Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 20
Zagadka pustego kajetu
Książkę tę dedykuję wszystkim swoim kolegom i...
18 downloads
10 Views
2MB Size
Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 20
Zagadka pustego kajetu
Książkę tę dedykuję wszystkim swoim kolegom i koleżankom po piórze oraz naszym czytelnikom, których uznanie dodaje nam skrzydeł w dalszej pracy Za pomoc w stworzeniu tej książki serdecznie dziękuję: Robertowi Bruce'owi Thompsonowi - ekspertowi naukowemu; Johnowi Barachowi - znawcy starych samochodów; Stelli Rondo z PhraseFinder.co.uk; Angeli Carey konsultantce w zakresie języka irlandzkiego; Peterowi Homanowi farmaceucie; lekarzom Dougowi Lyle'owi i Larry'emu Karpowi - za porady w kwestiach medycznych; Sue Williams z „Derby Telegraph" za informacje lokalne; Nathanowi Williamsowi z Uniwersytetu Reading - ekspertowi od traktorów; Rachel Harris, FIDM - za porady w kwestii mody; Anne Birds z Matlock Markets Administration; Neilowi Barrattowi - znawcy Matlock; Ianowi Walkerowi - za porady na temat samochodu Daisy; Steve'owi Kaye'owi konsultantowi w zakresie powieki westernowych; Philowi oraz portalowi CarAndClassic.co.uk - za porady na temat samochodu Daisy; Luci Hansson, czyli The Poison Lady; Jonowi Northowi - znawcy Matlock; Judith Harrison z British Library - konsultantce w zakresie powieści westernowych. Z całego serca dziękuję Wam wszystkim i przepraszam, jeżeli przekręciłam, pokręciłam lub pozmieniałam dla celów artystycznych to, co mi przekazaliście - w końcu to powieść fikcyjna.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Podróż nie układała się od samego początku. Choć Daisy siedziała za kółkiem nowiutkiego samochodu - no, może nie z roku tysiąc dziewięćset dwudziestego szóstego, ale prawie nowego - to i tak czuła się zniechęcona. Najpierw musiała szczęśliwie przejechać przez te wszystkie ponure, zakopcone miasteczka regionu Potteries, których nazwy szczególnie upodobali sobie nauczyciele geografii: Stoke, Hanley, Burslem, Longton, Tunstall, Fenton. Włączenie ich do aglomeracji miejskiej Stoke - on - Trent wcale nie dodało im urody. Za Derby zaczęły ciągnąć się w nieskończoność równie ponure, okopcone wsie górnicze, z rzędami mikroskopijnych, szarych chałup przylegających do stromych, brukowanych ulic, które w zestawieniu z małymi sklepikami, pubami i kaplicami tworzyły ogólnie obskurny obraz. Od czasu do czasu mijała zabudowania kopalniane - duże, przysadziste budynki z poczerniałej cegły, nad którymi górowały wysokie kominy i tajemnicze, żelazne koła. Migające między nimi strome, zielone wzgórza stanowiłyby pewną ulgę, gdyby nie to, że były spowite welonem jesiennych mgieł. Daisy zacisnęła ręce na kierownicy i trzymając kciuki, modliła się, by dotrzeć do celu, zanim mgły naprawdę zgęstnieją. - Chyba upadłam na głowę, że zgodziłam się tu przyjechać - wymruczała pod nosem. Wszystko zaczęło się od zupełnie niewinnego listu. Sybil Sutherby, de domo Richland, chodziła z Daisy do szkoły. Nie widziały się od lat, a dokładnie od 1915 roku, kiedy Sybil skończyła szkołę, rok wcześniej niż Daisy, a z przysyłanych z początku świątecznych kartek wynikało, że wyszła za mąż i urodziła córkę.
Daisy nie została zaproszona ani na ślub, ani na chrzciny, ale nie było w tym nic niestosownego: Sybil była rok starsza od niej, a ich znajomość nie należała do zażyłych; poza tym wojna położyła kres wystawnemu świętowaniu takich okazji. Daisy nie mogła sobie przypomnieć, by miała jakikolwiek strzępek informacji od samej Sybil czy o też niej od jakichś dziesięciu lat. W sumie w ogóle nie zastanawiała się nad dalszymi losami szkolnej koleżanki. Nigdy nie były zbyt zżyte ze sobą. Dlatego właśnie ów list, a tak naprawdę krótka notka, tak Daisy zaskoczyła. Sybil, która mieszkała na wsi, wybierała się do Londynu na kilka dni i bardzo chciała zobaczyć się z Daisy. Może mogłyby się spotkać na kawę, albo obiad, albo podwieczorek? W ustalony dzień Daisy umówiła się na obiad U Maxima na Wardour Street ze swoją najlepszą przyjaciółką Lucy, czyli lady Gerald Bincombe. Ona zapewne preferowałaby restaurację U Monico albo Cafe Royal. Restauracja U Maxima znajdowała się w dogodnej, niedalekiej odległości od siedziby wydawcy ich książki o architektonicznych kaprysach Anglii, który zachwycony sukcesem ich przedsięwzięcia, wręcz palii się do spotkania z nimi, by omówić następny album ze zdjęciami Lucy i komentarzem pióra Daisy. Ulegając swojemu głównemu grzechowi, ciekawości, Daisy napisała do Sybil z prośbą, by do nich dołączyła - i wysłała list, zanim o tym wspomniała Lucy. - Sybil Richland? - W słuchawce słychać było wyraźnie oburzenie Lucy. - Sybil - kujonka? - Ależ moja droga, przecież nie była wcale taka zła. Niektóre dziewczyny uważały mnie za kujonkę. - Rzeczywiście, siedziałaś z nosem w książce o wiele... - Lucy! O ile pamiętam, wcale nie paliłaś się do ćwiczeń fizycznych bardziej niż ja, choć nigdy nie otworzyłaś książki,
dopóki nie miałaś innego wyjścia. Nie mam wręcz pojęcia, co ty robiłaś ze swoim czasem w szkole. Po chwili namysłu Lucy odpowiedziała z rozbawieniem: - Muszę przyznać, że Bogu dzięki ja też nie. Ciekawe, czego Sybil chce? - Dlaczego miałaby chcieć czegoś poza spotkaniem ze starymi znajomymi? - Gdybyś o tym wcześniej pomyślała, to mogłabyś udawać, że wyjechałaś z miasta. Jestem pewna, że ty też podejrzewasz ją o niecne zamiary. - Nie do końca, choć zgadzam się, że to nieco dziwna sprawa. Zapewne ma całe mnóstwo bliższych znajomych w Londynie. Lucy roześmiała się. - Bardzo podejrzane! - Poza tym nie kontaktowałyśmy się ze sobą od lat. Nawet jeśli przypadkiem zauważyła w gazecie, kiedy wyszłam za mąż, skąd wiedziała, gdzie zaadresować list? - Daisy, jesteś sławna. Pewnie zaczytuje się twoimi artykułami w gazetach, mrucząc pod nosem: „I pomyśleć tylko, że chodziłam z nią do szkoły!". Chce się pokazać w towarzystwie celebrytki. - Bardzo śmieszne! - Twój redaktor z „Town and Country" mógł dać jej twój adres w Hampstead, albo twój kuzyn, jeżeli najpierw napisała do Fairacres. - Geraldine nie zrobiłaby tego, nie pytając mnie wcześniej o zgodę. - Po śmierci jej ojca i brata wicehrabią Dalrymple został Edgar, kuzyn Daisy w drugiej linii. Jego żona, Geraldine, lubiła we wszytko wściubiać nos. - Kurczę, naprawdę myślisz, że to ona?
- Kto wie? Nieważne, przecież mamy się tylko spotkać na obiad - powiedziała Lucy. - A potem, pamiętaj, jesteśmy umówione. Daisy nie uśmiechało się prowadzenie samochodu po centrum Londynu, więc pojechała metrem z Hampstead i przeszła ze stacji Tottenham Court Road do Maxima. Ubrany w liberię portier wprowadził ją do środka z takim namaszczeniem, jakby przed olśniewająco biały front restauracji, ozdobiony pozłacanymi girlandami, posrebrzanymi wieżyczkami i mauretańskimi oknami, zajechała taksówką. W środku powitał ją mistrz salonu. - Jestem umówiona z lady Gerald Bincombe powiedziała Daisy. - Mais oui, madame, lady Gerald przybyła właśnie przed chwilką. Zażyczyła sobie stolik na balkonie. Skinieniem palca przywołał podwładnego, który odebrał od Daisy płaszcz i poprowadził ją na piętro. Lucy wybrała stolik przylegający do obwieszonej kwiatami, ozdobnej, mosiężnej poręczy, która oddzielała złoto - zielony balkon od owalnego przejścia do znajdującej się poniżej jadalni. Choć Lucy parała się zawodowo fotografią, była też nieodrodną członkinią modnej socjety, począwszy od gładko przyczesanego, ciemnego pazia, przez pociągnięte szkarłatnym lakierem paznokcie, a na sięgającej zaledwie do kolan spódnicy skończywszy. Jak zwykle chciała mieć dobry widok na innych klientów lokalu, choć tym razem podała inny powód swojego wyboru. - Moja droga, pomyślałam, że lepiej będzie, jeśli się tu ukryjemy. Mam takie okropne przeczucie, że Sybil zmieniła się w jedną z tych wiejskich kur, z którymi nie można się pokazać ludziom. - Ależ ty jesteś okropna! Czemu tak myślisz?
- Powiedziałaś, że napisała do ciebie z jakiejś farmy, a do tego z Derbyshire. - A cóż złego jest w Derbyshire? Słyszałaś kiedyś o Chatsworth? - Oczywiście, ale gniazda rodowego książąt Devonshire nie można porównywać z wiejską chałupą! - Cicho, chyba Sybil właśnie tu idzie. Wygląda tak jakoś znajomo. A do tego całkiem elegancko, jak na wyjście w moim towarzystwie, a może nawet i wystarczająco dobrze, jak na twoje wyśrubowane wymagania. Zawsze mi powtarzasz, że nie mam pojęcia o modzie. Młoda kobieta wchodząca po schodach miała na sobie melanżowy kostium. Daisy nie była ekspertem, ale spódnica i marynarka wyglądały na dobrze skrojone, a choć ciut znoszone, były dobrze dopasowane do jej nieco masywnej sylwetki. Lawendowy, kloszowy kapelusz, przybrany kępką cętkowanych piórek, pasował do jedwabnej bluzki, a sznur pereł, jedwabne pończochy i dobrej jakości skórzane buty na niskim obcasie dopełniały obrazu zamożnej, a może nawet modnej mieszkanki prowincji, która przyjechała w odwiedziny do stolicy. Sybil Sutherby na pewno nie wyglądała jak wiejska gospodyni. Choć - jak w przypadku Daisy - jej makijaż stanowiła jedynie cienka warstwa pudru i odrobina szminki, jej twarz była wyraźnie zniszczona przez pogodę. Była wręcz blada, co podkreśliło grymas rozczarowania, który Daisy złożyła na karb nieoczekiwanej obecności Lucy. - Witaj, Sybil. Jak miło cię widzieć po tylu latach powiedziała Daisy, nieco naciągając prawdę. - Daisy, ani trochę się nie zmieniłaś. - Uścisnęły sobie dłonie. Kelner posadził Sybil, rozdał karty dań i odszedł. - Pamiętasz Lucy? Niegdyś Fotheringay.
- Lucy! Oczywiście - zawahała się. - Teraz lady Gerald, o ile się nie mylę? - Zatem jest pani na bieżąco, pani Sutherby - powiedziała Lucy, przeciągając samogłoski. - Bardzo mi miło. - Na miłość boską, przecież znamy się z czasów, gdy byłyśmy pryszczatymi uczennicami - zirytowała się Daisy. Możemy sobie darować tę kurtuazję. Teraz wybiorę sobie coś na obiad, a potem opowiesz mi, co teraz porabiasz, Sybil. Ku uldze Daisy dyskusja na temat dań a la carte pomogła nieco stopić lody między Lucy i Sybil. Lucy jak zwykle zdecydowała się na sałatkę, ze względu na figurę. Daisy, która mniej się przejmowała swoją figurą i dużo rzadziej jadła w eleganckich restauracjach, wybrała poulet roti au citron et aux courgettes, w zamian decydując się na skromny bulion. Odniosła jednak wrażenie, że Sybil, która zdecydowała się na to samo, była myślami gdzie indziej i niezbyt przejęła się oferowanymi delikatesami. Kelner wrócił i przyjął ich zamówienia. Po chwili nieco krępującego milczenia Sybil odezwała się nagle: - Czytałam kilka twoich artykułów, Daisy. Świetnie piszesz. Lucy posłała Daisy znaczące spojrzenie. - A ty, Sybil? Zapewne przyzwyczaiłaś się już do życia w zaciszu domowego ogniska? - zapytała z nieco sarkastyczną nutą w głosie. Sybil zarumieniła się. - Wręcz przeciwnie. Mój mąż zginął na wojnie. Miałam na tyle szczęścia, że szybko znalazłam pracę jako... sekretarka pewnego pisarza, w jego domu, więc zabrałam tam też ze sobą swoją córeczkę. - Jej ręka powędrowała do naszyjnika. Nawet nie musiałam sprzedawać pereł swojej mamy. I od tego czasu tam żyję.
Daisy stwierdziła, że było już nieco za późno na kondolencje, co z pewnością doprowadziłoby do następnych i tak w kółko. Każdy stracił kogoś na wojnie - ona sama brata i narzeczonego - albo podczas epidemii grypy, która zabiła jej ojca, wicehrabiego Dalrymple'a. Chwyciła się zatem nieco mniej emocjonalnego tematu. - Ten autor to ktoś, kogo znam? - Raczej wątpię. Ma... dość wąską specjalizację. Ale miałam nadzieję, że uda mi się z tobą zamienić słówko, Daisy... - Spojrzała z ukosa na Lucy. - O twojej pracy? Śmiało. Lucy nie będzie miała nic przeciwko. Mimo frywolnego wyglądu ona też jest kobietą pracującą. - Raczej nie... - Chyba nie uwikłałaś się w pisanie powieści dla dorosłych? - spytała Lucy bez ogródek, ale chociaż raz dyskretnie przyciszonym tonem. - Oczywiście, że nie! - Przepraszam. Tylko że powiedziałaś o jego specjalizacji takim tonem, że mogłam wyciągnąć pochopne wnioski. Daisy roześmiała się. - Dałabym sobie rękę uciąć, że ja nie wyciągnęłam takich wniosków. O co chodzi, Sybil? - Wolałabym porozmawiać z tobą później. - Nie da rady. Zaraz po obiedzie mamy z Lucy spotkanie z naszym redaktorem. Ale Lucy zna wszystkie moje tajemnice, no prawie wszystkie. Nie wypapla wszystkim twoich zmartwień. - Będę milczeć jak zaklęta - potwierdziła Lucy. - Słowo daję. Jak kamień. - Jak nie będziesz poważna, to Sybil ci nie uwierzy napomniała ją Daisy surowo.
- Nie chodzi o... - zaczęła Sybil, ale przerwał im kelner, wnoszący zupę. Gdy znów sobie poszedł, była już zdecydowana. - No dobrze, skoro tak mówisz, Daisy. Nie byłam pewna, czy... Wiem, że wyszłaś za detektywa, i słyszałam, że pomogłaś mu rozwiązać kilka spraw. - Lucy, czy ty coś narozpowiadałaś po tym, jak błagałam cię o dyskrecję? - Kochana, nie tylko ja wiem o twoich kryminologicznych zapędach. A ta twoja przyjaciółka - Hinduska? - Raczej wątpię, by Sakari miała okazję wygadać się Sybil! - Ale przynajmniej kilkorgu starym szkolnym znajomym pomogłaś uciec spod noża. Wieści się rozchodzą. - Nie chodzi o nic z tych rzeczy! - wykrzyknęła Sybil. W sensie, że nie chodzi o morderstwo. Tylko o pewną tajemniczą sprawę. Prawdopodobnie i tak to nic wielkiego. - Czyli co? - spytała Daisy. - Tak naprawdę o napiętą, pełną zmartwienia atmosferę. Czuję, że coś tu jest nie tak, ale nie mogę tego nazwać po imieniu. Dlatego właśnie chciałabym cię prosić o pomoc. - Wyjaśnij mi, proszę, dokładnie, w jaki sposób Daisy mogłaby ci pomóc? - spytała Lucy niecierpliwie. - Daisy, miałam nadzieję, że przyjedziesz do mnie i zostaniesz na kilka dni. Mam nadzieję, że powiesz mi, że to wszystko, wytwór mojej wyobraźni. Lucy spojrzała na nią jak na szaloną. Daisy z kolei była zaintrygowana. Rzeczywiście, w przeszłości uwikłała się w śledztwa dotyczące kilku nieprzyjemnych zdarzeń, ale wszystkie były konkretnymi przejawami okrucieństwa. Tajemnicza atmosfera mogłaby być ciekawą odmianą. Poza tym nie stało za tym żadne przestępstwo, więc Alec nie mógł się sprzeciwić jej odwiedzinom u starej znajomej.
„U kogoś w domu", przypomniała sobie. - Czy twój pracodawca nie będzie miał nic przeciwko temu, że zaprosiłaś gościa? - Och nie. Wiesz, jestem tylko stenotypistką, osobistą sekretarką pana Birtwhistle'a i... pomagam mu redagować jego teksty. - Birtwhistle? Nigdy nie słyszałam o autorze o takim nazwisku. Pisuje pod pseudonimem? - Tak. - Sybil nie zdążyła powiedzieć nic więcej, ponieważ znów pojawił się kelner, by zabrać naczynia po zupie i podać przystawki. Lucy, która aż nadto widocznie okazywała swoją dezaprobatę, skierowała rozmowę na wydawcę napisanej w duecie z Daisy książki i jego nadziei na następny album. Dopiero gdy rozstawały się na chodniku przed Maximem, udało się Daisy wyrazić chęć przyjazdu i zapewnić Sybil, że do niej napisze, jak tylko ustali, kiedy będzie mogła wyrwać się na kilka dni. Skutek był taki, że pewnego ponurego, wrześniowego poranka Daisy znalazła się na wąskiej, obwarowanej kamiennymi murkami, krętej drodze - raczej dróżce, bo między wyłożonymi kamieniami koleinami rosła trawa. Jedynym dźwiękiem, jaki dochodził do jej uszu, oprócz warkotu silnika jej błękitnej gwynne ósemki, było od czasu beczenie czarnogłowych owiec, pasących się na zamglonych, pociętych kamiennymi ogrodzeniami wzgórzach. W trawie częściej niż drzewa pojawiały się wykwity nagich skał, a owych kilka jesionów, które minęła na tych smętnych wyżynach, już zaczęło się okrywać żółtymi liśćmi. Drogowskaz po prawej stronie skierował ją na jeszcze bardziej stromą, wąską i krętą dróżkę, bardziej odpowiednią dla wiejskich wozów. Po jednej stronie miała spadzistą, upstrzoną niebieskimi dzwonkami łąkę, za którą wyrastało
wzgórze z wijącym się u jego stóp strumieniem. Wysoka, stroma skarpa zasłaniała widok z drugiej strony, a że była porośnięta pokrzywami i ostami, wyglądała na nieużytek. Orle Gniazdo. Ta nazwa domu wcześniej nie przykuła jej uwagi, ale teraz odniosła wrażenie, że brzmi nieco upiornie. Pokrzepił ją widok ułożonej wzdłuż drogi linii telefonicznej, oznaczającej łączność ze światem. Na mniej więcej co piątym słupie zamontowane były żerdzie dla jastrzębi czy sokołów, więc być może nazwa Orle Gniazdo była rzeczywiście odpowiednia. Na czym siadywały ptaki, zanim wynaleziono linie i słupy telefoniczne? W myślach Daisy dźwięczały jeszcze bardziej uporczywe pytania. W odpowiedzi, którą przysłała Sybil, nie było nic o pseudonimie Birtwhistle'a. Być może pisywał horrory, albo mroczne historie o praktykach okultystycznych, którymi sam się parał. W cóż ta jej niezaspokojona ciekawość wpakowała ją tym razem? Lucy miała rację: chyba upadłam na głowę, że przyjęłam zaproszenie Sybil, pomyślała Daisy.
ROZDZIAŁ DRUGI Daisy wzięła ostry zakręt i nagle zorientowała się, że wjechała w gęstą mgłę. Skarpę widać było po lewej stronie tylko dlatego, że dróżka była tak wąska. Z drugiej strony ścieliła się pustka, z której od czasu do czasu wyzierały głazy oznaczające krawędź - być może urwiska. Czując serce w gardle, zaczęła powoli sunąć przed siebie, wyczulona na najmniejszy dźwięk nadjeżdżającego z naprzeciwka samochodu, żeby uniknąć zderzenia czołowego. Niebieska gwynne - błyszcząca, gdy wyjeżdżała z Hampstead, a teraz pokryta warstwą kurzu - źle znosiła powolną jazdę pod górę w tempie trzech kilometrów na godzinę. Zgasła. Zaciągając pośpiesznie ręczny hamulec, Daisy wysprzęgliła podwójnie i wrzuciła luz, a potem dosłyszała stłumione beczenie i bulgot przepływającego nieopodal strumyka. Włączyła ssanie, ale delikatnie, ponieważ silnik był jeszcze ciepły. Biorąc pod uwagę stromiznę wzgórza, miała wręcz szczęście, że chłodnica się nie zagotowała. Dziękując opatrzności, że uparła się na zakup samochodu z opcją samozapłonu, nacisnęła guzik. Zamarła, słysząc bezsilne warczenie, ale potem silnik zakaszlał i zapalił. Zaczęła pełznąć powoli pod górkę na pierwszym biegu. W chwilę później wjechała w oślepiające słońce. Wzgórze złagodniało, a dróżka wyprostowała się na jakieś niecałe pół kilometra. Płynący energicznie strumień biegł teraz tuż obok, jakiś metr dwadzieścia, półtora metra poniżej drogi. Okazało się, że pozorny szczyt zbocza to tylko pomniejszy grzbiet; strumień przecinał go, biegnąc pod wąskim mostem, jeszcze węższym niż dróżka, po której jechała. Daisy zatrzymała się na moście i spojrzała za siebie. Poniżej rozścielała się biała pustka, jakby ktoś wymazał z krajobrazu wszystko, oprócz czubków najwyższych wzgórz.
Odwracając głowę i spoglądając przed siebie, zobaczyła otwierającą się tuż przed nią płytką zieloną dolinę, z trzech stron obwarowaną wyższymi skarpami. Z oddalonego zbocza spływał wartko strumień, wijąc się w jej stronę, a w późnym, popołudniowym słońcu pysznił się złotożółty zagajnik. Słusznego wieku kwadratowego domu z szarego granitu pokrytego najeżonymi kominami, z omszałym kamiennym dachem można się było domyślić po niewielkich, wielodzielnych oknach na zawiasach. Jego dwa nieco bardziej współczesne skrzydła, z większymi, przesuwnymi oknami, być może wiktoriańskimi, wychodziły do przodu, osłaniając okrągłą, kolorową połać, która zapewne była ogrodem kwiatowym. Z kominów snuły się obiecująco smużki dymu. Daisy z radością zauważyła, że choć dom stał na uboczu, wcale nie wyglądał upiornie. Nie wyglądał też na orle gniazdo, bo nie był przycupnięty na skalnej grani, ale nie zamierzała się o to spierać. Czując, że jej nietypowa wizyta rokuje nieco lepiej, Daisy podjechała pod dom i zaparkowała auto na żwirowym podjeździe między grządkami kwiatów a drzwiami wejściowymi. Nie wysiadła jednak od razu, tylko siedziała przez chwilę w samochodzie, napawając się ulgą, którą odczuła z powodu szczęśliwego przyjazdu, oraz widokiem róż, chryzantem i astrów na rabatach oraz wyblakłych hortensji trzymających wartę po obu stronach wychodzących na południe ścian domu. Z rosnącego nieopodal jaworowego zagajnika dobiegło ją krakanie gawronów. Daisy zadrżała. Powietrze robiło się zdecydowanie coraz bardziej chłodne. Na drzwiach wisiała duża, mosiężna kołatka w kształcie drapieżnego ptaka, co - jak się domyśliła - miało stanowić nawiązanie do orlego gniazda. Zastukała głośno.
Zanim jednak zdołała opuścić rękę, drzwi gwałtownie się otworzyły. Kobieta, która się w nich ukazała, z pewnością nie była służącą. Była niska i raczej pulchna, ubrana w czerwoną, wełnianą sukienkę do połowy łydki, jak przystało kobiecie w wieku na oko tuż po pięćdziesiątce, oraz robiony na drutach kardigan. - O, witam, pani zapewne jest panią Fletcher uśmiechnęła się. - Jestem Ruby Birtwhistle. Właśnie miałam naciąć kilka astrów na stół do jadalni - mówiła z lekkim akcentem, głównie z północy, choć - ku zaskoczeniu Daisy pobrzmiewały w jej głosie nietypowe amerykańskie głoski. Machnęła ręką w upstrzonej plamami rękawiczce, dzierżąc sekator. - Przepraszam na chwilę. Zapraszam do środka. Lorna pewnie słyszała kołatkę i już tu idzie. To powiedziawszy, minęła Daisy i ruszyła żwawym krokiem do ogrodu kwiatowego, a za nią, z nieco większą godnością, sztywny, podstarzały, czarno - biały owczarek. Daisy dostrzegła, że kobieta schyla się tu i ówdzie, by wyrwać chwast. Rozbawiona tym niecodziennym powitaniem weszła do szerokiego pokoju z niskim, belkowanym sufitem. Domyśliła się, że było to główne pomieszczenie starego domu. W belkach nadal tkwiły żelazne haki, na których zapewne kiedyś wisiały połcie szynki i wieńce cebuli. Na kamiennej podłodze leżały gdzieniegdzie spłowiałe dywaniki. Ogólna atmosfera była nieco ponura, mimo iż ściany i sufit pomiędzy belkami pomalowane były na biało. Dookoła kominka stały solidnie wypchane wiktoriańskie sofy i fotele, obite nowszą, ulubioną w czasach edwardiańskich tapicerką w kwiaty bzu i prymulki. W pomieszczeniu było prawie tak chłodno, jak na zewnątrz, bo na dużej, żelaznej kracie kominka żarzyła się tylko niewielka kupka węgli.
Lorna - kimkolwiek była ta osoba - nie pojawiła się od razu, jak również nikt inny. Daisy zaczęła się rozglądać. Schody po obu stronach wznosiły się w głąb holu, a pod nimi drzwi znajdujące się na lewo i prawo zapewne prowadziły do poszczególnych skrzydeł. X tyłu, po obu stronach kominka, było jeszcze dwoje drzwi, być może prowadzących do kuchni i „pomieszczeń gospodarczych", jak nazywano je w czasach wiktoriańskich. Było cicho, jakby dom był prawie całkiem opuszczony, ale zapewne należałoby to spisać na karb solidnych, kamiennych ścian starego budynku. Nawet szorstkie krakanie gawronów na zewnątrz zostało wyciszone przez małe okna. Znów poczuła się nieswojo. Czy Sybil po prostu przesiąkła straszną atmosferą tego odciętego od świata domu? Najwyraźniej całkiem dobrze jej się tu żyło przez ostatnie siedem czy osiem lat, więc to raczej nie było prawdopodobne. A słowo „straszny" nie pasowało do ogólnego, przygnębiającego wrażenia, jakie wywarł on na Daisy. Jedne z tylnych drzwi otworzyły się i wyszła z nich blada, wychudła kobieta o siwych włosach, odgarniętych byle jak w tył i spiętych w kok. Miała na sobie ciemnoszarą, obwisłą u dołu sukienkę, niechlujny, musztardowy kardigan i kapcie zrobione z resztek dywanu. Jednocześnie z drzwi po lewej, z zachodniego skrzydła, wyszła zgrabna dziewczyna w mocno wyciętej różowo czarnej sukni, która była o dobre pięć centymetrów krótsza niż suknia, którą Lucy odważyłaby się włożyć w mieście, a tym bardziej poza miastem. Jej długie nogi, spowite w jedwabne pończochy, zakończone były butami na wysokich obcasach, które jeszcze bardziej je wydłużały. Rozmawiała z kimś, kto szedł za nią, i miała odwróconą głowę, prezentując długiego, kasztanowego pazia. Daisy
przemknęło przez myśl, czy ów kolor był naturalny, w półmroku nie była tego pewna. Włosy w połączeniu z różową sukienką i długim sznurem różowych, szklanych koralików oraz superkrótką spódnicą tworzyły zaskakujące połączenie, które można było odczytać jako wyraz niezależności, lub prowokację. Prowokację dla kogo? Kim była w tym domu? Czy miała coś wspólnego z tajemnicą Sybil? Dziewczyna odwróciła się. Wyglądała na osiemnaście, dziewiętnaście lat, jakieś dziesięć lat więcej niż mogłaby mieć córka Sybil. - Ciociu Lorno, czy nie czas już zapalić lampy? - zwróciła się do oklapłej kobiety. - Ciemno tu jak w lochu. - Przecież nie mogę robić wszystkiego naraz, Myro. Północy akcent kobiety był silniejszy niż u pani Birtwhistle. Wskazała ponuro na Daisy, która wzięła ją za pokojówkę, ponieważ najwyraźniej pełniła w domu tę funkcję. - Właśnie szłam otworzyć drzwi. - O, jak pani tu weszła? - spytała Myra Daisy niezbyt grzecznie, choć tonem wyrażającym jedynie zainteresowanie. - To pani jest pewnie tą znajomą Sybil. Nie ma pani pojęcia, jak dobrze jest zobaczyć nową t warz w tym mauzoleum nudy. - Pani... pani Birtwhistle właśnie wychodziła, kiedy przyjechałam. Zaprosiła mnie do środka. - Ach ta ciocia Ruby, wiecznie zajęta! To moja druga ciotka, panna Birtwhistle. Ona też wiecznie się krząta. Proszę usiąść przy kominku i się ogrzać, a ja pomogę jej zapalać lampy. - Poradzę sobie, dzięki ci bardzo! Nic w tym domu nie byłoby zrobione, gdybyśmy musieli czekać na twoją pomoc. Myra zignorowała tę drugą, oskarżycielską część jej wypowiedzi, ale beztrosko przyjęła odrzucenie propozycji pomocy.
- Obawiam się, że nie jest tu zbyt ciepło - ciągnęła. Może najpierw wolałaby pani iść do swojego pokoju? A przy okazji: to jest Walter. - Niedbale machnęła ręką, wskazując mężczyznę, który wszedł za nią. - A raczej powinnam powiedzieć: Walter Ilkton. Walterze, to pani Fletcher. A przynajmniej mam nadzieję, że się nie pomyliłam? - Zgadła pani za pierwszym razem. Bardzo mi miło, panie Ilkton. Ilkton był wyraźnie starszy od Myry, na oko dobrze po trzydziestce. Wysoki i jasnowłosy, on również był ubrany bardziej elegancko, niż było to stosowne w wiejskim domu gdzieś w głębi Derbyshire. Miał na sobie ciemnoszare bryczesy, czarny blezer i krawat absolwenta szkoły w Harrow, czarny w podwójne białe prążki, z wpiętą w niego spinką zakończoną dużą, różową perłą. Gdyby nie ta błyskotka, mógłby z powodzeniem wybrać się na przyjęcie w jednej z tych nieco bardziej formalnych wiejskich rezydencji. Rzucająca się wulgarnie w oczy perła sprawiła, że Daisy zwątpiła w to, czy szkolny krawat słusznie mu się należał, ale kiedy odpowiedział na powitanie, ton jego głosu potwierdził dobre wykształcenie. Choć spojrzał na nią przy tym przelotnie, odwrócił pełne oddania - można by rzec, uwielbienia - spojrzenie od wyraźnie zaprezentowanych wdzięków Myry jedynie na chwilę. Wdzięki owe widać było tym wyraźniej, gdy panna Birtwhistle zaczęła się krzątać przy zapalaniu lamp olejnych. Ani sieć gazowa, ani elektryczność nie dotarły jeszcze do tego odsuniętego na ubocze gospodarstwa. Zdaniem Daisy to wystarczyło, by wyjaśnić, dlaczego Sybil przeczuwała nadciągającą katastrofę. Mogła jedynie mieć nadzieję, że nie brakowało chociaż nowoczesnej kanalizacji, ale tu, na wzgórzach, nie było to prawdopodobne. Tak czy inaczej, Myra jest wyjątkowo piękną dziewczyną.
- Pani Birtwhistle to pani ciotka? - Przez małżeństwo. Tak jakby. Moja mama była ulubioną kuzynką wuja Humphreya. Ciotka Lorna jest jego siostrą, więc jest bardziej moją ciotką niż ciotka Kuby. Ale nazywam się Olney. Zapewne napije się pani herbaty, prawda? Ciociu Lorno, możemy dostać herbatę? - A ja się pytam, kto wniesie bagaże pani Fletcher? Dziewczęta już poszły do domu. Daisy już miała oznajmić, że sama może sobie wnieść swoje torby, ale Myra powiedziała niedbale: - Och, służący Waltera może je wnieść, prawda, kochany? Bądź tak dobry i go zawołaj. A kiedy już będzie się tym zajmować, to może też przy okazji przeparkować samochód pani Fletcher na placyk koło stajni. Zastanawiając się, czy zwrot „kochany" był swobodnie rzuconym, nowoczesnym zwrotem, czy raczej oznaką bliskości, Daisy dała się pogonić na piętro do swojego pokoju, by przypudrować nos. W międzyczasie Walter Ilkton wyszedł, nieco zbity z tropu, przez jedne z tylnych drzwi. - Pan Ilkton to kolejny członek rodziny? - spytała Daisy. - Ależ w życiu! Poznałam go na przyjęciu w zeszłym roku. Wie pani, całkowicie się we mnie zadurzył. Rzeczywiście nosi tę ohydną spinkę do krawata, którą mu dałam. Kupiłam ją za szylinga w Woolworthsie, dla hecy. Nie mogę się zdecydować, czy jest przezabawny, czy przekochany przez to, że ją nosi. - Ciekawe, czy posunąłby się do tego, by założyć ją w Londynie, gdyby pani umówiła się tam z nim na spotkanie. - Ależ spotykamy się w mieście, i to całkiem często zachichotała. - Ale nie, w mieście jej nie nosi. - Czy zostanie tu na długo? - Myślę, że tak długo, jak będzie mógł. Napisał, że wybiera się z wizytą do starszego krewnego w zakładzie
hydropatycznym Smedleya w Matlock - spodziewa się dostać spadek, chociaż go nie potrzebuje, bo jest bogaty jak Midas. Dlatego właśnie w tej spince z perłą wygląda tak zabawnie. Napisał, że skoro już będzie w okolicy, to wpadnie się przywitać, a ciocia Ruby, oczywiście, zaprosiła go na noc. To było trzy dni temu, ale nie wygląda, żeby się gdzieś wybierał. Ostatnim razem, kiedy pojechał z wizytą do owego krewnego, został u nas na tydzień. - Pani wujowi to nie przeszkadza? - Biedaczek przechodzi teraz zły okres. Ciocia Ruby mogła mu powiedzieć, że Walter przyjechał, ale się nie spotkali. - Bardzo mi przykro, że pani wuj nie czuje się dobrze. To nie jest dobry czas na wizytę. - To nic poważnego. Po prostu zrobił się taki jakiś przybity, ospały i otumaniony i ma ochotę przesypiać cały dzień. - To faktycznie kiepsko - odpowiedziała ze współczuciem Daisy. - Na nas wszystkich by się to też przeniosło, gdybym na to pozwoliła. Przyjeżdżam z miasta od czasu do czasu, żeby ich wszystkich trochę rozruszać. - Myra otworzyła drzwi. Proszę bardzo. Powinna pani mieć wszystko, co trzeba. Sama przygotowałam pani pokój. No, nie całkiem sama. Betty mi pomogła. To jedna z tych dziewczyn z wioski, która przychodzi w dzień. Ta druga to Etta. Bardzo łatwo się pomylić, jak w jakimś łamańcu językowym - ja cały czas mieszam ich imiona i wołam na jedną Betta i Ettie. Ale kiedy tu jestem, to zawsze pomagam, cokolwiek ciocia Lorna każe. Lubi odgrywać męczennicę. - Takie właśnie odniosłam wrażenie. - I trafiła pani w dziesiątkę! Łazienka i toaleta naprzeciwko. Mamy bieżącą wodę ze źródła, które zasila ten
strumień, ale jeżeli chciałaby się pani wykąpać, to proszę o tym powiedzieć cioci wcześniej, ponieważ nagrzanie później bojlera zajmuje kupę czasu. A przy okazji, zmarzłam na kość. - Oplotła się ramionami, drżąc. - Chyba włożę jakiś sweter, choć Walter będzie niepocieszony. Może nawet wełniane pończochy, jeżeli uda mi się jakieś znaleźć, i jakieś bardziej sensowne buty. - To chyba dobry pomysł - zgodziła się Daisy, usiłując sobie wyobrazić połączenie różowej sukienki z wełnianymi pończochami i butami na płaskim obcasie. - Czy mogłaby pani dać Sybil znać, że przyjechałam, kiedy się pani przebierze? Na twarzy Myry odmalowało się powątpiewanie. - Już piąta? Pod żadnym pozorem mamy jej nie przeszkadzać do piątej. Daisy zerknęła za zegarek. - Kiedy skończy się pani przebierać, to już będzie. - To dlatego jest tak paskudnie ciemno w tym starym domu! Tu, w skrzydłach, okna są większe, więc jest jaśniej, ale może chciałaby pani kilka świec? Chyba że woli pani lampę? Zazwyczaj nie nosimy ich na górę, dopóki nie przyjdzie pora na przebranie się do kolacji... - Nie, nie, dziękuję, jest wystarczająco jasno. - No dobrze. W sumie cieszę się, że pani przyjechała. Wcale nie jest pani taka, jak sobie wyobrażałam szkolną koleżankę Sybil. Całkiem jak człowiek. - Słucham? - Och, chyba nie powinnam tak mówić! Przepraszam! Proszę zejść na dół, kiedy będzie pani gotowa. Wiem, że ciocia Ruby zrobiła ciasto biszkoptowe na podwieczorek. Zdejmując kapelusz, rękawiczki i płaszcz, Daisy zaczęła się zastanawiać, w co tak w ogóle się wpakowała. Nie spodziewała się wielu wygód w wiejskim domu, nawet przystosowanym do potrzeb pisarza, którego stać było na
osobistą sekretarkę - asystentkę. Jednak Sybil mogła ją przynajmniej ostrzec, że najwyraźniej będzie musiała współdzielić niepewne zasoby ciepłej wody i minimalną liczbę dochodzącej służby z pół tuzinem innych osób. Czy pani Birtwhistle rządziła niepodzielnie kuchnią, czy zaledwie przyrządzała od czasu do czasu ciasto dla gości? Czy sama też pracowała w ogrodzie, czy jedynie skubnęła chwasta, którego zauważyła, ścinając kwiaty? Czy smętna Lorna naprawdę była tak wykorzystywana, na jaką pozowała? Czy dziewczyny ze wsi, które przychodziły w dzień, były jedynymi służącymi, gdy Walter Ilkton nie bawił w domu razem ze swoim służącym? Mimo wszystko sypialnia prezentowała się całkiem wygodnie. Pukanie do drzwi poprzedziło wejście służącego Ilktona z walizkami Daisy. Niski, elegancki, jasnowłosy mężczyzna, ubrany bardzo poprawnie na czarno, nie wyglądał na takiego, który chętnie pomógłby przy wykonywaniu zadań takich jak palenie w piecu czy szorowanie podłogi w kuchni. Choć Daisy nie mogła się już doczekać chwili, kiedy napije się herbaty, ociągała się z szykowaniem się do zejścia na dół. Miała nadzieję, że Sybil przyjdzie i wyjaśni sytuację bardziej wprost, niż mogła to robić w obecności Lucy lub listownie. Przynajmniej mogłaby opowiedzieć coś więcej o mieszkańcach tego domu. Ale Sybil nie przychodziła. Daisy czuła się zmęczona i chciało jej się pić. Prawdopodobnie inni też mieli już ochotę zasiąść do podwieczorku. A poza tym może lepiej będzie ich poznać, nie uprzedzając się opinią, jaką miała o nich Sybil. Daisy zdała sobie sprawę, że nadal nie wie, jaki rodzaj książek tworzy „otumaniony" pan Birtwhistle i pod jakim nazwiskiem.
ROZDZIAŁ TRZECI Kiedy zapalono wszystkie lampy, zaciągnięto nad drzwiami wejściowymi ciężką kotarę, żeby nie było przeciągów, i dorzucono do kominka, przestronny pokój zrobił się bardziej przyjazny dla oka i o kilka stopni cieplejszy niż w momencie przyjazdu Daisy. Schodząc ze schodów, ze zdumieniem dostrzegła, że nad kominkiem wisi coś, co przypominało czaszkę byka szkockiej rasy wyżynnej. Czy przypadkiem krowy tej rasy też nie mają takich wielkich, rozłożystych rogów? Tak czy inaczej, dziwny był jej widok w miejscu, gdzie zazwyczaj wisiało dorodne poroże jelenia szlachetnego - wypchane, a nie czaszka. Być może pan Birtwhistle wybrał się do Highlands na polowanie i przez pomyłkę ustrzelił krowę? W takim razie trofeum wskazywało, że umiał się z siebie śmiać. Pisał powieści humorystyczne, ironiczne, śmieszne, dowcipne czy żartobliwe? Powieści pełne humoru jakoś nie pasowały jej do złych przeczuć Sybil, choć Daisy wyobrażała sobie, że ciągła praca z czyimś poczuciem humoru może człowiekowi zepsuć jego własny. Sybil wyszła jej na spotkanie do podnóża schodów, a za nią wstało z foteli trzech mężczyzn: Ilkton, nienaganny, gdyby nie perła z Woolworthsa, drugi, młodszy od niego, równie wysoki, chudawy, o bardzo ciemnych, falujących włosach, oraz trzeci szczupły młodzieniec, którego karmazynowa marynarka od smokingu, jedwabny czerwono - niebieski krawat w tureckie wzory i nieco za długie, jasne, rozwichrzone włosy zdradzały skłonności artystyczne. Akwarele lub poezja, domyśliła się Daisy. Pani Birtwhisde i Myra siedziały przy kominku. - Daisy, bardzo cię przepraszam, że nie mogłam cię przywitać, kiedy przyjechałaś - powiedziała Sybil. - Gdy ktoś
mi przeszkadza w ferworze pisania... na maszynie, łatwo gubię wątek, więc panuje zasada, że nie można mi przerywać. Zapomniałam wszystkim powiedzieć, że nie dotyczy to twoich odwiedzin. - Trudno ci odczytać swoją stenografię, jeżeli od razu nie przepiszesz? Ja tak mam. Ale ty na pewno nie, bo gdybym była na twoim miejscu, nie utrzymałabym stanowiska na tak długo. - Nie, nie o to chodzi. Poznałaś już wszystkich? Daisy uderzyło to, że Sybil nadal unikała wypowiadania się na temat twórczości literackiej swojego pracodawcy. Czyżby Lucy miała rację? Jeżeli pan Birtwhistle rzeczywiście pisywał obsceniczne historie, albo nieprzyzwoite, łączące humor z pikanterią, Sybil mogła odkryć, że za samo ich przepisywanie mogą jej grozić zarzuty. Ale z pewnością nie pracowałaby wtedy u niego tak długo, bez względu na to, jak bardzo potrzebowałaby zarobić na życie. Zastanawiając się nad tym, Daisy odpowiedziała: - Poznałam panią Birtwhistle, choć przelotnie, pannę Olney i pana Ilktona. Pannę Birtwhistle również, ale jej tu nie ma. - No, chyba że czai się gdzieś w jakimś ciemnym kącie. No i dość wiekowego owczarka, ale nie zostaliśmy sobie przedstawieni. - To Tuptuś. Nie zachowuje się już zbyt elegancko, bo się starzeje. Oczywiście był psem gospodarczym. - Widzę, że okupuje dywanik przed kominkiem. - Pies uniósł głowę i rozejrzał się, słysząc swoje imię, ale kiedy zorientował się, że nikt go nie woła, z powrotem zapadł w niespokojny sen o królikach czy owcach. Sybil uśmiechnęła się. - To jego ulubione miejsce o tej porze roku. Przeszły przez pokój i podeszły do grupy siedzącej przy kominku.
Sybil przedstawiła Daisy czarnowłosego, ubranego w nieco znoszone ubrania Neila Careya, który - jak się okazało - miał błyszczące, jasnoniebieskie irlandzkie oczy. Artystycznym młodzieńcem okazał się syn gospodarza, Simon Birtwhistle. - Na miłość boską, proszę mi mówić Simon - powiedział. W jego głosie nie było ani śladu akcentu matki i ciotki. - Nie cierpię tych okropnych, okrągłych frazesów. - Nie bluźnij - odezwała się jego matka tonem reprymendy pomieszanej z dumą. - Simon pisze powieść, pani Fletcher. Nie wiem dlaczego, ale to młode pokolenie, zdaje się, uważa, że teraz koniecznie trzeba posługiwać się ordynarnym słownictwem. Oczywiście nie mam na myśli pani prac. Czytuję pani artykuły z dużą przyjemnością. - Dziękuję - odpowiedziała Daisy. No i teoria się posypała. Pani Birtwhistle na pewno nie pozostawała w niewiedzy co do treści książek, które pisywał jej mąż, a już na pewno nie sprzedawałyby się one dobrze, gdyby używał w nich wulgarnego, a nawet bluźnierczego języka. - Więc pani również zajmuje się pisaniem, pani Fletcher? - spytał Carey. - Tak, głównie artykuły do czasopism o różnych miejscach i rodzinnych historiach, tego typu rzeczy. Kiedyś chciałabym spróbować sił w pisaniu powieści, ale nigdy nie mogę znaleźć na tyle czasu, żeby się za to zabrać. Tak się składa, że mam małe bliźnięta i jeszcze starszą córkę. Po prostu za dużo rzeczy mnie rozprasza. Ty też masz czasem taki problem, Simon? - Oczywiście. Żeby coś miało wartość dzieła literackiego, trzeba poświęcić temu odpowiednią ilość niezakłóconych przemyśleń. Daisy roześmiała się. - Ja raczej nie napiszę żadnego wiekopomnego dzieła. Raczej coś z pogranicza powieści detektywistycznej.
- A, takie... - Simon dostrzegł ostrzegawcze spojrzenie swojej matki i zakasłał. - Takie rzeczy. Carey napisał wspaniałą sztukę, która została wystawiona w Dublinie. - Ale tylko raz, zanim cenzor uparł się, żeby ją zdjąć z afisza - rzucił przeciągle Irlandczyk, uśmiechając się. Przecież nasz rząd ustanowił tak zwany Komitet do Spraw Szkodliwej Literatury. - Wszyscy państwo są dla mnie za mądrzy - powiedział Ilkton. - Nie ukrywam, że nie umiem sklecić nic poza standardowym listem z podziękowaniem za gościnę. - Ale za to tańczysz bosko, kochany - zapewniła go Myra. - Simon ma dwie lewe nogi, o ile w ogóle uda się go wyciągnąć na parkiet. W piłkę też nie umie trafić, w przeciwieństwie do Waltera. - Gra pan w krykieta, panie Ilkton? - spytała Daisy, chcąc za wszelką cenę porzucić temat pisania, który najwyraźniej nie był dla Sybil zbyt wygodny. - Grałem w reprezentacji uczelni - odpowiedział skromnie. Jeżeli rzeczywiście ledwo potrafił sklecić w całość dwa słowa, mówiło to wiele o kryteriach przyjmowania do Oksfordu i Cambridge, gdzie koneksje rodzinne odgrywały równie ważną rolę, co wybitne osiągnięcia akademickie. Przez kilka lat po wojnie grałem też dla Warwickshire, oczywiście nie zawodowo. Teraz grywam jedynie od czasu do czasu, kiedy jestem poza miastem. Przerzuciłem się na tenis. - Graliśmy razem z Walterem w debla. Właśnie tak się poznaliśmy. Oczyma wyobraźni Daisy zobaczyła go, jak prezentuje umiejętności sportowe na boisku do krykieta albo korcie tenisowym, ale nie potrafiła wyobrazić sobie, by mógł brudzić się i siniaczyć, grając w rugby, jak mąż Lucy, lord Gerald Bincombe, a tym bardziej galopować po błocie za lisem czy brodzić po bagnach ze strzelbą na plecach. Był typem
miejskiego eleganta, który w trakcie swoich wypadów za miasto spodziewał się miejskich udogodnień. Prawdopodobnie miał starszego brata, który odziedziczył, lub odziedziczy, skłonności do polowania i strzelania. Ilkton? Nie, nie znała nikogo o tym nazwisku. - Nie musimy wszyscy być intelektualistami oświadczył Simon pobłażliwie. - Carey już prawie skończył następną sztukę. Historyczną. Na pewno zostanie zakazana przez Lorda Kanclerza - powiedział to z taką dumą, jakby było to coś godnego pochwały i jakby sam to napisał. - I przez Komitet do Spraw Szkodliwej Literatury? Czy mogę spytać, o czym jest ta sztuka, panie Carey? - O królowej Annie i księżnej Marlborough. - Jego niebieskie oczy błysnęły. Daisy nie mogła sobie przypomnieć o królowej Annie nic więcej ponad to, że już nie żyła, co było zbyt oczywiste, by brać to pod uwagę. Pomyślała o meblach w stylu królowej Anny, ale to chyba nie miało zbyt wiele wspólnego z tematem. Pamiętała też ulubiony wierszyk jej nauczyciela historii: Był Rycerzem Odważnym Marlborough, który pozwalał zapamiętać pierwsze litery bitew wygranych przez księcia Marlborough, ale nazwy bitew, powód wojny i to, z kim Anglia walczyła, już jej umknęły. Pewnie z Francją. Zazwyczaj wojny toczyły się z Francją. Albo z Irlandczykami? - Czy to nie ma coś wspólnego z Irlandią? Och, Wilhelm Orański był jej szwagrem, czyż nie? Oranżyści! - Wilhelm Orański zmusił Irlandczyków... - Ilkton przerwał, gdy pani Birtwhistle uniosła dłoń. - Tylko nie teraz, bardzo proszę. Polityka irlandzka ma bez wątpienia swoje miejsce, ale nie tutaj. Z mlekiem i cukrem, pani Fletcher?
Pies, wezwany sobie tylko znanym impulsem, poczłapał do drzwi prowadzących do zachodniego skrzydła i stał tam, dopóki Simon mu ich nie otworzył. - Pewnie wujek Norman wrócił - powiedział ze śmiechem. - Tuptuś zawsze wie. Podwieczorek szedł swoim własnym torem. Po niezbyt satysfakcjonującym obiedzie w jakiejś herbaciarni gdzieś na południe od Derby, Daisy ucieszyła się, widząc, że stół jest suto zastawiony jedzeniem, od chleba z masłem, przez kanapki z rukwią, aż do ciasta biszkoptowego pani Birtwhistle, które okazało się wyśmienite. Jeżeli to ona dzierżyła stery kuchni, nie ma powodu, by obawiać się śmierci głodowej. Daisy nie potrafiła wyczuć zbyt wiele z przygnębiającej atmosfery, o której wspomniała Sybil, oprócz pojedynczych docinków między Simonem, który reprezentował stronnictwo intelektualistów, i jego kuzynką Myrą, która miała frywolne spojrzenie na życie. Pani Birtwhistle tłumiła stanowczo uszczypliwości, zanim rozrosły się do sprzeczki. Mniej szczęścia miała w odniesieniu do Careya i Ilktona, ale oni bardziej pokrywali wzajemną niechęć żarcikami - Ilkton grzecznymi, a Carey elokwentnie irlandzkimi. Daisy zaczęła podejrzewać, że Carey jest rywalem Ilktona o względy Myry, która radośnie flirtowała z obydwoma. Panna Birtwhistle przywlokła się do pokoju w pewnym momencie i przyjęła filiżankę herbaty, ale nic nie jadła. O panu Birtwhistle, który leżał chory w łóżku, nie wspomniano ani słowem, oprócz krótkiej wzmianki, że wieczorem ma przyjść do niego lekarz. Sybil mówiła mało. Daisy miała ogromną ochotę przycisnąć ją po podwieczorku i dowiedzieć się, co tak naprawdę tak paląco ją niepokoiło. Grzecznie odmawiając trzeciej filiżanki herbaty i drugiej porcji ciasta, Daisy posłała Sybil spojrzenie przez duże „S".
Sybil pojęła w lot. - Bardzo cię przepraszam, Ruby - powiedziała. Chciałabym porwać Daisy na małą pogawędkę. Pójdziemy do mojego gabinetu, Daisy. Mam na górze bawialnię - ja i Monica zajmujemy dawne pokoje dziecinne nad tym pokojem - ale w biurze jest wygodniej i cieplej, bo cały czas paliło się tam w kominku. Przecież nie można klepać na maszynie zmarzniętymi palcami. - Idąc za nią do korytarza po prawo, Daisy rzuciła spojrzenie za siebie na grupę, która została przy kominku. Pani Birtwhistle wpatrywała się w nie mocno zaniepokojonym wzrokiem. Dziwne! Być może w przeczuciach Sybil tkwiło jednak ziarno prawdy.
ROZDZIAŁ CZWARTY Gabinet Sybil był bardzo podobny do tego, który Daisy miała do dyspozycji w Hampstead. Przy kominku stały dwa fotele, ale głównym meblem w pokoju było oczywiście biurko ze stojącą na nim maszyną do pisania i wszystkimi niezbędnymi akcesoriami. Trzy równo ułożone stosy kartek to zapewne oryginał dla wydawcy, pierwsza kopia kalkowa do archiwum autora i druga, tak zamazana, że prawie nieczytelna, na wszelki wypadek. Po obu stronach okna stały półki z książkami; po jednej stronie niezbędne źródła, których wiele Daisy rozpoznała po grzbietach: kieszonkowy słownik oksfordzki, słownik synonimów Rogeta, encyklopedia i tym podobne. Półka po drugiej stronie była wypełniona stosami czasopism, rzędami tanich książek w papierowych oprawkach i kompletem nieco bardziej solidnych w kolorowych obwolutach. Daisy podeszła do niej i zaczęła odczytywać tytuły. - Obcy z Wąwozu Umarłych, Rewolwer do wynajęcia, Królowa prerii... Westerny! Wszystkie pióra Eliego Hawke'a. Domyślam się, że to pseudonim literacki Humphreya Birtwhistle'a. - Tak, oczywiście. - Sybil dorzuciła węgla do ognia, przegrzebała palenisko i zaprosiła Daisy, by usiadła. - W młodości spędził dziesięć lat na Dzikim Zachodzie - ciągnęła. - Naprawdę zna się na rzeczy. - Czy to ma coś wspólnego z twoim problemem? Z tą napiętą atmosferą, o której mówiłaś? Przejechałam przez Dziki Zachód pociągiem i widziałam parę westernów w kinie, ale nie mogę powiedzieć, że to coś, na czym się znam. - To dość skomplikowana sprawa... - Chyba nie zaczął chodzić wokół domu, wymachując rewolwerami i grożąc, że zastrzeli „tych cholernych koniokradów", czy coś w tym stylu?
- Ależ w życiu! - Myra powiedziała, że jest chory, przybity. - Tak jakby. Może lepiej będzie, jak zacznę od początku. - To zazwyczaj pomaga. Pracujesz dla Eliego Hawke'a już siedem, osiem lat? - Tak, mieszkamy tu od końca tysiąc dziewięćset dziewiętnastego. - Ach tak, sprowadziłaś tu swoją córkę. Musi mieć... Ile? Jakieś dziewięć lat, czy coś koło tego? Rozumiem, że jest w szkole. - W tym miesiącu Monica zaczęła pensję dla panien w Bakewell. Mieszka w internacie i przyjeżdża do domu na weekendy. Birtwhistle'owie zaoferowali, że pokryją czesne. Są dla nas bardzo mili. - To dlaczego... Przepraszam! Już nie będę ci przerywać, obiecuję. Przyjechałaś tu w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym... - Zatrudniono mnie jako stenotypistkę, głównie do przepisywania notatek pana Birtwhistle'a, od czasu do czasu do notowania, głównie listów. Wolał sam spisywać swoje powieści. Mówi, że myśli na papierze, nie na głos. Sama piszesz, więc chyba rozumiesz? - Nigdy nikomu nic nie dyktowałam, ale wyobrażam sobie, że łatwo bym się pogubiła, gdybym nie miała przed sobą swoich własnych słów, co do jednego. - Właśnie tak mi powiedział. Ma dość paskudny charakter pisma, więc czasem musiałam się domyślać, co napisał, a choć uczęszczał do dobrej szkoły, robi okropne błędy ortograficzne. - Więc je poprawiałaś. - No przecież nie mogłam ich tak zostawić, prawda? Jego wydawca był bardzo zadowolony z pierwszego manuskryptu, który dostarczyłam. Jego książki były przepisywane w Londynie i zawsze trzeba było włożyć w nie dużo pracy
redakcyjnej, ponieważ maszynistka albo wcale nie poprawiała błędów, albo poprawiała je za bardzo, przez co pastuchy od krów mówiły językiem godnym samego króla. Daisy roześmiała się. - Wyobrażam sobie. Pewnie okazałaś się prawdziwym błogosławieństwem zarówno dla pana Birtwhistle'a, jak i dla jego wydawcy. - Tak mi powiedzieli. Bardzo mi to pochlebiło. Wydawca zapłacił Humphreyowi więcej, ponieważ nie musiał płacić dodatkowo za przepisywanie, a on podniósł mi pensję. - No, myślę! - Po kilku książkach - Humphrey pisał trzy rocznie, dasz wiarę? - naprawdę zaczęłam sobie dobrze radzić. A potem zaczęłam zauważać nieścisłości, takie małe szczegóły jak to, że ktoś raz ma niebieskie oczy, a w innym miejscu stalowoszare. Na początku zwracałam uwagę Humphreyowi na takie rzeczy, ale nie interesował się tym zbytnio. Kazał mi po prostu poprawiać takie pomyłki i nie zawracać mu nimi głowy. Zaczęłam robić coraz więcej poprawek redakcyjnych, aż w końcu okazało się, że przestawiam całe paragrafy, żeby lepiej brzmiały albo były bardziej spójne. - Pan Birtwhistle nie miał nic przeciwko? - Nawet nie zauważył. Gdy przyszedł egzemplarz do korekty szpaltowej, był już w połowie swojej następnej książki. To ja miałam go sprawdzić. - A potem dowiedział się, ile pozmieniałaś i zaczęły się kłopoty? - domyśliła się Daisy. Sybil potrząsnęła głową. - Nawet jeżeli coś zauważył, to nic nie powiedział. Wszystko szło dobrze utartym torem, aż trzy lata temu zachorował na zapalenie oskrzeli, które później przeszło w zapalenie płuc. Był okropnie chory i dużo czasu upłynęło, zanim wyzdrowiał. Napisał już około dwóch trzecich Zdrady
w Circle C i zbliżał się już termin oddania całości. W końcu Humphrey powiedział mi, jak chciałby kontynuować tę historię i jak zaplanował sobie scenę finałową, i poprosił mnie, żebym postarała się dokończyć książkę za niego. - Wielkie nieba! Nie umarłaś przy tym ze strachu? Pisanie książki to przecież coś zupełnie innego niż redagowanie czyjejś pracy, nawet jeżeli już masz doświadczenie w pisaniu fragmentów. - Oczywiście, że się denerwowałam, ale w sumie nie miałam wyboru. - Musiałaś zarobić na siebie. - I na Monicę. A poza tym wiele zawdzięczam Ruby i Humphreyowi. W sumie to dochód z książek pozwala im tu jakoś znośnie żyć. - Przypuszczam, że musi mieć jakieś pieniądze po kimś z rodziny. - Odziedziczył ten dom. Birtwhistle'owie byli yeomenami, drobnymi ziemianami - hodowali owce, dopóki na początku dziewiętnastego wieku na ich ziemi nie znaleziono złóż węgla. Sprzedali ten kawałek posiadłości, ale wydali większość pieniędzy na kupno i rozbudowę tego domu. Chcieli trzymać się jak najdalej od kopalni. Kupili kilka małych działek do wydzierżawienia i gospodarstw czynszowych. - Co powiększyło ich mały majątek. - Tak, zbliżyli się statusem do szlachty rodowej, choć nigdy nie wskoczyli na tę półkę. Humphrey jest najstarszym synem najstarszego syna, a mimo to wybrał się na przygody do Ameryki. Pracował tam trochę w kopalniach srebra i wrócił z pieniędzmi i żoną. - Właśnie Ruby zabrzmiała mi jak Amerykanka!
- Poznał ją na Dzikim Zachodzie - była nauczycielką w jakimś zupełnie prowincjonalnym miasteczku, wręcz wiosce. Zainstalował tu bieżącą wodę, kiedy sprowadził ją do domu, ale nie starczyło mu pieniędzy na gaz czy prąd. - Sądzę, że dociągnięcie jednego czy drugiego tak daleko kosztowałoby fortunę. - Generator byłby bardziej praktycznym rozwiązaniem. - Chyba tak - powiedziała Sybil niepewnie. - Ale podciągnęli linię telefoniczną, zaledwie kilka lat temu. Tak czy inaczej, dopóki książki Humphreya nie zaczęły się sprzedawać, żyli z tego, co im zostało, plus czynsze z gospodarstw, którymi dzieli się z Normanem i Lorną. Norman ma chyba oprócz tego normalną pensję za zarządzanie majątkiem. - A Myra Olney? Skąd ona się tu wzięła? - Myra ma swój własny dochód, który najpierw wystarczył jej na czesne w szkole, a teraz na wystawne życie. Tak naprawdę pieniądze wystarczają jej na całkiem spore wygody, ale nie na życie w stylu, w jakim by chciała. To jakiś fundusz powierniczy, więc na szczęście nie może dobrać się do kapitału. - Domyślam się, że Simon jeszcze na siebie nie zarabia, o ile w ogóle kiedyś będzie. To, co pisze, raczej nie sprzeda się na tyle dobrze, by mógł żyć z następnych utworów. - O ile w ogóle kiedyś coś skończy i to sprzeda! Zatem widzisz, jak się sprawy mają. Dlatego właśnie... Cóż, to wszystko byłoby bardzo dziwne, gdyby nie byli takimi miłymi ludźmi. - Masz na myśli to, że skończyłaś książkę za niego? - To był dopiero początek. Kiedy przeczytałam manuskrypt od początku do końca, wydał mi się... nierówny to chyba najlepsze określenie. Próbowałam pisać w stylu Humphreya. Powinnam była jeszcze raz zająć się napisanym
fragmentem i bardziej postarać się połączyć oba w spójną całość, a zamiast tego przeredagowałam część Humphreya, żeby pasowała do mojej. Nie przepisałam wszystkiego, tylko pozmieniałam i dodałam kilka rzeczy. - I tak to przecież już robisz - skomentowała Daisy. - No właśnie! - zgodziła się Sybil gorliwie. - Naprawdę nie uważam, że dużo ją pozmieniałam. A jak już ci mówiłam, Humphrey nigdy nie czytał już książki po tym, jak została wysłana do wydawcy. - Nawet jeśli nie widział całości? Nie chciał przejrzeć książki, zanim ją wysłałaś? - Cały czas był otumaniony, bardzo źle się czuł. - Więc ktoś w redakcji zauważył różnicę. - Ten wydawca, który od lat pracuje z Humphreyem. Nie podobało mu się to. Powiedział, że książki dobrze się sprzedawały czytelnikom, którzy lubili poprzedni styl, i zdziwił się, dlaczego Eliemu Hawke'owi chciało się bawić w styl popularny. - Ojej! - Pewnie domyślasz się, jak się poczułam. Ale było już za późno na zmiany. Oddałam książkę w ostatniej chwili, a oni trzymali się bardzo rygorystycznego planu wydawniczego. Najwyraźniej czytelnicy przyzwyczaili się, że trzy razy do roku mogą się spodziewać nowej książki. Kiedy Humphrey w ogóle zaczął je pisywać, ukazywały się w czasopismach jako powieść w odcinkach, więc musiał dostarczać im jeden odcinek tygodniowo. A może miesięcznie? Właśnie wtedy zaczął kompilować je w książki - tanie, w papierowych okładkach - i stwierdził, że potrzebuje sekretarki. - Wiesz, kto czyta takie powieści? To znaczy ja wiem, że moje artykuły czytają kobiety z klasy średniej, które mają dużo wolnego czasu.
- W moim przypadku chyba windziarze i portierzy hotelowi. - Sybil wzruszyła ramionami. - Dreszczyk emocji i szczypta romansu na dokładkę. Nikt nie twierdzi, że to literatura dla intelektualistów, ale nie widzę powodu, dla którego nie miałyby być najlepszej możliwej jakości, biorąc pod uwagę ograniczenia. Tak czy inaczej, przecież nie mogłam pokazać Humphreyowi tego listu. Nie tylko dlatego, że było w nim napisane, że majstrowałam w jego tekście, ale po prostu, że wprost określał jego pracę mianem „schematycznej". - Nie, takich rzeczy nie pokazuje się choremu człowiekowi. Więc wtedy wydawca oczekiwał następnej książki za cztery miesiące? A Humphrey był zbyt chory, żeby je pisać? - Był słaby i ospały. To naprawdę było okropne zapalenie płuc, przez to teraz nie może się już przemęczać. Nie ma po prostu na to sił. - Biedaczek! - Tak. Kiedyś chodził na długie spacery po wzgórzach. Doliny Yorkshire są zupełnie inne niż krajobraz zachodnich Stanów, ale zapewniały mu inspirację. Teraz całymi dniami nie wychodzi z pokoju, nie mówiąc już o włóczeniu się godzinami po dolinach. Długie siedzenie i pisanie to dla niego za wiele. Ale kiedy kończyłam pisać Zdradę, już myślał nad fabułą następnej książki. To pozwalało mu się oderwać od zmartwień i... - Przerwało jej pukanie do drzwi. - Proszę! Wysoki jasnowłosy mężczyzna, który wszedł do pokoju, miał rumianą twarz, a że miał na sobie wygodne, tweedowe ubranie, wyglądał na jakiegoś miejscowego rolnika. Razem z nim do pokoju wpadł powiew rześkiego, chłodnego powietrza. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, Sybil. Chciałem zamienić z tobą słówko, zanim pójdę zbadać Birtwhistle'a.
- Tak, oczywiście. Daisy, to doktor Knox. Roger, to pani Fletcher. Chodziłyśmy razem do szkoły. Wymienili grzeczności. Daisy zaoferowała taktownie, że może ich zostawić samych, choć nie miała na to najmniejszej ochoty. Coś między tymi dwojgiem, jakiś bliżej nieokreślony sposób bycia zdradzał, że ich wzajemna sympatia wykracza poza ramy grzecznościowe, choć ani on, ani ona nie zdradzili się ani słowem, ani gestem, czy też poufałym uśmiechem. - Nie, Daisy, zostań. Nie przypuszczam, że Roger zamierza wchodzić w poufne szczegóły stanu zdrowia Humphreya, a ty już znasz historię jego choroby. - Bardzo chciałbym, żeby się oszczędzał, gdy poczuje się lepiej - wybuchnął doktor Knox. - Jak tylko ma choćby mały przypływ energii po śniadaniu, od razu wychodzi na spacer do ogrodu... - To nie w porządku. Chodzi powoli i tylko wtedy, kiedy jest ładna pogoda. Ruby okropnie się martwi, że może się zaziębić i znów dostać przez to zapalenia płuc. - Może właśnie tak się stać. - Roger, przestań, przecież nic mu się nie stanie od wychodzenia z domu w ładny dzień w ciepłym ubraniu. Każdy, kto choćby pociąga nosem, trzyma się od niego z daleka. - No, myślę! - Zawsze mi powtarzasz, że powinnam zażywać więcej świeżego powietrza i więcej się ruszać. - Ty jesteś młoda i zdrowa, a on ma sześćdziesiąt lat i jest chorowity, choć nie mam bladego pojęcia, co dokładnie mu jest. - Jakby zapadł na zdrowiu, jak boleśnie rozczarowana, wiktoriańska panienka.
- Nonsens. Wcale nie wygląda, jakby mu się pogarszało, poza tym że brak aktywności fizycznej zbiera u niego swoje żniwo. - No i masz - podsumowała Sybil. - Potrzeba mu więcej ruchu, a nie mniej. - Zgodziłbym się z tobą, gdyby nie to, że jego małe wycieczki nieodmiennie kończą się nawrotami choroby. Gdyby tylko wytrzymał kilka dni, stopniowo odbudowywał siły, zamiast szarżować! Tak naprawdę chodzi o to, że nie ma poczucia własnych ograniczeń, nawet jeśli doskonale wie, jakie mogą być tego konsekwencje. Jak mam go leczyć, skoro nie chce stosować się do moich zaleceń? - A ilu pańskich pacjentów tak naprawdę tak robi, panie doktorze? - spytała Daisy, częściowo szczerze zainteresowana, a częściowo w nadziei, że uda jej się zakończyć tę diatrybę. - Zbyt niewielu. Przepraszam, pani Fletcher, nie chce pani słuchać o nieustępliwości Birtwhistle'a. - Interesuje mnie to, o ile dotyczy to Sybil. O ile oczywiście nie zacznie pan szafować niezrozumiałą medyczną łaciną. - Oczywiście, że nie. - Spojrzał na zegarek. - Muszę iść i zajrzeć do staruszka. Jaki ci się dzisiaj wydał, Sybil? - Nijaki, ale nie tak senny jak zawsze. Ten nowy tonik, który mu zaleciłeś, może faktycznie mu pomagać. - Nie cierpię podawać pacjentom kulczyby. To środek pobudzający, który stosuję tylko w ostateczności, bo jest niebezpieczny i nie należy go przyjmować zbyt długo. Mogę mieć tylko nadzieję, że jakoś uda się przerwać ten impas, choć powiedziałem mu, że może pominąć dawkę, jeżeli czuje się bardziej na siłach. - Teraz przynajmniej ma na tyle siły, żeby rozmyślać, ale jeszcze nie na tyle, żeby chcieć wyjść na zewnątrz.
- I tak to wkrótce nastąpi - westchnął doktor. - Miło było panią poznać, pani Fletcher. Do zobaczenia niebawem. Wyszedł przez drzwi łączące gabinet Sybil z drugim pomieszczeniem. - To gabinet i biblioteka Humphreya - wyjaśniła Sybil. Za nim jest sypialnia, z której korzystał, kiedy pisał do późna w nocy, żeby nie przeszkadzać Ruby. Teraz, kiedy się rozchorował, też się przydaje. - Bardzo wygodne. Ma jakąś pielęgniarkę? - Nie, Ruby i Lorna jakoś sobie radzą. Nie potrzebuje, ale też nie chce mieć kogoś cały czas przy sobie. - Cieszę się, że teraz już się lepiej czuje. Chcę go poznać. A z doktorem Knoxem - Rogerem... Jak się sprawy mają? - Co masz na myśli? - No Sybil, proszę cię. Mnie w konia nie zrobisz. Może nie jest tak otwarcie zadurzony w tobie jak Walter w Myrze, ale przecież mi nie powiesz, że się w tobie nie podkochuje. Z wzajemnością. - Lubię go. - Twarz Sybil zaróżowiła się uroczo. - Ale muszę myśleć o Monice. I o swojej karierze. Odkładając na razie na bok Knoxa i Monicę, Daisy zagłębiła się w pytania o jej karierę. - Powiedziałaś, że kiedy skończyłaś pisać Zdradę gdzieś tam - jak się domyślam, chodzi o nazwę rancza - Humphrey już planował scenariusz nowej powieści. - Bohatera półkrwi. Naprawdę jest w tym dobry, a scenariusze są nawet ostatnio jeszcze lepsze - bardziej spójne i zawikłane - ponieważ ma więcej czasu, by je obmyślać, kiedy leży w łóżku. Ma też więcej czasu, żeby czytać. Niektóre z jego najlepszych powieści są oparte na sztukach Szekspira: na przykład Bohater półkrwi jest wzorowany na Otellu, choć oczywiście dobro musi zatriumfować. Ale...
- Ale co? Przecież chciałaś coś jeszcze powiedzieć rzekła Daisy stanowczo. - Dobrze konstruuje fabułę, ale... - Obiecaj, że nikomu nie powtórzysz. - Obiecuję. - Jego bohaterowie byli sztywni, częściowo dlatego, że naprawdę beznadziejnie pisał dialogi. A choć jego opisy krajobrazu były cudowne - w końcu widział to wszystko na własne oczy - zbytnio się ciągnęły. Zawsze podejrzewałam, że chłopcy na posyłki po prostu je pomijali. - Byli. Pisał. Ciągnęły się - czas przeszły - złapała ją za słowo Daisy. - Czyli że już ich nie pisze. - Właściwie to nie - przyznała Sybil. - Właśnie miałam do tego przejść. - Ty je piszesz. - Tak jakoś wyszło. Miał wspaniały pomysł na fabułę i czuł się na tyle dobrze, że chciał się z nią zmierzyć. A potem po kilku dniach spędzonych przy biurku znów zachorował. Roger całkowicie zabronił mu znów czegokolwiek próbować przez następny miesiąc. - A w międzyczasie wydawca przebierał nogami z niecierpliwości. - Tak, chociaż sprawy jeszcze bardziej się skomplikowały. Nie chcę, żeby to zabrzmiało jakbym się chwaliła, ale Zdrada zaczęła się sprzedawać dużo lepiej niż wcześniejsze tomy za sześć pensów pióra Eliego Hawke'a. Musieli wypuścić drugie wydanie, a potem amerykańskie wydawnictwo zdecydowało, że wypuści całą serię. - Nawet jeśli autor jest Anglikiem? - Napisali „Eli Hawke" w cudzysłowie, a pod spodem opisali go jako „angielskiego dżentelmena, który odbył wiele podróży po Dzikim Zachodzie" - zachichotała Sybil. - I oczywiście sporo zapłacili. Rety, to musiało być niezręczne!
- I było - zgodziła się z powagą. - Zastanawiałam się, czy mnie zrozumiesz. - Humphrey pisze książki od lat, a potem ty się za to zabierasz i nagle zaczynasz zarabiać mnóstwo pieniędzy. Był na ciebie zły? - Nie podobało mu się to, no bo jakże? Ruby mu współczuła, ale zbyt była rada z dodatkowych pieniędzy, by się nie cieszyć z takiego obrotu sprawy. Fantastyczny Simon właśnie stwierdził, że sam wstąpi na ścieżkę pisarską, więc zrozumiała, że trzeba go będzie bez końca wspierać finansowo. Nie jest ślepa na jego wady, ale jest matką jedynaka. - To taki kogucik, co dużo pieje i stroi się w piórka, ale nic z siebie nie daje. Sybil roześmiała się. - Właśnie tak można go opisać. Myrę też. Zamiast wyjść za maż, urodzić dzieci i zejść Birtwhistle'om z oczu, wydaje wszystkie pieniądze na ciuchy i włóczenie się tu i tam, przy okazji flirtując z całym gronem wielbicieli, a potem wraca tutaj na utrzymanie swojego wuja, dopóki nie spłynie następna kwartalna wypłata. Że nie wspomnę o jej gościach, których trzeba przyjmować. W tym domu naprawdę przydałyby się dodatkowe pieniądze. - Rozumiem. Ale czy po tak wspaniałym przyjęciu twojego pierwszego dzieła nie zastanawiałaś się nad tym, żeby się usamodzielnić? - Oczywiście, że tak. Ale Zdrada nie była wyłącznie moim dziełem: fabułę w całości wymyślił Humphrey. A co ważniejsze, na okładce znajdowało się jego nazwisko przynajmniej pseudonim literacki. Tego nie mogłabym zabrać ze sobą. „Mój" sukces został zbudowany na jego fundamencie. Musiałam też myśleć o Monice. To nie tak, że Birtwhistleowie
nie podzielili się ze mną dochodami. Odpowiednio podnieśli mi pensję. - Zadziwia mnie fakt, że Humphrey nie zaczął żywić do ciebie urazy i nadal chciał cię zatrudniać. - Och, po jakimś czasie doszedł do wniosku - przy pomocy Ruby, która ma talent do przekonywania - że przy przepisywaniu tak wielu jego dzieł nauczyłam się wiernie naśladować jego styl. Pisałam dalej Bohatera półkrwi, a potem zaczęliśmy dostawać zapytania z wydawnictwa Hodder i Stoughton. Sprzedaż książek w Ameryce wzbudziła ich zainteresowanie i chcieli pozyskać następną książkę Eliego Hawke'a do swojej kolekcji westernów za dwa szylingi. - Widzę, że szturmem zdobyłaś Dziki Zachód! Ale co się stało, kiedy Humphrey wrócił do zdrowia? - Daisy wskazała ręką na regały. - Najwyraźniej Hodder dalej publikował książki Eliego Hawke'a. Nie chciał wrócić do pisania? - Myślę, że po moim sukcesie boi się spróbować. Daisy, to okropne. Czuję się taka winna. - Chcesz mi powiedzieć, że tak naprawdę nie wierzy, że twoje pisanie nie jest lepsze od jego twórczości? Że wydawcy wystarczyłoby tylko jedno spojrzenie, żeby stwierdzić, że Zdradę napisał tylko fuksem? - Coś w tym stylu. Roger mówi, że może podświadomie wątpić w swoje możliwości. Chodzi o to, że kiedy tylko zaczyna się czuć na tyle dobrze, by znów zacząć pracować, ma nawrót choroby. Roger już naprawdę nie wie, co ma z nim począć. Nie jest pewien, czy przemęczenie jest tak naprawdę powodem, a jeżeli tak, to czy nie robi tego celowo. A może celowo faszeruje się jakimś środkiem uspokajającym, tylko nie wiemy, jak mógłby jakiś zdobyć. A może podświadomie jego organizm wywołuje objawy, które są całkiem prawdziwe - nazywają to chorobą psychosomatyczną. - Wiem, że twój Roger...
- Wcale nie jest mój! - Przepraszam. Że niedoszły twój Roger - spróbuj zaprzeczyć - nie jest psychologiem, ale czy nie może nakłonić Humphreya, żeby podzielił się z nim tym, co chodzi mu po głowie? - Nie potrafi go do tego nakłonić. Humphrey powtarza tylko, że nie spędzi reszty życia w łóżku, gdy ma na tyle energii, by wstać i chodzić. - Muszę przyznać, że mu się nie dziwię! - To okropnie trudne. Nikt poza nim samym, nawet Roger, nie wie, czy i kiedy Humphrey czuje się naprawdę dobrze, by wstać i działać. - Trochę to brzmi, jakby Humphrey podświadomie zdecydował, że nigdy w pełni nie wróci do zdrowia zamyśliła się Daisy. - Nie rozumiem, dlaczego miałabyś się czuć winna. Przecież uratowałaś mu skórę, kiedy zachorował po raz pierwszy. - Mogłam bardziej postarać się naśladować jego styl. - Wtedy nie poszłoby ci tak dobrze i nie zarobiłabyś tak dużych pieniędzy dla wszystkich. - Nie. Ale... - Ale co? - Mam takie okropne przeczucie... Chodzi o to, co Roger kiedyś powiedział. Nie pamiętam dokładnie co, ale zaczęłam się zastanawiać, czy... Nie, to nie może być prawda! - Co nie może być prawdą? - spytała Daisy z całą cierpliwością, na jaką mogła się zdobyć. - Chyba Roger podejrzewa, że Simon lub Myra dodają coś Humphreyowi do jedzenia. - Wielkie nieba, dlaczego? Aha, więcej pieniędzy, dopóki ty zajmujesz się pisaniem, oczywiście. To dlatego właśnie chciałaś, żebym tu przyjechała? Żeby sprawdzić, czy to prawda?
- Pomyślałam sobie, że mogłabyś się trochę pokręcić usprawiedliwiła się Sybil. - Wiesz, ja nie jestem detektywem. Kilka razy przez przypadek znalazłam się w centrum wydarzeń, a mogłam pomóc Alecowi raz czy dwa tylko dlatego, że już znałam ludzi, którzy byli zaangażowani w sprawę. - Tylko o to cię proszę, Daisy. Zbliż się do nich i oceń, czy twoim zdaniem któreś z nich mogło zrobić coś tak okropnego. - Czemu nie porozmawiasz o tym z Rogerem? Dowiedz się, dlaczego wpadł na to, żeby ich podejrzewać. - Nie mogłabym tego zrobić! Nie powiedział mi wprost, że ich podejrzewa. Nawet nie dał mi tego celowo do zrozumienia. Szkoda, że nie mogę sobie przypomnieć, co takiego powiedział, co w ogóle zaszczepiło mi w głowie tę myśl. Ale wiesz, jak to jest: jak już raz coś wpadnie do głowy, to nie da się tego pozbyć. - Bardzo możliwe, że to tylko twoja wyobraźnia. Roger może równie dobrze powiedzieć, że nic takiego nie miał na myśli. - Nie rozumiesz, że wtedy to ja zaszczepiłabym mu w głowie tę okropną myśl. Zacząłby się zastanawiać, co takiego zrobili, że zaczęłam ich podejrzewać. Może też podejrzewać, że jestem złośliwa, ponieważ zazdroszczę im, że żyją beztrosko z owoców mojej pracy. - Nie byłabyś człowiekiem, gdybyś im nie zazdrościła. - Trochę tak, choć lubię swoją pracę i cieszę się, że mogę utrzymać Monicę na przyzwoitym poziomie. Ty też mogłabyś porzucić pisanie, gdybyś chciała, prawda? Ale tego nie zrobiłaś. - Nie, i nie zrobię - westchnęła Daisy. - No dobrze, więc nie porozmawiasz o swoich podejrzeniach z Rogerem. Porozmawiam z twoimi podejrzanymi i powiem ci, co o nich
myślę, ale szczerze mówiąc, Sybil, nie możesz się spodziewać ode mnie żadnych wiążących opinii. - Przynajmniej obiektywnych, bo ja nie jestem bezstronna. Wielkie nieba, ależ zrobiło się późno! Lepiej chodźmy się przebrać do kolacji. - Nie zaczekasz na Rogera, żeby dowiedzieć się, co ma do powiedzenia na temat zdrowia Humphreya? - Nie, pójdzie porozmawiać o tym z Ruby. Ale zostaje na kolację. Orle Gniazdo zawsze jest na końcu jego listy zarumieniła się Sybil. - To oczywiście dlatego, że mieszkamy na uboczu. - Ależ oczywiście - odpowiedziała Daisy.
