Walter Scott Guy Mannering czyli astrolog Przełożyła Anna Przedpełska-Trzeciakowska Wiersze i motta przełożył Włodzimierz Lewik ROZDZIAŁ I Nie mógł za...
13 downloads
16 Views
2MB Size
Walter Scott Guy Mannering czyli astrolog Przełożyła Anna Przedpełska-Trzeciakowska Wiersze i motta przełożył Włodzimierz Lewik ROZDZIAŁ I Nie mógł zaprzeczyć, że patrząc na posępną okolicę i widząc jedynie nagie pola i bezlistne drzewa, pagórki przesłonięte mgłą i niże zalane wodą, cierpiał na przybór melancholii i tylko marzył o powrocie do domu. Podróże Williama Marvela W pierwszych dniach listopada 17..., pewien młody szlachcic angielski, który niedawno opuścił był Uniwersytet Oksfordzki, korzystając z odzyskanej swobody, ruszył w podróż po północnych okolicach Anglii, ciekawość zaś kazała mu przedłużyć szlak podróży i przekroczyć niedalekie granice bratniego państwa. W dniu, w którym rozpoczyna się nasza opowieść, młodzieniec ów zwiedził ruiny klasztoru w hrabstwie Dumfries i większość czasu spędził na szkicowaniu ich od najrozmaitszych stron. Zabawił tak długo, że gdy wsiadał na konia, by ruszyć w dalszą drogę, zaczął już zapadać szybki i ponury jesienny zmrok. Droga wiodła przez szeroki rozłóg czarnych torfowisk ciągnących się milami we wszystkich kierunkach. Wśród moczarów rysowały się jak wysepki niewielkie wzniesienia, a na niektórych z nich zieleniły się jeszcze łaty ozimin; czasem można było zobaczyć chatynkę lub zagrodę ocienioną kilkoma wierzbami i otoczoną wysokimi krzakami bzu. Te wyspiarskie osiedla połączone były ze sobą krętymi przejściami poprzez grząskie torfowisko, niedostępnymi dla obcego. Gościniec był jednak nie najgorszy i bezpieczny, tak że zapadające ciemności nie kryły prawdziwego niebezpieczeństwa dla podróżnego. Nieprzyjemnie jest jednak podróżować samemu nocą przez nieznane okolice; mało też jest zazwyczaj okazji, by wyobraźnia rozpalała się tak mocno, jak to miało teraz miejsce z Guy Manneringiem.
Kiedy mrok zaczął powoli gęstnieć, a bagno wydawało się z każdą chwilą czarniejsze, podróżny nasz zaczął coraz szczegółowiej wypytywać każdego spotkanego przechodnia, jak daleko do wioski Kippletringan, gdzie zamierzał spędzić noc. W odpowiedzi pytano go, skąd przybywa. Dopóki światło dzienne pozwalało dojrzeć jego ubiór i stwierdzić, że podróżny jest szlachcicem, te pytania ubierane były zwykle w formę przypuszczeń: ,,Wielmożny pan pewno ze starego opactwa Świętego Krzyża? Tylu angielskich panów jeździ je oglądać". Albo: ,,Wasza wielmożność pewnie ze dworu Pouderloupat?" Lecz kiedy po ciemku można już było tylko usłyszeć głos podróżnego, odpowiedź brzmiała zwykle: ,,A skąd to jedziecie tak po nocy?" Albo: ,,Nie tutejsi jesteście, przyjacielu". Jeśli otrzymywał odpowiedzi na pytania, to były one sprzeczne jedna z drugą, a informacje, jakie zawierały — niedokładne. Z początku Kippletringan leżało o ,,dobry kawałek stąd", potem ,,dobry kawałek" został określony dokładniej jako „coś około trzech mil", potem „trzy mile" zmniejszyły się do „mili z hakiem", która później wszakże rozciągnęła się znowu do czterech mil; a wreszcie głos kobiety, która uciszyła płaczące jej w ramionach niemowlę, zapewnił Guy Manneringa: „Do Kippletringan będzie jeszcze dobry kawał drogi, i to uciążliwej dla pieszego wędrowca". Nieszczęsna szkapa Manneringa uważała zapewne, że droga ta równie jej nie odpowiada, jak owej informatorce, wlokła się bowiem ze zwieszoną głową, na każdą ostrogę odpowiadała głuchym stęknięciem i potykała się o każdy kamień, a było ich niemało po drodze. Mannering zaczął się teraz niecierpliwić. Od czasu do czasu jakieś mrugające światełko łudziło go nadzieją, że bliski już kres jego wędrówki, lecz podjeżdżając bliżej, stwierdzał z rozczarowaniem, że są to tylko światła owych zagród, które od czasu do czasu urozmaicały powierzchnię rozległych grzęzawisk. Na domiar złego droga rozwidlała się w pewnym miejscu. Nawet gdyby miał światło i mógł się poradzić szczątków stojącego tam drogowskazu, nie na wiele by się mu to przydało, stosownie bowiem do dobrych obyczajów północnej Brytanii — napis został zatarty natychmiast po wzniesieniu tablicy. Tak więc nasz bohater zmuszony był, podobnie jak dawniej błędni rycerze, zaufać instynktowi swego konia, który bez najmniejszych wahań wybrał lewe odgałęzienie i szedł teraz jakby żwawszym krokiem, krzepiąc podróżnego nadzieją, iż zwierzę czuje
bliskość miejsca noclegu. Nadzieja ta jednak wciąż była płonna, a że zniecierpliwionemu Manneringowi każda staja wydawała się co najmniej trzema, począł myśleć w końcu, że Kippletringan oddala się od niego w miarę, jak on się doń przybliża. Niebo było pochmurne, lecz gwiazdy wysyłały od czasu do czasu migotliwe, mgliste światło. Dotychczas nic nie przerywało nocnej ciszy oprócz buczenia „byka bagiennego" — wielkiej odmiany bąka, i westchnień wiatru przelatującego nad ponurym trzęsawiskiem. Do tego dołączył się teraz dochodzący z oddali szum oceanu; zdawało się podróżnemu, że szybko się doń zbliża. Nie była to bynajmniej krzepiąca okoliczność. Wiele dróg w tym kraju ciągnie się wzdłuż wybrzeża oceanu i wiele z nich zalewa ocean w czasie przypływów, kiedy to fala jest ogromnie wysoka i posuwa się z bardzo dużą szybkością. Inne drogi poprzecinane są rzeczułkami i małymi zatoczkami, które przejść można tylko w oznaczonym czasie odpływu. Ani w jednym, ani w drugim przypadku nie może być pociechą ciemna noc, zdrożony koń i nieznajomość drogi. Dlatego też Mannering postanowił ostatecznie zatrzymać się na noc w pierwszym zamieszkanym miejscu, jakie napotka, choćby było najuboższe, chyba że znajdzie przewodnika do tej nieszczęsnej wioski Kippletringan. Znalazł sposobność wprowadzenia swych zamiarów w czyn, natrafił bowiem po drodze na jakąś nędzną chatkę. Z trudem doszukał się drzwi i przez pewien czas pukał, otrzymując za całą odpowiedź duet między jakąś kobietą a kundlem, który szczekał jak oszalały, podczas gdy kobieta wrzeszczała mu do wtóru. Stopniowo jednak głos ludzki zaczął górować, a że pies jednocześnie przeszedł z ujadania w skowyt, przypuszczać należało, iż szalę na korzyść kobiety przechyliło coś więcej niż przewaga głosowych strun. — Żeby cię zatkało! — usłyszał pierwsze artykułowane słowa. — Dasz mi posłuchać, czego ten człowiek chce? Przestaniesz ty szczekać? — Czy daleko do Kippletringan, dobra kobieto? — Do Kippletringan!!! — zdumienie, jakie brzmiało w podnieconym głosie, słabo można oddać przy pomocy trzech wykrzykników. — Do Kippletringan trzeba wam było jechać na wschód — musicie teraz wrócić do jaru i jechać nim, aż dojedziecie do Ballenloan, a potem... — Nic z tego, moja dobra kobieto! Koń mój mało nie padnie ze zmęczenia. Czy nie moglibyście mnie przenocować u siebie?
— Uczciwie mówię, że nie mogę — sama jestem, bo James pojechał na targ do Drumshourloch z roczniakami, a ja za nic na świecie nie ośmielę się otworzyć drzwi jakiemuś tam włóczędze. — Więc co mam robić, moja dobra kobieto? Nie mogę przecież spędzać tu nocy na gościńcu? — Uczciwie mówię, że nie wiem, chyba żebyście chcieli iść i poprosić o nocleg we dworze. Głowę bym dała, że was tam przyjmą, czyście człek możny, czy prosty. „Wystarczająco jestem prosty, żeby się tutaj włóczyć po nocy" — pomyślał Mannering, który nie rozumiał dokładnie słów, wypowiedzianych w miejscowej gwarze. — Ale jak się dostanę do tego dworu? — Skręćcie na zachód przy końcu ścieżki, ale uważajcie na rów ściekowy. — Och, jeśli mam znowu skręcać na wschód czy zachód, to jestem zgubiony. Czy nie ma nikogo, kto by mnie zaprowadził do tego dworu? Zapłacę mu sowicie. Słowo „zapłacę" podziałało jak zaklęcie. — Jock, ty łobuzie — zabrzmiał głos z wewnątrz — ty tu chrapiesz w najlepsze, a jakiś młody panicz nie może znaleźć drogi do dworu! Wstawaj, darmozjadzie, i pokaż panu drogę przez szeroką ścieżkę. On wam pokaże wygodną drogę, wielmożny panie, a głowę daję, że we dworze chętnie was przenocują, bo oni nigdy nikogo nie odpędzą od bramy. A trafi tam wielmożny pan na samiutki poród jaśnie pani, jak sobie obliczam, bo służący ze dworu — nie lokaj, ale stajenny — jechał wieczorem na łeb, na szyję po położną i zatrzymał się tylko na dwa kufelki piwa za dwa pensy, żeby nam opowiedzieć, jak się u jaśnie pani zaczęły bóle. — Ale — powiedział Mannering — przyjazd nieznajomego w takiej chwili będzie im zapewne bardzo nie na rękę. — Gdzież tam! O to niech się wielmożny pan nie kłopocze. Dom mają duży, a czas lęgu to wesoły czas. Tymczasem Jock uporał się jakoś z wszelkimi zawiłościami wystrzępionego kubraka i jeszcze bardziej podartych portek i wysunąwszy się z chałupy, okazał się wielkim, jasnowłosym, bosym i niezgrabnym dwunastolatkiem. Niewiele zresztą można było dostrzec w blasku świecy z knotem z sitowia, którą półnaga matka chłopca trzymała przez chwilę tak, by móc rzucić okiem na obcego, samej nie
wystawiając się przy tym zbytnio na widok. Jock za węgłem domu skręcił na zachód i trzymając konia Manneringa za uzdę, wiódł go po ścieżynce, biegnącej wzdłuż straszliwego rowu ściekowego, którego bliskość stwierdził wędrowiec przy pomocy nie jednego tylko organu. Przewodnik ciągnął zmęczone zwierzę po kamienistych, nierównych koleinach, potem poprzez zaorane pole, potem wybił ,,dziurkę", jak to określił, w ogrodzeniu z luźno ułożonych kamieni i przeciągnął nie opierające się zbytnio zwierzę przez otwór, przy czym, pod naporem boków końskich, rozsypało się kilka jardów muru. Wreszcie wyprowadził podróżnego przez furtkę na coś, co dotąd jeszcze przypominało aleję wjazdową, choć wiele drzew było już wyciętych. Szum oceanu brzmiał teraz bliżej i pełniej; zza chmur wychylił się księżyc i oświecił wielki budynek z wieżami, najwyraźniej w ruinie. Mannering spoglądał nań z rozczarowaniem. — Ale, mój chłopcze — zaczął — to przecież ruina, nie dom. — Tak, ale państwo dawniej tu mieszkali — to jest Stary Dwór Ellangowan, cały pełen duchów, ale niech się wielmożny pan nie boi, ja nigdy żadnego nie widziałem. No, a teraz jesteśmy już przed Nowym Dworem. Rzeczywiście, kiedy podróżny zostawił ruiny po prawej ręce, znalazł się po paru krokach przed drzwiami nowego domu skromnych rozmiarów. Przewodnik z dużym przejęciem zakołatał do drzwi, a gdy otworzył je służący, Mannering powiedział, w jakiej znajduje się sytuacji. Pan domu, który słyszał to z bawialni, wyszedł do drzwi i gościnnie powitał przybysza w Ellangowan. Chłopak, uszczęśliwiony półkoronówką, odesłany został do swej chaty, zmęczony koń odprowadzony do stajni, a Mannering w kilka minut później siedział już przy smakowitej kolacji i mógł stwierdzić, że jazda na chłodzie mocno zaostrzyła mu apetyt. ROZDZIAŁ II — Jak wchodzi zakolem, Z najlepszej mojej ziemi wycinając Olbrzymi kawał w kształcie półksiężyca. W. SZEKSPIR: Henryk IV. cz. I. Towarzystwo siedzące w bawialni Ellangowan składało się z gospodarza i osobnika, który mógł być nauczycielem wiejskim lub
może wikarym; jak na proboszcza był zbyt nędznie ubrany, wziąwszy pod uwagę, że przecież znajdował się tu z wizytą. Gospodarz zaś należał do tych przeciętnych jegomości, jakich często spotkać można w wiejskich dworach. Fielding* określił pewną klasę ludzi jako; feras consumere nati*, lecz zamiłowanie do polowania dowodzi zazwyczaj pewnej żywości umysłu, a pana Bertrama opuściła już ona całkowicie, jeśli ją w ogóle kiedykolwiek posiadał. Wyraz twarzy miał dobroduszny i apatyczny, rysy jednak były regularne. Twarz jego mówiła o braku charakteru, braku cechującym całe jego życie. Teraz, zanim skończy Manneringowi długi wywód o stosowności i wygodzie owijania strzemion słomą, gdy się podróżuje na zimnie, podam czytelnikowi garść szczegółów o rodzie i obecnej sytuacji życiowej pana Bertrama. Jak wielu właścicieli ziemskich w tym okresie, Godfrey Bertram z Ellangowan odziedziczył długą listę przodków i krótki rejestr dochodów z dzierżaw. Owa lista przodków była tak długa, że sięgała aż pogańskich czasów niezależności krainy Gal1oway, tak więc jego drzewo genealogiczne nosiło oprócz niezliczonych chrześcijańskich imion uczestników krucjat, jak Godfreyowie, Gilbertowie, Dennisowie i Rolandowie — jeszcze pochodzące z zamierzchłych wieków imiona Arthów, Knarthów, Donagildów i Hanlonów. Byli to z początku, mówiąc prawdę, wojowniczy władcy rozległych, choć bezludnych ziem i wodzowie potężnego klanu. Nazywali się MacDingawaie i dopiero później przybrali normandzkie nazwisko Bertram. Przez kilka stuleci rozpętywali wojny, wzniecali rebelie, przegrywali, byli wieszani i ścinani toporem, tak jak przystało członkom znakomitego rodu. Lecz stopniowo tracili na znaczeniu i od roli przywódców zdradzieckich spisków Bertramowie czy też MacDingawaie z Ellangowan zeszli do roli drugorzędnej. Najfatalniejsze ich pociągnięcia miały miejsce w siedemnastym wieku, kiedy to podstępny szatan natchnął ich duchem przekory i ustawicznie popychał do zatargów z siłami będącymi przy władzy. Odwróciwszy zasady postępowania świątobliwego plebana z Bray*, równie niezłomnie popierali słabszą stronę, jak ów czcigodny kapłan — silniejszą. I rzeczywiście, tak samo jak on, również i oni otrzymali nagrodę. Allan Bertram z Ellangowan, któremu znakomicie się wiodło tempere Caroli primi*, był, jak powiadają znane mi źródła, a mianowicie
książka sir Roberta Douglasa* o ,,Baronach szkockich" (patrz pod: Ellangowan) ,,zdeklarowanym rojalistą, gorąco popierającym sprawę Świętego Majestatu, podobnie jak wielki markiz of Montrose* oraz inni gorliwi i szlachetni patrioci. Poniósł też dla tej sprawy ogromne straty. Otrzymał tytuł szlachecki od Najświętszego Majestatu, po czym parlament zasekwestrował mu majątek najpierw jako stronnikowi Karola I w 1642 roku, następnie zaś, w 1648 roku, jako stronnikowi rezolucji*". Oba te sprzeczne wyroki kosztowały nieszczęsnego sir Allana połowę majątku rodowego. Syn jego, Dennis Bertram, ożenił się z córką pewnego wybitnego fanatyka, który był członkiem Rady Stanu, i dzięki temu małżeństwu zachował resztki majątku. Lecz, jakby się wszystkie złe losy sprzysięgły, młody człowiek rozkochał się nie tylko we wdziękach damy, lecz i w jej przekonaniach. Autor, na którego autorytecie opieram te wiadomości, tak go określa: ,,Był to człowiek wielce utalentowany i śmiały i z tych właśnie przyczyn został wybrany przez zachodnie hrabstwa do komitetu ziemiaństwa i notablów, który miał przedstawić Radzie Królewskiej Karola II skargi w związku z nadciąganiem oddziałów góralskich w 1678 roku". Za podjęcie się tego patriotycznego zadania wymierzono mu grzywnę i żeby ją spłacić, musiał obciążyć hipotekę na połowie owego rozpołowionego już majątku ojca. Mógłby odrobić tę stratę przy ogromnym wysiłku i oszczędzaniu, lecz kiedy wybuchło powstanie Argyle'a*, rząd znowu zaczął podejrzewać Dennisa Bertrama; nieszczęśnik został pojmany i zesłany do zamku Dunnotar na wybrzeżu Mearns i tam skręcił kark, usiłując uciec z podziemnego lochu, zwanego ,,Jaskinią Wigów*", gdzie trzymany był z osiemdziesięcioma innymi ludźmi o tych samych co on przekonaniach. Tak więc kredytor (jak nazywano wówczas właściciela długu hipotecznego) ,,wkręcił się", mówiąc językiem Hotspura/*, w majątek i odciął rodowi Bertramów jeszcze jeden przeogromny kawał pozostałej im ziemi. Taką okrojoną majętność odziedziczył Donohoe Bertram, o trochę irlandzkim imieniu i trochę irlandzkim charakterze. Wyrzucił z domu wielebnego Aarona Macbriar, kapelana swojej matki (mówią, że pokłócili się o wdzięki pewnej dójki), pił codziennie na umór za zdrowie króla, Rady i biskupów, urządzał orgie z panem na Lagg, Teofilusem Oglethorpe, i z sir Jamesem Turnerem, aż wreszcie wziął swego siwego wierzchowca i przyłączył się do Claversa/* w
Killiecrankie/*. Zabity został srebrną kulą w potyczce pod Dunkled w 1689 roku przez jakiegoś kamerończyka*, jako że uważano, iż miał od diabła amulet przeciwko stali i ołowiowi, a grób jego do dziś jest nazywany „Mogiłą Szalonego Dziedzica". Syn jego, Lewis, więcej miał rozsądku, niż go się zwykle dostawało członkom tej rodziny. Pilnował zostawionego mu, okrojonego majątku — zarówno bowiem szaleństwo Donohoe'ego, jak grzywny i kary zrobiły następny wyłom w majętności. A choć i on nie uniknął fatalnego losu, który kazał panom z Ellangowan mieszać się do polityki, był jednak na tyle rozważny, że nim wyruszył w 1715 roku z lordem Kenmore, przekazał majątek powiernikom, aby uniknąć kar i grzywien w wypadku, gdyby earlowi z Mar* nie udało się obalić sukcesji protestanckiej. Lecz znalazłszy się pomiędzy Scyllą a Charybdą — mądrej głowie dość dwie słowie — uratował swój majątek kosztem procesu, który jednak znowu go znacznie umniejszył. Był wszakże człowiekiem rzutkim. Sprzedał część ziemi i wyprowadził się ze starego zamku, gdzie rodzina przeżywała czasy upadku, siedząc jak mysz pod miotłą (jak to powiedział pewien stary dzierżawca). Rozebrawszy część czcigodnych ruin, zbudował z kamieni wąski, trzypiętrowy dom, który od frontu przypominał czapę grenadiera, pośrodku miał okrągłe okno, jak oko Cyklopa/*, z boku po dwa okna i w środku drzwi, które prowadziły do bawialni , i salonu, gdzie światło dostawało się z kilku stron. To właśnie był Nowy Dwór Ellangowan — gdzie zostawiliśmy naszego bohatera, lepiej zapewne ubawionego niż czytelnik — i do tego właśnie dworu wycofał się Lewis Bertram, a w głowie roiły mu się plany przywrócenia świetności rodzinnej. Część ziemi zaczął sam uprawiać, część dobrał jeszcze w dzierżawę od sąsiednich właścicieli, kupował i sprzedawał bydło góralskie i owce z gór Cheviot, jeździł na targi i jarmarki, zawzięcie się targował i w miarę możności trzymał kłopoty na długość kija. Lecz co zarobił w pieniądzach, to stracił w ludzkiej opinii, podobne bowiem interesy handlowe i rolne źle były widziane przez brać ziemiańską, która nie myślała o niczym innym, jak o walkach kogutów, polowaniach, konnej jeździe i wyścigach, a od czasu do czasu przeplatała to wszystko jakimś zażartym pojedynkiem. W ich mniemaniu zajęcia Lewisa były wykroczeniem przeciwko szlachectwu jego rodu, toteż Bertram powoli musiał odsunąć się od ich towarzystwa i stać się czymś, co wówczas nie
miało jeszcze skrystalizowanego oblicza — został hreczkosiejem. Pośród tych wszystkich planów zastała go śmierć i skąpe pozostałości po wielkim majątku przeszły na jedynego jego syna, Godfreya Bertrama, obecnego właściciela Ellangowan. Wkrótce okazało się, jak niebezpieczne były spekulacje ojca, albowiem interesy, pozbawione osobistej i troskliwej pieczy pana Lewisa, nie wiodły się i albo nic z nich nie wychodziło, albo prowadziły wręcz do ruiny. Godfrey, który nie miał w sobie ani krzty energii potrzebnej, by wziąć się z kłopotami za bary, zawierzył energii cudzej. Nie trzymał ani psów myśliwskich, ani koni do polowania, ani żadnych innych przejętych z bogatszego południa środków wiodących do ruiny, lecz, jak to czynili jego sąsiedzi, trzymał ,,człowieka do interesów", co równie dobrze służyło wyżej wzmiankowanemu celowi. Pod pieczą owego jegomościa małe długi wyrosły na wielkie, procenty zebrały się w sumy, należności bieżące stały się hipotecznymi długami, a wezwania sądowe sypały się na wszystko, aczkolwiek Ellangowan osobiście do tego stopnia wyzbyty był cech pieniactwa, że dwukrotnie płacił koszty przewlekłego procesu, choć nigdy nie słyszał, iżby sprawa wpłynęła do sądu. Tymczasem sąsiedzi przepowiadali jego ruinę. Wyższe sfery z pewną złośliwością spoglądały nań jak na zdeklasowanego brata. Ludzie z niższych klas, nie widząc w jego sytuacji nic godnego zazdrości, patrzyli na jego kłopoty z większym współczuciem. Był niejako ich ulubieńcem. Kiedy dzielono grunta gromadzkie lub oskarżano dzierżawców o nielegalny połów ryb czy też kłusownictwo, przy każdej podobnej okazji, kiedy czuli ucisk ziemiaństwa, mówili do siebie: ,,Gdyby ten poczciwy pan z Ellangowan miał to, co mieli jego przodkowie, nie pozwoliłby tak uciskać biedoty". Lecz ta powszechnie dobra o nim opinia bynajmniej nie powstrzymywała ich od wykorzystywania nieszczęśnika przy każdej sposobności: wypasali bydło w jego parku, kradli jego drzewo, polowali na jego zwierzynę i tak dalej, ,,bo dziedzic, porządny człowiek, nigdy tego nie będzie dochodził — on tam na to nie patrzy, co robi biedota". Wokół jego domu koczowali wędrowni kramarze, Cyganie, kotlarze i włóczędzy najróżniejszego autoramentu; czasem znajdowali również schronienie w jego kuchni, sam zaś dziedzic, który był nie tylko „łaskawy", ale wręcz lubił plotki, jak wszyscy ludzie słabi, znajdował nagrodę za swą gościnność w wysłuchiwaniu okolicznych nowinek.
Na prostej drodze do ruiny zatrzymał Bertrama przypadek. Było nim małżeństwo z panną, która wniosła mu w posagu około czterech tysięcy funtów. Sąsiedzi nie mogli pojąć, dlaczego owa bogata panna wyszła za niego za mąż; chyba dlatego, że był wysoki, miał zgrabną figurę, regularne rysy, łagodne obejście i najpogodniejsze usposobienie pod słońcem. Istniały, być może, jeszcze uboczne względy, jako że panna była już w skłaniającym do zastanowienia wieku dwudziestu ośmiu lat i nie miała bliskich krewnych, którzy kontrolowaliby jej postępki czy wybór. Właśnie ze względu na stan owej damy (która rodziła po raz pierwszy) wysłano do Kippletringan w noc przyjazdu Manneringa szybkiego i obrotnego posłańca, o którym opowiadała starsza kobieta w chacie. Powiedziawszy już tyle o samym gospodarzu, wypada choć trochę zaznajomić czytelnika z jego towarzyszem. Był to Abel Sampson, nazywany powszechnie ze względu na swój zawód profesorem Sampsonem. Pochodził z prostej rodziny, lecz że od kołyski prawie odznaczał się ogromnie poważnym usposobieniem, ubodzy jego rodzice mieli nadzieję, iż ich dziecko „będzie mogło kiedyś trząść głową nad kazalnicą". Mając takie ambicje, ciułali i zbierali, wstawali wcześnie i kładli się późno, jedli suchy chleb i pili tylko wodę, by zdobyć środki na edukację syna. A tymczasem biedny Sampson stał się pośmiewiskiem wszystkich kolegów szkolnych — złożyła się na to wysoka, nieporadna figura, milczące i zawsze poważne obejście i nieco groteskowy zwyczaj wywijania rękami oraz robienia min podczas recytowania nauk. Te same cechy zdobyły mu i w kolegium w Glasgow podobny rodzaj popularności, i to dużej popularności. Połowa młodzieży kolegium zbierała się regularnie, by obejrzeć, jak profesor Sampson (otrzymał już bowiem wtedy ten zaszczytny tytuł) schodzi po schodach po wykładzie greki, trzymając leksykon pod pachą: jego drugie, niekształtne nogi rozłaziły się na boki i poruszały się w rytmie zupełnie innym niż ogromne łopatki, które unosiły i wtłaczały luźny, znoszony czarny frak — jego jedyne i stałe okrycie. Kiedy mówił, wszystkie wysiłki profesora (choćby nim był profesor teologii) nie mogły powstrzymać żywiołowego śmiechu młodzieży, a czasem nawet i samego profesora. Długa, woskowa twarz, wybałuszone oczy, szeroka dolna szczęka, która, zdawało się, nie otwierała się na skutek aktu woli swego właściciela, lecz była opuszczana i podnoszona za pomocą skomplikowanej maszynerii
mieszczącej się wewnątrz Sampsona — ochrypły, skrzypliwy głos i puszczykowate dźwięki, jakie wydawał, kiedy proszono go, by wyraźniej mówił — wszystko to stanowiło dodatkowy przedmiot wesołości, która budziła się już na widok wyszarzanego fraka i zniszczonych butów, co od najdawniejszych czasów aż do dziś uprawnia do drwin z ubogiego naukowca. Nigdy nie słyszano, by Sampson na te niewybredne żarty okazał zdenerwowanie czy też próbował się zemścić na swych dręczycielach. Wymykał się z kolegium najmniej uczęszczanymi drogami, jakie potrafił znaleźć, i chował się w swym ubogim mieszkaniu, gdzie pozwalano mu łaskawie za osiemnaście pensów spać na sienniku, a jeśli gospodyni była w dobrym humorze — nawet uczyć się przy jej kominku. Mimo tych wszystkich przeszkód Sampson zdobył gruntowną znajomość greki i łaciny oraz liznął trochę nauk ścisłych. Z upływem czasu kandydat na teologa dopuszczony został do egzaminu na kaznodzieję. Lecz cóż z tego! Częściowo sprawiła to jego własna nieśmiałość, częściowo mocna i wyraźna skłonność do śmiechu, jaka ogarnęła wiernych podczas pierwszego jego kazania, fakt faktem, że od pewnej chwili profesor nie był w stanie wygłaszać dalej swej mowy według zamierzonego planu: dyszał, wykrzywiał twarz, toczył straszliwie oczyma, aż wydawało się wiernym, iż wyskoczą mu z głowy, wreszcie zamknął Biblię, zbiegł po schodkach, podeptał jakieś staruszki, które zwykły siadywać pod kazalnicą, i już na zawsze otrzymał nazwę ,,pechowego kaznodziei". Wrócił więc do swych rodzinnych stron, by dzielić biedę rodziców, a nadzieje jego prysły i piękne widoki na przyszłość legły w gruzach. Ponieważ nie miał ani przyjaciela, ani powiernika, ani nawet znajomego, nikt nie może stwierdzić, jak profesor Sampson zniósł rozczarowanie, które na tydzień dało całemu miastu powód do śmiechu. Trzeba by długo przytaczać niezliczone dowcipy na ten temat, od ballady zatytułowanej ,,Zagadka Sampsona", napisanej przez pewnego dowcipnego studenta filozofii, do wyrażonej nieśmiało nadziei rektora, iż uciekinier nie zabrał ze sobą w popłochu wrót kolegium, idąc za wzorem mocarnego swego imiennika. Nic jednak nie wskazywało na to, by równowaga duchowa Sampsona została zachwiana. Próbował pomóc rodzicom ucząc młodzież i wkrótce zebrał licznych uczniów za bardzo skromnym wynagrodzeniem. Prawdę mówiąc, uczył synów dzierżawców za tyle,
ile im się podobało płacić, a synów biedoty za nic zgoła; powiedzmy zaś ku wstydowi tych pierwszych, że zarobki pedagoga nigdy nie dorównywały zarobkom zręcznego rolnika. Lecz że miał ładne pismo, dorabiał sobie nieco kopiowaniem rachunków i pisaniem listów dla dziedzica z Ellangowan. Stopniowo pan Bertram, który bardzo się odsunął od towarzystwa ziemian, polubił towarzystwo profesora Sampsona. Oczywiście nie było mowy o konwersacji, lecz profesor był dobrym słuchaczem, a ponadto zręcznie rozniecał gasnący ogień na kominku. Próbował nawet przycinać świece, lecz na tym polu gorzej mu się wiodło i odkąd dwukrotnie pogrążył bawialnię w kompletnych ciemnościach, porzucił te ambitne zamiary. Od tego więc czasu kurtuazja jego ograniczała się do wychylania kufla piwa dokładnie w tym samym czasie i takimi samymi łykami co dziedzic i na wydawaniu nieartykułowanych pomruków, które miały oznaczać przytakiwanie wnioskom z długich i skomplikowanych wywodów pana Bertrama. Właśnie w jeden z takich wieczorów ukazał po raz pierwszy Manneringowi swą wysoką, chudą, dziwaczną, kościstą, odzianą w wytartą czerń postać; kolorowa, niezbyt czysta chustka opasywała jego wychudłą, żylastą szyję, dolne zaś jego kończyny odziane były w szare spodnie, granatowe skarpetki i łatane pantofle z miedzianymi sprzączkami. Tak wygląda krótki zarys życia i dziejów owych dwóch osób, w towarzystwie których zasiadł teraz wygodnie Guy Mannering; ROZDZIAŁ III Czyliż historia wieków, ludów Nie przekazuje dziwnych cudów I wieści o tym, co się zdarzy Przepowiadanych przez wróżbiarzy, Przez magów z Azji czy z Europy Lub tych, co piszą horoskopy? SAMUEL BUTLER: Hudibras Powiedziano Manneringowi, w jakim stanie znajduje się pani domu, aby mu wytłumaczyć, dlaczego dama nie zjawiła się na powitanie gościa, i aby usprawiedliwić wszelkie braki i niedomogi przyjęcia, które z pewnością wyglądałoby inaczej pod jej obecność. Wreszcie
był to znakomity pretekst do wychylenia wspólnie dodatkowej butelki zacnego wina. — Nie będę mógł zasnąć — mówił gospodarz z niepokojem typowym dla ojca w takiej chwili — dopóki nie usłyszę, że już sobie poradziła ze wszystkim, a jeśli nie jesteś bardzo śpiący, panie, i uczynisz mnie i profesorowi zaszczyt czuwania tu z nami, pewien jestem, że niedługo będziemy cię trzymać. Położna Howatson jest bardzo sprawna... była kiedyś dziewczyna w tym samym stanie — niedaleko stąd mieszkała — po co trząść głową i jęczeć, profesorze, zapłacono przecież sowicie kościołowi wszystko, co się należało, a cóż więcej można zrobić?... urodziła dzieciaka, nim zdążyła zadrzeć koszulę na głowę, a ten, co się z nią później ożenił, ani trochę o niej gorzej nie myśli przez ten przypadek. Mieszkają, panie Mannering, nad brzegiem morza, w Annan; ze świecą szukać przyzwoitszego, porządniejszego stadła... mają sześcioro świetnych basałyków, które ciągle się pluszczą w słonych bajorach, a ten mały, kędzierzawy Godfrey — ten najstarszy, co to doszedł z sąsiedztwa, jeśli godzi się tak powiedzieć — jest teraz na pokładzie szkunera akcyźniczego. Mam kuzyna w urzędzie akcyzy — komisarz Bertram, dostał tę komisję po wielkim sporze wyborczym w naszym hrabstwie, na pewno słyszałeś o tym, panie, bo wnieśli apelację do Izby Gmin... teraz powinienem głosować za dziedzicem z Balruddery, ale, widzisz pan, mój ojciec był jakobitą* i poszedł w pole z lordem Kenmore, więc nigdy nie składał przysięgi, a ja nie bardzo wiem, jak to się stało, ale mogę tylko powiedzieć, że nie ma mnie na liście, chociaż mój plenipotent, który głosował z mojego majątku, był, jak się okazało, zdatny do głosowania na starego sir Tomasza Kittlecourt. Ale, wracając do tego, co mówiłem na początku, położna Howatson jest bardzo sprawna, bo tamta dziewczyna... Tu bezładną i na długo się zapowiadającą opowieść dziedzica przerwał głośny śpiew kogoś, kto wchodził na schody od strony kuchni. Wysokie tony były zbyt ostre jak na mężczyznę, niskie zaś zbyt potężne jak na kobietę. Mannering mógł częściowo rozróżnić poszczególne słowa, które brzmiały mniej więcej tak: Szczęsna chwila, koniec burz; Czy ulżyło pani już? Syn czy córka — kto tam zacz — Krzyżem świętym czoło znacz.
— To Cyganka, Meg Merrilies, jakem grzeszny śmiertelnik — oświadczył pan Bertram. Profesor jęknął głęboko, wyprostował skrzyżowane dotąd nogi, podciągnął długą, płaską stopę, którą w poprzednim ułożeniu wysunął był na pokój, ustawił ją pionowo i dla odmiany wyciągnął nad nią drugą, wydmuchując podczas tych czynności ogromne chmury dymu tytoniowego. — Po co jęczeć, profesorze? Na pewno piosenki Meg nie przyniosą nic złego. — Ale i nic dobrego — odparł profesor Sampson głosem niemelodyjnym i chropawym, świetnie harmonizującym z jego dziwaczną postacią. Były to pierwsze słowa profesora, jakie usłyszał Mannering. Przez cały czas czekał, z niemałym zainteresowaniem, kiedy ten jedzący, pijący, poruszający się i palący tytoń automat wykona jeszcze czynność mówienia, a teraz usłyszawszy dobywające się z chudzielca chropawe dźwięki, ogromnie się rozbawił. Lecz w tej właśnie chwili otwarły się drzwi i weszła Meg Merrilies. Na jej widok Mannering drgnął. Miała pełne sześć stóp wzrostu; na sukni nosiła narzuconą męską opończę, w ręku trzymała potężną pałkę z tarniny, a cały jej ubiór, oprócz spódnicy, bardziej odpowiedni był dla mężczyzny niż kobiety. Spod staroświeckiego czepca ocieniającego jej twarz, zwanego bongrace, wymykały się ciemne kołtuny jak węże gorgony*, a owo nakrycie głowy powiększało jeszcze szczególne wrażenie, jakie sprawiały jej twarde, zniszczone wichrami i słońcem rysy. Błyskała dziko oczyma, przywodząc na myśl udane lub prawdziwe szaleństwo. — No cóż, jaśnie panie — zaczęła — piękne mogłyby tu dziać się rzeczy! Pani w bólach, a ja na jarmarku w Drumshourloch, ani wiedząc, ani nawet śniąc o tym, co się dzieje. A któż by tu odpędzał diabła, wróżki i czarownice od małego dziedzica? Niech go Bóg błogosławi! Albo któż by zamówił kochaniątko zaklęciem świętego Colme'a? — I nie czekając na odpowiedź, poczęła śpiewać; Koniczyna, koper, babka Czarownicom gębę zatka; Chcesz mieć szczęścia w życiu dość, Na Andrzeja dobrze pość. Z dzieckiem Maryja święta, Colme i jego kocięta, Michał z ostrą włócznią swą Od rabunku chronią dom.
Zaklęcie to śpiewała na dziką jakąś melodię, głosem wysokim i ostrym, potem wycięła trzy hołubce tak żywo i mocno, że mało nie sięgnęła głową pułapu, a wreszcie zakończyła: — Nie dacie mi, jaśnie panie, kieliszka gorzałki? — Dostaniesz, Meg, dostaniesz. Siądź sobie tam przy drzwiach: i powiedz, co za nowinki słyszałaś na jarmarku w Drumshourloch? — Z serca powiadam, jaśnie panie, że bardzo was tam brakowało, was i takich jak wy, bo oprócz mnie było jeszcze kilka ładnych dziewuch i nikogo, kto by coś od nich kupił na początek. — No, Meg, a ilu Cyganów poszło do więzienia? — Prawdę mówiąc, jaśnie panie, tylko trzech, bo więcej nie było na jarmarku, tylko ich trzech i ja, jak już powiedziałam, i nawet ja dałam drapaka, bo nie lubię przestawać z kłótliwcami. A wiecie, jaśnie panie, że Dunbog powiedział Redowi Rotten i Johnowi Young, żeby się zabierali z jego gruntów? Niech go zaraza pochłonie! To nie jest prawdziwy pan, nie ma w nim ani kropli pańskiej krwi — żeby skąpić wędrownym biedakom schronienia w pustym domu, cierni przy drodze dla nędznego osła czy garstki zbutwiałej brzeziny na zgotowanie tego ździebka owsianki. No cóż, jeden jest Pan nad nami!... Zobaczymy, czy mu przed świtaniem czerwony kur nie zapieje na tym jego pięknym podwórzu! — Cicho, Meg, cicho! To niebezpieczne słowa. — O czym ona gada? — zapytał szeptem Mannering Sampsona. — O podpalaniu — odparł lakonicznie profesor. — A któż to lub cóż to jest, u Boga Ojca? — Dziewka, złodziejka, czarownica i Cyganka — odparł znowu nauczyciel. — Wierzajcie mi, jaśnie panie — mówiła Meg podczas tej szeptem prowadzonej rozmowy mężczyzn — tylko przed takim jak wy może biedak otworzyć serce. Powiadają, że Dunbog to taki sam szlachcic, jak ów partacz, co wybudował sobie taki piękny dom na wyspie. Ale takiemu dziedzicowi jak wy, jaśnie panie, co od tylu setek lat jest prawdziwym szlachcicem i co nigdy nie poszczuje psami biedaków na swoich gruntach, jakby to były jakie zbóje czy obłąkańcy — takiemu panu nikt z nas nic nie ruszy z obejścia, nawet gdyby tu było tyle kapłonów, co liści na drzewie. A teraz niech ktoś z jaśnie państwa pokaże zegarek, bo muszę znać dokładną minutę i godzinę, w której się urodzi dziecko, żeby przepowiedzieć jego losy.
