Copyright © Nike Farida, 2014 Projekt okładki www.studio-kreacji.pl Zdjęcie na okładce Fot. zurijeta/Depositphotos.com Redaktor prowadzący Anna Dereng...
24 downloads
25 Views
1MB Size
Copy right © Nike Farida, 2014
Projekt okładki www.studio-kreacji.pl
Zdjęcie na okładce Fot. zurijeta/Depositphotos.com
Redaktor prowadzący Anna Derengowska
Redakcja Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta Mariola Będkowska
ISBN 978-83-7961-885-9
Warszawa 2014
Wy dawca Prószy ński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzy mowskiego 28 www.proszy nski.pl
Dla Prawdziwych Libijczyków – Moich Rodziców
Jeszcze nigdy tak wiele nie zostało zrobione przez tak niewielu. A w zasadzie przez jedną. Dziękuję, J.
Rozdział I
Kronika zapowiedzianej śmierci
Giza−Nowy Jork, 11 września 1971
Karen spojrzała na budzik. Dochodziła czwarta rano, by ło jeszcze ciemno. − Allachu akbar, Aszhadu ana la ilaha illa’llah. − Z oddali dochodził rwący się głos muezzina, który wzy wał wierny ch do modlitwy. Podeszła do hotelowego balkonu i otworzy ła szeroko okiennice. Do pokoju, wraz z upalny m żarem, który szy bko objął całe jej ciało, wdarł się hałas kairskiej nocy. Czy to miasto nigdy nie śpi?, pomy ślała. Sły szała teraz bardzo wy raźnie głosy muezzinów wy krzy kujący ch czterokrotne Allachu Akbar, dochodzące z różny ch stron. Miasto budziło się do ży cia, czemu towarzy szy ły nieustające klaksony rzeki samochodów, pokrzy kiwania roznosicieli gazet czy odgłosy otwierający ch się kafeterii i sklepików. Z półmroku wy łaniały się piramidy, potężne, wy niosłe i nieodmiennie idealne. Budziły zachwy t Karen i upajały historią zaklętą w ich legendę. Kleopatra. Faraon − ulubiona książka dzieciństwa mamy. Czterdzieści wieków patrzy na nas. O, Boże, kto to powiedział? Wróciła do łóżka, ale nie mogła już zasnąć, mając przed sobą czterdzieści wieków, Sfinksa i podświetloną piramidę Cheopsa. I to, co się stało wczoraj. Robiła jednak wszy stko, by odsunąć my śli o TYM.
Imponujące, wróciła do podświetlony ch piramid. Wielkie. Ponadczasowe. Czy zawsze wobec takich widoków musimy być na kolanach? Kompletnie nie zgadzała się w tej kwestii z mamą, która mawiała: „Karen, jak każda nastolatka, przechodzi okres buntu wobec rzeczy uważany ch za piękne i wzorcowe”. Mama… Walcząc z ogarniający m ją znużeniem, przy pomniała sobie wy darzenia poprzedniego dnia.
Wielki zegar w hali przy lotów wskazy wał dokładnie dwunastą, gdy stały z mamą przy taśmie kairskiego lotniska w oczekiwaniu na bagaż. Miały już przy sobie dwie walizy Pollini, ale ciągle czekały na wielki kufer, który zawierał ich największe skarby − suknie specjalnie uszy te na kairskie wesele Jackie, siostry ojca. Mimo że przy jechały ty lko na kilka dni, wzięły ze sobą tony bagażu. − Musimy by ć przy gotowane na wielokrotne zmiany kreacji, niczy m arabskie panny młode − śmiała się dzień przed wy lotem mama, dopy chając do walizek kolejne suknie. Karen pomy ślała wtedy, że to miłe patrzeć, jak mama się śmieje; ostatnio nie zdarzało się to często. Jaka ona jest ciągle piękna, zauważy ła w duchu. Jej matka − z długimi, rudy mi włosami i głęboko zielony mi oczami, niewy soka, o wy raźnie zary sowanej kibici, w ty pie Rity Hay worth – ciągle przy kuwała spojrzenia, i to nie ty lko mężczy zn.
Podczas podróży do Kairu mama by ła milcząca, dopóki ona i jej współpasażerka, nobliwie wy glądająca Angielka w podeszły m wieku, nie wpadły w lekką panikę podczas turbulencji, tak częsty ch na trasie do Egiptu. Starsza pani pogładziła wtedy mamę Karen po ręce i powiedziała: − To normalne, proszę się nie bać. − Mama Karen uśmiechnęła się z wdzięcznością. − Angela Jones − przedstawiła się kobieta. Współpasażerka ich krótkiego lotu by ła wiekową, ale żwawą Angielką. Wy glądała jak Mrs Marple ze Śmierci na Nilu − całości dopełniały krótkie włosy, pomarszczona twarz o niebieskich oczach i jasnobeżowy kostium. Na jej kolanach leżała książka Agathy Christie. − Barbra Robinson − odwzajemniła się mama Karen i rozpoczęły żwawą pogawędkę. − Lecimy na wesele szwagierki. To dużo młodsza siostra mojego męża, w zasadzie dziewczy nki dzieli niewielka różnica wieku. Dziewczynki, pomy ślała z iry tacją Karen, nady mając usta. Czy ona nie widzi, że już nie jesteśmy dziewczynkami?! − A ja wy bieram się do Sy rii, do Damaszku, by odwiedzić nowo narodzonego wnuka. Wie pani, to ciekawe, mój mąż, Panie świeć nad jego duszą, by ł lekarzem, ale obaj nasi sy nowie nie poszli w jego ślady ; są inży nierami, jeden pracuje w rafinerii w Libii, a drugi w Sy rii. − O, to tak jak mój mąż, Jeremy − ucieszy ła się Barbra. − On też jest inży nierem, specem od pól naftowy ch. Wiele państw w ty m rejonie ceni jego eksperty zy. My też znamy Sy rię. W Damaszku szesnaście lat temu urodziła się Karen. − Wskazała na córkę. − Mieszkaliśmy też w Bejrucie, Arabii Saudy jskiej, Tunezji i w Kuwejcie. Teraz nasz dom to Marsa Brega, amery kańska baza naftowa położona pomiędzy Benghazi a Try polisem. Mamy tam piękny dom.
− Marsa Brega... − Angielka zastanowiła się. − Sły szałam o ty m miejscu. Sy n wspominał, że to największa i najbardziej strategiczna baza w Libii. Opowiadał mi, że w Libii odkry to ogromne złoża ropy, czy niąc kraj drugą potęgą naftową na świecie. To ściągnęło tu wielu obcokrajowców. − Tak, ja jestem Polką, mój mąż Amery kaninem, pani sy n Anglikiem, ale są tu też Włosi, Niemcy, Bułgarzy, Palesty ńczy cy, Ży dzi, Filipińczy cy, Hindusi. Są głównie lekarzami albo inży nierami, przy wieźli ze sobą całe rodziny. − No proszę, jeszcze Amery kanin i Polka. − Angielka uśmiechnęła się ży czliwie. − Jak się państwo poznali? Karen westchnęła i przewróciła oczami. No nie, nie wytrzymam tego cukierka po raz setny, pomy ślała, patrząc na dy wan chmur za oknem. A mama szczebiocze − tak, dokładnie − szczebiocze! Zaraz powie „Och–to–by–ła–taka–roman–tyczna”… Barbra spojrzała na pierzaste chmury. Niebo nad nimi by ło zupełnie czy ste.. − Och, to bardzo romanty czna historia − zaszczebiotała z entuzjazmem. I dodała, marszcząc czoło: − W Londy nie, gdzie studiowałam, mieszkałam u mojej matki chrzestnej, Lali, która jak wielu Polaków po wojnie została w Anglii na stałe. A z Jeremy m, hmm... − Barbra przerwała na chwilę. − Spotkaliśmy się w pubie, jedny m z najstarszy ch w Londy nie. Siedział pod takim edwardiańskim lwem. Weszłam tam, choć miałam pójść do innego pubu. W środku by ło wielu mężczy zn, wszy scy patrzy li na mnie z uznaniem; wtedy by łam ładną kobietą, nie taką grubą jak dziś. W głębi po lewej stronie siedział blondy n. Tak jakoś na mnie spojrzał. I strzelił piorun... No tak. − Barbra zamy śliła się na chwilę, uśmiechając się do swoich wspomnień. − Potem stałam z piwem w ręce i rozglądałam się. Akurat zwolniło się miejsce obok tego mężczy zny, więc usiadłam. Niby siedzieliśmy obok, ale cały czas na siebie spoglądaliśmy. Wy jęłam Sto lat samotności. Spojrzał na książkę, gwizdnął z uznaniem. Odwrócił się do mnie i powiedział: „To moja ulubiona książka”. I już. Nie wiem, kiedy zaczęliśmy rozmawiać o książkach, sztuce, literaturze, ży ciu. Lubiliśmy ty ch samy ch autorów, malarzy, mieliśmy podobne poglądy. Jeremy rozpy ty wał mnie ze śmiechem: „Czy to prawda, że w Krakowie święty Jerzy pokonał smoka?”, „Czy można ży ć w komunizmie i by ć wolny m?”. A moja mama działała w opozy cji, przepisy wała na maszy nie książki zakazane przez cenzurę − Miłosza, Mrożka, Hłaskę. Wie pani, dla niego, jak dla każdego Amery kanina, najważniejsza jest wolność. Pamiętam, jak w pubie wy biła jedenasta, a my nie mogliśmy się rozstać. Po zamknięciu usiedliśm y przed ty m pubem, na St Martins Lane, i rozmawialiśmy do rana, a potem w porannej mgle Jeremy odprowadził mnie do domu. To by ł taki, jak mawiała ciocia Lala, coup de foudre. − Mama Karen zarumieniła się. − Po kilku ty godniach szaleńczy ch spacerów, rozmów i seksu w moim maleńkim pokoiku na poddaszu u ciotki − Jeremy musiał się wspinać po ry nnie, nocami, Karen zakry j uszy – miałam wracać do Polski. W ostatni wieczór siedzieliśmy w naszy m pubie, smętnie sącząc piwo. Mogliśmy się już nigdy nie spotkać. Jeremy nalegał, żeby m została dłużej, ale zadeklarowałam już w biurze paszportowy m, że wrócę i oddam paszport. I tak miałam ogromne kłopoty z otrzy maniem paszportu i przy jazdem tutaj ze względu na to, że ciotka Lala została w Anglii. „Jak to oddać paszport? Przecież to twój dokument, twoja własność, paszport należy do człowieka”, Jeremy nie mógł się nadziwić. Nie rozumiał, że w moim kraju paszporty się oddaje, trzeba pójść na milicję, czasem złoży ć wy jaśnienia. Jak im się coś nie spodoba, to już nie można wy jechać. Jeremy przecierał oczy ze zdumienia na wieść o ty m, że w Polsce mieszka dwadzieścia pięć milionów ludzi. „To wasze KGB chy ba buduje jakieś osiedla dla ty ch paszportów. To szaleństwo!”
Roześmiałam się wtedy gorzko: „Osiedla dla paszportów...” Ale musiałam już wracać, bo jak przedłuży łaby m poby t, na pewno zabraliby mi paszport, a wtedy już nigdy by śmy się nie zobaczy li. − To niesamowite... − westchnęła Angielka. − Jak więc znów się spotkaliście? − W dzień wy jazdu Jeremy przy szedł do ciotki bardzo elegancki − podjęła Barbra. − „Nie możesz wracać do Polski”, powiedział. „Muszę cię uwolnić od reżimu. Po to się spotkaliśmy. By łem w konsulacie amery kańskim. Opowiedziałem o waszy ch osiedlach, gdzie mieszkają paszporty, powiedziałem też, że twoja mama to opozy cjonistka. Możemy bły skawicznie się pobrać. Jako moja żona dostaniesz amery kański paszport. To będzie już zawsze twój paszport. Nikt nigdy nie zabroni ci nigdzie wy jechać. Nikt mi ciebie nie zabierze”. Ukląkł przede mną i wy jął z kieszeni małe pudełeczko. W środku by ł sy gnet z napisem z rubinów In God We Trust. „To mojego taty, ale nie mam nic innego. Kiedy ś kupię ci najpiękniejszy pierścionek zaręczy nowy, jaki sobie zamarzy sz”, obiecał. „Wy jdziesz za mnie?” − Barbra westchnęła. Sięgnęła do torebki, pochy liła się, tak by nie by ło jej widać, i pociągnęła ły k z brezentowej torby. Elegancka Angielka udała, że nic nie widzi. Karen widziała, jak zawsze. Dziewczy na uśmiechała się zdawkowo, jednak pogry zione do krwi palce nie świadczy ły o wesołości. Idiotka! krzy czała w duszy. Naraża mnie i siebie. Jak ci Libijczycy zauważą, to po nas! Zawsze gry zła palce do krwi. A potem udawała, że nic się nie dzieje. I wszy stko wracało do „normy ”. Jak zawsze. Usły szała głos starszej pani: − Co za piękna historia, Barbro! Nie wiedziałam o ty ch paszportach, że to aż tak. A on cię uwolnił od jarzma komunizmu. To takie romanty czne! − Zaraz po studiach Jeremy dostał posadę w Arabii Saudy jskiej − konty nuowała Barbra. − Potem by ły kolejne placówki na Bliskim Wschodzie, aż osiedliśmy w Libii, tu chy ba jest nas, obcokrajowców, najwięcej. − Tak − potwierdziła starsza pani − do Libii w poszukiwaniu własnej ziemi obiecanej przy by ły rzesze specjalistów, często z rodzinami, z wielu zakątków świata. Mieszkają tu, tworząc z rdzenny mi Libijczy kami wielobarwną mieszankę kulturową i narodowościową. Czy ona pisze podręczniki o krajach arabskich, zastanowiła się z rozbawieniem Karen. Ale mama potakiwała głową, wy raźnie pochłonięta rozmową. − Och tak, ale co tam − machnęła ręką w stronę córki. − Dla nas najważniejsze jest, że codziennie możemy pły wać w turkusowy m, najpiękniejszy m i najcieplejszy m morzu na świecie − w Morzu Śródziemny m. Mamy do niego kilka kroków z tarasu. Zajmujemy rozległą willę na terenie kampusu amery kańskiego w Marsa i mamy piękny taras z widokiem na morze oraz pobliską wy spę. A kiedy mamy ochotę, wsiadamy w jeepa i jedziemy na pusty nię. Tak, amery kański paszport otworzy ł nam drzwi do raju. − Bajkowo... − westchnęła Angielka, a mama Karen dodała: − Najbardziej lubię to, że nasza egzy stencja pły nie w ty powy m dla basenu Morza Śródziemnego leniwy m, przy jemny m ry tmie. Jesteśmy jak na nieustający ch wakacjach, w zasadzie mieszkamy na plaży. Rano morze, potem leniwe śniadanie, czy tamy książki, jedziemy − tak jak wczoraj − po bakłażany, pomidory i jagnięcinę. Zawsze wpadamy najpierw do sklepiku z przy prawami, to taki nasz ry tuał. Obłędny zapach kurkumy, kolendry zwanej tu kusburem, kardamonu i harissy miesza się z wonią mięty, cy namonu i papry ki. Lubię je doty kać, wąchać,
nabierać w garście. Stary zaprzy jaźniony Arab, właściciel sklepiku, parzy nam w mały m ty gielku upojną kawę z potłuczony mi ziarnami kardamonu. − Ściszy ła głos: − To poezja patrzeć, jak robi kawę. Stawia na mały m palniku gazowy m miedziany ty gielek, a gdy woda się zagotuje, dodaje ze trzy ły żki świeżo zmielonej kawy i ty le samo ły żek cukru. Miesza i stawia na palniku. Gdy wrze, zdejmuje ją z palnika, a po chwili znowu stawia z powrotem. I tak kilka razy. Lubię na to patrzeć i zawsze zastanawiam się, czy kawa wy kipi. Ale nigdy mu się to nie zdarzy ło. Potem rozlewa kawę do takich mały ch porcelanowy ch czarek. Siadamy na dy wanie i raczy my się smakiem i aromatem. Za tę kawę dałaby m się pokroić − rozmarzy ła się Barbara. − Potem wracamy do domu, coś ugotujemy, zjemy i sjesta. Znowu idziemy nad morze popły wać. Potem się przebieramy, malujemy − tak jak nauczy ły nas Arabki. I albo kino, albo jakieś party. Starsza pani pokiwała głową. − Tak, ży cie w Libii to nieustające wakacje. − Jestem history kiem sztuki i Libia mnie fascy nuje − dodała Barbara po chwili namy słu − bo jest jedny m z najmniej poznany ch, a najbardziej zasługujący m na poznanie krajów. Czy zna pani Sabratę, Angelo? − O tak! To jedy ny zachowany na świecie w całości amfiteatr z czasów rzy mskich. Sy n zabrał mnie tam na przedstawienie Aidy. Nie wy obrażam sobie lepszej scenerii do opery Verdiego. − Kobieta uśmiechnęła się i wy gładziła spódnicę. Karen musiała przy znać matce rację. Ży cie w pobliżu zjawiskowego morza, bezkresny ch piasków Sahary i bogactwa − bodaj najlepiej na świecie zachowany ch − anty czny ch miast i osad, powodowało, że funkcjonowało się tu jak na nieustający ch wakacjach. Ale mama nie mówi całej prawdy. To tylko lukier. I dlaczego wciąż powtarza: my to, my tamto? Kiedyś tak było, ale od dawna wszystko robimy osobno. I jeszcze ojciec − nawet nie pofatygował się, by tu przyjechać. A na głos powiedziała, mrużąc oczy : − Szkoda, że tatusia, tego ze ślicznej londy ńskiej opowieści, nie będzie na weselu jego ukochanej siostry. − Karen! − krzy knęła Barbara z wy rzutem i spojrzała na współpasażerkę, uśmiechając się przepraszająco. Starsza pani zaczęła czegoś szukać w torebce, a Karen znowu pogrąży ła się w my ślach. Jadąc poprzedniego dnia na lotnisko w Benghazi, wy garnęła ojcu: „Wiesz, tato, to kompletnie nie fair, że nie będziesz na ślubie swojej ukochanej małej siostry. Od zeszły ch wakacji nie widziałeś się też ze swoimi rodzicami, którzy specjalnie przy latują z San Francisco. I będzie mnóstwo członków naszej wielkiej amery kańskiej rodziny !”. Przy jazd potwierdziła też babcia Kry sia, choć niełatwo przy jechać tu z Krakowa. Pół roku czekała na paszport. Najpierw jej odmówili, ze względu na ciocię Lalę. Gdy by ty lko wiedzieli o prawdziwej pracy skromnej maszy nistki z Biblioteki Insty tutu Filozofii. Ale nie wiedzieli. Nawet cioci Lali udało się przy lecieć z Londy nu. „Wszy scy jakoś to udźwignęli. Ty lko ty − jak zwy kle nie! Mogłeś to przecież jakoś zaplanować!”, wy krzy czała ojcu przed wy jazdem. „Wiesz, córeczko, że moja praca wy maga ciągłej gotowości do wy jazdów służbowy ch. Macie dzięki temu wszy stko, czego zapragnie każda wschodnia księżniczka”. Rzeczy wiście Karen miała pełne szafy dżinsów i bły skotek, ale wolałaby mieć normalną rodzinę. „Wiesz co? Mam w nosie ży cie księżniczki − i tak wolę książki, a chciałaby m mieć czasem prawdziwego tatę”. Chłodno pożegnali się z ojcem, który za kilka godzin miał lot, jak twierdził, do Tunisu.
Z zamy ślenia wy rwał ją głos pilota, oznajmiający, że schodzą do lądowania. Kair powitał je czterdziestostopniowy m upałem. Spoceni celnicy uwijali się pomiędzy pasażerami − na lotnisku nie działała klimaty zacja. Karen spojrzała na matkę, która stała obok i czekała z wzrokiem utkwiony m w wy lot taśmy, skąd wy łaniały się bagaże. Wy glądała jak prawdziwa podróżniczka z epoki wiktoriańskiej w swoim beżowy m spodniumie i mały m słomkowy m kapeluszu z granatową wstążką. „Moja Basia z Avonlea”, mawiała czasem czule babcia Kry sia, gładząc córkę po włosach. Rzeczy wiście, Barbara, zwana przez ojca Barbrą, rudowłosa, zielonooka, z płomienną burzą włosów okalający ch porcelanową buzię, przy wodziła na my śl kultową bohaterkę powieści ukochanej przez wszy stkie dziewczy nki świata. Chociaż także wszy scy mężczy źni świata, gdziekolwiek pojawiała się Barbara, patrzy li na nią z podziwem i zainteresowaniem. „Kiedy cię poznałem, wy glądałaś jak Rita Hay worth w Gildzie albo jak Lilith na obrazie Rossettiego − ikona prerafaelitów”, tak jeszcze kilka lat temu mawiał do żony Jeremy. Ale już dawno Karen nie sły szała ani ty ch słów, ani tej czułości w głosie ojca. Wracał ze swoich rozliczny ch podróży służbowy ch i zamy kał się w swoim pokoju, słuchając Doorsów albo wy chodził na karty do kanty ny. Nieustające wakacje nad Morzem Śródziemny m to by ło miłe ży cie, pod warunkiem że nie miało się akurat kilkunastu lat i nie obserwowało rozpadu rodziny. Oddalanie się rodziców od siebie, coraz częstsze awantury, płacz mamy nocami i rosnący stos butelek po alkoholu w jej garderobie − to nie by ło miłe, to by ł ciężar znacznie ponad siły szesnastoletniej dziewczy ny. Mama, marszcząc czoło i ściskając niecierpliwie torebkę, oczy wiście też Polliniego, z jej ulubionej kolekcji, wpatry wała się nerwowo w pas bagażowy. Kiedy denerwowała się, tak jak teraz, co chwilę poprawiała włosy, zakładając je za uszy, a piegi na jej nosie bledły. − Bomba! Jeeest! − krzy knęła rozradowana, gdy na taśmie pojawił się wielki brązowy kufer z charaktery sty czny m złoty m „P”. − Szinu bomba, łejn bomba − jaka bomba, gdzie jest bomba?! − Naty chmiast zjawili się przy niej oficer i celnik, obaj wy raźnie zdenerwowani. Lotnisko w Kairze, jak w każdy m kraju arabskim, w każdej chwili mogło by ć obiektem zamachu odwetowego ze strony Izraela. „Odkąd Palesty ńczy cy porwali samolot lecący z Rzy mu do Tel Awiwu w sześćdziesiąty m ósmy m, rozpoczęła się era terrory zmu”, mawiał tata. Jeden z mężczy zn, młodszy, grubawy, by ł kompletnie ły sy. Miał poury wane guziki koszuli i widać by ło, jak po brzuchu spły wa mu pot. Wy ciągnął przed siebie spoconą rękę. − Passaports minfatlak − zażądał. Na szczęście Karen chodziła do arabskiej szkoły i szy bciutko, najczy stszą arabszczy zną wy jaśniła groźny m mundurowy m: − Mama uży wa takich słów, by okazać radość, że znalazła się walizka. Przy jechały śmy na ślub ciotki z mężczy zną z Al-Senussich. − Nazwisko libijskiej rodziny królewskiej, a ponadto rodu, co powszechnie wiadome w krajach arabskich, pochodzącego wprost od proroka Mahometa, uspokoiło oficerów. Ten, który wziął paszporty Karen i Barbary, podszedł do budki celników i gdzieś zadzwonił. Rozmawiając, ciągle kiwał głową. Wrócił, oddał im dokumenty i z nieukry wany m zachwy tem spojrzał na Barbarę. − Meszi − rzucił, pozwalając im odejść.
Na parkingu czekał już kierowca z tabliczką Mrs & Miss Robinson. Jechały w milczeniu. Karen czuła, jak sukienka oblepia jej ciało. Marzy ła ty lko o pry sznicu. Mogło by ć groźnie z tą nieopatrznie wy krzy czaną „bombą”. − Jak dobrze, córeczko, że tak sprawnie posługujesz się arabskim. Uratowałaś nas. − Matka dotknęłą jej ramienia. − Nie przesadzaj, mamo. Po prostu czasem uważaj, co mówisz przy Arabach. − I nie pij w samolocie, dodała w my ślach. Jak zwy kle zawahała się, nie umiała rozmawiać z mamą o jej alkoholizmie. Patrzy ły przez okno taksówki, gdy nagle, ponad gajem palmowy m, wy łoniły się ostre kanty potężny ch budowli. Barbara znów zacisnęła dłoń na dłoni córki. Auto jechało szy bko, a piramidy jawiły się i znikały pomiędzy palmami jak filmowe stop-klatki. Obie patrzy ły jak urzeczone. − Jak obuchem w głowę... − westchnęła Barbara. − Czasem my ślę, że to jest znak, iż właśnie zetknęłaś się z cudem świata. Czy to Akropol, czy piramidy, czy miejsce, gdzie stała latarnia w Faros. Nieważne, ile razy to widzisz, czujesz się, jakby ś dostała obuchem po głowie. Gdy dojechały przed hotel, drzwi taksówki otworzy ł smagły, wy soki portier. − Witamy w Egipcie, panie − rzekł po angielsku, powoli i uroczy ście. Karen wy szła z taksówki i jej oczom ukazały się nos Sfinksa oraz fragment piramidy Cheopsa. Podbiegł boy w beżowy m mundurku z lampasami i zajął się ich bagażami. Mama podała mu kilka piastrów. − Miłego poby tu, madame − rzucił grzecznie chłopak, zanim odszedł. − Inshalla − odpowiedziały niemal jednocześnie najbardziej powszechny m na Bliskim Wschodzie powiedzeniem. Jak Bóg da. Weszły do ogromnego westy bulu hotelu urządzonego z przesadny m przepy chem − wszędzie by ły złocenia i arabeski. Po żarze dnia zastał je tutaj przy jemny chłód. Gdy ty lko przeszły pod kolumnadą z różowawego marmuru, rozpoczęły się okrzy ki i powitania − wszy scy padali sobie w ramiona, ściskali się i całowali. − Karen, jak ty wy rosłaś! Jakie masz piękne włosy ! Wy glądasz zupełnie jak twój tata w czasach college’u − cieszy ła się babcia Frances. Fakt, że by ła bardziej podobna do ojca niż do matki, nie by ł dla Karen powodem do dumy. − Ale te oczy, piękne i zielone, ma po mamie. − Babcia Kry sia uściskała wnuczkę. − A najważniejsze, że jest mądra i kocha książki − dorzuciła dumnie, patrząc na Karen. − Ale nie jest taka piękna jak Basia − stwierdziła ciotka Lala. − Chociaż Basia musi schudnąć − wy szeptała sceniczny m szeptem do babci Kry si. Ciotka Lala by ła znaną londy ńską elegantką. Krótka fry zurka à la Chanel pasowała do jej stalowoszary ch włosów. Delikatny makijaż, ostra szminka. Zawsze w idealnie dopasowanej do figury małej czarnej lub ciemny m garniturze. Zawsze w sznurze pereł. Ciocia, śpiewaczka w armii Andersa, przeszła szlak bojowy od Zaleszczy k do Monte Cassino. Jej mąż by ł Francuzem i ciotka Lala lubiła nadmiernie i z manierą wtrącać francuskie słówka. Dla babci Kry si i dla Barbary by ła wy rocznią w sprawach mody i urody. Miała obsesję na punkcie szczupłej sy lwetki i czasem, gdy dzwoniła do mamy, a by ła jej chrzestną, py tała: „Czy Karen ciągle taka krągła? Uważaj, bo nie polubi jej żaden chłopiec. Zobacz, Jeremy też jest już tobą mniej zainteresowany, odkąd zrobiłaś się gruba po porodzie”. Nic nie dawało tłumaczenie, że w krajach arabskich krągłe kształty to ideał urody kobiecej. Ciotka nie dawała za wy graną „Ona jest taka poważna. Nie interesuje się chłopakami,
ty lko ciągle czy ta i czy ta, zresztą jest zby t dorosła na swój wiek. I… jest raczej obserwatorem niż mówcą. Tak uważnie dobiera każde słowo, a mężczy źni tego nie lubią. Ubiera się też tak, ma cherie, bez wy razu. Zawsze jakiś prosty strój, no i te półdługie zaczesane do ty łu włosy. Czy to ma świadczy ć o jej pozornie spokojny m charakterze. To niedobrze. Kobiety muszą mieć to coś, no wiesz… Ty to masz… To esprit… Karen jednak miała w nosie mężczy zn. Serdecznie też nie znosiła ciotki Lali − za jej wieczne kry ty kanctwo, wy rzucanie urojonej tuszy i niemądre rady. Ale teraz dy gnęła przed nią grzecznie, dzielnie znosząc kościsty uścisk starej ciotki i jej odwieczne: Ma cherie, czy ty przy padkiem nie uty łaś od ostatniego spotkania? Zamiast choćby : Czy dobrze zniosłaś podróż, moje dziecko? Karen spojrzała w lustro i zobaczy ła niezby t szczupłą, właściwie dość krągłą, niewy soką zielonooką szaty nkę z nieliczny mi piegami na nosie. Zmarszczy ła się, poprawiając włosy. I jeszcze ta niesforna grzywka z kosmykami niepoddającymi się żadnym zabiegom! Teraz jednak uwagę wszy stkich zajęło przy by cie do lobby rodziny Hassana, pana młodego. Na przedzie szedł Mahdi, wy soki, dostojny Arab, o ostry m, jakby orlim nosie i wy sokim czole, dość smagły, wręcz ciemny. By ł ubrany w długą kremową galabiję. Kilka kroków za nim w złotej chuście na głowie i długiej turkusowej szacie kroczy ła Paola. Matka Hassana by ła Włoszką, ale w kraju arabskim stosowała się do trady cji. Jak każda bogata Arabka (i Włoszka) otaczała się piękny mi dodatkami. Miała torebkę od Polliniego z najnowszej kolekcji, okulary i apaszkę od Gucciego. Za nimi szły cztery siostry Hassana − wszy stkie wy strojone w intensy wnie kolorowe suknie. Najstarsza, Mabrouka, czy li Szczęśliwa, by ła bliską koleżanką Karen. Wyglądają jak różnobarwne rajskie ptaki, pomy ślała Karen. Ale zaraz, gdzie jest Farag? Obie z Barbarą spoglądały na arabską grupę, wy patrując starszego brata pana młodego. Jak w każdy m arabskim domu po Mahdim to Farag by ł najważniejszą osobą w rodzinie, jako pierworodny sy n, opiekun rodziny i następca. By ł częsty m gościem w ich domu w Bredze. Za częstym, pomy ślała Karen, a głośno powiedziała: − Farag nie by ł zwolennikiem tego ślubu, ale w końcu i on uległ miłości brata do „niewiernej”. − Potem już by ł. − Barbara zarumieniła się nieoczekiwanie. − Ale czy przy jedzie? − Nie ma go… Ale zobacz, mamo, są bliźniaki. Za Marią Krajewską, siedzącą w głębi na skórzanej sofie, stali jej dwaj sy nowie, piętnastoletni bliźniacy, wy socy rudzielcy o intensy wnie zielony ch oczach, podobni do siebie jak dwie krople wody. Jacek i Andrzej by li Polakami. Karen pamiętała rozmowę rodziców na ich temat: „Maria, matka bliźniaków, zrobiła nieprawdopodobną karierę w Libii. Wszak przy jechała jako osoba towarzy sząca dla Romana, a dostała propozy cję pracy w projekcie rządowy m”, powiedział ojciec, a matka dodała: „Pełni funkcję visiting professor na Wy dziale Transformacji Roślin Uniwersy tetu w Benghazi. Mamy ty siąc dziewięćset siedemdziesiąty pierwszy rok i Libia jest pierwszy m arabskim krajem, w który m dopuszczono kobiety do nauki. Mogą studiować”. Bliźniacy podeszli do Karen i jej matki. − Ciao, bellissima − rzucił Andrzej i cmoknął dziewczy nę w policzek. − Hej. − Jacek skinął głową. By li o rok młodsi od Karen i mieszkali w Benghazi. Jacek by ł poważny m okularnikiem
i strasznie przy nudzał, Andrzej by ł wesoły, wy gadany i wiecznie uśmiechnięty − bardzo się jej podobał. − To co, zatańczy my na weselu twojej ciotki Jackie, darling? − zagadał teraz. − Ky sz, wariacie! − roześmiała się Karen. − Przecież wiesz, że to niemożliwe, bawimy się osobno.
***
Uroczy stość weselną urządzono na modłę arabską, co by ło ukłonem w stronę rodziny pana młodego. Arabskie wesele. Karen by ła na wielu podobny ch, wszak większość ży cia spędziła w ty ch krajach. Siedziała teraz z bliźniakami i popijała sinalco colę. − Państwo młodzi są cały czas osobno, spoty kają się dopiero pod koniec − uświadamiała towarzy stwo. − Jak to? − zdziwił się Andrzej. − Normalnie − rzucił z powagą Jacek. − Państwo młodzi całą ceremonię ślubną obchodzą w osobny ch wielkich namiotach, zbudowany ch na potrzeby wesela − jeden dla kobiet, drugi dla mężczy zn. Usadawia się ich na tronach, gdzie przez wiele godzin są jakby obserwatorami własnego święta. − Patrz, Karen, jaki ekspert − roześmiał się Andrzej, po czy m złapał dziewczy nę za rękę i pociągnął w kierunku westy bulu. Gdy stanęli przy wy jściu, Andrzej pochy lił się nad nią i zapy tał: − To co, kochasz mnie, miła? − Wariat! Kompletny wariat − śmiała się Karen. − No wiesz, miła, jesteśmy świadkami, że chcieć to móc. Zobacz, Hassan i Jackie jednak doprowadzili do tego dnia. To fakt. Przez ostatni rok Karen często sły szała strzępki rozmów rodziców na temat tego związku. „Oni są za młodzi”, mawiała mama. „Hassan nigdy nie zaakceptuje jej lewicowy ch poglądów”, wy rokował ojciec. „Amery kanie nigdy się nie zgodzą, aby zamieszkali w Libii”. „Libijska rodzina nigdy nie zaakceptuje, jeśli urodzi się pierwsza dziewczy nka”. Jackie i Hassan musieli pokonać wiele przeszkód, by doprowadzić do swojego ślubu. Ale dopięli swego i różnorodna mieszanka gości z całego świata zajęła tego wrześniowego dnia cały hotel położony u stóp piramid. Kobiety przeszły do swojej części, a mężczy źni do swojej. W męskiej części głównie rozmawiano, jedzono i palono − nie ty lko papierosy. − Czuć tu opium − stwierdził Jacek, wchodząc do namiotu mężczy zn. − Tu musimy się rozstać. Do zobaczenia, Karen. Karen pomachała do niego i weszła do namiotu kobiet. Naty chmiast ogarnął ją harmider rozmów. Na malutkich bębenkach darbuki wy bijano ekstaty czną muzy kę. − Habibi, habiiiiiibiiii − śpiewała najpopularniejsza piosenkarka krajów arabskich Um Kathloum. Woń piżma i patchouli mieszała się z zapachem kardamonu, wanilii i cy namonu. Wszy stko się
złociło: pęki dekoracji na ścianach namiotu, tron oblubienicy stojący na podeście na środku, stroje kobiet. Wszędzie stały tace z jedzeniem i miedziane dzbany z wodą. Muzy ka mieszała się z gardłowy mi okrzy kami i piskami zachwy tu nad kreacjami panny młodej. − Która to już suknia dzisiaj? − Karen zwróciła się do babci. − To chy ba siódma kreacja panny młodej − odparła Kry sia. − Jestem pod takim wrażeniem! Suknie są coraz to wy my ślniejsze! I każdej towarzy szy inny garnitur biżuterii! − Hojny ten pan młody − mruknęła Karen. − Oj hojny, hojny. − Barbara pokiwała głową. – To ród Senussich. Najbogatszy ród Libii, królewski. − Matka Karen siedziała na stole, machała nogami i zajadała się orzechami nerkowca i ciastkami z dakty li. − Arabki lubią przepy ch − ciągnęła. − Suknie ślubne, który ch potrzebują na wesele, od kilku do kilkunastu, w zależności od zamożności rodziny, kupują i szy ją w najlepszy ch włoskich lub francuskich domach mody. − Mama zapomniała dodać, że by ły śmy z „ciocią” Jackie na zakupach w Pary żu, Rzy mie i w Londy nie − roześmiała się Karen. Kilka dziewcząt, w ty m siostry pana młodego, Chałła i Mabrouka, zaczęło wy ginać się zmy słowo w tańcu brzucha. Karen dołączy ła do nich, ubrana w arabską suknię, z wy szy waną cekinami chustą zawiązaną na biodrach. Barbara zeskoczy ła ze stołu, zdjęła sandałki, zabrała Karen chustę i też zaczęła wirować w tańcu. U wejścia do namiotu stanął Farag, starszy brat pana młodego. Patrzy ł na przemian to na Barbarę, to na Jackie, która szła powoli w stronę tronu, prezentując kolejną kreację ślubną − kremową suknię wy szy waną różowy mi perłami. Szminka w odcieniu ostrej czerwieni kontrastowała z jej alabastrową cerą. Gdy usiadła, otoczy ły ją kobiety, szczy piąc poły sukni i szarpiąc za biżuterię. − Piękna! − Mabrouk! − Ale ciężki naszy jnik! − dochodziło zewsząd. Jedna z kobiet, trzy mając się lewą ręką za ty ł głowy, zawodziła smętną pieśń o doli żony. Kiedy skończy ła, reszta zaczęła miarowo klaskać. Niektóre kobiety krzy czały przy ty m, wy dając gardłowe okrzy ki. Pobladła panna młoda wstała, by dokonać kolejnej prezentacji. Pomachała do zebrany ch i kolejny aplauz gardłowy ch okrzy ków sięgnął zenitu. Zaczerwieniona Karen nie mogła złapać tchu. − Muszę wy jść − rzuciła do Mabrouki. − Strasznie rozbolała mnie głowa. Przejdę się, żeby nieco ochłonąć. Opuściła namiot i ruszy ła przed siebie. Szła zadbany mi alejkami hotelowego ogrodu, a muzy ka i odgłosy wesela cichły z każdy m krokiem. Sły chać by ło teraz wy raźnie cy kady, wieczór by ł gorący. Oddaliła się znacznie od weselny ch namiotów, aż dotarła do miejsca, gdzie stały kontenery ze śmieciami. Wtedy ich zobaczy ła. Tuż obok wy sy piska Barbara całowała się z Faragiem, bratem pana młodego. Karen usiadła na ścieżce, skronie jej pulsowały. Spojrzała w niebo, każda gwiazda by ła rozmy ta od łez. By ły ich miliardy, jakby niebo miało zaraz spaść. Ale nie spadło.
Kilka ty godni temu Karen sły szała ich rozmowy o planowany m przez Faraga wy jeździe do Polski. Matka zawsze się do niego okropnie mizdrzy ła. „Dokąd zamierzasz jechać?”, spy tała, wy ginając się, by pokazać swoją piękną − jak jej się wy dawało − łabędzią szy ję. „Do szkoły pilotów w Dęblinie”. „Koniecznie musisz zwiedzić Kazimierz Dolny. To perła polskiego renesansu, oddalona jakieś dwadzieścia kilometrów od Dęblina”, mówiła, kręcąc na palcu pukiel rudy ch włosów.
Karen przy ciskała dłonie do skroni, czuła się tak, jakby głowa miała jej eksplodować. Barbara, nie bacząc na to, że Farag by ł kilkanaście lat od niej młodszy, że by ł Arabem, a przede wszy stkim nowy m członkiem rodziny − właśnie w najlepsze oddawała się namiętności na tle piramid. Nie by ł to pierwszy raz, kiedy Karen nakry ła matkę w takiej sy tuacji.
Karen miała dziewięć lat. By ła bejrucka, parna noc. Wiał akurat wiatr od pusty ni, nazy wany tutaj gibli. Mimo klimaty zacji, marmurowy ch ścian i podłóg upał by ł nie do wy trzy mania. Pomy ślała o lodówce. Tata zawsze dbał o to, aby by ła pełna wody, a zamrażarkę wy pełniały kostki lodu. Postanowiła zejść do kuchni po zimną wodę. Po drodze usły szała dźwięki muzy ki i jakieś szmery. − Chodź, no chodź tu do mnie... − rozległ się męski głos, nie by ł to jednak głos ojca. Za to kobiecy chichot stanowczo należał do mamy. − Och, przestań, przestań, nie, nie − uważaj! Co jest?! Złodziej?, pomy ślała Karen. Ale dlaczego mama się śmieje? Dochodziła druga nad ranem, a ojciec przeby wał w podróży służbowej. Karen zeszła kilka stopni niżej, usiadła na ostatnim i zerknęła do lustra, w który m odbijał się salon. Na białej skórzanej kanapie siedziała mama w czerwonej sukni. Przed nią klęczał sąsiad z głową wtuloną w jej kolana. Barbara gładziła jego włosy. Karen kurczowo zacisnęła palce na poręczy. Chciała krzy czeć, ale nie umiała wy doby ć z siebie żadnego, nawet najmniejszego dźwięku. Popatrzy ła na rękę, na której odcisnęły się ażurowe ślady poręczy, aż do krwi. Wstała i uciekła do sy pialni.
Wiał gibli i wszy stko za oknem wirowało. „Ludziom miesza się w głowach, kiedy wieje ten paskudny wiatr”, mawiał starzec przesiadujący zawsze w budce wartowników przy wejściu na kampus, gdzie mieszkali. Mama regularnie zostawiała mu kilka piastrów. Wiatr przewracał drzewa i wzniecał tumany kurzu tańczące w świetle latarni. Głowę Karen rozsadzał chichot mamy. Do rana leżała, patrząc na łamiące się za oknem palmy i płakała
bezgłośnie. Gry zła palce do krwi. Przed oczami wciąż miała czerwoną plamę sukni na białej kanapie. Ranek wstał już bezwietrzny. − Obudź się, córeczko − rozległ się głos matki. − Przed nami piękny bejrucki dzień. Pospiesz się, idziemy na souk z panem Adamskim. Pracuje razem z tatą i obiecał, że się nami zaopiekuje. Obok stał mężczy zna, z który m nakry ła matkę ostatniej nocy. Karen odwróciła się do ściany i wy buchnęła płaczem. − Nigdzie nie idę − oświadczy ła. − Nigdy nie opuszczę tego pokoju! Niech on stąd wy jdzie! Gdzie jest mój tata?! Zatrwożona Barbara stała nad nią, nic nie rozumiejąc. − To pewnie wpły w tego okropnego gibli − westchnęła w końcu i zawołała do mężczy zny : − Idź do domu, Franek.
Przez cały ty dzień Karen nie wy chodziła z pokoju, uskarżając się na bóle głowy. Wezwany kilkakrotnie lekarz stwierdził, że nic się nie dzieje, ale widząc apatię dziewczy nki i jej świecące niezdrowy m blaskiem oczy, zalecił dużo odpoczy nku w ciemny m pomieszczeniu, czy li dokładnie to, czego Karen pragnęła najbardziej.
Zatroskana Barbara napisała list do swojej krakowskiej przy jaciółki:
Kochana Beato, bardzo boję się o Karen. Źle się czuje i źle wygląda, to trwa już niemal od tygodnia. Nie wiem, co jej dolega. Tej nocy, kiedy to się zaczęło, wiał gibli, a Arabowie mówią, żeby się wtedy nie denerwować i nie kłócić, bo gibli wysysa z ludzi duszę, można nawet umrzeć. Bardzo tęsknię za rodzinnym Krakowem. Nie mam jednego domu, tak często się przeprowadzamy, już nie wiem, w ilu krajach mieszkałam. Czuję się samotnie i źle. Kiedyś miałam jeszcze wsparcie w Jeremym, ale teraz, gdy wreszcie wraca do domu, natychmiast wychodzi i spotyka się z kolegami w kantynie lub idzie na bilard. Wiesz, kiedyś czekałam na niego z utęsknieniem, teraz jednak więcej mnie łączy z Kilitajmestrą, która zbyt długo czekała na Agamemnona. Obie wiemy, co z tego wynikło. Trzymaj kciuki i módl się za mnie, proszę, aby to wszystko jakoś się uspokoiło. Idź do naszej patronki od rzeczy niemożliwych, św. Rity, i pomódl się za zdrowie Karen i za moje małżeństwo. Twoja Baśka
Barbara nie wspomniała przy jaciółce, że od kilku lat pije. Coraz więcej i coraz częściej. Nie napisała też, że kiedy jest pijana, łatwo ulega słodkim słówkom i komplementom mężczy zn, który ch tabuny zawsze czy hały na samotne, zby t dużo pijące mężatki przeby wające na placówkach. I że to zwy kle nie kończy ło się dobrze. A tata Karen powtarzał: „Picie alkoholu w krajach muzułmańskich objęty ch prohibicją grozi ukamienowaniem, karą śmierci lub − w najlepszy m razie − wy rzuceniem nas z placówki”. Na szczęście nic tak niebezpiecznego nigdy się nie wy darzy ło. Może dlatego że Barbara i Jeremy często pili z Arabami, choć ci, zgodnie z religią, w ogóle nie mieli prawa doty kać alkoholu. Ale, co częste na kontraktach w krajach arabskich, pili tak, że tracili granice. Tak jak teraz. Barbara by ła zby t pijana, by dostrzec córkę, ale Farag od razu zobaczy ł Karen. Nie przerwał jednak. Dziewczy na, zawsty dzona i oszołomiona, wstała ze ścieżki, ale straciła równowagę i zachwiała się niepewnie. Nieoczekiwanie ktoś ją podtrzy mał. Podniosła wzrok i zobaczy ła Jacka, jednego z bliźniaków. − Wracasz do namiotu? − zapy tał, biorąc ją za rękę. − Tak − odparła po dłuższej chwili. Jacek odprowadził Karen do namiotu kobiet, skąd dobiegał już krzy k Mabrouki: − O, teraz czas na finał! Patrzcie, to już ostatnia suknia! Trady cy jny strój arabski z kwefem przety kany m srebrną i złotą nicią. Karen i Jacek przez chwilę stali przy wejściu do namiotu i przy glądali się uroczy stości. Akurat nadchodził kulminacy jny moment wesela − połączenie oblubieńców. Kobiety obwieszczały to głośny mi, gardłowy mi okrzy kami i klaskaniem w ry tm szaleńczej arabskiej muzy ki. − Okej? − zapy tał chłopak po kilku minutach. Cały czas trzy mał Karen za rękę. − Okej − powiedziała i weszła do namiotu. Amery kańska panna młoda w arabskim stroju by ła prowadzona do sy pialni, gdzie zgodnie ze ślubny m oby czajem mąż miał dokonać próby dziewictwa. Otwarto wejście i wprowadzono pana młodego. Hassan również ubrany by ł w trady cy jny strój − śnieżnobiałą galabiję ze złoty m wy haftowany m brzegiem. Przy wiedziono go do zaróżowionej i przejętej Jackie, złączono ich ręce i świadkowie poprowadzili ich do sy pialni. Tu, w Kairze, próba dziewictwa by ła spektaklem na potrzeby wesela, Jackie i Hassan spędzili ze sobą już tę noc, której się poznali.
Na wielu weselach, na który ch by ła Karen, od Bejrutu po Damaszek i Maghreb, świadkowe wy chodziły do zebrany ch, pokazując zakrwawione prześcieradło. Wszy stkich to radowało − kobiety piszczały szaleńczo, a mężczy źni strzelali ze strzelb na wiwat. Jako dwunastolatka Karen by ła z mamą na weselu w Arabii Saudy jskiej. Po ty m, gdy kobiety zaprowadziły bladą i zmęczoną pannę młodą do sy pialni, Karen zdziwiło, że nikt nie wy szedł z prześcieradłem. W pierwszej chwili nawet się ucieszy ła − ten widok zawsze napawał ją i przerażeniem, i obrzy dzeniem − ale wtedy zamiast wiwatu padł ty lko jeden strzał. Potem rozpętało się wielkie
zamieszanie, do sali kobiet wbiegł ojciec i złapał matkę za rękę; zwy kle opanowany, teraz by ł bardzo zdenerwowany. − Do domu, Barbra! Weź Karen, pośpiesz się! Jedziemy ! − krzy czał. − Co się stało? − zapy tała Karen. − Wy padek − rzuciła matka, patrząc badawczo na ojca. Karen dopiero dwa lata później od swojej arabskiej koleżanki Fatimy dowiedziała się, że pan młody − jeśli żona nie okazałaby się dziewicą − według muzułmańskiego prawa szariatu może ją zabić. Dziewczy ny nie rozmawiały o ty m, co by się stało, jeśli brak dowodu by łby po prostu absolutny m przy padkiem, tak jak zawsze może się zdarzy ć. Ale Karen my ślała o ty m. Często. Teraz przy łączy ła się do tańczący ch kobiet, klaskała, śpiewała i wirowała w tańcu derwiszy, zajadała się weselny m kuskusem, ulubiony mi brakami, czy li gołąbkami w liściach winogron z dodatkiem sosu tzatziki i arcy słodkimi ciastkami z dakty lami. Zachowy wała się tak, jakby wcześniej nie spotkała matki w tamtej ciemnej alejce.
Dochodziła szósta rano. Karen stała na balkonie z widokiem na podświetlone piramidy, chłonąc dźwięki kairskiego poranka. Patrzy ła na resztki nieco jarmarcznej weselnej dekoracji − na lampki zapalające się co chwilę na czerwono lub zielono, ułożone w zabawny zary s piramid gdzieś ponad ty mi prawdziwy mi. Obraz piramid by ł tak odmienny od powszechnego wizerunku magiczny ch ostrosłupów leżący ch na piaskach pusty ni, że aż komiczny. Karen zostawiła otwarte drzwi balkonowe i wróciła do łóżka. Muszę spać, muszę! – zaklinała się w duchu, ale przed oczami ciągle miała obraz swojej pijanej matki Poranna mgła zasłoniła najmniejszą piramidę. Teraz widać by ło ty lko dumnie stojące dwie pozostałe. Wy glądały jak bliźniacze wieże. − Jacek i Andrzej u wrót Nilu... − Uśmiechnęła się do siebie. Karen ogarniało coraz większe zmęczenie, a wraz z nim nareszcie przy szedł sen. I jeszcze na jego granicy, w takim momencie, kiedy człowiek nie wie, czy śni, czy my śli na jawie, i czy to, co się właśnie dzieje, jest realne, spod wpółprzy mknięty ch powiek zauważy ła dwa my śliwce lecące nad piramidami. Samoloty leciały tak, jakby chciały się wbić w piramidy, by nagle, w ostatniej chwili, poderwać się w górę. Musi mi się to śnić, pomy ślała. Przecież to niemożliwe, by jakikolwiek samolot próbował wbić się w jakąkolwiek wieżę. Zagrożenie wojną wy dawało się tak odległe i nierealne. Ukoły sana szumem kairskiego poranka, w pokoju z widokiem na piramidy, który ch nie oświetlało już sztuczne światło, ze wspomnieniem pijanej matki pod powiekami Karen usnęła jeszcze na kilka godzin.
Wstawał poranek jedenastego września ty siąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego roku. Tego dnia młoda para w towarzy stwie weselny ch gości miała wsiąść na statek, by odby ć
podróż Nilem, poprzez Luksor i Edfu, do otwartej kilka miesięcy wcześniej tamy w Asuanie.
Rozdział II
Żydowska narzeczona
Nowy Jork, 11 września 1971
W ty m samy m niemal momencie, gdy Karen usy piała w Kairze, jej ojciec, któremu wy baczono absencję na ślubie siostry w związku z ważny mi sprawami służbowy mi na Bliskim Wschodzie, stał w oknie hotelu Marriott Resort na Manhattanie i patrzy ł na rozświetlone Twin Towers. Czekał, aż z pracy wróci jego „służbowy obowiązek” − Esther, którą kilka miesięcy wcześniej poznał w jedny m z samolotów.
Oboje bali się latać, więc nad kolejny mi porcjami podwójnego ginu z tonikiem szy bko zawarli tajemne porozumienie. Esther miała założoną nogę na nogę i Jeremy pomy ślał, że są bardzo zgrabne. Jedno z jej pierwszy ch zdań brzmiało: „Pochodzę z rodziny trady cy jny ch nowojorskich Ży dów i bardzo staramy się przestrzegać szabasu”. Żarliwa wiara nie przeszkadzała jej w intensy wny m i pełny m namiętności związku z żonaty m mężczy zną.
Wy my śliła, że dziś zaprosi go na kolację i poprosi: „Rozwiedź się, zostaw Bliski Wschód, tę wiecznie odętą nastolatkę oraz żonę alkoholiczkę. Mam dla ciebie propozy cję pracy tu, w Nowy m
Jorku!”. Esther od kilku miesięcy pracowała w Twin Towers. Jej biuro znajdowało się w Północny m Bliźniaku. By ła bardzo dumna, że przy jęto ją do tej prestiżowej kancelarii, choć pracowała zby t długo, co nieustannie kry ty kowała jej matka. „Esther, kiedy będzie czas na wnuki, skoro ciągle siedzisz w tej pracy ?”, py tała, a Esther odpowiadała ty lko: „Oj, dobrze, dobrze, mamuś, dobrze”. Niedawno na imprezie dla najemców urządzonej z okazji otwarcia TT Esther spotkała starego przy jaciela rodziny Mosze Janovitza, który miał biuro na siedemnasty m piętrze i rozkręcał naftowy biznes z Arabami. − Szukam dobry ch ekspertów do spraw bliskowschodniej ropy. − Znam kogoś takiego − odparła bez chwili wahania. − By ł na placówkach w kilkunastu krajach arabskich. Zna perfekcy jnie arabski i hebrajski. Janovitz z podekscy towania aż zaczął szy bciej oddy chać. − Czy możesz zaaranżować spotkanie z nim? Zatrudniłby m go naty chmiast. Dam mu pokaźną pensję, apartament na Manhattanie i pakiet medy czny. Chcę, by twoje biuro prawne dokonało bły skawicznej transakcji w pozy skaniu tego człowieka do współpracy. Esther szła i podśpiewy wała z radości. A więc nareszcie! Mogli by ć razem! Zamierzała powiedzieć o ty m Jeremy ’emu na kolacji. Na miejsce spotkania wy brała modną ostatnio libańską knajpkę na rogu 13th Street na Dolny m Manhattanie. Spojrzała na zegarek. By ła dwudziesta pierwsza. Pracowała już od dwunastu godzin! Od ponad półtorej godziny powinna by ć u Jeremy ’ego. Zawsze zatrzy my wał się w hotelu Marriott położony m naprzeciwko Twin Towers. „Nie lubię tej sieci. Mam stałą zniżkę w inny ch hotelach na cały m świecie, ale tu chcę cię mieć zawsze na oku”, wy szeptał jej do ucha podczas ich pierwszej wspólnej nowojorskiej nocy. Powiem mu to dzisiaj na kolacji. Esther uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze windy w Twin Towers. Jedenasty września to właściwy dzień na załatwianie spraw amerykańskoarabskich. Szła rozświetlony m dziesiątkami latarni Dolny m Manhattanem. Mimo że by ło już dosy ć późno, otaczał ją tłum wracający ch z pracy biały ch kołnierzy ków. Pracoholicy tacy jak ja, pomy ślała i nie by ło to opty misty czne stwierdzenie. Wiedziała, że spędza zby t wiele godzin w biurze, co by ło nieustanny m źródłem uszczy pliwy ch komentarzy ze strony matki. Choć znacznie więcej uwagi matka poświęcała temu, że Esther ma już trzy dzieści lat i ciągle nie ma męża, nie mówiąc o dzieciach. Matka Esther miała wiele przy jaciółek z fundacji chary taty wnej, gdzie pracowała. Z niektóry mi znajomy mi, które miały sy nów, od lat planowały wspólną przy szłość dla swoich dzieci. Esther by ła jednak uparta i nie zgadzała się na kolacje „z planem małżeńskim”. Evely n dałaby sobie z nią radę, ale za córką zawsze murem stawał ojciec. Przy spieszy ła kroku. Jestem spóźniona, jestem taka spóźniona, a Jeremy tego nie znosi. Postanowiła, że do niego zadzwoni i spotkają się od razu w tej libańskiej restauracji. Stanęła pod automatem telefoniczny m, czekając, aż wy soki niemłody już Murzy n przestanie rozmawiać. Konwersacja jednak wy raźnie się przedłużała, a wściekły mężczy zna walił ręką w telefon. Esther zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu innego automatu, ale obok stał ty lko sprzedawca z hot dogami. Och, zjadłabym jednego, od rana nie miałam nic w ustach. Zerknęła pożądliwie
w kierunku budki. Nie mogę, postanowiła. Muszę trzymać linię. Jeremy nie lubił krągły ch kobiet i kilkakrotnie − między słowami, ale jednak wy raźnie − usły szała, że ma o to pretensje do Barbary, która jak mówił, nie wy gląda już tak jak przed urodzeniem Karen. Wreszcie Murzy n skończy ł rozmowę i z wściekłością kopnął drzwi, które uderzy ły Esther. Nie przeprosił, a gdy jeden z kołnierzy ków zwrócił mu uwagę, rzucił ty lko w jego kierunku wiązankę niewy bredny ch wy zwisk. − Walcie się, ty, wy i reszta waszej białej hołoty ! Właśnie się dowiedziałem, że szef wy rzucił mnie z roboty. Pracowałem w ochronie TT, a po godzinach jako taksówkarz. Dzisiaj mój zmiennik zachorował i muszę jeździć do rana. Zadzwoniłem do szefa w TT, a on mnie wy walił! Co ja powiem żonie i szóstce moich dzieci?! Esther, zdenerwowana tą sy tuacją, szy bko podziękowała obcemu mężczy źnie za pomoc. Skądś go znam, przemknęło jej przez my śl. Podniosła słuchawkę automatu i drżący mi palcami wy kręciła numer do hotelu. Jeremy nie odbierał. Zadzwoniła do swojego domu − Jeremy miał swój komplet kluczy i Esther wielokrotnie prosiła go, aby zatrzy my wał się u niej podczas swoich nowojorskich wizy t, ale on uparcie meldował się w ty m samy m hotelu. Gdzie on jest? A może czeka już w umówionym miejscu?, pomy ślała, pełna nadziei. − Taxi! Taxi! − Próbowała zatrzy mać Yellow Cab, co jak zwy kle podczas deszczu w Nowy m Jorku wy dawało się nierealne. Zrezy gnowawszy z taksówki, szy bko pobiegła do oddalonej o kilkanaście przecznic restauracji. − Dobry wieczór, pani Robinson − powitał ją właściciel, przy stojny, około pięćdziesięcioletni wy soki Libańczy k. Esther bardzo lubiła, gdy witano ją tu w ten sposób. Często jadali w tej restauracji, bo Jeremy uwielbiał kuchnię arabską i zawsze brakowało mu jej w Nowy m Jorku. Czasem ją to bawiło, bo przecież nigdy nie zostawał tu dłużej niż na jeden, dwa dni, po czy m wracał do Libii albo do innego kraju na Bliskim Wschodzie. W tej restauracji wszy scy uważali ich za małżeństwo, a przy najmniej Esther tak sądziła, i dlatego by ł to jej ulubiony lokal. − Witam cię, Mohammed. Czy jest tu już może mój mąż? − zapy tała, zdy szana. − By ł, ale niedawno wy szedł. Zostawił dla pani wiadomość − powiedział Arab, podając Esther zaklejoną kopertę. − Mówił, dlaczego wy chodzi? − Nie, chociaż by ł dość wzburzony. − Mohammed patrzy ł na nią z niepokojem. − Pewnie wkrótce wróci... − Czy chce pani usiąść przy państwa ulubiony m stoliku, czy może na zewnątrz? Po deszczu orzeźwiło się, chy ba już nie będzie padać. Mamy piękny, ciepły wieczór. − Usiądę na zewnątrz − zdecy dowała. − Ale trzy maj nasz stolik, proszę. Usiądziemy przy nim, gdy wróci mój mąż. − Esther sprawiało wy raźną przy jemność podkreślanie w każdy m zdaniu, że Jeremy to jej mąż. − Dziękuję, Mohammed. − Zaraz podam przy stawki i kieliszek pani ulubionego wina. To Jeremy wprowadził zwy czaj rozpoczy nania każdego posiłku w tej restauracji od wielkiego talerza arabskich różności, na który m królowały humus, dolma, czy li gołąbki w liściach winogron, pasta z jogurtu i pieczony ch bakłażanów oraz ulubione danie Esther − znakomity kebab kofta, serwowany z pachnący m sosem pomidorowy m, mocno przy prawiony m kolendrą. Zawsze
podawano do tej potrawy gorące podpłomy ki. Właściciel restauracji odprowadził kobietę do stolika na dworze. Zanim usiadła, szy bko rozerwała kopertę. W środku by ł krótki list od Jeremy ’ego, napisany jego staranny m, piękny m charakterem pisma.
Esther, nie znoszę, jak się spóźniasz. Nie wiem, dlaczego ciągle to robisz, przecież wiesz, że nie akceptuję spóźnialstwa! A ty − co gorsza − nawet nie dzwonisz, żeby mnie uprzedzić! To się musi zmienić, zresztą inne rzeczy również. Całe popołudnie spędziłem, leżąc na łóżku, patrząc w okna Twin Towers i dzwoniąc do restauracji, by przedłużać rezerwację naszego stolika. To nieporozumienie! Dzisiaj jest ślub mojej siostry i powinienem być z moją rodziną, a nie z Tobą. Natychmiast jadę na lotnisko, by szukać najbliższego połączenia do Kairu. Nie zdążę już na wesele, ale może jeszcze zdołam uściskać Jackie przed jej podróżą poślubną. Powinienem tam być z Barbrą i Karen, z Jackie i rodzicami. Twój J.
PS. Ostatnia noc była cudowna, ale może powinna być ostatnia. I niech Ci nie przyjdzie do głowy, by jechać za mną na lotnisko, jeśli oczywiście nie zamierzasz nocować w swoim biurze!
Esther cały czas stała. Nie zauważy ła kelnera, który przy niósł w między czasie jedzenie i wino. Przeczy tała list jeszcze kilka razy. W pierwszy m odruchu chciała naty chmiast brać taksówkę i pędzić za Jeremy m, ale powstrzy mał ją jego wy raźny zakaz. W końcu opadła na krzesło i wy buchnęła płaczem. By ła bezradna. Nie wiedziała, co dokładnie znaczą jego słowa − dla jej ży cia, dla jej planów. Siedziała przy stoliku kilka godzin, nie tknąwszy jedzenia. Ciągle płakała. Nie zauważy ła nawet, że niedaleko siedzi ten sam mężczy zna, który wcześniej pomógł jej podczas sceny z Murzy nem przy budce telefonicznej, i się jej przy gląda. John Anderman, pracujący w Twin Towers w firmie brokerskiej, by ł ze swoją narzeczoną Kerstin w restauracji libańskiej i przez cały wieczór patrzy ł na Esther. Widział, jak siedziała na brzeżku krzesła, z nogami wy ciągnięty mi przed siebie, z ręką złożoną na brzuchu. Widział, jak zamawia i wy pija kolejną butelkę wina.
Przy pomniał mu się sły nny obraz Rembrandta Żydowska narzeczona, który widzieli z Kerstin w zeszły m roku w Amsterdamie, kiedy zrobili sobie wy cieczkę po Europie. Wracali wtedy od jej
rodziców ze Sztokholmu, z przerwami na Londy n, Amsterdam, Pary ż i Barcelonę. To by ła trasa wokół ulubiony ch malarzy Kerstin − Gainsborough, Rembrandta, Leonarda i Goy i. John znał Esther z widzenia. Chodził do klasy z Jakubem, jej starszy m bratem. Widy wał ją też często w TT, gdzie sam pracował. Ich matki również razem pracowały. To, co tu widzę, nie spodobałoby się mamie Esther, pomy ślał.
Rozdział III
Kain i Abel
Warszawa, 11 września 1956
Bliźniaki przy szły nas świat w dżdży sty dzień, w warszawskiej klinice na Karowej. Maria patrzy ła na dwa metalowe łóżeczka przy ciągnięte przez pielęgniarkę do jej łóżka w porze karmienia i nie czuła żadnej miłości − ty lko strach i złość. Urodzenie dzieci, i to dwoje, przeraziło ją; zaskoczy ł brak macierzy ńskich uczuć, które miały przy jść naty chmiast. Dokonanie tego odkry cia, o który m nie mogła nikomu powiedzieć, pogrąży ło ją w stanie bezmierny ch wy rzutów sumienia i poczucia winy − z czasem, gdy stało się to widoczne dla otoczenia − utwierdzanego przez teściową, a potem także przez męża. Maria nigdy nie zapomni chwili, kiedy okazało się, że jest w ciąży. Stało się to po dwóch dniach od ogłoszenia, że otrzy mała wy marzoną Pracownię Fotosy ntezy, i pamiętny ch słów dziekana: „Pani Mario, jest pani jedną z najmłodszy ch osób w historii uczelni, którą spotkał taki zaszczy t”. Wtedy by ł piękny marzec, bardzo powoli pojawiały się pierwsze sy gnały wiosny, przy roda budziła się do ży cia. Maria czuła się najszczęśliwsza, gdy wchodziła do pokoju „swoich roślinek” w Pracowni Fotosy ntezy na warszawskiej SGGW. Ósmego marca jako nowa szefowa pracowni otrzy mała od studentów i współpracowników dużo czerwony ch goździków, a od dziekana wy hodowaną w jego Pracowni Nowy ch Roślin odmianę pąsowej róży. „Nazwałem ją Różą Wiosennej Odwilży ”, powiedział, czerwieniąc się. Dwa dni później Maria dostała poranny ch mdłości. Cały dzień czuła się bardzo źle. Patrzy ła na swoje odbicie w łazienkowy m lustrze. By ła blada, na jej czoło wy stąpiły maleńkie kropelki
potu. Półdługie jasne włosy starannie zaczesała do ty łu. Jak przy stało na naukowca, nosiła okulary. Poprawiła sznur biały ch perełek i strzepnęła niewidzialny py łek z szarej szmizjerki. To z powodu nadmiernego stężenia chemikaliów podczas popołudniowego doświadczenia, gdy ze studentami tropiliśmy przemianę chlorofilu pod działaniem światła i odczynników. Bo chyba nie... Jej ładną buzię wy kręcił gry mas. Nie, nie, to nie może być to. Nie teraz, kiedy moja kariera nabiera tempa. Poranne nudności utrzy my wały się jednak przez kilka następny ch dni, Maria poszła więc do pobliskiej poradni w szpitalu na Karowej. „Jest pani w ciąży ”, oznajmił młody lekarz. „Ósmy ty dzień”. Maria utkwiła wzrok w obdrapanej lampie i rozpłakała się. „Kobiety często płaczą ze wzruszenia. Wszy stko będzie dobrze, pani Mario”, pocieszał mężczy zna, wy pisując recepty. Wy szła z poradni i stanęła na pobliskim brzegu rzeki. Na Wiśle topiły się ostatnie kry, świeciło piękne wiosenne słońce, a ona ciągle płakała. By ła zrozpaczona. Nie chciała tego dziecka i i nie chciała mieć dziecka z Romanem. Przeszła na Krakowskie Przedmieście do Bristolu. Usiadła w kawiarni, w ulubiony m miejscu − pod portretem z dedy kacją jednej z wielu sły nny ch mieszkanek hotelu Marleny Dietrich. Zamówiła napoleonkę i czajnik herbaty uhlung. Patrzy ła przez wielkie okno kawiarni na Wizy tki, gdzie odby ł się ich ślub. To by ł zimny, mroźny dzień trzy lata temu. Maria miała na sobie kusy biały płaszczy k. Miała też okropną wy fiokowaną fry zurę − pomy sł teściowej. Po godzinie na marmurowy m blacie stolika stało wciąż nietknięte ciastko. Maria z westchnieniem sięgnęła do kieszeni i wy ciągnęła świstek papieru. „Oby watelka Krajewska otrzy muje powołanie na Kierowniczkę Zakładu… w związku z pracą w niebezpieczny ch warunkach (praca z odczy nnikami chemiczny mi, doświadczenia) oby watelka musi odznaczać się wzorowy m stanem zdrowia, nie może by ć w ciąży ”. Do zimnej herbaty kapały jej łzy. Zmięła kartkę i rzuciła na podłogę. Czas do domu, pomy ślała, wstając. Czas zanieść wieści do Ochotnika. Ochotnikiem Maria nazy wała mieszkanie teściowej w okolicach placu Narutowicza. Mieszkali kątem u matki Romana. Nigdy by tam nie zamieszkała, ale w listopadzie 1954 niespodziewanie umarł teść. Zimny, pochmurny dzień na Powązkach zgromadził niemałą grupę żałobników. Od szarości dnia odcinały się ustrojone lampkami i kwiatami groby − niedawno by ło Święto Zmarły ch. „Zawał. Skończy ł ry sować projekt wnętrz Pałacu Kultury. Odłoży ł ołówki, zamknął szuflady. Powiedział do mnie: ‚Nie będę temperował ołówków na jutro − chy ba umrę’. I umarł”, opowiadał nad grobem kolega z pracy, a inny dodawał: „By ł bardzo dobry m człowiekiem”. Rzeczy wiście by ł, czego Maria nie mogła powiedzieć o teściowej. Tuż za dębową ciemną trumną szedł Roman, wspierając matkę. Miejsce Marii by ło przy nich, ale szła kilka kroków dalej. Wdowę w kapeluszu, w czarnej sukni do kolan, w czarny m futrze prowadził Roman ubrany w jasnoszarą kurtkę, nieco niestosowną na taką okazję. Teściowa przez wiele lat będzie wy pominać Marii, że nie zadbała wtedy o ubiór swojego męża. Gdy odchodzili od grobu, teściowa zatrzy mała się, jakby miała upaść. Złapała kurczowo za rękę sy na i wy szeptała: „Romuś, będę się czuła samotna w ty m olbrzy mim mieszkaniu. Zamieszkajcie ze mną”. Oboje z matką spojrzeli wy czekująco na Marię. Zasnute szarą kurty ną niebo rozdarł krzy k ptaków, które zerwały się z pobliskiego grobu. Skinęła głową, choć jej serce krzy czało „nie!”. W kieszeni miała chusteczkę, którą podarła na kilkanaście kawałków. I tak „na ochotnika” zamieszkali na starej Ochocie w apartamencie pełny m książek
i bibelotów. W ich ży cie wdarła się narzucona przez teściową ruty na − kolacja zawsze musiała by ć o dziewiętnastej, Maria nie mogła szy kować Romanowi kanapek do pracy, bo teściowa codziennie skoro świt chodziła do odległej piekarni po ulubione rogaliki sy neczka. W niedzielę musiał by ć rosół, a w sobotę bry dż. Niektóre z ty ch zwy czajów by ły by całkiem miłe, gdy by nie przy mus. Teściowa miała piękne mieszkanie, meble. Maria lubiła duży przedwojenny stół, przy który m jedli posiłki, oświecony ty lko rozproszony m światłem pięknej lampy w sty lu art déco ze znanej w latach trzy dziesty ch eleganckiej Pracowni Ży randoli Elektry czny ch inży niera Marciniaka. Tego dnia jedli kolację w milczeniu. Sły chać by ło ty lko odgłosy stukający ch ły żek i ty kanie zegara. W końcu Maria nabrała głęboko powietrza i powiedziała: − Będziemy mieć dziecko, Roman. Zapamiętała z tamtej chwili przerażenie i radość w oczach męża oraz nieodgadniony uśmiech teściowej. My ślała, że Roman podejdzie do niej i ją uściska. Podniósł się nawet, ale gdy spojrzał na matkę, opadł z powrotem na krzesło. Maria bardzo szy bko przy bierała na wadze i wciąż czuła się źle. W pracy nie powiedziała nikomu, że jest w ciąży. Gdy po jakimś czasie poszła na kontrolne badania na Karową, siwowłosy lekarz oznajmił z serdeczny m uśmiechem: − Musi pani dbać o siebie, ciąża jest bliźniacza i zagrożona. Leżeć, leżeć i jeszcze raz leżeć. − Kiwał głową, pisząc coś w notesie. − Najlepiej, jeśli weźmie pani zwolnienie. Po co pracować, kiedy zaraz będzie w domu hasać dwójka urwisów. Dwójka urwisów... − Marii pociemniało przed oczami. Czuła, że zaraz upadnie. Tego dnia jak zwy kle jadła kolację z mężem i teściową. Wciąż pomna ich reakcji na wieść o ciąży, wstała i podeszła do okna. W oddali migał sklepowy neon. Jedna litera by ła wy palona. – Soży wczy − mruknęła pod nosem, po czy m wciąż patrząc na neon, powiedziała nieco głośniej: − Będziemy mieć bliźniaki, Roman. Odwróciła się powoli. Roman zerwał się, zrzucając ze stołu filiżankę. − Bliźniaki? Ależ to niemożliwe! − Zaczął się szczy pać po nosie, co oznaczało u niego najwy ższe zdenerwowanie. − Przecież nie mamy w najbliższej rodzinie żadny ch bliźniaków. − Moja matka urodziła bliźniaki − powiedziała cicho Małgorzata. − Ale umarły tuż po porodzie. − Widzisz? Umarły tuż po porodzie! − wy krzy knął Roman z niezrozumiałą radością.
Maria dopiero po ty godniu poszła do dziekana i z płaczem wy jaśniła, dlaczego nie może kierować dalej Pracownią Fotosy ntezy. Tego samego dnia przy kolacji oznajmiła, że nie będzie chodziła do pracy aż do porodu. Wszy stko ją przerażało − poród, brak insty nktu macierzy ńskiego, wizja Romana w poczekalni z podwójny m wózkiem. I teściowa. Nawet gdy już urodziła, cały czas tęskniła za swoimi roślinkami, jak nazy wała je w my ślach. Wiedziała, że gdy by nie ciąża, którą w większości spędziła w łóżku, by łaby obecnie szefową Pracowni Fotosy ntezy. Często łapała się na ty m, że niegdy ś czulej przemawiała do roślin podlegający ch ekspery mentom i jej laboratory jny m badaniom niż teraz do nieustannie rozwrzeszczanego Jacka i pochlipującego
cichutko Andrzejka. Gdy chłopcy mieli kilka ty godni, Marię odwiedził dziekan. Wszedł nieśmiało do pokoju i popatrzy ł na łóżeczka. Położy ł na mały m stoliku pakunek zawinięty w szary papier. − Na fali odwilży gomułkowskiej udało mi się uzy skać od rektora uczelni zapewnienie, że etat w Pracowni Fotosy ntezy będzie czekał na panią do powrotu z urlopu macierzy ńskiego − powiedział, pocierając brodę. Wy szedł, nie tknąwszy herbaty. Maria pomy ślała, że przeraziły go rozwrzeszczane dzieci, jej strój, jej tusza. „Odwilż”, „Gomułka” − te słowa coraz częściej pojawiały się w prasie. By ł październik ty siąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego roku. Po sły nny m przemówieniu Chruszczowa nastąpiła odwilż, teraz − podobno − mówiono prawdę. Ta „prawda” objawiała się w emitowany ch w telewizji wielogodzinny ch przemówieniach Gomułki. Wy gląda jak Filutek − śmiała się teściowa. Przy kanapie stała lampa z mały m stolikiem. Na nim w równy m stosiku wy łożony by ł jej ulubiony „Przekrój” − od pierwszego do najnowszego numeru. Za kanapą stała nowoczesna jasnobeżowa etażerka z plecioną półką, a pod nią radio − duże, masy wne, w ciemny m orzechu, z wielkimi metalowy mi gałkami. Kiedy je włączano albo gdy podgłaśniano telewizor, sły chać by ło, jak „Filutek” mówił: „Towarzy szki i towarzy sze, ludu pracujący miast i wsi... i wsi... i wsi...” − niosło się po pokoju. Teściowa, Roman i Maria śmiali się wtedy. Tu, w domowy m zaciszu, można by ło się z tego śmiać się, ale czuło się też niepokój, czy tając cy towane przez party jną „Try bunę Ludu” kwieciste przemowy Gomułki, pełne zdań ty pu „towarzy szki i towarzy sze najwy ższego urodzenia proletariackiego”, „dla wy jaśnienia sy jonisty czny ch powiązań”, „wobec jedy nej racji stanu władzy ludu wsi i miast”. Przedwojenne radio Siemens służy ło do słuchania jednej stacji. Kiedy ś, latem, kiedy otwarte by ły wszy stkie okna, tak że by ło widać, co robią sąsiedzi, z niemal każdego mieszkania dolaty wał charaktery sty czny dźwięk i sy gnał: „Tu Radio Wolna Europa”. To ten sy gnał zapowiadał prawdę, by ł jak powiew rzetelnej informacji o ty m, co naprawdę działo się w świecie. Zwielokrotniony poprzez zamknięte z każdej strony podwórko w formie studni − sprawiał niezwy kły efekt. Wszy scy mieli poczucie uczestniczenia w czy mś wy jątkowy m. Zwłaszcza że słuchanie nadawanego z Monachium radia by ło oficjalnie zabronione. Groziło Rakowiecką.
Przez pierwsze lata Maria nie mogła wrócić do pracy. Chłopcy na przemian chorowali, najwięcej problemów by ło z Jackiem, miał astmę, często też zapadał na zapalenie oskrzeli. Dopiero, gdy bliźniacy poszli do pierwszej klasy, Maria wróciła do pracy − najpierw na pół, a potem na cały etat. Nie otrzy mała już Pracowni Fotosy ntezy, ale coraz więcej czasu spędzała ze studentami na wy kładach. Każdego dnia przez całe lata wy chodziła do pracy i podśpiewując, zakładała płaszcz. Gdy z niej wracała, zdejmowała go z zaciśnięty mi ustami. „Maria bardziej zajmuje się karierą naukową niż sy nami. Za bardzo angażuje się w tę pracę. A oni już za rok idą do liceum, potrzebują matki, a nie profesorki od roślin!”, wy łapy wała czasem słowa teściowej kierowane do Romana.
Pierwsze wspomnienie Jacka − Liwiec, senne letnisko pod Warszawą, upalne lato. On i Andrzej mają cztery lata. Brodzą w pły tkiej rzece. − Andrzejku, uważaj na kamienie w rzece! Andrzejku, czy chcesz pić? Andrzejku, chodź do cienia. − Mamo, a czy ja.. − Nie przeszkadzaj, Jacek. Nie widzisz, że smaruję plecki twojego brata? Ma takie wrażliwe, czerwone.
Cztery lata później, w grudniu, by li z babcią w Żelazowej Woli. Za namową Andrzeja oddalili się od grupy zwiedzający ch dom Chopina i pobiegli do parku. Andrzej, jak zwy kle niezby t posłuszny, wstąpił na lód i zaczął się ślizgać. − Wracaj!! − krzy czał Jacek. − Wracaj, proszę cię, to niebezpieczne! I stało się. W mgnieniu oka cienka pokry wa lodowa pękła i Andrzej stanął po pas w lodowatej wodzie. Jacek bez zastanowienia podbiegł, podał bratu szalik i wy ciągnął go na brzeg. Ty lko nic nie mów mamie, ty lko nie mów mamie! − krzy czał Andrzej. Gdy wrócili do babci zaniepokojonej przedłużającą się nieobecnością chłopców, gdy płacząc, opowiedzieli jej, co zaszło, Małgorzata złajała Andrzeja, a Jacka uściskała i ucałowała w oba policzki. − Mój bohater − szepnęła z dumą. Po powrocie do Warszawy, gdy sprawa jednak wy szła na jaw, Maria wpadła w złość. − Jacku, jak mogłeś do tego dopuścić! − krzy czała. − Jesteś starszy i znowu nie umiałeś powstrzy mać brata? − Spojrzała z wy rzutem na Jacka i przy tuliła Andrzeja. − Mario, przestań − upomniała ją Małgorzata. − On jest starszy od niego ty lko o jedenaście minut, a ty traktujesz go tak, jakby by ł starszy kilka lat! Poza ty m Jacek to bohater − dodała twardo. Babcia Małgosia − obok taty − by ła najukochańszą osobą w ży ciu Jacka. Mama rzadko czy tała im do łóżka, przeważnie robił to ojciec, ale kiedy miał dy żury, to babcia czy tała im na dobranoc. Andrzej szy bciej usy piał, a babcia ciągle siedziała przy Jacku, wprowadzając go w tak ważny dla każdego dziecka świat bajek Andersena czy braci Grimm. Dużo też rozmawiali. O historii rodziny, o książkach, o bohaterstwie powstańczej Warszawy. − Ty lko nie mów o ty m w szkole, Jacku. To grozi Rakowiecką − uprzedzała babcia. Kiedy ś razem pojechali tramwajem na Mokotów. Wy siedli na przy stanku przy kinie z dwoma wielkimi lwami. Babcia wzięła Jacka za rączkę i przeprowadziła na drugą stronę ulicy. W pewny m momencie zatrzy mali się, a babcia mocniej ścisnęła rękę Jacka. Podjazdem wjeżdżała właśnie ogromna ciężarówka. − Ta brama prowadzi na Rakowiecką. Może w tej ciężarówce są ludzie, którzy słuchali Radia Wolna Europa, i już nigdy nie wrócą do domu. Później przy kolacji Maria spy tała: − Dlaczego Jacek ma takie niezdrowe wy pieki, odkąd wróciliście ze spaceru, mamo? − Po czy m zwróciła się do Andrzeja, gładząc jego czoło: − Nie pójdziesz jutro z bratem do szkoły, na wszelki wy padek zostaniesz w łóżku.
Maria i Roman już od dawna spali wy łącznie odwróceni do siebie plecami. We wszy stkich sprawach bieżący ch Roman częściej radził się mamy niż żony. − Mamo, czy sądzisz, że to ma sens, by chłopcy po raz kolejny spędzali lato nad Liwcem? − Mamo, czy wiesz, dlaczego pani Stasia zapomniała odłoży ć nam „Przekrój”? − Mamo, czy sądzisz, że chłopcy powinni chodzić spać po „Wieczory nce” czy po „Dzienniku Telewizy jny m”? Maria coraz częściej wy rzucała stosy podarty ch chusteczek. I tak mijał dzień za dniem. Codzienność upły wała na wy darzeniach osadzony ch pomiędzy szkołą chłopców a dy żurami Romana. Święto to by ła kawa w Bristolu. Regularnie spoty kała się tam ze Stefą, najlepszą przy jaciółką ze szkolnej ławki. Razem chodziły do Rejtana. Razem wy jeżdżały na obozy harcerskie. Maria znała największy sekret Stefy − jej rodzina by ła ży dowska. − Coraz mniej kłócę się z teściową, przy wy kłam już do ciasnoty mieszkania. Na własne, jak wiesz, podobnie jak większość polskich rodzin nie mam szans − żaliła się Maria, pijąc kawę ze śmietanką. Stefa nerwowo stukała ły żeczką w spodeczek. − Rodzice zastanawiają się, czy nie wy jechać − powiedziała w końcu. − To, o czy m mówi Gomułka, narasta. Boimy się. Przez chwilę siedziały w przy gnębiający m milczeniu. − Boże, nie mogę cię stracić, Stefa − szepnęła w końcu Maria. − Wiesz, jak nie znoszę mojego męża. − To po co w ogóle za niego wy szłaś? Maria zamy śliła się, patrząc przez okno na Wizy tki. − Wiesz przecież, że moi rodzice zginęli podczas wojny. Mieszkałam w internacie. Nie miałam nikogo na świecie. Poznaliśmy się na jakiejś potańcówce i on mnie zaprosił do domu, a tam by ł jego ojciec, taki miły, szarmancki. By ł rosół na obiad i szarlotka, a w internacie codziennie ty lko marmolada i suchary... Ale po ślubie jakoś szy bko okazało się, że nie mam nic do gadania w domu. On ze wszy stkim zwraca się ty lko do mamusi. Ciągle ty lko „Mamusiu, czy powinienem starać się o awans, przecież lubię operować. Mamusiu, czy dobry ten krawat?” − przedrzeźniała męża. − Lubię ty lko nasze wspólne soboty. Małgorzata zajmuje się wtedy chłopcami, a my chodzimy na Bruna, do Pawłów na bry dża. Paweł jest takim przy stojny m chirurgiem. Zosia, jego żona, śmieje się, że wszy stkie pielęgniarki z Lindley a podzieliły się na dwa obozy − zwolenniczek Romana i Pawła. − I nie jesteś zazdrosna? − zdziwiła się Stefa. − Nie, wręcz przeciwnie. − Maria wy jęła papierosa ze srebrnej papierośnicy. Kelner naty chmiast podbiegł z zapałkami. − Całe szczęście, że niedługo lato. Wy jeżdżamy jak zwy kle z chłopcami na letnisko pod Warszawę, nad Liwiec, do rodziny pacjentki Romana, pani Maliniakowej. Lubię to miejsce, chłopcy mają tu od lat swoje wakacy jne towarzy stwo i poza porami posiłków i snu w zasadzie ich nie widuję. Cały mi dniami będę siedzieć na leżaku, patrzeć na Liwiec, na obłoki, tak szare jak oczy dziekana, i oddawać się marzeniom, wy obrażać sobie swój awans i... − Nie jesteś najlepszą mamą − przerwała jej ze śmiechem Stefa. − Nie jestem − przy znała Maria. − I to cudowne mieć ten komfort, że znamy swoje największe tajemnice i nie musimy się ich wsty dzić. − Znów spojrzała w kierunku Wizy tek. −
Wiesz, czasem żałuję, że w ogóle pojawiłam się wtedy w ty m kościele. By łaby m dziś najmłodszy m profesorem w SGGW w pracowni roślin. − Przestań, nie jest tak źle. − Przy jaciółka pogładziła ją po dłoni. − Chodź, zamówimy sobie jeszcze po jednej wuzetce. Zobacz, jaki wielki kleks bitej śmietany położy ł dziś cukiernik. I może wiśniówkę do tego. − To jak z ty m awansem? − drąży ła Stefa, kiedy przy niesiono zamówienie. Maria westchnęła. − Kilka dni temu odby łam na ten temat wielce obiecującą rozmowę z dziekanem. − Maria z zapałem zlizy wała krem z ciastka. − I wiesz, dziekan, gdy żegnał się ze mną, ży cząc dobry ch wakacji, o chwilę za długo trzy mał moją rękę. − Upiła ły k wiśniówki z małego kry ształowego kieliszka i zachichotała. − On jest taki wy soki, szpakowaty i miał serdeczny uśmiech. Znad srebrny ch oprawek patrzy ły na mnie wesołe, szare oczy. Stefa spojrzała na nią czujnie. − On się chy ba w tobie kocha, Mary siu.
