Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 16
Schodami do zbrodni
Mieszkańcy mojej Twierdzy są Fikcyjni, a wszelka...
19 downloads
12 Views
1MB Size
Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 16
Schodami do zbrodni
Mieszkańcy mojej Twierdzy są Fikcyjni, a wszelka zbieżność z rzeczywistymi mieszkańcami Twierdzy zarówno w 1925 roku, jak i kiedykolwiek wcześniej lub później jest przypadkowa. Książkę tę dedykuję wszystkim tym, którzy działają na rzecz zachowania dziedzictwa historycznego Wielkiej Brytanii oraz całego świata, ponieważ, jak napisał podczas swojej niewoli w Krwawej Wieży sir Walter Raleigh: „Z historii możemy nauczyć się zasad tak mądrych, jak i wiecznych, a to przez porównanie naszych własnych błędów i złego postępowania z dawnymi nieszczęściami innych ludzi i wyciągnięcie odpowiednich wniosków". Szczególne wyrazy wdzięczności kieruję do Bridget Clifford, starszego kuratora biblioteki Zbrojowni Królewskiej w Twierdzy Jej Królewskiej Mości w Londynie, która cierpliwie odpowiadała na moje liczne zawiłe pytania, a także udostępniła mi należące do zbiorów książki i dokumenty. Dziękuję również Natashy Woollard, menedżerowi PR Twierdzy Jej Królewskiej Mości w Londynie, Kenowi Wildwindowi, za podzielenie się ze mną swą obszerną wiedzą o brytyjskiej armii z czasów dwudziestolecia międzywojennego, a także Grahamowi Howardowi za to, że udał się do Tower specjalnie, by zrobić dla mnie zdjęcia. Podziękowania należą się również wszystkim z Siblings in Crime oraz DLers; zbiorowa wiedza członków tych dwóch grup, dotycząca wszystkiego, co tylko jest pod słońcem, zawsze mnie zadziwia, a ich otwartość i chęć pomocy zawsze sprawia, że serce mi topnieje. Odpowiedzialność za wszelkie błędy, przeoczenia, substytucje czy zmiany, dokonane dla celów artystycznych, jak zawsze całkowicie spoczywa na mnie.
ROZDZIAŁ PIERWSZY - Twierdza Tower? - zapytał Alec z jakby zamierzoną nonszalancją, rozsmarowując dżem na toście. - To chyba nieco makabryczny temat? - Przecież nie muszę się zagłębiać w te wszystkie drastyczne szczegóły - zauważyła Daisy. - Jeszcze kawy? Amerykanom bardzo się spodoba. Pomyśl tylko, od tysiąc siedemdziesiątego do tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego: osiem i pół wieku historii! Tego nie przebiją, nawet jeżeli się cofną do samego Krzysztofa Kolumba. - To prawda. - Pan Thorwald mówi, że jest gotów kupić serię trzech lub czterech artykułów o Tower dla magazynu „Abroad". - Już do niego napisałaś? - Właśnie dostałam odpowiedź. - Daisy pomachała telegramem wziętym ze sterty listów leżących tuż przy jej talerzu. - Widzisz, jaki jest zainteresowany? Wysłał telegram, zamiast czekać, aż dojdzie do mnie list. Wpadłam na ten pomysł, gdy zabraliśmy Belindę na Yeomenów Gwardii w Boże Narodzenie. Po chwili ciszy potrzebnej na przełknięcie kęsa Alec wypowiedział oczekiwane przez Daisy pytanie: - A co z bliźniętami? Miała już na nie gotową odpowiedź. - Nie będzie mnie tylko przez kilka godzin dziennie, bo przecież nie wyjeżdżam z miasta. Właśnie dlatego to idealne rozwiązanie. Kochanie, szczerze mówiąc, niania sobie doskonale poradzi. Robi się coraz bardziej apodyktyczna. Odkąd moja matka przeprowadziła się do domu wdowiego... - A moja, dzięki Bogu, do Bournemouth! - Dokładnie. Nikt już teraz nie wydaje niani sprzecznych poleceń. Zauważyłeś, jak obie zarzekały się, że po obu
stronach naszej rodziny nigdy nie było bliźniąt? Jakby w tym było coś niewłaściwego - powiedziała Daisy z oburzeniem. - Tak, nigdy w życiu nie myślałem, że lady Dalrymple i moja matka zgodzą się w jakiejś kwestii, oczywiście poza tym, że nie powinniśmy się byli nigdy pobierać. Ale nie próbuj zmieniać tematu, Daisy. - Nie próbuję. Miałam wręcz wrażenie, że właśnie mi się to udało. - Tylko na krótką chwilę. Oprócz zostawiania dzieci z nianią, choć w tej kwestii prawdopodobnie masz rację: jesteś pewna, że wydobrzałaś już na tyle po porodzie, by zwiedzać twierdzę Tower? O ile pamiętam, tam są same schody, w dół i w górę, cały czas schody, a większość z nich wąska i stroma. - Kochanie, przecież już prawie koniec kwietnia! Za kilka dni dzieciom stukną dwa miesiące. Ja czuję się doskonale, tylko powoli popadam w szaleństwo, zamknięta tu, w domu, gdzie jedynym moim zajęciem jest nakarmienie Olivera albo Mirandy butelką mleka od czasu do czasu, gdy niania łaskawie na to zezwoli. Było miło, kiedy Belinda była w domu, tak się cieszyła, mogąc pomagać przy dzieciach w trakcie ferii wielkanocnych. Ale teraz wróciła do szkoły... Daisy westchnęła. - Cieszę się, że podoba jej się w szkole z internatem, ale naprawdę za nią tęsknię. - Ja też. Cóż, kochanie, nie zamierzam być nieustępliwą, wiktoriańską głową rodziny... - Nawet nie próbuj! Alec wyszczerzył się. - Nie, choć właśnie mam na to ochotę. Ale proszę cię, nie włócz się, jeżeli będę musiał wyjechać poza miasto, i upewnij się, że niania wie, jak dodzwonić się do mnie do Yardu. - Zawsze może zadzwonić do mnie, do Tower. - Chyba nie myślisz, że yeomeni będą przeszukiwać cały labirynt...
- Ale jeszcze nie słyszałeś najlepszego. To znaczy nie w ogóle, ale co poza natchnieniem, które spłynęło na mnie po obejrzeniu operetki, jeszcze utwierdziło mnie w zamiarze pisania o twierdzy Tower: pani Tebbit mieszka tam obecnie razem ze swoją córką, w Domu Króla. Zaprosiły mnie do siebie na obiad. - Tebbit? - Przyjaciółka twojej matki, przynajmniej jedna z jej partnerek do brydża. Ta starsza pani, która tak wspaniale zawsze mówi, co myśli. - Ta, której córka nieco kuleje? Mieszkają w twierdzy Tower? Mam nadzieję, że nie trafiły tam za zdradę stanu? - Kochanie, przecież twoja matka za nic w świecie nie utrzymywałaby znajomości z kimś, kto mógłby być podejrzany o zdradę stanu! - zauważyła Daisy. - Pani Tebbit być może i dopuściła się obrazy majestatu, ale za to chyba teraz nie można zostać aresztowanym, prawda? Naczelnik twierdzy, generał major Carradine, jest chyba jakimś ich kuzynem i... - Daisy, później mi opowiesz. Muszę lecieć. - Alec wlał w siebie ostatnie łyki kawy, zwinął „News Chronicie" i włożył sobie gazetę pod pachę, a potem obszedł stół dookoła, żeby pocałować Daisy na pożegnanie. - Na razie jest spokojnie, więc liczę na to, że uda mi się uporać z częścią papierologii, zanim podkomisarz każe mnie aresztować za zaniedbywanie obowiązków służbowych. Daisy energicznie odwzajemniła pocałunek. - To znaczy, że będziesz w domu na tyle wcześnie, by pouczyć mnie trochę prowadzenia samochodu? Za to, co zapłaci mi pan Thorwald, będę mogła kupić używane auto. Alec jęknął. - Postaram się. Jeżeli już musisz mieć samochód, to równie dobrze możesz się nauczyć prowadzić bez
rozjeżdżania kilku mundurowych na służbie. Nie możemy sobie pozwolić na stratę ludzi. - Jesteś okropny! - powiedziała Daisy i złożyła usta do następnego pocałunku. Daisy poszła na górę do pokoju dziecięcego. Należał wcześniej do pani Fletcher, gdy jeszcze z nimi mieszkała, a potem wprowadziła się do niego Belinda, gdy jej babcia przeniosła się do Bournemouth. Biedna Bel musiała jednak wrócić do swojej małej sypialni, gdy urodziły się bliźnięta. W sumie pokój nie był zbyt duży, a zastawiony łóżkiem niani i dwoma kołyskami sprawiał wręcz wrażenie zatłoczonego. Przy jednej ze ścian stała szafa z półkami. Po jednej stronie kominka stał fotel, a po drugiej sfatygowana otomana, na której piętrzyły się czyste, poskładane pieluszki. Miękkie siedzisko świetnie nadawało się do przewijania, a potem będzie można zamienić mebel w skrzynię na zabawki. Przy oknie stał mały stolik i dwa krzesła z siedziskami wyplatanymi z sitowia. Wspominając swoje własne dzieciństwo, Daisy domyśliła się, że sitowie nie przetrwa zbyt długo, gdy dzieci nauczą się samodzielnie poruszać po pokoju: pokusa wyrywania pojedynczych ździebełek była wręcz nie do odparcia. Jej własne dzieciństwo... Niestety, nie mogła oprzeć się porównywaniu małego pokoju dziecięcego z przestronnym salonikiem, sypialnią i pokojem do nauki, które miała do dyspozycji w Fairacres. Wybrała życie z policjantem z klasy średniej, życie w bliźniaku na przedmieściach, i nie narzekała z tego powodu, ale sama przed sobą musiała przyznać, że ani przez chwilę nie zastanowiła się nad tym, w jaki sposób wpłynie to na jej dzieci. Pukając delikatnie do drzwi - w końcu pokój dziecięcy był również sypialnią niani - Daisy pomyślała z żalem, że sama
sobie pościeliła, ale to bliźnięta będą musiały się w tej pościeli wyspać. No cóż, w sumie i tak skąd mają wiedzieć, że może być inaczej? Niania Gilpin otworzyła drzwi, przyciskając palec do ust. Choć stalowoszare, ściśle związane włosy okalał wykrochmalony na sztywno czepek, twarz miała różową. Białe mankiety i kołnierzyk śliwkowej, półdługiej sukienki również były sztywno wykrochmalone, a cała postać obwiązana śnieżnobiałym, wykrochmalonym fartuchem. Mimo całej tej krochmalowej sztywności była miłą kobietą. Przynajmniej tak twierdzi przyjaciółka Daisy, Melanie Germond, która poleciła jej panią Gilpin, a jej córka, Lizzie, koleżanka Bel ze szkoły, nadal pałała sympatią do swojej dawnej niani. Nie da się jednak ukryć, że niania Gilpin była zdecydowanie staromodna. Oczekiwała władzy absolutnej nad pokoikiem dziecięcym, gdzie rodzice byli wpuszczani jedynie po wcześniejszym umówieniu. Wszystko wskazywało na to, że świetnie radziła sobie z bliźniętami, i Daisy bała się ją stracić, więc - choć niechętnie - zaspokajała jej kaprysy. Daisy oznajmiła jej, że wychodzi na obiad i że chce zobaczyć dzieci przed wyjściem. - Możesz wejść, mamusiu - wyszeptała niania. - Ale dopiero co położyłam je spać, więc bardzo proszę po cichutku. Daisy podeszła na palcach do kołyski Olivera. Leżał na plecach z zamkniętymi oczami i rozrzuconymi rękami. Miękki puszek na jego głowie miał wyraźny rudy odcień. Może wyrośnie na rudzielca, jak jego starsza siostra, ale pani Gilpin powiedziała, że kolor włosów zapewne zmieni się, gdy podrośnie.
Był taki malutki i kruchy. Doktor powiedział, że bliźnięta zawsze rodzą się mniejsze niż przeciętne dzieci, co by się zgadzało, inaczej byłaby niewyobrażalnie gruba! Bogu dzięki dzieci urodziły się w doskonałym zdrowiu, a z czasem miały nabrać właściwego wzrostu i wagi. Oliver rozkopał kołderkę i Daisy pochyliła się, by ją poprawić, a potem wycofała się na dźwięk ostrzegawczego chrząknięcia pani Gilpin. - Mamusiu, przecież nie chcemy go obudzić, prawda? Daisy stłumiła westchnienie. Oczywiście niania lepiej znała się na opiece nad dziećmi, prawda? Usta dziecka zacisnęły się, jakby maleństwo ssało. Podniosło rączkę, żeby trafić kciukiem do ust. „Na pewno nie jest głodny" - powtórzyła w myślach zapewnienie niani, która zdecydowanym krokiem ruszyła w jej stronę. Daisy prędko odwróciła się w stronę kołyski Mirandy. Dziewczynka leżała grzecznie i cicho, z szeroko otwartymi oczami, a spostrzegłszy Daisy, uśmiechnęła się. Daisy obejrzała się szybko: niania była zajęta okrywaniem Olivera. Daisy w okamgnieniu porwała córeczkę na ręce, by ją szybko przytulić i ucałować, zanim zostanie przyłapana. Miranda zachichotała, a oczarowana Daisy ucałowała ją w główkę, rozkoszując się miękkością ciemnego puszku na jej głowie i słodkim, mlecznym zapachem. - Mamusiu... - Nianiu, nie spała jeszcze. Naprawdę jej nie obudziłam. - A jak teraz ma zasnąć, skoro ją pani podniosła? Na to nie było odpowiedzi. Wzdychając głośno, Daisy położyła Mirandę do kołyski, na co dziewczynka zareagowała ogłuszającym płaczem. - No i widzi pani? - zapytała niania oskarżycielskim tonem. Skapitulowawszy, Daisy wyślizgnęła się z pokoju.
Melanie Germond także została zaproszona na obiad do pań Tebbit. Przyszła po Daisy i ruszyły razem w kwietniowym deszczu w stronę stacji metra. - Taka jesteś odważna, że nosisz czerwony parasol powiedziała Melanie z nutką zazdrości w głosie. - Odważna? - zapytała Daisy zaskoczona. Po tym, jak stchórzyła przed panią Gilpin, odwaga była ostatnią rzeczą, jaką czuła. - Właściwie wszyscy noszą czarne. Ludzie na ciebie patrzą. - Dlaczego mieliby nie patrzeć? Tak naprawdę gapią się tylko na parasolkę, a nie na mnie. - To chyba przez to twoje wychowanie - westchnęła Melanie. - Nam zawsze wbijano do głowy, że nie powinno się zwracać na siebie uwagi. Mimo iż mieszkała w St. John's Wood już półtora roku, Daisy stale odkrywała coraz to nowe aspekty różniące jej własne arystokratyczne korzenie od klasy średniej. - Chyba nigdy nie uczono nas niczego tak szczegółowo, a na pewno nie tego, że niezwracanie na siebie uwagi jest cnotą - zadumała się. - Przypuszczam, że traktowano to jako coś oczywistego, że ludzie będą na nas patrzeć tylko dlatego, że mój ojciec był wicehrabią Dalrymple. No, chyba że znajdowaliśmy się wśród ludzi naszego pokroju. Ojej, to chyba zabrzmiało strasznie snobistycznie! - Daisy, nie to miałam na myśli! Jesteś chyba najmniej snobistyczną osobą na świecie. - Cóż, przynajmniej taką mam nadzieję. Mój brat zamówił dla mnie ten parasol przed wyjazdem do Francji, żeby mnie pocieszyć. Dla mnie to taki przerośnięty, wiecznie kwitnący mak upamiętniający koniec wojny. - Och, Daisy, przepraszam - powiedziała Mel płaczliwie. Chyba nic nie poradzę, że dzisiaj wygaduję takie rzeczy.
- Bzdura. Wcale ci tego nie musiałam mówić uśmiechnęła się szeroko. - Nie mogłam pozwolić ci uważać mnie za snobkę. - Nie uważam i nigdy nie uważałam. Przestań się ze mną droczyć, albo przyjadę na miejsce z twarzą tak czerwoną jak twój parasol i wszyscy się będą na mnie gapić. Daisy zerknęła zazdrośnie na twarz przyjaciółki. Mel miała idealnie angielską, różaną cerę i w przeciwieństwie do Daisy nie musiała uciekać się do pudru, by ukryć niechciane piegi. Z odrobiną szminki na ustach i długimi włosami zaplecionymi w kok - banan, wyglądała w każdym calu nienagannie, jak wzorowa żona dyrektora banku. Daisy cieszyła się, że Alec nie poszedł w ślady swojego ojca w kwestii kariery w świecie finansów. Nigdy nie potrafiłaby sprostać wymaganiom stateczności. Przynajmniej żona policjanta nie musiała przyjmować u siebie w domu klientów swojego męża. Daisy stłumiła chichot. „Klientami" Aleca byli przestępcy, ale Mel nie zrozumiałaby powodów jej rozbawienia. - Nie ty, moja droga, ty nigdy się nie rumienisz, szczęściaro - powiedziała, składając swój parasol, gdy wchodziły pod zadaszenie stacji metra. - Gdybyś była snobką, jeździłabyś taksówką, a nie metrem - powiedziała Mel. - Metro jest szybsze niż autobusy, a pamiętaj, że ja jestem kobietą pracującą, która tak naprawdę jedzie w sprawach służbowych. Mam nadzieję, że uda mi się przekonać naczelnika twierdzy, żeby udzielił mi zgody na wejścia specjalne do celów badawczych. Dzięki temu artykuły wyjdą dużo ciekawsze niż tylko powielanie przewodników. Masz wyliczone drobne do automatu na bilet?
Na stacji Baker Street przesiadły się na linię Inner Circle, a kilka grzechoczących, kołyszących chwil później wyszły ze stacji Mark Lane na szczyt Tower Hill. Deszcz ustał, a na przystrojonym białymi, wełnistymi chmurkami niebie świeciło słońce. Daisy i Melanie przystanęły, by spojrzeć w dół, w kierunku rzeki, gdzie ich oczom ukazał się historyczny zamek - twierdza - rozparty w całej okazałości na wzgórzu. Na szczycie jednej z wież, Białej Wieży, łagodna bryza zwijała i rozwijała brytyjską flagę. - Widok niewinny jak z pocztówki - zauważyła Daisy, wzdrygając się. - Co masz na myśli? - Byłaś tu kiedyś, gdy byłaś mała? Jesteś z Londynu, na pewno byłaś. - Tak, przypuszczam, że większość londyńskich dzieci odwiedza Tower, ale nie pamiętam zbyt wiele z tej wizyty. - Kiedyś przyjechaliśmy tu w nagrodę. Gervaise'owi strasznie się tu podobało, te wszystkie zbroje i broń, i krwawe historie. Wiesz, mali chłopcy są strasznie niespokojnymi duchami. Dla Violet to wszystko było romantyczne, a poza tym zrobiły na niej wrażenie klejnoty koronne. Ale mnie przez tydzień dręczyły koszmary. To całe ścinanie głów: wszystko mieszało mi się z Alicją w Krainie Czarów. W moich snach Królowa Kier myliła mi się z Krwawą Mary, a Alicja z lady Jane Grey. - Okropne! - Nawet śniło mi się, że kruki urosły do rozmiarów flamingów i zamieniły się w kije do krykieta. Mel wybuchła śmiechem. - Pamiętam, że bałam się kruków - przyznała. - Trochę odświeżyłam ostatnio wiedzę historyczną, żeby się przygotować do pisania. Czytałam Twierdzę Tower Gowera - powiedziała Daisy, gdy czekały, aż kierujący
ruchem policjant pozwoli im przejść do ogrodów na środku Trinity Square. - Przyznaję, że liczyłam na to, że lektura rozwieje moje wcześniejsze, negatywne wspomnienia o tym miejscu, ale skończyło się na tym, że po prostu poukładałam sobie w głowie te okropne egzekucje. - Nie wiem, jak panna Tebbit może znieść mieszkanie w takim miejscu. - Wątpię, by mogła pochwalić się zbytnią wyobraźnią. A pani Tebbit potrafi stawić czoła wszystkim bezgłowym duchom, ilekolwiek by ich było. Choć muszę przyznać, że dzisiaj to miejsce wcale nie wygląda złowrogo. Owego dnia rozpościerająca się przed nimi sceneria bardziej przywodziła na myśl pochody królów i królowych zmierzających do Westminster Abbey na koronację, odprowadzanych przez tłumy arystokratów na pokrytych kolorowymi kropierzami koniach. Ryk silników samochodowych i odblask słońca na wypolerowanych mosiężnych reflektorach przywoływał na myśl dźwięki fanfar i wiwatujących tłumów. Pochłonięta tym widokiem Daisy nie zauważyła, że stojący na środku ulicy policjant macha w ich stronę, by przechodziły przez ulicę. - No chodź. - Melanie szarpnęła ją za rękę. - Znasz go? spytała, widząc, że Daisy macha do policjanta. - Kogo? A, tego policjanta? Nie, ale lekcje prowadzenia samochodu pozwoliły mi na nowo docenić ich odwagę. Wyobraź sobie, stoisz tam na środku, a wkoło ciebie jeżdżą te wszystkie autobusy, ciężarówki i samochody, a ciebie chronią tylko te długie, białe rękawice. - To o wiele gorsze niż zwykłe, bezgłowe duchy uśmiechnęła się Mel. Doszły bezpiecznie do ogrodów. Chodnik poprowadził je do ogrodzonego skweru, upamiętniającego ponurą historię twierdzy: miejsca, gdzie odbywały się niegdyś publiczne
egzekucje. Tutaj tłumy nie wiwatowały, a mocno wyszydzały idących w śmiertelnym królewskim pochodzie, pomyślała Daisy. Dla porządku zanotowała zauważoną inskrypcję. Alec miał rację: twierdza Tower to makabryczny temat na artykuł. Ale teraz było już za późno na zmianę zdania. Zeszły w dół wzgórza chodnikiem odgrodzonym od suchej, porośniętej trawą fosy metalową barierką i drzewami. Po drugiej stronie fosy wyrastały zewnętrzne mury. Wyglądały niedostępnie i surowo z masywnymi wieżami, ambrazurami i blankami, ale pod zieleniejącymi drzewami kołysały się żonkile. Zatrzymały się na dole przed kasą i kawiarenką, niezgrabnym, drewnianym budynkiem. - Tu stała Lwia Wieża - powiedziała Daisy. - Przez setki lat znajdowała się tu królewska menażeria. - Proszę cię, nie rób mi wykładów z historii - poprosiła Melanie. - Mamy kupić bilety? - Oczywiście, że nie. Jesteśmy zaproszonymi gośćmi. Nie widzisz, tu jest napisane, że bilety kupuje się tylko na Białą Wieżę, Krwawą Wieżę i do skarbca. Chodnik skręcał w lewo pod zaokrąglonym, normańskim łukiem łączącym dwie okrągłe wieże i przyozdobionym płaskorzeźbą z królewskim lwem i jednorożcem. Za zakrętem stał strażnik yeomeński w malowniczej, ciemnoniebieskiej tunice z epoki Tudorów i birecie bogato zdobionym czerwonym otokiem. Na piersi miał wyhaftowaną koronę, a pod nią inicjały GVR. Jego dwuipółmetrowa tudorska halabarda była również bardzo malownicza, jednak bez wątpienia równie niebezpieczna w walce, jak współczesna broń palna. - Czy mógłby nam pan wskazać drogę do Domu Króla? Łagodny uśmiech oddzielił krótko przyciętą, siwą brodę od wąsów.
- Pani Fletcher i pani Germond? Miałem pań wypatrywać. - Odwrócił się, by wskazać im drogę. - Proszę przejść przez ten most nad fosą, a potem pod następnym łukiem. Tam jest Wieża Byward. Proszę iść prosto uliczką Water Street, a po lewej będą panie miały dzwonnicę. Nieco dalej, po prawej, zobaczą panie Bramę Zdrajców. Skręcą panie wtedy w lewo i przejdą pod spuszczaną kratą. Pod Krwawą Wieżą jest tunel na wewnętrzny dziedziniec. Proszę po prostu kierować się drogowskazami na Krwawą Wieżę i skarbiec. Na pewno panie trafią. Tam będzie inny strażnik, który panie pokieruje dalej. Podziękowały mu i ruszyły przez most. - Te jego wskazówki brzmiały jak lekcja historii - jęknęła płaczliwie Melanie. - Mnie za to nie wiń. Wiesz, że w Krwawej Wieży znaleźli kości dwóch małych książąt... - Daisy! - Przepraszam! - Chyba nie zaczniesz rozmawiać o morderstwach i egzekucjach przy obiedzie? - Wielkie nieba, nie! To niewybaczalne, czy się jest księżną, czy sprzątaczką. - Księżnej może ujdzie - odpowiedziała Mel. - Ale mąż pomocy, która przychodzi do mnie w dzień, jest sprzątaczem, a z tego, co wiem od mojej gospodyni, regularnie dzieli się z żoną tego typu rewelacjami z wieczornych gazet przy kolacji. - Naprawdę? Cóż, zapewniam cię, że żadna księżna, którą znam, nie śmiałaby napomknąć o takich rzeczach przed kawą. Śmiejąc się, przeszły pod łukiem Wieży Byward, gdzie stał sztywno wartownik ubrany w czerwony płaszcz, białe spodnie i białe czako z czerwoną kokardą, uzbrojony we współczesną strzelbę. - W Tower stacjonuje garnizon wojskowy - powiedziała Daisy. - I beefeaterzy, ale z tego, co wiem, śmiertelnie się
obrażają, gdy ktoś tak o nich powie. Naprawdę powinno się ich tytułować mianem strażników yeomeńskich, więc uważaj, co mówisz. - Będę uważać - obiecała Mel. Obserwowały, jak żołnierz odwrócił się i przeszedł kilka kroków, unosząc wysoko kolana i tupiąc głośno, po czym znów się odwrócił, przymaszerował z powrotem i zajął swoje poprzednie stanowisko. - Ciekawe, skąd wie, że już czas się ruszyć? - powiedziała Daisy. - Słyszałaś sygnał trąbki czy gwizdek, czy coś? - Nie, nic. Daisy podeszła do wartownika. - Przepraszam, panu zdaje się nie wolno odpowiadać na pytania? Nie oderwał wpatrzonego w dal wzroku, ale usta mu zadrgały i ledwo dostrzegalnie potrząsnął głową. - No dobrze, to nic - wróciła do Melanie. - Daisy, jak mogłaś? - To proste: skąd mam się dowiedzieć czegoś, skoro nie spytam? Poszły dalej Water Street, brukowaną uliczką okalającą zewnętrzny obręb twierdzy od strony rzeki. Wysokie, kamienne mury po obu stronach przypominały o historycznej funkcji twierdzy jako więzienia, ale wrażenie nieprzystępności wewnętrznych murów łagodziło obfite pnącze, teraz wypuszczające jasnozielone liście. Jeszcze kilka osób spacerowało dróżką, a większość z nich z nosami wetkniętymi w przewodniki turystyczne, które sądząc z zasłyszanych komentarzy - dostarczały skondensowanej wiedzy na temat historii i opisu twierdzy. Stojąca przed nimi z przodu przy barierce grupa wysłuchiwała tyrady yeomena, kilkoro innych skręciło w lewo za dwoma wartownikami i zniknęło pod łukiem.
- Tam zapewne jest ta Krwawa Wieża - powiedziała Daisy. Gdy skręcały w przejście między dwoma nieruchomymi jak skały wartownikami, zauważyła za każdym z nich złowrogo zakrzywione, żelazne półkola wystające ze ściany. Nie zdawała sobie sprawy, że tortury zaczynano, jeszcze zanim więźniowie docierali do cel. Tego aspektu działalności Tower nie miała zamiaru podkreślać w swoich artykułach. Przezornie nie zwróciła uwagi Melanie na podobne do kłów półkola ani na żelazne, ostre zęby spuszczanej bramy, złowieszczo wiszącej nad ich głowami. Miała tylko nadzieję, że łańcuchy, na których wisi, są wystarczająco mocne. Przelatująca chmura przysłoniła słońce i sprawiła, że przejście wydało się nagle wilgotne i ponure. Zaczęły wchodzić pod górkę, a odgłosy ich kroków na bruku odbijały się echem po kamieniach. Nagle mignął im przed oczami czarny zarys postaci. Daisy złapała kurczowo Mel za ramię. - Co to było? - Beefeater. To znaczy yeomen - poprawiła się Mel. - Ach, no tak. - Daisy poczuła się strasznie głupio. Ciemny kształt postaci był dziwny: długa tunika wyglądała jak modna, krótka spódniczka, a biret jak cylinder. Krzaczasta broda sprawiała, że jego głowa wyglądała na nienaturalnie dużą. Gdyby już wcześniej nie napędziła sobie stracha, nie wyciągnęłaby pochopnych wniosków, że to duch. W sumie nie wierzyła w duchy. Wysoki, tęgi mężczyzna zszedł do nich, a Daisy zdało się, że taksuje je nieprzyjemnym spojrzeniem, choć było zbyt ciemno, by stwierdzić z całą pewnością. Poza tym była zapewne uprzedzona zbytecznym strachem, który wzbudził w niej jego nieoczekiwane pojawienie się. Gdy zapytały go o dalsze wskazówki, odpowiedział z nienaganną grzecznością, a
wręcz zawrócił, by im towarzyszyć. Wyszli z tunelu i szli dalej pod górę brukowaną uliczką. Walący się fragment historycznego muru i brzydka, nowoczesna stróżówka popsuły spodziewany widok na Białą Wieżę, serce zamku Wilhelma Zdobywcy. Przed nimi, na szczycie zbocza, zaczynały się dwa rzędy szerokich, płytkich schodów, jednak ich przewodnik poprowadził je przez przejście w murze po lewej, kilka schodów do góry pod małym łukiem. Był to ciemny zakątek, z dwóch stron otoczony murami z blankami na szczycie, a z trzeciej ograniczony stromymi, kamiennymi schodami, po których wspięły się razem ze strażnikiem. - Więc panie są znajomymi pani Tebbit, prawda? - jego akcent zdradził pochodzenie z wiejskich okolic na północy kraju, choć był nieco złagodzony przez służbę wojskową. Bardzo miła dama. Daisy nie opisałaby pani Tebbit słowem „miła". Zabawna, interesująca, intrygująca, wręcz prowokująca... Zresztą strażnik nie powinien wygłaszać swojego zdania, przychylnego czy też nie, na temat członków rodziny naczelnika twierdzy, nawet jeżeli był wyższym rangą yeomenem, co zdradzały insygnia Białej Wieży wyszyte na jego mundurze. Nie podobał jej się również jego przymilny, insynuujący ton, ani sposób, w jaki spojrzał na nią i na Melanie, zapewne by sprawdzić, jak zareagują. Mel, idąca za Daisy, zacisnęła usta z dezaprobatą. Wspinali się dalej w milczeniu. Tak czy inaczej, i tak potrzebowały każdego wdechu do dalszej wspinaczki. Strażnik czekał na nie u szczytu schodów. Daisy wyczuła szczyptę sardonicznej radości, gdy obserwował ich mozolne gramolenie się po schodach w górę. Czy poprowadził je tędy tylko po to, by się z nich ponabijać? Wyszli na poziom odpowiadający pierwszemu piętru Krwawej Wieży. Przed nimi widniało wejście, a obok budka
yeomena sprawdzającego bilety. Za nim w rogu stała oparta jego halabarda. Drugi strażnik, nieuzbrojony, stał w gotowości, by wprowadzić zwiedzających do środka i opowiedzieć im o morderstwie dwóch młodych książąt. Ich przewodnik skręcił w prawo w stronę porośniętego trawą zbocza, na którym otoczone żonkilami sykomory właśnie wypuszczały liście. Na gałęziach głośno ćwierkały wróble, a siedzący na ziemi kruk spojrzał na nie błyszczącymi, mądrymi oczami i powitał krakaniem. Wyszło słońce. - Zielona Wieża - powiedział yeomen. - Na górze stał szafot, na którym ścinali głowy w trakcie prywatnych egzekucji. Tamten czarno - biały budynek z epoki Tudorów, ten przy murze, to Dom Króla. Właśnie skończyli skrobać starą elewację, którą było pokryte drewno, i trochę lepiej się teraz prezentuje. Rzeczywiście, w słońcu wszystko prezentowało się atrakcyjnie i całkowicie niegroźnie. Daisy postanowiła cieszyć się proszonym obiadem i na razie zignorować wszechobecne ślady przelewu krwi.
ROZDZIAŁ DRUGI Przy drzwiach Domu Króla stał wartownik. Nie poruszył się ani nie dał po sobie poznać żadnej emocji, ale jego oczy śledziły ruch ręki Melanie, która zadzwoniła do drzwi. Razem z dźwiękiem dzwonka we wnętrzu, gdzieś za ich plecami rozległ się sygnał trąbki. Drzwi otworzyła schludna pokojówka, która poprowadziła je na drugie piętro, a wtedy Daisy przypomniała sobie ostrzeżenie Aleca o tym, że w Tower jest okropnie dużo schodów. Weszły do przestronnej bawialni. Wysokie i szerokie przedzielone słupkiem wykuszowe okno wychodziło na północ, na Zieloną Wieżę. Przez lukarnę w przeciwległym oknie, wychodzącym na Water Street, mur zewnętrzny i Tamizę, wlewały się do środka promienie słoneczne. Sufit tworzyły skośne, ciemne krokwie, układające się w szachownicę na tle białych ścian. Daisy udało się dostrzec tylko tyle, bo wysoka, okropnie chuda kobieta zerwała się z miejsca na ich widok, by je powitać. - Tak się cieszę, że mogły panie nas odwiedzić. Mama strasznie tęskni za przyjaciółkami z St. John's Wood. - Panna Tebbit miała ponad czterdziestkę i nosiła siwiejące włosy spięte w kok objęty siatką, choć i tak kosmyki wymykały się spod niej na wszystkie strony. Sukienka z brązowego jedwabiu była postrzępiona na krawędzi. Trzeba przyznać, że asymetryczne spódnice były ostatnim krzykiem mody, ale spódnica panny Tebbit po prostu się snuła. - Myrtle, nie musisz ze mnie robić męczennicy - odezwał się cierpki głos zza jej pleców. - Tutaj życie jest dużo bardziej interesujące niż na tych zaściankowych przedmieściach. Tylko pomyśleć, że to pomieszczenie było salą obrad, w której przesłuchiwano Guya Fawkesa! Ale bardzo się cieszę, że panie widzę. Mam nadzieję, że opowiedzą mi panie o wszystkich najświeższych skandalach.
- Mamo! Daisy cieszyła się, że przeprowadzka do Tower nie zgasiła psotnego ognika w oczach pani Tebbit. Jak zwykle ignorując słabe protesty swojej córki, starsza dama przedstawiła im naczelnika twierdzy. Generał major Carradine, drobny, wytworny dżentelmen, który trzymał się prosto jak zawodowy żołnierz, zerwał się na równe nogi, kiedy weszły. Wyglądał na więcej niż pięćdziesiąt lat; jasne włosy i wąsy miał poprzetykane siwizną, choć nadal gęste. Podszedł, by uścisnąć im dłonie, uśmiechając się życzliwie. - Witam w moich skromnych progach - powiedział. - Czy mogę paniom zaproponować kapkę sherry? A może drinka? Melanie zdecydowała się na sherry, a Daisy poprosiła o wermut. - Mocny alkohol mnie usypia w południe - wyjaśniła. Carradine zaśmiał się. - Zatem wermut. Już się robi. A może życzy sobie pani do tego kroplę wody sodowej? - Świetnie, poproszę. Wlał do szklanki cinzano, wodę sodową, a potem wręczył jej drinka. Upiła łyczek. - Dokładnie taki, jak trzeba. - Ja poproszę to samo - oświadczyła pani Tebbit. - Nigdy nie znosiłam sherry. - Ależ mamo, ty zawsze... - A od ginu robię się zjadliwa. Dziękuję, Arthurze. Hmm, całkiem niezły. Mężczyzna posłał Daisy szeroki uśmiech. - W życiu nie pomyślałbym, że zamieszkanie z moimi kuzynkami stanie się dla mnie takim źródłem rozrywki powiedział przyciszonym tonem. - Pani Tebbit jest wspaniała, prawda? Pan zyskał, choć my poniosłyśmy stratę.
Rozmawiali jeszcze przez kilka minut. Daisy polubiła naczelnika i pomyślała, że z pewnością da się namówić na udostępnienie jej na co dzień zastrzeżonych miejsc do celów badawczych. Zastanawiała się właśnie, czy napomknąć o temacie od razu, czy poczekać do czasu, aż skończą obiad, gdy pani Tebbit odezwała się władczo: - Arthurze! Z potulną miną generał przeprosił Daisy i podszedł do starszej pani i Melanie. Panna Tebbit przysunęła się do Daisy, jak zwykle z lekkim zaniepokojeniem. - Ojej, pani Fletcher, mam nadzieję, że nie pomyśli pani, że sprowadziłyśmy tu panią podstępem - powiedziała nieco zduszonym głosem. - Podstępem? - zapytała Daisy zaskoczona. - Chodzi o ilość. - Ilość? Czy dołączą do nas córki generała? - Tak, tak, obiecały, że będą. - Przeprowadziły się tu panie jako ich przyzwoitki, prawda? - Tak. - Panna Tebbit splotła dłonie. - Ale obawiam się, że przy stole będzie sześć pań i tylko trzech panów. Daisy zaśmiała się. - Cóż, mnie to nie przeszkadza, ale czy Tower wprost nie roi się od wojskowych? - Właśnie na tym polega problem - zniżyła głos. - Widzi pani, pani Carradine zmarła, kiedy dziewczynki były bardzo małe, i wychowywała je jej siostra. Oczywiście kuzyn Arthur często wyjeżdżał, jak to w wojsku. A potem po wojnie dostał propozycję objęcia stanowiska naczelnika twierdzy Tower, więc wszyscy się tu sprowadzili. A jego szwagierka wyszła za podpułkownika, który dowodzi stacjonującym tu batalionem hotspurów! - To faktycznie szokujące.
- Nie, nie mam najmniejszych pretensji do kochanej Christiny, nawet jeśli kuzyn Arthur mówi, że pułkownik Duggan nie jest pukka sahib. Nie zawsze... nie zawsze miło jest być podstarzałą starą panną, moja droga. - Co to znaczy, że nie jest pukka sahib? - zapytała Daisy zaintrygowana. - Wspiął się w hierarchii, ale zaczynał jako zwykły szeregowiec. Dostał awans na stopień podpułkownika tylko ze względu na wojnę, ponieważ zginęło tak wielu oficerów. - Zatem z pewnością jest niezwykle kompetentną osobą. - Obawiam się, że nie wiem. Tak czy inaczej, kiedy Christina wyszła za mąż, kuzyn Arthur wysłał dziewczęta do Szwajcarii, by tam skończyły szkołę, więc wszystko było w porządku. Ale teraz jedna ma osiemnaście lat, a druga siedemnaście i są takie ładne. To przecież naturalne, że chcą spędzać czas ze swoją ciotką. - Oczywiście, przecież je wychowała. - Widzi pani, znów tu stacjonuje gwardia hotspurów, a kwatery oficerskie aż roją się od przystojnych, młodych oficerów. Z tego, co wiem, batalion ma stacjonować w Tower jeszcze przez kilka miesięcy, a może tygodni? Ale w tym czasie... pułkownik Duggan tylko się śmieje, a kuzyn Arthur się z nim kłócił, a... ojej, to wszystko jest takie niestosowne. - A pani nie może zaprosić żadnego z oficerów na obiad, tak? - Dokładnie! Więc ilość nie będzie się zgadzać. Wiem, że to odbiega od tego, do czego pani przywykła... Daisy ani słowem nie pisnęła, że ostatnio jada obiad w dziecięcym pokoiku, w towarzystwie niani i bliźniąt. - A kim będą pozostali dwaj dżentelmeni? - spytała. - Generał lord Patrick Heald - powiedziała panna dobitnie. - Jest Strażnikiem Regaliów, czyli członkiem osobistej służby Jego Królewskiej Mości. A oprócz tego
asystent kuzyna Arthura, pan Webster. Jest jego dalekim krewnym z drugiej strony rodziny, tak naprawdę sekretarzem, ale kuzyn Arthur nazywa go swoim adiutantem. To taki wojskowy termin, o ile się nie mylę. - Ale nie jest żołnierzem? - Nie, ale muszę przyznać, że to bardzo miłe móc porozmawiać z kimś, kto nie ma obsesji na punkcie wojska powiedziała z cieniem szczerości godnej swojej matki. - Domyślam się. Drzwi otworzyły się z hałasem i do środka wpadły dwie dziewczyny w strojach do tenisa. - Strasznie państwa przepraszamy za spóźnienie - powiedziała ta wyższa, sapiąc. - Ale za minutkę będziemy - obiecała ta druga. - Nie będziemy się kąpać... - Tylko się ogarniemy... - I szybko przebierzemy... - I zaraz zejdziemy na zupę. Zniknęły tak nagle, jak się pojawiły, pozostawiając za sobą wrażenie rozpierającej je energii, zaróżowionych twarzy i blond koczków rozluźnionych od wysiłku. Nic nie mogło bardziej kontrastować z ponurą historią Tower. - Państwo pozwolą, że przedstawię córki, Brendę i Fay powiedział generał ze zrozumiałym sarkazmem. - Przepraszam za ich okropne maniery. - No nie wiem - zauważyła pani Tebbit. - Same za siebie przeprosiły. A w dzisiejszych czasach tenis to bardzo zdrowa rozrywka, nie jak te dystyngowane dziewczęce bzdury za moich czasów. Tylko na to pozwalały te krynoliny i gorsety. Carradine wyglądał, jakby już nie był pewien, czy szczerość pani Tebbit nadal go bawiła. Być może też się zastanawiał, czy Brenda i Fay grały w singla, czy w debla. Daisy chciała zapytać, czy wprowadzone w twierdzy
udogodnienia obejmowały również korty tenisowe, co wskazywałoby na debla z żołnierzami, jednak bała się, że najmniejsza wzmianka o tenisie może okazać się iskrą na beczkę prochu. Zanim się zdecydowała, do pokoju weszli dwaj mężczyźni. Generał przedstawił lorda Patricka Healda, Strażnika Regaliów. - To taka trochę synekura - zahuczał głosem nieoczekiwaniem głębokim, jak na kogoś o tak niskiej i pulchnej posturze i okrągłej, różowej twarzy. - Mam darmową kwaterę w Wieży Świętego Tomasza i ładne mieszkanko w mieście, choć na służbie się nie męczę. Nawet udało mi się zrymować, ha, ha! - Lordzie Patricku, rozczarował mnie pan - powiedziała pani Tebbit. - Wyobrażałam sobie pana jako osobę codziennie zajmującą się polerowaniem diamentów, no, przynajmniej raz w tygodniu. - Ależ nie! - zaśmiał się jowialnie. - Takimi rzeczami zajmuje się nasz drogi kurator, pod czujnym okiem naszego przyjaciela - wskazał na mężczyznę, który przyszedł razem z nim. Generał Carradine przedstawił go: - Mój adiutant, Jeremy Webster. Jeremy, to pani Fletcher, a to pani Germond. Webster ukłonił się, a jego służbowy uśmiech nie zniwelował otaczającej go aury namaszczonej powagi. Krępy człowieczek nosił okulary o tak grubych szkłach, że Daisy przemknęło przez myśl, że chyba musi być na wpół ślepy. Nie miał jednak przy sobie białej laski i wszedł do pokoju pewnie. Szerokie usta o cienkich wargach znieruchomiały i wygięły się w dół, co w połączeniu z okularami, ziemistą cerą i zakolami na włosach nadało mu wygląd żaby, choć raczej
smutnej niż odpychającej. Był chyba rówieśnikiem generała, być może kilka lat młodszy. Jeremy Webster? Przypomniała jej się od razu żaba Jeremy Fisher z dziecięcych książek Beatrix Potter. Będzie musiała uważać, żeby nie zwrócić się do niego per „panie Fisher". Próby nawiązania z nim rozmowy owocowały jedynie monosylabami z jego strony, do momentu gdy panna Tebbit nie wspomniała, że również zajmuje się pisaniem. - Również? - spojrzał przez denka od butelek na Daisy i wyraźnie się rozpromienił, choć z widocznym sceptycyzmem. - Pisuję artykuły dla kilku czasopism - powiedziała wyzywająco. Widziała już wcześniej takie miny. Albo nie wierzył, że kobieta może wykonywać tak męską pracę, albo że nie powinna tego robić; być może sam pisze coś okropnie naukowego i uważa, że nic innego się nie liczy. - Zarówno tu, jak i w Ameryce. A pan? - Pracuję nad traktatem o historii klejnotów koronnych. Obawiam się, że to zainteresuje wyłącznie naukowców. - Wręcz przeciwnie: mnie to interesuje. Obecnie piszę o Tower i z przyjemnością zapoznam się z owocami pana badań. Oczywiście wymienię pana nazwisko w artykule. Webster obrzucił ją podejrzliwym spojrzeniem, a potem otrząsnął się i zmarszczył czoło. - Być może będę mógł pani podrzucić jakiś mało znany fakt, czy dwa - powiedział w końcu niechętnie. - Yeomeni zaledwie powtarzają w kółko to samo, co można przeczytać nawet w najtańszych przewodnikach, o ile zwiedzający są na tyle przedsiębiorczy, by je przeczytać. - Będę panu bardzo zobowiązana. - Muszę to przemyśleć. Daisy nie widziała nic, co byłoby godne przemyślenia, ale rozproszyło ją ponowne pojawienie się Brendy i Fay, tym
razem bardziej dostojne, licujące z ich przypudrowanymi nosami i jedwabnymi sukienkami, sięgającymi na tyle wysoko do kolan, na ile pozwalała najnowsza moda. Tuż za nimi wszedł służący, oznajmiając, że podano do stołu. Gdy wychodzili z bawialni, pani Tebbit pociągnęła Daisy za rękaw i wskazała na drzwi. - W tamtym pomieszczeniu był więziony lord Nithsdale. Uciekł stąd w przebraniu służącej swojej żony - zachichotała z radością. - Wie pani, całkiem sporo więźniów stąd uciekło, jak na taką niezdobytą twierdzę. Miejmy nadzieję, że kuzynowi Arthurowi żaden się nie zapodzieje. - Mamo, przecież od czasu, gdy ci niemieccy szpiedzy zostali zastrzeleni w czasie wojny, nie ma tu żadnych więźniów! Pani Tebbit westchnęła. - Niestety nie, ale zawsze można mieć nadzieję. Życie tutaj byłoby o wiele bardziej zabawne. Zeszli wszyscy do jadalni na pierwszym piętrze. Daisy i Melanie zostały posadzone po obu stronach generała Carradine'a, z którym przy zupie Daisy doszła do przyjacielskiego porozumienia w sprawie swoich badań. Cieszyła go wizja zwiększenia ilości turystów z Ameryki, którzy zawsze kupowali przewodniki i bilety na wszystkie atrakcje i wykupywali wszystkie oferowane oprowadzania. - Na każdym prosimy ich o niezobowiązujący datek na rzecz naszej kaplicy Świętego Piotra ad Vincula - powiedział z satysfakcją. - Dzięki temu moi strażnicy będą zajęci i szczęśliwi. A najlepsze jest to, że gwardzistom wcale się to nie spodoba. Stacjonujący tu hotspurowie nie lubią o sobie myśleć jako o zwyczajnej atrakcji turystycznej.
Daisy zrozumiała, że panna Tebbit miała rację: między naczelnikiem twierdzy a garnizonem nie panowała zgoda. Kto by się domyślił, że po ośmiu i pół wieku ponurej historii w Tower nadal tliło się zarzewie złośliwości i urazy? Ciężko się było jednak tego domyślić z dochodzącego z drugiego końca stołu jowialnego śmiechu lorda Patricka, któremu wtórował chichot pani Tebbit. Ta nieprawdopodobna para dobrała się jak w korcu maku. W trakcie obiadu Daisy poczuła zwrócone w swoją stronę oczy, a raczej okulary, Jeremy'ego Webstera, które uniemożliwiały jej określenie, czy patrzy na nią ze szczerą ciekawością, surową dezaprobatą, czy jakimś innym, nieodgadnionym uczuciem. Poczuła się nieswojo, ale starała się nie patrzeć w tamtą stronę, gdy rozmawiała z generałem Carradine'em i Brendą, która siedziała po jej prawej stronie. Brenda razem z siostrą ukończyły niedawno „seminarium dla dam", jak owe trzy „dziewczątka" z operetki Mikado, i zapewne jak w przypadku Yum - Yum, Pitti - Sing i Peep - Bo główną nauką tam wykładaną było, jak złapać męża. Podobne „wykończenie" edukacji Daisy na Starym Kontynencie przerwał wybuch wojny. Spytała Brendę, jak podobało jej się w szkole. - Było okropnie. Naprawdę o wiele za bardzo staromodnie. Da pani wiarę, że uczyli nas tańczyć walca i polkę, ale nie padło ani słowo o fokstrocie, a tym bardziej o tangu czy shimmy. - Szokujące! Brenda uśmiechnęła się. - Były też zajęcia z dobrych manier i konwersacji towarzyskiej. Mademoiselle D'Aubin była potworna, a Frau Horst jeszcze gorsza. Nie wiem, po co kazali nam się uczyć francuskiego czy włoskiego, a już niemieckiego to w ogóle. Ale przynajmniej trener tenisa był przystojniakiem. Wszystkie
dziewczyny były w nim zadurzone po uszy. Dobrze uczył. Fay i ja bardzo lubimy grać w tenisa. - Mogą panie grać tu, w Tower? Są tu korty? - O tak, kilka trawiastych, za koszarami Waterloo. Jeżeli pani chce, to pani później pokażę, żeby pani mogła o nich napisać. Gra pani w tenisa? - Tylko wtedy, gdy ktoś mnie postawi pod ścianą. Nie, obawiam się, że raczej nie jestem wysportowana. - Wielu oficerów gra, więc zawsze znajdzie się jakiś partner. Niektórzy z nich są całkiem nieźli. Porucznik Jardyne ma fantastyczny bekhend, ale strasznie się wścieka, kiedy jego partner sknoci uderzenie. Prawie widać, jak mu para wychodzi z uszu, chociaż bardzo się stara to ukryć. Robi strasznie słodkie oczy do Fay i nie chce, żeby widziała, jak mu nerwy puszczają. Choć Brenda twierdziła, że została zapoznana z zasadami kulturalnej konwersacji, nie wyglądało na to, żeby przyswoiła sobie choćby rudymenty. Daisy była przyzwyczajona do bycia mimowolną odbiorczynią zwierzeń ze strony najbardziej nieoczekiwanych osób, ale zazwyczaj nie w trakcie proszonego obiadu. Co więcej, zauważyła, że rozmowa generała Carradine'a z Melanie osłabła. Kątem oka dostrzegła jego napiętą twarz. Czas zmienić temat. - Czy panie jeździły na nartach w Szwaj... - zaczęła, gdy przerwała jej pani Tebbit: - Twój ojciec ma całkowitą rację, moja droga - mimo głośnego sąsiedztwa ona również dosłyszała Brendę i nie miała żadnych skrupułów przed dorzuceniem swoich trzech groszy. - Przynajmniej w tej kwestii - dodała po chwili wahania. - Jeżeli wyjdziecie za żołnierzy, to jesteście głupie. - Dlaczego, ciociu Alice? Obie z mamą poślubiłyście wojskowych.
- I zobacz, jak skończyłyśmy! Gilbert został wysłany do Egiptu i owdowiałam w wieku dwudziestu trzech lat. Twoja matka pojechała z Arthurem do Indii i zmarła młodo na dur brzuszny. A może to był tyfus? Nigdy nie wiem, który jest który. - Mamo! - Masz rację, Myrtle - powiedziała starsza pani grzecznie. - To nie jest odpowiedni temat do rozmowy przy stole obiadowym. Ani żadnym innym. Wasze życie uczuciowe również, młode damy. - Ja wcale... - zaprotestowała Fay. - Przepraszam, ciociu Alice - powiedziała Brenda bez cienia skruchy w głosie. Melanie, którą możliwość wybuchu kłótni zawsze wprawiała w spore zakłopotanie, spytała Fay, czy odwiedziły jeszcze jakieś inne kraje w trakcie pobytu na kontynencie. Próba zmiany tematu powiodła się: dziewczyny zaczęły ochoczo szczebiotać o cudach Francji i Włoch, a twarz ich ojca rozpogodziła się i dołączywszy do lorda Patricka, zaczęli wspominać anegdoty z czasów swoich podróży w czasie służby w armii. Melanie, kilka lat starsza od Daisy, była na kontynencie przed wojną, ale Daisy była jedyną osobą w towarzystwie, która dotarła na drugi koniec Atlantyku. Mel nalegała, by Daisy opowiedziała o swoim locie samolotem przez Amerykę. Nikt z obecnych nie leciał jeszcze samolotem, więc wszyscy słuchali zafascynowani. Dotychczas milczący Webster zapytał, dlaczego zdecydowała się wybrać w tak niebezpieczny lot. Daisy desperacko zaczęła szukać odpowiedzi, która nie zdradziłaby profesji Aleca. Tak wielu nawet porządnych ludzi zaczynało patrzeć na nią krzywo, gdy dowiadywało się, że jest żoną policjanta.
- Mój mąż był pilotem podczas wojny - powiedziała ostrożnie. - Tak się złożyło, że spotkaliśmy innego angielskiego lotnika... - Pan Fletcher jest teraz detektywem w Scotland Yardzie objawiła pani Tebbit rozpromieniona. - O rety! - westchnęła z podziwem Fay. - Oczywiście nie był oficjalnie oddelegowany do sprawy w Ameryce, ale kiedy zostaliśmy świadkami przestępstwa, musiał podjąć śledztwo. - I pozwolił pani ze sobą lecieć? - zapytała Brenda z oczami rozszerzonymi ze zdumienia. - Nie miał zbytniego wyboru w tej kwestii. Generał Carradine posłał Daisy spojrzenie pełne nagany. Pani Tebbit nie omieszkała dolać oliwy do ognia. - Ma pani całkowitą rację, pani Fletcher. Mężczyźni zawsze chcą zatrzymać najlepsze przygody dla siebie. Szkoda, że nie uparłam się, żeby jechać do Egiptu z Gilbertem. Przynajmniej na własne oczy zobaczyłabym piramidy i sfinksa. - Och, mamo, ale ty też mogłabyś zginąć i co by się wtedy stało ze mną? Starsza pani spojrzała na córkę krytycznie. - Kto wie, może rozkwitłabyś beze mnie i sama wzięła los we własne ręce. Myrtle Tebbit wyglądała, jakby zaraz miała się rozpłakać. Melanie otworzyła usta, zapewne mając na podorędziu jakąś niegroźną uwagę, ale Jeremy Fisher przybył jej na ratunek. - Panna Tebbit jest prawdziwą damą - oświadczył. Choć odpierał zarzut pani Tebbit, jego nieprzenikniony wzrok skierowany był na Daisy. Miała niejasne spojrzenie, że obserwował ją szczególnie uważnie, odkąd wyszło na jaw, czym zajmuje się Alec. Miał
coś podejrzanego na sumieniu? Czy jego traktat o klejnotach koronnych mógł być przykrywką dla planu ich kradzieży? Nie, znów poniosła ją wyobraźnia. Jednym z niebezpieczeństw związanych z byciem żoną policjanta było dopatrywanie się wszędzie śladów przestępstw. Melanie, w desperacji, zaczęła mówić coś o kwietniowej pogodzie, a pani Tebbit, być może skruszona z powodu drwin z córki, odpowiedziała: - „O gdyby być tam w Anglii, gdzie teraz kwiecień właśnie..." - „Gdy nagle oczy olśnił złotem. Rozmigotany tłum: żonkile" - wtrąciła Fay. - „Gdy wiosna, najsłodsza z pór roku u bram..." dorzuciła Daisy. - „Już wiosna w drzwiach roku. Świt wstąpił w dnia próg..." - odezwał się lord Patrick. Generał Carradine wytrzeszczył na niego oczy z zaskoczenia. - „Gdy kwiecień deszczu rzęsistym strumieniem..." zaczęła Brenda. - Popisy! - powiedziała Fay. - Prolog Opowieści kanterberyjskich - zauważyła panna Tebbit. - Znasz cały na pamięć? - Tylko pierwszą linijkę - przyznała Brenda. - Kiedyś potrafiłam wyrecytować pierwsze osiemnaście linijek, choć wątpię, by moja wymowa była właściwa. - Ciociu, zadeklamuj! - poprosiła błagalnie Fay. - Och, za żadne skarby! - zająknęła się panna Tebbit, spanikowana. - Nie w towarzystwie. - Bardzo chciałbym to usłyszeć - powiedział Webster uroczyście. Panna Tebbit rzuciła swojej matce rozpaczliwe spojrzenie.
- To twoja decyzja, Myrtle - powiedziała starsza pani. Jeżeli uważasz, że pamiętasz całość, to z pewnością wszyscy chętnie posłuchamy. O ile pamiętam, sam początek jest bardzo ładny. Ale dalej nie mów, reszta jest zdecydowanie pikantna. Słysząc to, jej córka zarumieniła się. - Proszę mówić, panno Tebbit - zachęciła ją Daisy. Całości na pewno nie powiedziałabym z pamięci, a już na pewno nie napisała poprawnie, ale może będę mogła podpowiedzieć, jeżeli czegoś pani zapomni. Panna Tebbit wstała i odłożyła łyżeczkę i widelczyk, którymi posługiwała się przy jedzeniu podanej przed chwilą tarty jabłkowej z kremem. Złożyła ręce przed sobą, jak dziewczynka, która recytuje zadaną na pamięć lekcję, i uraczyła ich Chauceriańskim peanem na cześć wiosny. Brenda zaczęła bić brawo, a Fay zawtórowała jej z entuzjazmem. - Czadowo, ciociu Myrtle - powiedziała. Daisy stwierdziła, że dziewczęta były całkiem miłe, choć ich maniery pozostawiały sporo do życzenia. Choć pani Tebbit sama nie stanowiłaby dobrego przykładu, bez wahania by je napomniała. W miarę upływu czasu nabyłyby ogłady, jeżeli ich horyzonty społeczne zostaną poszerzone o towarzystwo ludzi spoza garnizonu. Generał słuchał wiersza z nieruchomą twarzą. - Chcecie powiedzieć, że to była angielszczyzna? - spytał. - To staroangielski, tato. Język nawet starszy niż ten, w którym pisał Szekspir. Nie czytaliście tego w szkole? - Nie, chyba zbyt byliśmy zajęci nabijaniem sobie głów łaciną i greką. - Wspaniale, człowiek zna lepiej język Rzymu i Aten niż swój własny - sarknęła pani Tebbit. Generał Carradine westchnął.
- „Jam modelowy, przykładowy i wzorcowy generał" zacytował ironicznie. - „Pąk kwiatu nam wiosna otwiera, tra - la" - Daisy sparowała z Piratów z Penzance Gilberta i Sullivana cytatem z Mikado. Ale po tym wszystkim w głowie Daisy zaświtała wyjątkowo brutalny fragment z Yeomenów Gwardii: Batogu świst, łańcuchów brzęk Straceńców płacz, skazańców jęk Londynu, jego skarbów stu Zawsze strzeżemy tu, dzień po dniu! Cóż, i tak za późno, by już zmienić zdanie, pomyślała. Już zadeklarowała się, że napisze o Tower i całej jej krwawej historii.
ROZDZIAŁ TRZECI Pani Tebbit wyprowadziła panie z jadalni, podczas gdy mężczyźni palili i rozmawiali o sprawach związanych z twierdzą. U podnóża schodów prowadzących do Sali Obrad Fay powiedziała: - Pani Fletcher, proszę się zgodzić na spacer po Drodze Ralegha, po której spacerował, gdy był uwięziony w Krwawej Wieży. Kiedyś z samej góry prowadziły tam schody, dopóki za czasów wiktoriańskich nie zbudowano tam tych okropnych domów w ogrodzie naczelnika. Daisy z pewnością zwiedziłaby Drogę Ralegha w trakcie oprowadzania, więc dlaczegóż Fay miałaby ją prowadzić tam teraz? Jej ciekawość była na tyle rozbudzona, że się zgodziła. - Dziękuję, chętnie zobaczę, o ile nie będzie pani miała nic przeciwko temu, że znikniemy na kilka minut, pani Tebbit. - Przepraszamy, ciociu Alice. Wrócimy na czas, zanim tata przyjdzie na kawę, obiecuję. W korytarzu zdjęła szarpnięciem płaszcz ze stojącego wieszaka. - Niech pani lepiej weźmie swój płaszcz, pani Fletcher. Tam zawsze strasznie wieje. Gdy razem z Daisy minęły wartowników, Fay ciągnęła: - Chyba powinnam była zapytać ciocię Alice, zanim panią zaprosiłam, ale to wszystko jest takie okropnie vieuxjeu, prawda? - Doprawdy? Ja powiedziałabym, że to zwykła grzeczność. Ale być może jestem staroświecka. - O nie! Pani jest dziennikarką i żoną policjanta, a czy przypadkiem pani ojciec nie był lordem? Chociaż w dzisiejszych czasach to oczywiście już nie ma znaczenia. Ale i tak z Brendą uważamy, że pani jest strasznie nowoczesna. Tak się składa, że mamy trochę problemów, żeby się w tym wszystkim połapać. Widzi pani, to wszystko, czego nas
nauczyli w tej Szwajcarii, było tak okropnie przedwojenne, że nigdy nie jesteśmy pewne... - A pań ciocia...? - Ciocia Christina nauczyła nas dobrych manier, zanim wyszła za pułkownika, ale wtedy byłyśmy młodsze, a wszystko trochę się zmienia, kiedy się dorośnie, prawda? A teraz tu zawsze kwatery są pełne oficerów i wszystko jest takie na luzie, wie pani, o co mi chodzi? Ani trochę nie jest oficjalnie. Mogłaby nam pani dać parę wskazówek? Ponoć będzie tu pani przez jakiś czas? - Z wielką chęcią, ale nie wiem, czy jestem do tego odpowiednią osobą. Pani i pani siostra uważają mnie za nowoczesną, ale wielu ludzi nazwałoby mnie „oryginalną". - To nic. Nie chcemy być niegrzeczne, ale nie chcemy też być zwyczajne. - Zatem, jeżeli panie wybaczą śmiałość, proszę się przestać uganiać za oficerami. - Nie ma tu nic innego do roboty. A oni tak ślicznie wyglądają w tych swoich szykownych mundurach. - O ile pamiętają panie powieści Jane Austen, to stare jak świat - odpowiedziała Daisy cierpko. - Jane Austen? Chyba o niej słyszałam, ale nie czytałam nic jej autorstwa w szkole. Zajmowałyśmy się głównie poezją, stąd znamy tak dużo cytatów. Powieści raczej nie były mile widziane. - Skoro, jak przypuszczam, nie muszą panie zarabiać na swoje utrzymanie tak jak ja, mogą panie poświęcić nieco czasu i wysiłku na uzupełnienie braków w swoim wykształceniu. Nowoczesna młoda kobieta nie powinna zadowolić się uszczuploną edukacją. O rety, rzeczywiście to brzmi strasznie nabożnie! - Tylko trochę - zachichotała Fay. - Ale naprawdę panią podziwiamy, więc... - pomachała yeomenowi stojącemu na
straży przy Krwawej Wieży, a on zasalutował jej, uśmiechając się szeroko. Popularność wśród oficerów gwardii hotspurów najwyraźniej nie wykluczała popularności wśród strażników. To tu, w górę tymi schodami. Znów schody. Weszły na mur okalający wewnętrzny dziedziniec, który na górze okazał się tak szeroki, że mogło się na nim zmieścić dwoje ludzi obok siebie. Na końcu widniały górne drzwi do Krwawej Wieży. Po drugiej stronie znajdowała się zamknięta brama z napisem „przejście prywatne". Znajdujące się za nią kwiaty w doniczkach tworzyły coś na kształt balkonu z oknami i drzwiami wychodzącymi na dziedziniec z kwater dla strażników, wybudowanych w znienawidzonych czasach wiktoriańskich. Sięgający do ramienia murek nieco chronił przed wiatrem. - No dobrze - powiedziała Daisy. - O co chodzi? - Umrę, jeżeli zaraz nie zakurzę - wyznała Fay z poczuciem winy Wyjęła srebrną papierośnicę z kieszeni płaszcza i podsunęła Daisy. - Nie, dziękuję, nie palę. - Widzi pani, ciocia Alice jest rezolutną staruszką, ale nie pozwoli mi palić. Tata też. W środku poczuliby zapach, mimo tych wszystkich okropnych cygar, które pali. Za drzwi też nie mogę wyjść, bo mogliby mnie zauważyć przez okno, a w Domu Króla nie ma tylnych drzwi, bo budynek przylega do muru - zapaliła papierosa i oparła się o murek. - To dlatego tak strasznie chciała mnie pani tu przyprowadzić? - W sumie to chyba też niezbyt grzeczne z mojej strony. Przepraszam. Ale naprawdę pomyślałam też, że będzie pani chciała zobaczyć Drogę Ralegha. - Oczywiście. Mam nadzieję, że wszystko mi pani o niej opowie.
Fay wskazała na budynek na drugim końcu tej części muru, na której stały. - Tam jest Krwawa Wieża, gdzie go uwięzili. Znaczy lorda Waltera Ralegha. Pozwolili mu wychodzić tamtymi drzwiami na spacery po murze, a on przechodził i odwiedzał naczelnika na drugim końcu. Teraz po drodze są mieszkania strażników, a chyba lord Walter nie miałby ich po co odwiedzać. Tyle wiem o Raleghu, może jeszcze poza tym, że przykrył swoją peleryną kałużę, żeby królowa nie ubłociła sobie nóg - okropnie romantyczne! - To właśnie on sprowadził do Europy tytoń z Ameryki poinformowała ją Daisy. - Naprawdę? Strasznie fajnie z jego strony! To naprawdę jest najlepsze miejsce na papierosa. Przecież nie można się kryć po kątach - to ordynarne! Tu zawsze można udawać, że się podziwia widoki. - Proszę mi o wszystkim opowiedzieć. Fay spojrzała za murek. - Tam jest Wieża Świętego Tomasza, gdzie mieszka ten okropny lord Patrick, kiedy tu przyjeżdża. Poniżej jest Brama Zdrajców. A ten kolos to oczywiście Most Wieżowy machnęła ręką, zakreślając papierosem panoramę, a potem znów zaciągnęła się i wypuściła kłęby dymu. - O kurde! Ten wstrętny, śliski facet się na nas gapi. Jedną ręką zgasiła papierosa za plecami, a drugą pomachała człowiekowi w niebiesko - czerwonym mundurze yeomena, który stał na szczycie pobliskiej Wieży Wakefield. Daisy rozpoznała krzaczastą brodę mężczyzny, który wskazał jej i Melanie drogę do Domu Króla. Machnął ręką, jakby salutował, i odwrócił się. - Wątpię, czy z tej odległości mógłby poznać, że pani pali, chociaż to i tak nie jego sprawa.
- Przysięgam, że on widzi na wskroś przez mury powiedziała Fay ponuro. - Nigdy nie wiadomo, czy nie wspomni o tym tacie. - Kto to jest? - Naczelny dozorca więzienny, chorąży Rumford. Wszyscy tu w sumie mają tytuł chorążego, ale on jest rangą zaraz po dowódcy straży. Cholerna trąbka - powiedziała, słysząc wygrywany sygnał. - Zawsze przypomina mi ten wiersz Ruperta Brooke'a. - „...I trąbek wzywających z odległych ziem"? To Wilfred Owen. - Tak, to ten. Chyba nie chcę jednak wychodzić za żołnierza. - Fay wzdrygnęła się. - Zimno tu. Lepiej zejdźmy na dół. Kiedy Daisy i Fay doszły do Sali Obrad, lord Patrick, generał i jego adiutant dopiero co przyszli. Odsunęli się, przepuszczając je przodem, a potem weszli za nimi do pomieszczenia. Brenda zerwała się na równe nogi. - Fay, pani Germond zaprosiła nas na przyjęcie tenisowe! Czyż to nie wspaniałe z jej strony? Ciocia Alice mówi, że możemy iść. Tato, powinieneś się z tego bardzo cieszyć. Wreszcie poznamy młodych mężczyzn, którzy nie są żołnierzami. - To rzeczywiście bardzo miło z pani strony, pani Germond. - Ekstra! - wykrzyknęła Fay. - Przyjdziemy z przyjemnością. - Wszystko zależy od pogody - ostrzegła Melanie. Wyglądała na nieco zgnębioną. Daisy przemknęło przez myśl, czy przypadkiem pani Tebbit nie starała się przymusić jej do wystosowania zaproszenia.
- Pogoda jak drut - powiedziała Fay z przekonaniem. Ani jednej chmurki. Przez kilka dni utrzyma się ładna pogoda. Służąca wniosła kawę. Generał Carradine przyniósł Daisy jej filiżankę, usiadł obok niej ze swoją w ręku i powiedział: - Zastanawiałem się, kto najlepiej oprowadzi panią po tym miejscu. Chyba najlepszy będzie Rumford, mój naczelny dozorca więzienny, drugi rangą nad strażnikami. On wie wszystko, co tylko można wiedzieć o Tower. Daisy mruknęła z wdzięcznością, nie wspominając ani słowem o tym, że ponoć Rumford miał zdolność przeszywania wzrokiem murów. Fay dostrzegła jej spojrzenie i zrobiła smutną minę. Webster wyglądał jeszcze bardziej melancholijnie niż zwykle, a lord Patrick wykrzywił się komicznie, wyrażając niesmak. - Obawiam się, że będzie oczekiwał za to gratyfikacji generał ostrzegł Daisy. - Ach tak, na kaplicę. - Jestem ciekawa, ile z tych gratyfikacji chorążego Rumforda naprawdę trafia do kaplicy - zastanowiła się Brenda. - Nie wolno ci mówić takich rzeczy, nawet żartem warknął jej ojciec. - To poważna sprawa. Za przywłaszczanie sobie datków można zostać zwolnionym. - Przepraszam! Nic złego nie miałam na myśli. - Wszystko w porządku - wtrąciła Daisy pośpiesznie. Mój amerykański wydawca jest dość hojny, jeżeli chodzi o wydatki. - Dobrze, dobrze. - Carradine zatarł dłonie. Porozmawiam z Rumfordem jeszcze dzisiaj po południu. Czy dzień jutrzejszy pani odpowiada? Mam nadzieję, że pogoda się utrzyma. - Arthurze - odezwała się pani Tebbit władczym tonem. Mam nadzieję, że zamierzasz zaprosić panią Fletcher na
oglądanie Ceremonii Kluczy. Moja droga, potem będzie pani musiała zostać tu na noc, ponieważ ceremonia odbywa się o dziesiątej wieczorem i potem wszystkie bramy są zamknięte. - Będę musiała o tym porozmawiać z Alekiem. - Kiedy pani będzie odpowiadać. Tylko proszę nas poinformować. My nigdzie się nie wybieramy. - Dziękuję. Prawdopodobnie będę wpadać tu przynajmniej przez tydzień, by upewnić się, że niczego nie pokręciłam. Melanie zaczęła wydawać dźwięki, które wskazywały na to, że czas już wracać. Generał Carradine zaoferował, że odeśle obie damy do domu swoim samochodem, i wysłał swojego ordynansa, by go przywołał. Fay i Brenda odprowadziły Daisy i Melanie z powrotem do wyjścia pod Krwawą Wieżą. - Pani Fletcher, chciałybyśmy przedstawić panią naszej cioci - powiedziała Brenda. Przyjdzie pani do nas kiedyś na obiad, albo podwieczorek, albo kolację, czy coś, kiedy pani tu będzie? - Jeżeli mnie zaprosi, to z przyjemnością. - Panią również zapraszamy, pani Germond - wtrąciła szybko Fay. - Mogłaby pani specjalnie przyjść. Wiem, że ciocia Christina będzie chciała poznać obie panie. Gdy przechodziły pod portykiem i wynurzały się z tunelu, zobaczyły zmierzających w ich stronę trzech oficerów w mundurach khaki. Na widok dziewcząt Carradine najmłodszy z nich krzyknął: „Uszanowanie!", a potem widząc Daisy i Melanie, odsunęli się na bok, by przepuścić całą czwórkę. - Pani Fletcher, to są nasi wyjątkowi przyjaciele wyrzuciła z siebie szybko Fay. - Możemy ich paniom przedstawić? - Nie ma pani nic przeciwko, pani Germond? - spytała Brenda.