— Ale widzisz, Meg, niepotrzebna nam będzie twoja pomoc, bo mamy tutaj szkolarza z Oksfordu, który dużo lepiej niż ty umie przepowiadać losy dziecka — on przepowiada z gwiazd... — Oczywiście, panie — odparł Mannering, podejmując natychmiast prosty żart gospodarza. — Postawię mu horoskop według zasad trójek, jak to zaleca Pitagoras*, Hipokrates", Diokles* i Awicenna*. Albo też zacznę ab hora questionis*, jak to zaleca Halley" i Guido Bonatus/*. Jedną z największych zalet profesora Sampsona, która zdobywała mu łaski pana Bertrama, było to, że pedagog nigdy nie dostrzegał najbardziej grubo szytych prób zakpienia z niego, tak więc dziedzic, którego możliwości dowcipu były nader skromne, znalazł w naiwnym profesorze doskonały materiał do ćwiczenia ciętości języka. Pedagog nigdy się nie śmiał ani nie przyłączał do ogólnego śmiechu, wywołanego jego własną naiwnością; mówiono nawet, że roześmiał się tylko jeden raz w życiu, a przy tym pamiętnym wydarzeniu gospodyni profesora poroniła częściowo ze zdumienia, częściowo zaś z przerażenia, jakim napełnił ją okropny grymas towarzyszący temu niecodziennemu wybuchowi wesołości. Zrozumiawszy żart, posępna postać kwitowała go jedynie okrzykiem: „Nie-by-wa-łe!", wypowiadanym siekanymi sylabami, przy czym ani jeden muskuł nie drgał na profesorskiej twarzy. W obecnym przypadku zwrócił na młodego astrologa ponure, straszliwe spojrzenie, jakby powątpiewał, czy właściwie zrozumiał odpowiedź daną panu domu. — Obawiam się —. zwrócił się doń Mannering — że należysz, panie, do owych nieszczęśników, co nie potrafiąc przez mgłę zasłaniającą oczy dojrzeć gwiaździstych przestworzy i wyczytać tam z daleka wyroków niebieskich, zastawiają dowodom wejście do swego serca uprzedzeniem i błędnym osądem. — Ja — odparł Sampson — zgadzam się z sir Izaakiem Newtonem*, szlachcicem, a również naczelnikiem Mennicy Królewskiej, w tym, iż rzekoma nauka astrologii jest próżna, bałamutna i niezadowalająca. — Tu zamknął swe wymowne szczęki. — Doprawdy — podjął podróżny — przykro mi, gdy widzę dżentelmena podobnej jak twoja, panie, wiedzy i powagi, który tkwi w tak dziwnym zaślepieniu i złudzeniach. Czy przeciwstawisz, panie, owo niedawno poznane, nowomodne i, że tak powiem, domorosłe
nazwisko Izaaka Newtona — poważnym i wzniosłym autorytetom ludzi takich, jak Ptolemeusz/*, Halley, Agrippa/* i Orygenes/*? Przecież wszyscy — chrześcijanie i poganie, Żydzi i nie-Żydzi, poeci i filozofowie — wszyscy zgodni są w uznaniu wpływu gwiazd. — Communis error — to powszechny błąd — odpowiedział niewzruszony profesor. — Nic podobnego — odparł młody Anglik. —Jest to pogląd powszechny i ugruntowany. — To wymysł oszustów, łotrów i szalbierzy — odparł pedagog. — Abusus non tollit usum/*. Żadne obelgi nie przekreślą słusznej użyteczności tego poglądu. Podczas tej dysputy pan na Ellangowan robił wrażenie człowieka, który sam siebie wystrychnął na dudka. Odwracał się to do jednego, to do drugiego z mówiących, a widząc, jak poważnie Mannering odnosi się do swego przeciwnika i jaką w dyskusji wykazuje uczoność, zaczął go podejrzewać, że traktuje jednak sprawę trochę na serio. Jeśli zaś chodzi o Meg, utkwiła zdumiony wzrok w astrologa, przytłoczona językiem jeszcze bardziej tajemniczym niż jej własny. Mannering zaś umacniał swą przewagę, używając wszelkich astrologicznych terminów, jakie podsuwała mu znakomita pamięć, a które, jak to się później wyjaśni, znane mu były od wczesnej młodości. Znaki zodiaku i planety w fazach sześciokątnych, kwadratowych, trójkątnych i połączonych czy przeciwstawnych, domy niebieskie i ich szczyty, godziny i minuty; Almuten, Almchoden, Anahibazon, Catahibazon; tysiące terminów o jednakowym brzmieniu i znaczeniu lały się strumieniem na głowę niewzruszonego nauczyciela, lecz nawet pod tym gradem bezlitosnych pocisków jego uparta niewiara nie doznała najmniejszego wstrząsu. Lecz wreszcie rozmowę przerwała radosna wiadomość, że pani domu obdarzyła męża świetnym chłopakiem i czuje się dobrze, oczywiście na tyle, na ile w jej stanie można tego oczekiwać. Pan Bertram pośpieszył do komnaty żony, Meg Merrilies zeszła do kuchni, by nie przegapić swej kolejki ,,jęczącego słodu" i ,,kto-wie/1, Mannering zaś, spojrzawszy na zegarek i zanotowawszy dokładnie godzinę i minutę narodzin dziecka, poprosił z odpowiednią powagą profesora, by zaprowadził go na jakieś miejsce, z którego mógłby dogodnie obserwować ciała niebieskie.
1/ Wspomniany wyżej „jęczący słód" był piwem warzonym specjalnie na okazję szczęśliwego połogu dziedziczki czy gospodyni. Źródła obyczaju, zwanego „kto-wie", są jeszcze starsze i, być może, wywodzą się od tajemniczych rytuałów na cześć Bonae Deae/*. Sporządzano wielki, tłusty ser, podkreślając przy tym sekretność całej sprawy. Był on przeznaczony na poczęstunek kum, które miały być obecne w czasie połogu. Właśnie ów ser nosił nazwę „kto-wie", bo istnienie jego było tajemnicą (to znaczy, udawano, że jest tajemnicą) przed wszystkimi mężczyznami w rodzinie, a przede wszystkim przed mężem i panem domu, od którego oczekiwano odpowiedniej reakcji. Powinien nakłaniać kumy do jadła, być przy tym zdziwiony ich upartą odmową. W chwili jednak, kiedy odwracał się do nich plecami, wnosiły ser ,,kto-wie", a gdy się wszyscy porządnie nim najedli i popili go „jęczącym słodem", resztę sera dzielono pomiędzy kumy i każda odnosiła swoją część do domu, znowu udając, że okrywa ten fakt wielką tajemnicą. (Przyp. autora). Nie wdając się w dyskusję, nauczyciel wstał i uchylił oszklone drzwi, prowadzące na staroświecki taras na tyłach nowego domu, skąd ścieżka wiodła na wzniesienie, gdzie leżały ruiny starego zamku. Zerwał się wiatr i przegonił chmury, które dotąd zasłaniały niebo. Wysoko na firmamencie świecił księżyc w pełni, a wszyscy jego pomniejsi satelici niebiescy wysyłali ku ziemi nie przesłonięte chmurami blaski. W ich świetle Mannering zobaczył obraz, który go zdumiał i uderzył. Zauważyliśmy, że w ostatniej części podróży Mannering zbliżył się ku morzu, lecz nie zdawał sobie sprawy, w jakiej się od niego znajduje odległości. Zobaczył teraz, że ruiny zamku Ellangowan leżą na cyplu czy występie skalnym, który okalał z jednej strony małą, łagodną zatoczkę morską. Nowy Dwór stał nieco niżej, choć zupełnie blisko, a dalej teren łagodnie opadał ku morzu w naturalnych tarasach porosłych starymi drzewami aż do białego piasku plaży. Po przeciwnej stronie zatoczki wznosił się inny cypel, o stoku również spadającym ku morzu, porośnięty prawie całkowicie lasem, który na tym pięknym wybrzeżu dochodzi prawie do wody. Spośród drzew wychylała się chatka rybacka. Na brzegu, mimo późnej, nocnej godziny, migotały jeszcze światła, zapewne tych, co wyładowywali przemytniczy statek z Isle of Man, stojący w zatoce na kotwicy. Kiedy zauważono światło padające z otwartych na oścież drzwi, rozległ się
ze statku ostrzegawczy krzyk: ,,Uwaga, strażnik! Zgasić światła!" Zaalarmowani tym ludzie z brzegu natychmiast pogasili latarnie. Była godzina po północy, a widok wokół cudowny. Stare, czarne baszty ruin, niektóre nie tknięte zębem czasu, inne na wpół rozsypane, ciągnęły się wzdłuż ciemnej skały, wyrastającej po prawej ręce Manneringa; na jednych było znać patynę wieków, na innych bluszcz okrywał kamień swym płaszczem. Naprzeciwko leżała cicha zatoka, a jej drobne fale iskrzyły się i srebrzyły w poświacie księżyca, tocząc się jedna za drugą po powierzchni i pędząc z miękkim, cichym szmerem ku srebrnej plaży. Na lewo lasy stykały się z oceanem, falując w świetle księżyca na nierównym podłożu. Oczy podróżnego z rozkoszą chłonęły grę świateł i cieni, ciekawe połączenia gęstwiny i polanek, zachwycając się pięknem widoku, a jednocześnie pragnąc jeszcze głębiej przeniknąć wszystkie tajniki leśnego pejzażu. W górze zaś krążyły planety, każda w swojej płynnej orbicie światła, odbijając wyraźnie od pośledniejszych czy też dalszych gwiazd. Wyobraźnia potrafi tak dziwnie oszukać nawet tych, którzy ją sami rozbudzili, że patrząc na te roziskrzone gwiazdy, Mannering, skłonny był uwierzyć w przypisywany im przez zabobon wpływ na ludzkie losy. Lecz Mannering był młody i zakochany i, być może, znajdował się pod wpływem uczuć tak znakomicie wyrażonych przez współczesnego poetę: Baśń jest miłości domem i kolebką; Miłość najchętniej mieszka pośród wróżek I talizmanów. A wierzy z rozkoszą W bóstwa, bo sama właściwie jest bóstwem. Dawnych poetów zrozumiałe wiersze, Piękny humanizm prastarych religii, Potęga, piękność, szlachetny majestat, Których siedzibą doliny i góry, Lasy, strumienie, pełne żwiru strugi Albo przepaści — wszystko to zniknęło... W wierze rozumu przestało już żyć... Lecz sercom jeszcze potrzeba języka, Więc instynkt dawne przywraca imiona. Przecież odeszły w ten świat nierealny Duchy i bóstwa — co jak z przyjaciółmi Dzieliły ziemię z ludźmi... Dla kochanka
Zstępują jednak z widomego nieba I ślą mu łaski... Do dziś jeszcze Jowisz Przynosi wszystko, co tylko jest wielkie — A Wenus wszystko, co piękne... Wkrótce jednak inne myśli zajęły miejsce tamtych. — Innymi oczyma — mruknął do siebie — spoglądałby na to mój stary, kochany wychowawca, który tak bardzo lubił wgłębiać się w kontrowersje w przedmiocie astrologii. On próbowałby istotnie wywnioskować z pozycji tych ciał niebieskich ich przypuszczalny wpływ na losy nowo narodzonego dziecka, tak jakby bieg czy emanacja gwiazd mogły zastępować czy też co najmniej współdziałać z Opatrznością Boską. No cóż, niech odpoczywa w spokoju! Przekazał mi dostateczną wiedzę, bym potrafił ułożyć horoskop, toteż zajmę się tym teraz. Po tych słowach Guy Mannering zanotował pozycje głównych ciał niebieskich i wrócił do domu. W bawialni zastał gospodarza, który oznajmił mu z wielką radością, że chłopak jest jak malowanie, po czym wyraźnie miał ochotę namówić gościa na dalszą rozmowę przy kieliszku. Ustąpił jednak, gdy Mannering wymówił się zmęczeniem, i zaprowadziwszy go do sypialni, zostawił tam na nocny odpoczynek. ROZDZIAŁ IV — Chciej tylko spojrzeć! Uwierz własnym oczom. Straszny znak oto widać w domu życia — To, nieprzyjaciel, wróg, który się czai Za blaskiem twojej planety... Uważaj! SAMUEL COLERIDGE (z Schillera) W połowie siedemnastego wieku wiara w astrologię była prawie powszechna, lecz pod koniec stulecia zaczęła słabnąć, w początkach zaś osiemnastego wieku nie cieszyła się już poważaniem, a nawet była powszechnie wyśmiewana. Pozostało jednak wielu jej zwolenników nawet w poważnych ośrodkach nauki. Wnikliwi i pilni badacze niechętnie myśleli o zarzuceniu obliczeń, które dawniej stanowiły główny przedmiot ich dociekań, i nie mieli bynajmniej ochoty schodzić z wyżyn, gdzie górowali nad resztą ludzkości dzięki owej domniemanej sztuce widzenia przyszłych zdarzeń na podstawie badań abstrakcyjnych związków i wpływów. Pośród ludzi, co z
niezachwianą wiarą cieszyli się tym wątpliwym przywilejem — znajdował się stary duchowny, który opiekował się Manneringiem w jego młodości. Zniszczył wzrok na patrzeniu w gwiazdy, a mózg — na obliczeniach najróżniejszych ich układów. Oczywista, że we wczesnej młodości uczeń jego zaraził się nieco tym entuzjazmem i przez pewien czas usilnie starał się opanować techniczną stronę badań astrologicznych. Pracował zaś tak pilnie, że w okresie, kiedy nie uważał jeszcze tej nauki za pozbawioną sensu, sam William Lilly/* zgodziłby się, iż wykazuje ,,wielkie zamiłowanie i wnikliwy osąd przy układaniu horoskopów". W opisywanym tutaj wypadku Mannering wstał tak wcześnie, jak na to pozwalał krótki dzień, i zaczął układać horoskop młodego dziedzica Ellangowan. Podjął się tego zadania secundum artem*, zarówno dla zachowania pozorów, jak i dla zaspokojenia własnej ciekawości, czy pamięta jeszcze i potrafi uprawiać tę wyimaginowaną sztukę. Tak więc nakreślił tak zwaną figurę nieba, podzielił ją na jej dwanaście domów, rozmieścił w nich planety i ustalił ich położenie w stosunku do godziny i chwili narodzin dziecka. Można tu powiedzieć, nie męcząc czytelnika ogólnymi prognostykami, jakie według oficjalnej astrologii wynikały z tych danych — że był tam pewien znak, który niezwykle mocno zaciekawił astrologa. Mars zajmował pozycję w szczycie dwunastego domu i zagrażał nowo narodzonemu dziecku niewolą lub nagłą gwałtowną śmiercią. Ponieważ Mannering znał jeszcze inne sposoby, dzięki którym wróżbici mogą jakoby stwierdzić siłę złego wpływu gwiazd, doszedł do wniosku, że dla dziecka specjalnie niebezpieczne będą trzy okresy: jego piąty, dziesiąty i dwudziesty pierwszy rok życia. Było poniekąd zastanawiające, że Mannering próbował już był niegdyś takich żartów, układając horoskop pannie Zofii Wellwood, młodej damie, w której się kochał, i że w jej horoskopie analogiczny układ wpływów gwiezdnych groził damie śmiercią albo więzieniem w trzydziestym dziewiątym roku życia. W obecnej chwili panna Wellwood miała lat osiemnaście, tak więc, zgodnie z wynikami obu obliczeń, w tym samym roku groziło nieszczęście jej oraz niemowlęciu, które przyszło na świat ostatniej nocy. Mannering, uderzony tym zbiegiem okoliczności, powtórzył obliczenia, dochodząc do coraz bardziej szczegółowych wyników, aż wreszcie
okazało się, że niebezpieczeństwo grozi obydwojgu w tym samym miesiącu, a nawet dniu. Czytelnik łatwo uwierzy, iż wspominając tę okoliczność, nie przykładamy najmniejszej wagi do wątpliwej informacji zdobytej tą właśnie drogą. Lecz tak wielkie jest nasze wrodzone zamiłowanie do tego, co osobliwe, że często nie szczędzimy wysiłków, by omamić własny rozsądek. Być może, wspomniany przed chwilą zbieg okoliczności był jednym z tych rzadkich wypadków, które mają czasami miejsce na przekór wszelkim zwykłym kalkulacjom. Być może, Mannering, zagubiony w matematycznym labiryncie i w technicznym języku astrologii, podążył nieświadomie dwa razy za tym samym śladem, aby wyjść z tej całej plątaniny. Być może również, wyobraźnia jego, zwiedziona pozornym podobieństwem obu horoskopów w jakimś jednym punkcie, sprawiła, że oba wyniki obliczeń bardzo się do siebie upodobniły. Nie sposób zgadnąć, jak to się stało, lecz te dokładnie odpowiadające sobie wyniki wywarły mocne, niezatarte wrażenie na młodym człowieku. Nie mógł się nie zdziwić tak szczególnym i niespodziewanym zbiegiem okoliczności. ,,Czyżby diabeł maczał w tym łapy, chcąc się zemścić za nasze kpiny ze sztuki, którą posądzają o magiczne z nim związki? Albo czy możliwe, jak to twierdzili Bacon* i Tomasz Browne/*, że w ścisłej, ujętej w formy, astrologii jest coś z prawdy i że nie można zaprzeczyć istnieniu wpływu gwiazd, niezależnie od tego, że nie należy dawać wiary oszustom, udającym, iż sztukę tę uprawiają?" Po chwili namysłu odrzucił wszakże tę opinię, jako zbyt fantastyczną i głoszoną przez uczonych mężów tylko dlatego, że nie ośmielili się obalić panujących ówcześnie przesądów, albo dlatego, że sami nie byli wolni od zaraźliwego wpływu powszechnych wówczas zabobonów. Ponieważ jednak wyniki obu tych obliczeń zostawiły po sobie bardzo nieprzyjemne wrażenie, wyrzekł się w duchu, jak Prospero*, swej umiejętności i postanowił nigdy już więcej, ani w żartach, ani na serio, astrologii nie uprawiać. Długo się wahał, czy ma pokazać panu na Ellangowan horoskop jego pierworodnego syna, aż wreszcie postanowił powiedzieć mu szczerze, do jakich doszedł wyników, a jednocześnie podkreślić, że nie wierzy w zasady, na podstawie których robił swoje obliczenia. Podjąwszy tę decyzję, wyszedł znowu na taras.
Jeśli w świetle księżyca widok wokół dworu Ellangowan był miły dla oczu, to w blasku poranka nie stracił nic ze swoich uroków. Nawet teraz, w listopadzie, świat uśmiechał się w promieniach słońca. Stroma, lecz porządnie wytyczona ścieżka prowadziła z tarasu na sąsiednią wyniosłość gruntu i zawiodła Manneringa przed stary zamek. Dwie masywne, okrągłe wieże, wysokie, i ciemne, wznosiły się w narożnikach muru obronnego lub raczej gładkiej ściany, która je łączyła, strzegąc głównego wejścia, co wysoko sklepionym łukiem pośrodku muru prowadziło na wewnętrzny dziedziniec zamku. Z frontonu groźnie spoglądały rzeźbione w piaskowcu herby rodowe, a w portalu widać było miejsce, gdzie budowniczy umieścił był niegdyś spuszczaną kratę i zwodzony most. Prosta brama ze zbitych gwoździami sosnowych desek była teraz jedynym zabezpieczeniem tego niegdyś niedostępnego wejścia. Z esplanady przed zamkiem rozciągał się wspaniały widok. Posępna, bezludna okolica, przez którą poprzedniego wieczoru wiodła droga Manneringa, zasłonięta była teraz przed jego wzrokiem wzniesieniem terenu. Wzgórza i doliny stanowiły miłą dla oka rozmaitość krajobrazu; przecinała je rzeka, to widoczna, to znowu ukryta, tocząca swe wody pomiędzy wysokimi, porosłymi lasem brzegami. Wieża kościelna i kilka domów wskazywało położenie wioski tam, gdzie rzeczułka wpadała do oceanu. Doliny robiły wrażenie porządnie uprawionych; podzielone były na małe poletka, leżące u stóp pagórków, a czasem nawet jakiś zbłąkany żywopłot próbował wspiąć się w górę. Na zielonych łąkach, wyżej, pasły się prawie wyłącznie stada czarnego bydła, które w owych czasach stanowiło główny przedmiot handlu w tym kraju. Dalekie porykiwanie krów ożywiało ten obraz. Wzgórza w oddali miały surowszy wyraz, a w perspektywie spiętrzały się w czarny, porosły wrzosem masyw, zawieszając na horyzoncie kurtynę, która wyraźną granicą odcinała teren uprawny, sprawiając jednocześnie przyjemne wrażenie, że teren ów jest oddzielony od reszty świata. Brzeg morski, widoczny teraz w całej rozciągłości, odpowiadał urokiem i rozmaitością krajobrazowi lądowemu. Gdzieniegdzie wytyczały brzeg oceanu wysokie skały, nierzadko ukoronowane ruinami starych zamków, wież czy morskich latarń, które, zgodnie z tradycją, stały widoczne jedne drugim tak, aby w razie inwazji czy wojny domowej mieszkańcy mogli się nawzajem ze sobą porozumiewać sygnalizując
prośbę o odsiecz czy też dając znak do wspólnego odporu. Z tych wszystkich ruin zamek Ellangowan wyraźnie przewyższał pozostałe swoją imponującą wielkością, a jego położenie i rozmiar upewniały obserwatora o wyższości dawnych panów Ellangowan nad wodzami i możnowładcami z tych okolic. W innych miejscach brzeg morza wyglądał bardziej pokojowo: pocięty był małymi zatoczkami, do których staczało się łagodne zbocze lub też wysuwało w ocean cyple porośnięte lasem. Widok ten, tak całkowicie różny od tego, co zapowiadała poprzednia noc, zrobił na Manneringu silne wrażenie. Przed oczyma jego leżał nowoczesny dom — była to co prawda dość dziwaczna budowla pod względem architektury, lecz świetnie położona, o dobrej, słonecznej wystawie. ,,Jakże szczęśliwie — myślał nasz bohater — toczyłoby się życie w takim ustroniu. Tu starożytne zabytki dawnej świetności, podtrzymujące wewnętrzną świadomość dumy rodowej — tam znowu nowoczesny komfort i elegancja, zdolne zaspokoić każde umiarkowane wymaganie. Tutaj mieszkać, i to z tobą, Zofio!" Nie będziemy już dalej śledzić tych miłosnych marzeń na jawie. Mannering stał tak przez chwilę z założonymi rękami, potem zaś odwrócił się ku ruinom zamku. Kiedy wszedł do środka, stwierdził, że surowa wspaniałość wewnętrznego podwórca całkowicie odpowiada zewnętrznej świetności budowli. Po jednej stronie widniał rząd szerokich i wysokich okien, oddzielonych od siebie rzeźbionymi, kamiennymi węgarami. Przez okna te wpadało niegdyś światło do wielkiej sali biesiadnej zamku. Z drugiej strony zrastało się ze sobą kilka budowli o różnych wysokościach i z różnych okresów, tak jednak stonowanych, że razem z ową salą biesiadną sprawiały do pewnego stopnia wrażenie jednolitości. Okna i drzwi ozdobione były opaskami i supraportami, na których widniały prymitywne rzeźby i ornamentacje, niektóre całe, niektóre spękane, inne jeszcze zakryte bluszczem i rozmaitymi pnączami, które krzewiły się bujnie pośród ruin. Kraniec podwórca, naprzeciwko wejścia, również był niegdyś zamknięty szeregiem budynków, te jednak, jak mówiono, zostały roztrzaskane ogniem artyleryjskim okrętów floty parlamentu pod wodzą Deane/* podczas długiej wojny domowej. Ta część zamku była o wiele bardziej zniszczona niż pozostałe, a Mannering mógł nawet zobaczyć przez wielką szczelinę w budowli morze i mały stateczek —
uzbrojony lugier — który w dalszym ciągu tkwił w samym środku zatoczki/1. 1/ Powyższy opis w zarysie, jeśli idzie o ruiny, przypomina nieco wspaniałe pozostałości zamku Carlaverock, o sześć czy siedem mil od Dumfries, niedaleko Lochar Moss. (Przyp. autora). Rozglądając się wokół, Mannering usłyszał dochodzący z wnętrza komnat po jego lewej ręce głos Cyganki, którą był widział poprzedniego wieczoru. Wkrótce też znalazł otwór, przez który mógł ją obserwować, sam nie będąc widzianym. Patrząc na nią pomyślał, że jej postać i otoczenie przywodzą mu na pamięć starożytną sybillę*. Siedziała na odłamanym narożniku kamiennym w kącie wyłożonej posadzką sali, którą omiotła częściowo, by mieć wolne miejsce dla przesuwania wrzeciona. Przez strzeliste, wąskie okno wpadał jasny promień słoneczny oświetlając jej dziką twarz, dziwaczny ubiór i wrzeciono, przy którym pracowała. Resztę izby zalegał mrok. Strój Cyganki był czymś pośrednim między wschodnim kostiumem a ubiorem szkockiej wieśniaczki. Przędła nitkę ciągnąc ją z wełny w trzech kolorach: białym, czarnym i szarym, a posługiwała się staroświeckimi sprzętami, teraz prawie już nie używanymi w naszym kraju, a mianowicie przęślicą i wrzecionem. Przędąc śpiewała coś, co brzmiało jak zaklęcie. Mannering na próżno próbował uchwycić pełny sens słów, ułożył więc później następującą parafrazę zapamiętanej treści kilku zrozumiałych zdań: Kręć się, pleć się, kręć — tak oto Ból i radość wraz się plotą... Wojna, pokój — wczoraj, dziś — Splata się w żywota nić. Gdy mistyczna nić się plecie, A na świat przychodzi dziecię — W mroku pełnym gwiezdnych lśnień, Patrz — za cieniem idzie cień. Miłość, która w szał się zmienia, Rozkosz, zazdrość, ból, cierpienia — Cały ten ponury klan Tajemniczy wiedzie tan. To się jawi, to znów kona W tańczącego rytm wrzeciona... W koło, w koło chciej się wić —
Ból i radość splataj w nić. Zanim jednak nasz tłumacz, czy raczej wolny naśladowca, użył te zwrotki, a właściwie zanim jeszcze znalazł rym do ,,kona", sybilla ukończyła swoją robotę lub też może skończyła się jej wełna. Wzięła więc wrzeciono, na którym zwinięty był owoc jej pracy, i rozwijając stopniowo nić, mierzyła ją, przerzucając przez łokieć i przesuwając między kciukiem i wskazującym palcem. Kiedy już wymierzyła całość, mruknęła do siebie: — Motek, ale niecały — dożyje siedemdziesiątki, lecz po trzykroć lata jego będą przerywane i po trzykroć znów się złączą; szczęście będzie temu chłopcu sprzyjało i w końcu wyjdzie z wszystkiego zwycięsko. Właśnie nasz bohater chciał przemówić do wróżki, kiedy nagle zawołał ją głos szorstki jak szum fal, z którym się mieszał, głos pełen rosnącej niecierpliwości: — Hej, tam, Meg Merillies! Ty cygańska jędzo! Do kroćset diabłów! — Idę już, idę, kapitanie — odparła Cyganka, a w chwilę później niecierpliwy rozmówca pojawił się we własnej osobie w szczelinie ruin. Był to człowiek średniego wzrostu, zapewne marynarz, bo twarz jego pokrywała opalenizna, ślad tysiącznych zatargów z północnowschodnim wiatrem. Był krzepko zbudowany, silny i krępy, tak że wydawało się, iż nawet o wiele wyższy od niego mężczyzna mógłby się okazać dlań w bezpośrednim starciu zbyt słabym przeciwnikiem. Miał ostre, nieprzyjemne rysy, a co gorsza, w twarzy jego nie można się było doszukać owej beztroskiej, żartobliwej wesołości i naiwnej ciekawości żeglarza, który wyszedł na brzeg. Zapewne te właśnie cechy, jak również zresztą wiele innych, zdobyły naszym wilkom morskim taką popularność i powszechną sympatię. Ich galanteria, odwaga i wytrzymałość są cechami, które wzbudzają szacunek i może trochę upokarzają pokojowe szczury lądowe; a przecież rzadko się zdarza, by można było połączyć szacunek i świadomość upokorzenia z serdecznością w stosunku do tych, którzy owe dwa uczucia wzniecają. Chłopięca żartobliwość, nie miarkowany niczym humor, impulsywna radość żeglarza, który bawi się na brzegu, łagodzą wszystkie groźne cechy jego charakteru. Lecz nie można się było doszukać owych znamion w twarzy tego człowieka — wprost przeciwnie, niechętne, wręcz okrutne wejrzenie nadawało jeszcze
bardziej ponury wygląd jego rysom, które i tak, bez względu na wyraz twarzy, były ostre i niemiłe. — Gdzie jesteś, diabelski pomiocie! — mówił doskonałą angielszczyzną, ale z cudzoziemskim akcentem. — Donner und Blitz!* Czekamy już pół godziny. Chodź no, pobłogosław dobry okręt na drogę i niech cię diabli wezmą, ty czarownico! W tej chwili zauważył Manneringa; stał on w tej samej pozycji, w jakiej słuchał pieśni Meg Merrilies, i wyglądał na człowieka, który się ukrywa, zasłonięty pilastrem. Kapitan, bo takim przybysz określał się mianem, przestał mówić i pełen zdumienia szybkim ruchem wsunął rękę w zanadrze pomiędzy kaftan a kamizelę, jakby chciał stamtąd wyciągnąć broń. — Witaj, bratku! Stoisz tu na przeszpiegach, co? Nim Mannering, nieco zbity z tropu ruchem ręki nieznajomego i jego obraźliwym tonem, zdążył coś odpowiedzieć, z sali zamkowej wyszła Cyganka i przystąpiła do przybysza. Ten zaś zapytał ją ściszonym głosem, wskazując na Manneringa: — Szpieg, co? Odpowiedziała mu również półgłosem w narzeczu cygańskim; słowa te znaczyły w języku angielskim: — Przestań gadać głupstwa! To dżentelmen ze dworu. Ponura gęba mężczyzny rozjaśniła się nagle. — Witam, witam! Widzę, żeś jest, panie, gościem mego przyjaciela, pana Bertrama. Przepraszam waści, ale wziąłem cię za inną zgoła osobę. — A waść — odparł Mannering — jesteś zapewne kapitanem tego zakotwiczonego w zatoce statku? — Tak jest. Nazywam się kapitan Dirk Hatteraick z „Young-frauw Hagenslaapen", znanej dobrze na tym wybrzeżu. Nie wstydzę się ani mego nazwiska, ani mego statku, ani też mego ładunku, jeśli już o to idzie. — Ośmielę się powiedzieć, że nie masz zapewne, kapitanie, powodu do wstydu. — Tausend Donner* — nie, nie mam! Przewożę teraz piękny towar. Właśnie załadowałem tam, w Douglas, na Isle of Man doskonały koniak, świetną chińską herbatę, belgijskie koronki z Mechelen — może masz, panie, na coś ochotę — koniak jest wyborny. Zeszłej nocy wyładowaliśmy na brzeg sto beczułek.
— Doprawdy, jestem tylko podróżnym i nie miałbym teraz pożytku z takich towarów. — No to cóż — do widzenia wobec tego, bo trzeba pilnować interesów — chyba że zechciałbyś waść wstąpić na mój pokład i napić się czegoś — wypuszczę cię na brzeg z sakwą pełną herbaty. Dirk Hatteraick zna się na uprzejmości. W człowieku tym wyczuwało się ohydną mieszaninę zuchwalstwa, brutalnej siły i podejrzliwego niepokoju. Miał grubiańskie obejście i świadom był, że osoba jego budzi podejrzenie, lecz starał się stłumić je udaną beztroską i bezczelną poufałością. Mannering natychmiast odrzucił jego uprzejmą propozycję, a Hatteraick, kwaśno się pożegnawszy, odszedł wraz z Cyganką w kierunku ruin, skąd się po raz pierwszy wynurzył. Prowadziły stąd na plażę bardzo wąskie schody, prawdopodobnie zrobione tu dla załogi podczas oblężenia. Tymi schodami zeszła ku zatoce para równie ujmująca zewnętrznie, jak godna szacunku przez wzgląd na swoje profesje. Samozwańczy kapitan wsiadł do małej łódki, gdzie czekało nań dwóch marynarzy, a Cyganka pozostała na brzegu, recytując coś czy śpiewając i gestykulując przy tym gwałtownie. ROZDZIAŁ V Wyście się paśli na moich majątkach, Niszczyli parki, ścinali mi drzewa, Znad okien moje zdzieraliście herby, Niwecząc godła, żeby żaden znak Poza opinią, poza własną krwią Nie dowiódł światu mojego szlachectwa. W. SZEKSPIR: Ryszard II Kiedy łódź, na której znajdował się cny kapitan, przybiła do statku, zaczęto ściągać żagle i gotować lugier do drogi. Trzy razy dał ognia, salutując w ten sposób dom Ellangowan, a potem pomknął gwałtownie, gnany wiatrem od lądu, na wszystkich żaglach. — Tak, tak — powiedział dziedzic, który od pewnego już czasu szukał Manneringa, a teraz go tu znalazł — oto tam jadą wolni kupcy! Jedzie kapitan Dirk Hatteraick z ,,Youngfrauw Hagenslaapen", trochę Manks/*, trochę Holender, trochę diabeł! Bukszpryt naprzód, w górę grotżagiel, mars i bramżagiel, bombramsel i trumsel — i w drogę, łap mnie, jeśli potrafisz! Ten jegomość to postrach akcyźników i statków
celniczych; nic mu nie mogą zrobić — albo jest od nich szybszy, albo silniejszy. Skoro zaś mówimy o akcyzie, przyszedłem prosić na śniadanie — dostaniesz waść herbaty, która... Mannering zdawał już sobie sprawę, że myśli jakoś dziwacznie kojarzą się w łańcuchu rozważań zacnego pana Bertrama: ,Jak perły nanizane przypadkowym trafem", toteż nim ten strumień asocjacji zdążył jeszcze bardziej zepchnąć wywody dziedzica Ellangowan od tematu wyjściowego, przywołał go do porządku zapytaniem o Dirka Hatteraicka. — O, to kawał łotra — każdy boi się go zaczepić — przemytnik, kiedy ma armaty nie naładowane — kaper albo wręcz korsarz, kiedy je nabije. Więcej wyrządził szkód urzędnikom skarbowym niż jakikolwiek opryszek, zrodzony pod piórem Ramsaya*. — Ależ, drogi panie, jeśli to taki łotr, dziwię się, że znajduje na tym wybrzeżu opiekę i poparcie. — Cóż, ludzie muszą mieć gorzałkę i herbatę, a w tym kraju można je zdobyć tylko w ten sposób. Załatwia się interes bezpośrednio i znajduje się pod drzwiami stajni baryłkę czy dwie gorzałki i tuzin funtów herbaty, zamiast diabelnie dużych rachunków na Boże Narodzenie od Duncana Robba, kupca kolonialnego z Kippletringan, u którego zawsze zbierze się jakaś sumka, a on albo chce gotówki, albo daje krótkoterminowy kredyt. A Hatteraick weźmie drzewo, weźmie jęczmień, weźmie jednym słowem to, co akurat w tym czasie jest pod ręką. Opowiem ci o tym, panie, dobrą powiastkę. Był kiedyś dziedzic — Macfie z Gudgeonford — miał wiele czynszowych kur, to znaczy takich kur, jakimi dzierżawca płaci dziedzicowi — to taki rodzaj czynszu w naturze — moich mi nigdy nie dokarmią. Dopiero w zeszłym tygodniu gospodyni Finniston przysłała mi trzy takie, że aż wstyd było spojrzeć, a przecież ma czterdzieści osiem buszli zboża na ich wyżywienie — jej chłop, Duncan Finniston, umarł — cóż, panie Mannering, wszyscy musimy kiedyś umrzeć, to prawda — no ale na razie póki żyjemy, śniadanie na stole, a profesor czeka z modlitwą. Zgodnie z zapowiedzią profesor pobłogosławił jedzenie, a była to największa ilość słów, jaką Mannering dotychczas od niego usłyszał. Herbata, pochodząca oczywiście od szlachetnego kapitana Hatteraicka, uznana została za znakomitą. Mannering napomknął jednak, odpowiednio delikatnie, iż rozzuchwala to tych hultai... wiąże się z dużym ryzykiem.
— Gdyby nie odbywało się to przynajmniej z uszczerbkiem skarbu państwa, sądziłbym... — Ach, ci skarbowi! — Umysł pana Bertrama nigdy nie obejmował pojęcia oderwanego albo ogólnego, a pojęcie skarbu państwa uosabiali dlań komisarze, nadzorcy, lustratorzy i lotni inspektorzy, których znał przypadkiem. — Ci skarbowi potrafią się sami o siebie troszczyć — nie trzeba im żadnego poparcia, a mają jeszcze w dodatku żołnierzy do pomocy — jeśli zaś idzie o sprawiedliwość, to zdziwisz się pan, ale ja nie jestem sędzią pokoju. Mannering udał zdumienie, którego po nim oczekiwano, lecz w głębi duszy pomyślał, że ten zbożny urząd niewielką ponosi stratę nie mając w swej służbie tego poczciwca. Pan Bertram dotknął jednego z niewielu tematów, jakie go jątrzyły, toteż ciągnął teraz z pewnym przejęciem: — Nie, mój panie, nazwisko Godfreya Bertrama z Ellangowan nie figuruje w ostatnim komplecie sędziów pokoju, choć tu w okolicy prawie każdy chłop, który ma kilkadziesiąt akrów ziemi, może jeździć na sesje kwartalne i po swoim nazwisku pisać ,,sędzia pokoju". Wiem dobrze, komu to zawdzięczam — sir Tomasz Kittlecourt powiedział mi niemal w oczy, że jeśli go nie będę popierał przy ostatnich wyborach, to mnie wysadzi z siodła i sam w nie wskoczy. A że ja wolałem popierać własną krew w trzecim stopniu pokrewieństwa, dziedzica z Balruddery, to skreślili mnie z listy kandydatów ziemiaństwa i teraz, kiedy bywają nowe nominacje sędziów pokoju, mnie się opuszcza. Mannering uznał całkowitą słuszność tych pretensji. — A poza tym była jeszcze ta historia z drogą i ogrodzeniem pastwiska — wiem, że sir Tomasz maczał w tym palce, i wyraźnie powiedziałem sekretarzowi powierników, że poznaję jego diabelską łapę, niech sobie to tłumaczą, jak chcą. Czy to widziano, żeby dżentelmen albo kilku dżentelmenów puszczało drogę prosto przez skraj czyjegoś ogrodzonego gruntu i zagarniało, jak im powiedział mój plenipotent, ze dwa pręty dobrego pastwiska? A była jeszcze historia z wyborami poborcy podatkowego... — Rzeczywiście, ciężka to sprawa, panie, spotykać się z takim niezrozumieniem w okolicy, w której, sądząc po wielkości rezydencji, twoi przodkowie musieli zajmować poczesne miejsce.
— Prawda to, prawda, dobrodzieju — prostak ze mnie i nie zajmuję się tymi sprawami, muszę też dodać, że nie mam do nich pamięci, ale chciałbym, żebyś pan mógł posłuchać mojego ojca, jak to on opowiadał o dawnych walkach Mac-Dingawaiów — bo tak się dawniej nazywali Bertramowie — z Irlandczykami i góralami, co przyjeżdżali tu na swych wielkich łodziach z Islay i Cantire — i jak pojechali do Ziemi Świętej, to znaczy do Jerozolimy i Jerycha, a z nimi pociągnął cały ich klan — lepiej by zrobili, żeby byli pojechali na Jamajkę, jak wuj sir Tomasza Kittlecourt — i jak przywieźli relikwie do domu, takie same, jak mają katolicy, i chorągiew, co to leży u nas na strychu — ale gdyby zamiast tego przywieźli beczułki muscavado albo baryłki rumu, to nasza majętność więcej by z tego dzisiaj miała — no i nie można porównać nawet zamku Kittlecourt z naszym Ellangowan — wątpię, żeby ich wieże miały od frontu czterdzieści stóp — ale co z twoim śniadaniem, panie Mannering, nie jesz waść wcale — pozwól, że ci zarekomenduję tego łososia, złapał go John Hay w sobotę trzy tygodnie temu w rzece poniżej brodu w Hempseed... — i tak dalej, i tak dalej... Oburzenie gospodarza przez pewien czas ograniczało jego zainteresowanie do jednego zagadnienia, lecz teraz wrócił do starej metody przeskakiwania z tematu na temat. Pozwoliło to Manneringowi zastanowić się swobodnie nad ujemnymi stronami tutejszego sposobu życia, które jeszcze godzinę temu uważał za godne zazdrości. Oto dziedzic wiejski, którego najbardziej szacowną cechą była dobroduszność, trapi się w sekrecie i występuje przeciwko innym z przyczyn, które w porównaniu z jakimś prawdziwym nieszczęściem tyle znaczą, co pyłek. Ponieważ Manneringa interesowały obyczaje panujące w tej okolicy, wykorzystał przerwę w łańcuchu wywodów pana Bertrama i zapytał, czego kapitan żądał tak natarczywie od Cyganki. — Och, zapewne tego, żeby pobłogosławiła jego okręt. Musisz waść wiedzieć, że ci wolni kupcy, których prawo zwie przemytnikami, nie mają religii, lecz zastępują ją zabobonami — wierzą w mnóstwo zaklęć, czarów i innych bzdur... — Wszystko to marność nad marnościami — oświadczył profesor. — Konszachty z diabłem. Zaklęcia, amulety i czary — to wszystko z jego poduszczenia — wybrane strzały z kołczanu Apollyona.