ROZDZIAŁ PIATY Daisy przywiozła ze sobą ciepłą, wełnianą sukienkę, pewna, że okaże się niezbędna. Na wieczór włożyła do niej kaszmirowy szal i naszyjnik z polerowanych kawałków skrzemieniałego drewna, który Alec kupił jej, gdy podróżowali po zachodniej części Ameryki - okazał się nadzwyczaj odpowiedni. Przeszło jej przez myśl, jakąż to mieszankę włoży na siebie Myra. Dziewczyna miała najwyraźniej bzika na punkcie mody, ale przynajmniej miała w tej kwestii poczucie humoru. Ciężko było sobie wyobrazić, że celowo wywołuje chorobę u swojego wuja, żeby zaoszczędzić pieniądze na najmodniejsze ubrania, jednak Daisy, która nigdy nie była specjalnie zainteresowana prowadzeniem modnego życia, nie miała wystarczających kwalifikacji, by zrozumieć, jak może być to ważne dla ładnej, młodej dziewczyny. Będąc w wieku Myry, Daisy właśnie skończyła pracę jako wolontariuszka w szpitalu wojskowym i próbowała znaleźć sobie sposób na zarabianie na życie. Każda opcja zdawała się lepsza niż mieszkanie z wiecznie niezadowoloną matką lub życie na garnuszku kuzyna Edgara, obecnego lorda Dalrymple, a wtedy całkowicie obcej jej osoby. Najwyraźniej Simon nie podzielał jej odczuć na temat korzystania z owoców ciężkiej pracy swojego ojca. Czy rzeczywiście mógł być tak omamiony marzeniem o czekającym na niego miejscu w panteonie literatury, że uważał je za ważniejsze niż zdrowie Humphreya? Wnioskując z dotychczasowej skąpej obserwacji, Daisy nie dałaby sobie za niego głowy uciąć, ale dodawanie jakiegoś narkotyku do jego jedzenia byłoby bardzo dużym ryzykiem. A gdyby coś źle skalkulował i go otruł? Koniec z książkami. Koniec z pieniędzmi.
Daisy nie była znawczynią świata wydawnictw powieściowych, ale to, co mówiła Sybil, wydawało się logiczne: wszyscy przypuszczali, że westerny podpisane nazwiskiem Eliego Hawke'a zostały napisane przez Humphreya Birtwhistle'a. Kontrakty z wydawnictwem były podpisane z Birtwhistle'em. Gdyby zmarł, nie przyjęliby tak łatwo do wiadomości oświadczenia jego sekretarki, że to ona od kilku lat je pisała i że może nadal to robić. A poza tym Sybil sama przyznała, że to Humphrey wymyślał fabuły. Może nie będzie w stanie sama wymyślać tak popularnych opowieści, nawet posiłkując się Szekspirem. To, czy Simon i Myra rozumieli te zawiłości, to już zupełnie inna sprawa. Być może byli na tyle pochłonięci sobą, by wierzyć, że Sybil mogłaby nadal pisać, gdyby Humphrey zmarł, i że byłaby skłonna oddawać lwią część dochodów Birtwhistle'om. Albo też może po prostu nie rozważyli możliwości przypadkowego przedawkowania tej substancji, która zmieniała Humphreya w inwalidę. Daisy tak naprawdę nie znała ich wystarczająco dobrze, by dopuścić się tego, co Alec nazwałby „szalonymi domysłami". Ale po kolei. Przypudrowała po raz ostatni nos i zeszła na dół. Słysząc kroki na schodach, Walter Ilkton - teraz w ubraniu wieczorowym, bez perły z Woolworthsa - skwapliwie się rozejrzał. Daisy domyśliła się, że twarz mu sposępniała dlatego, że nie była Myrą. Jednak odezwał się grzecznie: - Witam, pani... Feather. - Fletcher - poprawiła go Daisy z uśmiechem. - Niezbyt dalekie skojarzenie. - Przepraszam. Skojarzenie zarówno brzmienia, jak i sensu, prawda? (Fletcher - strzelnik, wytwórca strzał, feather pióro [przyp. tłum.].) - Czyli jednak nie był tak pozbawiony inteligencji, jak się z początku wydawało, skoro wiedział, kto
to strzelnik. - A poza tym mam brzydki nawyk niesłuchania z należytą uwagą w momencie, gdy ktoś mi się przedstawia. Moim zdaniem Amerykanie robią to lepiej. - Ma pan na myśli to, że powtarzają czyjeś nazwisko, gdy je usłyszą? Był pan w Ameryce, panie Ilkton? Okazało się, że był, i rozmawiali o swoich przeżyciach, dopóki nie dołączył do nich Simon Birtwhistle. On też miał na sobie wieczorowe ubranie, ale z fularem pod szyją zamiast muchy. - Och, Ameryka! - rzucił lekceważąco, kiedy dowiedział się, o czym rozmawiali. - Zostawmy ją kowbojom i Indianom. Owych kilku naprawdę cywilizowanych Amerykanów mieszka w Paryżu. Daisy i Ilkton wymienili spojrzenia i wspólnie podjęli decyzję, że nie zareagują na tą niedorzeczną uwagę. - Co pan teraz pisze? - spytała Daisy. Simon machnął ospale ręką. - Ach, taką drobnostkę o zepsuciu i rozkładzie moralnym w małym miasteczku górniczym w Derbyshire. - To bardzo ułatwia panu zbieranie materiału. - Ilkton powiedział to bezbarwnym tonem, ale nie udało mu się ukryć sarknięcia. - A może raczej pisze pan z własnego doświadczenia? - Jestem powieściopisarzem - odgryzł się Simon. - I to nie takim, który pisze popularne powieści dla mas, jak mój ojciec i jego tak zwana sekretarka. Mam zamiar poważnie przysłużyć się światowej literaturze. - Gdyby ciocia miała wąsy... - powiedział Ilkton, ale ku uldze Daisy nie dokończył przysłowia, ponieważ w tym momencie na szczycie schodów pojawiła się Myra. Ilkton od razu ją zauważył. Wyglądała wspaniale w długiej do ziemi sukni ze srebrnoszarego, ciężkiego jedwabiu, naszywanego małymi,
złotymi paciorkami. Niski dekolt wypełniony był złotą siatką, której dalsza część spadała udrapowana z ramion do nadgarstków. Efekt prawie barbarzyńskiego przepychu był jak najbardziej nieodpowiedni na cichy wieczór w wiejskim domu. Myra zeszła ze schodów w najwyższym lekceważeniu dla tej niestosowności. Tłumiąc wybuch śmiechu, Daisy zastanawiała się, czy dziewczyna odnalazła swoje wełniane pończochy i czy włożyła je pod spód. Ilkton ruszył na jej spotkanie z wyrazem uwielbienia na twarzy. - Wyglądasz wspaniale - powiedział. - Wstrętna mała snobka - skwitował jej kuzyn. - Mam nadzieję, że wiesz, jak tańczyć menueta, Walterze - powiedziała Myra, uśmiechając się olśniewająco i trzepocząc wytuszowanymi rzęsami. - Obawiam się, że nic innego nie pasuje w tej sytuacji. - Będziesz musiała mnie nauczyć - powiedział z kurtuazją. - A do jakiej muzyki chcesz zatańczyć? - zapytał Simon. Mojego Strawińskiego czy twoich tang? - Nie mamy żadnych odpowiednich płyt gramofonowych - zgodziła się Myra uprzejmie. - Ale to i tak nie ma znaczenia, ponieważ nie mam najmniejszego pojęcia, jakie są kroki. Ale pomysł był dobry, prawda, pani Fletcher? - Z przyjemnością bym popatrzyła. Ale moim zdaniem pani sukienka bardzo dobrze by się sprawdziła do roli uwięzionej księżniczki w Ognistym ptaku Strawińskiego... - Widziała go pani, pani Fletcher? - spytał Simon gorliwie, dopytując się o jej zdanie na ten temat. - Całe przedstawienie? - Nie, tylko słyszałam suitę, całe lata temu w Queens Hall. - Daisy usiłowała sobie przypomnieć, kto zabrał ją na
koncert. Na pewno nie miała w tamtych czasach pieniędzy, by sama kupić bilet, a było to jeszcze, zanim poznała Aleca. - Ma pani wielkie szczęście, że mieszka pani w Londynie. - Szczęście nie ma tu nic do rzeczy Po prostu chciałam tam mieszkać, więc znalazłam pracę, która mi to umożliwiła. Wymruczał coś na temat kobiet, które zajmują męskie stanowiska. - Doprawdy, Simonie - odezwała się Myra. - Szkoda, że ty nigdy sam nie próbowałeś pracy! A nawet gdybyś szukał, to i tak już wypowiedziałeś swoją opinię o pracy pani Fletcher. Nie przyjąłbyś jej, nawet gdyby ci ją podano na złotej tacy. Simon zarumienił się. - Takt nie należy do cech, którymi ta rodzina może się poszczycić - zwrócił się Walter Ilkton do Daisy. - Biedactwo próbuje panią bronić. Nie ma w niej za grosz złośliwości. Spojrzał na Neila Careya, który schodził ze schodów, gwiżdżąc jakąś irlandzką melodię. - Neil, osoba, której było nam potrzeba - zwróciła się do niego. - Możesz nas nauczyć, jak tańczy się jakąś irlandzką gigę. - Z przyjemnością, panno Olney - Uśmiechnął się do niej. - Życzy sobie pani lekcji w tym momencie? - Po kolacji, głuptasie. - Ruszyła w jego stronę, a Ilkton pociągnął za nią z zaciśniętymi ustami. Był zbyt bezbarwny i zbyt światowy, by otwarcie ciskać gromy, ale Daisy była pewna, że właśnie na to miał ochotę. Bez względu na to, co Myra myślała o ich wzajemnych relacjach, jego zakusy do wyłączności były oczywiste. Ogólnie rzecz biorąc, Myra wyglądała na sympatyczną, a okazywana od czasu do czasu wrogość względem jej kuzyna była zaledwie mieszanką kłótni rodzeństwa z niefortunną szczerością. Po prostu mówiła to, co jej ślina na język
przyniosła, nie odsiewając przy pomocy tego, co musiało wystarczyć jej za rozum. Daisy zastanowiła się, czy wiedziała o tym, że książki jej wuja tak naprawdę pisuje Sybil. Zdecydowała, że zapewne nie, bo cały świat by już o tym wiedział. Myra mogła sama tego nie rozgryźć, a gdyby Daisy miała taką tajemnicę jak Sybil, próbowałaby ją utrzymać jak najdalej od tej dziewczyny, by przez przypadek jej komuś nie wypaplała. Ale Sybil ją podejrzewała... Na pewno jest zbyt podenerwowana całą sprawą, by to sobie spokojnie przemyśleć. Daisy będzie musiała pamiętać, by spytać ją o to, co oficjalnie przekazano Myrze. Simon przypomniał sobie o swoich obowiązkach gospodarza i zaczął rozdawać drinki: sherry, whisky albo gin z tonikiem lub gorzką nalewką. Daisy z rozczarowaniem zauważyła, że nie było jej ulubionych aperitifów: dubboneta i wermutu, więc przyjęła małą sherry. - Szkoda, że nie mogę ci zaproponować irlandzkiej whisky - zwrócił się Simon do Careya. - Jasne, nie tak łatwo ją znaleźć po tej stronie Morza Irlandzkiego, chyba że w dużych miastach. Szkocka wystarczy, dziękuję. - Zrobił zabawną, kpiącą minę. Sybil i pani Birtwhistle zeszły razem ze schodów prowadzących ze wschodniego skrzydła. A potem doktor Knox, nadal w tweedowym ubraniu, wyszedł powoli z drzwi poniżej ze zmartwioną miną. Na jego ramieniu wspierał się wysoki, chorobliwie chudy dżentelmen w wieczorowej marynarce o staromodnym kroju. - Humphrey! - Pani Birtwhistle ruszyła ku niemu, cmokając. - Jesteś pewien, że czujesz się na tyle dobrze...? - Na tyle dobrze, żeby powitać swoich gości, Ruby. Nie narzekaj. Przedstaw mnie.
- Przynajmniej najpierw sobie usiądź, kochanie. Panie nie będą miały nic przeciwko. Kiedy pan Birtwhistle został wreszcie ulokowany w głębokim fotelu blisko kominka, przystąpiono do prezentacji. Pisarz nie zainteresował się Neilem Careyem ani Walterem Ilktonem, ale zaprosił Daisy, żeby podeszła i usiadła blisko niego. - Różowego ginu, ojcze? - zaproponował Simon. - Dziękuję ci, chłopcze. - Spojrzał na doktora i dodał na wpół ze śmiechem, na wpół usprawiedliwiając się: - Nie musisz się nadymać, Knox. Nic nie piłem do obiadu. - Cieszy mnie to. - Widzi pani, pani Fletcher, kowboje nie wylewają za kołnierz - przynajmniej tak było za moich czasów - i tego nawyku nie da się łatwo porzucić. Samogon, który pijaliśmy, nazywaliśmy whisky, ale to była tylko zbieżność w nazwie miały tyle wspólnego, co woda z kałuży z uzdrowiskiem w Malvern! Do dziś dnia, gdy słyszę to słowo, od razu przypominam sobie ten smak, i dlatego nigdy nawet nie tknę czegoś, co ma w nazwie whisky. Daisy nie uważała za stosowne skomentować jego nawyków w piciu alkoholu. - Naprawdę pracował pan jako kowboj, panie Birtwhistle? - Przez kilka lat. Pojechałem tam szukać przygód, ale swoje życie w Ameryce zacząłem jako skromny naganiacz u wędrownego szarlatana. Mój angielski akcent robił wrażenie na prostaczkach - miejscowych kmiotkach. Stawałem na siedzeniu z przodu wozu i wygłaszałem swoją gadkę, a oni tłoczyli się z boku, by kupić „Patentowe purpurowe pastylki pana Panglossa". - Pangloss. Ten od Voltaire'a? - spytała ostrożnie. - „Wszystko musi istnieć dla najlepszego celu na tym najlepszym z możliwych światów". Szanse, że któraś z
naszych ofiar słyszała kiedykolwiek o Kandydzie, były niezwykle małe, ale nawet jeżeli słyszeli, to cóż jest lepszego dla ich zdrowia niż odrobina optymizmu? - A potem bardzo cicho dodał: - To mnie trzyma przy życiu. Daisy uznała, że najlepiej będzie zignorować ten komentarz i powiedziała: - Mam nadzieję, że patentowe pastylki nikogo nie zabiły. - Przynajmniej nie wtedy, kiedy ja tam pracowałem. Były zrobione z „najlepszego masła", a właściwie z chicle, tej substancji, z której robi się gumę do żucia, czerwonego barwnika z buraków i nie wiem czego jeszcze, bo nie chciał mi powiedzieć. Prawdopodobnie były bezużyteczne, ale nie trujące. Sprzedawaliśmy je w puszkach po dwadzieścia sztuk, trzeba było zażywać jedną dziennie i nie spodziewać się żadnych cudownych efektów, dopóki cała kuracja nie była zakończona. Daisy roześmiała się. - A do tego czasu zdążyliście już wyjechać z miasta, żeby was nie oblali smołą i nie wytarzali w pierzu. - Oczywiście. Jechaliśmy na zachód, a kiedy dojechaliśmy do krainy kowbojów, odłożyłem już na tyle, że stać mnie było na porządnego konia. Chciałem zwiedzić kraj, więc jeździłem od rancza do rancza, od Montany aż na południe, do Starego Meksyku. - Stary Meksyk? - Żeby nie mylić z Nowym Meksykiem, jednym z amerykańskich stanów. - Ach tak. Nie mieliśmy czasu, żeby tam pojechać z Alekiem - moim mężem. - Była pani w Ameryce, pani Fletcher? - Tylko na krótko, większość czasu spędziliśmy w Waszyngtonie i Nowym Jorku. Ale przelecieliśmy nad Oregonem i wróciliśmy pociągiem.
- Leciała pani samolotem! Zatem miała pani zupełnie inną perspektywę niż ja, który jechałem konno, noga za nogą. To musiało być interesujące. - Panorama była piękna z góry, ale w samolocie był taki hałas i było tak zimno, że wtedy nie mogłam docenić widoków tak, jak na to zasługiwały. Widoki z pociągu były oczywiście lepsze, choć ograniczone. Z tego, co wiem, spędził pan kilka lat na zachodzie. Zapewne bardzo się tam panu podobało, skoro został pan tam lak długo. - Podobało mi się i nadal podoba. Szczególnie w Nowym Meksyku, czyli tam, gdzie poznałem Ruby. Ona tęskni za Ameryką. Zawsze chcieliśmy pojechać tam z wizytą, dopóki nie dopadła mnie ta paskudna choroba. Ale nie będziemy o tym mówić. Ruby była tam nauczycielką w zapyziałej mieścinie, a ja parobkiem od krów, praktycznie bez grosza przy duszy, więc wziąłem zapomogę dla osadników, pojechałem do Nevady, zbadałem teren i trafiłem na srebro. - Tak od razu? - spytała Daisy zaskoczona. - Nie tak zaraz - roześmiał się. - Ale w wystarczająco krótkim czasie, by stare wygi zzieleniały z zazdrości. Trafiłem na niezłą żyłę kruszcu. - Ależ się panu poszczęściło! - Tak, i gdybym dalej tam popracował, to mógłbym jeszcze bardziej się wzbogacić, albo już nie żyć. Nie chciałem całe życie mieć oczu dookoła głowy z uwagi na tych, którzy chcieliby przejąć moją działkę, a poza tym życie górnika nigdy mi się nie podobało, a Ruby czekała - przynajmniej taką miałem nadzieję. Tak więc sprzedałem wszystko, wróciłem do Nowego Meksyku i ożeniłem się. Kiedy negocjowałem kupno pewnego kawałka ziemi, dotarły do mnie - nigdy nie dowiedziałem się, jakim cudem - wieści, że w zeszłym roku zmarł mój ojciec. A że w Nowym Meksyku była tego roku poważna susza, zdecydowałem się wracać do domu.
Spoglądając na panią Birtwhistle, Daisy zastanowiła się, czy miała ona cokolwiek do powiedzenia w kwestii wyjazdu z rodzinnego kraju. Kobieta dostrzegła spojrzenie Daisy i podeszła z zaniepokojoną miną. - Pan Birtwhistle opowiadał mi o swojej karierze, a raczej karierach w Ameryce i o tym, jak bardzo podobało mu się w tej części, z której pani pochodzi - wyjaśniła Daisy. - Nowy Meksyk jest bardzo piękny. Tęsknię za nim, zwłaszcza gdy nadchodzą zimowe deszcze. - Położyła rękę na ramieniu męża. - Ale to po prostu nie był dobry czas na zakładanie rancza, nawet dobrze sytuowani ludzie mieli problemy ze względu na tę okropną suszę. Czegoś takiego nie ma w Anglii. Trzeba było też wziąć pod uwagę rodzinę Humphreya. - Lepiej byłoby, gdyby trzymał się od nas z daleka. Niespodziewany, burkliwy komentarz, który Daisy usłyszała zza pleców, sprawił, że aż podskoczyła. - Świetnie radziliśmy sobie bez niego. Pies, który wrócił na swoje miejsce na dywaniku przy kominku, wstał z trudem i podszedł sztywno do nowo przybyłego mężczyzny. Oczy Birtwhistle'a momentalnie błysnęły, a potem odwrócił się i spojrzał na swoją żonę, która wbiła w intruza wrogie spojrzenie. Birtwhistle uniósł dłoń i przykrył nią dłoń Ruby spoczywającą na jego ramieniu. Zona spojrzała na niego i skinęła. - Witaj, Norman - powiedziała neutralnym tonem. - Pozwól, że cię przedstawię. Pani Fletcher, to jest brat Humphreya, Norman. Norman miał na sobie obwisłą, wytartą, tweedową marynarkę. Cała jego postać promieniowała niezadowoleniem, które zdążyło już wyżłobić głębokie bruzdy na jego twarzy. Gdy Daisy skojarzyła jego sposób bycia z manierą
męczennicy, jaką prezentowała jego siostra, zdała sobie sprawę, że powrót syna marnotrawnego nie został zbyt dobrze przyjęty przez jego rodzeństwo. Po trzydziestu latach nadal mieli mu to za złe. Czy Humphrey był teraz wyłącznym właścicielem Orlego Gniazda, zapisanego mu przez ojca w przypływie zapędów dynastycznych, czy cała trójka musiała, choć niechętnie, dzielić się majątkiem? A co jeszcze ważniejsze - czy któraś z tych dwóch opcji miała jakiś wpływ na dręczące Sybil obawy? Daisy nie miała jednak szansy zastanowić się nad tą kwestią, ponieważ weszła Lorna, a rozejrzawszy się, odezwała się kwaśno: - Och, Humphreyu, jesz dzisiaj z nami? Będziemy potrzebować jeszcze jednego talerza. - Tak, chyba zjem tutaj, o ile pani Fletcher wybaczy mi, jeżeli odejdę od stołu wcześniej, gdy okaże się to wskazane. - Oczywiście - odpowiedziała Daisy szybko. - Jesteś pewien, że czujesz się dobrze, kochanie? zagdakała pani Birtwhistle. - Gdybym się czuł źle, tobym tu nie siedział. Simon może pokroić mięso - przynajmniej mam taką nadzieję. Wystarczająco dużo czasu spędziłem, próbując go tego nauczyć. - W życiu są ważniejsze rzeczy niż równe krojenie mięsa - odpalił Simon. - Tak się składa, że zastanawiam się nad przejściem na wegetarianizm. - Co? - wybuchnął Norman Birtwhistle. - Hodowca owiec nie je mięsa! Ładna rzecz! - Tak się składa, że nigdy nie będę... - Zawsze możesz hodować owce na wełnę, Si - zauważyła Myra, ale nie uspokoiło to ani jej kuzyna, ani jej wuja. - Panie doktorze, czy Humphrey będzie z nami jadł? odezwała się znów Lorna.
- Do diaska, Lorno, nie jestem dzieckiem! - wybuchnął jej brat. - Sam będę o sobie decydował. Zjem z gośćmi. Jego siostra wyszła, sarkając z oburzeniem. - Nakryję dla ciebie przy stole, wuju Humphreyu powiedziała Myra. Walter Ilkton spojrzał na nią z wyrazem cielęcej aprobaty. - Na pewno znajdą się jakieś krzesła, które wystarczy przysunąć. Pomogę ci. - Kochany, jakiś ty słodki! - wyszli razem. Neil puścił oko do Daisy. - Im więcej rąk do roboty, tym lepiej - zauważył beztroskim tonem i wyszedł za tamtymi dwojgiem. - Aż mi się robi niedobrze! - skrzywił się Simon. - Nie wiem, co oni wszyscy w niej widzą, ale bardzo bym chciał, żeby wreszcie przemyślała to wszystko swoim kurzym móżdżkiem i wreszcie wyszła za któregoś z nich. - Mam nadzieję, Simonie, że nie wybierze twojego przyjaciela - stwierdziła jego matka. - Jestem pewna, że nie ma grosza przy duszy. Humphrey, jesteś przekonany, że czujesz się na tyle dobrze, żeby do nas dołączyć? Wiem, że pani Fletcher nie... - Tak, Ruby, jestem całkiem pewien. Pani Fletcher już mnie zapewniła, że się nie obrazi, jeżeli będę zmuszony odejść od stołu po pieczystym. Mam nadzieję, że to ci odpowiada, Knox. Zawsze napominasz mnie, bym się nie przemęczał. Doktor wzruszył ramionami. - To dobry znak, że możesz dołączyć do rodziny, i mam nadzieję, że ich towarzystwo pobudzi twój apetyt, ale jedna kolacja wiosny nie czyni. - A jeden kęs nie czyni kolacji - wtrąciła Sybil. - Próba pojedynkowania się z szermierzami słowa to bezczelność - uśmiechnął się Knox. - Co pani na to, pani
Fletcher? Z tego, co wiem, pani też jest pisarką. Czy miałaby pani coś przeciwko, gdyby tak panią nazwano? - Ależ nie. Słowo „szermierz" ma bardzo ładne, rozsądne i mocne brzmienie, jak „fechtmistrz". - Rozsądne! Mocne! - oburzył się Simon. - Do tego pani aspiruje? - Zapewne pana praca jest bardziej misterna - odezwała się Daisy pojednawczo. - Ulotne fantazje, delikatne... - Głębia psychologiczna - rzucił Simon przez zaciśnięte zęby. - Brutalna prawda. - Czyli bardziej jak u mechanika samochodowego zauważył jego ojciec sucho. - Nie sądzę, że możesz to zrozumieć - nadąsał się w odpowiedzi Simon. - Humphreyu, przyniosę ci twoje tabletki, te, które trzymasz przy łóżku i zażywasz w czasie posiłku powiedziała pani Birtwhistle. - Dziękuję ci, moja droga. Simon, poproszę o jeszcze jeden różowy gin do kolacji. Przynieś tam butelki. Wygląda na to, że to mi nie zaszkodzi, Knox. - Być może nie zaszkodzi, ale proszę nie pić, gdy nie czuje się pan zbyt radosny. - Będę się zatem cieszyć chwilą - westchnął, obserwując, jak Simon niezdarnie zbiera butelkę ginu i gorzką nalewkę. „Jak gdyby te usta gryzły tę rękę..." - Nie uważa pan, że on po prostu próbuje znaleźć swoją ścieżkę w życiu, panie Birtwhistle? - zwróciła się do niego Daisy. - W końcu pan też nie wstąpił dokładnie w ślady swojego ojca. Spojrzał na nią z lekkim zaskoczeniem. - To prawda. - A on jest jeszcze bardzo młody, prawda?
- Ma zaledwie dwadzieścia jeden lat. Ale w jego wieku już od kilku lat zarabiałem na życie. - Sprzedając patentowe panaceum? Niech mi pan nie mówi, że pana rodzice by to pochwalili! - Wielki Boże, nie, nigdy im nie powiedziałem. Rzadko pisałem do nich po tym, jak uciekłem do Ameryki. Ma pani dzieci? Mają swoje plusy i minusy. - Moje bliźnięta jeszcze są za małe, żeby pakować się w prawdziwe kłopoty. Mam też nastoletnią, przybraną córkę, ale jest kochana. - Mam nadzieję, że jej nie przejdzie. - Wszystkie dzieci przechodzą różne etapy w życiu, prawda? Przy odrobinie szczęścia te trudne okresy nie trwają długo. - No cóż, być może nie powinienem jeszcze rezygnować z tego chłopaka. Przejdziemy do jadalni, pani Fletcher? Z pewnością ci młodzieńcy od Myry - choć Ilkton nie jest tak młody, jak większość jej zdobyczy, być może go nie odrzuci? - zapewne już skończyli przestawiać krzesła. Podniósł się z trudem i ujął Daisy pod ramię, ale nie wsparł się na nim ciężko. Gdy powoli szli do zachodniego skrzydła, znów pojawiła się Lorna i stwierdziła kwaśno: - No, wreszcie. Wszystko już prawie wystygło.
ROZDZIAŁ SZÓSTY Jadalnia była zastawiona ciężkimi, wiktoriańskimi meblami. Przy rozległym kredensie stał Norman Birtwhistle, krojąc pachnącą rozmarynem gicz jagnięcą; najwyraźniej przejął to zadanie od opornego bratanka. Aromat, w połączeniu ze ścianami pomalowanymi na nowoczesny, zielony kolor, nieco rozpraszał ponury wygląd, jaki nadawało pomieszczeniu nagromadzenie ciemnego drewna. Na ścianach wisiało kilka obrazów przedstawiających sceny z Dzikiego Zachodu: kowboj na brykającym koniu, indiański wódz o poważnej, smutnej twarzy, stado przekraczające bród strumienia na tle postrzępionej panoramy gór... - Ależ oczywiście! Nad kominkiem w holu ma pan czaszkę takiego amerykańskiego byka. Myślałam, że to efekt niefortunnego polowania w Highlands! Humphrey Birtwhistle roześmiał się. - Tak, to teksański długorogi. Nie upolowałem go spoważniał. - Po kilku latach suszy wszędzie takie leżały, choć bydło długorogie i tak lepiej sobie radziło niż inne gatunki bydła. Mam nadzieję, że usiądzie pani koło mnie, pani Fletcher, chodź obawiam się, że nie będę mógł pani przytrzymać krzesła. Gospodarz był starszym, schorowanym mężczyzną, więc oczywiste było, że nie można było uczynić zadość formalnościom - a poza tym byli w wiejskim domu, a nie w pałacu. Walter Ilkton odsunął Birtwhistle'owi stojące u szczytu stołu krzesło, na które opadł bezwładnie, podczas gdy doktor Knox posadził Daisy obok niego i zajął następne miejsce. Ruby Birtwhistle usiadła przy drugim końcu stołu. Daisy zauważyła okrągłe pudełeczko na tabletki i brązową butelkę stojącą przy kieliszkach na wodę i wino. Birthwistle dostrzegł jej spojrzenie i potrząsnął smutno głową.
- Patentowe panaceum - powiedział, a ona roześmiała się. - Z najlepszego masła. - Najlepszego. Nie zdziwiłbym się. Nasz dobry doktor eksperymentował już ze wszystkimi możliwymi lekarstwami znanymi farmacji. Ale nie będziemy rozmawiać o moim zdrowiu przy kolacji. Czy poza pisaniem znajduje pani w swoim napiętym harmonogramie czas na lekturę, pani Fletcher? - Tak, choć nie tyle, ile bym chciała. Obawiam się, że nie czytałam jeszcze żadnej książki Eliego Hawke'a. Chciałabym pożyczyć jedną dziś wieczorem, jeżeli mogę. - Oczywiście, ale proszę się nie zmuszać. - Ależ nie. Widziałam kawałek zachodniej Ameryki z góry, więc chętnie poczytam o niej z perspektywy parteru, że się tak wyrażę. W sumie nie wiem, dlaczego nie zrobiłam tego wcześniej. - Większość czytelników, jak i pisarzy powieści o Dzikim Zachodzie to mężczyźni, choć o ile wiem, B. M. Bower to kobieta. - Wina, pani Fletcher? - przerwał im Simon Birtwhistle. Mamy bordo, czerwone albo białe, obawiam się, że to żaden rarytas, jeżeli chodzi o rocznik. - Poproszę czerwone. - Daisy miała nadzieję, że wino okaże się strawne, ale sherry nie była dobrym omenem - choć w sumie nie lubiła nawet najlepszej sherry. Jej podniebienie nieco się wydelikaciło dzięki kontaktom z najbliższymi sąsiadami Fletcherów, rodziną doświadczonych handlarzy winami. Dziki Zachód i gospodarstwo zajmujące się hodowlą owiec to miejsca, w których Humphrey i Norman nie mogli nauczyć się zbyt wiele na temat win, a Simon zapewne uważał ten temat za zbyt błahy. Walter Ilkton, który pełnił z całą powagą rolę sommeliera, przyniósł jej kieliszek razem z różowym ginem, który Simon
przygotował dla ojca. Upiła łyka. Niezłe. Zanim poznała Jessupów, uznałaby go za wyśmienite. Czasem lepiej jest nie wiedzieć. Lorna i Myra podały talerze z jagnięciną, pieczonymi ziemniakami, marchewkami posypanymi szczypiorkiem oraz kalafiorem w białym sosie. Po stole krążyły sosy pieczeniowy i miętowy. Daisy domyśliła się, że zupa była po prostu zbytnio kłopotliwa wieczorem, kiedy nie było już służby. Birtwhistle jadł z apetytem. Daisy zauważyła, że Knox obserwuje go z aprobatą. Okazało się, że jego pacjent jest zbyt zajęty kolacją, by dorzucić do rozmowy przy stole więcej niż parę słów. Daisy rozmawiała z doktorem, który siedział obok niej, i siedzącą naprzeciwko niej Sybil. Od reszty biesiadników przy drugim końcu stołu oddzielali ich Norman i Lorna, którzy pochłaniali swoje porcje w ponurym milczeniu. Daisy nie widziała Simona, który siedział po jej stronie stołu, a nie słysząc jego głosu, założyła, że jest małomówny przy stole jak jego wuj i ciotka. Od czasu do czasu dobiegały do niej zza nich wybuchy śmiechu Myry i jej dwóch wielbicieli. Dziewczyna była w swoim żywiole. Dwaj młodzieńcy przekomarzali się ze sobą, choć coś w głosie Ilktona świadczyło o tym, że tak naprawdę są rywalami. Daisy zaczęła się zastanawiać, czy Myra zdaje sobie sprawę z tego, że obaj walczyli o jej względy. Być może dla niej było to ekscytujące, ale była na tyle młoda, że może po prostu cieszyła się, że jest w centrum uwagi. Kiedy jej wuj zachorował po raz pierwszy, nie mogła mieć więcej niż piętnaście czy szesnaście lat. Pomysł, że w tym wieku mogłaby wymyślić spisek na zdrowie wuja, był wręcz śmieszny. Sądząc po tym, co Daisy dotychczas u niej zaobserwowała, mogłaby nawet nie zdać sobie sprawy z tego, że mogłaby na tym skorzystać. Jeżeli ktoś od trzech lat systematycznie podtruwa Birtwhistle'a, nie była to Myra.
A co z Simonem? Miał wtedy osiemnaście lat i był dużo bystrzejszy niż jego kuzynka, cokolwiek by mówić o jego ambicjach literackich. Mimo wszystko miał więcej skłonności do agresywnych wybuchów niż długiej, podstępnej kampanii zmierzającej do podkopania zdrowia jego ojca. Daisy miała właśnie skreślić ich z listy, którą tworzyła w głowie, kiedy przypomniała sobie, że zanim Alec wyeliminuje jakiegoś podejrzanego, zawsze wymagał do tego celu absolutnego dowodu niewinności. Zamiast tego przesunęła ich na ostatnie miejsca. Mimo wszystko była prawie pewna, że cała ta sprawa była wymysłem wyobraźni Sybil lub że za to wszystko odpowiedzialny był ktoś inny. Zaczęła rozważać inne możliwości, ale straciła wątek, kiedy Knox zwrócił się do niej: „Prawda, pani Fletcher?", i musiała wyznać, że się zamyśliła. - To choroba zawodowa pisarzy - skomentował Birtwhistle i popił ostatni kęs jagnięciny ostatnim łykiem ginu, który miał w szklance. Daisy z żalem odmówiła dokładki mięsa i spytała Normana, czy jagnięcina jest z własnego chowu. Burknął coś, co uznała za potwierdzenie, więc powiedziała, że była wprost przepyszna. Jednak to nie pomogło przełamać lodów między nią a Normanem, który wydał z siebie gburowate burknięcie i spojrzał na nią, jak gdyby podejrzewał ją o to, że chciała mu się podlizać. W sumie chciała. Trudno będzie prowadzić śledztwo, jeśli ludzie nie będą chcieli z nią rozmawiać. Chociaż wcale nie prowadziła żadnego śledztwa; nawet nie była pewna, czy doszło do popełnienia jakiegoś przestępstwa. A poza tym Alec by się wściekł, gdyby się dowiedział, jakie miała zamiary. Pocieszenie nadeszło w formie tarty jabłkowej ze śmietanką.
- Jabłka są z naszego sadu - poinformował ją Norman zjadliwie. - A śmietana od naszych jerseyek. Ziemniaki, kalafior i marchewki też sam hoduję - próbował jej udowodnić, że nie żyje z kiesy swojego brata? A jeśli tak, to dlaczego? - Norman jest cudowny - powiedziała Ruby. - Zapewnia nam wszystko w gospodarstwie: owoce, warzywa, mleko, jajka i mięso. - Chociaż nadal trzeba robić zakupy - zauważyła Lorna ostro. - Muszę jechać jutro do Matlock. - Zawiozę cię - zaoferowała Ruby. - Potrzebuję kilku rzeczy i możemy się podzielić zakupami dla domu. Pani Fletcher, Matlock to urocze miasteczko, a wtorek jest dniem targowym. Tak sobie pomyślałam, że może zechciałaby pani pojechać z nami? - Z przyjemnością, tylko... Sybil, będziesz jutro pracować, czy możesz wybrać się rano na wycieczkę? - Lepiej będzie, jeśli popracuję rano. Jeżeli nie zacznę pracy od rana, to później mi jest dużo trudniej. Jeżeli pójdzie mi dobrze, to po południu zrobię sobie wolne na kilka godzin. - Zatem pojadę z panią, pani Birtwhistle - powiedziała Daisy szybko. Sybil nie nadawała się na konspiratorkę. Inni muszą się zastanawiać, dlaczego zaprosiła Daisy, jeżeli nie miała dla niej czasu. A sposób, w jaki wyraziła się o swojej pracy, brzmiał, jakby jej praca była przedsięwzięciem kreatywnym, a nie zwyczajnym przepisywaniem czyichś słów. - W ogóle nie znam tej części kraju. - Jedźmy wszyscy! - podsunęła Myra z entuzjazmem. Walterze, mógłbyś przy okazji odwiedzić swojego wujecznego dziadka w uzdrowisku. - Kuzyna. W drugiej linii. - To zbyt skomplikowane! W każdym razie twojego starszego krewnego. Jeżeli zawieziesz nas na szczyt tego
ogromnego wzgórza, to będę mogła pokazać pani Fletcher widok z góry. Jest po prostu cudowny, pani Fletcher. A zanim Walter spełni swój obowiązek, zdążymy już zejść. Jest tam kolejka naziemna, ale jestem pewna, że któregoś dnia ta lina się zerwie i wagonik zjedzie po torach wzdłuż Bank Road i rozbije się na Crown Square, albo nawet wjedzie prosto do rzeki. - To brzmi niepokojąco! - Więc dużo lepiej będzie, jeżeli Walter nas zawiezie. Neil, ty też oczywiście z nami pojedziesz? A ty, Simon? Chodź. Będzie świetna zabawa, bo będzie nas dużo! - Och, no dobra - zgodził się Simon. - Wiesz co, Myro, mogę cię zabrać ze sobą na motorze powiedział Carey. - To zbyt niebezpieczne! - wykrzyknęła Ruby Birtwhistle. - Te maszyny powodują połowę wypadków na drogach poparł ją Ilkton. Ale Neil Carey nie chciał słuchać. - Na tych wąskich dróżkach obwarowanych murkami dużo bardziej wolałbym siedzieć na swoim triumphie niż w twoim wielkim packardzie, mój chłopcze. Że nie wspomnę o przejeżdżaniu przez most. - Dopóki nie okaże się, że podrapałeś sobie nogi o murek. - Och nie, Myro, nie możesz - upierała się jej ciotka. - Pożyczę drelichowe spodnie od wuja Normana. - Osłonią mi nogi. Pożyczysz mi jakieś, prawda, wujku? zapytała zalotnie. - Może i pożyczę. - Moje drogie dziecko, przecież nie możesz chodzić po Matlock w spodniach roboczych własnego wuja! - Nigdy w życiu! - przeraziła się Myra. Ilkton westchnął.
- Moglibyśmy wziąć ci ubrania na zmianę do samochodu. Spotkalibyśmy się przed jednym z hoteli i mogłabyś wejść tam tylnymi drzwiami. - Walter, jakiś ty kochany - rozpromieniła się do niego. - Dzięki. Całkiem sprytny miałaś pomysł. Motocykl Careya versus słodycz, spryt i uczynność Ilktona. Remis, stwierdziła Daisy. - Nadal mi się to nie podoba - oznajmiła Ruby. - Mam ze sobą dodatkowy kask, pani Birtwhistle - powiedział Carey. - Będzie miała ochronę głowy, a poza tym nikt nas nie rozpozna. - No cóż... - Obiecuję, że nie będę pędził. A poza tym Myra może włożyć moje skórzane ochraniacze na robocze spodnie. Ruby w końcu się poddała. Daisy nie była wcale pewna, czy potrafiłaby powstrzymać Myrę przed zrobieniem tego, na co ma ochotę, bez względu na okoliczności. Birtwhistle wyglądał na rozbawionego. - Zupełnie jak Ruby, kiedy była młoda - wymruczał do Daisy. - Uparciuch... Cóż, w końcu uciekła z Anglikiem, prawda? Można by pomyśleć, że to matka i córka. Gdy z talerzy zniknęły ostatnie kęsy tarty jabłkowej, Lorna wstała i zaczęła zbierać ze stołu. - Myro, jeśli nie masz nic lepszego do roboty... Myra zerwała się na równe nogi. - Już idę. Ilkton pośpiesznie zaczął układać miski jedna na drugiej, a Carey dobrodusznie się przyłączył. - Mogę jakoś pomóc? - spytała Daisy. Simon, który właśnie mówił coś do Sybil, rozejrzał się dookoła. - Nie, pani Fletcher, proszę zostać. Ja pójdę.
- Simon, zanim znikniesz, nalej mi jeszcze jeden różowy gin - powiedział Birtwhistle. - Nie pijam kawy, pani Fletcher. Prawie tak samo okropna, jak ten bimber, była tak zwana kawa, którą parzyliśmy w puszkach nad ogniskiem. Oduczyłem się na całe życie. A co do whisky, wystarczy nawet sam jej zapach, żeby przypomnieć mi ten odrażający smak. Przyzwoitej porcji herbaty nie szło dostać za żadne pieniądze. - W całym kraju ciężko o filiżankę dobrej herbaty zgodziła się Daisy. - Amerykanie chyba nie rozumieją tego, że woda musi wrzeć. - Wręcz przeciwnie. Herbata kojarzy im się z zimną, morską wodą - zachichotał, a potem widząc zdumioną minę swojego brata, wyjaśnił: - W porcie bostońskim, Norm. Rewolucja amerykańska i takie tam. Norman chrząknął. - Zazwyczaj pijemy kawę tutaj, pani Fletcher powiedziała Ruby. - Jest dużo prościej. Już wcześniej przygotowałam kawę, teraz tylko trzeba ją wnieść. Simon przyniósł Birtwhistle'owi drinka. - Przepraszam pani Fletcher, niezbyt dużo pijemy, a brandy nie jest najsmaczniejsza - powiedział. - Nie polecam. - Wyłącznie do celów leczniczych? - Coś koło tego. Ilkton spróbował jej za pierwszym razem, kiedy tu przyjechał, i się przeraził. Jest przyzwyczajony do najlepszego armagnaca. Powiedział nawet, że następnym razem nie da się zaskoczyć, ale nawet jeśli coś przywiózł, to się nie podzieli. Nie sądzę, że miałaby pani ochotę na whisky, ale jeżeli życzyłaby sobie pani ginu lub jeszcze jednego kieliszka wina... - Nie, nie, dziękuję. Kawa wystarczy. Myra wróciła z kuchni, a za nią Ilkton z tacą pełną przyborów do kawy. Daisy raczej wątpiła, że był
przyzwyczajony do pełnienia takich obowiązków, skoro podróżował ze służącym, więc uczynność była jeszcze jednym dowodem jego oddania. Zdziwiło ją to, że nie walczył mocniej o to, by odwieść Myrę od pomysłu przejażdżki na motorze z Careyem. Być może zrozumiał, że nic nie straci, gdy dziewczyna porówna sobie dyskomfort jazdy na motorze z przyjemnością jazdy jego packardem. Poza tym, jeżeli spotyka się z nią w Londynie, to na pewno jest przyzwyczajony do dzielenia się nią z wieloma innymi wielbicielami. Myra nie była jeszcze gotowa na to, by się ustatkować i niemile odebrałaby wszelkie próby zepsucia jej zabawy. Ruby zaczęła nalewać kawę i filiżanki zaczęły krążyć z rąk do rąk, a za nimi dzbanek śmietanki i cukiernica. Birtwhistle szybko dopił drinka. - Pani Fletcher, proszę o wybaczenie, ale muszę już odejść - powiedział nieco niewyraźnie. - Para zaczyna ze mnie uciekać. Dobranoc wszystkim. - Zaczął wstawać, odsuwając krzesło. Simon prawie wstał, ale doktor Knox uprzedził go, doskakując na pomoc swojemu pacjentowi. Ruby Birtwhistle wyszła za nimi z jadalni. - Nigdy nie wiedział, ile może wypić - zauważył uszczypliwie Norman. - Nonsens - naskoczyła na niego Sybil. - Jest chory! A poza tym rzadko pije więcej niż jednego drinka - właściwie w ogóle nie pije. Norman zapadł z powrotem w ponure milczenie. Kawę wypito przy minimalnej ilości rozmów. Nawet Myra zamilkła. Nikt nie chciał dolewki. - Twoja kolej zmywania, Myro - odezwała się Lorna.
- Ręce mi się zniszczą - jęknęła Myra, rozkładając pomalowane na jasnoróżowo paznokcie, by wszyscy mogli je podziwiać. - Ja zmyję - zaoferował się Ilkton. - Ty będziesz wycierać. - Ja wytrę - oświadczył Carey. - Och, dobrze, więc ja tylko będę musiała odłożyć na miejsce. Niech któryś z was przyniesie tacę. Myra wymaszerowała nonszalancko z jadalni cała szczęśliwa. Ilkton i Carey załadowali wspólnie tacę, choć z mniejszym entuzjazmem, a potem znieruchomieli, wpatrując się w siebie nawzajem, najwyraźniej czekając, aż ten drugi ją odniesie. - Och, na miłość boską! - wykrzyknął Simon. - Ja ją odniosę. Nie mam pojęcia, co wy w niej widzicie! Obaj ruszyli za nim pokornie. - Jedno jest pewne - burknęła Lorna. - Zapomni wrócić i pozbierać podkładki. Gdy krążyła dookoła stołu, zbierając je, Sybil i Daisy wymieniły spojrzenia pełne winy i wykorzystały szansę, by się ulotnić.
ROZDZIAŁ SIÓDMY Sybil znów zabrała Daisy do swojego gabinetu, gdzie mogły porozmawiać na osobności. - No i co o nich myślisz? - spytała, przegrzebując żar w kominku i dorzucając kilka węgielków. Daisy usiadła. - Jestem prawie pewna, że Walter Ilkton ma poważne zamiary. Jest zakochany po uszy, choć nie wiadomo, jak długo to potrwa. Neil Carey wydaje się bardziej zmotywowany satysfakcją, jaka płynie z prób wyprowadzenia Ilktona z równowagi. Nie wierzę, że bardziej interesuje się małżeństwem niż Myra. - Ale ja pytam o Simona i Myrę i Humphreya. - Byli na pewno zbyt młodzi, kiedy Humphrey po raz pierwszy zachorował, by mieć coś wspólnego z przedłużaniem jego choroby. - Och. No tak, to chyba mało prawdopodobne. - Bardzo. - Więc robię z siebie pośmiewisko? - spytała Sybil niepocieszona. - Wszystko sobie wymyśliłam? Powinnam była sama do tego dojść, zamiast ściągać cię tutaj pod fałszywymi pozorami. Nawet nie mogę spędzić z tobą czasu. Naprawdę muszę jutro popracować. Ale nie czuj się zobowiązana do udziału w jutrzejszej wyprawie do Matlock, jeżeli po prostu chcesz wrócić do domu. - Nigdy w życiu! To daleko, nie pojadę tak od razu jutro. Daisy stwierdziła, że choć Simon i Myra spadli z pierwszych miejsc na liście, pojawiły się inne możliwości. Nie miała czasu jeszcze rozwinąć swoich teorii, które na razie były zbyt zawiłe, by o nich mówić. - A poza tym bardzo chciałabym zobaczyć Matlock i tę panoramę uzdrowiska.
- Naprawdę jest wyjątkowa. Za Matlock Bath widać aż Wzgórze Abrahama, a w dół rozciąga się widok aż do skałek Black Rocks i na całe kilometry dookoła. - Wspaniale. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko. Chyba nie pracujesz siedem dni w tygodniu, prawda? - Nigdy w życiu. Ruby jeździ co sobotę samochodem do Bakewell, żeby przywieźć Monicę ze szkoły. Kiedy wracają, kończę pisanie i spędzam z nią resztę weekendu. Szkoda, że nie mogłaś przyjechać w weekend, żeby móc ją poznać i żebyśmy spędziły razem więcej czasu. - To był jeden z rzadkich wolnych weekendów Aleca. A przy okazji, jestem zaskoczona, że jeszcze nikt nie spytał mnie, czym on się zajmuje. Chyba im nie powiedziałaś? - Oczywiście, że nie. - Przepraszam. Tak czy inaczej, zawsze widzę, czy ludzie wiedzą, że jest gliniarzem, czy nie. Nawet najbardziej niewinni zaczynają się wiercić. Kiedy ktoś mnie pyta, to mówię, że jest urzędnikiem państwowym. Zazwyczaj jednak ludzie pytają, jak gdybym była prawdziwą osobą tylko w odniesieniu do swojego męża, choć zajmuję się pisaniem. - Doskonale cię rozumiem. Poza domem jestem w pierwszej kolejności wdową, a nie kompetentną sekretarką, a tym bardziej pisarką. Choć lepiej niech tak będzie, bo nie chcemy, żeby ludzie dowiedzieli się o tej ostatniej kwestii. - Właśnie miałam cię spytać: czy Myra wie o tym, że to ty w większej części stoisz za pisaniem powieści? - Raczej nie. Raczej na pewno nie. Wszyscy zgodzili się, żeby jej o tym nie mówić, z oczywistych powodów. - W takim razie nie wiem, dlaczego w ogóle ją podejrzewałaś. Jedynym motywem, jaki w ogóle mogłaby mieć, by nie pozwalać swojemu wujowi wyzdrowieć, jest to, że ty zarabiasz na pisaniu więcej pieniędzy niż on. Jeżeli tego nie wie, to z motywu nici.
- Daisy, chyba byłam całkowicie ślepa, że tego wcześniej nie widziałam. Na pewno nie wiedziała o tym kilka lat temu, kiedy to wszystko się zaczęło. A oprócz jej wieku i tego, co wie, lub czego nie wie, za nic nie uwierzę, że ma na tyle rozumu, by opracować tak diabelski plan. - Nie, zawiła fabuła to domena Humphreya - roześmiała się Daisy. - Być może za bardzo się w to wszystko uwikłałam, żeby myśleć spójnie o prawdziwym życiu. - Więc mogę tylko przyznać, że cieszę się, że nie zajmuje się pisaniem powieści detektywistycznych! - Daisy ziewnęła potężnie. - Przepraszam. Chyba już pójdę spać, bo inaczej prześpię jutro pół dnia. Wcześnie dziś wstałam. Mogę zabrać ze sobą kilka książek Eliego Hawke'a? Chciałabym zobaczyć, jak wygląda jedno z solowych dzieł Humphreya i jedno z twoich. - Proszę bardzo. Ale nie, w sumie wolę ci dać kilka moich ulubionych pozycji. - Podeszła do regału. - Masz, Samotny potok to jedna z jego najlepszych. I Bohater półkrwi. - To ta oparta na Otellu? - Luźno. Zakończenie jest szczęśliwe. - To dobrze. Wolę happy endy, a zwłaszcza kiedy czytam przed spaniem. Dzięki. - Lepiej weź sobie termofor. Chodźmy zobaczyć, co tam ciekawego narobiła ta trójka w kuchni. Kiedy szły korytarzem, Daisy zauważyła wnękę pod schodami do zachodniego skrzydła, a w niej aparat telefoniczny. - O kurczę! Miałam dać znać Alecowi, jak tylko szczęśliwie dojadę na miejsce. Trochę się martwił, że jadę tak daleko sama. Mogę mu wysłać wiadomość? Oczywiście zapłacę.
- Śmiało. Ale obawiam się, że to jedyny telefon w całym domu i nie gwarantuję prywatności. Nie mów też nic, co chciałabyś zachować w tajemnicy przed krewnymi i znajomymi telefonistki. Wiesz, jak to jest na wsi. Będę w kuchni: tamtymi drzwiami, a potem w prawo. Na pewno trafisz. Daisy wysłała telegram, a potem wróciła do pokoju po szylinga, wiedząc, że zapomni zapłacić, jeżeli nie zrobi tego od razu. Schody i korytarz tonęły w półmroku, bo oświetlała je tylko jedna lampa na półpiętrze. W takiej scenerii łatwo było dać wiarę złym przeczuciom Sybil. Daisy zastanowiła się nad zmianą, jaką wniosło pojawienie się na świecie oświetlenia gazowego i elektrycznego. Dużo łatwiej było uwierzyć w „upiory i duchy i długonogie stwory i wszystko, co łazi po nocy", gdy było pełno zasnutych mrokiem kątów, w których mogły się czaić. Odliczając właściwą liczbę drzwi, odnalazła swój pokój, w którym było teraz całe mnóstwo cieni. Migoczące w kominku węgielki i resztki światła z korytarza wystarczyły, by doszła bez potykania się do gzymsu nad kominkiem i odnalazła pudełko zapałek. W porównaniu z mrokiem, płomień świecy wydawał się bardzo jasny. Wygrzebała kilka sześciopensówek z portmonetki i właśnie odwracała się do wyjścia, gdy nagłe pukanie do drzwi sprawiło, że nieomal wyskoczyła ze skóry. - Kto tam? - spytała drżącym głosem. - Daisy? - Sybil! - Wszystko w porządku? - Tak. Wejdź. Tylko się przestraszyłam. „Tym sygnałem daje znać, że stanie w drzwiach..." - Kruk, który niesie termofor. Nie było cię przy telefonie, więc przyniosłam ci go tutaj.
- Wróciłam po pieniądze za telegram. Nie miałam całego szylinga, a teraz pogubiłam sześciopensówki. Gdzież one się podziały? Pewnie potoczyły się gdzieś w kąt. - Znajdziemy je rano. - Sybil wsadziła pod jej kołdrę termofor w robionym na drutach czerwono - niebieskim ochraniaczu. - Jeżeli nie podjęłaś jeszcze nieodwołalnej decyzji o pójściu spać, to chodź na dół - to mówiąc, przegrzebała żar w kominku i dorzuciła kilka bryłek węgla. Myra dała sobie spokój z tańczeniem. Próbuje namówić nas na grę w nertza, ale jeżeli nie chcesz grać, to nikt się nie obrazi, jeśli sobie po prostu posiedzisz i poczytasz. Simon też pewnie tak zrobi. - Tak, jakoś nie wyobrażam sobie Simona grającego w nertza. Wydaje się, że to też poniżej godności Ilktona, ale kto wie, do czego gotów jest się posuną zakochany mężczyzna. Jeżeli o mnie chodzi, nie mogłabym tak po prostu siedzieć w pokoju, gdzie ktoś gra w karty, i się do niego nie przyłączyć. - Jeżeli ty zagrasz, to ja też - zaśmiała się Sybil. - Mam nadzieję, że mamy na tyle talii. Potrzymaj, zapalę ci lampę, żebyś nie musiała grzebać się w ciemnościach ze świecą, kiedy wrócisz na górę. - Dzięki. Całe wieki nie zapalałam lampy naftowej. Pewnie narobiłabym przy tym strasznego bałaganu. - Dziewczyny je czyszczą i napełniają, więc wystarczy tylko dopasować właściwą długość knota. I już. Jeżeli chcesz więcej światła, to po prostu ją podkręć. O, tu są twoje sześciopensówki. Zeszły na dół. Daisy położyła monety obok telefonu. Doktor i robiąca na drutach pani Birtwhistle siedzieli przy kominku i rozmawiali. Nie było ani śladu Normana czy Lorny. W samym środku dużego pokoju stały obok siebie dwa stoliki karciane, a Ilkton, Carey i - o dziwo! - Simon
Birtwhistle ustawiali dookoła krzesła przyniesione z jadalni pod czujnym okiem Myry, która dowodziła całą operacją. - Pani Fletcher, zagra pani z nami w nertza, prawda? zawołała. - Im nas więcej, tym lepiej. - Z przyjemnością, o ile starczy nam kart. - Simon znalazł karty w kredensie. Wystarczy dla wszystkich. Ciociu Ruby, panie doktorze, zagrajcie z nami. - Kiedyś byłem mistrzem w nertza - powiedział Knox nostalgicznie, spoglądając na Sybil. - Chodź, zagraj z nami, Roger. Jeżeli Ruby nie będzie chciała grać, to z nią posiedzę. Mina Knoxa zdradzała, że nie na taki efekt liczył, na szczęście Ruby Birtwhistle zdecydowała się do nich przyłączyć. Osiem osób siedzących przy dwóch stołach oznaczało lekki ścisk. Carey i Ilkton szlachetnie zaoferowali, że zajmą miejsca pośrodku dłuższych boków, tam, gdzie nogi od stołów przeszkadzały w wygodnym ułożeniu nóg. Chichocząc, Myra wysłała Simona na jeden z krótszych końców stołu, a sama usiadła przy drugim. - Będziemy musieli podskakiwać, żeby dosięgnąć do kart na środku - zauważyła. - Będzie nam łatwiej. - Czyli twierdzi pani, że jestem za stary, żeby sobie popodskakiwać? - zapytał Roger Knox z udawanym oburzeniem. Myra uśmiechnęła się do niego szeroko. - Miałam wrażenie, że to będzie poniżej pańskiej godności. Simon parsknął. - Nie powiedziałbym, że nertz jest grą, przy której w jakichkolwiek okolicznościach można byłoby zachować godność. - Nie nadymaj się, Si.
- Ejże, wystarczy. - Ruby zajęła miejsce między swoim synem a Walterem Ilktonem. - Na litość boską, kłócicie się jak siedmiolatki. - Przepraszam, ciociu Ruby. - W głosie Myry nie słychać było skruchy ani zdenerwowania z powodu nagany w obecności adoratora. Simon sposępniał. Jeżeli nie będzie na siebie uważać, skończy bardzo podobnie jak jego wujek Norman, przynajmniej jeżeli chodzi o charakter, a być może nawet w kwestii aspiracji intelektualnych, stwierdziła Daisy. Zawahał się, ale zajął miejsce przy stole. Walterowi Ilktonowi, który nigdy wcześniej nie grał w nertza, trzeba było wyjaśnić reguły gry, skądinąd niezbyt skomplikowane. Wygrana zależała od stopnia koncentracji, szybkości, zręczności i pewnej dozy szczęścia. - Już rozumiem - powiedział Ilkton. - Poćwiczmy przez chwilę - podsunął doktor. - Wystarczy kilka kolejek. - Chyba nie zrozumiał pan, mój dobry człowieku odezwał się Carey nieco złośliwie. - Nie gramy po kolei, tylko wszyscy naraz. - Wszyscy naraz? Przecież to będzie chaos! - Bo będzie - powiedziała Myra. - Właśnie dlatego zabawa jest taka przednia. - Ale ten chaos ma swoje zasady, bo inaczej nie jest zabawny - powiedziała stanowczo Ruby. Panie Ilkton, pomogę panu przez chwilę, poćwiczymy sobie. Gotowi? Trzy, cztery, start! Przez kilka następnych minut przy stoliku panował kompletny rozgardiasz. Połowa graczy grała z takim zapałem, jakby od tego zależało ich życie, a reszta patrzyła na to, co robi Ilkton, i swobodnie komentowała, raz pomocnie, a raz sarkastycznie.
- Stop! - powiedziała Ruby. Carey zdążył jeszcze dorzucić ostatnią kartę na jeden ze stosów na środku. Kazała mu ją zabrać, choć grali tylko na rozgrzewkę. - Rzuci pan sobie przy następnej okazji - stwierdziła surowo. - Już wiesz, o co w tym wszystkim chodzi, Walterze? spytała Myra. - Chyba tak - stwierdził z dużo większą ostrożnością niż poprzednio. - Nie gramy na pieniądze, więc nic się nie dzieje zapewniła go. Daisy, która siedziała naprzeciwko Ruby, usłyszała, jak ta mówi przyciszonym głosem: - Mam nadzieję, że nie okaże się to dla pana zbyt nudne, w sensie, że nie gramy na pieniądze. Spojrzał na drugi koniec stołu. - Jeżeli panna Olney dobrze się bawi, to ja też. Zazwyczaj grywam w brydża, oczywiście z odpowiednimi stawkami. Tak już jest. Ale zapewniam panią, że nie jestem zapalonym szulerem. Karty zostały potasowane i przywrócone do początkowej pozycji. Wznowili grę, ale musieli ograniczyć wcześniejsze rozmowy, więc przez jakiś czas jedynymi słyszalnymi dźwiękami było plaskanie kart i od czasu do czasu okrzyki zachwytu lub jęki graczy. Daisy, którą zawsze ogrywała do cna jej przybrana córka Belinda lub jedna z jej przyjaciółek, nie oczekiwała, że wygra. Zaczęła błądzić myślami, badając styl gry innych. Zarówno Carey, jak i Myra byli szybcy i niedbali: jeżeli stosunkowo równo ułożony stos kart zamieniał się w bezładną stertę, zazwyczaj stało za tym któreś z nich. Ilkton, choć posługiwał się kartami zręcznie jak obyty gracz, często się wahał i zbyt dużo czasu spędził na zastanawianiu się, jak na grę tak odmienną od brydża. Sybil była szybka i dokładna.
Roger Knox grał dokładnie, ale wolno, jak gdyby jego umysł jak i myśli Daisy - zajmował się czymś innym. Ruby i Simon grali szybko, dokładnie i z nieomal zawziętym skupieniem, co zaskoczyło Daisy. Simon nawet grał w pozycji stojącej, by móc dosięgnąć leżących na środku kupki kart bez ciągłego wstawania. Ruby wygrała dzięki czystemu, pełnemu determinacji skupieniu: cechom, o które Daisy nigdy by wcześniej jej nie podejrzewała. Przecież nie mogła być aż tak zdeterminowana, by chcieć zdobyć pieniądze na kontynuowanie przez jej syna kariery pisarskiej, by poświęcić zdrowie swojego męża?
ROZDZIAŁ ÓSMY Kiedy wreszcie gra dobiegła końca, doktor Knox wrócił do domu i wszyscy poszli do łóżek. Daisy czuła się zmęczona, ale nie chciało jej się spać. Zirytowała się, kiedy przypomniała sobie, że pożyczone wcześniej książki zostawiła na dole. Na pewno wzięła je ze sobą, kiedy wychodziły razem z Sybil z jej gabinetu, więc na pewno zostawiła je przy telefonie. Dziwne, że ich nie zauważyła, kiedy kładła swoje sześciopensówki na stoliku, na którym stał aparat. Już prawie zdecydowała, że nie będzie sobie zawracać głowy westernami i zdjęła buty, gdy zrozumiała, że zostawianie książek na wierzchu nie było dobrym pomysłem. Jeżeli Carey albo Ilkton się na nie natkną, raczej nie umknie ich uwadze kontrast między oprawionym w miękki papier Samotnym potokiem, a porządną, twardą, płócienną oprawą Bohatera półkrwi. Może pchnięci ciekawością zaczną węszyć i odkryją sekret Eliego Hawke'a. Daisy nie dałaby złamanego grosza za zdolność Careya do dochowywania tajemnic. Z kolei Ilkton, choć może udałoby się go przekonać, by zatrzymał wszystko dla siebie, mógłby wspomnieć o tym Myrze i zrobi się awantura. Wzdychając, Daisy stwierdziła, że powinna jednak pójść i przynieść książki. Podeszła na bosaka do drzwi i wyjrzała na korytarz. Lampa na półpiętrze nadal oświetlała swoim słabym światłem korytarz, ale jeżeli wszyscy udali się już na spoczynek, na dole zapewne zgaszono wszystkie światła. Nie chcąc targać ze sobą tam i z powrotem po schodach ciężkiej mosiężnej lampy z nocnej szafki, zapaliła świecę. Gdy wyszła na korytarz, płomień zachwiał się. Kiedy osłoniła go dłonią, wielkie cienie zaczęły pełzać po ścianach i wyciągać się w jej stronę, gdy posuwała się naprzód.
Jak w Udolfo, pomyślała, albo w Zamku Otranto. Ale przecież nie jest jakąś Catherine Morland, która wypatruje duchów w migoczącym półmroku, tylko rozsądną, dwudziestowieczną kobietą. W przeciwieństwie do młodej bohaterki Opactwa w Northanger opierała swoje teorie na myśleniu zdroworozsądkowym - nawet jeśli Alec rzeczywiście nazywał je czasami „szalonymi domysłami". Mimo wszystko miała jednak nadzieję, że jej świeca nie zgaśnie. Schody skrzypiały złowrogo, kiedy schodziła. Choć przez szpary i dziury do domu przenikał przeciąg, płomień wytrwał aż do momentu, gdy zeszła do dużego pokoju. W kominku, ku uldze Daisy, żarzyły się węgle. Jeżeli świeca zgaśnie teraz, łatwo będzie ją znów zapalić. Jak gdyby słysząc jej myśli, płomień rozjarzył się, zachwiał i zgasł. Daisy zamarła, zupełnie oślepiona, ale jej oczy powoli przyzwyczajały się do mroku. Najpierw zlokalizowała blask dogasającego ognia, a potem zdała sobie sprawę, że światło rzucane przez lampę na półpiętrze sprawiało, że cienie stawały się jeszcze czarniejsze. Wyglądało na to, że od kominka dzieli ją spory kawał drogi. Odwróciła się do niego plecami i wbiła wzrok w miejsce pod schodami, gdzie stał telefon, i dojrzała słaby błysk gładkiego metalu. Ruszyła ostrożnie w jego kierunku. Na jej drodze nie stanął niespodziewanie żaden dywan ani mebel, o który mogłaby się potknąć. Zanim doszła do stolika, widziała już na tyle dobrze, by stwierdzić, że nie leży na nim żadna książka, choć dla pewności zbadała blat ręką. Znalazła jedynie mały notes z dołączonym do niego ołówkiem i sam aparat. W szufladzie była tylko książka telefoniczna.
Pozostały dwie możliwości: albo ktoś z domowników dostrzegł to samo niebezpieczeństwo co ona i usunął książki, albo jeden z gości już je znalazł. W takim razie już nic nie dało się zrobić. Zawróciła z zamiarem powrotu do łóżka, ale nocna wędrówka jeszcze bardziej ją rozbudziła. Wychodząc z ciemnego kąta pod półpiętrem, widziała już dobrze cały pokój. Zdecydowała, że pójdzie do gabinetu Sybil, by odnaleźć odłożone na półkę książki i jeszcze raz je pożyczyć. Wyczuwając bosymi stopami zimną, kamienną podłogę, Daisy podeszła pewnie do kominka i zapaliła swoją świecę. Jakaś zmiana wiatru na zewnątrz zmniejszyła ilość i siłę powiewów zimnego powietrza w tej części pokoju. Świeca nawet nie drgnęła, gdy skręciła do wschodniego skrzydła. Podchodząc do drzwi gabinetu, sięgnęła dłonią do klamki. Drzwi ustąpiły: były zaledwie przymknięte. Otworzyła je. Światło latarki elektrycznej przesuwało się po rzędach dzieł Eliego Hawke'a, oświetlając zarys wysokiej, męskiej postaci. - Kto tu...? - zaczęła pytać, zanim dotarło do niej, że ów człowiek mógł być złodziejem i że lepiej byłoby wymknąć się po cichu i sprowadzić pomoc. Zrobiła krok do tyłu, a domniemany włamywacz odwrócił się gwałtownie, oświetlając ją snopem elektrycznego światła. - Kto tu...? - powtórzył. - A, to pani, pani Fletcher. Ładne z nas sowy. - Pan Ilkton? - Daisy spojrzała na niego, osłaniając oczy dłonią. - Przepraszam. - Skierował latarkę na podłogę. - Co pani tu robi? - Mogłabym pana spytać o to samo. - Szukam tylko czegoś do czytania.
- Zabawne, w życiu nie domyśliłabym się, że gustuje pan w westernach. Powiedziałabym, że czytuje pan raczej powieści Michaela Arlena lub podobne. - Oczywiście ma pani rację. Szukałem biblioteki naszego gospodarza, choć czy nie uważa pani, że pochlebiłoby mu to, gdyby zobaczył, że czytam jedną z jego książek? - Ja bym pomyślała, że to trochę zbyt oczywiste. Biblioteka i jednocześnie gabinet pana Birtwhistle'a jest za tymi drzwiami, ale na pańskim miejscu bym tam nie wchodziła. Po drugiej stronie znajduje się jego sypialnia i mógłby go pan obudzić. - A, dziękuję za ostrzeżenie. Wiedziałem, że śpi tu gdzieś w pobliżu, dlatego tak skradam się z latarką w dłoni. Ma pani rację, nie wejdę tam. Wezmę kilka z tych, żeby łatwiej zasnąć. - No to już nie jest do końca komplement. - Ale nie wyda mnie pani, prawda, pani Fletcher? Wtedy będzie pani musiała wyjaśnić... - Co państwo tu na miłość boską robią o tej porze? - W drzwiach gabinetu stanęła Ruby Birtwhistle z wysoko uniesioną latarnią. Przeciąg zdmuchnął świecę Daisy. Daisy nie mogła dojrzeć wyrazu jej twarzy, ale w głosie gospodyni brzmiało zdenerwowanie. I nic dziwnego. Daisy miała jedynie nadzieję, że nie wyglądało to, jakby ona i Walter Ilkton mieli schadzkę. - Proszę nie hałasować, obudzą państwo Humphreya ciągnęła Ruby. - Właśnie zasnął. - Weszła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi. - Nie hałasujemy - usprawiedliwiła się Daisy. - Sybil pożyczyła mi kilka książek. Zostawiłam je przy telefonie i ktoś musiał je odnieść na miejsce. Przyszłam, żeby je zabrać do czytania przed snem. To mówiąc, Daisy zbliżyła się do regałów, a Ilkton odsunął się, żeby zrobić jej miejsce. Na szczęście Samotny
potok i Bohater półkrwi były na swoich miejscach. Już prawie je wyciągnęła, gdy dostrzegła, że Ilkton bacznie ją obserwuje. Czyżby podejrzewał, że coś było nie tak z autorstwem Eliego Hawke'a? Jeżeli Daisy weźmie obie książki, Ilkton może zacząć się zastanawiać, dlaczego wybrała jeden stary, tani wolumin i jeden nowy. Może lepiej będzie nie dawać mu przykładu, aby sam je porównał i wyciągnął wnioski? Lepiej wziąć tylko jedną. Ale stwierdziła, że to będzie wyglądać dziwnie, jeżeli sięgnie po nieco sfatygowaną książkę w wyblakłej papierowej okładce, więc wzięła z półki Bohatera półkrwi. - A pan, panie Ilkton? - spytała Ruby. Gdy mężczyzna zwrócił się do niej z odpowiedzią, Daisy dyskretnie sięgnęła po Samotny potok stojący na półce i ukryła go pod większą książką. Naprawdę chciała zacząć od jednej z książek Humphreya, żeby zobaczyć, jak rozwijał się styl Sybil. - Idę jedynie za przykładem pani Fletcher - stwierdził Ilkton bezbarwnym głosem. - Chciałbym przeczytać jedno z dzieł pana Birtwhistle'a. - Humphrey na pewno będzie zaszczycony. - Ruby podeszła szybko do regału. - Może spróbuje pan najnowszą, Kanion zachodzącego słońca? - Zdjęła z półki egzemplarz stojący na końcu rzędu i wręczyła go Ilktonowi. - Może będzie pan tak dobry i odprowadzi panią Fletcher do jej pokoju, bo zgasła jej świeca. - Oczywiście. - Przyjmując odprawę za dobrą monetę, podszedł do drzwi wychodzących na korytarz. - Idziemy, pani Fletcher? Drzwi otworzyły się jednak, zanim ich dotknął, i do środka wpadł Simon, marszcząc czoło. - Co do dia... diaska tu wszyscy robicie? Jakieś przyjęcie w środku nocy?
- Simon, nie bądź sarkastyczny - upomniała go matka. Pani Fletcher i pan Ilkton właśnie wychodzą. Czego chcesz? Mam nadzieję, że nie ogarnęła cię nagle fala synowskiego współczucia i nie przyszedłeś przeczytać jednej z książek swojego ojca? - Skończył mi się papier. Przyszedłem pożyczyć trochę od Sybil. - Miałeś kupować sobie swój z kieszonkowego. - Już czas, żebyśmy sobie poszli. - Ilkton pośpiesznie wyprowadził Daisy z gabinetu i zamknął za nimi drzwi, świecąc przed nią swoją latarką, żeby mogła bez problemu przejść przez pokój na dole i wejść po schodach. - Obawiam się, że nie pochwala pani mojego wtargnięcia do gabinetu pani przyjaciółki. - Cóż, w końcu pan tam wszedł nieproszony? Chyba nie powie mi pan, że to część domu, którą można uważać za otwartą dla wszystkich, bez zaproszenia. - Nie. Przyznaję, że byłem ciekawy, ale nie chodzi o mnie. Zamierzam ożenić się z Myrą i chcę być całkowicie pewien, że nic nie pojawi się nagle i nie nastawi jej przeciwko mnie. Przezorny zawsze ubezpieczony. Przyzna pani, że to dziwaczna gromada. - Nie wiem, co ma pan na myśli - powiedziała Daisy, nie do końca zgodnie z prawdą. - Czyżby był pan zaręczony z Myrą? - Nieoficjalnie. Daisy na pierwszy rzut oka rozpoznała wykręt. - Czyli jeszcze pana nie przyjęła. - Przepraszam, ale to chyba nie pani sprawa. - Stanął na szczycie schodów i odwrócił się do niej. - Dlaczego by nie? Mogę jej dać wszystko, czego potrzebuje: wygodny dom, najnowsze ubrania z Paryża, perły, które nie pochodzą z
Woolworthsa, że nie wspomnę o diamentach. No i oczywiście zapewnić jej pozycję w najlepszym towarzystwie. - To rzeczywiście nie moja sprawa - odpowiedziała Daisy sucho, zauważając, że nie wspomniał ani słowem o miłości. Czyżby chciał ją za żonę bez względu na to, czy go kocha, czy nie? Najlepsze towarzystwo? Daisy zaczęła się zastanawiać, kim tak naprawdę jest Walter Ilkton. Nie potrafiła sobie przypomnieć nikogo, kto by miał koneksje z rodziną o takim nazwisku, ale w sumie nigdy nie interesowała się zbytnio ani rodowodami, ani szalonymi przyjęciami socjety, opisanymi przez Michaela Arlena. Lucy będzie wiedzieć. Miała prawie tak obszerną wiedzę o drzewach genealogicznych arystokracji, jak jej świętej pamięci cioteczna babka Eva. Daisy zdecydowała, że napisze do niej jutro z samego rana. Chociaż w sumie to nie była jej sprawa. Podeszła do drzwi swojej sypialni, a Ilkton oświetlił latarką klamkę. - Tu wystarczy? - Tak, dziękuję. Zostawiłam zapaloną lampę. Następnym razem, gdy wybiorę się z wizytą na wieś, pójdę za pana przykładem i wezmę ze sobą latarkę. - Nie zaszkodzi. Dobranoc. - Dobranoc. Miłej lektury. Spojrzał na książkę, którą trzymał w ręce, jakby zupełnie zapomniał o jej istnieniu. - Och. Ach tak. Pani również. Szykując się do łóżka, Daisy zaczęła rozmyślać nad tym, co stało się w ubiegłej pół godzinie. Wścibstwo Ilktona miało swoje wiarygodne wytłumaczenie w obsesji na temat Myry. Doszedłszy do wniosku, że dziewczyna za niego wyjdzie, chciał naturalnie dowiedzieć się, jakie pułapki mogą czyhać pod jej niczego
nieświadomymi stopami, gdy już stanie się tak szacowną osobą, jak jego żona. Z pewnością miał o sobie wysokie mniemanie. Daisy przemknęło przez myśl, czy w ogóle otworzy książkę, wepchniętą mu do rąk przez Ruby. A jeżeli zacznie ją czytać? Czy w jakiś sposób zdradzi, w porównaniu z wcześniejszymi książkami, sekret swojego autorstwa? Interwencja Ruby mogła mu przynajmniej dać do zrozumienia, że ten dom skrywa jakąś tajemnicę? A co Ruby tam robiła? Jeżeli Humphrey miał problemy z zaśnięciem tej nocy, zamiast jak zwykle walczyć z sennością w ciągu dnia, z pewnością obecność jego żony będzie bardziej przeszkadzać, niż pomagać. Chyba że podała mu jakiś lek nasenny - co ponownie postawiło pod znakiem zapytania kwestię podtruwania męża, by Sybil mogła cały czas pisać za niego książki. Zachowała się niezwykle opryskliwie, prawie niegrzecznie, choć Daisy nie była do końca pewna, jakie reguły zachowania obowiązywały w przypadku, gdy odkryje się, że goście plątają się komuś w nocy po domu, jakby byli u siebie. Cóż, mogło to też oznaczać, że ma coś na sumieniu. Ruby warknęła także na Simona. Nie zachowywała się jak nadopiekuńcza matka, która gotowa była otruć swojego męża ze względu na syna. Czyżby podejrzewała, że to on stoi za nieustępującą chorobą jej męża? Wyprawa Simona po papier o tej porze mogła oznaczać, że właśnie spłynęło na niego natchnienie i że zamierza siedzieć długo w nocy, tworząc, lub że potrzebował w jakiś sposób wytłumaczyć swoją obecność na dole. Daisy stwierdziła, że tak naprawdę wcale nie wykluczyła jego odpowiedzialności za złe samopoczucie jego ojca. Kto wie, jak długo prawdziwa słabość Humphreya i rzeczywiste nawroty choroby były naprawdę pokłosiem poważnego
przypadku zapalenia płuc, które przeszedł? Musiały trwać z rok, albo i więcej, by poprawki Sybil mogły zostać zauważone i nagrodzone powiększonymi tantiemami. W tym czasie Simon musiał już być od jakiegoś czasu na uniwersytecie i nieco okrzepnąć w świecie. Nie wyglądało na to, że ma choćby cień szacunku dla pracy swojego ojca. Mógł uknuć spisek, by powstrzymać Humphreya przed powrotem do pisania. A może Humphrey nadal cierpi z powodu nieuleczalnych zniszczeń, jakie w jego organizmie poczyniła choroba? Nie zbliżywszy się nawet do odpowiedzi, czy obawy Sybil były prawdziwe, czy wymyślone, Daisy poddała się i położyła się do łóżka, układając stopy na termoforze. Wzięła do ręki Samotny potok; tani papier już zaczynał brązowieć na krawędziach. Otworzyła książkę ostrożnie, by nie rozedrzeć strony. Początek był niezły: ranny tajemniczy nieznajomy przyjechał do osłoniętego skarpą, odciętego od świata rancza nad tytułowym potokiem, gdzie zastał jedynie córkę gospodarza. Zaintrygowana Daisy chciała się dowiedzieć, jak rozwinie się historia, ale Sybil uprzedziła ją, że bohaterowie byli dwuwymiarowi i trudno ich było polubić. Jednak to opis krajobrazu sprawił, że poczuła się senna. Był cudownie żywy i wywołał w jej pamięci wspomnienia z podróży po Ameryce, ale zbyt rozwlekły. A potem obudziła się, jak przez mgłę przypominając sobie sen o pilotowaniu samolotu w lodowatym powietrzu nad samotnym potokiem. Nadal znajdowała się w pozycji siedzącej. Lampa już prawie zgasła, termofor był zaledwie letni, a puchowa kołdra zsunęła się z łóżka. Książkę udało jej się złapać, zanim podążyła śladem kołdry, ale choć bardzo się starała, nie mogła dosięgnąć okrycia bez wstawania z łóżka,
więc zanim otuliła się nią szczelnie, nogi zdążyły jej zmarznąć na kość. Gdy dotarła do niej ponura myśl, że w pobliżu nie ma Aleca, o którego mogłaby zagrzać sobie stopy, Daisy zaczęła żałować, że nie została w domu.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY - Absolutnie wykluczone - stwierdziła Ruby Birtwhistle, a dzbanek, z którego nalewała kawę, zamarł jej ręku nad filiżanką Daisy. - Czy ty w ogóle wyjrzałaś dzisiaj przez okno, Myro? Jeżeli w ogóle uda ci się coś zobaczyć przez szybę, to zauważysz, że szron na trawie jest prawie grubości śniegu. Drogi na pewno będą śliskie, a jazda na motorze i bez tego jest niebezpieczna. - Nie zatrzymasz mnie. Nie jesteś moim prawnym opiekunem. - Nie bądź dziecinna. Dopóki jesteś niepełnoletnia i uważasz Orle Gniazdo za swój dom, to jestem za ciebie odpowiedzialna, kiedy tu przebywasz. - Ale... - Może jedź do miasta samochodem, Myro - odezwał się Walter Ilkton. - Słońce świeci, więc szron już stopnieje do czasu, kiedy będziemy mieli wracać do domu, i wtedy będziesz mogła pojechać na motorze. Jeżeli Carey chce ryzykować złamanie karku podczas zjazdu, to jego sprawa. - Nie ma ryzyka, gdy jestem sam. Ale to prawda, że jazda z nowicjuszem na ogonie to nie najlepszy pomysł. - Carey wyszczerzył zęby, gdy Myra spojrzała na niego z naganą. Pani chyba nie jest zbytnio zaznajomiona z przyjmowaniem właściwej pozycji na zakrętach, panno Olney? - Nie - zgodziła się Myra niechętnie. - Zatem wylądowalibyśmy w rowie już na pierwszym zakręcie. Nauczę cię, ale nie na śliskiej drodze. - Och, no dobrze. Wygrałaś, ciociu Ruby. - Dziękuję panom. - Pani Birtwhistle zajęła się na powrót nalewaniem kawy do filiżanki Daisy. Daisy ucieszyła się, że Myra dobrze przyjęła porażkę: zamiast dąsać się i patrzeć wilkiem, rozmawiała wesoło z Ilktonem i Careyem. Sybil i Simon byli pogrążeni w głębokiej
dyskusji na temat jakiejś zawiłej kwestii gramatycznej. Daisy dowiedziała się, że Norman Birtwhistle zawsze jadł śniadanie wcześniej i szedł do gospodarstwa. Dziś wyruszył już ciężarówką do Derby, żeby dostarczyć parę owiec do hurtownika. Lorna przyszła dopiero teraz, a zajmując swoje miejsce przy stole, oznajmiła swoim bezbarwnym głosem: - Właśnie zaniosłam Humphreyowi śniadanie. Powiedział, że dzisiaj wstaje. - O nie! - Ruby odłożyła serwetkę na stół i zaczęła się podnosić, a potem usiadła, wzdychając. - Naprawdę chciałabym, żeby nie wstawał. Wczorajsza kolacja na pewno go nadwyrężyła. Przepraszam, pani Fletcher, z pewnością ma pani już dość tego tematu, ale cały czas tak jest. To może człowieka doprowadzić do szału. Kiedy ma lepszy dzień, przecenia swoje siły i przesadza z wysiłkiem, a potem ma nawrót choroby. Dlaczego mężczyźni są tacy uparci? - Uważają się za stanowczych i zdecydowanych. Nie ma najmniejszego sensu się kłócić. - Coś o tym wiem! Robi się jeszcze bardziej uparty. Ruby zaczęła wyliczać przeróżne argumenty, które bez powodzenia starała się przedstawić mężowi, jednak Daisy słuchała jej jednym uchem, świadoma, że oświadczenie Lorny z pewnością zdenerwowało Sybil. Humphrey na pewno przeszkodzi jej w pisaniu. A co, jeżeli właśnie dzisiaj zrobi awanturę o to, że sekretarka pisze jego powieści po swojemu? W dobre dni Sybil zapewne musi obchodzić się z nim jak z jajkiem. Daisy nie wierzyła, że to Sybil jest odpowiedzialna za zły stan zdrowia Humphreya, inaczej nie poprosiłaby Daisy o zbadanie, czy w Orlim Gnieździe nie ma miejsca przypadkiem jakiś podły spisek.