Wieczorem Maria długo nie mogła usnąć. Leżała z wzrokiem wbity m w ścianę, my śli kotłowały się w jej głowie. Nie będę tolerować tego potępiającego spojrzenia Małgorzaty, kiedy wracam ze spotkań ze Stefą. I jeszcze te jej głupie komentarze. „Zakochane oczy”. Awans, awans, awans, pracownia fotosy ntezy podśpiewy wała w ry tm Frere Jacques. Nadchodzące wakacje zapowiadały się naprawdę miło. Maria nie mogła się już doczekać i odliczała dni. Będę siedziała na werandzie i patrzyła na leniwie wijącą się rzeczkę Liwiec. Będę dużo rozmyślać o tym, że może się ziścić moje największe marzenie − powrót do zarządzania Pracownią Fotosyntezy. W końcu obecna szefowa odchodzi na emeryturę, tak powiedział dziekan. Ale podczas kolejnej kolacji Roman oznajmił: − Mario, zaproponowano mi kontrakt ży cia! Miałby m podjąć pracę w Libii, w szpitalu Jala w Benghazi. W ramach kontraktu zaoferowano nam piękny kilkupokojowy apartament z widokiem na Morze Śródziemne. To by łoby nasze pierwsze własne mieszkanie! − By ł szczerze uradowany. − Zmiana klimatu na pewno służy łaby zdrowiu Jacka, poza ty m chłopcom opłacano by czesne w polskiej szkole. Nie, nie, nie! − krzy czała dusza Marii. I teściowa, i Roman wiedzieli od kilku lat, że Marii dużo bardziej zależy na pracy ze studentami niż na ży ciu rodzinny m. − Benghazi, nigdy nie sły szałam... − szepnęła Maria. − To portowe śródziemnomorskie miasto, w staroży tności nazy wane Berenicze, a położone na wy sokości Wy sp Jońskich − wy jaśniła teściowa szy bko − o wiele za szy bko! − Mary siu, czy zgodzisz się na nasz wy jazd? − zapy tał błagalnie Roman. − Wiem, musiałaby ś znowu zrezy gnować z pracy, ale to będzie bajka naszego ży cia. Chłopcy będą mieli prawdziwe śródziemnomorskie dzieciństwo! I zdrowie. Wiesz przecież, że nie ma lepszego klimatu dla dzieci niż śródziemnomorski. W pokoju zapanowała cisza zakłócana jedy nie bzy czeniem muchy. Z podwórka dobiegał śmiech sąsiadki.
Na Marię patrzy ły badawczo cztery pary oczu: męża, teściowej i bliźniaków. − Oczy wiście, że się zgodzę, Roman − odpowiedziała tak szy bko, jak ty lko mogła, aby nie zdąży ć powiedzieć nic innego. Zaczęła pospiesznie zbierać naczy nia po kolacji, tak by nikt nie widział łez, które spły wały po jej policzkach. Nikt poza teściową nie zwrócił na to uwagi − przy stole rozmawiano o tragicznej śmierci Marka Hłaski, dalekiego krewnego Stefy. Na stole leżał paszkwil z datą: 15 czerwca 1969 roku − opublikowany w komunisty cznej prasie. Roman czy tał o „ży dowskim zdrajcy ideałów polskiego państwa”, państwie, które „go wy karmiło”, zdrajcy, który „wy brał wolność” w Berlinie Zachodnim. Czy tał, że jak ktoś tak „skacze na kwiatek z kwiatka, czy te kwiatki to są Izrael, Amery ka czy Niemcy ”, że jak ktoś „nie może się zdecy dować na związek z jedną kobietą na całe ży cie, ale − o zgrozo − przy jaźnił się nawet z by łą żoną”, no i że jak ktoś „ty le pije, że nawet spy cha śmiertelnie w przepaść najlepszego przy jaciela”, no to taki ktoś to całe ży cie „pisze sobie receptę na samobójstwo”. Maria zmy wała naczy nia po kolacji i ciągle płakała. Wszy scy siedzieli odwróceni.
Rozdział IV
Noc pułkowników
Benghazi, 2 kwietnia 1970
Zanim wsiedli do samolotu lecącego do Benghazi, na Okęciu uściskali babcię Małgosię. Jacek zagry zał górną wargę i skubał pasek od chlebaka. − Nie martw się, jedziesz do ukochanego taty i będziecie tam jakby na nieustający ch wakacjach − powiedziała babcia. − By odsunąć od siebie strach przed lataniem, my śl o ty m, co miłe. Na przy kład o wakacjach. Ledwo wy startowali, Jacek, zgodnie z jej radą, zaczął wspominać swoje doty chczasowe wakacje. By ły to głównie stałe wy jazdy nad Liwiec, który ch nie lubił. Poza mamą patrzącą w siną dal lub czy tającą książki pamiętał ciągłe: „Andrzejku, zjadłeś coś? Andrzejku, uważaj, tu głęboko”. Najbardziej lubił wieczory w domu, z babcią Małgosią. Andrzej szy bko się nudził i usy piał, a babcia prawie codziennie opowiadała Jackowi na dobranoc bajki i rodzinne historie. Jacek często prosił, po raz kolejny, aby opowiedziała o swojej mamie. „Jakkolwiek wy dawało się to nieprawdopodobne, wasza prababcia − a moja mama, Roksana − by ła tatarską księżniczką. Pradziadek porwał ją i przy wiózł do Lwowa, gdzie się urodziłam. Mój ojciec Jan studiował w Petersburgu na politechnice, gdy wy buchła rewolucja październikowa. Jako przedstawiciel znanego rodu ary stokraty cznego Krajewskich zaciągnął się do wojska zwolenników zabitego cara Mikołaja. Wraz z białą gwardią tuż po rewolucji trafił na tatarskie stepy. Zostali schwy tani w zasadzkę współpracujący ch z czerwonoarmistami Tatarów. Mój tata z kompanami trafili do więzienia, mieli zostać rozstrzelani. Stali przed plutonem na mały m
placy ku. Naprzeciwko pięciu żołnierzy z wy celowaną w nich bronią. Wokoło tłum gapiów − niecodziennie w tatarskiej okolicy zjawiało się ty lu oficerów, i jeszcze ta egzekucja. Nagle usły szał dźwięk dzwoneczków. Narastał i narastał. Zatrzy mał nawet pluton, wszy scy obrócili się w stronę, z której dochodził dźwięk. Tłum rozstąpił się. Na lekty ce wniesiono na placy k kobietę. Postawili lekty kę na ziemi, a kobieta wstała, obeszła pluton i podeszła do mojego taty. Zobaczy ł piękną dziewczy nę o smutny ch wielkich skośny ch oczach, miała taki charaktery sty czny tatuaż z jakimiś arabskimi literkami na brodzie. I wtedy poczuł taki wielki, prawdziwy żal. Zamknął oczy i czekał”. − Tu babcia zawsze zawieszała głos. − „A potem nagle poczuł, jak jego twarz oblepiła jakaś miękka tkanina. I kiedy wiedział i czuł, że to już, że zaraz nie będzie już nic, ogarnęły go czy jeś ramiona. I trzy mały mocno. Miękka dłoń zdjęła tkaninę z jego oczu. A tata zobaczy ł te piękne skośne oczy i tatuaż. My ślał, że umarł i że to anioł, ale usły szał słowa dowódcy plutonu: « Nu, tawariszcz. Musimy słuchać oby czaju tej ziemi. Tu gdy kobieta nakłada chustę z wy haftowany mi słowami: Allach jest wielki, salwuje tę osobę od śmierci. Ta córka lokalnego władcy, tatarska księżniczka, przejmuje twój los» . A potem podszedł do mojego ojca i uwolnił go. A on przejął jej los. Pokochał ją na ten moment śmierci. I do śmierci. Gdy odchodził, wy brzmiała salwa. Zamieszkał w jurcie, z rodziną księżniczki. Uratowała go i obowiązkiem jej ojca by ło udzielenie mu schronienia i strawy. Ale on nie chciał znać wy branka swojej córki, więc pod osłoną pewnej zimnej nocy, za zgodą Roksany, tata porwał ją i przy wiózł do Lwowa. Ale nie by ła w Polsce szczęśliwa, o nie”. − Babcia płakała, gładząc chustę swojej matki. Pożółkła i zabrudzona, z wy haftowaną arabską inskry pcją Allach jest jeden, Allach jest wielki by ła jedną z największy ch pamiątek rodzinny ch. „Wiesz, podobna scena, kiedy zakochana dziewczy na ratuje ry cerza, narzucając mu szatę na twarz, jest w Krzyżakach. Przeczy tam ci ten fragment, przy nieś mi ty lko książkę z biblioteki”. Kiedy opowieść do snu toczy ła się w domu, Jacek naty chmiast biegł do biblioteki. Uwielbiał my szkować wśród ty sięcy książek zajmujący ch wiele półek w stary m mieszkaniu babci. Czasem miał potem ataki astmy. Wtedy babcia oklepy wała go lub prowadziła do łazienki, by ratować wnuka inhalacją. Albo wzy wała pogotowie i potem długo trzy mała go za rękę. Babcia Małgosia czy tała im opowieści Szklarskiego − te o przy godach Tomka, a także powieści Sienkiewicza. Ale Jacek najbardziej lubił słuchać o dziejach własnej rodziny. Z wy piekami słuchał, jak opowiadała o rodzinie uwikłanej w historię Polski: „Mój tata wy chował się w majątku Złoczów pod Lwowem. Obok stał zamek należący do rodu Sobieskich, twój przodek zginął pod Wiedniem, chroniąc przy jaciela króla. Tak, nasz ród to ród wojowników. Jan, twój protoplasta, zginął w obronie Rzeczy pospolitej. Nasi mężczy źni zawsze by li gotowi oddać krew za przy jaciela. Legenda domowa głosi, że Jan osłonił swoją piersią króla, gdy dosięgała go karabela Turczy na. Nieraz przy szło nam oddać krew w dobrej sprawie. Kiedy mój dziadek by ł mały, jego ojciec wziął udział w powstaniu sty czniowy m. Mawiał, że najgorszy dzień jego dzieciństwa to ten, kiedy nocą zapukali carscy żołdacy i kazali rodzinie wy nosić się z domu. Potem spalili obejście. Jak wiele polskich rodzin, i nasza straciła rodzinne gniazdo przez carskie represje. Rodzice zamieszkali we Lwowie. To by ło najpiękniejsze wtedy polskie miasto. Niektórzy mówili, że piękniejsze od Krakowa”. Jacek zawsze wtedy kręcił głową z niedowierzaniem. „Babciu, piękniejsze od Krakowa?”. „Pamiętam, jak będąc małą dziewczy nką, chodziłam z mamą do kościoła św. Marii
Magdaleny. Mama lubiła ten kościół, mówiła, że Wschód spoty ka się tam z Zachodem. Wy malowani święci wy glądali jak wschodni magowie”. „Jak to, babciu, Wschód z Zachodem?”, Jacek znów nie mógł się nadziwić. „Naprawdę prababcia Roksana by ła muzułmanką?”. „Tak, i po ty m, jak przy jechała do Polski, bardzo tęskniła za rodziną, której już nigdy nie zobaczy ła. Pieczenie i gotowanie stało się główną pasją jej ży cia, doszła w ty m do absolutnej perfekcji”. Jacek znał na pamięć wy kaligrafowane staranny m, nieco chwiejny m charakterem pisma słowa: Lwowski tort orzechowy (bez mąki). Na biszkopt potrzebuję: mały garniec orzechów włoskich drobno zmielonych. 9 żółtek miksuję z garncem cukru pudru. Białka biję na sztywno. Do kogla-mogla dodaję orzechy i powoli mieszam z pianą. Dodaję lekko startą skórkę cytrynową. Tortownicę muszę wysmarować masłem, posypać bułką, piekę w gorącym piecu godzinę. Tu babcia Małgosia dopisała swoim charakterem pisma: Piec w 180 stopniach 40 minut. I dalej Roksana: Sprawdzać trzeba wystruganym patyczkiem! Jak suchy odchodzi, ciasto jest dobre. Po upieczeniu studzę biszkopt i biorę się za masę. Ubijam 16 gramów cukru pudru z kwaśną śmietaną i utłuczoną laską wanilii. Dodaję orzechy − te zmielono na miałko. Masa powinna być gęsta. Potem przekładam masą. Zdobię połówkami orzechów włoskich. Roksana miała nawet wy dać książkę kucharską, zachęcona sukcesem wy dawniczy m dalekiej kuzy nki męża Wincenty ny Zawadzkiej. „Mama chodziła do drewnianego meczetu przy Dolny m Zamku, jednego z najstarszy ch w Polsce, by ł wy budowany w siedemnasty m wieku”, opowiadała dalej babcia Małgosia. „Wiesz, we Lwowie mieszkali razem wy znawcy różny ch wy znań, w zgodzie − a nie co teraz ten Filutek”. W ty m momencie babcia zwy kle chlipała, a Jacek tulił się do niej i prosił o więcej opowieści. Opowiadała więc. O przy godach przodka w Armii Białogwardzistów. O ży ciu we Lwowie, gdzie spędziła dzieciństwo. O jej bracie, który by ł Orlęciem Lwowskim. O siostrze ojca − ciotce Lali, która śpiewała razem z Hanką Ordonówną dla żołnierzy w armii Andersa. Ciotka nie wróciła do Polski po wojnie, mieszkała w Londy nie. O ty m, jak dziadek został zabity w Katy niu. Zastrzegała jednak, że nie wolno by ło o ty m wszy stkim rozmawiać poza domem. „Za takie rozmowy można trafić do więzienia”. Jacek kiwał głową z najwy ższą powagą. Nie od babci, ale od taty dowiedział się o starszy m bracie ojca, który zginął razem ze swoim kolegą z harcerstwa Krzy sztofem Kamilem Baczy ńskim w czasie powstania warszawskiego. „Nasza rodzina teraz to taka ty powa, warszawska rodzina naznaczona bólem”. Babcia Małgosia często też czy tała Jackowi Biblię.
Pan wejrzał na Abla i na jego ofiarę; na Kaina zaś i na jego ofiarę nie chciał patrzeć. Smuciło to Kaina bardzo i chodził z ponurą twarzą. Pan zapytał Kaina: „Dlaczego jesteś smutny i dlaczego twarz twoja jest ponura? Przecież gdybyś postępował dobrze, miałbyś twarz pogodną; jeżeli zaś nie będziesz dobrze postępował, grzech leży u wrót i czyha na ciebie, a przecież ty masz nad nim panować”. A gdy byli na polu, Kain rzucił się na swego brata Abla i zabił go. Wtedy Bóg zapytał Kaina: „Gdzie jest brat twój, Abel?” On odpowiedział: „Nie wiem. Czyż jestem stróżem brata
mego?” Rzekł Bóg: „Cóżeś uczynił? Krew brata twego głośno woła ku mnie z ziemi! Bądź więc teraz przeklęty na tej roli, która rozwarła swą paszczę, aby wchłonąć krew brata twego, przelaną przez ciebie. Gdy rolę tę będziesz uprawiał, nie da ci już ona więcej plonu. Tułaczem i zbiegiem będziesz na ziemi!”
„Babciu, jak to możliwe, aby brat zabił brata?”, dziwił się Jacek. „Wiesz, w każdy m z nas tkwi diabeł i anioł − zło i dobro. I walczą o naszą duszę”, mówiła babcia Małgosia. „A od czego zależy, kto zwy cięża?”, py tał Jacek. „Od tego, kogo mocniej posłuchamy ”, odpowiadała, a później dodawała: „Ale świat jest tak dziwnie urządzony, że czasem trudno nam określić, kiedy ulegamy podszeptom diabła, a kiedy anioła, i czy wtedy, kiedy wy daje nam się, że czy nimy dobro, nie wy rządzamy zła. Świat nie jest sprawiedliwy. A teraz już śpij, Jacku”.
***
Od kilku ty godni Jacek nie mógł spać. Właśnie kończy ł się drugi semestr siódmej klasy. Tak bardzo lubił swoją warszawską szkołę i siedzące przed nim warkocze. By ł też silnie związany z babcią, a już niedługo mieli dołączy ć do ojca, który od kilku miesięcy przeby wał w Libii i przy gotowy wał się na przy jazd rodziny. W euforii nikt nie zdawał się zauważać przy gnębienia Jacka. Ostatniego dnia, kiedy chciał się w sposób szczególny pożegnać − my ślał nad ty m przez wszy stkie bezsenne noce − warkocze by ły chore i nie przy szły do szkoły. Wrócił do domu przy gnębiony i babcia Małgosia, która zawsze miała czas dla wnuków, a zwłaszcza dla Jacka, bez słowa podała mu pomidorową. Babcia Małgosia robiła najlepszą zupę pomidorową z domowy mi kluseczkami albo ze słony mi diablotkami. Jacek lubił gotować z babcią. Zaglądali wtedy do książki kucharskiej, gdzie piękny m wy kaligrafowany m pismem prababci Roksany spisano rodzime przy smaki. „Dom to rosół z własnej roboty kluseczkami”, mawiała babcia. Jacek czy tał głośno przepis, a ona zagniatała kluseczki według rad swojej matki: Na rosół biorę głowę kury albo koguta, szpondra kilo, nogę indyczą. Gotuję na wolnym ogniu, aż szumy się pokażą. Zbieram je cedzakiem i dodaję marchwi, pietruchy, selera. Dolewam wodę, by wszystko zakryło. Dodaję kilka bobków laurowych, garść ziela angielskiego i ziaren pieprzu. Pyka gdzieś z godzinę na ogniu. A tak robię makaron: na stolnicę wysypuję 5 łyżek mąki. Robię dołek. Tam daję 2 jajka. Wyrabiam ciasto, aż „odchodzi od ręki”. Jeśli za mokre, podsypuję mąką, jeśli za suche − dodaję wody, a najlepiej mleka. Potem formuję kulę. Wkładam ją do miski. Przykrywam serwetką, czekam gdzieś pół godziny, by ciasto odpoczęło. Potem dzielę kulę na mniejsze kawałki. Każdy wałkuję jak najcieniej.
Cały czas podsypuję odrobiną mąki. Zwijam każdy płat jak rulon naleśnikowy. Tnę makaron ostrym nożem. Gotuję wodę i wrzucam makaron na wrzątek, na 5 minut. Koniecznie potem trzeba zahartować makaron zimną wodą. Rosół jest daniem królewskim, więc doń służy najlepsza waza Rosenthala. Na każdy talerz wykładam makaron, sypię natkę i zalewam wrzącym rosołem.
Nazajutrz babcia Małgosia obudziła Jacka słowami: − Dziś wasz wielki dzień. Kolację będziecie już jeść z tatą. − Ze wzruszenia aż drżał jej głos. − Przy gotowałam mu kilka jego ulubiony ch smakoły ków. Zapakowałam do menażki lwowski tort orzechowy prababci Roksany. − Przepis na ten specjał by ł rodzinny m skarbem i pochodził z pożółkły ch kart zeszy tu z recepturami, który babcia odziedziczy ła po swojej mamie. − Zapakowałam też kilka książek. Hłasko, Stendhal, Hemingway i poezje Norwida. I jeszcze Baczy ński. Mam też coś dla ciebie. − Wy raźnie wzruszona podała Jackowi chustkę tatarskiej księżniczki. − Niech cię chroni. Bóg jest jeden, nieważne, czy ten, w którego wierzą muzułmanie, czy katolicy. I uważaj na siebie, Jacusiu. Niech Bóg cię chroni. Jacek popatrzy ł na arabski napis na chustce i dotknął srebrnego krzy ży ka na piersi − pamiątce pierwszej komunii.
Po kilku godzinach lotu − a by ł to pierwszy lot w ży ciu bliźniaków − Jacek zauważy ł nieomy lne znaki, że niedługo będą lądować w Afry ce. W dole widać by ło spienione fale Morza Śródziemnego, wy glądającą jak kratery na Marsie czerwoną spękaną ziemię oraz żółte piaski Sahary. − Andrzej, zobacz! − Zaczął szarpać za ramię pogrążonego we śnie brata. Podczas lądowania obaj przy klejali nos do szy by małego okienka. Po wy lądowaniu okazało się, że jak na wielu arabskich lotniskach po pasażerów nie podjeżdżają autobusy, lecz do hali przy lotów idzie się pieszo. Szli więc w tłumie kobiet, otoczony ch wianuszkiem dzieci i podążający ch kilka kroków za mężczy znami. Ci zaś poruszali się leniwie, w biały ch płócienny ch spodniach, który ch krok umieszczony by ł gdzieś na wy sokości kolan. Tu i ówdzie dało się też dostrzec kobiety w wełniany ch czadorach. Jak one wytrzymują ten upał?! − pomy ślała Maria. W pochodzie podróżny ch wy różniały się eleganckie Włoszki z torbami od Gucciego, by ło też wiele Amery kanek w biały ch tenisówkach. Idąc przez rozgrzaną pły tę lotniska bliźniaki wraz z matką podeszli do hali przy lotów, gdzie ze ściany witała wszy stkich wielka, naturalisty cznie wy malowana głowa uśmiechającego się do tłumów pułkownika Kaddafiego. Wielki zielony napis głosił: „First September Revolution Will Change The Desert into Green Grass”. Kaddafi. To on siedem miesięcy temu przejął władzę w Libii. Babcia czy tała Jackowi list od ojca, kiedy szy kowali się do podróży : „Czekam na rodzinę, mamo. Czuję się samotny. Ale to taki kolorowy i piękny kraj o niezwy kłej historii. Zaprzy jaźniłem się z Mahdim, pochodzi z rodu proroka Mahometa al-Senussiego. Jego stry j by ł królem Libii. Król Idris I musiał niedawno abdy kować. By ł bardzo kochany, w wigilię ty siąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego uwolnił
Libię od zaborów włoskich i została wpisana na mapy świata. Pułkownik Kaddafi miał dwadzieścia dziewięć lat, a król Idris I, pierwszy i ostatni król Libii − siedemdziesiąt dziewięć, kiedy pewnej nocy, podczas wakacji króla w Turcji pułkownik i jego towarzy sze przejęli władzę. Stało się to pierwszego września ty siąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku, na jeden dzień przed ty m, gdy tron miał objąć kuzy n Hassan. Idris by ł zmęczony i chciał przekazać koronę bratankowi. Mahdi wspominał, że przewrót by ł pozornie bezkrwawy. Pewnej nocy niemal cała jego rodzina wsiadła do autokaru. Jechali w stronę wolności. Na kilkumetrowy m pasie ziemi niczy jej, pomiędzy Libią a Tunezją, nadleciały helikoptery i zbombardowały autokar. Do dziś przejeżdżający widzą spalony autokar i ziemię z krwawy mi śladami po egzekucji. Kaddafi nie pozwolił niczego ruszać. Wszędzie też w Libii wiszą portrety jego oraz jego duchowego autory tetu − Gamala Abdela Nasera, który wy swobodził Egipt od okupacji bry ty jskiej i głosił hasło Afryka dla Arabów! Mahdi mówił, że w oficjalny ch urzędach zastąpiono portrety króla z Naserem na Kaddafiego. Powiedz Marii i chłopcom, że to też jest kraj terroru, uprzedź, że o ty m, co napisałem, nie można mówić. I żeby Maria pamiętała, że tu kobiety, gdy wy chodzą na ulicę, mają zakry te ramiona, długą spódnicę lub spodnie. I nie może palić publicznie, bo ją ukamienują”. − Witamy w Libii − powiedział miły urzędnik, leniwie sprawdzający paszporty. Na lotnisku czekał już ojciec. By ł bardzo wy mizerowany, jego poszarzałą twarz pokry wał dwudniowy zarost. Uściskał szy bko chłopców i mocno przy tulił Marię. − To jest Anwar, nasz kierowca. − Wskazał na pochmurnego, wy niosłego Araba. − Zabieramy bagaże i w drogę! Pojedziemy nieco dłuższą trasą, chcę wam pokazać, jak tu jest pięknie. Musicie wiedzieć, że Polacy budują w Libii świetne autostrady, między inny mi tę, która prowadzi z lotniska do nas. Jeszcze wczoraj w nocy urządzałem wasze pokoje. Z okazji waszego przy jazdu wziąłem kilka dni urlopu. Droga wiodła przez zielone wzgórza Afry ki, które tak pięknie opisał niegdy ś Hemingway − przez gaje pełne palm, uginający ch się pod ciężarem dakty li. Mijali oliwkowe drzewa i murki ułożone z cegieł. W pewny m momencie samochód stanął przy drzewie z pomarańczami, tuż przed rozległą doliną. Ojciec wy szedł, zerwał trzy pomarańcze i podał jedną Marii. − Witaj w raju, kochanie − powiedział, a potem pochy lił się nad żoną i szeptem dodał: − Dziękuję, że się zgodziłaś. Obiecuję, że nie pożałujesz! Chłopcy naty chmiast zjedli swoje owoce, głośno wy rażając zachwy t nad ich niezwy kły m smakiem. Ostatnio jedli pomarańcze kilka miesięcy temu, po gwiazdkowy m przy jęciu u mamy w pracy, a i tak nie by ły tak dobre jak te. Wszy stkie dzieci, zgodnie z trady cją wspólną dla gwiazdkowy ch przy jęć w cały m bloku, otrzy my wały paczki świąteczne, w który ch by ły po dwie pomarańcze na głowę. Dla wielu by ła to jedy na okazja, by zjeść cy trusy, i niektórzy niecierpliwie czekali na ten moment. − Teraz codziennie będę wam wy ciskał świeży sok z pomarańczy − obiecał tato. Maria nadal trzy mała w ręku swoją pomarańczę. Nie zjadła jej. Samochód znów ruszy ł. Roman nie przestawał mówić: − Libia to kraj niemal sześć razy większy od Polski a mieszka tu ty lu ludzi, co w Warszawie. Określa ich islam i święta księga Koran, którą ponoć pody ktował Mahometowi archanioł Żibril, czy li biblijny Gabriel. − Babcia mówiła, że w islamie i w naszej religii jest dużo podobieństw, że obie opierają się
na Biblii − wtrącił Jacek. − Tak, jest wiele podobieństw, które wy wodzą się ze wspólny ch korzeni − przy znał ojciec. − Ale teraz, chłopcy, czas na piknik! Cieszę się, że smakują wam pomarańcze zerwane prosto z drzewa. Możecie zacząć się do tego przy zwy czajać. − Znów się zatrzy mali, ty m razem przy zboczu góry w wąwozie. − To wadi. Podczas pory deszczowej służy jako kory to dla rzeki. Tu rzadko pada deszcz, za to ciągle świeci wspaniałe słońce i panuje przy jemny upał. Czy ż to nie wspaniałe miejsce? − Roman by ł dumny, że dzięki niemu jego rodzina jest w Libii, i wzruszony, że wreszcie ma ich przy sobie.
***
Jacek by ł podniecony faktem, że od kilku godzin przeby wa na pachnący m i egzoty czny m afry kańskim lądzie. Jako fan Tomka i inny ch bohaterów awanturniczy ch lektur, wy obrażał sobie, że zastanie tu krajobraz sawanny i więcej czarny ch osobników. Dookoła rozpościerał się jednak lasek, pełen pinii oraz karłowaty ch mały ch drzewek. Wy żej, na wapienny ch skałkach pasły się kozy. Gdy poprosił ojca o krótki spacer, Roman z radością przy stał na propozy cję. Wspięli się ostry m zboczem pod górę, skąd widzieli nagie białe skały. W pewny m momencie Jacek potknął się, a ojciec go podtrzy mał. A potem, tak jakby chłopak nie by ł dumny m nastolatkiem, ojciec trzy mał go za rękę, tak samo jak wtedy, gdy Jacek by ł mały i chodzili na lody na Starówkę. Jacek rozglądał się z zaciekawieniem. Stali przed wielką białą wapienną skałą, u góry której dostrzegł olbrzy mią jaskinię. Przed nimi rozciągały się czerwone pola, poniżej szumiało morze. Ojciec wskazał ruiny anty cznego miasta po lewej stronie. − To Tolmeita, miasto Ptolomeuszy, z który ch wy wodziła się Kleopatra − powiedział. − Mieszkała tu?! − Jacek z wrażenia aż podniósł głos. − Tak. Prawdopodobnie ży ła gdzieś tam, przy tamty ch kolumnach. Tam by ł jej dom, w który m ży ła z Markiem Antoniuszem. Zresztą nie ty lko Kleopatra mieszkała w Libii. W staroży tności by ła to kraina ciągnąca się od Egiptu do dzisiejszego Maroka. O Libii i jej herosach pisali najwięksi staroży tni: history k Herodot, poeta Owidiusz i filozof Platon. To tu, w pobliżu mity cznej Try tonii, z głowy Zeusa wy skoczy ła Atena, a w Jalu, podczas ofensy wy mieściła się główna siedziba Aleksandra Macedońskiego. Będziemy zwiedzać te wszy stkie miejsca. Jacek uśmiechnął się. Przy pomniała mu się babcia Małgosia i jej opowieść o największy ch kochankach staroży tności, o ich miłości i uwikłaniu w losy cesarstwa rzy mskiego i Egiptu. Babcia czy tała mu o ty ch dziejach, a tu, proszę, dom Kleopatry. Ostry chrzęst spadający ch kamieni gdzieś powy żej przerwał jego słowa. Jacek spojrzał w górę. Wy dawało mu się, że widzi wchodzący ch do jaskini ludzi ubrany ch tak samo jak Arabowie na lotnisku. Dziwnie wyglądają ci pasterze, pomy ślał.
Na górze skały zauważy ł ogromną, powstałą chy ba z serii z karabinu maszy nowego literę „J”. − Tato, co oznacza to litera? − Szła tędy armia Andersa. Dzielni Karpatczy cy. Pod Tobrukiem w Libii stoczy li jedną z największy ch bitew drugiej wojny światowej. Pewnie te same góry i ten spektakularny widok na morze widziała ciotka Lala. Mnie też zawsze zastanawia ten inicjał, kiedy tędy przejeżdżam. My ślę, że to „J” zostawił jako znak dla świata umierający polski żołnierz. Janusz? Jerzy ? A może Jacek, jak ty, sy nku? − Tata z dumą popatrzy ł na ukochanego pierworodnego. − Wiesz, wy obrażam sobie zawsze, jak szli tą drogą niewiele od ciebie starsi polscy chłopcy, z który ch potem wielu poległo pod Tobrukiem. Jednego z nich zastrzelił jakiś włoski lub niemiecki snajper ukry wający się w jaskini na górze. A ten polski żołnierz z jakiegoś ówczesnego magnum 21 − zawsze my ślę, że to on − w ostatnim tchnieniu wy strzelał ten inicjał swojego imienia. − Ojciec westchnął z przejęciem. − Wracajmy, sy nku. Nie podoba mi się ten tłum u góry. To nie są pasterze, zobacz, mają broń. To podobno nowe bojówki Kaddafiego. Nie powinni nam nic zrobić, swoich nie ruszają, a ja jestem już znany m w okolicy lekarzem. Mocno uścisnął rękę sy na i trzy mał ją przez całą drogę powrotną. Dopiero gdy zbliżali się do Marii i Andrzeja, Roman, jakby zawsty dzony, puścił dłoń sy na, i przy spieszy ł kroku, zostawiając go nieco w ty le. − Nie będziemy tu jeść − zdecy dował. − Pojedziemy prosto do domu, to już niedaleko. − Gdzie wy chodzicie? − zapy tała z pretensją Maria. − Przestań męczy ć tatę, Jacek. Nie widzisz, że źle wy gląda? Poza ty m Andrzejek musi coś zjeść. Nie jadł od kilku godzin. Andrzejku, na co masz ochotę? Na kanapkę z serem czy z tuńczy kiem? Pewnie jesteś zmęczony po podróży. Sły szałeś? Tata mówi, że to już niedaleko. Wkrótce dojedziemy i odpoczniesz. − Przy tuliła sy na i pocałowała go w policzek. Andrzej jednak żachnął się ty lko, otarł niedbale twarz i wrócił do samochodu. Nie pamiętam, kiedy mama mnie pocałowała czy przytuliła, westchnął w duchu Jacek. Nic się nie zmieniło, pomy ślał w ty m samy m momencie Roman, z troską marszcząc czoło. − Szy bko, chłopcy, jedziemy ! − zawołał głośno, wy raźnie zdenerwowany. − Do samochodu! Jacek, szy bko. − Do auta, Andrzejku − powiedziała jednocześnie Maria. Jacek i Andrzej. Tata i mama. To by ło jasne. Ten podział. Wielka miłość ojca do Jacka. I ogromna troska mamy wy łącznie o Andrzeja, zwanego przez nią Andrzejkiem. Tak jakby każdy poby t Jacka w szpitalu − jako kolejny powód odsuwający Marię od powrotu do Pracowni Fotosy ntezy − musiał zostać spłacony z nawiązką. Wjechali do Benghazi od strony morza. Główna droga by ła upstrzona nieco podniszczony mi dekoracjami, pełny mi szy ldów z arabskimi napisami i portretów Kaddafiego w mundurze. Przy pominały o huczny ch obchodach pierwszego półrocza od czasu wrześniowego przewrotu pułkowników, kiedy Kaddafi przejął władzę w Libii. Po jakimś czasie Jacek stanął w swojej sy pialni wy łożonej marmurami. Za oknem widział pustą plażę i spienione wody Morza Śródziemnego. Z promenady uśmiechały się, szczerząc zęby, znajome już portrety. W nocy śniła mu się krwawa ziemia zniszczona przez samoloty.
Rozdział V
Śniadanie u Tiffany’ego
Nowy Jork, wrzesień 1971
Esther obudziła się później niż zwy kle. O Boże, zaspałam, a mam takie ważne spotkanie! Od razu wy kręciła numer asy stentki szefa. − Lauro, coś mi wczoraj zaszkodziło. Zaspałam. Proszę, aniele, wy my śl coś i wy tłumacz moje spóźnienie! Zaraz doprowadzę się do ładu i pędzę do pracy − powiedziała służalczy m tonem. Laura by ła kobietą absolutnie wy niosłą i nieprzy jemną. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak ważna jest dla Michaela, managing partnera w znanej kancelarii Gottlieb, Cohen & Jones. Esther pamiętała, co sześć lat temu, w pierwszy ch dniach jej pracy, mówiła o niej My ra, asy stentka asy stentki szefa. „Wszy scy się boją Laury, a Laura korzy sta z tego z dziką saty sfakcją. Pierwsza przy chodzi i ostatnia wy chodzi z pracy. Jest przy swoim biurku od pierwszego dnia istnienia kancelarii. Zna tu niemal wszy stkie tajemnice. Pamięta o ważny ch dniach, urodzinach dzieci i żony Michaela. Zamawia dla nich denty stę i dostawy serów z małego francuskiego sklepiku w Saint Martha’s Viney ard. Planuje weekendy i pilnuje kalendarza. Jest niezastąpiona. Sama nie mając rodziny, od ponad dwudziestu lat pełni rolę perfekcy jnej asy stentki. Michael nie dostrzega, że uśmiech i miłe słowa są zarezerwowane wy łącznie dla niego i jego partnerów zarządzający ch”. − Dobrze, Esther − odparła sucho Laura.− Ale daję ci godzinę. Potem naprawdę będziesz
musiała sama sobie radzić z gniewem Michaela. − Dziękuję, jesteś kochana! − zaświergotała Esther. Jesteś kochana! − pomy ślała naty chmiast. Czy ja to powiedziałam? Jak mogłam upaść tak nisko? Wstając z łóżka, spojrzała na ścianę, z rozpaczą przy pominając sobie ubiegły wieczór. Ty m razem nie powiedziała do swoich ukochany ch zdjęć na ścianie: „Good morning A”. To wy my ślił Jeremy. W ty m powitaniu „A” przechodziło w „E” i na odwrót − to by ł taki ich mały ry tuał, który Esther kulty wowała codziennie, nawet gdy Jeremy by ł bardzo daleko. Duże czarno-białe fotogramy by ły prezentem od Jeremy ’ego. Zdjęcia jej ukochanej gwiazdy − Audrey Hepburn. Audrey w Rzymskich wakacjach wkładająca rękę do paszczy lwa, podczas gdy kłamie, że nie kocha Pecka − Bradley a; Audrey idąca przez ulice Nowego Jorku z wielką torbą I‘m not a plastic bag i wreszcie jej ulubione − Audrey z nosem przy klejony m do witry ny znanego jubilera. Obok zdjęcie kobiety łudząco podobnej do Audrey − samej Esther. Zrobił je Jeremy podczas ich pierwszej tajemnej nowojorskiej randki. Umówili się właśnie pod Tiffany m. Esther pokazała Jeremy ’emu obrączkę, która bardzo jej się podobała. Potem szli Piątą Aleją, Jeremy coś jej opowiadał, a ona szła wy prostowana, uśmiechając się szerzej niż zwy kle. Czuła się tak, jakby by ła w środku swojego ulubionego filmu. Podczas jednego z wielu kolejny ch spotkań Jeremy zaprosił Esther na śniadanie, niedaleko jej pracy. Gdy przy szło do płacenia, zaczął gorączkowo szukać drobny ch na napiwek. Wy rzucił całą zawartość portfela na stolik. Przy okazji na blat wy padły jakaś spinka od mankietu i mała agrafka. „Kochanie, możesz sprawdzić, czy masz bilon?”, zapy tał, zakłopotany. „Nie mam”, odpowiedziała Esther. Zaczerwieniła się przy ty m, bo wiedziała, jak Jeremy ’ego drażniło, że zawsze wrzucała resztę luzem do torebki. Pół roku temu, gdy by li w Pary żu, dostała śliczny mały portfelik Vuittona, ale robiła to nadal, chociaż bardzo się starała wrzucać pieniądze tam, gdzie powinny się znajdować. Tego dnia miała nową torebkę. „Esther, nalegam, żeby ś sprawdziła. Masz przy sobie swój portfel?”. Jeremy patrzy ł na nią badawczo i z lekkim rozbawieniem. W końcu Esther niechętnie sięgnęła do torebki. Wy jęła portfel i potrząsnęła nim. Rzeczy wiście coś w środku brzęczało. Zdumiona otworzy ła portmonetkę i wy sy pała drobne na rękę. Część malutkich dziesięciocentówek spadła na talerz. Wśród nich by ła obrączka. Ta sama − od Tiffany ’ego. Jeremy wstał, pocałował ją i powiedział: „Wszy stkiego najlepszego, kochanie. To już rok”. To by ł jeden z najszczęśliwszy ch dni w jej ży ciu. Oczy wiście bawiła dosłowność sy mbolicznego śniadania u Tiffany ’ego, choć osobiście wolałaby kolację przy świecach, najlepiej w Pary żu.
Pary ż. Spędzili tam trzy dni. Mały hotelik nad Sekwaną, na ty łach Notre Dame, wspólne wy prawy do Luwru, romanty czne śniadania, gdy Jeremy karmił Esther croissantami i marmoladą z limetek, robioną przez właścicielkę hotelu madame Boudin, kolacje przy świecach u Fouqueta i smak foie gras w Brasserie Lipp. Za namową Jeremy ’ego jadła je po raz pierwszy. Pomy ślała wtedy : Nie znoszę gęsi w wydaniu kuchni mojej matki, żal mi tych biednych ptaków, które musiały znosić takie męki, by stać się słynną przystawką, ale Jeremy’emu się nie odmawia.
„Py cha”, powiedziała, oblizując wargi. „Py cha to będzie, jak popijesz sauternes. To wino najlepiej pasuje do foie gras”. Jaki on jest światowy, zachwy ciła się Esther. Wie wszystko. I jest mój. Postanowiła też, że poprosi madame Boudin, by nauczy ła ją robić ten py szny dżem z limetek, który m Jeremy tak się zajadał. Rano, gdy jeszcze spał, zeszła do hotelowej kuchni. W nieduży m pomieszczeniu pełny m półek z talerzami i szkłem nad piecem wisiały srebrne i żeliwne rondle. Madame Boudin paliła papierosa. Na elegancką granatową sukienkę zarzuciła śnieżnobiały fartuch. „To bardzo proste” − powiedziała, gdy ty lko Esther wy jawiła jej swoją prośbę. „Najpierw bierzemy spory rondel, musi się ogrzać kilka minut na piecu. Madame Robinson, proszę podejść do zlewu i dokładnie wy szorować i wy parzy ć cy try ny i limonki. Żółtą i zieloną skórkę trzeba otrzeć tarką i odłoży ć na potem. Obieram też białą skórkę, o tak, starannie, cieniutko, inaczej będzie gorzka. Proszę pokroić cy trusy w kostkę. Z cy try n trzeba bardzo dokładnie wy brać pestki. Najlepiej robić to już nad rondlem, żeby nie marnować soku. Teraz wsy piemy cukier, wlejemy wodę i zamieszamy. Liście mięty trzeba włoży ć do sitka do zaparzania herbaty i zanurzy ć w cy trusach”. Madame Boudin roztarła miętę i podała Esther do powąchania. Kuchnia wy pełniła się ostry m, świeży m zapachem, przy wodzący m na my śl pola gdzieś pod Jerozolimą. „Boskie. Przy pomina mi dzieciństwo”, zachwy ciła się Esther, a madame Boudin mówiła dalej: „Musimy teraz doprowadzić naszą marmoladę do wrzenia, co jakiś czas mieszając. Następnie zmniejszy ć ogień i gotować − też mieszając − przez około godzinę, przy czy m po upły wie połowy czasu wy jmujemy miętę. Voilà! Mamy godzinę. Siadaj”. Madame Boudin rozłoży ła przed Esther gazety : „Marie Claire”, „Cosmo” i nastawiła mały minutnik. Cy kał a Esther czy tała. „Podaj mi miód, będę gotować dalej, aż piana zniknie, a kolor nabierze głębszego burszy tnowozłotego odcienia”. Jeremy by ł taki wzruszony, kiedy Esther ostatniego dnia w Pary żu postawiła przed nim na śniadanie słoiczek z karteczką Pour Jeremy. Tak mu smakowała ta marmolada, tak jej dziękował... Dwie noce i trzy dni w Paryżu, wspominała teraz, my jąc zęby. Chyba będą następne? Chyba nie obraził się na mnie na wieki? Jeszcze będziemy w Paryżu, jeszcze czeka nas niejeden miesiąc miodowy. Z lekko mokry mi jeszcze włosami wy biegła do taksówki. − Twin Towers − rzuciła do kierowcy, potężnego Murzy na. − Płacę podwójnie, jeśli będziemy na miejscu za osiem minut! Udało się jej zdąży ć i ku jej zdziwieniu taksówkarz nie chciał przy jąć podwójnej zapłaty. Koło windy natknęła się na mężczy znę, którego skądś znała. − Dzień dobry, Esther. Jak się czujesz? − zapy tał, patrząc na nią badawczo i nieśmiało się uśmiechając. Pocierał przy ty m zabawnie brodę. − To my się znamy ? − zastanowiła się chwilę. − Ach! To ty pomogłeś mi wczoraj przy ty m automacie! − Znamy się − odparł mężczy zna. − Chodziłem do klasy z twoim bratem, Jakubem, a potem by liśmy razem w kibucu. A z tobą, no... Pracujemy tu razem. Mam na imię John. John Anderman − dodał z wy raźny m zakłopotaniem. − Ach tak? To świetnie, John − powiedziała pospiesznie Esther. − Ale wiesz, nie mam teraz
czasu. Dziękuję za wczoraj! − I wbiegła do windy. − Miłego dnia − rzucił mężczy zna cicho w stronę zamknięty ch już drzwi.
Rozdział VI
Kora i Persefona
Benghazi, 7 maja 1971
Pierwszy rok w Libii Maria ży ła jak w letargu mimo setek nowy ch, piękny ch doznań − słońca, soczy stości pomarańczy jedzony ch wprost z drzewa, pachnący ch cy namonem arabskich souków i ilości złota, jaką obrzucił ją mąż. Po roku, podczas przy jęcia wy dawanego z okazji święta 1 maja przez polskiego dy plomatę Jakuba Jabłońskiego w konsulacie w Benghazi, poznała wiceministra libijskiego rolnictwa. − Ma pani piękny naszy jnik. To ręka Fatimy, córki Mahometa − zagadnął i dodał: − Moja mama ma taki sam. Ma na imię Aisha, jak ukochana druga żona proroka. Hamida Al-Maourziego bardzo zainteresowała wiedza Marii na temat przemiany roślin pod wpły wem słońca. Kilkugodzinna rozmowa Marii z wy soko postawiony m, a do tego przy stojny m Libijczy kiem, oczy tany m i rzucający m co chwilę bły skotliwe uwagi by ła niezwy kle inspirująca. Wy raźna atencja Hamida, chary zmaty cznego, wy sokiego mężczy zny o muskularnej budowie ciała i krótko ostrzy żony ch włosach, sprawiała Marii wielką przy jemność. Do tego by ł bardzo władczy, nawet nieco wy niosły, choć nie wobec Marii. − Libia jest taka piękna wiosną − zachwy cała się Maria. − Wielobarwne dy wany intensy wnego kwiecia odbitego w kolorze morza. Wiosna to moja ulubiona pora roku. − Moja też − ucieszy ł się Hamid. − A kiedy mówiła pani o kwiatach, przy pomniała mi się moja ulubiona powieść, którą zaczy ty waliśmy się na kampusie − studiowałem rolnictwo na Harvardzie. − Spojrzał na Marię ze sztubackim uśmiechem. − To Wiosenna bujność traw
Salingera. − To również moja ulubiona powieść!− zakrzy knęła Maria, zaróżowiona z emocji. Hamid, nie przestając się uśmiechać, zmienił temat: − Ach, cóż za zapachy ! Czy to pizza? − Tak, chy ba tak. Konsul postanowił urządzić ucztę ze specjalnościami kuchni wszy stkich gości − wy jaśniła Maria. − I teraz czas na Włochy. Jak pani zapewne wie, by liśmy w Libii do początku dwudziestego wieku pod okupacją włoską, aż nasz wielki bohater narodowy Omar Mukhtar stanął na czele powstania przeciwko najeźdźcy ; został przy wódcą ruchu oporu. Uwięziony przez Włochów i skazany na śmierć przez powieszenie... Ale Maria, jakby go nie dosły szawszy, rzekła: − Bardzo lubię kuchnię włoską. Opiera się na darach ziemi. Weźmy na przy kład pesto − z szy szek pinii wy jmuje się orzechy, nieco oliwy, dużo bazy lii, tłuczemy w moździerzu i najlepsza pasta gotowa. Tak samo pomidory − zbieramy z grządek, obieramy ze skórki... Hamid oniemiał. On, członek rządu, mówi o bohaterze narodowy m, a dama o włoskiej paście? − A lubi pani pły wać w masce? − zapy tał, skonsternowany. − Nie, lubię mieć bezpośredni kontakt wzrokowy z murenami − odparła Maria. Ich śmiechom nie by ło końca. Zatopieni w rozmowie, nie zwracali uwagi na pełne pogardy uśmiechy Polek i Amery kanek ani na niesmak ry sujący się na twarzach mężczy zn. Nie dostrzegali też wściekłej miny Romana.
Rozmowa z ministrem rolnictwa Libii szy bko zaowocowała zaproszeniem do odwiedzin w jego resorcie. Maria i Roman, zaskoczeni, oglądali list z pieczęcią Ludowego Biura Dżamahiriji. − Nie możesz nie iść − oznajmił Roman. − Mam ty lko nadzieję, że ty m razem nie będziecie tak chichotali! − Przestań − żachnęła się Maria. − Zobacz, napisali, że przy ślą kierowcę. Rzeczy wiście, we wskazany m dniu po Marię podjechał wojskowy land rover z kierowcą. Maria ubrała się starannie, ale skromnie. Zatrzy mali się pod budy nkiem, którego fasadę wy pełniały dwa naturalnej wielkości malowidła. Na pierwszy m, większy m, Kaddafi zamieniał pusty nię w pola. Obok Gamal Abdul Naser ściskał rękę Kaddafiego. Maria przy pomniała sobie, co mówił Roman, kiedy chciał przy bliży ć jej Libię: „Gamal Abdul Naser to pierwszy prezy dent Egiptu po obaleniu króla Farouka w 1951. W świecie arabskim to postać kultowa, uznawany by ł za przy wódcę wszy stkich Arabów. Jest największy m autory tetem dla Kaddafiego. On też obalił monarchię. Kaddafi, tak jak Naser, chce by ć przy wódcą wszy stkich Arabów i zjednoczy ć ich w jednej krainie”. Weszła do budy nku. Powitał ją wy soki młody człowiek w mundurze. Miał szramę na lewy m policzku i zjawiskowo białe zęby, które pokazał w serdeczny m uśmiechu. − Jestem Amir, sekretarz Hamida Al-Maourziego. Szef przeprasza, wczoraj okazało się, że musi wy jechać z wodzem Muamarrem Kaddafim do Tunezji na szczy t arabski doty czący
zagospodarowania Sahary. Sama pani rozumie. − Maria skinęła głową. Młody człowiek przeszedł się kilka kroków po pokoju, stanął przed nią wy prostowany, przełknął ślinę i powiedział: − Otrzy małem upoważnienie, by przedstawić pani, co następuje: Jak pani wie, nasz wódz postanowił dokonać tego, co niemożliwie, co nie śniło się największy m filozofom − poprowadzić na Saharze rzekę i zazielenić pusty nię. Celem jest wy rwanie pusty ni piasków i zamienienie ich w ży zne i urodzajne ziemie. Mój szef jest pod wrażeniem pani osiągnięć naukowy ch w dziedzinie transformacji roślin i py ta, czy zgodzi się pani pokierować ty m specjalny m projektem? Jest on priory tetowy i realizowany pod okiem samego Kaddafiego. Ale to nie wszy stko. Jak pani wie, od tego roku kobiety mogą studiować, otwarto dla nich kobiecy wy dział i poszukujemy na europejskich uczelniach kobiety − visiting professor. A pani jest tu, na miejscu. No więc: czy podjęłaby się pani także nauczania studentek na wy dziale rolnictwa na uniwersy tecie w Benghazi? Maria otworzy ła usta ze zdumienia. Jej radość by ła ty m większa, kiedy sekretarz przedstawił warunki pracy. Pensja, którą jej zaoferowano, niemal dwukrotnie przekraczała wy nagrodzenie męża. Miała też dostać auto służbowe, peugeota kombi. Dodatkowo jej nowy protektor zadeklarował pomoc w zapisaniu chłopców do najlepszej arabskiej szkoły w Cy renajce. Przez kilka kolejny ch ty godni Maria prosiła Romana o zgodę na podjęcie tej pracy. Ostatecznie przekonał go argument, że chłopcy będą chodzić do znakomitej szkoły, która realizuje bogaty między narodowy program edukacy jny i do której uczęszczają chłopcy z wielu szanowany ch europejskich i amery kańskich rodzin; dzieci konsulów, lekarzy, inży nierów. − Zgoda więc − powiedział w końcu. − Ale pamiętaj, żadny ch zby t długich rozmów z Hamidem, jasne? Naty chmiast po tej rozmowie Maria napisała do przy jaciółki.
Stefa, a więc znowu idę do pracy! A chłopcy do arabskiej szkoły. Jestem taka szczęśliwa! Jak dobrze, że Roman nie konsultował pomysłu posłania chłopców do arabskiej szkoły z innymi polskimi rodzinami mieszkającymi na zamkniętym, nadmorskim osiedlu apartamentów (nazwałam je naszym gettem). Spośród mieszkających tu rodaków tylko ja i Roman bierzemy udział w międzynarodowym koktajlu towarzyskim, „bratamy” się z Arabami i innymi nacjami; każdą wolną chwilę spędzamy, zwiedzając ten absolutnie niezwykły i oszałamiający kraj. Arabowie są bardzo przyjacielscy. Poznałam bliżej kilka rodzin. Tutejsze kobiety, wbrew powszechnym opiniom o świecie arabskim, są bardzo cenione i szanowane. Lubię wizyty u nich, ich domy są podzielone na część męską i kobiecą. W części kobiecej głównie się gotuje. Sama wiesz, że w Polsce nigdy nie lubiłam gotować, ale tutaj chyba zacznę. Arabowie są bardzo gościnni, lubią długo ucztować, a w ich domach zawsze są tłumy rodziny − i nic w tym dziwnego, przeciętna rodzina ma tu około ośmioro dzieci. A kiedy kobieta zostaje wdową albo się rozwodzi, wraca z dziećmi do rodzinnego domu. Kobiety siedzą na materacach, śpiewają, gotują, ostatnio uczyły mnie robić braki − danie tak dobre, jakiego jeszcze nigdy nie jadłam. Po jedzeniu zapraszają mnie do swoich sypialni, gdzie przymierzam ich stroje. Jestem pod wrażeniem ich szaf i szkatułek wypełnionych tonami złota. Będziesz się śmiała, ale czuję się coraz lepiej jako kobieta. Tu jest tak zmysłowo.
Ten upał, bogactwo, ubrania i lekkość życia. Nieodmiennie się dziwię, że większość mieszkających tu polskich rodzin niemal nie opuszcza terenu „getta” poza wyjściami do pracy, na zakupy, na pocztę, piątkowymi wypadami nad morze i niedzielami we włoskim kościele. Polacy najwięcej czasu spędzają tu we własnym gronie. Co oczywiście nie przeszkadza nikomu w uprawianiu ulubionego zajęcia rodaków na obczyźnie pod tytułem „obmawiaj bliźniego swego − nie jak siebie samego”. W Libii fakt uwikłania Polaków w mocniejsze „niż należy” relacje arabskie (czyli jakiekolwiek poza pracą i sklepem) jest nieodmiennie wyszydzany. Z kpinami, z niewybrednymi żartami omawia się takie sytuacje przy kolacji z dziećmi i przy wieczornych rodaków rozmowach nad bimbrem. No, ale ja będę już od tego daleko, znowu będę uczyć, znowu będę pracować! I jeszcze ten Hamid... Ale o nim kiedyś napiszę Ci więcej. Twoja M. PS. Dołączam przepis na braki, czyli najlepsze na świecie gołąbki: Mięso mielone, ryż, drobno pokrojoną cebulę wymieszać w misce. Dodać świeżą miętę, natkę, sok z cytryny. Sparzone liście winogron nadziewać (na każdy liść nałożyć łyżką kulkę farszu, złożyć boki, potem górę i dół, wcisnąć kciukiem końce. Na dnie garnka ułożyć ciasno liście, a na nie układać warstwami gołąbki, każdą warstwę przełożyć liśćmi. Zalać wodą, gotować na małym ogniu około pół godziny. Wariacją są dolmades − tylko z orzechami włoskimi, miętą i cytryną. Dolmades świetnie smakują z gęstym jogurtem.
I tak Maria została kobietą − prawie − udomowioną i − czasem − gotującą oraz szefową Wy działu Transformacji Roślin Pusty ni na uniwersy tecie w Benghazi! Obcięła włosy, a na szy i zaczęła nosić perełki. Codziennie po wy daniu śniadania i odwiezieniu chłopców do arabskiej szkoły jechała do oddalonego od centrum nowo wy budowanego gmachu uniwersy tetu. Stojąc w korku na wy sadzany m palmami corniche’u, tchnęła charaktery sty czny słony zapach ty powy dla każdego śródziemnomorskiego portu. Dużo później miała odkry ć, że tak samo upojnie pachną corniche w Nicei, Palma de Mallorca, Livorno czy w Barcelonie. My ślała wtedy często o ulubiony m staroży tny m reliefie, którego mitologiczną historię uczy niła lejtmoty wem swojej pracy magisterskiej na temat odrodzenia roślin pod wpły wem słońca, ze szczególny m uwzględnieniem fotosy ntezy. Demeter żegna swoją córkę Korę, która jako Persefona będzie przez pół roku rządziła Hadesem − krainą ciemności. Ziemia, pokry ta śniegiem, pogrąża się w smutku i wszy stkie rośliny zamarzają. Na wiosnę bogini płodów wita ukochaną córkę, która wraca jako Pani Wiosny i Radości. Świat cieszy się słońcem i upaja zapachem obłędnie kwitnący ch kwiatów. Tak, Maria ostatnio coraz częściej by ła Korą. Znowu czuła się kobietą szczęśliwą i spełnioną. Czas uniesień pomiędzy nią a Romanem wprawdzie nie wrócił, ale by ło znośnie. Chętniej też poświęcała czas chłopcom. Próbowała zbliży ć się do Jacka, pragnąc zagłuszy ć ostre słowa wielokrotnie powtarzane przez teściową w Warszawie, a tu raz po raz przebąkiwane przez Romana: „Nie jesteś dobrą matką dla bliźniaków, ale dla Jacka nie jesteś właściwie żadną matką”. Jechała nadmorską promenadą. − Raindrops keep falling on my head... − nuciła do pły nącej z radia piosenki. Wiosna w pełni objęła ziemię, ścieląc się różnobarwny m dy wanem kwiecia odbijającego się
w słoneczny m morzu.
Rozdział VII
Purpurowa róża z Kairu
Kair, 11 września 1971
− Szy bko, szy bko jedzcie śniadanie, chłopcy, czeka na nas taksówka! − krzy knęła podekscy towana Maria. − Dziś specjalny dzień, wasze urodziny ! A do tego imieniny Jacka! Znajdowali się w hotelowej restauracji i słuchali anglojęzy cznego radia, nadającego głównie piosenki Toma Jonesa. Nagle przerwano audy cję, by podać informację, która wstrząsnęła światem: „Dziś w Moskwie umarł Nikita Chruszczow, którego history czne przemówienie zmieniło bieg historii. On jako pierwszy uży ł publicznie określenia kult jednostki i wy jawił okrucieństwo czasów stalinizmu w Rosji oraz w krajach podzielony ch układem jałtańskim”. Słowa przejętego spikera, wszak Egipt uznawał Związek Radziecki za „bratnie państwo”, zagłuszy ło wejście do restauracji większej grupy ludzi. Maria nic sobie nie robiła z radiowej informacji, snuła plany na dalszą część dnia. − Chłopcy, teraz pojedziemy na kairski souk Al Chalili. Mówiłam wam już, że to największe takie targowisko na świecie? W nowej części z elektroniką z Dalekiego Wschodu wy bierzecie sobie, co dusza zapragnie, ale zastrzegam − do stu funtów. A wieczorem − zwróciła się do przy by ły ch gości − zapraszam wszy stkich na urodzinowo-imieninową kolację w obrotowej restauracji na szczy cie wieży telewizy jnej. − Maria, choć nie przepadała za Barbarą (Barbrą − jak mówił o żonie Jeremy Robinson) i jej córką Karen, zaprosiła je do spędzenia tego dnia wspólnie. − Czy to nasza mama? − szepnął Andrzej do brata. − Gada jak nawiedzona, to zupełnie
do niej niepodobne. Przed hotelem czekały już dwie czarno-białe taksówki; do pierwszej wsiadły Maria z Barbarą, a do drugiej Karen z bliźniakami. I w jednej, i w drugiej taksówce nie rozmawiano zby t dużo, Maria starała się zagady wać Barbarę, ale ta poza wy mianą ogólny ch uwag na temat wesela i zachwy tów nad sukniami panny młodej wy dawała się jakby nieobecna. − Barbaro, dobrze się czujesz? − Maria zapy tała w końcu wprost, udając szczerą troskę. − Nie wy glądasz najlepiej. − Coś mi musiało wczoraj zaszkodzić, ale będzie dobrze. − Może poproszę taksówkarza, żeby ściszy ł muzy kę? − Jak w każdej kairskiej taksówce rozbrzmiewała głośno arabska muzy ka. Za każdy m razem, gdy kierowca stawał obok innej taksówki, co zdarzało się dość często, jeszcze podkręcał gałkę radia, tak jakby taksówkarze uczestniczy li w swoisty ch zawodach. − Nie. − Barbara pokręciła głową. − Naprawdę wszy stko w porządku. − Uśmiechnęła się smutno. Reszta drogi upły nęła im w ciszy. Każda przez swoją szy bę, kobiety patrzy ły na dziesiątki stojący ch przy drodze z Gizy do Kairu osiedli mieszkaniowy ch, z charaktery sty cznie sterczący mi w niebo drutami. Kiedy pierwszy raz Barbara zobaczy ła taki widok wiele lat temu, Jeremy jej wy tłumaczy ł: „To ty powe dla wielu arabskich domów na cały m Bliskim Wschodzie. Oszczędni Arabowie nie muszą dzięki temu płacić podatku od nieruchomości. Ich prawo budowlane nakłada podatek na właściciela domu, dopiero gdy budowa zostanie ukończona”. W drugiej taksówce Jacek siedzący z przodu wy mieniał z kierowcą uwagi na temat zbliżający ch się pucharów piłki nożnej ligi arabskiej. Chłopcy, tak jak Karen, bardzo dobrze znali arabski. Chodzili co rano do libijskiej szkoły − taka by ła decy zja ich matki, a po południu, na co z kolei nalegał ojciec, uczęszczali do szkoły polskiej przy konsulacie w Benghazi. Większość ich rówieśników, którzy przeby wali z rodzicami na placówce, chodziła ty lko do polskiej szkoły. Andrzej i Karen, siedzący na ty lny m siedzeniu, nie zamienili ze sobą ani jednego zdania. Gdy by li już prawie na miejscu − taksówki zatrzy my wały się tuż przy zachodniej bramie najstarszego uniwersy tetu matematy cznego świata przed Al Chalili − Andrzej dotknął lekko opartej na skórzany m rozgrzany m siedzeniu ręki Karen. Nie odwracając głowy, dziewczy na odwzajemniła uścisk z taką mocą, że Andrzej aż sy knął z bólu. Usły szawszy to, Jacek odwrócił się w ich stronę z ukłuciem zazdrości. No tak, mój brat ma zawsze wszystko to, czego ja nie mogę mieć, pomy ślał. Jacek kilka miesięcy temu napisał list do pewny ch warkoczy w Polsce, ale nie otrzy mawszy odpowiedzi, porzucił wspomnienie piękny ch splotów i zakochał się w niesfornej grzy wce Karen − od pierwszego wejrzenia. Wczorajsza sy tuacja na weselu, w której poczuł się jak romanty czny bohater, obudziła w nim pewne nadzieje. Ale jak widać − by ły one płonne. Po uregulowaniu opłat za taksówki całe towarzy stwo wtopiło się w ocean pełen kupujący ch ludzi, zwiedzający ch tury stów i nachalny ch sklepikarzy krzy czący ch raz po raz: Halo, one dolar! Halo, one dolar, mister! Zewsząd dobiegała arabska muzy ka w trzy stu wy daniach jednocześnie, śmieci by ły wszechobecne, a nad wszy stkim ty m dominował zapach będący mieszaniną orientalny ch perfum, odpadków, mięty i arabskich przy praw. − Zostanę w tej części z jedzeniem − zdecy dowała Barbara. − Nie czuję się najlepiej. Będę
się raczy ć orzeźwiającą miętową herbatą i spróbuję odpocząć w zaciszu najstarszej części souku. − Dobrze, dołączy my do ciebie po zakupach − odparła Maria. Chłopcom szy bko udało się znaleźć wy marzone prezenty na Al Chalili. Jacek wy brał aparat fotograficzny Minolta, a Andrzej radiomagnetofon Toshiba. Maria poszła z Andrzejem kupić jeszcze kilka rzeczy − dżinsy, kilka T-shirtów i ultrasłodkie arabskie baklavy. Gdy krąży li pomiędzy barwny mi stoiskami, Andrzej zauważy ł: − Mamo, od dłuższego czasu nie widzieliśmy Jacka i Karen. Pójdę ich poszukać. − Dobrze, a ja wrócę do Barbary − zdecy dowała Maria. − Ale uważaj na siebie, sy nku. − Próbowała swoim zwy czajem pogładzić go po policzku, ale Andrzej szy bko uciekł.
Idąc w kierunku starej części souku, Maria ze złością napominała się, że miała zrobić coś specjalnego dla Jacka, a jak zwy kle spędziła czas głównie na zakupach z Andrzejkiem. Z każdy m krokiem by ło coraz ciszej i chłodniej, choć arabska muzy ka wciąż jej towarzy szy ła. Ja habibi, habibi − uniwersalne słowa wszy stkich arabskich piosenek dochodziły jednak poprzez mury nieco słabiej. Zatrzy mała się i z zachwy tem spojrzała w górę, na XIX-wieczne sklepienia souku − ozdobione arabeskami i wy łożone azulejos tworzy ły wielobarwny kory tarz. Poprzez otwory w dachu wpadało światło dnia, a w barwnej słonecznej plamie tańczy ły drobinki kurzu niczy m złoty singerowski py ł. Poczuła, jak ogrania ją szczęście. Po prostu. Maria by ła ostatnio bardzo szczęśliwa. Praca nad ty m rządowy m projektem dawała jej dużo radości. Musiała też przy znać, że jest jej dobrze w Kairze i by ła zadowolona, że Roman nie dostał na ten czas urlopu. My ślała też, jak bardzo lubi wizy ty Hamida. W ostatnim liście pisała do Stefy : Wszyscy na uczelni nie mogli wyjść z podziwu, że sam libijski wiceminister rolnictwa osobiście przyjeżdża na uniwersytet w każdy czwartek o dwunastej, a czasem nawet częściej. Ale w końcu zdano sobie sprawę, że projekt wyrwania piasków pustyni i zalesienia Sahary zieloną roślinnością jest osobistym pomysłem Kaddafiego. O nic więc nie pytano. Nikt by się zresztą nie odważył. Oczy wiście Hamid miał pięciu asy stentów, który m mógł powierzy ć kontrolę nad rozwojem projektu pod kierownictwem Marii. Ale przy jeżdżał sam. I to coraz częściej. Uśmiechnęła się na my śl o ty m, jak mówi do niej „Marijia”. Dopiero po dłuższej chwili, napawając się atmosferą i ciepły mi wspomnieniami, Maria przy pomniała sobie, że przy szła odnaleźć Barbarę. Poszła w stronę małego barku, gdzie miała nadzieję ją spotkać. Weszła do charaktery sty cznie ozdobionej sali, ze ścianami pełny mi granatowy ch arabeskowy ch azulejos. Westchnęła z ulgą, gdy zobaczy ła Barbarę. Oprócz niej w barze siedziało jeszcze dwóch stary ch Arabów. Maria usiadła przy znajomej, ale tamta w ogóle nie zwracała na nią uwagi, zupełnie jakby spała. Przed nią na blacie stała puszka sinalco coli. Mężczy źni siedzieli w kucki i pili herbatę; jeden z nich, uśmiechnięty, z oczy ma zaszły mi bielmem, palił sziszę. − Fascy nuje mnie ry tuał parzenia herbaty − ni stąd, ni zowąd odezwała się Barbara, wskazując na jednego z Arabów. − Najpierw przelewa się czajniczek wrzątkiem, bo wtedy lepiej rozwijają się liście herbaty. − Do drugiego parzenia mężczy zna dosy pał garść orzeszków
ziemny ch i kilka roztarty ch liści mięty. Jeszcze raz, ostatni zagotował herbatę i rozlał ją do maleńkich filiżanek, które podał kobietom. W kawiarni rozszedł się zapach zioła, rosnącego na słoneczny ch zboczach tutejszy ch gór, ostry i wonny. − Nie przy pomina zapachu naszej mięty − zauważy ła Maria. − Jest dużo ostrzejszy. Wiesz, że mięta to najstarszy znany afrody zjak? Arabowie wiedzą, co dobre w łóżku − szepnęła ze śmiechem, a jej ciałem wstrząsnął nieznany dotąd dreszcz. Muezzin wołał właśnie na pierwszą popołudniową modlitwę. Dołączy li do niego kolejni i kolejni − i po chwili zdawało się, że cały świat dudni zwielokrotniony m pogłosem krzy ku: Allachu Akbar Allachu Akbar.
W ty m samy m czasie Andrzej szukał Jacka i Karen. Obszedł całą część z elektroniką, gdzie mama kupiła im prezenty, ale nigdzie ich nie spotkał. W uliczny m barku kupił shorbę i zachwy cając się jej smakiem, stanął u wy lotu uliczki pełnej sklepów ze złotem. Przy wejściu do jednego z nich w końcu dostrzegł brata. Karen by ła w środku, widział ją przez szy bę, razem z dziewczy ną by ły tam jeszcze dwie kobiety − młodziutka i starsza. Szy ję młodej Arabki zdobił naszy jnik, taki sam jaki wczoraj miała Jackie. Klientki wy bierały biżuterię stosowną do oprawy weselnej. Karen z zachwy tem wpatry wała się w niewiele starszą od niej dziewczy nę. Od wczorajszego wesela, pomimo traumaty cznego przeży cia z matką, też chciała by ć arabską panną młodą, wszak tu już jej rówieśnice, a nawet młodsze dziewczy ny zostawały żonami. Wszy stkie trzy stały obok siebie przed wielkim lustrem. Widząc zachwy t w oczach Karen, młoda Arabka zdjęła ciężki naszy jnik składający się z wizerunków ry b − sy mbolu wierności i poddania się woli przy szłego męża − i założy ła go Karen, która z zachwy tem zaczęła przeglądać się w lustrze. W ty m momencie, niewiele my śląc, Jacek szy bko wszedł do sklepu i ku osłupieniu Arabek pocałował Karen. − Zaraz wezwę policję! − wrzasnął czerwony z oburzenia sprzedawca. − Wy mierzą zuchwalcowi karę za naruszanie dobry ch oby czajów! Już łapał za telefon, ale starsza Arabka zaczęła go błagać, by tego nie czy nił. Jeszcze chwilę, już raczej dla spektaklu niż naprawdę, jubiler się mity gował, ale wreszcie odłoży ł słuchawkę. Karen zdjęła naszy jnik. Nie wy dawała się oburzona zachowaniem Jacka. Wręcz przeciwnie − razem, trzy mając się za ręce, wy szli ze sklepu. Na zewnątrz wpadli prosto na Andrzeja, który stał przy witry nie i wszy stko widział. Karen szy bko wy rwała rękę z dłoni Jacka. − Chodźcie poszukać naszy ch mam − powiedziała. − Wkrótce musimy iść na waszą kolację urodzinowo-imieninową.
W milczeniu wjechali windą na szczy t wieży telewizy jnej, do najmodniejszej ostatnio restauracji na Bliskim Wschodzie, opisy wanej nawet przez „New York Times”. U dołu szarą
wstęgą rozpościerał się Nil. Zachodziło słońce. Maria z dumą zaprowadziła gości do dużego stołu. Szy bko przy niesiono talerze przekąsek. − Takie jak lubi Jeremy − westchnęła Barbara. − Są nawet moje ulubione kebab kofta z sosem pomidorowy m przy prawiony m kolendrą. I shorba, którą przy rządzam według przepisu Fatimy. Przez całą kolację Jacek ciągle robił zdjęcia, Andrzej wpatry wał się w Karen, a Karen uparcie wpatry wała się w swój talerz, dłubiąc widelcem w kuleczkach kofty. Nagle pojawili się klauni z balonikami. − Mamo, przecież kończy my piętnaście lat, a nie osiem − sy knął wy raźnie niezadowolony Andrzej. Wy buch jego złości przerwało wejście Jackie, jej matki i nowo poślubionego męża. Przy by ł też Farag. Od razu rzucił czujne spojrzenie na Barbarę, a zaraz potem przeniósł wzrok na Karen. − Barbara! − zawołała od progu Jackie. − Jeremy przy słał mi telegram, że jutro rano będzie z nami! − To wspaniała wiadomość, prawda? − ucieszy ła się Ann, matka Jackie i Jeremy ’ego. − Muszę z nim porozmawiać. Wy tłumaczy mi, co tak ważnego się zdarzy ło, że nie by ło go wczoraj z nami. Skąd by ł telegram? − Z Rzy mu. − A co on robi w Rzy mie? Przecież lata wy łącznie po krajach Bliskiego Wschodu? − zdumiała się pani Robinson. − Nie. − Barbara uśmiechnęła się słabo. − By wa też często w Rzy mie, Atenach, Londy nie i na Malcie. − I w Nowym Jorku, dodała w duchu. Farag spojrzał na nią przeciągle, ale ona uparcie wpatry wała się w widoki z wieży. Kelnerzy wnieśli torty. Odśpiewano chłopcom Sto lat − w wersji polskiej i angielskiej. − Mamo, ten tort − choć dużo słodszy i miodowy − przy pomina w smaku nasz rodzinny smakoły k, który na specjalne okazje szy kuje babcia Małgosia − zawołał Andrzej, wciąż pamiętając o orzechowy m torcie prababci Roksany. Maria z uśmiechem obserwowała przebieg spotkania, zewsząd dochodziły radosne głosy i żarty. Z wieży w resztkach zachodzącego słońca widać by ło bezkresny Nil, z mały mi żagielkami feluk, uprawne pola, rzędy sterczący ch niczy m anteny drutów ponad domami, a co jakiś czas nawet piramidy w Gizie. Do stolika podszedł kelner i podał Marii telefon. Niemal od razu oddała słuchawkę Jackowi. − To do ciebie. Tata dzwoni złoży ć ci ży czenia imieninowe. To pierwsza część niespodzianki dla ciebie, sy nku. Synku, zdumiał się Jacek. Ostatni raz mama mówiła tak do mnie jakieś dziesięć lat temu. Bliźniacy, jeden po drugim, zajęli się rozmową z ojcem. Gdy skończy li, Maria z uśmiechem pochy liła się nad „sy nkiem”. − Jacku, wiem, jak fascy nuje cię historia staroży tnego Egiptu − powiedziała, wzruszona. − I dlatego, choć nie by ło to łatwe, prosto z przy jęcia pojedziemy na specjalny pokaz pod piramidami Światło i Dźwięk − czyli historia Tutenchamona. To jest twój dodatkowy prezent z okazji imienin. Mamy bilety w pierwszy m rzędzie, a na pokazie będzie znajomy taty Karen − attaché amery kański w Egipcie oraz jego gość specjalny, ambasador Izraela. Wszy scy by li pod wrażeniem, a Maria czuła saty sfakcję, że udało jej się zrobić
niespodziankę sy nowi. Jacek by ł zafascy nowany losami władcy Egiptu, zwłaszcza odkąd odwiedził salę Tutenchamona w muzeum kairskim podczas wy cieczki do piramid. W głębi duszy już od wtedy marzy ł, by zobaczy ć ten pokaz. Pochłonął też kilka książek o odkry ciu Howarda Cartera. Z wy piekami czy tał o skarbie znaleziony m w ty siąc dziewięćset dwudziesty m drugim roku, czy li grobowcu młodego faraona, którego najprawdopodobniej zamordowano, gdy miał dziewiętnaście lat. Zajmowała go też sprawa zagadkowej serii śmierci niemal wszy stkich, którzy dokonali odkry cia grobowca Tutenchamona. Gdy dwa dni temu przy by li do hotelu w Gizie, Jacek naty chmiast pobiegł do recepcji, by zapy tać o bilety na to widowisko, ale dowiedział się, że od miesiąca wszy stkie są wy przedane. Z ty m większą wdzięcznością spojrzał teraz na mamę, a potem zrobił coś, czego nie robił od lat − przy tulił ją i pocałował. − Dziękuję, mamo − szepnął czule. Maria uśmiechnęła się i poklepała go po ramieniu. − Cieszę się, sy neczku − powiedziała, po czy m zwróciła się do pozostały ch: − To Barbara zadzwoniła do ambasady i poprosiła o specjalne wejściówki. Jeszcze raz chciałam ci za to podziękować, Basiu. − Podała jej rękę, a potem spontanicznie nachy liła się i pocałowała Barbarę w policzek. Po kolacji i obejrzeniu dookoła jakieś cztery razy panoramy Kairu towarzy stwo zjechało windami na dół. Farag cały czas starał się trzy mać blisko Barbary, jednak bez skutku. W taksówce Andrzej usiadł obok Karen. W pewny m momencie sięgnął pod bluzę i wy ciągnął białą różę, którą położy ł na kolanach dziewczy ny. Ich dłonie zetknęły się delikatnie i tak już zostało do końca podróży.
Po niedługiej jeździe za oknami pojawiły się piramidy − znak, że zbliżają się do Gizy. Ponieważ do pokazu zostało niewiele czasu, towarzy stwo zrezy gnowało z powrotu do hotelu. Na wprost nich, na wy ciągnięcie ręki, dumnie prezentował się Sfinks. Zachodzące słońce odbijało się w monumentalny ch piramidach. U stóp Sfinksa, na sporej powierzchni ustawiono rzędy krzeseł. Na środku rozwinięto czerwony dy wan. Bileterzy w trady cy jny ch strojach podprowadzili ich do pierwszego rzędu, w który m siedziało dwóch mężczy zn w strojach wojskowy ch. − John, jak miło cię widzieć − Barbara przy witała się serdecznie z dobry m znajomy m Jeremy ’ego, wojskowy m attaché amery kańskim. − To moi znajomi. Jak już wspominałam, wszy scy przy jechaliśmy tu na wesele siostry Jeremy ’ego. − Ashante − powiedział John i dodał: − Tak, pamiętam. Libijczy k i Amery kanka. No, no. − Uśmiechnął się. − A dla nas to wielki dzień. Moim specjalny m gościem jest ambasador Izraela. − A my obchodzimy dziś urodziny chłopców Marii. − Barbara odwzajemniła uśmiech. − L’chaim − ambasador przekazał im ty powe izraelskie pozdrowienie. Zapadła ciemność i po chwili piramidy rozjarzy ły się światłem. W tej pięknej scenerii rozbrzmiała podniosła muzy ka. Odbijając się zwielokrotniony m pogłosem, rozległ się głos narratora. Na tle piramid zgodnie z opowieścią widać by ło przesuwające się slajdy
z history czny mi egipskimi bohaterami. Miało się wrażenie, że freski i hieroglify nagle oży ły. Narrator zaczął opowieść o dzieciństwie Tutenchamona: − Podróż przy szłego faraona do stolicy Teb, by objąć tron władcy Egiptu, rozpoczęła się w rodzinny m Ter Amarna. W kolorowy m orszaku towarzy szy li mu dostojnicy. Następna scena przy wołała wielką kłótnię pomiędzy młodociany m władcą a jego macochą, sły nącą z urody Nefretete. „Jestem królem i panem Egiptu i nie będę cię słuchał!” − krzy czał do matki młody władca głosem narratora. − Koronacja dziesięciolatka odby ła się z wielkim przepy chem i Tutenchamon został królem Egiptu. Na głowę chłopca nałożono pszent. Podano mu też insy gnia władzy : nenachę i hekę. W ty m momencie pokazano Nefretete, która mówi coś na ucho swojej służącej. Jej sły nny, piękny profil by ł wielkości niemal siedmiu metrów. Piramidy − niczy m ekran dla giganty cznie powiększony ch egipskich fresków − jarzy ły się to czerwony m, to zielony m, to złoty m światłem. − To jest niesamowite... − Jacek złapał Marię za rękę i mocno ścisnął. Zwielokrotnione głosy towarzy szące inscenizacji niosły się daleko w mrok pobliskiej Sahary. W tle wy brzmiewała poruszająca muzy ka. Oży ły obrazy, znane z grobowca Tutenchamona − wcielenie pana niebios Horusa, sy na boga Re, przedstawianego w postaci sokoła z rozpostarty mi skrzy dłami, Teby i trady cy jną procesję opet z Karnaku do Luksoru. Jacek obserwował pokaz z wy piekami na twarzy, lecz kątem oka zauważy ł różę leżącą na kolanach Karen. Nie umknęło też jego uwadze, że od czasu do czasu Andrzej doty kał ręki dziewczy ny, a ona tej ręki nie cofała. Teraz jednak by ł za bardzo pochłonięty przedstawieniem, żeby się nad ty m zastanawiać − w przeciwieństwie do Barbary i Faraga, którzy bacznie obserwowali relacje między parą młody ch ludzi. Po ponad pół godzinie spektakularnego widowiska światła zgasły. Feeria barw, muzy ki i głosów nagle umilkła. I nagle w tej absolutnej ciszy rozległy się strzały. Najpierw wszy scy my śleli, że to część przedstawienia, lecz ciemność przedłużała się, a w niej sły chać by ło podniesione głosy. Potem znowu padły strzały. − Na Boga! − krzy knął amery kański attaché. − Przecież w czasach Tutenchamona nie by ło broni palnej! Ochrona! Ale by ło już za późno. Do amery kańskiego dy plomaty i specjalnego wy słannika Izraela podbiegli dwaj zamaskowani osobnicy i oddali strzały. Krew rozbry zgnęła się na boki. − Karen! − krzy knęła przerażona Barbara, widząc krew na białej sukience córki i na biały ch płatkach róży. Okazało się jednak, że jest to krew rannego Amery kanina. − Uwaga, uwaga − rozległy się komunikaty po angielsku i arabsku. − Przery wamy przedstawienie. Dokonano zamachu. Prosimy o jak najszy bsze oddalenie się zgodnie z instrukcjami i rozkazami policji. Barbara ze zdumieniem spostrzegła, że jeden z zamaskowany ch osobników podbiegł do Faraga i zamienił z nim kilka zdań. Na palcu zamachowca dostrzegła charaktery sty czny sy gnet z wy grawerowany m na seledy nowy m polu napisem Allach Akbar. Przy pomniało jej się, jak poprzedniego dnia w hotelowej recepcji siedzieli z Faragiem na sofie i pili drinka. Do Faraga nagle podeszło kilku Arabów z długimi brodami i zażarcie o czy mś dy skutowali. Jeden z nich miał taki sam sy gnet. Barbara, o czy m Farag wiedział, nie znała i nie chciała poznać arabskiego, więc nie rozumiała ich rozmowy.
To niemożliwe, żeby Farag miał coś z tym wspólnego, pomy ślała, zaniepokojona. Ale przecież sama mu powiedziałam, że pomogłam Marii załatwić te wejściówki i kto miał być gościem specjalnym na pokazie! A teraz o mało nie zabili Karen! Na sy gnale podjechały trzy ambulanse i cztery wozy policy jne, w pobliżu wy lądowały też dwa helikoptery. Wszędzie biegali przerażeni ludzie, nikt nie wiedział, czy atak nie będzie miał ciągu dalszego. Do Marii i reszty towarzy stwa podszedł młody porucznik. − Sy tuacja opanowana − oznajmił. − Agresy wne bojówki, zapewne związane z Ludowy m Frontem Wy zwolenia Palesty ny, dokonały tego zuchwałego zamachu. Na szczęście ambasadorom ani nikomu innemu nic się nie stało. Ludowy Front Wy zwolenia Palesty ny to bojówka OWP, niezgadzająca się na pokojowe rozwiązania pomiędzy Egiptem a Palesty ną, działająca w opozy cji do Arafata, który jest wielkim przy jacielem naszego prezy denta Sadata − wy jaśnił, po czy m powiódł wzrokiem po zebrany ch. − Czy ktoś z państwa ma z nimi coś wspólnego? − zapy tał z powagą Barbara usiadła na ziemi. − Słabo mi... − wy jąkała. Porucznik przy jrzał jej się podejrzliwie. − Dorośli wkrótce zostaną wezwani na przesłuchania − powiedział, po czy m zasalutował i odszedł. Wszy scy wracali do hotelu w huku latający ch nad piramidami helikopterów. Karen przy ciskała różę do zakrwawionej sukienki. Barbara próbowała wziąć ją za rękę, ale dziewczy na wy szarpnęła się i nie bacząc na nic, złapała za rękę Jacka.
