuczkom.
- Tak. A sierżant Dunnett mówił nam, że ani nadinspektor, ani naczelnik nie są zadowoleni z powodu tego aresztowania. - I tak nie mogę się w to wtrącać. - Ale udało mi się przekonać inspektora Dunnetta, by wytropił pewnego komiwojażera, który prawdopodobnie jest londyńczykiem, więc będą musieli zwrócić się do was. - Z tego, co słyszę, robią wszystko, co mogą - odparł Alec, pełen współczucia dla inspektora Dunnetta. - Właśnie, że nie. Nigdy nie zadają najważniejszych pytań, bo wszyscy się boją lady Valerii Parslow. Dlatego chcę, żebyś tu przyjechał. Ty się jej nie przestraszysz. - Rozumiem - mimo iż przejrzał jej sztuczki, czuł się miło połechtany jej pewnością, że potrafi się oprzeć naciskom klasy wyższej. Poza tym rozwiązała przecież sprawę Wentwater Court, chociaż rezultat okazał się dość niekonwencjonalny. - Alec, w więzieniu siedzi niewinny człowiek! Do diabła, zaraz skończą mi się drobne. - Dobrze, Daisy, wygrałaś. Niczego nie obiecuję, ale zobaczę, co da się zrobić. - Jesteś aniołem! Do zobaczenia wkrótce, szefie powiedziała, odkładając słuchawkę. Detektyw skończył rozmawiać, a jego twarz robiła się coraz bardziej czerwona pod wpływem zagadkowego spojrzenia Toma. - Nic nie mów - ostrzegł. - Ona ma nieźle poukładane w głowie - zapewnił go sierżant, ale po chwili dodał: - Chociaż papla jak najęta. Ostatnio często ją pan widuje, co, szefie? Od sprawy w Wentwater? Alec próbował być nonszalancki. - Raz czy dwa, chciałem się upewnić, że nic jej nie jest. To była okrutna sprawa dla tak delikatnej młodej damy.
- Delikatnej, też coś! - prychnął Tom. - Ale tym razem wplątała się w coś o wiele poważniejszego. Chłopak zabija służącą w ciąży, ale nasza panna Dalrymple nie wierzy, że to był on, prawda? Więc ktokolwiek to zrobił, wciąż jest na wolności, a ona tkwi w tym po uszy. Wydaje mi się, szefie, że przydałby się jej ktoś, kto będzie na nią uważał. - Nie mogę tak po prostu się w to zaangażować - powiedział poirytowanym głosem Alec, wmawiając sobie, że nie jest zazdrosny o tego drania Petriego. - Chyba możemy to jakoś załatwić. Dzwoniłem właśnie na dół i okazuje się, że wpłynęła prośba od policji z Cheshire o wytropienie pewnego komiwojażera, niejakiego George'a Browna, da pan wiarę! Jest pan teraz ulubieńcem nadinspektora, więc... - Dobrze, już dobrze! Powiedziałem jej, że spróbuję. Muszę jednak zadzwonić na górę, bo będzie mi potrzebne pozwolenie od naczelnika z Cheshire, by wejść na jego teren. Święty Boże, w co ja się znowu pakuję? - jęknął, ale sięgnął po słuchawkę. - Daisy, to znaczy panna Dalrymple twierdzi, że tamtejszy naczelnik nie jest zachwycony aresztowaniem. Podkomisarz do spraw kryminalnych londyńskiej policji był jedną z niewielu osób, które wiedziały o zaangażowaniu Daisy w sprawę z Wentwater Court. Alec był niemal pewien, że komisarz skrzywił się, słysząc jej nazwisko. Na samą myśl, że wielmożna pani Dalrymple biega samopas, mieszając się w sprawę morderstwa, komisarza przeszedł dreszcz. Należało czym prędzej wysłać naczelnego inspektora, detektywa Fletchera, by spróbował ją okiełznać. Naczelnik policji z Cheshire, nieświadomy udziału Daisy, miał własne powody, by pozwolić Scotland Yardowi przejąć sprawę, która według niego miała okazać się katastrofą.
Półtorej godziny po telefonie Daisy Alec po raz ostatni odłożył słuchawkę, oparł się na krześle i odezwał niespokojnym głosem: - Dobra, jadę. Piper mnie zawiezie, a po drodze postaram się skończyć papierkową robotę. - Zgarnął z biurka plik papierów i wsunął je do aktówki, udając, że nie widzi wyrazu oczekiwania na twarzy Toma. - A pana, sierżancie, zostawiam na posterunku, by wytropił pan tajemniczego George'a Browna. - Jasne, szefie - powiedział z ponurą miną Tom. - W Londynie jest pewnie około tysiąca George'ów Brownów, plus minus jeszcze kilku. I nie mamy pojęcia, co sprzedaje. Alec westchnął. - Musi istnieć jakiś spis firm, które korzystają z komiwojażerów. Spróbuj w biurach zatrudnienia. Dam ci do pomocy trzech funkcjonariuszy. Jak już go znajdziesz, wskakuj w pociąg i dołącz do nas. Ale pospiesz się, Tom. Młody Ernie zasługuje na swoją szansę, ale kiedy w sprawę wplątana jest pokojówka i ogrodnik, będziemy musieli zajrzeć nieco pod schody, a nikt nie jest w stanie się z tobą równać, gdy idzie o służbę. Tom wygładził wąsy. - Jasne, szefie - powiedział z nieco weselszą miną. - Proszę przekazać moje ukłony pannie Dalrymple. Czując, jak kamień spadł jej z serca po rozmowie z Alekiem, Daisy poszła poszukać Phillipa w lobby Bear and Billet, starym zajeździe w Chester, w którym wcześniej zjedli obiad. - Przyjedzie - oznajmiła. - Tak po prostu, bo go o to poprosiłaś? - zapytał sceptycznie Phillip.
- Cóż, powiedział, że zobaczy, co da się zrobić, ale jestem pewna, że coś wymyśli. - Do diabła, Daisy, dałabyś temu spokój. Nie podoba mi się, że zapraszasz tu tego gliniarza, żeby węszył w prywatnych sprawach ludzi takich jak my. - Na litość boską, przestań nazywać Fletchera gliniarzem - warknęła. - Morderstwo nie jest niczyją prywatną sprawą, a lady Valeria nie jest jedną z nas. - Wiesz, co mam na myśli. No dobra, może ten cały Fletcher nie jest jeszcze najgorszy, jak na policjanta, a lady Valeria to specyficzny typ człowieka. Nie mogę powiedzieć, bym umierał z ciekawości, by ją dziś wieczorem poznać. - Po prostu bądź sobą. Gorgona nie zamieni cię w kamień, o ile nie wspomnisz o morderstwie. - Niepotrzebnie go ostrzegała, Phillip był zbyt dobrze wychowany, by pozwolić sobie na taką gafę. Jego savoir vivre był bez zarzutu. - Miło będzie mieć cię u boku. - Chyba powinniśmy już wracać. - Nie ma pośpiechu. - Z jakiegoś powodu Daisy nie miała ochoty wracać do Occles Hall. - Muszę najpierw kupić tę taśmę. O kurczę, zapomniałam sprawdzić, jaki rozmiar. - To i tak nie ma znaczenia, bo jej nie potrzebujesz - zauważył Phillip i poszli poszukać sklepu papierniczego. Daisy była zachwycona Rows, galerią sklepów, których dachy służyły jako chodnik dla zbudowanych piętro wyżej arkad. Zwiedzając je, niemal zapomniała o morderstwie. Potem obeszli mury miejskie, przeszli obok katedry, kanału, toru wyścigowego, zamku, wzdłuż rzeki i z powrotem. Do tego czasu niebo pokryło się chmurami i Daisy niechętnie przyznała, że powinna pojawić się w Occles Hall na podwieczorku.
Kiedy jechali wzgórzem przez Occleswich, na zakurzoną maskę swifta spadło parę kropel deszczu. Daisy zauważyła znajomą, krępą postać wychodzącą z Cheshire Cheese. - To Bobbie Parslow - powiedziała. - Lepiej ją zabierzmy. Za chwilę będzie lało. Phillip grzecznie podjechał do krawężnika, a Daisy go przedstawiła. Daisy wcisnęła się na dodatkowy fotel po tym, jak udało jej się namówić Bobbie, by zajęła przednie siedzenie. Bobbie wydawała się dziwnie podekscytowana. Zachowywała się tak, jakby coś ukrywała, a jednocześnie była arogancka, ale przyjazna paplanina Phillipa szybko ją uspokoiła. Podrzucił je do wejścia, rozłożył dach, zawrócił i odjechał z klekotem. - Jest bardzo miły - przyznała Bobbie, gdy odjechał. Tak, Phillip to poczciwina. Znam go niemal od urodzenia. Jego dom rodzinny graniczy z Fairacres, a on sam był najlepszym kumplem mojego brata. - Ale wy nie... to znaczy, on nie...? - Bobbie oblała się rumieńcem. - Cóż, oświadcza mi się od czasu do czasu, ale chyba bardziej z poczucia obowiązku, że powinien opiekować się młodszą siostrą Gervaise'a niż z jakiegokolwiek innego powodu. Ale nie ma grosza przy duszy, tak jak ja, tylko pieniądze od ojca. Robi coś w City, a ponieważ jest jak Micawber... - Kto? - Micawber, postać z Dickensa, która zawsze wierzyła, że wszystko się jeszcze odwróci. Nie przerabiałaś Dawida Copperfielda w szkole? Tak czy siak, nawet jeśli jakimś cudem udałoby mu się zbić na giełdzie fortunę i tak bym za niego nie wyszła. - Och. Nie chcesz wyjść za mąż?
Daisy pomyślała o Michaelu, który od dawna nie żył. I o Alecu, wdowcu z klasy średniej z dziewięcioletnią córką, której jeszcze nie miała okazji poznać, który pędził na jej zawołanie z Londynu do Cheshire. Westchnęła i uśmiechnęła się. - W sprzyjających okolicznościach - powiedziała. - Nie miałabym nic przeciwko. - Naprawdę? Bo ja... - A, tu jesteś, Roberto - lady Valeria czekała na nią już w holu. Skinęła lekko głową do Daisy i zwróciła się do córki: Właśnie cię szukałam. Gdzie ty się podziewasz? - Zajrzałam na plebanię. Zaniosłam pastorowej Lake przepis na ciasto, które jej poleciłaś. - Bobbie rzuciła Daisy błagalne spojrzenie, a ta zaczęła się zastanawiać, co takiego Bobbie robiła w zajeździe. - Przepis? Nigdy nie interesowałaś się przepisami, niestety. Chciałam z tobą porozmawiać o spotkaniu harcerek w przyszłym tygodniu. - Porwała Bobbie ze sobą, a Daisy poszła na górę zdjąć kapelusz i płaszcz. Taśma do atramentu nie pasowała. Miała nadzieję, że zwrócą jej pieniądze albo przynajmniej wymienią na inną. Rozczesując włosy, patrzyła pustym wzrokiem w lustro. Co takiego Bobbie robiła w zajeździe, że nie chciała, by matka się o tym dowiedziała? Lady Valeria i tak nie pozwoliłaby jej tam pójść bez względu na powód, co więc sprawiło, że złamała zakaz? Zakazany smak dżinu? Daisy z uśmiechem pokręciła głową. Nie, nie zdrowa, dziarska Bobbie. Poza tym o tej porze bar nie był jeszcze otwarty. Może dowiedziała się, że miejscowy policjant zaczął wypytywać o tego komiwojażera. Może liczyła na informacje, które oczyściłyby jej brata z zarzutów - z tym że nie mogła
wiedzieć, że ktokolwiek go podejrzewa. A może sama go podejrzewała i chciała przechwycić obciążające go dowody. A może sama zabiła Grace, by go chronić. Daisy zadrżała. Może Phillip miał rację i powinna dać sobie z tym wszystkim spokój. Ale nic nie było jasne, upomniała siebie surowo. Młoda dziewczyna została brutalnie zamordowana, a w więzieniu siedział niewinny człowiek. Wyprostowała plecy i niechętnie zeszła na podwieczorek. Wszyscy, z wyjątkiem sir Reginalda, zebrali się już w Żółtym Salonie. Ktoś z zewnątrz w życiu nie domyśliłby się, że dwa dni temu znaleziono w ogrodzie ludzkie zwłoki. Lady Valeria i Bobbie kontynuowały rozmowę o drużynie harcerek. Daisy domyśliła się, że Bobbie była drużynową, a lady Valeria rzecz jasna przewodniczyła jakiemuś komitetowi. Sebastian i Ben wydawali się być w dobrych nastrojach. Wspólnie czytali o ruinach odnalezionych na jednej z mniejszych greckich wysp, która nie została jeszcze przebadana archeologicznie. - Nawet Itaka jest ledwo tknięta - powiedział Sebastian Daisy z entuzjazmem. - Schliemann wykopał zaledwie rów czy dwa. Pomyśleć tylko, dom Ulyssesa! - „Mała stąd korzyść, żeby król bezczynny" (Cytat z wiersza Alfreda Tennysona Ulysses, przekład Z. Kubiaka, Tennyson. Poezje wybrane, PIW, Warszawa 1970 [przyp. tłum.].) - zacytowała Daisy, próbując nie myśleć o kopaniu rowów. - „U boku żony w tym spokojnym domu, wśród skał jałowych...". To niesamowite, że po latach pamięta się jeszcze te wiersze. Ten akurat zawsze lubiłam. - To Tennyson, w nawiązaniu do Homera - powiedział z uśmiechem Ben. - A tam, do diabła z Tennysonem. - Sebastian machnął lekceważąco ręką, dyskredytując zmarłego poetę. - Nie sądzę,
by kiedykolwiek widział jałowe skały czy choćby postawił nogę w Grecji. - Jeśli chcesz, Sebastianie - powiedziała z pobłażaniem jego matka - możemy w przyszłą zimę pomyśleć o Korfu zamiast Riwiery. Z tego, co wiem, wyspa jest dość cywilizowana. - To byłaby miła odmiana, matko - powiedział beznamiętnym głosem Sebastian, wymieniając z Benem znaczące spojrzenia. Daisy domyślała się, że szanse na to, by lady Valeria zgodziła się zabrać sekretarza, były marne. Sebastian, choć niezwykle przystojny, nie był szczególnie stanowczy czy uparty. Czyżby zwariowała, sądząc, że mógł zamordować Grace? Nie, ale nie mogła go sobie wyobrazić, jak planuje tak okrutny czyn. Co innego działając w afekcie, pod wpływem chwili, wtedy wszystko było możliwe. Po podwieczorku zaproponował jej partyjkę tryktraka. Ostatni raz grała dość dawno i kiedy zaczynała się gubić, przypominał jej zasady w tak uroczy sposób, aż zaczęła mieć wyrzuty sumienia, że nasłała na niego Aleca. A potem szarmancko dał jej wygrać, co tak ją rozgniewało, że gdy szła na górę się przebrać, była wyraźnie obrażona. Phillip nie był jedynym gościem na kolacji. Lady Valeria zaprosiła również lorda i lady Bristowów, starszą parę, których rezydencja sąsiadowała z Occles Hall, oraz ich córkę, starą pannę w średnim wieku. Cała trójka ani słowem się nie zdradziła, by cokolwiek było im wiadomo na temat ostatnich szokujących wydarzeń. W obecności czterech osób z zewnątrz wszyscy przybrali maski, a Daisy była zdumiona banalnością całej sytuacji. Pannie Bristow za to buzia się nie zamykała. Uzależniona od dobrych uczynków była zarówno gadatliwa, jak i świętoszkowata. Siedzący obok niej Ben Goodman słuchał jej
z godną podziwu cierpliwością, ale gdy Bobbie go o coś zagadnęła, wyraźnie mu ulżyło. Panna Bristow zwróciła się więc do siedzącego po drugiej stronie sir Reginalda, i po chwili Daisy zauważyła, jak pod wpływem nieprzerwanego potoku słów, jego wzrok zrobił się szklany. Tymczasem biedny Phillip był przesłuchiwany przez lady Valerię na temat rodziny, szkoły i planów na przyszłość. Wydawało się, że hrabina nie pamięta sporu z jego matką, choć z drugiej strony dla niej był to chleb powszedni. Daisy była zaskoczona, że nie wypytywała go o powody wizyty w miasteczku. Albo myślała, że był z nią po słowie, albo obawiała się, że miało to coś wspólnego z morderstwem. Nienaganne maniery i łagodne usposobienie sprawiały, że Phillip doskonale dawał sobie radę, ale gdy miał okazję odwrócić się do Daisy, odniosła wrażenie, że miał ochotę wytrzeć czoło. - Czy był jakiś grecki potwór, który roztapiał swoje ofiary, aż zostawała z nich tylko kałuża? - zapytał szeptem. - Spytaj Bena, to on jest ekspertem. Przychodzi mi do głowy jedynie Apollo, bóg słońca, który poniekąd przyczynił się do roztopienia skrzydeł Ikara. - Pamiętam tę historię - odparł Phillip, najwyraźniej z siebie zadowolony. Po kolacji idąc za lady Valerią i paniami Bristow do salonu, Bobbie szepnęła Daisy do ucha: - Naprawdę nie masz zamiaru wyjść za pana Petriego? Doskonale się rozumiecie. Na twoim miejscu bym się nie zastanawiała. - Może ty spróbujesz? - Nie, nie to miałam na myśli. Ale za każdym razem, gdy widzę pannę Bristow, wyobrażam sobie, że czeka mnie taki sam los.
- Wydaje się dość szczęśliwa - powiedziała z powątpiewaniem Daisy. Była pewna, że sama nigdy nie zamieni się w pannę Bristow, nawet jeśli nie wyjdzie za mąż, ale gdyby musiała zamieszkać z matką, kto wie, co by się stało. Jeśli zostałaby w Fairacres, po przybyciu poczciwego Edgara i Geraldine, byłoby to nieuchronne. Cóż za okropna myśl! Pozostała część wieczoru upłynęła bez większych rewelacji. Phillip i Ben odkryli wspólnych znajomych z wojska, ale Phillip ulotnił się tak szybko, jak tylko mógł, a państwo Bristowowie zaraz podążyli jego śladem. Daisy już miała powiedzieć „dobranoc" i pójść do łóżka, gdy zjawił się Moody z wiadomością, że dzwoni do niej pan Petrie. Daisy udała się do holu. Może natknął się na jakąś wskazówkę? A może po poznaniu lady Valerii postanowił bladym świtem opuścić Occleswich, rozmyślała, zamykając za sobą drzwi. O ile nie była zachwycona jego przyjazdem, teraz wolałaby, żeby został. - Phillip? O co chodzi? - Przyjechał twój przyjaciel. Jutro będzie o tym głośno, ale póki co prosił, abym wykonał połączenie, by zbyt wcześnie nie informować miejscowych. Oto i on. Daisy uśmiechnęła się. Nawet jeśli Phillip nie przepadał za Alekiem, robił to, co kazał detektyw. - Panno Dalrymple? - jego zmęczony głos działał na nią uspokajająco. - Dobry wieczór, panie Fletcher. Skoro pan tu jest, to chyba dobrze zrobiłam, wzywając pomoc? - Mam nadzieję. Ale nadal nie znam powodów. Chciałbym z tobą jutro porozmawiać, zanim spotkam się z naczelnikiem. Możesz przyjść rano do zajazdu?
- O ósmej? Zjemy razem śniadanie. Cieszę się, że przyjechałeś. - A niech interpretuje to sobie jak chce, zawodowo albo osobiście. Rozłączyła się. Czy to Vi mówiła jej kiedyś, że kobieta nie powinna rozważać małżeństwa z mężczyzną, którego nie widziała przy stole śniadaniowym? Zazwyczaj udawało się to na prywatkach, jednak Alec rzadko był na nie zapraszany. Chociaż wcale nie rozważała ślubu. To wszystko przez Bobbie, że w ogóle przyszło jej to do głowy. Szybko odsunęła od siebie tę myśl i skupiła na tym, co zamierzała mu jutro powiedzieć. Prawda była jednak taka, że mogła polegać jedynie na swojej intuicji, która podpowiadała jej, że Owen Morgan nie był mordercą.
ROZDZIAŁ ÓSMY Następnego ranka Daisy ruszyła do Cheshire Cheese schowana pod jaskrawoczerwoną parasolką. W deszczu wioska nie wyglądała już tak malowniczo. Jednakowe domy nadawały jej sterylny wygląd, choć mimo złej pogody na ulicy kręciło się więcej ludzi niż w dzień targowy. Zwyczajna dachówka lub kryty strzechą dach zamiast wszechobecnej płytki łupkowej, rządek porów w którymś z ogródków przed domem, a nawet budynek w stylu gregoriańskim stanowiłyby miłą odmianę. Przynajmniej zajazd z muru pruskiego był oryginalny, a sądząc po krzywych belkach, pofalowanej linii dachu i schodku przed wejściem do lobby, pochodził z tego samego okresu co rezydencja. Chowając parasolkę, Daisy usłyszała, jak zegar wybija ósmą. Cóż za punktualność. Profesjonalny początek rozmowy, która napawała ją dziwnym niepokojem. Dotknęła kieszeni płaszcza, w której ukryła plik papierów. Ciemnowłosy detektyw i jasnowłosy, gładko uczesany Phillip siedzieli przy stole w niewielkiej jadalni. Biedny Phillip wydawał się niespokojny. Niewątpliwie przyjaźń Daisy i Aleca stawiała go w niezręcznej sytuacji. Trudno mu było traktować policjanta jak dalekiego i niezbyt mile widzianego znajomego. Tylko jeden z pozostałych trzech stolików był zajęty przez szczupłego, niechlujnie wyglądającego mężczyznę w typie, który Daisy doskonale znała z Chelsea. Przydługie włosy rozwiane w artystycznym nieładzie, zielona, sztruksowa marynarka i jaskrawy fular oraz odległy, skupiony wzrok osoby czekającej na natchnienie. To musiał być ten poeta, o którym wspominał Phillip. Na jej widok Alec wstał i przysunął jej krzesło. Phillip podniósł się dość niezdarnie, nie tyle ze zdenerwowania, co z faktu, że nie do końca się obudził. Alec, szerszy w ramionach,
choć nie tak wysoki, był za to w pełni rozbudzony, a jego jasne, skupione szare oczy uśmiechały się do niej, gdy powiedział „dzień dobry". Jej niepokój natychmiast minął i odwzajemniła uśmiech. - Dzień dobry, panowie. - Miałem po panią wyjechać - zaczął Alec - z powodu deszczu, ale pan Petrie wyjaśnił mi, że pewnie poszłaś skrótem i się miniemy. - I tak by było. Nie szkodzi, wiatr nie jest aż tak silny, żeby przewiewać na wskroś. Spacer tylko zaostrzył mi apetyt. - Robią tu niezłe śniadania - zapewnił ją Phillip - choć zwykle schodzę godzinę później. Tleniona blondynka, która zaprowadziła Daisy do jadalni, zjawiła się, by przyjąć od nich zamówienie. Gdy wyszła, Daisy zagadnęła Aleca: - Nie ma z panem pana Tringa? - stłumiła śmiech, wyobrażając sobie minę Phillipa, gdyby musiał jeść śniadanie z potężnym sierżantem. - Tom dołączy do mnie później. Ernie Piper jest w kuchni i... plotkuje. - Lekkim ruchem głowy wskazał na poetę. - Ale najpierw zjedzmy śniadanie - powiedział stanowczo. - Dobry pomysł - zgodził się Phillip. - Jeśli nie będę ci potrzebny, Daisy, zobaczę, czy uda mi się pożyczyć gdzieś robocze spodnie, i zajrzę do auta. Coś dziwnie stukało, kiedy wracałem wczoraj z Occles Hall. - Zawsze coś stuka. - Ale to nowy dźwięk - powiedział z urazą. - Sam pan zajmuje się samochodem? - zapytał zaskoczony Alec. Przyznał, że jego austinem seven zajmowali się policyjni mechanicy, gdyż sam nie miał do tego smykałki. Na szczęście nie miał z autem żadnych problemów, miał je zaledwie od paru miesięcy. Ale przez resztę posiłku z ożywieniem omawiał chimery silnika spalinowego i różnych
pokrewnych urządzeń. Daisy umierała z nudów, ale zauważyła, że Phillip urósł nieco w oczach Aleca. Gdy wzięła z rusztu ostatni kawałek bułki i skończyła marmoladę, poeta wyszedł z jadalni. - Zamówię więcej - powiedziała z miną winowajcy. - Nie dla mnie - powiedział Phillip. - Przestało padać. Będę leciał, jeśli nie jestem potrzebny. Zwrócił się do Daisy, ale to Alec odpowiedział: - Nie w tej chwili, ale proszę nie wyjeżdżać z Occleswich bez uprzedzenia. Być może będzie pan mógł potwierdzić zeznanie panny Dalrymple. - Nie ja! - szybko sprzeciwił się Phillip. - To znaczy, ja nic nie wiem o tym morderstwie. Ale proszę się nie obawiać, nie dam nogi. A na razie do zobaczenia. Wyszedł, a w jadalni pojawiła się dziewczyna, by sprzątnąć ze stołu. Alec zapytał, czy mogą zostać w pokoju, by porozmawiać, a gdy się zgodziła, zamówił herbatę dla Daisy i kawę dla siebie. Daisy dała mu papiery. - Wszystko ci napisałam - powiedziała - żeby o niczym nie zapomnieć. - Świetnie. Nie będziesz miała nic przeciwko, że zapalę podczas czytania? - Fajkę? Proszę bardzo, o ile nie będziesz zwracał uwagi na moje błędy w pisowni. Uśmiechnął się, sięgając do kieszeni po fajkę i tytoń. - Oczywiście. - Nie przejmowałam się zbytnio ortografią, bo doszłam do wniosku, że najważniejsze jest to, żebym niczego nie pominęła. Siedziałam nad tym aż do pierwszej. Kiwając z uznaniem głową, Alec wygładził leżące przed nim kartki i zaczął czytać, jednocześnie napełniając fajkę. Daisy poczuła zapach świeżego tytoniu. Szkoda, że ludzie
musieli go palić, pachniał o wiele lepiej, gdy był świeży. Torebka na tytoń była ozdobiona krzywymi literami „A.F.", wyhaftowanymi niebieską nicią. Niewątpliwie robota Belindy, pomyślała Daisy. Czy córka Aleca ją polubi, gdy się wreszcie spotkają? Popijając herbatę, patrzyła, jak czyta, skupiony na jej słowach, niepomny tego, co się wokół dzieje. Choć fajka po chwili zgasła, wypuszczając wcześniej kilka kółek niebieskiego dymu, trzymał ją między zębami, zapisując na marginesie nieliczne uwagi. Twarz miał poważną i raz czy dwa zmarszczył czoło. Był spokojny i profesjonalny, zawodowy policjant. Skończył ostatnią stronę. Prostując kartki, odezwał się poważnym głosem: - Dobrze zrobiłaś, że mnie wezwałaś. Nie ma tu nic pewnego, ale wystarczająco dużo, bym się zastanawiał, czemu ten cholerny inspektor to zignorował. - Poczekaj, aż poznasz lady Valerię. Zacisnął usta. - Jakakolwiek by była, to nie jest powód, by policjant zaniedbywał swoje obowiązki, a co dopiero aresztował nieodpowiedniego człowieka. Zdajesz sobie jednak sprawę, że o ile nie ma wyraźnych dowodów wskazujących na Morgana, nie ma też powodów, by go oczyścić? - Wiem, ale na pewno coś znajdziemy. - My? Daisy, masz się do tego nie mieszać. - Nie będę, postaram się tylko pomóc. Musisz przyznać, że tym razem jest zupełnie inaczej niż poprzednio. Nie czuję współczucia dla osoby, która zabiła tę niewinną dziewczynę. - Niewinną? - zapytał szyderczym głosem. - Była niezamężna i była w ciąży, a dziecko mogło mieć co najmniej dwóch ojców. - Och, Alec, nie bądź taki pruderyjny. Poza sobą nikogo nie skrzywdziła.
- Wręcz przeciwnie. - Usta mu zadrżały. - Sprawiła co najmniej dwóm osobom sporo przyjemności. - I nie bądź wulgarny! - odezwała się surowym tonem Daisy. - Wybacz - miał poważny głos, ale szare oczy nadal się uśmiechały. Uspokoił się i zerknął na kartki. - Mam parę pytań. Po pierwsze, kto jeszcze poza panem Goodmanem wiedział, że byłaś zainteresowana ogrodem zimowym? Daisy cofnęła się myślami w przeszłość. - Rozmawialiśmy o tym przy śniadaniu. Bobbie przy tym była. Sebastian też. - Żadne z nich, ani pan Goodman, nie próbowali odwieść cię od tego pomysłu? - Nie, ale to by wyglądało dość dziwnie, chyba że cała trójka była w to wplątana. Zaczekaj, Sebastian przyszedł trochę później, ale jestem pewna, że rozmawialiśmy przy nim o ogrodach. Nie przyjęłam jego zaproszenia na przejażdżkę, bo chciałam wykorzystać światło, ale nie mogę przysiąc, że wspomniałam konkretnie o ogrodzie zimowym. Alec coś zanotował. - Dobrze, a teraz Owen Morgan. To trochę dziwne, że opowiedział ci o swojej dziewczynie, o tym, że chciał ją poślubić, a ona uciekła. - To wcale nie jest dziwne. Ma silny walijski akcent, więc spytałam go, skąd pochodzi, a on zaczął mi opowiadać o swojej rodzinie. Okazało się, że czuje się tu bardzo samotny i od słowa do słowa przeszedł do swojej ukochanej. - Rozumiem. Muszę go przesłuchać, jak tylko złożę pokłony naczelnikowi i miejscowej policji i podejmę współpracę z resztą policjantów. - Możesz go wyciągnąć z więzienia?
- Prawdopodobnie. Ale może powinien tam jeszcze zostać. - Przerzucił parę kartek. - Mówisz, że ojciec dziewczyny mu groził. - Bo myślał, że Owen jest mordercą. - Nawet jeśli go wypuścimy, wciąż będzie podejrzanym. Zresztą najpierw muszę z nim porozmawiać. - Zerknął na zegarek i odsunął krzesło. - Muszę już iść. Mam spotkanie z naczelnikiem policji w Chester. - A, prawie bym zapomniała. Ben zrobił moim aparatem kilka zdjęć ciała. - Zmarszczyła nos na samo wspomnienie. Wydawało mi się, że to dobry pomysł. Nie sądzę, by były przydatne, ale jeśli chcesz je odebrać w Chester, dam ci kwitek. Tylko nie zgub pozostałych zdjęć. - Jakżebym śmiał. - Schował kwitek do kieszeni. - Dziękuję. Jeśli nie wydarzy się nic nadzwyczajnego, zobaczymy się po południu w Occles Hall. Daisy, wykonałaś kawał dobrej roboty, ale nie zadawaj żadnych pytań, gdy mnie nie będzie. Nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć. - Dobrze, nie będę, ale musisz mi obiecać, że nie wyłączysz mnie całkowicie ze sprawy. Alec westchnął i pokręcił głową. - Będę cię informował - powiedział - chociaż powinni mnie za to powiesić. Alec zabrał z kuchni młodego Pipera i wyszli z zajazdu na żwirowe podwórko. Petrie leżał na plecach pod swoim nie najnowszym srebrnoszarym swiftem. Spod auta wystawały tylko długie nogi w przykrótkich ogrodniczkach. - Udało się znaleźć przyczynę kłopotów? - zagadnął Alec, zapalając zapałkę i ściskając w dłoniach fajkę. - Chyba tak. - Petrie wysunął się spod auta. Ręce miał brudne, na policzku smar, a gładkie zazwyczaj włosy sterczały na wszystkie strony. Alec wolał go w tym wydaniu. - Odpadła
jakaś nakrętka od śrubki - powiedział, wstając na nogi. - Mam nadzieję, że Moss będzie miał taką, która pasuje. - Moss? Pogrążony w żałobie ojciec? - Tak, pożyczył mi już te spodnie. Równy gość. Ma tam całe mnóstwo żelastwa, ale przysięga, że wie dokładnie, gdzie co leży. - Powodzenia. Niech pan nie rozmawia z nim o sprawie, dobrze? Ale jeśli sam zacząłby coś mówić, proszę nadstawić uszu i zapamiętać. Petrie się skrzywił, ale po chwili zmienił zdanie i uśmiechnął się. - W porządku, detektywie. Dobrze wiedzieć, że tym razem nie jestem na liście podejrzanych. - Nigdy pan na niej nie był. Panna Dalrymple była przekonana o pańskiej niewinności, a potrafi być bardzo przekonująca. - To prawda - przyznał Petrie. Alec ruszył do Chester. Austin toczył się wesoło wiejskimi drogami ze stałą prędkością trzydziestu pięciu mil na godzinę, podczas gdy Ernie Piper opowiadał, czego dowiedział się w kuchni zajazdu Cheshire Cheese. Większość z tego, co słyszał młody detektyw, potwierdzało to, co już wiedzieli o tajemniczym komiwojażerze, to, czego Petrie dowiedział się w pubie oraz to, czego dowiedział się miejscowy policjant, a jego przełożeni przekazali centrali. - Ale to nie wszystko, szefie - dodał znacząco Piper. - Dowiedziałem się, dlaczego ten cały George Brown w ogóle zjawił się w Occleswich, chociaż nie miał nic do sprzedania w wiejskim sklepiku. Mówił barmance, że był w interesach w Whitbury, miasteczku targowym. Ktoś mu wspomniał, że warto zobaczyć wioskę i zatrzymać się w zajeździe, a że i tak jechał w tę stronę, tak też zrobił.
- Dobra robota! Powiem miejscowym policjantom, żeby popytali w Whitbury. Miasteczko nie może być duże, w każdym razie w porównaniu z Londynem. Może udało ci się zaoszczędzić sierżantowi sporo pracy. Piper z dumą wyprężył pierś. - Jest jeszcze coś, szefie. Wygląda na to, że zarezerwował pokój, ale nie został na noc, dlatego wszyscy myśleli, że dziewczyna z nim uciekła. Myślę, że ją zabił i nawiał. - Ładna teoria, z wyjątkiem tego, że był tu obcy. Skąd miał w ogóle wiedzieć o istnieniu ogrodu zimowego? - Och. Alec zerknął na zdruzgotaną twarz Pipera i próbował go pocieszyć. - Ale to nie jest wykluczone. Nie odrzucam możliwości, że mógł kiedyś odwiedzić Occles Hall. - Tylko że wtedy wiedziałby już, że wioska jest warta zobaczenia - powiedział ponurym głosem Piper. - Prawdopodobnie. Musisz pamiętać, że w pracy detektywa dostrzeganie własnych błędów jest równie ważne, co odkrywanie nowych poszlak. Piper nieco się rozchmurzył. - Jasne, szefie. Oczywiście mógł też blefować, że jedzie zobaczyć Occleswich. Może znał już dziewczynę i się z nią umówił? Może kiedyś pracowała w jakimś sklepie w Whitbury? - Warto to sprawdzić. Mam wrażenie, że zaraz po szkole poszła na służbę, ale nie mam pewności. Alec był rozbawiony, ale i zadowolony z bogatej wyobraźni młodego detektywa. Wiedział, jak ciężko było zwyczajnemu funkcjonariuszowi z ulicy zasłużyć na wymarzony awans. On sam, z dyplomem uniwersyteckim, dołączył do policji z nadzieją na awans jako nagrodę za lata spędzone na patrolu. Wojna przekreśliła te plany, ale służba w
Królewskim Korpusie Lotniczym i wojskowe odznaczenie nie zmniejszyły jego perspektyw na rozwój zawodowy. Piper z ukończoną szkołą średnią, ale bez wyższego wykształcenia miał przed sobą trudniejszą drogę, ale z czyjąś pomocą mógł zajść daleko. - Oczywiście dziewczyna mogła mu sama opisać ogród, chcąc się z nim tam spotkać - przyznał Alec, ale zaraz dodał: Tylko nie bądź przekonany o winie George'a Browna do tego stopnia, że zapomnisz o pozostałych podejrzanych. - Nie zapomnę, szefie. Przynajmniej wiemy, że ten ogrodnik jest niewinny. - Naprawdę? - Panna Dalrymple tak twierdzi. - Panna Dalrymple tak sądzi - zaśmiał się Alec. - Nie traktuj słów panny Dalrymple jak dowodów. Piper oblał się rumieńcem. - Nie, szefie. Jeszcze coś usłyszałem w kuchni - dodał szybko. - Wszyscy w Occles Hall są podejrzani, prawda? Okazuje się, że panna Roberta, jak ją nazywają, panna Parslow, jest bardzo blisko z tym długowłosym poetą, który zatrzymał się w Cheshire Cheese. - Doprawdy? To dziwne. Według Dai... panny Dalrymple, panna Parslow to typ dziewczyny, która lubi sport i świeże powietrze. Nie wydaje się być osobą, która zadaje się z długowłosymi poetami. - Może to tylko przykrywka - zasugerował Piper, który na szczęście dla Aleca nie zwrócił uwagi na to, że detektyw polegał na słowach Daisy. - A może on wie coś o morderstwie i ją szantażuje? - Będę musiał z nim porozmawiać. Bardzo dobrze się spisałeś. Jeśli nie masz już dla mnie żadnych rewelacji, chciałbym chwilę pomyśleć w spokoju.