Daisy i Mel skinęły głowami, uśmiechając się. Brenda najpierw przedstawiła kapitana Macleoda, lekarza Królewskiego Korpusu Medycznego, odpowiedzialnego za lazaret w Tower. Miał ponad trzydzieści lat, ciemne włosy i bladą cerę. Był zbyt chudy, jak na swój wzrost, a jego spojrzenie było nieco ponure, nawet gdy się uśmiechał. Biała blizna ciągnąca się w poprzek policzka nie zaszkodziła jego urodzie. Daisy pomyślała wręcz, że w oczach młodej dziewczyny mogła ona dodawać Macleodowi niebezpiecznego uroku. Rzeczywiście, Fay z trudem oderwała spojrzenie od doktora, by przedstawić kapitana Devereux. Był kilka lat młodszy od Macleoda, ale wystarczająco dorosły, by brać udział w wojnie. Emanował aurą beztroski, co Daisy zauważyła już wcześniej u żołnierzy, którzy przeszli piekło w okopach - efekt odwrotny do wstrząsu bojowego, ale na swój sposób równie nienormalny. Takim ludziom było trudno brać cokolwiek na poważnie: życie i śmierć straciły dla nich swoją wagę. Uśmiechając się szeroko, przedstawił paniom trzeciego oficera. - Ten młokos to Jardyne, zaledwie porucznik, jak panie widzą. Razem z Macleodem robimy, co możemy, żeby go wyprowadzić na ludzi. Wysoki, jasnowłosy i postawny Jardyne uśmiechnął się, witając, ale Daisy dostrzegła błysk gniewu w jego oczach. Przypomniała sobie wzmiankę Brendy, że Jardyne podkochuje się w Fay i stara się, jak może, by ukryć przed nią swój gwałtowny charakter. Miał wystarczająco dużo powodów do zdenerwowania: jego ukochana robi maślane oczy do doktora, a Devereux nabija się z jego młodszeństwa. Czy w ogóle istnieje takie słowo: „młodszeństwo"? Jeżeli nie, to powinno, zdecydowała Daisy.
- Panno Fay, spacerowaliśmy po nabrzeżu i Dev wpadł na superpomysł - powiedział. - Może pani i panna Carradine popływałyby z nami łódką po rzece dziś po południu? Taki ładny mamy dzień - zawahał się. - Pani Fletcher i pani Germond, oczywiście proszę również czuć się zaproszonymi. - To bardzo miło z pana strony - odpowiedziała Melanie, lekko marszcząc czoło. - Ale właśnie wychodzimy. - Tak - poparła ją Daisy. - Ale może zaproszą panowie pannę Tebbit? Założę się, że od lat nie miała okazji do takiej świetnej zabawy, o ile w ogóle. - Ciocia Myrtle? - wyrzuciła Fay. Dziewczęta, porucznik i kapitan spojrzeli na Daisy zszokowani. Uśmiech doktora Macleoda sposępniał jeszcze bardziej. - A czemu by nie? - wycedził. - Ja za chwilę zaczynam wizyty u pacjentów, więc nie mogę popłynąć z wami w charakterze przyzwoitki. Na waszym miejscu zaprosiłbym także panią Tebbit. - Starszą panią? - osłupiał porucznik Jardyne. Brenda wzięła się w garść. - Tak, dlaczego by nie? - powiedziała raźno. - Dziękuję pani za sugestię, pani Fletcher. W tym momencie z drugiego końca Water Street przyjechał bentley, prowadzony przez służącego ubranego w czapkę i skórzany płaszcz. Doktor i kapitan Devereux pomogli Daisy i Melanie wsiąść do samochodu, który następnie ruszył statecznie w kierunku Wieży Byward. Daisy spojrzała za siebie i zobaczyła, jak dziewczęta i oficerowie znikają w bramie pod Krwawą Wieżą. Po drodze natknęli się na lorda Patricka, który na ich widok zmarszczył się, przybierając minę zgoła odmienną od jowialnej, którą widziała w Domu Króla. Przeszedł przez trawnik i odemknął drzwi w murze po drugiej stronie.
Myśli Daisy przeskoczyły bezwiednie do Jeremy'go Webstera i jego możliwych niecnych zamiarów względem klejnotów koronnych. Może strażnik skarbca go podejrzewał? - Kogo ja mam zaprosić na grę w tenisa z Fay i Brendą? zapytała Melanie. - Kogoś znajdziesz. Czy pani Tebbit zmusiła cię, byś je zaprosiła? - Ciiiii! - dyskretnie wskazała na szofera. - Oj, na miłość boską, zmusiła? - Nie tak otwarcie, jak ty zmusiłaś tych młodych ludzi, by zaprosili panie Tebbit. Ale oczywiście masz rację. Wyprawa sam na sam z oficerami jest jak najbardziej nie na miejscu. - Zaproszenie ich na przyjęcie, by poznały innych ludzi, to dobry uczynek. Na moje oko tamtejsza sytuacja jest mocno podminowana. - Och, Daisy, ty zawsze chcesz wszystko dramatyzować! - Możliwe. A może to dlatego, że twierdza Tower jest jak dla mnie raczej złowrogim miejscem. Śmiem twierdzić, że to wszystko przez te koszmary z dzieciństwa, ale nieomal żałuję, że zgodziłam się napisać o tym miejscu. No i te wszystkie schody! Poranną pocztą przyszło zaproszenie od pani Duggan na obiad w kwaterze pułkownika tego samego dnia. Daisy zadzwoniła po Melanie, która również otrzymała zaproszenie, ale była już wcześniej umówiona. Daisy zdecydowała się je przyjąć i tak. Ciekawość zwyciężyła u niej z niesmakiem i chciała przyjrzeć się konfliktowi z drugiej strony okopów. Podchodząc do Wieży Środkowej punktualnie o dziesiątej, kiedy twierdzę otwierano dla zwiedzających, Daisy dostrzegła wysokiego, przysadzistego strażnika z krzaczastą brodą, który rozmawiał ze stojącym na straży yeomenem. Ogarnęło ją przygnębienie. Liczyła na to, że się myli, myśląc, że naczelny
dozorca więzienny, którego Carradine wybrał na jej przewodnika, chorąży Rumford, oskarżony przez Fay o szpiegowanie jej, nie był tym samym człowiekiem, do którego od razu poczuła niechęć. Przecież nie mam żadnego powodu, żeby mu nie ufać, skarciła sama siebie. Równie dobrze przyczyną oskarżeń Fay mógł być jego odpychający sposób bycia, który zraził też Daisy. Trzeba spróbować się nie uprzedzać. Gdy się zbliżyła, brodaty wartownik rozejrzał się i dojrzał ją, a Daisy zastanowiła się, czy to rzeczywiście był ten sam człowiek. Nie pamiętała, by w jego obfitej brodzie było tyle siwych włosów. Spojrzenie, które zapamiętała, było ostre, nawet harde, a oczy, które teraz na nią patrzyły, były okolone kurzymi łapkami i uśmiechały się miło. Pomyślała też, że nos ma inny, choć nie była pewna; uwagę zwracał bogato zdobiony strój, a nie człowiek, który go nosił. Zauważyła jego insygnia - skrzyżowane klucze na tle trzech szewronów, a nie Białej Wieży. - Pani Fletcher? - Głos potwierdził, że nie był to człowiek, którego się spodziewała. Akcent zdradzał, że był rodowitym londyńczykiem, nie cockneyczykiem, ale być może z Borough, na południe od rzeki. - Jestem Crabtree, dowódca straży. Pan Rumford musiał zająć się pewną sprawą, która wynikła nieoczekiwanie, więc mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko, że zacznie zwiedzanie w moim towarzystwie. - Z największą przyjemnością - powiedziała Daisy, nieco bardziej szczerze, niż zamierzała. Pan Crabtree, choć przyjazny, był bardzo nudnym kompanem. Płaskim głosem recytował wyuczone na pamięć historyczne frazesy i nie powiedział Daisy niczego, czego by już wcześniej nie czytała. Kiedy przeszli pod łukiem znajdującym się pod Wieżą Byward, wskazał drzwi prowadzące na Schody Królowej, jedyne wejście do Tower po
zamknięciu bram na noc, do wyłącznego użytku monarchy. Ale nie potrafił powiedzieć, kiedy ostatnio były używane, ani na cześć której królowej zostały nazwane. W jego wykonaniu nawet opowieść o Bramie Zdrajców brzmiała nudno. Gdy mówił, Daisy nadstawiła ucha w stronę drugiego strażnika, który wygłaszał słowo w słowo ten sam monolog małej grupie zwiedzających. Turyści zadali kilka pytań, a potem przeszli dalej ścieżką, w momencie gdy Crabtree zakończył swój wykład. Podszedł do nich inny strażnik. - Wiadomość dla pana, panie Crabtree - powiedział. - O co chodzi, panie Pierce? - Generał Heald chce sam pokazać pani Fletcher swoje cacka. - Pierce dotknął ronda kapelusza, wymieniając jej nazwisko. - Pójdę i powiem mu, że zmierzają państwo w tę stronę, a on przyjdzie do Wieży Wakefield za dziesięć minut. Crabtree wyciągnął zegarek z dewizką. - Racja. Zapewne przejdzie swoim prywatnym przejściem. - Wymienili pobłażliwe uśmiechy, które zapewne miały tyczyć się dziwactw szefostwa. Daisy zauważyła, że dowódca straży wspaniale dogadywał się ze wszystkimi spotkanymi po drodze yeomenami. Pierce ruszył w stronę Wieży Świętego Tomasza. - Nie ma sensu czekać tu na generała, proszę pani powiedział Crabtree. - Przejdzie przez most od strony swojej kwatery. Naczelny dozorca więzienny znajdzie nas na Wieży Wakefield, jak tylko uda mu się oderwać od obowiązków. Przeszli na drugą stronę dróżki, w stronę Krwawej Wieży. Widok stojących nieruchomo wartowników po obu stronach bramy przypomniał Daisy o czymś. - Panie Crabtree, pan był żołnierzem, prawda? Proszę mi powiedzieć, skąd wartownicy wiedzą, kiedy nadchodzi czas na ich mały marsz tam i z powrotem?
Crabtree roześmiał się. - To zależy od nich, proszę pani. Strasznie ciężko jest tak stać absolutnie nieruchomo, nie uwierzyłaby pani, nawet przez dwie godziny, z dwugodzinną przerwą. Więc kiedy wartownik czuje, że coś go swędzi, albo że zaraz złapie go skurcz, albo że drętwieją mu nogi, może pochodzić trochę tam i z powrotem w przepisowy sposób. Nie chcemy, żeby zaczęli nam padać jak muchy. - To bardzo rozsądnie. - Oczywiście w dzień, gdy kręcą się tu ludzie, zawsze ktoś ich obserwuje. Ale w nocy... Cóż, widzi pani te pierścienie kolców wystające z murów, tam z tyłu za tamtymi chłopakami? Coś okropnego! Kazał je tam zamontować Żelazny Książę, Wellington, kiedy był jeszcze konstablem Tower. Mówi się na nie „fotele Wellingtona", albo „leniwi żołnierze". Zachwycona Daisy skrobała zawzięcie w swoim notatniku. Była to pierwsza interesująca, niecodzienna i stąd przydatna informacja, jaką udało jej się zebrać tego dnia.
ROZDZIAŁ CZWARTY Wejścia do Wieży Wakefield pilnowali zarówno yeomen, jak i hotspur. Wartownicy mieli zachowywać obowiązkowo beznamiętną postawę, więc Daisy nie udało się ustalić, czy mają ochotę skoczyć sobie do oczu. Niepisana wojna między tymi dwoma frakcjami mogła być mocno przesadzona. - Jest tam teraz ktoś na górze, panie Biggle? - zwrócił się do yeomena dowódca straży. - Małżeństwo z dwójką maluchów, weszli parę minut temu. Chyba nie zabawią długo. Jak dla mnie, zabieranie takich malców na górę to strata pieniędzy. - Racja. Obecna tu pani Fletcher jest znajomą naczelnika, nie potrzebuje biletu. Jest dziennikarką i pisze o nas artykuł. Przemowa wywołała pożądany skutek i pan Biggle zasalutował. Połechtana mile uznaniem pana Crabtree dla swoich kwalifikacji zawodowych Daisy jeszcze bardziej go polubiła. Nic nie może na to poradzić, że jest nudny. - Nie będę już panu zajmować czasu, panie Crabtree powiedziała, i zaciskając w myślach kciuki, podziękowała mu za dobry początek zwiedzania. Zastanawiając się, czy wręczyć mu napiwek, zdecydowała, że był zbyt wysokim rangą strażnikiem, nawet jak na interesy świętego Piotra ad Vincula. Ad Vincula? Co to jest ta „vincula"? W szkole uważano, że łacina zbyt przemęcza kobiece umysły. Może lord Patrick będzie wiedział. Weszła do wieży. W stróżówce na parterze było kolejnych dwóch strażników, a halabardy - nie, to się nazywa partyzana, tak powiedział jej Crabtree - stały oparte o ścianę, gotowe do użycia. Daisy skinęła głową w ich stronę i zaczęła wspinać się po schodach, gdy nagle zobaczyła zbiegającego w jej stronę lorda Patricka. Tuż za nim cwałował mały chłopiec, za którym ciągnął się płaczliwy, kobiecy głos.
- Johnnie, nie tak szybko! Na pewno się przewrócisz! Daisy i lord Patrick odsunęli się, by pozwolić zaniepokojonej matce złapać syna. Strażnik Regaliów uścisnął dłoń Daisy entuzjastycznie. - Bardzo mi będzie miło, naprawdę. Nieczęsto mam okazję pokazywać moje małe świecidełka. Wie pani, yeomeni bardzo dobrze sobie radzą z turystami, a dziennikarzami zazwyczaj zajmuje się mój kurator. Wspaniały facet, bardzo pracowity. Dałem mu wolne na te kilka dni, kiedy jestem w mieście. Powiedziałem mu, że się panią zaopiekuję. Daisy nie była pewna, czy specjalne traktowanie zawdzięcza temu, że jej mąż był detektywem w Scotland Yardzie, czy temu, że jej ojciec był wicehrabią. Nie była też przekonana, czy lord Patrick okaże się odpowiednią osobą, by opowiedzieć jej o klejnotach koronnych, ale podziękowała i gdy na schodach ukazały się buty i spodnie schodzącego z góry człowieka, zapytała: - Czy wie pan może, co oznacza słowo „vincula" w nazwie kaplicy? - Vincula? - twarz lorda Patricka opadła. - Wielkie nieba, to dopiero łamigłówka. A nie ma to przypadkiem czegoś wspólnego z kwiatami? Barwinek. Tak, to łacińska nazwa barwinka. Trochę param się ogrodnictwem u siebie na wsi. Botaniczna łacina Daisy była tak skąpa, jak klasyczna czy kościelna, ale nie mogła skojarzyć, co święty Piotr miałby wspólnego z barwinkami. Poczuła, że musi zasięgnąć jeszcze czyjejś opinii. - Przestań się wiercić, Maryanne, bo tata się przez ciebie potknie - rozległ się karcący głos młodej kobiety. Ojciec zszedł na dół, niosąc na rękach małą dziewczynkę, i cała rodzina się oddaliła. Daisy weszła za lordem Patrickiem po stromych schodach do przestronnego, ośmiokątnego pomieszczenia z wysokim
stropem. Na środku stała szklana gablota otoczona metalową klatką, zza której widać było wspaniałą kolekcję klejnotów. Z każdej strony pomieszczenia stał jeszcze jeden uzbrojony yeomen. - Widzę, że dużo tu straży - zauważyła Daisy z uśmiechem. - Oczywiście. Ostrożności nigdy dość. Nie chciałbym mieć żadnych problemów w trakcie swojej zmiany. - Strażnik Regaliów wbił podejrzliwy wzrok w mężczyznę, który właśnie podszedł do gabloty z drugiej strony. - Proszę spojrzeć choćby na tego tu. Jego to nie dotyczy! Zerkając przez butelkowe szkła na plik papieru trzymany w ręce, adiutant naczelnika był nieświadomy nieprzyjaznego wzroku lorda Patricka. - Dzień dobry panie F... Webster - przywitała się Daisy. Webster podniósł wzrok. - Eee... - Pani Fletcher - przypomniał mu lord Patrick cierpko. Poznaliście się państwo wczoraj. - Och, ach tak, dzień dobry, pani Fletcher. - Zapewne pracuje pan nad rozprawą o klejnotach koronnych - podsunęła Daisy, chcąc rozproszyć podejrzenia lorda Patricka, tym bardziej że ją samą ogarnęły podobnie niegodne myśli. - Owszem. Mam tu notatki dotyczące historycznych opisów regaliów królewskich i kilka artystycznych szkiców z obrazów królów i królowych. Zamierzam udowodnić, że rubin, umieszczony teraz w królewskiej koronie państwowej, nie może być tym samym, który Czarny Książę otrzymał od Piotra Okrutnego i który miał na sobie Henryk Piąty pod Azincourt. - Bzdury! - wściekł się lord Patrick. - Oczywiście, że to ten sam kamień.
Opuściwszy na chwilę spierających się mężczyzn, Daisy podeszła do jakby dużej alkowy w jednej ze ścian. Podszedł do niej jeden z yeomenów. - To oratorium Henryka Szóstego, proszę pani, został zamordowany w czasie modlitwy. Zasztyletowany. Nadal co roku w rocznicę jego śmierci przysyłają tu kwiaty ze szkół i uczelni, które ufundowały Eton, King's College i Cambridge. Białe lilie i białe róże. A jego duch chodzi... Dosłyszał to lord Patrick. - Bzdury! - krzyknął ponownie. - Duby smalone! - wymruczał Webster. - Duchy, tere fere! Strażnik Regaliów spojrzał na niego bardziej przychylnie, a potem zwrócił pełne dezaprobaty spojrzenie na Daisy, która zapisywała tę bardzo przydatną informację we własnej wersji stenografii Pitmana. - Czytelnicy uwielbiają duchy - oświadczyła. Yeomen puścił do niej oko. - Pani Fletcher, pani pozwoli, że opowiem pani o poszczególnych elementach regaliów i o ich historii powiedział lord Patrick surowym tonem. - Jak już wspomniał pan Webster, niestety nie są to oryginalne korony noszone przez królów i królowe Anglii przed zaprowadzeniem Republiki, ponieważ Cromwell kazał je zniszczyć. Te tutaj zawierają jednak te same kamienie, a oprócz tego rubin, Koh i - Noor i Gwiazdy Afryki wycięte z diamentu Cullinan. Daisy, wyrażając należyty podziw, obejrzała jabłko i berło oraz całą kolekcję koron. Dwie pierwsze były takie same, ale najwyraźniej żaden monarcha nie chciał zadowolić się nakryciem głowy swojego poprzednika. Przypomniało to Daisy o damach, które raczej padłyby trupem, niż wystąpiły na wyścigach w Ascot w zeszłorocznym kapeluszu, ale nie wypowiedziała na głos tej myśli. Lord Patrick mógł uznać to
za obrazę majestatu i kazać ją zamknąć w jednym z licznych dostępnych lochów. Światło odbijające się od szklanej tafli utrudniało podziwianie całej wspaniałości kolekcji. Daisy skupiła się na notowaniu kilku nowych smaczków, których nie wyczytała ze swojej książki do historii. Strażnik Regaliów wiedział więcej o będącej pod jego pieczą kolekcji, niż się spodziewała; w końcu nazwał swoje stanowisko synekurą. Również ciekawie opowiadał historie, w tym bardzo udaną opowieść o nieudanej próbie kradzieży klejnotów koronnych kapitana Blooda. Nie umknęło jednak jej uwadze, że mówiąc, cały czas czujnie pilnował Jeremy'ego Webstera, nieświadomego faktu, że jest obserwowany. Skrupulatnie śledził swoje notatki i szkice, a następnie wbijał wzrok w szklaną gablotę, dopóki nie wystraszył go nagły brzęk. Zaczął upychać papiery w wewnętrznej kieszeni, rozsypując je przy tym po podłodze. Gdy jeden z yeomenów pomagał mu je podnieść, wyciągnął zegarek, otworzył, spojrzał na cyferblat i jęknął: - Ojej, spóźnię się. Na moje uszy i bokobrody! - pomyślała Daisy, w myślach zmieniając żabę Jeremy'ego Fishera w Białego Królika z Alicji w Krainie Czarów, który chwycił papiery i ruszył pędem w kierunku schodów. Nagle gwałtownie się zatrzymał i cofnął o krok z przestrachem na twarzy. Lord Patrick zaniemówił. Na schodach pojawiło się duże, zakrzywione ostrze topora osadzone na włóczni, a po niej niebieski biret Tudorów, górujący nad twarzą, którą Daisy rozpoznała, choć większą jej część skrywała obfita, krzaczasta broda. Do pomieszczenia wszedł naczelny dozorca więzienny. Spoglądając na Webstera, który przemknął koło niego i czmychnął, powiedział:
- Pomyślałem sobie, że może pani Fletcher życzyłaby sobie zobaczyć mój ceremonialny topór. Strażnik Regaliów obrzucił go nieufnym spojrzeniem. - Pani Fletcher, to pan Rumford, którego generał Carradine wybrał dla pani na przewodnika po Tower. Teraz już się pożegnam, ale mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy, dopóki pani będzie tu pracować. Kłaniając się lekko, uścisnął jej dłoń i odszedł. Wyciągnął z kieszeni duży, żelazny klucz, odemknął drzwi po przeciwnej stronie schodów i zniknął w ich wnętrzu, zamykając je od drugiej strony ze słyszalnym mimo grubej warstwy dębiny szczękiem. W międzyczasie yeomen stojący przy oratorium wymknął się za plecami Rumforda i zniknął śladem Webstera. Drugi, który pozostał w pomieszczeniu, stał sztywno przy ścianie z partyzaną w ręku, trzymając jej koniec oparty o podłogę. Nikt nie chciał znajdować się w tym samym pomieszczeniu co Rumford i jego topór. Przecież nie może mi nic zrobić, pomyślała Daisy nieco nerwowo. Na pewno nie zaatakuje jej tym śmiercionośnym narzędziem, bo gdyby miało być inaczej, nie pozwolono by mu z nim chodzić i nie piastowałby stanowiska naczelnego dozorcy więziennego. Nie, Fay stwierdziła, że miał dość podły zwyczaj „widzenia przez ściany", niezbyt ujmująca cecha, która wystarczyła, by ludzie go unikali, a zwłaszcza ci, którzy mieli coś na sumieniu. Czy Webster naprawdę miał jakieś niecne zamiary względem klejnotów koronnych? A co miał na sumieniu lord Patrick? Jako Strażnik Regaliów miał znacznie więcej okazji, by niepostrzeżenie sięgnąć po któryś z diamentów. Co za bzdury! Znowu dała się ponieść swojej wyobraźni, zbyt łatwo; to wszystko przez ten melodramatyczny nastrój
panujący w Tower. A poza tym inkwizytorska dociekliwość Rumforda wystarczyła, by każdy poczuł się winny. - Dzień dobry - przywitała się. - Już nie mogę się doczekać zwiedzania. Naczelny dozorca więzienny okazał się dobrym, choć niezbyt sympatycznym przewodnikiem. Uważał tych wszystkich, którzy kiedykolwiek zostali zamknięci w Tower, za przestępców lub głupców, albo jedno i drugie, a jego opinia o monarchach i sędziach, którzy wydawali w tym zakresie decyzje, nie była o wiele lepsza. Dla Daisy jego cynizm okazał się przyjemnym przeciwieństwem zwyczajowego, ckliwego melodramatu. Swoją pogardę Rumford rozciągnął jednak także na obecnych mieszkańców. Nie żeby od razu rozsiewał plotki o nich lub do nich, gdy spotkali kogoś w czasie obchodu w towarzystwie Daisy, ale we wszystkim, co robił, była szczypta krytyki. Miał dość niskie mniemanie o swoich towarzyszach. Z kolei oni płacili mu pięknym za nadobne, sądząc po tym, jak każdy yeomen, nieprzykuty na służbie do swojego stanowiska, robił, co mógł, żeby znaleźć się jak najdalej, gdy zbliżał się Rumford. Nawet poznani wczoraj oficerowie zbaczali z drogi, by go uniknąć. Daisy miała tylko nadzieję, że nie chodziło o nią. W końcu praktycznie zmusiła ich, by zaprosili panie Tebbit na swoją wyprawę po rzece. Tak czy inaczej, rezultat był całkiem zadowalający, ponieważ mogła się skupić na swojej pracy bez rozpraszania się. Naczelny dozorca więzienny rzeczywiście znał wszystkie interesujące historie, nawet te o duchach, choć zapewnił ją, że w duchy nie wierzy. - Są tu tacy, którzy nie wejdą do Wieży Solnej po zmroku - zadrwił. - Jeden ze strażników zarzekał się, że prawie udusiły go niewidzialne ręce. To prawda, że psy nie podejdą
do tego miejsca za żadne skarby, ale jeżeli o mnie chodzi, te niewidzialne ręce wyszły z butelki. - Jak dżin - powiedziała Daisy. - Może i dżin, albo jakiś inny alkohol, ale na pewno nie żaden duch. Do obiadu Daisy miała już dość duchów, więźniów, ucieczek, egzekucji, schodów i Rumforda. Wsuwając do chętnej dłoni kilka półkoronówek na Świętego Piotra, zapytała o drogę do kwatery podpułkownika Duggana. Budynek kwater oficerskich stał zwrócony frontem do placu manewrowego, tuż obok baraków Waterloo, za Białą Wieżą. Dwa masywne budynki garnizonowe miały zaledwie osiemdziesiąt lat i nie były uwzględniane przy zwiedzaniu. Daisy była w połowie placu, ciesząc się prawie letnim słońcem na bezchmurnym niebie, gdy dogoniły ją Fay i Brenda. - Pani Fletcher, tak się cieszymy, że pani przyszła. - Ciocia Christina nie może się doczekać, by panią poznać. - Czy miała pani okropny poranek? - Z Rumfordem? - Wręcz przeciwnie, był bardzo pomocny i uprzejmy. Tak jak stwierdził pań ojciec, rzeczywiście wszystko wie. - O tak - wzdrygnęła się Brenda. - Zawsze wszędzie łazi i wtyka nos w nieswoje sprawy. - I obserwuje! - Tata tak naprawdę go nie znosi. - Wuj Sidney też. - Chyba tylko w tej kwestii są zgodni. - No i jesteśmy. - Tędy - Polubi pani ciocię Christinę. - Jest kochana.
Daisy została wepchnięta do zatłoczonej bawialni, której zwyczajne umeblowanie świadczyło, że Duggan nie jest zamożnym dżentelmenem. Surowość wnętrza nieco ocieplał wazon z narcyzami, a także wiszące na ścianach obrazy z kwiatami, kilka fotografii w srebrnych ramkach i kilka wypchanych regałów na książki. Dwaj mężczyźni w mundurach wstali, gdy weszły. Dwaj inni stali przy tacy z drinkami. Fay i Brenda przeprowadziły Daisy przez pokój, przedstawiając ją swojej ciotce, w stylu podobnym do tego, jaki prezentują retrievery, które przynoszą do domu wyjątkowo dorodnego bażanta. Pani Duggan była niską, pulchną kobietą o nieśmiałym uśmiechu. - Tak się cieszę, że mogła pani przyjść, mimo późnego zawiadomienia - powiedziała łagodnym głosem. Dziewczynki stwierdziły, że po trzech godzinach historii ogromnie będzie pani potrzebowała pokrzepienia. Przedstawiła swojego męża, żwawego jegomościa, na oko koło pięćdziesiątki, który nosił się po wojskowemu i miał staromodne bokobrody. Podczas gdy pułkownik Duggan nalewał Daisy drinka, Brenda powiedziała: - Resztę pani już poznała wczoraj, pani Fletcher - doktor Macleod, kapitan Devereux i porucznik Jardyne. - Pomyślałyśmy, że wolałaby pani, żebyśmy zaprosiły oficerów, których pani już poznała - powiedziała Fay. - A poza tym razem z Jardyne'em chcieliśmy się z panią znów zobaczyć, żeby podziękować pani za radę, byśmy zaprosili panie Tebbit na nasz rejs po rzece - dorzucił kapitan z błyskiem drwiny w oku. - Obawiam się, że za bardzo się wtrąciłam, to nie moja sprawa. - Nie, nie, naprawdę. Wspaniale się rozumieliśmy ze starszą panią. Chyba znalazłem swoją bratnią duszę.
- Dev prawie w ogóle z nami nie rozmawiał - potwierdziła Brenda, wyginając lekko usta. - Ale zorganizowałem jeszcze kilku facetów, żeby się pani nie nudziła - przypomniał jej Devereux. - Nie musieliśmy zabierać tych dwóch głupków zaprotestował Jardyne. - Ale i tak było fajnie - powiedziała Fay, która zapewne absorbowała nieprzerwanie uwagę męskiej części towarzystwa, gdy jej siostra usychała z tęsknoty za kapitanem, a panna Tebbit z samotności. - Musimy to powtórzyć, doktorze Mac, ale kiedy uda się pan z nami. - Ja nie przepadam za takimi rozrywkami, panno Fay. Dziś doktor wydawał się podenerwowany. Kilka razy prawie wyciągnął spiżową papierośnicę z kieszeni, a potem ją wrzucił z powrotem. - Większe ma pani szanse, gdy go pani poprosi, żeby zabrał panią na wyścigi - lekko zadrwił Jardyne. Twarz Macleoda pokryła się szkarłatem. Fay najwyraźniej już była gotowa posłuchać rady młodego porucznika, gdy ku uldze pani Duggan zaanonsowano obiad. Umeblowanie jadalni było równie spartańskie, jak bawialni, ale Daisy bardziej interesowała się jedzeniem, notabene pysznym. Siedziała obok pułkownika Duggana, który nie należał do rozmownych ludzi, ale zapytawszy ją o jej działalność pisarską, zdawał się słuchać z zainteresowaniem. Zjadł obfity posiłek i ucieszył się, że Daisy również, zachęcając ją, żeby zjadła jeszcze kawałek tego czy łyżkę tamtego. - Cieszy mnie, gdy ktoś docenia dobre wiktuały powiedział szorstko. - W czasie kampanii żołnierz często musi obejść się smakiem. Nie znoszę marnotrawstwa.
Daisy wzięła więc jeszcze jednego ziemniaka i jeszcze trochę sosu pietruszkowego. W końcu biegała w górę i w dół po schodach całe rano. Przy drugim końcu stołu pani Duggan ciężko się rozmawiało z doktorem. Zdenerwowanie raczej powstrzymywało go przed mówieniem, niż skłaniało do paplania. Siedzące wzdłuż stołu Fay i Brenda flirtowały beztrosko z kapitanem Devereux i porucznikiem Jardyne'em. Daisy zauważyła, że Fay nie mogła oprzeć się ukradkowym spojrzeniom rzucanym w stronę Macleoda, by sprawdzić, jak zareaguje. Nie reagował. Kiedy po obiedzie panie wyszły, dwaj młodsi mężczyźni wyglądali, jakby chcieli im towarzyszyć, ale pułkownik Duggan przywołał ich do porządku. W przejściu, które nie zasługiwało na nazwę holu, pani Duggan powiedziała do dziewcząt: - Idźcie przypudrować nosy. Chcę zamienić kilka słów z panią Fletcher w spokoju. - Och, ciociu Chris, nie mów nic zbyt okropnego na nasz temat! - A skąd by mi to przyszło do głowy, Fay? - ton pani Duggan świadczył o uczuciu, jakie żywiła do swoich siostrzenic. - No, lećcie. Wystarczy nam dziesięć minut bez waszego paplania. - Paplania! Miałyśmy ćwiczyć prowadzenie kulturalnej rozmowy - powiedziała Brenda przez ramię z udawanym oburzeniem, gdy odchodziły. Gdy tylko Daisy i pani Duggan usiadły przy kawie w bawialni, gospodyni przemówiła z niepokojem: - Mam nadzieję, że nie będzie mi pani miała za złe, że poproszę o radę. Potrzebuję opinii kogoś, kto potrafi spojrzeć na dziewczęta obiektywnie. Ja... Czuję, że jestem w dziwnej pozycji, ponieważ występowałam przez kilkanaście lat w roli
ich matki, ale nie jestem już za nie odpowiedzialna. Nie mogę już zaoferować im bezwarunkowej matczynej miłości, ale również nie potrafię patrzeć na nie jak ktoś z zewnątrz. Rozumie pani, co mam na myśli? - Tak, oczywiście - odpowiedziała Daisy. - Jestem w tej samej sytuacji w odniesieniu do mojej pasierbicy - ale z niej jest taka kochana dziewczynka... - Pani zdaniem Brenda i Fay nie są kochane? - Ależ nie, z tego, co zauważyłam, są urocze, mają dobre serca i... cóż, są tak głupiutkie, jak zazwyczaj wszystkie dziewczęta w tym wieku. Śmiem twierdzić, że Belinda będzie się zachowywała tak samo w wieku siedemnastu lat. Pani Duggan westchnęła. - Nadal czuje się za nie odpowiedzialna. Zwłaszcza że to w moim domu spotykają się z młodymi mężczyznami, których nie akceptuje ich ojciec. - Czy ma ku temu jakiś konkretny powód? - spytała Daisy ostrożnie. Choć z całej siły chciała powstrzymać swoją ciekawość, nie mogła oprzeć się kolejnemu pytaniu: - A raczej przeciwko konkretnemu mężczyźnie...? Po chwili wahania gospodyni odpowiedziała: - Szczerze mówiąc, tych trzech, których pani poznała, martwi mnie najbardziej. Większość młodych oficerów Sidneya jest bez zarzutu. Nie żeby z porucznikiem Jardyne'em było coś nie tak, ale szkoda, że umyślił sobie tą miłość do Fay. - Domyślam się, że jest skłonny do zazdrości. - Pani też to zauważyła? Ojej! Szkoda, że ona nie jest nim zainteresowana, bo nie miałby powodów do zazdrości. - To chyba nie działa w ten sposób. Jeżeli ma takie skłonności, to znalazłby jakiś powód. Na pani miejscu cieszyłabym się, że się nim nie interesuje. - Naprawdę? - Pani Duggan rozpromieniła się, a potem znów przygasła. - Chyba ma pani rację, ale nie chce mi się
wierzyć, że lepiej, by wzdychała do doktora Macleoda. Jest bez wątpienia wspaniałym lekarzem, ale jest w nim coś... - Nie ma powodu do obaw. Nie zauważyłam u niego nawet cienia zainteresowania Fay. Bardziej martwiłabym się Brendą i kapitanem Devereux. - Kapitan Devereux otrzymał kilka medali za odwagę na wojnie. - Zdziwiłabym się, gdyby było inaczej. Jest wręcz idealnym bohaterem bajronicznym, a założę się, że Fay i Brenda czytały Byrona w tej swojej szkole. Ale wątpię, żeby z bohatera bajronicznego był dobry mąż. Sam Byron na pewno nim nie był. - Nnnie... - powiedziała pani Duggan niepewnie. - Doradziłam Fay, żeby przeczytała Jane Austen. Naprawdę nie mogę usprawiedliwić dalszego wtrącania się. - Czy uważa pani, że powinnam porozmawiać o nich z panną Tebbit? Daisy przygryzła wargę, powstrzymując się od parsknięcia śmiechem. Jedyną rzeczą, która byłaby mniej produktywna od rozmowy z panną Tebbit, byłoby zwrócenie się do pani Tebbit, która zapewne potraktowałaby tę całą sprawę jako wielki żart. - Poznała pani panie Tebbit? - spytała. - Tylko przelotnie. Oczywiście złożyłam im wizytę, kiedy się tu sprowadziły. Ale to niełatwe, gdy Arthur ma mi za złe, że wyszłam za Sidneya. Oprócz bardzo formalnych wizyt nie utrzymujemy kontaktu. - Mogę pani powiedzieć tyle, że panna Tebbit szczerze pani współczuje, jednak nie liczyłabym na pani miejscu na zbyt wielką pomoc w sprawie dziewcząt z tamtej strony. W tym momencie nadeszły Brenda i Fay w towarzystwie mężczyzn. Daisy została jeszcze przez chwilę, rozmawiając i obserwując, ale bardzo chciała już wrócić do dzieci. Jutro, o
ile Alec nie zostanie wysłany do jakiegoś zapadłego zakątka na prowincji, miała na własne oczy zobaczyć Ceremonię Kluczy i spędzić noc w Domu Króla. Panny Carradine będą musiały same się o siebie zatroszczyć.
ROZDZIAŁ PIATY Daisy drżała, schodząc w dół Tower Hill o zmierzchu. Było chłodno, ale dreszcze zawdzięczała bardziej gęstej mgle unoszącej się od strony rzeki i spowijającej Tower aurą tajemnicy i sprawiającej, że mroczna sylweta twierdzy wyglądała na bardziej masywną niż zawsze. Buczenie syren okrętowych i gwizdy parowców na Tamizie jeszcze bardziej pogłębiały niesamowitą atmosferę. Twierdza była już zamknięta dla zwiedzających, kasy i kawiarnia nieczynne. Bramy wychodzące na nabrzeże zapewne już zamknięto. Świat na zewnątrz się zmienił, ale Tower nadal była średniowiecznym miasteczkiem otulonym murami, które trzymały na dystans niechcianych gości. Jeden z dwóch wartowników na Wieży Średniej wezwał Daisy do podania hasła, więc ucieszyła się, widząc dobrze znaną sylwetkę yeomena, który szedł w jej stronę, oświetloną migotliwym światłem gazowej lampy wiszącej u sklepienia łuku. - Pani Fletcher? Naczelnik wysłał mnie, bym panią przyprowadził. - Dał sygnał wartownikowi, który opuścił strzelbę na ziemię. - Dziękuję - powiedziała Daisy. - Przez chwilę bałam się, że potrzebuję tajnego hasła. - Proszę się nie bać. Wtedy hasło nie byłoby tajne, nieprawdaż? A poza tym nie chciałaby pani chodzić tędy sama w taką paskudną noc jak dzisiaj. Za to dla duchów noc jest idealna. - Owszem, nieprawdaż? Przeszli łukowatym tunelem i potem przez most. Mgła unosiła się nad kanałem fosy, jak gdyby Tamiza wracała na swoje stare miejsce, by ją ponownie napełnić wodą. Dookoła lampy na środku mostu owinęły się wąsy pnącza.
- Mgła gęstnieje. Nie zdziwiłbym się, gdyby nad ranem zrobiło się istne mleko. Daisy zasępiła się. Nie chciała jutro stanąć przed wyborem czy zostać uwięzioną w Tower, czy próbować się przedrzeć do domu przez jedną z owych niesławnych żółtych, londyńskich mgieł. Mieszanina dymu z niezliczonych palenisk węglowych i naturalnych wyziewów rzeki mogła stać się tak nieprzenikniona, jak dusząca. Pod łukiem przy Wieży Byward stał na straży yeomen. Z prawej strony dochodziły wesołe odgłosy. Widząc, że Daisy spogląda w tę stronę, jej przewodnik powiedział: - Świetlica strażników, proszę pani. - Skręcił ku drzwiom po lewej stronie. - Jeżeli może pani poczekać tylko sekundkę, wstąpię tu na chwilę i powiem panu Crabtree, że pani przyszła. - Proszę go pozdrowić w moim imieniu. - Daisy miała nadzieję, że rzeczona sekundka naprawdę będzie trwała krótko. Jeżeli zostanie tu sama na dłużej, będzie zmuszona ratować się ucieczką do świetlicy pełnej rozochoconych wartowników. Ale yeomen wrócił szybko, przekazując jej pozdrowienia od dowódcy straży, i poprowadził ją wzdłuż Water Street, pod Krwawą Wieżą aż do Domu Króla. Ku zaskoczeniu Daisy pułkownik i pani Duggan zostali zaproszeni na kolację do naczelnika twierdzy. - Rodzina powinna się trzymać razem - powiedziała pani Tebbit głośno. - Tyle dziecinnych niesnasek i zamieszania o nic! Poza tym jestem za stara, żeby trzymać krótko te rozbrykane kozy, a Myrtle zupełnie nie daje sobie z nimi rady sama. - Och, mamo! - panna Tebbit zaniosła się kaszlem.
Generał Carradine spąsowiał, a Dugganowie wyglądali na zakłopotanych. Jeremy Webster siedział nieprzenikniony jak mgła na zewnątrz. Fay i Brenda uśmiechnęły się szeroko. Pani Tebbit puściła do nich oko. - Moim zdaniem, jeśli pani Duggan chce tu pomóc, to proszę bardzo. Gdy Carradine celebrował nalewanie drinków, a jego kark w tym czasie stopniowo wracał do normalnych kolorów, Fay i Brenda obsiadły Daisy. - Czyż ona nie jest wspaniała? - Po prostu ją uwielbiamy. Choć dziewczęta były z pewnością nieświadome względów grzecznościowych, pozostali starali się nawiązać kulturalną rozmowę. Zebrawszy się na odwagę, pani Duggan próbowała nawiązać rozmowę z panną Tebbit, która od czasu do czasu pokasływała i ocierała oczy, przepraszając i wyrażając nadzieję, że nie bierze jej jakaś choroba. Pan Webster i pułkownik Duggan nie odzywali się do siebie, z tym że ten drugi pochrząkiwał od czasu do czasu, co dawało dziwny efekt brzuchomówstwa, jakby skrzeczenie bajkowej żaby, Jeremy'ego Fishera, wydobywało się z ust Duggana. Na szczęście za niedługo zaanonsowano kolację. W drodze na dół Daisy przypomniała sobie wzmiankę pani Tebbit o ucieczce lorda Nithsdale'a z pomieszczenia u szczytu schodów. Kiedy już usiedli, poprosiła generała Carradine'a, by opowiedział jej szczegóły. Okazało się, że ta historia jest jego ulubioną. Wszyscy zaczęli słuchać opowieści o tym, jak lady Nithsdale, usłyszawszy wieści o aresztowaniu swojego męża za udział w buncie jakobinów z 1715 roku, przyjechała z północy w samym środku mroźnej zimy, by błagać o darowanie mu życia. Nie udało jej się wzruszyć Jerzego I,
więc przekonała naczelnika Tower, by pozwolił jej odwiedzić więźnia. - W wieczór przed egzekucją zabrała ze sobą do Tower kilka przyjaciółek i kobiece ubranie schowane pod peleryną opowiadał dalej Carradine. - Mówi się, że hrabia nie był zbyt zadowolony z faktu, że ma przebrać się za kobietę, ale jego żonie udało się go do tego przekonać. Przy pomocy różu podkolorowała mu oczy, jakby płakał, i owinęła mu głowę szalem. Otoczyły go kobiety, opłakując w głos los Nithsdale'a, i wszyscy wymaszerowali z twierdzy. Uciekł z kraju przebrany za sługę weneckiego ambasadora. - Niezła historia - zaśmiał się pułkownik Duggan. - Taka ucieczka musiała nieźle zbić naczelnika i strażników z tropu. Generał wbił w niego wzrok. Gdyby można było kogoś zamordować spojrzeniem, porcja kolacji pułkownika by się niestety zmarnowała. Pani Tebbit dolała jeszcze oliwy do ognia. - Jak dla mnie to ktoś musiał zostać przekupiony. Śmiem twierdzić, że nie był to naczelnik - dodała, zachowując resztki rozsądku, ponieważ jej kuzyn wyglądał, jakby miał zaraz dostać apopleksji. - Zapewne jakiś yeomen czy dwóch. - Pierwszy więzień twierdzy również z niej uciekł powiedział Webster, choć przez jego enigmatyczne okulary nie dało się dostrzec, czy chciał uspokoić sytuację, czy ją zaognić. - To był duchowny, biskup Durham. W antałku wina przemycono dla niego linę. Upił swoich strażników i zszedł po niej na dół z Białej Wieży. - Ach, no tak - wtrąciła Daisy. - A lina okazała się za krótka, prawda? Spadł, ale się pozbierał i czmychnął. Ale to było wtedy, gdy Tower była jeszcze królewską siedzibą, to znaczy, kiedy mieszkała tu rodzina królewska, całe wieki przed tym, zanim pojawili się tu yeomeni. Powiedział mi o tym pan Rumford, naczelny dozorca więzienny. Powiedział mi
pan, generale, że wie on wszystko o Tower, i rzeczywiście znał odpowiedzi na wszystkie pytania, które mu zadałam. Nie mógł pan wybrać bardziej odpowiedniego przewodnika. Udało jej się odwrócić uwagę Carradine'a od ucieczek więźniów, a przynajmniej generał już nie wyglądał, jakby miał zaraz wybuchnąć, choć wyrazu jego twarzy nie dałoby się nazwać radosnym. - Cieszę się, że okazał się pomocny wymruczał i zamilkł osowiały. Pani Tebbit rozejrzała się po zebranych przy stole. - Widzę tu dużo smutnych min - ogłosiła. - Nikt go nie lubi? Co z nim jest nie tak? - Rozmawiałam z panem Rumfordem tylko raz i to krótko - powiedziała pani Duggan. - Nie mogę powiedzieć, że go znam. - Naprawdę był obeznany z twierdzą i zabawny potwierdziła Daisy. - Ale muszę przyznać, że dowódca straży wydał mi się bardziej sympatyczny. Informacje pana Crabtree nie były tak przydatne dla moich celów, ale był bardzo miły i przyjacielski. Z tego, co zrozumiałam, odgrywa główną rolę w wieczornej ceremonii, prawda, generale? Wreszcie udało jej się znaleźć temat, który nikogo nie obraża. Zarówno żołnierze garnizonu, jak i yeomeni oraz sam naczelnik twierdzy mieli do odegrania swoje role w siedemsetletnim rytuale. Każdy z zebranych przy stole miał coś do powiedzenia, choć wszyscy zgodzili się, że trzeba zobaczyć ceremonię na własne oczy, by ją w pełni docenić. Nawet gdy pani Tebbit zauważyła, że w tak mglistą noc podniosły nastrój bez wątpienia zostanie zakłócony przez częsty kaszel, Carradine'owi udało się zachować pogodę ducha, choć, jak domyśliła się Daisy, z zaciśniętymi zębami. Jako gość zostający na kolację i nocleg w twierdzy ze względu na ceremonię, Daisy spodziewała się, że ktoś będzie jej towarzyszył, gdy pójdzie ją oglądać. Jednak noc była zbyt
nieprzyjemna, jak na wyprawę z udziałem staruszki, a sama pani Tebbit nakazała swojej córce wynieść się ze swoim kaszlem do łóżka. Rolą naczelnika twierdzy w ceremonii było czekanie w domu na odbiór królewskich kluczy, które ma mu przynieść dowódca straży. Daisy nie liczyła zbytnio na to, że Brenda czy Fay zechcą opuścić wygodną Salę Obrad na rzecz zimnej, lepkiej mgły tylko ze względu na dobre maniery, choć Fay mogłaby - ze względu na papierosa. Jeremy Webster miał do skończenia jeszcze jakąś papierkową robotę, a pułkownika Duggana wzywały obowiązki wojskowe. - Idź, Sidneyu, a ja pójdę obejrzeć ceremonię z panią Fletcher - zaproponowała pani Duggan. - Bardzo się cieszę, że będzie mi pani towarzyszyć powiedziała Daisy z wdzięcznością. - Chyba mogłabym się zgubić tam sama, we mgle. Fay i Brenda spojrzały na siebie zawstydzone. - Nie pomyślałyśmy... - Oczywiście, że pójdziemy z wami. - Na zewnątrz będzie paskudnie. - Może chciałaby pani pożyczyć wełniany kapelusz? - I mufkę? Ruszyły biegiem i zaraz wróciły z naręczem ciepłych rękawic, szalików i kapeluszy. - No, chodźmy już. - Zaczynają za siedem dziesiąta. - Co do minuty. - Bramy są zamykane o dziesiątej. - Potem nikt nie może wejść do twierdzy albo z niej wyjść. - Absolutnie nikt. - Nawet tata. - Tylko król.
- One są jak przedstawienie musicalowe, prawda? powiedziała ich ciotka z czułością. Owinąwszy się szczelnie, wyszły całą czwórką na zewnątrz. Mgła zgęstniała, ale nadal cuchnęła rzecznym mułem, choć jeszcze nie dymem węglowym i spalinami. Widać było tylko najbliższe z lamp gazowych oświetlające dziedziniec wewnętrzny i to jako jarzące się kule, które rzucały niewiele światła. - Nie mam ochoty iść na skróty w taką pogodę otrząsnęła się Brenda. - Pewnie połamałybyśmy sobie karki na tych stromych schodach - poparła ją Fay. - Nic nie będzie widać. - I będą śliskie. - Pójdziemy naokoło - zgodziła się pani Duggan. - O tak. - Daisy przypomniała sobie złowrogie wrażenie, jakie wywarły na niej owe wmurowane schody w świetle dziennym. Poszły dookoła muru i skręciły za róg, a potem dwukrotnie w dół szerokimi i płytkimi schodami. Fay i Brenda trzymały się pod ręce i chichotały: schody rzeczywiście były śliskie, podobnie jak i brukowana pochyła uliczka prowadząca do łukowego przejścia pod Krwawą Wieżą. Zawieszone na obu końcach tunelu lampy tylko powiększały wrażenie ciemności w środku. Wcisnąwszy ręce w rękawiczkach głęboko do kieszeni, Daisy poczuła, jak pani Duggan wsuwa swoją dłoń pod jej ramię. - Nie cierpię tego miejsca, nawet w dzień - wyszeptała żona pułkownika. - Nie mogę powstrzymać się przed myśleniem o dwóch małych książętach zamordowanych tuż nad naszymi głowami. - To było prawie pięć wieków temu - powiedziała Daisy pocieszająco, żałując, że towarzyszka jej o tym przypomniała.
Gdy przechodziły pod portykiem, niewidoczne z góry, usłyszały za sobą stłumione przez mgłę marszowe kroki. Daisy spojrzała za siebie i w świetle lampy na drugim końcu dostrzegła na chwilę zarys sylwetek w wysokich czapkach, zanim zniknęły w ciemności. - To eskorta - wyjaśniła Brenda. - Dowodzi nią sierżant - wyjaśniła Fay. - Jest tam trzech szeregowców. - Jeden z nich to dobosz. - Ale to tytuł oficjalny. - Tak naprawdę gra na trąbce. Zaśmiały się głośno, a ich młodzieńcza nonszalancja wypłoszyła wszelkie duchy, o ile jakieś krążyły dookoła. Odgłosy marszu zatrzymały się pod Krwawą Wieżą, a cztery kobiety szły dalej, skręcając wzdłuż Water Street i idąc tuż przy murze w kierunku Wieży Byward. Widziały tak niewiele przed sobą, że wieża równie dobrze mogłaby nie istnieć. Ich oczom ukazała się zawieszona na niej latarnia i wtedy z mgły wyłonili się dwaj yeomeni idący w ich stronę. Widać było tylko ich tudorskie birety, bo resztę munduru skrywały szkarłatne peleryny. Szli dostojnym krokiem, teraz w sprawie oficjalnej. Gdy się zbliżyli, Daisy rozpoznała brodę dowódcy straży. Jego towarzysz niósł latarnię, choć światło rzucane przez nią wcale nie rozjaśniało ciemności. Daisy wraz z towarzyszkami zawróciły, idąc śladem yeomenów. Zatrzymali się przy Krwawej Wieży, a głos dowódcy straży zabrzmiał donośnie: - Eskorta dla kluczy! Poprzedzając pięciu hotspurów, przemaszerowali z powrotem przez Water Street, pod Wieżą Byward i przez fosę do Wieży Środkowej. Gdy do niej doszli, spod łuku wyjechał duży samochód, którego acetylenowe lampy tworzyły we
mgle dwie jarzące się kule, których blask skrywał kierowcę, choć Daisy rozpoznała w nim lorda Patricka. - W samą porę, prawda, Crabtree? Ta przeklęta mgła nagle zgęstniała na szczycie wzgórza. Srebrny hotchkiss minął ich powoli. Drugi yeomen pomógł dowódcy straży zamknąć wielkie skrzydła bramy. Strażnicy i gwardziści sprezentowali broń, a Crabtree przekręcił w zamku wielki klucz, jeden z wielkiego pęku, który trzymał w dłoni. Yeomeni i gwardziści wrócili do Wieży Byward, a za nimi Daisy i jej znajome, próbując jak najmniej przeszkadzać, ale jednocześnie nie spuszczać oka z ceremonii. - Szybko - ponagliła je Fay. - Nie chcemy zostać zamknięte na moście na całą noc! Skoczyły z Brendą do przodu, a pani Duggan i Daisy prześlizgnęły się za nimi. Znów powtórzono zamykanie wierzei i przekręcanie klucza w zamku. W tym miejscu na straży został drugi yeomen. Crabtree i jego eskorta oraz ich cztery cienie wrócili do Krwawej Wieży. Spod łuku rozległ się okrzyk: - Stać! Kto idzie? - Klucze - odpowiedział Crabtree. - Czyje klucze? - Klucze króla Jerzego. - Przechodźcie, klucze króla Jerzego. Wszystko w porządku. Wrócili przez tunel, teraz mniej przerażający, gdy słychać było z przodu maszerujące kroki. Gdy doszli na szczyt wzgórka, czekał już na nich na schodach widmowy pluton ze stojącym na czele oficerem gwardii, który trzymał w ręku obnażoną broń. - Straż i eskorta, prezentuj broń! - padł rozkaz.
- To Billy Playdell - wyszeptała Brenda do ucha Daisy. Nasz mistrz krykieta. Crabtree zrobił dwa kroki do przodu, uniósł biret i zawołał: - Boże, chroń króla Jerzego! - Amen! - zagrzmieli gwardziści. Do ich uszu dotarły stłumione przez mgłę uderzenia zegara, który wybijał dziesiątą. Dobosz uniósł trąbkę do ust i zagrał melodię Last Post. Nieodmiennie melancholijna melodia zabrzmiała w tym otoczeniu wręcz upiornie. - I to już koniec - powiedziała Fay. - Teraz pan Crabtree zabiera klucze do taty. A może pójdzie pani z nim, pani Fletcher, a my odprowadzimy ciocię Christinę do domu? - Dobry pomysł - poparła ją siostra. - Panie Crabtree! Dowódca straży podszedł do nich. - Panienko Brendo, przecież wie pani, że powinienem teraz iść prosto do naczelnika, żeby mu oddać klucze. - Oj, ale noc jest taka okropna, przecież nie możemy puścić pani Duggan samej do domu, prawda? - perswadowała Brenda. - Ja i siostra pójdziemy z nią, panie Crabtree... - Ale przecież nie chciałby pan, żeby pani Fletcher musiała włóczyć się po Tower, próbując znaleźć drogę powrotną bez nas, prawda? - Sama, do Domu Króla, w taką mgłę? - Przecież pan dokładnie tam idzie. Crabtree potrząsnął głową, ale powiedział: - Rzeczywiście, nie chciałbym. Z przyjemnością odprowadzę panią Fletcher. Daisy uścisnęła dłoń pani Duggan, obiecując, że niedługo się spotkają. Ciotka i siostrzenice zniknęły na schodach we mgle.
- Pójdziemy skrótem, proszę pani, jeżeli nie ma pani nic przeciwko. - Tak, w górę nie powinno być tak źle, choć bałyśmy się schodzić tędy w dół. - Bardzo mądrze, proszę pani. Owszem, noc jest wyjątkowo paskudna, ale mam latarnię, żeby nam poświecić. - Jest piękna - powiedziała Daisy, spoglądając niepewnie na chwiejny płomień migoczący na ogarku świecy. - To prezent, który dostałem w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym od kompanii artylerzystów, kiedy tu stacjonowali. Dali nam też ładny kałamarz do świetlicy strażników. Dobre z nich były chłopaki. W przeciwieństwie do obecnego garnizonu? - przemknęło przez głowę Daisy. Przy odrobinie szczęścia kąśliwe uwagi na temat daremnych rodzinnych waśni mogą pomóc załagodzić niezgodę między yeomenami a hotspurami na pozostały czas stacjonowania tu batalionu. - Lepiej będzie, proszę pani, jeżeli ja pójdę pierwszy, żeby pani oświetlić stopnie. Daisy podążyła za nim na górę. Resztka świecy nieco pomogła, ale poza rzucanym przez nią kręgiem światła nie widziała niczego, choć słyszała jakieś dźwięki. U szczytu schodów stał ktoś, kto gwałtownie kaszlał, choć w trakcie ceremonii obyło się bez chrząkania, być może dlatego, że dym węglowy jeszcze nie przeniknął mgły na wskroś. Gdy podeszli do góry, migoczący krąg lampy gazowej oświecił niewyraźny zarys tudorskiego biretu i czerwoną pelerynę, podobną do tej, którą miał na sobie dowódca straży. - Dobry wieczór pani - rozległ się chropawy szept. Kaszel. - Dobry wieczór panie Crabtree. Moe... a... ówko? - Za chwileczkę, panie Rumford. Niosę klucze, a ta pani... - Nic nie szkodzi - powiedziała Daisy. Już chyba potrafi rozróżnić lampę wiszącą na rogu budynku, który stał w
poprzek Drogi Ralegha. - Teraz już sama znajdę drogę - na końcu języka miała propozycję, by zanieść królewskie klucze generałowi, ale stwierdziła, że byłoby to złamanie etykiety. - ...Yko a ...filkę... - Rumford znów zaczął kaszleć. - No dobrze, w takim razie proszę momencik poczekać, pani Fletcher. Obiecałem tym młodym damom, że odprowadzę panią do domu. Naczelny dozorca więzienny odciągnął pana Crabtree kilka kroków na bok. Daisy nie słyszała, co powiedział, ale dowódca straży odparł: - Ma pan rację. Rzeczywiście brzmi pan okropnie. Rumford odszedł, a jego kaszel nadal odbijał się echem od kamieni, gdy zniknął z pola widzenia. - Został zagazowany - rzucił Crabtree krótko, dołączając do Daisy. - Przez większość czasu nic mu się nie dzieje, ale kiedy schodzi mgła, problem powraca. Daisy wydała parę pełnych współczucia odgłosów, dziwiąc się, dlaczego w głosie jej towarzysza pobrzmiewało rozczarowanie. Może Rumford wykorzystywał fakt, że ma zniszczone płuca, by zwalać część swoich obowiązków na przełożonego, ale kaszel brzmiał na tyle niedobrze, że był powodem, a nie wymówką. Teraz łatwo było już trafić do Domu Króla. Crabtree zapukał do drzwi. Otworzył je ordynans generała Carradine'a, a potem zrobiło się małe zamieszanie, gdy generał postąpił naprzód, by odebrać klucze, a dowódca straży cofnął się o krok, by wpuścić Daisy do środka. Wreszcie wszystko powróciło do porządku, klucze zostały przekazane we właściwej formie, a Daisy podziękowała panu Crabtree. Gdy adiutant zamknął drzwi, Carradine spytał: - Gdzie moje dziewczyny, pani Fletcher? Daisy wyjaśniła, dodając: - To bardzo roztropne z ich strony, prawda?
- O ile nie będą się guzdrać, żeby zobaczyć się z oficerami, kiedy tam dojdą. - Jestem pewna, że zamierzają wrócić prosto do domu, tak prosto, na ile jest to możliwe w tej mgle - ukryła uśmiech, wyobrażając sobie, jak jakiś oficer czy też dwóch ofiaruje się odprowadzić młode damy do domu i w zamian usiłuje sam trafić do koszar. Weszli na górę, a w tym momencie pani Tebbit powtórzyła pytanie swojego kuzyna: - Gdzie dziewczyny, pani Fletcher? Daisy powtórnie wyjaśniła. - Hmm... bardzo przyzwoicie. Zapewne to pani im to podsunęła. - Ależ nie. To był ich własny pomysł. - Cóż, i tak przypisuję to pani wpływowi. Wygląda na to, że jest pani dla nich wzorem do naśladowania. Trzeba przyznać, że jest coś w tym, że młoda arystokratka jest zarazem nowoczesną, pracującą kobietą. - O, mamo! Fay i Brenda wróciły pół godziny później mokre i zmarznięte, wołając o kakao. Kiedy wszyscy domownicy położyli się do łóżek, Daisy stwierdziła, że nie może zasnąć. Choć same szczegóły ceremonii niespecjalnie ją zainspirowały, zrobił na niej wrażenie fakt, że procedura jest powtarzana w mniej więcej tym samym kształcie od kilkuset lat. Historyczne otoczenie i atmosfera tajemnicy wywołana przez mgłę sprawiły, że całe wydarzenie było niezapomniane. Jednak gdy wreszcie zasnęła, w snach nawiedzały ją nie ogromne pęki kluczy, ale wizje małych książąt zamordowanych w Krwawej Wieży. Jak w przypadku Alicji i Anny Boleyn, królowej Marii i Królowej Kier, królewskie dzieci zmieszały się w jej głowie z jej własnymi.
Kiedy rano się obudziła, wprost desperacko zapragnęła znów zobaczyć bliźnięta. Nie dlatego że wierzyła w to, że sny przepowiadają przyszłość: po prostu chciała je zobaczyć. Choć nadal było bardzo wcześnie, pomyślała, że przynajmniej poterny powinny być już otwarte. Wstała i ubrała się. Takie wymykanie się było w bardzo złym guście, ale nic na to nie mogła poradzić. Wydarła kartkę ze swojego notatnika i napisała uniżone przeprosiny dla pani Tebbit, której matczyne uczucia prawdopodobnie nie były na tyle mocne, by zrozumiała sytuację Daisy. Jeżeli szczęście dopisze, może uda się ją rozbawić. Wymykając się w dół po schodach, Daisy zostawiła notkę na stoliku w holu, odsunęła zasuwę w drzwiach i wyszła na zewnątrz. Dzięki Bogu rześka, porywista bryza przewiała mgłę. Mijając wartownika stojącego obok drzwi frontowych naczelnika, pomyślała, że spojrzał na nią tak zdziwionym wzrokiem, jaki tylko był dozwolony na służbie. Zignorowała go i skręciła w stronę schodów, które stanowiły skrót. Gdy stanęła na pierwszym stopniu od góry, dostrzegła na dole stertę czegoś szkarłatnego. Zaczęła schodzić, zdziwiona, a potem zrozumiała, że tym czymś szkarłatnym była yeomeńska peleryna. Otulała ona nadal jakiegoś strażnika, który leżał na ziemi z partyzaną wbitą w plecy.
ROZDZIAŁ SZÓSTY Daisy spojrzała w dół z niedowierzaniem. Głowa yeomena była zwrócona pod dziwnym kątem, co wskazywało, że jej właścicielowi nie można już było pomóc. Widoczny skrawek jego brody nawet po śmierci wyglądał imponująco. Dowódca straży! Może się potknął albo poślizgnął na schodach we wczorajszej mgle, ale partyzana świadczyła o tym, że była to brudna robota. Nawet jeśli Crabtree miał broń w ręku, z pewnością nie wbiłby sobie jej sam w plecy. Kto mógł życzyć śmierci temu sympatycznemu, staremu nudziarzowi? Może trzeba zejść na dół i sprawdzić, czy nie potrzebował pomocy? Nie, jej umiejętności udzielania pierwszej pomocy były znikome i była właściwie pewna, że było już na to za późno. Poza tym wcale nie chciała tego sprawdzać. Ogarnęła ją fala szoku. Prawie przysiadła na najbliższym stopniu, ale przecież musi wezwać pomoc, zanim mieszkańcy Tower obudzą się i podążą do swoich obowiązków. Nogi miała jak z ołowiu, ale zmusiła je, by wyniosły ją w górę o te kilka stopni, które przed chwilą zeszła. Nie mogła wrócić do Domu Króla, nie stawiając wszystkich na nogi. Nowoczesny zamek we frontowych drzwiach automatycznie się za nią zamknął. Wartownik stojący na straży obok drzwi był jedyną osobą w polu widzenia. Jego zadaniem było stać nieruchomo i cicho jak ołowiany żołnierzyk, nie reagując na próby rozproszenia ze strony osób z zewnątrz, dopóki nie zostanie zwolniony ze służby. Co zrobi, kiedy stanie przed nim rozhisteryzowana kobieta zgłaszająca morderstwo? Daisy miała się wkrótce dowiedzieć. Nie miała wyboru. Alec spojrzał w dół na syna, którego trzymał w ramionach, a Oliver, zajęty ciamkaniem mleka z butelki, odwzajemnił spojrzenie, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami, tak
niebieskimi, jak oczy Daisy. Zachrumkał jak mała, różowa świnka ze spłaszczonym noskiem. Prawie nie miał podbródka, a przez cienki puszek na jego głowie prześwitywała skóra. Czy wszystkie dzieci są tak nieładne? Na przykład Belinda: Alec nie mógł sobie przypomnieć, czy jego ukochana, starsza córka wyglądała kiedyś tak... niedoskonale. Odwrócił się w stronę Mirandy, która ssała swoją butelkę w ramionach niani. Przerwała na chwilę i puściła bańkę z ust. Alec miał nadzieję, że gdy nieco podrosną, będzie w stanie odróżnić chłopca od dziewczynki bez zadawania dodatkowych pytań. Kucharka - gospodyni zerknęła przez drzwi, a potem weszła, dysząc ciężko po wspinaczce schodami na drugie piętro. - Telefon, proszę pana. Z Yardu - powiedziała z naciskiem, ale przyciszonym głosem, by nie wystraszyć dzieci. - Ten pan Crane. Alec jęknął. - Dziękuję, pani Dobson. - Wyciągnął butelkę z ust Oliviera i położył go ostrożnie w jego kołysce, gdzie chłopczyk zawył przeszywająco. - Biedactwo! - Mars na czole niani nie był przeznaczony dla wyjca, tylko dla Aleca. - Nie lubią, jak im się przerywa. Dlatego właśnie nie lubimy, kiedy do pokoju wchodzą tatusiowie. - Przepraszam. - Alec uciekł. Wolał stawić czoła swojemu przełożonemu, w dobrym czy złym humorze, niż nieszczęśliwemu synkowi. Gdy dotarł na półpiętro, usłyszał, jak pani Dobson nieśmiało błaga: - Nianiu, czy mogę go skończyć karmić? Na dole w holu Alec podniósł słuchawkę do ucha. - Halo, Fletcher, słucham.
- Tu Crane. Mamy problem, diabelnie nieprzyjemną sprawę. - Tak? - Morderstwo w Tower. Alec poczuł, jak serce wpada mu do żołądka, a potem odbija się i wraca na swoje miejsce. - W twierdzy Tower? To z pewnością teren policji z City, proszę pana. - Niestety nie. To nadal królewski zamek. Pan jest po historii, tak? Wie pan zapewne, ile problemów miała monarchia z londyńskim City przez te wszystkie lata. Nie pozwolą policji z City nawet wetknąć tam nosa. Ale wszyscy yeomeni są zaprzysiężonymi specjalnymi funkcjonariuszami policji metropolitalnej, około czterdziestu pięciu chłopa, a wygląda na to, że ktoś wykończył ich dowódcę. - Naczelnika twierdzy? Wielkie nieba! - Nie, nie, dowódcę staży. To i tak źle, prawda? On też był specjalnym. Źle to wygląda, ale przynajmniej nie chodzi o gospodarza, który przyjmował Daisy. Tak czy inaczej, Daisy spędziła noc w Tower. Nadinspektor Crane zapewne jeszcze o tym nie wie, bo z pewnością by o tym wspomniał - o ile wręcz nie wściekł się z tego powodu. Kiedyś jednak z pewnością się o tym dowie. Alec stwierdził, że lepiej będzie, jeżeli informacja wypłynie od niego i to prędzej niż później. - Rozumiem. Panie nadinspektorze... Obawiam się, że Daisy spędziła wczorajszą noc w Domu Króla. W rezydencji naczelnika twierdzy. W słuchawce po drugiej stronie zapadła długa cisza, a potem Crane odezwał się z nutką ostrożnej nadziei w głosie: - Z pewnością pana źle zrozumiałem, Fletcher. Proszę mi powiedzieć, że nie powiedział mi pan, że pani Fletcher spędziła wczorajszą noc w Tower.
- Przykro mi, panie nadinspektorze. To właśnie powiedziałem. Była tam. Jakaś cząstka Aleca chciała ruszyć Daisy na pomoc, żeby ją pocieszyć i chronić, inna z kolei nie chciała mieć nic wspólnego z jakąkolwiek sprawą morderstwa, w jaką była zamieszana. Pozostała odrobina bardzo chciała jej ukręcić głowę. - W tych okolicznościach zapewne wołałby pan, żeby ktoś inny objął śledztwo? - Nigdy w życiu! - wybuchnął nadinspektor Crane. Jeżeli pan nie jest w stanie kontrolować swojej własnej żony, to kto do diaska ma jakieś szanse? Niech pan tam natychmiast jedzie. - Tak jest. - Będzie pan sobie musiał także poradzić z batalionem hotspurów i ich podpułkownikiem. Zapewne domyśla się pan, co te chłopaki myślą o wtrącaniu się cywili w ich sprawy. Wyślę panu pańskiego sierżanta, Tringa, zgadza się? Pewnie będzie pan potrzebował jeszcze kilku detektywów. Może i roi się tam od specjalnych, ale chyba wszyscy są podejrzani dodał sucho. Alec jęknął bezgłośnie. - Poproszę posterunkowego detektywa Pipera, panie nadinspektorze. - Nie zaszkodzi mieć w pobliżu człowieka, który uważał Daisy za alfę i omegę, na wszelki wypadek gdyby któryś z yeomenów uważał ją za podejrzaną. - I jeszcze Rossa, jeżeli jest wolny. - W porządku, dostanie ich pan. Policyjny lekarz już tam jedzie. A teraz, do roboty. I, Fletcher, na miłość boską, niech pan nie zdenerwuje generała Carradine'a. Proszę tylko pamiętać, że jest nie tylko generałem, ale jako naczelnik twierdzy reprezentuje Koronę. Crane rozłączył się, a Alec pomknął na górę, by dokończyć ubieranie się. Włożył swój krawat Królewskiego Korpusu Lotniczego w nadziei, że to ułatwi mu kontakty z
wojskowymi. Zamieniwszy kilka słów z panią Dobson w holu, już otworzył drzwi wejściowe, gdy znów rozległ się dźwięk telefonu. - Cieszę się, że pana jeszcze złapałem, Fletcher. Właśnie zameldowałem podkomisarzowi o sprawie, a on mi powiedział, że na miejscu, w Tower, jest jeszcze jeden generał. Tym razem Alec specjalnie nie tłumił jęku. - Kto taki, panie nadinspektorze? - Lord Patrick Herald, Strażnik Regaliów. Pech chciał, że akurat przebywa w twierdzy, przez większość czasu mieszka w swojej posiadłości na wsi. Jest oficjalnym członkiem Domowników Jego Królewskiej Mości. A przy tym przyjacielem podkomisarza. Alec wsiadł do metra do Mark Lane. O tej porze wagony były zatłoczone, ale prawdopodobnie i tak szybsze niż samochód. Gdy przedzierał się przez tłum w kierunku powierzchni, jakiś zdyszany głos zawołał za jego plecami: - Szefie! Ucieszył się, widząc Erniego Pipera. Fenomenalna pamięć młodego detektywa do szczegółów pomoże mu nie pogubić się w nazwiskach wielu yeomenów, których będzie musiał przesłuchać. Obok niego szedł detektyw posterunkowy Ross, stawiając długie kroki, co zapewne było powodem sapania i dyszenia Pipera. - Gonimy pana, już nie wiem jak długo po tych schodach, szefie. - To dobre na kondycję. Moja pamięć i moja żona podpowiadają mi, że twierdza Tower składa się głównie ze schodów. Dzień dobry, Ross. - Dzień dobry, panie inspektorze. - Ross nie pracował z Alekiem wystarczająco często, by zwracać się do niego per „szefie". - Pani Fletcher jest zaangażowana w sprawę?