Rozdział VIII
Śmierć na Nilu
Egipt, wrzesień 1971
Jeremy siedział przy śniadaniu w hotelowej restauracji. Wszy stkie gazety by ły pełne zdjęć i wiadomości o zamachu podczas pokazu pod piramidami. Na jednej z fotografii widać by ło zakrwawioną Karen przy ciskającą do piersi białą różę. Boże, pomy ślał z rozpaczą. Przecież powinienem być z nimi! Ja chyba oszalałem! Muszę to zakończyć. Dokąd to zaprowadzi? Moja córeczka mogła zginąć. Moja mała córeczka! I moja kochana Jackie. I Barbra. Jeremy uświadomił sobie, że nie zniósłby śmierci Barbary. I choć od jakiegoś czasu my ślał o rozstaniu z żoną i o rozwodzie, te zdjęcia uświadomiły mu, że wcale tego nie chce. Kochał Esther. Ale za żadne skarby nie chciał rozstania z Barbarą. I z Karen. Zamach go zdumiał. Od wojny sześciodniowej pomiędzy Izraelem i Egiptem minęło już kilka lat, a przez ostatni rok po śmierci Nasera nowy prezy dent Sadat utrzy my wał wy jątkowo poprawne stosunki arabsko-ży dowskie, tak mówiono często podczas spotkań służbowy ch. Prawdziwych spotkań służbowych, pomy ślał, pocierając czoło. Rozmy ślania Jeremy ’ego przerwało pojawienie się Barbary. W milczeniu usiadła po przeciwnej stronie długiego stołu. Daleko od niego. Nie powiedziała ani słowa, nie przy witała się. Patrzy ła ty lko tępy m wzrokiem w obrus przed sobą. Jeremy wstał i podszedł do niej. Chciał ją przy tulić, ale siedziała szty wno, nie zmieniając pozy cji. − Cześć, kochanie − powiedział łagodnie. − Tak mi przy kro... Musiały ście tu przejść
prawdziwe piekło! Barbara ledwo skinęła głową. Zapadła niezręczna cisza. Na szczęście zaraz pojawiła się Jackie z matką i z mężem. Za nimi weszła jeszcze spora grupa osób. Powitalny m okrzy kom i uściskom nie by ło końca. Uwagę wszy stkich przy kuwała Jackie − w pięknej turkusowej kreacji, obwieszona złotem, u boku nowo poślubionego męża. Widać by ło ogromne szczęście malujące się na ich twarzach. − Widzisz, zrobiliśmy to − szepnęła do męża rozpromieniona Jackie. − Mówiłam ci, że nam się uda. Tak oto, po roku walki, postawiliśmy na swoim, czy niąc to, co wy daje się niemożliwe. − Tak, kochanie. − Hassan uśmiechnął się do niej. − Zobacz na ten barwny tłum naszej arabsko-amery kańskiej rodziny oraz przy jaciół z wielu zakątków świata − Polski, Izraela, Anglii, Włoch... Wszy scy zgodnie siedzą przy jedny m stole. Przy słuchująca się ich rozmowie Paola, matka Hassana, wtrąciła cicho: − Tak, to właśnie potwierdza, że miłość potrafi zwy cięży ć mrok nienawiści, zakłamania, nieporozumień i uprzedzeń. Bóg jest jeden, czy nazy wa się go Jahwe, Bóg czy Allach. − Witaj w rodzinie, Hassan − powiedział Jeremy, podając rękę szwagrowi i jednocześnie obejmując siostrę. − Czemu nie by ło cię na ślubie, potworze? − zrugała brata żartobliwie Jackie. − Sy nu, to by ło niewy baczalne − dodała matka. − Mam nadzieję, że miałeś jakiś ważny powód − dodała ciszej. Rozmowa przy stole zeszła na kwestie związane z wy darzeniami ubiegłego wieczoru. Ty lko Barbara i Farag uparcie milczeli. − To by ło straszne − wspominał Hassan. − Przez chwilę my śleliśmy, że coś poważnego stało się Karen. − A swoją drogą, gdzie jest Karen?− zainteresował się Jeremy. − Śpi − odparła Barbara. − Lekarz, który przy jechał ubiegłej nocy do hotelu, dał jej środki uspokajające. Nie budźmy jej jeszcze. Hassan wstał i zadzwonił ły żeczką w szklankę. Gwar rozmów ucichł. − Mimo potworny ch okoliczności ubiegłego wieczoru chcę podziękować wszy stkim, naszy m rodzinom i przy jaciołom, że jesteście tu z nami. Chcę też przy pomnieć, że dziś wsiadamy wszy scy na Queen of the Nile i pły niemy do Luksoru i Asuanu. Jesteście naszy mi gośćmi. Jeszcze raz dziękuję ci za ten podarunek, tato. − Hassan skłonił się w stronę dostojnie wy glądającego starszego Araba, Mahdiego, ubranego w trady cy jną galabiję. − I tobie też, mamo. Kocham cię. Ti amo! − Wzruszona Paola przy cisnęła rękę do ust. Matka Faraga i Hassana by ła Włoszką i pod trady cy jny m strojem Arabki zawsze nosiła najlepsze markowe ciuchy od znany ch projektantów. − Przy pominam, czekamy dziś na wszy stkich w porcie w samo południe. A wracając do wczorajszy ch wy darzeń, rozmawiałem z szefem policji i poprosiłem, by przesłuchania nastąpiły po naszy m powrocie. − Hassan nie dodał, że w nocy jego ojciec skontaktował się ze swoim kuzy nem, ministrem spraw wewnętrzny ch Libii, by ten poprosił egipskiego kolegę po fachu, żeby nie nękano teraz gości weselny ch. Na koniec przemówienia Hassan spojrzał na siedzącą obok żonę. Ujął jej dłoń i dodał: − Jackie, kocham cię i zrobię wszy stko, by nasze ży cie uczy nić szczęśliwy m, a niech świadkami będą wszy scy tu zgromadzeni. − Ależ to amery kańskie − mruknął z wy raźny m niezadowoleniem Mahdi, na co Paola, nie spojrzawszy na niego, powiedziała, tak by na pewno usły szał:
− Un amore per sempere. Na twarzy Mahdiego pojawił się chwilowy gry mas niezadowolenia, ale potem z czułością, niezwy kłą u Arabów wobec kobiet na forum publiczny m, musnął lekko rękę żony. Paola, ty le lat ży jąc jak przy kładna Arabka, wiedziała, że z mężem się nie dy skutuje. Ale jej włoska gorąca krew, duma z pochodzenia ze starej ary stokraty cznej rodziny lombardzkiej, burzliwe lata studiów u boku Umberto Eco w Tury nie i co najważniejsze − ogromna i odwzajemniona miłość do męża − powodowały, że pozwalała sobie na drobne przejawy buntu. Wszy scy powoli rozchodzili się do swoich pokoi. Na sali zostali ty lko Farag i Barbara. Po chwili krępującego milczenia kobieta wstała i wy szła bez słowa.
Pod hotelem czekał niekończący się sznur czarno-biały ch taksówek. Już niedługo wszy scy weselni goście mieli się zaokrętować na pokładzie promu pły nącego Nilem. Tej nocy wy pły wali w rejs. Rozpoczy nała się podróż poślubna Jackie i Hassana. Na słoneczny m nabrzeżu stał kilkupiętrowy luksusowy prom. − Ale czad! Podobno na górze są dwa baseny ! − krzy knął Andrzej. − Mamo, czy możemy mieć osobne kabiny ? − zapy tał od razu Jacek, który ciągle robił zdjęcia. Taksówkarze i stewardzi pomagali wnieść bagaże, a bliźniacy w towarzy stwie Karen zwiedzali prom. Barbara i Jeremy zeszli pod pokład prowadzeni przez młodego boy a, który miał przy koszuli plakietkę z imieniem „Ahmed”. Inny − z plakietką „Naser” − roznosił orzeźwiającą orszadę. − To kabina młody ch państwa Robinson, zapraszam − powiedział Ahmed. Barbara i Jeremy uśmiechnęli się do siebie odruchowo. − Miłego poby tu i proszę pamiętać, że jestem do państwa dy spozy cji podczas całej podróży. Kiedy już zostali sami, Jeremy podszedł do żony. − Barbra... − zaczął, ale przerwała mu: − Nic nie mów. Ja wszy stko wiem. − Barbra, ale... − Jestem ciekawa, jak udało ci się tak szy bko przy lecieć tu z Nowego Jorku. Ale to nieistotne. Naty chmiast pójdziesz do kapitana i poprosisz, by znalazł ci inną kajutę. Nie chcę spać z tobą w jedny m łóżku. Rozumiesz? Nie chcę! − wy krzy czała i rozpłakała się. Jeremy bez słowa opuścił kajutę. Barbara przepłakała całą godzinę, aż usły szała ciche pukanie do drzwi. − Proszę, otwórz − rozległ się głos Faraga. Pukał jeszcze dwukrotnie, ale nie zareagowała. Barbara nie pojawiła się na uroczy stej kolacji rozpoczy nającej rejs. Sły szała krzy ki radości Karen i bliźniaków, gdy około północy prom ruszy ł. Po niemal bezsennej nocy postanowiła zaczerpnąć świeżego powietrza. Dniało już, kiedy stanęła na pokładzie królewskiego promu. Obserwowała budzące się do ży cia wioski położone nad Nilem. Choć by li jeszcze blisko Kairu, krajobraz by ł tu zgoła odmienny, pełen ży zny ch poletek i porozrzucany ch to tu, to tam lepianek.
Barbarę dręczy ły potworne wspomnienia ostatnich dni − Faraga z zamachowcami, ostatniej rozmowy z Jeremy m, strzałów w Gizie, strachu o ży cie Karen. Czuła się winna i miała potworne wy rzuty sumienia, że o mało nie doprowadziła do śmierci córki. Wiedziała też, że Farag ma coś wspólnego z ty m wy darzeniem. I że przy jdzie jej za to wszy stko zapłacić. Zawsze gdy by ło jej źle, jej my śli pły nęły do Krakowa i Londy nu. Przy pomniała sobie swój krakowski trady cy jny dom, studia pełne jazzu w Piwnicy pod Baranami i wy jazd do Londy nu, gdzie pracowała jako kelnerka. To tam poznała amery kańskiego tury stę. A teraz ten tury sta ją zdradzał, o czy m dowiedziała się jakiś czas temu zupełnie przy padkiem.
Magda, jej najlepsza przy jaciółka ze studiów − po spektaklu nienawiści wobec Ży dów w wy konaniu komunisty czny ch władz Gomułki w sześćdziesiąty m ósmy m − wy jechała do Nowego Jorku. Wiosnę sześćdziesiątego ósmego Barbara spędzała w Polsce u mamy. Pojechała z Magdą do Warszawy, na Dworzec Gdański, by się pożegnać. Miała poczucie, że oto tu, na jej oczach odgry wa się biblijny exodus. Setki ży dowskich rodzin żegnały się, niektóre na zawsze, z polską ziemią, ziemią, która miała by ć gościnną i „obiecaną”, a stała się miejscem kolejnego wy gnania. Kobiety nie mówiły zby t wiele, od czasu do czasu przy tulały się mocno. I ty le. Patrzy ły na ludzi, płaczący ch, tulący ch się, zdezorientowany ch. Obok stał − na oko około ośmioletni − chłopczy k. Miał duże czarne oczy pełne łez i ciągle zarzucał swoją mamę gradem py tań: „Mamo, dlaczego nie mogę jutro pójść do szkoły ? Od miesiąca robiłem zielnik, który jutro miał by ć oceniany, tak się starałem. Mamo, a czy ten pociąg przejedzie przez morze do Izraela? Przecież to niemożliwe?”. Matka, z pusty m wzrokiem, tak jakby nie potrafiła już zdoby ć się na płacz, nie na wszy stkie py tania odpowiadała. W końcu wzięła sy nka za rękę, pochy liła się nad nim i powiedziała: „Adamie, mój sy nku, już tak by ło w naszej historii, że morskie wody rozstąpiły się, by przy jąć nas, wy gnańców, więc może i teraz dobry Bóg ma plan i wody rozstąpią się po raz kolejny ”. Barbara i Magda niemo przy patry wały się tej scenie. Bez słowa uściskały się po raz ostatni i Magda odjechała. Po kilkumiesięcznej tułaczce trafiła do Amery ki, gdzie miała sporo krewny ch. Przy słała list, że osiadła na Manhattanie i udało jej się otworzy ć niewielki butik z pary skimi ubraniami. Jej sklepik chętnie odwiedzali pracownicy nowej nowojorskiej mekki biznesu − Twin Towers. Pewnego dnia, gdy Barbara by ła już w Marsa Bredze, otrzy mała list od przy jaciółki. Magda napisała w nim szczerze i otwarcie, że kilkakrotnie w ciągu ostatniego roku widziała − w niedwuznaczny ch sy tuacjach − Jeremy ’ego w towarzy stwie swojej dalekiej kuzy nki. Barbara skojarzy ła, że Jeremy miał by ć wtedy służbowo na Bliskim Wschodzie. Czy by ła w szoku? Nie. Oboje od kilku lat się zdradzali. Ale że trafił aż do Nowego Jorku... To wy glądało na coś poważnego. Magda tłumaczy ła się w liście: „Wcześniej nie chciałam Ci o ty m pisać. Dziewczy na jest córką bardzo serdecznej i pomocnej mi na amery kańskiej ziemi kobiety. Ale nie mogę dłużej patrzeć na to, jak Jeremy cię zdradza. Miarka się przebrała”. Umówiły się, że za każdy m razem, gdy Magda zobaczy Jeremy ’ego z kochanką, będzie
przy sy łać Barbrze krótkie telegramy. „Wiesz, przy da się w sądzie, jakby co...” Ostatni telegram brzmiący : „Jest w NY” Barbara dostała, gdy już by ła w Gizie. Przed wy jazdem zostawiła instrukcję, aby jej pocztę przekierowy wać na hotelowy adres.
Statek dopły wał właśnie do miejsca na wy sokości Memfis. Wierzono, że wieki temu właśnie tutaj w szuwarach znaleziono wiklinowy koszy k z malutkim chłopcem, który potem miał zasły nąć jako Ten, Który Przeprowadził Naród Przez Morze Czerwone. Barbara wpatry wała się w brzeg Nilu. Poza szumem fal rozstępujący ch się przed dziobem promu i dalekich odgłosów dochodzący ch z pobliskiej budzącej się do ży cia wioski wokół panował spokój. Na pobliskim nabrzeżu zobaczy ła na oko ośmioletniego chłopca, który wy prowadzał felukę. Ze zdumieniem dostrzegła, że malec podpalał sobie papierosa. W pewnej chwili, z ty ch samy ch szuwarów, w który ch egipska księżniczka znalazła Mojżesza, dobiegły ją krzy ki. Kilku mężczy zn w trady cy jny ch strojach arabskich z wy raźny m wzburzeniem wy machiwało rękami. Dopiero po chwili zorientowała się, że trzech, dwóch młodszy ch i jeden starszy, ciągną po ziemi młodą dziewczy nę. Dziewczy na wierzgała nogami, krzy czała wniebogłosy, błagała, by ją puścili. Mężczy źni dociągnęli ją do brzegu, najstarszy z nich zanurzy ł jej głowę pod wodą, podczas gdy młodsi ciągle trzy mali ofiarę za ręce i nogi. Po chwili ciało dziewczy ny znieruchomiało. Barbara, zupełnie oniemiała z przerażenia, zasty gła niczy m żona Lota. Chciała coś zrobić, ale by ła jak sparaliżowana. Dopiero po chwili zauważy ła Faraga. Stał obok niej już dość długo. − Farag, zróbmy coś... − wy jąkała. − Proszę, spróbujmy zawiadomić kapitana, niech skontaktuje się z policją. − Nie, Barbaro. Każdy ci powie, że nic nie widział, nic nie sły szał. I ty lepiej my śl, że to by ł zły sen, dobrze ci radzę, a wręcz nakazuję − powiedział, po czy m dodał dobitnie: – Pewnie to by li jej ojciec i bracia, może odkry li, że spoty ka się potajemnie z kochankiem. Tak powinna kończy ć każda wszetecznica, która nie przestrzega zasad Sury. Farag odszedł, zostawiając Barbarę zupełnie zaszokowaną. − Co się z nim stało? − szepnęła do siebie. − Jeszcze rok temu walczy ł o ślub Hassana z „niewierną”. Co takiego się wy darzy ło? Pokład powoli zapełniał się ludźmi. Wkrótce podano śniadanie.
Rozdział IX
Rydwany ognia
Luksor, wrzesień 1971
Karen nie mogła się doczekać wy prawy do Doliny Królów. Wy szła na pokład. Poranne wrześniowe słońce grzało niemiłosiernie. Arabska obsługa sprawnie rozstawiała półmiski z jedzeniem. Karen podeszła do stolika, przy który m siedziała Maria z sy nami. Przez chwilę zawahała się, przy który m z bliźniaków usiąść. Postąpiła dwa kroki w kierunku Andrzeja, ale ostatecznie rozmy śliła się i usiadła obok Jacka. Ostatnio nawiązała się między nimi nowa, ciepła więź. Karen miała poczucie, choć dość irracjonalne, że odkąd przedwczoraj na kairskim souku Jacek objął ją i pocałował − otoczy ł ją ochroną, dzięki której uszła z ży ciem podczas zamachu. Nie dawała jej też spokoju my śl, czy gdy by nie przy jęła róży od Andrzeja, wszy scy mogliby uniknąć tej straszliwej sy tuacji w Gizie. Oczy wiście by ło to zupełnie irracjonalne i pozbawione uzasadnienia, ale Karen i tak unikała Andrzeja. Jacek dzielił jej pasje i zainteresowania. Już gdy prom przy gotowy wał się do wy pły nięcia i później niemal przez całą noc, gdy posuwał się leniwie wzdłuż brzegów Nilu, rozprawiali o fascy nującej ich historii staroży tnego Egiptu, o mitologii i znaczeniu tajemny ch hieroglifów. Wy korzy stali fakt, że ich mamy poszły wcześnie spać, a Jeremy by ł zmęczony podróżą. Czas upły nął im w tak miłej atmosferze, że Karen niemal zapomniała o wy darzeniach, które miały miejsce podczas pokazu. Dzięki rozmowom z Jackiem i nocny m widokom wy dawało jej się, że minęły lata świetlne. Zmęczenie dopadło ich przed samy m świtem, gdy z daleka widzieli już zary s ruin Memfis,
pierwszej stolicy staroży tnego Egiptu, miejsca, gdzie wy chowy wał się Mojżesz, a Święta Rodzina doznała gościny podczas ucieczki do Egiptu. Karen, patrząc na Jacka, pomy ślała, że za fasadą chłodnego uśmiechu i − jak jej się wy dawało „nudnego okularnika” − stoi ciekawy rozmówca, by stry i ży wiołowo reagujący. I ty lko Andrzej nie wy glądał na szczęśliwego. − Jajka sadzone czy jajecznica, miss? − z zamy ślenia wy rwał ją głos kelnera. − Sadzone, poproszę − odparła Karen, po czy m spojrzała z uśmiechem na Jacka. − Nie mogę się doczekać, aż dotrzemy do Teb. − Ja też nie mogę się tego doczekać − odparł Jacek, patrząc na brata z nieskry wany m triumfem. Później przy śniadaniu długo jeszcze śmiali się i żartowali. Maria raz po raz nachy lała się nad Andrzejem i szeptała mu coś do ucha, a on ty lko wzruszał ramionami.
Kolejne dni mijały na wspólny ch posiłkach, rozmowach i postojach w lokalny ch portach. W noc poprzedzającą przy by cie podróżny ch do pierwszej stolicy XI dy nastii staroży tnego Egiptu odby ł się bal na cześć Jackie i Hassana. Wszy scy bawili się znakomicie, ty lko Barbara przez ostatnie dni pozostawała w kajucie, wy mawiając się silną migreną. Jeremy też rzadko pojawiał się na pokładzie, wszy scy by li jednak przekonani, że opiekuje się żoną. Wreszcie przed południem dziewiątego dnia podróży prom zatrzy mał się w luksorskim porcie. Wieże Karnaku py szniły się niemal na wy ciągnięcie ręki. Barbara po raz pierwszy od kilku dni wzięła udział we wspólny m śniadaniu. Jak na osobę trawioną przez ostatnie dni migreną wy glądała znakomicie i by ła nad wy raz oży wiona. − Słuchajcie − zagaiła − nie bądźmy leniwcami i pojedźmy od razu po obiedzie zwiedzić Karnak. Po zacumowaniu w porcie część grupy pojechała do hotelu, a większość taksówkami udała się do świąty ni w Karnaku. Spacerowali aleją Sfinksów, gdy rozentuzjazmowana Barbara krzy knęła do Paoli: − Wiesz, choćby m nie wiadomo który raz tędy szła, zawsze robi na mnie piorunujące wrażenie! Kobiety już dawno się zaprzy jaźniły, łączy ła je wspólnota my śli, umiłowanie do sztuki i podobieństwo przeży ć studenckich, które Włoszka rzadko mogła dzielić z kimkolwiek w Libii. Zwiedzający rozproszy li się, podziwiając zaby tki. Na ścianach świąty ni Amona królowały ry dwany faraonów. Na zachodniej ścianie bóg Re zaprzęgał skoro świt swój ry dwan, by objechać widnokrąg i obdarzy ć ziemię ty m najgorętszy m skarbem − słońcem. Przy obelisku, którego bliźniacza wersja stała na pary skim placu Concorde, Barbara zawołała z entuzjazmem: − A teraz niech każdy z nas pomy śli, czego pragnie! Od czasów staroży tności wierzono, że kilkunastokrotne obejście tego obelisku przy niesie zdrowie, bogactwo i spełnienie marzeń. Niemal wszy scy poddali się jej propozy cji i − choć wy glądało to nieco sztucznie − ochoczo przy stąpili do odby cia ry tuału.
Przy wy jściu z wy kopalisk stał stary Arab z dwupalnikową maszy nką; podawał trady cy jną herbatę z miętą i kawę parzoną po arabsku. Z lodówki serwował też sinalco colę i pepsi. W końcu uradowane towarzy stwo powoli wróciło do taksówek, by udać się na wczesną kolację. Następnego dnia wszy stkich czekała wy prawa do Doliny Królów. Ale jeszcze tej nocy w ży ciu Karen miało wy darzy ć się coś ważnego. Kilka dni wcześniej na promie zwierzy ła się Jackowi, że jej największy m marzeniem podczas tej wy prawy jest wy jazd przed świtem do Kolosów Memnona. Miało to związek z jej ukochany m mitem o poległy m podczas wojny trojańskiej królu Etiopów, sy nu Bogini Jutrzenki Eos. Eos, zrozpaczona śmiercią jedy naka zabitego przez Achillesa, uprosiła Zeusa, że każdego ranka właśnie tutaj będzie możliwy kontakt pomiędzy nią i Memnonem. Odtąd codziennie, gdy wschodziło słońce, a łuna rozpalana przez różanopalcą Eos rozdzierała ciemność, stanąwszy dokładnie pośrodku kolosów, można by ło usły szeć tajemnicze dźwięki, niczy m misty czną rozmowę matki i sy na. Trwało to zaledwie ułamki sekund. Od kiedy Karen przeczy tała o ty m, marzy ła, żeby by ć tam o świcie.
Wieczorem, gdy już leżeli w łóżkach, Jacek opowiedział bratu o marzeniu dziewczy ny. Andrzej poczekał, aż bliźniak uśnie, i poszedł do kajuty Karen. Zapukał cicho, a gdy zaspana dziewczy na otworzy ła, wy znał bez wahania, że zawsze marzy ł o wy prawie o świcie do Kolosów Memnona. − Proszę, udajmy się tam razem − powiedział błagalnie. − Ale to musi pozostać naszą tajemnicą. Karen, nie okazując zdziwienia, że dzielą tak niezwy kłe marzenie, zgodziła się naty chmiast. Gdy następnego ranka podczas śniadania Jacek zapy tał dy skretnie o ich plany, dziewczy na odmówiła. Zdezorientowany chłopak bez słowa wy biegł na górny pokład, gdzie wpadł prosto na Faraga. − Wy glądasz na bardzo zdenerwowanego. − Farag uśmiechnął się ze współczuciem. − Jak wiesz, w islamie nie możemy pozwolić na to, by bliźni cierpiał. Czy mogę ci jakoś pomóc? Długo jeszcze stali tam i rozmawiali, patrząc na uśpione Teby.
By ło jeszcze zupełnie ciemno, gdy Andrzej, zgodnie z ustaleniami − o trzeciej trzy dzieści − zapukał cicho do drzwi Karen. − Wstawaj − szepnął, żeby nie obudzić nikogo więcej. − Już, już, za pół godziny będę gotowa na dole. Zorganizuj taksówkę − odpowiedziała dziewczy na. Jechali w ciszy dobre dwadzieścia minut, gdy z ciemności wy łonił się omieciony światłem samochodu jeden z posągów. − Jest chy ba dwa razy wy ższy niż Pałac Kultury ! − zawołał podekscy towany Andrzej. Monumentalny kolos, odwrócony ty łem do Nilu, siedział na kamienny m tronie. Para opuściła taksówkę i poszła w kierunku posągów. W pewny m momencie Karen, zby t wzruszona, by mówić, gestem dała Andrzejowi znać, by
się zatrzy mał. Dalej poszła sama. Gdy dotarła na miejsce, usiadła dokładnie pośrodku bliźniaczy ch posągów. Podkurczy ła nogi, objęła je ramionami i położy ła głowę na kolanach. Czekała. I nagle, gdy poranna łuna rozjarzy ła niebo, Karen wy raźnie usły szała cichą rozmowę pomiędzy matką i sy nem, coś jakby mieszaninę powitań, zawodzenia, skarg i czułości. Drżąc na cały m ciele, rozpłakała się. Nie protestowała, gdy Andrzej podszedł do niej i utulił ją w objęciach. Oboje nie wiedzieli, że mają towarzy stwo. Za lewy m kolosem stało trzech mężczy zn, którzy przy jechali tu mniej więcej pół godziny przed Karen i Andrzejem. By li to Jacek, Farag i kierowca − człowiek, który miał na palcu sy gnet z napisem Allach Akbar.
Kolejne dni podróży upły nęły na zwiedzaniu Luksoru i miejsca wspaniały ch grobowców Doliny Królów − z obowiązkowy m pochy leniem się nad losami młodego Tutenchamona. W Edfu oglądali zadziwiający posąg Horusa, a w Abu Simbel zachwy cali się monumentalny mi rzeźbami Ramzesa II. Tama w Asuanie na wszy stkich zrobiła wielkie wrażenie. Wody wy lewały się z ogromnej wy sokości, by spienione, spaść do ogromnego jeziora Nasera. Barbara z zapałem pełniła rolę przewodniczki, tłumacząc grupie, że gdy by tama nie powstała, zaby tki w Abu Simbel zginęły by bezpowrotnie. Specjalny projekt UNESCO i „bratni” naród radziecki pomogły Egipcjanom uratować dziedzictwo i najważniejsze budowle przeniesiono do nowy ch, wy żej położony ch lokalizacji, a budowa wy sokiej tamy ochroniła ziemię przed potopem i okoliczne wsie przed zalaniem. W końcu nadszedł czas powrotu do Libii. Na lotnisku Karen długo tuliła się do babci Kry si. Uciekła przed ciotką Lalą, która kiwając palcem, instruowała Barbarę: − Widziałam, że w ogóle nie rozmawiasz z Jeremy m. Opanuj się, moja miła, przecież ten mężczy zna dał ci wolność. W Benghazi na rodzinę Karen czekał już ich kierowca, Ali. Przed nimi by ła kilkugodzinna podróż do Marsa Bregi. Roman też stał przed wejściem. Uścisnął chłopców na powitanie, a Maria w locie pocałowała go w policzek. Rodziny pożegnały się dość szy bko i niezby t ciepło; dało się zauważy ć, że wszy scy by li już sobą nieco zmęczeni. Karen obiecała Andrzejowi, że niedługo się spotkają i że będzie do niego pisać. Szukała wzrokiem Jacka, by również z nim się pożegnać i przy rzec mu korespondencję, jednak drugi z bliźniaków, nie patrząc nawet w jej stronę, bez słowa wsiadł do samochodu matki. Nigdy więcej ich nie zobaczę, pomy ślała rozżalona Karen, odprowadzając wzrokiem odjeżdżający samochód.
Rozdział X
Między słowami
Nowy Jork, koniec września 1971
Od czterech dni Esther nie chodziła do pracy. Od prawie dwóch ty godni Jeremy nie dawał znaku ży cia. Pierwszego dnia, kiedy poczuła, że nie ma siły wstać z łóżka, zadzwoniła do Laury. − Bardzo źle się czuję. − Brzmisz rzeczy wiście fatalnie − odparła sucho asy stentka szefa i dodała zgry źliwie: − Choć zawsze przy chodziłaś do biura, nawet gdy miałaś gorączkę. Masz zwolnienie? − Dostarczę − szepnęła słabo Esther. − Dobra, kuruj się. Przez następne dni Esther ciągle płakała. Prawie nic nie jadła, nie otworzy ła też ani razu żaluzji. Powoli dni zlewały się z nocami. W kółko zadawała sobie to samo py tanie: Co będzie z nią i z Jeremy m. I znowu płakała. Któregoś dnia z letargu wy rwał ją dzwonek do drzwi. Początkowo nie ruszy ła się z łóżka, przekonana, że ktoś się pomy lił. Ale dzwonek odezwał się znowu. I znowu. W końcu chwiejny m krokiem podeszła do drzwi i zerknęła przez wizjer. Na kory tarzu stał John. Co on tu robi? Nie wpuszczę go, pomy ślała i pokuśty kała z powrotem do łóżka. Po kilku chwilach dzwonek znowu się odezwał. Ty m razem długo i natarczy wie. − Co za człowiek... − westchnęła pod nosem Esther i zrezy gnowana, poszła otworzy ć drzwi.
Na jej widok John nie potrafił ukry ć przerażenia. Ta zawsze zadbana, zwy kle uśmiechnięta kobieta wy glądała jak siedem nieszczęść. Potargane włosy, głębokie cienie pod oczami, resztki rozmazanego tuszu na policzkach, brudny szlafrok. − Esther, słuchaj... − zaczął nieśmiało, ale przerwała mu ze zniecierpliwieniem: − Czego chcesz? I w ogóle skąd wiesz, gdzie mieszkam?! − Twoja mama bardzo się o ciebie niepokoi. Rzucasz słuchawkę, gdy dzwoni. Twój brat jest na wakacjach w Izraelu, a twoja mama pracuje razem z moją w fundacji. By łem wczoraj na kolacji u rodziców i... Esther nie potrafiła już ukry ć wściekłości. − Co to wszy stko, do cholery, ma znaczy ć?! Po co tu przy lazłeś?! Chciała bezceremonialnie zatrzasnąć drzwi, ale John by ł szy bszy − wsunął nogę za próg, uniemożliwiając jej jakikolwiek manewr. Teraz on by ł górą. Na jego twarzy malowała się determinacja. Stali w kory tarzu, bez słowa mierząc się wzrokiem. W końcu Esther ustąpiła i wpuściła go do mieszkania. − Słuchaj − zaczął John łagodnie, ale rzeczowo − obiecałem twojej matce, że sprawdzę, co się z tobą dzieje. I zrobię to. Ale najpierw, moja panno, marsz do łazienki. Weźmiesz długą kąpiel, a ja w ty m czasie przy gotuję coś do jedzenia. − Rzucił okiem na stare okruchy chleba na kuchenny m stole, a Esther dopiero teraz zauważy ła, że przy niósł ze sobą dużą papierową torbę. − Chy ba od kilku dni nie jadłaś nic konkretnego. Aha, i nie zamy kaj drzwi na klucz − dodał ciszej. W głowie Esther kotłowało się ty siąc my śli na minutę, ale ku swojemu zdumieniu poszła grzecznie do łazienki. Najpierw długo siedziała na brzegu wanny, a ponieważ nie bardzo rozumiała, co się dzieje, odkręciła kran i patrzy ła tępo, jak woda z pianą wy pełnia wannę. W końcu zanurzy ła się w ciepłej, relaksującej kąpieli. Leżała tak dość długo, raz po raz odpowiadając na py tania Johna, czy wszy stko z nią w porządku. Po ponad godzinie, w nowy m, czy sty m biały m szlafroku, z mokry mi włosami Esther weszła boso do kuchni i usiadła przy stole. Chciała by ć niemiła i wreszcie powiedzieć mu, żeby sobie poszedł, jednak zerknęła na stół, na który m leżały świeże bajgle. Moje ulubione, pomy ślała. Bajgle z philadelphią i łososiem. Skąd wiedział? Mama Esther zawsze robiła bajgle w soboty. Przekrawała jeszcze gorące, smarowała każdy serkiem, przekładała plastrem pachnącego wędzeniem łososia, dodawała trochę pieprzu, cy try ny, kilka liści rukoli... − Czy wiesz, że ty powo nowojorskie bajgle pochodzą z Polski? − zapy tała, siląc się na uprzejmość. − Tak mówiła moja ciotka Magda, krewna mamy, która przy jechała tu kilka lat temu. John ty lko skinął głową. Kroił bajgle z zaciśnięty mi ustami. Esther patrzy ła, jak przekrawał bułeczki i smarował je równo. W końcu złoży ł bułkę i podał jej. Na stole py szniły się też jajka, tosty, świeżo wy ciśnięty sok z czerwony ch grejpfrutów (Skąd on wie, że nie lubię z pomarańczy?, zastanawiała się), a w powietrzu unosił się aromat kawy. − Dziękuję − powiedziała cicho Esther i ugry zła bajgla. Nagle poczuła wilczy apety t. John w ciszy obserwował, jak pochłania − dosłownie pochłania wszy stko, co przy gotował. − Czy mogę wejść dalej i trochę ogarnąć pokoje? − zapy tał w końcu. − Przy niosłem ci „Art and Business”, podobno lubisz. Esther ty lko skinęła głową, bo wciąż miała pełne usta jedzenia. Zaczęła przerzucać kartki
magazy nu i jej wzrok zatrzy mał się na arty kule o Caravaggio. Czy tała o awanturniczy m malarzu, który po prawdopodobny m zabójstwie innego malarza musiał uciec do Neapolu. Namalował tam Siedem Cudów Łaski w lokalny m kościele. Autor arty kułu py tał, czy arty ście wolno wszy stko. Nawet zdradzić? Nawet zabić? John ty mczasem poszedł do sy pialni. Otworzy ł okna i poprawił pościel na łóżku. Później przeszedł do salonu, gdzie z grubsza uporządkował kilkudniowy bałagan. Zauważy ł, że wszędzie stoją fotografie Esther w towarzy stwie wy sokiego, przy stojnego i dużo starszego mężczy zny. To przez niego tak płacze, przemknęło mu przez my śl. Wy szedł na taras i spojrzał na nowojorskie ulice. W oddali widać by ło zatokę i wieże, w który ch pracowali. Zapalił papierosa, po czy m wrócił do pokoju i usiadł na sofie. Wrócił pamięcią do czasów spędzony ch z Jakubem, bratem Esther.
By li razem w kibucu, w Dalii − u podnóża wzgórz Karmelu. Pojechali tam, tak jak wielu ich amery kańskich kolegów z ży dowskich rodzin, by zrobić „coś dla ojczy zny ” i doświadczy ć ży cia „prawdziwego Ży da” na „ich ziemi”. Kibuce dość często by ły obiektem ataków palesty ńskich bojówek. W drugim miesiącu ich poby tu postrzelony został kolega, który spał na pry czy obok Johna. Robili „coś dla ojczy zny ”, biorąc udział w militarny ch akcjach odwetowy ch. Pewnego dnia pojechali do Ramallah, głównej siedziby powstałej w ty m samy m ty siąc dziewięćset sześćdziesiąty m czwarty m roku Organizacji Wy zwolenia Palesty ny. Jej lider, Jaser Arafat, zorganizował ogromny ruch oporu przeciwko Ży dom. Co chwila jego bojówki dokony wały podpaleń szkół, samochody pułapki wy buchały na targowiskach, a pewnego dnia zabito kilkanaścioro dzieci w autobusie szkolny m. − To akcja odwetowa − oznajmił nazajutrz dowódca, starszy, ły sawy kapral Moritz, kiedy o świcie ładowali się na ty ł ciężarówki. Wy znaczono cztery opancerzone wozy, jeden szwadron wojska, by skontrolować przedmieścia miasta. Wy wiad ustalił, że w jedny m z tutejszy ch domostw mieszkał ten, którego złapano w kibucu, po postrzeleniu Ży da. Zatrzy mali się w cichej uliczce. Wokoło znajdowało się kilka ubogich domostw, a przy płocie w głębi dziedzińca pasły się dwa chudziutkie osiołki. Obok jednego z nich stała dziesięcioletnia na oko dziewczy nka z włosami spięty mi w zabawne kucy ki. Wiązała osiołkowi na szy i czerwoną wstążeczkę. − Jesteś słodziutki, wiesz? − mówiła, głaszcząc go czule po py sku. Kilka kroków dalej stała wy chudzona brązowa krowa, zajadając jakieś plastikowe odpady. Na balkonach suszy ło się pranie, koty wy grzewały się leniwie w słońcu, a po podwórku biegały kury. Trzech kilkuletnich chłopców grało w nogę piłką zrobioną z gałganów. − Kura! Kura! 1 − pokrzy kiwali radośnie. John i Jakub, podekscy towani, czekali, aż wreszcie zobaczą ukry ty ch bojowników. Wojskowi wchodzili do każdego domu i krzy cząc: jalla, jalla! 2, kazali wszy stkim wy chodzić na dwór. Poszturchiwani przez wojskowy ch, mieszkańcy ustawili się rzędem na mały m dziedzińcu. Wrogami okazali się zamieszkujący cichą uliczkę na przedmieściu trzej starcy, pięć kobiet i około
dwadzieścioro dzieci. Bojowników nie znaleziono. To nie przeszkadzało odczy tać dowódcy pisma po hebrajsku: „Wrogowie ludu izraelskiego zostaną ukarani zburzeniem domostw i odebraniem środków utrzy mania”. „Wrogowie ludu izraelskiego” stali, nic nie rozumiejąc − wszak nie znali hebrajskiego. Trzy mali się za ręce i płakali, widząc, jak buldożer równa z ziemią wszy stkie domy na ich ulicy. Dwóch żołnierzy bez skrupułów zastrzeliło osiołki i krowę. Tego dnia, po powrocie do kibucu, John i Jakub zapragnęli naty chmiast wrócić do Stanów. Nazajutrz, zaraz po śniadaniu kazano im wsiąść od autokaru. Pojechali do dużej rezy dencji pod Jerozolimą, gdzie skierowano ich do obszernej sali o niskim suficie. Ściany wy łożono fotografiami, setkami fotografii. Znajdowały się tam zdjęcia zabity ch w kibucach ludzi, zdjęcia wieziony ch do Oświęcimia, zdjęcia z warszawskiego getta, zdjęcia dzieci ze szkolnego autobusu pułapki, zdjęcia dy mu unoszącego się nad Birkenau. Kiedy je oglądali, wy szedł do nich stary człowiek. By ł to David Ben Gourion. Pierwszy premier Izraela miał przy domek Ojca Narodu. W ciszy, jaka zapadła po powitalny ch oklaskach, usły szeli: − Dążeniem każdego prawdziwego Ży da musi by ć powstanie i obrona państwa sy jonisty czego. Będą i są ofiary, ale wy pędzani od trzech ty sięcy lat, wreszcie jesteśmy na ziemi obiecanej, ziemi, do której odwieczne prawa mieli Ży dzi, a nie Palesty ńczy cy. I naszy m zaszczy tny m obowiązkiem jest bronić losu prawdziwego potomka ludu Mojżesza. Burzy oklasków nie by ło końca. Potem „Ojciec Narodu” podchodził do „potomny ch” i zadawał py tania: „Skąd jesteś? Skąd pochodzi twoja rodzina? Z Płońska? To musieli się znać z moimi dziadkami, mieszkali przy Wspólnej”. John odpowiedział: − Monsey. − Monsey. − Ben Gourion pokiwał głową i poklepał go po plecach.
Przy wy jściu każdy otrzy mał list od Ojca Narodu, zaadresowany imiennie, a kończący się słowami: „Sy nu, nareszcie jesteśmy na Ziemi Obiecanej. Trzeba ją chronić. Ojczy zna liczy na Ciebie. Shalom!”. Do listów dołączony ch by ło po kilka reprodukcji zdjęć ze ścian.
John jechał autokarem, za oknem widział przedmieścia Jerozolimy. My ślał o uścisku dłoni najdzielniejszego z ży jący ch Ży dów. Patrzy ł na zdjęcia Birkenau, gdzie zginęła cała rodzina ze strony jego ojca. Następny ty dzień spędzili w nadmorskim kurorcie Ejlat. To tam, nad Morzem Czerwony m, poza ży ciem „prawdziwego Ży da” doświadczy li też uczuć zwy kły ch dla śmiertelników w ich wieku. W wakacy jny m obozie by ły dziewczy ny. Obaj − i John, i Jakub − próbowali poderwać najładniejszą ze wszy stkich burchot. Rachela, kruczoczarna, wy niosła, pochodząca z sefardy jskiej rodziny, nigdy nie brała udziału w zabawach ani w żartach. Po codzienny ch zajęciach militarny ch siedziała w rogu wspólnej sali, zawsze z książką w ręku. Gustowała w „poważnej” literaturze, którą zachły sty wała się ówczesna ży dowska elita intelektualna − na okładkach widniały nazwiska: Agnon, Czernichowski, Bialik.
Pewnego dnia, podczas poby tu na plaży chłopcy specjalnie zaaranżowali bójkę, by Rachela zwróciła na nich uwagę. Jednak John potknął się i upadł, pechowo uderzając o żelazną część ławki. Try snęła krew. Dziewczy na, która zauważy ła, że bójka miała by ć ty lko pretekstem do zwrócenia jej uwagi, krzy knęła z oburzeniem i uciekła z sali. Po drodze zawiadomiła członka rady kibucu o wy padku, a ten wezwał lekarza. Po tamty m zdarzeniu Johnowi została blizna. A Jakub tak długo się starał − zaczął nawet czy tać te same książki i próbował o nich rozmawiać z Rachelą − aż wreszcie podczas pewnego śniadania dziewczy na uległa i zwróciła na niego uwagę. Wy buchła między nimi prawdziwie namiętna miłość. John sły szał później, jak mama Esther i Jakuba opowiada paniom w klubie: „Dla sy na zorganizowaliśmy trady cy jny ży dowski ślub w Hajfie. Po ślubie młodzi zamieszkali w kibucu, gdzie przy szedł na świat nasz pierworodny wnuk. Urodził się na ziemi Abrahama. Wkrótce Jakub i Rachela, już z malutkim sy nkiem, wrócili do Stanów. Regularnie jednak spędzali przełom lata i jesieni w Izraelu, częściowo w kibucu, gdzie się poznali, tam dzieci przeby wały pod opieką żłobka, a częściowo w Hajfie u mojej siostry Miriam. Teraz też tam są”. John mimo serdeczny ch zaprosin nie mógł wziąć udziału w ich ślubie, bo prosto z Izraela wy brał się do rodziny w Szwecji. Tam spotkał Kerstin... Esther zobaczy ł po raz pierwszy w jej rodzinny m domu, gdy przy szedł po lekcje do Jakuba. Ona miała wtedy czternaście lat, a oni szesnaście. Zbiegała po schodach, ubrana w sukienkę w grochy. Jej ciemnokasztanowe warkocze podry giwały ry tmicznie. Na jego poważne: „Brucha ha-ba’a” odkrzy knęła niedbale: „Oh, hi, hi!”. Wy biegła z domu, zostawiając Johna rażonego strzałą Amora. Na wieczorku zorganizowany m ku czci obchodów piątej rocznicy powstania państwa Izrael fundacja, w której pracowały ich matki, zbierała pieniądze na zasilenie edukacji mały ch dzieci w ojczy źnie. John usły szał piosenkę Martina That’s Amore i chciał poprosić Esther do tańca, ale zanim się zebrał, wy brzmiały ostatnie takty. Pokonał nieśmiałość dopiero przy dźwiękach Stranger In Paradise Tony ’ego Bennetta. − Zatańczy my ? − Błądził wzrokiem po lśniący ch puklach jej włosów. W tle sły szał chichoczące koleżanki Esther. Zaczęli tańczy ć. I choć Bennett śpiewał Take my hand, Esther trzy mała dy stans, ledwo doty kając ciała Johna, jakby starała się nie zbliży ć do niego za bardzo − by ła między nimi znaczna różnica wzrostu. Potem od razu pobiegła do koleżanek. Usły szał, jak śmiała się: „Ale to dry blas! Tak zdrętwiałam, że będę chodzić przez kolejny ty dzień z rękami do góry, jakby m wiwatowała na rzecz młodego państwa Izrael”. Dziewczy ny chichotały, a Johnowi pękło serce. Po ponad piętnastu latach od tamtego pechowego wieczorka tanecznego zobaczy ł ją w windzie w Twin Towers.
Esther weszła do pokoju, wy ry wając Johna z zamy ślenia. Popatrzy ła na tego zupełnie
obcego mężczy znę, choć przecież znali się niemal od dziecka. Miał jasno rude włosy, zielone oczy i bliznę na czole, która przy dawała mu zawadiackiego charakteru. Usiadła obok i nagle, zupełnie niespodziewanie, położy ła głowę na jego kolanach i wy buchnęła płaczem. Poczuła, że właśnie ten obcy mężczy zna zrobił dla niej coś wy jątkowego. I przez to płakała jeszcze bardziej. Ale by ł to oczy szczający płacz. Esther, szlochając, wy rzuciła z siebie wszy stko to, co dręczy ło ją od kilku dni. Żal do Jeremy ’ego, smutek z powodu nagłego bolesnego rozstania − całą swoją wielką rozpacz. John gładził ją delikatnie po wilgotny ch jeszcze włosach. Esther płakała przez kolejną godzinę. W końcu John powiedział łagodnie: − A teraz, bardzo cię proszę, idź się ubierz. Pojedziemy do twoich rodziców. Zapakuj najpotrzebniejsze rzeczy. My ślę, że będzie najrozsądniej, jeśli zostaniesz tam kilka dni. Po dwóch kwadransach John, niosąc małą beżową walizkę Samsonite zaprowadził Esther do swojego auta. Jechali w zupełny m milczeniu. Mijali kolejne ulice, by opuścić Big Apple i wjechać w nieco ospałe uliczki Monsey, podmiejskiej dzielnicy zamieszkałej przez bardzo bogatą społeczność ży dowską. Minęli szkołę, do której John chodził z Jakubem, i zaparkowali na podjeździe rodzinnego domu Esther. Na ganku, pomiędzy biały m wieży czkami, czekała już Evely n. Esther wy siadła z samochodu i podeszła do matki, a ta mocno ją przy tuliła. Bez słowa skinęła głową do Johna, wy rażając swoją wdzięczność. Mężczy zna postawił walizkę na ganku, po czy m zbiegł bardzo szy bko po schodach, wsiadł do auta i odjechał. Kobiety, podtrzy mując się wzajemnie, weszły do domu. Esther zdziwiło nieco, że matka nic nie mówi, o nic nie py ta. Usiadły w salonie na wielkiej czerwonej sofie. − Przy niosę ci twoje ulubione domowe kakao z pianką − powiedziała matka i znikła w kory tarzu. Dawniej, kiedy małej Esther by ło smutno, mama zawsze gotowała kakao. Dodatkowo ubijała dwa białka z cukrem pudrem i z sokiem z cy try ny. Kakao wlewała do najlepszej porcelanowej filiżanki, a na wierzchu lądował wielki kapelusz piany. I mijały wszy stkie smutki! Wśród znany ch mebli, rodzinny ch zdjęć i pamiątek Esther poczuła się dobrze i bezpiecznie. Wy ciągnęła się na sofie i momentalnie usnęła. Matka, która weszła po jakimś czasie, z czułością przy kry ła ją kocem. Evely n patrzy ła na córkę. Nie rozumiała jej. Jak mogła wdać się w romans z żonaty m mężczy zną? W dodatku niebędący m Ży dem! Polska kuzy nka Evely n, Magda, która przy by ła tu w sześćdziesiąty m ósmy m, zadzwoniła do niej pewnego dnia i powiedziała: „Kochana, musimy spotkać się na kawę − to ważne”. Evely n niechętnie opuszczała Monsey, ale pojechała z kierowcą na Dolny Manhattan. Zamówiły kawę w małej kawiarni na rogu Church St i Warren St, nieopodal butiku Magdy. „Widziałam twoją córkę z o wiele starszy m od niej gojem. Szli ulicą Manhattanu, trzy mali się za ręce i całowali!” − te słowa zatrzęsły światem Evely n. Przy pomniała sobie swatkę i ustalenia pomiędzy trady cy jny mi rodzinami − jej i męża, jej związek został starannie przy gotowany przez rodziny. Tak by ło dobrze i tak samo zaaranżowano małżeństwo jej młodszej siostry Gertrudy.
Evely n ogromnie wspierała swoją siostrę, gdy okazało się, że jej sy n, Maurice, zaangażował się w kilkuletni związek z kobietą innego wy znania. W zeszły m roku chłopak utopił się podczas karaibskiego sztormu. Za radą Evely n Gertruda nie zawiadomiła o wy padku jego dziewczy ny, Jennifer, która przeby wała akurat w Pary żu na arty sty czny m sty pendium. Kilka miesięcy później Gertruda zadzwoniła do siostry i wy żaliła się, że dziewczy na przy jechała z Pary ża. Podobno zanosiła się płaczem, tak bardzo chciała pożegnać Maurice’a. Wy znała nawet, że chłopak oświadczy ł się jej i po powrocie ze sty pendium miała zostać jego żoną. Gertruda by ła cała w nerwach, gdy ż okazało się, że zaręczy nowy pierścionek to dokładnie ten sam, który dała sy nowi na osiemnaste urodziny, by kiedy ś ofiarował go wy brance swego serca. „Bezczelna Gojka”, wy szeptała wtedy Evely n, a Gertruda wtórowała jej z żalem: „Powiedziałam tej dziewczy nie twardo: Nie jesteś członkiem rodziny i nikt nie musiał cię o niczy m informować − to sprawa wy łącznie najbliższy ch. Nas, Ży dów”. Gertruda wy prosiła z domu narzeczoną sy na, ale ta poszła prosto do rabina w Monsey, który wy słuchał jej żalów, a nawet − ku oburzeniu całej rodziny − zorganizował dla niej nabożeństwo w sy nagodze. Odprawiono kadisz, a potem wszy scy uczestnicy nabożeństwa składali Jennifer kondolencje − tak jakby by ła żoną Maurice’a i Ży dówką. Rozpamiętując to wy darzenie, Evely n trzęsła się z oburzenia. A teraz jej własna córka obcuje z żonaty m mężczy zną. Gojem! Czuła, że to jej osobista, ogromna porażka − jako matki i kobiety. I Ży dówki. Dała jednak słowo Magdzie, że na razie nie poruszy z córką tego tematu. Evely n zabrała zimne, nietknięte kakao i po cichu wy szła z pokoju.
Po ty godniu spędzony m u rodziców Esther wróciła do pracy. Wcześniej ściągnęła lekarza, który po krótkiej rozmowie wy pisał jej zwolnienie ze wsteczną datą. Nieco zdziwił ją fakt, że w biurze Laura nie zażądała tego zwolnienia, wręcz przeciwnie − powiedziała, że wszy stko jest w porządku. W ogóle asy stentka szefa jakoś dziwnie szczędziła jej zwy kły ch uszczy pliwości i kąśliwy ch uwag. Wokół panowało swoiste wy ciszenie. Choć specjalnością młodej prawniczki by ły negocjacje, po powrocie powierzano jej wy łącznie papierkową robotę związaną z przy gotowy waniem umów. Esther przy jęła to z wdzięcznością. Nie miała pojęcia, że jej tata, stary znajomy ojca Gotlieba, zadzwonił kilka dni wcześniej do Johnatana. „Moja mała córeczka przeszła chorobę. Ze względu na jej doty chczasowe zaangażowanie i przy jaźń naszy ch domów proszę o powierzanie jej, przy najmniej na jakiś czas, zanim nie wróci do siebie, mniej poważny ch zadań”. Podczas lunchu, w kanty nie, w windach i kory tarzach Esther wszędzie wy patry wała Johna. Chciała mu podziękować i − czego sama nie rozumiała − pragnęła go zobaczy ć. Po prostu. Wy kony wała codzienną pracę zupełnie mechanicznie. Przy chodziła do biura punktualnie i wy chodziła o czasie. Jeremy byłby nareszcie zadowolony, my ślała gorzko. Wciąż czekała na wiadomość od niego. Jednocześnie nie mogła patrzeć na nic, co by ło związane z Jeremy m. To wszy stko tak bardzo bolało. Najpierw zdjęła z palca obrączkę od Tiffany ’ego i schowała głęboko w szufladzie. Potem zdjęła ze ścian fotogramy, usunęła wspólne zdjęcia, stłukła filiżankę z obrazkiem Bejrutu. Jeremy zawsze kupował jej czarki do kawy podczas swoich podróży, miała
ich pokaźną kolekcję. Po każdy m jego przy jeździe brała ty gielek, parzy ła arabską kawę i pili ją z ty ch czarek. Z Bejrutu zadzwonił powiedzieć, że jest w niej zakochany, więc ta filiżanka by ła pierwszą w kolekcji − magiczną i specjalną. Schowała wszy stkie pary skie pamiątki i książki, które od niego dostała. Taki sam los spotkał portfelik Vuittona − powędrował na samo dno szuflady. Aż któregoś dnia, w poniedziałek, znalazła w skrzy nce list zaadresowany charakterem pisma Jeremy ’ego. Esther bardzo chciała, ale nie umiała go otworzy ć. Przez kilka dni wracała z pracy, ale nawet nie brała do ręki koperty. Wiedziała, czuła, co jest w środku, i nie miała siły się z ty m zmierzy ć. Wreszcie w piątek, po prawie ty godniu, spaliła list, wciąż zamknięty w kopercie, stojąc nad kuchenny m zlewozmy wakiem. Nie płakała, chociaż wiedziała, że to koniec. Nazajutrz pojechała do rodziców i zapy tała o adres Johna, tłumacząc matce, że chce mu podziękować za okazaną troskę. Esther nigdy nie rozmawiała z mamą o ty m, co zaszło. Nie miała też pojęcia, że Evely n wie o wszy stkim od kuzy nki Magdy. − John przy jechał na szabas do rodziców − rzuciła Evely n, patrząc badawczo na córkę. − Najlepiej będzie, jak po prostu tam podejdziesz. Padał rzęsisty deszcz, Esther czuła, że z jej serca spadł jakiś wielki kamień. Jeremy umarł, nie ma go, odszedł, powtarzała w duchu i po raz pierwszy od wielu dni poczuła się lepiej, silniej. Pomy ślała, że ten rudy mężczy zna stał się jej nowy m oparciem. Od brata wiedziała, że się w niej podkochiwał. Stara miłość nie rdzewieje, pomy ślała, śmiejąc się w duchu. Świat wy dawał się czy sty i gotowy na jej powrót. Esther przy spieszy ła kroku, wręcz biegła w kierunku domu państwa Andermanów. Gdy zauważy ła, że pod dom podjeżdża chry sler Johna, zatrzy mała się. Gdy wy siadł z auta, już miała go zawołać, ale wtedy on podszedł szy bko do drzwi od strony pasażera i pomógł wy siąść pięknej wy sokiej blondy nce. Teorety cznie to mogła by ć jego siostra, kuzy nka, ale w ich kontakcie by ło coś, co w oczy wisty sposób potwierdzało, że są parą. Esther stała w deszczu. Para weszła do domu.
1 ‘Piłka’ (arabski).
2 ‘Naprzód’ (arabski).
Rozdział XI
Nemesis
Cyrenajka, lipiec 1970
Roman stał w korku. Jego garbus ugrzązł na środku wąskiej uliczki wy sadzanej różowy mi bugenwillami i karłowaty mi palmami. Dwóch znajomy ch postanowiło stanąć na środku drogi, by zamienić kilka zdań, tamując cały ruch. Rozmawiali swobodnie, nic sobie nie robiąc z pokrzy kiwań i trąbienia. Roman czekał, niewzruszony. Przy zwy czaił się już do podobny ch sy tuacji, tak jak do tego, że tutejsi jeżdżą, kompletnie nie zwracając uwagi na przepisy ruchu drogowego, i że wszy stko jest tu bukra, manana. Jutro. Uśmiechnął się pod nosem, parkując na podjeździe blaszaka Bashira, serwującego najlepsze sandwiche na świecie. Niemal od początku poby tu dwa razy w ty godniu Roman pracował w szpitalnej przy chodni w Al Marj − miasteczku oddalony m o sto kilometrów od Benghazi. Na wy sokości Tokry zawsze zjeżdżał na lokalną drogę położoną wśród palm dakty lowy ch. Zatrzy my wał się przy ty powy m dla krajów śródziemnomorskich murku z kamieni, gdzie stała budka z blachy falistej − przy drożny barek. Stary Arab, Bashir, przy rządzał tu znakomite chobzy z mięsem mielony m. Roman dodawał sobie dużo harissy. Pił też pepsi, ponieważ ten napój najbardziej, jego zdaniem, pasował do arabskich smaków. Na zakończenie posiłku prosił jeszcze o kieliszek herbaty lub kawy parzonej po arabsku i jechał dalej. To by ł jego stały ry tuał w drodze do pracy. Teraz jadł i patrzy ł na Tokrę, w staroży tności zwaną Arsinoe.
Mama zapewne przypomniałaby mi, że tak miała na imię opiekunka Orestesa, pomy ślał z czułością. − Czy już wiadomo, kto rozbił się statkiem u wy brzeży Tokry ? − zapy tał właściciela o wrak, który od dawna go interesował. Z sali naty chmiast dobiegły głosy : − To przemy tnicy. − To piraci. − To podobno Polacy !
Pewnego lipcowego dnia, gdy Roman z kolegami jedli lunch w szpitalnej kanty nie, otworzy ły się drzwi i stanął w nich wy soki Arab o wy jątkowo ciemnej karnacji. By ł ubrany w sty lu bry ty jskich właścicieli ziemskich − w zielone spodnie, długie wellingtony i kurtkę Barbour. Starannie wy golony, miał na sobie ręcznie szy tą koszulę z żółtej egipskiej bawełny. Biły od niego ogłada i królewska klasa. − Nazy wam się Mahdi al-Senussi − powiedział, podchodząc do Romana. − Dziękuję za uratowanie ży cia mojej matce, Miriam. − Taka praca. − Roman skłonił się skromnie, z zaciekawieniem przy glądając się mężczy źnie. O jego rodzinie krąży ły w okolicy opowieści; wy wodzili się prosto od proroka Mahometa i Idris, ostatni król Libii, obalony przez Kaddafiego, również należał do ich rodu. Ostatnio Roman skierował jedną ze swoich pacjentek w Al-Marj na pilną operację wy rostka do szpitala w Benghazi. Kobieta nie chciała się zgodzić, tłumacząc, że musi zaczekać na swojego najstarszego sy na, który po śmierci jej męża jest głową rodziny, a który akurat przeby wał służbowo w Europie. Roman nalegał jednak, ponieważ wiedział, że wy rostek grozi rozlaniem i kobieta może nie doczekać powrotu sy na. Kobieta zgodziła się i osobiście dokonał skomplikowanej operacji, ratując ty m samy m ży cie matki Mahdiego. Dla Romana ratowanie ży cia by ło naturalną zawodową codziennością, ale dla Arabów wdzięczność oznacza często dozgonną przy jaźń. To dlatego Mahdi zaprosił Romana na uroczy stość z okazji urodzin sy na Hassana do swej podbenghaskiej rezy dencji − dawnej tureckiej twierdzy w okolicach Al Marj. „Roman, wpadaj, zawsze kiedy będziesz w Barce. Sły szałem, że dwa razy w ty godniu przy jmujesz w naszej lokalnej przy chodni. Zapalimy dobrą fajkę, pokażę ci moje uprawy ”, namawiał. Roman szy bko skorzy stał z zaproszenia. Siedzieli w fotelach pod portretem króla Idrisa i Mahdi opowiadał mu o swojej rodzinie oraz ży ciu po rewolucji. Przeniósł się tu, w okolice Al-Marj − staroży tnej Barki, z rodziną z Jaghbubu, tuż po zamachu Kaddafiego. Początkowo, znając los kuzy nów, który ch autokar został ostrzelany przez wojska na pasie ziemi niczy jej pomiędzy Libią i Tunezją, przez kilka miesięcy wy czekiwał, co uczy ni nowy wódz Libii. Stwierdził, że w Cy renajce będzie bezpieczniej niż w religijny m ośrodku, jakim by ł Jaghbub, w który m urodzili się wszy scy w rodzinie Al-Senussich − on, jego sy nowie Farag i Hassan, jego kuzy ni oraz ich wuj, przeby wający obecnie na wy gnaniu w Egipcie król Idris I. Wuj wciąż ży ł, by ł na zesłaniu w pałacu w Aleksandrii. By ł bardzo dobry m człowiekiem, za jego panowania nikt nie zaznał biedy. Gdy odkry li, że mają drugie złoża ropy na świecie, każda libijska
rodzina otrzy mała kawałek ziemi. Idris by ł bardzo twardy m negocjatorem, jeśli chodzi o Libię. Wy rwał ją bry ty jskiemu protektoratowi i ogłosił niepodległość w czasie katolickiego Bożego Narodzenia w 1951 roku. Roman zainteresował się wtedy zdjęciem kobiety łudząco podobnej do bohaterki filmu Przeminęło z wiatrem. − To siostra naszego przy jaciela, ostatniego króla Egiptu, Farouka − wy jaśnił Mahdi. − Czy wiesz, że król Farouk by ł kleptomanem? Kiedy ś zwędził zegarek kieszonkowy samemu Churchillowi, by ła niezła afera dy plomaty czna. Niestety, nie umiał się powstrzy mać przed romansami. Kochał jeść i podczas jednej z uczt we Włoszech, na wy gnaniu, został otruty … Macki Nasera, który go obalił, dosięgły go nawet tam. A jego siostra to daleka kuzy nki mojej mamy. Wy gląda jak Vivien Leigh, prawda? Roman kiwał głową, odnajdując w twarzy kobiety ry sy swojej pacjentki, która mimo podeszłego wieku wciąż by ła bardzo piękną kobietą. A Mahdi ciągnął: − Tak, jej uroda jest zjawiskowa. Przez chwilę by ła żoną szacha Iranu, Pahlawi. Mieszka w Londy nie. Londy n zawsze by ł ostoją wy gnany ch władców, zauważy łeś? Wuj Idris przy jaźni się też z księciem Filipem. Mahdi wskazał na zdjęcie obalonego króla Libii z królową Elżbietą i jej małżonkiem. Roman wstał i podszedł do ściany z mapą Libii. Zbliży ł palec wskazujący do obszaru Cy renajki. − Przy bliż mi, proszę, dzieje tej niezwy kłej krainy − zwrócił się do swojego towarzy sza. Mahdi ochoczo podszedł do mapy. − Tak, Cy renajka z Benghazi to nasze gniazdo, trady cy jnie by ła regionem utożsamiany m z największą niezależnością i wolnością. Tu właśnie ogłoszono niepodległość w ty siąc dziewięćset pięćdziesiąty m pierwszy m. Zawsze rządziły tu silne plemiona i Kaddafi postanowił nie ingerować w ich własność i zająć się Try politanią. Libię zamieszkują plemiona arabskie. Wy stępuje u nas sy stem klanowy i klasowy. History cznie, niemal od samego początku Try politania jest za Kaddafim, a Cy renajka zawsze by ła kolebką działań separaty sty czny ch i dążący ch do odzy skania wolności. W staroży tności Libię zamieszkiwali Afry kańczy cy, Rzy mianie i Grecy. Od siódmego wieku Libię zasiedlili Arabowie. Moi przodkowie by li wśród ty ch, którzy podbili Jerozolimę u boku Salady na przeciwko krzy żowcom i Ry szardowi Lwie Serce. By liśmy w szeregach spokrewniony ch z nami Ummajadów, kalifów Al-Andalus, walczy li oni z Giaurami w Hiszpanii, którą władaliśmy przez siedem wieków. Potem Arabowie zostali wchłonięci przez cesarstwo otomańskie. Przez wiele stuleci panowali tu Turcy, później Anglicy, Włosi − aż w końcu mój wuj odzy skał dla nas niepodległość. Mój pusty nny dom to dawna turecka twierdza. Kaddafi nie zamierzał nic odbierać naszej rodzinie królewskiej oraz libijskim oligarchom − nic, co znajdowało się w ży znej Cy renajce. Pilnuje swojej Try politanii. Roman by ł poruszony ty m, że arabski ary stokrata rozmawia z nim tak szczerze i otwarcie. Bardzo też odpowiadała mu bry ty jska atmosfera obejścia libijskiego ary stokraty. W młodości zaczy ty wał się w książkach By rona, Thackeray a i Dickensa. Zawsze chciał by ć członkiem klubu, a tu miał swój klub z Mahdim, potomkiem Mahometa i członkiem królewskiego rodu. Roman wpadał do Mahdiego coraz częściej. Chodzili po polach, wspólnie jeździli konno − Mahdi uży czał mu wellingtonów i stroju do jazdy. Któregoś dnia stanęli na wzgórzu, a Mahdi pokazał mu swoje ziemie.
− Moja rodzina osiadła w tej twierdzy położonej na olbrzy miej farmie, rozpościerającej się od zielony ch wzgórz Afry ki aż do Morza Śródziemnego. Po powrocie ze studiów wprowadziłem nowe rozwiązania, z werwą zacząłem zagospodarowy wać uprawne pola Cy renajki i dziś jestem jedny m z główny ch libijskich eksporterów ży wności do Europy i Stanów. Należą do nas ogromne złoża ropy na Saharze. Zależy mi na udoskonaleniu wy doby cia ropy, dlatego często by wam na spotkaniach ekspertów w Marsa Bredze, w nowoczesny m porcie przeznaczony m do transportu ropy naftowej. Potem, siedząc w wy kładany m zielony m suknem i ciemną boazerią pokoju, pełny m ry cin z końmi z wy ścigów w Epsom, rozmawiali, popijali sherry i palili fajki. A Mahdi snuł swoją opowieść: − Często jeżdżę do Anglii, Włoch i Francji, gdzie zbieram dane na temat prowadzenia nowoczesnej farmy. Mam tam wielu przy jaciół, z który mi zetknąłem się podczas studiów − rolniczy ch w Stanach oraz ekonomiczny ch na London School of Economics. No i często jeździmy do Włoch, do rodziny. − Zarumienił się i zaczął pocierać brodę, jak zawsze, gdy mówił o żonie. − Moja żona, Paola, jest Włoszką. Poznałem ją, gdy studiowała lingwisty kę na Uniwersy tecie Tury ńskim. Potem z miłości do Caravaggia przeniosła się do Rzy mu i tam się pobraliśmy. Ojciec nigdy mi tego nie wy baczy ł. No, ale mówiłem o rolnictwie... Po powrocie do Libii, z podróży, z zapałem wprowadzam swoją wiedzę na rzecz rodzinnego biznesu. Sława ich rodzinny ch włości − między inny mi wspaniałej twierdzy oraz pusty nnego zamku w oazie na Saharze − dotarła też do obcokrajowców zamieszkujący ch Libię. Właśnie na pusty nię Mahdi zaprosił Romana i jego rodzinę na osiemnaste urodziny swojego sy na Hassana. „Twoją żonę zapewne uraduje fakt, że pozna inną Polkę mieszkającą w Marsa Bredze − Barbarę, żonę Jeremy ’ego, współpracującego z konsorcjum Senussich eksperta od pól naftowy ch. A twoich sy nów ucieszy towarzy stwo ich córki, Karen. Oczy wiście główny m bohaterem będzie Hassan, ale jestem bardzo szczęśliwy, bo specjalnie na tę okazję przy będzie z Rzy mu, gdzie studiuje, Farag, mój pierworodny. Duma moja i mojej żony ”. Mahdi uśmiechnął się ciepło, a na wspomnienie żony jego oczy nabrały niezwy kłego blasku. „Przy jedzie Paolito”, dodał już ciszej. Impreza miała potrwać trzy dni i rozpocząć się dokładnie za miesiąc − dwunastego sierpnia ty siąc dziewięćset siedemdziesiątego roku. Roman przy jął zaproszenie.
Następnego dnia wy szedł wcześniej z pracy, by pojechać do sy nów. Zamierzali udać się na souk, by wy brać prezent dla Hassana. Nie znalazłszy nic odpowiedniego, Roman napisał do mamy z prośbą, by w anty kwariacie u sły nny ch bukinistów w Alejach Ujazdowskich w Warszawie zakupiła dla Hassana ry cinę z końmi. „Rodzina Senussich posiada wspaniałe stadniny, a Hassan miał już wy niki na derbach w Anglii. Czuję, że spotkanie Mahdiego będzie ważne w moim ży ciu”, napisał do matki. Paczka zawierająca szty ch, długie, osobne listy od teściowej do Romana, Jacka i Andrzeja oraz kartkę do Marii z widokiem pomnika Chopina z Łazienek przy by ła na czas. Karen i Jacek. Karen i Andrzej. Barbara i Farag. Hassan i Jackie. Mojry, tkając ży cie każdej z ty ch osób, zaplanowały, że to właśnie tutaj ich drogi się przetną.
Rozdział XII
Baśń z tysiąca i jednej nocy
Sahara, 12 sierpnia 1970
Podjazd do twierdzy od bramy rezy dencji by ł wy sadzany palmami dakty lowy mi. Po obu stronach drogi py szniła się bujna śródziemnomorska roślinność, w której dominowały jaskraworóżowe i białe bugenwille. Ścieżki by ły wy sy pane biały m żwirkiem. Dookoła z setek fontann otaczający ch zamek szemrała woda. Nic nie wskazy wało na to, że ogród jest otoczony piaskami Sahary. Z land roverów od południa zaczęło wy sy py wać się coraz więcej osób. Wszy stkich gości urodzinowy ch lokowano w pokojach, przy dzielano im służbę, wręczano plan twierdzy i program uroczy stości − o dwudziestej miało się rozpocząć przy jęcie urodzinowe na cześć Hassana.
Karen siedziała na marmurowej ławce w ogrodzie, zatopiona w lekturze ulubionej Jane Austen, gdy usły szała, jak ktoś mówi po polsku: − Podobno jest strasznie zarozumiała. Ma grzy wkę i okulary. I podobno ty lko czy ta i czy ta. Jest pewnie nudną kujonką tak jak ty, Jacek! Naty chmiast zorientowała się, że o niej mowa. Wstała i podeszła do basenu, gdzie kilku chłopaków grało w piłkę. By li tu jubilat, jego włoscy kuzy ni, koledzy Hassana z amery kańskiej szkoły w Benghazi − Niemcy, Anglicy, Francuzi. By li też Polacy. Chłopcy, rzucając piłkę,
wy krzy kiwali swoje imiona: Antonio! Marcello! Jacek! Hassan! John! Michael! Andrew! Dwóch rudzielców − piegowaty ch i wy sokich, podobny ch do siebie jak dwie krople wody – rzucało się na piłkę, jakby to by ły zawody wielkiej rangi, a nie zwy kła basenowa zabawa. Hassana i jego starszego brata Karen poznała dzień wcześniej, zaraz po przy jeździe. Farag czekał na nich na lotnisku. Robinsonowie przy lecieli wieczorny m samolotem z Try polisu do Benghazi. Zabrali ze sobą Jackie − młodszą siostrę ojca, która miała u nich spędzić całe wakacje. Nagle piłka wy lądowała u stóp Karen. Dziewczy na schy liła się powoli, podniosła ją i rzuciła w stronę rudzielców. − Może ciągle czy ta i czy ta, ale też świetnie gra w piłkę. − Powiedziała, patrząc w kierunku braci. Andrzej poczerwieniał, tak że aż piegi wy szły mu na twarz. Wtedy Karen zdjęła sukienkę i spontanicznie wskoczy ła do basenu. Nie wiedziała, skąd się u niej wzięła nagle taka odwaga. By ła raczej nieśmiała i rzeczy wiście uwielbiała spędzać czas nad książkami. Może odwaga przy szła naturalnie − dzięki spojrzeniom ty ch wszy stkich chłopaków? – Karen. – Andrzej. – Jacek. Przedstawili się sobie niemal jednocześnie. A potem pły wali i żartowali, jakby znali się od lat. Po zabawie umówili się na wieczorną część urodzin. Karen założy ła białą sukienkę z czerwony m paskiem i wpięła we włosy purpurową różę. Na nogi wsunęła śliczne czerwone włoskie szpileczki. Szła dumnie wy prostowana i by ła szczęśliwa, gdy zbliżała się do bliźniaków a oni nie umieli ukry ć zachwy tu. Andrzej podał jej mrożoną lemoniadę. − Ależ tu jest cudownie − powiedziała, patrząc na podświetlone drzewa i krzewy. Impreza by ła mieszaniną zwy czajów lokalny ch i europejskich. Na początku przy gry wała arabska orkiestra. W ogrodzie niczy m na amery kańskim weselu ustawiono krzesła i stoły. Służba roznosiła orszadę i sok ze świeży ch granatów. W pewny m momencie na scenę wszedł Mahdi i przez mikrofon zwrócił się do sy na: − Prorok Mahomet, nasz przodek, od którego wy wodzi się ród Senussich, kiedy miał osiemnaście lat, by ł już wojownikiem…− Potem mówił wiele o arabskich wojownikach i o ty m, że Hassan z wejściem w pełnoletność odziedziczy część ziem na pusty ni − bogaty ch w złoża ropy. Swoją mowę zakończy ł słowami: − Cieszę się też, że sy n zaakceptował mój wy bór. Hassan wkrótce wy biera się na Harvard, na studia rolnicze. W powietrze wy puszczono kilkaset balonów. Rozbrzmiało Happy Birthday, a pod scenę podjechało ferrari. Wy siadł z niego najpopularniejszy angielski piosenkarz, którego przeboje od kilkunastu ty godni gościły na liście przebojów, i przekazał kluczy ki zdumionemu Hassanowi, mówiąc do mikrofonu: − Just for you. Później rozpoczął się energety zujący koncert ulubionego wokalisty Hassana. Jak się okazało, by ł to też ulubiony piosenkarz Jackie. Ci dwoje od rana wy dawali się nierozłączni. − Ja też wy bieram się na Harvard − szepnęła Hassanowi do ucha. Po koncercie goście przeszli oświetloną pochodniami drogą do twierdzy.
− Ale przepy ch − szepnęła do Jacka zszokowana Maria. Na długich stołach ustawiono ogromne świeczniki z czy stego złota. Wszy stkich na miejsca odprowadzała służba. Każdy wiedział, gdzie ma usiąść, dzięki platy nowy m tabliczkom z diamentem, opatrzony m imieniem i nazwiskiem każdego z gości. Na każdej tabliczce − po arabsku, angielsku i włosku − wy ry ty by ł napis: „Miej dobry czas. Bóg w dom, gość w dom. Allach jest wielki”. − Wiesz, urodzinową ucztę przy rządzono w sty lu hiszpańskim, a nie arabskim − Karen zwróciła się do Jacka. − Na tę okoliczność ściągnięto z Grenady znanego kucharza z restauracji La Vieja. Jacek kiwnął głową. − Nic dziwnego − odparł. − To ród wojowników. Pradziadkowie Al-Senussich podczas siedemsetletniej okupacji Arabów w Hiszpanii posiadali wielkie majątki w Andaluzji i pewnie ciągle mają senty ment do tego regionu. Ja też lubię gotować, wiesz, Karen? Choć podano wiele wy kwintny ch potraw, w ty m paellę z owocami morza i pulardy z perliczek, specjalności La Vieja, Karen najbardziej zapamiętała niezwy kły smak gazpacho, trady cy jnego i andaluzy jskiego, podany ch tuż po północy. − Czy kucharz może wy jawić sekrety kuchni? − Karen zwróciła się do Faraga. − Zobaczy my, co da się zrobić. − Uśmiechnął się tajemniczo. Przy jęcie zakończy ł imponujący pokaz fajerwerków. Gości zaproszono na baszty, skąd obserwowali, jak ciemności pusty ni rozjaśnia feeria barwny ch wy buchów.
Niedaleko, w zamku, na drugim piętrze, w swoim pokoju siedziała przed lustrem kobieta. Wy mówiła się od uroczy stości migreną. Jej mąż, Jeremy, jak zwy kle by ł w podróży służbowej. Zawsze by ł w podróży służbowej. Czuła się niekochana. Miała czterdzieści lat, ale czuła się staro i źle. Na przekór niej lustro pokazy wało twarz ślicznej, nieco pulchnej kobiety, z burzą rudy ch włosów, o piękny ch szmaragdowy ch oczach i jasnej karnacji. Studiowała swój wy gląd w lustrze, gdy ktoś zapukał do drzwi. − Czy ży czy sobie pani odrobinę whisky, madame? Do pokoju zajrzał wy soki mężczy zna o władczy m, chmurny m spojrzeniu. Ciemne włosy miał przy gładzone bry lanty ną, a orzechowe oczy ocienione długimi rzęsami. Tak, Farag by ł bodaj najpiękniejszy m młodzieńcem, jakiego Barbara w ży ciu spotkała.
Poprzedniego wieczoru czekał na nich na lotnisku Benina, by przy witać ich w imieniu rodziny Al-Senussi. Powitanie by ło wy lewne. Arabskim oby czajem Farag przy kładał rękę do piersi. Gdy zobaczy ł Barbarę, rzekł: − Pani Robinson, jestem zaszczy cony . − Patrzy ł na nią z niekłamany m zachwy tem. Od dawna nikt tak na nią nie patrzy ł. I zby t długo trzy mał jej rękę w swojej. Potem jechali land roverem przez pusty nne piaski Sahary, a on zerkał na nią często i niemal
bezczelnie. Karen cały czas patrzy ła za okno. Jackie usnęła. By zatrzeć jakoś niezręczne i płomienne spojrzenia młodzieńca, Barbara spróbowała nawiązać rozmowę: − A więc studiuje pan w Rzy mie, jak sły szałam. − Tak, to prawda − odparł, nie odry wając od niej wzroku. − Przy leciał pan prosto z Rzy mu? Mam senty ment do tego miasta. − Nie, przy leciałem z Monachium. Organizuję zawody piłkarskie arabskich druży n z europejskimi. − Aha − mruknęła Barbara i zaniepokojona skierowaniem rozmowy na obce jej tory, zamilkła. W duchu musiała jednak przy znać, że rozpalały ją spojrzenia Faraga. Więc gdy podczas przy jęcia zapukał do jej pokoju z butelką whisky, nie bacząc na to, że by ło to wy soce niestosowne − Farag by ł od niej kilkanaście lat młodszy, a w kraju panowała prohibicja − wpuściła go. − Mam przepisy dla Karen od naszego maestro. Nidy ich nie wy jawia, ale udało mi się zdoby ć je specjalnie dla ciebie... to znaczy dla Karen. Prosiła mnie o przepisy podczas przy jęcia − dukał nieśmiało. − Tak, to prawdziwy skarb. − Barbara uśmiechała się, patrząc w jego oczy tak długo, że aż pociemniały. Bez słowa pokazał na butelkę i py tająco przekrzy wił głowę. Barbara skinęła z przy zwoleniem.
Tajemnicą poliszy nela by ło, że mimo zakazu alkohol by ł w Libii łatwo dostępny, choć bardzo drogi. Pili zarówno Arabowie, jak i cudzoziemcy. Ale by ło to ciężkie przestępstwo. Barbara, jakby o ty m zapomniawszy, wy piła z Faragiem w niecałą godzinę butelkę najlepszego Jamesona. Potem siedziała przed lustrem, studiując przepisy mistrza z La Vieja.
Sekrety Maestro de Vieja dla Madamy Robinsony:
Gazpacho andaluzyjskie. Gazpacho tradycyjne. Do blendera wkładam paprykę czerwoną, papryczkę chilli, pomidory sparzone i obrane ze skórki, cebulę białą, dwie garście lodu. Miksuję. Podaję z listkiem mięty. Na wierzch wysypuję drobne grzanki. Gdy mam czas, zdobię drobno pokrojoną cebulą, papryką i pomidorami.
Gazpacho białe z Malagi. Namaczam jedną małą bagietkę w ½ kubka wody przez minutę. Wyciskam. Czosnek miksuję z solą (1/2 łyżeczki) i dodaję 3/4 kubka zblanszowanych migdałów.
Dodaję odciśniętą bułkę i łyżkę octu winnego (najlepszy − z gatunku luksusowego sherry). Potem wolnym ruchem wlewam 1/2 kubka dobrej oliwy (polecam arbequina). Dodaję dwie szklanki zmrożonej wody. Miksuję, przecieram przez sito i wkładam do lodówki na co najmniej dwie godziny. Przed wydaniem polewam odrobiną octu winnego, stroję migdałami i/lub płatkami oraz zielonymi winogronami.
Paella z owocami morza Arroz a la Marinera Valencia W naczyniu na paellę smażę na oliwie, cały czas mieszając, dwie poszatkowane cebule. Dodaję dwa przeciśnięte ząbki czosnku i dwa sparzone i wypestkowane pomidory. Dorzucam do smaku sól, cukier, paprykę, szafran. Mocno mieszam, aż pomidory odparują. Dodaję pokrojonego w krążki kalmara (cztery tusze), dwa kubki ryżu typu paella lub arborio i mieszam, tak by ziarna były w całości pokryte. Zagotowuję trzy szklanki bulionu rybnego lub z kurczaka z dwiema szklankami białego wytrawnego wina. Wkładam ryż (NIE MIESZAM już dalej, lecz tylko obracam patelnią). Dodaję rozpuszczony szafran. Gotuję na małym ogniu około dwudziestu minut, poruszając patelnią. Kładę na to dwanaście krewetek surowych, po dziesięciu minutach, gdy nabiorą różowej barwy, przewracam na drugą stronę na kolejne dziesięć minut. Dolewam bulionu, gdy ryż robi się suchy. Na koniec zdejmuję z palnika i zakrywam folią. Oddzielnie gotuję szesnaście sprawionych i oczyszczonych małży. Gdy są gotowe, otwierają się same (te wciąż zamknięte wyrzucam!). Układam małże na górze. Smacznego, Madame. Signor Ruiz de la Vieja.
Drugi dzień urodzinowy ch uroczy stości zaplanowano na pusty ni. Pod zamkiem czekało na gości kilkadziesiąt land roverów z szoferami. Najpierw wszy scy udali się do kilkusetletniej beduińskiej osady. Domostwa wy kute by ły w skałach, dookoła stały gliniane lepianki. W zagrodach widać by ło osły i wielbłądy z wielokolorowy mi siodłami na grzbietach. Karen i Barbara wy szły na ry nek w poszukiwaniu biżuterii. − Czy tałam, że kobiety w tej wiosce sły ną z wy robu piękny ch, ciężkich bransolet ze srebra − powiedziała Barbara. − Podobno nawet jedna z najsły nniejszy ch francuskich gwiazd przy jeżdża tu na zakupy. Na środku placu siedziały w kręgu kobiety, zawodząc śpiewnie. Większość by ła dość wiekowa. Ich twarze pokry wały tatuaże z henny. − Wy glądają trochę indiańsko − szepnęła Karen. Barbara wpatry wała się z zachwy tem w srebrne kosztowności leżące na kocach przed kobietami. Część rękodzieła znajdowało się w pleciony ch koszach. Kilka kobiet wzięło kosze i podeszło do gości. Okazało się, że od Mahdiego i Paoli każda z kobiet otrzy mała bransoletę, a każdy mężczy zna srebrną papierośnicę. − Zapraszam. − Stary Arab powiódł gości do podziemnej komnaty. − Tu od pokoleń chronimy się przed słońcem i upałem. W długim pomalowany m na biało pomieszczeniu ze sklepiony mi łukami, wy rzeźbiony m w tufie i glinie, panował przy jemny chłód. Na tacach rozniesiono sok z granatów z lodem
i karkade − aromaty czną lodową czerwoną herbatę z róży. − Umiem robić taką samą − szepnęła Karen do Jacka. − Ja też. − Chłopak uśmiechnął się do niej. Na ziemi rozstawiono misy z wodą i cy try ną do my cia rąk oraz naczy nia z kuskusem z baraniną i rodzy nkami. Niektórzy goście wy raźnie nie by li zachwy ceni perspekty wą siedzenia wokół posiłku i spoży wania go rękami, ale poddali się trady cji. Po posiłku cała grupa udała się do samochodów. − Teraz jedziemy na czarne wzgórze Jahram − oznajmił Farag. − Położone obok olbrzy miego jakby wulkanicznego krateru. Tam upieczemy barana. Pod czarną górą oczom podróżny ch ukazało się obozowisko − kilkaset namiotów stanowiło namiastkę małego miasteczka. Namioty wy posażone by ły w prowizory czne pry sznice, a każdy z gości otrzy mał na czas poby tu pry watną służbę. Drogę pomiędzy domkami oświetlały pochodnie. Barbara, którą ulokowano w jednoosobowy m namiocie, naty chmiast poszła zmy ć z siebie kurz po całodniowy m poby cie na pusty ni. Bolała ją głowa, whisky dawało o sobie znać, ale by ła zadowolona. Księży c świecił czerwony m blaskiem, oświetlając piaskowe góry. Gdzieś w oddali słuchać by ło śmiech hieny. Barbara wzdry gnęła się. Nie miała ochoty na następny punkt programu − polowanie. Ale nie mogła się wy kręcić. Razem z Karen zasiadły z ty łu auta terenowego. W każdy m samochodzie obok kierowcy siedział my śliwy ze strzelbą.