Przez następne parę mil zastanawiał się nie tyle nad teoriami Pipera, co niekompetencją Dunnetta. W parę godzin po przyjeździe do Cheshire żółtodzioby detektyw znalazł kilka poszlak, które inspektor powinien był sprawdzić parę dni temu. W jaki sposób Alec miał rozmawiać z naczelnikiem policji i nadinspektorem, nie robiąc sobie z nich wrogów? Ale zanim zdążył opracować strategię, dojechali do rzeki Dee i wjechali do miasta Chester. Alec miał okazję zwiedzić miasteczko, kiedy studiował historię w Manchesterze, nie czuł więc żalu, który zazwyczaj mu towarzyszył, gdy przyjeżdżał do interesującego miejsca. Dzięki pracy podróżował po całym kraju, ale najczęściej zwiedział wnętrza komisariatów, a nie lokalne zabytki. Dał Piperowi kwitek na zdjęcia Daisy. - Odbierz je - powiedział - i czekaj na mnie w komisariacie. - Jasne, szefie. Po wejściu do komisariatu w Chester Alec został skierowany prosto do biura naczelnika policji. Meble zostały pokryte czerwoną skórą, podobnie jak sam naczelnik, przynajmniej ta jego cześć, która wystawała znad kołnierzyka aż po łysiejące czoło. Jako były urzędnik kolonialny, który dopiero niedawno otrzymał nominację, lubił wykłócać się o różnice w egzekwowaniu sprawiedliwości w kraju i w koloniach. - To stek bzdur - prychnął. - Te wszystkie formalności, nakazy, pisma, nieprawidłowe aresztowania. Czy detektyw miał już okazję poznać lady Parslow? Straszna kobieta, mówię panu, po prostu okropna. Już wolałbym mieć do czynienia z powstaniem tubylców. Alec uciekł tak szybko, jak tylko mógł, i udał się do biura nadinspektora Departamentu Kryminalnego Policji w Cheshire, pana Higginbothama, eleganckiego, spokojnego
człowieka pochodzącego z Yorkshire, któremu jakimś cudem udało się spełnić kryteria wzrostu wymagane dla funkcjonariuszy policji i który wydawał się zachwycony, że go widzi. Zbliżał się do emerytury i nagle znalazł się między młotem a kowadłem, między niedoświadczonym przełożonym, pochopnie działającym podwładnym i wpływową sekutnicą. Alec wcale mu nie zazdrościł. - Sam nie zadzwoniłbym pewnie do centrali - powiedział asekuracyjnie. - Jakoś bym się uporał z tym bałaganem, ale cieszę się, że pana widzę, skoro sami zaoferowaliście pomoc. Oto nasze raporty. - Podał mu cienki plik papierów. - Jeśli będę mógł cokolwiek dla pana zrobić, panie Fletcher, proszę dać mi znać. - Dziękuję panu. Oczywiście zajęliśmy się sprawą, ponieważ poprosiliście o pomoc w wytropieniu pewnego komiwojażera. - To powinno zakończyć zaangażowanie Daisy w tę sprawę. - Z tego, co wiem, przebywał w interesach w Whitbury, zanim udał się do Occleswich. Chciałbym prosić o pozwolenie, by pańscy ludzie sprawdzili niektóre sklepy w Whitbury, może udałoby się go namierzyć w ten sposób. Higginbotham jęknął i chwycił się za głowę. - Już pan odkrył coś, co przeoczył Dunnett? Może być pewien, że zanim odejdę na emeryturę, zrobię wszystko, żeby nie dostał awansu. A tak przy okazji, odsunąłem go już od sprawy. Nawet nie wiedziałby, że ktoś taki istnieje, gdyby nie zeznania pewnej młodej damy, niejakiej panny Dalrymple. Chciałbym mieć ją u siebie w zespole! - Proszę mi wierzyć, że nie - odparł nieostrożnie Alec. - Aha, więc pan ją zna? Zastanawiałem się, co tak naprawdę sprowadziło do nas centralę. Alec z ulgą zauważył, że w oczach miał wesołe iskierki. - Panna Dalrymple ma niezwykłą skłonność do natykania się na zwłoki - powiedział z żalem. - I ma... jakby to
powiedzieć, więcej szacunku dla własnego poczucia sprawiedliwości niż dla prawa. - Akurat w tym przypadku to wcale nie jest złe - odparł nadinspektor. - Ale proszę jej przypomnieć, że ciekawość bywa niebezpieczna. Jeśli chłopak, którego zatrzymaliśmy, jest niewinny, morderca wciąż jest na wolności. - Już jej to mówiłem, ale może powinienem być bardziej dobitny. - Warto. Zaraz wyznaczę ludzi do śledztwa w Whitbury. Czy coś jeszcze mogę dla pana zrobić? - Chciałbym porozmawiać z Owenem Morganem? Rozumiem, że ma jakiegoś obrońcę? - Nie. Chcieliśmy przydzielić mu obrońcę z urzędu, ale odmówił. Nie chce z nikim rozmawiać. Mam nadzieję, że będzie pan miał więcej szczęścia. W poniedziałek stawi się przed sędzią i jeśli do tego czasu nie będziemy mieć przeciwko niemu twardych dowodów, będziemy musieli go puścić. A prasa nas obsmaruje albo za to, że wypuściliśmy mordercę, albo za aresztowanie nieodpowiedniego człowieka. Tak czy siak... - wzruszył ramionami. - Z deszczu pod rynnę - stwierdził ze współczuciem Alec. Centrala bynajmniej nie była odporna na tego typu sytuacje. Myślę, że na razie to wszystko. - Zadzwonię na dół, żeby przyprowadzili Morgana do pokoju przesłuchań. - Higginbotham wstał i ścisnął rękę Aleca. - Proszę mnie informować o rozwoju sprawy i proszę, niech pan nie przedstawia moich ludzi w złym świetle. - Oczywiście. A, jeszcze jedno. Czy wie pan może, skąd George Brown mógłby wiedzieć o ogrodzie zimowym? - Tak. Przed wojną państwo Parslow organizowali dzień otwarty, żeby się nim popisać. Często był przesuwany z powodu złej pogody, ale od wojny już tego nie robią. A więc tak pan kombinuje?
- Aż tak daleko bym się nie posuwał. To nie jest jedyna poszlaka, którą muszę sprawdzić. Higginbotham się skrzywił. - Cóż, Occles Hall jest dużo dalej od Londynu niż od Chester. Powodzenia, panie Fletcher. Jeśli będzie pan czegoś potrzebował, proszę pytać mnie lub sierżanta Shawa. Alec znalazł Pipera w lobby, gdy ten rozmawiał z oficerem dyżurnym. Miał przy sobie zdjęcia Daisy, które Alec wsunął do cienkiej policyjnej teczki. Oficer w mundurze zaprowadził ich do małego, obskurnego pomieszczenia z biurkiem i kilkoma twardymi drewnianymi krzesłami ustawionymi pod ścianą. Krzesło przy biurku miało na szczęście miękkie siedzenie, zauważył Alec, choć nie było idealnej wysokości. Alec usiadł. Piper ustawił jedno z pozostałych krzeseł naprzeciwko biurka, a sam zajął miejsce w rogu, gdzie nie był dla więźnia widoczny. Z wewnętrznej kieszeni skromnej brązowej marynarki wyciągnął notatnik i trzy dobrze naostrzone ołówki. Dwa z nich umieścił w zewnętrznej kieszeni. Znajomość stenotypii była jednym z czynników, które zadecydowały o jego awansie na stanowisko detektywa, i był z tego powodu niezmiernie dumny. Alec skinął głową, pełen uznania dla jego przygotowań. Kolejny umundurowany policjant wprowadził Owena Morgana. Alec przyglądał się szczupłemu, ciemnowłosemu chłopakowi, który stał przed nim w wytartym płaszczu, z bezradnie zgarbionymi plecami i zapadniętą twarzą, i który ledwo trzymał się na nogach. - Usiądź, chłopcze - powiedział łagodnie. Morgan osunął się na najbliższe krzesło. - Papierosa? - Chłopak potrząsnął głową. - Kawy? Nie, herbaty - zaproponował. - Oficerze, poprosimy trzy filiżanki. Funkcjonariusz zasalutował i wyszedł.
- Jestem detektyw Fletcher, inspektor naczelny ze Scotland Yardu. Mógłbym cię stąd wyciągnąć jeszcze dzisiaj. Morgan zerknął na niego, a w jego czerwonych oczach pojawiła się iskierka nadziei. Po chwili potrząsnął jednak głową. - A po co, proszę pana? Nie mogę tam wrócić, bo ona nie da mi żadnych referencji. Będę musiał wrócić do domu, do Merthyr, i pójść do kopalni. To złamie mojej matce serce. Równie dobrze mogę zostać tutaj. To nie była odpowiedź mordercy, pomyślał Alec, gdy przyniesiono herbatę. Pociągnął łyk ze swojej filiżanki. Napój był letni i przesłodzony, a białe plamki sugerowały, że mleko nie było pierwszej świeżości. Alec odstawił filiżankę, ale Morgan chciwie pił. Alec poczekał, aż skończy, zanim powiedział: - Opowiedz mi o Grace. Po twarzy Morgana pociekły łzy. Zaczął szukać czegoś w kieszeni, ale niczego nie znalazł. Alec obszedł biurko i wręczył mu własną chusteczkę, mając nadzieję, że matka, ekspert od szybkiego pakowania, pamiętała, by włożyć mu do torby zapasową. Usiadł na rogu biurka. - Widziałeś się z nią w dniu, w którym zniknęła? - Nie, proszę pana. Cały dzień była zajęta. Kiedy miała wychodne, po podwieczorku w rezydencji szła do kuźni, żeby przygotować ojcu kolację. - A potem do Cheshire Cheese. Nie chodziłeś z nią? - Oszczędzałem na ślub. - Nie przeszkadzało ci to, że w pubie rozmawiała z innymi mężczyznami? - Kochałem ją - odparł wyzywająco Morgan. - Nie powiem o niej złego słowa.
- Teraz nie możesz jej już skrzywdzić - powiedział bezlitośnie Alec. - Wszyscy wiedzą, że spodziewała się dziecka. Pytanie tylko z kim? - Nie ze mną, ale byłem gotowy dać dziecku nazwisko. - Wiedziałeś przed rozprawą, że była w ciąży? - Powiedziała mi. - A powiedziała ci, kto był ojcem? - Nie musiała. Przecież wiem, że była zakochana w młodym paniczu, a on jej obiecywał, że się z nią ożeni. Alec kątem oka zerknął na Pipera, aby się upewnić, czy w jednej chwili nie połamał wszystkich trzech ołówków. - W młodym paniczu? - dopytywał. - W paniczu Sebastianie. - Sebastianie Parslowie? - Tak. - Skąd wiesz? - O wszystkim mi mówiła. Jak jaśnie pani pchała ją w jego ramiona... - Chwileczkę, chcesz mi powiedzieć, że lady Valeria zachęcała swoją pokojówkę, by ta uganiała się za jej synem? - Grace mi to powiedziała - powtórzył uparcie Morgan. Jaśnie pani kazała jej zanosić mu z rana herbatę, bo służąca była głupią gęsią, która wprawiała go w zakłopotanie swoim chichotaniem. Zanosiła mu też szklaneczkę whisky na dobranoc, kiedy o to poprosił. Powinien to robić pan Moody albo Thomkins, ale ten jest tak nieuważny i leniwy, że nie zawsze odpowiada na wezwania. - Święty Boże! - krzyknął Alec, całkowicie skołowany. Jedyne, co przychodziło mu do głowy, to to, że Grace wszystko zmyśliła, by wytłumaczyć się przed narzeczonym. Ale chłopak najwyraźniej się rozkręcił, zapominając o powściągliwości.
- A Grace myślała, że jaśnie pani ją polubiła. Nie wierzyła, gdy mówiłem, że nigdy nie pozwoli swojemu synalkowi ożenić się ze służącą, cokolwiek ten by jej obiecywał. Trudno jej się dziwić, proszę pana, ojciec też nie dawał jej spokoju. - Chcesz mi powiedzieć, że ojciec też ją namawiał, by... wskoczyła mu do łóżka? - Jemu zależało tylko na tym, by dopiec jaśnie pani powiedział gorzko Morgan. To przynajmniej dało się jakoś wytłumaczyć, chociaż trudno to nazwać ojcowską troską. Według Daisy Stanley Moss żywił do lady Valerii głęboką urazę. Spodziewał się pewnie, że romans córki z synem hrabiny spowoduje nie tylko kłopoty, ale i doprowadzi do pieniężnej ugody. Z drugiej strony może lady Valeria też myślała, że problemy Grace wpędzą jej ojca w kłopoty. Czyżby reputacja dziewczyny, a może i jej życie, zostały poświęcone w imię nienawiści między dwojgiem zimnokrwistych egoistów? - Ale twierdzisz, że Grace była zakochana w panu Parslowie? Morgan bezradnie wzruszył ramionami, w geście niezrozumienia dla kobiecej natury. Od tej chwili odpowiadał monosylabami i Alec nie dowiedział się niczego nowego. Nieszczęśliwy ogrodnik wrócił do celi. Czy lady Valeria i Stanley Moss wepchnęli Grace to łóżka Parslowa? Alec był skłonny uwierzyć Owenowi Morganowi, ale większość z tego, co mówił, to były pogłoski. Powtarzał to, co mówiła Grace, a dziewczyna była już poza zasięgiem jakichkolwiek pytań, jak również ludzkich sądów. Ale rodzina Parslowów nie. Daisy jak zwykle miała rację. Będzie się musiał zmierzyć z lady Valerią.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Piper siedział za kierownicą austina, gdy wracali do Occleswich, a Alec rozmyślał nad tym, co powiedział Morgan. Pozbycie się rozwiązłej córki, by wymazać jej wstyd, nie było zjawiskiem zbyt powszechnym, ale jednak spotykanym. Ale jeśli to Moss nakłaniał Grace, by uwiodła Parslowa, nie miał powodu do złości. Nie miał więc motywu. Daisy wspominała, że wraz ze śmiercią Grace kowal stracił źródło dochodu i gosposię. Jeśli zaś chodzi o jaśnie panią, Alec musiał się najpierw dowiedzieć więcej o rodzinie, by poznać ewentualne motywy. Zajrzał do policyjnych akt dotyczących morderstwa. Zanim skończył czytać, musiał przyznać Daisy rację co do inspektora Dunnetta. Raport z rozprawy sprawiał wrażenie, jakby i koroner robił wszystko, by uciszyć świadków, którzy mogli wskazać dowody niewygodne dla lady Valerii. Zerknął na zdjęcia Daisy. Zawinięte w zabłocone prześcieradło ciało mogło być egipską mumią. Tylko twarz była widoczna, dobrze zachowana, chroniona, jak twierdzi lekarz, przez materiał i mróz, łatwo rozpoznawalna dla tych, którzy ją znali. Dla kogoś z zewnątrz śmierć i czas odarły ją z wszelkiej indywidualności. To nie była już Grace. Wrócili do Cheshire Cheese w samą porę na obiad. Alec wysłał Pipera do maleńkiego komisariatu miejscowego policjanta, by przekazał mu wiadomość. Sam zatelefonował zaś do Occles Hall i poprosił do aparatu Daisy. - Chłopak potwierdził większość z tego, co mówiłaś przyznał, pamiętając jej obawy co do miejscowej centrali. - Wiedziałam - jej głos brzmiał tryumfalnie, co nie było dla niego zaskoczeniem. - Wyciągnąłeś go? - Jeszcze nie. - Ale...
- Posłuchaj mnie, dobrze? Polubiłem go i myślę, że mówi prawdę, ale jeszcze nie wyszedł na prostą. Cały czas polegamy tylko na jego słowie. Poza tym nie jest mu tam gorzej niż gdziekolwiek indziej, i jest przekonany, że stracił pracę. - Chyba ma rację. Będę musiała napisać do paru osób i zobaczę, co da się zrobić. - Zrób to. - Może to ją powstrzyma od pakowania się w kłopoty, przynajmniej przez jakiś czas. - Przyjadę, jak tylko coś zjem. Czy wszyscy są w domu? - Nie. Masz szczęście, jaśnie pani pojechała na zebranie jakiegoś komitetu. W całym hrabstwie nie ma chyba takiego, któremu by nie przewodniczyła. Ma wrócić dopiero na podwieczorek, a im więcej uda ci się dowiedzieć do tego czasu, tym lepiej. Mojej koleżanki też nie ma. Nie przyszła na obiad. - Ale osoba, z którą najbardziej chcę porozmawiać, jest? - Tak. - Nagły zgrzyt w słuchawce brzmiał jak westchnienie. - Muszę przyznać, że go lubię, pomimo wszystko. - Daisy, ktoś to musiał zrobić - stwierdził dobitnie Alec. - Wiem. Nie będę się wtrącać. - Dobrze. Zobaczymy się później, dam ci znać, jak poszło. Cześć. Rozłączył się w chwili, gdy Piper zjawił się z wiadomością, że policjant Rudge powinien niebawem wrócić ze swojego objazdu. Pani Rudge obiecała przekazać mu wiadomość, jak tylko się pojawi. Usiedli, by zjeść zupę ogonową i doskonały kalafior z serem, popijając szklaneczką piwa. Poza nimi w jadalni nie było nikogo, więc Alec mógł spokojnie przekazać Piperowi wskazówki, które byłyby zbędne, gdyby był tu Tom Tring. Młody detektyw trzymał przy talerzu otwarty notes.
- Kiedy będziemy w Occles Hall, chciałbym, żebyś porozmawiał ze służbą - zaczął Alec. - Nie będę panu potrzebny do robienia notatek, szefie? zapytał zawiedzionym głosem Piper. - Musimy porozmawiać ze służbą, zanim lady Valeria się zorientuje i zabroni im się z nami kontaktować. - Ale to będzie oznaczać utrudnianie pracy policji. - Coś mi mówi, że to żadna przeszkoda dla jaśnie pani. Mogą nie być zbyt skłonni, by rozmawiać o paniczu Parslowie ani reszcie rodziny, ale zobacz, co da się zrobić. Chcę wiedzieć, co każdy z nich robił tamtego wieczoru, zarówno rodzina, jak i służba, i czy ktokolwiek widział Grace w rezydencji po wyjściu z zajazdu. Musisz zapisać dokładne godziny. Wiemy, o której wyszła z pubu? - Około dziesiątej, szefie - odparł Piper, notując coś w swoim notesie. - Barmanka zwróciła na to uwagę, bo jeśli Grace w ogóle przychodziła, zwykle zostawała aż do zamknięcia, czyli do wpół do jedenastej. W Occles Hall musiała być o jedenastej. - Hm. Czemu więc tego wieczoru wyszła wcześniej? Nie musiała tego robić, by spotkać się z kimś z rezydencji. Czy umówiła się z kimś w ogrodzie zimowym? Ciekawe, jaka była wtedy pogoda? - Ktoś będzie pamiętał. - Zawsze można sprawdzić w raporcie pogodowym. Nawet jeśli było zbyt zimno lub mokro na randkę na świeżym powietrzu, może ktoś ją odprowadził, Morgan albo George Brown. Wieczorem zapytamy, czy ktokolwiek opuścił pub o tej samej porze co dziewczyna. - Powinienem zapytać o to przy śniadaniu, szefie. - Nie szkodzi, nie możesz o wszystkim pamiętać. Pomyślmy, inni służący też mogli mieć wolny wieczór i pójść do wioski. Jeśli tak, zapytaj, czy ktokolwiek widział
Morgana lub kogoś z rodziny albo Grace samą lub w towarzystwie. - Minęło sporo czasu - zauważył z powątpiewaniem Piper. - Barmanka pamiętała, prawda? Przy odrobinie szczęścia będą pamiętali, chociażby ze względu na to, że Grace wtedy zniknęła. Szczególnie, jeśli była widziana z kimś innym niż ten nieznajomy, z którym rzekomo uciekła. Z pewnością będą pamiętali, czy w ogóle wróciła. Jak dotąd nie mamy żadnych poszlak, czy zginęła zaraz po wyjściu z pubu, czy później. Aha, dowiedz się też, czy miała w zwyczaju wracać punktualnie, to znaczy o jedenastej, i o której zamykane są bramy. Może uda nam się ustalić jakąś porę. - Jasne, szefie. - Dowiedz się też, czy między dziewczyną a pozostałymi służącymi były jakieś niesnaski lub rywalizacja. - Alec zmarszczył czoło. W tym Tom Tring nie miał sobie równych. Żałował, że go zostawił. - Postaraj się, Ernie. - Oczywiście, szefie - młody detektyw wydawał się urażony. - A co z ludźmi z zewnątrz? - Dobry pomysł. Jeśli będziesz miał czas, porozmawiaj z ogrodnikiem. Pewnie będziesz go musiał poszukać w terenie. - Znowu zaczyna padać. - To spróbuj w szopie albo w szklarni, chociaż wydaje mi się, że ogrodnicy pracują w każdą pogodę, tak jak policjanci. Zadaj mu te same pytania, podpytaj, czy Grace wpadła któremuś z jego podopiecznych w oko i - co najważniejsze czy Morgan wychodził gdzieś tamtego wieczoru. - Jasne, szefie. - Dowiedz się też, czy Grace przyszła pracować do rezydencji zaraz po szkole. Na początku nie bardzo wiadomo, o co pytać, ale po dzisiejszym dniu będziemy już wiedzieli, w
jakim kierunku zmierza śledztwo. Chyba że panna Dalrymple jednak się myli i Morgan okaże się oczywistym winowajcą. - Aż tak by się nie pomyliła, szefie! - Cóż, nie byłoby nas tutaj, gdybym nie ufał jej sądom zgodził się rozbawionym głosem Alec. - Dziś wieczorem spróbujemy dowiedzieć się czegoś w pubie od miejscowych. Wolałbym nie chodzić od domu do domu. - Odwrócił się, słysząc czyjeś ciężkie kroki. - Ach, posterunkowy Rudge, jak mniemam? - Zgadza się, inspektorze naczelny. - Salutujący mężczyzna był uosobieniem wiejskiego policjanta, przedstawianego w licznych farsach i parodiach. W średnim wieku, potężny, z okrągłą, czerwoną, mało rozgarniętą twarzą, wzbudziłby salwy śmiechu, gdyby tylko pojawił się na scenie w Palladium, jeszcze zanim widownia miałaby okazję usłyszeć jego powolny głos i silny lokalny akcent. Ale tacy jak on stanowili trzon wymiaru sprawiedliwości, przyznał Alec. Rudge pewnie znał wszystkich w okolicy, przynajmniej z widzenia. Kradzież kury, bójka w pubie, jakiś podglądacz, w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto pewnie sam rozwiązywał sprawy, bez uciekania się do sądów. Ale powierzenie mu sprawy o morderstwo było nie do pomyślenia. - Dziękuję, że pan tak szybko przyszedł, oficerze. Nie chciałem wchodzić na pański teren bez pana wiedzy. - Alec przedstawił mu Pipera. - Robię wszystko, by pomóc Scotland Yardowi. - Rudge stał sztywno wyprostowany. - Zakładam, że Chester dało panu znać, że przejęliśmy sprawę Moss. Mam nadzieję, że będzie pan nam mógł powiedzieć co nieco o zachowaniu pewnych osób w tamtą feralną noc.
- Niestety, proszę pana. Sprawdziłem to już w moim rejestrze dla tego sierżanta z Chester. Tamtej nocy byłem na farmie w Oakwood. Oborowy pani Simpkins... - Więc nie wie pan, co się działo w wiosce? - przerwał mu szybko Alec. - Nic a nic, proszę pana - przyznał z ciężkim westchnieniem posterunkowy. - Ale jeśli mogę coś dla pana zrobić... - A jaka była wtedy pogoda? - Było sucho, proszę pana, i dość ciepło, jak na tę porę roku. Kiedy jeździ się na rowerze, pamięta się takie rzeczy. - Tak, dziękuję. Czy ma pan może maszynę do pisania? Detektyw Piper będzie musiał ją pożyczyć. Na razie to wszystko, ale może później do pana zajrzę. - Dobrze, proszę pana. Żona zwykle wie, gdzie mnie szukać. Alec pozwolił mu odejść, rozbawiony znaczącym udziałem pani Rudge w pracy męża, podczas gdy sam miał wyrzuty sumienia za każdym razem, gdy omawiał jakąś sprawę z Daisy. Oczywiście Daisy nie była jego żoną i prawdopodobnie nigdy nią nie będzie. Córka wicehrabiego, nawet jeśli postanowiła sama zarabiać na życie, i policjant z klasy średniej, dziesięć lat starszy, wdowiec z dzieckiem... Zapomnij o tym, mówił sobie, wychylając ostatnią kroplę piwa. Piper poszedł w jego ślady i po chwili wyszli do samochodu. Lekki, ale uporczywy deszcz zmusił Aleca do uchylenia okna, żeby widzieć drogę, gdy jechał w górę zbocza. Kiedy mijali kuźnię, zauważyli dwie osoby w mokrych i zabrudzonych olejem ogrodniczkach, których twarze schowane były pod maską srebrnoszarego dwuosobowego swifta.
A więc Petrie rozmawiał ze Stanem Mossem. Daisy twierdziła, że pogrążony w żałobie ojciec to okropny typ. Albo wspólna pasja do wszystkiego, co mechaniczne, sprawiła, że Petrie przymknął oko na wady Mossa, albo swift miał poważniejsze kłopoty niż tylko brakująca śrubka. W którymś momencie Alec będzie musiał porozmawiać z Mossem, ale w tej chwili najważniejsze było to, by złapać młodego Parslowa przed powrotem jego matki. Fakt, że Petrie wydawał się być w dobrej komitywie z kowalem, mógł okazać się przydatny. Wysoka, zakończona kolcami brama Occles Hall była zamknięta. Alec nacisnął klakson i w drzwiach stróżówki pojawił się starszy mężczyzna. - Żadnych reporterów - krzyknął i odwrócił się. - Policja - powiedział głośno Alec. - Scotland Yard. Staruszek rozdziawił usta. - Chryste, co na to powie jaśnie pani? - jęknął, ale popędził przez deszcz, by otworzyć bramę. Kiedy zbliżali się do domu, Alec zrozumiał, dlaczego Daisy chciała o nim pisać, a szczególnie go sfotografować. Budynek z muru pruskiego był równie okazały, co o wiele bardziej znany Little Moreton Hall. Alec najbardziej interesował się okresem gregoriańskim, ale był zachwycony rezydencją. - Kurczę - odezwał się Piper. - To się nazywa szyk! Śmiejąc się, Alec podjechał do fosy. Przeszli przez most, prosto do tunelu pod stróżówką i Piper zadzwonił do drzwi. Po dłuższej chwili otworzył im ponury kamerdyner, spoglądając na nich z nieukrywaną pogardą. - Scotland Yard - Alec wiedział, jak radzić sobie z trudnymi majordomusami. Pewnym krokiem minął próg i pokazał legitymację. - Inspektor naczelny, detektyw Fletcher.
Zajmuję się sprawą morderstwa waszej pokojówki, Grace Moss. Jak się pan nazywa? Kamerdyner z wyraźnym niepokojem zerknął na notes i ołówek, które pojawiły się w rękach Pipera. - Moody, proszę pana. Ale nie bardzo rozumiem... - Detektyw Piper będzie rozmawiał ze służbą. Ja zajmę się rodziną, zaczynając od pana Sebastiana Parslowa. - Proszę chwileczkę zaczekać, zobaczę, czy pan Parslow jest w domu. Nie zwracając na niego uwagi, Alec i Piper ruszyli za nim do pokoju przez niewielkie, wyłożone boazerią pomieszczenie. Kamerdyner obejrzał się, słysząc za sobą ich kroki. Zacisnął wąskie usta, ale nic nie powiedział. Zaprowadził ich do długiego pokoju z rzędem okien po jednej stronie i niezliczoną ilością drzwi po drugiej. Zatrzymując się przed jednymi z nich, otworzył je i złowieszczym głosem obwieścił: - Jakiś policjant do pana, panie Sebastianie. Czym prędzej się wycofał, a Piper deptał mu po piętach. Alec wszedł do przyjemnego salonu. Powyżej boazerii ściany były pokryte złocistą, obitą brokatem tapetą, dzięki której pokój wydawał się słoneczny. Na niewielkim stoliku przed kominkiem leżała plansza do tryktraka, przy której z jednej strony siedziała Daisy, uśmiechając się do niego, a z drugiej... Dlaczego do licha go nie ostrzegła, że Sebastian Parslow to chodząca grecka rzeźba? Nic dziwnego, że Grace straciła dla niego głowę. Dziwne było tylko to, że potrzebowała zachęty ze strony ojca i jego matki. Nic też dziwnego, że Daisy „bardzo go polubiła, pomimo wszystko". Która kobieta mogła mu się oprzeć?
Siedzieli nad grą, jak Ferdinand i Miranda nad partyjką szachów, a Alec poczuł ukłucie zazdrości. Będzie musiał być bardzo ostrożny, by traktować młodzieńca bezstronnie. Parslow zbladł, a jego twarz przybrała iście marmurowy odcień, z wyjątkiem błękitnych oczu i złotych włosów. Odsunął krzesło i wstał, opierając się o stół. - Słucham? - Inspektor naczelny, detektyw Fletcher ze Scotland Yardu. Mam do pana kilka pytań dotyczących śmierci Grace Moss. - Chyba lepiej już pójdę - powiedziała Daisy, wstając z wyraźnym ociąganiem. - Nie - powiedział nieoczekiwanie Parslow. Głos mu drżał. - Zostań, Daisy. To chyba nie potrwa długo, a potem dokończymy grę. Jak ona to do licha robi? Alec mógł poprosić, by wyszła, ale gdy spojrzała na niego wzrokiem zranionej sarny, nie miał serca, by to zrobić. Zauważył, że nie miała na twarzy szminki i pudru. Maleńkie znamię, przypominające osiemnastowieczny sztuczny pieprzyk, było doskonale widoczne. Podobała mu się w takim wydaniu. Jeśli Parslow liczył na to, że dzięki jej obecności uniknie niewygodnych pytań, musiał przygotować się na szok. - Proszę usiąść, panie Parslow - poprosił detektyw. Daisy dyskretnie usiadła na krześle w rogu pokoju, a Parslow, rozglądając się bezradnie wokół, poprosił Aleca, by zajął zwolnione przez nią miejsce, a sam zajął własne. Alec odsunął planszę, uważając, by nie ruszyć pionków, i położył na stole notes, chociaż wątpił, by na tym etapie musiał robić notatki. Szkoda, że usiedli przy stole, nie będzie widział dłoni Parslowa, ale lampa nad kominkiem doskonale oświetlała jego twarz.
Przesłuchanie było grą, co najmniej tak samo skomplikowaną, co tryktrak, z tą różnicą, że tylko jeden gracz znał zasady. On sam. I jeśli się nie mylił, charakter Parslowa nie był tak marmurowy jak jego wygląd. - Grace Moss pracowała w rezydencji przez kilka lat, czyż nie? - zaczął łagodnie. - Tak, chyba tak. Nie wiem dokładnie jak długo. - I znał ją pan dobrze? Blade policzki Parslowa pokryły się lekkim rumieńcem. - Nie bardzo. Chyba nie rozmawiałem z nią zbyt dużo, gdy była służącą. Do licha! Tego się nie robi. - Zdaję sobie z tego sprawę, proszę pana. A kiedy została pokojówką? - Wtedy oczywiście widziałem ją częściej, podawała do stołu i tak dalej. Matka była z niej zadowolona. Była niezwykle sprawną pokojówką, wyjątkowym stworzeniem. Ale jeśli chodzi o konwersację... - Nie interesują mnie pana rozmowy, ale relacje nieco bardziej intymne. Z tego, co wiem, zmarła była pańską kochanką. Marmurowa maska runęła jak domek z kart. Zakrywając rękoma twarz, Parslow odezwał się z rozpaczą: - No tak i tak by się pan dowiedział. - Proszę mi o tym opowiedzieć - zachęcał go Alec. Ładna, młoda pokojówka i zdrowy, młody mężczyzna, jak pan, to nic nadzwyczajnego. Parslow zadrżał. Ale po chwili otrząsnął się i wyprostował na krześle, choć jego ściągnięte ramiona wskazywały na mocno zaciśnięte pięści. - Jak sam pan mówi, to nie jest... niespotykane. Przynosiła mi rano herbatę, a czasami, gdy byłem niespokojny, również wieczorną szklaneczkę whisky. Matka nie chce, bym trzymał alkohol w pokoju, więc...
- Chwileczkę, proszę pana. Czy to należy do obowiązków pokojówki? - Mój Boże, skąd mam wiedzieć? - Parslow wydawał się autentycznie zaskoczony, ale po chwili zmarszczył czoło. Chociaż nie, jeśli się nad tym zastanowię, to służąca zazwyczaj przynosi herbatę, a Moody przynosi whisky z sodą. Co pan sugeruje? - Ja niczego nie sugeruję, panie Parslow. - Cóż, Moody nie jest już tak sprawny, jak kiedyś, a od czasów wojny nie można znaleźć lokajów. Może Grace oddawała mu przysługę. Była miłą dziewczyną, przynajmniej do czasu, gdy... Była uczynna, to było dla niej naturalne. Alec zastanowił się chwilę nad słowami „do czasu, gdy". - Nie sądzi pan więc, że próbowała zastawić na pana pułapkę? - To możliwe - powiedział z namysłem Parslow. - To by wyjaśniało... Cóż, nie musiałem się zbytnio starać, by... by... - oblał się rumieńcem. - By ją uwieść - powiedział Alec bez wahania, ale wiedząc, że Daisy przysłuchuje się rozmowie, przy kolejnym pytaniu się zarumienił. - Czy była dziewicą? - Nie! - Parslow gwałtownie potrząsnął głową. - Mówiła, że miała kiedyś narzeczonego, chłopaka ze wsi, ale został zabity nad Marną, zaraz po tym, jak jego statek dotarł na miejsce. Musiała być wtedy tuż po szkole, ale w tamtych okolicznościach... - wzruszył ramionami, odzyskując nieco spokój. - A jednak pan z nią rozmawiał. Czy wspominała o innym ukochanym? - Nie. - A o pana matce? - Niewiele. Wiedziała, że nie powinna nawet próbować. Mężczyzna nie lubi słuchać tego typu rzeczy.
Alec powstrzymał uśmiech, słysząc sugestię, że cokolwiek Grace mogła powiedzieć o lady Valerii, nie mogło to być niczym pochlebnym. - A o swoim ojcu? - zapytał. Nieoczekiwanie młody człowiek wyraźnie się ożywił. - O Stanie Mossie? Tylko tyle że był łotrem, „parszywym draniem", jak to określiła, ale to już wiedziałem. Z pewnością słyszał pan o jego konflikcie z moją matką. - Tak. Co jeszcze panu mówiła? - naciskał Alec. - O Mossie? Nic. Kłamał, ale Alec nie chciał go na razie dalej naciskać. - I jest pan pewien, że nigdy nie wspomniała o Owenie Morganie? - Nie wiedziałem, że się z nim spotykała, do czasu rozprawy. - Nie chciała pewnie psuć relacji z młodym paniczem. W końcu obiecał jej pan małżeństwo. - Skąd pan u licha to wie? - Mam swoje źródła - to niezobowiązujące stwierdzenie obejmowało plotki, pogłoski i insynuacje. Alec nie miał pewności, dopóki Parslow sam się nie przyznał. - Ale powiedziałem to o wiele później. Nie przedtem, by ją do czegokolwiek nakłonić. - Dopiero kiedy powiedziała panu, że jest w ciąży. Parslow jęknął. - Tak, powiedziała mi. Mówiła, że zmarnowałem jej życie i muszę się z nią ożenić albo jej ojciec narobi szumu i będzie chciał, żeby mnie pozwała. Więc się zgodziłem. - I miał pan zamiar dotrzymać obietnicy? - Skądże! Oczywiście, że nie - powiedział rozpaczliwie. Ale nie wiedziałem, co robić!
Był dokładnie w takiej sytuacji, w której słaby mężczyzna się łamie i postanawia wycofać, pomyślał Alec. Był na krawędzi. Czy przyzna się do morderstwa? Alec obdarzył Parslowa swoim najzimniejszym spojrzeniem. - Nie wiedział pan, co robić, ale był jeden oczywisty i ostateczny sposób, by się jej pozbyć. - Pozbyć...? Zamordować? - młody mężczyzna był zrozpaczony, a jego głos zachrypnięty. - Na Boga, nie! Ja tego nie zrobiłem! Przysięgam. Nawet o tym nie pomyślałem. - To co pan wtedy zrobił? Siedział i czekał, co będzie dalej? - zapytał z pogardą Alec. - Powiedziałem mojej siostrze. Odpowiedź była tak zaskakująca, że przez chwilę Alec nie wiedział, co powiedzieć. Raport Daisy mówił o tym, że Roberta Parslow była bardzo opiekuńcza w stosunku do młodszego brata. Daisy zdążyła przejrzeć go na wylot i dostrzegła jego wewnętrzną słabość. Jak mógł w nią wątpić? Jak mógł choć przez chwilę pomyśleć, że mógł jej się podobać ten fajtłapa? Nie, Sebastian Parslow także w niej wzbudzał opiekuńcze uczucia. Alec doskonale je znał. Miał tylko nadzieję, że w tym przypadku jej poczucie złości było silniejsze. Westchnął. - Powiedział pan siostrze. Wszystko? - Tak, chyba tak. Byłem... roztrzęsiony, ale powiedziała, żebym się nie martwił. Wierzy mi pan, że nie zabiłem Grace? - To, w co wierzę, jest nieistotne, proszę pana - odparł Alec, nie do końca zgodnie z prawdą. - Liczą się fakty. Co pan robił wieczorem trzynastego grudnia? - Pakowałem się - powiedział ochoczo Parslow.
- To znaczy, powiedziałem mojemu człowiekowi, Thomkinsowi, co spakować. Widzi pan, na drugi dzień wyjechaliśmy z matką do Antibes, więc dobrze to pamiętam. - Zostawił pan pakowanie aż do ostatniego wieczoru przed wyjazdem? - Mieliśmy jechać dopiero w kolejny poniedziałek, ale matka w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Powiedziała mi dopiero podczas kolacji. - Ile czasu zajęło panu pakowanie? Kiedy pan skończył? - Nie jestem pewien. - Nieważne. - Alec po raz pierwszy zanotował coś w notesie. - Thomkins będzie to wiedział albo ktoś ze służących będzie pamiętał, kiedy się pojawił. Kogo pan widział po kolacji? - Bobbie przyszła na chwilę, żeby dać mi spinkę do krawata, którą kupiła mi na Gwiazdkę. To było dość wcześnie. Potem, po pakowaniu, poszedłem jeszcze do matki... żeby powiedzieć jej „dobranoc". - O której to było, pamięta pan? - Wpół do dwunastej? Jakoś tak. Byłem już w piżamie. Alec był pewien, że coś ukrywał. - Lady Valeria była w swoim pokoju? - Tak. - Gotowa do snu? Parslow wzruszył ramionami. - Nie pamiętam. - Pańscy rodzice mają oddzielne sypialnie? - Odkąd byłem dzieckiem. - Nie poszedł pan do ojca, by powiedzieć mu dobranoc? - Już dawno spał. Ojciec wstaje bladym świtem, by doglądać dojenia tych swoich krów. - Aha. Widział pan kogoś jeszcze?
- Nie przypominam sobie - znowu coś ukrywał, unikał wzroku Aleca. - Nawet służącego? Nie zadzwonił pan po szklaneczkę na sen? - Nie, byłem zmęczony, nic nie potrzebowałem. Nikogo nie widziałem, a co dopiero ją. - I następnego ranka wyjechał pan na Riwierę, z dala od żądań Grace. Po prostu zostawił pan ten rozdział za sobą. - Zgadza się, a gdy wróciłem, usłyszałem, że uciekła do Londynu, do wielkiego miasta. - Pozwoli pan, że coś wyjaśnię. Powiedział pan siostrze o swoich tarapatach. Poradziła, żeby się pan nie martwił, więc wyjechał pan z kraju, ufając, że załatwi sprawę podczas pana nieobecności. - Tak by było. Bobbie jest wspaniała i nie pozwoliłaby na żadne głupoty. Ale kiedy o tym rozmawialiśmy, weszła matka i... Cóż, mówiłem już, że byłem roztrzęsiony. Matka zaczęła obwiniać Bobbie o to, że mnie zdenerwowała. Nie chciałem, żeby myślała, że to przez Bobbie, więc jej powiedziałem. - I bez wątpienia ona też poradziła panu, by się pan nie martwił. - Powiedziała, że zajmie się Grace. - Blada twarz Parslowa nabrała nagle kolorów. - Mój Boże, nie sądzi pan chyba, że ona to zrobiła...? - Nie wiem - przyznał ponurym głosem Alec. - Ale może być pan pewien, że się dowiem.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Daisy była zaniepokojona, choć nie zaskoczona tym, że Bobbie wiedziała o romansie brata z Grace. Ale w tej chwili bardziej martwiła się o Sebastiana. Ze swojego miejsca w rogu pokoju nie widziała jego twarzy, ale wydawał się zrozpaczony. Odetchnęła z ulgą, gdy usłyszała głos Aleca. - Dziękuję za współpracę, panie Parslow. Na razie to wszystko, choć będę potrzebował pańskiego formalnego zeznania i być może będę miał do pana więcej pytań. Szybkim krokiem przemierzyła pokój. - Dobrze by ci zrobiła szklaneczka czegoś mocniejszego, Sebastianie. Zadzwonić po Moody'ego? - Położyła mu dłoń na ramieniu, gdy zaczął wstawać. Usiadł z powrotem i potrząsnął głową, posyłając jej krzywy uśmiech. - Nie, dziękuję, nic mi nie jest. To wszystko jest dla mnie wstrząsem. Prawdę mówiąc, zapomniałem, że tu jesteś. Musiałem cię wprawić w zakłopotanie. - Wcale nie - powiedziała uprzejmie. - Na szczęście nie jestem wiktoriańską damulką. Alec spojrzał na nią rozbawiony. - Będę chciał zamienić z panią słówko, panno Dalrymple - powiedział. - Na temat znalezienia zwłok. - Oczywiście. Zostań tu, Sebastianie, i nie odkładaj gry. Jeszcze cię ogram. Może pójdziemy do biblioteki, inspektorze? - Ben jest w bibliotece, Ben Goodman, sekretarz ojca. Pisze jakieś listy dla mojej matki. - To się dobrze składa - odparł Alec. - Ponieważ nie ma pańskiej rodziny, porozmawiam z nim.