Daisy coraz bardziej skłonna była uwierzyć w to, że wszelkie spiski, z którymi ten dom miał coś wspólnego, to wyłącznie te, które pojawiały się na kartach powieści. Po cóż zadawać sobie tyle trudu i ryzykować całkowite wykluczenie Humphreya z gry tylko po to, by pozwalać mu od czasu do czasu dochodzić do siebie? Przecież kiedy czuł się dobrze, w każdym momencie mógł się wygadać. Owe nawroty choroby z pewnością potwierdzały, że ta chroniczna słabość wynikała z przyczyn naturalnych. Skoro nie było żadnego spisku do odkrycia, mogła spokojnie pojechać na dzisiejszą wycieczkę do Matlock. Wyjazd jutro nie byłby zbyt grzeczny, ale pojutrze już na pewno będzie mogła wrócić do domu. - Przepraszam, pani Fletcher, pójdę zobaczyć, co też ten Humphrey wyprawia. Może chociaż raz posłucha głosu rozsądku. - Zawsze warto spróbować - wymruczała Daisy. - Mam nadzieję, że zrozumie, że nie będzie mnie tu, gdy... Po prostu muszę pozałatwiać parę spraw. Lorno, czy mogłabyś zostać z nim w domu? - Też mam sprawy do załatwienia. - Sybil, myślisz, że dasz sobie radę...? - Oczywiście. Potrafię go położyć do łóżka, jeśli zajdzie taka potrzeba. Dziewczęta pomogą mi w razie czego, a doktora Knoxa można w każdej chwili wezwać telefonicznie. - To prawda. Pójdę porozmawiać z Humphreyem. Ruby wyszła, a kilka minut później poszła w jej ślady Sybil. - Do zobaczenia przy obiedzie - zwróciła się do Daisy. Mam nadzieję, że Matlock ci się spodoba. Gdy wyjeżdżali do Matlock, szron, który błyszczał na liściach jaworów, już stopniał, choć trawa nadal była biała. Myra patrzyła niepocieszona za Neilem Careyem, gdy odjeżdżał na swoim zielonym motorze, ale bez słowa wsiadła
do luksusowego, lśniącego czernią i wypolerowanym mosiądzem packarda. Trzeba przyznać, że zrobiła to dopiero po sprzeczce z Simonem o to, kto ma siedzieć na przednim siedzeniu obok Ilktona. - Możesz siedzieć tu w drodze powrotnej - zauważyła. - Może pani Fletcher chciałaby usiąść z przodu powiedziała Ruby. - Ależ nie - wymówiła się Daisy pośpiesznie. - Bardzo wygodnie będzie mi z tyłu. - A skoro dach jest opuszczony, widok będzie tak samo dobry - powiedziała Myra. Wszyscy byli ciepło ubrani, otuleni szalikami i wyposażeni w ciepłe nakrycia głowy. Powietrze było zimne, choć nie było wiatru, a słońce mocno świeciło. Ciesząc się, że może na chwilę wymknąć się z napiętej atmosfery Orlego Gniazda, Daisy nie mogła się już doczekać, aż zobaczy to ponoć ciekawe miasteczko. Usadowiła się na przestronnym tylnym siedzeniu z Ruby i Lorną. Ta pierwsza miała ze sobą wiklinowy kosz na zakupy, a druga sznurkową siatkę. Charakterystyczne dla każdej z nich, pomyślała Daisy. Simon przycupnął na jednym z dwóch składanych siedzeń, ustawionych tyłem do kierunku jazdy, po bokach zamkniętej na kłódkę skrzynki narzędziowej. Walter Ilkton okazał się doskonałym kierowcą: masywny samochód nawet nie drgnął na bok, zjeżdżając w dół śliskiej, stromej drogi. Ilkton prowadził spokojnym tempem, nie ulegając chęci zaimponowania Myrze, która zachęcała go, by dogonili Careya. Teraz, gdy Daisy nie siedziała zestresowana za kierownicą swojego własnego samochodu, który wspinał się z mozołem w nieznane, mogła w pełni podziwiać wspaniałe widoki. Na tle falujących w oddali mniejszych i większych wzgórz widać
było urwiska nadal jasno upstrzone geranium, driakwią, dzwonkami i fioletowo kwitnącymi ostami. Nagie wzgórza zbiegły się w wąską, stromą, zadrzewioną dolinę: dojechali do Matlock Bath. Po jednej stronie głównej ulicy stały budynki, a po drugiej płynęła wzdłuż rzeka Derwent. Po przeciwnej stronie brzegu wznosił się stromy, wapienny klif, u stóp którego biegła linia kolejowa, która znikała w pewnym momencie w skalnym tunelu. Samochód zwolnił, mrucząc cicho silnikiem. Myra uklękła, odwracając się w tył na siedzeniu, by porozmawiać z Daisy. Wskazała na wzgórze za budynkami, gdzie między drzewami stało kilka domów. - To wzniesienie to Wzgórze Abrahama. Można wejść na górę. Są tam dwie ogromne jaskinie do zwiedzania. - Dawne kopalnie - wyjaśniła Ruby. - Widać różne rodzaje rud, które wydobywano tam jeszcze za czasów rzymskich. W środku są piękne kolory. - Będziemy mieć czas, by wejść do środka? - spytała Daisy. - Obawiam się, że nie dzisiaj. Chyba że panią wysadzimy... - Chcę pokazać pani Fletcher widok z budynku Smedleya - zaoponowała Myra. - Choć te jaskinie rzeczywiście są niesamowite, kiedy jest mało wycieczkowiczów. Kiedyś Matlock Bath było uzdrowiskiem dla eleganckich kuracjuszy, jak Byron czy Scott i im podobni, ale teraz zjeżdża tu autobusami wielu prostych ludzi z Birmingham czy Leeds zachichotała. - To brzmi okropnie snobistycznie, ale wie pani, o co mi chodzi. Zostawiają wszędzie butelki po piwie i opakowania po kanapkach. - Ojej. - To było najlepsze, na co mogła się zdobyć Daisy. - Teraz, jeżeli ktoś chce pić wodę czy się kąpać, to jedzie do zakładu Smedleya. Używają tam czystej, źródlanej wody z
wrzosowisk, a nie tej śmierdzącej, mineralnej. - Zmarszczyła nos. - Wuj Waltera jest w zakładzie Smedleya. Ciociu Ruby, czy wuj Humphrey próbował kiedyś kuracji wodnej? Może powinien spróbować? - Proponowałam mu to, ale nie jest zainteresowany. Pamiętaj, że zna od podszewki proceder sprzedaży szarlatańskich specyfików. A poza tym doktor Knox niezbyt wierzy w korzyści płynące z kąpieli mineralnych, ani w dietę Smedleya, więc nie pochwala tego pomysłu. - Same bzdury - wymruczała Lorna. - Doktor Knox powiedział, że ten tonik, który mu teraz przepisał, to ostateczność - powiedziała Daisy. - Może przejdzie do mniej potwierdzonych naukowo sposobów leczenia. - Może to lekarstwo, które wuj Humphrey bierze teraz, mu pomoże - powiedziała Myra radośnie. - Wczoraj był całkiem rześki, przynajmniej przez chwilę. - Oby tylko się dziś nie przemęczał! Panie Ilkton, czy pańskiemu krewnemu służy pobyt w uzdrowisku? - To go trzyma przy życiu, pani Birtwhistle. To i tak nieźle, zważywszy na to, że ma ponad dziewięćdziesiąt lat. Właściwie zapuścił już tam korzenie. Nie sądzę, by miał coś wspólnego z tą hydroterapią, ale podoba mu się leczenie ultrafioletem, cokolwiek to może być. - Brzmi niepokojąco. - Prawda? Ale jemu się chyba podoba. Bardzo mu tam wygodnie i dobrze się nim opiekują. Jest w dobrej formie, jak na swój wiek, choć czasami nieco błądzi myślami. Cieszę się, że nadal mnie rozpoznaje, a przynajmniej poznał mnie, gdy ostatnio go odwiedziłem. Zazwyczaj zasypia w trakcie rozmowy. To tylko krótka drzemka, ale nieco mnie to niepokoi. - To bardzo miło z pana strony, że pan go odwiedza.
Ilkton nie odpowiedział, skupiając się na braniu ostrego zakrętu, za którym wjechali na most na Derwent. W tle, wzdłuż brzegu rzeki i dalej pod górę rozpościerało się miasto, a nad nim, blisko szczytu wzgórza, górował masywny budynek, rozparty prawie na całej szerokości wzgórza. - Wielkie nieba! - wykrzyknęła Daisy. - Czy to jest ten dom zdrojowy? Nie miałam pojęcia, że jest taki duży. - Jest ogromny. Jak się pani może domyślić, w trakcie wojny przejęło go wojsko. Nikt do końca nie wie, co tam robili, ale cokolwiek to było, mieli na to mnóstwo miejsca. Panie Ilkton, ja z państwem tam nie pojadę. Mógłby mnie pan wysadzić na Crown Square? - Mnie też - odezwała się Lorna. Ilkton zatrzymał się przy zwieńczonej zegarem wiacie stacji kolejki przed hotelem Crown. Dwupoziomowy wagonik właśnie zjeżdżał w dół ze szczękiem i zgrzytaniem - tak jak powiedziała Myra, zdecydowanie nie wzbudzał zaufania. Daisy stwierdziła, że zejście piesze na pewno będzie bardziej rozsądnym rozwiązaniem. Myra i jej ciotki umówiły się na spotkanie później, a potem dwie starsze kobiety ruszyły załatwiać swoje sprawy. Simon przesiadł się na tylne siedzenie, obok Daisy. - Ciekawe, gdzie się podziewa Neil? - powiedziała Myra. - Nie umówiliście się z nim w konkretnym miejscu? zadrwił Simon. - To jak nas znajdzie? - To nie jest wielkie miasto - odpowiedział Ilkton pojednawczo. - Znajdzie nas. Chyba że stwierdził, że pojedzie załatwić swoje sprawy. Nie wygląda mi na zbyt wiarygodnego człowieka. - Nie zrobiłby tego! Obiecał, że zabierze mnie do domu na swoim motorze. - Wie, że mieliśmy jechać do uzdrowiska - zauważyła Daisy. - Pewnie już tam na nas czeka.
- O ile nie wpadł w poślizg i nie skasował sobie motoru. Ilkton zaczął wjeżdżać packardem pod górkę. Pomruk silnika przeszedł w burczenie, gdy auto wyjeżdżało płynnie pod górkę. Skręcili w lewo w Smedley Road, której najwyraźniej jedynym przeznaczeniem był dojazd do hotelu i uzdrowiska. Z bliska dom zdrojowy wyglądał jeszcze bardziej imponująco. Był to długi, pięciopiętrowy, kamienny budynek, zwieńczony balustradą po jednej stronie osadzonej centralnie wieży i blankami z drugiej strony. Samochód zatrzymał się przy głównym wejściu. Podszedł do niego grzecznie odziany w liberię odźwierny. - Przyjechałem z wizytą do jednego z kuracjuszy. - Ilkton wysiadł z samochodu. - Moi znajomi chcieliby pospacerować po tarasie. - Mieliśmy się tu spotkać z dżentelmenem, który przyjechał na motorze - powiedziała Myra, gdy odźwierny otwierał jej drzwiczki samochodu. - Czy już przyjechał? - Tak, proszę panienki. Taki... Jeden dżentelmen podjechał tu niedawno takim zielonym motorem. Poradziłem mu, żeby zostawił swoją... eee... odzież wierzchnią w szatni i oczekiwał swoich znajomych w lobby. Myra zachichotała. - Odzież wierzchnią! Chyba ma pan na myśli jego kask i ochraniacze. Widzisz, Walterze, wiedziałam, że Neil mnie nie zawiedzie. Simon pomógł Daisy wysiąść i wszyscy razem poszli do holu głównego, pyszniącego się łukowym sklepieniem i elegancką klatką schodową prowadzącą na górną galerię. Na środku na podeście stała palma. Myra od razu zauważyła Neila: siedział na ławce otaczającej palmę, rozmawiając bardzo przyjaźnie z kobietą w średnim wieku i jej śliczną córką, prawdopodobnie nieznajomymi. Myra od razu do niego podeszła.
Ilkton zmarszczył brwi. - Zapewne zabawię tu prawie godzinę, a może i dłużej zwrócił się do Simona i Daisy. - Proszę na mnie nie czekać. - Wcale nie zamierzaliśmy - zauważył Simon. - Mieliśmy zejść pieszo. - Pani Fletcher, nie pozwoli pani zjeżdżać Myrze na motorze z tego wzgórza, prawda? - Nie sądzę, żeby tego chciała, biorąc pod uwagę to, co powiedziała o kolejce, ale jeżeli pojawi się taka propozycja, zrobię, co w mojej mocy, żeby ją udaremnić. - Myra jak zwykle zrobi dokładnie to, na co ma ochotę powiedział jej kuzyn. Widząc, że mars na czole Ilktona jeszcze się pogłębia, Daisy odpowiedziała lekko: - Simonie, czyżbyś wątpił w moją moc przekonywania? - Ani trochę, ale - parafrazując ten amerykański przebój gdybyście znali Myrę, jak ja ją znam...\ - Niech się pan nie martwi, panie Ilkton, poradzimy sobie z nią. Mam nadzieję, że pański krewny będzie dzisiaj w dobrej formie. Spotkamy się na dole na placu. - No dobrze. Spotkamy się o wpół do pierwszej, zgodnie z umową z panią Birtwhistle. Daisy uśmiechnęła się do niego, a on odszedł z nosem na kwintę. Powinien wyglądać na bardziej zadowolonego, skoro Myra ujrzała jego rywala bawiącego się przednio w towarzystwie innej młodej damy. Ale kiedy dołączyli do nich, okazało się, że Myra, daleka od zazdrości, zaprosiła już pannę Usher na przechadzkę po tarasie. Jej matka, pani Usher, była umówiona na diatermię; dla Daisy brzmiało to jak jakaś forma średniowiecznych tortur.
Wyszli razem na taras: powietrze było odczuwalnie chłodniejsze w porównaniu z wnętrzem budynku. Na ławkach były jeszcze wolne miejsca. Szerokim, zawłaszczającym gestem Myra wskazała scenerię, która rozpościerała się przed ich oczami. - Proszę spojrzeć! Czyż to nie wspaniałe? Niektórzy mówią na to mała Szwajcaria. Daisy wyraziła należyty podziw. Miasteczko ciągnęło się do mostu, a za nim po obu stronach krętej rzeki wznosiły się wzgórza i klify. Nie były może tak wspaniałe jak Alpy - a tym bardziej Góry Skaliste - ale miały swój surowy urok. Myra i Simon wskazali jej klif High Tor i Wzgórze Abrahama, a dalej na południe skałki Black Rocks, choć spierali się o nazwy mniej znanych elementów krajobrazu. - Co to za dziwny zamek? - spytała Daisy. - To nie jest prawdziwy zamek - odpowiedział Simon lekceważąco. - Owszem, jest - Myra wzięła w obronę architektonicznego potwora o wielu wieżach, który rozpierał się zachłannie na jednym ze wzgórz. - Wcale nie. Prawdziwe zamki budowano w średniowieczu, do celów obronnych. Zamek Riber pochodzi z czasów wiktoriańskich i nigdy nie był niczym innym jak tylko wielgachnym domiszczem. Zbudował go Smedley, ten założyciel uzdrowiska, pani Fletcher. - Wygląda mi to na zamek i tak się nazywa, więc oboje macie rację - uśmiechnął się Carey do Myry. - Zgodzi się pani ze mną, panno Usher? - O tak! Była to jak na razie pierwsza wypowiedź, jaką Daisy usłyszała z jej ust. Była bardzo ładna, ale w porównaniu z żywotnością Myry wypadała blado i bezbarwnie.
Carey i obie dziewczyny odsunęły się, by zrobić miejsce wózkowi inwalidzkiemu, na którym jechał opatulony w koce pacjent. - Carey próbuje wzbudzić w niej zazdrość - wymruczał Simon do Daisy. - Strata czasu. - Czemu tak myślisz? Twoim zdaniem nie jest nim zainteresowana? - Nie mam pojęcia, ale bez względu na wszystkie wady, trzeba jej przyznać, że Myra nie należy do zazdrośnic. A poza tym może przebierać jak w ulęgałkach. Już tak mieliśmy: zakochani amanci „wpadali z wizytą" i zostawali na kilka dni. Choć nie wierzę, że Carey do nich należy. - Nie? - Daisy i Simon zeszli za resztą towarzystwa po schodach do położonych poniżej tarasu ogrodów. - Moim zdaniem interesują go tylko pieniądze. Gdyby wiedział, że jej majątek jest zabezpieczony i nikt nie może ruszyć kapitału... - Nie masz zbyt wysokiego mniemania o wdziękach swojej kuzynki. - Jest w porządku i nie powiem, że nie ma chętnych do żeniaczki z nią. Śmiem twierdzić, że Neil Carey się do nich zalicza, ale nie zostałby na dłużej, gdyby wiedział. Daisy też już doszła do takiego samego wniosku. - Może dobrze byłoby mu o tym szepnąć słówko? spytała. - Ale dlaczego miałbym być miły dla Careya? - Myślałam raczej o Myrze. Simon wybuchł śmiechem. - Niech się pani nie boi, ona wcale nie buja w obłokach. Jest całkiem sprytna, wie pani, pod tą całą bzdurną przykrywką. Idę o zakład, że trafnie go oceniła. Zeszli do końca schodów, gdzie na dole czekała już na nich wspomniana dwójka oraz panna Usher. Daisy zobaczyła, że przykuty do wózka pacjent był już nieco dalej, w połowie
pochyłego zjazdu. Uzdrowisko z pewnością mogło się poszczycić wszelkimi wygodami i bez wątpienia pobierało za pobyt odpowiednią opłatę. Carey na pewno doszedł do wniosku, że rodzina Usherów była zamożna; zwrócenie uwagi na pannę Usher miało z pewnością więcej niż jeden cel. Starszy krewny Ilktona również musiał być dobrze sytuowany, jeszcze bardziej niż panie Usher, skoro stać go było na mieszkanie w uzdrowisku. Z drugiej strony, dopóki nie uda się na wieczny spoczynek, mógłby wydać większość swojego majątku na rachunki w hotelu, co dla Ilktona skończyłoby się pechowo. Daisy była skłonna wierzyć zapewnieniom Ilktona, że nie brak mu było funduszy. Jednak chyba nikt jeszcze nie narzekał na nadmiar pieniędzy; całkiem możliwe, że Ilkton odwiedzał staruszka w nadziei, że położy rękę na tym, co po nim zostanie, choć był całkowicie pozbawiony wyrachowania, jeżeli chodziło o Myrę. Daisy była pewna, że ją kochał. A czy ich miłość przetrwa po ślubie... Na szczęście to nie jej problem. Myra zresztą nie wyglądała na kogoś, kto miałby podejmować tego typu ważne decyzje w najbliższym czasie. - Panno Usher, pani pewnie zamarza - wykrzyknęła Myra. - Powinna była pani wziąć ze sobą płaszcz. - Nie chciałam, żeby państwo musieli na mnie czekać. Może moglibyśmy się przespacerować po ogrodzie zimowym? - zaproponowała nieśmiało. - Tak, chodźmy tam. To ten budynek na końcu, pani Fletcher, ten szklany z kopułą. To nie kaplica. - Kaplica też tu jest - powiedział Simon. - Stary Smedley należał do metodystów prymitywnych. Na terenie placówki nadal nie można spożywać alkoholu. - Być może dlatego właśnie ten wujeczny dziadek Ilktona, czy ktokolwiek, nadal świetnie się trzyma po dziewięćdziesiątce - powiedziała Daisy.
Carey zaśmiał się. - Ja wolałbym umrzeć młodo. - Można się tego łatwo domyślić po motorze - wycedził Simon. - Tylko mi nie mów, że sam byś nie chciał takiego mieć, Si - powiedziała Myra. - Czy motory są bardzo niebezpieczne? - spytała panna Usher z niepokojem. Gdy tak szli spacerowym krokiem, rozmawiając, Daisy coraz bardziej czuła się jak przyzwoitka, więc ucieszyła się, że po przejściu tam i z powrotem wzdłuż ogrodu zimowego Myra stwierdziła, że jest śmiertelnie znudzona palmami. - Panno Usher, niech pani weźmie sobie płaszcz i pójdzie z nami na targ - zachęciła. - Och, nie mogłabym, nie bez spytania mamy, a nie mogę tego zrobić, kiedy jest w trakcie zabiegu. - Jaka szkoda! Neil, może zostaniesz tu chwilę i dotrzymasz pannie Usher towarzystwa? Na motorze dojedziesz na miejsce w tym samym czasie co my. Carey zgodził się potulnie, twierdząc, że jest zaszczycony, choć na jego twarzy malowała się konsternacja. Kilka minut później Myra, Simon i Daisy ruszyli w dół wzgórza. - A nie mówiłem? - zwrócił się Simon do Daisy. - Rzeczywiście - odpowiedziała Daisy, śmiejąc się. - Co takiego? - spytała Myra. - Tylko to, że chyba niezbyt ci zależy na Careyu odpowiedział jej kuzyn. - Bardzo lubię Neila! - Nie wyglądasz na specjalnie załamaną jego zainteresowaniem osobą panny Usher. - Przecież nie powiedziałam, że jestem w nim szaleńczo zakochana. A poza tym wcale nie jest naprawdę
zainteresowany panną Usher. Jest dla niej miły tylko dlatego, żebym zrobiła się zazdrosna. Simon i Daisy wybuchli śmiechem. - Co was tak śmieszy? - Powiedziałem pani Fletcher, że ty nie jesteś zazdrośnicą. - Nie rozumiem, o co chodzi. - Myra zmarszczyła brwi. Może ty zachowujesz się inaczej, kiedy jesteś zakochany na zabój, ale ja nigdy jeszcze się nie zakochałam. Chyba nie jestem z tych, co się zakochują. - Nie ma się z czym śpieszyć - doradziła jej Daisy. Wygląda na to, że Walterowi Ilktonowi nie dopisuje szczęście.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Daisy już od jakiegoś czasu nie była na wiejskim targu i z zainteresowaniem kręciła się między straganami, na których sprzedawano głównie warzywa i owoce z okolicznych gospodarstw. Było tam też kilka stoisk ze starociami i jedno z rękodziełem, gdzie kupiła robione na drutach czapki z pomponami dla bliźniąt - niebieską w szare paski dla Olivera i brzoskwiniowo - lawendową dla Mirandy. - Muszę się pilnować, by nie ubierać ich identycznie przyznała się Myrze, która oświadczyła, że czapki są słodziutkie. - Jest łatwiej dlatego, że to chłopiec i dziewczynka. Gdyby było inaczej, zapewne bym się nie oparła pokusie. - W szkole miałam bliźniaczki - powiedziała Myra. Miały na imię Vanessa i Veronica, da pani wiarę? Zawsze ubierały się identycznie. My zawsze wiedzieliśmy, która jest która, ale niektórych nauczycieli doprowadzało to do szału. Pamiętam, jak mademoiselle mówiła zrozpaczona „nie ,ozumim angilskiego poczucia, umo'u". - Zatem otrzymała pani dobre wykształcenie. - Część moich pieniędzy była odłożona na szkołę. Pan Howarth, prawnik, który jest moim prawnym opiekunem, a także zarządcą mojego majątku - prawie zawsze jest kochany nie pozwoliłby mi wydać ani grosza na nic innego. A teraz nie mogę wydać nic ponad przyznane mi kieszonkowe. Dostałby chyba zawału, gdybym weszła w debet! Poza tym właściwie pozwala mi robić to, na co mam ochotę, dopóki nie zawracam mu głowy. - Dziwi mnie, że pani rodzice ustanowili pani prawnym opiekunem prawnika, a nie pani wuja - powiedziała Daisy, zastanawiając się, czy przypadkiem rodzice Myry nie mieli zaufania do Humphreya Birtwhistle'a jako zarządcy jej majątku.
- Pan Howarth mówi, że to dlatego, że bali się, że znów zwieje do Ameryki. - Racja. Podobało się pani w szkole? W mojej było różnie: czasem fajnie, czasem nudno, a czasem okropnie. - U mnie tak samo! Ale chyba było warto. Nauczyłam się dobrych manier i dykcji, choć cała reszta była chyba niepotrzebna. No i poznałam tam wiele dobrych przyjaciółek. - Tak, to jest chyba najlepsze. - Gdyby nie one, to przez większość czasu gniłabym w Orlim Gnieździe. Tak się składa, że ludzie zapraszają mnie do siebie i na przyjęcia, i poznaję innych ludzi. - Takich jak Walter Ilkton? - Tak - przyznała Myra nieco zawstydzona. - Wiem, że ciocia Lorna i wuj Norman nie cierpią odwiedzin moich znajomych, ale tak naprawdę to nie ja ich zapraszam. Jeżeli proszą mnie o mój adres, żeby do mnie napisać, to okropnie niegrzeczne byłoby im go nie podać, prawda? W sumie niewiele osób mnie odwiedza; w końcu jesteśmy zakopani gdzieś na odludziu Derbyshire. Czasem jest tu strasznie nudno, ale proszę nie myśleć, że narzekam. Trzeba mieć do powiedzenia coś o swoim pochodzeniu, mieć kogoś, o kim powiem „moja rodzina w Derbyshire", żebym nie była sama jak palec, bez żadnego wsparcia. To byłoby okropne być samą na świecie, a to moja jedyna rodzina. - Ale nie taka, jaką by sobie pani wybrała? - W końcu nikt nie wybiera sobie rodziny. Ale staruszkowie nie są tacy źli, zwłaszcza ciocia Ruby. Nawet Simon ma swoje zalety. Czasami. Lubię też Sybil. Stała się jakby częścią rodziny. Monica, jej córeczka, jest kochana. O, tu jesteś, Simon. Gdzieś ty się podziewał? Przez ostatnie dwadzieścia minut Simona nigdzie nie było widać.
- Przepraszam, że panią tak zostawiłem, pani Fletcher. Niestety wskoczyłem do hotelu Railway na jedno duże. Zawsze kiedy jestem u Smedleya, zaczyna mi się chcieć pić. - Bo to miejsce dla abstynentów - podsunęła mu Myra usłużnie. - Mnie też się zachciało pić. Ale chyba nie pójdziemy do Railwaya, bo to bardziej pub niż hotel. Mamy czas na kawę w herbaciarni, jeżeli ma pani ochotę, pani Fletcher. - Jeżeli Simon z panią pójdzie, to ja się jeszcze trochę rozejrzę. Chciałabym znaleźć coś dla mojej przybranej córki, Belindy. - Ile ma lat? - Trzynaście. - Zatem musi to być coś ładnego - stwierdziła Myra, zapominając o pragnieniu. - Może naszyjnik? Proszę tylko spojrzeć na te paciorki. - Są z miejscowych minerałów, panienko - podsunął straganiarz. - A może ten? - Myra zaczęła przebierać w wystawionych naszyjnikach. - Jednokolorowe czy mieszane? - To już zostawiam pani - powiedziała Daisy. - Ma rude włosy, więc dla niej różowe odpadają, choć na pani wyglądają dobrze. Gdy Myra wreszcie podjęła decyzję, przyjechał Neil Carey, więc wcisnęła Daisy do ręki sznur niebieskozielonych azurytowych koralików i razem z Simonem wyszła mu na spotkanie. Daisy zapłaciła za naszyjnik, ale zanim sprzedawca zapakował go w papier, cała trójka zniknęła jej z oczu. Daisy wsunęła korale do kieszeni płaszcza i ruszyła na ich poszukiwanie, ale nagle zdała sobie sprawę, że wcale nie chce ich znaleźć. Plac Crown Square, gdzie mieli się spotkać z Walterem Ilktonem i jego samochodem, nie był daleko. Ruszyła powoli w tamtą stronę, zaglądając w wystawy
sklepowe, aż zobaczyła, że Ruby Birtwhistle wychodzi z apteki, upychając małą paczuszkę w przepełnionym koszyku na zakupy. Daisy przeszła przez ulicę i dogoniła ją. - Zgubiła pani resztę towarzystwa, pani Fletcher? - Nie wiem, czy to ja ich zgubiłam, czy oni mnie, ale nieważne. Przyjechał pan Carey i Simon i Myra podeszli do niego. Gdy znów spojrzałam, już ich nie było. - Ta okropna dziewucha! Simon powinien mieć więcej rozumu w głowie. - Myra bardzo mi pomogła przy wybieraniu prezentu dla mojej córki. Chyba wszyscy byli zbyt podekscytowani przejażdżką motocyklową Myry i po prostu nie zauważyli, że mnie przy nich nie ma. Teraz na pewno przekradają się do tylnych drzwi jakiegoś hotelu, żeby Myra mogła włożyć swój strój do jazdy. - Mam nadzieję, że nic jej się nie stanie! - Carey na pewno będzie jechał ostrożnie. - Ze względu na uczucie, albo na pieniądze, pomyślała Daisy, ale nic nie powiedziała. - Ten koszyk jest chyba strasznie ciężki. Pomogę go pani nieść. - Nie, nie, nie jest tak źle, jestem do tego przyzwyczajona. Handlarze nie chcą dowozić nam produktów do gospodarstwa. - Przypuszczam, że jest zbyt daleko od miasta. Ruby skinęła głową zrezygnowana. - Na szczęście Normanowi udaje się zaspokoić lwią część naszych potrzeb z dochodów gospodarstwa i czynszów od najemców. Jest bardzo dobrym gospodarzem i zarządcą, ale zawsze trzeba jeszcze dokupić kilka rzeczy. W przeszłości mieliśmy kilka gospodyń, które chodziły na zakupy, ale one nigdy nie zostawały na długo. Służący nie lubią mieszkać w tak oddalonym od świata miejscu, gdzie nie dociera autobus. Wpadniemy tu na kawę, czekając na pana Ilktona. Zazwyczaj mogę zostawić zakupy w samochodzie, ale bałam się, że Myra
pojedzie na motocyklu po tych śliskich drogach, jeżeli nie pojedziemy packardem. Jest dużo bardziej elegancki niż nasz stary jowett. Weszły do małej, dość fikuśnie przystrojonej herbaciarni. Daisy rozejrzała się, ale Myra albo zdążyła już zapomnieć o swoim pragnieniu, podekscytowana przyjazdem Careya, albo wybrali inny lokal. Podeszła do nich kelnerka, cała w falbankach. - Dzień dobry, pani Birtwhistle. - Dzień dobry, Maisie. Poproszę kawę dla dwóch osób. Zje pani coś, pani Fletcher? - Nie, dziękuję. - Daisy miała nadzieję, że Ilkton się nie spóźni i że obiad będzie już gotowy, kiedy wrócą do Orlego Gniazda. - Myra to pewnie dla pani duża odpowiedzialność ciągnęła, kiedy kelnerka odeszła. - Z tego, co widzę, zazwyczaj chodzi swoimi drogami. - Straszna z niej trzpiotka - przyznała Ruby. - Uparciuch. Ale nigdy nie traci nerwów i nie jest pozbawiona zdrowego rozsądku. Zaskakująco posłusznie informuje nas o tym, gdzie przebywa. Jej znajomi to zdaje się przyzwoici ludzie, dzięki Bogu. - To zapewne duża ulga. - Tak. Słyszy się takie okropne opowieści o tym, co wyprawia się w niektórych kręgach. Bardzo lubię Myrę. Byłoby wspaniale, gdyby zdecydowała się ułożyć sobie życie z Walterem Ilktonem. Wygląda na człowieka o spokojnym charakterze, który opiekowałby się nią i nie dałby się wyprowadzić z równowagi jej kaprysami. Chyba naprawdę się w niej zabujał, jak to mówiliśmy za moich młodych lat. - My też tak mówiliśmy. Kawa dotarła do ich stolika i temat został zamknięty. Rozmawiały nieuchronnie o uzdrowisku, a Daisy pokazała prezenty, jakie kupiła dla dzieci.
Kiedy doszły do Crown Square, Ilkton właśnie podjeżdżał. Lorna Birtwhistle czekała na ławce, a Simon stał w pewnej odległości od niej. Myra i Carey już odjechali razem. - Chciała mu pokazać zamek Riber, a on powiedział, że zabierze ją na wycieczkę krajoznawczą - powiedział Simon, wzruszając ramionami. - Obiecali, że wrócą do domu na obiad. Ilkton zacisnął usta, ale nic nie mógł na to poradzić. Razem z Simonem wsadzili do samochodu kosz i siatkę wypchane zakupami, pomogli damom zająć miejsca na siedzeniach i wrócili do Orlego Gniazda. Kiedy dojechali, okazało się, że Myra i Carey jeszcze nie przyjechali. Daisy poszła do swojego pokoju, by zmyć z twarzy pył, którego nie dało się uniknąć w trakcie jazdy i przyczesać włosy. Gdy zeszła po schodach do sali, brakująca para właśnie przybyła; Myra w spodniach z grubego materiału i skórzanych ochraniaczach nonszalancko opowiadała Ilktonowi o swoich przygodach. W międzyczasie Simon, który zdecydował, że przejażdżka na motocyklu stanowiła nieodzowną część doświadczenia, jakim powinien dysponować doświadczony pisarz, próbował przekonać Careya, żeby zabrał go na przejażdżkę tego popołudnia. Do pokoju weszła Ruby i wysłała Myrę, żeby się przebrała. Carey, którego spodnie nosiły wyraźne ślady jazdy bez ochraniaczy, przeprosił i poszedł szybko na górę, żeby się odświeżyć. Następnie w pokoju pojawiła się Sybil. Ruby naskoczyła na nią: - Humphreya nie ma w jego pokoju. Całe przedpołudnie był na nogach? - Wstał dość późno i nie dołączy do nas na obiad. - Sybil zauważyła obecność Ilktona i zniżyła głos, składając dalej raport na temat zdrowia Humphreya i jego porannych zajęć.
Daisy pomogła jej, pytając Ilktona o samopoczucie jego wiekowego krewnego. Taktyka dywersyjna okazała się skuteczna: odpowiedziawszy zwięźle, że stan zdrowia jego kuzyna nie zmienił się od czasu poprzedniej wizyty, Ilkton poprosił Daisy o opinię na temat kobiet, które noszą spodnie i jeżdżą na motorach. - Nie znam się na motorach, nigdy nie jechałam w ten sposób. Wydaje mi się, że są za ciężkie, by większość kobiet sobie poradziła z nimi w pojedynkę. Ale nie widzę powodu, dla którego kobiety miałyby nie nosić spodni. - Racja! - wtrącił Simon. - Niektóre kobiety mają lepsze rzeczy do roboty niż myślenie o ubraniach, więc dlaczego nie miałyby nosić tego, w czym im jest najwygodniej? - Och, ci intelektualiści! - rzucił Ilkton lekceważąco. - Ja mówię o prawdziwych damach. - Moja przyjaciółka Lucy, lady Gerald Bincombe, należała w czasie wojny do armii lądowej. Nie mogłaby pracować w spódnicy. - Nie ma sensu wspominać o tym, że Lucy nienawidziła zarówno pracy w polu, jak i chodzenia w spodniach! - Słyszałam, że na Rivierze nosi się spodnie plażowe, mam też przyjaciółki w Chelsea, które wkładają spodnie na przyjęcia. Oczywiście są też bryczesy do jazdy konnej. Straciwszy zainteresowanie wtrącaniem swoich trzech groszy do dyskusji, Simon ulotnił się, by dołączyć do swojej matki i Sybil. Daisy udało się utrzymać zainteresowanie Ilktona rozmową o okropieństwach ulubionych w epoce edwardiańskiej sukni na obręczach, krynolin, trenów i gorsetów nadających talii kształt podobny do odwłoka osy. Na szczęście Myra zeszła na dół dość szybko, więc Daisy nie czuła się już dłużej zobowiązana do dotrzymywania mu towarzystwa.
Po obiedzie Sybil powiedziała Daisy, że Humphrey chciał uciąć sobie drzemkę. - Powiedział, że tylko na chwilę zmruży oko. Mam nadzieję, że tylko tyle - to znaczy, że nadal będzie się dobrze czuł, kiedy się obudzi. - Choć pozornie była spokojna, Daisy dostrzegła, że powstrzymuje silne emocje. - Powiedział, że skoro pogoda jest taka ładna i może w każdym momencie się popsuć, to powinnam zrobić sobie kilka godzin wolnego i zabrać przyjaciółkę na spacer, skoro już do mnie przyjechała. Miałabyś ochotę się przejść? Tu w okolicy jest kilka pięknych szlaków, ale może już masz dość widoków na dziś. - Wręcz nie mogę się doczekać chwili, gdy z tobą porozmawiam. Chodźmy.
ROZDZIAŁ JEDENASTY Ścieżka prowadziła przez zagajnik, a potem w górę wzgórza. Wzdłuż krawędzi urwiska ciągnął się kamienny murek, z którego w miejscach, gdzie przecinał ścieżkę, wystawały płaskie kamienie, tworząc przełaz. Wspinając się po nich i trzymając Sybil za rękę dla równowagi, Daisy stwierdziła zgryźliwie: - Proszę, kolejna rzecz, którą wygodnie byłoby robić w spodniach! Tu i ówdzie na zboczu wąskiej doliny pasły się owce. Dalej, w połowie przeciwległego zbocza po prawej, przycupnięty był dom, otoczony kilkoma zabudowaniami gospodarczymi. W pewnej chwili usłyszały śpiew niewidocznego skowronka, co przypomniało Daisy Wzlot skowronka Vaughana Williamsa, jeden z jej ulubionych utworów. Zaczęła myśleć o Alecu, którego nieregularne godziny pracy uniemożliwiały jej uczęszczanie na koncerty tak często, jak by tego chciała. Pożałowała, że nie idzie teraz z nią w dół stromej ścieżki zamiast Sybil. W sumie polubiła Sybil i podziwiała jej talent, ale wcale nie podobała jej się sytuacja, w której się znalazła. Musiała przyznać jednak, że winę za to ponosi jej własna nieokiełznana ciekawość. Spojrzała w górę, próbując dostrzec skowronka, ale widziała tylko myszołowa, który kręcił na niebie leniwe kółka. - Czuję się tak okropnie! - wybuchła Sybil. - Kiedy tylko poczuje się lepiej, to jedna połowa mnie chce, żeby całkiem wyzdrowiał, ale druga połowa zamartwia się, co my wszyscy poczniemy, jeżeli faktycznie tak się stanie! Daisy poklepała ją po ramieniu. - To naturalne. Co stało się dziś rano? Chciał zobaczyć, co napisałaś?
- Nie, był zbyt zajęty objaśnianiem mi kilku pomysłów na zagmatwanie fabuły, kilka scen wymagało też dokończenia. Są świetne. - Czy kiedy jeszcze zajmowałaś się tylko przepisywaniem, omawiał z tobą swoje pomysły? - Nigdy. Po prostu wręczał mi kartki i mówił, żebym się nimi zajęła. A teraz wszystko się tak skomplikowało powiedziała Sybil żałośnie. - Nie wiem, jak mam z tego wyjść. - Nie wierzę, żeby było aż tak źle. A może kiedy już całkiem wyzdrowieje, moglibyście pracować jako partnerzy? Co z tego, jeśli wydawca się dowie? Na pewno interesują go tylko wskaźniki sprzedaży. Po prostu będzie trzeba tylko zadbać o to, żeby ta informacja nie wyciekła do czytelników. - Być może. Chodzi o to, że tak strasznie trudno mi znieść niepewność. - Zawsze tak jest. - Na pewno jesteś już śmiertelnie znużona moimi problemami. Opowiedz mi o dzisiejszej wycieczce. Ilkton i Carey skakali sobie do gardeł? - Ależ nie. Carey zawsze jest radosny i niewiele się przejmuje tym, co inni o nim myślą. - Zupełnie jak Myra. - Ale Myry nie nazwałabym złośliwą, a moim zdaniem Carey ma w sobie więcej niż szczyptę złośliwości. - To oczywiste, skoro pisze sztuki, które cenzor zdejmuje z afisza. Na pewno nie zarabia na tym ani grosza. - Domyślam się, że przez większość czasu ledwo wiąże koniec z końcem. Ruby jest przekonana, że interesuje się tylko pieniędzmi Myry, i śmiem twierdzić, że ma rację. - A to pogoń bezowocna! - Tak słyszałam - roześmiała się Daisy. Moim zdaniem flirtuje z nią tylko po to, żeby dać w kość Ilktonowi. - No właśnie, a Ilkton?
- Jestem pewna, że jeżeli ona tego chce, to już go złapała. - „Jeżeli". Ha, tu się pojawia przeszkoda. - Praktycznie jestem pewna, że nie. Ale on jest bardzo pewien tego, że ją zdobędzie. - A może są po słowie, tylko trzymają to w tajemnicy? - Czemu tak myślisz? To znaczy, dlaczego mieliby z tego robić tajemnicę? W domu słyszałam na jego temat jedynie wyrazy uznania, a nie sprzeciwu. - Może, zdaniem Myry, odgrywanie potajemnie zakochanej byłoby romantyczne? Już widzę, jak wymyśla sobie jakieś romantyczne historyjki na jego potrzeby: że rodzina chce zatrzymać sobie jej pieniądze, czy coś w tym guście. Daisy potrząsnęła głową. - Byłabym zaskoczona, gdyby to była prawda. Oczywiście ty znasz ją lepiej, ale nie widzi mi się, że w głębi serca jest romantyczką, albo że wymyśla sobie kłamstwa na temat swojej rodziny. - Masz rację. Naprawdę jest raczej pragmatyczną i praktyczną osobą - westchnęła Sybil. - To ja jestem romantyczką. - Raczej masz bujną wyobraźnię. A poza tym na swój sposób jest przywiązana do rodziny. Na swój praktyczny sposób. Powiedziała, że zapewnia jej „pochodzenie". - Pochodzenie? - W głosie Sybil zabrzmiało zaskoczenie. - Co ma przez to na myśli? - Bez nich jest panną znikąd, bez wiarygodnych korzeni, a przez to mniej szacowną. W jej wieku wielu mogłoby ją uznać za zupełnie nieodpowiednie towarzystwo. Rodzina to dla niej korzenie, kotwica, balast, czy jak tam chcesz. Pochodzenie zapewnia jej szacunek ludzi. - Tylko tyle dla niej znaczą! Po tym, ile dla niej zrobili!
- Oczywiście, że nie. Bardzo lubi Ruby i Humphreya, a nawet Simona. „Czasami". - „Czasami"? - powtórzyła Sybil z uśmiechem. Nie ma chwili, żeby się nie kłócili. - Lubi też ciebie i Monicę. - Naprawdę? Nie wiedziałam. Nigdy nie zwracałam na nią większej uwagi. - Sądzę, że jak większość tu obecnych. Nie można jej nazwać ubogą krewną, ale jest raczej tą, która tu odstaje. - Tak. Biedaczka! Muszę pamiętać o tym, żeby być dla niej milsza, choć muszę przyznać, że wygląda na to, że z tobą zdążyła już porozmawiać więcej niż kiedykolwiek ze mną. - Tak już jest. Nie pytaj dlaczego. Spacerowały przez chwilę w milczeniu, a potem Sybil się odezwała: - Wiesz, Myra może potrzebować rodziny, ale tak samo jest w drugą stronę. Jej wizyty niesamowicie ożywiają to miejsce, a Monica wręcz ją uwielbia. Zaczęły rozmawiać o dzieciach, a zanim inną ścieżką skierowały się znów w stronę Orlego Gniazda, Daisy rozgrzała się z wysiłku. Słońce nadal świeciło, choć z trawy podnosiła się na wysokość kolan mgła. Z tej odległości widać było zabudowania gospodarcze: pustą zagrodę dla owiec, stajnie, szopy, niską oborę i ogrodzony murkiem warzywniak. Na padoku pasły się dwa konie rasy Clydesdale. Spacerowiczki przystanęły na szczycie wzgórza, by spojrzeć na małą, dość nową ciężarówkę z paką obudowaną deskami, która jechała szybko przez most w stronę domu. - To dom Normana - powiedziała Sybil. - Ładna ciężarówka. Nowa? - Używana, ale to jego duma i ukochanie. - Kupiona za pieniądze z twoich książek? - Częściowo. Na szczęście nie ma zbyt dużo plonów do zbierania, więc nie potrzebuje traktora. Ale to
niesprawiedliwe, żeby tak na to patrzeć. Wydatki domowe niesamowicie by wzrosły, gdyby nie jego darowizny w naturze. No i zarządza majątkiem. - Nie chciałabym być odpowiedzialna za domową księgowość - powiedziała Daisy, która nie cierpiała prowadzenia własnej domowej księgowości. - On zajmuje się wydatkami gospodarstwa, a Ruby resztą. Kiedyś prowadziłam księgowość pod kątem tantiem i tak dalej, ale Ruby przejęła to ode mnie od czasu, gdy... zakres moich obowiązków się zwiększył. Nie mam pojęcia, jak ona i Norman razem się dogadują... - Jestem pewna, że nie jest im łatwo. - Nie wspominając jeszcze o udziałach Lorny w gospodarstwie. Bogu dzięki to nie moja sprawa. - Dopóki dostajesz odpowiednią część tantiem. Sybil wzruszyła ramionami. - A skąd mam wiedzieć, jaka część jest odpowiednia? Ja jestem zadowolona. To Lornie nigdy nie można dogodzić. Jak ona może nadal - po trzydziestu latach - mieć do Humphreya żal za to, że wrócił do domu po swoją część majątku! - A Norman nie ma do niego żalu? - Kto wie? Sądzę, że bez względu na okoliczności byłby milczkiem i ponurakiem. Po prostu już taki jest. On i Lorna to tak naprawdę owe przysłowiowe muchy w olejku aptekarza, jeżeli chodzi o posępną atmosferę tego domu. Simon potrafi być męczący, ale przynajmniej rzadko się dąsa. W tym momencie zza ich pleców dobiegło je głośne wołanie. Obróciły się na pięcie i zobaczyły, jak Simon i Carey, zadyszani, wspinają się pod górkę w ich stronę. - A niech mnie, panie to dopiero są wytrawnymi piechurami. - Pomyśleliśmy, że do pań dołączymy i próbowaliśmy panie dogonić. Nie widziały panie, jak machaliśmy?
- Rozmawiałyśmy - powiedziała Sybil. - O dzieciach - dodała pośpiesznie Daisy, żeby uprzedzić pytania. - Ojej, nawet zapomniałam podziwiać piękną okolicę! - Z pewnością wypełniła pani już swój obowiązek dzisiaj w uzdrowisku, pani Fletcher - pocieszył ją Carey. - Czy Myra jest zbyt zmęczona jazdą na motorze, żeby do panów dołączyć? - spytała Sybil. - Nie zaprosiliśmy jej - uśmiechnął się Simon. Przekonałem Careya, że teraz jest kolej Ilktona, by cieszyć się przez chwilę jej wyłączną uwagą. Neil ma niesprawiedliwą przewagę, bo ma motor. - Niesprawiedliwą! Czyż to nie ja optowałem za kupnem motoru, żeby dostarczyć emocji rzeszom młodych Irlandek? - Nie. Kupiłeś go, bo był tańszy niż samochód. - No i mnie zdemaskowałeś! - odpowiedział Carey z udawaną żałością. - To prawda. Prawdą jest też, że po jednej przejażdżce większość młodych dam chodzi na krzywych nogach przez trzy dni i następnym razem decyduje się na packarda! Wszyscy wybuchli śmiechem, schodząc w dół wzgórza. Norman był na podwórzu za domem i opróżniał pakę ciężarówki. Na pewno ich usłyszał, ale się nie obejrzał. - Pomóc ci, wuju Normanie? - Jeszcze czego! Pobrudziłbyś sobie ręce. Simon zrobił żałosną minę. Poszli w kierunku domu, Carey i Sybil przodem. - Pewnie myśli pani, że jesteśmy dziwną rodziną, pani Fletcher - odezwał się Simon do Daisy. - Wszystkie rodziny są na swój sposób dziwne, choć gdyby było inaczej, świat byłby lepszy. - Zatem nie zgadza się pani z Tołstojem? Daisy zaczęła grzebać w pamięci, jednak bez skutku.
- Chodzi panu o Wojnę i pokój? Zawsze przerażał mnie sam rozmiar tej książki. - Anna Karenina. „Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób". - Muszę to przemyśleć. Uważa pan swoją rodzinę za szczęśliwą czy nieszczęśliwą? - Cóż, ciężko jest nas nazwać szczęśliwymi z uwagi na to, że mój ojciec jest chory, a wuj i ciotka zawsze marudni. Ale w sumie jakoś sobie razem radzimy. - Nie jest wystarczająco nieszczęśliwa, by był z tego materiał na powieść? - Za mało lęku egzystencjalnego. - Spojrzał na nią wyczekująco. - Jeżeli próbuje pan zgasić moje zapały literackie, to może pan sobie darować, bo ich nie mam - powiedziała Daisy cierpko. - Tak się składa, że wiem, co to lęk egzystencjalny, ponieważ moja przyjaciółka jest wieczną studentką i ciągle chadza na wykłady. Jednym z jej ulubionych przedmiotów jest psychologia i przekazuje mi dużo z tego, czego sama się uczy. Nie wszystko puszczam mimo uszu. - Przepraszam - uśmiechnął się. - Przyzna pani, że to bardzo frustrująca sytuacja. Nie zna pani przypadkiem jakiejś rodziny, której członkowie są przepełnieni lękiem egzystencjalnym, a której mogłaby pani mnie przedstawić? - Nawet gdybym jakąś znała, tobym tego nie zrobiła. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje nieszczęśliwa rodzina, jest obcy, który wpada, żeby spisać notatki z obserwacji. - A czy przypadkiem pani tak nie robi? Daisy z całą stanowczością poskromiła rumieniec. - Oczywiście, że nie. Jak już wcześniej zauważyłeś, twoja rodzina nie jest nieszczęśliwa.
- Touche! Nie ma pani nic przeciwko temu, żebyśmy weszli przez kuchnię? - Doskonały pomysł. Umieram z pragnienia, a to zdaje się znakomite miejsce, żeby zdobyć szklankę wody. - Zaparzę herbatę. Przyda mi się łyczek, bo nie doczekam do podwieczorku. - Wspaniały pomysł - odpowiedziała Daisy. Simon miał jednak swoje zalety, nie był takim zupełnym utrapieniem. Pewnie Sybil i pan Carey też by się napili. Niosąc herbatę, przeszli do dużego pokoju, w którym było chłodno w porównaniu do ciepłej kuchni, ogrzewanej dużym piecem węglowym. - Wielkie nieba! - powitał ich okrzyk Myry. - Nie mogę szyć i jednocześnie pić herbaty. Ciocia Lorna dała mi do cerowania całą górę rzeczy. - Wskazała igłą i nitką na kosz z przykrywką stojący obok jej fotela. - Walter czytał mi nowinki towarzyskie, ale efekt jest taki, że tylko pożałowałam, że mnie tam nie ma. Wstając, Ilkton machnął egzemplarzem „Morning Post", który zakupił w uzdrowisku. - W gardle mi zaschło od tego czytania - powiedział. Zaczęliśmy od przewodnika po uzdrowisku. Nie uwierzą państwo ile tam mają różnych rodzajów zabiegów hydro - i elektroterapeutycznych, że nie wspomnę o masażach. - Z przyjemnością napiję się filiżanki herbaty przed powrotem do pracy - powiedziała Sybil. - Przyniosę więcej filiżanek - zaofiarował się Carey. I wrzątku. Kiedy Sybil wyszła, Daisy wymknęła się za nią, czując, że przydałoby jej się trochę ciszy i spokoju. - Pójdę poczytać Bohatera półkrwi w swoim pokoju.
- A może skorzystasz z mojej bawialni? Będzie ci wygodniej. Mam tam patchworkową kapę, którą możesz się owinąć, jeżeli będzie ci zimno. - Dobrze, dziękuję. Sybil, pomyślałam sobie, że pojutrze wrócę do domu. Humphrey ma się coraz lepiej, ty jesteś zajęta, a według mnie moja obecność nic ci nie pomoże. Sybil posmutniała. - Przykro mi, że się tu tak nudzisz. - Nie o to chodzi. Dobrze się bawię: wczorajsza gra w karty, dzisiejsza wycieczka, nasz spacer, a poza tym lepiej cię poznałam. Ale źle znoszę dłuższe pobyty z dala od bliźniąt, a jak już mówiłam, nie sądzę, żebym mogła ci jeszcze jakoś pomóc. - Bardzo mi pomogłaś. Najwyraźniej wszystko sobie wymyśliłam. Jest tak, jak powiedział Roger: Humphrey po prostu nigdy nie doszedł do siebie po zapaleniu płuc. Możemy jedynie mieć nadzieję, że tym razem poprawa się utrzyma, a potem stawić czoła konsekwencjom. - Z pewnością stworzycie zgrany duet autorski. W końcu młodszy już nie będzie i na pewno ucieszy się, że może scedować na ciebie większość pracy. - A propos: muszę się zabierać do pisania. Termin rzecz święta. Do zobaczenia później. Daisy zabrała książkę z pokoju i spoczęła na wygodnym szezlongu w bawialni Sybil. Po przeczytaniu kilku stron zrozumiała, co Sybil próbowała jej wyjaśnić: opisy krajobrazu były równie żywe, jak te w Samotnym potoku, ale dużo mniej kwieciste. A najważniejsze dla samej Daisy - bo przecież zawsze można pominąć przydługie fragmenty - było to, że bohaterowie nie byli marionetkami, które poruszają się tylko dlatego, żeby akcja postępowała do przodu. Na kartach powieści ożywały i wzbudzały jej zainteresowanie; chciała się dowiedzieć, co stało się z nimi dalej. Daisy zrozumiała teraz,
dlaczego tego typu twórczość przemawiała do szerszej publiczności niż proste historyjki przygodowe Humphreya Birtwhistle'a. Próbowała dojść do tego, jakie poprawki wprowadzone przez Sybil stanowiły o różnicy między starszymi a nowszymi powieściami, ale po chwili zrezygnowała i dała się ponieść urokowi powieści. Kiedy Sybil przyszła zapytać Daisy, czy zamierza zejść na podwieczorek, odpowiedziała: - Bardzo dobrze mi się czyta twoją książkę, ale jestem już gotowa na następną filiżankę. Czy Humphrey znów wstał? - O tak. Jest w dobrej formie i wprost tryska pomysłami. Dołączy do nas na podwieczorek. Daisy nie wiedziała, czy odpowiedzieć: „To cudownie!" czy „Tak mi przykro!". Owe mieszane uczucia dotyczące zdrowia Humphreya musiały być bardzo męczące dla tych, którzy byli zaznajomieni z sytuacją. Myra była jak zawsze szczerze zadowolona, choć wszystkie mięśnie miała zesztywniałe od jazdy na motorze. Jej wuj droczył się z nią, wspominając o kowbojkach na Dzikim Zachodzie, które cały dzień spędzają w siodle, a ona uroczo się do niego przymilała. Daisy zauważyła, że Ilkton robił się coraz bardziej zadurzony. Carey najwyraźniej świetnie się bawił, siedząc na dywaniku przed kominkiem i bawiąc się psimi uszami, od czasu do czasu podrzucając zwierzęciu jakiś kąsek. Wieczór mijał praktycznie tak samo jak poprzedni, z wyjątkiem tego, że Roger Knox przyjechał dopiero po kolacji. Gdy Ruby się z nim witała, Daisy wyszeptała do Sybil: - Czy on codziennie odwiedza wszystkich swoich pacjentów? Sybil zarumieniła się.
- Zazwyczaj nie przychodzi tak często, ale jeżeli nastąpi jakaś zmiana - na lepsze czy na gorsze - lubi bacznie obserwować rozwój wydarzeń. Humphrey nadal siedział z nimi, sącząc drugi czy trzeci różowy gin. - Później - rzucił w stronę doktora. Razem z Ruby siedzieli przy kominku, cicho rozmawiając. Ruby jak zwykle robiła na drutach. Myra namówiła resztę poza Lorną i Normanem, którzy już poszli do siebie - na grę w Szczęśliwe rodziny. Daisy nie zauważyła, że Humphrey wyszedł, dopóki Ruby nie podeszła i cicho nie poinformowała Rogera Knoxa, że jego pacjent jest gotowy na badanie. Doktor rozdał swoje karty między pozostałych graczy, a gdy wychodzili, Daisy dosłyszała, jak Ruby mówi: - Nagle zrobił się bardzo śpiący i zaczęło mu się kręcić w głowie. Knox odpowiedział coś pokrzepiająco, czego Daisy nie dosłyszała, i wyszli. Nie zabawili długo. Kiedy wrócili, rozdanie właśnie dobiegło końca i za powszechną zgodą zakończyli grę. Simon pozbierał talię i potasował. - Ktoś ma ochotę na kakao? - spytał Simon. - Wieczór jest chłodny. Kilka osób przyjęło propozycję, w tym Daisy. - Ja dziękuję - powiedział Knox. - Lepiej już sobie pójdę. Kiedy tu jechałem, zaczynało się robić mgliście. - Zawsze przypalasz mleko, Si - jęknęła Myra. - Lepiej pójdę z tobą i dopilnuję wszystkiego. Ilkton i Carey poszli do kuchni za nimi. Doktor włożył płaszcz i kapelusz i powiedział „dobranoc". Sybil odprowadziła go do drzwi, gdzie stali jeszcze przez kilka minut, rozmawiając przyciszonymi głosami.
Ruby podniosła swoją robótkę i policzyła oczka. Daisy zaczekała, aż zacznie następny rządek, a potem zapytała: - Jak to było pracować jako nauczycielka na Dzikim Zachodzie? Czy to była taka szkoła z jedną klasą? - O tak - odpowiedziała Ruby nieobecnym tonem; jej myśli błądziły gdzie indziej. Daisy domyśliła się, że Ruby wcale nie skupiała się na tym, co robiła - bodajże granatowym rękawie - bo druty szczękały automatycznie, a robótka rosła w oczach. - W ławkach tłoczyły się dzieci w różnym wieku ciągnęła Ruby takim tonem, jakby odpowiadała na to pytanie tak często, że odpowiedź miała wykutą na blachę. - Niektóre z nich nudziły się setnie, a inne potrafiły przejechać całe mile, żeby tylko czegoś się nauczyć. Daisy już miała zapytać o to, jakich przedmiotów uczyła Ruby, gdy podmuch zimnego, wilgotnego powietrza przykuł jej uwagę do drzwi frontowych. Bawialnia, która jednocześnie była holem wejściowym, miała zdecydowanie sporo wad. - Przecież nie możesz pojechać w taką mgłę! wykrzyknęła Sybil. Drzwi zamknęły się z głuchym tąpnięciem. - Dzisiaj jestem na dyżurze - powiedział Roger Knox. Sądzę, że na dole jest lepsza widoczność. - W Matlock jest wielu innych lekarzy. Zadzwoń i znajdź kogoś, kto cię zastąpi. - Lekarzy jest mnóstwo, ale większość z nich jest zajęta pacjentami w domach zdrojowych i nie pojadą na wizytę poza miasto. Mój zwyczajowy zastępca wyjechał na kilka dni, a prawdę powiedziawszy, mam dziś jeździć na jego wezwania. - Na pewno kogoś znajdziesz. - Dzwoń, ile chcesz, Roger - powiedziała Ruby, odkładając robótkę. - Oczywiście, że musisz zostać. Pójdę przygotować ci łóżko. - Mogę jakoś pomóc? - zaoferowała się Daisy.
- Dziękuję, ale zawołam Myrę z kuchni. Simon poradzi sobie z przygotowywaniem kakao bez niczyjej pomocy. Roger podszedł do telefonu, a Sybil przybliżyła się do kominka i wyciągnęła ręce przed siebie. - Na zewnątrz jest dosłownie ściana z waty. Ledwo widać tralki na ganku, metr dwadzieścia przed nosem. Nie mogłam mu pozwolić prowadzić w taką pogodę! Czy zachowałam się jak zrzędliwa żona? - Prawie wcale - uśmiechnęła się Daisy w odpowiedzi. - Ojej! Doktor nadal rozmawiał przez telefon, gdy Simon wrócił, niosąc duży dzban z kakao. Za nim szedł Ilkton z tacą pełną kubków i Carey z talerzem kruchych ciasteczek domowej roboty. Wyglądali razem jak pochód służących na średniowiecznym gobelinie przedstawiającym ucztę. Zazwyczaj gładka mina Ilktona wydawała się nieco pomarszczona. Być może wyobrażał sobie siebie jako część równie kuriozalnego obrazu, a może pokłócił się z Careyem, a może Myra powiedziała coś, co zachwiało jego pewnością, że kiedyś w końcu za niego wyjdzie. Być może po prostu był wkurzony tym, że wyszła i nie widziała, jaki jest pomocny. Carey był jak zwykle radosny i beztroski, był sobą. - Przekopałem puszki z ciastkami i proszę, co znalazłem pochwalił się. - To mi przypomina nocne uczty w akademiku. - Doprawdy? A na której uczelni? - spytał Ilkton nieprzyjemnym tonem. Sposób, w jaki się odezwał, sugerował, że zaledwie kilka szkół było wartych wzmianki. - Na takiej, o której pan nie słyszał - odpowiedział Carey, śmiejąc się beztrosko. - Tak właśnie myślałem. Grzejąc ręce na kubku kakao, Daisy miała nadzieję, że nie będzie musiała słuchać ich wzajemnego dogryzania sobie przez resztę wieczoru. Przy odrobinie szczęścia Ilkton
przestanie robić problemy, gdy wróci Myra. Na szczęście dobry nastrój Careya wydawał się, dzięki Bogu, niewzruszony. Sybil zaniosła kubek Rogerowi Knoxowi. Gdy doszła do niego, odwiesił słuchawkę i wstał. Wrócili razem do kominka, oboje uśmiechnięci. - Znalazł pan kogoś - domyśliła się Daisy. - Doktora Harrisa. Trzeba było go trochę przekonywać. Jest już nieco starszawy, więc nie można mu się dziwić, że nie chce mu się chodzić po nocy, choć mówi, że na dole nie ma mgły. A potem musiałem zadzwonić do swojej gospodyni. Dzięki za kakao, Simon. Myra wróciła po kilku minutach. - Wszystko gotowe, panie doktorze. To ten pokój obok pani Fletcher. Zostało jeszcze trochę kakao, Simon? - Tylko fusy. - A niech to. Zrobię jeszcze trochę dla siebie i dla cioci Ruby. Poszła zobaczyć, czy wuj Humphrey niczego nie potrzebuje. - Pójdę pomóc - powiedział Neil Carey. Ilkton spojrzał na niego wilkiem, ale nie zaoferował, że im będzie towarzyszył. Zmierzali w głąb sali, gdy ze wschodniego skrzydła wyszła Ruby, cała przerażona. - Roger! - zawołała. - Humphrey nie oddycha. Nie czuję jego pulsu. Nie mogę go obudzić. Chodź szybko!
ROZDZIAŁ DWUNASTY Wszyscy spojrzeli zdziwieni na Ruby Birtwhistle oprócz doktora, który zerwał się na równe nogi, mówiąc: - Jestem przekonany, że pewnie zapadł w głęboki sen, ale oczywiście już idę. Wyszedł, a za nim truchcikiem Ruby, żeby nie zostać z tyłu. Zanim skręciła za róg, obejrzała się za siebie. - Simon? - Idę, mamo. Reszta została na miejscach w pełnym napięcia milczeniu. Daisy skrzyżowała spojrzenie z Sybil i zobaczyła w jej oczach odbicie jej własnego przerażenia. Czyżby podejrzenia Sybil jednak były zasadne? Ciszę przerwał jęk Myry. - Biedny wuj Humphrey! Tylko pomyśleć, że jeszcze dzisiaj czuł się tak pełny sił! - wybuchła płaczem i łkała hałaśliwie, z pasją, jak małe dziecko. Siedzący u jednego jej boku Carey wsadził ręce do kieszeni i wzruszył ramionami. A Ilkton, który zajmował miejsce po drugiej stronie, wyciągnął zamaszystym ruchem nieskazitelnie białą, płócienną chusteczkę i wcisnął jej do ręki. Daisy miała już na końcu języka propozycję wypicia uspokajającej filiżanki herbaty, ale po kakao, które dopiero co wypili, to chyba nie był taki dobry pomysł. Sybil wstała i podeszła do sofy, mówiąc: - Przepraszam panów. - Kiedy wstali i odeszli, usiadła obok Myry i ujęła jej ręce. - Kochana, jeszcze nie wiadomo, czy... od nas odszedł. Może Ruby się pomyliła, albo Roger znajdzie jakiś sposób, żeby ocucić twojego wujka. Jest bardzo dobrym lekarzem. - Wiem, ale... - Myra wtuliła twarz w ramię Sybil. Gdy Sybil szeptała coś uspokajającego do ucha Myry, Ilkton i Carey podeszli do Daisy. Carey usiadł. Ilkton. stał na
dywaniku zwolnionym przez Tuptusia, który zapewne wyszedł z Normanem. - Powinniśmy sobie jechać - zauważył Ilkton, przestępując niepewnie z nogi na nogę. - Pani Birtwhistle nie będzie chciała mieć gości na głowie w takim momencie. - Mgła! - przypomniał mu Carey. - Do diabła z mgłą! Bardzo przepraszam, pani Fletcher, ale to strasznie krępująca sytuacja. - Jestem pewna, że pani Birtwhistle nie będzie chciała, żeby panowie wyjeżdżali stąd dziś wieczorem, nawet gdyby nie było mgły, bez względu na to, co się stało. Zaczął się przechadzać, odwracając głowę tak, żeby obserwować dwie siedzące na sofie kobiety. - Chciałbym zabrać stąd Myrę i zawieźć ją do miasta. - Nie może pan tego zrobić - odpowiedział Carey, zaskoczony i zdegustowany. - Jest częścią rodziny. Nie może teraz wyjechać. Daisy skinęła potwierdzająco. Notowania Careya wzrosły u niej nieco, a Ilktona nieco spadły. - I tak dla nikogo tutaj nie będzie wsparciem. To biedne dziecko potrzebuje wsparcia, a nikt z tu obecnych nie będzie miał dla niej czasu. - Ja tak. Nie wyobrażam sobie, by pani Birtwhistle mnie wyrzuciła. - Carey odchylił się w fotelu, wpatrując się w swojego niedoszłego rywala. - Jeżeli mgła pozwoli, może pan jechać z samego rana. Ja zostaję. - Ja też - dorzuciła Daisy. - Przynajmniej do momentu, w którym już na pewno nie będę mogła w czymś pomóc. Myra sama zdecyduje, ale nie sądzę, że będzie chciała zostawić swoją rodzinę. - Oczywiście, że nie. Ona ma w sobie więcej ikry, niż pan sądzi, Ilkton.
Ilkton zacisnął usta. Daisy obawiała się, że gotów jest zamienić docinki w otwartą wrogość, ale po chwili usiadł, nic nie mówiąc, i bębnił palcami po kolanie skrywającym się pod drogimi spodniami. - Przeżyła paskudny szok - zauważyła Daisy, i choć poczuła się jak stuletnia staruszka, ciągnęła: - Młodzież zazwyczaj uważa swoich bliskich za nieśmiertelnych. Nic jej nie będzie. Żaden z nich nie odpowiedział i Daisy w sumie cieszyła się, że nie musi nic mówić. Łkanie Myry przeszło w pociąganie nosem. Rozmawiały z Sybil tak cicho, że większości ich słów nie dało się zrozumieć. Daisy przemknęło przez myśl, czy jej słowa o tym, że nikt w domu nie zwraca na dziewczynę zbytniej uwagi, już przyniosły jakiś efekt. Jedynym dodatkowym dźwiękiem, jaki rozlegał się w pomieszczeniu, było od czasu do czasu trzaskanie albo syczenie drewna w kominku. Ilkton wrócił na dywanik i stał z pochyloną głową, opierając się jedną ręką o gzyms kominka, wpatrując się w migoczące płomienie. W tej ciszy odgłos zbliżających się kroków zabrzmiał doniośle. Wszyscy odwrócili głowy. Do pokoju wszedł Simon, a na jego bardzo bladej twarzy malował się wyraz niedowierzania. Myra krzyknęła, zrywając się na równe nogi, i podbiegła do niego. - Och, Simon! - objęła go. Ku lekkiemu zdziwieniu Daisy, objął ją ramionami i przytulił. Wyglądało na to, że nie może wydusić z siebie słowa. - Brandy! - zaordynował Carey. - Przyniosę. - Ilkton ruszył w stronę kredensu, identycznego jak ten w jadalni, gdzie trzymane były alkohole.
- Nie! Nie, nie chcę. Nic mi nie jest. - Simon podszedł do kominka, nadal obejmując Myrę. Po chwili milczenia, która wydawała się bardzo długa, odezwał się dziwnym głosem: Ojciec nie żyje. A Knox nie chce wypisać aktu zgonu. - A co to oznacza? - W głosie Myry zabrzmiał strach. Nikt nie kwapił się, żeby jej odpowiedzieć, więc Daisy jej wyjaśniła: - Kiedy ktoś umiera, lekarz musi wypisać akt zgonu, na którym musi podać przyczynę zgonu. Jeżeli nie jest pewien, nie podpisze go. - Ale przecież wuj Humphrey był chory. - Nie wiadomo też, co mogło go zabić - powiedział Simon normalnym tonem, co jednak stanowiło dla niego heroiczny wysiłek. - Przynajmniej doktor Knox nie wie. Powiedział, że nigdy nie udało mu się postawić satysfakcjonującej diagnozy względem tego, co tak naprawdę dolegało ojcu. - To mógł być atak serca albo udar - podsunęła Sybil, prawie z nadzieją w głosie. - Nie był najmłodszy. - Właśnie tak mi powiedział. Ale nie potrafił orzec tego po powierzchownym badaniu, a chce mieć pewność. - Czy to oznacza, że go... - przerażony głos Myry zamarł w pół słowa. - Tak - odpowiedział jej kuzyn z okrucieństwem. - Potną... - Simon! - wpadła mu w słowo Sybil. - Przepraszam, - Przeciągnął dłonią po twarzy. - Jestem prawie całkiem wykończony. Jednak poproszę tę brandy, Ilkton. Ale Ilkton już nie był skłonny mu usłużyć. - A co z panią Birtwhistle? - spytał, marszcząc czoło. - Biedna ciocia Ruby! - Knox już się nią zajął - odpowiedział Simon, opadając na fotel, gdy Carey poszedł nalać mu brandy.
- Oczywiście jest mocno zdruzgotana. Chyba zaprowadził ją na górę do jej pokoju. - Muszę iść i jej pomóc - oświadczyła Myra i wymknęła się z holu. Sybil spojrzała na Daisy - Myślisz, że powinnam... - Niech Myra się tym zajmie. Sądzę, że poczucie bycia potrzebną jej pomoże. Ruby ją odeśle i tak, jeżeli nie będzie chciała jej towarzystwa. - Wielkie nieba, właśnie sobie pomyślałam: a co z Lorną i Normanem? - Ja im nie powiem! - Simon upił potężnego łyka brandy, wręczonej mu przez Careya. - Dzięki, Neil. Nie widzę potrzeby budzenia wuja Normana i ciotki Lorny. I tak się za chwilę dowiedzą. A to się ucieszą! - Simon! - zaprotestowała Sybil. - No co? Pewnie się ucieszą. Nigdy nie chcieli, żeby wrócił żywy z Ameryki. I tak nie mają się z czego cieszyć. Chyba mama albo ja odziedziczymy jego część majątku, chodź ja pewnie mógłbym do końca życia nie oglądać tego miejsca. Daisy zaczęła się wiercić. Wiedziała, jaki powinien być jej następny ruch, ale nie chciała być tą, która pierwsza wspomni o policji. - Mam im powiedzieć? - zaoferowała się Sybil - bardzo szlachetnie, zdaniem Daisy. - Mam na myśli Lornę i Normana. W końcu to ich brat. - Nie ma sensu - upierał się Simon, teraz już nieco niewyraźnie, dokończywszy swoją brandy trzecim haustem, co w połączeniu ze śmiercią ojca wystarczyło, żeby zamroczyć nawet twardszą głowę niż jego. - Dlaczego mielibyśmy zakłócać ich słodki sen? Zawsze narzekają na to, jak ciężko muszą pracować. Niech sobie odpoczywają, póki mogą.
- Przypuszczam, że nie zaszkodzi poczekać do rana. - Nie. Nie zaszkodzi też poczekać do rana z wezwaniem doktora Harrisa i gliniarzy. I tak nie przyjadą tu w tej cholernej mgle. - Gliniarzy! - wykrzyknął Carey. - Nie mówiłem wam? Doktor Knox wysłał mnie, żebym zadzwonił po policję. To standardowa procedura, kiedy przyczyna śmierci nie jest znana. Jutro z rana po całym domu zaczną nam łazić cholerni gliniarze. Ależ wuj Norman i ciotka Lorna się ucieszą! - Tak czy inaczej, lepiej idź i od razu po nich zadzwoń doradziła mu Sybil. - Dlaczego ja, do diabła? - Simonie, nie myślisz jasno, co dość zrozumiałe w tych okolicznościach, choć wcale nam to nie pomaga. Ostatnią rzeczą, jakiej byśmy chcieli, to nastawić do siebie wrogo policję, zanim jeszcze zaczną „łazić nam po całym domu". Nie widzisz, że jeżeli w śmierci twojego ojca jest coś choć trochę dziwnego, to zaczną od podejrzenia, że ktoś z nas tutaj, w Orlim Gnieździe, musiał mieć z tym coś wspólnego?
ROZDZIAŁ TRZYNASTY - Pani Sutherby ma rację - stwierdził Neil Carey. - Im szybciej powiadomisz policję, tym lepiej. - Nie wiem, jaką to zrobi różnicę. - Ilkton był niespokojny. Oczywiście nie spodziewał się, że jego pogoń za Myrą zaprowadzi go na tak niebezpieczne wody. - Nie ma w tym nic dziwnego. To na pewno był atak serca albo udar. - Nie możemy być pewni. Dzwoń, Simon, i to już. - Sybil spojrzała na Daisy, która skinęła potwierdzająco, mając nadzieję, że wyglądało to jak zwykłe potwierdzenie. Udało jej się nie wspomnieć nic o utrudnianiu działań policji w trakcie wykonywania czynności służbowych, co najprawdopodobniej zdradziłoby podejrzaną znajomość policyjnych procedur. Im mniej lokalna jednostka będzie wiedzieć o tym, że ma coś wspólnego ze Scotland Yardem, tym lepiej. Mogliby zareagować alergicznie na samą myśl o tym, że Yard może znaleźć wymówkę, by wejść na ich terytorium. A szef Aleca, nadinspektor Crane, mógłby zareagować zbyt gwałtownie na najmniejszą wzmiankę o tym, że Daisy znów wplątała się w coś choćby pobieżnie związanego z przestępczością. Do pokoju wszedł Roger Knox. - Dodzwoniłeś się już do nich, Simon? Harris już jedzie? - Jeszcze nie próbowałem - nadąsał się Simon. Lekarz spojrzał na pustą szklankę po brandy w jego ręce, a potem położył mu dłoń na ramieniu. - Nie, przepraszam, za dużo od ciebie wymagam. Jesteś w szoku. Teraz już zająłem się twoją matką - muszę przyznać, że Myra się nią zaskakująco kompetentnie opiekuje - zrobię to sam.
- Roger... - zawahała się Sybil. - Może mógłbyś nam powiedzieć więcej o... tym, co się stało? - Myślę, że im mniej powiem, tym lepiej - odpowiedział łagodnie. - Dopóki nie przyjedzie tu policja. - Ale to będzie dopiero rano! - Spróbuję ich przekonać, żeby się pośpieszyli. - Ale mgła... - Wyglądałaś ostatnio przez okno? Mgła rzednie. Nie zdziwiłbym się, gdyby nad ranem się rozpadało. Nic ich nie może powstrzymać przed przyjazdem tutaj poza opieszałością. Ale muszę tu szybko ściągnąć drugiego lekarza. Simon... Nie. Carey, wie pan, jak posługiwać się lampą naftową? Mógłby pan zapalić jedną na ganku? - Jasne, już się robi, panie doktorze. - Dziękuję. Przepraszam na chwilę. - I podszedł do telefonu. Carey przeszedł do drzwi wejściowych, obok których na małym stoliku stała niezapalona lampa. - Mam rozumieć, że to ta? - Tak - odpowiedziała Sybil, podchodząc, żeby mu pomóc. - Tam na tym wsporniku na ścianie jest tyczka, tuż za rogiem kotary... Tak, właśnie ta, do podwieszania latarni na haku na zewnątrz. Ma pan zapałki? - W kieszeni. Proszę. - Carey dał jej pudełko zapałek do potrzymania, gdy sam otwierał latarnię. Daisy próbowała nie zwracać na nich uwagi i skupić się na tym, co mówi lekarz. Centrala w Matlock musiała się szybko zgłosić, ponieważ w chwilę później Knox poprosił o połączenie z komisariatem policji. - Przepraszam, ale nie mam zbyt wiele wspólnego z prowadzeniem domu - powiedziała Sybil. - Simon, gdzie mamy olej do lampy?
