Krentz Jayne Ann
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Proszę się nie zatrzymywać! To zaczyna być
interesujące!
Męski głos, dochodzący z wnętrza ciemnego pomieszczenia,...
6 downloads
10 Views
Krentz Jayne Ann
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Proszę się nie zatrzymywać! To zaczyna być
interesujące!
Męski głos, dochodzący z wnętrza ciemnego pomieszczenia,
brzmiał lodowato i przypominał trzask
odwodzonego cyngla. Brenna Llewellyn miała wra enie,
e wycelowano w nią śmiercionośną broń. Z jedną
nogą przerzuconą ju przez parapet okna, zamarł
w bezruchu. Znalazła się w pułapce.
Szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się przera ona
w głąb ciemnego pokoju.
Przypłacę yciem tę moją przygodę, pomyślała
nieco histerycznie. Nie mając nic do stracenia,
postanowiła ratować się ucieczką. Ten wynajęty przez
nią domek letniskowy, do którego przyjechała na
wakacje nad jezioro Tahoe, nie był pusty. Miał ju
lokatora! Ukrywał się w nim jakiś złodziej lub nawet
bandyta. Jej niespodziewane nocne wtargnięcie musiało
być dla niego przykrym zaskoczeniem.
- Na pani miejscu nie próbowałbym uciekać
- ostrzegł ten sam stalowy męski głos. - Jest na to
stanowczo za późno.
W bezsilnym geście Brenna zacisnęła dłonie na
parapecie. Wiedziała, e mę czyzna ma rację. Na tle
okna, w księ ycowej poświacie, była z wnętrza domku
dobrze widoczna. Stanowiła doskonały cel. Zanim
udałoby się jej zeskoczyć z okna, ukrywający się
złoczyńca mógłby ją zastrzelić. Nie wątpiła, e jest
uzbrojony. Brenna siedziała więc nadal okrakiem na
parapecie, rozpaczliwie szukając w myśli jakiegoś
wyjścia. Próbowała opanować strach. Jeśli wpadnie
w panikę, sytuacja stanie się jeszcze gorsza.
- Niech mnie pan posłucha - powiedziała po chwili
zdumiewająco spokojnym głosem. - Nie widzę w tych
ciemnościach pańskiej twarzy. Nie wiem, jak pan
wygląda, więc nigdy nie będę mogła pana zidentyfikować.
Proszę pozwolić mi wyjść tą samą drogą,
którą tu przyszłam. Słowo honoru, nikomu nie
powiem, e pana tu zastałam.
- Słowo honoru? - powtórzył mę czyzna.
- W ustach włamywaczki? To brzmi interesująco
- dodał z sarkazmem.
W ciemnościach Brenna dostrzegła nagle jakiś ruch.
- Nie! Proszę! - krzyknęła.
W tej właśnie chwili promienie księ yca oświetliły
wnętrze pokoju. Na widok mę czyzny serce podeszło
jej do gardła. B y ł bosy, obna ony do pasa. Miał na
sobie tylko obcisłe d insy. Trzymał ł u k ze strzałą.
Brennę zdumiał widok prymitywnej broni. Była
jednak przekonana, e w rękach tego mę czyzny
mo e być równie groźna, jak ka da inna.
- Mój Bo e! - szepnęła. W co ja się wpakowałam?
pomyślała z przera eniem.
- Jak długo zamierza pani tak siedzieć na parapecie?
Równie dobrze mo e pani wejść teraz do środka.
- Przepraszam, nastąpiło jakieś nieporozumienie...
- powiedziała niepewnym głosem.
- Jestem o tym przekonany - mruknął mę czyzna,
Zbli ył się do niej jednym nagłym kocim ruchem.
- Przykrą stroną ycia jest to, e trzeba płacić za
popełnione błędy. Jako profesjonalna włamywaczka
pani chyba dobrze o tym wie.
N i e spuszczając wzroku ze swej ofiary, odstawił na
bok łuk i strzałę.
Teraz albo nigdy, pomyślała Brenna. To moja
ostatnia szansa. Jednym szybkim ruchem spróbowała
przerzucić nogę przez parapet i zeskoczyć na zewnątrz
domku. Nie udało się. Poczuła nagle, jak wokół
przegubu jej dłoni zaciska się stalowa obręcz. Błyskawicznym
ruchem ręki mę czyzna wciągnął ją do
środka. Zapalił światło w pokoju.