- Z Benem? - Sebastian stracił resztki odzyskanych rumieńców. - Nie musi mu pan chyba mówić tego, co powiedziałem, prawda? Alec uniósł do góry swoje złowieszcze brwi. - Nie muszę. Moim zadaniem jest zbieranie informacji, a nie ich rozpowszechnianie. Panno Dalrymple? - Otworzył jej drzwi i mocno zamknął za sobą. Wyszli do holu i powoli ruszyli do biblioteki. - Wiedziałam - zaczęła Daisy. - Choć nie spodziewałam się, że tak szybko się przyzna. - Zszokowałaś go tym, że nie padłaś z wrażenia. Jak rozumiem, nie jesteś świętą damulką? (Nawiązanie do wiersza The Blessed Damozel Dantego Gabriela Rossettiego, angielskiego poety i malarza związanego z prerafaelitami [przyp. tłum.].) - Spośród wszystkich sentymentalnych bzdur, których uczyliśmy się w szkole, to było najgorsze. - Miała nadzieję, że Michael nie błąkał się gdzieś w przestworzach, łkając, by do niego dołączyła. Nie, to nie ten typ. Na pewno znalazł sposób, by na coś się przydać i życzył jej długiego, szczęśliwego życia. - Sam przeżyłem wstrząs - stwierdził Alec. - Szkoda, że mnie nie uprzedziłaś, że taki z niego przystojniak! - Widziałam, że kiedy przyszedłeś, wpatrywałeś się w niego z otwartymi ustami - zachichotała Daisy. - Ale chyba nic nie zauważył. Nie jest próżny. - Kiedy usłyszał o wizycie policjanta, miał inne rzeczy na głowie. Nie uprzedziłaś mnie też, że taki z niego mięczak. - Nie jest taki zły, ale rzeczywiście jest słabszy, niż myślałam. Ale mówiłam ci, że pozwala lady Valerii sobą rządzić. - Tak jak i cała okolica, z tego, co zdążyłem się zorientować
- I o tym, że Bobbie próbuje go chronić, podobnie jak Ben. - Naprawdę wierzy, że Goodman nie wie, że Grace była jego kochanką? Daisy zmarszczyła brwi. - Nie wiem, jak to możliwe. Ben nalegał, by osobiście przekazać mu wiadomość o śmierci Grace. Może Sebastian nie chciał, żeby Ben się dowiedział, że dziewczyna chciała go zmusić do małżeństwa i że pobiegł do Bobbie i matki po pomoc. Są przyjaciółmi, ale jednak Ben jest pracownikiem jego ojca. - To prawda. Czy panna Parslow albo lady Valeria mogły zabić Grace? - Z fizycznego punktu widzenia tak. Jeśli zaś chodzi o charakter... - Daisy zmarszczyła brwi. - Normalnie chyba nie, ale dla Sebastiana... Sama nie wiem, Alec. Może. Oto i biblioteka - powiedziała z wyraźną ulgą. - Jest coś, czego mi nie powiedziałaś o Goodmanie? - Wspominałam już, że kuleje od czasu wojny? Został też zaatakowany gazem. Aha, przed wojną studiował grekę, był nauczycielem w Oksfordzie. Może powinnam cię ostrzec dodała z przekąsem - jest zdecydowanie przeciętny, przynajmniej dopóki się nie uśmiechnie. W każdym razie nie tak zabójczy jak Sebastian. Alec uśmiechnął się. - Dziękuję za ostrzeżenie. Poczekaj jeszcze. Czy chcesz utrzymać naszą znajomość w tajemnicy? - Nie, to byłoby nie w porządku. O rany, nie powiedzieliśmy Sebastianowi. Będę musiała mu to wyjaśnić. - Zostaw to mnie - powiedział stanowczo Alec, chwytając za klamkę. - Poczekaj. Kiedy się dowiedzą, będzie mi jeszcze trudniej przedłużyć mój pobyt. Odkładałam już wizytę w
mleczarni sir Reginalda, ale nie mogę tego robić w nieskończoność. - Wolałbym, żebyś się w to nie mieszała. Daisy rzuciła mu gniewne spojrzenie. - Jak możesz tak mówić, skoro to ja do ciebie zadzwoniłam i podałam ci na tacy wszystkie informacje? - Inaczej mówiąc, wpakowałaś mnie w ten bałagan. Niemniej jednak muszę myśleć o twoim bezpieczeństwie. - Naprawdę myślisz, że nie jestem bezpieczna? - zapytała niepewnym głosem. Alec westchnął. - Nie, teraz, kiedy już tu jestem i wiem o wszystkim, co robisz, pewnie jesteś bezpieczna, o ile dotrzymasz słowa i nie będziesz się wtrącać. Powiem, by nikt z domowników, łącznie z tobą, nie opuszczał okolicy. Chyba nawet lady Valeria nie będzie oczekiwać, by samotna kobieta zatrzymała się w zajeździe. Daisy zjeżyła się. - Jeśli będę chciała, mogę się tam zatrzymać... Do licha! Nie chcę mieszkać w zajeździe. Już ty i Phillip zadbalibyście o to, by mnie całkowicie wyłączyć. Zostanę tu, dopóki mnie nie wyrzucą. - Otworzyła drzwi do biblioteki i wmaszerowała do środka. Biblioteka była skromnym pomieszczeniem z niskim sufitem, podobnie jak w pozostałej części budynku, i tylko jedną ścianą pokrytą książkami. Najwyraźniej przodkowie sir Reginalda nie byli bibliofilami. Ben siedział przy obitym skórą biurku, otoczony starannie ułożonym stosem papierów. Gdy weszli, spojrzał w górę. - Panna Dalrymple? - powiedział, wstając. Nie chciał nazywać jej Daisy przed obcym mężczyzną. - W czym mogę pani pomóc? - Nie mnie. To jest inspektor naczelny, detektyw Fletcher ze Scotland Yardu. Chce nam zadać parę pytań dotyczących
znalezienia Grace. Nie wierzę, że Owen ją zamordował dodała stanowczo - zadzwoniłam więc do niego. Poznałam go przy okazji innej sprawy. Kiwając głową, Ben zakręcił pióro. - Mnie również trudno jest uwierzyć, że zrobił to Owen przyznał. - Proszę wziąć sobie krzesła i usiąść. Alec przysunął Daisy krzesło i przyniósł sobie drugie. Przez chwilę stał w miejscu, z ręką na oparciu. - Chce pan zająć moje miejsce, detektywie? - zapytał z lekkim uśmiechem Ben. - Nie - odparł Alec, uśmiechając się. - Ale dziwnie jest znaleźć się po tej stronie biurka. Nie musimy się jednak zmieniać. - Usiadł. Wypytywał Daisy i Bena o wydarzenia z wtorkowego poranka o wiele bardziej szczegółowo, niż uczynił to inspektor Dunnett czy sierżant Shaw. Tak czy siak, Daisy nie sądziła, by dowiedział się czegoś istotnego. Gdy dotarł do momentu, w którym Dunnett odprawił Bena z ogrodu zimowego, Alec rzekł: - Chyba będę musiał obejrzeć to miejsce - spojrzał z niechęcią w okno. Po szybie płynęły strumienie deszczu. - A przy okazji, dziękuję za zdjęcia. - Pomogły panu? - zapytał Ben. - Niezupełnie - przyznał szczerze Alec. - Nie sądzę, by oględziny miejsca mogły cokolwiek wyjaśnić. Lady Valeria kazała zakopać dół i przekopać rabatkę, jak tylko inspektor Młotek opuścił teren rezydencji. Proszę wybaczyć, detektywie, to jej określenie, nie moje. Nie chciałem sugerować braku szacunku dla policji. - Jestem tego pewien - odparł sucho Alec. Daisy zastanawiała się, czy powiedzieć im o przezwisku, które usłyszała od sierżanta Shawa, ale pomyślała, że mogłaby wpakować młodego oficera w kłopoty. Poza tym ostatnie
pytania Aleca były skierowane do Bena i to na nim była skupiona jego uwaga. Za chwilę z pewnością przejdzie do bardziej interesujących spraw. Gdyby teraz zwróciła jego uwagę, mógłby ją poprosić, by wyszła. Jeśli będzie siedzieć cicho, udając, że jej nie ma, może pozwoli jej zostać, by nie zakłócać rozmowy z Benem. Była pewna, że się polubili, ale Alec nie pozwoliłby, by miało to wpływ na jego dochodzenie. - Być może będę musiał przekopać rabatkę - ciągnął dalej Alec. - A może nawet i cały ogród, ale to może zaczekać. Jeżeli są tam jakieś poszlaki, nie uciekną. A teraz wróćmy do tego wieczoru, kiedy Grace została zabita, trzynastego grudnia zeszłego roku. Może mi pan powiedzieć, co pan wtedy robił? To tylko formalność. - Tak się składa, że doskonale pamiętam tamten wieczór. Lady Valeria nieoczekiwanie przyspieszyła swój wyjazd do Antibes z panem Parslowem i po kolacji miała dla mnie masę instrukcji, co należy robić podczas jej nieobecności. - Jest pan sekretarzem sir Reginalda? - Zostałem zatrudniony jako jego sekretarz. Zajmuję się dokumentacją mleczarni. Do niczego innego nie jestem zobowiązany. Za to lady Valeria należy do co najmniej tuzina różnych komitetów, a to wymaga prowadzenia obszernej korespondencji, protokołów, terminarzy et cetera. Zajmuję się również księgowością rezydencji, płatnościami dla sprzedawców, służby i tak dalej. - Rozumiem. Chciałem to tylko wyjaśnić. A więc spędził pan cały wieczór z lady Valerią? Daisy była rozczarowana. Wprawdzie cieszyła się, że Ben ma alibi, chociaż go nie potrzebował, ale żałowała, że lady Valeria została oczyszczona. Idealnie pasowała do roli czarnego charakteru. Ale wtedy Ben powiedział:
- Nie cały wieczór. Około dziesiątej, może trochę wcześniej, zostawiła mi jakieś papiery, które miała podpisać rano. O jedenastej przestałem pracować i postanowiłem pójść do łóżka, chociaż oznaczało to, że rano musiałem wcześniej wstać, zanim jeszcze zeszła na dół. - Był pan tu sam? Od dziesiątej do jedenastej? - Zgadza się. Alec zanotował coś w swoim notatniku. - Czy tamtego wieczoru widział pan kogoś jeszcze? - Wszyscy byli na obiedzie, cała rodzina, od ósmej do mniej więcej za kwadrans dziewiąta. Nie widziałem nikogo oprócz lady Valerii aż na kwadrans przed północą. - Nie spał pan jeszcze? - Wziąłem długą, gorącą kąpiel. - Na jego twarzy pojawił się cierpki uśmiech. - Noga nie dawała mi spokoju. - Wojna? Gdzie pana trafiło? - Nad Sommą. A gdzieżby indziej? - Ja spędziłem dużo czasu w powietrzu. Byłem zwiadowcą. - Cóż, na ziemi, a raczej w niej, nie było zbyt wesoło, ale za nic w świecie nie zamieniłbym się z panem. - Bywało ciekawie - przyznał Alec. - Ale wróćmy do sprawy. Kogo pan widział kwadrans przed dwunastą? - Zajrzał do mnie młody pan Parslow - powiedział spokojnie Ben, choć Daisy wyczuła lekki niepokój. - Błagał lady Valerię, zresztą nie po raz pierwszy, by zabrała mnie z nimi na południe Francji. Angielskie zimy są dla mnie trudne, a on jest miłym chłopcem. Przyszedł mi powiedzieć, że matka nadal nie chce o tym słyszeć. Nie chciał wyjść na osobę będącą na czyjejś łasce, zdecydowała Daisy. A Sebastian doskonale o tym wiedział i
nic o tym nie wspomniał, nawet jeśli musiał przez to skłamać policji. Musiała to koniecznie wyjaśnić Alecowi. - Czy Parslow długo zabawił? - Parę minut. Chciałbym móc powiedzieć, że spędziliśmy noc... grając w karty. Nie wiem, jaka pora pana interesuje, panie inspektorze? - Sami dokładnie nie wiemy, ale mam nadzieję, że uda nam się to ustalić. Po ośmiu tygodniach pamięć zawodzi, a dowody znikają. - Alec przejechał dłonią po krótkich, ciemnych włosach, które kiedyś przykuły uwagę Daisy. - Jak opisałby pan nastrój Parslowa, gdy do pana przyszedł? Tym razem jego niepokój był bardziej widoczny. - Upór lady Valerii mocno go zdenerwował. - Był wzburzony? - Tego bym nie powiedział. Nieco roztrzęsiony. Może nawet zbity z tropu. Sugerowałem, by wypił szklaneczkę whisky, by uspokoić się przed snem. - Nie wie pan, czy skorzystał z pana rady? - Nie mam pojęcia. Moja pozycja w domu nie upoważnia mnie do wzywania służby do pokoju. Zrobiłby to dopiero po powrocie do siebie. Ale do tego czasu udało mi się go uspokoić. - Czy poza tym, że nie udało mu się nakłonić matki, by pana zaprosiła, cieszył się na tę podróż? Ben się zawahał. - Oczywiście. Jego życie jest dość ograniczone. Rzadko wyjeżdża do miasta. Coroczna wyprawa na Riwierę jest pewnego rodzaju ucieczką. - Czy znał pan jakikolwiek inny powód, dla którego z radością opuszczał Occles Hall? - Panie inspektorze - powiedział spokojnie Ben.
- Niech pan przestanie się wygłupiać. Jestem pewien, że doskonale pan wie, podobnie jak ja, o związku Sebastiana z Grace Moss. - Ależ ja się nie wygłupiam - zapewnił go szczerze Alec. Pan Parslow prosił, bym o niczym panu nie mówił. Ben wydawał się zaskoczony. - W takim razie, nie wiem, co panu powiedział. Ale z tego, co wiem, zdawał sobie sprawę, że znalazł się w nieciekawym położeniu i z ulgą wyjechał. - Wiedział pan przed rozprawą, że Grace była w ciąży? - Nie. - Przez ułamek sekundy wydawał się stary, zmęczony i schorowany, ale po chwili doszedł do siebie. Chciał jak najszybciej zerwać z nią znajomość. Sugerowałem, że powinien dać lady Valerii pretekst, by ją zwolniła, ale obawiał się, że matka dowie się o ich romansie. Poza tym dodał z ironią - cokolwiek by o niej mówić, Grace była doskonałą pokojówką, której nawet lady Valeria tak łatwo by nie odprawiła. - Jaśnie pani nie wiedziała o ich romansie? - Tak sądził. Ja nie byłem pewien, ale nie wiedziałem tego na pewno. - Wydaje się, że pan Parslow panu ufa. - Widzę, że zdążył pan już rozgryźć rodzinę, panie inspektorze - zauważył Ben. - W tych okolicznościach, czy można mu się dziwić? - Chyba nie - przyznał Ben. Detektyw zadał jeszcze parę pytań na temat sir Reginalda. Ben najwyraźniej traktował swojego formalnego pracodawcę z rozbawieniem, połączonym z szacunkiem dla jego rozległej wiedzy w wybranej przez niego specjalizacji, i lekką irytacją z powodu niemożności sprzeciwienia się lady Valerii.
Daisy miała wątpliwości, czy sir Reginald, życzliwy, choć mało troskliwy ojciec wiedział, co tak naprawdę dzieje się w domu. - Chyba powinienem z nim porozmawiać - stwierdził Alec. - Skoro i tak nie ma pań. Jak trafię do mleczarni? - Może pan podjechać samochodem - odparł Ben. - Ale musi pan okrążyć park, szybciej będzie na piechotę, jeśli nie przeszkadza panu deszcz. To niecałe pół mili stąd, wystarczająco daleko, by hałas i zapach nie przeszkadzały jaśnie pani. Proszę poprosić Moody'ego o parasol, jeśli nie ma pan swojego. - Wyjaśnił, jak znaleźć ścieżkę, którą sir Reginald przemierzał parę razy dziennie. - Dziękuję za pomoc, panie Goodman. - Alec wstał. Zostawię pana z pańskimi papierami. Szkoda, że nie mogę pana wysłać do Londynu, żeby ogarnął pan moje. Daisy uśmiechnęła się do Bena i razem z Alekiem wyszła z biblioteki. - On jest wart co najmniej dziesięciu Parslowów zauważył Alec, gdy ponownie znaleźli się w holu.
- Szkoda, że lady Valeria nie zabrała go na południe. Nie wygląda najlepiej. - Nie wyglądał tak źle, gdy go poznałam - zauważyła Daisy. - Myślę, że widok ciała leżącego w dole przywołał wojenne wspomnienia. Znam takich, którym wciąż śnią się okopy. - Tak, ja miałem więcej szczęścia w moim papierowym latawcu. Aha, tu są twoje zdjęcia oprócz tych ze zwłokami. - Dziękuję. Ile jestem ci winna? - To na rachunek Scotland Yardu. - Świetnie! - Daisy wróciła do sprawy. - Cieszę się, że to nie Ben popełnił morderstwo. Alec uniósł do góry brwi. - Nie on? - Po pierwsze, nie miałby dość siły. - Przy pomocy odpowiedniego narzędzia, czemu nie? Nie potrzeba olbrzymiej siły, by roztrzaskać komuś czaszkę. A jeśli chodzi o kopanie, cóż, zdesperowany człowiek może dokonać wiele, a ktokolwiek to zrobił, był na tyle zdesperowany, by ukryć ciało. - Ale nie miał motywu. - Może jeszcze jakiś znajdziemy. - Nie musiał mi pokazywać ogrodu zimowego ani prosić Owena, by mnie oprowadził. - To nie brzmi przekonująco... Na Boga! - Ty tam! - od strony Żółtego Salonu, zmierzało w ich stronę tornado odziane w purpurowy płaszcz przeciwdeszczowy. - Ty! Inspektorze Treacher, czy jak się pan tam nazywa. - Inspektor naczelny, detektyw Fletcher, policja sądowa, proszę pani. - Pomimo szoku na widok lady Valerii Alec zachował spokój. Daisy zdecydowała, że lepiej będzie, jeśli zostawi go samego, więc odeszła na bok, udając, że studiuje
jeden z wiszących na ścianie portretów. Ale za nic w świecie nie chciała przegapić tej sceny. - Co pan sobie wyobraża, panie Fester?! - grzmiała. Oczy jej płonęły, a twarz zionęła furią. - Wchodzi pan do mojego domu bez pytania podczas mojej nieobecności? To przestępstwo, i nie obchodzi mnie żadna policja sądowa. - Pani służący mnie wpuścił, lady Valerio. Rozmawiałem z pani synem, który, z tego co wiem, jest pełnoletni. - Bez obecności adwokata? - Na razie nie ma mowy o jakichkolwiek zarzutach powiedział uprzejmie Alec. - Zarzutach, też coś! - Ale jeśli życzy sobie pani skontaktować się z adwokatem... - Oczywiście, że nie. Ten niedołęga kazałby mi współpracować z policją, a nie mam najmniejszego zamiaru tego robić. Pańska obecność w moim domu jest nie do przyjęcia. Proszę natychmiast wyjść. - Wolałbym nie prosić, by towarzyszyła mi pani na komisariat na przesłuchanie. Zwrócono nam uwagę na pewne sprawy... - Plotki! Czcze gadanie! Od kiedy to policja słucha plotek? - Od zawsze, proszę pani. Skąd mielibyśmy wiedzieć, co się dzieje? Ale w tym przypadku, pan Parslow potwierdził, że łączyły go z Grace Moss... intymne relacje. Nie może pani oczekiwać, że przymkniemy na to oko. Lady Valeria próbowała być nonszalancka. - Panie inspektorze, młodzi dżentelmeni od wieków uganiają się za służącymi. To chyba nie wymaga policyjnego śledztwa. - Kiedy służąca staje się ofiarą morderstwa, proszę pani, to jednak wymaga. Poza tym kiedy młodzieniec przyznaje, że
wymusiła na nim obietnicę małżeństwa, której nie zamierzał dotrzymać, kiedy przyznaje, że... Jej dobry humor rozpłynął się w powietrzu. - Jak pan śmie! - Kiedy przyznaje , że o wszystkim powiedział siostrze i matce, a one zaoferowały, że się tym zajmą... - Zmusił pan mojego chłopca, by wymyślał te wszystkie niedorzeczne historie! Wydaje się panu, że może traktować mnie i moją rodzinę jak pospólstwo, które można zmusić do składania fałszywych zeznań, byle tylko rozwiązać sprawę. Każę pana wyrzucić ze służby za szantażowanie niewinnych ludzi. Jeśli natychmiast nie zaniecha pan swoich działań, będę zmuszona zadzwonić do pańskiego przełożonego w Scotland Yardzie. Alec nie wydawał się przejęty. - Proszę bardzo - odparł. Daisy nie mogła dłużej wytrzymać, choć starała się, jak mogła, wiedząc, że lady Valeria nie będzie zachwycona. Podeszła do nich i odezwała się słodkim głosem: - Na pani miejscu nie traciłabym czasu. Jestem gotowa zeznać pod przysięgą, że zachowanie inspektora Fletchera było nienaganne. Jeśli złoży pani skargę, pomyślą, że coś pani ukrywa. - Ja niczego nie ukrywam. - Ale jej górnolotny ton nieco złagodniał. - Mój syn jest zrozpaczony. Chcę go jedynie chronić przed podłą manipulacją i protestuję przeciwko... - ale nagle rzuciła Daisy chmurne spojrzenie. - A jaka jest pani rola, panno Dalrymple? Jest pani gościem w Occles Hall. Co pani o tym wszystkim wie? - Na prośbę Sebastiana byłam przy nim, gdy pan inspektor go przesłuchiwał. - Daisy była gotowa ujawnić swoją rolę w nagłym pojawieniu się Scotland Yardu, ale gdy
otworzyła usta, Alec uciszył ją ledwo widocznym ruchem głowy. - Panna Dalrymple miała okazję widzieć mnie już przy pracy - powiedział spokojnie. - Wie, że nie mam zwyczaju nikomu grozić. Zadaję pytania. Ponieważ... - A więc jest pani w zmowie z tym detektywem? - ponownie zagrzmiała lady Valeria. Wyprostowała się i rzekła wyniośle: - Panno Dalrymple, obawiam się, że muszę panią prosić o opuszczenie mojego domu. - Obawiam się, lady Valerio - wtrącił Alec - że muszę wszystkich prosić o pozostanie na miejscu do czasu zakończenia śledztwa. Hrabina patrzyła na niego z szeroko otwartymi ustami, najwyraźniej zbyt wstrząśnięta, by zasugerować, żeby Daisy przeniosła się do zajazdu. - Skoro nie ma pani nic do ukrycia - kontynuował - nie będzie miała pani nic przeciwko temu, bym zadał parę pytań. Ale tego było już byt wiele. - Też coś! - krzyknęła. - Jeśli sądzi pan, że w najmniejszym stopniu przejmę się pańskim dochodzeniem, może pan czekać do końca świata. - Wymaszerowała z holu, powiewając purpurową peleryną.
ROZDZIAŁ JEDENASTY - Chryste! - Alec przesadnym gestem wytarł czoło. - Nie wierzę - zaczęła Daisy. - W ogóle nie zrobiła na tobie wrażenia. Nawet nie mrugnąłeś okiem. - Cóż, nie, ale dobrze, że byłaś świadkiem mojego postępowania. Wyobrażasz sobie młodego adonisa na sali sądowej, skarżącego się na brutalność policji? - Sam widzisz, że na coś się jednak przydaję - zaznaczyła. - Dziękuję, że mi pomogłeś. Już myślałam, że mnie wyrzuci, choć w tych okolicznościach wcale bym się nie zdziwiła. - To prawda, ale co za jędza! Teraz rozumiem, dlaczego cała okolica drży na jej widok. I choć rzeczywiście nie zrobiła na mnie większego wrażenia, nie dała mi też żadnych odpowiedzi. Szczególnie interesuje mnie, dlaczego nagle przyspieszyła wyjazd na Riwierę? - Dowiesz się wszystkiego, czego chcesz. Nie można ci się oprzeć. - Powiedziała to tak lekko, że Alec nie czuł się w obowiązku, by się zarumienić. Szybko się też okazało, że Daisy wciąż rozmyśla nad społecznymi reperkusjami pobytu w domu, w którym nie była mile widzianym gościem. - Czuję się jak podstępna żmija albo persona non grata, czy coś takiego. Z drugiej strony czułabym się jeszcze gorzej, gdyby lady Valeria przyjęła mnie z otwartymi rękoma albo chciała mi jakoś pomóc. - A nie było tak? - Alec zdał sobie sprawę, że nigdy nie zrozumie tej dziwacznej rodziny. - Wręcz przeciwnie. Bobbie mnie zaprosiła za zgodą ojca, a matka była wściekła, bo nikt nie zapytał jej o zdanie. Poza tym nie lubi kobiet pracujących, to znaczy kobiet z wyższych sfer - dodała przepraszająco. - Obawia się chyba, że Bobbie mogłaby pójść w moje ślady. - To nie do pomyślenia.
Daisy zmarszczyła swój uroczy, piegowaty nos. Rzeczywiście, nie można było mu się oprzeć. - Cóż, moja matka podziela jej zdanie - przyznała. Wydaje mi się też, że lady Valeria nie życzy sobie mojej obecności, bo nie lubi, gdy Sebastian spotyka się z paniami stanu wolnego. Jest niezwykle zaborcza, a gdyby jej syn się ożenił, wyrwałby się spod jej szponów, przynajmniej w pewnym stopniu. Chociaż nie mogę powiedzieć, by zwrócił na mnie szczególną uwagę. - Nie? - zapytał Alec, siląc się na obojętność. - A ty? - Nie, chociaż na początku trochę mi się podobał. Ale jego charakter nie dorównuje urodzie, prawda? Poprosił mnie jednak, bym została, a ja słuchałam jego zeznań pod fałszywym pretekstem. Chyba sama powinnam mu to wyjaśnić, jeśli nie masz nic przeciwko. - Nawet jeśli mam, to chyba niewiele to zmienia. Dobrze, idź z nim porozmawiać, ale nie zadawaj żadnych pytań. I powiedz mu, że ja wiem, że z nim jesteś. Nie chciałbym natknąć się na twoje ciało w ogrodzie zimowym. Na jej pobladłej twarzy nagle uwidoczniły się wszystkie piegi. Potrząsnęła gwałtownie głową. - Nie odważyłby się! Nie sądzę, by miał odpowiedni temperament, a nawet jeśli, jedyną rzeczą, którą mógłby mnie uderzyć w Żółtym Salonie, jest plansza do gry. Alec uśmiechnął się, ale dodał poważnie: - Bądź ostrożna, Daisy. Bardzo prawdopodobne, że teraz, kiedy tu jestem, nic ci nie grozi, ale nie wybaczyłbym sobie, gdyby coś ci się stało. Idę do mleczarni porozmawiać z sir Reginaldem. Ponieważ nie błagała, by na nią zaczekał, domyślił się, że baronet nie wydawał jej się szczególnie podejrzany. Ale mógł mieć jakieś istotne informacje albo mogła się mylić.
Gdy tylko Daisy ujrzała Sebastiana, była pewna, że co do niego się nie pomyliła. W niczym nie przypominał brutalnego mordercy. Wciąż siedział na krześle obok planszy do gry, z głową ukrytą w drżących ramionach, oparty o brzeg stołu. Już miała się wycofać, gdy usłyszał ją i uniósł głowę, choć nie patrzył jej w oczy. - Daisy? - zapytał grubym głosem. - Tak, ja... - Wiedziałem, że przyjdziesz dokończyć grę. Obawiam się, że porozrzucałem pionki. - Nic nie szkodzi. Chciałam ci coś powiedzieć, ale to może zaczekać. - Nie, w porządku. Wejdź - wyprostował się i próbował wstać. - Nie wstawaj. - Podeszła do stojącego naprzeciwko krzesła i usiadła. Zajęła się układaniem pionków i starała się unikać patrzenia mu w twarz, choć zdążyła zauważyć zaczerwienione oczy i wilgotne rzęsy. - Chciałam cię przeprosić. Powinnam była ci jasno powiedzieć, że znam detektywa Fletchera. Tak naprawdę poprosiłam, by przyjechał, bo nie wierzę, że to Owen Morgan zabił Grace. - Nic nie szkodzi. To nie ma znaczenia. Nic nie ma znaczenia - odparł pozbawionym nadziei głosem. - Poza tym, że przez matkę wszystko wydaje się dziesięć razy gorsze niż jest. - Doskonale cię rozumiem - powiedziała ze współczuciem. - Moja matka też jest trudna, chociaż w inny sposób. - W myślach szybko przeprosiła lady Dalrymple, wdowę, która w porównaniu z lady Valerią była prawdziwym aniołem. - Naprawdę? - rozchmurzył się, jakby wcześniej nie zdawał sobie sprawy, że inni też mieli dziwnych rodziców. -
Czy traktuje cię jak dziecko i nie pozwala robić tego, co jest ciekawe albo interesujące albo po prostu... tego, co chcesz? - Próbuje, ale jej na to nie pozwalam. - Daisy nie zapomniała obietnicy, by się nie wtrącać, ale obietnica dotyczyła śledztwa. A to, co teraz przyszło jej do głowy, nie miało z nim nic wspólnego. - Lady Valeria nie może ci niczego zabraniać, jeśli się postawisz i będziesz się tego trzymał. Jesteś pełnoletni, a Bobbie wspominała, że masz własne pieniądze. - Niewiele. - Mówiła, że dość, byś miał z czego żyć. - Tak, ale... - z całej siły zagryzł wargi, by zachować spokój. - Dziękuję za słowa zachęty, ale nie... nie rozumiesz. Są inne problemy... Do salonu weszła lady Valeria. Daisy miała ochotę ją zabić. Hrabina nie pozostała jej dłużna. Gdyby spojrzenie mogło zabijać, Alec znalazłby w ogrodzie zimowym kolejne ciało. - Panno Dalrymple, widzę, że zajęła pani miejsce swojego wspólnika w prześladowaniu mojego syna. - Nie, matko. Daisy... - Mój biedaku, zostałeś oszukany w najbardziej nikczemny sposób. Panna Dalrymple jest w zmowie z policją. Nie martw się, mama zadba o to, by nic ci się nie stało. Panno Dalrymple, muszę panią prosić, by się pani natychmiast spakowała. Jeśli inspektor Fetter będzie nalegał, by pani została, jestem pewna, że znajdzie pani pokój w Cheshire Cheese. - Nie! - krzyknął Sebastian, stając pomiędzy Daisy a matką. - Daisy nie próbowała mnie oszukać. Powiedziała mi o swojej znajomości z inspektorem Fletcherem. - Niemniej jednak nie może zostać w Occles Hall.
Daisy nigdy nie pozwalała, by jakikolwiek mężczyzna stawał w jej obronie, ale doszła do wniosku, że to doświadczenie będzie dla Sebastiana niezłą szkołą. Pogratulowała sobie nieoczekiwanie szybkiej reakcji na jej słowa zachęty. - Nigdy byś nie pozwoliła, by Bobbie zatrzymała się sama w zajeździe - ostro zaprotestował Sebastian. - Nie widzę powodów, dla których panna Dalrymple, uważająca się za kobietę niezależną, nie miałaby tego zrobić. Przypuszczam, że często korzysta z tego typu miejsc, a poza tym co najmniej jeden z zaprzyjaźnionych z nią panów przebywa już w Cheshire Cheese. - A tak, Petrie. W takim razie absolutnie nie może się tam zatrzymać. - Oczywiście, że może, Sebastianie. Twierdzi, że Phillip Petrie jest dla niej jak brat. Nie bądź niemądry, chłopcze. Potraktowany jak dziecko Sebastian zaczął się dąsać jak obrażony chłopiec. - Ale ja chcę, żeby została. Lubię ją. Jest moją przyjaciółką. Nigdy nie pozwalasz mi się z nikim przyjaźnić. Lady Valeria posłała Daisy przymilny uśmiech, który niemal zwalił ją z nóg. - Ależ co ty opowiadasz, kochanie - powiedziała. Oczywiście, że możesz mieć przyjaciół. Chyba nic się nie stanie, jeśli panna Dalrymple zostanie jeszcze dzień czy dwa. Zdaje się, że jest pani zajęta pisaniem artykułu, panno Dalrymple - stwierdziła z naciskiem hrabina. - Sebastianie, może zagramy partyjkę tryktraka? Wyraźnie miał ochotę odmówić, ale pod wpływem stalowego, ale i pobłażliwego spojrzenia matki zawahał się i zgodził. Daisy poszła na górę, zastanawiając się, czy lady Valeria pozwoli swojemu chłopcu wygrać.
Faktycznie, musiała popracować nad artykułem. Usiadła więc do maszyny, wkręciła czystą kartkę papieru i zaczęła się w nią wpatrywać. O czym do licha Sebastian mówił? Jeśli miał wystarczająco dużo pieniędzy, by przeżyć, jakie mógł mieć problemy, poza tym że nie potrafił się sprzeciwić matce? Dlaczego był taki nerwowy i nieszczęśliwy? Jedyne, co przychodziło jej do głowy, to fakt, że zabił Grace i żył w ciągłym strachu przed aresztowaniem. Pół godziny później kartka nie była już pusta. Było na niej półtora zdania. Nie poczyniła też większych postępów w swoich rozmyślaniach na temat Sebastiana i morderstwa. Przyglądała się za to parze kaczek, które radośnie pływały po fosie w kroplach deszczu. Pomimo mżawki postanowiła spotkać się z Alekiem. Wyszedłszy z pokoju, natknęła się na Gregg, która niosła do pokoju Bobbie świeżą zmianę pościeli. - Gregg, czy panna Roberta już wróciła? - zapytała. Służąca odwróciła się. Była wyraźnie podenerwowana. - Nie, proszę pani. - Nie wiesz przypadkiem, gdzie jest? - Trudno mi powiedzieć, panienko. - Odwróciła wzrok. - To znaczy, że nie wiesz? - zapytała z naciskiem Daisy. - Naprawdę nie wiem, panienko. - Ale wiesz coś o jej nieobecności, prawda? - Och, panienko, kazała mi przysiąc, że nic nie powiem, żeby jaśnie pani się nie dowiedziała. - Zdajesz sobie chyba sprawę, że w domu jest policja i zadaje pytania - powiedziała surowym głosem Daisy. - Tak, widziałam się już z detektywem Piperem, ale nie pytał o dzisiejszy dzień. Chciał wiedzieć, czy widziałam jaśnie panią lub panienkę Robertę tego wieczoru, kiedy Grace zniknęła. Lub kogokolwiek innego. - I co, widziałaś?
- Nie, panienko. Pakowałam kufer jaśnie pani, ale ona co roku bierze te same rzeczy, więc nie musiała przy tym być. A potem poszłam spakować własną walizkę. Jaśnie pani ani panienka zwykle mnie nie potrzebują, gdy kładą się spać, zostałam więc w swoim pokoju i szykowałam się do podróży. Podróżowanie z jaśnie panią to żaden piknik. - Wyobrażam sobie - stwierdziła Daisy i przeszedł ją dreszcz. Ruszyła w swoją stronę. Zmuszenie Gregg, by ujawniła jej sekret Bobbie, niewiele by Alecowi pomogło. Mógł ją sam o to zapytać po jej powrocie. Poza tym sekret skrywany przed lady Valerią nie musiał oznaczać niczego istotnego. Ukryta pod czerwoną parasolką, ruszyła przed siebie ścieżką, którą wskazał Ben. Droga prowadziła przez zagajnik, zakręcając wśród bezlistnych dębów, jesionów i krzaków leszczyny ozdobionych żółtymi baziami. Wyszła spod drzew i usłyszała muczenie krów. Powolna procesja czarno - białych zwierząt, za którymi podążał identyczny pies oraz jakiś człowiek, zmierzała w stronę niskich budynków z cegły otoczonych drewnianym płotem. Weszli na teren zagrody przez szeroką furtkę po lewej stronie, a Daisy nagle ujrzała przed sobą Aleca, który wyszedł przez wahadłową bramę. Żałowała, że nie zjawiła się parę minut wcześniej. Oczywiście Alec, który był typowym mieszczuchem, nie miał bladego pojęcia, że wahadłową bramę zagrody nazywano kissing gate (Kissing gate - wąska brama, przez którą może przejść tylko jedna osoba naraz. Ponadto słowo kiss oznacza w jęz. angielskim „pocałunek", stąd nazwa kissing gate może się dwuznacznie kojarzyć [przyp. tłum].), a nawet jeśli wiedział... Pomachał do niej wolną ręką. W drugiej trzymał olbrzymią czarną parasolkę. - Cześć! Mam nadzieję, że nic się nie stało?
- Nie, miałam ochotę zaczerpnąć świeżego powietrza. Odwróciła się, gdy do niej podszedł. Ich parasolki zaczęły się o siebie obijać, więc złożyła swoją i dołączyła do niego. O wiele łatwiej jej się szło, gdy wsunęła mu rękę pod ramię. Uśmiechnął się do niej. - Czy sir Reginald powiedział ci coś istotnego? - spytała, udając, że chodzenie z nim pod rękę nie było niczym nadzwyczajnym. - Ani słowa. Zniknięcie Grace i nagły wyjazd żony i syna nie odbiły się szczególnie w jego pamięci. Za to jego księgi potwierdziły, że to był rzeczywiście ciepły dzień, a niejaka krowa, czempionka o imieniu Gloriosa, dała tego dnia mleko o rekordowej zawartości tłuszczu. Daisy zachichotała. - Nie powiem, żebym była szczególnie zaskoczona. - Jest miłym gościem, który myśli jednotorowo i chodzi spać o dziesiątej, bo krowy wstają bladym świtem. A jak Sebastian zareagował na twoje wyznanie? - Właściwie to było mu wszystko jedno. Jest naprawdę zdenerwowany i nie przejął się zbytnio moim udziałem w twoim przyjeździe. - Zdecydowała, że kłopoty Sebastiana z matką i jej własne rady nie były dla Aleca istotne. - Myślisz, że trzęsie się tak z własnego powodu? Czy też dlatego, że wie lub obawia się, że matka lub siostra zabiły Grace dla jego dobra? - Nie mam pojęcia! Ale to chyba wystarczy, by był przerażony. - A tak a propos, czy panna Parslow już wróciła? - zapytał Alec, gdy opuścili zagajnik i ruszyli w stronę rezydencji. - Nie było jej, gdy wychodziłam. - Będę musiał poczekać z tym do jutra. Muszę sprawdzić, czego dowiedział się Piper, a dziś wieczorem chcemy powęszyć trochę wśród miejscowych.
- Nad kuflem, jak mniemam - zauważyła cierpko Daisy Alec uśmiechnął się. - Oczywiście. Alkohol rozwiązuje języki. Wrócę tu z samego rana. - O ile głowa ci na to pozwoli. - Mam twardą głowę. Jak już mówiłem, będę dość wcześnie, bo później jest pogrzeb. - Ja się chyba nie wybiorę. Wyszłoby na to, że się wtrącam, nie znałam jej przecież. Poza tym nie jestem wielką miłośniczką pogrzebów. - Niestety, udział w pogrzebie ofiary morderstwa to przykry obowiązek detektywa. Ktoś może się złamać i przyznać. - Nie licz na to, że spotkasz kogoś z rezydencji. Lady Valeria zabroniła komukolwiek iść, zarówno rodzinie, jak i służbie. To podłe, biorąc pod uwagę, że Grace pracowała tu parę lat i pozostałe służące były jej koleżankami. - Fakt, to nie w porządku. Cóż, i tak pójdę. Nie mamy pewności, czy zrobił to ktoś z domowników, poza tym chcę złapać Mossa na słówko. Wydaje się dziwnym typem, niczym czeladnik ateński, ale... - Czeladnik ateński? - Spojrzała na niego pytającym wzrokiem, przekrzywiając głowę w taki sposób, że miał ochotę pocałować ją w czubek nosa. - Ze Snu nocy letniej - wyjaśnił krótko. - Choć mam nadzieję, że pogrzeb córki sprawi, że będzie chciał współpracować i złapać mordercę. Gdy dotarli do niewielkiej werandy na tyłach budynku, Daisy wysunęła rękę spod jego ramienia. - Moss będzie zachwycony, że lady Valeria znajduje się w kręgu podejrzanych - zauważyła. - Za to ja nie jestem - jęknął. - Dlaczego to zawsze ja muszę się użerać z jaśnie państwem?
