Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 8 Doktorat z zabijania Dziękuję Johnowi Thackrayowi, archiwiście Muzeum Historii Naturalnej w Londynie, ...
13 downloads
15 Views
1MB Size
Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 8
Doktorat z zabijania
Dziękuję Johnowi Thackrayowi, archiwiście Muzeum Historii Naturalnej w Londynie, który cierpliwie odpowiadał na moje liczne pytania i pokazał mi prywatne obszary muzeum; oraz jego asystentce, Claire Bunkham. Wszelkie błędy, pominięcia, nieścisłości czy zmiany faktów są wyłącznie moim dziełem. Doktor (później sir) Arthur Smith Woodward jest jedynym autentycznym pracownikiem muzeum spośród wszystkich postaci. Wierzę, że należycie go oceniłam. (W 1923 roku dyrektorem faktycznie był sir Sidney Harmer, ale Daisy, na szczęście, nigdy go nie spotkała). Pozostali pracownicy muzeum, policjanci i spółka, z wyjątkiem człowieka od efektów specjalnych, O'Briena, są postaciami fikcyjnymi.
Droga jest wyboista, a karawan nie ma resorów, słuchajcie pieśni żałobnej smutnego kierowcy, grzechocząc kośćmi po kamieniach... Thomas Noel
ROZDZIAŁ PIERWSZY Lipiec 1923 Wbiegł po schodach z piwnicy i otworzył drzwi, które nie pozwalały zwiedzającym wchodzić do prywatnych pomieszczeń muzeum. Lekko je uchylił i usłyszał głosy w północnym holu. Zastygł bez ruchu, niczym zahipnotyzowany, drżąc na całym ciele. - Niezły labirynt, co, sierżancie? - Posterunkowy musiał wejść po schodach po drugiej stronie holu. - Trochę tu strasznie, bulgoczące rury pod sufitem, a do tego te wszystkie kolumny, na których poruszają się cienie, gdy przechodzi się obok z latarką. I wszędzie pełno kości i martwych przedmiotów - uch! Jak jakieś kata... coś tam. - Katakumby. Ale pan skupia się na żywych ludziach, Jones. Czy jest ktoś w gabinetach na dole? - Nie, w letnie wieczory większość nie pracuje po godzinach. - W jednym z pomieszczeń z ptakami jest jakiś gość, który wypycha cudowronka. Piękny ptak. - Jeden z tych wypychaczy - zasugerował posterunkowy. - Wypychaczy zwierząt. Jest też parę osób w bibliotekach, z nosami wetkniętymi w zakurzone książki. Osobiście wolałbym być na zewnątrz i wąchać róże. - Oj, nie pogardziłbym dziś patrolem, piękny dzień. - Ale na patrolu nie ma czajnika - zauważył sierżant. Chodźmy zaparzyć herbatę. Twitchell powinien zaraz zejść na dół. Ich głosy zaczęły się oddalać. Towarzyszył im brzdęk ogromnego pęku kluczy sierżanta i tupot policyjnych butów na mozaikowej posadzce, odbijające się głucho w olbrzymim budynku muzeum. Nasłuchujący zawahał się. Trzeci policjant, posterunkowy Twitchell, prawdopodobnie zejdzie głównymi schodami, po
zakończeniu pierwszego nocnego obchodu górnych pięter. Nawet jeśli dziwnym zrządzeniem losu zszedłby tymi schodami, nie zaprzątałby sobie głowy tym, że spotkał kolejnego pracującego do późna wypychacza zwierząt czy czytelników w bibliotekach. Lepiej jednak, żeby nikt go nie widział. Został tam, gdzie stał, nasłuchując kolejnych kroków. Ale słyszał jedynie własny oddech. Ogromny wiktoriański budynek tłumił ciężkie kroki trzech policjantów, nie zdradzając ich położenia. Dwóch z nich powinno już dotrzeć do policyjnej dyżurki przy głównym wejściu, ale czy trzeci już do nich dołączył? Mijały cenne minuty, a on wciąż nasłuchiwał. Twitchell z pewnością zszedł już głównymi schodami. Bezgłośnie stąpając po schodach, w butach z gumową podeszwą, ponownie wbiegł na górę. Podjął decyzję. Nie miał już powodów, by przebywać na górnych piętrach. Lekko zdyszany dotarł do pierwszych drzwi. Instynkt podpowiadał mu: „Idź ostrożnie!", ale gdyby został przyłapany na tym, jak wygląda zza rogu, z pewnością wzbudziłby podejrzenia. Pewnym krokiem ruszył przed siebie. W długiej galerii nie było żywego ducha. Minął główne schody, trzymając się od nich z daleka, i zerknął w ich stronę. Kątem oka dostrzegł zarys nieruchomej postaci stojącej na szerokim podeście. Serce podeszło mu do gardła. Sir Richard Owen nie poruszył się, był z brązu. Ale w głównym holu odezwały się kroki. Stąpanie ciężkich butów nie przypominało kroków naukowca - a więc wszyscy trzej gliniarze byli już na miejscu. Kusiło go jednak, by wyjrzeć przez balustradę i upewnić się, że był to istotnie trzeci z policjantów, a nie zagubiony pracownik muzeum. Zmusił się, by iść dalej, wzdłuż oszklonej
części galerii. Pomiędzy nim a jego pokusą maszerowała cicha, nieruchoma parada żyraf i okapi. Cztery schody w górę, następnie, po prawej stronie, wyrosły schody na drugie piętro, nad głównym holem. Ciężka, czarna brama z kutego żelaza prowadząca do galerii minerałów zamykała mu drogę po lewej stronie, a naprzeciw znajdował się prywatny gabinet Pettigrewa. Kustosz mineralogii właśnie rozpoczął coroczny dwutygodniowy urlop. Zakątek był pełen cieni. Nie przewidział, że jego sylwetka odbijająca się na tle drzwi z matowego szkła będzie aż tak widoczna z galerii żyraf i ze schodów. Kucając poniżej poziomu szkła, poszukał w kieszeni spodni kluczy. Przez przypadek odkrył, że klucz do gabinetu kustosza geologii otwierał również znajdujący się bezpośrednio nad nim gabinet Pettigrewa. Tak się złożyło, że pewnego dnia w zeszłym roku był świadkiem tego, jak doktor Smith Woodward, w typowy dla siebie sposób, zapodział gdzieś własne klucze i pożyczył je od Pettigrewa. W tym momencie w jego głowie zrodził się genialny plan. Staruszek zapominał o wszystkim, co nie było bezpośrednio związane z jego ukochanymi skamielinami, dzięki czemu pożyczenie jego kluczy i dorobienie kopii nie stanowiło żadnego problemu. Dorobiony klucz zazgrzytał w zamku i serce podeszło mu do gardła. Obejrzał się za siebie, ale obserwowała go jedynie Giraffd camelopardalis, patrząc na niego szklanym wzrokiem. Klucz przekręcił się w zamku. Wyciągnął chusteczkę i potarł nią wilgotne czoło, po czym użył chusteczki, by przekręcić gałkę. Drzwi się otworzyły. Wszedł do środka, szybko zamykając je za sobą... ...i zostawiając na zewnątrz cholerny klucz.
To był głupi błąd, przez który mógł zostać złapany. Zdecydował jednak, że zaryzykuje i zostawi tam klucz na parę minut. Musi szybko znaleźć klucze Pettigrewa albo cała sprawa się sypnie. Oczywiście, jeżeli kustosz mineralogii zabrał je do domu, sprawa i tak była skazana na porażkę. Odłożył chusteczkę, wyciągnął lekkie letnie rękawiczki i omiótł wzrokiem obszerny pokój. Dwa ogromne okna wpuszczały do środka mnóstwo światła, mimo rosnących na zewnątrz drzew i późnej pory. Na wieszakach za drzwiami wisiał jedwabny szalik w brązowy i niebieski wzór paisley. Klucze nie wisiały niestety ani obok, ani pod spodem - sprawdził. Na stole warsztatowym po lewej stronie, pod wschodnim oknem, leżały przeróżne narzędzia i około tuzina skał różnej wielkości i koloru, które w jego oczach niczym się nie różniły i były mało interesujące. Pettigrew najwyraźniej lubił widok drzew i omnibusów, dorożek, taksówek i konnych powozów na Cromwell Road, bo urzędowe biurko było skierowane na południowe okno. Przy ścianie po prawej stronie stały szafa na dokumenty i regał na książki. Biurko, sekretarzyk i regał, odpowiednie do rangi kustosza, były identyczne jak w gabinecie Smitha Woodwarda piętro niżej. Miał się dopiero przekonać, czy klucze do nich również pasowały. Podszedł do biurka i wyciągnął środkową szufladę, znajdując w niej papier, koperty, bloczek ze znaczkami za pół pensa, bibułę i blok. W pierwszej szufladzie po lewej stronie były stare pióro z pękniętą nakrętką, buteleczka ciemnogranatowego atramentu i jeszcze jedna z tuszem, nóż do papieru i różne inne drobiazgi. Druga szuflada była zamknięta.
Klucz do biurka Smitha Woodwarda przekręcił się w zamku. Dzięki Boże za standardowe urzędowe szafki! Szuflada wysunęła się, ukazując cały pęk kluczy. Przez chwilę przyglądał się im, nie mogąc uwierzyć we własne szczęście. Leżały przed nim wielki żelazny klucz do żelaznej bramy i trzy breloczki z mniejszymi mosiężnymi kluczami do gablot wystawowych. Te ostatnie miały nawet karteczki z numerami poszczególnych gablotek, które otwierały. Poczuł, że zbliża się coś nieuchronnego. Wszystko zdawało się mu sprzyjać: klucze, które wpadły mu w ręce; nieobecność Pettigrewa akurat w czasie krótkich letnich nocy, kiedy nie trzeba było korzystać ze zdradliwej latarki; jeden szczęśliwy zbieg okoliczności za drugim. Fortuna sprzyjała tym, którzy mieli odwagę, trochę oleju w głowie i cierpliwość, by wykorzystać okazję, gdy się nadarzała. To dzięki cierpliwości dzisiejsza noc była możliwa, ale przez kilka kolejnych godzin czas miał kluczowe znaczenie. Podniósł klucze. Wszystkie, z wyjątkiem dużego, wsunął do kieszeni, by nie brzęczały, i ruszył do drzwi. Nie musiał już być ostrożny, przekroczył linię. Gdyby został złapany na tym, jak wychodzi z gabinetu Pettigrewa z jego kluczami, nie potrafiłby tego w żaden sposób wytłumaczyć, byłby ugotowany. Lekko uchylił drzwi i przez wąską szparę wyjrzał na zewnątrz. Ale niewiele się dowiedział. Zamknął oczy, przechylił głowę i zaczął nasłuchiwać. Serce waliło mu jak oszalałe, ale do jego uszu nie dotarł najmniejszy dźwięk. Otworzył drzwi, wyszedł na zewnątrz i cicho je zamknął, po czym przekręcił klucz i zabrał go ze sobą. Przeszedł na palcach dziesięć długich metrów do żelaznej bramy osadzonej w ramie, która wypełniała cały łuk, skrywając drewniany i oszklony ekran oraz drzwi, które na szczęście przesłaniały
widok wnętrza, podobnie jak znajdujący się w środku podwójny rząd kolumn. Zacinający się klucz cicho się przekręcił. Dobrze naoliwione zawiasy ani razu nie skrzypnęły, a drzwi otworzyły się równie łatwo. Znalazł się w galerii minerałów. Tęsknym okiem zerknął na diament Colenso, ale sto trzydzieści karatów krystalicznego węgla za bardzo rzucało się w oczy, było zbyt rozpoznawalne. Pozostałe diamenty minął z wyraźną pogardą. To były tylko kopie znanych kamieni, w tym nieoszlifowany Cullican, potwór mający ponad trzy tysiące karatów. Bez jubilerskiej lupy ciężkie ołowiowe szkło, wynalezione wieki temu przez Herr Strassera, było niemal nie do odróżnienia od oryginału. To były przedmioty nieożywione, niezmienne, o sztucznej wartości i nie różniły się niczym poza wielkością. Ich studiowanie niczego nie uczyło. Co to za różnica, czy zwiedzający gapili się na autentyczne klejnoty, czy na podróbki? Posuwając się do przodu, otwierał gablotę za gablotą. Wewnętrzne kieszenie jego marynarki napełniały się ametystami, szafirami, granatami, topazami, akwamarynami, rubinami, szmaragdami. To miłe ze strony sir Arthura Churcha, że przekazał muzeum swoją wspaniałą kolekcję! Zawahał się nad rubinem zakarpackim. Był to nadzwyczaj duży kamień, sławny jakieś pół wieku temu. Jednak niewiele kolorowych kamieni zyskiwało długowieczną sławę największych diamentów. Choć waga też miała znaczenie. Olbrzymi rubin był więcej wart niż diament. Wsunął go do kieszeni. Pod łukiem prowadzącym do pawilonu z meteorytami stała gablota pełna cennych kamieni wymienionych w Biblii. Nie chcąc kusić losu, zostawił je w spokoju.
Tylne drzwi znajdowały się tuż obok, a za nimi rzadko używane schody prowadzące prosto do piwnicy. Miał klucz do tych drzwi. Niestety, niewinne drewno było dodatkowo opancerzone stalowym zabezpieczeniem, do którego klucz miała tylko policja. Nie miał wyjścia, musiał wrócić tam, skąd przyszedł. Wrócił północnym przejściem, rozglądając się na boki, by upewnić się, że pozamykał wszystkie gabloty. Czy zamknął za sobą żelazną bramę? Czując, jak ogarnia go panika, nie mógł sobie przypomnieć. Posterunkowy pewnie sprawdzał ją podczas każdego obchodu. Posterunkowy, wypiwszy swoją herbatę, mógł być już w drodze na górę. Brama była oddalona o jakieś sześćdziesiąt metrów, niemal całą długość galerii. Najpierw chciał rzucić się do ucieczki. Zalewając się potem, zmusił się, by zachować spokój i pomyśleć. Jednak potrzeba szybkości zwyciężyła. Dudniąc butami o ziemię, rzucił się do wyjścia. W jego wypchanych kieszeniach brzęczały klucze. Podejrzanie wypchanych - nie przewidział tylu szczegółów! Ale powrót do gabinetu Pettigrewa, by odłożyć klucze do jego biurka, zająłby zbyt wiele czasu. Gdy zbliżył się do wyjścia, zwolnił kroku i zatrzymał się po jednej stronie łuku, dysząc ciężko. Wyciągając szyję, spojrzał przez szybę i zauważył, że brama wciąż była zamknięta. Nie patrzyły na niego żadne policyjne oczy. Zgięty wpół skradał się do przodu, poniżej poziomu szklanych paneli, po czym sięgnął do klamki od wewnętrznych drzwi. Zamknął je zupełnie niepotrzebnie. Cholera, zaklął pod nosem. Co za strata czasu! Poszukał kluczy, uchylił drzwi, nasłuchiwał, wysunął rękę, by sprawdzić bramę. Również była zamknięta. Niepotrzebnie panikował.
Duży klucz bez problemu się przekręcił. Chwilę później był już na zewnątrz, gorączkowo zamykając za sobą drzwi i bramę. Nasłuchiwał stąpania butów. Najbliższe schody znajdowały się w zaułku tuż za rogiem, obok gabinetu Pettigrewa. Wcześniej ich unikał, ponieważ na parterze otwierały się na gabinet Smitha Woodwarda, tuż obok policyjnej dyżurki. Teraz, czując, że czas przecieka mu przez palce, otworzył drzwi na górze i z duszą na ramieniu zszedł na palcach po wąskich, ponurych schodach, trzymając się za kieszenie, by nie brzęczały klucze. Na parterze tylko ściana i jakiś metr lub dwa dzieliły go od policjantów. Wreszcie znalazł się z powrotem w piwnicy, w słabym świetle, pod bulgoczącymi rurami. Oparł się o ścianę z żółtej cegły i wytarł czoło. Nigdy więcej nie skorzysta z tych wykańczających nerwowo schodów. Jeszcze tylko kawałek, do szatni dla pracowników, i był bezpieczny. Zostawił tu kapelusz i aktówkę. Od tej pory był już zwyczajnym pracownikiem w drodze do domu. Jak każdego dnia wyszedł z muzeum przez drzwi na tyłach piwnicy. Zwyczajne wyjście dla pracowników, zabezpieczone systemem Yale. Każdy pracownik posiadał klucz, choć go nie potrzebował, żeby wyjść. Szedł pod arkadami do Queens Gate i skierował się na południe w stronę stacji metra South Ken. Tam pokazał na bramce bilet miesięczny i zanurzył się w podziemiach. Przyspieszył kroku, gdy usłyszał podziemny łoskot obwieszczający nadjeżdżający pociąg. Wychodząc na peron otwarty na ciemniejące niebo, automatycznie skierował się na zachodnią stronę. Wtedy przypomniał sobie, że nie jechał do domu. Powiedział im, że został poproszony o wygłoszenie wykładu w Cambridge i wygodniej mu będzie tam przenocować. Odwrócił się i skierował na peron wschodni. Pierwszy pociąg
jechał w stronę linii metra Inner Circle, ale i tak do niego wsiadł. Im szybciej oddali się od muzeum, tym lepiej. Będzie mógł się przesiąść na Marble Lane i wsiąść do pociągu linii District Line do Whitechapel. Kiedy wrócił do Kensington, na szarym londyńskim niebie pojawił się różowy świt. Był zmęczony i głodny. Spacerując wśród gwarnej hebrajskiej społeczności Whitechapel, czuł się jak na świeczniku i nie chciał wchodzić do którejś z licznych kafejek, by coś zjeść. Poza tym nie miał pojęcia, co za dziwaczne i obce mikstury tam podawano. Zresztą śpieszył się. Za chwilę miała się zjawić cała armia służących, by zamiatać, szorować, ścierać kurze i polerować. Musiał wyjść przed nimi. Pośpiech i brak snu nie mogły prowadzić do niedbałości, pomyślał, ale zbytnia ostrożność nie mogła go spowolnić. Jeśli go zobaczą, w żaden sposób nie zdoła wyjaśnić swojej obecności o tak wczesnej porze. Wślizgując się przez drzwi do piwnicy, skierował się na zachodnią stronę skrzydła, gdzie znajdowały się schody prowadzące na drugie piętro. O tej porze było to najbezpieczniejsze miejsce, by przejść do centralnego bloku. Posterunkowy na górze będzie później zajęty pilnowaniem służących. O tak wczesnej porze prawdopodobnie był z kolegami w policyjnej dyżurce na parterze, pijąc nieskończone ilości herbaty, by nie zasnąć. Jeśli robił wcześniej obchody, mógł już nie wchodzić powyżej pierwszego piętra. W słabym świetle poranka znajdująca się na drugim piętrze galeria ssaków wyższych wydawała się ponurym miejscem. Czające się w sztucznej dżungli goryle wyglądały tak, jakby za chwilę miały skoczyć. Raz czy dwa był gotowy przysiąc, że któryś z szympansów czy inna małpa odwróciły głowę, by mu się przyjrzeć, gdy mozolnie maszerował obok nich.
Ludzkie szkielety po drugiej stronie sprawiły, że poczuł na plecach atawistyczny dreszcz. Jeśli miały taki wpływ na niego, mówił sobie, to żaden z tych niedouczonych policjantów nie wejdzie do galerii, dopóki światło słoneczne nie przegoni duchów. Dla porównania, stojąca na szczycie schodów masywna marmurowa rzeźba sir Josepha Banksa wydawała się niemal przyjazna. Zatrzymał się w cieniu ser Josepha, by posłuchać. Olbrzymia, tłumiąca dźwięki bryła budynku ciążyła mu teraz na duszy. Czuł się tak, jakby za jego plecami w każdej chwili mógł się pojawić policjant i poklepać go po ramieniu, zanim zdałby sobie sprawę z jego obecności. Bzdury! Policyjne buty było słychać z odległości co najmniej stu metrów, upomniał sam siebie. Przeszedł na schody i spojrzał w mrok. Nic się nie poruszyło. Niczym kolejny cień ruszył na palcach w dół, skręcając w prawo na podeście. Obserwowały go kolejne małpy, terakotowa banda wspinająca się na łuk nad schodami, zagadująca go po cichu. Dwadzieścia minut później wrócił tą samą drogą i wyszedł na zewnątrz przez drzwi do piwnicy. Sprzątaczki polerujące szklane gabloty w galerii minerałów pod czujnym okiem dyżurnego policjanta nie zauważyły, by czegoś brakowało. Podobnie jak goście, którzy zjawili się później, by zachwycać się diamentami i szafirami, zanim ruszyli do meteorytów. Naturalnie niczego nie brakowało. Jeszcze nie. Tak było w poniedziałkowy wieczór i wtorkowy poranek. W kolejny piątek pojechał po pracy do Whitechapel, by upewnić się, że wszystko szło zgodnie z planem. Zadowolony wrócił dopiero w kolejny piątek. Na szczęście dzień był słoneczny, choć chłodny i wietrzny. Wyruszył w południe, wychodząc z muzeum z aktówką, jakby
miał zamiar zjeść lunch w Kensington Gardens. Z tym że tego dnia w aktówce nie było kanapek. Teczka wypełniona była banknotami, dorobkiem całego życia. Siedząc w metrze, które terkotało pod West Endem i City, zastanawiał się, czy nie zwariował. Mógł jeszcze zawrócić, otworzyć na poczcie nowy rachunek oszczędnościowy i ponownie zdeponować te parę setek. Nikt by się nie dowiedział o tym, co już zrobił ani co planował zrobić wieczorem. Ale nie mógł już teraz porzucić nadziei. Nie teraz, kiedy zapłacił już połowę ceny, bez szans na odzyskanie pieniędzy. Poza tym to, co miał zrobić dziś wieczorem, nie było bardziej ryzykowne od tego, czego już dokonał, a może nawet mniej. Był sprytniejszy niż policja, sprytniejszy niż władze muzeum, sprytniejszy niż Pettigrew. Miał w sobie dość odwagi, by doprowadzić sprawę do końca, i cierpliwość, by czekać, aż czas zatrze za nim ślady. Pettigrew zawsze wracał z wakacji obładowany okazami skał. Dopóki gruntownie ich nie przebadał, nie interesował się niczym, co zostało już sklasyfikowane, skatalogowane, oznaczone i zamknięte na klucz. Minie co najmniej parę tygodni, jeśli nie miesięcy, zanim odkryje, że klejnoty w jego gablotach są równie fałszywe co „diament" Cullinana. Wychodząc z pociągu na stacji Whitechapel, ruszył wzdłuż hałaśliwej, anonimowej ulicy. Sztrasowe, fałszywe klejnoty były gotowe. Na jego oko wyglądały jak prawdziwe. Tamtego wieczoru, dwa tygodnie temu, staruszek zrobił zdjęcia i dokładnie zmierzył oryginały. Porównując kolory z tuzinami próbek, przysiągł, że zrobił idealne kopie. - Nigdzie nie dostanie pan lepszej jakości - oświadczył. Kiedy te kamienie zostaną pięknie oprawione, tylko ekspert będzie potrafił rozpoznać różnicę. Pańska żona będzie bardzo
dumna. Jeśli pan chce, mogę podać panu adres mojego kuzyna, który robi pierścionki, naszyjniki, bransoletki, chce pan? - Nie, dziękuję! - Postawił aktówkę na stole i otworzył ją. - Moja żona ma swojego ulubionego jubilera. Proszę. Spoglądając przez grube okulary, staruszek uważnie obserwował, jak przelicza każdy banknot. Po chwili ostrożnie wsunął każde ze swoich dzieł w oddzielną zamszową torebeczkę. Transakcja została dokonana. Kolejny most przekroczony. Czekał do późna, aż nawet najbardziej oddani pracy koledzy pójdą do domu. Wprawdzie przez to jego własna obecność była tym bardziej podejrzana, ale nie mógł pozwolić, by ktokolwiek go zobaczył! Tym razem musiał odłożyć klucze do biurka Pettigrewa. Bogowie najwyraźniej mu sprzyjali. Kiedy wychodził z galerii minerałów, nic nie poruszyło się ani między żyrafami i okapi, ani na schodach. Nie słychać było żadnych kroków. Skręcił w lewo i popędził w stronę gabinetu kustosza mineralogii. Wcześniej zabrał do ślusarza klucz, który poprzednio zgrzytał, i kazał go wygładzić. Teraz z łatwością obracał się w zamku, jak łyżka w jajku na miękko. W niecałe dziewięćdziesiąt sekund zdążył wejść do gabinetu i wyjść z niego. Zamierzał przejść obok żyraf i skorzystać z tylnych schodów na północnym krańcu korytarza, ale kiedy stanął przy głównych schodach prowadzących na drugie piętro, zmienił zdanie. Jeśli go zauważą, lepiej, żeby był jak najdalej od galerii minerałów. Bezpieczniej będzie pójść do głównego holu. Schody kusiły go, zakręcając nad holem w dole, ale oparł się pokusie. Byłby za bardzo widoczny. Wrócił, minął żelazną bramę i gabinet Pettigrewa, wejście do działu ze
ssakami mniejszymi - wszystko było wypchane, od mrównika po zebry. Teraz po prawej stronie miał schody, a poniżej cztery schodki prowadzące do Sekcji Brytyjskiej Populacji Ptaków. Nieopodal poruszył się jakiś cień. Serce podeszło mu do gardła. - Nie spałem, proszę pana - zaprotestował gruby głos. Ze swojego miejsca na schodach podniósł się tęgi policjant. Starszy mężczyzna zamrugał w zdumieniu oczami i ruszył do przodu, poprawiając marynarkę. - Chciałem dać nogom trochę odpocząć. Kolana nie są już takie jak dawniej. - Nie złożę na pana skargi, oficerze. - Słowa z trudem przecisnęły mu się przez ściśnięte gardło. Myślał tylko o tym, żeby jak najszybciej stamtąd odejść, nie robiąc niczego, co mogłoby utkwić staruszkowi w pamięci. Odwrócił głowę i z trudem powstrzymując się od biegu, ruszył między szklanymi gablotami, pilnie śledzony przez siewkę i gołębia. Policjant z pewnością pomyśli, że wyszedł z galerii ssaków mniejszych albo zszedł schodami z drugiego piętra. Tak czy siak, gość nie powinien się nikomu wygadać, że go widział, w obawie, że wyjdzie na jaw jego niedozwolona drzemka. Zamknęły się drzwi na klatkę schodową. Zbiegł po schodach, minął parter i ruszył do piwnicy. Posterunkowy - starszy człowiek - otumaniony snem z pewnością go nie rozpozna. Pewnie go nawet nie poznał. Policjant w Muzeum Historii Naturalnej nie mógł znać z widzenia każdego pracownika. Nie powinno wydarzyć się nic, co przypomniałoby mu o tym incydencie, ponieważ jeszcze długo nikt nie odkryje, że cenne kamenie zostały zastąpione fałszywymi. Nie powinien odkryć. Z trudem zwolnił kroku. Ponury korytarz wydawał się nie mieć końca. Wreszcie dotarł do jeszcze mroczniejszego,
otoczonego kolumnami zaułka pod wschodnim skrzydłem. Był już w połowie drogi, gdy nagle usłyszał stąpanie policyjnych butów. Zamarł za jedną z kolumn. Zwyczajny obchód? A może posterunkowy na górze zgłosił jego obecność? Oficer minął go w odległości nie większej niż trzy metry, machając wokół elektryczną latarką, tak że jej strumień docierał do najciemniejszych zakamarków. Jeśli było to przeszukanie, to nie było zbyt dokładne, choć alarmujące. Serce waliło mu jak oszalałe, dłonie się pociły. Po chwili ukrył się za kolumną z cegły. Może staruszek nabrał podejrzeń i zadzwonił do kolegów z głównego holu. Może postawili strażnika przy wyjściu z piwnicy? Nie śmiał wychodzić z klejnotami w rękach. Lepiej zamknąć je w gabinecie na noc i zabrać do domu jutro w południe, na koniec krótkiego sobotniego dnia pracy, kiedy będzie jednym z wielu opuszczających budynek pracowników. Nie, nie chciał trzymać ich w domu. Nie wiedział, ile czasu zajmie mu znalezienie kupca, a kiedy fałszywe klejnoty zostaną odkryte, policja może zacząć przeszukiwać mieszkania. A jeśli kradzież zostanie odkryta przed jutrzejszym dniem? Bezpieczniej będzie ukryć prawdziwe kamienie gdzieś w muzeum, dopóki sprawa nie przycichnie. Jeżeli wtedy zostaną znalezione, nic nie będzie wskazywało na niego. Światło latarki oddaliło się, a kroki ucichły. Wypuszczając powietrze, które nieświadomie wstrzymywał, znalazł odpowiedź. Idealnie! Mógł ukryć klejnoty jutro rano, zanim muzeum zostanie otwarte dla zwiedzających, i nikt, kto go zobaczy, nie będzie go pytał, co robi. Nikt nie pomyśli, by tu zajrzeć,
niezależnie od tego, na jak długo je zostawi. Gdy nadejdzie odpowiedni moment, z łatwością je odzyska. Nie powinien był w siebie wątpić. Po pierwsze, jego plan od samego początku był genialny, a poza tym potrafił doskonale improwizować, jeśli zachodziła taka konieczność. Przechytrzy ich wszystkich.
ROZDZIAŁ DRUGI Sierpień 1923 Przez szarą mżawkę Daisy spoglądała na Brompton Road w kierunku Knightsbridge. Była niemal pewna, że jej chłopięca fryzura poskręcała się w drobne loczki pod wpływem wilgotnego powietrza, mimo że chronił ją niebieski kloszowy kapelusz i wesoła parasolka w intensywnym czerwonym odcieniu. Wśród dwukółek, konnych ciężarówek, taksówek, staromodnych dorożek, samochodów z szoferami i przemoczonych chłopców na posyłki na rowerach górowało co najmniej pół tuzina omnibusów. Niczym pszczoły zatrzymywały się w locie, by skosztować ludzkich nektarów czekających w kolejce na przystankach - kwiatkach. Do rogu ulicy, na której stała, dotelepał się właśnie numer 30, a tuż za nim 96. Odsunęła się, by przepuścić wysiadających pasażerów. Oto i numer 74. Daisy czym prędzej ruszyła do przodu. Alec zapewniał ją, że jego dziewięcioletnia córka Belinda była w stanie przyjechać z Derekiem z St. John's Wood do Kensington, ale i tak była zdenerwowana. Owszem, nie musieli się przesiadać. Sama wychowała się na wsi, i kiedy okazjonalnie odwiedzała Londyn, korzystała z pociągu i taksówki. Pamiętała własne poczucie zagubienia, kiedy nie wiedziała, na którym przystanku wysiąść, gdy po raz pierwszy zamieszkała w mieście. Numer 74 zatrzymał się. Wysiadło troje lub czworo pasażerów. Konduktor pomógł starszej kobiecie, stojącej na chodniku i mocującej się z czarną parasolką. Daisy powstrzymała impuls, by jej pomóc, i zwróciła się do konduktora.
- Miałam się tu spotkać z dwójką dzieci, dwójką dziewięciolatków. Małą dziewczynką z rudymi warkoczykami... - Ciociu Daisy! - Derek pognał w dół po kręconych schodach. - Ciociu Daisy, czy to prawda, że dżentelmen pierwszy schodzi po schodach? - Tak. - Widzisz, mówiłam ci! - Belinda przydreptała tuż za nim. - A potem odwraca się, by pomóc kobiecie zejść na ulicę powiedziała Daisy. - Och! - Stojąc już na chodniku, jej siostrzeniec odwrócił się, chwycił Belindę za rękę i wyciągnął z autobusu. Belinda wylądowała bezpiecznie, głośno protestując. - Ale nie tak, głuptasie! - Niezupełnie - zgodziła się ze śmiechem Daisy. - Później poćwiczymy, a teraz chodźcie. Mam spotkanie z dyrektorem działu geologii. Lepiej oboje wciśnijcie się pod moją parasolkę. Czemu na litość boską siedzieliście na górze w taką pogodę? - Stamtąd jest lepszy widok - stwierdziła Belinda, a Derek dodał: - Większa frajda. Poza tym wcale tak mocno nie pada i jest ciepło, w końcu jest lato. Nie jestem mokry, a pewnie będę, jak będziemy próbowali zmieścić się pod jednym parasolem, bo wtedy napada mi za kołnierz. Moje drogie, możecie się pod nim schować - powiedział szarmancko. - ' I wezmę to od ciebie, ciociu Daisy. Co to takiego jest? - To statyw do aparatu. Tylko uważaj, dobrze? Należy do Lucy. Autobus ruszył wzdłuż Fulham Road. Policjant na posterunku wstrzymał ruch za pomocą białych rękawiczek i gwizdka i ruszyli przez ulicę, kierując się w stronę oratorium Brompton. Belinda, rodowita mieszkanka Londynu, pokazała je Derekowi, który pochodził z prowincji.
- To taki rodzaj kościoła - wyjaśniła ze znawstwem. Chyba jeszcze z czasów przed naszą erą. A ten olbrzymi budynek tuż obok to Muzeum Wiktorii i Alberta (Muzeum Wiktorii i Alberta (ang. Victoria and Albert Museum) największe muzeum sztuki i rzemiosła artystycznego w Londynie [przyp. tłum.].). Byliśmy tam ze szkołą, w muzeum, nie w oratorium. O nim też pisałaś, prawda, ciociu Daisy? - Zgadza się - zapewniła swoją przyszłą pasierbicę Daisy. - Piszę serię artykułów o londyńskich muzeach dla amerykańskiego czasopisma. Idąc wzdłuż Cromwell Road, obok usmolonego dymem kościoła w stylu włoskim i neorenesansowego muzeum, przysłuchiwała się paplaninie dzieci. Pobyt Dereka u Fletcherów przebiegał całkiem nieźle, mimo niechęci babci Belindy do ciotki chłopca. Starsza pani Fletcher, w komitywie z matką Daisy, lady Dalrymple, wdową, sprzeciwiały się małżeństwu córki wicehrabiego i inspektora naczelnego, detektywa z klasy średniej. Daisy podejrzewała, że Alec również miał z tego powodu wyrzuty sumienia, obawiając się, że będzie żałowała, iż wyrzekła się własnej klasy. Sama natomiast nie miała żadnych wątpliwości. Była kobietą pracującą. Jej ojciec zmarł w czasie epidemii grypy, podobnie jak matka Belindy, a brat zginął w okopach Flandrii. Nie chciała być pasożytem dla kuzyna, który odziedziczył tytuł i majątek w Gloucestershire. Za nic w świecie nie dałaby się też namówić na to, by zamieszkać w domu matki. Ona i lady Dalrymple od lat nie mogły dojść do porozumienia. I tak oto wielmożna pani Daisy Dalrymple sama zarabiała na chleb i dziś rano miała spotkanie służbowe. - No, chodźcie już, nie ociągajcie się. Przeszli przez Exhibition Road. Za ogrodzeniem wznosiła się podłużna fasada i wieże Muzeum Historii Naturalnej.
Czarny od sadzy budynek był hojnie ozdobiony mroczną terakotą, ozdobnymi fryzami i maswerkami ze skamieniałą światową florą i fauną wokół okien. Straszliwe gargulce górowały nad rynnami, a pomiędzy oknami na najwyższym piętrze stały rzeźby bestii. Wspinając się po schodach do wejścia, Belinda zapytała: - Możemy obejrzeć ptaki i motyle, proszę, ciociu Daisy? - Motyle! - jęknął Derek. - W domu mam pełno ptaków i motyli. Typowa dziewczyna! Byłabyś taka sama jak cała reszta, gdyby twój ojciec nie był detektywem ze Scotland Yardu. Mówiłaś, że są tu dinozaury i wieloryby. Kto by chciał oglądać motyle, kiedy są dinozaury i wieloryby? - Są też różne wstrętne robale - powiedziała Belinda. Takie, jakie lubią chłopcy. - Będziecie mieć na wszystko mnóstwo czasu - obiecała Daisy. - Możecie iść beze mnie, ale trzymajcie się razem. Najpierw idźcie do motyli, a kwadrans przed pierwszą spotkamy się w galerii dinozaurów. Postawię wam lunch w kafeterii. - Jejku, naprawdę? - Belinda westchnęła, a oczy jej zalśniły. - Kapitalnie! Derek, przyzwyczajony do jadania w restauracjach, gdy rodzice odwiedzali go w szkole z internatem, był pod mniejszym wrażeniem. - Dobrze - powiedział z nietypową dla siebie zwięzłością, zdejmując wilgotną czapkę i wsuwając ją do kieszeni, gdy minęli brodatego Darwina i wąsatego Huxleya, siedzących w marmurowym majestacie. - Bel, zobacz, po filarach wspinają się kamienne małpy. - Idą na samą górę i przechodzą nad łukiem - powiedziała Belinda. - Chodź, stąd lepiej widać. - O tak! - Derek omal nie przewrócił się do tyłu, wyginając szyję, by zobaczyć znajdujący się dwadzieścia
metrów nad ich głowami sklepiony sufit, częściowo wykonany ze szkła, częściowo z kwiecistych paneli. - Chryste, jest olbrzymi! Jak skrzyżowanie katedry i dworca głównego, pomyślała Daisy, ale przynajmniej czystszy niż ten ostatni. Wewnątrz wszechobecna terakota miała miodowy odcień kamieni z Cotswold (Kamienie w miodowym odcieniu charakterystyczne dla środkowej Anglii [przyp. tłum.].), udekorowana stalową szarością, pasującą do pomarszczonej skóry olbrzymiego afrykańskiego słonia, który górował nad holem. Derek wykonał obowiązkową rundkę wokół słonia. Potem dzieci udały się do zachodniego skrzydła, by zapolować na ptaki i motyle, a Daisy przedstawiła się kustoszowi działu geologii. Elegancka, przystrzyżona biała bródka doktora Smitha Woodwarda nie stanowiła żadnej konkurencji dla wybujałego zarostu Darwina. Szczupły, starszy i niemal łysy mężczyzna zerknął na Daisy znad zawalonego papierami biurka, przyglądając jej się ze zdumieniem przez poważnie wyglądające binokle. - Panna...? - Dalrymple. Daisy Dalrymple. Jestem dziennikarką. - Ach tak. - Nie wypuszczając z lewej ręki dokumentu, który właśnie czytał, obszedł biurko, by uścisnąć jej dłoń. Zauważyła, że kulał. Daisy domyśliła się, że była to pamiątka po jednej z ekscytujących wypraw po skamieliny. Dopóki Daisy nie zadzwoniła, by umówić się na spotkanie, zakładała, że geologia dotyczy „skał i tym podobnych", jak mówiła swojej współlokatorce Lucy. Dziewczyna z centrali Muzeum Historii Naturalnej uświadomiła ją, że „skały i tym podobne" stanowiły domenę kustosza mineralogii, a geologia dotyczyła skamieniałości.
- Cieszę się, że mam okazję spotkać młodą damę, która interesuje się paleontologią - mówił z lekkim północnym akcentem. - Schlebiam sobie, że przyczyniłem się do tego, że Towarzystwo Geologiczne zaczęło przyjmować kobiety. W końcu to dzięki kobiecie, pani Mantell, która odkryła zęby iguanodona, doszło do pierwszych poważnych badań nad dinozaurami. A Mary Anning znalazła pierwszego plezjozaura i ichtiozaura. Co mogę dla pani zrobić? Daisy zdążyła już zwiedzić muzeum i naszkicować ramy swojego artykułu, skierowanego do amerykańskich podróżnych odwiedzających Londyn, którzy mieli na zbyciu wolne popołudnie. Teraz chciała jedynie zadać kilka pytań i poprosić o pozwolenie na zrobienie zdjęć najbardziej spektakularnych okazów. Doktor Smith Woodward, wyraźnie zafascynowany swoim konikiem, z ochotą odpowiedział na jej pytania, zalewając ją taką ilością informacji, że Daisy musiała się nieźle napocić, by wszystko zapisać własną niepowtarzalną wersją stenografii Pitmana. Doktor ze szczególną pasją mówił o czaszce człowieka z Piltdown (Człowiek z Piltdown (Piltdown Man, Eoanthropus dawsoni) - jedno z najbardziej znanych oszustw w nauce, którego autorem był prawdopodobnie archeolog i paleontolog amator, adwokat Charles Dawson, przedstawione w 1912 r., zdemaskowane ostatecznie w 1953 r. Naukowiec twierdził, że znalazł „brakujące ogniwo" między małpą a człowiekiem [przyp. tłum.].), Eoanthropus dawsoni, jak go nazywał. Pewien, że Daisy będzie chciała go sfotografować, zabrał ją do galerii skamieniałości ssaków. Daisy robiła, co mogła, by wyrazić swój zachwyt. Dla niej kontrowersyjny eksponat był jedynie strzępkiem zabrudzonej kości. - Oczywiście, wspomnę o tym - powiedziała z powątpiewaniem - ale obawiam się, że fotografia nie odda...
- Widzę, że jak zwykle rozczulasz się nad tymi zatęchłymi starymi kośćmi, co, Woodward? - huknęła zbliżająca się postać. Wysoki, krzepki mężczyzna przemierzał galerię, jakby ta należała do niego, wprawiając w popłoch zwiedzających, którzy pierzchali na bok niczym rozrzucone przez wiatr liście. Smith Woodward wydał stłumiony jęk. - Powinieneś pozwolić im się spokojnie rozsypać powiedział lekceważąco nowo przybyły, przyglądając się Daisy z zainteresowaniem - zamiast wymyślać dla nich wyimaginowane stworzenia. To stek bzdur, jeśli chcesz znać moje zdanie. - Nie chcę - podkreślił Smith Woodward z urażoną dumą. Ponieważ mężczyzna nie zamierzał odejść, dodał zrezygnowanym tonem: - Panno Dalrymple, pozwoli pani, że przedstawię kustosza mineralogii, doktora Pettigrewa. Panna Dalrymple pisze artykuł na temat muzeum. - Nie będzie chciała pisać o starych zakurzonych skamieniałościach, mój drogi. To strata czasu, pani również. Kobiety uwielbiają klejnoty. Już one wiedzą, co się naprawdę liczy. Idę teraz do dyrektora, panno Dalrymple, ale za pół godziny będę w swoim gabinecie. Proszę do mnie przyjść, a pokażę pani bezcenne kamienie warte królewskiej fortuny. - Dziękuję, jeśli można, przyszłabym dziś po południu, dobrze? - Daisy postanowiła przede wszystkim załatwić interesy, choć grubiański kustosz mineralogii nie przypadł jej do gustu. - Dziś rano koncentruję się na skamieniałościach. Według mnie te stare kości są fascynujące. - Cóż, pani wybór, moja droga. - Pettigrew oddalił się z pogardliwym uśmieszkiem. Daisy wymieniła spojrzenia z panem Woodwardem. - Dziękuję - powiedział krótko. Obawiam się, że pan Pettigrew bardziej docenia ziemskie dobra niż wartość czystej
nauki. - Westchnął. - Myślę, że mamuty i większe gady będą się idealnie nadawały na pani zdjęcia. Chodźmy, poszukamy odpowiednich kuratorów wystaw. O, tam jest Witt. W dalszej części galerii, za linową barierką odgradzającą jeden ze szkieletów mamuta, stało dwóch mężczyzn. Jeden był niski i wymizerowany, z twarzą ozdobioną żółtawą brodą i wąsikami; miał na sobie przekrzywiony krawat. Z ochotą rozprawiał o czymś ze swoim towarzyszem, szczodrze przy tym gestykulując i bezustannie poprawiając opadające na nos okulary w rogowych oprawkach. Drugi mężczyzna, młodszy, wyższy, raczej szczupły niż chudy i schludnie ubrany, uprzejmie przysłuchiwał się jego słowom. Jednak gdy Daisy i Smith Woodward podeszli bliżej, zauważyła ona na jego ładnej twarzy wyraz skrywanego rozbawienia. - Witt, może mi pan poświęcić chwilkę? - zapytał Smith Woodward. Oboje się odwrócili. - Oczywiście, proszę pana - odezwał się uprzejmie ten młodszy, a w jego głosie zabrzmiało echo prywatnych szkół i uniwersytetów Oxbridge (Oxbridge - słowo powstałe w wyniku połączenia dwóch nazw: „Oxford" i „Cambridge". „Oxbridge" oznacza wspólnie dwa uniwersytety w Wielkiej Brytanii: University of Oxford oraz University of Cambridge [przyp. tłum.].). - Pan ffinch - Brown (Pisownia małą literą zgodna z oryginałem.) pożyczy mi parę krzemieni, bym wykonał kilka eksperymentów. Proszę mi na chwilę wybaczyć, panie ffinch - Brown. - Panno Dalrymple, to jest Calvin Witt, kurator wystawy skamieniałości ssaków. - Smith Woodward wyjaśnił, na czym polegało zadanie Daisy. - Ten artykuł z pewnością przyciągnie do nas amerykańskich podróżnych, więc chcę, żeby otrzymała
wszelką pomoc. Kiedy już odpowie pan na wszystkie jej pytania, proszę zaprowadzić ją do pana Steadmana. Witt ukłonił się, opuszczając ciemną, gładko uczesaną głowę. Doktor Smith Woodward oddalił się, pochylając nad dokumentem, który wciąż trzymał w dłoni, niepomny na rozstępujących się przed nim ludzi. - Za chwilę będzie miał kolejny wypadek - odezwał się z irytacją Witt. - Złamie rękę albo nogę, jak nic. - Czy dlatego kuleje? - zapytała rozczarowanym głosem Daisy. - Wszedł prosto na gablotę. Nie chciał marnować czasu na szpital, twierdził, że sam nastawi kość. - Boże słodki! - Widząc, że patrzący na nią wilkiem ffinch - Brown właśnie otworzył usta, Daisy szybko dodała: Nie chciałabym przerywać panu rozmowy, panie Witt. - Właśnie skończyliśmy, prawda, panie ffinch - Brown? Myślę, że doskonale rozumiem, co mam zrobić. - Jest pan pewien? To dobrze. - Mały człowieczek z zadowoleniem zatarł ręce. - Będę często do pana zaglądał, żeby zobaczyć, jak panu idzie. Na twarzy Witta pojawił się wyraz poirytowania. - To może trochę potrwać, zanim zobaczymy jakiekolwiek wyniki - powiedział. - Nie widzę powodów, dlaczego miałoby tak być zaprotestował ffinch - Brown, ponownie machając rękoma. W końcu myśliwi musieli pracować dość szybko. Daisy czuła, że trochę to potrwa, zanim uda jej się zdobyć niepodzielną uwagę Witta. Poza tym była zwyczajnie ciekawa. - Proszę mi opowiedzieć o tych eksperymentach powiedziała. - Pani pozwoli, że przedstawię pana ffinch - Browna powiedział zrezygnowanym tonem Witt - z Muzeum Brytyjskiego, którego jesteśmy tylko filią. Pan ffinch - Brown
jest antropologiem. Zamierza zbadać ślady pozostawione przez broń używaną przez prymitywnych myśliwych na kościach zabitych mamutów, porównując je ze śladami na kościach z rzeźni. - Witt nie chce mi pożyczyć żadnej ze swoich skamieniałych kości. - Nie próbując nawet ukryć złości, ffinch - Brown spojrzał na niego spode łba, ruszając wąsikami. - Mój drogi, jak już zdążyliśmy ustalić, skamieniałości są o wiele cenniejsze niż krzemienie, a do tego niezwykle kruche. - Uśmiechnął się do Daisy. - Ale panny Dalrymple nie interesuje nasza debata na wspomniany wyżej temat. Obiecałem, że będę obchodzić się z pańskimi grotami i nożami bardzo ostrożnie. - Powinniśmy mieć kilka z tych skamieniałości w naszej prehistorycznej galerii - oznajmił niezadowolonym głosem antropolog, raz jeszcze poprawiając okulary. - Te, na których są ślady narzędzi czy człowieka. To są artefakty, a nie zwyczajne przedmioty naturalne. Podobnie jak oszlifowane kamienie w galerii minerałów. To skandal, że ten szubrawiec Pettigrew nie chce nam ich przekazać. - To sprawa dla naszych dyrektorów - zauważył Witt. - A teraz proszę mi wybaczyć. Nie chcę, by panna Dalrymple musiała dłużej czekać. A więc chce pani sfotografować mamuty, tak? - I może tego olbrzymiego pancernika. - Ach, glyptodona. Jasne. Witt wezwał portiera dyżurującego w galerii skamieniałości ssaków. Na ciemnozielonym mundurze sierżanta Hamma lśniły nie tylko wypolerowane mosiężne guziki, ale również imponująca kolekcja wojskowych medali. Mimo iż nie miał jednej ręki, pomógł Wittowi odsunąć linową barierkę otaczającą szkielet mamuta, podczas gdy Daisy rozłożyła statyw.
Właśnie się zastanawiała, gdzie go ustawić, kiedy zjawił się Pettigrew. - Witt! - krzyknął. - Proszę do mnie podejść, mam panu coś do pokazania. - Obawiam się, że w tej chwili jestem trochę zajęty. No chodźże tu, człowieku powtórzył zniecierpliwionym głosem kustosz mineralogii. - Znalazłem kilka krzemieni w jaskini w Kornwalii i potrzebuję pańskiej opinii, czy były używane, czy nie. Wiem, że jest pan w zmowie z tym chłystkiem ffinch - Brownem. - Powinien pan z nim porozmawiać. - W życiu! Będzie chciał mi je zabrać. - Pettigrew chwycił Witta za ramię i pociągnął za sobą. Witt obejrzał się za siebie, a na jego gładkiej twarzy pojawił się grymas złości, zażenowania i przeprosin skierowanych do Daisy. - Hamm, proszę pomóc pannie Dalrymple - krzyknął, zanim zgarnęła go nie znosząca sprzeciwu lawina. - Co człowiek zasiał to i zbierać będzie - wymamrotał proroczo sierżant Hamm. - Pan Pettigrew nie cieszy się tu chyba zbyt dużą popularnością - zauważyła Daisy. - Ha! - prychnął portier, przeganiając ręką dwóch chłopców, którzy za bardzo zbliżyli się do mamuta. Powietrze morowe, które zatraca w południe, to on. Mógłbym pani niejedno opowiedzieć... Panienko, proszę tego nie dotykać! Te kości są duże, ale kruche... Tak jak mówiłem, stary Stony to ryczący lew, który tylko patrzy, kogo by tu pożreć, tak jak jest napisane w Piśmie. Doprowadził do łez sierżanta Underwooda, który był trzeci na grani w Vimy (Bitwa pod wzgórzem Vimy w czasie I wojny światowej [przyp. tłum.].).
- Mój Boże! - Daisy wsunęła płytkę do aparatu Lucy, zastanawiając się, czy zawracać sobie głowę magnezowym proszkiem błyskowym, czy wystarczało szare światło wpadające przez okno. - Underwood miał dyżur w galerii minerałów i nie był wystarczająco szybki dla naszego starego Stony'ego. Cóż, to prawda, jest trochę wolny, ma tylko jedną nogę, ale dobrze wykonuje swoją pracę. Tak jak i ja, i niech tylko ktoś spróbuje zaprzeczyć - powiedział wojowniczo sierżant. - Jestem tego pewna. - Ale stary Stony zaatakował go obosiecznym mieczem, to znaczy powiedział Underwoodowi, że jest cholernie bezużyteczny, proszę wybaczyć język, panienko, i trzyma się go tylko z litości. - Ależ to okropne - powiedziała współczująco Daisy, spoglądając przez celownik aparatu. - Tak chyba będzie dobrze. I co się stało? - Och, pan Wright, kierownik pracowników, bardzo się rozgniewał, jak jest napisane w Piśmie. Przeniósł Underwooda do sekcji skamieniałości roślin, koralowców i gąbek, gdzie jest cisza i spokój, a tam wysłał Pavetta. - Hamm uśmiechnął się od ucha do ucha. - Młody Pavett był strzelcem. Jest głuchy jak pień, albo prawie, bez różnicy. Od tamtej pory panuje spokój. Daisy roześmiała się. - Pan Pettigrew się nie skarży? - zapytała. - Jak nie! Ale to jak głos wołającego na puszczy. Sir Sidney Armer, nasz dyrektor, mówi, że wszystkim, co nie dotyczy nauki, zajmuje się pan Wright, a on ma ważniejsze sprawy na głowie niż zajmowanie się problemami Pettigrewa. Portier kontynuował swe opowieści, przerywane jedynie okazjonalnym upomnieniem dla zwiedzających, chcących wykorzystać to, iż nie było barierki. Daisy, zaprzątnięta
fotografowaniem, podeszła do naturalnych rozmiarów włochatego mastodonta i słuchała portiera jednym uchem. Jednak z tego, co słyszała, kustosz mineralogii zdołał zniechęcić do siebie połowę pracowników muzeum, w tym własnych asystentów. Daisy nie zdawała sobie sprawy, że na zapleczu muzeum pracowała taka armia ludzi. Nawet gdyby wiedziała, pomyślałaby, że naukowcy byli zbyt pochłonięci własnymi sprawami, by sprzeczać się jak zwyczajni śmiertelnicy. Okazało się, że wręcz przeciwnie. Do zawodowych sprzeczek i intryg dochodziły jeszcze osobiste animozje. Nawet gdyby przymknęła oko na połowę z tego, co z takim przejęciem opowiadał jej sierżant Hamm, naukowcy okazali się zwyczajnymi ludźmi! Portier towarzyszył jej do pawilonu na końcu galerii, gdzie czekał na nią glyptodon. Czterometrowy opancerzony stwór, ze średniowieczną gwiazdą poranną na końcu ogona, byłby wspaniałą ilustracją do jej artykułu. Właśnie ustawiała statyw, kiedy wrócił Witt z udręczonym wyrazem twarzy. - Proszę posłuchać - powiedział - bardzo mi przykro, panno Dalrymple, ale Pettigrew całkowicie mnie zaskoczył. Jest parę spraw, którymi muszę się zająć jeszcze przed lunchem. - Nic nie szkodzi - powiedziała Daisy. - Sierżant Hamm bardzo dobrze się mną zaopiekował, i prawie tu skończyłam. Mam tylko kilka krótkich pytań... - Może pozwoli się pani zaprosić na lunch, moglibyśmy rozmawiać do woli? - Dziękuję, ale zabrałam ze sobą dwójkę dzieci. - Patrząc na jego zdumiony wyraz twarzy, miała ochotę się roześmiać. Zadała więc swoje pytanie i podziękowała, a on poszedł w swoją stronę, obiecując, że uprzedzi pana Steadmana, że będzie chciała się z nim widzieć.
Daisy zdążyła złożyć statyw po sfotografowaniu glyptodona, gdy podbiegł do niej pulchny mężczyzna. Miał na sobie długi, zakurzony, biały laboratoryjny fartuch z postrzępionymi mankietami. Jego siwiejące jasne włosy kręciły się w różne strony nad okrągłą, różową twarzą ozdobioną krzaczastymi brwiami i niezwykle haczykowatym nosem. - Panna Dalrymple? - zapytał bardzo szybko. - Jeśli pani pozwoli, chciałbym się przedstawić. Nazywam się Mummery, Septimus Mummery, kurator działu skamieniałości gadów. Chciałbym się upewnić, że pani rozumie, iż szkielet archeopteryksa powinien znajdować się między gadami, razem z pterodaktylami. Witt zachowuje się w tej sprawie bardzo nierozsądnie, po prostu nie chce go oddać. Mam nadzieję, że gdy wspomni pani o nim w swoim artykule, podkreśli pani to nieporozumienie. - Będę o tym pamiętać - obiecała enigmatycznie Daisy, postanawiając wyrzucić z treści jakiekolwiek odniesienia do prehistorycznego ptaka. Zastanawiając się, czy archeopteryks jadał dżdżownice - wcześniej zignorowała skamieniałości bezkręgowców - kontynuowała: - Właśnie wybierałam się do galerii gadów. Może opowie mi pan co nieco o pterodaktylach i tych morskich potworach? - Lewiatan, wąż skręcony i smok, który jest w morzu wymruczał sierżant Hamm. - Zabobony! - Krzaczaste brwi Mummery'ego poruszyły się z oburzenia. - Ichtiozaury i plezjozaury. Fascynujące stworzenia. Z przyjemnością panią oprowadzę, panno Dalrymple. Proszę mi to dać - dodał, biorąc od niej statyw i aparat. Chodził równie szybko, jak mówił. Daisy truchtała u jego boku przez korytarz prowadzący do skamieniałości gadów.
Ich galeria była o połowę mniejsza niż galeria ssaków. Na ścianie po lewej stronie wisiały kamienne płyty ze szkieletami prehistorycznych potworów. Biedne, żałosne stworzenia! Mummery zaczął się szczegółowo rozwodzić nad żmudnym procesem wydobywania kruchych skamielin z matrycy, w której zostały znalezione. Daisy zaczęła nawet robić notatki, ale mówił zbyt szybko i używał zbyt specjalistycznego słownictwa. Po chwili odpłynęła myślami. Przeciwległa ściana była w regularnych odstępach poprzecinana charakterystycznymi dla muzeum łukami, raz wąskimi, raz szerokimi. Przy pierwszym łuku znajdowała się Specjalna Kolekcja Paleontologiczna. Potem było szerokie wejście do działu skamieniałości roślin, koralowców i gąbek to tam wylądował jednonogi Underwood, prawda? Niektóre rośliny były całkiem ładne, przypomniała sobie Daisy, ale nie dość interesujące dla jej artykułu. Przy trzecim łuku były zamknięte drzwi, nad którymi widniał napis BIBLIOTEKA GEOLOGICZNA. Pomiędzy łukami stały szkielety, na swój sposób imponujące, choć mniej spektakularne niż dinozaury. Miała nadzieję, że pan Mummery nie będzie oczekiwał, że je sfotografuje. Żałując, że go zachęciła, snuła się za nim od gabloty do gabloty. Kolejny łuk przecinał na pół długą galerię gadów. Za nim znajdowało się wejście do bezkręgowców i głowonogów - co to są głowonogi? - a następnie galeria dinozaurów, do której zmierzała Daisy. Przy ostatnim wejściu, niczym czuwający strażnik, czaił się na rozstawionych nogach olbrzymi, trzymetrowy potwór. Choć był uzbrojony w kościste blaszki na plecach i kolce na zaokrąglonej, ciężkiej głowie, przypominał Daisy ogromnego buldoga. Mummery zauważył jej spojrzenie.
- No tak, podziwia pani parejazaura - powiedział, kierując się w jego stronę. - Pochodzi z południowej Afryki, jest jednym z najcenniejszych okazów w mojej kolekcji. - Przerażająca bestia - stwierdziła Daisy. - Ależ skąd, niezwykle spokojny roślinożerca. - Nachylił się nad linową barierką i czule poklepał swego pupilka po masywnym zadzie, po czym wskazał na jego grzbiet. - To wszystko służyło wyłącznie obronie własnej. Wspaniały okaz, prawda? I do tego kompletny szkielet. Żadna z kości nie została wykonana z gipsu modelarskiego. Z galerii dinozaurów wyszedł wysoki, chudy mężczyzna. Obdarzył Mummery'ego cierpkim spojrzeniem, po czym zwrócił się do Daisy. - Panna Dalrymple? Witt mówił mi, że chciała pani zrobić zdjęcia. Nazywam się Steadman, jestem kuratorem działu dinozaurów. - Ach tak, dziękuję. Doktor Smith Woodward mówił, że mogę sfotografować dinozaury. Mam też do pana kilka pytań. - Dinozaury to tylko kolejna odmiana gadów - mruknął Mummery. - Tylko kolejna odmiana, też coś - zaprotestował Steadman. - Za chwilę przyzna pan rację Pettigrewowi, że skamieliny to tylko odmiana minerałów. - Ależ skąd! Ten drań uważa przecież, że nie mają żadnej wartości. - Chyba że zamieniły się w węgiel lub ropę - zauważył cierpko Steadman. - To pani sprzęt, panno Dalrymple? Mummery pokornie przekazał mu statyw i aparat. Jego roszczenia do dinozaurów rozpierzchły się pod wpływem wspólnej niechęci do Pettigrewa. Przeniósł tęskne spojrzenie z aparatu na swojego ulubionego parejazaura. - Gdyby potrzebowała pani mojej pomocy, panno Dalrymple - westchnął - znajdzie mnie pani w pracowni za
biblioteką geologiczną. A jeśli mnie tam nie będzie, któryś z moich asystentów mnie znajdzie. Daisy podziękowała mu i zamyśliła się. Biblioteki i pracownie. Zastanawiała się nad możliwością rozwinięcia artykułu podróżniczego i opisania pracy naukowej muzeum dla zainteresowanych tematem laików. Któreś z większych czasopism mogło to kupić. Uniknięcie zbyt specjalistycznych informacji nie powinno być trudne. Musiała po prostu wyrzucić to, czego sama nie rozumiała. Żeńska szkoła z internatem, do której uczęszczała, nie miała żadnych naukowych inklinacji. Szkolne motto powinno brzmieć: „Ignorancja jest błogosławieństwem", ale minimalne podstawy pozwoliłyby Daisy zrozumieć, o co kłócili się Pettigrew, Mummery i Steadman.