- Mam nadzieję, że wyłącznie pobieżnie. Nocowała wczoraj w Tower jako gość naczelnika twierdzy. Wątpię, by miała coś wspólnego z ofiarą - dowódcą straży, o ile wiem. - Nie założyłbym się o to, szefie! Pani Fletcher na pewno dokładnie wie, co się dzieje - powiedział Piper. - Zobaczymy. Czy Daisy nie powiedziała przypadkiem czegoś o głównym strażniku, gdy relacjonowała mu zwiedzanie Tower? Za nic nie mógł sobie przypomnieć, co to było. Po raz pierwszy pożałował, że nie słuchał jej z większą uwagą. Zeszli ze wzgórza w strugach deszczu. Gromadzące się nad nimi chmury zapowiadały, że pogoda wcale nie zrobi się lepsza, a porywisty wiatr rozwiewał kawałki papieru dookoła ich nóg. Alec przekazał im owe skąpe informacje, które uzyskał od nadinspektora Crane'a, głównie tyczące się tego, by nie obrażać prominentnych dżentelmenów obecnych na miejscu. - Muszę panów także ostrzec, że większość, o ile nie wszyscy nasi podejrzani, to prawdopodobnie nasi koledzy po fachu - dodał. - Koledzy, panie inspektorze? - wykrzyknął Ross. Wszyscy strażnicy yeomeńscy są specjalnymi funkcjonariuszami policji metropolitalnej. A przy okazji, broń Boże nie tytułujcie ich „beefeaterami", chyba że chcecie, żeby doszło do jeszcze jednego morderstwa. Moja żona mówi, że dla nich ta nazwa jest równoznaczna z obrazą. - Zatem pewnie często są obrażani - zauważył Piper. Większość ludzi nie zna innej nazwy. - Ja nie znałem - przyznał Ross. - No to teraz już znacie. Wy dwaj będziecie musieli przeprowadzić z nimi wstępne rozeznanie, a nie chcę żadnych potknięć. Poza tym każdy z nich ma stopień chorążego, więc są od panów wyżsi rangą. Poradzicie sobie?
- Szefie, jeżeli pan potrafi sobie poradzić z kilkoma generałami, a do tego lordem na dokładkę, to Ross i ja poradzimy sobie z kilkudziesięcioma chorążymi, nie ma strachu. - No dobra. Na początku potrzebujemy jakiegoś portretu osobowego ofiary, przynajmniej tego, jak postrzegali go inni, a poza tym tyle alibi na czas zgonu, ile uda się nam znaleźć, żeby ich trochę przetrzebić. - Mamy już czas zgonu, panie inspektorze? - Jeszcze nie. Jeżeli dopisze nam szczęście, lekarz dotrze na miejsce przed nami. Jeżeli nie, z pewnością uda się nam go zawęzić. W sumie wiem tak mało, że równie dobrze mógł leżeć we własnym łóżku, gdy żona zdzieliła go patelnią. - Raczej nie, szefie. Gdyby to było takie proste, powiedzieliby o tym nadinspektorowi i by pana nie przysyłał, nawet jeżeli jest tam pani Fletcher. - Nie wiedział, że tam jest. - Alec dostrzegł, że Piper i Ross wymieniają się spojrzeniami i zorientował się, że w jego głosie brzmiało podenerwowanie. To nie ich wina, że Daisy miała coś wspólnego z kolejnym śledztwem w sprawie morderstwa. - Nie, masz rację, Erie. To pewnie bardziej skomplikowane. Dotarli do stóp wzgórza. Przy kasie ponury yeomen w niebieskim stroju wywieszał tabliczkę informującą wszystkich, że Tower będzie dzisiaj zamknięta dla wszystkich, którzy nie przybywają w sprawach służbowych. Alec zaczepił go. - Jesteśmy służbowo. Policja. Inspektor naczelny, detektyw Fletcher. Mężczyzna stanął na baczność i dziarsko zasalutował, co wyglądało dziwnie w połączeniu z jego fikuśnym strojem. - Chorąży Liston, panie inspektorze. Cieszę się, że pana widzę, i mam nadzieję, że złapiecie tego cholernego
sukinsyna, który to zrobił. Generał Carradine pana oczekuje, proszę panów ze sobą. Aha, jeszcze chwilka. Lepiej będzie, jeżeli dam panom nasze przewodniki. W środku jest plan twierdzy, żeby mogli się panowie swobodnie poruszać. Wskoczył do budki i wydobył trzy zielone broszurki. Między reklamami mydła Sapone, ginu Beefeater, herbaty Mazawatee („hodowana w Anglii") oraz firmy Thomas Cook i Syn, umieszczony był plan twierdzy Tower. - Nie musi pan płacić dwupensówki za przewodnik, panie inspektorze. - Liston poprowadził ich naprzód. Pod wyrzeźbionym w kamieniu królewskim herbem dwóch wartowników hotspurów pilnowało pierwszego łuku jak wynikało z broszury, Wieży Środkowej. Nie wezwali Listona i jego towarzyszy do podania hasła. Bez wątpienia widzieli, jak yeomen wychodzi, żeby zawiesić plakietkę z informacją, ale Alec zastanowił się, czy każdy, komu udałoby się zwędzić czy podrobić malownicze tudorskie umundurowanie, mógłby wejść do twierdzy niepytany Albo z niej dla odmiany wyjść. Gdy przechodzili przez most na fosie, Alec odezwał się: - Proszę mi opowiedzieć o dowódcy straży. Nawet nie znam jego nazwiska. - Crabtree, panie inspektorze. Był w regularnym wojsku, jak i my wszyscy. Odsłużyliśmy dwadzieścia lat, zanim dostaliśmy tu skierowanie. Crabtree był starszym sierżantem, więc nic dziwnego, że wybrali go na dowódcę straży. Gardłowania też nie było, bo milszego faceta ze świecą by szukać. Za żadne skarby nie wiem, kto chciałby go wykończyć. - Żonaty? - Wdowiec, panie inspektorze, bezdzietny. Jego lepsza połówka zmarła na grypę. - Alec, który stracił swoją pierwszą żonę w tysiąc dziewięćset osiemnastym w trakcie pandemii
grypy, poczuł od razu sympatię do ofiary, choć miał przeczucie, że to, co o nim powiedziała Daisy, nie było raczej miłe. Czy Liston wyznawał zasadę, że o zmarłych źle się nie mówi? Alec miał taką nadzieję, bo jeśli Crabtree nie miał żadnych oczywistych wrogów, nie było od czego zacząć śledztwa. - Czy może mi pan wskazać na tym planie, gdzie znaleziono ciało? - zapytał. Yeomen wskazał palcem. - Mniej więcej tu. Tu są schody, więc nie jest dokładnie pokazane. - Co dokładnie się wydarzyło? - Nie widziałem, zanim tam dotarłem, otoczyli całe miejsce strasznie wielką grupą hotspurów, ale z tego, co słyszałem, znaleziono go na dole schodów z partyzaną wbitą w plecy. - Partyzaną? - Taką halabardą, piką, którą nosimy, kiedy stoimy na służbie, albo podczas parady. - Nie wie pan przypadkiem, czy należała do niego? - Nie mogła. On miał taką buławę zakończoną na górze modelem Białej Wieży, nie można by jej nikomu wbić. Mało prawdopodobne też, by ktoś z nim był, ale nawet jeśli, to i tak ciężko byłoby mu dźgnąć się samemu w plecy. - Czyli dostał w plecy, tak? - Tak słyszałem, panie inspektorze. Alec próbował sobie wyobrazić człowieka trzymającego pikę, który traci grunt pod nogami, być może potykając się o nią i jakoś spadając w taki sposób, że pika leci za nim i przygważdża go do ziemi. Nie mógł sobie tego jakoś wyobrazić, więc na razie oddalił spekulacje. Zapewne badanie lekarskie i tak to wykluczy.
Alec zauważył, że Piper, idąc żwawym krokiem przez most, wyjął już swój notatnik i z typową dla niego dokładnością zapisywał każde słowo Listona. Doszli do Wieży Byward, przed którą znów stało na warcie dwóch hotspurów, tuż obok zamkniętej masywnej bramy, jeżeli nie liczyć tylnych drzwi. Alec i jego ludzie przeszli przez nią za swoim przewodnikiem i znaleźli się w ponurym półmroku pod łukowatym przejściem. W środku stał na straży yeomen, z partyzaną w ręku. - Detektywi z Yardu, panie Fairway - powiedział Liston. Fairway machnął ręką, jakby salutując. - Dobrze się składa. Generał jest w wartowni, panie inspektorze - zwrócił się do Aleca, wskazując na drzwi po lewej. Liston zapukał do drzwi, a potem je otworzył. - Panie generale, policja. Okrągły pokój o półkolistym sklepieniu miał wąskie, ambrazurowe okna w kształcie krzyża wysoko na ścianach. Był dobrze oświetlony gazowym żyrandolem i ogrzany piecem węglowym. Gdy Liston wprowadził detektywów do środka, trzej mężczyźni wstali. Jednego z nich Alec rozpoznał z opisu Daisy. Nie mógł sobie jednak przypomnieć jego nazwiska, tylko to, że nazwała go „Jeremy Fisher", tak jak żabę z historyjek Beatrix Potter. Ten, który siedział w rogu dużego biurka, machając stopą i opierając jedną rękę na czarnej torbie, miał na sobie mundur majora korpusu medycznego. Był jedyną osobą, z którą Alec chciał na razie rozmawiać, ale człowieka siedzącego za biurkiem nie można było zlekceważyć. Najwyraźniej on tu dowodził, bo wyszedł zza biurka i uścisnął im dłonie, mówiąc: - Jestem generał Carradine. To doktor Macleod, a to mój asystent, Webster. Bardzo się cieszymy, że panowie przyszli. - Inspektor naczelny, detektyw Fletcher, panie generale. Alec poznał już w życiu sporo generałów. Ku jego uldze
Carradine nie był z tych czupurnych, o czerwonych twarzach; w jego oczach czaiła się wręcz iskierka bystrości, co mogło oznaczać, że będzie się z nim łatwo pracowało lub że będzie go trudno na czymś przyłapać. Przy odrobinie szczęścia jego alibi będzie nie do podważenia. - Przyprowadziłem ze sobą tych dwóch posterunkowych detektywów, a mój sierżant, Tring, powinien przyjechać lada chwila, jak również policyjny lekarz. - Liston, proszę wrócić do Wieży Środkowej i upewnić się, że nie będą mieli żadnych problemów z wejściem. Uniósł brwi i spojrzał na Aleca. - Fletcher, tak? - Moja żona korzystała z pańskiej gościnności, panie generale. Zasugerowałem mojemu przełożonemu, że powinien wysłać kogoś innego, ale on nalegał. - Zapewne wysłał swojego najlepszego człowieka. Zapewniam pana, że pani Fletcher jest pod dobrą opieką. W życiu nie widziałem takiego stada kobiet biegających wokół kogoś z herbatą i termosami. - Dlaczego? Co się jej stało? - W końcu to ona znalazła ciało, drogi panie - powiedział generał z naganą w głosie. - Wielkie nieba! - W sumie to szok dla takiej delikatnej damy, choć nie chciała pomocy Macleoda. Och, ależ oczywiście, pan o niczym nie wiedział. Poprosiła mnie, bym nie wspominał o jej obecności, gdy dzwoniłem do Yardu. Alec stwierdził, że przynajmniej na razie lepiej będzie nie wnikać w to, co Daisy robiła, łażąc po twierdzy Tower, zanim ktokolwiek się obudził. - Rozumiem - powiedział, choć nic z tego nie rozumiał. Zapewne chce się pan z nią zobaczyć.
- Oczywiście, panie generale, ale najpierw muszę porozmawiać z doktorem Macleodem. Doktorze, mam rozumieć, że zbadał pan ciało? Macleod wykrzywił się. - Niezbyt przyjemny widok, ale we Francji było dużo gorzej. - Nie wątpię. Po wysłuchaniu pana wniosków muszę sam obejrzeć ciało. - Odwrócił się do naczelnika twierdzy. - Mam rozumieć, że miejsce zbrodni jest pod strażą, panie generale? - Kazałem pułkownikowi Dugganowi postawić kilku swoich ludzi, żeby nikt tam nie podchodził. W końcu to ja mam najwyższą władzę w Tower. Jestem też odpowiedzialny, za wszystko, co się tu dzieje, dlatego więc chciałbym być obecny przy rozmowie z doktorem. Ale wszystko zależy od pana. - Jak najbardziej może pan zostać. Obawiam się, że będę miał do pana parę pytań po tym, jak zamienię słówko z doktorem Macleodem. - Oczywiście, zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby panu pomóc. Okropna sprawa. I do tego jeszcze ten biedak Crabtree! - Zatem bierzmy się do roboty - powiedział Macleod niecierpliwie. - Chorzy na mnie czekają. - Sam nie wyglądał zbyt zdrowo: na jego twarzy malowało się zmęczenie i był rozdrażniony. Być może spędził pół nocy, czuwając przy swoich pacjentach. - Oczywiście - powiedział Alec. - Proszę usiąść, panie doktorze. Mam rozumieć, generale, że przynajmniej na razie mogę używać tego pomieszczenia? - Tak, tak, proszę rozgościć się na biurku. To pomieszczenie jest centrum dowodzenia naczelnika straży. Tam, koło kałamarza, jest jego służbowy notes. Biedny Crabtree!
Alec usiadł za biurkiem, a Carradine, doktor i Webster zajęli trzy pokryte skórą krzesła. Piper i Ross stanęli z boku przy ścianie, Piper cały w gotowości, z notatnikiem w ręku i zapasem dobrze zaostrzonych ołówków. - Po pierwsze, doktorze, czy może mi pan w przybliżeniu podać czas zgonu? - Nie jestem ekspertem, ale nie żył już jakieś kilka godzin. Powiedziałbym, że między dziesiąta a drugą, ale początkowy czas nie wynika z obserwacji medycznej. Zakładam, że przyszedł na czas z królewskimi kluczami. - Owszem - potwierdził Carradine. - Ale czemu... - Pan pozwoli, że przejdziemy do tego później, panie generale. A druga nad ranem, doktorze? - Moim zdaniem to najpóźniejsza możliwa godzina. Policyjny lekarz na pewno jeszcze panu zawęzi to pole. - Być może. - Z doświadczenia Aleca wynikało, że lekarze policyjni dzielili się na dwa gatunki: ci, którzy wyrażali się tak nieprecyzyjnie jak Macleod, lub jeszcze gorzej, albo podawali czas z dokładnością do pół godziny, bez żadnego oparcia w dowodach. - Jest jakaś szansa, że nie zmarł na miejscu? - Nie. Złamał kark. Partyzana była dodatkiem gratis, ale gdyby nie był już martwy, taka rana wywołałaby śmiertelne krwawienie. - Czy oba obrażenia zostały zadane mniej więcej w tym samym czasie? - Przy takiej liczbie funkcjonariuszy specjalnych w okolicy nie wolno mi było ruszyć ciała, ledwo pozwolili mi go dotknąć. Było zimne, ale stężenie pośmiertne dopiero się zaczynało, być może dlatego, że wychłódł od leżenia na zimnym kamieniu. Więcej panu nie potrafię powiedzieć. - To bardzo pomocne. Lekarz policyjny powinien nam tu pomóc, albo patolog. Może jeszcze później będę miał do pana
parę pytań, doktorze, ale dzięki panu mamy od czego zacząć. Dziękuję, że poświęcił nam pan swój czas. Macleod skinął krótko głową i wyszedł. - Cholernie niekulturalny - wymruczał generał. - Nie wiem, co też Fay widzi w tym nicponiu. Ale w sumie ja jestem tylko jej ojcem. Alec taktownie zignorował tę uwagę, która nie zdawała się mieć nic wspólnego ze sprawą. - Teraz, gdy mamy już jakieś ramy czasowe, chciałbym, żeby moi ludzie przesłuchali wszystkich strażników yeomeńskich, z zamiarem jak najszybszego wyeliminowania jak największej ich liczby. Gdzie pana zdaniem byłoby do tego najodpowiedniejsze miejsce? - Niech idą do świetlicy wartowników, tam naprzeciwko. Tam jest przypięta na ścianie lista yeomenów. Wielu z nich już tam będzie, mają też moją zgodę na posłanie po resztę w miarę potrzeby. Fairway stoi tam na posterunku. On panów poprowadzi. - Skinął na Pipera i Rossa, a potem zwrócił się do swojego asystenta. - To niech lepiej trafi do dziennika rozkazów, Webster. Webster zanotował coś w notatniku, gdy młodzi detektywi wyszli. - Mówi pan, że Crabtree zjawił się na czas z królewskimi kluczami. Co to właściwie oznacza? - Pani Fletcher nie mówiła panu o ceremonii, którą przyszła obserwować wczoraj wieczorem? - spytał Carradine sucho. - Oczywiście, wspomniała o tym - Alec uśmiechnął się szeroko. - Ale albo nie zagłębiała się w szczegóły, albo nie słuchałem tak uważnie, jak powinienem. - Pani Fletcher z pewnością wstrzymała się od opisywania całego wydarzenia, dopóki nie zobaczyła go na własne oczy wtrącił niespodziewanie Webster.
- Wie, że wolę opis naocznego świadka od plotek. Panie generale, widział pan, że Crabtree robił coś z tymi kluczami wczoraj o dziesiątej wieczorem? - Wręczył je mnie, w drzwiach do Domu Króla, po tym, jak zamknął bramy. To jest zakończenie ceremonii. Nie rozumiem tylko, dlaczego potem zszedł tymi schodami. Skończył swoje obowiązki w tym dniu. - Nie musiał wrócić tu, do swojego biura? - Nie - odpowiedział Webster. - A jego kwatery znajdują się po przeciwnej stronie, obok Domu Dozorcy. Wczoraj noc nie sprzyjała spacerom. - Być może szedł do świetlicy wartowników? - podsunął Alec. - Moi ludzie rzeczywiście zbierają się tam na piwo czy dwa - zgodził się Carradine. - Ale Crabtree nie pił. Kiedy rozważałem jego kandydaturę na dozorcę straży yeomeńskiej, powiedział mi, że jest - że był abstynentem i zazwyczaj wieczorem czytywał Biblię. Nie mogłem go zrobić przełożonym kaplicy, ponieważ był nonkonformistą, ale nie miał nic przeciwko temu, żeby stawiać się na kościelne parady. - A może jego zapatrywania religijne uraziły kogoś z jego towarzyszy? - spytał Alec. - O nie, zapewnił mnie, że jest uczniem, a nie nauczycielem. Uważał też, że każdy człowiek musi sam znaleźć swoją drogę do zbawienia. Zapewniam pana, że gdyby próbował głosić kazania, usłyszałbym o tym. Ludzie by tego nie znieśli. Nie, był bardzo cichym człowiekiem, ale bardzo szanowanym. Najbardziej nieprawdopodobna ofiara morderstwa, pomyślał Alec. Wykopanie motywu będzie trudne, o ile Piper i Ross nie opracują całkiem odmiennego obrazu ofiary.
ROZDZIAŁ SIÓDMY - Nie, dziękuję - powiedziała Daisy, patrząc z przestrachem na kolejną filiżankę gorącej, słodkiej herbaty. Nie słodziła, a poza tym czuła, że zaraz się udławi od ilości wypitego brązowego napoju. Zsunęła nogi z sofy na ziemię. Naprawdę, czuję się już doskonale. - Kolory pani wróciły - zauważyła pani Tebbit. - Choć uważam, że szklanka brandy szybciej postawiłaby panią na nogi. - Brendy się nie zmarnowała, ciociu Alice. - Tata wypił ją jednym haustem. - Cóż za szokujące zdarzenie - zaćwierkała panna Tebbit, już chyba po raz setny. - A do tego, kiedy gościmy panią. - Biedny pan Crabtree! - Szkoda, że to nie ten okropny Rumford. - Ależ to nie po chrześcijańsku, Brendo - powiedziała panna Tebbit z naganą w głosie, a potem zepsuła efekt, dodając: - Moim zdaniem przynajmniej musi być, prawda? - Niekoniecznie, ciociu Myrtle. - Dlatego że bardziej wolimy, żeby żył pan Crabtree niż pan Rumford, który przecież nie został zamordowany. - Fay, nawet nie wypowiadaj tego okropnego słowa. - Ale to było morderstwo, Myrtle. Nie ma co zamykać oczu na fakty - powiedziała pani Tebbit. - To wyglądało na morderstwo - zauważyła ostrożnie Daisy. - Ale możemy się mylić. Policja może stwierdzić, że wcale nie. Generał powiedział, że nie powie Yardowi, że tu jestem, prawda? - Obiecał. - Tata zawsze dotrzymuje obietnic. - Ale nie wiem, dlaczego nie chce pani, żeby pani mąż tu przyszedł. - Strasznie chciałybyśmy go poznać. - Musi być zabójczo przystojny...
- ...bo udało mu się złapać córkę wicehrabiego. - No, to dopiero jest zatrważająco wulgarna uwaga! powiedziała stanowczo pani Tebbit. Fay i Brenda spojrzały na siebie, a potem spojrzały odwoławczo na Daisy, która skinęła. Zaczęły wylewnie przepraszać. - Bo widzi pani, poznałyśmy już dwie albo trzy lordówny... - Ale żadna nie była ani trochę tak miła, jak pani, pani Fletcher. - ...Ale nigdy żadnego policjanta. - To się chyba zaraz zmieni - ogłosiła pani Tebbit, która siedziała przy oknie małej bawialni na dole, obserwując wchodzących do Zielonej Wieży i wychodzących z niej w sposób, który z pewnością potępiłaby u dziewcząt. - Już idzie pan Fletcher. - O cholera - powiedziała Daisy. Usłyszały dźwięk dzwonka u drzwi, kroki służącej w holu, kliknięcie zapadki przy drzwiach wejściowych i pomruk rozmowy. Dziewczyny usiadły prosto, wlepiając wzrok w drzwi bawialni, które się otworzyły, a służąca oświadczyła: - Proszę pani, inspektor naczelny, detektyw Fletcher. Postawny mężczyzna stojący na progu pomieszczenia wyglądał srogo, ale Daisy miała nadzieję, że spojrzenie, które jej posłał, zawierało tyle samo troski, co rozdrażnienia. Teraz już powinien wiedzieć, że to nie jej wina, że miała skłonność do potykania się o zwłoki. To przeznaczenie, ot co. Jej nie podobało się to tak samo jak jemu. Alec wszedł do pokoju. - Dzień dobry, pani Tebbit. Witam panie. - Zna pan już moją córkę, panie Fletcher. To moje młodsze kuzynki, Fay i Brenda Carradine. - O rety, będzie pan nas przesłuchiwał, panie Fletcher?
- Ale super! - Mamy nadzieję, że tak. - Nie żebyśmy coś wiedziały. - Ale zrobimy, co możemy, żeby panu pomóc. Usta Aleca zadrgały. - Przypuszczam, że będę chciał porozmawiać ze wszystkimi paniami, jednakże skoro to moja żona była pierwszą osobą na miejscu zbrodni, prawda, Daisy? Muszę najpierw porozmawiać z nią. Na osobności - dodał, widząc, jak Fay i Brenda splatają ręce na kolanach i opierają się wygodnie, z oczywistym zamiarem łowienia każdego słówka. - Chodźmy na górę, do mojego pokoju - zaproponowała Daisy. - O nie! - wykrzyknęła panna Tebbit, zrywając się na równe nogi. - Moja droga pani Fletcher, nie może się pani ruszać po przeżyciu takiego okropnego szoku. To my pójdziemy na górę. - A co ze starymi nogami twojej biednej, sędziwej matki, Myrtle? - Skoro już o nich wspominasz, mamo, to zapewne nic złego się z nimi nie dzieje. Chodźcie, dziewczęta. - Jakież to staroświeckie - westchnęła pani Tebbit, idąc za resztą. - Ale być może wreszcie po tylu latach zaczyna nabierać charakteru. Alec wyprowadził ją z pokoju i zamknął za nią porządnie drzwi, a potem podszedł i usiadł koło Daisy na sofie. Objął ją i obdarzył pocieszającym i jak najbardziej satysfakcjonującym pocałunkiem. - Czy wyglądam blado i interesująco, kochanie? - spytała z nadzieją, kiedy skończył. - Ani trochę. Jesteś tak krzepka jak zawsze, a ja chciałbym wiedzieć, dlaczego to mnie przypadło
poinformowanie nadinspektora o tym, że tu jesteś, najwyraźniej umoczona po uszy w sprawę? - Miałam nadzieję, że jeżeli generał o mnie nie wspomni, to pan Crane będzie mógł wysłać kogoś innego i nigdy się nie dowie, że to ja znalazłam ciało. Bardzo jest zły? - Chyba raczej zrezygnowany, skarbie, choć odstawił niezłą szopkę. No dobra, zacznijmy od początku i miejmy twoją część już z głowy. Po pierwsze, dlaczego na miłość boską łaziłaś koło Zielonej Wieży o tak wczesnej porze? - Obudziłam się wcześnie i nagle najbardziej na świecie zapragnęłam zobaczyć bliźnięta. Napisałam więc notatkę z wyjaśnieniami dla pani Tebbit i wymknęłam się z domu. To poważne złamanie etykiety, ale myślę, że naprawdę by się nie obraziła. Jest cudowna. - Ma charakterek. Matka nigdy jej nie lubiła, choć grywała z nią w brydża. Mów dalej. - Widziałeś już schody, prawda? To najkrótsza droga wyjściowa stąd. Nie szłyśmy tamtędy wczoraj wieczorem ze względu na mgłę. Czy w domu była mgła? Przypuszczam, że tylko koło rzeki, ale dosłownie nie dało się dostrzec końca wyciągniętej ręki, więc stwierdziłyśmy, że schody są zbyt strome, ciemne i śliskie, żeby bezpiecznie nimi zejść. Dzisiaj rano było słonecznie. Zobaczyłam z góry czerwony kopczyk i pomyślałam, że któryś z yeomenów zgubił swoją pelerynę. Zeszłam w dół kilka stopni i zrozumiałam... - Że nadal ją ma na sobie. - Tak. Zobaczyłam kapelusz - nazywają go biretem - i jego brodę, a potem partyzanę. Nie wiem, dlaczego zauważyłam ją na końcu. - Domyślam się, że po prostu nie chciałaś jej widzieć, co jest zrozumiałe samo przez się. Zeszłaś na dół? Dotykałaś czegoś?
- No przecież wiesz dobrze, że nie, kochanie! powiedziała Daisy cierpko. - Domyśliłam się, że nie żyje po ułożeniu jego głowy. A nawet gdybym się nie domyśliła, to i tak nie wiedziałabym, jak mu pomóc, więc najlepsze, co mogłam zrobić, to biec po pomoc. Biedny, stary Crabtree! Był nudziarzem, ale miłym, starym nudziarzem. - A, to o to chodziło. Byłem pewien, że powiedziałaś mi coś o nim. Od razu domyśliłaś się kto to? - Widziałam jego brodę. Jest raczej charakterystyczna. Rumford, dozorca więzienny, ma brodę podobnej długości, ale nie taką siwą. Poza tym widziałam pana Crabtree w jego czerwonej pelerynie wczoraj wieczorem, kiedy brał udział w ceremonii. Był tak miły, że odprowadził mnie do domu. - Którędy? - W górę tymi schodami. Miał przy sobie taką latarnię. Lampy gazowe wyglądały tylko jak mętne kule świetlne i niczego nie oświecały. Był okropnie niesamowity nastrój, a zwłaszcza że Rumford czekał w mroku na górze, kaszląc jak syrena mgłowa. Alec zmarszczył się. - Ten cały Rumford cały czas się tu przewija. Czego chciał? - Nie wiem. On i Crabtree odeszli na bok, żeby zamienić kilka słów, więc nie słyszałam, co mówili. Crabtree wyglądał na lekko podenerwowanego, ale ani trochę nie był zaniepokojony. Wrócił do mnie, a Rumford dalej kasłał i... - W którą stronę poszedł Rumford? Daisy zamyśliła się. - Nie dałabym sobie głowy uciąć, ale chyba wzdłuż muru. Nie w dół po schodach, na pewno nie tędy, którędy przyszliśmy, choć ta droga jest najszybsza do jego domu i dużo łatwiejsza w tej mgle. - Skąd wiesz, gdzie mieszka?
- Kochanie, jest dozorcą więziennym, więc mieszka w Domu Dozorcy. To zaraz obok Domu Króla, po zachodniej stronie Zielonej Wieży, naprzeciwko tych okropnych schodów. Podejdź do okna, to ci pokażę. - Wskazała drzwi wejściowe do kwatery Rumforda. - Jak wskazuje jego tytuł, jego poprzednicy trzymali w tym domu więźniów, ale w sumie chyba nie ma zbyt wielu miejsc w Tower, w których nie trzymaliby więźniów w tym czy innym momencie. Nawet tutaj. - Daisy, a co to ma wspólnego ze sprawą? - Trochę ma. W końcu jest drugim w kolejności dowódcą yeomenów, więc przypuszczam, że jest następny w kolejce do objęcia stanowiska dowódcy straży. Włóczył się wczoraj wieczorem we mgle, może wabiąc biednego pana Crabtree ku zgubie. Nie jest sympatyczny. Alec uśmiechnął się szeroko. - Nie mogę aresztować człowieka tylko dlatego, że go nie lubisz. - Problem w tym, że zdaje się, że nikt go nie lubi, co by wskazywało na poważną skazę charakteru. - Lub na niezbyt fortunny sposób bycia. Nie martw się, Piper i Ross już przesłuchują yeomenów. Dowiemy się, gdzie nasz złowrogi pan Rumford znajdował się w czasie, gdy popełniono zbrodnię. - Czyli o której? - Daisy, przecież wiesz, że nie mogę ci powiedzieć... - Ależ kochanie, obiecuję, że nie będę chodzić w kółko i pytać ludzi, co robili wczoraj między dziesiątą wieczór a jakąś tam godziną. - Nie - westchnął Alec. - Twoje sposoby węszenia za informacjami są raczej bardziej subtelne... I nie myśl sobie, że to oznacza, że możesz się w to mieszać! Policyjny lekarz
zbadał ciało tuż przed moim przybyciem. Mówi, że to zdarzyło się między jedenastą i trzecią. Z pewnością nie przed jedenastą, a prawdopodobnie jeszcze później. To właściwie pasuje do opinii doktora Macleoda, który zbadał ciało wcześniej, ale mniej szczegółowo, a poza tym nie jest ekspertem w tej dziedzinie. Jeżeli dopisze nam szczęście, sekcja powinna wykazać coś dokładnie, zwłaszcza jeśli uda nam się dowiedzieć, kiedy Crabtree jadł po raz ostatni - przerwał, gdy do pokoju weszła służąca, niosąc tacę z herbatą i ciastkami. - Panna Tebbit pomyślała, że dżentelmen zechciałby się napić herbaty, proszę pani. Daisy podziękowała jej. Służąca postawiła tacę na stolę i wyszła. - Panna Tebbit, a nie pani. Być może zaczyna samodzielnie myśleć. Być może twierdza ją inspiruje. Nalej sobie sam, dobrze, kochanie? Alec napełnił dwie filiżanki i wręczył jedną Daisy. - Nie, dzięki! Już chyba wypiłam z pół litra. Ale ciasteczko zjem chętnie. Umieram z głodu. Nie jadłam śniadania. Proszę cię, zanotuj, która godzina, na wypadek gdyby mnie zamordowano - wzdrygnęła się. - Przepraszam. Tower jest tak pełna przerażających historii, chyba robię się już zblazowana. - To moja wina - objął ją ramieniem, co zagroziło bezpieczeństwu filiżanki z herbatą, którą trzymał w drugiej dłoni. - Nie powinienem był wspominać o tym konkretnym aspekcie śledztwa. Nie zauważyłaś przypadkiem, w którym kierunku poszedł Crabtree, kiedy oddał klucze? - Nie. Generał Carradine zapytał mnie wtedy, gdzie poszły Brenda i Fay. Widzisz, poszły ze mną, żeby obserwować ceremonię, a z nimi ich ciotka... - Ciotka?
- Pani Duggan, ta, która je wychowała, a potem wyszła za oficera, który, tak się składa, dowodzi teraz stacjonującym tu garnizonem. Dziewczyny zdecydowały się ją odprowadzić ze względu na mgłę. Kwatery oficerów są po drugiej stronie Białej Wieży. - Więc córki Carradine'a też włóczyły się po tym miejscu w nocy. - Kochanie, nie możesz ich podejrzewać. To dwie trzpiotowate, ale strasznie miłe dziewczyny. Poza tym nie było ich nie dłużej niż pół godziny. Dwóch młodych oficerów odprowadziło je do domu. Nie widziałam ich, a dziewczęta nie wspomniały ich nazwisk. - A więc teraz mamy dwóch nieznanych z nazwiska oficerów, którzy plątają się po twierdzy w nocy! - Prawie przez cały czas są tu wszędzie żołnierze. Straże zmieniają się w regularnych odstępach czasu, choć są eskortowane przez sierżanta warty z miejsca na miejsce i nie chodzą sobie, jak chcą. Ale nie wydaje mi się, że ten zatarg nie ma nic wspólnego z morderstwem. - Wielkie nieba, co jeszcze? Jaki zatarg? Daisy wyjaśniła mu o niesnaskach między generałem i pułkownikiem, który ukradł mu szwagierkę, i o tym, jak przełożyło się to na relacje między garnizonem a strażnikami. - Mimo to nie uważam, że sprawa kiedykolwiek zrobiła się poważna. Tak czy inaczej, pani Tebbit sabotowała sytuację, zapraszając Dugganów na wczorajszą kolację. Dlatego właśnie pani Duggan znalazła się wczoraj z nami na ceremonii. - Diabli nadali tę ceremonię! Carradine mówi, że dostał klucze do ręki o dziesiątej wieczorem. To się zgadza z tym, co pamiętasz?
- Zawsze są przekazywane o dziesiątej. Rozkaz księcia Wellingtona. Za sto lat też będą przekazywane o dziesiątej, a może nawet i za tysiąc. Tradycja jest święta. - Musimy się dowiedzieć, co Crabtree robił między dziesiątą a jedenastą, albo później. - Fay i Brenda mogły go widzieć. - Tak, lepiej teraz z nimi porozmawiam, póki tu jestem. Dopił resztkę herbaty, wstał i zadzwonił na służbę. - Spotkasz się z panią Tebbit, prawda, kochanie? Będzie bardzo rozczarowana, jeżeli ją pominiesz. - Moim zadaniem nie jest dostarczanie rozrywki starszym paniom! Ale owszem, w pewnym momencie będę jej musiał zadać kilka pytań. Nie ma pośpiechu. Mam tylko nadzieję, że nie będzie obstawać przy roli przyzwoitki dla dziewcząt. - O rety, nie - zgodziła się Daisy, chichocząc. - Nie wyobrażam sobie przesłuchiwania ich, gdy ona będzie tu siedzieć i się wcinać. - Obrzuciła go niewinnym spojrzeniem, jednym z tych, które zachęcały ludzi do dzielenia się z nią swymi najbardziej skrywanymi sekretami. - Na pewno będzie zadowolona, jeżeli ja z nimi zostanę. - Niestety, zapewne masz rację - powiedział Alec, krzywiąc się. - Nie odezwę się ani słowem i będę robić dla ciebie notatki. Kiedy weszła służąca, Alec poprosił ją, by młode damy dołączyły do pani Fletcher i do niego. Po kilku minutach do pokoju wpadły Fay i Brenda. Usiadły i spojrzały na Aleca z gorliwym oczekiwaniem. - Naprawdę możemy pomóc, panie Fletcher? - Czego chce się pan dowiedzieć? - Z tego, co wiem, chodziły panie po twierdzy po zakończeniu Ceremonii Kluczy? - Tak, zaprowadziłyśmy ciocię Christinę do domu.
- Ale nie zepchnęłyśmy pana Crabtree ze schodów. - Lubiłyśmy go. - Był miłym, starym ramolem. - Nie jak... - Ale widziały go panie? - wtrącił Alec. - Po tym, jak odszedł z panią Fletcher, nie. - Żeby zanieść klucze tacie. - Widziały panie jeszcze kogoś, kto chodził po tym terenie? - Nie widziałyśmy zbyt wiele. - Widoczność była poważnie ograniczona - powiedziała Brenda uroczyście. - Można było się zgubić, przechodząc przez plac manewrowy. - Więc poszłyśmy naokoło. - Trzymając się blisko muru Białej Wieży. Alec spojrzał na swój plan. - I usłyszałyśmy z tyłu kroki. - Więc przyspieszyłyśmy. - „Jak ktoś, co przez bezludny szlak..." - „Wędrując w lęku, trwodze..." - „Bo wie, że za nim kroczy tuż..." - „Bies przeraźliwy srodze". - Fay spojrzała za siebie. - I to był tylko jakiś strażnik. - Widziała tylko jego sylwetkę w świetle ostatniej lampy. - Ale wiedziałam, że to yeomen, bo miał na sobie ten swój fikuśny strój. Spojrzały na siebie. - W sumie to dziwne. Zazwyczaj przebierają się w cywilne ubrania, jak tylko wyjdą zwiedzający. - O piątej. - Oprócz dowódcy straży, ze względu na klucze.
- Musi pozostać w stroju aż do ceremonii. - W sumie, jak się nad tym zastanowić, strażnik Wieży Byward też. - Poszły panie razem z ciotką prosto do jej kwatery tuż po ceremonii? Bez zatrzymywania się po drodze? - Nie ma się po co zatrzymywać - powiedziała Fay. - Szłyśmy całkiem żwawo, bo było zimno. - Nawet zanim spotkałyśmy tego przeraźliwego biesa. Yeomen, którego widziały, to nie mógł być Crabtree, pomyślała Daisy. Staruszek nie mógł ich dogonić po tym, jak odprowadził ją do Domu Króla. Marsowa mina Aleca świadczyła o tym, że doszedł do tego samego wniosku. - Nie zauważyły panie, dokąd poszedł ów przeraźliwy bies? - Nie, zgubiłyśmy go za Białą Wieżą. - Ledwo widziałyśmy lampy na budynku kwater oficerskich. - Tam, gdzie mieszkają ciocia Christina i wuj Sidney. - Wuj Sidney wysłał dwóch oficerów, żeby nas odprowadzili do domu. - A raczej zgłosili się na ochotnika. - Znają panie ich nazwiska? Fay i Brenda wymieniły rozbawione spojrzenia. - O tak, panie Fletcher, my znamy wszystkich oficerów. - Porucznik Jardyne i kapitan Devereux. - Dziękuję. - Myśli pan, że mogli być świadkami morderstwa? zapytała Brenda, otwierając szeroko oczy ze zdumienia. - Wtedy, kiedy wracali? - Po tym, jak nas odprowadzili? - To zawsze jest możliwe. Mam rozumieć, że nie widzieli państwo nikogo, gdy wracaliście od ciotki?
- Nikogo. - Mgła była gęsta jak nigdy. - Dziękuję - powtórzył Alec. - To wszystko na razie. Mogę mieć do pań jeszcze kilka pytań później. - Kiedy tylko sobie pan życzy! Dziewczyny wyszły, ale jeszcze dobrze drzwi się za nimi nie zamknęły, gdy Fay wróciła, pytając: - Panie Fletcher, będzie pan przesłuchiwał ciocię Alice panią Tebbit? Nad ramieniem siostry pokazała się głowa Brendy. - Bo ona wprost nie może się doczekać przesłuchania. - Czy ma mi do powiedzenia coś wyjątkowego? Fay spojrzała na Brendę, która odpowiedziała: - Nie sądzę. - Ale nigdy nic nie wiadomo. - Ciocia Alice jest czarnym koniem. - Nie ma sensu zgadywać, co może mieć do powiedzenia. Alec spojrzał na Daisy, która wzruszyła ramionami i lekko potrząsnęła głową. Mało prawdopodobne, że starsza pani, która dopiero niedawno wprowadziła się do Tower, może wiedzieć coś przydatnego. - Proszę przekazać pani Tebbit, że może będę musiał z nią później porozmawiać - powiedział. Jeżeli ma do zaoferowania konkretne, istotne dla sprawy informacje, niech wyśle wiadomość do wartowni w Wieży Byward. - Dobra. - I zniknęły. - Czy bliźnięta też będą takie, kiedy dorosną? - zapytał Alec z obawą w głosie. - Będą czytać sobie nawzajem w myślach i dokańczać po sobie zdania? - Słyszałam, że niektóre bliźnięta rozwijają swój własny język. Ale może chodzi o identyczne bliźnięta. - Miejmy nadzieję! - Wstał. - Myślę, że następni na naszej liście są Dugganowie. On jest pułkownikiem?
- Podpułkownikiem. Z tego, co wiem, wybił się w szeregach. - W regimencie hotspurów? Powiedziałbym, że to niemożliwe! Z pewnością bezprecedensowe. - Nazywają się „synami dżentelmenów", przynajmniej kiedyś tak było. Przed bitwą pod Waterloo inne regimenty nazywały ich „żołnierzami z Hyde Parku", ale potem wystawili sobie dobre świadectwo. Alec skończył studia historyczne, ze specjalizacją historia georgiańska. - I w tej naszej ostatniej małej awanturce też. - Musiał dokonać czegoś naprawdę spektakularnego, nie tylko sprawdzić się w służbie. - Pewnie jakieś zadanie bojowe, pewnie wielu oficerów z jego jednostki zginęło. Ale myślałem, że mogliby go jednak przenieść do innego regimentu, a potem nadal go promować, nawet jeżeli nigdy nie osiągnąłby pełnej rangi pułkownika. Hmm, to oznacza, że może nam pójść z nim łatwiej albo trudniej. - Nie powiedziałabym, że należy do tych, którzy celebrują własną godność. Widzę, że założyłeś swój wojskowy krawat. - Liczą się nawet małe rzeczy. Idę już. Możesz już wracać do domu do Olivera i Mirandy, skarbie. Jeżeli przypomnisz sobie jeszcze o czymś, co powinnaś mi powiedzieć, to może zaczekać, aż wrócę do domu wieczorem. - W porządku - powiedziała Daisy. - Wpadnę jeszcze na górę i pożegnam się z paniami Tebbit. Pomyśleć tylko, że gdybym poczekała do przyzwoitej godziny, żeby to zrobić, ktoś inny znalazłby biednego pana Crabtree. Pani Tebbit zbyła przeprosiny Daisy za owo niegrzeczne, wczesne wyjście. - Młode kobiety zbytnio się w dzisiejszych czasach przejmują macierzyństwem - powiedziała. - Za moich młodych lat zostawiało się dzieci do wyłącznej dyspozycji opiekunki. Och, nie patrz na mnie jak zdychająca krowa,
Myrtle. Nie sądzę, by zrobiło ci to najmniejszą różnicę, gdybym na twoją intencję zmieniła się w dojarnię. - Mamo, jak możesz! - Z łatwością. Czy pani mąż już wyszedł z domu, pani Fletcher? - Obawiam się, że tak. Dziewczęta wspomniały, że chciałaby pani z nim porozmawiać, ale najpierw musi się uporać z podstawowymi kwestiami. Później przyjdzie, żeby się z panią spotkać. Czy chciałaby pani mu przekazać jakieś konkretne informacje? Być może będę mogła mu coś przekazać. - Nie - powiedziała pani Tebbit z żalem. - Pomyślałam sobie... Ale w końcu to nie Crabtree się naprzykrzał, tylko ten drugi, ten, który jest do niego taki podobny. - Rumford? - Właśnie on. Strasznie wstrętny typ, mówię pani. - Naprzykrzał się pani, pani Tebbit? - Oczywiście, że nie. Arthurowi. Ale skoro to nie Rumford został zamordowany, to nie ma znaczenia. Panna Tebbit znów się obruszyła. - Mamo, z pewnością nie musiałabyś opowiadać policji o kuzynie Arthurze i tym okropnym człowieku! - Nie byłam pewna, czy to zrobić - przyznała pani Tebbit. - Strasznie nudno byłoby z powrotem przeprowadzać się do St. John's Wood po tak krótkim czasie, gdyby Arthur został aresztowany. Cieszę się, że nie muszę rozważać tego dylematu. Cóż, Daisy, wygłosiłaś pięknie swoje przeprosiny, a teraz zapewne umierasz z niecierpliwości, by poniańczyć swoje niemowlęta. Idź już. Schodząc po schodach, Daisy próbowała zdecydować, czy pani Tebbit wygłosiła swoją kwestię tylko po to, żeby zrobić wrażenie, jak to miała w zwyczaju. Tak czy inaczej, jej
informacje zdawały się nieistotne, jak również niewiarygodne, a więc niegodne tego, by je powtórzyć Alecowi.
ROZDZIAŁ ÓSMY Alec wyszedł za próg Domu Króla i przystanął, żeby się rozejrzeć. Po prawej, tuż pod oknem pokoju, który przed chwilą opuścił, stał wartownik. Okno było zamknięte ze względu na mżawkę, teraz przechodzącą w deszcz, ale gdyby nawet było otwarte, wartownik z pewnością dosłyszałby każde słowo wypowiedziane wewnątrz. Spoglądając w górę, Alec dostrzegł lampę gazową wiszącą nad drzwiami wejściowymi. Bez względu na to, jak byłoby ciemno i mgliście, stojący na posterunku wartownik z pewnością zauważyłby każdego, kto wychodziłby lub wchodził tędy do domu. Nie było tylnych drzwi, ponieważ dom został zbudowany bezpośrednio przy murze otaczającym wewnętrzny dziedziniec. Nieco dalej położone drzwi, te pod balkonem, prawdopodobnie były przeznaczone dla służby. One też były oświetlone lampą i obecnie w pełnym polu widzenia wartownika. Ale w mglistą noc? Zwrócił wzrok na wartownika i zaczął zastanawiać się nad nieruchomą postacią. Czy patrząc na wprost w przepisowy sposób był świadomy czegokolwiek poza nudą? Świadomie czy też nie, pod czujnym wzrokiem Aleca wartownik przestąpił niepewnie z nogi na nogę. Nagle, bez ostrzeżenia, wykonał precyzyjny zwrot, przemaszerował kilka kroków od Aleca, znów zrobił zwrot z uniesionymi wysoko kolanami i tupiąc przy każdym kroku, powrócił na stanowisko. Zanim znów się odwrócił, by spojrzeć prosto przed siebie, jego spojrzenie skrzyżowało się ze wzrokiem Aleca. W jego oczach widać było ciekawość. Czy ten mały spacer miał na celu zbadanie obserwatora? Spoglądając na zegarek na nadgarstku, Alec zobaczył, że nie wybiła ani pełna godzina, ani pół, ani nawet nie kwadrans.
W Królewskim Korpusie Lotniczym nie kładziono tak wielkiego nacisku na reprezentacyjne marsze, bo było zbyt wiele ważniejszych rzeczy do roboty, więc nie wiedział, czy obchody odbywały się o regularnych, przepisowych porach. Jeżeli nie, każdy, kto próbował się przemknąć do Domu Króla, lub stamtąd wymknąć, ryzykował spotkanie twarzą w twarz z hotspurem. Alec wahał się, czy zadać wartownikowi pytanie. Żołnierz znów zesztywniał i wlepił wzrok w odległy punkt prosto przed sobą. Lepiej nie stawiać go przed dylematem, czy odpowiadać, czy nie, skoro pułkownik Duggan może dostarczyć wszelkich odpowiedzi. W całej twierdzy stali wszędzie wartownicy, nawet u szczytu owych nieszczęsnych schodów. Prawdopodobnie nie było to regularne stanowisko warty, bo inaczej nie doszłoby tam do morderstwa. Ale twierdza nie była tylko atrakcją turystyczną: nadal była strategicznym obiektem wojskowym i więzieniem - Daisy mówiła, że trzymano tu i zastrzelono w czasie wojny niemieckich szpiegów, nie wspominając już o klejnotach o ogromnej wartości. Tower była dobrze strzeżona. Dlatego właśnie mgła odgrywała tak ważną rolę w popełnieniu tego morderstwa. Alec przeszedł obok wartownika i wzdłuż rzędu dobudowanych domów, stojących frontem do Wieży Zielonej. Jedyne drzwi, które następnie zobaczył, były bardzo wąskie i niższe niż ich sąsiedzi po obu stronach, jakby ktoś je tam wcisnął na siłę. Potem były jeszcze trzy domy z wiktoriańskiej cegły, bez ani grama uroku, jakim mógł się poszczycić zbudowany z pruskiego muru Dom Króla. Jak się dowiedział, to kwatery yeomenów. W połowie długości między końcem rzędu i drzwiami frontowymi Domu Króla, na skraju trawnika po drugiej stronie brukowanej ścieżki stała latarnia na słupie. Druga była zamontowana na rogu ostatniego domu w rzędzie.
Zarówno Daisy, jak i córki Carradine'a wspomniały o tym, że ledwo widziały jedną lampę, stojąc przy drugiej. Alec zatrzymał się na rogu i spojrzał za siebie po przekątnej w kierunku Zielonej Wieży. Po stronie zachodniej za Domem Króla stało więcej domów yeomenów. O ile dobrze pamiętał, w drugim z kolei mieszkał dowódca straży, ofiara. Od swojego domu Crabtree miał do wyboru kilka dróg do miejsca, w którym został znaleziony. Mógł pójść górą dookoła Zielonej Wieży, obok szafotu i w dół szerokimi schodami w kierunku Krwawej Wieży. Dlaczego zatem skręcił w kierunku skrótu? Tak czy inaczej, w ciemną, mglistą noc alternatywna droga byłaby dużo bardziej atrakcyjna, dookoła dolnej krawędzi Zielonej Wieży, z domami ciągnącymi się cały czas po prawej stronie, a potem w dół schodami na skróty. Zapewne tę drogę właśnie wybrał, zakładając, że wyruszył ze swojego domu. Jego obowiązki w owym dniu były zakończone, dlaczego więc wychodził ze swojego schronienia w tak brzydką noc? - Kto wiedział, że będzie się kręcił po twierdzy? - zapytał Alec na głos. - To jest to nasze zasadnicze pytanie, szefie? - Sierżant Tring podszedł do niego niezauważony, stąpając miękkim krokiem, charakterystycznym dla osób, które masywną sylwetkę zawdzięczają w większej części mięśniom. Głęboki głos był pierwszym sygnałem jego przybycia. - Nie musiał przypadkiem zrobić ostatniego obchodu, zanim zszedł do siebie? - Z tego, co wiem, jego obowiązki kończyły się o dziesiątej, a potem miał w zwyczaju wracać do domu i czytać Biblię, zamiast popijać z kamratami w świetlicy. Był wdowcem, nie miał dzieci.
- Aha - zabuczał Tom Tring. - Nie myśli pan, że ktoś go po prostu zobaczył i wykorzystał okazję, by dać mu w łeb? - Nie. Nie, to mi na to nie wygląda. Po pierwsze, mamy tę cholerną, wielką pikę, o przepraszam, partyzanę, którą ktoś wbił mu w plecy. - A poza tym mgłę. - To było przemyślane działanie. Kto wiedział, że będzie się kręcił po twierdzy? - powtórzył Alec. - Kto chciał się pozbyć człowieka, który ze wszech miar był nieszkodliwy i szanowany? - A może człowiek, który chciał zająć jego stanowisko? Ale nie jest to jakaś ważna funkcja, prawda? Chyba nie trzyma kluczy do klejnotów koronnych? - Z tego, co wiem, nie, ale moja wiedza jeszcze nie jest zbyt szczegółowa. To będziemy musieli sprawdzić. Chyba jednak wybór dowódcy straży należy do naczelnika twierdzy, a on może mieć kilka powodów, żeby pominąć przy awansie drugiego w kolejności dowódcę. Wątpię, czy ktokolwiek mógłby liczyć na odziedziczenie stanowiska. - No, chyba że ma jakiegoś haka na naczelnika. - Szantaż? Nie możemy tego wykluczyć. Na razie nie ma chyba w ogóle nic, na co moglibyśmy liczyć. Pierwszą rzeczą, jaką chciałbym zrobić, to wykluczyć mieszkańców Domu Króla. - Czyli tam, gdzie mieszka naczelnik i gdzie zatrzymała się pani Fletcher? - mrugnął Tom. - Rozumiem, że życie by nam się uprościło, gdyby zostali wyeliminowani. - Ty wiesz, że Daisy tego nie zrobiła, i ja to wiem powiedział Alec z żalem w głosie. - Ale właśnie dlatego musimy to udowodnić. Przy naszym obecnym stanie niewiedzy miała tyle samo motywów i okoliczności, co wszyscy inni.
- Ale nie miała środków, szefie. Skąd zdobyłaby partyzanę? - To trudne, ale niestety nie niemożliwe. Każdy yeomen ma trzymać swoją w domu, kiedy jej nie używa. Oprócz uroczystych parad używa się ich na niektórych stanowiskach służbowych, na przykład przy głównych bramach i przy Wieży Wakefield, gdzie trzymane są klejnoty. Każdy z ludzi obejmuje dane stanowisko i często zostawia tam swoją broń, zamiast ciągać ją ze sobą tam i z powrotem. Zazwyczaj kilka egzemplarzy stoi przy wejściu do świetlicy wartowników. Turysta nie może sobie ot, tak wymaszerować z partyzaną niezauważony, więc niezbyt je pilnują. - Tym bardziej szkoda - powiedział Tom grobowym tonem. - Miło by było, gdybyśmy mogli ograniczyć krąg naszych podejrzanych do yeomenów. - Nie ma szans. Ale jest jednak coś dziwnego: córki Carradine'a powiedziały, że jakiś yeomen, albo ktoś przebrany za yeomena, szedł za nimi dookoła tylnej ściany Białej Wieży wczoraj wieczorem. - Nie wiadomo kto? - Była zbyt gęsta mgła. Spójrz tam... - Alec wskazał na wartowników, na drzwi do Domu Króla i na dom zmarłego dowódcy straży i podzielił się z nim swoimi obserwacjami i wnioskami. - Więc chce pan, żebym zamienił słówko ze służbą w Domu Króla? - zaproponował Tom. - Zadanie w sam raz dla mnie. Przydałaby mi się filiżanka herbaty. - Mam rozumieć, że skończyłeś ze schodami. - Wszystkie odciski zdjęte, zdjęcia porobione i wysłane do Yardu do wywołania. Ciało w drodze do patologa. Przełożony wartowników był tak miły, że pozwolił mi zostawić swoich ludzi na górze i na dole, dopóki nie skończy pan oględzin miejsca zbrodni. Przypadkiem nadmienił, że
strażnicy na służbie nie używają tych schodów, bo są za strome i za wąskie, by po nich właściwie maszerować. Z Domu Gwardii idą innymi schodami, dlatego nikt nie znalazł go przed panią Fletcher. O wilku mowa. Daisy wyszła z Domu Króla, unosząc swój czerwony parasol. Chwilę przed tym, zanim zauważyła Aleca i Toma, Alec dostrzegł, że jej taksujący wzrok przesuwa się z miejsca na miejsce, dokładnie po tej samej trajektorii, którą przed chwilą rozważał razem z Tomem. Teraz, gdy szok minął, jej ciekawość musiała wziąć górę. Bogu dzięki, że chciała jak najszybciej wrócić do domu, do bliźniąt. Dostrzegła ich i podeszła bliżej. - Witaj, Tom. Dotknął kapelusza. - Dzień dobry, pani Fletcher. Znów wsadziła pani kij w mrowisko? Uśmiechnęła się do niego, bo już dawno przekonała się, że drgnięcie jego wąsów oznaczało zawadiacki uśmiech. - Tyle mi przyszło z porannego wstawania. Alec, wpadłam na pewien pomysł. - Zaskakujesz mnie. - Kochanie, nie bądź okropny. Chodzi o to, że wczorajsza noc nie zachęcała do spacerów w oczekiwaniu, aż pojawi się konkretna osoba. Ktoś musiał wiedzieć, że Crabtree będzie w tym miejscu i o konkretnej porze. - Tyle to sami się domyśliliśmy. - Moje gratulacje! Zapewne wydedukowaliście już, że jedyną oczywistą osobą jest Rumford, dozorca więzienny? Ten, który rozmawiał z panem Crabtree wcześniej, kiedy niósł klucze do generała Carradine'a? Mógł się wtedy z nim umówić.
- A możesz mi wyjaśnić, dlaczego miałby chcieć się spotykać na schodach o takiej nieludzkiej godzinie w mglistą noc, skoro ich domy do siebie przylegały? - Och! - załamała się Daisy. - Nie wiedziałam, że Crabtree był najbliższym sąsiadem Rumforda. Domy niektórych yeomenów znajdują się w kazamatach, właściwie w murach zewnętrznych. Ale okna wychodzą na mur wewnętrzny, po drugiej stronie wąskiej dróżki. Przypuszczam, że logiczne jest, że ich dowódca powinien mieć ładny widok na Zieloną Wieżę. - Nie wiem, czy logika ma dużo wspólnego z tradycjami strażników yeomeńskich. Nie ma powodu do zgadywania, tak po prostu było. - A to szkoda. Nadal chciałbym wiedzieć, co powiedział i gdzie potem poszedł. Zapytamy go o to, ale nie mogę obiecać, że ci powiem - powiedział Alec. Daisy westchnęła, a potem spojrzała zadumana na dom, obok którego stali oraz dołączonych do niego sąsiadów. - Ktoś mógł go wypatrywać z jednego z tych okien. Przypuśćmy, że poszedł do domu po tym, jak oddał klucze, i później znów wyszedł... - Daisy, ty się ponoć śpieszyłaś do domu i do dzieci. - Tak, tak. - Dobrze się już czujesz? - Tak. - Wyglądała bardzo dobrze, ale czerwony parasol rzucał zwodniczo zdrową, różową poświatę na jej twarz. Dziewczęta, Fay i Brenda, zaoferowały się, że odprowadzą mnie do metra, ale już się doskonale czuję. - Może lepiej byłoby, gdybyś pojechała taksówką. - Alec sięgnął do kieszeni po drobne. - Mam na tyle gotówki, dzięki, kochanie. - Zrobiła taki ruch, jakby miała go pocałować. Nie powstrzymałaby jej obecność Toma, ale może komplikacje związane z jej ociekającym parasolem i jego mokrym kapeluszem, a może
puste spojrzenie okolicznych okien odwiodło ją od tego zamiaru. - Proszę iść ostrożnie - napomniał ją Tom. - Te kocie łby są śliskie. Na odchodnym rzuciła przez ramię: - A tak przy okazji: to może nie mieć żadnego znaczenia, ale ten dom ma dwoje tylnych drzwi. - Tylne drzwi? - powiedział zdziwiony Tom do Aleca, patrząc, jak Daisy szybko przechodzi obok nieszczęsnych schodów. - Domyślam się, że sugeruje nam, że jeśli ktoś obserwował pana Crabtree z tego domu, to później mógł wymknąć się tylnymi drzwiami, tym samym zmniejszając szanse bycia zauważonym przez wartownika. - Aha. Mógł równie dobrze kuknąć tu na nas. Skręcili za róg domu. Z tyłu, przy wewnętrznej ścianie dziedzińca schody prowadziły w dół do małego wgłębienia i drzwi, które zapewne prowadziły do ślepej piwniczki. - To jedne - powiedział Tom. - A gdzie drugie? - Muszą się otwierać na mur tam w górze. Pójdę i zobaczę, a ty lepiej zabierz się za pracowników Domu Króla. Wiedział, że Tom nikogo niepotrzebnie nie wzburzy i że wkrótce wszyscy będą mu jeść z ręki, zwłaszcza kobiety. - A potem idź do baraków Waterloo. Mam nadzieję, że do tego czasu umożliwią ci porozmawianie z wartownikami, którzy stali na posterunkach wczoraj wieczorem. - Ze wszystkimi, szefie? - Przynajmniej z tymi, którzy wczoraj wieczorem stali przy Domu Króla. Ernie i Ross mogą się zająć resztą, kiedy skończą przesłuchiwać yeomenów. Analizując mapę, Alec wszedł po schodach na górną część muru. Wygląda na to, że tędy prowadzi Droga Ralegha. Zanim zbudowano wiktoriańskie domy, więzień mógł przechadzać
się wzdłuż muru od drzwi Białej Wieży do końca Domu Króla. Teraz brama z kutego żelaza oznaczona tabliczką „wejście prywatne" wydzielała odcinek, najwyraźniej służący jako balkon, z drugiej strony ograniczony ścianą o wysokości dwóch pięter, w której były osadzone drzwi. To możliwe, że morderca wyszedł tędy, żeby śledzić swoją ofiarę, choć mało prawdopodobne, pomyślał. Stojąca po drugiej stronie Biała Wieża nie miała okna od tej strony na wysokości górnego piętra, choć na poziomie poniżej były dwa, jak również główne wejście, przy którym wisiała tabliczka „wejście tylko za okazaniem biletów". Czy zamykano je na noc? To dobre miejsce, żeby niepostrzeżenie się zaczaić, dla kogoś, kto ma podświetlony zegarek i kto wiedział, kiedy mniej więcej można się spodziewać pana Crabtree. Spojrzał przez obwałowanie w kierunku rzeki. Po lewej stronie widać było masywną sylwetę Mostu Wieżowego. Nie widać było tego z Tower, ale most, konstrukcja handlowa, przewyższał nawet Białą Wieżę, a przy jego wyniosłości historyczny prymat królewskiej fortecy nieco przybladł. Bliżej, tuż po drugiej stronie Water Street, znajdował się szeroki, spłaszczony łuk Bramy Zdrajców. Po obu stronach bramy stały kamienne wieże, przyczółki Wieży Świętego Tomasza, połączone zbudowanym nad łukiem bramy budynkiem z muru pruskiego. Niedaleko, przy Krwawej Wieży, rozpościerała się sylweta zawierającej klejnoty koronne Wieży Wakefield, która blokowała widok wzdłuż Water Street. Czy dowódca straży miał klucz do Wieży Wakefield? Z pewnością generał Carradine by o tym wspomniał, nawet w szoku wywołanym morderstwem, zaniepokojony możliwością jego ukradzenia. Ale jednak szok dziwnie wpływa na ludzkie umysły. Coś jeszcze trzeba sprawdzić.
Gdy Alec schodził ze schodów, pojawił się przed nim naczelnik twierdzy, jak gdyby wezwany siłą myśli. W świetle dziennym można go było łatwo rozpoznać, zanim jeszcze zrównał się z wartownikiem na szczycie schodów służących jako skrót, nawet w mżawce zmieniającej się w deszcz i nawet z naciągniętym głęboko na twarz kapeluszem. Jego wierny cień - żabowatego Jeremy'ego Webstera - również. Słysząc pozdrowienie Aleca, spojrzeli w górę. - Fletcher! Ma pan coś już? - Przepraszam, panie generale, jeszcze trochę za wcześnie na rezultaty. Zaczynam wręcz zdawać sobie sprawę z tego, jak mało wiem o Tower i o tym, jak tu wszystko jest zorganizowane, to wszystko, czego nie ma w tej skądinąd uroczej broszurce. Czy zgodzi się pan, żeby pan Webster pochodził ze mną przez jakiś czas w roli chodzącego przewodnika? Panie Webster, czy mógłbym pana prosić o pomoc? W skropionych deszczem okularach, skrytych w cieniu jego kapelusza, Webster wyglądał jeszcze bardziej enigmatycznie niż zwykle i nieco wyniośle. Nie wyraził na głos zgody ani nie odmówił, kiedy generał zgodził się na udostępnienie jego usług. Alec zrozumiał, dlaczego Webster wydał się Daisy nieco denerwujący. Zdecydował, że taktowne będzie ostrzeżenie Carradine'a o obecności Toma w jego domu. - Tak przy okazji, panie generale, mój sierżant, detektyw Tring, rozmawia z pana służbą - powiedział. Carradine wyglądał na nieco zbitego z tropu, ale po chwili powiedział łagodnym tonem: - Przypuszczam, że muszą panowie podejrzewać każdego. - Nie chodzi o podejrzenia, ale o potrzebę eliminacji. - Nawet pana żony?
- Nawet mojej żony. Szczerze mówiąc, to właśnie ze względu na Daisy zaczynamy od Domu Króla, i mamy nadzieję, że uda nam się wyeliminować wszystkich jego mieszkańców. Jeżeli nie uda się nam tego dokonać, może będę musiał oddać stery w ręce kogoś innego. - Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie - odpowiedział generał sucho. - Lepszy diabeł znany niż nieznany, pan wybaczy, że się tak wyrażę, nie wspominając o tym, że oczyszczenie z zarzutów pani Fletcher będzie się również wiązało z oczyszczeniem zarówno mojej osoby, jak i wszystkich domowników. - I dlatego właśnie zaczynamy w tym miejscu - przyznał Alec z kwaśnym uśmiechem. - Bez współpracy ze strony naczelnika twierdzy przeprowadzenie śledztwa będzie dziesięć razy trudniejsze. - Proszę mi wierzyć, będę współpracować. Nie wiem, czy zdaje sobie pan sprawę z tego, że jeżeli będę musiał trzymać to miejsce zamknięte dla publiczności przez więcej niż kilka dni, zrobi się awantura, która niechybnie doprowadzi do wątpliwości w Izbach - dodał z ponurą żartobliwością. - Tak się składa, że każdy przypadek wezwania inspektora naczelnego z komendy miejskiej może doprowadzić do zadawania pytań w Parlamencie, ale tu chodzi o królewską rezydencję, zabytek historyczny o wielkiej wadze dla całego narodu i o morderstwo jednego z tych malowniczych, romantycznych istot zwanych beefeaterami. To dopiero pożywka dla prasy! - Zawsze pracujemy tak szybko, jak to możliwe, panie generale, bo ślady najlepiej badać na gorąco - zapewnił Alec niezadowolonego naczelnika. - Niestety, nigdy nie mamy wystarczająco dużo ludzi. Miałem nadzieję, że poproszę pana o udostępnienie jednego ze swoich funkcjonariuszy
specjalnych, ale może lepiej będzie, jeżeli poproszę nadinspektora Crane'a, żeby wyznaczył mi jeszcze kilku ludzi. - Nie, nie, wierzę gorąco w pana skuteczność, mój drogi panie. Poczekajmy przynajmniej z oceną, dopóki nie skończy pan pracy dziś wieczorem. - Odszedł, zostawiając Aleca z Websterem. - Pierwsze pytanie: czy Krwawa Wieża jest zamykana na noc? - Nie, nie ma tam nic, co miałoby wielką wartość. - Przypuszczam, że Wieża Wakefield jest zamykana. Czy dowódca straży miał klucz? - Oczywiście, że nie. - A kto ma? - Jeden ma oczywiście Strażnik Regaliów, czyli generał lord Patrick Heald. Za drugi klucz jest odpowiedzialny naczelnik twierdzy. Poza momentami, gdy trzeba przeprowadzić w środku jakieś prace, sprzątanie i takie tam, zamykam drzwi, jak tylko Wieża Wakefield zostanie zamknięta dla zwiedzających, a potem zabieram klucz do Domu Króla i zamykam go w sejfie. - Czyli, mówiąc w skrócie, to pan kontroluje drugi klucz. - Tak - odpowiedział Webster lodowatym tonem. - Ale nie rozumiem, co ten fakt miałby mieć wspólnego z morderstwem dowódcy straży. - Ja też nie - zgodził się Alec. Tak czy inaczej, było to interesujące, choćby ze względu na to, że facet nie chciał o tym mówić.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Alec obrzucił nieszczęsne schody pobieżnym spojrzeniem. Choć po obejrzeniu zdjęć Toma nie dowiedział się niczego nowego, chciał spojrzeć na nie ponownie, więc zostawił wartowników na stanowiskach. Dowiedział się dużo więcej, idąc z Websterem do budynku kwater oficerskich. Adiutant naczelnika twierdzy znał odpowiedzi na każde pytanie, poza tymi, które odnosiły się wyłącznie do garnizonu. Po kilku minutach rozgrzał się na tyle, że ochoczo podrzucał kolejne informacje. Wcześniej trzeba je było z niego wyciskać, zadając konkretne pytania. - Faktycznym przełożonym żołnierzy jest generał Carradine, ale nie wtrąca się on w codzienne funkcjonowanie garnizonu - wyjaśnił. - Stacjonujący tu podpułkownik, jakimkolwiek batalionem jakiegokolwiek regimentu gwardii by dowodził, musi wystąpić o pozwolenie naczelnika na przeprowadzenie wszelkich nietypowych działań. - Bataliony się zmieniają? Zapewne po to, by nie mogli zaprzyjaźnić się bliżej z yeomenami. - W sumie nie. Niezbyt się kolegują, jednakże nasi strażnicy służyli w wielu różnych regimentach i mogą znać członków garnizonu jeszcze z czasów, kiedy byli w regularnym wojsku. - Przypuszczam, że ma pan zapisane, z jakiej formacji wywodzi się każdy z yeomenów. - Oczywiście. Przynajmniej ich ostatnią placówkę. Chyba w czasie ostatniej wojny były jakieś poważne przetasowania na stanowiskach. Co z grubsza oznaczałoby, że hotspurowie i yeomeni nie są zbyt przyjaźnie do siebie nastawieni, bo każdy z nich mógł znać dowolnego yeomena i to od wielu lat. Jeżeli wkrótce nie pojawi się na horyzoncie jakiś oczywisty podejrzany, trzeba będzie pogrzebać w historii służby wojskowej ofiary. Alec
wzdrygnął się, myśląc o sieci połączeń, która mogła się rozwinąć z tego punktu. W międzyczasie przeszli z Websterem przez plac manewrowy. Po lewej rozciągały się baraki Waterloo, osobliwe architektoniczne hybrydy, typowe dla architektury wiktoriańskiej, klasycznie symetryczne, ale upstrzone gotyckimi wieżyczkami, blankami i wykuszowymi oknami. Po prawej górowała nad nimi masywna, romańska Biała Wieża. - Co miałby do załatwienia yeomen, który przechodził tędy o dziesiątej wieczorem? - spytał Alec. Webster zmarszczył się. - Nic. Ktoś tu był wczoraj wieczorem? Przypuszczam, że w swoim stroju, bo inaczej ciężko byłoby go rozpoznać. Bardzo dziwne. Wszyscy przebierają się ze swoich strojów, jak tylko zejdą z posterunku. - Myśli pan, że Crabtree przebrałby się zaraz po oddaniu kluczy? - Z całą pewnością. Zachowanie dowódcy straży było jednym z niezwykle zastanawiających aspektów tej sprawy. Przypuśćmy, że wyszedł, żeby spotkać się z kimś, z kim był umówiony; dlaczego nie przebrał się najpierw w cywilne ubranie? Doszli do kwater oficerskich, mniejszej wersji baraków. - Policja - rzucił Alec wartownikowi i zaczął wchodzić po schodach. Webster zatrzymał się. - Nie chce pan, żebym tam z panem był, proszę mi wierzyć - powiedział ponuro. - Jeżeli będzie mnie pan jeszcze potrzebował, będę w Domu Króla. - Odwrócił się i odszedł, zanim Alec mógł mu podziękować. - Żabka uciekła w podskokach - zauważył ze śmiechem oficer gwardii, kapitan w spodniach koloru khaki, który
opierał się o framugę z papierosem w dłoni. Na twarzy Aleca musiało się malować zdegustowanie żartem, bo kapitan dorzucił: - Przepraszam! - Ale jego uśmiech zmniejszył się tylko nieznacznie. - To pański znajomy? Chyba nic nie można poradzić, jak się ma taką twarz. Po głosie można było poznać szlify zdobyte w Eton i Królewskiej Akademii Wojskowej w Sandhurst; Alec zastanowił się, co łączy tę kpiarsko nastawioną latorośl z klasy wyższej z pułkownikiem, który mozolnie wspinał się po drabinie awansu. Stojąc w niezbyt korzystnej pozycji w połowie schodów, Alec wszedł do góry i dopiero się przedstawił. - Inspektor naczelny, detektyw Fletcher, Scotland Yard. - Oho, policja! - uśmiech kapitana zbladł, a on sam się wyprostował. - Zapewne w sprawie niespodziewanego zejścia tego beefeatera. A tak na poważnie, okropna sprawa! Ten biedny staruszek zasłużył na spokój i ciszę. Jestem Devereux. W czym mogę panu pomóc, inspektorze? - Szukam pułkownika Duggana. - Jest w barakach. Pokażę panu drogę. - Dziękuję. Ale skoro już tu jestem, mogę w sumie porozmawiać z panią Duggan. Nie orientuje się pan, czy jest w środku? - Chyba tak. Słyszy się, że pozatykaliście wszystkie szczurze dziury i uwięziliście nas w Tower - wycedził Devereux. Spojrzał na wojskowy krawat Aleca, ale nic nie powiedział. - Czy pod nieobecność męża tej damy, który jest moim przełożonym, powinienem nalegać na to, żeby być obecnym przy przesłuchaniu, na wypadek policyjnej napastliwości? Ignorując ten persyflaż, Alec odpowiedział z zawodową uprzejmością:
- Jeżeli pani Duggan będzie życzyła sobie obecności świadka, poczekam, aż pułkownik będzie mógł się pojawić. Jednakże z uwagi na jej znajomość z moją żoną, wątpię... - To pan jest drugą połówką owej wymagającej pani Fletcher! - zaśmiał się kapitan. - Ależ z państwa musi być dobrana para. No dobrze, będę tu przez chwilę, dopóki nie skończy pan rozmawiać z panią pułkownikową, a potem zapewnię eskortę wojskową do baraków - wskazał drogę do pokoi Dugganów. Daisy wymagająca? Alec zastanowił się, co do diabła Daisy mogła powiedzieć temu bezczelnemu gwardziście. Czy szyderstwo było jego zwyczajowym sposobem bycia, czy w ten sposób chciał ukryć to, co myślał? O co mógł się kłócić kapitan Devereux z gwardii hotspurów z nieszczęsnym dowódcą straży, ze wszech miar sympatycznym, łagodnym człowiekiem? Ale w sumie Crabtree był kiedyś wachmistrzem regimentu. Nie mógłby nim zostać nikt, kto nie byłby twardy jak sam Żelazny Książę Alec zapukał do drzwi. - Kto tam? - zapytał nieco zdenerwowany, kobiecy głos. Alec jeszcze dobrze nie skończył się przedstawiać, gdy usłyszał szczęk odsuwanej zasuwy. - Pani Duggan? Chciałbym pani zadać kilka pytań. - Proszę wejść, panie Fletcher - ścisnęła zasuwę, jakby niepewna, czy znów ją zamknąć. - Przepraszam za to wszystko. Zazwyczaj nie jestem tak podenerwowana, ale Sidney, mój mąż, powiedział mi, kiedy wyszedł, że mam zamknąć drzwi, i zaczęłam się zastanawiać... Widzi pan, nikt nie mógł mieć powodu, żeby zabijać biednego pana Crabtree, co oznacza, że ktoś zrobił to bez powodu. A skoro dopadł jego, mógł też dopaść każdego. Proszę usiąść. - Usiedli, a ona zacisnęła mocno dłonie na podołku. - Znała pani pana Crabtree?