− Patrz, mamo! − zawołała Karen, gdy land rovery wspinały się na wertepy, a w światłach reflektorów migały hieny, lisy i zające. Ku radości zagraniczny ch gości nie zabito ani jednego zwierzęcia, strzelano ty lko w powietrze, krzy cząc na wiwat: Il Hassani hamdullilah u bismillah! Po godzinie szalonej jazdy wrócili na wzgórze, gdzie płonęło już kilkunastometrowe ognisko, a wokół niego kilkaset mniejszy ch. W podobny ch grupach jak na wczorajszej kolacji ulokowano gości wokół ognisk. Farag stanął obok Barbary. W promieniu kilku metrów od ogniska kucharze rozpoczęli ry tuał przy rządzania świątecznego barana. − Udźce by ły już wcześniej zamary nowane, by mięso skruszało − powiedział Farag. − Jak? − zainteresowała się Barbara. − Na kilka godzin mięso wkładamy do mary naty z cy try ny, czosnku, labaaan − kwaśnego mleka, pasty z harissy, utłuczony ch ziaren kardamonu, świeżej kolendry, suszonej mięty z gatunku na-na i oliwy. Otoczone gazą mięso leży w zimny m miejscu kilka godzin lub całą noc. − Teraz będą pieczone na rożnie? − Nie. Na pusty ni mięso przy rządzamy metodą nomadów. Oni musieli mieć jak najlżejszy bagaż, więc tworzy li swoje kuchnie tam, gdzie się zatrzy my wali. Popatrz, w ziemi wy kopano głębokie doły. Wy łożono je płaskimi rozżarzony mi kamieniami wy jęty mi z ognisk i żarem. Układano jagnięcinę, potem znowu przekładano kamieniami i tak kilka warstw. Będą się tak piekły przez dwie godziny. Przekonasz się, ich smak jest niepowtarzalny. − Uśmiechnął się, dając obietnicę niebiańskiej uczty. − Na górze pieczemy bakłażany w ogniu. Z nich zrobimy pastę
do chobzy − Baba-Ganousch. Pieczemy w ogniu bakłażany, rozcieramy je z oliwą i czosnkiem i podajemy z chobzą. − Wszy stko, co mówisz, jest takie ciekawe − powiedziała rozmarzona Barbara. − A czy wiesz, że bakłażany są nazy wane gruszkami miłości? − zapy tał Farag i spojrzał na nią przeciągle. − Są znany m od staroży tności afrody zjakiem. − Musisz je często jadać − zaśmiała się dwuznacznie, zastanawiając się, skąd w niej ty le odwagi. Barbara słuchała z prawdziwy m zaciekawieniem. Imponowało jej, że ten arabski książę wy jawia jej sekrety kuchni. Zawsze fascy nowało ją gotowanie, zbierała przepisy i marzy ła, że kiedy ś wy da książkę z podróży. No i to jego wspaniałe ciało... Przy mknęła oczy, by przy pomnieć sobie ich spotkanie na lotnisku i whisky ostatniej nocy. A teraz jeszcze ta gruszka miłości... Westchnęła. Kilkunastu mężczy zn w ludowy ch strojach wy gry wało ry tm na bębenkach darbukach. Rozpoczęto ucztę. Na początek każdy otrzy mał sałatkę ze świeżej kolendry, pomidorów, ogórków i papry ki. Rozdzielono c hobzę. Wzorem egipskim dla gości urządzono pokaz tańca brzucha. Do zabawy zapraszano ochotniczki lub po prostu wy ciągano kobiety z tłumu. Każdej z nich obwiązy wano biodra chustą z brzęczący mi cekinami. I tak Karen, jeszcze dwa dni temu przekonana o swojej nieśmiałości, kręciła zmy słowo biodrami w świetle ogniska przy ekstaty cznej muzy ce. Zamknęła oczy i poddała się muzy ce. Czuła, że wy gląda wy jątkowo. To wtedy zabiły dla niej mocniej dwa serca. Bliźniacy stali jak porażeni. I tak miało by ć już zawsze.
Po dwóch godzinach pełny ch arabskich tańców i śpiewów odkry to kamienne ruszty i rozdano gorące, aromaty czne mięsiwo. Farag miał rację. By ło obłędnie dobre. − Chy ba jeszcze nigdy nic mi tak nie smakowało − powiedziała Barbara. − Mówiłem! − Mężczy zna uśmiechnął się przeciągle.
Kilka godzin później w namiocie, jakiego nie powsty dziłaby się księżniczka z ty siąca i jednej nocy, Farag sprawił, że Barbara zrozumiała, w czy m tkwi mit i fenomen arabskich kochanków. Przez kolejny rok udowadniał jej swoje uczucie, gdy podczas dalekich podróży z Try polisu na Saharę zawsze zahaczał o Marsa Bregę. Jeremy ’ego przeważnie nie by ło. Nikt nie py tał, dlaczego Arab pochodzący ze znamienitego arabskiego rodu jest tak częsty m gościem w bazie. Farag jeździł do Monachium, na Maltę, do Rzy mu i do Londy nu. Odwiedził też Hassana, który studiował razem z Jackie na uniwersy tecie w Harvardzie. O tej wizy cie opowiadał Barbarze. − Młodzi, którzy poznali się na przy jęciu urodzinowy m, podobno są nierozłączni. Hassan szy bko się oświadczy ł. Lecz muszą stoczy ć prawdziwą batalię z rodzinami w Libii i w Amery ce.
Wszy scy mówią, że są za młodzi, że powinni poczekać. Nikt nie podnosił publicznie kwestii mezaliansu związku pomiędzy Arabem i Amery kanką. Pomóżmy im, Barbaro. Barbara, urzeczona romanty czną historią, odwiedziła swoich teściów w San Francisco, aby namówić ich na uszanowanie woli zakochany ch. Po powrocie ze Stanów Farag przeprowadził też rozmowę ze swoją matką, argumentując, że wszak i ona wy szła za ojca wbrew religii i oby czajom. „Mamo, przekonaj tatę”, poprosił. Ślub Hassana i Jackie miał się odby ć w Gizie we wrześniu.
Rozdział XIII
Mały książę
Jaghbub, pogranicze libijsko-egipskie, 1947
Dość długo − jak na zwy czaje panujące w arabskiej rodzinie − małżeństwo Senussich nie miało potomka. Z oporem przy jęto, że Mahdi, pochodzący z książęcego rodu, wy wodzącego się wprost od proroka Mahometa, przy wiózł sobie żonę ze studiów w Tury nie. By ło dość powszechne, że libijscy chłopcy z zamożny ch domów studiowali na znany ch europejskich i amery kańskich uczelniach. By ło też powszechne, że miewali tam wiele dziewczy n i przelotny ch miłostek. Ale żeby od razu żona? Nestor rodu − sędziwy Ali − pewnego dnia wezwał do siebie najstarszego sy na, by odby ć z nim rozmowę. Jednak Mahdi by ł nieugięty. Wrócił do Włoch i pojął Paolę za żonę. Po ślubie zawarty m w Rzy mie młodzi spędzili miesiąc miodowy, podróżując po Włoszech i Egipcie. Przy pły nęli promem do Aleksandrii. Zatrzy mali się na krótko w pałacu należący m do stry ja Mahdiego, zwiedzili latarnię w Pharos i bibliotekę aleksandry jską, a po ty godniu wy ruszy li w kierunku Jaghbubu. Położony na Saharze, nieopodal granicy libijsko-egipskiej, by ł miejscem rezy dencji Al-Senussich i religijnego kultu Sufitów. By ł to jeden z najważniejszy ch ośrodków filozoficzny ch Islamu, a Al-Senussi nim kierowali.
I tak w listopadzie ty siąc dziewięćset czterdziestego siódmego roku do Jaghbubu zawitała
młoda Włoszka Paola. W drogocenny ch różowawy ch piaskowcach i marmurach na pusty nnej oazie wzniesiono kompleks składający się między inny mi z meczetu, ośrodka filozofii sufickiej i rezy dencji rodu Al-Senussich − to tutaj podjechała taksówka z nowożeńcami. Paola liczy ła na spotkanie z teściem, ale do Alego udał się ty lko Mahdi. Na Paolę czekał już służący, który krużgankami zaprowadził ją prosto do kobiecej części rezy dencji. Idąc długim kory tarzem, mijali salony po prawej i lewej stronie. W końcu podeszli do duży ch, podwójny ch drzwi z ciemnego drzewa. Mężczy zna zapukał. Nie doczekawszy się reakcji, otworzy ł drzwi i odszedł. Paola weszła do westy bulu. Kory tarz prowadził do patio z fontanną, wokół której kwitły różowe bugenwille. Po prawej stronie za patio znajdowała się olbrzy mia kuchnia pełna nowoczesny ch, stalowy ch powierzchni, mebli i garnków, co nieco zdziwiło Włoszkę. Czekała, ale nikt nie nadchodził, by ją powitać. Po chwili namy słu weszła do chłodnego zacienionego pomieszczenia po prawej stronie. Na podłodze leżały różnokolorowe poduszki i pufy. Tutaj jednak także nie by ło ży wej duszy. W końcu zmęczona, opadła na poduszki. Obudziła się nagle, czując, że ktoś szarpie ją za lewą rękę. Otworzy ła oczy − stało nad nią pięć kobiet. Poza najstarszą, która przy glądała się jej wnikliwie i raczej chłodno, reszta oczu patrzy ła przy jaźnie i wesoło, a przede wszy stkim z ogromną ciekawością. Paola zorientowała się, że ta najmniej przy chy lna to matka Mahdiego. − Ummi marhaba. − Paola powitała teściową, tak jak nauczy ł ją mąż i skłoniła głowę. − Marhaba − odpowiedziała tamta i ścisnęła ją lekko za ramiona. Widać by ło, że Miriam ciągle nie może wy baczy ć pierworodnemu ślubu w konsulacie w Rzy mie. I to jeszcze z Włoszką! Po chwili uporczy wego wpatry wania się w zielone oczy Paoli kobieta odeszła dwa kroki do ty łu. Z lekką aprobatą skinęła głową i uśmiechnęła się, patrząc na starannie okry te części ciała − tak jakby doceniła stosowność jej stroju. Dopiero gdy matka zasiadła na największy m pufie, rozległ się jazgot pozostały ch kobiet. Siostry Mahdiego ściskały Paolę, śmiały się i wy krzy kiwały swoje imiona − Chałła, Jasmina, Salha i Fatima. − Tamam?3 Kef halak?4 Py tały o jej samopoczucie i nastrój, długo potrząsając jej dłonią. Chałła, najstarsza z sióstr, tłumaczy ła: − Czekały śmy na ciebie, ale długo nie przy jeżdżałaś, więc pojechały śmy na souk. Przepraszamy, że nie by ło nas w domu. Ale przy wiozły śmy ci coś! Znasz nasze sklepy ze złotem? − Chałła podeszła do Paoli i zawiązała jej na szy i gruby, złoty, potrójny łańcuch z zawieszką w kształcie twarzy Nefretete. − Hamdulillah, że wróciliście szczęśliwie. Witaj w domu Paola! − Paola wy mawiały jak „Baola”, ponieważ Arabowie nie wy mawiają „p”. − Dziękuję wam − uśmiechnęła się Paola. Potem siostry męża przekrzy kiwały się ze śmiechem, doty kając różny ch części garderoby Paoli. − Gdzie kupiłaś te piękne okulary ? W Londy nie czy w Rzy mie? − Czy na Corso w San Remo ciągle sprzedają torebki z tej limitowanej kolekcji? − Jak się miewa wuj Idris?
− Czy w Kairze by łaś na Aidzie? Spodziewano się głośnej, zarozumiałej kobiety − o zgrozo! − by ć może nawet w sukience bez rękawów, ale Paola okazała się wy soką, smagłą, cichą dziewczy ną, ubraną skromnie i z poszanowaniem trady cji. Miała ciemną sukienkę z długimi rękawami i długie ciemne spodnie, a na głowie chustę. Wy glądała jak wiele zamężny ch Arabek w jej wieku. Tak samo jak wiele Libijek z bogaty ch rodzin ubrana by ła zgodnie z trendami włoskiej czy francuskiej mody w wersji chique. Paola miała sporą torebkę i apaszkę od Polliniego ze znakami limited edition dla znanego sklepu w San Remo, złote bransoletki i zegarek Omega. Gęste włosy, zamiast opaską, przy cisnęła najmodniejszy mi ostatnio Way farer Ray Banami − te okulary nie umknęły uwadze kobiet. Nagle ucichły. W drzwiach stanął książę Mahdi, trzeci, po kuzy nie Hassanie, w kolejce do tronu Libii. − Matko. − Podszedł do Miriam, która na widok sy na szy bko wstała. − Przedstawiam ci moją żonę Paolę. Będzie ci posłuszna. Miriam pocałowała Mahdiego w czoło. Na jej wąskich ustach pojawił się radosny uśmiech. − Chałła − zwróciła się do najstarszej córki − zaprowadź Paolę do jej sy pialni w północny m skrzy dle. Paola zerknęła na męża. Ten bez słowa pokręcił głową, dając jej do zrozumienia, że nie mogą pójść razem. Zrezy gnowana, posłusznie podąży ła za szwagierką. Po dojściu do patia z bugenwillami przeszły kilkoma kory tarzami do innej części rezy dencji. Dotarły do drugiego, dużo mniejszego patio, gdzie królowały rozłoży ste agawy i kiście winogron, zwisające z metalowego fantazy jnie wy giętego pułapu. Weszły do sy pialni. Chałła zapaliła światło i oczom Paoli ukazał się widok, od którego ugięły się jej nogi. Przy zwy czajona do minimalisty cznego wy stroju rodzinnego domu pod Mediolanem, wy łożonego surowy m kamieniem, aż zaniemówiła. Ściany i podłogi ogromnego pokoju wy łożone by ły wzorzy sty mi, afgańskimi kobiercami, na środku stało olbrzy mie łoże zasłane ciężką ciemnobordową tkaniną. Na nim leżało kilka wielkich poduszek − dominowały odcienie bordo i różu. W centralny m punkcie łoża, wsparta o poduszki, siedziała olbrzy mia lalka w cukierkowej sukni ślubnej. Jej czarna główka tonęła w kilometrach ostro amarantowego tiulu. Po bokach siedziały jeszcze dwie mniejsze lalki. Największa miała na szy i ciężki naszy jnik ze złoty ch ry b, rubinów i topazów. − Wiesz, to na razie tajemnica − powiedziała konspiracy jnie Chałla. − Mama ma ci to przekazać dopiero na przy jęciu poślubny m (Chałła ani słowem nie wspomniała o szoku, jaki domownicy przeży li, dowiedziawszy się, że ślub już się odby ł). Jeśli nie podoba ci się ten naszy jnik, możesz go wy mienić − lalka ma swoją biżuterię. Arabka podeszła do mahoniowej toaletki stojącej po prawej stronie łoża. Po obu jej stronach ustawiono sy metry cznie dwa wielkie owalne lustra. Przestrzeń między nimi wy pełniały identy czne szafy intarsjowane w kwiatowy moty w. Chałła otworzy ła małą szafkę ponad toaletką i wy sunęła z niej po kolei cztery szuflady, wszy stkie wy łożone karminowy m materiałem. Na aksamicie, mieniąc się złotem i różnorodnością drogich kamieni, spoczy wały naszy jniki, bransolety i pierścionki. Tu musi być chyba kilka kilogramów złota, pomy ślała z zachwy tem Paola. Odezwała się
w niej nieodrodna krew przodków − mediolańskich bankierów. Czyżby to był skarbiec Miriam? Czy tała, że tutejsze teściowe przekazują sy nowy m po ślubie część swojej biżuterii. Chałła zrobiła półobrót w kierunku lewego lustra i otworzy ła dużą szafę, w której od góry do dołu, na wy sokość około trzech metrów i szerokość metra, znajdowało się kilkadziesiąt szuflad. − To jest skarbiec mamy − oznajmiła. − Tam − wskazała w kierunku komódki nad lustrem − jest biżuteria lalek. Jedna szuflada za każdą córkę. Bawiły śmy się tą biżuterią razem z siostrami. − Widząc zdziwienie Włoszki, dodała: − W rodzinie Senussich za urodzenie córki kobieta otrzy muje lalkę i biżuterię dla niej. A to − kiwnęła głową w stronę szaf przy lustrze − otrzy muje kobieta za urodzenie męskiego potomka. − Chałła uśmiechnęła się do Paoli. − Gadam i gadam, a przecież powinnaś wy począć po podróży. Czeka nas wy stawna kolacja na waszą cześć. Ty m bardziej że właśnie mamy ramadan. To trudny dla nas czas, cały dzień nie jemy i nie pijemy. No, ale wieczorem czeka nas uczta! Własnoręcznie przy gotowały śmy kuskus, tabichę, świąteczny pilaw, kiełbaski z baraniny i rodzy nek i trady cy jne danie ramadanu − specjalność mojej najmłodszej siostry Fatimy − ulubione przez Mahdiego batata mbatna − owalne fry tki nadziewane mięsem mielony m. − Ja też szanuję i obchodzę ramadan − powiedziała cicho Paola. − Przeszłam na mahometanizm. Wy chodząc, Chałła otworzy ła szafę obok prawego lustra. By ła pusta.
Trzy lata i dziewięć miesięcy później, w listopadzie ty siąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego roku, w ty m samy m pomieszczeniu, w towarzy stwie Chałły i Fatimy, po dziesięciu godzinach okrutnego bólu Paola wy dała na świat pierworodnego sy na − Faraga Mahdiego Mohammeda Ali al-Senussi. Dla matki by ł to Paolito − w prostej linii wy wodzący się z rodu proroka Mahometa z jednej strony, i z rodu księcia Mediolanu Sforzy z drugiej. Po jego urodzinach trzy metrowa szafa na złoto i klejnoty została wy pełniona po brzegi.
Jego narodziny zbiegły się z jeszcze jedny m doniosły m wy darzeniem w ży ciu Jaghbubu. Stry j Mahdiego, ten sam, w którego egipskiej rezy dencji gościli podczas miesiąca miodowego, też urodzony w Jaghbubie, objął tron jako Idris I, a Libia uzy skała niepodległość.
***
Farag dorastał w poczuciu absolutnego władztwa. − Panie, gdzie jesteś? − Piastunka Naima biegała po krużgankach Jaghbubu. − Ojciec panicza
szuka! Panicz wy jdzie, ja proszę... − Panicz, ubrany w długą galabiję, wreszcie ulitował się nad służącą i wy szedł z kry jówki. Poprawiła mu fez na głowie. − Sidi czeka w bibliotece. Farag wszedł do ciemnego pomieszczenia. Czekała go lekcja historii z nauczy cielem, który uczy ł jeszcze jego ojca. By ł niski i miał bardzo długie palce. Stukał nimi, wskazując mu mapy. − To jest Libia, twoja kraina. Nasza historia sięga dalej niż historia Amery kanów czy Europejczy ków. Farag lubił, kiedy na lekcje przy chodził ojciec. Zwy kle wy jmował zwoje srebrny ch ksiąg i mówił: − O tu, w tej księdze, jest o nas. Pochodzimy z rodziny naszego proroka Mahometa, twój przodek, Mahdi, po który m mam imię, by ł najlepszy m druhem proroka. − I pokazując na zdjęcie jerozolimskiego meczetu Świąty ni Skały, dodawał: − Ten meczet jest dla nas, Arabów, najważniejszy. Jerozolima jest naszy m miastem. Tam, gdzie stoi ten meczet, Żibril zabrał naszego proroka na miradż i właśnie tam pody ktował mu Koran. To miasto od wieków próbowali nam zabrać Ży dzi i Europejczy cy. Wielki wódz Salady n, u boku którego walczy ł twój prapradziad Ibrahim al-Senussi, zwy cięży ł samego Ry szarda Lwie Serce i krzy żowców. Jego protoplasta pokonał Wizy gotów w bitwie pod Guadalete, po której my, Arabowie, od siedemset jedenastego roku przez ponad siedemset kolejny ch lat władaliśmy Hiszpanią, do czasu aż Grenadę odbili nam Izabela i Ferdy nand w piętnasty m wieku. Powinnością każdego Araba jest strzec naszej wiary i jeśli trzeba − oddać ży cie za Dżihad. Tak ginęli twoi przodkowie, wspierali największe bitwy w obronie naszej wiary. Nasz lud to Berberowie. Stanowimy rdzenną ludność Afry ki północnej. Berberowie tworzą klany. Prawo klanu jest czasem ważniejsze niż Koran. W staroży tności nazy wano ich Libiami, dzielono między inny mi na Maurów, Tuaregów i Garamentejczy ków. By ł to lud znany z odwagi, niegdy ś koczowniczy i waleczny. Rzy mianie, którzy zalali świat, musieli ugiąć się przed Garamenty jczy kami na pusty ni. Pokonali Septy miusza Sewera, cesarza Rzy mu. Bez Garamenty jczy ków Aleksander Macedoński nie dałby rady podbić świata. A twój wuj Idris uzy skał dla Libii niepodległość. Dokonał rzeczy nieomal niemożliwej w krajach arabskich − zjednoczy ł wszy stkie klany, by zamiast interesu najważniejszego dla każdego potomka Berberów, interesu rodu, wy sunąć na piedestał pojęcie własnego kraju. Wielu członków naszy ch berbery jskich rodzin to Tuaregowie. Noszą zasłony na twarzach − głównie czarne lub błękitne, stąd zwani są też błękitny mi ry cerzami. Zamieszkują głównie Fezzan i Ghadames. No, na dziś wy starczy. Idź do mamy, Paolito. Czeka na ciebie. A potem pójdziesz do Naimy i każesz przy gotować się do drogi. Jedziemy do wuja. Do króla Idrisa.
Jako kilkulatek pojechał z rodzicami do Bejdy, letniej rezy dencji wuja Idrisa, króla Libii. Wuj nauczy ł go jeździć konno i zabierał na przejażdżki, prezentując okolicę. − W ty ch jaskiniach podczas okupacji walczy liśmy z Włochami. Zginęło wtedy wielu braci. Włosi to niewierni, wy budowali na naszej ziemi wiele kościołów. Kiedy przejęliśmy władzę, zamknęliśmy je i wzniosłem nowe meczety. A kiedy któregoś razu odprowadzili konie do stajni, wuj rzekł: − Ten koń, który brał udział w walce z Włochami, jest dla ciebie, sy nu. Ten siwy, arabski koń by ł dumą młodego Faraga.
Kiedy rodzice udawali się w podróż do Europy i Amery ki, a działo się to często, zawsze latali osobny mi samolotami. Dla bezpieczeństwa, jak tłumaczy ł ojciec. − Ży jąc w rodzinie królewskiej, mamy swoje obowiązki. Jesteśmy blisko w kolejce do tronu, a gdy by coś się stało wujowi, musimy wy pełnić nasze powinności i rządzić krajem. A rodzeństwu, które pojawiło się po Faragu, ojciec tłumaczy ł: − Wasz brat jest najstarszy i już z tego ty tułu należą mu się szacunek i posłuszeństwo. Ponadto jest pierwszy w kolejce do tronu. Farag często jeździł do Włoch, do babci Beatrice. Babcia prowadziła go pałacową galerią, opowiadając: − To książę Sforza, władca Mediolanu, a to Bona, królowa Polski. Nasz ród jest jedny m z najznamienitszy ch we włoskiej historii. Wy tchnieniem od lekcji historii by ła pizza, którą specjalnie dla Faraga przy rządzała kucharka babci, Anselma.
Kiedy Farag miał siedemnaście lat, po raz pierwszy pojechał do Monte Carlo. Zatrzy mał się w rezy dencji niewiele starszego kuzy na Ahmeda, który nauczy ł go korzy stać z ży cia. Jachty, najlepsze restauracje i całonocne dy skoteki stały się dla młodzieńców codziennością. Pewnego dnia jechali autostradą słońca najnowszy m porsche. Farag słuchał słów kuzy na: − Tu jest bardzo dużo kobiet. Przy jeżdżają tutaj, bo na nas polują. Kupisz im kilka bły skotek, rzucisz kilkoma dolarami i już są twoje. Europejki to strasznie sprzedajne kobiety. Korzy staj z ży cia, bracie, ale też nie zapominaj o obowiązkach muzułmanina. A naszą najwy ższą powinnością jest Dżihad.
Na przełomie sierpnia i września ty siąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku Farag też by ł w Monte Carlo. Do Libii miał wrócić drugiego września − kuzy n ojca, Hassan miał objąć tron, bo król Idris by ł bardzo schorowany. Dzień wcześniej Farag został gwałtownie obudzony przez Ahmeda. − Wstawaj, bracie! Nasz wuj został obalony ! − krzy czał kuzy n. − Libia już nie jest królestwem! Dzwonił twój ojciec, że u nich wszy stko dobrze, Kaddafi nie zrobi nic złego naszej rodzinie. Chce wzmocnić naszą walkę Dżihad i dlatego to zrobił. Pomy śl, król Egiptu też został obalony i ży je sobie spokojnie, rezy dując w Grecji lub we Włoszech. Wuj jest już za stary na tę walkę, a na wy gnaniu będzie bezpieczny. Następne dni młodzi mężczy źni spędzili na wielogodzinny ch spotkaniach, w oparach papierosowego dy mu dy skutowali nad zaistniałą sy tuacją. Chodzili też na corso i na spotkania z kobietami. − Wojownikom należą się hury sy − przekony wał Ahmed. − Pamiętaj też, w imię Dżihadu musimy zabiegać, żeby niewierne nas pokochały, nas, wy znawców Mahometa. Pamiętaj, że walczy my o każdą duszę. Chęcią pomocy. Uwiedzeniem. Wsparciem, także materialny m. Pomocą w trudny ch, ży ciowy ch sy tuacjach, by zobaczy li, jak wspaniałą wiarą jest
mahometanizm. Nasz prorok mówił wszak − i jest to jeden z filarów naszej religii − by nie zostawiać bliźniego w potrzebie. Dla celów świętej wojny możemy uwodzić Europejki, tak by jak najwięcej kobiet przy jęło naszą wiarę.
Pewnego dnia w salonie Abbasa, gdzie spoty kali się młodzi rewolucjoniści, gościł młody, poważny człowiek z długą brodą. − Nazy wam się Mohammed Ibrahim. Mam imię po naszy m proroku − przedstawił się Faragowi.− Czy przy jdziesz na zebranie naszego bractwa muzułmańskiego? Założy ł je twój pradziad. Liczy my na twoją pomoc, bracie. Farag zasępił się. − Ale Kaddafi i moi wujowie... to, co się stało na pasie ziemi niczy jej pomiędzy Libią i Tunezją, gdzie ostrzelano i zabito członków rodziny Senussich. I mój wuj Hassan jest w areszcie domowy m. Ty lko moi rodzice... − zaczął, ale Ahmed ostro wszedł mu w słowo: − To jest święta wojna, a ty pochodzisz od Mahometa, bracie. W nocy poszli na spotkanie bractwa. Pochy lili się nad ry sunkami przedstawiający mi jakieś techniczne detale. − Popatrz − rzekł Mohammed Ibrahim − potrzebujemy jak najwięcej pilotów. Kaddafi wy my ślił coś, co otwiera nową erę naszej walki. Będziemy przejmować ich samoloty i lecieć, tak by usły szał o ty m świat.
Kiedy się żegnali, Farag zauważy ł na palcu mężczy zny złoty sy gnet z seledy nowy mi kamieniami i inskry pcją Allach Akbar.
Na następne spotkanie bractwa muzułmańskiego ty lko Farag przy szedł w europejskim stroju. − To Abu Nidal z Frontu Wy zwolenia Palesty ny − przedstawiono mu ły sego mężczy znę. − Mózg akcji bojowy ch, wsławiony wieloma sukcesami w walce z Ży dami. A to Farag. Pochodzi od Mahometa, naszego proroka. Abu Nidal pogrąży ł się w wielogodzinnej rozmowie z Faragiem, a na koniec uścisnęli się serdecznie. Na jedny m z kolejny ch spotkań bractwa Farag złoży ł przy sięgę.
Po powrocie do Libii usiadł przed rodzicami. Miał na sobie galabiję ze złoty mi frędzlami, a jego głowę otulała chusta, którą dostał od Jasera Arafata. Zapuścił też brodę i wąsy. − Zamierzam studiować we Włoszech ekonomię − oznajmił. − A potem chcę zostać pilotem.
3 Czy wszy stko OK?
4 Jak się czujesz?
Rozdział XIV
Rzeź niewiniątek
Jerozolima, wiosna 1949
Pierwsza rocznica powstania państwa Izrael w ty siąc dziewięćset czterdziesty m dziewiąty m roku zbiegła się z przy jazdem do Jerozolimy Evely n i Richarda Krantzów, którzy postanowili zwiedzić z dziećmi rodzinne strony i poży ć ży ciem „prawdziwy ch Ży dów”. Zamieszkali na przedmieściach Jerozolimy, w duży m domu z białej cegły i z malutkim gankiem; w ogrodzie py szniły się drzewka pomarańczowe i cy try nowe. Dom znajdował się blisko muru granicznego, zielonej linii demarkacy jnej pomiędzy ziemiami izraelskimi a palesty ńskimi; po jednej stronie mieszkali Ży dzi, po drugiej Palesty ńczy cy. Ostrzegano ich, że nie jest to najbezpieczniejsze miejsce na ziemi, ale jak większość Ży dów na świecie ich rodzinę cieszy ł fakt, że po raz pierwszy od wieków powstało państwo Izrael. Choć w pobliżu domu widniały zasieki i często przejeżdżały tędy samochody wojskowe, obok toczy ło się normalne ży cie. By ł tu niewielki bazar, na który m spoty kały się kobiety ży dowskie i palesty ńskie. Kupowały te same warzy wa, mięso halal i owoce. Przy rządzały takie same potrawy − falafel, jagnięcinę, shorbę czy ciasteczka z miodu i sezamu. W niedalekiej odległości od siebie stały sy nagoga i meczet. Mężczy źni modlili się, wspominając imię Abrahama w jedny m, a Ibrahima w drugim. W obu odwoły wali się do archanioła Gabriela.
Mur zupełnie nie przeszkadzał dzieciom z obu stron we wspólny ch zabawach. Zasieki miały kilkusetmetrową przerwę, jakby ktoś zapomniał o ciągłości granicy. Na środku stał opuszczony dom z duży m mocno zarośnięty m ogrodem. Dom by ł pełen mebli zasłonięty ch tkaninami. Z każdego kąta wy zierały pajęczy ny, a na poddaszu mieszkały nietoperze. Kiedy Esther przy szła tu pierwszy raz z Jakubem i otworzy li okiennice, nietoperze zerwały się, bijąc skrzy dłami jak oszalałe. Nazy wali to miejsce tajemny m domkiem. To tu spoty kały się i bawiły − zarówno dzieci arabskie, jak i ży dowskie. Większość sąsiadów Krantzów wierzy ła w doktry nę zakładającą zgodną asy milację Ży dów i Arabów. Ośmioletnia Esther zaprzy jaźniła się z dziesięcioletnią Mabruką. Razem gotowały, szy ły ubranka dla lalek, pokrzy kiwały na chłopców. Dziewczy nki bawiły się w dom, a chłopcy w wojnę. Dziewczy nki by ły sanitariuszkami, chłopcy − żołnierzami. Aaron z rodzicami przy jechał niedawno z Rosji. Chłopcy mianowali go dowódcą, bo jako jedy ny chodził w wojskowy ch oficerkach. Zawsze nosił do nich zielone skarpety. − Baczność! − musztrował ich rudowłosy, piegowaty kapitan. I wszy scy ustawiali się w szeregu. Mabruka miała ukochanego osiołka. Razem z Esther siodłały go i jeździły na nim. Czasem przy pinały do niego też młodszego brata Mabruki, Alego. Ali by ł malutki, miał nieco ponad półtora roku, zawsze chodził w koszulce i sandałkach z Kaczorem Donaldem, ukochaną postacią z kreskówek. Mabruka marzy ła o biały ch chodakach, żeby wy glądać jak prawdziwa sanitariuszka. Esther sprawiła je przy jaciółce na urodziny i od tego czasu szczęśliwa arabska dziewczy nka postukiwała nimi radośnie. Mabruka nauczy ła Esther szczególnej zabawy. Ły żką wy kopy wały w ziemi dołek, tam wkładały różnorodne kwiatki i listki, zakry wały szkiełkiem i zakopy wały. Po jakimś czasie odsłaniały i cieszy ły się kolorowy mi widokami utrwalony mi na szkiełku. O piątej po południu urządzały w tajemny m domku five o’clock tea. Mama Esther przy nosiła im mrożoną limonkową lemoniadę dla księżniczek i świeżo wy ciśnięty sok z granatów, a mama Mabruki piekła z dziewczy nkami dakty lowe ciasteczka. Dziewczy nki piły i jadły, naśladując angielskie ladies, jakie Mabruka pamiętała z Palesty ny. Karmiły też swoje lalki oraz chłopców. Do filiżanek wrzucały piasek i listki, udając, że to herbata i kawa. Niekiedy siodłały osiołka i sadzały na nim Alego. Aaron trzy mał lejce, a inne dzieci biegały wokół. Zdarzało się, że sły szeli w pobliżu jakiś wy buch, ale wojna wy dawała się daleka, wręcz nierealna. Na początku kwietnia rodzina Esther pojechała odwiedzić ciocię Miriam w Hajfie. By ło to duże rodzinne spotkanie. Jeszcze przed wy jazdem Esther pobiegła do tajemnego domku − umówiły się z Mabruką, że razem wy biorą się na zbiory cy try n u wuja dziewczy nki, by nazry wać piękne liście, cy try ny i limetki do swoich szklany ch widoczków. W Hajfie obchodzono święto. Całe miasto jarzy ło się światłami, wszędzie chodzono ze świecami. W domu Miriam zapalono siedmioramienną menorę. By ły tańce i śmiechy. Ciocia pięknie recy towała wersety z Biblii, a Evely n grała na pianinie etiudy Bacha. Potem obeszły ogród, a Evely n udzieliła Miriam fachowy ch porad na temat zaprojektowania nowy ch upraw i doboru właściwy ch roślin. Esther nie mogła się doczekać powrotu do domu. Zaplanowały wszak z Mabruką nowe kwiatowo-cy try nowe widoczki. W drodze powrotnej poprosiła, by rodzice zatrzy mali się przy
kilku ogrodach, gdzie mogła zerwać dodatkowe rośliny ; kwiaty i liście, który ch nie by ło w ich okolicy. Im bliżej Jerozolimy by li, ty m bardziej dłuży ła się jej droga. Na szosie co jakiś czas stały wojskowe wozy, umundurowani mężczy źni kilkakrotnie sprawdzali ich dokumenty. − Może pojedziemy do Jerozolimy do Ściany Płaczu? − zaproponowała Evely n. − Nigdy jeszcze nie widzieliśmy tego najświętszego dla nas miejsca, a przecież mieszkamy tu już dość długo. − Niestety, moja droga, to miejsce jest też najświętsze dla Arabów i odkąd powstało państwo Izrael, to oni zajęli mury świąty ni jerozolimskiej. Sprawdzałem ostatnio, nic się nie zmieniło. Ściana Płaczu znajduje się pod okupacją arabską. − Oburzające − wy cedziła Evely n. Do domu dotarli późny m popołudniem. Okolica nie przy pominała jednak tej, którą niedawno opuścili − domy wzdłuż ulic miały wy bite okna, widać by ło spalone samochody, ślady po pożarach. Ale nie to by ło najgorsze. Tajemny domek... w zasadzie go nie by ło. Miejsce zabaw dzieci niemal zrównano z ziemią, a z ziemi zamiast drzew wy stawały ty lko spalone kikuty. Obok niego na pasie ziemi, gdzie dziewczy nki robiły widoczki, widać by ło plamy zaschniętej krwi. Ciała zakry to gazetami lub papierami. Wy stawały spod nich ty lko stopy, wiele stóp. Wśród nich Esther dostrzegła malutkie nóżki i sandałki z Kaczorem Donaldem, kawałek dalej małe oficerki i zielone skarpety. A jeszcze dalej jedną nogę w biały m chodaku. Takim, jakie nosiły sanitariuszki. Zaczęła spazmaty cznie szlochać a Jakub złorzeczy ć drżący m głosem. Po krótkiej wy mianie zdań rodzice zdecy dowali, że pojadą do centrum Jerozolimy. W radiu wciąż nadawano nowe informacje: „Dziś pod Jerozolimą starły się siły arabskie i ży dowskie, chodziło o domy … Straty by ły i po stronie Ży dów, i po stronie Palesty ńczy ków, zginęły głównie dzieci”. − Jak tu ma by ć pokój, kiedy nawet ofiara z dzieci nie jest w stanie zaspokoić smoka obustronnej nienawiści?! − wrzasnął ojciec. Po policzkach Evely n powoli pły nęły łzy. Esther wciąż szlochała przeraźliwie. Dojechali do hotelu na Via Dolorosa, którą kroczy ł Jezus, by zbawić świat od bratobójczy ch walk i odby ć wy rok nadany przez ży dowskiego namiestnika Piłata. Zatrzy mali się przy Bramie Damasceńskiej, kilka kroków od miejsca, gdzie Szy mon schy lił się, by podnieść krzy ż, którego Jezus nie miał już siły dźwigać. Szy mon, zwany też Afry kańczy kiem, pochodził z libijskiej Cy reny − krainy zwanej przez Platona Try tonią.
Rozdział XV
Nieustające wakacje
Cyrenajka, wiosna 1973
Dzika libijska kobieta dotarła do jeziora Trytonii, wzburzając sąsiadów, aż Perseusz zabił ją. Atena miała mu pomóc, bo ludzie żyjący wokół Trytonisu bali się jej. (źródło: PAUZANIASZ, Grecja, 2.21.6)
− Try tonia − mity czna kraina znajdująca się najprawdopodobniej na terenie Libii, opisana u Herodota, Pauzaniasza i Owidiusza − Karen czy tała na głos fragment książki z półki mamy. − A więc to tutaj Perseusz zabił Meduzę − powiedziała do siebie i podrapała się w czoło. Przy pomniała sobie nadnaturalnej wielkości rzeźbę głowy z wężowy mi włosami, którą widziała w Leptis Magna. – Jej wzrok zabijał − czy tała dalej − dlatego Perseusz miał specjalną tarczę, wy polerowaną niczy m lustro, dzięki której wszy stko widział, a jednocześnie nie musiał patrzeć na Gorgonę, jak inaczej nazy wano Meduzę. Po kilku latach spędzony ch w Libii księgozbiór lektur ty powy ch dla wieku Karen się wy czerpał. Po wielokrotny m przeczy taniu ukochany ch Dzieci z Bullerbyn i serii książek dr. Seussa, które podarował jej ojciec, Karen zaczęła nieśmiało sięgać do biblioteczki rodziców. Z wy piekami na twarzy, świecąc latarką pod kołdrą, przez kilka nocy czy tała Johna i Mary, choć niewiele z tego rozumiała.
− Mamo, co to jest londy ński smog? − zapy tała kiedy ś Barbarę znad wielkiej szklanki soku podczas leniwego śniadania. Rano jadały zwy kle na tarasie, z którego rozpościerał się spektakularny widok na morską zatokę w Marsa Bredze. Podczas ty ch poranny ch posiłków Karen mogła swobodnie porozmawiać z matką, wiedząc, że ta nie ucieka do swoich my śli i spraw. Celebrowały ten czas dla siebie. Na ich poranne małe uczty składały się głównie płatki z mlekiem, świeżo wy ciśnięty sok z pomarańczy, a od święta Barbara przy gotowy wała naleśniki z sy ropem klonowy m, które ojciec uwielbiał. − Londy ński smog to opary unoszące się niegdy ś nad miastem w wy niku nadmiernego działania kominów i kominków − odparła. − Dlaczego o to py tasz, córeczko? Karen zaczerwieniła się i nie mogąc zdoby ć się na kłamstwo, powiedziała matce o swojej nocnej lekturze. Barbara zamiast zganić córkę, roześmiała się. − A wiesz, że robiłam dokładnie to samo, co ty ? Ojej, niech sobie przy pomnę, co to by ło... Hmmm, nie pamiętam. − Wciąż się śmiejąc, podeszła do półki, zdjęła jedną z książek i podała Karen. − To mój skarb. Zaczy ty wałam się w niej, gdy by łam w twoim wieku. Może i tobie się spodoba? − mówiła matka, czule gładząc okładkę Mitologii Parandowskiego. − To pierwsze wy danie, z ty siąc dziewięćset dwudziestego czwartego roku, należało do mojej babci, która dała je mojej mamie. Twoja babcia dała ją mi, a ja teraz przekazuję ją tobie. − Spojrzała przed siebie w zamy śleniu i dodała: − To, w czy m ja rozczy ty wałam się w krakowskim domu mojego dzieciństwa podczas polskich mroźny ch zim, ty, córeczko, masz teraz w zasięgu ręki. Mity greckie, bohaterowie, gwiazdozbiory, najpiękniejsze morze, historie herosów, nimf i bogów… W krainie nazwanej przez Septy miusza Sewera, rzy mskiego cesarza urodzonego tutaj, w Leptis Magna, Libia Felix − Libią Szczęśliwą. I to morze o najpiękniejszy m, biały m, drobny m piasku, plaże, który mi można chodzić godzinami, nie spotkawszy nikogo. Gdzieś tu Zeus porwał Europę, gdzieś tu mieszkali Perseusz i Andromeda.
Pewnego dnia Karen i Barbara stały na souku, przed witry ną jubilera, podziwiając obrączki Tiffany ’ego, gdy rozległ się głos: − Basiu, to ty ? Za nimi stał niewy soki, dość krępy blondy n, z twarzą ogorzałą od słońca i błękitny mi oczami zerkający mi zza okularów. Ubrany by ł w strój w kolorze khaki. − Jurek? − zawołała Barbara i naty chmiast przedstawiła go córce: − To Jerzy Nałkowski, mój kolega ze studiów. − Po czy m pochy lając się nad Karen, dodała: − Kiedy ś nawet więcej niż kolega. Gdy tak patrzy li na siebie po latach, Jerzy pomy ślał, że Barbara ma smutne oczy, a ona zauważy ła, że posiwiał. Poszli do trady cy jnej arabskiej herbaciarni. Jerzy z pasją opowiadał o wy kopaliskach, które prowadził: − Jestem szefem stacji archeologicznej w Cy renie, jedny m z najlepiej zachowany ch miast staroży tności na świecie. To nie ty lko świąty nia i kilka kamieni jak w Grecji czy we Włoszech; tu zachowane są całe miasta, dzięki temu, że przez stulecia szczelnie zakry wały je piaski Sahary. Po
raz pierwszy przy jechałem tu w połowie lat sześćdziesiąty ch, to by ł pomy sł króla Idrisa, aby rozpocząć prace. Polscy archeolodzy są tu bardzo cenieni. − O tak, po odkry ciu przez profesora Michałowskiego świąty ni Hatszepsut w Egipcie w latach sześćdziesiąty ch bardzo liczy my się w świecie archeologów − przy znała Barbara. − Cy rena jest wspaniała, naprawdę wy jątkowa − ciągnął Jerzy. − Ostatnio odkry łem ślady domu, w który m urodził się Kallimach, jeden z najsły nniejszy ch poetów staroży tności. Odsłoniłem mozaikę z jego dwuwierszem, epigramatem: Miłość zawsze goni za tym, co umyka, a co łatwe, wzgardliwie omija. − Deklamując, spojrzał przeciągle na Barbarę. − I tak cały mi dniami odsłaniamy ruiny, znajdujemy staroży tne miasta, odkry wamy to, co przez stulecia kry ła ziemia. − To wspaniałe! − zawołała zachwy cona Karen. − Ja też tak chcę! − Świetnie się składa, bo właśnie mamy nabór wolontariuszy − odparł Jerzy. − W każdy piątek gwarantujemy strawę, wodę i niezapomniane przeży cia. Co panie na to? Panie by ły zachwy cone i naty chmiast zgłosiły swoją chęć do uczestniczenia w ty m projekcie.
Przez kilka kolejny ch miesięcy Barbara i Karen wsiadały w każdy czwartkowy ranek do białego garbusa, by po kilku godzinach dotrzeć do Cy reny. Zawsze towarzy szy ł im Ali, sy n głównego inży niera z rafinerii. Taki by ł warunek ojca Karen. Gdy zobaczy ły Cy renę po raz pierwszy o świcie, położoną tarasowo na wzgórzach schodzący ch do morza, z wrażenia zaparło im dech. − Popatrz, mamo, zapewne tam, na agorze bawiły się staroży tne dziewczy ny. Za pierwszy m razem Jerzy poświęcił im cały weekend na szkolenie. Patrzy ł na nie z uśmiechem − Barbara i Karen wy glądały bardziej jak siostry niż jak matka z córką − obie w śmieszny ch czerwony ch chustkach na głowach. Wolontariusze pracowali od dziewiątej do piętnastej, z przerwą na lunch. Po południu Barbara i Karen pły wały w morzu, obok staroży tnego portu Susa. Karen nurkowała, podziwiając ukry te w podwodny ch piaskach fragmenty amfor czy kolumn świąty ni, która zapadła się podczas trzęsienia ziemi wzmiankowanego u Pauzaniasza. Ta praca sprawiała im wielką przy jemność, choć na początku Karen nieco się nudziło. Aż do dnia, gdy po wielogodzinny m kopaniu w ziemi wreszcie dotarła do warstwy zaznaczonej na mapie. Zaczęła odgarniać piasek i ziemię, na zmianę rękami i pędzelkiem, i nagle zauważy ła maleńki fragment posążku. Tak jak polecił Jerzy, zawołała jego arabskiego asy stenta, jednak mężczy zna pozwolił jej konty nuować pracę. − Ty lko uważaj, bądź bardzo ostrożna − wy dawał jej instrukcje. Karen delikatnie operowała pędzelkiem tak długo, aż spod piasku wy łonił się około trzy dziestocenty metrowy posążek kobiety. Od fachowców dowiedziała się później, że ta terakotowa figurka pochodzi z epoki hellenisty cznej. Gdy już odłoży ła znalezisko do skrzy ni, którą wskazał asy stent Jerzego, ogarnęła ją fala absolutnego wzruszenia. Może ta dziewczyna była w moim wieku? Może kochała się w swoim koledze ze szkoły? A może
umarła młodo i dlatego została bohaterką tej rzeźby? − zastanawiała się. Od tego momentu dziewczy na postanowiła, że pójdzie w ślady matki. Barbara by ła zakochana w sztuce i w anty ku. W który ś z takich czwartków zajechały do Marii i Romana. Ustalili wcześniej listownie, że pojadą razem do Cy reny. Wstawał upalny poranek. W powietrzu unosił się czerwonawy py ł − znak nadchodzącego wiatru hamsin, zwanego też gibli. Zapakowali piknikowe kosze i wy ruszy li w drogę. Wszy scy by li w wy śmienity ch humorach, żartom i przekomarzankom nie by ło końca. Szy kowała się wspaniała wy prawa. Zupełnie przy padkowo wszy scy ubrani by li w stroje, w który ch dominował kolor turkusowy − oddały to wy raźnie późniejsze zdjęcia Jacka. Barbara i Jerzy zdecy dowali, że tego dnia oddadzą się uciechom ży cia bliskim młodzieży epoki hellenisty cznej, a prace archeologiczne poprowadzą w piątek. Rozpoczęto od kąpieli w Morzu Śródziemny m, które tego dnia by ło płaskie jak stół. Barbara i Maria usiadły na plażowy ch leżakach, a bliźniacy i Karen popły nęli w kierunku wraku tankowca, który osiadł na mieliźnie wiele lat temu.
Nurkując, oglądali podwodny świat kolorowy ch ry b, koralowców i jeżowców. Karen, która pły nęła pomiędzy braćmi, w pewny m momencie zauważy ła, że Andrzej daje jej znaki. Gdy podpły nęła bliżej, chłopak zanurkował i palcem nary sował coś na piasku. Potem oboje się wy nurzy li. − Co to za litera? − zapy tał Andrzej. − K? − odgadła Karen. − Brawo. Zgaduj dalej − zawołał i znowu zanurkował. Powtarzali to ty le razy, aż z liter wy ry sowany ch w piasku na dnie morza ułoży ły się słowa: „Kocham cię”. W taki właśnie sposób Karen przy jęła pierwsze w swoim ży ciu wy znanie miłości. Gdy dopły nęli do brzegu, wy szli na piękną piaszczy stą plażę. Szli powoli pusty m brzegiem morza w milczeniu, czasem ty lko Karen i Andrzej spoglądali na siebie i uśmiechali się ukradkiem. Coś się zmieniło. Ty mczasem Jacek już buszował we wraku. Statek by ł pełen zardzewiały ch części, odwiedzano go już ty le razy, że znalezienie tu jakiegokolwiek skarbu graniczy łoby z cudem. Po spacerze Karen i Andrzej popły nęli do Jacka. We trójkę wspinali się na drabinkę przy mocowaną do wy stającej ponad wodę rufy i skakali do wody. W pobliżu statku by ła mała wy sepka, do której podpły wali kilka razy, urządzając wy ścigi. Wrócili do matek roześmiani i zdy szani. − Jeść! − krzy knęli jedny m głosem. Wy głodniali, rzucili się na przy gotowane dla nich sandwiche: świeże chobzy polane oliwą, z tuńczy kiem i pomidorami. − Takie sandwiche je się we wszy stkich krajach nad ty m morzem − mówiła Barbara. − Włosi nazy wają je tuna pan bagna, co znaczy wy kąpany tuńczy k. Na plaży nic nie smakuje lepiej niż taka kanapka. Wszy scy jedli, kiwając z zapałem głowami. Patrzy li, jak mama Karen przy gotowuje sandwiche: rozry wa świeżą chobzę i wy jmuje z niej miąższ. Następnie oliwą z tuńczy ka polewa
wnętrze bułki, do środka wkłada kawałki ry by, którą skrapia cy try ną. Dodaje pomidory i przy gotowaną wcześniej poszatkowaną cebulę. Plaża, na której wy poczy wali, należała do staroży tnego portu Susa przy mieście Apollonia połączonego z Cy reną. Polis rozpościerało się ponad zatoką na okoliczny ch wzgórzach. Po posiłku wszy scy przeszli spacerem z plaży do nadmorskiej części osady. Ich przewodnikiem by ł Jerzy. − Większość zaby tków Libii dopiero niedawno została odkopana − opowiadał. − Piasek zakonserwował je, zachowując w znakomity m stanie. Libia to prawdziwy raj dla archeologów. − I dla nas! − zawołał Jacek. − Zobaczcie, najbliżej morza wy budowano kompleks wy poczy nkowy − ciągnął Jerzy. − Staroży tni umieli cenić czas wolny od pracy. Tuż obok łaźni, przy basenie, stały trzy marmurowe figury kobiet. Żadna z nich nie miała głowy. − Mamo, pani Barbaro, Karen, stańcie za ty mi boginiami, a ja wam zrobię zdjęcie − wtrącił Jacek, a Barbara swoim zwy czajem zaczęła opowiadać o przeszłości tego miejsca: − Cy rena to według mitologii miasto założone przez nimfę Ky rene, którą uwiódł sam Apollo. To tutaj miała ich powitać Afrody ta. Apollo, gdy zdoby ł nimfę, znudził się nią jednak i porzucił. Cy rena tworzy ła Pentapolis z Berenice, Tokrą, Tolmeitą… Od dziewiętnastego wieku by ła to część tery torium cesarstwa osmańskiego. To miasto i Kallimacha, i Szy mona... − Mamo, daj dzisiaj spokój − przerwała jej zniecierpliwiona Karen. − Po prostu rozkoszujmy się dniem. − Dobrze, ale przespacerujmy się jeszcze w stronę cmentarza − zaproponowała Barbara. − Czasem można tam znaleźć monety czy kawałki naczy ń. Jak wiecie, w staroży tności zmarły m pozostawiano amfory z oliwą, a do ust wkładano pieniążek − obola, aby mieli na przejazd rzeką Sty ks; dla Charona, który przewoził ich na wieczny spoczy nek do Hadesu, krainy umarły ch... − Mamo! − Dobrze, już dobrze. − Barbara uśmiechnęła się. Dotarli do wzgórza i ruszy li wijącą się wąską ścieżką w kierunku znajdującej się ponad miastem nekropolii. Cy kady głośno cy kały, a z nieba lał się żar. Chłopcy i Karen zaglądali do jaskiń, w który ch niegdy ś chowano ludzi. W pewny m momencie Karen poślizgnęła się i Jacek przy trzy mał ją za rękę. Zupełnie jak kiedyś, pomy ślała dziewczy na i nie puściła już jego dłoni, nie zważając na wściekłe spojrzenia, które raz po raz rzucał im Andrzej. − Tutejsza nekropolia jest jedną z największy ch na świecie. − Barbara nie mogła się powstrzy mać. − Kallimach, który by ł twórcą epigramatu... − Wiem! − przerwał jej Jacek i wy recy tował: − „Przechodniu, powiedz Sparcie…”, to najsły nniejszy epigramat. Czy tała mi o ty m babcia Małgosia. A tak w ogóle rozmawiałem z nią, jak co ty dzień, i pozdrawia was wszy stkich. − Spojrzał na Karen i lekko się zaczerwienił: − Bardzo chciałaby cię poznać. Babcia też nie wy obraża sobie ży cia bez książek. − Dobraliście się z Karen z tą miłością do mitów i książek − mruknął Andrzej. − No widzisz, mięśniaku − zaśmiał się Jacek i podbiegł do bramy prowadzącej do Cy reny. Każdego, kto tu wchodził, witał olbrzy mi, dziwacznie uśmiechnięty saty r. Jacek by ł w swoim ży wiole − bez ustanku fotografował wszy stko wokół. Gdy weszli na agorę, ich uwagę zwróciły py szniące się wielobarwne, idealnie zachowane mozaiki: porwanie Kory przez Hadesa i złe Ery nie. Karen patrzy ła na basen wy łożony maleńkimi
teserami w wężowe sploty włosów Meduzy. Drogą wy sadzaną piniami powoli przeszli do amfiteatru. Barbara zaproponowała, by chłopcy odegrali scenę bliźniaków Kastora i Polluksa z historii prac Heraklesa. Karen przy dzielono rolę westalki. Po chwili teatr rozbrzmiał dźwiękami walki, jęków pokonany ch i pokrzy kiwań. Po spektaklu wszy scy poszli odpocząć na murawie pobliskiego gimnazjonu. To tu odby wały się w przeszłości zawody i zajęcia sportowe. Andrzej i Jacek zaczęli grać w piłkę, a potem udawać dy skoboli. Karen kręciła film amatorską kamerą. − A teraz czas na zapasy ! − zawołał Andrzej. − Karen, będziesz sędzią! Chłopcy zaczęli walkę. Jacek, ty powy mól książkowy, miał niewielkie szanse z wy sportowany m Andrzejem, walczy ł jednak zaciekle i wy trwale. − Chłopcy trochę przesadzają w ry walizacji między sobą − zauważy ła z niepokojem Maria. − Są bliźniakami, ale, niestety, nie mogą uchodzić za wzorowy ch braci. Barbara patrzy ła na walczący ch chłopców − Naprawdę przy pominają Kastora i Polluksa. Poróżniła ich miłość do tej samej kobiety, w efekcie czego brat zabił brata. Na szczęście ci dwaj po prostu popisują się przed Karen. To normalne w ich wieku.
Barbara nie miała szczególnej ochoty na zajmowanie się problemami cudzy ch dzieci. Czekała na Jerzego, który lada moment miał do nich dołączy ć. Położy ła się na murawie, przy mknęła oczy i przy pominała sobie ich studenckie zauroczenie. Ich przy padkowe spotkanie w Libii wznieciło wspomnienia. Na pierwszy m roku studiów Barbarze groziła poprawka egzaminu z historii staroży tnej. Na początku lipca trafiła do biblioteki Uniwersy tetu Jagiellońskiego. Choć by ł okres wakacy jny, kłębiły się tu tłumy. Barbara weszła do budy nku prosto z rozgrzanego ry nku, pełnego ludzi, kwiatów, gołębi i gwaru. Panowała tu absolutna cisza, nawet muchy wy dawały się poruszać bezgłośnie. Mimo upału olbrzy mie okna by ły zamknięte. Po kilku minutach w trzecim rzędzie ławek od okna, w niewielkiej niszy, wy patrzy ła wolne miejsce pomiędzy zgarbiony m blondy nem w okularach a rzędem półek z książkami poświęcony mi Fidiaszowi i jego wszechwładny m wpły wom na rzeźbę. Zapy tała, czy jest wolne, a blondy n skinął głową. Od czasu do czasu zerkała na niego, a on zerkał na nią. Potem Barbara zagłębiła się w zawiłości sty lu mokry ch szat i tak minął dzień. Nazajutrz podeszła do tego samego miejsca. Blondy n już by ł. Ale na miejscu, przy który m poprzedniego dnia siedziała Barbara, teraz leżała kartka z reprodukcją Szału Podkowińskiego. − Aha, zajęte − mruknęła Barbara, wzruszając ramionami. By ła nieco rozczarowana. Już zamierzała pójść dalej, ale blondy n wstał i bez słowa wskazał jej miejsce. A więc zarezerwował je dla niej! Barbara uśmiechnęła się z wdzięcznością. Przez następne ty godnie codziennie obok blondy na leżała kartka z Podkowińskim. Poza ukradkowy mi spojrzeniami i nieśmiały mi uśmiechami nie zamienili jednak słowa. Po około sześciu ty godniach spotkali się przy padkowo w barze mleczny m nieopodal biblioteki. Nad ruskimi pierogami zawiązali w końcu nieśmiałą rozmowę. Jerzy − bo tak miał na imię blondy n − studiował archeologię śródziemnomorską w Warszawie. Nie miał żadnej poprawki,
do krakowskiej biblioteki przy chodził, bo jako do jedy nej w Polsce sprowadzono tu cenne dokumenty z włoskich odkry ć archeologiczny ch w Afry ce Północnej. Czas w bibliotece spędzał na przy gotowaniu dla „Przeglądu Archeologicznego” arty kułów o odkry ty ch ostatnio spod piasków pusty ni staroży tny ch miastach w Libii. Wy jaśnił Barbarze, że całe wakacje poświęca na przy gotowanie publikacji, z czego ma całkiem przy zwoite pieniądze. Wy znał, że jest jedy ny m, po nagłej śmierci ojca − profesora na Politechnice Warszawskiej − opiekunem dla niepracującej matki i czworga młodszego rodzeństwa. Poza pracą naukową jeździł w wakacje do wuja, do Kalwarii Zebrzy dowskiej pod Krakowem, gdzie zbierał jabłka i brał udział w pracach na roli. Barbara wielokrotnie by ła z matką w Kalwarii. Najbardziej zapamiętała stację V Drogi Krzy żowej. A teraz jesteśmy w Cyrenie ze stacji V − Szymon wracający z pola. Jerzy dźwigający rodziny krzyż, pomy ślała z czułością. W Krakowie, po spotkaniu w barze mleczny m, Barbara często wy chodziła z Jerzy m podczas przerwy coś przekąsić lub pospacerować po krakowskim ry nku. Zaczęli się też spoty kać wieczorami. Dwa razy by li na koncercie Pod Jaszczurami, a raz w Piwnicy pod Baranami. Ewa Demarczy k, w oparach unoszącego się papierosowego dy mu, tak przejmująco śpiewała o Madonnach sprzed lat. Zdarzało się, że w bibliotece obok kartki z piękną nagą kobietą na koniu leżały małe bukieciki niezapominajek, bratków lub szafirków. Barbara by ła zakochana, choć poza próbą jednego niezdarnego pocałunku podczas upalnego wrześniowego wieczoru na ry nku, przy biciu zegara kościoła Mariackiego na północ, między nią a Jerzy m nic się nie wy darzy ło. Niedługo po ty m nieśmiały m pocałunku na jej stoliku w bibliotece leżała jak zwy kle kartka z Podkowińskim, ale Jerzego nie by ło. Odwróciła kartkę i przeczy tała: To były piękne wakacje. Już skończyłem pracę. Muszę wyjechać do Kalwarii, a potem wracać do Warszawy. Dziękuję, żegnaj. J.
Więcej się nie zobaczy li. Aż do dnia, gdy wpadli na siebie w stolicy Cy renajki, w Benghazi, staroży tnej Berenice, krainie pasji Jerzego, oddalonej o ty siące kilometrów od Krakowa. Barbara przez ostatnie lata czasem zastanawiała się, czy mogła inaczej pokierować swoim ży ciem, odszukać Jerzego i czy podjęła słuszną decy zję o by ciu z Jeremy m. Ostatnio wpadł jej w ręce wiersz ulubionego poety − Leśmiana. Teraz przy pomniała sobie jego słowa:
Często w duszy mi dzwoni pieśń, wyłkana w żałobie, O tych dwojgu ludzieńkach, co kochali się w sobie. Lecz w ogrodzie szept pierwszy miłosnego wyznania Stał się dla nich przymusem do nagłego rozstania. Nie widzieli się długo z czyjejś woli i winy, A czas ciągle upływał − bezpowrotny, jedyny. A gdy zeszli się, dłonie wyciągając po kwiecie, Zachorzeli tak bardzo, jak nikt dotąd na świecie!
Pod jaworem − dwa łóżka, pod jaworem − dwa cienie, Pod jaworem ostatnie, beznadziejne spojrzenie. I pomarli oboje bez pieszczoty, bez grzechu, Bez łzy szczęścia na oczach, bez jednego uśmiechu. Ust ich czerwień zagasła w zimnym śmierci fiolecie, I pobledli tak bardzo, jak nikt dotąd na świecie! Chcieli się jeszcze kochać poza własną mogiłą, Ale miłość umarła, już miłości nie było. I poklękli spóźnieni u niedoli swej proga, By się modlić o wszystko, lecz nie było już Boga. Więc sił resztą dotrwali aż do wiosny, do lata, By powrócić na ziemię − lecz nie było już świata5.
Gdy słowa poety wy brzmiały w jej głowie, ujrzała nadchodzącego Jerzego. To o nas? − pomy ślała i zadecy dowała: Muszę mu zaproponować wspólne spędzenie nadchodzących świąt wielkanocnych. Gdzieś niedaleko wierny Szy mon wy szedł z Cy reny, by jak co roku nieść krzy ż.
Z okazji Wielkanocy Robinsonowie odwiedzili Krajewskich. Ucztę baranka postanowili urządzić podczas pikniku na świeży m powietrzu. W lany poniedziałek bliźniacy i Karen leżeli w śpiworach na plaży. Dochodziła północ, a oni patrzy li na rozgwieżdżone niebo. Mogli cały mi godzinami rozmawiać o mitach i odnajdować w gwiazdach ulubione postacie. − To gwiazdozbiór Perseusza! − A to Andromeda! − Nie, to nie jest Perseusz − stwierdził Jacek po chwili namy słu. − W jego gwiazdozbiorze gwiazdy są bardziej wy sunięte na północ, w kierunku na Maltę. To jest Kasjopea. Zeus trochę ich rozdzielił tą teściową, przenosząc ich na wieczność w gwiazdy. − To Kasjopea by ła matką Perseusza? − zapy tał Andrzej. − Nie, by ła rodzicielką Andromedy ! Mama Perseusza to Danae! − Wy krzy knęli niemal jednocześnie Jacek i Karen − Ależ to musiało by ć uczucie − powiedział w zamy śleniu Andrzej. − Zeus przeniósł ich na nieboskłon, by ich miłość by ła drogowskazem dla wszy stkich, którzy się kochają. − Pod warunkiem że nie wtrąci się w to teściowa − zaśmiała się Karen. − A wiecie, że to tutaj, w Libii, w pobliżu jeziora Try tonia Perseusz obciął głowę Meduzie? − zapy tał Jacek. − Czy tałem, że Libia w opinii Herodota i Owidiusza by ła mity czną krainą Try tonią. − Nic dziwnego, że tutaj, w Libii, ich gwiazdy świecą najjaśniej − dodała Karen. − Moja mama przy wiozła dużo albumów z Polski, wszędzie, gdzie podróżuje, kupuje książki o sztuce. I pocztówki. Mam takie dwie: z Florencji − to Perseusz z głową Meduzy, dzieło
Celliniego; druga jest z Rzy mu − z obrazem Caravaggia, Goliat z głową Dawida. Są podobni. Jacek naty chmiast podchwy cił temat: − Tak, ty le podobieństw. Święty Jerzy ścina smoka, który żądał ofiar z dzieci − zresztą też w Libii. Dla Minotaura na leżącej stąd o rzut beretem Krecie też trzeba by ło szy kować takie ofiary, o czy m przekonał się Tezeusz. Również krakowski smok wawelski domagał się ofiar. − Nie my ślicie, że wszy stko już by ło? − zapy tała Karen. − Że dzięki odczy taniu znaków, biblijny ch przy powieści czy mitów możemy przewidzieć, jak będzie wy glądało nasze ży cie? Wszy scy zamy ślili się nad jej słowami. W milczeniu patrzy li w gwiazdy, jakby starali się odczy tać te znaki.
Wiele weekendów spędzali podobnie − według ustalonego niegdy ś programu: morze, farma arbuzowa, ruiny miasta Kleopatry, nurkowanie, jedzenie, rajdy po pusty ni i kino. Woził ich nieco starszy Naser, sy n dy rektora szpitala, z który m pracował Roman. Karen przy pomniała sobie, jak kiedy ś przy jechali nad morze z ich arabskim kolegą. Maria miała przy gotować im jedzenie, ale jak zwy kle zapomniała i dała im funty na zakupy. Tak woleli. Mieli swoją marszrutę. Nawet ją nazwali − „nasza trady cja”. Ojciec bliźniaków od pacjenta usły szał o magiczny m miejscu nad morzem i opowiedział o nim sy nom. Naser wiózł ich główną nadmorską drogą, potem skręcali w busz, by po pokonaniu mniej więcej kilometra wy jechać na kamienistą ścieżkę. Po kilkuset metrach podskakiwania na wertepach dojeżdżali do nadmorskiego klifu. Wy brzeże wy glądało tu na dość niedostępne. Kiedy Naser pierwszy raz tam dojechał, Karen my ślała, że umrze z przerażenia. Jechali i nagle Naser skręcił − wy dawało się, w przepaść. Nikt z drogi nie widział, że za skałą jest szeroka półka, gdzie zostawiali auto. Potem schodzili kilka metrów w dół, taszcząc ze sobą karimaty, śpiwory, kuchenkę gazową, namiot, jedzenie i sprzęt nurkowy. Zwy kle zajmowało im to parę kursów. Jeszcze kawałek i dochodzili do swojego miejsca. By ł to naturalny, wy cięty w skałach basen z białą plażą. Woda by ła tu niesamowicie turkusowa, piaszczy ste dno prowadziło w morze jakieś sto pięćdziesiąt metrów, dalej zaczy nały się mniejsze skałki. Karen cieszy ła się, że by ła jedy ną dziewczy ną dla swojej bandy. Dla Jacka, Andrzeja i zakochanego w niej do szaleństwa Nasera. Arabscy chłopcy często kochali się w Europejkach, które by ły ich koleżankami. Co dziwne, czasem tej miłości wy starczy ło im na kilka koleżanek. Gdy ty lko przy jeżdżali do Tolmeity, biegli prosto w ciepłe wody morza. Potem wy legiwali się leniwie na rozgrzany m piasku, czy tali i słuchali muzy ki. Czasem Karen robiła im ich ulubione śródziemnomorskie sandwiche z tuńczy kiem, a niekiedy jechali posilić się do najbliższego miasteczka. Gdy wjeżdżali do ospałej wioski, witał ich stojący po prawej maleńki minaret z seledy nową wieżą. Po lewej stał murek z cegieł, za który m kry ł się dakty lowy gaj. W głębi drzew uginający ch się pod ciężarem owoców znajdowało się muzeum ze staroży tnościami. Maleńkie, niestrzeżone − ze zbiorami, który ch nie powsty dziły by się najlepsze kolekcje na świecie. Karen lubiła tu buszować. Podchodziła do wielkiej mozaiki ze sceną Bachanalii ze swasty ką (to znak Rzy mian − wy tłumaczy ła jej kiedy ś mama). Zatrzy my wała się przy leżącej głowie
Afrody ty, patrzy ła na scenę Anteusza, pokonanego gdzieś tu, w Libii, przez Heraklesa. Potem przechodziła do położonego obok muzeum maleńkiego barku kry tego zardzewiałą falistą blachą. Młody sprzedawca Nazim słuchał na cały regulator Nasera Mizdawiego. Z nowoczesnej srebrnej lodówki wy jmował zmrożoną cy try nową sinalco colę dla Karen, pepsi dla Jacka i bitter sodę dla Andrzeja. Szy bko nauczy ł się, kto co zamawia. Na ścianie wisiał portret Kaddafiego w zielonej todze. By ło na nim napisane coś o łanach zbóż na pusty ni. Siadali na plasty kowy ch krzesełkach i zajadali pikantne sandwiche z mięsem mielony m i harissą albo z falafelami i humusem, które przy gotowy wał dla nich sprzedawca. Robił też wspaniały sos z kolendry, czosnku i pomidorów. W drodze nad morze zawsze zatrzy my wali się na farmie Abdullaha, który również by ł pacjentem Romana. Abdullah hodował arbuzy i melony. Nauczy ł ich, jak poznać, że owoc jest dojrzały. − Trzeba ścisnąć i przy tknąć do niego ucho − mówił. − Gdy usły szy cie charaktery sty czny odgłos, owoc jest dojrzały i gotowy do zjedzenia. Brak tego dźwięku, nawet przy dojrzałości skórki, oznacza, że arbuz jest musch kłejs! Zawsze na koniec tej wizy ty dostawali od Abdullaha mnóstwo owoców. Kiedy ś nie chciało im się ruszać z zatoczki przez cały weekend i przez dwa dni jedli wy łącznie arbuzy. Karen śmiała się ciągle z ich słodkiej diety. Po posiłku i wizy cie u Abdullaha wracali, rozkładali karimaty w pieczarze i ucinali sobie poobiednią drzemkę. Później zakładali maski i wy pły wali w morze podziwiać kolorowy, magiczny świat. Po lewej stronie ich naturalnego basenu nad wodą by ła skalna półka, z której można by ło skakać. Pomiędzy wy stępem tworzący m naturalną trampolinę a taflą wody by ło jakieś pół metra. Karen uwielbiała skakać do wody na główkę, pły nąć szy bko do samego dna, doty kać piasku, a potem wzbijać się do góry, ku słońcu. Czasem w piasku na dnie odkry wała fragment kolumny czy anty cznej rzeźby. Któregoś dnia zanurkowała i dostrzegła w toni uchwy t od amfory. Kilkanaście razy schodziła na dno, odgarniając piasek delikatny mi ruchami, tak jak nauczy ł ją Jerzy, by nie uszkodzić naczy nia. Wreszcie amfora odsłoniła się w całej okazałości. Miała wy smukłą szy ję i dwa podłużne ucha, widoczny by ł ry s po zatarty m fragmencie malowidła. Musiała pochodzić z piątego wieku przed naszą erą, co Karen osądziła po jej kształcie i fragmencie malunku. Zachwy cona odkry ciem, złapała mocno za oba ucha amfory i popły nęła z nią ku górze. Gdy naczy nie dotknęło powierzchni wody, rozpadło się na kilka kawałków. Karen zostało w rękach jedno ucho i fragment skorupy z zatarty m malowidłem delfinów pły nący ch z boginką. Jerzy nie wspomniał jej jeszcze, że jeśli od kilkunastu stuleci naczy nie leżało w morzu, gwałtowne wy ciągnięcie go na powierzchnię może doprowadzić do jego pęknięcia. Naprzeciwko zatoczki Amfitry ty − jak nazy wali ją na własny uży tek − w odległości około trzy stu metrów leżała skalista wy sepka zamieszkała przez ptaki i skorupiaki. Ścigali się do niej czasem, a niekiedy po prostu leniwie pły nęli, to żabką, to kraulem. Karen lubiła kłaść się na piasku i wpatry wać w słoneczne niebo. Mogła tak leżeć godzinami. Słuchała, jak Jacek, nieocenione źródło historii, opowiadał: − Jak wiemy z pism Herodota, najsły nniejszego history ka staroży tności, Amfitry ta uciekła przed bogiem mórz i oceanów na skalistą wy spę. Kto wie, może to właśnie ta nasza? Ale Posejdon by ł uparty i wy słał po Amfitry tę delfiny. Ich sy n Try ton, pół człowiek, pół ry ba, ożenił
się z Nimfą o imieniu Libia. Ich dzieci to try tony. Ich rolą by ła opieka nad podróżujący mi drogą morską, stąd są obecne w wielu sły nny ch dziełach sztuki, na przy kład fontannie di Trevi czy Narodzinach Venus Botticellego.
Odjeżdżając stąd drogą, która pięła się u góry zatoki, nad którą leżało miasto, Karen zawsze odwracała się i patrzy ła na rząd światełek Benghazi. To był kolejny zwykły libijski dzień, my ślała. Kiedy zamy kała oczy, czuła, jak znowu wskakuje do morza. Niemal sły szała, jak bąbelki szumią wokół niej. Widziała, jak gubi ostatnie promienie słońca, zanurzając się coraz bardziej w ciemną toń, w to, co nieznane. I jak w końcu doty ka dna, docierając do absolutnej ciszy, czasem wy czuwając muszlę, czasem podwodną skałę lub ucho zapomnianej amfory. I jak na piasku rozmazują się litery wy znania miłości. Napisane przez Jacka. Albo przez Andrzeja? Sama już nie wiedziała. Chciała, by ta chwila trwała wiecznie. W samochodzie zwy kle w końcu usy piała, by obudzić się nad ranem już w Marsa Bredze.
Bliźniacy zawsze machali Karen na pożegnanie. Kiedy wracali wieczorem znad morza, Maria zwy kle przy jmowała zaproszenie rodziny jednej ze swoich studentek i szli na arabską ucztę. Maria wchodziła do części kobiecej domu, gdzie witały ją pisk dzieci, radosne okrzy ki kobiet i rzewne piosenki, głównie o nieszczęśliwej miłości. „Ja Habibi”, śpiewali na przemian Um Khatloum i Naser Mizdawi. − My, Arabowie, bardzo lubimy głośne dźwięki i w ogóle muzy kę − tłumaczy ła jej studentka. − Marija, siadaj, zaraz zacznie się kolejny odcinek Córki Bahriego. Będziemy jadły, śpiewały i plotkowały ! Po jednej z takich suty ch uczt Maria z Jackiem zasiedli pewnego wieczoru na tarasie, patrząc na morze. Nad ich głowami rozpościerało się rozgwieżdżone niebo. − Mamo, zobacz, Warkocz Bereniki! − zawołał chłopak, pokazując palcem na gwiazdy. − Wiesz, że Benghazi to właśnie staroży tne Berenice? Kallimach napisał elegię o Warkoczu Bereniki. Kochała męża i obiecała bogom, że jeśli ten wróci cało z wojny, to obetnie swój wspaniały warkocz i odda go niebu. Bogowie w uznaniu przenieśli jej warkocz na nieboskłon, − Maria ty lko kiwała głową z uśmiechem. Cieszy ła się, że coraz więcej czasu spędza ostatnio z Jackiem i że połączy ła ich fascy nacja Libią i światem arabskim. Sy n przy jrzał się jej uważnie. − Chy ba polubiłaś by ć tutaj, co? − zapy tał. − Polubiłam, sy nu − odparła i roześmiała się. − Trudno nie polubić tak wy godnego ży cia z Berenice w tle. Spojrzała na swoje nadgarstki, na który ch Fatima wy malowała henną gwiazdki i hieroglify. Takie same znaki miała na kostkach opalony ch nóg, które oparła na fotelu. − Mamo, masz tatuaż z henny ! − zawołał zdziwiony Jacek. − Tak. Wiesz, te Arabki ciągle robią coś wokół piękna albo gotowania. Przeby wając z nimi, nie mam innego wy jścia, jak ty lko uczestniczy ć w ty ch ry tuałach.
− A ja cenię ich jako przy jaciół. Nigdy nie zostawiają człowieka w potrzebie… Maria weszła mu w słowo, poderwawszy się na równe nogi. − Jacek czas do kina. Tata tłumaczy ! Tłum czeka! Lubili wy prawy do pobliskiego kina, w który m wy świetlano światowe premiery . Seanse trwały do późny ch godzin nocny ch. Polacy zawsze czekali na Romana, który pełnił rolę tłumacza. Dopóki ojciec bliźniaków nie zasiadał w rzędzie, nie pozwalano rozpocząć seansu. W oparach papierosowego dy mu na wielkim ekranie przewijały się filmowe kadry. „Że co? Co ona mu powiedziała?”, dopy ty wał się czasem ktoś z dalszego rzędu. „Że go kocha”, potwierdzał rozbawiony tłum. W taki sposób zobaczy li Love Story, Doktora Żywago, Most na rzece Kwai czy Hair. Wy chodzili z kina, a w uszach wciąż brzmiała im piosenka Let it sunshine na przemian z tematem z Miłości Olivera. Po kinie wracali do domu rozgrzany m chodnikiem; mimo późnej pory, jak we wszy stkich krajach śródziemnomorskich, na ulicach by ły tłumy. Działały sklepiki i bary, ulice by ły pełne ludzi, samochody jeździły, trąbiąc raz po raz. Benghazi by ło głośny m deptakiem pod gwiazdami patronki.
5 B. Leśmian, Dwoje ludzieńków, [w:] Sad rozstajny, Wy d. Jakub Mortkowicz, Warszawa 1912.
Rozdział XVI
I słowo ciałem się stało
Nowy Jork, wiosna 1973
Esther weszła do windy biurowca. Nacisnęła przy cisk, aby wjechać na dziewięćdziesiąte dziewiąte piętro. Jadąc w górę, patrzy ła na swoje odbicie w lustrze − wy glądała źle. Od rozstania z Jeremy m minęło już prawie osiemnaście miesięcy, a ona ciągle by ła sama. Na Manhattanie rodziła się wiosna, dni by ły coraz dłuższe, ale jej serce pozostawało głuche i obolałe. Z pasją oddawała się pracy. Coraz bardziej pochmurna, niedostępna, z zapałem zajęła się nowy mi projektami. Michael uczy nił ją główny m ekspertem od bliskowschodnich klientów. Wiele latała służbowo, jednak w samolocie unikała siadania obok mężczy zn i nie zgadzała się na propozy cje wspólnego drinka. Mama kilkakrotnie próbowała namówić ją na spotkania z sy nami koleżanek z fundacji, ale Esther stanowczo odmawiała. Z zamy ślenia wy rwał ją znany głos: − Jak się miewasz, Esther? Nie widziała Johna, odkąd najpierw pojawił się w jej mieszkaniu, a potem odwiózł ją do rodziców. Oczy wiście nie licząc tamtego dnia, kiedy widziała go z tą blondy nką... − Cześć. − Skinęła lekko głową, ciągle mając w pamięci deszczowy szabas, gdy prowadził do domu swoją ukochaną. − Pójdziemy dziś na lunch? W ty m ty godniu? Kiedy kolwiek? − dopy ty wał się mężczy zna. I kiedy Esther miała na końcu języ ka odmowną odpowiedź, usły szała swoje słowa: − Tak, John. Może jutro? Spotkajmy się na rogu Warren Street, u Włocha. Podają tam moje
ulubione tiramisu. O trzy nastej?
Następnego dnia spotkali się w umówiony m miejscu. Esther ubrała się bardzo skromnie, nie założy ła żadnej biżuterii. Nie chciała, by pomy ślał, że próbuje zrobić na nim wrażenie. Jej biała koszula by ła zapięta pod szy ję, włosy spięte w ogon, a szary garnitur upodabniał Esther do ty sięcy pracujący ch kobiet. Mówił głównie John − o swojej pasji kupowania na aukcjach starodruków, wy łącznie holenderskich, z siedemnastego wieku, ale też o kibucu, gdzie przeby wał razem z bratem Esther. Nigdy nie sły szała ty le o złoty m wieku Holandii ani o ty m, jak jej brat poznał swoją żonę.
− Wiesz, nigdy nie miałam możliwości ci podziękować − powiedziała Esther, gdy nadszedł czas powrotu do pracy. − Wiesz, za co.... Nie miałam okazji ci się odwdzięczy ć. Czy mogę chociaż zapłacić za ten lunch? Zjadłam dwie porcje tiramisu. − Zmarszczy ła brwi i po raz pierwszy od dawna szczerze się roześmiała. Nareszcie nie muszę dbać o linię! − Nie ma mowy ! − zaprotestował John. − A za tamto nie dziękuj. Zapłacił rachunek i powoli poszli w kierunku biurowca. Po drodze niewiele rozmawiali. Tuż przed wejściem John powiedział: − W przy szłą sobotę mój kolega z pracy urządza przy jęcie urodzinowe. Może poszłaby ś ze mną? Przy jadę po ciebie o dwudziestej? Esther znowu chciała odmówić. Chciała też zapy tać o tamtą piękną blondy nkę z samochodu, ale znowu usły szała swój głos: − OK. Pójdę z tobą.
Nie mogła się doczekać następnej soboty. Kilka minut po dwudziestej, tak jak się umówili, zjechała na dół. Uderzy ł ją widok rozkwitającego platana przed wejściem. Do tej pory chy ba nie zwracała na niego uwagi. A tu nagle zawitała wiosna! John czekał nieopodal w swoim chry slerze. Widząc ją, wy szedł, otworzy ł drzwi i pomógł jej wsiąść. Na przy jęciu Esther zobaczy ła wiele znajomy ch twarzy. Jednak rejestruję w biurowcu więcej, niż przypuszczałam, pomy ślała. Gospodarz, Greg, sy mpaty czny niewy soki szaty n o roześmiany ch błękitny ch oczach, niedawno wrócił z podróży do Indii. Zanim przekroczy li próg, John pochy lił się nad Esther i szepnął jej do ucha: „Greg, po ty m, jak rzuciła go żona, spędził kilka miesięcy w odosobnieniu, w aśramie w Indiach, podobno gdzieś w pobliżu Tadż Mahal”. Inspiracja Indiami dała o sobie znać podczas przy jęcia. Goście zajadali się papadamsami, samosami i aromaty czny m curry z kurczaka. Greg ustawił wszy stkich gości wokół stołu, przy który m rozegrało się istne widowisko. − Zobaczcie, jak nauczono mnie w aśramie − mówił, przy gotowując posiłek. − Na patelnię
polaną klarowany m masłem wrzucam przy prawy : masalę, kolendrę, smażę kilka minut. − Wokół roztoczy ła się aura niczy m z Tadż Mahal, pełna ostrej woni. − Następnie dodaję pokrojoną cebulę, kilka minut smażę, potem wrzucam pokrojone drobno kawałki kurczaka, znowu smażę i dolewam około litra jogurtu. − Goście patrzy li jak zahipnoty zowani. − Jeszcze kilka ły żek curry, garść rodzy nek, kilka garści kolendry i... Smacznego! Greg by ł miłośnikiem hitów z lat pięćdziesiąty ch, nikogo nie zdziwiły więc ry tmy Stranger in paradise. John poprosił Esther do tańca. − Wiesz, że już kiedy ś to tańczy liśmy ? − zapy tał po chwili. − Czy żby ? − Z trudnością zaczęła sobie przy pominać okoliczności. W końcu wrócił tamten wieczór i jej złośliwe żarty z koleżankami. − Nie pamiętam − skłamała. − Ach, nieważne − zaśmiał się John. Tańczy li dość szty wno i na bezpieczną odległość od siebie. I nagle, gdy utwór się kończy ł, Esther nieoczekiwanie przy tuliła się do Johna. Tamten feralny wieczór sprzed lat nie by ł już ważny, istotne by ło tu i teraz. John z radością objął ją mocniej i trwali tak jeszcze chwilę, nawet gdy wy brzmiały już ostatnie takty muzy ki. Podczas drogi powrotnej dużo żartowali, komentowali zabawną fry zurę jednej z koleżanek z pracy Johna − ufarbowane na fioletowo postrzępione pazurki i powy cinana w stożki grzy wka. John zatrzy mał się nieopodal Mostu Brookly ńskiego. − Przejdziemy się? − zaproponował. − Wieczór jest taki ładny. − Dlaczego nie − odparła Esther, po raz kolejny zdziwiona swoją otwartością. Przez dłuższy czas szli bulwarem w milczeniu. Ciszę przerwał John: − Wiesz... jestem zaręczony. − Nie patrząc na Esther, nabrał głęboko powietrza. − Z Kerstin. Ona jest teraz u rodziców w Sztokholmie. Ale nie czuję się fair, bo... bo nie mogę przestać o tobie my śleć. I to w zasadzie od wielu lat. Mężczy zna z zakłopotaniem potarł brodę. Zatrzy mali się i spojrzał badawczo w zielone oczy Esther. − Zaręczony... − wy jąkała. − Tak... My ślisz o mnie... To rzeczy wiście nie fair. − W jej duszy wszy stko krzy czało, ale wbrew sobie zachowała się racjonalnie. − Ja chy ba nie jestem już zdolna do miłości. − Zamilkła na chwilę, po czy m poprosiła: − John, odwieź mnie do domu. Przez następne dni Esther uparcie szukała Johna podczas przerw obiadowy ch. Bez skutku. Kolejny weekend spędzała u rodziców. Z okazji urodzin ojca mama przy gotowała uroczy sty obiad. Richard Krantz kończy ł siedemdziesiąt pięć lat, ale wy glądał dużo młodziej − ciągle nie by ł siwy, choć miał wy raźną ły sinę. Siedział u szczy tu stołu − w staromodny m brązowy m tużurku, z chustką w bordowe kropki w butonierce − i z zadowoleniem patrzy ł po zebrany ch. Poza najbliższą rodziną by ło kilkoro krewny ch. Naprzeciwko Esther siedziała Magda, polska kuzy nka mamy. Esther zauważy ła, że kobieta przy gląda się jej badawczo i z wy raźną niechęcią. Pewnie i ona mną gardzi, ponieważ nie mam męża, pomy ślała ze złością. Po oficjalnej części, na którą matka przy gotowała trady cy jne ży dowskie dania − kisze, bajgle z wędzony m łososiem, bliny i złoty rosół z kuleczkami macowy mi, który zawsze przy pominał Esther smak dzieciństwa − wniesiono bezowy tort karmelowy. Podczas toastu wzniesionego szampanem goście zaśpiewali Sto lat. Jubilat by ł wy raźnie wzruszony. Potem wszy scy zebrali się w oranżerii. Podziwiano kwiaty pani domu, przedmiot wielkiej pasji Evely n. Jedna z orchidei, Duma Sy jonu, wy grała nawet konkurs ogłoszony
w czasopiśmie „Perfekcy jna Pani Domu”. Słuchano też opowieści Racheli i Jakuba o ostatnich wakacjach spędzony ch w ojczy źnie. Każdy kontakt z Izraelem, nawet pośredni, by ł dla tego grona powodem do wzruszeń. Esther patrzy ła na brata i bratową − mimo że od ich ślubu minęło kilka lat, wciąż widać by ło, jak bardzo się kochają. Rachela każde zdanie rozpoczy nała od „Jakub” − „I wtedy Jakub”; „A Jakub uważa”; „Jakub przewidział”; „Znowu Jakub miał rację”. Jakub wy dawał się ty m faktem wniebowzięty. Co chwila muskał lekko dłoń żony, a gdy zdawało mu się, że nikt nie widzi, doty kał delikatnie jej brzucha. Rachela oczekiwała ich czwartego dziecka. Esther pragnęła szy bko się pożegnać. Nie przepadała za rodzinny mi spędami, a hałasujące dzieci drażniły ją, ale gdy podchodziła do telefonu, by wezwać taksówkę, zatrzy mał ją tata. − Esther, chciałem z tobą porozmawiać. Nie uciekaj jeszcze. Weszli do gabinetu pełnego ciemny ch mahoniowy ch mebli. Ojciec wskazał Esther fotel obok biurka. Na blacie stało wiele zdjęć. Tata z mamą w Jerozolimie w zeszły m roku. Ślub rodziców w Monsey w ty siąc dziewięćset dwudziesty m. Potem cała rodzina na wakacjach w czterdziesty m dziewiąty m w Hajfie u siostry matki, Miriam. Tata w mundurze podczas pierwszej wojny − to zdjęcie zrobiono gdzieś we Francji. Tegoroczne wakacje rodziny Jakuba − roześmiane wnuki na traktorach, w kibucu. Mama i ciotka Miriam w Jerozolimie. Dużo fotografii Jakuba − trzy latek, ośmiolatek, podczas bar micwy. I zdjęcie Esther, stojącej z niepewny m uśmiechem wśród tłumu trady cy jnie ubrany ch kobiet w ich domu w Monsey, podczas swojej bat micwy. − Córko, chcę ci to powiedzieć dziś, w moje urodziny. Martwię się o ciebie. Nigdy się nie wtrącałem i zawsze cię wspierałem. Ale matka ma rację − musisz się zastanowić, co zrobisz ze swoim ży ciem. Jesteś już po trzy dziestce. Rozumiem i szanuję to, że nie chcesz aranżowanego ślubu. Ale proszę, obiecaj mi, że zaczniesz my śleć poważnie o przy szłości i znajdziesz sobie jakiegoś miłego chłopca. − Uśmiechnął się lekko i dodał: − Najlepiej Ży da. I nieżonatego − powiedział ciszej, już bez uśmiechu.