— Przestań już pan, profesorze — ciągle byś tylko gadał — (były to pierwsze słowa, jakie biedak wypowiedział tego ranka, oprócz modlitwy przed i po jedzeniu) — pan Mannering nie może zupełnie dojść do słowa... no więc mówiąc o astronomii, zaklęciach i tym podobnych sprawach, czy byłeś acan łaskaw rozważyć to, o czym gwarzyliśmy wczoraj wieczór? — Zaczynam przychylać się do zdania twego czcigodnego przyjaciela, panie; sądzę, że bawiłem się narzędziem, którym łatwo się skaleczyć — boć chociaż ani waść, ani ja, ani nikt obdarzony zdrowym rozsądkiem nie będzie wierzył w astrologiczne przepowiednie, zdarza się jednak, że próby spojrzenia w przyszłość, acz w żarcie podjęte, dają w rezultacie wyniki poważne i przykre i wpływają zarówno na czyny człowieka, jak i na jego charakter. Pragnąłbym wobec tego, byś mnie zwolnił z odpowiedzi na postawione przez cię pytanie. Łatwo było spostrzec, że ta wymijająca odpowiedź zaostrzyła niepomiernie ciekawość gospodarza. Mannering postanowił jednak w duszy, że nie pozwoli, by dziecko miało cierpieć przez to, iż jest przedmiotem rzekomych złych przepowiedni. Wręczył więc papier panu Bertramowi i prosił, by przez pięć lat, aż do końca miesiąca listopada, nie zrywał z niego pieczęci. Dopiero po upływie tej daty pozwolił badać horoskop do woli, wierząc, że kiedy minie spokojnie pierwszy krytyczny okres, nikt nie będzie przywiązywał wielkiej wagi do dalszego ciągu wróżb. Pan Bertram chętnie na to przystał, Mannering zaś, chcąc się upewnić, że gospodarz dotrzyma obietnicy, wspomniał, iż mogłoby stać się nieszczęście, gdyby zaniedbano jego wskazań. Reszta dnia, który Mannering spędził na zaproszenie gospodarza w Ellangowan, upłynęła bez żadnych ciekawszych wydarzeń, a rankiem dnia następnego podróżny wsiadł na wierzchowca, pożegnał się uprzejmie ze swym gościnnym gospodarzem i jego duchownym towarzyszem, powtórzył jeszcze raz najlepsze życzenia dla całej rodziny i zwróciwszy łeb koński w kierunku Anglii, zniknął z oczu mieszkańców Ellangowan. Musi również zniknąć z oczu czytelników, opowieść bowiem nasza związana jest z innym, późniejszym okresem jego życia. ROZDZIAŁ VI A dalej sędzia
Z brzuchem opasłym od tłustych kapłonów; Oko surowe, przystrzyżona bródka — Pełen przemądrych przysłów i przykładów... Tak oto gra swą rolę. Kiedy pani Bertram z Ellangowan zdolna już była wysłuchać opowieści o tym, co zaszło w czasie jej połogu, komnata jej rozbrzmiała najróżniejszymi plotkami na temat przystojnego, młodego szkolarza z Oksfordu, który ułożył przepowiednię podług gwiazd małemu dziedzicowi, ,,niech niebiosa błogosławią jego śliczną buzię". Postać, wymowa i maniery gościa były szeroko omawiane. Nie pominięto również jego konia, uzdy, siodła i strzemion. Wszystko to razem wzięte zrobiło na pani Bertram niemałe wrażenie, poczciwa dama bowiem była bardzo przesądna. Kiedy mogła już wykonywać różne drobne czynności, zajęła się przede wszystkim uszyciem małego woreczka z aksamitu, aby w nim trzymać horoskop, który wręczył jej mąż. Palce ją świerzbiały, by złamać pieczęcie, lecz jej wiara w zabobony wzięła górę nad ciekawością i dama zdobyła się na tyle siły woli, by owinąć nienaruszony horoskop w dwa kawałki pergaminu — które zszyła brzegami, aby się papier nie ścierał — włożyć do aksamitnego woreczka i powiesić jako talizman na szyi niemowlęcia. Doszła do wniosku, że to jest najwłaściwsze dlań miejsce aż do momentu, kiedy będzie można zaspokoić ciekawość, zgodnie ze wskazaniami nieznajomego. Ojciec również postanowił zrobić to, co do niego należało w stosunku do syna, a mianowicie dać mu dobre wykształcenie. Chcąc, żeby się nauka zaczęła razem z przebudzeniem umysłu, namówił bez trudu profesora Sampsona, by ten porzucił swe zajęcia nauczyciela parafialnego, zamieszkał na stałe we dworze i za sumę, nie dorównującą nawet poborom lokaja w owych czasach, podjął się przelania na przyszłego pana Ellangowan całej erudycji, jaką posiadał, oraz wszelkich wdzięków i zalet towarzyskich, jakich, prawdę mówiąc, nie posiadał, choć nigdy jeszcze nie odczuł ich braku. W tym układzie spraw pan Bertram widział również i swoją korzyść, zapewnił sobie bowiem na stałe towarzystwo cierpliwego słuchacza, któremu, jeśli byli sami, opowiadał swoje historyjki, a którego kosztem mógł ćwiczyć swój dowcip, kiedy towarzystwo im dopisało.
Mniej więcej w cztery lata później, w okolicy, w której leżała majętność Ellangowan, zaszły duże zmiany. Ci, którzy umieli dostrzec oznaki czasów, dawno już byli zdania, że musi dojść do zmiany gabinetu ministrów; wreszcie po odpowiednio długich nadziejach, obawach i zwłokach, po wiadomościach z dobrych źródeł, plotkach ze złych źródeł i informacjach ze źródeł żadnych zgoła, po toastach wypijanych w jednym klubie na cześć jakiegoś męża stanu, a w drugim klubie na pohybel tego samego męża stanu; po jazdach i bieganinie, po rozlepianiu plakatów, składaniu adresów i protestów, po obietnicach dostatków i bogactw, grom wreszcie uderzył — dotychczasowy gabinet został rozwiązany, a co za tym idzie, również i parlament. Jak wszyscy posłowie do parlamentu, tak i sir Tomasz Kitlecourt wrócił do siebie na wieś i spotkał się z przyjęciem co najmniej obojętnym. Był przecież zwolennikiem dotychczasowego gabinetu, a stronnicy nowego zaczęli już energicznie kaptować wyborców dla Johna Featherhead, który miał najlepsze psy i konie w całym hrabstwie. Pomiędzy ludźmi, którzy podtrzymywali sztandar buntu, znajdował się Gilbert Glossin, jurysta w....... plenipotent dziedzica Ellangowan. Ten to zacny jegomość albo nie otrzymał czegoś, o co zabiegał u dawnego posła, albo też, co jest równie możliwe, otrzymał od niego wszystko, o co tylko mógł prosić, i pozostawało mu jedynie zwrócenie się do kogoś innego. Pan Glossin miał prawo głosu z majątku Ellangowan i postanowił teraz, że patron jego również otrzyma prawo głosu, nie miał bowiem wątpliwości, po czyjej stronie stanie w tej rozgrywce pan Bertram. Łatwo przekonał dziedzica Ellangowan, że zaszczytem dlań będzie, jeśli wejdzie do walki wyborczej na czele najliczniejszej grupy, natychmiast też zabrał się do roboty, mnożąc głosy sposobem znanym wszystkim szkockim prawnikom, mianowicie dzieląc i rozszczepiając na części uprawnienia dziedzica tej starożytnej i niegdyś potężnej baronii. Uprawnienia te były tak szerokie, że adwokat, który tu trochę przyciął, tam trochę okrajał, tu dodał, tam dosztukował, a przy tym stworzył kilku nadrządców w całej majętności, którą Bertram dzierżył w lennie od króla, sprawił wreszcie, iż w dniu rozprawy zjawili się na czele dziesięciu ludzi uprawnionych do głosowania na równie dobrych podstawach prawnych, jak wszyscy, co kiedykolwiek stwierdzali pod przysięgą, że ich ziemie zostały im nadane przez suzerena. Te mocne
posiłki przechyliły niepewne dotąd szale wagi. Bertram i jego plenipotent podzielili się zaszczytami — nagroda przypadła wyłącznie temu drugiemu. Pan Gilbert Glossin został sekretarzem urzędu pokoju, a nazwisko pana Godfreya Bertrama ukazało się pośród nowych nominacji sędziów pokoju, wydanych na najbliższym posiedzeniu parlamentu. Był to szczyt ambicji pana Bertrama. Nie można zresztą powiedzieć, że lubił kłopoty czy też odpowiedzialność związaną z tym stanowiskiem, uważał jednak, że ma słuszne do niego prawo, którego zaprzeczała mu dotychczas perfidna ludzka złośliwość. Jest jednak stare, dobre przysłowie, że „nie należy dawać szalonemu miecza do ręki" — to znaczy, nie dawać mu żadnej broni zaczepnej. Kiedy pan Bertram otrzymał upragniony sędziowski urząd, zaczął wkrótce wykonywać swoje funkcje z większą surowością niż łaskawością, zadając całkowity kłam dotychczasowej opinii o jego dobrodusznym lenistwie. Uważał całkiem na serio, iż urząd, jaki mu powierzono, jest osobistym dowodem łaski królewskiej; zapomniał o swym dawnym przekonaniu, że to cudze intrygi pozbawiają go przywileju czy też zaszczytu powszechnie przyznawanego ludziom zajmującym jego pozycję. Rozkazał swemu zaufanemu adlatusowi/*, profesorowi Sampsonowi, czytać nominację na głos. Po pierwszych słowach: ,,Król ma przyjemność mianować", krzyczał w porywie wdzięczności: — Przyjemność? Szlachetny pan! Nie może mieć chyba większej przyjemności niż ja, to pewne! W związku z tym, nie chcąc ograniczać swojej wdzięczności jedynie do uczuć czy słów, dał pełny upust świeżemu zapałowi i starał się okazać czynnym wypełnianiem obowiązków świadomość otrzymanego zaszczytu. Mówią, że nowa miotła dobrze zamiata. Sam mogę stwierdzić, że po przyjściu nowej pokojówki prastare, dziedziczne, domowe pająki, które podczas łagodnych rządów jej poprzedniczki pokryły pajęczyną dolne rzędy moich półek z książkami (stoi tam przeważnie prawo i teologia), uciekają teraz, gdzie pieprz rośnie, przy wstępnych atakach nowej sługi. W ten sposób dziedzic Ellangowan przeprowadził bezlitosne reformy jako zwierzchnik, kosztem najróżniejszych zasiedziałych i zadawnionych już łotrzyków i złodziei, którzy od pół wieku stanowili jego sąsiedztwo. Jak drugi książę Humphrey* dokonywał cudów i przy
pomocy pałeczki konstabla sprawił, że chromi chodzili, ślepi widzieli, a tknięci paraliżem — zaczynali pracować. Łapał kłusowników, złodziei ryb, owoców i gołębi, a w nagrodę za to otrzymywał przyklaski trybunału oraz publiczne uznanie dla swojej energii. Lecz w tych wszystkich sukcesach kryło się też proporcjonalne zło. Stare i wrosłe w ziemię kłody na drodze życia publicznego nie powinny być usuwane bez zachowania ostrożności. Energia naszego przyjaciela sprawiała niemałe kłopoty wielu ludziom, których zamiłowanie do włóczęgi i żebractwa rozwijała uprzednio własna jego pobłażliwość, aż wreszcie zamiłowanie to przeszło w zwyczaj; sprawiała też kłopoty ludziom, którzy będąc rzeczywiście niezdolni do pracy stanowili, używając własnego ich języka, dobrą okazję, by chrześcijanin mógł okazać swe miłosierne uczucie. ,,Żebrak od niepamiętnych czasów", który od dwudziestu lat regularnie obchodził sąsiedztwo, przyjmowany wszędzie bardziej jako ubogi krewny niż jako przedmiot miłosierdzia, odesłany został do najbliższego domu pracy. Zgrzybiała staruszka, która przemierzała na noszach całą parafię, krążąc od domu do domu jak fałszywy szyling, który każdy chce jak najśpieszniej wsunąć sąsiadowi, a która zwykle krzyczała na swoich tragarzy równie głośno, a może nawet głośniej niż podróżny, żądający koni pocztowych — ta również podzieliła los starego żebraka. Nawet ,,Głupi Jock", półszelma, półidiota, co przez pięćdziesiąt lat z górą był rozrywką kilku pokoleń wiejskich dzieci, został odesłany do najbliższego domu poprawy, gdzie pozbawiony światła i powietrza, jedynych swych radości, usychał z tęsknoty i zmarł po sześciu miesiącach. Stary marynarz, który od tak dawna przesiadywał pod okopconymi krokwiami każdej kuchni w hrabstwie w zamian za śpiewanie pieśni o ,,Kapitanie Ward" i ,,Mężnym admirale Benbow", został wygnany z hrabstwa z tej tylko przyczyny, że jakoby mówił z nazbyt irlandzkim akcentem. Sędzia w swoim niezwykłym i pochopnym zapale przestrzegania praw zabronił nawet corocznych objazdów wędrownych kramarzy. Wszystko to nie przechodziło niepostrzeżenie i bez krytyki. Nie jesteśmy z drzewa czy kamienia i nie można rzeczy związanych z naszymi uczuciami i przyzwyczajeniami odedrzeć i odrzucić bez żalu jak mech i korę. Żona dzierżawcy odczuwała brak dostarczanych jej zwykle plotek, a może również — brak owej wewnętrznej satysfakcji, jaką miała dając jałmużnę w postaci odrobiny owsianki dla żebraka,
co jej owe plotki znosił. Wieś cierpiała niewygody, bo przestał istnieć wszelki drobny handel prowadzony przez wędrownych kramarzy. Dzieciom brakowało śliwek w cukrze i zabawek, młodym kobietom — szpilek, wstążek, grzebieni i ballad, starzy zaś gospodarze nie mogli już teraz wymieniać jajek na sól, tabakę i tytoń. Wszystko to razem wzięte przyniosło dziedzicowi z Ellangowan niesławę o tyle większą, że poprzednio cieszył się ogromną popularnością. Nawet argument starożytności jego rodu obrócił się teraz przeciwko niemu. ,,Nic by nas nie obchodziło — mówiono — gdyby to robili Greenside'owie czy Burnville'owie albo Viewforthowie; to są obcy w naszej okolicy. Ale pan na Ellangowan! Przecież ten ród ma tu siedlisko od Ponurego Poniedziałku/* i jeszcze dawniej! Żeby jeden z Bertramów tak uciskał biednych ludzi! Jego dziada nazywano »Szalonym Dziedzicem*, ale tamten, chociaż czasami szalał, gdy sobie dobrał kompanów i wypił nad miarę — nigdy by tak nie postąpił. O, w tamtych czasach komin w starym zamku huczał aż miło, a pod bramą w murach i pode drzwiami tyle samo siedziało biedaków, co szlachty wewnątrz. A w wieczór każdziutkiego Bożego Narodzenia dziedziczka dawała każdemu ubogiemu, jaki przed nią stanął, po dwanaście srebrnych pensów, na cześć dwunastu apostołów. Niektórzy nazywali to papizmem, ale ja myślę, że nasi możni mogliby się czasem czegoś nauczyć od papistów. Tamci inaczej pomagają biedakom — nie rzucają im sześciopensówek w krzaki w niedzielę po to, żeby we wszystkie pozostałe dni powszednie móc ich gnieść, katować i gnębić". Tak to sobie gadano nad poczciwym piwskiem za dwa pensy w każdej piwiarni w obrębie trzech czy czterech mil od Ellangowan, a odległość ta była średnicą kręgu, w którym nasz przyjaciel, jaśnie wielmożny pan Godfrey Bertram, sędzia pokoju, uchodził za centrum zainteresowania. Lecz jeszcze bardziej miano mu za złe usunięcie z Ellangowan osady cygańskiej. Czytelnik zna jedną osobę z tej osady, która już przed wielu laty obrała sobie majętność Ellangowan za główną siedzibę. ROZDZIAŁ VII Chodźcie, książęta obdartego pułku, Książęta krwi! Chodź, Prigg, mój zacny panie, I wy — jak was tam nazywają: Jarkman,
Patrico, Dziwak, Obraźliwy Ozór, Frater czy Abram — wymieniam tu wszystkich. Żebraczy Gaik Choć znany jest na ogół charakter plemion cygańskich, które przed laty zalały większość krajów europejskich i które do dzisiaj w nich żyją zachowując odrębne cechy narodowe — czytelnik wybaczy mi, że powiem kilka słów o sytuacji Cyganów w Szkocji. Wiadomo wszystkim, że we wczesnych wiekach jeden ze szkockich monarchów uznał Cyganów za rasę odrębną i niezależną, lecz prawo obeszło się później z nimi mniej łaskawie, stwierdzając, że słowo ,,Cygan" jest w opinii sądowej równoznaczne z pojęciem zwykłego, nałogowego złodzieja, i stosownie do tej opinii ferowało wyroki. Ale mimo surowości takich czy innych ustaw brać cygańska rozrastała się w latach niedoli kraju, przyjmując w swe szeregi tych, których głód, ucisk czy wojna pozbawiły dotychczasowych środków życia. To przemieszanie odjęło Cyganom w dużym stopniu ich egipski/*, narodowy charakter. Stali się teraz rasą mieszaną, która zachowała po swoich wschodnich przodkach zamiłowanie do próżniactwa i zarabiania kradzieżą na życie, a od ludzi północy, co przyłączyli się do nich później, przejęła dzikość usposobienia. Wędrowali w dużych gromadach, rządzili się też własnymi prawami, według których każde plemię zamieszkiwało wyłącznie w jakimś jednym okręgu. Najmniejsze naruszenie granic terenu działania innego plemienia kończyło się zajadłą walką, w której nierzadko lała się krew. W miarę upływu czasu, wzrost dobrobytu i okrzepnięcie siły prawa powoli zmniejszyły to niebezpieczne zło i stłoczyły je do węższych ram. Bandy Cyganów przerzedziły się znacznie, a wiele z nich uległo całkowitemu wyniszczeniu. Tych jednak, co pozostały, wystarczało, by od czasu do czasu wzniecać popłoch, a zawsze stanowić powód do niepokoju. Włóczędzy ci opanowali całkowicie pewne prymitywne rodzaje rzemiosła, zwłaszcza wyrób tac i łyżek rogowych oraz wszelkie tajemnice zawodu kotlarskiego; zajmowali się również drobnym handlem wyrobami garncarskimi. Każda banda miała swoje stałe punkty zborne, gdzie od czasu do czasu zamieszkiwała, uważając je za swój stały obóz; w tej okolicy powstrzymywali się zazwyczaj od kradzieży. Mieli też Cyganie specjalne talenty i umiejętności i okazywali się też czasami użyteczni i potrafili przynieść ludziom
rozrywkę. Wielu z powodzeniem rozwijało swe uzdolnienia muzyczne i często ulubiony w okolicy skrzypek czy kobziarz pochodził z obozu cygańskiego. Znali się na wszystkich rodzajach myślistwa — na polowaniu z wydrą, rybołówstwie i tropieniu zwierzyny. Hodowali najlepsze i najdzielniejsze teriery, a czasem mieli na sprzedaż dobre wyżły-legawce. W zimie Cyganki wróżyły, a Cyganie pokazywali sztuczki kuglarskie — i dzięki tym umiejętnościom nudny czy też burzliwy wieczór mijał nierzadko jak jedna chwila wśród zebranych w chłopskiej zagrodzie. Lecz nieokiełznany temperament tych ludzi i nieposkromiona duma, z jaką odrzucali pogardliwie wszelką stałą pracę, budziły grozę, nie umniejszoną bynajmniej faktem, że ci włóczędzy byli niezwykle mściwi i nic, ani strach, ani sumienie, nie powstrzymywały ich od straszliwej zemsty na tych, co ich obrazili. Krótko mówiąc, byli to pariasi/* Szkocji — żyli jak dzicy koczownicy pomiędzy europejskimi osadnikami i kierowali się własnymi zwyczajami, obyczajami i przekonaniami, nie zaś prawem rządzących cywilizowaną częścią społeczeństwa. Do dziś jeszcze gromady takich Cyganów żyją w miejscach, z których łatwo można uciec albo w bezludne okolice, albo pod inną jurysdykcję. Charakter ich nie złagodniał bynajmniej, lecz liczba zmniejszyła się ogromnie. Zamiast stu tysięcy, nie można by chyba dzisiaj naliczyć więcej niż pięciuset Cyganów w całej Szkocji. Banda włóczęgów, do której należała Meg Merrilies, od dawna obrała sobie za stałe siedlisko — na tyle stałe, na ile pozwalały ich obyczaje — dolinę leżącą w dobrach Ellangowan. Zbudowali tam kilka chatek, które zwali swym ,,schronieniem", i jeśli nie ruszali na włóczęgę, chowali się tam bezpieczni, jak wrony, które znajdowały nocleg w okolicznych jesionach. Zamieszkiwali tutaj już od tak dawna, że uważano ich do pewnego stopnia za właścicieli tego nędznego przytuliska. W ich przekonaniu spłacili je już dawno, służąc dziedzicowi na wojnach albo też, co się częściej zdarzało, grabiąc i rabując ziemie tego z sąsiednich baronów, z którym ich pan akurat się wadził. Później usługi ich przybrały bardziej pokojowy charakter. Kobiety szydełkowały mitenki dla pani i ciepłe pończochy dla pana, a prezenty te wręczano zazwyczaj uroczyście w dniu Bożego Narodzenia. Stare wróżychy błogosławiły małżeńskie łoże, kiedy się pan żenił, i kołyskę, kiedy się rodził dziedzic. Mężczyźni kleili stłuczoną porcelanę gospodyni i pomagali dziedzicowi w jego
wyprawach myśliwskich — odrobaczali jego psy i przycinali uszy szczeniętom. Dzieci zbierały orzechy w lesie, brusznice we mchach i grzyby na łąkach i zanosiły je jako daninę dla dworu. Te własnowolne akty poddaństwa wobec dworu nagradzano w pewnych wypadkach opieką, w innych zaś — pobłażaniem, resztkami jedzenia, piwem i nawet gorzałką, kiedy okoliczności wymagały szerokiego gestu. Dzięki tej wzajemnej wymianie usług, która trwała od co najmniej dwustu lat, w Ellangowan uważano Cyganów z Derncleugh za coś w rodzaju uprzywilejowanych rezydentów. „Hultaje" byli ,,zażyłymi przyjaciółmi" dziedzica; miałby sobie za złe, gdyby im czasem nie pomógł i nie poparł ich w zatargu z prawem i miejscowym jego przedstawicielem. Lecz to przymierze wkrótce miało zostać zerwane. Cyganie z Derncleugh interesowali się tylko tymi hultajami, którzy wchodzili w skład ich bandy, a wszyscy inni byli im najzupełniej obojętni, toteż przyglądali się bez obaw surowemu postępowaniu nowego sędziego pokoju w stosunku do obcych włóczęgów. Sądzili zapewne, że pan Bertram postanowił pozbyć się wszystkich okolicznych łazików i żebraków oprócz tych, co mieszkają na własnych jego gruntach i wykonują swój zawód za jego własnym, pośrednio czy bezpośrednio udzielonym pozwoleniem. Zresztą i pan Bertram początkowo bynajmniej nie miał ochoty używać nowo zdobytej władzy przeciwko tym starym osiedleńcom, lecz zmusiły go do tego okoliczności. Na sesji kwartalnej pewien dżentelmen z opozycyjnej partii zarzucił nowemu sędziemu pokoju, że udając niezwykłe poświęcenie w pracy nad zachowaniem porządku publicznego i pretendując jakoby do opinii energicznego i rzutkiego stróża prawa, chroni jednocześnie bandę największych łotrów w hrabstwie i pozwala im przebywać bezpiecznie w odległości jednej mili od dworu Ellangowan. Nie można było na to nic odpowiedzieć, fakt bowiem był zbyt oczywisty i dobrze znany. Pan Bertram z trudem przełknął tę pigułkę, a w drodze powrotnej zastanawiał się, jak by tu najprostszym sposobem pozbyć się tych przybłędów, którzy uwłaczali jego sędziowskiej sławie. Właśnie w chwili gdy postanowił wykorzystać pierwszą sposobność zwady z pariasami z Derncleugh, sposobność owa sama mu się nawinęła. Odkąd nasz przyjaciel został tak gorliwym strażnikiem pokoju, rozkazał, aby brama wjazdowa do otaczającego jego dwór, leśnego
parku, która uprzednio miała tylko jedną zawiasę i. z tego powodu zawsze była gościnnie otwarta — żeby owa brama, powiadam, otrzymała nowe zawiasy i została pięknie pomalowana. Zatkał również palikami, kunsztownie przeplecionymi janowcem, dziury w ogrodzeniu, przez które to dziury cygańscy chłopcy włazili do parku, aby podbierać ptasie gniazda; starsi Cyganie z osady chodzili tędy na skrót, a chłopaki i dziewuchy urządzali sobie wieczorne schadzki — wszystko to bez urazy z jednej strony i bez proszenia o pozwolenie — z drugiej. Lecz te rajskie czasy miały się teraz skończyć, bo groźny napis na bramie głosił, że ,,pod rygorem prawa" nie wolno nikomu wchodzić na ogrodzony teren. Jakby naigrawając się z tych gróźb, sześciu cygańskich wyrostków i dziewuch jeździło okrakiem na nowej bramie, splatając wieńce z kwiatów zebranych — nie było co do tego wątpliwości — na zakazanym terenie. Dziedzic w największym gniewie, na jaki się mógł zdobyć i zapewne jaki potrafił udać, rozkazał im zejść, lecz oni nie zwrócili na to najmniejszej uwagi. Wezwał wówczas na pomoc służącego, brutalnego parobka, który natychmiast uciekł się do pomocy bata. Kilka smagnięć rozpędziło czeredę i w ten sposób po raz pierwszy złamano przymierze pomiędzy dworem Ellangowan a Cyganami z Derncleugh. Ci zresztą przez pewien czas nie brali tej wojny na serio. Zrozumieli to dopiero wówczas, gdy okazało się, że rządca smaga batem ich dzieci, jeśli je złapie na gorącym uczynku, a stróż polny zajmuje im osły, jeśli spotka je na zagrodzonym terenie albo nawet jeśli pasą się przy drodze, co jest sprzeczne z przepisami drogowymi; że konstabl stawia im wścibskie pytania, z czego też oni żyją, i dziwi się bardzo, stwierdzając, że mężczyźni przez większą część dnia śpią w chatach, natomiast wychodzą na większą część nocy. Kiedy sprawy zaszły już tak daleko, Cyganie bez skrupułów zaczęli się odpłacać dziedzicowi pięknym za nadobne. Plądrowali jego kurniki, kradli jego płótno czy to ze sznurów, czy to w czasie bielenia, łapali jego ryby, uprowadzali mu psy, ścinali lub odzierali z kory zdrowe drzewa. Wyrządzali mu dużo drobnych szkód, a wiele z nich jedynie na złość. Dziedzic zaczął w odwecie wystawiać bez litości nakazy poszukiwania i aresztu i kilku hultai mimo dużej zręczności nie uniknęło skazania. Jeden z nich, młody, śmiały chłopak, który często wyprawiał się na morze na ryby, został przekazany kapitanowi
oddziałów przymusowej służby morskiej w D...; wybatożono dwoje dzieci, a jedną egipską matronę odesłano do domu poprawy. Lecz Cyganie nie robili jeszcze najmniejszych prób opuszczenia miejsca, gdzie zamieszkiwali tak długo, a i pan Bertram z niechęcią myślał o wyrzuceniu ich z tego starego ,,schronienia" — tak więc wojna toczyła się dalej przez kilka miesięcy, a żadna ze stron nie zaostrzała ani też nie łagodziła wrogich działań. ROZDZIAŁ VIII I tak Indianin znad Ontario, który Miał za kolebkę płat panterzej skóry, Spogląda z lękiem, jak góry i lasy Zaludnia biały wróg czerwonej rasy... Cóż, trzeba rzucić siedziby ojczyste, Bystry nurt rzeki, gdzie wody mkną czyste, I z sercem pełnym gniewu i wzburzenia Iść, gdzie ślad stopy nie zamącił cienia, Gdzie uroczysty mrok — jak książę lasu Sprawuje rządy od narodzin Czasu. Sceny z dzieciństwa Poznając źródła i historię wojny przeciwko hultajstwu w Szkocji, nie możemy zapominać, że lata płynęły i że mały Harry Bertram, jedno z najśmielszych i najżywszych dzieci, jakie kiedykolwiek sporządzały sobie z sitowia pałasz i czapkę grenadierską, dochodził teraz krytycznego wieku lat pięciu. Od najwcześniejszego dzieciństwa cechowała go duża odwaga, toteż już teraz wędrował często na własną rękę, znał doskonale każdą ścieżkę na łąkach i w dolinach Ellangowan i potrafił w swym dziecięcym języku powiedzieć, na jakiej miedzy rosną najpiękniejsze kwiaty i w których zaroślach znaleźć można najdojrzalsze orzechy. Ustawicznie napędzał stracha swym opiekunom, wdrapując się na ruiny starego zamku, i niejeden raz robił potajemne wyprawy aż do cygańskiej osady. W takich wypadkach odprowadzała go zwykle Meg Merrilies, która, choć za nic w świecie nie chciała wejść do dworu, odkąd jej siostrzeniec został siłą oddany do służby wojskowej, najwyraźniej nie rozciągała swej niechęci na malca. Wprost przeciwnie, często czatowała nań przy drodze, kiedy wychodził na spacer, śpiewała mu
cygańskie piosenki, woziła go na swoim ośle i wpychała mu do kieszonki kawałki piernika czy czerwone jabłuszka. Jej dawne przywiązanie do rodu Ellangowan zostało teraz głęboko zranione, zdawała się więc cieszyć tym, że został choć jeden obiekt dla jej serdecznych sentymentów. Setki razy przepowiadała, że ,,mały panicz Harry będzie dumą rodu. Od śmierci Artura Mac-Dingawaie, co zginął, w bitwie nad Bloody Bay, nie było tak pięknej gałązki z tego starego dębu, bo ten obecny kij nadaje się tylko na opał". Kiedyś, gdy malec się rozchorował, Cyganka przeleżała całą noc pod jego oknem, nucąc piosenkę, którą uważała za najlepszy środek przeciwgorączkowy. Nie można jej było namówić ani na wejście do domu, ani na opuszczenie posterunku, póki się nie dowiedziała, że kryzys minął. To przywiązanie starej Cyganki do malca budziło podejrzenia, co prawda nie gospodarza, który nigdy nie był skory do podejrzewania złego, lecz jego żony, kobiety bojaźliwej i słabego zdrowia. Była teraz po raz drugi w ciąży, i to bardzo zaawansowanej, nie mogła więc sama wychodzić. Ponieważ niańka Harry'ego była istotą młodą i bezmyślną, pani Bertram prosiła profesora Sampsona, by pilnował chłopca podczas jego wędrówek, jeśli malec nie będzie miał innej opieki. Nauczyciel kochał bardzo swego małego ucznia i ogromnie się radował własnym sukcesem, gdy jego pupil tak dalece zaszedł w naukach, że potrafił już przeliterować słowo składające się z trzech sylab. Nie mógł więc, rzecz jasna, znieść myśli, że ten mały cud erudycji mógłby zostać skradziony przez Cyganów jak drugi Adam Smith/1, toteż choć tego rodzaju opieka nie miała nic wspólnego z jego przyzwyczajeniami, podjął się jej chętnie. 1/ Ojciec filozofii ekonomicznej był rzeczywiście skradziony przez Cyganów jako dziecko i przebywał u nich przez kilka godzin. (Przyp. autora). Często go można było zobaczyć, jak kroczył rozwiązując w myślach jakiś matematyczny problem, z oczyma utkwionymi w pięcioletnim dziecku, które w czasie tych wędrówek wikłało go w najrozmaitsze perypetie. Dwukrotnie goniła profesora rozwścieczona krowa, raz wpadł do potoku, w chwili gdy usiłował przejść po kamieniach na drugą stronę, kiedy indziej znowu ugrzązł po pas w bagnie Lochend, próbując zerwać lilię wodną dla młodego dziedzica. Gospodynie wiejskie, które wyciągały wówczas Sampsona, twierdziły, że
,,dziedzic mógłby równie dobrze oddać swojego chłopaka pod opiekę stracha na wróble". Poczciwy nauczyciel znosił wszystkie te katastrofy z niewzruszoną powagą i pogodą. Jedyne słowo, jakie można było wydobyć z tego anioła cierpliwości, to: „Nie-by-wa-łe!" W tym czasie dziedzic postanowił ostatecznie wyeksmitować Cyganów z Derncleugh. Słysząc o tym, starzy służący potrząsali głowami i nawet profesor Sampson odważył się zwrócić panu Bertramowi pośrednią uwagę. Ponieważ jednak kryła się ona pod kwiecistym wyrażeniem: „Ne moveas Camerinam /* — ani aluzja, ani język, w którym była wypowiedziana, nie posłużyły opamiętaniu pana Bertrama i sprawa przeciwko Cyganom nabrała mocy prawnej. Stróż polny napisał kredą na każdych drzwiach oficjalne zarządzenie, by Cyganie wynieśli się do dnia następnej wypłaty tenuty dzierżawnej*. Lecz oni i teraz nie okazywali najmniejszej ochoty do ustępstw czy też wykonania zarządzenia. Wreszcie nadszedł dzień wypłaty, fatalny dzień św. Marcina. Zastosowano ostre środki eksmisji Cyganów z Ellangowan. Oddział złożony z konstabli w liczbie wystarczającej, by stłumić wszelki opór, rozkazał mieszkańcom, by wynieśli się do południa, a kiedy Cyganie ich nie posłuchali, strażnicy prawa, zgodnie z wydanym im nakazem, zaczęli zdzierać strzechy i wyrywać nędzne drzwi i okna. Był to szybki i skuteczny sposób wyrzucania ludzi z ich siedzib, do dziś praktykowany w odległych częściach Szkocji, jeśli dzierżawca sam nie chce się wyprowadzić. Przez pewien czas Cyganie biernie, wśród ponurej ciszy, przyglądali się temu dziełu zniszczenia, a wreszcie zaczęli siodłać i zakładać juki na osły, sposobiąc się do odjazdu. Niedługo trwały przygotowania — mieli przecież zwyczaje podobne do koczowniczych plemion tatarskich — i Cyganie ruszyli w drogę, by znaleźć sobie nową siedzibę, gdzie właścicielem nie będzie ani ktoś z sędziowskiego quorum/*, ani custos rotulolum*. Pan Bertram czuł się nieswojo i postanowił nie brać osobistego udziału w rugowaniu swoich dawnych wasali. Pozostawił to zajęcie konstablom pod bezpośrednim dowództwem Franka Kennedy, lustratora czy też lotnego inspektora z ramienia skarbu, który ostatnio bardzo zadomowił się we dworze i o którym więcej będziemy mieli do powiedzenia w następnym rozdziale. Sam dziedzic postanowił tego dnia złożyć wizytę przyjacielowi, mieszkającemu dość daleko od Ellangowan. Tak się jednak złożyło, że mimo tych środków
ostrożności nie uniknął spotkania ze swymi byłymi dzierżawcami w chwili, kiedy opuszczali jego ziemie. Droga w tym miejscu wiodła przez głęboki parów i stromo pięła się na pobliskie wzgórze, na samym skraju posiadłości Ellangowan. Tu właśnie pan Bertram spotkał cygańską karawanę. Straż przednią stanowiło czterech czy pięciu mężczyzn owiniętych w długie, luźne opończe, które zakrywały ich wysokie, smukłe postacie. Wielkie, nasunięte na oczy kapelusze o zagiętych brzegach przysłaniały ostre rysy, ciemne oczy i śniade twarze. Dwóch z nich niosło długie strzelby myśliwskie, jeden dzierżył szeroką, obnażoną szablę, a wszyscy mieli góralskie kordelasy, choć nie trzymali ich ostentacyjnie na wierzchu. Za nimi ciągnęła się karawana objuczonych osłów i małych wózków, zwanych w tym kraju ,,wywrotkami", na których jechali zgrzybiali i słabi — starcy i niemowlęta wygnanej gromady. Małą tę grupę otaczały kobiety w czerwonych chustach i słomianych kapeluszach oraz starsze dzieci, bose, z gołymi głowami i prawie nagie. Droga była wąska i biegła pomiędzy dwoma stromymi usypiskami piasku, toteż służący pana Bertrama ruszył z wyniosłą miną naprzód, potrząsając pejczem i rozkazując Cyganom, by zeszli na bok i dali wolny przejazd wyższemu od nich stanem. Nie posłuchano rozkazu. Zawołał wówczas do mężczyzn, którzy leniwie szli na przedzie: — Weźcie osły za uzdy i dajcie wolny przejazd panu dziedzicowi! — Wystarczy mu tyle drogi, ile ma — odparł Cygan spod szerokoskrzydłego kapelusza, nie podnosząc głowy — i więcej nie dostanie. Gościniec jest tak samo dla naszych osłów, jak dla jego wałacha. Cygan mówił posępnym, groźnym nawet tonem, toteż pan Bertram zdecydował, że najlepiej będzie schować dumę do kieszeni i spokojnie minąć karawanę tak, jak mu na to pozwolą, choć zostawili mu bardzo wąski pas drogi. Chciał pokryć udaną obojętnością świadomość wyrządzonego mu despektu, toteż zwrócił się do jednego z Cyganów, który przechodził koło niego, nie witając go ani okazując, że poznaje dziedzica. — Giles Baillie — zawołał — czy słyszałeś, że twój syn, Gabriel, ma się dobrze? — Chodziło o młodego Cygana, którego oddano przymusowo do służby w marynarce.