- Hę? - Mamy mało oleju w lampie. - Carey podszedł do niego z lampą w ręku. - Bądź grzecznym chłopcem i pokaż mi, jak ją mam napełnić. Simon podniósł się ze swojego fotela i we dwójkę poszli na tył domu. Sybil położyła zapałki na stoliku przy wejściu i dołączyła do Daisy i Ilktona. W międzyczasie Knox mówił przyciszonym głosem i Daisy z irytacją stwierdziła, że nie słyszy jego słów. Ilkton, który od jakiegoś czasu się nie odzywał, powiedział: - Obawiam się, że właśnie straciła pani pracę, pani Sutherby. - Nie wyglądało na to, żeby się tym zbytnio przejął. - Pewnie tak, ale najpierw skończę to, nad czym teraz pracuję. Sądzę też, że pani Birtwhistle będzie potrzebować mnie przy porządkowaniu papierów Humphreya. Ale teraz nie potrafię się tym przejmować. Biedna Ruby! Muszę przyznać, że Myra spisała się na medal. Nie spodziewałabym się tego po niej. - Nikt z tu obecnych nie docenia Myry. Ja to dostrzegłem. W mieście mogą mówić, że jest częścią złotej młodzieży, ale nie jest jedną z tych kruchych, płytkich dziewczynek, które nie interesują się nikim i niczym. W przeciwieństwie do innych jest bardzo dobrze wychowana i łagodna... Daisy wyłączyła się z tej litanii zalet Myry, jak przy słuchaniu niechcianej audycji radiowej, nadstawiając uszu, by złapać jak najwięcej słów wypowiadanych przez Roger Knox. Nadal mówił zbyt cicho, ale nagle podniósł głos, stwierdzając dobitnie i z poirytowaniem: - To ja jestem miejscowym lekarzem policyjnym, sierżancie. Muszę się jeszcze z kimś skonsultować. A potem znów zniżył głos. Ilkton nadal ględził o Myrze, a Sybil od czasu do czasu dorzucała jakiś luźno związany z
rozmową komentarz, jak gdyby chciała, żeby mówił dalej, by mogła się skupić na innych rzeczach. Daisy dorzuciła jakieś niewinne słowa, by pomóc utrzymać status quo. Gdy tylko znów skierowała uwagę na doktora, ten powiedział głośno: - Tak, Scotland Yard, do cholery, człowieku! Detektywa inspektora naczelnego. Więc jak wezwiesz swojego inspektora z Derby, to lepiej... I znów zniżył głos. Daisy wbiła oskarżycielskie spojrzenie w Sybil. Po tym, jak przysięgła nikomu nie wyjawiać profesji Aleca, powiedziała swojemu Rogerowi! Jej błagalne spojrzenie wskazywało na to, że ona też słyszała, co powiedział. Nie mogły się odezwać w obecności Ilktona, który najwyraźniej nareszcie zaczął się męczyć. - Więc to oczywiste, że jest zbyt wrażliwa na to, by znosić obecność bęcwałowatych policjantów. Skoro żadne z nas nie miało nic wspólnego z tym, co przytrafiło się Birtwhistle'owi, choć jestem pewien, że okaże się, że to był atak serca, najlepsze, co można zrobić, to zabrać ją stąd. - Nie może pan tego zrobić. - Daisy jeszcze raz podkreśliła stwierdzenie Careya. - Knox powiedział, że mgła już zrzedła. Moglibyśmy od razu jechać. - Skoro Myra jest taka wrażliwa - proszę mnie nie zrozumieć źle, nie mówię, że nie jest - to na pewno przez myśl jej nie przejdzie, żeby zostawić swoją ciotkę w takiej chwili odpowiedziała Sybil surowo. - A poza tym policja będzie chciała porozmawiać z panem i z nią. Chyba nie sądził pan, że zataimy fakt pańskiej obecności tutaj? Nie wierzę, że chciałby pan, żeby za panem i za nią goniła policja, jak za parą jakichś przestępców. - Sprawa przeciekłaby też zapewne do prasy powiedziała Daisy. - Nigdy nic nie wiadomo. Nie chce pan
zaczynać pożycia małżeńskiego od skandalu. A oprócz policji, reporterzy mieliby prawdziwe używanie, gdyby się dowiedzieli, że wyjechaliście we dwójkę w środku nocy, jak gdybyście uciekali, żeby się potajemnie pobrać. - Chyba ma pani rację. - W głosie Ilktona pobrzmiewało zarówno zawstydzenie, jak i zdenerwowanie. Zmusił się do uśmiechu. - Myra zasługuje na to, co najlepsze. Troszczę się wyłącznie o jej dobre samopoczucie. - Gdy zobaczył wracających Simona i Careya, na jego twarzy odmalowała się ulga. Wszystko się udało? - Trochę narobiliśmy przy tym bałaganu - przyznał Carey radośnie. - Ale posprzątaliśmy najlepiej, jak potrafiliśmy. A teraz jeszcze trzeba ją zawiesić. Simon opadł bezwładnie na krzesło. Pochylił się do przodu z łokciami opartymi na kolanach i głową schowaną w dłoniach. Carey poklepał go po plecach wolną ręką i ruszył w kierunku drzwi wejściowych. Ilkton wymruczał coś o tym, że „popilnuje go, by znowu nie narobił bałaganu", i ruszył w jego ślady. - Ucieka od nas - zauważyła Daisy. Simon siedział po drugiej stronie kominka, więc o ile nie będą mówić głośno, mogły porozmawiać z Sybil tak, że ich nie usłyszy Choć i tak wyglądało na to, że nie zrozumie tego, co usłyszy. - Cóż to za zarozumialec! - Nie uważasz, że to raczej słodkie, że tak chce chronić Myrę? - Może i tak, ale chyba uważa się za istotę wyższą, której w przeciwieństwie do całej reszty ludzkości nie dotyczy śledztwo w sprawie morderstwa. - Daisy, nie mów tak! Nie mam na myśli zarozumialstwa Ilktona, tylko morderstwo. To nie może być prawda! Roger jest po prostu ostrożny, ponieważ nie jest całkowicie pewien...
- Bardzo ostrożny, jeżeli posuwa się aż do wzywania Scotland Yardu. - Przepraszam. Nie powinnam była o tym wspominać. Wcale nie chciałam, tak mi się wymknęło, wtedy, kiedy nie mogłam się zdecydować, czy porozmawiać z nim o swoich podejrzeniach, czy nie. Pomyślałam sobie, że potraktuje mnie poważniej, jeżeli mu powiem, że zaprosiłam z wizytą żonę detektywa ze Scotland Yardu, ale nie wyglądał na specjalnie tym zainteresowanego, a potem ty przekonałaś mnie, żebym go nie niepokoiła. - O ile sobie przypominam, sama się o tym przekonałaś. Nieważne, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, kiedy puszczono już farbę, że się tak wyrażę. Domyślam się, że Roger miał swoje podejrzenia dotyczące choroby Humphreya i nie chciał cię martwić, robiąc z tego powodu zamieszanie. Nie wiedząc, że ty też zaczęłaś się nad tym zastanawiać, założył, że to czysty przypadek, że mój mąż pracuje... - Daisy spojrzała na Simona. Na pewno był ślepy i głuchy na to, co się dookoła niego działo, bo inaczej zareagowałby na to, o czym rozmawiały z Sybil, jednak zdecydowała się zachować ostrożność. - ...Tam, gdzie pracuje. - Ale nadal masz nadzieję, że utrzymasz to w tajemnicy przed innymi? Daisy westchnęła. - To prawdopodobnie będzie niemożliwe, ale tak. Raczej wolałabym, żeby nie zaczęli się na mnie dziwnie patrzeć. Kiedy Roger wreszcie skończył rozmawiać i podszedł do kominka, obie spojrzały na niego oskarżycielsko. - Przepraszam panie - powiedział zmęczonym głosem. Wyjaśnię wszystko później - dodał, widząc, że Ilkton i Carey wracają z ganku, a Simon podnosi głowę.
- A co z ciotką Lorną i wujem Normanem? Skoro mamy się spodziewać najazdu gliniarzy, to czy nie powinien pan ich obudzić i im powiedzieć? - Nie uważasz, że to twój obowiązek? W ciszy, która nastąpiła w momencie, gdy Simon przyswajał znaczenie tego pytania, Carey zwrócił się do Ilktona: - Może już czas, żebyśmy się ulotnili? - Z całą pewnością. I rzeczywiście ulotnili się, zmierzając w kierunku jadalni, zatrzymując się po drodze jedynie przy kredensie, żeby zabrać butelkę, dwie szklanki i kilka talii kart. Simon wyprostował się. - Powiem wujowi Normanowi, ale nie pójdę do ciotki Lorny. To Myra powinna do niej iść. - Myra siedzi teraz przy twojej mamie - przypomniała mu Sybil. - Ja pójdę, jeżeli chcesz. Nie należę do rodziny, ale przynajmniej jestem kobietą i dogaduję się z Lorną tak samo jak wy. - Czyli niezbyt dobrze - zauważył Simon. - Ale praktycznie należysz do rodziny i będę ci bardzo wdzięczny, jeżeli powiesz jej o... ojcu. No dobrze, raz kozie śmierć! Ruszył w górę schodów prowadzących do zachodniego skrzydła tak, jakby to była wysoka góra. Gdy Sybil z lekką niechęcią wstała z fotela, Daisy spytała: - Moja droga, może chciałabyś, żebym z tobą poszła? Nie wejdę do pokoju, tylko poczekam za zewnątrz, i potem mogę cię wziąć za rękę, jeżeli będziesz chciała. - Naprawdę mogłabyś? - Panna Birtwhistle na pewno będzie zasmucona powiedział Roger z odcieniem niecierpliwości w głosie - ale nie gryzie. Pójdę zobaczyć, jak się ma Ruby.
Weszli we trójkę po schodach do wschodniego skrzydła. Roger skręcił w prawo w kierunku pokoju Ruby, który znajdował się we frontowej części skrzydła. Sybil i Daisy skręciły w lewo. Pokój Lorny znajdował się w tej części nowszego skrzydła, która przylegała do starego domu, w tylnej części budynku. Sybil zapukała do drzwi. Nikt nie odpowiedział. - Jesteś pewna, że poszła już spać? - wyszeptała Daisy. Może hulają sobie gdzieś razem. - W kantorku? Nie wyobrażam sobie, że hulają, raczej topią smutki... Nie, tego też sobie nie wyobrażam! Oboje zawsze kładą się spać z kurami i wcześnie wstają. Tak naprawdę tylko po to, żeby się wszystkim pochwalić, jak bardzo cierpią. Trzeba przyznać, że rolnicy zawsze wcześnie wstają, ale Lorna uparła się, że będzie robić wszystkim śniadanie, codziennie, choć razem z Ruby dzielą się gotowaniem. - Zapukała jeszcze raz, tym razem głośniej. - O co chodzi? - Zza drzwi doszedł zaspany, zrzędliwy głos Lorny. - Kto tam? - Sybil. Muszę z panią porozmawiać. - Śpię już. Czy to nie może poczekać do rana? - Bardzo mi przykro, ale to pilne. Usłyszały tąpnięcie, a potem odgłos szurania. Kilka minut później drzwi rozwarły się na jakieś dziesięć centymetrów. Lorna wyjrzała przez szparę, unosząc w ręku świecę. Gdyby nosiła grzywkę, jej włosom groziłoby bezpośrednie niebezpieczeństwo, ale zwyczajowy ciasno ściągnięty w tył kok zastąpiła cienkim warkoczem, który zwieszał się jej przez ramię. Miała na sobie brązowy, flanelowy szlafrok i te same kapcie z dywanu, w których szurała po domu w ciągu dnia. - No cóż jest tak pilnego? - warknęła. - Obawiam się, że mam dla pani złe wieści, panno Birtwhistle. Może lepiej będzie, jeżeli pani usiądzie.
- Niech pani mnie nie rozśmiesza. Cóż takiego się stało, że aż trzeba mnie budzić w środku nocy i to przy tym nawale roboty, który mnie jutro czeka? Może te kilka dodatkowych osób nie robi pani różnicy, ale... - Panno Birtwhistle, pani brat... - Norman? Coś się stało Normanowi? - Nie, chodzi o Humphreya. Zmarł dziś wieczorem. - Humphrey! - Jej ziemista twarz zbladła jeszcze bardziej, a świeca opadła w jej drżącej dłoni. Sybil wzięła ją i podała Daisy, a potem pchnęła drzwi, wzięła Lornę pod ramię i poprowadziła ją do krzesła stojącego przy metalowym łóżku, jedynego siedzenia, jakie znajdowało się w pokoju. Lorna opadła na nie ciężko, jakby jej kolana po prostu same się zgięły. - Humphrey? - powtórzyła drżącym głosem. - Przecież nie był naprawdę chory! - Przykro mi, że przynoszę pani tak złe wieści. - Przecież nie był aż tak bardzo chory! Stawiając świecznik na gzymsie kominka, Daisy zauważyła, że palenisko było puste. Zimna, skąpo umeblowana sypialnia była kolejnym dowodem na to, że Lorna za wszelką cenę chciała odgrywać męczennicę. Choć pokój był dość duży i miał dwa przesuwne okna, jedynymi meblami były duża szafa i stolik nocny. Nie było lustra, choć mogło być schowane wewnątrz szafy. Być może Lorna nie czuła potrzeby patrzenia na siebie. Kobieta próbowała wziąć się w garść. - To pewnie zawał. Nie był najmłodszy. Nie wiem, czemu nie poczekała pani do rana z tą wiadomością. Będzie jeszcze więcej roboty niż zazwyczaj. - To mógł być atak serca - zgodziła się Sybil. - Doktor Knox nie jest pewien. Nie leczył Humphreya na serce, więc
nie chce podpisać aktu zgonu bez skonsultowania tego z innym lekarzem. To znaczy, że musieliśmy powiadomić policję. Pomyśleliśmy, że będzie chciała pani o tym wiedzieć, jeszcze zanim przyjadą. - Policja... - Głos Lorny ucichł pod wrażeniem myśli. - Daisy, może mogłabyś przynieść brandy z... - Nie będę piła alkoholu! - Oburzenie ożywiło Lornę. Nie mam pojęcia, czemu policja chce przyjeżdżać i wtykać nos w nie swoje sprawy u porządnych ludzi. Humphrey musiał dostać ataku serca, to wszystko. Nie wiem, czemu policja miałaby ze mną rozmawiać. - Być może nie będą chcieli - powiedziała Sybil pojednawczo. - To od pani zależy, czy będzie pani chciała ubrać się i zejść na dół, czy nie. Tak pomyślałam - właściwie to Simon - że powinna pani od razu się dowiedzieć. - Dlaczego Simon sam tu nie przyszedł? - Rozmawia z Normanem. - Mógł przysłać tą bezużyteczną Myrę, przynajmniej ona jest członkiem rodziny. - Myra jest u Ruby. Dobrze, że Myra jednak stanęła na wysokości zadania, pomyślała Daisy. Jak na razie Lorna nie wspomniała ani słowem o swojej owdowiałej szwagierce. - Zapewne wszyscy czekają, aż zejdę na dół i zacznę się krzątać przy herbacie i kanapkach. - Naprawdę nie widzę potrzeby robienia kanapek. Ton Sybil nie był już współczujący i pokrzepiający jak wcześniej. Zamierzałam sama zrobić herbatę. Chciałaby pani, żeby ktoś przyniósł tu pani filiżankę? - Doskonale poradzę sobie sama - warknęła Lorna. Mogę już równie dobrze zejść. Nie zasnę już teraz. - A jeżeli się pani uda, to i tak policja może panią jeszcze obudzić. Mogą się nawet zacząć zastanawiać, jak może pani
spać w takich okolicznościach! - I z tą kąśliwą uwagą Sybil wymknęła się z pokoju. Daisy zamknęła drzwi i ruszyła za nią kłusem. - Co za cholerna baba! - krzyknęła Sybil i wybuchła płaczem. - Moja droga! - Daisy objęła Sybil. - Nie bierz tego tak do siebie. Przecież wiesz, że jest niemiła dla wszystkich. - Nie o to chodzi. Jak ona może być tak... obojętna na śmierć swojego brata i nawet nie przejmować się tym, przez co przechodzi Ruby? - To był dla niej okropny szok. To było widać. Ludzie potrafią różnie reagować na tego typu wieści, nawet jakby nie przyjęli tego do wiadomości. A tym bardziej że to podwójny szok, kiedy usłyszała o policji. Nic wszyscy są przyzwyczajeni, tak jak ja, do tego, że policja kręci się im po domu. Sybil zmusiła się do bladego uśmiechu. - No nie. I bardzo chciałabym się dowiedzieć, co ma na swoją obronę Roger w kwestii tego, że wspomniał o twoich znakomitych koneksjach. Zejdźmy na dół i weźmy go w dwa ognie. - Jesteś pewna, że nie chcesz się na chwilę położyć? To był bardzo długi dzień. - Och, Daisy, ty musisz być wykończona. Tak mi przykro, że tak się stało w trakcie twojej wizyty. - Taka już moja karma. Moja hinduska przyjaciółka Sakari mi to powiedziała. Chodź, porozmawiajmy z Rogerem. Mam nadzieję, że będzie miał dobre wytłumaczenie! Zeszły na dół. Roger stał na dywaniku, wpatrując się w dół w żarzące się węgle, jak wcześniej Ilkton. Zmęczenie widoczne na jego twarzy było jeszcze większe niż to, które odczuwała Daisy. Gdy usłyszał ich kroki, odwrócił się.
- Oto nadchodzi podwójna Nemezis. - Dorzucił kilka bryłek węgla do ognia. - Obawiam się, że to będzie długa noc. - Już jest. Jak się czuje Ruby? - spytała Sybil, gdy już usiadły. - Tak dobrze, jak tylko może w tych okolicznościach odpowiedział doktor cierpko. - Powiedziałem jej, że poprosiłem o konsultację z drugim lekarzem. Zgodziła się. Tak samo jak ja chce mieć pewność, co zabiło Humphreya. A kiedy jej wyjaśniłem, że musiałem powiadomić policję... Cóż, niezbyt jej się to podobało, ale rozumie, że to wymagane prawem. - A w którym momencie powiedziałeś jej, że wezwałeś Scotland Yard? - Sybil, nie „wezwałem Scotland Yardu". O ile wiem, tylko naczelnik lokalnego posterunku może to zrobić. - To prawda - zgodziła się Daisy. - Moim zdaniem nie będzie chciał, żeby mu się w to mieszali. - Wspomniałem miejscowemu policjantowi, sierżantowi Riddowi, że pani Fletcher, gość Orlego Gniazda, jest żoną oficera z Yardu; jeszcze raz przepraszam, że zdradziłem poufną informację. Na swoją obronę mogę jedynie powiedzieć, że - moim zdaniem - wymagały tego okoliczności. Co więcej, mam nadzieję, że przekaże tę informację swoim przełożonym w Derby i że oni zdecydują, że nie chcą brać na siebie odpowiedzialności za traktowanie pani Fletcher jako podejrzanej, choćby było to mało prawdopodobne. - Roger, przecież Daisy nie ma żadnego motywu! Więc dlaczego... - Ponieważ Humphrey... Humphreyowi ktoś pomógł umrzeć. Ktoś z domowników miał w tym udział. Jeżeli dojdzie do poważnego śledztwa policyjnego, to szczerze mówiąc, nie wierzę, że miejscowi ludzie zrobią to właściwie.
Obawiam się, że wezmą pierwszą, lepszą osobą i nie będą szukać dalej. Szczerze mówiąc, nie zdziwiłbym się, gdyby zdecydowali się na ciebie albo mnie. W przeciwieństwie do pani Fletcher mamy bardzo prawdopodobne motywy.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY Z sobie tylko znanych przyczyn przestępcy w całej Anglii nie zakłócili Alecowi weekendu z Daisy i bliźniętami. W poniedziałek rano, gdy wyjechała w odwiedziny do swojej szkolnej koleżanki, nadal siedzieli cicho, a skoro byli tak łaskawi i nie dawali Alecowi żadnej wymówki, by odkładać na później papierkową robotę, która czekała na niego złożona w stosy na biurku, mógł w końcu się nią zająć. Do piątej po południu we wtorek przeczytał i parafował bądź też podpisał wszystko, co było do przeczytania, parafowania lub podpisania, a sierżant Tring, jego prawa ręka, posłał dalej lub włożył do akt wszystko, co było do posłania i włożenia do akt. O ile to w ogóle możliwe, Tom Tring jeszcze mniej lubił papierologię niż Alec. - Nie miałbym nic przeciwko małemu napadowi na Bond Street - powiedział tęsknie, wkładając płaszcz wielkości namiotu. - Bo inaczej znajdą nam zajęcie w postaci kolejnych stert dokumentów. - Albo spotkań. Podkomisarz nie zrobił nam wykładu już od ładnych paru tygodni. Przynajmniej twoja żona się ucieszy, że choć raz wrócisz do domu na czas. Daisy wyjechała z miasta, więc nawet nie mogę jej zabrać na przedstawienie, żeby wynagrodzić jej te wszystkie wieczory, kiedy nasze plany spaliły na panewce. - Szkoda, że pani Fletcher wyjechała akurat teraz. Może rzeczywiście przydałby się nam ten napad. Alec roześmiał się. - Tylko nie mów tak na spotkaniu u nadinspektora. - Ani mi się śni! Zatem do jutra, szefie. Proszę pozdrowić mojego chrześniaka i panienkę Mirandę. Wyszedł lekkim krokiem, zadziwiającym u tak potężnego mężczyzny. Wolny weekend i dwa dni papierologii, choć nudne, dobrze zrobiły Tringowi, pomyślał Alec. Długie
godziny pracy w dzień, a czasem i w nocy ostatnio zebrały u niego swoje żniwo, choć on z pewnością by się do tego nie przyznał. Zostały mu jeszcze trzy, cztery lata do emerytury i Alec wiedział, że Tring za nic nie chciałby skończyć swojej policyjnej kariery przykuty do biurka. Nadal był cennym członkiem zespołu Aleca. Młody Ernie Piper czy nawet sierżant Mackinnon nie mogli się z nim równać doświadczeniem w przesłuchiwaniu świadków, a samą swoją postawą onieśmielał tych krnąbrnych członków społeczeństwa, którzy tego wymagali. Alec wsadził swoje wieczne pióro do kieszeni, złożył „Daily Chronicie" - choć raz miał czas przeczytać coś więcej niż nagłówki - i podszedł do okna. Rzeka i znajdujący się na drugim jej brzegu szklany dach Waterloo Station błyszczały w zachodzącym słońcu. Zanim dojedzie do Hampstead, będzie trochę za późno na spacer do parku Heath z Oliverem i Mirandą, ale niania Gilpin może pozwoli mu zabrać ich na pół godziny do ogrodu Constable Circle. Uwielbiali moczyć ręce w fontannie, a radość, jaką czerpali z wrzucania jednopensówek do wody, była wprost nieprawdopodobna. Alec zdjął płaszcz Burberry i kapelusz z wieszaka i wyszedł do domu. Wieczorem był już w połowie schodów prowadzących do sypialni, gdy zadzwonił telefon. Kusiło go, żeby zignorować sygnał, ale jeżeli on nie odbierze, to zrobi to ktoś ze służby. Byli przyzwyczajeni do pilnych wezwań o nieprzyzwoitych godzinach. A poza tym to może być telefon od Daisy. Wzdychając, wrócił do holu i podniósł słuchawkę. - Fletcher, co do diabła myśli sobie ta pańska żona, żeby dzwonić do Yardu, gdy nie podobają jej się wiejscy posterunkowi?
Alec nie mógł uwierzyć swoim uszom, zwłaszcza że wrzask nadinspektora Crane'a wprawił słuchawkę w jego ręku w drżenie. - Słucham, panie nadinspektorze? - Słyszałeś, co powiedziałem. Ponoć nie podobają jej się maniery policji. - Panie nadinspektorze, jestem pewien, że Daisy wcale tak nie myśli. Doskonale zna protokół. Musiało zajść jakieś nieporozumienie. - Jest czy nie jest w Derbyshire? - Tak, jest, panie nadinspektorze. W odwiedzinach u dawnej koleżanki ze szkoły. - No i proszę - podsumował nadinspektor złośliwie, choć nieco ciszej. - Nie wiem, co tam się wyrabia, i niech mnie diabli, jeżeli chcę się dowiedzieć, ale lepiej jedź tam jak najszybciej i to wyjaśnij. Nie masz teraz nic pilnego do roboty, o ile się nie mylę? - Zawsze mam dużo do roboty, panie nadinspektorze, choć teraz nic nie jest bardzo pilne, ale... - Wsiadaj pan do pierwszego porannego ekspresu i wyślij wiadomość do centrali w Derby, a oni wyjadą po pana na dworzec. Może pan posłać po swoich ludzi jutro, jeżeli będzie ich pan potrzebować. Niech mi pan tu nie prycha. Wygląda na to, że pańska żona potrzebuje pomocy. Do roboty! Crane rozłączył się, przerywając Alecowi kolejne nieskuteczne „Ale...". Alec stał przez chwilę ze słuchawką w dłoni, próbując ustalić, czy nadinspektor był wściekły na Daisy, czy się o nią martwił. Doszedł do wniosku, że i to, i to. Wypadało, żeby Alec poczuł się tak samo, co nie było trudne. Marszcząc czoło, poszedł do ich wspólnego gabinetu, żeby sprawdzić pociągi do Derby. Z rozkładu jazdy Bradshawa wyczytał, że o północy ze stacji St. Pancras wyjeżdżał pociąg
pocztowy. Spojrzał na zegarek. Jeszcze na niego zdąży, jeżeli nie będzie zwlekał. Zostawił wiadomości pani Dobson, gosposi, oraz pani Gilpin i zaniósł je na dół na stolik w holu, gdzie pokojówka Elsie mogła dostrzec je jutro z samego rana. Wysłał wiadomość telefoniczną do policji w Derbyshire, podając swój czas przyjazdu: wczesna poranna godzina na pewno nie przysporzy mu popularności wśród najwyraźniej gderliwych miejscowych funkcjonariuszy, ale polecenie nadinspektora było bardzo wyraźne. Choć Crane nie był, ogólnie rzecz biorąc, człowiekiem nierozsądnym, oczekiwał, że wszyscy będą wykonywać jego wyraźne polecenia. Wszyscy oprócz Daisy. Co do tego już dawno porzucił nadzieję. Tak czy inaczej, Alec był całkiem pewien, że Daisy nie miała złudzeń co do swojego prawa lub możliwości dzwonienia do Yardu, kiedy tylko jej się podobało. W cóż ona się wpakowała tym razem? Przeszło mu przez myśl, żeby zadzwonić do Yardu i porozmawiać z osobą, która odebrała wezwanie z Derbyshire. Był pewien, że Crane odebrał przekręconą wiadomość, albo nie przekazano mu jej w całości. Ale czas ucieka. Ruszył pędem na górę, zajrzał do pokoju dziecięcego, żeby posłać pożegnalnego całusa bliźniętom, a potem wyciągnął z szafy w sypialni walizkę, która była spakowana na wypadek nagłych wezwań. Zatem dopiero w Derby dowie się, co tak naprawdę się wydarzyło. Policja dotarła do Orlego Gniazda dopiero po północy. Walenie w drzwi wyrwało wszystkich zebranych w salonie ze stanu cichej senności, w którym pogrążyli się w trakcie czekania. Daisy tak naprawdę przysnęła na kilka minut. Obudzona w ten nieprzyjemny sposób, przez chwilę
pomyślała, że ów dźwięk to budzik Aleca. Nienawidziła tego urządzenia, ale z pewnością wolałaby je niż obecne okoliczności. - Przyjechali - powiedział Simon i wstał. Kołatka znów zadudniła niecierpliwie, gdy podchodził do drzwi. Odsunął gwałtownie kotarę i otworzył je. - Policja derbyshirska, detektyw inspektor Worrall. Dostaliśmy zgłoszenie... - Wiem. Jestem Simon Birtwhistle - jego głos lekko zadrżał, gdy ciągnął: - Mój ojciec zmarł niespodziewanie i doktor Knox powiedział, że należy to zgłosić. - Zgadza się, proszę pana. - Więc może lepiej będzie, jak panowie z nim porozmawiają. - Chwileczkę, proszę pana. Okręgowy lekarz policyjny jechał za nami i... A, już jest. Do uszu zgromadzonych w salonie doszło trzaśnięcie zamykanych drzwi samochodowych. - Już idę, inspektorze, idę! - zawołał ktoś z bardzo silnym północnym akcentem. - Nie mogłem znaleźć tej mojej przeklętej torby w tych ciemnościach. Detektyw Worrall odsunął się od drzwi, a człowiek, który wszedł za nim do domu, nie wyglądał na dużo starszego od Simona, choć czarna lekarska torba dodawała mu powagi. Zapewne musiał być jednak o kilka lat starszy, skoro był już wykwalifikowanym lekarzem. Jego drobna postać była przyzwoicie odziana w ciemny garnitur, co kontrastowało z krzykliwą, czerwoną marynarką, której Simon nie miał okazji jeszcze zmienić. Worral przedstawił go jako „doktora Jordana", wchodząc za nim. Jako trzeci wszedł umundurowany funkcjonariusz. - Panie doktorze, to pan Birtwhistle, syn zmarłego.
- Bardzo mi miło, panie Birtwhistle. Proszę przyjąć moje kondolencje. A teraz, gdzie jest... A, tu pan jest, doktorze Knox. - Cieszę się, że pana widzę, Jordan. Mam nadzieję, że będziemy mogli to szybko rozwiązać. - Uścisnęli sobie dłonie i bez dalszych wstępów żwawo ruszyli w stronę sypialni Humphreya, a za nimi detektyw i posterunkowy. - Panie inspektorze - zawołała Daisy - czy będzie pan chciał porozmawiać ze wszystkimi obecnymi jeszcze dziś wieczorem? Worrall odwrócił się. - Nie, nie. Lepiej niech państwo położą się spać. I tak nie da się nic zrobić do rana, pani... Birtwhistle, czy tak? - Jestem pani Fletcher. - Aha! - W tej monosylabie udało się Worrallowi zmieścić tyle samo znaczenia, co Tomowi Tringowi, który był w tej kwestii ekspertem. - Czyli to pani mąż przyjeżdża do nas z Yardu. - O cholera! - wyrwało się Daisy, która tego właśnie obawiała się najbardziej - no prawie najbardziej. - Poczekam na pana i porozmawiamy, gdy już... - Wskazała w kierunku, w którym zniknęli lekarze. - Służę pani - odpowiedział inspektor sympatycznym tonem. Przynajmniej nie wydawał się urażony wtrącaniem się policji z Londynu, ale Daisy była wściekła na Rogera Knoxa. Chociaż raz mogło jej się udać zachować w tajemnicy przed Alekiem swój udział w śledztwie! Zauważyła, że Lorna wpatruje się w nią z nieco większym niż zwykle niezadowoleniem. - Doprawdy, pani Fletcher, nie podoba mi się pani słownictwo!
- Przepraszam, panno Birtwhistle. Wyrwało mi się. - To niesamowite, pomyślała Daisy. Ta kobieta przejmuje się takimi drobiazgami, podczas gdy jej brat leży martwy z niewyjaśnionego powodu, a po domu kręci się policja. Być może chodziło o to, co Sakari, niestrudzona bywalczyni różnych zajęć i wykładów nazwałaby „przemieszczeniem". O ile Daisy pamiętała dobrze wyjaśnienia Sakari, miało to coś wspólnego z przenoszeniem niewygodnych emocji z obiektu właściwego na mniej ważny, co sprzyjało zmniejszeniu dyskomfortu. Lorna ruszyła w kierunku schodów. Myra zdecydowanie zmizerniała po długim siedzeniu z Ruby. Wróciła do salonu pół godziny temu i oświadczyła wszystkim, że jej ciotka zapragnęła być sama. - Ja już też pójdę - odezwała się teraz. - O ile nie ma pani nic przeciwko, pani Fletcher. - Oczywiście, że nie - zapewniła ją Daisy. - Wygląda pani na wykończoną. Dobranoc. Sybil przytuliła Myrę. - Śpij dobrze. Zasłużyłaś na to, żeby mieć kolorowe sny. - Och, nie mogłabym! Biedny wuj Humphrey! - Jej oczy napełniły się łzami. Ilkton podał jej kolejną chusteczkę i razem z Careyem poszli krok za nią w kierunku schodów. - Mam nadzieję, że nie będą jej się narzucać - powiedziała Daisy. Obaj najwyraźniej w tym samym czasie zdali sobie sprawę, że nie mogą już dalej towarzyszyć Myrze, skoro jej pokój znajdował się we wschodnim skrzydle, a ich pokoje w zachodnim, więc wrócili do kominka. - Panie wybaczą, ale ja również udam się na spoczynek powiedział Ilkton. - Dobranoc. - Ruszył w kierunku zachodnich schodów.
- Posiedzieć z tobą, stary? - zwrócił się Carey do Simona, który stał, wyglądając na nieco zbitego z tropu, ponieważ lekarze i policja przeszli obok niego, praktycznie nie zwracając na niego uwagi. - Dzięki - potrząsnął głową - ale chyba po prostu zajrzę do mamy, a potem pójdę spać. Myra zachowała się dzisiaj świetnie, prawda? - No pewnie. Przecież Ilkton powtarzał ci już wiele razy, że jej nie doceniasz, tak jak na to zasługuje. - Dobranoc wszystkim. Zgodnie z tym, co powiedział Simon, Norman przyjął wieść o zgonie swojego brata, a potem wymruczał, że musi wstać o szóstej, odwrócił się na drugi bok i poszedł spać, więc Daisy i Sybil zostały same przy kominku. - Czekasz na Rogera? - spytała Daisy. - I dotrzymuję ci towarzystwa, jeżeli nadal chcesz poczekać na tego policjanta. Mgła już zrzedła, więc Roger pewnie będzie chciał wrócić do domu na tę resztkę nocy. - Tak, uciekając przed moim słusznym gniewem. Wprost nie wierzę, że ściągają tu Aleca! Nawet nie wiemy, czy w śmierci Humphreya naprawdę jest coś nienaturalnego. Być może doktor Jordan spojrzy na niego raz i zdiagnozuje udar. - Mam nadzieję. Naprawdę mam taką nadzieję. Ale gdyby to było takie proste, Roger by się poznał. - Ciekawe, czy Alec będzie bardziej zły z powodu tego, że ściągali go nadaremno, czy z tego, że naprawdę natknęłam się na kolejne morderstwo. - Nigdy nie wiadomo - zauważyła Sybil. - Na dwoje babka wróżyła. - To prawda. - westchnęła Daisy. - Tak czy inaczej, będzie wściekły i powie, że to wszystko moja wina. To samo powie nadinspektor Crane.
- Możesz zwalić wszystko na mnie. Że nie wspomnę o Rogerze. Nie powinnam była mu nigdy mówić o Alecu, a tym bardziej w ogóle nie powinnam była cię prosić o to, byś spróbowała ustalić, czy moje obawy mają jakąś logiczną podstawę. - A najwyraźniej miały. Wydaje mi się też, że Roger domyślał się tego samego, bo inaczej przyjąłby, że Humphrey po prostu dostał zawału serca we śnie. - Więc myślisz, że to było... - Uważam, że ktoś przedawkował, celowo lub przypadkiem, coś, czym od lat go podtruwał. - To dlatego Roger powiedział, że jestem oczywistą podejrzaną - zasmuciła się Sybil. - Choroba Humphreya oznaczała największą zmianę właśnie w moim życiu.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY - A więc dobrze, doktorze Knox - powiedział Jordan wesoło, wracając do salonu. - Jeszcze dziś wieczorem zbadam te próbki. Worrall, rano proszę przysłać mi zwłoki na sekcję. - Tak zrobię, doktorze. - Zatem już jadę. - Jordan zauważył Daisy i Sybil dopiero, gdy podniosły się z foteli. - Przepraszam, nie powinienem był wspominać o takich rzeczach w obecności dam. Dobranoc! Ruszył w kierunku swojego samochodu. - Roger! - zawołała Sybil. - Panie inspektorze! - zawtórowała jej Daisy. - Wygląda na to, że wpadliśmy w zasadzkę, panie doktorze. Co mogę dla pani zrobić, pani Fletcher? Worrall był wyjątkowo rześki, jak na tę porę dnia. Daisy domyśliła się, że jako oficer dyżurny na nocną zmianę wyspał się w dzień, w przeciwieństwie do całej reszty. Teraz, gdy lepiej mu się przyjrzała, zobaczyła, że był najzupełniej przeciętnym mężczyzną o zwyczajnych szatynowych, nieco rzadkich włosach i twarzy, która niczym nie wyróżniała się z tłumu. Był może parę centymetrów wyższy, niż wymagało tego policyjne minimum, i nieco zaokrąglony w talii, ale nie cechowało go nic szczególnego, włącznie z ciemnoszarym garniturem i w szaro - kremowe paski. Daisy poprosiła go, by usiadł, a Sybil i Roger nieco się oddalili. - Nie mogę pani nic powiedzieć o... tym, co ustalili lekarze - zaczął inspektor ostrożnie. - Oczywiście, że nie. Choć oczywiście doktor Jordan zgadza się z Rogerem - doktorem Knoxem - że „źle się dzieje w państwie duńskim". - Słucham? - Przepraszam. Mam brzydki nawyk niezbyt fortunnego przytaczania cytatów. Zgadzają się, że przypadek śmierci pana
Birtwhistle'a nie jest jasny i oczywisty. Tak naprawdę ma pan szczęście, skoro najwyraźniej już ściągnęliście do Derbyshire mojego męża. Detektyw Worrall potrząsnął głową. - To nie moja sprawka, proszę pani. Chyba wie pani, że trzeba czegoś więcej niż prośba zwykłego inspektora, by sprawy ruszyły tym torem. - Tak, wiem. Miałam na myśli policję derbyshirską jako taką. - Aha. Tak więc zgłosiłem wezwanie doktora Knoxa swojemu przełożonemu, zgodnie z procedurą. Powiem pani, że nie był z tego powodu szczęśliwy, bo właśnie położył się spać. Powiedział mi, że to komendant może podjąć taką decyzję, zupełnie jakby nie wiedział, że pułkownika nie da się teraz złapać - jest gdzieś w Szkocji i poluje na jakieś ptaki czy jelenie. Tak czy inaczej, jego zastępca, pan Oakenshawe, nie chce brać na siebie żadnej odpowiedzialności, dopóki jego szef nie wróci, a zwłaszcza w kwestii śledztwa w sprawie morderstwa. - Zadzwonił pan do pana Oakenshawe'a? Co powiedział? - Bardzo się ucieszył, że może mieć wymówkę do powierzenia nadzoru nad sprawą detektywowi inspektorowi naczelnemu. - Przypuszczam, że to ze względu na moją obecność. - Zgadza się, proszę pani - przyznał Worrall bez mrugnięcia okiem. - Chyba się cieszę, że go pan posłuchał! Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu, że to nie pan będzie dowodził? - No cóż, jeszcze nie wiadomo, czy będzie czym dowodzić. Moim zdaniem to wszystko jest jak na razie bardzo mętne i niejasne, ale jeżeli zrobi się z tego śledztwo, to prawdę powiedziawszy, wolałbym jak najszybciej dostać posiłki.
Dojście do tego, kto jest winny przy większości zabójstw, jakie mamy w tej okolicy, zajmuje jakieś dwie minuty. - Czy to pan Oakenshawe kazał panu zadzwonić do Yardu? - spytała Daisy. Worrall uśmiechnął się szeroko. - Próbowałem się o to doprosić, ale bez skutku. Nie biorą pod uwagę moich próśb, powiedziałem mu to samo co pani. A zanim się obejrzałem - prawie w momencie, gdy miałem już wychodzić, żeby tu przyjechać, po tym, jak zawiadomiłem doktora Jordana, że będzie potrzebny - zanim się obejrzałem, dostałem wiadomość od inspektora naczelnego, detektywa Fletchera, dotyczącą przyjazdu jego pociągu. Te chłopaki są naprawdę szybkie. - A niech to! Oakenshawe pewnie porozmawiał z oficerem dyżurnym, który zadzwonił do pana Crane'a, a Crane zadzwonił do Aleca i kazał mu tu przyjechać i wyciągnąć mnie z tarapatów. Cały Yard się o tym dowie - powiedziała Daisy ponuro. - A więc to tak? - W głosie Worralla zabrzmiało współczucie. - Żałuję tylko, że doktor Knox uparł się, żeby wspomnieć panu o Alecu, bo wtedy mógłby pan sobie sam poprowadzić to śledztwo... - O ile naprawdę doszło do morderstwa - przypomniał jej inspektor - co wcale nie jest takie pewne. - Jeżeli nie, a Alec się zdenerwuje, że wezwano go nadaremno, to zadbam o to, by zrozumiał, że to nie pańska wina. - Będę pani wdzięczny. - Wina może jak najbardziej spaść do spółki na Rogera i Oakenshawe'a - powiedziała Daisy stanowczo. A Alec jak najbardziej powinien przyznać jej nieco zasług za przychylność inspektora Worralla!
- Może nie będzie pani miała nic przeciwko, by podać mi nazwiska wszystkich mieszkańców domu, żebym miał co pokazać rano naczelnemu inspektorowi? Oczywiście przy założeniu, że w ogóle go tu coś zainteresuje, poza pani osobą. - Oczywiście. Wyciągnął swój notatnik, a potem pogrzebał w kieszeni i wydobył z niej automatyczny ołówek. - Gdyby pani była tak dobra i zaczęła od rodziny zmarłego. - Lorna - panna Birtwhistle - i Norman to jego rodzeństwo. Norman jest też kawalerem. Z tego, co wiem, gospodarstwo należy... należało do całej trójki, choć nie wiem, czy w równych częściach. Oczywiście chodzi mi o Orle Gniazdo, bo są jeszcze dwa gospodarstwa czynszowe, które można rzec, należą do „majątku". Norman nimi zarządza, a panna Birtwhistle współdzieli obowiązki domowe z żoną Humphreya. - Ach tak, żona. - Ruby. Jest Amerykanką. A raczej była. Mieszka w Anglii od lat dziewięćdziesiątych. Ale nie w tym rzecz. Pytał pan o nazwiska. - Po prostu proszę mi opowiedzieć po swojemu. To mi też pomoże, gdy się dowiem o nich czegoś więcej, bo mi się nie będą mylić. - No dobrze. Jest jeszcze Simon, syn Humphreya i Ruby, jedynak. Niedawno skończył uniwersytet - jeden z tych zwyczajnych, nie żaden Oksford czy Cambridge. Myra Olney też niedawno skończyła szkołę. Jest jakby ich kuzynką, ale się tu wychowała. - Daisy zmarszczyła czoło. - Właściwie nie wiem, od jak dawna Orle Gniazdo jest jej domem. - Jak mogła pani to pominąć?
Daisy spojrzała na Worralla zaskoczona, ale z ulgą stwierdziła, że w oczach ma figlarne iskierki. Miała nadzieję, że to zapowiedź udanej współpracy z Alekiem. - Pan się ze mną droczy! Jestem tutaj dopiero od wczoraj po południu. Teraz już właściwie od przedwczoraj. - W takim razie muszę przyznać, że zebrała pani godną uwagi ilość informacji. Jeszcze ktoś z rodziny? - Nie, to wszyscy. - Służba? - Dwie miejscowe dziewczyny, które przychodzą w dzień. Wiem o nich tylko tyle, że mają na imię Betty i Etta. - Bardzo łatwo się pomylić. - To samo powiedziała mi Myra. Norman ma chyba w swoim gospodarstwie jakiegoś pomocnika, ale nic o nim lub o nich nie wiem. Chyba nigdy nie wchodzą do domu. - Cóż, na razie możemy ich skreślić. Kto nam zostaje? Spojrzał na Sybil i Rogera, całkowicie pochłoniętych sobą. Kim jest ukochana doktora Knoxa? - Nie są razem. Przynajmniej nie oficjalnie. To Sybil Sutherby. Jest... Była sekretarką Humphreya Birrwhistle'a. Chodziłam z nią do szkoły i zaprosiła mnie w odwiedziny do Orlego Gniazda. Inspektor uniósł brwi. - Sekretarka zaprasza sobie gości? - No cóż... To trochę bardziej skomplikowana sprawa. - Zgadzam się! - Nie, nie była kochanką Humphreya! - A czy ja coś takiego zasugerowałem? - Nie jest też kochanką doktora. Widzę, że pan o tym pomyślał. Nie sądzę, by była potrzeba wchodzenia w szczegóły jej pracy, dopóki nie znajdzie pan czegoś podejrzanego w śmierci jej pracodawcy. Jest wdową i ma córkę, która w ciągu tygodnia jest w szkole z internatem.
- Mam nadzieję, że wszystko się wyjaśni, zanim dziecko wróci do domu - powiedział Worrall nabożnie. - Ktoś jeszcze? - W domu jest jeszcze dwóch gości. Neil Carey - to przyjaciel Simona, o kilka lat od niego starszy. Flirtuje z panną Olney, co pana nie zaskoczy, kiedy ją pan pozna. Ten drugi jest jeszcze starszy, moim zdaniem po trzydziestce. Walter Ilkton. Poznał pannę Olney na korcie tenisowym i ma nadzieję się z nią ożenić. - Aha. - Inspektor zamyślił się na chwilę. - Czyli to wszystko? - Daisy skinęła, a potem przypomniała sobie: - Nie, pan Ilkton przywiózł ze sobą służącego. Nie znam jego nazwiska. - Nagle zaskoczyło ją potężne ziewnięcie. - Och, bardzo przepraszam! - Ależ nic się nie stało. Muszę przyznać, że gliniarze wywierają zazwyczaj inny efekt na świadkach. - Zamknął notes. - Jestem pani ogromnie wdzięczny, pani Fletcher, nie będę pani już dłużej trzymać. Panie doktorze, jedzie pan już? - Słucham? A, nie, ja zostaję na noc. I tak już miałem zostać, ze względu na mgłę, więc już mam przygotowane łóżko. Chcę jeszcze raz zajrzeć do pani Birtwhistle. - Jasne. Chciałbym z panem zamienić słowo, zanim uda się pan na spoczynek. Daisy i Sybil zrozumiały, że mają już iść, więc pożegnały się i razem ruszyły po schodach prowadzących do zachodniego skrzydła. Gdy doszły na półpiętro, Sybil zatrzymała się i spojrzała w dół na dwóch mężczyzn. - O czym rozmawialiście? Powiedział ci coś? - Nic a nic. A Roger? Zdradził ci, co miał do powiedzenia doktor Jordan? - Tylko to, że zgodził się, że dalsze prowadzenie śledztwa jest uzasadnione. W sumie mi ulżyło po tym, jak sprowadził tu policję. No i Scotland Yard. Daisy, naprawdę cię za to
przepraszam. Mam nadzieję, że Alec się na ciebie bardzo nie zdenerwuje. - Nie martw się o to. Już właściwie przyzwyczaił się do tego, że mieszam się w jego policyjne sprawy. No, prawie. A poza tym pokadziłam nieco inspektorowi Worrallowi i na pewno się nie wkurzy, jeśli Alec przejmie dowodzenie. Często się zdarza, że miejscowa policja się obraża i nie chce współpracować. - Wygląda na to, że jesteś prawdziwym ekspertem! Tak naprawdę chyba nie wierzyłam w połowę tego, co słyszałam o twoich wyczynach. - Moja droga, naprawdę mam nadzieję, że nie słyszałaś przynajmniej o połowie moich „wyczynów"! Gdybym była prawdziwym ekspertem, być może doszłabym do tego, co tu się dzieje, i zapobiegłabym śmierci Humphreya. - Sybil poklepała ją po ramieniu. - Miałaś na to tylko jeden dzień, choć był on tak długi jak całe stulecie. Pewnie i tak okaże się, że to był zawał serca. Dobranoc. Spij dobrze. - Dobranoc. Ty też. Daisy nawet się nie łudziła, że będzie dobrze spać, gdy tyle rzeczy chodziło jej po głowie. Wchodząc do łóżka, zastanawiała się, czy przyznać się Alecowi do tego, że przyjechała do Orlego Gniazda specjalnie w celu zbadania podejrzeń swojej koleżanki co do poważnego wykroczenia, które mogło mieć miejsce w tym domu. Sybil pewnie mu o tym powie. Daisy mogłaby ją poprosić, żeby mu o tym nie wspominała, jednak Alec prawie na pewno domyśli się, że Daisy coś ukrywa - a to byłoby niewskazane w toku policyjnego śledztwa. Zdecydowała, choć niechętnie, że lepiej będzie przyznać się od razu. No, chyba że jakimś cudem okaże się, że Humphrey zmarł z przyczyn naturalnych, a Alec pokona całą
drogę aż do Derbyshire nadaremno. Trzymając się kurczowo tej myśli, zasnęła.
ROZDZIAŁ SZESNASTY Alec dojechał do Derby wcześnie rano w środę. Zgodnie z umową, czekał już na niego umundurowany funkcjonariusz, by zaprowadzić go do komendy głównej policji hrabstwa. Przysnąwszy w pociągu, Alec zregenerował nieco siły, a rześkie nocne powietrze zrobiło resztę; czuł się gotowy do pracy. W trakcie kilkuminutowego spaceru przez ciche ulice miasta próbował odkryć powód wezwania go do Derbyshire, jednak z towarzysza udało mu się wyciągnąć jedynie to, że sprawą dowodzi detektyw inspektor Worrall. Ogromnie chciałby spytać o to, czy inspektor bardzo był zniesmaczony faktem, że przyjeżdża ktoś z Yardu, ale nawet gdyby posterunkowy coś wiedział, pytanie go o to nie byłoby stosowne. - Czy inspektor jest na komisariacie, czy nadal na miejscu zdarzenia? - Już wrócił, panie inspektorze. Kilka minut przed tym, jak wyszedłem, żeby się z panem spotkać. Z jednej strony nie zmarnujemy czasu na czekanie, pomyślał Alec, a z drugiej nie będzie czasu, żeby wyczuć wśród kolegów inspektora Worralla jego nastrój: czy jest zawiedziony, wściekły, czy też wszystko mu jedno. Będzie trzeba po prostu stąpać ostrożnie. Kiedy doszli na posterunek, poproszono go, by wszedł od razu do biura inspektora. Gdy szedł za posterunkowym po schodach, nagle ogarnęła go fala obawy o Daisy. Jaki był jej udział w tym, co tam się wydarzyło? Czy jest podejrzaną? A może coś jej grozi? Uchwycił się słabej iskierki nadziei, że nadinspektor Crane opacznie zrozumiał sytuację, że w najgorszym przypadku Daisy wmieszała się w sprawę jedynie powierzchownie. Jego przewodnik otworzył drzwi i zaanonsował go:
- Panie inspektorze, inspektor naczelny, detektyw Fletcher, ze Scotland Yardu. - Zapraszam do środka, panie inspektorze, proszę spocząć. - Mężczyzna siedzący za biurkiem uniósł się i gestem ręki zaprosił go na krzesło. Schludny człowiek o nierzucającym się w oczy ubraniu i zwyczajnej twarzy uśmiechnął się, choć oczy miał zmęczone. - Zapewne zachodzi pan w głowę, o co tu w ogóle chodzi. - Trafił pan w dziesiątkę! - Muszę przyznać, że sam jeszcze nie jestem pewien. Nie spodziewaliśmy się, że przyjedzie pan tak szybko. A więc ten cały pośpiech to sprawka nadinspektora. Nawet najmniejsza wzmianka o obecności Daisy na miejscu policyjnego śledztwa mogła spowodować, że temu zazwyczaj spokojnemu człowiekowi puszczą nerwy. - Nie? - spytał Alec wymijająco. - Lepiej będzie, jak wszystko wyjaśnię. To doktor Knox zadzwonił do jednego z chłopaków w Matlock, mówiąc, że można rzec - ma u siebie jakiś zgon z niewyjaśnionych przyczyn. A że tak się składa, że jest miejscowym lekarzem policyjnym, sierżant nie miał wyboru, tylko musiał przyjąć zgłoszenie. Zgłosił sprawo mnie i... no cóż, powiedział, że jedną z pod... osób na miejscu zdarzenia jest żona oficera z Yardu, czyli pana. - Czyli moja - westchnął Alec. - Oczywiście nie miał pan innego wyjścia, jak przekazać te informacje swojemu przełożonemu. A on stwierdził, że powiadomi swojego komendanta. - Jego zastępcę, panie inspektorze. Pana Oakenshawe'a. Pułkownik wyjechał gdzieś w jakieś niedostępne miejsce w Szkocji, żeby postrzelać do biednych ptaszków.
- Doprawdy? Zaczynam już rozumieć. Czy mam rację, zakładając, że pan Oakenshawe ma jeszcze mniej doświadczenia policyjnego niż sam komendant? - Kimże ja jestem, żeby zaprzeczać wyższemu rangą oficerowi... - Więc nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za śledztwo w sprawie morderstwa - bo przypuszczam, że chodzi o morderstwo? - To się jeszcze okaże, panie inspektorze. Nasz lekarz okręgowy zgadza się z doktorem Knoxem, że przyczyna śmierci nie jest jasna. Przeprowadzi dziś rano sekcję, ale wcześniej ma zrobić kilka badań. Jest bardzo dobry w tych nowoczesnych technikach. Powiedział, że to nie zajmie długo, więc czekam na wyniki. Alec westchnął. - No dobrze, skoro już tu jestem, proszę mnie oświecić co do reszty. Wiem tylko tyle, że przyjaciółka, którą odwiedziła Daisy - moja żona - mieszka w domu na wsi i jest sekretarką jakiegoś literata. Kto jeszcze jest na miejscu? - Jeżeli chodzi o panią Fletcher, to muszę przyznać, że bardzo, bardzo mi pomogła. Bardzo miła dama, o ile nie ma pan nic przeciwko, że tak powiem. - Powinienem był się spodziewać, że nie zadowoli się staniem z boku i pilnowaniem swojego nosa. - Alec wiedział, że na tym etapie powinien już się z tym pogodzić. Przynajmniej wygląda na to, że Daisy dobrze dogadała się z inspektorem Worrallem. - Zatem słucham. Alec wysłuchał bez komentarza wszystkiego, co inspektor Worrall wyczytał ze swojego notesu. Po niektórych frazach słychać było, że inspektor bezpośrednio cytuje słowa Daisy. Dostarczyła mu zwięzły opis wszystkich mieszkańców gospodarstwa, który przyda się, jeżeli rzeczywiście będzie co badać. Alec zauważył - i zastanawiał się, czy do Worralla też
to dotarło - że Daisy stara się chronić Sybil Sutherby. W każdej ze spraw, w którą się wmieszała, zawsze brała pod swoje skrzydła jednego lub dwóch podejrzanych, nawet nie przyjmując do wiadomości, że mogą być winni. Tym razem najwyraźniej jej owieczką została kobieta, z którą chodziła do szkoły. Zazwyczaj, choć wcale nie zawsze, ci, których zdecydowała się bronić, okazywali się niewinni. Zazwyczaj, i tylko zazwyczaj. Co więcej, ich niewinność była czasem wyraźnie dwuznaczna. Daisy i prawo nie zawsze zgadzali się w kwestii pojęcia sprawiedliwości. Jeszcze nie ma żadnego śledztwa, upomniał sam siebie Alec. Worrall podał mu przez biurko kartkę papieru. - Zrobiłem dla pana listę, na wszelki wypadek. I zarezerwowałem dla pana pokój, gdyby chciał pan się zdrzemnąć przez te kilka godzin, albo dłużej, jeżeli badania doktora Jordana dadzą wynik negatywny. - Dziękuję, ale wolę poczekać na wyniki tutaj z panem, o ile nie będę panu przeszkadzać. - Nie mam nic pilnego do roboty. Wie pan co, chciałbym posłuchać, jak to było z rozwiązywaniem tych morderstw w Lesie Epping. W ocenie Aleca pogoń za człowiekiem, którego prasa ochrzciła mianem „Egzekutora z Epping" nie należała do jego największych osiągnięć, ale cała historia miała swoje ciekawe momenty, więc się zgodził. Worrall był wdzięcznym słuchaczem, zwłaszcza w odniesieniu do pracy zespołowej, koniecznej, by poradzić sobie z tak skomplikowaną sprawą. - Właśnie dlatego my, prowincjusze, nie możemy się równać z wami z Yardu - powiedział. - Po prostu nie mamy tylu ludzi i możliwości technicznych.
- Sprawa dotyczyła kilku różnych hrabstw, więc i tak musieliby nas wezwać, choć tym razem nie widzę, żebym był tu koniecznie potrzebny. - To się jeszcze okaże, panie inspektorze. Jeżeli coś wyjdzie, to nie będę się wzbraniał przed pomocą ze strony... Przerwał mu nagły terkot telefonu. Podniósł słuchawkę. Worrall. Tak, proszę połączyć. - Zakrywając słuchawkę dłonią, zwrócił się do Aleca: - Doktor Jordan. - To dobrze - odpowiedział Alec, tłumiąc ziewnięcie. - Tak, doktorze, słucham... Wodzian chloralu? Przepraszam, a jak to się pisze? Dziękuję. Trucizna?... A, środek uspokajający. Ile?... Tak, tak, rzeczywiście to zależy od stężenia we krwi... Tak, rozumiem. Więc jest pan pewien, że to właśnie zabiło ofiarę?... Aha... Tak, rozumiem, wystarczy, żeby go zabić, ale... - Worral słuchał uważnie przez minutę. Dobrze, panie doktorze. Zrobi pan sekcję zaraz po... Tak, życzę miłych snów. Dziękuję, że pan zadzwonił. - Inspektor odwiesił słuchawkę. - Chloral? - Tyle, ile udało się w niego zmieścić. Nie kilka kropel z fiolki, a przynajmniej kilka łyżeczek. Normalnie trzyma się go w ciemnej butelce, jak syrop na kaszel, zbyt dużej, żeby dało się ją ukryć. Czy to nie tym właśnie czasem otumaniają konie wyścigowe? - Z tego, co wiem, to tak, ale miałem do czynienia z takimi sprawami jedynie ze słyszenia. Choć ludziom podaje się go często w przypadku bezsenności lub zbytniego pobudzenia. Ofiara mogła przedawkować przez przypadek, lub nawet celowo. Będziemy musieli sprawdzić, czy miał to przepisane przez lekarza, zanim wyciągniemy pochopne wnioski. - Tak, oczywiście.
- A poza tym doktor Jordan nie dałby sobie ręki uciąć, czy to świństwo faktycznie było bezpośrednią przyczyną zgonu, czy tylko przybliżoną - chyba tak się wyraził. - Przybliżona przyczyna zgonu? To po prostu oznacza, że nie da panu ostatecznej odpowiedzi, dopóki nie rozetnie denata. Lekarze zawsze tak robią. W sumie ciekawe, że lekarz okręgowy wie o badaniach na obecność chloralu. Z tego, co wiem, to całkiem nowy wynalazek. - Jeżeli o to chodzi, panie inspektorze, doktor Jordan jest okręgowym patologiem i okręgowym lekarzem policyjnym w jednej osobie. Wprost tryska entuzjazmem i lubi być na bieżąco z takimi nowinkami. Kiedyś mi powiedział, że woli siedzieć w towarzystwie umarłych niż żywych. Alec roześmiał się. - Cóż, nadal dziwię się, skąd wiedział, że ma przeprowadzić te badania. - To pewnie dlatego, że doktor Knox mu coś powiedział. Rozmawiali po medycznemu, wie pan, łacina i te sprawy... nawet nie próbowałem zrozumieć, o co w tym chodzi. Nie prosiłem ich też o przetłumaczenie; gdyby pojawiło się coś, o czym powinienem wiedzieć od razu, doktor Jordan by mi powiedział. - Chyba ma pan rację. Z pańskiej rozmowy z moją żoną nie zrozumiałem jedynie tego, czy doktor Knox znalazł się wczoraj wieczorem w tamtym domu tylko ze względu na odwiedziny u pani Sutherby, swojej ukochanej, czy też nie, czy raczej ze względów zawodowych? - Był lekarzem pana Birtwhistle'a. - Ale wygląda na to, że nie leczył go na coś, co uważał za schorzenie mogące zakończyć się zejściem śmiertelnym.
- Nie, tyle to wytłumaczył mi po ludzku. Ale nie uważał za słuszne rozmawiać o historii choroby swojego pacjenta, dopóki się nie dowie, co go zabiło. - To rozsądne. - Nie mogłem na niego naciskać, skoro nie wiedziałem nawet, czy przyczyna jego śmierci nie okaże się całkiem naturalna. - Święta racja. Nie sądzę, że wczoraj wieczorem mógł pan zrobić jeszcze coś więcej. Nawet nie miał pan wiarygodnej podstawy do pozostawienia na miejscu funkcjonariusza. - Tak właśnie pomyślałem, panie inspektorze. - No dobrze, teraz pójdę się zdrzemnąć parę godzin, ale sądzę, że lepiej będzie, jeśli pojedziemy na miejsce wcześniej, nie czekając na wyniki sekcji, o ile nie ma pan nic przeciwko. - Wszystko przygotuję. A teraz wyślę kogoś z panem do hotelu. - Dziękuję - odpowiedział Alec, dozgonnie wdzięczny opatrzności za gotowość do współpracy, jaką wykazywał Worrall. Jednocześnie zastanawiał się, ile z owej gotowości można spisać na karb tego, że inspektor najwyraźniej zadurzył się w Daisy. Widziane z mostu całe domostwo wyglądało jak oaza spokoju, wtulona w zielone wgłębienie, zalane promieniami słońca. Jednak ów spokój był zwodniczy. W najlepszym przypadku facet przez pomyłkę przedawkował lekarstwo, a w najgorszym ktoś celowo podał mu niebezpieczny lek z zamiarem zabicia go. Czy w domu opłakują właśnie śmierć Birtwhistle'a, czy raczej jego śmierć sprawiła komuś ulgę? Jakim był człowiekiem? Alec wiedział z doświadczenia, że bliższe poznanie charakteru denata jest pierwszym krokiem do ustalenia, dlaczego zmarł. A najprawdopodobniej Daisy zdążyła poznać ofiarę.
- Czy pana zdaniem będzie to nierozsądne, jeżeli najpierw porozmawiam ze swoją żoną? - zapytał niepewnie Worralla. Oczywiście o śmierci Birtwhistle'a, nie o sprawach osobistych. Nie uważam jej w sumie za obiektywnego świadka, jestem wręcz pewien, że nie będzie obiektywna, ale nie mogę jej pozwolić się uprzedzać, choć jest bystrym obserwatorem. W sumie. - Skoro polegam prawie wyłącznie na jej informacjach, jakże bym mógł się temu sprzeciwić, panie inspektorze? Życzy pan sobie, żebym robił notatki, czy raczej powinienem porozmawiać z lekarzem, żeby dowiedzieć się, co dolegało ofierze? - A nie wrócił przypadkiem do domu? Inspektor wyjaśnił, że doktor Knox oznajmił swój zamiar przenocowania w domu ze względu na troskę o stan zdrowia pani Birtwhistle. - Hmm. Nie. O ile doktorowi się nie śpieszy do gabinetu, albo do innego pacjenta, lepiej zajmijmy się nim po tym, jak przekonamy się, co Daisy może dodać do tego, co już panu powiedziała. Bardzo mi pomogą pańskie notatki. Na pukanie Worralla do drzwi wejściowych odpowiedziała młoda kobieta w pomarańczowym fartuchu w kwiaty i z włosami związanymi fioletową, kwiecistą wstążką. W ręku dzierżyła miotłę. - Panowie zapewne z policji - powitała ich z cieniem satysfakcji na okrągłej, różowej twarzy. - A nie mówiłam Etcie, że biednego pana Birtwhistle'a ktoś podle załatwił w jego własnym łóżku? Przecież mówiłam, że pewnie leży w kałuży krwi. Alec puścił miejscowego policjanta przodem. - Będę wdzięczny, jeżeli pani przestanie rozpowiadać takie brednie, panienko - powiedział surowo i wyciągnął notes. - Jestem detektyw inspektor Worrall, a pani...?
- Jak dla pana, to panna Hendred - odpowiedziała służąca. - A na imię ma pani...? - spytał inspektor obojętnie. - Betty. Tak naprawdę to Elisabeth, ale nikt tak naprawdę tak do mnie... - Dziękuje, panno Hendred. Sądzę, że inspektor naczelny detektyw Fletcher będzie chciał z panią porozmawiać, ale na razie niech pani będzie tak dobra i poinformuj pana lub panią... - No i właśnie w tym cały problem. Chciałabym wiedzieć, kto teraz jest panem domu? Wcześniej był pan Humphrey, jako najstarszy brat, ale teraz, jak go nie ma, to czy mam iść do pana Normana, czy do panicza Simona? Choćbym bardzo chciała, tak ani o jednym, ani o drugim nie mogę myśleć jako o „panu domu". Pan Norman nigdy ust nie otwiera, no, chyba że do jedzenia, a panicz Simon... to przecież jeszcze chłopak. Jak o panią chodzi, to nadal pani Humphreyowa nią jest, i żadna siła mnie nie zmusi, żebym powiedziała co innego. Jeżeli panna Lorna sobie myśli, że teraz porządzi... - Betty! - zawołał zszokowany głos z ciemnego holu, do którego przez małe okna, osadzone w grubych murach, przenikało niewiele światła słonecznego. Alec dostrzegł kolejną postać w fartuchu, tym razem zwykłym, ciemnoniebieskim, przypuszczalnie drugą służącą. - Jakby cię panna Lorna usłyszała! - dorzuciła. - I co mi zrobi? Nigdy nie znajdzie drugiej tak głupiej, żeby... - Panno Hendred, bardzo proszę - przerwał jej Worrall. Pan inspektor naczelny chce jak najszybciej porozmawiać z panią Fletcher. I to już. Nie wiem, jak może ją pani tu sprowadzić, ale niech pani to zrobi natychmiast. Urażona Betty Hendred wyprostowała się i położyła ręce na biodrach. - No proszę pana!
Alec pożałował, że nie ma z nim Toma Tringa, który choć był oddany całym sercem swej równie postawnej żonie, umiał sobie dobrze radzić ze służbą, a zwłaszcza z kobietami. On owinąłby sobie dziewczynę wokół palca tak, że zaraz byłaby na każde jego skinienie. Gadatliwe służące były cennym źródłem informacji. W międzyczasie druga służąca pisnęła zaniepokojona: - Och, proszę pana, pani Fletcher jest jeszcze na śniadaniu. Powiem jej, że chce pan z nią porozmawiać. - I czmychnęła. - Proszę dalej - warknęła Betty. - Panno Hendred - zwrócił się do niej Alec łagodnie - czy doktor Knox też je śniadanie? - A, ten. Nie. Przynajmniej miał na tyle przyzwoitości, żeby wstać wcześnie i wrócić do gabinetu w mieście. Odwróciła się do nich plecami, odeszła nieco dalej i wróciła do zamiatania. Worrall wykrzywił się, przepuszczając Aleca w wejściu. - Przepraszam, panie inspektorze - powiedział przyciszonym głosem. - Wkurzyła mnie tym swoim paplaniem, ale powinienem był lepiej to rozegrać. Alec miał na końcu języka ostrą odpowiedź, ale nic nie powiedział. Przychylność miejscowego detektywa była ważniejsza niż jej brak u służącej. - Szkoda, że doktor już wyszedł - powiedział. - Ciekawe, kto teraz jest panem domu. - Pani Fletcher powiedziała, że dwaj bracia i siostra byli współwłaścicielami. - Nie była tego pewna. - Może już teraz udało jej się ustalić nieco więcej. Dzień dobry, pani Fletcher - ciągnął, gdy do salonu weszła Daisy, a za nią przysadzista kobieta o zaczerwienionych, zapuchniętych oczach, które Alec dostrzegł mimo półmroku.
- Dzień dobry, inspektorze. - Uśmiech Daisy nieco przygasł. - Alec, kochanie, tak się cieszę, że przyjechałeś!
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Daisy odczuła tak wielką ulgę na widok Aleca, że na chwilę zapomniała o wszystkich powodach, dla których miała nadzieję, że jednak nie przyjedzie. Ale zachowała na tyle przytomności umysłu, żeby nie wzbudzić podejrzeń inspektora, rzucając się starszemu od niego rangą oficerowi w ramiona. - Kochanie, tak się cieszę, że cię widzę. Jak tam bliźnięta? - Skarbie, przecież nie było cię zaledwie dwa dni. Mają się wręcz świetnie. - To dobrze. Kiedy zdarza się coś takiego, człowiek zaczyna sobie wyobrażać, że... - Gdy obudziła się rano, na nowo odczuła szok wywołany niespodziewaną śmiercią Humphreya Birtwhistle'a. Wygląda na to, że wcześniejszego wieczoru nie przyjęła tego jeszcze zupełnie do wiadomości. Choć poznała go zaledwie dwa dni temu, zdążyła już go polubić. Daisy rozbawiło ironiczne poczucie humoru Humphreya, a odwaga, jaką się wykazał w chwilach próby, zaimponowała jej. Co gorsza, choć wiedziała, że to irracjonalne, prześladowało ją poczucie winy: Sybil zaprosiła ją do Orlego Gniazda, by dowiedzieć się, czy ktoś celowo krzywdzi Humphreya, a jej nie udało się zapobiec jego śmierci. Ale co oznaczało przybycie Aleca? Nawet jeśli nadinspektor Crane kazał mu jechać do Derby na prośbę miejscowego komendanta, to na pewno nie zawracałby sobie głowy przyjazdem aż tutaj, gdyby śmierć Humphreya okazała się naturalna? - Czy doktor Jordan już ustalił...? - Daisy, nie tutaj. Czy możemy gdzieś porozmawiać na osobności? - Chyba w gabinecie Humphreya. Trzeba spytać Sybil. Lorna nie ma czego szukać w tej części domu, a Ruby jeszcze
się nie pokazała. - Odwracając się, dostrzegła przyjaciółkę, która stała dyskretnie w głębi salonu. Zawołała ją i przedstawiła jej Aleca. - Przykro mi, że poznajemy się w tak nieszczęśliwych okolicznościach, pani Sutherby. - Czy to oznacza... Czy Humphrey... - Obawiam się, że nie mamy jeszcze ostatecznej odpowiedzi. Zastanawialiśmy się... Daisy zasugerowała, że możemy przejść do gabinetu świętej pamięci pana Birtwhistle'a, żeby porozmawiać na osobności, jeżeli nie będzie to dla pani problemem. - O ile nie będzie państwu przeszkadzało moje pisanie... na maszynie w pokoju obok. Choć i tak to nie ja o tym decyduję. Ruby - pani Birtwhistle - jeszcze nie zeszła na dół, ale Simon, ich syn, może zechce przejrzeć dokumenty ojca. Choć nie mam pojęcia, dlaczego miałby to robić. Nigdy w najmniejszym stopniu nie interesował się pracą Humphreya. A poza tym jest jeszcze za wcześnie... - Tak czy inaczej, nie możemy na to pozwolić. Mamy wystarczająco dużo informacji, by mieć podstawy do ograniczenia na razie dostępu do pokoi Humphreya Birtwhistle'a. - Zamknąłem je wczoraj wieczorem - powiedział inspektor, pobrzękując kluczami w kieszeni. Sybil aż zaniemówiła z wrażenia. - Czyli coś jednak było nie w porządku! Co...? - Bardzo proszę, pani Sutherby, nie teraz. - Alec wskazał głową ostrzegawczo w kierunku Betty, która wyjątkowo sumiennie odkurzała gzyms kominka. - Porozmawiamy z panią później, kiedy będziemy mieć lepsze pojęcie o tym, o czym tu mowa. - Kiedy Daisy opowie panom wszystko, co o nas wie.
- Nie sądzę, żeby wiedziała wszystko o państwu już po jednym dniu. - Może i nie, ale nie ja jedyna uważam ją za dobrą powierniczkę. Alec uniósł brwi i spojrzał na Daisy, która ze wszystkich sił starała się wyglądać tak, jakby nie wiedziała, co Sybil ma na myśli. Przypuszczalnie mówiła o Myrze; o ile mogła sobie przypomnieć, nikt inny poza nią się jej nie zwierzał. Z wyjątkiem Simona, który i tak mówił o wielbicielach Myry, a nie o sobie. Mimo wszystko wiedziała o domownikach na tyle dużo, by przydać się Alecowi, a przynajmniej dostarczyć mu fundamentu do dalszej pracy. Poszli w czwórkę do wschodniego skrzydła. Sybil weszła do swojego gabinetu i zamknęła drzwi. Inspektor Worrall wyjął z kieszeni w spodniach kółko zawierające kilka podpisanych kluczy, otworzył drzwi do gabinetu Humphreya i odsunął się. Alec puścił Daisy przodem, a potem obaj mężczyźni weszli do środka. - Te drzwi oczywiście prowadzą do pokoju Sybil powiedziała Daisy. - Zamknięte? - spytał Alec Worralla. - Tak jest, choć klucze do tych trzech pokoi są takie same. Zazwyczaj nie były zamykane. Mam dwa, ale śmiem twierdzić, że inne jeszcze krążą wśród domowników. A skoro już o tym mowa, to jedynie zwykłe domowe klucze i nie zdziwiłbym się, gdyby otwierały wszystkie drzwi w tym domu. - To bardzo prawdopodobne. A te drzwi? - To sypialnia ofiary. - Tam zmarł? Spojrzę później. Mieli z żoną oddzielne sypialnie? Daisy, może zaczęlibyśmy od tego? Inspektorze, proszę usiąść za biurkiem.
Tu, jak i w biurze Sybil, stało przy kominku kilka foteli, choć pod rusztem kominka był tylko popiół. W wiaderku na węgiel był tylko pył węglowy i kilka drzazg od dzielenia drewna. - Zimno tu jak w piwnicy - powiedziała Daisy, wzdrygając się, gdy już zapięła sweter i założyła ręce na piersi. - Zadzwoń dzwonkiem - odpowiedział Alec niecierpliwie. - Rozpalimy sobie tu ogień. - Odwrócił dwa fotele przodem do biurka. Daisy pociągnęła za sznur od dzwonka, wiszący przy gzymsie kominka, ale powiedziała: - Wątpię, żeby ktoś tu zaraz przybiegł. Są tu tylko te dwie dziewczyny, a one są zajęte w domu. Nie siedzą w kuchni, czekając na dźwięk dzwonka. - Zatem będziesz musiała jakoś wytrzymać, skarbie. To nie potrwa długo. - Może dla ciebie. - Zmarszczyła nos, odwracając się do niego. - Kiedy już skończysz mnie przesłuchiwać, wyślę jedną z dziewcząt, żeby tu napaliła, zanim zawołasz kolejną swoją ofiarę, bo inaczej razem z panem Worrallem zamienicie się w sople lodu, zanim skończycie. Worrall uśmiechnął się do niej promiennie. - Będziemy pani bardzo wdzięczni, pani Fletcher. - Oddzielne sypialnie - sprowadził ich do rzeczy Alec. Usiedli, a inspektor wyjął swój notes. - Pan i pani Birtwhistle nie żyli ze sobą w zgodzie? - To nie ma tu nic do rzeczy. Humphrey był pisarzem. To chyba już wiesz? - Tylko dlatego że mi powiedziałaś, zanim tu przyjechałaś, że twoja koleżanka jest sekretarką jakiegoś pisarza.
- Ach tak. Cóż, najwyraźniej czasami nie kładł się do późna w nocy, bo pisał. Wiele lat temu zamienili ten pokój na sypialnię, żeby nie musieć budzić Ruby w środku nocy. A potem, jakieś trzy lata temu, bardzo ciężko się rozchorował. - Aha! - Nie ma tu żadnego „aha". Dostał zapalenia oskrzeli, które przeszło w ostre zapalenie płuc. Ja zaraz pójdę w jego ślady, bo tu zamarzam. - Daisy... - Panie inspektorze, tak się składa, że zauważyłem wełniany szal w komodzie w sypialni obok, kiedy przyszedłem się tu nieco rozejrzeć wczoraj wieczorem. - Poproszę. - Och, no dobrze. Pół minuty później Daisy owijała ramiona w duży, ciepły, ale niewyszukany szal, odpowiedni dla chorego mężczyzny, prawdopodobnie zrobiony na drutach przez Ruby. Miał przyjemny odcień niebieskiego, który mniej więcej pasował kolorem do jej oczu, które Alec często nazywał „łudząco niewinnymi". Być może to pomoże mu przyjąć nieco bardziej pobłażliwą ocenę tego, co zamierzała mu powiedzieć, a może przypomni mu o „łudzeniu" i przez to będzie mniej wyrozumiały? - Zapalenie płuc - ponaglił ją, najwyraźniej niewzruszony. Przynajmniej na razie. - To chyba jasne, że łatwiej było się nim opiekować tu, na dole. Był w bardzo ciężkim stanie, a potem jego organizm był wyniszczony. Nie wiem, czy w ogóle wrócił do sypialni na górze... - No proszę, jest coś, czegoś nie wiesz! - zakpił Alec. - Kochanie, nie bądź okropny. Jest dużo rzeczy, których nie wiem.
- Przepraszam. - Spojrzał przepraszająco na Worralla zamiast na Daisy. Przebaczyła mu. W końcu oparł się pokusie zmycia jej głowy już w progu za to, że znów uwikłała się w sprawę jakiegoś tajemniczego zgonu, co na pewno ściągnęło na jego niewinną głowę gniew nadinspektora. Pośpiesznie wróciła do tematu. - Wygląda na to, że Humphrey nigdy nie doszedł po tym do siebie. Choć, o ile dobrze zrozumiałam, jego płuca nie doznały trwałych uszkodzeń, to od czasu choroby był osłabiony, otumaniony i nienaturalnie śpiący. Doktor Knox nie mógł się dopatrzeć przyczyny takiego stanu zdrowia... Ale o tym to on sam wam opowie. - No, Daisy, wyduś to z siebie - ponaglił Alec. - Czym się tak martwiła pani Sutherby? - Miała okropne przeczucie, że ktoś regularnie podtruwa go środkami uspokajającymi. Alec i Worrall wyprostowali się i spojrzeli na siebie - co dla Daisy było wystarczające, by przekonać ją o tym, że Humphrey najprawdopodobniej zmarł z powodu przedawkowania środka uspokajającego. - Kto? - zapytał Worrall z ołówkiem w gotowości. - Miała jedynie bardzo niejasne przeczucia - jestem pewna, że kilka z nich jest zupełnie nieuzasadnionych. Nie sądzę, żeby mówienie o tym było w porządku z mojej strony. To tylko mieszanina pogłosek i plotek, a nawet nie tyle; pewna osoba podzieliła się ze mną swoim domysłem. - A dlaczego pani Sutherby powiedziała o tym tobie? spytał Alec. Daisy zdała sobie sprawę, że będzie się musiała przyznać, choć to wcale nie upraszczało sprawy. - No cóż, tak się składa, że... widzisz, ona chciała zasięgnąć mojej porady. Wyjaśniła mi wszystko dopiero, gdy tu przyjechałam: bała się, że ktoś podtruwa Humphreya.
Powiedziała po prostu, że ma przeczucie, że „dzieje się" tu coś niedobrego, więc nie mogłam się przecież domyślić, że chodziło o jakieś przestępstwo. Co więcej, gdy Lucy powiedziała, że już pomogłam paru osobom uciec spod noża, Sybil wyraźnie zaprzeczyła, żeby chodziło o tego rodzaju sprawę. - Lucy! Tylko mi nie mów, że ona też jest w to zamieszana! - Ależ nie. Akurat spotkałyśmy się na wspólnym obiedzie, kiedy Sybil poprosiła mnie o przeprowadzenie śledztwa. To znaczy zaprosiła mnie do siebie na kilka dni... poprawiła się Daisy pośpiesznie, widząc, że twarz Aleca jeszcze bardziej pochmurnieje. - Tak naprawdę chciała mojego potwierdzenia, że to wszystko sobie zmyśliła. No i to właśnie jej powiedziałam. - Ale jednak nie zmyśliła - wtrącił Worrall, który najwyraźniej świetnie się bawił. - A przynajmniej na to wygląda. W końcu okazało się, że... - Panie inspektorze, lepiej nie wyciągajmy pochopnych wniosków. - Tym razem Alec wycelował swój wzbudzający grozę mars w inspektora, ale tylko na moment. - No dobrze, Daisy, pytanie o to, dlaczego pani Sutherby cię w to wciągnęła, zostawimy na później. Humphrey Birtwhistle chorował od trzech lat, tak? - Od czasu do czasu miewał lepsze dni. Stosunkowo dobre. Początkowe przypływy energii, która szybko się wyczerpywała. Tak właśnie stało się wczoraj i przedwczoraj. - Jego zdrowie się poprawiało czy raczej pogarszało? Kochanie, przecież jestem tu zaledwie od kilku dni! Ale wyglądało mi na to, że robił się coraz słabszy. Mniej z powodu tego, co było z nim nie tak, czy też co ktoś mu robił, a bardziej dlatego, że jego mięśnie zaczęły zanikać z powodu ciągłego leżenia. Ale to również tylko domysł. To znaczy po
prostu widziałam, jaki był słaby. To pogorszenie to tylko domysł. - Jest słaby i właściwie przykuty do łóżka, a mimo to nadal pisze swoje książki? - spytał Worrall. - O to będzie pan musiał spytać Sybil - panią Sutherby. No, chyba że to przesłuchanie w śledztwie dotyczącym morderstwa. Zdaję sobie sprawę z tego, że w oficjalnym toku wszystkie informacje mogą okazać się ważne. Alec i Worrall znów na siebie spojrzeli. - Jeszcze nie jesteśmy pewni - odpowiedział Alec z rezygnacją w głosie. - To może być morderstwo, a twoja odpowiedź może nam pomóc zdecydować albo w jedną, albo w drugą stronę. Daisy zawahała się. Przypomniała sobie, że o tej tajemnicy wiedzieli też inni: Ruby i Simon, prawie na pewno Lorna i Norman, nie wspominając już o Rogerze Knoxie. - Jeżeli okaże się, że to nie było morderstwo albo że to nie ma nic wspólnego ze sprawą... Nieważne, wiem, że nic nie możesz mi obiecać. - Nie zapiszę tego - zaofiarował się inspektor. - W ten sposób ta informacja nie trafi do mojego raportu, no, chyba że... - To bardzo miłe z pana strony, panie Worrall - westchnęła Daisy. - W sumie całkiem możliwe, że teraz nie ma już żadnego znaczenia, kto o tym wie, skoro Humphrey nie żyje. - W takim razie bardzo prawdopodobne, że ma to dużo wspólnego z jego śmiercią! - zauważył Alec surowo. - Daisy, powiedzże w końcu, co to za straszna tajemnica! - Tak naprawdę odkąd Humphrey zachorował, już nie pisał swoich książek. Wymyślał ich scenariusze, o ile dobrze zrozumiałam. To Sybil tak naprawdę je pisała.