- Przybył do Tower mniej więcej w tym samym czasie co my. - Czyli kiedy? - Kiedy mój szwagier Arthur wrócił z Mezopotamii, gdzie służył w czasie wojny, i został mianowany naczelnikiem twierdzy. Widzi pan, moja młodsza siostra i żona pana Crabtree zmarły podczas epidemii grypy. To był taki okropny okres, kiedy wreszcie wojna się skończyła i wszyscy myśleliśmy, że koniec tego umierania. Czasem ze sobą rozmawialiśmy Trochę miał taką obsesję, żeby dowiedzieć się, dlaczego Bóg zesłał taki... dopust - takiego słowa użył - na świat, po tych okropieństwach wojny i czy to przypadkiem nie była kara za to, że wojna wybuchła. Jakby wojna nie była karą samą w sobie! - „Obsesję"? - zapytał Alec z ciekawością. Obsesja grała często ważną rolę w morderstwie, czy to u mordercy, czy u ofiary. - Nie w sensie, że był szalony - zapewniła go pani Duggan pośpiesznie. - Nie chodził po Tower, wygłaszając płomienne kazania, chyba też nie rozmawiał o tym z nikim, oprócz mnie. - Wie pani, do jakiego kościoła należał? - Nie, wtedy do żadnego. Nazywał siebie „poszukującym" i chodził czasami na spotkania kwakrów, ponieważ oni, jak sam mówił, rozumieli, jak się „poszukuje". Ale kiedy obowiązki go wzywały, chodził bez zmrużenia oka do kaplicy Świętego Piotra ad Vincula, tu, w Tower. Zatem nie był wzorcowym fanatykiem religijnym, więc prawdopodobnie nie ma to związku z jego śmiercią. - Czy dołączył później do jakiejś grupy? - Nie wiem - zarumieniła się. - Obawiam się, że później już nie rozmawialiśmy, po tym, jak został tu przysłany batalion Sidneya i poznałam jego samego. Potem się
pobraliśmy i batalion został przesunięty do innych zadań. Kiedy wróciliśmy, nie spędziłam z biednym panem Crabtree w sumie więcej czasu niż dzień. - Wspaniale naświetliła mi pani jego postać. A teraz chciałbym przejść do szczegółów. Wczoraj wieczorem obserwowała pani Ceremonię Kluczy w towarzystwie mojej żony i pani siostrzenic? - Tak. Noc była taka paskudna, że pomyślałam sobie, że pani Fletcher przydałoby się towarzystwo. - To bardzo miło z pani strony. Nie potrzebuję, żeby mi pani opisywała ceremonię, ale gdyby zechciała mi pani opowiedzieć, co stało się po tym, jak rozdzieliłyście się panie z Daisy. - No dobrze. Pomyślałam, że nie chce mi się iść aż do Domu Króla i nie przeszkadzało mi to, że mam wracać do siebie w pojedynkę, nawet we mgle. - Pani Duggan wzdrygnęła się. - Teraz bym tego nie zrobiła za żadne skarby. Tak czy inaczej, moje drogie dziewczęta uparły się, żeby mnie odprowadzić, ponieważ Crabtree musiał iść do Domu Króla z kluczami i chętnie odprowadził panią Fletcher. To wtedy właśnie został zaatakowany, prawda? - wykrztusiła. - Nie, dzięki Bogu, nie! To stało się później. Pani i dziewczęta... przepraszam, że wyrażam się tak nieformalnie o pani siostrzenicach, ale podchwyciłem to od Daisy. - Ależ proszę, to żaden problem. Nie widziałyśmy nawet baraków po drugiej stronie placu manewrowego, taka była mgła, więc trzymałyśmy się blisko Białej Wieży. Alec był prawie pewien, że dziewczyny nie wymyśliły sobie owego „przeraźliwego biesa", ale musiał uniknąć sugerowania pani Duggan jego obecności. - Czy po drodze się coś wydarzyło? - zapytał. - Wydarzyło? W sumie nic takiego. Alec spojrzał na nią pytająco, unosząc brwi.
- To w sumie nic takiego. W mniej niesamowitą noc nawet bym na to nie zwróciła uwagi. Usłyszałyśmy za sobą kroki i Fay - a może Brenda? - jedna z nich się odwróciła. Tak, to była Fay. Powiedziała, że idzie za nami jeden yeomen. Zatem widzi pan, nic takiego. - Zauważyła pani, dokąd poszedł? - Ja go wcale nie widziałam, nie oglądałam się za siebie. Dziewczyny szczebiotały po drodze, a kiedy minęłyśmy Białą Wieżę, słychać było gwizdy i buczenie od strony rzeki, więc jeżeli wydał z siebie jakiś dźwięk, to nic nie słyszałam. Przepraszam, że nie mogę panu więcej pomóc. - Czy wie pani, dokąd mógł zmierzać? - Nie - wzruszyła bezradnie ramionami. - Z pewnością nie tu. Hotspurowie i yeomeni niezbyt się ze sobą trzymają, a Arthur nie miał powodu, żeby wysyłać Sidneyowi wiadomości. Och, ale... Nie. - Ale co? - podpowiedział Alec zachęcająco. - Może mi się tylko przywidziało. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie słyszałam odgłosu kaszlu, zanim usłyszałam kroki. - Czy to ważne? - Chyba nie. Tylko że w budynku obok znajduje się lazaret twierdzy, więc może szedł poprosić o syrop na kaszel. Daisy powiedziała coś o kaszlu. Yeomen czekający na szczycie owych feralnych schodów, żeby zamienić słówko z ofiarą, również kaszlał i również był ubrany w swój strój o nietypowej porze. Alec zobaczył, że szpital nie był zaznaczony na planie zawartym w broszurze, ponieważ nie był to obiekt, który mógłby zainteresować turystów. Trzeba to zbadać. - To bardzo prawdopodobne - powiedział. - Czy zwróciła pani uwagę na godzinę, kiedy doszła pani do domu?
- Nie - odpowiedziała z absurdalnym poczuciem winy w głosie, jakby powinna była przewidzieć, że zostanie o to zapytana podczas przesłuchania. - Nie spojrzałam na zegar. Może Sidney zwrócił na to uwagę. Nie mogło być dużo po dziesiątej, ponieważ ceremonia zawsze odbywa się na czas. Boją się, żeby duch Wellingtona się nie zaniepokoił - rzuciła niespodziewanie kapryśnym tonem. Alec uśmiechnął się. - Mówią, że Żelazny Książę był niezłym służbistą, ale myślałem, że jest tu całe mnóstwo innych duchów. - Owszem - odpowiedziała. - O ile wierzyć we wszystko, co yeomeni opowiadają turystom. Obawiam się, że dzisiaj jeszcze jeden zasilił ich szeregi. Panie Fletcher, złapie pan tego mordercę, prawda? - Mam taką nadzieję. Zazwyczaj nam się udaje, a w takiej zamkniętej społeczności jak tu, w Tower, chodzi głównie o odsiew informacji. Zatem im więcej mamy informacji znaczących dla sprawy czy też nie - od jak największej liczby osób, tym szybciej dojdziemy do sedna. Bardzo mi pani pomogła. - Z przyjemnością. Bardzo lubię pana żonę. Taka pokrzepiająca osoba. Alec nie powiedziałby, że jest to wystarczający powód, by pomagać policji w śledztwie. Z ulgą przypomniał sobie, że Daisy była już bezpiecznie w drodze do domu, do bliźniąt, i nie może się już więcej wtrącać. - Proszę mi powiedzieć, co wydarzyło się po tym, jak pani wróciła. Była dziesiąta w nocy, a pani siostrzenice były po niewłaściwej stronie wewnętrznego dziedzińca. - Sidney był w domu - dowódca pracuje w bardzo nietypowych porach - i od razu powiedział, że odprowadzi dziewczyny. Ale kilku chłopców, młodszych oficerów, którzy do nas przyszli na kakao...
- Na kakao? - z zaskoczenia Alec zapomniał na chwilę, do czego zmierzał. - Wie pan, niektórzy z nich to naprawdę jeszcze chłopcy. A wieczorem jest tyle pokus, kiedy są po służbie, żeby pić za dużo alkoholu w mesie. Więc zawsze przygotowuję im kakao i ciastka, każdy może przyjść. Myślę zawsze o ich matkach. - To wspaniale! - Cóż, Sidney zawsze żartuje na ten temat, ale to przecież nie boli, prawda? - Ma pani rację. - Alecowi, który już polubił panią Duggan wbrew przepisowej obiektywności, jeszcze bardziej stopniało serce. Miał tylko nadzieję, że nie będzie musiał zaaresztować nikogo jej bliskiego. - Termos z kakao pozwalał mi przetrwać wiele zimnych lotów. Ale wracając do wczorajszego wieczoru... - Oczywiście wszyscy chłopcy natychmiast zgłosili się na ochotnika, żeby odprowadzić Fay i Brendę. Sidney powiedział, że dwóch wystarczy, i wysłał kapitana Devereux i porucznika Jardyne'a. Powiedziałam mu później, że lepiej byłoby nie wyznaczać porucznika Jardyne'a, ponieważ jest zadurzony w Fay i może być nieco uciążliwy, ale Sidney powiedział, i oczywiście miał tu całkowitą rację, że kapitan Devereux będzie go trzymał pod kontrolą. Kapitan czasami zdaje się nieco lekkomyślny, ale tak naprawdę jest bardzo odpowiedzialny. - Obaj oficerowie wrócili na swoje kakao? - W sumie porucznik Jardyne nie wrócił. Słyszałam, jak kapitan Devereux mówił drugiemu oficerowi, że Jardyne się nadąsał. Kolejny wolny strzelec snujący się po twierdzy we mgle! Przy odrobinie szczęścia Jardyne wrócił do mesy i upił się razem z towarzystwem. A co, jeżeli nie? A co, jeżeli spotkał się z panem Crabtree i pokłócił się z nim... Trudno było sobie
wyobrazić, o co młodociany oficer i dojrzały strażnik yeomeński mogliby się pokłócić. Będzie się o to martwić później, jeśli zajdzie taka konieczność. Bardziej zasadnym pytaniem było: skąd wytrzasnął partyzanę? Alec i Tom zgodzili się co do tego, że było to przemyślane działanie. - Czy wie pani przypadkiem, w którym regimencie służył Crabtree? - zwrócił się Alec do pani Duggan. - Tak się składa, że wiem - był hotspurem. Aha! Intryga gęstnieje! - pomyślał Alec. - Czy pani mąż wyszedł ponownie? - spytał. - Wczoraj wieczorem nie. Czasami w ładny wieczór idziemy na spacer po murach, ale wczoraj pogoda była raczej odpowiednia do siedzenia przy kominku. Nie miał żadnych obowiązków, które by go wywabiły na zewnątrz. Sidney zawsze bardzo sumiennie wypełnia swoje obowiązki, a nawet więcej. Bo widzi pan - domyślam się, że ktoś panu powiedział - on zaczął jako zwykły żołnierz i został mianowany we Francji. - Słyszałem. Jak do tego doszło? - Cóż, przed wojną był już chorążym. Dosłużył się Krzyża Wojskowego. To chyba było w tysiąc dziewięćset piętnastym. A potem uratował życie oficerowi, ryzykując swoje. Nie chce mi o tym powiedzieć - mówi, że będę miała od tego koszmary, ale dostał za to medal za wyjątkowe zasługi, więc musiał być bardzo dzielny, prawda? zachichotała, co sprawiło, że nagle zrobiła się wyjątkowo dziewczęca. - Ale najważniejsze jest to, że człowiek, którego uratował, był synem feldmarszałka, który strasznie był mu za to wdzięczny. - Rozumiem. - Tak wielu oficerów tam wtedy zginęło, albo zostało na dobre wycofanych z boju, że Sidney został tymczasowo mianowany. Feldmarszałek pomógł zamienić awans na
permanentny, a potem wspierał Sidneya w karierze wojskowej, choć mąż awansował w różnych regimentach gwardii. Feldmarszałek powiedział, że Sidney nigdy nie będzie pełnym pułkownikiem, przynajmniej nie w gwardii hotspurów, ale to nic. I tak za niedługo przejdzie na emeryturę, więc nawet to okropne morderstwo nic mu nie zaszkodzi. Poza tym nie jest dowódcą Tower. To broszka Arthura. - To prawda - powiedział Alec. Pożegnał się i poszedł poszukać podpułkownika. Zobaczył, że kapitan Devereux na niego czeka, nadal opierając się o framugę i paląc papierosa. Teraz deszcz nieco złagodniał, a nad Królewską Kaplicą Świętego Piotra ad Vincula i szafotem wyszła przez prześwit w chmurach piękna tęcza. - Ponoć tęcza jest symbolem przymierza - wymruczał Devereux. - Tylko ciekawe, co nam obiecano - zanim skończył, świetlisty łuk przybladł. Alecowi przypomniały się prowadzone przez dowódcę straży dociekania na temat znaczenia epidemii, która nastąpiła tuż po wojnie. Wątpił jednak, by kapitan szukał odpowiedzi na to pytanie w Biblii. - Czy znał pan pana Crabtree przedtem, zanim został yeomenem? - Wielkie nieba, oczywiście! Był moim chorążym od musztry, kiedy jeszcze byłem zielonym podporucznikiem. Ale zapewniam, że nie chowałem do niego żadnej urazy przez dekadę, żeby go potem zepchnąć ze schodów. Nie byłoby mnie tu wręcz, gdyby nie kilka sztuczek, których nas nauczył chwilowa szczerość zabrzmiała przekonująco. - Jeśli mogę być w czymś pomocny, żeby pomóc panu złapać tego drania, który go zabił, panie inspektorze naczelny, to jestem do pana dyspozycji. Przynajmniej mogę być pana Wergiliuszem - w
głosie znów zabrzmiało zwyczajowe szyderstwo. Zaprowadzę pana do biura pułkownika Duggana. - Żaden ze mnie Dante - odpowiedział Alec, idąc z nim po schodach. Nie czytał Piekła, czy cokolwiek to było, wątpił też, czy Devereux też czytał, ale skoro przerzucali się niejasnymi aluzjami, to sam mógł coś podrzucić. - Raporty pisane wierszem nie są w Yardzie mile widziane. Devereux zaśmiał się. - Wykształcony gliniarz z poczuciem humoru - nie mógł wyjść z podziwu. - Do czego zmierza ten świat? - Bez wątpienia dowiemy się tego we właściwym czasie. Czy mógłby mi pan opowiedzieć, jak spędził pan wczorajszy wieczór? - Jak z pewnością się pan dowie, inspektorze naczelny, o ile jeszcze pan się nie dowiedział, byłem oficerem warty. To oznacza, że spałem w pełnym umundurowaniu na cholernie niewygodnej kozetce w stróżówce, a ludzie cały czas przychodzili i wychodzili, na wszelki wypadek, gdyby sierżant gwardii natknął się na coś, z czym nie mógłby sobie poradzić, co bardzo mało prawdopodobne. To, że wczoraj w nocy nie wydarzyło się nic specjalnego, pozwala mi wnioskować, że nikt nie zauważył ciała dowódcy straży. - To rozsądne. Zatem spał pan sobie bezpiecznie w stróżówce całą noc, otoczony wianuszkiem świadków. - Obawiam się, że nie - odpowiedział Devereux sardonicznie. - Pokój oficerów ma swoje własne drzwi prowadzące na zewnątrz. Trzeba w pewnym momencie zrobić mały wypad w środku nocy, na niezapowiedzianą inspekcję. - I zrobił pan ten wypad? - Zrobiłem.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Zobaczywszy na własne oczy, że Miranda i Oliver byli absolutnie bezpieczni, Daisy obudziła ich pocałunkiem, ku niezadowoleniu niani, choć dostała jej zezwolenie na nakarmienie jednego i drugiego dziecka butelką mleka. Kiedy jadły, przypomniała sobie, że jest głodna jak wilk: tak się złożyło, że w natłoku spraw nie zjadła porządnego śniadania, choć wypiła hektolitry herbaty. Zeszła do kuchni. Pani Dobson właśnie przypinała spinkami swój gorszy kapelusz, żeby wyjść na zakupy, jednocześnie wydając polecenia pomocy dziennej, co ma zrobić podczas jej nieobecności. Obie odwróciły się i powiedziały: - Dzień dobry, proszę pani. - Dzień dobry paniom. Pani Dobson, przegapiłam śniadanie. Wezmę sobie trochę chleba z dżemem. - O nie, proszę pani! - gwałtownie zdjęła kapelusz. Proszę sobie tu usiąść, a ja za trzy sekundki podam pani jajka na bekonie. No, na co pani czeka? - rzuciła ostro do pani Twickle. - Może pani zacząć w łazience, kiedy ja będę zajęta tutaj. Skarcona sprzątaczka odeszła, niosąc wiadro, mopa i szczotkę do szorowania. Daisy także zrobiła to, co jej kazano. Nie miała nic przeciwko jedzeniu w kuchni. W Fairacres, swoim rodzinnym domu, razem z Violet i Gervaise'em wpadali do labiryntowej kuchni na podwieczorek albo przekąskę, kiedy tylko udało im się wymknąć opiekunkom, guwernantkom i nauczycielom. Melanie Germond byłaby zszokowana. To była jedna z tych dziwnych różnic w zwyczajach arystokracji i czynnej zawodowo klasy średniej, których zwyczaje Daisy już mniej więcej sobie przyswoiła.
Na początku, kiedy wyszła za mąż i zamieszkała w St. John's Wood, czynnikiem utrudniającym jej życie była matka Aleca. Pani Fletcher tak kurczowo trzymała się wszelkich nawet najbardziej restrykcyjnych zasad wiktoriańskiej poprawności, że Daisy trudno było rozróżnić między jej dziwactwami a nieco bardziej swobodną etykietą życie nowoczesnej klasy średniej. Rok temu matka Aleca wyprowadziła się do Bournemouth. Daisy poczuła, że teraz już zrozumiała, które z przykazań były wykute w kamieniu, a które mogła bezpiecznie zignorować, przynajmniej dopóki jej potknięcia nie rzucały się nikomu zbytnio w oczy. Jej własne rozterki sprawiły, że dobrze rozumiała niepewność Fay i Brendy w kwestii właściwego zachowania. Kiedy rano wróciła do Domu Króla w szoku, zachowywały się w stosunku do niej niezwykle słodko i było jej przykro, że je zostawiła. Być może powinna wrócić - ale Alec będzie wściekły, jeżeli pojawi się w Tower w samym środku śledztwa. Pani Dobson wynurzyła się ze spiżarni i zaczęła przygotowywać śniadanie. - Czy nie miała pani zatrzymać się na noc u generała, pani Fletcher? Chyba w generalskim domu stać ich na to, żeby dać ludziom rano śniadanie przed wyjściem. - To nie ich wina. Doszło do... - Daisy zawahała się. Naprawdę nie chciała rozmawiać o morderstwie z gospodynią, choć pani Dobson była przyzwyczajona do tego typu tematów z racji profesji jej chlebodawcy, a poza tym przeczyta o tym w jutrzejszej gazecie. - Mieli tam w Tower pewne problemy powiedziała niejasno. - Mmm, ten bekon pachnie tak cudownie, dużo lepiej niż wtedy, gdy się go je. - To najlepszy bekon z części grzbietowej - obruszyła się pani Dobson. - Ale to tak samo, jak z kawą i smażoną cebulą;
smak zawsze pozostawia coś do życzenia po tym, jak się poczuje zapach - zgodziła się w końcu. Podawszy jedzenie Daisy, znów włożyła swój kapelusz. Napomniała Daisy, by zostawiła zmywanie pani Twickle, i wyruszyła na zakupy. Bekon okazał się pyszny, a Daisy stwierdziła, że w kuchni, gdzie unosił się jeszcze jego zapach, smakuje lepiej niż w jadalni. Czując się nieco winna z powodu nieposłuszeństwa poleceniom pani Dobson, wsadziła pomazany jajkiem talerz do zlewu i polała go wodą. Za czasów panieńskich, kiedy tuż po wojnie mieszkała w małym, ślicznym mieszkanku w Chelsea razem ze swoją przyjaciółką, Lucy, naskrobała się wystarczająco dużo talerzy, na których zestaliło się żółtko. Nie w porządku było zostawianie takiego bałaganu dla biednej, zastraszonej pani Twickle. Poszła do biura, które od czasu, gdy w domu zaroiło się od dzieci, dzieliła z Alekiem. Jej artykuł był już prawie skończony, ale musiała jeszcze dodać co nieco o Ceremonii Kluczy, teraz, gdy już wreszcie ją zobaczyła. Amerykanie chyba byli przekonani, że Londyn zawsze tonie we mgle, więc jej opis zapewne ich zadowoli. Ludzie zawsze lubią, kiedy ich uprzedzenia się potwierdzają. Opisywanie ceremonii nieuchronnie przywiodło żywo na myśl główną postać biorącą w niej udział. Nie mogła się skoncentrować na postaci dumnego yeomena, który pieczołowicie wypełnia prastarą tradycję. Widziała tylko człowieka, który leżał połamany u stóp schodów. W końcu musi o tym z kimś porozmawiać, ale na pewno nie z panią Dobson. Melanie byłaby idealna, bo zna niektóre osoby zaangażowane w sprawę, ale będzie do głębi zszokowana, że Daisy znów uwikłała się w kolejne morderstwo. Z drugiej strony Sakari będzie ciekawa i pełna współczucia, wywierając na Mel uspokajający wpływ.
Daisy porzuciła maszynę do pisania i wyszła do holu, żeby zatelefonować do przyjaciółek. Mel nie była nigdzie umówiona i z przyjemnością przyjęła zaproszenie na poranną kawę, chcąc omówić nadchodzące przyjęcie tenisowe dla panien Carradine. Zapewne tenis zejdzie na dalszy plan, kiedy się o wszystkim dowie, ale Daisy przezornie jej nie uświadomiła. Sakari od razu poznała po głosie Daisy, że coś jest nie tak. - Co się stało, Daisy? Chodzi o Belindę? - córka Sakari, Deva, była najlepszą przyjaciółką Bel, wraz z córką Melanie. Całe trio było teraz w tej samej szkole z internatem. - Nie, u Bel wszystko w porządku. - To dobrze. Miałam ci zaoferować samochód i szofera, żebyś mogła do niej jechać, ale mój pan i władca ma jak się zdaje jakąś pilną sprawę do załatwienia dziś po południu i będzie ich potrzebował. - Pan Prasad był jakąś ważną figurą w India Office. - Ale czuję, że masz jakieś kłopoty. Oczywiście, że zaraz przyjadę. Mam zabrać ze sobą po drodze Melanie? - Tak, proszę cię, Sakari. Wielkie dzięki. Daisy poszła nastawić kawę. Przeszukując puszkę po herbatnikach, znalazła jedynie okruchy. Miała nadzieję, że pani Dobson wróci, zanim przyjadą goście. Nie zaprasza się przyjaciółek, żeby się im wypłakać w rękaw bez podania im do kawy jakichś ciastek. Nie żeby zamierzała płakać, ale po prostu nie mogła wyrzucić z myśli widoku leżącego ciała pana Crabtree. Przy odrobinie szczęścia rozmowa na ten temat jej pomoże. Sięgając pamięcią wstecz do różnych spraw, których stała się mimowolną uczestniczką, stwierdziła, że nie może przypomnieć sobie, czy kiedyś wcześniej czuła się tak samotna.
Uczucie to zniknęło, gdy tylko pojawiła się w drzwiach Sakari i objęła ją swoim egzotycznie pachnącym, różano złotym uściskiem. - Kochana Daisy, stwierdziłyśmy, że na pewno znalazłaś kolejne ciało. - To Sakari tak stwierdziła. - Mel pocałowała Daisy w policzek. - Wprost nie mogę w to uwierzyć. - Niestety, obawiam się, że to najprawdziwsza prawda. Chodźcie, usiądźcie, opowiem wam o wszystkim, o ile nie macie nic przeciwko. Mel nie udało się stłumić cichego westchnięcia. - Melanie nie może nic na to poradzić - powiedziała Sakari, gdy wchodziły za Daisy do bawialni. - Wiem. Chodzi tylko o to, że... takie rzeczy nie przytrafiają się innym ludziom. - Zapewniam was, że wolałabym, żeby mnie się to nie przytrafiało. Nie będę o tym mówić, jeżeli nie chcesz, Mel, ale ty byłaś w Tower i poznałaś niektórych z tych ludzi, więc pomyślałam, że może pomożesz mi poukładać sobie w głowie pewne rzeczy. - Oho, Daisy znowu węszy! - Sakari rozsiadła się wygodnie na sofie, wyglądając w swoim kolorowym sari jak pulchny, rajski ptak, i przyjęła filiżankę kawy. Nie ma pani Dobson, nie ma ciastek. - Tak naprawdę to nie węszę. Skończyłam tam swoją pracę, więc nie mam wymówki, żeby tam wrócić. Porozmawiajmy o czymś innym. O twoim przyjęciu tenisowym, Mel. - Daisy, przepraszam. Widzę, że jesteś rozstrojona i że musisz porozmawiać o... morderstwie. Inaczej z pewnością rozwiną się u ciebie jakieś zahamowania, czy coś w tym rodzaju - Mel uśmiechnęła się do Sakari.
Hinduska była zapaloną słuchaczką wszelkiego rodzaju wykładów i nadal od czasu do czasu przytaczała mądre zwroty z zajęć na temat psychologii, w których brała udział półtora roku temu. - To stało się w twierdzy Tower? Kto zginął? - zapytała Sakari. - Dowódca straży yeomenów. - Daisy opowiedziała im o ceremonii i o tym, jak Fay i Brenda przekonały pana Crabtree, żeby odprowadził ją przez mgłę do Domu Króla. - Tylko nie ten, który nas prowadził! - wykrzyknęła Mel. To ten, którego maniery tak nam się nie podobały? Pamiętam, że miał na swoim stroju jakieś specjalne insygnia. - Ten śliski? Nie, ten to dozorca więzienny. Jest drugi rangą, ale nie odgrywa żadnej roli w ceremonii. - Moja droga Daisy - powiedziała Sakari. - Jak dla mnie, nie ma tu żadnej trudności. Najwyraźniej mordercą jest ten śliski człowiek, o którym nawet Melanie źle się wyraża. Chce grać pierwsze skrzypce. - Cóż... - Daisy zawahała się. - Chodził po terenie twierdzy w tym czasie, nawet gdy była taka straszna mgła. Ale jeżeli planował morderstwo, to z pewnością trzymałby się z dala od wszystkich. - Aha, już rozumiem, o co chodzi - zaśmiała się Sakari. To oczywiste rozwiązanie jest aż nazbyt proste. A ty chcesz tajemnicy! - Oczywiście, że nie! Tylko uważam, że nie jest głupi. Melanie pośpiesznie przybyła na ratunek, by załagodzić spór. - A jak ty się w ogóle w to wplątałaś, Daisy? - To ja go znalazłam. - Wytłumaczyła wczesne przebudzenie pilną potrzebą zobaczenia bliźniąt. Obie towarzyszki zrozumiały, choć Melanie była dość zszokowana, że Daisy wyszła, nie pożegnawszy się z gospodynią.
- Wiem, że to było niegrzeczne z mojej strony. Muszę przyznać, że Tower od początku napawała mnie niepokojem, więc być może moje biedne nerwy nie wytrzymały po spędzeniu tam nocy. - Nonsens - powiedziała Sakari żywo. - Nie cierpisz ani na załamanie nerwowe, ani na żadne zahamowania! - W końcu zostawiłam im notatkę i serdecznie przeprosiłam, kiedy wróciłam, jak tylko trochę otrząsnęłam się z szoku - usprawiedliwiła się Daisy. - Prawie utopili mnie w herbacie. Może jeszcze filiżankę kawy? Gdy dolewała napoju, Melanie zapytała: - Nie uważasz, że panny Carradine są podejrzane, prawda? Nie chciałabym być odpowiedzialna za przedstawienie przyjaciołom kogoś podejrzanego o morderstwo, zwłaszcza młodym ludziom w klubie tenisowym. - Na początku Alec musi podejrzewać wszystkich. Nawet mnie, więc być może nie powinnaś... - Daisy, nie drocz się z Melanie. Jej troska jest jak najbardziej naturalna. Alec może powiedzieć wszystko, co trzeba, ze względu na procedury, ale naprawdę nie może cię podejrzewać. Z tymi młodymi damami to już inna sprawa. - Tak, ale Mel, chyba naprawdę sobie nie wyobrażasz, że Fay czy Brenda, albo nawet obie naraz, wymknęły się z domu w środku nocy, by wbić człowiekowi halabardę w plecy i zepchnąć go ze schodów? - Nie! - Melanie nieomal zaniemówiła. - A więc w taki sposób to się stało? - Może któraś z nich chciała się spotkać z jakimś mężczyzną, z którym nie chciała być widziana - dorzuciła Sakari jak człowiek bardziej obyty, a może bardziej cyniczny. Daisy potrząsnęła głową.
- W ładny wieczór, owszem, ale wczoraj wieczorem nad rzeką była wstrętna, lepka mgła. Niezbyt zachęcająca dla zakochanych. - Kogo jeszcze można podejrzewać? Oczywiście generała i panie Tebbit. - Panie Tebbit! Och, na pewno nie! - I kto się teraz droczy? - Daisy upomniała Sakari. - Mel, kochanie, jesteś prawdziwym aniołem, że z nami wytrzymujesz. Ale nie podejrzewam pań Tebbit, choć znajdą się zapewne na liście Aleca, razem ze wszystkimi pozostałymi mieszkańcami Tower. Kilkaset osób. Nikt z zewnątrz nie mógł tam wejść po dziesiątej wieczorem, choć jak się nad tym zastanowić, ktoś mógł wejść tam wcześniej i się ukryć. - Moja droga, to już za wiele. Nie bierzemy pod uwagę wszystkich możliwych osób z zewnątrz. - Możemy też wyeliminować tych z zewnętrznego dziedzińca, gdzie mieszka większość strażników yeomeńskich. Są tylko trzy przejścia przez wewnętrzny mur, a przy każdym z nich stoją wartownicy, którzy zauważyliby, gdyby ktoś tamtędy przechodził. - To wspaniale. - Ale nadal chodzi o kilkaset osób - jęknęła Sakari. Poddaję się. Będziemy musiały zostawić dochodzenie Alecowi i jego doborowym ludziom. - Jestem pewna, że tak właśnie powinnyśmy zrobić powiedziała Melanie z nadzieją w głosie. Daisy nadal rozważała tę kwestię. - Wydaje mi się to nieprawdopodobne, że mordercą jest ktoś z garnizonu, czyli jakiś gwardzista hotspur. Oni w sumie nie mają zbyt wiele wspólnego z yeomenami. - A yeomeni, jak sama stwierdziłaś, mieszkają poza murem, zatem na liście zostają nam mieszkańcy Domu Króla -
zatriumfowała Sakari. - Skoro wyeliminowałyśmy panie Tebbit i dziewczęta, został nam generał. To było łatwe. - Nie, nie, powiedziałam, że większość yeomenów mieszka między zewnętrznym a wewnętrznym murem, nie wszyscy. Poza tym w Domu Króla jest jeszcze sekretarz generała Carradine'a, pan Webster. Jest dość dziwny. Chyba nie daję się ponieść jego aparycji, prawda, Mel? - Nie całkiem. Jest nieco nietypowy. - No i ma obsesję na temat klejnotów koronnych. A co, jeżeli Crabtree natknął się na dowody świadczące o tym, że planował je ukraść. Daisy wróciła pamięcią do bogatej kolekcji złota i drogich kamieni. - No, przynajmniej niektóre z nich. - No coś ty - zaprotestowała Mel. - Z pewnością są świetnie strzeżone. - Owszem, wtedy, kiedy pułkownik Blood próbował je ukraść, też tak myśleli. Zatrzymali go tylko dlatego, że mieli szczęście. - Pułkownik Blood! Daisy, ty to chyba zmyślasz! zawołała Sakari w napięciu! - Albo twój przewodnik cię przerobił - czasem precyzyjny język Sakari zakwitał nieoczekiwanym idiomem. - Nie, czytałam też o tym. - Opowiedz! - To wydarzyło się tuż po przywróceniu monarchii, kiedy odtworzono korony, które Cromwell kazał zniszczyć... - Tylko nie lekcja historii! - jęknęła Mel. - Ależ owszem, lekcja historii - powiedziała Sakari. - Jak inaczej mam to wszystko zrozumieć? Melanie, nie rób takiej zniechęconej miny. Już dobrze. Uczyłam się o waszej republice i o ścięciu Karola Pierwszego, choć nie wiedziałam, że lord protektor kazał zniszczyć regalia. Możesz mówić dalej, Daisy, bez lekcji historii.
Daisy zaśmiała się. - Przypuszczam, że chyba nie ma znaczenia, kiedy to się zdarzyło. Pułkownik Blood przebrał się za pastora i przyprowadził ze sobą kobietę, którą przedstawił jako swoją żonę, rzekomo, żeby jej pokazać koronę. Strażnik ją zaprezentował, a ona udała, że mdleje. Strażnik był miłym człowiekiem, więc zaprowadził ich do swojej prywatnej kwatery. Następnie rozwinęła się znajomość z rodziną strażnika, a w końcu pułkownik Blood zaoferował strażnikowi za zięcia swojego bratanka, młodego, rzekomo zamożnego człowieka. Oczywiście strażnik i jego żona byli zachwyceni. - Niektóre rzeczy się nie zmieniają - zauważyła Sakari. - Nadszedł dzień ślubu. W tamtych czasach ludzie nie pobierali się w kościele, więc pułkownik Blood przyprowadził swojego bratanka i przyjaciół do Tower. Jak tłumaczył, coś zatrzymało jego żonę, ale zaraz miała do nich dołączyć. Kiedy na nią czekali, Blood podsunął, że czas szybciej minie, gdy pooglądają sobie klejnoty, więc strażnik odemknął komnatę i wprowadził ich do środka. Gdy tylko drzwi się za nimi zamknęły, zdzielili go w głowę tłuczkiem i zakneblowali. Zaczęli niszczyć skarby i wpychać je sobie do kieszeni oraz do spodni. Sakari zachichotała. - Ten plan nie mógłby się udać w czasach, gdy nosiło się kubraki i pludry, czy te obcisłe pantalony. - Nie, musieli mieć na sobie pumpiaste bryczesy i peleryny, żeby to wszystko wynieść. Ale tak się złożyło, że syn strażnika przyszedł poszukać swojego ojca. Widząc go nieprzytomnego na podłodze, wszczął alarm: „Zdrada! Ukradli koronę!" Zbiry wzięły nogi za pas, ale wszystkich ich złapano. - I ścięto?
- To właśnie jest najdziwniejsze - wcale nie. Czysta brawura pułkownika Blooda tak rozbawiła Karola Drugiego, że zrobił go faworytem na dworze. - Jakie to niezwykłe - powiedziała Melanie. - Ależ Daisy, po prostu nie mogę sobie wyobrazić, że pan Webster może dokonać czegoś tak śmiałego. - Ja też nie. Jeżeli coś knuje, jego intryga będzie dużo bardziej subtelna. Tak czy inaczej, klejnoty są teraz trzymane w pewnego rodzaju klatce i są cały czas strzeżone przez straże, a nie przez jednego człowieka. Nie uważam wręcz, że obecny strażnik ma z nimi wiele wspólnego, przynajmniej na co dzień. To raczej funkcja ceremonialna. Ale zastanawiałam się... - Daisy zawahała się. - Lord Patrick, czyli generał lord Patrick Heald, Strażnik Regaliów, rzeczywiście patrzył na Webstera podejrzliwie. - No i masz - Sakari była zachwycona. - To niecny Webster jest mordercą. - Ale nie wiem, w jaki sposób Crabtree mógł odkryć jego plany, a jeżeli odkrył, to chyba powinien był dostarczyć te informacje wprost generałowi Carradine'owi, a nie samotnie stawać oko w oko z Websterem. Trzeba jeszcze wziąć pod uwagę służbę mieszkającą w Domu Króla. Nic o nich nie wiem. A może to zrobił któryś z hotspurów, chociaż to mało prawdopodobne. - A co z tym dozorcą więziennym? - zapytała Melanie. Gdzie on mieszka? - Na wewnętrznym dziedzińcu, tuż obok Domu Króla. Wszystko zawsze wraca do niego, prawda? Może Alec już go zaaresztował i nasze spekulacje są daremne. - Już się lepiej czujesz, prawda, Daisy? Rozmowa o tym cię uspokoiła, więc nie była daremna. Ale teraz już muszę lecieć. - Sakari wstała z właściwą sobie majestatyczną gracją. - Może cię podwieźć, Melanie?
- Nie, dziękuję. Deszcz już chyba słabnie, a ja muszę porozmawiać z Daisy o tym przeklętym przyjęciu tenisowym. Szkoda, że nie trzymałam języka za zębami! - Daisy, mogę zerknąć na bliźnięta, zanim pójdę? - Och tak, ja też bardzo chciałabym je zobaczyć - poparła ją Melanie. - Czy niania nadal się sprawdza? - W końcu to ona poleciła opiekunkę. - Radzi sobie z dwojgiem dzieci naraz? - Tak, ale zaczyna coś złowrogo przebąkiwać o tym, że będziemy potrzebować dodatkowej służącej, kiedy zaczną raczkować - Daisy zaśmiała się, prowadząc je na górę. Liczymy na nieoczekiwany spadek, ponieważ będziemy się chyba musieli przeprowadzić do większego domu. Miranda i Oliver nie spali, więc niania zezwoliła na kilka minut gruchania i cmokania, a potem ogłosiła, że już czas przewinąć dzieci i że panie powinny już wyjść. Sposób, w jaki to zrobiła, bardziej przypominał rozkaz niż sugestię. - Angielskie opiekunki są bardzo srogie - skomentowała Sakari, gdy wróciły na dół. - Moja ayah nie ośmieliłaby się tak do mnie mówić. - Przypuszczam, że wszyscy wychowaliśmy się w aurze wiary w nieomylność niań - powiedziała Daisy. - To zostaje w dorosłości. Dziękuję ci, moja kochana, że przyszłaś mnie wesprzeć. Już mi lepiej. Sakari wyszła, a Daisy i Melanie wróciły do bawialni. - Jeszcze kawy? - zaoferowała Daisy, która usłyszała, że pani Dobson wraca, i potrzebowała pretekstu, żeby zjeść ciastka. - Nie, dziękuję. Naprawdę żałuję, że nie mogę zaprosić Sakari i jej męża do klubu tenisowego. - To dopiero byłoby wsadzenie kija w mrowisko! Taki pomysł aż kusi, gdyby nie fakt, że byłoby to bardzo niemiłe dla Prasadów. Pociesz się tym, że Sakari nie ma najmniejszej
ochoty grać w tenisa, nie wspominając o tym, że to głównie za twoją sprawą spotkali się z taką akceptacją w towarzystwie St. John's Wood. - Ja przecież nic nie zrobiłam. - Sakari powiedziała mi coś wręcz przeciwnego. - Cieszę się, że mogłam w czymś pomóc, i bardzo polubiłam Sakari. Ale na początku to była sprawka Roberta wyznała Mel. Daisy z całych sił próbowała ukryć rozbawienie. Oczywiście dla bankiera nie miał znaczenia kolor skóry klienta, tylko kolor jego pieniędzy. Tak czy inaczej, trzeba przyznać Robertowi Germondowi, że wspierał swoją sumienną żoną w przedstawianiu Prasadów sąsiadom, a nie tylko gościł ich wyłącznie w sprawach służbowych. Daisy w ocenie ludzi stosowała swoje własne kryteria. Zazwyczaj spodziewała się, że polubi osoby, które miała poznać, i w większości przypadków tak się działo. Życie w ten sposób było dużo bardziej przyjemne, niż doszukiwanie się w kółko powierzchownych wad, jak na przykład nieodpowiednia klasa czy brązowa karnacja, co wykluczyłoby z jej życia wielu wspaniałych ludzi, których dotychczas poznała. Gdyby tak postępowała, trzymając się za wszelką cenę zasad, w których została wychowana, Alec przemknąłby przez jej życie niezauważony. Bez Aleca nie byłoby bliźniąt: sama myśl o tym była nie do zniesienia. - Nieważne, komu należy się za to pochwała, to był bardzo dobry uczynek - powiedziała do Melanie. - Mam rozumieć, że mam przyjść na twoje przyjęcie tenisowe? Tylko pod warunkiem, że nie każesz mi uczestniczyć w grze! - Oczywiście, że oczekuję od ciebie wsparcia. Chcę cię jednak spytać, czy uważasz, że to wypada, żeby panny Carradine uczestniczyły w przyjęciu w takich okolicznościach?
- Dlaczego nie? Przecież nie umarł nikt z ich rodziny. - No nie, ale... Powiedziałaś, że są podejrzane. - Mel, szczerze mówiąc, ja też. Nie uważam, żeby to coś zmieniało, ale jeżeli masz się z tym źle czuć, to po prostu przełóż przyjęcie. Fay i Brenda nie powinny poczuć się rozczarowane. Teraz mają już dość emocji w życiu. - Prawda? - przytaknęła Melanie z ulgą. - Zwykłe przyjęcie tenisowe nie może się równać ze śledztwem w sprawie morderstwa. Mam nadzieję, że nie zostaniesz wciągnięta w prowadzoną przez Aleca sprawę. - Marne szanse - westchnęła Daisy. - Nie mogę wymyślić żadnej wymówki, żeby wrócić do Tower.
ROZDZIAŁ JEDENASTY Melanie wyszła, a Daisy wróciła do swojej maszyny do pisania, zdecydowana, że wykończy artykuł przed obiadem. „Wykończy" nie było chyba najszczęśliwszą frazą: ktoś brutalnie wykończył człowieka, o którym miała pisać. Nie mogąc się ponownie skoncentrować, spojrzała przez okno: dzień zrobił się już słoneczny i stwierdziła, że pójdzie z psem na spacer. Biednej Nanie żyło się ciężko od czasu, jak Belinda wyjechała do szkoły z internatem i urodziły się bliźnięta. Teraz suczka była już na tyle duża, że nie gryzła wszystkiego, co wpadło jej w zęby, i mogła swobodnie poruszać się po domu. Kiedy Daisy pracowała, leżała cierpliwie pod biurkiem, od czasu do czasu godząc się na rolę podnóżka i ignorując klekotanie klawiszy i dźwięk dzwonka na końcu każdej linii. W ostatnim czasie klawisze raczej zamilkły. Widok ogromnej radości Nany na dźwięk słowa „spacer" sprawił, że Daisy poczuła przytłaczający ciężar winy. Kiedy spacerowały wzdłuż Prince Albert Road w kierunku Primrose Hill, Daisy zdecydowała, że w obecnej chwili całkowicie wyrzuca twierdzę Tower ze swojej głowy, by cieszyć się świeżym powietrzem, obmytym do czysta porannym deszczem, oraz brykaniem małego psa tuż przy nodze. Spuściła Nanę ze smyczy, kiedy skręciły na trawiastą ścieżkę. Goniąc za królikami, wiewiórkami i innymi kuszącymi zapachami, Nana przebiegła cztery lub pięć razy odległość, jaka w prostej linii dzieliła je od szczytu wzgórza, ale nogi Daisy były w dobrej kondycji po tych wszystkich schodach w Tower i wkrótce znalazła się na szczycie. Nie zamierzała myśleć o Tower. Odwróciła się, by podziwiać widoki. Jak zwykle, kiedy tu wchodziła, w głowie zadźwięczał jej cytat z sonetu Wordswortha: „Cóż piękniejszego ma do pokazania ziemia..."
Przed nią rozpościerał się widok na dzielnicę Crystal Palace, a tam, prawie niewidoczna w mgiełce, która utworzyła się, gdy słońce oświetliło mokre ulice i dachy, stała Tower, o której teraz wcale nie będzie myśleć. Nana zawierała właśnie znajomość z dużym, kudłatym psem rasy tak nieokreślonej, jak jej własny rodowód. Właścicielem kudłacza był starszy pan, siedzący na ławce. Daisy również usiadła, co duży pies zapewne uznał za propozycję zawarcia znajomości: podszedł, żeby ją obwąchać. - Rummy, sio! - machnął kapeluszem. Pies polizał rękę Daisy i wrócił do Nany. - Przepraszam za niego. Taki piękny mamy dzień. - Prześliczny - odpowiedziała Daisy zdekoncentrowana. Bardzo ładny pies. Rummy. Rumford. To on był w pewien sposób kluczem to tego wszystkiego. Na pierwszy rzut oka, w mglistą noc, łatwo byłoby wziąć pana Crabtree za Rumforda: obaj mieli czerwone peleryny i krzaczaste brody. Ale z pewnością każdy, kto miał śmiertelny zatarg z Rumfordem, wiedział, że ci dwaj są do siebie podobni i dwa razy by się upewnił, że celuje we właściwego człowieka. Morderca musiał się spodziewać, że Rumford będzie znajdował się u szczytu schodów o tej godzinie, o której został zamordowany Crabtree, co sugerowałoby umówione spotkanie. Dlaczego na jego miejscu znalazł się Crabtree? Czy z jakiegoś powodu przyszedł na spotkanie zamiast Rumforda? A może ci dwaj umówili się na spotkanie w tamtym miejscu z jakiegoś niewyjaśnionego powodu, z powodu czegoś, czego nie dało się załatwić w zaciszu sąsiadujących ze sobą domów? Co Rumford powiedział panu Crabtree wcześniej, kiedy czekała na niego u szczytu tych samych schodów? Gdyby
tylko Daisy udało się podsłuchać, wiedziałaby dokładnie, co stało się później i dlaczego! A może, jeżeli nie byli umówieni, jeden z nich wiedział, że ten drugi tam będzie, z równie nieznanego powodu, i poszedł go poszukać. Może Rumford specjalnie tam poszedł, żeby zabić pana Crabtree. Może się pokłócili i Rumford przypadkowo zepchnął go ze schodów - choć ta teoria nie wyjaśniała obecności partyzany. A może Crabtree poszedł zabić Rumforda, a dozorca więzienny się tylko bronił? Wokół Rumforda, człowieka, który rzekomo potrafił przenikać wzrokiem ściany, unosiła się atmosfera szantażu. Ilu mieszkańców Tower mógł szantażować? Daisy zaczęła się zastanawiać, czy powinna zadzwonić do Aleca, by zasugerować mu bliższą obserwację Rumforda. Ale nawet jeżeli udałoby się jej go złapać, kiedy mógł być dosłownie w każdym punkcie twierdzy, zapewne powie tylko, że znów wyłącznie spekuluje. Westchnęła. - Jakieś problemy? - zapytał staruszek współczująco. Taka śliczna młoda dama jak pani nie powinna mieć kłopotów. Jak pani będzie w moim wieku... - I zaczął opowiadać jej o swoim wnuku, który zginął w czasie wojny, o swojej trudnej synowej, która nie chciała psa w domu, i o swoim reumatyzmie. Kiedy zaczął rozwodzić się nad kwestią operacji przepukliny, Daisy przeprosiła, zawołała Nanę i ruszyła do domu. Nie była pewna, co to takiego ta przepuklina, ale z pewnością nie chciała o tym słuchać. Bycie osobą, którą zupełnie obcy ludzie wybierają na swoją powierniczkę, było często interesujące, a nawet pomocne, ale miało swoje wady. Szkoda, że pani Tebbit nie poczuła takiej potrzeby zwierzania się, pomyślała Daisy, schodząc ścieżką w dół w kierunku ulicy. Drobna staruszka zasugerowała, że wie o
szantażu, jaki stosował Rumford w stosunku do generała Carradine'a. Jako naczelnik twierdzy generał mógł prawdopodobnie wysłać swojego yeomena gdzie chciał i kiedy chciał, dopóki nie stało to w sprzeczności z tradycjami Tower. Mógł bez problemu rozkazać dozorcy więziennemu, by wykonał jakieś zadanie, które wymagałoby jego obecności na schodach o konkretnej godzinie. Ale zamiast niego pojawił się Crabtree. Oczywiście każdy szantażysta z krwi i kości zacząłby coś podejrzewać, gdyby jedna z jego ofiar wysłała go na obchód o północy. Może znalazł jakąś wymówkę, by przekonać dowódcę straży, żeby zajął jego miejsce? Daisy zorientowała się, że stoi u stóp wzgórza, a Nany nigdzie nie widać. Włożyła do ust dwa palce i przenikliwie zagwizdała. Momentalnie przeraziwszy się swojego niekulturalnego zachowania, obserwowała z mieszaniną dumy i niedowierzania, jak w jej stronę pomknęło sześć psów. To Gervaise nauczył ją gwizdać, ale nigdy nie próbowała chwalić się tą umiejętnością w obecności kogoś innego niż on. Wyrósłszy na raczej dobrze wychowanego młodzieńca, przynajmniej w kwestii odnoszenia się do swoich sióstr, zapewne byłby równie zszokowany jej wyskokiem, jak każdy inny człowiek. Damie po prostu nie wypadało publicznie gwizdać. Nawet nie spodziewała się, że pamięta, jak to się robi. Ale gdy obce psy odbiegły, a winowajczyni wykonała przebłagalny siad koło jej nogi, dysząc i machając ogonem, Daisy była w sumie nieomal tak zadowolona z siebie jak Nana. Posłała ciche podziękowanie w stronę nieba, mając nadzieję, że to właśnie tam udał się Gervaise prosto z okopów Flandrii.
Daisy doczepiła psu smycz i ruszyły wzdłuż Prince Albert Street. W sumie zachowała się bardzo niegrzecznie i miała nadzieję, że nikt nie widział jej małego popisu. Jak miała nauczyć Brendę i Fay dobrych manier, gdy sama, w swoim słusznym wieku, była w głębi serca chłopczycą. Panny Carradine byłyby zdruzgotane, gdyby ich ojciec został aresztowany za morderstwo. Argumenty Daisy przeciwko niemu były mocno naciągane, niewarte, by o nich wspominać Alecowi. Z drugiej strony, jeżeli generał Carradine był mordercą, a Daisy nie podzieli się z Alekiem swoimi podejrzeniami, mógłby ją całkiem słusznie oskarżyć o próbę chronienia Fay i Brendy. Tak czy inaczej nie wygra. Gdy Alec dotarł do biura pułkownika Duggana, odkrył, że dowódca garnizonu przewidział jego potrzebę i zebrał wszystkich gwardzistów, którzy trzymali wartę zeszłej nocy. - Dziękuję panu, to mi bardzo pomoże. Mój sierżant wkrótce tu przyjdzie, żeby ich przesłuchać. W międzyczasie chciałbym pana prosić o przypomnienie sobie wydarzeń wczorajszego wieczoru. Zeznanie Duggana pokrywało się w każdym calu z opowieścią jego żony. Wartownicy stojący na zewnątrz kwater oficerskich nie mogli nic poradzić na to, że nie widać było nikogo wchodzącego do budynku ani wychodzącego z niego, jak ich odpowiednicy przy Domu Króla. Przypuszczalnie budynek miał przynajmniej jeszcze jedno wyjście, dla służby, dostawców i tak dalej. Sprawdzenie tego będzie należało do Toma, jednakże Alec był skłonny uwierzyć Dugganom. Pozostało tylko ostatnie, osobiste pytanie. - Z tego, co wiem, został pan przeniesiony do gwardii hotspurów z innego regimentu. Czy stało się to w czasie, gdy Crabtree służył jako wachmistrz regimentu, czy potem?
- Jakiś rok lub więcej zanim przybyłem do Tower. Był cholernie dobrym żołnierzem i miłym facetem. Mógł mi utrudniać życie, bo nie jestem jednym z „synów dżentelmenów", którzy mają zajmować w gwardii stanowiska oficerskie, ale zawsze bardzo chętnie współpracował, a nawet prostował mi niekiedy ścieżki. Straszna szkoda, że spotkał go taki podły koniec po tym, jak udało mu się dożyć końca wojny. - Pańska żona dała mi do zrozumienia, że między żołnierzami z garnizonu a yeomenami panuje wzajemna niechęć. Duggan zaśmiał się serdecznie. - Być może między naczelnikiem twierdzy a mną, choć w dużej mierze po jego stronie. Ożeniłem się z jego szwagierką. Bez względu na to, co ludzie mówią, nie zrobiłem tego dla jej posagu, choć przyznaję, że gdyby nie to, nie moglibyśmy się w ogóle pobrać. Ale Carradine nic nie może na to poradzić. Poza tym przypuszczam, że między członkami czasowo stacjonującego garnizonu a stałymi mieszkańcami zawsze są jakieś tarcia, ale proszę pamiętać, że wszyscy yeomeni byli kiedyś czynnymi żołnierzami, a poza tym podoficerami. Tu nie stacjonuje się jak na obszarze cywilnym. - Więc odrzuciłby pan potencjalny motyw morderstwa oparty na jakimś zatargu między hotspurami a yeomenami? - Oczywiście! Założę się, że pani Fletcher odnosiła takie wrażenie po przebywaniu w towarzystwie siostrzenic Christiny. Miłe dziewczęta, ale skłonne do dramatyzowania. Jeżeli chodzi o tę osobistą sprawę między mną a generałem, ta cudowna starsza dama, pani Tebbit, zdaje się, że się uparła, by ją zakończyć, za co jestem jej z całego serca wdzięczny. Przez tę sytuację moja biedna Christina czuje się cholernie skrępowana.
- Pani Tebbit to siła, z którą należy się liczyć - zgodził się Alec. - No dobrze, nie będę traktował tego zatargu zbyt poważnie. A co z osobistymi konfliktami między członkami pańskiego batalionu i yeomenami? Skoro Crabtree był wachmistrzem regimentu, prawdopodobne jest, że miał kilku wrogów. - Myślę, że niewielu. Był służbistą, bo inaczej nie zaszedłby tak daleko, ale zawsze był sprawiedliwy i nikogo nie tyranizował. - Zawsze znajdzie się ktoś, to potraktuje dyscyplinę jako atak personalny. - To prawda. Ale ja mogę wcale o tym nie wiedzieć. Jak pan dobrze wie z doświadczenia, sierżanci są zawsze doskonale przygotowani, by sobie poradzić z takimi sprawami, poza jednym wyjątkiem, który idzie do sądu wojskowego, ale w takim przypadku tego człowieka by już z nami nie było. Nie wiem nic o żadnych skrywanych urazach między moimi żołnierzami. - A między pańskimi oficerami? Usta pułkownika zwęziły się. - Wie pan, stawia mnie pan w cholernie trudnej sytuacji. Ta połowa z nich, która nie walczyła na wojnie, nadal uważa się za uczniaków z prywatnej szkoły, dla których jedynym niewybaczalnym grzechem jest kablowanie na kolegów. - Nic na to nie poradzę - powiedział Alec niecierpliwie. Już nie są uczniami, a ja mam tu morderstwo do rozwiązania. I choć bardzo wzdragam się przed przypominaniem panu, nigdy nie... - Nigdy nie chodziłem do prywatnej szkoły - dokończył Duggan ponuro. - Ja też nie. Nie żeby donosiciele byli specjalnie popularni wśród rówieśników w każdej szkole, ale nie mówimy tu o podkradaniu słodyczy ze schowka czy ściąganiu na egzaminie.
Zamordowano człowieka, a ja dowiem się, kto to zrobił, z pańską pomocą czy bez. Mam dowody na to, że przynajmniej dwóch oficerów kręciło się po Tower wczoraj wieczorem. Duggan zawahał się. - Nie spytam o nazwiska. - Nie powiedziałbym ich panu, nawet gdyby pan spytał. - Domyślam się - zamilkł, rozmyślając. - Z tego, co mi wiadomo, żaden z moich oficerów nie żył źle z panem Crabtree. Alec dosłyszał w jego głosie minimalny nacisk na nazwisko Crabtree. Choć obecnie jedynym obiektem jego dociekań był nieszczęsny dowódca straży, zanotował w pamięci możliwość, że jeden lub więcej oficerów hotspurów było w nie najlepszych stosunkach z jednym lub kilkoma yeomenami. Zadał jeszcze kilka pytań o procedury ogólne panujące w garnizonie. Poza Ceremonią Kluczy i kilkoma innymi wspólnymi obowiązkami wartowniczymi działalność garnizonu zdawała się nie mieć zbyt wiele wspólnego z pracą yeomenów, więc nie było zbytnich okazji do wybuchu nieporozumień. Motyw morderstwa zapewne miał swoje korzenie w przeszłości. Tego typu sprawa była prawie zawsze najtrudniejsza dla biednego, zapracowanego policjanta, zwłaszcza że środki i możliwości były dostępne tak wielu ludziom, a motyw mógł być jedyną wiarygodną poszlaką. Wszedł ordynans i zgrabnie salutując, ogłosił: - Panie generale, na zewnątrz czeka kilku detektywów, pytają o inspektora naczelnego Fletchera i przyprowadzili ze sobą całą masę beef... yeomenów. Na twarzy pułkownika odmalowało się zdumienie. - Wszyscy yeomeni są funkcjonariuszami specjalnymi, zaprzysiężonymi oficerami policji metropolitalnej - wyjaśnił Alec. - Zakładam, że to ci, których alibi było do przyjęcia dla
moich ludzi. Mam nadzieję, że ich wsparcie pomoże szybciej rozjaśnić wiele kwestii. Czy jest tu jakieś pomieszczenie, gdzie możemy przesłuchać pańskich wartowników? - Najłatwiej będzie tam, gdzie ich zgromadziłem. Duggan zadzwonił po swojego adiutanta. Alec przeszedł do holu, gdzie czekali już na niego detektywi Piper i Ross. Drzwi wejściowe były otwarte, a przez nie Alec dojrzał stojących na zewnątrz w pełnej krasie kilkudziesięciu yeomenów o ponurych twarzach. Nawet bez swoich partyzan wyglądali imponująco. - Żądni krwi, szefie - powiedział Piper, podążając za jego wzrokiem. - Poza tym, że zmarły był bardzo popularnym facetem, niezbyt dobrze znoszą fakt, że ktoś atakuje jednego z nich. Większość pozostałych dołączy do nas, jak tylko oczyścimy ich u wartowników, zostawiając tylko tych, którzy mieszkają w obrębie wewnętrznego muru. - Doskonale. Nie wiem, ilu jest wartowników, ale mamy tylu pomocników, że za niedługo powinniśmy mieć już jakieś odpowiedzi. - Zapewne jeden na jednego? - spytał Ross. Wytłumaczyłem im, czego chcemy się dowiedzieć, szefie, i jakie pytania mają zadawać. Alec skinął na adiutanta, postawnego majora, gdy ten wychodził z jednego z pomieszczeń wewnętrznych. - Ten dżentelmen przedstawi was wartownikom i wyda im rozkazy. Chwileczkę, Piper. Jakie przeszkolenie policyjne mają ci strażnicy? - Standardowo, jak specjalny posterunkowy, szefie, ale przynajmniej odbyli je niedawno. Nasi ludzie byli tu przydzieleni jeszcze na początku roku. - No dobrze. Przypomnij im, że teraz są w policji, a nie w wojsku. Nie chcę żadnych skarg. Majorze, chciałbym z panem zamienić słówko, kiedy będzie pan miał chwilę.
Alec i jego ludzie spotkali się w azylu zmarłego dowódcy na późnym obiedzie. Yeomeni nieco rywalizowali o honor nakarmienia detektywów, przynosząc propozycje od swoich żon. - Miło jest wreszcie być popularnym - powiedział Tom, zdejmując pokrywkę ze swojego talerza i przyglądając się z satysfakcją szczodrej porcji steku z puddingiem z wątróbek i omaszczonym masłem bobem. - Choć i tak najlepiej smakuje ten od mojej ślubnej. - Nikt nie robi takiego puddingu z wątróbek, jak pani Tring - zgodził się Ernie Piper, który kilkukrotnie skorzystał z zaproszenia na kolację u Tringów. - Ale ten nie jest wcale zły. - Ross już zaczął pałaszować swoją porcję. - Niech pan się rozkoszuje, póki może, Ross - poradził Alec, nasłuchując dochodzącego z zewnątrz pomruku, gdzie czekało, rozmawiając, czterdziestu yeomenów, pozbijanych w małe grupki. W świetlicy naprzeciwko drugie tyle siedziało w oczekiwaniu na wezwanie. - Ma pan tylu chętnych pomocników, że nie mam jak wytłumaczyć im, że pana zatrzymuję. Wraca pan do Yardu, jak tylko Piper przekaże mi pański raport. - Panie inspektorze! - Przykro mi. Inni bardziej potrzebują pana usług. Tom, dam ci spokój przy jedzeniu, ale powiedz mi tylko, czy oczyściłeś już z zarzutów mieszkańców Domu Króla? Tom skinął głową z pełnymi ustami, a potem przełknął. - Dowody wskazują jasno, że pani Fletcher nie zamordowała pana Crabtree - powiedział poważnie. - Sierżancie! - oburzył się Piper. - Nie ma tu z czego żartować. - Mylisz się, chłopcze. Gdyby istniał jakiś cień szansy, że mogła to zrobić, wtedy nie byłoby z czego żartować.
- Tak się składa - wciął się Alec, widząc, że obrońca Daisy jeszcze nie całkiem złożył broń - że jeżeli ona nie mogła tego zrobić, to i generał Carradine ani jego córki również. Aż mi ulżyło. - Skorzystam z tego, szefie - powiedział Tom i nabrał kolejny kęs. Alec podchwycił wskazówkę i powstrzymał się od dalszej dyskusji, dopóki nie skończyli jeść. Zauważył, że talerz Toma został wyczyszczony, bez względu na wyższość puddingu pani Tring. Nie pogardził też szarlotką, ciastkami i sernikiem, które stanowiły deser. Jego masywne ciało wymagało sporej ilości paliwa. Piper i Ross zebrali talerze z biurka pana Crabtree, przy którym jedli, co z pewnością wyprowadziłoby ducha dowódcy straży z równowagi, gdyby ich obserwował, ponieważ wśród innych, licznych zalet dowódca straży był za życia człowiekiem rozmiłowanym w porządku. Jak Alec zauważył wcześniej, na biurku nie leżało nic, poza kałamarzem i służbowym notesem. Alec otworzył go. Ciasnym, starannym pismem wypisano w nim rozkład obowiązków dla strażników na cały bieżący tydzień. - Ernie, kiedy zapoznamy się już nawzajem ze swoimi raportami, proszę zbadać to i wszystkie papiery, które tutaj znajdziesz, a potem te, które znajdziesz w jego domu. Któryś z yeomenów ci pomoże. No dobra, Tom, mów o Domu Króla. Tom zaczął swój raport o kluczach, zasuwach, skrzypiących zawiasach, kucharce, która spała na dole, bo schody były dla niej już zbyt wielką trudnością do pokonania, i pokojówce, która wstała jeszcze wcześniej niż Daisy, żeby napalić w piecach. Alec mu przerwał. - Nieważne. Jeżeli chcesz powiedzieć, że nikt nie mógł wyjść bocznymi drzwiami niezauważony, jestem gotów ci
uwierzyć i założyć, że potrafisz to tak wypisać, żeby nadinspektor się nie pogubił w twoim rozumowaniu, jeżeli zajdzie potrzeba spisania raportu. Wąsy Toma drgnęły i uśmiechnął się szeroko. - Da się zrobić. Jest jeszcze tylko jedna sprawa: wie pan, tam jest takie coś jakby balkon. Łatwo byłoby się tamtędy wydostać niezauważonym i nietrudno opuścić się stamtąd na ziemię. Chociaż nie wyobrażam sobie, że pani Fletcher mogłaby skorzystać. - Nie ciągnie jej zbytnio do sportu - przyznał Alec. - Pana Webstera też nie, a tym bardziej panie Tebbit. Generał albo jego córki - to możliwe, ale jak dla mnie bardzo mało prawdopodobne. A co ze służbą? - Ordynans mógłby tamtędy zejść i być może jedna czy dwie służące. Ale moim zdaniem tylko generałowi byłoby w zasadzie łatwo zdobyć jedną taką pikę i gdzieś ją ukryć. - Na razie generał zostaje na liście, zwłaszcza jeśli natkniemy się na motyw. Czy służba miała do powiedzenia coś ciekawego na temat pana Crabtree? Albo o jakimś innym mieszkańcu Tower, skoro już o tym mowa? - Raczej nie. Zdaje się, że lubili dowódcę straży, choć mało go znali. Zdaniem pracowników generał jest dobrym pracodawcą. Młode panienki są pocieszne, cholernie uciążliwe albo trzpiotowate jak sroki, w zależności z kim się rozmawia. Pan Webster jest powściągliwy. Panna Tebbit jest nieszczęsną starą panną, a żadne z nich nie wie, co sądzić o pani Tebbit. Alec zaśmiał się. - Nie oni pierwsi i nie ostatni będą skonsternowani osobą pani Tebbit. I tak Webster wydaje mi się bardziej nieprzenikniony, nie tylko dlatego, że chowa się za okularami. - Aha - powiedział Tom. - Nie spotkałem pana Webstera.
- Bardzo mi pomógł, objaśniając sposób organizacji życia w Tower, co przekażę wam tylko wtedy, kiedy będzie wam to niezbędne. Mieszka - nocuje - w Domu Króla? - Tak. Więc nam odpada. - Coś jeszcze? Tom zmarszczył się. - Zdaje się, że kilku z nich chciało coś ukryć. Na przykład ordynans, który jest lokajem, kamerdynerem i szoferem generała w jednej osobie, i może jeszcze również pokojówka. Nie chodzi o to, że coś naprawdę ukrywają, odpowiedzieli całkiem przyzwoicie na moje pytania. Ale mam poczucie, że coś chodziło im po głowach i cieszyli się, że o to nie zapytałem. Może to nie ma nic wspólnego ze sprawą. Wie pan, jak ludzie zaczynają chronić swoje małe tajemnice, kiedy my, gliniarze, zaczynamy zadawać pytania. - Nie możemy za bardzo na to poradzić, bo nie wiemy, o co pytać, ale musimy o nich pamiętać. To wszystko? Piper, czego dowiedział się pan od wartowników? - Podzieliliśmy ich na grupy, szefie, zgodnie z tym, jak stali wczoraj wieczorem na stanowiskach. Po tej całej ceremonii z kluczami o dziesiątej, dowódcę straży widziano, jak odchodził w kierunku swojego domu, jak zwykle, ale nikt - ze względu na mgłę - nie zauważył, czy faktycznie tam dotarł. - Czy mamy powody, by przypuszczać, że w ogóle nie dotarł do domu? - Ja nie wiem, szefie. Ale jego kumple mówią, że zawsze po ceremonii jadł kolacyjkę złożoną z tostu z serem, więc myślę, że kiedy zajrzę do jego domu, będę mógł powiedzieć, czy tak uczynił także tego wieczoru. Jeżeli nie, to jest szansa, że nie poszedł do domu, i będziemy musieli to rozważyć. A jeżeli poszedł, to pomoże to patologowi ustalić dokładny czas zgonu, prawda?
- Dobrze pan kombinuje. Proszę dalej. - Mgła nigdy nie jest tak gęsta, żeby wartownicy przy Domu Króla nie widzieli drzwi frontowych, a nikt tamtędy nie wyszedł przez całą noc, dopiero rano pani Fletcher. Ale szkoda, że nie widzieli nic w drugą stronę, w kierunku za następnymi drzwiami, gdzie stoi wciśnięty taki mały, śmieszny domek. Słyszeli, jak dwaj mężczyźni przyszli około jedenastej, pożegnali się i weszli do dwóch pozostałych w rzędzie domów. Słychać było zamykanie dwojga drzwi. - Potwierdzili to wartownicy przy łuku koło Krwawej Wieży - wtrącił Ross. - I sami mieszkańcy - dorzucił Piper. - Mieszkają tam dwaj yeomeni: Liston i Edgemoor. Edgemoor to mistrz kruków. - Kto taki? Ty tego chyba nie mówisz serio! - zdumiał się Tom. - Nie, sierżancie, tak się właśnie nazywa. Zajmuje się krukami mieszkającymi w Tower. Nie uczyli pana, że jeżeli kruki na dobre wyniosą się z Tower, to królestwo upadnie? Tom parsknął, wydymając wąsy. - Chłopcze, ja w szkole uczyłem się historii, a nie jakichś bujd. Piper wyglądał, jakby gotów był wziąć się za bary z sierżantem w obronie kruków, więc Alec odezwał się pojednawczo: - Wierzcie lub nie, ale w twierdzy są kruki i jeden z yeomenów jest za nie odpowiedzialny. Daisy mi o tym opowiadała. Mistrz kruków mieszka w jednym z tych domów koło schodów, prawda? - Tak, w tym najbliżej położonym, razem z żoną. Yeomeni, którzy piastują specjalne stanowiska, dostają kwatery na dziedzińcu wewnętrznym, bo są one wygodniejsze niż mieszkania w kazamatach, czyli murach zewnętrznych,
sierżancie. Niektórzy z tych biedaków żyją dosłownie w murach, jak myszy, i to wcale nie jest bujda. - Wystarczy - powiedział Alec. - Domyślam się, że jego żona ma zapewnić mu alibi? - Na to liczy - uśmiechnął się Piper. - Chyba nie jest za bardzo szczęśliwa, bo zostawił ją, żeby opatrzyła rannego kruka, a sam poszedł do świetlicy na jednego i ptak ją podziobał. Kiedy wrócił, musiał ich oboje uspokajać i przekonać ptaka - nazywa się Huw, pisane po walijsku, bo jest z Walii - żeby zjadł kolację i położył się spać. Trochę mu zajęło, a Huw cały czas głośno narzekał. Facet z domu obok słyszał, jak na siebie wyklinają... - Dosłownie? - spytał Alec. - Nie, szefie - odpowiedział Piper z żalem. - Kruk potrafi powiedzieć kilka słów, ale Edgemoor musi uważać, czego go uczy, bo jeżeli zwiedzający zaczną narzekać, to zostanie zwolniony ze służby królewskiej za „niewłaściwe prowadzenie się". - Poważnie? - dopytywał się Tom. - Tak powiedział pan Edgemoor, sierżancie. Takie rzeczy zapisuje się w rozkazach dziennych naczelnika. Tak czy inaczej, kiedy hałas ustał, sąsiedzi spojrzeli na zegar i było około pięć po wpół do pierwszej. Więc żaden z nich nie jest całkiem czysty, ale jak dla mnie, żaden z nich mi nie wygląda na winnego. Alec zanotował. - Ktoś jeszcze? - Tak, szefie - odezwał się Piper z wystudiowaną nonszalancją. - Tuż przed północą jakiś beefeater w swoim fikuśnym stroju udał się w kierunku, w którym wcześniej poszedł Crabtree. Zdaje się, że mgła już zaczęła rzednieć, wystarczyło, żeby wartownik zobaczył, że ów yeomen miał wielką brodę.