ROZDZIAŁ TRZECI Pan Steadman wprowadził Daisy do galerii dinozaurów. Ponad połowę sali zajmował diplodok. Miał dwadzieścia pięć metrów długości, licząc od nosa do końca ogona, cztery metry wysokości i maleńką główkę osadzoną na długiej, szczupłej szyi. - Chciałabym sfotografować diplodoka - powiedziała Daisy - ale jest tak olbrzymi, że chyba mi się nie uda. Poza tym pochodzi z Ameryki, prawda? - Za to iguanodon jest nasz - powiedział z uśmiechem Steadman, wygładzając rzednące włosy. - Chce pani spróbować? Jest oczywiście mniejszy, ale równie imponujący. Daisy już miała się zgodzić, gdy usłyszała surowy głos portiera galerii: - Proszę tu nie biegać! Obejrzała się i zobaczyła Dereka i Belindę zmierzających w jej stronę krokiem, który stanowił kompromis między biegiem a chodem. Derek zatrzymał się, nie odrywając oczu od diplodoka. - Rety! - krzyknął, mierząc go wzrokiem od stóp do głów. - Rety! Czy on jest prawdziwy? - Pewnie, że tak, prawda, ciociu Daisy? - powiedziała z wyższością Belinda. - Wszystko tu jest prawdziwe. - Lepiej zapytajcie pana Steadmana - zasugerowała Daisy. - Jest tu człowiekiem od dinozaurów. Panie Steadman, to mój siostrzeniec Derek i... - Nie mogła przedstawić Bel jako swojej przyszłej pasierbicy, szczególnie że kurator nie wyglądał na zadowolonego. Nie powinna była sprowadzać mu na głowę dzieci. - I Belinda - dokończyła. - Proszę pana, czy on jest prawdziwy? - W pewnym sensie tak, paniczu Derek. Panna Belinda ma rację, mówiąc, że nie mamy w muzeum wyimaginowanych zwierząt. Stworzenia, takie jak to, istniały
miliony lat temu. Ale obawiam się, że ten konkretny szkielet jest zrobiony z odlewów prawdziwych kości. - Och - westchnął rozczarowany Derek. Steadman skrzywił się. Daisy domyśliła się, że jego niezadowolenie spowodowane było gipsowym modelem, a nie dziećmi. - Cóż - odezwał się Derek. - I tak jest kapitalny, prawda, Bel? Można zobaczyć, jak wyglądał, nawet jeśli nie jest do końca prawdziwy. - Nie powinien się pan przejmować - odezwała się uprzejmie Bel. - Czy zgubił pan kości? - Nie, nie! Diplodok został znaleziony w Ameryce i Amerykanie wysłali odlewy do różnych muzeów na całym świecie. Zdradzić wam pewien sekret? - Tak - wykrztusił Derek. - Prosimy! - Obiecujecie, że nikomu nie powiecie? - Oboje kiwnęli głowami, otwierając szeroko oczy. Steadman nachylił się do nich i wyszeptał: - Przez przypadek pomylili łapy. Przednie łapy tego modelu tak naprawdę są tylnymi łapami kamarazaura! - Naprawdę? - Naprawdę. Derek pociągnął Belindę za sobą, by przyjrzeć się olbrzymim łapom. Daisy i Steadman podeszli do iguanodona, masywnie zbudowanej bestii, długiej na niemal osiem metrów. Stał bardziej wyprostowany niż diplodok i miał jakieś cztery metry długości. Jego przednie kończyny przypominały raczej ręce niż nogi, a palce zakończone były ogromnymi pazurami. Daisy musiała przyznać, że łatwiej mieścił się w obiektywie. Przygotowując się do zdjęcia, zadała kilka pytań na temat stworzenia, a potem zapytała: - Doktor Smith Woodward wspomniał o tym, że to iguanodon został odkryty przez kobietę? - Zgadza się. To znaczy pani Mantell znalazła jego zęby.
- I był ktoś jeszcze. Ann... jakaś tam? - Mary Anning, niezwykle utalentowana badaczka skamieniałości z zeszłego wieku. Z tego, co wiem, odkryła pierwszego kompletnego ichtiozaura i plezjozaura. Mummery może pani więcej na ten temat powiedzieć. Tylko nie to, pomyślała Daisy. Element kobiecy wydawał się dobrym pomysłem, by zwiększyć zainteresowanie artykułem, ale to znaczyło, że musiała się zwrócić do Mummery'ego, a na to nie miała ochoty. - Czy w Anglii znajduje się wiele dinozaurów? - Kilka. Ale najlepsze tereny do badań są gdzie indziej, głównie w Afryce i zachodniej Ameryce. Krytycznym wzrokiem rozejrzał się po swojej kolekcji. - Amerykańskie muzea i uniwersytety zgarniają najlepsze kąski. - Nawet z Afryki? - Mają pieniądze, by wysyłać własne ekspedycje oraz kupować to, co najlepsze, od niezależnych poszukiwaczy. Nasi zarządcy debatują nad wysłaniem ekspedycji od tysiąc dziewięćset osiemnastego roku. Smith Woodward bardzo na to nalega, ale minęło pięć lat i wciąż nie podjęto żadnej decyzji. Staruszek zdąży umrzeć, zanim to się stanie. Ale nie chciałbym pani zanudzać. Czy jest jeszcze coś, co chciałaby pani wiedzieć? - Jak pan myśli, co jeszcze powinnam sfotografować? - Megalozaura - powiedział bez zastanowienia. - Jest angielski i jest pierwszym rodzajem dinozaura, który został szczegółowo nazwany i opisany, zaledwie w zeszłym stuleciu. Nie mamy całego szkieletu, ale wierzę, że fotografia głowy ukazującej uzębienie będzie tego warta. Uzębienie - dentysta - zęby, domyśliła się Daisy. Łacina była kolejnym przedmiotem, który ominął dziewczęta w jej szkole, ale francuskie słowo dent - ząb - było pomocne.
Derek zdążył już znaleźć czaszkę megalozaura i z krwiożerczym podziwem wpatrywał się w jego złowrogi, mięsożerny uśmiech. Steadman wyjaśnił mu funkcję poszczególnych zębów z dużo większą dokładnością, niż było to konieczne, uznała Daisy. Belinda odeszła zniesmaczona, by przyjrzeć się niewinnie wyglądającym skamieniałościom ryb po drugiej stronie galerii. Najwyraźniej opis uczty dinozaura, który ostudził zazwyczaj wilczy apetyt Daisy, pobudził apetyt Dereka. Uprzejmie podziękował panu Steadmanowi i przypomniał jej, że mieli zjeść lunch w kafeterii. Po lunchu dzieci postanowiły towarzyszyć Daisy w galerii mineralogii. Opuścili kafeterię na pierwszym piętrze, oszklone pomieszczenie z widokiem na główny hol z jednej strony i północny z drugiej, i przeszli obok żyraf i okapi. Derek niedawno miał okazję widzieć prawdziwe żyrafy w zoo, w pobliżu domu Belindy w St. Johns Wood. Był więc bardziej zainteresowany wychylaniem się za łukowate i kolumnowe balustrady, by przyglądać się spacerującym na dole ludziom. - Chodź już - powiedziała rozgniewanym głosem Daisy, chwytając go za tył marynarki. Perspektywa rozmowy z nieprzyjemnym Pettigrewem psuła jej nastrój. - Co mam powiedzieć twojej matce, jeśli spadniesz i połamiesz wszystkie kości? - Tu jest mnóstwo osób - zauważył Derek - które spędzają cały swój czas na składaniu kości. - Nie zawsze dobrze - przypomniała mu Belinda. - A jeśli przyczepią ci stopy dinozaura? Oboje uznali, że to niezwykle zabawne. Rechocząc, Derek udawał, że idzie jak dinozaur. Daisy uciszyła ich i wciąż chichoczących wepchnęła do galerii mineralogii. Sama zaś udała się do gabinetu Pettigrewa.
Nad jego drzwiami architekt umieścił medalion z terakoty przedstawiający kroczącego dumnie kozła. Jego waleczny krok aż nazbyt dobrze przypomniał Daisy kustosza. Ale doktor Pettigrew uprzejmie się z nią przywitał i sumiennie odpowiedział na wszystkie pytania, choć lekko zniecierpliwionym głosem sugerującym źle skrywaną pogardę dla jej ignorancji. Daisy skończyła, pytając o próbki skał rozłożone na stole pod jednym z okien. - To tylko drobiazgi, które znalazłem w Kornwalii w czasie urlopu. Nic wartościowego - dodał, wstając jednak z miejsca i podchodząc do stołu. - To nie jest złoto? - dopytywała Daisy i ruszyła za nim, gdy jej uwagę przykuł złoty blask. - Nie, obawiam się, że nie. W Kornwalii jest wprawdzie trochę złota, ale to tylko piryty żelaza, zwane również „złotem głupców". Daisy roześmiała się. - Nawet wiem dlaczego. A pozostałe? Te zielone kryształy? - Nieźle wypolerowane, prawda? To torbernit, fosforan miedzi i uranu. Te niebieskie kryształy to azuryt, ruda miedzi. Zarówno miedź, jak i uran wydobywane są w Kornwalii. To obszar bogaty w różne pożyteczne minerały, jak cynk, ołów, arszenik, wolfram i oczywiście cyna, za którą przybyli tu Fenicjanie. To jest właśnie ruda cyny, kasyteryt. Są też kamienie budowlane, granit, piaskowce, łupki, mika i pigmenty, ochra i umbra. Pożyteczne rzeczy - dodał z naciskiem - w przeciwieństwie do tych prehistorycznych, rozsypujących się kości tam na dole, które pochłaniają tyle pieniędzy i wysiłku. Obawiając się kolejnej tyrady, Daisy czym prędzej skończyła gryzmolić swoje hieroglify i powiedziała:
- Lepiej już pójdę. Zostawiłam w galerii dwoje dzieci. Dziękuję panu za pomoc. - Dzieci? Może chciałyby dostać po kawałku pirytu? Proszę - chociaż nie, pójdę z panią. Znaleźli Belindę i Dereka zafascynowanych wystawą z opalami. Pettigrew otworzył gablotę i pozwolił im potrzymać opalizujące kamienie, podczas gdy sam wygłosił wykład na ich temat. I choć spoglądał na nich z góry, było to miłe z jego strony, przyznała Daisy. Doszła do wniosku, że stary Stony nie był aż tak zły, jak go malowali, mimo nieuprzejmego zachowania w stosunku do Smitha Woodwarda. Chyba że historia z jednonogim portierem była prawdziwa. Rozejrzała się wokół. Między prostokątnymi filarami ozdobionymi, o dziwo, morskimi stworzeniami, mignął jej mundur portiera. Wyglądało na to, że młody człowiek patrolujący przejścia, posiadał komplet kończyn. Oczywiście trudno było powiedzieć, czy był głuchy, a nawet jeśli był, to wcale nie potwierdzało to słów sierżanta Hamma. Pettigrew zamknął opale i wręczył dzieciom dwa niewielkie kawałki „złota głupców". Właśnie zaczął o nich opowiadać, gdy nagle obejrzał się, słysząc nieopodal kroki portiera. Skrzywił się, wyraźnie poirytowany. Potem spojrzał nad ramieniem portiera, a na jego twarzy pojawił się gniew. Bez słowa porzucił Daisy i dzieci i pomaszerował w kierunku postaci pochylonej nad jedną z gablot. - To znowu ten cholerny facet. Hej, ty! - krzyknął. - Po co pan wrócił? Wszystkie głowy w galerii odwróciły się w ich stronę, z wyjątkiem portiera, który jednak okazał się głuchy. Obiekt gniewu Pettigrewa wyprostował się i odwrócił na pięcie. Daisy ujrzała szczupłego, młodego mężczyznę o przydługich jasnych włosach z przedziałkiem na środku, ostrożnie
zaczesanych na czubku głowy i uzupełnionych bujnym kawaleryjskim wąsem. Jednak najbardziej osobliwą rzeczą był jego strój. Jego munduru nie powstydziłby się żaden z arystokratów z operetek Gilberta i Sullivana, być może książę Plaza - Toro lub książę Hilarion. Jasnoniebieska tunika ze szkarłatną lamówką, hojnie marszczona i przepleciona złotą nicią, miała kokardy, gwiazdy i wzory w kształcie słońca co najmniej tuzina różnych zakonów. Kremowe bryczesy, przepasane szkarłatną szarfą, były wsunięte do oficerek ze złotymi frędzlami. Brakowało tylko hełmu z piórem i ceremonialnej szpady, obowiązkowych akcesoriów do tego typu kostiumu. Daisy zastanawiała się, czy zostawił je w szatni, czy bał się pokazać z nimi publicznie. Z drugiej strony, trudno było oczekiwać, by w takim stroju pojawił się w meloniku, filcowym kapeluszu, cylindrze czy zwyczajnej czapce! - Co to za mundur, ciociu Daisy? - zapytał Derek, który miał w domu bogatą kolekcję ołowianych żołnierzyków. Daisy nie miała okazji przyznać się do swojej niewiedzy. - Mówiłem już, że nic pan tu nie wskóra! - wściekły głos Pettigrewa odbił się szerokim echem po całej długości siedemdziesięciometrowej galerii. Głos nieznajomego nie był równie donośny, ale zdołał dotrzeć do uszu Daisy i dzieci. - Dieser Rubin, ten rubin należeć do mojej rodziny powiedział zdeterminowanym głosem, zaciskając mocną, twardą szczękę. - Aa, cudzoziemiec - stwierdził lekceważąco Derek. - Kiedyś należał, kiedyś - poprawił go Pettigrew. - Teraz jest mój, to znaczy należy do muzeum. - Żądam jego zwrotu.
- Nie ma pan na to najmniejszych szans! - Poproszę króla, mojego kuzyna. - Pańskiego szesnastego kuzyna po kądzieli - prychnął Pettigrew. - Tak czy siak, królowa podarowała go Muzeum Brytyjskiemu. Ma pan pecha. A teraz proszę opuścić moją galerię. - To publiczne miejsce, nicht wahr? - stwierdził ponurym głosem młodzieniec. - Mogę patrzeć na mój rubin. Kustosz zmierzył go wzrokiem, ale dał sobie spokój. - Mam pana na oku - zagroził, po czym huknął na portiera, by miał oko na intruza. Ale i tam poniósł klęskę. Daisy widziała, jak zapisywał swoje instrukcje na kartce. - Możemy popatrzeć na ten jego rubin? - zapytała Belinda. - Musi być absolutnie wyjątkowy. Połowa gości w galerii doszła do podobnych wniosków, ale ona i Derek dotarli tam jako pierwsi. Osobliwy nieznajomy wydawał się zbity z tropu, gdy nagle pojawili się u jego boku. Daisy przeprosiła go. - Przepraszam, ale trudno było tego nie słyszeć powiedziała, wyraźnie akcentując słowa, ze względu na jego pochodzenie. Z bliska wydawał się jeszcze młodszy, nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat, domyślała się. Miał długi nos i brązowe, zbyt blisko osadzone oczy, które psuły jego całkiem przystojną twarz. - Dzieci bardzo by chciały zobaczyć... pański rubin. Dramatycznym gestem wskazał na gablotę. - Tam jest, to ten największy, ostatnia nadzieja mojego kraju. Między głowami nachylających się nad gablotą dzieci Daisy dostrzegła kilka rubinów o różnych rozmiarach i w różnych odcieniach czerwieni. - Nie jest tak duży jak opale - powiedziała rozczarowanym głosem Belinda - i nie tak ładny.
- Pańskiego kraju? - zapytała czym prędzej Daisy. - Proszę mi wybaczyć! - Przypominając sobie o dobrych manierach, młody człowiek zrobił krok do tyłu, zastukał obcasami i ukłonił się. Zerkając na zgromadzonych wokół ludzi, którzy wyraźnie nadstawili uszu i uprzejmie, choć mało przekonująco, studiowali zawartość pobliskich gablotek, zniżył głos. - Nazywam się Rudolf Maximilian, wielki książę Zakarpacia, do usług, gnaedige Frau. - Fraeulein (Z niem. - panna [przyp. tłum.].) - poprawiła go Daisy. Było to jedyne niemieckie słowo, które znała. Przedstawianie się obcemu dżentelmenowi, w dodatku poznanemu w miejscu publicznym, nie było zgodne z etykietą - na samą myśl jej matka padłaby trupem - ale Daisy umierała z ciekawości. Chcąc dorównać wielkiemu księciu, użyła grzecznościowego tytułu, którego zazwyczaj unikała. Jego surowy wyraz twarzy nieco złagodniał, gdy powiedziała: Jestem wielmożna pani Daisy Dalrymple. Bardzo mi miło. Obawiam się, że nie bardzo wiem, gdzie leży Zakarpacie. - Mój kraj znajduje się między Mołdawią a Transylwanią i Bukowiną - poinformował ją, choć nie miała bladego pojęcia, o czym mówi. - Teraz mój kraj nie istnieć. Rosjanie go zajęli. Zamiast wielkiego księcia jest czerwony komisarz. Moja rodzina uciec, bez grosza, a moi ludzie cierpieć pod rosyjskim butem. Bez tego rubinu nie mogę nic dla nich zrobić. Daisy zauważyła, że jego wspaniały mundur był poprzecierany, mankiety postrzępione, a złota nić się pruła. Biorąc pod uwagę jego młody wiek, wielki książę Rudolf albo nie posiadał innych ubrań, albo odziedziczył strój po swoim ojcu. - Jak to się stało, że rubin znalazł się w Muzeum Historii Naturalnej? - zapytała.
- Mój Grossvater dał go królowej Wiktorii. Pani rozumie, w tamtych czasach rodzina być bogata. Przyjeżdżali do Anglii i robili kuzynom prezenty ze wspaniałych cennych kamieni. Ale teraz, kiedy mamy potrzebę, kuzyn chyba odda, nich wahr? Daisy wątpiła, by większość kuzynów była równie hojna. Zarządcy muzeum byli jeszcze mniej skłonni, by na to przystać. Jednak powiedziała uspokajającym tonem: - Jestem pewna, że król Jerzy pana zrozumie i zrobi wszystko, by panu pomóc. Wskazując zdesperowanym gestem na plecy Pettigrewa, który wymaszerował z galerii, wielki książę jęknął: - Dieser viehische, schreiende Kerl wszystko zepsuje. - Proszę pana, co... co pan powiedział? - dociekał Derek. On i Belinda dawno przestali podziwiać rubin - który mimo iż był ogromny i cenny, leżał nieruchomo - i przysłuchiwali się historii Rudolfa Maximiliana. - A co pan zrobi, jeśli go pan odzyska? - zapytała Belinda. Daisy, nie czekając na tłumaczenie, które jak podejrzewała, lepiej było pominąć, powtórzyła pytanie Bel: - No właśnie, co pan zrobi? - Użyję go, by zgromadzić armię lojalistów. Mając za sobą moich ludzi, wyrzucimy Armię Czerwoną i znowu nastanie pokój. Choć Daisy nie była wielką miłośniczką gazet, wiedziała, że Armii Czerwonej trudno się było pozbyć, jak już się gdzieś rozpanoszyła. Zakarpaccy lojaliści zostaliby zapewne w całości rozbici, zamiast odnieść sukces. Poza tym wątpiła, by przy pomocy nawet najcenniejszego kamienia można było zgromadzić całą armię lojalistów. Zakarpacie musiało być gdzieś w Europie Wschodniej. Zwyczajni ludzie w tamtej części świata byli słowiańskimi rolnikami, chłopami pańszczyźnianymi. Nie mieli powodów, by zachowywać
lojalność wobec niemieckojęzycznych rządzących. O ile panowanie wielkiego księcia nie było wyjątkowo udane, Rudolf Maximilian musiał się przygotować na gorzkie rozczarowanie, nawet gdyby udało mu się odzyskać rubin. Wydawało się to mało prawdopodobne, ale Daisy nie miała serca, by pozbawiać młodzieńca złudzeń. Poza tym wciąż miała do wykonania pracę. - Dość tych rozmów, dzieci - powiedziała. - Chodźcie już, czas ucieka, a chciałabym jeszcze zrobić zdjęcie meteorytu z Melbourne i chcę, byście stanęli, by pokazać, jaki jest olbrzymi. Życzę panu powodzenia. Zamiast uścisnąć jej dłoń, którą mu podała, wielki książę ukłonił się, zastukał obcasami i podniósł jej rękę do ust. - Dziękuję pani za wyrozumiałość, gnaediges Fraeulein powiedział. - Dodała mi pani odwagi. Będę walczył dalej! Bel i Derek byli bardziej podekscytowani historią wielkiego księcia niż trzyipółtonowym meteorytem. Wymyślili niesamowitą opowieść o okrutnym czarnoksiężniku, zwanym Czerwonym Komisarzem, i magicznym rubinie, zdolnym w ciągu jednej nocy powołać do życia całą armię. Rola Pettigrewa w opowieści stanowiła jednak kość niezgody. Derek chciał, by był ogrem, który ukradł klejnot, podczas gdy Belinda upierała się, że nie mógł być ogrem, ponieważ był dla nich miły, pozwalając im potrzymać opale i dając im „złoto głupców". - Ale to nie jest prawdziwe złoto - zauważył Derek. - W nocy pewnie zamieni się w kupę zwiędłych liści. Założę się, że on coś knuje z Czerwonym Komisarzem i próbuje nas jedynie przekupić. Wciąż snuli swoją opowieść, gdy Daisy wsadziła ich do autobusu jadącego w kierunku St. Johns Wood. Tym razem kazała im usiąść w środku. Choć przestało już padać, niebo pokryło się ciemnymi chmurami. Gdy szła do domu przez
South Kensington i Chelsea, czuła, jak z każdym kolejnym krokiem jej sprzęt fotograficzny i notes robią się coraz cięższe. Do Mulberry Place nie było daleko, ale od paru godzin włóczyła się po muzeum. Twarde podłogi i miejskie chodniki były bardziej męczące niż pola i lasy. Gdy dotarła do mieszkanka, które dzieliła z Lucy Fotheringay, przeszła przez dom i udała się prosto na dziedziniec do pracowni Lucy. Lucy, wysoka, ciemnowłosa, elegancka i modnie płaska kobieta, zarówno z przodu, jak i z tyłu, właśnie odprowadzała klienta do drzwi na końcu alejki. Odwracając się, zapytała: - I jak poszło, kochanie? - Nie najgorzej - powiedziała Daisy, opadając na najbliższe krzesło - choć moje biedne stopy są chyba innego zdania. Dzieci były grzeczne i wszyscy okazali się szalenie pomocni. - Chodzi mi o zdjęcia - powiedziała zniecierpliwionym głosem Lucy. - Trudno powiedzieć, kochanie, dopóki mi ich nie wywołasz. Bądź aniołem i od razu się tym zajmij. - Jutro - obiecała Lucy. - Binkie zabiera mnie na Więźnia z Zendy. Daisy zaniosła się od śmiechu. - Zdaje się, że właśnie go poznałam! - wykrztusiła. - Kogo? Ramona Novarro? Gdzie? Chyba nie w tym twoim zatęchłym muzeum! - Nie Ramona, zakarpackiego księcia. - Opowiedziała Lucy o wielkim księciu Rudolfie Maximilianie. - Ależ kochanie, to szalenie romantyczne! - Lucy, która szczyciła się tym, że twardo stąpa po ziemi, w głębi duszy była bardziej sentymentalna niż Daisy. Wystarczyło spojrzeć na to, w jakich filmach gustowała.
Jej bursztynowe oczy lśniły. - I jakże smutne. Czy jest przystojny? - Nie tak przystojny jak Ramon Novarro i o wiele za młody dla ciebie, kochana. Jest jakieś pięć lat młodszy od nas. - I nie ma grosza przy duszy - powiedziała ponuro Lucy. - Nawet mniej niż Binkie, a do tego nie ma pracy. - Kochanie, wielcy książęta nie pracują tak jak zwyczajni śmiertelnicy. Szczególnie książęta miłościwie nam panujący. - Ale on nie ma nad czym panować - zauważyła Daisy. Lucy westchnęła. Zgodnie z obietnicą następnego ranka wywołała zdjęcia. Były absolutnie beznadziejne. - Nie martw się, kochanie - pocieszała ją Lucy. - W ten weekend wybieram się do Haverhill na urodziny dziadka. Nie mogę ich przegapić, kochany staruszek kończy osiemdziesiąt lat. Ale w następnym tygodniu wybiorę się z tobą do muzeum i zrobimy naprawdę dobre zdjęcia. Podczas gdy Lucy świętowała początek dziewiątej dekady życia hrabiego z Haverhill, Daisy dołączyła do Fletcherów na niedzielny obiad. Jej siostrzeniec wyjechał już do domu do Kent. Pani Fletcher zdobyła się nawet na komentarz, że Derek to dobrze wychowane dziecko. - Choć rozpieszczony - dodała pospiesznie, jakby przeraziła ją sama myśl, iż mogła chwalić cokolwiek, co było związane z Daisy - ale czego można się spodziewać, w końcu jego ojciec jest lordem. Daisy, Alec i Belinda wymknęli się na resztę popołudnia, zabierając nowego szczeniaka Bel, Nanę, na spacer po Primrose Hill. Podczas nieobecności Lucy Daisy przepisała na maszynie notatki i przygotowała ostateczną wersję swojego artykułu. Ilość dodatkowych informacji przypomniała jej o pomyśle napisania bardziej naukowego artykułu. Zajrzała do
najbliższej księgarni W. H. Smitha i znalazła kilka odpowiednich czasopism, ukradkiem spisując ich adresy i nazwiska wydawców, nie kupując przy tym niczego poza „Daily Chronicie". Listy z zapytaniem wysłała w poniedziałek popołudniową pocztą. Wkrótce po tym, jak artykuł Daisy i wspaniałe zdjęcia Lucy ruszyły w podróż przez Atlantyk, odezwały się dwa czasopisma, wyrażając kompletny brak zainteresowania. Trzecie chciało dostać cały tekst jeszcze przed podjęciem decyzji, a czwarte poprosiło o przypomnienie się w późniejszym terminie, gdyż najbliższe piętnaście wydań było już zaplanowanych. Nieco rozczarowana Daisy wyruszyła do Shropshire, by przygotować kolejny artykuł z serii o rezydencjach dla czasopisma „Town and Country". I choć nie miała na to ochoty, nie mogła pojawić się w tamtych stronach, nie zatrzymując się na jedną lub dwie noce u matki, w jej rezydencji w Fairacres. Lady Dalrymple, wdowa, jak zwykle wyrażała się z dezaprobatą o pochodzeniu Aleca i jego budzącej niesmak profesji, jednocześnie snując plany olbrzymiego, i kosztownego, ślubu w St. George's przy Hanover Square. - A kto za to wszystko zapłaci, matko? - zapytała poirytowanym głosem Daisy. - Śmiem twierdzić, że twój kuzyn Edgar rozumie chyba swoją powinność, skoro w tak okrutny sposób pozbawił nas domowego ogniska. - Mamo, dobrze wiesz, że Edgar nie miał wyjścia, musiał odziedziczyć tytuł - powiedziała Daisy po raz tysięczny - a nam zaoferował dom. - Miałabym korzystać z jego jałmużny, też coś! To nauczyciel, do tego źle wychowany, a Geraldine jeszcze zadziera nosa, to szokujące. - Lady Dalrymple przystąpiła do kontrataku. - Kiedy ustalicie z panem Fletcherem datę ślubu?
Nie pochwalam długich zaręczyn, a kościół trzeba zarezerwować na parę miesięcy wcześniej. Daisy od razu zaczęła myśleć o urzędzie stanu cywilnego. Zastanawiała się też ponuro, czy Alec na pewno dostanie urlop z Centrali, żeby się ożenić, czy też jakaś nagła skomplikowana sprawa nie porwie go sprzed ołtarza, czy też z urzędu. Przerażająca myśl! Matka zawsze działała na nią przygnębiająco, ale jak tylko opuściła Fairacres, od razu poczuła się lepiej. Zanim dotarła do Mulberry Place, odzyskała resztki wigoru. Na stole w maleńkim przedpokoju czekał na nią ogromny bukiet chryzantem z bilecikiem od Aleca ze słowami: „Tęsknię". Obok wazonu leżała sterta listów, które nagromadziły się w czasie jej nieobecności. Daisy rzuciła na nie okiem, rozpoznając pismo siostry, dwojga przyjaciół i kuzynki. Była też firmowa koperta zaadresowana pismem maszynowym. Bez wątpienia kolejna odmowa. Ale nie. Czasopismo „Dilettanti" chciało jej artykuł, o ile zdoła go oddać do końca września. Jeśli tak, prosili, by jak najszybciej do nich zatelefonowała, by to potwierdzić. - Lucy? - zawołała w górę schodów. Żadnej odpowiedzi. Tylko trzy tygodnie! Ale w końcu nie musiała zaczynać od zera. Miała już solidne podstawy i poznała ludzi, z którymi będzie musiała przeprowadzić wywiady. Sięgając po słuchawkę telefonu, który zaledwie miesiąc wcześniej założyły z Lucy, Daisy potwierdziła. Nie mogła się doczekać, by podzielić się tą wiadomością z kimś, kto był w stanie ją docenić, ale starała się nie dzwonić do Aleca do Yardu. Poza tym i tak najczęściej był poza biurem. Pani Potter, kobieta, która sprzątała u Daisy i Lucy i z podziwem śledziła ich pracę, poszła już do domu. Daisy zadzwoniła do pracowni Lucy, ale nikt nie odpowiadał.
Trzy tygodnie, powinna wziąć się do roboty. Zadzwoniła do Muzeum Historii Naturalnej i umówiła się na spotkanie z kustoszami z działów zoologii i botaniki. Uporawszy się z tym, rzuciła kapelusz na stół, płaszcz na krzesło i porzucając w przedpokoju poszczególne elementy bagażu, czym prędzej ruszyła do maleńkiego saloniku na tyłach domu, w którym mieścił się jej gabinet. Miała już roboczą wersję artykułu o rezydencji, który napisała na przenośnej maszynie do pisania pożyczonej od wydawcy „Town and Country" (jej matka wydała z siebie przeraźliwy jęk, gdy ujrzała dowód na to, czym zajmuje się jej córka!). Dokończenie artykułu na olbrzymiej, staromodnej maszynie typu Underwood nie powinno jej zająć zbyt dużo czasu. Maszyna zajmowała dość osobliwe miejsce, na eleganckim stoliku do pisania w stylu regencji przywiezionym z Fairacres. W tym tygodniu Daisy często siadała do maszyny. Każdego dnia wracała z muzeum obładowana notatkami i pisała do późnego wieczoru. Praca w muzeum była o wiele bardziej skomplikowana, niż początkowo sądziła. W zaciszu prywatnych gabinetów i pracowni, do których została wprowadzona, przygotowywano okazy na wystawy, co stanowiło zaledwie niewielką część pracy. Z całego świata nadsyłano nieznane dotąd rośliny i stworzenia do klasyfikacji. Daisy nigdy wcześniej nie słyszała o Linneuszu (Karol Linneusz - szwedzki przyrodnik, profesor Uniwersytetu w Uppsali, opublikował Genera Plantarum - dzieło dające podwaliny pod system klasyfikacyjny roślin, podstawę dzisiejszej botaniki. Interesował się również zoologią, dla której także stworzył system klasyfikacji zwierząt [przyp. tłum.].), ale wkrótce znała jego system równie dobrze jak mapę londyńskiego metra. Pracownicy muzeum przygotowywali nie tylko szczegółowe opisy, ale i
wymagające olbrzymiego nakładu pracy rysunki, a nawet obrazy każdego okazu. Tak było w działach zoologii i botaniki, do których przysyłano okazy zazwyczaj będące w nienaruszonym stanie. W dziale geologii większą rolę odgrywała wyobraźnia. Jak wyjaśnił jej Mummery, rzadko kiedy znajdowano kompletne skamieniałości. Brakujących elementów trzeba się było domyślać. Przynajmniej tak się Daisy wydawało, choć Mummery utrzymywał, że była to naukowa dedukcja. Jego zdanie zostało jednak podważone przez obrazoburcę Ruddlestone'a, kuratora działu skamieniałości bezkręgowców, wesołego człowieka z północy, który mógł stanowić poważną konkurencję dla Toma Tringa, sierżanta od Aleca, zarówno pod względem wagi, jak i łysiny. - Chodzi raczej o domysły, chociaż od czasów Waterhouse'a Hawkinsa poszliśmy trochę do przodu przyznał Ruddlestone. - Waterhouse'a Hawkinsa? - Wykonał realnej wielkości betonowe dinozaury na wystawę w Kryształowym Pałacu w tysiąc osiemset pięćdziesiątym pierwszym roku. Wszystkie były równie masywne i mocno osadzone na czterech nogach co słonie lub hipopotamy. Pewnie pani nie uwierzy, ale w jednym z nieukończonych modeli urządził nawet proszoną kolację. Potem byli Amerykanie, Cope i Marsh, zaciekli wrogowie, choć na swój sposób genialni. Ale Cope przyczepił czaszkę elasmozaura na czubku jego ogona! Marsh nigdy mu tego nie zapomniał. - Ruddlestone zaniósł się od śmiechu. - Pan Steadman mówił mi, że jego diplodok ma źle przyczepione łapy. - Biedny Steadman, bardzo cierpi z powodu tego, że jego główny eksponat zrobiony jest z gipsu modelarskiego. Cały ładunek prawdziwych kości, które Amerykanie wysłali w
czasie wojny, został zatopiony przez niemiecką łódź podwodną. Ogromna strata, niezależnie od tego, co mówi ten dureń Pettigrew. - Kurator nie wydawał się już rozbawiony. - A co takiego powiedział? - zapytała Daisy, choć mogła się tego domyślić. - Że strata zwyczajnych skamieniałości to błahostka. Według niego utrata ładunku amunicji, to by dopiero było coś. Ale amunicję można uzupełnić, a skamielin nie! Obawiam się, że takie historie jak kontrowersje wokół czaszki Piltdowna Smitha Woodwarda są na rękę takim ignorantom jak Pettigrew. - Ruddlestone się rozweselił. - Ale to tylko dowodzi tego, co już pani mówiłem: wszyscy nie mogą mieć racji i czyjeś naukowe dedukcje musiały jednak zbłądzić. Tego samego popołudnia, tuż przed zamknięciem muzeum, Daisy zapytała Smitha Woodwarda o kontrowersyjnego człowieka z Piltdown. Ponownie zabrał ją, by zobaczyła czaszkę. Tym razem przez minutę przyglądał się eksponatowi w całkowitej ciszy, po czym westchnął. - To doprawdy kłopotliwa sprawa. Tak naprawdę to specjalizuję się w skamieniałych rybach. Mogę nawet powiedzieć, że uważa się mnie za autorytet w tej dziedzinie. Jeśli pani pozwoli, pokazałbym pani moje zawiasowce. Był tak miły, że Daisy postanowiła mu odpuścić. Zawsze mogła zapytać kogoś innego o człowieka z Piltdown. Przekuśtykał u jej boku przez galerię i po chwili znaleźli się w korytarzu prowadzącym do skamielin gadów, za którymi była galeria dinozaurów, w której swoje skromne miejsce zajmowały ryby. Nagle usłyszeli czyjś triumfalny i pogardliwy głos, choć nie mogli rozróżnić poszczególnych słów. Chwilę później rozległ się krzyk pełen zdumionego cierpienia, niczym u rannego byka. Po chwili usłyszeli przeraźliwy trzask.
Smith Woodward jęknął i zamarł w miejscu, nie mogąc się ruszyć. Daisy czym prędzej przebiegła pod łukiem. Pośród roztrzaskanych kości parejazaura leżał Pettigrew rozłożony na plecach. Na białej koszuli i jasnoszarej kamizelce starego Stony'ego sączyła się szkarłatna plama.
ROZDZIAŁ CZWARTY - Pomocy! - pisnęła Daisy. Nie chciała się zbliżać do zakrwawionego ciała, ale choć wydawało się to mało prawdopodobne, Pettigrew mógł jeszcze żyć. Ktoś powinien zbadać mu puls. Ktoś powinien również wezwać policję, choć to z pewnością nie mogło być morderstwo. Nie w muzeum, na Boga! Kustosz geologii musiał dostać jakiegoś ataku, przewrócić się na parejazaura i zranić połamaną kością. W klatkę piersiową, kiedy leżał na plecach? - Co to było? - Pod łukiem prowadzącym do dinozaurów pojawiła się pulchna, siwowłosa kobieta. - Święty Boże! Zostańcie tam, dzieci, nie podchodźcie tu. - Rozłożyła ręce niczym barykadę, za którą pojawiło się pięć ciekawskich główek. - Co się stało, babciu? - Nic, co powinno cię interesować, Arturze Stubbs. Zaprowadź pozostałych do dinozaurów. - Zrobiła parę kroków w kierunku Daisy i zapytała cicho: - Czy on nie żyje? - Chyba tak. Nie wiem. Nie... - Zostaw to mi, kochanie. Kiedyś byłam pielęgniarką. Jeśli ma puls, z pewnością go wyczuję. - Ruszyła naprzód, po czym nachyliła się, by odsunąć z podłogi fragmenty kości, następnie uklękła przy ciele Pettigrewa. - Niech pani niczego nie dotyka - uprzedziła ją Daisy. - Co... co... - usłyszała za plecami czyjś cichy głos. - Doktorze Woodward, czy może pan zawiadomić policję, że zdarzył się... wypadek? - Policję? Lekarz z pewnością... - Obawiam się, że na to jest już za późno. On odszedł obwieściła siwowłosa kobieta. Ze współczuciem spojrzała na szkarłatną plamę na piersi Pettigrewa. - A młoda dama ma rację, wygląda na to, że to może być sprawa dla policji.
- Policja, tak, natychmiast. - Smith Woodward czym prędzej się ulotnił. - Niech mi panienka pomoże wstać, muszę wrócić do wnuków, choć nie mam pojęcia, co mam im powiedzieć. Do czego ten świat zmierza? - Chyba nie zamierza pani wyjść? To znaczy policja... - Tu nie ma innego wyjścia, z wyjątkiem tego tutaj, a nie chcę, by dzieci to widziały. - Ruszyła w stronę galerii dinozaurów. Zza rogu wyglądał dwunasto- , może trzynastoletni chłopiec. - Już cię tu nie ma! Natychmiast wracaj. Poradzisz sobie, kochanie? - zapytała, odwracając głowę. - T - tak - powiedziała z powątpiewaniem Daisy. Jeśli nie będzie patrzyła na martwego kustosza, nie powinna zemdleć, mieć mdłości ani tym podobnych objawów. Musiała jednak zostać na miejscu, aż do pojawienia się policji, żeby dopilnować, by nikt nie dotykał niczego, co mogło stanowić cenną wskazówkę. Czy to naprawdę było morderstwo? Alec będzie wściekły, że po raz kolejny „natknęła się" na jakieś ciało i wplątała w kolejną aferę, jakby sama się o to prosiła, czy mogła cokolwiek na to poradzić. To było okropne, że martwiła się o takie rzeczy, podczas gdy biedny Pettigrew leżał martwy. Mimo jego wad był jej pomocny i miły dla Dereka i Belindy. Tak czy siak, jakim cudem zdoła wyjaśnić Alecowi, że po raz kolejny ktoś, kogo znała, został zabity niemal na jej oczach? Może uda jej się to przed nim ukryć. Może muzealna policja sama rozwiąże sprawę, nie wzywając na pomoc Scotland Yardu? Gdzie oni się podziewali? Daisy zerknęła na zegarek, najnowszy upominek od Aleca, i ze zdumieniem odkryła, że od chwili, gdy zdecydowała, że przed zamknięciem muzeum zdąży jeszcze zapytać Smitha Woodwarda o historię człowieka z Piltdown, minęło niewiele
czasu. Wydawało jej się, że od czasu, gdy kustosz się ulotnił, minęło pół wieku. Może miał problem z przekonaniem policji, że trzeba działać szybko. - Hej! - Ze swojej sali wytoczył się portier z galerii dinozaurów. - Co tu się do diaska... o, przepraszam, panienko... wyprawia? - Doktor Pettigrew nie żyje - powiedziała krótko Daisy. - Tak też mówiła tamta kobieta. Chryste, niech pani tylko spojrzy, co stary Stony zrobił z tym parejazaurem! Pan Mummery dostanie szału. - A do diabła z parejazaurem! Doktor Pettigrew został zabity. - Przez kogo? - zapytał portier. - Nie wiem. I Bóg raczy wiedzieć, gdzie on może się teraz podziewać. Czy jest stąd jakieś inne wyjście, poza przejściem przez galerię ssaków? - Są dwa prywatne zejścia do piwnicy, panienko, i jedno, które prowadzi na górę. Myśli pani, że trzeba mieć je na oku? - Rozglądając się wokół, zapytał: - A gdzie jest Harry? Na Boga, nie myśli pani chyba, że to on? Nie, tylko nie Harry! - To portier z tej galerii? - A jakże. - Szerokim łukiem omijając ciało i porozrzucane wokół kości, wetknął głowę do galerii bezkręgowców i krzyknął: - Hej, Bert! Chodź tu, i to na jednej nodze! - Ruszył dalej i stanął pod łukiem dzielącym galerię gadów na pół i wrzasnął na całe gardło: - Harry! Nie uzyskawszy żadnej odpowiedzi, pośpiesznie wrócił i stanął między Daisy a ciałem. - Wie pani co, pójdę na schody prowadzące do głównej biblioteki. Niech pani powie Bertowi, by stanął na straży przy schodach obok biblioteki geologicznej, a Harry'ego proszę
wysłać na te prowadzące na górę. Pewnie już za późno, ale można spróbować, co nie? I nie czekając na odpowiedź, zniknął w drzwiach w łuku na końcu galerii. Daisy właśnie zaczęła się zastanawiać, czy on lub Bert mogli okazać się złoczyńcami, kiedy z jednej strony zjawił się Bert, a z drugiej oficer policji. Obaj stanęli jak wryci i kiedy tak stali i wpatrywali się w Pettigrewa, pod dzielącym galerię łukiem pojawił się Harry. On martwił się wyłącznie o parejazaura. - Rany boskie, to dopiero wsadzi kij w mrowisko! Pan Mummery dostanie szału! Bert ponuro pokiwał głową. Sierżant policji zwrócił się do Harry'ego. - A gdzie ty byłeś, Boston, kiedy doszło do tego incydentu? - Wyskoczyłem na chwilę, by pogadać z Regem Underwoodem, co nie? - powiedział urażonym głosem Harry Boston. - Chciałem zobaczyć, czy wszystko u niego w porządku i czy nie potrzebuje pomocnej dłoni. - Raczej stopy - powiedział Bert. Zarechotał, po czym rzucił ukradkowe, na wpół skruszone spojrzenie na Pettigrewa. - A ty gdzie byłeś? - zażądał wyjaśnień sierżant, potężny mężczyzna około czterdziestki z zarostem na brodzie. Bert zesztywniał. - Na swoim stanowisku - powiedział głośno - ze skamieniałymi bezkręgowcami, tam, gdzie moje miejsce. Wilf Atkins może to potwierdzić. - Atkins był z tobą? - zapytał sierżant. - Gdzie on teraz jest? - Jeśli Atkins jest portierem w galerii dinozaurów wtrąciła Daisy - to poszedł, by przypilnować schodów
prowadzących z głównej biblioteki do piwnicy. Sugerował, że ci dwaj powinni obstawić pozostałe schody w tej części budynku. - Pewnie już na to za późno, panienko - powiedział nieszczęśliwym głosem sierżant - ale kto wie. Przy głównym wejściu stoi mój człowiek - kontynuował, gdy Bert i Harry z ulgą odeszli - i jeden stoi przy wejściu do działu skamieniałości ssaków. Pozostałych dwóch wysłałem do piwnicy, ale z tyłu są trzy wyjścia. Nie mogą obstawić wszystkich, ani schodów do Budynku z Duchami, który jest obok. - Budynek z Duchami? - krzyknęła w zdumieniu Daisy, zafascynowana nagłą wizją kolekcji duchów w Muzeum Historii Naturalnej. Ale po chwili zdała sobie sprawę, że mówił o miejscu, do którego zabrał ją jeden z zoologów, by zobaczyła przechowywane w spirytusie (Gra słów - spirits w języku angielskim może oznaczać zarówno „spirytus", jak i „duchy" [przyp. tłum.].) eksponaty. Nie wspominał jednak, jak budynek się nazywa. - Jest z tyłu z powodu zagrożenia pożarowego - policjant potwierdził jej domysły. - Prawda jest taka, że nie mam ludzi, by się tym zająć, panienko, choć jak dobrze pójdzie, kolejna zmiana powinna zjawić się lada moment. Zadzwoniłem już na komisariat. Zaraz podeślą tu kilku oficerów, ale do tego czasu nasz morderca pewnie zdąży się ulotnić. - Obawiam się, że tak - przyznała Daisy, choć nie do końca podobało jej się określenie „nasz". - Pewnie nie będzie mogła go pani zidentyfikować? Widziała pani, co się stało? - Nie, tylko słyszałam. Byliśmy z doktorem Smithem Woodwardem w przejściu, właśnie szliśmy w tę stronę. Kiedy tu dotarłam, nikogo nie było, z wyjątkiem... doktora Pettigrewa. To znaczy - poprawiła się ostrożnie - na początku
patrzyłam tylko na... ten bałagan. Powinnam była się rozejrzeć. Przepraszam. - To nie pani wina, panienko. - Policjant poklepał ją po ramieniu. - To musiał być dla pani straszny wstrząs. A tak przy okazji, nazywam się sierżant Jameson. Przykro mi, ale nie mogę pani na razie puścić. Detektywi będą pewnie chcieli usłyszeć pani zeznania, kiedy już tu dotrą. - Oczywiście. To będą lokalni detektywi? - Naczelnik z komendy w Chelsea zdecyduje, czy trzeba wezwać Scotland Yard. - Wyciągnął notes. - Lepiej zapiszę pani imię, nazwisko i adres. Panna Dalrymple, prawda? To pani pisze o muzeum? Proszę przeliterować nazwisko. Daisy podała mu swoje dane i powiedziała o kobiecie, która stwierdziła zgon Pettigrewa. - Pójdę i popilnuję jej wnuków - zaproponowała - i przyślę ją do pana, żeby mógł pan spisać jej dane, jeśli pan chce. Będzie pan pewnie chciał tu zostać, żeby dopilnować, by nikt nie kręcił się w pobliżu miejsca zbrodni, prawda? - Zgadza się, panienko. Widzę, że zna się pani co nieco na policyjnych procedurach. Zapewne czyta pani dużo kryminałów - dodał, a Daisy odetchnęła z ulgą, gdyż zdążyła się już ugryźć w język za to, że zdradziła się ze swoją wiedzą. Na szczęście policjant mówił dalej: - Tak, panienko, byłoby dobrze, gdyby przysłała pani do mnie tamtą panią. Daisy ruszyła do galerii dinozaurów. Pani Ditchley, jak przedstawiła się była pielęgniarka, poszła do sierżanta Jamesona, wyraźnie zadowolona, że może zostawić dzieci córki pod opieką Daisy. - Nie mogę się już doczekać, kiedy wrócą do szkoły w przyszłym tygodniu - przyznała.
Dzieci, z których najmłodsze miało jakieś sześć lat, a najstarsze - Arthur - trzynaście, zgromadziły się podekscytowane wokół Daisy. - Co tam się stało, panienko? - zapytał Arthur. - Babcia nie chce nam powiedzieć. - Ktoś został ranny. - Daisy postanowiła grać na zwłokę. Któryś z pracowników muzeum. Przewrócił się na szkielet parejazaura i roztrzaskał go na kawałki. - Rety, naprawdę? Który to? - Ten gruby - powiedziała ze znawstwem dziesięcioletnia dziewczynka. - Prawda, proszę pani? Nie jest tak duży jak dinozaury, ale jego kości wyglądają bardzo solidnie. - Zgadza się - powiedziała Daisy. - Ale skamieniałe kości są zazwyczaj bardzo kruche, nawet te duże. - A nie mówiłam, Arthurze, ha, ha, ha. Dlatego nie można ich dotykać. Będę szukała skamielin, kiedy dorosnę, proszę pani. - Brawo. - Dziewczyny nie robią takich rzeczy - zaprotestował Arthur. Daisy opowiedziała im o Mary Anning i pani Mantell. Dziewczynka, Jennifer, była zachwycona. - A kto by się interesował jakimiś głupimi skamielinami? - warknął Arthur. - Mój siostrzeniec uważa, że dinozaury są całkiem interesujące, choćby z powodu swojej wielkości - powiedziała Daisy. - Czy uważnie się im przyjrzałeś? - Nie bardzo. - A właśnie, że tak! Gapiłeś się na megalozaura. - Tego z wielkimi zębami? Cóż... Proszę pani, co się stało z tym rannym człowiekiem? Czy ktoś uderzył go skamieliną w głowę?
- Mniej więcej. Widzieliście może, jak ktoś przechodził przez salę? Daisy była pewna, że zwróciłaby uwagę, gdyby ktoś wchodził głównym wejściem do sali dinozaurów, naprzeciwko korytarza, w którym była, gdy usłyszała trzask. Ale w połowie galerii, po lewej stronie, były drzwi do głównej biblioteki, a po prawej łuk, który prowadził do skamieniałości głowonogów (czym były głowonogi? - wciąż tego nie sprawdziła). Jeśli Wilfred Atkins był z Bertem w sali bezkręgowców, morderca mógł się niepostrzeżenie wymknąć przez pawilon tajemniczych głowonogów i mijając galerię dinozaurów, przejść do biblioteki. Dzieci spojrzały na siebie i potrząsnęły głowami. - Nie - przyznał Arthur, wyraźnie rozczarowany. - I tak nic byśmy nie zauważyli - stwierdziła Jennifer. Ty cały czas gapiłeś się na megalozaura. Naprawdę, proszę pani. I gadał o jego zębach. Nic byśmy nie widzieli ani nie słyszeli. - Idzie babcia. - Najmłodsze dziecko wybiegło na spotkanie pani Ditchley. - Babciu, chcę już iść do domu. Nie podoba mi się tutaj. - Mnie też nie, Katy. Żeby takie rzeczy działy się w muzeum. Do tego te wszystkie kości, to nie jest normalne. Mnie się to nie podoba. Ale policjant mówi, że nic nie może zrobić, dopóki nie przyślą posiłków... - Nie lubię policjantów. - Oni tylko wykonują swoją pracę, kochanie, więc musimy ich wspierać, prawda? Zaśpiewajmy jakąś miłą, radosną piosenkę. I w ten oto sposób Daisy znalazła się między dinozaurami, dołączając do coraz głośniejszego chóru śpiewającego wesołe piosenki. Śmiali się do rozpuku, kiedy nagle drzwi do
biblioteki głównej otworzyły się i do środka wpadł pan Mummery. - Co to do diabła za hałasy? - warknął. Jego okrągła twarz była czerwona ze złości, a rozczochrane włosy i brwi najeżyły się niczym u obrażonego jeża. Podchodząc do śpiewaków, którzy nagle zamilkli, krzyknął: - Proszę pani, jest już po szóstej. O tej porze w tej szacownej instytucji powinien panować spokój. Proszę zabrać te bach... dzieci i natychmiast opuścić muzeum. Jeśli, w co nie wątpię, została pani zamknięta, rozwiązaniem nie jest wydzieranie się wśród dinozaurów, ale znalezienie któregoś z naszych dzielnych policjantów i poproszenie go o pomoc. Czy wyrażam się dość jasno? Katy ukryła twarz w sukience babci i zaniosła się płaczem. - Panie Mummery, proszę! - odezwała się Daisy. - Niech mi pan pozwoli wyjaśnić... - Ach, to pani, panno Dalrymple. Nie zauważyłem pani. Czy ci ludzie w jakikolwiek sposób pomagają pani przygotować artykuł? Może sprawdzacie państwo efekt głośnych dźwięków na kosteczki słuchowe dinozaura? Muszę przyznać, że miałem o pani lepsze zdanie. Nie mogę... - Panie Mummery - przerwała mu Daisy, stanowczym ruchem chwytając go za rękaw i wyprowadzając do wyjścia. Musi mnie pan wysłuchać. Pani Ditchley i dzieci nie mogą wyjść, ponieważ policja im na to nie pozwoli. Najwyraźniej doszło do... morderstwa. Doktor Pettigrew nie żyje. Mummery odrzucił do tyłu głowę i zaniósł się od głośnego śmiechu. - Pettigrew został zamordowany? Sam się o to prosił! Bardziej niż inni - powiedział, ale po chwili spoważniał. - Ale moja droga panno Dalrymple, chyba nie mówi pani poważnie? Owszem, na co dzień zajmujemy się śmiercią, ale to śmierć prehistoryczna. - Zamaszystym gestem wskazał na dinozaury i
skamieniałości wokół. Spojrzał na nią z wyrzutem. - Nie wierzę, że te bzdury to pani wymysł. To musiał być pomysł Pettigrewa, oczywiście, żeby mnie ośmieszyć. Ale czemu pani miałaby mu pomagać... - Proszę iść i się przekonać. - Miała zamiar ostrzec go o zniszczeniu jego ulubionego gada, ale była na niego zbyt wściekła. - Proszę iść za mną. Do sierżanta Jamesona dołączyło dwóch umundurowanych oficerów, kolejny sierżant i posterunkowy. Mummery ledwo na nich spojrzał. Rycząc z gniewu, przemaszerował tuż obok nich. - Mój parejazaur! Zrobił to specjalnie! Jameson i posterunkowy chwycili go za ramiona. - Proszę pana, proszę się odsunąć. - Mój parejazaur! Poskładanie tych kości zajmie mi kilka miesięcy, jeśli to w ogóle możliwe. Zabiję go! - On już nie żyje - powiedział z dezaprobatą Jameson, po czym dodał podejrzliwym tonem: - Jeśli chodzi panu o star... doktora Pettigrewa. Nie mogę pozwolić, by dotykał pan dinozaura, i muszę pana prosić, by pozostał pan na miejscu, dopóki nie złoży pan wyjaśnień detektywowi. Z Mummery'ego wyraźnie uszło powietrze. - Detektywowi? Panna Dalrymple wspominała coś o morderstwie. - Tak to wygląda, proszę pana, ale to nie ja o tym decyduję. Za chwilę powinien tu być detektyw. - Do tego czasu chyba mogę wrócić do biblioteki, by kontynuować swoją pracę? - zapytał napastliwie antropolog. Panno Dalrymple, proszę czymś zająć te okropne bachory. Rzucając ostatnie rozpaczliwe spojrzenie w stronę zniszczonego parejazaura, sztywnym krokiem ruszył do galerii dinozaurów.
- Chyba może tam zostać - stwierdził Jameson. - Cóż, panno Dalrymple, czy starsza pani zgodzi się przeprowadzić tędy dzieci? Jeśli tak, możecie się państwo udać do kafeterii i czekać w bardziej komfortowych warunkach. Mam już dość ludzi, by obstawić wszystkie wyjścia. - Dziękuję, sierżancie. Zapytam. Po chwili Daisy przeprowadziła obok martwego kustosza sznur dzieci z zamkniętymi oczami, a pani Ditchley pomaszerowała z Arthurem, zasłaniając mu oczy. Towarzyszył im nowo przybyły posterunkowy Neddle. Przy łuku oddzielającym skamieniałości ssaków od głównego holu znaleźli kolejnego oficera na straży. Nieopodal stała młoda, trzymająca się za ręce para. Wyglądali na niepocieszonych. Mizerny, wąsaty mężczyzna w okularach w rogowych oprawkach, który zawzięcie kłócił się ze strażnikiem, wydał się Daisy znajomy. - Mój drogi, cokolwiek się tam wydarzyło, nie ma to ze mną nic wspólnego. Ja tu nie pracuję. - A więc jest pan jednym ze zwiedzających - powiedział cierpliwie posterunkowy. - Ależ skąd. Pracuję dla Muzeum Brytyjskiego. - To jest Muzeum Brytyjskie, proszę pana, filia Historii Naturalnej. - Dokładnie! Ja jestem z głównej instytucji w Bloomsbury, więc nie mam kluczy do tylnych schodów. Proszę mnie więc przepuścić. - Nie mogę, proszę pana. Mam swoje instrukcje. I niech mnie pan nie pyta, o co chodzi, bo nikt mnie o tym nie poinformował, przynajmniej nie na tyle, bym mógł panu powiedzieć. - Witam, panie ffinch - Brown - postanowiła interweniować Daisy. Jak tylko poprawił opadające na nos okulary, od razu go rozpoznała. - Pan mnie chyba nie pamięta
- Daisy Dalrymple. Pan Witt nas sobie przedstawił. Czy przyszedł pan się z nim spotkać? - Owszem - powiedział krótko antropolog - ale już dawno skończyłem nasze spotkanie. Wie pani może, o co w tym wszystkim chodzi? Czemu nie pozwolą mi spokojnie wyjść? - Może pan teraz opuścić galerię - powiedział strażnik, który zdążył zamienić słówko z posterunkowym Neddlem ale muszę pana prosić, by udał się pan do kafeterii na górze i tam zaczekał. Państwo również - zwrócił się do młodej pary. Ze zdumionym wyrazem twarzy pokornie podążyli za panią Ditchley i dziećmi do głównego holu. Ffinch - Brown, ponaglany przez Neddle'a, niechętnie ruszył za nimi, idąc obok Daisy. - Do kafeterii! - wybuchnął. Pod względem temperamentu był zdumiewająco podobny do Mummery'ego, choć jego głos nie był równie donośny, być może dlatego, że całą energię zużywał na machanie rękoma. - Mam czekać w kafeterii? Mogę zapytać, na co mam czekać? Daisy zerknęła na posterunkowego Neddle'a, który tylko przewrócił oczami. Traktując to jak zgodę, naświetliła mu sytuację. - Niezbyt duża strata - powiedział pogardliwie ffinch Brown. - Każdy głupiec potrafi polerować skały, ale Ralph Pettigrew miał czelność sądzić, że może wykonać z krzemienia narzędzia, których ja - ja! - nie będę w stanie odróżnić od oryginalnych prymitywnych narzędzi. - Chodzi o te, które rzekomo znalazł w jaskini w Kornwalii? - zapytała Daisy, gdy ruszyli w górę po głównych schodach, kierując się w stronę posągu sir Richarda Owena. - Nie, nie, te w ogóle nie przypominają narzędzi do pracy. - Na samo wspomnienie z zadowoleniem potarł ręce. Szkoda, że nie widziała pani jego twarzy, kiedy potwierdziłem
werdykt Witta. To wtedy przysiągł, że może oszukać mnie z krzemieniami, które sam ukruszył i obłupał. Ha! - Niemożliwe? - Niemożliwe - potwierdził ffinch - Brown, choć głos mu się nieco załamał. Po chwili się rozchmurzył. - Cóż, teraz już nigdy się nie dowiemy, prawda? A może Pettigrew go jednak przechytrzył, pomyślała Daisy. Mineralog z pewnością nie zachowałby tego dla siebie. Jak bardzo ucierpiałaby wtedy reputacja antropologa? I co takiego robił po spotkaniu z Wittem? Kłócił się z Pettigrewem? Wspinając się w górę, Daisy zerknęła na brązowe popiersie kapitana Freda Selousa, myśliwego polującego na grubego zwierza, z brązową strzelbą na słonie w ręku. Trudno było uwierzyć, że człowiek prehistoryczny polował na grubego zwierza za pomocą narzędzi z krzemienia. - Jak idzie eksperyment pana Witta? - zapytała. - Udało mu się powielić ślady na kościach mamutów? - Nie tylko mamutów, młoda damo. Właśnie oglądałem pewne bruzdy na piszczeli olbrzymiego leniwca, gdy... - Fraeulein? Panna Dalrymple? Daisy odwróciła się na pięcie. Wielki książę Zakarpacia wchodził za nimi po schodach. - Witam, a skąd pan wyskoczył? - zapytała z uśmiechem. - Wcale nie gesprungen! Ja chodzę. - To tylko takie angielskie powiedzenie. Gdzie pan był? - Oglądałem irlandzkiego łosia. Irlandzkiego, ha! powiedział wściekle. - W moim kraju też kiedyś była taka wspaniała bestia, ale Anglicy wszystko wzięli dla siebie, łosie, klejnoty, wszystko! - A więc był pan w galerii skamieniałości ssaków? Nie widziałam tam pana. Wielki książę spochmurniał.