Do licha, nie poddam się przecie bez walki,
pomyślała rozgniewana Brenna patrząc w zimne oczy
przeciwnika. Rzuciła się na niego jak rozeźlona kotka,
usiłując się uwolnić ze stalowego uścisku. Widząc
bezlitosny wzrok mę czyzny, była przekonana, e nie
cofnie się on przed niczym.
I zanim zorientowała się, co się stało, le ała ju na
podłodze, przygwo d ona jego rękami. Zamknęła
bezwiednie oczy i nabrała głęboko powietrza.
- Ty łobuzie! - syknęła z wściekłością.
Napastnik jedną ręką docisnął obie dłonie Brenny
do podłogi, drugą zaś zaczął przesuwać wzdłu jej
ciała. Siedział teraz na niej okrakiem. Pod wpływem
dotyku męskiej ręki Brenna zesztywniała.
- Przysięgam na Boga, e jeśli mnie zgwałcisz, to
gorzko tego po ałujesz. Sprawiedliwość dosięgnie cię
nawet na końcu świata. - Była równie wściekła, jak
przera ona.
- Niech pani się uspokoi - powiedział. - Chcę się
tylko przekonać, jak i ekwipunek noszą włamywaczki
w dzisiejszych czasach.
Brenna popatrzyła na niego zaskoczona. Dopiero
teraz uprzytomniła sobie, e mę czyzna rzeczywiście
tylko ją obszukuje. Robi to sprawnie i fachowo.
- Nie jestem uzbrojona - powiedziała po chwili,
zwil ywszy językiem spieczone wargi. - Na litość boską,
niech mi pan da spokój, nie jestem włamywaczką!
-Natychmiast po ałowała swych słów, gdy uprzytomni-
ła sobie, e ten bandzior, ukrywający się w opuszczo-
nym domku nad jeziorem, potraktuje ją łagodniej, jeśli
będzie przekonany, e i ona jest na bakier z prawem.
Skończył obszukiwać Brennę. Wyprostował się
powoli i zaczął przyglądać się jej uwa nie.
- Mnie nie nabierzesz. - Mę czyzna zachowywał
się spokojnie, a jego głos brzmiał teraz niemal wesoło.
- O ile mi wiadomo, większość ludzi wła ących
w nocy do cudzych mieszkań ma złodziejskie zamiary.
- Wchodziłam nie do cudzego domu, lecz do
własnego! Usiłowałam dostać się do środka!
- Tak się składa, e to ja jestem w tej chwili
właścicielem tego domku. Kto pierwszy, ten lepszy.
Jak wiesz zapewne, w obliczu prawa najczęściej'
wygrywa posiadacz... - zawiesił głos nie kończąc
zdania.
- Wszedł pan nielegalnie w jego posiadanie! - przerwała
mu ostro Brenna. Zaczęła wstępować w nią
odwaga. Instynkt podpowiadał, e sytuacja nie jest
bardzo zła. Pocieszające było to, e bandyta zachowywał
się jak profesjonalista, a nie jak wariat.
Nie wyglądało na to, e nagle wpadnie w szał i ją
zabije. Taką przynajmniej miała nadzieję.
- Wejść nielegalnie w posiadanie - powiedział
kpiącym tonem. - W ustach włamywaczki taka
terminologia? Do czego to j u doszło w dzisiejszych
czasach!
- Zamierza pan temu zaprzeczyć? - przypierała
Brenna mę czyznę do muru .
- Tak. Zaprzeczam. Czy mam pokazać moją umowę
dzier awną? Brenna popatrzyła na mę czyznę z największym
zdumieniem.
- Umowę? - powtórzyła. - Na trzy miesiące począwszy od pierwszego
czerwca. - Podniósł się z podłogi i podciągnął Brernnę
do góry. Była niemile zaskoczona i zmieszana.
- Coś mi się zdaje - zaczęła ostro nie - e nastąpiła
jakaś pomyłka.
- Ju to pani mówiłem. - Przyglądał się jej napiętej
twarzy. - Za błędy się płaci, w taki czy inny sposób.
Patrzyła na niego w milczeniu, próbując wziąć się
w garść. Czy to mo liwe, e usiłowała dostać się do
niewłaściwego domku? Rozejrzała się po pokoju.
Widok wnętrza zdawał się potwierdzać te ponure
podejrzenia.
Pościel na łó ku była rozrzucona. Otwarte drzwi
szafy ukazywały jej półki wypełnione męskimi rzeczami.