- Ja się tam nie znam, ale czy wymyślanie książek i ich pisanie to nie to samo? Czy sekretarka przypadkiem nie jest od tego, żeby wszystko przepisać? Daisy zrobiła, co mogła, żeby wyjaśnić mu, jak wyglądał podział ich pracy. Najwyraźniej Worrall nie był przekonany, że udział Sybil wychodził daleko poza zwyczajowe obowiązki sekretarki. Oczywiście Alec zrozumiał, w czym rzecz. Być może wezwanie Scotland Yardu - choć pod przykrywką, jeżeli chodziło o Daisy - było mimo wszystko błogosławieństwem: dobrze było mieć na czele śledztwa kogoś, kto dobrze rozumiał, o co w całej tej sprawie chodzi. - Wygląda to na bardzo praktyczną współpracę powiedział. - Obie strony na tym zyskiwały. Przy założeniu, oczywiście, że wzrastająca rola Sybil znajdowała odbicie w kwestii finansów? - O tak. Była zadowolona z podwyżki. Widzisz, książki zaczęły przynosić coraz większy dochód. Odkąd Sybil zajęła się pisaniem, zaczęły się bardzo dobrze sprzedawać. - Więc czuła się całkiem dobrze wynagradzana za swoją pracę, przynajmniej jeżeli chodzi o pieniądze? A co z uznaniem jej talentu? - Wykluczone. Przynajmniej publicznie. Czytelnicy życzą sobie książek napisanych przez... eee, pod pseudonimem literackim Humphreya i nie interesuje ich, kto je napisał. Śmiem twierdzić, że większość z nich nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że to przybrane nazwisko. A z drugiej strony, to Humphrey podpisywał kontrakty z wydawcą. Nie wiadomo, jak by zareagowali, gdyby się dowiedzieli, że książki pisała kobieta. - Nie sądzę, żeby ich to obchodziło, dopóki wzrastała im sprzedaż - skomentował Worrall. - Ja też tak uważam - zgodziła się Daisy. - Ale przypuszczam, że Birtwhistle'owie nie chcieli ryzykować
zarzynania kury, która znosiła złote jajka, a Sybil już na pewno. To Humphrey wymyślał scenariusze książek. Ona... Ktoś puka do drzwi. - Kto tam? - zawołał Alec z rozdrażnieniem. W odpowiedzi usłyszał niezrozumiałe mamrotanie. Zerwał się z fotela i gwałtownie otworzył drzwi. Na progu stała śmiertelnie przerażona Etta, służąca w ciemnoniebieskim fartuchu. - Słucham? O co chodzi? - Bardzo pana przepraszam, ale panna Lorna kazała mi przyjść i powiedzieć, że dzwoni doktor Jordan. - Dziękuje, panno...? Spojrzała na niego ze zdumieniem. - A pani nazywa się...? - Proszę mi mówić Etta, proszę pana. - Dziękuje, Etto. Wiesz, ja nie gryzę. - Ależ nie, proszę pana, nigdy bym nie pomyślała... Poddał się. - Czy mogłabyś nam tu rozpalić w kominku? - Och tak, proszę pana, oczywiście. - Dziękuję - odpowiedział Alec, a pokojówka czmychnęła. - Już dzwoni doktor Jordan - zwrócił się do Worralla. - Wprost tryska entuzjazmem. Lepiej będzie, jeśli to pan odbierze. Mnie nie zna tak dobrze jak pana. - Jedyny telefon jest w salonie; ostrzegano mnie, że telefonistka może podsłuchiwać - doradziła Daisy inspektorowi. - Dziękuję, pani Fletcher. Stanowczo poinformuję ją w sprawie bezprawnego rozpowszechniania informacji policyjnych. - Wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Daisy stwierdziła, że najwyższy czas właściwie przywitać się z Alekiem. Podeszła do niego i pocałowała go, a po odpowiednio długiej chwili złożyła mu głowę na piersi i
westchnęła. Objął ją, żeby ją ogrzać. Usłyszała, jak bije mu serce. - Tu - dum, tu - dum. - Co proszę? - Twoje serce. Bije bardzo mocno i niezawodnie. Tak zdecydowanie. Alec, wiem, że nie powinnam była tu przyjeżdżać, nic ci nie mówiąc. - Gdybyś mi powiedziała, to byś tu nie przyjechała. Jeden, jedyny raz pozwoliła mu się cieszyć złudzeniem, że byłby w stanie ją powstrzymać. - Naprawdę bardzo się cieszę, że tu jesteś. Ale nadal nie mogę uwierzyć w to, że Humphrey został zamordowany. To musiała być jakaś pomyłka. Ktoś naprawdę regularnie go podtruwał i przez przypadek dał mu za dużą dawkę. - Przez przypadek, czy celowo, koroner prawie na pewno doradzi przysięgłym, żeby rozważyli to jako morderstwo, ponieważ to, co mu podawano, nie zostało zalecone przez lekarza w toku leczenia. A czy doktor Knox mógłby...? - Nie. Absolutnie wykluczone. Bardzo się martwił tym, że nie mógł zdiagnozować, co dokładnie działo się z Humphreyem. Nigdy by nie przepisał leku na uspokojenie, skoro pacjent i tak był cały czas jak śnięty. - Ze względu na panią Sutherby? Żeby mogła nadal pisać książki i zgarniać wynagrodzenie? - Kochanie, pamiętaj, że to tylko dzięki niemu policja w ogóle została wezwana. Mógł po prostu podpisać akt zgonu, Humphrey zostałby normalnie pochowany i cała sprawa by się skończyła. - No, chyba że bałby się tego, że ktoś zakwestionuje dokument. Powiedział Worrallowi, że zapisał Birtwhistle'owi niebezpieczne lekarstwo, kulczybę. Przypuszczam, że przynajmniej pani Birtwhistle o tym wiedziała. Zawsze
istniała możliwość, że może zakwestionować przepisaną przez lekarza dawkę jako zbyt dużą, na tyle dużą, by go zabić. - Być może - zgodziła się Daisy z powątpiewaniem. Choć... Drzwi otworzyły się i ponownie pojawiła się w nich otwarta buzia Etty, tym razem najwidoczniej z powodu zdziwienia na widok niewinnego, małżeńskiego uścisku Fletcherów. Wiaderko z węglem prawie wypadło jej z ręki: oczywiście najprawdopodobniej nie wiedziała, że byli małżeństwem. - Bardzo tu zimno - wyjaśniła Daisy z uśmiechem, odsuwając się od Aleca. On też szybko zrobił krok w tył, przygładzając włosy, choć jego krótko przycięta fryzura nigdy nie była zmierzwiona. - Mój mąż chciał mnie ogrzać, dopóki nie rozpalisz w kominku. Proszę, wejdź. Matka Daisy, wicehrabina wdowa Dalrymple, przeraziłaby się, słysząc, że jej córka zniża się do składania wyjaśnień pokojówce i że w ogóle zauważa jej obecność. Z kolei matka Aleca, wdowa po dyrektorze banku, przeraziłaby się, że wdali się w tego typu zachowanie w miejscu, gdzie mogła ich zastać służąca. Obie za to zbulwersowałyby się, wiedząc, że Alec wziął ciężkie wiaderko z rąk Etty i zaniósł je do kominka. Daisy podejrzewała, że chce uspokoić dziewczynę, na wypadek gdyby przyszło mu ją później przesłuchiwać. Gdy Etta układała węgle w palenisku, w pokoju panowała cisza; ledwo słychać było stukanie maszyny do pisania Sybil. Alec podszedł do biurka, gdzie Worrall zostawił swój notes, i przejrzał go. - Doczytasz się? - spytała Daisy cicho. - O tak. Nie stenografuje, co oznacza, że jego notatki są nieco pobieżne. Podejrzewam, że w znacznej mierze polega na swojej pamięci.
- Pewnie żałujesz, że nie ma tu Erniego Pipera. Detektyw Piper znakomicie stenografował, a poza tym cała bateria świeżo zaostrzonych ołówków, które zawsze miał w zasięgu ręki, szła w parze ze świetną pamięcią. - Ja mogę notować, jeżeli chcesz. - Mam nadzieję, że raport doktora Jordana nie będzie oznaczał dalszych przesłuchań i będę mógł wracać prosto do miasta. - W takim razie chyba zabiorę się z tobą. Jeżeli policja nie ma powodu, żeby nas tu zatrzymywać, rodzina nie będzie chciała mieć gości w takim momencie. Możemy wrócić razem samochodem. Alec uśmiechnął się do niej szeroko. - To dopiero niezła propozycja! Trzymajmy kciuki. Po niedługim czasie wrócił detektyw Worrall, ale sprawy nie wyglądały różowo. Na pierwszy rzut oka widać było, że aż prawie pękał od nowin, co mogło oznaczać jedynie to, że Humphrey Birtwhistle nie zmarł z przyczyn naturalnych.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Etta rozpaliła ogień i zaczęła zmiatać pył węglowy, a detektyw inspektor Worrall obserwował ją, nawet nie starając się zbytnio ukryć swojego zniecierpliwienia. Gdy tylko podniosła się z kolan, podziękował jej skwapliwie - rzucając spojrzenie w kierunku Aleca - a potem wyprowadził ją i jej miotełkę za drzwi, solidnie je domykając. - Birtwhistle zmarł z powodu zatrucia chloralem - oznajmił, odwracając się. - Doktor Jordan mówi, że nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Wykrył w jego organizmie pewną ilość alkoholu, ale nie za dużą. Na pewno nie był to atak serca ani udar, nie ma też śladu zatrucia kulczybą. - Czy doktor Jordan powiedział, jak szybko ofiara mogła zareagować na dużą dawkę? - Normalnie w przeciągu pół godziny, ale wie pan, jak to lekarze - zawsze są ostrożni. Niektórzy reagują szybciej, inni wolniej. Tak czy inaczej, najpierw by zasnął, potem powoli zapadł w śpiączkę, a potem po prostu przestał oddychać. - Więc teraz najpierw musimy się dowiedzieć, czy doktor Knox przepisywał mu chloral. - Zadzwoniłem do niego, panie inspektorze. Jego gosposia powiedziała, że dziś rano miał bardzo niewielu pacjentów i że już tu wraca. Powinien niedługo przyjechać. - Wspaniale. Na twarzy Worralla odmalowało się zadowolenie. - A potem zadzwoniłem na komendę, żeby złożyć raport. Nie uwierzy pan, co się stało. A przynajmniej nic pan o tym nie wspomniał: wygląda na to, że właśnie przyjechało jeszcze kilku chłopaków z Yardu, żeby do pana dołączyć. - Tom i Ernie! - domyśliła się Daisy. - Detektyw sierżant Tring i detektyw posterunkowy Piper.
- Alec, dlaczego na miłość boską ściągałeś ich taki kawał drogi, skoro nawet nie wiedziałeś, czy w ogóle będzie z tego jakieś śledztwo? - To nie ja - odpowiedział Alec ponuro. - Nadinspektor powiedział mi, że mogę po nich posłać, jeżeli się okaże, że ich potrzebuję. Zapewne zmienił zdanie i wysłał ich na łeb, na szyję za mną. - Ale dlaczego? - Kiedy zadzwonił do mnie do domu, brzmiało to, jakby się o ciebie martwił. Przypuszczam, że uznał, że w trójkę lepiej cię obronimy niż ja w pojedynkę. - Ale pan Crane mnie nie cierpi! Zawsze myślałam, że raczej ma nadzieję, że w końcu to mnie ktoś zamorduje albo że to mnie trzeba będzie aresztować. Chyba cierpi na rozmiękanie mózgu. Alec dostrzegł, że Worrall z pełnym rozbawienia zainteresowaniem przysłuchuje się tej wymianie zdań, więc chcąc ją powstrzymać przed dalszymi rewelacjami, powiedział: - Nonsens. - Nie ma obaw - powiedział Worrall. - To pewnie dlatego, że nasz pan Oakenshawe trzęsie się ze strachu. To nasz zastępca komendanta, pani Fletcher, który nawet nie śmie mrugnąć, bo boi się, że pułkownik go opie... Przepraszam! Że mu zmyje głowę, kiedy wróci z Highlands. Nie zdziwiłbym się, gdyby jeszcze raz zadzwonił do pana Crane'a i poprosił o więcej ludzi. - To nie ten sam pan Crane - powiedziała Daisy. - Ale cieszę się, że Tom Tring i Piper tu przyjadą. - Wsadzono ich do pociągu do Matlock. Jeden z naszych miejscowych ludzi ich tu przywiezie. A w tym czasie komisarz Aves - komendant z Matlock - wyśle człowieka,
żeby popytał we wszystkich aptekach w Matlock o to, kto niedawno kupował chloral. - Dziękuję - westchnął Alec. - Widzę, że świetnie pan sobie radzi. Może rzeczywiście będziemy potrzebować więcej ludzi, w zależności od tego, co nam powie doktor Knox. A w międzyczasie, Daisy, mogłabyś nieco bardziej szczegółowo opisać mieszkańców domu? Opowiedz o pani Birtwhistle. - Wiesz, że jest Amerykanką? A przynajmniej tam się urodziła. Może być naturalizowaną obywatelką. Poznali się z Humphreyem, kiedy był w Ameryce. Pobrali się i sprowadził ją tu, do domu rodzinnego, chyba gdzieś w połowie lat dziewięćdziesiątych. Była mu bardzo oddana, dałabym sobie ręce uciąć. - Hmm. - Alec nie wyglądał na przekonanego. - A ich syn? Simon, tak? Jak układało mu się z ojcem? - Niezbyt dobrze, ale powiedziałabym, że to zwykły konflikt między ojcem a synem. Ma pretensje do bycia intelektualistą i gardzi książkami Humphreya. - Doprawdy? A to czemu? - Chyba musisz to wiedzieć, ale to kolejna rzecz, która naprawdę nie może wyjść na jaw, o ile naprawdę nie będzie to konieczne. Humphrey pisał powieści westernowe. - Ja sam bardzo lubię czytać o kowbojach - przyznał Worrall - ale nie przypominam sobie żadnego Birtwhistle'a. A, no tak. Powiedziała pani, że pisał pod pseudonimem. - Eli Hawke. - Hawke! On bardzo dobrze pisze. A raczej ona, skoro to pani Sutherby za nimi stoi. - Pracowali razem. - I kto by pomyślał! Nigdy w życiu nie poznałem żadnego pisarza, a teraz mam dwoje, których lubię: jeden nie żyje, a jeden ma się dobrze. Tak jakby.
Niezbyt to fortunnie powiedziane, pomyślała Daisy, ale się nie odezwała. - Simonowi podoba się życie literata - ciągnęła - co jak na razie równa się właściwie spędzaniu miło czasu. Dodatkowe pieniądze, które pojawiły się ze względu na zwiększone dzięki Sybil tantiemy, pomogły go utrzymywać. Podejrzewała wręcz, że może podtruwać swojego ojca, by utrzymać go z dala od pisania. - Aha! - Ale Simon był zaledwie uczniem, kiedy Humphrey zachorował. Powiedziałam Sybil, że nie wierzę, by Simon był aż tak wyrachowany, by obmyślić tak skomplikowaną intrygę, a tym bardziej wprowadzić ją w życie. - No nie wiem - powiedział Worrall. - Poznałem w życiu kilku wrednych, a do tego zmyślnych uczniaków. - Tak naprawdę, teraz myślę sobie, że musiał być wtedy na uniwersytecie, więc to niemożliwe. - Racja, przynajmniej o ile chodzi o długoterminowe podawanie leku uspokajającego - zgodził się inspektor. - Ale nie oznacza to, że to nie on otruł na końcu pana Birtwhistle'a. - Stąd też wspomniane już przeze mnie zarzynanie kury znoszącej złote jajka. Gdyby ojciec Simona zmarł, a Sybil mogła nadal pisać i sprzedawać książki, nie miałaby powodu, by oddawać zyski Birtwhistle'om. - Być może poza prawem do posługiwania się pseudonimem - podsunął Alec. - Ale masz rację, to byłoby spore ryzyko. Worrall nie zamierzał jednak tak łatwo odpuścić Simonowi. - A spadek? - spytał ponuro. - Nic nie wiem na ten temat. - Nieważne, dowiemy się.
- Kogo jeszcze podejrzewała pani Sutherby? - spytał Alec. - Myrę. Mniej więcej z tego samego powodu co Simona. Mówiłam ci już, że jest tak jakby ich kuzynką? - Birtwhistle'a? Chyba nie z amerykańskiej strony rodziny? - Birtwhistle'ów. Choć jako rentierka funduszu powierniczego nie czerpała bezpośrednio korzyści z rosnących tantiem, ma skłonności do trwonienia majątku na imprezy i to na długo przed końcem kwartału. Ma potem w zwyczaju wracać do Orlego Gniazda, dopóki nie przyjdzie następna wypłata, wykorzystując ich przychylność do utrzymywania jej w trakcie nieco przydługich wizyt. Przynajmniej tak to zrozumiałam. Z drugiej strony nie mogła mieć więcej niż czternaście lub piętnaście lat, gdy Humphrey zachorował, i szczerze mówiąc, nie ma na tyle oleju w głowie, żeby domyślić się, że Sybil przejęła pisarską pałeczkę, albo tego, w jaki sposób miało to na nią wpływ, albo co mogła z tym zrobić. - Trochę nierozgarnięta, tak? - Można to tak ująć, inspektorze. Choć nieco bardziej pasowałoby określenie „lekkomyślna". Jeżeli chodzi o Sybil, była zmartwiona częściowo dlatego, że lubi zarówno Simona, jak i Myrę. - A panią Birtwhistle? - spytał Alec. - Lubi ją i nie ma wobec niej podejrzeń. - Aha - odezwał się Worrall. - Warte zanotowania, zważywszy na okoliczności. - A brat i siostra Humphreya Birtwhistle'a? - zmienił temat Alec. - Norman i Lorna? - Pytasz, czy Sybil ich lubi? Nie, nie lubi. Trudno mi wyobrazić sobie kogoś, kto by ich polubił. A czy ich podejrzewała? Tego mi nie powiedziała.
- Mam rozumieć, że ty też za nimi nie przepadasz? Dlaczego? - Bo są wybuchowi, niegrzeczni, wiecznie niezadowoleni i lubią chować urazy. Wystarczy? - Wystarczy, żeby kontynuować. Wiesz, o co konkretnie mają żal? - Oboje nie wybaczyli jeszcze Humphreyowi tego, że wrócił do domu, trzydzieści lat temu, by zgłosić się po swoją część majątku. Oni już się wygodnie urządzili po śmierci swojego ojca. Humphrey uciekł dziesięć lat wcześniej do Ameryki. Powiedział mi, że nie czuł wtedy zbytniej potrzeby pisania listów: wiódł dość dzikie życie na Dzikim Zachodzie. - Aha - powiedział inspektor. - Stąd pewnie te książki. - Zgadza się. W tym czasie Norman i Lorna nie mieli podstaw, by sądzić, że ich brat jeszcze żyje, a tym bardziej, że kiedykolwiek wróci do domu, by domagać się należnej mu części. To pewnie był dla nich szok, ale żeby nadal narzekać na to, po trzydziestu latach...! - Aha - powtórzył Worrall. Daisy spróbowała sobie wyobrazić, jak wyglądałoby wspólne „aha" jego i Toma i zdecydowała, że ten ostatni wygrałby, jeżeli chodzi o warstwę ekspresywną swojej ulubionej monosylaby. - Tak czy inaczej, to bez sensu, żeby zdecydowali się go pozbyć dopiero teraz, po tylu latach - ciągnął inspektor. - Nie wydaje mi się, żeby dużo na tym zyskali, skoro ma żonę i syna. - Mam nadzieję, że nie będziemy musieli czekać, aż prawnicy udostępnią nam testament, a bankierzy wyciągi z kont - powiedział Alec, nieco poirytowany. - Daisy, powiedziałaś, że Sybil nie podejrzewała ani Normana, ani Lorny o to, że podtruwają swojego brata, ale czy któreś z nich może mieć jeszcze jakiś motyw?
- Kochanie, tylko mi nie mów, że chcesz usłyszeć moje szalone domysły? - powiedziała zalotnie. Znów się zmarszczył. - Och, no dobrze. No cóż, problem polega na tym, że nie wiem nic na temat dystrybucji rodzinnych finansów. Sybil też nie. Norman dostarcza większość jedzenia, o ile nie wszystko, z tych gospodarstw, którymi zarządza. Wygląda na to, że Ruby i Lorna dzielą się obowiązkami domowymi, których nie wykonują Betta i Etty. To znaczy Etta i Betty, które pracują tu tylko w dzień. Nie, naprawdę nie mam bladego pojęcia o wydatkach czy spadkach. Prawdopodobnie trzeba będzie spytać Ruby, choć rozmowa o finansach, gdy jej mąż dopiero co zmarł... Lepiej będzie, jak ty z nią porozmawiasz. - Dlatego właśnie kobiety nie są detektywami w policji oświadczył Worrall pompatycznym tonem. Alec nigdy nie śmiałby powiedzieć czegoś takiego, a przynajmniej nie w obecności Daisy. Jego spojrzenie powstrzymało Daisy od wygłoszenia cierpkiej odpowiedzi, którą miała na końcu języka. - To już cała rodzina? - spytał. - Wątpię, czy Etty i... te dwie pokojówki są w jakiś sposób zaangażowane w sprawę, choć oczywiście będę je miał na uwadze i muszą zostać przesłuchane pod kątem tego, co mogły widzieć lub słyszeć. - Wieczorem już ich tu nie ma. Nie wiem, o której wracają do domu, ale przy kolacji nie ma nikogo ze służby. - A więc teraz goście. Przypuszczalnie nie są uwikłani w jakieś długotrwałe złośliwości. - Nie - powiedziała Daisy zdecydowanie. - Obaj są tu ze względu na Myrę, a ona dopiero niedawno skończyła szkołę. - Czyli obaj uganiają się za tą samą dziewczyną - odezwał się inspektor. - Moim zdaniem, prędzej wymordowaliby się nawzajem niż kogoś trzeciego.
- Daisy, czy Birtwhistle zabronił jej wywieszać zapowiedzi? - Wygląda mi na to, że jedyną osobą, która do pewnego stopnia kontroluje jej działania, jest jej prawnik - zarządca majątku. Powiedziała mi, że obchodzi go jedynie to, żeby nie wydała więcej, niż wynosi jej kwartalne kieszonkowe, biedaczka. - Biedaczka? - wykrzyknął Worrall. - Tak naprawdę nikt nie interesuje się tym, co robi ze swoim życiem od czasu, jak skończyła szkołę. Żal mi jej. Alec chciał jednak więcej wyjaśnień. - Czyli nikt poza Humphreyem Birtwhistle'em nie mógł lub nie może - przeszkodzić jej, jeżeli zdecyduje się wyjść za... jak oni się nazywają? Carey, Ilkton? - Neil Carey i Walter Ilkton. Byłabym zaskoczona, gdyby wszyscy nie odczuli ulgi, że wreszcie nie muszą się nią przejmować. - Więc nie ma dobrego motywu. A teraz, jak to jest z panią Sutherby i doktorem Knoxem? Wczoraj wieczorem powiedziałaś panu Worrallowi, że „przynajmniej oficjalnie" nie są razem. To znaczy co? - Są przyjaciółmi. Chyba przyjeżdża do Orlego Gniazda nieco częściej, niż wymaga tego stan zdrowia jego pacjenta, głównie po to, żeby się z nią zobaczyć, choć Birtwhistle'owie nie mają nic przeciwko temu. A nawet gdybym znała szczegóły dotyczące relacji między Sybil a Rogerem, nie wiem, co to może mieć wspólnego z twoim śledztwem. W końcu to Sybil poprosiła mnie, bym... hmm... - musiała unikać słowa „śledztwo", bo Alec mógłby się znów zdenerwować ...żebym jej doradziła, a doktor Knox odmówił podpisania aktu zgonu. I to on cię w to wciągnął, Alec, zdradzając im moje szacowne koneksje w Yardzie. To wszystko nie miałoby sensu, gdyby zaplanowali pozbycie się Humphreya.
- Już omówiliśmy potencjalne powody, które mogły skłonić Knoxa do wezwania nas. Nie wątpię, że nie przyszło ci do głowy, że pani Sutherby mogła cię tu zaprosić dla zmyłki, że może uważać twoje zdolności detektywistyczne za żart. - Oczywiście, że nie! - oburzyła się Daisy. - To tak, jakby Roger uważał zdolności detektywistyczne Yardu za żart! Sybil rozmawiała ze mną bardzo poważnie. - Jak dobrze ją znasz? Nie przypominam sobie, żebyś kiedykolwiek o niej wspomniała, zanim cię tu zaprosiła. Daisy była zmuszona przyznać, że niezbyt dobrze. - Chodziła ze mną do szkoły, do klasy wyżej, a wiesz, jak wielką przepaść może w tym wieku stanowić rok różnicy wieku. Właściwie zapomniałam o jej istnieniu od czasu, gdy skończyła szkołę, do momentu, gdy kilka tygodni temu napisała do mnie, że wybiera się do miasta, i gdy zjadłyśmy w trójkę z Lucy wspólny obiad. - Tak po prostu? - spytał Worrall. - Dla mnie to dziwne. Nie wiem, dlaczego mieliby coś razem knuć. Moim zdaniem mają przeciwne motywy. Moim zdaniem - ale proszę pamiętać, że to tylko teoria! - pani Sutherby zdecydowała, że da sobie radę bez naszej ofiary i że chce wszystkie zyski mieć dla siebie, lub też doktor zdecydował, że ona nigdy za niego nie wyjdzie, dopóki zarabia na siebie pisaniem. Ale gdy nasza ofiara nie będzie już mu bruździć, będzie musiała go przyjąć. Alec przytaknął. - Obie teorie są do rzeczy. Przepraszam, Daisy, ale na razie będą musieli pozostać na liście. Zresztą i tak nie będą sami. Daisy wiedziała, że lepiej się nie wykłócać. Nikogo nigdy jeszcze nie udało się wyeliminować z listy podejrzanych, dopóki Alec nie miał w ręku mocnego dowodu na niewinność tej osoby, lub ewentualnie mocnego dowodu winy kogoś
innego. Myra i Simon na pewno również jeszcze byli na liście, razem z Lorną i Normanem, prawdopodobnie także i Ruby, bez względu na pewność Daisy, że żona pisarza nigdy nie zrobiłaby swojemu mężowi nic złego. Niestety, w przeszłości okazywało się już, że czasami Alec miał rację co do ludzi, za których niewinność Daisy dałaby sobie uciąć rękę.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY - Daisy, mogłabyś nam opowiedzieć, jak - twoim zdaniem - każde z nich przyjęło wieści o śmierci Birtwhistle'a? Jak się zachowali, co powiedzieli i tak dalej. To nie żaden dowód, ale może nas nakierować na właściwy trop. Daisy wróciła pamięcią do ubiegłego wieczoru, ale jedyne, co mogła sobie wyraźnie przypomnieć, to blada jak ściana twarz Ruby, która wpadła do salonu i zgłosiła, że Humphrey nie oddycha. - Nie jestem pewna. Nie pamiętam dobrze. Jeżeli o mnie chodzi, nie była to zwyczajna śmierć staruszka w jego własnym łóżku, a okropny szok ze względu na podejrzenia Sybil - zawahała się. - Chyba słyszę samochód. - Detektyw Worrall wyszedł na korytarz i podszedł do okna naprzeciwko. - Tak, doktor Knox właśnie podjechał - oznajmił, wracając. - Pójdę go tu przyprowadzić, dobrze, panie Fletcher? - Gdyby był pan tak dobry. Wolałbym, żeby z nikim od razu nie zaczął rozmawiać. - Właśnie tak sobie pomyślałem - odpowiedział Worrall zadowolony i wyszedł. - No więc jak to było wczoraj? - Alec ponaglił Daisy. - Roger... Doktor Knox od razu wyszedł razem z Ruby. Powiedział do niej coś, żeby się nie denerwowała... - Zacznij od tego. Spróbuj przypomnieć sobie, co dokładnie powiedział, a to może naprowadzi cię na resztę. Masz ze sobą swój notatnik? - Jak zawsze. Nigdy nie wiadomo, kiedy wpadnie do głowy jakiś dobry pomysł. - To dobrze. Spisz wszystko, co sobie przypomnisz. Zostań tutaj i skup się, i na miłość boską postaraj się nam nie przerywać. - Nie chcesz, żebym wyszła?
- Nie chcę, żebyś zaczęła rozmawiać z innymi, zanim ich nie przesłucham. - Ale wczoraj wieczorem i dzisiaj przy śniadaniu... Choć w sumie nikt nie był zbyt rozmowny przy śniadaniu. Jak zwykle przygotowała je Lorna, zupełnie jak gdyby nic złego się nie stało i... - Skarbie, po prostu mi to wszystko spisz, dobrze? A przy okazji spróbuj sobie przypomnieć, gdzie każde z nich było wcześniej w godzinach wieczornych i co robili. Chcę zebrać myśli, zanim zobaczę się z doktorem. - Przepraszam. - Daisy, choć niechętnie, spróbowała się skupić na momencie, gdy Ruby weszła do salonu ze swoją niepokojącą wiadomością i wołaniem Rogera na pomoc. Simon poszedł z nimi, tak? A Myra wybuchła płaczem, tego Daisy była pewna. Naskrobała kilka notatek, gdy tylko przypomniało jej się parę szczegółów. A potem detektyw Worrall wprowadził Rogera Knoxa, co całkowicie odwróciło jej uwagę od wczorajszego wieczoru do chwili obecnej. Starała się, jak mogła, żeby wyglądać na pochłoniętą przeszukiwaniem pamięci pod kątem szczegółów, które miała wynotować - z pochyloną głową i ołówkiem zawieszonym w gotowości nad kartką. Alec chyba nie wierzył w to, że nie będzie podsłuchiwała? Przecież zna ją aż za dobrze! Być może - o, słodka nadziejo! - tak naprawdę chciał, żeby słyszała, żeby mógł ją później zapytać o opinię. Powinien był już poznać się na tym, jaka może być pomocna, choć bez wątpienia nie nazwie tego inaczej niż wtrącaniem się. Kątem oka dostrzegła, że Alec uścisnął Rogerowi dłoń, co stanowiło dobry znak, ponieważ zawsze próbował uniknąć takiej wymiany z głównymi podejrzanymi. Roger, który skupił się na policjantach, nie zauważył, zdaje się, obecności Daisy, wciśniętej w kąt pokoju.
- Dziękuję, że pan przyjechał, doktorze. - W ogóle bym stąd nie wyjeżdżał - odpowiedział Roger sucho - gdyby nie to, że doktor Harris, który zgodził się mnie zastąpić, wcale nie był z tego powodu szczęśliwy. Pomyślałem, że lepiej będzie, jeżeli oszczędzę mu porannego dyżuru w gabinecie. I tak wróciłbym, żeby zobaczyć, jak się czuje pani Birtwhistle, ale byłem pewien, że będziecie panowie mieć do mnie parę pytań jako do lekarza prowadzącego Humphreya. - Zgadza się. - Przypuszczam, że chce pan wiedzieć, czy kiedykolwiek przepisywałem mu wodzian chloralu. Odpowiedź brzmi: oczywiście, że nie. Potrzebował środków pobudzających, a nie uspokajających. - Jakie leki zażywał? - Olej rycynowy. Brak aktywności fizycznej spowalnia naturalne ruchy... - Rozumiem. Coś jeszcze? - Aspirynę, doraźnie. Od czasu do czasu miał bóle reumatyczne, nic nadzwyczajnego w jego wieku. I kulczybę, choć z początku nie chciałem jej przepisywać, ale po wypróbowaniu wszystkich bezpieczniejszych środków pobudzających... Ale Ruby - pani Birtwhistle - powiedziała mi, że nie zażywał jej wczoraj wieczorem, ponieważ był w dobrej formie i chciał się napić jednego czy dwóch drinków. Pomieszanie kulczyby z alkoholem często wywołuje pewne dolegliwości. - Wczoraj wieczorem zebrałem wszystkie butelki i pojemniki z lekarstwami, panie inspektorze. Poszły już do analizy. Alec skinął z aprobatą. - A co dzieje się w przypadku zmieszania alkoholu z chloralem, panie doktorze?
- Obie substancje działają uspokajająco. Alkohol jeszcze wzmocniłby działanie chloralu. A poza tym, ze względu na to, że chloral jest gorzki w smaku, ulubiony drink Humphreya mógłby zamaskować smak. Prawie zawsze pijał różowy gin, czyli gin z gorzką nalewką. Po chwili pełnej namysłu ciszy, Alec odezwał się: - Oczywiście przy założeniu, że lek dodano do jego drinka. - Tak właśnie przypuszczam. - Dziękuję panu, to daje nam punkt zaczepienia. Przypuszczam, że kieliszek został umyty, ale zbadamy butelki. - Skinął na Worralla, który wyszedł z gabinetu. - Kto nalewał drinki? Roger zawahał się. - Nie wierzę, że... - Panie doktorze, każdy, kto jadł wczorajszą kolację w tym domu, może mi o tym powiedzieć. Po prostu tak się złożyło, że to pana zapytałem jako pierwszego. Zapewniam pana, że nie zamierzamy wyciągać pochopnych wniosków, że trucicielem musi koniecznie być osoba, która przygotowywała różowy gin. Domyślam się, że był to Birtwhistle junior, Simon, a nie jego ojciec, ani wuj? - Cóż, tak, zazwyczaj. - A czy również je rozdawał? - Przyjechałem dopiero po kolacji i nie zwróciłem na to większej uwagi, ale nie, jestem prawie pewien, że nie on. - Zatem kto? - spytał Alec cierpliwie. - W sumie teraz myślę, że to jeden z wielbicieli Myry podał mi moją whisky. Ilkton albo ten młodzieniec Carey, nie pamiętam który z nich. Wie pan o nich, jak mniemam? - Mamy listę wszystkich osób, które tu były. - Jak już mówiłem, nie byłem na kolacji, ale jeżeli ten wieczór był podobny do poprzednich, to Ilkton i Carey przez
cały czas zapewne prześcigali się w okazywaniu swojej uczynności. Widzi pan, służące wracają do swoich domów na długo przed kolacją, więc cała rodzina zabiera się do pracy, choć normalnie nie dotyczy to ich gości. Jeżeli zaś chodzi o to, co działo się po kolacji, nie wiem, kto zebrał kieliszek Humphreya, obawiam się, że nie wiem nawet tego, czy był to któryś z tych dwóch. Daisy też nie mogła sobie przypomnieć. Siedziała obok Humphreya przy kolacji, jak i dnia poprzedniego, a potem, zanim zaczęła się gra w karty, blisko niego. Rzeczywiście Simon nalewał drinki przed kolacją i po niej, ale nie miała pojęcia, kto je podawał. - Kto jeszcze mógł to zrobić? - Myra próbowała - i w końcu jej się udało - namówić wszystkich na grę w Szczęśliwe rodziny, co było spokojną odmianą po nertzu, w którego graliśmy przedwczoraj. Ilkton najwyraźniej wolałby brydża albo wista, ale w końcu uległ jej kaprysom. Panna Birtwhistle i Norman już wtedy poszli do siebie. Bóg jeden wie, co robią wieczorami. - Jednak Humphrey pił różowy gin, kiedy przyjechał pan po kolacji? - Na to wyglądało. - Kto wtedy siedział najbliżej niego? - Jego żona i... pańska? Pani Fletcher. - Moja żona - przyznał Alec. - Jeżeli ma pan jakieś wątpliwości co do mojej bezstronności... - Nie, nie. To ja czułem, że miejscowej policji trzeba było powiedzieć o... koneksjach pani Fletcher. Przyznaję, że liczyłem na to, że to pomoże pana tu ściągnąć. Choć nie mam powodu, by wątpić w to, że inspektor Worrall jest utalentowanym detektywem, obawiałem się, że mogą w tej sprawie wystąpić komplikacje, które będą wykraczać poza jego kompetencje.
- Na przykład? - Na przykład taka możliwość, że chroniczne osłabienie Humphreya było wynikiem podawania mu leku uspokajającego za jego wiedzą, lub też nie. - Za jego wiedzą! Dlaczegóż...? - Właśnie pan jest to w stanie zrozumieć, choć wątpię, czy pański kolega też. Dopóki Humphrey chorował, nie musiał przyznawać przed sobą samym, ani nikim innym, że Sybil o niebo go przewyższa, jeżeli chodzi o zdolności pisarskie. Dopóki był zbyt chory, by siedzieć przy biurku i spisywać powieści swoimi słowami, mógł nadal myśleć o niej jako o swojej sekretarce. Miał powód, żeby nie wyzdrowieć. - Rozumiem, co chce pan powiedzieć. Ale oczywiście wie pan, jaki tkwi w tym szkopuł: nie czuł się na tyle dobrze, a przynajmniej tak przypuszczam, by skoczyć do Matiock na wizytę do innego lekarza i wykupić inną receptę? - Nie. Nie ma najmniejszej szansy. - Więc tak czy inaczej, ktoś inny był w to zaangażowany, na jego prośbę, czy też nie. - Ma pan rację - odpowiedział Roger powoli. - Tak naprawdę nie przemyślałem tego - próbowałem o tym nie myśleć, jakby to mogło sprawić, że problem sam zniknie. A to odbiera sens całej sprawie. Jedyną osobą, której mógł zaufać, jest Ruby, a to nie do pomyślenia, że zgodziłaby się pomóc mu zrujnować jego zdrowie. Alec nie skomentował tego zapewnienia. - Przyjmując na chwilę hipotezę, że ktoś go podtruwał, czy objawy zgadzają się z długoterminowym stosowaniem chloralu? Roger zmarszczył brwi. - Nie. Nie ma nic, co można byłoby wskazać palcem, ale sądzę, że...
- Dziękuję, dotychczasowe wyjaśnienia wystarczą. Jaki lek miał pan na myśli? Gdyby oczywiście miał się pan nad tym zastanawiać? - Oczywistym wyborem jest bromek potasu. Żaden doktor nie zawahałby się przepisać niewielkiej dawki pacjentowi, który narzekałby na bezsenność, bo nie miałby jak sprawdzić, czy pacjent mówi prawdę, czy nie. Prawdopodobnie odradziłby zażywanie go regularnie przez dłuższy czas, co mogłoby tłumaczyć lepsze dni Humphreya. Ale gdyby ów pacjent nie wykazywał bezpośrednich objawów i gdyby lekarz nie był zbyt skrupulatny w sprawdzaniu dat, mógłby bez końca przepisywać recepty. - Pan, mam rozumieć, nie przepisywał bromku potasu nikomu z domowników? - Oczywiście, że nie! - zjeżył się Roger. - Musiałem o to spytać. - Co więcej, gdyby ktoś poprosił mnie o brom, lub jakiś inny środek uspokajający w ciągu ostatnich... no, powiedzmy osiemnastu miesięcy, miałbym się na baczności. - Osiemnaście miesięcy. - Rok nie wystarczy, żeby całkowicie wydobrzeć po ostrym zapaleniu płuc, a tym bardziej że Humphrey nie jest... nie był młodzikiem. Choć w płucach może już nic nie być, ciężko jest wydobrzeć z ogólnego osłabienia. Zacząłem się zastanawiać, czy coś może być nie tak, gdy okazało się, że wcale mu się nie polepsza, a potem martwić tym, że nie jestem w stanie zdiagnozować problemu. - Czy prosił pan któregoś z kolegów o konsultacje? - Humphrey nie chciał leczyć się u nikogo innego. Podejrzewam, że już wtedy zaczął się mierzyć z faktem, że książki pisane przez Sybil - panią Sutherby - sprzedają się lepiej niż jego własne. Nie był w nastroju, w którym można by mu było zawracać głowę.
W tym momencie Worrall wrócił, niosąc triumfalnie dwie butelki. Na jednej z nich nalepiona była duża naklejka. Trzymał je ostrożnie za szyjki, każdą owiniętą w serwetkę, żeby nie naruszyć odcisków palców. - Mam, panie inspektorze. Jedyna butelka angostury w całym domu i jedyna otwarta butelka ginu. Żadna z nich nie została wczoraj wieczorem opróżniona i wyrzucona. Postawił je na biurku i wyciągnął swój notes. Daisy z zadowoleniem przerwała notowanie w swojej własnej wersji stenografii Pitmana, do czego - na wszelki wpadek - zabrała się, gdy Worrall wyszedł. - Małe szanse, że znajdzie pan coś w ginie - powiedział Roger. - Przecież nie tylko Humphrey go pił. Być może był jedynym, który pił gin z nalewką, ale lekko ryzykowne byłoby trucie całej butelki. - Szanse są może i małe, doktorze - zgodził się Worrall ale i tak musimy je zbadać. Najprawdopodobniej to coś dorzucono mu do kieliszka, nie sądzi pan, panie inspektorze? - Najprawdopodobniej. Czy to był drink po jedzeniu, czy pierwszy tego wieczoru, doktorze? - Raczej wątpię. Sądzę, że wypił jednego przed kolacją, a potem drugiego do kolacji. Nie lubił wina. Muszę przyznać, że narażał się na moją dezaprobatę, jak zawsze, gdy czuł się lepiej, choć unikał alkoholu, gdy zażywał kulczybę. Daisy przypomniała sobie, że drugi różowy gin stał już na stole na miejscu Humphreya, kiedy weszli do jadalni. Już, już chciała powiedzieć to na głos, ale udało jej się powstrzymać. A może w sumie to było poprzedniego wieczoru? - Nie pamięta pan przypadkiem, kto siedział obok niego podczas kolacji? - spytał Alec. Roger uśmiechnął się szeroko. - Nie, ale najprawdopodobniej pańska żona, panie inspektorze. Humphrey bardzo ją polubił. Ruby zawsze
siadała przy drugim szczycie stołu, więc zapewne Sybil siedziała po jego drugiej stronie. Ale jeśli uważa pan, że Sybil... - Jak na razie nic nie uważam. Wróćmy do kwestii recept. Czy ma pan jeszcze jakichś pacjentów wśród domowników? - Panią Birtwhistle, choć ma doskonałe zdrowie i rzadko zasięga mojej porady. Dzieci - Simona i Myrę - od czasu do czasu badałem, jeszcze zanim wyjechały do szkoły. Jeżeli potrzebowały od tego czasu porady lekarskiej, to już w szkole. To samo tyczy się Moniki, córki pani Sutherby. - A pani Sutherby? - Raz czy dwa, kilka lat temu, nic poważnego. Gdyby teraz chciała zasięgnąć mojej porady, musiałbym odesłać ją do innego lekarza. - A to czemu? - Brytyjskie Towarzystwo Medyczne nie patrzy przychylnie na relacje osobiste między lekarzami a ich pacjentami. - Między panem a panią Sutherby są jakieś osobiste relacje? - Obecnie nie, ale mam nadzieję, że będą. Wiem, że inspektor obserwował nas, kiedy rozmawialiśmy wczoraj wieczorem, i nie wątpię, że wyciągnął swoje własne wnioski, które panu zgłosił. A poza tym nie mam nic do ukrycia. Alec skinął głową wymijająco. - A panna Birtwhistle i pan Norman? - Nigdy nie miałem z nimi do czynienia na gruncie zawodowym. Być może, że uczęszczają do kogoś innego, ale należą do tego rodzaju i pokolenia ludzi, którzy chodzą do lekarza tylko w skrajnych przypadkach. - Ma pan jeszcze jakieś pytania do pana Knoxa, panie inspektorze?
- Sporo pan omówił, gdy poszedłem po butelki. Muszę zobaczyć, co udało się panu ustalić. - No dobrze. Dziękuję, panie doktorze, bardzo nam pan pomógł, na tę chwilę to wszystko. Być może będę potrzebować pana opinii o relacjach Birtwhistle'a z resztą domowników, ale wiem, że jest pan zajętym człowiekiem. Może pan wrócić do pacjentów, tylko jeżeli będzie pan chciał opuścić powiat, to proszę nas powiadomić o miejscu swojego pobytu. Będę również wdzięczny, jeżeli nie będzie pan z nikim rozmawiał o sprawie. - Pójdę zobaczyć, jak się ma Ruby. Czy mogę powiedzieć jej... że to było morderstwo? - Bardzo proszę. Lepiej od pana niż od kogoś obcego. Ale poza tym nic więcej. - Chciałbym też zamienić słówko z Sybil. - Proszę bardzo. Ale pod tym samym warunkiem. Wszyscy wsłuchali się w stukot maszyny do pisania, dochodzący z pokoju obok. - Będzie pan mógł stwierdzić, ile dokładnie czasu będę z nią rozmawiał - powiedział Roger żałośnie. Alec uśmiechnął się. - Tak, i nie chciałbym, żeby przerywał pan jej pracę na zbyt długo. - Zrozumiałem aluzję. Do zobaczenia później, jak mniemam. Kiedy stąd wyjadę, udam się na obchód, ale moja gospodyni będzie mniej więcej wiedzieć, gdzie jestem, jeżeli będzie mnie pan potrzebował. - Dziękuję. - Roger wstał, a odwracając się w stronę drzwi do drugiego pokoju, odwrócony był do Daisy plecami. Nie była pewna, czy ją zauważył, czy nie. Nie powitał jej, ale człowiekowi przesłuchiwanemu przez policję można wybaczyć niedopatrzenie ze strony grzecznościowej. Gdy podchodził do drzwi, Worrall ostrzegł go:
- Zamknięte, doktorze. Nie dlatego, żeby więzić panią Sutherby, ale żeby nikt niepowołany tam nie wszedł. Otworzę panu. Otworzył drzwi, a potem zamknął, kiedy Roger zniknął po drugiej stronie. - Przez chwilę wyglądał na mocno zdenerwowanego zauważył łagodnie, zwracając się do Aleca. - Nie sądzi pan, że podejrzewa swoją przyjaciółkę? - Nie, ale bez wątpienia wie, że ją podejrzewamy. Jak pan myśli, za ile przyjadą pańscy i moi ludzie? Będziemy musieli wysłać butelki do analizy i przeszukać dom. - Po co, panie inspektorze? W nocy było mnóstwo czasu, żeby pozbyć się ewentualnych dowodów, zanim jeszcze zyskaliśmy pewność, że to nie była śmierć z przyczyn naturalnych. - Czas tak, ale czy cel i premedytację? Ludzie robią głupie rzeczy pod wpływem stresu, a jeszcze częściej zapominają o zrobieniu rzeczy zdroworozsądkowych. - Aha. - Worrall spojrzał na zegarek. - Nie zdziwiłbym się, gdyby przyjechali tu za godzinę lub szybciej. Alec zamyślił się przez chwilę. - Teraz, gdy jestem pewien, że chodzi o morderstwo, a nie o nieszczęśliwy wypadek, poproszę pana o zebranie wszystkich na dole w salonie i zatrzymanie ich tam, dopóki dokładnie nie przeszukamy domu. Łącznie z pokojówkami. Nie chcę, żeby biegały po domu, opróżniając kosze z papierków. I panią Birtwhistle, chyba że doktor Knox będzie nalegać na to, żeby została w łóżku. I będziemy musieli poprosić wszystkich, żeby pokazali, co mają w kieszeniach, a panie w swoich torebkach. Lepiej nie ostrzegajmy ich o tym, dopóki nie będziemy gotowi.
- Eee... Czy mogę się dowiedzieć, co powiedział doktor Knox, panie inspektorze? - W sumie to może poczekać, dopóki reszta do nas nie dołączy. - Alec spojrzał na Daisy po raz pierwszy od pół godziny. - W tym czasie moja żona będzie mogła przepisać swoje notatki. - Skąd wiesz...? Och, no dobrze. Ale nie mam ze sobą swojej maszyny do pisania. Będzie ci musiało wystarczyć pismo odręczne. - Sądzę, że panna Sutherby pozwoli ci skorzystać ze swojej maszyny, kiedy poproszę ją tutaj na rozmowę. - Alec! Ale ja chciałam... - Domyślam się, ale ty tam będziesz pisać na maszynie, a ona tutaj ze mną porozmawia. Nie martw się, na pewno wszystko ci powtórzy ze szczegółami. Daisy już miała mu powiedzieć, że jest wstrętny, ale zorientowała się, że nie powinna tak mówić do inspektora naczelnego w obecności policjanta z innej jednostki - choć przy Tomie i Erniem nawet nie mrugnęłaby okiem. Worrall uśmiechnął się do niej współczująco, podszedł do drzwi i ponownie je otworzył. - Pani Sutherby, inspektor naczelny chciałby panią prosić do siebie na chwilę, jeżeli można. Odsunął się, a Daisy weszła do drugiego gabinetu. Sybil stała blada za biurkiem, oddychając nieco szybciej. Na nosie miała okulary w okrągłych, jasnoszarych, celuloidowych oprawkach, które nie wiedzieć czemu, nadawały jej wygląd osoby dużo młodszej i bezbronnej. Drzwi prowadzące na korytarz właśnie się zamykały Daisy domyśliła się, że za Rogerem. - Sybil, mogę pożyczyć twoją maszynę do pisania przez ten czas, kiedy nie będziesz jej używać? Ojej, nie pomyślałam. Twoje kalki... - Wsadzenie z powrotem do maszyny pliku
złożonego z trzech kartek papieru, przełożonego dwoma arkuszami kalki tak rzadko kończyło się powodzeniem, że nie było sensu się w to bawić. - Po prostu zacznę nową stronę. Będę mogła ją łatwo przepisać - zdjęła okulary, złożyła i położyła na biurku. - Cz czego ode mnie chce? - Tylko zadać ci kilka pytań. Nie będzie cię zastraszał, obiecuję. - Roger powiedział, że Humphrey został... zamordowany. - Na to właśnie wygląda. - Daisy nie przychodził do głowy żaden powód, dla którego Roger miałby zmyślić jakąś inną historię, która jednak prowadziłaby nieubłaganie do tego miażdżącego wniosku.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Gdy pani Sutherby weszła do pokoju, wyglądała na zmarzniętą i przestraszoną. Alec podszedł do kominka. - Proszę spocząć tutaj, pani Sutherby. - Podniósł niebieski szal, który zostawiła Daisy. - Proszę się nim owinąć. W pokoju nie było wcześniej ognia i dopiero zaczyna się nagrzewać. Wzięła posłusznie szal i trzęsącymi się rękami narzuciła go sobie na ramiona. Opadła na fotel, jakby nie mogła ustać na nogach. - Tak naprawdę nie jest mi zimno, tylko... się boję. Alec usiadł w drugim fotelu. - Morderstwo to coś przerażającego. Do celowego odbierania komuś życia nawet policja nie będzie się w stanie nigdy przyzwyczaić. Ale nie sądzę, że to myśl o morderstwie sama koncepcja - tak panią przestraszyła, prawda? - Morderca... w domu... - O to też nie chodzi. - Chciał, żeby zabrzmiało to łagodnie, a jednocześnie stanowczo. Przypomniał sobie słowa Daisy, że Sybil młodo owdowiała. W tym momencie wyglądała na kruchą, mimo swojej postawnej figury, ale musiała być twardsza niż świadczyły o tym pozory, skoro zbudowała nowe życie dla siebie i swojej córki. - Wie pani, ja nie jestem ludożercą. Zmusiła się do uśmiechu. - Mniej więcej to samo powiedziała Daisy. Chyba nie wierzy pan w to, że Roger - doktor Knox - zabił Humphreya, prawda? - Uważam, że to wysoce nieprawdopodobne. - Nie zrobiłby tego. Jest najmilszym z ludzi. Nigdy nikogo by nie skrzywdził, nawet gdyby nie był lekarzem. - Chciałbym usłyszeć, dlaczego pani uważa, że mógłbym go podejrzewać, jaki motyw mogłaby mu pani przypisać. To może mi pomóc zrozumieć motyw prawdziwego sprawcy.
- Nie mogłabym. - Zarumieniła się. - To sprawa osobista. - Pani Sutherby, w śledztwie dotyczącym morderstwa nawet najbardziej osobiste kwestie nie mogą pozostać prywatne. Bardzo często w tak zwanych domowych morderstwach znajomość wzajemnych relacji jest nie do przecenienia. - Daisy panu nie mówiła? - Nie. Jej interpretacja pani relacji z doktorem Knoxem ma dla mnie małe znaczenie w porównaniu z pani własnymi słowami. - Ani słowa o tym, że Daisy wcale nie chciała o nich rozmawiać. - A Roger? - Doktor Knox zachował w tej kwestii dżentelmeńską powściągliwość. - Na pewno. - Tym razem jej uśmiech nie był wymuszony: zaczynała się nieco odprężać. - A więc chyba rzeczywiście muszę o wszystkim opowiedzieć sama. Będzie pan musiał powtórzyć to inspektorowi Worrallowi? - Tylko wtedy, jeżeli jakaś informacja wyda mi się przydatna. Nie zostanie ona również upubliczniona, dopóki nie okaże się dowodem przedmiotowym, na co, moim zdaniem, szanse są nikłe. Na jej twarzy wykwitł ciemniejszy rumieniec i spojrzała na swoje zaciśnięte dłonie, które złożyła na kolanach. - Roger chce, żebym za niego wyszła. Bardzo go lubię, ale... Widzi pan, już od dobrych kilku lat utrzymuję siebie i swoją córkę z pracy, którą lubię; w większości podejmuję decyzje sama za siebie i nawet nie muszę martwić się nudnymi obowiązkami gospodyni. Przyzwyczaiłam się już do niezależności i nie potrafię tak po prostu z niej zrezygnować. - Całkiem zrozumiałe. Ale teraz, kiedy nie żyje pani pracodawca...? - Czy Daisy powiedziała panu o... książkach?
- Że odkąd Birtwhistle zachorował, to pani jest ich autorką? Tak. - To nie takie proste. Pracowaliśmy razem. Książki nadal są pomysłem Humphreya. Nie wiem, czy potrafiłabym napisać książkę bez jego pomysłów, a nawet jeżeli tak, pod własnym nazwiskiem, to całe lata mogłyby upłynąć, zanim mogłabym się z tego utrzymywać. Gdyby chodziło tylko o mnie... Ale muszę pamiętać o Monice. Będę musiała poszukać zwyczajnej posady sekretarki, co nawet w przybliżeniu nie wystarczy na posyłanie jej do prywatnej szkoły. Będziemy musiały żyć od pierwszego do pierwszego. - Więc doktor Knox mógłby się całkiem realnie spodziewać, że śmierć Birtwhistle'a sprawi, że jego oferta małżeństwa i wygodnego życia będzie nie do odrzucenia. - Tak. Ale nawet gdyby należał do rodzaju ludzi, którzy są w stanie popełnić morderstwo - a do tego jeszcze starego przyjaciela - to nie tak, że kochamy się na zabój. To ostatnie zdanie nie zabrzmiało przekonująco, jakby sama nie była do końca pewna tego, co powiedziała. Alec chciał jej przypomnieć, żeby nie myliła „zakochania na zabój" z „głęboką miłością". Zapewne kochała na zabój swojego pierwszego męża. Musiała być wtedy bardzo młoda i nie dane jej było doświadczyć pogłębienia się tego uczucia - lub jego ostygnięcia. Tak samo było z Daisy i jej narzeczonym, który również zginął w czasie wojny. Alec, choć nienawidził sam się sobie do tego przyznawać, nadal czuł ukłucie zazdrości, w tych rzadkich momentach, gdy na myśl przychodził mu człowiek, z którym Daisy była kiedyś zaręczona. Alec nie mógł porównać ich doświadczenia ze swoim. Kiedyś był zakochany na zabój w Joan, swojej pierwszej żonie, ale dane im było przeżyć kilka lat, w ciągu których ich
wzajemna miłość się wzmocniła. Kiedy umarła w trakcie powojennej epidemii grypy, przeżył koszmar. Nie powinien brnąć dalej w te myśli. Dzięki córce i swojej pracy jakoś to przetrwał. Tak samo prawdopodobnie rzeczy miały się w odniesieniu do Sybil Sutherby, co tym bardziej utrudniało jej dobrowolną rezygnację z pracy. A teraz, po śmierci Birtwhistle'a, owej pracy miało już nie być. Na oko miała całe mnóstwo powodów, by utrzymać go przy życiu. - Pomogłam panu? - Trochę. - Tego typu sprawy prawie zawsze zaczynały się od procesu eliminacji. Choć Sybil i Knoxa nadal nie można było skreślić z listy, przesunęli się na jej koniec, co zawsze było mile widziane w przypadku osób, które Daisy zdecydowała się wziąć pod swoje skrzydła. - Proszę mi opowiedzieć o Humphreyu Birtwhistle'u. Tak naprawdę nie wiem, jakim był człowiekiem. - Zawsze był dla mnie miły i grzeczny. I hojny. Był także miły dla Moniki, bo inaczej bym tu przecież nie została. Nie żeby jakoś specjalnie interesował się dziećmi - w jego książkach występują bardzo rzadko. Nie wiem, jakim był ojcem, kiedy Simon i Myra byli mali. Myra miała jakieś pięć, sześć lat, kiedy Birtwhistle'owie ją przygarnęli. Obawiam się, że znam tylko fragmenty historii rodzinnej, oczywiście oprócz opowieści ze szczenięcych lat Humphreya. - Bardziej interesują mnie jego niedawne interakcje z Simonem i panną Olney. - Nie zwracał zbytniej uwagi na Myrę. Obawiam się, że nikt nie zwracał na nią uwagi, oprócz niekończącego się pochodu jej adoratorów. Daisy mi to wytknęła, a ja czuję, że ją zaniedbywałam, biedactwo, tym bardziej że zawsze była bardzo kochana dla Moniki.
- Czy Myra kiedykolwiek dawała po sobie poznać, że ma dość powszechnego zaniedbywania? - Ależ nie. Jest dobroduszną, beztroską dziewczyną. Przez większość czasu nie ma jej w domu, bo jeździ w odwiedziny do znajomych - wydaje się, że ich lista jest bardzo długa. Przyjeżdża tu, kiedy przed końcem kwartału skończą jej się pieniądze. Zawsze przypuszczałam, że to jedyny powód jej odwiedzin, ale z tego, co wiem, powiedziała Daisy coś o tym, że jej na nas zależy - a raczej na Birtwhistle'ach - bo dają jej poważane w towarzystwie korzenie rodzinne. - A morderstwo w rodzinie na pewno jej nie pomoże. - Wręcz przeciwnie. A poza tym nie mogłaby podawać Humphreyowi codziennie jakiegoś leku, bo przez większość czasu jest poza domem. Tak samo Simon. W trakcie semestru był poza domem. - Zatem oczywiste zdaje się, że żadne z nich nie mogło być odpowiedzialne za podtruwanie go przez długi czas, o ile w ogóle. - Nie wiem, dlaczego w ogóle pomyślałam, że to mogło być któreś z nich! - Trudno jest zachować przytomność umysłu, gdy człowiek się boi. A jak sprawy układały się między Simonem i jego ojcem, od czasu gdy wrócił do domu? - Niezbyt dobrze. Jakiś rok temu Simon nagle zaczął robić się bardzo ważny i umyślił sobie, że zostanie członkiem awangardy literackiej. Oświadczył, że gardzi książkami Humphreya, a co więcej, że nie ma zamiaru zostać hodowcą owiec, tym samym obrażając zarówno swojego ojca, jak i wuja. Ale jestem pewna, że to tylko taka faza. Alec pamiętał, jak to jest: jego ojciec, dyrektor banku, bardzo się sprzeciwiał jego wstąpieniu w policyjne szeregi. Alec podążył swoją własną ścieżką i rzadko tego żałował, ale na pewien czas ich relacje się oziębiły.
- To bardzo możliwe - powiedział. - Czyż nie jest tak, że dzieci najpierw wierzą, że ich rodzice są wszechwiedzący, a potem odkrywają, że wcale tak nie jest? A na końcu osiągają wiek, w którym same łudzą się względem tego, że to one wszystko wiedzą. - Nowe siedem etapów życia człowieka? - Ja doliczyłam się jedynie trzech, choć śmiem twierdzić, że mogłabym ciągnąć dalej, gdybym się postarała. Chcę jedynie powiedzieć, że w tym wieku to normalne, o ile nie powszechne, że ojciec z synem są po przeciwnej stronie barykady. Simon próbuje się sprawdzić, a że nie ma zbytnio czym się pochwalić, zabrał się do tego, lekceważąc innych. Mój brat robił tak samo. - Ma pani brata? - Alec nie do końca wiedział, dlaczego ta informacja go zaskoczyła: założył, że Sybil nie miała rodziny, która mogłaby ją wesprzeć w jej wdowieństwie. - Mam. Jest duchownym, który pnie się po drabinie kościelnej hierarchii w katedrze w Norwich. Zawsze rozdarty był między poczuciem, że powinien mnie wspierać, pragnieniem posiadania darmowej gosposi i silną niechęcią do posiadania w swoim domu dziecka. Wysyłamy sobie kartki na urodziny i na święta. Ale nie w tym rzecz. Humphrey był mniej więcej w tym samym wieku, w którym teraz jest Simon, gdy uciekł do Ameryki, na co Daisy zwróciła mu uwagę. Alec roześmiał się. - To w jej stylu. - Humphrey ją polubił. Właściwie ignorował innych gości. Mam na myśli Ilktona i Careya. Był dobry, jeżeli chodzi o ignorowanie ludzi. Chyba opanował tę sztukę, kiedy wrócił z Ameryki ze swoją świeżo poślubioną żoną i spotkał się z nieomal agresywnym przyjęciem ze strony swojego rodzeństwa.
- A tak, Norman i Lorna Birtwhistle'owie. Proszę mi o nich opowiedzieć. - Ledwie ich znam - powiedziała niezręcznie. - Może pan pomyśli, że to niemożliwe po tym, jak mieszkamy pod jednym dachem przez tyle lat, ale zawsze mnie ignorowali, w ten sam sposób co Humphrey ich. Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Orlego Gniazda, musiałam bardzo stanowczo rozwiązać z panną Birtwhistle kwestię pomagania w pracach domowych. Zostałam zatrudniona jako sekretarka, a nie służąca czy pomywaczka. Nie przyjęła tego dobrze i od tego czasu zamieniła ze mną może kilka słów. Będzie pan musiał z nimi porozmawiać. Życzę powodzenia: oboje są skrajnie nieskłonni do mówienia. - No dobrze. Czyli została nam pani Birtwhistle. Daisy powiedziała mi, że pani ją lubi. - Więc wszystko, co powiem na jej temat, może być stronnicze? - To coś, co muszę wziąć pod uwagę. Zresztą jak ze wszystkim, co mówi mi Daisy. Proszę mi opowiedzieć o Ruby Birtwhistle. - Była dla mnie niesamowicie dobra. Nigdy nie widziałam nawet najmniejszego śladu kłótni jej i Humphreya. Opiekowała się nim w chorobie z niezłomną cierpliwością. Skoro ma pan zamiar potraktować sceptycznie wszystko, co powiem, więc to wszystko. - Na razie - odpowiedział Alec, uśmiechając się. Była inną kobietą niż ta przerażona istota, która wśliznęła się do jego siedziby. Czasami zastanawiał się, czy nie byłoby prościej posługiwać się taktyką tych policjantów, którzy działali na zasadzie zastraszania świadków i podejrzanych, zamiast próbować ich odprężyć. W końcu zawsze stwierdzał, że stare przysłowie: „Na miód złapie się więcej much" się
sprawdzało - choć Daisy twierdziła, że mógł jednym spojrzeniem zmrozić przestępcę aż do szpiku kości. Poprosił Sybil, by opisała mu, co każdy z domowników robił wczoraj wieczorem, ale właściwie nie mogła dodać nic więcej do tego, co powiedzieli mu Daisy i Knox. Rzeczywiście razem z Daisy siedziały pod obu stronach Birtwhistle'a przy kolacji, jak przypuszczał Knox, ale rozmawiały i nie zwróciła uwagi na to, kto przyniósł drinki tak jak nie zwraca się uwagi na kelnera w restauracji. Pojawił się jeden nowy fakt: Ruby pomogła swojemu mężowi położyć się do łóżka. - Słyszałam, że kiedy wróciła, powiedziała Rogerowi, że Humphrey nagle zrobił się śpiący i zaczęło mu się kręcić w głowie. Roger poszedł zobaczyć, co mu jest. Daisy na pewno doszłaby do tego momentu, gdyby nie przerwał im przyjazd doktora; Knox również, gdyby kwestia butelek nie odwróciła ich uwagi. Rzeczywiście, trzeba przyznać, że to nie to samo co rozmowa w cztery oczy ze świadkiem w cichym pokoju przesłuchań na komisariacie. Bardzo przydałby się dodatkowy posterunkowy do pilnowania drzwi i załatwiania spraw. Alec zmarszczył brwi, zastanawiając się, gdzie też podziewają się jego posiłki. Sybil Sutherby spojrzała na niego pytająco. - Czekam na kolegów ze Scotland Yardu - wyjaśnił. Detektywa sierżanta Tringa i detektywa posterunkowego Pipera. Daisy dobrze ich zna. A poza tym przyjedzie tutaj przynajmniej jeszcze jeden miejscowy policjant z Matlock. Nieco z jej niedawno odzyskanego spokoju wyparowało. - Policja nam będzie „łazić po domu", jak to uroczo ujął Simon? - Śmiem twierdzić, że na pewno będziemy musieli nieco połazić - przyznał Alec.
- Nie chcę, żeby moja córka przyjechała do domu i zastała tu cały tłum gliniarzy - mam nadzieję, że to nie jest obraźliwy termin? - Ależ nie. Sami tak o sobie mówimy. - Skończą panowie do weekendu? - Nie mam pojęcia, nic nie mogę obiecać. - Lepiej napiszę do dyrektorki Moniki i spytam, czy może zostać w szkole, albo wrócić do domu z jakąś koleżanką. Do stu tysięcy beczek! - jak mówią moi kowboje. Jeżeli kiedyś poczuję chęć zamordowania kogoś, to przypomnę sobie, jak niewygodne są tego konsekwencje, zarówno dla niewinnych, jak i winowajców! - Mam nadzieję, że większe będą dla tych ostatnich. Ale ma pani rację. Celowe odebranie komuś życia niesie ze sobą całą masę niezamierzonych, nieprzewidzianych, niewyobrażalnych konsekwencji i często zakłóca życie tych, którzy mają niewiele wspólnego zarówno z ofiarą, jak i przestępcą. - Nie mogę powiedzieć, żebym była aż tak niezwiązana z ofiarą. Po tym jak całe lata blisko współpracowałam z Humphreyem... - Zagryzła wargę, ale nie potrafiła powstrzymać potoku łez. Alec podał jej chusteczkę. Spodziewał się łzawego przesłuchania Ruby Birtwhistle i miał nadzieję, że zabrał ze sobą wystarczający ich zapas.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Daisy oburzyła się nieco, że detektyw inspektor Worrall nalegał, by dołączyła do reszty domowników zgromadzonych w salonie. Nie zmiękła nawet, gdy puścił do niej oko. W sumie nie chciała być nigdzie indziej. „Reszta domowników" obejmowała wszystkich, oprócz Sybil, którą właśnie przesłuchiwał Alec, Ruby, która jeszcze nie zeszła na dół - ponoć Roger Knox był przy niej, i Normana Birtwhistle'a, który jak zwykle kręcił się gdzieś po gospodarstwie. Tak więc „resztę" stanowili, oprócz Daisy: Simon, Lorna, Myra, Ilkton i Carey, którzy zgromadzili się przy jasno płonącym kominku, oraz Betty i Etta, które szepcząc między sobą, stały ściśnięte jak najdalej można od pozostałych. Obok nich pod ścianą stał służący Ilktona, z założonymi na piersi rękami i wypisanym na twarzy lekceważeniem. - Jeżeli zaraz nie wejdę do kuchni, nie będzie obiadu powiedziała Lorna złowieszczo. - Bardzo mi przykro, proszę pani - odpowiedział Worrall lekko - ale pan inspektor naczelny powiedział, że wszyscy mają się tu zgromadzić, dopóki nie przyjadą nasze posiłki. Lorna zacisnęła usta, ale się nie odezwała. - Posiłki? - zaśmiał się nieco szaleńczo Simon. - A nie mówiłem? W każdym kącie po gliniarzu! Zajrzą nam pod łóżka, przesieją mąkę w pojemniku i będą się chować za arrasem. - Dokładnie tak, proszę pana - rozpromienił się inspektor, obrzucając każdego z obecnych swoim bystrym spojrzeniem. Widzę, że zna pan to na pamięć: przegrzebywanie popiołu w kominku i otwieranie każdej szuflady. Nie zdziwiłbym się, gdyby czytał pan powieści detektywistyczne. - Phi! - rzucił Simon. Neil zaśmiał się.
- Obawiam się, że dla niego to obelga, panie inspektorze. Choć trzeba przyznać, że Poe ma zacięcie artystyczne, stary. Celowo czy też nie, Neilowi udało się dzięki wzmiance o Edgarze Allanie Poe odciągnąć uwagę swojego przyjaciela od oburzenia na policję. On sam zdawał się tak samo rześki jak zawsze; nie przejmował się nieprzyjemnościami i pomagał sobie sypanymi jak z rękawa żartami. Daisy powiodła wzrokiem za inspektorem, zastanawiając się nad tym, co wyczytał z twarzy każdego domownika. Pomyślała, że do Simona jeszcze nie dotarła w pełni wiadomość o śmierci jego ojca, a tym bardziej że został zamordowany. Nie wiadomo, jak ów zmienny w nastrojach młodzieniec zareaguje, kiedy wreszcie to zrozumie. Na zwyczajowe u Lorny połączenie posępności i agresji nałożyło się zaniepokojenie. Komuś, kto był tak jak ona pochłonięty trywialnymi, codziennymi zadaniami, obecne zamieszanie musiało się wydać czymś niepojętym. Gdyby nie była z natury tak flegmatyczna, zapewne wpadłaby w histerię. Piękne, starannie uszminkowane usta Myry opadły w pełną tragizmu podkówkę, a jej podkreślone maskarą oczy okalały czerwone obwódki. Malowała właśnie paznokcie na krwistoczerwony kolor. Daisy domyśliła się, że znajoma czynność pozwalała jej odwrócić myśli od otaczających ją bolesnych okoliczności. Miała na sobie szyty na miarę ciemnozielony, tweedowy kostium, prawdopodobnie strój, który nosiła do kościoła - i który przydawał się też podczas wizyt w domach, w których bywała - najbardziej stonowane ubranie, jakie posiadała. Koło niej kręcił się Walter Ilkton, jakby pilnując swojej własności, jednak spojrzenie, jakie rzucił inspektorowi Worrallowi, było z pewnością pełne irytacji. Oto on, człowiek światowy, nie tylko był zmuszony do zadawania się ze stróżami prawa, ale jeszcze w obcym otoczeniu, gdzie jego
wyższy status nie był jasny i oczywisty! W domu policjanci byliby dużo wyraźniej traktowani jako niżsi stanem. Być może jednak będzie wolał znosić to upokorzenie z dala od oczu ludzi sobie równych, pomyślała Daisy. Do salonu weszła Ruby, a za nią Roger Knox. Miała puste spojrzenie i zapadnięte policzki; wyglądała, jakby nic zmrużyła oka całą noc. - Ciociu Ruby! - Myra zerwała się, rozlewając lakier do paznokci na spódnicę. - A niech to! To się nigdy nie spierze. Ciociu Ruby, dobrze się czujesz? Chodź i usiądź tu - już miała przytulić ciotkę, a potem spojrzała smutno na swoją poplamioną spódnicę i zamiast tego wzięła ją pod rękę. Ruby opadła bezwładnie na sofę. Simon wsadził jej pod plecy poduszkę i usiadł obok niej, biorąc ją za rękę. - Mamo, nie powinnaś była schodzić na dół. Myro, odsuń się, to coś straszliwie śmierdzi. Wszystkim zrobi się od tego niedobrze. - Poszłabym się przebrać, ale nie mam nic innego, co nie byłoby choć trochę kolorowe. Ruby wyciągnęła rękę i uścisnęła jej dłoń. - Wszystko w porządku, moja droga. Kolor twoich ubrań to teraz najmniejsze z naszych zmartwień. Myra pochyliła się, by ją pocałować w policzek, a prostując się, jak zawsze wdzięcznie, przyznała: - Rzeczywiście, strasznie śmierdzi. Och, ale inspektor nie chce, żebyśmy się stąd ruszali. Nos Worralla zadrżał, gdy dotarł do niego zapach emalii. - Pani Fletcher, czy mogłaby pani odprowadzić pannę Olney? Wszyscy spojrzeli na Daisy tym czujnym, rzucanym z ukosa spojrzeniem, do którego już przywykła, odkąd wyszła za detektywa, choć nie do końca pogodziła się z tym, że ludzie
tak na nią patrzą. Mimo wszystko wolałaby zostać w salonie, obserwując i słuchając, ale nie mogła zaprzeczyć, że dużo bardziej sensownie będzie, jeżeli to Worrall zostanie, a ona pójdzie z Myrą na górę. Myra najwyraźniej pozostała nieczuła na obawy innych. Gdy wchodziły z Daisy po schodach, spytała: - Pani Fletcher, co ja mam zrobić z tą spódnicą? Wie pani może, jak pozbyć się tej plamy? - Ojej, chyba nie. Gdyby to była mała smużka, mogłabyś użyć zmywacza, albo może benzyny, ale sądzę, że użycie takiej ilości, jakiej potrzebujesz, żeby pozbyć się tej plamy, będzie niezdrowe - nawdychasz się oparów. - W Londynie jest taka jedna wspaniała pralnia, ale obawiam się, że zanim tam dotrę, już będzie za późno. Rozmowa ciągnęła się w podobnym tonie, gdy Myra przebierała się w szmaragdowozieloną, wełnianą sukienkę. Narzuciła na nią ciemnozieloną marynarkę. - To żeby nieco stonować zieleń. Biedna ciocia Ruby! Czyż to nie okropne? - Rzeczywiście - zgodziła się Daisy, gdy wracały w kierunku schodów. - Współczuję też Simonowi. - Simonowi? Och. No tak, chyba ma pani rację. Muszę spróbować być dla niego milsza, ale potrafi być taki nieznośny. - Rozumiem, co pani ma na myśli, ale proszę o cierpliwość. On się chyba jeszcze nie zdecydował, kim chce zostać w życiu. Myra wyglądała na skonsternowaną: ta idea w ogóle do niej nie przemawiała. Myra nigdy nie przechodziła przez zwątpienie w to, kim jest i co chce robić. Na swój sposób była tak pewna siebie jak Walter Ilkton. Daisy nie wyobrażała sobie ich jako szczęśliwego małżeństwa. Walter będzie
oczekiwał od niej posłuszeństwa, a Myra pójdzie swoją uroczą drogą, prawdopodobnie nawet nie zauważając jego wysiłków. W salonie było tak cicho, że ich kroki na schodach wręcz dudniły. Nawet pokojówki zamilkły. Nastrój był bardziej letargiczny niż napięty, jak gdyby wszyscy powiedzieli już wszystko, co mogło być do powiedzenia, przynajmniej w obecności policji. Worrall, nieco odsunięty od grupy przy kominku, nie rzucał się w oczy i nie wyglądał groźnie, choć z pewnością był czujny. Ilkton przeszedł przez pokój do Myry i Daisy. - Moja spódnica jest już do niczego, kochany - oświadczyła smutno Myra i spojrzała na niego spod przyciemnionych rzęs. - Chyba że twój służący mógłby zrobić coś z benzyną...? Ilkton wyglądał na zaskoczonego: najwyraźniej myślą był przy gorszych nieszczęściach niż poplamione ubranie Myry. - Inspektor go nie puści - przypomniała jej Daisy. Oczy Myry zaokrągliły się. - Czy... Czy pan Fletcher uważa, że to służący Waltera zabił wuja Humphreya? - To raczej bardzo mało prawdopodobne, ale wszystkich muszą obowiązywać takie same zasady. - Och, no tak, to sprawiedliwe. - Daisy! - Z tyłu, z przejścia pod schodami, wyszła Sybil. - Alec woła cię na górę. Ale jedną sekundkę... - Podeszła w stronę kominka. - Ruby, pan Fletcher chce z tobą porozmawiać za kilka minut i zastanawia się, czy nie zdenerwujesz się, siedząc w gabinecie Humphreya, i czy może nie chciałabyś spotkać się z nim w innym pokoju. Ruby potrząsnęła głową. - Nie, teraz tu już nie robi żadnej różnicy. Już nie żyje. Otarła oczy chusteczką.
Myra usiadła obok niej i poklepała ją po ramieniu. Sybil skinęła na Daisy, która pomknęła na piętro, żeby sprawdzić, czego chce Alec. Była prawie pewna, że chodzi o robienie notatek, skoro inspektor Worrall był zajęty pilnowaniem wszystkich podejrzanych. Była również prawie pewna, że będzie zły z tego powodu. Jego instynkt - nie wspominając już o wyuczonych zasadach - podpowiadał mu, żeby trzymać ją jak najdalej od śledztwa, ale nie udawało mu się to. Tak czy inaczej, skoro już się w nie uwikłała, to nie było wyjścia. Bardzo często też okazywała się mu pomocna, choćby nie wiadomo jak bardzo chciał się tego wyprzeć. Alec siedział przy biurku, spoglądając ze zmarszczonymi brwiami na notatki, które dla niego przepisała i podała przez Worralla. - Niezbyt dużo sobie przypomniałaś na temat wczorajszego wieczoru - powiedział, gdy weszła. - Kochanie, robiłam dla ciebie notatki z przesłuchania Rogera, właśnie masz je przed sobą. Chcesz, żebym jeszcze raz sobie przypomniała? - Czy to, co powiedział doktor, nie przypomniało ci o niczym? - Niestety nie. Wszystko pomieszało mi się z przedwczorajszym wieczorem. - Pewnie w miarę upływu czasu miesza się jeszcze bardziej. Być może pani Birtwhistle lepiej sobie przypomni. - Przyjdzie tu lada chwila. Sybil powiedziała, że zapraszasz ją za parę minut. Przypuszczam, że znów chcesz, żebym robiła notatki? - Tak, kochanie. - Skrzywił się. - Nie mogę czekać, aż przyjadą posiłki, i nie mogę ryzykować, że ktoś z tej paczki nagle przypomni sobie o bardzo ważnym dowodzie, którego zapomniał zniszczyć. I tak mieli już do dyspozycji całą noc.