- Policja też tak mówi. Czaiłem się, mówią, czaiłem za łosiem. Co to znaczy „czaić się"? - Cóż, to trochę jak ukrywać się - wyjaśniła Daisy. - Ukrywać się? Nie ukrywam się, ale jeśli policja mnie nie widzi, nie biegnę im na spotkanie. W końcu w Anglii nie jestem wielkim księciem, tylko cholernym obcokrajowcem! Rudolf Maximilian najwyraźniej żywił urazę do całego świata, pomyślała Daisy, gdy weszli do kafeterii. Ale miał również powody, by nie darzyć Pettigrewa sympatią. Po tym, jak go zaatakował, mógł z łatwością przemknąć przez galerię gadów i przez korytarz na końcu i schować się w galerii ssaków. Ffinch - Brown, który poszedł prosto do kafeterii i wściekłym wzrokiem wpatrywał się w widniejący na ladzie napis „Zamknięte", twierdził, że był w końcowym pawilonie i oglądał leniwca. Nie zauważyłby wielkiego księcia. A co z młodą parą, która najprawdopodobniej przebywała w sali ssaków, kiedy Pettigrew został zabity? Siedzieli teraz przy stoliku w rogu, z nachylonymi głowami, szepcząc coś między sobą i nie odrywając od siebie oczu. Do tego doszła fascynacja olbrzymimi ssakami i szerokie filary. Jedynie wybuch bomby byłby w stanie przykuć ich uwagę. Nie zauważyliby również, gdyby ffinch - Brown przeszedł przez pawilon. Ale wielki książę mógł go widzieć i mógł wiedzieć, która była godzina. Daisy czuła pokusę, by go o to zapytać. Nie, musi się trzymać jak najdalej od śledztwa, upomniała samą siebie. Owszem, była pierwszą osobą na miejscu zbrodni, ale jej alibi, podobnie jak doktora Smitha Woodwarda, było niepodważalne. I choć będzie musiała złożyć wyjaśnienia i niewątpliwie zostanie wezwana na rozprawę w sprawie ustalenia przyczyn zgonu, detektywi z
Chelsea nie byliby zachwyceni, gdyby zaczęła wtrącać swoje trzy grosze. Detektywom najwyraźniej się nie śpieszyło. Pani Ditchley zdeterminowanym krokiem ruszyła za ladę i znalazła mleko i ciasteczka dla zmęczonych i głodnych dzieci. - Niech pani nastawi wodę na herbatę - zasugerował pan ffinch - Brown. - Zapłacę za wszystko. - Położył na kasie pół korony. Posterunkowy Neddle zostawił ich samych. Główne wejście było zamknięte, więc i tak nikt nie mógł opuścić budynku, nawet gdyby próbował. Nikt więcej do nich nie dołączył. Daisy zastanawiała się, czy Mummery był jedynym pracownikiem naukowym, oprócz Smitha Woodwarda i Pettigrewa, który nie poszedł do domu o wpół do szóstej. Mogli być również inni, zaszyci w gabinetach, pracowniach i bibliotekach, dotąd niewyłowieni lub pozostawieni sami sobie, dopóki nie będą potrzebni. Jak dotąd Mummery, ffinch - Brown i wielki książę byli jedynymi podejrzanymi, o których Daisy wiedziała. Jedynymi, o których kiedykolwiek będzie wiedziała, wmawiała sobie. Nie da się w to wciągnąć. Usiadła z panią Ditchley i dziećmi. W końcu zjawił się wysoki młody człowiek, który przedstawił się jako detektyw posterunkowy Ross. - Najpierw spiszemy zeznania panny Dalrymple powiedział. - Pani pozwoli za mną. Pani Ditchley była oburzona. - A co z moim wnuczkami? - krzyknęła. - Ich matka zaraz wróci z pracy i będzie na nie czekać, nie mając pojęcia, gdzie się podziewają. Nie miałabym nic przeciwko temu, by panna Dalrymple poszła na pierwszy ogień, gdyby nie dzieci. Skarbie, nie ma pani nic przeciwko, żebym poszła pierwsza? - Oczywiście, że nie - odparła Daisy.
Pod wpływem pani Ditchley detektyw Ross się poddał. - Dobrze, proszę pani. To nie ma aż takiego znaczenia. - Chodźcie, dzieci. Ale tym razem detektyw postanowił się sprzeciwić. Nikt nie mówił mu nic o dzieciach. - Ja się nimi zaopiekuję - zaproponowała Daisy. Na szczęście pani Ditchley zniknęła tylko na parę minut, gdyż Katy zrobiła się marudna, a Arthur niesforny. Po powrocie zebrała swoją trzódkę, powycierała im nosy i pozapinała guziki od płaszczy, podczas gdy Ross wyprowadził Daisy z pokoju. Daisy zastanawiała się, czy powinna wspomnieć o tym, że dzieci mówiły jej, że Mummery mógł przejść przez galerię dinozaurów niezauważony. Czuła, że głównodowodzący detektyw powinien z nimi porozmawiać, ale być może planował zrobić to później lub dysponował informacjami, które oczyściły Mummery'ego. W każdym razie, ona nie zamierzała się w to angażować. Ruszyła za detektywem Rossem, idąc przez główny hol do gabinetu w przedniej części budynku, po prawej stronie wejścia. Po lewej stronie znajdował się gabinet Smitha Woodwarda. Nad drzwiami widniał napis: SIR SIDNEY HARMER, DYREKTOR. Ross otworzył drzwi i odsunął się na bok, obwieszczając: - Panna Dalrymple, sierżancie. Za biurkiem sir Sidneya stała znajoma masywna postać ubrana w okropną płowo - żółtą kratkę, z bujnym, sumiastym wąsem stanowiącym przeciwwagę dla lśniącej łysiny na czubku głowy. - Pan Tring! - krzyknęła ze zdumieniem Daisy.
ROZDZIAŁ PIATY - Dobry wieczór, panno Dalrymple - powiedział ulubiony sierżant Aleca, obchodząc biurko, by uścisnąć jej dłoń. Proszę, niech pani usiądzie. Proszę mi wybaczyć. - Odwrócił się i z całej siły dmuchnął w olbrzymią białą chusteczkę. - Od razu lepiej. - Więc jednak wezwali Scotland Yard. - Daisy usiadła na czerwonym skórzanym fotelu stojącym przed biurkiem. - A gdzie szef? - Inspektor naczelny, detektyw Fletcher zajmuje się inną sprawą i zabrał ze sobą Pipera. A ponieważ mieli spędzić sporo czasu na dworze, a ja jestem przeziębiony, zostawili mnie w biurze, bym zajął się papierkową robotą. - Domyślam się, że wolałby pan pójść z nimi, niż tkwić za biurkiem - powiedziała Daisy ze współczuciem. Jego małe brązowe oczka zalśniły. - Szczera prawda! Tak by było, gdyby nie wyskoczyła ta sprawa. Komenda w Chelsea nie miała już detektywów, a nasz naczelnik nie miał wolnych inspektorów, więc przysłał mnie. - Cieszę się, że dał panu tę sprawę. - Choć właśnie przepadły wszelkie szanse, by nie wtajemniczać Aleca. - Myślał, że to będzie łatwa sprawa, którą wyjaśnię jeszcze dziś wieczorem - głośno westchnął Tom Tring. - Nie ma pojęcia, że to miejsce to jeden wielki labirynt. Cóż, panno Dalrymple, co może mi pani powiedzieć? Przestań się tak gapić, Ross, i wyciągnij lepiej swój notes. Tak, to jest ta panna Dalrymple. Ross i Daisy zarumienili się. Daisy zastanawiała się, czy była znana z tego, że była narzeczoną Aleca, czy raczej jako bete noir (Persona non grata [przyp. tłum.].) podkomisarza do spraw kryminalnych. - Zbierałam materiały do mojego artykułu - zaczęła pośpiesznie. - Tego wieczoru, za dwadzieścia szósta, udałam
się do gabinetu pana Smitha Woodwarda, kustosza geologii, żeby zapytać go o człowieka z Piltdown. - Dokładnie za dwadzieścia szósta? Proszę mi wybaczyć. - Tring wyciągnął chusteczkę, odwrócił głowę i z całej siły dmuchnął. - Mniej więcej. Wie pan, jak to jest, gdy spogląda się na zegarek i tak naprawdę nie zauważa się faktycznej godziny, tylko ile czasu zostało do... cóż, w tym przypadku do zamknięcia muzeum. Stwierdziłam, że mam mniej więcej dwadzieścia minut i uznałam, że to mi wystarczy. Tring pokiwał głową. - A potem? - Poszliśmy zobaczyć czaszkę z Piltdown, która jest tuż za rogiem w galerii skamieniałości ssaków. Doktor Smith Woodward przyglądał się jej przez chwilę i doszedł do wniosku, że wolałby raczej rozmawiać o skamieniałych rybach. Przeszliśmy przez galerię - nikogo nie zauważyłam, choć tak naprawdę się nie rozglądałam. Na korytarzu prowadzącym do galerii gadów też nikogo nie było, jestem tego pewna. - To było tutaj? - Sierżant wskazał na spory arkusz papieru leżący przed nim na biurku. Nachylając się, Daisy dostrzegła, że był to plan muzeum. - Zgadza się - powiedziała. - Musieliśmy być mniej więcej w połowie drogi, gdy usłyszeliśmy czyjś podniesiony głos, potem ryk, a po chwili przerażający trzask. - Zawahała się. - Jak teraz o tym myślę, dochodzę do wniosku, że to był głos doktora Pettigrewa, choć nie rozpoznałam go od razu. - Co mówił? - Nie słyszałam poszczególnych słów. Ten budynek jest tak solidny, że tłumi dźwięki. Ale widzielibyśmy, gdyby ktokolwiek wchodził do galerii dinozaurów pod tym łukiem. Wskazała na plan.
- Tak, to by się zgadzało z tym, co mówił doktor Smith Woodward. Więc jego można wykluczyć. - I mnie - powiedziała Daisy. Wąsy Tringa zadrgały, zakrywając lekki uśmiech. - I panią - przyznał. - Co było dalej? - Pobiegłam do galerii gadów i zobaczyłam leżącego Pettigrewa... Obawiam się, że byłam zbyt przerażona, by zwrócić uwagę na to, czy ktokolwiek uciekał. Bardzo mi przykro. - Samo wspomnienie bardziej ją przeraziło niż faktyczne zdarzenie. Daisy nagle zrobiło się zimno i poczuła mdłości. Tom Tring, jak zawsze szybszy, niż wskazywałaby na to jego tusza, w okamgnieniu obszedł biurko i położył rękę na jej ramieniu. - Proszę, niech pani opuści głowę między kolana. Ross, nalej nam tego, co sir Sidney trzyma w swojej karafce. Tak jest. Niech się pani napije, panno Dalrymple. Czując, że kręci jej się w głowie, Daisy ledwo go słyszała. Spodziewając się wody, wzięła porządny haust whisky. Alkohol uderzył ją w gardło niczym rozpalona petarda. Zakrztusiła się i zaczęła pluć, zalewając się łzami. Po chwili poczuła, jak przyjemne ciepło rozlewa się po jej wnętrzu. Przynajmniej żołądek jej się uspokoił. Tring wsunął jej do ręki chusteczkę. - Proszę, ta jest czysta. Żona dała mi dziś co najmniej pół tuzina. Lepiej się pani czuje? - Tak, dziękuję - wykrztusiła Daisy, wycierając oczy. Tak mi się wydaje. O rany! - Do diabła... Chwileczkę. - Znalazł kolejną chusteczkę i z całej siły wydmuchał nos. - Może pani kontynuować? Wysłała pani doktora Smitha Woodwarda po policję?
- W pana ustach to brzmi okropnie, jakbym się rządziła, chociaż tak właśnie było. Ale najpierw zjawiła się pani Ditchley. Rozmawiał pan już z nią. - Ale chcę to usłyszeć od pani. Zna pani metody szefa. Daisy poczuła, że do oczu cisną jej się łzy. Żałowała, że nie ma przy niej Aleca, nawet gdyby był na nią zły. Ale Tom Tring, kochany Tom Tring, błądził w różowej mgle, niczym olbrzymi cherubinek. Potrzebował jej pomocy. Wstrzymując łzy, stłumiła chichot i próbowała się skoncentrować. - Pani Ditchley - podpowiedział wąsaty cherubinek. Daisy opowiedziała mu o tym, jak pani Ditchley nie udało się wyczuć tętna, jak wróciła do dzieci i jak pojawił się portier z galerii dinozaurów. Do tego czasu zdążyła przekręcić nazwisko Wilfa Atkinsa i za nic w świecie nie mogła wymówić słowa „parejazaur", choć ostrożnie artykułując kolejne sylaby, zdołała zastąpić je słowem „szkielet". - Wolf Catkins, wie pan o kogo chodzi, powiedział, że pan Flummery dostanie szału, kiedy zobaczy roztrzaskany sz-kie-let. I tak było. Groził, że zabije Pettigrewa, ale się spóźnił. - Tak - powiedział cherubinek, a jego twarz zaczęła się rozmywać. - To samo mówił sierżant Jameson. Myślę, panno Dalrymple, że z dalszymi wyjaśnieniami poczekamy do rana. - Przepraszam. Nagle poczułam się okropnie zmęczona. Oczy jej się zamknęły i za nic w świecie nie mogła ich otworzyć. Gdzieś w oddali usłyszała, jak posterunkowy zapytał zdumionym głosem: - Upiła się? - Porządny haust whisky na pusty żołądek - zagrzmiał Tring. - Nasza panna Dalrymple nie jest jedną z tych nowoczesnych panien, które bez przerwy sączą koktajle. Nie
mogę jej teraz odprowadzić do domu. Pomóż mi przesunąć fotel do tamtego kąta. Daisy na chwilę uniosła się w powietrzu. Ktoś okrył ją płaszczem i zasnęła. Gdy się obudziła, była pewna, że spała zaledwie kilka minut. Wciąż leżała na skórzanym fotelu, owinięta płaszczem. Głowa jej na szczęście nie bolała, ale czuła się zdecydowanie ospała. Nie tylko znużenie sprawiało, że leżała nieruchomo, z zamkniętymi oczami. Gdyby sierżant Tring wiedział, że nie śpi, mógłby pomyśleć, że powinien ją odprawić. A skoro sprawą zajmował się Tom Tring, nie miała zamiaru hamować swojej ciekawości. Ostry krzyk Mummery'ego do końca ją rozbudził. (Czy to był sen, czy naprawdę nazwała go Flummery? Ale wstyd! Miała tylko nadzieję, że Tring nie powie Alecowi, że się upiła, i jakoś uciszy Rossa). Po krótkim wybuchu Mummery zaczął wyjaśniać, czym zajmował się w bibliotece głównej po godzinach pracy, używając przy tym wielu długich, naukowych słów. Jak się nad tym zastanowiła, doszła do wniosku, że Flummery bardziej do niego pasowało. Wydawało się, że czerpał ogromną przyjemność z faktu, że może wprawić w zakłopotanie niedouczonego policjanta. Daisy zastanawiała się, jak Ross sobie radził z notatkami. Tom Tring pozostał jednak niewzruszony. W milczeniu wysłuchał Mummery'ego, kiedy ten trajkotał jak zacinający się gramofon, po czym powiedział uprzejmie: - Dziękuję panu. To bardzo uprzejme z pana strony, że zadał pan sobie tyle trudu, by podać mi te wszystkie szczegóły, tym bardziej że mój inspektor naczelny z pewnością zada panu jutro te same pytania. Wie pan, on jest bardzo szczegółowy. A teraz, o której poszedł pan do biblioteki?
Mummery twierdził, że zjawił się tam przed piątą, a wyszedł, by uciszyć śpiewy Daisy i pani Ditchley. Kiedy przyszedł, w bibliotece było kilka osób, wymienił nawet kilka nazwisk, ale według niego wszyscy wyszli o wpół do szóstej, na koniec dnia pracy. - Choć nie mogę być tego pewien - powiedział protekcjonalnym tonem. - Pan zapewne tego nie wie, sierżancie, ale biblioteki akademickie mają mnóstwo regałów z książkami, za którymi łatwo się schować. - Doprawdy? - Tring mówił z tak udawaną powagą, że Daisy była pewna, iż w głębi duszy się śmiał. - Proszę, proszę, a to pech. Dziękuje panu, to wszystko... na razie. - Na razie? - zapiszczał Mummery. - Dziś wieczorem chcę tylko ustalić, co kto robił, proszę pana. Może pan wrócić do domu. Jutro inspektor naczelny zapewne będzie chciał zadać panu kilka pytań, szczególnie że sierżant Jameson mówił, że pan groził ofierze. - Ale on już nie żył! - Aha - powiedział z nieprzeniknionym wyrazem twarzy Tring. - Życzę panu dobrej nocy. Nastąpiła chwila ciszy, potem Mummery coś mruknął, ktoś odsunął krzesło, otworzyły się i zamknęły drzwi. - Punkt dla pana, sierżancie - krzyknął Ross. - Ale nie zapisałem tych wszystkich naukowych rzeczy. - Nic nie szkodzi, chłopcze. Chciał nam jedynie zamydlić oczy. - Pan Tring bynajmniej nie był takim ignorantem, za jakiego niektórzy go brali. - A nie chciałem dać mu satysfakcji i pytać, jak się pisze te długie wyrazy. Szef go rano wyprostuje. - Myśli pan, że naczelnik przekaże sprawę panu Fletcherowi? - Z pewnością. Szczególnie gdy się dowie, kto jest w nią zamieszany. Dobrze, teraz porozmawiam z panem Wittem.
Daisy oblała się rumieńcem, czego nienawidziła, uważając, że było to zbyt wiktoriańskie, ale nic nie mogła na to poradzić. Usłyszała, jak drzwi ponownie się otworzyły i zamknęły. By nie myśleć o prawdopodobnej reakcji nadinspektora Crane'a, nie wspominając już o Alecu czy podkomisarzu, zaczęła się zastanawiać nad nagłym pojawieniem się Witta na liście podejrzanych. - Może już pani otworzyć oczy - odezwał się Tom Tring. - Och! - Daisy otworzyła oczy. Sierżant odwrócił obrotowe krzesło sir Sidneya i spoglądał w ciemny kąt, w którym ją umieścił. - Nie chciałam przerywać pańskiego przesłuchania - wyjaśniła. - Jestem pani bardzo wdzięczny. Czuje się pani lepiej? - Tak, bardzo dziękuję. - Aha - zastanowił się. - Nie chciałbym pani samej wysyłać do domu, nie po tym, jak... - Panie Tring, nie powie pan szefowi, prawda? Tring zachichotał. - O tym, że jego młoda dama była pod wpływem inkoholu, jak to mówią na północy? Skoro sam panią napoiłem? Jeśli pani nic nie powie, to ja też nie pisnę słówka. I zajmę się młodym Rossem, proszę się nie martwić. Ale co ja mam teraz z panią zrobić? Nie mam nikogo, kto mógłby panią odprowadzić do domu. - Mógłby mnie pan zostawić tutaj - powiedziała niewinnym głosem Daisy. - Myślę, że zaraz znowu zasnę. - Akurat! W porządku, zna pani to miejsce i niektóre osoby. Może pani zostać, jeśli obieca pani, że nie piśnie ani słowa szefowi i zamknie oczy i usta. - Przyrzekam, albo zamienię się w skamielinę powiedziała Daisy i zamknęła oczy w chwili, gdy drzwi gabinetu dyrektora ponownie się otworzyły. - Pan Witt, sierżancie.
- Dobry wieczór, sierżancie. - Słysząc łagodny i wykształcony głos Witta, Daisy przypomniała sobie, jaki próbował być pomocny, choć musiał przekazać ją równie pomocnemu, jednorękiemu portierowi pilnującemu jego galerii. Sierżant Hamm - wszyscy ci sierżanci zaczynali jej się mylić - powinien potwierdzić miejsce pobytu ffinch - Browna i wielkiego księcia Rudolfa. O ile był na swoim stanowisku. Czy człowiek z jedną ręką mógł zadać Pettigrewowi śmiertelny cios? Daisy zdała sobie sprawę, że tak naprawdę nie wiedziała, w jaki sposób kustosz działu mineralogii umarł. Nie był to temat, który chciała roztrząsać. Skupiła się więc na przesłuchaniu Witta. - Tak, ffinch - Brown wyszedł z mojego gabinetu mniej więcej za dwadzieścia szósta, może parę minut wcześniej. Mój gabinet mieści się na tyłach budynku, o tutaj. - Daisy wyobraziła sobie, jak nachyla się nad mapą, by pokazać coś Tringowi. - Rozumiem. - Jak pan widzi, na tyłach galerii są prywatne gabinety, do których wchodzi się przez drzwi na końcu każdej galerii. Ffinch - Brown wyszedł przez galerię głowonogów. Mogłem pójść za nim do galerii gadów i tam spotkać, cóż, nasz corpus delicti (Z łac. - przedmiot przestępstwa [przyp. tłum.].), można by rzec, jeszcze przed przestępstwem. Ale nie zrobiłem tego. Zostałem w swoim gabinecie i pisałem listy. Niestety, byłem sam. - Sine alibi (Z łac. - bez alibi [przyp. tłum.].), można by rzec. Witt roześmiał się. - Dokładnie, sierżancie.
- Dobrze, proszę pana. Dziękuję za pańską pomoc. Obawiam się, że inspektor naczelny, detektyw Fletcher będzie jutro chciał zadać panu kilka pytań. - C'est la vie, sierżancie, a raczej c'est la mort (Z franc. takie jest życie, mort - śmierć [przyp. tłum.].). Drzwi otworzyły się i zamknęły. Po chwili Ross powiedział: - Wesoły typ, sierżancie! Zrozumiałem pański żart - sine alibi to tak jak sine die (Z łac. - odroczenie bez podania terminu wznowienia [przyp. tłum].) w odroczeniu sądowym, prawda? Ale nie zrozumiałem tych ostatnich łacińskich słów. - To był akurat francuski, ale nie szkodzi, chłopcze. Przyprowadź teraz pana Steadmana, dobrze? - Tring zaczekał, aż posterunkowy wyjdzie, i zapytał: - I co pani o tym sądzi, panno Dalrymple? - Wesoły typ - Daisy powtórzyła słowa posterunkowego ale też miał powody, by nie przepadać za Pettigrewem. Jak oni wszyscy. - Pan Steadman też? Nie, lepiej niech pani porozmawia o tym z szefem. - Jasne - westchnęła Daisy. - Z kim pan rozmawiał, kiedy... byłam nieprzytomna? Tring sięgnął po leżącą na biurku listę. - Z panem Chardfordem i panną Fellowes. - Tą młodą parą, która była w galerii ssaków? - Zgadza się. I z jeszcze jednym zwiedzającym, jakimś gościem, który twierdził, że jest wielkim księciem Zakarpacia, gdziekolwiek to jest. Był bardzo urażony, bo jeden z posterunkowych oskarżył go o to, że czaił się za olbrzymim jeleniem, tylko dlatego że nie wybiegł zobaczyć, co się stało. Dziwni ludzie ci obcokrajowcy. Oczywiście zajmiemy się również gośćmi, ale oni znaleźli się tu przypadkiem, tak jak pani Ditchley i jej trzódka. Nie ma podstaw, by łączyć ich ze zmarłym.
- Ależ tak! Wielki książę Rudolf - jestem pewna, że naprawdę jest księciem - nienawidził Pettigrewa. - Naprawdę? - krzyknął zdumiony Tring. Postanowił zapamiętać sobie jego imię. - Niech pani nie zapomni powiedzieć o tym szefowi. Zobaczmy: są też portierzy, z którymi rozmawiałem. Wszyscy gdzieś ze sobą gawędzili. Dzień powoli się kończył i nie było wielu zwiedzających. - Sierżant Hamm również z kimś był, nie był w dziale ssaków? - Był z Underwoodem i Bostonem w dziale roślin, koralowców i gąbek, o ile mnie pamięć nie myli. - Jestem pewna, że nie, panie Tring. - Jeśli to Underwood zabił kustosza, pomyślała Daisy, Boston i Hamm z pewnością zapewnią mu fałszywe alibi, biorąc pod uwagę to, jak stary Stony potraktował kalekę. Ale wydawało się mało prawdopodobne, by jednonogi mężczyzna próbował zaatakować tak potężną ofiarę, i z pewnością nie zdołałby się wymknąć przed pojawieniem się Daisy. - Jest jeszcze paru asystentów, którzy cały czas byli razem w pracowni na tyłach biblioteki geologicznej. I pan Gilbert ffinch - Brown - dwa małe „f" na początku - z Muzeum Brytyjskiego, który wyszedł od pana Witta i przeszedł prosto przez salę... głowonogów, tak? A potem przez dział gadów, by przyjrzeć się olbrzymiemu leniwcowi we wschodnim pawilonie. Nie ma alibi, ale przysięga, że nie widział po drodze pana Pettigrewa. Krewki jegomość, podobnie jak Mummery. - Krewki, to idealne określenie! Krewki Mummery, to brzmi jak postać z wierszyka dla przedszkolaków. Ktoś jeszcze? - Z tymi się już widziałem, a została tylko trójka. A oto i pan Steadman.
Daisy czym prędzej wróciła do stanu odrętwienia, a Ross wprowadził człowieka od dinozaurów. - Już od paru godzin nie mogę wyjść do domu powiedział rozzłoszczonym tonem. - Tak, proszę pana, przykro mi, że kazaliśmy panu tak długo czekać. Może pan usiądzie? Mam nadzieję, że znalazł pan sobie jakieś zajęcie, by jakoś zabić czas. - Zawsze jest coś do zrobienia... Ja... Domyślam się, że chce pan wiedzieć, gdzie byłem, kiedy... to się stało. - Dokładnie, proszę pana - powiedział przyjaźnie Tring, przyzwyczajony do uspokajania zdenerwowanych podejrzanych - jeśli byłby pan tak miły. - Kiedy...? - Zacznijmy od godziny piątej. - Byłem w pracowni i oglądałem pewne kości, które próbuję sklasyfikować. Tak przy okazji, jestem kuratorem sekcji dinozaurów. Często, a właściwie zawsze, dostajemy niekompletne szkielety, zazwyczaj nieznanych dotąd gatunków. Zdarza się, że odkrywcy mylą skamieniałości innych gadów z dinozaurami, ale to tylko mrzonki. Zdałem sobie sprawę, że tak właśnie było w tym przypadku, i zdecydowałem się pójść do domu. - O której to było, proszę pana? - O której? - powiedział ogólnikowo Steadman, a jego głos lekko zadrżał. - Nie mogę dokładnie powiedzieć. Wiem, że było po wpół do szóstej, bo kilku asystentów opuściło wtedy pracownię. Oficjalny dzień pracy kończy się właśnie o wpół do szóstej. Przeszedłem przez bibliotekę geologiczną w stronę schodów i poszedłem na dół do szatni dla pracowników, która jest w piwnicy. Tam trzymamy nasze zewnętrzne okrycia. - Oczywiście. A więc włożył pan płaszcz i kapelusz, co zajęło panu jakieś dwie minuty, może trzy.
- Obawiam się, że trochę dłużej. Byłem tam parę minut... eee... hm... - Musiał pan skorzystać z toalety? - Tak, tak, właśnie tak - powiedział z wdzięcznością Steadman. Ponieważ Daisy miała wcześniej okazję słyszeć, jak bez najmniejszych oporów perorował na temat obrzydliwych nawyków żywieniowych megalozaura, teraz była rozbawiona jego delikatnością. - Potem udałem się do wyjścia na końcu piwnicy, gdzie spotkałem policjanta, który zagrodził mi drogę. Byłem wstrząśnięty, gdy dowiedziałem się o... śmierci Pettigrewa. - Jego głos ponownie się załamał. - Okropna historia. Niezła odmiana w porównaniu z tymi waszymi starymi suchymi kośćmi, co? Cóż, to będzie wszystko. - To wszystko? - Na razie. Spodziewam się, że mój szef będzie miał jutro do pana kilka pytań. - Och! Och tak, rozumiem. Cóż, będę się już zbierał. - Dobrej nocy. Na pana miejscu po powrocie do domu zrobiłbym sobie porządnego drinka i do rana zapomniał o całej sprawie. - Za wrażliwym człowiekiem od dinozaurów zamknęły się drzwi. - Doktor Bentworth wciąż śpi, Ross? zapytał Tring. - Jak dziecko, sierżancie. - Zostawmy go na sam koniec. W takim razie teraz kolej na pana Ruddlestone'a. Daisy czuła, że coś było nie tak z listą osób, które przesłuchiwał Tring, ale nie potrafiła powiedzieć co. Wiedziała jednak, kogo pominął. Jak tylko Ross zniknął, zapytała: - A co z dziećmi, wnukami pani Ditchley? Porozmawia pan z nimi jutro?
- To już zależy od szefa. Pani Ditchley mówiła, że pytała je pani, czy zauważyły, jak ktoś przechodził przez galerię dinozaurów, ale nic nie widziały. Niezbyt to pomocne. To nie pogrąża Mummery'ego, ale też go nie wyklucza. - Nie - przyznała Daisy. - Podejrzewa pani, że Mummery jest złoczyńcą, prawda? - zapytał żartobliwie Tring. - Chryste, nie! Nie bardziej od pozostałych. Ma wybuchowy temperament, ale z tego, co wiem, miał te same powody co wszyscy, by nie lubić Pettigrewa. Nieustająca sprzeczka o wyższość paleontologii nad mineralogią nie wydaje się wystarczającym motywem do popełnienia morderstwa. - Nigdy nic nie wiadomo - powiedział poważnie sierżant. - Podobnie jak w przypadku gościa, który zabija zrzędliwą żonę lub odwrotnie. Byłaby pani zdumiona, jak często sprawcy uważają, że jest to uzasadniony powód, gdy próbują wyjaśnić pojawienie się trupa na kuchennej podłodze. „Ależ panie oficerze, on nie dawał mi żyć" - improwizował piszczącym głosem. Daisy stłumiła lekko zdumiony chichot, podczas gdy Ross wprowadził pana Ruddlestone'a. Zamykając oczy, wyobraziła sobie, jak obaj przyglądają się sobie nawzajem, niczym dwa jajka na twardo stojące na kuchennym stole. - Przepraszam, że kazałem panu czekać - powiedział Tom Tring. - Nic nie szkodzi, sierżancie. - Głos Ruddlestone'a, z wyraźnym akcentem z Lancashire, brzmiał tak, jakby uśmiechał się od ucha do ucha, pełen entuzjazmu. - I tak zostałbym dłużej. Odkryłem fascynujące rzeczy, na które nigdy wcześniej się nie natknąłem. - Gdzie to było, proszę pana?
- W Specjalnej Kolekcji Paleontologicznej. Tam są rzeczy przekazane muzeum w ciągu ostatnich kilkuset lat przez kolekcjonerów, takich jak sir Hans Sloane, Gustavus Brander i William Smith. Większość okazów pochowana jest w szufladach i człowiek często o nich zapomina, ale coś zwróciło moją uwagę... Och, ale pan wcale nie chce tego słuchać. Byłem tutaj, we wschodniej galerii. - Dziękuję. Od której godziny? - Od której? Musiało być koło czwartej. Wypiłem herbatę i zjadłem parę ciastek w swoim gabinecie. Prawdę mówiąc, całkiem sporo ciastek - powiedział poufale Ruddlestone. Potem zacząłem szukać w kolekcjach specjalnych, i wciąż tam byłem, nie mając pojęcia, która jest godzina, kiedy zjawił się policjant i powiedział mi, co się stało. Był na tyle miły, że pozwolił mi zostać aż do teraz. Ale w tej chwili czuję, że jestem już gotowy na kolację, jak zapewne i pan. - Umieram z głodu! - przyznał Tring. Daisy mogła się założyć, że w jego oczach pojawiły się wesołe iskierki. Dobrze, widzę, że w tej galerii są drzwi, które prowadzą do... zobaczmy... Skamieniałości roślin, koralowców i gąbek oraz do gadów. - To się stało w galerii gadów, prawda? - zapytał poważnym tonem kurator działu głowonogów. - Zapewne jest pan wstrząśnięty, że można mieć tak dobry nastrój, gdy umiera człowiek, nawet ktoś taki jak Pettigrew. Ale miałem cudowny wieczór. - Jego powaga zniknęła i znowu mówił wesołym głosem: - Większość ludzi nie rozumie fascynacji koralami i gąbkami, szkarłupniami, stawonogami, mięczakami, głowonogami i tak dalej, szczególnie tymi skamieniałymi. Ale mogę pana zapewnić, że jak już się je dobrze pozna, są cudowne!
- Jestem pewien, że ma pan rację. To trochę jak z pracą w policji, wiele osób nie rozumie, dlaczego ktoś mógłby chcieć to robić. - Dokładnie! Pan jest ekspertem w swojej dziedzinie, a ja w swojej. Jako ekspert czerpie pan przyjemność ze swojej pracy, podobnie jak ja, gdy badam bezkręgowce. Biorąc pod uwagę masę, dinozaury biją je na głowę, to oczywiste. Ale wystarczy spojrzeć na ich wiek, liczbę i różnorodność! Najpierw były bezkręgowce, i zawsze było ich więcej niż kręgowców, zarówno jeśli chodzi o liczbę gatunków, jak i poszczególnych osobników. Gdzie byśmy byli bez dżdżownic, pytam pana? - Ee, nie mam pojęcia - przyznał Tring. Ruddlestone roześmiał się. - To nieuczciwe pytanie i właściwie retoryczne, zapewniam pana. Ale chce mi pan pewnie zadać jakieś pytania. Opóźniam tylko pańskie dochodzenie. Powinienem był pana uprzedzić, żeby nie dał mi pan wsiąść na mojego konika, sierżancie. - To było niezwykle interesujące. Można powiedzieć, że otworzyło mi oczy. Nie wychodził pan już z galerii? - Dopiero kiedy przyszedł jeden z pańskich policjantów i powiedział mi, co się stało. Biedny Pettigrew, sam był swoim największym wrogiem. Nie wiem nic o jego prywatnym życiu, ale w życiu zawodowym udało mu się wszystkich do siebie zniechęcić. - Aha - powiedział Tring. - Cóż, inspektor naczelny, detektyw Fletcher będzie pewnie chciał o tym porozmawiać, ale z mojej strony to na razie wszystko. Ostrzegę szefa, by nie zaczynał z panem pańskiego ulubionego tematu. - Bardzo proszę, sierżancie! - roześmiał się znowu Ruddlestone. - Życzę panu dobrej nocy, mam nadzieję, że dostanie pan wkrótce kolację.
Nie otwierając oczu, Daisy pomyślała, że choć obaj mężczyźni byli podobnej postury, krokom Ruddlestone'a brakowało lekkości Tringa. - Miły jegomość, sierżancie - stwierdził Ross. - Uścisnął panu dłoń i w ogóle. - Tak się tylko wydaje, chłopcze, tak się tylko wydaje, ale jeśli chcesz odnieść sukces w naszym zawodzie, musisz się nauczyć, że nie należy oceniać książki po okładce - westchnął ciężko Tring. - I to jego gadanie o kolacji, a żona zrobiła dziś mięso i cynaderki w cieście. Odgrzewane to już nie to samo. Przynajmniej ta whisky po pannie Dalrymple przeczyściła mi trochę gardło i przegoniła przeziębienie. Dobrze, przyprowadź doktora Bentwortha. - Przynajmniej wiem, co się stało z resztką whisky odezwała się kwaśno Daisy, gdy drzwi się zamknęły. - Nie marnuj, a nie będziesz w potrzebie - odpowiedział Tring kaznodziejskim tonem, by po chwili dodać urażonym głosem: - Nie mogłem jej tak po prostu wlać z powrotem do karafki sir Sidneya, prawda? Młody Ross nalał solidną porcję, jakby to było piwo. - Cieszę się, że czuje się pan lepiej, choć pewnie tylko na chwilę. Rety, też bym skosztowała tych cynaderek pani Tring! Na podwieczorek zjadłam tylko jedno ciasteczko. - Może pani już iść. Wydaje się, że jest już pani na tyle compos mentis (Z łac. - w pełni władz umysłowych [przyp. tłum.].), by mogła sama wrócić do domu. - Chryste, ale się pan dziś popisuje tą swoją łaciną śmiała się Daisy. - Nie, zostanę, choć wątpię by udało się panu cokolwiek wyciągnąć od doktora Bentwortha. - Jak to? - Sam pan zobaczy. Oho, już nadchodzą. Doktor Bentworth od osiemnastu lat był emerytowanym kuratorem sekcji skamieniałości roślinnych. Od tego czasu
pracował nad magnum opus (Z łac. - wielkie dzieło - fraza oznaczająca najwybitniejsze, najbardziej znaczące dzieło w dorobku artysty [przyp. tłum.].) o skamieniałościach paproci. Przychodził do muzeum pięć dni w tygodniu i kręcił się po wystawach i bibliotece geologicznej ... - Obawiam się, że mogłem się trochę zdrzemnąć odezwał się cienkim, starczym głosem. - Tylko na chwilę przymknąłem oczy w bibliotece, w bibliotece geologicznej, choć określenie „paleontologiczna" byłoby bardziej dokładne, bardziej opisowe, generalnie lepsze. Daisy nawet nie zamknęła oczu, wiedząc, że Bentworth słabo widział przez grube szkła okularów w złotych oprawkach. Siedział naprzeciwko Tringa niczym gnom, pochylając się do przodu i opierając chude ręce na guzowatych kolanach. - A więc doktor Pettigrew nie żyje, został zabity, zamordowany, tak pan myśli? To wstrząsające, po prostu okropne, skandaliczne. Za moich czasów nic takiego by się nie wydarzyło, kiedy pracowałem w muzeum, kiedy byłem kierownikiem działu skamieniałości roślinnych. Nie, nikogo nie widziałem, zupełnie nikogo, ani żywej duszy, ale mój wzrok nie jest już taki jak dawniej, całkiem kiepski, starczowzroczność, jak mówią, i zaćma, choć z bliska widzę całkiem dobrze, gdy czytam lub piszę, gdy badam okazy. Ale obawiam się, że mogłem się zdrzemnąć, przymknąć... - Bardzo panu dziękuję - przerwał mu Tring, czując, że wraca do punktu wyjścia. - Bardzo mi przykro, że kazałem panu tak długo czekać. Syn na pana czeka, by zabrać pana do domu. - Jest na zewnątrz - powiedział wesoło Ross. - Proszę pójść za mną. - Długonogi posterunkowy pochylił się i wyprowadził Bentwortha, podtrzymując go za łokieć.
- Miała pani rację, panno Dalrymple - przyznał Tring, wstając z miejsca. Daisy również wstała i podała mu olbrzymi płaszcz, który posłużył jako koc. - Staruszek nie zauważyłby, gdyby całe stado dinozaurów przebiegło przez bibliotekę, a co dopiero o której godzinie. Poproszę Rossa, by wezwał dla pani taksówkę, na koszt Centrali. - Dziękuję, ale chyba się przejdę - powiedziała Daisy. To niedaleko, a świeże powietrze i odrobina ruchu dobrze mi zrobią po tym, jak... Panie Tring, czy wie pan, w jaki sposób zginął pan Pettigrew? - Wygląda na to, że został ugodzony, ale zagadką jest jak i czym. I nic więcej pani nie powiem - rzekł stanowczo - bo sir Sidney z pewnością zauważy, jeśli zniknie jeszcze więcej whisky. Dobrze, że wyjechał na kilka dni na jakieś sympozjum. Kiedy wróci, nie będzie pamiętał, ile było, ale nie chcę, żeby pani więcej piła. - Och, dobrze. Zapytam jutro Aleca, kiedy sprawa ruszy z miejsca. To znaczy... nie ma szans na to, by nie mieszać w to mojego nazwiska? Tring pokręcił głową. - Obawiam się, że nie, skoro była pani pierwsza na miejscu zbrodni. A jeśli pani jest w to zamieszana, naczelnik z pewnością nie powierzy tej sprawy nikomu innemu, tylko szefowi!
ROZDZIAŁ SZÓSTY - Panna Dalrymple, Crane? Wielmożna pani Daisy Dalrymple? Siedząc w gabinecie nadinspektora Crane'a, Alec słyszał w słuchawce udręczony głos tak wyraźnie, jakby podkomisarz (departamentu do spraw kryminalnych) znajdował się w tym samym pokoju. - Pierwsza na miejscu zbrodni - potwierdził nadinspektor ponurym głosem. - Chce pan porozmawiać z Fletcherem? Jest obok mnie. Alec wstrzymał oddech. - Nie - powiedział podkomisarz, po dłuższej przerwie, która mogła sugerować, że zdążył policzyć do dziesięciu. Chyba nie robi tego celowo? Jak pan myśli? - Oczywiście, że nie. - Nie, i tak by jej nie powstrzymał. Chociaż... Wie pan co, niech mi go pan da do telefonu. Crane podał słuchawkę. - Mówi Fletcher, słucham. - Fletcher, na miłość boską, i dla mojego dobra, ożeń się wreszcie z tą kobietą! - Tak jest, proszę pana - powiedział zdumionym głosem Alec. - Wówczas będzie miał pan prawo, jeśli nie możliwość, powstrzymać ją, by nie pakowała się w kłopoty. Będzie pan musiał wziąć tę sprawę z muzeum. Nie mogę prosić nikogo innego, by ją kontrolował. Liczę na to, że powstrzyma ją pan przed dalszym angażowaniem się w sprawę. - Zrobię, co będę mógł - obiecał szczerze Alec, choć nie robił sobie zbyt wielkich nadziei. Jego pesymizm musiał przebić się na drugą stronę, bo podkomisarz wydał z siebie dźwięk przypominający „phi!" i odłożył słuchawkę.
Nadinspektor przesunął cienką teczkę leżącą na biurku. - Wszystko w pana rękach - powiedział. - Powodzenia, inspektorze naczelny. - Opowiedz mi o wszystkim, Tom - powiedział Alec, rzucając teczkę na biurko i siadając na krześle. Detektyw sierżant Tring miał bardzo poważny wyraz twarzy, ale Alec zbyt dobrze go znał, by dać się zwieść. Za wąsami i poważną miną Tom był wyraźnie rozbawiony. Miał do Daisy słabość, choć nie był to ten sam rodzaj uwielbienia, który manifestował detektyw posterunkowy Piper. - Ona nie tylko tam była, szefie - powiedział. Parę razy zakasłał, poza tym wydawało się, że jego przeziębienie minęło jak ręką odjął. Oparł się wygodnie na krześle przy biurku po prawej stronie Aleca i ciągnął dalej: - Ona zna wszystkich podejrzanych. Alec chwycił się za głowę. - Rany boskie! Mogłem się tego spodziewać. Od paru tygodni zbiera materiały o muzeum, rozmawia z pracownikami. - Ale nie chodzi tylko o pracowników. Panna Dalrymple zna też wielkiego księcia. - Wielkiego księcia? - zapytał zdumionym głosem Alec. Wąsy Toma Tringa zadrgały i uśmiechnął się szeroko. - Wielkiego księcia Zakarpacia, Rudolfa Maximiliana. Panna Dalrymple mi o nim powiedziała. Wziąłem go za zwykłego zwiedzającego. - Będę musiał z nią porozmawiać, prawda? - Oczywiście, szefie. Jedyne, co udało mi się wczoraj zrobić, to ustalić, gdzie kto był. Wszystko jest w teczce. Nie pytałem panny Dalrymple o nic innego, poza tym, co faktycznie widziała. I też nie do końca, była trochę wstrząśnięta.
- Już ja nią wstrząsnę - powiedział ponuro Alec, po czym stwierdził, że najbardziej miałby ochotę wziąć ją w ramiona i pocieszyć. - Nie, zapomnij, że to powiedziałem, Tom. Było bardzo źle? - Nie, zwłaszcza że mamy do czynienia z ugodzeniem. Wygląda na to, że został ugodzony parę metrów od miejsca, w którym upadł. Zostawił na podłodze ślady krwi, kiedy toczył się dalej, ale posadzka zrobiona jest z czegoś, co nazywają mozaiką - maleńkich białych, czarnych i czerwonych wzorków, więc nie sądzę, by panna Dalrymple je zauważyła. Ale z pewnością zauważyła plamę na jego koszuli i kamizelce, choć nie było wielkiej kałuży krwi, bo narzędzie utkwiło w ranie. - Co to było? Kość dinozaura? - Szefie, tego dowiemy się dopiero wtedy, gdy doktor Renfrew nam o tym powie. Cokolwiek to było, musiało się ułamać, na zewnątrz nie zostało nic, co dałoby się zidentyfikować. Jeśli to był kawałek kości, nigdy nie znajdziemy brakującej części. Tam jest tego pełno! Poza tym zmarły wpadł na szkielet - nie dinozaura, tylko jakiegoś innego potwora - i roztrzaskał go na kawałki. - Zakładam, że zabrałeś to, co zostało? - Mam wszystko, ale jeśli został ugodzony kością, nie sądzę, by była wśród nich. Leżał na plecach, więc broń nie ułamała się podczas upadku. Do tego czasu morderca zdążył już zwiać, jeśli chce pan znać moje zdanie, kiedy Pettigrew chwiał się jeszcze na nogach. Tak czy siak, z powodu tych kości będziemy mieć kłopoty z człowiekiem od gadów, Septimusem Mummerym. - Mummerym? Muszę chyba poznać bohaterów dramatu i miejsca, w których, jak twierdzą, byli. - Alec przysunął bliżej teczkę. - Zadzwoń do Daisy, to znaczy panny Dalrymple, Tom. Zapytaj, czy możemy odwiedzić ją w domu za mniej
więcej godzinę. Postaraj się, żeby zrozumiała, że to będzie oficjalna wizyta. Chcemy jedynie poznać fakty, jej obserwacje, a nie opinie czy teorie. - Aha - powiedział enigmatycznie Tring, zakasłał dwa razy i sięgnął po telefon. Otwierając teczkę, Alec westchnął. Teorie Daisy, choć często mylące, czasami okazywały się pomocne. Nie mógł ich zignorować, tak samo jak nie mógł jej powstrzymać przed ich ujawnieniem. Gdy zaś chodziło o jej opinie, zazwyczaj brała pod skrzydło jednego lub dwóch podejrzanych, co stanowiło nie lada kłopot dla próbującego zachować bezstronność detektywa. Nie miał z tym problemu, gdy jej protegowani okazywali się niewinni, ale gdy było inaczej, było to zdecydowanie bolesne. Tym razem przynajmniej nie była w kręgu podejrzanych. Alec przeczytał akta, omówił z Tringiem ich zawartość i swoje plany, po czym posłał po detektywów Rossa i Pipera. Z sierżantem u boku, posterunkowymi z tyłu, i Piperem czytającym akta sprawy, Alec jechał swoim małym żółtym austinem do South Kensington. Przy Muzeum Historii Naturalnej wysadził Tringa i Rossa, by pogadali z portierami i muzealną policją. Sam zaś pojechał z Erniem Piperem do Chelsea, zatrzymując się przed białym domkiem Daisy w Mulberry Place. Na świeżo wyszorowanych schodach stała pani Potter i z zacięciem polerowała klamkę od drzwi wejściowych. - Dzień dobry, panie Fletcher - powiedziała. - Widzę, że jest pan na nogach od samego rana. - Dzień dobry, pani Potter. Panna Dalrymple nas oczekuje. Kobieta zauważyła za jego plecami posterunkowego.
- No proszę, jest i pan Piper! Witaj, skarbie, co słychać? Jej oczy zrobiły się okrągłe. - Nie mówcie tylko, panowie, że jesteście tu w sprawach służbowych? - Proszę się nie obawiać, nie zamierzamy jej aresztować zapewnił ją Alec, przypominając sobie, że nieraz miał na to ochotę za utrudnianie policji wykonywania obowiązków. - Nawet mi to do głowy nie przyszło! Panienka wplątała się w kolejną sprawę, co? - zapytała pani Potter, krzyżując pulchne ręce na pokaźnym dekolcie, najwyraźniej gotowa na wymianę plotek. - Chodzi o morderstwo w muzeum, o którym pisały rano gazety, prawda? Cały czas tam chodziła. - Pani Potter, wie pani, że nie mogę o tym rozmawiać, i mam nadzieję, że pani również nie będzie. - Spokojna głowa, zatrzymam to dla siebie - westchnęła. Odwróciła się niechętnie i otworzyła im drzwi. - Proszę bardzo. Panienka jest w swoim gabinecie. A pan, młodzieńcze, niech pan chwilę zaczeka. Proszę porządnie wytrzeć buty, dopiero co umyłam korytarz. Celowo czy nie, kobieta zatrzymała Pipera na tyle długo, by Alec sam wszedł do gabinetu Daisy. Dobrze się stało, gdyż Daisy uprzedziła jego starannie zaplanowane powitanie mające stanowić kompromis między zakochanym narzeczonym a oficerem śledczym - rzucając mu się na szyję. Objęła go i pocałowała, po czym oparła policzek na jego piersi. - Och, Alec, tak się cieszę, że to ty. - Ja też - powiedział żałośnie, obejmując jej ponętne krągłości i całując lekkie jak piórko loki - ale żałuję, że to ty. Spojrzała na niego, a w jej pozornie niewinnych niebieskich oczach pojawił się skruszony uśmiech. - Mam nadzieję, że chodzi ci o sprawę, a nie o to, że jestem w twoich ramionach. Pocałował ją więc raz jeszcze, tym razem tak, jak należy.
- Ehm. Daisy oderwała się od niego, rozkosznie się przy tym rumieniąc. Policzki Erniego były równie różowe, choć Alec nie dostrzegł w nich nic rozkosznego. - Proszę wejść, panie Piper - powiedziała Daisy, stając za biurkiem, które oddzielało ją od Aleca. - Szef nie mówił, że zabrał pana ze sobą. Miło pana widzieć. Och, czy może pan przynieść sobie krzesło z jadalni? Alec, usiądź wreszcie i przestań tak nade mną stać. Choćby nie wiem jak człowiek się starał, słuchanie zeznań ukochanej osoby różniło się od przesłuchiwania kogoś obcego. - To sprawa służbowa, skarbie - powiedział. - Wiem - powiedziała ponuro. - Tak mi przykro, kochanie. Nigdy bym nie przyjęła tego zlecenia, a tym bardziej nie zabierała ze sobą Belindy, gdybym wiedziała, że Pettigrew zostanie zamordowany. - Skąd mogłaś wiedzieć? - zapytał Alec, czując, że go ubiegła. Naprawdę nie powinien jej winić... ale jak ona to robiła? - W końcu Bel nie było z tobą, kiedy to się stało. - Obawiam się, że zdążyła polubić Pettigrewa. Miał dobre podejście do dzieci, podobnie jak pan... Alec podniósł rękę. - Kochanie, proszę! Trzymajmy się tego, co widziałaś i słyszałaś wczoraj. - Spróbuję - obiecała, kiedy Ernie zjawił się z krzesłem ale sam zawsze powtarzasz, że nigdy nie wiadomo, który mało istotny szczegół może okazać się ważny. Trafiony własną strzałą Alec zignorował ją i zapytał: - Jesteś gotowy, Ernie? - Jasne, szefie - odpowiedział detektyw, trzymając w gotowości notes i jeden z niezliczonych dobrze naostrzonych ołówków.
Starając się nie spekulować, Daisy streściła mu wydarzenia poprzedniego dnia od momentu, gdy opuściła gabinet doktora Smitha Woodwarda, do chwili, gdy przyszedł po nią posterunkowy Ross, by zaprowadzić ją do Toma Tringa. - Który spisał twoje niekompletne zeznanie - zauważył Alec. - To nie była jego wina. Mówiłam mu o tym, jak znalazłam ciało, kiedy nagle poczułam się bardzo dziwnie. Jestem pewna, że przesłuchiwałby mnie dalej, gdyby nie miał pewności, że nie jestem podejrzaną. Piper prychnął. Przypominając sobie, że Tring wspomniał o znajomości Daisy z Rudolfem Maximilianem z Zakarpacia, Alec raz jeszcze zerknął na zeznania złożone przez Daisy poprzedniego wieczoru. Zmarszczył czoło. Nie było w nich mowy o wielkim księciu, więc w którym momencie o nim rozmawiali? Czy po tym, jak poczuła się „dziwnie", Tom pozwolił jej zostać, by wysłuchała pozostałych zeznań? Jeśli tak było, już on sobie z nim porozmawia. Problem w tym, że Tom i Daisy nigdy by siebie nie wydali, a Alec nie zamierzał upadać tak nisko, by pytać o to Rossa. Szczególnie że sam nieraz dał się wmanewrować w to samo wykroczenie. - A tak przy okazji, jak się dziś czuje pan Tring? zapytała Daisy z niewinnym wyrazem twarzy, który sprawiał, że Alec nabierał podejrzeń. - O wiele lepiej. Z jakiegoś powodu to ją rozbawiło. - Kapitalnie! Dobra, szefie, to wszystko, co mam do powiedzenia na temat wczorajszego dnia. Możesz mnie teraz zostawić, bo muszę się wziąć do pracy. - Nie tak szybko - powiedział niechętnie Alec. - To, że ktoś był miły dla Belindy i Dereka, może nie jest aż tak
istotne, ale jak zauważył Tom, rozmawiałaś z tymi ludźmi, przygotowując swój artykuł. Lepiej mi o nich opowiedz. Daisy z trudem ukryła zadowolenie. - Jasne, szefie powiedziała raz jeszcze. - Nieoficjalne notatki, Ernie. Idźmy w tej samej kolejności, w której Tom z nimi rozmawiał. - Sięgnął po teczkę, którą położył na biurku. - Doktor Smith Woodward, szefie - powiedział Piper, który miał fenomenalną pamięć do nazwisk i liczb. - Kustosz działu geologii. Ale on był z panną Dalrymple, kiedy doszło do zdarzenia. - Tak - powiedziała Daisy. - Nie wiem, jak mógłby mieć z tym cokolwiek wspólnego. Poza tym to typ oddanego naukowca, i choć Pettigrew zachowywał się w stosunku do niego obraźliwie, nie sądzę, by chciał marnować swój cenny czas na odgrywanie się, choćby w słowach. Dwukrotnie już złamał nogę, bo lubi czytać w trakcie chodzenia. - Rety, naprawdę? - wtrącił się Ernie Piper. - Naprawdę. Słyszałam to od kilku osób. Nie chciał nawet pójść do szpitala, by... - Dziękuję, Daisy! - przerwał jej Alec. - Chyba tylko dowód na istnienie jakiejś skomplikowanej pułapki mógłby wskazać na doktora Smitha Woodwarda. Piper? - Pani Ditchley, szefie. - A tak, babcia i była pielęgniarka. Nie chcesz mi chyba powiedzieć, Daisy, że ją również znasz? - Wcześniej jej nie znałam, ale sporo z nią rozmawiałam, kiedy czekałyśmy. Ona chyba nie jest w kręgu podejrzanych? - Była bardzo blisko całego zajścia. Tom nie pytał dzieci, czy była z nimi przez cały czas, ale jak sam mówił, trudno byłoby polegać na ich zeznaniach, gdy chodzi o ich babcię. Będziemy musieli sprawdzić, czy cokolwiek łączyło ją ze zmarłym.
- Pewnie tak. Ale jestem niemal pewna, że to nie ona, a jeszcze bardziej pewna, że nie zabiłaby go tam na miejscu, choćby nie wiem, jak dobry miała motyw, nie kiedy miała przy sobie dzieci. Daisy miała zamiar go przekonać, by porozmawiał z dziećmi. Zdała sobie sprawę, że tak naprawdę zapytała tylko dwoje najstarszych o to, co widziały. Przynajmniej tylko oni jej odpowiedzieli, i nie była pewna, czy młodsze w ogóle zwróciły uwagę na jej pytania. Mogły nie oglądać zębatego megalozaura i zauważyć coś, co umknęło Arthurowi i Jennifer. Wątpiła jednak, by chciały rozmawiać z policją, szczególnie mała Katy, ale gdyby Daisy wpadła ich odwiedzić i zapytała o... . - Daisy? - odezwał się cierpliwym głosem Alec, unosząc do góry ciemne brwi. - Możesz już wrócić do nas na ziemię? A co z panną Fellowes i panem Chardfordem? - Nigdy o nich nie słyszałam... Ach, ci młodzi? Nie zamieniłam z nimi ani słowa. Powiedziałabym, że byli bardziej zajęci sobą niż czymkolwiek innym. Proszę wejść powiedziała, gdy ktoś zapukał do drzwi. Do środka weszła zdyszana pani Potter z filiżankami i łyżeczkami brzęczącymi na chwiejącej się tacy. Piper skoczył na równe nogi, wziął od niej tacę i postawił ją na biurku. - Dziękuję, skarbie. Powinnam była postawić imbryk na środku. Trochę za wcześnie na drugie śniadanie, panienko, ale pomyślałam, że chętnie napiją się państwo herbaty. Ale skończyły się herbatniki - dodała z wyrzutem. - O rety, zjadłam wszystkie wczoraj wieczorem, kiedy czekałam, aż jajko mi się ugotuje. Dzisiaj kupię nowe, obiecuję. - Mogłabym wyskoczyć do sklepu.
- Nie trzeba - powiedziała Daisy, która nie miała zamiaru płacić sprzątaczce za „wyskakiwanie" i plotkowanie. - Damy sobie radę bez nich, a pani może zjeść na drugie śniadanie chleb z dżemem. Kupię potem coś ekstra, żeby to pani wynagrodzić. - Niech pani nie marnuje grosza na wykwintne herbatniki - poradziła jej pani Potter. - Na kolację jadła pani tylko jajko na twardo? To nie do pomyślenia! - Rzuciła Alecowi oskarżycielskie spojrzenie i wymaszerowała z pokoju. - Daisy, zabiorę cię dziś wieczorem na kolację powiedział Alec ze speszonym wyrazem twarzy. - Cudownie, kochanie, ale nie musisz się martwić. Nie umieram z głodu. Zeszłego wieczoru byłam zbyt zmęczona, by cokolwiek ugotować. Nie żyjemy z Lucy tylko na jajkach, serze i sardynkach, odkąd zaczęłam pisać dla Amerykanów. - Nie chcę cię już dłużej odrywać od maszyny do pisania. Lepiej przejdźmy do rzeczy. - Wielki książę Rudolf Maximilian z Zakarpacia obwieścił uroczyście Piper, gdy Daisy nalewała herbatę. Podając im filiżanki, Daisy opowiedziała o barwnym, choć biednym, młodym uciekinierze i klejnocie należącym do jego dziadka. - Jest pompatyczny, choć na swój sposób żałosny. Pettigrew był dla niego bardzo nieprzyjemny. Nie wiem, czy on (Rudolf) rozumie, że Pettigrew nie ma... nie miał dość władzy, by zwrócić mu rubin. Jemu (Rudolfowi) naprawdę się wydaje, że ma do niego prawo. - A więc mógł pomyśleć, że nowy kustosz mineralogii będzie bardziej przychylny - zastanawiał się na głos Alec. Motyw, okazja... na razie nie wiemy zbyt dużo o sposobie. Bardzo mi pomogłaś, Daisy. Moglibyśmy z łatwością przeoczyć związek z wielkim księciem. Kto następny, Ernie?
- Sierżant Wilfred Atkins, szefie, portier z galerii dinozaurów. - On też jest sierżantem? - zapytała Daisy. - Detektyw Ross mówił, że wielu portierów to byli wojskowi, a większość z nich to sierżanci. Ale wszyscy portierzy ze wschodniego skrzydła na parterze zapewnili sobie nawzajem alibi, szefie. - Chciałabyś coś dodać, Daisy? - Jedynym portierem, z którym rozmawiałam dłużej, jest sierżant Hamm, z galerii skamieniałości ssaków. Między cytatami z Biblii, które zresztą często przekręcał, powiedział mi, że Pettigrew był okropny dla Rega Underwooda, który na wojnie stracił nogę. - Nie wiemy zbyt wiele o sposobie, w jaki umarł, ale nie wydaje mi się, by przestępstwa dokonał jednonogi mężczyzna. Tom mówił, że Pettigrew był dość potężny. - Tak, ale wszyscy portierzy współczuli Underwoodowi i nienawidzili starego Stony'ego, jak nazywali Pettigrewa. Możliwe, że chcieli zapewnić sobie alibi, prawda? - Owszem - przyznał Alec, wzdychając. - Będziemy musieli o tym pamiętać. To samo dotyczy tych dwóch asystentów, którzy twierdzą, że byli razem. Znasz ich? - Jak się nazywają? Piper podał ich nazwiska, a Daisy pokręciła głową. - Zostałam im przedstawiona tylko przelotnie. Nie słyszałam, by mogli mieć jakiś szczególny motyw, poza tym ogólnym, który dotyczy wszystkich z działu skamieniałości. - To znaczy? - zapytał Alec, prostując się na krześle. Daisy wyjaśniła, z jaką pogardą Pettigrew odnosił się do starych zatęchłych kości, które nie przedstawiały żadnej praktycznej czy finansowej wartości, oraz do osób, które się nimi zajmowały.