— Gdybym usłyszał co innego — odparł stary spoglądając na jeźdźca surowym, groźnym spojrzeniem — wy usłyszelibyście o tym również. — I ciężkim krokiem ruszył dalej, nie czekając na dalsze pytania. Pan Bertram z trudem przecisnął się przez tłum znajomych twarzy, które dawniej witały go zawsze z szacunkiem należnym osobie wyższego stanu, a w których czytał teraz tylko nienawiść i pogardę. Kiedy wydostał się ze ścisku, coś go popchnęło, by zawrócić konia i spojrzeć za odchodzącymi. Mogliby stanowić znakomity temat dla ołówka Wallota/*. Czoło pochodu doszło właśnie do niewielkiego, skarłowaciałego lasu u stóp wzgórza, który zakrywał ich powoli, aż wreszcie ostatni Cyganie zniknęli za drzewami. Myśli pana Bertrama były pełne goryczy. To prawda, że banda, którą tak szybko wyrzucił z miejsca jej odwiecznego schronienia, była hultajska i próżniacza, ale czy kiedykolwiek próbował ją zmienić? Przecież nie byli teraz gorsi niż w czasach, gdy pozwalano im uważać się za coś w rodzaju wasali rodu Bertramów; czy zwykły przypadek, jakim była jego nominacja na sędziego pokoju, powinien był wywołać aż taką zmianę w jego stosunku do tych ludzi? Trzeba było przynajmniej uczynić jakąś próbę, a nie wypędzać od razu siedem rodzin w szeroki świat i pozbawiać ich choćby tej słabej opieki, dzięki której nie popadli w ostateczną niegodziwość! Poczuł smutek w sercu na myśl, że rozstaje się z tyloma znajomymi twarzami. Godfrey Bertram był specjalnie podatny na takie uczucie, bo jako człowiek umysłowo ograniczony, szukał zawsze przyjemności w drobnych sprawach najbliższego otoczenia. Kiedy miał już zawrócić konia i ruszyć w dalszą drogę, zobaczył nagle Meg Merrilies, wlokącą się w tyle za karawaną. Stała na jednej z wysokich, urwistych skarp, które, jak już mówiliśmy uprzednio, wznosiły się po obu stronach drogi, tak że górowała nad dziedzicem Ellangowan, mimo że ten siedział na koniu. Jej wysoka postać odcinała się wyraźnie na tle jasnego błękitu nieba i wydawała się wprost nadludzko olbrzymia. Napomknęliśmy już, że jej przyodziewek, a raczej sposób układania go przypominał cudzoziemski strój; ubierała się tak prawdopodobnie po to, by zwiększać wrażenie swych zaklęć i wróżb; może też chciała okazać w ten sposób szacunek dla tradycyjnego ubioru przodków. Miała na głowie kawał czerwonej tkaniny zwiniętej w turban, spod którego czarne jej oczy miotały niezwykłe blaski. Długie, splątane włosy
spadały w kołtunach spod fałd tego niezwykłego nakrycia głowy. Wyglądała jak rozszalała czarownica — w prawej ręce dzierżyła młode drzewko, zapewne przed chwilą wyrwane. — Niech mnie powieszą — zawołał służący — jeśli nie wyrwała tego młodego jesionu w parku! Dziedzic nie odpowiedział, lecz w dalszym ciągu patrzył na Cygankę stojącą nad ścieżką. — Jedź swoją drogą — przemówiła kobieta — jedź swoją drogą, dziedzicu Ellangowan, jedź swoją drogą, Godfreyu Bertram! Zgasiłeś dzisiaj siedem płonących ognisk — sprawdź, czy u ciebie w domu ogień żywiej przez to goreje! Zerwałeś strzechy z siedmiu chat — sprawdź, czy dach nad twoją głową mocniej się przez to trzyma! Możesz teraz pasać swoje bydło na błoniach Derncleugh! Ale strzeż się, żeby zając nie przycupnął pod kominem Ellangowan. Jedź swoją drogą, Godfreyu Bertram! Czemu tak patrzysz spode łba za naszą gromadą? Tam idzie trzydzieści dusz, co łaknęły chleba, zanim ty jeszcze pragnąłeś smakołyków, i nie szczędziły za ciebie serdecznej krwi, zanim ty jeszcze w palec się skaleczyłeś. Tak, trzydzieści dusz — od starej kobiety, co ma już sto lat, do dziecka, co się urodziło w zeszłym tygodniu. Wyrzuciłeś nas z tego nędznego schronienia i każesz nam spać na błotach z żabami i cietrzewiami. Jedź swoją drogą, dziedzicu Ellangowan! Nasze dzieciaki wiszą nam u zmęczonych karków — pilnuj, żeby twoja piękna kolebka w domu bezpieczniej się kołysała — nie żebym źle życzyła małemu Harry'emu czy temu, co się jeszcze nie urodził — niech Bóg ich chroni i sprawi, żeby lepsi byli dla biedoty i zacniejsze mieli serca niż ich ojciec! A teraz jedź swoją drogą, bo to są ostatnie słowa, jakie usłyszysz kiedykolwiek od Meg Merrilies, i ostatnia jej droga przez piękne lasy Ellangowan. Z tymi słowy złamała młode drzewko, które trzymała w rękach, i cisnęła je na drogę. Małgorzata Andegaweńska/*, rzucając straszliwe przekleństwo na swego triumfującego wroga, nie mogła tego uczynić z gestem wyrażającym większą dumę i pogardę. Dziedzic odchrząknął, chcąc coś powiedzieć, i szukał w kieszeniach półkoronówki, lecz Cyganka, nie czekając ani na jego odpowiedź, ani na darowiznę, zbiegła w dół zbocza, by się połączyć z karawaną. W zamyśleniu jechał pan Bertram do domu; trzeba tu podkreślić, że nie wspomniał o tej rozmowie nikomu z rodziny. Służący jednak nie
był równie dyskretny i szeroko rozpowiadał o całym zdarzeniu przed pełnym audytorium kuchennym. Zakończył, klnąc się na czym świat stoi: — Jeśli diabeł przemawiał kiedyś ustami kobiety, to było to na pewno tego przeklętego dnia. ROZDZIAŁ IX Wymaluj Szkocji płacz — a pod nim Pusty dzban, dalej sprawców zbrodni: Celników, wartych piekła ogni — Co na wyprzódki Wlewają w kanał najniegodniej Baryły wódki. ROBERT BURNS W tym pracowitym okresie wypełniania obowiązków sędziego pokoju pan Bertram nie zapominał bynajmniej o sprawach skarbu państwa. Przemyt kwitł w okolicy, bo Isle of Man stwarzała niezwykle podatne do tego warunki. Można powiedzieć, że wzdłuż całego południowozachodniego wybrzeża Szkocji wszyscy właściwie brali udział w kontrabandzie. Prawie każdy chłop uprawiał przemyt, szlachta temu pobłażała i ci, co powinni ochraniać urzędników skarbu, często przeszkadzali im w pełnieniu obowiązków. W owym czasie lotnym inspektorem czy też lustratorem celnym był w tej okolicy niejaki Frank Kennedy, o którym wspominaliśmy już w naszej opowieści. Był to mężczyzna śmiały, rezolutny i przedsiębiorczy, który skonfiskował wiele przemycanego towaru, toteż nienawidzili go, stosownie do rozmiaru tych konfiskat, wszyscy, co brali udział w ,,uczciwym handlu", jak nazywano kontrabandę. Frank Kennedy był naturalnym synem dżentelmena, a że miał przy tym usposobienie wesołe, lubił kompanię i potrafił rozweselić ludzi piosenką, został przyjęty do towarzystwa okolicznych dziedziców i został członkiem wielu ich klubów sportowych, jako że w sporcie był nadzwyczaj zręczny. Kennedy był częstym i zawsze mile widzianym gościem w Ellangowan. Wesołość jego zwalniała pana Bertrama od kłopotu myślenia i wysiłków, jakie zawsze wiązały się dlań ze ściślejszą wymianą poglądów, w tym zaś wypadku znakomitym tematem do rozmów były śmiałe i niebezpieczne przedsięwzięcia inspektora, jakie,
pełniąc swój urząd, musiał podejmować. Pan Bertram bardzo lubił słuchać opowieści o przygodach Franka Kennedy, a to oraz przyjemność, jaką mu sprawiało samo towarzystwo inspektora, wystarczyło, by mu pomagał i wspierał przy wykonywaniu niebezpiecznych, znienawidzonych przez wielu obowiązków. — Frank Kennedy — mówił — to dżentelmen, chociaż z lewego łoża. Jest spokrewniony z rodem Ellangowan przez dom z Glengubble. Ostatni dziedzic z Glengubble przeniósłby zapewne swój majątek na linię Ellangowan, gdyby nie zajechał przypadkiem do Harrigate i nie poznał tam panny Jean Hadaway — a trzeba tu powiedzieć, że gospoda ,,Pod Zielonym Smokiem" w Harrigate lepsza jest od tej drugiej — no, ale jeśli idzie o Franka Kennedy, jest w pewnym znaczeniu dżentelmenem z urodzenia i wstyd byłoby nie wesprzeć go przeciwko tym hultajom przemytnikom. Zdarzyło się, już po zawiązaniu tego przymierza pomiędzy prawem a jego stróżem, że kapitan Hatteraick wyładował właśnie partię spirytualiów i innych szmuglowanych towarów na brzegu koło Ellangowan, a ufając, iż dziedzic tak samo jak dotychczas będzie patrzał przez palce na te bezprawne poczynania, ani się ze swą kontrabandą nie ukrywał, ani nie spieszył z rozprzedażą. Rezultat był taki, że Frank Kennedy, zaopatrzywszy się u pana Bertrama w nakaz konfiskaty, z pomocą znających okolicę ludzi z Ellangowan oraz oddziału żołnierzy, rzucił się na baryłki, paki i worki i odwiózł je w triumfie do najbliższego urzędu celnego, po rozpaczliwej potyczce, w której obie strony odniosły wiele ciężkich ran, lecz dzięki której udało się mu położyć znak szerokiej strzały/* na szmuglowanym towarze. Wówczas to kapitan Dirk Hatteraick poprzysiągł po holendersku, niemiecku i angielsku straszliwą zemstę zarówno czopownikowi, jak i tym, co go podżegnywali do czynu. Każdy, kto znał kapitana, nie miał wątpliwości, że dotrzyma słowa. Rano, w kilka dni po wyjeździe Cyganów, pan Bertram zapytał przy śniadaniu żony, czy to czasem nie dzisiaj są urodziny małego Harry'ego. — Tak, akurat dziś kończy pięć lat — co za szczęśliwy dzień — odpowiedziała pani Bertram. — Możemy nareszcie przeczytać papier, który zostawił nam ten Anglik. Pan Bertram lubił wykazywać swój autorytet w drobiazgach.
— Nie, moja duszko, dopiero jutro. Na ostatniej sesji kwartalnej szeryf mówił nam, że dies* — to znaczy dies inceptus* — ale ty przecież nie znasz łaciny — to znaczy, że dzień danego terminu zaczyna się dopiero wtedy, kiedy się skończy. — To brzmi bez sensu, mój drogi. — Być może, ale mimo to tak właśnie wygląda prawo. A jeśli mówimy już o terminach, to chciałbym, żeby, jak mówi Frank Kennedy, dzień Zielonych Świątek zabił dzień św. Marcina i został za to powieszony, bo dostałem właśnie list w sprawie procentów dla Jenny Cairns, a na domiar złego nikt z dzierżawców nie zgłosił się jeszcze we dworze — tak że anim nawet tenuty nie powąchał — zwloką się tu dopiero na Matkę Boską Gromniczną. A co do Franka Kennedy, to myślę, że przyjedzie do nas dzisiaj, bo pojechał do Wigton, żeby ostrzec szkuner królewski, stojący na kotwicy w zatoce, o tym, że lugier Dirka Hatteraicka znowu był przy brzegu — i dzisiaj wróci, więc możemy wyciągnąć butelkę klaretu* i wypić zdrowie naszego synka. — Wolałabym — odparła małżonka — żeby Frank Kennedy nie wtrącał się do spraw Dirka Hatteraicka. Czemuż to on ma być gorliwszy od innych? Czy nie mógłby sobie śpiewać, pić i spokojnie brać wynagrodzenie, jak poczciwy poborca Snail, co nigdy nikomu za skórę nie włazi? A tobie, mężu, dziwię się, że się w to mieszasz. Czy potrzebowaliśmy posyłać po herbatę czy koniak do miasta, kiedy Dirk Hatteraick spokojnie przyjeżdżał do zatoki? — Nie znasz się na tych sprawach, moja duszko. Czy myślisz, że to wypada, by dom sędziego pokoju był składem szmuglowanych towarów? Frank Kennedy pokaże ci w statucie, jakie grożą za to kary, a dobrze sama wiesz, że chowali kontrabandę tam na górze, w Starym Dworze. — No i jaka się krzywda stała, mój drogi, ścianom i sklepieniom Starego Dworu, kiedy stanęło tam od czasu do czasu parę baryłek koniaku? Przecież nie musiałeś o tym wiedzieć. I co się stanie królowi, jeśli tutejsi ziemianie dostaną te trochę koniaku, a żony ich tę odrobinę herbaty po umiarkowanej cenie? To wstyd obkładać towary takim cłem. Czy nie lepiej było, kiedy Dirk Hatteraick przywiózł mi z Antwerpii ten czepeczek na głowę i kornet? Długo będę czekała, zanim król albo Frank Kennedy coś mi przyślą. A do tego jeszcze pokłóciłeś się z Cyganami. Codziennie czekam na pożar w podwórzu.
— Jeszcze raz ci powiadam, moja duszko, że nie znasz się na tych sprawach — patrz, Frank Kennedy galopuje tu do nas. — Dobrze, dobrze — podniosła nieco głos dama, gdy jej mąż wyszedł z pokoju. — Chciałabym tylko, żebyś ty się na nich rozumiał, i tyle. Pan Bertram z przyjemnością przerwał tę małżeńską rozmówkę i uciekł do swego wiernego przyjaciela, pana Kennedy, który przyjechał w wybornym humorze. — Błagam cię, panie — rzekł podniecony — byś zaraz poszedł do starego zamku i zobaczył, jak ogary jego królewskiej mości szczwają tego starego lisa, Dirka Hatteraicka. — Mówiąc to, rzucił służącemu wodze swego konia i pobiegł ścieżką na górę, w kierunku ruin, a za nim ruszył gospodarz i kilka innych osób, przestraszonych dochodzącymi od morza odgłosami wystrzałów, które teraz można już było słyszeć zupełnie wyraźnie. Kiedy pan Bertram znalazł się w tej części ruin, skąd roztaczał się najrozleglejszy widok na morze, zobaczył płynący po zatoce lugier pod wszystkimi żaglami, a za nim, niedaleko, szkuner, który ostrzeliwał uciekiniera działami dziobowymi, na co lugier odpowiedział kulami z dział rufowych. — Jeszcze są daleko — wołał Kennedy w uniesieniu — ale zaraz podpłyną bliżej! Do licha! Lugier wyrzuca ładunek! Widzę, jak ciskają za burtę znakomity koniak, baryłka po baryłce — to niegrzecznie ze strony pana Hatteraicka, diabelnie niegrzeczne, sam mu to powiem. No — już, już go dopadli — tak, tak, bierzcie go, bierzcie! Naprzód, pieski, naprzód, moje pieski! Trzymaj zbója, łapaj! — Na mój rozum — powiedział stary ogrodnik do jednej ze służących — już złe trzęsie czopownikiem. — Tak określali wieśniacy tego rodzaju gwałtowne uczucia, które uważali za przepowiednię śmierci. A tymczasem pościg trwał. Lugier był sterowany niezwykle umiejętnie — używał wszelkich żeglarskich sztuczek, by umknąć pościgu. Teraz właśnie dopłynął do przylądka, który był najbardziej wysuniętym w morze punktem lądu po lewej stronie zatoki, i miał go opłynąć, gdy nagle kula pościgu roztrzaskała mu reję i takielunek, a grotmaszt runął na pokład. Nikt nie miał wątpliwości, jakie będą tego skutki, nie można jednak było ich dojrzeć, lugier bowiem, opłynąwszy już przylądek, stracił zdolność sterowania i zniknął patrzącym z oczu za cyplem. Szkuner gonił go na pełnych żaglach, lecz znalazł się teraz za blisko lądu, toteż żeby nie osiąść na mieliźnie, musiał zawrócić,
zmienić kurs i wypłynąwszy na zatokę, stamtąd dopiero swobodnie okrążyć cypel. — Tam do licha, stracą lugier albo ładunek, albo wszystko razem! — zawołał Kennedy. — Muszę pogalopować na Point of Warroch (taką nazwę nosił wspomniany właśnie cypel) i zasygnalizować im, w jakim kierunku lugier zdryfował po tamtej stronie. Żegnaj, przyjacielu, na godzinę i przygotuj galon ponczu i dużo cytryn. Będę miał ogromne pragnienie, jak wrócę, i będziemy pili zdrowie twego synka z wazy, po której mogłaby pływać jolka urzędu celnego. — Mówiąc to, wskoczył na konia i ruszył galopem. O milę mniej więcej od dworu, na skraju lasu, który, jak już mówiliśmy, pokrywał przylądek kończący się cyplem zwanym Point of Warroch, spotkał Kennedy małego Harry'ego Bertrama pod opieką wychowawcy, profesora Sampsona. Kennedy często obiecywał malcowi przejażdżkę na koniku, a że mu zawsze śpiewał, tańczył i odgrywał przed nim role Puncha/*, malec lubił go ogromnie. Kiedy zobaczył swego przyjaciela wypadającego galopem na ścieżkę, natychmiast przypomniał mu o obietnicy, Kennedy zaś, nie widząc w tym niebezpieczeństwa dla malca, a chcąc dokuczyć profesorowi, w którego twarzy czytał protest, podniósł chłopca z ziemi, usadowił go przed sobą w siodle i ruszył dalej. Słowa profesora: ,,Może jednak, panie Kennedy..." — zagłuszył tętent kopyt końskich. Preceptor zastanawiał się chwilę, czy nie powinien iść za nimi, ale ponieważ Kennedy cieszył się pełnym zaufaniem rodziny Bertramów, a profesor nie lubił jego towarzystwa, „jako że celnik smakuje w żartach pospolitych i grubiańskich" — ruszył samotnie z powrotem do dworu Ellangowan. Na ruinach murów zamku stali jeszcze obserwatorzy, patrząc na szkuner, który wreszcie, straciwszy wiele czasu, znalazł wystarczającą przestrzeń, by opłynąć pod wiatr Point of Warroch, i zginął im z oczu za zalesionym cyplem. Nieco później usłyszeli w oddali kilka strzałów armatnich, po czym nastała chwila ciszy, a wreszcie wybuch jeszcze pilniejszy, jakby statek wyleciał w powietrze. Ponad lasem wzbiła się gęsta chmura dymu, przesłaniając błękit nieba. Wówczas wszyscy rozeszli się do swoich zajęć, wróżąc rozmaity koniec przemytniczego statku, większość jednak twierdziła, że musiał wpaść w ręce pogoni, jeśli nie poszedł na dno. — Bliska już pora na obiad, mój drogi — zwróciła się do męża pani Bertram. — Czy długo jeszcze będziemy czekać na pana Kennedy?
— Powinien nadejść lada chwila — odparł dziedzic. — Być może, przyprowadzi nam nawet paru oficerów ze szkunera. — Wielki Boże! Czemuś mi o tym wcześniej nie powiedział? Moglibyśmy nakryć duży, okrągły stół. Poza tym na pewno im już zbrzydło solone mięso, a jeśli chcesz wiedzieć prawdę, to dzisiaj jest tylko na obiad kawałek zbrzeźnej pieczeni — nie mam nic lepszego. I powinnam była włożyć lepszą suknię, a ty też nic byś nie stracił, gdybyś nałożył czysty fontaź — zawsze lubisz zaskakiwać mnie i popędzać — niedługo już chyba tak pociągnę — ale żałuje się ludzi dopiero po śmierci. — Cicho już, cicho, niech licho weźmie i pieczeń, i suknię, i okrągły stół, i fontaź — i tak wszystko będzie dobrze. John, gdzie jest profesor? — zwrócił się do służącego, który usługiwał przy stole. — Gdzie jest profesor i panicz Harry? — Pan Sampson wrócił już, będzie ze dwie godziny temu, ale panicza Harry'ego nie było z nim chyba, jaśnie panie. — Nie było z nim? — zdziwiła się pani. — Poproś, żeby pan Sampson natychmiast tu przyszedł. Mój panie — zaczęła z miejsca, gdy ukazał się preceptor — czy to nie jest zdumiewające, żebyś ty, mając za darmo utrzymanie — pościel, pranie, jedzenie — i dwanaście funtów szterlingów rocznie za to tylko, żeby pilnować małego, spuszczał go z oczu na dwie, trzy godziny? Przy każdej pauzie, jaką robiła zagniewana dama wyliczając korzyści jego stanowiska, aby przydać wagi swym wymówkom — Sampson kłaniał się nisko, a potem starał się wytłumaczyć w słowach, których nie będziemy naśladować, by nie wyrządzić mu krzywdy, jak to pan Francis Kennedy ,,przejął samorzutnie opiekę nad paniczem Harry'm pomimo protestów jego opiekuna". — Wcale nie jestem wdzięczna panu Kennedy za tę opiekę — stwierdziła zrzędnie dama.—Może przecież upuścić małego z konia i okaleczyć go na całe życie. Albo jakaś zabłąkana kula może dolecieć na brzeg i zabić go. A może... — A może, moja droga — przerwał jej mąż — co jest o wiele prawdopodobniejsze, weszli na pokład szkunera albo zagarniętego lugra i jadą z przypływem naokoło Point. — I mogą się utopić — przekonywała go dama.
— Prawdę mówiąc — rzekł Sampson — myślałem, że pan Kennedy wrócił już przed godziną. Wydawało mi się, że słyszałem kopyta jego konia: — To był nie koń, ale „pokorna krowa/1", co ją Gryzelda wypędzała z podwórza — odpowiedział John z szerokim uśmiechem. 1/ Pokorna krowa — krowa bez rogów. (Przyp. autora). — Oczywista, że popełniłem omyłkę — oświadczył profesor. — Powinienem był poczekać na małego. — Mówiąc to, chwycił swą laskę z kościaną rączką i kapelusz i ruszył w kierunku lasu Warroch szybciej, niż robił to dotychczas czy kiedykolwiek później. Gospodarz zwlekał jeszcze przez pewien czas, omawiając sprawę ze swoją żoną. Zobaczył wreszcie szkuner, lecz ten, nie zbliżywszy się nawet do brzegów, ruszył na zachód pod wszystkimi żaglami i wkrótce zginął im z oczu. Ponieważ pani domu zwykła była widzieć zawsze wszystko w najczarnieszych kolorach, obawy jej nie zrobiły wielkiego wrażenia na panu i władcy. Zaniepokoiło go jednak zamieszanie wśród służby, zwłaszcza kiedy wywołano go z sali i zawiadomiono szeptem, że koń pana Kennedy wrócił sam do stajni z siodłem przekręconym pod brzuch i zerwanymi wodzami i że jakiś przechodzący wieśniak powiedział im, iż po tamtej stronie Point of Warroch z lugra szmuglerskiego bucha ogień jak wszyscy diabli, ale że on, chociaż szedł przez las, nie widział ani nie słyszał nic o panu Kennedy ani o małym dziedzicu, tylko ,,profesor Sampson biega tam i z powrotem jak oszalały, szukając ich obu". W Ellangowan zawrzało. Gospodarz i służba, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, wszyscy pośpieszyli do lasu Warroch. Dzierżawcy i okoliczni chłopi pomagali im, częściowo z gorliwości, częściowo z zaciekawienia. Wysłano łodzie, by przeszukały brzeg morza, który po tamtej stronie cypla wznosił się wysokim, poszarpanym urwiskiem skalnym. Przypuszczano, choć myśl ta była zbyt okropna, by ją wypowiedzieć, że mały mógł spaść z jednej z tych skał. Wieczór już zapadał, kiedy gromada poszukujących weszła w las i rozproszyła się w różnych kierunkach. Posępnie piękny był o zmierzchu ten las — odarte z liści drzewa pochylały się pod uderzeniami listopadowego wichru, zeschłe listowie zaścielające leśne polanki szeleściło pod nogami, a gromady szukających nawoływały się co chwila i często zbiegały w jedno miejsce, mylnie przyjmując jakiś okrzyk za wiadomość o znalezieniu obu zaginionych.
Wreszcie, po szczegółowych i bezowocnych poszukiwaniach, wszyscy zgromadzili się w jednym miejscu i zaczęli radzić. Ojciec nie mógł już ukryć swego przerażenia, lecz męka jego ledwo dorównywała boleści wychowawcy. — Gdybym, na Boga, mógł umrzeć zamiast niego! — powtarzał poczciwy człowiek w największej rozpaczy. Ci, którzy mniej byli przejęci, zaczęli bezładnie obliczać, jakie mogą być jeszcze szansę odnalezienia zaginionych. Każdy wypowiadał swoje zdanie, które z kolei zbijał następny. Jedni sądzili, że obaj poszukiwani są na pokładzie szkunera, inni — że znajdują się w odległej o trzy mile wiosce, jeszcze inni szeptali, że mogli być na pokładzie zatopionego lugra, z którego kilka desek i bali wyrzuciło teraz morze. W tej chwili od brzegu doszedł ich krzyk tak głośny, tak przejmujący i tak inny od wszystkich dźwięków, jakimi tego dnia rozbrzmiewał las, że nikt ani przez chwilę nie mógł wątpić, iż głosi on jakąś wieść, i to wieść straszliwą. Wszyscy rzucili się w kierunku, skąd dochodziło wołanie, bez zastanowienia zsuwając się w dół po ścieżkach, na które normalnie spoglądaliby z drżeniem, i pobiegli ku rozpadlinie skalnej, gdzie wylądowała właśnie załoga jednej łodzi. — Tutaj, tutaj, na litość Boską! Tędy, tędy! — powtarzali raz po raz. Pan Bertram przecisnął się przez tłum otaczający tragiczne miejsce i zobaczył przyczynę ich zgrozy. Było to martwe ciało Kennedy'ego. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że zginął spadając ze skały, która wznosiła się pionowym urwiskiem, wysokim na sto stóp, nad miejscem, gdzie leżały zwłoki. Były one do połowy zanurzone w wodzie. Przypływ unosił ręce umarłego i poruszał jego ubraniem, tak że mogło się z daleka wydawać, iż Kennedy porusza się jeszcze — toteż ci, co go pierwsi zobaczyli, sądzili, że tli się w nim iskierka życia. Lecz zgasło ono już dawno. — Moje dziecko, moje dziecko! — krzyczał oszalały ojciec. — Gdzie jest moje dziecko? Kilkanaście ust otwarło się, by wypowiedzieć nadzieję, jakiej nikt już nie żywił. Wreszcie ktoś wspomniał o Cyganach. W jednej chwili pan Bertram wdrapał się z powrotem na skały, skoczył na pierwszego z brzegu konia i pognał jak szalony do chat Derncleugh. Osada była pusta i ciemna, a kiedy zeskakiwał z siodła, by przeszukać ją dokładniej, potknął się o jakieś kawałki wyrzuconych z chałup
sprzętów, o połamane krokwie i strzechy zdarte z jego rozkazu. W tej chwili przepowiednia czy też klątwa Meg Merrilies stanęła żywo w jego pamięci: ,,Zerwałeś strzechy z siedmiu chat — sprawdź, czy dach nad twoją głową mocniej się przez to trzyma!" — Oddajcie mi moje dziecko! — krzyknął. — Oddajcie mi dziecko, a wszystko wam zapomnę i przebaczę! — Kiedy wypowiadał te słowa niemal w obłędzie, dostrzegł nagle światełko błyskające w jednej ze zniszczonych chałup — tej, w której dawniej mieszkała Meg Merrilies. Światło — jakby odblask ogniska — błyskało nie tylko przez okno, ale i spomiędzy krokwi, z których została zerwana strzecha. Pan Bertram skoczył w tamtym kierunku. Wejście zawarte było na skobel, lecz rozpacz wlała w nieszczęsnego ojca siłę dziesięciu ludzi. Rzucił się na drzwi tak gwałtownie, że ustąpiły pod jego naciskiem i ciężarem. Chata była pusta, lecz ktoś w niej musiał niedawno przebywać, bo na palenisku płonął jeszcze ogień, woda gotowała się w garnku i znać było jakieś przygotowania do jedzenia. Kiedy rozglądał się bacznie dookoła, by znaleźć coś, co potwierdzi jego nadzieje, iż dziecko jeszcze żyje, chociaż jest we władzy tych obcych ludzi — do chaty wszedł jakiś mężczyzna. Był to stary ogrodnik. — Jaśnie panie — rzekł — nie myślałem, że kiedyś dożyję takiej nocy. Trzeba wam zaraz iść do dworu. — Czy znaleźli mojego syna? Czy żyje? Czy znalazłeś Harry'ego Bertrama? Andrzeju, czy znalazłeś Harry'ego? — Nie, panie, ale... — Więc go porwali. Wiem, że go porwali, Andrzeju! Jestem tego tak pewien, jak tego, że tu stoję! To ona go ukradła — nie ruszę się stąd, póki nie dostanę jakichś wieści o moim synu! — Tak, panie, ale musicie zaraz iść do dworu, musicie tam zaraz iść! Posłaliśmy po szeryfa i zostawimy tu straż na noc, na wypadek, gdyby Cyganicha wróciła, ale wy, panie, musicie zaraz wracać do domu... bo jaśnie pani umiera... Bertram spojrzał tępym, nierozumiejącym wzrokiem na posłańca, który przyniósł tę straszliwą wiadomość. Powtarzał słowo „umiera", jakby nie mógł pojąć, co ono znaczy, i pozwolił staremu zaciągnąć się do konia. Jadąc do domu, powiedział tylko: — Żona i syn, oboje — matka i syn, oboje — trudno, trudno to przeżyć.
Nie ma potrzeby rozwodzić się tutaj nad nowym nieszczęściem, które go oczekiwało. Wiadomość o losie Kennedy'ego zaniesiono pochopnie i nieoględnie do dworu Ellangowan, wraz z przypuszczeniem, że: ,,Młody dziedzic na pewno utonął pod tym urwiskiem, a przypływ musiał znieść ciało od brzegu — taki był lekki, biedaczek, na pewno popłynął dalej". Pani Bertram usłyszała te słowa. Była już w późnych miesiącach ciąży — nastąpił przedwczesny poród i zanim dziedzic na Ellangowan wrócił do przytomności, by móc pojąć ogrom swych nieszczęść, został ojcem nowo narodzonej dziewczynki i... wdowcem. ROZDZIAŁ X Patrz, twarz mu poczerniała, pełna krwi, Oczy na wierzchu, bardziej niż za życia, Wybałuszone jak oczy wisielca... Włosy w nieładzie, nos walką rozdęty, Ręce rozkrzyżowane, jak ręce, co siłą Wojowały o życie i sile uległy. W. SZEKSPIR: Henryk IV, cz. I. Następnego dnia wczesnym rankiem przyjechał do Ellangowan zastępca szeryfa. Prawo szkockie daje temu urzędnikowi hrabstwa bardzo szerokie pełnomocnictwa; zadaniem jego jest badanie wszelkich zbrodni popełnionych w danym okręgu jurysdykcyjnym, chwytanie i odsyłanie do więzienia ludzi podejrzanych i tak dalej. Dżentelmen, który w okresie tego wypadku sprawował urząd zastępcy szeryfa w hrabstwie ...... pochodził z dobrej rodziny i otrzymał staranne wykształcenie, a chociaż obyczaje jego cechowała pedanteria i profesjonalizm, cieszył się ogólnym szacunkiem jako energiczny i inteligentny funkcjonariusz prawa. Najpierw zbadał wszystkich świadków, których zeznania mogły rozjaśnić tę tajemniczą historię, i sporządził pisemne sprawozdanie z wstępnego przesłuchania świadków, co w Szkocji jest odpowiednikiem śledztwa koronera w Anglii. Podczas zręcznego i szczegółowego badania szeryfa wyszło na jaw wiele okoliczności, które podważały uprzednie mniemanie, jakoby Kennedy przypadkowo spadł ze skał. Wymienimy je pokrótce.
Złożono ciało w najbliższej chacie rybackiej, lecz nie zmieniono pozycji, w jakiej zostało znalezione. Szeryf przede wszystkim zajął się zbadaniem zwłok. Choć były straszliwie strzaskane i zmiażdżone upadkiem z tak wielkiej wysokości, znaleziono jednak na głowie zmarłego głębokie cięcie, które, zdaniem biegłego chirurga, musiała zadać szabla o szerokiej klindze lub kord. Doświadczony szeryf znalazł jeszcze inne podejrzane ślady. Twarz zmarłego była mocno zsiniała, oczy wysadzone z orbit, a żyły na szyi nabrzmiałe. Kolorowa chustka, którą nieszczęśnik nosił na szyi, była rozluźniona, węzeł przekrzywiony i bardzo mocno zaciśnięty, fałdy zaś tak silnie zgniecione, jakby ktoś ciągnął zmarłego przy pomocy tej chustki — być może, właśnie na skraj przepaści. A jednak sakiewka nieszczęśnika pozostała nietknięta, a — co wydawało się jeszcze dziwniejsze — w futerałach tkwiły nabite pistolety, które zwykle zabierał ze sobą, jadąc na jakąś niebezpieczną wyprawę. To zwłaszcza budziło podejrzenia, bo przemytnicy bali się Kennedy'ego, znając go jako człowieka nieustraszonego i bardzo wprawnego we władaniu bronią, czego dał liczne i znamienite dowody. Szeryf zapytywał, czy Kennedy nie zwykł nosić jakiejś innej broni? Większość służby pana Bertrama przypomniała sobie, że zwykle nosił przy sobie kordelas, lecz nie znaleziono go przy ciele zmarłego. Nikt też, kto widział Kennedy'ego rankiem owego nieszczęsnego dnia, nie mógł z całą stanowczością stwierdzić, czy zmarły miał wówczas tę broń przy sobie. Z oględzin ciała nie można było wywnioskować nic więcej, co do rodzaju śmierci, jaką zginął nieszczęśnik. Chociaż ubranie jego było w nieładzie, a ręce i nogi miał połamane, jedno mogło być, a drugie na pewno było skutkiem upadku z tak wielkiej wysokości. Dłonie zmarłego były mocno zaciśnięte, pełne trawy i ziemi, lecz to również można było różnie tłumaczyć. Następnie szeryf udał się na miejsce, gdzie znaleziono zwłoki, i poprosił, aby ci, co je pierwsi spostrzegli, szczegółowo i dokładnie opisali, jak wówczas leżały. Okazało się, że wielki odłam skalny towarzyszył upadkowi ofiary z urwiska lub też spadł natychmiast po nim. Był to kamień tak mocny i twardy, że nie rozbił się pomimo upadku, toteż szeryf mógł go wymierzyć i określić jego wagę, a potem stwierdzić, na podstawie dokładnych oględzin, jaką powierzchnią przylegał uprzednio do macierzystej skały. Łatwo udało się to ustalić,
te części bowiem skalnego odłamu, które nie były wystawione na działania atmosferyczne, miały całkiem odmienny wygląd. Potem szeryf i jego pomocnicy weszli na urwisko i obejrzeli miejsce, z którego oderwał się ów złom skalny. Było oczywiste, że ciężar jednego mężczyzny stojącego na tej skalnej przewieszce — bo odłam ten musiał być przewieszką — nie mógł sprawić, by część ta oberwała się pod nim i spadła z urwiska. A jednocześnie odłam ten musiał tak luźno leżeć na swym skalnym podłożu, iż podważywszy go czymś lub też złączywszy siły trzech czy czterech mężczyzn można go było łatwo stoczyć w dół. Niewielki odcinek trawy na skraju urwiska był mocno zdeptany, jakby go zgniotły obcasy ludzi w straszliwym jakimś wysiłku lub śmiertelnej walce. Takie same ślady, tylko słabiej odciśnięte, zaprowadziły bystrego szeryfa na skraj młodego lasu, który w tym miejscu wysoko porastał brzeg, sięgając prawie szczytu urwiska. Cierpliwie i wytrwale, idąc po tych śladach, zagłębili się w gęstwinę leśną ścieżką, której nikt nie obrałby własnowolnie, chyba żeby pragnął się ukryć. Tu znajdowali co pewien czas wyraźne już dowody szamotania się i walki: małe krzaczki, jakby wyrwane ręką opierającego się nieszczęśnika, którego siłą ciągnięto dalej. Na niektórych odcinkach, gdzie grunt był miękki lub błotnisty, widać było odciski wielu stóp. Znaleźli też ślady, które można by uznać za plamy ludzkiej krwi. W każdym razie stało się jasne, że kilka osób przedzierało się tutaj pomiędzy dębami, leszczyną i leśnym poszyciem. W niektórych miejscach ślady mówiły o tym, że ciągnięto po ziemi worek ziarna, ciało ludzkie czy coś równie wielkiego i ciężkiego. W pewnym miejscu w gęstwinie znajdowało się bagienko o białawym błocie, zapewne z domieszką margla. Plamy tej samej barwy wykryto na plecach ubrania Kennedy'ego. Wreszcie, mniej więcej o ćwierć mili od tragicznego urwiska, ślady wyprowadziły ich na małą, otwartą polankę, mocno zdeptaną i wyraźnie zbroczoną krwią, choć ziemię zaścielały zeschłe liście i choć najwyraźniej zatarto tu spiesznie ślady rozpaczliwej walki. Po jednej stronie polanki znaleziono obnażony kordelas Kennedy'ego — zapewne rzucony w gąszcz. Po drugiej — pas i pochwę, schowane już bardziej starannie. Szeryf kazał zbadać i dokładnie wymierzyć odciśnięte tutaj ślady stóp. Niektóre odpowiadały śladom nieszczęsnej ofiary, inne były większe,
jeszcze inne — mniejsze; wszystko to wskazywało, że co najmniej czterech czy pięciu mężczyzn walczyło tu z inspektorem. Przede wszystkim zaś tutaj, i tylko tutaj, znaleziono ślady stóp dziecka, a że nie widać ich było nigdzie indziej, tuż koło polanki zaś biegł bity trakt, który przecinał las Warroch, siłą rzeczy nasuwała się myśl, że malec korzystając z zamętu mógł uciec w tym kierunku. Lecz nikt o nim nic nie słyszał, toteż szeryf, który notował sobie szczegółowo wszystkie dane, nie taił przekonania, że Kennedy padł ofiarą morderstwa i że jego mordercy, kimkolwiek są, uprowadzili ze sobą małego Harry'ego Bertrama. Teraz skupiono wszystkie wysiłki, by odkryć, kim są owi mordercy. Podejrzenia padły na przemytników i na Cyganów. Wiedziano, jaki los spotkał statek Dirka Hatteraicka. Dwaj mężczyźni, którzy stali na przeciwległym brzegu zatoki Warroch (tak się nazywała zatoczka na południowej stronie Point of Warroch), widzieli z dużej odległości, jak lugier, okrążywszy cypel, kieruje się na wschód, a z jego poruszeń wywnioskowali, że jest niezdolny do manewrowania. Potem zobaczyli, że lugier osiadł na mieliźnie, że wydobywa się z niego dym, wreszcie, że płonie. Statek, jak to powiedział jeden z mężczyzn, palił się jak wszyscy diabli, a wtedy wypłynął zza cypla szkuner królewski z wywieszoną flagą na maszcie. Kiedy ogień ogarnął lugier, działa jego zaczęły strzelać jedno po drugim — wreszcie statek z ogromną siłą wyleciał w powietrze. Szkuner trzymał się w bezpiecznej odległości od lugra i krążył w pobliżu, dopóki statek przemytniczy nie eksplodował, a wówczas statek królewski odpłynął pod pełnymi żaglami w kierunku południowym. Szeryf wypytywał dokładnie obu mężczyzn, czy od lugra nie odbiły jakieś łodzie. Nie potrafili odpowiedzieć na to pytanie — nie widzieli bowiem żadnych łodzi, ale mogły one umknąć ich uwagi, jeśli płynęły pod osłoną gęstego słupa dymu, ciągnącego się od statku do lądu. Nie ulegało wątpliwości, że zatopiony statek należał do Dirka Hatteraicka. Lugier jego znany był na brzegu i spodziewano się go właśnie w tym okresie. Wszelkie wątpliwości usunął list kapitana szkunera królewskiego, który odpowiadał na pytania szeryfa. Kapitan załączył wyjątek z dziennika okrętowego opisujący wypadki, jakie rozegrały się tego dnia. Szkuner poszukiwał lugra przemytniczego, którym dowodził kapitan Dirk Hatteraick. Działo się to na skutek informacji i na żądanie Francisa Kennedy, inspektora królewskiego
urzędu celnego. Kennedy miał się znajdować w punkcie obserwacyjnym na brzegu, na wypadek, gdyby Hatteraick, desperat, wielokrotnie wyjęty spod prawa — próbował dobić do brzegu. Około dziewiątej rano zobaczono statek żaglowy, który odpowiadał opisowi lugra Hatteraicka. Szkuner puścił się za nim w pościg, kilkakrotnie zasygnalizował, by lugier wywiesił flagę i zatrzymał się — po czym otworzył doń ogień. Lugier wywiesił wówczas flagę Hamburga i odpowiedział również ogniem. Ta walka pościgowa trwała trzy godziny, aż wreszcie, właśnie kiedy lugier okrążał Point of Warroch, kula zerwała olinowanie jego grotmasztu i statek został unieruchomiony. Ścigający nie mogli tego przez pewien czas wykorzystać, ponieważ ich statek trzymał się zbyt blisko brzegu, co uniemożliwiało okrążenie cypla; udało im się to dopiero po dwóch zmianach kursu, a wtedy zobaczyli lugier w płomieniach, najwyraźniej opuszczony przez załogę. Ponieważ ogień doszedł do znajdujących się na pokładzie baryłek ze spirytualiami i innych materiałów palnych, zostawionych tam zapewne rozmyślnie, płomienie zaczęły buchać tak gwałtownie, iż szalupy nie mogły nawet zbliżyć się do statku, zwłaszcza że naładowane działa ogarnięte płomieniami strzelały teraz same, jedno po drugim. Kapitan nie wątpił, że załoga podpaliła statek i zbiegła w łodziach. Szkuner pilnował płonącego lugra, dopóki ten nie wyleciał w powietrze, a wówczas statek królewski popłynął ku Isle of Man, chcąc przeciąć odwrót przemytnikom, sądzono bowiem, że ci, choć przez dzień lub dwa mogą się ukrywać w lasach, będą na pewno próbowali przy pierwszej okazji wrócić do swego legowiska. Lecz wszelki słuch o nich zaginął. Tak wyglądało sprawozdanie Williama Pritcharda, kapitana „Rekina", szkunera jego królewskiej mości. Na zakończenie kapitan wyraził żal, że nie mógł zetrzeć się z łotrami, którzy ośmielili się strzelać do królewskiej flagi, zapewniał też szeryfa, że jeśli kiedykolwiek na jakiejś morskiej wyprawie spotka pana Dirka Hatteraicka, nie omieszka doprowadzić go do portu, by tam odpowiedział na wszystkie oskarżenia, jakie można przeciwko niemu wytoczyć. Wydawało się prawie pewne, że jeśli marynarze z lugra uciekli na brzeg, a Kennedy spotkał ich w lesie, rozwścieczonych utratą statku, której on był główną przyczyną — można im przypisać morderstwo inspektora. Nie było też niemożliwe, że ci brutale, zrozpaczeni swą
klęską, zamordowali dziecko człowieka, który tak nagle i energicznie zaczął tępić przemyt i któremu kapitan Hatteraick odgrażał się straszliwie, co było powszechnie wiadome. Przeciwko tej hipotezie przemawiał jednak fakt, że załoga składająca się z dwudziestu czy piętnastu ludzi nie mogła się była ukryć na brzegu, który został przecież dokładnie przeszukany natychmiast po spłonięciu statku. A gdyby nawet ukryli się w lesie, łodzie ich musiałyby pozostać na brzegu. Poza tym trudno sobie wyobrazić, by ludzie znajdujący się w takim niebezpieczeństwie, kiedy ucieczka musiała wydawać się niezmiernie trudna, a nawet wręcz niemożliwa, zjednoczyli się, by popełnić niepotrzebne morderstwo, i to jedynie — dla zemsty. Ci, co tak mówili, przypuszczali, że albo szalupy lugra ruszyły na morze nie zauważone przez owych dwóch mężczyzn, którzy patrzyli przede wszystkim na płonący statek, i oddaliły się na bezpieczną odległość, nim szkuner okrążył cypel, albo też, jeśli podczas pościgu kule ,,Rekina" zniszczyły i rozbiły szalupy lugra, załoga desperacko postanowiła zginąć wraz ze statkiem. Za tym rozpaczliwym czynem przemawiał fakt, że ani Dirk Hatteraick, ani żaden z jego marynarzy, dobrze znanych przemytników, nie pojawił się nigdy więcej na wybrzeżu. Nie słyszano też o nich na Isle of Man, gdzie również przeprowadzono dokładne śledztwo. A morze wyrzuciło na brzeg tylko jedno ciało — był to marynarz zabity najwidoczniej przez kulę ,,Rekina". Nie pozostawało więc już nic więcej do zrobienia, jak spisać nazwiska, zebrać rysopisy załogi lugra i ogłosić, że każdy, kto pojmie wszystkich lub choćby jednego z morderców Francisa Kennedy, otrzyma nagrodę, tak samo jak każdy — z wyjątkiem samych morderców — kto złoży zeznania, które dopomogą w odkryciu sprawców zbrodni. Istniała druga możliwość, równie prawdopodobna, a mianowicie, że tę straszliwą zbrodnię popełnili dawni mieszkańcy Derncleugh. Wiedziano bowiem dobrze, że byli bardzo zawzięci na dziedzica Ellangowan za wyrzucenie ich z jego majętności; wiedziano również, iż odgrażali mu się, a każdy z tych ludzi był zdolny wykonać swą groźbę. Porwanie dziecka bardziej pasowało do obyczajów Cyganów niż przemytników, a jego tymczasowy opiekun mógł paść w walce o chłopca. Pamiętano również, że dwa czy trzy dni temu Kennedy brał czynny udział w wyrzucaniu Cyganów przemocą z Derncleugh, a przy
tej pamiętnej okazji pomiędzy nim a jednym z egipskich patriarchów padły groźne i ostre słowa. Szeryf otrzymał również zeznania nieszczęsnego, ojca i jego sługi co do przebiegu zdarzeń, kiedy to dziedzic spotkał karawanę Cyganów opuszczających Ellangowan. Słowa Meg Merrilies wydały się szczególnie podejrzane. Była to, jak stwierdził szeryf w urzędowym języku, damnum minatum — groźba nieszczęścia czy straty, oraz malum secutum — czyli że zawarte w groźbie nieszczęście stało się faktem. Pewna młoda kobieta, która owego nieszczęsnego dnia zbierała orzechy w lesie Warroch, była przekonana, chociaż nie chciała na to przysiąc, że widziała Meg Merrilies, a w każdym razie kobietę takiego samego niezwykłego wzrostu i powierzchowności, wychodzącą niespodzianie z gąszczu. Wołała za nią, ale ponieważ kobieta odwróciła się, nie odpowiedziawszy ani słowem, wieśniaczka nie wiedziała, czy to Cyganka, czy jej duch, i bała się podejść bliżej do ,,wiedźmy", jak ją nazywano na wsi. Ta nie poparta dowodami opowieść znajdowała pewne potwierdzenie w ogniu płonącym tej nocy w chacie opuszczonej wioski cygańskiej, co widział dziedzic Ellangowan i jego ogrodnik. Zbyt fantastyczne wydawało się jednak przypuszczenie, by kobieta, będąca wspólniczką tak straszliwej zbrodni, chciała tego samego wieczora wracać do miejsca, w którym można by ją było najprędzej znaleźć. Pojmano jednak i przyprowadzono na śledztwo Meg Merrilies. Zaprzeczała z całą stanowczością, by w dzień śmierci Kennedy'ego była czy to w Derncleugh, czy też w lesie Warroch. Kilku Cyganów z jej bandy potwierdziło pod przysięgą, że ani na chwilę nie opuściła obozu, który mieścił się na polanie o dziesięć mil od Ellangowan. Co prawda niewielką przywiązywano wagę do ich przysięgi, ale jakież inne dowody można było zebrać w tych okolicznościach? Podczas badania Meg stwierdzono jeden i tylko jeden szczególny fakt — miała ramię lekko skaleczone, jakby przecięte ostrym jakimś narzędziem, a rana przewiązana była chusteczką Harry'ego Bertrama. Ale wódz bandy oświadczył, że ją „napomniał" tego dnia swoim nożem — a ona i inni stwierdzili również, że taka była przyczyna jej zranienia. Sprawę chustki łatwo tłumaczyła ilość bielizny skradzionej w Ellangowan podczas ostatnich miesięcy pobytu tam Cyganów, nie można więc było na tej podstawie oskarżać Meg o podlejszą zbrodnię.