Po kilku ty godniach młodszy brat Johna, Izaak, obchodził swoją bar micwę. Ku zdziwieniu Evely n, Esther zgodziła się wziąć udział w uroczy stości. Pojechali tam razem z rodziną Jakuba. Ze wzruszeniem patrzy li, jak rabin wręcza ojcu, a ten chłopcu, a od dziś już mężczy źnie, torę i nakłada nań tefilin. Trzy nastolatek swoją pierwszą przemowę publiczną − haftarę − poświęcił tematowi „Nigdy nie chcę by ć zakłamany ”. Zaśpiewał też psalm Mój Pan widzi me dobro. Mama Johna i Izaaka płakała ze wzruszenia, a Esther nie mogła oderwać wzroku od Johna. Wy glądał tak dostojnie w jarmułce i jedwabny m szalu. John wy raźnie jej unikał. Choć szukał jej wzroku − i w sy nagodze, i podczas późniejszego przy jęcia, to gdy ty lko ich spojrzenia się krzy żowały, naty chmiast odwracał głowę. Kilka razy szła w jego kierunku, ale wtedy odchodził i chował się za bufet. Esther nie pozostało więc nic innego, jak ty lko oddać się jedzeniu trady cy jny ch potraw: na stołach kusiły różnego rodzaju kny sze i pierożki, wędzony łosoś, rolady z ry by w musztardowy m sosie, zielona fasolka z migdałami, pieczona kiszka ze śliwkami i różnorodne pikle. Nagle orkiestra klezmerów zagrała trady cy jną ży dowską pieśń i wszy scy zaczęli tańczy ć, unosząc Izaaka na krześle. W tańcu Esther zbliży ła się do Johna, by li niemal ramię w ramię. Ale
gdy melodia się skończy ła, mężczy zna naty chmiast gdzieś odszedł. Wreszcie, zdeterminowana, podeszła do niego, gdy by ł zajęty rozmową z jej bratem. Przy słuchiwała się im, kiwając głową − rozmowa wy raźnie doty czy ła ich wspólnego poby tu w kibucu. Kiedy Esther i John wreszcie zostali sami, zagaiła: − Wiesz, dużo my ślałam o ty m, o czy m powiedziałeś mi ostatnio podczas spaceru. Czy możemy jeszcze o ty m porozmawiać? Odwieziesz mnie dzisiaj do domu? John ty lko pokręcił głową, co trudno by ło zinterpretować jako odpowiedź i odszedł bez słowa. Esther poczuła ukłucie żalu. Wciąż jeszcze miała nadzieję, że John jednak podejdzie i zaproponuje podwiezienie do domu, ale gdy po kolejnej półgodzinie nic takiego się nie wy darzy ło, zamówiła taksówkę. Wy szła przed dom, yellow cab już czekał. Esther wsiadła i kiedy podawała swój adres, drzwi od strony kierowcy gwałtownie się otworzy ły. − To za faty gę − powiedział John, wręczając kierowcy banknot dziesięciodolarowy. − Chodź, Esther. Odwiozę cię. Na pierwszy ch czerwony ch światłach Esther wzięła dłoń Johna i przy tuliła ją do swojego serca. Na drugich czerwony ch światłach pochy liła się w kierunku mężczy zny i powiedziała: − Pocałuj mnie. Teraz.
Rozdział XVII
Ostatni lot
Monachium, 5 września 1972
Jakub z Rachelą i dziećmi po raz kolejny spędzili wakacje w izraelskim kibucu, gdzie się poznali. Potem polecieli do Warszawy. − Chcę się pochy lić przed domem, w który m urodziła się moja mama i z którego zabrano wszy stkich do Oświęcimia − kamienny m głosem mówiła Rachela, stojąc na Pawiej. − Jak wiele dzieci uratował mnie ary jski wy gląd; nie podzieliłam losu całej rodziny ginącej w komorze gazowej. − Westchnęła ciężko. − Czas na Pragę, do przy brany ch rodziców, Kowalskich. Doktor Jan Kowalski pracował z ojcem Racheli w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Kowalscy przed wojną zajmowali wielki apartament na Jasnej. Po powstaniu w getcie przenieśli się z uratowaną maleńką Rachelą do mieszkanka na Stalowej. Tam mieszkali do dziś. Po wojnie do rodziny Kowalskich zgłosił się brat matki Racheli, Adam. On również należał do ocalony ch od zagłady. By ł w taborze z całą rodziną. Do Oświęcimia trafili słonecznego dnia, tak jakby niebo nie widziało unoszący ch się nad niemieckim obozem pracy dy mów ze spalony ch ciał. „Twoja mama podczas podróży by ła bardzo dzielna”, opowiadał Racheli Adam. „Twój ojciec cały mi dniami pomagał chory m i potrzebujący m, ale wieczorami płakał. Martwił się, co będzie z tobą, co czeka ich w obozie. Mama głaskała go po brodzie i pocieszała. Mówiła, że dobry Bóg czuwa nad nimi i nad tobą. Ja w Oświęcimiu trafiłem do fabry ki Oskara Schindlera. A oni do… − Głos mu się załamał. − Oskar Schindler to by ł taki niezwy kły Niemiec, który uratował swoich pracowników poprzez zatrudnienie ich w swojej fabry ce i umożliwienie im ucieczki. Z Krakowa, dzięki papierom
wy robiony m przez Schindlera, trafiłem do Niemiec i dołączy łem do aliantów podczas bitwy o Berlin. Zakochałem się w Amery kance o ży dowsko-włoskich korzeniach. Krótko potem, gdy niemiecka bomba trafiła w szpital polowy, w który m Rita by ła sanitariuszką, zdecy dowaliśmy się na szy bki ślub. Przy jąłem oby watelstwo żony i zamieszkaliśmy w Berlinie Zachodnim, ale na wieść o ty m, że w czterdziesty m ósmy m na terenie Palesty ny powstały dwa państwa − arabskie i po raz pierwszy ży dowskie − Izrael! − postanowiliśmy, że jedziemy do naszej ziemi! Dzięki ambasadzie amery kańskiej w Warszawie załatwiliśmy papiery także dla ciebie, Rachel. I chcemy, żeby ś tam z nami pojechała”. Rachel, a podczas wojny i aż do tej pory Roma, długo po rozmowie w wujem Adamem obejmowała przy braną mamę Zuzannę Kowalską. Tuliła też młodszy ch „braci” − Janka i Ziutka. „Podobni do siostrzy czki”, mawiały często sąsiadki z Pragi. Teraz stali w podwórku na Stalowej i Rachela opowiadała rodzinie o swoich losach.
W chłodny sty czniowy dzień na początku ty siąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego roku do portu w Jaffie na transatlanty ku przy pły nęli Rita i Adam Konigsberg z Rachelą. Zamieszkali w cichej dzielnicy Tel Awiwu. Adam, jako inży nier, dostał pracę w fabry ce, Rita, jego żona, uczy ła się hebrajskiego. Ponieważ nie mogli mieć dzieci, skupili się na Racheli i na ty m, co by ło dla nich najważniejsze − na jej wy kształceniu. „Rita miała prawo jazdy i często zabierała mnie na przejażdżki po okolicy. Jeździły śmy nad morze, do gajów pomarańczowy ch. Zry wały śmy owoce prosto z drzewa. Rita zawsze przy woziła kilka Adamowi, jako dowód miłości. Bardzo się kochali. Rita jest też mistrzy nią dań z awokado. Często jeździły śmy do wioski w pobliżu Góry Karmel, gdzie by ło wielkie pole upraw tego nowego owocu, hodowanego w Izraelu na wielką skalę. Rita, której mama by ła Włoszką, podawała często awokado z pomidorami i serem z bawolego mleka, polane oliwą jako mozarella tricolore − lekką kolację, idealną na upalne dni. Wuj Adam przy nosił z pobliskiej piekarni świeżą bułkę, którą maczaliśmy w oliwie. Latem jeździliśmy nad morze, do Ejlatu, a zimy Rita i Adam spędzali na niekończący ch się rozmowach. By li szczęśliwi. Choć czasem wspominali, że ży ją czy imś ży ciem”. Rachela zamy śliła się na dłuższą chwilę, zanim podjęła głuchy m głosem: „Pewnego dnia, gdy wróciły śmy z wy prawy z koszem pełny m awokado, pod domem stała karetka. Adam umarł na zawał”. Rachela rozpłakała się głośno. Jakub uścisnął rękę żony. Patrzy li na dzieci, które bawiły się na podwórku. Rachel podeszła do Izaaka i poprawiła mu szelki. Wróciła do męża, by konty nuować opowieść: „Po kilku latach Rita objęła katedrę literatury amery kańskiej na uniwersy tecie w Tel Awiwie. W naszy m domu często spoty kali się najbardziej znani współcześni pisarze. Jeden z przy jaciół Rity, stały by walec spotkań pisarzy w jej salonie, otrzy mał nawet Nobla! Dy sputy literackie odby wały się pod znakiem awokado, ten boski owoc podbił serca izraelskich pań domu. Rita przy gotowy wała awokado na różne sposoby. Podawały śmy je z podgrzaną pitą lub smażony mi na głębokim oleju cieniutkimi fry tkami”.
Rachela świetnie się uczy ła. Zawsze wśród książek, unikała towarzy stwa i huczny ch zabaw. Wy rosła na wy soką, niezby t szczupłą, ale piękną dziewczy nę. Jasne loki splatała w warkocze, które czasem zawijała w obwarzanki po bokach głowy. Rzadko się uśmiechała. Ku niezadowoleniu Rity nosiła się po męsku, w ciemny ch i workowaty ch ubraniach. Często też − jak każda Ży dówka w jej wieku − jeździła do kibuców. Podczas jednego z takich wy jazdów poznała młody ch ży dowskich Amery kanów. To by ło nad morzem, w Ejlacie. Jakub i John nie wiedzieli, że Rachela doskonale rozumie, co o niej mówili. Pochlebiała jej ich ry walizacja o nią, choć tego nie okazy wała. Jej umiejętności córki lekarza przy dały się, gdy trzeba by ło opatrzy ć ranę Johna. Ale od samego początku podobał się jej Jakub, jego gust literacki odpowiadał jej pasjom. Okazało się, że Jakub w dzieciństwie też mieszkał w Jerozolimie − z rodzicami i z siostrą Esther. By ł dość konserwaty wny w poglądach, co także by ło bliskie Racheli. Szy bko zdecy dowali się na wspólne ży cie. Po ślubie, który odby ł się w Hajfie, ku rozpaczy Rity, Rachela upodobniła się do trady cy jnej Ży dówki. Włosy schowała pod chustą i we wszy stkim podporządkowała się Jakubowi, który zapuścił pejsy i czy tał torę. „Rachela, to trochę dziwne. Przecież oboje pochodzicie z postępowy ch domów, co się stało?”, py tała ją nowoczesna Esther, ale Rachela odpowiadała ty lko z ciepły m uśmiechem: „To trady cja”. Po kolei rodziły się dzieci. Melchizedech. Jonasz. Izaak. Latem sześćdziesiątego ósmego roku na prośbę mamy Jakuba, która chciała widzieć, jak rosną wnuki, młodzi Krantzowie postanowili przenieść się do Stanów i zamieszkać w Monsey. Zaproponowali również Ricie, by wróciła do Stanów, a ona przy jęła tę prośbę z wielką ulgą i radością. Dzięki swoim kontaktom literackim bez trudu otrzy mała posadę profesora literatury hebrajskiej na uniwersy tecie w Berkeley. Od marca tego samego roku kolejny exodus wy gonił Ży dów z Polski. Masowo przy jeżdżali do Izraela, niektórzy wieczni tułacze przenosili się do Ziemi Obiecanej, inni z niej uciekali, ale ży ć bez niej nie m ogli. Dlatego Jakub, Rachela i rodzina co roku jeździli do Izraela i do Europy.
Przy jaciel Jakuba i Johna w tamty m czasie przeniósł się z Amery ki do Izraela, gdzie robił prawdziwą karierę sportową. Napisał list do Apfelbaumów: „Przy jedźcie do Monachium, zorganizowałem wam miejscówki na try bunach. Zobaczy my, jak nad duchem zła zatry umfuje pokój”. Cały świat patrzy ł na olimpiadę w Niemczech. Poprzednią − na ty m tery torium − organizował Hitler. Po raz pierwszy − na taką skalę na świecie − igrzy ska miały by ć oglądane w telewizji w relacji na ży wo, w dodatku w kolorze.
Rachela siedziała w poczekalni lotniska we Frankfurcie, skąd mieli lecieć do Monachium liniami Lufthansa, numer lotu cztery sta trzy dzieści dwa. Jakub z sy nami poszli podziwiać jumbo jety. W wózku spała mała córeczka. Rachela spojrzała z czułością na jej pucołowatą, słodką buźkę, poprawiła jej bawełniany kocy k i pogłaskała po policzku. − Moje słonko − szepnęła i pogrąży ła się w lekturze gazety. Arty kuł poświęcony by ł
oburzeniu Palesty ńczy ków z powodu tego, że nie zostali zaproszeni na olimpiadę. Nagle usły szała pły nący z głośników głos: „Ostatni lot do Monachium numer cztery sta trzy dzieści dwa. Prosimy podróżny ch o przejście do odprawy ”. Rozejrzała się, ale męża i dzieci nigdzie nie by ło. „.Po raz trzeci wzy wamy państwa Krantzów....”. Rachela jeszcze przez kilkanaście minut biegała po lotnisku, szukając rodziny, ale po Jakubie i chłopcach nie by ło śladu. Pojawili się dopiero, gdy zamknięto odprawę ich samolotu. − Jakub! Gdzie wy ście by li?! − krzy czała z wy rzutem, tuląc główki dzieci. − Wy bacz, pokazy wałem chłopcom jumbo jety. To niezwy kłe widzieć z tak bliska największe samoloty świata. Zupełnie się zagapiliśmy. − To by ł ostatni dziś lot. Musimy jechać do jakiegoś hotelu. W nocy z czwartego na piątego września Rachela nie zmruży ła oka. By ła zestresowana, a do tego dzieci wciąż marudziły. O piątej nad ranem włączy ła telewizję. W pierwszy ch tego dnia wiadomościach zobaczy ła twarz przy jaciela męża. Poza nim pokazy wano jeszcze inny ch sportowców. Wioskę olimpijską... i pożar. Zdenerwowana spikerka podawała kolejne informacje. Co chwila pokazy wano grupę izraelskich sportowców, którzy zostali uwięzieni jako zakładnicy przez arabskich terrory stów z nieznanej wcześniej grupy Czarny Wrzesień. Rachela naty chmiast obudziła Jakuba. Cały dzień spędzili w łóżku, oglądając ciągle te same wiadomości − grupa wy prowadzany ch zakładników, apel Goldy Meir o nieuleganie Arabom. Nikomu wówczas nieznany Czarny Wrzesień wiązano z Jaserem Arafatem − przy wódcą Al-Fatah.
Te same wiadomości oglądano w Benghazi w domu Marii i bliźniaków, w domu Evely n, Esther i Johna, w Sztokholmie u państwa Andersson, a nawet na Malcie. Wśród ochrony wioski olimpijskiej Karen wy patrzy ła wy sokiego mężczy znę. Ty m razem nie miał seledy nowego sy gnetu, ale to by ł on. Na pewno.
Rozdział XVIII
Miłość w czasach zarazy
Benghazi, wiosna 1972
By ł piątek, w krajach arabskich dzień wolny od pracy. Maria siedziała w ciszy patio i rozkoszowała się chwilą ty lko dla siebie. Chłopcy jak zwy kle spędzali czas nad morzem, z ojcem. Maria wy mówiła się migreną. Od swojej studentki poży czy ła książkę Pięć filarów islamu. Czy tała uważnie, pogry zając słodkie małe sezamowe ciasteczka i baklavy z wielkiej srebrnej misy ustawionej na mały m orientalny m stoliczku. Zapaliła trociczkę o upajający m zapachu patchouli i kartkowała książkę. Na jedny m ze zdjęć zobaczy ła tłum ludzi zgromadzony ch wokół kwadratowego czarnego obiektu. − Mekka i kaaba, czarny kamień, który ponoć spadł tu prosto z nieba − szepnęła do siebie dla utrwalenia wiadomości. − „Każdy prawdziwy muzułmanin powinien się modlić pięć razy dziennie, zwracając się w jej stronę. Ażeby nie zapomniał, muezzin wzy wał go z meczetu”. − Maria lubiła, jak budził ją śpiewny głos z pobliskiego meczetu. „Drugi filar to haddż” − czy tała na głos. − „Święta pielgrzy mka do Mekki”. − Ostatnio Hamid opowiadał jej, że jego ojciec właśnie wrócił z Mekki, bo każdy muzułmanin choć raz w ży ciu musi wy jechać na pielgrzy mkę haddż, by dotknąć świętego kamienia kaaby. − „Wreszcie trzeci filar wiary. Każdy muzułmanin musi by ć gotowy do świętej wojny w imię obrony religii − dżihadu”. Hamid dużo opowiadał jej o Kaddafim: „Po śmierci Gamala Abdel Nasera, który wy rwał spod bry ty jskiego jarzma Egipt i Kanał Sueski, ktoś musiał przejąć misję Mahometa w obronie
wiary. Kaddafi to jego następca, prawdziwy przy wódca krajów arabskich”. − „Powinnością każdego muzułmanina jest pościć podczas Ramadanu. Od świtu do zmierzchu” − czy tała dalej. − „W islamie zabronione jest spoży wanie alkoholu i wieprzowiny...” No tak, to ma sens w ty m klimacie, wieprzowina to najszy bciej psujące się mięso. A alkohol, sądząc po ekscesach rodaków po bimbrze, ma siłę rażenia atomu − mruknęła do siebie. − „Kobiety oddają się w posłuszeństwo mężczy znom, dorosłe muszą też zasłaniać twarz chustą lub czadorem”. − Uśmiechnęła się lekko. − Mogłaby m się zasłonić i oddać w posłuszeństwo, ach... − westchnęła i zaczęła szy bciej kartkować książkę. Na chwilę zatrzy mała się na ciekawostce doty czącej psów i kotów. − „Mówi się, że muzułmanie lubią koty, a nie akceptują psów. Jest tak dlatego, że ponoć pies pogry zł Mohometa, a kot podszedł i oblizał jego ranę”. − Kartkowała dalej. − „Rok w islamie pierwszy to sześćset dwudziesty drugi. Wtedy Mahomet uciekł z Mekki do Medy ny z powodu prześladowań za głoszenie nowej religii. Na początku jego religię głosiła ty lko najbliższa rodzina, pierwsza żona Chadżidża i druga, ukochana Aisha”. − Maria zastanowiła się chwilę. − No tak, czy li teraz mamy tu około ty siąc trzy sta pięćdziesiątego roku. W Europie panowało wówczas średniowiecze; na tronie w Anglii zasiadał znany z dramatu Szekspira Ry szard II, a w Polsce Jadwiga i Jagiełło. Dopiero za ponad sto lat odkry to Amery kę. Czy tała jeszcze o potrzebie dzielenia się z potrzebujący m jałmużną i o ty m, że niewierne kobiety się kamienuje, a kłamców skazuje się na śmierć. W końcu z westchnieniem zamknęła książkę. Nie mogła się doczekać powrotu do pracy. Tak naprawdę nie mogła się jednak doczekać, kiedy zobaczy Hamida.
***
Następnego dnia Maria odwiozła chłopców do szkoły i szy bko pojechała do pracy. Po poranny ch wy kładach przeszła do swojego biura. By ła bardzo starannie ubrana − w długą wąską czarną spódnicę, na przekór panującej modzie na bananowe kolory i luźne kroje. Miała też na sobie cienką czarną bluzkę z długim rękawem i czerwony atłasowy szal, który kupiła sobie na Al-Chalili. Całości dopełniał sznur pereł i maleńkie złote kulki w uszach. Chciała wy glądać skromnie i stosownie do arabskich zwy czajów, które nie pozwalały kobiecie na zby t odważne kreacje. Czekała. Hamid zwy kle pojawiał się około południa. Wiedział, że to jej pierwszy dzień w pracy po urlopie. Około trzy nastej ciągle go jednak nie by ło. Maria zaczy nała się denerwować. Gdy około piętnastej, zła i rozczarowana, pakowała rzeczy do torebki, nagle cicho otworzy ły się drzwi. Hamid by ł ubrany w jasny, pięknie skrojony włoski garnitur i ciemną koszulę. Nie miał krawata. By ł też wy raźnie zmęczony − ze śladami dwudniowego zarostu. Coś się stało, pomy ślała Maria. − Marija − powiedział cicho. − Tak bardzo za tobą tęskniłem.
Maria, niewiele my śląc, podbiegła do Hamida, strącając wazę z jej ulubiony mi granatami, i przy warła do niego cały m ciałem. Na początku stał szty wno, ale po chwili odwzajemnił uścisk i najpierw nieśmiało, a potem, czując przy zwolenie, coraz odważniej zaczął całować jej usta. Uniósł ją w ramionach, posadził na biurku i włoży ł rękę pod spódnicę. Oddali się długim i namiętny m pieszczotom, choć oboje wiedzieli, że gdy by ktoś ich nakry ł, spotkały by ich rady kalne konsekwencje − co najmniej kara publicznej chłosty, nie mówiąc o więzieniu. Hamid z pewnością straciłby posadę w ministerstwie, a Marię i jej rodzinę wy rzucono by z Libii. A może nawet zostałaby ukamienowana? W pokoju sły chać by ło ty lko bzy czenie much. Gdy jednak rozległo się wołanie muezzina, Hamid jak oparzony odskoczy ł od Marii. Wy szedł z pokoju bez słowa.
Wieczorem, przy kolacji, którą jak zwy kle jedli w patio, Roman pokazał Marii fragment z najnowszego amery kańskiego „Newsweeka”. Plusem poby tu w Libii by ł dostęp do nieosiągalnej w Polsce światowej prasy. Roman tuż po przy jeździe na placówkę dowiedział się o ty m i wy brał się do księgarni położonej w najnowszej części benghaskiego souku, pomiędzy sklepami Rolexa i Diora. Zamówił prenumeratę „Newsweeka” i „Timesa”, a gdy dojechała Maria z dziećmi domówił „Vogue”, „Elle” i „Bravo”. Co ty dzień odby wał się ten sam ry tuał − Roman wchodził do kiosku po prasę, a sprzedawca otwierał paczkę dla Krajewskich. Potem księgarz ostrożnie przeglądał wszy stkie strony i niektóre − „nieoby czajne” – zamazy wał markerem. Sy n sklepikarza w ty m czasie łapczy wie oglądał „Bravo” przy gotowane dla bliźniaków, a córka magazy ny zamawiane dla Marii. Po zamazaniu wszy stkich „wątpliwy ch” stron, a więc ty ch, gdzie by ły zby t roznegliżowane kobiety (w przy padku magazy nów kobiecy ch doty czy ło to niemal całego pisma, od okładki począwszy ), a w piśmie młodzieżowy m całujące się pary, księgarz pakował paczkę dla Romana. W najnowszej prasie Roman pokazał Marii arty kuł o założonej niedawno przez Kaddafiego bazie militarnej dla terrory stów, która powstała na pusty ni nieopodal oazy. Tam, według planów wodza, miały powstać zielone murawy na piaskach Sahary. Zdjęcia satelitarne przedstawiały znane Marii zabudowania. By ła tam kilka razy z Hamidem. Dopiero teraz zrozumiała, że dzisiejsza forma mężczy zny musiała mieć coś wspólnego z ty mi wy darzeniami. Nic mnie nie obchodzi terroryzm, pomy ślała. Od powrotu do domu cały czas czuła gorące usta Hamida na swoich. Nie miała najmniejszej ochoty my śleć o czy mkolwiek inny m, wiedziała jednak, że w obecności rodziny musi jakoś odnieść się do treści arty kułu. − Obrzy dliwi Amery kanie − powiedziała, ignorując zdumione twarze bliźniaków i męża. − Zawsze wsadzają nos w nie swoje sprawy. − Mamo, jak tak możesz mówić? − zawołał Andrzej. − Mogę! Nienawidzę polity ki! − krzy knęła Maria i wy szła do sy pialni, trzaskając drzwiami. Przy stole zapanowała niezręczna cisza. Chłopcy patrzy li zdumieni to po sobie, to na ojca. − Tato, pamiętasz, jak w dniu naszego przy lotu widzieliśmy arabskich wojowników w jaskini? − zapy tał w końcu Jacek. − Miałeś nam kiedy ś o ty m opowiedzieć, ale zawsze, gdy cię o to py taliśmy, zmieniałeś temat. Roman westchnął ciężko, ale uzy skawszy zapewnienie chłopców, że nic z tego, co powie, nie
zostanie dalej przekazane, zaczął opowieść: − Znacie rodzinę Al-Mirhani. Czasem by wamy tam na kolacjach, a ja niedługo po przy jeździe tutaj operowałem z powodzeniem patriarchę rodu. Otóż kiedy ś, gdy miałem wolny dzień po dy żurze, tuż przed waszy m przy jazdem, przy szedł do mnie Dżaffar, jego sy n. Zapy tał, czy mogę pomóc jego młodszemu bratu, Karimowi, który uległ wy padkowi. Oczy wiście zgodziłem się, ale Arab poprosił mnie, by m dochował tajemnicy, bo okoliczności wy padku by ły niecodzienne. Wy znał, że Karim został przy padkowo postrzelony przez kolegę w tajnej bazie wojskowej na pusty ni i lekarz na miejscu, mimo że przeprowadził już kilka operacji, nie umie mu pomóc. Ponieważ komendant bazy to siostrzeniec matki Dżaffara, uzy skał on zgodę na sprowadzenie mnie. Wsiedliśmy do land rovera. Zawiązano mi opaskę na oczach i wieziono w absolutnej ciszy około dwie godziny. Po przy by ciu na miejsce ktoś wziął mnie za ręce i prowadził jeszcze przez jakiś czas. Zatrzy maliśmy się na chwilę i otwarto jakieś drzwi. Usły szałem fragment oży wionej rozmowy po rosy jsku. Raz jeszcze upewniono się, czy wiem, że to tajemnica i w razie jej złamania mnie i mojej rodzinie grozi śmierć. Potwierdziłem. Wtedy zdjęto mi opaskę. Znajdowałem się w jakimś bunkrze. Poza Dżaffarem by ło tam jeszcze pięć osób. Wszy scy siedzieli nad mapami − trzech Arabów i dwóch mężczy zn w mundurach armii radzieckiej − na oko pięćdziesięcioletni niewy soki szpakowaty major i młodszy, bardzo wy soki kapitan. Podszedł do mnie Arab z dy sty nkcjami podpułkownika − jak się okazało, kuzy n Dżaffara, i uścisnął mi rękę. Szy bko zaprowadzono mnie do bardzo nowocześnie wy posażonej sali operacy jnej. Na stole leżał nieprzy tomny, zakrwawiony brat Dżaffara. Przy operacji asy stowały mi dwie sanitariuszki − rozmawiały po rosy jsku, ale jedna by ła Bułgarką. Musicie wiedzieć, chłopcy, że w Libii pracuje bardzo dużo sanitariuszek z Bułgarii, Kaddafi uważa, że są bardzo dobre. Przez kilka następny ch godzin walczy łem o ży cie Abdullaha. Udało się, choć zabieg by ł bardzo wy czerpujący. Po wszy stkim w ty m samy m pomieszczeniu, w który m zdjęto mi opaskę, czekał na nas gorący posiłek. Przy stole znowu rozmawiano po rosy jsku, więc włączy łem się do rozmowy. Ten starszy, major, pochodzący z Sy berii, powiedział, że ma akurat rocznicę ślubu. Pokazał nam zdjęcie, na który m stali z żoną w papachach z lisa. Nu, chołodnyj był dień − mówił, wy raźnie wzruszony. Jego żona, niewy soka ładna szaty nka, trzy mała w ręku ty pową dla bloku wschodniego wiązankę ślubną − trzy czerwone goździki przy brane asparagusem. Okazało się, że pochodziła z rodziny polskich repatriantów, którzy podczas drugiej wojny światowej trafili z Lwowa do Kazachstanu. Poznali się na studiach w Moskwie, potem major Wołodia dostał nakaz pracy na Uralu, a następnie wrócili na Sy berię. By łem wy czerpany i tak przerażony, że choć nie jadłem od wielu godzin, niemal nic nie mogłem tknąć. Później ci ludzie pożegnali się ze mną, przy pomnieli o dochowaniu tajemnicy i zaprowadzili mnie do land rovera. Nie wiem dlaczego, ale nie nałoży li mi już opaski na oczy. Świtało. Po drodze widziałem mnóstwo namiotów wojskowy ch, a dalej poligon pełen rosy jskich i amery kańskich czołgów, gdzie trwały manewry. Przejeżdżaliśmy obok dużego lotniska pełnego migów i FF. Zauważy łem też izraelskie Kfiry. Po przy jeździe do Benghazi by łem padnięty, ale nie mogłem spać. Rano wziąłem pry sznic, założy łem świeże ubranie, koszulę i krawat − tu hołdowano zachodnim zwy czajom szpitalny m − i poszedłem do kliniki. Uprosiłem kolegów, by tego dnia nie angażowali mnie w zabiegi operacy jne, objąłem dy żur w przy chodni, której nie lubił nikt z moich polskich kolegów, bo pacjenci − głównie w czwartki, gdy przy chodzili Beduini − nie znali żadnego języ ka poza arabskim. Cały dzień wy słuchiwałem ich opowieści, starałem się im pomóc, najlepiej jak
umiałem. Po powrocie do domu rzuciłem się na łóżko w ubraniu. Obudziłem się dopiero wieczorem następnego dnia. Roman skończy ł, a chłopcy jeszcze długo nie mogli wy krztusić słowa. Wreszcie Jacek wstał, ucałował ojca na dobranoc i poszedł do swojego pokoju. Sięgnął pod poduszkę, gdzie leżał list od Karen, który przy szedł po południu. Pisała, że bardzo się cieszy, że w Egipcie tak się do siebie zbliży li, że od przy jazdu rodzice nie zamienili ze sobą ani jednego zdania i martwi się, że się rozwiodą. Py tała, czy bliźniacy pojadą z nią i jej mamą na wy kopaliska do Cy reny w następny czwartek. List kończy ł się słowami: Całuję mocno, Twoja Karen. To ostatnie zdanie Jacek przeczy tał sto razy. Ty mczasem w sy pialni obok Andrzej też czy tał list, który otrzy mał dzisiaj od Karen. List kończy ł się słowami: Całuję mocno, Twoja Karen. W pokoju rodziców, pod wahadłowy m wiatrakiem, leżała w łóżku kobieta, która czuła się najszczęśliwsza na świecie. Roman jeszcze długo nie kładł się spać. Stał przy otwarty m oknie i patrzy ł na Mleczną Drogę. Rano, po szy bkim pry sznicu, bez śladu bezsennej nocy, Maria ubrała się jeszcze staranniej niż dzień wcześniej. Odwiozła chłopców do arabskiej szkoły i ruszy ła w stronę uniwersy tetu. Kiedy podjechała na parking, zauważy ła stojące przed wejściem czarne mitsubishi Hamida. Naty chmiast podszedł do niej asy stent wiceministra i zapy tał, czy jest gotowa do wy jazdu na pusty nię. Przy taknęła i wsiadła do auta. Hamid zachowy wał się jakby nigdy nic. Na powitanie uścisnął jej dłoń. Przez całą drogę żartował i dowcipkował z kierowcą i dwójką asy stentów. Maria sły szała nieustannie powtarzane słowa: kura, co po arabsku oznacza piłkę, oraz Masri tamam − tak mówiono o Egipcjanach, którzy po raz kolejny wy grali puchar Ligi Arabskiej. Gdy dotarli do oazy, Maria poszła do swoich roślinek, a Hamid gdzieś się oddalił. W porze sjesty usły szała ciche pukanie do drzwi. Hamid wszedł bez słowa i zamknął drzwi na klucz. Kochali się w niemal zupełnej ciszy.
Stało się to ich ry tuałem. Zawsze w czwartki. Zawsze w porze poobiedniej sjesty. Przez cały kolejny rok.
Maria starała się nie zauważać, że baza przy biera coraz mniej naukowy, a coraz bardziej militarny charakter. Wokoło kręciło się coraz więcej żołnierzy, coraz rzadziej musiała też przedstawiać raporty z badań nad postępami zamiany piasków w ży zną ziemię. Zresztą postępów i tak by ło niewiele. Spędzała coraz więcej czasu z Hamidem. Coraz częściej nie ty lko w czwartki i nie ty lko w porze sjesty.
Wszy stko skończy ło się w pewien październikowy, ciepły wieczór. Przy wjeździe do Benghazi powitał ich tłum ludzi z pochodniami. Auto Hamida zostało zatrzy mane mimo oznakowań VIP-owskich. Tłum przy pominał postacie z ry cin Goy i. Wy machiwali rękami, krzy cząc: Dżihad, dżihad! Na twarzach ludzi malowały się nienawiść i złość. Jedni unosili transparenty z podobiznami Kaddafiego, Nasera i Sadata. Inni palili portrety Nixona, Goldy Meir i Ben Gouriona. Powiewały zielone flagi. W święto Jom Kippur wy buchł konflikt izraelsko-arabski. Sy ria i Egipt zaatakowały pozy cje izraelskie, by odzy skać Sy naj, a Hamida, bliskiego współpracownika Kaddafiego, wezwano, by stanął u boku wodza.
Rozdział XIX
Przekupnie w świątyni
Jerozolima, październik 1973
Pod koniec września John zabukował samolot do Sztokholmu. Prosto z lotniska pojechał do domu państwa Andersson. Miał plan. Przy jechać niezapowiedziany. Wy siąść w zacisznej, pełnej eleganckich domów i przy strzy żony ch trawników, zamożnej dzielnicy Stureplan. Zatrzy mać się na Kanjegarten 13. Zapukać sty lizowaną kołatką. Wejść. Poprosić o chwilę rozmowy z Kerstin. Zerwać zaręczy ny. Przeprosić jej rodziców. Wy trzy mać ich spojrzenia − smutek pana Anderssona i pogardę w oczach matki Kerstin. Wy jść. Wrócić na lotnisko. Wsiąść do samolotu lecącego do Nowego Jorku. Po przy locie skierować się do domu rodziców i wszy stko opowiedzieć mamie. Oznajmić, że zerwał zaręczy ny. I że od zawsze kocha Esther Krantz. Pojechać do Esther. Oświadczy ć się jej. Samolot wy lądował w Sztokholmie o trzeciej po południu. Po upalny m i wilgotny m Nowy m Jorku John z ulgą odetchnął rześkim, świeży m powietrzem. Podjechał pod dom państwa Andersson. Podszedł do ozdobny ch drzwi wejściowy ch z fikuśną kołatką w kształcie małpki. Chwilę stał. W końcu nabrał powietrza i zapukał. Drzwi otworzy ły się naty chmiast. W progu stała zapłakana Kerstin. Już wie, przemknęło Johnowi przez my śl. − O, mój Boże, skąd wiedziałeś? − rozszlochała się Kerstin. − Właśnie mieliśmy wy słać ci telegram... Ponad jej jasną głową zobaczy ł zgromadzenie członków rodziny narzeczonej, niektóry ch już
znał. Wszy scy by li skupieni wokół matki Kerstin. Siedziała ze spuszczoną głową na jasnej sofie, odcinając się od niej czarną plamą sukni. Wszy scy patrzy li na nią ze współczuciem. Niektórzy szeptali słowa pocieszenia. Ty lko dwaj mężczy źni − John rozpoznał w nich jej młodszy ch braci bliźniaków − wy rzucali gniewnie ramiona ku górze. John, pełen najgorszy ch przeczuć, poszukał wzrokiem ojca Kerstin. Odetchnął z ulgą, gdy zobaczy ł Ingvara kawałek dalej. Stał przy oknie i patrzy ł nieruchomy m wzrokiem na rozpościerający się za oknem piękny widok zatoki skąpanej w świetle słońca zachodzącego nad majaczącą w oddali wy spą Djurgården. − Babcia... − wy szeptała Kerstin drżący m głosem. − Wczoraj w nocy... − I rzuciła się z płaczem w ramiona mężczy zny. John przy tulił ją i poprowadził w stronę sofy. Pochy lił się i ucałował matkę dziewczy ny – Birgitte. − Tak mi przy kro... − powiedział, ściskając jej rękę. Na twarzy zapłakanej kobiety pojawił się cień smutnego uśmiechu. − Witaj, John. Dobrze cię widzieć − powiedziała słabo. Po krótkiej, zdawkowej rozmowie John zaprowadził Kerstin do sy pialni, ułoży ł w łóżku i ucałował z niemal ojcowską troską. − Śpij, kochana moja. Śpij... − szeptał czule. Gdy Kerstin usnęła nerwowy m, pły tkim snem, co chwilę rzucając się na łóżku i majacząc, wy szedł na taras i spojrzał na tonącą w mroku zatokę. W oddali by ło widać migające światełka parku rozry wki na wy spie. John pamiętał chwile spędzone w ty m wesoły m miasteczku, sły nny m od dziewiętnastego wieku. By li tam z Kerstin dwa lata temu w pewne słoneczne popołudnie. Pły wali kajakami, jechali w beczce śmiechu, jedli malinowe lody. To tam poprosił ją o rękę.
Uroczy stość pogrzebowa Agnethy Johansson rozpoczęła się następnego dnia o dziesiątej. W surowy m wnętrzu świąty ni zwracał uwagę ty lko skromny katafalk z trumną i kwiatami. Kerstin weszła do kościoła oparta o ramię Johna. Zasiedli w ławkach po prawej stronie od ołtarza. Puste miejsca po lewej czekały na pozostałą część rodziny. Wy szedł pastor. Uroczy stość powinna się już zacząć, ale wciąż brakowało dzieci zmarłej. John spojrzał py tająco na Kerstin. − Są w zakry stii − szepnęła. Wstał bez słowa i poszedł w kierunku drzwi prowadzący ch do drugiej sali. Uchy lił je i usły szał krzy ki. Bracia matki Kerstin wy machiwali jej przed nosem jakimiś papierami. Obok, broniąc Birgitte, stał jej mąż. Wejście Johna przerwało niestosowną kłótnię. Gdy wszy stkie oczy zwróciły się w jego stronę, John wskazał na zegarek i kiwnął głową w kierunku nawy kościoła. Towarzy stwo w milczeniu ruszy ło do ławek. − Agnetha, nasza owieczka, by ła dobrą matką − zaczął pastor. − Wy chowała dobre dzieci. Później, gdy rodzina przy jmowała kondolencje podczas sty py, do Johna podszedł Ingvar. − Dziękuję ci John. − Mocny m, męskim gestem uścisnął jego dłoń. By ł wy soki, kościsty, miał wy chudłą twarz i zapadnięte policzki. − Tak się cieszę, że moja córka ma się na kim wesprzeć. − Skinął gniewnie głową w kierunku mężczy zn stojący ch razem z jego żoną. − Ci to bastardzi. −
John spojrzał na wujów Kerstin. Kiwali głowami, ściskając ręce gości. A Ingvar ciągnął: − Kłócą się o majątek. Wolą matki Kerstin by ło, by pogodzili się po jej śmierci i podzielili po równo rodzinną ziemią w okolicy Grebbestad, na południowy m wy brzeżu Szwecji. To coraz popularniejsza osada ry backa, sły nąca z połowu homarów. Pewien developer zamierza zbudować tam wielką wioskę tury sty czną. Tego chcą bliźniacy. Ale Birgitte pragnie zachować swoją część nienaruszoną. Developer nie chce o ty m sły szeć, część, którą ma moja żona, jest najbardziej atrakcy jna. A ponieważ do pogrzebu nie dogadali się, część Birgitte zostanie wy łączona z inwesty cji. To miał by ć jej prezent ślubny dla was. − Mężczy zna westchnął ciężko. Po chwili dołączy li do nich bracia Birgitte. W ich pozach nie by ło nic serdecznego. − Dziękujemy za twoją pomoc, John − powiedział sucho jeden z bliźniaków.
Po kilku dniach John wrócił do Nowego Jorku. Jeszcze z lotniska zadzwonił do matki. − Mamo, czy mogę do ciebie przy jechać? To ważne. Matka przy witała go kawą, chałką, bajglami z miodem, konfiturą z róży i philadelphią. John rozsiadł się na pasiastej kanapie w saloniku i opowiedział jej o wy darzeniach ostatniego ty godnia. − Mamo, kiedy dzwoniłem ostatnio, że jadę na kilka dni do znajomego ze studiów, nie by łem w Minnesocie. By łem w Europie.... − I po raz pierwszy opowiedział jej o Esther. O pragnieniu zerwania zaręczy n i wy prawie do Sztokholmu. O ty m, że nie dał rady tego zrobić w obliczu rodzinnej tragedii i problemów ze spadkiem. Powiedział też, że zdecy dował odczekać jeszcze chwilę, ponownie wrócić do Szwecji i przeprowadzić rozmowę z narzeczoną. I oświadczy ć się Esther. W przy szłe lato wy prawią wielkie ży dowskie wesele w Monsey. Przez cały czas zajadali bajgle z philadephią, a John uśmiechał się w duchu na wspomnienie Esther, która je uwielbiała. Gdy rozmowa zeszła na boczne tory, poprosił mamę o przepis, bo zaplanował, że własnoręcznie zrobi bajgle dla ukochanej. − Twoja babcia robiła je w Polsce, bo to polska potrawa, o czy m mało kto pamięta. − Matka uśmiechnęła się do swoich wspomnień. − Dobrze, John. Nauczę cię kiedy ś je robić. W rodzinny m domu spły nął na niego spokój. Wreszcie by ło mu dobrze. Ale wtedy niczy m kamienie spadły na niego słowa matki: − Co do tego ślubu... Pozwól, że spotkam się z matką Esther i najpierw to omówimy. Uważam, że powinieneś się nad ty m zastanowić. To nie jest fortunny pomy sł. − Dlaczego, mamo? − Zdziwił się, że mama przy jęła to tak chłodno. I zaskoczy ło go, że chce omawiać sprawę z matką Esther. − Widzisz... kiedy by łeś w Sztokholmie, Esther widziała się z Jeremy m. − Matka by ła wy raźnie zakłopotana. − Może my lisz zauroczenie z zakochaniem? Pomy śl, czy warto zmieniać stabilizację z Kerstin na zupełnie niepewny związek z tą kobietą? Podeszła do Johna, pocałowała go w czoło, pogłaskała jego pokry ty dwudniowy m zarostem policzek i wy szła.
John by ł rozczarowany reakcją mamy − skąd wiedziała o spotkaniu by ły ch kochanków?
Dlaczego w ogóle rozmawia o ty m z matką Esther? Poczuł się zdradzony − zarówno przez matkę, jak i przez Esther. Dochodziła dwudziesta. Powinna już wrócić z pracy, pomy ślał i wy kręcił jej numer. Odebrała naty chmiast. − John, tak się cieszę! Tęskniłam jak szalona, gdy by łeś w tej Minnesocie! Ty le się wy darzy ło! Widziałam się z Jeremy m, wiesz? Powiedziałam mu, że wszy stko skończone. Wszy stko skończone, rozumiesz? − krzy czała w radosny m podnieceniu. − Bo kocham ciebie, John. Wiesz? Kocham cię! Ty lko już mnie nie zostawiaj − dodała ciszej. − Już nigdy nie zostawiaj mnie samej. − Nie zostawię cię, najdroższa − wy szeptał do słuchawki, czując, jak z jego serca spada ciężki kamień.
Kilka godzin później, po pełny m namiętny ch chwil powitaniu, John patrzy ł przez okno na Północnego Bliźniaka, w który m pracowali, i my ślał o decy zji, którą właśnie podjęli. Nie będą już spoty kać się w windzie albo wy my kać na lunch. Wy stąpią o roczny urlop bezpłatny i pojadą do swojej Ziemi Obiecanej.
I tak w lipcu, przy milczącej dezaprobacie obu rodzin, John i Esther znaleźli się w Jerozolimie. Zatrzy mali się w nieduży m, choć bardzo porządny m hostelu u wrót Bramy Damasceńskiej, w pobliżu Via Dolorosa, Drogi Krzy żowej, tuż przy stacji V. Hostel z widokiem na gwarną dzielnicę stał na skrzy żowaniu ulic łączący ch dzielnicę ży dowską, chrześcijańską i muzułmańską. W pobliżu powitania Salam Alejkum mieszały się z Shalom. John i Esther zajęli narożny dwupokojowy apartament na najwy ższy m piętrze − z salonem od ulicy i sy pialnią od cichego podwórka. Esther wspominała, że niemal ćwierć wieku temu mieszkała z rodzicami i Jakubem gdzieś w pobliżu. − Pamiętam, że z sy pialni, tak jak teraz, roztaczał się spektakularny widok na Wzgórze Świąty nne; by ło widać złotą kopułę Świąty ni Skały. Przy jechaliśmy tu po pożodze naszej osady pod Jerozolimą. Zobacz, John, mieszkamy w sercu wszy stkich religii, naszej, muzułmańskiej i chrześcijańskiej. Powiedz, dlaczego to nas dzieli, zamiast łączy ć? John milczał chwilę. − Może dlatego że jesteśmy karmieni mową nienawiści, a nie miłości? − stwierdził, po czy m dodał ze śmiechem: − Make love, not War!
Po pierwszej dobie spędzonej zgodnie z planem w łóżku John i Esther wy szli zwiedzić okolicę. Zjedli śniadanie w urokliwej knajpce − macowe kuleczki, jogurt z miodem i bajgle, wy pili mocną
kawę i poszli do pobliskich sklepów, gdzie zakupili stroje, które upodobniły ich do trady cy jny ch Ży dów. Szli ciasną Via Dolorosa, z ledwością przeciskając się pomiędzy straganami powiewający mi kolorowy mi kobiercami i tkaninami. Ktoś rozpalił kadzidła. Przekupnie zapraszali do środka, nęcąc herbatą z karkade. W powietrzu unosił się zapach kadzidła. Zatrzy mali się przy przy czepie pełnej przekrojony ch arbuzów kuszący ch soczy stą czerwienią, żółty ch melonów i pomarańczy, ułożony ch w wy soką piramidę. Esther pogłaskała stojącego przy wozie muła. W powietrzu pachniało smażony m mięsem, miętą i falafelem. Przekupnie pokrzy kiwali na siebie, papugi trajkotały po swojemu, wszędzie kręciły się koty w poszukiwaniu smakowity ch kąsków. − Zobacz, ilu tu Arabów − szepnęła Esther do Johna. − No tak, w końcu jesteśmy w miejscu święty m dla nas, Ży dów, ale też dla Arabów − potwierdził John. − I dla chrześcijan − dodał ciszej. − Głodna jestem − powiedziała Esther, rozglądając się wokół. − Według „New York Timesa” podają tu najlepsze falafele i humus, czy li najbardziej charaktery sty czne danie Jerozolimy, podobno wy jątkowy specjał. − Co tam „New York Times”, kochana! Chodź, znajdziemy tu własne najlepsze miejsce z jedzeniem − zaśmiał się John i wskazał na mały barek na rogu uliczki. Esther spojrzała w górę i przeczy tała napis na obdrapany m szy ldzie: − „Lina”. − Zerknęła szy bko do przewodnika. Nieodrodna córa Manhattanu! wy krzy knęła try umfalnie. − Ha! To właśnie TO miejsce z najlepszy m humusem! Stanęli przy ladzie, patrząc, jak niemłody mężczy zna, przepasany fartuchem, przy rządza potrawy. Na ich oczach rozgry wał się bliskowschodni spektakl kulinarny jednego aktora. Kucharz wy jął garniec pełen cieciorki, na oko ćwierćkilogramowy, i przepuścił jego zawartość przez maszy nkę prosto do miedzianej misy. Wziął do ręki duży nóż i spojrzał na niego pod słońce. − Ostry, stal damasceńska − mruknął. Na marmurowy m blacie poszatkował sprawnie białą cebulę i kilka ząbków czosnku, po czy m dorzucił je do miski. Następnie z metalowej wazy wy jął natkę i kolendrę. Roztarł kolendrę na dłoni i podetknął Esther pod nos. − Boskie − westchnęła z zachwy tem. − Upajające. Nie mogę się doczekać! Kucharz poszatkował zioła równie sprawnie, jak przed chwilą cebulę i czosnek. Jakby ciął Saracena, przemknęło Esther przez my śl. Albo raczej chrześcijanina! Ty mczasem pogromca krzy żowców dosy pał do miski mąkę i garść soli. Obrócił się w stronę drewnianej szuflady z przegródkami opatrzony mi nazwami przy praw i małą miarką nasy pał z kilku na talerzy k, a następnie prosto do misy. John odczy tał na głos napisy : − Kumin, mielona kolendra, pieprz, kardamon. Mężczy zna mieszał zawartość naczy nia, dolewając nieco wody, aż uzy skał gęstą konsy stencję. − Do garnka wlewam olej winogronowy − wy jaśnił. − Musi by ć bardzo gorący. Potem, maczając ręce w misie z wodą, formował małe kulki i wrzucał je na rozgrzany olej, a gdy wy pły wały na wierzch, wy jmował je cedzakową ły żką na gazetę. W między czasie szy bko przy rządził humus. Znowu garniec cieciorki powędrował do misy.
Dolał szklankę oliwy i pół szklanki soku z cy try ny. Nałoży ł wielką ły chę pasty sezamowej tahini. Całość z kilkoma ząbkami czosnku przepuścił przez maszy nkę. Na blat pieca wrzucił podpłomy ki. Jeszcze gorące przekroił i posmarował świeży m humusem. Ubił poszatkowane piórka czerwonej cebuli, świeżą natkę i wrzucił do tego falafele. Polał je jakimś intensy wnie pachnący m pomidorami sosem i dodał trochę jogurtu. Na koniec zacisnął, zawinął w nową gazetę i podał Esther ze słowami: − Danie pokoju − serwowane i w Izraelu, i w Palesty nie. Jedli ze smakiem, popijając sinalco colę. − Nigdy nie jadłam nic lepszego − zachwy cała się Esther. − Widzisz, mówiłem, żeby ś nie przejmowała się „New York Timesem” − roześmiał się John. Posiliwszy się, przeszli spacerem do Ściany Płaczu. Tłum gęstniał. John, nałoży wszy tałes, poszedł do części męskiej, a Esther do żeńskiej. Każde z nich modliło się po cichu i żarliwie. Spotkali się ponownie w drodze do pozostałości Świąty ni Jerozolimskiej. W miejscu, gdzie przekupnie zostali przegonieni przez Jezusa, John wziął Esther za rękę i spojrzał jej w oczy. − Esther, czy zostaniesz moją żoną? − zapy tał z powagą. − Tak − odparła, uśmiechając się. I trzy mając się za ręce, szli zadowoleni wśród Ży dów, Arabów i chrześcijan, a ich radość by ła ponad wszelkimi podziałami i różnicami, bo łączy ła ich miłość, która łączy ła ludzi każdego wy znania i pod każdą szerokością geograficzną. Tu, w religijny m sercu świata, poczuli, że przepędzili demony przeszłości i wzięli sprawy w swoje ręce. W nocy John wy szedł na dach. Paląc papierosa, patrzy ł na podświetloną złotą kopułę Meczetu Skały. Tu stała drabina Jakubowa, gdzie archanioł Gabriel objawił się Mahometowi, by pody ktować mu Koran, gdzie Jakub chciał złoży ć ofiarę ze swego sy na Izaaka. Jestem krzywoprzysięzcą, my ślał. Nie załatwiłem sprawy z Kerstin jak należało, a oświadczyłem się Esther. Po prawej stronie widział Golgotę. Za jakiś czas będę musiał złożyć ofiarę Jahwe za to krzywoprzysięstwo. Uśmiechnął się gorzko, zgasił papierosa i zszedł do sy pialni. Twarz śpiącej Esther rozjaśniał delikatny uśmiech. By ła taka czy sta i niewinna. − Jesteś warta każdej ofiary − szepnął i wsunął się pod kołdrę obok niej.
Kilka miesięcy później John znów wy kupił bilet do Sztokholmu. Esther powiedział, że chce udać się do Europy, bo czas pomy śleć o biznesach. Miał zamiar podjąć współpracę z poznany m ostatnio Arabem i dalekim kuzy nem, sy nem ciotki Esther, u której często jadali szabasowe uczty. Interes miał ruszy ć w listopadzie, więc Esther nie zdziwił fakt, że John chce jechać do Europy. Miał zabukowany bilet tuż po święcie Jom Kippur. Kiedy zawy ły sy reny, by li akurat u ciotki Miriam, która przeży ła powstanie warszawskie, powstanie w getcie i dwie wojny arabskoży dowskie. Kobieta zlękła się głosu sy ren i zaczęła krzy czeć: − Do schronu, dzieci! Do schronu! Jej mąż Mosze podszedł do niej i pogłaskał ją łagodnie. − To nie Warszawa, Miriam... Tu nie ma schronu. Mosze by ł jedny m z dzieci Ireny Sendlerowej. Fakt, że wy mknął się szponom Holokaustu dzięki akcji tej niezwy kłej kobiety oraz dobroci, jakiej zaznał od polskiej rodziny profesorostwa
Materskich z Alei Ujazdowskich, gdzie spędził wojnę, powodował, że miał wielką wiarę i zawsze by ł w pogodny m nastroju. Mimo święta włączy li radio. By ł szósty października ty siąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku. Rozpoczęła się wojna.
***
John nie pojechał do Szwecji. Obudziły się w nim patrioty czne uczucia, przy pominając o doświadczeniu naby ty m w kibucu nieopodal góry Karmel. Tamtego dnia ucałował Esther, polecił jej zostać u ciotki do momentu rozstrzy gnięcia i tak jak stał wy szedł, by udać się do najbliższego punktu poborowego. Wojna trwała ty lko nieco ponad dwa ty godnie i John nie ruszy ł się dalej niż do kibucu pod górą Sy naj, gdzie dostał przy dział w kuchni. Obierał ziemniaki i czy tał nagłówki gazet: Do wojny po stronie Arabów włącza się ZSRR!; Izrael wsparły USA; Nixon grozi wojną nuklearną!; Synaj znowu na celowniku… Górę Sy naj miał przed sobą jak na dłoni. To tu Jahwe objawił się Mojżeszowi i dał mu wskazówki, jak mamy ży ć. Patrzy ł na brązowawe wzgórza i skaleczy ł się, my śląc o piąty m przy kazaniu. − Uważaj, bo utniesz sobie palce, a potrzebne są ojczy źnie! − zawołał Aaron, młody krępy kucharz, doskakując do Johna z czy stą ścierką. − Spojrzał na Sy naj i westchnął głęboko. − Ta góra powinna nas, Ży dów, i Arabów jednoczy ć, jest wspólna, jak Biblia. Ale nas ciągle dzieli. Pomy śl, zaraz może by ć trzecia wojna światowa. John chciał ty lko, żeby Esther jak najszy bciej została jego żoną.
Wojna, która wy glądała tak groźnie, skończy ła się. John jechał autobusem ulicami Jerozolimy przy strojony mi w chorągiewki i kwiatowe girlandy. Wciąż huczały mu w głowie słowa Aarona: „Mimo, że oficjalnie zwy cięży liśmy, to jednak ta wojna to moralne zwy cięstwo Arabów”. Stanął pod drzwiami domu ciotki Miriam. Otworzy ł je cicho. Esther siedziała pod oknem, na zielony m fotelu, i czy tała. Gdy go zobaczy ła, książka spadła jej na podłogę. − John! − Zerwała się z fotela i wpadła w jego ramiona. − Proszę, błagam, już nigdy mnie nie zostawiaj! Przy tulił ją mocno, szepcząc: − Wy jdziesz za mnie? Tutaj, w Jerozolimie? − Tak, tak, tak! I już nigdy się nie rozstawajmy ! Błagam, kochany ! − Kiedy ? − Jak najszy bciej!
Datę wy znaczono na dwudziestego piątego grudnia − na najradośniejsze święto świateł Chanukę, sy mbolizujące zwy cięstwo nad ty m, co nie miało się udać. Dzień wcześniej wszy scy postanowili wziąć udział w pasterce u Grobu Pańskiego. Esther zajęła się zaproszeniami i organizacją, wspierana przez ciotkę Miriam i kuzy nkę Sarę, która pomagała również przy ślubie Jakuba i Racheli. Matka napisała do Esther długi list, który kończy ło zdanie: Jestem dumna, że dobry Bóg dał mi takie dzieci, że oboje wybraliście na ceremonię zaślubin Ziemię Obiecaną. Niedługo będziemy z Wami w tym dniu, przyjedziemy do Was wszyscy z Nowego Jorku.
John też napisał długi list. I wy słał go do Szwecji.
RozdziaŁ XX
Libya Felix
Trypolis, maj 1974
Na początku ty siąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego roku znany angielski periody k archeologiczny „Antiquities” opublikował obszerne sprawozdanie na temat zaby tków Libii. Barbara pochy liła się nad egzemplarzem otrzy many m od Jerzego. W pobliżu Try polisu wy kopano w całości zachowane miasta w Sabracie i w Leptis Magna. Libię uznano za jeden z najciekawszy ch regionów świata, ale najmniej poznany ch. Najnowsze badania wskazy wały też, że w nadmorskiej osadzie, założonej przez Ptolemeuszów, spędziła wakacje najbardziej znana przedstawicielka tej dy nastii − Kleopatra. Przeby wała tu z Markiem Aureliuszem i to tutaj urodzić się miały ich bliźniaki. Te i inne zagadnienia miały by ć przedmiotem między narodowego spotkania archeologów pod Try polisem w maju siedemdziesiątego piątego. Do Libii zjechało wielu znany ch archeologów z całego świata. Na sy mpozjum jedną z główny ch prezentacji − w imieniu rodzimej katedry profesora Michałowskiego − miał wy głosić Jerzy, studencka miłość Barbary. Wy bierała się na ten wy kład. Jerzy zaprosił Barbarę osobiście, gdy przy jechał do niej z ży czeniami gwiazdkowy mi do Marsa Bregi w grudniu ubiegłego roku. Dom Robinsonów znajdował się na terenie amery kańskiej bazy naftowej. Osiedle nie miało charakteru arabskiego, lecz domy wy glądały jak ty powe zabudowania z amery kańskich przedmieść, z gankami i rozległy mi podjazdami, na który ch parkowały chevrolety i pick-upy.
Gdy Jerzy wszedł do środka, jego oczom ukazały się duży hall i salon, z wielkimi, wy godny mi sofami, kominkiem, z rodową serwantką i zastawą stołową. Po naprędce zaaranżowany m obiedzie − Barbara przy gotowała ulubione danie Jerzego z czasów krakowskich, naleśniki Gundela − siedzieli długo nad miętową mrożoną herbatą na tarasie, z którego rozpościerał się piękny widok na nadmorskie skały. Basia odezwała się pierwsza: − Marsa Brega ma jeden z najbardziej niezwy kły ch naturalny ch portów, którego iście bondowskiej scenerii nie powsty dziłby się nawet Ian Fleming. Port jest wcięty w klif, u podnóża którego rozpościera się olbrzy mia zatoka, na ty le głęboka, że mogą tu swobodnie wpły wać statki. Wiesz, Jerzy, kiedy ś by łam w ty m porcie. Intensy wność koloru szmaragdowej wody jest wprost nienaturalna, nawet Capri przy ty m blednie. − Ściszy ła głos: − Kilka ty sięcy metrów kwadratowy ch zajmuje nowoczesny i w pełni zautomaty zowany port dla statków z ropą, wspólne przedsięwzięcie libijsko-amery kańsko-bry ty jsko-izraelskie. − Jak to, Ży dzi i Arabowie razem? I Amery kanie? − zapy tał zdziwiony Jerzy. − Przecież trwa wojna! − Tak, ale tu, w Marsa Bredze, w główny m porcie dla ropy, nie liczy się polity ka. Tu Ży dzi i Arabowie mówią jedny m języ kiem. Języ kiem petrodolara. Nasi sąsiedzi są z Tel Awiwu. Dalej Anglicy z Devonshire. A najwięcej Amery kanów. Jestem tu jedy ną Polką. Przez dłuższą chwilę patrzy li w milczeniu na białe skały klifów. Barbarę wy rwał z zamy ślenia głos Jerzego: − Basiu, jesteś szczęśliwa? − Nie, Jerzy − odpowiedziała cicho. Chciał jeszcze o coś zapy tać, wy raźnie się wahał, ale w końcu powiedział ty lko cicho: − Wiesz, Basiu, cieszę się, że spotkaliśmy się tu, w Libii. I żałuję, że kiedy ś… że wy jechałem tak nagle. − Ja też czasem żałuję − szepnęła. − Nie uważasz, że to jakiś znak? Że spotkaliśmy się tu po latach? Nie uważasz, że Libia jest fascy nująca? To tutaj, w mity cznej Try tonii, narodziła się Atena, zabito Gorgonę, to tu Herakles podczas jednej ze swoich prac miał zabić Anteusza, tutaj znajdowała się mity czna kraina Amazonek, a także ogród Hespery d. O ty m wszy stkim marzy liśmy w Krakowie, a teraz odnaleźliśmy się tu po latach. Wreszcie Libia by ła areną wielkich walk podczas drugiej wojny światowej, pod Tobrukiem odby ła się jedna z największy ch bitew, podczas której poległo ty lu wspaniały ch Polaków, którzy przeszli tędy z Bry gadą Karpacką Andersa... Barbara słuchała Jerzego, wy raźnie zauroczona. Gdy zaproponował jej przy jazd na zlot archeologów, zgodziła się bez wahania. Podczas wieczornej kolacji ustalono szczegóły przy jazdu do Try polisu. Barbara z Karen − jak zadecy dował Jeremy − zostaną przy wiezione przez kierowcę z Marsa Bregi. Karen ubłagała matkę, by zaprosili też Jacka i Andrzeja z Marią.
***
Jerzy by ł niekwestionowaną gwiazdą wieczoru. Po pokazie jego slajdów, na który ch przedstawił prace polskiej grupy archeologów na terenie Libii, otrzy mał owacje na stojąco. Wszy stkich szczególnie poruszy ła odkry ta przez Polaków „głowa Augusty ” − Flavii Domitilli Młodszej, przepiękna marmurowa rzeźba córki Wespazjana. − Nic więc dziwnego, że Anteusz, staroży tny heros, nie mógł ży ć bez dotknięcia Libii. Tu bowiem by ła jego matka, ziemia, Gaia − matka wszy stkich bogów, by ła wszak też rodzicielką Zeusa i inny ch bogów olimpijskich. Libia jest zaiste krainą szczęśliwą, Liby a Felix − zakończy ł Jerzy, a sala rozbrzmiała gradem oklasków. − Brawo, Jerzy ! Brawo! − krzy czała wy raźnie poruszona Barbara. Do gratulacji dołączy li spóźnieni bliźniacy i Maria; przy wiózł ich Farag swoim czerwony m ferrari. Widok Faraga zmartwił Barbarę. Unikała go, a on patrzy ł na nią z wy raźny m wy rzutem. Na powitanie Karen dy skretnie przekazała Jackowi liścik. Tęskniłam za naszymi książkowymi ucztami, przeczy tał. Ucałował karteczkę i wsunął do kieszeni. Potem podszedł do Faraga i szepnął mu coś na ucho. Spotkanie archeologów odby wało się w duży m hotelu położony m nad brzegiem morza. Z sal konferency jny ch wszy scy udali się do przestronnej sali biesiadnej, która poprzez zawieszone pod sufitem bogate tkaniny sprawiała wrażenie wielkiego namiotu. To tu na zaproszenie libijskiego ministra kultury urządzono wielkie przy jęcie w beduińskim sty lu. Gościom przy gry wała arabska orkiestra na darbukach. Ukłonem w stronę między narodowego towarzy stwa by ł fakt, że wszy scy − i kobiety, i mężczy źni − przeby wali w jedny m pomieszczeniu. Wy dano ucztę z prawdziwie arabskim przepy chem. Na niskich podestach w ogromny ch srebrny ch półmiskach py szniły się kuskus, mięsa na szpadach, sosy pachnące aromaty czną miętą i kolendrą, ry ż z rodzy nkami i migdałami i jagnięcina przy rządzona na wiele sposobów. − Braki, moje ulubione! − krzy knęła Karen. − Chodź, Jacek, kto zje najwięcej. Złapała Jacka za rękę i pociągnęła do stosu gołąbków z liści winogron. − Piętnasty, szesnasty... już nie mogę! − Ja zjadłem piętnaście − zawołał roześmiany chłopak. − Wy grałaś! − Nie wiadomo, czy wy grała − usły szeli nieco chmurny głos Andrzeja, który również zajadał się śródziemnomorskimi gołąbkami. − Siedemnasty, osiemnasty... dwudziesty pierwszy ! − wy krzy knął po chwili z dumą. − Chodź, Karen. Twoje miejsce jest przy wy grany m − powiedział, ciągnąc dziewczy nę w stronę wy jścia z namiotu. Kątem oka Karen zauważy ła, że do wy raźnie złego Jacka podszedł Farag. Mówił coś, lekko poklepując go po ramieniu. Karen z Andrzejem szli wolno plażą. Zachodziło słońce, na brzeg co chwila wy skakiwały kraby. − Niedługo kończy my korespondency jne liceum. To ostatni rok nauki − zagaił chłopak. − Gdzie się wy bierasz na studia? − Chcę iść na prawo − odparła Karen. − A ja na lewo − zaśmiał się Andrzej. − A tak poważnie, ja też wy bieram się na studia prawnicze. Gdzie konkretnie chcesz studiować? − Nie wiem. Tata radzi Harvard. Mama Kraków. Ale ja chy ba chcę studiować w Londy nie. To cudowne miasto − rozmarzy ła się dziewczy na. − By łam tam z rodzicami, kiedy by łam mała. Wkoło by ło pełno piękny ch dziewczy n w króciutkich spódniczkach. Pamiętam, że wszy scy
śpiewali Lucy in the Sky na przemian ze Strawberry Fields Forever. Jadaliśmy w stary ch pubach, tata pił ciemne piwo, a mama cy dr. Mama pokazała mi mnóstwo piękny ch obrazów. To tam zakochałam się w malarstwie Vermeera. Wiele godzin spędziły śmy w National Gallery i w Kenwood, podziwiając jego obrazy. By liśmy też w domu, w który m mieszkał Sherlock Holmes. To by ł wspaniały poby t i właśnie do Londy nu chciałaby m się przenieść na studia. − To znakomity pomy sł! − zapalił się Andrzej. − Chy ba ja też go rozważę. − Przecież mieliście wrócić z Jackiem na studia do Warszawy, do babci Małgosi − przy pomniała Karen. − Ale ja chciałby m studiować z tobą. − Chłopak lekko się speszy ł. − I chciałby m... kiedy ś... No wiesz... Ubi tu, Caius, ibi ego, Caia. − Andrzej, no coś ty... − Tak. Tak właśnie chcę − potwierdził Andrzej, poważnie kiwając głową. Czerwona kula słońca niemal utonęła w ciemnogranatowy m morzu. Andrzej pochy lił się, by pocałować Karen, a ona odwzajemniła pocałunek. Na tarasie, przed beduińskim namiotem stali Farag i Jacek. Jacek patrzy ł na brata, który znów kradł mu ukochaną. Farag patrzy ł w inny m kierunku. Tam, gdzie ku wschodowi szedł plażą znany polski archeolog, trzy mając za rękę kobietę. Jego kobietę. Jego własność. Barbarę. − Haram − mruknął gniewnie. − Haram! Haram!! Haram!!!
Kilkaset metrów dalej szli brzegiem Barbara i Jerzy. − Gratuluję ci. Ależ jestem z ciebie dumna! Jerzy czuł się, tak jakby czas się zatrzy mał. Jakby znów by li w Krakowie. Szedł brzegiem morza, trzy mając za rękę miłość swego ży cia, ale nie umiał się pochy lić i jej pocałować. Wtedy, w Krakowie nie powiedział jej, że miał zostać księdzem. My ślami często wracał do ich niewinnej krakowskiej miłości. Do wspólnie czy tany ch strof Kallimacha. A teraz tu, w Cy renie, w mieście Kallimacha mógł przełoży ć te strofy na ży cie. Ale fakt, że by ła mężatką, że by ła tu z córką, powstrzy my wał go przed odruchami serca. Barbara by ła zdziwiona brakiem jakiegokolwiek gestu ze strony mężczy zny. Szła przy nim w milczeniu, patrząc, jak słońce tonie za hory zontem, aż wreszcie ziemię spowił mrok.
Następnego dnia Jerzy osobiście oprowadzał najważniejszy ch gości po Leptis Magna. Wskazał na olbrzy mią mozaikę, której centralny m punktem by ła wielka pomarańczowa kula słońca. − W Leptis Magna urodził się cesarz rzy mski Septy miusz Sewer. Właśnie tu odnaleźliśmy popiersie jego matki, Domitilli. − Jerzy pokazał grupie zdjęcia z wy kopalisk przedstawiające kolejne etapy pracy. Archeolodzy kiwali głowami, wy mieniali uwagi. − Ta rzeźba może by ć porówny wana z Nike z Samotraki, Grupą Laokoona czy z Pietą Michała Anioła − powiedział profesor Marcello Pavioni, sły nny włoski archeolog, znawca rzeźby i autor wielkiej monografii Dzieje rzeźby − od Fidiasza do Brancusiego. − Muszę stworzy ć erratę
do mego podręcznika. Bravo, bravissimo! − wy raził swoje uznanie wobec Jerzego i znów rozległy się brawa.
Wieczorem w Sabracie miało się odby ć przedstawienie Aidy. Specjalnie na tę okazję zaproszono z Mediolanu orkiestrę z La Scali. Amfiteatr w Sabracie, największy i najlepiej zachowany na świecie z czasów rzy mskich, stanowił właściwą oprawę dla dramatu Verdiego. Widzowie z podekscy towaniem wy mieniali uwagi, wskazując na pochodnie oświetlające scenę i rozgwieżdżone niebo ponad nimi. Aktorzy wy glądali na dużo wy ższy ch, niż by li w rzeczy wistości. Śpiewali, a ich głosy mieszały się z pluskiem fal. Nie poskąpiono też na bogate dekoracje, skrzące się drogocenny mi kamieniami, i szaty przety kane złotem. Nic dziwnego. W pierwszy m rzędzie siedział Kaddafi. Na tę okazję przy wdział strój arabskiego wojownika − długą złoto-białą szatę, na głowie miał turban. W pobliżu Kaddafiego siedział Jerzy, a także kilku archeologów i włoscy oficjele. Pierwszy rząd obserwowała też Maria. Obok przy wódcy wy patrzy ła Hamida. W pewny m momencie posłał jej długie, tęskne spojrzenie. Odpowiedziała mu ty m samy m.
Blisko Kaddafiego siedział również Farag. Spojrzenia jego i Barbary skrzy żowały się. Barbara spuściła wzrok, a on spojrzał ze złością na Jerzego. Aida śpiewała o złamany m sercu. Światło pochodni oświetlający ch scenę tańczy ło migotliwy m blaskiem. Choć Libię trapił kry zy s, choć trwały bratobójcze walki, teraz, tutaj wy dawało się to odległe, wręcz nier ealne. Po koncercie goście spacerem ruszy li do hotelu. Karen szukała wzrokiem bliźniaków, jednak nigdzie ich nie by ło. Dostrzegła braci, dopiero gdy grupa zbliży ła się do hotelu. Bili się. I wy glądało to na poważną sprzeczkę. W pewny m momencie jeden z nich upadł. − Andrzej! − rozległy się jednocześnie dwa przerażone kobiece głosy. Karen i Maria podbiegły do bliźniaków. Na piasku leżał Jacek. Miał zakrwawioną twarz. − To ty lko ja, a nie wasz Andrzejek − zdąży ł jeszcze wy charczeć, po czy m zamknął oczy. − On nie ży je! − krzy knęła Maria.
Rozdział XXI
Piknik pod wiszącą skałą
Malta, sierpień 1974
Nuda, nuda, nuda. Karen po raz piąty czy tała książki z półki mamy. Książki ojca też znała już na pamięć. Atmosfera w domu by ła koszmarna. Rodzice odzy wali się do siebie ty lko wtedy, gdy musieli coś ustalić w kwestiach doty czący ch codzienny ch sprawy lub Karen. Od czasu bijaty ki pomiędzy bliźniakami o względy Karen w Sabracie i ty godniowy m poby cie Jacka w szpitalu w Try polisie skończy ło się też pisanie listów i oczekiwanie na regularne spotkania. Program szkoły korespondency jnej Barbara i Karen zakończy ły w luty m. Karen nie chciała uczestniczy ć w zajęciach młodzieżowy ch organizowany ch na kampusie − by ła najstarsza z gromadki dzieci zamieszkujący ch Marsa Bregę i mówiła o nich „dzieciaki”, pry chając i wy dy mając z wy ższością usta. Gdy Jeremy wracał z pracy lub z podróży służbowy ch często zastawał w domu następujący obrazek: w zacienionej sy pialni leżała Barbara, słuchała muzy ki − głównie Toma Jonesa i Demisa Roussosa, i pisała listy. Dużo listów. Jerzy po wielkim sukcesie na spotkaniu archeologów został zaproszony z cy klem wy kładów do Anglii i tę propozy cję przy jął. To tam Barbara kierowała całą korespondencję. Na sofie w salonie leżała Karen, zwy kle patrząc w sufit. Od rana do wieczora słuchała muzy ki. Mozart, Rachmaninow na zmianę z Beatlesami i Doorsami. Zdarzało się, że kilkanaście razy pod rząd odtwarzała Raiders In The Storm. Jej jedy ny m obowiązkiem by ły dwie
godziny lekcji dziennie − wciąż intensy wnie uczy ła się arabskiego. Jeremy ’ego zaniepokoiła ta sy tuacja. Postanowił, że musi coś z ty m zrobić. W czwartek wrócił wcześniej z pracy i oznajmił: − Dziewczy ny, pakujcie się. Jedziemy na wy cieczkę. Będziemy łowić mureny ! Karen i Barbara by ły tak zdumione, że nawet nie zadawały py tań. Wy starczy ła godzina i by ły gotowe do drogi. Z magnetofonu w ich land roverze pły nęła radosna muzy ka, tegoroczny przebój Demisa Roussosa My Friend. Jeremy usiadł za kierownicą − w beżowy ch szortach, błękitnej koszulce polo, trampkach i czarny ch ray -banach prezentował się bardzo młodzieżowo. Karen i Barbara ubrały się w płócienne, cieniutkie pakistańskie sukienki do ziemi. Wyglądają jak siostry, pomy ślał Jeremy, uśmiechając się do siebie. Są piękne... − Jedziemy tutaj. Do Małej Sy rty. − Jeremy wskazał na mapie cy pel w kształcie podkowy. − Tu na mieliźnie osiadł niegdy ś francuski frachtowiec. Obok jest wy spa, na którą popły niemy. Po drodze zatrzy mali się na farmie − kupili cukinie, bakłażany i pomidory oraz czosnek, cebulę, świeżą miętę i kolendrę. Do bagażnika trafiły też melony i arbuz, a w przy drożnej piekarni zakupili wielką torbę świeżej chobzy. Po kolejnej godzinie zjechali z autostrady na boczną drogę opatrzoną drogowskazem „Wielka Sy rta − wielkie miasto Wielkiego Wodza Kaddafiego”. Z każdej latarni uśmiechał się portret wodza w mundurze pułkownika. − To tutaj urodził się przy wódca Libii, sy n Abu Meniara i Aishy al-Kaddafi − powiedział Jeremy, trzy mając mocno kierownicę. Opuścili miasto pełne zielony ch flag i propagandowy ch tablic z cy tatami z przemów wodza i skierowali się na nadmorską aleję. Po przejechaniu około piętnastu kilometrów kamienistą drogą ich oczom ukazała się wy spa. W słońcu bły szczał zardzewiały dziób statku, wy stający dobre dwadzieścia metrów ponad powierzchnię wody. Jeremy zahamował i zatrąbił trzy razy. − Jesteśmy na miejscu! − oznajmił radośnie. Sprawnie napompował duży ponton, do którego wrzucili trzy śpiwory, karimaty, ubrania na zmianę, przenośną lodówkę i torbę z jedzeniem. Barbara zapakowała małą zgrzewkę wody gazowanej i ulubione fry kasy męża − tuńczy ka, kukury dzę w puszce i majonez, a także smakoły ki dla Karen − serki topione „z krówką” i philadelphię. Ojciec i córka ubrali się w kombinezony nurków i zwodowali ponton z weekendowy m ekwipunkiem i Barbrą w środku. Obok żony, niezwy kle ostrożnie, Jeremy ułoży ł dwie kusze. Po niecałej godzinie dopły nęli do celu. Zrzucili kombinezony i opły nęli wy spę. Woda by ła ciepła i przejrzy sta. Potem Barbara zrobiła najlepsze śródziemnomorskie sandwiche świata z tuńczykiem, jak nazy wała je Karen. Zawsze nad morzem jedli te sandwiche. Dawno tego nie robiliśmy, pomy ślała Barbara i po raz pierwszy od długiego czasu uśmiechnęła się do męża. Poszli na spacer wokół wy sepki. Na ognisko wy brali miejsce w uskoku sporej pionowej białej skały. Pod drugą skałą rozłoży li karimaty i rzucili śpiwory. Zebrali duże płaskie kamienie, aby stworzy ć ruszt na ry by. Podpatrzony m u Arabów sposobem zakopali butelki z wodą i arbuzy w piasku, żeby się nie nagrzały. Jeremy polał szmatkę benzy ną i rzucił ją do środka kręgu ułożonego z płaskich kamieni. Buchnął wy soki płomień. Patrzy li w milczeniu, jak ognisko płonie, a potem wy gasa.
− No, Karen, czas na nas − powiedział Jeremy. − Zakładaj skafander i maskę. A ty, Barbro, opalaj się i czuwaj nad domowy m ogniskiem. To nasza polowa kuchnia. Córka i ojciec, ubrani w skafandry płetwonurków, najpierw skierowali się do wraku statku; przy zardzewiały m dziobie pły wały setki, a może nawet ty siące mały ch ry bek. Jeremy wskazał Karen wielki łańcuch, który ocierał się o dziób i nikł gdzieś w głębinach. Tam żerowały większe ry by, jedna przy pominała rekina. Karen, wy straszona, obejrzała się, ale Jeremy uspokoił ją gestem. Popły nęli za wy sepkę. Piękna wielokolorowa rafa urzekała różnorodnością i kolorami podwodnego ży cia. Jeremy odpiął kuszę przy troczoną do pleców i rozpoczął polowanie. Po półgodzinie w sieci znajdowały się płaszczka, której mężczy zna ostry m nożem odciął kolec, dwie manty i murena. Przy polowaniu na tę ostatnią zawsze zachodziło ry zy ko − by ła to najgroźniejsza ry ba śródziemnomorskiego akwenu, śmiertelnie niebezpieczna. Barbara podbiegła do nich, kiedy wy chodzili z morza z siatką pełną złowiony ch ry b. Karen patrzy ła z radością, jak mama wy jmuje ojcu jakiś niewidoczny py łek z włosów. Jeremy zabrał się do sprawienia ry b. Każdą filetował, uważnie usuwając grzbiet i ości. Każdą skropił sokiem z cy try ny, a do środka włoży ł świeżą miętę i kolendrę. Tak przy gotowane otoczy ł w soli i zawinął szczelnie folią. Pod ułożone na ognisku kamienie wy lał jeszcze trochę benzy ny, a gdy ogień się ustabilizował, wy łoży ł ry by. Zachodziło słońce, gdy rodzina Robinsonów spoży wała wieczerzę złożoną z upieczony ch w ognisku ry b, chobzy, pieczonej cukinii i pomidorów. Po kolacji Karen, zmęczona polowaniem, ucałowała rodziców i wskoczy ła do śpiwora. Szczelnie otulona, patrzy ła na rozgwieżdżone, czy ste niebo − na Mleczną Drogę i Wielki Wóz. Ostatni raz oglądała tak gwiazdy, gdy nocowali na plaży z bliźniakami. Podziwiali wtedy gwiazdy Kastora i Polluksa, Perseusza i Andromedy. My ślała o Jacku i Andrzeju. Zastanawiała się, czy miłość może poróżnić braci. Próbowała odpowiedzieć sobie na py tanie, czy za który mś z nich szczególnie tęskni, czy w ogóle chciałaby ich jeszcze zobaczy ć. Karen zerknęła na rodziców. Matka pogrążona by ła w rozmowie z ojcem. Ich gesty i spojrzenia świadczy ły o ty m, że atmosfera rozmowy by ła ciepła i serdeczna. Usnęła z uśmiechem na ustach.