- Trudno to uznać za powód do morderstwa - powiedziała - choć wiem, że nie potrzeba wiele, gdy komuś puszczają nerwy. - Szkoda, że nie zrozumiałaś, co Pettigrew powiedział! Gdyby było to coś wyjątkowo obraźliwego, mogło doprowadzić do nieumyślnego zabójstwa. Nie wiemy, co robił w galerii gadów, czy spotkał swojego mordercę przypadkowo, czy byli umówienie, co z kolei mogłoby oznaczać morderstwo z premedytacją. Na Boga, nie wiemy nawet, jakie było narzędzie zbrodni! - Doktor Renfrew pewnie już wie, szefie - powiedział Piper. - Chce pan, bym do niego zadzwonił? - Nie, Ernie, próbuję tylko wypuścić nieco pary. Skończmy najpierw tę pierwszą listę. Czy któryś z pracowników muzeum miał jakiś szczególny powód, by nienawidzić Pettigrewa? - Następny na liście jest człowiek spoza muzeum, szefie. Przynajmniej nie z tego muzeum. Niejaki pan ffinch - Brown, pisane przez dwa małe „f". - Antropolog z Muzeum Brytyjskiego - przypomniał sobie Alec. - Jest bardzo porywczy - powiedziała Daisy. - On i Pettigrew toczyli spór na temat krzemiennych narzędzi. Poza tym uważa, że oszlifowane klejnoty z działu mineralogii powinny znajdować się pod jego pieczą. - Aha! Daisy i Piper spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się. - Co...? - To zabrzmiało zupełnie jak pan Tring, kochanie. Prorocze „aha". Obawiam się, że nie mogę nic więcej powiedzieć na temat pana ffinch - Browna. Kto następny, panie Piper? - Pan Mummery, kurator z działu skamieniałości gadów.
- Ma równie wybuchowy temperament. Ale nie znam żadnego konkretnego powodu, dla którego miałby nienawidzić Pettigrewa. Z drugiej strony, Pettigrew został zabity w jego galerii. - Celna uwaga. Ernie? - Pan Witt, szefie, kurator działu skamieniałości ssaków. - Przystojny - powiedziała Daisy - dość młody, elegancko ubrany, wykształcony w prywatnych szkołach, czarujący, pomocny... Brwi Aleca utworzyły prostą linię nad jego szarymi oczami. - To nie jest pomocne - warknął. - ...ale miał ochotę uciec gdzie pieprz rośnie, gdy wspomniałam, że zabrałam ze sobą Dereka i Belindę zakończyła Daisy, z przekorą wymieniając zalety Witta. Pracował z ffinch - Brownem nad tymi narzędziami z krzemienia. Pettigrew dosłownie go porwał, by pokazać mu jakieś krzemienie, kiedy ze mną rozmawiał. Wyglądał na mocno zdenerwowanego. To musiało być dla niego upokarzające. - Aha! - krzyknął Alec. Daisy zachichotała. Już miała dodać, że Tom Tring zdążył go polubić do tego stopnia, że przerzucał się z nim łacińskimi sentencjami, ale w ostatniej chwili przypomniała sobie, że nie powinno jej przy tym być. - Pan Steadman - powiedział Piper. - Kurator działu dinozaurów. - Był bardzo miły dla dzieci - przypomniała sobie Daisy. I równie pomocny dla mnie. Tak jak wszyscy - nie przepadał za Pettigrewem, ale z tego, co wiem, to wszystko. Jego złość skierowana była na zarządców muzeum, ponieważ nie chcieli sfinansować wyprawy w poszukiwaniu dinozaurów, i na
Amerykanów, za to, że przysłali model diplodoka, a nie prawdziwy szkielet. - A więc będziemy wiedzieli, kogo szukać, gdy na terenie muzeum znajdziemy martwego członka zarządu lub Amerykanina - zauważył złośliwie Alec. Daisy skrzyżowała ręce i przewróciła oczami. - Każdy szczegół może okazać się istotny - zacytowała często powtarzaną przez niego maksymę. - Pan Ruddlestone - wtrącił czym prędzej Piper. - Kurator bez... bez-krę-gow-ców. Jak to będzie po naszemu, szefie? - Zwierzęta bez kręgosłupów, Ernie, zupełnie jak większość drobnych przestępców. - Daisy, kochanie? - Drzwi otworzyły się i w progu stanęła Lucy. Alec grzecznie wstał. - Och, przepraszam! Czyżbym w czymś przeszkodziła? Dzień dobry, Alec. A może dzisiaj jesteś inspektorem naczelnym? Wyglądasz niezwykle oficjalnie. Całe szczęście, Daisy, że nie zakochałaś się w umundurowanym policjancie! - Dzień dobry, Lucy - powiedział cierpko Alec. - Dziś rano jestem z oficjalną wizytą, dlatego przyprowadziłem ze sobą detektywa Pipera. Lucy skinęła głową w stronę Pipera, który zerwał się na równe nogi, jak tylko Alec wstał, ale Lucy natychmiast odwróciła się do Daisy. - Wielkie nieba, skarbie, w co ty się znowu wpakowałaś? - Pewnie o niczym nie wiesz. Nie było cię, gdy wczoraj wieczorem dotarłam do domu, i rano też musiałaś wstać skoro świt. - Tak, lady Ashton chciała, żeby zdjęcia wyglądały tip top, a wymagały lekkiego retuszu. Kochanie, mogłabyś pożyczyć mi pół korony na taksówkę, inaczej się spóźnię.
- Nie, jeśli mam kupić ciastka, a jeśli ich nie kupię, pani Potter może odejść. - Koszmar! A to ci dopiero kłopot! Zrezygnowanym gestem Alec sięgnął do kieszeni. - Proszę, Lucy. - Rety, dziękuję, skarbie. Oddam ci dziś wieczorem, to znaczy dam Daisy, żeby ci oddała. Pa, pa, muszę lecieć. Lucy nigdy nie „leciała". Majestatycznym krokiem wymaszerowała z pokoju i niemal zamknęła za sobą drzwi, gdy nagle wetknęła głowę do środka. - Tak przy okazji, o czym nie wiem? - O morderstwie w Muzeum Historii Naturalnej powiedziała bez ogródek Daisy. - Kochanie, ależ to zbyt okropne. Musisz mi później wszystko opowiedzieć. Pa. - Pa, pa - odpowiedziała Daisy, gdy drzwi się za nią zamknęły, a panowie usiedli. - Nie martw się Alec, nie powiem jej więcej, niż powinnam. Poza tym tak naprawdę niewiele ją to interesuje. Morderstwo jest zbyt wulgarne. Na czym skończyliśmy? Ruddlestone? - Tak. Znasz go czy pominęłaś bezkręgowce? - Przy pierwszym artykule tak, ale musiałam o nich napisać dla „Dilettanti". Na szczęście Ruddlestone jest ogromnym pasjonatem w tej dziedzinie i o wszystkim opowiada bardzo ciekawie. Ale nie wiem, czy miał coś więcej przeciwko Pettigrewowi niż pozostali. Pettigrew go denerwował, ale nie zadręczał się tym. - Dobrze. Został już tylko doktor Bentworth, tak, Ernie? - Zgadza się, szefie. Emerytowany kurator działu skamieniałości roślinnych. - Ślepy jak kret - powiedziała Daisy. - Gdyby próbował kogokolwiek zabić, w dziewięciu przypadkach na dziesięć trafiłby nie tego człowieka, co trzeba.
- Chcesz powiedzieć, że Pettigrew mógł nie być zamierzoną ofiarą? - jęknął Alec. - Ależ skąd, kochanie. Doktor Bentworth nie mógłby nikogo zabić, czy to celowo, czy przez przypadek. Zrozumiesz, jak tylko go poznasz, choć znając ciebie, nie skreślisz go z listy tylko dlatego, że ma dziewięćdziesiąt lat. - Oczywiście, że nie - powiedział z uśmiechem Alec - ale mogę go przesunąć na dół. Mummery, ffinch - Brown, Witt i wielki książę znaleźli się na samej górze. Dobra, Ernie, chodźmy, musimy się z nimi zobaczyć. - Jasne, szefie. Do widzenia, panno Dalrymple. - Do zobaczenia, panie Piper. Przepraszam, że nie mogłam pana poczęstować herbatnikiem do herbaty. - Nie ma sprawy. W większości miejsc nie dostalibyśmy nawet herbaty - zauważył filozoficznie Piper. - Do zobaczenia, panienko. - Po czym taktownie się wycofał. Alec oparł obie dłonie na biurku. - Dziękuję, Daisy, dałaś mi kilka cennych wskazówek. - Choć ciężko ci to przyznać. - Wcale nie! Ale, kochanie, nie wrócisz chyba do muzeum, prawda? Dopóki sprawa się nie wyjaśni? - Muszę, Alec. Dziś już nie pójdę, mam co robić w domu, ale nie skończyłam jeszcze z działem geologii, a termin oddania artykułu zbliża się wielkimi krokami. - Na miłość boską, Daisy... - Dałam im słowo - powiedziała uparcie. - Potrzebują tego artykułu. Jeśli ich zawiodę, wieści się rozniosą i nikt nie da mi pracy. Tylko mi nie mów, że nie będę musiała pracować, gdy się pobierzemy! - Gdzieżbym śmiał! Wiesz, że nie oczekuję, że rzucisz pisanie. Ale Daisy, jeżeli naprawdę musisz iść do muzeum, proszę, postaraj się nie rozmawiać o sprawie.
- Postaram się - obiecała Daisy.
ROZDZIAŁ SIÓDMY Daisy żałowała, że nie było jej przy tym, jak wielki książę Rudolf podawał policji swój adres. Pomyślała też, że prawdopodobnie nie pojawi się więcej w muzeum. Oczywiście nawet jeśliby się pojawił, nie rozmawiałaby z nim o morderstwie, skoro obiecała, że tego nie zrobi, ale mogła się czegoś o nim dowiedzieć. Ale jeden adres udało jej się podsłuchać i łatwo go zapamiętała. Pani Ditchley mieszkała w Balaclava Terrace, w Battersea, po drugiej stronie Tamizy niedaleko Chelsea. Daisy sumiennie siedziała przy maszynie do pisania aż do wpół do czwartej i czuła, że potrzebuje, nie - zasługuje na przerwę. Po kilku tygodniach deszczu i pochmurnego nieba słońce wreszcie wyszło, postanowiła więc pójść na piechotę przez most Battersea. Zatrzymała się w połowie żelaznego mostu, by spojrzeć na lśniącą rzekę. Jaskrawo pomalowana wąska łódź ciągnęła barki w dół rzeki. Z cienia pod mostem Alberta wyłonił się płynący w górę wycieczkowy parowiec. W zwykły dzień tygodnia, pod koniec sezonu, na pokładzie było niewielu pasażerów, pomimo ciepłego blasku słońca. Drzewa w parku Battersea nieśmiało zapowiadały jesień, zauważyła Daisy. Gdyby miała przy sobie Nanę, psa Belindy, miałaby ochotę zabrać ją na spacer, przy okazji załatwiając swoje sprawy. Kiedy będzie mężatką... Idąc naprzód, oddała się marzeniom, nie zapominając jednak o tym, dokąd zmierza. Znalazła Balaclava Terrace, ciąg ponurych i brudnych szeregowców z cegły położonych niedaleko torów kolejowych, które przecinały dzielnicę przemysłową. Choć domy były brudne z zewnątrz, wszystkie okna ozdobione były białymi firankami, a drzwi frontowe pomalowane na jaskrawe kolory. Budynki były większe niż
większość pracowniczych szeregowców, zbudowane prawdopodobnie dla brygadzistów lub urzędników z fabryk. Pani Ditchley mieszkała z córką i zięciem pod numerem 7. Daisy zapukała do cynobrowych drzwi, stukając lśniącą mosiężną kołatką w kształcie lwiej głowy. Drzwi otworzyła Katy, ubrana w szkolny strój do gimnastyki. Na widok Daisy szeroko otworzyła oczy, po chwili nieśmiało się uśmiechnęła i pobiegła w głąb ciemnego korytarza, krzycząc: - Babciu, to ta pani z muzeum. Pani Dimple. Pani Ditchley wyłoniła się z tylnych obszarów domu, przepasana fartuchem w olbrzymie żółte kwiaty, z Katy wiszącą jej na ramieniu. Towarzyszył jej zapach pieczenia. - Panno Dalrymple, jak miło panią widzieć. Proszę wejść. Katy wraca ze szkoły o wpół do czwartej, a reszta dzieciaków powinna zaraz być. Właśnie wstawiłam czajnik. - Ależ wpadłam tylko po to, by sprawdzić, czy doszliście do siebie po wczorajszym szoku - zaprotestowała niezbyt szczerze Daisy. - Okropna historia! Wejdź, kochana, wejdź, a jeśli się pani nie śpieszy, zapraszam na herbatę. Właśnie wstawiłam do pieca ciasteczka z marmoladą. Kiedy Daisy weszła do środka, pani Ditchley otworzyła drzwi po lewej stronie, gdzie mieścił się salon. Najwyraźniej rzadko używany pokój był zatęchłym i zimnym pomieszczeniem, z tapetą ozdobioną różami w nienaturalnym odcieniu purpury i pokrytymi ochraniaczami wiktoriańskimi meblami z końskiego włosia. W mosiężnej doniczce obok firanek stała żałośnie wyglądająca aspidistra. Jedynym radosnym akcentem była stojąca na półce przy kominku kolekcja porcelanowych figurek, które z miejsca, w którym stała Daisy, wyglądały jak prezenty z Southend i Clacton - on - Sea.
Dzieciom pewnie nie pozwalano wchodzić do pokoju. Daisy nie miała zamiaru się wyizolować. - A mogłabym dołączyć do pani w kuchni? - zapytała. Pani Ditchley uśmiechnęła się. - Tak będzie wygodniej - przyznała, prowadząc ją do kuchni. - Jeśli nie ma pani nic przeciwko. Dzieciaki będą chciały zjeść podwieczorek, zanim wyjdą się bawić, a mi będzie łatwiej, jeśli będę na miejscu. Moja córka pracuje w odlewni, tak jak jej mąż. Zaczęli zatrudniać kobiety w czasie wojny, kiedy robili amunicję. To była praca chroniona, ale wielu chłopców zgłosiło się na ochotnika i wielu nie wróciło, więc niektóre z dziewcząt zostały. Córka lubi swoją pracę, a dodatkowy grosz też się przydaje. Ja i tak jestem na miejscu, to zajmuję się małymi. Kuchnia była całkiem spora i zajmowała niemal całą tylną część parteru, prawdopodobnie zaprojektowaną dla rodziny bez służby, dla której stanowiła duży pokój. Duże okna z bawełnianymi zasłonkami w wesołe wzorki wychodziły na niewielki ogródek pełen suszącego się prania i na tory kolejowe. Centralną część pomieszczenia zajmował duży, porządnie wyszorowany stół, na którego końcu widoczne były ślady ciasta. Na gazowej kuchence zaczynał bulgotać czajnik. - Okropna ta wczorajsza historia - powtórzyła pani Ditchley, nalewając wody, by ogrzać dzbanek. - Ale jak mówiłam, zanim wyszłam za mąż, byłam pielęgniarką. Potem wróciłam do pracy, kiedy córka podrosła, dopóki nie urodziły się wnuki. W szpitalu widziałam gorsze rzeczy. - Pracowałam w szpitalu w czasie wojny - powiedziała Daisy - ale w biurze. A co z dziećmi? Były bardzo wstrząśnięte? - Nie zauważyłam. W kinie w kółko widzą, jak kowboje i Indianie strzelają do siebie, co nie? Oprócz Katy. Mówi, że już nigdy nie pójdzie do muzeum. No idź już, Katy, nakryj stół
dla swoich sióstr i braci. Ale najpierw przynieś mi tę ładną filiżankę ze spodkiem dla panny Dalrymple. Pani Ditchley udało się za jednym zamachem przygotować herbatę, wyjąć z piecyka dwie tace z ciasteczkami, zamieszać w garnku i odwrócić tosty w piekarniku. Daisy była pod wrażeniem. W kuchni zazwyczaj odpływała myślami, więc wszelkie próby robienia kilku rzeczy naraz kończyły się katastrofą. Katy ostrożnie przyniosła jej filiżankę z herbatą. - Nie uroniłaś ani kropelki - pogratulowała jej Daisy. Bałaś się w muzeum? - Trochę - przyznało dziecko. - Proszę pani, czy to ten człowiek, który tak głośno mówił, został zabity? - Faktycznie głośno mówił - zgodziła się Daisy. - Ale małym dziewczynkom nic tam nie grozi. Słyszałaś go, prawda? - Po tym, jak coś głośno powiedział, wydał z siebie okropny dźwięk, a potem był ten trzask. Arthur mówi, że wpadł na szkielet, który roztrzaskał się na kawałki. - Część szkieletu się połamała. Pani Ditchley, czy pani słyszała, co doktor Pettigrew powiedział? - Niestety nie - rzekła dobitnie pani Ditchley - a nie mam problemów ze słuchem. Ale Katy stała przy samym łuku. To się stało wtedy, kiedy po nią poszłam, nie chciałam krzyczeć na całe muzeum. Usłyszałam trzask, a ona do mnie przybiegła, mała łobuzica. - Nie podobały mi się te kości, babciu. - Tamte kości. - Nie podobały mi się. Chciałam znowu zobaczyć tego włochatego słonia. On był fajny. - Ile razy ci powtarzam, żebyś nie odchodziła nigdzie sama!
- Pamiętasz może - zaczęła Daisy, ale w tym momencie trzasnęły drzwi frontowe. Trójka średnich dzieci wpadła do środka, niczym stado włochatych słoni, zrzucając po drodze płaszcze, czapki i tornistry. - Babciu, jestem głodny. - Babciu, Arthur poszedł do parku grać w piłkę. Pozwoliłaś mu? - Zrobiłam dobrze wszystkie zadania z matematyki, babciu. Co jest na podwieczorek? - Gdzie wasze maniery! Panna Dalrymple przyszła nas odwiedzić. Na chwilę zapanował spokój, kiedy wszyscy zaczęli się witać, a potem znowu zaczął się jazgot, przerwany dopiero, gdy buzie były pełne. Zniknęła spora ilość grzanek z fasolą Heinza (Heinz Baked Beans - fasola w puszce w zalewie pomidorowej, popularna w Wielkiej Brytanii [przyp. tłum.].), a Daisy skubała swoje ciasteczko z malinową marmoladą, zastanawiając się, czy warto było pytać o cokolwiek Katy w obecności wszystkich. Jeśli poprosi o to, by porozmawiać z Katy na osobności, to to, co mogło wydawać się zwyczajną ciekawością, wyda się dziwne. Pani Ditchley może się nie zgodzić, a mała dziewczynka przestraszyć. Dzieci przeszły do ciasteczek z marmoladą. Pani Ditchley opuściła swoje stanowisko przy kuchence, wytarła kawałek stołu ze śladami ciasta i wzdychając, usiadła ze swoją filiżanką herbaty. - O co pani pytała, panno Dalrymple - zapytała - zanim nam przerwała ta krzykliwa banda? - Zastanawiałam się, czy Katy słyszała, co powiedział doktor Pettigrew, zanim nastąpił trzask, i czy to zapamiętała. - Założę się, że zapomniała - drwił jej dziewięcioletni brat.
- Na pewno pamięta, Billy. Daj jej szansę. No dalej, Kate - zachęcała Jennifer - co on powiedział? Katy przełknęła kęs kruszącego się ciasteczka i oznajmiła poważnym głosem: - Powiedział: „Myślisz, że jesteś taki mądry, ale ja wiem, jak to zostało zrobione!". - Dokładnie - zawyrokowała Jennifer. - To samo mówiła mi wcześniej, dokładnie te same słowa. Mówiłam ci. Ale wcześniej jeszcze coś było, pamiętasz, Katy? - Niezupełnie. - W głosie Katy pojawiła się niepewność. - Mówiła mi, panno Dalrymple - upierała się Jennifer. Powiedziała mi, kiedy staliśmy przy megalozaurze, czekając na babcię. Nie pamięta, bo nie zrozumiała wszystkiego. Mogę to powiedzieć za nią? Ponieważ Daisy nie obowiązywały zasady dotyczące zeznań z drugiej ręki, z łatwością na to przystała, mając nadzieję, że początek rzuci nieco światła na enigmatyczny koniec, być może nawet pojawi się jakieś imię. - „Ty skamieniałooki głupcze". Tak właśnie powiedział, prawda, Katy? - Może. - Katy nie wyglądała na przekonaną. - Może „skamieniały", Katy? - zapytała Daisy. „Skamieniały głupcze"? - Tego typu obraźliwa uwaga była w stylu Pettigrewa. - Może. Myślałam, że mówił coś o oczach. I głupcach. Usta zaczęły jej drżeć. - Nie wiem na pewno, babciu. Nie wiem. - A nie mówiłem! - triumfował Billy. - Williamie Albercie, dość tego. Posprzątaj ze stołu i możesz mi pomóc przy zmywaniu. I nie obchodzi mnie, że to nie twoja kolej. Nie martw się, skarbie, nie ma powodu, by płakać. No, chodź do babci.
- Przepraszam - powiedziała Daisy. - Nic się nie stało, Katy. Lepiej powiedzieć, że się czegoś nie wie, niż udawać, że się wie. Powiesz mi jeszcze coś, jeśli znasz odpowiedź? Katy uniosła umorusaną twarz z ukwieconego dekoltu pani Ditchley i żałośnie pokiwała głową. - Ty też, Billy, i Mary. Tylko szczerze mi odpowiedzcie. Czy którekolwiek z was widziało kogoś, kto przechodził przez galerię dinozaurów, kiedy babci nie było? Trzy głowy jednocześnie zaprzeczyły. - Patrzyłem na zęby dinozaura - powiedział z żalem Billy. - Czy to był morderca, proszę pani? Kurczę, szkoda, że nie widziałem mordercy! - Lepiej już zajmij się zbieraniem talerzy, młody człowieku, i to już - powiedziała pani Ditchley. - Muszę jeszcze ugotować kolację dla waszych rodziców. - Będę się zbierać - powiedziała Daisy. - Bardzo dziękuję za herbatę i przepyszne ciasteczka. Pani Ditchley postawiła Katy na nogi, powiedziała Jennifer, by umyła siostrze twarz, i poszła odprowadzić Daisy do drzwi. - Pracuje pani dla policji? - zapytała bez ogródek. - Niezupełnie. - Daisy postanowiła grać na zwłokę. Pomyślałam, że łatwiej będzie dzieciom porozmawiać ze mną niż z policjantem. - Bardzo możliwe - przyznała pani Ditchley. - Mogę przekazać policji, co powiedziały, i może nie będą musieli zadawać więcej pytań. Widzi pani, tak się składa, że detektyw, który przejął sprawę, jest moim narzeczonym. - Coś takiego - powiedziała pani Ditchley, a jej rozbawiona twarz zalśniła w słońcu, kiedy otworzyła drzwi. Co za zbieg okoliczności! - Tak naprawdę - przyznała Daisy - myślę, że dali mu tę sprawę właśnie dlatego, że jestem w nią wplątana.
- Wcale by mnie to nie zdziwiło, kochanie. Proszę mu powiedzieć, że jeśli będzie chciał rozmawiać z dziećmi, lepiej żeby wziął panią ze sobą. - Dziękuję, pani Ditchley. Choć nie wydaje mi się, by widziały czy słyszały coś istotnego. - I Bogu dzięki - stwierdziła pani Ditchley. Daisy nie była aż tak wdzięczna. Niezależnie od jej argumentów Alec nie będzie zachwycony tym, że się wtrąciła, ale gdyby miała mu coś ważnego do przekazania, łatwiej by jej wybaczył. Westchnęła, mając nadzieję, że dzisiejsza kolacja nie zakończy się karczemną awanturą. Ale serce jej zamarło, gdy o wpół do szóstej zadzwonił telefon i usłyszała głos Erniego Pipera. - Detektyw Piper z tej strony, panienko. - Proszę mi tylko nie mówić, że szef nie da rady - jęknęła. - Da radę - zapewnił ją żarliwie Ernie - ale pyta, czy nie miałaby pani nic przeciwko, gdybyście poszli wcześniej i gdzieś niedaleko. Podjechałby po panią o wpół do siódmej, jeśli pani pozwoli. Nie ma czasu, żeby się przebrać. Wieczorem musi się jeszcze spotkać z tym an... an-tropologiem i tym pani wielkim księciem. - Moim wielkim księciem? - Tak nazywa go sierżant. - Uśmiech Pipera niemal dało się usłyszeć. - Muszę kończyć. Co mam powiedzieć szefowi? - Proszę mu powiedzieć, że może być szósta trzydzieści. Daisy była gotowa, kiedy Alec zadzwonił do drzwi o szóstej dwadzieścia osiem. Pocałował ją i powiedział: - Dzięki Bogu, że nie jesteś jedną z tych kobiet, które każą na siebie czekać. - Gdybym była, nigdy bym się z tobą nie widziała. I tak jest wystarczająco trudno. Jeśli się spieszysz, przejdźmy się do Good Intent na King's Road.
- Chętnie rozruszałbym kości, ale czy to nie jest jakaś artystyczna speluna? - zapytał z niepokojem. - Kiedyś tak było. Cyganeria już ją porzuciła, twierdząc, że jest niemodna, ale wciąż serwują tam dobre jedzenie, przy tym tanio i szybko. Przymierający głodem artysta, któremu udało się uzbierać parę groszy na jedzenie, nie może długo czekać. Jak poszło w muzeum? - Nie dowiedziałem się niczego istotnego - powiedział ponuro Alec. - Tak jak mówił Tom, to miejsce to istny labirynt. Wszędzie są jakieś drzwi i tylne schody. Nawet mając przed sobą plan, zajęło mi godzinę, by się w tym połapać. Wszyscy podejrzani mogli być tam, gdzie twierdzą, że byli, ale równie dobrze mogli wejść i wyjść z galerii gadów niezauważeni. - Czy to oznacza, że według ciebie Pettigrew był z kimś umówiony? - To możliwe, ale równie dobrze morderca mógł go tam spotkać przez przypadek. - Nie rozumiem, dlaczego Pettigrew miałby się tam znaleźć przez przypadek - zaprotestowała Daisy. - Nie cierpiał skamielin. - Witt sugerował, że mógł być w drodze do głównej biblioteki, być może chciał sprawdzić coś na temat prehistorycznych narzędzi z krzemienia. Z tego, co wiem, ostatnio interesował się tym tematem. - Tak, o tym właśnie mówił, kiedy odciągnął ode mnie pana Witta. - Witt wspomniał o tym incydencie. Twierdził, że nie czuł się urażony. Według niego Pettigrew był pozbawionym wszelkich manier gburem i nie chciał marnować na niego energii.
- Śmiem twierdzić, że protestując, niewiele by wskórał zauważyła Daisy - choć nie wyglądał, jakby mu się to podobało. Alec był równie sceptyczny. Ani nie ufał, ani nie lubił Calvina Witta, który chciał być podejrzanie pomocny. Kurator działu skamieniałości ssaków był zbyt uprzejmy, zbyt gładki w obyciu, włosy miał równo pokryte brylantyną. Jego twarz była zbyt młoda w porównaniu z tym, co sugerował jego staż związany z posadą kuratora, szczególnie że był w wieku, kiedy mógł walczyć na wojnie, co powinno mu zabrać kilka lat pracy. Być może zdobył posadę za młodu dzięki rodzinnym koneksjom, czym z pewnością nie zyska sobie sympatii Aleca. Nie chodziło o zazdrość, wmawiał sobie Alec. Nie mógł się poddać dręczącym go myślom, które co jakiś czas przypominały mu o tym, że był o dziesięć lat starszy od Daisy i że nie pochodził z jej klasy społecznej. Oczywiście żartowała, kiedy opisywała Witta jako przystojnego i czarującego człowieka. Alec spojrzał na nią, gdy skręcili w King's Road. Czując na sobie jego wzrok, zerknęła w górę, posłała mu zadowolony uśmiech i wsunęła mu rękę pod ramię. Wyglądali tak, jakby właśnie omawiali tapetę do dużego pokoju, a nie brutalne morderstwo. Powinien rozmawiać z nią o tapecie, a nie o morderstwie, ale trudno było unikać tematu, w który oboje byli zaangażowani. Już miał zmienić temat, gdy Daisy powiedziała: - Może stary Stony był w drodze, by porozmawiać z Wittem na temat krzemieni. A raczej - zażądać informacji. To było bardziej w jego stylu. - Tak, Witt sam to zasugerował, choć był zdania, że Pettigrew raczej by po niego posłał. Idzie się tak samo jak do
biblioteki. Obok gabinetu Pettigrewa są prywatne schody, które prowadzą aż do piwnicy, ale na parterze otwierają się tylko na gabinet Smitha Woodwarda. Więc Pettigrew poszedłby albo głównymi schodami i przez galerię ssaków... - Wtedy z pewnością bym go zauważyła. - ...albo w dół prywatnymi schodami we wschodniej części galerii minerałów. - A potem przez galerię gadów, gdzie zginął - powiedziała Daisy. - To teren Mummery'ego. Jak poszło jego przesłuchanie? - Uprzedzałaś mnie, że jest wybuchowy. Alec opowiedział jej zabawną historyjkę o temperamencie Mummery'ego. Kurator działu skamieniałości gadów był wściekły, że policja, która najwyraźniej nie miała nic lepszego do roboty niż szukanie dobroczyńcy ludzkości, który usunął z tego świata Pettigrewa, przeszkadza mu w pracy. Szczególnie że Pettigrew zniszczył jego parejazaura, który - jeśli w ogóle da się złożyć - będzie wymagał wielu miesięcy ciężkiej pracy. Zapytany o to, co robił w bibliotece głównej, a nie geologicznej, wybuchnął po raz kolejny: czytał skomplikowany niemiecki tekst porównujący współczesne i prehistoryczne krokodyle. Oczywiście tekst powinien być w bibliotece geologicznej, ale dział zoologii również rościł sobie do niego prawo, więc był w ogólnej. Zapytany o to, dlaczego ciało mineraloga zostało znalezione w jego galerii, Mummery warknął, że z pewnością nie tam było jego miejsce. Następnie rozpoczął żarliwy i bardzo szczegółowy wykład na temat tego, dlaczego dinozaury, w przeciwieństwie do Pettigrewa, powinny znaleźć się wśród gadów. - Więc dałem sobie z nim spokój - przyznał niepocieszonym głosem Alec. - Na razie. Jesteśmy na miejscu.
Otworzył drzwi do Good Intent. W małej, cichej restauracji na spotkanie wybiegło im szczenię mopsa. Większość stolików pokrytych obrusami w kratę była wolna. Kiedy Daisy witała się z psiakiem, Alec zerknął na niegdyś awangardowe obrazy na ścianie. Jeden z nich przedstawiał zadowolonego mopsa z fioletową kokardą na szyi, prawdopodobnie przodka obecnego psiaka. Usiadłszy, Daisy skupiła całą uwagę na menu, które oferowało porządną, choć mało ekscytującą listę dań. Wybór szkockiego krupniku i zapiekanki pasterskiej nie zajął jej zbyt dużo czasu. Alec zdecydował się na zupę z selera i potrawkę z jagnięciny. Kiedy podał kelnerowi zamówienie, Daisy wróciła myślami do morderstwa w muzeum. - Z kim jeszcze rozmawiałeś? Z portierami, jak się domyślam, doktorem Smithem Woodwardem, choć on jest poza podejrzeniem, i doktorem Bentworthem, choć on akurat nie mógł tego zrobić. A co z Ruddlestone'em? Jest zbyt radosny, by popełnić morderstwo, prawda? - Fakt, iż znalazł się w kręgu podejrzanych, nie zrobił na nim specjalnego wrażenia - powiedział cierpko Alec. - Wręcz przeciwnie. Przedstawił nam teorię na temat tego, że praca detektywa i paleontologa ma wiele wspólnego, choćby to, że trzeba mozolnie zbierać często niewiele znaczące wskazówki. Bardzo go to rozbawiło. Daisy uśmiechnęła się. - Łatwo go rozśmieszyć i sam też jest zabawny. Nie udało ci się ustalić żadnego konkretnego powodu, dla którego miałby nie lubić Pettigrewa? - Nic, poza ogólną niechęcią. - A Steadman? - Też nic konkretnego. Odebrałem go jako dość nerwowego typa, kogoś, kto może żywić urazę. Ale miałaś rację, jego niechęć skierowana jest raczej do zarządców
muzeum i Amerykanów, którzy przesyłają gipsowe odlewy zamiast prawdziwych skamielin. Przyniesiono zupę. Daisy w milczeniu zjadła parę łyżek i powiedziała: - Może Pettigrew drwił ze Steadmana, że jego największy dinozaur zrobiony jest z gipsu, aż w końcu ten nie mógł tego dłużej wytrzymać. Wyrażał się skandalicznie o bezużyteczności prawdziwych skamielin. Nie chcę nawet myśleć, co miał do powiedzenia na temat odlewów. - Zapytałem - powiedział Alec. - Według Steadmana Pettigrew ani razu nie wspomniał o szkielecie, bo nie miał nic na swoją obronę. Największy diament w kolekcji minerałów jest fałszywy. Daisy roześmiała się. - No tak, zapomniałam. Cullinan nie jest prawdziwy. Alec, jutro mam spotkanie z jednym z asystentów Pettigrewa. Nazywa się Grange. Nie będziesz robił problemów, prawda, kochanie? Naprawdę muszę dokończyć zbieranie materiałów. - W porządku. Grange i Randell są poza podejrzeniem. Wyszli na czas i razem poszli do pubu Crooked Elm przy Old Brompton Road. Twierdzą, że po całym dniu z Pettigrewem zawsze musieli się napić. - O rety, chyba nikt po nim nie płacze, co? Miał chociaż jakąś rodzinę? - Był wdowcem, miał dwóch dorosłych synów. Jeden jest w wojsku i w tej chwili stacjonuje w Irlandii. Drugi jest prawnikiem w Truro. - A więc nie musiałeś im o tym mówić? - Dzięki Bogu nie. - Dla Aleca informowanie pogrążonych w żałobie bliskich ofiary morderstwa było o wiele trudniejsze niż radzenie sobie z ciałem, które nie czuło już bólu. - Policja z Truro i dowództwo wojska musieli sobie z tym poradzić. Obaj synowie są już w drodze i będę musiał się
z nimi zobaczyć, ale ojcobójstwo raczej nie wchodzi w rachubę. - Dwóch podejrzanych z głowy - powiedziała beztrosko Daisy. - Jak ci smakowała zupa? - Zupa? - Alec zerknął na pusty talerz i przyznał z zakłopotaniem: - Nawet nie zauważyłem, kiedy ją zjadłem, a raczej wypiłem. - Cóż, zatem nie mogła być taka zła. To, czy się ją je, czy pije, zależy chyba od tego, czy jest gęsta, czy rzadka. Najlepszym słowem jest chyba „spijać". Szkoda, że już się go nie używa. Podczas drugiego dania rozmawiali o języku. Alec zabawiał Daisy przykładami osiemnastowiecznego slangu, którego nauczył się, studiując epokę georgiańską na Uniwersytecie w Manchesterze. Daisy zarumieniła się uroczo, gdy przypomniał jej, że maleńki pieprzyk obok jej ust znajdował się w miejscu, w którym damy z tamtego okresu przyklejały sobie ozdobne muszki zwane całusami. Czy podkomisarz mówił poważnie, gdy kazał mu jak najszybciej ożenić się z Daisy? Czy naprawdę da mu urlop, który stanowił największą przeszkodę w ustaleniu daty ślubu? Zastanawiając się nad tym, Alec zamilkł nad swoim serem Double Gloucester (Gloucester - rodzaj angielskiego sera wytwarzanego z mleka krowiego, który produkowany jest w Gloucestershire od XVI w. Gloucester jest zaliczany do serów podpuszczkowych, dojrzewających oraz półtwardych. [przyp. tłum.].) i ciasteczkami. Daisy miała usta zbyt zaklejone puddingiem, żeby mówić. Pogratulował sobie, że udało mu się nie powiedzieć jej zbyt wiele o sprawie. Ale potem uświadomił sobie, że nie zadała wielu pytań, nawet o miejsca pobytu podejrzanych w czasie, gdy dokonano morderstwa. Przypomniał sobie o swoim podejrzeniu na temat zmowy między Daisy i Tringiem.
Już miał ją o to zapytać, gdy doszedł do wniosku, że lepiej będzie o wszystkim zapomnieć. Daisy nie odzywała się, gdy płacił za rachunek i pomógł jej włożyć płaszcz. Wyszli z Good Intent, skręcili w King's Road, mijając oświetlone wystawy sklepowe - wiele z nich prezentowało materiały artystyczne, a kilka nawet prace artystów - i niezliczoną ilość pubów. Właśnie mijali salon modystki, pełen licznych wariacji na temat kloszowego kapelusza, który obecnie nosiły chyba wszystkie kobiety, gdy Daisy nagle zapytała: - Alec, a w jaki sposób zginął? Nie chciałam zadawać tego pytania, bo jakaś część mnie wcale nie chce tego wiedzieć. - W takim razie ci nie powiem. - Powiedz. Proszę, kochanie. To nie może być gorsze od tych wszystkich strasznych rzeczy, które sobie wyobrażam. - Może i nie. To było zwyczajne ugodzenie, ale sprawa jest dość niezwykła. W piersi Pettigrewa patolog znalazł naostrzony krzemień.
ROZDZIAŁ ÓSMY Krzemień! Pierwszą myślą Daisy było to, że powinna się była tego domyślić. Drugą... - Jak on się tam znalazł? To znaczy, jeśli został nim ugodzony, z pewnością nie mógł w nim utkwić cały kawałek, ech! Wiesz, o co mi chodzi. Powinno coś wystawać, żeby można było za to chwycić. A może został wystrzelony z procy lub czegoś podobnego? - Mało prawdopodobne - powiedział Alec. - Nawet gdyby uderzył go na tyle mocno, by wniknąć do środka, to według naszego człowieka od balistyki szanse na to, by uderzył w odpowiednie miejsce, są niemal żadne. Można by powiedzieć paleontologiczne. - Raczej biblijne. Dawidowi z pewnością by się udało stwierdziła Daisy. - Przynajmniej nie musisz się martwić, że atak nastąpił z dystansu. To jak... ? - Na zaokrąglonej końcówce krzemienia jest trochę kleju. Myślimy, że został przyczepiony do jakiegoś ostrza, by zrobić włócznię albo sztylet. Muzeum korzysta z każdego rodzaju kleju, jaki znany jest ludzkości, ale najwyraźniej żaden nie skleja dobrze drewna i kamienia. Kiedy ostrze uderzyło w skórę - został dość wyraźny siniak - połączenie pękło. Ostrze odpadło, a jego końcówka utkwiła w ranie i spowodowała upływ krwi. - Pfuj! - powiedziała ponownie Daisy. - Przepraszam, kochanie, ale sama pytałaś. - Tak, wiem. Czy to oznacza, że Witt i ffinch - Brown znajdują się na szczycie twojej listy? - Niekoniecznie. Witt grzebał przy krzemieniach w pracowni za biblioteką główną. Każdy mógł tam wejść i wziąć sobie któryś z kamieni. Ale Pettigrew również z nimi eksperymentował. Być może wziął coś ze sobą, żeby pokazać Wittowi.
- Rety - powiedziała Daisy. - Ciekawe, czy o tym właśnie mówił? - O czym? - zapytał ostrym tonem Alec. Latarnia na rogu Mulberry Place oświetliła jego brwi zmarszczone nad lśniącymi, lodowatoszarymi oczami. - Kiedy? Daisy westchnęła. Nadeszła chwila prawdy. Musiała się przyznać, nie mogła tego dłużej odwlekać. Poza tym Alec prawdopodobnie wybierze się jutro do pani Ditchley, która z pewnością wspomni o jej wizycie. - Po pierwsze, odwiedziłam dziś po południu panią Ditchley - przyznała, krzyżując palce w kieszeni płaszcza, zanim dodała niewinne kłamstewko - ale tylko po to, by się upewnić, czy ona i dzieci wyszły już z szoku. - Zakładam, że tak. - Jego uprzejmość przybrała niebezpieczny ton. - O tak - powiedziała beztrosko. - Dzieci wróciły ze szkoły, kiedy u nich byłam, i oczywiście chciały o tym porozmawiać. - Oczywiście. A ty nie zadałaś ani jednego pytania. - Chcesz wiedzieć, co mi powiedziały, czy nie? - Jeśli byłabyś tak uprzejma. - Opierając się o swojego austina, Alec patrzył na nią z pochmurnym wyrazem twarzy. Mów, proszę. - Okazało się, że Katy, ta najmniejsza, odeszła od reszty i podeszła do łuku przy galerii gadów. Nic nie widziała, ale słyszała, jak jakiś mężczyzna krzyknął: „Ty skamieniały głupcze, myślisz, że jesteś taki mądry, ale ja wiem, jak to zostało zrobione!". Mógł przecież mówić o krzesiwie, które sam zrobił, nie sądzisz? - Możliwie - przyznał Alec. - Ale to nie są aż tak obraźliwe słowa, by mogły doprowadzić do morderstwa, nawet jeśli zostały poprzedzone obelgą. Jesteś pewna jego słów? A dziecko?
- Niezupełnie - przyznała z kolei Daisy. Wyjaśniła rolę Jennifer w rekonstrukcji zdarzeń i wątpliwości wokół dokładnych słów rzuconej obelgi. - Oczywiście, nie mamy też pewności, czy Katy faktycznie słyszała Pettigrewa. Ale ffinch - Brown mówił mi, że Pettigrew chciał mu rzucić wyzwanie, czy potrafi odróżnić prawdziwe prehistoryczne krzesiwo, od takiego, które zrobi sam. - Naprawdę? Na Boga, Daisy, co jeszcze przede mną ukrywasz? - Mówię ci wszystko, co mogę. Nie mam wiele do opowiedzenia. - Daisy celowo przekręciła słowa piosenki White Knighta. - Mam nadzieję, że nie masz zamiaru wyskoczyć z kolejnym staruszkiem - powiedział cierpko Alec. - Wystarczy mi Bentworth. Zasnął w trakcie naszego przesłuchania. - Nie znam już żadnego. Ale naprawdę, kochanie, trochę mnie poganiałeś, a Piper co trzydzieści sekund wyskakiwał z kolejnym nazwiskiem. Kiedy tempo jest spokojniejsze, przychodzą do głowy różne rzeczy. - Przepraszam! - Nachylił się, pocałował ją w nos i zerknął na zegarek. - Ale w tej chwili nie mam czasu na spokojniejsze tempo. Muszę się jeszcze zobaczyć z ffinch Brownem i tym twoim wielkim księciem. Tak przy okazji, Grange potwierdził, że wielki książę odwiedzał galerię mineralogii kilka razy w tygodniu, by wpatrywać się w rubin. O co chodzi z ffinch - Brownem? - Twierdził, że nie miałby problemu z rozpoznaniem nowego narzędzia z krzemienia, ale może jednak miał wątpliwości? - Więc Pettigrew wymachujący krzesiwem, które, jak twierdził, sam zrobił, mógł go wyprowadzić z równowagi. „Wiem, jak to zostało zrobione", tak powiedział? - Tak, tej części Katy była pewna.
- Będę musiał zapytać ffinch - Browna o to wyzwanie rzucone przez Pettigrewa. Dziękuję, kochanie. Jeśli coś jeszcze przyjdzie ci do głowy, spisz to, dobrze? Muszę lecieć. Rozejrzał się na wszystkie strony, przyciągnął ją do siebie i pocałował tak, że aż zaparło jej dech w piersiach. Zanim zdążyła się otrząsnąć, wskoczył do austina, wcisnął rozrusznik i odjechał. - A niech to! - krzyknęła Daisy. Nie miał wyjścia, musiał ją pocałować, inaczej musiałby nią potrząsnąć, pomyślał żałośnie Alec, ruszając w stronę kafeterii, w której zostawił Tringa i Pipera. Ani przez chwilę nie wierzył w to, że poszła do pani Ditchley wyłącznie z sympatii. Z drugiej strony, mogła wyciągnąć od dzieci więcej informacji niż jakikolwiek policjant. Już w zeszłym roku Centrala przyznała, że przydałyby się w jej szeregach również funkcjonariuszki, a nie tylko ponure strażniczki, pełniące obecnie funkcję policjantek. W kwietniu zaprzysiężono dwadzieścia funkcjonariuszek, ale na razie nie miały doświadczenia. Wątpliwe też było, by kiedykolwiek zasiliły grono detektywów. Ale ktoś musiał zobaczyć się jutro z panią Ditchley i jej trzódką. Zastanawiał się, czy powinien pójść sam, czy może Tom poradziłby sobie lepiej. Zabrawszy po drodze swoich ludzi, ruszył w stronę Hyde Parku i przejechał przez most nad jeziorem Serpentine (Jezioro Serpentine - sztuczny zbiornik wodny znajdujący się w Hyde Parku w Londynie [przyp. tłum.].). - Przeproś w moim imieniu panią Tring, że po raz kolejny cię gdzieś wyciągam - powiedział, gdy Tom zaniósł się okropnym kaszlem. - Widzę, że przeziębienie wróciło. - Wieczorami jest gorzej. Nie mogę powiedzieć, bym czuł się rewelacyjnie, ale dam sobie radę.
- Puściłbym cię do domu, ale przyda mi się świta, by zdobyć szacunek środkowoeuropejskiego księcia. - Może i tak - powiedział cierpko Tring - choć tak naprawdę przydałyby nam się kostiumy na bal karnawałowy. Niech szef tylko poczeka, aż zobaczy tego gościa. Złotej lamówki starczyłoby na pół regimentu, choć jest trochę nadgryziona przez mole. - I mieszka w wynajętym mieszkaniu w Bayswater przypomniał mu Alec. - Biedaczek - powiedział nieoczekiwanie siedzący na tylnym siedzeniu Piper. - Paddington Terrace w Bayswater to kiepska alternatywa dla kogoś, kto wcześniej mieszkał w pięknym pałacu w kraju, w którym był czołową postacią, nawet jeśli chodzi o maleńki kraj, o którym nikt nigdy nie słyszał. - To prawda, chłopcze - zadudnił Tring. - Szczera prawda. - Mam tylko nadzieję, że jednostka specjalna się nim nie interesuje - powiedział Alec, zatrzymując się przy Victoria Gate, zanim przejechał Bayswater Road. - Już raz miałem z nimi do czynienia i to mi wystarczy. Paddington Terrace, Ernie? - Dziewiętnaście B, szefie. Piper miał niesamowitą pamięć do liczb, nazwisk, adresów, map i tym podobnych rzeczy. Bezbłędnie prowadził ich przez labirynt ulic. Przyzwoite późnogeorgiańskie i wczesnowiktoriańskie szeregowce klepały ostatnio biedę, podobnie jak wielki książę. Zostały podzielone na dwupoziomowe mieszkania, a nawet pojedyncze pokoje. Za dnia straszyły odpadającą farbą i brakującymi balustradami. Daisy i Lucy dzieliły kiedyś mieszkanie w Bayswater, przypomniał sobie Alec, zanim przeprowadziły się do Chelsea, jeszcze nim ją poznał.
Dom pod numerem 19 przy Paddington Terrace nie wyglądał tak źle. Obok drzwi frontowych próbowały kwitnąć przemoczone astry. Mosiężna skrzynka na listy i kołatka były zaśniedziałe, ale ciemnoniebieska farba na drzwiach była w dobrym stanie, podobnie jak tynk, widoczny w świetle latarni po drugiej stronie ulicy. Były dwa dzwonki. Ten niżej miał pod spodem wizytówkę z rysunkiem. Na pokrytej celofanem kartce widniały drukowane litery z napisem FERRIS. Nad górnym dzwonkiem znajdowała się niczym nie chroniona, zawilgotniała wizytówka, na której widniał napis: ZAKARPACIE Regierung in Exil - Rząd na uchodźstwie - domyślił się Piper, gdy Alec zadzwonił do drzwi. - Jak szef myśli? - Zgadza się. Miejmy tylko nadzieję, że nie chroni go żaden immunitet dyplomatyczny! - Alec podniósł do góry rękę, gdy usłyszał, jak w środku zamykają się jakieś drzwi. Na schodach rozległy się ciężkie, kulejące kroki. Drzwi otworzyły się. Zamiast szczupłego, jasnowłosego mężczyzny Alec ujrzał przed sobą szpakowatego weterana. Potężna postać, w źle dopasowanym mundurze, wyglądała na wymizerowaną i nieco przygarbioną. Na zapadniętym policzku widoczna była blizna, w połowie ukryta pod siwym, przyprószonym bielą kawaleryjskim wąsem. Z pewnością pamiątka po jakimś pojedynku, pomyślał Alec. Żwawi niemieccy młodzieńcy wciąż preferowali tego typu dowody męskości i z dumą obnosili się z ich śladami. Może ten człowiek był prawdziwym wielkim księciem? Czyżby młodzieniec sprowadził Daisy - i Tringa - na manowce?
- Inspektor naczelny, detektyw Fletcher ze Scotland Yardu do wielkiego księcia Rudolfa Maximiliana - powiedział niezobowiązująco, pokazując policyjną legitymację. W oczach mężczyzny rozbłysnął płomień, ale ukłonił się lekko i powiedział: - Jego Wysokość się was spodziewa. Wejdźcie. Wspólny korytarz zastawiony był dwoma rowerami i wózkiem, wspólne schody były obskurne, a bordowa tapeta z wypukłym wzorem niezmiennie ta sama od paru dziesięcioleci. Alec ruszył za kulejącym Zakarpatczykiem, za nim lekkim krokiem szedł Tom oraz Ernie, ciężko stąpając w swoich policyjnych butach, choć nie dudnił już jak policjant na patrolu. W jednym z pokoi na parterze kwiliło niemowlę. Elektryczne światło zgasło, gdy ich przewodnik dotarł do podestu. Musiało być ustawione na czas - kolejne upokorzenie. Piper potknął się, mrucząc coś pod nosem, na szczęście nie było go słychać. Starszy mężczyzna nie zawracał sobie głowy światłem. W słabym świetle, wpadającym do środka przez wysokie okno, Alec widział, jak podszedł do jakichś drzwi. Kiedy je otworzył, z przedpokoju niewiele większego od schowka wylało się światło. Zakarpatczyk otworzył wewnętrzne drzwi po prawej stronie. - Exzellenz, die Polizei - obwieścił z niewypowiedzianą pogardą w głosie. Nie mając pojęcia, czego się spodziewać, Alec minął go i wszedł do środka. Młody człowiek stojący przy kominku przypominał pawia w świecie sepii i szarości. Cała powierzchnia pokoju, każdy centymetr ściany pokryte były zdjęciami. Alec rzucił na nie okiem, zatrzymując wzrok na królowej Wiktorii i cesarzu. Zauważył też tanie ramki z wyprzedaży i odwrócił się w stronę pawia i staruszki siedzącej przy nim na wytartym
fotelu, bladej kobiety w czerni, wyprostowanej jak świeca. Jej królewska postawa sprawiała, że staromodna czarna siateczka pokrywająca rzednące jasne włosy wyglądała jak korona. Czy wielcy książęta i księżne nosili korony? Jak miał do licha się do nich zwracać? Alec, wolny Anglik, choć plebejusz, nie miał zamiaru zniżać się do służalczego „wasza wysokość". Schylając w jej stronę głowę w uprzejmym ukłonie, na który nie odpowiedziała, Alec zwrócił się do wielkiego księcia i rzekł: - Dobry wieczór panu. Inspektor naczelny, detektyw Fletcher. Mam nadzieję, że nie zajmę panu dużo czasu, ale mam do pana kilka pytań. - Powiedziałem wszystko tamtemu człowiekowi - rzekł z rozdrażnieniem wielki książę, wskazując na Tringa. - Ten sierżant nie przekazał moich odpowiedzi? - Detektyw sierżant Tring przedstawił mi pełen raport. Ale to rutynowa sprawa. Oficer stojący na czele śledztwa musi sam wysłuchać zeznań potencjalnego świadka. - Szczególnie że pojawiły się nowe informacje - informacje, których młodzieniec może nie chcieć rozgłaszać rodzinie i starym towarzyszom. - Nie chcielibyśmy nikomu przeszkadzać. Czy jest jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy porozmawiać na osobności? Kobieta ostrym tonem rzuciła coś po niemiecku. Rudolf Maximilian odpowiedział jej w tym samym języku. Jego ton był kłótliwy. Do akcji wkroczył stary żołnierz, mówiąc coś uspokajającym głosem. - Moja matka, wielka księżna Elizaveta Alexandrovna wyjaśnił Alecowi wielki książę - chciałaby usłyszeć naszą rozmowę, ale powiedziałem jej, że to nie jest sprawa dla dam. Zamiast niej pójdzie z nami mój kanclerz, generał graf Otto von Czernoberg.
Hrabia Otto zastukał obcasami i lekko skinął głową. Wielka księżna wstała. - Komm, Gertrud! - warknęła i wyszła z pokoju w towarzystwie bladej dziewczyny w szarym stroju, która wstała od stołu przy oknie z książką w ręku. Alec nawet jej nie zauważył. Była bezbarwna, ale żywa wśród tych wszystkich fotografii. - Nie może pojąć, że nie jestem już dzieckiem powiedział Rudolf Maximilian, patrząc na kobiety z nadąsaną miną, jak u dziecka. Po wyjściu dam szybko przeszli do rzeczy. Kiedy Alec zasugerował, że wygodniej by im było, gdyby usiedli, wielki książę Rudolf niezbyt uprzejmie machnął ręką, wskazując trzy wytarte krzesła, a sam przycupnął na poręczy matczynego fotela. Siedzący w kącie przy drzwiach Piper dyskretnie wyjął swój notes i zawsze gotowe ołówki. Alec zerknął na Tringa. - Proszę pana - odezwał się oficjalnym tonem sierżant proszę powiedzieć panu inspektorowi, gdzie pan był wczoraj od godziny piątej aż do chwili, gdy posterunkowy znalazł pana ukrywającego się za... - Byłem w muzeum z wizytą! To nie przestępstwo, nicht wahr Herr Inspector? Jest pan rozsądnym człowiekiem. Spojrzał z nienawiścią na Tringa. - Nie ukrywałem się. - Być może posterunkowy nieco przesadził - powiedział łagodnie Alec. - To interesujące miejsce, prawda? Często pan tam zagląda? Wielki książę wyraźnie się zawahał, ale doszedł do wniosku, że kłamstwo łatwo wyszłoby na jaw. - Niezbyt często. Czasami. Tutaj nie mam żadnych spraw, by się nimi zająć. - Żadnych, proszę pana? - Niewiele. Próbuję pomóc mojemu krajowi, ale co mogę zrobić, gdy nic nie mam? - Wskazał na pokój i mieszkanie
obok, kanclerza, który otworzył drzwi, może nawet żonę kanclerza, która była w kuchni. Kto wie, pomyślał Alec. - Nic, tylko zdjęcia, które przypominają mi o przeszłości. - To dość niefortunna sytuacja - przyznał Alec. - Pewnie zrobiłby pan wszystko, by odzyskać minioną chwałę. - Wszystko... - Vorsicht, Exzellenz! - ostrzegł go hrabia Otto. Alec przeklął go w duchu. - Chciałbym walczyć - powiedział żarliwie Rudolf - by przegonić bolszewików z Zakarpacia. Ale bez żołnierzy nic nie mogę zrobić, a bez pieniędzy nie mam żołnierzy. - Zastanawiam się tylko, czy zdołałby pan zebrać wystarczająco dużo pieniędzy, by wynająć armię, gdyby nawet odzyskał pan podarunek pańskiego dziadka dla królowej Wiktorii. Ile wart jest ten rubin? - Rubin? - głos wielkiego księcia się załamał. Suchy kaszel Toma Tringa, celowy czy nie, był majstersztykiem sceptycyzmu. Chrząkając, kontynuował tym samym monotonnym głosem, jakby czytał raport: - Kilkoro świadków twierdzi, że często odwiedza pan galerię mineralogii, której szefem był zmarły Ralph Pettigrew. Zauważono, że spędza pan, jak to niektórzy określili, nadmierną ilość czasu, studiując klejnot, powszechnie zwany zakarpackim rubinem. - Znowu zakasłał. - Proszę pana. - Ach, ten rubin - powiedział mało przekonująco wielki książę. - Co to znaczy „nadmierną"? Nie znam tego słowa. - To wyłącznie subiektywny osąd - wtrącił Alec. Kwestia opinii. Oznacza dłużej, niż można by się spodziewać po kimś, kto nie jest szczególnie zainteresowany danym przedmiotem. - Oczywiście, że wielki książę jest szczególnie zainteresowany! - warknął hrabia Otto. - Jak pan wie, ten klejnot był podarunkiem jego dziadka dla waszej królowej,
wspaniałym podarunkiem, którego Jej Wysokość nie doceniła, wystawiając go na widok wieśniaków. Jest wart więcej niż wszystko, co jesteśmy w stanie przywieźć z Zakarpacia. - A i tak większość jest już sprzedana - jęknął wielki książę. - Jeśli król Jerzy nie potrzebować rubinu - ciągnął kanclerz, którego doskonały jak dotąd angielski zaczął się wyraźnie pogarszać pod wpływem gniewu - czemu nie odda go tam, gdzie jest potrzebny? Czy bolszewicy nie zamordowali jego kuzynki, carycy? Ale to król musi zdecydować. Co nam by to dało, gdybyśmy zamordowali kogoś z muzeum? Przecież to nonsens! To prawda, pomyślał Alec, ale pozostawało pytanie, czy wielki książę był na tyle głupi, by wierzyć, że śmierć Pettigrewa może pomóc jego sprawie. Interesujące było jednak to, że hrabia Otto, najwyraźniej bardziej inteligentny niż młody Rudolf oraz bardziej doświadczony, doszedł do wniosku, że policja mogłaby podejrzewać jego pana o morderstwo. - Chciwość nie musi być jedynym motywem morderstwa - powiedział z urazą Tring. - Wszyscy wiedzą, że pomiędzy młodym dżentelmenem i doktorem Pettigrewem doszło do ostrej wymiany zdań. - Słowa, słowa, słowa! - krzyknął wielki książę niczym Hamlet. - Rozmawiałem z nim raz, może dwa, tak, to prawda. Ale nie chcę pieniędzy, chcę ratować mój kraj! - Zły dobór słów, sierżancie - stwierdził Alec, po czym uprzejmie zwrócił się do Rudolfa: - Ostra wymiana zdań oznacza, że się pokłóciliście. Śmiem twierdzić, że między panem i zmarłym kustoszem doszło do sprzeczki. - Ten człowiek nie chciał, żebym zabrał rubin, ale nie mógł mnie zatrzymać. Jest bardzo niegrzeczny, krzyczy, ale ja
się nie kłóciłem. Po co się kłócić, skoro nie może mnie powstrzymać? - zapytał rozsądnie Rudolf. - Ale nawet jeśli pan się z nim nie pokłócił, musiał być pan wściekły z powodu jego nieuprzejmości. Rudolf oblał się rumieńcem, ale wzruszył ramionami. - W Anglii wielu ludzi jest niegrzecznych dla obcokrajowców. Dlatego nie uciekłem, kiedy w muzeum zjawiła się policja. Znaleźli się w punkcie wyjścia. - No tak - powiedział Alec - był pan w galerii skamieniałości ssaków. Przyszedł pan z galerii minerałów? - Tak. - Widział pan wczoraj doktora Pettigrewa? - Nie! Nie było go tam. Według jego asystentów Pettigrew spędził większość popołudnia w swoim gabinecie. Wciąż tam był, kiedy Grange i Randell wyszli o piątej trzydzieści. - A więc nie wyszedł pan z galerii minerałów, ponieważ doktor Pettigrew pana przegonił? - Nein! On nie może - rzucił gniewnie książę i wstydliwe zerknął na swojego kanclerza. - Czasami nudzi mi się patrzenie na mój rubin. Postanowiłem popatrzeć na inne rzeczy. - To zrozumiałe, proszę pana. O której zszedł pan na dół? Wielki książę twierdził, że doszedł do galerii ssaków około piątej dwadzieścia, co potwierdzałyby słowa sierżanta Hamma. Przysiągł, że nie wyszedł z galerii aż do chwili, gdy znalazł go posterunkowy - kiedy wcale nie czaił się za irlandzkim łosiem - i wysłał go do kafeterii. Oczywiście Hamm nie mógł tego potwierdzić, ponieważ opuścił swoje stanowisko i udał się na pogawędkę z jednonogim Underwoodem.