- Z tego, co mówi Piper, bo masz dyplom i snobistyczny akcent. Śmiejąc się, Alec otrząsnął i złożył parasol. - Są pewne wyjątki - przyznał z uśmiechem. - Niektórzy z jaśnie państwa są całkiem mili. Weszli do rezydencji i udali się do głównego holu. Zanim jednak Alec poszedł szukać Pipera, raz jeszcze ostrzegł Daisy, by się nie wtrącała, psując tym samym efekt komplementu. Poirytowana ruszyła do Żółtego Salonu. Z radością odkryła, że był tam Phillip. Przyjechał podziękować lady Valerii za wczorajszą kolację i został zaproszony na podwieczorek. Jego obecność zmniejszała nieco ogólne skrępowanie. Na podwieczorku nie stawili się ani Bobbie, ani Ben, za to Sebastian najwyraźniej odzyskał spokój, przynajmniej na zewnątrz, a lady Valeria przywdziała maskę serdeczności. Gdy tak siedziała, częstując wszystkich herbatą i ciasteczkami, nikt by się nie domyślił, że całkiem niedawno sugerowała, iż Daisy i Phillipa łączą niestosowne relacje. Ugodowy nastrój jaśnie pani nie trwał jednak zbyt długo. Phillip wspomniał o swoim samochodzie, co stanowiło jego ulubiony temat konwersacji. Stan Moss nie tylko wyregulował swifta, tak że silnik chodził jak należy, ale nauczył też Phillipa, jak może to zrobić sam. Stan Moss był geniuszem. Stan Moss mógł zbić fortunę, gdyby tylko miał zakład z prawdziwego zdarzenia z odpowiednim sprzętem. Twarz lady Valerii pociemniała ze złości. Sebastian wydawał się coraz bardziej rozbawiony, a Daisy starała się unikać jego wzroku, by nie wybuchnąć śmiechem. - Do diaska - ciągnął Phillip. - Pomyślcie tylko, jaka to byłaby wygoda, mieć pod nosem stację benzynową, zamiast jeździć do Whitbury, żeby zatankować.
- Nigdy - obwieściła lady Valeria złowieszczym tonem. W Occleswich nigdy nie będzie stacji benzynowej, dopóki ja... to znaczy dopóki sir Reginald jest panem tej wioski! - Racja - zgodził się posłusznie Phillip. - Trochę śmierdzą, prawda? To cała wioska należy do rezydencji? - Sir Reginald był na tyle nieroztropny, że jeszcze przed naszym ślubem zrzekł się dzierżawy kuźni i zajazdu, by sfinansować zakup nowoczesnego sprzętu do swojej mleczarni. Wprawdzie w umowie jest zapis o zakazie wprowadzania istotnych zmian, ale od tej pory są same kłopoty. Phillip pokiwał głową. - Traci się kontrolę - stwierdził. - Ojciec sprzedał sporo udziałów w Malvern Green, by spłacić podatek spadkowy, gdy umarł dziadek. Dyskusja na temat niesprawiedliwych podatków do tego stopnia przywróciła go do łask, że lady Valeria zaprosiła go na niedzielny obiad. - O ile rzecz jasna będzie pan jeszcze w okolicy - dodała, rzucając Daisy cierpkie spojrzenie. Phillip z niepokojem spojrzał na Daisy i odparł: - Bardzo dziękuję. Będę i z przyjemnością przyjmę zaproszenie, choć w poniedziałek będę zmuszony wyjechać. Interesy, a nie wziąłem ze sobą swojego człowieka. Dłużej się bez niego nie obejdę. Nie chciał zostawiać jej z Alekiem i niewyjaśnionym morderstwem, domyśliła się Daisy. Sama też nie widziała możliwości, by przedłużyć swój pobyt w rezydencji, niezależnie od tego, co mówili Sebastian i Bobbie. Prośba Aleca, by została na miejscu, nie była niczym uzasadniona, a wymówka, że musi jeszcze zobaczyć mleczarnię, była śmieszna, miała wystarczająco dużo czasu, by ją zwiedzić. I choć względy moralne nie powstrzymałyby jej przed noclegiem w zajeździe, tak naprawdę nie było jej na to stać,
mimo że ceny w Cheshire Cheese nie należały do najwyższych. Przynajmniej Phillip będzie mógł ją podwieźć i będzie mogła oddać bilet, pomyślała z uśmiechem. Oczywiście będzie musiała mu zwrócić różnicę za bilet pierwszej klasy, ale i tak będzie do przodu o parę groszy. Może kupi nową parę jedwabnych pończoch? Phillip wstał, by się pożegnać. Sebastian próbował go zatrzymać. - Może zostanie pan jeszcze chwilę i zagra ze mną w bilard? - był jak mały chłopiec, który błaga o cukierka. - W porządku, stary. Na twarzy lady Valerii pojawił się niepokój, ale po chwili zniknął i Daisy nie była pewna, czy jej się nie przewidziało. Jaśnie pani otworzyła usta, ale jeśli miała zamiar zaprotestować, powstrzymały ją słowa Phillipa. - A może lepiej w snookera, i zaprosimy Daisy, by do nas dołączyła. Nie jest zła, jak na dziewczynę. - Nie jest zła! - krzyknęła Daisy. - Nieraz złoiłam ci skórę! Sebastian wybuchnął śmiechem. - Zaproponowałbym ci wcześniej, dla odmiany od tryktraka, ale nie wiedziałem, że grasz. Chodźcie. Czy to możliwe, że jego matka odetchnęła z ulgą? Daisy ruszyła za mężczyznami w totalnym osłupieniu. Dziwne zachowanie lady Valerii szybko wyparowało jej z głowy, gdy próbowała przekonać zarówno Sebastiana, jak i Phillipa, by nie oszukiwali na jej korzyść. Efekt był taki, że cały czas to robili, z coraz większą otwartością, aż cała trójka pokładała się ze śmiechu i ledwo trafiała w bile. Daisy nigdy nie widziała Sebastiana tak odprężonego i szczęśliwego. Była pewna, że nie miał zbyt wielu okazji, by spędzać czas z rówieśnikami. To niedorzeczne, że matka
trzymała go u swego boku. Nic dziwnego, że rzucił się w wir romansu z sympatyczną pokojówką, z tak fatalnym skutkiem. Nie wierzyła, że był mordercą. Nie miał w sobie dość ikry. Ktoś inny to zrobił. Lady Valeria? Bobbie? Tajemniczy komiwojażer? Z pewnością nie Bobbie. Dziewczęta, z którymi chodziło się do szkoły, nie okazywały się nagle morderczyniami. Szczególnie bezpośrednie, sportowe typy jak Bobbie. Morderstwo to nie krykiet. Jednak ktoś to zrobił i po wyjściu Phillipa Daisy i Sebastian ponownie odczuli jego ponure skutki. Gdy szli na górę, by przebrać się do kolacji, oboje byli w markotnych nastrojach. Szara jedwabna sukienka doskonale pasowała do nastroju Daisy. Przewidując kolejny żmudny wieczór, ruszyła do salonu. Zbliżając się do drzwi, usłyszała przygnębiony głos Moody'ego i zawahała się. - Nie, jaśnie pani, panna Roberta jeszcze nie wróciła. Pani Gregg prosiła, bym przekazał pani wiadomość, którą dla pani zostawiła. - Wiadomość? Roberta zostawiła jakąś wiadomość? A Gregg dopiero teraz mi ją daje? - lady Valeria wydawała się jednocześnie zdumiona, oburzona i zaniepokojona. - Rozumiem, że takie były wytyczne panienki Roberty. - Co napisała? - zapytał z umiarkowanym zainteresowaniem sir Reginald. Daisy za nic w świecie nie chciała tego przegapić. Na szczęście lady Valeria nie zdążyła odesłać Moody'ego, zanim nie przeczytała liściku od Bobbie, i w osłupieniu przekazała jego treść mężowi, nie bacząc na obecność kamerdynera. - Święty Boże! Reggie, ona nie wróci dziś na noc! - A gdzie się zatrzyma? - Nie pisze i nie wie też, kiedy wróci do domu!
Czyżby Bobbie uciekła przed policją? Przecież niemal zemdlała, kiedy Daisy powiedziała jej, że Grace została zamordowana. A może to dlatego, że jej ciało zostało odkryte? Choć czuła się jak zdrajczyni, musiała powiedzieć Alecowi.
ROZDZIAŁ DWUNASTY Kiedy Alec i Ernie Piper opuszczali rezydencję, przestało już padać, a na niebie pojawiły się czerwone łuny zachodzącego słońca. Nie najnowszy swift Petriego stał obok austina, który prezentował się nieźle i był nowy, ale obok szykownego dwuosobowego pojazdu wyglądał zbyt statecznie. Gdy Alec zapalił silnik swojego praktycznego rodzinnego samochodu, Piper wyciągnął notatnik. - Udało mi się zadać wszystkie pytania, szefie powiedział zadowolony. - Wszystkie, o których pan mówił. - Chcieli z tobą rozmawiać, pomimo lady Valerii? - Ten cały majordomus powiedział, że hrabina zabroniła im rozmawiać z policją, więc powiedziałem mu, że nie jesteśmy zwyczajną policją, tylko Scotland Yardem, i nie obawiamy się żadnych szych. Mina mu zrzedła i kazał wszystkim współpracować. Alec uśmiechnął się. - Trochę przesadziłeś, ale dobra robota. Powiedz mi tylko, co zapisałeś. Potem się tym zajmiemy. - Nie było sensu prosić Pipera, by wybrał najbardziej łakome kąski, tak jak uczyniłby to Tring. Chłopak nie był na tyle doświadczony, by wiedzieć, co było istotne. - Moody, to ten kamerdyner, po kolacji podał herbatę sir Reginaldowi i pannie Parslow w salonie, a jaśnie pani i panu Goodmanowi w bibliotece. Potem poszedł do kuchni, by wyciągnąć nogi, aż do wpół do dwunastej, kiedy wszystko pozamykał. - Zamyka o wpół do dwunastej? - Tak, szefie, codziennie. Jest jeszcze boczne wyjście bez zasuwy, tylko z zamkiem, i cała rodzina ma do niego klucze, więc już o to nie pytałem. - Tylko że jeśli Grace w ogóle wróciła do domu, musiała to zrobić przed jedenastą trzydzieści, chyba że z jakiegoś
powodu wróciła z którymś z domowników. A może młody Parslow spotkał ją w wiosce i zabrał na przejażdżkę w nadziei, że wszystko sobie wyjaśnią, a potem wrócił do domu i powiedział matce i siostrze, że mu się nie udało. Ile mają samochodów i czy tamtego wieczoru, któryś był używany? - Nie wiem, szefie - powiedział zrozpaczony Piper. Nawet nie pomyślałem, by porozmawiać z szoferem. - Nikt nie zadaje wszystkich pytań za pierwszym razem powiedział pocieszająco Alec. - Zrobimy to jutro. Dobrze, wróćmy do Moody ego. - Jasne, szefie. Mówił, że służący pana Parslowa, niejaki Thomkins, zajrzał do niego na kieliszek porto po spakowaniu panicza. Jakoś tak po dziesiątej. Pamięta, bo rozmawiali o tym, że pakowanie zajęło tylko godzinę, bo pan Parslow jest bezproblemowy. Wygląda na to, że ostatni pracodawca Thomkinsa był marudą i nie mógł się na nic zdecydować. Thomkins potwierdził, że skończył tuż po dziesiątej. - A więc Parslow nie ma alibi od dziesiątej do wpół do dwunastej - rozmyślał Alec. - Jeśli zaś chodzi o jedenastą trzydzieści, to mam na to tylko jego słowo, bo na matce Scotland Yard nie robi wrażenia. Choć i tak nie uwierzyłbym w żadne alibi, które by mu dała. Gdyby był wtedy z siostrą, powiedziałby o tym dla jej dobra, jak i dla swojego. Czy któryś ze służących widział go tamtego wieczoru, Ernie? - Nie, szefie. Po kolacji raczej nie zaglądają na górę, nawet pokojówki, chyba że ktoś po nich zadzwoni. - Nikt nie roznosi choćby termoforów? - Jaśnie pani nie uznaje termoforów. - A niech ją szlag! Mów dalej. Nie, zaczekaj - powiedział nagle Alec, zatrzymując się przed kuźnią. - Nie widać świateł, ale skocz na tył i zobacz, czy jest ciężarówka Mossa. Po chwili Piper wrócił z wiadomością, że nie widać ani ciężarówki, ani świateł.
Zdążyli dojechać do Cheshire Cheese i dojść do pokoju Aleca, na długo zanim Piper doszedł do końca listy osób, które nic nie widziały i nic nie słyszały. Nikt nie widział nikogo z domowników po dziesiątej. Nikt nie widział Owena Morgana. Proszki, które stary Bligh brał na reumatyzm, sprawiały, że spał jak suseł i nie usłyszałby stada słoni, a co dopiero tego, czy Morgan wychodził z chaty. Pozostali trzej pomocnicy ogrodnika mieli narzeczone w wiosce. Grace wzbudzała ich zainteresowanie tylko wtedy, gdy chcieli dopiec Mossowi. Nikt nie był w wiosce po szóstej, kiedy przyszła służąca, która tego dnia miała wolne. Nikt nie widział też, czy Grace wróciła, ale mogła pójść do swojego pokoju niezauważona. Zawsze wracała na czas, bo lubiła swoją pracę i nie chciała jej stracić. Po ukończeniu szkoły przez kilka miesięcy pracowała w jakimś sklepie w Whitbury, jakieś pięć czy sześć lat temu, ale była zadowolona, że udało jej się znaleźć pracę w rezydencji. Była wprawdzie bliżej ojca, ale nie musiała co wieczór wracać na noc do domu. I tak zabierał jej niemal całą pensję i oczekiwał, że w dni wolne będzie mu gotować, sprzątać i prać. Rzadko kiedy miała okazję pojechać do Whitbury na zakupy lub do kina, jak inni. - Niezły z niego drań - stwierdził Piper. - Ale nieźle się urządził. Nic by nie zyskał, gdyby się jej pozbył. Pomimo ciężkiego życia rodzinnego Grace zawsze była pogodna i pomocna. Była lubiana przez pozostałe służące, choć młode zazdrościły jej powodzenia u panów, a starsze krzywo na to patrzyły. Jedynymi męskimi służącymi w rezydencji byli majordomus i dwóch pokojowych, ale flirtowała z listonoszem, chłopakiem od rzeźnika, sprzedawcą ze sklepu i piekarzem. Nikt nie sądził, że jej relacje z młodym paniczem wyszły poza zwyczajny flirt. Wiadomość o tym, że
była w ciąży, była dla wszystkich sporym zaskoczeniem, ale służba obwiniała obcego, Walijczyka, a nie pana Sebastiana. Tak naprawdę wszyscy, z wyjątkiem starego Bligha, byli święcie przekonani, że to Morgan był mordercą, i nie mogli zrozumieć, co Scotland Yard robi w Occles Hall. - Czyżby panna Dalrymple tym razem się pomyliła, szefie? - zapytał Piper. Najwyraźniej jego wiara nieco osłabła. - Nie. Parslow miał przecież romans z Grace. Powiedz, czy w pokoju Grace brakowało jej rzeczy? Nieważne - dodał, widząc minę Pipera. - Dowiemy się tego jutro. Ale Tom by tego nie przeoczył. Jeśli Grace zostawiła swoje rzeczy, czemu wszyscy zakładali, że uciekła? A jeśli ich nie było, ktoś musiał je usunąć, ktoś, kto wiedział, że nie żyje i chciał, by ludzie sądzili, że uciekła. - Wszystko pięknie - powiedział Alec. - Ale skoro lubiła swoją pracę, a inni nie wiedzieli, że wpadła w tarapaty, czemu sądzili, że uciekła? Mówili, że zawsze była pogodna? - Zawsze, oprócz ostatnich paru tygodni, szefie. Jedna ze służących, dziewczyna o imieniu Edna i najlepsza przyjaciółka Grace, mówiła, że coś ją gryzło, a kiedy zapytała, co się dzieje, Grace powiedziała, że ojciec zachowywał się jeszcze dziwniej niż zwykle. Nie chciała, by zadawano jej pytania, więc starała się zachowywać normalnie. Dopiero gdy zniknęła, Edna powiedziała reszcie, że była zdołowana. - Biedne dziecko. - Alec po raz pierwszy dostrzegł w Grace człowieka z krwi i kości. Na swój sposób była nawet godna podziwu, mimo iż popadła w niełaskę (W oryginale: fall from grace - gra słów [przyp. tłum.].). Mając u boku parszywego ojca, udało jej się wyrosnąć na osobę pogodną, miłą i kompetentną. Bez względu na swoje winy, nie zasłużyła na śmierć. Chciał jak najszybciej złapać mordercę. Tego oczekiwała od niego Daisy. Problem polegał na tym, że jeśli szybko nie
znajdzie twardych dowodów, podkomisarz wezwie go do domu. Centrala nie mogła pozwolić sobie na to, by jeden z jej inspektorów naczelnych zajmował się morderstwem sprzed dwóch miesięcy, którego miejscowa policja nawet nie ruszyła. Przynajmniej dopilnuje, by wypuścili Owena Morgana. Nie mieli przeciwko niemu żadnych dowodów, a Parslowowie mieli równie mocne motywy. - Chciałbym to wyjaśnić przed poniedziałkowym przesłuchaniem - powiedział Piperowi. - O ile nie znajdziemy nic na Morgana, powinien zostać zwolniony jeszcze przed rozprawą, by uratować dobre imię lokalnej policji i policji w ogóle. Jeśli uda nam się aresztować kogoś innego, to dobrze, ale jeśli nie, chcę mieć pewność, że zrobiliśmy, co tylko się dało. - Chyba nie będziemy przekopywać ogrodu! - zawołał przerażonym głosem Piper. - Być może będziemy musieli. Tam wciąż może być narzędzie zbrodni. Po tak długim czasie nie znajdziemy odcisków palców, ale już sam fakt, że będziemy wiedzieli, co zostało użyte do popełnienia morderstwa, może nam wiele powiedzieć. Mam jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie, a jeśli nawet, możesz nadzorować ekipę miejscowych funkcjonariuszy - uśmiechnął się, widząc że Piper powoli odzyskuje rezon. - Ciekawe, czy miejscowi znaleźli jakiś ślad George'a Browna w Whitbury? Możliwe, że spotkał Grace wcześniej, skoro tam pracowała, ale to było dawno temu. Lepiej zadzwonię do sierżanta Shawa i... - Jest coś jeszcze, szefie. - Tak? - Gospodyni, pani Twitchell. Rozmawiałem z nią na końcu i właściwie powtórzyła to, co mówili inni. Ale potem zapytała, czy interesuje nas tylko ten konkretny wieczór, bo
tydzień wcześniej widziała, jak pan Goodman rozmawiał z Grace. - Goodman zajmuje się wypłatami dla służby - powiedział zniecierpliwionym głosem Alec. - Pewnie często z nimi rozmawia. - Ale tym razem było inaczej, szefie - upierał się Piper. Mówiła, że był bardzo poważny, a Grace zaczęła się z niego śmiać i uciekła. Pomyślałem, że może miał ochotę trochę poflirtować, a ona go odrzuciła, więc się wściekł i... - Do diabła, kolejny podejrzany! Tylko tego mi było trzeba. W porządku, Ernie, to może być ważne. Będziemy musieli się tym jutro zająć. A teraz idź do pubu i nadstaw uszu. Ja zadzwonię do sierżanta Shawa. Schodząc po wąskich schodach, Alec natknął się na pulchną właścicielkę. - Właśnie po pana szłam - powiedziała zdyszanym głosem. - Jest pan proszony do telefonu. Podziękował i przecisnął się obok niej. Telefon wisiał na ścianie, w maleńkiej kabinie na tyłach holu. Przyłożył słuchawkę do ucha i przedstawił się. - Tu Tom, szefie. Mamy go. Prawie. - George'a Browna? Jak to prawie? - Telefonował do mnie niejaki sierżant Shaw z Chester. Mówił, że próbował pana złapać, ale pana nie było. Jego ludzie namierzyli Browna u jednego z klientów w jakimś małym miasteczku w okolicy... - Whitbury. A tak przy okazji, co sprzedaje? - Damskie gorsety - parsknął Tom. - Mój Boże! To wyjaśnia, czemu nie próbował niczego sprzedać w miejscowym sklepiku i nie chwalił się, czym handluje. Biedaczek, pewnie nieźle obrywa. Shaw wie, dla której firmy pracuje?
- Spółka Gorsetowa „Clover" - śmiech sierżanta zatrzeszczał w słuchawce. - Siedzibę mają w Ealing. Dzwoniłem do nich i rozmawiałem z gościem z działu sprzedaży. Brownowi przydzielono rejon północno - zachodni. Wygląda na to, że ma dużo swobody, szukając nowych klientów. Nie jest żonaty i wraca do Londynu raz na dwa tygodnie, ale w sobotnie wieczory dzwoni, żeby się zameldować. Jutro mają się dowiedzieć, gdzie jest, i dadzą nam znać. - Powiedziałeś im, żeby go nie uprzedzali, że chcemy z nim rozmawiać? - Jasne, szefie, za kogo szef mnie ma? Alec uśmiechnął się, słysząc jego urażony ton. - Najmocniej przepraszam, Tom. - Mówiłem im też, żeby dzwonili na policję w Chester, gdyby mnie nie było. Wyraźna aluzja rozbawiła Aleca. - Cóż, skoro Brown jest na północy, nie masz czego szukać w mieście, a jesteś mi potrzebny. Wskakuj do pociągu z samego rana. - Może przyjadę jeszcze dziś wieczorem? Musi być jakiś nocny pociąg. - Tom, jesteś żonaty. - A to pech. Kobiety to same kłopoty. - Nie zauważyłem. - O ile Grace potrafiła owinąć sobie mężczyzn wokół palca, Tom doskonale radził sobie z kobietami, a przynajmniej pewną ich częścią. Mimo złośliwej uwagi Alec wiedział, że jest mocno oddany równie potężnej pani Tring, od której zbyt często odciągały go zawodowe obowiązki. - Wystarczy, że zjawisz się jutro. Powiedz tylko, o której będziesz, to wyślę Pipera, by odebrał cię z Crewe. - Dzięki, szefie. A jak się ma panna Dalrymple?
- Panna Dalrymple uwielbia pakować się w kłopoty zauważył cierpko Alec. Fakt, iż rozgniewała się, gdy próbował ją ostrzec, nie umknął jego uwagi. Rozłączył się. W pubie robiło się gwarno, gdy mężczyźni zaczęli schodzić się po pracy na piwo. Alec zerknął do środka i ujrzał Pipera siedzącego z kilkoma parobkami. Młody detektyw w brązowej sztruksowej marynarce wyróżniał się na tle niedbale ubranych robotników z kilkudniowym zarostem. Alec wątpił, by udało mu się cokolwiek z nich wydobyć, tak jak zrobiłby to Tom. Wzruszył ramionami. On sam nie byłby mile widziany. Poszedł więc do salonu obok, gdzie Grace i George Brown spotkali się na swoje tete - a - tete. Gdy wszedł, w niewielkim, przytulnym pomieszczeniu wyłożonym lakierowanym drewnem zapadła cisza. Był obcy, a poza tym był gotów postawić całą miesięczną pensję, że wszyscy wiedzieli, kim jest. To było do przewidzenia w tak małej wiosce, choć wiedział, że nie uda mu się z nich wiele wyciągnąć. Wątpił, by miał więcej szczęścia niż Ernie. - Dobry wieczór - powiedział i podszedł do baru. Dwóch średnio zamożnych rolników w tweedowych marynarkach i getrach kiwnęło mu głową i wróciło do dyskusji o przewidywanych cenach za jagnięcinę. Mężczyzna siedzący samotnie przy barze zerknął na niego i postanowił go zignorować. Za to siedząca przy kominku para w średnim wieku odpowiedziała na jego powitanie. Rozpoznał w nich Taylorów, właścicieli wiejskiego sklepiku, w którym uzupełnił swoje zapasy tytoniu. - Co państwo piją? - zapytał sympatycznym głosem. Po konsultacjach z mężem pani Taylor powiedziała: - Chętnie napiłabym się sherry, panie inspektorze. Ale mały kieliszek, bardzo dziękuję.
- Nazywam się Fletcher. A pan? - Dla mnie piwo, panie Fletcher. Za kontuarem, który dzielił salon od pubu, pojawiła się barmanka o nienaturalnie jasnym kolorze włosów. Alec złożył zamówienie i zaniósł do stołu dwa kufle i kieliszek sherry. Państwo Taylorowie okazali się mili, chętni do rozmowy o morderstwie, ale mało pomocni. Mieli w zwyczaju zaglądać do Cheshire Cheese przed obiadem (Taylorowie nie uznawali proletariackiego podwieczorku). Rzadko kiedy zaglądali później, woleli słuchać radia, gdy nie trzeba było robić inwentaryzacji lub podliczać kasy. Wieczorem 13 grudnia, jak zwykle w środę, byli w sklepie i uzupełniali towar na półkach, ale mieli opuszczone zasłony i nie widzieli, co się działo na ulicy. - Prowadzenie jedynego sklepu w wiosce to nie lada wyzwanie - powiedział znacząco pan Taylor. - Ludzie oczekują, że znajdą wszystko, co sobie wymarzą, a obok jest jeszcze poczta. Chyba już pójdziemy, Doreen. Niech mi pan wierzy na słowo, panie Fletcher, marnuje pan czas. To ten Walijczyk jest winien. Alec uzyskał niewiele więcej od mniej przyjaźnie nastawionych rolników i samotnego mężczyzny przy barze, urzędnika, który pracował w Whitbury i mieszkał z rodzicami w Occleswich. Do salonu zajrzały jeszcze trzy lub cztery osoby, ale nie wniosły nic nowego. - Może będzie pan miał więcej szczęścia po kolacji stwierdziła barmanka, gdy przyszła poprosić go na posiłek. Są ci, co przychodzą wcześnie, i tacy, co zaglądają później. - I nigdy się nie spotkają (Nawiązanie do wiersza R. Kiplinga The Ballad of East and West: „Och, Wschód to Wschód i Zachód to Zachód, i nigdy się nie spotkają" [przyp. tłum.].) - odparł zrezygnowanym głosem Alec. - Może pani mi pomoże, pani Rito. Wiem, że nie widziała pani niczego na
zewnątrz, ale może zauważyła pani, czy ktoś wyszedł w tym samym czasie co Grace lub tuż po niej? - Trudno mi powiedzieć, proszę pana. Ludzie wchodzili i wychodzili, jak co dzień. Zwróciłam uwagę na Grace tylko dlatego, że zwykle zostawała aż do zamknięcia. - Czy jej ojciec się pojawił? - Chyba nie, proszę pana, ale nie mogę przysiąc. To by się zgadzało z raportem lokalnej policji. Moss powiedział Dunnettowi, że wrócił późno. Grace zostawiła mu kolację i więcej jej nie widział. - A co z tym komiwojażerem? Był przyjezdnym i miał się tu zatrzymać, więc może zwróciła pani na niego uwagę. O której wyszedł z baru? - A tak, pamiętam, on został aż do zamknięcia. Wychylał jedną whisky za drugą, jak wodę. Po wyjściu Grace rozmawiał jeszcze trochę z innymi, ale cały czas zerkał na zegarek. Wydawało mi się to dziwne, bo zamówił już pokój. Pewnie już po zamknięciu baru zabrał swoje rzeczy i nawiał. Sprzątałam i go nie widziałam. - A pamięta pani, z kim rozmawiał? Spojrzenie Rity wyrażało pustkę. - Nie, proszę pana. Nie pamiętam. - Nie szkodzi, dziękuję pani za pomoc. - Cóż, jeśli nie zrobił tego Owen Morgan, mam nadzieję, że złapie pan, kogo trzeba, bo inaczej nikt z nas nie będzie spać spokojnie. W drodze do jadalni Alec natknął się na Petriego, który schodził po schodach ubrany w smoking. Prawdopodobnie, jak przystało na człowieka z wyższych sfer, wystroiłby się na kolację nawet w samym środku dżungli. Alec rzecz jasna nie zabrał ze sobą smokingu. Nagle poczuł się nieodpowiednio ubrany, ale w końcu wybierał się na kolację z Piperem, który pewnie nawet nie posiadał tak dziwacznego stroju.
- Witaj, Fletcher - przywitał się Petrie. - Idzie pan może do jadalni? Mogę się przyłączyć? - Z przyjemnością, ale mój oficer będzie mi pewnie zdawał relację podczas kolacji. - Jasne. Nie chcę się wtrącać. - Petrie wyglądał na zawiedzionego. Był towarzyski i całkiem sympatyczny, gdy zapominał o wysokiej pozycji społecznej swojego ojca. Z premedytacją Alec postanowił sprawdzić, czy wielmożny pan Petrie odrzuci propozycję kolacji w towarzystwie zwyczajnego funkcjonariusza. - A oto i Piper - rzekł, gdy usłyszał zbliżające się kroki. Jeśli miał tyle samo szczęścia co ja i nie będzie miał nic do powiedzenia, może pan do nas dołączyć. Na twarzy Petriego pojawił się niepokój, ale szybko odzyskał fason. - Świetnie. Jak tam, młody człowieku, masz coś do przekazania? Piper otworzył usta ze zdumienia. - Nnnie - wyjąkał i z ponurą miną zwrócił się do Aleca. To znaczy nie, proszę pana, nie udało mi się dowiedzieć niczego istotnego. Ci, którzy przychodzą wcześnie, to pantoflarze. Wpadają na jednego przed kolacją, bo jak już wrócą do domu, nie mogą znowu wyjść, więc nawet ich tu nie było, kiedy była Grace. Alec się roześmiał. - Ja też nic nie wskórałem - przyznał. - Może będziemy mieli więcej szczęścia po kolacji. Naprawdę wolałbym nie chodzić od drzwi do drzwi. Ruszyli do jadalni. Z początku Piper był nieco onieśmielony towarzyszem w smokingu, ale gdy Petrie zaczął mówić o futbolu i krykiecie, chętnie włączył się do rozmowy. W rzeczywistości wiedział o sporcie o wiele więcej niż Alec, który mógł cieszyć się spokojnym posiłkiem.
Po kolacji Petrie poszedł z Alekiem do salonu. - Rozsądny gość, ten pański detektyw - stwierdził, gdy ruszyli do baru. Teraz w pomieszczeniu było zbyt wiele osób, by ich przybycie wywołało większe poruszenie. - Co pan pije? - Ja dziś stawiam - powiedział Alec. - Wrzucę to w koszty. Muszę tylko udowodnić naczelnikowi, że postawienie kilku kolejek wychodzi taniej niż nadgodziny za pukanie od drzwi do drzwi. - Fantastycznie. Dziękuję. Proszę się nie martwić, nie będę panu przeszkadzał w pańskim dochodzeniu. Ale dochodzenie Aleca, choć wsparte kilkoma kolejkami piwa, utknęło w martwym punkcie. Nikt nie widział, co robili Grace i George Brown, i nie rozmawiał z komiwojażerem. Nikt nie widział też nikogo na ulicy, poza swoimi kamratami z pubu. Nikt też nie widział znienawidzonego Walijczyka. O wpół do dziesiątej Alec był gotów uznać wieczór za stracony. Wychylając do końca piwo, przy którym spędził cały wieczór, zamówił whisky u właściciela, który dołączył do Rity za ladą i okazał się równie mało spostrzegawczy, jak jego klienci. Trzymając w ręku szklankę, odwrócił się i rozejrzał po sali w nadziei, że zauważy kogoś, z kim jeszcze nie rozmawiał. Wtedy do salonu weszła Daisy, a tuż za nią przykuśtykał Ben Goodman. Widząc wyraz jej twarzy, Alec domyślił się, że miała mu coś ważnego do powiedzenia, i że z jej punktu widzenia nie były to dobre wieści. Ale co ona do licha sobie wyobrażała, spacerując po zmroku z jednym z podejrzanych? Czy nie miała za grosz rozsądku? W trakcie ponurej kolacji w rezydencji Daisy zastanawiała się, jak przekazać Alecowi najnowsze wieści, nie korzystając z centrali telefonicznej. Podejrzewała, że nie byłby zadowolony, gdyby czekała z tym do rana. Rzecz jasna, po
tym, jak zadeklarowała gotowość nocowania w zajeździe bez towarzystwa, nie mogła się wymigać od samotnej wizyty w pubie. Nie miała jednak ochoty na wieczorny spacer do wioski. Jakby nie było, całkiem niedawno zginęła tam dziewczyna. Zniknięcie Bobbie wcale nie oznaczało, że to ona dokonała brutalnego czynu. Jakiś maniak mógł się czaić w ciemnościach, czyhając na kolejną ofiarę. Alec ostrzegał ją przecież, by uważała. Rozważała właśnie, czy zatelefonować, czy zaryzykować spacer, gdy Ben ogłosił, że musi trochę rozruszać kości. - Cały dzień siedziałem w zamknięciu - powiedział. Sebastianie, może wybierzesz się ze mną do pubu na pół godziny? - Cóż za bezmyślność - odezwała się chłodno lady Valeria. - Nie myślisz chyba, że chłopak będzie się wystawiał na widok tych ciekawskich kmiotków. Sebastianie, może nastawisz jakąś płytę na gramofonie? Dawno już nie słuchaliśmy muzyki. - Dobrze, mamo - odpowiedział bez entuzjazmu Sebastian. Daisy aż podskoczyła. - Ja z panem pójdę. Skoczę tylko po płaszcz. Zaraz wracam. Proszę mi wybaczyć, lady Valerio. - Oczywiście, nie mogę kontrolować pani działań, panno Dalrymple - krytyczny ton jaśnie pani towarzyszył Daisy do samych drzwi. - Współczesne dziewczęta zachowują się tak dziwacznie. I kto to mówi, pomyślała Daisy. Jej własna córka właśnie dała nogę, jak tylko zjawił się Scotland Yard. Gdy wychodzili z budynku, Ben posłał jej przepraszający uśmiech. - Powinienem był zaprosić i ciebie. Zapominam, że współczesne damy nie pozwalają się ograniczać, jak panny z
czasów mojej młodości. Pewnie myślisz, że straszny ze mnie zgred. - Wcale nie. Za to ty pomyślisz, że jestem zdrajczynią. Widzisz, chcę iść do zajazdu, by powiedzieć panu Fletcherowi, że Bobbie zniknęła. - Zniknęła? Lady Valeria mówiła tylko, że nie będziemy na nią czekać, bo może się spóźnić. Chryste, nie myślisz chyba, że została zamord... Nie, wtedy nie byłabyś zdrajczynią. - Zostawiła matce liścik. Wyjechała z własnej woli i nie wie, kiedy wróci. - A więc myślisz, że ukrywa się przed policją? Nie sądzisz chyba, że jest morderczynią! - Nie chcę tak myśleć. Ale możliwe, że wie coś, o czym nie chce powiedzieć. - O Sebastianie - stwierdził beznamiętnie. - Albo o lady Valerii - Daisy zdała sobie sprawę, że przyspieszyła kroku, gdy mijali ogród zimowy, a Ben ledwo za nią nadążał. Zwolniła. - Cała ta sprawa jest okropna. - Morderstwo jest zawsze czymś okropnym. Masz prawo informować policję o wszystkim, co pomoże im znaleźć mordercę, a zniknięcie Bobbie i tak wyszłoby na jaw. Nie musisz się czuć jak zdrajczyni. - Dziękuję, Ben - odparła podbudowana. - Pan Fletcher przynajmniej nie wyciągnie pochopnych wniosków, jak ten cały Dunnett. - Całkiem dobrze znasz inspektora, co? - Raczej tak. - Nie jest typowym policjantem, chociaż nie miałem jeszcze okazji spotkać nikogo z wyższego szczebla Scotland Yardu. Ale wydaje się wykształcony, nie jak typowy stróż prawa.
- Jest dżentelmenem - Daisy zaciekle broniła Aleca. Może nie uczęszczał do Eton czy Oksfordu, ale ma dyplom z historii uniwersytetu w Manchesterze. Śmiem twierdzić, że wie tyle samo o osiemnastowiecznej Anglii, co ty o starożytnej Grecji. Ben odpowiedział jej z uśmiechem. - Nie wątpię, a do tego wie wszystko na temat wykrywania przestępstw. Jest dość młody jak na naczelnego inspektora. - Nie mogę powiedzieć bym znała zbyt wielu policjantów, ale jest o wiele młodszy niż inspektor Młotek, a ten jest tylko inspektorem. - Lepiej przestań go tak nazywać - poradził z uśmiechem Ben, otwierając furtkę w parkowym ogrodzeniu. - Jeszcze kiedyś przypadkowo powiesz mu to w twarz. - Mam nadzieję, że już nigdy go nie zobaczę - stwierdziła Daisy, wychodząc na ulicę. - Ale jeśli faktycznie tak go nazwę, nie będzie to przypadek. Zerknęła w kierunku kuźni. W oknie na dole paliło się światło. A zatem Stan Moss był w domu, a nie w pubie. Daisy odetchnęła. Powinna współczuć ojcu pogrążonemu w żałobie, ale po tym, jak groził Owenowi, wydawał jej się przerażający, a nie godny współczucia. Gdy dotarli do Cheshire Cheese, drzwi pubu otworzyły się i ktoś wszedł do środka. Usłyszeli wesoły gwar. Ben wprowadził ją do środka, przeprowadził przez hol i skierował do salonu na tyłach budynku. Alec stał tyłem do baru. Od razu ją zauważył i posłał jej szeroki uśmiech. Ale po chwili mina mu zrzedła. Podszedł, by się przywitać. Skinął głową do Bena i zapytał: - Daisy, co się stało?
- Muszę z tobą porozmawiać - rozejrzała się po zatłoczonym salonie. - Nie tutaj. Pójdziemy do jadalni, powinna być pusta. Chciałbym później zamienić z panem słówko, panie Goodman. - Jestem do dyspozycji, panie inspektorze. - Ben wydawał się wykończony. Zastanawiała się, czy jego pragnienie, by pójść do wioski, nie było raczej chęcią ucieczki z rezydencji niż faktyczną potrzebą rozruszania kości. Dołączył do nich Phillip. - Witaj, Daisy. Panie Goodman. - Cześć, idę do jadalni porozmawiać z panem Fletcherem. - Pójdę z wami - zaoferował szybko Phillip. - Nie bądź niemądry, Phil, nie potrzebuję przyzwoitki ani obrońcy. Nie będzie nas tylko parę minut. Gdy wychodziła z Alekiem, słyszała, jak Phillip pytał Bena: - Co pan pije? Alec zamknął za nimi drzwi do jadalni. - O co chodzi? - zapytał, stawiając na podłodze dwa krzesła, które stały już odwrócone na stole. - Bobbie. - Daisy usiadła i opowiedziała mu, jak lady Valeria przeczytała liścik od córki. - Czuję się okropnie, że podsłuchuję i rozpuszczam plotki - dokończyła - ale pomyślałam, że powinieneś wiedzieć. - I dobrze zrobiłaś, to bardzo podejrzane. Wydam dyspozycje, by mieć ją na oku, choć nie możemy jej zatrzymać, dopóki nie będzie chciała opuścić kraju. Opisz ją, proszę - wyciągnął notes. - Mam coś lepszego, zwinęłam jej zdjęcie. - Pokazała mu zdjęcie Bobbie na tle zastępu harcerek, które zabrała z pokoju dziewczyny, gdy poszła po płaszcz. - To jest chyba najnowsze. Jest ode mnie wyższa, ma niebieskie oczy. Alec,
jeśli nie chcesz, by ją zatrzymali, to znaczy, że nie wierzysz, że jest morderczynią? - Niekoniecznie. Ale skoro jej nie było, nie mogłem jej uprzedzić, by mnie informowała, gdy zamierza opuścić okolicę. Zakładam, że według ciebie nie jest czarnym charakterem? - Nie, nie wierzę w to. Alec rzucił jej gniewne spojrzenie i powiedział uszczypliwym tonem: - W takim razie morderca jest wciąż na wolności. O czym więc do diabła myślałaś, włócząc się z Goodmanem po nocy? - Z Benem? - Daisy patrzyła na niego w osłupieniu. - Daj spokój, nic mi z jego strony nie grozi! - Tego nie wiemy. Piper znalazł możliwy motyw. - Tylko nie Ben! - w jej oczach pojawiły się łzy. - To wszystko jest okropne! Ujął jej dłoń w ciepłym uścisku. - Daisy, wróć do Londynu, dobrze? - Nie - powiedziała uparcie. - Zostanę do końca. Wzdychając, podał jej chusteczkę. - To na litość boską zachowuj się rozsądnie, głuptasie!