Nawet po tym, jak przyjechałem, nie mieliśmy prawa nic zrobić, bo nie byliśmy pewni, czy ktoś tu rzeczywiście zabrał się za jakąś mokrą robotę. Usiądź przy biurku, dobrze? Pani Birtwhistle będzie wygodniej przy kominku. - Cieszę się, że myślisz o tym, żeby było jej wygodnie. Niezbyt dobrze się czuje. Słysząc kroki w korytarzu, Daisy nic już nie powiedziała, tylko usiadła przy biurku. Do gabinetu weszła Ruby. Alec przedstawił się jej i poprowadził ją do fotela, a sam zajął miejsce naprzeciwko. Złożył jej kondolencje; musiał to robić dość często i zazwyczaj w stosunku do ludzi, którzy byli mu obcy, a co więcej - których podejrzewał o przyczynienie się do śmierci innych ludzi, którzy byli mu obcy. Daisy podziwiała go za to, że to, co mówił, zawsze brzmiało szczerze: tak naprawdę był szczery. Żaden policjant, którego w życiu spotkała, nie mógł się pogodzić z najwyraźniej nieuniknionym faktem istnienia morderstwa. Alec łagodnie naprowadził Ruby na wydarzenia minionego wieczoru, jednak pamiętała jeszcze mniej niż Daisy i Sybil o tym, co kto robił. Cieszyła się niecodziennym ożywieniem i dobrym nastrojem Humphreya... - Bardzo dobrze mu się rozmawiało z panią Fletcher powiedziała przepraszającym tonem, spoglądając na Daisy. Poza tym nie zauważyła nic więcej. - Pani syn nalewał drinki? - Zazwyczaj to on się tym zajmuje. Ale nie mógłby... Nie zrobiłby krzywdy swojemu ojcu. Nie zawsze się zgadzali, ale Humphrey przecież nie zagroził, że go wyrzuci z domu czy że zostawi go bez grosza, czy coś w tym stylu. Simon ma wygodny dom i tyle wolnego czasu na pisanie, ile chce, o ile oczywiście kiedyś zechce na poważnie się za to zabrać i przekonać się, czy w ogóle warto. Nie pokłócił się na
poważnie z Humphreyem i nie ma nic, co mógłby zyskać w wypadku jego śmierci. - Niczego nie odziedziczy po śmierci pana Birtwhistle'a? Testament w końcu i tak zostanie otwarty, ale gdybyśmy już teraz się dowiedzieli, jak podzielił swoją własność, mogłoby nam to pomóc. - Powiedział mi o tym, kiedy sporządził testament, choć cała sprawa jest skomplikowana z powodu testamentu jego ojca. Będę musiała wszystko wyjaśnić. - Śmiało. - Jego ojciec zostawił taki idiotycznie pogmatwany wiktoriański testament. Majątek przeszedł na własność trojga rodzeństwa: połowa dla Humphreya, jako najstarszego syna, jedna trzecia dla Normana i jedna szósta dla Lorny, jedynej córki. Humphrey zgodziłby się, gdyby nie to, że był taki hardy - my tak w Ameryce mówimy... - Wiem - uśmiechnął się Alec. - Nie musi pani wyjaśniać. Ruby odpowiedziała uśmiechem i zaczęła się nieco odprężać. - Prawnik zawile wyjaśniał powody decyzji staruszka, ale nie pamiętam już szczegółów, oprócz tego, że jeżeli Lorna wyjdzie za mąż, jej część miała przejść na Humphreya, żeby majątek został w rodzinie. W testamencie była klauzula, że jeżeli Humphrey nie wróci w ciągu dwóch lat od śmierci ojca, majątek zostanie podzielony w proporcjach: dwie trzecie dla Normana i jedna trzecia dla Lorny, która jednak straciłaby swoją część, gdyby wyszła za mąż. Daisy była oburzona. Nic dziwnego, że Lorna była takim ponurakiem: jej ojciec zapewnił jej dożywotnio dom, ale pod względem materialnym zmniejszył jej szanse na zamążpójście. Jednak gdyby Humphrey nie wrócił do domu z żoną, miałaby więcej do powiedzenia. Nic dziwnego, że miała do niego pretensje, że wrócił, ale pomysł, że chowała urazę przez
trzydzieści lat, a potem go wykończyła, wydawał się poza granicami prawdopodobieństwa. - Nie czytałam testamentu Humphreya - ciągnęła Ruby ale powiedział mi, że zostawił swoje udziały w majątku Simonowi. Mogę się założyć o ostatniego dolara, że Norman będzie oczekiwał od niego zakasania rękawów do pracy, jeżeli będzie chciał tu nadal mieszkać. Koniec z czekaniem na tantiemy od tatusia. A pieniądze, które nadal będą przychodzić z książek, będą trafiać w połowie do mnie, a w połowie do Sybil. Polisa ubezpieczeniowa Humphreya i jego oszczędności mają trafić do mnie. Nie wiem ile, ale na pewno nie będzie to fortuna. Wątpię, żeby starczyło na utrzymanie mojego syna w jego dotychczasowym próżniactwie. - Nie wygląda pani na rozczarowaną tą perspektywą. - Tam, skąd pochodzę, czyli na zachodzie, każdy pracuje. Na ranczu było mnóstwo pracy, zarówno dla mężczyzn, jak i kobiet. Mój ojciec opłacił mi studia w college'u na wschodzie, ale potem znalazłam sobie pracę i proszę wierzyć, że uczenie w szkole, gdzie była tylko jedna klasa, nie było łatwe. Tu, w Anglii, jesteście przyzwyczajeni do ludzi, którzy mają pieniądze, choć w życiu palcem nie kiwnęli. Słyszałam, że są też takie miejsca w Stanach. Ale Simon nie jest w takiej sytuacji. Nie umrze z głodu, bo ma swój udział w majątku, ale będzie musiał się postarać, jeżeli chce mieć coś ponadto. - Więc żadne z państwa nie jest teraz w lepszej pozycji materialnej - podsumował Alec. Przypuszczam, że pani mąż sporządził swój najnowszy testament dość niedawno? - Tak, ale skąd pan... Och, ma pan rację, w pierwszym testamencie nie był taki hojny dla Sybil. - Ruby westchnęła. Nie wiem, co byśmy bez niej zrobili. Mam nadzieję, że wyjdzie za Rogera i odniesie taki sam sukces, pisząc swoje własne książki.
Byłoby wspaniale, pomyślała Daisy. Zapisała wypowiedź Ruby o tym, że Sybil była niezastąpiona, ale nie o wyrażonych przez nią nadziejach, co - zdaniem Daisy - nie powinno policji interesować. Wracając do wydarzeń ubiegłego wieczoru, Alec poprosił Ruby, żeby zaczęła od początku, ale żadne nowe informacje się nie pojawiły, oprócz tego, że Simon, Myra i Lorna podawali do stołu, „a ci młodzieńcy od Myry byli bardzo uczynni i też pomagali". Ruby nie miała pojęcia, kto podał Humphreyowi jego drinka. - Kto siedział obok pani, pani Birtwhistle? - Ja siedziałam na końcu stołu, naprzeciwko Humphreya, a pan Ilkton i pan Carey po bokach. Chociaż pomagali, nie zostawili mnie ani na chwilę samej. Zawsze któryś z nich ze mną rozmawiał. Bardzo dobre maniery, mam nadzieję, że nie tylko dlatego, żeby zrobić wrażenie na Myrze. - Czy gościcie ich państwo regularnie? - To trzecia lub czwarta wizyta Neila. Tak naprawdę jest kolegą Simona, a nie Myry. Chyba po raz pierwszy są tu jednocześnie razem z nią. Pan Ilkton był tu już raz, odwiedził Myrę po drodze do swojego wuja, który mieszka w uzdrowisku w Matlock. Może pomyśli pan, że nie jestem zbyt rozsądna, panie Fletcher, ale po trzydziestu latach w tym kraju nadal czuję, że powinnam zapraszać gości, żeby u nas przenocowali, jak to robiliśmy na zachodzie, gdzie następne domostwo mogło być oddalone o dzień lub więcej drogi. Więc za każdym razem, gdy pan Ilkton się pojawiał, oferowałam mu nocleg, a on... no cóż, wykorzystywał zaproszenie, żeby zostać u nas na kilka dni. Jest zafascynowany Myrą, nawet można rzec zauroczony. - Więc odwiedziny u wujka to tylko wymówka? - Och, ależ ja wierzę, że on istnieje. Chyba powiedział, że to kuzyn, nie wuj. Wczoraj pan Ilkton spędził u niego godzinę
w zakładzie hydropatycznym Smedleya, kiedy wszyscy razem pojechaliśmy do Matlock. Czy gdyby Myra nie mieszkała akurat w okolicy, to nie byłby tak gorliwy względem starego krewnego, który - o ile dobrze zrozumiałam - czasem jest niezbyt przytomny? Nie mnie to oceniać. Zdaniem Daisy, przez te wszystkie lata Ruby nie straciła jeszcze jednej cechy: nutki nauczycielskiej cierpkości, która gdy wyszła na wierzch - nadawała Ruby bardziej amerykańską prezencję, jednak północnoangielskie naleciałości wzięły górę, gdy Alec spytał, jak Humphreyowi układało się z bratem i siostrą. - Miał z nimi najmniej do czynienia, jak to możliwe. Gdy przyjechaliśmy tutaj w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym siódmym, jasno dali nam do zrozumienia, że brat marnotrawny i jego żona nie są mile widziani. Miał odłożoną pewną sumkę na czarną godzinę, a oni nie mieli nic przeciwko, żeby wydał ją na zainstalowanie bieżącej wody! Humphrey już wtedy chciał pisać o swoich przeżyciach na Dzikim Zachodzie. Nie miał po co wtrącać się Normanowi w prowadzenie gospodarstwa. Z biegiem lat właściwie zostawił w moich rękach wypracowanie sprawiedliwego podziału dochodów z Normanem i Lorną. - Nie kłócili się? A przynajmniej nie tak otwarcie? - Norman jest milczkiem. Od czasu do czasu rzuci jakąś uszczypliwą uwagę, ale Humphrey nigdy nie miał najmniejszej trudności z ignorowaniem go. Lorna. Cóż, prawdę powiedziawszy, Lorna narzeka cały czas, i to na wszystko, co tylko jest pod słońcem, więc po jakimś czasie przestaje się jej słuchać. Nie sądzę, żeby ludzie, którzy stopniowo i w sposób ciągły dają upust swoim żalom, mogli zgromadzić w sobie tyle pary, by nagle... Ale ktoś zabił Humphreya. - Spokój Ruby rozpłynął się w świeżych łzach. Nie mogę w to uwierzyć. Po prostu nie mogę w to uwierzyć.
Alec podał jej jedną ze swoich dużych, płóciennych chusteczek, zastępując nią przemoczony skrawek, który mięła w palcach. Wzdychając w myślach, Daisy zastanowiła się, jak wiele rozda ich jeszcze w toku tego śledztwa. Zawsze pakowała mu do jego podróżnej torby sześć sztuk i czasami wracał do domu bez ani jednej. Tego wydatku Scotland Yard mu nie zwracał. Choć przecież nie mogłaby pożałować rozpaczającej wdowie chusteczki do nosa. Bez względu na to, co myślał Alec, Daisy była przekonana, że Ruby szczerze opłakuje swojego męża. Nie mogłaby go zamordować. Ale mogła zrobić dla niego jedną rzecz: zdobyć chloral. A co, jeżeli był już zmęczony nędznym życiem, które wiódł w cieniu nieustępującej ospałości? Może w jednym z tych momentów, gdy czuł się lepiej, zdecydował, że je zakończy, zanim znów pogrąży się w letargu? Czy Ruby pomogłaby mu popełnić samobójstwo?
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI Alec wysłał Daisy, żeby odprowadziła Ruby Birtwhistle z powrotem do salonu. - Teraz porozmawiam z panem Careyem. Daisy, proszę cię, przyprowadź go tutaj. Zazwyczaj próbował zdjąć z listy najmniej prawdopodobnych podejrzanych, zanim zabrał się do tych bardziej prawdopodobnych. W tym przypadku, skoro Daisy mogła mu podać jedynie bardzo mętny rys tego dziwnego domostwa, a pani Sutherby niezbyt mu pomogła, zwrócił się do pani Birtwhistle, choć była na pierwszym miejscu jego listy. W śledztwach dotyczących morderstwa mężowie i żony zawsze są głównymi podejrzanymi. Gdy Daisy wyszła, Alec usiadł przy biurku i zaczął w myślach analizować akt oskarżenia przeciwko Ruby Birtwhistle. Miała więcej niż jeden motyw, żeby pozbyć się Humphreya: jego oszczędności i polisa na życie przechodziły na nią; być może miała dość opieki nad inwalidą, który raczej nie miał szansy na powrót do zdrowia; być może nie do odparcia była dla niej również perspektywa rozstania z nieprzyjemnymi krewnymi. Jeżeli chodzi o możliwość, siedziała z nim po kolacji, kiedy najprawdopodobniej podano mu śmiertelną dawkę chloralu i towarzyszyła mu w drodze do pokoju. Był przyzwyczajony do tego, że pomaga mu zażywać lekarstwa. Alec zdecydował, że kluczem do tej sprawy będą środki. Wodzian chloralu nie należał do podstawowego wyposażenia apteczki w każdym domu. Morderca musiał uzyskać receptę od lekarza i kupić substancję u licencjonowanego farmaceuty. Gdzieś są jakieś dowody, które należało tylko znaleźć. Pani Birtwhistle powiedziała, że „wszyscy" pojechali przedwczoraj do Matlock. Być może dość luźno użyła tego
sformułowania. Alec zapisał w myśli, że trzeba dowiedzieć się, kto dokładnie wchodził w skład wycieczki. Zgodnie z tym, co powiedział detektyw Worrall, jakiś policjant z Matlock ma odwiedzić wszystkie miejscowe apteki. Ileż mogło ich być, nawet w miasteczku uzdrowiskowym, pełnym podupadłych na zdrowiu pensjonariuszy? Przy odrobinie szczęścia wkrótce będą mieć w ręku niepodważalny dowód na to, kto kupił chloral. Nie będzie to niepodważalny dowód na to, że to ta sama ręka podała ofierze śmiertelną dawkę, ale ręka, która dokonała zakupu, będzie się miała z czego tłumaczyć. Alec zmarszczył brwi, przypominając sobie niepokój doktora Knoxa związany z tym, że ktoś mógł szprycować Birtwhistle'a bromkiem potasu. Choć Knox nie przepisywał leku nikomu z domowników, jakiś inny lekarz w Matlock mógł to zrobić. Facet, który ma sprawdzić aptekarzy, powinien spytać też i o to. Alec napisał Worrallowi notatkę z prośbą, by zadzwonił do komisariatu w Matlock i im to przekazał. Daisy wróciła, prowadząc ze sobą czarnowłosego Irlandczyka. - Neil Carey, inspektor naczelny detektyw Fletcher. Jasnoniebieskie oczy Careya błysnęły psotnie. - Bardzo mi miło, panie detektywie inspektorze naczelny. Czy pańska urocza żona będzie teraz notować każde moje słowo? Niezbyt to zgodne z podręcznikiem, nieprawdaż? - Jeszcze chwilka, panie Carey. Daisy, mogłabyś to zanieść Worrallowi? - Wręczył jej notatkę. - To tajny wyrok śmierci na panią, pani Fletcher. Za dużo pani wie. Lepiej niech pani uważa! Daisy zaśmiała się. - Nie żartuj, Neil. Alec, nie możesz brać tego, co on mówi, zbyt poważnie. - I wyszła.
- Panie Fletcher, ja traktuję morderstwo bardzo serio powiedział Carey poważnie. - Zakładam, że skoro pan tu przyjechał, znaczy to, że Birtwhistle został zamordowany. W czym mogę pomóc? - Na początek proszę mi powiedzieć, kto pojechał wczoraj do Matlock. - Wszyscy oprócz Humphreya i Normana Birtwhistle'a. A, i jeszcze pani Sutherby. Została w domu, żeby zająć się przepisywaniem. O ile mi wiadomo, Norman zawiózł jakieś zwierzęta na targ do Derby. - Cholera! Alec miał nadzieję, że nie będzie musiał sprawdzać wszystkich aptek w mieście wielkości Derby, nie wspominając o wszystkich, które mogły pojawić się na trasie Normana. Był jeszcze za wczesny etap śledztwa, by oddelegować ludzi do tak szeroko zakrojonego zadania. Z tego, co Alec dotychczas słyszał, Norman nie miał zbyt dużo okazji, żeby podtruwać Humphreya, choć mógł być w zmowie z jego siostrą. Alec wrócił myślą do młodzieńca rozpartego w fotelu po drugiej stronie biurka. - Czy byłby pan tak dobry i wyjaśnił, co sprowadziło pana do Orlego Gniazda? - Oczywiście. Poznałem Simona Birtwhistle'a w Leeds studiował tam - i się zaprzyjaźniliśmy. Zaprosił mnie do siebie w odwiedziny. Jestem trochę niespokojnym duchem i nigdy nie odrzucam zaproszenia. Raczej gadatliwym, pomyślał Alec. - W Leeds nie ma zbyt wielkiej społeczności Irlandczyków, prawda? Co pana tam sprowadziło? - Kilka rzeczy, ale pojechałem tam głównie po to, by poznać Bonamy Dobree'ego. Słyszałem, że wygłosi wykład na tamtejszym uniwersytecie, zanim wyjedzie uczyć aż do samego Egiptu! Sądzę, że pan o nim nie słyszał. Tak się
składa, że zamierzam zostać dramaturgiem, a on właśnie napisał wiekopomne dzieło o komedii obyczajowej. - Widzę, że mamy tu zjazd pisarzy. Carey wyszczerzył się rozbrajająco. - I kandydatów na pisarzy. Ale pana, jak mniemam, nie interesują bóle tworzenia? - Niestety nie. Interesuje mnie, po pierwsze, co kto robił w Matlock. - Pojechałem na swoim motorze do zakładu hydropatycznego Smedleya, żeby spotkać się tam z panią Fletcher, panną Olney, Simonem i Ilktonem, którzy udali się tam jego samochodem. - Pani i panna Birtwhistle nie pojechały z państwem? - Nie, Ilkton wysadził je przy rynku, żeby mogły załatwić sprawunki. Ilkton miał odwiedzić w Smedleyu krewnego. Myra - panna Olney - chciała pokazać pani Fletcher piękne widoki. Ilkton poszedł spełnić swój rodzinny obowiązek względem starszego krewnego, a my trochę pospacerowaliśmy, a potem oni zeszli na dół do miasta pieszo, a ja zjechałem na motorze. Myra i pani Fletcher pochodziły chwilę po targu, a potem Myra się znudziła i namówiła mnie na wycieczkę motorem do zamku Riber. Wróciliśmy w samą porę na obiad. Reszta wróciła wcześniej samochodem Ilktona. - Więc każdy uczestnik wyprawy mógł wstąpić do apteki bez pańskiej wiedzy? - Każdy oprócz Myry. Kiedy nie była ze mną, była, o ile wiem, w towarzystwie pani Fletcher. - Słucham? - Daisy wróciła do gabinetu. - Czyżby ktoś tu brał moje imię nadaremno? Carey wyjaśnił, a Daisy potwierdziła, że trzymały się razem z Myrą, dopóki nie przyjechał na motorze, a ona nie odjechała z nim.
- Simon opuścił nas dla jednego dużego piwa powiedziała. - Nie był z tobą? - spytał Alec ostro. - Dlaczego mi nie powiedziałaś...? - Nie pytałeś mnie o wczorajszy ranek, tylko o wczorajszy wieczór. - To prawda. Na jak długo straciłaś go z oczu? - Jakieś pół godziny. - Wystarczająco dużo czasu, żeby wykupić receptę, ale za mało, żeby odwiedzić lekarza. Ale to mógł zrobić już wcześniej. To samo tyczy się całej reszty rodziny. - Wiesz może, czy pani i panna Birtwhistle trzymały się razem? - Nie - odpowiedzieli Daisy i Carey jednocześnie. - Nie są w tak dobrych stosunkach - wyjaśniła Daisy. Później, po zakupach na targu, spotkałam Ruby i poszłyśmy na kawę... Och! Wychodziła z apteki. O to w tym wszystkim chodzi, tak? Alec przytaknął. - Pamiętasz nazwę apteki? - Ojej, nie, ale była tuż obok mostu. Kochanie, przecież mogła kupować milion innych rzeczy! Ja zawsze wstępuję do apteki po to czy tamto. - Wiem. Nie aresztuję nikogo na podstawie wizyty w aptece. Panie Carey, czy ma pan coś przeciwko temu, żeby moja żona zapisała resztę naszej rozmowy? Obecnie mam mało ludzi, ale jeżeli pan woli, to przesłuchanie może poczekać, aż przyjadą moi ludzie. Carey uśmiechnął się szeroko. - Tylko tak żartowałem. Absolutnie nie mam nic przeciwko. - A zatem do dzieła. Poproszę pana, by przypomniał pan sobie wydarzenia wczorajszego wieczoru od momentu, gdy po
raz pierwszy zobaczył pan na dole w salonie Humphreya Birtwhistle'a. Carey przyznał, że zaniósł Birtwhistle'owi jego pierwszego drinka, różowy gin, który przygotował Simon, ale nie ruszał drinka, którego pił do kolacji, ani trzeciego, tego ostatniego. Nie miał pojęcia, kto go podał. Przy kolacji albo rozmawiał z panią Birtwhistle i Myrą, albo wstawał, żeby pomóc przy podawaniu dań i napojów, nie zwracając zbytniej uwagi na to, co robili inni. Po kolacji poszedł pomóc Myrze znaleźć karty do gry w Szczęśliwe rodziny, a potem przyłączył się do grających. Choć Alecowi udało się wycisnąć z niego kilka szczegółów, nie pojawiło się nic interesującego. Przyjechał do Orlego Gniazda pięć dni temu, z których wszystkie były do siebie podobne, oprócz niektórych konkretnych wydarzeń przyjazdu Daisy, pojawienia się Birtwhistle'a w towarzystwie czy wizyty w Matlock. Reszta zatarła się w jego pamięci, co nie było niczym zaskakującym, choć raczej irytującym. Alec już miał go odesłać z prośbą, by spróbował pogrzebać w pamięci, gdy stukanie do drzwi poprzedziło pojawienie się w progu pokojówki Betty. - Ten inspektor kazał powiedzieć panu, że przyjechało jeszcze kilku gliniarzy - oświadczyła wojowniczo. - Jeden z nich jest wielki jak słoń. - Tom! - zgadła Daisy. - Nawet nie chcę wiedzieć, co mój tata powie o tych wszystkich sprawach i o tym, że ktoś rzuca podejrzenia na takie porządne dziewczyny jak ja i Etta! - Jeżeli nie zrobiłaś nic złego, to nie masz się czego bać odpowiedział Alec. - Pan nie zna mojego taty. - Dziękuję, to wszystko. Betty wyszła nadąsana.
- Czy pański słoń przybył po to, żeby powyciskać informacje ze świadków? - Carey wyszczerzył się. - Bardzo chętnie go poznam! - Zatem chodźmy, przedstawię pana. Daisy poszła już przodem. Poszli za nią korytarzem, a potem przez drzwi do salonu. Ogromne pomieszczenie jakby się skurczyło: Tom detektyw sierżant Tring - zawsze wyglądał nadzwyczaj postawnie w garniturze w brązowo - żółtą kratę. Jeżeli miał go na sobie, oznaczało to, że nie zaliczał mieszkańców Orlego Gniazda do grona arystokracji. Dwaj mundurowi, którzy stali obok niego, byli równie wysocy i szerocy w barach, choć nieco mniej w pasie. Detektyw posterunkowy Piper, który zaledwie spełniał wymagania wzrostowe dla kandydatów do policji, właściwie nie rzucał się w oczy w swoim niebieskim, serżowym garniturze. Stali przy drzwiach i dla reszty siedzących w salonie musieli stanowić onieśmielającą grupę. Rozmawiał z nimi detektyw Worrall. Siedząca przy kominku Ruby Birtwhistle wyglądała na nieświadomą najazdu na jej dom. Siedziała z pochyloną głową, mnąc w palcach chusteczkę Aleca. Sybil Sutherby i doktor Knox stali nieco z boku. Zdaje się, że wcześniej rozmawiali, a teraz obserwowali całą sytuację raczej z zainteresowaniem niż z niepokojem. Sybil najwyraźniej zrezygnowała z prób pisania w obliczu ciągłego przerywania i zakłóceń w pracy. Siedząca prosto jak struna zaniedbana kobieta w średnim wieku miała kamienną twarz, ale jej oczy skakały gwałtownie z grupy na grupę, z osoby na osobę. Panna Lorna Birtwhistle, domyślił się Alec. Ta ładna dziewczyna, która siedzi przy pani Birtwhistle i rozgląda się dookoła z żywym zainteresowaniem, to zapewne Myra Olney.
Obok niej stał mężczyzna mniej więcej w wieku Aleca, być może nieco młodszy, trzymając rękę na oparciu jej fotela. Jego nieskazitelne tweedy świadczyły o tym, że był mieszczuchem, który wybrał się z wizytą na wieś. Wyglądał na osobę, która próbowała udawać, że znajduje się gdzie indziej, jednocześnie sprawiając wrażenie lepszego niż wszyscy inni. A więc to Walter Ilkton, który trafił w to jakże nieodpowiednie miejsce wiedziony uczuciem do Myry. Drugi mężczyzna, w ciemnym garniturze, to zapewne młody Simon Birtwhistle. Najwyraźniej aż wrzał z oburzenia; mogło się ono lada chwila przerodzić w wybuch słów, których później mógłby żałować. Choć mogłoby to okazać się pouczające, nawet oświecające. Pierwszą osobą w pokoju, która dojrzała Aleca, był Piper, który dyskretnie zwrócił uwagę na przybycie inspektora naczelnego. W międzyczasie Carey podszedł żwawo do grupy siedzącej przy kominku, położył uspokajająco dłoń na ramieniu Simona i zaczął mówić coś do niego przyciszonym głosem. Worrall podszedł do Aleca, a za nim pozostali czterej policjanci. Na kamiennej podłodze zatupały dwie pary ciężkich butów. Tom, mimo swojego rozmiaru i zbliżającego się wieku emerytalnego, chodził prawie tak lekko jak Ernie. Obydwaj skwapliwie - i z widoczną przyjemnością przywitali się z Daisy, zanim przystąpili do działania. Ernie Piper już nie uważał jej za nieomylną, jak kiedyś, ale nadal uważał ją za cenne wsparcie w śledztwie. Tom, który od lat był sierżantem Aleca, a oprócz tego ojcem chrzestnym ich syna, żywił dla Daisy podziw, choć nieco zaprawiony sceptycyzmem. Worrall obserwował ich widoczną wzajemną życzliwość z pełnym zrozumienia rozbawieniem.
- To posterunkowi Harwell i Bagshaw, panie inspektorze - przedstawił Alecowi mundurowych. - Co teraz? - Kieszenie. Szukamy butelki. - Kochanie, chyba nie chcesz, żebym przeszukała wszystkie panie! - Nie. Sprawdzimy najpierw, co jest w twoich kieszeniach, żeby dać reszcie dobry przykład. Uniósł głos: - Panie i panowie, proszę o uwagę. - Zupełnie jakby wcześniej był dla wszystkich niewidzialny! - Obawiam się, że będę musiał państwa poprosić o zaprezentowanie zawartości kieszeni. Wszystkich państwa. - Co do diabła...? - wybuchnął Simon Birtwhistle. - Simon! - skarciła go ostro jego matka. - Wystarczy. - Daisy, mogę cię prosić? Daisy miała na sobie ciepłą spódnicę, a na bluzkę narzucony gruby kardigan. Zdjęła sweter i wręczyła go Worrallowi. Wsadziła dłonie do kieszeni spódnicy i wyjęła chusteczkę, którą następnie pomachała jak iluzjonista, chcąc udowodnić, że nic w nią nie było owinięte, a na końcu wyciągnęła puste kieszenie na zewnątrz. Sybil szybko poszła w jej ślady. Zgodnie z oczekiwaniem Aleca jej przykład zachęcił resztę do podporządkowania się, choć zrobili to bez entuzjazmu. Dwie pokojówki nawet zachichotały, wręczając swoje fartuchy jednemu z posterunkowych. Alec domyślił się, że policjant puścił do nich oko. Podziękował niebiosom, że pod fartuchami dziewczęta były przyzwoicie ubrane. Pożądanej butelki jednak nie znaleziono. Nadzieja była nikła, ale trzeba było spróbować. - Dziękuję. A teraz, obawiam się, że muszę państwa poprosić o pozostanie w tym pokoju, a my przeszukamy dom. Znów rozległo się narzekanie.
- Czy mogę wiedzieć, w jakim celu? - spytał Simon Birtwhistle. - Obawiam się, że nie mogę panu tego powiedzieć. Zapewniam jednak, że zrobimy to jak najszybciej. A w międzyczasie chciałbym porozmawiać z tymi z państwa, z którymi nie miałem jeszcze sposobności. - Alec odwrócił się i zebrał swoich ludzi - oraz Daisy - dookoła siebie we wschodnim narożniku salonu. - Harwell, pan tu zostanie i ich popilnuje. Inspektorze, chciałbym, żeby pokierował pan przeszukaniem. Pomogą panu sierżant Tring i posterunkowy Bagshaw. Najlepiej będzie zacząć od sypialni. Mam nadzieję, że moja żona będzie potrafiła wskazać panom, która sypialnia jest czyja. - Kątem oka dostrzegł, że Daisy cała się rozpromieniła. - Daisy, znasz rozkład pokoi? - Chyba tak. Jestem prawie pewna. - Potrafisz dostać się do ich pokoi, nie wracając przez salon? - Chyba tak. Rozkład domu jest nieco skomplikowany, ponieważ dobudowano skrzydła. Nie znam tej starszej części. - Postaraj się. Zacznijcie od pokoju pani Birtwhistle, Simona Birtwhistle'a i Lorny Birtwhistle. Detektyw Piper będzie robił dla mnie notatki. Wszystko jasne? Jakieś pytania? - Nie, panie inspektorze. Bierzemy się do roboty.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI Alec nie miał wystarczająco dużo ludzi, by obstawić wszystkie miejsca, które chciał, więc podjął szybką decyzję, że musi powierzyć pilnowanie zachodniego skrzydła dwóm pokojówkom, które nie mieszkały w domu na stałe. Gdy Daisy poprowadziła swój oddział przez drzwi prowadzące do wschodniego skrzydła, wysłał Pipera, żeby wyjaśnił wiejskim dziewczynom, że jeśli ktokolwiek będzie chciał wejść do któregoś z pokoi, jedna z nich ma przyjść i mu o tym powiedzieć. Podszedł do kominka. - Ci z państwa, którzy jeszcze ze mną nie rozmawiali, zapewne domyślają się, że jestem detektyw Fletcher, inspektor naczelny. Dowodzę w niniejszym śledztwie, które - jeśli ktoś jeszcze tego nie wie - mogę teraz oficjalnie potwierdzić, jest dochodzeniem w sprawie morderstwa. Owo szczere stwierdzenie skutecznie zamknęło usta Simonowi Birtwhistle'owi, który już, już miał wybuchnąć niepowstrzymanym potokiem słów, mimo uspokajającej ręki jego przyjaciela na ramieniu. - Biedny wuj Humphrey! - wykrzyknęła dziewczyna. - Skąd ma pan tę pewność? - spytał dobrze ubrany mężczyzna. - Pan Ilkton, zgadza się? Obawiam się, że nie mogę panu tego powiedzieć. Ale to oznacza, że wszyscy z państwa mają obowiązek udzielić nam wyjaśnień w toku przesłuchań. - Oczywiście, oczywiście. - A więc zapraszam. Chciałbym teraz zamienić kilka słów z panem. - Ze mną? Wie pan, że jestem gościem w tym domu i nie należę do rodziny? Ale Alec już się odwrócił, a stojący za Ilktonem Piper powiedział stanowczo:
- Tędy, proszę pana. Otwierając drzwi do wschodniego skrzydła, Alec spojrzał na prawo, gdzie nowa klatka schodowa prowadziła prosto do góry z pokoju, który zajmował chory Humphrey, do sypialni Ruby na piętrze. Buty posterunkowego Bagshawa właśnie znikały u szczytu schodów. Choć przeszukanie nie było już tajemnicą, Alec nie chciał, żeby zwracano na nie zbyt wiele uwagi. Był wdzięczny Daisy, że nie poprowadziła ich w górę schodów w salonie, na oczach wszystkich. Ilkton i Piper udali się za Alekiem wzdłuż korytarza do biura Humphreya. Alec usiadł za biurkiem. Ilkton także usiadł i zaoferował im zawartość srebrnej, ozdobnie grawerowanej papierośnicy. - Tutaj chyba możemy palić - powiedział. - Nie mają tu palarni, a kiedy w domu jest chory, nie można... - Lepiej nie. Jeszcze muszę przesłuchać panie. - Panna Olney nie będzie miała nic przeciwko. Jest bardzo sympatyczną młodą damą i nigdy nie robi problemów. - Ale panna Birtwhistle może mieć coś przeciwko. - Ach tak, na pewno. Zapomniałem o niej. Łatwo o niej zapomnieć. Wygląda jak każda starsza, wiejska kobieta, a nawet zwyczajna gosposia. - Pan wybaczy, ale wydaje się, że jest pan nieco poza swoim zwyczajowym otoczeniem, panie Ilkton. - Raczej tak. Na początku byłem nieco zdziwiony rodziną i domem panny Olney w Derbyshire, ale jest warta tego, żeby z nimi wytrzymać, dopóki się nie pobierzemy. Poznaliśmy się w majątku Stansted. Alec uniósł brwi pytająco. - Gniazdo rodzinne państwa Bessboroughów - wyjaśnił Ilkton. - Panna Olney ma wysokie aspiracje.
- Chodziła do dobrej szkoły i poznała właściwych ludzi, a poza tym ma dar do zjednywania sobie ludzi. Wszystkie chłopaki przynajmniej trochę się w niej podkochują, ale dziewczyny też ją lubią. Będzie bardzo dobrą żoną dla kogoś o takiej pozycji jak ja, gdy już odetnie pępowinę od tych ubogich krewnych. Na szczęście to tylko daleka rodzina. Alec nie był dostatecznie zainteresowany, by spytać, jakąż to Ilkton ma pozycję społeczną. - Jeszcze nie miałem przyjemności poznać panny Olney. Niebawem zadam jej te same pytania, które teraz zadaję panu. - Jest bardzo młoda. - Ilkton zmarszczył brwi. - Nie powinna być przesłuchiwana w pojedynkę. - Jeżeli poczuje się niepewnie, to może dobrać sobie kogoś do towarzystwa. Nie zamierzamy jej napastować. A teraz, czy możemy przejść do sprawy zasadniczej? Chciałbym poznać pana opinię, jako niezależnego obserwatora, na temat tego, jak odnosili się do siebie poszczególni domownicy. - Och, to wszystko? Muszę przyznać, że niewiele zauważyłem. Nie dało się nie dostrzec pewnego tarcia między Simonem a jego ojcem, ale to nic nadzwyczajnego. Sam pamiętam, że kiedy byłem mniej więcej w jego wieku, uważałem swojego ojca za beznadziejnego, starego piernika. Choć przypuszczam, że to mógł być objaw poważniejszej niezgody. - Nie nazwałby pan tego kłótnią? - Tego nie zauważyłem. Nie mogę mówić o tym, co zaszło, zanim tu przyjechałem, lub o czym nie wiem. - Oczywiście. Coś jeszcze? - Nic mi nie przychodzi do głowy. Muszę przyznać, że pani Birtwhistle wydaje się przykładną żoną, ciągle troszczącą się o wygodę i dobre samopoczucie swojego męża. Panowie, słuchajcie, skąd wiadomo, że został... zamordowany? To pewnie jakaś pomyłka. Był schorowanym, starszym inwalidą.
Czy nie jest bardziej prawdopodobne, że jego serce po prostu odmówiło współpracy? - Panie Ilkton, proszę mi wierzyć, jesteśmy pewni. Jeżeli nie ma pan już żadnych uwag dotyczących rodziny... Zawiesił głos. - Zatem przejdźmy do wydarzeń dnia wczorajszego. Pojechał pan z kilkoma osobami do Matlock. - Zawiozłem ich tam. Gdyby prowadził mój szofer, bylibyśmy stłoczeni, nawet w moim packardzie, choć ten Irlandczyk pojechał na swoim motorze - moim zdaniem to diabelski wynalazek. Jeżeli chce pan wiedzieć, co każdy z nich robił w Matlock, to niestety nie mogę panu pomóc; pojechałem prosto do zakładu Smedleya, gdzie odwiedziłem krewnego, który tam mieszka. Jednak obawiam się, że jest na skraju zniedołężnienia. - Usta mu zadrgały. Uniósł rękę, by je zakryć. Czyżby zależało mu na tym, by Alec nie zaczął się domyślać, że w jego rodzinie występowała skłonność do zniedołężnienia? - Ale czegóż można się spodziewać po człowieku, który przekroczył dziewięćdziesiątkę? Matuzalemowy wiek! - Czy po wizycie dołączył pan do reszty w mieście? Ilkton zacisnął usta, prawie wyginając je w podkówkę. - Kiedy wróciłem do centrum miasta, Myra już odjechała z tym Irlandczykiem na jakąś wycieczkę. Reszta była gotowa do wyjazdu. Alec zdecydował, że nie ma sensu pytać go o to, czy ktoś z nich wydawał się nienaturalnie poruszony. Pochłonięty swoją osobą do entej potęgi Ilkton zapewne był zbyt zmartwiony zdradą Myry Olney, żeby coś zauważyć. - No dobrze, a co z wczorajszym wieczorem? Z tego, co wiem, pomagał pan roznosić drinki. - Myra - panna Olney - miała pomagać, więc cóż innego mogłem zrobić? To naprawdę bardzo niestosowne... Im szybciej będę mógł stąd wyjechać, tym lepiej.
- Obawiam się, że na razie nie mogę nikomu pozwolić stąd wyjechać, proszę pana. Wracając do wczorajszego wieczoru, proszę powiedzieć, co pamięta pan na temat ruchów poszczególnych osób od momentu, gdy Humphrey Birtwhistle przyszedł do salonu. Ilkton nie pamiętał nic poza tym, co Alec już usłyszał od innych, a fakt, że nie mógł podać Alecowi jasnego i szczegółowego opisu, wyprowadził go z równowagi. Być może zniszczyło mu to doskonały obraz jego samego, o którym był przekonany. Przeprosił, krzywiąc się. - Szkoda, ale nic nie można na to poradzić - odpowiedział Alec. - Ludzie zawsze mają problemy z podaniem szczegółów, kiedy chodzi o jedno wydarzenie, które stanowiło jedno z wielu ogniw w łańcuchu. Czasem po przeżyciu szoku emocjonalnego wrażenia zapamiętuje się na całe życie, ale częściej rozmywają się one, lub są całkowicie nie do odtworzenia. - Szok emocjonalny? - Morderstwo człowieka, u którego pan się zatrzymał... - Prawie wcale go nie znałem, nie sądzę, byśmy zamienili więcej niż tuzin słów. Ale dla panny Olney to był wielki szok, bo bardzo lubiła staruszka. Bardzo niesprawiedliwe jest, że musi zostać w tym domu... - Bardzo przepraszam, ale mogę jedynie powtórzyć, że wszyscy państwo będą musieli zostać tu, gdzie mamy z państwem łatwy kontakt, dopóki państwa obecność nie będzie wymagana, Alec spodziewał się, że Ilkton zagrozi mu telefonem do swojego prawnika, ale ten tylko stwierdził ponurym tonem: - Tak, sądzę, że pan wie najlepiej, co robić. Alec wstał. - Dziękuję panu za pańską chęć współpracy, panie Ilkton. Mam nadzieję, że postara się pan przypomnieć sobie cos' więcej na temat wczorajszego wieczoru - choć czasami
wspomnienia wracają, kiedy jest się myślą gdzie indziej. Gdyby coś się panu przypomniało, proszę od razu się do mnie zgłosić. Teraz prosiłbym pana o dołączenie do reszty zebranych w salonie. Piper, teraz chciałbym porozmawiać z panną Olney. Proszę się upewnić, czy nie życzy sobie obecności osoby towarzyszącej. Ilkton wstał, zawahał się, a potem wyszedł, a Piper zrobił minę, zanim ruszył w jego ślady. „Prawdziwy dżentelmen nigdy nie wynosi się ponad swoje towarzystwo". Jeżeli to był jakiś cytat, to Alec nie mógł sobie przypomnieć, skąd go zna. Dumny i elegancki Ilkton przypominał mu Darcy'ego z Dumy i uprzedzenia, zakochanego w kobiecie, którą uważał za osobę poniżej swojego stanu, choć w tym przypadku to morderstwo wuja, a nie ucieczka siostry z ukochanym skomplikowała sprawy. Być może on, jak i Darcy, dzięki miłości nauczy się być mniej krytyczny. Alec był ciekaw Myry Olney, choć wcale nie wyglądała na podobną do Lizzie Bennet, a wręcz bardziej do Lydii... Myra weszła do gabinetu, wprowadzona przez uśmiechniętego Pipera. - Pan Fletcher! - Wymienili uściski dłoni. - A może raczej powinnam mówić do pana „inspektorze naczelny"? Po prostu uwielbiam panią Fletcher. Jest zupełnie inna niż Sybil, choć ją też bardzo lubię. W końcu praktycznie należy już do rodziny, a jej córka jest przeurocza. Pani Fletcher powiedziała mi, że mają państwo nastoletnią córkę? - Tak. Ma trzynaście lat, z tego, co wiem, jest nieco starsza niż córka pani Sutherby. - Bardzo chciałabym ją poznać. A oprócz tego bliźnięta? - Mirandę i Olivera, ale dzieci są jeszcze małe.
- Chyba są strasznie urocze. Mogłabym państwa odwiedzić któregoś dnia, kiedy będę w Londynie, i je zobaczyć? - spytała Myra tęsknie. - Może porozmawia pani o tym z Daisy? - zasugerował, wiedząc, że szeroki uśmiech Pipera zmienił się w ironiczny grymas. - Lepiej przejdźmy do meritum. - Biedny wuj Humphrey! - Jej piękne oczy - Alec nie mógł się zdecydować, czy były zielone, czy niebieskie wypełniły się łzami. Wsadził rękę do kieszeni w poszukiwaniu chusteczki, ale okazało się, że już mu się skończyły. Na szczęście łzy nie zaczęły kapać. - Czasem prawie zapominam o tym na kilka minut. Zawsze był dla mnie taki miły, przyjął mnie, kiedy ciocia Lorna wcale mnie nie chciała. Nie wierzę, że ktokolwiek w Orlim Gnieździe mógłby zrobić coś tak okropnego! W wersji Myry wycieczka do Matlock głównie kręciła się wokół dziewczyny, którą poznali w zakładzie hydropatycznym - ładnej, ale raczej niewyraźnej - i naszyjnika, który pomogła wybrać Daisy dla Belindy na targu. - A potem zaczęło mi się nudzić - wyznała. - To znaczy wizyta na targu szybko przestaje być fajna, jeżeli nie ma się pieniędzy do wydania, prawda? Więc namówiłam Neila, żebyśmy pojechali wcześniej. Ciocia Ruby zgodziła się, żebym wróciła do domu na jego motorze. Powiedział, że będę cała zesztywniała i obolała, ale nic mi nie jest. To chyba dlatego, że często jeżdżę konno, kiedy odwiedzam znajomych na wsi, nie sądzi pan? - To bardzo prawdopodobne. Czyli wyjechała pani z Matlock wcześnie? - Tylko nieco wcześniej, i pojechaliśmy na około. Walter był trochę wkurzony, ale nie odjechałam bez słowa, powiedziałam Simonowi, gdzie jedziemy. Choć to nie była sprawa Aleca, nie mógł się powstrzymać.
- Zamierza pani wyjść za pana Ilktona? - Nigdy w życiu! - zachichotała. - Przez całe wieki za nikogo nie wyjdę, a przynajmniej dopóki nie skończę dwudziestu jeden lat. Powiedziałam o tym Walterowi, ale niektórzy ludzie nie chcą wierzyć, że mówi się do nich poważnie, kiedy im to nie pasuje - stwierdziła tonem osoby doświadczonej w tej materii, którą prawdopodobnie była. - Ma pani rację. Czy Simon był z panią przez cały czas, dopóki nie odjechała pani z panem Careyem? - Nie, poszedł do pubu napić się piwa. To dlatego że w uzdrowisku jest zakaz spożywania alkoholu. Zachciało mu się pić. - Rozumiem. - Alecowi udało się nie roześmiać. - A pani ciotki: czy spotkała pani którąś z nich po tym, jak wysiadły przy rynku? - Nie, spotkałyśmy się dopiero przy obiedzie. Razem z Neilem wróciliśmy na czas, tak jak obiecałam Simonowi. Nie chciał, żeby ciocia Ruby się martwiła. To w sumie trochę nudne, kiedy ktoś się tak o mnie martwi, ale też w sumie trochę miłe, jeżeli wie pan, co mam na myśli. Nie mam też nic przeciwko pomaganiu w domu, robię wszystko, co każe ciocia Lorna, dopóki nie każą mi gotować. A po ostatnim razie raczej już mi nie każą! - Znów zachichotała zaraźliwie. Alec powstrzymał się przed spytaniem o szczegóły tej domowej katastrofy. - Proszę mi opowiedzieć, jak przebiegł wieczór powiedział. - Mam rozumieć, że pani pomagała przy kolacji? - Tak, pomagałam cioci Lornie w kuchni. Ona zajmuje się śniadaniami, a ciocia Ruby obiadami, a kolacjami na zmianę, co tydzień. Pomogłam tylko przy nakrywaniu do stołu i wnoszeniu wszystkiego do jadalni. A, no i przy zmywaniu po
kolacji. Ale Neil, a nawet Walter bardzo poczciwie wnosili tace, a nawet pomogli mi przy zmywaniu. - Zatem spędziła pani trochę czasu w kuchni, a potem krążyła pani między salonem a jadalnią? - Dokładnie tak. - Rozpromieniła się, gdy pojął w lot. - Ale nie pomagała pani przy drinkach? - Właściwie nigdy tego nie robię. Kiedy przyjeżdżam do domu, a Simona nie ma, to bardzo rzadko pijemy drinki czy wino. Wuj Norman czasem pija piwo. Wczoraj wieczorem Simon się tym zajmował i chyba pomagali mu Neil i Walter, kiedy nie pomagali mnie. I ciocia Lorna. - Czy zauważyła pani może, kto podawał wczoraj drinki pani wujowi? Oczy jej się zaokrągliły. - To w ten sposób go ktoś zabił? Ależ to wstrętne! Tak bardzo lubił różowy gin, a tak rzadko czuł się na tyle dobrze, żeby móc się go napić. Cóż za nowatorskie spojrzenie na morderstwo! Alec zadał jeszcze kilka pytań, choć miał małą nadzieję na to, że dowie się czegoś nowego. Opowiedziała mu za to dużo bardziej szczegółowo, niżby chciał, o tym, jak udało jej się namówić Ilktona na grę w Szczęśliwe rodziny. - Tak naprawdę to on gra tylko w brydża, ale nie mógł nie zagrać, żeby nie wyjść na beznadziejnego nudziarza. Nie mógł grać na cukierki toffi. Chyba nie chciało mu się zaprzątać głowy grą dla dzieci. W nertza też szło mu beznadziejnie. Alec naprawdę miał nadzieję, że Myra nie wyjdzie za Ilktona; jego zdaniem zupełnie by do siebie nie pasowali. Z drugiej strony najwyraźniej szalał na jej punkcie. Być może jej szczebiotanie nie będzie mu przeszkadzało, gdy szczera spontaniczność przerodzi się z upływem lat w bezmyślny brak taktu a la Austenowska pani Bennet: wtedy całkiem nieźle mogą się dogadywać.
W końcu wiele osób, w tym jego własna matka, matka Daisy oraz Lucy, jej najlepsza przyjaciółka, wieszczyły ich małżeństwu rychły koniec. Podziękował Myrze i odesłał ją, by dołączyła do reszty. Przystanęła w drzwiach, obejrzała się za siebie i spytała z olśniewającym uśmiechem: - Idzie pan, panie Piper? - Przyjdzie tam za minutę czy dwie - odpowiedział jej Alec. - Wierzę, że wróci pani prosto do salonu. - Ależ oczywiście - oburzyła się, a potem, błyskawicznie zmieniając nastrój, wyznała: - To najbardziej niesamowita rzecz, jaka mi się w życiu przydarzyła! - A potem znów popadła w rozpacz: - Szkoda tylko biednego, starego wuja Humphreya! - I wyszła. Piper patrzył za nią, najwyraźniej oczarowany. - Tylko mi nie mów, że cię zbiła z tropu - powiedział Alec, nieco oschle. - Ona jest... - Piper, co u niego dziwne, nie mógł znaleźć właściwego słowa. Potrząsnął głową. - Przepraszam, szefie. Kogo następnego mam przyprowadzić? - Normana Birtwhistle'a, ale on chyba jeszcze nie wrócił z gospodarstwa. - Mam go iść poszukać? - Nie, będzie musiał poczekać. Z tego, co wiem, zazwyczaj przychodzi do domu na obiad. - Czyli zostaje nam panna Birtwhistle i Simon Birtwhistle. Sądzi pan, że któreś z nich jest naszą największą nadzieją? - Dokładnie tak, Ernie, dokładnie, o ile nie pomyliłem się poważnie co do pani Birtwhistle. Ziewnął potężnie. Przepraszam! Wczoraj bardzo mało spałem. Tak, Simon jest na pierwszym miejscu mojej listy, więc zobaczmy, czy uda nam się wyeliminować Lornę, zanim się zabierzemy za niego.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY Daisy poprowadziła swoich trzech policjantów w górę dodatkową klatką schodową, którą wybudowano dla wygody Humphreya. Doszli nią do frontowej strony domu na półpiętro, tuż przy sypialni Ruby. Czując się jak zdrajczyni swojej miłej gospodyni, Daisy otworzyła drzwi i odsunęła się. - Pokój pani Birtwhistle. Worrall wszedł do środka i zaczął się rozglądać dookoła. Tom stał na progu, przez chwilę zasłaniając Daisy widok, a potem dołączył do niego. Daisy i umundurowany policjant zostali przy drzwiach, czekając na dalsze polecenia. Pokój pomalowany na biało był dobrze oświetlony dzięki oknom w dwóch ścianach, a błękitne zasłony były dobrane kolorem do narzuty na łóżku. Na meble w stylu Arts and Crafts, z tych tańszych, składały się: podwójne łóżko, szafki nocne, komoda, szafa i kilka krzeseł z drewnianymi oparciami. Niebiesko beżowy dywan częściowo pokrywał drewnianą podłogę, harmonizując kolorem z wiszącymi na ścianach kilkoma obrazami przedstawiającymi panoramę Nowego Meksyku. - Pani Fletcher, co tam jest? - spytał Worrall, wskazując na drzwi w północnej ścianie. - Bawialnia pani Birtwhistle. Chyba kiedyś służyła jako przebieralnia. Worrall podszedł, otworzył drzwi i spojrzał do środka. - Biurko - zauważył. - Cóż, to pan jest ekspertem ze Scotland Yardu, panie Tring. Od czego pan zacząłby przeszukanie? - Aha - burknął Tom. - Teraz problemem nie są odciski palców, przynajmniej dopóki nie znajdziemy czegoś, co warto byłoby sprawdzić. Pan Fletcher zapewne powiedziałby nam, żebyśmy się podzielili zadaniem, żeby każdy z nas był odpowiedzialny za część pokoju.
- Chce pan się zająć biurkiem? - Ja nie! Nie jestem dobry w grzebaniu w papierach. - No dobrze, ja się tym zajmę. Dla pana zostaje szafa, komoda i szafki koło łóżka. Pani Fletcher, czy mogłaby pani patrzeć na korytarz i dać mi znać, jeżeli ktoś będzie próbował się dostać do któregoś z pokojów? - A czy posterunkowy, który jest w salonie, nie powinien utrzymać wszystkich w ryzach? - Tak, ale jest sam, a ich dużo więcej. Jeżeli ktoś stwierdzi, że musi iść... eee... do toalety i będzie próbował się wymknąć... - Och, oczywiście. Postoję na czatach. - Dziękuję. Bagshaw - zwrócił się do posterunkowego to, co zwykle. A potem proszę iść do tego drugiego pokoju. - Szukamy tej butelki z lekarstwem, panie inspektorze? - Zgadza się. - Panie inspektorze - powiedziała Daisy - tak sobie pomyślałam: szuka pan takiej typowej, brązowej butelki na lekarstwo, tak? Ale czy ktoś nie mógł przelać chloralu do jakiejś innej butelki, zanim przywiózł go do domu? - Ma pani rację, pani Fletcher. Zatem chyba szukamy jakiejkolwiek małej butelki, która nie ma żadnego konkretnego zastosowania. Nawet jeżeli chloral został już wypłukany, na korku albo zatyczce nadal mogą być śladowe ilości chloralu. Daisy obserwowała szybkie, choć skrupulatne przeszukanie, spoglądając od czasu do czasu na korytarz, choć była pewna, że usłyszałaby, gdyby ktoś wszedł na piętro. Posterunkowy Bagshaw zdjął poszewki z pościeli, nawet z poduszek, przejechał ręką pod materacem z dwóch stron, a potem przywrócił łóżko do pierwotnego stanu z taką sprawnością i dokładnością, że niejedna pokojówka mogłaby się od niego uczyć. Następnie położył się płasko na podłodze,
żeby spojrzeć pod łóżko, wspiął na krzesło, żeby zajrzeć na szafę, i odciągnął komodę od ściany, na wypadek gdyby ktoś coś za nią wsunął. Potem zwinął dywan i sprawdził stopą każdą deskę, przypuszczalnie po to, żeby upewnić się, że żadna z nich nie jest na tyle obluzowana, żeby można było pod nią coś schować. Wyjął też z kieszeni stronę z gazety i opróżnił na nią zawartość kosza na śmieci, pogrzebał w popiele z kominka, a nawet zajrzał za obrazy. W międzyczasie Tom przeszukał każdą kieszeń każdego ubrania w szafie, odsuwając wieszaki, by móc sprawdzić, co jest za nimi, a nawet wyciągając do końca dwie szuflady na dole, żeby zajrzeć do otworu. Na Daisy szczególne wrażenie zrobiła staranność, z jaką wkładał wszystko na swoje początkowe miejsce. Tak samo potraktował szafki nocne, przekartkowując przy okazji trzy książki, które leżały na jednej z nich. Daisy zorientowała się, że gdyby w tym pokoju było coś ukryte, policjanci by to znaleźli. Nie była pewna, czym oprócz oczywistej butelki z chloralem - mogło być to „coś". Nie dało się ukryć butelki między stronicami książki albo za obrazem. - Ja już prawie kończę, sierżancie - odezwał się Bagshaw. - Potrzebuje pan pomocy? - Nie, dziękuję - powiedział Tom. - Może pan iść do tego drugiego pokoju. - I odwrócił się do komody, która teraz znów stała pod ścianą. W lewej górnej szufladzie, pod stertą majtek, znalazł wypchaną kopertę z szarego papieru. - Tylko nie Ruby! - wykrzyknęła zszokowana Daisy. Tom otworzył niezaklejoną kopertę i wyjął z niej gruby plik papierów. - Piątaki. - Potrząsnął głową łagodnie. - Pewnie z kilka stówek. Nie ma pani pojęcia, ile kobiet trzyma gotówkę albo
biżuterię ukrytą w szufladzie na bieliznę. Mam nadzieję, że pani tak nie robi, pani Fletcher: dla włamywacza to pierwsze miejsce do sprawdzenia. - To samo powiedział mi Alec. Drgnięcie wąsów Toma zdradziło jego uśmiech. - Zatem kiedyś tak pani robiła. - Tylko kilka funtów, na czarną godzinę. Nikt nigdy ich nie znalazł. Ale w sumie nigdy nie mieliśmy włamania. - I mam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie. - Włożył banknoty do koperty i wsadził ją na dno szuflady. Gdy zaczął układać na niej zwykłe, bawełniane figi Ruby, Daisy zaoferowała się: - Może mogę panu pomóc? - Miała pani patrzeć na korytarz, pani Fletcher. - Ach tak. - Daisy odwróciła się i wbiła wzrok w przestrzeń między pokojami. - Naprawdę patrzyłam. - Wie pani co, dam tam pani na korytarz jedno z tych krzeseł, żeby sobie pani usiadła, kiedy będziemy przeglądać resztę pokoi. - Dziękuję - odpowiedziała Daisy potulnie. - Jeżeli będzie chciała pani sobie iść, zanim skończymy, po prostu proszę dać znać panu inspektorowi Worrallowi. Ten Bagshaw może się zająć resztą. Dobry jest do przeszukiwania - przyznał Tom, wystawiając krzesło z giętego drewna w ten sposób, by było zwrócone przodem do korytarza. Wracając do pracy, zamknął za sobą drzwi. Po odgłosach Daisy poznała, że Tom skończył przeszukiwać szufladę i przeszedł do bawialni Ruby, skąd doszły ją odgłosy rozmów i ciężkie kroki Bagshawa. Po kilku minutach drzwi na korytarz otworzyły się i z pokoju wyszli Tom i Bagshaw.
- Tam w biurku jest tyle rzeczy, że inspektor będzie jeszcze chwilę zajęty - zwrócił się Tom do Daisy. - Czyj jest ten pokój obok? - Jestem prawie pewna, że Simona, syna ofiary. - Aha - odpowiedział Tom. - Jest początkującym pisarzem, więc możecie tam znaleźć dużo papierów. - Aha. - Tym razem w głosie Toma zabrzmiały ponure nuty. Weszli razem z Bagshawem do pokoju, a Daisy usiadła na krześle, które robiło się coraz bardziej twarde, gdy ona zaczynała się coraz bardziej nudzić, obserwując pustą przestrzeń przed sobą. Jedynymi ruszającymi się istotami, które zauważyła, było kilka kruków, które przeleciały tuż za najbliższym oknem, oraz gołąb przechadzający się po kawałku dachu w zasięgu jej wzroku. Już miała powiedzieć Worrallowi, że chce opuści stanowisko, jednak w przeszłości zabroniono jej udzie lania się w tak wielu śledztwach, że cieszyła się zadaniem, które było przynajmniej potencjalnie pożyteczne. Trzeba przyznać, że owe zakazy rzadko miały zbytni wpływ na jej udział w kolejnych śledztwach, ale miło jej było, że ją o coś poproszono. Co zrobi, jeżeli ktoś naprawdę przyjdzie? Simon może zwiać, jeżeli dowie się, że policja weszła do jego pokoju, albo wejść do środka i zacząć się kłócić z Tomem Tringiem. Daisy pomyślała, że z Myrą da sobie radę, ale jeżeli pojawi się Lorna... Cóż, Lorna nie należała do tego rodzaju ludzi, których można byłoby próbować odwieść od raz powziętej decyzji. Przypomniała sobie, że pilnuje ich jeszcze jeden policjant, a nawet jeśli Lorna by mu uciekła, Daisy zawsze może wezwać pomoc.
Tak naprawdę Worrall poinstruował ją, by dała mu znać, a nie sama rozprawiała się z ewentualnym intruzem. Na pewno byłby zły, gdyby zmyła Simonowi albo Myrze głowę i wysłała ich na dół. Bardzo chciała móc powiedzieć Alecowi, że naprawdę im pomogła, ale w sumie Worrall być może będzie chciał przesłuchać intruza na miejscu. Jedyną osobą, jaka pojawiła się na korytarzu, był sam Worrall, który wyszedł z bawialni Ruby. - Pozostali są jeszcze obok, w pokoju Simona powiedziała mu. - Nikt...? - Ani żywej duszy. Podziękował jej i dołączył do reszty. Wyszli wszyscy po kilku minutach. Jeżeli znaleźli coś obciążającego Simona, musieli dobrze to ukryć. - Następny pokój należy do Myry - powiedziała Daisy. Monotonia ciągnęła się nadal: nikt nie wszedł ani po schodach Humphreya, ani po schodach od strony salonu. Krzesło zmieniło się w instrument tortur. Daisy stwierdziła, że Worrall nie miałby nic przeciwko temu, żeby przespacerowała się tam i z powrotem po korytarzu. Przeszukanie pokoju Myry nie zajęło im długo: Daisy była w połowie korytarza, kiedy z niego wyszli. - Tylko tak sobie maszeruję, jak wartownik - wyjaśniła. Na końcu jest pokój Lorny, panny Birtwhistle. - A tych troje drzwi naprzeciwko? - spytał Worrall. - Prowadzą do starej części domu. Jeżeli układ jest ten sam, co w zachodnim skrzydle, to te drzwi na końcu prowadzą do łazienki, potem te do WC, a tutaj jest sypialnia i bawialnia Sybil - pani Sutherby. Kiedyś były tu pokoje dziecięce, a przedtem, zanim dobudowano skrzydła, główne sypialnie. - Najpierw panna Birtwhistle - zadecydował inspektor.
Daisy nie mogła się oprzeć: poszła za nimi i spojrzała przez drzwi, gdy wmaszerowali do wnętrza pokoju. Widziała sypialnię Lorny tylko w nocy, w świetle świecy. Za dnia pokój wyglądał tak samo obskurnie, ale Daisy zauważyła, że na żelaznym stelażu łóżka jest sprężynowy materac i gruba puchowa kołdra. Tom odwrócił się i spojrzał na nią. Drzwi zamknęły się za nim, a ona szybko wznowiła patrol korytarza. Kiedy znów doszła do tego końca korytarza, zauważyła, że drzwi są nieco uchylone: klamka najwyraźniej się nie domknęła. Słyszała ich głosy w środku; przystanęła w miejscu, gdzie zapewne nie będą mogli jej zobaczyć, i nasłuchiwała. - Spaliła papiery w kominku, panie Worrall - odezwał się Bagshaw. - Wiadomo, co to było? - Nie. Pokruszyłoby się, gdybym dotknął. - A w koszu? - Właśnie się za niego zabieram. Daisy usłyszała szelest papieru, gdy rozkładał na podłodze swoją gazetę i wyrzucał na nią zawartość kosza. - Kłębek siwych włosów wyciągniętych ze szczotki, kawałki papieru... Tu coś jest! Podarty rachunek od Asbury'ego? - Asbury’ego? - spytał Tom. - To taka apteka - wyjaśnił mu posterunkowy. - Zaraz koło mostu w Matlock. Daisy pchnęła drzwi jeszcze o kilka centymetrów, co pozwoliło jej popatrzeć, jak Bagshaw oddziela osiem skrawków papieru od reszty śmieci. Worral wziął je od niego i poskładał w całość na łóżku. - Jest wczorajsza data. Ale recepta nie jest na chloral. Chloral jest w płynie.
Tom zajrzał mu przez ramię i burknął: - A na co? - „Panno Birtwhistle, proszę brać po jednym proszku w razie potrzeby" - przeczytał Worrall, a potem, cały podekscytowany stwierdził: - Może chodzi o brom. No dalej, panowie, musimy to znaleźć. Sierżancie, mógłby pan sprawdzić łazienkę? Daisy szybko odsunęła się od drzwi. Tom wyszedł na zewnątrz, dostrzegł ją i uniósł brwi, a że jego czoło rozciągało się aż do nasady karku, wyglądało to, jakby dwie włochate gąsienice pełzały w poprzek jaja. - Tylko sobie patroluję. - Ale słyszała pani. - No cóż, tak. Chyba wygląda na to, że Sybil miała rację. - Sybil? Proszę pamiętać, że nie słyszałem jeszcze wielu fragmentów tej układanki. - To mówiąc, przeszedł przez korytarz i wszedł do łazienki. Daisy poszła za nim i opierając się o framugę, obserwowała, jak przeglądał zawartość małej, pomalowanej na biało szafki. - Tutaj by niczego nie schowała. Z tej łazienki korzysta kilka osób. Sybil to pani Sutherby, moja koleżanka... Sekretarka Humphreya. - Kochanka? - spytał Tom szczerze. - Ależ w życiu! To trochę skomplikowane. - Szef mi wyjaśni, jeżeli będę musiał o tym wiedzieć. Nic tu nie ma. - Wyprostował się i rozejrzał w poszukiwaniu innych potencjalnych kryjówek. - Wie pan, że Humphrey Birtwhistle chorował od lat? Nigdy tak naprawdę nie wydobrzał po zapaleniu płuc. Sybil obawiała się, że ktoś podaje mu jakiś środek uspokajający. - Na przykład proszki nasenne, takie jak bromek potasu. Nie wygląda to na razie dobrze dla panny Birtwhistle, ale nie
wyciągajmy pochopnych wniosków. Zaniosę ten kosz na śmieci Bagshawowi i niech się nim zajmie. - Mogę wejść? - Nie. Ale może pani zerkać, a ja pani nie zdradzę. Daisy wyciągnęła się na palcach na całą długość i cmoknęła go w policzek. Stojąc pod drzwiami do sypialni Lorny, słyszała pomruki w rodzaju: „Nic tu nie ma" i próbowała wymyślić, co oznaczało odnalezienie rachunku z apteki. Zgodnie z tym, co powiedział Tom, nie można wyciągać pochopnych wniosków. Być może Lorna miała problemy z zaśnięciem i od czasu do czasu brała brom „doraźnie". W takim razie proszki powinny być pod ręką, w szufladzie tuż koło łóżka, albo przynajmniej w komodzie. Być może recepta była wypisana na zupełnie inny lek. Ale dlaczego miałaby chować proszki, jeżeli służyły do jej własnych, legalnych celów? Sybil nie rozmawiała o swoich obawach z nikim z domowników, a tym bardziej z Lorną, więc nie mogła wiedzieć o podejrzeniach o podtruwanie Humphreya od wielu lat. Z drugiej strony, jeżeli była za to odpowiedzialna, dlaczego postarała się o nową receptę, skoro miała zamiar wykończyć swoją ofiarę innym lekarstwem? - Te papiery w kominku... - powiedział Worrall. - Czy to mogły być opakowania - te małe saszetki - bromku? - Niech pan lepiej sam spojrzy, panie inspektorze. - Hmm. Po chwili ciszy Tom powiedział: - Nie wydaje mi się, ale to tylko górna warstwa. Na mój gust to strony z „Illustrated London News" - zauważyłem, że kilka zostało wyrwanych. Sprawdzimy, co jest pod spodem? - Tak, proszę spróbować. Pogrzebacz szczęknął o metalową kratkę kominka.
- Aha - powiedział Tom. - Chwileczkę, mam w kieszeni latarkę. Daisy nie mogła się powstrzymać przed podejściem do progu drzwi. Trzej mężczyźni kucali przy kominku. - A niech mnie kule biją! - wykrzyknął inspektor. - Jak pan to rozumie, panie Tring? - Próbowała zniszczyć lekarstwo, paląc opakowania. A gdy nie chciały się spalić - wygląda na to, że na wpół się stopiły - wrzuciła do kominka więcej papieru, żeby je zakamuflować. Pani Fletcher - Tom podniósł nieco głos - czy ona mogła sama sprzątać u siebie w kominku? Daisy weszła do pokoju zawstydzona. - Wczoraj wieczorem, kiedy razem z Sybil przyszłyśmy jej powiedzieć, że jej brat zmarł, w ogóle nie paliło się u niej w kominku. Przy założeniu, że nigdy nie rozpalała ognia, lub robiła to rzadko, pokojówki prawdopodobnie nie wchodziły tu bez konkretnego polecenia. Moim zdaniem czułaby się dość bezpiecznie, dopóki miałaby czas, żeby się z tym uporać. Worrall wstał. - Na pewno zorientowała się, że przeszukaliśmy jej pokój. - Sądzę, że tak, ale byłbym bardzo zdziwiony, gdyby wiedziała, jak dokładni potrafią być dzisiejsi detektywi. Nie wygląda na to, że ma szeroki dostęp do lektury. - Daisy wskazała na małą szafkę nocną przy łóżku, na której na uszczuplonym egzemplarzu „Illustrated London News" leżał tylko modlitewnik. - Nie dociera tu żaden dziennik. Zresztą ten magazyn nie jest znany ze szczegółowych opisów metod pracy policji, a ona żyje tu odosobniona w gospodarstwie. Nie miałaby na tyle kontaktu z policją, o ile w ogóle. Mogę się mylić, ale nie odniosłam wrażenia, że w Matlock ma jakichś znajomych. Pojechała tam na zakupy i takie tam. - I żeby wykupić receptę - dorzucił Worrall ponuro. Bagshaw, niech pan zbierze solidną próbkę tego, co jest w
kominku, do czystej koperty. Trzeba to będzie zbadać. Jak pan myśli, panie Tring, co to wszystko oznacza, przy założeniu, że to brom, jak sugerował doktor, a może nawet jakiś inny środek uspokajający? - Aha, znaczenie! To już zostawiam szefowi, choć muszę przyznać, że z młodego Pipera robi się całkiem niezły pomocnik przy układaniu teorii. Jeżeli Daisy układała teorie, Alec nazywał to domysłami, choć sprowadzało się to do tego samego. Ale nie opracowała jeszcze żadnej teorii, więc trzymała język za zębami.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIATY - Kochanie, czy mogłabym cię prosić na słówko? Alec zmarszczył się, a Daisy ze wszystkich sił starała się wyglądać, jakby miała mu do powiedzenia coś okropnie ważnego. Bo miała. Worrall zdecydował, że pojawienie się Daisy w salonie wywoła mniej zamieszania i ciekawości niż pojawienie się jego samego lub sierżanta Tringa. Nie wiedział, kogo teraz przesłuchuje inspektor naczelny, a jedynym sposobem, oprócz wchodzenia do biura Humphreya, było sprawdzenie, kogo nie ma w salonie. Jeżeli Lorna tam siedzi, może się przestraszyć jego przyjścia. A jeżeli nie, to oznaczałoby, że jest w trakcie przesłuchania i może się przestraszyć, gdy inspektor będzie chciał porozmawiać na osobności z policjantem, który ją przesłuchuje. Daisy doliczyła się głów, stojąc w przejściu pod schodami, więc nie musiała w ogóle wchodzić do salonu. Podejrzewała, że Roger Knox ją dostrzegł, ale nikt inny poza nim. Lorny nie było. Delikatnie zamknęła drzwi i stała przez chwilę, namyślając się. Lorna była z Alekiem i Piperem. Jeżeli szczęście dopisze, może pomyśli, że Daisy ma jakiś osobisty powód, żeby im przerwać, ale jeżeli Alec pomyśli to samo, to może odmówić współpracy. Niestety nie przyszły jej do głowy żadne błyskotliwe fortele. Przeszła korytarzem, zapukała do drzwi i otworzyła je, nie czekając na odpowiedź. - O co chodzi, Daisy? - spytał Alec poirytowany. Lorna siedziała beznamiętnie przed biurkiem i nawet nie odwróciła głowy, by zobaczyć, kto im przerwał, więc Daisy zaryzykowała mrugnięcie i szarpnięcie głową w kierunku drzwi. - Naprawdę, to nie zajmie długo.
- Pani wybaczy, panno Birtwhistle. - Alec skierował się ku drzwiom z przyklejonym do twarzy wyrazem zniecierpliwienia, jednak gdy drzwi się za nim zamknęły, na jego twarzy pojawiło się przejęcie. - Znaleźli coś? Daisy opowiedziała mu o rachunku z apteki, datowanym na wczoraj, który odnalazł się w koszu na śmieci Lorny, i o tym, co wyglądało na niedopalone resztki proszków - bromku potasu - w jej kominku. - Nie mogli nigdzie indziej znaleźć ani śladu proszków, które kupiła. Jeżeli sama je zażywa, to dlaczego miałaby je ukrywać? - Mogła się bać, że to ściągnie na nią podejrzenia. - Nie wie - a raczej nie powinna wiedzieć - że Humphreyowi podano chloral, chyba że sama to zrobiła. A w takim razie dlaczego także brom? Daisy była zawiedziona. - Czyli to o niczym nie świadczy. - Tego nie powiedziałem. To niczego nie dowodzi, ale sporo sugeruje. - Jestem ciekawa, dlaczego nie spaliła rachunku. - Prawdopodobnie wyrzuciła go automatycznie, kiedy wróciła z zakupów, i o tym zapomniała. - Chyba masz rację. Był podarty i wymieszany z innymi śmieciami. Co teraz? - Będziemy musieli wysłać zawartość kominka do analizy, żeby się upewnić, że to naprawdę jest brom, albo przynajmniej coś, w co bromek potasu zmienia się, kiedy się spali. Albo jakiś podobny lek. Będziemy musieli pojechać do tej apteki i zdobyć nazwisko lekarza, który wypisał receptę, a potem go przesłuchać. Będziemy musieli... - Nie powinieneś już do niej wracać, kochanie...? Bo zacznie się zastanawiać.
- Niech się zastanawia. Nie damy jej dużo czasu do namysłu. Zabieram ją do komisariatu w Matlock. Musi nam odpowiedzieć na kilka poważnych pytań. Jak na razie nie usłyszałem od niej nic poza „tak", „nie" i „nie pamiętam". Nie jest specjalnie komunikatywna. - Szczerze mówiąc, nie można jej w ogóle nazwać komunikatywną, nawet w najlepszym momencie. - Jeżeli nie będzie potrafiła nam tego dobrze wytłumaczyć, to będzie miała spore kłopoty. Mam nadzieję, że Tom i Worrall nadal szukają butelki z chloralem? - Tak. Zdaje się, że Worrall i posterunkowy Bagshaw bardzo dobrze się znają na przeszukiwaniu, choć nie tak dobrze jak Tom, bez dwóch zdań. Alec wyszczerzył się w uśmiechu. - Oczywiście. Niech no pomyślę. - Po chwili namysłu ciągnął dalej: - Po pierwsze, będę musiał się skonsultować z Worrallem. Jeżeli nie znajdą tej butelki w domu, to będziemy potrzebować dużo większej liczby ludzi, żeby poszukać na zewnątrz. - A co, jeżeli jest w zmowie ze swoim bratem? Norman mógł wziąć butelkę ze sobą i wyrzucić ją gdzieś do rowu, albo gdzieś zakopać. Nie wiem, jak duże jest całe gospodarstwo, ale nie sądzę, byście ją kiedykolwiek znaleźli. - Pewnie masz rację - jęknął Alec potwierdzająco. - Myślisz, że są ze sobą tak blisko, by uknuć spisek? - Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Nigdy nie widziałam, żeby ze sobą rozmawiali. Z tego, co wiem, nie lubią się nawzajem, tak jak nie lubili Humphreya. - Co jednak nie powstrzymałoby ich przed spiskiem na jego życie. A teraz muszę pogadać z Worrallem. - Pójdziesz do niego na górę czy ci go tu przyprowadzić?
- Mogłabyś, skarbie? Wolałbym nie zostawiać Pipera samego z panną Birtwhistle, skoro nie słyszał najnowszych wieści. - Za niedługo będziesz musiał mi zacząć płacić normalną pensję. - Uważaj, żebyś się nie doczekała. Aha, Daisy, to wcale nie oznacza, że pozwalam ci się wtrącać. Zignorowała te ostatnie słowa, mając nadzieję, że wygląda jak uosobienie urażonej niewinności. Przecież nigdy się w nic nie wtrącała. Nic nie mogła poradzić na to, że od czasu do czasu wikła się w jego śledztwa. Alec nie prowadziłby tego obecnego, gdyby nie wtrącił się w to nadinspektor Crane. - Powiedz Worrallowi, niech zapuka i wejdzie. - Alec wrócił do biura Humphreya. Daisy żałowała, że nie może usłyszeć, co powiedział Lornie o rachunku z apteki. Pokłusowała w górę po schodach, gdzie trzech mężczyzn zajęło się przeszukaniem pokoju Sybil. - Jeżeli znajdą panowie tę butelkę tutaj, to tylko dlatego, że ktoś inny ją tu podrzucił - powiedziała Daisy od progu. - Będziemy mieć tę możliwość na uwadze - odpowiedział Worrall z nutką sarkazmu. - Ale jeszcze nic nie znaleźliśmy - zapewnił ją Tom. - Co szef zamierza zrobić teraz? - Była u niego panna Birtwhistle. Chce ją zabrać do Matlock, do komisariatu, ale najpierw chciałby to skonsultować z panem, panie inspektorze. Powiedział, żeby pan po prostu zapukał i wszedł. Worrall wyszedł, a Daisy weszła do pokoju. Była to bawialnia Sybil, w której także bawiła się Monica, kiedy była w domu. Tom i Bagshaw sprawdzali trzy wypchane książkami regały, stojące przy ścianie naprzeciwko okien, wyciągając po kolei każdą książkę, potrząsając nią i sprawdzając, co stoi za nią. Na półkach stał wybór powieści obyczajowych i
historycznych, a oprócz tego kwiat dziecięcej klasyki: O czym szumią wierzby, Alicja w Krainie Czarów, Czarny książę, Heidi, Wodne dzieci, Pięcioro dzieci i Coś, Wybór wierszy dla dzieci, Tajemniczy ogród... Daisy rozpoznała większość z nich z czasów swojego dzieciństwa i kilka późniejszych z zawartości regału Belindy. Puf w rogu prawdopodobnie zawierał zabawki i gry. - Mam pomóc? - spytała Toma, jednak jak się spodziewała, odrzucił jej propozycję. W końcu to pokój jej koleżanki. - A co jest tam? - spytał, wskazując na drzwi naprzeciwko tych, przez które weszła. - Przypuszczam, że sypialnie jej i jej córki. Być może to kiedyś były sypialnie dzieci i opiekunki. Nie byłam tam. - Zatem nie wie pani, czy na końcu zachodniego skrzydła są drzwi? - Raczej na pewno są. Kiedy kładłam się spać wczoraj wieczorem - a raczej dziś rano - Sybil przyszła do mnie zachodnimi schodami z salonu. Na północnym końcu skrzydła są jeszcze jedne schody, przypuszczam, że służą Normanowi. Jego sypialnia znajduje się nad biurem, z którego administruje całym majątkiem. - To niesamowicie skomplikowany dom - powiedział Tom ostro. - Byłem już w wielkich posiadłościach, w których łatwiej się było odnaleźć. - Fairacres, mój dom rodzinny, jest dość skomplikowany, jeżeli nie zna się jego rozkładu. To przez te przebudowy i rozbudowy w ciągu wielu lat. Na początku ten dom musiał być całkiem nieskomplikowany. - Co jest z drugiej strony? - Tom zapukał w ścianę za regałami. - Domyślam się, że cała masa małych pokoi. Oryginalny dom musiał mieć pokoje dla dzieci i wiktoriańską część dla
służby. Być może szwalnię czy coś w tym stylu. Teraz, kiedy nie mają żadnej służby na stałe, w tych pokojach może być skład drewna czy stare meble, przestarzałe zasłony, cała masa gratów, no wie pan. Tom i Bagshaw jęknęli jednogłośnie. - Jeżeli faktycznie znajdziemy tę butelkę, to nie dojdziemy do tego, kto ją tam położył - stwierdził Bagshaw ponuro. - No, chyba że będą na niej odciski palców - zauważyła Daisy. - W dzisiejszych czasach zbyt wielu przestępców czyta powieści detektywistyczne - powiedział Tom. - A przynajmniej słyszało, że inni zostali złapani, ponieważ zostawili odciski na miejscu zbrodni. - Lorna nie jest przestępcą w takim sensie, molem książkowym też nie - powiedziała Daisy. - Wątpię, żeby pomyślała o tym, żeby je wytrzeć, jeżeli to ona jest winna. Brwi Toma popełzły po jego czole. - Nie uważa pani, że to ona? - Cóż, skłonna jestem uwierzyć, że to ona od lat podtruwała biednego Humphreya, powodowana zarówno niechęcią, jak i pragnieniem, by do domu płynęło więcej pieniędzy... Trzej mężczyźni spojrzeli na nią, nic nie rozumiejąc. - Czy to nie pan Birtwhistle je pisał, zarabiając dla domu pieniądze? - spytał Tom. - Jak podtruwanie go mogło zwiększyć...? - Nie słyszeli panowie całej historii? Lepiej będzie, jeżeli Alec albo pan Worrall to panom wyjaśnią. Pytanie brzmi: dlaczego Lorna zawracała sobie głowę zdobywaniem nowego zapasu bromku, skoro zamierzała zabić brata chloralem? - Może dlatego, że nie była pewna, że będzie miała na tyle nerwów, żeby to zrobić. Moim zdaniem dużo więcej
morderstw jest planowanych niż kiedykolwiek dochodzi do skutku. - To ma sens. Tak jakby. Myśli pan, że lekarz dałby jej receptę zarówno na chloral, jak i na brom? - Dwóch różnych lekarzy - podsunął Tom. - A może zdobyła chloral już jakiś czas temu i dopiero teraz zdecydowała się go użyć? - Znaleźliśmy jedynie rachunek za proszki - wtrącił posterunkowy Bagshaw. - Jeżeli kupiła oba środki wczoraj, to musiała iść do dwóch różnych aptek. - Nie byliśmy wczoraj w Matlock na tyle długo, by zdążyła odwiedzić dwóch lekarzy i dwie apteki. Zrobiła też inne zakupy. Miała dość wypchany koszyk. - Aha - zamyślił się Tom. - Czyli prawdopodobnie gromadziła sobie wszystko. Może czekała, aż zbierze się tu na tyle ludzi, by zagmatwać sprawy, żeby podejrzanych było więcej. - Nie chodzi tylko o liczbę. Kiedy tyle osób się kręci po domu, podaje jedzenie, napoje i tak dalej, nikt nie pamięta, kto co robił i kiedy. - Nawet pani? - Wszystkie moje wieczory tu były podobne do poniedziałkowego, kiedy tu przyjechałam, więc mi się na siebie nakładały. - Wygląda na niezły pasztet! Ale szef i tak to rozgryzie. Wie pani, jak to jest - jedna osoba pamięta jeden mały szczegół, to prowadzi do drugiego, a wkrótce wiele rzeczy się rozwiązuje. To, co pani teraz powiedziała, że koszyk panny Birtwhistle był wypełniony zakupami i że niezbyt prawdopodobne, że kupiła brom, skoro planowała użyć chloralu, żeby pozbyć się staruszka - każda z tych rzeczy może być nitką, która zaprowadzi nas do kłębka. Powiedziała pani o tym szefowi?