− Jeremy, dziękuję za dziś. To by ł wspaniały pomy sł − powiedziała Barbara. − Ostatnio by ło jakoś nie tak − odparł Jeremy. − A dziś nareszcie wszy stko wróciło do normy. − Dotknął delikatnie dłoni żony, a ta jej nie cofnęła. Siedzieli długą chwilę w ciszy, trzy mając się za ręce i patrząc na tańczące wokół ogniki. − Wiesz, jestem zaniepokojony Karen − podjął Jeremy. − Od powrotu z Try polisu wy daje się prawdziwie przy gnębiona. − Tak, ja też to widzę. − Barbara z namy słem pokiwała głową. − Co robić, Barbro? − Jeremy by ł wy raźnie strapiony. − Ona potrzebuje towarzy stwa w swoim wieku. Ta nuda może prowadzić do jakichś kłopotów... − Czy żby ś martwił się, że ciągle słucha tego kawałka... Jak to leciało? Father? Yes, son? I want
toooo... − Barbara zaśpiewała nieco przeciągle i uśmiechnęła się. W świetle ogniska miała lekko zaróżowioną twarz, a od szerokiego uśmiechu w jej policzkach pojawiły się dołeczki, które niegdy ś tak urzekły Jeremy ’ego, a który ch już tak dawno nie widział. − No tak, trochę mnie to martwi − przy znał, odwzajemniając uśmiech. − Wiesz, mam pewne pomy sły. Długo o ty m my ślałam ostatnio. Karen powinna pojechać do szkoły. Albo do mojej mamy, do Krakowa, albo do twojej, do San Francisco. − Świetny pomy sł! − wy krzy knął Jeremy, ale zaraz stracił humor. − A jeśli nie będzie chciała jechać do żadnej z babć? Ja w jej wieku by łem w internacie. Stany ? Chy ba nie chciałby m, by by ła tak daleko od nas. Może pomy ślmy o miejscu oddalony m o parę godzin lotu. Szwajcaria? Anglia? Jak to widzisz, Barbro? − Wiesz, to może ja wrócę z nią do Krakowa? − zaproponowała nieśmiało kobieta. − Nie... Proszę, Barbro, daj nam second chance... Bardzo cię proszę. − Jeremy ścisnął rękę żony. Barbara milczała chwilę. Biła się z my ślami, ale w końcu uśmiechnęła się pojednawczo. − Dobrze, spróbujmy, Jeremy. − Jeśli internat, to może Malta? − zaproponował. − Kolega Romana ze szpitala wy słał córkę do Szkoły św. Moniki do La Valetty. Są bardzo zadowoleni. − Może jest na ty le dorosła, by pozwolić jej zadecy dować samej? W końcu to już ostatni rok liceum. − Good idea! − Jeremy klasnął w dłonie. − A teraz chodźmy spać, Barbro.
Już dwa miesiące później Karen jadła lunch w towarzy stwie swoich nowy ch szkolny ch koleżanek − Bry ty jki Angeli, Francuzki Beatrice i Doroty z Polski. Siedziały przy długim prostokątny m stole w sali o wy sokich goty ckich sklepieniach. Angela Pattinson, klasowa śmieszka, robiła zabawne miny, a dziewczy ny chichotały radośnie. − Panienki, uspokójcie się, pomy ślcie o poważny ch sprawach. − Nie wiadomo skąd wy rosła przy nich siostra Annunziata, wy soka kobieta w szary m habicie. Miała ksy wkę „Orli Nos i Gumowe Ucho”. Jeremy i Barbara powiedzieli córce o swoim pomy śle kilka dni po powrocie z pikniku na wy spie. Przedstawili jej propozy cje szkół z internatem. Karen tak naprawdę chciała jechać do babci, do Polski, ale w oczach mamy zobaczy ła nowy, dawno niewidziany blask i pomy ślała, że najlepiej będzie, jeśli pojedzie do La Valletty, a matka zostanie przy boku ojca. Klasztor i konwent św. Moniki, matki św. Augusty na − szkolny kompleks dla młody ch dam − wzniesiono na nadmorskim skalisty m wy brzeżu, jakieś piętnaście kilometrów na północny wschód od stolicy Malty. Szkoła z internatem zajmowała kilka budy nków należącej niegdy ś do krzy żowców twierdzy zbudowanej z monolity czny ch bloków. W szkole na Malcie uczono ty lko tego, co zdaniem sióstr przy da się dobry m paniom domu. W broszurze, którą przy słano rodzicom, Karen przeczy tała: „Nasze absolwentki umieją się komunikować w wielu języ kach, angielskim, włoskim i francuskim. By prowadzić mądrą rozmowę, na lekcjach czy tamy Biblię i mitologię, rozważamy strony poświęcone filozofii według święty ch Augusty na i Tomasza z Akwinu. A także uczy my gotowania, robótek ręczny ch, sztuki i nauki ry sowania. Nie za dużo matematy ki”.
Gdy by nie to, że co rano o szóstej trzeba by ło spędzić godzinę w kaplicy, modląc się, Karen by łaby całkiem zadowolona. Ale odrobina pobożności jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Właśnie dziś całą klasą dziewczęta miały jechać na wy cieczkę do stolicy Malty. Karen usiadła z koleżanką na pierwszy m miejscu obok kierowcy. Jako niegdy siejsza kolonia bry ty jska Malta nadal uznawała ruch lewostronny i jadąc do miasta, dziewczy ny co chwilę miały wrażenie, że najeżdża na nie z przeciwka samochód. Piszczały i zasłaniały oczy, ale... wszy stko by ło w porządku. Celem wy cieczki by ło zwiedzenie siedziby Kawalerów Maltańskich − Pałacu Wielkich Mistrzów i katedry św. Jana, której olbrzy mia kopuła, nieco podobna do londy ńskiej katedry św. Pawła, górowała nad skalistą zatoką La Valletty. Siostra Annunziata, absolwentka historii sztuki w Rzy mie, zaprowadziła podopieczne do obrazu Caravaggia przedstawiającego św. Hieronima. Jego muskularne ramiona przy wodziły na my śl raczej mitologicznego herosa niż świętego. − Caravaggio uciekł na Maltę po ty m, jak wdał się w Rzy mie w zby t wiele bójek i awantur − powiedziała. − Szy bko wkradł się w łaski zakonników. Co nieby wałe, stał się jedny m ze szpitalników − członkiem konwentu. Pierwszy m od kilkuset lat! Zatrudnili go, by udekorował ich najważniejszą świąty nię, właśnie tę, w której się znajdujemy. − Karen poraził blask bijący od oblicza świętego. − Zobaczcie − ciągnęła siostra. − Nie trzeba wrzucać monety, by oświetlić jego twarz. Niesamowite światło! Tak, Caravaggio to najwspanialszy malarz włoskiego baroku, do absolutnej maestrii doprowadził operowanie światłocieniem. Szokował ówcześnie i szokuje dzisiaj, gdy ż jego święci wy glądają jak zwy kli ludzie. − Zakonnica oblała się rumieńcem. − Niezła klata − szepnęła Angela do ucha Karen. Dziewczy ny spojrzały na wspaniałą, męską, idealnie wy rzeźbioną sy lwetkę świętego − przy stojnego mężczy zny w średnim wieku. Szkarłatna tkanina opły wająca jego postać nieco za bardzo odsłaniała ciało poniżej pępka. − Caravaggio przeby wał na Malcie na zaproszenie Wielkiego Mistrza Alofa de Wignacourt − konty nuowała zakonnica. − Malarz schronił się tu po dokonaniu morderstwa. Jego ży cie by ło pełne dzieł tworzony ch za podszeptem aniołów, ale i diabła. To obrazy na wagę złota; są ozdobą każdej kolekcji sztuki na świecie. A tu mamy ich aż trzy − dodała z dumą. − Podczas poby tu na wy spie namalował jeszcze dwa obrazy : portret swojego protektora Wielkiego Mistrza i Ścięcie św. Jana Chrzciciela, które zobaczy cie tuż obok. Nie uciekł jednak od konfliktów i został wy dalony z Malty przez joannitów. Zmarł w niewy jaśniony ch okolicznościach podczas powrotu z Neapolu do Rzy mu. Teorii na temat jego śmierci by ło wiele, niektórzy wspominali nawet, że został zamordowany. Umarł tak jak ży ł. Spotkała go słuszna kara za grzechy − zawy rokowała ciszej siostra Annunziata, choć zachwy t, który malował się w jej oczach na widok obrazów, kłócił się z surowy m tonem.Zakonnica by ła wy raźnie zafascy nowana malarzem. By nawrócić podopieczne na drogę religijnej zadumy, siostra przeszła do nawy z obrazami związany mi z apostołem Jezusa. − Malta to święte miejsce − podjęła. − To tutaj rozbił się statek św. Pawła. Apostoł szerzy ł tu naszą wiarę. − Zatrzy mała się przed jedny m z liczny ch grobowców. − Zakon joannitów powstał na początku jedenastego wieku w Jerozolimie jako pierwszy − jeszcze przed templariuszami czy krzy żakami. Opiekowali się chory mi pielgrzy mami, stąd nazy wano ich szpitalnikami. Ich główną misją by ła jednak walka z muzułmanami, który ch nazy wano Saracenami. Ponieważ czy nili to w imię obrony wiary chrześcijańskiej − sy mbolu krzy ża − zwano ich też krzy żowcami. Stoimy
przed nagrobkiem Giacomo. Pochodził on z rodu Grimaldich, z który ch wy wodzi się obecny książę Monako, Rainier. Krąży legenda, że Giacomo zakochał się w chłopce i chciał się wy rzec stanu duchownego, ale podczas spaceru spadł z półki skalnej na południe od La Valletty. Za karę rodzina Grimaldich została obciążona klątwą na wszy stkie pokolenia − dodała ciszej Annunziata. Karen stanęła w oknie sali Pałacu Mistrzów i spojrzała na naturalny port wy kuty w skałach, w który m cumowały statki i jachty. Po spacerze krużgankami, zwiedzeniu katedry św. Jana, patrona joannitów, siostra Annunziata zawołała dziewczęta i ogłosiła czas wolny. − Chodźmy na ry nek, dziewczy nki. I proszę o godne do waszego stanu zachowanie. Pamiętajcie, że reprezentujecie naszą szkołę. Mówię to zwłaszcza do ciebie, Angelo. − Spojrzała surowo na swawolną uczennicę. − Nie palimy, nie zdejmujemy szarego habitu, nie malujemy się i nie pijemy alkoholu. Jesteście częścią konwentu św. Moniki! Dziewczęta wy szły na skąpane w ostry m słońcu podwórze. Biły dzwony. Dochodziło południe. W powietrzu unosił się charaktery sty czny tu zapach − mieszanka wszechobecnego kwiecia eukaliptusa i słody czy. Po uliczkach snuli się tury ści − niektórzy siedzieli przy kawie pod parasolami, zaglądając do przewodników, inni od uliczny ch przekupniów kupowali lokalne słodkości przy rządzane na oczach przechodniów. Łakocie by ły smażone w głębokim tłuszczu, w garnkach stojący ch na mały ch palnikach, i jeszcze gorące zawijane w papier. Karen, podobnie jak wszy scy Maltańczy cy, uwielbiała słody cze, zwłaszcza miodowe precle Qaghaq tal-Ghasel, które arabską nazwą przy wodziły czasy panowania Saracenów nad wy spą. Uwielbiała też malutkie romby z cienkiego ciasta nadziewane dakty lami i any żkiem. Na lekcji gotowania uczy ły się je przy rządzać. Karen starannie wy kaligrafowała w swoim zeszy cie opatrzony m ty tułem Moja książka kucharska: Maltańskie miodowe precle Qaghaq tal-Ghasel: Najpierw przygotowuję nadzienie: 75 gramów dżemu, 150 gramów cukru, 50 gramów startej kandyzowanej skórki z cytryny, pomarańczy i mandarynki. Gotuję i doprowadzam do wrzenia. Skręcam ogień i dodaję powoli 3 łyżki semoliny. Szybko mieszając, gotuję jeszcze przez chwilę. Odstawiam do ostygnięcia, a w tym czasie robię ciasto: zagniatam 50 gramów margaryny z 600 gramami mąki, 2 białkami i odrobiną wody. Odstawiam w chłodne miejsce na 2 godziny. Wałkuję ciasto na prostokąty 10 na 18 centymetrów. Na środek nakładam wzdłuż nadzienie. Zawijam ciasto w obwarzanki. Papier do pieczenia posypuję semoliną, precle nacinam ostrym nożem w kilku miejscach. Piekę 25 minut w temperaturze 120−150 stopni. Karen i Angela oddaliły się od grupy, choć większość koleżanek została na główny m ry nku z siostrą Annunziatą. Karen wiedziała, że niedaleko, w jednej z boczny ch uliczek sprzedają wspaniałe malinowe lody. Tak jak jej mama i babcia oddały by wiele za ten przy smak. Po chwili dziewczęta stały w zaułku; Karen ze smakiem jadła lody, a Angela paliła papierosa, mocno się zaciągając. Wcześniej zdąży ła zrobić szy bki makijaż − miała ostro umalowane usta, a ciemnozielone oczy podkreśliła szary mi i niebieskimi cieniami. Po chwili zatrzy mała się przy nich grupka młodzieńców. Swoją aprobatę chłopcy wy rażali gwizdami i niewy bredny mi komentarzami. Mieli mundurki z herbem szkoły męskiej św. Jana. Jeden z nich, niezby t wy soki, o szczery m uśmiechu i z przerwą między górny mi jedy nkami, przy witał się z Angelą i szepnął jej coś na ucho. − Dobra, może uda nam się urwać − powiedziała dziewczy na i wy cisnęła na jego ustach namiętny pocałunek.
− Ladies. − Chłopak ze śladami szminki na ustach skłonił się i wraz z kolegami odszedł w swoją stronę. Kompani śmiali się i poklepy wali po plecach. Karen i Angela także ruszy ły przed siebie. Uliczki o tej porze by ły ciche, wszy stkie okna zasłonięto żaluzjami − nieodzowny znak, że trwa sjesta. Szły niespiesznie, bo upał osiągnął apogeum. Nagle popołudniową ciszę zakłócił warkot silnika. W uliczkę wjechało czerwone, lśniące ferrari. Gdy zatrzy mało się na światłach, Karen zobaczy ła siedzący ch w środku Faraga, Andrzeja, Jacka i mężczy znę w kwefie na głowie. Nie by ło widać jego twarzy. Faraga też ledwo poznała − miał długą brodę, a głowę przewiązał arafatką. Co oni tu robią? Co się stało? Dlaczego nie zawiadomili mnie o przyjeździe? − zastanawiała się, szczerze zdziwiona. Pomachała do nich, ale ponieważ by ła odziana w szary habit − obowiązkowy strój dziewcząt na pensji św. Moniki, nie poznali jej. Wciąż nie dawał jej spokoju mężczy zna w burce siedzący obok kierowcy. Gdy wy ciągnął rękę, by złapać się uchwy tu nad oknem, ujrzała na jego palcu pierścień. To by ł mężczy zna z seledy nowy m sy gnetem! Ten sam, którego widziała podczas zamachów pod piramidami. Karen zaparło dech w piersi. Gdy światła się zmieniły i samochód ruszy ł z piskiem opon, usiadła na rozgrzany ch kamienny ch schodach. Farag, bliźniacy, ten dziwny człowiek, którego zapamiętała z Egiptu... Co oni mieli ze sobą wspólnego? I co robili na Malcie? Czy to ma jakiś związek z zamachem w Gizie? − Karen, źle się czujesz? − Podniosła głowę i zobaczy ła nad sobą zatroskaną twarz Angeli. − Chodź, musimy wracać. Mamy jeszcze jechać na piknik. Siostra Annunziata siedziała na stary m ry nku, popijając bitter sodę i czy tając gazetę. Kiedy grupka dziewcząt zebrała się przy niej, wstała gwałtownie, oblewając kartki czerwony m napojem. Karen przy jrzała się gazecie, którą zakonnica niedbale wrzuciła do kosza. Z pierwszej strony patrzy ł na nią mężczy zna z seledy nowy m sy gnetem. Napis pod zdjęciem głosił: Terrorysta Ibrahim Al-Mohammed znany z wywrotowej działalności w Arabii Saudyjskiej i Libii szkoli pilotów terrorystów w bazie na Malcie. Opinia publiczna Malty jest zatroskana. U prezydenta złożono list, wnioskując, by zaostrzył zasady pobytu na naszej wyspie. Na świecie mówi się, ze coraz więcej terrorystów wspieranych przez Kaddafiego znajduje się na Malcie. Ibrahim Al-Mohammed jest najprawdopodobniej odpowiedzialny za zamachy w Monachium podczas ubiegłorocznej olimpiady. Policja prosi wszystkich, którzy widzieli mężczyznę, o kontakt z najbliższą jednostką. A więc Saraceni walczą teraz z krzyżowcami ich własną bronią, pomy ślała Karen, patrząc na flagę z maltańskim krzy żem powiewającą nad siedzibą prezy denta.
Nazajutrz Karen otrzy mała telegram od Jacka, który informował ją, że są przejazdem na Malcie wraz z Andrzejem i Faragiem. Zatrzy mali się u znajomego Faraga, który ma tu coś ważnego do załatwienia. Jadą do Polski w odwiedziny do babci Małgosi. Mama oddała ich pod opiekę Faraga, studiującego w dęblińskiej szkole pilotów. Py tał, czy otrzy małaby od sióstr pozwolenie na spotkanie. Jeśli oczy wiście jest w stanie wy baczy ć im tę głupią kłótnię w Sabracie. Specjalnie ze względu na Karen przy pły nęli promem na Maltę, skąd mają lot do Rzy mu i dalej do Warszawy. Czekają na kontakt.
Na końcu listu Jacek podawał namiary na hotel św. Jakuba, w który m się zatrzy mali. Karen nie zadzwoniła.
Kilka ty godni później w grocie, w której nauczał święty Paweł, Karen przekonała się o niezwy kłej aurze tego sły nącego z uzdrowień miejsca. Siedząc na skale, obok Grotto, nagle to poczuła. Wczoraj, kładąc się do łóżka, kochałam ich obu. A dziś rano wstałam już odkochana, pomy ślała. Finis coronat opus − głosił napis wy ry ty w skale przez jakiegoś pielgrzy ma.
Rozdział XXII
Nieznośna lekkość bytu
Praga, 16 listopada 1974
Maria leżała w hotelowy m łóżku i wpatry wała się w wiszący na suficie kandelabr. Przez dwa ostatnie dni zdąży ła poznać wszy stkie elementy wy stroju tego pokoju; bogato złocony plafon z zakręcony mi esami-floresami, mitologiczną scenę z porwaniem Prozerpiny z prawej strony łóżka, sąd Pary sa z lewej, rzeźbione winne grona w drewniany ch okuciach, wielkie bordowe kotary przety kane złotą nitką, tworzące baldachim, i takie same zasłony w oknach. A okna ogromne, w ty pie porte fenetre − z przepiękny m widokiem na Hradczany i Most Świętego Karola. Hotel należał do złotego wieku świetności Pragi, powstał w czasach secesji. Od dwóch dni Maria oglądała głównie ściany tego pokoju. Właściwie nie wy chodziła z łóżka. Hamid spał, równomiernie oddy chając, z jedną ręką na jej brzuchu. Delikatnie zsunęła jego dłoń i poszła do łazienki, aby wziąć długi pry sznic. Hamid ponownie zagościł w jej ży ciu w Sabracie. Podczas gdy Jacek zakrwawiony po bójce z bratem leżał pod hotelem, zaniepokojony zbiegowiskiem Hamid naty chmiast znalazł się przy niej. To dzięki niemu Jacek tak szy bko został przewieziony do rządowej kliniki w Try polisie. Później kilka razy wpadł do szpitala, gdy czuwała przy sy nu. Na szczęście rany nie by ły tak poważne, jak wy glądały, i chłopak − z zagipsowaną ręką i kilkoma szwami − szy bko wracał do sił. Po wy padku Maria więcej czasu spędzała z Jackiem i chy ba po raz pierwszy w ży ciu nakrzy czała na Andrzeja. Ten kilkakrotnie przy chodził, by przeprosić brata. Wreszcie otrzy mał
przebaczenie. Andrzej wrócił do Benghazi z ojcem, a Jacek i Maria zostali jeszcze na okres rehabilitacji w stolicy Libii. Pomiędzy Hamidem a Jackiem nawiązała się nić przy jaźni. Czasami Maria jechała taksówką do Try polisu, by na chwilę odetchnąć, a wtedy Hamid zostawał z jej sy nem. Rozmawiali o historii, o Libii oraz o pusty ni. Jacka fascy nowały islam i historia wojskowości. Pewnego dnia Hamid zapy tał Jacka, czy jak wy zdrowieje, chciałby zobaczy ć wojskową paradę jako specjalny gość w rezy dencji Kaddafiego. Chłopaka zawsze interesowały militaria, więc z ochotą przy stał na tę propozy cję. Maria postanowiła tego dnia odpocząć i podziękowała za zaproszenie. Wieczorem Jacek opowiadał jej z wy piekami na twarzy : „Rezy dencja wy glądała z zewnątrz jak wielki namiot, a w środku kry ła bogactwa, jakich mogliby się nie powsty dzić najbogatsi szejkowie! Przed podjazdem stały lamborghini, jaguary, bentley e i ferrari. Boki namiotów by ły tkane złotem w inskry pcje wersetów z Koranu, ściany wy kładane adamaszkiem, a na ziemi leżały afgańskie i perskie kobierce. Wszędzie aż kapało złotem! Na każdy m kroku nowoczesne sy stemy klimaty zacji i nagłośnienia! Mówię ci, to aż nieprawdopodobne! Weszliśmy do dużego namiotu, w który m by ło kilkaset osób. Poza arabskim sły chać by ło angielski, niemiecki, a nawet hebrajski! By ło tu wielu przedstawicieli współpracujący ch z Libią firm z Włoch, kilku znany ch piosenkarzy i piłkarzy. Mówiono, że Kaddafi ma udziały w Fiacie i Juventusie! Wy obrażasz to sobie? Kaddafi w stroju tuareskiego wojownika stał na ukwiecony m podwy ższeniu, witał się ze wszy stkimi łaskawie. My przy witaliśmy się jako ostatni. Ujrzałem wy sokiego mężczy znę z zarostem. Muszę przy znać, że biła od niego chary zma. Hamid mnie przedstawił, a Kaddafi wy ciągnął do mnie rękę. Powiedział słowa powitania, a ja odpowiedziałem mu po arabsku. Kaddafi zainteresował się, skąd tak dobrze znam języ k, więc powiedziałem, że chodzę do szkoły arabskiej. Zamienił ze mną kilka zdań i zaprosił ponownie”. Jacek cały wieczór chodził jak w euforii. Potem spotkał Faraga, który też brał udział w paradzie. By ł z nim Mohammed, którego Jacek poznał w Egipcie. Miał sy gnet z napisem Allach jest wielki. „A potem by ła parada”, opowiadał matce z zachwy tem. „Najpierw konna − beduińscy wojownicy strzelali w powietrze. Potem jechały czołgi. I szła kolumna żołnierzy. Szli też zwy kli Libijczy cy, trzy mali transparenty z Kaddafim, Naserem i Omar Mukhtarem. A na koniec by ł pokaz fajerwerków. Wszy stkie by ły zielone…” Maria nie słuchała. My ślała o Hamidzie. Wkrótce po ty m wy darzeniu Jacek z matką wrócili do Benghazi, do Romana, szczęśliwego, że znowu ma przy sobie całą rodzinę. Bardzo go cieszy ło, że po wspólny m poby cie w Try polisie stosunki między Jackiem a Marią się poprawiły. Dni pły nęły podobne jeden do drugiego. Chłopcy przy gotowy wali się do matury w sy stemie szkoły korespondency jnej i kończy li trzecią klasę gimnazjum w szkole arabskiej. Kilka dni po powrocie do Benghazi Maria zadzwoniła z pracy do Hamida, by podziękować mu za okazaną pomoc i opiekę w czasie choroby Jacka. „Malesh”, powiedział ty lko i rozłączy ł się. Maria dłuższą chwilę siedziała w bezruchu ze słuchawką w ręku. Potem, rozczarowana, wróciła do zajęć. Pochy liła się nad zdjęciami uprawny ch pól na pusty ni. By ł to między inny mi jej sukces. Z zamy ślenia wy rwało ją pukanie. Otworzy ła drzwi. W progu stał Hamid. Wszedł do środka, a Maria odruchowo zamknęła za nim drzwi na klucz. I by ło jak dawniej, tak jakby nie by ło tej przerwy od dnia rozpoczęcia wojny. Hamid znowu jej szeptał do ucha: „I missed you so much,
Marija”. Następnego dnia zadzwonił sekretarz Hamida. Powiedział, że ma dla Marii zaproszenie do udziału w między narodowej konferencji poświęconej zmianom w ekosy stemie światowy ch pusty ń i lasów. Konferencja miała się odby ć za dwa ty godnie, a Maria miała by ć tam speakerem i gościem specjalny m. Poproszono ją, by przedstawiła osiągnięcia libijskiego rolnictwa na przy kładzie jej badań, rozpoczęcia nawadniana pusty ni i uzy skania pól uprawny ch w Kufrze, w samy m sercu Sahary. Sekretarz zapy tał, czy może zarezerwować dla niej lot i hotel w Pradze. Maria odpowiedziała, że musi to ustalić z rodziną. Wspólnie stwierdzili, że to wielkie wy różnienie. W ty m samy m czasie, kiedy miała się odby ć konferencja, Farag zaproponował, że zabierze bliźniaków na Maltę i do Polski, a Maria stwierdziła, że to bardzo dobry pomy sł. Zatelefonowała więc do sekretarza Hamida i potwierdziła swoją obecność. Ten kilka godzin później oddzwonił z planem lotu. Maria nie zapy tała, dlaczego jedzie na pięć dni, skoro konferencja trwa zaledwie dwa. Drogę z lotniska do hotelu zapamiętała jak we śnie. Powitalny drink z naukowcami z całego świata, konferencja, jej wy kład... „W oazie na Saharze, w Kufrze, w pobliżu granicy z Egiptem i Sudanem dzięki transformacji pusty ni w ekosy stem zieleni będzie kiedy ś pły nęła rzeka. Kufra to w dziewiętnasty m wieku miejsce postoju dla karawan w drodze do Chartumu. Podczas drugiej wojny światowej ważny punkt strategiczny. Na ten cel i na badanie, które prowadzę, przeznaczono wiele milionów dolarów. I tak zamieniamy piaski pusty ni w ogromne pola uprawne. Jest to projekt prowadzony przy osobisty m zaangażowaniu przy wódcy Libii, Kaddafiego”, ciągnęła, pokazując kolejne slajdy. „Stworzono tu wielokilometrowy podziemny sy stem melioracy jny. Kiedy ś popły nie tu rzeka”. Gdy skończy ła, rozległ się grad oklasków. Potem odby ła się elegancka kolacja w pobliżu starówki i nocny spacer po Złotej Uliczce. Drugiego dnia po zajęciach, wspólny m obiedzie, wy mianie wizy tówek i uprzejmości nastąpił koniec spotkania. Maria spakowała materiały konferency jne, pożegnała się i wsiadła do taksówki. „Mala Strana, hotel Klarov” − rzuciła kierowcy. Kiedy weszła do lobby secesy jnego hotelu, zobaczy ła Hamida. Czekał na nią, wpatrując się w obrotowe drzwi. Bez słowa wstał i razem weszli do windy − pięknego okazu art nouveau. Odskoczy li od siebie, dopiero gdy winda stanęła na trzecim piętrze i wsiadła do niej starsza pani w niesamowicie różowej sukience. Na rękach trzy mała malutkiego białego pudelka w równie różowej obróżce. Przy glądała im się uważnie, gdy wy siadali dwa piętra wy żej. Maria nie wiedziała, kiedy znaleźli się w wielkim łożu z baldachimem. Przez dwa kolejne dni ich jedy ny m poży wieniem, poza serwowany mi przez hotel posiłkami, by ło ulubione danie wszy stkich kochanków − truskawki i dobrze schłodzony szampan. Posiłki w pięknej zastawie przy noszono im do pokoju. Hamid karmił Marię, a ona śmiała się jak beztroska nastolatka. Nocą, gdy spał, Maria wstawała i patrzy ła na oświetlone skąpane w deszczu Hradczany. Wzdy chała z zachwy tem i znowu wtulała się w kochanka. Czuła się taka szczęśliwa. Nie miała wy rzutów, że zdradza Romana. Zresztą od dawna mieli osobne sy pialnie. Maria całą sobą należała do Hamida. Ty lko przy nim zatracała się zupełnie, nie by ła zgry źliwa ani zasadnicza − taką znali ją wszy scy poza jej studentami. Praca przy pusty nny m projekcie przy nosiła jej wiele saty sfakcji. Ponieważ Hamid by ł
bliskim współpracownikiem Kaddafiego, a to on stał za tą inicjaty wą, Maria nawet nie zauważy ła, kiedy zaczęła z sy mpatią my śleć o przy wódcy Libii. Jeszcze nie dniało, gdy Maria zaproponowała spacer. Kiedy weszli na Most Karola, zegar na sły nnej wieży astronoma wy bijał czwartą. By ło dość zimno i siąpił deszcz, a oni nie mieli parasola. Zatrzy mali się na środku mostu. − Nigdy nie by ło mi tak dobrze, Hamid − szepnęła Maria, patrząc na rzekę. − Mnie też, Marija − odparł. − Obiecaj mi jedno. − Tak? − Proszę, by to nie by ł nasz ostatni wy jazd. Obiecaj, że będziemy powtarzać to co kilka miesięcy. − Inshalla − odpowiedziała Maria, ściskając jego dłoń. O świcie wzięli wspólny pry sznic, zjedli pośpiesznie śniadanie i zamówili taksówkę na lotnisko. Samolot Marii do Benghazi odlaty wał o siódmej, a Hamida − do Try polisu − o dziewiątej. Prosto z lotniska Hamid pojechał do pracy. Na powitanie polecił swojemu asy stentowi: − Przy gotuj plan konferencji na najbliższe lata, gdzie można propagować nasz cud na pusty ni.
Rozdział XXIII
Pomiędzy niebem a piekłem
Bejda, marzec 1975
W –itaj, kochana! − Jackie z radosny m uśmiechem uściskała Karen na lotnisku w Benghazi. Jackie przy jechała urodzić w domu Senussich − tak obiecała Hassanowi. Karen przeby wała tu z rodzicami podczas wiosennej przerwy w szkole. Udały się w podróż do Bejdy, gdzie w letnim domu rodzina Senussich spędzała Święto Barana. Weszli do domu i Hassan od razu ruszy ł do pokoju, w który m by li wszy scy męscy członkowie rodziny, między inny mi jego ojciec i Farag. Nie wy szli do kobiet, nie przy witali ich. Dopiero Salha, najstarsza siostra Hassana, wprowadziła je do żeńskiej części domu. Panował tam zwy kły harmider. Salha dokonała prezentacji stron. Siostry, kuzy nki, ciotki oraz sąsiadki Hassana i Faraga przekrzy kiwały się nawzajem: − Jak pięknie wy glądasz! − Jaką piękną masz torebkę! − To Louis Vuitton z serii Alma? Całowały ją i śmiały się. Również Paola uściskała sy nową i pogładziła ją po brzuchu. Barbara serdecznie przy witała się ze swoją włoską przy jaciółką. Ta ostatnia wy mieniła z Karen kilka zdań po włosku. − Barbaro, twoja córka szy bko uczy się języ ków! − zachwy ciła się. − Tak, na Malcie uczą właściwie ty lko języ ków − mruknęła Barbara, biorąc z tacy przy niesionej przez służącą sok z granatów.
Karen rozejrzała się wokół. Znajdowały się w duży m pomieszczeniu wy słany m piękny mi dy wanami. Na podłodze, na puszy sty ch poduchach i materacach, siedziały w kucki starsze kobiety, ubrane trady cy jnie w szaty przety kane złotą i srebrna nicią, twarze i ręce miały udekorowane henną. Do salonu przy legała ogromna kuchnia, bardzo nowoczesna, pełna stalowy ch powierzchni i elementów rodem z najlepszy ch restauracji. Krzątały się tam młodsze kobiety, niektóre śpiewały w takt wesołej arabskiej muzy ki. Po wy piciu herbaty z miętą i zjedzeniu tony słodkich ciasteczek miodowy ch, sezamowy ch i pistacjowy ch, wy py taniu o podróż i nowinki, zaproponowano przy by ły m odpoczy nek. Karen dy skretnie schowała na później kilka ulubiony ch ciasteczek z dakty lami. Jackie i Barbara dostały osobne sy pialnie, a Karen miała zamieszkać w dużej sali dzielonej przez arabskie znajome. Salha przy dzieliła jej jedno z ośmiu łóżek, na wszy stkich siedziały lalki w tiulach; jej lalka miała amarantową suknię. Karen wprowadzono do pokoju kąpielowego, który by ł połączony z łaźnią − hamamem. Ogarnął ją zapach kadzidełek i wonnego olejku różanego. Płatki róż, karminowe i białe, wy pełniały też wannę. Karen zanurzy ła się w ciepłej pachnącej kąpieli. Poczuła, jak mija zmęczenie, a rozgrzane ciało odpoczy wa. Po kąpieli leżała na łóżku, drzemiąc. Obudził ją głos Salhy : − Wstawaj, czas na przy gotowania. Będziemy przy rządzać metodą trady cy jną kuskus w wersji królewskiej. Chcesz z nami pracować? − Jasne, uwielbiam gotować − ucieszy ła się dziewczy na. − Co konkretnie mam robić? − Najpierw popatrz, a potem dołączy sz − rzuciła Arabka. − Najpierw do dużej płaskiej ceramicznej miski wsy pujemy semolinę. Pry skamy powoli wodą, widzisz, tworzą się grudki. Ugniatamy je, przesiewamy przez palce i głaszczemy kaszę. − Głaszczecie kaszę? − zdumiała się Karen. − Tak. Ta technika służy temu, by kasza powoli nabierała objętości, by oddy chała. − Karen samodzielnie przecierała grudki, z który ch powstawała kasza. Usiadła obok inny ch kobiet, robiąc kuskus. − Teraz wy stawimy misy na słońce, by kasza schła − zaordy nowała Salha. − A my chodźmy do kuchni. − Salha dowodziła. Jackie wy poczy wała, a Karen oddano we władanie jedną z kuchenek. Dołączy ła do niej Mabrouka − dziewczy ny gotowały w parach. − Patrz, co robimy, i rób to samo. Nie przejmuj się, gdy coś nie wy jdzie, po prostu py taj. − Tu jest sześć kuchenek, naprawdę jak w restauracji − roześmiała się Karen. Salha pośpieszy ła z wy jaśnieniem: − W arabskich domach mieszka wiele osób. Czasem kilka pokoleń. Lubimy gości. Przy chodzi dużo znajomy ch, sąsiadów. Po rozwodzie lub śmierci męża często kobiety wracają do rodzinnego domu − wraz z dziećmi. Wszy stkich trzeba dobrze nakarmić i ugościć. − Odeszła do półki z garnkami. − Zobacz, kuskus gotujemy w specjalny ch dwuczęściowy ch naczy niach, podstawą górnego jest jakby sitko o mały ch oczkach. W dolny m garnku warzy się sos, a w górny m kasza, przechodząc jego aromatem wy dzielający m się podczas gotowania. Pokroisz cebulę? − Tak. − Karen ochoczo pokiwała głową. − Ty lko pamiętaj, w dość grube kawałki. Wszy stkie warzy wa krój, proszę, w dość duże kawałki. Do tego dania możesz dodać, jakie chcesz. My przy gotowały śmy nasze ulubione, czy li marchew, pasternak, ziemniaki, cukinię, bakłażany i cieciorkę, którą namoczy ły śmy na całą noc.
A teraz czas na mięso. − Do dolnego garnka Salha włoży ła pokrojoną jagnięcinę i zawołała: − Dorzuć tu cebulę i inne warzy wa. Najpierw dużo marchwi, a potem resztę. − Karen skinęła głową, cieszy ła się, że po przy spieszony m kursie arabskiego dość swobodnie może się porozumiewać z kobietami. Dokładała partiami warzy wa, a Salha ją instruowała. Po dziesięciu minutach Arabka dorzuciła do garnka cukinię i ziemniaki. Dolała wodę, tak by zakry ć całość. − Kiedy to się poddusi, dodam cieciorkę i bakłażany. Zobacz, Karen, żeby kuskus by ł dobry, muszę go teraz przełoży ć do miski. Dolewam nieco wody, oliwy i znowu bardzo delikatnie mieszam, cały czas ręką! Nie uży wamy do tego ły żek ani widelców! Potem kuskus wraca do garnka, by, jak mawia ciotka Jasmina − Salha pomachała do starszej kobiety siedzącej na podłodze − wdy chać sos, na który m się gotuje. A teraz najważniejsze. − Wskazała na stół pełen przy praw w misach. Wy glądał jak stanowisko na souku. Py szniły się tam mięta, mocno aromaty cznej odmiany, nana, curry, szafran i laski wanilii. − Wsy pujemy je po trochu − szłejja! − Do małej bambusowej miseczki Salha nasy pała kurkumę, szafran, kumin, sproszkowaną harrissę oraz imbir, a do drugiej sól i pieprz. − Te miseczki wy glądają niczy m palety malarskie! − zawołała zachwy cona Karen, a Arabka zamaszy sty m ruchem przesy pała przy prawy do garnka. Dodała nieco wody, sporo oliwy. Wszy stko dusiło się dziesięć kolejny ch minut. − W gotowaniu kuskusu dzielimy czas na dziesięciominutowe interwały − wy jaśniła. − Dziesięć minut to klucz do sukcesu dobrego dania. Czas rozpocząć gotowanie kaszy. − Na dolny m garnku, w który m dusił się sos z jagnięciną i warzy wami, postawiła górną część naczy nia. Wsy pała tam kaszę. I znowu głaskała kuskus, raz po raz przebierała ziarno palcami, zagarniała do siebie zapach. Po kuchni unosił się obłędny zapach, obiecujący królewską ucztę. − To będzie py szne! − Karen by ła upojona niezwy kły m aromatem potrawy. Czuła wilczy głód. − Insz Allach! − odparła Salha z uśmiechem.
Kiedy kobiety przy gotowy wały kuskus, Jackie oglądała rodzinne zdjęcia. Na wielu z nich by ł król Idris. − To wuj podczas koronacji − objaśniała Salha, zerkając na fotografie. − Tu w towarzy stwie Omara Mukhtara, tu z delegacją włoską, a tu z naszy m ojcem. Król nie miał dzieci i ukochał naszego ojca i jego braci. A tutaj, zobacz − obejmuje pięcioletniego Hassana − twego męża! − Cudowne! − Jackie by ła bardzo wzruszona. Służące, Aasma i Fatima, przy niosły w ty m czasie duży stół na dziesięciocenty metrowy ch nogach, postawiły go na środku sali i nakry ły obrusem. Na nim ułoży ły piękne ceramiczne miski z ręcznie malowany mi arabeskami. Do każdej miseczki Aasma nałoży ła kuskus, wy równała wierzch dłonią, a potem w każdy m zrobiła dołek, do którego nalała aromaty czny sos. Parujące misy służące rozdały kobietom, poczy nając od najstarszy ch. W oszroniony ch dzbanach czekała zimna źródlana woda. Kosze wy pełniała świeżo przy wieziona z piekarni chobza. Jadły w ciszy. Karen po posiłku z rozkoszą wy ciągnęła się na niskiej sofie. − Włączy my telewizor? − Zapy tała rezolutna ośmiolatka Dżamila. Dziewczy nka miała dwa warkoczy ki, rubinowe kolczy ki w uszach i paznokcie pomalowane na jaskrawy róż. By ła to
córeczka Fatmy, kuzy nki, która została przy garnięta przez rodzinę, po ty m, gdy usły szała od męża trzy krotne: Talaka, czy li: „Rozwodzę się z tobą”. − Dziś jest kolejny odcinek Córki Bahriego − dodała mała. − Ciekawe, czy odnaleźli brata Faruka, który zniknął jakiś czas temu w Egipcie. − Włączamy, włączamy − Jasmina podchwy ciła pomy sł. − Wszak to najpopularniejszy obecnie serial. Następną godzinę część kobiet drzemała, a część, niektóre z wy piekami, oddawała się jednej z ulubiony ch rozry wek kobiet Bliskiego Wschodu − oglądaniu lokalny ch sitcomów.
Karen by ła znużona obfity m posiłkiem i upałem. Przeszła do sy pialni kobiet, w której panował przy jemny chłód. Odsunęła lalkę i zwoje tiulów, położy ła się i niemal naty chmiast usnęła. Śniło jej się, że sy n Bahriego próbował porwać ją w Egipcie. Kiedy otworzy ła oczy, na łóżku obok siedziała mała Dżamila i patrzy ła na nią z zachwy tem. − Jesteś piękna, Karen − zaświergotała. − Masz śliczne włosy, takie jasne. Twój tata pewnie dostanie za ciebie wiele ton złota i niejednego wielbłąda. − Karen roześmiała się. Miała wy jaśnić dziewczy nce, że chrześcijański świat rządzi się nieco inny mi prawami, ale ostatecznie machnęła ręką. − Kareeen − przeciągnęła zabawnie dziewczy nka − chcesz przy mierzy ć ślubną suknię mojej mamy ? Karen uśmiechnęła się ochoczo. − No pewnie! Dżamila wzięła ją za rękę i poprowadziła do salonu. − Mamusiu chcemy z Karen poprzy mierzać twoje suknie ślubne... − Nabrała oddechu. − I biżuterię! Proszę... Wszy stkie kobiety, z wy jątkiem ciotki Jasminy, poszły do bardzo dużego pokoju. Łoże z baldachimem trady cy jnie zdobiła lalka w tiulach. Kobiety zasiadły na łóżku, sofach i przed toaletką ozdobioną spory m kry ształowy m lustrem w bogaty ch złoceniach. Wskazały Karen mały podest, a Fatma wy jęła z szafy piękną purpurową hajłę przety kaną złotą nicią i drugą, fioletową z platy nową nicią. Potem otworzy ła komodę pełną masy wny ch szuflad wy ściełany ch aksamitem. Dżamila zaczęła je powoli wy suwać. Kolczy ki skrzące się perłami, rubinami i turkusami, od malutkich poprzez platy nowe koła po wiszące − z ręką Fatimy czy głową Nefretete. Szuflada niżej pełna by ła bransolet − cieniutkich i gruby ch na kilkanaście centy metrów − na przeguby i przedramiona. I wreszcie najniższa szuflada z trady cy jny mi ciężkimi naszy jnikami. − Przy wiozłam to wszy stko, gdy Ibrahim pierwszy raz powiedział: Rozwodzę się z tobą − powiedziała Fatma. − Ale jak to? − zapy tała Jackie. − U nas gdy mężczy zna powie te słowa po raz trzeci, oznacza to naty chmiastowy rozwód i kobieta może wy jść ty lko tak jak stoi i zabrać dzieci − wy jaśniła Salha. − Więc gdy którakolwiek z nas usły szy to pierwszy raz, zabieramy wszy stko do rodzinnego domu. Rodzice Fatmy, a dziadkowie Dżamili, już nie ży li, a jej ojciec by ł z domu Senussich, więc naszy m obowiązkiem jest opieka nad nią i jej dziećmi.
Karen wprowadzono na podest i Salha przy łoży ła do niej tkaniny, jakby chciała sprawdzić, która bardziej pasuje. − To którą wy bierasz? − zapy tała. Karen spojrzała w lustro. − Tę. − Wskazała na fioletową. My ślała, że od razu zaczną ją stroić, ale Salha zawołała: − Stójcie! Wszy stko po kolei! Wracamy ! Karen by ła nieco zdezorientowana, gdy wy prowadziły ją z pokoju. W salonie, oświetlony m popołudniowy m słońcem, grała rzewna muzy ka Um Kahatloum z wciąż powtarzaną frazą: Ja habibi! Na maleńkich orientalny ch stolikach stały srebrne i złote patery z owocami, pistacjami i ciasteczkami sezamowy mi. Usadzono ją wy soko na poduchach. Aasma przy niosła palnik gazowy, na który m postawiła miskę. Salha wsy pała do niej cukier i zalała cy try ną. Kiedy mikstura zaczęła bulgotać, odstawiła naczy nie. Gdy nieco przesty gło, nabrała trochę ręką − substancja przy pominała plaster miodu. − Zrobimy ci arabską depilację i piling, zgoda? − zwróciła się do Karen. Dziewczy nie nie pozostało nic innego jak skinąć głową. Parawanami osłonięto miejsce, gdzie leżała. Weszły masaży stki i fachowo dokonały dzieła. Na początku bardzo bolało, bo Arabki depilowały również miejsca inty mne, ale w końcu udzieliła jej się wesoła atmosfera. Śmiała się najpierw przez łzy, a potem pełną piersią − razem z pozostały mi kobietami. − Hanifa i Selma są najlepszy mi masaży stkami − zachwalała Salha. − Weźcie Karen do hammamu. Ja też pójdę. Dżamila, Jackie, chodźcie z nami. Na środku łaźni wy łożonej różowy m marmurem znajdował się nieduży basen. Z jednej ze ścian spły wała woda, szemrząc niczy m wodospad. W rogu stał kamienny stół. Ze ścian wy stawały krany z gorącą i zimną wodą. Wszy stkie kobiety otrzy mały od Salhy pareo i zanurzy ły się w basenie. Gdy wstały, wy glądały jak wschodnie odaliski. Potem służące wprowadziły je po kolei do łaźni, gdzie rozgrzano już kamienie. Kobiety dla ochłody wracały do basenu, pod wodę pły nącą z wodospadu lub nabierały wody do misek pod jedny m z kranów i polewały się na przemian to zimną, to gorącą. Ty lko Jackie, ze względu na zaawansowaną ciążę, nie uczestniczy ła w ty m ry tuale. Potem Selma wskazała Karen kamienny stół. Gdy dziewczy na położy ła się na nim, obie z Hanifą zaczęły ją masować, wcierając w jej ciało olejki o zapachu piżma i patchouli. Następnie zaprosiły ją do przy legającej sali na niską otomanę. W tej salce sły chać by ło szum wodospadu, pachniał intensy wnie olejek różany, a ściany migotały od ognia aromaty czny ch świeczek. Karen położy ła się tu, chłonąc kojącą atmosferę, a masaży stki zajęły się pozostały mi kobietami. − Ach, jakie to przy jemne − wy mamrotała dziewczy na, gdy towarzy szki dołączy ły do niej po upiększający ch zabiegach. − Chciałaby m mieć też taką hennę jak wy. − W takim razie musimy wezwać Aishę − zaordy nowała Salha. Po kwadransie do hammamu weszła wy soka szczupła Arabka. W misce z gorącą wodą rozpuściła hennę i zamieszała ły żką. Dała Karen do powąchania. Substancja wy dzielała dziwny, ale przy jemny aromat. Aisha malowała cieniutkim pędzelkiem wzory na rękach, nadgarstkach i kostkach Karen − arabeski, kropki, zawijasy o powtarzalny ch wzorach. Tak zrobiony tatuaż wy trzy my wał nawet kilka ty godni. Potem wszy stkim chętny m zrobiła makijaż. Wy jęła maleńki
srebrny przy rząd, w środku którego znajdował się kohl, czy li czarny sproszkowany pigment, który Arabki uży wały do malowania oczu. W naczy niu tkwił długi bolec, coś na kształt szczoteczki do rzęs. Za jego pomocą Aisha nałoży ła kohl pod oczy Karen, a następnie na wewnętrzną linię górnej powieki, osiągając niezwy kły, bardzo zmy słowy efekt, nazy wany „smokey ey es”. Kohlowego dzieła zwieńczy ły kreski na górnej powiece, nary sowane precy zy jnie i wy winięte do góry zgodnie z modą. Na powieki Aisha nałoży ła cienie, z przewagą fioletu i turkusu, a policzki podkreśliła różem. Jeszcze ty lko karminowe wargi i dużo czarnego tuszu na rzęsy. Karen ledwo poznała się w lustrze. Wy glądała co najmniej na dziesięć lat starszą! Kobiety posadziły ją na fotelu, podając napoje, ciasteczka i orzeszki. W tle ciągle sły chać by ło powolną muzy kę − Karen sły szała w niej wy raźnie, jak gdzieś przez pusty nię jedzie karawana wielbłądów, jak zatrzy muje się w pobliżu mediny, gdzie mułła woła na modlitwę. Gdy wszy stkie kobiety by ły już pomalowane, wróciły do sy pialni Fatmy i Karen ponownie weszła na podest. Ubrano ją w jedwabną koszulkę. Potem dwie kobiety zaczęły w sposób trady cy jny nakładać weselną szatę, kilkakrotnie oplatając kibić dziewczy ny i zawiązując tkaninę poniżej pępka. − Czas na biżuterię − zaordy nowała Salha. − Łańcuch. Ry by szczęścia. Kolczy ki. Bransolety. Karen, czując na sobie przy najmniej dziesięć kilogramów złota, aż ugięła się pod jego ciężarem. Na nogi nałożono jej klapki na obcasie ze szczerego złota, z zadarty mi noskami zdobiony mi fioletowy mi amety stami. Spróbowała zrobić kilka kroków, ale „tony złota” trzy mały ją w miejscu. − Teraz rozumiem, dlaczego panna młoda zawsze jest prowadzona − stwierdziła. − Nikt nie miałby siły iść, dźwigając na sobie to wszy stko. Kobiety przeszły do ogromnego patio. Tam również na podłodze leżały poduchy i stały niskie otomany, na który ch zasiadły. Kilka wzięło darbuki i po chwili dał się sły szeć ekstaty czny, ry tmiczny dźwięk. Kilka kobiet naty chmiast zaczęło tańczy ć taniec brzucha. Karen zrzuciła złote trzewiki, poprosiła Salhę, by ujęła jej trochę złota, i zaczęła pląsać z dziewczy nami. Chałła pokazała jej krok żurawia; by ł skomplikowany, ale dziewczy na szy bko go opanowała. Puszczono muzy kę z odtwarzacza i po godzinie ćwiczeń kobiety dumnie odtańczy ły wy my ślony przez siebie układ. Kiedy odpoczy wały, służące wniosły ogromne tace z jedzeniem, py sznił się tam ry ż z rodzy nkami i migdałami, a także różne gatunki mięsiwa skąpane w pomidorowy m ostry m sosie. − Znowu jedzenie? − zdziwiła się Jackie. − Radzę, by ś do tego przy wy kła − odparła Salha. − Jedzenie, spanie i malowanie, zabiegi, oglądanie telewizji i śpiewanie to nasze ulubione zajęcia. No i taniec − roześmiała się. Na kolacji nareszcie pojawiła się Barbara. − Musiałam wy począć po podróży − uśmiechnęła się przepraszająco. − To ty, córeczko? − Patrzy ła zdumiona na mocno umalowaną młodą kobietę. Przy szło też kilka kolejny ch sąsiadek. W patio kobiety śmiały się i przekrzy kiwały. Karen mogła nacieszy ć się bogactwem przekąsek; oprócz ulubiony ch braków zajadała obłędne kiełbaski nadziewane wątróbkami i rodzy nkami. Oczy wiście poprosiła o przepis i skrzętnie go zanotowała. Po godzinie ucztowania by ła pewna, że pęknie. O dwudziestej pierwszej rozpoczęła się kolejna telenowela, a w niej znów nieszczęśliwa miłość. Kobiety komentowały głośno
poszczególne sceny. Chałła wy jęła sziszę i napełniła ją wodą. Na górze w sreberku ułoży ła aromaty czny ty toń i fachowo rozpaliła. Zaciągnęła się mocno przez ustnik osadzony na długim wężu i puściła sziszę w obieg. Aasma ty mczasem przy rządzała herbatę po arabsku. Piły i paliły. Po sziszy wszy stkim bły szczały oczy. Kobiety zaproponowały, że pokażą jej swoje sekretne miejsce. Wszy stkie udały się do maleńkiego pokoiku obok patio. − To by ł pokój naszej piastunki Naimy − powiedziała Salha. − Teraz jeśli któraś z nas nie może spać z powodu hałasu lub upału, przy chodzi tutaj. Ale to nie ty lko to. Do tego pokoiku przy lega salon letni w męskiej części. Tutaj według trady cji mężczy źni przy chodzą omawiać sprawy związane z zaślubinami. Ponieważ są to sprawy niezwy kle nas interesujące, a nas nie dopuszcza się do ty ch rozmów, zakradamy się tu i słuchamy. Zobacz − wskazała palcem − ściany pokry te są kobiercami. Ale w środku... wcale nie ma ściany ! Zburzy ły śmy ją kilka lat temu, gdy mężczy źni by li na polowaniu. To jest też najchłodniejszy i najspokojniejszy pokój. Na górze jest łóżko piętrowe, a nawet... − Salha weszła na drabinkę i gestem ponagliła Karen. − Pery skop? − zapy tała ze zdziwieniem dziewczy na. − Czasem rodzina pana młodego przy chodzi z propozy cją w sprawie mężczy zny zupełnie nieznanego pannie młodej. Mamy wtedy możliwość zobaczy ć go i w razie czego... No wiesz, odrzucić propozy cję. W naszej rodzinie nie narzuca się małżeństw. Każde musi by ć zaakceptowane przez kobietę, a ta ma czas, by zastanowić się do momentu oficjalnego spotkania, zwłaszcza że poza wy glądem poznaje plany zabezpieczenia finansowego. Wierzy my też, że kobiecie, która śpi na ty m łożu, może się przy śnić ukochany. − Naprawdę? − Karen by ła coraz bardziej zdumiona. − A może ty chcesz tu dzisiaj spać? Kobietom bły szczały oczy − od sziszy, tańców i nadmiaru emocji. Karen ty lko skinęła głową.
W nocy obudziły ją głosy dochodzące zza ściany. Pomy ślała z żalem, że nic się jej nie śniło, ale jej uwaga szy bko skupiła się na rozmowie mężczy zn. Zajrzała przez pery skop. W pokoju obok siedziało kilku mężczy zn ubrany ch w trady cy jne stroje arabskie, galabije i turbany z palesty ńskich chust. Palili papierosy. Dostrzegła wśród nich Faraga − ciągle z długą brodą by ł trudny do rozpoznania. O dziwo by ł tam też Jacek − w trady cy jny m stroju arabskim, z brodą i zarostem wy glądał zupełnie inaczej, niż go zapamiętała. W ich gronie dostrzegła też tego, którego Karen nazy wała mężczy zna z seledy nowy m sy gnetem. − Jak dalej postąpimy, bracie? − rozległo się po chwili. − Czy możemy liczy ć na Hamida? Jak wy gląda łączność z naszy mi braćmi w bazach na pusty ni, mieszkający mi w Dżebel AlAkhdar? Co z braćmi z gór i jaskiń? Potem usły szała głos Faraga: − Kiedy ostatnio wszy scy my śleli, że studiuję w Rzy mie, objechałem nasze europejskie
przy czółki. By łem w naszy ch bazach na Malcie, w Niemczech i w Anglii. Wódz dał nam wy ty czne, by jak najwięcej osób wy szkolić na pilotów. Dlatego ja i Al-Jassin postanowiliśmy jak najszy bciej rozpocząć kurs pilotażu w jednej z najlepszy ch szkół w Europie. To Dęblin w Polsce. Nasi towarzy sze mają studiować w Amery ce i Niemczech. Takie są zalecenia. Mamy się w ty ch miejscach wtapiać w towarzy stwo, szukać uważnie, kogo możemy pozy skać. Mamy, jak mawiają niewierni, zachowy wać się jak „arabskie książątka”. Dobre samochody, wy stawne ży cie, szastanie pieniędzmi. Dla poświęcenia możemy nawet pić alkohol! − Karen widziała, jak Farag bierze butelkę balantinesa i nalewa do kilku kieliszków. Unieśli kieliszki z uśmiechami na ustach. Nagle z pobliskiego meczetu rozległ się głos muezzina i wszy scy zamarli wpół ruchu. Farag odwrócił kieliszek, mrucząc: „Haram, haram”. Ale gdy mułła skończy ł, pili dalej. − Wódz ogłosił, że nadeszła faza walki związana z atakami poprzez uży cie samolotów − ciągnął Farag. − Nasi bracia z Palesty ny wy brali już kilka osób związany ch z atakiem na niewierny ch, ty ch, którzy by li w Monachium. Dowódcą wódz znowu mianował Mohammeda. − Tu Farag wskazał na mężczy znę z sy gnetem. − Nadzoruje on ośrodki walki i nabór nowy ch ochotników na Saharze, w Palesty nie, w Anglii, na Malcie, w Niemczech, w Polsce, Rosji czy we Włoszech. Czasem podróżuje jako przedstawiciel „Green Oil” − libijskiego konsorcjum naftowego. Dzięki temu dostajemy broń, która przy latuje zwy kły mi liniami lotniczy mi z Warszawy, Moskwy czy Sofii. Wtedy najstarszy z mężczy zn zwrócił się do Jacka, którego Farag nazwał Al-Jassinem: − A ty, bracie, jak się znalazłeś między nami? − Poznałem wodza na spotkaniu w Try polisie, na które wzięli mnie Hamid i Mohammed − odparł Jacek. − Kaddafi poświęcił mi wiele cenny ch chwil. Czułem się ważny. Choć by ło tam wiele osób, to właśnie mnie wy różnił. Mieliśmy dłuższą rozmowę, py tał, skąd tak dobrze znam arabski i jakie mam plany. Powiedziałem mu o szkole arabskiej w Benghazi, o mojej fascy nacji historią, a zwłaszcza Omar Mukhtarem, o zainteresowaniu wojskiem, o polskich żołnierzach, którzy walczy li w Libii, i o swojej prababci, która by ła muzułmanką, i o jej córce, babci Małgosi, która nauczy ła mnie patrioty zmu. Powiedziałem też, że nie lubię Amery ki i Amery kanek, i lalusiów, i zakłamania dzisiejszego świata. − Sły sząc opinię o Amery kankach, Karen struchlała. A Jacek ciągnął dalej: − Wy znałem mu też, że zamierzam wstąpić kiedy ś do wojska, by naprawiać ten niesprawiedliwy świat. Kaddafi spojrzał wtedy na mnie bacznie i powiedział: „Kiedy spotkałem pierwszy raz jednego z naszy ch największy ch przy wódców, Nasera, ten powiedział mi to, co teraz powiem tobie: Przy pominasz mi, chłopcze, mnie, gdy by łem młody. Od ciebie zależy przy szłość świata. Jeśli będziesz chciał walczy ć z nami o lepszą przy szłość, w słusznej sprawie, to zapraszam. Warunkiem jest ty lko to, aby ś przy jął na powrót wiarę twej prababki, niech będzie błogosławiona ziemia, po której stąpała”. To mówiąc, wódz przy łoży ł prawą rękę do serca. Przy jąłem więc wiarę moich przodków i oto jestem z wami. Chcę brać udział w naszej walce. Niech ży je dżihad! − Mówiąc to, Jacek wy jął z kieszeni chustę swej tatarskiej prababki, sy mbolizującą jej islamski świat. − Jestem dumny, że mogę by ć tak blisko was, bracia, tak blisko wodza, którego siły, modlitwy i środki koncentrują się na wspieraniu naszej świętej wojny ! Na te słowa rozległy się okrzy ki: − Bismillah! − Witaj, bracie! − Dżihad!
Po jakimś czasie mężczy źni ustalili plan działań, termin następnego spotkania i wy szli z pokoju. W uszach przerażonej Karen wciąż brzmiały ich bojowe okrzy ki. Miała już pewność, że Farag, Mohammed, a teraz także Jacek uczestniczą w ruchu terrory sty czny m wspierany m przez Kaddafiego. Zastanawiała się, jak ma się zachować, komu o ty m powiedzieć? Następne godziny spędziła bezsennie, my śląc, co powinna zrobić. Powiedzieć ojcu? Matce, która miała romans z Faragiem? Andrzejowi, że jego brat... Babciom? Siostrze Annunziacie? Angeli? Komu?! Karen by ła zrozpaczona i przerażona własną niemocą. Miała przeczucie, że wy niknie z tego ty lko coś złego. Gry zła palce do krwi. Żeby nie postradać zmy słów, postanowiła, że tę swoją straszną wiedzę zamknie do szufladki z napisem „Zapomnieć, bo oszaleję” − tej samej, do której schowała bezpowrotnie zdrady rodziców, alkoholizm mamy czy swoje rozterki miłosne doty czące bliźniaków. Czy losy świata mogą się odmienić dzięki jednemu człowiekowi? − zastanawiała się. Jeszcze kilka godzin temu czuła się jak hury sa w niebie, a teraz spadła w najciemniejsze czeluści piekła.
Rozdział XXIV
Orzeł wylądował
Dęblin, lipiec 1975
−Ka–zi–mierz − sy labizował Farag. Razem z Jackiem uczestniczy li w specjalny m wakacy jny m kursie pilotażu w Dęblinie. Mieli dziś dzień przerwy przed zaplanowany m szkoleniem i postanowili wy brać się na wy cieczkę do pobliskiego miasteczka. Czekali na odwiedziny młodszego brata Faraga. W Polsce przeby wał Hassan z żoną, sy nem i przy jaciółką Jackie, Frances, która też przy leciała ze Stanów z dzieckiem. Spotkali się w Domu Architekta i tam mieli spędzić najbliższy weekend. Zaplanowano słodkie lenistwo − dużo spacerów nad Wisłą, zwiedzanie średniowieczny ch ruin i malowniczy ch wąwozów, z który ch sły nęła okolica. Frances pochodziła z Minnesoty i nigdy nie widziała zaby tków starszy ch niż dwustuletnie. Na wieść, że Kazimierz został założony w czternasty m wieku, zaczęła po kolei doty kać murów i wznosić okrzy ki „To ma więcej niż dwieście lat?”; „A to?”; „A ten budy nek? Też jest starszy ?”. Z lubością wpatry wała się w kamienice na kazimierskim ry nku. Głaskała drzwi, doty kała klamek i krzy czała: „To niesamowite! Naprawdę zadziwiające!”. Siedzieli na ry nku i wpatry wali się w farę z czerwony m dachem, nad który m wznosiły się romanty czne ruiny średniowiecznego zamku. Frances i Jackie miały ze sobą kilka duży ch paczek − kupiły obrazy, dużo obrazów. Kazimierz okazał się miastem pełny m galerii ze sztuką. Jak powiedział Jacek, w Kazimierzu malowali wszy scy, poza pracowniami znany ch malarzy sztuką parali się piekarz i aptekarz,
barman i lekarz. Każdy rozstawiał sztalugi i malował. Galerie − niczy m te pary skie − wy pełnione by ły często bardzo dobry mi obrazami. Tury ści kupowali więc na przemian dzieła sztuki i popularne tu obwarzanki w kształcie kogutów. Jacek poczuł się w obowiązku opowiedzieć znajomy m o historii tego miejsca: − Kazimierz to zupełnie niesamowite miasto. Nazy wamy je perłą renesansu. Spójrzcie ty lko na te piękne kamienice. Ale Kazimierz sły nie nie ty lko z renesansu. By ł silny m ośrodkiem zamieszkały m przez Ży dów. Jak w wielu miasteczkach, przed wojną ży li tu razem z Polakami, w świetnej komity wie. Tam na górze − pokazał ponad farą i widoczny mi ruinami średniowiecznego zamku − jest w lesie Wieża Esterki. Esterka by ła ukochaną potężnego króla Kazimierza, który założy ł to miasto. Jak mówi legenda, nocą chadzał podziemny m kory tarzem do swej kochanki. Miał z nią sy na z nieprawego łoża. Jego żona nie dała mu dziedzica, więc na nim zakończy ła się pierwsza potężna polska dy nastia królewska Piastów. Ale latami trwała potajemna miłość Kazimierza i Esterki. By ła to bardzo mądra i piękna kobieta... Wszy scy słuchali z uwagą, a kobiety uśmiechały się do siebie porozumiewawczo. By ło ciepło, siedzieli w podcieniach kawiarni, pijąc kawę i rozkoszując się widokami. By ło piękne spokojne przedpołudnie. Obok kawiarni stała grupka wy rostków. Śmiali się i dowcipkowali, zwłaszcza gdy przechodziły obok nich ich rówieśniczki. Jeden z nich, piegowaty rudzielec, wy machiwał rękami i robił miny, a inni naśladowali go ze śmiechem. Wy raźnie by ł liderem grupy. Nagle na ry nek wjechał autokar. Zatrzy mał się i zaczęli z niego wy siadać mężczy źni w jarmułkach oraz kobiety w chustach. Z wy raźny m wzruszeniem rozglądali się dookoła, szukając śladów swoich przodków. Wy cieczki ortodoksy jny ch Ży dów by ły tu częsty m widokiem. I nagle pełną kontemplacji atmosferę zaburzy ły agresy wne głosy : − A te Ży dki co tu robią?! − Chcecie nam odebrać co nasze? Znowu?! Grupka młokosów zaczęła rzucać niewy bredne, pełne nienawiści słowa. − Heil Hitler! − krzy knął rudzielec. − Won do Oświęcimia, a nie nam tu zabierać powietrze! Jeden z Ży dów podszedł do wy rostków. Zatrzy mał się obok rudzielca i powiedział łamaną polszczy zną: − Chłopcze, przez sześćset lat mieszkali tu, na tej ziemi, moi i twoi przodkowie. Spoty kali się na ty m placu. By ć może twój przodek piekł chleb, a mój pradziad ten chleb kupował, dzięki czemu działała piekarnia. Może mój przodek by ł fry zjerem, do którego chodził piekarz i dlatego dziad miał za co kupić chleb. Razem chodzili do swoich świąty ń stojący ch tutaj, przy ty m placu. Ży dzi i Polacy. Często się kochali, czasem pewnie nienawidzili. Niektórzy tworzy li rodziny. Zobacz, jaki jesteś rudy − wy glądasz podobnie do wielu ży dowskich nastolatków z Jerozolimy czy Nowego Jorku. Oczy ść swe serce, mamy wspólne korzenie, wspólną Biblię, wspólną historię. To doty czy również Arabów. − Wskazał na siedzący ch obok Faraga i Hassana. − Pamiętaj, jesteśmy do siebie podobni, nasze religie mają jeden pień. − Chłopiec stał zupełnie oniemiały, a mężczy zna ciągnął: − Nie dajcie się omamić złu. To zabija miłość i dobro. Otwórz swe serce na jasność, bracie. − Te słowa zawisły w rozgrzany m powietrzu, gdy zegar farny wy bijał południe. Rudzielec spuścił głowę i odszedł powoli, bez słowa. Za nim podąży li jego kompani. Farag wstał od stolika, odsuwając krzesło z takim impetem, że upadło na ziemię. By ł wy raźnie wzburzony.
− Zaraz wrócę – rzucił i ruszy ł w kierunku parkingu.
Gdy przez kolejną godzinę nie wracał, towarzy stwo postanowiło skrócić poby t w Kazimierzu i resztę niedzieli spędzić w stadninie w Janowie. Ojciec Hassana i Faraga kilkakrotnie kupował tam na aukcjach swoje najlepsze konie. Janis, sy n Jackie i Hassana, razem z Benem, sy nem Frances, wsiedli na kucy ki. Ich matki i ojcowie dostali piękne konie czy stej krwi arabskiej. Jechali przez las. Po jakimś czasie stanęli na popas na niewielkiej polanie, przy zakolu Wisły, tuż za Mięćmierzem. Biegnącą w oddali drogą przemknęło czerwone ferrari Faraga.
Następnego dnia o świcie Jacek i Farag jechali na szkolenie drogą na Mrągowo. Nagle prosto pod koła samochodu wy skoczy ł jeleń. Farag odbił ostro i udało im się ominąć potężne zwierzę. We wsteczny m lusterku widział jeszcze, jak jeleń stoi we mgle i patrzy za nimi. Potem uskoczy ł w las. − Ależ masz refleks! − zawołał Jacek. − Maalesh − odpowiedział Arab. Jacek zerknął na drogowskaz − właśnie mijali Ruciane-Nida. − By łem tu kiedy ś na obozie harcerskim − powiedział chłopak. − A gdzie dokładnie jedziemy, Farag? − Mamy spotkać się z pewną osobą o tu − Farag pokazał miejsce na mapie − punktualnie w południe, w barze mleczny m. Dlaczego opowiadałeś tak miło o ty ch psach, Ży dach? − zapy tał. − Specjalnie − odpowiedział Jacek. − To dobrze się maskowałeś − odparł mężczy zna z uznaniem. Zaparkowali na malutkim ry nku. Farag wy jął dużą mapę Polski w pomarańczowej okładce. Weszli do baru. Dochodziło południe. W środku by ło niewiele osób. Starsza pani z wnuczką, trzech młodzieńców i jedna dziewczy na, pogrążona w lekturze książki. Punktualnie o dwunastej do baru wszedł wy soki wy golony mężczy zna w brązowy m garniturze, okularach i kapeluszu. Wy glądał na przy jezdnego. Stanął, niezdecy dowany, przed wy wieszony m na ścianie jadłospisem. − Polecam zraz z buraczkami i mizerią, do tego tłuczone ziemniaczki − zagaiła na oko czterdziestoletnia kobieta za barem, w biały m fartuchu i z plastikową opaską we włosach. Mężczy zna bez słowa zapłacił i rozejrzał się po barze. Mimo że by ło kilka stolików wolny ch, podszedł do stolika Faraga i Jacka. − Wolne? − zapy tał. Farag skinął głową w zapraszający m geście. Przy by sz zdjął kapelusz, usiadł, po czy m położy ł na blacie mapę Polski, ty m razem w zielonej okładce. − Żurek i pierogi dwa razy, proszę! − zawołała kobieta zza barowej lady. − To nasze. − Jacek wstał i odebrał zamówienie. Za chwilę wrócił i postawił na stole dwa talerze z pierogami okraszony mi skwarkami. Jeszcze raz poszedł do baru i przy niósł miskę żurku dla siebie.
Chwilę jedli w ciszy. − Jak dojadę do Mrągowa? − zapy tał w końcu człowiek w garniturze. − Są dwie drogi − odpowiedział szy bko Farag. − Malownicza, dłuższa albo krótsza, ale bez widoków. Która panu odpowiada? − Oto moja mapa. Proszę zaznaczy ć drogę. − Zraz, raz, proszę! − zakrzy knęła śpiewnie bufetowa. Dokończy li posiłek, wy mieniając luźne uwagi o pogodzie. Później mężczy zna skłonił się i wy szedł. Farag z Jackiem pospiesznie udali się do auta. Jacek zorientował się, że mężczy źni zamienili mapy. Teraz Farag miał tę w zielonej okładce. Silnik ferrari odezwał się z głośny m ry kiem, płosząc gołębie, które przy siadły na ry neczku. To by ł nasz brat − wy jaśnił Farag. − Zostawił nam plan z drogą dojazdową. Towarzy sze już czekają. Jacek by ł podekscy towany. Mieli poznać Abu Nidala i odby ć z nim spotkanie szkoleniowe. Dość długo kluczy li po mazurskich lasach, by wreszcie dojechać do bramy z napisem „Obiekt wojskowy. Wejście zabronione”. Wokoło by ły zasieki i druty wy sokiego napięcia. − To tu − zawy rokował Farag. Wy chy lił się z auta i nacisnął dzwonek przy bramie. Po chwili drzwi otworzy ły się powoli i wjechali na duży podjazd wy sy pany żwirem. Wy siedli z auta i ruszy li w stronę budy nku. Gdy przekroczy li próg, ich oczom ukazała się duża sala z zasłonięty mi oknami. By li tam Mohammed Ibrahim i mężczy zna z baru. Podeszli do Jacka i Faraga. Do sali wszedł ły sy mężczy zna z wy łupiasty mi oczami. − Bracia, oto Abu Nidal, najbliższy współpracownik Jasera Arafata! − powiedział Mohammed Ibrahim. Abu Nidal przy witał się ze wszy stkimi. Na stole położy ł teczki, które ze sobą przy niósł. Jacek odczy tał napis: PPHU, Warszawa, ul. Bagno. Kiedy otworzy ł pierwszą teczkę, wy sy pały się z niej zdjęcia czołgów, pistoletów i amunicji. Jacek by ł bardzo przejęty. Oto siedział obok prawdziwego bojownika o wolność Palesty ny. Raz po raz gładził spoczy wającą w kieszeni na piersi chustkę prababci. Byłaby ze mnie dziś dumna, pomy ślał. − Bracia − zaczął Abu Nidal − nasze zadanie jest wielkie. Obowiązkiem każdego muzułmanina jest Dżihad, a naszą rolą − i dziękuję wam, bracia polscy, za pomoc − jest wy eliminować każdego Ży da, każdego, kto ich wspiera. Będziemy walczy ć, by odzy skać wolną Palesty nę! Dziś pokażę wam, jak zy skać zaufanie nowy ch osób. Jutro do południa będziemy strzelać z broni. Dojadą też nasi niemieccy bracia. Jutro po obiedzie przetrenujemy warianty sy tuacji i sy mulacje w celu przeprowadzenia udanego porwania samolotu. − To mistrz porwań − szepnął do Jacka Farag. − Porwał niejeden samolot. To nasz bohater. Dwadzieścia osób pochy liło się nad mapami.
Rozdział XXV
W Rzymie żyj jak Rzymianin
Rzym, maj 1976
−Muszę usiąść, bo zwariuję, Esther − westchnął John. − Nie mogę ciągle zwiedzać i zwiedzać. Po prostu szalejesz! A nie powinnaś w twoim stanie. Usiedli w zaty brzańskiej kawiarni, daleko od zgiełku Rzy mu, daleko od Waty kanu, Sistiny, Piety, Koloseum. Od dwóch dni ciągle zwiedzali. John zaczął mieć regularne objawy sy ndromu Stendhala. Martwił się też o Esther, która oczekiwała ich dziecka. Raz już poroniła. Ona jednak z radością wy stawiła twarz do słońca. Miała przy mknięte oczy i z lubością gładziła się po coraz wy raźniej widoczny m pod sukienką brzuszku. Patrzy ł na żonę z czułością. Czy tała przewodnik i od czasu do czasu podnosiła głowę, by spojrzeć na try tony w fontannie Berniniego albo na błękitne obłoczki błądzące po niebie. Johna ciągle wzruszało i dziwiło, że są razem. Choć zdarzało mu się my śleć o Kerstin. Nigdy nie dostał odpowiedzi na swój list. Z zamy ślenia wy rwał go głos żony : − Tutaj ciągle jest mi zimno. Po trzech latach w Jerozolimie, gdzie średnia temperatura w zimie to plus szesnaście stopni, mam prawo w Rzy mie czuć się przemarznięta, prawda? − Śmiała się, jedząc lody, a sok z malin spły wał jej po brodzie. John zdjął wierzchnią koszulę i zarzucił ją na ramiona żony. Wspomnienie Jerozolimy przy wołało chmurne my śli. Po olimpiadzie w Monachium zdarzało się coraz więcej ataków terrory sty czny ch na bazarach Jerozolimy i Tel Awiwu czy na lotniskach. Sły szało się
o porwaniach samolotów, atakach na szkoły i hotele. W nocy płonęły sklepy. Spadało coraz więcej bomb. Nie by ło widać końca wojny. „Tęsknię za fotelem w gabinecie taty, za tłumem w Central Parku, brakuje mi stosu papierów i widoku z mojego gabinetu w Twin Towers”, mawiała coraz częściej Esther. Coraz częściej też matka py tała w listach, kiedy wrócą. Podpy ty wała też o wnuki. „Tak jakby nie mieli dosy ć dzieci Jakuba. Przecież mają już pięcioro wnuków”, dziwiła się Esther i dodawała: „Przeraża mnie trochę, że z każdy m dzieckiem, Jakub i Rachela stają się coraz bardziej pobożni i ortodoksy jni. Nie mają telewizora, Rachela chodzi w nakry ciu głowy, jedzą ty lko koszerne jedzenie, dzieci nie korzy stają z poziomu edukacji amery kańskiej, ich miejscem nauki jest jesziwa, a wy rocznią rebe”. Esther zastanawiała się, czy i oni wraz z narodzinami dziecka tak się zmienią. Wiedziała jednak, że matce nie chodziło ty lko o wnuki, ale o bezpieczeństwo jej i Johna. Po ty m, jak bomba wy buchła blisko ich domu, raniąc poważnie sąsiadkę, podjęli więc decy zję o powrocie do Nowego Jorku. Po drodze postanowili zatrzy mać się w Rzy mie, może jeszcze skoczy ć do Pompejów. Rzy m przewijał się w marzeniach Esther od dzieciństwa. Miała osiem lat, a ekran czarno-białego telewizora wy pełniało Koloseum, wy soka śliczna dziewczy na o wielkich sarnich oczach i szelmowskim uśmiechu stała na kamieniu, jej biała spódnica powiewała na wietrze, a ona uśmiechała się do świata, do siebie. By ło w niej coś magnety cznego, elektry zującego. Esther nie mogła oderwać od niej wzroku. Potem ta sama dziewczy na wkładała rękę do paszczy kamiennego lwa i jechała skuterem, obejmując mocno kierowcę. A potem on obejmował ją. To wtedy zamarzy ła, żeby kiedy ś zapy tać swojego ukochanego o jego uczucia przy sły nny ch Ustach Prawdy . Pokochała też, na całe ży cie, tę aktorkę. Jej zdjęcia zdobić będą później ścianę nowojorskiego apartamentu Esther. I w końcu by ła w Rzy mie. Zjadła śniadanie na Piazza Navona w pobliżu fontanny Czterech Rzek Berniniego, a teraz podziwiała złocące się w poranny m słońcu try tony. Powietrze by ło takie rześkie. Kafejki kusiły zapachem kawy i pieczy wa wszy stkich pielgrzy mujący ch do Wiecznego Miasta. Przy py sznej kawie, bułeczkach i soku Esther studiowała przewodnik Michelina. − John, chciałaby m jeszcze pojechać do Ust Prawdy, pochy lić się przy Ekstazie św. Teresy Berniniego, a w Bazy lice św. Piotra zobaczy ć miejsce, gdzie ścięto św. Pawła − powiedziała. − A niedaleko, jakieś dwieście metrów stąd, w kościele San Luigi dei Francesi jest znakomity cy kl obrazów ze św. Mateuszem! Wiesz, jak uwielbiam malarstwo Caravaggia, otwierają za kwadrans. − Uśmiechnęła się figlarnie do męża i dodała: − Czas na kolejną duchową ucztę, mój drogi. John zapłacił rachunek i wąską uliczką przeszli do do kościoła św. Franciszka. Już od wejścia uderzy ł ich jakby snop światła pły nący od obrazów Caravaggia. Esther zamarła z wrażenia. Powoli podeszła do nawy ze św. Mateuszem, uklękła przed płótnami i zatopiła się w kontemplacji dzieł. Znowu jest daleko stąd, pomy ślał John, przy glądając się jej ze wzruszeniem. Często gdy oglądali dzieła sztuki, coś pięknego, poruszającego, Esther zatapiała się w ty m, trwała w zachwy cie, jakby w fizy czny m zjednoczeniu i zespoleniu. Kompletnie nie miała wtedy pojęcia o otaczający m ją świecie. Przeby wała na innej planecie. „I znowu dostałam pałą w łeb”, mówiła później.
John usiadł w ławce na wy sokości nawy. Spoglądał ze wzruszeniem to na miłość swojego ży cia, to na obrazy. Otworzy ł przewodnik autorstwa Roberta Longhiego, znanego history ka sztuki i znawcy Caravaggia i jego wzrok padł na notkę biograficzną: „Michał Anioł de Merisi Caravaggio urodził się w Mediolanie 29 września 1571 roku, wiódł ży cie arty sty, podróżnika, jego zapalczy wy charakter często powodował, że wpadał w tarapaty. Szy bko jednak zy skał opinię wy bitnego malarza i miał wiele zamówień od dostojników świeckich i kościelny ch. Na przełomie XVI i XVII wieku otrzy mał zamówienie na udekorowanie kaplicy Contarellich w Rzy mie obrazami z ży cia św. Mateusza. Miała by ć gotowa na rok 1600, ogłoszony przez papieża Rokiem Święty m. Spodziewano się, że z pielgrzy mką do miasta przy będą tłumy. Ta kaplica uczy niła Caravaggia wielkim, znany m malarzem, najbardziej rozchwy ty wany m w mieście”. John znów spojrzał w głąb nawy. Oczami wy obraźni widział świętego Mateusza na uczcie w karczmie. Otoczony kompanami − niektórzy to zuchwali młodzieńcy w sty lu bawidamków, inni to starcy o wy glądzie liczy krupy. Piją piwo, rozprawiają, śmieją się, niektórzy liczą pieniądze. Wtedy do tej zwy kłej karczmy wchodzi Pan. Wskazuje na swego ucznia, tak jakby mówił: ty pójdziesz za mną… Niezwy kłej ekspresji przedstawionej na obrazie scenie nadaje ostry snop światła omiatający Mateusza i jego towarzy szy. Świat zasty ga, a scena jawi się świętą. John pochy lił się nad przewodnikiem. Znawca pisał, że malarza fascy nowali zwy kli ludzie, nikt przed nim nie malował w ten sposób święty ch − niczy m prawdziwy ch ludzi, zmęczony ch, z brudny mi rękami czy stopami. Longhi napisał, że pierwsza wersja drugiego obrazu w kaplicy − św. Mateusza – została odrzucona przez zamawiającego. To nie mieściło się w głowie dostojników kościelny ch, aby święty by ł zby t ubogo ubrany i miał brudne nogi, a do tego zby t kobieco wy glądający anioł w zasadzie pisał zań Ewangelię. Współczesny m Caravaggia nie zawsze odpowiadał taki obraz świata − zby t przy stający do rzeczy wistości ubogich dzielnic Rzy mu. Wszak dla arty sty modelami musieli by ć kompani awanturniczego ży cia malarza, bezdomni i kurty zany z podejrzany ch zaułków Neapolu czy rzy mskiego Zaty brza. To takie niekościelne, pomy ślał John, zamknął przewodnik i podszedł do Esther. − Chodź, kochanie − powiedział łagodnie: − Już trzy nasta. − Spędziłam tu ty le czasu? − zdziwiła się kobieta. − Tak, to chy ba twój rekord − roześmiał się czule John. Wy szli na rozgrzany słońcem maleńki placy k przed św. Ludwikiem Francuskim. − Umieram z głodu, a w zasadzie oboje umieramy z głodu − powiedziała Esther, gładząc się po brzuchu. − Tu pewnie też mieszka jakiś mały wielbiciel Caravaggia. − Albo wielbicielka − skonstatował John. − Dziękuję, że by łeś tam ze mną. − Kobieta uśmiechnęła się czule. − Mam ogromną ochotę na zetknięcie bohaterów ty ch obrazów z ich małą ojczy zną. Jedźmy na Zaty brze, to ty lko kawałek stąd.
Po jakimś czasie taksówka wy sadziła ich na cichy m placy ku Trastevere. Wniknęli w wąskie uliczki pełne stary ch kamienic, cichy ch zaułków, suszącego się nad głowami prania i głosów dochodzący ch z mieszkań przez otwarte okna. Usiedli przy stoliku w jednej z narożny ch mały ch kafeterii i wy pili latte, a właściciel kafejki
polecił im znajdującą się opodal trattorię. − Większość restauracji tu, na Zaty brzu, to aneksy domów − powiedział, podkręcając wąsa. − Gotuje się i podaje tu to samo, co rodzinie, atmosfera jest prawdziwie domowa. Polecam Jadłodajnię u Mammy Enrico, tam, naprzeciwko. − Wskazał przeciwległą ścianę w kolorze ochry. Wy malowano na niej kobietę o wężowy ch włosach; płomienny rudy splot układał się w nieco wy blakły już napis „Que bello, que amoroso”. Co to? − pomy ślał John. Przedwojenna reklama salonu fryzjerskiego? A może jakiś tajemny salon, zastanawiał się. Zaty brze zawsze przy ciągało różne osobowości, także ty pki spod ciemnej gwiazdy, jak przeczy tał rano w przewodniku. Zeszli po kilku stopniach i przeszli przez kory tarz, mijając pokój pełen dzieci. Obok kobieta prała w balii. W kuchni dwie kobiety w średnim wieku robiły domowy makaron, a młody mężczy zna podrzucał ciasto do pizzy ; na wielkiej pły cie parowały garnki. Weszli do pomieszczenia na końcu kory tarza. W rogu dość ciemnej sali stał wielki piec drzewny. W powietrzu unosił się zapach chleba, bazy lii i oliwy. − Oby podawano tu dobre rzeczy − szepnęła Esther do Johna. − Bo inaczej jak Caravaggio − zdzielę kucharza. − Kochanie, on by ł awanturnikiem i dostał za to mandat. A ty jesteś porządną ży dowską żoną! − zaśmiał się John. Podszedł do nich wy soki, dość muskularny, ły sawy Włoch w średnim wieku. By ł w podkoszulku i pasiasty m fartuchu. Zaprosił ich do wy jścia na dziedziniec. Przy ustawiony ch dość ciasno obok siebie stolikach siedziało wiele osób − głównie okoliczny ch mieszkańców, sądząc po ubraniu i zachowaniu. Co jakiś czas ktoś z przechodniów zatrzy my wał się przy który mś stoliku, py tał o zdrowie lub klepał jakiegoś znajomego po ramieniu. Enrico, jak przedstawił się ły sawy Włoch, usadził ich przy zacieniony m stoliku pod drzewkiem. Nad ich głowami suszy ło się pranie. − Swojsko − powiedział z uśmiechem John i poprosił o menu. − Nie mamy − odparł beztrosko Enrico. − Codziennie robimy świeże potrawy, to, co ugotuje moja mamma. − Wskazał z czułością na górę, gdzie kobieta, którą przed chwilą widzieli nad balią, wieszała teraz pranie na sznurkach. − Rozejrzy jcie się. Jedzą tu nasi przy jaciele, nasi sąsiedzi. Dziś polecamy pasta fresca z pomidorami i pizzę romana. Esther pożądliwie spojrzała na stolik obok. Siedzący przy nim ludzie − włoska czteroosobowa rodzina − jedli cieniutką pizzę z jajkiem, anchois i pomidorami. John i Esther zamówili dwie pizze romana. Nie wiadomo kiedy, na stole pojawił się chleb, a później także karafka z domowy m winem, butelka wody i szklanki. − Wiesz, John, nic dziwnego, że Caravaggio tak ukochał Zaty brze − powiedziała Esther. − Zobacz, wokół nas siedzą bohaterowie jego obrazów. John skinął głową. Rzeczy wiście, tutejsi mężczy źni wy glądali dość swojsko, większość, jak Enrico, by li w podkoszulkach, wielu z nich paliło papierosy, miało kilkudniowy zarost. Niektórzy wy glądali, jakby od dawna nie mieli bliższego kontaktu z my dłem i wodą. Przy stoliku obok starzec i młodzieniec grali w karty, a dalej rozgry wano partię try ktraka.