Hrabia Otto odprowadził trójkę detektywów na dół i stanowczo zamknął za nimi drzwi, jakby chciał powiedzieć: „Krzyż na drogę". - Gdyby generał nie interweniował, moglibyśmy coś z niego wyciągnąć - westchnął Alec, gdy wsiadali do austina. - Przynajmniej wiemy, że nie ma immunitetu dyplomatycznego, szefie - powiedział Piper - bo generał od razu, by nam to powiedział. - To prawda, chłopcze - rzekł z uznaniem Tring. - Oni żyją trochę w swoim świecie, co, szefie? Myślą, że mogą wykurzyć czerwonych ze swojego kraju, gdyby udało im się sprzedać ten rubin. - Nie wiem, ile jest wart, ale to wydaje się mało prawdopodobne - przyznał Alec. - Nie jestem nawet pewien, czy klejnoty królewskie załatwiłyby sprawę, ale to nie znaczy, że chęć posiadania rubinu nie jest dobrym motywem. Nie jestem pewien, czy Rudolf Maximilian jest na tyle naiwny, by wierzyć, że zabicie Pettigrewa mogłoby w czymkolwiek pomóc. Muszę z nim porozmawiać bez jego stróża i bez matki. Niesamowita kobieta. - Widział pan jej zdjęcie z carem, szefie? - zapytał Tring. - Nie, ale to mnie wcale nie dziwi. Ma rosyjskie nazwisko, a widziałem zdjęcie królowej Wiktorii i cesarza. - Mieli też zdjęcia króla Edwarda i cesarza Franciszka Józefa i kilku innych, którzy wyglądali dość znajomo. - Hm - powiedział Alec, skręcając w prawo na Bayswater Road. - Mając na uwadze to, że cała ta historia może być mistyfikacją, zwyczajnym szwindlem, by wyłudzić rubin, jestem skłonny uwierzyć, że on naprawdę jest... a raczej był... wielkim księciem. Jeśli tak jest, nie będzie łatwo spotkać się z nim na osobności. - Założę się, że wróci do muzeum - powiedział Piper teraz, kiedy już wie, że i tak wiemy o tym rubinie. Nie może
się powstrzymać, nawet jeżeli czasami mu się nudzi. Wydaje mi się, że raczej nie weźmie ze sobą matki czy staruszka. - Słuszna uwaga, Ernie. - I to druga z rzędu! - krzyknął zdumionym głosem Tring. - Tylko niech ci woda sodowa nie uderzy do głowy, chłopcze. Możemy poprosić portiera, by miał oko na Rudolfa i powiedział nam, kiedy się zjawi. Pavett może i jest głuchy jak pień, ale nie jest głuchoniemy. - Tak zrobimy. A teraz ffinch - Brown. Rozmawiał z Wittem, człowiekiem od ssaków, w gabinecie Witta, zgadza się, Tom? - Tak, szefie. Wyszedł około czwartej czterdzieści, przeszedł przez galerię głowonogów, a potem, jak twierdzi, przez galerię gadów do pawilonu wschodniego, nie napotykając po drodze ani Pettigrewa, ani nikogo innego. Został tam i studiował ogromnego leniwca - da pan wiarę? - aż do chwili, gdy znalazł go jeden z funkcjonariuszy z Chelsea. Niezwykle wybuchowy dżentelmen. - Jak Mummery. To pech, że mamy ich obu w jednej sprawie. Ale kiedy dotarli do modnej willi ffinch - Browna na polach golfowych w Perivale, zastali zupełnie innego człowieka niż tego, którego opisali Daisy i Tom. W domu antropolog był wyciszonym, małym człowieczkiem. Alec domyślał się, że odpowiadała za to jego żona. Było oczywiste, że ffinch - Brown wżenił się w wyższą klasę. Przedrostek „ffinch" został pewnie dodany do nazwiska Brown po ślubie. Jego modnie ufryzowana żona miała, jak to później określił Ernie, snobistyczny akcent. I choć nie była otwarcie władcza, najwyraźniej oczekiwała, że należy jej się posłuch, i chciała być obecna w trakcie przesłuchania. Na tym etapie śledztwa Alec nawet nie próbował jej wykluczyć.
Pod jej czujnym okiem ffinch - Brown powtórzył słowo w słowo swoje poczynania z zeszłego wieczoru. Przyznał się do naukowej różnicy zdań z Pettigrewem. - Ale naukowcy mają skłonność do prezentowania różnych opinii - powiedział łagodnie, poprawiając na nosie okulary. - W ten sposób się uczymy, inspektorze. Ani przez chwilę nie wątpiłem, że jestem w stanie odróżnić krzesiwo zrobione rękoma doktora Pettigrewa od autentycznych prehistorycznych artefaktów. Ta sprawa znacznie się różni od sporu o harpuny z kości, w który, niestety, wplątał się doktor Smith Woodward, nie mówiąc już o kontrowersjach wokół człowieka z Piltdown. Obawiając się technicznego wykładu na temat wspomnianych różnic, i nie bardzo wiedząc, jak harpuny z kości miałyby pomóc w śledztwie, Alec czym prędzej przeszedł do kolejnego punktu. - Z tego, co wiem, mieliście również inne zdanie na temat klejnotów będących w jego kolekcji? - powiedział. Ffinch - Brown zarumienił się, otworzył usta, zerknął na żonę i nerwowo zachichotał. - To była sprawa dla zarządców muzeum - wyjaśnił, nie tyle Alecowi, co żonie. - Ani Pettigrew, ani ja... nie byliśmy uprawnieni, by decydować, który dział powinien przechowywać oszlifowane klejnoty, i choć nie zgadzaliśmy się w tej sprawie, nie żywiliśmy o to urazy. - Mam nadzieję - powiedziała stanowczo pani ffinch Brown. - W kręgach akademickich nie ma miejsca na takie rzeczy. Naukowcy powinni poświęcać się zdobywaniu wiedzy. - I tak robią, kochanie. Tak robimy. - Jestem pewna, inspektorze, że sprawca ataku na doktora Pettigrewa jest człowiekiem z zewnątrz.
Z tymi słowami zostali odprawieni. Detektywi opuścili dom. - Zawsze możemy go złapać w Muzeum Brytyjskim powiedział Alec. - A na razie musimy dostarczyć narzędzie zbrodni niezależnemu ekspertowi, by zdecydował, czy jest prehistoryczne, czy współczesne. - Jednej rzeczy nie rozumiem - powiedział Piper, gdy jechali na wschód. - Czemu taka kobieta wychodzi za mąż za kogoś takiego? Od razu widać, że ona pochodzi z arystokracji, a on nie. Nawet nie jest przystojny. Z tymi swoimi wąsikami wygląda jak farmer. - Pewnie chciał mieć coś na kształt akademickiej bródki zasugerował Tring. Przerwał mu głuchy kaszel, po czym kontynuował: - Wydaje mi się, że kiedy była młodą dziewczyną, znudziła się młodymi arystokratami, którzy nie potrafili porządnie sklecić zdania. Łatwo można to sobie wyobrazić: on młody i pełen entuzjazmu, „poświęcony zdobywaniu wiedzy", jak sama powiedziała, zawraca w głowie młodej panience. - Teraz na pewno okręciła go sobie wokół palca stwierdził Piper. Alec nie mógł uniknąć porównania ffinch - Brownów do siebie i Daisy. Czy Daisy również rozczaruje się swoim mężem z klasy średniej i będzie próbowała go zmienić na swoją modłę? Znowu ogarnęły go wątpliwości, które tak naprawdę nigdy nie zniknęły. Do tego dochodziły problemy z załatwieniem urlopu, przez co odkładał jakiekolwiek rozmowy na temat daty ślubu. Ale kwestia urlopu nie stanowiła już problemu. Wysadził Toma i Pipera na stacji metra i pojechał do domu do St. John's Wood. Matka położyła się już do łóżka, zostawiając mu zapalone światło na korytarzu i schodach. Trzymając w rękach buty, cicho wszedł na górę.
- Tatusiu? - Z pokoju Belindy dobiegł go zaspany głos. - Obudziłem cię, kochanie? - Wszedł do środka i usiadł na skraju łóżka. - Nie, sama się obudziłam, a potem usłyszałam samochód i drzwi. Tatusiu, czy to prawda, że w Muzeum Historii Naturalnej ktoś został zamordowany? Jedna z dziewczynek w szkole tak mówiła. - Obawiam się, że tak. Któryś z pracowników, nie zwiedzający. - Och - dziewczynce wyraźnie ulżyło. - Kto to był? Ciocia Daisy wielu z nich zna. - Doktor Pettigrew. - Ten człowiek od kamieni? Przykro mi, że to on. Był miły dla mnie i Dereka... dla Dereka i dla mnie, choć był okropny dla wielkiego księcia! Biedaczek! Dowiesz się, kto to zrobił? - Oczywiście, skarbie - zapewnił ją Alec, choć jak na razie czuł, że błądzi we mgle, nie widząc światełka w tunelu. Nachylił się, by ją pocałować. - Dobranoc, pchły na noc. - Karaluchy pod poduchy - powiedziała sennie Bel. Stanął w progu, by na nią spojrzeć. Dziewczynka już spała. Ani przez chwilę w niego nie wątpiła. Ani w to, przypomniał sobie, że powinien ożenić się z Daisy. Sam Johnson powiedział kiedyś, że drugie małżeństwo to triumf nadziei nad doświadczeniem. Ale miał na myśli nieudane pierwsze małżeństwo, a Alec był bardzo szczęśliwy z Joan. Trudno mu było uwierzyć, że może być szczęśliwy dwukrotnie. Ale życie to gra, powiedział sobie. Jeśli Daisy była gotowa zaryzykować, czyż mógł się wycofać? Poza tym nie mógł bez niej żyć, chociaż doprowadzała go do szału, gdy wtrącała się w jego sprawy.
Wcale się nie wtrącała, wmawiała sobie Daisy. Ale trudno było rozmawiać ze starszym asystentem ofiary, na dodatek w jego prywatnym gabinecie, nie wspominając słowem o zmarłym. Byłoby też niegrzeczne, gdyby przerwała mu w połowie zdania, gdy opowiadał o determinacji Pettigrewa, by opanować sztukę robienia krzesiw i złośliwym poczuciu triumfu z powodu zbliżającego się sukcesu. W końcu Grange wyczerpał temat. Daisy zaczęła go pytać o pracę działu mineralogii, a Grange zasugerował, by przeszli do galerii, by spojrzeć na eksponaty. Po raz pierwszy od dłuższego czasu świeciło słońce. Jasne światło wpadało przez wysokie okna w południowej części galerii, rozświetlając tańczące w powietrzu drobinki kurzu i odbijając się od wypolerowanego drewna i szkła. Rybie kształty na prostokątnych filarach wyraźnie się odznaczały. Pavett patrolował galerię miarowym krokiem. Było niewielu gości. Kilka grup szkolnych odwołało wycieczki, pewnie z powodu morderstwa, domyśliła się Daisy. Ale pod oknami słońce oświetliło jasnoniebieski mundur ozdobiony złotem. Wielki książę nachylał się nad gablotą, w której leżał rubin. - Do diabła! - krzyknął Grange. - Znowu wrócił. Lepiej pójdę i sprawdzę, co on knuje. Proszę mi na chwilę wybaczyć, panno Dalrymple. Daisy oczywiście poszła za nim. Słysząc ich kroki, Rudolf Maximilian spojrzał na nich, krzywiąc się. Przywołał ich ręką i Grange pośpieszył w jego stronę. - Pan tu pracuje, nein? Chodź i zobacz mój rubin. - Nie jest pana - wymamrotał bez przekonania Grange, nachylając się nad gablotą. Podchodząc bliżej, Daisy dostrzegła, że zakarpacki rubin lśnił pełnym blaskiem. Kamień rzucał wokół czerwone, przypominające krew światło.
Grange wyprostował się, a jego twarz była blada. - To nie jest krzemian berylu i aluminium - jęknął, rzucając wielkiemu księciu oskarżycielskie spojrzenie. - To podróbka. Szkło sztrasowe. Co pan zrobił z rubinem? ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY - Proszę niczego nie dotykać! - rozkazał Alec. Na szczęście dla Daisy w cudowny sposób objawił się w galerii minerałów, w chwili gdy Grange rzucił swoje oskarżenie i wyciągnął z kieszeni pęk kluczy. Przy żelaznej bramie stał już umundurowany policjant. Tom Tring najpierw podszedł do portiera, niosąc w ręku notes, po czym dołączył do Erniego Pipera, i podchodził do każdego z gości, prosząc, by opuścili pomieszczenie. - Jest pan pewien, że to nie jest oryginał? - dopytywał Alec. - Niemal pewien - powiedział ponuro Grange. - Trudno to stwierdzić gołym okiem, ale kiedy słońce tak mocno świeci, powinien być widoczny „jedwab", a nic takiego nie widzę. - Jedwab? - Wtrącenia rutylu. - Jego wyjaśnienie niewiele im mówiło. - Muszę się temu bliżej przyjrzeć, by mieć pewność. - Mnie się on nie podoba - wtrącił wielki książę. - Moja matka i moja siostra miały kiedyś wiele klejnotów. Wiem, jak powinny wyglądać, jak powinny błyszczeć. - Mogę się założyć - warknął Grange. - Skoro sam go pan zwinął. Wielki książę wyprostował się. - Gdyby był pan szlachcicem - oznajmił - spotkalibyśmy się o świcie. W Zakarpaciu sięgnąłbym po bicz. Alec pokręcił głową. - Tutaj, w Anglii, może pan co najwyżej założyć sprawę o zniesławienie, ale nie robiłbym tego. A panu, panie Grange, radziłbym uważać na słowa. Przyszedłem, żeby porozmawiać
z wielkim księciem, ale w tej sytuacji będę chciał porozmawiać również z panem. - Ja też - powiedziała Daisy. - Właśnie mieliśmy iść. Mogę pierwsza z nim porozmawiać? - Przepraszam, ale muszę mieć konkretną odpowiedź w sprawie rubinu, i to teraz. To znaczy, jak tylko sierżant Tring sprawdzi na nim odciski palców. Gablotę też, sierżancie, zanim zostanie otwarta, choć zdaję sobie sprawę, że sprzątaczki wytarły pewnie wszelkie ślady. A tak przy okazji, panie Grange, ile wart jest prawdziwy zakarpacki rubin? - Nie mogę powiedzieć, jaka jest jego obecna wartość rynkowa, inspektorze. Nie zajmujemy się takimi sprawami. Ale mogę powiedzieć jedno: jest zdecydowanie większy niż większość wysokiej klasy rubinów, choć nie jest w najbardziej cenionym kolorze, tak zwanej czerwieni krwi gołębiej, i ma więcej jedwabiu, niż jest to powszechnie pożądane. - Jest wspaniały, najwyższej jakości - krzyknął wielki książę. - Z pewnością - powiedział pokojowo Alec. - A teraz proszę iść ze mną do gabinetu dyrektora. - Chce pan skorzystać z gabinetu kustosza, inspektorze? zapytał Grange. - Nikogo tam teraz nie ma. Proszę, oto klucz. Alec wziął od niego klucz i razem z Piperem odeszli z Rudolfem Maximilianem, który był wyjątkowo wzburzony i wyglądał bardzo środkowoeuropejsko. Daisy zauważyła, że Alec zostawił przy wejściu umundurowanego policjanta, choć nie posunął się do tego, by kazać jej wyjść. - Panie Grange, może mi pan odpowiedzieć na kilka pytań, podczas gdy sierżant Tring będzie wykonywał swoje sztuczki? - zapytała, gdy Tom sypał na gablotę proszek. Grange zgodził się, choć myślami był gdzie indziej. Odeszli od gabloty z rubinem, by przyjrzeć się innym eksponatom, ale oboje zerkali na to, co robił sierżant. Kiedy
się wyprostował i uważnie przyjrzał rezultatom swojej pracy, czym prędzej ruszyli w jego stronę. - I co pan znalazł? - zapytała Daisy. Tom rzucił jej pytające spojrzenie, ale odpowiedział: - Kilka śladów na szkle i na skraju drewna, pewnie należących do gości, w tym do wielkiego księcia. Nie ma nic przy zamku. Może pan otworzyć bez dotykania tej części tutaj? Nie mam przy sobie aparatu, więc nie chcę niczego zamazać. - Kiedy dotykamy polerowanych kamieni, zawsze używamy rękawiczek. - Grange wyjął z kieszeni białe bawełniane rękawiczki, włożył je i ponownie zaczął szukać kluczy. Kiedy otworzył gablotę i ostrożnie uniósł szklane wieko, powiedział: - To na pewno ten obcokrajowiec podmienił kamienie. W końcu twierdzi, że rubin jest jego własnością. Ale jeśli nie, ciekaw jestem, czy to jedyny kamień, którego brakuje. - Jestem pewien, że inspektor naczelny rozważa taką możliwość, proszę pana, ale najpierw musimy się upewnić, że nie myli się pan w przypadku tego pierwszego, zanim zaczniemy szukać dalej. Proszę chwilę zaczekać, sprawdzę na nim odciski palców. Czerwony klejnot, prawdziwy czy nie, był nieskazitelnie czysty, co sugerował wspaniały połysk. Na jego powierzchni nie było żadnych odcisków palców. Grange wytarł proszek miękką ściereczką, wsunął do oka szkło i podniósł kamień do słońca, obracając go na różne strony. Daisy wstrzymała oddech. - Podróbka - stwierdził beznamiętnym głosem. - Żadnego dichroizmu, żadnego rutylu ani innych charakterystycznych wtrąceń, tylko okrągłe bąbelki, typowe dla szkła. Nastąpiła chwila ciszy. Potem Tring powiedział: - Proszę zerknąć na pozostałe.
- Zrobię tak i sprawdzę pozostałe kamienie szlachetne. Choć nie dam rady wiele zrobić bez refraktometru. Pójdę po niego do pracowni. Daisy wyobraziła sobie, jak jej artykuł odpływa w siną dal. Gdyby udało jej się zajrzeć do pracowni, miałaby jakiś punkt zaczepienia. - Pójdę z panem - zaproponowała. - Proszę iść śmiało, panno Dalrymple - powiedział sierżant Tring. - Porozmawiam jeszcze z posterunkowym. Ruszył do wyjścia, a Grange zaprowadził ją do wschodniej części galerii i otworzył drzwi po lewej stronie. Za drewnianymi drzwiami znajdowało się kolejne skrzydło, wykonane z solidnej stali, teraz otwarte na ścianę. - Te są zamykane i ryglowane na noc - powiedział Grange - i tylko nasz muzealny policjant ma do nich klucz. Ruszyli wąskimi schodami w dół. Na podeście pierwszej części schodów, w połowie drogi między pierwszym piętrem a parterem, po prawej stronie znajdował się pokój. Tam między regałami na książki, półkami ze skałami i kamieniami, mapami i wykresami formacji geologicznych i zniszczonymi stołami roboczymi, na których stały przeróżne przyrządy, odnaleźli drugiego asystenta. Grange wyjaśnił mu, co się stało, wziął niewielki przyrząd oraz encyklopedię i skierował się do wyjścia. Młodszy kolega do niego dołączył. - Zostanę tu chwilę, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu powiedziała szybko Daisy. Najpierw praca, potem przyjemności. - Może pan Randell byłby tak uprzejmy i odpowiedział mi na kilka pytań? - Tak, stary, pomóż, proszę, pannie Dalrymple powiedział Grange, wychodząc z pokoju. Randell, najwyraźniej żałując, że nie bierze udziału w ekscytujących wydarzeniach na górze, pośpiesznie
odpowiadał na pytania Daisy, pokazywał okazy i prezentował sprzęt. Daisy, równie ciekawa, by dowiedzieć się, co działo się w galerii minerałów, wkrótce wyczerpała temat. - Sierżant Tring nie ma przy sobie aparatu - powiedziała. Jestem pewna, że byłby wdzięczny, gdyby mógł pożyczyć pański sprzęt, by sfotografować odciski palców. - Oczywiście - zgodził się chętnie Randell, ciesząc się, że ma wymówkę, by jej towarzyszyć. Niosąc ze sobą kamerę, statyw, płytki i jeden z wszechobecnych pęków kluczy, zaprowadził ją na górę. Podczas jej nieobecności, Alec wrócił do galerii z Piperem, ale bez wielkiego księcia. Posterunkowy wciąż pilnował wejścia, a sierżant Jameson właśnie nadchodził. Pół tuzina gablot było otwartych. W pobliżu jednej z nich stali detektywi, zgromadzeni wokół ławki, na której siedział przygarbiony Grange z głową ukrytą w rękach. Zlekceważony Pavett kontynuował swój bezowocny patrol, rzucając niespokojne spojrzenia na grupę mężczyzn. Daisy zatrzymała się tuż za plecami Aleca. Sierżant Jameson wpadł do środka, krzycząc: - Co się tu dzieje, proszę pana? Ten obcokrajowiec zwinął rubin? - Kamień zniknął - powiedział Alec - ale nie mam żadnych dowodów, na podstawie których mógłbym zatrzymać wielkiego księcia, tym bardziej że większość nieoprawionych kamieni szlachetnych zniknęła. - Chryste! - jęknął Jameson. - I to na mojej zmianie! - I mojej - zawył Grange. - To właśnie próbuję ustalić. - Alec wyraźnie tracił cierpliwość. - Jak szybko by zauważono zamianę kamieni? Wygląda na to, że pan Grange potrzebuje sprzętu, by rozróżnić, które są dobre, a które nie.
Grange nie był w stanie wykrztusić słowa, więc Randell przejął pałeczkę. - Szczerze mówiąc, mogło minąć sporo czasu. Czasami przez kilka tygodni nie mamy powodu, by zaglądać do eksponatów wystawionych w galerii. Są przeznaczone dla zwiedzających, a niewielu z nich zna się na rzeczy. Czasami trafiają się eksperci, którzy chcą się im przyjrzeć. Wtedy oczywiście otwieramy dla nich gabloty. - Kiedy robiliście to po raz ostatni? - Parę tygodni temu. Jakieś dwa miesiące, co najmniej. - Wiedziałby pan, gdyby doktor Pettigrew ostatnio pokazywał komuś kamienie? - Niekoniecznie - powiedział Randell, potrząsając głową. Daisy postanowiła wtrącić swoje trzy grosze. - Doktor Pettigrew otworzył jedną z gablot i pozwolił Belindzie i Derekowi potrzymać kilka opali. Alec nie zauważył jej wcześniej. Poirytowany zacisnął usta. - Opale nie zostały skradzione - powiedział zdenerwowanym głosem. - Wygląda na to, że nie da się ich podrobić. Panie Randell, chce pan powiedzieć, że mogło minąć wiele tygodni, odkąd pracownicy działu mineralogii oglądali zawartość gablot? - Owszem, czasami na nie zerkamy, szczególnie gdy robimy prezentacje dla grup. Ale ich nie badamy. To, co znajduje się na wystawach, zostało już gruntownie przebadane. Poza tym, jak sam pan widział, w większości przypadków trudno jest odróżnić dobre sztrasowe szkło od oryginału bez odpowiednich przyrządów. Olbrzymi rubin w blasku słońca... - Wzruszył ramionami. - Jakie są szanse na to, że ktoś, kto zna się na rzeczy, będzie mu się przyglądał akurat wtedy, kiedy świeci słońce?
- A więc kradzież mogła mieć miejsce wiele tygodni temu - westchnął Alec. - Muszę zadzwonić do nadinspektora. - Trzeba będzie powiedzieć dyrektorowi - stwierdził nieszczęśliwym głosem Grange. - Jest na sympozjum w Cambridge. - Poproszę kogoś z Centrali, by się z nim skontaktowano zaproponował Alec i udał się do gabinetu kustosza. Tring z wdzięcznością przyjął pożyczony aparat i zaczął fotografować odciski palców. Ernie Piper zajął się zmartwionym portierem i za pomocą gestów, papieru i ołówka próbował mu wytłumaczyć, co się stało. Grange i Randell coś między sobą szeptali. - To na pewno ten książę - powiedział Daisy sierżant Jameson. - Wątpię. Tak naprawdę to on zwrócił uwagę pana Grange'a na rubin. - To tylko taki wybieg, panienko, żeby ludzie myśleli w ten sposób, co pani. Wiedział, że w końcu ktoś odkryje kradzież, a i tak wszyscy będą go podejrzewać, ponieważ chciał go za wszelką cenę odzyskać. - Cóż, gdybym ja ukradła ten rubin, nie wracałabym tu i nie żądała praw do podróbki. Poza tym brakuje mnóstwo innych kamieni. - Wszystko po to, byśmy nie zwracali szczególnej uwagi na rubin, panienko - wyjaśnił cierpliwie Jameson. - To kolejna zmyłka. Ci obcokrajowcy są cwani. Szczególnie szkopy. To był już szczyt zakręconego rozumowania. Jameson nigdy nie przejdzie do sekcji cywilnej, zdecydowała Daisy. Postanowiła jednak wytrwać przy swoim. - Według mnie to musiał być któryś z pracowników muzeum - powiedziała. - Żadna z gablot nie miała śladów włamania, a tylko oni mają dostęp do kluczy.
- Szkielety (Gra słów: skeleton keys - z ang. klucze uniwersalne, skeleton - szkielet [przyp. tłum.]) - powiedział ponurym głosem sierżant. Daisy od razu pomyślała o skamielinach na dole, szczególnie o parejazaurze, zniszczonym przez Pettigrewa, kiedy umierał. Czy te sprawy były w jakiś sposób powiązane? Potem ją olśniło. - Aha, klucze uniwersalne. To możliwe. Ale do kradzieży nie mogło dojść w czasie, kiedy muzeum było otwarte, a wielki książę nie mógł się tu dostać po zamknięciu. - Mógł się gdzieś schować, prawda? To znaczy wieczorna zmiana patroluje cały budynek, ale to ogromna przestrzeń. Nie da się wszędzie zajrzeć, gdy ma się do dyspozycji jednego sierżanta i dwóch posterunkowych, a oświetlenie w piwnicach jest koszmarne. Myślę, że wielki książę ukrył się, kiedy zamykaliśmy. Nie tutaj, bo tu akurat porządnie wszystko sprawdzamy, zanim zamkniemy. Ale jeśli ma klucze do gablot, to może mieć też klucz do wielkiej bramy. Rozumie pani? Uśmiechnął się szeroko, gdy Daisy przyznała, że faktycznie wielki książę mógł uzyskać dostęp. Nie mówiła mu, że nadal nie mogła uwierzyć, że Rudolf Maximilian zwracałby uwagę na fałszywy rubin, gdyby sam był złodziejem. Alec wrócił z udręczonym wyrazem twarzy i poszedł porozmawiać z Tringiem. Dołączył do nich Piper i po chwili Alec z Piperem zabrali Grange'a i Randella do pokoju przesłuchań. Tring podszedł do Daisy i sierżanta. - Ładne powitanie! - powiedział. - Panie Jameson, inspektor naczelny byłby wdzięczny, gdyby przygotował pan listę wszystkich policjantów oddelegowanych do muzeum. Chciałby też zamienić z panem słówko, kiedy skończy z tamtą dwójką.
- Oczywiście, panie Tring. Tyle tylko, że jeden z moich ludzi obstawia teraz wejście... - Niech się pan o to nie martwi. Detektyw posterunkowy Ross jest już w drodze i stanie na straży. Aha, pan Fletcher chciałby też dostać klucze od drzwi do galerii. Obawiam się, że będzie musiała być zamknięta aż do odwołania. - A mi to tam wszystko jedno. Ee, panie Tring, inspektor chyba nas nie obwinia, co? - Robicie, co się da w tych warunkach - powiedział Tom Tring, choć Daisy pomyślała, że było to trochę wymijające. Być może będzie miał pewne sugestie dotyczące bezpieczeństwa, kiedy już z panem porozmawia i dowie się, co jest grane. Jameson odszedł z miną równie nieszczęśliwą co Grange. - Czy szef obwinia muzealną policję? - zapytała Daisy. Za to, że dopuścili do kradzieży? Nie może ich chyba winić za morderstwo. - Nie powiedziałbym, że obwinia. Będzie jeszcze czas na wzajemne oskarżenia, kiedy dowiemy się, jak to się stało. Panno Dalrymple, szef ma nadzieję, że pani już skończyła, i nie chciałby pani zatrzymywać, ale skoro była pani na miejscu, kiedy dokonano tego odkrycia... - Jak zwykle - wtrąciła za niego Daisy. - Założę się, że powiedział „jak zwykle". Tring mrugnął do niej okiem. - Mniej więcej. Chce z panią porozmawiać na temat tego, o czym rozmawiali wielki książę i Grange, zanim się zjawiliśmy. Zadzwoni, kiedy tu skończy, choć Bóg raczy wiedzieć, kiedy to nastąpi, i podjedzie do pani. - Proszę mu powiedzieć „tak jest", panie Tring. Będę czekać. - I proszę się rozchmurzyć. Równie dobrze mógł mi kazać spisać pani zeznania.
- I pozbawić się okazji, żeby mnie objechać, akurat powiedziała ponuro Daisy. W drodze do domu zaczęła się zastanawiać nad ewentualnym związkiem między kradzieżą i morderstwem. To był zbyt duży zbieg okoliczności, że kradzież w galerii mineralogii została odkryta zaledwie parę dni po tym, jak ktoś zabił kustosza. Wydawało się oczywiste, że Pettigrew zginął, ponieważ zauważył zniknięcie prawdziwych kamieni i pojawienie się podróbek. Ale jeśli tak było, czemu nie zgłosił kradzieży policji? Mógł zadzwonić z telefonu, który miał w gabinecie. A jeśli już chciał iść osobiście do policyjnej dyżurki, bezpośrednia droga wiodła przez galerię skamieniałości ssaków, a nie galerię gadów. Czyżby się domyślił, kim był złodziej? Może umówił się z nim w galerii gadów (choć to wydawało się mało prawdopodobne, chyba że złoczyńcą był Mummery), a może szedł, by skonfrontować się z winowajcą, i przypadkiem spotkał go po drodze? Wszystko wskazywało na to, że za jego nagłą śmiercią stał ktoś z Departamentu Geologii. Jakie dokładnie były jego ostatnie słowa... - Niech pani uważa! - Czyjaś pomocna dłoń uratowała Daisy przed nagłą śmiercią pod kołami omnibusu. Postanowiła odłożyć dalsze rozmyślania do chwili, aż znajdzie się na spokojniejszych uliczkach w pobliżu domu, ale słowa Pettigrewa, przytoczone przez Katy i Jennifer, wciąż nie dawały jej spokoju: „Myślisz, że jesteś taki mądry, ale ja wiem, jak to zostało zrobione". Zakładali, że mówił o tej historii z krzemieniami, ale równie dobrze mógł mieć na myśli kradzież klejnotów. Albo też złodziej, mając nieczyste sumienie, mógł dojść do podobnych wniosków.
Daisy żałowała, że nie wiedziała, czy krzemień, który zabił Pettigrewa, został zrobiony jego własnymi rękoma, czy też przez jakiegoś neolitycznego myśliwego. Czy narzędzie, które go zabiło, zostało mu wyrwane w akcie paniki czy też celowo zabrane na spotkanie? A może morderca miał je akurat przy sobie, kiedy spotkał mineraloga, co z kolei jednoznacznie wskazywałoby na Witta lub ffinch - Browna? Nie ffinch - Browna. Jego zainteresowanie skamielinami było minimalne, a Pettigrew nazwał swego napastnika skamieniałym głupcem lub czymś podobnym. Mordercą musiał być ktoś z Departamentu Geologii. A złodziejem? Nie znając odpowiedzi na to pytanie, podobnie jak i na pozostałe, Daisy udało się dotrzeć do domu w jednym kawałku. W kuchni zastała Lucy, która odgrzewała zupę ogonową z puszki na lunch. - Mm, ładnie pachnie. Zrobię grzanki. - Nie dla mnie, kochanie. Pani Potter przyniosła mi na drugie śniadanie ciastko i wyobraź sobie, że je zjadłam. Nie zmieszczę się w żadne ze swoich ubrań. - Na tym właśnie polega problem z modą. - Daisy wyciągnęła bochenek chleba i ukroiła dwie kromki, dodając na swoją obronę: - Nie posmaruję ich masłem. Kochanie, co wiesz na temat królowej Wiktorii i rubinów? Lucy, choć porzuciła swoją rodzinę, by zostać fotografką, o wiele bardziej niż Daisy interesowała się zwyczajami i dziwactwami klas wyższych. - Królowej Wiktorii i rubinów? - powiedziała. - O czym ty do licha...? Och, czy to ma coś wspólnego z twoim uroczym wielkim księciem? Daisy, on chyba nie jest zamieszany w to morderstwo w muzeum? To wprost okropne!
- Poniekąd. - Gazety z pewnością napiszą jutro o kradzieży, jeśli nie dziś po południu, ale nie chciała, by Alec winił ją za to, że rozpowiada całą historię. - Chciałabym wiedzieć więcej na ten temat. - No proszę, prawdziwa z ciebie pisarka, wszystko traktujesz jak wodę na swój młyn. Cóż, wiem, że dostała kilka sławnych rubinów. Jeden należał niegdyś do żony hinduskiego radży, tego, który zbudował Tadż Mahal. Nie, to był chyba jakiś cesarz, a nie zwyczajny radża, ale to nie on podarował go królowej. - Domyślam się. Tadż Mahal zostało zbudowane wieki temu. Lucy pociągnęła nosem. Po chwili ponownie pociągnęła nosem. - Grzanki ci się przypaliły. - A niech to! Ale da się je uratować, jeśli je zeskrobię. Zupa już gotowa? Mieszając, Lucy powiedziała: - Niezupełnie. Słyszałam też o rubinie podarowanym przez żonę maharadży, która została przedstawiona na dworze. Moja babcia wciąż nie może pogodzić się z tym, że tubylcy przedstawiani są na dworze Świętego Jakuba. - Domyślam się. Co się stało z tymi rubinami? - Ten królowa przekazała księżnej Albanii, która zostawiła go księżniczce Alice. Często go zakłada. Wiedziałabyś o tym, gdybyś czytała odpowiednie czasopisma. O ile wiem, królowa Maria wciąż ma ten drugi. - Wiktoria nie oddała żadnego za życia? - Nic na ten temat nie wiem. To dziwne, że oddała ten zakarpacki rubin do muzeum, tym bardziej że został jej podarowany przez europejskiego władcę, który niewątpliwie był z nią spokrewniony.
- Oni wszyscy są spokrewnieni - zgodziła się Daisy, siadając przy kuchennym stole, podczas gdy Lucy rozlewała zupę do talerzy. - Nic dziwnego, że Rudolf Maximilian żywi z tego powodu urazę i chce go odzyskać, oprócz tego, że potrzebuje pieniędzy. - Zobaczę, czy uda mi się czegoś na ten temat dowiedzieć - zaproponowała Lucy. - Rety, kochanie, przypomnij mi, że wiszę twojemu Alecowi pół korony. Lady Bitherby chce mieć portret w nowej sukni i zazwyczaj płaci od razu. Po lunchu Daisy poszła do swojego gabinetu z zamiarem przepisania ostatnich notatek do artykułu. Z palcami zawieszonymi nad klawiaturą przez kilka minut bezmyślnie wpatrywała się w notes. Nie chodziło o to, że nie była w stanie rozczytać własnych notatek, choć nieraz zastanawiała się, kiedy ten moment nastąpi. Jej myśli nie błądziły wokół Departamentu Mineralogii, ale wokół tego, co się tam wydarzyło, co się stało z kustoszem i jego kolekcją. Postanowiła zapisać swoje pomysły, nad którymi rozmyślała w drodze do domu. Kiedy zobaczy to czarno na białym, powinno jej się nieco rozjaśnić w głowie, a notatki mogą przydać się Alecowi. Ale ćwiczenie nie przyniosło żadnych rewelacji ani inspiracji. Odłożyła je na bok i zabrała się do pracy. W chwili kiedy zamarzyła o filiżance herbaty i zaczęła się zastanawiać, czy pani Potter zostawiła jakieś herbatniki, zadzwonił dzwonek do drzwi. Spiesząc się, by dokończyć zdanie, usłyszała, że Lucy poszła otworzyć. - Oho, komornik przyszedł - zagaiła Lucy. - Daisy mówiła ci, że mam dzisiaj dostać pieniądze? - Od razu przybiegłem - odparł lekko Alec. - Daisy siedzi nad maszyną do pisania, sądząc po odgłosach. Właśnie szłam nastawić czajnik na herbatę. Napijesz się?
- Bardzo proszę. Nie udało mi się dziś zjeść lunchu. - Rozumiem. Jajecznica? Chodź ze mną do kuchni, jeśli to nie urąga godności inspektora naczelnego. Daisy zjawi się, jak tylko usłyszy gwizdek czajnika. Daisy cieszyła się, że byli w tak przyjacielskich stosunkach. Kiedy zaczęła spotykać się z policjantem z klasy średniej, Lucy była równie sceptyczna, jak jej matka, wicehrabina, i parę razy się o to posprzeczały. Dokończyła akapit i dołączyła do nich. Czajnik wesoło bulgotał, masło skwierczało na patelni, a Lucy mieszała w misce jajka, podczas gdy Alec pilnował grzanek. Wyglądał na zmęczonego, pomyślała Daisy. Może posiłek przywróci mu siły. Kiedy bulgotanie przeszło w gwizd, zabrała się za robienie herbaty. - Kochanie, właśnie miałam opowiedzieć twojemu ulubionemu policjantowi o tym zakarpackim rubinie powiedziała Lucy. Wlewając jajka na patelnię, nie zauważyła konsternacji Aleca ani pytającego spojrzenia, które rzucił Daisy. - Zajrzałam do ciotki Evy. Ona wie absolutnie wszystko o rodzinie królewskiej. - Zastanawiałam się tylko, czemu królowa go oddała powiedziała przepraszającym tonem Daisy. - Okazuje się, że dziadek twojego wielkiego księcia był serdecznym przyjacielem Bertiego - króla Edwarda. Uważał, że to zabawne, iż rubin należał niegdyś do słynnej kurtyzany, i kiedy prezentował go królowej Wiktorii, pozwolił sobie na mały żarcik na ten temat. Oczywiście nasza ukochana królowa nie była rozbawiona. Oddała go do muzeum, zanim zdążył wyjechać z kraju, co, trzeba przyznać, nie było zbyt uprzejme z jej strony. Alec, wolisz ściętą czy nie? Alec zgodził się na ściętą. Kiedy zjadł, postanowili z Daisy wypić kolejną filiżankę herbaty w salonie wypełnionym
eklektyczną mieszanką mebli z domów rodzinnych Daisy i Lucy. Wszystkie sprzęty były w dobrym stanie, ale ponieważ Daisy preferowała wygodę, a Lucy elegancję, a obicia były przeznaczone do różnych domów, efekt końcowy był dość zaskakujący. Regał z książkami i jego zawartość należały do Daisy, a grafiki Beardsleya do Lucy. - Nie mówiłam Lucy o kradzieży - powiedziała Daisy, gdy Alec usiadł w głębokim, obitym skórą fotelu z uszakami, wyciągniętym z biblioteki w Fairacres. - Wielki książę jest też zamieszany w morderstwo, pamiętasz? - Jakżebym mógł zapomnieć? - powiedział cierpko Alec. - Myślisz, że te sprawy się ze sobą łączą? Nie tylko dlatego, że Pettigrew był kustoszem działu mineralogii? - W przeciwieństwie do nadinspektora Crane'a nie jestem przekonany. Jeśli tak nie jest, przyznaję, że byłby to niezwykły zbieg okoliczności, choć te się jednak zdarzają. Krzemień, który zabił Pettigrewa, został zidentyfikowany przez niezależnego eksperta jako współczesna kopia. Myślałem, że pęknie ze śmiechu, kiedy dowiedział się, że został przyklejony do ostrza. Człowiek prymitywny podobno go przywiązywał. - Pan Ruddlestone niewątpliwie nazwałby to naukową dedukcją, nieróżniącą się wiele od spekulacji. Jestem pewna, że inny ekspert gotowy byłby przysiąc, że zawsze sklejano je żywicą lub czymś podobnym. Tak czy siak, cokolwiek Pettigrew z nim zrobił, zrobił to sam, i pewnie chciał go pokazać Wittowi. - Być może. Nie miałem czasu, by pomyśleć nad implikacjami. - Potarł oczy. - Tylko chaotycznie, jak podczas bezsennej nocy. A teraz doszła jeszcze kradzież tego cholernego kamienia. I choć doceniam twoją dyskrecję w tej sprawie, cała historia zostanie opisana w wieczornych gazetach. Możesz powiedzieć Lucy.
- Co zamierzasz z tym zrobić? - zapytała Daisy. - To, co zwykle. Dostaniemy spis rzeczy zaginionych, powiadomimy jubilerów, lombardy, celników i przyciśniemy znanych nam paserów. Przesłuchamy pracowników ochrony, by dowiedzieć się, czy nie widzieli niczego szczególnego, i spróbujemy wybadać, czy podejrzani mieli szczególne potrzeby finansowe albo nagle poprawili swój standard życia. - Rety, chyba będzie ci potrzebna armia ludzi! - Crane dał mi wszystkich, którymi dysponuje, zarówno umundurowanych, jak i tajniaków, z powodu ewentualnego związku z morderstwem. To wymaga nie lada organizacji. Oczywiście muszę przesłuchać świadków. Muszę już lecieć, Daisy. - Dokończył herbatę. - Powiedz mi, co się wydarzyło rano, zanim zjawiłem się na miejscu. - Nie jesteś zły, że byłam tam, kiedy kradzież wyszła na jaw? Uśmiechając się żałośnie, Alec chwycił ją za dłoń. - Doszedłem do wniosku, że tak chciał Los, przez duże „l". Nie możesz nic poradzić na to, że tam byłaś. A Tom szczwany lis - przypomniał mi, że nigdy bym cię nie poznał, gdyby nie twoja skłonność do natykania się na martwe ciała. - Niech mu Bóg błogosławi! - powiedziała Daisy, po czym dodała urażonym głosem: - Kiedy się poznaliśmy, to było pierwsze przestępstwo, w jakie kiedykolwiek byłam wplątana. „Skłonność" pojawiła się później. Kochanie, zapisałam to, co wydarzyło się rano, póki jeszcze pamiętałam słowa. Mam pójść po swoje notatki? - Tak, proszę. Dwie kartki, których szukała, były zakopane na samym dnie pod wielką stertą papierów. Ich wydobycie zajęło jej kilka minut. Kiedy Daisy wróciła do salonu, Alec smacznie spał.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Czy powinna go obudzić? Alec miał mnóstwo pracy, ale będzie w lepszej formie, gdy się zdrzemnie. Daisy usiadła naprzeciwko, opierając stopy na maleńkim podnóżku wyhaftowanym przez jej prababcię. Wiedziała, że po ślubie niewiele się zmieni. Nigdy nie będzie wiedziała, kiedy wróci do domu, i zazwyczaj będzie zbyt zmęczony na towarzyskie pogawędki. Czasami będzie ją wtajemniczał w swoje sprawy, a czasami nie. Jeśli wplącze się w kolejną historię, co było jednak mało prawdopodobne, niezależnie od tego, co mieli z Tomem do powiedzenia o jej skłonnościach, będzie wściekły, bez względu na Los. Belinda i pani Fletcher będą nadal zajmowały jego czas i uwagę. Daisy nie miała zamiaru niczego zmieniać, przynajmniej gdy chodziło o Belindę, przyznała. Nie planowała też pozbywać się pani Fletcher. Matka Aleca nie akceptowała jej pracy ani jej szlacheckiego pochodzenia, ale obecność teściowej pozwoli jej nadal pracować. Alec nie miał zamiaru jej powstrzymywać. To był jeden z powodów, dla których go kochała. Niewielu mężczyzn uznawało prawo kobiet do własnej kariery. Spoglądała na śpiącego mężczyznę, przypominając sobie ich pierwsze spotkanie. Od pierwszej chwili zaimponował jej siłą i determinacją, choć wciąż była zdumiona, że policjant okazał się takim dżentelmenem. Od początku zauroczyły ją jego ciemne włosy, które sterczały mu na skroniach, i uśmiech ocieplający szare oczy. Nie przeraziły jej jego ciemne, krzaczaste brwi, sceptycznie uniesione do góry lub gniewnie opuszczone. Przynajmniej nie na długo. Dzięki niemu świeża wciąż rana po śmierci Michaela, który zginął na wojnie rozerwany przez minę wraz ze swoim oddziałem ratunkowym FAU (Friends' Ambulance Unit ochotniczy oddział ratunkowy działający w czasie I wojny
światowej [przyp. tłum].), powoli się zabliźniała. Daisy na zawsze zachowa w sercu wspomnienie swojej pierwszej miłości, ale teraz chciała wyjść za Aleca. I to szybko. I tu tkwił problem, pomyślała. Jakim cudem mieli pokonać podwójną przeszkodę w postaci jej matki i Scotland Yardu? Alec ziewnął i wygodnie się ułożył, ale po chwili wyprostował się i otworzył oczy. - Rany boskie, zasnąłem? - Tylko na parę minut. Miałam nadzieję, że sen dobrze ci zrobi, ale trudno to nazwać drzemką. - Chyba i tak pomogło. - Usiadł prosto. - Twoje notatki? Podała mu je. - Pierwsza część jest o tym, o co pytałeś. W drugiej chciałam jedynie uporządkować myśli. Na szczęście przeczytał całość, zanim wrócił do początku, i powiedział: - A więc wielki książę faktycznie zwrócił uwagę Grange'a na rubin. Zgadzam się, że raczej nie zrobiłby tego, gdyby sam dokonał podmiany. - Nie wierzę, że po tym wszystkim przychodziłby do muzeum, a co dopiero robił tyle zamieszania wokół tego przeklętego kamienia. Nie sądzę też, by ukradł pozostałe kamienie, niezależnie od tego, co sierżant Jameson ma do powiedzenia na temat zmyłek i sprytnych cudzoziemców. A co z Grangem? Nie musiał przecież zwracać uwagi na to, co mówił Rudolf Maximilian, a tym bardziej nalegać na sprawdzenie pozostałej kolekcji. - Obaj są na dole mojej listy, chociaż Grange mógł bez problemu zorganizować kradzież, podobnie jak Randell. Wielki książę wciąż znajduje się na szczycie listy podejrzanych o morderstwo. - O ile morderstwo i kradzież nie są powiązane. Alec krzyknęła Daisy, doznając nagłego olśnienia
- a nie przyszło ci do głowy, że człowiekiem, któremu najłatwiej było ukraść kamienie, był sam Pettigrew? - Owszem, pomyślałem o tym - przyznał z kwaśną miną Alec. - To by dopiero skomplikowało sprawę. Nie mam czasu, by teraz o tym myśleć. Muszę już lecieć, skarbie. - Podniósł się, wymachując kartkami. - Mogę je wziąć? - Tak, mam dość czytelną kopię. - To może przepisałabyś na maszynie te pierwsze akapity - same fakty, żadnych spekulacji - podpiszesz, dopiszesz datę i będzie oficjalne zeznanie? - Złożył obydwie kartki i wsunął je do kieszeni marynarki. - Tak przy okazji, nie pomyślałem o tym, że ostatnie słowa Pettigrewa mogły odnosić się do kradzieży kamienia lub że zostały źle zrozumiane przez potencjalnego złodzieja. To by wszystko ze sobą powiązało i niezmiernie ucieszyło nadinspektora. - Naprawdę, kochanie? - Daisy zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go. Kiedy kilka minut później niechętnie wypuścił ją z ramion, powiedziała: - Strasznie się cieszę, że moje przemyślenia okazały się pomocne. Powiesz nadinspektorowi Crane'owi, że to był mój pomysł? - Z pewnością uznamy twój wkład. Ale, Daisy, nie traktuj tego jako zachętę, byś się dalej wtrącała. Skończyłaś już w muzeum, prawda? - zapytał z nadzieją w głosie. - Ależ skąd. Udało mi się dzisiaj dowiedzieć czegoś o mineralogii, pomimo całego zamieszania, ale potrzebuję więcej informacji. Nawet nie tknęłam jeszcze entomologii i właśnie zaczęłam wgryzać się w temat geologii, kiedy wokół mnie zaczęły rozpadać się skamieniałości. - Na Boga, myślałem, że skończyłaś przynajmniej z geologią! Cóż, skoro musisz tam wrócić, nic na to nie poradzę,
ale na miłość boską, ogranicz swoje pytania do spraw czysto naukowych. Pamiętaj, że tam wciąż grasuje morderca. - Będę o tym pamiętać - przyrzekła Daisy. - Na twoim miejscu, gdybym nie musiał przychodzić tam jutro, zaczekałbym dzień czy dwa. Będziemy przeszukiwać cały budynek, od dachu aż po piwnice, więc na razie będzie tam panował spory chaos. - Myślisz, że klejnoty mogą wciąż tam być? - zapytała zdumionym głosem. Alec wzruszył ramionami. - Kto wie. Może zniknęły parę miesięcy temu, ale musimy to sprawdzić. Istnieje też szansa, że znajdziemy przedmiot, z którego Pettigrew zrobił drzewiec dla swojej włóczni czy sztyletu. Musimy poszukać, chociaż w tym labiryncie to może być bardzo trudne. - Ale przecież nie musicie szukać wszędzie, prawda, kochanie? To znaczy w większości miejsc istniałoby ryzyko, że ktoś inny, poza złodziejem, mógłby się przez przypadek natknąć na kamienie. - Tak. - Alec spojrzał na nią wyraźnie speszony. Oczywiście. Oczywiście, że tak! Muszę być bardziej zmęczony, niż myślałem, skoro sam na to nie wpadłem. Na tyle zmęczony, by warczeć na moich ludzi, i żaden z nich nie zwrócił mi na to uwagi! Ale i tak mamy mnóstwo roboty. Naprawdę muszę już iść, kochanie. Zadzwonię, kiedy będę mógł. Daisy odprowadziła go do drzwi. Słońce schowało się już za domy naprzeciwko, pogrążając Mulberry Place w cieniu. W powietrzu czuło się wyraźny chłód, bardziej jesienny niż letni. Trzęsąc się, Daisy zamknęła drzwi i poszła na górę po sweter, zanim wróciła do pracy. Teraz, kiedy Alec już poszedł, przyszło jej do głowy mnóstwo pytań. Szkoda, że nie zdążyła ich zadać, kiedy był w
towarzyskim nastroju - albo zbyt zmęczony, by stawiać opór. Na przykład kim byli jego podejrzani? Jeśli chodziło o morderstwo, wszystko wskazywało na któregoś z czterech kuratorów: Mummery'ego, Ruddlestone'a, Steadmana i Witta, plus ffinch - Browna i wielkiego księcia. Daisy zapisała ich nazwiska. Kradzież była bardziej skomplikowana. Nie wiedząc, kiedy do niej doszło, nie można było nikogo wyeliminować z powodu braku okazji. Pettigrew, Grange i Randell mieli najwięcej możliwości, zakładając, że morderstwo i kradzież nie były powiązane. Jeśli były, kuratorzy mieli więcej okazji niż ffinch - Brown i wielki książę. Daisy była gotowa wykluczyć Rudolfa Maximiliana - z kradzieży, nie z morderstwa - ale słowa sierżanta Jamesona mówiące o kluczach uniwersalnych i ukrywaniu się w muzeum po zamknięciu mogły równie dobrze odnosić się do ffinch - Browna. Jak i do każdego złodzieja kamieni szlachetnych w królestwie, notorycznego czy jednorazowego, zakładając, że morderstwo było oddzielną sprawą. Daisy czuła, że mózg jej się lasuje. Nic dziwnego, że Alec był tak wyczerpany! Jeśli miała do czegokolwiek dojść, musiała się skupić na dwóch powiązanych ze sobą przestępstwach, a inne możliwości zostawić policji. Oczywiście, powinna zostawić im całą sprawę i zająć się artykułem, czemu z pewnością przyklasnąłby Alec. Ale trudno jej było wymyślać interesujące pytania na temat owadów, kiedy na rozwiązanie czekała podwójna zagadka. Żałowała, że nie zapytała Aleca, co myślał o sposobie kradzieży. To nie było proste włamanie. W jakiś sposób złodziejowi udało się podmienić fałszywe kamienie, które wyglądały na tyle prawdziwie, by zwieść przypadkowe spojrzenia osób dobrze się na nich znających. Dobrej jakości biżuteria ze sztrasu, choć warta dużo mniej niż oryginalne kamienie, wcale nie była tania. Matka Daisy
groziła kiedyś, że każe skopiować swoją biżuterię, kiedy została skazana na wygnanie do uroczej georgiańskiej rezydencji z pięcioma sypialniami (nie licząc kwater dla służby) i wspaniałym ogrodem. Dowiedziawszy się, jakie będę koszty, hrabina postanowiła się wycofać. Złodziej musiał zapłacić za fałszywe kamienie. Jeśli nie zdążył ich jeszcze sprzedać, Alec powinien raczej szukać kogoś, kto nagle był dużo biedniejszy, a nie bogatszy. Wielki książę? Alec musiał również odnaleźć jubilera, który skopiował klejnoty, a nie tylko potencjalnych nabywców. Daisy zastanawiała się, czy zdawał sobie z tego sprawę. Może powinna coś na ten temat powiedzieć? Policja z pewnością nie pominie czegoś aż tak oczywistego. Mniej oczywiste było to, jakim cudem udało się złodziejowi dokonać podmiany. To z pewnością wymagało więcej niż jednej wizyty w muzeum, a nawet wtedy nie było łatwe. Trudniejsze dla ffinch - Browna i wielkiego księcia niż dla czwórki kuratorów, którzy przynajmniej mieli powody, by zostać w muzeum po godzinach. O rety, znowu wróciła do punktu wyjścia. Poczuła ulgę, gdy usłyszała w holu dzwonek telefonu. Podała swój numer. - Ciocia Daisy? - Belindo! Witaj, kochanie. - Ciociu Daisy, czy jest tam tatuś? - Belinda wydawała się na krawędzi łez. Tylko awaryjna sytuacja mogła sprawić, by to dobrze wychowane dziecko zadzwoniło, szukając ojca, pomyślała zaniepokojona Daisy. - Nie, kochanie, wyszedł kwadrans temu. Co się stało? Mogę jakoś pomóc?
- Och, ciociu Daisy! - Daisy usłyszała szloch, a potem potoczyła się historia. - Chodzi o Nanę. Pogryzła kapcie babci i babcia jest strasznie zła i mówi, że... Nana musi odejść! - O rany! - Wiem, że to nie jest jeszcze twój dom i nie jesteś jeszcze moją mamą, ale proszę, mogłabyś porozmawiać z babcią i powiedzieć jej, że Nana nie chciała być niegrzeczna? Daisy zadrżała przed perspektywą przekonywania rozgniewanej kobiety, która jej nie akceptowała, że szczeniakowi należy wybaczyć zniszczenie kapcia, ponieważ nie zrobił tego celowo. Na dodatek przez telefon. - Kochanie, lepiej do was przyjadę. Wsiądę w autobus i zaraz tam będę. Trzymaj się, jestem pewna, że babcia nie wyrzuci Nany, nie porozmawiawszy o tym z twoim ojcem. Za minutę tam będę. Minuta była zbyt optymistyczną prognozą. Czując, że czas ją goni, Daisy popędziła na Fulham Road i wkrótce złapała autobus numer 74. Była akurat godzina szczytu, ale najpierw jechała w kierunku centrum, więc najgorszy korek był w drugą stronę. Pierwszą przeszkodą był Hyde Park Corner. W końcu autobus wydostał się z korka i potoczył wzdłuż Park Lane, by utknąć na Marble Arch. Skręt w prawo, w Oxford Street, zajął całą wieczność. Od tej chwili były już tylko miejsca stojące, wzdłuż Baker Street i Park Road, aż w końcu Daisy z wdzięcznością wysiadła tuż za St. John's Church. Autobus potoczył się w stronę Camden Town. Daisy zostawiła za sobą zatłoczoną Prince Albert Road i zanurzyła się w spokojne uliczki St. Johns Wood. Gardenia Grove była ślepą uliczką z wczesnowiktoriańskimi domami dwurodzinnymi. Każdy z budynków z łatwością zmieściłby się w jednym skrzydle rodzinnego domu Daisy, a ogrody, umieszczone w rogu parku Fairacres, pozostałyby niezauważone. Z drugiej strony, w
porównaniu z maleńkim mieszkaniem w Chelsea były bardzo przestronne. Dla Daisy dom Fletcherów raz wydawał się przestronny, a innym razem ciasny. Zawsze było w nim czysto i schludnie, aż za bardzo, przynajmniej do momentu pojawienia się w tym spokojnym domostwie Nany. Pani Fletcher obwiniała Daisy za pojawienie się psa. I miała rację. Ale Daisy wcale nie czuła się winna przywiązanie Belindy do Nany całkowicie to wykluczało - ale rozumiała, że jej przyszła teściowa zasługiwała na odrobinę współczucia z powodu nieuniknionych trudności. Idąc wzdłuż ogrodowej ścieżki, obok srebrzystej brzozy i rabatek z astrami i smagliczkami, postanowiła zacząć od wyrażenia współczucia dla pani Fletcher. Belinda i tak wiedziała, że Daisy była po jej stronie. Drzwi otworzyła Belinda. Miała zaczerwienione oczy. Daisy uścisnęła ją, mówiąc: - Gdzie winowajca? - Babcia kazała mi ją przywiązać w ogrodzie. Jest strasznie smutna. - Pewnie wie, że popadła w niełaskę, choć nie wie dlaczego. Chodźmy, zobaczmy, co uda mi się zrobić. Wisząc na ramieniu Daisy, Belinda zaprowadziła ją do salonu, skierowanego na południe i wychodzącego na ogród. Pokój był bardzo przyjemny, co niewątpliwie było zasługą pierwszej żony Aleca, domyślała się Daisy. Meble były dość ciężkie, wiktoriańskie, ale fotele i sofa były obite wesołymi wzorkami. Ściany, niegdyś pokryte ponurą tapetą, były pomalowane na biało. Jeśli nad kominkiem kiedykolwiek wisiały jelenie na rykowisku, zostały zastąpione kolorowym widokiem Montmartre'u. Pani Fletcher, koścista kobieta około sześćdziesiątki o zaciętym wyrazie twarzy, robiła na drutach siedząc przy
kominku, za którego lśniącą mosiężną tacą kryło się puste palenisko. Jej włosy, ukryte pod siateczką z frędzelkami w stylu preferowanym przez Królową Matkę, były w kolorze siwego blondu, co sugerowało rudy odcień w młodości. Chuda, rudowłosa Belinda mogła wyrosnąć na kopię swojej babci. Daisy była jednak zdeterminowana, by dziewczynka nie odziedziczyła po starszej kobiecie sztywnego, krępującego nastawienia do życia. - Dzień dobry, pani Fletcher - powiedziała. - Przykro mi, że Nana sprawia kłopoty. - To miło, że pani przyszła - warknęła pani Fletcher, choć jej ton jasno sugerował, że chciała raczej powiedzieć „wtrąca się". - Ale pies musi odejść. Całkowicie zniszczył zupełnie dobry kapeć. - To wprost okropne! Pani Fletcher, wyraźnie zbita z tropu współczuciem Daisy, powiedziała: - I nie chodzi o sam kapeć - zawsze można kupić drugą parę - ale o to, że następnym razem może pogryźć coś bardziej wartościowego. - Tak, oczywiście. Szczenięta mogą trochę psocić, szczególnie kiedy ząbkują. Zupełnie jak niemowlęta. Alec pewnie wszystko gryzł, kiedy wychodziły mu zęby. - Ja też - wtrąciła z zapałem Belinda. - Tatuś mówił, że gryzłam mu palce. - Ale ani ty, ani twój ojciec niczego nie niszczyliście zauważyła pani Fletcher, sznurując ciasno usta. - I nie zostawialiście włosów na dywanie. - Nie - przyznała Daisy - i nie ma powodu, by pozwalać na to Nanie. Nie powinna przebywać w pomieszczeniach, gdzie znajdują się rzeczy, które mogłaby zniszczyć, Bel. Kiedy nie ma z nią nikogo, powinnaś ją zamykać w kuchni albo w komórce. Powinnaś dopilnować, by miała jakieś patyki
lub twarde sucharki do żucia. Choć będzie gryzła głównie wtedy, kiedy będzie się nudzić i kiedy nie zapewnisz jej dość ruchu. Bawiłaś się z nią dzisiaj i wyprowadziłaś na spacer? - Nie, ciociu Daisy - przyznała Belinda, spuszczając głowę. Zagryzła wargę. - Po podwieczorku poszłam pobawić się z Annette, a ona boi się psów. - Jeśli chcesz zatrzymać Nanę, musisz być za nią odpowiedzialna. - Wiem. Strasznie przepraszam, babciu. Odłożę kieszonkowe i kupię ci nowe kapcie. I na pewno będę wychodziła z Naną po szkole każdego dnia i będę się z nią dużo bawić i zamykać ją w bezpiecznym miejscu i częściej ją czesać, więc, proszę, proszę, może zostać? - Prędzej czy później zapomnisz - powiedziała pani Fletcher - albo pies się wydostanie. Bardzo prawdopodobne, pomyślała Daisy, ale powiedziała: - Nie będzie tak zawsze. Szczeniaki wyrastają z gryzienia. Trzeba tylko trochę cierpliwości. - Pies Dereka, Dzwoneczek, niczego nie gryzie - Belinda skwapliwie poinformowała babcię. - Kiedy nie wychodzi na spacer i się nie bawi, zazwyczaj śpi, prawda, ciociu Daisy? Proszę, mogę zatrzymać Nanę? Pani Fletcher westchnęła. - Zobaczymy, co powie twój ojciec, kiedy wróci do domu. Ponieważ Belinda doskonale wiedziała, co powie jej ojciec, uznała, że babcia z niechęcią się poddała i uśmiechnęła się od ucha do ucha. - Bardzo dziękuję, babciu - powiedziała i dała jej soczystego całusa w policzek. Potem podbiegła do Daisy i uścisnęła ją, szepcząc: - A tobie, ciociu Daisy, jeszcze bardziej dziękuję za to, że przybyłaś mi na ratunek.