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Alec przyglądał się z poirytowaniem, jak Daisy wyciera oczy i rzuca mu gniewne spojrzenie. - Nie jestem idiotką. Wszyscy wiedzieli, że wychodzę z Benem, nie byłby więc na tyle głupi, by cokolwiek kombinować. Poza tym jestem równie silna, jak on. Nie wierzę, by był w stanie zanieść Grace do ogrodu, a co dopiero wykopać dół i zakopać ciało. - Mógł ją przeciągnąć, a rabatkę łatwo się kopie. To nie to samo co ubita ziemia. Poza tym ktoś mógł mu w tym pomóc. - Jest sekretarzem, a nie członkiem rodziny, pamiętasz? Jaki miałby mieć motyw? - Widziano go, jak rozmawiał z Grace na tydzień przed jej śmiercią. Śmiała się z niego i uciekła. Mężczyzna, którego zaloty odrzuca dziewczyna... cóż, nieciesząca się najlepszą reputacją, musi się znaleźć na liście podejrzanych. Daisy zagryzła wargę. - Ben nie jest taki. Alec poczuł ukłucie zazdrości. - Prawie go nie znasz - zauważył cierpko. - Wiem, że jest miły i współczujący. Znowu to samo. Aluzja do jakiegoś nieszczęścia z przeszłości, którego nigdy mu nie zdradziła, ale najwyraźniej zwierzyła się Benowi Goodmanowi. Należał w końcu do jej klasy, mimo swojej podrzędnej pozycji. Alec poczuł jeszcze większą zazdrość, choć ze wszystkich sił starał się ją zwalczyć. - To może być fałszywy trop - przyznał - ale muszę z nim porozmawiać. - Oczywiście. Choć musisz przyznać, że w tych okolicznościach Grace nie zgodziłaby się z nim spotkać, a on nie jest na tyle zdrowy, by czaić się w ciemnościach i czekać na nią w zimowy wieczór, choćby nie wiem jak było ciepło.
- Dzisiaj dał radę przyjść do pubu, prawda? Nie powinnaś spacerować z nim sama po nocy. Gdybyś zadzwoniła, przyjechałbym do ciebie. - Alec, nawet o tym nie pomyślałam. Nie chciałam, żeby telefonistka dowiedziała się o zniknięciu Bobbie. Owszem, Ben jakoś doszedł, ale jest wykończony. Możesz nas potem podrzucić do rezydencji? Poprosiłabym Phillipa, ale u niego w aucie jest strasznie ciasno we trójkę. - Zabiorę was, o ile Goodman nie przyzna się w ciągu następnych paru minut - zaczął się podnosić. Daisy chwyciła go za rękę. - Nie powiedziałeś mi jeszcze, czego Ernie dowiedział się od służby! - Niewiele. Po kolacji nie wychodzą raczej ze swoich pokoi. - W dzisiejszych czasach służący chcą być traktowani jak ludzie. Matka zawsze narzeka, że mają czelność prosić o wychodne częściej niż raz w miesiącu. Niczego się od nich nie dowiedzieliście? Wpatrując się w jej błękitne oczy, poddał się i opowiedział, czego dowiedział się Piper. - Nie rozmawiał z szoferem - zakończył. - Nie wiemy więc, czy tamtej nocy ktoś brał samochód. Wiesz może, ile Parslowowie mają samochodów? - Daimlera i morrisa. Bobbie i Sebastian jeżdżą morrisem, ale nie sądzę, by często jeździli na przejażdżki. Alec wyprostował się. - Bobbie, panna Parslow gdzieś pojechała. Wzięła samochód? - Nie mam pojęcia. - Do diabła, będę musiał zadzwonić do szofera, zanim wyślę rysopis. Obawiam się, że ta twoja telefonistka wkrótce wszystkiego się dowie.
- To nieuniknione - westchnęła Daisy. - Przynajmniej próbowałam. Wróciła do salonu, a Alec poszedł zatelefonować. Udało mu się w końcu przekonać Moody'ego, by sprowadził szofera, niejakiego Brady'ego. Alec nie pytał go o 13 grudnia, ale dowiedział się, że owszem, panna Parslow jeździła morrisem, niebieskim oxfordem z zaokrągloną maską, których setki jeździły po drogach. Zapisał numery rejestracyjne i zadzwonił do Scotland Yardu z poleceniem, by opis samochodu i kierowcy trafił do wszystkich oddziałów. Zdawał sobie jednak sprawę, że jeśli panienka Parslow będzie się trzymała bocznych dróg lub zaszyje w wiejskiej posiadłości któregoś ze swoich przyjaciół, trudno będzie ją znaleźć. Czy mogła być morderczynią? Nie miał okazji, by sam to osądzić. Według Daisy była wystarczająco silna i bardzo opiekuńcza w stosunku do brata, miała więc dobry motyw. Poza tym Daisy nie wydawała się aż tak przekonana o jej niewinności, jak o niewinności Goodmana. Jeśli panna Parslow nie wróci do niedzielnego wieczoru, każe ją zatrzymać, a nie tylko obserwować. Na razie nie miał jednak wystarczających dowodów, by zarządzić poszukiwania na większą skalę. Postanowił poszukać Bena Goodmana. Petrie i Goodman siedzieli zatopieni w rozmowie nad dwoma kuflami piwa. Ku jego zaskoczeniu nie było z nimi Daisy. Rozejrzał się wokół i ujrzał ją ze starszym mężczyzną w staromodnych pumpach, który wyglądał na małorolnego chłopa. Dostrzegła go i pomachała ręką, by do nich dołączył. - Panie Fletcher, to jest Ted Roper, właściciel dworcowej dorożki. - A mój wnuk jeździ ciężarówką - odparł z dumą Ted Roper. Jego głęboko osadzone oczy patrzyły chytrze na Aleca.
Detektyw rozmawiał z nim wcześniej, ale jedyne, co udało mu się z niego wydobyć, to „tak" i „nie". - Pan Roper był w pubie, gdy Grace rozmawiała z komiwojażerem - powiedziała Daisy. - Zupełnie jak jej matka - odezwał się nieoczekiwanie Roper. - Elsie Moss uciekła z pewnym artystą, który przyjechał malować wieś. Z tym że Grace wcale nie uciekła. - Jej matka uciekła z jakimś artystą? - Alec usiadł. Mógł się spodziewać, że komu jak komu, ale Daisy uda się nakłonić małomównego staruszka do zwierzeń. - Kiedy to było, panie Roper? - Kiedy Grace miała czternaście lat i skończyła szkołę. Była na tyle duża, by zająć się ojcem. Nikt się specjalnie Elsie nie dziwił. Stan Moss zawsze był kłótliwym gnojkiem, proszę mi wybaczyć, panienko. Posprzeczali się, a Elsie wstała i wyszła. - Dlatego wszyscy myśleli, że Grace uciekła z Brownem. - Alec nigdy nie był przekonany do tej zbiorowej hipotezy. Widział pan, jak Grace wychodziła z pubu? - Tak, widziałem, ale nic sobie wtedy nie pomyślałem. - Czy ktoś inny wyszedł razem z nią lub tuż po niej? - Ja nikogo nie widziałem, proszę pana. Była sama. Później myśleliśmy, że poszła spakować swoje manatki i wróciła, żeby się z nim spotkać. - Rozmawiał pan z tym mężczyzną albo widział, kto z nim rozmawiał? - Nie. - Panie Roper - wtrąciła się przymilnie Daisy. - Przecież mówił mi pan, z kim rozmawiał, i założę się, że pamiętam niektóre nazwiska. Pan Fletcher nie uważa, by któryś z pana znajomych zabił Grace, ale mogli słyszeć coś, co może mu pomóc, jeśli zrobił to ten komiwojażer. Nie chce
pan, żeby złapał mordercę? Następnym razem może chodzić o pańską wnuczkę! - Co to, to nie, panienko - burknął Roper. - Moje dziewczęta są grzeczne. - Jestem tego pewna, ale przecież morderca tego nie wie. Dopóki pan Fletcher nie dowie się, kto to zrobił, nie znamy jego motywów. - Może Grace kogoś rozzłościła, odrzucając jego zaloty? zasugerował Alec, a Daisy rzuciła mu gniewne spojrzenie za aluzję do ewentualnych motywów Goodmana. - Mogło tak być - przyznał niechętnie Roper. Rozmawiali z nim Walt Ferris, Ned Carney, Peter Jiggs, Albert Bartholomew - wymieniając kolejno nazwiska, wskazywał każdego palcem. - I Harry Middlecombe. I wszyscy święci, pomyślał Alec. - Niezłą ma pan pamięć, panie Roper - powiedział sceptycznym głosem. - A pewnie - powiedział dumnie stary, a potem przyznał: Od tamtej pory o niczym innym nie gadają. Gdy Alec z nimi gawędził, nie byli tacy rozmowni, choć zdążył przepytać już czworo z tej piątki. Mając nadzieję, że gadatliwość Ropera złamie wreszcie zmowę milczenia, przeprosił i podszedł do piątego mężczyzny, Petera Jiggsa, który był głównym mleczarzem sir Reginalda. Alec miał okazję go poznać, gdy odwiedził sir Reginalda w mleczarni. Zapytany nie o to, czy rozmawiał z Brownem, ale o czym, Jiggs podrapał się w głowę i wspomniał coś o pogodzie. - Było ciepło, jak na grudzień. To dobrze dla wypasu. Krowy dają lepsze mleko, gdy pasą się trawą, a nie paszą. Ten wasz człowiek mówił, że łatwiej mu się pracuje, bo w kółko jeździ samochodem.
- A tak. - Dołączył do nich Ned Carney, który zapewne widział, jak Ted Roper wskazał go detektywowi. Bezczelnie spojrzał Alecowi w oczy. - Gość opowiadał nam, jak kiedyś utknął w śniegu w Cumberland. Trzeba było trzech koni, by go wyciągnąć z zaspy - zarechotał. - W górach mają więcej śniegu niż my tutaj. - To był Albert Bartholomew, młody urzędnik z Whitbury, syn oracza, któremu udało się wspiąć po społecznej drabinie. Ten z kolei spojrzał na Aleca nieśmiałym wzrokiem. - Znał tę okolicę? - zapytał Alec. Cała trójka spojrzała na siebie z powątpiewaniem. - Był londyńczykiem - stwierdził Carney. - Cheshire było częścią jego rejonu - powiedział Bartholomew. - Lubił zwiedzać okolicę, gdy miał na to czas. Mówił, że wolał wiejskie zajazdy niż eleganckie hotele. Ale jestem pewien, że nigdy wcześniej nie był w Occleswich. Pozostała dwójka pokręciła głowami. - Pytał o festyny i targowiska - wtrącił Jiggs. - Mówił, że lubił proste wiejskie zabawy - dodał z niesmakiem Bartholomew. - W końcu był londyńczykiem - powtórzył z niechęcią Carney. - I co mu powiedzieliście? - O kościelnym festynie. - Zielonych Świątkach. - Święcie pracy. Dniu otwartym w rezydencji. - Dożynkach. - Ktoś wspomniał coś o dniu otwartym w ogrodzie zimowym jeszcze sprzed wojny - powiedział Bartholomew. To właśnie chce pan wiedzieć, prawda, inspektorze? Czy wiedział o ogrodzie? Faktycznie tak było. Ale nikt z tej trójki ani pozostali mężczyźni wskazani przez Ropera nie pamiętali, co mówili o
ogrodzie zimowym. Istniało jednak prawdopodobieństwo, że George Brown wiedział, gdzie się znajduje i że był ogrodzony Może umówił się z Grace, że zabierze ją do Londynu. Poszła do rezydencji po swoje rzeczy. Zaparkował samochód przy furtce i poszedł ścieżką, by wyjść jej naprzeciw... Nie, pewnie na nią czekał. Spóźniała się, może chciała jeszcze raz spróbować namówić Sebastiana, by się z nią ożenił? Zniecierpliwiony ruszył ścieżką, spotkał ją obok ogrodu zimowego. Pokłócili się. Ale o co? Może dziewczyna zmieniła zdanie i miała mu o tym powiedzieć. Z tego, co Alec o niej wiedział, nie wystawiłaby faceta do wiatru. Ale nie znał temperamentu Browna, nie wiedział, czy komiwojażer mógł się uciec do przemocy z powodu zawiedzionych nadziei. Z tego, co mówiła Rita, sporo wypił, co mogło też wyjaśniać narzędzie zbrodni. Chwiał się na nogach, potrzebował więc laski, by utrzymać równowagę. Po swojej przygodzie z zaspą trzymał pewnie w samochodzie porządną laskę, a może i łopatę. Brown zabiera swoje walizki, podjeżdża do furtki, denerwuje się zbyt długim czekaniem w samochodzie, idzie ścieżką i spotyka Grace. Dziewczyna zabiera go do ogrodu zimowego, by nikt im nie przeszkadzał. Mówi, że z nim nie pojedzie. Odwraca się, by zdążyć do rezydencji przed zamknięciem drzwi. Skoro zdecydowała się zostać, nie może sobie pozwolić na to, by zostać na noc poza domem. Wtedy on ją uderza. Czasu nie było wiele, ale tak to właśnie mogło wyglądać. Brown opuścił zajazd parę minut po dziesiątej trzydzieści, a Moody zamknął drzwi o wpół do dwunastej. Miał dość czasu, a kiedy dziewczyna była martwa, miał całą wieczność, by ją zakopać.
Słaby motyw, przyznał Alec. Będzie wiedział więcej, gdy spotka się z George'em Brownem. Teraz czekał na niego Goodman. Gdy rozmyślał nad ewentualnymi ruchami Browna, mężczyźni kłócili się o to, co kto powiedział. Zadał im jeszcze parę pytań, na które ochoczo odpowiedzieli, ale nie okazali się zbyt pomocni. Każdy, kto tamtego grudniowego wieczoru gościł w Cheshire Cheese, nie mówił o niczym innym, odkąd odkryto ciało. Ale też nikt nie widział niczego godnego uwagi. Inaczej rozmawialiby o tym chociażby między sobą, jeśli nie z policją. Alec miał postawić swoim informatorom ostatnią kolejkę, gdy odezwał się Carney: - Ten pański człowiek nie powiedział, czym handlował. Pan z pewnością to wie, inspektorze. Alec zastanowił się chwilę. Praca Browna nie była tajemnicą, a szanse na to, by kiedykolwiek wrócił do Occleswich były marne. - Sprzedaje damskie gorsety - poinformował zebrane towarzystwo. Jego słowa wzbudziły tyle radości - szerokich uśmiechów, hałaśliwego rechotania i poklepywania się po plecach - aż pożałował, że wcześniej się z tym nie zdradził. Nie musiałby polegać na Daisy, by przełamała lody. A tak będzie miała kolejny argument, gdyby kazał jej nie wtrącać się do śledztwa. Rozejrzał się za nią. W chwili, gdy ją ujrzał u boku Goodmana i Petriego, właściciel zawołał: - Ostatnia kolejka, panowie. Za późno na Goodmana. Wyglądał na wykończonego. Ale propozycja podwiezienia do rezydencji powinna go pozytywnie nastroić przed jutrzejszym dniem. Kiedy Alec wrócił z przejażdżki do rezydencji, ze zdumieniem odkrył Petriego i Pipera siedzących razem w
salonie nad ostatnią szklaneczką whisky. Znowu rozmawiali o sporcie. W gruncie rzeczy Petrie był miłym gościem, a pod maską snobizmu krył się sympatyczny i skromny człowiek, który lubił wszystkich wokół, nawet Stana Mossa. Piper widział kowala w pubie i był to jedyny godny odnotowania fakt, który miał do przekazania. Moss wszedł do środka z ponurą miną. Kiedy Piper się do niego zbliżył, jakaś pomocna dusza ujawniła, że jest detektywem, który badał sprawę śmierci Grace. Kowal skrzywił się, splunął na pokrytą trocinami podłogę i wyszedł. - Powiedziałem wtedy do gościa, z którym rozmawiałem, że to trochę dziwne. W końcu chcemy złapać człowieka, który zamordował mu córkę. Ale on stwierdził, że Moss nie znosi policji, bo jaśnie pani ciągle ich na niego nasyła. Poza tym jest przekonany, że zrobił to Morgan, i boi się, że chcemy go wypuścić. Wygląda na to, że nie znosi Walijczyków, odkąd jego żona uciekła z jednym z nich. - Więc artysta był Walijczykiem? Cóż, czy mu się to podoba, czy nie, będę musiał z nim porozmawiać, i zrobię to jutro po pogrzebie. Ale najpierw zajrzymy do rezydencji. Daisy nie będzie na miejscu, gdy będzie przesłuchiwał jej nowego przyjaciela. Powiedziała, że w końcu wybiera się z wizytą do mleczarni. Z samego rana Alec zameldował się telefonicznie naczelnemu w Scotland Yardzie. Tak jak się spodziewał, dostał czas do poniedziałku, by rozwiązać sprawę albo oddać ją z powrotem lokalnej policji. - Wyprowadziłeś ich na prostą - chrząknął nadinspektor Crane. - Po to tam jesteś. Nie mogę pozwolić sobie na to, byś odwalał za nich robotę. Dzień był pochmurny, ale suchy i ciepły. Wyjeżdżając z podwórka, Alec zerknął na ulicę. Obok kościoła zauważył
imponującą, odzianą w tweedy sylwetkę lady Valerii, zmierzającą w stronę plebanii i szkoły. - Świetnie - odezwał się do Pipera. - Skoro jej nie będzie, porozmawiam najpierw z młodym Parslowem. Musimy spisać zeznania i jego, i Goodmana, więc będziesz robił notatki. Jak będę na pogrzebie, pogadaj ze służbą. I jak będziesz miał czas, zacznij przepisywać zeznania na maszynie posterunkowego Rudge'a. Spotkamy się o pierwszej na obiedzie w Cheshire Cheese. - Jasne, szefie. Moody przywitał ich z tradycyjnym ponurym wyrazem twarzy, ale tym razem niczego nie komentował. Parslow i Goodman spacerowali po tarasie. Młodszy mężczyzna próbował dostosować swoje długie kroki do kuśtykania starszego. Zatopieni w rozmowie niemal wyskoczyli ze skóry, gdy ujrzeli obserwującego ich Aleca. Podeszli bliżej. Goodman wyglądał na zrezygnowanego, a Parsiow był przerażony. - Chciałbym najpierw porozmawiać z panem, panie Parsiow. Później wrócę do pana, panie Goodman. Parsiow rozejrzał się z niepokojem. Sekretarz położył mu rękę na ramieniu i rzekł: - Może pójdziecie do biblioteki, Sebastianie? Mam iść z tobą? - Wolałbym nie, proszę pana - powiedział Alec stanowczym, policyjnym tonem. - Pan Parsiow może odmówić rozmowy bez obecności prawnika. - Nie! Nie potrzebuję adwokata. - Młody mężczyzna uśmiechnął się krzywo. - Nie będę się opierał, panie oficerze. W bibliotece, na swoim ulubionym miejscu za biurkiem Alec wyjaśnił, że Piper będzie robił notatki, które zostaną później spisane w postaci formalnego zeznania. Piper usadowił się przy długim stole za podejrzanym, gdzie
zazwyczaj nikt nie zwracał na niego uwagi, z wyjątkiem tych najbardziej opanowanych. Parsiow z pewnością do nich nie należał. Alec przypomniał mu żałosną historię, którą usłyszał od niego dzień wcześniej. Ale tym razem Parsiow, z udawaną nonszalancją, powiedział mu o swojej wizycie w sypialni Goodmana o jedenastej czterdzieści pięć. - Dlaczego nie wspomniał pan o tym wczoraj? Parsiow się zarumienił. - To wydawało się nieistotne. Ben nie potrzebuje alibi. To oczywiste, że nie miał nic wspólnego ze śmiercią Grace. - To ja decyduję o tym, co jest istotne i oczywiste, panie Parslow. - Ben nie mógł tego zrobić! Nie jest wystarczająco silny. Nie twierdził, że Goodman nie miał motywu, zauważył Alec. No dobrze, jeśli już pan musi wiedzieć, nie chciałem panu mówić, że matka nie zgodziła się, by z nami jechał. A kolejna zima w Anglii mogła go zabić. - Nagle wydawał się przerażony, jakby nigdy wcześniej nie wypowiedział tej myśli na głos. Krew odpłynęła mu z policzków i zrobił się śmiertelnie blady. - To rozumiem - powiedział ostrożnie Alec. Odpowiedź wydawała się rozsądna, tym bardziej że Parslow nie szukał dla siebie alibi. Choć detektyw nie był w pełni usatysfakcjonowany, nie miał zielonego pojęcia, o co pytać. Z tego, co rozumiem, nie po raz pierwszy próbował pan przekonać lady Valerię. Domyślam się, że była to ostatnia próba, jako że hrabina niespodziewanie przyspieszyła wasz wyjazd do Francji. Dlaczego nagle zmieniła datę wyjazdu? Parslow wzruszył ramionami. - Matka nie ma w zwyczaju wyjaśniać swoich decyzji. Sądziłem, że chce mnie odsunąć od Grace. Potrafi być trudna przyznał - ale robi to, co uważa za najlepsze.
- W tym „załatwienie problemu" z Grace. Aluzja, że to lady Valeria mogła być morderczynią, pojawiła się już wcześniej. Tym razem jej syn tylko pokręcił głową. - Nie wiem. Trudno wyobrazić sobie własną matkę w takiej roli, prawda? Alec pomyślał o swojej matce, miłej, pedantycznej osóbce, która prowadziła jemu i Belindzie dom od śmierci Joan, zmarłej w 1919 roku w trakcie epidemii grypy. Jedynym sposobem, by mogła kogoś zabić, był nadmiar pieszczot. Lady Valeria to zupełnie inna historia, ale rozumiał, co Sebastian miał na myśli. - Jak pan myśli, w jaki sposób chciała poradzić sobie z problemem Grace? - Pewnie chciała dać jej pieniądze. Bobbie mówiła, że to właśnie powinienem zrobić. Nie wierzyłem, że to się może udać. - Bo Grace była zdeterminowana, by za pana wyjść? - Bo Stan Moss był zdeterminowany, by narobić szumu. - A tak, Stan Moss - Alec nabierał coraz większej ochoty na rozmowę z kowalem. Zerknął na zegarek i przyszło mu do głowy jeszcze jedno pytanie. - A co pan robił między dziesiątą, kiedy służący opuścił pański pokój, a wpół do dwunastej, gdy poszedł pan do matki? Jak na pytanie, które było łatwe do przewidzenia, Parslow wydawał się mocno roztrzęsiony. - Nic szczególnego - wyjąkał. - Nie próbował pan porozmawiać z lady Valerią o Goodmanie? - A tak - czemu nagle mu ulżyło? - Zupełnie zapomniałem. Poszedłem do salonu, ale nie wszedłem do środka, bo mama i Bobbie były w samym środku awantury. - Z jakiego powodu?
- Usłyszałem tylko podniesione głosy. Nie zostałem, by podsłuchiwać. - Która była wtedy godzina? - Zaraz po tym jak wyszedł Thomkins, czyli około dziesiątej, zgadza się? - Skoro nie został pan, by podsłuchiwać, to nie mogło zająć dużo czasu. Co dalej? - Poszedłem do swojego pokoju i trochę się pokręciłem. Chciałem, żeby matka ochłonęła przed rozmową ze mną, nasłuchiwałem więc, czy nie słychać skrzypiącej deski obok jej sypialni. A, już wiem, szukałem zaginionej spinki do mankietów, mojej ulubionej, którą chciałem ze sobą zabrać. Thomkins jest taki roztrzepany. Wydawało się, że nie tyle pamięta, co improwizuje. Co tak naprawdę robił? Alec nie sądził jednak, by miało to coś wspólnego z zamordowaniem i pochowaniem kochanki. Sebastian wierzył, że matka i siostra uratują mu skórę, i zwyczajnie nie miał w sobie wystarczająco dużo ikry. Ale coś ukrywał. Może Goodman da mu jakąś wskazówkę. - Dziękuję, panie Parslow. To na razie wszystko. Sporządzę raport i poproszę pana o przeczytanie go i podpisanie. Wtedy będzie pan mógł dokonać wszelkich zmian. - Jasne, inspektorze. - Wstał. Był niemal nieprzytomny ze szczęścia. - Chciałbym panu pomóc. To była dobra dziewczyna. Poproszę Bena. Sam pan zobaczy, że nie miał z tym nic wspólnego. Ale Goodman, mimo wątłego zdrowia, był dużo trudniejszym przeciwnikiem. Przykuśtykał do biblioteki ze spokojnym, uprzejmym uśmiechem na twarzy, choć Alec zauważył, że wzrok miał czujny. Ale trzeba przyznać, że tylko nieliczni gotowi byli stawić czoła w sprawie o morderstwo detektywowi ze Scotland Yardu bez żadnych oznak niepokoju.
Pamiętając, „by się nie wygłupiać", Alec od razu przeszedł do sedna. Powiedział mu, że widziano go z Grace, i poprosił o wyjaśnienia. - Próbowałem ją ostrzec, że lady Valeria nie cofnie się przed niczym, by nie dopuścić do ślubu syna z pokojówką. - Wiedział pan, że żądała ślubu? - Sebastian mi powiedział. - Powiedział też, że obiecał się z nią ożenić? Goodman się wzdrygnął. A więc to chciał przed nim ukryć Parslow, ale dlaczego? - Nie, tego nie wiedziałem - odparł smutnym głosem. Jest nerwowy, niezdecydowany, ale czegoż się spodziewać, sądząc po tym, jak został wychowany? - Nie jestem od tego, by go osądzać. Nie wiedział pan o obietnicy, ale obawiał się pan, że może w końcu ulec Grace, a wtedy lady Valeria wkroczy do akcji? - Dokładnie. - Myślę, że panu również dziewczyna się spodobała, podszedł pan do niej, a ona wyśmiała pańskie zaloty. Ben roześmiał się, szczerze ubawiony. Alec nagle zrozumiał, dlaczego Daisy uważała go za atrakcyjnego mężczyznę. - Panie inspektorze, mogę pana zapewnić, że niechętne kobiety nigdy nie stanowiły dla mnie problemu. Musiałbym być zdesperowany, żeby uganiać się za kochanką syna mojego pracodawcy. - Tak, to wydaje się mało prawdopodobne - przyznał z uśmiechem Alec. Kurczę, naprawdę polubił tego gościa. - Ale musi pan zrozumieć, sprawdzamy każdy trop. - Nie zazdroszczę panu pańskiej pracy, podobnie jak przygody w korpusie lotniczym.
- Mnie to odpowiada. No dobrze, wróćmy do początku. Parslow nie powiedział panu o obietnicy złożonej Grace. A teraz ukrywa coś przede mną. Nie wie pan, o co chodzi? - Ukrywa, panie inspektorze? - Goodman starał się mówić swobodnie, ale w jego oczach znowu przemknął niepokój. Biedny Sebastian, cały czas musi ukrywać coś przed matką. Myślę, że już sam fakt, iż jest przesłuchiwany, sprawia, że zachowuje się podejrzanie. - Może to przed lady Valerią, a nie przede mną, próbuje ukryć, co robił pomiędzy dziesiątą a jedenastą trzydzieści trzynastego grudnia - stwierdził poirytowanym głosem Alec. - Bardzo możliwe. - Nie wie pan? - Nie. - Czyżby usłyszał w jego głosie wahanie? Niewątpliwie Goodman również chciał obronić Parslowa przed matką. Niech szlag trafi tę kobietę! - Powiedział pan Grace, że lady Valeria nie cofnie się przed niczym, by zapobiec małżeństwu. Naprawdę pan tak myślał? - Czy myślę, że jaśnie pani jest zdolna do morderstwa? Jeśli mam być szczery, nie mogę tego wykluczyć. Mam nadzieję, że nie wynika to z moich osobistych sympatii. Lady Valeria ma... może nie zalety... ale cechy, które są godne podziwu. Nie jest kapryśna, nie robi niczego, co w jej mniemaniu nie jest uzasadnione, a dobro Sebastiana to jej priorytet, niezależnie od tego, czy ktokolwiek się z tym zgadza, czy nie. Jeśli sądziła, że Grace stanowi dla niego zagrożenie, dopóki nie zostanie raz na zawsze usunięta... Nie sądzę jednak, by sytuacja była aż tak poważna. - Wie pan, kiedy i dlaczego zmieniła datę wyjazdu na Riwierę? - Tego popołudnia kazała mi zadzwonić do Cooka, by zmienić rezerwację i nikomu o tym nie mówić. Lady Valeria
nie ma w zwyczaju wyjaśniać swoich decyzji pracownikom, a nawet rodzinie. Panna Parslow i ja sądziliśmy, że chciała odsunąć Sebastiana od problemu. Nie czuł się wtedy najlepiej. - A tak, panna Parslow. Czy według pana, byłaby zdolna do morderstwa? - Bobbie? Mój Boże, nie. To niezgodne z regułami gry. To nie krykiet. - Jego ironiczny głos był pełen czułości. - Ale zniknęła, kiedy się tu zjawiliśmy. Już wczoraj wieczorem powinienem był pana o to zapytać. Nie wie pan, gdzie mogła się udać? - Nie wiem ani gdzie, ani po co, ale myślę, że nie wiedziała o pańskim przyjeździe i wznowieniu śledztwa. Panna Parslow to rozsądna młoda kobieta. - Która nagle znika, nie informując rodziny ani o miejscu pobytu, ani o swoich planach. - Nie informując matki. - I znowu wracamy do lady Valerii. Dziś po południu będę musiał spróbować czegoś się od niej dowiedzieć, ale teraz muszę pędzić na pogrzeb. - Alec odsunął krzesło i wstał. - Rozumiem, że nikt z rezydencji się nie wybiera? - Nie - powiedział z żalem Goodman, po czym dodał z rezerwą: - Jaśnie pani udała się rano na plebanię, by upewnić się, że pastor Lake przygotował wszystko, jak należy. Chociaż akurat on nie przejmuje się zbytnio jej słowami. - Nie? Cóż za dzielny człowiek! Dziękuję panu, panie Goodman. - Miał jednak wrażenie, że jeszcze nie skończył z sekretarzem. Niezależnie od tego, jak bardzo ufała mu Daisy, Alec był pewien, że podobnie jak Parslow Ben Goodman coś ukrywa.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY Daisy nie chciała być świadkiem reakcji Bena na sugestię, że Grace mogła dać mu kosza. Nie próbowała nawet przekonać Aleca, by pozwolił jej uczestniczyć w przesłuchaniu. Zamiast tego umówiła się z zachwyconym sir Reginaldem na zwiedzanie mleczarni. Ale teraz umierała z ciekawości, by dowiedzieć się, jak potoczyła się rozmowa z Benem. Czym prędzej ruszyła do rezydencji. Nie znalazła nikogo w bibliotece. Poszła więc do Żółtego Salonu. Otworzyła drzwi, weszła do środka i zatrzymała się, zakrywając ręką usta, by powstrzymać okrzyk. Ben siedział w fotelu obok kominka, a Sebastian skulił się na podnóżku u jego stóp. Twarz ukrył w ramionach i położył na kolanach Bena, który jedną ręką obejmował go, a drugą pieścił jego złote pukle. Czułość widoczna na twarzy Bena zaparła Daisy dech w piersiach. Gdy stała w osłupieniu w drzwiach, Ben nagle na nią spojrzał. Na jego twarzy pojawił się żal. - Sebastianie, przyszła panna Dalrymple - powiedział łagodnie. Sebastian podniósł zapłakaną twarz i chwycił dłoń Bena. Daisy czym prędzej zamknęła za sobą drzwi. - Wy... - zaczęła i zawahała się, nie bardzo wiedząc, jak sformułować pytanie. - Jesteśmy zakochani - powiedział wyzywającym tonem Sebastian. - To wiele wyjaśnia. - Nagle wszystko stało się jasne. Przeszła przez pokój na miękkich nogach i opadła na sofę naprzeciwko. - To musi być okropne, cały czas się ukrywać. - Ja się już przyzwyczaiłem - powiedział cierpko Ben. Ale dla Sebastiana to piekło. Nie uciekłaś z krzykiem? - Mieszkam w Chelsea, widzi się tam różne... niezwykłe osoby - wyjaśniła Daisy. Ale w duchu musiała przyznać, że
była dumna, że udało jej się zachować zimną krew. Miała już okazję spotkać dwie czy trzy męskie pary na różnych przyjęciach, ale odkrycie, że ktoś, kogo uważa się za przyjaciela, ma podobne skłonności, to zupełnie co innego. Lady Valeria o wszystkim wie, prawda? - Z pewnością coś podejrzewa. - Ponury wyraz twarzy Bena nadawał mu pospolity wygląd. - Wplątała Sebastiana w romans z Grace, próbując przekonać samą siebie, że jej podejrzenia są niesłuszne. - Tego nie wiemy, Ben. Poza tym to nie była tylko jej sprawka - przyznał z żalem. - Sam chciałem sobie udowodnić, że nie jestem... inny. Ale się nie udało. Byłem gotów przyznać się sam przed sobą, gdy Grace oznajmiła mi, że jest w ciąży i zaczęło się całe to zamieszanie. - Ucieczka do Antibes musiała być wybawieniem stwierdziła Daisy. - Tak by było, gdyby Ben mógł z nami pojechać. Strasznie się o niego martwiłem. Kiedy Bobbie napisała mi, że Grace uciekła z jakimś nieznajomym, chciałem wrócić do domu, ale... - Bobbie ci o tym napisała? - Tak. Nie lubi pisać listów, ale wiedziała, ile to dla mnie znaczy. - Kiedy to było? - Jakiś tydzień po naszym wyjeździe. Wiejskie plotki docierają do nas z pewnym opóźnieniem, a ona czekała jeszcze dzień czy dwa, by mieć pewność, że Grace nie wróci. Daisy zauważyła, że Ben był wyraźnie rozbawiony. Uniosła pytająco brwi. - Fletcher ma zdolną uczennicę - powiedział. Oblała się rumieńcem. - Przepraszam.
- Nie szkodzi, mogę ci powiedzieć - stwierdził Sebastian. - To ogromna ulga móc o tym porozmawiać - oparł się o kolana Bena. - Cieszę się, ale... Ben, wiesz, że będę musiała powiedzieć o tym panu Fletcherowi? W jego oczach dostrzegła niepokój i cierpienie. - Wiem - powiedział cicho. - Ale ten twój detektyw to bystry człowiek. I tak by się dowiedział, już wolę, żebyś ty mu powiedziała niż ja. - Jestem pewna, że nie... Nie, wcale nie jestem pewna przyznała Daisy zrezygnowanym głosem. - Myślę, że Alec jest na tyle otwarty, że nie będzie wam z tego powodu robił kłopotów. Gdyby nie chodziło o morderstwo Grace... Ben pokiwał głową. - Wygląda na to, że nie masz wyjścia. - Spróbuję go przekonać, by nikomu nie mówił - obiecała. Sebastian był teraz w lepszym nastroju niż Ben. Jego policzki odzyskały rumieńce, a ślady łez powoli znikały. - Czemu pytasz o list od Bobbie, Daisy? - zapytał z zaciekawieniem. - Bo wydaje się mało prawdopodobne, by po zabiciu Grace napisała do ciebie list, który mógł cię wciągnąć w sam środek policyjnego śledztwa. Nie mogła wtedy wiedzieć, że jest bezpieczna. Dlatego nie wydaje mi się, żeby to ona zabiła Grace, choć i tak ani przez chwilę w to nie wierzyłam. - Tak czy siak, matka nie chciała wracać. Chryste! Sebastian chwycił się za złote włosy i jęknął. - Pewnie teraz wygląda to tak, jakby to ona... Usłyszeli za drzwiami ciężkie kroki i zamilkli. Sebastian skoczył na równe nogi i usiadł obok Daisy na sofie. Kiedy lady Valeria wkroczyła do pokoju, cała trójka rozprawiała o greckiej architekturze, a Daisy przyszedł do głowy wspaniały pomysł.
Ale na razie musiała zachować go dla siebie. Lady Valeria została z nimi, aż przeszli do jadalni na obiad. Poza tym, pomyślała Daisy, lepiej trzymać język za zębami, dopóki Alec nie będzie w stu procentach przekonany o niewinności Bena i Sebastiana. Zastanawiała się, czy będzie wstrząśnięty jej najnowszym odkryciem. Nie, policjanta nie można było tak łatwo zaskoczyć. Miała jednak nadzieję, że nie będzie zniesmaczony. Ze zdumieniem odkryła, że lubiła Bena tak samo jak przedtem, a Sebastian był całkiem miły, jak tylko wziął się w garść. Najwyraźniej bardzo im na sobie zależało. Alec chyba ich nie aresztuje? Nawet jeśli miałby taki zamiar, musiałby im udowodnić „niewłaściwie prowadzenie się", a nie wyłącznie przyznanie się do własnych uczuć, prawda? Nie sądziła, by był dewotem. Nie mogła mu jednak zakomunikować tego przez telefon. Jeśli wkrótce nie wróci do rezydencji, będzie musiała udać się do zajazdu. Alec wrócił do zajazdu szybciej, niż myślał. Jedyną niezwykłą rzeczą na pogrzebie Grace była obecność jej ojca, który stawił się w brudnym roboczym ubraniu i pochmurną miną. Stan Moss nie poszedł jednak za trumną córki na cmentarz, z czego Alec zbyt późno zdał sobie sprawę. Kiedy wybiegł na ulicę, kowal już odpalał silnik małej, rozklekotanej ciężarówki. Przekrzykując warkot, Alec ryknął: - Chciałbym z panem porozmawiać, panie Moss - pokazał mu legitymację, którą wsunął przez pozbawione szyby okno. Scotland Yard. Moss spojrzał na niego spode łba, ale ściągnął nogę z gazu. Warkot ucichł i przeszedł w głośny łoskot. - Londyński gliniarz myśli, że jest mądrzejszy niż miejscowa policja, co? To był ten Walijczyk.
- Widział go pan? - Przecież wróciłem wtedy późno do domu, prawda? - Ale dlaczego myśli pan, że Morgan zabił pańską córkę? - To chyba oczywiste, co nie?! Była przy nadziei, a czy to było jego dziecko, czy nie, to już bez znaczenia. - Wiedział pan, że miała romans z młodym Parslowem? - Może wiedziałem, a może nie. - Rozumiem, że namawiał pan córkę, by go uwiodła? Ponura twarz Mossa zrobiła się purpurowa. - To parszywe kłamstwo! - ryknął. - Posłuchaj mnie, koleś, nie mogę spędzić całego dnia na pogaduszkach, mam robotę. - Zapuścił silnik i puścił hamulec. - Będę musiał z panem porozmawiać - krzyknął Alec, cofając rękę od drzwi i odskakując w tył. Ciężarówka potoczyła się w dół zbocza, a Alec był pewien, że kowal kłamie. Zmusił córkę do romansu. Jednak to nie czyniło z niego mordercy, a dawało mu doskonały motyw, by trzymać ją przy życiu dla swoich niecnych celów. Oburzony Alec wrócił do kościoła, by porozmawiać z pastorem. Poczuł przypływ nadziei, gdy pastor Lake powiedział mu, że w środowe wieczory odbywają się próby chóru. Ale próby kończyły się o dziewiątej, godzinę przed tym, kiedy ostatni raz widziano Grace żywą. Kolejna ślepa uliczka. Alec już miał wychodzić, gdy nagle zawrócił. - Owen Morgan nie należał do chóru? Walijczycy słyną z dobrego głosu. - I z tego, że są metodystami, panie inspektorze. Z tego, co wiem, Morgan często chodził w niedzielę do kaplicy w Whitbury. To dobry chłopak, cieszę się, że wznowił pan śledztwo. Poczciwy człowiek, i do tego odważny, pomyślał Alec.