Choć wszy scy jedli pizzę rękami, John i Esther, jako tury ści, otrzy mali wielkie srebrne
widelce i noże. Esther by ła tak głodna, że razem z potężny m kęsem gorącej pizzy niechcący ugry zła widelec. Ukruszy ł się jej przy ty m maleńki, może dwumilimetrowy kawałek zęba. Przerażona, szy bko wy jęła z torebki lusterko, by ocenić straty, ale na szczęście uby tek by ł ledwie widoczny. Zaśmiała się z własnej pazerności. Nigdy nie jadła lepszej pizzy, a ta by ła warta nawet ułamanego zęba. W pewny m momencie z budy nku wy szła mamma i podeszła do ich stolika. − Tutto bene? − zapy tała. Jej czoło przecinała wielka pionowa zmarszczka. Na fartuchu miała podobiznę amorka zajadającego pizzę. − Si, certo! Pizza by ła tak dobra, że złamałam kawałek zęba − zaśmiała się Esther. − Naprawdę? − zdziwiła się mamma. − A może chcesz nauczy ć się ją robić? − zaproponowała. − Czy chcę? Marzę o ty m! − Esther momentalnie zerwała się z krzesełka. Weszły do kuchni i mamma podała jej fartuch. Z głośnika dobiegały głosy Pavarottiego i Sinatry : O, amore. Wszy scy wtórowali mistrzom wokalu. − To Alfredo, młodszy brat Enrico, jest pizzaiolo − mamma przedstawiła Esther kruczoczarnego chłopaka w biały m podkoszulku. Miał jakieś dwadzieścia lat, niebieskie oczy i na pewno by ł obiektem westchnień wielu dziewcząt w okolicy. Jego muskularne ramiona, pokry te bły szczącą warstewką potu, napinały się, gdy na marmurowy m blacie ugniatał drożdżowe ciasto. Uformował z niego kulę, odłoży ł i nakry ł ściereczką. − Ciasto drożdżowe nie lubi zimna i przeciągów − zwrócił się do Esther łamaną angielszczy zną. − Musi by ć cały czas ciepło! Jak w domu − zaśmiał się, a mamma pogładziła go po policzku. − Potem ury wam kawałek ciasta i rozwałkowuję o tak, cienko, smaruję moim magiczny m sosem, na to pomidory, bazy lia, oregano, anchois, oliwki i mozarella − wy łącznie z bawolego mleka. A teraz połóż na pizzy brakujący składnik. − Chłopak uśmiechnął się tajemniczo. Esther pomy ślała chwilę. − Wiem! − zawołała i podeszła do miski z pokrojony mi jajkami. Nabrała garścią i wy łoży ła je na wierzch pizzy. − Świetnie! Teraz do pieca! − Włoch klasnął w ręce. − A to dla ciebie − butelka oliwy z naszego gaju pod Rzy mem. Możesz nią polewać pizzę, kiedy będziesz przy rządzać ją w domu. Esther wróciła do stolika. Kiedy po kilkunastu minutach przy niesiono im pizzę, miała łzy w oczach. − Ty płaczesz? − zapy tał John. − Ze szczęścia, kochanie, ze szczęścia... Tak miała zapamiętać ten dzień. Jedli najpy szniejszą pod słońcem cieniutką pizzę, z wy borny m pomidorowy m sosem, który pachniał polami Lacjum, świeżą bazy lią i oregano, a w tle wy brzmiewały arie z oper. − Bardzo mi się tu podoba − powiedział w pewnej chwili John. − Jest tak prawdziwie. Wiem, Rzy m i ta cała reszta są cudowne, ale ja tęsknię za prawdziwy mi Włochami, a one są tutaj, wokół nas. – Popatrzy ł z powagą w oczy Esther. – Zostańmy tu trochę dłużej. Wiem, że by liby śmy tu szczęśliwi. Ty miałaby ś scenerię jak z Caravaggia, a i ja czuję, że odnalazłby m się w takim miejscu, jak to. I mógłby m pisać. Zamieszkajmy na Zaty brzu, Esther. Esther już chciała przy pomnieć mu o czekającej na nich matce, Nowy m Jorku i kancelarii,
o konieczności kompletowania wy prawki dla dziecka, ale po chwili namy słu powiedziała ty lko: − Oczy wiście, John. To świetny pomy sł. W Rzy mie ży jmy jak rzy mianie. − Mrugnęła do niego porozumiewawczo. − Zapy tajmy właściciela, czy sły szał o czy mś do wy najęcia w okolicy.
Po kilku godzinach Esther otworzy ła zielone okiennice i wy szła na taras. Pod nią rozpościerał się ogród pełen kwiatów i warzy wny ch grządek. Dominowały bugenwille, rosło też kilka cy pry sów. W oddali szarą wstęgą ciągnął się malowniczy Ty br, po prawej wznosił się Zamek Świętego Anioła − nieodzowny znak, że są w Rzy mie. Esther czekała na Johna, który pojechał do hotelu po ich bagaże. Wieczorem, po jego powrocie, na tarasie wznieśli toast za rocznicę powstania państwa Izrael, dołączając do wielomilionowej rzeszy Ży dów na świecie, którzy w sposób szczególny obchodzili dzień czternastego maja. Pili też − choć Esther ty lko umoczy ła usta − za „zaty brzańskie wakacje” i mające się wkrótce urodzić dziecko. Potem długo w noc wsłuchiwali się w odgłosy okolicy. Jakaś kobieta pokrzy kiwała na męża. Dzieci płakały, a mężczy źni na pobliskim tarasie śmieli się do rozpuku, oglądali mecz i czasem coś wy krzy kiwali. Usnęli wtuleni w siebie, koły sani nocny mi dźwiękami zaty brzańskiego zaułka. Esther śniło się, że wkłada rękę w paszczę lwa, a zwierz próbuje ją odgry źć. Obudziła się, przestraszona, ale szy bko uspokoił ją widok Johna, który spał obok, uśmiechając się lekko. Wtuliła się w męża i usnęła snem mocny m i spokojny m. Rano Esther znów wy szła na taras. W powietrzu unosił się zapach świeżo parzonej kawy. Obudziła Johna, wzięli szy bki wspólny pry sznic, ubrali się i zeszli kręty mi schodami wprost na rozświetloną słońcem wąską uliczkę. − Buongiorno! Ciao! − sły szeli z każdej strony. Na ulicach prawie nie by ło tury stów. Mieszkańcy Zaty brza raczy li się kawą, czy tali gazety, pozdrawiali się i rozchodzili do pracy. By ło parno i gorąco. Szy bko poszukali cienia w pobliskiej kafeterii na rogu placu Santa Maria Trastevere, gdzie wy pili aromaty czną kawę. Ry tuał ten powtarzali każdego poranka. John czy tał amery kańską prasę, a Esther szkoliła swój włoski. Po paru dniach wiele osób zaczęło do nich machać i wołać po imieniu. By li u siebie. Niektórzy przy stawali i py tali o zdrowie czy plany na nadchodzący dzień. By li to głównie drobni rzemieślnicy mający tu swoje warsztaty i restauracje. Tak poznali Gianlucę Motterrluigiego, smagłego, wy sokiego czterdziestolatka, właściciela wy twórni lamp. Czasem z nimi siadał, pili razem kawę, rozmawiali o pogodzie lub o włoskiej lidze − John w Rzy mie zaczął interesować się piłką nożną, Gianluca zabrał go kiedy ś nawet na mecz Roma Lazio i John odkry ł nową sportową pasję.
Pewnego dnia mama Gianluki i Carla, jego żona, zaprosiły Esther i Johna na kolację. Carla, ciemnowłosa rzy mianka o alabastrowej cerze, serdecznie uściskała Esther, pogładziła ją po brzuchu i zaprowadziła do pokoju, w który m szarpało się dwóch nieduży ch chłopców.
− Carlo, Pietro! − krzy knęła Carla i pogroziła im groźnie ręką. Chłopcy wciąż jednak się przepy chali, dopóki z ciemnego kory tarza nie wy łoniła się starsza pani. − Mamma − przedstawił ją Gianluca, nie uży wając jej imienia, a kobieta podeszła do niego i potargała go za ucho, jakby miał siedem lat. Widząc to, Carla skry ła ironiczny uśmieszek. − Gianluca, weź gościa i chłopców do salonu − powiedziała. − Zanim przy gotuję kolację, możecie pooglądać mecz. − Grazie, bella. − Włoch podszedł, objął żonę i bez skrępowania pocałował ją w usta, a ta uśmiechnęła się jak podlotek. Carla uwolniła się z objęć i wróciła do kuchni, podśpiewując pod nosem. Po chwili wróciła i na niskim stole przed telewizorem postawiła miseczki z grissini, nadziewany mi migdałami oliwkami i pieczy wem. Na kilka spodeczków nalała trochę złocistej oliwy i balsamico. Francesco, młodszy z chłopców, od razu umoczy ł w aromaty czny m pły nie kawałek chleba. By ł pulchny m pięciolatkiem o długich miedzianozłoty ch loczkach, wy glądał jak cherubinek z obrazów Rafaela. Pałaszował ze smakiem chleb, a oliwa spły wała mu po brodzie. Esther uśmiechnęła się do malca, pogładziła się po brzuchu i przeszła do kuchni. Połowę dużego pomieszczenia zajmował stół, nakry ty obrusem w czerwono-zieloną kratę. Na nim stały dwie wielkie karafki − z wodą, oszroniona od lodu, i z winem − oraz kosz z bułkami. Nad stołem wisiała wielka miedziana lampa z czerwony mi wstawkami z dy mionego szkła − dzieło warsztatu pana domu. Przez najbliższą godzinę, siedząc w kuchni, kobiety sły szały ty lko: − Gooool! − Taruro, presto, presto! − No dalej! − Forza Italia, forza! Esther usadzono na szczy cie stołu. Kuchnia by ła obszerna i dość jasna. Po bokach okien wisiały adamaszkowe, dość ciężkie kotary w kolorze wina. Z ulicy dochodził zgiełk rzy mskiego popołudnia. Na parapecie py szniło się wiele zieloności. − Bazy lia, szałwia, lubczy k, rozmary n, mięta i znowu bazy lia − wy liczała pani domu. − Bez bazy lii nie ma kuchni włoskiej, a bez szałwii rzy mskiej − roześmiała się. − Nasza kuchnia jest bardzo prosta, to kuchnia ubogich. Powstaje z najprostszy ch płodów ziemi, tego, co mamy wokół siebie − oliwy z oliwek, chleba, pomidorów, warzy w, ziół, orzechów piniowy ch… − A to? − zapy tała Esther, od dłuższego czasu wpatrująca się w wiszący nad stołem obraz przedstawiający martwą naturę − z pomarańczami i krewetkami. Arty sta szczególnie pięknie odmalował dzban, w który m odbijało się pomieszczenie − kuchnia bardzo podobna do tej, w której się właśnie znajdowały. − To ta sama kuchnia − roześmiała się Włoszka. − Należała do rodziny prababki Gianluki, właścicieli z pokolenia na pokolenie tego samego warsztatu. Nasze rodziny są na Zaty brzu sąsiadami od kilkuset lat; tu nic się nie zmieniło. Mamy też niezłą rodzinną kolekcję obrazów. Mieszkający tu arty ści, w ty m jeden z naszy ch największy ch włoskich malarzy − Michelangelo de Merisi − płacili często obrazami za usługi. Tę martwą naturę namalował właśnie de Merisi, by zapłacić protoplaście mojej rodziny za posiłki. − Wspaniała historia − westchnęła Esther. Nie piła za dużo, ale czuła się, jakby by ła pijana. Oto siedziała w środku sceny niczy m
Wieczerza w Emmaus, mówiła po włosku, pod obrazami namalowany mi ręką ukochanego mistrza. Ją, dziewczy nę urodzoną w Stanach, gdzie najstarsze budy nki miały dwieście lat, to naprawdę upajało. Pomy ślała też o wczorajszej wizy cie w rzy mskim kościele i uśmiechnęła się do siebie w duchu. Patrzy ła, jak Carla przy rządza kolację. Z kawałka wielkiej szy nki Carla pokroiła kilkanaście cieniutkich plasterków. − Prosciutto di Parma − powiedziała, kładąc na stole talerzy k. Potem rozkroiła dojrzałego melona i kawałki otoczy ła pachnącą szy nką parmeńską. Ze schowka pod oknem wy jęła kulę pecorino, pokry tego złotoszarą skórką. Ułamała kawałek i podała Esther. − Co my ślisz? − Ser pachniał orzechami i spokojny m domem. − Cudowny − westchnęła z zachwy tem Esther. − Pecorino to nasz rzy mski ser, odmiana parmezanu. Wiórki startego sera spły nęły na melona w szy nce. Carla dodała jeszcze trochę pieprzu. − Prosciutto con parma. − Uśmiechnęła się. − Możesz mi pomóc, Esther? Ja ugniotę domową pastę, a ty przy gotujesz przy stawkę. Przed Esther pojawiły się duża plastikowa misa z napisem „Buffala” i kilka dojrzały ch pomidorów. Wzięła jednego do ręki. Zamknęła oczy i powąchała − pachniał słońcem. Zobaczy ła długie pola Lacjum, wy sadzane cy pry sami, pod niebem z ultramary nowego raju... Pokroiła pomidory i ułoży ła je na srebrny m półmisku na przemian z mozarellą. Rzuciła na to kilka listków bazy lii. Potem podeszła do dużej miedzianej kadzi, w której w butelkach i ceramiczny ch naczy niach stały oliwy. Niektóre butelki by ły mocno otłuszczone. Zdjęła korek i powąchała pierwszą − z czosnkiem i rozmary nem. Potem wąchała kolejne. Nie mogła się zdecy dować, czy wy brać tę zwy kłą, czy tę z zatopiony m chilli, czy z czosnkiem, czy z truflami. Ostatecznie wy bór padł na tę ostatnią. Podczas gdy gotował się makaron, Carla przy gotowy wała sos. Podeszła do kadzi z oliwami, wzięła tę zwy kłą i wy lała odrobinę na patelnię. Gdy oliwa lekko się podgrzała, wrzuciła ły żkę ziaren pieprzu. Po kuchni rozszedł się niezwy kły zapach. − Gotowanie zajmuje ty le, co otwarcie butelki i wy picie szklanki dobrego wina − powiedziała, po czy m wy jęła z lodówki odkorkowane już Frascati i bez słowa nalała dwie szklanki. − Ale ja nie... − zaprotestowała Esther, ale Carla machnęła ręką. − Dobra, umocz ty lko usta. Dziewczy no, jesteś we Włoszech. My tu zmuszamy dzieci do picia dobrego wina − powiedziała, a widząc przerażoną minę Esther, dodała: − Rozcieńczonego wodą oczy wiście. Dzięki temu Włosi są koneserami wszy stkiego, co piękne − sztuki, wina, wody i jedzenia. − No dobrze. W obliczu takich argumentów, chociaż zamoczę usta − zaśmiała się Esther. Wy piły po ły ku zimnego trunku i Carla wróciła do gotującego się makaronu. − Bene. Teraz jest al dente. Pamiętaj, że musi by ć al dente, ugotowanie go inaczej przy nosi dy shonor każdej włoskiej pani domu. − Zapamiętam. − Esther z zapałem pokiwała głową. Carla ty mczasem wzięła filiżankę i nabrała nieco wody z makaronu. Resztę odsączy ła i wrzuciła szy bko na patelnię z rozgrzany m na oliwie pieprzem, dodając do tego połowę wody z filiżanki. − Nie przelewamy takiej pasty zimną wodą, bo traci smak. Podaj mi, proszę, pecorino. −
Starła ser, wy łoży ła na talerze i posy pała pieprzem z mły nka. − Gianluca, gotowe! − krzy knęła w stronę salonu. − Przy prowadź gościa i chłopców. Poproś też mammę. Zanim wszy scy zasiedli przy stole, Carla nalała dorosły m zimnego, schłodzonego Frascati, a dzieciom wodę. Jedli, rozmawiając i żartując. − Carla, to jest boskie! − zawołał John, gdy uczta dobiegła końca.
Następnego dnia, w niedzielę, po porannej mszy rodzina Gianluki zaprosiła Andermanów na wy pad do nadmorskiej Ostii. − To nasze ulubione rzy mskie letnisko od czasów staroży tny ch − powiedział z dumą Gianluca. Podczas spaceru Carla zaproponowała, żeby codziennie się spoty kały u niej − ona będzie uczy ła Esther włoskiego, a przy okazji sama podszkoli swój angielski. Esther przy klasnęła z radością.
Codzienny m ry tuałem stały się dla Esther i Johna wizy ty w gelaterii Santa Francesca. Wielka stalowo-szklana lada, wy glądająca niczy m płótno impresjonisty, kusiła różnorodnością smaków i kolorów mrożony ch delicji. Pusty nne diuny bieli, pomarańczy, pistacji i malinowej fragoli. − Karmelowe, sorbet cy try nowy i pistacja − prosiła najczęściej Esther. − Nocciola, palona kawa i gorzka czekolada − zamawiał John. Potem często taksówką wy bierali się do miasta na „rzy mskie uczty duchowe”. Robili sobie dzień Caravaggia. Albo dzień Leonarda. Albo dzień Michała Anioła. Albo Audrey Hepburn. Siedzieli w mały m duszny m kinie gdzieś nieopodal monumentu Victora Emanuela i oglądali Rzymskie wakacje. Potem John kupił Esther notes z filmową sceną na okładce − tą, w której kobieta i mężczy zna jadą na skuterze przez miasto. Następnego dnia wy poży czy li skuter i sami stworzy li swoje Rzymskie wakacje. Johnowi może daleko by ło do Gregory ’ego Pecka, ale Esther w chustce na głowie i ciemny ch ray -banach wy glądała zupełnie jak Audrey. Esther bardzo lubiła też dni, które nazy wała dolce far niente. Oddawali się wtedy słodkiemu lenistwu, jedli kolacje w jednej z pobliskich tavern albo u rodziny Gianluki i cieszy li się chwilą, zatrzy maną jak w kadrze pięknego, romanty cznego filmu. John pisał przy stole w świetle lampy w kształcie rzy gacza z fontanny di Trevi − by ł to dar od Gianluki. Przez otwarte okiennice wpadały dobrze im już znane odgłosy zaty brzańskiego zaułka.
W urodziny Johna, trzeciego lipca, Esther zaprosiła męża do sły nnej działającej od dziewiętnastego wieku rzy mskiej tawerny Checchina. Restauracja mieściła się na jedny m z siedmiu wzgórz, wokół który ch zbudowano Rzy m. Jej specjalnością by ły krowie ogony. − Mogłaby m tu mieszkać, John − powiedziała Esther, gdy wznieśli toast.
− Ja też − odparł. − Więc? − zapy tała, patrząc na tonące w Ty brze słońce. − Zastanowimy się nad ty m. − Sto lat, kochany, następne urodziny będziemy spędzać już we trójkę. John podszedł do Esther i mocno pocałował ją w usta.
Następnego dnia obudzili się później niż zwy kle. Gdy zegar wieży bazy liki Santa Maria Trastevere wy bił południe, usiedli w zacienionej kafeterii na Via Garibaldi. Chcieli zamówić kawę, ale nikt do nich nie wy chodził. W końcu zajrzeli do środka. Właściciel i wszy scy pracownicy w milczeniu wpatry wali się w telewizor. Na ekranie co chwilę pojawiała się ta sama scena: lotnisko, przerażeni ludzie, uzbrojeni żołnierze. John wziął za rękę Esther i podeszli bliżej odbiornika. Mężczy zna w hełmie, stojący na tle zniszczonego skrzy dła samolotu, mówił do mikrofonu: „Wczorajsza próba odbicia zakładników uwięziony ch i przetrzy my wany ch przez terrory stów z Frontu Wy zwolenia Palesty ny i niemieckiej grupy Baader-Meinhof przez izraelskich komandosów na jedny m z afry kańskich lotnisk powiodła się. Ale są ofiary wśród żołnierzy i pasażerów. Zginęły dzieci. Sy tuacja jest opanowana, na miejsce przy by ł izraelski minister obrony narodowej”. − Mamy najlepszą grupę anty terrory sty czną na świecie. Dzielne chłopaki. − John bezwiednie przy łoży ł prawą rękę do piersi niczy m miłujący wolność Amery kanin, dumny uczestnik ży cia w kibucu i wojny sześciodniowej. − Wszędzie nas prześladują − westchnęła Esther. − Ciągle zamachy terrory sty czne, albo oni atakują nas, albo my ich. Czy to się kiedy ś skończy, John? − Siedziała wciśnięta w róg sofy. By ła blada i miała zaciśnięte usta. Kurczowo obejmowała brzuch, jakby chciała uchronić swoje dziecko przed cały m złem tego świata. − Czy to tak trudno radować się zwy kły m ży ciem, jak choćby my tutaj? Miałam dość ży cia w cieniu bomb w Izraelu, a teraz widzę, że tak jest wszędzie. W kafeterii by ło niewielu gości. Przy stoliku obok siedziała grupa Arabów. Dy skutowali o czy mś zawzięcie. Wy raźnie dwóch mężczy zn miało odmienne zdanie na ten sam temat. Gdy wy ższy machał ręką, w słońcu lśnił seledy nowy ogromny sy gnet na jego palcu. Wy krzy kiwał ciągle z pretensją: „Paolito! Paolito!” i dalej krzy czał po arabsku, wskazując na telewizję i ży wo gesty kulując. Nie by ło wątpliwości, że mówią o akcji ży dowskich anty terrory stów. Arabowie z wy raźną niechęcią spoglądali na Johna, ubranego w T-shirt z hebrajskim napisem i znakiem Izraelskich Sił Powietrzny ch. Pewnie wiedzą, że jesteśmy Żydami, pomy ślała Esther i zimny pot oblał jej plecy. Nagle poczuła, że ich sielska rzy mska egzy stencja jest zagrożona. − Wracajmy do domu − szepnęła do męża. − Dobrze, kochanie. I tak chciałem jeszcze dzisiaj popisać... − Nie, John, wracajmy do domu, do Monsey. Proszę, kup bilety na najbliższy lot do Nowego Jorku. Chcę, aby nasze dziecko urodziło się jak najdalej od bomb. Amery ki nikt nigdy nie ośmieli się zaatakować, u nas nie dojdzie do żadnego zamachu.
Kilka dni później w samolocie do Nowego Jorku studentka Harvardu, wracająca z kulturalnoarty sty cznego objazdu Włoch, zapy tała siedzącą obok Esther: − Jak pani spędziła czas we Włoszech? Ja w między narodowej grupie stopem objechałam cały włoski but − od Mediolanu do Neapolu. − A my ży liśmy jak rzy mianie. Spędzaliśmy czas głównie na delektowaniu się prosty m, a jednocześnie wy kwintny m jedzeniem w trattoriach, na piciu espresso, na pisaniu, czy taniu, gotowaniu, słuchaniu arii, nauce włoskiego, smakowaniu sztuki, rozmowach z przy jaciółmi. − Uśmiechnęła się do dziewczy ny. Po prostu dolce far niente. − A skąd pochodzicie? − dopy ty wała się studentka. − Ja jestem z San Francisco. Esther zastanawiała się chwilę. − Dobre py tanie. Jesteśmy Ży dami. Urodziliśmy się w Nowy m Jorku, ostatnie lata spędziliśmy w Jerozolimie, ale duchowo jesteśmy... rzy mianami. A najbardziej ukochaliśmy Zaty brze. − No tak − odpowiedziała dziewczy na, przeczesując palcami jasną grzy wkę. − Wszak wszy stkie drogi prowadzą do Rzy mu. Esther nic już nie powiedziała. Usnęła i spała mocny m snem, aż koła samolotu dotknęły pły ty lotniska La Guardia w zalany m deszczem Nowy m Jorku.
Rozdział XXVI
Erynie
Benghazi, sierpień 1976
Maria wracała z pracy swoją ulubioną nadmorską drogą. Każda latarnia by ła pomalowana na zielono, na każdej powiewała zielona flaga. Na centralny m placu Benghazi wznoszono wielką scenę. Tutaj za kilka dni miały się odby ć centralne obchody rocznicy rewolucji. Siódma rocznica... A przyjechaliśmy tuż po przewrocie. To już siedem lat? − zastanawiała się Maria. Tak wiele się zmieniło. Wczoraj Roman wy znał, marszcząc czoło: − Szkoda, że na souku nie ma już naszej ulubionej księgarni. Nie można kupić angielskiej, amery kańskiej i włoskiej prasy. Wiesz, odkąd rok temu Kaddafi wy dał Zieloną książkę, to ludzie coraz bardziej zamy kają się na Zachód, coraz częściej nazy wają go zgniły m Zachodem. Zobacz, jak Kaddafi rozpoczął etap wprowadzania komunizmu w wersji arabskiej. Nacjonalizuje się coraz więcej firm. I jest trudniej teraz, gdy wy kreślono Libię z map i z historii, a Kaddafi ogłosił ją narodową Dżamahiriją 6. Są coraz większe problemy z wy jazdem z Libii. Place zamieniły się w ośrodki manifestacy jne, a lud manifestuje często i na każdy temat. Każda okazja jest dobra. Wy pędzenie Włochów w ty siąc dziewięćset dwudziesty m, obalenie Idrisa w sześćdziesiąty m dziewiąty m, śmierć Nasera, urodziny Nasera, urodziny Mukhtar a, Kaddafiego, urodziny jego kolejny ch sy nów. No może poza urodzinami tego najstarszego, którego wódz zawsze traktował po macoszemu. Podobno we włoskiej telewizji mówili, że nie spełnia pokładany ch w nim nadziei...
Maria wstała i rzekła stanowczo: − Nie obchodzi mnie ta cała polity ka. Mam do zrobienia projekt i przy pominam ci − jest to projekt dla rządu i dla Dżamahiriji właśnie. Dzięki temu mamy dobre ży cie, Roman. − Nie potrafiła ukry ć iry tacji w swoim głosie. − Może ty masz dobre ży cie... − mruknął ty lko mężczy zna.
Sy nowie Marii i Romana − w opinii rodziców − spełniali pokładane w nich nadzieje. Jacek po drugim roku studiów w Warszawie na arabisty ce przeniósł się do szkoły pilotażu lotniczego w Dęblinie. Andrzej studiował w Londy nie prawo. Ciągle przy jeżdżali do rodziców na wakacje. Romanowi nieustannie przedłużano kontrakt. Pacjenci go uwielbiali. Bez Marii studenci nie wy obrażali sobie wy kładów. Na pusty ni powstał kompleks zielony ch pól. Pewne rzeczy, do który ch by li przy zwy czajeni, trwały niezmiennie. Ciągle jeździli nad morze z Anwarem. Gdy ty lko parkowali, Arab wy stawiał na dach toy oty malutki tranzy storowy telewizorek i z lubością wpatry wał się w obraz. Jak większość Libijczy ków nie oglądał lokalnej telewizji, ale włoską, maltańską lub francuską. „Ich program to głównie wielogodzinne przemowy do narodu Kaddafiego, przeplatane surami z Koranu, hard talks mułłów o upadku oby czajów i zgniły m Zachodzie oraz niegodziwości Izraela wobec Palesty ńczy ków, na przemian z hasłami z opublikowanej niedawno biblii autorstwa pułkownika”, wy jaśnił Roman, gdy Andrzej zapy tał go kiedy ś, dlaczego Anwar nie ogląda tutejszej telewizji. „Czy czasem cy tują Gomułkę? Albo Stalina? Mao Tse-tunga? A może Marksa?”, rzuciła z przekąsem Maria, gdy wszy scy wpatry wali się w migający ekran telewizora, na który m ładna Włoszka prowadziła wy wiad z poważną brunetką. Kobiety by ły tak inne od Arabek, że Anwar nie zwrócił uwagi, iż ogląda też hard talk, ty le że po włosku. Roman zaczął przy słuchiwać się audy cji. Od roku intensy wnie uczy ł się włoskiego, ze względu na to, że w szpitalu pracowały z nim teraz włoskie pielęgniarki z zakonu klary sek, i sporo już rozumiał. Blondy nka, znana gwiazda włoskiej telewizji, prowadziła wy wiad z Orianą Fallaci. Rozmawiały o ty m, że coraz więcej kobiet zapisuje się do libijskiego wojska. Dziennikarka zapy tała, czy to prawda, że kobietom służący m w wojsku daje się zaświadczenia o utracie dziewictwa „na ćwiczeniach”. Mimo że by li sami nad morzem, Roman szy bko przełączy ł na inny kanał. W telewizji maltańskiej pokazy wano Columbo. W libijskiej telewizji nie puszczano już amery kańskich seriali, a kina pokazy wały głównie produkcje z Bombaju.
Ulice zaroiły się od zielony ch flag i tablic z cy tatami z Zielonej książki. To miało ludziom zastąpić chleb i mięso. Nie zastąpiło. Podczas coty godniowej partii szachów Mahdi wy jaśnił: − Kaddafi objeżdżał Libię z okazji siedmiolecia panowania. Strój pułkownika zamienił na bardziej ludową galabiję. Przemieszczał się opancerzony m wozem. Za nim i przed nim jechała armia, tłumy młody ch ludzi o dzikich spojrzeniach. Szwadrony Kaddafiego przemierzały
kraj, każde auto na drodze musiało ustępować im miejsca. − Py knęła fajka. − Pamiętasz, jak mówiłem ci o Cy renajce i jej wolnościowy ch nastrojach? Roman skinął głową. − Skoczek na B osiem − mruknął. Mahdi spojrzał z uznaniem na szachownicę. Py knęła fajka. − W Cy renajce nastroje by ły burzowe − podjął. − Tu nie bano się go tak bardzo jak w Try politanii, stąd na wy stąpienie pierwszego września na placu Omara Mukhtara, bohatera narodowego, czekano z niepokojem. Od ty godnia w zasadzie nie pracowano − wszy scy otrzy mali zwolnienie z pracy, by od rana do nocy brać udział w niekończący ch się próbach generalny ch przed demonstracją. Cały mi dniami machano rękami i wznoszono okrzy ki, powiewając zielony mi flagami. Al-Fatah, Al-Fatah! I jeszcze głośniej: Dżamahirija, Dżamahirij!
W dniu obchodów Maria wraz z chłopcami poszła w kierunku głównego placu. Postanowiła, że powinni zobaczy ć, jak tworzy się historia. Zawiązała chustkę na głowie, by nikt nie zarzucił jej, że nie szanuje tutejszy ch zwy czajów. Przeszli obok ulubionego sklepu Romana, w który m kilka lat temu kupił sobie rolexa. Świecił pustkami. Tuż obok Maria kupowała sukienki od Diora. Teraz sklep od bramy dzieliła do połowy zaciągnięta żaluzja. Nie by ło też księgarni, gdzie kupowali zachodnie czasopisma. Nie by ło sklepików ze złotem. Coraz więcej interesów zamy kało się każdego dnia. Tętniący niegdy ś ży ciem targ powoli zamienił się w wy ludnione uliczki, po który ch szwendały się kury, bezpańskie psy i koty. A wszy stko w imię Zielonej książki. „Kaddafi, zabierając Arabom handel, zdusił w nich ducha narodu”, powiedział Roman kilka dni temu. „Arabski kupiec ma handel we krwi, sprzeda wszy stko trzy razy lepiej od Ży da. I dokąd to zmierza?”. Maria zaprowadziła chłopców do miejsca, które wy znaczono dla członków akademii rolniczej. Stały tam już inne wy kładowczy nie i studentki. Wszy scy przy szli z rodzinami − taki by ł nakaz biura propagandy wodza.
Po godzinie tłum zgęstniał. Kanonada z broni oznajmiała, że nadjeżdża wódz ze swoją gwardią. − Mamo, wracajmy do domu − mruknął Andrzej, lecz Jacek zgromił go spojrzeniem. − Nie ma mowy ! Będziemy częścią historii. Patrzcie, nadjeżdża Kaddafi! − Chłopak by ł wy raźnie zafascy nowany. − Ale świetna obstawa! Nadjeżdżający żołnierze wy ry wali z objęć matek małe dzieci i siłą przy ty kali je do auta wodza. Dzieci płakały wniebogłosy, ale ich krzy k nikł w jazgocie podnieconego tłumu. Sły chać by ło gniewne pomruki: − Kto postrzeliłby wodza? − Kto strzelałby do niewinny ch dzieci? − A więc to prawda − powiedział z przerażeniem Andrzej. − Kaddafi tworzy ży we tarcze
ochronne, by nikt go nie zaatakował. W taki sposób może rządzić jeszcze przez wiele lat. Jak Aty lla, wódz Hunów, czy jego kumpel Idi Amin... − Andrzej przerwał na chwilę, bo dostrzegł znajomą postać. − Zobaczcie! − zawołał. − Obok Kaddafiego siedzi Farag! Kaddafi podjechał do sceny i nie wy siadając z wozu, rozpoczął wielogodzinną przemowę. Raz po raz wy rzucał ręce w górę i wołał: „Zwy cięży my ! W imię Allacha − zwy cięży my ! Al Fatah!” Wtedy tłum wirował i krzy czał, a echo placu dudniło w ry tm jego słów. Studentki Marii również tańczy ły i wy machiwały rękami. Maria ledwo je rozpoznała. Spokojne na co dzień dziewczy ny szalały niczy m staroży tne Ery nie w obłąkany ch tańcach. Okrzy ki wznosił też Jacek. Jego oczy bły szczały, by ł bardzo podekscy towany. Maria i Andrzej patrzy li na niego z przerażeniem. W pewny m momencie Farag zauważy ł bliźniaków i skinął lekko głową na powitanie. Maria czuła coraz większy niepokój. − Chodźcie, chłopcy, idziemy ! − zawołała, ale ty lko Andrzej ruszy ł za nią. Jacek wciąż stał w miejscu, patrząc na wodza oczami rozszerzony mi z emocji. Te oczy ujawniały zachwy t. Przy tulał do serca chustkę prababki, tatarskiej księżniczki. W końcu zy skał odpowiedź na py tania, które dręczy ły go podczas bezsenny ch nocy.
Maria i Andrzej wracali do domu wy ludnioną nadmorską promenadą. − To jest bardzo niepokojące, co dzieje się z Jackiem, mamo − powiedział w zamy śleniu Andrzej. Maria długo nie odpowiadała. Przed oczami wciąż miała roziskrzony wzrok sy na patrzącego na Kaddaf iego. A może on stanął po stronie zła? − pomy ślała pierwszy raz od bardzo dawna. − Wiem, sy nu − odparła w końcu. − Musimy porozmawiać z ojcem.
6 ‘Władaną przez lud’ (przy p. red.)
Rozdział XXVII
W matni
Warszawa, 15 maja 1977
W powietrzu unosił się obłędny zapach bzów. Wszy stkie ławki na dziedzińcu Uniwersy tetu Warszawskiego by ły zajęte − ludzie śmiali się i rozmawiali. Na trawniku przed biblioteką jakiś długowłosy chłopak grał na gitarze, zawodząc rzewnie: Anna Maaaria smutną ma twarz... Anna Maaaria wciąż patrzy w dal.
Karen przy jechała do Warszawy, by studiować prawo. Musiała załatwić formalności związane z przeniesieniem papierów z Uniwersy tetu Jagiellońskiego. Przed wy jazdem poważnie porozmawiała z matką, tłumacząc swoją decy zję: „Babcia zdecy dowanie zby t dosłownie wzięła sobie do serca twoje polecenie, by się mną starannie opiekowała. Tak jakby chciała nadrobić cały ten czas, kiedy rzadko mnie widy wała. Przeży wała każdy mój późniejszy powrót, każde wieczorne wy jście. To by ło nie do zniesienia! A do tego te twoje opowieści o bogaty m krakowskim ży ciu studenckim okazały się wręcz nierealne. Raz wy brały śmy się z babcią do Piwnicy pod Baranami. Zachwy ciła mnie barwna postać Piotra Skrzy neckiego, ale gdy później spotkałam kolegów z Jagiellonki, którzy zaproponowali wy pad na piwo do Hawełki, musiałam zrezy gnować. Babcia popatrzy ła na mnie w taki sposób... Czy kiedy ty studiowałaś, też zachowy wała się tak paranoicznie? Wy trzy małam rok, ale po zaliczeniu sesji ze znakomity m
wy nikiem podjęłam decy zję, że przenoszę się do Warszawy ”. I w ten sposób siedziała teraz na ławce przed biblioteką uniwersy tecką i chłonęła zapach bzów. Przy mknęła oczy i już prawie zaczęła drzemać, gdy usły szała głos: − Karen?! No nie wierzę! To naprawdę ty ? Mrużąc oczy, Karen ujrzała najpierw rude kosmy ki, a potem ich właściciela − Andrzeja. Minęło kilka lat od ich ostatniego spotkania. Andrzej zmężniał, wy szczuplał. W jasny ch dżinsach i białej koszuli wy glądał bardzo szy kownie. − Cześć, Andrzej. − Uśmiechnęła się lekko, próbując ukry ć zakłopotanie. − Co ty tu robisz? − Studiuję na prawie, na drugim roku − odparł chłopak. − Gratuluję. A... − Karen zająknęła się. − Chcesz zapy tać o Jacka? − dopowiedział za nią Andrzej. − On też studiuje na uniwerku, na arabisty ce. − Nie zauważy ł, jak po twarzy Karen przemknął cień przerażenia. − Chodź, Karen, coś ci pokażę. − Ale ja... − Dziewczy na próbowała protestować, ale Andrzej bezceremonialnie wziął ją za rękę i pociągnął za sobą. By ł bardzo podekscy towany, ciągle coś mówił, bez ładu i składu. Wy znał, że bardzo za nią tęsknił, i spy tał, dlaczego nie odpisy wała na jego listy. Wy szli na Krakowskie Przedmieście i po chwili znaleźli się w westy bulu hotelu Bristol. − Tu są najlepsze kremówki w mieście! − zachwalał Andrzej. − Ja też tak sły szałam − odparła nieco spięta Karen. Gdy weszli do kawiarni, dziewczy na zobaczy ła Jacka w towarzy stwie jakichś studentek. − Brachu, zobacz, kogo tu przy prowadziłem! − zawołał Andrzej. Jacek odwrócił się. Na widok Karen wstał i dość oficjalnie podał jej rękę. − Cześć − rzucił chłodno, po czy m przedstawił swoje koleżanki. − To Kasia i Beata. Usiedli przy wspólny m stoliku i zamówili kremówki. Andrzej wciąż mówił − opowiadał o wspólny m dzieciństwie w Libii, dziewczy ny szczebiotały i ty lko Jacek chmurnie spoglądał to na Karen, to na brata, to na koleżanki. Minęło niemal pół godziny, zanim się odezwał: − Jakie masz plany, Karen? Co robisz w Warszawie? − Przenoszę się z Krakowa na tutejszy uniwersy tet − odparła. − Zamierzam tu studiować. Jestem po pierwszy m roku na Jagiellonce. − Co studiujesz? − Prawo. − Jest po pierwszy m roku − dodał wy raźnie uradowany Andrzej. − Tak jak ja! Będziemy razem studiować! − A gdzie będziesz mieszkać? − dopy ty wał się Jacek. − Jeszcze nie wiem. Może w Dziekance albo na stancji. Mama miała napisać do swojej przy jaciółki z Warszawy, czy wy najmie mi pokój. − Możesz zamieszkać u nas − ni stąd, ni zowąd zaproponował Jacek. − Mieszkamy na Ochocie, z babcią. Pokój rodziców jest wolny. − Ciągle są w Libii? − zapy tała Karen, by ukry ć zmieszanie tą nagłą propozy cją. − Tak. Ojca nie chcą wy puścić. Zna już świetnie arabski, uratował całe rodziny, ciągle proszą, by przedłuży ł kontrakt, a on ciągle się zgadza. − To jak będzie, Karen? Co powiesz na naszą propozy cję? − zapy tał Andrzej, któremu ta
perspekty wa wy raźnie się spodobała. − Sądzę, że wszy scy będą zachwy ceni. Rodzice tak cię lubią, a babcia Małgosia też ty le o tobie sły szała. − No nie wiem − zawahała się dziewczy na. − Na całe wakacje jadę do babci Ann do San Francisco, będę tam pracować jako au pair u wnuków jej przy jaciół. − Może umówmy się tak: wy porozmawiacie o ty m z babcią i rodzicami, ja skonsultuję to z moją rodziną, a pod koniec wakacji zadzwonię do was i wszy stko uzgodnimy. Do tej pory powinnam też uzy skać odpowiedź na podanie do Dziekanki. − A kiedy lecisz? − zapy tał Andrzej. − Jutro rano. − Na twarzy chłopaka odmalował się szczery żal. Jacek też wy glądał na przy gnębionego. Kasia i Beata spojrzały na siebie z porozumiewawczy m uśmiechem, co nie uszło uwadze Karen. − Ojciec wy najął mi pokój w hotelu Forum i zapłacił za transport na lotnisko jutro rano − dodała dziewczy na. − Mam pomy sł − powiedział Andrzej, już trochę weselszy. − Chodź z nami na dy skotekę do Hy bry d! Wy śpisz się w samolocie.
Karen podobało się w Hy bry dach. Czuła się swobodnie, zwłaszcza po dużej wódce z sokiem pomarańczowy m. Wreszcie by ła panią swojego ży cia − nie czekała na nią babcia ani mama. Wy chowanica surowego konwentu św. Moniki, zniechęcona do alkoholu przez naduży wającą go matkę, po raz pierwszy piła wódkę bez opamiętania. Nigdy jeszcze nie wy piła ty le wódki. Do muzy ki Abby tańczy ła na przemian to z Jackiem, to z Andrzejem, to z dziewczy nami w kółku. Niewiele z nimi rozmawiała. Czuła jakąś rezerwę, zwłaszcza ze strony Beaty, wy sokiej, zgrabnej blondy nki o szerokim uśmiechu. Zastanawiała się, czy dziewczy ny są partnerkami bliźniaków. W Andrzeju znalazła kompana do kieliszka. Jacek nie pił w ogóle. − Braciszek przeszedł na islam i nie pije − zaśmiał się Andrzej, już na dobry m rauszu. − Nie żartuj z tego − warknął Jacek. − Poza ty m to nie jest miejsce, żeby o ty m rozmawiać. − Żałuj, bracie! Wódka jest świetna! − Andrzej znów sobie nalał i zawołał: − Za oczy Karen! Do dna! Po jeszcze kilku toastach, gdy w głowach szumiało im od alkoholu, muzy ki i emocji, Andrzej opadł na kanapę obok Karen. − Strasznie tęskniłem − szepnął jej do ucha. − Strasznie... A ty ? Tęskniłaś za mną choć trochę? − Może trochę. − Dziewczy na uśmiechnęła się słabo. Miała już dość, chciała wracać do hotelu. Hałas, ogniste tańce, wódka i papierosowy dy m, do którego nie by ła przy zwy czajona, dawały się jej we znaki. − Andrzej, muszę do łazienki. − Odprowadzić cię? − Chłopak wstał, ale zachwiał się i runął z powrotem na kanapę. − Siedź, bracie − powiedział stanowczo Jacek. − Widzisz, picie wódki nie zawsze jest w cenie. − Wziął Karen pod rękę i zaprowadził do łazienki. − Znowu mnie ratujesz − zaśmiała się, nieco skrępowana. − Jak w Gizie na weselu. To by ły czasy. A ten pocałunek na souku... − Naprawdę to pamiętasz, Karen? − Jacek zatrzy mał się i popatrzy ł jej głęboko w oczy. −
Tęskniłaś za mną? − No jasne... − powiedziała słabo i wy rwała mu rękę, bo czuła, że nadchodzi atak torsji. Gdy po kilku minutach Karen pochy liła się nad umy walką, żeby przemy ć twarz, w lustrze zobaczy ła Beatę. Uśmiechnęła się do niej, ale ta miała poważną minę. − Posłuchaj − zaczęła oschle. − Od roku razem z Andrzejem się uczy my, razem chodzimy na wy kłady, razem jeździmy na zajęcia. Mówił o tobie. „Moja pierwsza wielka miłość” − zakwiliła, pogardliwie wy dy mając usta. − I nagle, jakby nigdy nic, pojawiasz się po latach i zabierasz mi całą jego uwagę. O tak! − Pstry knęła palcami. − A by łam już tak blisko... − Niespodziewanie dziewczy na zaczęła szlochać. Jej ramiona drżały, po policzkach spły wały czarne strużki rozmy tego tuszu do rzęs. − Masz go zostawić w spokoju, rozumiesz?! − wy krzy czała przez łzy. − On jest mój! Mój i ty lko mój! Jasne?! Odwal się od niego raz na zawsze! I żadnego wspólnego mieszkania! Ro...zu...miesz...?! Karen usły szała swój głos, jakby dochodził z zaświatów. − Nie martw się, zawsze wolałam Jacka. Odwróciła się chwiejnie i dopiero teraz zauważy ła, że w otwarty ch drzwiach łazienki stoi Jacek! By ł uśmiechnięty, jego oczy bły szczały radością. − Naprawdę, Karen? − zapy tał czule. − Naprawdę, kochana?
Telefon dzwonił długo i natarczy wie. W końcu nieprzy tomna Karen podniosła słuchawkę. − Za piętnaście minut ma pani taksówkę na lotnisko, a nie widziałem pani na śniadaniu − usły szała zatroskany głos. − Czy wszy stko jest w porządku? Bez słowa rzuciła słuchawkę na widełki i zerwała się na równe nogi. Dosłownie wbiegła pod pry sznic, ubrała się szy bko, złapała walizkę, wy jęła butelkę wody z lodówki, wrzuciła ją do torebki i ostatnim spojrzeniem omiotła pokój. Gdy jej wzrok padł na łóżko, zamurowało ją. Znad kołdry wy glądały rude kosmy ki. Chciała podejść, odsłonić kołdrę, ale nogi się pod nią ugięły. O, Boże... Jacek? Andrzej? Złapała walizkę i pobiegła do windy. Do czego doszło?! − zastanawiała się, cała roztrzęsiona. Nigdy więcej nie wezmę do ust wódki. Od pewnego momentu z poprzedniej nocy nic nie pamiętała. Przez całą drogę na lotnisko, przez cały lot do Chicago, a później do San Francisco zastanawiała się, co takiego wy darzy ło się w nocy. I z który m z bliźniaków... Cały czas by ło jej niedobrze. W samolocie kilka razy wy miotowała. Miała strasznego kaca. Nie to jednak by ło najgorsze. Najgorsza by ła niepewność, py tanie świdrujące jej mózg: Jacek czy Andrzej?! Ulgę poczuła, dopiero kiedy pilot powiedział: „Panie i panowie, wy lądowaliśmy na lotnisku w San Francisco. Jest bardzo ciepło, temperatura wy nosi osiemdziesiąt dwa stopnie Fahrenheita. Ży czę miłego poby tu w najpiękniejszy m mieście świata.” Na lotnisku dziewczy na rzuciła się w otwarte ramiona babci Ann i rozpłakała się. − Karen, sarenko! − Ann przy tuliła mocno wnuczkę. − Witaj w Amery ce, kochanie! − Ach, babciu... − Karen nie mogła opanować szlochu.
− Rozumiem te emocje. Płacz sobie, sarenko, płacz. Sarenko − tak babcia Ann nazy wała Karen od dziecka, tak ty tułowała ją w listach i podczas rzadkich rozmów telefoniczny ch. Sarenka uosabiała spokój, inny, bezpieczny świat, domowe ciepło, poranki na tarasie z widokiem na ocean. Sły sząc to słowo, Karen jeszcze bardziej się rozkleiła. − Babciu, to by ł długi lot. Źle się czuję. Marzę ty lko o ty m, żeby wziąć pry sznic i położy ć się do łóżka. − Ale chy ba najpierw coś zjesz? Przy gotowałam twoje ulubione pancakes z sy ropem klonowy m.
Gdy znalazły się w domu, babcia ulokowała Karen w dawny m pokoju ciotki Jackie na poddaszu. Dziewczy na wzięła pry sznic, rzuciła się na łóżko i spała szesnaście godzin. Gdy ty lko otworzy ła oczy i spojrzała na obłoki przez świetlik w dachu, powróciło dręczące py tanie: Jacek czy Andrzej? Postanowiła odłoży ć je do szufladki „Zapomnieć, bo oszaleję!”.
Po kilku miesiącach w San Francisco, wy grzewaniu się na tarasie z widokiem na Alcatraz i Golden Gate, nauki jazdy w towarzy stwie dziadka i „brania zakrętów” na Russian Street, po szwendaniu się po mieście, uliczny ch ucztach pełny ch morskich przy smaków Karen wreszcie nabrała siły i dy stansu. Nie podjęła pracy, jak planowała − babcia powiedziała, że ma wy poczy wać. Więc wy poczy wała. Wtedy upomniała się o nią druga babcia, przy sy łając jej tęskny list z Krakowa: Dziecinko, wkrótce początek roku akademickiego. Miałaś przenieść się do Warszawy. Proszę, podejmij decyzję, czy studiujesz w Stanach, w Warszawie czy w Krakowie. Czekam na Ciebie. Twoja Babusia. Po konsultacjach z dziadkami Robinson, a przede wszy stkim samą sobą − Karen postanowiła, że wróci do Krakowa. Z końcem września stawiła się w dziekanacie Jagiellonki, gdzie musiała się gęsto tłumaczy ć ze swoich niestabilny ch decy zji. Trzeciego października na uroczy stej inauguracji roku akademickiego siedziała w audy torium, słuchając hy mnu Gaudeamus w wy konaniu studenckiego chóru. Nagle ktoś zasłonił jej oczy. Tuż przy uchu usły szała wy powiadane z pasją słowa: − Przeniosłem się do Krakowa, Karen. Jak trzeba będzie, przeniosę się do San Francisco − gdziekolwiek, by by ć przy tobie. Pamiętasz, co ci kiedy ś powiedziałem? Ubi tu, Caius, ibi ego, Caia. Jesteś miłością mojego ży cia. Od tej chwili zawsze już bądźmy razem. Karen, choć nie przy znawała się do tego, znowu nie mogła przestać my śleć o Andrzeju i ich szalonej nocy w Hy bry dach. Nakry ła dłońmi jego ręce i odpowiedziała: − Dobrze, Andrzeju. Pamiętasz, co obiecaliśmy sobie w Libii w sprawie studiów? − Londy n? − Tak, Londy n.
Kilka ty godni później wy siedli na stacji Holborn i ramię w ramię ruszy li do Princeton Mansion. Ojciec Karen wy najął im mieszkanie w Chancery Lane, dzielnicy prawników.
Rozdział XXVIII
100 lat samotności
Nowy Jork, grudzień 1977
Esther znowu pięła się po szczeblach kariery. Kancelaria, w której pracowała przed laty, przy jęła ją z otwarty mi ramionami. Wszy scy cieszy li się z jej powrotu, może z wy jątkiem Laury, która zrobiła się jeszcze bardziej zgry źliwa. Esther z pasją rzuciła się w wir pracy. Jej specjalność − sektor energety czny i fuzje między narodowe − przeży wała rozkwit. Zamieszkali z Johnem w Monsey − tak by ło wy godniej dla rodziców, a im przy pomniało się beztroskie dzieciństwo. Takiego dzieciństwa pragnęli dla swojej córeczki. Malutka Sara by ła oczkiem w głowie całej rodziny. By ła jak z obrazka − porcelanowa cera, rude loczki, wielkie zielone oczy i dołeczki w pucułowaty ch policzkach. Patrząc na nią, Esther miała czasem wrażenie, że jest tak piękna jak jej porcelanowa lalka z dzieciństwa. Często po powrocie z pracy od razu kładła się przy małej i czy tała jej bajki na dobranoc, a potem razem zasy piały. Dziadkowie też zupełnie oszaleli na punkcie Sary. Evely n nie chciała sły szeć o opiekunce i osobiście zajmowała się wnuczką. Czasem przy jeżdżał z nią mąż, a czasem matka Johna. Jakub i Rachela spodziewali się siódmego dziecka. Po traumaty czny m przeży ciu w Monachium chcieli, by jak najwięcej ich potomków chodziło po ziemi.
John pisał. By ł coraz bardziej popularny m pisarzem swojego pokolenia. Jego ostatnia powieść Miłość w cieniu bomb − o zakazany m uczuciu pomiędzy Palesty nką i Ży dem w Jerozolimie na tle trudny ch relacji ży dowsko-palesty ńskich, o bezsensie wojny i terrory zmie – trafiła na listy bestsellerów na cały m świecie. Wy dawca nalegał, aby ostatni raz − przed europejską trasą − John pojawił się na wieczorze autorskim w znanej księgarni Strand na rogu Dwunastej Alei i Broadway u. Na sali by ło dość tłoczno − sporo czy telników, dziennikarzy − znajome twarze z „NYT”, „Guardiana”. Johna py tano głównie o wojnę sześciodniową i poby t w kibucu. Ale też o jego rzy mskie fascy nacje. Po godzinie poczuł się nieco znużony. Skinął nieznacznie do siedzącego w pierwszy m rzędzie Luigiego, swojego przy jaciela. Włoch pochodził z Zaty brza i pracował dla włoskiej „Corriere della Sera”. Głos zabrała pulchna i poważna brunetka w okularach, reprezentująca studencki magazy n literacki: − Catherine Randall, „Students Literary Journal Reviev” − przedstawiła się. − Panie Krantz, o czy m jest ta książka? − O zakłamaniu − odparł John. − O zakłamaniu pomiędzy nami, ludźmi. O zakłamaniu w stosunkach ży dowsko-arabskich. Jesteśmy tacy podobni, ty le nas powinno łączy ć i de facto łączy, ale to, co nas łączy, również nas dzieli. Jak państwu opowiadałem, podczas poby tu w kibucu uczestniczy łem w wojnie sześciodniowej. Mieszkałem kilka lat w Jerozolimie. Widziałem z bliska tę wojnę, owoce tego zakłamania. Wiem, że to frazes, ale i okrutna prawda − tu największy mi ofiarami są kobiety i dzieci. I miłość. Jedy na wartość dobra i piękna, która może nas ocalić, to miłość. W mojej książce miłość pomiędzy Ży dem i Arabką jest zakazana i niemożliwa. A tak naprawdę przecież i Arabowie, i Ży dzi w Jerozolimie są u siebie. Więc ta niemoc by cia razem jest sztuczna i wy kreowana przez historię konfliktu, który − jestem tego pewien − możemy określić właśnie zakłamaniem. − A pan? By wa pan zakłamany ? − padło py tanie z sali. − Ja? Ja..? Nie, nie sądzę − powiedział John nieco nerwowo. Zapalił papierosa, by ukry ć zmieszanie. Starał się dojrzeć, kto kry je się za ty m dziwny m py taniem, tak odbiegający m od sztampowy ch zagadnień z wieczorów autorskich, ty pu: „Co pan my ślał, pisząc…”, „Czy jest to wątek autobiograficzny ?”, „O czy m będzie następna książka?”. W głębi sali, po prawej stronie, tuż przy długim regale z książkami siedziała poważna blondy nka. John zamarł. To by ła Kerstin. Gestem dał znać wy dawcy, że czas na podpisy wanie książek. Nie potrafił już skupić się na rozmowie. Widział, jak Kerstin przesuwa się do niego w długiej kolejce. Gdy podała mu książkę, wstał. − Kerstin, ja, ja... − zaczął, ale przerwała mu: − Jak skończy sz, czekam w kafejce na rogu. „My Brownies Story ” czy jakoś tak. − Zabrała książkę, zanim zdąży ł ją podpisać, zakręciła się na pięcie i wy szła.
John stał przed kawiarnią i patrzy ł przez szy bę. Kerstin siedziała w rogu, kartkując jego
książkę. Brzęczy k przy drzwiach oznajmił, że wszedł do środka. W kafejce unosił się zapach wy piekany ch na miejscu chałek. John zamówił specjalność lokalu, zupełnie nieadekwatną do jego nastroju brownie z ulicy Sezamkowej, i usiadł przed Kerstin. Nie patrząc na niego, zaczęła głośno czy tać: − Wreszcie ciała Aarona i Salhy, po tylu latach namiętnego pragnienia, ciasno splecione stworzyły jedność miłości i ekstazy. Aaron siedział na dachu hotelu w Jerozolimie. Palił papierosa i wpatrując się w Złotą Kopułę, myślał z bólem o czułej blondynce z dalekiej północy, która zapewne usypiała teraz, ufnie wpatrzona w ich wspólną fotografię. Poczuł, że zrobił coś niewybaczalnego… Bał się, że złamał jej serce... − Podniosła wzrok znad książki. − To wątek autobiograficzny, jak sądzę? − zapy tała, patrząc w oczy Johna. Miała zaciśnięte usta. Jej twarz, ciągle piękną, naznaczy ło przez lata wiele bruzd. − Cóż, nie muszę py tać, co u ciebie, bo gazety się o tobie rozpisują. Esther Krantz − znana kobieta sukcesu, The Woman of the Year 1977 „Forbesa”, ekspert od przejęć paliwowy ch. Sara, Jerozolima, Rzy m, Nowy Jork, piękny domek w Monsey... O czy mś zapomniałeś mi powiedzieć, John? Długo milczał, mnąc nerwowo serwetkę. − Ja... napisałem wtedy list... − List? − Kerstin zmarszczy ła brwi. − Jaki list? − Nie doszedł? − Raczej stwierdził, niż zapy tał. − A od kiedy zaręczy ny zry wa się listownie? Zresztą... − Kobieta machnęła ręką. − Nie, nie doszedł. − Ja by łem... Przy jechałem... Ale by ło wtedy takie zamieszanie. A ty by łaś taka smutna... − John nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. − Mówisz o pogrzebie babci Agnethy ? − W głosie Kerstin zabrzmiało niedowierzanie. − Wtedy chciałeś mi powiedzieć? − John ty lko skinął głową. − Czy nie uważasz, że powinieneś by ł wrócić i jednak to załatwić? − Miałem przy lecieć, ale wy buchła wojna... Zaciągnąłem się i… − Wiem − przerwała mu. − Wiem też, że zaraz potem wzięliście ślub, czy tałam w gazetach. Zapadła długa chwila ciszy. Z głośników pły nęła klezmerska muzy ka, wesoła i nieprzy stająca do ich nastroju. − Słuchaj, Kerstin − podjął John. − Chciałby m... − Chciałby ś mnie przeprosić? Uważasz, że to w ogóle jest do wy baczenia? I ty piszesz książki o ty m, jak to nazwałeś, zakłamaniu? Sam jesteś zakłamany, ty popieprzony sukinsy nu. Jesteś zakłamany jak każdy Ży d. I jak wszy scy Ży dzi jesteś zwy kły m tchórzem. − Kerstin... − Czy choć raz pomy ślałeś, przez co przeszłam?! − Kobieta mówiła coraz głośniej. − Wy obraź sobie kobietę. Jest zaręczona, wciąż my śli o ukochany m, objeżdżają Europę, planują nadchodzący ślub. Potem on odwiedza ją w trudny m momencie jej ży cia. Kobieta my śli: Cóż za miłość, jaka nieprawdopodobna telepatia. A potem nic. Ani śladu. Mijają godziny, dni, ty godnie bez znaku od niego. Kobieta ma ty siące my śli. Chce zapy tać jego rodziców, kiedy ś nawet dzwoni, ale jego matka rozłącza się, gdy sły szy jej głos. Rozpacz. Mija czas. A ona nic nie wie. Czuje się tak, jakby umarła jej ukochana osoba, i nie mogła jej pochować. Nie może ży ć, nie może spać, nie może śnić. I ciągle, każdego dnia, py ta: Co się stało? Dlaczego? I nie ma
odpowiedzi. I nie zaznaje spokoju. − Zamilkła na chwilę. Jej dłonie, w który ch wciąż ściskała jego książkę, drżały nerwowo. − Miałeś rację, złamałeś mi serce. Złamałeś mi ży cie, John. I dlatego przeklinam cię. I ży czę ci, żeby ś nie doży ł z Esther sędziwy ch lat. I żeby ście poznali to uczucie, kiedy umiera ktoś bliski i nie można go pochować... Oboje ciężko oddy chali. Po szy bach pły nęły strugi deszczu. W powietrzu unosił się zapach chałki, gramofon grał If I Were A Richman, ale John czuł się tak, jakby czy tał kronikę zapowiedzianej śmierci. W końcu Kerstin wstała, zacisnęła pasek beżowego krótkiego kożuszka, nasunęła okulary na nos i nie spojrzawszy na Johna, wy szła z kawiarni, nie zamy kając za sobą drzwi. Do środka wtargnął wiatr, plując deszczem − w krótkim, gwałtowny m tańcu pozry wał ze stołów menu, serwetki i gazety. John długo jeszcze siedział, patrząc na rozmy tą ulicę, na której zniknęła Kerstin. Zastanawiał się, czy to wszy stko wy darzy ło się naprawdę. Spojrzał na stół. Leżała na nim jego książka. Serwetką założona by ła strona, z której Kerstin odczy tała fragment. Na serwetce widniał wy kaligrafowany napis „100 lat samotności”. Na dole strony − ty m samy m staranny m charakterem pisma − wy pisano sztokholmski numer telefonu.
Rozdział XXIX
Szata Dejaniry
Londyn, sierpień 1978
Karen siedziała w bibliotece The British Museum i udawała, że z zainteresowaniem czy ta wy kładnię prawa rzy mskiego. − Dura lex, sed lex... Dura lex, sed lex − powtarzała, próbując zebrać my śli. Za miesiąc egzamin, muszę się skupić − próbowała się zmity gować. Popatrzy ła na olbrzy mią salę o neorenesansowy m wy stroju. Drewniane ławki, niekończące się półki z książkami, wiszące zielone lampy, popiersia mędrc ów. Wszechobecna cisza, przery wana ty lko bzy czeniem zagubionej muchy. Ale i ona po chwili umilkła − widocznie poczuła się onieśmielona towarzy stwem takich ksiąg jak ory ginały Biblii Gutenberga czy Kapitału Marksa przechowy wany ch w tej bibliotece. Karen spojrzała na wielki zegar wiszący na głównej kolumnie. Jeszcze trochę, pomy ślała tęsknie o zaplanowany m lunchu. Obróciła głowę, by zerknąć na rude kosmy ki wy my kające się niesfornie spod czerwony ch ray -banów. Andrzej mrugnął do niej porozumiewawczo i wy ciągnął dy skretnie pięć palców. Uff, jeszcze tylko pięć minut. Punkt trzy nasta zbiegli po schodach, by znaleźć się pod kolumnadą głównego wejścia do muzeum i biblioteki. Andrzej złapał Karen za rękę i zaciągnął ją w mniej uczęszczane miejsce. Całował ją zachłannie − tak jakby nie widzieli się od miesięcy. A przecież od miesięcy całowali się codziennie; mieszkali w mały m apartamencie w pobliżu stacji metra Chancery Lane
i Holborn. „To właściwe otoczenie dla was, przy szły ch prawników”, powiedział Jeremy, pochy lając się nad mapą London A to Z. Przy leciał od razu, gdy Karen zadzwoniła, że chce przenieść się na studia do Londy nu. Karen by ła tu bardzo szczęśliwa. Do tej pory wiodła ży wot pielgrzy ma. Mieszkała w wielu arabskich, europejskich i amery kańskich miastach, ale dopiero tu, w Londy nie, poczuła się jak w domu. Nigdzie wcześniej nie by ło jej tak dobrze. Energia tego miasta, wielobarwny tłum i chwile cudownego wy tchnienia w parkach, kapitalne sklepy na Oxford Street, puby, teatry i musicale − wszy stko to sprawiało, że ży ła pełną piersią. By ć może osiągnęła pełnię szczęścia, bo mieszkała tu z narzeczony m (tak, Andrzej już oficjalnie by ł jej narzeczony m). Co chwilę z uśmiechem pocierała na prawej ręce pierścionek z białego złota z duży m szmaragdem otoczony m wianuszkiem diamencików. Londy ńskie piątki by ły dla nich czasem wy prawy po muzy kę przez duże M. Charing Cross i nieco zapy ziałe podwórka pełne by ły klubów z jazzową muzy ką. Karen i Andrzej chodzili tam prawie co ty dzień. Nat King Cole śpiewał, a oni tańczy li blisko, przy tulając się do siebie. Soboty celebrowali jako czas dla siebie. Karen wstawała wcześniej i przy gotowy wała śniadanie, które jedli na tarasie. Na ty łach apartamentu mieli mikroskopijny ogródek. Jeśli nie padało, Karen nakry wała na zewnątrz, a gdy by ło deszczowo, zamy kała szklane okiennice i taras tworzy ł śliczną werandę. Karen nauczy ła się przy rządzać tosty z gruby mi plastrami najlepszego na świecie mature cheddara. Do tego kawa, sok pomidorowy i pomarańczowy. Budziła Andrzeja i jeszcze w pidżamach spoży wali śniadanie. Potem do południa czy tali gazety, wy mieniali uwagi, oglądali filmy na wideo. Popołudniami mieli po kilka godzin dla siebie. Andrzej chodził na basen lub do pobliskiego klubu na squasha czy tenisa. Czasem spoty kał się na futbol z kolegami z grupy. Karen przeznaczała ten czas przeważnie na zakupy ciuchowe na Oxford Street, oraz na duchowe uczty. Często po zakupowy m szale przy siadała na mocną aromaty czną kawę w kenijskiej kawiarni na ty łach domu handlowego Selfridge. Potem wpadała do ulubionej „lanczowni” All About Salad. Brała talerz i oddawała się arcy przy jemnemu ry tuałowi komponowania własnego posiłku. W długim pomieszczeniu ustawiono kadzie z pomidorami, ogórkami, cukinią, rzepą, różny mi gatunkami sałat, kaparami, oliwkami, mozarellą, fetą, boczkiem, szy nką, łososiem, blue cheese, warzy wami Julienne, owocami, orzechami, kilkunastoma dressingami − do tego kosze z bagietkami i chrupiący m pieczy wem. Później, gdy zaspokoiła potrzeby ciała, udawała się na ucztę duchową. Sztuka stała się w Londy nie jej największą − obok uprawiania miłości z ukochany m − pasją. W Londy nie by ła to uczta najwy ższej miary. Anglia jako jedy na hołdowała pierwotny m zasadom muzeów − dostęp do kolekcji sztuki ma by ć bezpłatny i powszechnie dostępny − jak napisał w sły nny m oświadczeniu w siedemnasty m wieku twórca idei muzeum, lord Elias Ashmole, otwierając swoje zbiory w Oksfordzie. Odry wając się od zgiełku Oxford Street, przeży wała najbardziej misty czne chwile, wnikając w hall niedużej, ale pięknej rezy dencji przy Manchester Square. Tam znajdował się dom znanego dziewiętnastowiecznego bry ty jskiego ary stokraty, konesera sztuki i admiratora piękny ch kobiet. Sły nny wiktoriański play boy Lord Wallace uwiódł ponoć nawet młodziutką Wiktorię. Ary stokrata
miał wielką pasję i znakomicie inwestował w sztukę. Tu nie wchodziło się jak do muzeum, ale jak do domu dobrego przy jaciela. Nie by ło kasy, bileterów, obsługi. Otwierało się ciężkie drzwi i wkraczało do ciemnego hallu. Karen rozglądała się czasem, czy nie przy jedzie jej powitać wnuczka Lady Wallace. Dziewczy na lubiła ciemne wnętrze pełne obrazów i bibelotów. Mijała hall pełen kwiatów i wchodziła po schodach do pokoju muzy cznego, bawialni czy oranżerii. Pokoje by ły pełne dzieł najsły nniejszy ch mistrzów malarskich. Poussin, Dou, de Hooch, ter Borch. Przy stawała przed biurkiem króla Stanisława Leszczy ńskiego i my ślała o ty m, że na pewno pisał przy nim listy do ukochanej córki. Maria Leszczy ńska by ła jedną z ulubiony ch postaci history czny ch matki Karen. Zamiast w dzieciństwie opowiadać córce bajki na dobranoc, Barbara mówiła o sły nny ch postaciach history czny ch. Głównie o kobietach. Silny ch, mądry ch, często zmagający ch się z nieprzy chy lny m otoczeniem. Ale mimo to zwy cięskich. Taka też by ła królowa francuska, Maria z domu Leszczy ńska. Piękna i mądra, znakomicie wy kształcona, wy przedzała swoje czasy. Ojciec, bardziej intelektualista niż żołnierz, musiał zmierzy ć się z wojnami szwedzkimi, saskimi i silną opozy cją magnacką w Rzeczy pospolitej. Kiedy emisariusze dworu młodziutkiego Ludwika przy jechali do Leszna, by oświadczy ć się o rękę Marii, w serce Polaków wstąpiła nadzieja, że wielka Francja wesprze ich dążenia w wojnie ze Szwedami. Przez pierwsze lata młodziutki Ludwik by ł pod wy raźny m wpły wem swojej pięknej i mądrej żony. Urodził się wy marzony sy n, też Ludwik. By li tacy szczęśliwi. Ale dwór francuski zawsze pełen by ł piękny ch i żądny ch władzy kobiet. Jadąc karocą przez bagniste roztopy wczesnej europejskiej wiosny, Maria nie przy puszczała, że stanie się sy mbolem zdradzanej żony, że całe ży cie, po kilku pierwszy ch krótkich latach szczęścia, upły nie jej na czekaniu, aż mąż wróci z salonów Tuillieries, gdzie spędzał czas z Madame de Pompadour i ich wspólny mi dziećmi, zaniedbując ją − królową Francji − i Delfina, następcę tronu. Och, te zdradzane żony, westchnęła Karen i uśmiechnęła się do siebie. Mi to nie grozi. Zaraz jednak posmutniała, gdy przy pomniała sobie o mamie. Muszę do niej napisać o biurku Stanisława Leszczyńskiego, obiecała sobie solennie. Znalazła się w świecie ulubiony ch obrazów. To do niej śmiał się kawaler z obrazu Halsa, na nią patrzy ły damy Francji i chłopki w holenderskich gospodach. Do niej zwracały się kobiety grające na klawikordach, dziewczy ny czy tające listy od ukochany ch, uciekające od swawolny ch żartów na wiejskich potańcówkach, poddające się nieprzy stojny m gestom i spojrzeniom mężczy zn. Do Karen zwracały się i te leżące w łóżkach, w żółty ch manty lkach, wy glądające na ciężko chore, z pulsem badany m przez lekarzy, z zatroskany mi mężami u wezgłowia − kobiety te tak naprawdę, o czy m świadczy ły obrazy z wizerunkami amorów z mitologiczny ch scen, umierały z miłości i tęsknoty za fizy czny m zespoleniem. Taka tęsknota też mi nie grozi, pomy ślała figlarnie. Ona i Andrzej kochali się często. Na werandzie, pod nią, w ogrodzie, pod pry sznicem, rano i wieczorem, w nocy i o świcie. Wszędzie i o każdej porze. By li tacy dopasowani i radośni. Często razem się uczy li i grali w rozbieranego pokera, ćwicząc staroży tne zasady prawa Hammurabiego. „Oko za oko, bluzka za koszulę”, śmiała się Karen. Karen wielbiła holenderskich mistrzów. Często chodziła do National Gallery na holenderskie łowy. Mijała szereg sal ze znakomity mi obrazami, aby dotrzeć do ty ch opisany ch „Dutch Painting”. Tam godzinami wpatry wała się w obrazy Vermeera, który w jej przekonaniu uosabiał
najwy ższy kunszt. Mogła godzinami stać przed jego Młodą kobietą siedzącą przy wirginale. Tego dnia wy szła z National Gallery i wpadła prosto w objęcia Andrzeja. Mężczy zna uniósł ją i okręcił wokół. Podbiegł do fontanny na Trafalgar Square i dopiero wtedy postawił Karen na ziemi. − Przestań, wariacie! − zaśmiała się. − Lepiej chodźmy coś zjeść, zjadłaby m konia z kopy tami − większego niż ten na obrazie Stubbsa. Poszli do ulubionego pubu The Sherlock Holmes Pub, w jednej z boczny ch uliczek. Zamówili trady cy jne angielskie y orshire pudding i piwo guiness. Choć nie musieli się martwić o fundusze, sowicie wy posażeni przez rodziców, oszczędność uważali za studencką powinność. Postanowili też wkrótce podjąć pracę, by samodzielnie móc się utrzy my wać i korzy stać z uroków wielkomiejskiego ży cia. Niedziele spędzali zwy kle jak wiktoriańscy drobnomieszczanie. Po ty powo bry ty jskim śniadaniu, przegląd prasy w ogródku. Potem metrem do Marble Arch i łódką po jeziorze w Regent’s lub w Hy de Parku. Dzisiejszą niedzielę mieli spędzić z Angelą Pattinson i jej narzeczony m Zunim, pochodzący m z emiratów. Karen przy gotowała piknikowy kosz − sandwiche z ogórkiem i z ulubioną philadelfią, ciasteczka, serniczki, scones, muffinki, babeczki śmietankowe, butelka łagodnego czerwonego barolo i butla wody. Spotkali się pod Marble Arch. Przy jaciel Angeli by ł dość niski i krępy, miał też niesamowicie niebieskie oczy, niespoty kane u Arabów. Wszy scy − jakby się umówili − ubrani by li w jasne stroje, a dziewczy ny miały na głowach duże słomkowe kapelusze. Szy ję Karen oplatała białoczerwona apaszka od Hermesa, Angela miała podobną w odcieniu błękitu. Przez kilka godzin pły wali łódką po jeziorze. Andrzej z Zunim rozmawiali o lidze angielskiej, a dziewczy ny plotkowały o Dianie i snuły plany wspólnego wesela. Jeszcze na Malcie ustaliły, że zakochają się w ty m samy m czasie, w ty m samy m czasie zaręczą i urządzą przy jęcie. Miało by ć romanty cznie i podniośle. One w biały ch sukniach, małe dziewczy nki sy piące kwiatki, śródziemnomorska sceneria − jakaś wy spa na Morzu Śródziemny m. Młode kobiety fascy nował opisy wany przez bulwarową prasę ślub Jacqueline Kennedy i Onassisa na Skorpios. W pewny m momencie Andrzej dość niezgrabnie machnął wiosłem i strącił kosz piknikowy Karen do wody. Naty chmiast przy pły nęły hałaśliwe kaczki, dwie usiadły na zanurzający m się koszu, próbując dobrać się do jego zawartości. Na szczęście pozostał im kosz Angeli, pełen smakowity ch wiktuałów. Po kilkugodzinnej labie dwie pary wsiadły do należącego do Zuniego astona martina. Arab zaproponował przejażdżkę do ogrodu zoologicznego w Regent’s Park. Zainspirowane bliskimi spotkaniami z kaczkami, towarzy stwo ochoczo przy stało na tę propozy cję. − Po drodze chciałby m się jeszcze zatrzy mać po przesy łkę od rodziców, którą mam odebrać w ośrodku Al-Qasr − rzucił Zuni. Na te słowa Andrzej i Karen zamarli. Znali Al-Qasr − ośrodek religijny, medresę i punkt pomocy dla Arabów za granicą. Ośrodek skupiał się wokół chary zmaty cznego młodego szejka Al-Aziza. Tam mieszkał obecnie Jacek. Wiedzieli z listów od rodziców Andrzeja, że sporo podróżował. Osiadł w Londy nie, aby w Al-Qasr odby ć studia teologiczne i staż. Rodzice poprosili Andrzeja i Karen, by go odwiedzili. Andrzej napisał do brata list i po kilku ty godniach doczekał się odpowiedzi: „Mam przerwę w czy taniu i w modłach podczas sjesty.
Najlepiej więc, gdy przy jedziecie około piętnastej. Będę czekał codziennie, więc spotkamy się Inshallah”. List by ł podpisany po arabsku − al-Jassin, miał w nagłówku pieczęć medresy, w której pracował Jacek.
Jadąc do Jacka, mijali rzędy ty powy ch angielskich kamieniczek z mały mi ogródkami, patrzy li na dzieci grające na boiskach w piłkę. Nagle na skraju Regent’s Park do autobusu zaczęło wsiadać coraz więcej mężczy zn w galabijach i kobiet w czadorach. W autobusie dominował teraz języ k arabski. Okoliczne sklepiki, pełne przy praw i wschodnich tkanin, powodowały, że Karen poczuła się jak w centrum arabskiego miasta. Autobus stanął pod Al-Qasr. Umówili się na dziedzińcu South Bank. Pełno tu by ło znajomo brzmiący ch nazw: Zachodnie Wy brzeże, Zatoka Akaba, Qasr, Mahreb... Al-Qasr by ł ogromny. W Londy nie by ł już inny ośrodek, który powstał na ziemi otrzy manej jako dar od króla Jerzego VI dla społeczności arabskiej w podzięce za ofiarowanie przez króla Egiptu − Farouka − pasa ziemi w Kairze na wy budowanie kościoła anglikańskiego. Karen patrzy ła na arabeski porty ku, pod który m siedzieli, i zastanawiała się, jak to możliwe, że ten budy nek ma ty lko kilka miesięcy. Sadzawki, pawie, mnóstwo karłowatej roślinności. Ogromny meczet i mury uniwersy tetu arabskiego, sadzawki, pawie, mnóstwo karłowatej roślinności. Al-Jassin podszedł do brata i uścisnął mu rękę. By ł wy raźnie zaskoczony obecnością Karen. By ł ubrany w białą galabiję, rude włosy zafarbował na czarno. Zarost sięgał mu niemal do piersi. W ręku trzy mał sznur koralików. By ł w towarzy stwie Faraga, wy glądali jak bliźniacy. Karen wzdry gnęła się na ich widok. Wiedziała, że są terrory stami. Ale nigdy nie powiedziała o ty m ani Andrzejowi, ani nikomu innemu. Usiedli i zapadła niezręczna cisza. − Jak się miewasz, Jacku? − zapy tał Andrzej. − Tamam − odrzekł. Dwudziestominutowa rozmowa doty czy ła ty lko ogólny ch tematów − studiów, mieszkania w Londy nie. Jacek siedział na tle mapy świata. Kolorowy mi pineskami zaznaczono na niej miejsca − Modlin, Dęblin, Steuler, Suffolk, Arnhem, Massachusetts, Malta − na żółto. Czerwone pineski wpięto w miasta takie jak Jerozolima, Kair, Monachium, Bejrut, Bangkok, Stambuł. Zielone wbito w Nowy Jork, Londy n, Pary ż i Rzy m. Wracali bez słowa. Karen wiedziała, a Andrzej się domy ślał, że Farag i Jacek są nie ty lko członkami społeczności Pątników Pielgrzy mów. Ta krótka wizy ta wy cieńczy ła ich, dlatego po późny m lunchu w ulubionej włoskiej kafejce blisko domu Karen zaproponowała: − Chodź, pójdziemy pooddy chać atmosferą Libii. − Oznaczało to szy bki wy pad do działu staroży tności British Museum, które zawsze przy pominały im dzieciństwo. Karen skierowała kroki prosto do Elgin Room. Podziwiała Partenon, tak podświetlony i eksponowany. Widząc ekspozy cję marmurów Lorda Elgina, trudno by ło nie zrozumieć
Bry ty jczy ków, którzy nie chcieli oddać ich Grekom. Choć trudno by ło nie zgodzić się z apelami Meliny Mercouri, niegdy ś sły nnej greckiej piosenkarki, która zwracała się w imieniu Greków do Anglików: „Oddajcie nam naszą spuściznę”. Karen uważnie studiowała sceny ty mpanonu. Oto Trzy Mojry, my ślała. To one według fatalistycznych wierzeń starożytnych decydują o naszym życiu. Na jedny m z reliefów przedstawiano ży wot Herkulesa. Pomy ślała w zadumie: Nic nie pokonało mocy herosa, ani brud augiaszowych stajni, ani stuoka hydra, ani żmije w kołysce. Pokonała go zazdrość. Szaleństwo obłąkanej z niesłusznej zazdrości Dejaniry spaliła go żywym ogniem. Wróciły wspomnienia sprzed kilku godzin. Gdy zobaczy ła mapę z pineskami, zaczęła się trząść. W ty m miesiącu w Londy nie ży dowscy tury ści jadący autokarem izraelskich linii lotniczy ch zostali zaatakowani przed hotelem Europa. Gdy żegnali się z Jackiem i Faragiem, Karen powiedziała, że jest jej zimno. Jacek bez słowa wy szedł i po chwili wrócił z arabskim płaszczem tkany m złotą nicią. Oby nie był moją szatą Dejaniry, pomy ślała teraz gorzko.
***
Karen i Andrzej koncertowo zdali końcowe egzaminy. Karen została zatrudniona w kancelarii Howard, Jones & Sons, a Andrzej w biurze prawny m konserwaty wnego posła Izby Lordów.
Rozdział XXX
Diuna
Sebha, Sahara, grudzień 1979
„A więc stwierdzam jednogłośnie, że jest pan, pułkowniku, po prostu młodszy m kolegą Stalina czy Mussoliniego” − Roman czy tał wy wiad, który Oriana Fallaci przeprowadziła z Kaddafim w jego pusty nnej siedzibie, opublikowany w zeszłoty godniowy m numerze „Corriere della Sera”. Widząc, co się dzieje w Libii, nie sposób się z nią nie zgodzić, pomy ślał. Fallaci z pasją mówiła, że do grona Stalina, Hitlera i Mussoliniego dołączy ć powinien Kaddafi, który szkoli terrory stów w jaskiniach ukry ty ch w skałach zielony ch wzgórz Afry ki. Sfinansował też zamach w Monachium i opłaca powstający ośrodek fanaty ków w Londy nie. Oriana wspominała, jak wy rzucono ją z namiotu wodza w Try polisie. Opowiadała, że wy strój rezy dencji Kaddafiego pozornie jest surowy, ale tak naprawdę wódz i jego armia pławią się w luksusach. Miała szczęście, że ty lko wy rzucono ją z Libii. Miała szczęście. Najlepszy przy jaciel Kaddafiego, Amin, za podobne prowokacje zabijał dociekliwy ch dziennikarzy i kazał ich ćwiartować... Roman widział, ile spustoszenia dokonały rządy Kaddafiego, jak arabski socjalizm w my śl „zielonoksiążkowy ch” zasad rujnował ten fantasty czny, przy jazny naród i kraj. Dobrze, że Sahary nie udało mu się zamienić w tropikalny las, stwierdził z przekąsem. Siedział w salonie ich benghaskiego apartamentu. Szarzało. Patrzy ł przez okno na port, uwijający ch się na nabrzeżu ludzi i grudniowe, wzburzone morze. Nagle poczuł ogromną tęsknotę za Wigilią u dziadków, w ich domu nad rzeką, za mamą, za nieży jący m ojcem. Przy pomniał sobie, jak skrzy piały na śniegu kroki dziadka Józefa
niosącego choinkę. Jak śpiewali razem Lulajże Jezuniu, wspomniał łzy mamy, uśmiech ojca odbijający się w złotej bombce, zapach wigilijnej kapusty. Wstał i złapał się za framugę. Oddy chał ciężko. Nabrał głęboko powietrza. − Jestem w Afry ce, u wrót Sahary, a ciągle haruję jak wół, a raczej jak wielbłąd − zaśmiał się pod nosem. − Muszę zrobić to, co planowałam i o czy m od dawna marzę. Wezmę trochę wolnego i wy biorę się na Saharę. − Westchnął ciężko, patrząc na wzburzone sinoniebieskie fale. − Muszę przemy śleć swoje ży cie − szepnął.