W tym momencie zjawiła się kucharka Fletcherów, oznajmiając, że kolacja gotowa. Daisy wiedziała, że kiedy Aleca nie było w domu, jego matka i córka jadały wcześniej. - Muszę już lecieć - powiedziała, sięgając po torebkę. - Jeśli nie ma pani innych planów, może pani do nas dołączy? - zaproponowała pani Fletcher, i choć jej ton trudno było nazwać zachęcającym, przynajmniej nie był wrogi. Jakkolwiek było, Daisy pomogła jej wybrnąć z trudnej sytuacji. Pewnie nie zdawała sobie sprawy, jak nieszczęśliwa będzie jej wnuczka. Daisy zakładała, że babcia na swój sposób kochała Belindę. - Tak, ciociu Daisy, proszę, zostań! - krzyknęła z entuzjazmem Belinda. - Dziękuję, będzie mi bardzo miło. - Belindo, idź umyć ręce i twarz, a Dobson tymczasem przygotuje dodatkowe nakrycie. Ale pies ma zostać na zewnątrz, dopóki nie zjemy - zakomenderowała pani Fletcher. Niezależnie od własnych oczekiwań dotyczących zachowania dziecka przy stole w obecności starszych pani Fletcher zachęcała Belindę do rozmowy nad zupą Windsor (Zupa Windsor - gęsta mięsna zupa, popularna w Anglii szczególnie w czasach królowej Wiktorii i króla Edwarda [przyp. tłum.].), chcąc pewnie stworzyć strefę buforową. Bel paplała o Dereku i Dzwoneczku, po czym przeszła do niezrozumiałej pasji Dereka do dinozaurów. - Najbardziej podobał mu się ten z wielkimi zębami powiedziała. - Megalozaur - powiedziała Daisy. - Zgadza się. Ciekawe, jakby to było, gdybyśmy mieli w domu maleńkiego megalozaura zamiast szczeniaka? zachichotała Belinda, po czym zerknęła na babcię i stłumiła śmiech. - Według mnie jego zęby były okropne. Dobrze, że
pozostałe dinozaury były tak duże, że nie było im widać zębów, prawda, ciociu Daisy? Są gigantyczne, babciu, a niektóre większe od budynków. - Ciekawa jestem, kto ściera z nich kurze? - powiedziała pani Fletcher. - Gigantyczna strata czasu i pieniędzy, takie jest moje zdanie. - Tym samym zdecydowanie poparła stanowisko zmarłego doktora Pettigrewa, po czym zmieniła temat, wracając do siostrzeńca Daisy. - Muszę przyznać, że Derek jest grzecznym dzieckiem, choć trochę hałaśliwym. Ale w końcu chłopcy to chłopcy - dodała tolerancyjnie. A dziewczynki powinny zachowywać się jak damy, dokończyła znienawidzoną maksymę Daisy, ulubione powiedzenie jej matki. Słowo honoru, jeśli pani Fletcher i wicehrabina będą miały okazję bliżej się poznać, będą się rozumiały bez słów. Podczas gdy Daisy była dla odmiany zajęta wtrącaniem się w jego życie domowe, a nie w pracę, Alec nadzorował akcję przeszukiwania pracowników muzeum przed wyjściem do domu. Na szczęście większość stanowili mężczyźni, których umundurowani policjanci pod czujnym okiem Tringa lub detektywów Pipera i Rossa mogli przeszukać, a nawet poprosić o zdjęcie marynarki. Ale była też kobieta z damskiej toalety i dziewczyna z centrali telefonicznej, jak również dwie sprzedawczynie (nie wnikał w to, co sprzedawały) i cztery artystki na zleceniu, szkicujące lub malujące okazy botaniczne i entomologiczne. Alec nie zaliczał ich do grona podejrzanych o kradzież, ale złodziej mógł nakłonić którąś z kobiet do wyniesienia łupów z muzeum. By je przeszukać, Alec poprosił którąś z nowych policjantek. Zamiast tego przysłali mu jedną z policyjnych strażniczek.
Kobiety te bardziej przypominały strażniczki więzienne niż policjantki. Zajmowały się aresztowanymi kobietami, często pijanymi i awanturującymi się, i rzadko miały do czynienia z niewinnymi osobami. W rezultacie były to zazwyczaj potężne sekutnice, uprzedzone do kobiet, z którymi miały do czynienia w pracy, z góry zakładając, że to kryminalistki, i tak je traktując. Tom Tring - który nie obawiał się nikogo, kto nosił spodnie - twierdził, że przeraźliwie boi się policyjnych strażniczek. Pani Morble, przysłana przez komendę z Chelsea, nie była pod tym względem żadnym wyjątkiem. Wysoka i potężna, z czerwoną twarzą i bladymi oczami, miała ostry głos i krowiasty wyraz twarzy. Byki, przypomniał sobie Alec, są uparte i agresywne, do tego niezbyt bystre. Potrzebował kobiety, która była zwyczajnym funkcjonariuszem, przyzwyczajonej do częstych kontaktów z przestrzegającymi prawa obywatelami, ale nie mógł pozwolić sobie na to, by czekać. Wyjaśnił pani Morble, czego od niej oczekiwał. - Nie sądzę, by którakolwiek z tych kobiet była zaangażowana w sprawę - podkreślił. - Zawsze znajdzie się jakieś zepsute jabłko - powiedziała pani Morble. - Owszem, gdzieś w muzeum, ale wątpię, by była to któraś z kobiet. - Kobiety potrafią być bardziej przebiegłe niż mężczyźni stwierdziła pani Morble. - Eee, możliwe, choć to raczej mało prawdopodobne, by którakolwiek z nich zamordowała doktora Pettigrewa. Teraz zajmujemy się kradzieżą kamienia. - Przechytrzyć oszusta można tylko jego własną bronią powiedziała tajemniczo pani Morble.
- Chodzi nam raczej o to, by złapać złodzieja, który może okaże się mordercą, albo przynajmniej doprowadzi nas do niego. - Można przyprowadzić konia do wodopoju, ale nie można go zmusić, by się napił - powiedziała pani Morble. Po czym wyjaśniła: - Jeśli chce pan znać moje zdanie, popieram coś, co Jankesi nazwali krzyżowym ogniem pytań. Alec powstrzymał dreszcz i przypomniał jej surowym głosem: - Jednak w Wielkiej Brytanii te metody są zabronione. Co więcej, te kobiety nie są o nic konkretnego podejrzane. Należy je dla pewności przeszukać i traktować z należytą uprzejmością. Zrozumiano? - Tak jest. Głową muru nie przebijesz. Ale może być pan pewien, że jeśli któraś z nich będzie miała przy sobie choćby koralik z gagatem, znajdę go, i niech diabeł ma je w swojej opiece - powiedziała pani Morble. - Nie skradziono żadnego gagatu. Oto lista. - Alec, pełen złych przeczuć, powtórzył swoje instrukcje i pozwolił kobiecie dopaść swoje ofiary. Ale albo żadna z nieszczęsnych kobiet nie czuła się urażona sposobem, w jaki strażniczka rozumiała słowo „uprzejmość", albo nie miały odwagi złożyć skargi. Kobieta, wyraźnie rozczarowana, obwieściła Alecowi: - Wszystkie czyste. Przynajmniej na tyle, na ile widziałam, nie każąc im się rozbierać, a tego pan nie kazał robić - dodała z wyrzutem pani Morble. Odetchnąwszy z ulgą, że jednak nie próbowała, Alec podziękował jej i z wdzięcznością odprawił. Przeszukanie mężczyzn okazało się równie bezowocne. Alec nie spodziewał się wprawdzie, że złodziej będzie próbował opuścić muzeum obstawione przez policję z łupem w ręku, ale trzeba było to sprawdzić. I choć budynek nie został
jeszcze zrewidowany, istniała możliwość, że klejnoty już dawno przepadły i zostały sprzedane albo schowane u kogoś w domu. Alec wystąpił o nakaz rewizji w domach głównych podejrzanych. Jedynym sposobem, by ograniczyć ich liczbę do sensownych proporcji, było założenie, że złodziej i morderca był jedną i tą samą osobą, co na szczęście zgadzało się z teorią nadinspektora Crane'a. Poza tym, jak słusznie zauważyła w swoich notatkach Daisy, takie założenie znacznie ułatwiało sprawę, nawet jeśli uwzględniło się wielkiego księcia i ffinch - Browna. Alec tak właśnie zrobił, ponieważ obaj znajdowali się wysoko na jego liście podejrzanych o morderstwo, chociaż Daisy nie uważała ich za potencjalnych złodziei. Sąd najwyraźniej przyznał jej rację i odmówił wydania nakazu. Odmówił również w przypadku Grange'a, który nagłośnił całą sprawę, ale pozwolił przeszukać dom Randella. Alec dodał obu do listy, powołując się na to, że obaj mieli okazję. Zostawali więc czterej kuratorzy i młodszy asystent działu mineralogii, zbyt wielu jak na jeden wieczór. Ponieważ Randell nie był podejrzany o morderstwo, Alec wysłał do niego sierżanta i posterunkowego z Yardu. Postawiwszy na posterunku detektywa, inspektora Wotherspoona, stojącego na czele grupy policjantów, którzy mieli przeszukać muzeum, Alec wyszedł z własną, niezbyt liczną eskortą. Małą w liczbie, ale nie w wielkości - z siedzącym obok niego na przedzie Tomem Tringiem oraz Piperem i Rossem z tyłu austin był mocno przeciążony. Alec miał tylko nadzieję, że podwozie nie ugnie się pod ich ciężarem. - Zostawię waszej trójce przeszukanie domu - powiedział. - Dziś wieczorem nie będę prowadził oficjalnych przesłuchań, ale chcę się trochę rozejrzeć, zobaczyć, jak mieszkają. Tom,
spróbuj pogadać ze służbą, żeby przełamać lody. Jeśli zajdzie taka potrzeba, możesz później wrócić, żeby ich przycisnąć. Ernie, opracowałeś najlepszą trasę? - Pan Mummery idzie na pierwszy ogień, szefie, w Wimbledonie. Niech pan jedzie przez Vauxhall Bridge. Później pana pokieruję, jeśli będzie trzeba. Potem będzie Ruddlestone w Twickenham, pan Steadman w Ealing i z powrotem do pana Witta w Mayfair. - Wiesz, jak znaleźć te wszystkie budynki? - Jasne, szefie. - Powinieneś być taksówkarzem - powiedział z podziwem Ross. - Bardzo dobrze, ale i tak obawiam się, że czeka nas długi wieczór - powiedział Alec, czując, że łapie wiatr w żagle. Później zatrzymamy się, żeby coś przekąsić. Jak twoje przeziębienie, Tom? - Nie jest źle, szefie. Trochę jeszcze pokasłuję. Zrywanie podłóg i czołganie się po strychach zostawię młodzieży. - I tak by się pan nie zmieścił na żadnym strychu, sierżancie - stwierdził Piper. - Lepiej uważaj na to, co mówisz, bo każę ci się wspinać po kominach - zagroził łagodnym głosem Tom. - I niech żaden z was nie waży mi się zrywać desek podłogowych, dopóki nie rzucę na nie okiem i nie stwierdzę, że wyglądają podejrzanie. Inaczej z własnej pensji pokryjecie koszty remontów. Nie chcę też, by ktokolwiek widział, że grzebaliście w ich rzeczach. Choć zwracał się do obu posterunkowych, jego słowa skierowane były do Rossa. Młody Piper wystarczająco długo pracował z Tomem Tringiem, by wiedzieć, czego sierżant oczekiwał. Tom wybrał dziś do pomocy Rossa, twierdząc, że szybko się uczy. Alec był pewien, że Ross szybko nauczył się jednej rzeczy: zatajenia obecności Daisy na kilku przesłuchaniach. Z
jej notatek wyraźnie wynikało, że doskonale wiedziała, kim byli podejrzani, a Alec jej o tym nie wspominał. Miał tylko nadzieję, że dzięki tej wiedzy będzie się trzymać od nich z daleka.
ROZDZIAŁ JEDENASTY O zmierzchu Alec zaparkował pod domem Septimusa Mummery'ego. Nie była to jedna z tych rezydencji z kilkuhektarowym ogrodem ciągnącym się aż do błoni Wimbledonu, niegdyś ulubionej kryjówki bandytów. Była jednak spora, zbudowana z czerwonej cegły, otoczona aurą bogactwa. Sądząc po wielkości frontowego ogrodu, oddzielonego od ulicy eleganckim żywopłotem z buku, dom prawdopodobnie zajmował ćwierćhektarową działkę. - O rety - powiedział ponurym głosem Ross, wyciągając długie nogi z ciasnego tylnego siedzenia austina seven przeszukanie tak ogromnego domu zajmie nam wieki. - Nie będzie tak źle - powiedział Piper, który miał już więcej doświadczenia. - Na pewno jest służba, a jak jest służba, to nie ma takiego miejsca, w które nie wetknęliby swego nosa. Prawda, sierżancie? - Zgadza się, chłopcze. Zdaje się, że Mummery'emu nie brakuje grosza, szefie. Choć Alec nie widział jeszcze oficjalnych sum, wątpił, by kurator z Muzeum Historii Naturalnej zarabiał dużo więcej niż inspektor naczelny z Policji Metropolitarnej. Sam odziedziczył dom po ojcu, kierowniku banku. Wyglądało na to, że Mummery pochodził z bogatej rodziny, co mogło oznaczać, że żył ponad stan, by zachować pozory. Ogród wydawał się zadbany. W widocznej części rosły głównie drzewa, a nie wymagające dużego nakładu pracy rabatki kwiatowe. Dom był w dobrym stanie, na framugach okien i drzwi nie było widać odpadającej czy kruszącej się farby. W jednym z okien na parterze, za zasłoniętymi zasłonami, paliło się światło. Wesoła pokojówka w średnim wieku otworzyła im drzwi. Była dokładnie w typie kobiet, z którymi Tom Tring najlepiej się dogadywał. I choć był całkowicie
oddany żonie, miał swoje sposoby na służące, które często okazywały się źródłem pożytecznych informacji. Oczy pokojówki zrobiły się okrągłe jak spodki, gdy Alec pokazał jej swoją legitymację. - Nie przyszedł pan chyba aresztować naszego pana? jęknęła. - Nie, ale chciałbym z nim porozmawiać. Zostawił resztę w holu. Deptał jej po piętach, gdy ruszyła w kierunku drzwi w tylnej części budynku. Chciał zobaczyć reakcję Mummery'ego na swoje przybycie. Niestety, kurator działu skamieniałości gadów był odwrócony w drugą stronę, a nad oparciem krzesła wystawała jedynie niesforna burza włosów. Siedział obok wesoło trzaskającego kominka, a na niewielkim stoliku przed nim rozłożona była szachownica. Jego przeciwnikiem był młody człowiek na wózku inwalidzkim. Pomimo blizn, czarnej opaski na oku i niezdrowo wyglądającej cery okrągły układ kostny twarzy i niepasujący haczykowaty nos zdradzały bliskie pokrewieństwo. Syn Mummery'ego nie miał prawej ręki. Kiedy odwrócił wózek, by spojrzeć na drzwi, Alec zauważył, że jego nogi kończyły się tuż nad kolanami. Musiał całkowicie odwrócić wózek, ponieważ jego głowa była nieruchomo przekrzywiona na prawe ramię. Ale stan młodego Mummery'ego nie zmienił planów Aleca, by przeszukać dom. Poczuł się tylko jak prawdziwy drań. Miał też nadzieję, że udało mu się ukryć wstrząs. Mummery podskoczył na równe nogi. Wyglądał na zdenerwowanego, ale nie bardziej niż jakikolwiek inny człowiek, w którego domu nagle zjawia się policja. Wciąż był ubrany w ciemny garnitur z powyciąganymi kieszeniami, który nosił w pracy, kiedy nie miał na sobie laboratoryjnego
fartucha. Czyżby nie miał pieniędzy na strój wieczorowy? zastanawiał się Alec. A może nie przebierał się do kolacji, ponieważ jego syn miałby z tym trudności. - W czym mogę panu pomóc, inspektorze? - zapytał zadziwiająco kulturalnie. - Mógłbym pomówić z panem na osobności? - Och, my nie mamy przed sobą żadnych tajemnic! To mój syn Andrew. Andy, to inspektor naczelny, detektyw Fletcher ze Scotland Yardu. - Bardzo mi miło, panie Fletcher. - Jego głos był zachrypnięty, pozbawiony tchu. Gaz musztardowy - domyślił się Alec - ostre uderzenie atakujące tkanki i prowadzące do gangreny, choć jakimś cudem udało mu się nie oddychać zbyt głęboko, inaczej byłby martwy. Prawdopodobnie i tak długo nie pożyje. Dojdzie do tego, że zwyczajne przeziębienie skończy się zapaleniem płuc, śmiertelnym dla jego schorowanego ciała. Pięć lat od zakończenia wojny - musiał mieć dobrą opiekę. Kosztowną opiekę. Młodzieniec posłał Alecowi krzywy uśmiech i wycharczał: - Ojciec nie chce się przyznać, ale jest zachwycony pańską wizytą. Trzymam go w szachu. Alec podszedł do szachownicy i przyjrzał się jej uważnie. Nie miał czasu, by grać często, ani tym bardziej na poważnie, choć nauczył Belindę podstawowych ruchów, ale widział, że Mummery był w tarapatach. - Rzeczywiście - powiedział. - Andy miał dobrego nauczyciela - powiedział z czułością Mummery - choć chyba nie powinienem tak mówić. - Nie będę panom przeszkadzał w grze. Obawiam się jednak, że mam przy sobie nakaz rewizji i muszę prosić, by nie utrudniał pan moim ludziom wykonywania obowiązków.
Mummery zacisnął usta, ale zamiast spodziewanego wybuchu, powiedział łagodnie: - Proszę bardzo. Moja córka jest na górze, ale mam nadzieję, że się nie przestraszy. Tom stał w drzwiach korytarza. Alec skinął do niego głową i odwrócił się w stronę salonu, kiedy Mummery zadał oczywiste pytanie: - Szuka pan tych cholernych kamieni, co? O, przepraszam, kochanie. Moja żona, inspektorze. W drzwiach prowadzących do pokoju dziennego stała kobieta. Wysoka - niemal o głowę wyższa od męża, ocenił Alec - i subtelna, w dobrze skrojonej, choć prostej granatowej sukience i perłach na szyi, choć nie w modnym, długim do kolan naszyjniku. Skinęła do Aleca głową, patrząc ponad jego ramieniem prosto na syna. Jej spięte ramiona nieco się rozluźniły, gdy Andrew posłał jej rozdzierający serce krzywy uśmiech i powiedział: - Ale heca, mamo. Sprawiłem tacie niezłe lanie, a teraz jeszcze ten policyjny nalot! - Ale heca - powtórzyła cierpko jego słowa. - Kochanie, może inspektor chciałby się napić sherry. Ja na pewno. Mummery przechylił pytająco głowę w stronę Aleca, który powiedział: - Ja dziękuję. - Żadnego picia na służbie - powiedział Andrew. - Nie wiem, czy ty powinnaś, mamo. Bóg raczy wiedzieć, jak to wpłynie na te wykłady, nad którymi pracujesz. Mama przygotowuje się do jesiennego semestru, panie Fletcher. Jest profesorem w Bradford College, ale pewnie już pan o tym wie. - Nie wiedziałem - przyznał Alec. Zatem mieli podwójny dochód. - Ma pan tam biurko? - zapytał, gdy Mummery
zaniósł żonie szklaneczkę sherry. Celowo dotknęli się rękoma, zdradzając bliskie relacje. - Nie ma pan nic przeciwko? Mummery, wyraźnie poirytowany, poruszył krzaczastymi brwiami. - A mam wybór? Proszę, oto klucz. - Odwrócił się. - Poczekaj, Andy, zaraz się wymknę i cię zaszachuję. - Nic, szefie - poinformował go Tom Tring, gdy wrócili do samochodu. - To znaczy, gdyby je podzielił i schował oddzielnie, moglibyśmy je przeoczyć, ale pomyślałem, że powinniśmy znaleźć choć jeden kamień. Poza tym istnieje duże ryzyko, że znalazłby je ktoś inny. - Zaglądałeś do pokoju córki? - Tak. Nie było takiego miejsca, w które ona lub służące by nie zajrzały. Miła młoda dama, szykowała się do wyjścia z przyjaciółmi z college'u, jest studentką. Martwiła się, że nasza wizyta zdenerwuje jej brata. Powiedziałem jej, że nie wyglądał na szczególnie zdenerwowanego. - Niech szef skręci tu w lewo - odezwał się z tylnego siedzenia Ernie Piper. Było już ciemno, a na przedmieściach znajdowało się niewiele latarni i były szeroko rozstawione. Przez kilka minut, kiedy Piper kierował ich krętymi uliczkami wokół błonia, Alec skoncentrował się na jeździe. Potem jego myśli wróciły do Mummerych. Biurko kuratora było wypełnione książkami i żurnalami o skamieniałościach gadów i zaczętą monografią. Ale papiery w szufladach wykazywały adekwatny dochód z zarobków i kilku mniejszych inwestycji, nie ujawniając żadnych długów. Dom stanowił ich własność i nie był objęty hipoteką. Ostatni kwartalny wyciąg bankowy nie wskazywał na żadne nadzwyczajne wpłaty lub wypłaty. Dodatkowe wydatki obejmowały jedynie czesne za studia panny Mummery i pielęgniarkę, która opiekowała się Andrew
na pół etatu w czasie roku akademickiego. Jednak wydatki te najwyraźniej nie nadwyrężały domowego budżetu. Alec znalazł za to plik broszurek i listów opisujących lekarstwo na uszkodzone gazem płuca. Pochodziły z Ameryki, ojczyzny medycznych cudów i szarlatanów, a cena za nie była astronomiczna. Na samym dole znajdował się list od doktora z Harley Street i profesora ze szkoły medycznej Guy, który bezlitośnie demaskował owo „lekarstwo" jako zwyczajne oszustwo. Kartka została podarta, a następnie wygładzona. Alec nie chciał nawet myśleć o emocjach, jakie musiała wzbudzić. Jednak Mummery zachował papiery. Czyżby wciąż miał nadzieję? Jeśli tak, klejnoty leżące w gablotach w galerii mineralogii stanowiły nie lada pokusę, z którą trudno było walczyć. Alec nie spodziewał się, że opuści Wimbledon pełen współczucia dla cholerycznego kuratora sekcji gadów. Pomyślał, że gniew, któremu mężczyzna dawał upust w pracy, wynikał z tego, że w domu musiał trzymać emocje na wodzy. A skupienie się na skomplikowanych szczegółach jego profesji stanowiło tymczasowy azyl przed koszmarnym stanem syna. - Myśli pan - odezwał się Tom, który rozmyślał nad czymś w ciszy, podczas gdy dwójka detektywów z tyłu cicho rozmawiała - że oni wszyscy mogą być w to zamieszani, szefie? Chodzi mi o rodzinę, gdyby chodziło o dobro tego młodego człowieka? - Ściszył głos, by posterunkowi go nie słyszeli. - Możliwe. Czy inaczej prowadziłbyś swoje poszukiwania, gdybyś pomyślał o tym wcześniej? - Może - przyznał niechętnie Tom.
- Zapomnij o tym - powiedział Alec - chyba że znajdziemy dowód na to, że Mummery brał udział w morderstwie. Pojechał przez Richmond Bridge i Piper pokierował go do domu Ruddlestone'a. Ruddlestone mieszkał na końcu wąskiej uliczki prowadzącej nad rzekę. Budynki również były wąskie, ale wysokie, dość duże, w szeregowej zabudowie po pięć lub sześć. Ostatnie trzy na końcu opadającej w dół ulicy miały od frontu niskie murki bez furtek, na które prowadziły schody przypominając, że po kilkuset latach starań Tamiza była tylko częściowo uregulowana. Połączenie wiosennych roztopów i ulewnych deszczów wciąż powodowało powodzie. Idąc gęsiego, detektywi wchodzili po schodach i schodzili z drugiej strony, zatrzymując się na niewielkim wybrukowanym podwórku, na którym stała doniczka szkarłatnych pelargonii, jak dotąd nietkniętych szronem. Alec zastukał w żelazną kołatkę w kształcie muszli. Nikt nie odpowiedział, ale w oknach paliły się światła i w środku słychać było głosy. Zastukał raz jeszcze, tym razem bardziej energicznie. Drzwi otworzył chłopiec w szarych flanelowych spodniach i sweterku z Fair Isle (Fair Isle - wyspa na północnym wybrzeżu Szkocji [przyp. tłum.].) . Nie było wątpliwości, że miał ochotę zaprosić ich do środka - był wyraźnie podekscytowany tym, że czterej detektywi ze Scotland Yardu pytali, czy mogą wejść. Kiedy ich wpuścił, zza jego pleców wyjrzała mała dziewczynka, która następnie pobiegła gdzieś, krzycząc: - Tatusiu, to policja. Jest ich całe mnóstwo. Chodź zobaczyć. Przez otwarte drzwi po prawej stronie Alec zobaczył stół, na którym były rozłożone szkolne podręczniki. Znajdująca się
nieopodal półka nad kominkiem wypełniona była muszelkami i kawałkami koralowców - stanowiącymi narzędzie pracy Ruddlestone'a - urozmaiconymi lalką i dwoma zabawkowymi samochodzikami. Chłopiec powiedział lekceważąco: - Później dokończę pracę domową. Przyszedł pan porozmawiać z ojcem o morderstwie w muzeum? Alec zostawił Toma, by zmierzył się z pytaniami chłopca. Ponieważ Ruddlestone'a nigdzie nie było widać, poszedł za dziewczynką, która zniknęła gdzieś na tyłach domu. Po chwili ponownie się zjawiła. - Tatuś mówi, że nie może teraz zostawić dżemu, bo mama skręci mu kark, i zaprasza pana do środka. Kurator działu skamieniałości bezkręgowców był w koszuli bez marynarki i stał przy kuchence w obszernej kuchni. Twarz i łysą głowę miał czerwoną z gorąca. W potężnej dłoni trzymał drewnianą łyżkę i mieszał coś w ogromnym garnku, z którego unosiła się para i zapach gotujących się jeżyn. Na pobliskim stole czekały puste słoiki po dżemie. Dwunastoletnia na oko dziewczynka zmywała naczynia w zlewie, a młodszy chłopiec wycierał. Ruddlestone uśmiechnął się do Aleca. - Dobry wieczór, panie Fletcher. Przepraszam, ale jak tylko oderwę wzrok od garnka na dłużej niż sekundę, wszystko się rozgotuje. - Niewątpliwie - zgodził się Alec. - To następstwo drugiego prawa Boyle'a (Prawo Boyle'a Mariotte'a - zwane też prawem Boyle'a (głównie w krajach anglosaskich) albo prawem Mariotte'a (we Francji). Prawo to dotyczy zachowania gazu doskonałego w przemianie izotermicznej [przyp. tłum.].). Zna je pan? Garnki Watta nigdy się nie gotują (Gra słów: boil z ang. gotować się, a Boyle nazwisko wyżej wspomnianego naukowca [przyp. tłum.].) -
Roześmiał się. - Żona jest na górze, kładzie maluchy spać, a garnek jest zbyt gorący, by zostawić go dzieciakom. W czym mogę panu pomóc? Ruddlestone nie przestawał mieszać, nie spuszczając oka z bulgoczącej, czerwonej zawartości garnka, gdy Alec pokazał mu nakaz rewizji. Mała dziewczynka, zajęta rozcinaniem sznurka na kawałki i wycinaniem kwadratów z papieru woskowanego do przykrycia słoików, powiedziała: - Tatusiu, powinieneś sprawdzać, czy dżem jest już gotowy, inaczej się rozgotuje i zmarnujesz wszystkie jeżyny, które zebraliśmy. - Masz rację - powiedział wesoło Ruddlestone i wlał odrobinę dżemu na talerzyk. - Nie, jeszcze jest zbyt wodnisty. No dobrze, Fletcher, niech się pan bierze do pracy, tylko proszę nie zdenerwować maluchów na górze. James, biegnij na górę i uprzedź matkę, że idą. - Ile ich jeszcze jest? - zapytał Alec. - Niech pomyślę, tutaj jest troje; Roger odrabia lekcje, mam nadzieję; zostaje jeszcze trójka, o ile się nie mylę. - Wiesz, że nie - powiedział surowym głosem chłopiec, który wycierał naczynia, odchodząc od zlewu z wilgotną ścierką zawadiacko zawieszoną na szyi. Siedmioro dzieci, pomyślał Alec, wychodząc na korytarz, by dać swoim ludziom sygnał do rozpoczęcia pracy. I choć Ruddlestone wydawał się jowialny, utrzymanie tak licznej rodziny to nie żarty. Fortuna z klejnotów z pewnością by się im przydała. Kiedy Alec wrócił do kuchni, dżem był gotowy. Został poproszony o pomoc przy napełnianiu i zamykaniu słoików. - Musi pan wziąć jeden ze sobą - powiedział Ruddlestone - chyba że może pan mieć przez to kłopoty. - Przekupstwo i korupcja? Myślę, że słoiczek dżemu da się jakoś wytłumaczyć.
- Kto wie, a nuż znajdzie pan na spodzie jakiś rubin. - Na szczęście osobiście nadzorowałem napełnianie słoików. Ale skoro już pan o tym mówi, jeżeli ma pan w spiżarni więcej słoików z domowym dżemem, chyba powinienem im się przyjrzeć. Ruddlestone zarechotał. Alec czuł się jak idiota, podnosząc do światła słoiki z dżemem i zaglądając do jednego czy dwóch. Nie znalazł żadnych klejnotów. Pozostali też nic nie znaleźli. Tom Tring przejrzał dokumenty kuratora, te nieliczne, warte przechowywania, wetknięte do niezamkniętej szuflady między kolejne skamieniałości muszel i koralowców, ponieważ w domu nie było miejsca na biurko. - Nic podejrzanego, szefie - doniósł, stawiając słoik z ciepłym jeszcze dżemem między nogami, na podłodze samochodu. - Szczerze mówiąc, nie wierzę, by udało mu się odłożyć dość pieniędzy, by zapłacić za kopie. - Ja też nie - przyznał z zadowoleniem Alec. Kolejny podejrzany, którego nie chciał aresztować. - Ale mógł pożyczyć. - Ruddlestone wciąż był na jego liście. Skierowali się na północ do Ealing. Steadman mieszkał w niemal nowym bliźniaku, na pozbawionej wyrazu ulicy pełnej identycznych, prawie nowych domów dwurodzinnych. Ogród przed domem był zbyt mały, by rosły w nim drzewa. Niewielki skrawek trawnika był skoszony niemal do łysej ziemi, ale obok pobliskiej latarni Alec (który żałował, że nie ma więcej czasu na ogrodnictwo) zauważył liście mleczy i stokrotek. Na niewielkiej rabatce przy wspólnej ścieżce kilka wybujałych bratków próbowało przebić się przez duszące, pożółkłe liście dawno przekwitłych żonkili. Drzwi frontowe były czerwono - fioletowe, w (wyraźnym) przeciwieństwie do kanarkowego koloru drzwi sąsiednich. Nie
było kołatki. Alec wcisnął elektryczny dzwonek i usłyszał w środku przenikliwy dźwięk. Człowiek, który podszedł do drzwi, wyglądał jak gorsza kopia Steadmana. Był równie wysoki i szczupły w barkach, jego rzednące włosy były równie cienkie, ale policzki miał obwisłe, oczy zaczerwienione, a brzuch ciasno opięty szelkami pod granatowym blezerem. - Pan Steadman? - zapytał Alec. - To ja. W czym mogę panom pomóc? - Przyglądając się bliżej Alecowi i jego towarzyszom, krzyknął: - Oho, gliniarze, co nie? Pewnie chodzi wam o mojego brata, taką mam przynajmniej nadzieję, ha, ha! Nie ma go. - Pan James Steadman mieszka pod tym adresem? Normalnie Alec zapytałby po prostu „czy tu mieszka?", ale hałaśliwa kordialność mężczyzny sprawiła, że na usta cisnął mu się urzędowy język. - O tak, Jim tu mieszka, kiedy jest w domu. Staruszek zostawił nam ten dom, a ja nie miałem zamiaru sprzedawać takiego miłego miejsca, to nasza własność, nie przy obecnych cenach domów... - Kto to jest, Teddy? Za jego plecami pojawiła się piersiasta blondynka. Jej włosy były ułożone w fale Marcela i zbyt mocno rozjaśnione. Jej suknia z frędzelkami, ozdobiona koralikami zgodnie z najnowszą modą, pozbawiona była jednak elegancji, przynajmniej według Aleca, który nie był ekspertem w tej dziedzinie. Na temat kobiecych ubrań wiedział tylko tyle, co każdy inny uważny detektyw mający wprawę w ocenianiu ich posiadaczek. W tym przypadku zarówno posiadaczka sukni, jak i zielonkawożółty materiał sprawiały, że podejrzewał, iż był to sztuczny jedwab, a nie prawdziwy. - To gliny, kochanie.
- Na miłość boską, nie każ im czekać w drzwiach, gdzie są na widoku sąsiadów! Aha, są po cywilnemu. Całe szczęście. Szukacie Jimmy'ego w związku z tą aferą w muzeum? Nie ma go, możecie więc sobie iść. - Obawiam się, że nie, proszę pani. - Alec przedstawił się i pokazał nakaz rewizji. Pani Steadman głośno zaprotestowała. - Zamknij się, Mavis - powiedział jej mąż, odsuwając ją z przejścia i zapraszając detektywów do środka. W końcu to przedstawiciele prawa, co nie? Poza tym nie mamy nic do ukrycia. I mogę się założyć, że Jimmy również nie. Biedaczek nie ma w sobie dość ikry, by zwinąć te kamienie. Tom i dwaj detektywi wzięli się do pracy. - Niech pan już lepiej wejdzie do salonu - pani Steadman niechętnie zaprosiła Aleca. Poszedł za Steadmanami do dużego pokoju z modną kanapą i fotelami ozdobionymi szalonymi jazzowymi kolorami - głównie barwą fuksji, jaskrawej żółci i czerni - i zasłonami w tym samym odcieniu. W jednym kącie stał drogi zestaw radiowy, w drugim gramofon grający tango. Na niskim stoliku znajdowały się dwie szklanki, duża szklana popielniczka, magazyn o modzie, różowy „Sporting Times" i „Evening Standard" z nagłówkiem: „Morderca z muzeum uderza po raz kolejny?". Nie było żadnych książek, a na ścianach nie wisiały obrazy. Mimo jaskrawych barw pokój wydawał się surowy. Pani Steadman z grymasem opadła na fotel. Wzięła w palce o szkarłatnych paznokciach zapalonego, ubrudzonego szminką papierosa, ponownie go rozpaliła i sięgnęła po szklankę wypełnioną płynem w tym samym mdlącym kolorze co jej sukienka.
- Może cygaro, staruszku? - zaproponował Alecowi Teddy Steadman, sięgając do popielniczki po własne, wciąż zapalone. - Brandy z sodą? A może woli pan whisky? - Nie, dziękuję. - Nie na służbie, co? Bez urazy, ale nigdy nie mogłem zrozumieć, czemu ktoś chciałby zostać policjantem. Sam działam w ubezpieczeniach i całkiem dobrze mi idzie, muszę się panu pochwalić. Cały czas mówię Jimmy'emu, że mógłby zarabiać trzy razy więcej, gdyby do mnie dołączył, ale on nie ma w sobie dość rozsądku, by cokolwiek zmienić. - To nie jest sprawiedliwe, misiaku. Jeśli Jimmy załapie się do filmów, zarobi kupę forsy, i to tylko dlatego, że zna się na tych swoich głupich kościach. Alec zamrugał oczami, ale udało mu się nie rozdziawić ust. - Do filmów? - zapytał słabym głosem. - Tam właśnie poszedł dziś wieczorem - powiedziała pani Steadman. - Nie do kina, ale do Dorchester, żeby pogadać z Harrym Hoytem z Hollywood! Pan Hoyt chce nakręcić film na podstawie tej książki Sherlocka Holmesa, Zaginiony świat, która jest o dinozaurach, i przyjechał do Londynu, żeby porozmawiać z naszym Jimmym. Ma Lewisa Stone'a, tego, który gra w Więźniu z Zendy razem z Ramonem Novarro, i Wallace'a Beery'ego, który grał w Ostatnim Mohikaninie, i Bessie Love, i... - A nasz Jimmy nie dostanie złamanego grosza, wspomnisz jeszcze moje słowa - powiedział jego cyniczny brat. - Mówiłem mu, że nie powinien w ogóle z tym gościem rozmawiać bez umowy podpisanej czarno na białym, ale czy on mnie kiedykolwiek słucha? Nigdy! Kiedy para się sprzeczała, Alec doszedł do wniosku, że gdyby James Steadman wpadł na pomysł morderstwa,
zacząłby od brata i bratowej. Z drugiej strony, mógł dokonać kradzieży, by się od nich uwolnić. - Nie wiedziałby, co zrobić z pieniędzmi, nawet gdyby je miał - obwieściła pani Steadman. - Co robi z tym, co ma, pytam pana, po tym, jak już zapłaci swoją część kosztów? Nie ma dziewczyny i nigdy nie wychodzi, żeby się trochę zabawić, nawet do miejscowego pubu. Zerkając na gazetę sportową, jej mąż pokręcił głową. - Nawet na derbach nie postawi ani grosza - potwierdził. Tom zapukał do drzwi i wszedł do pokoju z elektryczną latarką w ręku. - Z tyłu jest jakaś szopa, ale zamknięta na kłódkę powiedział Alecowi. - Jimmy trzyma tam te swoje stare kości - powiedział Teddy. - Pracuje przy nich wieczorami i w weekendy, jeśli można to nazwać pracą. - Nie chcę ich w domu, są obrzydliwe - powiedziała z wyższością pani Steadman. - W szufladzie w kuchni jest zapasowy klucz. - To któryś z tych? - Tom wyciągnął swoją dużą dłoń pełną kluczy każdego rozmiaru i kształtu i w różnym stopniu pokrytych rdzą. - To chyba ten. A może ten. Nigdy tam nie zaglądam. - Kiedyś nie zamykaliśmy szopy - powiedział Teddy - nie trzymamy tam nic cennego, ale któregoś razu weszły tam jakieś dzieciaki i narobiły bałaganu w kościach. Myślałem, że Jimmy dostanie zawału. Zaśmiał się na to wspomnienie, a jego żona zachichotała. - Uważaj na kości - rzekł Alec. - Będę bardzo ostrożny - powiedział z naciskiem Tom. Wychodząc, szepnął do Aleca: - Nie widzę żadnych wyciągów bankowych, szefie.
Alec kiwnął głową. Przeprosił i rozejrzał się po dużym pokoju. Ponieważ był surowo urządzony, nie miał zbyt wielu kryjówek. Żadnych skradzionych kamieni we wnętrzu gramofonu i radia, żadnych za ohydnym nowoczesnym zegarem na półce przy kominku, ani w fotelach czy sofie. Szukając, zachęcał Steadmanów, by powiedzieli mu cos' o Jamesie. Choć nie potrzebowali zachęty Tom wrócił, kręcąc głową, i detektywi wyszli. - Żadnych klejnotów - powiedział Tom. - Ale jak już mówiłem, szefie, nie miałem okazji zerknąć na dokumenty finansowe. W sypialni jest zamknięty sejf - jeden z tych metalowych sejfów na pieniądze. Nie było klucza. Potrząsnąłem nim, ale w środku nie poruszyło się nic, co by przypominało klejnoty, szeleścił tylko papier. - Ale po co go zamknął, szefie? - zapytał Ernie Piper skoro nie ma nic do ukrycia? - Ponieważ, o ile się nie mylę, jego bratowa lubi węszyć. - W szufladzie w kuchni jest klucz do jego pokoju - powiedział Tom - wcale nie był zardzewiały. Pokój nie jest zbyt duży, ale fajnie go sobie urządził, jak kawalerkę i studio w jednym. Na regałach pełno książek o dinozaurach, a na biurku rysunki z dinozaurami. Nie sądzę, by spędzał zbyt dużo czasu na dole, szefie. - To nie jest odpowiednie towarzystwo dla człowieka o intelektualnych skłonnościach - skomentował Alec - a do tego są wścibscy. Pani Steadman mówiła, że jej szwagier ma rachunek w banku South Ken Lloyd. Jutro, jak tylko otworzą banki, chcę mieć umówione spotkania z kierownikami banków wszystkich podejrzanych, Tom. Chyba że trafimy na coś u Witta, w co wątpię. Apartament Cabana Witta znajdował się w luksusowym budynku przy South Adley Street w Mayfair.
- Rety, musi go sporo kosztować! - zauważył detektyw Ross, gdy wyłożona czerwonym dywanem winda cicho zawiozła ich na górę. - Z muzealnej pensji? To dość podejrzane - powiedział z nadzieją Piper. - Zamieniłem słówko z portierem, który nas wpuścił zadudnił Tom. - Pan Witt mieszka tu od dwunastu lat, jak tylko budynek został wybudowany. Musi mieć własne środki, oprócz pensji. Rozczarowana twarz młodego posterunkowego odbiła się w pozłacanym lustrze wiszącym na tylnej ścianie. Ale własne środki można było przepuścić, a ich dotychczasowy posiadacz mógł się już przyzwyczaić do stylu życia, na który nie było go dłużej stać. Albo też wysoki standard życia prowadził do tego, że chciało się mieć jeszcze więcej. Może Witt marzył o tym, by rzucić pracę i zamieszkać we własnym domu gdzieś na wsi. Kurator działu skamieniałości ssaków sam otworzył drzwi. Jak zawsze pewny siebie, ubrany w doskonale skrojony smoking i krawat Old Wykehamist (Uczniowie Winchester College, znanej szkoły prywatnej dla chłopców, nazywani są Old Wykehamists - na cześć założyciela szkoły Williama z Wykeham [przyp. tłum.].). - Dobry wieczór, inspektorze, właściwie to się pana spodziewałem. Szuka pan klejnotów, prawda? - Zgadza się. - Alec po raz kolejny wyciągnął nakaz rewizji. Słysząc w którymś z pokoi głosy, dodał: - Postaramy się, jak najmniej panu przeszkadzać. Moi ludzie przeszukają całe mieszkanie, ale obawiam się, że będę musiał zajrzeć do... - Zawahał się: nie do salonu. Dużego pokoju? Pokoju dziennego? Zdecydował się na to ostatnie. Pokoju dziennego.
Jakby czytając w jego myślach, Witt uśmiechnął się złośliwie i powiedział: - Nie jestem aż tak napuszony. Może być duży pokój. Proszę wejść. Obszerny pokój był równie nowoczesny jak salon Steadmanów, ale zupełnie innego rodzaju. Dominował kolor kości słoniowej i lawendy, z czerwonymi akcentami, ale niewielką ilością wzorów. Fotele i sofa były obite skórą, równie gładką co ich właściciel. Dla kontrastu, kredens i stoliki w stylu chippendale (Chippendale - angielski styl w meblarstwie (około 1750 r.). Nazwany tak od nazwiska Thomasa Chippendale'a (1718 - 1779) [przyp. tłum.].) nadawały całości bardziej ludzki wymiar. Alec od razu rozpoznał kobietę siedzącą na jednym z foteli. Maggie Weston była znaną aktorką, z rodzaju tych, które grały Julię lub Rozalindę, a nie niewinną istotkę w salonowych komedyjkach. Para na sofie wyglądała znajomo, ale bardziej jako pewien typ niż z powodu tego, że ich znał. Przypominali mu siostrę Daisy i jej męża lorda Johna Frobishera. - Inspektor naczelny, detektyw Fletcher ze Scotland Yardu - przedstawił go sucho Witt. - Moja szwagierka, lady Genevieve, inspektorze, panna Weston i mój przyrodni brat, lord Meredith. Choć Alec docenił grzeczne powitanie, nabrał jeszcze większych wątpliwości co do wcześniejszej nadzwyczajnej uczynności Witta. Policjant, nawet piastujący dość wysokie stanowisko, jak on sam, nie był zazwyczaj godzien przedstawienia tak zacnemu towarzystwu. Lord Meredith wydawał się zdumiony, i nie poruszył się, by wstać i podać rękę na przywitanie.
- Kochanie, ależ to ekscytujące - powiedziała panna Weston swoim słynnym gardłowym głosem. - Czy pan Fletcher przyjechał, żeby cię aresztować? Witt uniósł do góry brew, a Alec powiedział: - Nie dziś wieczorem, panno Weston. - Szkoda! Chciałabym zobaczyć, jak to się powinno robić, a jestem pewna, że pan Fletcher zrobiłby to, jak należy. Cóż, kochanie, jeśli nie potrzebujesz mojego wsparcia, będę uciekać. Mam jutro z samego rana próbę. - Podrzucimy cię, skarbie - powiedziała leniwie lady Genevieve, wstając z miejsca. - Czas na nas. Daj nam znać, Jokerze, czy nie trzeba będzie wpłacić za ciebie kaucji. Witt cmoknął ją w nadstawiony policzek, a potem pocałował pannę Weston - zdecydowanie cieplej. Lord Meredith, który wstał, kiedy panie się podniosły, położył rękę na ramieniu swojego przyrodniego brata i powiedział cicho: - Nie chciałbym cię opuszczać, Joker. Gen może zawieźć Maggie do domu i wrócić. - Nie trzeba, staruszku. Fletcher jest dżentelmenem, a ja nie mam nic do ukrycia. - Witt podniósł głos. - Zaraz do pana dołączę, inspektorze. - Wyszedł odprowadzić gości. Alec wykorzystał jego nieobecność, by zerknąć za pół tuzina oprawionych w ramki obrazków wiszących na ścianie. Często chowano za obrazy przemycany towar. Ale nic nie znalazł i kiedy wrócił Witt, przyglądał się szkicowi przedstawiającemu bizona. Był toporny i zniekształcony, ale było coś interesującego, a nawet wdzięcznego, w jego szerokich konturach. - Sztuka prehistoryczna - powiedział Witt, stając za jego plecami. - To kopie malowideł ściennych znalezionych w jaskiniach we Francji i Hiszpanii: Altamira, Pair - non - Pair, Font - de - Gaume.
- Słyszałem o nich, ale nigdy ich nie widziałem. Interesujące. To bardzo ładny pokój. - Tak mówią. Ale to nie moja zasługa, przynajmniej jeśli chodzi o dobór kolorów. Został zaprojektowany przez przyjaciela, który się tym zajmuje. Jestem daltonistą. - Aha - powiedział nieprzeniknionym głosem Alec, kultywując tradycję Tringa, ale inaczej spojrzał na Witta. Przynajmniej można było wytłumaczyć prawdopodobny brak służby wojennej. - Mogę się trochę rozejrzeć? - Ależ proszę. - Uśmiechnął się. - Jakbym miał jakiś wybór. Ale muszę pana prosić o przysługę, inspektorze. - Słucham? - zapytał Alec, zaglądając do przepięknego wazonu z lawendowego szkła. - Proszę nie mówić w muzeum, że rodzina i przyjaciele nazywają mnie Jokerem! To oczywiście żarty z mojego nazwiska. Sam nie przepadam za żartami, słownymi ani sytuacyjnymi. Ale moi koledzy chybaby tego nie zrozumieli. - Zależy panu na ich opinii? - Oczywiście. Codziennie się z nimi widuję i razem pracujemy. - A więc nie chciałby pan odejść ze stanowiska? Witt posłał mu ostre spojrzenie, po czym roześmiał się i powiedział z szyderstwem: - Aha, rozumiem. Myśli pan, że ukradłem klejnoty, by rzucić pracę. - To możliwe, muszę to sprawdzić. - Tak - zastanawiał się Witt - to możliwe. Ale potrzebuję pracy. Widzi pan, inspektorze, za komfort mojego życia płaci mój ojciec. Jest Amerykaninem - moja matka rozwiodła się z nim i zabrała mnie do Anglii, kiedy byłem dzieckiem. Potem wyszła za ojca Mereditha. - Bogaty Amerykanin - domyślił się Alec.
- Bardzo. Ale jest coś, co psuje ten obraz. Ojciec został wychowany w surowy sposób i uważa, że lenistwo jest złe dla duszy. Od dzieci wymaga, by utrzymały posadę, wtedy mogą czerpać z jego milionów. Nie chciałem dołączyć do jego firmy produkującej wyroby z żelaza, tam nazywają to artykułami żelaznymi. Na szczęście miałem alternatywę, choć niełatwo było przekonać ojca, że to kwalifikuje się jako kariera. - Paleontologia? - Tak. Byłem już beznadziejnie uzależniony od skamieniałości. Bo to przypomina uzależnienie, inspektorze. Może nie wszyscy jesteśmy aż tak zaślepieni jak doktor Smith Woodward, ale nie jest to zawód, który wykonują przypadkowi ludzie. Jak się pan pewnie zdążył przekonać, wszyscy jesteśmy oddani naszej pracy, która jest naszą pasją. Alec przypomniał sobie słowa Witta, kiedy Tom opisywał gabinet mężczyzny. - Pełno tam kości i książek o kościach, szefie, i rysunków kości, oraz szkiców i modeli mamutów i tak dalej. - Myślę, że oni wszyscy są lekko zbzikowani - stwierdził Piper. Nawet Ruddlestone, którego dom wypełniony był dziećmi i związanymi z tym akcesoriami, znalazł miejsce na kilka starych skamielin. Tak, wszyscy byli oddani, wszyscy byli pasjonatami, być może wszyscy byli zbzikowani!
ROZDZIAŁ DWUNASTY Daisy weszła po schodach i schowała się pod dużym zaokrąglonym łukiem, by otrząsnąć i zamknąć parasolkę. Znowu mżyło, wczorajsze słońce było już tylko wspomnieniem. Na szczycie schodów stała znajoma postać, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. Rudolf Maximilian wcześnie zjawił się w muzeum. Długim nosem dotykał szyby w drzwiach i zaglądał do środka. Daisy zerknęła na zegarek. Była punktualnie. Gdy dotarła do drzwi, jakaś ciemna postać otworzyła główne wejście. - Dzień dobry, wielki książę - powiedziała. Podskoczył do góry i odwrócił się. - Ach, panna Dalrymple. Dzień dobry, gnaediges Fraeulein. - Ukłonił się i dość niechętnie przepuścił ją w drzwiach. Sierżant Jameson otworzył drzwi i przytrzymał dla Daisy jedno skrzydło. Przywitał się z nią całkiem uprzejmie, ale jego udręczone spojrzenie powędrowało w stronę stojącego za nią Rudolfa Maximiliana. - Czego on chce? - wymamrotał. - Przecież ten jego cholerny rubin przepadł, co nie? - Mój rubin, znalazł się? - zawołał wielki książę. - Niestety nie, kolego. To znaczy proszę pana. Jest pan pewien, że nie ma go pan w domu w jakimś dzbanku? - Dzbanku? Czemu pan mówi o dzbankach? Czemu nie szukać mojego rubinu? - To nie moje zadanie, prawda? Pełno ludzi szukało go przez całą noc, a dziś rano przychodzi nowa ekipa. Zostało jeszcze drugie piętro i wieże. - Ja pomóc - zaoferował ochoczo Rudolf. - Po moim trupie - krzyknął sierżant Jameson, ale nie zrobił nic, by zatrzymać wielkiego księcia, gdy ten przepchnął
się obok niego. - Detektyw Wotherspoon prędzej czy później podłoży mu nogę, albo kto inny, jeśli on nie da rady. Biedny Spoony był na nogach całą noc, ale chce doprowadzić sprawę do końca. Byłbym wdzięczny, gdyby nie mówiła pani nikomu, jak go przed chwilą nazwałem. - Nie przyszłoby mi to do głowy - zapewniła go Daisy, mając nadzieję, że Alec zdołał się w nocy porządnie wyspać. Została przy Jamesonie, gdy otwierał pozostałe drzwi. - Nic nie znaleźli? - Myślą, że znaleźli rączkę, do której był przyczepiony krzemień. Przynajmniej znaleźli coś, co przypomina zapasową rączkę od młotka geologicznego z kropelką odpowiedniego kleju w odpowiednim miejscu i czymś, co przypomina ślady krwi. Była w piwnicy, ale ich jest wszędzie pełno, tak w skamieniałościach, jak i w minerałach, wszędzie. Wszyscy ich używają, więc to nic nie znaczy. - I tak pewnie należała do doktora Pettigrewa. Pewnie nie ma na niej odcisków palców? - Ani jednego. - Nie znaleźli żadnego klucza uniwersalnego? - I pewnie nie znajdą - powiedział Jameson, wracając do policyjnej dyżurki. - Złodziej miał mnóstwo czasu, by się ich pozbyć, skoro od kradzieży klejnotów mogło minąć już parę tygodni. Ja osobiście uważam, że to się stało którejś nocy, kiedy doktor Pettigrew był na urlopie. On by najszybciej zauważył, że coś jest nie tak, ale po kilku dniach nieobecności mógł już nie zwrócić uwagi. To ma sens, co nie? - Jak najbardziej - powiedziała ciepło Daisy, opierając się o kontuar w kształcie litery L, podczas gdy sierżant otworzył klapkę i wszedł do swojego sanktuarium. Pomieszczenie miało niecałe pięć metrów kwadratowych, stykało się z frontową ścianą muzeum, a kolejną ścianę wypełniała przegroda. - Kiedy to było?
- Pierwsze dwa tygodnie lipca. Sprawdziłem. - Jameson przerzucił kartki ogromnego kalendarza, odwrócił go w stronę Daisy i coś jej pokazał. - Widzi pani? - Dwa miesiące temu. Pan Grange mówił, że mniej więcej tyle czasu minęło, odkąd po raz ostatni otwierano gabloty, prawda? Zgadza się. Założę się, że ma pan rację. Miał pan wtedy nocny dyżur? - Nie, panienko, nie miałem - powiedział z naciskiem Jameson. - Ani razu, choć niektórzy wymienili się dyżurami w ciągu tych dwóch tygodni, a ja od tego czasu miałem sporo nocnych dyżurów. Podróbki zostały znalezione na mojej zmianie, ale nikt nie może powiedzieć, że prawdziwe kamienie zostały skradzione, kiedy pełniłem dyżur. - Pamiętam, że pan Fletcher prosił o listę wszystkich policjantów pracujących w muzeum. Czy rozmawiał już ze wszystkimi? - Każdego przesłuchał już sierżant Tring, i nikt nie widział niczego podejrzanego. Oczywiście niektórzy nie zauważyliby nawet, gdyby wypchany mamut zamachał im trąbą przed nosem, o ile nikt nie zwróciłby im na to uwagi. Stary Wescott - ale on przeszedł już na emeryturę, więc wcale nie zmyślam - on... - Na emeryturę? Kiedy? Sierżant Jameson ponownie zerknął w kalendarz. - Cóż, panienko, pod koniec lipca. A widzi pani. - Lepiej niech mi pan powie, co pan widzi? - zripostowała Daisy. Otworzył szufladę i wyciągnął stertę starych harmonogramów dyżurów. - Popatrzmy, o jest. W drugim tygodniu Wescott miał wieczorną zmianę, aż do drugiej nad ranem. A tak się składa, że wiem, że sierżant, który pełnił wtedy dyżur, wysyłał go zazwyczaj na górę i nie spodziewał się go z powrotem aż do
końca zmiany. Ale jak już mówiłem, panienko, staruszek niczego by nie zauważył, nawet gdyby miał to pod samym nosem. - Czy ktokolwiek wspomniał o nim panu Tringowi? Czy ktoś powiedział panu Fletcherowi, że doktor Pettigrew był w lipcu na urlopie? - Tego nie wiem, panienko - powiedział ostrożnie Jameson. - Pewnie tak. - Czy pan Fletcher jest teraz w muzeum? - zapytała Daisy. - Nie sądzę. Sierżant Wiłby, którego właśnie zastąpiłem, powiedziałby mi o tym. - Nie wie pan, czy... - zaczęła Daisy. - Tak, panienko - powiedział głośno Jameson, prostując się. - Może pani wejść wszędzie poniżej drugiego piętra, z wyjątkiem galerii mineralogii, która jest zamknięta. - Dziękuję, sierżancie. Odwracając się, ujrzała zbliżającego się posterunkowego. Jameson nie chciał, by podwładny przyłapał go na pogawędkach. Był pomocny, ale nie był zbyt mocno zaangażowany w sprawę. Daisy wątpiła, by nieznany jej detektyw, inspektor Wotherspoon, zechciał wysłuchać jej pytań, szczególnie że był na nogach przez całą noc. Przyszła do muzeum, by dokończyć swój artykuł, upomniała samą siebie, kierując się w stronę wschodniego skrzydła. Wokół kręciło się niewielu zwiedzających, a w galerii skamieniałości ssaków zastała tylko jednorękiego portiera. - Dzień dobry, sierżancie Hamm - rzuciła na powitanie. - Dzień dobry, panienko. Sprowadzę jutro szarańczę do twego kraju, która napełni domy twoje i zniszczy wszelkie drzewa. - Naprawdę?