Z kolei Stan Moss wydawał się święcie przekonany, że policja zdążyła już aresztować mordercę jego córki. Może zmieni zdanie, gdy dowie się, że lady Valeria znalazła się na liście podejrzanych. Alec musiał z nim porozmawiać. Ale najbardziej chciał porozmawiać z lady Valerią Parslow, panną Parslow i George'em Brownem. Po powrocie do Cheshire Cheese raz jeszcze przeczytał skąpy raport miejscowej policji. Zauważył, że Ben Goodman wspomniał na rozprawie, że lady Valeria kazała mu zwolnić Grace, gdyby ta wróciła. Kiedy mu to powiedziała? Albo jaśnie pani sądziła, że ucieczka dziewczyny zwalnia Sebastiana od wszelkich zobowiązań, albo wiedziała, że nikt nigdy nie zobaczy Grace. Alec zastanawiał się, która z jego hipotez była słuszna. Zadzwonił do sierżanta Shawa, by wyjaśnić parę spraw. Po chwili zjawił się Ernie Piper z przepisanym raportem i wyjaśnił parę innych punktów. Rzeczy Grace nadal były w jej sypialni w rezydencji, obwieścił, ale ponieważ miała tam tylko fartuch pokojówki, nikt się nad tym nie zastanawiał. Alec miał przeczucie, że było w tym coś dziwnego, ale zanim udało mu się rozgryźć, o co chodzi, Piper zaczął mówić dalej. - A szofer przysięga, że w nocy trzynastego grudnia nikt nie brał samochodu. - Jest tego pewien? - Tak, szefie. Jego pokój znajduje się nad garażem. To stary strych na siano, bo garaż jest częścią stajni. Spędził tam cały wieczór, bo następnego dnia musiał jechać do Londynu. - Są na to jacyś świadkowie? Interesował się Grace? - Żadnych świadków, szefie, ale jest zaręczony z jakąś dziewczyną z Whitbury, tylko nie chce, żeby jaśnie pani o tym wiedziała. Mam jej nazwisko i adres, gdybyśmy chcieli to sprawdzić.
- Dobra robota, Ernie. Chodźmy coś zjeść, zanim ruszysz do Crewe. Później przejrzę twój raport. Całą jadalnię mieli dla siebie. Petrie, na prośbę matki, pojechał odwiedzić dalekiego kuzyna. - To dziwne, szefie, że nie ma tego długowłosego gościa. Akurat teraz, kiedy panna Parslow zniknęła. - Na Boga! Zupełnie o tym zapomniałem. Mówiłeś przecież, że się znali. - Przypomniało mi się tylko dlatego, że przepisywałem swoje notatki - powiedział skromnie Piper. - Myśli pan, że razem uciekli? - To możliwe. Nie powinienem był tego przeoczyć. Wszyscy szukają samotnej kobiety, a nie pary. Pani Chiver zapytał właścicielkę, gdy przyniosła im zupę - czy nasz poeta wyjechał? - Pan Wilkinson? Zarezerwował kolejne trzy noce i zostawił jedną walizkę. Mówił, że wyjeżdża na jedną czy dwie noce. Nie myśli pan chyba, że uciekł, nie płacąc za pobyt? kobieta zapytała z niepokojem. - Chyba nie - odparł uspokajająco. - Ale lepiej zerknę na tę walizkę, żeby się upewnić, czy nie jest pusta. - Po obiedzie, mam nadzieję. Kotlety właśnie się zarumieniły. - Nie śmiałbym kazać im czekać. Walizka nie ucieknie. A jeśli Wilkinson faktycznie dał nogę, w ciągu pół godziny daleko nie zajedzie. Gospodyni wyszła, a Alec zwrócił się do Pipera: - Jeśli torba jest pusta albo pełna śmieci, dodam go do listy osób poszukiwanych, chociaż jedyne, co musi zrobić, by wmieszać się w tłum, to obciąć włosy. Równie dobrze mógł po prostu zwiać, by nie płacić rachunku, i nie ma nic wspólnego ze zniknięciem panny Parslow. W niewielkim kufrze znaleźli sterty książek, zaskakująco równo poukładane koszule i tani, choć przyzwoity garnitur.
Alec miał wrażenie, że Wilkinson to mylny trop, a jego znajomość z panną Parslow była pewnie odległa i nie miała nic wspólnego z Grace. Już sama lady Valeria była wystarczającym powodem, by ich spotkaniom towarzyszyła aura konspiracji. Alec wyruszył na przechadzkę do rezydencji, a Piper wziął austina i wyjechał po Toma Tringa do Crewe. Zachmurzone niebo nabrało żółtawej barwy, co wraz z wyczuwalnym w powietrzu chłodem zapowiadało opady śniegu. Detektyw miał nadzieję, że nie zacznie sypać, dopóki jego bezcenne auto nie wróci bezpiecznie do Occleswich. Pomimo mrozu ciepło okutane dzieci bawiły się w ogródkach przed domami. Większość podbiegała do płotu, by mu się przyjrzeć, gdy przechodził obok, a jedna dziewczynka zdobyła się na odwagę, by mu pomachać. Pomachał do niej, co sprawiło, że cała banda ze śmiechem uciekła do domu. Sklep i poczta były zamknięte w sobotnie popołudnie, więc na ulicach nie kręciło się zbyt wielu ludzi. Kilka osób kiwnęło mu głową i uśmiechnęło się, reszta go ignorowała. Kuźnia wyglądała na opuszczoną i nikt nie otworzył, gdy Alec zapukał do drzwi. Z ciekawości obszedł budynek, ostrożnie stąpając wśród sterty rdzewiejących staroci. Podwórko za kuźnią było wybrukowane i spora część była pusta. To pewnie tutaj Moss trzymał swoją ciężarówkę i wykonywał drobne naprawy. Przy tylnych drzwiach do kuźni stał traktor, nad którym ktoś najwyraźniej pracował. Zniszczona brona miała lśniący, świeżo wykuty pręt. Ale nigdzie nie było śladu kowala. Alec ruszył dalej. Zanim dotarł do rezydencji, zerwał się lodowaty wiatr, który rozproszył chmury. Alec cieszył się, że znalazł się w ciepłym wnętrzu. - Panna Dalrymple chciałaby zamienić z panem słówko powiedział niechętnie Moody - zanim zacznie pan rozmawiać
z innymi. Panienka jest w Czerwonym Salonie, proszę iść za mną. Zanim Moody otworzył drzwi, Alec usłyszał głośny stukot maszyny do pisania. Ciemna sylwetka Daisy odbijała się na tle okna. Dziewczyna siedziała przy biurku i zaciekle stukała w klawisze. Przerwała i zmrużyła oczy. - Alec? Daj mi chwilkę, tylko skończę ten akapit. Kamerdyner ulotnił się bez słowa. Alec sięgnął do kieszeni po zapałki i zapalił dwie lampy gazowe. Obraz nad kominkiem nagle ożył, ukazując straszliwą scenę z dymiącymi pistoletami i krwawiącymi ciałami brytyjskich żołnierzy oraz na wpół rozebranych tubylców. Alec odwrócił się do niego plecami. - Okropny, co? - Wyjmując kartkę z maszyny, Daisy posłała mu sztuczny uśmiech. - To prawda, ale i heroiczny, na swój sposób. - Pewnie tak. - Obeszła biurko. - Jeśli usiądziemy tutaj i odwrócimy krzesła, nie będziemy go widzieć. - Nie masz nic przeciwko, że zapalę? - Gdy potrząsnęła głową, wyciągnął fajkę i tytoń. - O co chodzi, Daisy? Nie sądzę, by niepokoiło cię wiktoriańskie malarstwo. - O nie. Ale mam ci coś do powiedzenia, i nie jest to łatwe. Możesz na chwilę wyłączyć te radary w oczach? błagała. - Przepraszam. Złe nawyki gliniarza. - Zajął się nabijaniem i rozpalaniem fajki. - Chodzi o Goodmana, prawda? - Jak się domyśliłeś?! - Bo wzięłaś go pod swoje skrzydła, tak jak lady Wentwater, a ja wiem, że coś ukrywa. - Alec, ale to nie ma nic wspólnego z morderstwem, przysięgam. On... Wiesz, że są mężczyźni, którzy nie interesują się kobietami?
- Na Boga! A więc o to chodzi! Goodman i Parslow? Oczywiście! Nic dziwnego, że chłopak jest w tak podłym nastroju. - Oni się kochają. Nie musisz ich chyba aresztować? - Ludzi aresztuje się za czyny, a nie skłonności, a nie mam żadnych dowodów na niewłaściwie postępowanie. Ale zdajesz sobie sprawę, że obaj mieli doskonały motyw, by pozbyć się Grace? Goodman musiał być zazdrosny, a Parslow nie ośmieliłby się ożenić. Parslow był ojcem dziecka? Próbował sobie udowodnić, że nie jest tym, kim jest? - Tak - przyznała ponurym głosem Daisy. - Wiem, że to nie wygląda najlepiej, ale naprawdę sadzę, że jedyną rzeczą, którą chcieli ukryć, było... właśnie to. - Ale żaden z nich nie ma alibi pomiędzy dziesiątą a jedenastą - zauważył Alec, przypominając sobie ich zeznania. - Chyba że... tak, to by wiele wyjaśniało... chyba że byli wtedy razem. Ale nie mogę wierzyć ich słowom, a jeśli nawet byli razem, mogli wspólnie popełnić morderstwo. Muszę z nimi porozmawiać. - Pozwól mi zostać, jeśli nie będą mieli nic przeciwko. Będę robiła notatki. Zastanowił się nad tym. - Dobrze. Nie jest to zgodne z zasadami, ale zdążyli ci się już zwierzyć. Poza tym nie chciałbym, żeby Piper się o tym dowiedział. I tak wyjechał po Toma. - Sierżant Tring jest w drodze? - Daisy uśmiechnęła się szeroko. - Cieszę się. Bardzo go lubię. Alec pociągnął za dzwonek przy kominku i zastanawiał się nad jej umiejętnością radowania się z niewielkich rzeczy nawet w samym środku katastrofy. Joan była taka sama. Potrafiła się cieszyć na widok żonkila w środku nalotu bombowego.
Moody wszedł do pokoju, powłócząc nogami, i Alec poprosił go, by sprowadził obydwu mężczyzn. Daisy wróciła do biurka po notes i ołówki. - Czemu nie wpadłaś w histerię? - dociekał Alec, idąc za nią i odsuwając maszynę. - Sądziłem, że większość kobiet z twojej sfery nie wie nawet, że istnieją tak dziwaczne zachowania. Jestem pewien, że klasy średnie nie mają o tym pojęcia, na przykład moja matka. - Usiadł za biurkiem. - Cóż, szkoły z internatem. Poza tym miałam brata, słyszało się to i owo. No i mieszkam w dzielnicy artystycznej, pamiętasz? - I tak jestem zdumiony, że zachowałaś zimną krew, gdy odkryłaś u przyjaciela tego typu skłonności. - Na początku byłam trochę wstrząśnięta. Ale przecież to nadal ci sami ludzie. Nic nie mogą na to poradzić, więc nie można też powiedzieć, że jest to wbrew naturze, prawda? To tak jakbyśmy winili kogoś za to, że jest zezowaty albo przedwcześnie wyłysiał. - Przyjrzała mu się uważnie. - Choć cieszę się, że tobie to jeszcze nie grozi. - Jeszcze! - krzyknął oburzony i oboje śmiali się, kiedy zjawili się Parslow i Goodman. Obaj mężczyźni wyglądali na zbitych z tropu. Goodman pokuśtykał do przodu, mówiąc przy tym: - Zakładam, że nie ma pan zamiaru zamknąć nas w więzieniu, panie inspek... - jego słowa zostały zagłuszone przez suchy, bolesny kaszel, który zgiął go wpół. Parslow podbiegł do niego i chwycił go za ramię. - To przez ten zimny wiatr - wyjaśnił nerwowym głosem. - Wszędzie te przeciągi. Ben, usiądź przy kominku. - Tak, niech pan usiądzie - powiedział Alec, z żalem odkładając fajkę, która zdążyła się wreszcie rozpalić, wypuszczając kłęby dymu, niewątpliwie niewskazane dla schorowanych płuc.
Wspomnienie wojennej przeszłości Goodmana rozbiły resztki pogardy, którą Alec starał się ukryć przed Daisy. Był też zaskoczony i pełen podziwu dla troski, którą młody adonis okazywał schorowanemu przyjacielowi. Ich związek nie był więc tak jednostronny, jak przypuszczał. Daisy pospieszyła, by pomóc Sebastianowi posadzić Goodmana w fotelu przy kominku. Alec z niepokojem dostrzegł jej zdeterminowane spojrzenie. Szepnęła Parslowowi coś do ucha. Najpierw wydawał się zdumiony, potem zachwycony, a w końcu w jego oczach pojawiła się podobna determinacja. Alec głośno jęknął. Co ona do diabła knuła? Powinien ją odesłać, zanim sprawa wymknie się spod kontroli, ale widząc jej błękitne, błagalne spojrzenie, rzekł: - Jeśli panowie pozwolą, panna Dalrymple będzie robiła notatki. - Oczywiście - odparł stanowczo Parslow. Wyciągnął z kieszeni skórzaną piersiówkę, odkręcił nakrętkę i przystawił do bladych ust Goodmana. Po paru łykach jego blade policzki nabrały kolorów, ale Goodman oparł głowę na wysokim oparciu fotela i nawet nie próbował mówić. Przyciągając sobie krzesło, Parslow usiadł obok niego, kładąc mu rękę na ramieniu. Alec usiadł naprzeciwko nich, a Daisy wróciła do biurka. - Dobrze - zaczął - przyjmijmy to, co powiedziała mi panna Dalrymple jako pewnik, i zacznijmy od początku. Czy życzy pan sobie zmienić swoje zeznanie, panie Parslow? - Tak, trzynastego grudnia, pomiędzy dziesiątą a jedenastą byliśmy razem, ja i Ben. Poszedłem do biblioteki i... Tak naprawdę, po raz pierwszy mieliśmy okazję porozmawiać... o pewnych sprawach. O tym, ile dla siebie znaczymy - poprawił się, unosząc do góry brodę.
- Czemu nie powiedział mi pan, że mogliście zapewnić sobie alibi? - To moja wina, panie inspektorze - odezwał się słabym głosem Goodman. - Uważałem, że ważniejsze jest to, aby ukryć naszą... chęć przebywania w swoim towarzystwie, niż szukać alibi, gdyż żaden z nas nie zabił Grace. Moje spotkanie z inspektorem Dunnettem nie przygotowało mnie jednak na to, że mogę jeszcze spotkać policjanta, którego oprócz inteligencji cechuje również przenikliwość. Alec skinął spokojnie głową w odpowiedzi na komplement. - Wszystko zepsułem - rzekł Parslow. - Nie pamiętałem, czy ustaliliśmy, że mam nie wspominać o tym, że poszedłem do pokoju Bena, by powiedzieć mu, co mówiła matka. To chyba wzbudziło pańskie podejrzenia. Wydawał się niczym nie przejmować, był nawet pewny siebie. Nie był już przerażonym, obrażonym chłopcem. Alec doszedł do wniosku, że jego obawy wiązały się wyłącznie z możliwością ujawnienia jego relacji z Goodmanem i nie miały nic wspólnego ze śmiercią Grace. Sekret wyszedł na jaw i nie było tak źle, jak zakładał. Jego spokój utwierdził Aleca w przekonaniu, że ich alibi było uzasadnione. Ale jego pewność siebie to zupełnie inna historia. To się zaczęło w momencie, gdy Daisy szepnęła mu coś do ucha. Co takiego mu powiedziała? - Jeśli o mnie chodzi - powiedział z westchnieniem - obaj jesteście czyści. Jednak muszę was prosić, byście nie wyjeżdżali z Occles Hall, nie informując mnie o tym. - Nigdzie się nie wybieramy. - Parslow skrzywił się. Jeden uciekinier w rodzinie wystarczy. Do licha! Chciałbym wiedzieć, gdzie zniknęła Bobbie i dlaczego. To nie może mieć nic wspólnego z Grace, inspektorze. Jestem tego pewien! - Czy pańska siostra wie o panu i panie Goodmanie?
- Nic a nic. Bobbie to wspaniała dziewczyna, ale jest zbyt prostolinijna, by dostrzec to, czego nie podetknie się jej pod sam nos. Jest jak ojciec, chociaż on jest jeszcze gorszy. On niczego nie widzi, nawet wtedy gdy podtyka mu się pod nos. Ale Bobbie nie wiedziała o Grace, dopóki jej nie powiedziałem. - A lady Valeria? - Myślę, że coś podejrzewała - powiedział z namysłem Parslow. - Chyba jeszcze zanim ja sam byłem pewien. To by wyjaśniało, dlaczego trzymała mnie w domu, odkąd skończyłem szkołę, prawda? Chciała mnie obronić przed mną samym. A Grace... Myślałem o tym, o czym pan mówił. Że przynosiła mi szklaneczkę na sen i poranną herbatę. Myśli pan, że matka ją do tego namówiła, by spróbowała mnie zmienić? - Chciała udowodnić sobie to, co - jak mniemam - pan chciał udowodnić samemu sobie - zasugerował delikatnie Alec. - Grace mówiła Morganowi, że jaśnie pani namawiała ją, by pana uwiodła. Podobnie jak jej ojciec. - Moss? Tylko po to, by nam dopiec? - To już było zbyt wiele, jak na świeżo uzyskany spokój Parslowa. - Mój Boże! - jęknął, ukrywając twarz w dłoniach. Tym razem to Goodman zaczął go pocieszać. Po chwili młodszy mężczyzna doszedł nieco do siebie. - Biedna Grace nie miała szans, prawda? Lubiłem ją, mimo iż jej nie pragnąłem. Alec pokiwał głową. - Śmiem twierdzić, że wątpliwości pańskiej matki wyjaśniają, dlaczego nie chciała zabrać pana Goodmana na południe Francji. Jej konfliktowa natura nie była jedyną przyczyną. Dziwię się, że pana nie zwolniła. - Gdyby to zrobiła, musiałaby się przyznać, że wie o skłonnościach syna - powiedział cierpko Goodman. - No tak. Czy ktoś inny wiedział albo coś podejrzewał?
- Thomkins, mój służący, wiedział o Grace, ale nie o Benie. Ernie Piper tego nie wychwycił, pomyślał Alec. Co jeszcze przegapił? Tom Tring będzie musiał pogadać ze służbą. Odpowiedzi na pozostałe pytania potwierdzały tylko ich niewinność w sprawie śmierci Grace. Na końcu zapytał Goodmana, kiedy lady Valeria kazała mu zwolnić Grace, gdyby ta wróciła. Goodman zastanowił się. - Następnego ranka - powiedział powoli. - Kiedy Grace nie przyszła, by podać śniadanie, zanim jaśnie pani wyjechała do Francji. Zanim usłyszała plotki o tym, że Grace uciekła z komiwojażerem. Kolejny mocny argument przeciwko jaśnie pani. Poza tym nie pojawiło się nic nowego, co mogłoby obciążyć lady Valerię lub jej córkę. Ta dwójka, do spółki z George'em Brownem, pozostała na liście głównych podejrzanych. - Dziękuję - powiedział w końcu Alec. - Nie mam zamiaru wtrącić was do więzienia i nie widzę powodów, by ujawniać wasz sekret komukolwiek, nawet mojemu sierżantowi, z wyjątkiem lady Valerii. Rozumiem, że są panowie gotowi potwierdzić jej podejrzenia? - To nieuniknione, ale wolałbym, żeby to pan jej powiedział - przyznał uczciwie Parslow. - Muszę panów uprzedzić, że gdyby zaszła potrzeba składania zeznań w sądzie, nie będę mógł tego ukryć w moim raporcie. - Dziękuję panu, panie Fletcher - odezwał się Goodman, z trudem podnosząc się z fotela. - Był pan niezwykle wyrozumiały. Wiem, że zrobi pan dla nas to, co najlepsze.
Po chwili wahania wyciągnął dłoń i Alec odwzajemnił uścisk bez, jak sądził, widocznego wahania ze swojej strony. W końcu facet nie cierpiał na chorobę zakaźną. Wspierając Goodmana, Parslow nie miał wolnej ręki, ale i on podziękował detektywowi. Kiedy szli w stronę drzwi, mrugnął okiem do Daisy, która odpowiedziała mu uśmiechem. Alec był zdeterminowany dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi, ale w tej chwili chciał się jak najszybciej zobaczyć z lady Valerią. Przynajmniej miał asa w rękawie, który mógł rozwiązać jej język, gdyby nie chciała z nim rozmawiać. Pociągnął za dzwonek. - Lady Valeria? - spytała Daisy. - Tak, a przynajmniej taką mam nadzieję. - Ona z pewnością nie pozwoli mi zostać. Jaka szkoda! Chciałabym zobaczyć jej minę, gdy wypuścisz kota z worka. Zastanowiła się przez chwilę. - Chociaż nie, to niesprawiedliwe. Będzie zdruzgotana. - Dziwię się, że Parslow się nie rozkleił, kiedy oświadczyłem, że muszę jej powiedzieć. Ona chyba oszaleje. - Pewnie tak, ale jest do tego przyzwyczajony. Tak to właśnie jest, gdy na co dzień urządza się ludziom sceny. Kiedy naprawdę zdarzy się coś wielkiego, brakuje amunicji. - To prawda, ale z pewnością zwolni Goodmana. - To już nie ma znaczenia... - przerwała, gdy w pokoju zjawił się Moody. - Proszę powiedzieć lady Valerii, że chciałbym z nią porozmawiać - powiedział Alec. Na twarzy kamerdynera obok tradycyjnego przygnębienia pojawił się tryumfalny uśmiech. - Jaśnie pani pojechała na zebranie komitetu. W Chester. Biskupia Krucjata przeciwko Zbrodni, jeśli dobrze zrozumiałem. Daisy zaniosła się perlistym śmiechem.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY - Biskupia Krucjata przeciwko Zbrodni! - powtórzyła Daisy, kiedy urażony kamerdyner wymaszerował z Czerwonego Salonu, zbyt głośno zamykając za sobą drzwi. W końcu Daisy opanowała atak śmiechu. - Ale będą mieli niespodziankę, jeśli aresztujesz przewodniczącą za morderstwo! Alec jęknął. - Jest przewodniczącą? - Nie sądzę, by zgodziła się zasiąść w komitecie, który nie zaproponowałby jej fotela przewodniczącej. Nie wierzę też, by istniał taki, który ośmieliłby się jej nie zaprosić. Och, Alec, tak się cieszę, że Ben i Sebastian okazali się czyści. - Nie do końca - ostrzegł ją - choć jestem skłonny im uwierzyć. Czułem, kiedy kłamali, więc mam nadzieję, że teraz się nie mylę. - Właśnie sobie coś przypomniałam. Kiedy znaleźliśmy biedną Grace, miałam wrażenie, że Benowi ulżyło. Nie zachowywałby się tak, gdyby sam ją zabił, albo nie był pewien, czy nie zrobił tego Sebastian. Obawiał się pewnie, że Grace mogła jeszcze wrócić i narobić kłopotów. - To kolejny argument na ich korzyść. Goodman nie wydaje się wystarczająco silny, a Parslow zdaje się wierzył, że matka i siostra wybawią go z kłopotów. - Tak, ale teraz wszystko się zmieni - ogłosiła beztrosko. - Daisy, co ty znowu kombinujesz? Nie myśl, że nie widziałem, jak szeptałaś z Parslowem. No, dalej, powiedz, o co chodzi. Ze smutkiem pokręciła głową. - Miałam ci powiedzieć, ale mówiłeś, że chcesz powiedzieć lady Valerii o Benie i Sebastianie. To nie ma nic wspólnego z Grace, przysięgam, a mógłbyś chcieć to
wykorzystać, by zmusić hrabinę do mówienia, a im dłużej o niczym nie wie, tym lepiej. - A niech szlag trafi tę kobietę! Jej aresztowanie sprawiłoby mi wielką frajdę, bez względu na jej krucjatę! A jeśli nie będę mógł z niej nic wydobyć przez ten twój sekret... - Zrozpaczony przeczesał palcami włosy. - Do diabła, czemu nie trzymam się własnych zasad? Czyż nie przysięgałem sobie, że nigdy więcej nie chcę mieć z tobą do czynienia na gruncie zawodowym? Daisy poczuła się urażona. - Gdybym do ciebie nie zadzwoniła, w ogóle by cię tu nie było - odparowała. - Co wcale nie byłoby takie złe! Przepraszam, Daisy, ale na samą myśl, że znowu będę musiał się tłumaczyć podkomisarzowi... - Zgoda, powiem ci, co zaproponowałam Sebastianowi, jeśli do jutrzejszego popołudnia, po kościele, nie uda ci się nic wskórać u lady Valerii. - Najwyższy czas przypomnieć mu, że mogła się na coś przydać. Pomachała mu przed nosem notesem. - Mam przepisać te notatki na maszynie? Posłał jej żałosny uśmiech. - Lepiej to zrób, skoro twierdzisz, że twoich notatek nikt nie jest w stanie rozczytać. Nie, zaczekaj chwilę. - Wyciągnął z kieszeni plik papierów. - Przyniosłem im do podpisania dzisiejsze zeznania. Mogłabyś je przepisać, dodając nowe fragmenty, ale tak by nie były sprzeczne z tym, co Piper już wie? Nie chciałbym bez potrzeby nagłaśniać skłonności twoich przyjaciół. - Alec, jesteś aniołem! - ledwo się powstrzymała, by nie zarzucić mu rąk na szyję i nie pocałować go w policzek. Byłeś niezwykle wyrozumiały. Oczywiście, że to zrobię. Jestem przecież pisarką.
- Tylko pamiętaj, że tu chodzi o fakty, a nie fikcję mruknął, po czym westchnął. - Cóż, skoro nie udało mi się porozmawiać z lady Valerią i panną Parslow, pójdę chyba do mleczarni do sir Reginalda. Może coś sobie przypomniał, chociaż wydaje mi się, że facet żyje w innym świecie. - Biedaczek byłby chyba najszczęśliwszy w świecie zamieszkałym wyłącznie przez krowy. Wziąłeś ze sobą płaszcz? I ten niesamowity zielono - pomarańczowy szal, który Belinda zrobiła ci na drutach? Na dworze jest zimno. Rozbawiony jej nadmierną troską Alec zostawił ją przy maszynie. Przeczytała zeznania napisane przez Pipera. Wprawdzie była obecna w trakcie pierwszego przesłuchania Bena i Sebastiana, ale jedynym dowodem tamtych rozmów, były chaotyczne notatki Aleca. Tego ranka raz jeszcze omówił te same kwestie, a Piper notował. Do tego doszły zmiany i nowe informacje. Nic dziwnego, że Alec nabrał podejrzeń! Dobrze, że pomogła mu dociec prawdy. Z perspektywy czasu ubawiła ją reakcja Bena na sugestię, że uganiał się za Grace. Oczywiście niechętne kobiety nigdy nie stanowiły dla niego problemu! Przesuwając maszynę z miejsca, na którym ustawił ją Alec, zabrała się do pracy. Drugie, starannie zredagowane zeznanie było niemal gotowe, gdy Alec wrócił. - Nic - przyznał ponuro. - Sir Reginald przywitał mnie jak dobrego znajomego i pamiętał moje imię, ale nie mój zawód. A Lady Valeria jeszcze nie wróciła. Idę do Cheshire Cheese. Tom może dotarł już na miejsce. Mam nadzieję, że gdy razem nad tym usiądziemy, coś przyjdzie mi do głowy. Daisy szybko skończyła ostatni akapit i oddała mu zeznania, za które był niezmiernie wdzięczny.
- Pozdrów ode mnie sierżanta Tringa - powiedziała, gdy zbierał się do wyjścia. - Wrócisz tu później? - Nie wiem. To zależy, co usłyszę na temat George'a Browna. Zakładając, że za nim nie pojadę, to jak myślisz, jutro rano uda mi się złapać lady Valerię? - Nie ruszy się nigdzie przed mszą - zapewniła go. - A nie jest typem człowieka, który wstaje w ostatniej chwili. Gregg mówiła mi, że śniadanie w niedzielę podawane jest o ósmej trzydzieści. - Może będzie w pobożnym nastroju, gotowa do spowiedzi - powiedział z nadzieją detektyw. Alec wyszedł, a Daisy wróciła do swojego artykułu o Occles Hall. Szło jej całkiem nieźle, gdy w pokoju zjawił się Moody, wciąż mocno urażony jej wcześniejszym wybuchem śmiechu, i poprosił ją do telefonu. - Cześć, kochana - usłyszała głos Phillipa. - Nie miałabyś ochoty wybrać się wieczorem do kina? W Whitbury grają Robin Hooda z Douglasem Fairbanksem. Jest całkiem niezły. - Z wielką chęcią, Phil, ale jakby to wyglądało? Jakbym opuszczała tonący statek. - Daj spokój i tak ich opuszczasz w poniedziałek. - To prawda. I bardzo lubię Douglasa Fairbanksa. Wiesz co, może się uda, jeśli zaproszę Sebastiana, by z nami pojechał. Ben nie czuje się najlepiej. - I całe szczęście. To znaczy, przykro mi, że jest chory, ale do diaska, Daisy, sama wiesz, jak u mnie w wozie jest ciasno. - Mogę się wcisnąć na dodatkowy fotel. Nie będzie chyba padać, co? - Mam nadzieję. Chmury właśnie się rozeszły. Ale później będzie okropnie zimno. Możemy wybrać się na wcześniejszy seans, jeśli zdążysz się wyszykować. Lepiej też weź jakieś koce.
- W takim razie koniecznie muszę zaprosić Sebastiana. Nie można tak po prostu zabierać czyichś koców. Phillip przyznał jej rację i ustalili godzinę. Daisy poszła poszukać Sebastiana, który był zachwycony pomysłem. - Ben zażył lekarstwo i poszedł się położyć - powiedział. Jeśli będziemy mieli szczęście, może uda nam się wymknąć, zanim matka wróci. - Mam nadzieję. Powiesz Moody'emu, że nie będzie nas na kolacji? I zorganizuj jakieś koce, inaczej zamarzniemy. Muszę jeszcze dokończyć artykuł. Wieczór był bardzo udany. Miło było mieć do towarzystwa dwóch przystojniaków, mimo że jeden był przyjacielem z dzieciństwa, a drugi wolał mężczyzn niż kobiety. Douglas Fairbanks był rewelacyjny. A potem kupili smażoną rybę z frytkami i jedli prosto z gazety. Phillip i Daisy śmiali się z Sebastiana, który cieszył się jak dziecko z prymitywnej, zakazanej uczty. Było już niemal wpół do dziesiątej, gdy rozklekotany swift dotarł do Occles Hall. Za zakrętem dostrzegli tylne światła innego samochodu. - Rety! - krzyknął Sebastian - to nie daimler i trochę za późno na inspektora, prawda? Na Boga, to morris! Bobbie wróciła! Czerwone światła oddaliły się w kierunku stajni, a Phillip podjechał do drzwi wejściowych. Sebastian wyciągnął długie nogi spod przedniego siedzenia, pomógł Daisy wydostać się z dodatkowego fotela i zaprosił Phillipa na drinka. - Nie - powiedziała stanowczo Daisy. - Twoja matka z pewnością urządzi scenę, bo wyszedłeś z domu, a do tego wszystkiego Bobbie wróciła. Osoba z zewnątrz - kolejna zresztą - to ostatnia rzecz, jakiej lady Valeria teraz potrzebuje. Ale wiesz, co to znaczy? Bobbie nie uciekła z powodu Grace.
Phillipie, poszukaj pana Fletchera i natychmiast mu o tym powiedz. - Jasne - odparł Phillip jak zwykle uprzejmie. Z kocami w rękach Daisy i Sebastian weszli do domu. - Powiemy matce o Bobbie? - zapytał nerwowym głosem Sebastian, gdy rzucili koce na krzesło w holu. - Odstawienie morrisa zajmie jej parę minut. - To zależy, czy czujesz się na siłach. Jeśli powiesz jej od razu, pewnie nie będzie taka wściekła na ciebie. Możemy też zaczekać na Bobbie i wspólnie stawić czoła lwicy. Albo możemy tam wejść i pozwolić, by straciła trochę energii na wypominanie twojego i mojego wykroczenia, zanim Bobbie zjawi się z prawdziwą bombą. - Dobrze, idziemy. - Sebastian wyprostował ramiona i dziarsko ruszył do salonu, ale po chwili dodał: - Ale nie powiemy nic o rybie i frytkach, dobrze? - psując tym samym efekt końcowy. Przyjął naganę jak mały chłopiec. Tak jak Daisy przypuszczała, gniew lady Valerii nie był skierowany na zbłąkaną owcę, ale na osobę, która sprowadziła ją na manowce. Sebastianowi udało się jednak odeprzeć atak matki, kierując rozmowę na fabułę filmu. - Dziękuję, panno Dalrymple, sprawiła pani chłopakowi sporo frajdy - odezwał się cichym i smutnym głosem sir Reginald. Sebastian nie musiał się jednak zachwycać Robin Hoodem zbyt długo. Nagle zjawiła się Bobbie, krępa i silna, ubrana w strój do jazdy. Wyglądała na zmęczoną, ale podekscytowaną. A tuż za nią pojawił się długowłosy poeta. - Mamo, to jest Ferdinand Wilkinson - oznajmiła. - Dodo, skarbie, to jest moja matka, lady Valeria, a to tatuś i mój brat Sebastian. I Daisy Dalrymple. Pamiętasz, opowiadałam ci o niej?
Pan Wilkinson przywitał zgromadzonych z lekkim uśmiechem i skinął głową w stronę lady Valerii. - Bardzo mi miło - powiedział. - Cieszę się, że mogę poznać rodzinę Roberty, a jej przyjaciele są moimi przyjaciółmi. Jego słowa były jak najbardziej na miejscu, głos dobrze wyszkolony, modulowany, choć niezbyt poetycki. Lady Valeria jednak zauważyła tylko to, że nazwał jej córkę po imieniu. - Roberty? - odezwała się lodowatym tonem, przyglądając mu się od stóp do głów, od rozczochranych włosów po zdarte buty, poprzez płowy sweterek w kasztanowe wzorki i zniszczone pumpy. Zwróciła się do Bobbie: - A kim jest pan Wilkinson? - Jego rodzina mieszka w Derbyshire. Poznałam go w zeszłym roku, gdy zabrałam harcerki na wycieczkę w góry. Od razu przypadliśmy sobie do gustu... - A czym jest pan Wilkinson? - ton lady Valerii był pełen pogardy. - Dodo jest poetą, mamo. Nie martw się, nie jest typem ckliwego, sentymentalnego poety piszącego o słaniających się damach. Napisał piękny wiersz o mnie jako Boudice (Boudika, inaczej Budyka, Boadicea lub Boudicca (ur. 22 n.e., zm. 61 n.e.) - królowa Icenów, zamieszkujących wschodnią Brytanię (jej imię oznacza zwycięstwo) [przyp. tłum.].), walecznej królowej! - zbyt rozanielona, by zwrócić uwagę na coraz bardziej purpurową twarz matki, chwyciła pana Wilkinsona za rękę. - Mamy zamiar się pobrać. - A z czego zamierzacie żyć? - lady Valeria tryumfalnie wyciągnęła asa z rękawa. - Nie wyobrażacie sobie chyba, że będę was utrzymywać.
- Bobo znalazła pracę - odparł pan Wilkinson, z czułością przyglądając się narzeczonej, najwyraźniej nieświadomy wybuchu, który miał za chwilę nastąpić. Po raz pierwszy lady Valeria była zbyt osłupiała, by wydać z siebie jakikolwiek dźwięk. - To dlatego wyjechaliśmy - wyjaśniła czym prędzej Bobbie. - To była nagła okazja, której nie mogłam przegapić. W tym czasopiśmie Daisy, „Town and Country", było ogłoszenie, że szukają nauczycielki gimnastyki w żeńskiej szkole w pobliżu Cheltenham. Nie w żeńskim college'u w Cheltenham, tylko w mniejszej instytucji. Nazywa się Waybrook. - Nigdy o niej nie słyszałam! Bobbie brnęła dalej. - Ogłoszenie ukazało się też w „The Times", wiedziałam więc, że posada jest wciąż wolna. Potrzebowali kogoś od razu, ostatnia nauczycielka padła trupem na boisku hokejowym. Oferowali też mieszkanie na terenie szkoły, więc do nich zadzwoniłam. Kazali mi z marszu przyjechać na rozmowę i dali mi pracę! Czyż to nie cudowne? Mam zacząć od razu. Nie mogłam nikomu powiedzieć, dokąd jadę, bo wiedziałam, że mama dostanie udaru. - Cóż za impertynencja! - gniew lady Valerii przekroczył wszelkie bariery ochronne i wybuchł ze zdwojoną siłą. Praca! Moja córka ma pracować jak pierwsza lepsza sprzedawczyni! Jak tandetna maszynistka! - zwróciła się do Daisy i zagrzmiała: - To wszystko pani wina. Wściubia pani nos w życie szczęśliwej rodziny, afiszując się tą swoją nowoczesnością, i buntuje córkę przeciwko matce, by wyszła za mąż za poetę bez grosza przy duszy... - Cudowna metafora - wtrącił niezbyt dyskretnie pan Wilkinson. Przyszła teściowa zgromiła go wzrokiem, ale zanim zdążyła rozprawić się z jego poczuciem moralności,
nawykami, strojem, perspektywami i drzewem genealogicznym, Daisy wkroczyła do akcji. - Schlebia mi pani, lady Valerio - powiedziała przymilnie. - Córka tak zdeterminowanej matki nie może być na tyle słaba, by pozwolić sobą manipulować i robić coś, na co wcale nie ma ochoty. - Chyba nie chce mi pani powiedzieć, że nie buntowała jej pani tymi bzdurami o niezależności?! - Jeśli tak było, to tylko poprzez własny przykład - Daisy próbowała sobie przypomnieć, co takiego mówiła Bobbie. Zdaje się, że w jej słowach było więcej współczucia niż zachęty, choć nie chciała tego wyjaśniać lady Valerii. - Nie miałam bladego pojęcia, że Bobbie szuka pracy. Kiedy zauważyłam u niej egzemplarz „Town and Country", miałam raczej nadzieję, że zaintrygował ją mój artykuł... - Pani artykuł! Nie myśli pani chyba, że pozwolę pani wydrukować te wszystkie bzdury o Occles Hall?! - Occles Hall należy do tatusia - zauważyła Bobbie, wyglądając znad ramienia ojca. Sir Reginald jednocześnie całował ją w policzek i ściskał dłoń pana Wilkinsona. Po czymś takim lady Valerii trudno będzie narzekać, że poeta nawet nie poprosił o rękę jego córki. - Dobranoc wszystkim - powiedział sir Reginald i rozglądając się wokół z nieodgadnionym uśmiechem na twarzy, wyszedł z salonu. Korzystając z chwili spokoju, kiedy hrabina patrzyła za mężem wściekłym wzrokiem, Sebastian rzucił: - Wszystkiego dobrego, staruszko, i tak dalej, ale powiedz, nie jesteście głodni? - w oczach lśniły mu wesołe iskierki. Najwyraźniej cała sytuacja wydawała mu się niezwykle zabawna. Bobbie uśmiechnęła się do niego. - Nie, dziękujemy, Bastie, zatrzymaliśmy się po drodze.