- Nie, jeszcze nie miałam okazji. - Lepiej niech mu pani powie. Daisy nie była taka pewna. O koszyku być może, choć prawdopodobnie zdenerwuje się, że nie wspomniała mu o tym wcześniej. Ale kiedy Daisy zacznie wchodzić na grunt teorii, to albo okaże się, że Alec sam już o tym pomyślał, albo oskarży ją o to, że znów wdaje się w szalone domysły. I że się wtrąca. Tak czy inaczej, może w sumie zejść na dół i sprawdzić, czy może wspomnieć o koszyku, nie przerywając przesłuchania. Być może pozwoli jej to znów wślizgnąć się do samego środka śledztwa, z którego usunęło ją przybycie policyjnych posiłków.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY Kiedy Daisy zeszła na dół schodów, Alec i Worrall właśnie wchodzili do gabinetu Humphreya. Worrall obejrzał się, a dostrzegłszy, skinął głową, wszedł za Alekiem i dokładnie zamknął za sobą drzwi. - A niech to - mruknęła Daisy. Nie podobała jej się żadna z opcji, która została jej do wyboru. Mogła przycisnąć ucho do drzwi i w ten sposób spróbować zbadać, co działo się w środku, ale była zbyt dobrze wychowana, by zniżać się do tak niewybrednego podsłuchiwania. Mogła też zaczaić się w oczekiwaniu, aż wyjdą - i zostać przyłapana - lub mogła pogodzić się z tym, że została wykluczona ze śledztwa, wrócić do salonu i zostać zasypana pytaniami, na które albo nie mogła, albo nie powinna odpowiadać. Była skłonna stawić czoła pytaniom, gdyby wsparcia potrzebowała Sybil, ale nią zajmował się Roger. Nawet Tom nie będzie zadowolony, jeżeli wróci na górę, żeby przeszkadzać mu w przeszukaniu. Jedyną przydatną rzeczą, jaką mogła zrobić, było pójście do zachodniego skrzydła i zwolnienie służących z wypatrywania Normana. Jeżeli powie im, żeby poszły przygotować dla wszystkich obiad - wystarczą kanapki raczej nie będą się wykłócać, że policja kazała im tam zostać. Gdy próbowała obmyślić, jak się tam dostać, nie przechodząc przez salon ani nie przeszkadzając Tomowi w poszukiwaniu, gdy z gabinetu Humphreya wyszedł Ernie Piper. - Pani Fletcher! - przynajmniej on wyglądał na zadowolonego z faktu, że ją widzi. - Właśnie myślałam o obiedzie. - Przyznam, że mnie również ta myśl przeszła przez głowę, ale szef powiedział, żebym panią przyprowadził, więc jeżeli faktycznie miała pani coś w tej sprawie zrobić, to będzie musiało to poczekać.
- Czego ode mnie chce? - spytała Daisy nieco podejrzliwie. Piper uśmiechnął się szeroko i wzruszył ramionami. - Chyba sam pani powie. Daisy weszła do środka, nieomal spodziewając się, że zostanie poproszona o własnoręczne przygotowanie obiadu, albo przynajmniej o zrobienie kawy. Lorna spojrzała na nią spode łba, jak zawsze skwaszona: wszelkie jej obawy czy żale wynikały zapewne z jej nieustannego poczucia krzywdy. Worrall był najwyraźniej rozdarty sprzecznymi odczuciami, jak gdyby sam nie był pewien, czy aprobować przyjęty przez Aleca sposób działania. Z kolei sam Alec stał za biurkiem, zmęczony i poirytowany. Gdyby wypił filiżankę kawy, zaraz by odżył. Opór Daisy wobec tego pospolitego zadania zupełnie stopniał. - Kawy? - spytała pogodnie. - Dobry pomysł - odpowiedział Alec, rozpromieniając się. - Panie inspektorze, proszę poprosić... nie, proszę polecić służącym, żeby zrobiły dla wszystkich kawę. I proszę wykonać ten telefon, dobrze? Wiem, że to trochę niezręczna sytuacja, ale proszę się postarać, żeby nikt pana nie podsłuchał. - Jasne, panie inspektorze. - I Worrall wyszedł z gabinetu. - Daisy, obawiam się, że znów będę potrzebował twojej pomocy. Przejdziemy do gabinetu pani Sutherby. Piper, proszę zostać tu z panną Birtwhistle. Ma się stąd nie ruszać. Piper skwapliwie potwierdził rozkaz i Daisy z Alekiem przeszli przez drzwi łączące oba pomieszczenia. Daisy odczekała, aż zamek należycie szczęknął, zanim spytała: - Kochanie, o co chodzi? - Mówiłem ci, że zamierzam zabrać pannę Birtwhistle do Matlock, tak? Ale dopiero, gdy porozmawiam z ostatnią parą:
Simonem i Normanem. Worrall ma tu sprowadzić Simona, a potem iść do zachodniego skrzydła, zaczaić się na Normana. Nie możemy przerywać przesłuchania, ani też zostawiać tych w salonie samym sobie, więc czy mogłabyś znów protokołować? - Z przyjemnością. - Daisy robiła, co mogła, by nie zabrzmiało to zbyt entuzjastycznie. Wracała do gry. Alec westchnął. - Jeżeli piśniesz choćby słówko, to jakoś poradzę sobie bez twoich usług - zagroził. - Będę cicho jak myszka. - Ani piśnij. Daisy zaśmiała się. - Ani pisnę. Usiądę tam, koło kominka i wtopię się w boazerię. Alec przesunął maszynę do pisania Sybil na bok biurka, żeby dobrze widzieć swojego podejrzanego. Kilka minut później Worrall wprowadził Simona. Nie był już tym samym beztroskim, młodym dyletantem, był wymizerowany i wyraźnie się postarzał. - Panie Fletcher - wybuchnął z desperacją - nie mógłby pan puścić mojej mamy do łóżka? Bardzo źle się czuje! Alec spojrzał na Worralla, który stał w progu. - Pani Birtwhistle niezbyt dobrze się trzyma. - Proszę jej powiedzieć, że może iść do swojego pokoju. Jeżeli będzie potrzebować pomocy, mogą z nią iść panna Olney albo pani Sutherby. - Dziękuję! - odezwał się Simon, gdy Worrall wyszedł, ale wdzięczność szybko zmieniła się w wojowniczość. - No i jak, ustalił pan już, kto otruł mojego ojca? Alec usiadł za biurkiem i gestem ręki zaprosił go na krzesło stojące naprzeciwko. - Jeszcze nie - odpowiedział łagodnie. - Ale podejrzewa pan moją ciotkę.
- Dlaczego pan tak uważa? - To jasne. Wszyscy inni wrócili już do salonu, zanim zawołał pan następną osobę. - Nie mamy dowodów, że pańska ciotka jest odpowiedzialna za śmierć pańskiego ojca. Simon zamilkł na chwilę, analizując to ostrożne stwierdzenie. - Ale coś jednak zrobiła. Co...? - Obawiam się, że nie mogę o tym rozmawiać. Proszę opowiedzieć mi o swoim ojcu. Zrozumienie ofiary często nasuwa motyw jej śmierci, a to oczywiście prowadzi do osoby, która ją spowodowała. - Czy pozostali nie powiedzieli już panu wszystkiego? - Ich zdanie już znam. Teraz chcę posłuchać pańskiego. - No cóż, w sumie chyba był w porządku. To znaczy właściwie był jak każdy inny ojciec. Posłał mnie do przyzwoitej szkoły, a potem na uniwersytet, chociaż do Leeds, a nie do Oksfordu czy Cambridge. To i tak nieźle, zważywszy na to, że moi pradziadkowie byli zaledwie małorolnymi chłopami. Nigdy zbytnio się też nie wtrącał. Całkiem dobrze nam się układało, aż do niedawna. - Zamilkł. - Co się zmieniło? - Był chory, trzeba to wziąć pod uwagę. Nie spędzałem w domu zbyt dużo czasu, gdy byłem w Leeds. A potem... Obawiam się, że zrobiłem się dość okropny - przyznał Simon, zawstydzony. - Ojciec nie miał wyższego wykształcenia. To nie jego wina, że nie był intelektualistą. Ale całkiem nieźle sobie radził z pisaniem, jeszcze zanim Sybil przejęła większość jego pracy. Nie musiałem ubiegać się o stypendium, czy coś w tym stylu - on wszystko dla mnie opłacał. Gdybym tylko wiedział... - Ukrył twarz w dłoniach. Alec spojrzał na niego z niewielkim współczuciem, ale bez niedowierzania.
- Wszyscy mówimy rzeczy, których potem żałujemy. Czy wczoraj wieczorem pokłócił się pan z ojcem o coś konkretnego? - Nie, o nie, nic z tych rzeczy. Powiedziałem coś o tym, że... że jego książki są głupie, a on mi się zrewanżował tym, że się na niczym nie znam. Chyba będę musiał sobie teraz znaleźć jakąś pracę - dodał z przygnębieniem. - Dlaczego? - Zostaje mi albo to, albo praca z wujem Normanem w gospodarstwie. Przecież nie mogę tu mieszkać, nie dokładając się finansowo, jak ojciec, albo pracą własnych rąk. A niech mnie diabli, jeśli kiedyś miałbym zostać rolnikiem. Nie po to ojciec zapewniał mi wykształcenie, żebym wykonywał pracę, przed którą on sam uciekł z domu. Szkoda, że Humphrey musiał umrzeć, by jego syn go docenił, pomyślała Daisy. Była właściwie pewna, że mówił szczerze, a już absolutnie pewna tego, że gdyby doszło wczoraj wieczorem do poważnej kłótni, to wiele osób mogłoby o tym zaświadczyć. Alec skierował przesłuchanie na wydarzenia ubiegłego wieczoru. Relacja Simona była lepsza niż samej Daisy i innych, których słyszała: pełniąc rolę gospodarza, zwracał uwagę na to, co robili poszczególni goście. To on nalał Humphreyowi pierwszy gin z gorzką nalewką. - Ale to nie była zaledwie kropelka angostury powiedział. - Ojcu smakowało dopiero przy czterech, pięciu kroplach. Zawsze mówił, że jego kubki smakowe zrujnowało to paskudztwo, które pił na Dzikim Zachodzie. Kieliszek podał mu Carey. Kiedy kolacja była już gotowa, zażyczył sobie jeszcze jeden różowy gin do posiłku. My wszyscy piliśmy wino, poza wujem Normanem, który trzymał się piwa, i ciotką Lorną, która jak zwykle piła wodę.
- Więc ani pańska ciotka, ani pański wuj nie są zbyt dobrze zaznajomieni z zawartością barku, ani nie znają się na przygotowywaniu drinków? - Nie. Nie przypuszczam, żeby któreś z nich chociaż raz w życiu przygotowało jakiegokolwiek drinka. Ktoś przyniósł mi kieliszek ojca - chyba Ilkton - a ja nalałem mu to, co zwykle i zaniosłem do stołu, tam, gdzie zazwyczaj siada. Nie wiem, kto mógłby dodać do niego trucizny niezauważony. - A po kolacji pański ojciec wypił trzeciego drinka? Simon zmarszczył brwi. - Nie wiem. Nie zwracałem uwagi na to, ile wypił drugiego drinka. Jeżeli pił coś po kolacji, to może była to resztka tego drugiego. - Nie zauważył pan, czy coś pił? - Nie. Sprzątałem ze stołu, zmywałem naczynia, pomagałem Myrze szukać kart do Szczęśliwych rodzin, rozkładałem stoliki karciane, a potem grałem w tą głupią grę nawet nie zauważyłem, kiedy poszedł do łóżka. Jeżeli pił jakiegoś świeżego drinka, to ktoś inny mu go przygotował. - A czy pamięta pan, co robili inni? - No cóż, mama i tata zostali przy stole po kolacji rozmawiali z panią Fletcher i Sybil. Wuj Norman został na kawę, a potem zniknął w swój zwyczajny, przyjacielski sposób. Przypuszczam, że poszedł do kantorka albo do swojego pokoju. Ciotka Lorna była przez chwilę w kuchni, bo przygotowywała herbatę i dyrygowała nami. - „Nami", czyli panem, panną Olney, panem Ilktonem i panem Careyem? - Tak. Przy kolacji zużywa się strasznie dużo naczyń, więc kursowaliśmy tam i z powrotem. Carey pomagał, bo dobry z niego kumpel, a Ilkton, z nosem w chmurach, po to, żeby zrobić wrażenie na Myrze.
- I cała czwórka państwa - piątka, wliczając pannę Birtwhistle - nie piła herbaty ani kawy? Nawet w kuchni? - Nie, przepraszam, źle panu powiedziałem. Sprzątnęliśmy ze stołu, wróciliśmy do jadalni na kawę, a potem Carey i ja pozmywaliśmy naczynia. Kiedy jesteśmy z Myrą w domu równocześnie, to zmywamy na przemian, a Carey zaoferował się, że będzie wycierał. Kiedy dwie osoby się za to zabiorą, to nie zajmuje to za dużo czasu. Gdy skończyliśmy, wróciliśmy do salonu. Właśnie wtedy Myra poprosiła mnie, żebym poszukał kart. - Kto oprócz panny Olney był jeszcze w salonie, kiedy pan tam wrócił? - Wszyscy. Oprócz, jak już powiedziałem, wuja Normana. Ciotka Lorna też już sobie wtedy poszła. Daisy nie mogła zaprzeczyć jego relacji, choć nie potrafiła też potwierdzić sporej jej części. Przy kolacji było wiele zamieszania i krzątania się, więc nie zwracała zbytniej uwagi na to, co się dookoła niej działo. Nie sądziła, by zeznania Simona coś wniosły, chyba że to, co powiedział, nie zgadza się z tymi relacjami, których nie słyszała osobiście. Każda osoba, która brała udział w sprzątaniu naczyń ze stołu, mogła niepostrzeżenie wyskoczyć na moment z kuchni do salonu. Drzwi między salonem a korytarzem w zachodnim skrzydle były zawsze zamknięte z uwagi na przeciąg. Wystarczyła chwilka, by przygotować śmiertelnego drinka i postawić go przy ulubionym miejscu za stołem Humphreya. Nikt inny raczej nie chciałby pić tej różowej mieszaniny. Lorna lub Norman mogli to zrobić po kawie, kiedy wyszli z jadalni. Oprócz Simona i Neila, którzy byli razem w kuchni, reszta biesiadników została przy stole, rozmawiając przez kilkanaście minut, zanim przeszli do salonu, choć na szczęście Ruby, Sybil i doktor zdają się raczej poza kręgiem podejrzanych.
Alec skończył przesłuchanie Simona. - Na razie tyle, ale będę jeszcze chciał z panem porozmawiać - ostrzegł go. - Proszę! - zawołał w odpowiedzi na żwawe pukanie do drzwi. Do gabinetu weszła Betty, niosąc tacę. - Ten inspektor powiedział, że życzy pan sobie kawę. Powiedział, że trzy filiżanki, więc tyle przyniosłam. Rozejrzała się po pokoju i dostrzegła Daisy. - O, tu pani jest. Postawiła tacę na biurku, niepewnie balansującą na manuskrypcie Sybil. - Dziękuję. Pan Simon właśnie wychodzi. - Wezmę swoją filiżankę. - Simon wstał i oparł się pięściami o biurko. - Niech pan znajdzie tego, kto to zrobił, panie Fletcher, dobrze? Bez względu na to, kim jest! - Niech się pan nie martwi, znajdziemy go - odpowiedział Alec. - Lub ją. Proszę teraz wrócić prosto do salonu. Kiwnąwszy zwięźle głową w stronę Aleca i nieco łagodniej w stronę Daisy, Simon wyszedł. Po swoim przesłuchaniu wyglądał na dużo bardziej ożywionego. Czyżby czuł się lepiej dlatego, że mógł pomóc w śledztwie, czy raczej ulżyło mu, że udało mu się skutecznie rozsnuć sieć kłamstw? Drzwi za Betty zamknęły się, ale Daisy nie słyszała kliknięcia zamka. Alec podszedł i otworzył drzwi. - Nie musi pani czekać, panno Hendred, odniesiemy tacę do kuchni. Daisy dosłyszała urażone sarknięcie i odgłos oddalających się kroków. Alec popchnął drzwi delikatnie, ale upewnił się, że dobrze się zamknęły. - No i jak myślisz? - przyniósł tacę bliżej kominka i opadł na fotel naprzeciwko Daisy. - Chyba panna Betty Hendred liczyła, że uda jej się coś podsłuchać. - O Simonie - odpowiedział niecierpliwie.
- Moim zdaniem mówił prawdę, całą prawdę i tylko prawdę, a przynajmniej z tego, co wiedział, lub mógł sobie przypomnieć. Nie spytałeś go, czy widział coś w Matlock, ani o nastawienie Lorny i Normana do jego ojca. - Nie. Do tego jeszcze można wrócić, a przy odrobinie szczęścia wycieczka do komisariatu skłoni Lornę do większej otwartości. - Czy wytłumaczyła się, skąd ma receptę? - Tylko narzekała, nic poza tym. Gdyby była skłonna podać mi jakieś rozsądne wytłumaczenie, może nie musiałbym zabierać jej do Matlock. A skoro jest inaczej, to mogę jedynie wysunąć najgorsze wnioski. - Nie rozumiem jedynie, dlaczego potrzebowała bromu, skoro zamierzała zabić swojego brata. - Być może bała się, że wyrzuty sumienia nie dadzą jej spać - powiedział Alec z nutą czarnego humoru. - Nie mogę nawet zacząć się domyślać, dopóki nie zacznie mówić. Ale nawet jeżeli uda nam się udowodnić tylko to, że podawała Humphreyowi środek uspokajający przez kilka lat, to będzie się to kwalifikowało jako „wywoływanie uszkodzenia ciała" i zapewni jej odosobnienie na jakiś czas. To już będzie coś, choć oczywiście wolałbym raczej znaleźć dowody na to, że to ona podała chloral, lub dowiedzieć się, kto to zrobił. Lekarze, aptekarze, analityk - mam mnóstwo roboty. - Wypił jednym haustem resztkę kawy, wepchnął ostatnie ciastko korzenne do ust i wstał. - Nie zaczekasz na Normana? - Nie, zostawię go Worrallowi. Mogłabyś szybko przepisać swoje notatki i je mu przynieść? - No dobrze. Ale ustaw mi z powrotem na miejsce maszynę do pisania. - Gdy spełnił jej prośbę, Daisy usiadła przy biurku i westchnęła. Szkoda, że robienie notatek wiązało się nierozerwalnie z koniecznością ich przepisywania.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY Nawet jeśli Lorna zgłosiła jakiś sprzeciw względem wyjazdu do komisariatu w Matlock, Daisy nie dosłyszała tego ze względu na stukanie klawiszy, przerywane od czasu do czasu dzwonkiem. Już prawie skończyła... Ten tutaj znaczy „indagować" czy „informować"? Nie, „imponować", o ile wezmę pod uwagę sens ogólny zamiast bezmyślnie się rozpędzać... - rozmyślała, kiedy do gabinetu wszedł Worrall. - Jeszcze chwilka, panie Worrall. - Dokończyła ostatnie zdanie, wyciągnęła papier z rolki, zdjęła kalki, wyrównała trzy kartki z resztą papierów i podała mu drugą kopię, zachowując górny arkusz dla Aleca. - To są przesłuchania Aleca. Nie sprawdziłam... - Wystarczy, że się doczytam. Dziękuję, pani Fletcher. Nigdy wcześniej nie współpracowałem ze Scotland Yardem i mam rzadką przyjemność obserwowania, jak inspektor naczelny rozgrywa wszystko po kolei. A skoro ufa pani w kwestii robienia notatek z przesłuchań, poproszę panią o tę samą przysługę dla mnie. Sierżant Tring i Bagshaw nadal przesłuchują, a drugi z moich ludzi nadal musi być w salonie choć i tak ani on, ani Bagshaw niezbyt by mi pomogli swoimi notatkami. - Czy przeszli już do zachodniego skrzydła? O, zamierzają też przeszukać mój pokój? - Obawiam się, że tak. Ktoś mógł tam coś schować. Sierżant Tring się tym zajmie. - Dobrze, w sumie nie mam nic przeciwko temu, żeby to Tom przejrzał moje rzeczy. - Zajmuje się zachodnim skrzydłem. Bagshaw zajął się tylną częścią starego domu, kuchnią i pokojami na górze. - No to powodzenia!
- Skoro nie znaleźli nic w pokojach pani Sutherby, pozwoliłem doktorowi pojechać na obchód, jak doradził mi inspektor naczelny. - Jego pacjenci na pewno będą panu wdzięczni. - Daisy była rozdarta między chęcią porozmawiania z Sybil a okazją do dalszego udziału w śledztwie. W sumie wybór nie był trudny. - Będę dla pana notować, panie inspektorze. - To bardzo miłe z pani strony. Tylko to sobie przeczytam, a potem pójdę po służącego pana Ilktona, o ile Norman Birtwhistle już nie przyjechał. - Prawie bym zapomniała o służącym. Nadal nie znam jego nazwiska, a pan? - MacGillivray. Archibald MacGillivray. - Oj, niezły łamaniec! Pójdę po niego. Albo po Normana. - O nie, pani Fletcher, tak nie można. Wrócimy do gabinetu pana Humphreya i usiądzie pani wygodnie przy kominku. - Wygodnie i dyskretnie? - podsunęła. - Właśnie o to chodzi. Widzę, że ma pani sporą praktykę! Usiadł przy biurku Humphreya i zaczął szybko czytać, podkreślając fragmenty ołówkiem i robiąc notatki na marginesie. Daisy próbowała odświeżyć sobie w myślach wszystko, co dotychczas słyszała, ale nie mogła poskładać tego w spójną historię, która wskazywałaby na Lornę, czy kogokolwiek innego, jako na osobę odpowiedzialną za podtruwanie. Zdecydowała, że zbyt wiele rzeczy je] umknęło, a odpowiedź znajdowała się właśnie gdzieś w tych brakujących elementach. Miała jednak poczucie, że przegapiła wagę czegoś, o czym wiedziała, albo przeoczyła wzajemną łączność dwóch faktów. Miała nadzieję, że Alec będzie bardziej spostrzegawczy. Worrall podniósł głowę znad kartki, marszcząc czoło.
- Bardzo ładne notatki, pani Fletcher, nic im nie brakuje, ale raporty nigdy nie oddają wrażenia danej osoby. Co pani myśli o młodym Simonie? - Uważam, że mówił szczerze. - A co powiedział na temat ruchów poszczególnych osób wczoraj wieczorem? - Nie przeczy to niczemu, co pamiętam. Nie próbował też zaprzeczyć temu, że nie miał sposobności. - A, w końcu to on jest tym sprytnym, prawda? - Z pewnością lubi tak o sobie myśleć. Chce pan powiedzieć, że domyślił się, że nabrałby pan podejrzeń, gdyby zapewnił sobie alibi? - Zawsze jest też szansa, że ktoś mógłby je zanegować. - Ale wie pan, choć miał czas, żeby iść do apteki, kiedy rzekomo był w pubie, nie wyobrażam sobie, żeby zdążył odwiedzić lekarza, by uzyskać receptę w czasie, gdy wszyscy zeszliśmy już z uzdrowiska. - Mógł zobaczyć się z lekarzem wcześniej. Nawet w Leeds. Mógł mieć już wypisaną receptę i czekał, aż będzie ją można wykorzystać, kiedy w domu będzie mnóstwo ludzi. Bardzo by to było dziwne, jeżeli jego ojciec umarłby tuż po tym, jak syn wrócił do domu z uniwersytetu. Dobry Boże, jeśli będziemy musieli sprawdzać wszystkie apteki w Leeds...! - Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie. - Inspektor naczelny jest - zdaje się - pewien, że panna Birtwhistle maczała w tym palce. - Nie wygląda to dla niej najlepiej, ale tylko ze względu na brom. - Dwoje trucicieli w jednym domu to trochę naciągana teoria! - Nie, jeśli są nimi Lorna i Norman. Być może dowiedział się, co robiła jego siostra, i zdecydował się popchnąć sprawy
nieco dalej. Być może nawet miał nadzieję na to, że cała wina spadnie na nią. - Nie przypominam sobie, by mówiła pani o tym, że się nie lubili. - Nie, to tylko taka możliwość. Mogli równie dobrze ze sobą współpracować. Naprawdę nie mam pojęcia, co myślą o sobie nawzajem. Inspektor westchnął. - Kolejna rzecz, której musimy się jeszcze dowiedzieć. A ludzie dziwią się, dlaczego musimy ich przesłuchiwać po kilka razy! Za pierwszym razem nie wiemy w ogóle, jakie pytania powinniśmy zadawać. Ale powiem pani, pani Fletcher, jeżeli to wszystko sprowadzi się do próby znalezienia butelki z lekarstwem gdzieś na terenie majątku, to jesteśmy ugotowani. Wyszedł osowiały. Daisy skorzystała z szansy, żeby przywłaszczyć sobie ostatnie ciastko leżące na talerzu. Przydałoby się więcej kawy, ale nie została podana w dzbanku, tylko w filiżankach. Zastanawiała się, czy nie odnieść tacy do kuchni, jak Alec obiecał Betty, czy lepiej zostać na wypadek, gdyby Worrall wrócił? Zanim się zdecydowała, do gabinetu weszła na palcach Etta. - Dobrze, że przyszłaś po tacę. Pokojówka pisnęła przerażona: - Och, proszę pani, nie wiedziałam, że pani tu jest. - Czekam tylko na inspektora. Etta rzuciła przerażone spojrzenie na drzwi. - Wiesz, on nie gryzie. Ale jeżeli odpowiesz na jedno moje pytanie, to nie będzie musiał sam cię o to pytać. - Och, proszę pani! Spróbuję. - To bardzo proste - zapewniła ją Daisy. - Jak panna Lorna i pan Norman się do siebie odnosili? - Nie bardzo wiem, proszę pani.
- No, Etto, przecież na pewno zauważyłaś, czy są nastawieni do siebie przyjaźnie, czy nie. - Och, proszę pani, ja nie powinnam mówić o... - Chyba masz rację. - Daisy wydała z siebie głębokie, teatralne westchnienie. - Takie rzeczy powinnaś mówić policji, a nie mnie. - Och nie, proszę pani, nie miałam na myśli... Tak naprawdę to oni w ogóle ze sobą nie rozmawiają. No, może poza wieczorami, kiedy wracamy z Betty do domu. W końcu o czym mieliby rozmawiać? Jego nie interesuje praca w domu, a jej praca w gospodarstwie. Przygnębiające, choć niewątpliwie prawdziwe, pomyślała Daisy. - Tak czy inaczej, pana Normana nie ma całymi dniami, wraca dopiero na kolację. A kiedy nie ma pana Simona i panienki Myry, ani panienki Moniki - ona to taka gaduła, że by pani nie uwierzyła! - to głównie pani Humphreyowa i pani Sutherby ze sobą rozmawiają, nie panna Lorna. Daisy westchnęła ponownie, tym razem szczerze. Miała nadzieję, że uda się jej zdobyć cos' wartego zameldowania Alecowi, czy to zeznanie o tajnych naradach Lorny i Normana, czy o ich głośnych kłótniach. Najwyraźniej ciężko będzie znaleźć dwoje mniej prawdopodobnych spiskowców. - Dziękuję, Etto - powiedziała. - Przygotowujecie razem z Betty jakiś obiad? - Tak, proszę pani. Inspektor powiedział, żeby narobić dużo kanapek, bo pani Humphreyowa nie czuje się dobrze, a panna Lorna... Powiedział, że ten jegomość ze Scotland Yardu ją stąd zabrał. - Zgadza się. Ale umysł Etty był zaprzątnięty przerażającą odpowiedzialnością przygotowywania obiadu bez nadzoru.
- Och, proszę pani! Betty martwi się, że chleb nam się skończy, zanim zrobimy wystarczająco dużo dla wszystkich. - Ziemniaki w mundurkach? - podsunęła Daisy. Albo bułeczki z masłem, czy coś w tym guście? - Och tak, proszę pani, dziękuję. Ziemniaków mamy dużo, a Betty robi takie przepyszne bułeczki. Nawet pani Humphreyowa tak mówi. - No i tyle wystarczy. Lepiej idź i zajmij się tym. Etta dygnęła krótko i czmychnęła z tacą. W korytarzu rozległo się dzwonienie filiżanek. Etta pisnęła, a Worrall odezwał się: - Ostrożnie, panienko! Do gabinetu wszedł inspektor, a za nim służący Ilktona, niski, jasnowłosy mężczyzna w czerni, który z dumą nosił imponujące miano Archibalda MacGillivraya. A może raczej go nienawidził? Jego twarz była mdła i beznamiętna, jak przystało na osobistego służącego dżentelmena. Kiedy Worrall usiadł za biurkiem i zaprosił go gestem, by usiadł, zdecydował, że woli stać. Ręce cały czas miał złożone przed sobą. Worrall spytał go o nazwisko, zawód i adres do zaprotokołowania. Bez śladu szkockiego akcentu podał dwa adresy; w jednym z nich Daisy rozpoznała bardzo drogi i luksusowy blok w Mayfair, a drugi zapewne oznaczał dom na wsi w Lincolnshire. Pochodzenie Ilktona musi mu zatem pozwalać na obracanie się w tym samym towarzystwie, co Lucy i Gerald. Może nawet jest ich znajomym? Daisy przemknęło przez myśl, czy drogi Bincombe'ów i Myry nie skrzyżowały się kiedyś przypadkiem, gdy dziewczyna żyła w swoim drugim świecie. - Od jak dawna pracuje pan dla pana Ilktona? - spytał inspektor. - Sześć miesięcy. I zapewne długo już nie popracuję. Pan Ilkton już drugi raz przyjechał tu, na wieś.
- Ostatnie słowo wymówił z wyraźnym niesmakiem. - Muszę przyznać, że nie do tego jestem przyzwyczajony. Nawet gdyby nie szło o... morderstwo. - Rzeczywiście, bardzo to niefortunne - zgodził się Worrall. - Mam nadzieję, że pomoże mi pan zorientować się w faktach, żeby panowie mogli jak najszybciej wrócić do miasta. Powiadają, że to kibice mają najlepszy prospekt na mecz, więc sądzę, że ma pan bardzo dobre pojęcie o tym, co dzieje się w domu. Gdyby pan był tak łaskaw opisać mi - z lotu ptaka, że się tak wyrażę - wszystkich członków domostwa. - Obawiam się, że to niemożliwe - odpowiedział MacGillivray sztywno. - Nie ma tu pokoju dla służby - i w ogóle służby, o której warto byłoby wspomnieć - więc trzymałem się z dala. Dbam o ubrania pana Ilktona i poleruję jego samochód, do czego normalnie się nie zniżam, ale skoro w domu brakuje szofera i nigdzie w pobliżu nie ma odpowiedniego zakładu, wziąłem na siebie obowiązek dbania o jego wizerunek najlepiej, jak się da. - Jestem pewien, że pan Ilkton docenia pańską troskę. - On! Nawet nie zauważył. Tylko wodzi oczami za tą młodą kobietą, a jeżeli ożeni się z dziewczyną ze wsi... Cóż, zapewniam pana, że mogę dostać dobrą posadę gdzie indziej, i to nawet nie kiwając palcem. - Więc, jak już pan mówił, panie MacGillivray, nie zadawał się pan z nikim, ale tak znaczna osoba, jak osobisty służący dżentelmena, z pewnością sam wyrabia sobie opinie na temat rodziny... - Wykluczone! Poczynania rolników nie interesują kogoś, kto miał możliwość zaobserwowania członków arystokracji w większości najlepszych domów w kraju. Tu byłem nawet zmuszony zabierać swoje posiłki na tacy do pokoju, ponieważ rodzina cały czas kursuje tam i z powrotem do kuchni.
- To bardzo szokujące - wyraził współczucie Worral, prawie gotów się poddać. - Ale zaobserwował pan tę młodą... osobę, którą pan Ilkton zamierza poślubić. - Cały czas biega do kuchni! Pomaga nakrywać do stołu przy posiłkach! Choć muszę przyznać, że widziałem pannę Olney w innym towarzystwie. Ma wystarczająco dobre maniery, ale nie może poszczycić się wychowaniem. Całkowicie nieodpowiednia partia - sarknął. - Po odpowiednim szkoleniu może byłaby z niej przyzwoita garderobiana. Inspektor potarł policzek, próbując ukryć uśmiech. Daisy rozbawiła perspektywa uczynienia z nieprzewidywalnej Myry garderobianej, ale także i rozzłościła. Dziewczyna była miła i próbowała wykorzystywać swoje szanse jak najlepiej, całkiem nieźle balansując między dwoma światami. Choć to prawda, że nie byłaby odpowiednią żoną dla Ilktona: zasługiwała na kogoś lepszego niż ten zarozumiały snob. - Dziękuję za poświęcenie mi swojego czasu, panie MacGillivray - powiedział Worrall, rozpaczliwie poszukując jakichś użytecznych informacji. - Może pan wrócić do swojego pokoju. Służący odszedł dostojnym krokiem. - Tak samo zarozumiały jak jego pan - zauważyła Daisy. - To na nic. Mam nadzieję, że inspektorowi naczelnemu idzie szybciej niż mnie!
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY Po przyjeździe do komisariatu w Matlock Alec zostawił jak zawsze naburmuszoną i milczącą pannę Birtwhistle w typowym, obskurnym i przygnębiającym pokoju przesłuchań z kubkiem mętnej kawy w dłoni i posterunkowym przy drzwiach. Zwęglona masa z jej kominka pojechała do analityka w Derby. W niewiele wygodniejszym biurze czekał na Aleca młody policjant, który został wysłany na obchód po wszystkich aptekach w Matlock i okolicznych wioskach: Matlock Green, Matlock Bridge, Matlock Bank i Matlock Bath, nie wspominając o Matlock Dale i Dimple. Posterunkowy Phipps, nadal czerwony na twarzy, oddychając ciężko po wyczerpującej przejażdżce na rowerze, wyprężył się na baczność, gdy do pokoju weszli Alec i Piper. Alec usiadł za biurkiem, a Ernie Piper usadowił się obok. - Co ma pan dla mnie, panie posterunkowy? - zachęcił Alec. Phipps odwrócił powoli kartki swojego notesu, znalazł właściwe miejsce i zaczął czytać monotonnym głosem: - Zgodnie z poleceniem służbowym, udałem się do... - Nie, nie - przerwał mu Alec, próbując ukryć zniecierpliwienie. Nie można się było spodziewać, że wiejski policjant będzie dorównywał błyskotliwością szeregowemu detektywowi ze Scotland Yardu, albo nawet zwykłemu mundurowemu z policji metropolitalnej. - Nie muszę słyszeć wszystkiego ze szczegółami. Czy może pan wybrać dla mnie najważniejsze rzeczy? Phipps zbladł. - Spróbuję, panie inspektorze. Hmm... - Przewrócił kilka stron notesu w poszukiwaniu natchnienia.
- Chodzi o to, panie inspektorze, że znalazłem wczoraj cztery takie recepty na chloral, ale żadna z nich nie była wystawiona na te nazwiska, których miałem szukać. Aptekarze znali swoich klientów osobiście. - Cholera! - A potem kazali mi jechać do Asbury'ego, panie inspektorze, tam, koło mostu, w sprawie tego bromu. Sierżant Cappendell powiedział, żeby się dowiedzieć, który doktor przepisał go pannie Birtwhistle. Mamy tu więcej lekarzy niż większość miast takich jak nasze - wyznał Phipps - bo dużo tu ludzi do uzdrowisk przyjeżdża. Te mniejsze nie zatrudniają swoich własnych ludzi. Pan Asbury powiedział, że to doktor Harris wypisał receptę. - Harris. - To nazwisko wydawało się Alecowi znajome. - To ten zastępca doktora Knoxa z wczoraj wieczorem, panie inspektorze - przypomniał mu Piper, który tego rodzaju szczegóły miał zawsze na wyciągnięcie ręki, jak swoje zaostrzone ołówki. Czasem Alec zastanawiał się, czy jego własna pamięć przypadkiem nie zanikała z powodu zbytniego polegania na pamięci Erniego. - Będziemy musieli zobaczyć się z doktorem Harrisem zdecydował. - Piper, niech pan spróbuje nam coś zorganizować, dobrze? Albo przynajmniej ustalić, gdzie możemy go zastać o tej porze. - Myślę, że będzie w domu, panie inspektorze - wtrącił Phipps. - Trochę się już starzeje i teraz już odwiedza tylu pacjentów, ilu musi. - Uniósł dłoń i wykonał charakterystyczny gest: doktor Harris lubił sobie wypić. Alec skinął głową Piperowi, który wyszedł na poszukiwanie telefonu; w biurze go nie było. - Rzuciło się panu w oczy coś jeszcze?
- Cóż, panie inspektorze, pan Asbury wspomniał o tym, że ostrzegał pannę Birtwhistle, żeby nie brała tych proszków cały czas. - Zerkną do notesu. - Powiedział: „stosowanie długotrwałe". - Nie powiedział, od jak dawna panna Birtwhistle je zażywa? - Nie, panie inspektorze. - Phipps poczerwieniał. - Nie pomyślałem, żeby spytać. Mogę tam wrócić... - Nic się nie stało. Zajmiemy się tym. - Alec podziękował młodemu policjantowi i odprawił go, żeby spisał swój raport, w którym z pewnością uwzględni, że „postąpił zgodnie z poleceniem służbowym". Nad Lorną Birtwhistle zbierały się czarne, bromowe chmury, jednak dużo ważniejsza była śmiertelna dawka chloralu, a brak informacji o źródle jego pochodzenia był niezwykle frustrujący. Pozostawały dwie możliwości: ktoś zdobył skądś chloral i czekał na sposobność, by go użyć, lub Norman Birtwhistle zdobył go gdzieś po drodze do Derby Tak czy inaczej, prawdopodobnie lek został przepisany przez lekarza z Matlock. Alec poczuł, że powinien był spytać Phippsa o to, ilu w sumie lekarzy i aptekarzy mieszkało w okręgu Matlock. Wyglądało na to, że może trzeba będzie odwiedzić wszystkich, którzy niegdyś tu pracowali, i jeszcze raz pojechać do obecnych, żeby sprawdzić ich dokumentację. Piper wrócił do biura. - Doktor Harris jest w domu, szefie. Żona powiedziała, że po obiedzie ucina sobie drzemkę, więc lepiej będzie, jak pojedziemy od razu. Ale panna Birtwhistle... - Niech wypije to piwo, którego sobie sama nawarzyła. Może przemyśli, jak wytłumaczyć się z tego, że próbowała zniszczyć brom.
Zanim wyszli, zatrzymał ich na chwilę komisarz Aves, który miał nadzieję, że jego decyzja o zwróceniu się do zastępcy komendanta o wezwanie Yardu zostanie usprawiedliwiona szybkim postępem w rozwiązywaniu sprawy. Nie był zbytnio zadowolony, słysząc, że - jak się wyraził „opóźniła" ich kwestia długotrwałej choroby Humphreya Birtwhistle'a. - Gdy morderca pozostaje na wolności, nie będę mógł zbyć prasy aresztowaniem kogoś za ciężkie uszkodzenie ciała, a wygląda na to, że na razie nic więcej nie mamy - zauważył, jeżąc wąsy. - Ten facet z „Derby Telegraph" już mi nie daje spokoju. - Nie jestem pewien, panie komisarzu - odpowiedział Alec. - Moim zdaniem, jeżeli właściwie mu pan to sprzeda, to wyjdzie mu dobry materiał o tym, jak to pewna kobieta przez lata celowo podtruwała swojego brata, żeby utrzymać go w złym stanie zdrowia. I tak nie doszliśmy jeszcze do takiego punktu śledztwa, gdzie może pan powiedzieć coś więcej ponad to, że ta osoba pomaga nam w prowadzeniu śledztwa. Aves chrząknął. - W sumie wcale nie chcemy, żeby historia zrobiła się zbyt ciekawa, bo inaczej zwalą się nam na głowy jeszcze gazety londyńskie. Nie mam pojęcia, jak to się stało, że „Telegraph" się o tym dowiedział - dodał zezłoszczony. Alec uniósł brwi. - Ależ wiem - ciągnął Aves, jeszcze bardziej zły. - Małe miasto, wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich. Policja przychodzi, przepytuje... Facet wiedział nawet, że użyto chloralu. - Od telefonistki do aptekarza... To musiało wyjść prędzej czy później. Jeżeli szczęście nam dopisze, opublikowanie tych
informacji w prasie nam pomoże. Ktoś musi wiedzieć, skąd wzięło się to paskudztwo. Komisarz pojaśniał. - Czyli mam potwierdzić ten chloral? - Tak, jak najbardziej, panie komisarzu. - Tak czy inaczej, mam mu co rzucić. Lepiej niech pan nie wychodzi frontowymi drzwiami. Przyczaił się tam, a nie chciałby pan, żeby się do pana dobrał. - Dziękuje, panie komisarzu. Zamienię jeszcze tylko słówko z inspektorem... Nazywa się Kennedy, tak? A potem wymkniemy się tylnymi drzwiami. Postawny, okrągły na twarzy inspektor Kennedy miał wąsy nieco bardziej krzaczaste niż jego przełożony, ale i tak nie mógł się mierzyć z Tomem Tringiem. Z wdzięcznością przyjął uznanie funkcjonariusza Scotland Yardu co do dokładności swojego podwładnego i jego zdolności do streszczania faktów, jednak mina mu zrzedła, kiedy usłyszał, że być może trzeba będzie zrobić jeszcze raz to samo. - Obawiam się, że tak - powiedział Alec - o ile doktor Harris podał nam i jeszcze poda przydatne informacje. - Ale sprawdzanie historii chorób? Jak daleko wstecz? Dni? Tygodnie? Miesiące? - Dobre pytanie. Nie wiem, jak długo po podaniu utrzymuje się działanie tego świństwa, ale sądzę, że każdy aptekarz nam to powie. - Moi ludzie mają spory obszar do patrolowania, panie inspektorze. Szukanie wiatru w polu... Piper odkaszlnął. - Mój detektyw Piper się tym zajmie - powiedział Alec. Dobrze się czuje w takiej precyzyjnej robocie. - Phipps może pokazać mu na mapie najlepszą drogę, żeby objechać wszystkie apteki - zaoferował Kennedy, nieco udobruchany.
- Dziękuję. Piper, lepiej niech pan najpierw jedzie ze mną do doktora Harrisa, na wypadek gdyby trzeba było przejrzeć jego papiery. Musimy już iść. Nie chcemy przerwać mu obiadu. Wyszli tylnymi drzwiami i udali się do domu i gabinetu doktora Harrisa przy Dimple Road, na szczęście niedaleko podnóża wzniesienia. Ernie spojrzał w górę, rozejrzał się po połaci terenu wznoszącej się od rzeki na wszystkie strony dookoła i powiedział: - Mam nadzieję, że nie będę musiał jeździć na rowerze od apteki do apteki! Wyszedłem z wprawy. - Raczej formy. W mieście łatwo wskoczyć do autobusu albo do metra. - Jest o wiele szybciej. - Ernie zapukał do zielonych drzwi wejściowych doktora mosiężną kołatką, która miała kształt węża Eskulapa owiniętego wokół laski. Otworzyła im pokojówka w białym czepku i fartuchu. - Ooch, panowie to pewnie detektywi ze Scotland Yardu? Doktor na panów czeka. Proszę tędy. Alec i Piper spojrzeli po sobie: małe miasto i wszyscy wiedzieli wszystko o sobie nawzajem. Kobieta wprowadziła ich do niewielkiej poczekalni. Pod ścianami stały dwa rzędy podniszczonych krzeseł, a wszystkie puste, ponieważ było już po godzinach przyjęć. Każde było z innego kompletu: jedno miało siedzenie wyplatane trzciną, drugie trawą morską, inne miało ażurowe oparcie i toczone nogi. Wyglądały, jakby zostały wzięte ze składu mebli używanych, a i od tamtego czasu nie miały lekkiego życia. Służąca podeszła od razu do otwartych drzwi po lewej i oświadczyła dramatycznym tonem: - Panie doktorze, są już ci detektywi. Ze Scotland Yardu.
- Tak, tak - odezwał się zgryźliwy głos. - Niech ich pani wprowadzi. Doktor Harris był niskim człowieczkiem z siwym, edwardiańskim zarostem. Spojrzał na wchodzących znad okularów - połówek, a potem wstał zza biurka zarzuconego papierami, na których leżały stetoskop, wziernik do ucha i pudełko szpatułek do gardła. - Inspektor naczelny, detektyw Fletcher, panie doktorze. Alec podał mu nakaz policyjny. Doktor machnął ręką na kartkę papieru. - Tak, tak, dzwonili z komisariatu. Co mogę dla pana zrobić? Usiadł, a Alec przyjął to jako zaproszenie do zajęcia miejsca na jednym z dwóch wiekowych, zdekompletowanych krzeseł naprzeciwko. Dobrze, że nie wysłałem Toma, pomyślał: krzesło mogłoby tego nie przetrwać. Ernie Piper nie zajął miejsca, tylko oparł się plecami o jeden z regałów wypchanych starymi podręcznikami do medycyny. Drugi regał zawierał zakurzone segregatory, powciskane tak gęsto, że wyjęcie któregokolwiek z nich zapewne stanowiło nie lada wyzwanie. Pozioma przestrzeń między każdym z rzędów a półką była wypchana luźnymi papierami. Szezlong obity wyblakłym amerykańskim płótnem prawdopodobnie służył jako kozetka do badania. - Panie doktorze, mamy dowody na to, że wczoraj przepisał pan lek uspokajający, a konkretnie bromek potasu, pannie Lornie Birtwhistle. - Tak, tak, ma problemy ze spaniem. To częste u kobiet w pewnym wieku. Panna Birtwhistle zażywa je już od kilku lat, bez żadnych skutków ubocznych. Wczoraj tylko wypisałem jej kolejną receptę. - Od kilku lat? Czy może mi pan powiedzieć, kiedy zaczęła... brać ten lek?
Harris rozejrzał się po biurku, a potem po pokoju. - Cóż, nie, tak się składa, że obecnie nie mam dostępu do tych informacji. Wie pan, panna Birtwhistle jest moją pacjentką od wielu lat, a przecież nie można trzymać tych notatek w nieskończoność. Pamiętam, że gdy poprosiła o te proszki, przypomniała mi, że jakieś trzydzieści lat temu już je brała. Pamiętam, że miała wtedy problemy z nerwami. Brat, który rzekomo zmarł, niespodziewanie powrócił... Czy coś w tym guście. - Machnął ręką. A więc Lorna wpadła na pomysł utrzymywania Humphreya w letargu, czerpiąc ze swojego własnego doświadczenia z bromem w przeszłości. - Czy przepisywał pan pannie Birtwhistle jeszcze jakieś środki uspokajające, panie doktorze? - Nie, nie, oczywiście, że nie. - Spojrzał za okno i stwierdziwszy, że południe już minęło, spytał: - Mogę panom zaproponować...? - Nie, dziękujemy, panie doktorze. - Panowie wybaczą, ja sobie kapkę naleję. O tej porze zazwyczaj piję małe co nieco. - Z dolnej szuflady biurka wyjął butelkę i drżącą, upstrzoną plamami wątrobowymi ręką wlał bursztynowy płyn do nakrętki. Wiek lub wcześniejsze libacje, a nie nerwy, zdiagnozował Alec. - Nie przepisał pan pannie Birtwhistle na przykład wodzianu chloralu? - Oczywiście, że nie. Bardzo niedobrze jest mieszać środki uspokajające. - A komuś innemu z rodziny? - Tylko ona jest moją pacjentką w tej rodzinie. Na pewno zapamiętałbym takie nazwisko. - A Olney? Albo Sutherby? Harris potrząsnął niepewnie głową.
- Nie, gdyby na recepcie był adres... Orle Gniazdo, to pewnie bym skojarzył. Nie - ożywił się nagle. - Obawiam się, że to wszystko, co mogę panu powiedzieć, panie... inspektorze. Alec podziękował mu i wyszli. - Niezbyt dobry świadek - odezwał się Piper z dezaprobatą, gdy skręcili w stronę komisariatu. - Założę się, że nie mógłby znaleźć historii choroby panny Birtwhistle w tym całym bałaganie. O ile w ogóle coś zapisywał. - Sądzę, że pan by znalazł, Ernie, ale dopiero po przejrzeniu wielu poufnych danych innych pacjentów. Wątpię, czy moglibyśmy zdobyć nakaz, nawet jeśli mielibyśmy więcej powodów, by podejrzewać tę kobietę o zatrucie chloralem. - A pan jej nie podejrzewa, szefie? - Nie jestem skłonny. W bromie tkwiła mieszanka motywów: złośliwości i finansowego - zwiększenie dochodów czyniło jej życie łatwiejszym. Gdyby go zabiła, straciłaby korzyści finansowe. - Trudno będzie udowodnić, że sama nie zażywała tych proszków, prawda? Że skarmiała nimi staruszka? Detektyw posterunkowy Ernest Piper oprócz doskonałej pamięci do szczegółów miał zdolność widzenia szerszego kontekstu, wnioskowania i wypracowywania teorii, które dało się obronić. Wkrótce miał podejść do egzaminu na sierżanta; Alec spodziewał się, że młody detektyw będzie się dalej wspinał po szczeblach policyjnej hierarchii. - Łatwo nie będzie - zgodził się. - Ale mamy jej środki i możliwości - ktoś powiedział, że zazwyczaj przygotowuje śniadania... - Panna Olney, szefie... - Tak, Daisy powiedziała to samo, zanim pan przyjechał. Musiał brać chloral właśnie wcześnie rano, skoro był ospały przez cały dzień. A Lorna ma motyw, zawsze przydatny w
przekonywaniu ławy przysięgłych, choć nie musimy tego udowadniać. Dodajmy jej próby zniszczenia proszków w kilka godzin po tym, jak je kupiła, a już teraz możemy przeprowadzić całkiem przekonujący proces poszlakowy. - Powie, że po tym, jak zmarł, obawiała się, że ktoś mógł podać mu za dużą dawkę tych samych proszków. Przypuszczam, że wie, że policja została wezwana do domu? - Jeszcze nie miał pan możliwości przeczytania wszystkich raportów, tak? Jak na razie są bardzo w kratkę. Ale Daisy napisała w swoim raporcie, że razem z panią Sutherby obudziły Lornę, żeby przekazać jej, że jej brat nie żyje i że przyjedzie policja. Daisy udało się dostrzec, że wtedy w kominku nic nie było. Sądzę, że Lorna zaczęła palić proszki zaraz po tym, jak od niej wyszły. - Dlatego właśnie uważa pan, że to nie ona podała Humphreyowi chloral? - Częściowo tak. No cóż, teraz niech pan idzie do tych aptek, a ja zobaczę, co uda mi się wycisnąć z panny Lorny Birtwhistle. - Na pewno nie potrzebuje mnie pan do notowania, szefie? - spytał Piper z nadzieją w głosie. - Bardzo chciałbym, żeby pan robił dla mnie notatki, ale ważniejsze jest odnalezienie źródła pochodzenia tego chloralu. Wiem, że pan sobie z tym poradzi najlepiej ze wszystkich. Jeżeli w Matlock nie mają kompetentnego stenografa, będę sobie musiał jakoś poradzić sam. Okazało się, że skoro Matlock nie ma własnej jednostki dochodzeniowej, nie było także i stenografa. Komisarz Aves, rozradowany tym, co uważał za zwycięskie starcie z prasą, zaoferował, że pośle po jakiegoś do Derby. - Ile to zajmie, panie komisarzu?
- Nie dłużej niż jakąś godzinę. Zależy, czy jest na służbie i który pociąg uda mu się złapać. Może pan coś zjeść w międzyczasie. - W Derby jest też kilka stenografek - wtrącił inspektor Kennedy. - Może to byłoby lepsze, skoro podejrzany jest kobietą. - Kobiety nie mają czego szukać w policji - zadeklarował Aves dogmatycznie. - Pan Kennedy dobrze mówi. - Alec próbował rozwiązać sprawę dyplomatycznie. - Muszę przyznać, że w tym przypadku lepsza będzie obecność drugiej kobiety. Tak się składa, że będę próbował skłonić pannę Birtwhistle do przyznania się. Zarówno prasa, jak i obrońcy sugerują zastraszanie, jeżeli w konfrontacji z samotną kobieta uczestniczy dwóch mężczyzn. - No dobrze - westchnął komisarz. - Jak pan chce. Panie Kennedy, proszę zobaczyć, czy nie można by przysłać tu jakiejś dziewczyny. - Tak jest. - Kennedy zasalutował. - Panie Kennedy - zatrzymał go Alec, gdy policjant odwrócił się, zamierzając wyjść z pokoju. - Czy mógłby pan zorganizować coś do jedzenia dla panny Birtwhistle? Czekanie to jedno, zwłaszcza że przy odrobinie szczęścia patolog zadzwoni z wynikami, jeszcze zanim do niej pójdę. Ale nie chcemy, żeby narzekała na to, że ją głodzimy. Alec na pewno nie był głodzony: Aves zabrał go do restauracji Crown, gdzie był najwyraźniej dobrze znanym bywalcem, i ugościł go doskonałym obiadem. Mieli już zabrać się za ser i krakersy, gdy wszedł posterunkowy Phipps z wiadomością, że Alec jest pilnie proszony do telefonu. Przeprosił i pędem wrócił do komisariatu. Dzwonił doktor Jordan z Derby.
- Panie inspektorze naczelny, dostanie pan mój pisemny raport pod wieczór, a już pan wie, że Birtwhistle bez wątpienia zmarł z przedawkowania wodzianu chloralu. Ale pomyślałem sobie, że będzie pan chciał wiedzieć, że po tym, jak dowiedziałem się o możliwości zbyt częstego zażywania bromu, wróciłem do swoich notatek. Znalazłem niewielkie, ale za to wyraźne ślady bromizmu. Dodam tylko, że podczas sekcji nie znalazłem nic, co byłoby wystarczająco wyraźne, by przy zwykłym badaniu wzbudzić u doktora Knoxa tylko niejasne podejrzenia. - Dziękuje, panie doktorze. Czy dostał pan tę substancję, którą panu przysłałem? - Właśnie miałem do tego przejść. Badanie było proste i szybkie: to bromek potasu, tak jak pan podejrzewał. Alec był zadowolony: dużo lepiej będzie stanąć twarzą w twarz z panną Birtwhistle, mając w ręku fakty, a nie tylko domysły. Została jeszcze tylko jedna rzecz do zrobienia, zanim się weźmie za jej przesłuchanie. Podczas jego nieobecności dzwonił Worral i zostawił wiadomość, prosząc o kontakt. Zastanawiając się, co działo się w tym czasie na ranczu, Alec poprosił telefonistkę o połączenie z Orlim Gniazdem.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY Gdy inspektor Worrall odprawił MacGillivraya, Daisy spytała, czy życzy sobie, by przepisała dla niego notatki z przesłuchania. Wyglądało na to, że osobisty służący dżentelmena nie wniósł do śledztwa absolutnie nic nowego. - Proszę się tym nie przejmować, pani Fletcher. To, co powiedział, nie jest warte funta kłaków. Naskrobałem kilka punktów, o których wspomnę inspektorowi naczelnemu, i to wystarczy. - Co teraz? - Idę do zachodniego skrzydła, żeby zobaczyć, jak idzie przeszukanie i czy wrócił już pan Norman. Jeżeli nie, to proszę powiedzieć pani Sutherby, że może już wrócić do siebie do biura, przynajmniej na razie, a pani może dołączyć do reszty domowników w salonie. Jestem pewien, że nie powie im pani nic, czego nie powinni wiedzieć. - Oczywiście, że nie - odpowiedziała Daisy z oburzeniem, a potem poczuła ukłucie winy, przypominając sobie, że raz czy dwa razy zdradziła coś, czego nie powinna była oczywiście miała ku temu doskonałe powody. Wcale nie była pewna, czy chce dołączyć do reszty w salonie, zwłaszcza że Sybil miało tam nie być. Co pomyślą o jej współpracy z policją? Z drugiej strony osoby niewinne powinny być jej wdzięczne za pomoc w odnalezieniu winnego. Być może będzie mogła zgadnąć, kto był po jakiej stronie, i dzięki temu naprowadzić Aleca na właściwy kierunek. Simon? Ruby? Myra? Wszyscy zdawali się tak nieprawdopodobnymi podejrzanymi, a Daisy nie brała pod uwagę Sybil ani Rogera Knoxa. To musi być Lorna albo Norman, albo oboje razem...
A Norman nadal był kompletną zagadką. Miała nadzieję, że Worrall wróci, prowadząc go ze sobą, ale okazało się, że przyszła Sybil. - Daisy, inspektor prosił mnie, bym ci powiedziała, że Norman jeszcze się nie pojawił i że skończyli przeszukiwać dom i już nie musimy się wszyscy trzymać razem. Powiedział, że mogę już zabrać się za pisanie, ale i tak nie zrobię zbyt dużo przed obiadem. Czy to prawda, że Lorna została aresztowana? - Przepraszam, ale nie mogę nic powiedzieć. Obiecałam Worrallowi, nie wspominając już o tym, że Alec urwałby mi głowę, gdybym coś pisnęła. - Widzieliśmy, że odjeżdża radiowozem z twoim mężem. - Jak to zawsze piszą w gazetach, „pomaga policji w prowadzeniu śledztwa". To wszystko, co mogę ci powiedzieć, więc proszę cię, nie pytaj mnie. - No dobrze, nie będę, ale inni na pewno będą pytać. - Im też nic nie powiem. Chyba pójdę do swojego pokoju i zamknę się w nim na klucz. - Nie rób tego! Daisy zaśmiała się. - Nie mówiłam poważnie. Jestem zbyt głodna, żeby tak zrobić. - Jeżeli naprawdę chcesz uciec, a nie miałabym ci tego za złe - powiedziała Sybil niespokojnie - to na pewno nikt nie miałby nic przeciwko temu, żebyś pojechała do Matlock. - Przecież cię nie zostawię. - Przykro mi, że twoja wizyta wyszła tak okropnie. - Sybil wyglądała, jakby zaraz miała się rozpłakać. - Zaprosiłaś mnie tu, żebym rozwikłała złowrogą zagadkę. To wyłącznie moja wina, że się na to zgodziłam. - Tak, ale nigdy w życiu bym nie pomyślała... - No właśnie. Nie pomyślałabyś, że komuś odbije na tyle, żeby w trakcie mojego pobytu załatwić twojego pracodawcę.
Wiem, że go lubiłaś, Sybil, ale weź się w garść. Ruby nie jest w stanie teraz nad wszystkim zapanować. Lorna pojechała do komisariatu, a ani Myra, ani Simon nie są w stanie utrzymać równowagi w domu. - Daisy, ale ja nie potrafię prowadzić domu! Nigdy nie musiałam się tego uczyć. - No to będziesz musiała, kiedy wyjdziesz za Rogera. - Ale on ma gosposię. - Ja też, ale nawet najlepsza gosposia potrzebuje wskazówek, żeby wszystko dobrze szło. Zatem wychodzisz za niego, tak? - Tak. Niezależność przestaje być taka kusząca, kiedy traci się pracę. Kocham go i wiem, że będzie dobrym mężem i ojcem, tylko że... Choć Daisy wiedziała, co Sybil chce powiedzieć, poczuła się nieswojo. Alec mógł postrzegać to jako poparcie dla motywu Rogera Knoxa, żeby wykończyć Humphreya. Kazała sobie samej skończyć z tymi głupotami, bo Alec w sumie nie uważał go za podejrzanego. Mniej więcej. Nie skreślił go jeszcze ze swojej listy. - Tylko że zdaje ci się, że przez małżeństwo zmienisz się z osoby w dodatek - dokończyła myśl Sybil. - Żonę doktora. Uwierz mi, rozumiem cię. Po prostu będziesz musiała pisać dalej. Na pewno ludzie się dowiedzą, a przynajmniej wydawcy, że to ty stoisz za wielkim sukcesem „Eliego Hawke'a", więc masz już dobry początek. - Chyba masz rację. - W głosie Sybil zabrzmiało powątpiewanie. - Ale zastąpienie teraz Ruby i Lorny mi nie pomoże, skoro obie zniknęły. - Nie chodziło mi o to, żebyś je zastępowała. Chodzi o to, żebyś była dobrym przykładem dla Simona i Myry, przykładem opanowania. Być może najlepiej będzie, jeżeli zajmiesz się książką, którą masz dokończyć. Nie wiem. Ale
poczekaj z tym do czasu, aż skończymy obiad. Betty i Etta miały zrobić kanapki już ze sto lat temu. Zobaczmy, co też tam kombinują. Gdy weszły do salonu, zastały tam tylko Simona i Neila Careya. Ten drugi, rozparty przed kominkiem i najwyraźniej bardzo szczęśliwy z powodu bezczynności, na ich widok wstał i oparł się o gzyms kominka. Simon wpatrywał się melancholijnie przez jedno z małych, frontowych okien. Gdy usłyszał ich kroki, odwrócił się. - Będzie padać. - Podszedł do nich. - Pani Fletcher, co tu się dzieje? Gliniarze powiedzieli mi tylko, że ciotka Lorna pomaga policji w prowadzeniu dochodzenia. Rzeczywiście, niezła informacja! - Obawiam się, że nie mogę ci powiedzieć nic więcej. - Czy została aresztowana? - Simon, nie nudź. Daisy związała się przyrzeczeniem, że nie zdradzi tajemnicy. Gdzie Myra? - Poszła na górę do mamy, żeby spytać ją, czy nie chce czegoś zjeść. Prawie jak córka - rzucił niedbałym tonem, ale w jego głosie słychać było zdenerwowanie. - Sarkazm ci nie przystoi, stary - napomniał go leniwie jego przyjaciel. - Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. Jest bardzo dobra dla mamy i bardzo dzielnie wszystko znosi. Obawiam się, że zachowuje się lepiej niż ja. Nadal nie mogę do końca zrozumieć, że ojciec... - Głos mu się załamał. Daisy pośpiesznie odwróciła jego uwagę. - A gdzie pan Ilkton? - Krok w krok za Myrą. - Neil uśmiechnął się szeroko. - Niedobrze mi się robi, kiedy tak nad nią wisi cały czas odezwał się Simon, wracając do siebie i krzywiąc się. Zachowywał się nieco bardziej dyskretnie, kiedy ojciec... Ale teraz praktycznie nie spuszcza jej z oka.
- Mam nadzieję, że nie wszedł za nią do pokoju Ruby! wykrzyknęła Sybil. - Na pewno by tego nie zrobił - uspokoiła ją Daisy. - Zaoferował się, że przyniesie mamie tacę z kuchni, jeżeli nie będzie chciała zejść na dół. Neil sarknął: - Jestem pewien, że nigdy wcześniej nie widział kuchni od środka, zanim tu przyjechał. Jak nisko może upaść mężczyzna z miłości! - Simon zaczął coś mówić, ale on wyciągnął rękę. - Cicho! Czuję, że mam nową sztukę. - Chyba nie o nas? Neil, nie możesz nam tego zrobić. - Artysta czerpie inspirację z tego, co go otacza. Daisy i Sybil zostawiły ich spór i udały się do kuchni, żeby zobaczyć, co pokojówki zrobiły w sprawie obiadu. Pomieszczenie było cudownie ciepłe dzięki piecowi węglowemu. Na stole stała taca z górą kanapek, wielkich pajd, składających się z grubych kromek ledwo maźniętych masłem i przełożonych plasterkiem sera lub mięsa na zimno. Obok leżał kawałek papieru, przyłożony chochelką. Przez ramię Sybil Daisy przeczytała chwiejne pismo: - „Nasz Tom muwi, że mama woła nas do domu, bo tu jest policija. Wienc poszłyśmy". - Nad skreślonym „poszłyśmy" napisane było „poszedłyśmy". - A niech to! - powiedziała Sybil. - Właśnie kiedy ich naprawdę potrzebujemy. Przypuszczam, że Norman musiał powiedzieć o wszystkim Hendredom. Oj, Ruby na pewno nie będzie w stanie zjeść tych chlebowych potworków. Wskazała ręką na kanapki. - Ja tak, nawet jeżeli będę musiała zdjąć kromkę z góry, żeby zmieścić całość w ustach. - Daisy pociągnęła nosem. Nie czuję, żeby ziemniaki się gotowały. Pewnie wyszły, zanim wstawiły je do piekarnika.
- Przynajmniej je obrały. W zlewie stoi cała miska. Na obiad wystarczą. - Gdzie jest spiżarka? Może z wczoraj zostało trochę zupy; to byłoby lepsze dla Ruby. - Poszukam. - Sybil otworzyła drzwi i zniknęła w środku. - Tak, zostało całkiem sporo zupy porowej. - Jej głos odbił się echem od ścian. - Podgrzejmy wszystko. Daisy zdecydowała, że zdejmie górną kromkę z kilku kanapek, usunie nadzienie, potnie w trójkąty i poda razem z zupą. Gdy tak się krzątały, do kuchni weszła Myra, a tuż za nią Ilkton. - Pani Fletcher, Sybil, nie powinnyście pracować w kuchni! A gdzie Betta i Etty? - Poszły do domu. Pani Hendred nie podoba się, że w domu jest policja. - Mnie również - wymruczał Ilkton. - Nam też, zważywszy na powód ich wizyty - odezwała się Sybil ostro. - Ale teraz już sobie pojadą, bo ciocia Lorna została aresztowana - skwitowała Myra wesoło. Pociągnęła nosem w kierunku garnka, w którym mieszała Sybil. - To zupa? Właśnie czegoś takiego trzeba cioci Ruby. Na pewno przekonam ją, żeby trochę zjadła. Nie może patrzeć na kanapki. - Jeszcze raz spojrzała na stertę na stolę i zachichotała. - Zwłaszcza jeżeli chodzi o takie. Nic dziwnego, że ciotki nie wpuszczają dziewczyn do kuchni zbyt często. Następny w kuchni pojawił się detektyw Worrall. - Myślałem, że znajdę tu pokojówki. - Zmarszczył czoło. Daisy wyjaśniła powód ich zniknięcia. - Nie powiedziałem, że można stąd wychodzić! One są z jednego z tych gospodarstw czynszowych, tak? Miałem nadzieję, że mogą wiedzieć, gdzie można zastać Normana Birtwhistle'a.
- Jeszcze nie wrócił? - spytała Daisy. - Założę się, że wiem dlaczego - powiedziała Myra. Czasami, jeżeli jest w którymś z gospodarstw w południe, zapraszają go do stołu. - Mam nadzieję, że właśnie o to chodzi - odpowiedział Worrall złowrogo - i że nie prysnął. Będę musiał zadzwonić do komisariatu do inspektora naczelnego i dowiedzieć się, co mam teraz robić. Jeżeli nie każe mi gonić pana Normana, to ja i moi ludzie bylibyśmy wdzięczni za kilka kanapek. - Mogę zanieść zupę cioci Ruby - powiedziała Myra, rozglądając się po kuchni - choć Walter nie poniesie za mnie tacy. Ale nie będę nakrywać do stołu w jadalni tylko dla kanapek i zupy. A może zjedzmy wszyscy tutaj, razem z policjantami? - Mnie pasuje - burknął Worrall i wyszedł. - Jeżeli liczy pani na wyciągnięcie od nich jakichś informacji, to obawiam się, że nie dopisze pani szczęście odezwała się Daisy sucho. - Jeżeli już, to przepływ informacji będzie miał przeciwny kierunek. - O nie, nie potrzebuję już więcej informacji, skoro aresztowali ciocię Lornę, a ja też już nie mam im nic nowego do powiedzenia. Sybil, zupa już się zagrzała? Przygotuję tacę. Jak myślisz, co powinnam zanieść cioci Ruby do picia? Ciekawe, gdzie są serwetki? Powinnam iść zerwać jakiś kwiatek? Taca zawsze ładniej wygląda z kwiatkiem. Gdy serwetki się znalazły, a wybór padł na herbatę... - Uniwersalny panegiryk - stwierdziła Myra z zadowoleniem w momencie, gdy do kuchni weszli Simon, Carey i Ilkton. - A gdzieś ty się nauczyła takiego długiego słowa? zażartował Carey. - Pewnie gdzieś usłyszałam, kochany. Mógłbyś być tak strasznie dobry i uciąć kwiatka na tacę dla cioci Ruby?
- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, mój skarbie. Wziął z jej ręki nożyczki. Ilkton wyglądał, jakby miał już zaprotestować przeciwko prawu Careya do zbierania kwiatków dla Myry, nawet jeśli ostatecznie miały one trafić w ręce jej ciotki, ale jedno spojrzenie na nadciągający deszcz sprawiło, że się rozmyślił. - A nie chodziło ci przypadkiem o „panaceum" Myro? spytał Simon sarkastycznie. - Raczej nie. Czy to przypadkiem nie jakaś włoska szynka? Na pewno jadłam coś takiego w tej restauracji w Soho. - Jesteś jedynym członkiem rodziny, który stołuje się w Soho. Myra zacisnęła usta z namysłem. - Być może chodziło mi o „paregoric". Jestem pewna, że paregoric się pije. Sybil, Simon i Daisy wybuchnęli śmiechem. Ilkton znów zrobił minę, jakby miał się obrazić w imieniu Myry, a potem rozmyślił się, gdy zabrała się za parzenie herbaty, najwyraźniej wcale nie urażona. Spojrzawszy na swój talerz pełny równych, chlebowych trójkącików posmarowanych masłem, Daisy stwierdziła, że już zdemontowała wystarczającą ilość kanapek. Carey przyniósł żółty pączek, niezniszczony przez przymrozek, który chwycił w poniedziałek wieczorem. Myra wyszła, a za nią Ilkton z tacą dla Ruby w ręku. Jak zauważył Carey, wyglądał całkiem jak jakiś lokaj. - Nie mów tak przy nim - poprosiła Sybil. - Jeśli zadrze nos jeszcze wyżej, to przysięgam, że go w niego walnę. - Pani coś mówiła, pani Sutherby? - Do kuchni wrócił Worrall. - Tylko, że Walter Ilkton jest tak nieznośny, jak zawsze wyjaśnił Simon.
- Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że nie robi nic okropnego, ani nawet w sumie nie mówi - powiedział Carey. Chodzi nam o jego nos. Inspektor uśmiechnął się szeroko. - Doskonale wiem, co chce pan powiedzieć, ale mam nadzieję, że pani Sutherby nie zrealizuje swojej groźby, bo w przeciwnym razie będę musiał sporządzić z tego notatkę służbową. - Oczywiście, że nie, panie Worrall. Swoje agresywne zapędy wyładowuję w fikcyjnych pojedynkach rewolwerowych na głównej ulicy miasteczka i w zasadzkach urządzanych w ukrytych wąwozach. - Czy udało się panu skontaktować z moim mężem, panie Worrall? - Niestety nie, pani Fletcher. Wygląda na to, że komisarz Aves zabrał go gdzieś na lunch. Zostawiłem mu wiadomość. - Zatem z czystym sumieniem może pan usiąść i zjeść trochę zupy i kanapkę - powiedziała Sybil. - Pańscy ludzie też - dodał Simon - no, chyba że nie wypada, żeby zwykły posterunkowy siadał do stołu z inspektorem? - Tom - sierżant Tring - na pewno do nas dołączy powiedziała Daisy stanowczo. - Jeden z moich ludzi musi wypatrywać pana Normana Birtwhistle'a, a drugi nasłuchiwać telefonu. - Simon, może zaniesiesz panom policjantom po kanapce - zasugerowała Sybil - i zaprosisz pana Tringa. Będziemy potrzebować więcej krzeseł. - Carey zaoferował się, że przyniesie kilka krzeseł z jadalni, a pozostali dwaj mężczyźni wyszli. Ilkton wrócił i powiedział, że Myra została u pani Birtwhistle, żeby dopilnować, że zje zupę. Sybil wysłała go z powrotem z zupą i kanapką dla Myry
- Wygląda na to, że bardzo dobrze sobie radzisz z obowiązkami domowymi - pogratulowała jej Daisy. - No cóż, ktoś musi wziąć sprawę w swoje ręce, bo inaczej nic nie byłoby zrobione - powiedziała widocznie poirytowana. - Ale po prostu muszę zająć się pisaniem jeszcze dzisiaj po południu. - Razem z Myrą możemy wymyślić coś na kolację, choć nie sądzę, żeby jej zdolności kulinarne przewyższały moje. - Bardzo ci dziękuję, Daisy! Wkrótce dookoła kuchennego stołu siedziała dziwna zbieranina ludzi, pałaszując z różnym stopniem przekonania monstrualne kanapki i skąpe porcje zupy. W obecności policji rozmowa nikomu się nie kleiła, z wyjątkiem Daisy i Toma, którzy dyskutowali o tym, jak rozwijają się bliźnięta. Wszystkich oczywiście interesowało śledztwo, ale w obecnym towarzystwie nie można było rozmawiać na ten temat. Wszyscy jedli w najlepsze, gdy z salonu wszedł policjant. Worrall zaczął wstawać. - Przepraszam, panie inspektorze, ale to nie do pana. Doktor Knox do pani Sutherby. Sybil zerwała się na równe nogi, a dostrzegając spojrzenie Worralla, powiedziała: - Niech się pan nie martwi, inspektorze, będę się streszczać. - Będę wdzięczny, pani Sutherby. Wróciła za trzy, cztery minuty. - Roger chciał tylko powiedzieć, że był bardzo zajęty pacjentami, którzy wcześniej go nie zastali, ale przyjedzie na wizytę do pani Birtwhistie najszybciej, jak to będzie możliwe. Pański człowiek słyszał wszystko, panie Worrall. - Domyślam się, że same „tak" lub „nie". Sybil uśmiechnęła się do niego.
- W sumie tak. Ale pomyślałam, że nie miałby pan nic przeciwko temu, gdybym powiedziała mu, że Norman jeszcze się nie pojawił, a on podpowiedział mi dlaczego. Dziś jest dzień świętego Michała... - Początek kwartału! - wykrzyknął Simon. - No jasne, na pewno pojechał do pozostałych gospodarstw odebrać czynsz. W ten dzień wuj Norman przeprowadza też w tych gospodarstwach swoją małą inspekcję. Zazwyczaj któryś z gospodarzy zaprasza go do stołu, choć nie wyobrażam sobie, żeby to poprawiło nastroje. Czyli nie zwiał, panie inspektorze. - To się jeszcze okaże, proszę pana, ale muszę przyznać, że kamień spadł mi z serca, że ma dobry powód, by zatrzymać się gdzieś poza domem. - Podejrzewa pan, że był w zmowie z moją ciotką? - Wiem tylko tyle, że jest jedyną osobą, która była wczoraj w tym domu i która nie została jeszcze przesłuchana ani przeze mnie, ani przez inspektora naczelnego. Podejrzany czy nie - proszę pamiętać, że to o niczym nie świadczy musimy z nim porozmawiać. - Dobrze powiedziane - pochwalił go Carey. - Mogę pana zacytować? - Jeżeli chodzi o pańską sztukę, to proszę, o ile nie wspomni pan mojego nazwiska w utworze, który może zostać zakazany przez Lorda Kanclerza. Obawiam się, że nie jestem bardziej elokwentny niż typowy krawężnik, którego można spotkać wśród postaci na scenie. Carey zaśmiał się. - A więc słyszał pan o moim ostatnim wyczynie. Touche! Ale chyba w następnej swojej sztuce stworzę rolę błyskotliwego detektywa inspektora. Simon zmarszczył się na niego, a Daisy przypomniała sobie ich sprzeczkę o etykę Careya, który chciał pisać na temat kłopotów w Orlim Gnieździe.
Worrall i Tom Tring, przyzwyczajeni do momentów, kiedy powolne jedzenie oznaczało brak jedzenia, pochłonęli swoje kanapki jako pierwsi. - Państwo wybaczą, ale spróbuję jeszcze raz skontaktować się z panem Fletcherem - powiedział inspektor. - Sierżancie, będę musiał pana prosić, żeby poszedł pan ze mną. Gdy obaj mężczyźni wyszli, w kuchni dało się odczuć wyraźne rozluźnienie nastroju, ale nadal nikt nie miał zbyt wiele do powiedzenia, nawet Neil Carey. Daisy w sumie się ucieszyła, kiedy kilka minut później Tom wsadził głowę przez drzwi. - Pani Fletcher, inspektor Worrall chciałby z panią porozmawiać. Oczywiście, kiedy pani zje Zaintrygowana Daisy chętnie porzuciła resztki swojej grubo ciosanej kanapki. Idąc do drzwi, czuła na plecach spojrzenie czterech par oczu.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY Kiedy Alec dostał w końcu szansę oddzwonienia do Worralla i telefonistka połączyła go z Orlim Gniazdem, głos, który odezwał się w słuchawce, nie należał do funkcjonariusza policji. - Daisy? - Kochanie, no wreszcie. Czekałam przy telefonie, aż zadzwonisz. - Przykro mi, skarbie, ale chciałbym porozmawiać z inspektorem Worrallem. Zostawił mi wiadomość... - Tak, ale pojechał razem z Tomem i posterunkowymi na poszukiwanie Normana. Poprosił mnie, żebym dała ci o tym znać. Nigdy nie było wiadomo, jak detektywi z prowincji zareagują na Daisy. Alec był gotowy - prawie - na wszystko: od otwartej wrogości do postrzegania jej jako jego zastępcy i swojego rodzaju nieoficjalnej funkcjonariuszki policji, co jak widać miało miejsce teraz. - Zostawił mi wiadomość? Czego chciał? - Spytać cię, czy ma pojechać na poszukiwanie Normana. Nie wrócił do domu na obiad... - Nie mów mi, że Worrall poszedł włóczyć się po deszczu w nadziei, że uda mu się na niego trafić! Myślałem, że ma więcej rozsądku. Norman może być już w połowie... - Kochanie, posłuchaj, zamiast mi przerywać. Inspektor jest prawie pewien tego, gdzie może znaleźć Normana. Bo widzisz, dzisiaj jest pierwszy dzień kwartału... Zaczęła przydługą opowieść o czynszu i o tym, że służące wróciły do domu, w którą zaplątała się jakoś postać doktora Knoxa, choć Alec nie mógł do końca zrozumieć jego roli w całej sprawie.
- Tak, dobrze, rozumiem, o co chodzi - przerwał jej ponownie. - Inspektor nie mógł się ze mną skontaktować, więc sam podjął decyzję. Mam rozumieć, że przeszukanie domu nie dało nic nowego? - Nie, nic. To też ci chciał przekazać. Chciał też wiedzieć, co powiedziała Lorna. - Nie przekazałbym mu tego za twoim pośrednictwem, Daisy, nawet gdybym miał szansę ją przesłuchać. A nie miałem. Właśnie mam się do tego zabrać. - To co robiłeś cały ten czas, oprócz stołowania się w towarzystwie komisarza Avesa? - Byłem przesłuchać lekarza, który wypisał receptę na brom, unikając dziennikarzy. - Ojej, już się zlecieli? - Tylko gazeta z Derby. Mam nadzieję, że to nie będzie wystarczająco spektakularna zbrodnia, by zainteresować tych z Fleet Street, ale lokalne nagłośnienie sprawy może nam się przydać. Muszę już lecieć. Powiedz Worrallowi, że skontaktujemy się później. - Dobrze, kochanie. Wracasz do Orlego Gniazda dzisiaj wieczorem? Albo wcześniej? - To całkowicie zależy od okoliczności. Prawdopodobnie tak. Nawet jeżeli Lorna przyzna się do morderstwa, nadal będzie wiele pytań bez odpowiedzi, a my potrzebujemy dowodów, żeby poprzeć jej zeznania. - Zatem do zobaczenia później. Powodzenia z Lorną. Alec rozłączył się. Stenografka przysłana z Derby już na niego czekała: zwyczajnie wyglądająca, postawna kobieta w okularach, szarym kostiumie i butach na płaskim obcasie i z płócienną torbą przewieszoną przez ramię. - Posłałem po panią z dwóch powodów, panno Stott wyjaśnił, gdy szli do pokoju, w którym zostawił Lornę pod strażą. - Po pierwsze, oczywiście, chcę dokładnej relacji z
przesłuchania, ale chcę także, żeby była przy nim obecna kobieta. Nie mam absolutnie żadnego pojęcia o charakterze panny Birtwhistle. Nie wiem, czy może wybuchnąć płaczem, zacząć krzyczeć, czy przeklinać. Mam nadzieję, że pani sobie poradzi, bez względu na to, co się stanie. - Oczywiście, panie inspektorze. Oficjalnie jestem tylko sekretarką, ale robię wszystkiego po trochu, w zależności od potrzeby. - Wspaniale. Wnioskując z moich dotychczasowych kontaktów z panną Birtwhistle, może po prostu nie odezwać się ani słowem. - W takim razie przyjechałam na darmo - zauważyła panna Stott sucho - ale to już nie moja sprawa. Alec uśmiechnął się do niej szeroko. - Właśnie o to chodzi. Weszli do pokoju przesłuchań. Posterunkowy, który stał na warcie przy drzwiach, wyprężył się na baczność i zasalutował. Lorna siedziała przy stole, wyprostowana jak struna, ale Alec miał wrażenie, że wyprostowała się z przygarbienia na dźwięk otwieranych drzwi. Choć nie odwróciła głowy, by na niego spojrzeć, strzeliła w bok oczami w jego kierunku. - Witam, panno Birtwhistle. Cisza. - Mam nadzieję, że dobrze tu panią traktowali... Dali coś do jedzenia i filiżankę herbaty? Cisza. Alec uniósł brwi, zwracając się w kierunku posterunkowego. - Tak, panie inspektorze, przynieśliśmy obiad, ale go nie tknęła. - No cóż, można przyprowadzić konia do wodopoju... takie tam. Ale może uda się panu znaleźć dla pani jakieś wygodniejsze krzesło?