Podczas śledztwa zauważono, że pytania tyczące śmierci Kennedy'ego czy też, jak go nazywała, czopownika, traktowała obojętnie, ale z pogardą i oburzeniem odrzucała podejrzenia, iż zdolna byłaby skrzywdzić małego Harry'ego Bertrama. Długo trzymano ją w więzieniu, szeryf bowiem miał nadzieję, że wyjdzie jeszcze na jaw coś, co rzuci trochę światła na tę ponurą i krwawą historię, ale nic takiego nie zaszło. Zwolniono wreszcie Meg, lecz wygnano ją z hrabstwa jako włóczęgę, złodziejkę i osobę zakłócającą spokój publiczny. Nigdy nie znaleziono żadnych śladów chłopca i wreszcie po wielkim szumie i hałasie sprawa została umorzona, jako nie do wyjaśnienia. Uwieczniła ją tylko nazwa „Pułapka Czopownika" — tak bowiem nazywano teraz skałę, z której nieszczęsny człowiek spadł czy też został zepchnięty. ROZDZIAŁ XI Wchodzi Czas w roli Chóru. Ja — złych i dobrych postrach albo radość, Ja, co doświadczam wszystkich, czyniąc zadość Sprawiedliwości... Ja? co mnożę błędy I ukazuję prawdę — czas, bym z grzędy, Skorom jest Czasem — wzbił się pod obłoki... Chciejcie wybaczyć, że lotem wysokim Minę szesnaście lat — bez wyjaśnienia Pozostawiając takty i zdarzenia Tego okresu... W. SZEKSPIR: Zimowa powieść Opowieść nasza robi teraz wielki krok naprzód; minie blisko siedemnaście lat, podczas których nie wydarzyło się nic, co miałoby na nią wpływ. Jest to duża przerwa, lecz jeśli doświadczenia życiowe naszego czytelnika pozwalają mu spojrzeć na minione siedemnaście lat własnego życia, okres ten we wspomnieniach jego zajmie nie więcej miejsca niż czas poświęcony na wertowanie niniejszych kartek. A więc było to w listopadzie, mniej więcej w siedemnaście lat po nieszczęśliwym wypadku, o którym opowiadaliśmy w ostatnim rozdziale. W zimny i burzliwy wieczór zebrała się zacna kompania wokół kuchennego ogniska niewielkiej, ale wygodnej i dobrej gospody w Kippletringan, zwanej gospodą „Pod Lordem Gordonem", a prowadzonej przez panią Mac-Candlish. Tocząca się między zebranymi rozmowa zaoszczędzi mi trudu opisywania tych kilku
wypadków, jakie zaszły podczas przerwy w naszej opowieści, a z którymi czytelnik winien się zapoznać. Pani Mac-Candlish królowała w wygodnym fotelu wyścielonym czarną skórą i raczyła siebie i parę kumoszek z sąsiedztwa filiżanką prawdziwej herbaty, doglądając przy tym bystrym okiem przesuwającej się tu i tam służby. Kancelista parafialny i organista w jednej osobie rozkoszował się nie opodal swoją sobotnią fajką i wzmacniał od czasu do czasu łagodne jej dymy łykiem gorzałki z wodą. Diakon Bearcliff, ważna w wiosce figura, zażywał obu rozkoszy równocześnie, miał bowiem i fajkę, i herbatę, zakropioną odrobiną gorzałki. Jeszcze dalej siedziało paru chłopów popijając piwo za dwa pensy. — Czy bawialnia przygotowana, ogień się pali, a komin nie dymi? — wypytywała gospodyni pokojówkę. Otrzymała odpowiedź twierdzącą. — Człowiek chce być dla nich szczególnie grzeczny w takim nieszczęściu — zwróciła się gospodyni do diakona. — Jasna to rzecz, pani Mac-Candlish, jasna rzecz. Gdyby potrzebowali jakiegoś drobiazgu ode mnie ze sklepu, tak do siedmiu, ośmiu, dziesięciu funtów, dałbym im na kredyt równie chętnie, jak najpierwszym w hrabstwie. Czy przyjeżdżają starym powozikiem? — Chyba nie — odparł organista — bo panna Bertram przyjeżdża codziennie do kościoła na białym kucyku. Jak ona regularnie tam uczęszcza! Prawdziwa, przyjemność słuchać, jak śpiewa psalmy, kochane dziecko. — Tak, a młody dziedzic z Hazlewood odprowadza ją po nabożeństwie pół drogi do domu — wtrąciła się jedna z kumoszek. — Ciekawa jestem, co na to stary Hazlewood? — Nie wiem, czy to się jemu teraz podoba — odparła inna — ale były czasy, kiedy dziedzicowi z Ellangowan wcale by się nie podobało, gdyby jego córka chodziła z synem Hazlewooda. — Tak, były czasy — odparła pierwsza z naciskiem. — Moja kochana pani Ovens — oświadczyła gospodyni — chociaż Hazlewoodowie z Hazlewood to dobra i stara rodzina, dopiero od ostatnich czterdziestu lat mogą myśleć o równaniu się z Ellangowanami. Cóż, moja kochana, Bertramowie z Ellangowan to Dingawaie z dawnych dobrych czasów — o jednym z nich, co poślubił córkę Króla Wyspy Man śpiewali nawet pieśń, która tak się zaczyna:
Bertram przez fale przepłynął jak prom, By pojąć żonę i przywieść ją w dom. A pan, panie Skreigh, mógłbyś nam zaśpiewać balladę. — Moja jejmość — odparł pan Skreigh sznurując usta i z wielką powagą pociągając łyk ponczu — dla innych celów zostały nam dane nasze talenty, nie po to, żeby śpiewać jakieś głuptawe, stare piosenki, i to przed samą niedzielą. — Wstyd, mój panie! W zeszłą sobotę wieczór toś mógł śpiewać świeckie piosenki — sama je przecież słyszałam, na własne uszy. A jeśli idzie o powóz, to odkąd pani Bertram umarła, nie wyciągali go z wozowni, a to już będzie szesnaście czy siedemnaście lat. Pojechał po nich Jock Jabos, moim powozem — ciekawa jestem, dlaczego jeszcze go nie widać? Ściemniło się już, ale na drodze są tylko dwa niebezpieczne zakręty, a mostek przez rzekę Warroch można bezpiecznie przejechać, jeśli się trzymać prawej strony. A jeszcze jest ten zjazd z Heavieside, prawdziwa śmierć dla koni pocztowych — ale Jock dobrze zna drogę. Rozległo się głośne stukanie do drzwi. — To nie oni. Nie słyszałam turkotu kół, Gryzeldo, ty darmozjadzie, idź otworzyć. — To jakiś samotny pan — pisnęła Gryzelda. — Czy mam go zaprowadzić do bawialni? — A żeby cię pokręciło! Przecież to jakiś Anglik, podróżny. Bez służącego o takiej porze! Czy stajenny zabrał konia? Możesz rozpalić nieduży ogień w czerwonym pokoju. — Wolałbym — powiedział podróżny wchodząc do kuchni — żebyś mi pani pozwoliła ogrzać się tutaj, bo noc bardzo dziś zimna. Wygląd jego, głos i obejście natychmiast zjednały mu wszystkich. Był to mężczyzna przystojny, wysoki, szczupły, odziany w czerń, jak się okazało, kiedy zdjął płaszcz podróżny. Mógł mieć od czterdziestu do pięćdziesięciu lat; twarz miał poważną i inteligentną, a wygląd jego przywodził na myśl wojskowego. Długie doświadczenie nauczyło panią Mac-Candlish właściwie oceniać jej gości i dostosowywać do tego powitanie. Każdemu z gości odpowiednie słowo, Każda powinność spełniana wzorowo; Z szacunkiem, lekko — witano, żegnano — „Służka waszmości! Panie Smith, dobranoc!"
W tym wypadku dygnęła przed przybyłym bardzo nisko i tłumaczyła się bardzo gęsto. Obcy prosił, by dobrze zaopiekować się jego koniem — więc wyszła sama, by pouczyć stajennego. — Nie było nigdy piękniejszej szkapy w stajni „Pod Lordem Gordonem" — oświadczył stajenny, a ta informacja wzmogła jeszcze szacunek gospodyni dla przybyłego. Wróciwszy do kuchni, stwierdziła, że obcy nie wyszedł do innego pokoju (który, przyznawała to, istotnie, póki się ogień dobrze nie rozpali, będzie zimny i zadymiony), wobec tego gościnnie usadowiła przybysza przy kominie i zaproponowała mu wszystko, co tylko było w gospodzie do jedzenia. — Filiżanka herbaty wystarczy mi w zupełności. Pani Mac-Candlish zakrzątnęła się żwawo i dosypała do imbryka chińskiej herbaty, wyraźnie starając się dogodzić gościowi. — Mamy wcale nie najgorszą bawialnię, panie, i wszystko dla wielmożnych państwa tak, jak się należy, ale zamówiona jest na dziś wieczór przez pewnego dżentelmena i jego córkę, którzy opuszczają naszą okolicę — właśnie jeden z moich powozów pojechał po nich i wróci lada chwila. Nie tak im się dawniej powodziło, nie tak, ale cóż, wszyscy mamy w życiu lepsze i gorsze chwile, a jaśnie pan sam to wie pewnikiem — ale może ten dym z fajki przeszkadza jaśnie panu? — Bynajmniej. Jestem starym żołnierzem i przywykłem do tego. Pozwól aśćka, że ją zapytam o pewną rodzinę zamieszkałą w sąsiedztwie. W tym momencie rozległ się turkot kół i gospodyni pobiegła do drzwi, by powitać oczekiwanych gości, lecz po chwili wróciła z samym woźnicą. — Nie mogli żadnym sposobem przyjechać, bo pan jest bardzo chory. — Niech im Pan Bóg dopomoże! — zawołała gospodyni. — Jutro przecież mija termin — ostatni dzień, kiedy mogą mieszkać we dworze, wszystko idzie na licytację. — Cóż, nie mogli przyjechać w żaden sposób; nie można teraz ruszać pana Bertrama. — Jakiego pana Bertrama? — zapytał obcy. —Mam nadzieję, że nie pana Bertrama z Ellangowan? — Tego samiutkiego, jaśnie panie, a jeśliś jego przyjaciel, przyjeżdżasz właśnie w chwili, kiedy go dotknęło ciężkie nieszczęście.
— Byłem za granicą przez wiele lat — czy jego zdrowie tak bardzo jest nadwątlone? — Tak, a interesy również — odparł diakon. — Wierzyciele przejęli majątek i wystawili go na sprzedaż, a ci, co mu najwięcej zawdzięczają — nie mówię nazwisk, ale pani Mac-Candlish wie, o kogo mi chodzi (gospodyni znacząco pokiwała głową) — teraz są najbardziej na niego zawzięci. Sam mam u niego małą sumkę, ale wolałbym ją stracić niż wyrzucać starego człowieka z jego domu, i to kiedy jest bliski śmierci. — Ale — wtrącił organista — faktor Glossin chce się jak najszybciej pozbyć starego dziedzica i wystawić majątek na sprzedaż, bo się boi, żeby się nagle nie zjawił spadkobierca — słyszałem, że gdyby stary dziedzic miał syna, to nie można by sprzedać majątku, choćby ojciec narobił nie wiem ile długów. — Syn jego, który urodził się wiele lat temu, umarł zapewne, prawda? — zapytał obcy. — Nikt tego nie wie na pewno — odparł tajemniczo organista. — Umarł — stwierdził diakon. — Głowę bym dał, że od dawna nie żyje — nikt o nim nie słyszał od dwudziestu lat czy coś koło tego. — Nie żadne dwadzieścia lat — wtrąciła gospodyni. — Będzie siedemnaście z końcem tego miesiąca. Krzyk się podniósł na całą okolicę — dziecko zniknęło tego samego dnia, kiedy inspektor Kennedy postradał życie. Jeżeli znacie, jaśnie panie, te okolice z dawnych czasów, to może pamiętacie Franka Kennedy, inspektora celnego? Miły to był i wesoły chłop, kompan najpierwszych panów w okolicy; a co on w tym domu nie wyprawiał! Młoda byłam wtedy, jaśnie panie, i dopiero co wyszłam za mąż za poborcę Mac-Candlisha, świętej pamięci (tu westchnienie). Ile ja się uśmiałam z tego inspektora! Szalony był chłop! Mógł się był trzymać od przemytników z daleka, ale taki już był z niego ryzykant! Jak w Wigton Bay stał szkuner królewski, to Frank Kennedy musiał go koniecznie wysłać w pościg za lugrem Dirka Hatteraicka — pamiętacie na pewno Dirka Hatteraicka, diakonie? Tak mi się zdaje, że musieliście na pewno mieć tam z nim coś wspólnego — (diakon chrząknął i pochylił lekko głowę, jakby przytakiwał). Śmiały to był chłop, bronił się, jak mógł, aż wreszcie cały lugier wyleciał w powietrze jak łupiny od cebuli, a że Frank Kennedy pierwszy wszedł na pokład, wyrzuciło go tak, że przeleciał ćwierć mili i wpadł w wodę
pod skałę na Warroch Point, którą do dziś dnia nazywają Pułapką Czopownika. — A syn pana Bertrama? — zapytał obcy. — Co to ma z nim wspólnego? — A to, jaśnie panie, że malec zawsze się trzymał inspektora i wszyscy myśleli, że wszedł razem z nim na pokład lugra, jak to zawsze chłopak, co się pcha w nieszczęście. — E, tam — wtrącił się diakon. — Wszystko wam się pokręciło, matko, bo młodego dziedzica porwała pewna kobieta, Cyganka, nazywała się Meg Merrilies. Pamiętam ją dobrze. A zrobiła to przez zemstę za to, że pan Bertram kazał ją przegnać przez Kippletringan, bo mu ukradła srebrną łyżkę. — Wybaczcie, panie — przerwał organista — ale tak samo się mylicie, jak pani gospodyni. — A. jak wygląda historia w pańskiej wersji? — zapytał przybysz odwracając się ku niemu z ciekawością. — Może to nawet niebezpiecznie opowiadać — odparł tamten z powagą. Po długim jednak namawianiu i proszeniu organista rozpoczął swą opowieść: wypuścił najpierw dwa wielkie kłęby dymu tytoniowego, po czym z sanktuarium tej dymnej otoki wysnuł taką oto historyjkę, przeczyściwszy uprzednio gardło kilkoma chrząknięciami, później zaś naśladując wiernie wymowny głos, który co tydzień grzmiał nad jego głową z kazalnicy. — To, co wam teraz wyjawię, bracia moi — hm, hm, chciałem powiedzieć — moi zacni przyjaciele — jest znane wielu ludziom, może więc stanowić odpowiedź wszystkim obrońcom czarownic, ateistom i wszelkiego rodzaju niedowiarkom. Musicie bowiem wiedzieć, że czcigodny dziedzic Ellangowan nie tak dokładnie, jak to winien zrobić, oczyścił majętność swoją z czarownic (a o takich właśnie powiedziane jest ,,nie ścierpisz, by żyła czarownica") oraz innych, którzy się ze złym kumają czy też parają wróżbami, czarami i przepowiedniami, co jest obyczajem tych tam Egipcjan, jak się oni sami zowią, i innych nieszczęsnych istot w naszym kraju. A dziedzic był już od trzech lat żonaty i nie miał dzieci, więc zaczął się zadawać z tą Meg Merrilies, co to była największą czarownicą i w hrabstwie Galloway, i w hrabstwie Dumfries.
— A wiecie, że w tym może coś być — przyznała gospodyni — bo sama widziałam, jak tutaj, w tej gospodzie, postawił jej dwa kieliszki gorzałki. — Widzicie, moja pani gospodyni — nie tak bardzo kłamię. No więc jaśnie pani nareszcie się spodziewała, a tej nocy, kiedy miała rodzić, przyszedł do drzwi dworu stary człowiek cudacznie odziany i prosił o nocleg. Głowa jego, nogi i ręce były gołe, chociaż to przecież czas był zimowy, a brodę miał siwą i długą na trzy stopy. Przyjęli go w dom, a kiedy pani urodziła, prosił, żeby mu powiedziano dokładnie godzinę i minutę narodzin, a potem wyszedł na dwór i radził się gwiazd. A jak wrócił, to powiedział dziedzicowi, że złe może mieć władzę nad tym nowo urodzonym chłopakiem, i nakazał mu, żeby małego wychowywać w pobożności i żeby miał zawsze duchownego koło siebie, co by się modlił z dzieckiem i za dziecko. I starzec zniknął wtedy i nikt w tym kraju nie widział go więcej. — Ej, to to już nieprawda! — zawołał woźnica, który z odpowiedniej odległości przysłuchiwał się rozmowie. — Za przeproszeniem pana Skreigh i całego towarzystwa, ten czarodziej to nie miał więcej włosów na gębie niż pan organista w tej chwili, na nogach nosił najlepszą parę butów, jaką by człek chciał naciągnąć, a i rękawice też miał — myślę, że wiedziałem już wtedy, co to buty. — Cichaj, Jock — zgromiła woźnicę gospodyni. — No, a co ty wiesz o sprawie, przyjacielu Jabos? — zapytał pogardliwie organista. — Niewiele, panie Skreigh, ale mieszkałem wtedy o rzut kamieniem od drogi do Ellangowan, a tej nocy, kiedy się mały dziedzic urodził, podjechał przed naszą chałupę jakiś człowiek i matka mnie posłała — byłem wtedy jeszcze mały — żebym pokazał bramę do dworu, no a gdyby to był czarodziej, to sam by wiedział, którędy droga. Był młody i przystojny, dobrze ubrany, jak Anglik. I powiadam wam, że miał kapelusz i buty, i rękawice, wszystko jak na pana przystało. Prawdę mówiąc, spojrzał na stary zamek tak, aż człowieka ciarki przeszły, a o jakichś tam przepowiedniach też słyszałem — ale już jak idzie o to, żeby zniknął, to powiem tylko, żem sam mu trzymał strzemię, kiedy wyjeżdżał, a on mi wsunął pół korony. Jechał na szkapie, co ją nazywali Twardy Sam — od George'a z Dumfries — ciemny kasztan, mocno ochwacony, widziałem go nieraz przedtem i potem.
— Dobrze, dobrze, Jock — odparł pan Skreigh z łagodną powagą — nasze opowieści nie różnią się w zasadniczych punktach. Nie wiedziałem, żeś oglądał tego człowieka. A więc, mili moi przyjaciele, kiedy wróżbita przepowiedział dziecku nieszczęście, ojciec najął zaraz pobożnego duchownego, żeby go pilnował w dzień i w nocy. — A, to ten, co go nazywali profesor Sampson — wtrącił woźnica. — To jakiś niemowa — dorzucił diakon. — Słyszałem, że nigdy, odkąd otrzymał licencjat, nie potrafił na kazaniu powiedzieć pięciu słów pod rząd. — Otóż — rzekł organista i machnął ręką, chcąc widocznie znowu przejąć prym w rozmowie — ten preceptor pilnował małego dziedzica w dzień i w noc. Ale zdarzyło się, kiedy mały miał prawie pięć lat, że dziedzic przejrzał swe błędy i postanowił wyrzucić tych Egipcjan z majętności. Kazał im się wynosić, a dopilnować tego miał Frank Kennedy, człek porywczy i brutalny. Klął na nich i wydziwiał, a oni na niego. A ta Meg Merrilies, co to miała największe konszachty z szatanem, powiedziała mu, że nie miną trzy dni, jak on będzie jej, z ciałem i duszą. A słyszałem to z pewnego źródła, od kogoś, kto to widział, od Johna Wilson, co był służącym dziedzica — mówił, że Meg ukazała się dziedzicowi, kiedy wracał do domu z Singleside za Gibble's Know, i wygadywała, co to ona zrobi jego rodzinie — ale czy to była Meg, czy coś gorszego w jej postaci, tego John nie wiedział, tyle że wydawała się wyższa niż zwykły śmiertelnik. — Pewno — odparł woźnica — mogło i tak być, nie zaprzeczę, bo mnie wtedy nie było w kraju, a John Wilson to dzielny chłop i nie śmierdzi tchórzem. — A jak się to skończyło? — zapytał obcy z pewną niecierpliwością. — Och, tak się to skończyło, jaśnie panie — mówił organista — że kiedy wszyscy stali i patrzyli, jak szkuner królewski goni przemytników, ten Kennedy porwał się bez żadnej przyczyny — ani sznurem, ani liną by go nie utrzymał — i pognał do lasów Warroch co koń wyskoczy, a po drodze spotkał młodego dziedzica i jego nauczyciela; wtedy złapał małego i krzyczał, że jeśli jego uroczyli, to niech dziecko przepadnie razem z nim! Nauczyciel gonił ich co sił — biegł prawie tak szybko jak oni, bo to człowiek niepospolicie prędki — i zobaczył tę czarownicę, Meg, albo jej pana w tej postaci, jak nagle powstała z ziemi i wyrwała dziecko z rąk czopownika — a on
oszalał z wściekłości i wyciągnął szablę — wiecie przecież, że taki zawadiaka to się i diabła nie boi. — Co prawda, to prawda — przytaknął woźnica. — No więc, jaśnie panie, jak ona go nie chwyci, jak nie ciśnie nim jak kamieniem z procy przez skały na Warroch Head, tam gdzie go potem wieczorem znaleźli! Tylko co się stało z dzieckiem, tego — prawdę mówiąc — nie wiem. Ale pastor, co dzisiaj już przebywa na tamtym, lepszym świecie, powiadał, że chłopaka wzięły na jakiś czas do swego kraju wróżki. Obcy słuchał tego, uśmiechając się w pewnych momentach, lecz nim zdążył odpowiedzieć, rozległ się stukot kopyt końskich, a po chwili do kuchni wszedł zgrabny pachołek, pięknie odziany, z kokardą przy kapeluszu i odezwał się nieco z góry: — Rozstąpcie się, dobrzy ludzie — gdy wtem zobaczył przybysza. Natychmiast zmienił ton i jako cichy, grzeczny sługa przysunął się do boku pana i podał mu list. — Państwo z Ellangowan, jaśnie panie, są w wielkim strapieniu i nie mogą przyjąć nikogo. — Wiem już o tym — odparł jego pan. — A teraz, niech mi aśćka pozwoli zająć tę bawialnię, o której mówiłaś, jako że goście zawiedli. — Oczywiście, jaśnie panie — odparła pani Mac-Candlish i pośpieszyła mu poświecić robiąc przy tym wielkie zamieszanie, jak to zwykle energiczne gospodynie przy takich okazjach. — Hej, chłopcze — zwrócił się diakon do służącego, nalewając mu kielich — dobrze ci to zrobi po tej podróży. — Na pewno, panie — wasze zdrowie! — A któż to jest ten twój pan, przyjacielu? — Ten pan, co był tutaj? To słynny pułkownik Mannering, z Indii Wschodnich. — Co? Ten, o którym czytaliśmy w gazetach? — Ten samiuteńki. To on uwolnił Cuddieburn, bronił Czingalore i pogromił wielkiego wodza Marathów*, Ram Dżolli Bundlemana — przeszedłem z nim większość kampanii. — Wielki Boże! — zawołała gospodyni. — Muszę iść i zobaczyć, co mogę mu podać na kolację. Że też posadziłam go tutaj w kuchni! — Och, on to bardzo lubi, matko. Trudno o prostszego człowieka jak nasz pułkownik — chociaż ma i diabła za skórą!
Ponieważ rozmowa w kuchni przez pozostałą część wieczoru nie była zbyt budująca, przeniesiemy się teraz, jeśli czytelnik pozwoli, na górę, do bawialni. ROZDZIAŁ XII A reputacja? Cóż, bożek szlachcica Przeciwstawiony Bogu — twórcy praw, Który zakazał zabijać... a my? My zabijamy w imię reputacji. Któryż uczciwy człek może się lękać O swoje imię — albo ranić cudze? Lęk przed niegodnym postępkiem — to męstwo; A jeśli ktoś nas znieważa niegodnie, Cierpieć zniewagę — to także jest męstwo... BEN JONSON Pułkownik w zamyśleniu przemierzał bawialnię tam i z powrotem, kiedy usłużna gospodyni zjawiła się w lansadach po rozkazy. Wydał jej polecenie w formie, którą uznał na najwłaściwszą, a potem poprosił, by zatrzymała się jeszcze chwilkę. — Jeśli dobrze zrozumiałem tych poczciwców na dole, syn pana Bertrama zaginął w piątym roku życia? — Tak, jaśnie panie, co do tego nie ma wątpliwości, chociaż wiele się gada po próżnicy o tym, jak to się stało, bo to już dzisiaj stara historia i każdy mówi o niej na swój sposób, tak jak my teraz przy kominku. Ale chłopak zaginął w piątym roku, jak to wielmożny pan powiedział, a że zanieśli wiadomość od razu jaśnie pani, która właśnie miała rodzić, umarła biedaczka tej samej nocy. Jaśnie pan dziedzic nigdy już się po tym nie pocieszył, na nic nie zważał i nic go nie obchodziło. Jak panienka Lucy dorosła, to starała się jakoś ogarnąć wszystko, ale to nie na siły takiego biedactwa! I tak muszą teraz opuścić dom i jechać w świat. — Czy możesz sobie aśćka przypomnieć, w jakiej to porze roku dziecko zginęło? Gospodyni po chwili namysłu i przypomnieniu sobie szczegółów oświadczyła, że jest pewna, iż nieszczęście wydarzyło się o tym czasie co teraz i dodała jakieś zapamiętane wypadki z tego okresu, dzięki którym mogła ustalić datę. Było to w początku listopada 17...
Obcy przeszedł się kilka razy po pokoju, nie mówiąc ani słowa, lecz dał gospodyni znak, by nie wychodziła jeszcze. — Czy dobrze rozumiem — odezwał się wreszcie — że majątek Ellangowan jest wystawiony na sprzedaż? — Wystawiony? Jutro rano kupi go ten, co da najwięcej — nie jutro rano, bo to przecież niedziela, ale w poniedziałek, w pierwszy powszedni dzień — a meble i inwentarz mają być wystawione na licytację tego samego dnia, na miejscu. Całe hrabstwo uważa, że ta licytacja to bezwstydny gwałt — bo jak można wystawiać majątek na sprzedaż teraz, kiedy w całej Szkocji jest tak mało pieniędzy — przecież mamy tę okropną wojnę amerykańską* — i ktoś obcy kupi ziemię za bezcen. Diabeł się w to wmieszał, tak już muszę powiedzieć. — Widać było, że w poczciwinie złość wzbiera, gdy mówi o tej suponowanej krzywdzie. — A gdzie będzie odbywać się licytacja? — Na wystawionych na licytację włościach — tak stoi w ogłoszeniu — więc myślę, że to znaczy we dworze Ellangowan, jaśnie panie. — A kto jest upoważniony do pokazywania tytułów prawnych, rejestru dzierżawców i planu? — Bardzo porządny człowiek, jaśnie panie, zastępca szeryfa w naszym hrabstwie, który ma upoważnienie z Najwyższego Sądu Cywilnego. Jest teraz w miasteczku. Gdyby jaśnie pan chciał go zobaczyć, mógłby jaśnie panu powiedzieć więcej niż ktokolwiek inny o zaginięciu chłopaka, bo dawny zastępca szeryfa (jego podówczas pryncypał) robił, co tylko mógł, żeby tę sprawę wyjaśnić, jak słyszałam. — A ten dżentelmen nazywa się... — Mac-Morlan, jaśnie panie — to człowiek z charakterem, ludziska zawsze dobrze o nim mówią. — Prześlij mu aśćka uszanowanie od pułkownika Manneringa i powiedz, że byłbym bardzo rad, gdyby zechciał zjeść ze mną kolację i przynieść ze sobą te papiery. I proszę, żebyś pani nie powiedziała nikomu o tym ani słowa. — Ja, wielmożny panie? Ani pary z gęby nie puszczę. O ile bardziej wolałabym, żeby to jaśnie wielmożny pan (dyg) albo inny wielmożny jakiś pan, co walczył za nasz kraj (drugi dyg), kupił majątek, jeśli już stara rodzina musi go opuścić — a nie taki chytry łajdak, Glossin, co się wzbogacił na ruinie najlepszego przyjaciela, jakiego miał w życiu.