- Fantastycznie. Gratulacje, mój drogi - dodał i idąc za przykładem ojca, uścisnął poecie dłoń. - Wie pan już, jak ważne jest to, aby moja siostra nigdy nie była głodna. Macie ochotę na brandy albo szklaneczkę whisky? A może wyślę Moody'ego do piwnicy po szampana? - Nie, biedny Moody pewnie pada z nóg o tak późnej porze. Skoro tatuś i tak już poszedł spać, zostawmy bąbelki na jutrzejszy obiad. - Szampan, też coś! - prychnęła lady Valeria. - To nie czas na świętowanie, Sebastianie. Twoja siostra miała właśnie wstrząs mózgu. - Rety, mamo, chyba trochę przesadziłaś. - Niewątpliwie spowodowany szokiem w związku z przesłuchiwaniem rodziny przez przyjaciela panny Dalrymple ze Scotland Yardu, pana Ferreta. - Scotland Yard? - zapytała zdumiona Bobbie. - O czym ty do licha bredzisz, mamo? - Ja nigdy nie bredzę, Roberto. Porozmawiamy o tym rano. Mam nadzieję, że do tego czasu się opamiętasz. Dobranoc, Sebastianie. Syn grzecznie pocałował ją w policzek. Nie zwracając uwagi na pozostałą trójkę, hrabina wymaszerowała z pokoju. Poddała się czy poszła zbierać siły, zastanawiała się Daisy. Ani jedno, ani drugie nie było w jej stylu. Lady Valeria nie łagodniała. Czyżby wydarzenia nieco ją przerosły? Sebastian opadł na najbliższe krzesło i wybuchnął głośnym śmiechem. - Boudika! - ryknął. - To było niezłe! - Nie bądź niemądry, Bastie. Daisy, o co chodzi ze Scotland Yardem? Ale zanim Daisy zdążyła odpowiedzieć, pan Wilkinson odezwał się zamyślonym głosem:
- Masz rację, nie Boudika. Ta oda jest do wyrzucenia. Atalanta, to jest to. Może jako sonet? Złote jabłka... zachód słońca... A może lepiej wolny wiersz? Cisza! - Czyż nie jest cudowny? - szepnęła Bobbie. - Kim była Atalanta? - Zdaje się, że piękną dziewczyną, która wiecznie wygrywała wyścigi. Muszę przyznać, że facet robi się na twoim punkcie ckliwy i sentymentalny. Bobbie oblała się rumieńcem. - Zazwyczaj pisze o hutach i kopalniach. Niezwykle nowoczesne rzeczy. O ludziach, którzy w pocie czoła zarabiają na życie. - Nie przeszkadza mu, że ty będziesz pracować w pocie czoła? - zapytała Daisy, mając nadzieję, że jej głos nie brzmiał krytycznie. Była zwyczajnie ciekawa. - Opublikował już tomik wierszy, który cały czas przynosi niewielkie dochody. Nie wiedziałabyś, że to on ukrywa się pod pseudonimem Fred Wilkes. Poprosili go, by uczył angielskiego w Waybrook. To dobrze wygląda w prospektach, gdy ma się w gronie pedagogicznym poetę publikującego swoje utwory. Damy więc sobie radę. Daisy, o co chodzi z tym twoim znajomym ze Scotland Yardu? - Nie wiedziałaś? Przyjechał wieczorem, tuż przed twoim zniknięciem, a pan Wilkinson jadł śniadanie w tym samym miejscu co my, choć wyglądał wtedy tak, jakby był ogarnięty twórczą gorączką. - W takim razie nic nie zauważył. Ten cały Ferret jest tu z powodu Grace? Ale przecież aresztowali Owena Morgana. - Fletcher - powiedziała surowym tonem Daisy. Inspektor naczelny, detektyw Fletcher. - Wyjaśniła całą sytuację. - Sama widzisz, że twoje zniknięcie wyglądało bardzo podejrzanie.
Bobbie roześmiała się na cały głos. Sebastian, który podpuszczał nieświadomego poetę grafomańskimi rymami, podszedł do nich. - Z czego się śmiejecie? - zapytał. - Ten inspektor od Daisy myśli, że załatwiłam biedną Grace, bo uciekłam w złym momencie. - To wcale nie jest śmieszne, Bobbie. Cieszę się, że wróciłaś, bo przestanie cię podejrzewać, ale teraz sprawa wygląda dużo gorzej dla matki. - Dla mamy? - zapytała zdumiona Bobbie. - Miała ten sam motyw co ty, a dużo łatwiej się denerwuje. A najgorsze jest to, że nie chce rozmawiać z Fletcherem. - O rany! Nie ma nawet co próbować ją przekonywać. Nagle przyszła jej do głowy straszna myśl. - Bastie, nie sądzisz chyba, że... Sebastian wzruszył bezradnie ramionami. - Nie wiem. Po prostu nie wiem. - Co możemy zrobić? - Jedyne, co możesz zrobić - zasugerowała Daisy - to powiedzieć panu Fletcherowi prawdę i modlić się, by okazało się, że to był George Brown. - George Brown jest w Carlisle. - Alec poinformował Toma Tringa, jak tylko centrala zadzwoniła z wiadomością od Spółki Gorsetowej „Clover". - Jakieś sto trzydzieści, sto czterdzieści mil stąd, szefie, plus minus - stwierdził sierżant, który przybył z Londynu zaopatrzony w mapę. - A sam pan wie, jakie tam są drogi po zimie. - Biorąc pod uwagę twoją wagę i dziury na drodze, moje auto nie ma żadnych szans. Na szczęście Brown skończył już na północy i rano jedzie do Lancaster. - Jakieś siedemdziesiąt, może osiemdziesiąt mil.
- Wąsy Tringa zadrżały z zadowoleniem. - Droga jest równa jak szyba. - Tak czy siak, ty zostaniesz tutaj, Tom. Pogadasz ze służbą w Occles Hall. Ernie wykonał kawał dobrej roboty, ale brakuje mu twojego doświadczenia i sposobu zjednywania sobie ludzi. Z samego rana podjedziemy do rezydencji i zobaczymy, czy uda nam się zmusić jaśnie panią do współpracy. A potem, o ile nie przyzna się na miejscu, pojadę z Erniem do Lancaster. Chodź, kupię ci piwo na pocieszenie. - Dzięki, szefie, może później. Chyba utnę sobie pogawędkę z panem Chiverem. Właściciele często widzą więcej, niż im się zdaje, a on wydaje się typem, z którym lepiej sobie poradzę niż pan, szefie. - Bardzo możliwe. - Alec z uśmiechem obserwował, jak potężny sierżant podchodzi do baru swoim charakterystycznym miękkim krokiem i zaczyna pogawędkę z gospodarzem. Ale kiedy spotkali się w jadalni na obiedzie, Tring nie miał wiele do powiedzenia. Później dołączył do Pipera w pubie, by tam spróbować szczęścia. Alec został w salonie ze szklaneczką whisky, otoczony mniej lub bardziej przyjaźnie nastawionymi miejscowymi, gdy do środka wpadł Phillip Petrie. - Hej, Fletcher, ale mam dla ciebie nowiny! - wszystkie głowy zwróciły się w jego stronę. - Daisy kazała mi powiedzieć... - Nie tutaj, stary! - przerywając mu w ostatnim momencie, Alec wziął Petriego pod ramię i wyprowadził na korytarz, czemu towarzyszyły ciekawskie spojrzenia. Zamknął za sobą drzwi. - O co chodzi? - Chryste, niemal wygadałem się przed plebsem. Przepraszam, straszny ze mnie głupek. Lepiej usiądź, Fletcher, panna Parslow wróciła.
- Panna Parslow? A niech to, a była takim dobrym podejrzanym. Ale okazało się, że Petrie wiedział niewiele więcej ponad to, że morris Oxford wrócił do Occles Hall. Alec doszedł do wniosku, że było już zbyt późno, by cokolwiek zrobić. Jutro zamierzał najpierw spotkać się z panną Parslow, mając nadzieję, że świadomie lub nie, da mu do ręki mocne argumenty przed spotkaniem z lady Valerią. Rano okna sypialni były ozdobione szronem, który lśnił w promieniach wschodzącego słońca. Po śniadaniu, kiedy to pani Chiver zachwycała się apetytem Toma Tringa, cała trójka udała się do rezydencji. Alec wysłał swoich funkcjonariuszy do wejścia dla służby. Wolałby, żeby Piper robił notatki, a Tring podkreślał swoją masywną obecnością literę prawa, ale obiecał, że postara się nie mówić im o związku Goodmana i Parslowa. Kiedy Moody otworzył drzwi, Alec zapytał o Daisy Chciał od niej dowiedzieć się wszystkiego na temat zniknięcia panny Parslow, przed spotkaniem z młodą damą. Mrucząc posępnie pod nosem, że niedziela była dniem wolnym, kamerdyner zaprowadził Aleca do Czerwonego Salonu. Kilka minut później zjawiła się Daisy z filiżanką herbaty w dłoniach. - Przerwałem ci śniadanie? - zapytał. - Przepraszam. - Nie, właśnie skończyłam, to druga filiżanka, albo i trzecia, nie jestem pewna. Nie chcesz chyba przesłuchiwać lady Valerii tutaj? To pomieszczenie podziała na nią jak płachta na byka, i jeszcze ten obraz. Z pewnością zacznie mieć krwiożercze myśli. Alec spojrzał na ściany w kolorze burgunda i krwawą scenę walki. Skrzywił się.
- Nie sądzę, by miało to jakiekolwiek znaczenie. Widzisz, problem polega na tym, żeby jaśnie pani w ogóle raczyła się ze mną zobaczyć.
ROZDZIAŁ SZESNASTY - Daisy, mogłabyś robić dziś dla mnie notatki? - Czy mogłabym?! Nie bądź niemądry. Naprawdę mnie o to prosisz? - nie mogła w to uwierzyć, po tym wszystkim, co mówił o jej wtrącaniu się. - Chcesz, żebym obroniła cię przed lady Valerią? - To ty nie bądź niemądra - odparował Alec. - To z powodu młodego Parslowa i Goodmana. Mówiłem przecież, że spróbuję nie nagłaśniać sprawy. - No tak. Ale nie musisz chyba mówić o tym Bobbie? Ona nie ma o niczym pojęcia. Mówiłam Sebastianowi, że choć szczere wyznanie może być dla niego dobre, ona będzie dużo szczęśliwsza, gdy nie będzie o niczym wiedziała. - Zobaczę, co da się zrobić... ale nic nie obiecuję. To zależy, czy będzie współpracować. Nie sądzisz, że prędzej czy później się dowie? - Nie - powiedziała Daisy zadowolonym głosem. Chociażby dlatego, że długo tu nie zabawi. Alec westchnął i zapytał zrezygnowanym głosem: - No dobrze. Co zrobiłaś? - Nie mogę niestety powiedzieć, by była to moja zasługa, a według hrabiny, moja wina, ale moja zawrotna kariera przekonała Bobbie, że zarabianie na chleb nie jest najgorszą rzeczą na świecie. Znalazła pracę, a co więcej, wychodzi za mąż. Pamiętasz tego artystę z Cheshire Cheese? - Oczywiście. Właśnie zastanawiałem się, czy nie wysłać za nim listu gończego, gdy zjawił się Petrie z wiadomością, że panna Parslow wróciła. No, dalej, opowiadaj. Daisy opowiedziała mu historię Bobbie, zostawiając na koniec inspirację poety. Alec roześmiał się. - Boudika czy Atalanta, już nie mogę się doczekać, by poznać twoją przyjaciółkę - powiedział. - Z tego, co słyszę o
panu Wilkinsonie, przyjazd Scotland Yardu mógł nie zrobić na nim większego wrażenia. Pociągnął za dzwonek. Moody wszedł i wyszedł, a Daisy usadowiła się przy biurku z notesem i ołówkami, które Alec dla niej przyniósł. Do pokoju weszła Bobbie, która mimo odświętnej kwiecistej sukienki przypominała raczej Boudikę niż Atalantę. Pewnym krokiem podeszła do Aleca i podała mu dłoń. - Miło mi pana poznać, panie Fletcher - powiedziała szorstko. - Daisy wiele mi o panu mówiła. Widząc wyraz twarzy Aleca, Daisy ledwo powstrzymała się od śmiechu. Świadek nie powinien zachowywać się w ten sposób. Za to Bobbie cicho prychnęła, siadając na fotelu przy kominku. - Niech się pan nie obawia, mówiła tylko, że niezły z pana detektyw. Przepraszam, że tak nagle się ulotniłam, ale myślałam, że policja już skończyła. Nie miałam pojęcia, że miejscowi chłopcy schrzanili sprawę. Gdybym wiedziała, że sprawę przejął Scotland Yard, i tak bym wyjechała, ale przynajmniej dałabym panu znać - dodała szczerze. - Panna Dalrymple już mi wyjaśniła powód pani nieobecności - powiedział sucho Alec. - Nie musimy do tego wracać. A tak przy okazji, panna Dalrymple będzie robiła dla mnie notatki. - To fantastycznie. Daisy ma łeb na karku, prawda? Całe to pisanie. Chce pan pewnie wiedzieć, co robiłam tej nocy, gdy Grace zniknęła? - Chciałbym zacząć nieco wcześniej, panno Parslow. Od romansu pani brata z Grace. - Nic o tym nie wiedziałam, dopóki mi nie powiedział. Nie jestem najlepsza w tego typu historiach - przyznała przepraszającym tonem. - Poza tym jestem pięć lat starsza i
dla mnie Sebastian wciąż jest małym braciszkiem. Nawet nie wiedziałam, że zaczął interesować się dziewczynami. Daisy robiła wszystko, by uniknąć wzroku Aleca. - Rozumiem. Proszę mówić dalej. - Cóż, Bastie zachowywał się tak, jakby siedział na rozżarzonych węglach. Nawet ja to widziałam. Spytałam go, o co chodzi, i powiedział mi, że Grace była w ciąży i nalegała na ślub. Myślałam, że padnę trupem. Powiedziałam mu, że wszystkim się zajmę i żeby się nie martwił. - Że pozbędzie się pani Grace? - Jeśli ma pan na myśli morderstwo, mogłabym to zrobić dla Bastiego - powiedziała wojowniczym tonem Bobbie. - Ale nawet przez myśl mi to nie przeszło. Dziewczyna nie mogła go siłą zaciągnąć do ołtarza. Strasznie się bał, że mama się dowie, powiedziałam mu więc, by użył swoich pieniędzy, by przekupić Grace. Zaproponowałam nawet, że będę posłańcem, bo on nie chciał się z nią widzieć. A potem przyszła mama i zarzuciła mi, że go dręczę. Cóż, niewiele mnie to obchodziło. Po prostu spłynęło to po mnie. Ale Bastie na to nie pozwolił. O wszystkim jej powiedział, a potem już do tego nie wracałam. Myślałam, że ona się tym zajmie, aż do chwili, gdy... - zawahała się. Alec wyczuł swoją szansę. - Gdy? - Do tamtej nocy. Zanim mama i Bastie wyjechali do Antibes. Bastie wciąż był roztrzęsiony. Grace mówiła mu, że Stan Moss zmuszał ją, by go pozwała za złamanie obietnicy, a mama najwyraźniej nic z tym nie zrobiła. Kiedy oznajmiła, że wyjeżdżają tydzień wcześniej, pomyślałam, że zdecydowała, że wszystko się jakoś ułoży. Ale skoro chodziło o Mossa, wiedziałam, że on tak łatwo nie odpuści. Podeszłam do niej po kolacji i strasznie się pokłóciłyśmy. - O której to było?
- Koło dziesiątej. Mama była w bibliotece z Benem, a tatuś właśnie poszedł do łóżka. - Co matka pani powiedziała? - Powiedziała, że poczyniła już pewne kroki, że wszystko było załatwione i żebym się nie wtrącała. - Nie mówiła, o co chodzi? - Nie, mama nigdy niczego nie wyjaśnia. - Nie domyślała się pani, co takiego zrobiła albo zamierzała zrobić? - Z pewnością nie wyobrażałam sobie, że zabije Grace! Mama jest trudna, ale nie jest morderczynią. - Ala sama pani przyznała, że dla dobra brata, mogłaby pani rozważyć morderstwo - Alec był nieubłagany. - Uważa pani, że lady Valerii nie zależało na pani bracie? Zerkając znad notatek, Daisy zauważyła, że kwadratowa, rumiana twarz Bobbie wyraźnie zbladła. - Nie - powiedziała nerwowo, po czym wybuchła: - Ale morderstwo!? To wbrew wszelkim regułom! Spojrzała błagalnym wzrokiem na Daisy, która czym prędzej wróciła do swoich notatek w obawie, że Alec zacznie ją podejrzewać o wtrącanie się. - Dobrze, panno Parslow - powiedział - zapomnijmy na chwilę o morderstwie. Nie wydawało się pani dziwne, że matka nie zwolniła Grace? - Właściwie to tak. Chyba sądziła, że dopóki dziewczyna tu pracuje, może ją kontrolować. Oczywiście, Bastie nie był zachwycony, że Grace wciąż tu jest, ale i tak wyjeżdżali. Pomyślałam, że Stan Moss nic nie wskóra w czasie nieobecności Bastiego, więc zostawiłam sprawę do jego powrotu. Myślałam, że wszystko się jakoś ułoży. - Ile trwała pani kłótnia z lady Valerią? Bobbie wzruszyła ramionami.
- Parę minut. Pięć, może dziesięć. Kłótnia z mamą nie ma sensu, powinnam to była wiedzieć. Ona zawsze ma rację i, jak już mówiłam, nigdy niczego nie wyjaśnia. - Co pani robiła później? - Cóż, byłam zdenerwowana, więc poszłam na spacer. Daisy jęknęła w duchu. Bobbie nie tylko nie miała alibi, ale właśnie się przyznała, że w czasie gdy Grace prawdopodobnie wyzionęła ducha, poszła sobie na spacer. - W którą stronę? - zapytał obojętnym tonem Alec. - Koło mleczarni i przez pola, w stronę Fox Green. Jest tam mnóstwo ścieżek i nie ma zbyt wielu drzew, więc łatwo się idzie, nawet nocą. Księżyc prześwitywał pomiędzy chmurami, a poza tym miałam latarkę. - Nie była pani w wiosce? - W Fox Green? - Bobbie wydawała się zdumiona. - Nie, to dziura, parę domów na krzyż. Poza tym chciałam się przejść, nie szukałam towarzystwa. - Chodziło mi o Occleswich. - Alec westchnął. Myślałem, że może widziała pani coś ciekawego. O której wróciła pani do domu? - Kiedy dotarłam do domu słyszałam, jak zegar wybijał dwunastą. - Nie przechodziła pani w pobliżu ogrodu zimowego? - Nie, szłam koło mleczarni, tak jak w tamtą stronę. Rety, czy to wtedy Grace została zamordowana? Albo zakopana? - Tego nie wiemy, panno Parslow. Po dwóch miesiącach trudno być czegokolwiek pewnym. - Chyba tak. Ciężki orzech do zgryzienia, co? powiedziała Bobbie życzliwie. Alec zadał jej jeszcze parę pytań i powiedział: - Dziękuję za pomoc, panno Parslow. Chciałbym pani pogratulować pracy i życzę szczęścia na nowej drodze życia.
- Dziękuję, panie Fletcher, to bardzo miło z pana strony. Chce pan porozmawiać z moim narzeczonym? - Był może w okolicy trzynastego grudnia? - Nie, był wtedy w domu w Derbyshire. - Może będziemy musieli to sprawdzić, ale wątpię. Teraz muszę porozmawiać z lady Valerią. Wie pani może, gdzie ją zastanę? - Między śniadaniem a wyjściem do kościoła zazwyczaj jest w bibliotece. W dzieciństwie wpojono jej do głowy, że w niedzielne poranki czyta się kazania, i tak już zostało. Potem, w drodze do kościoła mówi nam o tych wszystkich idiotach, którym udało się opublikować swoje kazania. Mam jej powiedzieć, że chce ją pan widzieć? - Nie, dziękuję. Pójdziemy do niej. - Lepiej pan niż ja - stwierdziła z uśmiechem Bobbie, po czym wyszła. - Nie wierzysz, że to ona - stwierdziła Daisy, zabierając notes i ołówki. - Nie, choć nie uważam, że nie byłaby do tego zdolna. Ale nie jest na tyle przebiegła, by zbić mnie z tropu, otwarcie przyznając, że w tym czasie przechadzała się po okolicy. - Bobbie się nie przechadza. Ona wędruje. Ale założę się, że wciąż jest na twojej liście podejrzanych, chociaż jej wierzysz. - Znasz moje metody, Watsonie - wyszedł za nią z pokoju. - No, Daisy, masz ostatnią szansę, by się wycofać przed wejściem do jamy smoka. - Nie boję się lady Valerii. Jeśli będzie miała obiekcje co do mojej obecności, a z pewnością tak będzie, pozwól, że wyjaśnię jej, dlaczego będzie lepiej, jeśli ja tam będę niż jakiś policjant. Będzie pewnie uważała, że to bezczelne z mojej strony, ale twoje słowa mogłaby potraktować jak groźbę, a to by ją tylko niepotrzebnie najeżyło.
- Myślę, że będzie już wystarczająco najeżona! - Alec otworzył drzwi do biblioteki. Lady Valeria siedziała w fotelu przy oknie, ponura postać w granatowej sukni, nachylona nad trzymaną na kolanach książką. Gdy weszli, przeniosła wzrok na Aleca i Daisy. - O co chodzi, panno Dalrymple? - zapytała lodowatym tonem. - Pamięta pani inspektora naczelnego, detektywa Fletchera, lady Valerio? Ma do pani kilka pytań. - Już to słyszałam i moja odpowiedź brzmi nie. Nie zamierzam odpowiadać na pańskie idiotyczne pytania, panie Fritter. - Ma pani do tego prawo - powiedział Alec, nie zwracając uwagi na to, że kolejny raz przekręciła jego nazwisko - ale w świetle tego, czego dowiedziałem się od czasu naszego ostatniego spotkania, będę musiał panią prosić, by udała się pani ze mną na komisariat - blefował. Nie miał na nią nic więcej niż Dunnett na Morgana, jedynie motyw i własne przypuszczenia. - A czegoż to się pan dowiedział w trakcie tego swojego niedorzecznego dochodzenia?! Blef najwyraźniej zadziałał, przynajmniej częściowo. Nie miała zamiaru z miejsca go odprawić. - Ja nie odpowiadam na pytania, lady Valerio powiedział. - Ja je zadaję. Wyraźnie tracąc siły, hrabina zwróciła się do Daisy. - Jak dla mnie może sobie pani udawać wścibskiego detektywa, podającego się za gościa, panno Dalrymple, lub odwrotnie, ale to, co mam do powiedzenia, nie jest pani sprawą. - W tej chwili, lady Valerio, udaję policyjną stenografistkę - jej głos był zaskakująco spokojny. - Pan Fletcher potrzebuje notatek z przesłuchania. Możemy
oczywiście wezwać funkcjonariusza, ale pomyśleliśmy, że wolałaby pani kogoś, kto i tak wie już wszystko na temat Sebastiana. Czerwona twarz jaśnie pani wyraźnie zbladła. - Wszystko? - wyjąkała. - Wszystko - powiedziała bezlitośnie Daisy. - Nie widzę powodu, by sprawę nagłaśniać - dodał Alec, starając się, by jego głos brzmiał pojednawczo. Szkoda mu było kobiety, a co ważniejsze, miał nadzieję, że nie będzie go już traktować jako zła wcielonego. Ale na wszelki wypadek dodał: - Na razie. Moi oficerowie są bardzo dyskretni, ale im mniej osób wie... - Proszę usiąść, dobry człowieku - przerwała mu zniecierpliwionym głosem, zręcznie uprzedzając słowa, których i tak by nie wypowiedział. - Szyję sobie przy panu skręcę. Nie wiem, co pan sobie wyobraża, że pan odkrył. Przyznaję, że mój syn miał romans z tą ladacznicą i ją zapłodnił, ale młodzi mężczyźni muszą się wyszumieć. Daisy odeszła na bok i usiadła przy długim stole, zawzięcie pisząc. Lady Valeria nie zwracała na nią uwagi. Mimo sprzeciwów było oczywiste, że hrabina podejrzewała syna o jego skłonności i miała nadzieję, że ciąża dziewczyny wszystkiemu zaprzeczy. Alec doszedł do wniosku, że niczego nie zyska, pytając ją wprost, czy zachęcała Grace do romansu z Parslowem. Najpierw spróbuje dowiedzieć się tego, co najważniejsze. - Pan Parslow powiedział pani, że pod wpływem gróźb zgodził się ożenić z Grace. A pani obiecała, jak sam przyznał, „zająć się" Grace. Co pani miała na myśli? - Oczywiście na początku chciałam ją zwolnić. Niestety, nie mogłam jej zmusić, by wyjechała z okolicy. Poza tym dała mi jasno do zrozumienia, że ojciec zamierzał iść z tym do prasy. Skoro sam pan wspomniał o groźbach, zakładam, że
wie pan, iż Moss twierdził, że wniesie sprawę o niedotrzymanie obietnicy, jeśli Sebastian nie ożeni się z jego córką. - Twierdził? - Chciał pieniędzy, rzecz jasna. Tylko o tym myślą niższe warstwy. - Z tego, co wiem, bardziej zależało mu na tym, by narobić kłopotów - powiedział cierpko Alec. - Och, niewątpliwie sprawiłoby mu to wielką frajdę, gdyby dziedzic Occles Hall ożenił się z tą rozpustnicą albo gdyby mógł nas ciągać po sądach. To plugawy prostak. Ale ja ich znam. Wiedziałam, że uda mi się ich przekupić. Alec był pod wrażeniem jej nieświadomego talentu do aliteracji. - Zaproponowała pani Grace pieniądze? - zapytał. - Zaproponowałam jej okrągłą sumkę, żeby odeszła. Ta zdradliwa ulicznica przyjęła propozycję, a potem wróciła i oznajmiła, że ojciec się nie zgodził. Wtedy postanowiłam wyjechać z Sebastianem bez uprzedzenia. Zmiana miejsca mogła mu dobrze zrobić, poza tym do naszego powrotu stan Grace byłby już na tyle widoczny, że byliby bardziej skłonni do ugody. Alec miał wątpliwości co do jej toku myślenia, ale na razie postanowił to przemilczeć. - Grace nie wiedziała, że wyjeżdżacie czternastego grudnia? - Musiała podsłuchiwać pod drzwiami, kiedy kazałam panu Goodmanowi zadzwonić do Cooka i zmienić rezerwację. Tak przynajmniej sobie pomyślałam, kiedy usłyszałam, że uciekła z komiwojażerem. - Kiedy to było?
- Nie pamiętam daty. Roberta napisała list do Sebastiana, kiedy byliśmy w Antibes. Wtedy jeszcze żywiła do rodziny jakieś uczucia. - Ale przed wyjazdem kazała pani panu Goodman owi zwolnić Grace, gdyby się jednak zjawiła. - Oczywiście. Okazała się nielojalna. Nie można pozwolić na to, by służba nie wracała na noc po wolnym wieczorze. To zły przykład dla pozostałych. Poza tym sądziłam, że wieści o naszym wyjeździe przekonały ją, że zaprzepaściła szanse na to, by cokolwiek ode mnie wyłudzić. - Ton hrabiny, pełen złośliwej satysfakcji, brzmiał przekonująco. - Nie zdziwiło pani to, że nie próbowała raz jeszcze wyciągnąć od pani pieniędzy, skoro wiedziała, że wyjeżdżacie? - Trudno oczekiwać od służby logicznego myślenia. Cieszyłam się, że problem sam się rozwiązał. - Przez jej śmierć - powiedział beznamiętnym głosem Alec. - Drogi panie, nie wiedziałam, że ona nie żyje - warknęła. - Ale ktoś wiedział. - Nikt z mojej rodziny! - To się jeszcze okaże - może to nakłoni ją do dalszej współpracy. - Proszę mi powiedzieć, co pani robiła wieczorem trzynastego grudnia? - Skąd mam pamiętać po dwóch miesiącach?! - Inni pamiętali. To był wieczór przed pani wyjazdem do Francji. Pakowała się pani? - Moja pokojówka to robiła. Muszę to oddać Gregg, sama wie, co należy spakować, nie muszę stać jej nad głową. Po kolacji byłam w bibliotece, przekazywałam panu Goodmanowi ostatnie instrukcje. Potem udałam się do salonu. To musiało być około dziesiątej, gdyż zdążyłam powiedzieć
„dobranoc" sir Reginaldowi. Zwykle kładzie się o tej porze. Tak, to była dziesiąta. - Czy w salonie był jeszcze ktoś? - Moja córka, Roberta. Tak, pamiętam, że pytałam ją o brata, a ona na mnie strasznie naskoczyła. Roberta ma, niestety, skłonność do wszczynania awantur, myśli, że wszystko wie najlepiej, choć robiłam, co mogłam, by to z niej wykorzenić. Daisy cicho prychnęła. Alec udał, że nic nie słyszał, ale lady Valeria odwróciła głowę, by zmrozić ją wzrokiem. Daisy, pochylona nad notesem, nawet nie zwróciła uwagi. - Jak długo trwała ta... wymiana zdań z panną Parslow, lady Valerio? - zapytał szybko Alec. - Wymiana zdań! Powiedziałam jej tylko, by się nie wtrącała, gdyż miałam wszystko pod kontrolą. Minutę, może dwie, nie więcej. Niezależnie od tego, która z nich miała lepsze wyczucie czasu, kłótnia nie dawała im alibi. - I co było potem? - zapytał. - Zostałam w salonie, chyba czytałam, a potem poszłam do łóżka. Ale nie mam pojęcia o której. - Widziała pani kogokolwiek? - Z tego, co sobie przypominam, to nie. Współczesna służba uważa, że się ich wykorzystuje, jeśli człowiek oczekuje od nich pracy po kolacji. I tak trudno ich znaleźć i zatrzymać. Aha, jak byłam u siebie, przyszedł Sebastian, by... powiedzieć mi dobranoc. Alec nie widział sensu, by dociekać, jaki był prawdziwy powód wizyty Parslowa u matki. Zarówno lady Valeria, jak i jej córka miały wystarczająco dużo czasu, by zaczaić się na Grace, zamordować ją, po uprzedniej kłótni lub bez niej, i zakopać ciało w miękkiej ziemi w rabatce. Nikt by nie zauważył ich nieobecności w tym przypominającym labirynt
domu, gdzie służba przebywała we własnych kwaterach, a rodzina chadzała własnymi ścieżkami. Być może jaśnie pani musiała wrócić, by dokończyć robotę, po tym jak o odpowiedniej porze pojawiła się w sypialni, ale to w niczym nie przeszkadzało. Obydwie miały lepszy motyw niż Owen Morgan, który bez wątpienia był zdruzgotany śmiercią Grace. Jednak pewien szczegół, na który w przypadku Morgana zwróciła mu uwagę Daisy, tyczył się również dwóch kobiet. Musiały sobie zdawać sprawę, że ciało zostanie odkryte, gdy ogród zacznie kwitnąć, jeśli nie wcześniej. - No i? - warknęła lady Valeria. - Skończył pan, panie Flincher? Muszę się przygotować do kościoła. - Na razie nie mam więcej pytań, proszę pani, ale muszę panią uprzedzić, że jeśli nie rozwiążę sprawy do jutra, przekażę ją z powrotem miejscowej policji. Poproszę również nadinspektora Higginbothama, by przekazał sprawę komuś, kogo nie da się zastraszyć równie łatwo, co inspektora Dunnetta. Ktokolwiek to będzie, otrzyma ode mnie raport na temat wszystkiego, czego się dowiedziałem. Lady Valeria zadrżała, co stanowiło dość niecodzienny widok, niezależnie od tego, czy było to spowodowane gniewem, czy strachem. - Wszystkiego? - Wszystkiego - potwierdził Alec. - Jeśli chce pani coś dodać, proszę zrobić to teraz lub skontaktować się z moim sierżantem w Cheshire Cheese lub w pomieszczeniach dla służby. - Znowu prześladujecie moich służących! - huknęła. Podniosła się z fotela, a jej twarz zrobiła się purpurowa. - Cóż za barbarzyństwo! Nie mam nic do dodania! - rzuciła Daisy wściekłe spojrzenie i wymaszerowała z biblioteki.
- Mam nadzieję, że nie skręci mi karku w kościele powiedziała z nadzieją Daisy. - Dobrze, że Phillip przychodzi na obiad. Poproszę go, by został całe popołudnie. A wieczorem schowam się w pokoju, by to przepisać. Kurczę, chciałabym z tobą porozmawiać, ale też muszę szykować się do kościoła. - Najwyższy czas, żebym ruszył do Lancaster. - Alec wyjaśnił jej historię z George'em Brownem. - Możemy wrócić dość późno, ale Tom zostaje na miejscu, gdybyś go potrzebowała. Uważaj na siebie, Daisy. Żarty żartami, ale popełniłem błąd, mówiąc lady Valerii, że wiesz o jej synu. - Cóż, nie przyjmę od niej zaproszenia na miły spacer po okolicy - obiecała Daisy. To musiało mu wystarczyć. Alec zamienił parę słów z Tringiem, który rzecz jasna został zaproszony na niedzielny obiad w kuchni, i wyruszył z Piperem do Lancaster. Dzień był idealny na przejażdżkę otwartym samochodem, było chłodno, ale słonecznie. Nieciekawe tereny przemysłowe pomiędzy Warrington a Preston miały przynajmniej asfaltowe drogi. Zatrzymali się w przydrożnym pubie na obiad i zjawili się w Lancaster za kwadrans trzecia. Miejscowa policja została już poinformowana o ich przyjeździe przez centralę, więc gdy zjawili się na lokalnym komisariacie, nie musieli niczego wyjaśniać. Alec zapytał o drogę do Caton, wioski, w której George Brown miał spędzić noc. Parę minut później zatrzymali się przed zajazdem Crook o'Lune. Komiwojażer jeszcze się nie zjawił. Alec zostawił Pipera na straży i udał się na przechadzkę, by zobaczyć prawdziwe Crook o'Lune, zakole rzeki uwiecznione, według słów gospodyni, przez samego Turnera (Joseph Mallord William Turner (ur. 23 kwietnia 1775 r. w Londynie, zm. 19 grudnia 1851 w Londynie) - malarz angielski, znany przede
wszystkim z romantycznych pejzaży. Uważany za prekursora impresjonizmu [przyp. tłum].). Niewątpliwie było to urocze miejsce, kiedy na drzewach pojawiały się liście, a w maju, jak zapewniała właścicielka zajazdu, brzegi pokrywały się dywanem błękitnych dzwonków. Kiedy na niebie zgasły ostatnie promienie słońca, Brown w końcu się zjawił. Miał trzydzieści parę lat, mniej więcej tyle co Alec, był dość przystojny, choć lizusowaty, i nieco pulchny, co mogło świadczyć o zbliżającej się otyłości. Kiedy właścicielka go wskazała, Alec wciągnął brzuch i obiecał sobie, że będzie więcej ćwiczył. Gdy mężczyzna zaczął wspinać się po schodach, Alec podszedł do niego z Piperem u boku. - George Brown? Ze Spółki Gorset... - Miej serce, stary - w jego głosie słychać było cockney (Cockney - gwara miejska języka angielskiego używana przez mieszkańców Londynu, wywodzących się z niższych warstw społecznych (klasy robotniczej) [przyp. tłum].) zmieszany z bardziej wyrafinowanym akcentem. - Nie trzeba tego zaraz obwieszczać całemu światu. Czym mogę panu służyć? Alec wyciągnął legitymację. - Scotland Yard. Chcielibyśmy z panem porozmawiać. W oczach Browna pojawił się niepokój i wydawało się, że w głowie przemknęły mu wszystkie stare grzeszki. Ale wydawał się zaskoczony, a nie przestraszony, gdy powiedział: - Lepiej chodźmy do mojego pokoju, inspektorze. Rzucając płaszcz na łóżko, Brown usiadł obok. Alec zajął jedyne krzesło w pokoju, a Piper stanął przy drzwiach, trzymając w gotowości notes i ołówek. - Trzynastego grudnia zatrzymał się pan w zajeździe Cheshire Cheese w Occleswich, zgadza się? - zapytał Alec.
- Grudnia? To będzie w rejestrze za zeszły rok. Nie... Cheshire Cheese? - zbladł. - Na Boga, chodzi o tę dziewczynę? O to chodzi, szefie? Tę, którą zabił ten ogrodnik? - Grace Moss. Widziano, jak pan z nią rozmawiał w zajeździe, i wszyscy sądzili, że z panem uciekła. - A tak, Grace. Pamiętam, że chodziło o jakieś religijne imię - teraz cockney był bardziej wyraźny. - Czytałem o tym w gazetach i mówiłem sobie, że to ta, co nie wróciła. - Nie wróciła? - Myśleli, że ze mną uciekła, tak? A to dobre. Choć nie powiem, że nie próbowałem. Będę z panem szczery. Sprzedałem jej tę samą gadkę co zawsze, że mam przyjaciela w branży filmowej i że właśnie takiej dziewczyny szukają. Ale potem powiedziała mi, że jest w ciąży i... - zawiesił głos. - I powiedział jej pan, że zna pewnego lekarza, który może jej pomóc. - Tak powiedziałem, ale przysięgam, że nikogo takiego nie znam - podwójny podbródek mężczyzny zadrżał. - To była tylko taka gadka, co nie? Nie była znowu taka młoda, miała jakieś dwadzieścia lat, na tyle dorosła, by wiedzieć, o co chodzi. Pomyślałem, że się trochę zabawimy, a potem dam jej pieniądze na bilet do mamy, jeśli będzie chciała. Nie żałuję grosza. Ale poszła po swoje rzeczy i nigdy nie wróciła. Więc zwiałem. Myślałem, że może jej ojciec czy brat mają ochotę dobrać mi się do skóry. - Uciekł pan? O której? - Jak zamykali. Mówiła, że wróci za dziesięć minut, więc jak minęło pół godziny nie było sensu dłużej czekać. Prawdę mówiąc, zaczynałem mieć wątpliwości, była w końcu w ciąży. Zabrałem rzeczy i chciałem jechać prosto do Londynu, ale wylałem trochę za kołnierz i kiedy mijałem takie jedno miejsce, gdzie wciąż świeciły się światła, zatrzymałem się na noc.
- Gdzie? - Szefie, nie mam przy sobie rejestru z zeszłego roku! - Myśl, człowieku! Ciężko dysząc, Brown przymknął oczy i po chwili otworzył je pod wpływem nagłego natchnienia. - W wozie mam mapę. Alec wysłał Pipera razem z nim. Jego historia wydawała się mieć sens. Gdy chodziło o kobiety, facet był świnią, ale nie był mordercą. Musiał sprzedawać tę samą śpiewkę niezliczonym wiejskim pannom i nieraz dostać kosza. Będzie miał alibi. Ale było coś, co powiedział... Brown wpadł do pokoju z mapą w ręku. - Już sobie przypomniałem, inspektorze. - Nagle wrócił wyuczony akcent. - Newport, hotel Royal Victoria. Niezbyt lubię takie miejsca, ale lepszy rydz niż nic, co nie? Zdążyłem w ostatniej chwili. Mieli jakąś imprezę, więc zamykali dopiero o dwunastej. W księdze gości na pewno będzie mój podpis. Piper rozłożył mapę i sprawdził odległość między Occleswich a Newport. - Jakieś trzydzieści mil, szefie. Trzydzieści mil. Brown wyjechał z Occleswich mniej więcej za dwadzieścia jedenasta i dotarł do Newport tuż przed północą. Początkowo jechał wąskimi wiejskimi drogami, ale potem na drodze głównej musiał uważać, biorąc pod uwagę tę ilość whisky, którą wypił. Nawet jeśli pruł na złamanie karku, nie miałby czasu, by zamordować i zakopać Grace. Alec odezwał się sfrustrowanym głosem: - Oczywiście, sprawdzimy to w Royal Victoria, panie Brown. Co jeszcze mówiła panu Grace? W jakim była nastroju?