- Tak, panienko. Wiedzą, że nie mogą wejść do galerii mineralogii aż do jutra. Ale i tak będą się tu kręcić, robić zdjęcia bramie galerii i łazić tędy do parejazaura. - Aha, prasa - Daisy nagle doznała olśnienia. - I ciekawscy - dodał Hamm, przechodząc z cytatów z Biblii na rzecz amerykańskiego slangu. - Ale silny zachodni wiatr wrzuci ich do Morza Czerwonego. Daisy nie wiedziała, co odpowiedzieć na tak poważne oświadczenie, zapytała więc: - Nie wie pan, czy pan Witt jest dostępny? - O ile wiem, jest w swoim gabinecie. Proszę poprosić Wilfa Atkinsa z dinozaurów, żeby do niego zapukał. Niech pani powie Wilfowi, że ja go o to proszę. Daisy podziękowała mu i ruszyła przez hol, w którym była z doktorem Woodwardem, kiedy Pettigrew został zabity. Gdy dotarła do galerii gadów, z ulgą zauważyła, że resztki parejazaura były zakryte pokrowcami. Mummery właśnie podnosił jeden z rogów, by zajrzeć do środka. Słysząc kroki Daisy, puścił materiał i odwrócił się na pięcie. - Ach, to pani, panno Dalrymple - powiedział ponuro. Wciąż nie mam pojęcia, czy da się go naprawić. To skandal, nie chcą mi nawet powiedzieć, kiedy oddadzą mi połamane kości. Mogłaby pani porozmawiać z tym swoim inspektorem naczelnym... - Moim inspektorem naczelnym? - Nie jest pani zaręczona z panem Fletcherem? Zrozumiałem... - Właściwie to jestem - powiedziała nieco rozgniewana Daisy. - Ale nie mam pojęcia, skąd pan o tym wie. - Ktoś mi powiedział - odparł Mummery, niedbale machając ręką, po czym dodał poirytowanym głosem: - Czy on zdaje sobie sprawę, że ze skamieniałościami należy
obchodzić się wyjątkowo ostrożnie i nie należy ich zbyt często dotykać? - Jestem pewna, że tak, i z pewnością przekazał odpowiednie instrukcje. - Mam taką nadzieję, choć nie wierzę w jego zrozumienie, skoro wczoraj kazał swoim ludziom przeszukać mój dom. Klejnoty! Co mnie obchodzą klejnoty po tym, co się stało? Ostrożnie wygładził materiał zakrywający masywne ramię gada. Było oczywiste, że mówił o losie parejazaura, a nie Pettigrewa. Czując, że traci do niego cierpliwość, Daisy przeprosiła go i ruszyła do galerii dinozaurów. Na końcu czterdziestopięciometrowego pomieszczenia odgrodzono liną sporą przestrzeń. Nieopodal stał Atkins w swoim ciemnozielonym mundurze i czemuś się przyglądał. Za barierką stało kilku mężczyzn, wpatrujących się w coś, co leżało na ziemi. Daisy czuła, że serce podeszło jej do gardła. Kolejne ciało? Nie, rozmawiali spokojnie. Rozpoznała wysoką, tyczkowatą postać Steadmana, dzisiaj w białym fartuchu. Trzej mężczyźni byli w koszulach bez marynarek, a piąty w niebieskim garniturze. Podchodząc bliżej, ujrzała za nimi drewnianą, półtorametrową skrzynię. Sądząc po leżących na podłodze trocinach i młotku w ręku jednego z mężczyzn, skrzynia została świeżo skonstruowana. Na podłodze między nimi leżał przedmiot ich zainteresowania - kawałek półmetrowego metalu o dziwnym kształcie. Portier podszedł do Daisy. - Dzień dobry, panienko. W czym mogę pomóc? - Miałam pana prosić, by poszukał pan dla mnie pana Witta, ale proszę mi powiedzieć, co tu się dzieje?
Słysząc ich głosy, Steadman odwrócił głowę. Jego szczupłe policzki były zaróżowione, a oczy lśniły z nerwowego podniecenia. - Panna Dalrymple - powitał ją - to może być dla pani interesujące. Właśnie zaczynam montować szkielet. - Z przyjemnością to zobaczę - zapewniła go. - Chciałbym pani przedstawić pana Willisa O'Briena. Pan O'Brien przyjechał do nas z Hollywood. Będzie odpowiadał za dinozaury w filmie Zaginiony świat. Zna pani to opowiadanie Conan Doyle'a? To będzie amerykański film, ale częściowo rozgrywający się w Londynie. Pan O'Brien przyjechał z reżyserem, panem Hoytem. Patrząc na podekscytowaną minę Steadmana, wydawał się równie skory, by załapać się do „filmów", jak każda nastoletnia dziewczyna. - Robiłem już kiedyś dinozaury - poinformował Daisy Amerykanin. - Może widziała pani Ducha z nawiedzonych gór? Ale pan Hoyt chce, by były bardzo realistyczne, więc pomyślałem, że zobaczę, jak składa się prawdziwy szkielet, zanim dam Delgado, mojemu modelarzowi, wolną rękę. - To doskonały pomysł. - Daisy wyjęła notes. - Piszę artykuł na temat pracy naukowej muzeum. Jak się nazywa ten dinozaur, panie Steadman? - Saltopus. Jest niewielki, ma zaledwie pół metra wysokości. Został znaleziony w Szkocji, ale to pewien Niemiec, von Huene, go zbadał i nazwał, w tysiąc dziewięćset dziesiątym roku. W czasie wojny został zapomniany. Ostatnio zacząłem nad nim pracować. Brakuje czaszki, ale reszta przypomina skleromochla, więc robiłem już kiedyś podobną głowę. Nie skończyłem wprawdzie pozostałych brakujących kości. Ale ten szkielet najbardziej nadaje się do złożenia z tych, które mam, więc kiedy pan O'Brien poprosił...
Kiedy rozmawiali, pozostali mężczyźni wyciągnęli zza cokołu dwie wysokie drabiny i je rozstawili. Dwóch mężczyzn weszło na schody, a trzeci podał im metalową ramę. Postawili ją na skrzyni i ustawili na środku. - Może być, panie Steadman? - zapytał jeden z nich. - Tak jest dobrze? Steadman odwrócił się, wyciągając plik papierów z głębokiej kieszeni laboratoryjnego fartucha. Daisy szybko straciła zainteresowanie dokładnym umiejscowieniem konstrukcji. Zastanawiała się, czy byłoby niegrzecznie z jej strony, gdyby poszła porozmawiać z Wittem i wróciła później, kiedy nagle zjawił się doktor Smith Woodward. Przywitał się z nią w typowy dla siebie roztargniony sposób i poszedł porozmawiać ze Steadmanem o saltopusie i skleromochlu, którego sam nazwał. Po jakimś czasie rozmowa zrobiła się zbyt naukowa dla Daisy. - Przepraszam - powiedziała ostrożnie, nie chcąc im przeszkadzać. Nie chciała też zostać ani znikać bez słowa. Pójdę porozmawiać z panem Wittem. Wrócę, kiedy zacznie pan składać kości, panie Steadman. - Moja droga - powiedział Smith Woodward - jeśli pani pozwoli, otworzę pani drzwi. - Idąc na koniec galerii, zaczął szukać czegoś w kieszeniach - O rety, chyba znowu zapodziałem gdzieś klucze. Ciekawe, gdzie je tym razem zostawiłem? - Odwrócił się, niepewnie rozglądając się wokół. - Niech się pan nie martwi - powiedział uprzejmie sierżant Atkins. - Na pewno się znajdą. Ja panienkę wpuszczę. - Czy on często gubi klucze? - zapytała cicho Daisy. - Na okrągło. Najczęściej znajdują się na jego biurku albo w jakimś zamku. - Wyciągnął własny brzęczący pęk kluczy. - Wszyscy macie tego sporo do noszenia.
- Dobrze, że nie więcej. Większość drzwi ma takie same zamki. Ten klucz, którego teraz używam, nie otworzyłby gabinetu doktora Woodwarda, ale otwiera na przykład biblioteki. A ten otwiera drzwi do gabinetów wszystkich kustoszy. Każdy z nas ma przy sobie tylko te klucze, których potrzebuje. Inaczej nie moglibyśmy się ruszyć. Proszę, panienko. Daisy weszła do prywatnych pracowni, czyli szerokiego korytarza wypełnionego biurkami, regałami z książkami, szafkami i krzesłami. Po jednej stronie były drzwi, które prowadziły do biblioteki głównej, przeróżnych galerii i pracowni, łączącej się z biblioteką geologiczną. Większość światła wpadała przez okna dachowe, ale naprzeciwko każdych drzwi były okna wychodzące na Budynek z Duchami i Imperial College of Science (Imperial College London (właśc. The Imperial College of Science, Technology and Medicine) to publiczny uniwersytet w Londynie. Specjalizuje się w badaniach oraz kształceniu w dziedzinie nauki, inżynierii oraz medycyny [przyp. tłum.].). Kurator działu skamieniałości ssaków miał dla siebie całe okno w czymś na kształt osobnego boksu otoczonego półkami na książki. Siedział przy biurku, studiując powiększony rysunek czworonożnego szkieletu, z naszkicowanym konturem zwierzęcia i powiększonym rzutem poszczególnych kości. - Nie chciałabym panu przeszkadzać, panie Witt powiedziała niezbyt szczerze Daisy. Podniósł wzrok i uśmiechnął się. - Nic nie szkodzi, panno Dalrymple. Kolejny prehistoryczny koń. - Proszę mi o tym opowiedzieć. Któregoś dnia samochody pewnie zastąpią konie, ale na razie ludzie się nimi interesują.
Witt doskonale potrafił dopasować swój wykład do widowni. Przekazał Daisy dokładnie te szczegóły, których oczekiwała, i zrobiła masę notatek. - Mogę dać pani serię szkiców, od eohippusa aż do konia współczesnego - zaproponował. - Będę wdzięczny, gdyby miała pani na nie oko i je później zwróciła, ale jeśli pani wydawca je zgubi, to też nie będzie koniec świata. Jeździ pani konno? - Kiedyś jeździłam. Wychowałam się w Gloucestershire. - Fairacres - powiedział ku jej zdumieniu Witt. - Znałem trochę pani brata. Ja... eee... Fletcher wydaje się sympatycznym gościem. Daisy, zrezygnowana, zdała sobie sprawę, że jeśli Mummery wiedział o jej narzeczonym, to pozostali również. - Bo tak jest - powiedziała stanowczo - i jest bardzo dobrym detektywem. - Przyszedł wczoraj wieczorem do mojego mieszkania, szukając skradzionych klejnotów. Pewnie uważa, że między kradzieżą a morderstwem Pettigrewa jest jakiś związek, prawda? - Nie konsultuje ze mną swoich przemyśleń - powiedziała wymijająco Daisy. Ironiczne spojrzenie Witta mówiło jej, że przejrzał ją na wylot. - Oczywiście niczego nie znalazł, choć zdaję sobie sprawę, że to go nie przekonało o mojej niewinności. Nie mam pojęcia, jakim cudem skradziono kamienie, ale jestem jedną z co najmniej pół tuzina osób, które mogły zabić Pettigrewa. Tylko po co? - Policja nie musi udowadniać motywu, choć to się oczywiście przydaje w sądzie.
- Nie musi? - Witt wzruszył ramionami. - Cóż, facet był upierdliwy, ale na szczęście nie widywałem się z nim zbyt często. - Nawet w sprawie tych krzemieni? - Aha, a więc o to Fletcherowi chodzi? Przyznaję, Pettigrew naprzykrzał się z tymi krzemieniami. Jednak ja nie jestem ekspertem w tej dziedzinie. Zawsze kierowałem Pettigrewa do ffinch - Browna. To on ponosił ryzyko. I był tu, kiedy Pettigrew zmarł. - Myśli pan, że martwił się wyzwaniem rzuconym przez Pettigrewa? Tą historią z rozpoznaniem świeżo zrobionego krzesiwa? Witt uśmiechnął się. - Choć chętnie odwróciłbym od siebie podejrzenia i skierował je na ffinch - Browna, który też potrafi być nieznośny, muszę przyznać, iż jest na tyle kompetentny, by odróżnić przedmiot zrobiony rękoma Pettigrewa. Było to równie wymijające, jak wcześniejsze słowa Daisy. Witt był na tyle bystry, by zdawać sobie sprawę, że jego słowa wcale nie wykluczały ffinch - Browna, niezależnie od tego, jakim był fachowcem. Może próbował w zawoalowany sposób skierować podejrzenie na antropologa? Czując, że zaczyna krążyć w kółko, Daisy zdecydowała, że słowa Witta nie były zbyt pomocne. - To, co pan robił dla pana ffinch - Browna, musiało przysporzyć panu sporo dodatkowej pracy - powiedziała, trzymając w gotowości długopis, jakby miała zamiar wrócić do artykułu. - Czy pan i pańscy koledzy często pracujecie po godzinach? - Tylko wtedy, gdy planujemy morderstwo - zaśmiał się Witt. Daisy skrzywiła się. - Przepraszam! To zależy - wiem, że to niezbyt pomocna odpowiedź, ale tak jest. Nie można zajść zbyt daleko w muzealnej hierarchii, jeśli nie jest się
gotowym na pracę po godzinach. A wielu nie jest na to gotowych, są więc asystenci i pomocnicy, którzy nigdy nie awansują z pozycji urzędników służby cywilnej. - A zatem kuratorzy są z definicji bardziej zaangażowani i gotowi zostawać po godzinach? - Mniej więcej. Czasami, pod koniec dnia, okazuje się, że człowiek jest tak zaangażowany w coś fascynującego, że nie chce tego zostawiać. Czasami pojawia się coś, co po prostu trzeba zrobić na czas. W ludzkim rozumieniu czasu, nie geologicznym. Daisy roześmiała się. - Całe szczęście, że nie żyjemy zgodnie z czasem geologicznym. Niech pan sobie tylko wyobrazi, gdy ktoś mówi: „Chyba poczekam na koniec epoki lodowcowej, zanim wyprowadzę psa na spacer". A więc zaangażowani pracownicy Departamentu Geologii często zostają po godzinach. - Zapisała to w swoim notesie. - Nie obrażę się, jeśli napisze to pani w swoim artykule powiedział z uśmiechem Witt. - Doktor Smith Woodward jest wymagający wobec swoich ludzi. Oczywiście to zależy od indywidualnej sytuacji. Ja na przykład często mam wieczorem spotkania. Steadman ma beznadziejne życie prywatne, więc często zostaje do późna - tu zawsze jest coś ciekawego do zrobienia, ale przyjmuje też sporo zaproszeń na wykłady. Ludzie lubią dinozaury. Z drugiej strony, Ruddlestone ma dużą rodzinę potrzebującą jego obecności, więc rzadko zostaje po godzinach. - Pan Ruddlestone ma liczną rodzinę? - O tak. Nie potrafię powiedzieć, ile ma dzieci. Rzadko o tym mówi. Szkoda, że był tu akurat wtedy, gdy Pettigrew... Chyba że... Nie, to nie mógł być Ruddlestone! Proszę zapomnieć, że to powiedziałem. Poza tym wtedy nie było tak późno, prawda?
- Nie - przyznała Daisy. - Ale na tyle późno, że większość ludzi zdążyła już wyjść, więc Fletcher ma ułatwione zadanie - powiedział cierpko Witt. - O rety, nie możemy przestać o tym mówić, prawda? Co jeszcze chce pani wiedzieć na temat mojej pracy? Zerkając w swoje notatki, Daisy powiedziała: - Te informacje o koniach w zupełności wystarczą. Dziękuję. - Jasne. Dam pani jeszcze te rysunki. Proszę. - Kapitalnie. Dzięki! - Z przyjemnością odpowiem na dalsze pytania, panno Dalrymple, a jeśli pani już żadnych nie ma, pani narzeczony z pewnością będzie je miał! Otworzył jej najbliższe drzwi i weszła do galerii głowonogów. Przechodząc przez salę, niechętnie zrobiła parę notatek. Wciąż nie mogła wzbudzić w sobie entuzjazmu dla prymitywnych kałamarnic i ośmiornic. W połowie drogi znajdował się łuk do galerii dinozaurów. Jeśli mordercą był Mummery, musiał przejść tędy do biblioteki głównej. Daisy przeszła pod łukiem. Po lewej stronie dostrzegła czaszkę megalozaura. Wyobraziła sobie zgromadzone wokół dzieci, małą Katy kierującą się do wyjścia, panią Ditchley, która nagle zauważyła jej odejście. Dzieci z pewnością zerknęłyby w stronę siostry, odwracając na chwilę wzrok od potwora. Ale ta właśnie chwila zbiegła się z morderstwem, więc morderca nie mógł jej wykorzystać, chyba że był sprinterem, a Mummery nie wyglądał na sprintera. Próba przejścia przez galerię, w której stała rodzina, była w najlepszym wypadku ryzykowna, żeby nie powiedzieć lekkomyślna. A może nie? Mummery mógł spokojnie dotrzeć do łuku, kiedy pani Ditchley dołączyła do Daisy, a dzieci
zgromadziły się pod dalszym łukiem, skupione na rozgrywającym się przed nimi dramacie. Alec z pewnością już na to wpadł, westchnęła Daisy. Mummery wciąż był na jego liście, inaczej nie kazałby wczoraj wieczorem przeszukać jego domu. Odwróciła się w prawo. Wokół barierki otaczającej nowy eksponat pana Steadmana zgromadziło się kilkoro gapiów. Za barierką ustawiono stół na kozłach, a robotników zastąpił ubrany w biały fartuch asystent techniczny. Steadman i O'Brien nachylali się nad stolikiem. Za nimi, otoczony wysokimi drabinami, wznosił się cokół z żelazną ramą na górze, niczym niezrozumiała współczesna rzeźba. Sierżant Atkins nie spuszczał oka z gapiów. - Ten cokół jest dość wysoki, prawda? - zagadnęła go Daisy. - Dzieciaki - odpowiedział krótko. - Jak tylko mają okazję, zabierają mniejszym okazom kości ogonowe. A ja nie mogę być wszędzie. Proszę, panienko. - Przesunął jeden ze słupków, do których była przywiązana lina. Zatrzymując kogoś, kto chciał pójść w jej ślady, rzucił imponującym tonem: - Prasa! Na stole Daisy ujrzała kilka kartek papieru przedstawiających szkice kości, rozłożonych wokół dużej, płytkiej, drewnianej tacy. Same kości leżały na tacy, starannie ułożone w kształt stworzenia przypominającego kangura. Daisy zastanawiała się, ile osób dostrzegłoby różnicę, gdyby to faktycznie był szkielet kangura. Podobnie jak w przypadku gipsowego odlewu diplodoka z pomylonymi łapami, piękno było pojęciem względnym. Steadman tłumaczył O'Brienowi, w jaki sposób zbieranina kości zamieniała się w diagram prawdopodobnego szkieletu nieznanego dotąd zwierzęcia. Daisy zaczęła robić notatki, wdzięczna za to, że rozmawiał z laikiem.
Wyjaśniał, w jaki sposób żebra i kręgi szyjne układały się w logiczną całość. - Kiedy już wiemy, jak poszczególne części się łączą, opieramy się na porównaniach i analogii - ciągnął. - Saltopus w dużym stopniu przypomina kangura. Zakładamy, że siadał na tylnych łapach, z przednimi łapami w powietrzu, i skakał do przodu, używając wszystkich łap, by nabrać prędkości. Stąd jego nazwa. - He? - powiedział O'Brien. - Przepraszam! To z łaciny, oznacza „skaczące stopy". - Jak ośmiornica (Po ang. octopus [przyp. tłum.].) powiedziała Daisy. - Zgadza się! - A platypus? - zapytała mniej pewnie Daisy. - Płaskie stopy - uprzejmie potwierdził Steadman. - No tak, plat to po francusku „płaski". - Choć nie znała łaciny i nauk ścisłych, doskonale znała francuski. - A sauter oznacza „skakać". - Skaczące stopy. - Steadman powrócił do tematu. - Dlatego wybraliśmy tę właśnie pozycję. Chociaż nie mamy pewności. Tak naprawdę, równie dobrze mógł biegać na palcach. Gdy chodziło o jego ukochane dinozaury, potrafił być szczery do bólu. Ale to, czy był równie uczciwy w przypadku kolekcji z innych muzealnych działów, na przykład mineralogii, było zupełnie inną sprawą. Daisy słuchała przez chwilę, gdy Steadman mówił o różnych sposobach stawiania szkieletów. Bardzo ostrożnie zaczął wiązać ze sobą dwa kawałki kręgosłupa, ale najwyraźniej zapowiadał się żmudny proces, nawet w przypadku tak niewielkiego zwierzęcia. Daisy zdecydowała, że ma dość materiałów, choć zamierzała wrócić później, by sprawdzić postępy.
Tak naprawdę chciała z nim porozmawiać, by dowiedzieć się, co miał do powiedzenia na temat morderstwa i kradzieży. Jednak nie było na to szans, gdy saltopus był montowany na oczach zafascynowanej publiczności. Nie licząc ffinch - Browna, który był poza jej zasięgiem, jedynym podejrzanym o morderstwo, z którym rano nie miała okazji porozmawiać, był Ruddlestone. Chociaż prawdę mówiąc, z Rudolfem Maximilianem nie zamieniła więcej słów niż ze Steadmanem, a pewnie zdążył już opuścić muzeum. Do diabła! Powinna go była wcześniej poszukać. Znalezienie wymówki, by spotkać się z Ruddlestonem, wcale nie było łatwe, ponieważ Daisy już z nim rozmawiała, zbierając materiały do drugiego artykułu. Po chwili przypomniała sobie, że podsłuchała, jak mówił Tomowi Tringowi o specjalnych kolekcjach paleontologicznych. Nie pytała o nie wcześniej, a aspekt historyczny mógł być ciekawym urozmaiceniem. Nie musiała się przyznawać, skąd o nich wiedziała. Najpierw poszła do galerii kolekcji specjalnych, by przygotować pytania. Żeby tam dojść, musiała wejść do galerii gadów. Przy parejazaurze stało dwóch mężczyzn z aparatami w rękach, którzy wykłócali się z Harrym Bostonem, portierem z galerii gadów, by odsłonił pokrowiec, bo chcieli zrobić zdjęcia. Prawdziwi przedstawiciele prasy, pomyślała Daisy, zwiastujący jutrzejszą plagę szarańczy. Odwróciła się w drugą stronę. W ostatniej galerii znalazła jednego z asystentów Ruddlestone'a, którego miała już okazję poznać. Hartbottle, zarośnięty młody człowiek w okularach, przeglądał wypełnione okazami gabloty i szuflady, sprawdzając je z wyblakłą listą w grubej oprawie.
- Sprawdza pan, czy złodziej klejnotów czegoś sobie nie zabrał? - zapytała Daisy. Hartbottle uśmiechnął się. - Gdzie tam! Nie, pan Ruddlestone znalazł jakieś niezgodności i zdecydował, że nadszedł czas, by sprawdzić katalog. Gdyby Ruddlestone był złodziejem i mordercą, z pewnością nie zawracałby sobie teraz głowy nieścisłościami w jakimś zamierzchłym katalogu! - Wie pan może, gdzie on jest? Mam do niego kilka pytań. - Obawiam się, że w tej chwili jest zajęty w swoim gabinecie, panno Dalrymple. Rozmawia z pewnym dżentelmenem, który przyniósł jakieś skamieniałości, które chce nam sprzedać. Może ja będę mógł pani pomóc? - Nie chciałabym odrywać pana od pracy. - Chętnie się trochę rozerwę. Zapowiada się sporo pracy, a policjanci wszystko poprzestawiali, co niestety nie ułatwia mi sprawy. A propos, to pani znalazła ciało Pettigrewa, prawda? I była pani przy tym, kiedy odkryto, że kamienie zaginęły. Pani to ma szczęście! - Szczęście! - powtórzyła w zdumieniu Daisy, unosząc do góry brwi. - Mnie nigdy nie przytrafia się nic ciekawego - żalił się Hartbottle. - Jedyne, co mi się przytrafiło, to to, że zostałem wczoraj przeszukany, zanim poszedłem do domu, podobnie jak wszyscy w muzeum. Nie wiem, po co to robili. Złodziej jest zbyt przebiegły, by próbować wynieść wczoraj łupy, kiedy wokół kręciły się tabuny policji. Daisy nie wiedziała o tej rewizji. No tak, to było logiczne. Przeszukanie muzeum nie miałoby sensu, gdyby Alec pozwolił złodziejowi wyjść z klejnotami w kieszeniach.
- Domyślam się, że nic nie znaleziono - powiedziała inaczej wszyscy by o tym mówili. Ma pan jakiś pomysł, kto to mógł zrobić? - Doktor Pettigrew - powiedział bez zastanowienia. - Nie miałby z tym większego problemu. Był w zmowie z wielkim księciem Zakarpacia, a ich kłótnie były jedynie zmyłką. Wielki książę go zabił, ponieważ Pettigrew nie chciał mu oddać rubinu. - To ma sens - przyznała Daisy. Miała do siebie żal, że nie przemyślała tego, co sama zasugerowała Alecowi, że Pettigrew mógł być złodziejem. - Wszyscy tak myślą - zapewnił ją Hartbottle z nutą agresji w głosie. - Bo to oznaczałoby, że pozostali pracownicy muzeum nie są w to wplątani. Westchnął. - Tak. Chyba mamy już dość tego całego zamieszania. Ale jednego jestem pewien: Ruddlestone z pewnością nie jest mordercą. Dobrze, chyba powinienem odpowiedzieć na pani pytania, jeśli dam radę, i wrócę do pracy. Według Daisy Hartbottle wiedział wystarczająco dużo na temat wczesnych kolekcjonerów i o wiele za dużo na temat ich kolekcji. Jej umysł był już syty, ale ciało głodne (ominęło ją drugie śniadanie). Zostawiła więc asystenta, by uporządkował przed lunchem kolejną szufladę, i udała się na poszukiwanie pożywienia. Jutro rano zajmie się działem entomologii, której kustosz, jak zdążyła się dowiedzieć, nazywany był Robalem, i na tym zakończy zbieranie materiałów do artykułu. Gdy zaś chodziło o śledztwo, czuła, że nie posunęła się wiele do przodu.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Nie zbaczając zbytnio z drogi, Daisy mogła ominąć kącik z parejazaurem, i tak też zrobiła. Przechodziła właśnie przez galerię skamieniałości ssaków, z głową zaprzątniętą jedzeniem, kiedy ujrzała Rudolfa Maximiliana, czającego się naprawdę nie było na to innego słowa - przy groźnie wyglądającym niedźwiedziu jaskiniowym. Książę wyglądał podejrzanie, ale zarazem smutno. - Witam - powiedziała Daisy. - Myślałam, że pan już dawno przepadł. - Bitte? - Ja... Nieważne. Pozwolili panu pomóc w poszukiwaniach? - Nie. Teraz poszukiwanie skończone, a mój rubin nieznaleziony. Ale to nie były dobre poszukiwania! - Co pan ma na myśli? - Widzi pani! - krzyknął wielki książę, wymachując rękoma. - Widzi pani te wszystkie zwierzęta. Daisy przyjrzała się niedźwiedziowi jaskiniowemu, który nie wyglądał zbyt przyjaźnie, i stojącemu za nim tygrysowi szablozębnemu, który posłał jej zdecydowanie wrogie spojrzenie. - A w całym muzeum, ile jest tych zwierząt! - Całe mnóstwo - przyznała obojętnie. - W końcu po to jest właśnie muzeum. Przede wszystkim. - Nie sprawdzili w środku zwierząt. Wchodzi złodziej z moim rubinem, wycina w zwierzęciu dziurę - tutaj, gdzie nic nie widać, wkłada mój rubin i zaszywa. O tak. - Rozchylając grube futro niedźwiedzia (pożyczone od niedźwiedzia grizzly) w miejscu niegodnym opisania, popchnął je w nieprzyzwoity sposób, wskazując na szew. - To chyba możliwe - powiedziała z powątpiewaniem Daisy.
- To im mówiłem, ale oni nie chcą otworzyć zwierząt do pocięcia. - Kiedy zaczynał się ekscytować, jego niepewny angielski robił się jeszcze mniej zrozumiały. - Oni nie pozwolić mi otworzyć zwierzęta do pocięcia. Daisy próbowała sobie wyobrazić deszcz puchu powstały po wypatroszeniu niedźwiedzia jaskiniowego, nie wspominając już o mamucie. - Naprawdę nie mogą tego zrobić - próbowała go uspokoić. - Gdybym moją szablę miał, zrobiłbym to! - Rudolf stanął w pełnej gotowości do walki. - Pójdę teraz, moją szablę wziąć. - Na litość boską, niech pan tego nie robi! Naprawdę nie wierzę, by rubin mógł być ukryty w którymś z tych zwierząt. Ciężko byłoby zaszyć futro na tyle dobrze, i to w pośpiechu, by zdało egzamin. Spojrzał na nią ze skonsternowaną miną. - Bitte? - By mogli to przeoczyć, ci którzy szukają - wyjaśniła. Zajęłoby to mnóstwo czasu, a policyjna dyżurka jest tuż za rogiem, mimo że kontuar zwrócony jest w drugą stronę. Złodziej jest zbyt sprytny, by aż tak ryzykować. I niech pan tylko pomyśli, jak trudno byłoby wydostać kamienie z tego całego puchu! Tak czy siak, pewnie już dawno zostały sprzedane. Tak naprawdę to do tego czasu w Scotland Yardzie mógł się już zjawić jubiler, gotowy zidentyfikować szubrawca. Alec, wierząc, że uda mu się powiązać go również z morderstwem, nie będzie się spieszył z aresztowaniem, więc Daisy nadal nie będzie miała o niczym pojęcia, a jej hipotezy będą oparte na fałszywych przesłankach... Chyba że udałoby się jej wyciągnąć od niego jakieś informacje, a to z kolei zależało od tego, czy będzie miała okazję z nim porozmawiać.
Po raz pierwszy nie brała bezpośredniego udziału w śledztwie i doprowadzało ją to do szału. - Nigdy więcej mojego rubinu nie zobaczę - jęczał wielki książę. - Nigdy więcej mojego kraju nie zobaczę. - Niech się pan rozchmurzy - powiedziała Daisy. - Jadł pan już lunch? Świat będzie wyglądał dużo lepiej, kiedy pan coś przekąsi. Zajrzyjmy na górę do kafeterii. Wielki książę westchnął z głębi swojej udręczonej słowiańsko - germańskiej duszy. - Miejscem odpowiednim dla pięknej młodej damy jest Ritz - powiedział - ale tego nie mogę. Kanapkę dla pani kupię. Piękna młoda dama z wdzięcznością przyjęła propozycję. Przy lunchu rozmawiali o Zakarpaciu. Historia regionu wydawała się bardzo burzliwa. W różnych okresach kraina znajdowała się pod hegemonią Polski, Litwy, Rosji, Bułgarii, Węgier, Prus, Turcji, Rumunii i Austrii, zawsze zachowując resztki niezależności, ponieważ tak naprawdę nikt jej nie chciał. Słuchając opisu księcia, Daisy zaczynała rozumieć dlaczego. Nie rozumiała natomiast, dlaczego Rudolf Maximilian oczekiwał, iż uciśnieni chłopi powstaną i przywrócą na tron dawnych władców (czy na czym tam wielcy książęta zasiadali). Wydawali się dalecy od tego, by obalić bolszewickich najeźdźców, i przyjęli ich pewnie z otwartymi rękoma. Taktownie nie wspomniała o tym nieszczęśliwemu młodzieńcowi. Prawdopodobnie nie uda mu się odzyskać rubinu, ale jeśli tak się stanie, miała tylko nadzieję, że zachowa resztki rozsądku, by wykorzystać środki i urządzić sobie i swojej rodzinie wygodne życie na obczyźnie. Wydawało się jednak coraz mniej prawdopodobne, by mógł być złodziejem. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę to, że w każdej chwili gotów był zaatakować bezbronnego
niedźwiedzia, mógł być potencjalnym mordercą. To nie musiał być jeden i ten sam człowiek, upomniała siebie Daisy. Tak jak mówił Alec, przypadki się zdarzają. Po lunchu wróciła do galerii dinozaurów, by sprawdzić, co działo się ze saltopusem. Niewiele, stwierdziła. Niepodzielną uwagę Steadmana i jego asystenta zajmowało kilka centymetrów kręgosłupa. O'Briena nigdzie nie było. Wokół barierki zgromadziło się parę osób, z których część odchodziła, część przychodziła. - Dużo pani nie straci, jeśli wróci pani jutro - powiedział sierżant Atkins. - Będą nad tym siedzieć dobrych kilka dni. Daisy wróciła do domu, żeby przepisać notatki. Alec spędził frustrujący poranek. Przesłuchał sześciu kierowników z banków czterech kuratorów plus wielkiego księcia i ffinch - Browna. Pięciu z nich odmówiło jakiegokolwiek komentarza, poza tym, że ich klienci byli wypłacalni i nie dokonali żadnych nadzwyczajnych transakcji, które zwróciłyby ich uwagę. Tylko bankier Ruddlestone'a był bardziej rozmowny, ale również nie zgłosił niczego nadzwyczajnego. Ruddlestone żył zgodnie ze swoimi dochodami. Całkiem niedawno otrzymał spory spadek lub wygrał pokaźną sumę na wyścigach i - o ile kierownik dobrze wiedział - nie był zadłużony. O ile dobrze wiedział - w tym właśnie tkwił problem. Każdy z tej szóstki mógł mieć rachunek w innym banku czy nawet na poczcie, i mógł go wyczyścić, by zapłacić za podróbki. Kiedy rachunek zamknięto, wszelkie związane z nim dokumenty mogły zostać zniszczone, nie zostawiając żadnych śladów, poza nieznanym bankiem. Powiadomienie wszystkich możliwych instytucji finansowych wymagałoby olbrzymiej pracy, a i tak mogło okazać się bezowocne. Podkomisarz nie widział nawet powodu, by wydać nakaz, który zmusiłby kierowników
banków do ujawnienia sekretów swoich klientów, o ile takie były. - Nie widzę powodu, by skupiać się na tej konkretnej szóstce spośród wszystkich ewentualnych podejrzanych zauważył - poza tym, że być może mają coś wspólnego z morderstwem. Przepraszam, Fletcher, ale potrzebujesz więcej dowodów. Alec był w kropce. Wrócił do biura, gdzie zastał Toma przeglądającego stertę raportów. - Nic nie ma, szefie. Co teraz? - Najlepiej by było, gdyby zgłosił się do nas jakiś jubiler lub paser. Chyba spotkam się z kierownikami banków Grange'a i Randella, choć nie spodziewam się zbyt wiele. Potem raz jeszcze z wszystkimi porozmawiamy, i chcę się lepiej rozejrzeć po muzeum. - Chce pan, żebyśmy sami je przeszukali, szefie? krzyknął oburzonym głosem Tom. - Na Boga, nie! Chcę się przyjrzeć miejscom zbrodni, w jaki sposób można się przemieszczać, co skąd widać. Plany są pomocne, ale muszę raz jeszcze na to spojrzeć. Obawiam się, że potem spędzimy cały wieczór na czytaniu raportów, by mieć pewność, że niczego nie przeoczyliśmy. Tom, obiecuję, że kiedy to się skończy, dam ci kilka dni wolnego, nawet jeśli połowa mieszkańców Londynu zostanie w tym czasie pomordowana. - Żonka na pewno się ucieszy - przyznał Tom. A Alec może będzie mógł się ożenić. Wtedy wracałby do domu do Daisy, nawet jeśli będzie pracował osiemnaście godzin na dobę, siedem dni w tygodniu. Tego wieczoru zadzwonił do niej z biura. - Pracuje - oznajmiła Lucy, która odebrała telefon. - Nikt nie może jej przeszkadzać... z wyjątkiem ciebie. Poczekaj chwilę.
Daisy wydawała się zaaferowana. - Witaj, kochanie. Cieszę się, że zadzwoniłeś, bo chciałam ci coś powiedzieć. Czekaj, co to było? - Skoro nie pamiętasz, to pewnie nic ważnego, a ja też pracuję, kochanie. Na razie nie posunęliśmy się zbyt daleko, czuję, że stoimy w miejscu. Zadzwoniłem tylko po to, by usłyszeć twój głos. Skoro już go usłyszałem, lepiej pójdę sprawdzić, czym wymachuje Tom. Dobranoc, kochanie. - Dobranoc, skarbie. Mam nadzieję, że Tom coś znalazł. Ale Tom nic nie znalazł. Wzdychając, Alec sięgnął po kolejny raport. Cieszył się, że Daisy miała własną pracę i chciała ją kontynuować po ślubie. Przynajmniej uniknie narzekania, gdy on będzie pracował do późna, i będzie miała mniej czasu, by wtrącać się w jego sprawy. Kolejny dzień, piątek, był równie zabiegany i równie bezowocny. Sir Sidney Hamer wrócił do Londynu i nie był zachwycony, że obydwa przestępstwa dokonane w jego muzeum wciąż były nierozwiązane. Alec doszedł do wniosku, że odpoczynek przyda im się bardziej niż przeglądanie po raz kolejny tych samych raportów. O piątej wysłał swoich ludzi do domu. Kiedy sam jechał do domu, zatrzymał się w Queens Hall i kupił dwa bilety na wieczorny koncert. Uwertura Mendelssohna do Hebryd i symfonia Dworzaka Nowy Świat te były bezpieczne - a między nimi koncert fortepianowy młodego Rosjanina, Prokofiewa - ryzykowny, ale przy odrobinie szczęścia interesujący. Alec był pewien, że Daisy nie wyjdzie w trakcie koncertu. Pojechał do domu, by do niej zadzwonić. Zanim po nią przyjedzie o siódmej trzydzieści, będzie mógł spędzić trochę czasu z Belindą. Dziewczynka czekała na niego na schodach.
- Tatusiu, masz pilną wiadomość z pracy. Mówili, żebyś oddzwonił natychmiast! - Do dia... diaska! Dziękuję, skarbie. Pewien młody hebrajczyk przyprowadził do Centrali swojego dziadka. Staruszek był jubilerem. Być może miał informacje dotyczące kradzieży muzealnych klejnotów i chciał rozmawiać z detektywem prowadzącym sprawę, ale do zachodu słońca musiał wrócić do domu do Whitechapel, kiedy zaczynał się szabas. Alec stłumił jęk. I choć było to nie w porę, na to właśnie czekał. Poczuł dreszczyk emocji. - Już jadę. Powiedzcie im, że odwiozę ich potem do domu - odłożył słuchawkę i zerknął na zegarek. - Bel, skarbie, muszę zadzwonić do cioci Daisy. Bądź aniołem i poszukaj dla mnie jabłka i kawałka sera, coś, co będę mógł zjeść, kiedy będę prowadził. - Już się robi, tatusiu. - Kolejne z powiedzonek Daisy, które Belinda podłapała, pomyślał czule. - Albo dziś kogoś aresztuję - powiedział do Daisy - albo zabiorę cię na koncert, nawet jeśli uda nam się zobaczyć tylko drugą połowę. - Jasne. Powodzenia, kochanie. Belinda wróciła, trzymając owiniętą w chusteczkę foremkę do ciasta. Pocałował ją i matkę, która wyszła z salonu, i popędził do samochodu. Kładąc foremkę na fotelu pasażera, dodał gazu. Dwaj Żydzi czekali w pokoju przesłuchań. Alec z zadowoleniem stwierdził, że poczęstowano ich herbatą, choć staruszek swojej nie tknął. Walka o to, by uprzedzenia społeczeństwa nie wpływały na działania i opinie policji, nigdy się nie kończyła. - Inspektor naczelny, detektyw Fletcher - przedstawił się Alec. - Zajmuję się sprawą muzeum.
Młody człowiek skoczył na równe nogi. Niski, muskularny, w pełni zmobilizowany, miał na sobie idealnie dopasowany jasnoszary garnitur z taniego materiału, skrojony według zagranicznego kroju. Był ubrany w jasnoniebieską koszulę, a zamiast kołnierza i krawata na jego szyi znajdował się niebieski jedwabny fular. - Joe Goldman. - Jego akcent był typowy dla East Endu i nie miał w sobie śladu obcości. Alec uścisnął mu dłoń. - To jest mój zeyde, dziadek, Solomon Abramowitz. Ma panu coś do powiedzenia. Starszy mężczyzna miał na sobie tradycyjny gabardynowy płaszcz i czarny kapelusz. Gdyby nie to, mógłby uchodzić za bliźniaka doktora Bentwortha. Kolejny zgarbiony gnom w grubych okularach w złotych oprawkach, przez które niepewnym wzrokiem spozierał na Aleca. - Doceniam to, że pan przyszedł. Rozumiem, że ma pan informacje na temat klejnotów skradzionych z Muzeum Historii Naturalnej? - Tak mi się wydaje. - Powykręcane ręce Abramowitza miętosiły brudną kartkę papieru leżącą przed nim na stole. Ta lista - widziałem te kamienie. - Kupił je pan? - Nie, nie. Nie zajmuję się kupnem i sprzedażą. Ja je robię. Dla ludzi, którzy lubią dawać ładne prezenty, ale nie mają zbyt dużo pieniędzy. Dla ludzi, którzy muszą zastawić prawdziwe kamienie, a nie chcą, by ktokolwiek się o tym dowiedział. Dla pań, które boją się nosić prawdziwe klejnoty na bale. Z różnych powodów. Robię bardzo dobre klejnoty ze szkła, bardzo dokładne kopie. - Zeyde jest prawdziwym rzemieślnikiem starej daty powiedział z dumą i czułością Goldman. - A więc kamienie z listy zostały do pana przyniesione do skopiowania - powiedział Alec.
- Tak, wszystkie. Nie wiedziałem, że są skradzione, to źle - powiedział niespokojnie staruszek. - Całkowicie to rozumiem, proszę pana. Obiecuję, że nie postawimy panu żadnych zarzutów. Abramowicz wyglądał na zdezorientowanego. Jego wnuk szepnął mu coś w jidysz i mężczyzna kiwnął głową. - Jestem uczciwym człowiekiem - powtórzył. Uwierzyłem panu Brownowi, kiedy mówił... - Brownowi? - przerwał mu Alec. - Takie nazwisko panu podał? - Brown - potwierdził staruszek, wzruszając ramionami. Nie nazywa się tak? - Chciałbym to wiedzieć! - Alec zastanawiał się, czy to był ffinch - Brown, czy zwykły pseudonim, czy też w ogóle był na złym tropie. - Smith, Jones, Brown. - Roześmiał się młody Goldman. - Brown - upierał się jego dziadek. - Wszystko zapisuję w notesie. - Wyciągnął z kieszeni notes i powoli przerzucił kartki, trzymając je parę centymetrów od oczu. - Wielu ludzi nie podaje swoich nazwisk. Powiedział, że kupił kamienie jako inwestycję, ale jego żona chce je nosić. Jest lekkomyślną kobietą, która często gubi różne rzeczy, więc przyszedł do mnie. Proszę spojrzeć, panie policjancie. Podał mu notes. Pismo było ogromne i chwiejne - dla Aleca całkowicie niezrozumiałe - zapisane w nieznanym mu alfabecie. Widząc jego minę, Goldman wziął od niego notes. - Brown, wieczór - przetłumaczył - i data, drugi lipca. - Dziękuję. To by się zgadzało. - Pierwszy dzień urlopu Pettigrewa. - Ale zakładam, że nie zrobił pan kopii na miejscu? - Nie, nie. Pan Brown został ze mną przez całą noc, powiedział żonie, że wyjechał służbowo. Zrobiłem wiele
pomiarów, rysunków, zdjęć, opisów kolorów. Było mało czasu, ale kamienie nie były oprawione. Bardzo wcześnie rano wziął je i wyszedł. - Musiał je przemycić z powrotem do muzeum powiedział z podziwem Goldman - i włożyć je na swoje miejsca, żeby nikt nie zauważył ich braku, a potem znowu je ukradł. - Dał mi tydzień i kilka dni, żeby je zrobić. Goldman odszukał kolejny wpis. - Brown, południe. Piątek trzynastego. Nie była to szczególnie szczęśliwa data, choć dla „Browna" okazała się pomyślna. Pettigrew wrócił do muzeum w kolejny poniedziałek i nie zauważył nic złego. „Brown" musiał wykorzystać przerwę na lunch, by odebrać podróbki. Tego dnia musiał zostać dłużej w pracy, dokonać podmiany... ale co zrobił z prawdziwymi kamieniami? Abramowitz zaczynał się denerwować. Mrucząc coś pod nosem, odezwał się w jidysz do wnuka. - Przepraszam - powiedział Alec - chcieliście wrócić przed zachodem słońca. - Starsi ludzie uważają, że nie powinno się podróżować ani pracować w szabas - powiedział z pobłażaniem Goldman. - Zaraz was odwiozę. - Dzięki Bogu za czas letni. A teraz czas na najważniejsze pytanie. - Jak wyglądał Brown? - Ciemne ubranie. Kapelusz. Duży człowiek. Patrząc na okularnika, Alec czuł, jak serce podchodzi mu do gardła. - Duży w sensie szeroki czy wysoki? Abramowitz wykonał nieokreślony ruch ręką. - Duży - powtórzył. Goldman potwierdził obawy Aleca.
- Zeyde uważa, że ja jestem duży. Swoją pracę wykonuje, używając jubilerskiej lupy, bez niej jest niemal ślepy. Alec zaklął w duchu. Bez większej nadziei, zapytał: - A co z jego głosem? Mówił z jakimś akcentem? - Nie, mówił bardzo dobrze po angielsku. Przynajmniej miał kolejną wskazówkę wykluczającą wielkiego księcia z kradzieży. Ani akcent Ruddlestone'a z Lancashire, ani doskonała angielszczyzna Witta nie zrobiłyby większego wrażenia na przybyszu z Europy Środkowej. - Mam nadzieję, że nie zmarnowaliśmy pańskiego czasu powiedział niespokojnie Goldman, jakby spodziewał się natychmiastowego aresztowania za utrudnianie policji wykonywania obowiązków. - Ależ skąd - zapewnił go Alec. - Daty i godziny to dla nas dobry punkt zaczepienia. Nazwisko też może okazać się pomocne, choć to raczej mało prawdopodobne. Przede wszystkim nie musimy już tracić czasu na szukanie tego, kto zrobił podróbki. Jak już mówiłem wcześniej, jesteśmy bardzo wdzięczni za to, że panowie do nas przyszli. A teraz proszę pozwolić, zawiozę panów do domu. W ostatniej chwili ratując swój obiad, gdyż Abramowitz już miał na niego usiąść, Alec przerzucił go na tylne siedzenie austina, obok Goldmana. Odstawił ich do Whitechapel chwilę przed tym, jak słońce schowało się za horyzontem. - W niedzielę przyślę do pana posterunkowego powiedział staruszkowi - na wszelki wypadek, gdyby coś się panu przypomniało. Możemy też potrzebować pańskiego oficjalnego zeznania. Zostawiając Goldmana, by wyjaśnił jego słowa dziadkowi, Alec czym prędzej ruszył do Chelsea, jedząc po drodze. Dobson i Bel przygotowały mu królewską ucztę z pokrojonych kawałków zimnego kurczaka i sera, surowej marchewki, pokrojonego jabłka z wykrojonym ogryzkiem,
kanapki z masłem i dwóch bakaliowych bułeczek Bel. Te ostatnie nie były już tak twarde, jak za pierwszym razem, gdy parę miesięcy temu przygotowała ciasteczka na cześć Daisy. W Mulberry Place Daisy wypatrywała go przez okno w dużym pokoju. Gd razu pobiegła do samochodu, a Alec ledwo zdążył wyjść i otworzyć jej drzwi od strony pasażera. - Żadnego aresztowania - powiedziała ze współczuciem ale koncert to kapitalny pomysł, kochanie. Co się stało? Opowiedział jej o wykonawcy podróbek ze sztrasowego szkła i jego wnuku, a ona odwdzięczyła mu się historią planowanego ataku Rudolfa Maximiliana na niedźwiedzia jaskiniowego. Kiedy skończyła, dotarli do Langham Place. I chociaż musieli zostawić samochód w sporej odległości od Queen's Hall, po przybyciu na miejsce okazało się, że nie są ostatnimi maruderami. - Przepraszam, że nie mam na sobie stroju wieczorowego - powiedział Alec, gdy ruszyli po schodach, by zająć swoje miejsca. - Kochanie, to i tak cud, że mam cię dla siebie przez pół wieczoru, mógłbyś mieć na sobie strój do kąpieli i nic by mnie to nie obchodziło. Pomiędzy trzymaniem go za rękę i wsłuchiwaniem się w fale muzyki napływające do Groty Fingala Daisy nie miała czasu rozmyślać o zbrodniach. Nieznany koncert fortepianowy Prokofiewa, jego trzeci, okazał się tak genialny, że całkowicie pochłonął jej uwagę. Ale w podświadomości musiała rozmyślać nad nowymi informacjami, bo jak tylko nadszedł antrakt, miała na końcu języka same pytania o kradzież i morderstwo. Alec zaczął pierwszy, gdy wyszli rozprostować nogi. - Jak ci idzie artykuł? - Bardzo dobrze. Dziś rano poszłam do Departamentu Entomologii. Przepisałam notatki, jeszcze raz wszystko
sczytałam i zaczęłam planować cały artykuł. To bardziej skomplikowane niż cokolwiek, czym zajmowałam się do tej pory. - Ale skończyłaś już w muzeum? To dobrze. - Prawie. Jak już zacznę pisać, pewnie pojawi się parę wątpliwości, które będę musiała wyjaśnić. Myślisz, że klejnoty wciąż tam są, ukryte w jakimś sprytnym miejscu? - To możliwe. Choć raczej nie w niedźwiedziu jaskiniowym. Twoje obiekcje wydają się uzasadnione. Ale znalezienie czegoś tak małego w tak olbrzymim miejscu, wydaje się niemożliwe. - Nie możecie też codziennie każdego przeszukiwać. Co zatem możesz zrobić? - Teraz będziemy czekać. Zamknęliśmy i zaryglowaliśmy wszystkie wyjścia dla pracowników, z wyjątkiem jednego, obserwowanego przez naszych ludzi, podobnie jak główne wejście. Wszyscy główni podejrzani są dyskretnie śledzeni od chwili, gdy opuszczą budynek, aż do powrotu. Jeśli któryś z nich zbliży się do jakiegokolwiek jubilera, będzie nasz. - A to pech, że ten twój jubiler od podróbek jest ślepy jak kret! Ale ffinch - Brown - jeżeli już byłby na tyle głupi, by podać połowę swojego prawdziwego nazwiska - jest mały, z kolei Ruddlestone zbyt wielki, by określić go mianem „dużego". Alec roześmiał się. - Słuszna uwaga. Ale daty mogą nam pomóc, chociaż minęło zbyt dużo czasu, by ludzie pamiętali szczegóły. - Domyślałam się, że klejnoty musiały zostać skradzione, kiedy Pettigrew był na urlopie - powiedziała Daisy, wyraźnie z siebie zadowolona. - A właśnie, kochanie, to mi coś przypomniało! Pewnie już o tym wiesz, ale jeden z posterunkowych, który pełnił wtedy nocny dyżur, przeszedł na emeryturę.
- Co?! - Wpatrywał się w nią, kręcąc głową. - Na Boga, Daisy, skąd ty to...? Nieważne, lepiej nie pytać. Wiesz może, jak miał na nazwisko? - Southey? North? Eastman? Westcott, na pewno. - A jego adres? - Kochanie, nie mam pojęcia. Policja z Chelsea będzie pewnie wiedzieć, prawda? - Daisy chwyciła Aleca za rękaw. Ale teraz nigdzie nie pójdziesz. Zanim byś się tego dowiedział i tam dojechał, biedaczek będzie już smacznie spał w łóżku. Oho, słyszę dzwonek, lepiej wracajmy. Po koncercie Daisy i Alec, podobnie jak większość publiczności, nucili pod nosem fragmenty symfonii. Na zewnątrz zapadł już zmrok i padał deszcz. Daisy miała głowę zbyt zaprzątniętą muzyką, by myśleć o czymkolwiek innym, a Alec musiał otworzyć okno i przez całą drogę do Chelsea koncentrować się na wpatrywaniu się w ciemność. Schowani pod jego parasolem zatrzymali się na schodach na wieczorny pocałunek, po czym Daisy zaczęła szukać w torebce kluczy. - Coś mi się przypomniało - powiedziała. - Znowu! - Cóż, pewnie i tak już o tym wiesz - powiedziała cierpko Daisy, wsuwając klucz do zamka. - Nie wiedziałem o Westcotcie. Mów. - Jasne, kochanie. Zamki w muzeum są takie same, nie wszystkie, ale na przykład klucz doktora Smitha Woodwarda otwiera drzwi do gabinetu doktora Pettigrewa. - Tak, to typowe dla instytucji państwowych. Co więcej, oprócz muzealnej policji Pettigrew posiadał jedyny klucz do żelaznej bramy, który mógł zostawić w gabinecie, kiedy wyjechał. - A doktor Smith Woodward bez przerwy gubi swoje klucze.
- Naprawdę? Tego akurat nie wiedziałem - powiedział w zamyśleniu Alec. - A więc wszystko wskazuje na to, że to któryś z pracowników muzeum okradł galerię minerałów, a posterunkowy, który go widział, mógł tego nie zgłosić. - Szczególnie jeśli alarm podniósł się dopiero po jego odejściu - zgodziła się Daisy. - Choć szanse na to, że Westcott go widział, są niewielkie. - Owszem, ale jakieś są. Z samego rana poszukam Westcotta. Dziękuję, kochanie. Uratowałaś mnie przed siedzeniem i czekaniem na to, aż zjawi się jakiś jubiler nabywca albo złodziej zacznie jakiegoś szukać. Alec całkiem nieźle radził sobie z trzymaniem parasola jedną ręką i ściskaniem Daisy drugą. Minęło sporo czasu, zanim Daisy skorzystała z klucza. Lucy była na dole w kuchni i szykowała kakao. - Pół godziny na schodach w deszczu - zauważyła cierpkim głosem. - Czemu nie zaprosiłaś go do środka? Nie przerywałabym wam gruchania. - I tak nie mógł zostać. Jutro pracuje, ja również. - Kakao? Pomimo kakao Daisy była zbyt podekscytowana, by zasnąć. Jedna z melodii z Nowego Świata nie dawała jej spokoju, kręcąc się w jej głowie niczym nawiedzona płyta gramofonowa, a w tle rozbrzmiewały słowa Aleca. Niestety, nie czułe słówka, które szeptał jej do ucha, ale jego komentarz, że złoczyńcą musiał być któryś z pracowników muzeum. Witt, Mummery, Steadman, Ruddlestone. Hartbottle powiedział, że Ruddlestone nie mógł być mordercą. I choć zgadzało się to z opinią Daisy na temat kuratora działu bezkręgowców, nie stanowiło jednak żadnego dowodu, a świadczyło jedynie o tym, że był popularnym szefem.
Ale czy ktokolwiek byłby w stanie zachować jowialność, jaką przejawiał Ruddlestone, gdyby szukała go policja? I czy drżąc o własną skórę, traciłby czas na sprawdzanie katalogów kilkusetletnich kolekcji tysiącletnich skamieniałości? Ten ostatni argument dotyczył również Steadmana, który był całkowicie pochłonięty saltopusem. Po spotkaniu z panem Robalem Daisy poszła sprawdzić postępy w pracy nad małym dinozaurem. Atkins powiedział jej, że O'Brien zniknął na dobre, dowiedziawszy się wszystkiego, czego chciał. Utrata zachęty w postaci gościa z Hollywood nie wpłynęła jednak na entuzjazm Steadmana. Kręgosłup saltopusa urósł o kilka centymetrów. Daisy szepnęła portierowi, że montaż szedłby o wiele szybciej, gdyby asystent mógł w czymś pomóc, a nie tylko czekać w gotowości, by podać kolejny kręg. - Nic z tego, panienko - wyszeptał Atkins. - Nasz pan Steadman musi wszystko zrobić sam. Steadman był zbyt pochłonięty dinozaurami, by myśleć o fortunie pochodzącej z klejnotów. Ale co z Wittem? Daisy wciąż rozmyślała, przekręcając się z boku na bok i poprawiając poduszkę, która wydawała się wypełniona kamieniami, szlachetnymi lub nie. Kiedy widziała go po raz ostatni, Witt studiował prymitywnego konia, ale nie był aż tak pochłonięty, by nie zamienić z nią słówka na temat zbrodni. Z tego, co Daisy pamiętała, sam zaczął ten temat. Podejrzewała, że próbował wyciągnąć od niej informacje na temat postępów w policyjnym śledztwie i skierować podejrzenia na ffinch Browna. I choć lubiła Witta, nie do końca mu ufała. Był najmniej szczerym i otwartym z czwórki kuratorów. Ale gdzie ukryłby klejnoty? Czyżby wielki książę miał jednak rację co do niedźwiedzia jaskiniowego i jego
włochatych przyjaciół? Czyżby kilka z nich skrywało w sobie cenne kamienie, jak ropucha w starej baśni? Alec zgodził się, że było to mało prawdopodobne, ale były też inne miejsca, do których zaglądał tylko Witt. Miał też najbardziej oczywisty motyw, by zabić Pettigrewa. A raczej motywy: poniżające traktowanie ze strony kustosza, historia z krzemieniami, i jeśli to on był złodziejem, wykrycie kradzieży. „Zbyt wiele żartów psuje ten świat" (Fragment wiersza Alfreda Tennysona, Idylls of the King, a jednocześnie gra słów związana z nazwiskiem jednego z bohaterów, Wittem, wit - z ang. dowcip, humor [przyp. tłum.].), pomyślała Daisy, czując, że robi się senna. Tennyson? Nawet jeśli niewiele nauczyła się w szkole, to poezję miała w jednym palcu. Kiedy zasypiała, w jej głowie przewijały się różne wersy, mniej lub bardziej poprawne. Ale nie mogła jeszcze zasnąć. Nie zastanowiła się nad Mummerym. Był sobie raz staruszek, Mummery było mu na imię, który wpadł do miseczki z leguminą. Podpłynąwszy do brzegu, chwycił się krawędzi i krzyknął, mimo zamętu: „Jestem ofiarą przekrętu". I tak niezbyt się rymowało, poza tym to Pettigrew był ofiarą. Mummery nigdy by go nie zabił w pobliżu swoich kruchych skamieniałych głupców. Gadów. Z tym że Mummery miał niezwykle... parejazaurowaty temperament, i kiedy go tracił, nie przejmował się konsekwencjami. Daisy zasnęła, mając przed oczami roztrzaskanego parejazaura, który po chwili zamienił się w megalozaura,
prowadzonego na smyczy i grzechoczącego żebrami. Kawałki kości co rusz spadały na dywan. - Nie wolno tak robić - krzyknęła na niego Belinda. Babcia będzie bardzo zła. - Chciałabym tylko wiedzieć, kto ściera z dinozaurów kurze? - zapytała gniewnie pani Fletcher. - Nie wiecie, że mają w głowach klejnoty, jak ropucha z baśni? Daisy uśmiechnęła się przez sen.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY Uporczywe ssanie w żołądku odrywało Daisy od pracy. Zerknęła na stojący na kominku zegar. Zbliżała się pora lunchu. Prawie skończyła planowanie artykułu: nagłówki ułożone w logicznej kolejności, kluczowe i szczególnie interesujące fragmenty notatek podkreślone czerwonym atramentem. Jeszcze godzina lub dwie i będzie mogła się wziąć za pisanie właściwego tekstu. Potrzebowała jednak przerwy. Wstała, przeciągnęła się i ruszyła do holu. Pani Potter stała przed lustrem i poprawiała kapelusz, szykując się do wyjścia. Kiedy odwróciła się do Daisy, podskoczyły sztuczne wiśnie, zatańczyły jedwabne fiołki i zalśniły cekiny. - Od miesiąca nie sprzątałam porządnie pani gabinetu, panno Dalrymple - powiedziała surowym tonem. - Niedługo będzie pani mogła hodować na biurku ziemniaki, jeśli nie da mi pani zetrzeć kurzu. - Jak tylko skończę artykuł - obiecała Daisy - będzie pani mogła poświęcić mu cały poranek. Do zobaczenia w poniedziałek. - Niech sobie pani zrobi jutro wolne. Nic tylko praca i praca, kto to widział. Sprzątaczka wyszła, a Daisy w zamyśleniu zeszła do kuchni. Kurz - śniła o kurzu i miała wrażenie, że powinna zapamiętać ten sen. Wyjęła z szafki puszkę sardynek. Jak zwykle, gdy myślała o niebieskich migdałach, wsunęła otwieracz ze złej strony, wieczko się przekrzywiło i otworzyło tylko do połowy, tak że musiała wyciągać ryby widelcem. Ryby? Kurz i ryby? O co tu do diabła chodziło? Wpatrując się w leżące na talerzu ryby, doszła do wniosku, że nie przepadała jednak za sardynkami. Po
pierwsze, ktoś powinien wreszcie wymyślić lepszy sposób otwierania puszek niż te okropne otwieracze. Poza tym były jeszcze ości... Klucze, ości i ryby. Doktor Smith Woodward, który bez przerwy gubił klucze, był znanym ekspertem od skamieniałych ryb. Skamieliny ryb znajdowały się w galerii dinozaurów. Kto ściera kurze z dinozaurów? Przypomniała sobie swój sen. Kto ścierał kurze z dinozaurów, tych kruchych skamielin z głowami wysoko w górze, z dala od podłogi? Kto, jeśli nie kurator? „Nasz pan Steadman wszystko musi robić sam", powiedział Wilfred Atkins. Tak, Steadman nie wykazywał zainteresowania policyjnym śledztwem, całkowicie pochłonięty saltopusem. Zbyt pochłonięty, pomyślała Daisy. Był dość nerwowym typem, który po kradzieży kamieni mógł z łatwością stracić głowę i zaatakować, gdyby Pettigrew powiedział mu, że wszystko wie. Ale po co miałby zaczynać nowy i skomplikowany projekt w tak stresującej chwili? Był oczywiście ten człowiek od Zaginionego świata, kuszący go sławą i fortuną, która zawsze towarzyszyła słowu „Hollywood". Daisy zdała sobie sprawę, że człowiek z Hollywood mógł być dla niego jak manna z nieba. Steadman sam mówił, że nie ukończył jeszcze odlewów wszystkich brakujących kości, ale zainteresowanie O'Briena stanowiło doskonałą wymówkę, by rozpocząć pracę nad szkieletem, który nie był gotowy na wystawę. A do montażu potrzebował drabiny... Drabiny czekały w gotowości, by w odpowiedniej chwili skorzystać z okazji i odzyskać skradzione klejnoty, ukryte w głowach dinozaurów. Porzucając sardynki, Daisy pobiegła do telefonu. Po drodze naszły ją jednak wątpliwości. Nie chciała mówić
Alecowi, że jej olśnienie przyszło w trakcie snu. Czy jej tok rozumowania był na tyle sensowny, by mogła zadzwonić do Scotland Yardu, czy też był w nim jakimś błąd? Alec nie byłby zadowolony, gdyby bez powodu przeszkodziła mu w pracy. Może był w domu. Warto było spróbować, chociaż trochę by się pogniewała, gdyby po spotkaniu z posterunkowym Westcottem poszedł do domu i nie zadzwonił, by powiedzieć, czego się dowiedział. W końcu, gdyby nie ona, być może nigdy nie usłyszałby o Westcotcie. Wykręciła numer do St. Johns Wood. Po kilku dzwonkach usłyszała w słuchawce zdyszany głos Belindy podającej numer. - Tu ciocia Daisy, kochanie. - O, witaj, ciociu Daisy. Przepraszam, że tak długo nie odbierałam. Czesałam Nanę. - Bardzo dobrze. - Daisy zapytała o szczeniaka i jego relacje z panią Fletcher, które odrobinę się poprawiły. Potem dodała: - Jest może tata? - Nie, musiał pojechać do Devon. - Devon! - To kawał drogi, co? Mówił, że dzisiaj już nie wróci. Rano pojechał spotkać się z jakimś panem, a sąsiedzi powiedzieli mu, że pojechał do siostry do Devon. Nie znali jej nazwiska ani nazwy wioski, tylko farmę, w pobliżu Taviscott. Tak mi się zdaje. - Tavistock? - O właśnie. Tatuś zdecydował, że musi się spotkać z tym panem, więc wsiedli z panem Tringiem w samochód i pojechali. - O rety! - powiedziała Daisy. Postanowiła zastosować wobec Aleca przywilej korzyści i założyła, że dzwonił do niej, kiedy Lucy wisiała na telefonie przed wyjściem.