I myślę, że będzie najlepiej, jak zaraz nałożę buty i kaptur i sama pójdę do pana Mac-Morlana, bo już na pewno jest w domu, a to o parę kroków stąd. — Proszę, zrób to, aśćka — wdzięczny ci za to będę — i przyślij mi tu mojego służącego — niech weźmie ze sobą moją tekę z papierami. W kilka minut później pułkownik Mannering siedział spokojnie nad przyborami do pisania. Otrzymaliśmy przywilej spoglądania mu przez ramię i chętnie przekazujemy naszym czytelnikom treść tego, co pisze. List był zaadresowany do jaśnie wielmożnego pana Artura Mervyna z Mervyn Hall, Llanbraithawite, Westmoreland. Zawierał na początku opis podróży, jaką pułkownik odbył po rozstaniu z przyjacielem, potem zaś — co następuje: „Powiedz, dlaczego wciąż zarzucasz mi melancholiczność? Czy sądzisz, że po przeszło dwudziestu latach walk, ran, niewoli i wszelkiego rodzaju nieszczęść mogę w dalszym ciągu być tym samym, żywym, niezmożonym Guy Manneringiem, co wspinał się z tobą na Skiddaw lub polował na głuszce w Crosfell? To, żeś ty, otoczony szczęściem domowym, mało się zmienił, że krok twój jest równie rześki, a myśli równie promienne jak dawniej, to wszystko dlatego tylko, że zdrowie twoje i temperament idą w parze z gładkim i błogim biegiem twego życia. Lecz moje pełne było trudów, zwątpień i pomyłek. Od urodzenia byłem igraszką losu i chociaż wiatr często sprowadzał mnie do portu, rzadko bywał to port właściwy, ten, którego pragnąłem. Pozwól, niechże ci przypomnę — choć trzeba mi to uczynić pokrótce — dziwne i kręte ścieżki moich losów w młodości i niepowodzenia moich lat dojrzałych. Młodość moja, powiesz, nie była przecież straszna. Nie wszystko układało się najlepiej, lecz również nie układało się najgorzej. Ojciec mój był najstarszym synem starej, lecz zubożałej rodziny i pozostawił mnie z niewielkimi zasobami, tytułem dziedzica rodu i pod opieką jego braci, którym los bardziej poszczęścił. Kochali mnie tak bardzo, że niemal kłócili się o mnie. Jeden z nich, biskup, chciał, bym został pastorem, i ofiarowywał mi parafię. Mój drugi stryj, kupiec, chciał osadzić mnie w kantorze i proponował mi udział w kwitnącym interesie, jaką była firma Mannering i Marshall na Lombard Street. Tak więc wybierając między tymi dwoma stołkami, a raczej między miękkimi, wygodnymi, grubo wyściełanymi fotelami teologii i
handlu, wyśliznąłem się jakoś i zdecydowałem na siodło dragona. A potem znowu — biskup pragnął ożenić mnie z siostrzenicą i spadkobierczynią dziekana kapituły Lincoln, a mój stryj, zastępca burmistrza, namawiał mnie do ożenku z jedyną córką starego Sloethorna, wielkiego kupca winnego, który był tak bogaty, że mógł grać w pchełki złotymi suwerenami i nawijać motki nici na banknoty. I znowu wysunąłem szyję z obu pętlic i ożeniłem się z nieszczęsną — jakże nieszczęsną Zofią Wellwood. Powiesz zapewne, że wojskowa moja kariera w Indiach, dokąd pojechałem ze swoim regimentem, powinna mi była dać pewne zadowolenie. Z pewnością tak było. Powiesz również, że chociaż nie spełniłem nadziei moich opiekunów, nie ściągnąłem też na siebie ich gniewu; że biskup umierając pozostawił mi swoje błogosławieństwo, swoje kazania w manuskryptach i dziwny futerał, w którym znalazłem medaliony z podobiznami najznamienitszych teologów Kościoła Anglikańskiego; że mój drugi stryj, sir Paul Mannering, uczynił mnie jedynym spadkobiercą swego wielkiego majątku i wykonawcą testamentu. A jednak niczym to jest dla mnie — mówiłem ci, że ciąży mi na duszy i będzie już ciążyła aż do grobu ta nieustanna, przesycająca mnie gorycz. Opowiem ci teraz to wszystko bardziej szczegółowo — nie miałem serca robić tego pod twoim gościnnym dachem. Zapewne nieraz usłyszysz o tej sprawie, a może opowiadać ci o niej będą inaczej, niezgodnie z prawdą. Powiem ci więc o niej sam i niechaj zarówno ten fakt, jak smutek, który we mnie pozostawił — nie będą już nigdy od dzisiaj przedmiotem naszej rozmowy. Jak wiesz, Zofia pojechała ze mną do Indii. Była równie niewinna, jak wesoła, lecz, nieszczęściem dla nas obydwojga, równie wesoła, jak niewinna. Na moim usposobieniu zaważyły zarówno porzucone przeze mnie studia, jak i nawyk życia w samotności, nie bardzo pasujący do pozycji, jaką zajmowałem będąc dowódcą regimentu w kraju, gdzie każdy biały osiedleniec z pretensjami do tytułu dżentelmena oczekuje niesłychanej gościnności i sam gościnność okazuje. W chwili szczególnych trudności (wiesz, jak nam czasami trudno zdobyć białe twarze dla wzmocnienia szeregów liniowych) przyłączył się do nas, jako wolontariusz, pewien młody człowiek nazwiskiem Brown, a stwierdziwszy, że zawód wojskowy bardziej mu odpowiada niż handel, którym się dotychczas parał, pozostał wśród nas jako kadet. Niechże oddam sprawiedliwość mojej nieszczęsnej
ofierze — zachowywał się zawsze przy każdej sposobności tak grzecznie i rycersko, że uznano, iż należy mu się pierwszy wolny patent oficerski. Przez parę tygodni nie było mnie w fortecy, wyjechałem bowiem na daleką wyprawę, a po powrocie stwierdziłem, że ów młody człowiek zadomowił się u nas zupełnie jako przyjaciel domu i nieodstępny towarzysz mojej żony i córki. Ta sytuacja nie odpowiadała mi pod wieloma względami, choć nie można było nic zarzucić ani manierom, ani charakterowi młodego człowieka. Mógłbym się z tym jednak pogodzić, gdyby nie insynuacje i podszepty pewnego człowieka. Jeśli przeczytasz sztukę „Otello” — nie ośmielam się jej otwierać — będziesz miał niejakie pojęcie o tym, co się stało, to znaczy, zrozumiesz moje motywy, gdyż postępki moje nie były, dzięki Bogu, aż tak straszliwe. Pewien ambitny kadet, który pragnął otrzymać zwolniony patent, zwrócił moją uwagę na to, co dopiero kierowany jego podszeptami określiłem mianem flirtu pomiędzy moją żoną a tym młodym człowiekiem, Brownem. Zofia była cnotliwa, ale też była dumna ze swej cnoty, a rozgniewana moją zazdrością zaczęła robić młodemu człowiekowi coraz większe awanse, czego, jak widziała, nie pochwalałem i na co patrzyłem złym okiem. Powstała między mną a owym Brownem jakaś wewnętrzna niechęć. On robił kilkakrotnie pewne wysiłki, by zwalczyć mą nieufność, lecz ja, będąc do niego uprzedzony, przypisywałem te próby innym zgoła pobudkom. Czując, że go odepchnąłem, i to odepchnąłem z pewną pogardą, dał pokój tym wysiłkom, a że nie miał ani rodziny, ani przyjaciół, mocniej odczuł, rzecz jasna, zachowanie człowieka, który posiadał i jedno, i drugie. Dziwne, ile męki kosztuje mnie pisanie tego listu, a jednak mam wyraźną ochotę przewlekać operację, jakby to mogło odsunąć katastrofę, która zaprawiła goryczą całe moje życie. Lecz trzeba mi kończyć, toteż kończę pokrótce. Choć żona moja nie była już młoda, odznaczała się w dalszym ciągu wybitną urodą, a przy tym — pozwól mi to dodać na moje usprawiedliwienie — lubiła ogromnie być admirowaną. Powtarzam raz jeszcze, że nigdy nie miałem wątpliwości co do jej cnoty, lecz idąc za zręcznymi podszeptami Archera, uważałem, że nie dba o mój spokój wewnętrzny, a ten młody człowiek, Brown, wyzywająco zabiega o jej względy, nie licząc się z moją osobą. On uważał mnie zapewne za arystokratycznego despotę, który wykorzystuje swoją
pozycję w armii i w towarzystwie, by gnębić tych, których przypadek postawił niżej. Kiedy spostrzegł moją śmieszną zazdrość, postanowił zapewne wykorzystać ten słaby punkt i dręczyć mnie, mszcząc się w ten sposób za wszystkie drobne zniewagi, jakie mogłem mu wyrządzić. Lecz pewien mój spostrzegawczy przyjaciel wytłumaczył mi, że atencje Browna są o wiele mniej szkodliwe, a w każdym razie mniej obraźliwe, niż mi się wydaje — uważał mianowicie, że przeznaczone są dla mojej córki, Julii, i tylko pośrednio mają zjednać mu przychylność mej żony. Emablowanie mojej córki przez człowieka bez nazwiska i nieznanego pochodzenia nie byłoby dla mnie ani zaszczytem, ani przyjemnością, lecz zapewne nie obrażałoby mnie tak bardzo jak owe poprzednie podejrzenia. Czułem się jednak obrażony, i to obrażony śmiertelnie. Jedna mała iskierka wystarczy, by rozniecić ogień, jeśli wokół leżą łatwopalne materiały. Zapomniałem już zupełnie, jaka była bezpośrednia przyczyna kłótni — po jakimś drobiazgu przy stoliku karcianym nastąpiła ostra wymiana słów i wyzwanie. Spotkaliśmy się rankiem za murami fortecy, której wówczas byłem dowódcą, na pograniczu osady. Wybraliśmy to miejsce ze względu na bezpieczeństwo Browna, gdyby to on wyszedł cało. Myślę teraz, że chyba lepiej by było, gdyby ocalał, choć musiałbym to przypłacić życiem — lecz padł od pierwszego strzału. Chcieliśmy go opatrzyć, lecz osaczyła nas nagle banda tubylczych rabusiów, którzy tam zawsze czyhają, szukając pod murami zdobyczy. Z trudem dopadliśmy z Archerem naszych koni i po ciężkiej przeprawie przebiliśmy się przez zgraję bandytów, lecz Archer odniósł wiele ciężkich ran. Aby dopełnić tych nieszczęść, żona moja, podejrzewając przyczynę mojego wyjścia z fortecy, rozkazała nieść się za mną w palankinie i została napadnięta i omal nie uwięziona przez inną bandę rozbójników. Uwolnił ją szybko oddział naszej gwardii, lecz nie mogę ukrywać przed sobą, że wypadki tego nieszczęsnego ranka mocno podkopały jej i tak słabe zdrowie. Nie było w stanie jej pomóc wyznanie Archera, który, sądząc, że jest bliski śmierci, przyznał się, iż niektóre fakty wymyślił, inne zaś tłumaczył opacznie, chcąc wyciągnąć z nich korzyści dla siebie; nie poprawiło też jej zdrowia całkowite wyjaśnienie sprawy i wzajemne nasze przebaczenie. Umarła w osiem miesięcy po tych wypadkach, pozostawiając mi tylko córkę, którą twoja żona wzięła łaskawie pod tymczasową opiekę. Julia
również chorowała ciężko, a nawet tak ciężko, że zmuszony byłem porzucić służbę i wrócić do Europy, gdzie swojskie powietrze i nowe otoczenie rozproszyły jej smutek i przywróciły zdrowie. A teraz, gdy już znasz moją historię, nie będziesz więcej pytał o przyczyny mej melancholii, lecz pozwolisz mi rozpamiętywać je do woli. To, co zawiera ta opowieść, wystarczy niewątpliwie, by zaprawić goryczą kielich, który, jak zwykłeś mówić, sława i majątek przygotowały dla uświetnienia jesieni mego życia — nie wystarczy jednak, by kielich ten zatruć. Mógłbym ci tu również opisać pewne wypadki, które nasz stary preceptor nazwałby przykładami »fatalnego dnia« — śmiałbyś się, gdybym ci powiadał o takich rzeczach, zwłaszcza, że sam wiesz, iż nie daję im wiary. Lecz po przyjeździe do tej właśnie gospody, skąd teraz piszę, dowiedziałem się o pewnym szczególnym zbiegu wypadków, który, jeśli zdołam go udokumentować odpowiednio, może stać się dla nas przedmiotem ciekawej rozmowy. Lecz oszczędzę ci teraz szczegółów, gdyż oczekuję osoby, z którą mam omawiać zakup pewnej majętności wystawionej w tych okolicach na sprzedaż. Jest to miejsce, które sobie dziwnie upodobałem, a mam nadzieję, że fakt, iż ja będę kupcem, przyniesie korzyść sprzedającym, bo ktoś tutaj chce kupić majątek poniżej jego wartości. Przesyłam twej żonie wyrazy szacunku, a w tobie tak dalece pokładam me zaufanie — choć szczycisz się, żeś wciąż jeszcze rześki i młody — iż proszę, byś pocałował ode mnie Julię. Żegnaj, drogi przyjacielu. Twój oddany Guy Mannering" Do pokoju wszedł właśnie pan Mac-Morlan. Ponieważ osoba pułkownika Manneringa i jego reputacja były powszechnie znane, inteligentny i prawy człowiek, jakim był zastępca szeryfa, rozmawiał z nim szczerze i z pełnym zaufaniem. Wyjaśnił, jakie są plusy i minusy zakupu majętności. — Jest ona — mówił — a właściwie wielka jej część, dziedziczna po linii męskiej, toteż kupujący ma tę wygodę, iż przez pewien określony przeciąg czasu będzie mógł nie wypłacać dużej części sumy kupna, ponieważ może pojawić się syn obecnego właściciela, który zaginął będąc dzieckiem. — Wobec tego, czemu przyspiesza się sprzedaż? — zapytał Mannering.
Mac-Morlan uśmiechnął się. — Pozornie — odparł — aby w miejsce niepewnego i nieregularnie płatnego czynszu z prowadzonego w przestarzały sposób majątku otrzymywać regularny procent od kapitału, na ogół jednak wszyscy uważają, że robi się to przede wszystkim dlatego, by zaspokoić pragnienia i żądania pewnego człowieka, który zamierza majętność tę nabyć. Stał on się głównym wierzycielem i sposobami sobie tylko wiadomymi przejął w swoje ręce kierownictwo tych spraw; uznał też zapewne za rzecz bardzo dla siebie dogodną kupienie majątku nie wykładając na stół całej sumy. Mannering naradzał się z panem Mac-Morlanem nad krokami, jakie mogłyby pokrzyżować te bezecne zamiary. Potem rozmawiali długo o dziwnym zniknięciu Henry'ego Bertrama w piątą rocznicę jego urodzin, potwierdzającym prawdziwość przypadkowej przepowiedni Manneringa, którą, jak w to łatwo uwierzymy, nie chwalił się zbytnio. Pan Mac-Morlan nie piastował jeszcze wówczas obecnego urzędu, lecz znał dobrze wszelkie towarzyszące wypadkowi okoliczności, obiecał też, iż pułkownik usłyszy je osobiście od ówczesnego zastępcy szeryfa, jeśli osiedli się w tych okolicach Szkocji, stosownie do swych zamiarów. Rozstali się z tym zapewnieniem, bardzo mile sobą nawzajem ujęci i zadowoleni z wieczornej rozmowy. Nazajutrz, w niedzielę, pułkownik Mannering był, jak przystało, na nabożeństwie w kościele parafialnym. Nie zobaczył tam jednak nikogo z rodziny Ellangowan; przypuszczano, że stary dziedzic czuje się gorzej. Jock Jabos, wysłany znów po niego, wrócił nie wypełniwszy polecenia, lecz panna Bertram wyraziła nadzieję, że następnego dnia będzie można już przewieźć ojca. ROZDZIAŁ XIII Rzekli mi na to, że wyrokiem sądu Włość twa podlegać musi konfiskacie. Tutaj stał obwieś o strasznym obliczu Jak pan i władca nad stosem półmisków, Które za chwilę iść miały pod młotek. Tam znowu inny, co drwiąc na potęgę Z twojej ruiny — zabierał bezwstydnie Wszystkie twe stare, rodzinne pamiątki… THOMAS OTWAY'
Następnego dnia wczesnym rankiem Mannering dosiadł konia i wraz ze służącym skierował się ku Ellangowan. Nie potrzebował pytać o drogę. Licytacja na wsi jest okazją publicznych spotkań i miejscem rozrywki, toteż ludzie najróżniejszego autoramentu spieszyli w tym samym kierunku z najrozmaitszych stron. Po miłej, godzinnej jeździe zarysowały się przed podróżnym stare wieże ruin zamku. Jakże inne przejmowały go uczucia, gdy wiele lat temu tracił je z oczu! Myślał o tym z przejęciem, bo przecież, choć krajobraz pozostał taki sam, sentymenty, nadzieje i perspektywy tego, kto nań patrzał, zmieniły się całkowicie. Wtedy, przed laty, życie i miłość rozkwitały dopiero, spowijając swym blaskiem wszystkie jego nadzieje na przyszłość. A teraz, zawiedziony w uczuciach, przesycony sławą i tym, co świat określał mianem powodzenia, dręczony wspomnieniami pełnymi goryczy i skruchy, marzył, iż w najlepszym wypadku znajdzie tu schronienie, w którym będzie rozpamiętywał smutek, co nie opuści go już aż do śmierci. ,,Lecz czemuż by miał pojedynczy człowiek rozpaczać nad niestałością swych nadziei i swej przyszłości? Średniowieczni rycerze, którzy wznosili te ogromne, potężne baszty mające stanowić ich ochronę i rękojmię ich siły, nie przypuszczali zapewne, że przyjdzie dzień, w którym ostatni z ich rodu zostanie wyrzucony ze swych włości i wyjdzie stąd jak zrujnowany wygnaniec. Niezmienna pozostała tylko hojność natury. Bez względu na to, czy te ruiny będą własnością obcego przybysza, czy plugawego i nędznego oszusta, nadużywającego mocy prawa, słońce będzie je oświetlało równie jasno, jak wówczas, gdy powiewały nad tymi murami chorągwie ich pierwszego władcy". Tak rozmyślając, Mannering znalazł się przed bramą wiodącą do dworu, a tego dnia otwartą dla wszystkich. Wszedł razem z innymi, którzy przemierzali pokoje, jedni, by wybrać to, co chcą kupić, inni, by zaspokoić ciekawość. Nawet w najbardziej sprzyjających warunkach jest w takiej scenie coś przygnębiającego. Przykro rażą wzrok bezładnie stojące meble, ustawione tak, by łatwo je można było obejrzeć i wynieść po dokonaniu kupna. Te same sprzęty, które odpowiednio i porządnie ustawione robią wrażenie ładnych i solidnych, w takiej chwili wyglądają licho i nędznie. Pokoje odarte ze wszystkiego, co mówi o ich zaciszności i wygodzie, wyglądają jak spustoszone. A przy tym niesmak budzi oglądanie domowego zacisza
dostępnego teraz spojrzeniom ciekawskich i gawiedzi; nieprzyjemnie jest słyszeć prostackie uwagi i brutalne żarty na temat stylów i mebli, do których tacy ludzie nie przywykli — są to dowcipy idące w parze z whisky, a ta gęsto krąży w podobnych okolicznościach w Szkocji. Wszystkie te objawy towarzyszące zazwyczaj licytacjom można było zauważyć teraz w Ellangowan, lecz zaostrzała je i powiększała świadomość, że w tym konkretnym wypadku są one równoznaczne z całkowitą ruiną starożytnego i szlachetnego rodu. Upłynęło trochę czasu, zanim pułkownik znalazł wreszcie kogoś, kto był łaskaw odpowiedzieć mu na powtarzane wielokrotnie pytania, gdzie znajduje się dziedzic Ellangowan. Powiedziała mu to stara służąca, która trzymała fartuch przy oczach. — Pan czuje się lepiej — pewnie będzie mógł dzisiaj opuścić dom. Panienka oczekuje już karety, a ponieważ dzień jest piękny, wynieśli pana w fotelu na łączkę przed starym zamkiem, żeby nie był tutaj na oczach gawiedzi. Pułkownik udał się więc we wskazanym kierunku, szukając gospodarza, i wkrótce zobaczył małą grupkę złożoną z czterech osób. Wejście pod górę było dość strome, miał więc czas przyjrzeć się im i zastanowić, jak zacząć rozmowę. Pan Bertram, sparaliżowany i prawie niezdolny do jakichkolwiek ruchów, siedział w fotelu, ubrany w szlafmycę i luźny kamlotowy frak, a nogi miał owinięte pledami. Za panem Bertramem stał, wsparłszy dłonie na lasce, profesor Sampson, którego Mannering poznał natychmiast. Czas niewiele go zmienił, chyba tylko jego czarny ongiś frak bardziej jeszcze wyrudział, a chude policzki głębiej się zapadły. Przy boku starego człowieka stała, piękna jak nimfa, młoda dziewczyna, która mogła mieć około siedemnastu lat — zapewne panna Bertram. Od czasu do czasu spoglądała niespokojnie w kierunku alei wjazdowej, jakby wyczekiwała stamtąd kolaski, a tymczasem otulała ojca pledami, by nie zmarzł, i odpowiadała na jego pytania, najwyraźniej podchwytliwe i zrzędne. Nie pozwalała sobie na spojrzenie w kierunku dworu, chociaż uwagę jej musiał tam przyciągać zgiełk gromadzonego tłumu. Czwartą osobą wśród zebranych był przystojny, wytwornie odziany młody człowiek, który — tak się przynajmniej zdawało — dzielił niepokój panny Bertram i jej troskę o wygodę i spokój ojca.
Ów młody człowiek pierwszy zauważył zbliżającego się pułkownika i natychmiast wyszedł mu naprzeciw, jakby chciał grzecznie nie dopuścić do spotkania z tymi ludźmi, dotkniętymi nieszczęściem. Mannering zatrzymał się natychmiast i wyjaśnił, że jest przybyszem, któremu pan Bertram okazał był niegdyś uprzejmość i użyczył gościny. Nie narzucałby się w tej smutnej chwili, gdyby nie wydawało mu się to jakby równoznaczne z dezercją. Chciał po prostu ofiarować swoje usługi panu Bertramowi i jego córce. Zatrzymał się w pewnej odległości od fotela. Stary znajomy spojrzał nań zamglonym wzrokiem, w którym nie było nawet przebłysku poznania. Profesor zbytnio był przejęty strapieniem, by zauważyć gościa. Młody człowiek porozmawiał przez chwilę na boku z panną Bertram, która zbliżyła się nieśmiało i podziękowała pułkownikowi za jego dobroć. — Ale — zaczęła, a łzy napłynęły jej do oczu — ojciec tak się ogromnie zmienił, że zapewne nie będzie w stanie poznać cię, panie. Potem podeszła do fotela razem z pułkownikiem. — Ojcze — powiedziała — oto pan Mannering, twój dawny znajomy, który przyjechał dowiedzieć się o twoje zdrowie. — Serdecznie go witam — odparł starzec unosząc się w fotelu i próbując się skłonić, a przez zwiędłą jego twarz przeleciał jakby promień gościnnej życzliwości — ale, Lucy, moja droga, zejdźmy do domu, przecież nie możesz trzymać tu naszego gościa na chłodzie. Profesorze, weź klucz od piwnicy. Pan... nasz gość z pewnością pokrzepi się czymś po podróży. Mannering był niewypowiedzianie poruszony ogromną różnicą między tym powitaniem a przyjęciem, jakiego doznał niegdyś od tego samego człowieka, kiedy widzieli się po raz ostatni. Nie mógł powstrzymać łez, a to wzruszenie natychmiast zdobyło mu zaufanie opuszczonej, młodej dziewczyny. — Tak — powiedziała — nawet obcego to boli, ale dla biednego mojego ojca lepiej, że w takim znajduje się stanie, niżby miał wiedzieć i czuć wszystko. Ścieżką nadszedł służący w liberii i cichym głosem zwrócił się do młodego człowieka: — Jaśnie pani szuka panicza, bo chce, żeby jej panicz kupił ten czarny hebanowy gabinecik, a lady Jean Devorgoil jest również z panią, więc lepiej, żeby panicz przyszedł tam jak najszybciej.
— Powiedz im, Tom, że nie mogłeś mnie znaleźć, albo czekaj — powiedz, że oglądam konie. — Nie, nie — poważnie poprosiła Lucy Bertram — jeśli nie chcesz powiększać utrapień tego nieszczęsnego dnia, idź natychmiast do swoich. Jestem pewna, że ten pan odprowadzi nas do powozu. — Z pewnością, pani — zapewnił ją Mannering. — Twój młody przyjaciel może polegać na mnie całkowicie. — Żegnaj więc — odparł młody Hazlewood i szepnąwszy jej jeszcze słówko na ucho, pobiegł szybko w dół zbocza, jakby nie dowierzał, że wytrwa w swym postanowieniu, jeśli będzie szedł wolniejszym krokiem. — Gdzie to ucieka Karol Hazlewood? — zapytał chory, widocznie przyzwyczajony do jego obecności i opieki. — Cóż go tam wzywa? — Wróci za chwilę — odparła łagodnie Lucy. W tej chwili usłyszeli głosy dochodzące od strony ruin. Czytelnik pamięta zapewne, że z wybrzeża morskiego do ruin wiodły strome schodki, którymi teraz właśnie wchodzili na górę rozmawiający. — Tak, na brzegu pełno muszli i wodorostów zdatnych na nawóz, jak asan widzisz, a jeśliby kto zamierzał zbudować nowy dom, co rzeczywiście może się okazać potrzebne, znajdzie naokoło tej starej, diabelskiej jaskini sporo dobrych, ciosanych kamieni. — Wielki Boże — szepnęła spiesznie profesorowi panna Bertram — to głos tego podłego Glossina! Sam jego widok może przecież powalić ojca na miejscu. Sampson obrócił się na pięcie i natychmiast ruszył wielkimi krokami, by stawić czoło juryście, wynurzającemu się właśnie spod łuku portalu. — Precz stąd! — zakrzyknął. — Precz! Czy chcesz po trupach wejść w posiadanie tego domu? — Spokojnie, spokojnie, profesorze —- odparł bezczelnym głosem Glossin — możesz sobie kazać w kościele, ale nam tutaj kazania niepotrzebne. Przychodzimy tu na mocy prawa, mój dobry przyjacielu, a Biblię pozostawiamy tobie. Ostatnimi czasy samo nazwisko tego człowieka przyprawiało nieszczęsnego chorego o gwałtowną irytację. Teraz dźwięk jego głosu spowodował natychmiastowy skutek. Pan Bertram bez niczyjej pomocy zerwał się na równe nogi i zwrócił się ku nadchodzącemu.
Śmiertelna bladość jego twarzy dziwnie kontrastowała z gwałtownością jego okrzyków. — Precz z moich oczu, ty gadzie! Ty podły gadzie, którego hodowałem na swej piersi, póki mnie nie ukąsiłeś! Czy się nie boisz, że ściany domu moich ojców zawalą się i zmiażdżą twoje kości? Czy się nie boisz, że progi Ellangowan rozstąpią się, by cię pochłonąć? Czyż nie byłeś bezdomny, ubogi i opuszczony, gdy przygarnąłem cię i podałem ci rękę, i czy nie wyrzucasz mnie teraz — mnie i to niewinne dziewczę — ubogich, opuszczonych, bez dachu nad głową, z domu, który chronił nas i nasz ród od tysiąca lat? Gdyby Glossin był sam, zapewne by się wycofał, lecz świadom, że patrzy nań obcy i że stoi obok człowieka, który tu z nim przyszedł (jakiś mierniczy zapewne), postanowił zachować się arogancko. Lecz to zadanie wymagało chyba jeszcze większej niż jego bezczelności. — Ty, panie... nie mnie powinieneś winić, lecz własną nierozwagę... Oburzenie Manneringa dosięgało już najwyższych granic. — Panie — zwrócił się do Glossina — nie wchodząc w meritum* sprawy, muszę powiedzieć, żeś wybrał na nią najbardziej niewłaściwe miejsce, czas i towarzystwo. Proszę, zechciej łaskawie odejść stąd bez dalszych słów. Wysoki, silny, barczysty Glossin wolał obrócić się ku obcemu, którego miał nadzieję zastraszyć, niż dalej rzucać oskarżenia na swego skrzywdzonego patrona. — Nie wiem, kim jesteś, mój panie — oświadczył — ale nie pozwolę nikomu na takie poufałości wobec mnie. Mannering miał porywcze usposobienie — oczy mu zabłysły ciemnym światłem — zagryzł dolną wargę tak mocno, że ukazała się na niej krew, i rzekł podchodząc do Glossina: — Słuchaj no, to, że ty mnie nie znasz, niewielkie ma znaczenie — ale za to ja cię znam i jeśli w tej chwili nie zejdziesz bez słowa na dół, przysięgam ci na to niebo nad nami, że znajdziesz się tam, robiąc tylko jeden krok z góry, na łeb, na szyję. Rozkazujący ton sprawiedliwego gniewu natychmiast uciszył brutala. Wahał się chwilę, potem zawrócił na pięcie i mrucząc coś przez zęby o tym, że nie chce straszyć damy, uwolnił ich od swego wstrętnego towarzystwa. Woźnica pani Mac-Candlish, który właśnie zajechał, zdążył jeszcze wysłuchać tej rozmowy.
— A gdyby pan Glossin utknął tam gdzieś po drodze — powiedział głośno — chętnie bym dopomógł zsunąć się temu wstrętnemu kundlowi. Wystąpił potem naprzód i oznajmił, że zajechał powóz, by przewieźć chorego i córkę. Lecz nie był już potrzebny. Schorowane ciało pana Bertrama osłabło tak straszliwie po tym wybuchu gniewu i oburzenia, że chory, opadłszy na fotel, wyzionął ducha prawie bez męki i jęku. Zgaśniecie tej ostatniej iskierki życia tak mało go zmieniło, że dopiero krzyk córki, która zobaczyła stężały wzrok ojca i wyczuła, że jego tętno przestało bić — obwieścił jego śmierć wszystkim pozostałym. ROZDZIAŁ XIV Zegar wybija pierwszą. — Dla nas czas Jest tylko przemijaniem. Dać mu mowę — To mądrość mężu. Jakby anioł mówił — Słyszę poważny dźwięk... EDWARD YOUNG Osobliwy wniosek, jaki wyciągnął poeta z konieczności odmierzania czasu, dałoby się łatwo zastosować do naszego podejścia do życia ludzkiego. Patrzymy na zgrzybiałych i słabych, na tych, którym zajęcie każe bezpośrednio ryzykować życiem — na tych, co drżą na samym skraju nieistnienia, lecz nie wyciągamy nauki z niepewności ich ziemskiej dzierżawy aż do chwili, kiedy im ona zostanie ostatecznie odjęta. Wtedy, na moment przynajmniej: Nadzieje, obawy Nagle się budzą — i przez życia krawędź W dół spoglądają — w co? w przepaść bez dna, W ponurą wieczność — naszą, właśnie naszą! Tłum gapiów i próżniaków przechadzających się tu dla rozrywki czy też, jak to określali, dla zrobienia dobrego interesu, niewielką przywiązywał wagę do uczuć ludzi, którym ta sama sprawa przynosiła boleść i cierpienie. Niewielu z nich zresztą znało osiadłą tu rodzinę. Ojciec przez swe nieszczęście, niechęć do ludzi i zniedołężnienie usunął się od dawna z oczu swych współczesnych, córka zaś w ogóle ich nie znała. Kiedy jednak śród zebranych przeszedł szept, że
nieszczęsnemu panu Bertramowi serce pękło w chwili, gdy miał opuścić dom swych przodków, w tłumie wezbrał strumień ogólnego współczucia, podobnie jak woda wytryska ze skały pod uderzeniem różdżki proroka. Przypomniano sobie z szacunkiem starożytne pochodzenie rodu i jego niezwykłą zacność, lecz przede wszystkim zażądała głosu i otrzymała go — święta cześć należna nieszczęściu, która zwykle w Szkocji nie potrzebuje długo upominać się o swoje prawa. Pan Mac-Morlan spiesznie oznajmił, że wstrzymuje sprzedaż majątku i inwentarza i przekazuje tymczasowo własność posiadłości pannie Bertram, dopóki nie naradzi się ona z przyjaciółmi i nie pogrzebie swego ojca. Glossin przycichł nieco, widząc oznaki powszechnego współczucia, lecz nabrał znowu pewności siebie, kiedy nie zauważył, by publiczne oburzenie kierowało się przeciwko niemu; miał wówczas czelność zażądać, by licytacja odbywała się w dalszym ciągu. — Odroczenie terminu biorę na siebie — oświadczył zastępca szeryfa — i sam będę odpowiadał za wynikające stąd konsekwencje. Ogłoszę również publicznie nowy termin. Dla dobra wszystkich zainteresowanych majętność powinna przynieść najwyższą cenę rynkową, a z pewnością teraz nie jest czas na uzyskanie takiej ceny. Odpowiedzialność za to biorę na siebie. Glossin opuścił pokój, jak również dom szybko i po cichu, a pewno słusznie postąpił, nasz przyjaciel bowiem, Jock Jabos, namawiał właśnie gromadę licznie zgromadzonych bosonogich wyrostków, by przegnali faktora z majątku, rzucając weń wszystkim, co się tylko nawinie pod rękę. Spiesznie uporządkowano kilka pokoi dla młodej damy i ciała Jej ojca. Mannering doszedł do wniosku, że powinien się stąd teraz usunąć, dalsze bowiem jego wtrącanie się może zostać opacznie zrozumiane. Stwierdził też, że kilka rodzin związanych węzłami pokrewieństwa z Bertramami, rodzin, które z tego właśnie pokrewieństwa wywodziły największe swe pretensje do szlachectwa, chce teraz spłacić należną daninę swemu drzewu genealogicznemu, do czego uprzednio nie mogły ich skłonić nieszczęścia krewniaka. Tak więc o zaszczyt prowadzenia obrządków pogrzebowych zmarłego Godfreya Bertrama (podobnie jak rzecz się miała z miejscem urodzenia Homera*) ubiegało się siedmiu wysoko urodzonych i
majętnych panów, z których żaden nie zaproponował schronienia swemu ubogiemu krewnemu za jego życia. Mannering zdecydował więc, że obecność jego jest całkowicie zbędna, i postanowił wyjechać na dwa tygodnie, to znaczy do dnia, kiedy upłynie termin odroczonej licytacji majętności Ellangowan. Przed wyjazdem odbył jeszcze rozmowę z profesorem Sampsonem. Kiedy ten dowiedział się, że jakiś dżentelmen pragnie z nim rozmawiać, zjawił się z wyrazem zdumienia na wychudzonej twarzy, która teraz, po ostatnich przejściach, wydawała się jeszcze okropniejsza. Ukłonił się pułkownikowi głęboko kilka razy, a potem stanął wyprostowany i czekał cierpliwie na wytłumaczenie wezwania. — Nie możesz zapewne zgadnąć, profesorze — zaczął pułkownik — co ma ci do powiedzenia jakiś obcy. — Myślę, że może to być prośba, bym podjął się wyuczenia nauk humanistycznych i literatury klasycznej jakiegoś młodego człowieka — lecz nie mogę... nie mogę... mam pewien obowiązek do spełnienia. — Nie, profesorze, pragnienia moje nie są aż tak ambitne. Nie mam syna, a przypuszczam, że nie uważałbyś mojej jedynej córki za odpowiedniego dla siebie ucznia. — Zapewne nie uważałbym — odparł prostoduszny Sampson. — Chociaż to ja wyuczyłem pannę Lucy wszystkich pożytecznych nauk, a gospodyni pokazała jej tylko sposoby wykonywania jakichś błahostek — obrąbka i kroju. — Otóż — ciągnął Mannering — chciałem właśnie mówić o pannie Lucy. Zapewne, profesorze, nie przypominasz mnie sobie? Sampson był zawsze bardzo roztargniony, a teraz w dodatku nagła śmierć przyjaciela tak bardzo splątała jego myśli, że nie pamiętał ani astrologa z dawnych czasów, ani nawet nieznajomego, który stawił czoło Glossinowi w obronie pana Bertrama. — Cóż, to nie ma znaczenia — mówił dalej pułkownik. — Jestem dawnym znajomym zmarłego pana Bertrama i chcę, i mogę pomóc jego córce w obecnej sytuacji. Oprócz tego zastanawiam się nad kupnem tej majętności, toteż życzyłbym sobie, aby zachowano tu ład i porządek; czy byłbyś, panie, tak łaskaw i spożytkował tę sumkę na zwykłe, domowe wydatki? — tu wsunął nauczycielowi w rękę sakiewkę, w której były złote monety. — Nie-by-wa-łe! — zakrzyknął profesor Sampson. — Ale jeśli wasza wysokość zechce chwileczkę zaczekać...
— To niemożliwe, drogi panie, niemożliwe — odparł Mannering wycofując się jak najśpieszniej. — Nie-by-wa-łe! — zakrzyknął raz jeszcze nauczyciel idąc za Manneringiem aż do podestu schodów i trzymając wciąż sakiewkę w wyciągniętej ręce. — Lecz przyjmując te złote monety... Mannering uciekał na dół najszybciej jak tylko mógł. — Nie-by-wa-łe! — zakrzyknął nauczyciel po raz trzeci, stojąc już przy drzwiach wejściowych. — Lecz przyjmując te... Mannering siedział już jednak w siodle i nie słyszał. Nauczyciel zaś, który nigdy nie miał nawet ćwierci tej sumy ani we własnym posiadaniu, ani w depozycie (choć nie było tego więcej nad dwadzieścia gwinei), ,,poszukał rady" — jak to sam określił — jak ma postąpić z tym złotem powierzonym jego pieczy. Znalazł na szczęście bezinteresownego doradcę w osobie pana Mac-Morlan, który wskazał mu najwłaściwszy sposób zapewnienia przy pomocy tych pieniędzy pewnych wygód pannie Bertram, co niewątpliwie zgodne było z wolą ofiarodawcy. Wiele rodzin z okolicznego ziemiaństwa zapraszało teraz pannę Bertram szczerze i serdecznie do siebie w gościnę, lecz ona czuła oczywistą niechęć przeciwko wchodzeniu po raz pierwszy pod czyjś dach jako przedmiot miłosierdzia, a nie gościnności, postanowiła więc czekać na radę i wypowiedź najbliższej krewnej ojca, panny Margaret Bertram z Singleside, starej panny, której opisała swą obecną żałosną sytuację. Pogrzeb pana Bertrama odbył się należycie cicho i nieszczęsna dziewczyna mogła się teraz uważać jedynie za tymczasowego mieszkańca domu, w którym się urodziła i w którym cierpliwie i łagodnie ,,bujała kołyskę zniedołężniałego starca". Rozmowy z panem Mac-Morlanem budziły w niej nadzieję, że nie zostanie nagle czy niegodziwie pozbawiona tego schronienia — los jednak postanowił inaczej. Na dwa dni przed ustalonym terminem licytacji Ellangowan pan MacMorlan oczekiwał w każdej chwili na pojawienie się pułkownika Manneringa czy przynajmniej na list od niego, zawierający plenipotencję. Lecz ani pułkownik nie przyjechał, ani plenipotencja nie nadeszła. Pan Mac-Morlan obudził się wcześnie tego ranka — poszedł piechotą do zajazdu dyliżansów, lecz nie znalazł tam listu. Próbował wmówić w siebie, że ujrzy pułkownika na śniadaniu, i kazał
żonie zastawić stół najlepszą porcelaną i samej się odpowiednio ubrać. Lecz przygotowania te były daremne. — Gdybym to mógł przewidzieć — powiedział — przeszedłbym całą Szkocję, aż znalazłbym kogoś, kto podbiłby cenę Glossina! Niestety było już za późno. Nadeszła oznaczona godzina i wszyscy spotkali się w Kippletringan, w Mason's Lodge, gdzie miała się odbyć odroczona licytacja. Pan Mac-Morlan poświęcił tyle czasu, ile mu tylko przyzwoitość pozwoliła, na czynności wstępne i odczytywał poszczególne punkty umowy kupna-sprzedaży tak wolno, jakby czytał wyrok śmierci na siebie. Za każdym razem, gdy drzwi się otwierały, spoglądał w tamtą stronę, lecz nadzieja jego słabła z każdą chwilą. Wsłuchiwał się w każdy odgłos dochodzący z ulicy i starał się tam dosłyszeć stukot kopyt czy kół. Wszystko na próżno. Przyszła mu wtedy do głowy pocieszająca myśl, że pułkownik Mannering powierzył komuś innemu dokonanie kupna — zacny prawnik nie zastanawiał się przy tym ani przez chwilę, że taki postępek byłby dowodem braku zaufania do niego. Lecz ta nadzieja również okazała się płonna. Po uroczystej przerwie pan Glossin wystąpił z najniższą ceną na ziemię i dziedziczne dzierżawy Ellangowan. Nikt na to nie odpowiedział, nie pojawił się drugi kandydat do kupna. Tak więc, po upływie odpowiedniego czasu, kiedy piasek przesypał się w klepsydrze, a ten, który zamierzał dokonać kupna, złożył odpowiednie zabezpieczenie, pan Mac-Morlan musiał używając języka prawniczego ,,stwierdzić i oświadczyć, iż sprzedaż została dokonana zgodnie z prawem, i ogłosić wyżej wzmiankowanego Gilberta Glossina właścicielem wyżej wzmiankowanego majątku i dzierżaw". Uczciwy prawnik odmówił udziału we wspaniałym przyjęciu, jakim Gilbert Glossin, obecny dziedzic Ellangowan, podjął wszystkich zebranych, i wrócił do domu ogromnie rozgoryczony, dając upust swemu rozżaleniu w skargach na niestałość i kapryśność tych nababów indyjskich, co to nie mogą przewidzieć na dziesięć dni naprzód, co im do głowy strzeli. Los postanowił jednak szlachetnie wziąć całą winę na siebie i pozbawić pana Mac-Morlana nawet tego ujścia goryczy. Tego samego dnia wieczorem przyjechał pośpieszny posłaniec „pijany na umór", jak to stwierdziła służąca, przywożąc przesyłkę od pułkownika Manneringa dla pana Mac-Morlana. Była to datowana przed czterema dniami, a wysłana z miasta leżącego o sto mil od
Kippletringan, plenipotencja dla pana Mac-Morlana lub kogokolwiek, komu on to zadanie poruczy — upoważniająca do zakupu Ellangowan. W liście pułkownik pisał, że interesy rodzinne dużej wagi wzywają go do Westmoreland i tam też należy adresować przeznaczoną dla niego korespondencję na ręce Wielmożnego Pana Artura Mervyna z Mervyn Hall. Uniesiony wściekłością, pan Mac-Morlan rzucił pełnomocnictwo na głowę niewinnej służącej, musiano go też siłą powstrzymać od wysmagania łajdaka posłańca, przez którego niesumienność i pijaństwo spotkało ich tak wielkie rozczarowanie. ROZDZIAŁ XV Nie mam już złota ni pieniędzy, Weź chyba ziemi mojej szmat? Zapłać mi złotem, dobry Johnie, A wierz mi — bardzo będę rad. I kazał John sporządzić kontrakt, A potem złota rzucił miech; Lecz to, co John mi płacił funtem — Naprawdę warte było trzech. Dziedzic z Linne John z Galloway okazał się jegomościem o wiele sprytniejszym niż jego pierwowzór. Potrafił zrobić z siebie dziedzica Linne bez przykrej ceremonii ,,wykładania prawdziwego, szczerego złota". Kiedy panna Bertram usłyszała tę bolesną, nieoczekiwaną wiadomość, podjęła zaczęte już uprzednio przygotowania do natychmiastowego wyjazdu z domu. Pomagał jej w tym pan Mac-Morlan i tak serdecznie i stanowczo zaproponował jej gościnę i opiekę pod swoim dachem, aż do czasu kiedy otrzyma odpowiedź od kuzynki lub podejmie jakieś określone decyzje życiowe, że uważała, iż byłaby niewdzięczna, odrzucając to poważne zaproszenie. Pani Mac-Morlan była prawdziwą damą, a zarówno urodzenie, jak wychowanie umożliwiały jej przyjęcie takiego gościa i umilenie pannie Bertram pobytu. Wiedząc, że przygotowano dla niej dom i serdeczną gościnę, Lucy z lżejszym sercem zajęła się wypłatą ostatnich poborów i pożegnaniem z nieliczną służbą swego ojca.
Czynność ta jest zawsze wzruszająca, jeśli po jednej i po drugiej stronie stoją ludzie o wysokich wartościach, a warunki, w jakich panna Bertram żegnała się z domownikami, zwiększały jeszcze to wzruszenie. Każdy otrzymał wszystko, co mu się należało, a nawet nieco więcej, i każdy dziękował, obdarzając panienkę najlepszymi życzeniami na przyszłość, niektórzy zaś zaprawiali swe życzenia łzami. Wreszcie w bawialni pozostał już tylko pan Mac-Morlan, który przyjechał, by towarzyszyć w drodze swemu gościowi, profesor Sampson i panna Bertram. — A teraz — zwróciła się do niego biedna dziewczyna — muszę się pożegnać z jednym z mych najstarszych i najdroższych przyjaciół. Niech Bóg cię błogosławi, profesorze, i odpłaci za twoją dobroć, za nauki, którymi obdarzyłeś nieszczęsną twą uczennicę, i za przyjaźń dla tego, co od nas odszedł. Mam nadzieję, że nie poskąpisz mi wiadomości o sobie, panie. — Mówiąc to, wsunęła mu w rękę papier, w który owinięte były jakieś złote monety, i wstała, jakby chcąc opuścić pokój. Profesor Sampson podniósł się również, lecz stanął jak wryty, w najwyższym zdumieniu. W jego prostej głowie nigdy nie zaświtała myśl, że mógłby się rozstać z panienką Lucy, bez względu na to, gdzie ona będzie jechać. Położył pieniądze na stole. — Oczywiście, suma ta jest niewystarczająca — powiedział pan MacMorlan mylnie pojmując ten gest — lecz w obecnych warunkach... Profesor Sampson niecierpliwie machnął ręką. — Nie chodzi o pieniądze, nie chodzi o pieniądze, bo przecież jadłem przez dwadzieścia albo i więcej lat chleb jej ojca i piłem jego wino! Pomyśleć, że mam ją opuścić teraz — i to opuścić w takim bólu i nieszczęściu! Nie, panienko Lucy, nie wolno ci nawet o tym myśleć. Nie pozwolisz wyrzucić biednego sługi twojego ojca! Czyżbyś miała gorzej mnie traktować niż psa? Nie, panno Lucy Bertram — nie rozstanę się z tobą, póki żyję. Nie będę dla ciebie ciężarem — myślałem już, jak temu zapobiec. Tak jak Ruta powiedziała do Naomiego: „Nie wiedź mnie do tego, abym cię opuścić i od ciebie odejść miała; owszem gdziekolwiek pójdziesz, z tobą pójdę, a gdziekolwiek mieszkać będziesz, z tobą mieszkać będę; lud twój lud mój, a Bóg twój Bóg mój. Gdzie umrzesz, tam i ja umrę i tam pogrzebiona będę. To mi niech uczyni Pan, i to niech przepuści na mię, że tylko śmierć rozłączy mię z tobą"*.