- Crabtree! Wartownik powiedział, że o północy? - Pięć, może dziesięć minut przed tym, jak został zmieniony. Crabtree poszedł w kierunku schodów, ale mgła była nadal zbyt gęsta, by zobaczyć dokładnie. - Słyszał coś? Kroki, krzyk, odgłosy uderzenia... - Nic. Właśnie zrobił sobie przerwę na małe tuptanie tam i z powrotem i słyszał tylko odgłos swoich butów. - Wątpię, że mógłby usłyszeć odgłos spadającej ofiary, szefie - skomentował Tom. - Ten mur jest dość gruby i wzmocniony ubitą ziemią. - Ciekawe, dokąd szedł? I czy tam doszedł i został uderzony, gdy wracał... Nie, to mało prawdopodobne. Spadł twarzą w dół. - Nie mógł w żaden sposób opuścić wewnętrznego dziedzińca, panie inspektorze - odezwał się Ross. - Nikt stamtąd nie wyszedł, oprócz zmiany warty, prowadzonej przez sierżanta oraz oficera na obchodzie. I to jest dziwne, ponieważ z zasady dozorca więzienny przechodzi o północy, by sprawdzić, czy tu u yeomenów na warcie w Wieży Byward jest wszystko w porządku. - A co na temat swojego zaniedbania obowiązku ma do powiedzenia dozorca więzienny. - Nie wiemy, szefie. Zdaje się, że zniknął.
ROZDZIAŁ DWUNASTY - A więc to Rumford - mruknął Tom Tring. - Mieszka tu, więc pewnie zna setki miejsc, w których można się ukryć tajne lochy i Bóg raczy wiedzieć co jeszcze. - Pewnie zna sposoby, żeby wymknąć się stąd niezauważonym - powiedział Alec. - Wielu dobrze strzeżonym więźniom udało się z powodzeniem uciec z Tower, a teraz, kiedy w fosie nie ma wody, zapewne jest jeszcze łatwiej. Ale jedynym znanym nam motywem Rumforda jest chęć zajęcia posady pana Crabtree. - Jeżeli o to chodziło, to ukrywając się czy uciekając, strzelił sobie w stopę - dorzucił detektyw Ross, chcąc dołączyć do dyskusji. - Dokładnie. Może jest jeszcze jakiś inny motyw. Albo Rumford może być jeszcze jedną ofiarą. Piper jęknął. - Jeżeli nikt go nie widział, żywego lub martwego, to przypuszczam, że będziemy musieli przeszukać całą twierdzę. Przynajmniej mamy wielu szukających, którzy znają to miejsce. Tom potrząsnął głową. - No nie wiem. Jeżeli da się wyjść, to i da się wejść. Tak jak mówisz, wszyscy nasi funkcjonariusze specjalni znają to miejsce na wylot i są, lub też byli, ludźmi aktywnymi: nie zostaje się sierżantem w wojsku za siedzenie na tyłku. To ogranicza ilość poszukujących do tych, którzy mają prawdziwe alibi, a nie tylko do tych, którzy mieszkają na dziedzińcu zewnętrznym, czy jak - mu - tam, i nie wchodzili ani nie wychodzili przez bramy zewnętrzne. - Za poszukiwania weźmiemy się dopiero w ostateczności - powiedział Alec. - Ross, proszę przekazać pułkownikowi Dugganowi moje pozdrowienia i poprosić go o to, żeby wystawił patrole żołnierzy w okolice fosy. Może to i trochę
poniewczasie, ale byłbym bardzo zły, gdyby ktoś wydostał się stąd na drugą stronę murów, gdy ja prowadzę śledztwo. Ross wyszedł, choć niechętnie. - Będziemy musieli ruszyć głowami, jeżeli chcemy uniknąć konieczności poszukiwania ukrytych lochów powiedział Alec. - Ja osobiście niewiele wiem na temat Rumforda. Mieszkał tuż obok pana Crabtree. Jest, lub był posłużę się czasem teraźniejszym, dopóki nie znajdziemy ciała - dozorcą więziennym, drugim rangą nad strażnikami yeomeńskimi. Daisy chyba uważa, że jest powszechnie nielubiany, ale raczej nie wspomniała dlaczego. - Jest wścibski - ogłosił Piper. - Nie pytałem o niego, skoro jesteśmy zainteresowani panem Crabtree, ale i tak obiło mi się to o uszy. Rumford musi wiedzieć o wszystkim, co tu się dzieje, bo zawsze wtyka nos w nie swoje sprawy i węszy. Jeżeli ktoś tu wie coś o ukrytych lochach, to na pewno on. - Aha - powiedział Tom. - Wszyscy wiemy, do czego prowadzi wtykanie nosa w nie swoje sprawy, jeżeli nie jest się zbyt subtelnym, prawda? - Szantaż - powiedział Piper z odcieniem rozkoszy w głosie. - Szantażyści prędzej padają ofiarą morderstwa, niż sami mordują - zauważył Alec. - Zastanawiam się, czy Crabtree mógł próbować go zabić, a los odwrócił się przeciwko niemu. - A może ten ktoś załatwił sobie jeszcze kogoś innego, żeby pozbyć się Rumforda, szefie - podsunął Piper. - Dlaczego morderca miałby schować jedno ciało, a drugiego nie? - zapytał Tom, myśląc głośno. - Miał na to pół nocy, i to dogodnie mglistej. Szefie, na pana miejscu zadzwoniłbym do pani Fletcher i sprawdziłbym, co może nam powiedzieć o naszym zaginionym dozorcy więziennym. - Daisy...
- Kochanie, właśnie się zastanawiałam, czy nie powinnam do ciebie zadzwonić! - Tak? - odpowiedział Alec ostrożnie. - W jakiej sprawie? - Nie, ty mów pierwszy. - Nie, nie chcę marnować czasu na zadawanie pytań, na które możesz odpowiedzieć, zanim je zadam. Mam przynajmniej rozumieć, że chodzi o sprawę, którą prowadzę, a nie o dzieci? - Kochanie, przecież nie dzwoniłabym do ciebie do pracy w sprawie dzieci, chyba że sprawa byłaby bardzo pilna, a gdyby działo się coś złego, to nie rozmawiałabym... - Daisy! - Dzieci mają się jak pączki w maśle. Tak sobie pomyślałam... mówiłam ci o Rumfordzie? - Tak? - Jak wiele można przekazać jedną sylabą! Daisy poczuła, że Alec nadstawił uszu. - Ty też go podejrzewasz. - W sprawie nastąpił rozwój... - Co się stało? - Przecież wiesz, że nie mogę ci tego powiedzieć, a zwłaszcza nie przez telefon. Ale owszem, jesteśmy nim zainteresowani. Przypomniałaś sobie o nim coś jeszcze? - Nie tyle przypomniałam sobie, co doszłam do pewnych wniosków. Nie wiem, czy to ma coś wspólnego z morderstwem, ale on chyba szantażuje ludzi. - Wielkie umysły myślą podobnie. Kogo konkretnie? - Oczywiście nie jestem pewna. Nikt go tu nie lubi. - Ale? - Zauważyłam, że jest kilka osób, które szczególnie go nie lubiły... Nie cierpię tego. - Wiem, skarbie. Mogę ci jedynie przypomnieć, że - jak już pewnie słyszałaś - jeżeli ktoś zabija raz, często powtarza swój czyn.
- Tak. No dobrze, niech pomyślę. Kiedy Rumford oprowadzał mnie po twierdzy, zauważyłam... - Poczekaj no chwilę. Rumford był twoim przewodnikiem? Dlaczego on? Kto o tym zadecydował? - Generał powiedział mi, że Rumford ma dużą wiedzę na ten temat. - Generał go lubi? - Tego bym nie powiedziała - wycofała się Daisy. Czy powinna powiedzieć mu o komentarzu pani Tebbit dotyczącym naczelnika twierdzy i dozorcy więziennego? - Wybrał go ze względu na jego wiedzę. Jest także dobrym gawędziarzem, zwłaszcza w przeciwieństwie do pana Crabtree. Gdy opowiadał, widziało się wszystko oczyma wyobraźni. - Czy dostał za oprowadzanie ciebie jakąś dodatkową gratyfikację? - Nie do końca. Generał ostrzegł mnie, że będzie oczekiwał napiwku, i wiedziałam już wcześniej, że ma przekazywać wszelkie datki na rzecz kaplicy... Kochanie, co to znaczy „ad vincula"? - Czy to ma coś wspólnego ze sprawą? - Nie, przepraszam. Jedna z dziewcząt zasugerowała, że Rumford brał pieniądze do kieszeni, a ojciec ją skrzyczał. Powiedział, że nie można z takich rzeczy żartować, ponieważ za to można zostać zwolnionym. - Córki Carradine'a nie lubią Rumforda? - Niezbyt za nim przepadają. - Hmm. Być może Carradine wie, że Rumford zabiera pieniądze do kieszeni i dba o to, żeby yeomen miał dobrze płatne zadania, bo sam dostaje z tego dolę. - Kochanie, cóż to za pomysł! - sprzeciwiła się Daisy, choć taka sama możliwość przemknęła i jej przez głowę. Alec zaśmiał się.
- Masz rację. Co takiego zauważyłaś podczas zwiedzania? - Wyglądało mi na to, że wszyscy robią, co mogą, żeby uniknąć Rumforda. Najbardziej rzuciło mi się to w oczy w Wieży Wakefield, gdzie trzymają klejnoty koronne. - Kto tam był? - Kilku strażników na warcie, Strażnik Regaliów, który protekcjonalnie chwalił się swoją kolekcją, i Webster. Kiedy tylko zjawili się Rumford, lord Patrick i Webster, a także jeden ze strażników, dali nogę. Drugi strażnik zachowywał się tak, jakby Rumford był smrodem, który musiał wytrzymać, stojąc na warcie. - Nie wiesz przypadkiem, jak mają na nazwisko? - Obawiam się, że nie. A może jest gdzieś jakaś lista, gdzie który służył? - Powinna być. Kiedy to było dokładnie? Daisy podała mu szczegóły i ciągnęła: - Kiedy wyszliśmy stamtąd i spacerowaliśmy po całej twierdzy, inni yeomeni trzymali się od niego z daleka, a niektórzy nawet specjalnie schodzili z drogi, żeby się z nami nie spotkać twarzą w twarz. Mam wrażenie, że nie chodziło im o uniknięcie spotkania ze mną. Ci, których spotykałam w towarzystwie pana Crabtree, byli bardzo przyjaźnie nastawieni. - Crabtree też cię oprowadzał? - spytał Alec ostro. - Na początku tak. Powiedział, że Rumford był czymś tam zajęty i że spotka się ze mną później. Kochanie, myślisz, że Rumford zaszantażował pana Crabtree, żeby go wyręczył w oprowadzaniu mnie? - Warto to wziąć pod uwagę. Mówisz, że inni strażnicy wydali się przyjaźnie nastawieni do pana Crabtree? - Na pewno. Z pewnością na wyścigi będą ci chcieli poopowiadać, jak bardzo go lubili. Ja bym im uwierzyła. Nie
spotkaliśmy w sumie tak wielu, ale wszyscy sprawiali wrażenie, jakby naprawdę go lubili. - Nie znasz nazwisk? - Przykro mi. Znam za to nazwiska kilku oficerów. - Oficerów? - Hotspurów. Niektórzy z nich również robili, co mogli, żeby nie spotkać się z Rumfordem, łącznie z tymi dwoma, których poznałam i którzy ze zwykłej grzeczności powinni zaszczycić mnie czymś więcej niż zwykłym machnięciem ręką z daleka. - To oburzające! - Jej oburzenie wywołało uśmiech w głosie Aleca. - Kto taki? - Kapitan Devereux i porucznik Jardyne. Znajomi panien Carradine. To znaczy Jardyne jest zadurzony w Fay, a Brenda narzuca się Devereux. - Poznałem Devereux. Nigdy bym nie pomyślał, że da się nagabywać takiemu podlotkowi pozującemu na nowoczesną kobietę. - I tak lepiej mu idzie tolerowanie jej niż Macleodowi Fay. Devereux uważa, że to zabawne. Jest... - Macleod? Ten lekarz hotspurów? - On nie należy do gwardii. Jest kapitanem korpusu medycznego i zarządza szpitalem, który obejmuje swoim zasięgiem całą Tower. - Doprawdy? A Rumford kaszlał wczoraj wieczorem? - Jak sto diabłów. Crabtree powiedział, że został zagazowany w okopach, w sumie nie bardzo mocno, ale wystarczająco, by odczuwać tego skutki po wojnie. Alec, co ty...? - Powiem ci później. Może. Muszę już lecieć, skarbie. - Ale po co dzwoniłeś? - Żeby się ciebie spytać o to, co właśnie mi powiedziałaś.
- O! To dobrze. Cieszę się, że to ty zadzwoniłeś pierwszy, bo inaczej rozmowa poszłaby na nasz rachunek. - Jestem w Domu Króla. Chyba nabiłem rachunek Jego Królewskiej Mości - Na razie, skarbie. - Pa, kochanie. Cieszę się, że mogłam pomóc. Już sięgała ręką do widełek, żeby się rozłączyć, gdy Alec zawołał: - Daisy? To znaczy „w okowach", czyli „w łańcuchach". - Co? Aha, „ad vincula"? Święty Piotr w łańcuchach. Jakże pasuje do Tower. Dzięki, kochanie. Dobre będzie z tego zakończenie tekstu. Alec rozłączył się. Powiedział sobie, że prędzej czy później pomyślałby o szpitalu, nawet jeśli Tom nie skłoniłby go do rozmowy z Daisy. Tak naprawdę nie powiedziała mu nic nowego. Ale musiał przyznać, choć wyłącznie sam przed sobą, że skoro Daisy już wplątała się w śledztwo, wysłuchanie tego, co ma do powiedzenia, było dobrym posunięciem. Ale jednak nie powiedziała wszystkiego. Czegoś, co dotyczy generała Carradine'a, pomyślał Alec, pewnie czegoś, co potwierdziłoby, że Rumford miał jakiegoś haka na tego nieszczęśnika. Naczelnik twierdzy nie należał do tego typu podejrzanych, którego Daisy byłaby skłonna otoczyć opieką, ale może chcieć chronić jego córki. Będzie się tym martwić później. Teraz czas sprawdzić, czy Rumford rzeczywiście znajduje się pod opieką lekarską. Webster czekał na niego przed gabinetem Carradine'a. - Już można? - spytał, gdy tylko Alec wyszedł. - Mam do wykonania kilka niezwykle ważnych telefonów, w tym jeden do konstabla i jeden do pałacu. - Jeszcze ich pan nie powiadomił? - Naczelnik miał nadzieję, że będzie mógł zameldować, że ów nieszczęsny incydent jednak okaże się wypadkiem, albo
przynajmniej, że sprawca zaraz zostanie aresztowany, ale już nie może zwlekać. - Bardzo mi przykro - powiedział Alec sucho. Widząc, że znajdujące się za Websterem drzwi po drugiej stronie półpiętra nieco się uchyliły, był prawie pewien, że wie, kto ich podsłuchuje. - Wolimy nie wykonywać pochopnych ruchów, by nie okazało się, że aresztowaliśmy nie tę osobę, co trzeba. Przepraszam, że tak długo zająłem panu telefon. Gdyby ktoś pomyślał, żeby zorganizować ludzi z poczty, mielibyśmy już doprowadzoną linię do wartowni. Webster oblał się szkarłatem, co samo w sobie nie było przyjemnym widokiem, ale zmniejszyło stopień jego podobieństwa do Jeremy'ego Fishera. - Mieliśmy inne rzeczy na głowie. - Wielkie nieba, to nie pana wina. Powinienem był sam o tym pomyśleć, ale nigdy wcześniej nie pracowałem w tak dobrze strzeżonym miejscu, jak to. Mój sierżant zauważył, że linia jest podciągnięta do Domu Garnizonowego, który jest położony bardziej centralnie niż wartownia, więc poprosi pułkownika Duggana, by wygospodarował tam dla nas miejsce i udostępnił nam telefon polowy, jeżeli będzie taka konieczność. - Śmiem twierdzić, że to będzie dla panów wygodniejsze. - Zapewne. Teraz idę do szpitala. To... - spojrzał na plan w przewodniku. - To ten budynek obok kwater oficerskich? wskazał palcem miejsce. W obrębie murów wewnętrznych, zauważył w myślach. - My panu pokażemy drogę, panie Fletcher! - Drzwi otworzyły się na oścież i wypadły z nich siostry Carradine. - Dziękuję, ale chyba sam... - Naprawdę, żaden problem. - I tak idziemy do cioci Christiny.
W sumie nie zaszkodzi znów z nimi pogadać. Co Daisy powiedziała o jednej z nich i o doktorze? Że Fay robiła słodkie oczy do Macleoda, bez wzajemności? Były wysportowane i popędziły w dół schodów, wyprzedzając go. Gdy wyszli, spojrzał podejrzliwie na balkon, o którym wspomniał Tom. Fay czy Brenda bez wątpienia mogły tędy zejść na ziemie i to z łatwością. Przypuśćmy, że Rumford zobaczył, że któraś z nich całowała się z oficerem w jednym z licznych ustronnych zakątków, którymi twierdza była tak szczodrze obdarzona, i zagroził, że powie o tym jej ojcu. Ale z obserwacji Aleca i komentarzy Daisy wynikało, że choć Carradine był przypuszczalnie władczym wojskowym, nie należał do grona ojców uzurpatorów, który wprawiałby swoje córki w drżenie zaledwie zmarszczeniem brwi. Faktem jest, że zapewne niewiele uwagi przywiązywały do sztywnych zasad, jakim kierował się ten nieszczęśnik. Alec po prostu nie wyobrażał sobie ich w roli zabójczyń, które dopuszczają się zbrodni, by bronić swoich sekretów, czy też sekretów swojego ojca. Były raczej jak nieporadne szczenięta, czasem denerwujące, a nawet mimowolnie szkodliwe (szczególnie dla męskich serc), ale urocze. - Dlaczego idzie pan do szpitala, panie Fletcher? - Nie podejrzewa pan chyba doktora Macleoda, prawda? spytała z niepokojem Fay, młodsza, lecz wyższa z sióstr. - Musi pan podejrzewać wszystkich, prawda? - Ale doktorzy składają przysięgę, że nie będą nikomu szkodzić. - A doktor Crippen? - spytała Brenda. - Sam wcale nie jest taki, jak ten okrutnik! - Ethel le Neve zakochała się w Crippenie. Alec przerwał im.
- Nie mam powodu, by podejrzewać doktora Macleoda bardziej niż kogokolwiek innego. - Bardziej niż naszego ojca? - Albo nas? - Albo ciocię Alice i ciocię Myrtle? - Sama myśl o paniach Tebbit w roli morderczyń sprawiła, że zachichotały. Opamiętały się, gdy doszli do szczytu nieszczęsnych schodów, nadal strzeżonych przez wartę hotspurów. - Ale jego już tam nie ma? - Nie, ciało zostało zabrane wiele godzin temu - zapewnił je Alec. - Biedny staruszek Crabtree. - Nigdy już tędy nie zejdę. - Nie sądzi pan naprawdę, że to my go załatwiłyśmy, prawda? - Są panie prawie na samym końcu mojej listy. - Oooch! - Naprawdę? - Ale super! „Nieprzewidywalne" - to do nich pasuje najlepiej, zdecydował Alec. Gdy skręcili za róg przy końcu muru, podszedł do nich wysoki, młody oficer. Rzucił Alecowi wrogie spojrzenie, które - gdyby Alec był dziesięć lat młodszy - zrozumiałby jako zazdrość. - Właśnie szedłem, żeby upewnić się, że u pani wszystko w porządku - zwrócił się do Fay. - Oczywiście, że tak. - Bardziej celowe byłoby zadanie tego pytania kilka godzin temu. Młodzieniec obrzucił Brendę ponurym spojrzeniem, nieomal jakby się dąsał. - Tak się składa, że byłem na służbie.
- Rzeczywiście, ciężki odcinek - odpowiedziała Brenda ironicznie. - Panie Fletcher, to porucznik Jardyne. Ray, to inspektor naczelny Fletcher. Jest wprost świetny, to mąż pani Fletcher! Jardyne nieco się rozpogodził, słysząc, że Alec jest żonaty. Zawrócił, by iść z nimi, a gdy przechodzili przez plac manewrowy, zostali razem z Fay nieco z tyłu. Ich rozmowa, której strzępy dotarły do uszu Aleca, brzmiała jak przekomarzanie się dzieci, a nie jak sprzeczka kochanków.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY - Proszę mi opowiedzieć o tym lekarzu, którego tak bardzo lubi pani siostra - zachęcił Alec Brendę. - Jest hazardzistą. - Skąd pani wie? - Inni przekomarzają się z nim o to. Nie jest to żadna tajemnica, więc chyba to nieistotne dla śledztwa. - Szkoda. - Czasem też się zastanawiam... - zniżyła głos. - Panie Fletcher, nie znam się za bardzo na narkotykach, tylko słyszałam, co ludzie mówią, ale wiem, że lekarze mają dostęp do przeróżnych środków. Czasami się zastanawiam, czy przypadkiem Sam - doktor Macleod - nie jest narkomanem. - Dlaczego pani go o to podejrzewa? - Jest taki zmienny w nastrojach. Czasami jest strasznie bystry i pełen energii, ale w jakiś taki nienaturalny sposób, wie pan, o co chodzi? Alec skinął potakująco. Narkoman był wręcz oczywistym celem szantażu. - Czasami jest też ospały, a kiedy gra w tenisa, to nic mu nie wychodzi - dziewczyna ciągnęła swoje zwierzenia. - A czasami jest też zgorzkniały i cyniczny, i mówi mojej siostrze naprawdę niemiłe rzeczy. Sądzi pan, że jest narkomanem? - To możliwe. - Tak myślałam. Może to dlatego, że widział takie okropne rzeczy na wojnie, jak mówi Fay, ale to chyba nie jest powód, żeby się na niej wyżywać. Ona uważa, że to ogromnie romantyczne i że będzie w stanie go zmienić, jeżeli tylko się pobiorą. - O rety! - Fay jest trochę niedojrzała jak na swój wiek - rzekła Brenda z dostojeństwem o rok starszego, życiowego mędrca. -
Na szczęście, moim zdaniem, nie ma szans, żeby ją kiedyś poprosił o rękę. - To się dobrze składa. A pani? Ma pani wśród oficerów swojego faworyta? - Oczywiście. Przecież nie mogę pozwolić, żeby mnie wyprzedziła młodsza siostra, prawda? Udaję, że gonię za Devem, ale to nic poważnego. On nigdy nie bierze nic na poważnie. To chyba jeszcze jeden sposób radzenia sobie ze wspomnieniami wojny. Moim zdaniem ta cała wojna to była okropna pomyłka. - Nie pani pierwsza doszła do tego wniosku. Dev? - Kapitan Devereux. Przypuszczam, że jego też pan podejrzewa? - Oczywiście. - Cóż, on chyba i tak się tym nie przejmuje. Zacznie z tego żartować. Potrafi być strasznie zabawny i rozrywkowy. Nawet oszukuje przy krykiecie, żeby pozwolić nam z Fay wygrać. Ray Jardyne aż się skręca z tego powodu. - Co, mam rozumieć, jest celem kapitana. - Oczywiście. Nie zrobiłby tego tylko dla nas. Chodzi o to, że Ray jest strasznie sztywny i zawsze trzyma się zasad, ale nie może narzekać, choć bardzo by chciał, bo chce, żeby Fay była zadowolona. Niezbyt mu się udało, sądząc po tym, jak Fay przyśpieszyła, żeby ich dogonić, zostawiając z tyłu niepocieszonego porucznika. Gdy Alec obejrzał się za siebie, zobaczył, że Jardyne jest czerwony na twarzy, a usta i pięści ma zaciśnięte. Mało prawdopodobne, że oficer i dżentelmen, który sztywno trzyma się zasad gry, zepchnąłby staruszka ze schodów, pomyślał Alec. Z drugiej strony, ktoś, kto ma problemy z utrzymaniem nerwów na wodzy, mógł zorientować się już po fakcie, że to zrobił, zanim wspomniał
na jakiekolwiek zasady. Trzeba będzie go przesłuchać, jak i wszystkich oficerów, ale nie zwalać ich wszystkich Tomowi na głowę. Przy odrobinie szczęścia Tom dowie się tego i owego o oficerach od podoficerów, z którymi właśnie rozmawia. Doszli do północno - wschodniego narożnika Białej Wieży. Fay wskazała na nieatrakcyjny budynek, stojący na prawo od kwater oficerskich. - To blok szpitalny. - Trochę duży, jak na jakieś tysiąc mieszkańców zauważył Alec. - Dużo tu osób choruje? - Górne piętra są przeznaczone dla żonatych - wyjaśniła. Żołnierzy garnizonowych, nie yeomenów. - Trochę tam ciasno. - Ale i tak lepiej niż w kazamatach. - Gdzie mieszka większość yeomenów. Alec zdał sobie sprawę, że nie brał pod uwagę możliwości, że Crabtree mógł zostać zamordowany przez żonę jednego z mieszkańców twierdzy. Zrzucenie ze schodów było metodą, po którą mogłaby sięgnąć kobieta, ale obecność partyzany przeczyła tej teorii, zresztą niewiele kobiet byłoby skłonnych kręcić się po twierdzy w mglistą noc. A może kobieta była motywem - rozwścieczony mąż mordercą? Mężczyźni ze skłonnością do dogłębnego studiowania Biblii często wpadali na dziwne teorie dotyczące kobiet. Zazwyczaj byli kawalerami, nie wdowcami, a Alec nie spotkał się z jakąkolwiek sugestią, że Crabtree był aż tak niezrównoważony. Trzeba to będzie jednak mieć na uwadze. - Dziękuję paniom za eskortę - powiedział. - Jeżeli możemy coś jeszcze dla pana zrobić... - Proszę nas po prostu zawołać. - Lubiłyśmy pana Crabtree.
- A ta cała sprawa okropnie denerwuje tatę. Naturalna chęć unikania kłopotów w trakcie służby, czy coś więcej? - Poza tym naprawdę, naprawdę lubimy panią Fletcher. - Jest strasznie miła, prawda? - Raczej tak - odpowiedział Alec. Pomachały mu na pożegnanie i ruszyły w stronę kwater oficerskich. Alec skierował swoje kroki w stronę szpitala, a myślą wrócił do pierwszego wrażenia, jakie wyniósł ze spotkania z doktorem Macleodem. W owym czasie wiedział zbyt mało o morderstwie, by sformułować jakiś przydatny osąd o tych, których poznał. Macleod wydawał się kompetentny, a jego ocena dotycząca zwłok zgadzała się z tym, co powiedział lekarz policyjny. Sprawiał również wrażenie niespokojnego, nawet zdenerwowanego, co da się wytłumaczyć zażywaniem narkotyków. Nie pierwszy raz Alec natknął się na lekarzy z korpusu medycznego, którzy bardzo źle znosili obrażenia u cywilów, mimo - a być może właśnie ze względu na okropności, z którymi musieli się mierzyć w czasie wojny. Biedny facet! Jeżeli jedynym sposobem, dzięki któremu mógł się uporać ze wspomnieniami, była morfina, Alec nie zamierzał go nękać, dopóki nią nie handlował, by sfinansować hazard lub zapłacić szantażyście. W foyer szpitala sanitariusz, gwiżdżąc, przycinał sobie paznokcie scyzorykiem, jednak rzuciwszy okiem na wojskowy krawat Aleca, szybko go odłożył, zerwał się na baczność i zasalutował. - Witam, panie inspektorze naczelny! Co mogę dla pana zrobić? Sława Aleca go poprzedziła. - Mam nadzieję, że udzieli mi pan kilku informacji. Z tego, co wiem, wieczorem przyjęto do szpitala jednego z yeomenów, czy tak? - W tym pytaniu mniej było faktycznej
wiedzy, a więcej domysłów i nadziei. Naprawdę nie uśmiechało mu się informowanie nadinspektora Crane'a, że zapodział mu się człowiek, który mógł być mordercą lub domniemaną ofiarą. - Tak jest. - Sanitariusz spojrzał do wielkiego zeszytu. Dozorca więzienny we własnej osobie, chorąży Rumford. Alec odetchnął ponownie. - Czy przypadkiem zanotowano godzinę? - Tu jest zapisana dziesiąta piętnaście, panie inspektorze. Kwadrans po dziesiątej. Ten fakt zdumiał Aleca: pasował do wzmianki Daisy o tym, że Rumford odchodził wzdłuż muru na jakąś minutę przed dziesiątą i musiał być owym yeomenem, który szedł za pannami Carradine i panią Duggan obok Białej Wieży. Ale lekarz policyjny był całkowicie pewien, że Crabtree został zabity po jedenastej. Czy Rumford mógł się zgłosić do szpitala, żeby zapewnić sobie alibi, a potem się wymknąć? A może będzie trzeba porzucić hipotezę o tym, że to Rumford jest mordercą. - Czy mogę porozmawiać z doktorem Macleodem? - Tego nie wiem, panie inspektorze. Przyjmuje w gabinecie, ale dzisiaj niewiele osób się zgłosiło w godzinach przyjęć. Pewnie zostało tylko kilkoro pacjentów. Wychodzą tylnymi drzwiami, więc nie widzę. Pójdę i sprawdzę. - Dziękuję. Jeżeli nie będzie wolny przez następne piętnaście minut lub więcej, byłbym wdzięczny, gdyby udało mu się znaleźć czas nieco wcześniej. Inspektor naczelny, detektyw Fletcher. - Tak jest! - Sanitariusz odszedł, by wrócić zaledwie chwilę później i zaprosić go ze sobą. Wychodzący na zachód gabinet Macleoda był zalany światłem. Nie panował w nim większy bałagan niż w każdym innym pomieszczeniu służącym jednocześnie za gabinet i
pokój badań. Kiedy Alec wszedł, lekarz zerwał się od biurka i żywo uścisnął jego dłoń. - W czym mogę panu pomóc, panie inspektorze? Proszę usiąść. - Oczy miał błyszczące, zbyt błyszczące, a źrenice były mniejsze, niż można byłoby oczekiwać po przebywaniu w jasnym świetle. Brenda Carradine była bystrą młodą damą. Doktor Macleod prawie na pewno brał morfinę - był, jak się wyraziła, narkomanem, morfinistą. - Po pierwsze, pomyślałem sobie, że chciałby pan wiedzieć, że ustalenia policyjnego lekarza zgadzają się z pańskimi. - To zachęcające! Być może powinienem wstąpić do policji. Ignorując jego szyderczy ton, Alec odpowiedział beznamiętnie: - Obawiam się, że lekarz policyjny nie może liczyć na pełny etat. Korzystamy z usług lekarzy internistów, którzy dysponują pewną specjalistyczną wiedzą z zakresu medycyny sądowej. Panie doktorze, z tego, co mi wiadomo, to pan przyjął wczoraj wieczorem do szpitala dozorcę więziennego, Rumforda. Szukaliśmy go. - Niech mnie pan nie wini, że nie wspomniałem o miejscu jego pobytu. Zapytano mnie o biednego, starego Crabtree, a jego miejsce pobytu było aż nadto dobrze znane. - Rumford jest tu nadal? - O ile ktoś go niepostrzeżenie nie zabrał. - Jego nazwisko zostało wpisane do pana księgi o dziesiątej piętnaście. Przypuszczam, że nie jest to godzina, o której przekroczył próg. - Nie, przyszedł tu kilka minut wcześniej. Szybko zorientowałem się, że potrzebował hospitalizacji. Ciekawy przypadek, na swój sposób. Został potraktowany gazem,
niewielką dawką, zbyt małą, żeby go zabić lub spowodować poważną niesprawność. Przez większość czasu może funkcjonować całkiem normalnie, ale kiedy znad rzeki podnosi się to mleko, znów zaczyna wypluwać sobie płuca. - Jak wczoraj wieczorem. - Jak wczoraj wieczorem. Ostatniej zimy przeszedł ostre zapalenie oskrzeli, otarł się nawet o zapalenie płuc. Doradziłem mu, by od razu przeszedł na emeryturę i wyjechał tak daleko od Londynu i rzeki, jak to tylko możliwe, ale ten stary łajdak powiedział, że jeszcze nie jest gotów odejść, choćby nie wiem, ilu ludzi tego chciało. - Jak pan myśli, co chciał przez to powiedzieć? Macleod spojrzał na niego z najszczerszym zdumieniem. - Nie mam pojęcia, nawet mglistego, pan wybaczy grę słów. Rumford powiedział, że nie zamierza „umrzeć yeomenem" i że dziękuje za troskę, ale nie jest jeszcze gotów wykorkować. - Umrzeć yeomenem? A to dziwnie się wyraził. - Wcale nie. To cytat z toastu naczelnika, który wygłasza wobec wszystkich nowych rekrutów: „Obyście nigdy nie umarli strażnikami yeomeńskimi" - wyjaśnił doktor, tryskając niezdrową energią. - Kiedyś opłata za przyjęcie na stanowisko strażnika yeomeńskiego wynosiła dwieście pięćdziesiąt gwinei. Gdy przechodził na emeryturę, zwracano mu równe dwieście pięćdziesiąt funtów, a konstabl zabierał te szylingi, które wynikały z różnicy między gwineami a funtami. Jeżeli człowiek zmarł przed przejściem na emeryturę, konstabl zgarniał całą pulę. Nigdy nie połapie się pan naprawdę w tym, jak ta cała buda funkcjonuje, dopóki nie zrozumie pan, że rządzi tu tradycja. - Tyle już zdążyłem zrozumieć. - A konstabl, nawiasem mówiąc, nie jest jednym z pańskich pokornych krawężników. Dla naczelnika twierdzy
jest tym, kim Mikado dla lorda burmistrza. Lubi pan Gilberta i Sullivana? - Zabraliśmy z żoną naszą córkę na kilka przedstawień. - Ach tak, poznaliśmy się z panią Fletcher. Niesamowita kobieta. Alec mógłby wytrzymać jeszcze trochę tych bzdur w nadziei, że uzyska jakieś przydatne informacje, ale już kończyła mu się cierpliwość. Domyślił się, że Macleod też był tego świadom. Zanim zdążył coś powiedzieć, lekarz wrócił do tematu konstabla twierdzy Tower. - Oczywiście stanowisko konstabla to synekura. Pojawia się tu tylko wtedy, gdy zostaje mianowany na stanowisko. Wtedy Lord Kanclerz wręcza mu klucze, symboliczne złote klucze, a konstabl szybko przekazuje je naczelnikowi i umywa ręce względem tego miejsca. Bardzo mądrze. Z kolei Strażnik Regaliów ma swoje londyńskie mieszkanie w Wieży Świętego Tomasza, a obecnie piastujący ten urząd strażnik sporo z niego korzysta. Poznał pan już generała lorda Patricka Healda? - Jeszcze nie. - Wieża Świętego Tomasza znajduje się na dziedzińcu zewnętrznym, więc Alec nie czuł palącej potrzeby porozmawiania z jej mieszkańcem. - Nic pan nie stracił. Wyniosły gnojek. Carradine nie jest taki zły, choć mógłby w sumie ukrócić te dwie siksy, co tak latają za żołnierzami. Jeżeli chodzi o Duggana... - Możemy wrócić do Rumforda? Czy to możliwe, że wyszedł stąd i wrócił niezauważony po tym, jak pan go przyjął? Zanim Alec skończył mówić, Macleod wybuchnął konwulsyjnym, gorączkowym śmiechem, a gdy w końcu doszedł do siebie, wydusił: - Nie, drogi panie, to niemożliwe. Podałem mu końską dawkę morfiny, by zatrzymać kaszel, ulżyć mu w bólu klatki
piersiowej i uśpić go. „...sen, który zwikłane węzły trosk rozplata..." wie pan. „Sny w drzemce śmierci" - dodał z okrucieństwem w głosie. - Jestem ciekaw, co się śni temu draniowi. - Draniowi? - Nasz dozorca więzienny nie jest zbyt ujmującą postacią - odpowiedział doktor, machając w powietrzu ręką, ale Alec był pewien, że miał na myśli jakieś konkretne przestępstwo. Na przykład szantaż. Problem polegał na tym, że doktor Macleod był jedyną osobą, która na pewno nie pomyliła pana Crabtree z panem Rumfordem. Co gorsza, właśnie zapewnił prawdopodobnie niepodważalne alibi najbardziej obiecującemu dotychczas podejrzanemu. Trzeba będzie sprawdzić dawkę morfiny, którą mu podał, i skonsultować to z lekarzem policyjnym. Wyglądało jednak na to, że dozorca więzienny nie istniał dla świata w chwili, gdy został zabity dowódca straży. Mógł równie dobrze wiedzieć coś przydatnego, a nawet znać powód, dla którego Crabtree wyszedł wczoraj wieczorem tak późno z domu. - Chciałbym z nim porozmawiać, jeżeli to nie pogorszy jego stanu. - Może pan rozmawiać, ile pan chce. Nie będzie to miało na niego większego wpływu. Kiedy doszedł do siebie, stwierdziłem, że kwalifikuje się do podania jeszcze jednej dawki tego samego. Obecnie znajduje się w objęciach Morfeusza. - Kiedy pana zdaniem może się z nich wyswobodzić? zapytał Alec sucho. - Prawdopodobnie będzie pan mógł spróbować z nim porozmawiać jutro rano. - Trzyma go pan na morfinie jeszcze jedną noc? Czy tak zazwyczaj wygląda leczenie?
- Może i nie jest zwyczajne, ale okazało się już skuteczne. Nie za bardzo można mu inaczej pomóc. Chcę mieć pewność, że atak minął i że jest w dobrej formie, zanim go wybudzę. - Wrócę rano. A przy okazji: gdzie był pan wczoraj o północy? Czuwał pan przy pacjencie? - Zostawiłem to sanitariuszowi, a pielęgniarce poleciłem w razie potrzeby podać kolejną dawkę. Ja sam poszedłem grzecznie do łóżeczka. - Nagle Macleod sposępniał. Pobudzenie spowodowane morfiną zaczęło spadać. - Jeżeli mogę, to unikam tych zacofanych, ograniczonych... Och, niech mi pan nie każe mówić o tym cholernym wojsku! Po prostu spałem! - I to w objęciach Morfeusza - zauważył Alec ponuro. Macleod spojrzał na niego, a potem spuścił wzrok. - Można tak powiedzieć. Ale za niedługo z tym skończę, przysięgam! - Mam nadzieję. Czy leczył pan kiedykolwiek pana Crabtree? - Nie, nie miał nawet wrastającego paznokcia. Znałem go tylko z widzenia, ale był ze wszech miar jednym z tych przyzwoicie żyjących staruszków, którzy zasługiwali na to, żeby dożyć setki. Cholerny świat. - Nie wie pan, kto mógł mieć coś przeciwko niemu? - Nie. Z tego, co słyszałem, był powszechnie lubiany. Mam nadzieję, że dopadnie pan tego drania, który to zrobił dodał ponuro. - Wygląda na to, że wszyscy tego pragną. Zrobimy, co w naszej mocy. Dziękuję panu za rozmowę, panie doktorze. Proszę polecić personelowi, że gdy pacjent się przebudzi, mają mu nie mówić o morderstwie. - Już poleciłem. Nie będzie w stanie, który pozwalałby mu przyjąć wiadomość o śmierci kolegi.
- Bardzo dobrze. Zobaczymy się jutro - o ile nie wcześniej. Macleod nie zareagował na tę prośbę, lub groźbę. Siedział z pochyloną głową, wpatrując się pustym wzrokiem w blat biurka. W lobby sanitariusz czytał teraz magazyn piłkarski „Pink Un". Odłożył gazetę, nawet nie próbując jej ukryć, i stanął na baczność z nieco mniejszą żwawością niż poprzednio. - Nudy, co? - zauważył Alec współczująco. - Niezbyt dużo macie tu pacjentów? - Trafił pan w sedno, panie inspektorze. Rozumie się, że jak się zbierze kilkuset silnych chłopaków i nie strzela się do nich, to niezbyt często będą potrzebować lekarza. - Bez wątpienia. - Ci beefeaterzy też są generalnie zdrowi jak ryby. Mówię panu, że gdyby nie jakiś malec, który spadnie z roweru co jakiś czas i tym podobne, to nikogo by tu nie było. Nie prowadzimy tego interesu tylko ze względu na garnizon, tylko dla wszystkich mieszkających tutaj w Tower, i trafia nam się wszystkiego po trochu. Doktor świetnie sobie radzi z dzieciakami, nie uwierzyłby pan. Powinien pracować w jakimś szpitalu dziecięcym - zniżył głos i zaczął mówić poufnym tonem: - Słyszałem, że starał się o posadę, ale nie chcieli zatrudnić lekarza, który leczył w wojsku od czasu, jak tylko uzyskał literki przed nazwiskiem. Jakby mogło być inaczej w tysiąc dziewięćset czternastym. Ich strata! - Jego też. - Święta prawda. Nie jest tu szczęśliwy, panie inspektorze, ale dobrze wykonuje swoją pracę, i nie słyszałem, żeby były na niego jakieś skargi. - Dziękuję. - Mając te informacje, Alec czuł się rozgrzeszony z obowiązku wnikania w nałóg Macleoda, chyba że natrafi na dowody bezprawnej sprzedaży narkotyku. Co
więcej, nic nie wskazywało, że wykorzystuje morfinę w niewłaściwy sposób. Zeznanie sanitariusza dotyczące kompetencji Macleoda było niespodziewane. Zapisał nazwisko mężczyzny, a zamykając swój notes, spojrzał na „Sporting Times" leżący na blacie biurka. Strona, na której otwarta była gazeta, była pokryta notatkami. - Śledzi pan wyścigi, prawda? - Od czasu do czasu lubię poczuć emocje, panie inspektorze. To pan doktor wie wszystko o formie, o notowaniach i takie tam. Robi notatki, a kiedy skończy, pozwala nam wziąć swój „Pink Un". Nie powiem, że zawsze ma rację, ale trzymając się tego, co mówi, częściej wygrywam, niż przegrywam. Czegóż chcieć więcej? - Brzmi dobrze - powiedział Alec, który co roku ryzykował półkoronówkę na zwycięzcę jednego z trzech pierwszych miejsc w gonitwie Derby, ze świadomością, że ją straci. Poszedł odnaleźć pułkownika Duggana w barakach. - Pański sierżant zrobił spore wrażenie na moich podoficerach - powitał go ze śmiechem pułkownik. Niektórzy prawie się poobrażali na wieść, że będą przesłuchiwani przez faceta, który nie walczył. Niewiele jest bardziej kłopotliwych sytuacji niż podoficer, który nie chce współpracować! Ale zaczął im opowiadać historie o tym, jak w czasie wojny ścigał po całym Londynie szpiegów i przemytników, i po nalotach wyciągał cywilów spod walących się domów. Mam nadzieję, że wyciągnął z nich w zamian jakieś przydatne informacje. - Zapewne. Sierżant Tring nie bez kozery jest moją prawą ręką. - Przekazał mi pana prośbę o udostępnienie pomieszczenia z telefonem w Domu Garnizonowym. Mój
adiutant właśnie zameldował, że już wszystko dla panów przygotowane. - Dziękuję, panie pułkowniku, to bardzo miło z pana strony. - Przypuszczam, że pragnie go pan wykorzystać, by zadać moim oficerom kilka pytań. Duggan nie jest głupi, przypomniał sobie Alec. Awansował na obecne stanowisko bez koneksji ze strony wpływowej rodziny. - Wydałem im rozkazy, że mają się stawić o dogodnym dla pana czasie. Czy mogę jeszcze coś dla pana zrobić? - Teraz nie, dziękuję. Muszę iść poinformować naczelnika o postępach w śledztwie, które, szczerze mówiąc, nie idzie zbyt szybko. A potem wyślę kogoś, żeby przyprowadził pana chłopaków, pojedynczo. Przypuszczam, że najlepiej zacząć od góry? - Na pewno. Majorowie nie mogą czekać, podczas gdy zeznają porucznicy. - Postaram się, żeby nikt nie musiał czekać zbyt długo. Bardzo doceniam pana pomoc, panie pułkowniku. - Jestem pewien, że żaden z moich ludzi nie jest w to zamieszany. Zapewne odkryje pan, że to jakaś wewnętrzna sprawa, jakaś kłótnia między beefeaterami. Ale im szybciej, tym lepiej dla nas wszystkich. Powodzenia! - Chciałbym odpowiedzieć, że go nie potrzebuję odpowiedział Alec. - Ale za każdym razem, gdy już zdaje mi się, że znalazłem jakiś trop, wymyka mi się z rąk.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY Alec wrócił do Domu Króla, przechodząc feralnymi schodami nie dlatego, że spodziewał się odkryć coś nowego, ale by odświeżyć sobie w głowie rozkład terenu. Na szczycie odwrócił się i spojrzał w dół. Nawet teraz, w jasnym słońcu, osiemnaście czy więcej stopni wyglądało groźnie. Gdyby nie partyzana, śmierć pana Crabtree z pewnością przeszłaby jako wypadek. Dlaczego więc ktoś posłużył się tym diabelstwem? Jedynym rozsądnym wytłumaczeniem, które samo się narzucało, była próba zrzucenia podejrzeń na jednego z kolegów ofiary, co z kolei sugerowało, że morderca nie był yeomenem. Poszedł dalej. Zanim zapukał do drzwi wejściowych, zatrzymał się, by przyjrzeć się balkonowi. Tworzył go dach jednopiętrowej przybudówki, wypełniającej kąt między południowym a zachodnim skrzydłem tudoriańskiego budynku. Wyglądała ona, jak dobudowana w roztargnieniu przez kogoś, kto chciał dodać nieco przestrzeni do pomieszczeń na parterze. Choć Daisy mogła się wzdrygnąć na samą myśl o wspinaczce tędy, poręcz i spadek nie stanowiły większego wyzwania dla każdego, kto był choć trochę wysportowany. Z drugiej strony, wdrapanie się tą drogą z powrotem do wieży byłoby trudne bez drabiny lub pomocy z zewnątrz. Nie mogło mu się pomieścić w głowie, by naczelnik twierdzy zaufał komuś przy takim przedsięwzięciu, ale może skreślenie jego córek było zbyt pochopne? Drzwi frontowe otworzyły się i wyszedł z nich Webster. Zrobił dwa, trzy kroki, zanim zauważył Aleca. - Och, tu pan jest - powiedział poirytowany. - Naczelnik wysłał mnie, żebym pana odszukał. Nareszcie udało mi się skontaktować z konstablem, a on zażyczył sobie pełnego raportu dotyczącego pańskiego śledztwa. Nie
usatysfakcjonowały go te skąpe informacje, które mu przekazaliśmy, więc teraz generał Carradine życzy sobie raportu, który będzie mu mógł przekazać. - Właśnie w tym celu idę do państwa - zbił go z tropu Alec. - Pomyślałem sobie, że najwyższy czas poinformować generała Carradine'a o tym, co ustaliliśmy. - Wcale nie zamierzał składać „pełnego" raportu, ponieważ członkowie domostwa generała nadal nie zostali oczyszczeni z podejrzeń. Jednakże wszyscy doświadczeni oficerowie policji musieli być ekspertami w ujawnianiu niewielkiej ilości informacji, jednocześnie pozwalając ludziom, a zwłaszcza wścibskim reporterom i zadufanym w sobie arystokratom, wierzyć, że usłyszeli coś znaczącego. Weszli do domu i na górę do gabinetu. Carradine siedział przy biurku, wpatrując się ponuro przez okno w miejsce, gdzie koło zieleńca stał niegdyś szafot. Gdy Webster wprowadził Aleca, odwrócił głowę. - O, panie Fletcher, przyszedł pan. Mam nadzieję, że może się pan pochwalić jakimś postępem. - Obawiam się, że jedynie w negatywnym sensie, panie generale. - Wyjaśnił, że całkiem spora liczba osób została wyeliminowana z kręgu podejrzanych. - Pańscy specjalni funkcjonariusze udzielili nam nieocenionego wsparcia - dodał. Carradine był, oczywista sprawa, sangwinikiem. - W sumie dobre z nich chłopaki - pojaśniał. - Inaczej by tu nie służyli. Cieszę się, że się panu przydali. Ale postęp negatywny - to nie brzmi obiecująco. - Panie generale, a co z reculer pour mieux sauter? W pana profesji też występuje manewr odwrotu strategicznego. W mojej czasami musimy usunąć całe mnóstwo chrustu, zanim zobaczymy drzewa w lesie, jeżeli wie pan, co mam na myśli.
- Tak, chyba tak. Tak, oczywiście. - Każdy podejrzany, którego wyeliminujemy, ułatwia nam skupienie się na tych, którzy pozostali - nie wspominając o tym, że najbardziej obiecujący podejrzany został właśnie wykluczony. Ani o tym, że gdy Rumford został oczyszczony z zarzutu morderstwa, wzrosło prawdopodobieństwo, że to właśnie on miał być ofiarą, co automatycznie przesuwało naczelnika twierdzy i jego córki na miejsca prawie ha początku listy. - Ach tak, to brzmi jak postęp, prawda, Jeremy? - Owszem, panie generale. - Spojrzenie Webstera, zawsze trudne do odczytania ze względu na jego okulary, zaprawione było, zdaniem Aleca, nutką sceptycyzmu. Alec miał nadzieję, że sekretarz nie będzie czuł się w obowiązku wskazać swojemu chlebodawcy, jak mało informacji właściwie usłyszał. - Kto...? - zaczął generał i zmarszczył się, słysząc ciężkie kroki na schodach, a potem zaczął ponownie, tym razem na inny temat: - Kto...? Do biura wpadł bez pukania i zaproszenia niski, pulchny dżentelmen. - Carradine, naprawdę jestem zmuszony zaprotestować... O, a to kto? - Nasz ogar ze Scotland Yardu, lordzie Patricku. Carradine wyglądał na bardziej rozbawionego niż poirytowanego. - Pozwoli pan, że przedstawię detektywa inspektora naczelnego Fletchera. Poznał pan jego żonę wczoraj wieczorem. Panie Fletcher, lord Patrick Heald, Strażnik Regaliów. Lord Patrick zmarszczył się na Aleca i powiedział z rozdrażnieniem:
- Więc to pan jest odpowiedzialny za... panią Fletcher? Jest żoną policjanta? - spojrzał znów na generała. - Ale czy nie mówił pan...? Przepraszam pana, bez urazy. Urocza dama. Alecowi udało się zachować beznamiętną minę, właściwą policjantowi na służbie, ale w myśli powtórzył słowa Macleoda: wyniosły gnojek. - Moja żona jest powszechnie szanowaną dziennikarką powiedział tonem, który miał sugerować przytaknięcie, choć doskonale wiedział, co lord Patrick miał na myśli: nie zdolności pisarskie Daisy, ale jej arystokratyczne pochodzenie. - Tak, cóż, sam pokazałem jej regalia, prawda, Webster? - Tak, milordzie - wygląda na to, że Webster nie lubił lorda Patricka tak samo jak Macleod. - Zapewniam pana, że nie biegam po ekspozycji z byle pismakiem. Ale o co chodzi z tym zakazem opuszczania Tower, mój dobry człowieku? Carradine mówi mi, że to za pana radą nakazał zamknięcie bram. - Zgadza się, milordzie. W dochodzeniu w sprawie dotyczącej morderstwa zazwyczaj prosimy, by wszyscy potencjalni świadkowie pozostawali w naszym zasięgu, dopóki ich nie przesłuchamy. - Rozumiem, że tyczy się to szeregowych mieszkańców, ale... - Milordzie, pomyślałem, że skoro zajmuje pan tak eksponowane stanowisko, zechce pan dać przykład tym, którym ograniczenie swobody ruchów wyda się niedogodnością lub złośliwością. - Chyba tak, skoro tak to pan ujął... Och, no dobrze już! Ale muszę być u siebie na wsi jutro wieczorem, ponieważ mam umówione spotkanie. - Sądzę, że wszystko się na czas wyjaśni, milordzie skłamał Alec.
- No dobrze. Proszę sobie nie przeszkadzać. Carradine, będzie mnie pan o wszystkim informował? - Oczywiście, lordzie Patricku. Jeszcze raz przepraszam za to nieporozumienie dzisiaj rano. Strażnik wyszedł, chrząkając z niezadowoleniem. - Szczerze mówiąc, całkiem cierpliwie i pobłażliwie to znosi. Moje chłopaki z Wieży Byward powiedziały mi, że przyjechał pod bramę o zwyczajowej godzinie jej otwarcia i bardzo się zdenerwował, że jest zamknięta. Oczywiście nie jest częścią administracji twierdzy i nikt nie pomyślał, by poinformować go, jaki nieszczęsny los spotkał pana Crabtree. To wyłącznie moja wina. - Panie generale, sami wtedy dopiero zaczynaliśmy z trudem pojmować fakty - zauważył Webster. - To prawda. Nie wiem, dlaczego musiał wyjechać tak wcześnie, a do tego jeszcze dzisiaj! Przypuszczam, że był umówiony u siebie na wsi - na golfa, obiad, kto wie. Cóż, morderstwo zazwyczaj pociąga za sobą wiele niedogodności. - Zresztą nie wiedziałem, że lord Patrick był wczoraj wieczorem w swojej rezydencji - upierał się sekretarz. - Ja też nie, ja też nie. - A czy wie pan, panie generale, że jeden z pańskich yeomenów jest w szpitalu? - spytał Alec. - Wielki Boże, nie! Też został zaatakowany? - Tylko zapadł na płuca, przez mgłę. - Biedak - rzucił niedbale Carradine. - Wiedziałeś o tym, Jeremy? - Doktor Macleod przysłał dzisiaj rano wiadomość z zaleceniami. Położyłem ją na pańskim biurku, ale nie miał pan dzisiaj zbyt dużo czasu, by uporać się z codziennymi zadaniami - uspokoił go Webster szczerze. Alec stwierdził, że sekretarz zapewne dobrze wywiązuje się ze swoich obowiązków, mimo nietypowego sposobu bycia.
Ale skoro okazał się bardziej kompetentny, niż wskazywał na to jego wygląd zewnętrzny, to może jest bardziej wysportowany, niż sugerują jego grube okulary? Małe, tłuściutkie, wyłupiastookie żabki potrafią dawać wielkie susy. Pan Jeremy Fisher wraca na listę. Carradine spojrzał na zasypane papierami biurko z wypisaną na twarzy odrazą, która nagle zmieniła się we wdzięczność. - Zazwyczaj odwiedzam swoich ludzi, którzy znajdą się w lazarecie, ale w tych okolicznościach raczej... - Nic się nie stało, panie generale - zapewnił go Alec. Doktor podał Rumfordowi silny środek uspokajający. - Wspaniale, wspaniale. - Zapewne będzie pan chciał porozmawiać z konstablem, panie generale, by poinformować go szczegółowo o „postępach" poczynionych przez pana Fletchera sarkazm Webstera był aż nadto oczywisty dla Aleca, ale generał nie zauważył go, lub celowo zignorował. - Tak, im szybciej, tym lepiej - powiedział. - Jeremy, zobacz, czy uda ci się go złapać. Alec wymknął się szybko, zanim generał przypomniał sobie o owym niewygodnym pytaniu, którego nie zdążył zadać. Ta rozmowa okazała się łatwiejsza niż zapewne będzie składanie raportu nadinspektorowi Crane'owi. Alec spotkał się z Tomem i Erniem w Domu Garnizonowym. Tom nie miał do zameldowania niczego ciekawego w związku z przesłuchaniem podoficerów gwardii. Kilku z nich znało pana Crabtree jeszcze z czasów, zanim przeszedł na emeryturę regimentową, i jednogłośnie twierdzili, że nie należał do ludzi, którzy przysparzali sobie wrogów. Ernie dostał od Webstera klucz do domu dozorcy więziennego i przeszukał go, jak również dom dowódcy
straży. W tym drugim znalazł ślady po przyrządzeniu tostu z serem i posprzątania po posiłku. Jadł przypuszczalnie tuż po zakończeniu Ceremonii Kluczy, więc sekcja zwłok powinna całkiem dokładnie wyznaczyć czas zgonu. - A u Rumforda? - spytał Alec. - Jakaś ładnie wypisana lista nazwisk? Jakaś książeczka oszczędnościowa z niewyjaśnionymi wpłatami? - Niestety nie, szefie. - Aha - mruknął Tom. - To mnie w sumie nie dziwi. Ci podoficerowie nie piszą. To znaczy umieją pisać, ale nie zapisują automatycznie wszystkiego, jak w policji. Z drugiej strony, mają fenomenalną pamięć do nazwisk i twarzy. Odpowiadają za utrzymanie porządku wśród szeregowców, a nie mogą za każdym razem namyślać się, jak facet ma na nazwisko, zanim na niego nawrzeszczą. Rumford polegał chyba na swojej pamięci w kwestii tego, na kogo miał haka. - Domyślam się, że nie ma nawet ładnego pliku banknotów? - powiedział Alec bez cienia nadziei. - Trzy funciaki i trochę drobnych w słoiku po tytoniu na kominku. Jeżeli wyciągał gotówkę, zapewne chował ją w jednym z tych tajnych lochów. - Kochanie! - Grzechotka zamarła w ręku Daisy, gdy podniosła głowę i spojrzała na niego w górę, siedząc na podłodze dziecięcego pokoju. - Cieszę się, że zdążyłeś do domu na czas, by zobaczyć, jak mądre są nasze dzieci. - Daisy, one powinny być na podłodze razem z psem? Moja matka dostałaby już czterdziestu zawałów. - Dokładnie to samo powiedziałam niani i właśnie dzięki temu mi na to pozwoliła. Kiedy byłam mała, zawsze jakiś pies czy dwa kręciły się po pokoju dziecięcym. Jestem pewna, że to im nie zaszkodzi. Kiedy podrosną, nie będą się bały psów, a ona zdąży się do nich przyzwyczaić, zanim będą na tyle duże, by zacząć ją prześladować.
Alec opadł ciężko na fotel. - No dobrze, skoro tak twierdzisz. Pokaż mi, co też wspaniałego może dokonać nasze potomstwo. - Patrz. Kiedy potrząsam grzechotką, oboje podnoszą głowy i gaworzą. Kiedy przesuwam ją nad nimi, Miranda się w nią wpatruje, a Oliver sięga po nią rączką. - Ciekawe, czy to wskazuje ich przyszłe zapatrywania na życie. Miranda będzie miała skłonności do kontemplacji, a Oliver będzie zachłanny. - Wcale nie! - odpowiedziała Daisy z oburzeniem. Może to oznacza, że będzie dobry w sporcie. Ojej, Nana obwąchuje jego pupę. Chyba trzeba mu zmienić pieluchę. Niania je kolację - właśnie dlatego pozwoliła mi się z nimi pobawić - ale dzięki Bogu za chwilę tu przyjdzie. Cieszę się, że zdążyłeś na kolację, kochanie. - Ja też, ale najpierw pójdę przebrać się z tych butów. - Strasznie dużo chodzenia w tej twierdzy, prawda? Choć nie musiałeś chyba chodzić tam i z powrotem po tych wszystkich krętych schodach. Włóż kapcie - nie spodziewam się dzisiaj wieczorem żadnych gości. - Dobrze. Nana, chodź! Doceniamy twoją czujność, ale zbytnie zainteresowanie jest niezdrowe i niestosowne. Może nauczę cię przynosić mi kapcie. Wiesz co, Daisy, chyba będziemy musieli zwracać się do niani albo do Nany w inny sposób, zanim bliźnięta nauczą się mówić, bo inaczej będziemy mieć niezwykle krępujące zamieszanie. Daisy pozwoliła Alecowi dokończyć zupę, zanim odezwała się z lekką naganą w głosie: - Przypuszczam, że powiedziałbyś mi, gdybyście kogoś już aresztowali. Spodziewałam się, że wrócisz do domu naprawdę późno, jeżeli nadal będziesz skonsternowany. - Nie tyle skonsternowany, co sfrustrowany. Przesłuchaliśmy już właściwie wszystkich mieszkańców
wewnętrznego dziedzińca, oprócz szeregowych gwardzistów, którzy nie stali na warcie, a których miejsce pobytu jest dość dobrze potwierdzone przez ich podoficerów. Razem z Tomem i Erniem całe godziny analizowaliśmy notatki z przesłuchań i jak myślisz, do kogo nas doprowadziły? - Do Rumforda - odpowiedziała Daisy błyskawiczne. Nie chce nic mówić? Alec potrząsnął głową, ale poczekał, aż pani Dobson zebrała talerze po zupie i wniosła kotlety cielęce, zanim odpowiedział: - Nie tyle nie chce, co nie może. - Co to niby ma znaczyć? Nie mów mi, że też został zamordowany! - Nie, nie zmarł też z powodu problemów z płucami. Nadal bałbym się, że jakoś udało mu się wymknąć ze szpitala, gdybyś nie powiedziała mi o jego kaszlu. W końcu poskładałem wszystko do kupy i dopadłem go w szpitalu. - Wielkie nieba, nie wpadłam na to. To pewnie wtedy tam zmierzał, kiedy spotkaliśmy go z panem Crabtree u szczytu schodów. Och, kochanie, czy to znaczy, że dotarł tam, zanim Crabtree został zamordowany? - Przyjęty oficjalnie piętnaście po dziesiątej - powiedział Alec ponuro. - Lekarz policyjny wyznaczył czas zgonu - było to około północy, z pewnością nie przed jedenastą. - A to problem! Z Rumforda byłby wręcz idealny morderca. Naprawdę nie mógł...? - Naprawdę nie mógł. Doktor Macleod próbuje na nim jakąś nową metodę leczenia, która zakłada pozbawianie go przytomności przy pomocy leków. - Nie na zawsze? - „Na zawsze"? - W sensie, że eksperymentalna metoda leczenia to dla doktora dobry sposób pozbycia się szantażysty.
- Wielkie nieba, Daisy... - Alec rzucił serwetkę i zaczął się podnosić od stołu, a potem się uspokoił. - Nie. Jeżeli rzeczywiście miałby to zrobić, to miał już mnóstwo okazji. On wie, że ja wiem, dlaczego jest szantażowany, o ile w ogóle. - Dlaczego? - Nie mogę ci powiedzieć. Ale mimo różnych przywar Macleod jest inteligentnym człowiekiem. Wie, że jeżeli Rumford umrze pod jego opieką, nie uznam tego za śmierć z przyczyn naturalnych. Jeszcze jedno: Rumford sam oddał się w ręce Macleoda. Nie zrobiłby tego, gdyby nie był pewien, że może mu ufać, co prawdopodobnie oznacza, że go nie szantażuje, choć zna jego sekret. W końcu doktorowi zawsze łatwo jest wykończyć pacjenta i jestem pewien, że na tych kilku, których uda nam się złapać, są też inni, których nigdy byśmy nawet nic podejrzewali. Zresztą powinienem był przewidzieć taką możliwość, a nie przewidziałem. - Kochanie, przecież nie możesz myśleć o wszystkim. Zjedz kolację, zanim całkiem wystygnie. - Dobrze, mamo. - Nabrał na widelec cielęcinę, ziemniaki i brukselkę. - Masz rację: Rumford byłby głupcem, gdyby szantażował lekarza, który leczy jego chroniczną przypadłość. Nawet jeśli Macleod nie posunąłby się do zabicia go, z łatwością mógłby celowo zaburzyć proces jego leczenia i nikt by na to nie wpadł. - Co jeszcze bardziej popsułoby mu zdrowie. - Jeżeli Rumford nie jest mordercą - myślała głośno Daisy - to zapewne Crabtree zginął, ponieważ ktoś pomylił go z Rumfordem. Czy dowiedziałeś się, co robił na schodach o północy? Jeżeli Rumford był w drodze do szpitala, nie umówiłby się z nim na spotkanie. Założę się o wszystko, że poprosił go - znaczy się Rumford pana Crabtree - o przysługę, żeby zrobił za niego coś, co trzeba zrobić o północy. To
musiało być coś oficjalnego, ponieważ obaj mieli na sobie swoje fikuśne stroje. Alec znieruchomiał z widelcem i nożem w ręku, wpatrując się w nią. - Tak, oczywiście. Coś, co Rumford zwyczajowo robił codziennie o północy. Czemu mi to o czymś przypomina? - Nie mam pojęcia. Chyba toniesz w morzu informacji. Ale cokolwiek miał do zrobienia, nie mógł tego zrobić i ktoś powinien to zauważyć. Nie liczy się, dokąd szedł, tylko to, że skoro przejął jakiś rutynowy obowiązek Rumforda, nie mówiąc o tym nikomu, więc morderca myślał, że likwiduje Rumforda. - To czysta spekulacja - Alec na powrót zajął się jedzeniem. - Brzmi to wręcz tak podejrzanie, jak jedno z tych twoich błędnych kół. - Naprawdę, kochanie? A to pech. Tak to wszystko ładnie do siebie pasuje. - Taka już jest natura koła. Po pierwsze, wszystko zależy od tego, czy Rumford jest szantażystą, co jest czystą spekulacją. - Cóż, nieważne, dowiemy się jutro, kiedy z nim porozmawiasz. - Raczej wątpię, że się do tego przyzna. Ernie nie znalazł w jego domu żadnego dowodu, żadnej listy nazwisk, żadnych pieniędzy, czy czegoś w tym rodzaju. Będę potrzebował jakichś dowodów, zanim będę mógł spotkać się z jego rzekomymi ofiarami. A jeżeli mi się nic uda, nie będę miał żadnej innej teorii, której mógłbym się uchwycić!
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Godzinę po tym, jak Alec wyszedł z domu następnego ranka, zadzwonił telefon. Daisy szła z kuchni przez hol, zmierzając w kierunku pokoju dziecięcego, po odbyciu z panią Dobson codziennej narady dotyczącej jadłospisu. Biorąc pod uwagę nieregularne godziny powrotu Aleca z pracy, wybór ich posiłków był siłą rzeczy ograniczony do potraw, które albo dało się szybko przygotować, albo które nie traciły smaku mimo przedłużonego podgrzewania. Gwoździem menu były kotlety i potrawki, ale od czasu, gdy pani Dobson zaprzyjaźniła się z szoferem Sakari, Kesinem, czasem szła nieco śmielej w curry. Dziś wieczorem na Aleca będzie czekało curry z jagnięciny, bez względu na to, o której godzinie wróci. Drrryń, drrryń. Daisy zdjęła słuchawkę z widełek, przycisnęła ją do ucha i wyrecytowała numer telefonu. - Pani Fletcher? - rozległ się zdyszany szept. - Przy telefonie. Kto mówi? - Brenda. Brenda Carradine. Czy pan Fletcher jest w domu? - Nie, obawiam się, że już wyruszył do Tower. Powinien tam dotrzeć łada chwila. - Och, to dobrze - nadal nie podnosiła głosu. Na szczęście połączenie było dobre. - To znaczy nie z nim chciałyśmy rozmawiać, ale nie chciałyśmy, żeby usłyszał, co pani mówi. - I nie chcecie, żeby ktoś po tamtej stronie usłyszał, co panie mówią? - Wiedziałyśmy, że pani zrozumie. - Jak na razie nic nie rozumiem - powiedziała Daisy. - Co się stało? - Nie możemy pani powiedzieć przez telefon. Ktoś może nas podsłuchać. Czy mogłaby pani tutaj do nas przyjechać? Wiemy, że strasznie się narzucamy, tylko że to wszystko jest
takie okropne i nie wiemy, co mamy robić, a pani jest jedyną osobą, do której możemy się zwrócić. - A ciocia Christina? - O nie! Ona może powiedzieć pułkownikowi, a to byłoby tak okropne, że nawet nie chcę o tym mówić. - Brendo, bez względu na to, o co chodzi, być może będę musiała powiedzieć o tym Alecowi. - I o to chodzi. To pani będzie wiedziała, czy naprawdę musi o tym wiedzieć, a jeżeli nie, może pani będzie mogła... Och, nie mogę wyjaśnić przez telefon. Błagam, niech pani przyjedzie! - No dobrze - Daisy stłumiła westchnienie. - Trochę mi zajmie dotarcie na miejsce. Nie chcę utknąć w porannych korkach. - Och. Może pani chwileczkę zaczekać? - Daisy usłyszała gorączkowe pomruki narady. - Pani Fletcher? - odezwała się znów Brenda. - Została nam jeszcze większość naszego kwartalnego kieszonkowego. Zapłacimy za taksówkę. Spotkajmy się przy Wieży Środkowej, dobrze? Będziemy tam na panią czekać. Wielkie nieba, naprawdę muszą być zmartwione! Daisy zgodziła się i odwiesiła słuchawkę. Co ma do diaska powiedzieć Alecowi, kiedy zjawi się z powrotem w Tower? Lepiej wymyślić coś, co musi powiedzieć mu zarówno pilnie, jak i na osobności, coś, czego nie można przekazać przez telefon. Oczywiście to, co powiedzą panny Carradine, może się nadawać. Sprawa pilna czy też nie, musi się przebrać w odzież bardziej odpowiednią na wyjście do miasta - w świetle ostatnich smutnych wydarzeń w Tower pomyślała o szarym kostiumie - a poza tym absolutnie nie może darować sobie krótkiej wizyty w pokoju dziecięcym, choćby na kilka minut.