Na podłodze stało eleganckie obuwie, a obok niego
dwie pary zniszczonych, turystycznych butów. Mała
półka w rogu pokoju była zarzucona papierami
i ksią kami. Z głębokim westchnieniem Brenna
spojrzała ponownie na mę czyznę. Stał, spokojnie
czekając, a nieproszony gość zakończy lustrację
wnętrza, a na jego wargach błąkał się lekki uśmiech.
Kiedy ich oczy ponownie się spotkały, Brenna
odetchnęła z ulgą. Z uśmiechem na ustach mę czyzna
wyglądał mniej groźnie ni poprzednio. Była przekonana,
e, sprowokowany, potrafi być niebezpieczny,
ale e nie jest wariatem, mimo łuku i strzały.
Nieco uspokojona, zaczęła przyglądać mu się.
uwa nie. Był wysoki. Bruzdy wy łobione wokół oczu
i ust świadczyły o tym, e młodość ma ju za sobą.
Wyglądał na jakieś trzydzieści siedem lub osiem lat.
Skronie miał przyprószone siwizną. Gęste brązowe
włosy były, jak na jej gust, ostrzy one zbyt krótko.
Nie był przystojny w konwencjonalnym znaczeniu
tego słowa, lecz jego twarz uwidaczniała wewnętrzne
cechy charakteru. Malowały się na niej zarówno
pewność siebie, jak i autorytet. Twarde spojrzenie
stalowych oczu, orli nos, mocno zarysowany podbródek
i wysokie kości policzkowe dopełniały obrazu.
Bezwiednie, wzrok Brenny przesunął się ni ej
i zatrzymał na szerokim i umięśnionym torsie, po
krytym ciemnym owłosieniem. Dolną cześć ciała
skrywały obcisłe czarne d insy. Mę czyzna był silny
i dobrze zbudowany.
Brenna przypomniała sobie, jak wynurzył się
z mroku, z łukiem i strzałą w rękach. Spokojny
i opanowany, był panem sytuacji. Wyglądał na
profesjonalistę w ka dym calu. Brenna nie umiała
odpowiedzieć sobie na pytanie, jak i mógł być jego
zawód. W ka dym bądź razie było oczywiste, e na
posiedzeniach ciała pedagogicznego w college'u,
w których brała udział, jego obecność byłaby zupełnie
nie na miejscu.
Zdawała sobie sprawę, e mę czyzna te przygląda
się jej uwa nie. Musiała wyglądać okropnie, ale się
tym nie przejmowała. Długie ciemne włosy wysunęły
się spod klamerki zapiętej z tyłu głowy i opadały
teraz w nieładzie na plecy i ramiona. Według obiegowych
kanonów urody, nie była ładna. Miała interesującą
twarz. Szeroko rozstawione brązowe oczy
odzwierciedlały inteligencję i poczucie humoru. Mimo
łagodnie zarysowanych ust, skłonnych do śmiechu,
z oblicza Brenny przebijały upór i stanowczość.
Była ubrana w długi, czerwony, bawełniany sweter,
zbyt obcisły na piersiach. Pod wpływem taksującego
wzroku mę czyzny uświadomiła sobie nagle, e nie
ma na sobie biustonosza. Na wyjazd nad jezioro
Tahoe ubrała się w wytarte d insy i równie zniszczone
mokasyny. Chciała podró ować wygodnie i nie sądziła,
e po drodze będzie musiała z kimkolwiek się
kontaktować.
Mam przecie dwadzieścia dziewięć lat, pomyślała
Brenna, powinnam mieć więcej pewności siebie. Była
ju bądź co bądź osobą powa ną. Pracowała jako
wykładowca filozofii w małym , lecz znanym college'u.
Dziś jednak nie była w dobrej formie.
- Jest mi przykro - zaczęła - bo wygląda na to , e
wtargnęłam po nocy do domu będącego czasowo
w pańskim posiadaniu. - Uniosła w górę podbródek.
- Niestety, tak się jednak składa, e ja te mam taką
samą umowę. To błąd właściciela. Jak mógł dwóm
ró nym osobom wynająć na lato tę samą posiadłość?
- Znam doskonale właścicieli i nie sądzę, eby a
tak się pomylili. Czy mo e pani pokazać swoją umowę?
- zapytał i wyciągnął rękę w stronę Brenny.
- Jest w samochodzie - odrzekła chłodno.
- No to chodźmy ją obejrzeć - zaproponował.