- Przepraszam, ciociu Daisy - powiedziała niespokojnie Belinda. - Jesteś bardzo zła na tatę? - Nie, kochanie. Nie ma sensu się złościć, kiedy on po prostu wykonuje swoją pracę. - Prawda, że nie? Ciociu Daisy, możesz chwilkę zaczekać? - Słuchawka stuknęła o stolik, a potem Daisy usłyszała przyciszony głos: - Babciu, mogę zaprosić ciocię Daisy na podwieczorek, proszę? Zaproszenie zostało złożone i przyjęte, a Daisy wróciła do swojego lunchu. Sardynki wyglądały jeszcze mniej zachęcająco niż zazwyczaj, szczególnie że wybierała się na podwieczorek. Odkładając je z powrotem do spiżarni, przysięgła sobie, że kiedy już wyjdzie za Aleca, nigdy więcej ich nie tknie. Szkoda, że musiał tak nagle wyjechać! I jeszcze zabrał ze sobą Toma Tringa. Chętnie opowiedziałaby o swoich przemyśleniach Tringowi, ale nie chciała iść z tym do osoby, którą Alec zostawił na posterunku, a co dopiero do nadinspektora Crane'a! Zawsze mogła porozmawiać z sierżantem Jamesonem. Tak naprawdę nie był zaangażowany w śledztwo, ale z drugiej strony był na miejscu. Daisy postanowiła zajrzeć do muzeum i porozmawiać z sierżantem Jamesonem w drodze na podwieczorek do St. John's Wood. Przez dwie godziny pracowała bez wytchnienia, po czym udała się do Muzeum Historii Naturalnej. Jednak los jej nie sprzyjał. Jameson miał wolny dzień. - Będzie jutro, panienko - obiecał jego zmiennik. - Od dziesiątej do szóstej, jak zwykle, ale w niedzielę muzeum otwiera się o drugiej trzydzieści. Daisy westchnęła, podziękowała mu i poszła złapać autobus numer 74.
Ale następnego dnia Daisy nie była pewna swojej hipotezy, która wydawała jej się tylko domysłem. Nie była też wcale pewna, czy powinna powiedzieć o wszystkim Jamesonowi, poczekać na Aleca czy o wszystkim zapomnieć. Dzień był ponury, jesień zaczynała pokazywać pazury. Siedząc przy maszynie do pisania, Daisy zrobiło się chłodno, a jej stopy przemarzły. Zdecydowała, że przyda jej się krótki spacer, a kiedy już znalazła się na zewnątrz, jej kroki bezwiednie skierowały się w stronę muzeum. Kiedy dotarła na miejsce, posterunkowi na dyżurze właśnie rozpoczynali swoje codzienne obchody po korytarzach i galeriach. - I miejcie na oku wielkiego księcia - rozkazał im na odchodnym Jameson, który został sam w policyjnej dyżurce. - Zaraz do pani podejdę - mruknął, zapisując jakieś liczby w harmonogramie dyżurów. - Skończone. O co chodzi? Słyszałem, że wczoraj pytała pani o mnie. - Pewnie uzna mnie pan za skończoną idiotkę powiedziała ostrożnie Daisy - ale przyszedł mi do głowy pewien pomysł i doszłam do wniosku, że pan jest jedyną osobą, której mogę o tym powiedzieć. - Słucham, panienko. Kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa. Zachęcona w ten sposób Daisy wyjaśniła mu swój tok rozumowania - nie wspominając słowem o śnie. Sierżant słuchał jej uważnie, choć nie potrafiła powiedzieć, czy wynikało to z uprzejmości, czy z faktycznego zainteresowania. - A więc sam pan widzi - zakończyła przepraszającym tonem. - To tylko domysły. - Rety, panienko, na moje oko to ma sens! Pan Steadman faktycznie nie dopuszcza sprzątaczek do szkieletów. Oczywiście, nie jestem detektywem i muszę zapytać, czy
mówiła pani o tym inspektorowi naczelnemu, detektywowi Fletcherowi? - Wyjechał z miasta. Szuka posterunkowego Westcotta. Nic o nim nie słyszał, dopóki mu o nim nie wspomniałam. Jameson zbladł. - Do diabła, proszę mi wybaczyć, panienko. I tak ma nas za bandę idiotów, bo dopuściliśmy do morderstwa i kradzieży tuż pod naszym nosem. I nikt mu nie powiedział, że Westcott odszedł na emeryturę! - Obawiam się, że nie. - Daisy dostrzegła swoją szansę i postanowiła z niej skorzystać. - Ale gdyby to pan znalazł klejnoty, podczas gdy wszyscy inni je przeoczyli... Oczywiście, jeśli ich tam nie będzie, nikt nie musi wiedzieć, że tam zaglądaliśmy. - My? - Weźmie mnie pan ze sobą, prawda? - zachęcała. Jeśli nie będzie jej przy nim, by dodać mu otuchy, może stracić zapał. - To chyba sprawiedliwe. - Może i tak. - Spojrzał na nią udręczonym wzrokiem. - A więc myśli pani, że są ukryte w czaszkach dinozaurów? Ale nie możemy tam pójść, dopóki muzeum jest otwarte. Uważając na to, by nie okazać zbyt wielkiej radości z powodu użytej przez niego liczby mnogiej, Daisy rozejrzała się wokół. Wcześniej nie zauważyła, że w muzeum było więcej ludzi niż zazwyczaj. Przez drzwi wciąż napływali nowi zwiedzający. Zobaczyła tłumy zgromadzone wokół afrykańskiego słonia i przechadzające się od galerii do galerii w głównym holu. - Nie, dopiero po zamknięciu - przyznała mu rację. Mogłabym wrócić tuż przed szóstą. - O to chodzi - powiedział Jameson z wyraźną ulgą w głosie, jakby wątpił, że kiedy przyjdzie co do czego, wróci. -
Będę musiał to wyjaśnić z sierżantem Drummondem, który mnie zmienia o szóstej, ale nie sądzę, by miał coś przeciwko. - Jasne, sierżancie, do zobaczenia za dziesięć szósta obiecała Daisy. Postanowiła zerknąć do galerii dinozaurów, by się upewnić, że drabiny wciąż były na miejscu. Kiedy wyszła z dyżurki, stanęła twarzą twarz z Rudolfem Maximilianem. - Witam - powiedziała. - Wciąż ma pan nadzieję, że pozwolą panu porozcinać zwierzęta? - Mój rubin gdzieś tu jest - powiedział ponuro. - Próbuję zobaczyć gdzie, żeby powiedzieć policji. Daisy wydawało się, że wyglądał dość podejrzanie, i zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie oglądał wymarłych ssaków z bliższej odległości, niż jest to dozwolone dla zwiedzających. Wchodząc do galerii, zobaczyła, że sierżant Hamm miał pełne ręce roboty, a właściwie jedną rękę, z napierającym wciąż tłumem. Otoczony plagą szarańczy, mógł nie zauważyć, co kombinował wielki książę. Z drugiej strony, tabuny gości zauważyłyby, gdyby książę w nieprzyzwoity sposób molestował tygrysa szablozębnego czy mamuta. W galerii gadów tłum zgromadził się wokół parejazaura, który wciąż był zakryty pokrowcami. W galerii dinozaurów nieco mniejszy tłum wpatrywał się w pokrowce zakrywające cokół z saltopusem i stolik z kośćmi. Przez moment Daisy myślała, że drabiny zniknęły, ale po chwili je dostrzegła, złożone i ułożone na podłodze przy ścianie. Steadman nie musiał wzbudzać podejrzeń, prosząc kierownika personelu o przyniesienie drabiny, być może w celu wytarcia dinozaurów z kurzu. Musiał to zrobić, przypuszczała, kiedy chował klejnoty, ale wtedy nikt nie wiedział, że je ukradł. Teraz musiał jedynie zostać jutro dłużej w pracy.
Zakładając, że jej tok rozumowania był słuszny, zastanawiała się, co zrobi, jak już odzyska kamienie? Daisy rozmyślała nad tym, gdy wyszła z muzeum i szybkim krokiem ruszyła do domu. Popołudnie zrobiło się wilgotne. Wtedy musiał jedynie zachować cierpliwość. Jeśli zorientował się, że jest śledzony, musiał zdawać sobie sprawę, że policja nie będzie wiecznie za nim chodzić. Policyjny okólnik z opisem kamieni wkrótce zniknie pod stertą teczek i papierów, a jubilerzy zapomną o szczegółach. Jeśli Steadman poczeka wystarczająco długo, a nie pojawią się żadne nowe dowody, może mu się upiec. Daisy była zadowolona z wniosków, do jakich doszła, bo oznaczały, że byli z Jamesonem usprawiedliwieni w szukaniu klejnotów dzisiejszej nocy, zanim Steadman zrobi to pierwszy. Choć to, czy Alec przyjmie do wiadomości jej argumenty, pozostawało oddzielną sprawą, ale w czasie jego nieobecności musiała robić to, co uważała za słuszne. Gdy zbliżała się do domu, a tym samym do Tamizy, zauważyła kłęby mgły spowijające ulice i ukrywające się między domami. Chłodne powietrze krążące nad ciepłą rzeką było przyczyną znanej londyńskiej żółtej mgły, ale o tej porze roku było jeszcze zbyt wcześnie na gęstą mgłę. Większość mieszkańców metropolii gotowała już na gazie, i niewielu pewnie rozpaliło kominki, których dym i sadza przyczyniały się do powstawania mgły. Mocno zamykając za sobą drzwi, by nie wpuścić złowieszczych oparów, Daisy miała nadzieję, że pojawi się wiatr, który je rozgoni. Tak czy siak, nie miała zamiaru pozwolić, by mgła powstrzymała ją przed powrotem do muzeum. Być może myliła się co do Steadmana i jego dinozaurów, ale jeśli miała rację, nie chciała, by sierżant Jameson zgarnął wszystkie pochwały.
Mogła się mylić. Siadając przy biurku, skrzywiła się, widząc w połowie zapisaną kartkę, którą zostawiła w maszynie do pisania. Jakiekolwiek miejsce zajmowałby Steadman na liście Aleca, nie traktowała go poważnie jako podejrzanego. Ale pasja do dinozaurów nie wykluczała pasji do pieniędzy, pomyślała. Gdyby tylko wiedziała coś o jego sytuacji osobistej. Alec zachował dla siebie wszystko, czego się dowiedział. Witt wspominał, że Steadman nie miał udanego życia prywatnego. Może chodziło o zrzędliwą żonę? Czy potrzebował pieniędzy, by móc ją opuścić? W jaki sposób wpłynęłoby to na jego pozycję w muzeum i pracę z ukochanymi dinozaurami? Nie znając odpowiedzi na żadne z tych pytań, Daisy próbowała skupić się na własnej pracy, ale ponieważ właśnie pisała fragment o dinozaurach, wciąż wracała myślami do Steadmana. Steadman i jego bezcenne dinozaury. Skradzione kamienie. Jaki był między nimi związek, jeśli w ogóle był? Motyw wielkiego księcia wydawał się bardziej zrozumiały. Miał bzika na punkcie swojego utraconego kraju, podobnie jak Steadman na punkcie dinozaurów. Utracił swój kraj i swój rubin, poniósł podwójną stratę - o ile sam nie ukradł kamienia - i teraz pozostał mu już tylko fałszywy klejnot. Rudolf Maximilian został z fałszywym kamieniem, rozmyślała Daisy, a Steadman z fałszywym diplodokiem. Pamiętała jego upokorzenie, gdy tłumaczył Derekowi i Belindzie, że duma jego kolekcji wykonana jest z gipsu. Daisy wyprostowała się. Nagle przypomniała sobie słowa Steadmana tak wyraźnie, jakby stał tuż za nią: „Diplodok został odkryty w Ameryce. Amerykańskie muzea zgarniają
najlepsze kąski. Oni mają pieniądze..." ...pieniądze, by wysłać własną ekspedycję. Zarządcy Muzeum Brytyjskiego (Historii Naturalnej) od lat debatują nad wysłaniem ekspedycji, ale nie podjęli żadnej decyzji. Czy po to właśnie Steadman potrzebował pieniędzy - mnóstwo pieniędzy - by zorganizować własną ekspedycję w poszukiwaniu dinozaurów? W oczach Steadmana, podejrzewała Daisy, to byłby wystarczająco dobry motyw, by okraść galerię minerałów. W końcu, jak mówili jego koledzy, w porównaniu z niegdyś żyjącymi skamielinami, jakie znaczenie miały nieożywione kamienie? Oczywiście to, że wpadła na całkiem prawdopodobny motyw, wcale nie znaczyło, że miała rację, ale była jeszcze bardziej zdeterminowana, by się tego dowiedzieć. Podjąwszy decyzję, udało jej się napisać kilka akapitów, zanim Lucy przyniosła jej filiżankę herbaty. - Na dworze jest wprost okropnie - powiedziała Lucy. Pani Potter przygotowała kominek w dużym pokoju. Pomyślałam, że później możemy go rozpalić. Mogłybyśmy włączyć radio i zjeść przy kominku - zupę pomidorową, filet z soli, fasolkę, ziemniaki w mundurkach - a później zagrać w chińczyka czy jakąś inną grę. - To brzmi cudownie. - Zerkając przez okno, Daisy zadrżała. Powietrze nabrało chorobliwego żółtego koloru. Mgła pokryła dach pracowni Lucy i domy po drugiej stronie uliczki. - Ale najpierw muszę gdzieś wyskoczyć. - Kochanie, naprawdę musisz? Jeśli mgła utrzyma się przez kilka dni, śledczy Aleca mogą stracić Steadmana z oczu. Musiała iść, by przypilnować Jamesona. - Tak, lepiej będzie, jak pójdę - westchnęła.
- To wprost okropne. Nie rozpalę ognia, dopóki nie wrócisz, żebyśmy nie musiały dźwigać więcej węgla. Daisy, rozgrzana herbatą, szybko włożyła na siebie zimowy płaszcz, kapelusz i rękawiczki, zanim ciepło uciekło. Jak tylko wystawiła nogę za drzwi, mgła chwyciła ją za gardło. Zakasłała. Oddychając przez nos, ruszyła przed siebie. Latarnie na rogu były już zapalone, otoczone ponurą aureolą. Widoczność nie była jeszcze taka zła. Skręcając w Church Street, Daisy zauważyła autobus i samochód jadące w stronę Fulham Road. Nieliczni przechodnie, których spotkała po drodze, mieli zgarbione ramiona i mokre nosy. Najwyraźniej śpieszyli się do domu. Pozazdrościła im. Przypominając sobie, o jaką stawkę chodziło, naprężyła mięśnie i naśladując ruchy tygrysa szablozębnego, popędziła w stronę muzeum. W ciągu kwadransa, kiedy Daisy udało się dotrzeć do Cromwell Road, mgła wyraźnie się zagęściła. Muzealne wieże, które powinny górować nad platanami, zniknęły z pola widzenia, a same platany przypominały zielone plamy. Osamotniony autobus jechał niepewnie wzdłuż ulicy, a Daisy przeszła na drugą stronę. Niedziele zawsze były spokojne, ale to przypominało atmosferę w kostnicy. Przy bramie muzeum stał umundurowany policjant. - Za parę minut zamykamy, proszę pani - rzekł. - Na pani miejscu poszedłbym do domu, zanim zrobi się jeszcze gorzej. - Mam się tu z kimś spotkać - powiedziała mu Daisy. Para z dwójką dzieci wyszła z muzeum, zatrzymała się, by w zdumieniu rozejrzeć się wokół, i czym prędzej uciekła. Daisy stanęła na szczycie schodów i obejrzała się za siebie. Budynki po drugiej stronie ulicy miały niewyraźne kształty, szczegóły były niewidoczne.
Niezależnie od tego, czy uda im się cokolwiek znaleźć, miała zamiar błagać sierżanta Jamesona, by odprowadził ją do domu. Wraz z nią do środka wpadł kłębek mgły. Przed nią, w głównym holu muzeum, lekka mgła zamazała kontury wielkiego słonia, jakby szedł przez pokryte kurzem równiny Afryki. Daisy była niemal pewna, że za chwilę uniesie do góry trąbę i obwieści swoje niezadowolenie z powodu surowego, wilgotnego północnego klimatu. Wcześniejsze tłumy zniknęły. Kilkoro maruderów zbierało się do wyjścia, ponaglanych przez portierów poszczególnych galerii, którzy niecierpliwili się, bo chcieli wyjść do domu. Każdy z nich zgłaszał się do policyjnej dyżurki, gdzie Jameson odhaczał ich nazwiska przy świetle elektrycznej lampy. Daisy nie chciała, by ktokolwiek ją zobaczył, więc odeszła na bok i ukryła się za najbliższym filarem. Ludzie Jamesona byli w dyżurce, czekając, by się wypisać. Sierżant z nocnej zmiany gawędził z nimi, oparty o kontuar. Z tylnej części holu nadeszło dwóch funkcjonariuszy, z których jeden ostentacyjnie kasłał. - To nie brzmi dobrze - odezwał się sierżant z nocnej zmiany. - Jestem strasznie chory, sierżancie. Mogę iść do domu? - To tylko mgła, sierżancie - powiedział z uśmiechem drugi funkcjonariusz. Daisy rozpoznała Neddle'a. - No pięknie, Mason. - Zauważył Daisy. - Przepraszam panią, ale właśnie zamykamy. Hej, czy ja pani nie znam...? - To panna Dalrymple - powiedział Jameson. - Dobrze, idźcie już. Muszę porozmawiać z sierżantem Drummondem na osobności. Posterunkowi z dziennej zmiany byli wyraźnie zadowoleni, mogąc się urwać pięć minut przed czasem.
Dwójka, która przyszła na końcu, ruszyła do wyjścia i wyjrzała w mrok. Daisy dołączyła do sierżantów. Jameson poprosił ją o wyjaśnienie, co też zrobiła. - Cóż - powiedział ostrożnie Drummond. - Nie widzę w tym nic złego, o ile będziecie uważać, by niczego nie zepsuć. Musicie poczekać, aż portierzy potwierdzą, że nie ma nikogo w galeriach, i aż zamkniemy drzwi wejściowe. Zerkając w papiery, Jameson powiedział: - Na parterze jest pusto. Zostały tylko górne piętra. Nie ma dzisiaj nikogo z pracowników, ale trudno im się dziwić. Kilkoro zwiedzających zeszło po głównych schodach, a za nimi portierzy z galerii ssaków i botaniki. Na końcu zszedł Pavett, z galerii mineralogii, prowadząc większą grupę niż pozostali. Ponieważ był głuchy, nie zwracał uwagi na ich komentarze dotyczące rabusia klejnotów. Podszedł do dyżurki. - Wszyscy wyszli, światła pogaszone, wewnętrzne drzwi zamknięte - powiedział krótko. Położył na kontuarze dwa klucze i wyszedł. - Teraz twoja kolej - powiedział Jameson, wychodząc przez klapkę w kontuarze. Drummond zamknął za ostatnimi gośćmi główne wejście i wrócił do dyżurki. - Dobra, pójdę na górę, żeby zamknąć i zaryglować galerię mineralogii - powiedział - chociaż i tak już po ptakach, można powiedzieć. Może pani iść do dinozaurów. Zajrzę do was, jak będę schodził, by zobaczyć, jak wam idzie. Neddle, zostań tu. Mason, idź wszystkich zgłosić do gościa pilnującego tylnego wyjścia, a potem wróć. Sierżant Drummond i posterunkowy Mason ruszyli wzdłuż głównego holu. Jeden poszedł na górę, drugi na dół. Daisy i sierżant Jameson udali się w stronę galerii skamieniałości ssaków.
Elektryczne światła, zapalone przez ostatnią godzinę z powodu mgły, zostały wyłączone. W ponurym dziennym świetle wpadającym przez okna mamuty wydawały się większe niż kiedykolwiek. Ale mgła nie dotarła tak daleko. - Ale różnica! - krzyknęła Daisy. - Nie zdawałam sobie sprawy, ile tam było mgły. - Okropność - stwierdził Jameson. - To prawda. Tak się właśnie zastanawiałam, czy mógłby mnie pan później odprowadzić do domu? - Niech się panienka nie martwi. Odstawimy panią do domu całą i zdrową. Buty Jamesona dudniły głucho na mozaikowej posadzce, gdy ruszyli wzdłuż holu w stronę skamieniałości gadów. Galeria - pozbawiona ludzi, oświetlona jedynie ponurym światłem wpadającym przez okna dachowe - wydawała się idealną scenerią do morderstwa. Minęli ją i weszli do galerii dinozaurów. Przeciwległa ściana pogrążona była w mroku. Daisy zdążyła zrobić kilka kroków u boku sierżanta, gdy nagle dostrzegła, że ktoś ich ubiegł. - Hej, ty! - krzyknął Jameson. Postać stojąca na drabinie cofnęła rękę z głowy iguanodona i odwróciła przerażoną twarz. Wielki książę! Kiedy Jameson, znieruchomiały ze zdumienia, zaczął szukać gwizdka, Rudolf Maximilian zsunął się po chwiejnej drabinie i rzucił biegiem do galerii głowonogów. Jameson z całej siły dmuchnął w gwizdek i ruszył w pogoń za wielkim księciem, nie wypuszczając gwizdka z ust. Dźwięk, który służył wzywaniu pomocy na ulicy, rozbrzmiewał jeszcze długo po tym, jak sierżant zniknął. Daisy już miała ruszyć w ich ślady, gdy zauważyła białą plamę na dole drabiny. To była chusteczka, ozdobiona misternym herbem, w której znajdowało się kilka kamieni
osadzonych w czymś w rodzaju wosku. Właśnie miała po nią sięgnąć, gdy usłyszała za plecami ciężkie kroki. - Co się stało? - krzyknął posterunkowy Neddle. - Gdzie jest sierżant Jameson? - Uciekli w tamtą stronę - powiedziała Daisy, wskazując drogę. Przed wojną brat często ciągał ją do kina na westerny Williama S. Harta. Neddle czym prędzej pogalopował za nimi. Daisy zdała sobie sprawę, że ucieczka wielkiego księcia skończy się, gdy dotrze on do pracowni i biblioteki geologicznej. Z galerii bezkręgowców będzie musiał wejść do galerii gadów. Ruszyła do głównego łuku przy wejściu do dinozaurów i wpadła do galerii gadów dokładnie w chwili, gdy Jameson - wciąż dmuchając w gwizdek - wyłonił się z sali bezkręgowców. Ale zamiast się wycofać, Rudolf Maximilian skręcił w lewo. Na końcu galerii gadów było widać tylko jego niewyraźny cień. Jameson rzucił się za nim. Daisy poszła w jego ślady, napotykając Neddle'a przy wejściu do bezkręgowców i kontynuując pościg u jego boku. Rudolf poprowadził ich przez korytarz, wzdłuż galerii ssaków, do głównego holu, który teraz przypominał ponurą jaskinię. Stamtąd skierował się do głównych schodów, ale kiedy znalazł się na dole, na górze wyłoniła się z mgły niewyraźna sylwetka sierżanta Drummonda. Wielki książę przemknął pod łukami północnego holu i zniknął na stopniach wschodnich schodów. Jameson, Neddle i Drummond ruszyli za nim. Posterunkowy Mason, ledwo widoczny w panującym wokół mroku, pojawił się na schodach po zachodniej stronie holu, rycząc: - Co...? - I dołączył do pościgu. Daisy nie miała zamiaru biegać po schodach. Wiedziała, że schody w północnym holu były powyżej pierwszego piętra
zamknięte dla zwiedzających, więc wróciła pod główne schody i spoglądała w górę. Chwilę później na szczycie głównych schodów pojawił się wielki książę, zamierzając zejść na dół. Ujrzawszy Daisy, zmienił zdanie i popędził wzdłuż galerii żyraf. Wciąż miał sporo siły, co rusz ukazując się między kolejnym filarami. Drummond wysunął się teraz na czoło pościgu, Mason deptał mu po piętach, a Jameson i Neddle wyraźnie opadli z sił. Daisy obserwowała z dołu, jak ścigają Rudolfa Maximiliana na wyższych partiach schodów. Książę pokonywał po dwa stopnie naraz, ale powoli zaczynał tracić oddech. Mason rzucił się za nim, Drummond truchtał, a pozostała dwójka policjantów ciągnęła się z tyłu. To nie miało znaczenia, Rudolf i tak utknie na drugim piętrze. Ale nie poszedł na górę. Długimi susami przemierzył podest, zszedł na dół drugim skrzydłem i skręcił w prawo, by wrócić przez Sekcję Brytyjskiej Populacji Ptaków. Daisy nie miała pojęcia, dokąd się kierował. Nie miał jak wyjść z muzeum. Ale dopóki biegająca w koło policja się nie rozdzieli i nie odetnie mu drogi, nigdy go nie złapią - o ile którykolwiek z nich będzie się mógł jeszcze ruszać. Każdy wyraźnie zwolnił. W przeciwieństwie do policjantów wielki książę był młody, szczupły i zdesperowany. Był w stanie odbiec na tyle daleko, by ich zgubić. W takim przypadku mógł się wrócić, by zabrać klejnoty, łudząc się, że uda mu się schować i przechytrzyć szukających. W końcu już raz udało mu się schować na tyle dobrze, że nie został wyproszony z muzeum, kiedy zostało zamknięte. Pościg przeniósł się na korytarz prowadzący do kafeterii i schodów do północnego holu lub z powrotem do żyraf. Daisy postanowiła wrócić do galerii dinozaurów.
Gdyby powiedziała, że była zaskoczona, widząc Rudolfa Maximiliana wyciągającego klejnoty z dinozaurów, byłoby to spore niedomówienie. Doskonale pasował do roli mordercy, ale nie nadawał się na złodzieja. Czyżby miał wspólnika? Może Randella, młodszego asystenta mineralogii? Kradzież byłaby dla Randella stosunkowo łatwa, ale Daisy nie mogła zrozumieć, po co miałby brać do spółki wielkiego księcia. Jeszcze mniej prawdopodobne wydawało się to, by którykolwiek z nich mógł ukryć łupy w dinozaurach. Nie, w to musiał być zaangażowany człowiek od dinozaurów. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu Steadman był w zmowie z Rudolfem. Ale który z nich był mordercą? Mijając parejazaura zakrytego ponurym białym całunem, Daisy raz jeszcze weszła do galerii dinozaurów. W oddali czaił się diplodok, z ledwo widocznym ogonem oddalonym o dwadzieścia pięć metrów. Żałowała, że nie miała pojęcia, gdzie był włącznik światła. Jedynym strasznym dźwiękiem był odgłos jej własnych kroków. Nagle, tuż za nią, rozległ się t - r - z - - a - s - k. Zaczęła się odwracać. Coś trafiło ją w skroń. Zanim poddała się fali bólu, zdążyła zadać sobie jedno pytanie: „Zaatakował mnie dinozaur?" i pogrążyła się w ciemnościach.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Pod szerokim, stalowym niebem Dartmoor było różowe od wrzosu, przeplecionego tu i ówdzie złotem kwitnącego późno kolcolistu, szmaragdem traw z mokradeł. Po obydwu stronach wąskiej, pozbawionej żywopłotu drogi wiły się wzgórza. Nietrudno było sobie wyobrazić dawne olbrzymy wspinające się po ogromnych granitowych płytach w nieznanych i nieodgadnionych celach. Tring prowadził. Co jakiś czas musiał zwalniać, kiedy owce zastanawiały się w swoich maleńkich główkach, czy zejść hałaśliwemu intruzowi z drogi, czy też nie. Dzikie kuce nie miały wątpliwości. Czmychały, gdy tylko austin pojawiał się na horyzoncie. Zachodzące słońce malowało pręgowane chmury w odcieniach różu i fioletu. Ale nic nie mogło rozjaśnić ponurego gmachu więzienia Jego Królewskiej Mości w Princetown, które stanowiło ostry kontrast z uśmiechniętym obliczem natury. - Biedacy - zauważył Alec. - Niektórych sami tam umieściliśmy, szefie zaprotestował Tom - i nie bez powodu. To lepsze niż stryczek. - Nie jestem tego taki pewien. Śmierć może być miłosiernym rozwiązaniem. Wieszanie to przestępstwo wobec społeczeństwa, a nie wobec tych biedaków, których wieszamy. Tom, który nie uważał, by wieszanie było przestępstwem wobec kogokolwiek czy czegokolwiek, uparcie milczał. - Dajemy im przykład, że przemoc jest dopuszczalnym rozwiązaniem. Tymczasem nie jest skutecznym środkiem odstraszającym, ponieważ większość morderstw popełnianych jest w afekcie lub w akcie paniki. Weźmy na przykład naszą obecną sprawę. Pettigrew, który był potężnym i przerażającym mężczyzną, dopuścił się słownej groźby i pewnie groźnie
wymachiwał bronią z krzemienia. Morderca wyrwał mu broń. Prawdopodobnie Pettigrew rzucił się na niego, by mu ją odebrać. - No i proszę! Nie żyje - powiedział Tom. - Ale to tylko domysły, szefie, i tylko jedna z możliwości, jeśli ma pan rację. Zresztą słowa Pettigrewa zostały odebrane jako groźba, ponieważ nasz człowiek wcześniej popełnił przestępstwo. Alec westchnął. W ciepłym świetle zmierzchu zjechali z wrzosowisk do maleńkiej wioski Tavistock. Był sobotni wieczór i przed kinem ustawiła się kolejka, a przez otwarte drzwi pubów było słychać głosy. Zerkając tęsknym wzrokiem na jeden z nich, Tom zatrzymał austina przed komisariatem. Dyżurny sierżant już na nich czekał. - Znaleźliśmy go dla pana - obwieścił leniwym, cichym głosem charakterystycznym dla zachodniej Anglii. - To nie było takie proste, jak się mogło wydawać, ponieważ przyjechał z miasta. Jest wioska Westcott, która nazywa się tak samo jak wasz człowiek, na północy, w stronę doliny Lyd, w pobliżu Coryton, i niedaleko jest farma Rushbrook. Myśleliśmy, że to może być tam. - Zakładam, że nie - powiedział cierpliwie Alec. - Nie, proszę pana. Znaleźliśmy jeszcze cztery miejsca. Rushbrook to popularna nazwa dla farmy w tych okolicach, może odnosić się do górskiego potoku lub polnego strumyka z szuwarami. - Którego szukamy, sierżancie? - Och, chodzi o miejsce Jacka Trevinnicka, w stronę Zyden ham Damerel, obok Tamaru. Dobra, żyzna ziemia i szuwary nadające się na koszyki i tak dalej. Może słyszał pan o naszym targu koszy, tutaj w Tavistock? Alec przyznał, że nie słyszał też o październikowym targu gęsi, choć przypomniał sobie, że w Tavistock urodził się
bodajże Francis Drake. Siląc się na uprzejmość, przerwał dygresje sierżanta na temat historii miasteczka, które odkąd stało się miasteczkiem cynowym w 1309 roku, było ośrodkiem górniczym. - Jak dojedziemy do Sydenham Damerel? - zapytał. Tom zapisał wskazówki. Alec poprosił miejscowego człowieka, by zarezerwował im dwa pokoje na noc. Potem sam usiadł za kółkiem i przez sześć, siedem mil wili się krętymi wiejskimi drogami, przejeżdżając przez maleńkie osady. Sydenham Damerel było na tyle duże, że miało własnego posterunkowego. Zatrzymali się u niego, by zapytać o dalsze wskazówki co do dojazdu do farmy Rushbrook, i dowiedzieli się, że były posterunkowy Westcott wpadł, żeby się przywitać, kiedy przyjechał do Devon. - I całe szczęście - stwierdził Tom, kiedy ponownie ruszyli w drogę - inaczej szukaliby go dobrych kilka tygodni. Było już niemal ciemno, gdy zatrzymali się na pachnącym oborą podwórku, gdzie powitało ich wściekłe ujadanie psów. Na schodach bielonego granitowego domu pojawiła się sylwetka tęgiej kobiety, oświetlona padającym z domu światłem. Kobieta uciszyła dwa czarno - białe psy i zaprosiła policjantów do obszernej kuchni z niskim sufitem, gdzie na belkach pozawieszane były szynki i cebule. Nad szerokim paleniskiem wisiała - wciąż zielona - słomiana kukła z misternie plecionymi warkoczami, a na kuchence gotował się czajnik. - Fred jest w oborze z moim Jackiem i naszym Jedem powiedziała pani Trevinnick i poprosiła, by usiedli na drewnianej ławie przy ogniu. Zaczęła się krzątać przy imbryku, czajniku i puszce z herbatą. - Zaraz tu będą, bo już jest ciemno. Fred będzie zachwycony, gdy panów zobaczy. Bardzo tęskni za swoimi kolegami policjantami, ale powiem
panom, że dobrze się stało, że przeszedł na emeryturę i wyjechał z miasta. Alec wydał bliżej nieokreślony dźwięk. Tom skupił wzrok na dużym drewnianym stole pomalowanym na biało, na którym do imbryka, eleganckich filiżanek i spodków, dzbanuszka z mlekiem i miseczki cukru dołączyło ogromne ciasto. W końcu po drodze zatrzymali się jedynie na szybki lunch. - Tak to już jest, prawda? - paplała pani Trevinnick. - Życie w wielkim mieście nie jest zdrowe, tylko smog i mgły. A on przez te wszystkie lata pracował w patrolu. Mój Jack też cały czas chodzi, ale spacery na wsi to nie to samo co miejskie chodniki, prawda? Nawet kiedy Fred zaczął pracować w tym muzeum, wszędzie były schody, w górę, w dół, wszędzie. Kiedy przyjechał, bardzo narzekał na kolana, ale teraz z każdym dniem jest coraz lepiej. - Cieszę się, że to słyszę - powiedział szczerze Alec, mając świadomość, że życie policjanta na pieszym patrolu nie było łatwe. - A jego oczy! Pewnie nie przyszło to panom do głowy, ale myślę, że to całe światło elektryczne nie jest dobre dla oczu. Nie jest naturalne. - Zerknęła na dwie wypolerowane mosiężne lampy zawieszone na centralnej belce, rzucające wokół delikatne światło. - Kiedy Jack pyta mnie, czy chcę mieć w domu gaz, zawsze mu mówię, że wolę parafinę. Podała im herbatę i szarlotkę. Ogromny kawałek ciasta przygotowany dla Toma najwyraźniej odzwierciedlał jej wyobrażenie o apetycie odpowiadającym jego tuszy. Po chwili zjawili się mężczyźni. Fred Westcott, przysadzisty, siwy staruszek, bynajmniej nie wydawał się zachwycony widokiem policyjnych towarzyszy. - Mamy nadzieję, że nam pan pomoże, panie Westcott powiedział Alec, gdy mężczyźni zamienili zabłocone buty na
domowe kapcie i umyli ręce. - Gdyby mógł pan sobie przypomnieć początek lipca... - Pójdziemy do salonu, Betty - przerwał mu niezadowolonym głosem Westcott, sięgając po ręczną lampkę, którą mężczyźni ze sobą przynieśli. - Tędy proszę, jeśli panowie pozwolą. Alec i Tom poszli za nim do małego, ponurego, nadmiernie wysprzątanego pokoju z próbkami haftów o krzyżowym ściegu na ścianie. Meble pochodziły z okresu wczesnowiktoriańskiego, były wyblakłe, ale poza tym zupełnie nowe. Prawdopodobnie jedyną osobą, która tu gościła, był wikariusz. Tom wyciągnął swój notes i wraz z Alekiem usiedli. Westcott stał przed nimi, z założonymi do tyłu rękoma. - Nie spałem, proszę pana - oświadczył. - Chciałem tylko na chwilę dać nogom odpocząć. Kolana już nie te, rozumie pan, i wzrok mi się męczy. - Nikt pana o nic nie oskarża. Nie jest już pan na służbie. Niech pan usiądzie, na litość boską, albo przynajmniej dla dobra pańskich kolan, i powie mi, kiedy pan nie spał. - Trzynastego lipca, kiedy on zszedł po schodach. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało, albo przyszedł z niższych ssaków. Byłem wtedy przy sekcji ptaków, z drugiej strony mineralogii. - Kto zszedł? - zażądał odpowiedzi Alec. Ale Westcott musiał opowiedzieć historię po swojemu. - Nie myślałem o tym, dopóki nie zobaczyłem w gazecie, że ktoś zwinął te klejnoty. Wie pan, w wiosce wiedzą, że kiedyś pracowałem w muzeum, więc kiedy w sobotę poszedłem z Betty na zakupy, ktoś mi to pokazał. I zacząłem się zastanawiać. Wcześniej przez kilka miesięcy pracowałem na dzienną zmianę, więc wszystkich znałem. Zapytałem siebie, czego człowiek od skamieniałości szukał w galerii
ssaków, niskich czy wysokich, czy w botanice, o tak późnej porze? - Dobre pytanie. Który człowiek od skamieniałości? - Albo o jakiejkolwiek innej porze. W końcu nie zajmował się skamieniałymi ssakami czy nawet roślinami, biedaczysko. Czyżby Witt właśnie oczyścił się z zarzutów? Alec nie był pewien, czy określenie „biedaczysko" odnosiło się do złodzieja, czy po prostu do starego doktora Bentwortha? Po chwili Westcott go oświecił. - I tak wszyscy kończymy tak samo, przynajmniej kiedy jesteśmy w grobie. I tam właśnie powinni zostawić te potwory, jeśli chce pan znać moje zdanie. Nic dziwnego, że człowiek traci zmysły, gdy całymi dniami zajmuje się dinozaurami. - Steadman! - krzyknął Tom. - Dinozaurami? - zapytał ostro Alec. - Czy późną nocą, trzynastego lipca, widział pan kuratora działu dinozaurów kręcącego się po pierwszym piętrze? - Zgadza się. Nie widziałem zbyt dobrze jego twarzy, ale tylko on jest tak wysoki i chudy, poza tym rozpoznałem jego głos. To był pan Steadman. Mogę przysiąc. - Być może będzie pan musiał. Proszę opowiedzieć, co pan dokładnie robił, gdzie pan był i co zostało powiedziane. Na szczęście, gdy chodziło o prosty raport, Westcott przypomniał sobie swoje policyjne wyszkolenie. Najwyraźniej niepokój o drobne odstępstwo od zasad na tyle mocno zapadło mu w pamięć, że nie pozwoliło mu zastanowić się nad tym, co wtedy robił Steadman. Wkrótce raport był skończony. Alec wstał. - Jeszcze dziś wieczorem przepiszemy pańskie zeznanie i jutro przywieziemy je panu do podpisania. Dziękuję, panie Westcott. Życzę panu spokojnej emerytury.
Pani Trevinnick, pod wrażeniem szybkości, z jaką Tom pochłonął swój kawałek ciasta, i przekonana, że w Londynie nie można dostać zdrowej żywności, zapakowała im koszyk prowiantu. Nie chciała przyjąć pieniędzy, nawet za koszyk, który sama zrobiła. Alecowi udało się wcisnąć pięć funtów Jackowi Trevinnickowi, który z powrotem włożył buty, by oświetlić im drogę do austina. Tom zanurkował w koszyku, kiedy tylko odjechali z farmy. - Aha, wielki kawał ciasta - powiedział z satysfakcją. Nie przeszkadza panu, że jest trochę ułamane, szefie? - Oczywiście, że nie. Poczekaj, tylko zdejmę rękawiczki. W prawo czy w lewo? - zapytał Alec, dojeżdżając do rozjazdu. - Niech pan zaczeka, muszę sięgnąć po moją kartkę i elektryczną latarkę. Powinniśmy byli wziąć młodego Erniego, on by wiedział. - Ale wtedy byłoby dla ciebie mniej ciasta. - Święta prawda! Dobrze więc, że go zostawiliśmy. Warto było jechać taki kawał drogi, nawet gdyby nie udało nam się wyciągnąć nic z Westcotta. W lewo, szefie, i... eee... w prawo na najbliższej krzyżówce. - Ale nie mamy żadnych dowodów, Tom, ani na to, że Steadman jest złodziejem, ani tym bardziej, że jest mordercą. Pamiętasz Mummery'ego i jego krokodyle? Steadman mógł badać podobieństwo między dinozaurami i ssakami. Może twierdzić, że porównywał ich szyje z szyjami żyraf. - Żyrafy są po drugiej stronie, szefie - zauważył Tom. - To był tylko przykład. - Alec gorączkowo rozmyślał. Jeśli już jesteś taki dokładny, to może badał nosorożce lub hipopotamy. One przypominają czołgi. Poza tym Steadman znany jest z tego, że pracuje do późna.
- Teraz, kiedy już wiemy, gdzie szukać - powiedział Tom pewnym, choć nieco przytłumionym głosem, z buzią pełną ciasta - na pewno znajdziemy dowody, albo skonfrontujemy się z nim i przyzna się do winy. Steadman długo nie wytrzyma. Z podpisanym zeznaniem Westcotta w niedzielę wczesnym rankiem ruszyli do Londynu. Tego dnia nad wrzosowiskami wisiały złowieszcze chmury, więc Alec pojechał główną drogą przez Okehampton. Udało im się uciec przed deszczem, a nawet załapali się na odrobinę słońca, gdy mijali Bagshot Heath. Ale od Hounslow Heath ujrzeli przed sobą mgłę w kolorze sepii, wiszącą nad miastem niczym wygłodzona ośmiornica, wyciągająca macki, jakby chciała wchłonąć przedmieścia. Alec jęknął. - Może pani Trevinnick miała rację - powiedział smutno Tom, gdyż takie wyznanie nie było łatwe dla rodowitego londyńczyka. Wokół zapadł przedwczesny zmierzch. Z otwartą, pobrudzoną sadzą szybą jechali pustymi ulicami w stronę Westminsteru. W Scotland Yardzie czekała na nich wiadomość. - Dostaliśmy ją parę minut temu, proszę pana powiedział dyżurny oficer. - Detektyw Wotherspoon poszedł już do domu. Właśnie miałem do niego dzwonić. Alec zerknął na wiadomość. - Dobry Boże! Zadzwoń do Chelsea i powiedz im, że chcę, by natychmiast wysłali do Muzeum Historii Naturalnej tuzin policjantów. Chodź, Tom. Tom bez słowa protestu, choć niebyt chętnie, poszedł z nim. Dopiero kiedy austin wspinał się przez gęstniejący mrok w górę Birdcage Walk, zapytał: - O co chodzi, szefie?
- Steadman wszedł do muzeum pięć minut przed szóstą. W niedzielny wieczór, Tom! Wiedziałem, że klejnoty wciąż tam są, ukryte Bóg wie gdzie. Przeklęta mgła. Możesz wychylić głowę za okno i sprawdzić, czy nie wjeżdżam na krawężnik? Jadąc na tyle szybko, na ile starczyło mu odwagi, Alec w końcu dotarł na tyły muzeum. Przez cały czas stało tam dwóch policjantów w cywilu, dobrze ukrytych za filarami arkad. Trzeci, który śledził Steadmana, czaił się nieopodal. Wszyscy podeszli do Aleca. - Pomyślałem, że lepiej zadzwonię, proszę pana, skoro przyszedł tu w niedzielę i to w taką pogodę... - Bardzo dobrze. Culver, prawda? Zapamiętam cię. A teraz, kto ma klucze? Dobra, otwierajcie. Jeden z was wejdzie do środka, a drugi zostanie na zewnątrz - Steadman nie może stąd wyjść pod żadnym pozorem. Jeśli nie będzie chciał zostać, możecie go aresztować. Lada moment przybędą posiłki, gdybyśmy musieli gonić go po całym budynku. Tring, Culver, chodźcie ze mną. Przydałby się Piper, który wskazałby im drogę do najbliższych schodów, ale z latarką Toma dali sobie radę. Kiedy Alec ujrzał na szczycie schodów drzwi, przypomniał sobie, że były zamknięte, by powstrzymać zwiedzających przed wchodzeniem do piwnicy. Idący na czele Tom, czując, że zbliża się pora aresztowania, zapomniał o zmęczeniu i przekręcił gałkę. Drzwi się otworzyły. Może Steadman zostawił je otwarte, by ułatwić sobie ucieczkę. - Zostań tu, Culver - rozkazał cichym głosem Alec. Weszli z Tomem do północnego holu i zatrzymali się, by posłuchać. Ani jednego dźwięku. Olbrzymi budynek przypominał mauzoleum - bo tym właśnie był - wypełniony ciałami i kośćmi niezliczonych stworzeń.
- Założę się, że Steadman nosi buty na gumowej podeszwie, szefie. - Praktycznie myślący Tom Tring nie miał takich ponurych myśli. - Inaczej nigdy by mu się nie udało. - Tak. Miej oczy szeroko otwarte. Najpierw powinniśmy sprawdzić galerię dinozaurów. Nie podoba mi się ten nowy szkielet, który montuje. - Salto - bus - powiedział z chichotem Tom. - Idź tą stroną. Stojący na straży olbrzymi słoń górował nad spowitym mgłą głównym holem. „Przepastny hol śmierci". Nieproszone słowa same pojawiły się w głowie Aleca. Matthew Arnold, Requiescat (Matthew Arnold - angielski poeta i krytyk kulturalny [przyp. tłum.].), dodał odruchowo. Czyjś duch „zamieszkuje przepastny hol...". Czyj? Sypie stokrotki, stokrotki i ani kropelki rosy. Jakaś dziewczyna. Bezimienna dziewczyna. Ależ chodziło o róże, a nie stokrotki. Nie Daisy (Daisy po ang. stokrotka [przyp. tłum.].). Nagle poczuł mrowienie na karku. Nie mogło jej tu być, nie w niedzielne, mgliste popołudnie, skoro, jak sama mówiła, skończyła już zbieranie materiałów. Tom był na tyle mądry, że nie wierzył w takie mrzonki. Z drugiej strony, dlatego właśnie nigdy nie awansował wyżej niż na stanowisko sierżanta. W żargonie wydziału zabójstw - nie miał nosa. Ale Alec miał. Coś było nie tak. Elektryczne światło w policyjnej dyżurce rzucało wokół wesoły krąg, choć byłoby jeszcze weselej, gdyby na miejscu byli jacyś funkcjonariusze. Musieli być na obchodzie. Alec nie był pewien, czy chciał, żeby natknęli się na Steadmana. Gdy dołączył do niego Tom, zerknął na panel kontrolujący oświetlenie w muzeum - nie można było pozwolić, by zwiedzające muzeum dzieci bawiły się włącznikami. Oświetlenie tak ogromnego gmachu musiało kosztować
fortunę. Wiedział, że z powodu kosztów wieczorem korzystano jedynie z przytłumionych świateł. Biorąc pod uwagę przedwcześnie zapadły zmrok, czemu ich nie zapalili? - Lepiej tego nie ruszać, szefie. - Tom może i nie miał nosa, ale czasami czytał Alecowi w myślach. - Nie, jest zbyt skomplikowane - przyznał niechętnie Alec. - Poza tym światło mogłoby wystraszyć Steadmana. I choć żaden z nich nie był Erniem Piperem, po przestudiowaniu map i zapoznaniu się z terenem mogli odnaleźć drogę w całkowitych ciemnościach. Kiedy dotarli do łuku prowadzącego do galerii gadów, Alec szepnął: - Idź naokoło, przez galerię głowonogów. Pamiętaj, że Steadman ma klucze. Może wyjść przez drzwi do głównej biblioteki i schodami zejść do piwnicy. Wprawdzie zabezpieczyliśmy tylne wyjście, ale wolałbym go tam nie szukać. Alec zaczekał chwilę, aż Tom dotarł do kolejnego łuku. Potem przeszedł przez galerię gadów i zajrzał do galerii dinozaurów. Przeciwległa ściana była pogrążona w mroku. Wpatrując się w bliższą część sali, zauważył ciemną stertę leżącą na podłodze, jakieś dwadzieścia metrów od niego, a tuż obok dwa białawe przedmioty. Gdy ruszył naprzód, by to sprawdzić, na przeciwległym końcu sali usłyszał szuranie. Przez środek sali przemknęła masywna sylwetka Toma, zatrzymując się w miejscu pomiędzy źródłem hałasu a drzwiami do biblioteki, po czym skryła się w ciemnościach. Alec czym prędzej ruszył w jego stronę, gdy nagle stanął jak wryty, gdy ciemna sterta usiadła i odezwała się rozgniewanym głosem Daisy: - Wielki książę mnie uderzył! - Daisy, to nie... - zaczął Alec, padając obok niej na kolana - to nie może... Co ty tu do diabła robisz?
Z oddalonego kąta galerii doszedł ich trzask - huk - łoskot - jęknięcie, a po chwili tubalny głos Toma Tringa: - Jamesie Steadmanie, w imieniu prawa aresztuję cię za kradzież. Mogą być panu postawione również inne zarzuty. Muszę pana ostrzec, że ma pan prawo zachować milczenie, a wszystko, co pan powie, może zostać zapisane i użyte jako dowód. - Zatrzasnęły się kajdanki. - To nie jest tak, jak się wydaje - pisnął Steadman. - Wielki książę cię uderzył? - dociekał Alec, obejmując Daisy. - Wszystko mam pod kontrolą, szefie - oznajmił Tom. Co tu się dzieje? Czy słyszałem gdzieś pannę Dalrymple? - Mówi, że wielki książę ją uderzył. - Zgadza się - potwierdził łamiącym się głosem Steadman. - To był wielki książę. Wszystko widziałem. Właśnie zbierałem skradzione klejnoty, by przekazać je policji. - Wszystko w porządku, kochanie? - Tak. Mniej więcej. Głowa mi pęka. - Moja też zaczyna. Co tu się wydarzyło? - Złapaliśmy Rudolfa Maximiliana, kiedy wyjmował klejnoty z czaszek dinozaurów. - Daisy oparła się o bezpieczny, szeroki tors Aleca. - Reszta za nim pobiegła, a ja przyszłam tutaj, żeby upewnić się, że klejnoty są bezpieczne. Musiał im jakoś uciec, poszedł za mną i uderzył mnie w głowę. - Tym. - Alec sięgnął po jeden z białych przedmiotów, długi, ciężki, zakrzywiony, zwężający się ku końcowi. Złamane żebro, jeśli się nie mylę. Daisy zaczęła się śmiać. Nic nie mogła na to poradzić, chociaż jeszcze bardziej rozbolała ją głowa. - Moje biedactwo - powiedział czule Alec, całując ją w ucho. - Ale to nie czas na histerie.
- Mam wypuścić pana Steadmana? - zapytał Tom. - Nie, jeszcze nie, chociaż nie wyobrażam sobie, by mógł złamać cenną kość. - Nie zrobiłbym tego - potwierdził Steadman. - Bo tak nie jest! - powiedziała Daisy. - Jest skołowana - powiedział zmartwionym głosem Alec. W tym momencie zapaliły się światła. Na podłodze obok saltopusa leżała drabina. Steadman leżał obok, na plecach, z rękoma skutymi kajdankami. Nad nim stal Tom, a wokół jego stóp leżały kawałki roztrzaskanej czaszki saltopusa. Pomiędzy nimi lśniły czerwone, fioletowe i zielone klejnoty. - To gips modelarski - powiedziała Daisy - jak żebro diplodoka. Teraz już chyba rozumiem. - A ja nie! - powiedzieli zgodnym chórem Alec i Tom. Przy łuku wejściowym usłyszeli charakterystyczny tupot policyjnych butów. Po chwili pojawił się sierżant Jameson, za nim posterunkowy Mason i Neddle, a między nimi szedł posępny, niepocieszony wielki książę. - Panna Dalrymple! - krzyknął Jameson, biegnąc do przodu. - Co do...? O Chryste, inspektor naczelny Fletcher! zatrzymał się w biegu, zasalutował i zauważył Toma Tringa i Steadmana. - Rany boskie, co tu się stało? - Wielki książę uderzył pannę Dalrymple w głowę kością dinozaura - powiedział Alec, niezbyt pewnym głosem. - Nie zrobiłem tego! Dżentelmeni nie bić dam. Chciałem tylko znaleźć mój rubin, inne zostawić dla policji, by znalazła. Ja nigdy nie uderzyć panny Dalrymple - zadeklarował uroczyście Rudolf Maximilian. - Nie mógł tego zrobić, proszę pana. Wszyscy czterej go goniliśmy, aż dotarł do galerii ssaków wyższych na drugim piętrze, i złapaliśmy go, kiedy próbował ukryć się wśród szympansów.
- Zgadza się - powiedział sierżant Drummond, stając za ich plecami. - Cały czas mieliśmy go na oku, a raczej jego pięty. Co tu się wydarzyło? Alec, wciąż klęcząc i obejmując Daisy, spojrzał na nią i powiedział: - Zdaje się, że panna Dalrymple wie. - Nie wiem - sprzeciwiła się Daisy. - Choć to raczej hipoteza, a nie czcze domysły. - Proszę, powiedz - powiedział Alec. - Panie Tring, czy klejnoty u pana stóp włożone są w gips? Tom schylił się i olbrzymią ręką podniósł jeden z kawałków. Drugą ręką podniósł Steadmana na nogi i wyprostował się, trzymając kuratora za ramię. - Tak, panno Dalrymple, zgadza się. - To chyba wszystko wyjaśnia. - Głowa bolała ją jak jasny gwint, więc Daisy ograniczyła swoje wyjaśnienia do minimum. - Pan Steadman ukradł kamienie i ukrył je w głowach dinozaurów. Wielki książę mógł to pewnie zrobić, ale nie potrafiłby umieścić ich w czaszce saltopusa. Musiał podsłuchać, jak rozmawialiśmy o tym z sierżantem Jamesonem, i postanowił odzyskać swój rubin, ale musiał przeoczyć to, że planowaliśmy poszukiwania dziś wieczorem. - Było dużo głośnych ludzi - powiedział ponuro Rudolf. - Pewnie przyszedł tu krótko po tym, jak Atkins wyprosił zwiedzających. Znaleźliśmy go z panem Jamesonem, wzięliśmy za złodzieja i rzuciliśmy się w pogoń. Nie pomyślałam, że dla pana Steadmana był to idealny czas na odzyskanie łupów. Niedzielny wieczór, kiedy żaden z kolegów nie pracuje do późna. Na razie to musiało im wystarczyć. Głowa pękała jej z bólu, a jednocześnie czuła, że zaraz zemdleje, i zwyczajnie nie miała sił, by wdawać się w szczegóły. Jeśli zaś chodziło o
morderstwo, nawet nie chciała o tym myśleć. Musiała zostawić coś dla Aleca. - A teraz, kochanie, proszę, zabierz mnie do domu! - Możesz wstać, skarbie? Ostrożnie. - Pomógł jej wstać, podtrzymał, gdy się zachwiała, i wziął ją na ręce. - Sierżancie Tring, proszę przejąć dowodzenie. Może pan zgarnąć ich obu. Mamy wystarczająco dużo dowodów i świadków, by ich zatrzymać. Słońce świeciło jasno na Primrose Hill. Tu i ówdzie utrzymywał się jeszcze wieczorny szron, ale powietrze było ciepłe. Potrząsając rudymi warkoczykami, Belinda pobiegła do przodu z Naną na smyczy. - Przez nich czuję się staro - powiedziała Daisy. - Jak twój guz? - Nadal tam jest. I boli, gdy go dotykam - ostrzegła, gdy Alec bezceremonialnie ściągnął jej z głowy kapelusz i delikatnie dotknął jej loków. - Na szczęście od trzech dni nie boli mnie już głowa. - Mógłbym go zabić! - powiedział wściekle Alec, po czym westchnął. - Nie, nie mógłbym. Z pewnością nie miał zamiaru cię zabić, w przeciwnym razie zrobiłby to. Choć wydaje się cherlawy, tak naprawdę jest dość muskularny. - Pewnie od ciągłego dźwigania kości dinozaurów. Zakładam, że mówisz o Steadmanie, nie o wielkim księciu Rudolfie? - O tak, to Steadman cię uderzył i zabił Pettigrewa. Twoje hipotezy były zaskakująco celne we wszystkich najważniejszych kwestiach. Daisy skrzywiła się z oburzeniem. - Co masz na myśli, mówiąc „zaskakująco"? - Pokój, kochanie! - Alec pocałował ją w nos. - Byłaś nieco roztrzęsiona, kiedy przedstawiałaś swoją teorię.
- A, no tak. Ale wtedy chodziło o kamienie. Przyznał się do zamordowania Pettigrewa? - W końcu. Kiedy już skoncentrowaliśmy się na Steadmanie i zadaliśmy odpowiednie pytania, uzyskaliśmy kolejne dowody, które mu przedstawiliśmy. - Na przykład jakie? - Powiedział asystentom w pracowni, że idzie do galerii gadów porównać kości, nad którymi pracował, a nam powiedział, że szykował się do domu. Mogliśmy już wcześniej wyeliminować Rudolfa Maximiliana i ffinch Browna, gdybym zwrócił uwagę na nasadkę od młotka znalezioną w piwnicy. Żaden z nich nie miał tam wstępu. - Rety, też o tym nie pomyślałam - przyznała Daisy. Widząc, że Alec już miał zapytać, kto jej o tym powiedział, czym prędzej dodała: - Steadman spotkał Pettigrewa w galerii gadów przez przypadek? - Tak. Steadman twierdzi, że działał w obronie własnej. Jeśli będzie miał dobrego prawnika, może nie usłyszeć zarzutu o zabójstwo, chociaż nie uda mu się wymigać od kradzieży. Jestem pewien, że za to długo posiedzi. Najdziwniejsze jest to, że martwi się tylko tym, żebyśmy nie myśleli, że ukradł kamienie dla celów osobistych. On... - Nie kończ! Chciał zorganizować własną wyprawę w poszukiwaniu dinozaurów? - Daisy, skąd, do diaska...? - Znasz moje metody, Watsonie? - Sam ci to powiedział! - Właściwie to tak. Alec, a co z Rudolfem Maximilianem? - Nie postawimy mu zarzutów, a on da sobie spokój z rubinem. Słyszałem coś o ustanowieniu królewskiej renty dla jego rodziny. - To dobrze!
- Tatusiu! Ciociu Daisy! - Belinda biegła w ich stronę w dół zbocza, śmiejąc się, gdy szczeniak omal jej nie przewrócił. - Jeszcze jedno szybkie pytanie, zanim tu będą. Obiecano mi dwutygodniowy urlop. Wyjdziesz za mnie od razu? Obawiam się, że nie będzie czasu, by zorganizować wystawne wesele. - Kapitalnie! - krzyknęła Daisy.