Podczas tej przemowy, najdłuższej, jaką profesor wygłosił kiedykolwiek w życiu, z oczu poczciwca płynęły obfite łzy i ani Lucy, ani pan Mac-Morlan nie mogli powstrzymać wzruszenia, słysząc te niespodziane i gwałtowne wyrazy przywiązania i uczucia. — Profesorze — odezwał się wreszcie pan Mac-Morlan, poszukawszy naprzód ratunku w tabakierce i chustce do nosa na przemian — dom mój jest duży i jeśli zechcesz zadowolić się w nim posłaniem, podczas gdy panna Bertram przebywać będzie pod mym dachem, poczytam sobie za szczęście i zaszczyt możność goszczenia w moim domu człowieka tak wiernego i zacnego. — A potem dodał delikatnie, chcąc usunąć wszelkie zastrzeżenia, jakie mogłaby mieć panna Bertram przeciwko przywożeniu nieoczekiwanie ze sobą tego drabanta: — Moje zajęcia niejednokrotnie wymagają pomocy o wiele lepszego rachmistrza niż którykolwiek z moich kancelistów, toteż chętnie skorzystam od czasu do czasu z współpracy z tobą. — Rzecz jasna, rzecz jasna — zgodził się skwapliwie profesor. — Znam się na podwójnej księgowości i prowadzeniu ksiąg metodą włoską. Pocztylion wszedł właśnie do pokoju, by oznajmić, że konie zajechały, a widząc tę niezwykłą scenę zatrzymał się, niezauważony. Mówił potem pani Mac-Candlish, że był to najbardziej wzruszający widok, jaki w życiu oglądał. — Ani z tym porównać zdechnięcia tej dzielnej siwej kobyły! — Ta drobna okoliczność odegrała później dużą rolę w życiu profesora. Goście zostali serdecznie powitani przez panią Mac-Morlan. Pan MacMorlan wytłumaczył żonie, tak samo jak wszystkim innym, iż zwrócił się do profesora o pomoc przy rozwikłaniu jakichś skomplikowanych rachunków, a podczas tej pracy pan Sampson będzie dla wygody zamieszkiwał wraz z ich rodziną. Pan Mac-Morlan znał świat i dlatego załatwił całą sprawę w ten sposób, wiedział bowiem, że chociaż wierne przywiązanie profesora jest w jego własnym pojęciu i w pojęciu panny Bertram niezwykle szlachetne, to jednak zewnętrzna powłoka poczciwca nie bardzo kwalifikuje go na „rycerza" młodej damy i sprawia, że stanowi on dość pocieszny dodatek do pięknej siedemnastoletniej dziewczyny. Sampson zabrał się energicznie do pracy, jaką mu powierzył pan MacMorlan; wkrótce jednak zauważono, że codziennie o tej samej
godzinie po śniadaniu profesor znika i wraca znowu w porze obiadowej. Wieczory poświęcał pracy w kancelarii. W sobotę zjawił się przed panem Mac-Morlanem z niezwykle triumfującą miną i położył przed nim na stole dwie sztuki złota. — Na cóż to, profesorze? — zapytał prawnik. — Przede wszystkim jest to zwrot kosztów, jakie ponosi pan w związku z moją osobą, drogi panie — a pozostałość na użytek panny Lucy Bertram. — Ależ, profesorze, twoja praca w kancelarii opłaca mi z naddatkiem wszelkie koszty — to ja jestem twoim dłużnikiem, przyjacielu. — Wobec tego — odparł pan Sampson machając ręką — niechże to wszystko idzie na użytek panny Lucy Bertram. — Dobrze, profesorze, ale te pieniądze... — Są uczciwie zarobione, panie Mac-Morlan. Jest to hojne wynagrodzenie od pewnego dżentelmena, którego kształcę w językach obcych; odbywam z nim lekturę przez trzy godziny dziennie. Po kilku następnych pytaniach wyszło na jaw, że tym hojnym elewem jest młody Hazlewood i że spotykał się on ze swym preceptorem codziennie w gospodzie pani Mac-Candlish. Jej to właśnie zawdzięczał profesor owego niezmordowanego i hojnego ucznia, opowiedziała bowiem Hazlewoodowi o bezinteresownym przywiązaniu Sampsona do młodej panny Bertram. Pan Mac-Morlan przejął się bardzo tym, co usłyszał. Profesor Sampson był niewątpliwie człowiekiem uczonym, a przy tym wielkich cnót, literatura klasyczna zaś na pewno warta była studiów — ale żeby dwudziestoletni młodzieniec jeździł codzienne siedem mil tam i z powrotem na te trzygodzinne tete-a-tete*! Pan Mac-Morlan nie był zdolny uwierzyć w tak wielką żądzę wiedzy klasycznej. Trzeba było użyć pewnych drobnych forteli, by wydobyć wszystko z profesora, temu uczciwemu bowiem człowiekowi przemawiały do rozsądku tylko rzeczy proste i oczywiste. — Czy panna Bertram wie, jak wykorzystujesz swój czas, profesorze? — Dotychczas nie, bo pan Karol zalecał, żeby jej o tym nie powiadamiać — gdyż mogłaby odmówić przyjęcia tej drobnej pomocy, jaka z tego płynie. Ale — dodał — nie będzie można dłużej ukrywać przed nią całej sprawy, pan Karol bowiem pytał, czy mógłby od czasu do czasu brać lekcje w tym domu.
— Och, doprawdy? — zdziwił się pan Mac-Morlan. — Tak, tak, teraz zaczynam wszystko lepiej rozumieć. A powiedz mi jeszcze, profesorze, czy doprawdy poświęcacie całe trzy godziny na układanie zdań w obcym języku i na tłumaczenie? — O, nie — prowadzimy również ustne dysputy, by osłodzić nieco nauki — negue semper ar cum tendit Apollo*. Wówczas prawnik zaczął z tego Apolla z Galloway wyciągać wiadomości co do głównego przedmiotu owych dysput. — Zwykle mówimy o naszych ostatnich spotkaniach w Ellangowan — a również, myślę, o pannie Lucy, pan Karol bowiem w tym szczególnie jest do mnie podobny. Jak zaczynam o niej mówić, to nigdy nie wiadomo, kiedy skończę, i w ten sposób, jak to żartobliwie określam, ona wykrada nam połowę czasu. ,,Aha — pomyślał pan Mac-Morlan — więc to stąd wiatr wieje! Słyszałem już kiedyś o czymś podobnym". Zaczął się potem zastanawiać, jaką obrać metodę postępowania, najbezpieczniejszą zarówno dla panny Bertram, jak i dla niego samego, stary pan Hazlewood bowiem był człowiekiem o dużych wpływach, bogatym, ambitnym i mściwym, a chciał, by przyszła żona jego syna wniosła mu w wianie zarówno fortunę, jak i tytuły. Wreszcie prawnik, który miał wysokie mniemanie o rozsądku młodej panny, postanowił skorzystać z pierwszej sposobności, kiedy będą sami, i powiedzieć jej o całej sprawie, jak o jakimś obojętnym wydarzeniu. Zrobił to bardzo naturalnie: — Chcę, byś się, pani, ucieszyła usłyszawszy o powodzeniu twego przyjaciela, profesora Sampsona. Otóż dostał ucznia, który płaci mu dwie gwinee za dwadzieścia lekcji greki i łaciny. — Doprawdy! Jestem równie szczęśliwa, jak zdumiona. A któż to jest ten hojny uczeń? Czyżby pułkownik Mannering powrócił? — Nie, to nie jest pułkownik Mannering! Cóż powiesz, pani, na wiadomość, że to twój znajomy, pan Karol Hazlewood? Mówi, że chciałby brać lekcje tutaj. Pragnąłbym, abyśmy mieli odpowiednie po temu apartamenty... Lucy zaczerwieniła się mocno. — Na litość Boską, nie... nie przyzwalaj na to, panie... Karol Hazlewood miał już z tego powodu dosyć kłopotów. — Przez klasyków, moja droga? — pan Mac-Morlan umyślnie udawał, że nie rozumie. — Większość młodych mężczyzn ma z nimi
w tym czy innym okresie życia kłopoty, lecz pan Hazlewood odbywa teraz studia z własnej woli. Panna. Bertram nie podjęła jednak tej rozmowy, a gospodarz również nie próbował jej podtrzymywać widząc, że młoda panna rozmyśla nad otrzymaną wiadomością i chce podjąć wewnętrzną jakąś decyzję. Następnego dnia panna Bertram wykorzystała sposobność rozmowy z profesorem Sampsonem. Wdzięcznie i serdecznie podziękowała mu za jego bezinteresowne przywiązanie, wyraziła radość z jego zarobków, lecz wspomniała również, że obecny sposób sprawowania pieczy nad studiami pana Karola Hazlewooda musi być tak dla ucznia niedogodny, iż profesor powinien, póki trwają nauki, przystać na chwilowe z nią rozstanie i zamieszkać albo razem ze swoim uczniem, albo o wiele bliżej niego. Sampson, czego ona zresztą oczekiwała, powiedział, że nie chce nawet o tym myśleć — nie opuści jej, choćby mu proponowali, by został preceptorem księcia Walii /*. — Widzę jedynie — dodał — żeś zbyt dumna, by dzielić moje skromne wynagrodzenie i, być może, nuży cię już moja osoba. — Och, nie, doprawdy, profesorze, byłeś starym... i prawie jedynym przyjacielem mojego ojca... nie jestem dumna, Bóg mi świadkiem... nie mam do tego powodów... we wszystkich innych sprawach będziesz postępował wedle własnego o nich sądu; lecz proszę, zrób to dla mnie i powiedz panu Karolowi Hazlewood, żeś rozmawiał ze mną o jego naukach i że ja uważałam, iż odbywanie ich w tym oto domu jest nie do pomyślenia. Profesor Sampson opuścił ją bardzo przygnębiony, a gdy zamykał drzwi, nie mógł się opanować i szeptał: ,,Varium et mutabile" Wergiliusza/*. Następnego dnia wrócił z żałosną miną i wręczył pannie Bertram list. — Pan Hazlewood — oświadczył — postanowił przerwać lekcje, choć hojnie mi wynagrodził wynikające z tego straty pieniężne. Jak jednak wynagrodzi sobie samemu utratę wiedzy, którą pod moim kierunkiem mógłby zdobyć? Weźmy choćby pod uwagę samą sztukę pisania — ten oto krótki list zabrał mu godzinę czasu. Pan Hazlewood podarł wiele brudnopisów, złamał cztery pióra i zniszczył wiele kart pięknego, białego papieru. W trzy tygodnie wyuczyłbym go mocnego, płynnego, wyraźnego i czytelnego pisma — mógłby zostać kaligrafem — ale niech się dzieje wola Nieba.
List był bardzo krótki. Wyrażał tylko głęboki żal i pretensje z powodu okrucieństwa panny Bertram, która nie tylko nie chce go widzieć, ale nie pozwala mu najbardziej okólnymi drogami dowiedzieć się o jej zdrowie i oddać choćby najdrobniejszą przysługę. Kończył się zapewnieniami, że ta surowość jest bezcelowa, nic bowiem nie jest w stanie zachwiać przywiązania Karola Hazlewooda. Dzięki energicznej pomocy pani Mac-Candlish profesor zdobył sobie innych uczniów, różnych co prawda pozycją od Karola Hazlewooda, toteż lekcje z nimi przynosiły odpowiednio mniejsze korzyści. Ale profesor zarabiał jednak coś niecoś i z największą dumą przynosił co tydzień panu Mac-Morlanowi te uciułane pieniądze, z których zatrzymywał sobie jedynie drobną sumkę na tabakę i tytoń. Musimy wszakże teraz opuścić Kippletringan i odszukać naszego bohatera, bo inaczej czytelnicy zaczną się obawiać, że znowu stracą go z oczu na następne dwadzieścia kilka lat. ROZDZIAŁ XVI Z Polly to istny flejtuch, nauka poszła w las, (Wątpię, czy kiedy córkę ktoś chciałby chować z was); Bo gdy ma wszystko „prima" — koronki, kiecki, czepki, Ona wybiera błoto — żywot mam z nią nielekki. JOHN GAY; Opera żebracza Po śmierci pana Bertrama pułkownik Mannering wyruszył w krótką podróż, chcąc wrócić w okolice Ellangowan jeszcze przed licytacją majątku. Pojechał do Edynburga i dalej, a kiedy wracał w południowo-zachodnie okolice Szkocji, gdzie rozgrywa się nasza opowieść, znalazł w miasteczku pocztowym, o sto mil od Kippletringan, list od pana Mervyna zawierający dość nieprzyjemne wieści. Pułkownik prosił przed wyjazdem, żeby przyjaciel adresował korespondencję do niego właśnie tutaj. Już raz sięgnęliśmy po przywilej zaglądania w jego prywatne papiery, toteż i teraz zapoznamy czytelnika z wyjątkami listu. ,,Przepraszam cię, drogi przyjacielu, żem ci zadał tyle bólu zmuszając cię do otwarcia jątrzących się ran. Zawsze słyszałem, być może fałszywe pogłoski, iż atencje pana Browna przeznaczone były dla twojej córki. Jakkolwiek było, trudno przypuścić, znając twoją ówczesną sytuację, by jego śmiałość mogła przejść niepostrzeżenie i
bezkarnie. Ludzie mądrzy powiadają, że rezygnujemy na rzecz cywilizowanego społeczeństwa ze swoich naturalnych praw do samoobrony tylko wtedy, kiedy w zamian za to chronią nas przepisy prawa. Jeśli nie możemy uzyskać tej zapłaty, rezygnacja nasza jest zbyteczna. Nikt na przykład nie uważa, bym nie był w prawie bronić mej kieski i osoby przed rozbójnikami, tak samo jak gdybym był dzikim Indianinem, którego nie chronią ani prawa, ani władza sądowa. Zagadnienie: czy stawiać opór, czy też okazać uległość, musi być rozstrzygnięte w zależności od warunków i środków. Przecież gdybym mając broń i równe siły uległ wobec niesprawiedliwości i gwałtu popełnionych wszystko jedno przez kogo — wysoko czy nisko urodzonego — nikt nie przypisywałby tego moim religijnym czy moralnym pobudkom, chyba żebym był kwakrem. Napaść na mój honor wydaje mi się czymś podobnym. Obraza, choćby nawet najmniejsza, ma o wiele głębsze konsekwencje życiowe niż wszelkie zło, jakie zdolny jest wyrządzić bandyta na gościńcu, prawo zaś ma o wiele mniejsze możliwości naprawienia takiej krzywdy, a właściwie nie ma ich wcale. Jeśliby komu spodobało się obrabować Artura Mervyna z jego kiesy, założywszy, że wyżej wzmiankowany Artur Mervyn nie ma środków obrony lub brak mu zręczności i odwagi, by tych środków używać — przedstawiciele prawa w Lancaster czy Carlisle naprawią mu jego krzywdę, przyłapując rabusia. Lecz któż mi każe czekać na to zadośćuczynienie i pozwalać, by mnie ograbiano, jeśli posiadam i środki, i odwagę i potrafię obronić własny majątek? A jeśli ktoś mnie obrazi, uległość splami mnie na zawsze w oczach ludzi honoru i dwunastu sędziów Anglii z kanclerzem na dodatek nie będzie w stanie naprawić wyrządzonej mi krzywdy — jakież wobec tego przepisy prawa czy rozsądku mogą mnie powstrzymać od obrony tego, co powinno być i jest dla każdego człowieka honoru nieskończenie cenniejsze od całej jego fortuny? Nie będę zabierał głosu na temat religijnych poglądów na te sprawy, dopóki nie znajdę czcigodnego teologa, co potępi samoobronę w wypadku zagrożenia życia i majątku. Przecież wszyscy zgadzają się, że w takich wypadkach obrona jest rzeczą najwłaściwszą, a ja sądzę, że niewielką można znaleźć różnicę pomiędzy obroną osoby i majątku a obroną swego dobrego imienia. A że temu ostatniemu mogą zagrozić ludzie różnych stanów, nieskalani być może moralnie i odznaczający się pięknym charakterem — to nie ma najmniejszego wpływu na moje
słuszne prawa do samoobrony. Może mi być przykro, że okoliczności popchnęły mnie do walki z takimi ludźmi, lecz byłoby mi równie przykro, gdyby szlachetny jakiś wróg padł pod moim mieczem w zatargu między jego i moim narodem. Zostawiam jednak ten problem kazuistom*, dodam tylko, że to, com napisał, nie jest bynajmniej obroną ani zaprzysięgłych warchołów, ani tych, co w sporze honorowym są stroną obrażającą. Ufam jedynie, iż usprawiedliwiam każdego, kto stanął w szranki, zmuszony do tego obrazą, której pobłażanie mogłoby bezpowrotnie zniszczyć zarówno jego pozycję, jak i szacunek wśród społeczeństwa. Przykro mi, że zamierzasz osiedlić się w Szkocji, a z drugiej strony cieszę się, że nie będziesz od nas zbyt daleko, no i że szerokość geograficzna wypada na naszą korzyść. Każdego Hindusa przerażałaby myśl o przeniesieniu się z Devonshire do Westmoreland, lecz przyjazd do nas z Galloway czy hrabstwa Dumfries jest krokiem choć krótkim, lecz zbliżającym ku słońcu. Oprócz tego jeżeli, jak podejrzewam, majątek, który chcesz nabyć, jest w jakiś sposób związany ze starym, nawiedzanym przez duchy zamkiem, gdzie odgrywałeś rolę astrologa jakieś dwadzieścia lat temu podczas twej podróży na północ, o czym tak często opowiadałeś nam z przezabawną powagą — to wiem, że cię od tego kupna nic nie odstraszy. Tuszę, że ten gościnny, plotkarski dziedzic nie osiadł na mieliźnie i że jego kapelan, z którego tak się śmieliśmy, jest jeszcze wciąż in rerum natura *. I tu, drogi przyjacielu, pragnąłbym zakończyć ten list, jest mi bowiem niezmiernie przykro, że muszę ci powiedzieć to, co mi jeszcze do powiedzenia zostało. Przekonany jednak jestem i mogę cię zapewnić, że powierzona mi tymczasowo pod opiekę Julia Mannering nie popełniła własnowolnie nic niestosownego. Lecz chcę skorzystać z nadanego mi jeszcze w szkole przezwiska Artura Prosto Z Mostu. Krótko mówiąc — oto cała sprawa: Córka twoja połączyła w sobie odziedziczone po tobie skłonności do romantyzmu z odrobiną zalotności, co jest w większej lub mniejszej mierze cechą wszystkich ładnych kobiet. Poza tym, niewątpliwie odziedziczy twój majątek, co ma niewielkie znaczenie dla ludzi patrzących na nią moimi oczyma, lecz co stanowi nie byle jaką przynętę dla sprytnych i przewrotnych nicponi. Wiesz, jak często kpiłem sobie z jej pewnej melancholijności, jej samotnych rannych
spacerów, kiedy jeszcze wszyscy spali, lub przy księżycu, kiedy wszyscy powinni dawno być w łóżkach czy też grać w karty, co wychodzi na jedno. Wypadek, który ci opisuję, być może nie przekracza granic żartu, wolałbym jednak, abyś to ty, a nie ja obrócił go w śmiech. W ciągu ostatnich dwóch tygodni słyszałem dwa, a może trzy razy, późną nocną porą lub bardzo wcześnie rano, graną na flażolecie krótką melodię hinduską, którą twoja córka tak lubi. Przez pewien czas myślałem, że to jakiś muzykalny służący, którego upodobania muzyczne musiały być w dzień z konieczności tłumione, wybrał tę cichą godzinę, by naśladować tony, jakie usłyszał posługując za dnia w salonie. Lecz wczorajszego wieczora siedziałem późno w moim gabinecie, który znajduje się bezpośrednio pod apartamentem twej córki, i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, nie tylko wyraźnie słyszałem flażolet, lecz upewniłem się, że jego tony dochodzą z jeziora pod oknem. Chcąc się dowiedzieć, któż to gra nam serenadę o tak niezwykłej porze, podkradłem się cicho do okna mego gabinetu. Lecz nie tylko ja patrzyłem. Pamiętasz może, iż twoja córka upodobała sobie obecny swój apartament ze względu na balkon, który z jej pokoju wychodzi na jezioro. Tak więc, mój drogi, usłyszałem, jak otwierają się na górze okno i okiennice i jak twoja córka rozmawia z kimś, kto odpowiada z dołu. To nie jest »Wiele hałasu o nic»/*. Nie mogłem się pomylić co do głosu ani co do tonu, tak miękkiego i wiele znaczącego. A mówiąc prawdę, głos z dołu również dochodził w najczulszych, najbardziej namiętnych kadencjach. Lecz co do treści tej rozmowy, nie mogę nic powiedzieć. Uchyliłem nieco moje okno, by usłyszeć coś więcej, a nie tylko szmer tego hiszpańskiego rendezvous*, lecz chociaż robiłem to bardzo ostrożnie, hałas przestraszył rozmawiających. Okno u panienki zamknęło się natychmiast i w jednej chwili zaryglowano okiennice. Uderzenia dwóch wioseł o wodę oznajmiły odwrót mężczyzny. Widziałem też jego łódź, którą prowadził niezwykle szybko i zręcznie — pędziła przez jezioro jak dwunastowiosłowa barka. Następnego ranka przepytałem kilka osób ze służby, udając zresztą, że robię to przypadkowo, i dowiedziałem się, że leśniczy obchodząc tereny w nocy widział dwukrotnie pod domem łódź, a w niej samotnego wioślarza — słyszał też flażolet. Nie wypytywałem o to bardziej szczegółowo, nie chciałem bowiem narażać opinii Julii w oczach służby. Lecz następnego ranka przy
śniadaniu rzuciłem od niechcenia jakąś uwagę o tej wieczornej serenadzie i zapewniam cię, że córka twoja czerwieniła się i bladła na przemian. Natychmiast zmieniłem ton, by wzięła moje słowa za rzecz całkiem przypadkową. Od tego czasu nakazałem, by w mojej bibliotece palono światło całą noc, i zostawiam teraz okiennice otwarte, by odstraszyć naszego nocnego gościa. Nie pozwoliłem też twojej córce chodzić na samotne spacery, pod pozorem obawy o jej zdrowie przy nadchodzącej ostrej zimie i chłodnych mgłach. Córka twoja zgodziła się na to z uległością, która nie jest dla niej typową i która, mówiąc już całą prawdę, najmniej mi się w tym wszystkim podoba. Zbyt wiele cech charakteru odziedziczyła Julia po swoim drogim tacie, by godzić się potulnie na temperowanie jej zachcianek, nie mając w głębi duszy przekonania, że lepiej zrobi unikając wszelkich dyskusji. Oto i cała moja opowieść, a ty sam zdecydujesz, co należy z tym zrobić. Nie wspomniałem o tym mojej poczciwej żonie, która, będąc wiernym obrońcą słabostek swojej płci, z pewnością sprzeciwiłaby się powiadamianiu ciebie o tych szczegółach i być może postanowiłaby wypróbować swej elokwencji na twej córce. Jest to talent niezwykły, jeśli go zwrócić we właściwym kierunku, to znaczy przeciwko mnie, ale w sprawie, o której ci piszę, może, moim zdaniem, więcej przynieść szkody niż pożytku. Może i ty sam dojdziesz do wniosku, iż najroztropniej będzie nie robić Julii żadnych wyrzutów i nie dawać jej do zrozumienia, że opowieść niniejsza jest ci znana. Julia bardzo mi przypomina pewnego mojego przyjaciela — ma bujną, żywą wyobraźnię i wielką wrażliwość uczuć, która każe jej widzieć w powiększeniu zarówno to, co dobre, jak i to, co złe. To jednak czarująca dziewczyna i równie szlachetna i inteligentna, jak piękna. Oddałem jej tego przysłanego przez ciebie całusa z najszczerszego serca, za co w nagrodę dostałem klapsa po ręku. Proszę cię, wracaj jak najśpieszniej, a tymczasem polegaj na opiece twego oddanego Artura Mervyna P. S. Z pewnością chciałbyś wiedzieć, czy domyślam się choć trochę, kim był ów muzyk, lecz prawdę mówiąc, nie mam najmniejszego wyobrażenia. W tych okolicach nie ma młodzieńca, któremu fortuna i urodzenie pozwoliłyby konkurować do ręki panny Mannering, a którego mógłbym podejrzewać o odgrywanie roli trubadura w łodzi. Lecz po przeciwnej stronie jeziora, naprzeciwko Mervyn Hall, stoi
przeklęta gospoda, do której zjeżdżają wszelkiego rodzaju podróżni, poeci, malarze, muzycy, aktorzy, żeby bredzić, recytować wiersze i unosić się nad pięknem naszej okolicy. Oto kara za posiadanie wspaniałego krajobrazu, boć przecież on właśnie jest powodem, dla którego ściąga tutaj tylu tych błaznów. Lecz gdyby Julia była moją córką, najbardziej bałbym się dla niej kogoś tego właśnie pokroju. Jest szlachetna i romantyczna i pisze sześć stron tygodniowo do jakiejś damy, z którą utrzymuje korespondencję, a przecież przykro w takim wypadku nie mieć tematu dla wprawy zarówno serca, jak i pióra. Żegnaj po raz wtóry. Gdybym całą tę sprawę potraktował poważniej, niż to uczyniłem, wyrządziłbym krzywdę twoim uczuciom — gdybym ją zlekceważył całkowicie, zdyskredytowałbym siebie". Po przeczytaniu tego listu pułkownik najpierw wyprawił niegodnego zaufania posłańca z wszelkimi potrzebnymi upoważnieniami dla pana Mac-Morlana do nabycia majętności Ellangowan, później zaś zwrócił łeb swego konia na południe i nie zwlekając jechał do siedziby swego przyjaciela, pana Mervyna, nad brzegiem jednego z jezior hrabstwa Westmoreland. ROZDZIAŁ XVII To nieba dały listy ludzkiemu plemieniu, Dla kochanków w okowach, dla dam w opuszczeniu Lub dla chytrych autorów, którzy swym personom Każą w listach otwierać i serce, i łono. ALEXANDER POPE Natychmiast po powrocie do Anglii pułkownik Mannering oddał swoją córkę do znanej i cenionej szkoły dla młodych dam. Ponieważ jednak stwierdził, że Julia nie robi tak gwałtownych postępów, jak sobie tego w swojej niecierpliwości życzył, odebrał ją ze szkoły pod koniec pierwszego kwartału. Zdążyła więc tam tylko zawrzeć wieczystą przyjaźń z panną Matyldą Marchmont, jej rówieśnicą, to znaczy panną w wieku około osiemnastu lat. Jej to wiernym oczom przeznaczone były te nie kończące się epistoły, które na skrzydłach poczty ulatywały z Mervyn Hall, gdy gościła tam panna Mannering. Musimy przeczytać kilka krótkich urywków tych listów, aby zrozumieć całość naszej opowieści. Urywek pierwszy
Ach, najdroższa moja Matyldo, jakże smutna jest moja historia! Zły los położył swe piętno już na kołysce twej biednej przyjaciółki. Że też musiano nas rozdzielić z tak drobnej przyczyny! — niegramatycznie złożone zdanie w moim ćwiczeniu z włoskiego i trzy fałszywe nuty w jednej z sonat Paesiella*. Lecz taki już jest mój ojciec i sama nie wiem, czy go bardziej kocham i uwielbiam, czy też bardziej go się boję. Powodzenie, jakie miał zarówno w życiu, jak i na wojnie — przyzwyczajenie do tego, że przed jego energią ustąpić musi każda przeszkoda, choćby się wydawała nieprzebyta — wszystko to razem wzięte sprawiło, że usposobienie ma porywcze i despotyczne i nie może ścierpieć, gdy ktoś mu się przeciwstawia, jak również nie znajduje wytłumaczenia dla ludzkich ułomności. A poza tym on sam tak bardzo jest wykształcony! — Wiesz, chodziły słuchy, które w pewnym stopniu potwierdziły mi tajemnicze słowa, jakie wymknęły się mojej biednej matce, że ojcu znajoma jest wiedza, niedostępna już teraz innym, która pozwala mu przywoływać przed swoje oblicze ciemne i mgliste zarysy przyszłych wypadków. Czy samo wyobrażenie takiej siły czy też niezwykłych talentów i władczego intelektu, które świat mylnie może brać za nieznane jakieś moce — czy samo wyobrażenie tego nie czyni z mojego ojca postaci wspaniałej i tajemniczej? Nazwiesz to romantyzmem, lecz ja urodziłam się w kraju talizmanów i zaklęć, a w dzieciństwie kołysano mnie do snu opowieściami, które ty poznać możesz tylko z niedokładnych, lichych tłumaczeń francuskich. Och, Matyldo, chciałabym, byś mogła zobaczyć ciemne twarze moich hinduskich opiekunów, którzy pochylali się w najszczerszym oddaniu, i posłuchać tej zaklętej ni to poezji, ni to prozy, co płynęła z ust opowiadającego. Nic dziwnego, że powieść europejska wydaje się nędzna i chłodna, kiedy się widziało, jak cudowny wpływ wywierają na słuchacza opowieści Wschodu. Urywek drugi Jesteś, moja droga Matyldo, w posiadaniu tajemnicy mojego serca, bo wiesz, jakimi uczuciami obdarzam Browna. Pewna jestem, że żyje i dochował mi wierności. Jego atencje dla mnie miały wyraźne poparcie mojej zmarłej matki — choć być może było to poparcie nierozważne, wziąwszy pod uwagę przesądy mojego ojca co do urodzenia i pozycji. Lecz ja, wówczas nieledwie dziecko, nie mogłam chyba być rozsądniejsza od tej, pod której opiekę oddała mnie natura. Ojca, który
nieustannie zajęty był obowiązkami wojskowymi, widywałam rzadko i uczono mnie spoglądać na niego z większą czcią niż zaufaniem. Jakże mi żal, że wówczas nie było inaczej! O ileż lepiej wszystko by się dzisiaj układało! Urywek trzeci pytasz mnie, czemu nie powiem ojcu, że Brown jeszcze żyje, a przynajmniej, że wyzdrowiał po ciężkiej ranie, jaką odniósł w nieszczęsnym pojedynku; że pisał do mojej matki, donosząc o swym wyzdrowieniu i o tym, iż ma nadzieję wkrótce wydostać się z niewoli. Żołnierz, co w ,,wojennym rzemiośle nieraz kładł mężów trupem”, myśli zapewne bez skrupułów o domniemanym nieszczęściu, które mnie o mało nie zamieniło w kamień. A gdybym pokazała mu ten list, to przecież zdaję sobie sprawę, że Brown żywy i uparcie dochodzący swych praw do uczuć nieszczęsnej twej przyjaciółki, za co mój ojciec uprzednio już chciał go życia pozbawić — taki Brown przedstawiałby większe niebezpieczeństwo dla spokoju mego ojca niż teraz, gdy rzekomo spoczywa w grobie. Jeśli tylko wydostał się z rąk tych bandytów, przekonana jestem, że wkrótce znajdzie się w Anglii, a wtedy będzie czas na zastanawianie się, jak powiedzieć ojcu o tym, że jego przeciwnik żyje. Lecz jeśli się nieszczęściem zdarzy, że moje najszczersze i ciche nadzieje okażą się płonne, cóż przyjdzie ze zdzierania zasłony z tajemnicy brzemiennej w tyle bolesnych wspomnień? Moja kochana matka tak bardzo się bała, by ojciec nie wykrył owej tajemnicy, iż wolała nawet, by podejrzewał, że atencje Browna są dla niej przeznaczone, niżby się dowiedział prawdy. Och, moja Matyldo, choćby nie wiem jak wielki szacunek należał się z mojej strony pamięci zmarłej matki, muszę oddać sprawiedliwość memu ojcu i potępić tę podwójną grę, jaką uprawiała — to było zarówno krzywdzące dla ojca, jak i ogromnie niebezpieczne dla niej i dla mnie. Lecz pokój jej pamięci. Czyny jej płynęły z serca bardziej niż z rozsądku — czyżby córka, która odziedziczyła wszystkie jej słabości, miała być pierwszą, która odkryje jej wady przed cudzymi oczyma? Urywek czwarty Mervyn Hall Jeśli Indie są krajem czarów, ten kraj, droga moja Matyldo, jest krajem romansu. Krajobraz ten mogła natura stworzyć w chwili najwyższego uniesienia — grzmiące wodospady, wzgórza, co
wznoszą ku niebu swe poszarpane wierzchołki; jeziora, co wijąc się wzdłuż cienistych dolin, za każdym zakrętem odsłaniają coraz bardziej romantyczne ustronia; skały, co sięgają chmur niebieskich. Znajdziesz tu całą dzikość Salvatora* i piękne sceny Claude'a': Szczęśliwa też jestem, żem mogła znaleźć przynajmniej jeden przedmiot zachwytu, który z pewnością dzielić będzie ze mną ojciec. Jest on gorącym wielbicielem natury zarówno jako malarz, jak i poeta; jego uwagi na temat charakteru i efektu jej tworów sprawiają mi ogromną przyjemność. Pragnę, by zamieszkał w tej cudownej okolicy. Lecz on wciąż chce osiedlić się gdzieś dalej na północy i wyjechał teraz w podróż po Szkocji, szukając tam — tak mi się wydaje — jakiejś okazji do kupna majętności, która by mu konweniowała na miejsce stałego zamieszkania. Od wczesnej młodości lubi ogromnie ten kraj. Tak więc, droga moja Matyldo, będę musiała jeszcze dalej odjechać od ciebie, zanim osiądę we własnym domu; jakże będę szczęśliwa, mogąc napisać: Przyjeżdżaj, Matyldo, bądź gościem wiernej swojej Julii. Jestem obecnie mieszkanką domu państwa Mervyn, starych przyjaciół mego ojca. Pani Mervyn jest doprawdy zacną kobietą — prawdziwą damą, a przy tym dobrą gospodynią, jeśli jednak chodzi o jej wyobraźnię — wielkie nieba! — twoja przyjaciółka równie dobrze mogłaby się spodziewać zrozumienia od pani Poprawialskiej — widzisz, żem nie zapomniała jeszcze szkolnych przezwisk. Pan Mervyn jest różny — zupełnie różny od mego ojca, ale bawi mnie i jakoś ze mną wytrzymuje. To tęgi, dobroduszny człowiek, bystry i przenikliwy, a przy tym z pewnym poczuciem humoru. Przypuszczam, że był w młodości przystojny, ale i dzisiaj pragnie, by go uważano za beau garson/*, jak również za agronoma-entuzjastę. Ogromnie lubię zmuszać go do wdrapywania się na wierzchołki gór i schodzenia do stóp wodospadów, a on w zamian za to żąda, bym podziwiała jego rzepę, lucernę i tymotkę. Uważa mnie, myślę, za zwykłą, romantyczną panieneczkę, obdarzoną (niechże padnie to słowo) odrobiną urody i dobrotliwości, a ja sądzę, iż pan ten ma dobry gust, jeśli idzie o powierzchowność kobiecą, ale nie przypuszczam, by głębiej mógł zrozumieć moje uczucia. Tak więc żartuje, prowadzi mnie pod rączkę, potyka się (bo ma też biedaczysko podagrę) i opowiada stare anegdoty z życia wyższych sfer, któremu się dobrze
napatrzył, a ja słucham, śmieję się i wyglądam tak ładnie, miło i skromnie, jak tylko potrafię — i tak jakoś dajemy sobie radę. A jednak, droga moja Matyldo, jakże by mi smutno ten czas upływał, nawet w tym romantycznym kraju zamieszkałym przez parę tak źle dobraną do otaczającego ją krajobrazu, gdyby nie twoje niezawodne odpowiedzi na te moje nudne listy. Proszę, nie zrób mi zawodu i pisz co najmniej trzy razy w tygodniu — nie może ci przecież zabraknąć tematu do pisania. Urywek piąty Jakże ci powiem to, co mam do wyjawienia! Ręka i serce drżą mi tak, że wprost trudno utrzymać pióro. Czy nie mówiłam ci, że on żyje? Czy nie mówiłam ci, że nie poddam się rozpaczy? Jak mogłaś pomyśleć, Matyldo, że uczucia moje, zważywszy, że rozstałam się z nim tak młodo; wyrosły w mojej bujnej wyobraźni, a nie w głębi serca? Och, ja wiedziałam, że są szczere, choć popędy serca tak często mylą... Ale wracam do mojej opowieści — niechże to będzie najświętsza i najszczersza rękojmia naszej przyjaźni. Chodzimy tu spać wcześnie, wcześniej, niż serce moje, tak ciężko strapione, zdolne jest zaznać spoczynku. Dlatego też zwykle biorę ze sobą książkę, którą czytam godzinkę czy dwie, kiedy już wrócę do mojego pokoju. Mówiłam ci, że pokój mój wychodzi na piękne jezioro — posłałam ci nawet jego mały, narysowany przeze mnie szkic. Merwn Hall jest częściowo bardzo starą budowlą, wznoszoną z myślą o obronie, i dlatego leży na samym brzegu jeziora. Kamień rzucony z wysuniętego balkonu wpada w wodę tak głęboką, że można po niej pływać łódką. Zostawiłam okno uchylone, bym mogła przed snem, jak to zawsze czynię, wyjrzeć jeszcze raz na dwór i zobaczyć poświatę księżyca na wodzie. Właśnie pochłonięta byłam czytaniem tej pięknej sceny z ,,Kupca weneckiego"*, gdzie dwoje kochanków opisuje spokój letniej nocy, wynosząc przed sobą nawzajem jej uroki, i myślałam, jakie asocjacje i uczucia budzi we mnie ta opowieść, gdy nagle usłyszałam dochodzący z jeziora głos flażoletu. Mówiłam ci już, że był to ulubiony instrument Browna. Któż by mógł grać w tę noc, która, aczkolwiek spokojna i jasna, była jednak zimna, a poza tym jesień już tak późna — jakiż więc podróżny mógłby to robić jedynie dla własnej przyjemności? Przysunęłam się bliżej okna i słuchałam, bez tchu... dźwięki ucichły na chwilę, potem znów zabrzmiały, potem jeszcze raz ucichły... i znowu doszły mych uszu, jakby się zbliżały.