Kiedy Alec doszedł do Wieży Środkowej, czyhała już tam na niego wataha dziennikarzy - rannych ptaszków. Udało mu się im wymknąć, wydając oświadczenie, które miało im przypomnieć, że twierdza Tower jest królewską rezydencją. - Przekazywanie jakichkolwiek informacji grozi mi utratą stanowiska - powiedział im, zastanawiając się, czy rzeczywiście jest to prawda. - Proszę zwrócić się w tej sprawie do pałacu Buckingham, albo może na Downing Street odpowiedzią był zgodny jęk. - A może lepiej konstabl Tower, który jest przedstawicielem króla... Nie, nie mogę panom podać jego adresu ani numeru telefonu, ale z pewnością tak zaradni dżentelmeni jak panowie nie będą mieli żadnych problemów z uzyskaniem takich informacji. Rozbiegli się w poszukiwaniu najbliższych budek telefonicznych. - Niezła robota, panie inspektorze - powiedział jeden z dwóch stojących na warcie yeomenów, wspieranych przez parę hotspurów. - Zastanawialiśmy się właśnie, co zrobić z tą bandą wścibskich pismaków. Mam dla pana kilka wiadomości. Detektywi Tring i Piper przyjechali kilka minut temu. Będą na pana czekać w Domu Garnizonowym. A naczelnik wydał rozkaz, żeby nikogo nie wypuszczać, ale kazał zapytać, czy tego pan sobie życzy, panie inspektorze. - Tak, wolałbym, żeby wszyscy znajdowali się na razie w pobliżu. - Co racja, to racja. Naczelnik bardzo chętnie się z panem zobaczy, gdy tylko znajdzie pan dla niego chwilę. Alec z ciekawością zwrócił uwagę na pojednawczy ton prośby. Generał stał o wiele wyżej rangą od inspektora naczelnego, a poza tym naczelnik twierdzy był najwyższym dowódcą w Tower, co uprawniało go do zadania spotkania w dogodnym dla siebie czasie. Dla detektywa taka
niespodziewana grzeczność miała nieco podejrzany wydźwięk. Carradine zmienił nieco ton od wczorajszego dnia. Dlaczego? Miał rzeczywiście czas, by zastanowić się nad zainteresowaniem Aleca osobą Rumforda, istniały leż poszlaki, że jego relacja z dozorcą więziennym nie była usłana różami. - Za pozwoleniem, panie inspektorze - drugi yeomen wyrwał go z zamyślenia - wszyscy liczymy na to, że będziemy mogli znów panu dzisiaj pomóc. Chcemy się dołożyć do złapania tego drania, który załatwił pana Crabtree. - Będę miał to na uwadze. Już panowie nam ogromnie pomogli. Przechodząc przez most, zauważył więcej odzianych w czaka gwardzistów, rozmieszczonych w równych odległościach na całej długości fosy. Twarzami zwróceni byli do murów zewnętrznych, co przypominało o tym, że Tower przez wiele stuleci pełniła funkcję więzienia. Pod szarym niebem właśnie tak się prezentowała. Przy bramie Byward wartownik zatrzymał Aleca. Grzebał w kieszeni w poszukiwaniu legitymacji służbowej, gdy spod łuku wyszedł yeomen. - W porządku, chłopcze - odezwał się pobłażliwym tonem. - Ten pan to szef detektywów. Cieszę się, że pana widzę, panie inspektorze. Pana detektywi właśnie przyjechali. Chyba go dzisiaj złapiecie? - Mam taką nadzieję. - My też - odpowiedział yeomen żarliwie. - Skoro nikt nie miał żadnego powodu, żeby źle życzyć panu Crabtree, niektórzy z nas uważają, że to musi być jakiś szaleniec, i martwimy się, że może się zasadzić na kogoś innego. Mam tu żonę i dzieci, panie inspektorze - pomruk aprobaty dla słów
kolegi rozległ się w grupie, która w międzyczasie wynurzyła się ze świetlicy strażników. Niektórzy mieli na sobie niebiesko - czerwone tuniki yeomenów, a inni cywilne ubrania, jakby nie wiedzieli, jak mają się ubrać, skoro nie było turystów. - Nie wierzę, że zrobił to szaleniec, ale wszyscy panowie jesteście zaprzysiężonymi oficerami policji i z pewnością jesteście w stanie zapobiec tego typu wydarzeniom - zwrócił się Alec do wszystkich. - Nie da się tego jednak dokonać, gdy wszyscy jesteście tu zgromadzeni. Jeżeli nie mają panowie innych rozkazów, sugerowałbym patrolowanie całego obszaru twierdzy, miejsc nienadzorowanych bezpośrednio przez gwardzistów. Z pewnością potrafią panowie rozstrzygnąć między sobą, które z nich najbardziej wymagają panów obecności. Rozeszli się posłusznie, z wyjątkiem dwóch. Mężczyzna, który pierwszy odezwał się do Aleca, zajął stanowisko po jednej stronie łuku, a drugi naprzeciwko. Obaj byli uzbrojeni w partyzany i od razu było widać, że są gotowi ich użyć pod najmniejszym pretekstem. Idąc wzdłuż Water Street, Alec zastanawiał się, gdzie yeomeni właściwie trenują posługiwanie się swoją średniowieczną bronią. Jego uwagę przykuła żywa zieleń bujnego pnącza, rosnącego przy wewnętrznym murze. Czy możliwe byłoby wspięcie się po nim w górę lub zejście w dół? Na dalszym końcu, gdzie do muru nie przylegały domy, roślina sięgała prawie do samej góry gzymsu Drogi Ralegha. Podszedł, by mu się bliżej przyjrzeć. Łodygi wyglądały na dość mocne, by utrzymać wspinającego się człowieka, ale pobieżne spojrzenie wskazało, że nie ma na nich żadnych śladów zniszczeń, które nieuchronnie powstałyby w czasie wspinaczki. Lepiej będzie, jeżeli Tom zbada to dokładnie, zdecydował. Jeżeli ktoś z zewnętrznego dziedzińca mógł zamordować pana Crabtree, a potem wejść w górę schodami
na Drogę Ralegha i zejść po pnączu w dół... Cóż, pół wczorajszego dnia pracy poszłoby na marne. Nie można byłoby jednak dokonać takiego wyczynu całkowicie bezgłośnie, a wartownicy przy bramie Krwawej Wieży byli oddaleni od tego miejsca zaledwie o kilka metrów. Ale ktoś - bodajże Carradine'ówny - przeszło mu przez myśl, wspomniał o hałasach od strony rzeki, zwyczajowym buczeniu i gwizdach statków próbujących odnaleźć drogę we mgle. To mogło wystarczyć, by stłumić szelest i odgłosy wspinaczki, zwłaszcza biorąc pod uwagę dodatkowo wyciszający efekt mgły. Tak, Tom musi się temu przyjrzeć. Alec przeszedł przez przejście pod Krwawą Wieżą niezatrzymywany przez dwóch gwardzistów i zaczął wchodzić pod górkę, zmierzając w stronę wejścia do nowoczesnego, brzydkiego Domu Gwardii. Z wąskiego przejścia między Domem Gwardii a Krwawą Wieżą wyszedł krzepki yeomen. - Panie inspektorze naczelny! - Tak? - Jestem Parkinson - mężczyzna zasalutował. - To ja byłem na warcie w Wieży Wakefield w tym tygodniu, proszę pana. Zostawiłem tam przedwczoraj wieczorem swoją partyzanę. Wiem, że nie powinienem był tego robić, ale wszyscy tak robią. Wiem też, że to żadna wymówka... - Nie jestem odpowiedzialny za ocenę pana służby jako yeomena, a pana partyzana nie ma nic wspólnego z pana służbą w roli funkcjonariusza specjalnego. - Ale właśnie o to chodzi, panie inspektorze. Chciałem ją zabrać ze sobą na patrol, jak pan powiedział, więc poszedłem zobaczyć, czy nie uda mi się jej zabrać, ale drzwi są zamknięte na cztery spusty. Tak sobie pomyślałem, czy mógłby pan... zawiesił głos, a Alec potrząsnął głową. - Przykro mi. Partyzany nie należą do moich kompetencji. Jeżeli chce pan iść i spytać, czy ktoś ma klucz - być może
sekretarz naczelnika? - to proszę bardzo, jednak może pan równie dobrze patrolować i bez niej. Przecież nie brakuje nam tu sprawnych ludzi - tak naprawdę podsunął im pomysł patrolowania tylko dlatego, żeby zajęli się czymś pożytecznym. Morderca, który czekał na mglistą noc, by zaatakować szantażystę, raczej nie zaatakowałby przypadkowej osoby w środku dnia. - Tak jest - odpowiedział Parkinson ponuro. Alec poszedł do Domu Gwardii. Sierżant stojący na warcie zasalutował mu i poinformował, że Tring i Piper znów go uprzedzili, nie powiedział jednak nic na temat konieczności jak najszybszego ujęcia zabójcy. Hotspurowie i yeomeni żyli w tej samej przestrzeni, ale zamieszkiwali dwa różne światy. Tom zajmował się już przeglądaniem raportu, a Ernie skrupulatnie robił notatki. Obaj podnieśli wzrok, gdy Alec wchodził, i spytali chórem: - Jak się czuje pani Fletcher? - Alec zapewnił ich, że Daisy nie straciła pogody ducha, jak zwykle. - Nieustępliwa dama - skomentował Tom. Zamilkł na chwilę, a potem zwrócił się do Pipera: - Nie pogratulujesz mi szerokiego wachlarza słów, chłopcze? - Raczej nie, sierżancie. Czytałem słownik, który mi pan dał, i wiem, co to znaczy, a nawet jak się to pisze. - Wygląda na to, że sam zmniejszyłeś swoją przewagę, Tom - uśmiechnął się Alec szeroko. - Aha - w odpowiedzi wąsy Toma zadrgały z rozbawieniem. - Nieustępliwa - Piper rozkoszował się brzmieniem słowa. - Idealnie pasuje do pani Fletcher. Rozwiązała już tę sprawę, szefie? - Nie. I dzięki Bogu choć raz nie ma wymówki, żeby dalej się w nią mieszać. Tak jak my podejrzewa, że to Rumford był obiektem ataku, ale tak samo jak my zachodzi w głowę, kto
mógł to zrobić. Pójdę zobaczyć, czy nie uda mi się z nim za chwilę porozmawiać. W międzyczasie: Ernie, co wiemy o yeomenie o nazwisku Parkinson? - Żonaty, trójka dzieci - obdarzony pamięcią do szczegółów Piper zaczął opowiadać, jeszcze zanim znalazł odpowiednią stronę w notatkach. - Mieszka w Ścieżce do Mennicy. Tak nazywają się te kazamaty, gdzie skręca się w lewo tuż obok Wieży Byward. Na dziedzińcu zewnętrznym. A co z nim, szefie? - Zapodział gdzieś swoją partyzanę, która może, a może nie, być zamknięta bezpiecznie w Wieży Wakefield. Ale on mieszka na dziedzińcu wewnętrznym, nie używał jej, no, chyba że... Tom, chcę, żebyś sprawdził, czy możliwe jest zejście w dół po tej winorośli na murze poniżej Drogi Ralegha, a jeżeli tak, czy widać jakieś ślady, że ktoś to zrobił. - Ja bym nie mógł, szefie, to pewne. - Tom poklepał się po pokaźnym brzuchu, którego większą część stanowiły jednak mięśnie. Przestępcy często dawali się na to nabrać, nie zdając sobie na czas sprawy, że ten zwalisty człowiek potrafi biegać szybko jak sprinter. Jego rozmiary były jednakże poważnym przeciwwskazaniem do wspinaczki po winorośli. Może Erniemu się uda, jeżeli życzy sobie pan sprawdzenia w praktyce. Ja mogę stać na dole i go łapać w razie czego. - Ej, sierżancie! - Ja bym tam spróbował, szefie. Co jeszcze? - Możesz wysilić swój mózg i wymyślić jakiś nieoczywisty test sprawności fizycznej dla mieszkańców Domu Króla. Nie chciałbym być zmuszony do proszenia ich po kolei, by zeszli z tego balkonu - rozdzielił między swoich podwładnych jeszcze parę pomniejszych zadań. - Spotykamy się tu za godzinę. Jeżeli mnie nie będzie i nie zostawię wam żadnej wiadomości, lećcie do szpitala, żeby mnie ratować ze szponów zdemaskowanego szantażysty i - lub - morfinisty.
- Na pewno nie chce pan, żebyśmy z panem poszli, szefie? - zaniepokoił się Piper. - Jak powiemy pani Fletcher, jeżeli coś się panu stanie? - Ernie, jestem pewien, że Daisy byłaby ci wdzięczna za troskę, ale będą tam sanitariusze i pielęgniarki. Choć z drugiej strony, może to i lepiej, gdybym miał jakiegoś kompetentnego świadka, który oprócz mnie potwierdziłby to, co Rumford ewentualnie powie. Dobra, Tom zajmie się resztą, a pan pójdzie ze mną. Po drodze powiem, jak zamierzam go wziąć pod włos. Proszę wziąć ze sobą notes i garść ostrych ołówków - dodał z kamienną twarzą. Piper spojrzał na niego z urazą. - Szefie, jakbym w ogóle mógł się bez nich gdzieś ruszyć! Tom zachichotał. - Dotknął go pan do żywego, szefie. No dobra, ja się biorę za to, a jeżeli nie przyjdzie pan, kiedy skończę, przybędę wam obu na ratunek. Doktor Macleod jeszcze się nie pokazał. Z wyraźnym niezadowoleniem na twarzy pielęgniarka oświadczyła, że wydał dyspozycję, by umożliwić policji rozmowę z Rumfordem. - Choć nie mam pojęcia, po co to panom - sarknęła. Każda pielęgniarka, a nawet sanitariusz panom powie, że nie można dowierzać ani słowu z tego, co mówią pacjenci, kiedy schodzi z nich morfina. - Siostro, czy nadal jest bardzo odurzony? - W sumie nie - odburknęła. - Ostatnia dawka przestała działać kilka godzin temu i miał ją przespać w spokoju. Od czasu, jak się obudził, wypił już chyba z pół litra herbaty, więc powinien być w stanie z panami porozmawiać. Ale nie radzę wierzyć we wszystko, co powie. Wprowadziła ich do małej, raczej siermiężnie wyglądającej sali z oknami wychodzącymi na północ. Tylko
jedno łóżko było zajęte: leżący na nim wpatrzony w sufit pacjent mógł równie dobrze być na pierwszy rzut oka bliźniakiem pana Crabtree. - Proszę poczekać, a ja sprawdzę, czy wszystko z nim w porządku. - Pielęgniarka podeszła do łóżka, szeleszcząc wykrochmalonym fartuchem, i oznajmiła donośnym głosem, którego pielęgniarki często używają, zwracając się do chorych: - Jacyś panowie do pana, panie Rumford. Życzy pan sobie najpierw basen? - Nie! - warknął pacjent. Czekając przy drzwiach, Piper wyszeptał: - Szefie, dlaczego jej tak zależy na tym, żebyśmy mu nie wierzyli? - Chroni Macleoda - domyślił się Alec. - Chodźmy. Dziękuję, siostro. Podeszli do łóżka. Rumford leżał płasko na plecach. Nie miał w sumie zbytniego wyboru pozycji, ponieważ, jak to zwykle bywa w szpitalach, był okryty kołdrą tak szczelnie, że mógł zaledwie oddychać. Odwrócił głowę na poduszce, by na nich spojrzeć, i zmarszczył się. Alec zobaczył, że jego źrenice były mniejsze niż powinny w mdłym, szarym świetle dnia. Przypuszczalnie był jeszcze do pewnego stopnia pod wpływem morfiny i z pewnością siostra miała rację, ostrzegając ich, by nie brali za dobrą monetę wszystkich jego słów. - Dzień dobry, panie Rumford. Mam nadzieję, że ma pan na tyle siły, by udzielić małego wywiadu. - A pan to kto? - Inspektor naczelny, detektyw Fletcher z komendy miejskiej, której jest pan zaprzysiężonym funkcjonariuszem specjalnym. - Zgadza się, panie inspektorze - burknął Rumford obrażonym tonem.
- Obawiam się, że mam dla pana złe wieści. Dowódca straży, pan Crabtree, został zaatakowany przedwczoraj w nocy. - Przedwczoraj w...? - zabrzmiało to, jakby był zdezorientowany. - Tej nocy, której został pan przyjęty do szpitala. Pan Crabtree został zepchnięty ze schodów przy Krwawej Wieży o północy. Obawiam się, że nie przeżył ataku. Rumford zamrugał. Chwilę mu zajęło, zanim informacja do niego dotarła, a potem usiadł wyprostowany, zaczął rozgrzebywać pościel i ryknął: - Jakiś drań próbował mnie zabić! Alec nie mógłby nawet zażyczyć sobie lepszej reakcji. Zgodnie z planem pominął pytanie „dlaczego?", ponieważ mogłoby ono obudzić czujność, i przeszedł od razu do „kto?". Rumford zaczął wyrzucać z siebie nazwiska, a ołówek Pipera szalał po całej kartce, zostawiając za sobą stenograficzne szlaczki. - Co tu się dzieje? - Ostry głos pielęgniarki nie wywarł wrażenia na pacjencie, który nadal recytował swoją listę. Alec odwrócił się i głową dał jej znak, by wyszła. - Panie inspektorze naczelny, nie mogę... - Czy siedzenie jest dla niego niebezpieczne? - przerwał jej. - Jeżeli nie, to muszę poprosić siostrę, by siostra wyszła. To ważne sprawy policyjne. Zapewne wie pani, że prowadzimy śledztwo w sprawie morderstwa. - Ale... - Zapewne wie pani również, że wszystko, co powie pan Rumford w odpowiedzi na nasze pytania, jest poufne i przeznaczone dla naszych uszu. Ochłonęła nieco, ale warknęła: - Z pewnością pielęgniarki potrafią dotrzymywać tajemnic tak dobrze, jak policjanci.
- To dobrze. - Za jego plecami impet Rumforda wyraźnie osłabł. Uśmiechnął się do pielęgniarki. - Już prawie kończymy. Pani pacjent wcale nie kaszle. Chyba nic złego mu się nie stało. - Nie zawdzięcza tego panu - stała w drzwiach, ale nie weszła do środka, gdy wrócił do Pipera. Rumford zamilkł. Alec zdecydował, że nie będzie go naciskał. Bez względu na to, jak niemiły był ten człowiek, był również chory. Cokolwiek by powiedział, raczej nie zostałoby to przyjęte jako dowód w świetle słabnącego dopiero działania morfiny. Pytanie „dlaczego?" mogło poczekać. Może nigdy nie trzeba będzie go zadawać, ponieważ teraz mieli już nazwiska tych, którzy jego zdaniem mieli dobry powód, by życzyć mu śmierci. Wyszedł, dopuszczając do łóżka Rumforda pielęgniarkę, która od razu zaczęła przy nim skakać. - Nieźle sobie pan z nią poradził, szefie. Stara, wścibska wiedźma. - Ernie, troska o pacjentów to jej praca. Zapisał pan wszystko? - Większość - odpowiedział Piper z dumą w głosie. - Głównie chyba beefeaterzy, ale da pan wiarę... - Nie tutaj, Ernie - powiedział Alec ponuro. - Pierwszą dwójkę słyszałem. Nie chcemy plotek. Lepiej niech nas powiadomią, gdy zostanie wypuszczony. Ktoś będzie mógł jeszcze raz spróbować się na niego zamierzyć.
ROZDZIAŁ SZESNASTY Gdy Daisy wysiadła z taksówki, Brenda i Fay czekały przy Wieży Środkowej, zgodnie z umową. Przywitały ją, jednym okiem lustrując z niepokojem taksometr. Gdy odczytały kwotę, odetchnęły z ulgą, Daisy poszła w ich ślady: nie chciała ich zrujnować, ale uważała, że skoro zaoferowały się, że zapłacą, to powinny dotrzymać słowa. Kwestia napiwku wywołała niewielką siostrzaną sprzeczkę, której taksówkarz przysłuchiwał się z szerokim uśmiechem na twarzy. Kiedy wręczyły mu szylinga, uchylił czapki i stwierdził, że to przyjemność dobijać interesów z tak hojnymi młodymi damami. Gdy odjeżdżał, uśmiech nie zbladł ani na jotę. - Za dużo mu dałyśmy, prawda? - spytała Fay. - Zazwyczaj daje się sześciopensówkę, albo nawet trzypensówkę, jeżeli w grę wchodzi krótki dystans powiedziała Daisy. - Tak przecież powiedziałam. - Ale przecież to był daleki kurs - przypomniała jej Brenda. Przerywając dalszą sprzeczkę, Daisy stwierdziła: - Nieważne, jest zadowolony. - A my nie. - To wszystko jest zbyt straszne. - Byłyśmy... - Nie uważacie, że lepiej poczekać ze zwierzeniami, aż zostaniemy same? - Przechodziły właśnie przez łukowato sklepiony tunel, w zasięgu słuchu znajdowało się dwóch yeomenów i dwóch gwardzistów. Dziewczęta zamilkły speszone. Gdy przeszły przez fosę, Fay znów zaczęła mówić, ale Brenda ją uciszyła: - Nie tutaj. Zatrzymamy się dopiero w Wieży Byward.
- Chodźmy na Drogę Ralegha. - Dobry pomysł. - Tower jest zamknięta dla zwiedzających. - Więc nikt tam nie wejdzie. - O ile nie przeszkadza pani stanie, pani Fletcher? - Nie mogłybyśmy usiąść na jednej z tych ławek na zieleńcu? Zobaczyłybyśmy każdego, kto by się zbliżał. - Tak, ale wszyscy widzieliby nas. - A ktoś na pewno by się do nas przysiadł. - Nikt nie patrzy na Drogę Ralegha. - Oprócz turystów i Rumforda. - A Rumforda jest w szpitalu. - No dobrze - westchnęła Daisy. - O ile nie zacznie padać. - Przyniosła ze sobą swój parasol, ale wcale nie miała ochoty stać pod nim na murze. Chmury z każdą minutą wyglądały coraz groźniej. Wartownicy zostali odwołani ze schodów prowadzących na skróty. Przyzwyczajona do tej drogi Fay bez wahania skręciła pod łuk. Daisy zebrała się w sobie i poszła za nią, próbując z całej siły wyprzeć z pamięci widok odzianej w czerwień postaci leżącej na bruku, po którym dziewczyna stąpała tak bezrefleksyjnie. Idąca tuż za Daisy Brenda jęknęła, gdy tylko postawiła stopę na pierwszym z długiego rzędu stromych stopni. Daisy prawie wyskoczyła ze skóry. - Fay, nie powinnyśmy tędy iść! Fay odwróciła się z przerażeniem na twarzy. - Zapomniałam! - Ja też! - Jak mogłyśmy! - Biedny pan Crabtree! - Już za późno - powiedziała Daisy, odzyskując zimną krew. - Idź, Fay.
Dziewczyna pokonała resztę schodów w podskokach. Daisy szła statecznym krokiem, a Brenda nieomal deptała jej po piętach. Gdy wyszły na górę, Brenda powiedziała: - To okropne, prawda? Przypuszczam, że za kilka miesięcy... - Albo tygodni... - Albo nawet kilka dni... - Będziemy chodzić po tych schodach, nawet o nim nie myśląc. Był to jeden z tych dziwnych przypadków, który Daisy zauważyła już wcześniej, a o którym mówił Alec: siostry praktycznie czytały sobie nawzajem w myślach. Ciekawe, czy bliźnięta rozwiną w sobie tę samą zdolność kończenia nawzajem swoich zdań. - Przepraszamy, pani Fletcher - powiedziała Fay. - Dla pani to chyba jest jeszcze gorsze. - Bo to pani go zobaczyła. - Nie mówmy o tym - powiedziała Daisy stanowczo. Mam nadzieję, że nie przyprowadziłyście mnie tu po to, by rozmawiać o szczegółach. - O nie! - Może jesteśmy trochę nietaktowne... - Ale nie jesteśmy całkowicie nieczułe. - Przepraszam. - Chcemy pani powiedzieć coś dużo gorszego. - Nie dla nas. Nie dla... dla... - Ogółu społeczeństwa. - A zwłaszcza dla pana Crabtree! Och, do diaska! - Ten drugi wykrzyknik został spowodowany widokiem postawnego, wręcz bardzo postawnego mężczyzny, który stał na Drodze Ralegha na palcach, wychylając się przez gzyms.
Daisy od razu rozpoznała garnitur w bordowo - zieloną kratę, jeden z mniej rzucających się w oczy strojów Toma. Teraz, wśród wspaniałych tudoriańskich strojów yeomenów oraz pysznych bieli i czerwieni gwardzistów wręcz w ogóle nie przykuwał uwagi. - To detektyw sierżant Tring, prawa ręka mojego męża. Nie poznałyście go jeszcze? - Nie. - Na pewno byśmy go nie zapomniały. - Co on do licha robi? - Nie mam pojęcia. Może nam powie. Poprowadziła je w górę po schodach. Tom odwrócił się i je dojrzał. Po chwilowym zaskoczeniu uśmiechnął się tak szeroko, że nie dało się tego ukryć nawet pod obfitymi wąsami. Zdawał się wręcz trząść od cichego śmiechu, co robiło spore wrażenie. - Dzień dobry, pani Fletcher. - Dzień dobry, Tom. - Nie spodziewaliśmy się tu pani dzisiaj. - Nie zamierzałam tu przychodzić - odpowiedziała Daisy. - Zostałam zaproszona. Dziewczęta, pan Tring. Tom, to panna Brenda Carradine, a to panna Fay Carradine. - Miło mi - przywitała się Brenda. Fay była zbyt ciekawa, by przejmować się konwenansami. - Dlaczego wychylał się pan za mur, panie Tring? - Aha - spojrzał zastanawiająco na dziewczyny swoimi błyszczącymi oczami. - To się okaże. Z drugiej strony, może któraś z panienek mogłaby mi pomóc. Oczy Fay rozszerzyły się: - Przy śledztwie? Ja pomogę. Jak? - Widzi pani, muszę coś sprawdzić dosłownie po drugiej stronie tego muru, a tu jest zbyt wysoko, żeby dobrze widzieć.
- Nie sądzę, żebyśmy nawet we trójkę były w stanie pana podnieść - powiedziała Brenda z powątpiewaniem. - Jest pani kochana, ale nawet nie przeszło mi to przez myśl. Za to ja mógłbym podnieść którąś z was. Widzi pani, rozłożę tu gazetę... - Nagły podmuch wiatru chciał mu zdmuchnąć rozłożoną stronę, lecz wielka dłoń przygwoździła ją w miejscu. - Żeby sobie pani nie pobrudziła ubrania. A teraz przycisnę kolano do muru, o tak - podniósł nogę wielką jak pień drzewa i docisnął kolanem do kamienia tak, że jego udo znalazło się w poziomie. - Panno Fay, czy mogłaby pani tu wejść i wyjrzeć na drugą stronę muru? - Oczywiście - Złapała go za rękę i wsparła stopę na prowizorycznym stopniu utworzonym przez jego nogę. - Brenda, trzymaj ją za kostki! - nakazała Daisy. Balansując na podwyższeniu, Fay obróciła głowę i spojrzała na nich w dół. - Czego mam szukać, panie Tring? - Niech panienka spojrzy na tę winorośl rosnącą po drugiej stronie muru. Chciałbym wiedzieć, czy jest wystarczająco mocna, by ktoś mógł po niej zejść w dół? Fay wychyliła się i przechyliła za krawędź muru. - Uważaj! - jęknęła Brenda. - Nie - stwierdziła Fay. - To znaczy, panie Tring, te gałązki nie są w żadnym miejscu tak grube, by utrzymać człowieka. Parędziesiąt centymetrów w dół nie ma nic, tylko cienkie wąsy. - Tak właśnie myślałem - pomógł jej zejść. - Bardzo dziękuję. Jestem panience bardzo zobowiązany. - Dlaczego chciał pan to wiedzieć? - Aha - odpowiedział Tom. - Tego pani nie mogę powiedzieć. - Nie może pan czy nie chce - zapytała szelmowsko Fay.
- Nie powinienem. Inspektor naczelny by mi nogi z tyłka powyrywał. - Dziewczęta wybuchły głośnym śmiechem, słysząc po raz pierwszy takie wyrażenie. Tom uśmiechnął się pobłażliwie. - Założę się, że gdyby nas tu nie było, powiedziałby pan pani Fletcher - zauważyła Brenda. - Może tak, a może nie. A teraz muszę już iść. Szef wie, że pani tu jest, pani Fletcher? - Nie. Chyba będzie pan musiał mu o tym powiedzieć. - Może tak, a może nie. - Dzięki, Tom, ale to naprawdę nie ma znaczenia. Z pewnością dowie się o tym, prędzej czy później. Tom odszedł. U dołu schodów spojrzał w górę, a dziewczęta mu pomachały. - To pani znajomy, pani Fletcher? - spytała Fay. - Bardzo dobry znajomy. - Ale nie jest... no wie pani... - Ależ ma garnitur! - zachichotała Brenda. - Jest kochany, a poza tym jest ojcem chrzestnym mojego syna - oznajmiła Daisy twardo. Nie chciała angażować się w przydługą dyskusję. Powiew, który chciał ukraść Tomowi gazetę, teraz okazał się zwiastunem zimnego, przenikliwego wiatru. - A teraz, proszę, przejdźmy do tego, co chciałyście mi powiedzieć, zanim zamarznę na śmierć. - Ojej, zimno pani? - Nie przychodzi mi do głowy żadne ustronne pomieszczenie. - A może Krwawa Wieża? - Nie będzie zamknięta? - spytała Daisy. - Może nie będzie. Nie ma tam i tak nic, co można byłoby zwędzić. - Tylko historię Ralegha, a kogo by to interesowało?
- Ludzie płacą, żeby tam wejść tylko dlatego, że mali książęta zostali tam zamordowani. - Potwory! Rozmawiając, szły w kierunku Krwawej Wieży. Brenda sprawdziła drzwi i chwilę później weszły do pomieszczenia, gdzie książęta zostali ponoć uduszeni przez lorda Jamesa Tyrrella, z rozkazu Ryszarda III. Choć w środku panował przeciąg, było tam znacznie cieplej niż na murze; nawet jeżeli duchy chłopców były gdzieś w pobliżu, nie dawały o sobie znać. Daisy zastanowiła się, ile czasu musi minąć, zanim zaczną krążyć pogłoski o duchu yeomena, który nawiedza schody, przy których zginął Crabtree. - No dobrze, mówcie. Zaczęły opowiadać jedna przez drugą, dzięki czemu Daisy mogła jakby na własne oczy zobaczyć scenę, która rozegrała się dzisiaj rano przy śniadaniu w Domu Króla. Kiedy Brenda i Fay zeszły na śniadanie, ich ojciec i pan Webster siedzieli schowani wygodnie za swoimi gazetami, jeden za „Morning Post", a drugi za „Timesem". Obaj odchrząknęli coś w odpowiedzi na pozdrowienie dziewcząt. Ale to nic. Generał zawsze był gderliwy przy śniadaniu, a pan Webster był w ogóle gderliwy, kropka. Nałożywszy sobie jedzenie na talerze przy bufecie, usiadły. - Tato, czy jest coś w gazecie o naszym morderstwie? spytała Fay. - Naszym morderstwie!? To nie jest żadne nasze morderstwo. - Obawiam się, że w pewnym sensie jest, panie generale zauważył Webster bezbarwnym głosem. - Tower jest pod pańskim dowództwem, ofiara...
- Nie chcę słyszeć o tym ani słowa przy stole! wrzasnął generał w tym samym momencie, gdy do pokoju weszła panna Tebbit, która nie miała pojęcia, o co chodzi. - Bardzo przepraszam, kuzynie Arthurze - powiedziała drżącym głosem. - Nie chciałam... Tylko że nie wiem, co takiego... - Moja droga kuzynko, przepraszam, że podniosłem głos powiedział generał Carradine z rozdrażnieniem. - To nie twoja wina. - Ojej, nie mogę oprzeć się wrażeniu... Naprawdę przepraszam... Webster, który wstał, by przysunąć jej krzesło, powiedział pojednawczym tonem: - To ja zdenerwowałem generała, droga pani. Może usiądzie pani i pozwoli sobie podać coś do jedzenia? - Dziękuję panu, panie Webster. To bardzo miło z pana strony. Tylko herbatę i tosta. Słabą herbatę, jeżeli można, i odrobinkę mleka. Kuzynie Arthurze, mam nadzieję... - Moja droga, właśnie mówiłem, że nie chcę słyszeć już ani słowa przy stole o... o policyjnym dochodzeniu. - Ojej, ale ja na pewno jej nie powstrzymam. Kiedy mama się na coś zdecyduje, bardzo obstaje przy swoim. - Ale ciocia Alice nigdy nie schodzi na śniadanie zauważyła Brenda. - Więc tata może jeść w spokoju - dodała Fay. - Och, ale... cóż, stwierdziła, że sporo ostatnio myślała panna Tebbit zadrżała - i że zejdzie dzisiaj na śniadanie. Zacisnąwszy w milczeniu usta, generał odłożył gazetę, złożył serwetkę i wstał. - Proszę o wybaczenie, kuzynko Myrtle. Mam mnóstwo pracy.
Jednak zbyt późno zdecydował się na ucieczkę. Do jadalni wmaszerowała pani Tebbit i zająwszy miejsce na drugim krańcu stołu, obrzuciła go świdrującym spojrzeniem. - Arthurze, siadaj. Sporo ostatnio myślałam. Generał usiadł potulnie. - Sprawa jest prosta jak drut: domniemanym celem mordu miał być Rumford - ciągnęła straszna starsza pani, a twarz jej kuzyna aż wykrzywił skurcz. - Okropny człowiek! Arthurze, radzę ci, byś wyznał wszystko, jak na spowiedzi, tak się teraz mówi, prawda, Brendo? - Tak, ciociu Alice - podniecone, a zarazem przerażone spojrzenia jej i jej siostry skrzyżowały się. - Inaczej ty, generał major i naczelnik londyńskiej twierdzy Tower, będziesz postępował wbrew prawu. O ile wiem, formalnie nazywa się to utrudnianiem działań policji w trakcie pełnienia służby. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że to ty załatwiłeś tego nieszczęśnika, pana Crabtree, ale jak pan Fletcher ma się dowiedzieć, kto to zrobił, skoro ci, którzy mogą mu wskazać domniemaną ofiarę, milczą? A jeżeli morderca nie zostanie złapany, śmiem twierdzić, że może jeszcze raz zasadzić się na Rumforda, a w takim razie będziesz miał na sumieniu śmierć tego człowieka. Może i jest szantażystą, ale chyba nie... - I wtedy tata kazał nam wyjść - powiedziała Brenda. - Więc nie wiemy, czy zgodził się przyznać. - Ani czy ciocia Alice powie panu Fletcherowi, jeżeli tata się nie przyzna. - Ani tego, do czego ma się przyznać! - Nie jesteśmy nawet pewne, czy ona uważa, że to tata zabił pana Crabtree. - Choć oczywiście tego nie zrobił. - Ale to brzmi tak, jakby zrobił coś, czego nie powinien. - A my nie wiemy, czy to było coś naprawdę okropnego.
- A może po prostu wstydliwego i nie chce, żeby ludzie się o tym dowiedzieli. - Więc nie wiemy, co mamy robić. Dwie pary oczu tak niebieskich, jak oczy Daisy wpatrywały się w nią błagalnie. - Ojej - powiedziała Daisy. - Naprawdę nie wiecie, co to za tajemnica? - To chyba musi mieć związek z Mezopotamią. - Bo tata nie chce rozmawiać o Mezopotamii. - Chociaż opowiada nam różne rzeczy o Indiach i o innych kampaniach. - Czy Rumford służył w Mezopotamii? Pod rozkazami waszego ojca? - Był w korpusie zaopatrzeniowym. - Wszędzie razem jeździli. - Wiecie, nie sądzę, żeby to miało jakieś znaczenie, dlaczego Rumford szantażował generała Carradine'a powiedziała Daisy z namysłem. - Alec naprawdę nie musi tego wiedzieć. Tak naprawdę musi mieć tylko dowód, że Rumford rzeczywiście jest szantażystą. Może nie będzie mógł nic z nim zrobić, ale przynajmniej może uzyskać pewność, że morderca chciał dopaść jego, a nie pana Crabtree. Dzięki temu zamiast próbować dowiedzieć się, kto miał coś przeciwko panu Crabtree, będzie mógł skupić się na szukaniu dowodów obciążających ofiary Rumforda. - Czyli na przykład tatę! - jęknęła Fay. - Muszę wam niestety wyznać, że z pewnością Alec już podejrzewa waszego ojca... - Podejrzewa o morderstwo? - wykrztusiła Brenda. - Nie, nie, o to, że był szantażowany przez Rumforda. - Jak na to wpadł? - spytała Fay. - Jest detektywem - zauważyła Brenda. - Taką ma pracę.
Ku uldze Daisy Fay przyjęła to rozumowanie za dobrą monetę. Nie chciała się przyznawać, że powiedziała Alecowi o komentarzu wygłoszonym przez panią Tebbit na temat tego, że Rumford narzuca się generałowi. - Pani Fletcher, tak sobie myślę, jeżeli tata powie panu Fletcherowi o Rumfordzie, zanim zostanie zapytany, to czy nie będzie się to liczyło na jego korzyść? - Sądzę, że tak. Alec nie mógł go skreślić z listy podejrzanych, ale oczywiście na pewno będzie spoglądał nieco przychylniej na kogoś, kto nie próbuje nic ukryć. Brenda i Fay wymieniły spojrzenia. - Lepiej szybko wracajmy do domu. - Zanim przyjdzie pan Fletcher. - I powiemy tacie, żeby się przyznał. - Ciocia Alice miała rację. - Pójdzie pani z nami, pani Fletcher? - Tak, prosimy. - Tata potraktuje nas bardziej na poważnie... - Jeżeli będzie pani z nami. Daisy nie chciała nawet myśleć, co powie Alec, gdy znajdzie ją w Domu Króla. Ale nie mogła zawieść dziewcząt, wycofując się w takiej chwili, nawet jeżeliby chciała, choć szczerze mówiąc, nie chciała. Przecież się nie wtrącam, zapewniła sama siebie. Chodzi o to, że choć niechętnie przyjęła na siebie rolę mentorki sióstr Carradine, po prostu nie mogła ich zostawić w tak ważnej dla nich chwili. Gdy wyszły z Krwawej Wieży, spojrzała przez ambrazurowe okno wychodzące na Water Street. Naprzeciwko znajdowała się Brama Zdrajców, nad którą górowała Wieża Świętego Tomasza. Lord Patrick Heald wychodził właśnie ze swojego mieszkania w wieży. Daisy zadrżała. Brama Zdrajców miała jeszcze bardziej złowrogie znaczenie niż jakakolwiek inna część Tower, nawet to miejsce, gdzie stał
szafot. Poczuła, że ci, którzy przybywali do twierdzy drogą wodną, łącznie z królewną Elżbietą, na pewno byli bardziej przerażeni, niż gdyby zostali przywiezieni ulicami i przez fosę. Co takiego młoda Elżbieta powiedziała swoim wartownikom? To Crabtree jej to powiedział swoim bezbarwnym głosem: „Mój Boże, nigdy nie myślałam, że przybędę tu jako więzień. Błagam was, dobrzy ludzie, przyjaciele, bądźcie mi świadkami, że nie przybywam jako zdrajczyni...". To królowa Maria ją uwięziła. Jak można tak potraktować własną siostrę? - zastanawiała się Daisy, myśląc o swojej własnej siostrze Violet i obserwując Brendę i Fay wchodzące głowa w głowę na znajdującą się przed nimi Drogę Ralegha. Ale to Elżbieta przeżyła Krwawą Marię i rządziła przez wiele chlubnych dziesięcioleci. Na zewnątrz ostry wiatr wiał mocniej niż przedtem, ale dzięki temu przeganiał chmury. Na zachodzie widać było już skrawek niebieskiego nieba. Być może dzień się w końcu rozpogodzi. Daisy przypomniała sobie, jak Fay przyprowadziła ją tu w ten dzień, gdy razem z Melanie przyszły na obiad na zaproszenie pani Tebbit. - Wiesz, jeżeli uważasz, że wasz ojciec powinien się przyznać Alecowi, że Rumford go szantażuje, zatem powinnaś też powiedzieć Alecowi, że Rumford interesował się twoim paleniem - zwróciła się do Fay. Dziewczyna spojrzała na nią przerażona. - Ale nigdy nie kazał mi dawać sobie pieniędzy! - Dałaś mu papierosy - powiedziała Brenda. - Tylko dlatego że... No dobra, powiedział coś w stylu: „Czy naczelnik wie, że pani pali"? A ja to obróciłam w żart i powiedziałam, że właśnie próbuję rzucić i że może sobie zabrać moje fajki. Dałam mu resztkę paczki. Nie dostałam
żadnego wrednego liściku z pogróżkami ani nic w tym guście. Nawet nigdy nie powiedział, że komuś powie. - Czy to liczy się jako szantaż? - zwróciła się Brenda do Daisy. Daisy podsunęła ten pomysł niemal żartobliwie, ale teraz zdecydowała, że sprawa jest poważna. - Tak myślę. Tego praktycznie nie da się udowodnić, jego słowo przeciwko twojemu, ale jeżeli Rumford działa w ten sposób, jeżeli nie pisze listów, tylko robi śliskie aluzje, to im więcej osób będzie chciało zeznawać przeciwko niemu, tym lepiej. Tak czy inaczej, uważam, że powinnaś powiedzieć Alecowi, że wyłudził od ciebie papierosy. Nawet jeżeli to tylko wskazówka co do metod Rumforda, to i tak warto. - Warto dla pana Fletchera, ale co ze mną? - Przecież nie zostaniesz aresztowana za palenie. - No nie, ale nadal nie chcę, żeby tata się dowiedział, że palę. Biedaczek i tak ma już z nami ciężkie życie, to naprawdę wyczerpałoby jego cierpliwość. A w sumie strasznie fajny z niego staruszek. - Może uda mi się załatwić, żeby twój ojciec nie musiał być obecny przy rozmowie z Alekiem. - Wiedziałam, że to dobry pomysł, żeby poprosić panią o przyjazd - powiedziała Brenda. Zeszły schodami z murów i skręciły za róg w kierunku zieleńca. Tuż przed tym, jak doszły do wartowników stojących przy Domu Króla, Fay odwróciła się. - O holender! Idzie lord Patrick. - O nie! Nie będziemy mogły porozmawiać z tatą. - Może zmierza gdzie indziej - podsunęła Daisy. Spojrzała za siebie, gotowa przywitać się ze Strażnikiem Regaliów, gdyby okazało się, że jest tuż za nimi, jednak lord miał do pokonania jeszcze spory kawałek.
Zapewne poszedł wolno dookoła murów, najwyraźniej woląc nadłożyć drogi, niż schodzić feralnymi schodami. - Nie ma innego miejsca, do którego mógłby iść. - Nic takiego, co uważałby za godne swojej uwagi. - Nie lubicie go? - Podlizuje się - stwierdziła stanowczo Fay. - Ale jest uszlachconym generałem i członkiem Domostwa Jego Królewskiej Mości - przypomniała jej Daisy. - No i jest bardzo dobrze ubrany. - Nic mnie to nie obchodzi, jest lizusem. - Pan Tring jest o wiele milszy - powiedziała Brenda, pojmując szybciej niż jej siostra przytyk Daisy. - A niech to, chyba nie możemy wejść do środka i zamknąć mu drzwi przed nosem. - Możemy, pani Fletcher? - poprosiła Fay. - Oczywiście, że nie, bez względu na to, jakim jest lizusem. To byłaby otwarta zniewaga. Nie dał wam powodu do takiego zachowania, a pamiętajcie, że wasz ojciec musi z nim pracować. Odwróćcie się i uśmiechnijcie miło. Więc całe trio odwróciło się i okrasiło „dzień dobry" miłym uśmiechem. Lord Patrick nie wyglądał dobrze. Jego zazwyczaj różowa twarz była blada, upstrzona na policzkach czerwonymi plamami, a pod oczami miał ciemne smugi, jakby źle spał. Nawet generałowie mają prawo do rozstroju nerwowego, wywołanego bliskim kontaktem z faktem morderstwa, pomyślała Daisy, siląc się na wyrozumiałość. W końcu niektórzy generałowie trzymają się z daleka od całej tej rzezi, która ma miejsce na froncie. - Dzień dobry paniom - odpowiedział im z tak samo mało przekonującym uśmiechem, jak te, które mu posłały. - Nie wiedzą panie przypadkiem, czy naczelnik jest zajęty? - Dopiero teraz przyszłyśmy, lordzie Patricku.
- Więc nie wiemy, co teraz robi nasz ojciec. - Może zechce pan wejść - zaprosiła go Brenda, zdobywając się na łaskawy ton. - Sprawdzimy, czy może się z panem zobaczyć. Gdy wchodzili, zadzwoniła dzwonkiem. Przybyła na wezwanie pokojówka została wysłana, by sprawdzić, czy pan może przyjąć lorda Patricka. Czekając na jej powrót, stali w niezręcznej atmosferze w holu, wymieniając uwagi o pogodzie. Daisy pomyślała, że dziewczęta mogłyby, nie naruszając zasad etykiety, przeprosić i iść na górę, by zdjąć płaszcze, a przy tym zabrać ją ze sobą, ale nie mogła ich przecież do tego przynaglić. Kiedy służąca wróciła, żeby wprowadzić lorda Patricka do gabinetu, okazało się, że Brenda i Fay uparły się, by iść z nim. Ruszył na górę za pokojówką, one za nim, a na końcu Daisy. - Nie chcemy, żeby tata nas zbył pod pozorem, że nie ma czasu z nami rozmawiać - objaśniła Fay szeptem. Daisy miała już na końcu języka, że lord Patrick mógł chcieć załatwić jakąś prywatną sprawę, ale jeżeli miała uczestniczyć w konfrontacji z ich ojcem, nie mogła się wtrącać. Tak naprawdę nie była wcale pewna, czy chce być obecna w momencie, gdy dziewczęta wygarną generałowi, że powinien przyznać się do popełnienia jakiegoś karygodnego czynu, w związku z którym był szantażowany. Carradine miał prawo nie tylko popaść w zakłopotanie, ale i zdumieć się ich bezczelnością, a jeszcze bardziej jej, zwłaszcza mając na uwadze jej związki z policją. O ile do czegoś dojdzie, absolutnie nie powinna się wtrącać do tej ze wszech miar delikatnej, rodzinnej sprawy. Fay, najwyraźniej czytając w myślach Daisy z taką samą łatwością, jak w myślach swojej siostry, wzięła ją pod rękę i mruknęła:
- Tak się cieszymy, że pani nas wspiera. Za późno na ucieczkę! No cóż, przecież nawet jeżeli naczelnik się wścieknie, nie może rozkazać dozorcy więziennemu, żeby ten złapał za swój topór i ściął jej głowę. Pytanie brzmi za to: czy przypadkiem naczelnik nie złapał czyjejś partyzany i nie próbował nieudolnie ściąć głowy owemu dozorcy?
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Generał Carradine wyglądał na nieco zaskoczonego najazdem na swój gabinet, jednak zapewne pogodził się już z faktem, że ma dwie nieusłuchane córki. Za to Daisy zdziwiła się, że na jej widok na twarzy generała odmalowała się ulga. Nie miała pojęcia dlaczego. Webster zaprezentował agresorkom swoją zwyczajową niewzruszoną maskę. Zapewne wyglądałby tak samo, gdyby po schodach wbiegł oddział pruskiej kawalerii. Jeżeli ktoś tu się poczuł nieswojo z powodu tłoczących się w pokoju kobiet, to był to generał lord Patrick Heald. Daisy nie mogła go za to winić. Ale on zebrał się w sobie i zacisnął zęby. - Carradine, przecież mówiłem panu, że muszę wyjechać do Kent na przyjęcie, które organizuje dziś moja żona. Okazuje się, że bramy nadal są zamknięte. Czy nasza niewola nigdy się nie skończy? Czy nie ma żadnych wieści co do tego, kiedy zostaniemy wypuszczeni? - Mój drogi panie, ja tak samo gorąco pragnę to usłyszeć, jak pan - odpowiedział Carradine. - Konstabl czeka przy telefonie na wiadomość, kiedy znów będzie można wpuścić zwiedzających. W tej chwili czekam, aż inspektor Fletcher przyjdzie i udzieli mi odpowiedzi na parę pytań, ale czy na te, które nas najbardziej interesują - tego nie wiem. Pan rozumie, milordzie, że teraz wszystko w rękach Scotland Yardu. Zapraszam do gabinetu, może pan poczekać tu u mnie, dopóki pan Fletcher nie przyniesie najnowszego raportu. Brenda i Fay spojrzały na siebie rozczarowane, ale nie miały powodów do zmartwień. Lord Patrick wymruczał cos' o listach, które musi napisać. - Da mi pan znać, generale, najszybciej, jak się da?
- Oczywiście, lordzie Patricku. Ale lepiej niech pan wyśle telegram do lady Julii, żeby uprzedzić ją, że może pan zostać nieodwołalnie zatrzymany w mieście. - Faktycznie, tak będzie lepiej. To naprawdę jest wielce uciążliwe. Daisy zaczekała, aż drzwi się za nim zamknęły, a potem zwróciła się do Carradine'a: - Generale, Alec tak naprawdę nie może zatrzymać lorda Patricka, jeżeli będzie nalegał. - Nic mu się nie stanie, jeżeli choć raz doświadczy pewnych niedogodności w zamian za darmowe mieszkanie w mieście - w głosie Carradine'a pobrzmiewały złośliwe nutki. W końcu on zapracował na swoją rezydencję. - Strasznie mu się chyba śpieszy. - Nie chce rozzłościć swojej żony: to ona trzyma rękę na forsie. Trzyma go też mocno pod pantoflem, więc dlatego tak się cieszy, że ma to swoje „mieszkanko", jak zawsze powtarza. Macie tego nikomu nie powtarzać, dziewczyny dodał z naciskiem. Brenda i Fay stłumiły chichoty. - Nie powtórzymy, tato. - Chciałyśmy z tobą porozmawiać. - Zanim przyjdzie pan Fletcher. - O tym, co powiedziała dzisiaj rano ciocia Alice. - Nie ma potrzeby, żebyście się o to kłopotały - Carradine zmarszczył się, patrząc na Daisy. - Nie zawracałyście tym chyba głowy pani Fletcher? - Potrzebowałyśmy porady. - A pani Fletcher zaoferowała, że nauczy nas nowoczesnej etykiety. Naczelnik ukrył głowę w dłoniach. - Powiedziałyście jej o tym. - My nie wiemy wszystkiego, tato.
- Tylko to, co powiedziała ciocia Alice. - Panie generale, proszę pamiętać, że nawet ja nie znam przedmiotu owych niecnych insynuacji Rumforda powiedział Webster. - Tak, to prawda - łapiąc się tej myśli jak tonący brzytwy, Carradine podniósł głowę. - Ale uważamy, że ciocia Alice ma rację. - Powinieneś powiedzieć panu Fletcherowi. - Nie wszystko. - Tylko to, że Rumford cię szantażował. - Pani Fletcher mówi, że mamy rację. - Mówi, że pewnie nie musi więcej wiedzieć. - A jeśli mu powiesz... - To policja będzie mniej skłonna wierzyć, że to ty zabiłeś pana Crabtree. Carradine zerwał się na równe nogi, pochylił do przodu i oparł zaciśnięte pięści na blacie biurka, rycząc: - Nie zamordowałem go! - Oj, tato, przecież my wiemy. Uspokoiwszy się, naczelnik opadł na fotel i spojrzał na Daisy. - Nie powiem Alecowi, co usłyszałam od dziewcząt, zapewne i tak sprzeciwiłby się rozpowiadaniu plotek. Jednak powinnam pana ostrzec, że już całkiem nieźle zorientował się w poczynaniach Rumforda i w tym, że jest pan jedną z jego ofiar. - To prawda, że jeżeli wyznam pani mężowi, że Rumford mnie szantażuje, to nie zapyta mnie o powód? - Nic nie mogę obiecać - przyznała - ale wiem, że policja nienawidzi szantażystów prawie tak samo jak morderców i robi, co może, by nie rozpowiadać tych ich rewelacji.
- To wszystko pięknie, ale jeżeli Rumford zostanie aresztowany za wymuszenie, co powstrzyma go przed wygadaniem się? - Tato, czy ty zrobiłeś coś naprawdę strasznego w tej Mezopotamii? - zapytała Fay z niepokojem w głosie. - Nie wiem, skąd ci to przyszło do głowy, moja panno odpowiedział Carradine z ponurą twarzą. - To i tak nie twoja sprawa. Idźcie już. Chcę porozmawiać z panią Fletcher. Choć raz dziewczęta posłuchały bez mrugnięcia. Gdy wychodziły, Fay rzuciła Daisy błagalne spojrzenie. - Znajdę was za chwilę - obiecała Daisy. Po raz kolejny gorąco zapragnęła znaleźć się gdzie indziej. Cóż mógł chcieć od niej naczelnik, a czego jeszcze mu nie powiedziała? - Dlaczego ja do diaska zaprosiłem Alice, by z nami zamieszkała? - jęknął. Ani Daisy, ani Webster nie podjęli próby odpowiedzenia na to retoryczne pytanie. Zanim znękany generał zdążył coś dodać, drzwi znów się otworzyły. - Panie generale, przyszedł główny detektyw. Nie chciał poczekać na schodach. Do gabinetu wszedł Alec. Niewzruszony policyjny spokój nie utrzymał się na skutek szoku wywołanego widokiem żony. - Wielkie nieba, Daisy, co ty tu do diaska robisz? Przepraszam, panie generale. Dzień dobry. - Nie wiem, czy taki dobry. Czuję się, jakbym się postarzał o kilka lat od czasu, jak wzeszło słońce. Witam, panie Fletcher. - Życzył pan sobie raportu, panie generale, ale obawiam się... - Wiem, wiem, chce mi pan zadać kilka pytań. Proszę usiąść, proszę. Ale zanim pan zacznie, muszę panu coś powiedzieć.
- Z pewnością życzyłby pan sobie, żeby Daisy nas opuściła. - Nie, nie, i tak już wszystko wie - wszystko, co panu zamierzam powiedzieć - dzięki tym moim postrzelonym córkom. Fakt faktem, że Rumford mnie szantażował. Jeśli, a przypuszczam, że tak, doszedł pan do wniosku, że Crabtree został zabity przez pomyłkę, ponieważ ktoś pomylił go z Rumfordem... - A dlaczego tak pan uważa? - Moja starsza, lecz jakże przenikliwa kuzynka, pani Tebbit, doszła do takiego wniosku, byłbym więc zdziwiony, gdyby pan tego nie wydedukował - odpowiedział Carradine sucho. - Pani Fletcher poznała obu yeomenów i zapewne podzieliła się z panem swoją równie przenikliwą oceną ich charakterów. Ponure spojrzenie Aleca powstrzymało Daisy od komentarza na temat sugestii Carradine'a, że to ona naprowadziła go na dobry trop. Przemknęło jej przez myśl, czy nie powinna notować przesłuchania naczelnika twierdzy. Lepiej nie, dopóki jej o to nie poprosi. - Zanim przejdziemy do pana sprawy, panie generale, chciałbym wyjaśnić kilka kwestii. Po pierwsze, kiedy tu szedłem, jakiś dżentelmen wyszedł szybkim krokiem z pańskiego domu. Umknął bocznymi schodami - ja szedłem naokoło od drugiej strony - a kapelusz osłaniał mu twarz, ale mam wrażenie, że to był lord Patrick Heald? - Zapewne. Był tu kilka minut przed panem, chciał się dowiedzieć, kiedy będzie mu wolno opuścić Tower. Jestem zdziwiony, że nie zatrzymał się, by pana o to spytać osobiście. Jest umówiony na spotkanie dziś wieczorem w Kent i nie chce go przegapić. Mogę posłać mu wiadomość, że ma zielone światło?
- Nie, lepiej będzie, jeśli porozmawiam z lordem Patrickiem, jeszcze zanim wyjedzie. Nie uśmiecha mi się pogoń za nim na rozdroża Kent, a poza tym to zapewne będzie dla niego krępujące. - Mam nadzieję, że w następnej kolejności uda się pan do niego, bo inaczej znów będzie mnie nachodził, choć cały czas powtarzam mu, że to nie ode mnie zależy. - Zobaczymy. Druga sprawa: pan Webster był tak miły i dostarczył mi sporo przydatnych informacji o porządkach panujących w Tower. Czy dobrze myślę, że Crabtree przyjmował rozkazy tylko od pana, panie generale, oraz od pana Webstera, gdy działa w pańskim imieniu? - Tak, zgadza się. - Carradine spojrzał na Webstera, który skinął głową. - Chce pan zapewne wiedzieć, czy któryś z nas posłał mu wiadomość, która wyciągnęłaby go na schody w środku nocy. Ja nie, a Jeremy nie może wydawać rozkazów, oprócz tych, które przekazuje bezpośrednio ode mnie. Ostatni raz widziałem tego biedaka, kiedy wręczał mi klucze, jak zwykle punkt dziesiąta. Pani Fletcher była tego świadkiem i z pewnością potwierdzi, że nie wydawałem mu wtedy żadnych poleceń. - Nic takiego sobie nie przypominam - powiedziała Daisy. - Pamiętam, że niepokoił się pan o Brendę i Fay, ponieważ nie wróciły ze mną. Inaczej mogłabym wspomnieć... - przerwała, ponieważ Alec spojrzał na nią ostrzegawczo, a potem dokończyła, nie wspominając o tym, o czym nie wspomniała: - Ale tak się składa, że nic nie powiedziałam na ten temat. Alec domyślił się, że mówiła o spotkaniu z Rumfordem. - Jesteś pewna? - spytał. - Całkowicie. - Cóż, nie mam pojęcia, o czym mi pani nie powiedziała, ale przypuszczam, że państwo świetnie rozumiecie się
nawzajem - zmieszał się generał. - Czy udało się panu ustalić, o której zmarł biedny Crabtree, panie Fletcher? - O północy - wyrecytował Webster. Reszta towarzystwa spojrzała na niego ze zdumieniem, a on nieco poróżowiał. Prawda, inspektorze? Tylko taka godzina ma sens. Skoro powiedział nam pan, że Rumford jest w szpitalu... - Oczywiście! - wykrzyknął Carradine. - Rumford i Dixon, przełożony kaplicy, na przemian schodzą na dół o północy, żeby się upewnić, czy wszystko w porządku u wartowników przy Wieży Byward i w świetlicy wartowników. To zapewne była kolej Rumforda. - Była, panie generale - potwierdził Webster. Sprawdziłem harmonogram, jak tylko inspektor naczelny powiedział, że Rumford jest chory. Sprawdziłem też, o której został przyjęty do szpitala, czyli wkrótce po tym, jak otrzymał pan klucze. Według mojej teorii... - Widzę, że pan tu odwalał za mnie moją policyjną robotę, panie Webster - wtrącił Alec, rozdarty między rozbawieniem a konsternacją. - Jak na razie ma pan rację i być może wrócimy jeszcze do pana teorii, ale teraz muszę się zająć kwestią szantażu. Panie generale, czy przypadkiem nie zachował pan żadnych śladów żądań Rumforda? - Czy nie zachowałem? A, ma pan na myśli listy. Nic mi nie napisał. - Ani jednego? Nawet za pierwszym razem? - Po co, skoro mieszka tak blisko? Widujemy się praktycznie codziennie, choć kiedy się tu sprowadziłem, nie był moim sąsiadem. Jego pierwszym zawoalowanym żądaniem było rozważenie jego kandydatury na wszelkie wolne stanowiska specjalne. Wie pan, wszyscy dostają dodatki, dowódca straży, dozorca więzienny, mistrz kruków, przełożony kaplicy.
- Przełożony kaplicy! - wykrzyknęła Daisy, ściągając na siebie marsowe spojrzenie Aleca. - Dokładnie tak, pani Fletcher. Nie mogłem z czystym sumieniem uczynić Rumforda przełożonym kaplicy, więc dobrze się składa, że Dixon cieszy się dobrym zdrowiem. Nie żebym w normalnych okolicznościach rozważał kandydaturę Rumforda na jakiekolwiek stanowisko, on wcale nie cieszy się szacunkiem yeomenów. Ale widzą państwo, kiedy niedługo po tym, jak objąłem stanowisko, przeszedł na emeryturę poprzedni dozorca więzienny, Rumford przyszedł do mnie na osobności i zagroził, że... upubliczni pewną sprawę, jeżeli nie dostanie tego stanowiska. - Carradine wyciągnął jedwabną chusteczkę i otarł czoło. - Ta sprawa to wyłącznie mój interes. Jego wierny sekretarz ruszył mu na ratunek. - Teraz zastanawiam się, czy przypadkiem Rumford nie maczał palców w tym, że Abercrombie przeszedł na emeryturę. Nie był taki znów stary i był w dobrej formie. Nie czekały go też jakieś luksusy: miał zamieszkać z siostrą i jej mężem. Pamiętam, że wyglądał nieswojo, gdy poprosił mnie o spotkanie z panem, generale. - Nie zdziwiłbym się. To stara sprawa. Mnie ciekawi za to, czy zaniechałby mnie, gdybym się nie ugiął. Domyślam się, że miał jeszcze inne ofiary oprócz mnie, panie Fletcher? - Tak uważamy - odpowiedział Alec ostrożnie. - Moi ludzie właśnie rozmawiają z kilkoma innymi. - Cholernie... znaczy się strasznie był sprytny, wie pan. Nigdy nie żądał więcej pieniędzy, niż mógłbym z łatwością wysupłać, a zazwyczaj chciał jakiejś przysługi, czegoś, co mnie nic nie kosztowało, na przykład przydzielenia go do oprowadzania gości, którzy wyglądali na takich, którzy mogą dać mu hojny napiwek. - Zauważył, że Daisy skinęła głową. A, pani Fletcher, domyśliła się pani. Żaden dziennikarz nie przeoczyłby komentarza mojej córki.
- Na szczęście piszę tylko artykuł dla podróżników lub tych, co dopiero planują wycieczkę, a nie szukam skandalu. - Obawiam się, że jestem pewien, że Rumford podbiera co nieco, zanim przekaże wynagrodzenie na fundusz kaplicy. - Ale poza tym jest doskonałym przewodnikiem zapewniła go Daisy. Dorobiła się tym samym kolejnego przeszywającego spojrzenia Aleca, który powiedział: - Dziwi mnie to, że nie użył swojego... wpływu, by wywinąć się od zadania, które miał do wykonania o północy. - Och nie, kochanie, ono dawało mu doskonałą okazję do węszenia. - Daisy! - Przepraszam! Nie powiem już ani słowa. - Rzeczywiście przebiera w zadaniach jak w ulęgałkach na tyle, na ile pozwalają mu przepisy - potwierdził Carradine. - Ale nigdy nie prosił o zwolnienie z tego, więc pani Fletcher może mieć rację. - Jest pan pewien, że nigdy nie otrzymał pan pisemnego żądania? - Nigdy. - Nigdy nie powiedział panu dokładnie, co wie? - Nic poza podtekstami - powiedział Carradine lakonicznie. - Więc może nie zna żadnych szczegółów. - Jeżeli rozpowie je w niewłaściwych kręgach, to wystarczy. Mógłbym zaryzykować, gdyby zażądał jakichś niebotycznych sum, ale parę groszy od czasu do czasu, równowartość butelki whisky - nie było warto ryzykować, a zwłaszcza morderstwa. - I ciągnęło się to przez lata? - Dokładnie cztery. Wygląda na to, że chyba musiał się nagle zrobić chciwy, prawda? Za mocno kogoś przycisnął.
- To możliwe - odpowiedział Alec wymijająco i wstał. Dziękuję panu za pomoc, panie generale. Mam nadzieję, że nie będę musiał pytać o... powiedzmy więcej szczegółów, ale bardzo prawdopodobne jest, że to nie koniec pytań. - Ja za to mam pytanie do pana. - Carradine ponownie wytarł czoło chusteczką, ale jego spięte ramiona nieco się rozluźniły. - Co mam zameldować konstablowi? Alec uśmiechnął się. - Może mu pan powiedzieć, że policja poczyniła spore postępy w sprawie. Idziesz, Daisy? - zabrzmiało to mniej jak pytanie, a bardziej jak rozkaz. Przeprosiwszy elegancko naczelnika za wtargnięcie, Daisy potulnie wyszła za Alekiem. - Powinienem był porzucić nadzieję, że będziesz się trzymać z daleka od sprawy - powiedział zrezygnowany - ale co ty tu w ogóle robisz? - Wcale nie chciałam przyjeżdżać, kochanie. - Dobra, dobra, mnie nie nabijesz w butelkę. - Mówię poważnie! - Nie miałam zamiaru tu przyjeżdżać, ale... - To nasza wina, panie Fletcher. - Nagle znikąd pojawiły się siostry Carradine. - Zadzwoniłyśmy. - Byłyśmy zrozpaczone. - Pani Fletcher była naszą jedyną nadzieją. - Ciocia Alice wygłosiła tę wspaniałą przemowę. - Kazała naszemu tacie się przyznać. - Bałyśmy się, że może panu powiedzieć, że to tata zabił pana Crabtree. - A potem by go pan aresztował. - Ale nie aresztował go pan, prawda? - Nie, nie aresztowałem. Muszę jednak porozmawiać z panią Tebbit. Wiedzą panie, czy jest zajęta?
- Chyba nie. - Ale najpierw my panu musimy coś powiedzieć. - Przynajmniej Fay musi. - Fay, to chyba nie będzie konieczne - powiedziała Daisy. - Po tym, co generał powiedział Alecowi... - Ale ja chcę powiedzieć - obstawała przy swoim Fay. - To może pomóc - poparła ją siostra. - Nigdy nic nie wiadomo. Alec westchnął: - No dobrze. Może mi to pani powiedzieć teraz? Fay zerknęła na drzwi gabinetu swojego ojca. - O nie, nie tutaj. - W Sali Obrad siedzą ciotki. - Może mógłby pan pójść z nami do naszej bawialni? - Trochę tam bałagan, ale fotele są bardzo wygodne. - Pani Fletcher, pójdzie pani z nami, prawda? - poprosiła Fay. Małą, pomalowaną na jaskrawe, jazzowe kolory bawialnię przytłaczała ogromna szafka na gramofon. Pokój tonął w płytach gramofonowych, czasopismach, apaszkach poprzekładanych przez oparcia foteli i ponapoczynanych bombonierkach. Fay szybkim ruchem usunęła z siedzenia zaciągniętą pończochę. Okno pokoju wychodziło na balkon. Alec podszedł do niego, by mu się przyjrzeć. - Przyjemne miejsce do siedzenia w lecie - powiedział. - Nie wolno nam tam wychodzić. - To niebezpieczne. - Ale tata to zgłosił. - Trochę go naprawili. - Jeszcze trzeba wymienić niektóre belki. - I poręcz się też chwieje. - Całe wieki muszą minąć, zanim coś tu naprawią.
- Tata mówi, że między nim a dekarzami jest mnóstwo pięter biurokracji. - Nie wątpię. - Proszę usiąść - zaprosiła Brenda. - Nie możemy tu zapraszać mężczyzn. - Ale to nic... - Bo pan jest policjantem... - No i jest tu pani Fletcher. - Może życzą sobie państwo kawy? - Pewnie już pora na drugie śniadanie. - Ja dziękuję - odpowiedział Alec z nutką zniecierpliwienia. - Może później - powiedziała Daisy, która kątem oka dostrzegła kuszącą bombonierkę. Alec nigdy nie kupował jej czekoladek, i to na jej własne, wyraźne polecenie, ponieważ zazwyczaj pożerała sporą ich część. Nigdy nie będzie miała modnej, chłopięcej figury, gwarantującej proste, pozbawione krągłości kształty - które z pewnością prędzej czy później muszą wrócić do łask - ale nie ma po co przysparzać sobie zbędnych pokus. Brenda zdjęła stertę czasopism z siedziska ostatniego z trzech foteli i sama usiadła, a Fay przycupnęła na poręczy. - No to jedziemy - powiedziała. - Domyślam się, że chodzi o Rumforda. Prześladował panią, czy któregoś z pani znajomych, poza generałem? - Tylko mnie - powiedziała Fay z żalem, jak gdyby żałując, że nie może mu dostarczyć długiej listy ofiar dozorcy więziennego. Opowiedziała o tym, jak wymusił na niej oddanie papierosów. Ku zaskoczeniu Daisy Alec zdawał się naprawdę tym zainteresowany. - Nigdy nie poprosił o pieniądze? - Ani grosza. - Powiedziała pani o tym komuś oprócz siostry?
- Wspomniałam o tym Rayowi - porucznikowi Jardyne'owi - ale tylko w żartach. Wściekł się, ale kazałam mu obiecać, że nie pójdzie porozmawiać o tym z panem Rumfordem, bo skończyłoby się tym, że tata by się dowiedział. - Aha - sposób, w jaki Alec wymówił ulubione powiedzonko Toma Tringa, zdradził Daisy, że te informacje mogą być przydatne. Zadał dziewczętom jeszcze kilka pytań, ale choć nie dowiedział się niczego więcej, poczuł, że czas poświęcony na rozmowę z Fay nie poszedł na marne. Dziękując im, spytał: - Czy mogłyby panie zapytać panią Tebbit, czy może mnie teraz przyjąć? - Na pewno nie może się doczekać. - Panie Fletcher, chyba nie myśli pan nadal, że to tata zabił pana Crabtree, prawda? - Muszę brać pod uwagę wszystkie możliwości, taką mam pracę, ale mogę panie zapewnić, że spadł o kilka miejsc w dół na mojej liście. - Och, ma pan taką małą listę? - Jak w Mikado? - „Nie będzie brak ich nam..." - zaśpiewała Fay. - Ale taty by nam brakowało. - Dziewczęta, idźcie już - powiedziała Daisy. - Im szybciej Alec rozwiąże sprawę, tym szybciej będziecie się mogły przestać martwić o swojego ojca. Wybiegły, a Alec zwrócił się do Daisy, by odesłać ją do domu, tak stanowczo, jak przed chwilą ona odesłała Brendę i Fay. Jednak Daisy była szybsza. - Kochanie, jak to dobrze, że nie wziąłeś na poważnie tego, co powiedziałam, że Fay nie ma nic ciekawego do dodania. - Co masz na myśli?
- Cóż, po pierwsze, nadstawiłeś uszu, gdy powiedziały ci o balkonie. - Wcale nie nadstawiłem uszu! - obruszył się. - Na mój gust tak to właśnie wyglądało, choć nie przypuszczam, żeby to zauważyły. Domyślam się, że pomyślałeś, że ktoś mógł tamtędy zejść, ale ten ktoś na pewno nie zaryzykowałby upadku z dachu lub poobijania się o barierki. Czy to nie oznacza, że naczelnik tego nie mógł zrobić? - Pewnie tak, zakładając, że dziewczęta mówią prawdę. Łatwo to sprawdzić. - I domyśliłam się też, dlaczego tak zainteresowało cię to, że Rumford wyciągnął od Fay papierosy Jeżeli chciało mu się szantażować kogoś dla takiego drobiazgu, to bardziej prawdopodobne jest, że naczelnik mówił prawdę o tym, że Rumford nigdy nie zażądał niczego, na co Carradine nie mógł sobie z łatwością pozwolić. Ale być może Rumford nagle zrobił się chciwy. Być może stwierdził, że już czas na emeryturę. Alec przypomniał sobie, że Macleod powiedział mu o odrzuceniu przez Rumforda rady o przejściu na emeryturę i wyjechaniu jak najdalej od rzeki dla podratowania zdrowia. A jeśli tak naprawdę tylko chciał opóźnić o kilka miesięcy moment rezygnacji ze stanowiska, cały czas gromadząc zapasy w dziupli. Ale czy rzeczywiście miał jakąś dziuplę? Piper nie znalazł ani gotówki, ani książeczek oszczędnościowych. A jeśli wydawał swoje brudne zyski zaraz po tym, jak je zarobił, to na co? - To tłumaczyłoby, dlaczego ktoś został doprowadzony do morderstwa teraz, a nie we wcześniejszym etapie jego niechlubnej kariery - ciągnęła dalej Daisy. - Tak, masz rację. Powinienem był rozważyć taką możliwość.
- Nieważne, możesz rozważyć ją teraz. Opowiedz mi o poruczniku Jardyne. - Nie jest na liście ofiar szantażu. - Alec nadal krążył myślami dookoła dziupli, bo inaczej nigdy by tyle nie wyjawił. - Masz jakąś listę? To z pewnością ci pomoże. Tylko mi nie mów, że dał ci ją Rumford? - Nie do końca. A raczej nieświadomie. Zapytałem go, kto mógłby chcieć go zabić. - Sprytne! Jardyne był na liście? - Nie. - Ale ma swojego rodzaju motyw, chcąc chronić Fay przed wpadnięciem w klincz Rumforda. - Nie wiem, czy nazwałbym wyciąganie od kogoś od czasu do czasu paczki papierosów „klinczem". - Ale Jardyne mógł to tak potraktować. Kręcił się po twierdzy, przynajmniej wcześniej. Jest nierozsądnym chłopcem, zakochanym w Fay, a do tego wybuchowym. Przypuśćmy, że zamierzał tylko nakazać Rumfordowi, by przestał ją prześladować. Rumford z pewnością wygłosiłby jakiś nieprzyjemny komentarz - ma dość ostry język - więc Jardyne stracił cierpliwość. - I znalazł partyzanę? - Och! Cóż, nigdy nie wiadomo, kiedy jakaś wpadnie człowiekowi w ręce - dodała Daisy optymistycznie. Alec zaśmiał się. - Ale raczej nie mógł pokłócić się owej nocy z Rumfordem, ponieważ na schodach znalazł się Crabtree. - Hmm, no tak, to chyba podważa tę teorię, prawda? - Ale i tak Jardyne zostaje na mojej liście. Młodzi, zakochani mężczyźni robili już głupsze rzeczy, żeby zdobyć serce swojej ukochanej. Fay Carradine przyniosła wiadomość, że pani Tebbit przyjmie inspektora naczelnego z największą radością.