- Nie musi być pan a tak niegrzeczny - powiedziała,
gdy mę czyzna wziął ją mocno za ramię
i energicznym krokiem wyprowadził z sypialni w głąb
mieszkania i skierował ku drzwiom wyjściowym.
- Byłem przekonany, e wykazuję maksimum
cierpliwości. - Otworzył drzwi. Wyszli na zewnątrz.
Zdawała sobie sprawę z tego, e mę czyzna idzie
boso po wirze podjazdu. Robił długie, niemal kocie
kroki i nie zwa ał na ostre podło e. Oparł się
o samochód i bez ruchu patrzył, jak Brenna otwiera
drzwi i wyjmuje teczkę z jakimiś papierami.
- Oto moja umowa. - Z triumfem podała mu jakiś
papier.
Wziął go bez słowa i pochylił się w stronę wnętrza
wozu, usiłując odczytać treść w słabym świetle.
- Nazywasz się Brenna Llewellyn? - spytał.
- Tak. I mogę tego dowieść - odrzekła zaczepnie.
Mę czyzna wyprostował się i uśmiechnął.
- Jestem Ryder Sterne. Najwyraźniej będziemy
sąsiadami przez całe lato.
- Jak to: sąsiadami? - Brenna była zaskoczona.
- Ćwiczyłaś sposoby dostawania się do domu nie
na tym obiekcie, co trzeba. Twój domek jest tam.
- Pokazał ręką w stronę lasu. - Zaraz za moim.
- Nic nie widzę. - Brenna wpatrywała się w ciemną
grupę sosen. - W ogóle go nie zauwa yłam - przyznała,
dostrzegając wreszcie majaczące kontury jakiegoś
domku. - Do diabła - mruknęła pod nosem - co za
okropny sposób kończenia równie okropnego dnia!
- Z widocznym wysiłkiem odwróciła się w stronę
mę czyzny stojącego nadal obok samochodu.
- Czy zawsze wchodzisz oknem? - spytał spokojnie.
- Nie bądź śmieszny. Chciałam otworzyć drzwi
kluczem, ale mi się to nie udało. Dlatego inną drogą
próbowałam dostać się do środka.
- Usłyszałem, jak ktoś majstruje przy zamku.
Gdybyś poczekała chwilę, otworzyłbym ci drzwi,
a nam obojgu zaoszczędziłbym trochę nerwów. Kiedy
obeszłaś dom i usiłowałaś wejść przez okno, uznałem,
e twoje intencje są co najmniej podejrzane.
- I dlatego czaiłeś się z łukiem?
Ryder Sterne wzruszył ramionami.
- To była jedyna broń, jaką miałem pod ręką.
Przecie nie wiedziałem, kto się tu zakrada. Weźmy
twoje rzeczy z samochodu. Jest ju druga w nocy, a ja
chciałbym się jeszcze trochę przespać.
Brenna dotknęła odruchowo obna onego ramienia
Rydera. Poczuła pod palcami napięte mięśnie.
- W porządku, sama sobie poradzę - odrzekła
szorstkim głosem. - Jest mi bardzo przykro, e
wywołałam całe to zamieszanie. Kładź się spać. Twoja
pomoc nie jest mi ju potrzebna.
Spojrzał przelotnie na swoje ramię, którego Brenna
przed chwilą dotykała i podniósł wzrok. Na jego
wargach błąkał się lekki uśmiech.
- Zaniosę baga e na miejsce - powtórzył niezwykle
łagodnym głosem. - Najpierw jednak wrócę po buty.
Poczekaj chwilę, to nie potrwa długo.
Brenna obserwowała jego płynne, lekkie ruchy.
Zachowywał się przedziwnie. Była przyzwyczajona
do mę czyzn postępujących zupełnie inaczej. W identycznej
sytuacji albo próbowaliby się z nią spierać,
albo wycofaliby się. Nigdy dotychczas nie miała do
czynienia z osobnikiem, który po prostu oświadcza,
e zamierza coś zrobić, a następnie bez słowa to
wykonuje, nie bacząc na to , co ona ma w tej kwestii
do powiedzenia.
Po chwili Ryder Sterne wrócił do samochodu
i w milczeniu zaczął wyładowywać baga e. Im mówi
spokojniej i łagodniej, tym działa sprawniej i bardziej
profesjonalnie, pomyślała. Miała świe o w pamięci
jego łagodny głos, którym zakazał jej ucieczki.
D a m spokój, nie będę protestowała, niech mi
pomaga, postanowiła. Nie ma sensu się spierać
w samym środku nocy. Wzięła do ręki neseser
i podą yła za Ryderem.