Ale komiwojażer niewiele pamiętał, nie przypominał sobie nawet koloru jej włosów. Tak jak Alec podejrzewał, była jedną z wielu ładnych dziewcząt w wielu wiejskich zajazdach, które podrywał z różnym skutkiem. Jedyne, co Alec mógł zrobić, to ostrzec go przed skutkami nagabywania osób niepełnoletnich do ucieczki z domu przez składanie fałszywych obietnic. Brown nie był szczególnie pomocny w innych kwestiach. Nie zwrócił uwagi na pozostałych mężczyzn obecnych w salonie. Zanim wrócił po walizki, odpalił samochód i wyjechał na ulicę, nikogo już nie było. - To właśnie lubię w tych małych wioskach, inspektorze. Nic nie jest w stanie przeszkodzić facetowi w śnie, no chyba że chętna pokojówka - mrugnął okiem. - Dzięki temu mogę wcześnie wstawać. Tak właśnie powinno się robić interesy. Alec westchnął, podziękował mu i kazał codziennie meldować swoje miejsce pobytu policji w Chester. Dwójka detektywów ponownie ruszyła w drogę. - Jeśli jego alibi okaże się prawdziwe, to jest czysty, prawda szefie? - zapytał Piper. - Tak - mruknął Alec, zerkając przez zamgloną szybę. Ale przynajmniej wiemy, że Grace naprawdę miała zamiar uciec... Do diabła, nic nie widzę. Para zamarza na szybie. Muszę ją otworzyć. - Zatrzymał się na poboczu. Wraz z zachodem słońca temperatura spadła i warunki na drodze zrobiły się okropne. Alec nie miał możliwości rozmyślać o planowanym wyjeździe Grace z Occleswich. Jazdę spowalniały zamarznięte drogi. W połowie trasy zatrzymali się na kolację i kiedy późnym wieczorem wrócili do Cheshire Cheese, byli wykończeni. Alec opowiedział Tomowi Tringowi o swojej rozmowie z George'em Brownem.
- Wygląda na to, że jest czysty, szefie - mruknął sierżant. - Właśnie się zastanawiałem, skąd wziąłby to prześcieradło, nie wzbudzając podejrzeń gospodyni. - Prześcieradło! Na Boga, zupełnie o tym zapomniałem. Raport doktora wspominał przecież o prześcieradle i widać je na zdjęciach, ale w raporcie Dunnetta nie ma o nim ani słowa. Ale to mnie wcale nie usprawiedliwia. Tom taktownie nie przyznał mu racji. - Pani Twitchell, gospodyni, przysięga, że nie brakuje żadnych prześcieradeł, a kto jak kto, ale ona by wiedziała. Główny ogrodnik, Bligh, pokazał mi prześcieradła Morgana, całe połatane, i przysięga, że żadnego nie brakuje. Oczywiście nie możemy nikogo wykluczyć. Nie sądzę, by Dunnett zatrzymał prześcieradło, ale... - Ale nie powinienem był tego przeoczyć! Więc gdzie... Stan Moss! Nikt nie sprawdzał jego pościeli i jest coś jeszcze... Do diabła! Jestem zbyt zmęczony, by myśleć, ale muszę się z nim zobaczyć z samego rana, choćbym miał go ścigać po całym hrabstwie. - No to lulu, szefie. Ty też, młody. - Tom odprowadził ich na górę. - W porządku - poddał się Alec. - Ale obudź nas wcześnie. Zanurzył się w pościeli i po paru sekundach już spał. Przebudził się we wczesnych godzinach rannych, a w głowie kołatały mu dwie myśli. Po pierwsze: Grace trzymała w rezydencji tylko fartuch pokojówki. Po drugie: obiecała Brownowi, że wróci w ciągu dziesięciu minut. Zachował się jak kompletny baran, nie zdając sobie sprawy, że z zajazdu poszła nie do rezydencji, ale do kuźni!
Stan Moss potrzebował córki, dopóki oddawała mu pensję, sprzątała, gotowała i brała udział w spisku przeciwko lady Valerii. Ale Grace chciała uciec... Ale nawet to nie było w stanie go rozbudzić. Do rana miał jednak w głowie gotowy plan. Przy śniadaniu wyjaśnił swój tok myślenia pozostałej dwójce detektywów. - I choć nie jestem jeszcze gotów całkowicie odpuścić Brownowi czy lady Valerii - zakończył - wszystko wskazuje na Mossa. - Uf! - Piper westchnął z ulgą i zarumienił się, widząc, że Alec i Tring mu się przyglądają. - Widzi szef, ostatnią rzeczą, jaką szef wczoraj powiedział, było to, że musi pan porozmawiać z Mossem. A ja nie mogłem spać, cały czas myślałem o tym, że jego wiecznie nie ma. Wstałem i poszedłem do pokoju pana Petriego. Nie był zachwycony, że go obudziłem, ale mnie wysłuchał. Prawdziwy z niego dżentelmen. W każdym razie powiedział mi, jak unieruchomić ciężarówkę Mossa bez narobienia większych szkód, ale tak żeby facet trochę musiał się napracować. Więc poszedłem i to zrobiłem. - Wbrew wszelkim zasadom - skarcił go z uśmiechem Alec. - Dobra robota, Ernie. - Ale jak? - dociekał Tom. - Obiecałem panu Petriemu, że nie powiem, sierżancie powiedział uczciwie Piper. - W porządku - odezwał się Alec. - Skoro jesteś teraz ekspertem od motoryzacji, weźmiesz austina i sprawdzisz alibi Browna. Jeśli okaże się fałszywe, natychmiast dzwoń do centrali i każ go zatrzymać, a potem tu wracaj. Tom, ty i ja zmierzymy się z Mossem, ale najpierw sam z nim porozmawiam. Rutynowe pytania. Jeśli dopisze mi szczęście, nie zwęszy, o co chodzi, i może coś sypnie. Muszą przyznać się do winy - albo on, albo jaśnie pani. Wciąż nie mamy
prawdziwych dowodów. Zadzwoń do Chester i poproś, by szykowali radiowóz. Nie chcę, żeby od razu tu przyjeżdżał, mogę się mylić i nie chcę wyjść na kompletnego durnia. Aha, i powiedz im, żeby wypuścili Morgana. Zadzwoń od posterunkowego Rudge'a i przyjdź z nim do kuźni jakieś piętnaście minut po mnie. - Jasne, szefie - potwierdzili chórem Tring i nieco rozczarowany Piper. Alec wyszedł na opustoszałą ulicę. Dzień targowy w Whitbury, mówiła gospodyni. Sklep był jednak otwarty i nieopatrznie wstąpił po tytoń. Pan Taylor, który był sam, gdyż żona, jak cała reszta, pojechała na zakupy, wciągnął go w rozmowę, z której ciężko było mu się wywinąć, nie obrażając sklepikarza. Musiał wstąpić na posterunek obok, by powiedzieć Tringowi, że wszystko się nieco opóźni. Kiedy Alec dotarł do kuźni, usłyszał, jak na tyłach budynku poleciała wiązanka przekleństw. Przygryzł wargi, by się nie roześmiać. Obszedł budynek i ujrzał masywnego kowala, przykucniętego obok zdezelowanej ciężarówki, spuszczającego benzynę z baku. W powietrzu unosił się smród paliwa. Moss był naprawdę niezłym mechanikiem, skoro tak szybko uporał się z problemem. Alec zdążył w ostatniej chwili. - Fletcher, Scotland Yard. Już się poznaliśmy. Mam do pana kilka rutynowych pytań związanych z pańską córką. Mężczyzna zamarł i nawet się nie obejrzał. - Co? - warknął. - Ile pieniędzy chciał pan wyłudzić od lady Valerii, grożąc jej sprawą za złamanie obietnicy? - Pieniędzy! - odwrócił głowę i splunął. - Chciałem tylko kawałek papieru z pozwoleniem na budowę stacji benzynowej.
- Ale bez Grace nie miał pan na to szans, prawda? Cisza. - Mówił pan, że tej nocy, kiedy zniknęła, wrócił pan późno. O której pan wrócił i gdzie pan był? - A co to pana obchodzi? To wolny kraj. - Gdzie pan był i o której wrócił pan do domu? powtórzył Alec. - Byłem w Dog and Bone w Whitbury - powiedział ponuro kowal. - Nie wiem, o której. Nie mam zegarka, co nie? - Nieważne o której. Wrócił pan akurat wtedy, gdy córka... Wydając z siebie niezrozumiały okrzyk, Moss odwrócił się, wstając na równe nogi. Choć nie był wysoki, był zbudowany jak goryl. - Tak. Zabiłem tę małą zdzirę! - krzyknął. - Chciała mnie opuścić, jak ta suka, jej matka. Ale mnie nie powiesicie! chwycił za zardzewiały wał, leżący na pobliskiej stercie złomu i rzucił się na Aleca, biorąc potężny zamach. Alec odskoczył w tył. Wdepnął w plamę oleju i zachwiał się, wymachując bezradnie rękoma. Wał opadł w dół.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY - Dobry Boże - powiedziała Daisy, machając listem, który przyszedł tego ranka. - Muszę przyznać, że choć raz matka się spisała. - O co chodzi? - zapytała Bobbie. - Dodo, nie obżeraj się tak, bydlaku. Bastie, czy to marmolada, tam przy twoim łokciu? - Nie, dżem śliwkowy. Daisy podała marmoladę. - Pisze, że jej ogrodnik wybiera się na emeryturę i chętnie przyjmie Owena Morgana. Czyż to nie cudowne? Sir Reginald obiecał dać mu dobre referencje. Lepiej zadzwonię do pana Fletchera i zapytam, kiedy uwolnią Owena. - Zapytaj, kiedy nas uwolnią - powiedział Sebastian. - Obiecuję - powiedziała. Idąc do telefonu, wpadła na wspaniały pomysł. Mogliby z Phillipem zabrać Owena do Worcestershire w drodze do Londynu - cóż, nie było to zupełnie po drodze, musieliby zrobić niewielki objazd. Owen nie był zbyt duży i z pewnością zmieściłby się na dodatkowym fotelu. Daisy mogłaby zostać na noc w Dower House i sprawić przyjemność matce, a Phillip mógł podjechać do Malvern i spędzić wieczór z rodziną. W Cheshire Cheese telefon odebrała pani Chiver. - Chciałabym rozmawiać z inspektorem naczelnym, detektywem Fletcherem - powiedziała Daisy. - Dopiero co wyszedł, panienko - odezwała się gospodyni. - Słyszałam, jak mówił, że idzie do kuźni. Mam go zawołać? - Nie, dziękuję. Spotkam się z nim na miejscu. - W tym całym bałaganie Mossa z pewnością znajdzie miejsce, z którego niezauważona będzie mogła obserwować rozmowę z kowalem. Jeśli się pospieszy. Na szczęście miała na sobie ciepły tweedowy kostium i wygodne buty. Nie zawracając sobie głowy płaszczem,
wybiegła z budynku i ruszyła ścieżką do wioski. Mijając ogród zimowy, po raz setny zadała sobie pytanie, kto byłby na tyle głupi, by ukryć ciało w miejscu, w którym z pewnością zostałoby odnalezione. I po raz pierwszy znalazła odpowiedź: ktoś, kto miał wybrukowany ogród i uprawiał jedynie zardzewiały metal. Nie, Stan Moss nie mógł zabić własnej córki! To było nie do pomyślenia, wprost nie do wyobrażenia. Nawet kowal, prosty mechanik, musiał zdawać sobie sprawę, że bez ponownego sadzenia, rozkopana ziemia nie wyda kwiatów. Oczywiście, że wiedział, z przerażeniem zdała sobie sprawę Daisy. O to mu właśnie chodziło. Nienawidził lady Valerii, a cóż mogło bardziej zaszkodzić wrogowi niż odnalezienie zamordowanej pokojówki, zakopanej w ogrodzie? Nie mogła znieść myśli, że morderstwo mogło być zaplanowane. Spowodowanie śmierci córki poprzez uderzenie jej w przypływie furii i cyniczne wykorzystanie jej ciała wydawało się równie bezwzględne. Sebastian dziwił się, że Moss i jego matka nigdy nie przeszli do rękoczynów. Bobbie wspominała, że miał paskudny charakter. Daisy sama słyszała, jak groził Owenowi. A Alec był właśnie w drodze, by zadać mu pytania, które z pewnością go rozwścieczą. Daisy zaczęła biec. Nawet kiedy uświadomiła sobie, że będzie mu towarzyszył Tom Tring, nie zwolniła kroku. W dół ścieżką, przez furtkę, na drugą stronę ulicy i na tył rozpadającej się chaty... Gdy dotarła do szczytu budynku, usłyszała potężny ryk. Gruby głos, który pamiętała z rozprawy, wrzasnął: „Tak. Zabiłem tę małą zdzirę! Chciała mnie opuścić, jak ta suka, jej matka. Ale mnie nie powiesicie!"
Zwalniając nieco kroku, by chwycić wygiętą korbę rozruchową, ruszyła naprzód. Kowal właśnie opuszczał wał, prosto na Aleca, gdy z całej siły walnęła go w głowę. Moss przewrócił się jak ścięte drzewo i runął na ziemię. Alec leżał na plecach z zamkniętymi oczami i bladą twarzą, jęcząc i trzymając się za lewe ramię. Daisy upuściła korbę i upadła na kolana obok niego. - Alec - szepnęła. - Chyba go zabiłam. - Dobrze, że jego, a nie mnie, mój ty aniele zemsty. Próbował usiąść, a ręka zwisała mu bezwładnie z boku. Pomogła mu. - Chyba zaraz zwymiotuję - powiedział zdławionym głosem. - Nie! - jęknęła, kładąc dłonie zarówno na jego wilgotnym czole, jak i własnym. - To mi jest niedobrze. Och, Alec, czy strasznie cię boli? - Tak naprawdę to nie - odparł zdumionym głosem. Mam zdrętwiałą rękę, od ramienia aż po czubki palców. Ale czuję się okropnie. - To szok - wreszcie przypomniała sobie to, czego nauczyła się w szpitalu w czasie wojny. Wzięła się w garść i odsunęła kawałki złomu, na które upadł. Całe szczęście miał na sobie miękki kapelusz, który ochronił mu głowę. - Musisz się znowu położyć i nie ruszać ramieniem, nawet jeśli nie boli. Obawiam się, że niedługo zacznie. Pozwolił, by pomogła mu się położyć na bruku, a złożony filcowy kapelusz posłużył za poduszkę. - Daisy, gdyby nie ty, trafiłby w moją głowę. - Chwycił ją za rękę. - A ty kazałeś mi uważać! Nie możesz tracić ciepła. Delikatnie wysunęła dłoń z jego uścisku, zdjęła żakiet i zarzuciła go na niego, po czym ponownie wsunęła ręce w jego dłonie. - Zadzwoniłam do zajazdu i pani Chiver powiedziała, że tu idziesz. Chciałam usłyszeć waszą rozmowę, ale po
drodze wszystko mi się ułożyło. Zdałam sobie sprawę, jak bardzo jest niebezpieczny, więc przybiegłam, by cię ostrzec. Alec, powinnam chyba zbadać mu puls i powstrzymać krwotok. - Jeśli krwawi, to znaczy, że jeszcze nie umarł. - Nie jestem pewna. Nawet nie patrzyłam, ale walnęłam go z całej siły. Lepiej... Nagle za rogiem kuźni pojawił się Phillip i Daisy poczuła ogromną ulgę. Po chwili usłyszała dźwięk przypominający galopujące konie pociągowe. To był Tom Tring i posterunkowy Rudge, obaj mocno zdyszani. Phillip zatrzymał się w pół kroku i patrzył na nich szeroko otwartymi oczami. Był nieogolony, jego jasne włosy sterczały na wszystkie strony, kamizelkę miał źle zapiętą i nie zdążył zapiąć kołnierzyka, a co dopiero założyć krawatu. - Rany boskie, Daisy - krzyknął. - Co tu się dzieje? Daisy wybuchła płaczem. - Stan Moss próbował zabić Aleca i chyba go zabiłam. - Uspokój się, kochana, nie płacz. - Po kieszeniach poszukiwał chusteczki, ale jej nie znalazł. - Fletcher żyje, choć nie wygląda najlepiej, a nawet jeśli załatwiłaś tamtego typa, to drań na to zasłużył. - Zgadzam się! - krzyknął Alec. - On zabił Grace - szlochała Daisy. - Własną córkę. Słyszałam, jak się przyznał. - I tak za to zawiśnie - powiedział sierżant Tring, klękając obok kowala. - Jeśli, rzecz jasna, panienka nie zaoszczędziła katowi roboty. Nie, już do siebie dochodzi i zaraz zacznie się awanturować. Dobrze, że wziąłem kajdanki. Panie Petrie, proszę dać panience moją chusteczkę, a pan, panie Rudge, da mi swoją, to zawiążę mu na głowie. Nie ma pan chyba zamiaru kopnąć w kalendarz, co, szefie?
- Jeszcze nie, Tom. - Alec uniósł głowę, ale po chwili opuścił ją z sykiem. - Petrie, podejrzewam, że potrzeba co najmniej dwóch ludzi, by obezwładnić Mossa. Mógłby pan pójść na komisariat i zadzwonić do Chester? - głos mu się załamał. Daisy nachyliła się nad nim mocno zaniepokojona, a Tring przejął dowodzenie. - Proszę zapytać o nadinspektora Higginbothama. Ma już przygotowany radiowóz. Niech mu pan powie, że potrzebujemy też karetki i lekarza. - Już się robi - odparł Phillip. - I proszę zabrać ze sobą pannę Dalrymple - dodał słabym głosem Alec. - Nie! Zostanę z tobą do przyjazdu lekarza. - Niech panienka sprowadzi moją żonę - odezwał się Rudge. - Zna się trochę na tym. Proszę jej powiedzieć, co się stało. - Proszę, Daisy - błagał Alec. - Nie chcę, żebyś tu była, gdy Moss odzyska przytomność. Obiecuję, że nie wyzionę ducha w czasie twojej nieobecności. - Dobrze, ale wrócę z panią Rudge. Alec i Phillip wymienili spojrzenia. - Nic z tego, Daisy - powiedział z nieoczekiwaną stanowczością Phillip. - Chodź już. Pomógł jej wstać i trzymając ją mocno za ramię, wyprowadził z pola walki. - Naprawdę, Daisy - powiedział z wyrzutem, gdy szli opustoszałą ulicą. - Nie wypada, byś wdawała się w tego typu awantury. - Nie wypada, też coś! To co, miałam pozwolić, by Moss zabił Aleca? - Do licha, nie, ale ja bym go powstrzymał, gdybyś na mnie poczekała.
Daisy zdała sobie sprawę, że czuł się urażony. - Ale zjawiłeś się zbyt późno - zauważyła. - Choć bardzo się ucieszyłam, gdy cię ujrzałam. Skąd ty się w ogóle wziąłeś w kuźni? - Pani Chiver zmartwiła się, gdy usłyszała, że wybierasz się tutaj, szczególnie że policja była już w drodze. Piłem akurat herbatę w łóżku, gdy mi o tym powiedziała. Daisy popatrzyła na niego i uśmiechnęła się. - Założę się, że nigdy wcześniej nie pojawiłeś się publicznie w takim stanie. Phillip zerknął w dół i dotknął rozpiętego kołnierzyka. - Spieszyłem się - powiedział z zażenowaniem. - Ty też nie prezentujesz się najlepiej. Bez płaszcza, bez kapelusza, włosy potargane. - Zimno mi. - Zadrżała i objęła się. Nagle poczuła się wykończona. Daisy z przyjemnością usiadła w przytulnym salonie państwa Rudge z filiżanką mocnej, gorącej, przesłodzonej herbaty, podczas gdy Phillip telefonował, a pani Rudge szykowała koce, bandaże i szalik, który miał posłużyć jako temblak. Nawet nie protestowała, gdy Phillip nalegał, by zawieźć ją do rezydencji, choć kazała mu przysiąc, że szybko wróci do kuźni, by upewnić się, że nie wydarzyło się nic strasznego. - Przyjadę po ciebie o drugiej - powiedział, gdy wjechał do tunelu przy drzwiach wejściowych. - Do miasta dojedziemy dopiero późnym wieczorem, ale do tego czasu powinnaś się czuć lepiej. Z trudem oderwała myśli od bladej twarzy Aleca i nieruchomej postaci Mossa. - Zupełnie zapomniałam, że dziś wyjeżdżamy. Phil, możemy pojechać na jedną noc do domu?
- Oczywiście, kochana. - Phillip przyglądał się jej uważnie. - Po tym wszystkim, co przeszłaś, z pewnością chcesz zobaczyć się z matką. - To nie ma nic wspólnego z matką. A przynajmniej nie tylko. Chodzi o to, że matka zatrudni Owena Morgana. Możemy go wziąć na dodatkowy fotel. - Do diabła, Daisy... - Dziękuję, Phil, kochany jesteś - stanęła na palcach, by pocałować go w policzek, i uciekła do domu. W holu natknęła się na Moody'ego. - Panna Roberta o panią pytała, panienko - powiedział cierpko. - Jest w pokoju dziennym. Pojawienie się Daisy wzbudziło nie lada sensację. Bobbie podbiegła do niej. - Daisy, gdzie ty się do licha podziewałaś? Poszłaś zadzwonić, a za chwilę Moody mówi nam, że wybiegłaś z domu bez płaszcza, kapelusza, bez niczego. A teraz nie masz na sobie nawet żakietu! - Musiałam przykryć Aleca, żeby nie zmarzł. - Zaczęła się trząść i szybko zakryła ręką usta, gdy poczuła, że znowu robi jej się niedobrze. - Chryste! Chodź, usiądź tutaj, jesteś biała jak ściana. Bobbie objęła ją ramieniem i pomogła jej usiąść. - Pochyl głowę między kolana. Dziękuję, Ben. Ben wyrzucił z wazonu starannie ułożone kwiaty i przyniósł Daisy puste naczynie. Przez moment myślała, że naprawdę będzie jej potrzebne i że publicznie się upokorzy. Ale po chwili przestała odczuwać zawroty głowy. Wzięła kilka głębokich wdechów i poczuła, jak pod palcami Bobbie jej tętno zwalnia. Harcerski kurs pierwszej pomocy z pewnością przyda się nauczycielce gimnastyki, pomyślała.
- Już mi lepiej - powiedziała, siadając prosto. Sebastian wsunął jej do rąk szklaneczkę brandy i posłała mu drżący uśmiech. - Dziękuję. Przepraszam, straszna ze mnie fujara. - Daj spokój, nie bądź głuptasem - odezwała się Bobbie. Choć umieramy z ciekawości, by dowiedzieć się, co się stało. Jeśli tylko czujesz się na siłach, by o tym mówić. Pociągnęła łyk brandy i ognisty napój przegonił resztki chłodu. - Oczywiście, że wam powiem. Tak naprawdę to dość ekscytujące, choć wtedy wydawało się okropne. - Trzęsąc się, upiła kolejny łyk. Wszyscy usiedli. Bobbie i pan Wilkinson na sofie, trzymając się za ręce, a Sebastian i Ben na oddalonych od siebie krzesłach. Daisy zrobiło się żal, że ciągle musieli się ukrywać i nadal będą zmuszeni to robić. Przynajmniej Ben wyglądał o niebo lepiej, po tym jak całą niedzielę spędził w łóżku. - No, dalej - zachęcała Bobbie. Opowiedziała im całą historię, od chwili gdy zadzwoniła do Cheshire Cheese do momentu, gdy pani Rudge wyruszyła, by nieść rannym pomoc i wsparcie. Koszmar minął, gdy ubrała go w słowa, choć wiedziała, że okropne wspomnienia będą ją jeszcze prześladować. - Phillip nie pozwolił mi wrócić do kuźni - zakończyła. Nie wiem, co było dalej. - Rany boskie - powiedział z uznaniem Sebastian. - Jesteś prawdziwą bohaterką. - Nie ma co do tego wątpliwości - dodał Ben. Daisy oblała się rumieńcem. - Nie, to nieprawda. Po prostu nic innego nie mogłam zrobić. - Mogłaś zemdleć przed, a nie dopiero po wszystkim zauważyła Bobbie. - Albo być zbyt wrażliwa, by go porządnie
walnąć. Widzę, że Dodo już komponuje poemat na twoją cześć. Jej narzeczony faktycznie wydawał się być we własnym świecie, choć trudno było powiedzieć, czy rzeczywiście rozmyślał nad poematem na cześć Daisy. To byłoby całkiem miłe, pomyślała, o ile byłaby to poezja, którą mogła zrozumieć. Na szczęście Bobbie nie wydawała się zazdrosna. - Mam nadzieję, że przyśle mi pan kopię - powiedziała dyplomatycznie. - Musisz nas kiedyś odwiedzić. W domu jest dodatkowy pokój. - Czerstwa, różowa twarz Bobbie nabrała jeszcze większych rumieńców. - Gdyby nie ty, Daisy, nigdy nie zdobyłabym się na odwagę... - A właśnie. Nie miałam okazji zapytać pana Fletchera, w jaki sposób domyślił się, że chodzi o Mossa, ale ponieważ kowal sam się przyznał, jestem pewna, że wszyscy jesteście wolni. Choć może lepiej poczekajmy na oficjalną wiadomość od pana Fletchera - dodała, przypominając sobie ich waśnie na temat tego, kto był podejrzanym, a kto nie. A potem zaczęła się zastanawiać, czy Alec nie był zbyt ranny, by kogokolwiek o czymkolwiek powiadamiać. - Albo pana Tringa - zakończyła nieszczęśliwym głosem. Czytając jej w myślach, Ben szybko powiedział: - Z pewnością ktoś cię powiadomi, jak tylko lekarz obejrzy inspektora. - Tak, oczywiście. Tring albo Phillip. Phillip przyjeżdża po mnie o drugiej, więc lepiej pójdę i zacznę się pakować. Tak, spakuję się, ale jeśli Alec będzie musiał zostać w szpitalu, poprosi Phillipa, by zawiózł ją do pobliskiego hotelu. Zmusiła się do uśmiechu. - Tak się cieszę, ze względu na was, że to był Stan Moss. Daisy, wyraźnie zmęczona, poszła na górę i odkryła, że Gregg, na polecenie lady Valerii, zdążyła już spakować jej
kufry. Zsunęła buty i położyła się na narzucie. Gdy się ocknęła, Bobbie lekko potrząsała jej ramię. - Daisy, już pora obiadu. Chcesz, żebym przyniosła ci na tacy? Zaglądałam wcześniej, ale spałaś. Dzwonił pan Petrie i mówił, że ręka i ramię pana Fletchera są tylko mocno poobijane. - Dzięki Bogu! - Zdejmując nogi z łóżka, Daisy nachyliła się, by założyć buty i ukryć łzy. - Och, Bobbie, tak się bałam, że zostanie kaleką na całe życie. - Dobre wieści, co? - Bobbie od razu przeszła do swoich spraw. - Pan Petrie nie wiedział, czy możemy już wyjechać, ale obiecał się dowiedzieć, zanim przyjedzie po ciebie. Mam nadzieję, że wszyscy ruszymy w trasę po was. Bastie poszedł do mleczarni, żeby powiedzieć tatusiowi, a mamie powie przy obiedzie. Trochę późno, ale czy można go winić? Dobrze się czujesz? Lepiej pójdę uczesać włosy. Chociaż Daisy zgubiła większość spinek, udało jej się znaleźć tyle, by zrobić przyzwoitą fryzurę. Może powinna przyjąć propozycję Bobbie i zjeść obiad w pokoju? To nie będzie przyjemny posiłek. Jednak czym prędzej zeszła na dół, obciążona, podobnie jak słoniątko Kiplinga (Nawiązanie do bajki Rudyarda Kiplinga Dlaczego słoń ma długi nos? z tomu Takie sobie bajeczki [przyp. tłum].), klątwą „wiecznej ciekawości". A może to był jednak dar. Bez niego Alec mógł być martwy. Kiedy dotarła do jadalni, Sebastian kończył opowiadać rodzicom historię Stana Mossa. Wyraz ulgi widoczny na twarzy lady Valerii zamienił się w wyraźną niechęć, gdy ujrzała Daisy. - A więc, panno Dalrymple, okazuje się, że była to tylko burza w szklance wody - powiedziała, zajmując swoje miejsce u szczytu stołu. - Pani i ten pani inspektor Flincher, zrobiliście
z igły widły. Mam nadzieję, że jest pani zadowolona z cierpienia, którego pani przysporzyła, a które na nic się nie zdało. - Niezupełnie na nic, lady Valerio - odparowała Daisy, gdy Moody i roztrzęsiona służąca nalewali zupę. - Bez dochodzenia inspektor naczelny Fletcher nie zacząłby Mossa podejrzewać i mogło mu się upiec. Poza tym chodziło też o oczyszczenie z zarzutów Owena Morgana. - Morgan! Mam nadzieję, że nie zamierza wrócić do Occles Hall po tym, jak został zatrzymany za morderstwo. - Ależ moja droga - zaprotestował sir Reginald. - To niesprawiedliwe w stosunku do chłopaka. - Niech się pan nie obawia, panie Reginaldzie powiedziała beznamiętnym głosem Daisy. - Przekonałam matkę, by go zatrudniła. - No tak, Maud Dalrymple zawsze była ckliwą miernotą prychnęła lady Valeria. - Matko, daj spokój - zaprotestował Sebastian. Daisy uśmiechnęła się do niego i potrząsnęła głową. Według lady Valerii niemal cały świat składał się z dających sobą manipulować miernot, nie było więc sensu, by się obrażać. Poza tym za niecałą godzinę Daisy opuści Occles Hall, a ze względu na Sebastiana, nie chciała niepotrzebnie złościć jego matki, zanim zdążył ujawnić jej swoje plany. Bez wątpienia lady Valeria dostanie szału. Czy Sebastian był zdolny do tego, by bronić swego zdania i nie poddać się? Na razie trzymał język za zębami, podczas gdy jaśnie pani gratulowała sobie, że wreszcie uwolniła Occleswich od szkaradzieństwa, jakim była kuźnia. Zdążyła też zdeprymować pana Wilkinsona, który ośmielił się zasugerować, że brak zgody na budowę stacji benzynowej oznaczał rzucanie kłód pod przyszły rozwój potęgi przemysłowej Anglii.
Późniejszemu zamyśleniu poety towarzyszył wyraźny błysk w oku i Daisy zdecydowała, że koniecznie musi go poprosić o kopię poematu na cześć teściowej. Sebastian zaczekał aż lady Valeria się uciszy, biorąc do ust łyżeczkę puddingu. - Skoro inspektor Fletcher zakończył dochodzenie powiedział - wszyscy jesteśmy wolni. - Dodo i ja możemy wyjechać w każdej chwili, jak tylko dostaniemy oficjalną zgodę - odezwała się lojalnie Bobbie, pragnąc wesprzeć brata. Lady Valeria przełknęła kolejną łyżkę. - Nigdy nie przejmowałam się niedorzecznymi żądaniami Fettera. Sebastianie, chciałbyś pojechać do miasta na dzień czy dwa? Sprawdzę mój kalendarz. Chyba dam radę to jakoś zorganizować. - Nie, matko - powiedział łagodnie Sebastian. - Ben i ja wybieramy się do Grecji. Niestety, hrabina miała akurat pełną buzię. Zakrztusiła się, jej twarz zrobiła się fioletowa, a oczy wyszły na wierzch, choć według Daisy nie wyglądała inaczej niż podczas zwyczajnego napadu złości. Syn poklepał ją po plecach i wsunął do rąk szklankę wody. Z trudem złapała oddech. - Nie bądź niemądry, Sebastianie - powiedziała, powoli dochodząc do siebie. - Mówiłam już, że kolejnej zimy zabiorę cię na Korfu. Może udałoby się nam jeszcze tej wiosny, skoro tak ci na tym zależy. - Przykro mi, matko, nie chodzi o wakacje na Korfu. Ben i ja chcemy zamieszkać w Grecji. Jedziemy do Londynu, jak tylko inspektor da nam zielone światło. Najpierw spotkam się z prawnikiem, to zajmie kilka dni. A potem pociąg do Marsylii i statek do Pireusu. Lady Valeria zmusiła się do śmiechu.
- Ależ z ciebie dziecko, mój drogi chłopcze. Cóż za niedorzeczne marzenia. Myślisz chyba, że życie to po prostu długie wakacje. - Tak to wygląda w domu! Chcę spróbować archeologii, a Ben nie będzie już musiał spędzać kolejnej zimy w Anglii. Życie jest tam tanie, mam dla nas pieniądze. Odwróciła się do Bena i rzuciła z nienawiścią: - Ty parszywy intrygancie! Oczywiście ty to wszystko wymyśliłeś, wykorzystując naiwnego chłopca... - Wcale nie - wtrąciła się szybko Daisy. - To był mój pomysł. Jeśli się pani nad tym zastanowi, dojdzie pani do wniosku, że to rozwiązuje mnóstwo problemów. Lady Valeria wytrzeszczyła oczy. Daisy już miała odejść od stołu i pójść po płaszcz, kiedy zjawił się Moody. - Inspektor naczelny, detektyw Fletcher tu jest, jaśnie pani - oznajmił. Bobbie podskoczyła do góry. - Świetnie! Chodź, Dodo. Wybacz nam, mamo. Bobbie wypadła z jadalni, a za nią ruszyli narzeczony, Sebastian i Ben. Alec, z ręką w temblaku, był w holu, gdzie siedział na jednym z krzeseł z misternie rzeźbionymi oparciami. Daisy wydał się okropnie blady. Bobbie podbiegła do niego, a on wstał, uśmiechając się. - Panno Parslow, panie Parslow, panie Goodman. Bez wątpienia słyszeli już państwo całą historię. Chciałem wam tylko powiedzieć, że Moss został aresztowany za morderstwo córki. - Świetnie! - krzyknęła Bobbie. - Daisy mówiła, że właściwie sam się przyznał. - Tak i jeszcze trochę się poawanturował. Grace wróciła do domu i oznajmiła mu, że wybiera się do Londynu. Wpadł w furię i ją uderzył, głównie z powodu tego, że jej wyjazd
rujnował jego szanse, by zmusić lady Valerię do wydania pozwolenia na stację benzynową. - Okropne! - Daisy się wzdrygnęła. - Miał obsesję. - Tak jak i matka - zauważył gorzko Sebastian. - Na swój sposób to klasyczna grecka tragedia - stwierdził Ben. Pan Wilkinson nagle doznał olśnienia. - Napiszę sztukę! - krzyknął. - Świetny pomysł - powiedziała Bobbie, przyglądając mu się z uznaniem. - Możemy już chyba wyjechać, panie Fletcher? - Jesteście wolni i możecie jechać, gdzie chcecie. Proszę mi wybaczyć, że wtrącałem się w wasze życie. Bobbie z miejsca zaprosiła go do swojego szkolnego lokum, jeśli byłby kiedyś w okolicy. Sebastian uścisnął mu dłoń. - Nieźle mnie pan wymaglował - stwierdził. - Ale nie żywię urazy. Czy Daisy panu wspominała, że za jej radą wybieramy się z Benem do Grecji, by tam zamieszkać? - A więc o to chodziło! Wiedziałem, że coś knuje. - Alec westchnął i pokręcił głową. Usta mu drżały. - Panna Dalrymple lubi się we wszystko mieszać. - Na szczęście dla nas wszystkich - powiedział z uśmiechem Ben. - Próbuję tylko pomóc - powiedziała z godnością Daisy. Alec... Panie Fletcher - poprawiła się, gdy w holu zjawiła się lady Valeria i sir Reginald. - Nic panu nie jest? Ręka się zagoi? - Tydzień lub dwa w temblaku, a potem przez kilka tygodni powolny, zanikający ból. To wszystko przez ten ciężki wał. Gdyby trafił mnie w głowę... Cóż, prawdopodobnie użył czegoś znacznie lżejszego w przypadku Grace, a dziewczyna padła trupem.
- Niech już pan nic nie mówi! - Daisy zadrżała i nagle poczuła, że chce jak najszybciej opuścić Occles Hall. - Phillip z panem nie przyjechał? - zapytała, sięgając po płaszcz, kapelusz, rękawiczki i szalik, które położyła na krześle stojącym obok. Sebastian pomógł jej założyć płaszcz, a Alec powiedział: - Nie, Petrie zawiózł Morgana do chaty ogrodnika, by zabrał swoje rzeczy. Powinni tu być lada chwila. Daisy zaczęła się ze wszystkimi żegnać, dziękować i życzyć wszystkiego dobrego. Na jej uprzejme pożegnanie lady Valeria odpowiedziała prychnięciem. Całe towarzystwo ruszyło za nią i Alekiem do przedpokoju, w którym stała już sterta walizek. Zadzwonił dzwonek do drzwi. Sebastian otworzył i w progu pojawił się Phillip. Moody zjawił się z niemal radosnym wyrazem twarzy, by pomóc mu wynieść bagaże Daisy. Daisy pomyślała, że kamerdyner nie mógł się już doczekać, kiedy wszyscy wyjadą i wreszcie będzie mógł dać odpocząć nogom. Jeszcze ostatnie słowa pożegnania i znaleźli się na zewnątrz, a masywne drzwi zaczęły się zamykać. Daisy usłyszała, jak Bobbie mówi: „Chodź, Dodo, musimy spakować nasze szczoteczki do zębów". - My też, Ben - powiedział Sebastian. - Reginaldzie, zrób coś! - krzyknęła lady Valeria surowym głosem. Daisy zerknęła w tył, zobaczyła jej bladą, zrozpaczoną twarz i po raz pierwszy zrobiło jej się żal hrabiny. - Chyba wrócę już do mleczarni, moja droga - powiedział nieobecnym głosem sir Reginald. Drzwi zamknęły się z hukiem i Daisy odetchnęła z ulgą. W słabym świetle tunelu dojrzała Owena, skulonego na dodatkowym fotelu pod statywem, aparatem, maszyną do pisania i własnym skromnym dobytkiem. Biedaczek wydawał
się oszołomiony. Na zewnątrz, po drugiej stronie fosy, Tring i Piper czekali w austinie na Aleca. Phillip otworzył drzwi pasażera. Cieszył się, że wreszcie zabierał Daisy z Occles Hall, choć żaden z domowników nie okazał się mordercą. Daisy naciągnęła mocno kapelusz, przewiązała go szalikiem i zawiązała pod szyją. - Cieszę się, że zobaczę się z matką, zanim obetnę włosy powiedziała, wsiadając do swifta. - Jednak się zdecydowałaś? - Phillip był zrozpaczony. Szkoda. - Na litość boską, Phil, przecież sam mówiłeś... Alec, jak myślisz, będzie mi pasować? - Nie śmiałbym wyciągać pochopnych wniosków bez dowodów - odpowiedział detektyw. - Poczekam, aż zobaczę na własne oczy. - Na własne oczy! - krzyknął zrozpaczony Phillip. Co innego paradować z policjantem na tym pustkowiu, ale nikt nie mówił, że będzie ją ścigał również w mieście! - Z pewnością odwiedzę pannę Dalrymple w Londynie powiedział spokojnie Fletcher, ale Phillip miał niejasne przeczucie, że był rozbawiony. - Żeby zdać jej relację ze sprawy, rzecz jasna. Obawiam się, że będzie świadkiem. - Cudownie! - krzyknęła Daisy. - Prawdziwy proces, a nie tylko... Drzwi otworzyły się i wszyscy się odwrócili. W progu pojawił się sir Reginald, niosąc w rękach duży, okrągły, owinięty papierem przedmiot. - Niemal zapomniałem - powiedział przepraszającym tonem. - Obiecałem pani ser, panno Dalrymple. Do widzenia, moja droga. Dziękuję za wszystko, co pani zrobiła. Phillip niechętnie odebrał od niego pakunek i starszy mężczyzna oddalił się w kierunku mleczarni. Phillip położył
ser na kolanach Morgana, wsunął się za kierownicę i sięgnął po rozrusznik. Opierając zdrową ręką na szybie, Fletcher nachylił się do niego. - Petrie, otrzyma pan z centrali list z podziękowaniami powiedział. Cóż, nie był wcale takim złym gościem. - A pani, panno Dalrymple, otrzyma oficjalną pochwałę za odwagę. I nieoficjalne ostrzeżenie przed... - Wiem - przerwała mu Daisy, uśmiechając się do niego w niezwykle intymny sposób. - Przed wtrącaniem się!