- Dziękuję. Idziesz już do domu, Daisy? - Nigdy w życiu - odpowiedziała z cieniem triumfu w głosie. - Pani Tebbit jest tu gospodynią. Nie mogłabym przecież wyjść, nie pożegnawszy się z nią. - Ach tak, pani Fletcher, ciocia Alice chce się również z panią zobaczyć. Tak więc Daisy podążyła za Fay w górę po schodach, a za nimi Alec, kipiąc w milczeniu ze złości.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Fay paplała przez całą drogę po schodach. Kiedy weszli do Sali Obrad, Daisy odwróciła się do Aleca i wyszeptała gorączkowo: - Coś mi właśnie przyszło do głowy. Wiedziałeś, że... - Moja droga pani Fletcher, jak dobrze panią znów widzieć - przerwała jej pani Tebbit. - A niech to! - wyszeptała Daisy. - Powiem ci później. Podniosła głos. - Pani Tebbit, nie przyszłam składać kondolencji ani nic z tych rzeczy, ale po prostu poczułam, że muszę wpaść do pań na chwilkę i sprawdzić, jak się panie miewają. Nie wspominając o tym, że muszę podziękować za pokrzepienie herbatą i dobrym słowem. - Jakiż to musiał być dla pani okropny szok! - zaćwierkała panna Tebbit. - Straszny szok dla nas wszystkich. - I tak uważam, że brandy podziałałaby szybciej burknęła pani Tebbit. - Panie Fletcher, mogę panu zaproponować szklaneczkę? Czy raczej nie może pan pić na służbie? - Dziękuję, pani Tebbit, ale nie jest to mile widziane, a zwłaszcza w godzinach porannych. - Przypuszczam, że kawy panu pozwolą się napić? Tak czy inaczej, ja zawsze pijam kawę o tej godzinie, więc może pan zrobić, jak pan uważa. Brendo, zamówiłaś kawę i ciastka? - Oczywiście, ciociu Alice. Jak zawsze. Powiedziałaś, że nie powinno się dopuszczać do tego, by nieprzewidziane wydarzenia zaburzyły nasze utarte zwyczaje czy obowiązki towarzyskie. - Masz świętą rację, moja droga. Ach, już jest. Służąca wniosła tacę. Alec czekał niecierpliwie, aż dopełnione zostaną wszelkie konwenanse towarzyskie, ale stwierdziwszy, że sprawy nie ucierpią przez to zbytnio, przyjął filiżankę i ciasteczko korzenne.
Gdy tylko drzwi zamknęły się za pokojówką, zaczął: - Ponoć ma mi pani coś do powiedzenia, pani Tebbit. Domyślam się, że wolałaby pani porozmawiać na osobności? - Wręcz przeciwnie. Utrzymywanie tajemnic rodzi hipokryzję i całe mnóstwo innego zła. Otwartość zawsze pomaga. Brenda i Fay znów wymieniły spojrzenia. - Nie w absolutnie każdej kwestii - zaprotestowała Daisy, wnosząc, zdaniem Aleca, nieco zdrowego rozsądku do całej sytuacji. Do czego zmierzała ta dziwna staruszka? - Nie w absolutnie każdej? Cóż, może ma pani rację, pani Fletcher. - Upiła łyk kawy z zupełnie niewinną miną, co z pewnością miało służyć podniesieniu napięcia. Panna Tebbit najwyraźniej siedziała już jak na szpilkach. - Mamo, powiedz w końcu, o co chodzi - powiedziała błagalnie. Pani Tebbit nie zwróciła na nią uwagi. - Panie Fletcher, o ile wiem, ten Rumford jest szantażystą, mam rację? - Na to wygląda. - Zatem muszę pana poinformować, że moim zdaniem szantażuje Jeremy'ego Webstera. - Nie, mamo, na pewno się mylisz! - Policzki panny Tebbit poróżowiały z oburzenia. - Pan Webster nigdy nie zrobiłby niczego złego, niczego, co nie mogłoby wyjść na światło dzienne! - Myrtle, a tobie co do tego? - spytała ją matka z zainteresowaniem. Alec stwierdził, że puściła tę rewelację raczej po to, by podroczyć się z córką, niż po to, by udzielić informacji policji, jednakże nie można było jej zignorować. Panna Tebbit, bardziej zaróżowiona niż kiedykolwiek, wykrzyknęła:
- Nie mogę pozwolić, byś oczerniała dobrego człowieka. Nawet nie może się bronić, bo go tu nie ma. - Za to ty bronisz go całkiem nieźle. Na twarzy dziewcząt malowało się oszołomienie, a Daisy wydawała się rozbawiona. - Niemniej jednak będę musiał go osobiście wysłuchać, jeżeli pani rewelacje nie opierają się jedynie na przemyśleniach - powiedział Alec sucho. - Niedobry chłopcze! Tak się składa, że nie tylko na przemyśleniach. Jak zapewne państwo wiedzą, mieszkamy w starym, dziwnym domu. Posłuchajcie mnie, zaraz dojdę do sedna. Jest tu Bóg wie ile małych, połączonych ze sobą pomieszczeń, które, o ile wiem, były już kiedyś wykorzystywane jako mieszkanie dla wysoko urodzonych więźniów z wypchanymi sakiewkami oraz dla strażników yeomeńskich, którzy ich pilnowali. Dadzą państwo wiarę, że w tamtych czasach naczelnik pobierał od nich opłaty za to, że mogą jadać w jego towarzystwie? - Pani Tebbit, ja... - Wiem, wiem. Pan jest bardzo zajętym policjantem, który nie ma czasu słuchać wynurzeń staruszki - powiedziała pani Tebbit z żalem. - A więc: niedługo po tym, gdy się tu sprowadziłyśmy, zwiedzałam ową intrygującą rezydencję swojego kuzyna, kiedy w przyległym pomieszczeniu dosłyszałam rozmowę. Od razu rozpoznałam głos pana Webstera; drugiego wtedy jeszcze nie potrafiłam zidentyfikować, jednakże później, gdy natknęłam się na tego Rumforda, natychmiast zdałam sobie sprawę, że to ten sam człowiek, którego wtedy słyszałam. - Jest pani pewna? - O tak. Z całą pewnością pochodzi z północy, choć akcent ma łagodniejszy, to pewnie przez to, że w wojsku zetknął się z najróżniejszymi ludźmi.
Alec rzucił okiem na Daisy, a ona podniosła wzrok znad swojego notatnika, w którym skrobała zawzięcie. Skinął głową; pierwsze słowa Rumforda, które wypowiedział w szpitalu, nosiły wyraźny, północny akcent. Alec nadal uważał, że pani Tebbit miała swój własny cel względem wygłoszonej tyrady, a który nie miał nic wspólnego z Rumfordem. Nie oznaczało to jednak, że nie miała do ujawnienia niczego interesującego, nawet jeżeli opłakany stan balkonu wykluczał Webstera jako mordercę. - Co mówili? - spytał. - Rumford powiedział coś o tym, że pan Webster bardzo interesuje się klejnotami koronnymi. Powiedział, że każdy z łatwością mógłby się domyślić, że Webster chce je ukraść. - Jeremy nigdy by tego nie zrobił! - krzyknęła panna Tebbit. - Rumford powiedział, że jego obowiązkiem jest zwrócenie uwagi naczelnika na niebezpieczeństwo - ciągnęła bezlitośnie pani Tebbit. - Ale jakiś szczęśliwy zbieg okoliczności, na przykład znalezienie od czasu do czasu kilku funtów w kieszeni, może go zbić z tropu i sprawić, że zapomni, co miał zameldować. - Nie! Alec zauważył, że Daisy oderwała wierzchnią kartkę z notesu, złożyła, podpisała na wierzchu „Pan Webster" i podała Brendzie. Brenda przeczytała nazwisko, spytała Daisy bezgłośnym szeptem „Teraz?" i wymknęła się z pokoju. Daisy najwyraźniej podjęła grę pani Tebbit. Alec mógł równie dobrze odegrać swoją rolę, choć nie był do końca pewien, do czego to wszystko zmierza. - A co na to odpowiedział pan Webster? - zwrócił się do starszej damy.
- Odeszłam, więc nie słyszałam - powiedziała z niezbyt przekonującą skromnością. - Za moich czasów dziewczęta uczono, że nie wolno podsłuchiwać. - Mamo! - Ale gdy stamtąd wychodziłam, i tak dotarła do mnie odpowiedź pana Webstera. Powiedział: „Niech każdy lepiej się zastanowi, zanim tak powie, ponieważ naczelnik bardzo dobrze wie, że moje zainteresowanie klejnotami jest czysto naukowe". - No i proszę. Przecież ci mówiłam, mamo. Jer... pan Webster nigdy nie zrobiłby niczego tak niegodziwego. - „Jeremy", tak? Za moich czasów młoda dama nie zwracała się do dżentelmena po imieniu, chyba że byli zaręczeni. Albo blisko spokrewnieni - dodała, choć zepsuło to nieco efekt. - Czy pan Webster poprosił cię o rękę? - Och nie, mamo. Nigdy nie zwracałam się do niego inaczej niż „panie Webster". Tak tylko mi się wypsnęło, ponieważ kuzyn Arthur tak się do niego zwraca. - I nigdy nie zwracał się do ciebie po imieniu? - Och nie, mamo. Jest zbyt wielkim dżentelmenem. - Dżentelmenem, dobre sobie! Jest ślamazarą i kropka. - Sądzę, że ten biedny człowiek śmiertelnie się ciebie boi, ciociu Alice - powiedziała Fay. - Ślamazara i tchórz - powtórzyła pani Tebbit z upodobaniem. - Wcale nie! Nie pozwolę ci obrażać pana Webstera... - Panno Tebbit! - Do pokoju wpadł gorączkowo Webster. - Panie Webster! - Myrtle! - Jeremy! - No, nareszcie! - skwitowała pani Tebbit. - To zupełnie jak scena finałowa w jakiejś komedii obyczajowej. Fuj, mam już tego dość. Pani Fletcher, dziękuję pani za pomoc. Bardzo
sprytnie! Ufam, że zostanie pani na obiedzie...? Doskonale. A pan, panie Fletcher? Alec wymówił się. Ta gra była i może zabawna i zdobył więcej dowodów na to, że Rumford był szantażystą o skromnych wymaganiach, jednak do przesłuchania zostało jeszcze kilka jego prawdziwych ofiar, a Webster raczej nie musi potwierdzać historyjki pani Tebbit. A poza tym, jeżeli przerwie to całe gruchanie i zepsuje pani Tebbit efekt wielkiego dzieła połączenia zakochanych, groźna starsza pani mogłaby obrócić język przeciwko niemu. Brenda i Fay szeptały między sobą, wpatrując się ze zdumieniem w świeżo skojarzoną parę, teraz już trzymającą się za ręce. Daisy i pani Tebbit skłoniły ku sobie głowy, obie z uśmiechem samozadowolenia na twarzach: wygląda na to, że instynkt swatki przeważył dzisiaj nad macierzyńskim. Gdy Alec wychodził z Sali Obrad, Daisy pomachała mu dyskretnie, a on jej odmachał. Koniec romansu, teraz czas wrócić do kwestii szantażu i morderstwa. Gdy Daisy została na obiedzie ze swoimi ekscentrycznymi przyjaciółmi, Alec wrócił do Domu Garnizonowego. Czekając na Toma i Pipera, zanotował najważniejsze rzeczy, o których dowiedział się, rozmawiając z naczelnikiem i Fay, a także informacje zasłyszane od pani Tebbit. Przemknęło mu przez myśl, czy przypadkiem nie to przypomniała sobie Daisy i chciała mu przekazać, zanim weszli do pokoju, choć równie dobrze mogło to dotyczyć zarówno śledztwa, jak i dzieci. Jeżeli rzeczywiście chodziło o śledztwo, to zapewne była to jedna z jej szalonych teorii. Wyrzucił tę myśl z pamięci. Wszyscy usiedli razem. - Udało się panu coś znaleźć, szefie? - spytał Tom. - Carradine przyznał, że Rumford go szantażował.
- Holender, szefie, jego? Generała majora i naczelnika londyńskiej twierdzy Tower? - Im wyżej wejdziesz, tym bardziej boli upadek zauważył Tom. - Nie wspominając o tym, że tym więcej może zarobić szantażysta. - Szefie, dowiedział się pan, jakiego haka miał na niego Rumford? - Nie, i mówiłem wam, żebyście nie pytali o to jego ludzi. - Ja nie pytałem. Tak się tylko zastanawiałem, czy puścił farbę. „Jak ma nie pognać w śmierć..." - zacytował Tom. Może wydał zły rozkaz, jak w Szarży lekkiej brygady, i nikt nie został przy życiu, żeby na niego donieść? - Skąd zatem Rumford by o tym wiedział, sierżancie? - A jak Tennyson się dowiedział o lekkiej brygadzie? Jakiś mały donosiciel jak Rumford stał obok i patrzył. Był w korpusie zaopatrzeniowym. Dziś tu, jutro tam. Alec uciął dyskusję. - Nie wiem, co zrobił Carradine, tylko tyle, że mogło się to wydarzyć w Mezopotamii. To nie ma związku ze sprawą, przynajmniej na razie. Ale jednak wyszło coś interesującego. Zanim do tego przejdę, chcę wysłuchać, co wy macie do powiedzenia. Ernie, ciebie pierwszego. Zająłeś się ludźmi mieszkającymi na zewnętrznym dziedzińcu, prawda? Nikt z nich nie mógł zabić dowódcy straży. - Zgadza się, szefie, przy założeniu, że nie można się przedostać przez mur wewnętrzny. Ale dzisiaj biegali po całej cholernej twierdzy. Prawie zdarłem sobie zelówki, próbując ich dogonić. - Moja wina. Zaczęły krążyć plotki, że to jakiś szaleniec zaatakował pana Crabtree i teraz może zaatakować każdego, więc kazałem im patrolować całą okolicę.
- To idiotyzm - walnął prosto z mostu Tom. - Kto jak kto, ale yeomeni powinni byli wiedzieć, że to Rumford miał się znaleźć pod schodami. - Ale teoria o szaleńcu jest zawsze atrakcyjna, Tom, bo sugeruje, że nie mógł tego zrobić ktoś, kogo się zna, bo wszyscy wydają się normalni. - Aha - westchnął Tom. - Ludzka natura. Ale ci goście byli przez kilkadziesiąt lat żołnierzami i wspięli się na sam szczyt podoficerskiej drabiny. Można byłoby się po nich spodziewać więcej rozsądku. - Z morderstwem jest inaczej - powiedział Piper. - Odkąd tu jesteśmy, już dziesięć razy słyszałem to samo. Wszyscy czynnie walczyli, a większość z nich w okopach, ale żołnierze zabijający się nawzajem w walce to jedno, a morderstwo z zimną krwią to co innego. - Moim zdaniem nie było to tak do końca morderstwo z zimną krwią - powiedział Alec. - Raczej z desperacji. Ale idźmy dalej. Ernie, w końcu dogoniłeś swoją zwierzynę? Piper doliczył się czterech yeomenów, którzy padli ofiarą wymuszenia. Kiedy ich zapewnił, że nie ma zamiaru wypytywać ich o szczegóły niesubordynacji, pokornie przyznawali się do wszystkiego. Jeden otwarcie zaprzeczył, ale Piper był prawie pewien, że kłamał. - Pozostali trzej powiedzieli właściwie to samo zameldował. - Żaden z nich nie dostał listów z żądaniami. Rumford dawał im do zrozumienia, co wie, mówiąc wystarczająco dużo, by upewnić ich, że naprawdę coś wie. Nigdy też nie kazał oddawać sobie więcej, niż wydaliby na napoje wyskokowe czy fajki, i nigdy aż tyle, by zabrakło im pieniędzy w domowym budżecie. Ale ciągnęło się to całymi latami, trochę tu, trochę tam. Domyślam się, że teraz uzbierał już na tyle, by zapewnić sobie przyjemną odmianę w życiu,
więc dlaczego nie znalazłem nic u niego w domu? Żadnych pieniędzy, drogich gadżetów... - Nie szukałeś wystarczająco dobrze, chłopcze powiedział Tom. - No dobra, sierżancie, to niech pan sam poszuka. Alec potrząsnął głową. - Teraz, kiedy już oprzytomniał, musielibyśmy go prosić o pozwolenie, albo uzyskać nakaz przeszukania, a mnie nie uśmiecha się ani jedno, ani drugie. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Mógł równie dobrze wydać to wszystko w wolne dni na gorzałę i fajki, albo u bukmacherów, albo na fanty dla panienek. Tom? - Najpierw poszedłem się spotkać z przełożonym kaplicy, Dixonem. - Carradine właśnie mi powiedział, jak bardzo mu ulżyło, że Rumford nie uparł się zostać przełożonym kaplicy, ze względu na jego podły charakter - powiedział Alec z uśmiechem. - Nie wspomniałem mu nic o słabościach obecnie piastującego tę posadę. - Aha. No cóż, nie pytałem o jego słabości, ale on również natknął się w czasie wojny na Rumforda, zapewne podobnie jak generał. A poza tym jest tak, jak powiedział młody: nie ma niczego na piśmie, nigdy nie każe sobie dawać więcej, niż można sobie z łatwością darować. Dixon jest w Tower dłużej niż Rumford. Powiedział, że nie minął miesiąc od momentu, jak przybył, gdy zaczęły się szantaże. - Nie mówił, albo ty nie odniosłeś takiego wrażenia, że ostatnio Rumford zaczął domagać się więcej? Większych sum, częściej? - Nie, szefie. Jestem właściwie pewien, że sprawy szły swoim torem aż do teraz. - Ma alibi?
- Tylko od żony. Mieszkają w Wieży Beauchamp, tuż przy kaplicy. Nigdy nie powiedział jej o szantażu. Powiedział, że poszedł zamknąć kaplicę o dziesiątej, jak zwykle, i zaniósł klucze kapelanowi. A ona mówi, że przyszedł piętnaście po, tak jak zawsze, i już nie wychodził. W międzyczasie Piper odwrócił notatki na stronę zawierającą zeznanie Dixona przy pierwszym przesłuchaniu strażników yeomeńskich. - Dokładnie to samo powiedział detektywowi Rossowi, szefie. - Nie zawracałem głowy wielebnemu, bo chyba jest za wcześnie, żeby nas to interesowało. Na mój gust Dixonowie mówią prawdę. - No dobrze. Kapelan nie był na liście Rumforda, ale chyba lepiej będzie, jeśli w którymś momencie zamienimy z nim słówko i zobaczymy, czy ma coś do dodania w tej całej sprawie. Wygląda na to, że go przeoczyliśmy. Kto jeszcze, Tom? - Jeden z sierżantów hotspurów, o nazwisku Willis. Wszystkiego się wyparł, ale i tak ma alibi. Grał w bilard w mesie sierżantów. Ma trzech innych sierżantów na świadków, przeciwnika i dwóch obserwatorów, czekających na swoją kolejkę przy stole - i pilnujących zegarka. - Czy mogliby kłamać, żeby go chronić? Żołnierska solidarność? - Prawdopodobnie tak, ale chyba nie w tym przypadku. W końcu Crabtree był nie tak dawno jednym z nich. Wszyscy go znali. Można powiedzieć, że znalezione ciało przynależało w pełni do ciała żołnierskiego. - Wielkie nieba, Tom, układaj dalej takie żarciki, a poszukam sobie nowej prawej ręki. - Przepraszam, szefie, ale rzadka to okazja. - I dzięki Bogu. Z kim jeszcze się widziałeś?
- Z Edgemoorem. Mistrzem kruków. Z nim nie było problemów. Powiedział, że Rumford usłyszał, jak uczył paru brzydkich słów Calluma, tego ptaka, który został wyrzucony za niestosowne zachowanie, niegodne kruka z Tower. To było wkrótce po tym, jak został awansowany na mistrza kruków. Myślał, że byłoby zabawne i że wszyscy pomyślą, że Callum po prostu gdzieś podchwycił te słowa od ludzi z twierdzy. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że wyrzucą ptaka, żeby nie szokował zwiedzających. - Ale samego Edgemoora by za to nie wyrzucili, gdyby się dowiedzieli, prawda? - spytał Piper. - Nie, ale znów skończyłby jako zwykły yeomen. Rumford brał od niego nieco mniej, niż wynosi dodatek dla mistrza kruków. Sprytny drań! Ale poza kwestią płacy, Edgemoor przywiązał się do kruków. - Ale sierżancie, nawet gdyby Rumford go sypnął, to i tak stawka była zbyt mała, by warto go było zabić. - Święta prawda, chłopcze. A poza tym ma całkiem niezłe alibi, prawda? - Tak, to prawda. Nie spał pół nocy, opiekując się jednym z ptaków. Sąsiad ich słyszał. - Czy Edgemoor dostał kiedyś coś na piśmie od Rumforda? - spytał Alec. - Nigdy, szefie. - Czyli to byłoby na tyle, Tom? Dobra, ustaliliśmy wzorzec, który sprawdza się także w przypadku naczelnika twierdzy. Rumford składał swoje groźby i żądania ustnie, a nie na piśmie, i brał tylko tyle, ile jego ofiary mogły mu bez trudu dać. Przynajmniej do teraz. - Aha - powiedział Tom. - Szefie, myśli pan to samo co ja? - Chyba tak. Zaraz do tego dojdziemy. Żaden z was nie robił notatek z tej części przesłuchań?
- Pan kazał, żebyśmy nie robili, szefie - przypomniał mu Piper - żeby ich nie wkurzać, bo potrzebujemy ich współpracy. - I racja. Ale teraz chcę, żebyście to wszystko spisali na świeżo, zanim szczegóły wylecą wam z głowy. Zabrali się do pracy; choć ołówek Pipera śmigał po papierze tam i z powrotem, w przypadku Toma pisanie szło z nieco większym trudem. Alec zdecydował, że nie wspomni o grzechu śmiertelnym Fay Carradine, ale zapisał to, co pani Tebbit opowiedziała na temat rozmowy Rumforda z Jeremym Websterem. Websterowi udało się obejść drapieżnego dozorcę. Co jednak nie świadczy od razu, że nie było podstaw do oskarżeń, pomyślał Alec, marszcząc czoło. Powinien zawiadomić Carradine'a czy nie? To niezręczne, zwłaszcza że wygląda na to, że Webster zostanie generalskim kuzynem po kądzieli. Może lepiej będzie wspomnieć o żywym zainteresowaniu, jakie sekretarz wykazywał względem klejnotów koronnych Strażnikowi Regaliów. Generał lord Patrick Heald z pewnością jest najbardziej odpowiednią osobą... - Nie wspomniałem jeszcze o jednej rzeczy, szefie - odezwał się Tom, przerywając rozmyślania Aleca. - Edgemoor powiedział, że ma już dość opłacania się Rumfordowi. Uznał, że już jest dość bezpieczny na swoim stanowisku, bo już dużo czasu minęło od tamtej sprawy, a kruki mają się pod jego opieką jak pączki w maśle. Ma zamiar powiedzieć Rumfordowi, żeby spadał następnym razem, gdy do niego przyjdzie. Powiedziałem mu, że Rumford już do niego nie przyjdzie. Mam rację, prawda? - Owszem, tak czy inaczej położymy kres jego machinacjom, nawet jeżeli nie możemy go aresztować. Jeszcze nie powiedział Rumfordowi, gdzie ma spadać? - Nie. To chyba już nas niezbyt obchodzi, prawda?
- Chyba nie. Pomyślę jeszcze o tym.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Piper pierwszy skończył swoje notatki i siedział pogrążony w myślach, niewątpliwie próbując domyślić się, jakie wnioski wyciągnął Tom ze stwierdzenia Aleca: „Przynajmniej do teraz". Ernie był niezrównany w spisywaniu notatek w trakcie przesłuchań, miał niesamowitą pamięć do szczegółów i dużo lepsze wyczucie do liczb niż Alec i Tom, brakowało mu jednak wyobraźni, zdolności dostrzegania w masie szczegółów tego, do czego zmierzały. Ale i tak coraz lepiej mu to szło, bo był pełen zapału do nauki; nadal był młody, miał dopiero dwadzieścia kilka lat. Alec pomyślał, że w miarę zdobywania doświadczenia zrobi się z niego niezły detektyw i z pewnością dojdzie wyżej rangą niż kiedykolwiek by się Tomowi śniło. Wzdychając z ulgą, Tom postawił ostatnią kropkę w swojej skrobaninie i podniósł wzrok. - Co dalej, szefie? Alec uśmiechnął się do niego, ale zwrócił do Erniego. - Zauważyłem, że się zadumałeś. Co tam wymyśliłeś? - Chodzi o motyw, szefie. Te wszystkie kwoty, tu i tam... W sumie nie na tyle, żeby którakolwiek z ofiar mogła go za to zabić. Proceder, o którym usłyszeliśmy, pozwolił mu uciułać przez te wszystkie lata jakieś tysiąc funtów. Niezła kwota jak dla kogoś, kto idzie na emeryturę, ale byłoby lepiej, gdyby była dwa razy większa. - Z tego, co mi powiedział lekarz, szefie, Rumford nie chciał przejść na emeryturę - zauważył Tom zachęcająco. - Mogło mu chodzić o to, że jeszcze nie wtedy, sierżancie, kiedy zeszłej zimy wyszedł ze szpitala, prawda? Może stwierdził, że będzie żądał więcej, żeby szybko podwoić swoje zyski i szybko zniknąć, zanim ktoś się wkurzy na tyle, żeby chcieć coś z tym zrobić. Tylko że się pomylił.
- Dobry pomysł, Ernie - powiedział Alec. - Właśnie mniej więcej do takiego wniosku doszedłem. W tym miejscu trzeba oddać sprawiedliwość Daisy, która pierwsza wpadła na ten pomysł. - Pani Fletcher ma zawsze rację - Ernie był zawsze szczodry w pochwałach pod adresem Daisy. - Tom? - Dla mnie to brzmi rozsądnie. - Ale zostało jeszcze parę pytań. Po pierwsze, czy złożył wypowiedzenie, czy cokolwiek, co yeomeni robią, kiedy przechodzą na emeryturę? Trzeba spytać o to Webstera. Ale można by pomyśleć, że albo on, albo Carradine by o tym wspomnieli, więc po drugie, czy Rumford się przeliczył i zażądał więcej, niż ktoś mógł zapłacić, przynajmniej na miejscu? Być może któraś z ofiar potrzebowała czasu, żeby zebrać gotówkę. - Albo tylko tak powiedziała - wtrącił Tom. - W nadziei, że jakoś uda jej się rozwiązać problem Rumforda, zanim zrobi się gorąco. - Dobre. Wydaje mi się, że jeśli zwiększył swoje żądania od wszystkich swoich ofiar, tym samym zwiększył też szanse, że jeden z nich zrobi wyjątek i zacznie działać. Ale z tego, co dotychczas udało się nam o nim dowiedzieć, jest zbyt cwany, żeby tak zaryzykować. Tom skinął. - Bardziej prawdopodobne jest, że postawił na wielką sumę od jednego z nich, ale... - wywód przerwało mu pukanie do drzwi. Ordynans wniósł tacę z kanapkami i piwo w butelkach. - Przynoszę pozdrowienia z mesy sierżantów, panie inspektorze - zameldował. Wyłożył zawartość tacy na stół i wyszedł.
- Wygląda na to, że trafił pan w dziesiątkę, sierżancie powiedział Piper, spoglądając na hałdę jedzenia. - Nawet jeśli sierżant Willis wszystkiemu zaprzeczył. - To ofiara przebłagalna, chłopcze. Ale nie odmówię. - Miejmy tylko nadzieję, że dogadali się w tej sprawie z yeomenami - zauważył Alec. - Bo inaczej będziemy musieli zjeść dwa obiady, żeby nikogo nie urazić. - Ja tam się nie obrażę - odpowiedział Tom. Przez chwilę słychać było tylko odgłosy żucia, bulgot piwa nalewanego do kufli i co jakiś czas komentarz: „Przydałoby się więcej musztardy", „Została jeszcze jakaś z szynką i serem?" „Tutaj trochę pofolgowali sobie z chrzanem". Na tę ostatnią uwagę Pipera Tom odpowiedział: - Darowanej kanapce nie zagląda się w kromki, chłopcze. Alec i Ernie jęknęli zgodnym chórem. Tom nadal zmagał się z ostatnią kanapką z wołowiną i chrzanem, gdy Piper rozparł się syty na krześle i westchnął. - Nieźle sobie żyją ci hotspurowie, prawda, szefie? Przynajmniej nam dogodzili. Ciekawe, kto nas jutro nakarmi. - Przy odrobinie szczęścia nie dowiemy się tego. - Myśli pan, że już dzisiaj go przyskrzynimy, szefie? Tom obtarł wąsy jedną z serwetek, przezornie dostarczoną z mesy. - Mam nadzieję. Chyba że jesteśmy na całkiem złym torze, co wcale nie jest wykluczone. Chcę, żebyś poszedł najpierw do Domu Króla i spytał pana Webstera, czy przez ostatnie kilka miesięcy Rumford poczynił jakieś oficjalne kroki w kierunku przejścia na emeryturę, albo czy nawet pytał o to, jak uruchomić całą procedurę. Potem idź pogadaj z kapelanem, takie ogólne pytania, z naciskiem na jego poglądy dotyczące ludzi, których wymienił Rumford, zwłaszcza przełożonego kaplicy. Jeśli będzie się wzdragał przed
plotkowaniem, powiedz mu... No, zresztą co ja ci będę mówić, jak się do tego zabrać. - Niech się pan nie martwi, szefie, nie zrobię mu Krzywdy. - A potem przejdź się po murze wewnętrznym. Chcę wiedzieć, jaka i czy w ogóle jest możliwość przejcie przez niego ukradkiem, w obie strony, choć przejcie z wewnątrz jest najważniejsze. Na wewnętrznym dziedzińcu jest wiele zakamarków, gdzie ten ktoś mógł skryć się aż do północy, ale jeżeli szukamy kogoś, kto mieszka na dziedzińcu zewnętrznym, to wydostał się niezauważony przez żadnego z wartowników. - Tak jest, szefie. - Lepiej weź ze sobą jakiegoś yeomena. Może mistrza kruków? Wygląda na to, że cię polubił, a on prawdopodobnie zna to miejsce na wylot. - Tak, ale jako osoba szantażowana może nie być zbyt skłonny do pomocy przy złapaniu człowieka, który chciał załatwić Rumforda. - Przypomnij mu, że to Crabtree został zamordowany zamiast niego. Zresztą sam sobie wybierz najbardziej odpowiedniego współpracownika. Ernie, pójdzie pan ze mną, żeby zamienić słówko z resztą ludzi, których Rumford posądza o chęć zabicia go. Chcę mieć spisane te protokoły. Wyszli z Domu Garnizonowego; Tom wyruszył w kierunku Domu Króla, a Alec i Piper w przeciwną stronę. Kiedy wchodzili po schodach w kierunku placu manewrowego, Alecowi przeszło przez myśl, czy nie powinien ponownie porozmawiać z porucznikiem Jardyne'em. W rozmowie z Daisy przyznał, że skreślił młodzieńca z listy, ponieważ nie mógł się on pokłócić z panem Crabtree o papierosy Fay i nie zorientować się, że nie był Rumfordem. Ale wybuchowy, a do tego zakochany młody człowiek nie
należał do ludzi myślących racjonalnie. A może czekał we mgle na Rumforda, rozmyślając o żalach i krzywdach wyrządzonych mu przez Fay, gotów w każdej chwili udowodnić dziewczynie, która nim wzgardziła, swoją rycerskość. Może pił? Może zaatakował w porywie chwili, bez słowa? Przeciwko tej teorii przemawiała zimna, lepka mgła, w której ciężko byłoby nie ochłonąć z gniewu, nawet podsycanego alkoholem, a w dodatku utrzymać w ręce partyzanę. Cholerna partyzana, pomyślał Alec. Lekarz sądowy zgodził się z Macleodem, że przyczyną śmierci pana Crabtree było złamanie karku, jeszcze zanim przeszyło go ostrze. Gdyby morderca nie poprawił swojego „dzieła", śmierć z pewnością zostałaby uznana za wypadek. - Dlaczego partyzana? - zwrócił się do Pipera. - Ta cała pika, szefie? Może żeby to wyglądało na robotę jakiegoś innego beefeatera? - Yeomena. Tak właśnie zakładaliśmy. Albo yeomena, który chciał, żebyśmy pomyśleli, że ktoś inny próbuje rzucić na nich podejrzenie. Jakkolwiek by na to patrzeć, nie udało się - przecież to musi być oczywiste dla każdego, kto nie jest całkiem naiwny. - No chyba tak. - Więc skąd ta partyzana? - Żeby się upewnić, że już nie wstanie? - zaryzykował Piper. - To oczywista odpowiedź. Ale za to jaki ryzykowny sposób! Możemy być prawie pewni, że partyzana została zrzucona ze szczytu schodów, ze względu na kąt, pod jakim się wbiła - tak wycelować nie było łatwo, nawet jeżeli miał dobrą widoczność. Gdyby Crabtree nie był już wcześniej martwy, mogłaby wcale nie załatwić sprawy. Nie
wspominając o tym, że to nieporęczne cholerstwo mogło narobić brzdęku, który ściągnąłby wartownika. - Dlaczego przynajmniej nie zszedł po schodach, by sprawdzić, czy ofiara nie żyje? - Dokładnie. - Był zbyt zdenerwowany? - Możliwe. Ale i tak zrzucając partyzanę, cholernie głupio ryzykował. To właśnie mnie martwi. Śmierdzi mi tu improwizacją, działaniem impulsywnym, ale cała reszta wygląda, jakby została całkiem dobrze zaplanowana. Morderca wiedział dokładnie, kiedy i gdzie Rumford ma się znaleźć. Cierpliwie czekał na mglistą noc, która nie jest niczym nadzwyczajnym o tej porze roku, tak blisko rzeki. Doszedł do schodów niezauważony i tak się też stamtąd ulotnił. No i ta partyzana. Wygląda to zupełnie, jakby druga osoba nagle przejęła pałeczkę. - Myśli pan, szefie, że tak mogło być? Ktoś inny ją zrzucił? - Współudział czy przypadek? Nie, musimy wziąć pod uwagę taką możliwość, ale uważam ją raczej za wysoce nieprawdopodobną. - Alec przystanął przy schodach prowadzących do kwater oficerskich. - Lepiej dam znać pułkownikowi Dugganowi, zanim znów dobiorę się do jego oficerów. Jeżeli dopisze nam szczęście, to jeszcze nie wrócił z przerwy obiadowej do biura. Może uda wam się dowiedzieć, czy kapitan Devereux i porucznik Jardyne są w budynku, a jeżeli nie, to gdzie ich można znaleźć. - Jardyne, szefie? Rumford nie wymienił jego nazwiska. - Nie, ale chcę z nim porozmawiać. Dowiecie się dlaczego. Weszli do środka. Ordynans zapewnił, że pułkownik był w swoich kwaterach i że może zobaczyć się z Alekiem.
Czekający na Aleca adiutant Duggana zasalutował elegancko i otworzył drzwi. Ze środka dobiegł głos pułkownika: - Teenie, to jasne, że inspektor naczelny nie przyszedł mnie aresztować. - Nie był zirytowany. Czuły i uspokajający ton jego głosu zaskoczył Aleca. - Zapewniam cię, że nie zrobiłem nic złego. - Wiem, że nie, najdroższy, ale co, jeżeli się pomylił? - Skarbie, bez względu na to, co ludzie mówią, policjanci nie są głupi, przynajmniej nie ci, którzy dochodzą do takiej rangi, co Fletcher. A tym bardziej on sam. A ponoć ci, co podsłuchują, zawsze dowiadują się o sobie najgorszych rzeczy! Alec zakasłał. - O, już przyszedł, Teenie. Możesz go sama zapytać. Pani Duggan wyszła, wyciągając ręce w błagalnym geście: - Panie Fletcher, Sidney nie ma nic wspólnego ze śmiercią tego biedaka. Ujął jej dłonie. - Pani Duggan, nie mam powodu, żeby przypuszczać inaczej. - No a nie mówiłem? - zachichotał Duggan, puszczając po męsku oko do Aleca. - Kobiecina myślała, że przychodzi pan z kajdankami, żeby zaciągnąć mnie do więzienia. Daisy dostałaby szału, gdyby nazwał ją „kobieciną", ale w sumie gdyby obawiała się, że ktoś przyjdzie go zaaresztować, prawdopodobnie wywiozłaby go potajemnie za granicę. Przynajmniej z tonu Duggana przebijała czułość, a nie wyższość; wygląda na to, że nie ożenił się wyłącznie dla pieniędzy, dokładnie tak jak powiedział. - Przyszedłem jedynie powiedzieć pułkownikowi, że zamierzam powtórnie przesłuchać kilku oficerów hotspurów. Przez grzeczność poprosiłbym pana o pozwolenie, ale mijałbym się z prawdą. Duggan zmarszczył się.
- Tak, tak, rzeczywiście. Proszę przesłuchać, kogo pan potrzebuje. Ale nie wiem dokładnie, w którym momencie prawo wojskowe może domagać się pierwszeństwa. Sądy wojskowe i tak dalej, wie pan. Będę musiał skonsultować to ze swoim adiutantem. - Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale oczywiście, bardzo proszę upewnić się co do swojego stanowiska. - Których oficerów, panie Fletcher? - spytała pani Duggan z lękiem. - Kapitan Devereux i porucznik Jardyne. - Dev? Ojej! Brenda będzie niepocieszona. - Nie zamierzam go aresztować, pani Duggan. - Nie, ale... Jeżeli Dev wyda się panu nieco arogancki i butny, to dlatego że stracił tak wielu przyjaciół na wojnie i bodajże kilku członków rodziny. Proszę się nie poczuć urażonym jego sposobem bycia, dobrze? W rzeczywistości wcale taki nie jest. Pułkownik wymruczał coś, co zabrzmiało jak „bzdury" czy „bzdety" lub coś w tym rodzaju. - W pracy często spotykam się z ludźmi o dużo bardziej nieprzyjemnym sposobie bycia niż kapitan Devereux odpowiedział Alec. - Mam za zadanie nie dopuścić, by tego typu rzeczy robiły na mnie wrażenie - zwrócił uwagę, że pani Duggan nie przejęła się przesłuchaniem Jardyne'a. Przypominając sobie poniewczasie o obowiązkach gospodyni, zaoferowała Alecowi kawę. - Z przykrością muszę odmówić i zabierać się do pracy. Duggan odprowadził go do drzwi. - Dziękuję, że uprzedził mnie pan co do kierunku, w jakim pan zmierza. Zapewne nie muszę panu mówić, że całkowicie ufam moim oficerom. - Oczywiście. Jak już wspomniałem pani Duggan, nie zamierzam na razie nikogo aresztować.
- To dobrze. Doskonale. - Pułkownik uścisnął serdecznie rękę Aleca. - Kiedy to wszystko się już skończy, mam nadzieję, że razem z panią Fletcher zjecie państwo kiedyś u nas kolację. Urocza młoda dama. - Prawda? - zgodził się Alec, zastanawiając się, czy po obiedzie Daisy wróciła do domu do bliźniąt, czy raczej zwlekała z opuszczeniem Tower, by nadal wściubiać nos w jego śledztwo. - Porucznik Jardyne jest w barze, szefie - powitał go Piper. - Dwa drinki przed obiadem, wino do obiadu, a od tego czasu strzelił sobie kilka szklanek brandy - dodał ściszonym głosem. - Dobra robota. Jak udało się to panu z nich wyciągnąć? - Jednym z adiutantów w mesie jest szeregowy Piper, który pochodzi z Norfolk. Stamtąd pochodzi mój dziadek. Wychodzi na to, że jesteśmy chyba jakimiś kuzynami. - Rozumiem. - Alec wiedział doskonale, że dziadek Erniego ze strony ojca był londyńczykiem z krwi i kości, łachmaniarzem z Cockney, któremu powiodło się w handlu na tyle, że dorobił się własnego straganu. - Jak to dobrze odnaleźć zapomnianą gałąź rodziny. - Nieprawdaż? - powiedział Ernie, zachowując twarz pokerzysty. - Pomogło też to, że porucznik nie jest zbyt popularny w szeregach. Według kuzyna Berta facet jest wybuchowy. Nie wiem, co z nim zrobimy. Kuzyn Bert ostrzega, że facet jest nieźle zalany. - In vino veritas i na to liczę. Ciekawe, czy usiłuje utopić w napitku wyrzuty sumienia, czy wyłącznie swoje rozterki? Dopóki nie spadnie pod stół, to damy sobie radę, ale będziemy musieli go wyciągnąć na zewnątrz. Nie wchodzi się ot tak do mesy oficerskiej bez zaproszenia.
- Spokojna głowa, szefie. Kuzyn Bert już wszystko załatwił. Dam mu tylko znać i wejdziemy do pokoju służbowego, a kilku kumpli porucznika nam go przyprowadzi. - Wielkie nieba, Ernie, jak... Nie, chyba nie chcę wiedzieć. - Rzeczywiście, lepiej o tym nie wspominać - podsumował detektyw Piper z nutą samozadowolenia i wszedł, by dać szeregowemu Piperowi umówiony znak. Kilku ubranych w białe kurtki ordynansów, uprzedzonych zawczasu przez kuzyna Berta, opuściło pomieszczenie, które przypominało spiżarnię rzeźnika: na środku stał stolik karciany, przy którym polerowali srebra i szkło. Zaledwie Alec usiadł, do pokoju weszło dwóch młodych hotspurów, ciągnąc między sobą trzeciego, który głośno protestował. Piper miał już w gotowości krzesło. Popchnął je Jardyne'owi pod kolana, tak że ten, chcąc nie chcąc, usiadł. - Eee, chłpaki - wymamrotał. Dwaj pozostali wybuchli śmiechem. Alec poznał ich wcześniej, ale nie mógł sobie przypomnieć ich nazwisk, bo porucznicy gwardyjscy byli do siebie bardzo podobni. Niższy z nich poklepał Jardyne'a po plecach. - Lepiej się ciesz, że jej tu nie ma - powiedział surowo. Naprawdę nie chciałbyś, żeby cię zobaczyła w takim stanie. Wszyscy obecni, inspektorze naczelny. - Obaj zasalutowali i wyszli. - Kawy - powiedział Alec do Pipera. - Czarnej. Na kredensie stał czajnik z kawą, podgrzewany maszynką spirytusową. Gdy Piper, odszukawszy filiżankę, nalewał kawę, Alec spojrzał w milczeniu na Jardyne'a. Porucznik uniósł się z trudem, a potem odezwał się wojowniczym tonem: - To panjez tym detektywm. Gadłem spanem fczoraj. Dzie Fay? Chłpaki mówią, że Fay pszyszł.
- Obawiam się, że pana koledzy źle zrozumieli. Chciałem z panem porozmawiać o pannie Fay. Jardyne potrząsnął głową, a gdy już zaczął, najwyraźniej nie mógł jej opanować. - Nie możn sie kłóciś o dame wmeśś. To barzo nieładnie. Ona mje nie koch. Piper postawił przed nim filiżankę kawy, a gdy porucznik po nią sięgnął, głowa mu znieruchomiała. Upił haust, ale prawie go wypluł. - Kawa! Zmawiałm brendy! - Już dość pan wypił - powiedział Alec krótko. - Aż za dużo. Proszę wypić kawę i zobaczymy, czy da się od pana uzyskać coś sensownego. Jardyne naburmuszył się, ale posłusznie wypił. Piper napełnił mu filiżankę, a potem zasiadł w gotowości z notatnikiem. - Proszę mi jeszcze raz opowiedzieć o tym, jak pan, razem z kapitanem Devereux, odprowadzili panny Carradine stąd do Domu Króla. - Mgła była. - To się zgadza - podchwycił zachęcająco Alec. - Pułkownik nie chsiał, żeby dziefszny szły same, bo mgła była. Brenda wzięła Deva pod rękę, a Fay mnienie. Ech, te dziefszyny! Alec zdumiał się, że Fay wykazała się taką dozą rozsądku. - Doprowadziliście je panowie do drzwi frontowych. Co było dalej? - Poszłem na spaser. Jusz mówiłm - upił nieco świeżej kawy. - Nie wiem, co Dev robił. - Dokąd pan poszedł, panie poruczniku? - Po tych cholernych murach. Pochodzić sobie. Tam można iść kawałek górą, po murach.
- A w którą stronę pan ruszył, począwszy od Domu Króla? Jardyne zamrugał, jak gdyby namyślając się nad odpowiedzią. Wziął głęboki haust kawy. - Za... za zieleniec. W przeciwną stronę niż kapitan Devereux. Koło szafotu. Za kaplicą. Za... - No dobrze. Więc obszedł pan mury dookoła i wrócił do Domu Króla. Głowa znów zaczęła mu się trząść, ale tym razem udało mu się ją opanować. - Nie. Nie było po co. Po co rzucać kamykami w okno dziewczyny, jeżeli i tak nie będzie chciała rozmawiać, kiedy wyjrzy? - Więc gdzie pan się udał następnie? - Do mesy. Tu. A potem do kwatery. Poszedłem spać. Alec spojrzał na Pipera, który przytaknął. Taką samą historię Jardyne opowiedział wczoraj. - O której to było? - Nie mam pojęcia. Nie patrzyłem na zegarek - chwila ciężkiego namysłu nie poszła na marne: - Po dziesiątej. Musiało być po dziesiątej, bo dziewczyny oglądały te całe ceregiele z kluczami. - A czy widział pan kogoś, gdy chodził po murach? - Nie. Ciemno było. Mgła była. - Panna Fay... - Nie chcę o niej rozmawiać, do cholery! - Panna Fay - powtórzył z naciskiem Alec - powiedziała panu o problemie, jaki miała z dozorcą więziennym, Rumfordem. Jardyne skrzywił się. - Powiedziałem jej, że zajmę się tym draniem. Nie chciała. Powiedziała, że Rumford pójdzie prosto do generała, a jeżeli zechce, żeby on o tym wiedział, to sama mu to powie.
- Ale gdyby Rumforda nie było, nic by nie mógł powiedzieć. Rycerz w świetlistej zbroi zabija smoka. Dziewica pada mu z wdzięczności w ramiona. - Nie! Za kilka papierosów? Chyba pan oszalał! - Po kilku drinkach... - Piłem kakao, do diabła! Ooo - wyjęczał Jardyne i pozieleniał - niedobrze mi! Piper sprawnie podał mu ładną wazę obramowaną godłem Gwardii Hotspurów. Kiedy skończyło się najgorsze, Alec wypuścił porucznika. - Papierosy i kakao - powiedział Piper. - Na samą myśl o nich nie wytrzymał. On chyba tego nie zrobił. Jak pan myśli? - Nie, raczej w to nie wierzę. Nie wierzę, żeby ten młody idiota zaatakował kogoś bez ostrzeżenia, a wystarczyłyby ze dwa słowa, żeby się zorientował, że stoi przed nim Crabtree, a nie Rumford. Gdzie Devereux? - Teoretycznie powinien być przy barakach, jakieś wojskowe sprawy. Chce pan tam do niego iść, szefie, czy posłać po niego, żeby przyszedł tu? - Lepiej nie przeszkadzajmy dłużej „kuzynowi Bertowi" w polerowaniu sreber. Panu zostawiam złożenie przeprosin za wazę. - Szefie! - Śmiem twierdzić, że praca w mesie przyzwyczaiła go do radzenia sobie często z podobnymi problemami. Kiedy już skończy pan bratanie się z rodziną, proszę mnie dogonić, albo znaleźć gdzieś w barakach.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Alec wyszedł. Poranny wiaterek rozwiał chmury na niebie, a potem ucichł, pozostawiając za sobą przepiękne popołudnie, bardziej przystające do czerwca niż kwietnia. Na placu manewrowym oddział odzianych w czerwień gwardzistów wykonywał zawiłe manewry w rytm warkotu werbli, przerywanego od czasu do czasu pokrzykiwaniem sierżanta. Manewrom przyglądał się umundurowany na galowo oficer, bębniąc laseczką o wyglansowaną na połysk oficerkę w rytm werbli. Rozpoznając w nim kapitana Devereux, Alec podszedł do niego powoli, zastanawiając się, czy zaczepianie go w takim momencie nie będzie niewybaczalnym złamaniem wojskowej etykiety. Trudno, w końcu jest policjantem, a nie żołnierzem. Gdyby zamartwiał się o niuanse zawodowe swoich podejrzanych, nigdy nie byłby w stanie wykonywać swoich zadań. Devereux odwrócił się w jego stronę i uniósł rękę w geście pozdrowienia. - Dzień dobry, inspektorze. Przyszedł pan mnie maglować czy tylko nacieszyć się moim towarzystwem? - I to, i to, kapitanie. - Ćwiczymy przed doroczną Paradą Sztandarów. Te prastare ceremonie żyją swoim życiem. Myślałby kto, że niedawna „światowa" wojna zakończy wszystko, co nie ma nic wspólnego z praktyką wojskową. Ale widowisko i duch patriotyczny są ze sobą mocno związane, więc musimy wkładać te nasze czerwone kurtki i czaka i maszerować tam i z powrotem jak jacyś cyrkowcy. Wejdziemy do środka? Kontynuujcie, sierżancie! Piper dogonił ich, gdy wchodzili do baraków. Devereux wetknął głowę do biura i poinformował adiutanta, że „pomaga policji w przesłuchiwaniu", a potem poprowadził ich do
małego pokoju, w którym stało kilka mocno wysiedzianych foteli oraz barek. - „Ustronny kącik oficerów" - powiedział ze swoją zwyczajową, sardoniczną manierą. - Proszę usiąść. Kawy? Papierosa? - Wyjął cienką, złotą papierośnicę z wytłoczonym herbem regimentu, która otworzywszy się z cichym szczęknięciem, ukazała leżące w równym szeregu papierosy Sobranies. Podał Alecowi. - Dziękuję, wolę fajkę - odpowiedział Alec, nie wyciągając swoich przyborów. Papierośnica powędrowała następnie w stronę Pipera, który odmówił, choć z żalem. Oferowany tytoń był o kilka klas lepszy niż ten w woodbinesach, które zazwyczaj palił, ale posłusznie podążył za przykładem Aleca. - Kawę chętnie - przystał Alec. Devereux zapalił swojego papierosa i głęboko się zaciągnął. Wypuszczając idealnie okrągłe kółko dymu z ust, kapitan zadzwonił dzwonkiem stojącym obok kominka. Pojawił się ordynans, zniknął, a za chwilę wrócił z kawą. Sącząc czarny napój, Alec porównał go w myślach z kawą podawaną w Scotland Yardzie, i stwierdził, że oficerom hotspurów naprawdę nie wiodło się źle. Od razu przeszedł do rzeczy. - Proszę mi jeszcze raz opowiedzieć o tej mglistej nocy, kiedy doszło do morderstwa. - Mam rację, mniemając, że owo powtórne przesłuchanie oznacza, że nie jestem już tylko jednym ze świadków, a pewnym podejrzanym. - Na twarzy Devereux nie widać było nawet śladu niepokoju. - Niekoniecznie, proszę pana. Czasami okazuje się, że podczas drugiego spotkania ludzie przypominają sobie szczegóły, których nie pamiętali albo z których nie zdawali sobie sprawy za pierwszym razem.
- Panie inspektorze, niech pan da spokój. Branie mnie pod włos tylko upewnia mnie, że ma pan powody, by mnie podejrzewać, a tym bardziej, pan wybaczy bezczelność, że ojciec pana żony cieszył się wyższą rangą. Mój jest zaledwie baronem i to stosunkowo niedawno tytułowanym. Są mimo to ze sobą daleko spokrewnieni, a ja znałem brata pani Fletcher. Zawiłość arystokratycznych koligacji zawsze wprawiała Aleca w zdumienie. - Proszę, nie wchodźmy w szczegóły - powiedział, ale odpuścił sobie „pana". - Odprowadził pan panny Carradine do drzwi, a potem... - Wróciłem do kwatery pułkownika, żeby dokończyć swoje kakao. Bardzo lubię panią pułkownikową, a zapewne znając ją, łatwo pan zgadnie, że nie kłamię. Skoro pani Duggan życzy sobie, by oficerowie jej męża pijali przed snem kakao, daję heroicznie młodszym dżentelmenom przykład do naśladowania. Doskonałe kakao, na najlepszym mleku - dodał w zadumie. Piper zmarszczył brwi, najwyraźniej wyczuwając, że kapitan nie traktuje przesłuchania, jak należy. Wspominając sympatię pani Duggan do Devereux, Alec pozbierał resztki cierpliwości. - A po kakao? - Zgłosiłem się do Domu Garnizonowego. Powinno być wtedy koło jedenastej, ale mogą panowie spytać kapitana Burneya, o której go zmieniłem. Nie więcej niż minuta lub dwie po pełnej godzinie, bo inaczej dałby mi znać. Od razu się położyłem. Sierżant na posterunku pilnuje zmiany warty co dwie godziny. Oficer warty częściej przesypia całą noc. - Ale nie pan. Z nagłą gwałtownością, całkowicie nielicującą ze zwyczajową nonszalancją, Devereux warknął: - Wartownicy muszą cały czas zachowywać czujność.
Był świadkiem tego, jak z powodu jakiejś śpiącej warty zginęli ludzie, domyślił się Alec. Powiedział tylko: - I co dalej? - Kiedy ja jestem oficerem warty, wychodzę w nocy dwa, a czasami trzy razy między zmianami wartowników. Mówiłem już panu, że uważam tę kozetkę za wyjątkowo niewygodną. To i tupanie żołnierzy nie pozwala mi spać. Nietrudno jest czuwać przez pół godziny. A potem wychodzę, wtedy, kiedy już się rozluźnią, na długo zanim zaczną się prostować na pokaz dla sierżanta, który przyjdzie ze zmianą. Nie notuję godziny, o której wychodzę, ale zazwyczaj nie wcześniej niż o północy. Przedtem nadal się tu kręcą yeomeni, którzy jako emerytowani sierżanci z przyjemnością zameldują o wartowniku przysypiającym na swoim stanowisku. - Nie korzysta pan ze schodów, na których został zabity Crabtree? Zdaje się, że to najszybsza droga od wartowników przy Domu Króla do tych, którzy stoją przy bramie pod Krwawą Wieżą. - Prawdę mówiąc, zazwyczaj nie chodzę do Domu Króla. Nie po drodze, a poza tym to stanowisko bardziej ceremonialne niż prawdziwe czaty. Jak zapewne się pan domyślił, nie mam zbyt dużo czasu na pompę i celebrowanie. Zapewne przeszedłem całkiem blisko miejsca, gdzie leżał Crabtree, ale nie miałem powodu, by patrzeć w tamtym kierunku. Szkoda, że nie spojrzałem, bo mógłbym oszczędzić pani Fletcher nieprzyjemnego odkrycia. - Ile razy przeszedł pan pod łukiem aż do schodów, nie oglądając się w tamtą stronę? - spytał Alec. - Tak się składa, że tylko raz. Noc była taka paskudna, że wyszedłem tylko raz. Zapewne mgła się później podniosła, ale nie wyszedłem, żeby sprawdzić. Wychodzę z Domu Garnizonowego tylnymi drzwiami, potem do góry między domem a Białą Wieżą w kierunku baraków, potem obok mesy,
zbrojowni, na Water Street, a potem wracam przejściem pod Krwawą Wieżą na dziedziniec wewnętrzny i wchodzę drzwiami wejściowymi. Zatem kiedy szedłem pod górkę, moja uwaga była skierowana na wartowników stojących przed Domem Garnizonowym, w kierunku przeciwnym do schodów. Alec nie musiał spoglądać na mapkę twierdzy, by upewnić się co do prawdziwości tego zapewnienia. Historyjka Devereux była spójna, co nie znaczy, że prawdziwa. - Proszę mi opowiedzieć o Rumfordzie. - O Rumfordzie?! Dozorcy więziennym? A co on ma z tym wszystkim wspólnego? - Panie kapitanie, przecież nie jest pan tępym żołnierzykiem z Hyde Parku, a ja nie jestem tępym wiejskim krawężnikiem. - Przepraszam - kpiący uśmiech był mimo wszystko rozbrajający. - Zakładam, że pracują panowie nad teorią, że Crabtree został zabity przez pomyłkę, zamiast Rumforda. - W świetle ostatnich ustaleń wydaje się nam to prawdopodobne. - A skoro panowie mnie o to pytają, rozumiem, że wiedzą panowie, że miałem coś wspólnego z tym facetem. - Można to tak ująć. Devereux westchnął. - No dobrze, szantażował mnie. Z tego, co wiem, nie tylko mnie. Nasz dozorca więzienny jest bardzo nieprzyjemnym typem. Ale tak jak pan i ja wcale nie jest tępy. Jestem ostatnią osobą, która byłaby gotowa stwierdzić, że wśród oficerów hotspurów nie ma głupków, ale wątpię, czy wielu jest głupich chorążych w całej armii brytyjskiej, o ile w ogóle. - W jaki sposób ów konkretny chorąży wykazywał się sprytem?
- Nigdy nie żądając więcej, niż mogłem mu bez wyrzeczeń dać. - Czy przypadkiem nie zażądał całkiem niedawno jakiejś dużej sumy? - Nie. Nie ode mnie. Co więcej, nigdy nie ważył się mnie tknąć poza okresami, kiedy batalion stacjonował tu, w Tower. Dostaję więcej niż wystarczające kieszonkowe od ojca, a wojna wyleczyła mnie z jakiegokolwiek zainteresowania gromadzeniem dóbr. Alec wrócił pamięcią do kosztownej papierośnicy i jej równie kosztownej zawartości. Nie skomentował jednak, czekając, aż jego rozmówca sam przerwie pełną oczekiwania ciszę. Po chwili, zgodnie z oczekiwaniami, Devereux się odezwał. - Powinienem jasno powiedzieć, że ów grzeszek, o którym dowiedział się Rumford, to nie było żadne przestępstwo ani nic, co skończyłoby się dla mnie relegowaniem z armii. Zrobiłem coś głupiego, jak żołnierzyk z Hyde Parku, jak się pan wyraził, we Francji, tuż po zakończeniu wojny. Zainteresowałaby się tym tylko moja rodzina. Mój ojciec chyba jakoś by to zniósł, ale moja matka poważnie by to przeżyła, a dla mnie jej spokój ducha jest wart każdej ceny. - Byłbym wdzięczny za nieco więcej szczegółów, kapitanie. - Alec przybrał najbardziej beznamiętną policyjną minę. - To przynajmniej pomogłoby nam ustalić modus operandi Rumforda. Cokolwiek pan nam powie, jest informacją poufną, dopóki nie będzie musiało zostać wykorzystane w sprawie sądowej, a w takim razie Rumford i tak ją upubliczni. - Kogo pan chce przyskrzynić: Rumforda czy mordercę?
- Moim zadaniem jest złapanie mordercy, osoby, która wzięła pana Crabtree za Rumforda. Raczej wątpię, że Rumford zostanie w pobliżu, by jeszcze raz spróbować. A kiedy opuści Tower, skończy się jego działalność tutaj, a jeżeli strach przed odwetem nie powstrzyma go przed ponownymi próbami wyłudzenia, to zapewne zostanie pociągnięty do odpowiedzialności. Policja stara się postępować delikatnie w sprawach szantażu. - No dobra. Nie wiem, co to panu pomoże, ale to pan zna się na robocie, a zabójca dowódcy straży nie powinien wyjść z tego cało. Kto wie, na kogo zasadzi się w następnej kolejności? A więc proszę, oto moja żałosna historia, może się panu do czegoś przyda. Devereux przyglądał się badawczo swoim paznokciom. Zakłopotany czy zakłamany? - zastanowił się Alec. - Kiedy wojna miała się ku końcowi - ciągnął kapitan zostałem zakwaterowany w na wpół zrujnowanym zameczku należącym do uroczej Francuzki. Nie miała ona żadnej wiadomości ani od męża, ani o nim samym od czasu pierwszego niemieckiego ataku na Marnę, więc uważała się za wdowę. Była ostatnią osobą, która pozostała przy życiu z całej wioski. Zostaliśmy... Staliśmy się sobie bardzo bliscy, a w przypływie chwilowej euforii, kiedy ogłoszono rozejm, pobraliśmy się. Taka cywilna uroczystość, jak to we Francji odchrząknął, zgasił papierosa i zapalił następnego. - A potem wrócił mąż? - podpowiedział Alec. - Wrócił. Major, który udzielił nam „ślubu", okazał się bardzo pomocny, przysiągł, że z dokumentów znikną wszelkie ślady. Oczywiście dla niego to też była kłopotliwa sytuacja... Zachodzę tylko w głowę, skąd Rumford się o tym dowiedział. Ja nie powiedziałem nikomu w całym regimencie. Naszymi jedynymi świadkami były jej dwie przyjaciółki, miejscowe Francuzki. Ale przez to miejsce przechodziły we wszystkie
strony oddziały, przypuszczam zatem, że gdzieś w pobliżu musiał znaleźć się oddział zaopatrzeniowy. Zajmowali się przydzielaniem lewych butów, chociaż wszyscy potrzebowali onuc. - Oddział zaopatrzeniowy z pewnością miał styczność z miejscową ludnością. Mam wrażenie, że francuskie wioski są tak samo gniazdem wszelkich plotek, jak angielskie. - Innymi słowy - podsumował Devereux szorstko - łudzę się myślą, że Rumford jest jedyną osobą, która o tym wie. - Być może. Prawdopodobnie. Z doświadczenia wiem, że kiedy dwie osoby znają jakąś tajemnicę, to już dłużej nie jest tajemnica. - Nikt nic nie powiedział. - Wielu żołnierzy wraca z wojny z różnymi historyjkami. Nazwiska się zapomina albo się je przekręca. Jeżeli akurat ktoś z pana krewnych usłyszał i zapamiętał, nie śmieliby wspomnieć w pana obecności o pańskim... pechu. A na szczęście szantażyści nie trafiają się zbyt często. Gdyby nie trafił pan na Rumforda, wątpię, by sam pana znalazł. Nie słynie z zamiłowania do słowa pisanego. - Nic na piśmie. Czasami zastanawiam się, czy to wszystko nie było przypadkiem złym snem. Czasami cała ta wojna to jak jeden zły sen. Sześć... prawie siedem lat temu! Na pewno nikt teraz o tym nie zacznie opowiadać. - Najprawdopodobniej. Kiedy zamienię słówko z Rumfordem, byłbym bardzo zdziwiony, gdyby zaczął coś rozpowiadać. - Mimo wszystko Alec widział już tak wiele przypadków życia zrujnowanego przez dawno zapomniane sekrety i kłamstwa. Na próżno powtarzał sobie, że jest gliniarzem, a nie spowiednikiem. Jego obowiązkiem było jedynie przypomnienie ludziom o prawie do skorzystania z usług adwokata. To zapewne wpływ Daisy, która zawsze brała
pod swoje skrzydła brzydkie kaczątka. Nagle usłyszał swój własny głos: - Ale gdyby miał się pan przyznać, to czy nie lepiej byłoby, żeby lady Devereux dowiedziała się o tym od pana, a nie od kogoś obcego? Kapitan wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę ze zmarszczonym czołem. - Zastanowię się nad tym - odezwał się w końcu. Przybierając na powrót sardoniczną maskę, ciągnął: - Teraz, gdy już usłyszał pan moją żałosną opowieść, rozumie pan, że nie chciałem, by stała się ona powszechnie znana. Nie zostałbym potraktowany jako bohater tragiczny, a raczej jako pośmiewisko całego regimentu. - Moim zdaniem mało prawdopodobne, bym musiał ją wykorzystać. Doceniam pańską szczerość i chęć współpracy, kapitanie. - Wierzy pan teraz, że nie miałem nic wspólnego z morderstwem? - Moja wiara nie ma tu nic do rzeczy. Musimy analizować dowody. - Alec wstał. - Obawiam się, że jeszcze będziemy mieć później do pana parę pytań, ale na razie może pan wrócić do swoich marszów. Dziękuję, że zechciał mi pan poświęcić swój czas. - Mój czas należy do armii - odpowiedział Devereux sucho. - Z przyjemnością udzielę panu dalszej pomocy, inspektorze, proszę tylko dać znać. Alec i Piper wyszli z pokoju. Na zewnątrz, naprzeciwko drzwi, stał porucznik Jardyne, przestępując z nogi na nogę. Alec spojrzał na niego pytająco. Unikając jego wzroku, Jardyne wymamrotał: - Czekam na kapitana Devereux. A, tu pan jest! - Z widoczną na twarzy ulgą wyminął policjantów.
Devereux spojrzał na Jardyne'a tym samym pytającym wzrokiem, co przed chwilą Alec. Jardyne minął go i wszedł do środka. Devereux wzruszył ramionami, podnosząc brwi w stronę Aleca w niemym pytaniu: „A temu co znowu?", ale wszedł za młodzieńcem z powrotem do pokoju i zamknął drzwi. Konspiratorzy? Na pewno nie! Alec i Piper wyszli z baraków na zalany słońcem plac, przy którym zatrzymali się, by popatrzeć przez chwilę na marsze i zwroty. Teraz tupot był już miarowy, a warkot werbla odzywał się jedynie od czasu do czasu. - Smutna historia z tym kapitanem - zauważył Piper. - Tak. - Szefie, myśli pan, że to prawda, czy że naopowiadał nam jakichś bzdur? - W sumie jestem skłonny uwierzyć w tę historię o małżeństwie we Francji. Za to wcale nie wierzę, że jego ojciec przyjąłby tę wiadomość na spokojnie, gdyby wypłynęła, choć czy lord Devereux byłby na tyle wściekły, by odebrać synowi kieszonkowe, to czysta spekulacja. Mam nadzieję, że nie będziemy musieli zagłębiać się w kwestię temperamentu jego lordowskiej mości. - Jak dla mnie to trochę naciągane, żeby opłacać się facetowi za coś takiego. - Śmiem twierdzić, że w tej historii jest jeszcze kilka niechlubnych szczegółów, którymi nie uznał za słuszne się z nami dzielić - co tym bardziej pozwala mi obawiać się o reakcję jego rodziców. Poza tym, jak sam w końcu przyznał, cała sprawa wystawiłaby go na pośmiewisko regimentu. To raczej on chciałby należeć do wyśmiewających, a nie do wyśmiewanych. - Jak my wszyscy, szefie!
- Jak zwykle ma pan rację. Tak czy inaczej, będzie pan musiał jeszcze raz porozmawiać z wartownikami, którzy byli na służbie wtedy, gdy kapitan przeprowadzał swoją inspekcję, by z grubsza zorientować się w kwestii czasu. - Szkoda, że nikt go nie widział, gdy wychodził z Domu Garnizonowego. - Tak, ale nawet jeśli zrobił obchód długo po północy, to nie świadczy o tym, że nie wyszedł wcześniej i nie zrzucił pana Crabtree ze schodów. Choć moim zdaniem nie pasuje to do jego charakteru. - To musi być on, szefie. Jeżeli nie dowiemy się, jak naczelnik mógł wydostać się ze swojego domu, albo sierżant nie znajdzie sposobu przedostania się przez mur, Devereux jest jedynym, który nam pozostaje: miał środki, motyw i sposobność, a poza tym wystarczająco dużo pieniędzy, by Rumford chciał zaryzykować przyparcie go do muru o ostatnią, większą transzę. - Jeżeli Tom znajdzie sposób na przejście przez mury, to trzeba będzie szukać od nowa. Ale proszę pamiętać, że to tylko nasza teoria, że Rumford nagle zażądał większej kwoty, a jeżeli tak, to tylko od jednej osoby. Nikt się do tego nie przyznał. Chyba już czas porozmawiać sobie z panem dozorcą więziennym.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Daisy miała wrażenie, że obiad ciągnie się w nieskończoność. Generał Carradine był zasępiony, Fay i Brenda paplały jeszcze bardziej nieznośnie niż zawsze, a Webster i panna Tebbit gapili się sobie nawzajem w oczy i nic nie jedli. Pani Tebbit, pomimo samozadowolenia, jakie odczuła niedawno z powodu połączenia ich w parę, wygłaszała zgryźliwe komentarze na temat zidiocenia zakochanych. Na szczęście sami zainteresowani byli tego zupełnie nieświadomi. Przez cały czas Daisy dręczyło poczucie, że powinna była powiedzieć o czymś Alecowi, o czymś, czego nie mogła sobie dokładnie przypomnieć, a co zmieniłoby bieg śledztwa albo przynajmniej pozwoli znaleźć jakieś nowe wyjście. Wyjście? Myśl, która właśnie zaczęła jej świtać w głowie, umknęła spłoszona, gdy Fay się odezwała: - Och, pani Fletcher, pani Germond nie odwoła przyjęcia tenisowego ze względu na mor... - dostrzegła baczne spojrzenie swojego ojca. - To znaczy przez to, co się tu stało, prawda? Daisy chciała ją zapewnić, że nie, ale szczerze mówiąc, nie mogła. Melanie była skonsternowana perspektywą przedstawienia swoim przyjaciołom córek człowieka podejrzanego o morderstwo. Z drugiej strony nie można było tak po prostu odwołać raz wydanego zaproszenia. - Wątpię, żeby odwołała przyjęcie, ale musicie się pogodzić z możliwością opóźnienia. Kiedy Alec aresztuje... Och, przepraszam, panie generale! - Nie ma za co - odpowiedział Carradine ponuro. - I tak nam to wszystkim chodzi po głowie. Możemy się w najbliższym czasie spodziewać aresztowania?
- Obawiam się, że nie mogę tego stwierdzić. To znaczy nie wiem. Nie dlatego że Alec zabronił mi o tym mówić. Pani Tebbit zachichotała. - Nic mu nie przyjdzie z zabraniania pani czegokolwiek, jeżeli pani uzna za stosowne to zrobić. Daisy bardzo chciałaby zaprzeczyć temu stwierdzeniu, ale przypomniała sobie o co najmniej kilku przypadkach, gdy postąpiła wbrew wyraźnym życzeniom Aleca. Oczywiście zawsze miała ku temu jak najbardziej uzasadniony powód, choć on nie zawsze podzielał jej zdanie na ten temat. Wyglądało na to, że generał Carradine również go nie podziela. Jego opinia o Daisy jako o odpowiednim modelu dla córek najwyraźniej nie zwyżkowała. Ale z drugiej strony miał aż nadto powodów do niezadowolenia: od zakłócenia porządku na terytorium, które podlegało jemu jako naczelnikowi twierdzy, przez podejrzenia o morderstwo, nie wspominając o tym, że wyszło na jaw istnienie jego mrocznego sekretu. Biedny człowiek! - pomyślała Daisy. Czas zmienić temat na bardziej niewinny, ale jedyną rzeczą, która przychodziła jej do głowy, była pogoda, temat, który zapewne wszystkich już śmiertelnie... który został już wyczerpany podczas pierwszej wizyty. Prawie pożałowała, że nie została w domu z bliźniętami. Bliźnięta! To był temat, który mógł nudzić, ale na pewno nikogo by nie uraził. Zaczęła mówić o wyczytanych niedawno w gazecie wynikach badań nad bliźniętami i o tym, jak bardzo jej dzieci były do siebie podobne w niektórych kwestiach, a jak bardzo się od siebie różniły w innych. Okazało się, że Fay, Brenda i pani Tebbit zaczęły słuchać z zainteresowaniem. Nagle Daisy przyłapała się na tym, że papla o swoich dzieciach, jak jakaś druga Kornelia. Kornelia? Skąd jej to imię wpadło do głowy?