- Sądzę, e te drzwi dadzą się bez trudu otworzyć
twoimi kluczami - powiedział zatrzymując się na
ganku małego domku z bardzo spadzistym dachem.
Po raz drugi tej nocy Brenna sięgnęła po klucz.
- Mam propozycję. Zawrzyjmy umowę. Jeśli mi
przyrzekniesz, e o tym nocnym incydencie nie
wspomnisz przez całe lato, to ja nie powiem nikomu,
e witasz gości uzbrojony w łuk i strzałę. Zgoda?
W księ ycowej poświacie Brenna zobaczyła, jak
kąciki ust Rydera unoszą się w górę.
- Stawiasz trudne warunki. Będę się musiał nad
tym zastanowić.
Weszli do środka. Ryder zapalił światło. Brenna
rozglądała się z zaciekawieniem Wnętrze domku
było urządzone w wiejskim stylu. W saloniku, umeblowanym
niskimi prostymi meblami, znajdował się
du y kominek. W rogu pokoju zauwa yła schody
biegnące na stryszek, gdzie pewnie urządzono sypialnię.
- Czy widać stąd jezioro? - spytała wpatrując się
w okno i próbując przebić wzrokiem otaczające ich
ciemności.
- Jutro zobaczysz więcej. Teraz zasłaniają drzewa.
- Postawił przyniesione baga e. - Chodźmy. Resztę
rzeczy uda się chyba zabrać za jednym zamachem.
- Oto człowiek czynu. Silny małomówny mę czyzna
- powiedziała Brenna do odwróconych pleców Rydera.
- Tylko o drugiej w nocy - odparł nie odwracając
głowy w jej stronę.
Co się ze mną dzieje? Dlaczego robię takie kretyńskie
uwagi? Brenna była zadowolona, e Ryder nie mo e
zobaczyć, jak bardzo się zaczerwieniła.
- Teraz powinniśmy się czegoś napić. Idziemy do
mnie - stwierdził spokojnie, biorąc do ręki ostatnią
walizkę. Nie czekając na Brennę, ruszył w kierunku
własnego domku.
Po chwili zobaczyła, e wraz z jej baga em znika w
środku. Podbiegła do niego.
- Dziękuję, to bardzo miło z twojej strony. Jestem
pewna, e mimo tych prze yć będę dobrze spała. Jest
ju zresztą tak późno...
- Ale ja nie zasnę - odrzekł miękkim głosem,
przytrzymując otwarte drzwi.
Niechętnie weszła do środka.
- Siadaj, proszę. Zaraz przyniosę kieliszki. - Odwrócił
się i tym swoim, dobrze j u Brennie znanym,
kocim zwinnym krokiem wyszedł z pokoju.
Zaczęła przyglądać się wnętrzu. Spojrzała odruchowo
na półkę z ksią kami. Dowiem się, co
czytasz, a będę wiedziała, k im jesteś, powiedziała do
siebie.
Z górnej półki wyjęła na chybił trafił jeden tom.
Popatrzyła na broszurową okładkę z prawdziwym
obrzydzeniem. Była krzykliwa i w najgorszym guście.
Widniał na niej supersamiec strzelający w obronie
własnej do otaczających go ponurych drabów. U boku
bohatera znajdowała się seksowna blondynka, uwieszona
na jego ramieniu.
Co za szmira! pomyślała Brenna. Typowa literatura
sensacyjno-przygodowa dla mę czyzn. Zza jej pleców
dobiegł nagle łagodny głos Rydera:
- Widzę, e nie jesteś tą ksią ką zachwycona.
Obawiam się jednak, e pozostałe są jeszcze gorsze.
Ja je nie tylko czytam. Ja je piszę.
- Co?! - wykrzyknęła zdumiona Brenna. Rzuciła
ponownie wzrokiem na kartonową okładkę. -Autorem
jest Justin Murdock .
- To pseudonim. - Trzymając tackę z kieliszkami
brandy, wolną ręką przesuwał jakieś papiery le ące
na starym, obitym blachą pniaku, słu ącym widocznie
za podręczny stolik. Usiadł na kanapie i wyciągnął
w stronę Brenny rękę z kieliszkiem. - To dobry
gatunek. Sama się zresztą przekonasz. Moi bohaterowie
piją zawsze tylko to, co najlepsze.
- Jestem pod wra eniem - wycedziła Brenna biorąc
brandy. Spróbowała. Trunek był rzeczywiście przedni.