- Wygodnie mi - warknęła Lorna. - W przeciwieństwie do niektórych nigdy sobie nie dogadzałam. Alec nie dał po sobie poznać satysfakcji. Nieważne, co powiedziała, ważne, że w ogóle przemówiła. Teraz będzie jej dużo trudniej zachować milczenie. Niemniej jednak trzeba będzie jej udzielić formalnego ostrzeżenia, a zawarte w nim klauzule mogą wystarczyć do tego, by znów się zamknęła w sobie. Usiadł naprzeciwko niej. - Panno Birtwhistle muszę panią uprzedzić, że nie ma pani obowiązku składania wyjaśnień, jednak wszystko, co pani powie, zostanie zapisane i może zostać wykorzystane przed sądem. Jeżeli chce pani skorzystać z usług adwokata... - Adwokata! - Zerwała się na równe nogi i opierając się o stół pięściami, wrzasnęła mu prosto w twarz: - Nie zabiłam go! Nie zrobiłam nic złego. Alec nie zareagował. - Ten nieudacznik jest zajęty tylko gonieniem za tą Sutherby i nie zajmuje się należycie moim bratem... Nikt tego nie dostrzegał, ale ja tak. Trzeba mu było odpoczynku, więc ja mu go zapewniłam. Zażywanie bromu na sen jeszcze nikomu nigdy nie zaszkodziło. Sama je zażywałam trzydzieści lat temu, kiedy wrócił do domu, jak zły szeląg. Alec zerknął na pannę Stott: jej ołówek pędził jak szalony po papierze. Lorna bez zachęty kontynuowała swoją tyradę - tyradę, a nie wrzaski szaleńca. Usprawiedliwiwszy się pobieżnie - co prawdopodobnie wymyśliła w czasie, gdy czekała w odosobnieniu - dała upust swojej nienawiści do Humphreya. Gdy on włóczył się po świecie, ona i Norman urabiali sobie ręce do kości, pracując w gospodarstwie i zajmując się swoim niedomagającym, ale ciągle jeszcze despotycznym i skąpym ojcem. Wreszcie stary umarł i mogli zacząć się cieszyć korzystaniem z owoców swojej pracy.
A w niecały rok później Humphrey wrócił i zażądał swojej części. Nigdy nie kiwnął palcem, żeby pomóc w gospodarstwie, i teraz, kiedy już wrócił do domu, też nie miał zamiaru się brudzić. Sprowadził ze sobą do domu żonę - cudzoziemkę, która mówiła po angielsku tak śmiesznie, że nikt jej nie rozumiał. Sprawili sobie syna tak bezużytecznego, jak jego ojciec, który miał o sobie Bóg wie jakie mniemanie i który nie chciał mieć nic wspólnego z gospodarstwem, które utrzymywało jego i jego równie bezużytecznych znajomych. - Choroba to najlepsza rzecz, jaką w życiu zrobił! - Nie wyglądało na to, że Lornie miała się wyczerpać energia. - Pani Sutherby lepiej sobie radzi z wypisywaniem tych jego książkowych bredni i zarabia dużo więcej pieniędzy dla domu niż on, nawet po odjęciu tej idiotycznej pensji, którą jej wypłacają. Dwie służące: koniec z praniem i szorowaniem podłóg! To chyba jasne, że lepiej było go trzymać z daleka. I to wszystko, co zrobiłam. Nie zabiłam go. Ostatnią dawkę bromu dałam mu w niedzielę wieczorem. Skończyły mi się proszki i musiałam pójść po nową receptę. Odpoczynek mu służył. - Receptę wypisał doktor Harris? - Od zawsze był naszym lekarzem rodzinnym, na długo przedtem, zanim doktor Knox przyjechał do Matlock. Nie poszłabym do nikogo innego. - Więc od dwóch lat wypisywał pani regularnie recepty? - No przecież już mówiłam. To on mi je kiedyś przepisał, wtedy, kiedy Humphrey wrócił do domu i nie mogłam przez to spać. Powiedziałam mu, że znów mam ten stary problem. Alec domyślił się, że ten „stary problem" to mieszanka goryczy i gniewu, choć zapewne nie przyznałaby się do tego lekarzowi. Harris prawdopodobnie przypisał nawrót
problemów ze spaniem zmianie w życiu, a człowiek jego pokolenia, nawet lekarz, nie pytałby o więcej. - Czyli, jeżeli dobrze rozumiem, panno Birtwhistle, przez mniej więcej ostatnie dwa lata doktor Harris wypisywał regularnie recepty na bromek potasu dla pani a nie dla Humphreya Birtwhistle'a? - Oczywiście, że dla mnie - odpowiedziała Lorna z naganą w głosie. - Humphrey nie był jego pacjentem. Gdybym mu powiedziała, że daję te proszki Humphreyowi, nie wypisał by mi już ani jednego. - Dlaczego próbowała pani spalić to lekarstwo? - Czyż to nie oczywiste? Kiedy Humphrey zmarł, bałam się, że wina spadnie na mnie, nawet jeśli nic mu nie zrobiłam, tylko dawałam mu nieszkodliwe proszki na sen. Alec usłyszał tyle, ile potrzebował, i nie chciał już więcej słyszeć jej tłumaczeń. - Wystarczy na razie, panno Birtwhistle. - Nie potrafił się zmusić, by jej podziękować. - Muszę tylko zamienić słówko z komisarzem. Za chwilę wrócę. Skinął głową pannie Stott, żeby za nim poszła, i posterunkowemu, żeby został. Gdy wychodził, odprowadzał go krzyk: - Nie zabiłam go! Panna Stott zamknęła drzwi. - To ona, panie inspektorze? - Raczej nie. Wątpię, żeby poszła siedzieć za coś więcej niż napaść kwalifikowaną. Muszę omówić właściwy zarzut z komisarzem Avesem. Czy mogłaby mi pani to szybko przepisać na maszynie? - Już się robi, panie inspektorze. Zajmie mi to jakieś dziesięć, piętnaście minut. Aves słuchał z ponurą miną relacji Aleca z przesłuchania i zgodził się z jego konkluzją.
- Człowieka o pańskich kwalifikacjach nie muszę pytać, czy została właściwie uprzedzona o konsekwencjach przesłuchania. Harris to cholernie niekompetentny głupiec dodał z mocą. - Powinien przejść na emeryturę. To znaczy, że morderca nadal pozostaje na wolności. Co teraz? Ma pan jakieś pomysły? - Inspektor Worrall może wyciągnąć coś przydatnego od jej brata. A może, co lepsze, mój człowiek może odnajdzie wypisaną niedawno receptę na chloral w jednej z aptek. Powinien za niedługo wrócić. Panna Stott przyniosła trzy kopie protokołu z przesłuchania, a Aves szybko przebiegł po nim oczami. - Dokładnie tak, jak pan powiedział, panie Fletcher. Ta głupia kobieta sama się pogrążyła. - Ale niesmak pozostał. Zazwyczaj jest małomówna, ale kiedy tama puściła, nie mogła się opanować. - Czasami się tak dzieje. Czy mój inspektor Kennedy ma zająć się aresztowaniem, czy wolałby pan sam się tym zająć? - Wolałbym, żeby on to zrobił. Dziękuję. Szczerze mówiąc, to nie moja sprawa. Zostałem wysłany, żeby zająć się kwestią morderstwa. - Tak naprawdę chodziło o to, żeby nie wpakować Daisy w kłopoty, ale nie zamierzał mu tego mówić. - To zadanie zostawiam całkowicie panu, choć czekając na detektywa Pipera, spiszę podsumowanie dowodów potwierdzających. - Jeżeli chciałby pan komuś to podyktować, to mogę się tym zająć, zanim wrócę do Derby - zaoferowała się panna Stott, która dyskretnie trzymała się w pobliżu. - Pani jest wspaniała - powiedział Alec. Panna Stott zarumieniła się. - Jeżeli ma pan jeszcze jakieś raporty do przepisania, to sądzę, że mogę zostać tu do końca dnia. Na pewno obejdą się beze mnie.
- Moja żona kilka już przepisała. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu, panie komisarzu - zwrócił się do Avesa. - Daisy umie stenografować - tak jakby, dodał w myślach - więc czasem mi pomaga. Musieliśmy sobie poradzić ze sporą ilością materiału z przesłuchań, a nie mieliśmy wystarczająco dużo rąk do pracy. Komisarz uśmiechnął się szeroko. - Tak, rozmawiałem z panem Crane'em na temat skłonności pani Fletcher do „pomagania policji" - przyznał, ku utrapieniu Aleca. - Proszę się nie martwić, nie pisnę ani słowa. - Dziękuje, panie komisarzu. - Choć i tak niczego to nie zmieni. Crane i tak będzie pewien, że Daisy wściubiała nos w śledztwo, bez względu na to, co mu się powie. Stenografka wyglądała na rozczarowaną. Wcale nie śpieszyło jej się z powrotem do Derby. Nie chcąc za nic stracić jej pomocy, Alec powiedział: - Mam trochę notatek do przepisania, a inspektor Worrall musi ich też mieć sporo... - Tak jest, panie inspektorze. - Fletcher, proszę mi jak najszybciej dostarczyć kopie wszystkich protokołów. A, byłbym zapomniał, pan Crane spodziewa się dzisiaj od pana jakiegoś raportu. - W to nie wątpię - wymruczał Alec. We właściwym czasie wrócił Ernie Piper, cały parujący z powodu przejażdżki rowerowej po wzgórzach oraz deszczu delikatnego, choć nieustającego. - Nic, szefie. Przejrzałem księgi recept trzy miesiące wstecz. Jest kilka śladów zakupu chloralu, ale aptekarze przysięgli, że dobrze znają tych klientów i że żaden z nich nie miał nic wspólnego z Orlim Gniazdem. Alec westchnął. - Wie pan, co to oznacza? - Ja widzę trzy możliwości, szefie.
- Czyli jedną więcej niż ja. - Alec potarł oczy. - Nie pospałem wczoraj w nocy. Słucham, Ernie. - Może być tak, że ktoś zaplanował to wcześniej niż trzy miesiące temu. - Tak. Będziemy musieli ustalić, jak długo po przelaniu to świństwo może jeszcze działać. - Pytałem. Przy właściwym przechowywaniu właściwie w nieskończoność. Może być tak, że ten ktoś zdobył chloral gdzieś indziej. - Chyba będziemy musieli sprawdzić każdą aptekę na drodze do Derby i w samym mieście. Jednostkom z hrabstwa wcale się to nie spodoba. - Szefie, ale Norman Birtwhistle nie był jedynym, który miał okazję kupić chloral. Simon i panna Olney też byli poza domem. A czy pani Sutherby nie była przypadkiem w Londynie? - Tak. Na spotkaniu z wydawcą „Eliego Hawke'a" i na obiedzie z Daisy i lady Gerald. A niech to diabli! - Trudna sprawa - zgodził się Piper. - Jest jeszcze ten lekarz. Mam na myśli doktora Knoxa, a nie Harrisa. On nie potrzebowałby recepty, żeby zdobyć chloral, prawda? Pewnie trzyma jakąś ilość w swoim gabinecie, na wypadek gdyby wszystkie apteki były zamknięte. Żaden aptekarz nie zawahałby się, żeby mu go sprzedać. - Raczej wolałbym, żeby Knox nie wrócił na początek listy - przyznał Alec. - Miał środki. Był wtedy w domu, a Humphrey bez wątpienia połknąłby wszystko, co lekarz by mu podał. Z drugiej strony jego motyw jest cienki, ale zanim zaczniemy wielką operację tropienia recept na chloral przez pół regionu, będziemy musieli się mu porządnie przyjrzeć. - Chodzi panu o to, że gdyby pani Sutherby straciła pracę, będzie musiała za niego wyjść? Miłość miłością, ale może ma motyw finansowy, o którym nie wiemy? Może pan Birtwhistle
zapisał mu coś w testamencie? Może jego praktyka nie przynosi wystarczających dochodów... W mieście jest spora konkurencja. - Pani Birtwhistle powiedziała mi, że pani Sutherby nadal będzie otrzymywać połowę wszystkich tantiem z książek. Nie mam najmniejszego pojęcia, jaka to może być kwota, ale jeżeli za niego wyjdzie...
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY Kiedy Daisy wróciła do kuchni po rozmowie z Alekiem, znalazła tam tylko Simona i Neila Careya. Nadal siedzieli przy stole, spoglądając z rozczarowaniem na stertę brudnych naczyń. - Proszę nie wstawać - powiedziała, gdy zaczęli się podnosić z krzeseł. Usiadła, ale oni nie poszli w jej ślady. - Lepiej bierzmy się do roboty - westchnął Carey. Obiecałem pani Sutherby, że pozmywamy. - Zaczął sprzątać ze stołu. - Musiała już iść i zabrać się do pisania. - Myra jeszcze nie zeszła? - Nie - odpowiedział jej Simon. - Czekaliśmy na nią, ale założę się, że pojawi się z tacą, gdy już skończymy i zostanie jej tylko porozwieszanie ściereczek. - Ale przynajmniej skoro jej tu nie ma, nie ma też Ilktona - zauważyła Daisy. - Mógł zostać i nam pomóc! - Już chyba wolałby pójść i zamknąć się sam na sam w pokoju - powiedział Carey. - Wiercił się, jak... no, wiercił się. - Czyżby niecenzuralny wyraz? - spytała Daisy. - Jak się pani tego domyśliła? - Carey uśmiechnął się do niej szeroko. - Ale na poważnie, nigdy bym nie uwierzył, że jest wystarczająco oddany dziewczynie, żeby nie wycofać się z sytuacji, która najwyraźniej jest dla niego okropnie kłopotliwa. - Za dużo przysłówków - wytknął mu Simon. - Ja przecież mówię, kolego, a nie piszę dzieło literackie. Za dużo tu policji, jak na jego gust. Arystokracja nie lubi zadawać się z gliniarzami. - No, chyba że boi się, że będzie ich następną ofiarą podsunęła Daisy. - Też możliwe - zgodził się Carey.
- Jeżeli zostanie tu jeszcze dłużej, może nią zostać, a w takim razie pani mąż może mnie aresztować, pani Fletcher. Ale nie za morderstwo ojca. Wie pani może, co u ciotki Lorny? - Właśnie rozmawiałam z Alekiem przez telefon, ale jeszcze nie przesłuchał panny Birtwhistle - odpowiedziała Daisy, ciesząc się, że nie musi powtarzać zwyczajowej deklaracji o tym, że nie wolno jej przekazywać żadnych informacji. - Wiem, że nigdy nie wybaczyła ojcu tego, że wrócił do domu, ale nie wierzę... Nie wierzę, że to w ogóle się stało. Nie wierzę, że już nie obudzę się z tego koszmaru! - Simon zamilkł, szukając pocieszenia w prozaicznym zadaniu, jakim było zmywanie naczyń. Odkręcił kran i woda chlusnęła do zlewu; w międzyczasie Carey układał obok ostatnie talerze. Obserwując, jak młodzieńcy zajmują się zmywaniem, Daisy wróciła pamięcią do wczorajszego wieczoru. Czy to zaledwie wczoraj wieczorem Ruby wpadła do salonu, krzycząc, że Humphrey nie oddycha, prosząc Rogera Knoxa, by przyszedł jak najszybciej? Alecowi, Worrallowi oraz ich ludziom udało się bardzo dużo osiągnąć w tak krótkim czasie. W tak krótkim czasie... Gdyby spróbowała jeszcze raz, na pewno mogłaby przypomnieć sobie więcej szczegółów na temat tego, kto był gdzie i w którym momencie. Wcześniej Alec przerwał jej, każąc spisać to, co pamiętała. Choć przepisała mu swoje notatki, razem z protokołami przesłuchań, w których uczestniczyła, nadal miała w swoim notesie stenografowane robaczkami oryginały. Wyjęła notatnik i zaczęła czytać. Jedyne, czym różniły się od siebie wieczór poniedziałkowy i wtorkowy - oprócz, oczywiście, okropnego zakończenia tego ostatniego - było to, że Roger zszedł na dół w poniedziałek na kolację, a we wtorek dopiero po kolacji.
Być może, jeżeli skoncentruje się na tym, będzie mogła dojść do ładu ze swoimi myślami. Naskrobała kilka refleksji, każdą z nich zakańczając wielkim pytajnikiem. Problem polegał na tym, że jej własne wspomnienia były skażone tym, co inni powiedzieli Alecowi i Worrallowi w jej obecności, choć wszyscy, tak jak ona, pamiętali wieczór dość mętnie. A może trzeba się skoncentrować na samych postaciach osób zainteresowanych? Jeżeli wszyscy stwierdzili, że nie pamiętają, kto nalał śmiertelnego drinka, ktoś tu skłamał. A może chodziło o zidentyfikowanie najbardziej przekonującego kłamcy? By rozważyć to pytanie, nie trzeba się było ograniczać do żadnych konkretnych wydarzeń. Daisy skierowała myśli na swoje interakcje ze wszystkimi w Orlim Gnieździe, gdy rozmyślania przerwał jej głos Simona. - Co pani pisze, pani Fletcher? Głos Simona... Simon coś powiedział... Przelotna iskierka wspomnienia umknęła, gdy mówił dalej: - Nie napisze pani o nas do jakiegoś brukowca? - Oczywiście, że nie - odpowiedziała Daisy oburzona. Nie zajmuję się takimi rzeczami. Piszę artykuły z podróży do renomowanych czasopism. - Zamierza pani napisać o Matlock? - spytał Neil Carey, dokładając wytarty przed chwilą talerz na stos leżący na stole. - Być może. Nie wiem, czy mam na tyle materiału. Próbowałam teraz dobrze zrozumieć sytuację. Czasami spisanie wszystkiego pomaga... - Simon? - Do kuchni weszła Myra, wyglądając tak mizernie, jak tylko może wyglądać bardzo ładna, osiemnastoletnia dziewczyna. - Simon, ciocia Ruby nie może przestać płakać. Nie wiem, co mam zrobić. Pójdziesz do niej? Simon zbladł, ale odpowiedział mężnie: - Oczywiście.
Myra odstawiła tacę z ulgą. - Dokończę zmywanie. Simon wytarł ręce, a gdy wyszedł, Daisy stwierdziła: - Myro, wygląda na to, że pani i ja będziemy musiały zająć się przygotowaniem kolacji. Mam nadzieję, że pani zdolności kulinarne są lepsze niż moje. Myra obróciła się na pięcie. - Ja? Przecież nie umiem gotować! Pomagałam ciotkom, ale nawet nie wiem, od czego zacząć, żeby przygotować prawdziwą kolację. - Obie odwróciły się do Careya, który zrobił krok w tył, unosząc dłonie w geście obrony. - Ja nie! Ale tam jest cała miska obranych ziemniaków na początek. - Ach tak, te, które dziewczęta obrały, ale nigdy nie włożyły do piekarnika. Umiem upiec ziemniaki. - Daisy obrzuciła wielki, żeliwny piec niepewnym spojrzeniem. - W piekarniku gazowym. - A co to za różnica? - Carey pośpiesznie skończył wycieranie naczyń i wyszedł. - Po pierwsze, musimy zajrzeć do spiżarki i zobaczyć, co mamy do dyspozycji - stwierdziła Myra, wykazując nadzwyczajnie praktyczne podejście. „Spiżarka" okazała się właściwie magazynem na żywność: była ze cztery razy większa niż spiżarnia Fletcherów w domu w Hampstead, gdzie rzeźnik, piekarz i mleczarz dostarczali swoje produkty codziennie, a do sklepów można było dojść w pięć minut. Pomieszczenie znajdowało się w północnej części domu; miało grube ściany i dwa malutkie okna zapewniające wentylację i było zdecydowanie chłodne w porównaniu z ciepłą kuchnią. Półki, pojemniki i szafka na mięso były dobrze zaopatrzone zarówno w produkty z gospodarstwa, jak i ze sklepów w Matlock.
Daisy i Myra usiadły przy kuchennym stole z kubkami kawy w ręku, rozmawiając o tym, co zrobić z produktami, które znalazły. Sprawę utrudniał fakt, że nie miały pojęcia, jak wiele osób będą musiały nakarmić. - Policji chyba nie musimy liczyć - powiedziała Myra. Aresztowali już ciocię Lornę i sobie pojechali. Chyba że pani mąż zostanie? - Nie pojechali sobie, tylko pojechali poszukać pani wuja. - Daisy próbowała wyjaśnić jej, dlaczego policja musi przeprowadzić jeszcze jedną rundę przesłuchań, jednocześnie próbując nie wyjawiać jej tego, czego nie powinna, gdy do kuchni wrócił Simon. Opadł bezwładnie na krzesło. - Mama już się trochę uspokoiła. I tak zadzwoniłem po Knoxa. Powiedział, że główny inspektor właśnie węszy mu w gabinecie - przepraszam pani Fletcher, ale dokładnie tak powiedział - i zadaje więcej pytań. Knox obiecał, że zaraz przyjedzie, nawet jeśli będzie musiał jednocześnie prowadzić samochód i odpowiadać na pytania. O co chodzi? Myślałem, że to już koniec i że teraz tylko proces przed nami. - Właśnie tłumaczyłam Myrze, że to wcale nie jest takie proste. Muszą mieć pewność, że zebrali każdy możliwy dowód i że mają oficjalne, podpisane przez świadków zeznania. Wszystkich nas będą przesłuchiwać jeszcze raz. - Nie pozwolę im gnębić mamy! - Nie będą nalegać na rozmowę z nią, jeżeli Roger powie, że nie czuje się na siłach. - Idź sobie, Simon - powiedziała Myra. - Mamy z panią Fletcher przygotować kolację, a żadna z nas nie ma pojęcia, jak to zrobić, a jeżeli policja będzie nam przerywać... Chyba że chcesz obrać ziemniaki? Ku uldze Daisy szybko wyszedł. Choć jej wyjaśnienia co do powrotu detektywów były zgodne z prawdą, wcale nie była
zadowolona, słysząc, że Alec „węszy" w gabinecie Rogera. Miała nadzieję, że razem z Sybil zostali już skreśleni z listy. Czyżby Lorna w jakiś sposób na niego wskazała? A jeżeli tak, to czy mówiła prawdę? Myra westchnęła ciężko. - Chciałabym być teraz w Londynie! - Rozłożyła palce u rąk i spojrzała na polakierowane paznokcie, wyginając usta w podkówkę. - Obieranie ziemniaków zrujnuje mi ręce. - Upieczemy je, tak jak było w planie. Jeżeli wyjdą spalone, albo na wpół surowe, ludzie będą się musieli zadowolić tym, co jest. Ciekawe, czy najpierw powinnyśmy je włożyć na pieczenie powolne, czy później na szybkie? Kiedy mieszkałam w Chelsea, ustawiałyśmy piekarnik na szóstkę i piekłyśmy je przez czterdzieści pięć minut. - Ten piec nie ma regulacji - zauważyła Myra zbytecznie. Gdy nadal były zaprzątnięte rozwiązywaniem tej oraz innych kulinarnych zagadek, do kuchni wmaszerował Walter Ilkton. Biorąc pod uwagę okoliczności, miał nieprzyzwoicie wesołą minę. Kiwnąwszy grzecznie głową w kierunku Daisy, odezwał się: - Myro, zastanawiałem się właśnie, gdzie ty się podziałaś. Teraz, gdy twój... Hmm... Pomyślałem, że teraz, gdy dokonano już aresztowania, tak samo jak ja nie możesz się doczekać powrotu do miasta. Trochę już późno na wyjazd, ale pomyślałem sobie, że możemy się przejechać do Buxton i zjeść kolację w hotelu Old Hall. - Z przyjemnością! - Myra dostrzegła uniesione brwi Daisy i dodała pośpiesznie: - Ale niestety, nie da rady. Nie mogę przecież zostawić tu pani Fletcher samej, żeby przygotowała dla wszystkich kolację, prawda? Umiesz obierać ziemniaki? Szczęka mu opadła.
- Ty chyba nie mówisz poważnie? Nawet nie wiem, od czego zacząć. Mógłbym kazać mojemu służącemu spróbować, ale nie jest do tego przyzwyczajony. Jedyne, do czego udało mi się go namówić, to polerowanie samochodu. Pewnie złożyłby mi wymówienie. - O nie, tak nie można. - W głosie Myry zabrzmiało przerażenie, a skoro - zdaniem Daisy - obce było jej pojęcie ironii, ta perspektywa szczerze ją przeraziła. - Wiem, że bez niego byś sobie nie poradził. Nieważne, i tak by pewnie narobił nam tu bałaganu, a my sobie z tym same damy radę. - Nie powinnaś się zajmować takimi sprawami. Kiedy się pobierzemy, już nigdy nie będziesz musiała oglądać kuchni od środka. Służące pewnie wrócą, skoro policja już sobie pojechała, a one przecież nie będą chciały stracić wynagrodzenia. - Już pewnie za późno. - Która godzina? Daisy spojrzała na zegarek. - Prawie czwarta. Wielkie nieba, ależ ten czas leci! - Betty i Etta zawsze wracają do domu o czwartej. Muszą się zająć kurami, krowami i domem. A poza tym policja wcale sobie jeszcze nie pojechała. Pani Fletcher mówi, że będą chcieli z nami jeszcze raz porozmawiać. - Co? - Teraz Ilkton był zszokowany. - Dlaczego? - Żeby upewnić się co do szczegółów - odpowiedziała Daisy wymijająco. - Ale nie chcą, żeby ktokolwiek jeszcze stąd wyjeżdżał. Myro, musimy zdecydować w końcu, co ugotujemy, i faktycznie zabrać się za przygotowania. Musimy też pomyśleć o podwieczorku. - Podjadę do Matlock i kupię ci puszkę herbatników zaoferował się Ilkton - albo ciasto z cukierni. - Pan pozwoli... - Tom Tring wszedł do kuchni niepostrzeżenie; jego cichy sposób poruszania się był niespodziewany u tak postawnego człowieka - ...sądzę, że
inspektor naczelny Fletcher wolałby, żeby nikt nie opuszczał tego miejsca, dopóki nie skończy pracy. - Nic się nie dzieje, kochany - zwróciła się Myra do Waltera. - Ciocia Ruby lubi piec, więc zawsze się coś znajdzie w spiżarce. Może pójdziesz poszukać, czy nie ma czegoś w puszkach? - Pani Fletcher, inspektor Worrall chciałby z panią porozmawiać, jeżeli można. Gdy Tom i Daisy wychodzili, Myra zawołała za nimi z rozczarowaniem: - Tylko niech pani szybko wróci! Nie poradzę sobie sama. - Wrócę tak szybko, jak się da. Tom, znaleźliście Normana? - Tak, i chyba skreślimy go z listy, przynajmniej jeżeli chodzi o wyjazd do Derby. Jeden z miejscowych chłopaków pojechał z nim - Norman uczy go prowadzić samochód - i młody przysięga, że zatrzymali się tylko po benzynę i u rzeźnika w Derby, kiedy już tam dojechali. Wzięli ze sobą chleb i ser, żeby nie musieć kupować po drodze jedzenia. Byli razem przez cały czas. Nazwał pana Normana Birtwhistle'a „starym skąpiradłem"; mówił też, że język ma cierpki, ale jest sprawiedliwy. Daisy zaśmiała się. - Zgaduję, że przesłuchiwaliście ich osobno! - O tak, pan Worrall dobrze się zna na robocie. Powiedział mi też, żebym jeszcze raz spróbował z tymi siostrami, dziewczynami, które tu służą. Spytałem, czy kiedykolwiek widziały, jak ktoś podaje jakieś lekarstwo panu Humphreyowi, i... Ale niech on sam pani o tym powie, jeżeli uzna to za słuszne. Doszli do biura Humphreya, gdzie czekał na nich inspektor razem z Bagshawem i tym drugim posterunkowym. Daisy udało się odezwać jako pierwszej.
- Panie Worrall, co służące powiedziały panu Tringowi, kiedy spytał je o to, czy widziały, jak ktoś podaje Humphreyowi jakieś lekarstwo? Worrall zmarszczył się na Toma, ale odpowiedział: - Jadły sierżantowi Tringowi z ręki. Panno Hendred to, panno Etto tamto, aż naprawdę zaczęły się do niego kleić. - Aha - powiedział Tom, a jego oczy błysnęły, gdy spojrzał na Daisy. - Ta wygadana, Betty, powiedziała, że nigdy nie widziała nic takiego, ale ta druga przypomniała sobie jedną sytuację, kiedy przyszły raz kilka minut wcześniej. - Worrall wskazał ręką na Toma, by dokończył opowieść. - Panna Birtwhistle miała chyba właśnie zanieść swojemu bratu tacę ze śniadaniem. Wsypała mu coś do herbaty i zamieszała, zanim zorientowała się, że służące już weszły do kuchni. Betty mówi, że to pewnie był cukier, ale Etta twierdzi, że na tacy stała cukiernica, więc dlaczego panna Birtwhistle miałaby mu słodzić herbatę? - To żaden dowód - odezwał się inspektor - ale kolejna cząstka dowodu, o ile będzie potrzebny. Wie pani, co panu Fletcherowi udało się z niej wydobyć? - Nie. Kiedy z nim rozmawiałam, jeszcze jej nie przesłuchał. Ale z tego, co wiem, jedzie już tutaj z doktorem Knoxem. - Aha - powiedział inspektor z zadowoleniem. - Zatem nie będę pani już zatrzymywać. Dziękuję, pani Fletcher. A niech to! - pomyślała Daisy, zmierzając w kierunku kuchni. Gdyby udało jej się zachować tę informację w tajemnicy jeszcze przez chwilę, mogłaby się więcej dowiedzieć. Z drugiej strony, Worrall prawdopodobnie nie wiedział więcej niż ona, chyba że przeczytał raporty z przesłuchań, przy których nie było ich obojga.
Powinna była podtrzymać rozmowę, dopóki nie przyjechałby Alec, a potem schować się w kącie i posłuchać, jak wymieniają się informacjami.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI W trakcie nieobecności Daisy w kuchni Myra wyciągnęła ze spiżarni dużego kabaczka i położyła na desce, a teraz kontemplowała go z lekką obawą. - Nie będzie wymagał zbytniego mycia i łatwo go pokroić - wyjaśniła. - Wiem, że ciocia Ruby po prostu wsadza go do dużego garnka, dodaje trochę masła, soli i pieprzu, ale nie wiem, jak długo mam go gotować. - Jeżeli ugotuje się za wcześnie, włożymy go do ciepłego piekarnika, żeby był ciepły. Ale czy nie powinno się go obrać? - A tak, zapomniałam. Ale to już kiedyś robiłam. Jak się go pokroi najpierw w plastry, to nie jest trudne. - Spojrzała smutno na swoje paznokcie. - Walter panią opuścił? - Tak. Powiedział, że nie wie nic o gotowaniu i że lepiej sobie poradzimy, kiedy zejdzie nam z oczu. To prawda. Nawet Simon nie jest tak całkiem bezużyteczny jak on. A poza tym ja też nic nie wiem o gotowaniu. Szynkę zjemy na zimno czy na ciepło? - Na zimno - odpowiedziała Daisy. - A pani wuj, Norman, może ją pokroić. - Czy wuj Norman w ogóle wrócił na obiad do domu? - Nie. Okazało się, że dzisiaj jest świętego Michała, pierwszy dzień kwartału, i pojechał odebrać czynsze od innych gospodarzy. - Naprawdę? - spytała Myra zaskoczona. - Nie wiedziałam. Zapomniałam już, jaki dzisiaj jest dzień. - Ja też. A teraz - kwestia kolacji. Szynkę na zimno łatwo zrobić... - A czy nie trzeba jej przypadkiem najpierw ugotować? - A trzeba? - Oczywiście, że trzeba. - Głos Ruby sprawił, że obie podskoczyły. - Jest solona, a nie wędzona. Pani Fletcher, to
bardzo miło z pani strony, że chce pani pomóc Myrze, ale nie śmiałabym oczekiwać od gościa, żeby nam gotował. - Ciociu Ruby! Lepiej już się czujesz? - Nie do końca. - Uśmiechnęła się kwaśno. Oczy miała zaczerwienione i spuchnięte, ale jej wyprostowane ramiona wyrażały determinację. - Życie musi toczyć się dalej, a ludzie muszą jeść. Myra podbiegła do niej i przytuliła ją. - Ciociu Ruby, ale będę mogła nadal cię odwiedzać? wyszeptała wystarczająco głośno, by Daisy ją usłyszała. - Oczywiście, moja droga. - Objęła dziewczynę. - Jak zawsze. Daisy wymknęła się z kuchni. W salonie natknęła się na Simona. - Pani Fletcher, widziała pani może moją mamę? Poszedłem do jej pokoju, ale jej tam nie ma. - Jest w kuchni. - Przecież miała być w łóżku! - Cóż, przyszła nam z odsieczą. Może pójdziesz im pomóc? Nawet podawanie i noszenie im się przyda. - W najlepszym przypadku mogę siekać i mieszać, o ile ktoś będzie patrzył mi na ręce. Wie pani, nie jestem taki całkiem bezużyteczny, wbrew temu, co mogła tu pani o mnie usłyszeć. Nie mam nic przeciwko pomaganiu w kuchni, tylko po prostu nie znoszę owiec. - A na odchodnym rzucił przez ramię: - Ojciec też nie mógł znieść tych prostaków. Daisy stwierdziła, że pójdzie do swojego pokoju po Bohatera półkrwi. Awantury na Dzikim Zachodzie przynajmniej na chwilę odwróciłyby jej uwagę od awantur w Orlim Gnieździe - przynajmniej dopóki nie przyjedzie Alec. A to już powinno być lada chwila, jeżeli wyruszył wkrótce po tym, jak Simon zgłosił telefon do Rogera Knoxa.
Gdy sobie to uświadomiła, była już u szczytu schodów, więc poszła przypudrować nos i przyczesać włosy. Wzięła ze sobą na dół książkę, na wszelki wypadek, gdyby Alecowi choć raz udało się ją wykluczyć ze swoich obrad. Była na górze niedługo, ale kiedy zeszła, zastała Careya i Ilktona w salonie, w samym środku ostrego sporu o Myrę. - Żaden cholerny irolski darmozjad nie zrozumie tak delikatnej i wrażliwej dziewczyny... - Raimeis! Co za bzdury! Twój problem polega na tym, że ty nawet nie próbujesz jej zrozumieć. Postawiłeś ją na tym oklepanym piedestale, a jeżeli jest na tyle głupia, żeby za ciebie wyjść, ta mała idiotka będzie tego żałować do końca życia... - Wyjdzie za mnie. Musi mieć kogoś, kto się nią zajmie. Nie ma najmniejszej szansy, żeby choć spojrzała na takiego żebraka jak ty. Jeżeli nie umiesz opanować swojej zazdrości... - Zazdrości! - Carey wybuchnął śmiechem. Ilkton obrzucił go najbardziej pogardliwym spojrzeniem, na jakie było go stać, i wymaszerował z salonu - niestety w stronę schodów, gdzie spotkał schodzącą z góry Daisy. - To przekracza wszelkie granice! - wykrzyknął, odsuwając się, by ją przepuścić, a potem ruszył, tupiąc po schodach. Carey wyszczerzył zęby w uśmiechu. - To nie ja jestem zazdrosny - zauważył. - Przepraszam, że musiała pani słuchać tego rynsztokowego języka. Oboje odwrócili się, słysząc odgłos otwieranych drzwi i czując podmuch wilgotnego powietrza. Do domu weszli doktor Knox z czarną torbą w ręku, Alec, Ernie Piper oraz niespodziewanie - jakaś młoda kobieta w okularach, niosąca płócienną torbę. Knox miał ponurą minę. - Daisy, mam rozumieć, że Ruby jest u siebie w pokoju?
- Tak się składa, że jest w kuchni i robi kolację. Na twoim miejscu bym jej nie zatrzymywała, Rogerze - doradziła jego plecom, gdy zaczął iść w głąb salonu. To pozwala jej... Już go nie było. Alec też nie wyglądał wesoło. - Daisy, gdzie jest Worrall? - Ostatnio widziałam go w biurze Humphreya. - Dzięki. A, to panna Stott z Derby - dodał, wskazując ręką na młodą kobietę w okularach. - Panno Stott, to moja żona. Odwrócił się w kierunku wschodniego skrzydła, a panna Stott i Ernie Piper pomachali Daisy przyjaźnie i ruszyli za nimi. Daisy domyśliła się, co zawiera torba: przepisane raporty. Alecowi udało się jakoś zdobyć stenografkę i jej własne usługi już nie będą potrzebne. Westchnęła. - Czy czuje się pani czasami, jakby pani nie istniała? spytał Carey płaczliwie. - W mojej następnej sztuce stworzę postać takiego potulnego, nieszkodliwego człowieczka, który zawsze jest na scenie, do którego nikt się nie odzywa, a nawet go nie zauważa. - Śmiem twierdzić, że pańska nieszkodliwość zależy od okoliczności - odpowiedziała Daisy. - Ale nikt nigdy nie mógłby nazwać pana potulnym. - Mógłbym stać się potulny, gdyby wszyscy ciągle mnie ignorowali. Od czasu do czasu mój bohater będzie nieśmiało próbował kogoś nagabywać, ale oni po prostu będą go zbywać. Tak, inni bohaterowie będą Bardzo Ważnymi Ludźmi, a on będzie reprezentować Zwykłego Zjadacza Chleba. Nie, Człowieka z Ulicy. Pana Smitha? Nie, to zbyt oczywiste. Pani wybaczy, pani Fletcher, muszę iść i spisać kilka notatek.
Daisy usadowiła się przy kominku z Bohaterem półkrwi, ale przeczytała tylko pół rozdziału o tym, jak to nieszczęśliwy bohater miał już zostać wyrzucony z saloonu - on pewnie też chciałby być dla wszystkich niewidzialny - gdy przyszedł Ernie Piper i zaprosił ją, by dołączyła do policyjnej narady. - O co chodzi, Ernie? - Cóż, przypuszczam, że szef nie będzie miał nic przeciwko temu, bym powiedział pani, że panna Lorna Birtwhistle została aresztowana. Kiedy już zaczęła mówić, nie mogła przestać. Obwiniała ofiarę, to się czasami zdarza. Ale co gorsza, dostanie tylko napaść kwalifikowaną, a nie morderstwo. - A teraz Alec podejrzewa o morderstwo doktora Knoxa? - Chyba lepiej będzie, jeżeli sam pani powie, jeżeli zechce, pani Fletcher. Weszli do biura Humphreya, które zdawało się pękać w szwach od obecności postawnych, w większości zmokłych mężczyzn. Panna Stott siedziała z boku na jednym z krzeseł z notatnikiem w ręku. Płócienna torba leżała pusta i sflaczała u jej stóp, za to biurko zasłane było oryginałami i kopiami raportów. Skoro na miejscu byli panna Stott i Piper, Daisy była pewna, że nie dostanie żadnej roli w nadchodzących przesłuchaniach. - Dlaczego podejrzewasz Rogera, kochanie? zaatakowała od progu. - Myślałam, że już mniej więcej zdecydowałeś, że go skreślasz. - Mniej więcej. A jak się okazało - mniej. Nie udało nam się powiązać nikogo z receptą na wodzian chloralu, a on trzyma zapas w swoim gabinecie i zawsze nosi porcje przy sobie w swojej czarnej torbie, na wszelki wypadek. Był na miejscu w stosownym czasie. - To on stwierdził, że śmierć Humphreya nie nastąpiła z przyczyn naturalnych. - Daisy wreszcie zrozumiała, jaką rolę
miała do odegrania: miała być adwokatem diabła, ze względu na współpracowników Aleca. - Nikt nie zadawałby pytań, gdyby Roger po prostu wypisał akt zgonu. Wszyscy wiedzieli, że Humphrey niedomagał. A z tego, co słyszałam, nie udało ci się znaleźć żadnego poważnego motywu. Tak, chce się ożenić z Sybil; tak, prawdopodobnie teraz za niego wyjdzie, gdy straciła pracę, choć uważam, że i tak by to zrobiła. Ale uważam, że naprawdę ją kocha, choć nie jest w niej całkowicie zadurzony, jak Ilkton w Myrze. - Zastanawialiśmy się, czy w kwestii małżeństwa może być jakaś zachęta finansowa. Pani Sutherby nadal będzie otrzymywać tantiemy... - A on weźmie na siebie wydatki na utrzymanie pasierbicy, łącznie z opłatą za prywatną szkołę. - To prawda. Tak czy inaczej, dobrowolnie pokazał nam swoje dokumenty finansowe. Odziedziczył swój dom na własność, całkiem wygodny. Jest lekarzem rejonowym i ma zakontraktowanych wielu pacjentów, ale ma też wystarczająco dużo zamożnych, prywatnych pacjentów. Bilans konta ma w porządku i najwyraźniej rozsądnie inwestuje. Nie ma śladu problemów z hazardem - mówi, że jego limitem jest półkoronówka na zwycięzcę jednego z trzech pierwszych miejsc w Derby - Wygląda na to, że jest doskonałą partią. Powiem Sybil, że ma moje błogosławieństwo. Więc uważasz, że lekarz, który uratował swojego pacjenta od śmierci na zapalenie płuc i przez dwa lata próbował utrzymać go w dobrym samopoczuciu, nagle obróciłby się przeciwko niemu i go zabił? - Utrzymywanie w dobrym samopoczuciu mu nie wyszło - zauważył Alec. - Gdyby mu się udało, Humphrey prawdopodobnie zacząłby znów pisać, zostawiając panią Sutherby na lodzie.
- Nadal miałaby pracę - taką samą jak przedtem, zanim zachorował. Nie, po prostu nie wierzę, że to zrobił. - Jestem skłonny się z tym zgodzić. Zgłoszenie przez niego podejrzeń na temat śmierci to duża nieścisłość. Ale jeżeli nie doktor Knox, to kto? Teraz już spędziłaś w ich towarzystwie trochę czasu, widziałaś, jak zareagowali na sytuację. Nie zauważyłaś jakichś anomalii w ich emocjach lub zachowaniu? - No tak, ale wszystko na plus. Przyskrzyniłeś Lornę. Ruby i Norman zachowali się dokładnie tak, jak można się tego było spodziewać, no i oczywiście Sybil. Z drugiej strony, Simon i Myra spisali się świetnie: oboje okazali się dużo bardziej wrażliwi i rozsądni, niż komukolwiek się śniło. - To też niezbyt nam pomaga. - Nic na to nie mogę poradzić, kochanie. Mówię, co zaobserwowałam. Coś mi chodzi po głowie, choć nie mogę się dobrze skupić, żeby... - Wielkie nieba, Daisy, nie teraz! Panie inspektorze, jakieś pytania? - Pani Fletcher, czy Simon i panna Olney w ogóle coś mówili o swojej przyszłości? Panna Olney o małżeństwie, lub Simon o swojej wielkiej karierze pisarskiej? - Myra nie wyjdzie za Ilktona. Stwierdziła to jasno jeszcze przed śmiercią swojego wuja i od tego czasu nie zmieniła zdania. Simon przypuszcza, że będzie musiał znaleźć sobie pracę. Oboje bardzo martwią się o Ruby - panią Birtwhistle. - Która, jak przed chwilą powiedział mi inspektor naczelny, teraz zajmuje się przygotowaniem kolacji! - I bardzo dobrze! Odkąd Lorna zniknęła, nie ma nikogo, kto by się tym mógł właściwie zająć. Nie wiem, jakie zdolności ma w tym zakresie Sybil, ale raczej wątpliwe. Razem z Myrą miałyśmy już narobić strasznego zamieszania,
gdy Ruby przygalopowała nam na ratunek, jak amerykańska kawaleria z westernu. Tylko że oczywiście nie dosłownie: wygląda na to, że bardzo źle się czuje. Przypuszczam, że dorastając na Dzikim Zachodzie, nauczyła się pokonywać słabości i robić to, co do niej należy. - Bardzo prawdopodobne - zgodził się Worrall poważnie. - A pani Sutherby pisze o Dzikim Zachodzie od lat, więc na pewno przyjęła już nieco tego... Jak to nazwać? - Etosu? - podpowiedział Tom. Jego słownictwo zawsze potrafiło zaskakiwać. - Sierżancie, chyba ma pan rację. Pani Sutherby wróciła do swojej maszyny do pisania. - „Będąc wzorem dobrych manier, zajęła się chleba smarowaniem" - powiedziała Daisy. - To pewnie z jakiegoś wiersza, panie Worrall - pouczył Tom zdziwionego inspektora. - Pani Fletcher jest świetna w cytowaniu wierszy. - W najbardziej nieodpowiednich okolicznościach odezwał się Alec niecierpliwie. - Tak, Sybil wróciła do maszyny do pisania - potwierdziła Daisy, a po chwili ciszy usłyszeli klekot maszyny dochodzący z sąsiedniego pokoju. - Mam trochę doświadczenia z wydawcami i zapewniam pana, że mogą być niezwykle wymagający. Domagają się kolejnej książki Eliego Hawke'a, że nie wspomnę o jego czytelnikach. - Jeszcze jakieś pytania? - Alec spojrzał na Worralla, a gdy ten potrząsnął głową, na resztę. - Tylko jedna mała kwestia, szefie - powiedział Piper i rumieniąc się aż do nasady włosów, spytał: - Pani Fletcher, Simon Birtwhistle i Neil Carey... Oni nie są... eee... no wie pani? - Nie dostrzegłam ani śladu. Są zaledwie przyjaciółmi, których połączył intelektualny ikonoklazm, faktyczny w
przypadku Neila, o ile jego opowieści są prawdziwe, domniemany - jeżeli chodzi o Simona. - No dobrze, dziękuję Daisy. Nie chcę przeszkadzać pani Sutherby, ale będziemy musieli wykorzystać jej pokój, jak również ten... - Zazwyczaj robi przerwę o piątej na podwieczorek. Musi być już pora. Tak, parę minut po piątej. - Jest szansa, że znajdzie się i dla nas dzbanek? - Zobaczę, co uda mi się zrobić w tej sprawie. Gdy wychodziła z pokoju, dosłyszała, jak Ernie pyta: - Co to ten „ikonoklazm", sierżancie? Zamknęła drzwi, nie chcąc się dowiedzieć, czy słowo to należało do słownika Toma, czy nie. Sybil wyszła ze swojego biura. - Jak ci idzie? - spytała Daisy. - Cóż, zaskakująco dobrze, jak na obecne okoliczności. Nie sądziłam, że będę się w stanie skupić. Ale teraz mam ochotę wyłącznie na filiżankę herbaty. - Jak i cały pokój policji obok. Chodźmy przygotować podwieczorek, o ile nikt tego jeszcze nie zrobił.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI Tym razem podwieczorek w Orlim Gnieździe nie był tak przyjemnym wydarzeniem towarzyskim jak ten pierwszego dnia. Nie pojawili się na nim ani Ilkton, ani Carey; być może dystansowali się od problemów rodziny, choć Carey mógł po prostu wpaść w twórczy szał. Simon, ociągając się, zaniósł tacę policji i już nie wrócił. Myra przyniosła podwieczorek Daisy i Sybil do salonu, a potem wróciła do kuchni. Posterunkowy Bagshaw chodził tam i z powrotem do zachodniego skrzydła. Roger Knox przyniósł swoją filiżankę i dosiadł się do Sybil i Daisy. - Poszedłem za pani radą i pozwoliłem Ruby zająć się przygotowaniami do kolacji - zwrócił się do Daisy. - Ale próbuję ją przekonać, żeby zjadła ją w ciszy w swojej bawialni, a potem poszła prosto do łóżka. Dam jej brom skrzywił się. - Ta substancja ma tu obecnie złą sławę, ale ona właśnie tego potrzebuje. Bagshaw wrócił, stąpając hałaśliwie i eskortując naburmuszonego Normana, który niósł w dłoni filiżankę i spodek - zapewne jadł podwieczorek w kantorku. Daisy zauważyła, że na dywanie przy kominku nie ma psa. Zazwyczaj chodził krok w krok za Normanem po domu; był prawdopodobnie jedyną żywą istotą, która garnęła się do jego towarzystwa. Roger zerwał się na równe nogi. - Czy pan Fletcher znów przesłuchuje ludzi, panie posterunkowy? Jeżeli tak, to muszę nalegać, by najpierw zajął się panią Birtwhistle, w mojej obecności. W przeciwnym razie przesłuchanie będzie trzeba odłożyć do rana. - Lepiej będzie, jak pan ze mną pójdzie i osobiście porozmawia z inspektorem naczelnym - odpowiedział Bagshaw beznamiętnie.
Trzej mężczyźni zniknęli we wschodnim skrzydle. Sybil przełknęła resztkę herbaty. - Dłużej już nie wytrzymam. Muszę się przejść. Idziesz, Daisy? - Pada deszcz. - Raczej nie. Kiedy ostatnio wyglądałam przez okno, już nie padało. Ale i tak mnie to nie obchodzi. Jedna szybka rundka po ogrodzie, zanim zrobi się zbyt ciemno. - Weźmiemy ze sobą Tuptusia? - A gdzie on się podział? A, założę się, że poszedł za Normanem, i zamknęli mu drzwi przed nosem. - Podeszła do drzwi prowadzących do zachodniego skrzydła i otworzyła je. Pies, który cierpliwie czekał po drugiej stronie, wczłapał do salonu. Płaszcz Daisy był na górze, ale w szatni znalazła dużo parasoli i starych płaszczy przeciwdeszczowych, a oprócz tego kilka par kaloszy. Wybrała okrycie, które nie ciągnęłoby się za nią po ziemi, oraz parę gumiaków, które mniej więcej pasowały na nią, i wyszły. Deszcz przestał padać. Zimny, wschodni wiatr zaczął rozdzierać chmury na małe skrawki, a na ciemniejącym niebie jasno błyszczała gwiazda wieczorna. - Brrr. - Daisy szczelniej otuliła się płaszczem. - Dzisiaj w nocy będzie chyba przymrozek, przynajmniej na wzgórzach. - Tak, a po deszczu droga będzie śliska. Muszę powiedzieć Rogerowi, żeby bardzo uważał, kiedy będzie wracał samochodem do domu. Mimo chłodu dwie żwawe rundki dookoła ogrodu - Tuptuś zrobił tylko jedną - były atrakcją wieczoru. Daisy spędziła większość czasu, czytając Bohatera półkrwi, podczas gdy wszyscy mijali ją w drodze na przesłuchanie bądź wracając z niego. Ruby nie pojawiła się na kolacji, a Roger
wyszedł już na wieczorny dyżur. Myra i Daisy robiły, co mogły, by podtrzymać niezobowiązującą rozmowę przy stole, ale reszta biesiadników dorównywała małomównością Normanowi. Dar krasomówstwa zdawał się opuścić nawet Neila Careya, który siedział cicho, z nieobecnym wzrokiem, choć poruszał ustami od czasu do czasu, jak gdyby wypróbowując jakieś frazy do swojego następnego dzieła. Jak zawsze gościnna Ruby, zanim poszła do siebie, zaoferowała kolację policjantom, którzy zdecydowali się ją zjeść przy swoich biurkach. Daisy domyśliła się, że Alec i Piper korzystali z biura Humphreya, a Worrall i panna Stott z biura Sybil. Alec przyjął także zaoferowany przez Ruby nocleg, a reszta wyjechała do Matlock tuż przed dziewiątą. Wszyscy poszli spać wcześnie. Alec jednak nie chciał nic powiedzieć Daisy, co niezmiernie ją oburzyło. - Na razie zmierzamy donikąd - powiedział. - Jeżeli jakimś cudem nie doczekamy się przełomu w sprawie, to równie dobrze będę mógł wrócić do Yardu i zostawić sprawę Worrallowi. Kiedy wyjeżdżałem, biurko miałem puste, ale mogę się założyć, że już dawno jest zawalone papierami. - Jeżeli wracasz, to ja z tobą, kochanie. Nawet dam ci prowadzić. W końcu ta część zagadki, dla której tu przyjechałam na zaproszenie Sybil, została rozwiązana. Moglibyśmy wyjechać wcześnie z rana i... - Nie, muszę zostać przynajmniej na tyle długo, by omówić wszystko z Worrallem i złożyć raport jego przełożonemu w Derby oraz Avesowi, miejscowemu komisarzowi i ich zastępcy komendanta, że nie wspomnę o Cranie. - Przynajmniej pan Mucha w Olejku Aptekarza Crane powinien się cieszyć, że opuszczam miejsce zbrodni. Alec jęknął, wcale nieporuszony jej błyskotliwością.
- Wszystko pięknie, ale on chce, żebym rozwiązywał sprawy, do których zostałem wysłany, a nie zostawiał je miejscowym. - Jutro się będziesz tym martwił. Chodź spać. Nikt jednak nie pamiętał o tym, żeby zatroszczyć się o śniadanie. Następnego ranka, kilka minut po ósmej, gdy Fletcherowie schodzili na dół, Daisy nagle zaświtało w głowie: - Ojej, skoro nie ma Lorny, to nie będzie śniadania? Alec pociągnął nosem w powietrzu. - Nie czuję bekonu. Ani nawet tostów. - Ruby pewnie mocno śpi, bo Roger dał jej brom. Chyba lepiej pójdę sprawdzić, czy Myra nie ma jakichś kłopotów w kuchni. Idź do jadalni i zobacz, czy nie ma tam Simona. Jeżeli tak, to przyślij go, żeby nam pomógł. Ale okazało się, że Simon był już w kuchni: stał w otwartych drzwiach do spiżarni, wpatrując się nieco bezradnie w jej wnętrze. Słysząc odgłos kroków, odwrócił się, mówiąc: - Wstawiłem już czajnik, ale... O, dzień dobry, pani Fletcher. Myślałem, że to Myra. Albo mama. - Dzień dobry. Właśnie spodziewałam się, że zastanę tu Myrę. - Chyba jest jeszcze w łóżku, leniwa... Nieważne. Poradzę sobie z kawą i tostami, ale jeżeli ktoś będzie chciał bekon, kiełbaski, jajka i takie tam... Do kuchni wszedł Alec. - Simona nie ma... A, tutaj jest. Tuż za nim weszła Sybil. - Myra jeszcze nie zeszła? Pomogę ci. - Dzięki, Sybil, ale to nie twoja broszka - odpowiedział Simon z udręczoną miną. - Mogłabyś pójść zobaczyć, czy już tu idzie? Powiedz jej, żeby się pośpieszyła, na miłość boską! - No dobrze.
W przejściu Sybil natknęła się na Ilktona, który odsunął się, by ją przepuścić, a potem wszedł do kuchni; jego zazwyczaj gładkie czoło zmięły zmarszczki poirytowania. - Co tu się wyrabia? Fletcher, mam nadzieję, że nie będzie nas pan tu trzymał w nieskończoność? Razem z panną Olney chcemy wyjechać dzisiaj do Londynu, żeby zdążyć przed zapadnięciem zmroku. - Dopiero później będę mógł pana poinformować, czy będzie taka możliwość. Tak czy inaczej, obecne opóźnienie nie wynika z mojej winy. Panna Olney jeszcze się nie pojawiła, a śniadanie wymaga pomocy z jej strony. - Myra nie mówiła nic o tym, że miałaby jechać z panem do Londynu, Ilkton - sprzeciwił się Simon. - Chyba nie sądzi pan, że pozwolę mojej przyszłej żonie odgrywać w nieskończoność rolę waszej gosposi. Nie potrzebuje pańskiego pozwolenia, żeby stąd wyjechać. - Moim zdaniem, nieprzyzwoite jest namawianie jej do ucieczki, gdy rodzina jest w żałobie, a Myra jest częścią rodziny, niech pan sobie to dobrze zapamięta, nawet jeśli ta jej szkoła nabiła jej głowę jakimiś bredniami. Winna jest nam pomoc, kiedy jej potrzebujemy, a trzeba jej przyznać, że dobrze o tym wie! - Ona... - Och, przestańcie, obydwaj - warknęła Daisy, czując burczenie w brzuchu. - Simon, może zacznij kroić chleb na tosty, a reszta może poczekać, aż przyjdzie Myra. Ruby pewnie jeszcze śpi. Ja zrobię kawę. Zjemy tutaj. Nie ma sensu nosić wszystkiego do jadalni. Nagle do kuchni wpadła zdyszana Sybil. - Wyjechała! - Wyjechała? - Alec zesztywniał. Ilkton otworzył usta ze zdziwienia. - Wyjechała? Jak to wyjechała?
Simon podsunął jedno z krzeseł dla Sybil, a ona opadła na nie bez sił. - Co wymyśliła tym razem? - westchnął. - Zdjęła pościel z łóżka, spakowała walizki i zostawiła je poukładane przy drzwiach, zaadresowane do Londynu. Zostawiła liścik, ale napisała tylko: „Proszę, wyślijcie mi je. Napiszę". - Jak ona mogła wyjechać? - oburzył się Ilkton. - Przecież nie ma samochodu. - Gdzie jest Neil? - spytała Daisy. - Ktoś go widział dzisiaj rano? Wszyscy wbili w nią wzrok, a potem spojrzeli na siebie nawzajem i pokręcili głowami. - Simon, idź zobacz do jego pokoju - rozkazał Alec. Ilkton, wie pan, gdzie trzymał swój motocykl? Niech pan sprawdzi, czy nadal tam stoi. Ja muszę zadzwonić. Cała trójka wyszła pośpiesznie. Sybil oparła łokcie na stole, złapała się dłońmi za głowę i przymknęła oczy. - Nie mogę w to uwierzyć! - Uniosła głowę i spojrzała na Daisy. - Choć w sumie mogę. Myra zawsze działa pod wpływem impulsu, Carey też. Ale Alec teraz pomyślał, że to ona zabiła Humphreya, tak? Bo wyjechała bez jego pozwolenia? - Obawiam się, że tak. To znaczy nie uważa tak - będzie musiał zebrać więcej dowodów niż jej niespodziewany wyjazd - ale sama przyznasz, że to wygląda podejrzanie. - Ale tylko dla kogoś, kto nie zna Myry. Bóg jeden wie, co teraz strzeliło jej do tej makówki, którą nosi na karku jako głowę, ale jestem pewna, że ma powód, który jej samej wydaje się bardzo zasadny. - Wstała. Daisy położyła jej uspokajająco dłoń na ramieniu. - Doskonale cię rozumiem. Problem polega na tym, że to samo tyczy się motywu zamordowania jej wuja. Tylko mi się
nie wściekaj! - dodała pośpiesznie, gdy Sybil nieomal zabiła ją wzrokiem. - Bardzo bym się zdziwiła, gdyby faktycznie okazała się morderczynią, ale musisz przyznać, że jej pozorny brak motywu nie ma znaczenia, ze względu na jej sposób rozumowania. - O ile w ogóle jakiś ma. Nie wiem, czy takie określenie pasuje do procesów, które zachodzą jej w głowie. - Racja. Chciałam tylko zauważyć, że jeżeli będziesz próbowała przekonać Aleca, że jej ucieczka może równie dobrze nie mieć nic wspólnego z jej winą czy niewinnością, będzie to obosieczny miecz. - Rozumiem. Ale chodźmy zobaczyć, co tam się dzieje. Weszły do salonu. Alec bębnił niecierpliwie palcami w stolik pod telefonem, czekając na zgłoszenie się telefonistki. Rozejrzał się, marszcząc brwi, a potem odwrócił w kierunku zachodnich schodów, słysząc, jak Simon zbiega po schodach. - Nie ma go. Zabrał wszystkie swoje rzeczy. Zostawił liścik, ale napisał tylko: „Dzięki za wszystko, będziemy w kontakcie". - Cholerny głupiec - burknął Alec. - Tak, centrala, proszę z komisariatem w Matlock. Rozmowa priorytetowa. Mówi inspektor naczelny detektyw Fletcher, Scotland Yard. - I co pan teraz zrobi? - spytał Simon agresywnie. - Mogę panu przysiąc, że to nie Myra zabiła ojca. Nie ma na tyle rozumu. Alec zignorował go. - Tak, z inspektorem Worrallem, albo komisarzem Avesem. Simon, jakiego koloru jest ten motor? Znasz markę? - Zielony triumph. Ale... - Idź i zawołaj Ilktona z powrotem. Coś mi mówi, że go tam nie znajdzie. Simon zmarszczył brwi, ale podszedł naburmuszony do drzwi, a otwierając je, wpuścił do środka lodowaty podmuch. Gdy wychodził na zewnątrz, dał się
słyszeć ryk silnika i w chwilę później obok domu przemknął packard Ilktona. - Ucieka! - wykrzyknęła Daisy. - Goni ją! - zawołała Sybil i posłała Daisy pytające spojrzenie. - „Ucieka"? - Dlaczego ja się w ogóle tak wyraziłam? - Uniosła rękę. Chwileczkę, dajcie mi pomyśleć. - Worrall? - odezwał się Alec do słuchawki i zaczął wydawać polecenia; cała policja na trasie do Londynu miała zostać postawiona na nogi. Simon wszedł do środka, trzaskając za sobą drzwiami. - Co za głupiec! Myra za niego nie wyjdzie. Ani za Neila. Ta wzmianka utorowała myślom Daisy drogę w meandrach pamięci. - Chodzi o to, co powiedział Simon. Simonie, pierwszego wieczoru, kiedy tu przyjechałam, po kolacji, przeprosiłeś za to, że nie ma żadnych likierów ani dobrej brandy. Wspomniałeś też, że twoim zdaniem Walter Ilkton przywiózł coś ze sobą. - I nie chciał się podzielić. Ależ... Ma pani rację, pani Fletcher. - Oczy rozbłysły mu z podniecenia. - Jestem pewien, że miał ze sobą piersiówkę. - Alec... - Daisy wzruszyła ramionami, gdy Alec przyłożył palec do ust, kręcąc głową i słuchając z natężeniem tego, co mówił do niego Worrall. Odwróciła się do Simona. Chodź, porozmawiajmy z jego służącym. Wiesz, gdzie mogę go znaleźć? - Gdzieś w starych kwaterach dla służby, które kiedyś były sypialniami starego domu. Tędy. - Może właśnie jest już w kuchni i zastanawia się, gdzie się podziało jego śniadanie - podsunęła Sybil, ruszając za nimi. - Ale Daisy, policja przewróciła dom do góry nogami w poszukiwaniu butelki. Nie przegapiliby małej butelki.
- Nigdy nie traktowali Ilktona na poważnie jako podejrzanego. Jeżeli dobrze ją schował... - Założę się, że w samochodzie! - powiedział Simon, wpadając do kuchni za nimi. - Zamknął ją w tej skrzynce z narzędziami. Hej ty, MacGilli - jak - mu - tam! Służący, który - tak jak wcześniej Simon - stał w drzwiach spiżarki, zaglądając do niej z nadzieją, obrócił się błyskawicznie i odpowiedział sztywno: - MacGillivray, proszę pana. Bardzo przepraszam, proszę pana, chciałem tylko... - Nieważne. Bierz, co chcesz, do jedzenia, tylko powiedz mi, czy pan Ilkton miał ze sobą piersiówkę? - Tak, proszę pana. - A gdzie ona jest? - Obawiam się, że nie wiem, proszę pana. - Kiedy ostatnio ją widziałeś? - spytała Daisy. - Przykro mi, ale nie pamiętam, proszę pani, ale wiem, że nie była w żadnej z jego kieszeni, kiedy zajmowałem się jego ubraniami w czwartek wieczorem. - I nie powiedziałeś tego policji? - Nie pytali mnie, proszę pani. Simon wyglądał, jakby miał zaraz wybuchnąć. Daisy odpowiedziała szybko: - Pewnie masz rację, Simonie. Musiał się wymknąć i zamknąć ją w skrzynce z narzędziami. Nawet gdyby przeszukali samochód, mogliby nie zaprzątać sobie głowy pytaniem o klucz. - Pan rzeczywiście wychodził do samochodu wieczorem, proszę pani. Powiedział mi, że sam przykryje maskę pokrowcem, więc ja nie będę musiał tego robić. Sybil złapała Simona za ramię i pociągnęła. - Chodźmy powiedzieć o tym inspektorowi naczelnemu.
- Jeżeli Ilkton się wymknie, dopilnuję, żeby ten śliski, mały człowieczek za to zapłacił. - Nie bądź głupi. Chodź, im szybciej mu o tym powiemy, tym lepiej. - To nie musi być nic ważnego - ostrzegła ich Daisy, gdy wpadli z powrotem do salonu. Alec ciągle jeszcze rozmawiał przez telefon. - Tak, czarny packard. Wyjechał stąd kilka minut temu. Dobrze, do roboty, a potem oddzwońcie. - Rozłączył się. Kochanie, właśnie znaleźliśmy poszlakę. Przypomniałam sobie... - Ilkton miał piersiówkę - przerwał jej Simon. - Jego służący to potwierdził. - MacGillivray? - spytał Alec ostro. - Słucham. Simon wyjaśnił, przyznając należytą zasługę Daisy za inicjatywę, dyskredytując MacGillivraya za to, że nie poinformował policji, i przyznając się skromnie do teorii o skrzynce z narzędziami. - To pewnie Bagshaw przeszukiwał packarda powiedziała Daisy. - Tom by znalazł tę piersiówkę. Alec uśmiechnął się do niej szeroko. - O ile tam jest. Poczekajcie tutaj, powiem im, żeby jej poszukali. Tym razem błyskawicznie uzyskał połączenie: pewnie telefonistka czuwa teraz, czy na tej linii nie pojawią się połączenia policyjne. Alec zostawił Worrallowi wiadomość, nie prosząc o rozmowę z nim, a odwiesiwszy słuchawkę, odwrócił się do czekającego tria. - Chyba zasługujecie państwo na to, żeby się dowiedzieć, co zdarzyło się dziś rano. - Chwileczkę - przerwała mu Sybil. - Idzie Ruby. Simon ruszył, by podtrzymać matkę, która weszła do salonu owinięta w niebieski flanelowy szlafrok, z włosami w nieładzie.
Wyglądała, jakby jeszcze trochę spała, a w bardzo roztrzęsionej ręce trzymała kartkę papieru. - Usłyszałam samochód. Obudził mnie. - Podała Alecowi kartkę. - Panie Fletcher, właśnie to znalazłam, wepchnięte pod drzwi. Uznałam, że powinien pan to natychmiast zobaczyć.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY Alec wziął liścik z ręki Ruby. Gdy czytał, na jego twarzy odmalował się wyraz ponurego rozbawienia, - Myra? - spytała Sybil. - Jak się pani tego domyśliła? Chodzi o to, że nie zdawała sobie sprawy, że wczoraj było już świętego Michała, początek kwartału, kiedy ma dostać nową transzę kieszonkowego. Kiedy o tym usłyszała, namówiła Careya, by zawiózł ją do miasta, żeby mogła zadzwonić do swojego prawnika. - Typowe! - podsumowała Daisy. - Dla niej i dla niego. - Obdarłbym ich oboje ze skóry, ale szkoda zachodu. Nie ma też sensu próbować ich zatrzymywać po drodze, skoro łatwo możemy ich zgarnąć w mieście. - Podszedł do zimnego kominka, gdzie Simon posadził swoją matkę w fotelu. - Pani Birtwhistle, mam nadzieję, że wie pani, jak nazywa się adwokat panny Olney? - Tak, oczywiście. - Podała mu nazwisko i adres. - Myra nie wpadnie przez to w kłopoty, prawda? Choć trzeba przyznać, że jest bezmyślna i impulsywna. - Ruby cała drżała. Nic dziwnego: Daisy już prawie też zamarzła na kość. Objęła się ramionami. Simon zdjął swój płaszcz i nałożył go na ramiona Ruby. - Dziewczęta powinny przyjść już lada chwila, o ile w ogóle przyjdą. Wyślę je do rozpalania w kominkach, albo sam to zrobię, jeżeli jeszcze się nie pokazały. W sumie mógłbym sprawdzić, czy nie uda się do tego namówić tej żmii, MacGillivraya. Ruszył w kierunku kuchni. - Przynieś termofor! - krzyknęła za nim Sybil. - Nie będziemy oskarżać panny Olney tylko na tej podstawie, że wyjechała bez pozwolenia - zapewnił Alec Ruby. - Choć zasługuje na bardzo poważną rozmowę. Przepraszam na chwilę. - I wrócił do telefonu.
Sybil usiadła obok Ruby i ujęła jej dłonie w swoje. - Jak myślisz, co do licha wydarzyło się dziś rano? zwróciła się do Daisy. - Oczywiście oprócz tego, że Myra i Carey dali nogę. - Mam tylko nadzieję, że Alec nie zdecyduje się w końcu nam o tym nie mówić. Alec bardzo krótko rozmawiał przez telefon. Wrócił do kominka i powiedział: - Zbyt wiele emocji przed śniadaniem! - Nie jedli państwo jeszcze śniadania? - Ruby zaczęła się podnosić z fotela. - Bardzo przepraszam. Zaraz... - Nie, nigdzie nie idziesz - stwierdziła Sybil twardo. Wracasz do łóżka, a ktoś ci tam przyniesie śniadanie. Pytanie tylko, czy zanim pójdziesz, chcesz usłyszeć, co pan Fletcher ma nam do powiedzenia. - O tak! Simon wrócił z termoforem w jednej ręce i wiaderkiem pełnym węgla w drugiej. - Woda właśnie się zagotowała. Betty robi herbatę, tosty oraz jajka na bekonie. Etta rozpali w kominku najpierw u ciebie, mamo, a potem tutaj. Proponowałbym, żebyśmy się wszyscy przenieśli do kuchni, gdzie jest przyjemnie i ciepło, ale sądzę, że pan Fletcher musi nasłuchiwać telefonu. Zamierza pan nam wszystko powiedzieć? - Nie obiecuję, że wszystko, ale jeżeli przyrzekniecie mi państwo, że zachowacie to dla siebie... Wszyscy obiecali. - Dziś rano do komisariatu w Matlock zgłosiła się pielęgniarka z zakładu hydropatycznego Smedleya. Słyszała a może przeczytała, nie jestem pewien - o polowaniu na źródło pochodzenia chloralu. Okazało się, że od wtorku wieczorem martwi się zniknięciem zawartości butelki chloralu powtarzam: zawartości, nie butelki - która została przepisana
przez lekarza uzdrowiskowego starszemu mieszkańcowi. Staruszek ów tak często ucina sobie drzemki w dzień, że bez chloralu nie może spać w nocy i cały czas dzwoni dzwonkiem. - Starszy wuj Ilktona! - wykrzyknęła Daisy. - Albo kuzyn, czy jak mu tam. - Na to wygląda. Mają na piśmie, że Walter Ilkton odwiedził go we wtorek. Lekarstwo trzymają w szafce znajdującej się w przyległej łazience. Kiedy pielęgniarka przyszła, żeby dać mu zwyczajową porcję we wtorek, okazało się, że butelka jest prawie pusta, choć poprzedniego wieczoru była prawie pełna. Staruszek nie wyglądał, jakby zażył nawet swoją zwyczajową dawkę. - Nie zgłosiła zaginięcia chloralu? - zapytał Simon. - Och tak, poszła do lekarza. Dał jej następną butelkę i powiedział, żeby zachowała całą sprawę dla siebie. - No tak, dla uzdrowiska to niezbyt dobra reklama, kiedy ludzie się dowiedzą, że znikają stamtąd niebezpieczne leki powiedziała Sybil. Po twarzy Ruby potoczyły się łzy. - Ale dlaczego? Co Humphrey mu w ogóle zrobił? - To już kwestia spekulacji, dopóki... - Brzęczenie dzwonka telefonu odwołało Aleca z powrotem do słuchawki. - Tak, ciekawe dlaczego? - spytał Simon, zarówno zdziwiony, jak i wściekły. - Wiedział, że ojciec nie może zabronić Myrze wychodzić za mąż. - Ja chyba się domyślam - zwróciła się Daisy do Sybil. Mniej więcej z tego samego powodu, jaki policja przypisywała Rogerowi. - Że wyjdę... - Zarumieniła się. - Że Myra wyjdzie za Ilktona, jeżeli Humphrey umrze? - Myra miała tu bezpieczny port przez te wszystkie lata. Sądzę, że Ilkton uznał, że Lorna i Norman nie pozwolą jej tak sobie przyjeżdżać i wyjeżdżać. Myra odmawiała mu kilka razy
swojej ręki, ale po śmierci Humphreya zostałaby bez opieki i dachu nad głową. - Myra zawsze będzie miała u mnie dom - odezwała się Ruby cicho. - Oczywiście, mamo. - Simon ujął ją za rękę. - Może i jest małą idiotką, ale jest naszą małą idiotką. Chyba oszalał! - Miał obsesję na jej punkcie - stwierdziła Sybil. Dosłownie oszalał z miłości. A raczej zadurzenia. W powieści takie sytuacje się przydają, ale mam nadzieję, że nigdy już nie spotkam się z czymś takim w prawdziwym życiu - wzdrygnęła się. - To jego samochód mnie obudził, tak? - spytała Ruby. Złapią go? - Alec dopadł telefonu w kilka minut po tym, jak stąd odjechał. Nie wyobrażam sobie, by mogli nie zauważyć... Rozległo się gwałtowne stukanie kołatki. Simon podszedł do drzwi i otworzył je. - Wielkie nieba! - wykrzyknął. Odsunął się i przepuścił Rogera Knoxa, który wszedł, podtrzymując przemoczonego i z krwawiącą raną na głowie Ilktona. Gdy Simon pomagał mu położyć półprzytomnego młodzieńca na sofie, Roger wyjaśnił: - Właśnie jechałem zobaczyć, jak się ma Ruby. Droga jest bardzo śliska, więc jechałem bardzo ostrożnie, choć ten szaleniec wręcz przeciwnie. Wpadł w poślizg na moście i wjechał prosto do strumienia. - Tak, przywieźcie nakaz - odezwał się Alec do telefonu. I jedźcie ostrożnie, jest ślisko na drodze. - Odłożył słuchawkę i dołączył do reszty. - Walterze Ilktonie, wystąpiłem o nakaz aresztowania pana pod zarzutem morderstwa. Muszę pana uprzedzić, że...
EPILOG Maitre d'hotel w restauracji U Maxima ponoć nigdy nie zapominał twarzy klientów. - Pani Fletcher, enchante de vous revoir, madame powitał Daisy. - Lady Gerald Bincombe jeszcze nie przybyła, ale zarezerwowała stolik na balkonie. Pani raczy wejść na piętro. Daisy weszła eleganckimi schodami. Kelner wskazał jej stolik z widokiem na poziom niżej i odebrał od niej tweedowy płaszcz. Wyjęła z torebki listę i przeczytała. Wydawca książki o architektonicznych kaprysach poprosił Daisy i Lucy o opracowanie kolejnego albumu, tym razem o zajazdach, które mają dziwne nazwy. Daisy naradziła się z Alekiem i Tomem Tringiem, którzy podróżowali po całym kraju, i wynalazła prawdziwe perełki: na przykład Magnes i Kropelka, Podpity Filozof, Czynszówka, Kot i Baranina czy Świat do Góry Nogami. Tuż za rzeką, w Southwark, był też Bucior i Bicz. Lucy nie dała na siebie długo czekać. Sam maitre d'hotel wprowadził milady po schodach i złapał jej futro, które zsunęła teatralnie z ramion, a potem przełożył je ostrożnie przez ramię. - Milady, madame, dziś polecam faisan aux champignons - zasugerował. - Ten jako pierwszy wisiał wystarczająco długo - wręcz idealnie! - ponieważ sezon na bażanty zaczął się dopiero dziesięć dni temu. - I tak mi się znudzi na długo, zanim sezon się skończy. Dla mnie sałatka z krewetek. Dziękuję. Daisy zdecydowała się na bażanta - jak dla niej rzadki smakołyk. - Znalazłaś już jakieś dobre nazwy zajazdów? - zwróciła się Daisy do Lucy.
- Kilka. Ale co tam zajazdy, kochana, to może poczekać. Dzisiaj rano dostałam zaproszenie na ślub Sybil Sutherby. Na pewno musi mieć to coś wspólnego z morderstwem, w które się wplątałaś, kiedy tam do niej pojechałaś. Opowiadaj. - Przecież już ci opowiedziałam większość. A gazety pisały o aresztowaniu Waltera Ilktona. - Oczywiście. Młodszych synów parów nieczęsto aresztuje się za zamordowanie popularnego pisarza. - My - tam, w Orlim Gnieździe - nie wiedzieliśmy, że jest synem lorda Harringtona. Wiesz, ja tam nie jestem na bieżąco z takimi rzeczami. Ale Alecowi to nie robi różnicy przy aresztowaniu. - Kochanie, przecież nie śmiałabym nawet zasugerować, że mogłoby. Nie opowiedziałaś mi o tym, jak doktor czekał w gotowości, żeby przybyć Sybil na ratunek. - Jestem pewna, że i tak by za niego wyszła. Śmierć „Eliego Hawke'a" tylko przyśpieszyła pewne rzeczy. Nie mów nikomu, ale... A tak w ogóle, wspaniały masz ten kapelusz. Daisy zamilkła, oglądając dzieło modystki: jakby czako, bez ronda, owinięte dookoła wstążką, zawiązaną w kokardkę z przodu i z małym pióropuszem na czubku, który zwieszał się wdzięcznie na jedną stronę. Tak, „wspaniały" było odpowiednim określeniem. Gdyby Daisy włożyła na głowę coś takiego, jej przyjaciółki by zemdlały, ale jeżeli się przyjmie, za miesiąc, dwa, każda sprzedawczyni będzie miała na głowie jego tańszą wersję. - Z Paryża? - Oczywiście. Najnowszy. O czym mam nikomu nie mówić? - Doktor Knox, narzeczony Sybil, był tak naprawdę podejrzany właściwie o ten sam motyw, dla którego Ilkton zamordował Humphreya. A tak w ogóle, udało ci się dokładnie dowiedzieć, co porabia Myra Olney w kręgach arystokracji?
- To nie było zbyt trudne. Jak na razie trzyma się z bardzo poważanymi ludźmi, tak jak mówiłaś, głównie z rodzinami swoich koleżanek i kolegów ze szkoły. Ale oczywiście to prowadzi od zaproszeń do zaproszeń, a niektórzy z nich są mniej poważani, choć nie zeszła jeszcze do poziomu tych łobuzów. - „Jeszcze"? - Jeszcze - powtórzyła Lucy stanowczo. - Nie ma rodziny, która mogłaby ją chronić i która byłaby nawet świadoma, z jakimi ludźmi ona się spotyka. Jak na razie jest zbyt młoda i prostolinijna, żeby radzić sobie sama. I nie, nie wezmę jej pod swoje skrzydła. Daisy westchnęła. - Chcę ją przedstawić Melanie - mojej przyjaciółce, pani Germond, tej żonie bankiera. Chyba jej nie poznałaś. Bardzo dobrze poradziła sobie z tymi dziewczętami z Tower pamiętasz tę sprawę? - Jakże bym mogła zapomnieć, pani Sherlockowo Holmes? Cieszę się, że mnie w nią nie wplątałaś. - Moja droga, przecież w żadną z moich spraw nie angażuję cię specjalnie. Tak się składa, że sama się tam specjalnie nie pcham. Mel bardzo dobrze sobie poradziła z wyciąganiem Fay i Brendy z uzależnienia od mundurów i nieodpowiednich oficerów, którzy je noszą. - Lepsze to niż irlandzcy awanturnicy! Co stało się z tym Careyem? - Wysadził Myrę przy jej mieszkaniu i zniknął. Od tamtej pory nie miałam o nim żadnych wieści. - Nic dziwnego, skoro Myra nie ma pieniędzy. - Nie, ale ja też ich nie miałam. - Policjant z klasy średniej - burknęła Lucy. - Moja droga, nie gadaj bzdur. Już dawno pogodziłaś się z tym, że wyszłam za Aleca. Myra przynajmniej ma prezencję.
Jeżeli szczęście dopisze, Melanie uda się ją przekonać, żeby zadowoliła się rozrywkami klasy średniej: przyjęciami tenisowymi i kulturalnymi flirtami w obecności przyzwoitek, dopóki nie znajdzie sobie męża. To na pewno będzie bardziej pasowało do jej poziomu wyrafinowania. - Że nie wspomnę o jej korzeniach - dodała Lucy sucho. - Tak, ale to naprawdę miła dziewczyna, choć trzpiotowata. Inaczej bym się nią nie przejmowała. Przyjechała do nas już z wizytą do Hampstead i całkiem zwariowała na punkcie bliźniąt. - Ach, przepustka do serca matki. - Tylko poczekaj! A skoro mowa o rodzinie, dostałam list od Ruby Birtwhistle. Wdowy po pisarzu - wyjaśniła Daisy, widząc zdziwienie na twarzy Lucy. - Ciotka Myry, ale przez małżeństwo. Albo kuzynka, czy ktoś tam. Wynajęła sobie dom w Matlock Bank i pisze, że Myra zawsze będzie miała tam dom, jeżeli chce. Ulżyło mi. - A czy ona nie ma przypadkiem syna? - Ma na imię Simon. Wygląda na to, że zaczął praktykę w kancelarii notarialnej u ich rodzinnego prawnika. Niezła odmiana po tym, jak chciał zostać awangardowym pisarzem! Chyba proces jego złej ciotki zrobił na nim wrażenie. - Sybil chyba nie zamierza rezygnować z kariery pisarskiej tylko dlatego, że wychodzi za mąż? - spytała nagle wojowniczo i feministycznie Lucy. - Nie, uspokój się. Ale jeszcze nie jest pewna, co będzie pisać. Nie chce pisać dalej westernów bez Humphreya. - Nie winię jej. Cieszę się, że jej się udało. Być może nawet pójdę na ten ślub. - Lucy, musisz! Będzie bardzo cichy. Nie ma żadnej rodziny poza swoją małą córką. Będą tam Ruby, Simon i Myra, ale ona potrzebuje naszego wsparcia.
- No dobrze, już dobrze. My, stare uczennice, musimy się trzymać razem. Zaciągnę też ze sobą Geralda. Tylko mi obiecaj, że nikt nie zostanie zamordowany. - Moja droga - odpowiedziała Daisy - przecież wiesz, że nie mogę ci tego obiecać!