Maria prawie w ogóle z nim nie rozmawiała. Ukochana mama by ła daleko, w Warszawie. Bliźniacy studiowali. Roman wciąż nie mógł oswoić się z faktem, że Jacek zmienił religię i przeby wał w medresie. Codziennie chodził do pracy, gdzie czuł się potrzebny i kochany, ale to by ło jedy ne miejsce, gdzie by ł szczęśliwy. Potem czasem wpadał do Mahdiego − dzielili ogromną pasję filmową. Roman miał słabość do nowinek techniczny ch. Stał się posiadaczem magnetowidu, a Mahdi by ł właścicielem olbrzy miej kolekcji filmów. Ostatnio oglądali Lawrence’a z Arabii. „Peter o’Toole to mój ulubiony aktor”, mawiał Mahdi. Tuż obok zdjęcia jego wuja − króla Libii, w towarzy stwie królowej Elżbiety i księcia Filipa, stało zdjęcie Mahdiego z o’Toole’em. Obaj uśmiechnięci, obaj w turbanach, w tle by ło widać palmy. „To w oazie Shachroon. Pojechałem na plan zdjęciowy, gdy kręcili ten film”. Roman znał już tę historię. Ży cie Mahdiego w ogóle pełne by ło przy gód. Czasem Roman spoty kał się z kolegami na karty. Ale polscy znajomi go nuży li. Za bardzo narzekali, a o Arabach mówili między sobą „beżowi”. Gdy podejmowali ważny ch arabskich kolegów ze szpitala lub z inny ch urzędów, by li jednak bardzo mili. Za dużo też pili. Wielu z nich pędziło bimber. I ciągle narzekali. Roman wciąż sły szał, jak mówią: „W Libii jest za gorąco”; „Za mało zarabiam”; „Mam dość ty ch beżowych, denerwują mnie”. Roman nie trawił obłudy. I nie znosił bimbru. Co najwy żej od czasu do czasu robił wino z winogron. No i popijał z Mahdim przednie trunki. Oczy wiście tak aby nikt nie widział.
Na jedny m z ostatnich spotkań koledzy przy kartach zaczęli żartować, że jest „arabskim rogaczem”. Kiedy zapy tał wprost, o co chodzi, ty lko się śmiali. Następnego dnia przy kolacji zwrócił się do żony : − Mario, czy ty mnie zdradzasz? − Ja? − Na chwilę uniosła wzrok znad gazety, którą przeglądała. − Skądże. − I pochy liła się z powrotem nad magazy nem. Temat zdrady został zamknięty. Kiedy jakiś czas później zapy tał, czy w święta mógłby się wy brać na męską wy prawę na pusty nię, Maria szy bko − może nawet zby t szy bko − zgodziła się. − Niezły pomy sł − odparła. − Chłopcy nie przy lecą na święta. Ja wy śpię się za wszy stkie
czasy, a ty jedź na swoją wy prawę. Przy najmniej nie będziemy musieli bawić się w te ceregiele, choinkę, dwanaście potraw, prezenty, zapraszanie gości. Roman spojrzał na nią z wy rzutem − domowe pielesze to nigdy nie by ła ulubiona sfera Marii. Sam czuł się trochę głupio, nie miało by ć żadnej męskiej wy prawy − na pusty nię planował udać się samotnie. By zatrzeć trochę wy rzuty, zadzwonił do Jeremy ’ego z propozy cją spotkania na pusty ni, w oazie Germa, pod Nubią. Jeremy jednak odmówił. − Wiesz, ostatnio dobrze się nam układa z Barbrą. Karen jest w Londy nie, nie mógłby m jej zostawić na gwiazdkę. Wesoły ch świąt!
W końcu Roman wsiadł do swojego białego volkswagena. Z Benghazi pokonał osiemset kilometrów nadmorską drogą, z krótkim postojem w Ajedabii. Dojechał do Marsa Bregi, zastanawiając się, czy nie wpaść do Barbary i Jeremy ’ego, ale ostatecznie porzucił ten zamy sł. Minął Sy rtę − wszy stko tu przy pominało, że jest to miasto urodzin Kddafiego. Na wjeździe do każdego libijskiego miasta widać by ło bramę z portretem wodza, ale tutaj na każdej ulicy by ła brama z jego wizerunkiem, billboardy, graffiti namalowane na murach; Kaddafi jako mówca, przy wódca świata arabskiego, wierny pielgrzy m, troskliwy ojciec narodu. Zupełnie jak Stalin, Mussolini, Lenin czy Mao Tse-tung, pomy ślał Roman. Mknął wspaniały mi libijskimi autostradami, wy budowany mi głównie przez polskich inży nierów i robotników z Dromexu. Po dwunastu godzinach niemal nieprzerwanej jazdy dotarł do Misuraty. Przenocował na posterunku wojskowy m, krewny jego pacjenta by ł tu dowódcą. Wstał wcześnie rano i po mocnej kawie i słodkich obwarzankach zjedzony ch w towarzy stwie komendanta ruszy ł dalej. Po drodze widział wszy stkie najpopularniejsze środki lokomocji na pusty ni, wielbłądy, konie, osiołki, land rovery, toy oty, pickupy i oczy wiście garbusy − takie jak jego. W Zliten odbił prostopadle od nadmorskiej drogi. Dość szy bko busz i kamienisty krajobraz zamieniły się w bezkresne piaski, od czasu do czasu przery wane widokiem palm dakty lowy ch. Zajrzał do przewodnika − Libya Off The Road. −„W Libii Sahara jest położona w regionie zwany m Fezzan. Główne osady to Murzuq, Sebha, Ghadames, Ghat” − przeczy tał pod nosem. Jego garbus pokonał kolejne siedemset kilometrów. Roman chłonął widoki i słuchał arabskiej muzy ki na zmianę z Ommadawn Oldfielda. By ło mu dobrze. Na siedzeniu obok leżały mapy i dwie książki z serii Diuna Franka Herberta. Uwielbiał tę sagę oraz jej autora. Wiedział, że fascy nowała go Sahara, że przeszedł na islam. Może jego ojciec też musiał się jakoś z tym pogodzić, pomy ślał i zrobiło mu się raźniej na duszy. Wieczorem dojechał do Sebhy, gdzie u wrót wielkiej potureckiej twierdzy, w maleńkim uliczny m barku zjadł shorbę i shish-kebaba z ry żem i chobzą. Wszy stko popił mirindą. Mógł spać w lokalny m hotelu, ale pojechał jeszcze kilka kilometrów dalej, zaparkował auto na drodze i zatrzy mał się na postój pod gwiazdami. By ła Wigilia, a on leżał w śpiworze na pusty ni, pięć kilometrów od Sebhy. Noc by ła dość zimna, wszak by ł grudzień. Zanim zasnął, przy pomniała mu się fraza z ulubionej książki z dzieciństwa, którą często
czy tała mu mama: „Pierwszego wieczoru zasnąłem na piasku, o ty siąc mil od terenów zamieszkały ch. By łem bardziej osamotniony niż rozbitek na tratwie pośrodku oceanu. Toteż proszę sobie wy obrazić moje zdziwienie, gdy o świcie obudził mnie czy jś głosik. Posły szałem: − Proszę cię, nary suj mi baranka” 7. Roman szukał gwiazdy, która objawiła światu nadejście Pana. Niektóre wy dawały się znajdować tuż nad nosem, jakby mógł sięgnąć po nie ręką. Nareszcie czuł wewnętrzny spokój. W blasku gwiazd widział zary s najbliższej diuny. Nagle coś przy szło mu do głowy. Wstał i postawił magnetofon marki Toshiba na dachu samochodu. Puścił kolędy i śpiewał, ile sił w płucach. Przy Lulajże, Jezuniu popłakał się. Potem wzniósł toast odrobiną whisky, którą przy wiózł w butelce po sinalco coli, pomy ślał o ty m, co chciałby dostać na gwiazdkę, wrócił do śpiwora i usnął kamienny m snem. Gdy się obudził, by ło jeszcze ciemno. I nagle niebo rozdarły promienie słoneczne. To by ło niesamowite, jak bły skawicznie następował świt nad Saharą. Słońce dosłownie rozry wało ciemności, gwałtownie robiło się jasno i pomimo pory roku − gorąco. Roman wy jął kanister z wodą i polał się dla odświeżenia. Potem zjadł sandwicha zakupionego wczoraj w barku w Sebie i rozpostarł mapę na masce auta. Planował dziś dojechać do oazy w Murzuqu. By ł już nieco znużony monotonią pusty nnego krajobrazu, gdy nagle ujrzał tę niezwy kłą formację skalną − na środku pusty ni stał olbrzy mi, ścięty ostaniec. − To musi by ć opisana w przewodniku góra świadek Al-Hay at,widoczna z kilku kilometrów − szepnął Roman. − Cóż za niesamowity widok! Z lubością pogładził leżący obok pokrowiec z aparatem Minolta, gwiazdkowy prezent, który miesiąc temu sam sobie kupił. Podjechał bliżej skały. Pstry knął kilkadziesiąt fotek, wy pił wody z bukłaka i ruszy ł w drogę. Jakieś trzy dzieści kilometrów dalej znajdowała się zagadkowa miejscowość. Roman przeczy tał w przewodniku, że jedny m z najciekawszy ch miejsc jest Germa − osada na Saharze zamieszkała niegdy ś przez tajemnicze plemię berberskie Garamantes. By ł to lud odważny i wojowniczy. Stworzy li oni zupełnie niezwy kłą podziemną i naziemną sieć skalny ch jaskiń i kory tarzy, która służy ła im do mieszkania − chroniła przed upałami, ale i do obrony. W drugim i trzecim wieku Geramantes przeprowadzali zwy cięskie akcje przeciw cesarstwu. Nikt nie mógł ich pokonać. Nawet urodzony tu, na libijskiej ziemi, cezar Septy miusz Sewer został przez nich zwy ciężony. Umierając, powiedział ponoć: „By łem wszy stkim i wszy stko to na nic się zdało”. History czne reminiscencje przerwało zawodzenie kojota. Roman rozejrzał się − w pobliżu kilku kilometrów widział wszy stko jak na dłoni, dopiero dalej by ły białe skałki, skąd mógł dochodzić skowy t. Zwierzę musiało by ć więc daleko. Uspokojony wrócił do czy tania, popijając sinalco colę. − „W Germie prowadzone są wy kopaliska przez Bry ty jczy ków…” − czy tał półgłosem. − Mogliby ście się uczy ć od Polaków, takiego Kazimierza Michałowskiego na przy kład − dodał z dumą, wspominając odkry tą przez Polaków świąty nię Hatszepsut, którą podziwiali z Marią i chłopcami. Na wspomnienie rodziny jego serce ścisnął żal.
Jadąc dalej, zobaczy ł kopce nagrobne w formie piramid wy budowane przez plemię Garamantes. Słońce zachodziło, załamując się różowy m piołunem na ostrej krawędzi najdalej położonej piramidy, kiedy Roman wjeżdżał do Germy. Na ry nku, w podcieniach, siedzieli leniwie Arabowie, pili herbatę i grali w try ktraka. Gdy Roman zapy tał o hotel, starszy Arab kiwnął ręką w kierunku pobliskiego złamanego szy ldu z wy malowany m ostro zieloną farbą ostańcem. Po chwili Roman znalazł się w podziemny m pomieszczeniu z wy murowany m łóżkiem, kamienną umy walką i imitacją pry sznica, który od pokoju oddzielono plastikową folią. Po półgodzinny m, odświeżający m pry sznicu wy szedł na ry nek. Muezzin nawoły wał właśnie na modlitwę. Roman usiadł jak inni w kucki na macie. Bez py tania przy niesiono mu wodę źródlaną i chobzę. Stary Arab przy gotowy wał humus: ugniatał w misie ciecierzy cę, ziarna sezamu, powoli dolewał oliwy, wgniatał czosnek, kropił sokiem z cy try ny. Młodszy Arab wy łoży ł z kosza zasłoniętego kolorową berbery jską chustą garść ciasta na płaski kamień, pod który m żarzy ł się ogień. Rozsmarował je na całą szerokość kamienia i polał lekko oliwą. Następnie położy ł na kolanach Polaka kawał kolorowej chusty, a z kamienia zdjął podpłomy k i jeszcze gorący rzucił Romanowi na kolana. Po chwili podał mu świeżo przy rządzony humus, miskę kuskusu z baraniną i harissę. Miska by ła zakry ta jakby pleciony m kapeluszem. Roman poczuł się jak w niebie. Gdy zaspokoił pierwszy głód, spojrzał na współtowarzy szy. Większość miała szkliste oczy. Palili razem fajkę. W tej sziszy musi być coś mocniejszego, pomy ślał, ale kiedy podali mu cy buch, bez wahania zaciągnął się. Po kilku zachły śnięciach poczuł się wy jątkowo lekko. Oparł się o ścianę. Wszy scy by li niezwy kle wy socy. Księży c ponad oazą miał czerwony kolor, a domy świeciły intensy wnie. − Merry Christmas! − Stary Arab uśmiechnął się, trącając go kieliszkiem z herbatą. − Tak, Merry Christmas − odpowiedział Roman i zdał sobie sprawę, że jest upalony. Ostatnio czuł się tak, gdy zapalili skręta na bry dżu u Pawła, kiedy ten przy jechał z Amsterdamu na początku lat sześćdziesiąty ch. Ale tu − w towarzy stwie serdeczny ch potomków Garamentejczy ków − by ło mu naprawdę błogo.
Obudził się w środku nocy w hotelowy m łóżku. Nie pamiętał, jak się w nim znalazł. Ktoś troskliwy okry ł go wielokolorowy m kocem z wielbłądziej wełny. Koc drapał, więc zrzucił go na podłogę i przy kry ł się prześcieradłem. Wpatrzony w czerwoną półkę z daszkiem, na który m siedział mały czerwony Mikołaj, usnął błogim snem. O dziewiątej rano by ł w drodze do Murzuqu. Czuł się znakomicie. Ta męska włóczęga coraz bardziej mu się podobała. Chłonął widoki, smaki i zapachy, czasem robił zdjęcia. Mało mówił − i to też mu się podobało. W pewny m momencie zdawało mu się, że widzi fatamorganę. Ale nie, ty m razem to by ło prawdziwe jezioro na pusty ni. U wodopoju stały wielbłądy. Roman wy ciągnął mapy. Murzuq, cel jego podróży, by ł na południowy zachód od miejsca, w który m się znajdował.
Jadąc przez obszar zwany piaszczy sty m morzem, nie dziwił się tej nazwie. Piaski układały się w niezwy kłe diuny, z liczny mi kraterami i wgłębieniami. Całość falowała, iskrzy ła się; widział jakby leciutkie przy brzeżne fale, a za nimi wielkie morskie bałwany piasku. Przy pominał sobie słowa z przewodnika: „Tak jak w Sebie, panowali tu długo Turcy Otomańscy, twierdza w Murzuqu wy daje się jeszcze wy ższa i masy wniejsza od tamtej; to tutaj zatrzy my wały się bry ty jskie ekspedy cje w XIX wieku na drodze do Czadu czy do Timbuktu”. Wnętrze twierdzy rozczarowało go jednak. Natrafił na dużą wy cieczkę Niemców, więc szy bko uciekł. Postanowił spać na wy dmach. Zaparkował przy drodze, a tuż za nim stanął jakiś land rover. − Czy wiesz, jak dojechać do Germy ? − zapy tał kierowca. − Szukam piramid Geramantesów. Roman wy jaśnił, że właśnie stamtąd wraca, i poinformował, jak dojechać do miejsca, którego szuka. Mężczy zna wy siadł z auta. Stanął obok Romana i patrzy ł, jak słońce łamie się za diunami. Po chwili zrobiło się ciemno i na niebie zawisnął sierp półksięży ca. − Niesamowity widok − zachwy cił się nieznajomy. − Mam na imię Mike. − Roman − przedstawił się Polak. Kierowca, wy soki, barczy sty blondy n, okazał się Amery kaninem z Marsa Bregi. Pochodził z Atlanty. Jego duże niebieskie oczy by ły ocienione długimi rzęsami, co nadawało jego twarzy chłopięcy wy raz. Miał dołek w brodzie i mógł uchodzić za ty powego chłopca z amery kańskiego kampusu − wy sportowany, jasnowłosy, silny. Po krótkiej wy mianie zdań okazało się, że pracuje z Jeremy m. − Jakie masz plany ? − zapy tał Romana. − Zamierzam tu nocować. Mike bez słowa podszedł do land rovera. Wy jął coś z bagażnika i zapy tał, czy mogliby razem opić Boxing Day. Gdy Roman zobaczy ł pierwszogatunkowe whisky, ochoczo skinął głową. Zapalili ognisko i usiedli. Pili whisky i rozmawiali − najpierw o Libii, a potem już wy łącznie o kobietach. Mike zwierzy ł się Romanowi, że jest świeżo po rozwodzie. Pewnego dnia wrócił wcześniej z Sahary i zastał swoją żonę w łóżku ze swoim szefem. Roman poklepy wał nowego znajomego po plecach, chcąc dodać mu otuchy, ale w końcu sam westchnął: − Moja żona chy ba też mnie zdradza. Ze swoim szefem... Siedzieli pod rozgwieżdżony m niebem i Roman nagle poczuł się lepiej. Wy powiedziane na głos podejrzenie zdrady − w drugi dzień świąt, nieopodal miejsca narodzin tego, który został zdradzony przez najbliższy ch, a i tak oddał za nich ży cie − przy niosło mu ulgę.
Obudził ich upał. Choć by ł grudniowy poranek, słońce już mocno grzało. Spali w wojskowy m namiocie należący m do Mike’a. Amery kanin zaproponował, aby Roman wrócił z nim do Murzuqu. − Kolega z Marsy dał mi adres do gościa, który organizuje wy prawy po pusty ni − powiedział. − Przecież jesteśmy na pusty ni − zdziwił się Roman.
− Ale takie w głąb, po piachu... Roman popatrzy ł w niebo. By ło idealnie czy ste. − Gdzie jest najbliższa poczta? Zadzwonię do szpitala, by przedłuży ć urlop. − Sądził, że dla Marii też nie będzie to problem. Pewnie nawet się ucieszy, pomy ślał i potarł bezradnie czoło. Wrócili do Murzuqu. Wnętrze twierdzy o poranku − bez tury stów − prezentowało się znacznie lepiej niż poprzedniego dnia. Siedzący w podcieniach Arabowie pomachali Romanowi. − Tu się wraca − powiedział najstarszy. − Spodziewaliśmy się tego. Zapy tani o pocztę, wskazali miejsce w pobliżu hotelu, w który m Roman spędził Wigilię. Mike pokazał im kartkę z adresem. Okazało się, że Ali Fakroun mieszka na skraju oazy. Dy rektor szpitala nie robił Romanowi trudności z udzieleniem dłuższego urlopu. Maria również nie miała nic przeciwko temu. Roman miał już wy chodzić z poczty, ale zawahał się. Wrócił do okienka i zlecił wy konanie jeszcze jednego połączenia. Telefon dzwonił dość długo. − Halo? − W końcu rozległ się głos oddalony o ty siące mil. − Mamo? − Roman! − Świątecznie cię całuję, mamusiu. Jak się czujesz? Jak chłopcy ? Odzy wali się do ciebie? − U mnie wszy stko dobrze, cukrzy ca wy daje się opanowana. A jak ty, sy neczku? − Roman by ł bardzo wzruszony. Uświadomił sobie, jak dawno nikt nie przemawiał do niego tak czule. − Mamo, nie jestem szczęśliwy, Maria chy ba mnie zdradza. Pojechałem na pusty nię, żeby sobie to wszy stko poukładać. Co mam robić? − wy rzucił z siebie jedny m tchem. Po drugiej stronie zapadło milczenie. − Wiesz, sy nku, ona cię chy ba nigdy nie za bardzo kochała − powiedziała matka po dłuższej chwili. − Andrzej i Jacuś są już dorośli. Musisz walczy ć o własne szczęście. Przemy śl to sobie, sy neczku, na tej pusty ni − czy chcesz trwać w braku miłości, czy o nią zawalczy ć. − Dziękuję, mamo. Zadzwonię wkrótce. Kocham cię. − Ja ciebie też. Z Bogiem, sy neczku.
Ali Fakroun wprowadził ich do podziemnego kory tarza. A tam ich oczom ukazały się najprawdziwsze harley e-davidsony. Ustalili warunki najmu, Ali przy prowadził dwóch młody ch, smagły ch Tuaregów do opieki i tuż po ty m, jak stary zegar, pamiętający czasy włoskiej kolonii w Murzuqu, wy bił południe, Roman i Mike wy ruszy li na motorach przez Saharę. Początki by ły trudne, ale młodzieńcy − Abdul i Kamal − wy jaśnili im technikę poruszania się po pusty ni. I tak przez kolejne godziny Roman i Mike zmagali się z motorami, oporem piachu, upałem, potem i niemocą. Wieczorem zatrzy mali się, żeby odpocząć. Abdul wy jął bukłaki z wodą, a Kamal rozpalił ognisko. Obok wy kopał dół, do którego wrzucił kawałki koziego mięsa, przy kry ł go gałęziami i kamieniami. Pusty nna uczta z koziną, chobzą, przy sahary jskim ognisku by ła niezrównana. Gdzieś w oddali zawy ła hiena.
− Mallesh − powiedział Kamal i pokazał strzelbę. − Idźcie spać, sahibowie, a my na zmianę będziemy pełnić wartę. − Sahibowie? − zdziwił się Roman. − Mój dziadek prowadził karawany z sahibami z Anglii do Timbuktu − wy jaśnił Kamal. − A ja jestem dumny, że uprawiam taki sam zawód. Gdy Roman obudził się, ujrzał Abdula modlącego się na maleńkim dy waniku. By ł zwrócony w kierunku Mekki, a zamiast wodą, obmy wał się pusty nny m piaskiem. Po kilku godzinach jazdy dotarli do maleńkiej oazy. Przy wodopoju pasły się dromadery. Abdul i Kamal porozmawiali chwilę z opiekujący m się nimi mężczy zną. − Możemy zostawić tu motocy kle i pojechać do następnej oazy na wielbłądach − Kamal zwrócił się do swoich towarzy szy. − Mahmud zadba, by czekały tam nasze motory. Opiekun wielbłądów podszedł do nich ze srebrną tacą, na której stały szklanki soku z granatów, słody cze z dakty lami i małe sandwiche z mieloną baraniną. Gdy się posilili, Abdul zawiązał na ich głowach turbany dla ochrony przed piachem. Niczy m nomadowie przemierzali bezkresne morze Sahary, ciesząc oczy niespoty kany mi gdziekolwiek indziej widokami. Podczas kolejnego postoju Roman wspiął się na górę diuny i szedł samy m szczy tem. Tu właśnie gdzieś przecinał drogę zwrotnik Raka. Nagle stanął. Wy czuł coś nogą. Zakopana w piachu leżała róża pusty ni. Odkopał ją i podniósł; skrzy ła się w słońcu. Roman rozejrzał się wokół. Czuł się wspaniale, jakby zebrała się w nim energia całego świata. By ł mocny, by ł panem swojego losu − bez lęku o teraźniejszość i przy szłość. Tak właśnie rozpoczął nowy rok − ty siąc dziewięćset osiemdziesiąty. Po trzech kolejny ch dniach niemal nieustannej jazdy Roman, nieogolony, niedomy ty, ogorzały od słońca wszedł do benghaskiego domu. Maria siedziała przy stole i czy tała książkę. Podszedł i położy ł przed nią różę pusty ni. Potem pochy lił się i bez słowa pocałował ją w usta, mocno i namiętnie. − Przy wiozłem ci pamiątkę z podróży − powiedział, odsuwając się nieco. − Największy skarb Sahary − różę pusty ni. − Nabrał głęboko powietrza i dodał: − Jeśli w ty m roku nic między nami nie zmieni się na lepsze, chcę rozwodu.
7 A. de Saint-Exupéry, Mały książę, przeł. J. Szwy kowski, IW PAX 1958.
Rozdział XXXI
Nie igra się z miłością
Jerozolima, luty 1980
Evely n z dziećmi i ich rodzinami przy by li razem do Izraela, by spełnić ostatnie ży czenie ojca Esther i Jakuba. Chciał by ć pochowany na cmentarzu w Jerozolimie, tuż przy Górze Oliwnej. Powoły wał się na proroctwo Zachariasza, że właśnie tam Mesjasz wróci na ziemię i odbędzie się Sąd Ostateczny, więc wszy scy tu pochowani zostaną najszy bciej zbawieni. Stali w sy nagodze przed cmentarzem. − Nie cierpiał, umarł we śnie... − zapłakana matka Esther dała się utulić córce. − Tak bardzo cieszy ł się, że się ustatkowałaś. Jakub by ł jego dumą. Na koniec zrobił się bardzo religijny, czy tał Biblię, obchodził szabat. By ł taki szczęśliwy, że doczekał pokoju pomiędzy Izraelem a Egiptem. Gdy w ty m roku otwarto ambasadę izraelską w Kairze, często powtarzał: „To przełom, to przełom, będzie kolejna pokojowa Nagroda Nobla!”. Nad grobem Jakub odmówił kadisz. Potem wszy scy przeszli do restauracji opodal, gdzie zebrała się rodzina. By ła ciotka Miriam, krewni zamieszkali w Hajfie i Jerozolimie, ze Stanów przy by li sąsiedzi z Monsey i Rita − przy brana matka Racheli. Jak kazała trady cja, spoży wano soczewicę i jajka. W pewny m momencie Evely n złapała córkę za rękę. − Wiesz, Esther, ja nie by łam miłością ży cia twojego ojca − powiedziała. − Jak to? − Esther zmarszczy ła brwi. − Mamo, jesteś zmęczona i zasmucona. Nie możesz tak mówić.
Ale Evely n konty nuowała: − Wiesz, że ojciec walczy ł na wojnie w Europie. Tam, jak w setkach podobny ch historii, został postrzelony i zakochał się we francuskiej sanitariuszce. Miała na imię Giselle. − I? − Esther by ła coraz bardziej ciekawa tej historii. − Jego matka, a twoja babcia, nie wy obrażała sobie jednak innej żony niż ja. Tak umówiły się nasze rodziny, gdy by liśmy mali. Kiedy twój tata wrócił z frontu, jeszcze przez kilka miesięcy, podczas rehabilitacji, przeby wał w łóżku. Teściowa przechwy ty wała całą korespondencję od Giselle. Nie wy sy łała też listów, które dawał jej twój tata, by nadała je na poczcie. W ty m czasie często go odwiedzałam, pocieszałam, bo na początku by ł bardzo smutny. Rodzina ojca nalegała, by śmy się pobrali. Nastąpiły nawet oświadczy ny, choć by ły mocno wy muszone. Teściowa wy słała Giselle zaproszenie na ślub, udając, że nadawcą jest ojciec... Esther by ła w szoku. Jej elegancka matka uczestnicząca w takim podstępie? − Wiedział o ty m? − zapy tała cicho. − Nie… Aż do dnia, w który m miał udar… − Więc to mogła by ć bezpośrednia przy czy na? − Miał zaawansowaną miażdży cę, ale... Tak, to mogła by ć przy czy na. Krótko przed ty m odkry łam, że w swojej szufladzie trzy ma tomik poezji Verlaine’a, a w środku swoje zdjęcie z Giselle. − Jak zareagował? − Długo milczał, aż w końcu powiedział: „Nie igra się z miłością, Evely n”. Esther w pierwszej chwili by ła zdruzgotana, przeży ła prawdziwy wstrząs. Ale kiedy spojrzała na twarz matki, pełną bólu, rozpaczy i winy, wzięła ją mocno za rękę i rzekła: − Mamo, to stare dzieje. To by ło działanie babci Ireny. Nie jesteś niczemu winna. Stworzy łaś nam wspaniały dom, by łaś kochającą, dobrą ży dowską żoną; dzięki tobie tata spoczy wa na cmentarzu w Jerozolimie i jako jeden z pierwszy ch spotka Mesjasza. Zamknijmy ten rozdział i pomódlmy się za jego duszę. Czeka nas długa żałoba. W nocy Esther nie mogła spać. Patrzy ła na jerozolimską Złotą Kopułę. Coś nie dawało jej spokoju. Ta my śl pojawiła się już wcześniej, ale w zamęcie szy bkiego nowojorskiego ży cia jakoś nie mogła wy dostać się na powierzchnię świadomości. − John, czy ten fragment twojej książki − my śli ży dowskiego bohatera, gdy wreszcie połączy ł się z ukochaną Palesty nką − miał wy miar autobiograf iczny ? Zapadło długie milczenie. − Tak, Esther − odparł w końcu John. − Więc nie zakończy łeś tej sprawy ? Nie zerwałeś zaręczy n z Kerstin? − Starałem się. − John próbował się wy tłumaczy ć, opowiadając o podróży do Sztokholmu, o pogrzebie babci Kerstin, o wojnie, która przy spieszy ła ich ślub, ale Esther i tak by ła zdruzgotana. − John, kocham ciebie i naszą córkę. Ale nie igra się z miłością. Musisz spotkać się z tą kobietą i ona musi zwolnić cię z danego słowa. Dopiero wtedy możesz do mnie wrócić. Idź i załatw to do końca. Potem wstała, poszła do sy pialni, gdzie spała Sara, i zamknęła drzwi.
Rozdział XXXII
Sąd Parysa
Cypr, 30 kwietnia 1980
Skała świeciła w słońcu, obmy wana przez intensy wnie szmaragdowe morze. To tutaj, według mitologii, wy nurzy ła się z morza bogini miłości Afrody ta. Karen przy wołała w pamięci sły nny obraz Botticellego, który widziała we Florencji, gdy mama zabrała ją na włoskie Grand Tour. Kobieta o niezwy kle rudy ch włosach wy łania się z morskich fal na muszli, którą pcha do brzegu podmuch Zefirów. Właśnie tę wy spę miłości Karen wy brała na miejsce zaślubin z Andrzejem. Ślub miał się odby ć w maleńkim kościółku w Pafos, w który m msze by ć może odprawiał sam święty Paweł. Obok świąty ni znajdował się pręgierz, gdzie wierny druh Jezusa został ukarany za szerzenie wiary na Cy prze. Świadkami na ślubie zostali Angela i Jacek. Andrzej dość długo namawiał brata, w końcu po długiej rozmowie z babcią Małgosią Jacek się zgodził. Teraz stał z pochmurną miną, patrząc na Karen prowadzoną przez ojca. Przy ołtarzu czekał już wzruszony Andrzej, ubrany w trady cy jny angielski ślubny smoking. Karen wy glądała zjawiskowo. Miała prostą białą sukienkę z jedwabiu, sty lizowaną na lata dwudzieste, którą uszy ła w Pary żu, w salonie Coco Chanel. Jej szy ję zdobił piękny naszy jnik z pereł, który widniał na zdjęciach ślubny ch Barbary, jej matki, a także prababki. Wy glądała jak feministka wy cięta z przedwojenny ch fotografii i właśnie taki efekt chciała osiągnąć. Obrazu dopełniała krótka fry zurka, z przy ciętą na pazia grzy wką i ułożony mi z włosów falami, w które
wpięte by ły perełki. − Nasza wnuczka wy gląda jak Zelda Fitzgerald − szepnęła do męża wzruszona Ann. W pierwszy m rzędzie po prawej stronie siedzieli Maria, Roman i babcia Małgosia. Po lewej stronie Barbara, babcia Zofia, starsi państwo Robinson, a za nimi Jackie i Hassan z dziećmi. W ostatnim rzędzie siedział Farag, którego trady cy jny strój arabski wy różniał się na tle inny ch mężczy zn w smokingach, szary ch mary narkach i z kwiatami w butonierce. Ani Karen, ani Andrzej nie zamierzali zapraszać Faraga, ale ostatecznie musieli się przełamać. Jacek przeby wał tutaj, u Faraga, który od kilku miesięcy mieszkał na Cy prze. Zaproszenie Faraga by ło jego warunkiem, by wziąć udział w ślubie bliźniaka. Karen wolała nie my śleć, czy mężczy źni mieli coś wspólnego z dzisiejszy m porwaniem w ambasadzie w Londy nie. Postanowiła celebrować swój dzień i nie zajmować się „ty mi terrory stami”, jak nazy wała ich w my ślach. Po ceremonii przy jmowali ży czenia na maleńkim dziedzińcu. Mimo ogromny ch emocji i zamieszania Karen zauważy ła, że Jacek nie złoży ł im powinszowań. Stał z Faragiem przy pręgierzu św. Pawła, gdzie apostoł został ukarany za szerzenie chrześcijaństwa. Potem goście wsiedli do bry ty jskich limuzy n, wśród który ch dominowały bentley e i jaguary − Jeremy nie żałował środków na urządzenie królewskiego wesela swojej jedy naczce − i pojechali nadmorską drogą na wesele. Przy jęcie urządzono na plaży, w pobliżu skały Afrody ty. O oprawę zadbała ekipa z klubu polo. Na piasku rozstawiono białe namioty, który ch poły podwiązano po bokach − w sty lu orientalny m. Zbudowano też wielką scenę dla tańczący ch. Stoły ustawiono na podeście w kształcie podkowy. Gdy Karen i Andrzej szli z samochodu, dzieci rzucały im muszelki pod nogi. − Jak ci się podoba, kochanie? − szepnął Andrzej do ucha nowo poślubionej żony. − Jest cudownie! Tak... libijsko − odparła wzruszona Karen. Oprawa stołów by ła błękitno-morska, z kremowy mi elementami muszli i rozgwiazd. Wszędzie stały patery z truskawkami i bezowe torty z malinami i bitą śmietaną. Najlepszy szampan Moët & Chandon, który Jeremy ściągnął specjalnie z Francji, lał się strumieniami. Marcepanowy piętrowy tort w kolorze morza przy ozdobiony muszlami i rozgwiazdami, na szczy cie obrazował Wenus wy nurzającą się z morskich fal. Napis głosił: „Morza miłości − dla Karen i Andrzeja na zawsze”. Po oficjalny m powitaniu gości nastąpiły przemowy − ojca panny młodej i ojca pana młodego. Później wstał Jacek. Najpierw odczy tał słowa Jagona ze sztuki Otello Szekspira, której akcja miała miejsca na Cy prze:
Strzeż się, panie, zazdrości! O, strzeż się Tego potwora zielonookiego, Co pożerając ofiarę − z niej szydzi. Szczęsny, kto wiedząc o tym, że jest zdradzon, Może nie kochać tych, co go zdradzili; Ale jak wielkie ten cierpi katusze, Co wielbiąc wątpi, mając podejrzenie
Namiętnie kocha!
Potem, nie przery wając, Jacek odczy tał fragment z Iliady, gdy Pary s wręczy ł jabłko Afrody cie, co w efekcie doprowadziło do wojny trojańskiej. Gdy skończy ł, usiadł, a wszy scy spojrzeli na siebie zdezorientowani − zabrzmiało to bardziej złowieszczo niż radośnie. Na szczęście weselny nastrój przy wróciła Angela, która zaczęła płomiennie: − Moja kochana Karen, najdroższa, najpiękniejsza i najbliższa memu sercu! Odkąd poznały śmy się, paląc szlugi w toalecie w naszy m maltańskim klasztorze... − Roześmiała się, widząc zszokowane spojrzenia zebrany ch. − Żartowałam! Karen, Andrzeju, dla tak piękny ch osób, dla tej miłości, której świadkiem by łam, mogę ty lko oddać głos największemu mistrzowi słowa. Drodzy państwo, dla państwa młody ch − Szekspir:
Niech ślub dwóch umysłów przeznaczonych sobie Nie napotka przeszkód. Miłość to nie miłość Wtedy gdy się zmienia, bo się zmienić może lub z serca wychodzi, gdy jej karzą zniknąć Przenigdy! Ta szczera, znak wieczny na niebie Nawet w czasie sztormu będzie niewzburzoną Jest dla tułających statków się po świecie niepoznaną gwiazdą, mimo że zmierzoną8.
Andrzej pochy lił się nad żoną: − Pamiętasz, jak na plaży py tałaś, czy morską przy godę i miłość z gwiazd można przenieść na ziemię? − szepnął. − Moja Amfitry to... Następnie wstała Barbara. Nabrała powietrza i odczy tała fragment listu św. Pawła, który wy słał z Cy pru.
Miłość jest cierpliwa, uprzejma jest. Miłość nie zazdrości, nie przechwala się, nie unosi się pychą, nie zachowuje się nietaktownie, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego,
nie cieszy się z nieprawości, lecz raduje się z triumfu prawdy. Miłość wszystko znosi, każdemu wierzy, każdemu ufa, wszystko przetrzyma. Miłość nigdy nie ustaje...
W oczach matki i córki zalśniły łzy. − Dziękuję, mamo − powiedziała Karen i wy słała matce całusa w powietrzu. Potem zwróciła się ku mężowi i rzekła: − W jedności i zgodzie dziś wchodzimy w nasze morze; ofiaruję ci otchłań miłości, chcę z tobą pły nąć do końca naszy ch dni, by ć z tobą w szczęściu i w chorobie, dopóki śmierć nas nie rozłączy. Andrzej ujął rękę Karen i powiedział uroczy ście: − Odkąd cię poznałem, marzy łem, by to powiedzieć, a dziś się ziściło. Ubi tu, Caius, ibi ego, Caia. Babcie pochlipy wały. Dziadek Robinson kręcił wąsa. Do pierwszego tańca Karen poprowadził ojciec. − Dbaj o nią − powiedział, oddając córkę Andrzejowi. Ścisnął jego ramię, a Andrzej skinął głową. Potem mocno przy tulił Karen i zatańczy li w ry tm All you need is love. Później już wszy scy szaleli do znany ch przebojów, między inny mi Abby. Większość gości tańczy ła na bosaka, młoda para poszła za ich przy kładem, Karen zrzuciła pończochy, a Andrzej podwinął spodnie. − Może zrobimy zaślubiny z morzem? − zapy tała filuternie Karen. Gdy weszli do wody, wpatrzeni w skałę bogini miłości, tłum zaczął klaskać i krzy czeć „gorzko, gorzko!”. Ktoś robił im zdjęcia. − Nie można sobie wy obrazić bardziej romanty cznej scenerii na wesele − powiedziała Angela do swojego partnera. − Skała, przy której bogini miłości wy szła z morskich fal; zachód słońca i całująca się para nowożeńców. Gdy Andrzej przy niósł Karen na rękach z powrotem do gości, Jeremy stuknął ły żeczką w kieliszek. − Moi drodzy, to trudny moment oddawać ukochaną i jedy ną córkę innemu mężczy źnie − powiedział. − Barbro, chciałem w ty m piękny m dniu szczególnie podziękować tobie − za to, że dałaś mi naszą córkę. Andrew, opiekuj się naszy m skarbem. Widząc, jak się kochacie, ufam, że czeka was wspaniałe ży cie! Po raz kolejny tego dnia zabrzmiał marsz Mendelssohna, a plaża rozjarzy ła się dziesiątkami fajerwerków. Angela pochy liła się nad Jackiem. − To iście królewski ślub − szepnęła. − Strumienie szampana, gra wspaniała muzy ka. − Chłopak nie reagował, więc zarzuciła go gradem py tań: − Jak się czujesz na wy spie Afrody ty ?
Czy gdy by ś by ł Pary sem, wy brałby ś Afrody tę? A z jaką staroży tną boginią ja ci się kojarzę? Jacek długo milczał. Wreszcie spojrzał na nią z jakimś niezwy kły m gniewem w oczach i rzekł: − Jabłko ofiarowałby m najpiękniejszej. Tutaj Helena jest ty lko jedna! − podniósł głos, ale zaraz opanował się i dodał już ciszej: − Będzie z tego wojna. Nie trojańska, ale święta wojna. Nie zabiera się cudzej własności. Angela patrzy ła na niego, zupełnie zdezorientowana. Nie chcąc konty nuować tej dziwnej rozmowy, wróciła do tańców i szaleństw z inny mi gośćmi. Po północy limuzy ny zawiozły parę młody ch i gości do klubu golfowego w głębi lądu. Rozlokowano się w domkach − każdy miał swój basen, przy każdy m stał też elektry czny mały samochód do wy praw na pole golfowe. Nadmiar wrażeń i szampana sprawił, że Andrzej od razu padł na łóżko i usnął kamienny m snem. Karen nie miała mu tego za złe − w końcu mieszkali już razem od dwóch lat. Wy szła na taras i rozejrzała się po ogrodzie − podświetlony basen wy glądał nęcąco. Cy kady cy kały wręcz obłędnie. Niewiele my śląc, nie ściągając sukni ślubnej, wskoczy ła do basenu. Zanurkowała i wy nurzy ła się ze śmiechem. Rozpierała ją energia. Wy szła z basenu, wy cisnęła suknię z wody i wsiadła na wózek elektry czny. Zaczęła jechać w kierunku pola golfowego, lecz w pewny m momencie wjechała do rowu. Ucieszy ła się, widząc biegnącego w jej stronę Jacka. Ten jednak ty lko stanął obok, w ogóle nie próbował jej pomóc. − Jacek, jak dobrze, że... − zaczęła, ale wtedy chłopak uderzy ł ją w twarz. − Ty suko − wy cedził. − Zwodziłaś mnie całe ży cie i dziś my ślisz, że należy sz do Andrzejka?! My lisz się. W noc poślubną w Gizie by łaś moja. I dziś, w tę noc poślubną, należy sz do mnie. To twój koniec, arabska oblubienico. − Z ty mi słowami przy łoży ł jej do ust chustę nasączoną jakimś pły nem. Karen spojrzała jeszcze na niego szeroko otwarty mi z przerażenia oczami. Potem zapadła się w nicość.
8 Fragment 116 sonetu Szekspira w tłumaczeniu Macieja Słomczy ńskiego. Wy dawnictwo Literackie, Kraków 1973.
Rozdział XXXIII
Dżuma
Benghazi, lipiec 1980
Maria wraz z Romanem czekała na lotnisku Benina na przy lot Jacka. Zaprosiła sy nów na swój wielki dzień − otwarcie enklawy uprawny ch pól w pobliżu Kufry na Saharze. Rzeczą, która robiła największe wrażenie na między narodowy m tłumie, by ł fakt, że na pusty ni przeprowadzono skomplikowane roboty melioracy jne i środkiem pły nęła wartka rzeka. Jacek stał się w ostatnim czasie bliższy sercu Marii. Wieloletni, skrzętnie ukry wany romans z Hamidem zbliży ł ją do sy na. Dzieliła z nim niechęć do wszy stkiego, co amery kańskie. Andrzej ty lko zadzwonił. „Nie mogę przy jechać, mamo. Sama rozumiesz, w tej sy tuacji”. Na lotnisku nie by ło autobusów, podróżni szli po pły cie i widać ich by ło z tarasu widokowego. Wy patry wała sy na ze zniecierpliwieniem, jednak z samolotu wy siadło ty lko kilkanaście osób w trady cy jny ch strojach arabskich. Nie ma Jacka, pomy ślała z niepokojem, gdy nagle jeden z Arabów zaczął do niej machać. Musiała się uważnie przy jrzeć, by dostrzec w nim swojego sy na. Jacek miał ufarbowane na czarno włosy i długą ciemną brodę. By ł ubrany w galabiję i turban. Nikt by nie poznał, że to Europejczy k. − Ummi − powiedział do niej po arabsku na powitanie. − Rozumiem, że chcesz zrobić na matce wrażenie, że studiujesz arabisty kę? − zaśmiała się, nieco zaskoczona. Roman uściskał mocno sy na. Też by ł zdziwiony jego wy glądem, ale nie skomentował go.
Po kilku dniach spędzony ch wspólnie cała trójka poleciała do Kufry. Specjalny m gościem spotkania by ł Kaddafi. Przy by ł ze swoją świtą, ubrany w zieloną galabiję, przety kaną złotą nicią. Maria i Hamid osobiście oprowadzili wodza. By ła taka szczęśliwa, że jej marzenie transformacji roślin zy skało taki wy miar. Wszy scy ją podziwiali. Libijczy cy i zagraniczni goście gratulowali jej, ściskali ręce. Pola uprawnej cebuli, ziemniaków, zboża, a nawet kwiaty zazieleniły Saharę. Uroczy sta kolacja odby ła się w hotelu w Kufrze urządzony m w berbery jskim sty lu. Maria otrzy mała głośną owację. Swoje uznanie wy raził sam Kaddafi: − Dziękuję, professor Marija! Doskonała robota! − Wy py ty wał o uprawy, patrzy ł na nią z zachwy tem i kiwał głową. A potem rzucił do Jacka: − Al-Jassin, możesz by ć dumny z matki. Tak jak my jesteśmy dumni z ciebie. Mocno uścisnął im ręce, a później, ku zdziwieniu Marii, położy ł dłoń na jej głowie. Odszedł prosto do Hamida, rozmawiali, a Kaddafi raz po raz pokazy wał na Marię. By ła pewna, że chwali ich zespołową pracę. Wódz podszedł do Faraga, Jacka i jeszcze kilku młodzieńców w trady cy jny ch strojach. Coś burzliwie omawiali. Wszy scy klepali Jacka po plecach. W pewny m momencie Abu Mansouri, prawa ręka Kaddafiego, wsunął jakiś dokument w rękę Jacka, a ten schował go do kieszeni na piersi. Wtedy do Marii podszedł Hamid. By ł wy raźnie wzburzony. − Co się stało? − zapy tała. − Wpadłaś w oko Kaddafiemu − odparł gniewnie. − Prosił mnie, by m zaaranżował spotkanie z tobą. Jest znany z tego, że ciągle umawia się z Europejkami w Libii. Sły szałem o wielu kobietach z Europy Wschodniej, ale że odważy ł się wy stosować taką propozy cję wobec ciebie?! − Co mu powiedziałeś? − Że nie ma mowy ! − I co on na to? Hamid milczał przez chwilę, zanim odpowiedział: − Że ukarze albo mnie, albo ciebie, albo nas oboje. − Westchnął ciężko. − Potem porozmawiamy, Marijo. Teraz to zby t niebezpieczne. Maria by ła w szoku. Cała radość z sukcesu pry snęła jak bańka my dlana. Czuła wy łącznie strach. W hotelu Maria, Roman i Jacek zajęli osobne apartamenty. Wieczorem Jacek zapy tał ojca o relację między nimi, a Roman wy znał mu prawdę na temat romansu matki i planowanego rozwodu. Jacek, wzburzony, naty chmiast zadzwonił do Faraga. W nocy Maria usły szała pukanie do drzwi. Zaniepokojona, wy szła na kory tarz. Stał tam Hamid. Na jego podartej koszuli widać by ło plamy krwi. Miał poranioną twarz, jedno oko całkowicie zakry wała opuchlizna. − Hamid, co się stało?! − krzy knęła, przerażona. − By ł u mnie Abu Mansouri z dwoma żołnierzami − wy szeptał Hamid. − Powiedzieli, że to pierwsze ostrzeżenie. − Wejdź, trzeba cię opatrzy ć. − Maria, rozejrzawszy się po kory tarzu, pociągnęła Hamida do pokoju. Posadziła go w fotelu, przemy ła rany, a do opuchniętej twarzy przy łoży ła lód. − Kaddafi jest ty ranem − podjął Hamid. − Może na początku by ł zdolny m wodzem, ale
potem uwierzy ł, że jest namiestnikiem Allacha i wobec tego może wszy stko, że jeśli okupi swoje czy ny akty wny mi działaniami na rzecz Dżihadu, to Allach mu wy baczy. Na jego dworze panuje niewy obrażalny przepy ch, wszy stko kupuje w najdroższy ch sklepach na świecie. Narkoty ki, drogi alkohol to codzienność. Żołnierze, zwłaszcza przy boczni, faszerowani są uży wkami. Płaci im dużo, by nic nie wy szło na zewnątrz. Są szkoleni, by zabić każdego, kto zbliży się do wodza. On sam urządza orgie, na które zaprasza setki kobiet. Jeśli nie przy jmują zaproszenia, pory wa je. Kaddafi jest zbrodniarzem, Mario. Gwałci codziennie wiele kobiet, często zaprasza do ty ch niecny ch wy stępków swoich żołdaków. Gwałci małe dziewczy nki i chłopców. Setki kobiet, Arabek i Europejek. Znakiem, że wy biera daną kobietę, jest położenie ręki na jej głowie. Dlatego gdy to zobaczy łem... Maria zeszty wniała. Czuła się tak, jakby ktoś uderzy ł ją obuchem w głowę. Weszła do łazienki i obmy ła twarz zimną wodą. Spojrzała w lustro. Miała wrażenie, że postarzała się o kilka lat. Zauważy ła wiszącą na wieszaku galabiję Jacka. Musiał ją tu zostawić, kiedy by ł z wizy tą. Sięgnęła do górnej kieszeni i wy ciągnęła z niej złożoną kartkę. Rozwinęła dokument i przeczy tała: „Przy jmujemy cię, Bracie, w nasze szeregi. Będziesz gotowy do przy sięgi. Będziesz gotowy do oddania ży cia dla naszej walki. Będziesz gotowy ponad miłość do żony, dzieci, matki, ojca czy brata w imię Dżihad i naszej wiary ”.
Gdy po dłuższy m czasie Hamid, zaniepokojony, poszedł do łazienki, zastał Marię nieprzy tomną na podłodze. Ocucił ją i zaniósł do łóżka. − Żegnaj, habibi − wy szeptał. − Nie wiem, kiedy się spotkamy. Wiedz, że jesteś miłością mojego ży cia. Zrób wszy stko, by jak najszy bciej wy jechać z Libii. Dam ci namiary na mojego wiernego współpracownika...
Kilka ty godni po powrocie do Benghazi Maria spędziła jak w letargu. Nie chciała wy jeżdżać, nie umiała też porozmawiać z mężem o ty m, co się stało. Z Jackiem nie chciała rozmawiać. Zresztą sy n jej unikał. Dopiero teraz zrozumiała, że został islamskim bojownikiem. I to by ła jej klęska. Jacek wkrótce wy jechał do Londy nu. Hamid nie dawał znaku ży cia. Okazało się, że trafił do kalambusza. Czekał go szy bki proces. O dziwo, choć Maria codziennie się tego spodziewała, nikt nie zakłócał jej spokoju. Po kilku ty godniach, gdy przy szła do pracy, w szufladzie znalazła list od Hamida.
Habibi, chyba już stąd nie wyjdę. Jestem torturowany. Najlepiej będzie, jeśli jak najszybciej wyjedziesz z Libii. On jest zdolny do wszystkiego. 29 sierpnia wyleciała w powietrze synagoga w Wiedniu, zginęło kilkuset wiernych. To był pomysł
Kaddafiego. Uciekaj! Pamiętaj, że mój znajomy ci pomoże.
Maria patrzy ła na notatkę pusty m wzrokiem. Potem drżącą ręką napisała list i zaniosła go do sekretariatu. − Proszę to wy słać pocztą priory tetową − nakazała. − To ważne w związku z zagrożeniem upraw zbóż w Kufrze.
Po ty godniu stała w wielkiej sali pełnej sztucznego przepy chu. Otworzy ły się drzwi. − Jak się cieszę, że panią widzę. Co mogę dla pani zrobić, madame? Odwróciła się. W progu stał Kaddafi.
Rozdział XXXIV
I mury runą
Ateny, sierpień 1980
Karen patrzy ła na morze. Zawsze ją uspokajało. Atmosfera wsi pod Atenami przy nosiła ciszę i wy tchnienie. Bardzo tego potrzebowała. Przy jechali tu prosto z Pafos. Następnego dnia po ślubie Karen obudziła się z koszmarny m bólem głowy. Andrzej jeszcze spał. Poprzedni wieczór i noc pamiętała ty lko do momentu, kiedy Jacek ją uderzy ł. Odkąd Karen skończy ła dziewięć lat i po raz pierwszy zobaczy ła mamę całującą się z obcy m mężczy zną, nigdy nikomu nie mówiła o „zły ch rzeczach”. Sama też starała się wy mazy wać je z pamięci. Tak jak nie umiała zdoby ć się na wy jawienie swoich podejrzeń wobec Jacka, Faraga oraz ich kompana, tak i teraz, mimo iż czuła się rozpaczliwie źle, nie umiała stawić czoła wy darzeniom ostatniej nocy. Podejrzewała, że została zgwałcona, ale nie wiedziała, co z ty m zrobić. Cały dzień po ślubie pozostała w łóżku. Andrzej też skarży ł się na ból głowy. Wszy scy my śleli, że para nowożeńców romanty cznie rozpoczęła swój miesiąc miodowy, nie by ło to jednak do końca prawdą.
Karen nie musiała długo tłumaczy ć się Andrzejowi, dlaczego zamiast do Damaszku, gdzie się urodziła, Bejrutu czy Petry, chciała jechać gdzie indziej. Nie miał nic przeciwko. Jeremy bez
trudu zabukował im prom do Pireusu i wy najął dom na greckiej wsi pod Atenami. Wy ruszy li już następnej nocy.
Przez pierwsze ty godnie Karen by ła osowiała i przy gnębiona. Choć uspokajała męża, Andrzej bardzo się o nią martwił. Wezwany przez niego grecki lekarz orzekł, że to z powodu stresu związanego ze ślubem. Zalecił młodej żonie jak najdłuższe poby ty nad morzem, odpoczy nek i lekką dietę śródziemnomorską. Orzekł, że znużenie i apatia powinny niebawem przejść. Karen sumiennie wy pełniała polecenia lekarza. Dużo pły wali, czasem Andrzej wy najmował jacht i wy prawiali się na wy spy. Kupowali od lokalny ch ry baków ry by i owoce morza, a później smaży li je w ognisku. Karen często nurkowała, podwodny świat ją zachwy cał, by ł piękny i daleki od realnego. Śniadania przy rządzał Andrzej. Serwował głównie jogurt grecki z miodem i owocami, frappe i świeżo wy ciskany sok. Wracając z porannej kąpieli w morzu, Karen zatrzy my wała się w piekarni i kupowała bułki podobne do chobzy. Kiedy trafiła tam pierwszego dnia, wy soka, ubrana na czarno kobieta, na oko czterdziestoletnia, z siatką zmarszczek wokół oczu, zwróciła się do niej: − Hej, mam na imię Nicole. A ty musisz by ć tą Amery kanką, która przy jechała do wioski na swój miesiąc miodowy ? − Tak, to ja − odparła zdziwiona Karen. − Pomożesz mi − zapy tała kobieta, podając jej fartuch. − Moja mama musiała pojechać do gaju oliwnego, a ja nie mam wy starczająco jedzenia na dziś dla naszego miasteczka. A trzeba jeszcze nakarmić ty ch polskich robotników, którzy przy jechali wy remontować naszą cerkiew... Zrobisz ze mną danie dnia? Dziś zaplanowałam spanakopitę z fetą i szpinakiem. Wczoraj przy gotowałam już ciasto filo. Karen nawet nie zauważy ła, kiedy stała przy kuchni. Nicole instruowała: − Szpinak, rozrzucając liście na patelni, przesmażam na naszej oliwie. Na koniec dodaję pokruszoną fetę − oczy wiście też naszą. Chcesz kawałek? − Pewnie − odparła dziewczy na, jak zawsze ciekawa nowy ch kulinarny ch doznań. Feta by ła ostra, świeża i krucha. − Potem wbijam całe jajko i dodaję trochę śmietanki lub mleka. Sól i koniecznie gałkę muszkatołową! Teraz druga warstwa. Aha, piekarnik nastawiam na sto osiemdziesiąt stopni. − Piec, ku zdumieniu Karen, by ł nowoczesny, marki Ariston. − Zobaczy sz, za dwadzieścia minut przy jdą tu goście i będą wy lizy wać do ostatniego okruszka! Następnego dnia Karen też poszła do Nicole. Ty m razem miała pomóc jej przy gotować danie dnia. Nicole położy ła przed nią papry ki, piersi z kurczaka, cukinię, kabaczki, bakłażany, ziemniaki i pomidory. − Czy wiesz, że Francuzi nazy wają bakłażan gruszką miłości? − zapy tała − Sły szałam. − Karen uśmiechnęła się słabo. − Możesz zrobić z ty ch składników, co ty lko chcesz. Wiesz, jaki jest sekret wszy stkich
śródziemnomorskich dań? Karen zastanawiała się przez chwilę. − Kumin? − zapy tała niepewnie. − Tak! Nie możemy zapomnieć o kuminie! Dużo kuminu rzy mskiego. To nasz sekretny śródziemnomorski składnik! − Nicole uśmiechnęła się radośnie. − No to do dzieła! Mamy ty lko pół godziny. Karen pokroiła wszy stkie składniki przy gotowane przez Nicole. Zalała je wodą, dodała kilka ły żeczek kuminu i dwie puszki pomidorów w zalewie. − Py szne − zawy rokowali polscy robotnicy, wy bierając resztki sosu świeżą bułką. − Jak się nazy wa to danie? − zapy tał jeden z nich. − To danie Nicole − roześmiała się Karen, która wreszc ie poczuła, że wróciła do ży wy ch.
Gotowanie przy nosiło Karen wiele radości. W mały m sklepiku, u bezzębnej, odzianej w czarne szaty staruszki Pelagii, kupowała oliwki, fetę, pomidory, cebulę i papry kę. Codziennie przy rządzała z ty ch produktów grecką sałatkę. − Karen, chy ba wreszcie zaczy nasz wracać do siebie. I do mnie − powiedział któregoś dnia Andrzej, przy ciągając ją do siebie. − To zwy cięska ziemia grecka tak dobrze mi robi − odparła dziewczy na. − No i te oliwki. I sklepik Pelagii, i Nicole. W sklepiku zaopatry wali się też w taramosalatę, tzatziki, humus i mary nowane ośmiorniczki. Wszy stko to przy rządzała Pelagia ze swoją wnuczką. Jej specjalnością by ły dolmades. Po lunchu spali. Potem znowu pły wali albo czy tali. Najbardziej lubili zachodni marmurowy taras, gdzie w wielkich donicach rosły kaktusy, mirt, mięta i kwiaty. Po zachodzie słońca woń mirtu upajająco mieszała się z zapachem mięty. Do ich sy pialni zaglądało drzewko figowe. Karen często zry wała owoce i jadła soczy ste figi prosto z drzewa. Wieczorem nie chciało jej się gotować, więc chodzili do tawern na pobliskiej plaży albo jechali do miasteczka na kolację. Pili retsinę, jedli musakę, jagnięcinę pieczoną w pergaminie lub kozinę. Wieczorem znowu pły wali w morzu lub w przy legający m do ich domku mały m basenie.
Po dwóch miesiącach śródziemnomorskiej terapii Karen uśmiechała się jak dawniej. Pewnego dnia wy brali się na wy cieczkę do Sounion. Już z daleka widać by ło majestaty czne ruiny świąty ni Posejdona położone na wy sokiej skale. To z tej skały rzucił się biedny stary król, gdy Tezeusz, wracając z Krety, zapomniał zmienić żagle na białe. Karen i Andrzej usiedli na murawie, pomiędzy kolumnami rozplanowany mi w porządku jońskim, by chłonąć widoki. Wokół by ło wiele osób przy rozstawiony ch malarskich sztalugach. Wszy scy czekali na zachód słońca. Słońce chy liło się ku zachodowi, zmieniając się w czerwoną kulę, w której blasku marmury przy bierały różową barwę. Przed nimi rozpościerało się morze z plamami kilku skalisty ch wy sepek. Intensy wnie szmaragdowe stawało się różowawe, by
w końcu przy brać barwę ciemnego granatu. − By ron miał rację, twierdząc, że tutejszy zachód słońca jest najpiękniejszy na ziemi. Wszak jako najwy bitniejszy poeta romanty zmu znał się na rzeczy. To właśnie tu miały powstać najpiękniejsze sonety. By ron nie miał natomiast szansy ujrzeć tego, co miała do zaoferowania współczesność. Wraz z zachodem słońca kolumny świąty ni zostały podświetlone. Zwiedzający wy glądali odlegle i nierealnie. W drodze powrotnej Karen odwróciła się jeszcze raz, by obejrzeć cy pel Sounion z reflektorami skierowany mi na Posejdon Temple. Pomy ślała, że ona też chciałaby malować. Już następnego dnia w Lagonisi kupili płótno, farby i kartony. Karen zaczęła od niewprawny ch szkiców − portretów Andrzeja czy ry sunków donicy z kaktusem. Potem malowała coraz pły nniej i lepiej. − Karen, masz prawdziwy talent − orzekł Aristoteles, sy n Pelagii, kiedy przy niósł im mary nowaną fetę i nadziewane papry ki. Jego córka Ewdokija zamierzała wziąć udział w konkursie na najlepszą lokalną potrawę Atty ki i ku radości Karen testowała na nich swoje umiejętności. Malowanie sprawiało Karen wiele radości. Nie sądziła, że ma talent, ale nie to by ło najważniejsze. W dniu, kiedy namalowała portret Andrzeja siedzącego na fotelu, z morzem w tle, wieczorem pili wino i słuchali arii w wy konaniu Marii Callas. Potem kochali się po raz pierwszy od bardzo dawna. Delikatnie i powoli. Demony zostały przepędzone. − Gotowa na Ateny ? − spy tał Andrzej, gdy Karen leżała, wtulona w jego pierś. − Gotowa.
Akropol ich zachwy cił, a Karen zrobiła sobie zdjęcie z kariaty dami w tle. Jego widok mógł się równać ty lko z widokiem piramid, choć musieli przy znać, że staroży tne miasta libijskie są zachowane w dużo większy m stopniu. − Anglicy powinni oddać Marmury Lorda Elgina − osądziła Karen. − Ich miejsce jest tutaj. − Andrzej spojrzał na nią py tająco. − Pamiętasz By rona? − ciągnęła. − Tak ukochał Grecję, że aż tu zginął, w imię wolności kraju. Więc By ron poznał w Atenach Lorda Elgina i by ł świadkiem wy wozu części Partenonu do Anglii. Już wtedy poeta by ł oburzony, czemu dał wy raz w swoim poemacie Wędrówki Childe Harolda. Gdy po zachodzie słońca na Akropol przy jechała koparka i rozrzucała setki mały ch kamy czków − dla tury stów, by mieli poczucie, że zabrali ze sobą kawałek Akropolu − Karen podniosła ceramiczny odlew imitujący staroży tną twarz, zapewne wy konany w jakimś warsztacie na Place. I jak miliony inny ch ludzi poddała się temu zachwy towi, że oto jest tutaj, w Atenach, w Akropolu − kolebce demokracji. − Niech ży je wolność! − krzy knęła w świat. − Freedom!
***
W ty m samy m czasie pewien wąsaty człowiek wszedł przez bramę gdańskiej stoczni, z której miał wy jść, skacząc przez mur. Ten skok sprawi, że runie niejeden mur i powstanie świat bez granic, wolny i niepodległy, a do Europy Wschodniej zawita jutrzenka swobody − ta, o której pisali poeci, o której marzy li zwy kli ludzie, słuchając Radia Wolna Europa.
Rozdział XXXV
Zaćmienie
Rzym, maj 1981
Kwiaty płoży ły się żółty m kobiercem na zielonej murawie, a w tle intensy wny błękit nieba zlewał się z morzem. Białe wapienne skałki porastał bluszcz, o tej porze roku silnie zielony. Budząca się wiosna w każdy m ze śródziemnomorskich krajów porażała swą siłą, bujnością i świeżością. Paola i Barbara jechały na lotnisko − jak co roku wiosną wy bierały się na krótkie wspólne wakacje. Celebrowały ten zwy czaj, odkąd się poznały − łączy ła je pasja do sztuki − zwłaszcza do Caravaggia, ale też wspólne fascy nacje literaturą Umberto Eco. Przeważnie jechały do swoich mam, do Włoch i do Polski, gdzie niczy m Anteusz przy dotknięciu Matki Ziemi odzy skiwały siły. Scenariusz by ł dość podobny − niekończące się rozmowy, smaki dzieciństwa i oczy wiście zwiedzanie − odwiedzanie ukochany ch kościołów, podziwianie obrazów. W Krakowie czekał na nie duży pokój z widokiem na Wawel i potrawy, który ch zawsze brakowało Barbarze w krajach Bliskiego Wschodu − śledzie w bakaliach, staropolski bigos i krakowski sernik, specjalność pani domu. Ich poby t nie by łby pełny, gdy by naty chmiast nie poszły z wizy tą do Damy z łasiczką, nie pochy liły się nad historią ledwie widocznego na tle potężnego krajobrazu Miłosiernego Samarytanina. − To jeden z najpiękniejszy ch obrazów Rembrandta − zachwy cała się zawsze Barbara. − Człowiek taki malutki, a wszy stko wokół wielkie, potężne. Od razu nasuwają się py tania: Kim
jesteśmy ? Dokąd idziemy ? Potem szły spacerem, specjalnie tuż przed zamknięciem, do kościoła Franciszkanów, by w promieniach zachodzącego słońca podziwiać kunszt Wy spiańskiego, zaklęty w witrażu Sądu Ostatecznego. Barbara siadała w ławce obok miejsca, gdzie zawsze modlił się Jan Paweł II, i oddawała się zadumie. Dziękowała, że Karen ocalała podczas zamachu w Gizie, że mąż marnotrawny powrócił do żony jawnogrzesznicy. Równie chętnie jeździły do Włoch. Pierwsze dwa dni spędzały zawsze z mamą Paoli w ich willi pod Mediolanem. Anselma, domowa kucharka, serwowała py szne potrawy, mamma zadawała ty siące py tań − o Hassana i córki. Faraga widy wała najczęściej, bo teraz studiował w Rzy mie. Zajadały się ulubiony mi fry kasami Paoli z dzieciństwa − toskańską zupą pomidorową z bruschettą, własnoręcznie robioną pastą z pesto. Rano schodziły do kamiennej kuchni, piły wspaniałe, aromaty czne espresso, a Roseanna, służąca rodziców Paoli, przy gotowy wała makaron, uży wając do tego specjalnej maszy ny. − No, dziewczy nki, utrzy jcie mi teraz, proszę, pesto − mówiła zawsze, co by ło dość zabawne, biorąc pod uwagę fakt, że „dziewczy nki” miały po sześćdziesiąt lat, a sama Roseanna by ła dobrze po osiemdziesiątce. Ale posłusznie ucierały w moździerzu świeżo zebraną bazy lię z ogrodu z najprzedniejszą oliwą truflową, dodając pieprz, sól, a na końcu starty parmezan. Zajadały się potem ty m daniem, siedząc na tarasie i patrząc na dolinę Aosty, ze śnieżny mi wierzchołkami Alp w tle. Ty m razem, po kilku dniach słodkiego lenistwa, Paola wzięła swoje auto − piękne Alfa Romeo Giulietta z sześćdziesiątego szóstego – by po raz kolejny sprawdzić, czy wszy stkie drogi prowadzą do Rzy mu. Zatrzy mały się w podmiejskim klasztorze urszulanek. Po obfity m, choć prosty m obiedzie z winem, kobiety zostawiły samochód na parkingu i wsiadły do autobusu jadącego do Rzy mu. Czekała je prawdziwa rzy mska uczta. Obie kochały barok, więc odwiedzały Berniniego we wszy stkich możliwy ch odsłonach − św. Teresy, na Piazza Navona, w Ogrodach Borghese. Obowiązkowy m punktem wy cieczki by ła też pobliska lodziarnia z trady cjami, uważana za najlepszą w okolicy. A potem już ty lko ich ukochany szlak Caravaggia. − Widzisz, jak wiele łączy mnie z Michelangelo Merisi? − śmiała się Paola, zajadając się limonkowy mi lodami. − Oboje urodziliśmy się w Mediolanie, a wy kształcił nas Rzy m. Paola w Rzy mie ciągle się śmiała. Nie wy glądała na swój wiek − szczuplutka, ubrana w krótką sukienkę od Armaniego, cienki poziomkowy szal ze znakiem firmowy m Versace i amarantowe sandałki od Gucciego, z dopełniającą je maleńką torebką. W Rzy mie zdejmowała abaję. I żarliwie modliła się w kościołach. − Wiesz, ja jednak w głębi serca jestem katoliczką − wy znała kiedy ś Barbarze. − Ale tak się umówiliśmy z Mahdim, więc... Podczas swoich rzy mskich dni z Caravaggiem Barbara i Paola zawsze wy bierały tawerny oddalone od tury sty cznej marszruty. Po św. Mateuszu, Santa Maria del Poppolo, szły spędzić siestę do Ogrodów Borghese. Tam nabierały sił na kolejne arcy dzieła, takie jak Chłopiec z koszem owoców i Chory Bachus. − Wiesz, Caravaggio by ł chy ba... no tego... wiesz... − jąkała się Paola. − Och, wtedy w Rzy mie oni wszy scy tacy by li − śmiała się Barbara. − Wtedy sam papież miał żony, kochanki, dzieci, to my ślisz, że inni ży li po bożemu? Spójrz na Ekstazę świętej Teresy
Berniniego. Wy gląda bardziej jak po obcowaniu z mężczy zną niż z Bogiem. Wracając, odpoczy wały wraz z Marią i Jezusem w czasie ucieczki w drodze do Egiptu w Galerii Doria Pamhilli i pochy lały się nad losem pokutującej Marii Magdaleny. − To moja ulubiona święta − szeptała Barbara. − W pewny m sensie jestem do niej podobna. Kobiety wiedziały o sobie wiele. Podczas wspólny ch wakacji zawsze znajdowały czas na szczere wy znania i długie rozmowy. − Czy li nadal wam się dobrze układa? − zapy tała kiedy ś wprost Paola. − Tak, przeży wamy z Jeremy m drugą młodość. Z Jerzy m nie widzieliśmy się od dawna. Ugrzązł na dobre w Tolmeidzie i w Tokrze, pewnie odkry wa kolejne Domitillie. − A co z alkoholem, Barbaro? − Piję już ty lko okazjonalnie. − To dobrze, to bardzo dobrze. Jednak by ło coś, co Barbara ukry ła przed przy jaciółką. Nigdy nie przy znała się Paoli do romansu z jej sy nem. Tego dnia mieli spotkać się na kolacji. Nie by ła to dla Polki miła perspekty wa, ale poprzedniego wieczoru Paola zadzwoniła do Faraga i krzy cząc z radości jak mała dziewczy nka umówiła ich na spotkanie. Farag miał czekać o dziewiętnastej w swojej ulubionej restauracji przy Schodach Hiszpańskich. Kiedy nadeszły, siedział już przy stole. Nie by ł sam. Uściskał matkę, przy witał się z Barbarą i przedstawił im swojego przy jaciela, Mohammeda. Obok niego siedział też Jacek Krajewski, co dla kobiet by ło ogromny m zaskoczeniem, podobnie jak to, że i Jacek, i Farag by li w trady cy jny ch strojach arabskich. − Przeszedłem na islam − wy jaśnił Jacek. Zupełnie nie przy pominał poważnego okularnika, zatopionego w lekturze, jakim zapamiętała go Barbara. Zresztą Farag też różnił się od play boy a rodem z Monte Carlo, który ją uwiódł. Po py szny ch włoskich zakąskach podano znakomite, rozpły wające się w ustach domowe ravioli Mimosa z szałwią w sosie orzechowy m. Rozmowa toczy ła się wokół ogólny ch tematów − Farag i Jacek opowiadali o zajęciach na politechnice oraz o szkole w Polsce. Mohammed mówił niewiele. Podobnie jak Barbara. Na zakończenie kolacji kelner bez py tania przy niósł im po kieliszku amaretto i ustrojoną truskawkami panna cottę. − Jak się miewa... Karen? − zapy tał z wahaniem Jacek pod koniec spotkania. − Dobrze − odparła Barbara. − Mieszkają teraz z Andrzejem w Stanach, w sty czniu urodziła sy na. Nie wy bierasz się do nich? − Może kiedy ś. Na koniec Farag serdecznie uściskał matkę. Zby t długo przy trzy mał też rękę Barbary. − Żegnaj, Mrs Robinson − szepnął, co nie umknęło uwadze Paoli. Po wy jściu z restauracji kobiety poszły na spacer nocny mi ulicami Rzy mu. By ło rozkosznie i ciepło. Z zachwy tem patrzy ły na pięknie podświetlone zaby tki. Doszły do placy ku z fontanną di Trevi. Choć by ło to zabronione, usiadły na brzegu i zamoczy ły stopy w wodzie. Barbara jak zwy kle nie mogła się powstrzy mać od przy toczenia historii fontanny, pierwszy ch planów Berniniego dla papieża, kłopotów z mecenatem, przejęcia budowy przez Nerviego, opisu ikonografii fontanny z mitologią w tle, Neptunem, try tonami,
sy mboliką rzek... Kobiety nie zwróciły uwagi, że za nimi stoi kilku młodzieńców, ty powy ch cinquecenti, którzy jeżdżą po Rzy mie skuterkami, a niektórzy nawet kradną torebki tury stkom i znikają szy bko w tłumie. − …Prawy try ton jest spokojny, a lewy powstrzy muje rozszalałego konia − mówiła z przejęciem Barbara, gdy nagle wielki plusk przerwał jej wy wód. Oniemiała, patrzy ła, jak z wody wy nurza się Paola, w swy m piękny m markowy m stroju. Wy glądała jak zmokła kura. Przez chwilę wy dawało się, że rozgniewana rzuci się z wrzaskiem na młodzieńców, ale kobieta nagle zaczęła się głośno śmiać. Mimo późnej pory przy fontannie by ły tłumy. Tury ści robili jej zdjęcia, jakaś młoda Japonka wołała: − Anita Eckberg! Barbara uwielbiała tę scenę z Felliniego, gdy Eckberg stoi pod wodospadem pły nący m z fontanny. Jest taka namiętna i zmy słowa. − Ach, raz się ży je! − krzy knęła i niewiele my śląc, wskoczy ła do wody. Widzowie oszaleli. Bły skały dziesiątki fleszy. Potem kobiety siedziały na brzegu fontanny i rozchlapy wały wodę nogami. By ły takie szczęśliwe. Czuły się, tak jakby Rzy m objął je ramionami. Ich radości nie zakłócili nawet karabinierzy, którzy z powagą nałoży li mandat na niesforne tury stki. Nazajutrz wy poczy wały w piękny m tropikalny m ogrodzie urszulanek. Modliły się też długo przed grobem Urszuli Ledóchowskiej, w pięknej małej kaplicy. Później wy ruszy ły na plac św. Piotra, by wziąć udział w mszy. Barbara wciąż pamiętała tę radość, kiedy Polaka wy brano papieżem. By ła wtedy u mamy w Krakowie. Całą noc chodziły po mieście, gdzie mimo zimna we wszy stkich kościołach gromadzili się ludzie, by podziękować Bogu za to history czne wy darzenie. Wszy scy czuli, że nadchodzą nowe, lepsze czasy. Mama Barbary niczy m relikwię przechowy wała zdjęcie papieża, wtedy kardy nała Karola Wojty ły, który idzie przez łąkę w podkrakowskim majątku jej matki. − To wspaniały, wielki człowiek − powiedziała teraz Paola, wachlując się piękny m, kolorowy m wachlarzem. − Zrobił ty le dla wolności Polski. − On nas łączy − dodała Barbara. − Kochamy go i w Italii, i w Polsce. Nagle tłum zaczął falować. − Jest! Jest! − rozległy się okrzy ki. Papież jechał swoim papamobile. Doty kał rąk wierny ch, czy nił znak krzy ża. Czasem zatrzy my wał się, brał na ręce dziecko, całował w czoło i błogosławił. Wierni wpadli w ekstazę, wznosili okrzy ki, machali rękami i biało-żółty mi chorągiewkami. Gdy przejeżdżał obok nich, Barbara by ła pewna, że ją pobłogosławił − i wtedy padły strzały. Czerwone krople splamiły śnieżną biel szaty. Barbarze wy dawało się, że wśród tłumu dostrzega Faraga, Mohameda i Jacka, ubrany ch w europejskie stroje. Nie, to niemożliwe, po co muzułmanie na tej mszy. Rozbiegani ludzie, ludzie krzy czący z rozpaczy, zapłakane zakonnice. Tak musi wyglądać piekło, pomy ślała przerażona Barbara.
Wieczór by ł upalny. Ponieważ w cały m zamieszaniu Barbara i Paola zgubiły gdzieś buty, wracały na boso. Wszędzie paliły się światła, ludzie czuwali, czekali na wiadomości. Kościoły by ły otwarte, odby wały się msze o uzdrowienie Ojca Świętego. Wokół biły dzwony świąty ń. Tej nocy nikt nie spał w Wieczny m Mieście.
Rozdział XXXVI
Wieża Babel
Nowy Jork, wrzesień 1981
Karen zadarła głowę, patrząc na sto dziesięć pięter szklany ch okien. Stała w centrum Nowego Jorku, na Manhattanie, pod Północny m Bliźniakiem. Właśnie szła na rozmowę do znanej kancelarii. Ubiegała się o stanowisko asy stenta prawnika w dziale gospodarczy m. Miała się spotkać z młodszy m partnerem zarządzający m kancelarią, Charlesem Johnem Fly nnem. Starsza, bardzo elegancko i nobliwie wy glądająca kobieta, wprowadziła ją do sali spotkań. Poprosiła, by zajęła miejsce przy długim konferency jny m stole. Mahoń. Dostojne portrety wspólników. W kory tarzu nowocześnie, jaśniej, kilka ry cin Roy a Lichtensteina, Andy ’ego Warhola. W salce ciemno. Nobliwie. Oszałamiające widoki na rzekę Hudson. Tak, by żaden klient nie miał wątpliwości, że może powierzy ć swe najcenniejsze sprawy tej właśnie kancelarii. Ale czy ta właśnie kancelaria będzie chciała, by Karen zajmowała się ich cenny mi klientami? Mogła się pochwalić owocną karierą w londy ńskim biurze w City. Potem miała jednak przerwę spowodowaną urodzinami Jamesa. Pół roku temu przenieśli się do Nowego Jorku − Andrzej otrzy mał propozy cję pracy w szanowanej kancelarii zajmującej się sprawami przemy słu paliwowego i Bliskim Wschodem. Karen, po zwiedzeniu Central Parku ze wszy stkich możliwy ch stron, zaczęła tęsknić za pracą. Po przeprowadzeniu paroty godniowego castingu na najlepszą nianię wśród Meksy kanek,
Brazy lijek, Polek, Amery kanek, Chinek, Filipinek i Rosjanek wy brała cichą studentkę z Polski, która przy jechała tu na roczny urlop dziekański. Dziewczy na by ła miła, a ponadto świetnie gotowała, jej specjalnością by ły naleśniki z serem − to by ła rzadka umiejętność wśród niań z Manhattanu. Natalia studiowała pedagogikę i by ła bardzo naturalna i bezpretensjonalna. Nie udawała, jak inne dziewczy ny, że ta praca to marzenie jej ży cia. Minął kwadrans, a po szanowny m Charlesie nie by ło ani widu, ani sły chu. Po kolejny ch dziesięciu minutach drzwi nagle się otworzy ły i stanęła w nich wy soka ruda kobieta. Miała świetnie skrojony brązowy garnitur i zielonoszmaragdowy szal, który pięknie współgrał z jej zielony mi oczami.
− Proszę wy baczy ć − powiedziała − Charles miał stłuczkę i dopiero teraz udało mu się zadzwonić. Zastąpię go podczas spotkania. I tak miała pani ze mną rozmawiać, jeśli spełniłaby pani wy magania Charlesa. Będziemy pracować w jednej kancelarii. Jestem też młodszy m partnerem zarządzający m, zajmuję się prawem spółek energety czny ch. Proszę wy baczy ć, ale nie znam pani CV. Pozwoli Pani, że się z nim zapoznam? − zapy tała, a gdy Karen kiwnęła głową, zaczęła czy tać, bębniąc palcami o blat. Nagle jej palce zatrzy mały się. − Pani rodowe nazwisko to Robinson? − zapy tała zmieniony m głosem. − Spędziła pani może dzieciństwo w Libii? − Tak − odparła nieco zdumiona Karen. − Jak się czuje pani ojciec? Pracowałam z nim kiedy ś przy pewnej fuzji... − Esther zagry zła wargę i zaczerwieniła się. − Mój ojciec nie ży je − odparła Karen. − Zmarł dwa miesiące temu na udar. − Och... Nie ży je... − powtórzy ła głucho kobieta, po czy m gwałtownie wstała i podeszła do okna. Długo patrzy ła na rzekę, zanim wróciła do biurka. Odetchnęła głęboko, jakby próbowała przy wołać się do porządku, po czy m zaczęła zadawać Karen py tania ty powe dla rozmowy kwalifikacy jnej. Karen udzielała skrupulatny ch odpowiedzi, ale widziała, że kobieta jej nie słucha. Patrzy ła gdzieś ponad jej głową zamglony m wzrokiem. − Dziękuję pani, Mrs Krajewska − powiedziała w końcu. − Poinformujemy panią o dalszej rekrutacji. Wstała i wy ciągnęła rękę. Karen miała wrażenie, że kobieta chce jeszcze o coś zapy tać, ale pokręciła nieznacznie głową i wy szła z pokoju. Idąc kory tarzami biurowca, Karen mijała tłumy ludzi. Podążali w różny ch kierunkach, wszy scy się gdzieś spieszy li. By li tam Amery kanie, Anglicy, Azjaci, Murzy ni. − Wieża Babel... − szepnęła do siebie.
Po kilku dniach zadzwoniła Laura Cox, zapraszając Karen na spotkanie z Charlesem Johnem Fly nnem. Rozmowa trwała krótko i doty czy ła głównie sztuki, a ponieważ by ł to konik Karen, czuła się bardzo swobodnie. Równo dwa ty godnie później Laura zaprowadziła ją do pokoju, pełnego teczek
i segregatorów. Stały w nim dwa biurka. Pokój by ł mały, dość ciemny, z wy soko położony m niewielkim okienkiem. Przy jedny m z biurek siedział chuderlawy, ły siejący blondy n. Na widok kobiet zerwał się na równe nogi. − Ty musisz by ć Karen Krajewska? − zapy tał od razu. − Tak, Stevenie − powiedziała szty wno Laura, nie dopuszczając dziewczy ny do głosu. − Wprowadź Karen w najważniejsze sprawy i zasady pracy kancelarii. Spotkanie z Charlesem i działem gospodarczy m o piętnastej w Sali Zielonej. Witamy w Gottlieb, Cohen, Jones & Partners − rzuciła jeszcze, po czy m okręciła się na pięcie i wy szła.
***
− Karen, jakie twoim zdaniem reperkusje dla przemy słu paliwowego i planowanej fuzji Fedora Oil Gas dla konsorcjum izraelsko-amery kańskiego może mieć fakt, że podczas dzisiejszej poty czki nad zatoką Wielka Sy rta dwa amery kańskie my śliwce F-14A Tomcat z lotniskowca USS Nimitz zestrzeliły dwa libijskieSu-22? − padło py tanie przy długim konferency jny m stole. − Kaddafi zapowiedział, że każdego oby watela amery kańskiego spotka kara w jego własny m domu. − Sądzę, że możemy czuć się zagrożeni. − My ślisz o naszy m kontrakcie? Że może do niego nie dojść? − Nie. Kaddafiemu nigdy nie przeszkadza żaden konflikt, by sprzedawać ropę. Oficjalnie lub nieoficjalnie. Sądzę ty lko, że wzrosną oczekiwania finansowe strony libijskiej. Przez kilka najbliższy ch dni w ogóle nie będą odpowiadali na nasze telefony, a potem kluczowe dla kontraktu osoby zostaną zaproszone do Libii. Zostanie zorganizowana wy prawa do Sy rty, by przedstawić zniszczenia, jakie wy rządziły amery kańskie siły narodowi libijskiemu. To ma nas osłabić i pozwolić na dokonanie ostatecznej transakcji na ich zasadach. Jeśli przez kilka następny ch ty godni przetrzy mamy ich bez decy zji i kontaktu, przeprowadzimy deal na naszy ch warunkach. Kilkanaście par oczu patrzy ło na Karen z uwagą i podziwem. − Czy mówiłem ci już, że jesteś naszy m skarbem? Naszą libijską różą pusty ni? − zapy tał Charles. – To jedna z naszy ch największy ch operacji. Dzięki niej nasza firma wejdzie do Top Five nowojorskich kancelarii prawny ch. Nie zapomnimy wtedy o tobie. To o co chodziło z ty m zagrożeniem? Karen nie odpowiedziała. Szef jeszcze chwilę na nią patrzy ł, a potem wy szedł.
Karen patrzy ła na rzekę Hudson, na widoczną stąd Statuę Wolności. W uszach dzwoniły jej słowa szefa o obiecany m awansie. Wzbijam się na wyżyny kariery. Jestem na niemal ostatnim piętrze Twin Towers, w miejscu symbolizującym królestwo oparte na sile pieniądza i władzy.
Chcę więcej.
Spis treści Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział
I. Kronika zapowiedzianej śmierci II. Żydowska narzeczona III. Kain i Abel IV. Noc pułkowników V. Śniadanie u Tiffany’ego VI. Kora i Persefona VII. Purpurowa róża z Kairu VIII. Śmierć na Nilu IX. Rydwany ognia X. Między słowami XI. Nemesis XII. Baśń z tysiąca i jednej nocy XIII. Mały książę XIV. Rzeź niewiniątek XV. Nieustające wakacje XVI. I słowo ciałem się stało XVII. Ostatni lot XVIII. Miłość w czasach zarazy XIX. Przekupnie w świątyni XX. Libya Felix XXI. Piknik pod wiszącą skałą XXII. Nieznośna lekkość bytu XXIII. Pomiędzy niebem a piekłem XXIV. Orzeł wylądował XXV. W Rzymie żyj jak Rzymianin XXVI. Erynie XXVII. W matni XXVIII. 100 lat samotności XXIX. Szata Dejaniry XXX. Diuna XXXI. Nie igra się z miłością XXXII. Sąd Parysa
Rozdział Rozdział Rozdział Rozdział
XXXIII. Dżuma XXXIV. I mury runą XXXV. Zaćmienie XXXVI. Wieża Babel