Usiadła naprzeciw pana domu, zajmując wyściełany
trzcinowy fotelik.
- Czego? Brandy czy mojej ksią ki? - spytał Ryder.
- I tego, i tego.
- Ale takich ksią ek nie lubisz. Mam rację? - Uśmiechnął
się lekko.
- Tak. Ale przede wszystkim liczy się sukces. Czy
go osiągnąłeś?
- Tak. I to du y.
- Gratuluję.
- Teraz kolej na ciebie.
Brenna westchnęła i na widok spojrzenia stalowych
oczu Rydera ściągnęła bezwiednie wargi.
- Wykładam filozofię w małym college'u w rejonie
Zatoki San Francisco.
W oczach Rydera Brenna dojrzała lekkie rozbawienie.
- Co w tym śmiesznego? - zapytała łagodnym
głosem. Brała przykład z gospodarza domu. Na myśl
jednak o własnej pracy zawodowej robiło się jej
niedobrze. Najgorszy był ostatni tydzień. Nie była
w stanie wysłuchiwać teraz jakichś drwiących uwag.
- Twoja kariera zawodowa stoi w wyraźnej sprzeczności
z t y m , co widziałem p ó ł godziny temu. Właśnie
przypomniałem sobie, j a k pięknie się włamywałaś.
- Były czasy, panie Sterne, kiedy to filozof musiał
być tak e człowiekiem czynu!
- Ale zapewne nie sprzecznego z prawem. Musisz
jednak przyznać, e dziś większość naukowców zamyka
się w czterech ścianach swych instytutów bądź uczelni
i rzadko kiedy staje oko w oko z rzeczywistością,
Wychodzą czasami ze swych wie z kości słoniowej,
eby znaleźć się przed kamerami telewizyjnymi i przemówić
w imię jakiejś sprawy akurat na czasie.
- W tej sprawie, która od dawna jest przedmiotem
ciągłych sporów, stoimy po przeciwnych stronach
barykady. - Brenna ściągnęła brwi. - Osobiście
wątpię, czy uda się kiedyś zlikwidować panującą od
wieków animozję między tymi, którzy propagują
posługiwanie się rozumem, a zwolennikami jakichś
błyskotliwych działań. Ty, jak sądzę, yjesz sobie
wygodnie, opisując w atrakcyjny sposób przejawy
gwałtownych działań i przemocy. Ja zaś właśnie
skończyłam semestralne wykłady, usiłując pięćdziesięciu
studentom pierwszego roku wbić do głowy
podstawy etyki.
Co za ironia losu, pomyślała. Spędzam ycie na
nauczaniu etyki po to tylko, by pewnego dnia odkryć,
e sama się stałam obiektem postępowania niezwykle
nieetycznego...
Spojrzała na Rydera. Był jeszcze bardziej rozbawiony
ni na początku rozmowy.
- A więc jesteśmy przeciwnikami! Kiedyś obiło mi
się chyba o uszy, e to w wyniku oddziaływania
przeciwieństw mo e w końcu nastąpić harmonia.
Brenna spojrzała na niego zaskoczona.
- To Heraklit - powiedziała podnosząc do ust
kieliszek z resztą brandy.
- Przepraszam, nie dosłyszałem.
- Heraklit - powtórzyła z wolna. - Grecki filozof,
z Efezu. ył jakieś pięćset lat przed naszą erą. Głosił
teorię wiecznego ruchu w świecie i w wewnętrznych
przeciwieństwach zjawisk przyrody upatrywał przyczynę
ich rozwoju. Uwa ał, e harmonia natury jest
wynikiem oddziaływania na siebie dwóch przeciwstawnych
sił. - W oczach Brenny pojawiły się wesołe
ogniki. - Jeśli dobrze pamiętam, do zademonstrowania
napięć le ących u podstaw harmonii, Heraklit posłu ył
się przykładem łuku...
- Łuku? - Ryder był zaintrygowany. - To ma
sens. Między osadzoną strzałą a naciągniętą cięciwą
jest idealna równowaga. Lubię ruch. Wszystko, o czym
mówiliśmy, jest interesujące. Umieszczę to w ksią ce,
którą zaczynam pisać w przyszłym tygodniu.
- Nie chcesz poznać tej teorii? Czy nie powinieneś
dowiedzieć się o niej czegoś więcej? - spytała zaczepnie
Brenna.
- Po co? - Wzruszył ramionami. - Powiedziałaś mi
p...