Ach tak, starożytny Rzym. Choć w szkole, do której uczęszczała Daisy, uznawano łacinę za temat zbyt obciążający kobiece umysły, to jednak czytano opowieści z czasów starożytnej Grecji i Rzymu. Kornelia była matką kogoś tam braci Grakchów, tak, to o nich chodziło, to właśnie im się całkiem nieźle powiodło, jak na standardy starożytne. Daisy nie była pewna, czy Grakchowie byli bliźniętami, ale Kornelia wypowiedziała na ich temat jakieś pamiętne słowa... Coś zaświtało w głowie Daisy, jakaś ważna informacja, którą powinna sobie przypomnieć. Przerwała bezwzględnie gruchanie nie tak już młodej pary. - Panie Webster, pan zapewne otrzymał klasyczne wykształcenie. Czy przypomina pan sobie historię o Kornelii i jej dzieciach? Jak rzekomo miała się o nich wyrazić? Zakochany żabon zamrugał oczami. - Kornelia? - Grakchowie? - Ach, ta Kornelia! Istnieje wiele wersji, ale chodzi z grubsza o to, że przyjęła gościa ubrana w zwyczajne szaty, a ów spytał ją, gdzie podziała swoje klejnoty. - Całkowity brak wychowania - podsumowała pani Tebbit. Nie przejmując się tym wtrętem, Webster ciągnął: - Kornelia przywołała do siebie swoje dzieci i odpowiedziała: „Haec ornamentu sunt mea". - Oto są moje klejnoty - przetłumaczył Carradine, najwyraźniej bardziej zadowolony; być może dlatego, że znał łacinę, a może dlatego, że przypomniał sobie, że w sumie jego córki były bardzo miłymi dziewczętami. - Jakież to słodkie! - powiedziała Brenda. - Tato, czy my też jesteśmy twoimi klejnotami? - zapytała Fay.
Daisy nie dosłyszała odpowiedzi. Przypomniała sobie to, co miała powiedzieć Alecowi, kiedy przerwała jej pani Tebbit. Może już wiedział, ale jeżeli nie... - Czyż nie, pani Fletcher? - zapytała pani Tebbit. - Przepraszam, rozkojarzyłam się - Daisy wróciła do przerwanej rozmowy, zastanawiając się, jak prędko uda jej się kulturalnie wymknąć. Wymówiła się od kawy i ruszyła prosto w stronę Domu Garnizonowego, w pośpiechu idąc na skróty schodami, jednak nie zastała tam ani Aleca, ani Toma, ani Erniego Pipera, ani nawet nikogo, kto wiedziałby, gdzie oni są. Daisy zdecydowała, że zamiast włóczyć się po Tower, co chwila się z nimi mijając, usiądzie na jednej z ławek na środku zieleńca. Stamtąd będzie miała dobry widok i szansę dostrzeżenia ich, gdziekolwiek by poszli. Słońce mocno dogrzewało; przyda się jej nieco ciszy i spokoju, żeby zebrać myśli. Może nawet uda się jej znaleźć odpowiedzi na wszystkie pytania, zanim znajdzie Aleca. Wyszła z Domu Garnizonowego i skręcając, weszła na szerokie, płaskie schody, skąd dwa dni temu obserwowała zasalutowanie królewskich kluczy. Wydawało się, że od tego czasu minęły jakieś dwa tygodnie. Po prawej, na placu manewrowym, hotspurowie w pełnym umundurowaniu galowym maszerowali tam i z powrotem w rytm werbla. Po lewej, na jednej z ławek, ku której zmierzała, siedział mężczyzna. Miała nadzieję, że nie był to ktoś, kogo znała, ale gdy podeszła, poznała doktora Macleoda, ubranego w strój khaki i biały fartuch. W sumie nie mogła go zignorować. - Przepiękne popołudnie - odezwała się. - Mogę się do pana przysiąść? - Ależ oczywiście, pani Fletcher - nie wyglądał dobrze, ale uniósł się nieco, uchylił czapki i przywołał na twarz wątły
uśmiech. - Zawsze przy tego typu pogodzie myślę, że chciałbym zamieszkać gdzieś, gdzie jest zawsze ciepło. - Naprawdę? Sądzę, że armia wysłałaby pana do Indii, gdyby pan o to wystąpił, albo do Egiptu. - Raczej nie. Mam zbyt szkockie serce. A poza tym muszę wyrwać się z wojska. Zaczął mówić nieco głośniej: - Już dłużej nie wytrzymam! - Tak? - odpowiedziała Daisy ostrożnie. - Cały czas tylko żołnierze. Wie pani, ile żołnierskich rąk i nóg już obciąłem? Ile pozszywałem żołnierskich brzuchów? Ilu ludzi zmarło na moich oczach na gangrenę? Jak mam o tym wszystkim zapomnieć, skoro cały czas dookoła mnie stoją? Muszę się stąd wyrwać! - Był pan we Flandrii? Mój narzeczony służył tam jako kierowca ambulansu. Należał do Ambulansu Przyjaciół znów popadła w defensywny ton, jak zawsze, gdy mówiła o Michaelu, choć raczej unikała tego tematu. Mimo iż od zakończenia wojny minęło już siedem lat, ludzie zazwyczaj uznawali osoby świadomie odmawiające służby wojskowej za tchórzy. - Obdżektor, prawda? - spytał Macleod. - Ludzie z FAU odwalili kawał dobrej roboty. Gdyby nie oni, wielu naszych pacjentów nie miałoby szans. A może go znałem? - Michael Ramsay. - Serce Daisy nadal lekko drżało, gdy wymawiała jego imię. Kawałeczek duszy Daisy zawsze będzie należał do niego, bez względu na to, jak bardzo kochała Aleca. - Ramsay... tak, znałem go. Porządny facet. Nie udało mu się, prawda? Bardzo mi przykro. Tak wielu zginęło. Tak wielu zginęło! Niech pani tylko na nich spojrzy! - Machnął gwałtownie ręką na musztrowanych żołnierzy. - Maszerują sobie, ale i tak wszyscy już nie żyją. Tylko jeszcze o tym nie wiedzą. Wystarczy tylko jedna utarczka polityków, którzy i
tak nigdy nie wychodzą ze swych wygodnych klubów. To oni powinni się znaleźć na froncie. Muszę się stąd wyrwać! Choć Daisy było go okropnie żal, zaczęła odczuwać nieco obawy. - A co zrobi pan, gdy przejdzie do cywila? - spytała. - Wejdę do spółki w jakiejś praktyce, gdzieś, gdzie jest cicho i spokojnie, gdzie od wieków nie słyszano surm bojowych - rozmarzył się. Te jego zmiany nastroju są niebywałe. - A teraz mam już na tyle, żeby po raz ostatni solidnie obstawić i wreszcie uciec. - Chce pan się wzbogacić, wygrywając zakład? Ale przecież może pan wszystko stracić. - Nie ja. Zawsze są sposoby, by chronić zakłady. Raczej nie wygrywa się dużych kwot i dlatego muszę zacząć od przyzwoitej stawki. I wreszcie ją mam. Już niedługo koniec. Gorączkowa intensywność, z jaką mówił, brzmiała zupełnie irracjonalnie. Daisy mogła jedynie liczyć na to, że Macleod wie, o czym mówi. Zaabsorbowana marzeniami i koszmarami doktora oraz pochłonięta własnymi wspomnieniami przestała wypatrywać Aleca. - Nie widział pan przypadkiem mojego męża? - zapytała, rozglądając się dookoła. - Nie, dzisiaj nie. Gwardziści nadal maszerowali tam i z powrotem, mijając się szeregami, zataczając koła i robiąc zwroty. Od czasu do czasu w okolicy pojawiał się yeomen patrolujący twierdzę z partyzaną w dłoni. Dom Króla wyglądał na niezamieszkały: w środku nie było widać ani znaku życia. Z domu znajdującego się po jego prawej stronie wyszedł yeomen, trzymając coś długiego w dłoni. Dozorca więzienny, pomyślała Daisy. Tam właśnie mieszkał; zapewne wyszedł już ze szpitala i jest gotowy
wrócić do swoich obowiązków, mimo wiszącej nad nim groźby procesu za szantaż. Stał przed domem, ze zgarbionymi ramionami, podobny do niedźwiedzia, rozglądając się w kółko, jakby dziwił się dobrze znanej okolicy. - Czy aby na pewno pan Rumford czuje się na tyle dobrze, by wyjść ze szpitala? - spytała Daisy. - Wielkie nieba, nie! - Macleod zerwał się na równe nogi. - Nie wydałem dyspozycji, żeby go wypuścić. Nagły ruch przykuł uwagę Rumforda. Spojrzał na nich, a potem puścił się przysadzistym biegiem w ich stronę, wykorzystując swoją przerażającą, zakończoną toporem pikę jednocześnie jako napęd i równoważnię, jak biegnący góral. Biegnąc, wyryczał coś niezrozumiale. Macleod cofnął się o kilka kroków z rękami wyciągniętymi w jego stronę, jakby chciał uspokoić dozorcę więziennego - lub ustrzec się przed ciosem. - Człowieku, nie bądź głupi! - wykrzyknął. - Nie jesteś jeszcze zdrowy. Wyraźne zaniepokojenie w jego głosie udzieliło się Daisy. Czując się nieco głupio, podniosła się z ławki i przeszła po trawie, stając za ławką. Rumford ruszył pod górkę. Podbiegł tak blisko, że Daisy mogła zrozumieć przekleństwa, które miotał: - Zabrałeś wszystko, ty śmierdzący sukinsynu! Miałeś moje klucze! - Zamachnął się z całej siły toporem na Macleoda, który obrócił się na pięcie i zaczął uciekać. Dobiegłszy do końca muru, ruszył w dół po schodach i zniknął Daisy z oczu. Rumford deptał mu po piętach. - Pomocy! - wrzasnęła Daisy. - Zatrzymać go! Pomocy! Wartownicy przy domu króla ruszyli pędem przez zieleniec, wskoczyli na ławkę przy murze i wycelowali swoje strzelby w dół po drugiej stronie.
Daisy zamknęła oczy. Usłyszała strzał, po którym momentalnie rozległ się drugi i trzeci. Gdy Alec i Piper wyszli z baraków, skręcili w prawo i poszli wzdłuż budynku, obok maszerujących żołnierzy. - Kto następny, szefie? - spytał Piper. - Generał lord Patrick Heald - Alec uświadomił sobie, że ociągał się z przesłuchaniem Strażnika Regaliów. Doskonale radził sobie z naczelnikami policji, generałami, baronami i hrabinami, a nawet od czasu do czasu markizami, ale nigdy wcześniej nie miał się zmierzyć z osobą należącą do Domostwa Jego Królewskiej Mości. Odkładanie na później przesłuchania lorda Patricka było prawdopodobnie błędem. Facet zapewne jest już wściekły, bo nie pozwolono mu wyjechać na wieczorne przyjęcie, na które i tak by się spóźnił, o ile w ogóle by zdążył. Z drugiej strony fakt, że nie wyjechał, świadczył o zdrowym szacunku, jaki żywił dla Scotland Yardu, więc może rozmowa z nim nie pójdzie tak źle. - Na liście Rumforda, ale poza murami - podsunął Piper. Więc chodzi tylko o potwierdzenie metod Rumforda. Chyba że pan Tring znajdzie sposób na przelatywanie ponad murami. O, idzie. Sierżant Tring wyłonił się z przejścia między kaplicą a ścianą baraku w towarzystwie yeomena z krukiem na ramieniu. Dostrzegłszy Aleca i Pipera, zamienił kilka słów z mistrzem kruków, a potem podszedł do nich. Człowiek i ptak zostali z tyłu, czekając cierpliwie. - Udało się panu coś znaleźć, szefie? Alec zapoznał go zwięźle z informacjami na temat Jardyne'a i Devereux. - A co u ciebie? - spytał.
- Pan Webster mówi, że Rumford pytał o procedurę przejścia na emeryturę, ale jeszcze nie dopełnił żadnych formalności. Kapelan nie potrafił lub nie chciał powiedzieć niczego przydatnego na temat swojej trzódki. Jest pewien, że do śmierci pana Crabtree musiało dojść jakoś przypadkiem. Mury - jeszcze nie skończyliśmy całkowicie obchodu od wewnątrz, ale z tego, co widziałem, w ani jednym miejscu nie ma najmniejszej możliwości... - urwał, kierując wzrok gdzieś za plecy Aleca. Alec odwrócił się i zobaczył, że w ich stronę zmierza Devereux. - Tak sobie pomyślałem, że podejdę i powiem panom, że ten młody dureń Jardyne błagał mnie, bym panów zapewnił o jego... Co do diaska? Nad miarowy tupot żołnierskich butów wybił się kobiecy wrzask. Trzej detektywi obrócili się na pięcie. - To pani Fletcher! - krzyknął Tom. Wszyscy czterej ruszyli biegiem. Daisy stała obok miejsca, gdzie niegdyś stał szafot, i z całej siły krzyczała o pomoc. Tuż obok przebiegł yeomen z wielkim toporem, goniąc umykającego po schodach człowieka ubranego w biały fartuch. Alec rozpoznał doktora Macleoda, jeszcze zanim ten się potknął i upadł na ziemię. Dostrzegł błysk opadającego topora, rozbryzg jasnoczerwonej krwi i huk wystrzałów. - Kapitanie, niech pan się zajmie moją żoną! wykrzyknął. - Policja! Wstrzymać ogień!
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI Daisy stała z zamkniętymi oczami i zatkanymi uszami. Przestała już krzyczeć, ale echo jej własnego wrzasku nadal dźwięczało jej w uszach. - Pani Fletcher, to ja, Devereux - dosłyszała tuż obok siebie. - Pani mąż przysłał mnie, żebym się panią zajął. Opuściła dłonie, a kapitan ciągnął: - Stąd nic nie widać, ale nie musi pani otwierać oczu. Zabieram panią do Domu Króla. Przełknęła głośno, mając nadzieję, że kapitan zinterpretuje to jako podziękowanie i zgodę. Objął ją w pasie i poprowadził do przodu. Ich kroki zazgrzytały na żwirze, a potem znów weszli na trawę. Upewniwszy się, że to, co zdarzyło się na schodach, zostało daleko za nimi, Daisy otworzyła oczy. Słońce nadal świeciło na trawnik, a chodzące po pysznej, szmaragdowej zieleni gołębie gruchały na siebie w uwodzicielskim tańcu, pod sceptycznym okiem pary kruków. - Nic mi nie jest - powiedziała. - Chyba. Zdjął ramię z jej talii, oferując je w zamian jako wsparcie. Po kilku chwiejnych krokach skorzystała z niego z wdzięcznością. Gdy dotarli do Domu Króla, zastali drzwi frontowe otwarte na oścież. Wypadły przez nie Fay i Brenda. - Pani Fletcher, pani jest blada jak duch! - Co się stało? - Nie pytajcie - powiedział kapitan ponuro. - Zabierzcie panią Fletcher do domu i nie bombardujcie jej pytaniami. Przeżyła paskudny szok. Muszę iść i zobaczyć, czy nie przydam się w czymś policji. - Chyba słyszałyśmy strzały. - Tata dostaje szału. - Wrócisz, prawda, Dev? - I opowiesz nam o wszystkim?
- Nie. Inspektor naczelny na pewno złoży raport generałowi Carradine'owi. - Odwrócił się na pięcie i odszedł, zanim Daisy zdążyła mu podziękować. Dziewczęta pomogły jej wejść do domu, wyrażając należne współczucie niespotykanym milczeniem. Stanowczy zakaz kapitana sprawił, że nie śmiały wypowiedzieć pytań, które miały na końcu języka, a nic innego nie przychodziło im do głowy. Zanim Daisy się obejrzała, znów leżała na sofie, owinięta pledem, pijąc hektolitry gorącej, słodkiej herbaty. Tym razem z przyjemnością przyjęła zaleconą przez panią Tebbit szklankę brandy. Był środek popołudnia, a nie zmierzch: doznała jeszcze gorszego szoku, niż przypuszczała. Odgoniła tę myśl. - Nie chciałabym nikomu sprawić kłopotów, ale mam wielką ochotę wrócić do domu - powiedziała, siląc się na stanowczość, choć jej głos drżał. - Chyba nie powinna być pani teraz sama - podsunęła panna Tebbit, spoglądając pytająco na swoją matkę. - Oczywiście, że nie. Ale uważam, że poczuje się pani o niebo lepiej, pani Fletcher, jeżeli uwolni się pani od tego nieszczęsnego miejsca. Myrtle, zadzwoń natychmiast do pani Germond i zapytaj, czy byłaby tak miła i pojechała do domu państwa Fletcherów, żeby tam oczekiwać na przyjazd pani Fletcher. Panna Tebbit popędziła do telefonu, a pani Tebbit zwróciła się do dziewcząt: - Jeżeli pani Germond będzie mogła przyjść, musicie iść do swojego ojca i zarekwirować - chyba tak to się mówi - tak, musicie zarekwirować samochód. - Tak, ciociu Alice. - Pojedziemy z panią, pani Fletcher. - Żeby dotrzymać pani po drodze towarzystwa. - Chyba że wolałaby pani jechać sama.
- Co jak co, ale trzeba przyznać Arthurowi, że nie skąpi ani samochodu, ani wina. Moja droga, napij się jeszcze brandy. Łyczek po łyczku, cała szczodra dolewka zniknęła. Daisy stwierdziła, że czuje się po niej jeszcze lepiej, ale przypominając sobie pewien niechlubny epizod z przeszłości, stwierdziła, że nie chce ryzykować następnej porcji. Choć wtedy wypiła whisky, i to przez pomyłkę, a może brandy... Nie, lepiej nie. Kilka minut później przykłusowała zadyszana panna Tebbit. - No i? - zapytała jej matka. - Tylko mi nie mów, że Melanie Germond odmówiła. To poczciwa dusza, chociaż jej mąż jest dyrektorem banku. - Ojciec Aleca też był dyrektorem banku. - Gadam całkiem od rzeczy, pomyślała Daisy. To pewnie przez brandy. Nie zdążyła poznać ojca Aleca, ale jego matki z pewnością nie można było nazwać „dobrą duszą". - Zastanawiam się, czy właśnie przez to mam ogólnie niskie mniemanie o żonach dyrektorów banków - wygłosiła szokujące stwierdzenie pani Tebbit. - Mów, Myrtle, co powiedziała? - Ojej! Pani Prasad była u niej na podwieczorku, kiedy poprosiłam ją do telefonu. Ona jej o tym powiedziała... - Ona? Jej? O tym? - Pani Germond poprosiła mnie, bym zaczekała na linii, a w tym czasie opowiedziała pani Prasad o pani Fletcher. Pani Prasad wymogła na mnie, żeby przyjechać i odebrać panią Fletcher. Nie mogłam jej powstrzymać, mamo. - Mięczak - rzuciła pani Tebbit beznamiętnie. - Pani Prasad jest pani bliską przyjaciółką, czyż nie, pani Fletcher?
- O tak! Przyjedzie tu? Muszę wyjść po nią do Wieży Środkowej. - W pani stanie? Bardzo niewskazane. Brenda, Fay, pójdziecie do swojego ojca i powiecie mu, że ma wydać odpowiednie polecenia, by samochód pani Prasad został wpuszczony do Tower i wypuszczony z panią Fletcher na pokładzie. Kilka minut później rozległ się dźwięk dzwonka u drzwi i pokojówka przyszła oznajmić, że detektyw sierżant Tring chciałby zamienić słówko z panią Fletcher. - Wykluczone! - powiedziała pani Tebbit. - Co on sobie myśli? Niepokoić panią w takim momencie! - Och, ale ja muszę się z nim zobaczyć. - Daisy zaczęła się gramolić z sofy. - Powinnam była pomyśleć... Muszą się dowiedzieć, co... - jej głos zamarł, ale wiedziała, że musi opowiedzieć o tym, co widziała i słyszała. A to oznaczało, że musi o tym pomyśleć... - Proszę się nie ruszać - zakomenderowała starsza dama. Jak mus, to mus. Sierżant może wejść. - Panie Tebbit usiadły prosto i spojrzały na drzwi z zainteresowaniem. Kiedy masywna postać Toma pojawiła się w drzwiach, pani Tebbit ogłosiła stanowczo: - Sierżancie, nie pozwolę panu napastować pani Fletcher. Brenda i Fay wróciły w samą porę, by zainterweniować. - Ciociu Alice, w porządku - powiedziała Brenda. - Pan Tring jest przyjacielem pani Fletcher - wyjaśniła Fay. - Sierżancie, powie nam pan, co się tam dzieje? - Prosimy! - Obawiam się, że nie, moje panie. Zapewne dowiedzą się panie o tym w stosownym czasie. Muszę porozmawiać z panią Fletcher na osobności.
- Och, Tom! - Daisy wyciągnęła obie ręce w jego stronę i wybuchła płaczem. Przesadził pokój w kilku zadziwiająco szybkich i lekkich susach, ujął jej dłonie w swoje i lekko uścisnął. - Chyba lepiej będzie, jak państwo tu zostaną - burknęła pani Tebbit. Podniósłszy się z fotela, wyszła pierwsza z pokoju. Tom upewnił się, że drzwi za nią dobrze się zamknęły, a potem przysunął krzesło obok Daisy i podał jej chusteczkę. Tak jak i Alec Tom miał zawsze zapasowe chusteczki dla szlochających świadków i chlipiących podejrzanych. - Szef kazał panią przeprosić, że nie może teraz podejść, ale ma pełne ręce roboty. - Z pewnością. - Daisy wydmuchała nos. - Nie chcę wiedzieć - jeszcze nie teraz - co stało się po tym, jak... jak zamknęłam oczy, ale powiem panu tyle, ile mogę. - Nie śmiałbym prosić o więcej, pani Fletcher - wyciągnął swój notatnik. - Siedziałam na ławce, tam na środku zieleńca, razem z doktorem Macleodem. Mówił bardzo niespokojnie - z tego, co zrozumiałam, miewał koszmary dotyczące leczenia rannych we Flandrii. Bardzo chciał porzucić wojsko. Strasznie mi się go żal zrobiło, chociaż był też trochę odpychający. - Aha - mruknął zagadkowo Tom. - Powiedział, że dysponuje tak wysoką stawką, że wygrana pozwoli mu otworzyć praktykę. Mówił też coś o ochronie zakładów. Wtedy właśnie zauważyłam, że Rumford wychodzi ze swojego domu. Rozglądał się, pomyślałam sobie, że wygląda, jakby nie wiedział, co się dookoła niego dzieje nie wiem, czy rozpoznał doktora z daleka. Tak czy inaczej, dostrzegł nas i zaczął biec pod górę takim niezdarnym truchtem - Daisy chciała możliwie jak najbardziej odroczyć
ten fragment, którego nie chciała pamiętać. - Więc chyba rozpoznał doktora Macleoda, bo inaczej by szedł, prawda? - Śmiem twierdzić, że tak. - Niósł w ręce swój... swój topór. Ten ceremonialny, jak partyzany yeomenów. Biegł i ryczał. Wyglądał jak niedźwiedź, ale ryczał bardziej jak byk. Kiedy podbiegł, słyszałam, jak krzyczy... - Zmarszczyła czoło próbując sobie przypomnieć dokładne słowa. - Krzyknął: „Zabrałeś mi, ty... coś tam, coś tam... miałeś moje klucze! - Aha! - odpowiedział Tom, tym razem z nutą zrozumienia w głosie. Daisy cieszyła się, że mogła pomóc, choć nie miała najmniejszego pojęcia, w jaki sposób jej się to udało. - Dokładnie tak powiedział Rumford? - Chyba tak. Oprócz tego „coś tam" - przyznała Daisy pruderyjnie. Od czasu do czasu z ust wymknęło się jej „holender", a w chwilach szczególnego stresu, nawet „cholera", ale nie była gotowa powtórzyć wulgaryzmów Rumforda, nawet pod wpływem brandy i nawet w obecności Toma. - No dobrze, sądzę, że możemy się bez tego obyć mrugnął powiekami, a wielkie wąsiska nie zdołały ukryć uśmiechu, który jednak pojawił się tylko na chwilę. - Czy odniosła pani wrażenie, że Macleod oszczędzał, grosz do grosza, dopóki nie uzbierał na swoją wielką stawkę? - Hmm... Raczej nie. Wszyscy wiedzieli o tym, że jest hazardzistą, więc założyłam, że ostatnio sporo wygrał. Nie chodziło o to, co powiedział, tylko o to, w jaki sposób - to brzmiało jak podekscytowanie nagłą wygraną, a nie nagrodą za sumienność, rozumie pan, co mam na myśli? - Chyba tak. Obawiam się, że jednak muszę panią zapytać, co stało się później.
Gdy zamknęła powieki, cała scena stanęła jej przed oczami jeszcze wyraźniej, więc szybko otworzyła je z powrotem. - Rumford zamachnął się na doktora Macleoda toporem, a doktor uciekł. Rumford popędził za nim. Nie... Nie wiedziałam, jak mam go zatrzymać... - Bogu dzięki, że pani nie próbowała! - Więc po prostu zaczęłam wrzeszczeć o pomoc, najgłośniej, jak mogłam. Zobaczyłam wartownika, tego spod Domu Króla, jak biegnie przez trawę w kierunku muru. A potem przestałam patrzeć. Słyszałam... Wystrzelił, prawda? - On i wartownik spod Domu Gwardii. - I co? - Udało im się zatrzymać Rumforda. - Tom schował swój notes do kieszeni i ujął ją za rękę. - Dla doktora było już niestety za późno. Daisy przełknęła łzy. - Biedak. Był taki nieszczęśliwy, choć tak pełny nadziei na przyszłość. - Pani Fletcher, powiem pani coś, ponieważ uważam, że może pomoże to pani nieco się uporać z tym, co się dziś wydarzyło. Nie powinienem jednak tego robić i będę wdzięczny, jeżeli zostanie to między nami. - Szef nigdy się nie dowie, że pan mi powiedział, obiecuję. Ani nikt inny - okropne wspomnienia nieco zbladły, gdy obudziła się ciekawość. - O co chodzi? - Macleod był morfinistą. - O. Czy to tłumaczy jego nietypowe zachowanie? Tom skinął. - Najprawdopodobniej zaczął się odurzać, by zagłuszyć wspomnienia wojny, ale to świństwo i tak w sumie nie pomaga, tylko jeszcze bardziej podsyca koszmary. Prawdopodobnie nigdy by nie przestał brać. Widziałem już
mnóstwo takich, a kiedy sprawy zajdą za daleko... Cóż, może gdyby podwoił swoje oszczędności i kupił praktykę... Ale czy to by mu w czymś pomogło, to już inna sprawa. - Och, co za nieszczęśnik! - Rzeczywiście, miał facet pecha. Choć z tego, co pani powiedziała, pani Fletcher, proszę pamiętać, że to tylko spekulacja... - Z rodzaju tych, których z napomnienia szefa mam unikać? - Nie aż tak bezpodstawna. Muszę przyznać, że byłbym nieźle zaskoczony, gdyby nie okazało się to prawdą. Myślę, że owa nagle pojawiająca się wielka stawka doktora Macleoda i przychody z szantażu Rumforda to jedna i ta sama sakiewka. Im bardziej Daisy się nad tym zastanawiała, tym bardziej wszystko układało się w okropną całość: gdy Rumford leżał bezwładnie w szpitalu, Macleod miał mnóstwo okazji, by pożyczyć sobie jego klucze. - Zastanawialiśmy się, gdzie podziały się jego zyski ciągnął Tom. - Mamy mnóstwo dowodów na to, że wyłudzał pieniądze od wielu ludzi, a mimo to Piper nie znalazł ani grosza, przeszukując jego dom. Z niego jest całkiem niezły niuchacz, muszę przyznać, choć to ja go uczyłem. Wygląda mi zatem na to, że to doktor ukradł pieniądze. - Tak, to by tłumaczyło słowa Rumforda. Macleod nie mógł oprzeć się pokusie łatwego dostępu do jego kluczy, gdy ten leżał w szpitalu. - Tak to właśnie widzę. Zastanawia mnie jeszcze jedna rzecz: dlaczego doktor siedział na słońcu i ucinał sobie miłą pogawędkę na oczach wszystkich, gdy Rumford wszedł do domu i odkrył kradzież? Czy Macleod nie powinien był się przypadkiem ulotnić? Przypuszczam, że otumaniony morfiną nie spodziewał się, że Rumford sobie wszystko poukłada.
- Och, prawie bym zapomniała. Kiedy Rumford wyszedł ze swojego domu, wyglądając na zdezorientowanego, spytałam doktora, czy Rumford na pewno czuje się na tyle dobrze, by go wypisać ze szpitala. A Macleod powiedział, że to nie on wydał dyspozycję o wypuszczeniu go. - Jest pani pewna? Dowody, nie spekulacje? - Tom ponownie wyjął swój notes, by zapisać przebieg ich rozmowy najdokładniej, jak Daisy udało się zapamiętać. - Dziękuję. To zgrabnie rozwiązuje tę kwestię. Lepiej już pójdę powiedzieć o wszystkim szefowi. Poradzi sobie pani, pani Fletcher? - Tak, dziękuję ci, Tom. Wszyscy są tu dla mnie bardzo mili, a moja przyjaciółka przyjedzie mnie zabrać do domu. Alec może do mnie zadzwonić, jeżeli będzie chciał jeszcze o coś spytać. Och, właśnie sobie przypomniałam... Muszę wyjść Sakari na spotkanie do Krwawej Wieży. Te schody... - Nic nie mogę poradzić na rozkład twierdzy, ale jeżeli da pani radę zejść po schodach na skróty, to w innych miejscach są poręcze. Mogę panią tamtędy sprowadzić, jeżeli to by pani pomogło. - Tom, jest pan strasznie kochany, ale wiem, że szef pana potrzebuje. Nie chcę, żeby pan czekał, kiedy będę się żegnać ze wszystkimi, a tym razem naprawdę muszę się właściwie zachować. Zwłaszcza że chyba nigdy już nie zechcę wrócić do Tower. Kiedy bliźnięta podrosną, to pan będzie musiał dopełnić swojej powinności jako ojciec chrzestny i je tu przyprowadzić. - Już nie mogę się doczekać. - Tom poklepał ją po ramieniu i wyszedł. Daisy przypudrowała nos. Gdy wkładała kapelusz, uprzednio zdjęty przez Fay, by ułatwić jej położenie się na poduszkach, do pokoju wpadły panny Carradine. - Widziałyśmy. - Ze schodów.
- Może nam pani powiedzieć, co się stało? - Nie wolno nam wychodzić z domu. - I tak się w końcu dowiemy - namawiała ją Fay. Co prawda, to prawda. Może Tom odmówił udzielenia im informacji tylko dlatego, żeby uniknąć chichotów. Dlaczego miałaby im nie powiedzieć? Nie będą musiały zasięgać języka u służby. W samą porę przypomniała sobie, że Fay była zadurzona w Macleodzie, i stwierdziła, że ktoś inny może im przekazać tę nowinę. - Przepraszam, ale skoro pan Tring wam nie powiedział, to i ja nie mogę. Ruszyły w trójkę do Sali Obrad. - A więc to Rumford jest mordercą? - powitała ich pani Tebbit. - Ciociu Alice, skąd wiesz? - Pani Fletcher nie chciała nam powiedzieć! - Wy siedziałyście na schodach, a ja poszłam prosto do biura waszego ojca i zapytałam go. Oczywiście został już o wszystkim powiadomiony przez telefon. Zawsze wiedziałam, że Rumford to diabelskie nasienie. - A teraz zabił doktora. - Panna Tebbit otworzyła szeroko oczy ze strachu. - Doprawdy, Myrtle, czy ty nie masz za grosz taktu? - Chyba nie doktora Macleoda? - wykrzyknęła Brenda. Fay wykrztusiła tylko zduszone „och!" i gwałtownie usiadła. - Bzdura! - skwitowała pani Tebbit. - Owszem, to szokujące, ale nie wmówisz mi, że naprawdę coś czułaś do tego człowieka. Brenda opadła na kolana u boku siostry, poklepując ją współczująco po rękach, a panna Tebbit zaczęła gdakać nerwowe przeprosiny.
W tym momencie weszła pokojówka. Gapiąc się na Fay, zwróciła się do pani Tebbit: - Proszę pani, przyszedł yeomen i mówi, że jakaś pani przyjechała samochodem po panią Fletcher. Cudzoziemka. - Niech pani zwiewa póki czas - doradziła pani Tebbit. Pani Prasad nie może czekać. Daisy posłuchała, i to nader skwapliwie, znów opuszczając Dom Króla bez należytego pożegnania.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI Yeomen o obfitych kształtach, który czekał na Daisy, był odziany w tudoriańską bluzę i biret, ale nie miał przy sobie partyzany. - Parkinson, proszę pani - przedstawił się. - Strasznie się porobiło. Pan Rumford nie był specjalnie popularnym facetem, ale kto by pomyślał, że mu odbije i że zacznie rzucać się na ludzi? Wstyd dla nas wszystkich, mówię pani, wstyd. - Ja bym się tak nie przejmowała. Nikt nie będzie obwiniał całego oddziału strażników yeomeńskich za przewinienia jednego z nich. - Zdziwiłaby się pani - powiedział ponuro. - Obawiam się, że będziemy musieli zejść tymi schodami, choć nigdy bym już tędy nie zszedł bez myślenia o biednym panu Crabtree, tak podstępnie zamordowanym. Wie pani, że widziano już jego ducha? - Nie. Ale to mnie wcale nie dziwi - odpowiedziała Daisy. To oczywiste, że Crabtree miał dołączyć do legionu zjaw, ku oświeceniu wszystkich zwiedzających Tower. Bez wątpienia miła będzie z niego zjawa, jak i za życia był miłym człowiekiem. - Można go spotkać tylko po zmroku. W ciągu dnia to się nie uda. Wychodząc spod łuku u dołu schodów, Daisy celowo odwróciła twarz od tych drugich. Starała się nie myśleć o tym, kiedy zacznie się tu pojawiać duch doktora Macleoda. I tak nie ma co się go spodziewać w środku dnia, a może wieczorna Ceremonia Kluczy go stamtąd przegoni. Narkoman i złodziej! Mimo wszystko nie mogła myśleć o nim bez poczucia żalu. Zeszli razem po wybrukowanej pochyłości, a potem pod Krwawą Wieżą i jej najeżoną ostrymi końcami opuszczaną bramą. Stojący na warcie hotspurowie stali zwróceni plecami
do „foteli Wellingtona", tak sztywno i beznamiętnie, jakby tego popołudnia nie wydarzyło się nic szczególnego. - Samochód już jedzie. - Parkinson wskazał na lewo, wzdłuż Water Street. - Szofer pojechał zawrócić, kiedy po panią poszedłem. Daisy dojrzała znajomy błysk mosiężnych reflektorów, gdy słońce oświetliło ciemnoczerwonego sunbeama tourera wyłaniającego się spod mostu między wieżami Wakefield i Świętego Tomasza. Dach samochodu był opuszczony, a z tylnego siedzenia machała do niej żywo Sakari. Jej okrągłą, ciemną, rozpromienioną twarz otaczał prześwitujący, haftowany złotą nicią szal. Obok niej siedziała Melanie, zerkając z niepokojem spod ronda klasycznego, brązowego klosika. Daisy ledwo zwróciła na nie uwagę, tak bardzo była pochłonięta swoimi myślami. Ludzie mówią, że to Rumford był mordercą. Na pewno był, ale zgodnie z tym, co mówił Alec, znajdował się w szpitalu, gdy zamordowano pana Crabtree. Ten, kto to zrobił, na pewno znajdował się na wolności! Hinduski szofer Kesin zatrzymał samochód dokładnie wtedy, gdy tylne drzwiczki samochodu znalazły się tuż naprzeciwko Daisy Parkinson przeprowadził ją przez Water Street, otworzył drzwiczki i pomógł jej wsiąść. Gdy samochód ruszył statecznym tempem, Sakari otuliła ją swoim pachnącym uściskiem. - Daisy, kochana, jakież ty masz awanturnicze życie! - Co się stało tym razem? - spytała Mel. - Panna Tebbit nic nam nie powiedziała, tylko to, że przeżyłaś szok. Kolejny szok. Wszystkie szczegóły, które nie dawały Daisy spokoju, w końcu zeszły się w jej głowie w jedno.
- Za chwilę wam powiem. - Sięgnęła do torebki po notes. - Miałam coś przekazać Alecowi już całe godziny temu i zawsze coś nam przeszkadzało. Muszę zostawić mu wiadomość. Sakari, proszę cię, poproś Kesina, by zatrzymał się przy następnej bramie. Mówiąc, skrobała po kartce, a potem wydarła ją, złożyła na trzy, a potem jeszcze raz na trzy, zagięła końce i napisała na grzbiecie drukowanymi literami: „Inspektor naczelny, detektyw Fletcher". Żałowała, że nie może w jakiś sposób zapieczętować wiadomości, ale fakt, że jeden z yeomenów był mordercą i szantażystą, nie oznacza, że reszcie nie można było powierzyć listu, zwłaszcza zaadresowanego do oficera policji. Brama przy Wieży Byward została zamknięta, gdy samochód Sakari wjechał na teren Tower. Dwóch yeomenów otworzyło ją, gdy podjechali, a kiedy zauważyli, że auto nie ruszyło się z miejsca, jeden z nich zbliżył się do pasażerek. - W czym mogę pani pomóc? Daisy wręczyła mu liścik. - Proszę dopilnować, żeby to jak najszybciej trafiło w ręce detektywa inspektora naczelnego. Pilne. - Osobiście tego dopilnuję, może pani być spokojna. Zasalutował i zrobił krok w tył, a Kesin przejechał przez fosę. - A teraz... - odezwała się Sakari. - Kiedy przejedziemy za Wieżę Środkową odpowiedziała Daisy. - Chcę jak najszybciej wydostać się z tego okropnego miejsca. Uporanie się z bezpośrednimi skutkami śmierci doktora Macleoda zajęło Alecowi, Tomowi i Piperowi kilka godzin. Gdy wreszcie skończyli, Alec wysłał współpracowników do Domu Gwardii, żeby spisali swoje raporty, a sam poszedł zameldować o stanie rzeczy podpułkownikowi Dugganowi oraz naczelnikowi twierdzy.
W pierwszej kolejności udał się do baraków, jednak okazało się, że Duggan właśnie wyszedł do domu, więc powłócząc nogami ze zmęczenia, Alec ruszył do kwater oficerskich. Pani Duggan powitała go, cmokając z zaaferowania, spytała o samopoczucie Daisy i zmusiła, by zajął najwygodniejszy z foteli, podczas gdy sama zawołała męża i zaczęła się krzątać koło herbaty. - Pan Fletcher ma zapewne ochotę na whisky, moja droga - powiedział Duggan, wchodząc. - Nie chcę słyszeć żadnych bzdur o piciu na służbie. Alec przyjął propozycję z wdzięcznością w głosie, co słysząc, pani Duggan wycofała się taktownie. Duggan nalał szczodrą porcję do szklanki i podał Alecowi. Potem napełnił swoją szklankę. - No i cóż - powiedział, siadając. - Mam nadzieję, że moje chłopaki nie naraziły się dziś na cywilne zarzuty? - O tym zadecyduje koroner, panie pułkowniku, ale wątpię. W końcu próbowali zapobiec morderstwu. - Szkoda, że im się nie udało. - Na pewno nie ze względu na celność. Cholernie celne strzały. Jeden w nogę, drugi w ramię, a jeden przeorał mu skalp. Jak wyzdrowieje, zawiśnie. Ale nawet gdyby go zastrzelili na miejscu, Macleod i tak nie miałby szans w starciu z toporem. - Alecowi udało się powstrzymać od wzdrygnięcia się: była to jedna z najbardziej drastycznych scen, jakie w życiu widział. Ale przynajmniej kwestia sprawcy nie pozostawiała żadnych wątpliwości, a świadków też nie brakowało. - Strasznie szkoda tego lekarza. Nie mówi się źle o zmarłych, ale powiem panu, że on już od jakiegoś czasu mnie martwił. Na szczęście nie był pod moją komendą. Odpowiada... odpowiadał przed naczelnikiem i korpusem medycznym.
- Nadszedł kres jego problemów. Mam nadzieję, że pańska daleka bratanica nie przeżyje jego śmierci zbyt mocno. - No tak, zadurzyła się w nim, prawda? Sądzę, że Fay wypłacze się w rękaw mojej żonie. Ta cała sprawa to jeden wielki nonsens, jeżeli o mnie chodzi. Jeszcze kapkę? - Dziękuję, panie pułkowniku, ale teraz lepiej już pójdę i dam znać generałowi Carradine'owi, na czym stoimy. Mój przełożony z pewnością wyśle panu kopię mojego raportu, a przynajmniej tę część, która dotyczy pańskich ludzi. Bardzo panu dziękuję za chęć współpracy. - Jeżeli możemy coś jeszcze dla pana zrobić, proszę dać znać. Uścisnęli sobie dłonie i Duggan wyprowadził Aleca. Na schodach wejściowych siedział rozparty Devereux, paląc papierosa. - Dobry wieczór, inspektorze naczelny - przywitał się. - Dobry wieczór, kapitanie. Bardzo panu dziękuję za odprowadzenie mojej żony z miejsca zbrodni. - Niezwykła dama. Szczerze mówiąc, sam się cieszę, że mogłem stamtąd odejść. Myślałem, że już nic mnie nie ruszy, ale czas leci... To zaszczyt mieć pod opieką panią Fletcher. Czy mogę mieć nadzieję na skreślenie z pańskiej listy podejrzanych o morderstwo dowódcy yeomenów? - Chciałbym odpowiedzieć twierdząco, ale w najlepszym razie mogę jedynie przyznać, że jak widać, zdolny jestem panu instynktownie zaufać w nagłych sytuacjach. Mimo wszystko winszuję przytomności umysłu: drugie morderstwo, jak pan sam się domyślił, wcale nie rozwiązuje pierwszego. - Ludzie zazwyczaj wyciągają pochopne wnioski. - Owszem. Mam szczerą nadzieję, że generał Carradine nie łudzi się w ten sposób, bo inaczej będę musiał rozwiać jego nadzieje.
Alec poszedł dalej. Powietrze robiło się coraz chłodniejsze, ale światło zachodzącego słońca oblało złotem prastare mury Białej Wieży, zadając kłam ich krwawej historii. Schody zostały już wymyte do czysta, tylko zbite grupki yeomenów - zamiast jak zawsze pojedynczych patroli przypominały o drastycznych wydarzeniach ostatnich dwóch dni: jeden z ich ludzi został zamordowany, a drugi popełnił morderstwo. Naczelnik twierdzy siedział w gabinecie. Kiedy służąca wprowadziła Aleca, rozmawiał właśnie przez telefon: - Tak, sądzę, że za niedługo będę mógł panu powiedzieć więcej. Właśnie przyszedł inspektor naczelny... Tak, oczywiście, zaraz oddzwonię do pana... Oczywiście, milordzie. - Odłożył słuchawkę i oddał aparat swojemu sekretarzowi, który postawił go na stoliku. - Konstabl Tower oznajmił ponuro. - Mam nadzieję, że ma pan jakieś dobre wieści, panie Fletcher, choćby i skąpe. Jeremy, lepiej zanotuj to wszystko. - Cóż, wiemy kto zabił kogo i w jaki sposób, co w niektórych śledztwach jest ogromnym krokiem naprzód. - Wątpię, czy to mi się do czegoś przyda, skoro, jak mi się zdaje, połowa załogi Tower była świadkami morderstwa. Proszę usiąść. Whisky? Alec przyjął zaproszenie na fotel, ale odmówił napitku. - Wiemy także, dlaczego Rumford zabił doktora. - To już jest coś. Zazwyczaj jest na odwrót, prawda? To ofiara zabija szantażystę. - Tak jak w przypadku omyłkowego morderstwa pana Crabtree. Ale Macleod najwyraźniej nie padł ofiarą wyłudzenia, a to, naszym zdaniem, dlatego, że Rumford miał na tyle oleju w głowie, by nie szantażować lekarza, któremu powierzał swoje życie za każdym razem, gdy zapadał na płuca.
- Macleodowi dobrze szło utrzymywanie go przy życiu, więc dlaczego zginął? - W oparciu o zdobyte - tak się składa, że od mojej żony informacje, mój sierżant przeszukał kwaterę Macleoda i znalazł torbę wypchaną banknotami, biletami skarbowymi i srebrem. Naszym zdaniem to łupy pochodzące z procederu Rumforda, zabrane z domu dozorcy więziennego, kiedy ten leżał nieprzytomny w szpitalu. - Wielkie nieba, mówi pan, że Macleod ukradł łup Rumforda? Ale skąd do diabła wiedział, gdzie były? - Pielęgniarki w szpitalu zeznały, że Rumford mówił o nich pod wpływem morfiny. Są przyzwyczajone do tego, by nie zwracać uwagi na to, co pacjenci mówią pod wpływem leków, bo najczęściej są to same bzdury. Ale Macleod najwyraźniej pomyślał, że warto spróbować, skoro miał nieograniczony dostęp do kluczy Rumforda i mógł go utrzymać z daleka, jak długo chciał. - Najwyraźniej za krótko - wtrącił Webster. - Doktor Macleod miał zacząć od jutra urlop. - Dziękuję, to jeszcze jeden element układanki. Macleod powiedział mojej żonie, że nie wydawał zaleceń co do wypuszczenia Rumforda ze szpitala, co potwierdziła pielęgniarka. Przecież nie mógł go trzymać w łóżku w nieskończoność. Przypuszczamy, że chciał go przytrzymać jeszcze jeden dzień, ale Rumford wyszedł na własne życzenie. - Z opłakanym skutkiem - podsumował Carradine. Moim zdaniem ludzie Duggana są nieco nadgorliwi. - Chcieli zapobiec morderstwu - zauważył Alec. - Ile razy wystrzelili? - Cztery. Każdy wartownik dwa razy. Trzy kule trafiły Rumforda. - Przeżyje? - Tak. Kiedy tylko wydobrzeje, trafi pod sąd.
- Będę musiał znaleźć nowego dozorcę więziennego i nowego dowódcę straży. A na ich miejsce powołać dwóch nowych yeomenów. - Kandydatów jest mnóstwo, panie generale - powiedział Webster, wymachując listą. - Spodziewa się pan kolejnych aresztowań wśród moich ludzi? - spytał generał z nutą sarkazmu w głosie. - Wątpię, panie generale. - To dobrze. Cóż, pan i pańska żona poradziliście sobie całkiem nieźle z tą sprawą. Niestety, z tego, co widzę, to nie pomogło w przypadku śmierci pana Crabtree, prawda? - Nie - westchnął Alec. - Nie pomogło. Kiedy Alec wrócił do przeznaczonego dla detektywów pokoju w Domu Gwardii, Piper zerwał się na równe nogi, wymachując kawałkiem złożonej kartki. - Wiadomość od pani Fletcher, szefie - oznajmił. - Sierżant gwardii wręczył ją nam, kiedy przyszliśmy dodał Tom. - Umieramy z ciekawości, co napisała. - Ale jest zaadresowana do pana. - Sierżancie, o ile zakład, że pani Fletcher rozwiązała zagadkę śmierci dowódcy straży? - Panowie, zupełnie jakbym słyszał Brendę i Fay Carradine! - Alec rozwinął notatkę i przeczytał. - Wielki Boże! - Co tam pisze, szefie? Alec usiadł, rozprostowując kartkę na blacie stołu. - Pyta, czy wiemy o tym, że istnieje przejście między Wieżą Świętego Tomasza, rezydencją Strażnika Regaliów a Wieżą Wakefield, gdzie trzymane są klejnoty koronne. Widziała, jak lord Patrick z niego korzysta. - A nie mówiłem? - zapiał triumfalnie Piper. - Znów jej się udało! - Chwila, chwila, chłopcze - ostrzegł go Tom.
- Nie wyciągaj pochopnych wniosków. Ale muszę przyznać, szefie, że to właśnie owo przejście w murze, którego szukaliśmy. Rumford podał nam nazwisko Healda i tylko z nim jeszcze nie udało nam się porozmawiać. - Dzwoniło mi to gdzieś z tyłu głowy - powiedział Alec. Dlaczego Heald nie zaczął głośniej narzekać, że przez nas przepadło mu to przyjęcie czy coś tam? Generał Carradine nie wspomniał przed chwilą, że Heald znów go nachodził. To członek Domostwa Jego Królewskiej Mości, znacząca i wpływowa postać. - Mógł nam narobić prawdziwego smrodu. - Tom przygładził wąsy. - Albo po prostu wyjść. Oczy Pipera błyszczały z podekscytowania. - Nie chciał zwracać na siebie uwagi! - Dobrze to ująłeś, chłopcze. - Jest post scriptum - powiedział Alec, podnosząc notkę Daisy. - „Nacz. tw. powiedział, że kasę trzyma żona". - Zatem czegokolwiek dotyczył szantaż Rumforda, lord Patrick na pewno dałby sobie rękę odciąć, żeby lady Heald się o tym nie dowiedziała - powiedział Tom. - Ale jednocześnie, dopóki o tym nie wiedziała, miał mnóstwo pieniędzy, żeby nadal płacić Rumfordowi. - Aż do momentu, gdy ostatnie żądanie Rumforda okazało się zbyt kosztowne, by je opłacić, nie idąc pokornie do żony teoretyzował Alec. - A nie mógł tego zrobić, nie mówiąc jej, na co potrzebuje pieniędzy, szefie. - No dobrze, to wszystko trzyma się kupy. Zerknijmy tylko na plan Tower. Piper od razu wyciągnął mapkę. Alec położył palec na Wieży Świętego Tomasza. - Tu jest rezydencja Strażnika Regaliów. A tu Wieża Wakefield. Ta przerywana linia to przejście między wieżami.
- Nic dziwnego, że na to nie wpadliśmy. Myślałem, że to kolejny zwyczajny łuk - powiedział rozczarowany Tom. - To żadna wymówka. Przez cały czas mieliśmy cholerne przejście tuż pod nosem. Tu są drzwi prowadząc na parter Wieży Wakefield... Tu, gdzie napis „Wejście do skarbca"... Dokładnie naprzeciwko miejsca, gdzie kończy się Dom Gwardii. Musiał jedynie wyjść tędy przejść na drugą stronę tej pochyłej uliczki, a potem na skróty schodami. Mgła osłaniała go przed wzrokiem wartowników stojących przy Domu Gwardii. - A co z partyzaną? - spytał Piper. - Skąd ją wytrzasnął? - Od yeomena Parkinsona. - Alec uśmiechnął się, widząc ich pytające spojrzenia. - Parkinson poprosił mnie o pomoc: był na służbie w Wieży Wakefield i zostawił tam na noc swoją partyzanę. Chciał ją potem wziąć do patrolowania, ale wieża była zamknięta. Liczył na to, że pomogę mu ją odzyskać, ale powiedziałem mu, że będzie musiał się zwrócić do odpowiednich władz. Tom, znajdź Parkinsona i zapytaj go, czy udało mu się dostać do Wieży Wakefield i czy znalazł tam swoją partyzanę. - Wątpię, szefie. - Ja również. Jeżeli nie, to sprowadź go tam do mnie. Idę zobaczyć, co naczelnik może mi powiedzieć o charakterze lady Heald. Ernie, ty miej oko na rezydencję Strażnika Regaliów i dopilnuj, żeby nasz ptaszek się nie zwinął i nie odleciał, zanim się do niego nie dobierzemy. - Niepostrzeżenie, szefie, czy raczej woli pan, żeby o tym wiedział? - „Niepostrzeżenie", tak, chłopcze? Muszę się podszkolić, bo za chwilę zrobisz się bardziej elokwentny niż ja. - Możesz dać się mu spostrzec, ile chcesz. Jeżeli wszystko dobrze poukładaliśmy, to zapewne już jest nieźle spanikowany; nie zaszkodzi go jeszcze trochę przycisnąć,
zanim zaatakujemy. Postaw dwóch yeomenów przy wejściu na Wieżę Wakefield, tak na wszelki wypadek. Idziemy.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY - Nie lady Heald, tylko lady Julia - powiedział naczelnik twierdzy. - Jest córką hrabiego. Proszę o tym nikomu nie mówić, ale moim zdaniem tylko dlatego doszedł do stopnia generała. Ale mój drogi panie, chyba pan nie insynuuje... - Muszę zadać mu parę pytań, panie generale - uciął Alec. - Powinienem był to zrobić już dawno temu. Lepiej mi pójdzie, jeżeli dowiem się co nieco na temat jego żony. - Skoro pan tak twierdzi - powiedział Carradine z powątpiewaniem. - Muszę przyjąć, że pan najlepiej wie, co robić. Co wiemy o lady Julii, Jeremy? - Nigdy nie miałem przyjemności poznać milady, panie generale. Z tego, co wiem, rzadko przyjeżdża do miasta. - Właśnie o to chodzi. Lady Julia nie lubi Londynu. Świetna z niej amazonka - poluje z ogarami i tak dalej - i amatorka golfa. O ile się nie mylę, lubi także postrzelać. Wiem też, że jest sędzią pokoju. - Zatem jest kobietą o silnym charakterze. - Tak można by ją pokrótce określić. Naprawdę nie dziwię się lordowi Patrickowi, że chce mieć w mieście swoją małą bazę. Ale chyba nie sugeruje pan, że przemycił ją do Tower, żeby zabiła dla niego Rumforda? - Wielkie nieba, nie! - Choć w tym momencie przyszła Alecowi do głowy inna możliwość: a co, jeżeli Rumford przyłapał lorda Patricka, gdy ten przemycał do wieży jakąś szansonistkę czy tancerkę, albo, co gorsza, czyjąś żonę? Alec nie potrafił na gorąco wymyślić żadnego innego sekretu lorda Healda, którego ten za nic nie chciałby zdradzić przed apodyktyczną żoną, która w dodatku trzymała rękę na pieniądzach. - Dziękuję panu za szczerość, generale - powiedział Alec i wstał.
- Niech pan postępuje delikatnie z lordem Patrickiem, dobrze? W końcu jest znaczącym człowiekiem. Dziwi mnie, że znów do mnie nie przyszedł, domagając się zezwolenia na opuszczenie twierdzy. - My również, panie generale. Kiedy widział go pan po raz ostatni? - Dziś wcześnie rano. Nawet nie przyszedł zapytać o tę ostatnią okropną sprawę. Z tego, co wiem, nawet nie ma pojęcia, co tu się wydarzyło. - Na pewno jego lokaj... - Raczej nie słyszał - wpadł mu w słowo Webster. - Ten człowiek to gburowaty milczek, który nie spędzi nawet chwili wśród yeomenów. Uważa się za kogoś ponad pospolitym bydłem. Zupełnie jak jego pan - dodał z urazą w głosie. - Lord Patrick jest ponad pospolitym bydłem, Jeremy. - Nie w kwestii historii klejnotów koronnych, panie generale. Może i jest strażnikiem, ale nie ma za grosz dokładności naukowca. - Dokładność naukowca, cokolwiek pan przez to rozumie, wcale nie jest wymagana na tym stanowisku. Inspektor naczelny z pewnością nie jest zainteresowany pana sporem z nim o rubin Czarnego Księcia. Czy możemy jeszcze w czymś panu pomóc, panie Fletcher? - Czy od wczorajszego wieczoru któryś z yeomenów zgłosił się z prośbą o wpuszczenie do Wieży Wakefield? Naczelnik spojrzał na Webstera, który odpowiedział: - Nie, nikt. - Chciałbym pożyczyć klucz. Carradine zarechotał: - Chce pan sam sprawdzić, jak to jest z tym rubinem, tak? Jeremy, lepiej idź z panem inspektorem, nawet jeśli to człowiek Scotland Yardu. Mamy nie spuszczać oka z tego
klucza - wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i otworzył szufladę w swoim biurku, z której wyjął duży, żelazny klucz. W międzyczasie Webster zdjął ze ściany obraz przedstawiający barwny pochód wyruszający z Tower pod łopoczącymi sztandarami. Ich oczom ukazał się osadzony w ścianie stary, żelazny sejf, na widok którego stropiłby się każdy doświadczony włamywacz. Carradine otworzył go, wyjął z niego kolejny duży klucz i podał swojemu pomocnikowi. Gdy Alec i Webster wychodzili, z położonej naprzeciwko gabinetu bawialni wyskoczyły nieuchronnie Fay i Brenda. - Aresztuje pan pana Webstera? - Ciocia Myrtle będzie niepocieszona! Webster gwałtownie poczerwieniał. - Nie, nie aresztuję pana Webstera - Alec z ulgą zauważył, że choć Fay miała nieco zaróżowione oczy, nie wydawała się zbyt zdruzgotana nagłym, acz drastycznym zgonem doktora Macleoda. - Na polecenie pań ojca idzie ze mną, by upewnić się, że nie ukradnę klejnotów koronnych. - Żartuje pan! - Myśli pan, że ktoś już je buchnął? - Możemy iść z panem? - Oczywiście, że nie. Proszę iść i zapewnić pannę Tebbit, że panu Websterowi nie grozi aresztowanie. Alec zaczekał, aż razem z sekretarzem znajdą się poza zasięgiem słuchu wartowników, a potem spytał: - Czy istnieje choćby cień szansy, że lord Patrick miał jakieś niecne zamiary względem klejnotów koronnych? - Które mógłby odkryć Rumford? Nasza wzajemna niechęć jest tak wielka, że z radością odpowiedziałbym, że tak, ale obawiam się, że jest to wysoce nieprawdopodobne. Lord Patrick może i ma, jak to zawsze mówi generał Carradine, kurzy móżdżek i jeszcze mniej odwagi, ale nawet
on z pewnością by się zorientował, że nie uszłoby mu to na sucho. Czy nadal chce pan wejść do Wieży Wakefield? - O tak. Spotkamy się tam z moim sierżantem. Doszli do podnóża schodów, którymi szło się na skróty, i skręcili w dół pochyłej uliczki, w kierunku Krwawej Wieży. Między nią a Domem Garnizonowym schody - nic dziwnego, że Daisy skarżyła się na konieczność pokonywania nieskończonej ilość stopni! - prowadziły w dół, do drzwi osadzonych w parterze Wieży Wakefield. Alec dostrzegł z góry Toma Tringa, który czekając pod wejściem, górował wzrostem nad swoim towarzyszem, wyjątkowo niewyrośniętym yeomenem. Dwaj pozostali, uzbrojeni w partyzany, stali na straży. Widać było, że Parkinson przełknął ślinę, gdy dostrzegł Webstera, ale odważnie wystąpił naprzód, gdy schodzili ze schodów. Tom mrugnął do Aleca ponad głową strażnika. - Wiem, że nie powinienem, proszę pana - odezwał się yeomen do Webstera. - Ale wszyscy tak robią. - A czy za czasów służby w armii przyjmował pan takie tłumaczenie za dobrą monetę, panie Parkinson? - zapytał cierpko Webster. - Nie, proszę pana. - No to cóż! Tak się składa, że nie mam pojęcia, o czym pan mówi, ale bez wątpienia wkrótce się dowiem. Webster ruszył pierwszy ku drzwiom Wieży Wakefield, otworzył je i odsunął się, robiąc miejsce Alecowi, a potem wszedł za nim do ponurego, okrągłego pomieszczenia. Za nimi Tom wprowadził Parkinsona i sięgnął do kieszeni po notes. Alec odwrócił się i spytał: - Gdzie dokładnie zostawił pan swoją partyzanę, panie Parkinson?
- A niech to, zniknęła! Tu była, zaraz obok drzwi, oparta o ścianę tak, żebym zaraz mógł ją chwycić, jak przyjdę następnego dnia rano. - Przedwczoraj wieczorem pan ją tu zostawił? - Tak jest, kiedy schodziłem z posterunku. Wypolerowałem ją elegancko irchową ściereczką, którą trzymam w kieszeni, i oparłem tu o ścianę. - Może będzie musiał pan zeznać to przed sądem. - To prawda, panie inspektorze, najświętsza. To znaczy... że ktoś nadział pana Crabtree na moją partyzanę? - Mogło tak być. - I niech to będzie dla pana nauczką - powiedział Webster sentencjonalnie. Alec ulitował się nad spoconym Parkinsonem. - Pan Crabtree już nie żył, kiedy został... nadziany. Ma pan o tym nikomu nie mówić. - Ani pary z gęby, panie inspektorze, przysięgam. - No dobrze, może pan już iść. Panie Webster, nie wiem, jaka kara jest przewidziana za tego typu zaniedbanie obowiązków, ale proszę jej nie wykonywać, dopóki nie zakończą się wszelkie sprawy sądowe wynikające z tego śledztwa. Panie Tring, proszę się upewnić, że ci dwaj yeomeni dobrze rozumieją, że mają absolutnie z nikim nie rozmawiać o tym, co widzieli i co mogli usłyszeć. A kiedy odejdziemy, każdy, kto wyjdzie tymi drzwiami, ma zostać aresztowany. - Tak jest, panie inspektorze. Tom wyszedł, a Alec znów zwrócił się do Webstera. - Kto jeszcze ma klucz do tych drzwi? - Strażnik Regaliów. Nikt poza nim. - Webster uśmiechnął się szeroko; to był osłabiający widok. - Ma również jedyny klucz do drzwi na pierwszym piętrze, które łączą komnatę z klejnotami oraz przejście do Wieży Świętego Tomasza.
- Dziękuję panu. - Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiedział sekretarz błogo, gdy wychodzili na zewnątrz. - Może pan oczywiście zameldować generałowi Carradine'owi, ale nikomu poza nim. - Oczywiście. - Zamknął drzwi za nimi i przekręcił klucz w zamku. - Pętla się zaciska. Powodzenia, inspektorze. Alec i Tom poszli za nim w górę po schodach. Wspięli się pod górkę uliczką, a potem skręcili pod Krwawą Wieżę. - Mamy wystarczające poszlaki? - spytał Tom. - Wystarczy, żeby go zgarnąć. Czy oskarżyciel uzna je za wystarczające, by dochodzić przed sądem winy zięcia hrabiego, i to za morderstwo, to już inna sprawa. Gdy szli w dół ciemnym tunelem, jakiś cień oderwał się od ściany na drugim jego końcu. - Po drugiej stronie ani znaku życia, szefie - zameldował Piper. - Przeszedłem się tam i z powrotem parę razy uliczką. Nie wiem, czy ktoś mnie widział. Jeżeli mnie obserwowali, to trzymali się dobrze z tyłu. Oczywiście obecność mundurowego przyprawiłaby go o jeszcze większego cykora. - Wcale nie, chłopcze - powiedział Tom. - Sam jeden mógłbyś wystraszyć na śmierć nawet stracha na wróble. - Eee, no, sierżancie! - Idziecie ze mną - zakomenderował Alec, wychodząc spod łuku i spoglądając na położony po przeciwległej stronie Water Street budynek z muru pruskiego, osadzony nad długim, niskim łukiem Bramy Zdrajców, między dwoma przyczółkami Wieży Świętego Tomasza. - Jak się tam w ogóle wchodzi? - Już pytałem, szefie. Przez tamte drzwi, na prawo od Bramy Zdrajców. - Piper wskazał ciężkie, okute żelazem drzwi osadzone w grubym, kamiennym murze. - Jeżeli nam nie otworzy, to potrzebny nam będzie taran!
Ernie pociągnął za sznur dzwonka. W środku nie było słychać żadnego dźwięku. Czekali. Nic się nie działo. - Może się zepsuł - powiedział Piper, sięgając do klamki. - Jeżeli tak, to nie ma sensu jeszcze raz ciągnąć - powiedział Tom. - A jeśli działa, to chyba chwilę im zajmie zejście tutaj. Czekali. - Ciekawe, czy naczelnik ma klucz do tych drzwi odezwał się w końcu Alec. - To leży w jego gestii. Spróbuj jeszcze raz, Ernie. - Ale w tym samym momencie drzwi otworzyły się i w ciemnym wnętrzu, oświetlonym zaledwie migoczącym, niskim płomykiem lampy gazowej, błysnął biały gors koszuli ubranego poza tym na czarno lokaja. - Tak? - Policja - powiedział Alec, wsadzając stopę w drzwi. Chciałbym porozmawiać z lordem Patrickiem. Mężczyzna odwrócił się bez słowa i poprowadził ich w górę po schodach. Łoskot zamykanych przez Pipera ciężkich drzwi odbił się echem od ścian. Kwatery lorda Healda nie można było nazwać przytulną, jednak mimo przyciemnionego światła lamp gazowych Alec dostrzegł od razu, że bawialnia była umeblowana nieco staroświecko, choć luksusowo, jak palarnia bardzo ekskluzywnego klubu. - Milordzie, policja - zaanonsował służący i ulotnił się. Z głębi stojącego przy trzaskającym kominku skórzanego fotela zapiszczał przerażony głos: - To był wypadek! Piper już stał w gotowości z notesem w ręku. Niepostrzeżenie ustawił taboret z boku i nieco z tyłu za fotelem lorda Patricka. Nie ma sensu, by już wystarczająco
przerażony podejrzany dostrzegł, że każde słowo, które wypowie, jest zapisywane. Tom zajął pozycję tyłem do drzwi. Tędy nikt nie przejdzie, czy to próbując uciec, czy przeszkodzić im z zewnątrz. Alec usiadł bez zaproszenia na krześle z drugiej strony kominka, naprzeciwko lorda Patricka. - Jaki wypadek, milordzie? - zapytał łagodnie. - Że Rumford spadł ze schodów. Crabtree. Poślizgnął się. Nie zepchnąłem go. To znaczy nie tknąłem go. - Milordzie, muszę pana ostrzec, że nie musi pan nic mówić, ale cokolwiek zdecyduje się pan powiedzieć, może zostać wykorzystane jako dowód przeciwko panu. Ma pan prawo do skorzystania z usług swojego adwokata... - Mojego adwokata! To adwokat Julii, jej rodziny. Zablokował wszystkie pieniądze, więc nie mogę ruszyć nawet pensa bez proszenia się. - To może kogoś innego? - Oni wszyscy są tacy sami. Cholerne pasożyty! Alec zinterpretował powyższe jako zrzeczenie się prawa do obecności adwokata. - Był pan na murach w chwili, kiedy Crabtree spadł. - Nie musi mi pan tego powtarzać - powiedział lord Patrick z rozdrażnieniem, cały czas poruszając niespokojnie rękami i drapiąc paznokciami uda, jak kot, który naciąga sobie pazury. - Nie mam pojęcia, jak się panu udało do tego dojść. Nikt nie mógł mnie widzieć. Było ciemno i była gęsta mgła. Nie chciałem go zepchnąć. Chciałem tylko z nim porozmawiać, wyjaśnić mu, że po prostu nie mogę mu dać pięciuset funtów. Julia nigdy by mi tyle nie dała naraz, na pewno nie bez dobrego powodu i dowodu, na co je wydałem. - Poszedł pan, by porozmawiać z...? - Z Rumfordem, tą cholerną pijawką!
- Poszedł pan porozmawiać z Rumfordem. Jeżeli rzeczywiście, to jak to się stało, że nie zorientował się pan, że człowiek, którego pan spotkał na murach, to tak naprawdę Crabtree? - Wyglądali podobnie. Było ciemno i była mgła. Po prostu założyłem, że to Rumford. Nie zepchnąłbym pana Crabtree ze schodów. Nic do niego nie miałem. Nie znałem go. - Wyszedł pan w środku zimnej, mglistej nocy, by porozmawiać z Rumfordem. Skąd pan wiedział, że tam go pan spotka? - Wiedziałem, że to jego tydzień na obchód. Widywałem go stąd często, a po jednym wieczorze spędzonym w Domu Króla widziałem, którędy stamtąd szedł. Tego drugiego tam wcale nie powinno być. To jego własna wina, że został zepchnięty ze schodów. - „Został zepchnięty"? - powtórzył Alec. - To znaczy poślizgnął się - teraz głos lorda Patricka był żałośnie płaczliwy. - Chciałem po prostu porozmawiać z Rumfordem, to wszystko. - Zatem, milordzie, dlaczego wziął pan ze sobą partyzanę? - Partyzanę? Partyzanę? Co to takiego ta partyzana? - To pika, milordzie. - No to czemu pan od razu nie mówi? Wziąłem ją, żeby się bronić, na wypadek gdyby mnie zaatakował. Był zwalistym człowiekiem, dużo większym ode mnie. Upadek wcale mógł go nie zabić, a ja nie mogłem pozwolić, żeby mnie zaatakował, prawda? Dosyć, pomyślał Alec. Miał powyżej uszu kiepskich kłamstw lorda, obrzydliwego usprawiedliwiania się i niezamierzonych potwierdzeń. Facet wystarczająco się już sam potępił.
Alec spojrzał na Toma, który skinął głową i wstał. - Lordzie Patricku Heald, aresztuję pana pod zarzutem morderstwa dowódcy straży, pana Crabtree - powiedział zmęczonym głosem. - To nie była moja wina! - wykrzyknął Strażnik Regaliów. - To miał być Rumford! - Zaproszenie? - spytał Alec, rozsmarowując marmoladę na toście. - Od kogo? - Od generała Carradine'a i pani Tebbit. Wygląda na to, że będę musiała wrócić do Tower zaledwie dwa tygodnie po tym, jak przysięgłam, że moja noga nigdy więcej tam nie postanie. Przyjęcie zaręczynowe Myrtle Tebbit i Jeremy'ego Fishera. - Webstera. A więc rzeczywiście zamierzają się pobrać! - Dlaczego nie? - Daisy spojrzała znad liściku, który pani Tebbit dołączyła do oficjalnego zaproszenia. - Przecież sam widziałeś. - Myślałem, że starsza pani tak się tylko droczy. Nie zwracałem na to większej uwagi. Zapewne pamiętasz, że moją głowę zaprzątały wówczas inne rzeczy. - Uch, nawet mi nie przypominaj. - Czy mogę mieć nadzieję, że i oni nie chcą o tym pamiętać i dlatego pominęli moje nazwisko w zaproszeniu? - Oczywiście, że nie, kochanie. Zaproszenie jest dla nas obojga. - Zatem obawiam się, że będę wtedy prowadził dochodzenie gdzieś poza granicami Londynu. - Nie powiedziałam ci jeszcze, kiedy to będzie. - Tak czy inaczej, będę prowadził dochodzenie gdzieś na prowincji. - To nic, pójdę w towarzystwie Germondów. Pani Tebbit pisze, że oni też zostali zaproszeni, by upewnić się, że obiecane przyjęcie tenisowe dla dziewcząt dojdzie do skutku. Melanie powiedziała mi już, że wreszcie zdecydowała się na
datę. Ponoć znalazła już odpowiednich młodzieńców dla Brendy i Fay. - I tak nie mogliby być bardziej nieodpowiedni niż doktor Macleod! - A przy okazji, czy Rumford ci powiedział, co takiego zrobił lord Patrick, co dało mu nad nim przewagę? - Obleśna sprawa. Przemycił do twierdzy dziewczynę. Po prostu nie mógł sobie pozwolić na to, żeby lady Julia się o tym dowiedziała. - A generał Carradine? Co wydarzyło się w Mezopotamii? - Tego ci nie powiem. - Jesteś okropny! Alec wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Prawdę powiedziawszy, udało mu się uniknąć wyjawiania swojej strasznej tajemnicy. - No cóż, w jego przypadku chyba lepiej nie wiedzieć, a tym bardziej że wybieram się na organizowane przez niego przyjęcie w Domu Króla. - Cieszę się, że pani Germond będzie tam z tobą, ale czy jesteś pewna, że możesz tam spokojnie wrócić, skarbie? Byłaś zdecydowana nigdy tam nie wracać. - Wiem, ale po wczorajszym zwycięstwie czuję, że mogę stawić czoła wszystkiemu. - Daisy, coś ty..? - Wczoraj wróciłeś do domu zbyt późno, więc ci nie powiedziałam, ale posłuchałam rady Sakari. Nie mogła zrozumieć, dlaczego pozwalam służącej stanowić prawo, więc zebrałam się na odwagę i stawiłam czoło niani. - Nie wierzę! - A właśnie, że tak. Możemy zwracać się do niej per „pani Gilpin" zamiast „nianiu", ze względu na psa. Muszę przyznać, że nie była zadowolona, że po prostu nie zmieniliśmy imienia
psa, ale przecież nie moglibyśmy tak postąpić, prawda, Nana? - Suczka podniosła głowę ze swojego miejsca pod oknem, gdzie grzecznie leżała, powstrzymując się od żebrania przy stole, i zamerdała ogonem o podłogę. - Nigdy nie nauczyłaby się reagować na inne imię. Powiedziałam też pani Gilpin, że będę zabierać bliźnięta na popołudniowy spacer w wózku, kiedy tylko zechcę. - Daisy, to przecież otwarty bunt, a może nawet powstanie! - skomentował Alec z uśmiechem. - Poza tym możesz przychodzić do pokoju, żeby pocałować dzieci na dobranoc bez względu na to, jak późno wrócisz. - Wielkie nieba, nie bałaś się, że z miejsca złoży wypowiedzenie? - Nie sądzę - powiedziała Daisy zadowolona z siebie. Melanie mówi, że opieka nad bliźniętami to dla każdej niani bardzo prestiżowe wyróżnienie.