Wreszcie rozróżniłam wyraźnie melodię tej hinduskiej piosenki, którą znasz i wiesz, jak ją lubię... mówiłam ci już, od kogo się jej nauczyłam... instrument i melodia... jedno i drugie jego! Czy to ziemska muzyka, czy też niesione wiatrem dźwięki, które mają mi oznajmić jego śmierć? Upłynęło trochę czasu, nim zdołałam zebrać odwagę i wyjść na balkon. Nic nie mogłoby mnie do tego skłonić oprócz głębokiej pewności wewnętrznej, że on żyje i że się jeszcze spotkamy. Ta pewność dodała mi odwagi, toteż wyszłam z drżącym sercem. Po jeziorze płynęła mała łódka, a w niej znajdował się jeden wioślarz. O Matyldo, to był on! Poznałam go natychmiast mimo tak długiej rozłąki, choć kryły go cienie nocy — poznałam tak dobrze, jakbyśmy się dopiero wczoraj rozstali i spotkali znowu w pełnym świetle dziennym. Podpłynął łodzią pod sam balkon i przemówił do mnie. Nie wiem właściwie, co mówił, i com mu odpowiedziała — prawdę rzekłszy, nie mogłam mówić bo dławiły mnie łzy, ale łzy radości. Przeszkodziło nam ujadanie psa i rozstaliśmy się, lecz dopiero wtedy, gdy on ubłagał mnie bym dzisiejszej nocy oczekiwała go w tym samym miejscu i o te i samej porze. Lecz gdzie i do czego to wszystko zmierza? Czyż mogę odpowiedzieć na to pytanie? Nie. Te niebiosa, które uratowały go od śmierci i wybawiły z niewoli, które uchroniły również mojego ojca od przelania krwi człowieka, co nie tknąłby włosa na jego głowie, te same niebiosa muszą mnie wyprowadzić z tego labiryntu. Wystarczy mi mocne postanowienie, że Matylda nie będzie się czerwienić za swoją przyjaciółkę, mój ojciec — za swoją córkę, ani mój ukochany — za tę, którą obdarzył swym uczuciem. ROZDZIAŁ XVIII Mówić z mężczyzną przez okno? — o zgrozo! W. SZEKSPIR: Wiele hałasu o nic Musimy teraz zająć się w dalszym ciągu wyjątkami z listów panny Mannering, które rzucają nam światło na jej wrodzony rozsądek, wierność zasadom, na jej uczucia, skażone złym wychowaniem i nieoględnością matki, która nazywała skrycie swego męża — niesłusznie zresztą — tyranem, aż wreszcie zaczęła się go naprawdę bać; czytywała też romanse i tak się rozsmakowała w powikłanych
intrygach, że zaczęła tworzyć własną powieść rodzinną, biorąc za główną bohaterkę swoją szesnastoletnią córkę. Uwielbiała różne drobne tajemnice, intrygi i sekrety, a jednocześnie trzęsła się ze strachu, widząc oburzenie, jakie budziły w jej mężu te liche sztuczki. Tak więc często rozpoczynała coś wyłącznie dla przyjemności lub też może z przekory, potem pogrążała się nieświadomie coraz głębiej, próbowała wydostać się z pułapki przy pomocy nowych sztuczek lub też maskowaniem pokryć swój błąd i tak wikłała się we własne sieci, aż wreszcie musiała, w obawie o ujawnienie całej sprawy, ciągnąć historię, którą rozpoczęła z czystej pustoty. Na szczęście, młodzieniec, któremu tak nierozważnie pozwoliła wejść w pewną z nią zażyłość i którego zachęcała do zainteresowania się jej córką — był człowiekiem zasad, a przy tym dumnym i uczciwym, co sprawiało, że jako zaufany przyjaciel był o wiele mniej niebezpieczny, niżby pani Mannering winna spodziewać się czy oczekiwać. Jedyną jego wadę stanowiło owo nieznane pochodzenie. Pod każdym innym względem: Przyszedł na świat ten w aureoli złotej, Z pragnieniem sławy i miłością cnoty; Obserwowano myśli jego drogę — Wróżąc postępy i sukcesy mnogie. Trudno się jednak było spodziewać, że nie wpadnie w pułapkę, jaką zastawiła nań w swej nieroztropności pani Mannering, lub też, że nie obdarzy uczuciem młodej damy, której uroda i maniery mogłyby całkowicie usprawiedliwić jego miłość, nawet gdyby je znalazł tam, gdzie nie są taką rzadkością, jak w dalekiej fortecy jednego z naszych osiedli w Indiach. Wypadki, które potem nastąpiły, zostały już w części opisane w liście pułkownika Manneringa do pana Mervyna — gdybyśmy tutaj szerzej je omawiali, nadużylibyśmy cierpliwości naszych czytelników. Dlatego też przedstawimy teraz, jak to już obiecaliśmy, dalsze urywki listów panny Mannering do przyjaciółki. Urywek szósty Widziałam go znowu, Matyldo — widziałam go dwa razy. Próbowałam mu wytłumaczyć, jak tylko potrafiłam, że te potajemne spotkania niebezpieczne są dla nas obojga — nalegałam nawet, by nie oglądając się na mnie, myślał o własnej przyszłości, by uważał, że sama świadomość, iż nie padł pod ciosem mego ojca, wystarcza, by
mi zapewnić spokój ducha. On mi na to odpowiedział, lecz jakże mam powtarzać to wszystko, co mi wtedy rzekł? Przypomniał mi, że przecież własna moja matka pozwoliła mu żywić te nadzieje, i namawiał mnie do szaleństwa, jakim jest związek bez zezwolenia ojca. Lecz na to, Matyldo, nigdy się nie zgodzę. Oparłam się, zdusiłam buntownicze uczucia, zrodzone pod wpływem jego błagań, lecz jakże ja się mam wydostać z tego nieszczęsnego labiryntu, w którym zamknął nas los i szaleństwo? Myślę nad tym i myślę, droga moja Matyldo, aż w głowie mi się kręci, lecz nie mogę wymyślić nic lepszego jak to, by zawierzyć wszystko memu ojcu. Zasługuje na to, bo dobroć jego jest nieprzebrana, a wydaje mi się teraz, kiedy bliżej go obserwuję, że jego ostrość i szorstkość budzą się zwykle tylko wówczas, kiedy podejrzewa oszustwo lub fałsz, i że jeśli o to idzie, moja matka, którą bardzo kochał, od początku źle go rozumiała. Ma też ojciec w swoim usposobieniu nieco romantyczności i widziałam, jak opowiadania o szlachetnych czynach, o bohaterstwie czy heroicznym samowyrzeczeniu wyciskały mu z oczu łzy, czego nie potrafiły dokonać opowieści o zwykłym jakimś nieszczęściu. Lecz Brown twierdzi, że ojciec jest mu wrogi. I to jego niewiadome pochodzenie będzie z pewnością zaporą nie do przezwyciężenia. Och, Matyldo, mam nadzieję, że żaden z twoich przodków nie walczył pod Poitiers czy Azincourt*! Gdyby mój ojciec nie obdarzał tak wielką czcią pamięci starego sir Milesa Manneringa, bałabym się o połowę mniej, czyniąc mu spowiedź, która mnie teraz czeka. Urywek siódmy Otrzymałam przed chwilą twój list — twój kochany list! Dzięki ci, droga moja przyjaciółko, za twe współczucie i rady — mogę za nie odpłacić jedynie nieograniczonym zaufaniem. Pytasz mnie, kim jest Brown z pochodzenia, które tak bardzo nie podoba się mojemu ojcu. Historia jego jest krótka. Jest z pochodzenia Szkotem, lecz ponieważ osierocili go rodzice, wychowaniem jego zajęła się rodzina osiadła w Holandii. Przygotowano go do handlu i bardzo wcześnie wysłano do jednego z brytyjskich osiedli w Indiach, gdzie opiekun jego miał przedstawiciela. Lecz człowiek ten umarł, zanim Brown przyjechał do Indii, pozostawało mu więc zajęcie w kantorze jako jedyne zatrudnienie. Jednakowoż wybuch wojny i nasze trudne z początku położenie otwarły wrota do służby wojskowej
wszystkim młodym mężczyznom, którzy mieli na nią ochotę, a Brown, którego zdolności wyraźnie predysponowały do takiej służby, pierwszy gotów był porzucić to, co mogło stanowić drogę do bogactwa — dla drogi do sławy. Reszta tej historii dobrze ci jest znana, lecz możesz sobie wyobrazić złość mojego ojca, który pogardza handlem (choć wspomnieć należy, iż większa część jego fortuny zdobyta została przez mojego stryjecznego dziada w tym właśnie wielce szacownym zawodzie), a ma przy tym szczególną antypatię do Holendrów! Wyobraź więc sobie, z jaką twarzą wysłuchałby oświadczyn o jedyne swe dziecko — z ust Vanbeesta Browna, wychowanka z łaski domu Vanbeest i Vanbruggen. O Matyldo, nigdy nic z tego nie będzie — przy tym jestem tak dziecinna, że trudno mi nie sympatyzować z jego arystokratycznymi uprzedzeniami! Pani Vanbeestowa Brown! Rzeczywiście, brzmi to niezbyt zachęcająco! Jakież z nas dzieci! Urywek ósmy Wszystko skończone, Matyldo! Nigdy nie zdobędę się na odwagę, by wyjawić prawdę memu ojcu — och, boję się straszliwie, że poznał już moją tajemnicę z całkiem innych źródeł, co przecież odbiera memu wyznaniu wszelkie zasługi i niszczy najmniejsze nawet nadzieje, jakie z tym wiązałam. Wczoraj Brown przyjechał jak zwykle i oznajmił mi o swoim przybyciu, grając z jeziora na flażolecie. Umówiliśmy się, że będzie w dalszym ciągu używał tego sygnału. Te romantyczne jeziora ściągają niezliczonych turystów, którzy folgując swemu zachwytowi, oglądają krajobraz o każdej porze, tak więc mieliśmy nadzieję, że nawet jeśli ktoś z domu zauważy Browna, weźmie go za jednego z tych wielbicieli natury, który daje upust swym uczuciom za pomocą muzyki. Dźwięki te mogłyby również tłumaczyć moją obecność na balkonie, gdyby mnie tam przypadkiem zauważono. Ostatniej jednak nocy, kiedy nalegałam, by zgodził się na mój plan wyjawienia wszystkiego ojcu, czego Brown z równym przekonaniem odradzał — usłyszałam, jak otwiera się cicho okno w bibliotece pana Mervyna, znajdującej się bezpośrednio pod moim pokojem. Dałam znak Brownowi, by uciekał, a sama natychmiast cofnęłam się w głąb pokoju ze słabą nadzieją, że nie zauważono naszego spotkania. Niestety jednak, Matyldo, nadzieje te prysły, kiedy następnego ranka przy śniadaniu zobaczyłam twarz pana Mervyna. Miał wygląd tak prowokująco domyślny i pewny siebie, że gdybym tylko śmiała,
wpadłabym w większą złość niż kiedykolwiek w życiu; muszę się jednak teraz pilnować, a spacery me są ograniczone do terenu fermy, gdzie ten poczciwiec może bez trudu przy mnie dreptać. Kilkakrotnie już przyłapałam go na tym, że próbuje wybadać, o czym myślę, i że pilnie obserwuje wyraz mojej twarzy. Nieraz wspominał o flażolecie, a w innych wypadkach wychwalał pod niebiosa czujność i złość swoich psów oraz regularność, z jaką leśniczy obchodzi grunta z naładowaną śrutówką. Wspominał nawet o samotrzaskach i o zastawionych strzelbach sprężynowych. Nieładnie byłoby obrazić starego ojcowskiego przyjaciela w jego własnym domu, ale marzę o tym, by mu dowieść, że jestem córką mego ojca. Pan Mervyn nie miałby co do tego wątpliwości, gdybym pofolgowała memu głosowi i temperamentowi, odpowiadając mu na te niby przypadkowe uwagi. Co do jednego mam pewność — i za to mu jestem wdzięczna — że nie powiedział nic o całej sprawie pani Mervyn. Mój Boże, jakich musiałabym wysłuchiwać kazań o niebezpieczeństwach miłości i nocnego chłodu znad jeziora oraz o tym, jakie ryzyko wiąże się z zimnem i z łowcami posagów, a jaki pożytek i wygoda z polewki winnej i z serwatki oraz zamkniętych okien. Nie potrafię powstrzymać się od żartów, Matyldo, chociaż w sercu bardzo mi smutno. Nie wiem, co robi Brown, przypuszczam jednak, że obawa przed wykryciem nie pozwoli mu podejmować tych nocnych wypraw. Zamieszkał w gospodzie po przeciwnej stronie jeziora pod przybranym nazwiskiem Dawson, jak mi mówił — trzeba przyznać, że do nazwisk nie ma gustu. Wydaje mi się, że nie wystąpił z armii, lecz nie mówił mi nic o swoich planach. Na domiar złego ojciec wrócił wcześniej i w kiepskim humorze. Jak się dowiedziałam z niespokojnej rozmowy pani Mervyn z gospodynią — spodziewała się mego ojca dopiero za tydzień. Podejrzewam jednak, że przyjazd ten nie był niespodzianką dla jego przyjaciela, pana Mervyna. Ojciec zachowuje się wobec mnie szczególnie chłodno i powściągliwie — wystarczy to, by odjąć mi wszelką odwagę, jaką zebrałam niedawno, chcąc zdać się na jego łaskę. Powiada, że jest zdenerwowany i zły, bo nie udało mu się zakupić pewnego majątku w południowo-zachodniej Szkocji, na co miał ogromną ochotę, nie podejrzewam jednak, by jego równowaga duchowa mogła tak łatwo ulec zachwianiu. Zaraz po przyjeździe wybrał się z panem Mervynem łodzią przez jezioro do tej gospody, o której ci wspominałam. Możesz
sobie wyobrazić, z jakim niepokojem wyczekiwałam ich powrotu. Cóż mogłoby się stać, gdyby spotkał tam i rozpoznał Browna! Wrócił jednak, nie dokonawszy najwidoczniej żadnych odkryć. Mam wrażenie, że po rozczarowaniu w związku z tym kupnem, postanowił wynająć dom w pobliżu owego Ellangowan, o którym z konieczności muszę tak wiele słuchać. Zdaje się, że ojciec ma nadzieję, iż majątek, którego tak bardzo pragnie, może znowu zostać wystawiony na sprzedaż. Nie wyślę tego listu, póki się nie dowiem bardziej szczegółowo, jakie są jego plany. Miałam rozmowę z ojcem, na tyle poufną, na ile ojciec chce mnie dopuścić do konfidencji. Dzisiaj po śniadaniu poprosił mnie, bym przeszła z nim do biblioteki. Kolana pode mną drżały, Matyldo, i nie przesadzę, gdy powiem, że ledwo mogłam wejść za nim do tamtego pokoju. Sama nie wiem, czego się bałam. Od dzieciństwa widziałam, że wszyscy wokoło trzęśli się, kiedy marszczył czoło. Wskazał mi fotel, a muszę powiedzieć, że nigdy chętniej nie posłuchałam rozkazu, bo wprost nie mogłam ustać na nogach. On w dalszym ciągu chodził tam i z powrotem po pokoju. Widziałaś mojego ojca i zauważyłaś, o ile pamiętam, jak niezwykle wyrazistą ma twarz. Oczy jego są zazwyczaj raczej jasne, lecz gdy jest zdenerwowany czy zły, nabierają ciemnej barwy i dzikiego wyrazu. Gdy jest czymś przejęty, ma zwyczaj ściągania ust, co jest wyrazem walki pomiędzy wrodzoną popędliwością usposobienia i narzuconym przez samego siebie opanowaniem. Po raz pierwszy od jego powrotu ze Szkocji pozostaliśmy sam na sam, a widząc te oznaki zdenerwowania nie miałam wątpliwości, że ojciec chce poruszyć temat, którego najbardziej się obawiałam. Lecz okazało się, ku mojej niewypowiedzianej uldze, że jestem w błędzie. Bez względu na to, czy wiedział o podejrzeniach i odkryciach pana Mervyna — nie miał zamiaru rozmawiać ze mną na ten temat. Ogromnie mi to ulżyło, bo bardzo się bałam, choć gdyby istotnie zbadał wiadomości, które go mogły dojść, rzeczywistość okazałaby się niczym w porównaniu z podejrzeniami, jakich mógłby nabrać. Chociaż więc pokrzepiło mnie to niespodziewane wybawienie, brakło mi odwagi, by zacząć dyskusję, toteż w milczeniu oczekiwałam rozkazów ojca.
— Julio — zaczął — mój plenipotent donosi mi ze Szkocji, ze może wynająć dla mnie dom przyzwoicie umeblowany, całkowicie odpowiedni do zaspokojenia potrzeb mojej rodziny. Dom ten leży o trzy mile od dworu, który zamierzałem kupić — tu przerwał, jakby czekał na odpowiedź. — Miejsce, które odpowiada tobie, ojcze, musi być miłe również i mnie. — Hm... Nie chcę jednak, Julio, byś tam mieszkała przez zimę zupełnie sama. ,,Zapewne państwo Mervyn" — pomyślałam. — Towarzystwo, które jest tobie miłe, będzie również i mnie miłe, ojcze — odparłam. — Trochę za dużo tego ducha uległości; w zasadzie wspaniała cecha, lecz słysząc, jak ustawicznie używasz tej gwary, przypominam sobie nie kończące się salamy* naszych czarnych poddanych na Wschodzie. Krótko mówiąc, Julio, wiem, że lubisz towarzystwo, toteż mam zamiar zaprosić pewną młodą osobę, córkę mego zmarłego przyjaciela, by spędziła z nami kilka miesięcy. — Na litość Boską! Chyba nie guwernantka, ojcze! — wykrzyknęłam przerażona, a moje obawy całkowicie wzięły górę nad rozsądkiem. — Nie, nie guwernantka, moja panno — odparł ojciec nieco surowiej — lecz młoda dama, której znakomity przykład, zdobyty w szkole przeciwności życiowych, może cię nauczyć sztuki panowania nad sobą. Nie chciałam odpowiadać, bojąc się, że wkroczę na zbyt niebezpieczne tereny, toteż zamilkłam. — Czy ta młoda dama to Szkotka, ojcze? — Tak — padła sucha odpowiedź. — Czy mówi z wyraźnym szkockim akcentem? — Wyraźnym jak diabli! — odparł porywczo ojciec. — Czy myślisz, że się przejmuję jej twardą wymową? Powiadam ci, Julio, że traktuję tę sprawę poważnie. Masz talent do zawierania przyjaźni, to znaczy do zawierania bliskich znajomości, które tym mianem określasz (prawda, że to cierpko powiedziane, Matyldo?). Teraz daję ci sposobność zawarcia przynajmniej jednej przyjaźni z osobą, która na to zasługuje; dlatego postanowiłem, że ta młoda dama będzie członkiem mojej rodziny przez kilka miesięcy, i mam nadzieję, że okażesz jej wszystkie względy, jakie są należne nieszczęściu i cnocie. — Oczywiście, ojcze. Czy moja przyszła przyjaciółka jest ruda?
Rzucił na mnie bardzo surowe spojrzenie — powiesz może, iż na nie zasłużyłam, ale ja myślę, że diabeł mnie zawsze kusi do kpin w takich sytuacjach. — Przewyższa cię, moja droga, zarówno urodą, jak rozsądkiem i przywiązaniem do przyjaciół. — Boże wielki! Czy naprawdę sądzisz, ojcze, że ta jej wyższość lepiej mnie do niej usposobi? No dobrze — wydaje mi się, że masz zamiar, ojcze, brać to wszystko zbyt poważnie. Kimkolwiek jest ta młoda dama, jest mi rekomendowana przez ciebie i z tej przyczyny nie będzie miała powodu do narzekania na brak mych względów. — A po chwili przerwy spytałam: — Czy ma jakąś damę do towarzystwa? Bo jeśli nie ma, będę musiała kogoś dla niej poszukać. — Nie... nie ma damy do towarzystwa we właściwym tego słowa znaczeniu — kapelan, który mieszkał u jej ojca, jest niezwykle zacnym człowiekiem i sądzę, że znajdę dla niego miejsce w moim domu. — Kapelan, ojcze! Niech nas Bóg zachowa! — Tak, moja panno, kapelan! Czy to słowo tak bardzo jest ci obce? Czyż nie mieliśmy kapelana w naszej rezydencji w Indiach? — Tak, ojcze, ale byłeś wtedy komendantem. — Będę nim i teraz, moja panno — przynajmniej w moim domu! — Tak jest, ojcze — ale czy on będzie odprawiał u nas nabożeństwo anglikańskie? Naiwność, z jaką zadałam to pytanie, przełamała jego powagę. — Słuchaj, Julio — niepoprawna z ciebie dziewczyna, lecz nic nie wskóram łajaniem ciebie. Myślę, że z tych dwojga obcych ludzi nie będziesz chyba mogła nie pokochać tej młodej damy, a człowiek, którego w braku odpowiedniejszej nazwy określiłem mianem kapelana, to osoba niezwykle zacna, ale i pocieszna. Nigdy się nie domyśli, że śmiejesz się z niego, jeśli nie będziesz tego robiła zbyt głośno. — Ojcze drogi, naprawdę jestem zachwycona tą jego ostatnią cechą. Ale powiedz, proszę, czy dom, do którego jedziemy, jest równie pięknie położony, jak ten? — Być może mniej niż ten przypadnie ci do gustu. Pod oknami nie ma jeziora i będziesz musiała ograniczyć się do muzyki wewnątrz jego murów.
Ta ostatnia riposta zakończyła szermierkę naszych dowcipów, bo uwierzysz chyba, Matyldo, że nie starczyło mi odwagi na odpowiedź. Lecz mimo wszystko, jak to zapewne wynika z przytoczonego tu dialogu, humor niezwykle mi się poprawił. Brown żywy, wolny i w Anglii! Niepokój zaś i zakłopotanie mogę i muszę znieść. Za dwa dni wyjeżdżamy do nowej naszej rezydencji. Na pewno ci napiszę, co myślę o tych szkockich tubylcach! Mam aż zbyt wiele powodów, by podejrzewać, iż ojciec mój chce ulokować ,,w domu parę cnotliwych szpiegów — coś w rodzaju „pani" Rosencrantz i ,,wielebnego" Guildensterna*, pierwszą w tartanowej* spódnicy, drugiego w sutannie. Jakiż stanowią oni kontrast z towarzystwem, które pragnęłabym sobie dobrać! Napiszę do ciebie zaraz po przyjeździe do naszego nowego miejsca zamieszkania i zawiadomię cię, droga moja Matyldo, o dalszych losach twojej Julii Mannering ROZDZIAŁ XIX A na pochyłych pagórkach dokoła, Gdzie buk przy buku, na dębach jemioła, Gdzie pod zielenią gałęzi z daleka Toczy swe nurty wielce sławna rzeka — Leży wpatrzone w natury piękności Istne Tusculum wiejskiej szczęśliwości. JOSEPH WARTON Woodburne, dwór, który pułkownik Mannering za pośrednictwem pana Mac-Morlana wynajął na sezon, był duży, wygodny i bezpiecznie osłonięty zalesionym wzgórzem, które otaczało dom od północy i wschodu. Od frontu leżał mały trawnik, zakończony starym, niewielkim lasem, dalej, aż do rzeki, widocznej z okien domu, ciągnęły się pola uprawne. Był też całkiem znośny, choć staroświecki ogród, gołębnik pełen gołębi i tyle przestrzeni, ile mogli mieszkańcy zamarzyć — tak więc dom ten był pod każdym względem odpowiedni, jak to określało ogłoszenie, ,,na mieszkanie szlacheckiej rodziny". Tutaj więc postanowił Mannering, na jakiś czas przynajmniej, rozłożyć się obozem. Choć przyjechał z Indii Wschodnich, nie lubił ostentacyjnego bogactwa. Był za dumny na to, żeby być próżny.
Postanowił więc żyć na poziomie zamożnego ziemianina, wystrzegając się i nie pozwalając nikomu ze swych domowników przyjmować nowobogackich póz, które uważano wówczas za charakterystyczną cechę nababa. Pułkownik wciąż przemyśliwał o kupnie Ellangowan. Pan MacMorlan uważał, że Glossin będzie musiał sprzedać majątek, ponieważ niektórzy wierzyciele kwestionowali jego uprawnienia do niewypłacania tak dużej części sumy kupna, a wątpiono, czy będzie w stanie pieniądze te spłacić. W takim wypadku — pan Mac-Morlan był o tym przekonany — Glossin chętnie odda kupiony majątek, jeśli się go do tego skusi płacąc mu cenę wyższą od tej, jaką sam przy kupnie dla siebie ustalił. Może się wydawać dziwne, że Mannering tak bardzo polubił miejsce, które oglądał tylko raz, i to krótko we wczesnej młodości. Lecz wypadki, jakie się tu rozegrały, mocno rozpaliły jego wyobraźnię. Wydawało mu się, że los połączył najważniejsze okresy w historii jego rodziny z krytycznymi okresami w dziejach rodu Ellangowan, toteż czuł tajemne jakieś pragnienie, by nazwać swoim taras, z którego wyczytał w księdze niebieskiej przepowiednię, przedziwnie sprawdzoną na losach małego dziedzica tego rodu i dokładnie odpowiadającą przepowiedni, którą losy jego rodziny tak wiernie potwierdziły. Poza tym, kiedy już raz opanowało go to pragnienie, trudno mu było ścierpieć, by plan jego został zniweczony, i to jeszcze przez takiego jegomościa jak Glossin. Tak więc duma przyszła z pomocą fantazji, i wspólnie umacniały decyzję, by zakupić majętność Ellangowan, jeżeli będzie to tylko możliwe. Lecz oddajmy Manneringowi sprawiedliwość. Wpływało nań również, gdy podejmował tę stanowczą decyzję, pragnienie, by pomóc tym, co się znaleźli w nieszczęściu. Przyszło mu też do głowy, że Julia wiele skorzystałaby na towarzystwie Lucy Bertram, rozwaga bowiem i zdrowy rozsądek tej panny obudziły w nim wielkie zaufanie. Jeszcze bardziej utwierdził się w tym przekonaniu, kiedy Mac-Morlan zdradził mu, pod pieczęcią największej tajemnicy, wszystko o zachowaniu panny Bertram w stosunku do młodego Hazlewooda. Nie byłoby delikatnie proponować jej gościnę w swoim domu, gdyby ów znajdował się daleko od miejsca, gdzie spędziła młodość, i od tych niewielu, których nazywała przyjaciółmi, lecz zamieszkawszy w Woodburne można by ją łatwo namówić na
spędzenie tam sezonu, co bynajmniej nie zepchnęłoby jej do pozycji ubogiej damy do towarzystwa. Lucy Bertram z pewnym wahaniem przyjęła zaproszenie na parotygodniową gościnę u panny Mannering. Zbyt dobrze zdawała sobie sprawę, że choć pułkownik będąc człowiekiem delikatnym ukrywa prawdę, główną przyczyną zaprosin jest szlachetna chęć, by służyć jej przyjazną pomocą i otoczyć opieką, która ze względu na jego rozległe stosunki i wysoką pozycję może mieć wielkie znaczenie w sąsiedztwie. W tym samym mniej więcej czasie sierota otrzymała list od panny Margaret Bertram, owej kuzynki, do której była pisała. Był to list chłodny i bynajmniej nie pocieszający. Zawierał niewielką sumkę oraz stanowcze zalecenie, by panna Bertram żyła oszczędnie, a poza tym, by zamieszkała jako pensjonariuszka przy jakiejś spokojnej rodzinie w Kippletringan lub w okolicy. Krewna zapewniała ją, że aczkolwiek jej własne środki są bardzo skromne, nie dopuści, by panna Bertram znalazła się w niedostatku. Lucy oblała ten zimny list łzami — w czasach bowiem, gdy jeszcze żyła jej matka, ta właśnie krewna przez blisko trzy lata mieszkała w Ellangowan i dopiero kiedy odziedziczyła majątek przynoszący około czterystu funtów rocznie, pożegnała gościnny dom, który w innym razie pozostałby dla niej schronieniem aż do śmierci pana Bertrama. Lucy miała wielką ochotę odesłać ten nędzny dar, który otrzymała tylko dlatego, że duma rodowa owej damy okazała się silniejszą od skąpstwa. Po zastanowieniu jednak, zadowoliła się tylko listem, w którym oświadczyła, że pieniądze przyjmuje jedynie jako pożyczkę i ma nadzieję, że w niedługim czasie będzie mogła je zwrócić. Zapytała też krewną, co sądzi o zaproszeniu, jakie otrzymała od pułkownika i panny Mannering. Tym razem odpowiedź nadeszła odwrotną pocztą, tak bardzo obawiała się panna Margaret Bertram, by jakaś bezsensowna delikatność czy inna, jak to nazywała — niedorzeczność nie skłoniły czasem kuzynki do odmowy na to znakomite zaproszenie — boć przecie w takim przypadku pozostawałaby w dalszym ciągu ciężarem swej rodziny. Tak więc Lucy nie miała wyboru, chyba żeby wolała być ciężarem dla zacnych Mac-Morlanów, którzy byli zbyt szczodrzy, by zebrać fortunę. Ci krewni, którzy poprzednio prosili o zaszczyt jej towarzystwa, teraz odsunęli się powoli, jedni po cichu,
inni głośno wyrażając swe oburzenie, że wybrała gościnę u państwa Mac-Morlan, a nie u nich. Pożałowania godny byłby przy tym los profesora Sampsona, gdyby zależał od kogoś innego, a nie od pułkownika Manneringa, wielbiciela wszelkiej oryginalności — rozstanie bowiem z panną Bertram z pewnością złamałoby biedakowi serce. Pan Mac-Morlan opisał pułkownikowi dokładnie, jak profesor zachował się w stosunku do córki swego patrona. W odpowiedzi otrzymał pytanie, czy profesor w dalszym ciągu posiada tę znakomitą cnotę milczenia, która tak zaszczytnie wyróżniała go w Ellangowan. Pan Mac-Morlan odpowiedział potakująco. „Proszę więc, panie, zawiadom profesora — pisał pułkownik — że pomoc jego będzie mi potrzebna przy katalogowaniu i porządkowaniu biblioteki mego stryja, biskupa, którą kazałem przysłać drogą morską. Będzie mi również potrzebny do kopiowania i uporządkowania pewnych dokumentów. Ustal, panie, jego uposażenie na taką wysokość, jaka wydaje ci się właściwa. Niechże ten biedak zostanie przyzwoicie odziany i niech przyjedzie ze swą młodą panią do Woodburne". Zacny pan Mac-Morlan przyjął to polecenie bardzo chętnie, lecz zastanawiał się mocno nad tą jego częścią, która odnosiła się do nowego stroju poczciwca. Przyglądał mu się badawczym wzrokiem i mógł stwierdzić, że obecna jego odzież z dnia na dzień przybiera wygląd coraz bardziej opłakany. Gdyby wręczyć mu pieniądze i poprosić, by sam poszedł do krawca, dano by mu jeszcze jedną okazję do ośmieszenia się. A znowu obraźliwe byłoby dla profesora, gdyby po prostu przywołać krawca, który wziąłby miarę i przysłał mu do domu gotowe już ubranie. Wreszcie pan Mac-Morlan postanowił naradzić się z panną Bertram i poprosić ją o pomoc. Zapewniła go, że chociaż nie może twierdzić, iż zna się na doglądaniu męskiej garderoby, nie ma nic łatwiejszego, jak zaprowadzenie ładu w garderobie profesora. — W Ellangowan, kiedy mój kochany tatuś uważał, że jakaś część odzienia profesora powinna być zmieniona, kazał służącemu wejść nocą do jego pokoju — a profesor śpi jak suseł — wynieść zniszczoną sztukę odzieży i na jej miejsce położyć nową. Nikt nigdy nie zauważył, by profesor w najmniejszym bodaj stopniu zorientował się, iż podsunięto mu coś nowego.
Zgodnie z radą panny Bertram pan Mac-Morlan sprowadził dobrego krawca, który przyjrzawszy się tylko bacznie profesorowi, podjął się uszyć dla niego dwa ubrania — jedno czarne, a drugie ciemnoszare — i nawet zobowiązał się, iż ubrania te będą pasować — o tyle, oczywiście (tak określił sprawę krawiec), o ile jakiekolwiek ubranie uszyte za pomocą igły i nożyc może w ogóle pasować na człowieka tak dziwacznie zbudowanego. Kiedy ów krawiec wykonał zadanie i odzież przyniesiono do domu, pan Mac-Morlan postanowił roztropnie, iż zadanie swe wykona stopniowo, i tego wieczoru zabrał profesorowi pewną ważną część garderoby kładąc na jej miejscu nową. Stwierdziwszy, że przeszło to niepostrzeżenie, ośmielił się następnie zmienić kamizelkę, a wreszcie i frak. Kiedy profesor został już całkowicie odmieniony i po raz pierwszy w życiu odziany w przyzwoite szaty, zauważyli u niego mglistą i niepokojącą świadomość, iż w jego wyglądzie zewnętrznym zaszła pewna zmiana. Zwracali jego uwagę w innym kierunku, widząc na jego obliczu niejakie powątpiewanie, gdy spoglądał uporczywym wzrokiem to na rękaw fraka, to na kolano swych spodni, gdzie nie mógł zapewne odnaleźć jakichś starożytnych łat i cer, które, jako że były wykonane niebieską nitką na czarnym materiale, przypominały nieco haft. Wreszcie po pewnym okresie codziennego użytku nowe odzienie przystało do swej formy. Słyszano jedną tylko uwagę, jaką profesor w związku z tą całą sprawą zrobił, a mianowicie, ,,że powietrze takiego miasteczka jak Kippletringan wyraźnie sprzyja wyglądowi ubrania, boć przecież ten frak wygląda prawie jak wtedy, kiedy to włożyłem go po raz pierwszy, idąc na próbne kazanie, by otrzymać licencję kaznodziei". Kiedy profesor usłyszał o świetnej propozycji pracy, jaką mu robi pułkownik Mannering, spojrzał na swą byłą uczennicę z zazdrością i powątpiewaniem, jakby podejrzewał, że projekt ten ma pociągnąć za sobą ich rozstanie, lecz kiedy pan Mac-Morlan wyjaśnił szybko, że panna Bertram będzie również przez pewien czas gościem w Woodburne, poczciwiec zatarł wielkie dłonie i parsknął niesamowitym chichotem, jak śmiech Afryta z bajki o kalifie Vathek*. Po tym niezwykłym wybuchu zadowolenia słuchał już dalszych punktów propozycji z całkowitą obojętnością. Ustalono, że państwo Mac-Morlan przeniosą się do Woodburne na parę dni przed przyjazdem pułkownika z córką, zarówno po to, by
odpowiednio wszystko przygotować, jak i po to, by przeprowadzka panny Bertram z ich domu do nowej siedziby nie była trudna i została dokonana jak najdelikatniej. Tak więc, zgodnie z tymi planami, na początku grudnia całe towarzystwo przeniosło się do Woodburne. ROZDZIAŁ XX Geniusz, co mógłby czoło stawić bibliotekom. JAMES BOSWELL: Życie Johnsona Przyszedł wreszcie umówiony dzień, w którym pułkownik wraz z córką mieli przybyć do Woodburne. Godzina ich przyjazdu zbliżała się szybko, a każda osoba z oczekującego na nich grona miała swą własną, osobistą przyczynę niepokoju. Pan Mac-Morlan pragnął, rzecz jasna, zdobyć sobie patronat i poparcie człowieka o takiej, jak Mannering, fortunie i pozycji. Mając duże doświadczenie z ludźmi, zdawał sobie sprawę, że chociaż pułkownik jest człowiekiem wielkodusznym i uczynnym, ma pewną słabostkę — a mianowicie wymaga i oczekuje, iż wszystkie jego polecenia zostaną drobiazgowo wykonane. Tak więc wysilał pamięć starając się przypomnieć sobie, czy na pewno wszystko jest przygotowane tak, jak sobie tego pułkownik życzył, a nie mając w tym względzie absolutnej pewności, nieraz przemierzał dom od strychu aż do stajni. Pani Mac-Morlan obracała się w mniejszym kręgu, w którym zamykał się pokój stołowy, pokój gospodyni oraz kuchnia. Obawiała się jedynie o to, że obiad się zepsuje i przyniesie dyshonor jej gospodarskim talentom. Nawet zwykły spokój profesora został do tego stopnia zachwiany, że pan Sampson dwukrotnie podszedł do okna, wyglądającego na podjazd, i dwukrotnie zakrzyknął: — Cóż wstrzymuje bieg kół ich karocy? Lucy zachowywała się najspokojniej spośród wyczekujących, lecz i ją nachodziły smutne myśli. Miała być teraz oto przekazana opiece, a właściwie prawie dobroczynności ludzi obcych, których dotychczas niemal wcale nie znała, choć jak dotąd wszystko świadczyło o nich dobrze. Chwile oczekiwania były więc niespokojne i pełne napięcia. Wreszcie dał się słyszeć stukot kopyt końskich i turkot kół, służba, która już dawniej przybyła, zebrała się w hallu, by przywitać swego pana i panienkę z powagą i empressement*, które przeraziły nieco Lucy, nieprzywykłą do towarzystwa i nie znającą tego, co się nazywa
stylem życia możnych. Pan Mac-Morlan podszedł do wejścia, by przywitać pana i pannę domu, i w chwilę później wszyscy znaleźli się w salonie. Mannering, który odbył podróż jak zwykle na koniu, wszedł teraz do pokoju z córką wspartą na jego ramieniu. Była średniego wzrostu lub może nawet drobniejsza, lecz o pięknych kształtach; miała bystre, czarne oczy i długie, kruczoczarne włosy — pasowały one do żywości i inteligencji tryskających z jej twarzy, w której mieszała się odrobina wyniosłości i odrobina nieśmiałości z dużą inteligencją i pewnymi skłonnościami do sarkastycznego dowcipu. „Nie będę jej lubiła" — pomyślała Lucy Bertram w pierwszej chwili. ,,A jednak chyba ją polubię* — zmieniła zdanie w następnej. Panna Mannering była okutana po brodę w futra, bo na dworze było zimno; pułkownik miał na sobie wojskową pelerynę. Skłonił się pani Mac-Morlan, którą córka jego również przywitała modnym dygiem, choć nie tak niskim, by wymagał wysiłku. Potem pułkownik podprowadził córkę do panny Bertram i ująwszy Lucy za rękę, z ogromną dobrocią i prawie ojcowską serdecznością powiedział: — Julio, oto młoda dama, którą nasi dobrzy przyjaciele uprosili, by zaszczyciła nasz dom dłuższym pobytem. Będę ci doprawdy wdzięczny, jeśli potrafisz uczynić Woodburne tak miłym dla panny Bertram, jak Ellangowan było miłe dla mnie, gdym po raz pierwszy zawitał jako wędrowiec w te strony. Młoda dziewczyna ukłonem wyraziła swoją uległość i ujęła rękę swej nowej przyjaciółki. Mannering spojrzał teraz na profesora, który od chwili ich wejścia do pokoju kłaniał się, rozstawiając niezgrabnie nogi i pochylając się niby jakiś automat, który wciąż powtarza ten sam ruch, dopóki go wynalazca nie zatrzyma. — Oto mój poczciwy przyjaciel, pan Sampson — powiedział pułkownik rzucając jednocześnie na panienkę napominające spojrzenie, mimo iż sam miał mocną ochotę przyłączyć się do jej wyraźnie tłumionego śmiechu. — Ten pan, Julio, będzie porządkował moją bibliotekę, kiedy książki nadejdą, ja zaś spodziewam się odnieść wiele pożytku z jego rozległego wykształcenia. — Tuszę, ojcze, że będziemy wielce zobowiązani temu panu, a przyjmując pastorski sposób wyrażania wdzięczności muszę powiedzieć, że nigdy nie zapomnę niezwykłej postawy, w jakiej nas tu przyjął. Lecz, panno Bertram — dodała szybko, widząc zmarszczkę
na czole ojca — mieliśmy długą podróż — pozwolisz, że pójdę jeszcze do siebie przed obiadem? Po tych słowach rozeszło się całe towarzystwo oprócz profesora, który nie pomyślał nawet o przebraniu się. Ubierał się tylko, gdy wstawał z pościeli, a rozbierał — kiedy się kładł. Pozostał więc sam, przeżuwając jakieś twierdzenie matematyczne, aż wreszcie towarzystwo zebrało się po raz wtóry w salonie, skąd przeszło do przyległej jadalni. Kiedy wszyscy szli już na spoczynek, Mannering przez chwilę rozmawiał ze swą córką sam na sam. — Jak podobają ci się twoi goście, Julio? — Panna Bertram bardzo — ale on to niezwykły oryginał — naprawdę, ojcze, nikt z żyjących nie będzie w stanie patrzeć na niego bez śmiechu. — Każdy, kto się znajduje pod moim dachem, będzie się musiał tego nauczyć, Julio. — Mój Boże — tatusiu, przecież nawet lokaje nie mogli zachować powagi. — Wobec tego niech zrzucą moją liberię i dopiero potem śmieją się do woli. Pan Sampson jest człowiekiem, którego szanuję za jego prostotę i wielkoduszność. — No i szczodrość, niewątpliwie — dodała jego żywa córeczka — bo nie podniósł do ust ani jednej łyżki zupy, by nie zostawić jej trochę na wszystkim naokoło. — Jesteś niepoprawna, Julio. Pamiętaj jednak, że pragnę, by twoja żartobliwość w związku z jego osobą była tak trzymana na wodzy, aby nie urazić ani jego uczuć, ani uczuć panny Bertram, która, być może, bardziej jest wrażliwa na wesołość, jaką ten poczciwiec wzbudza, niż on sam. A więc dobranoc, moja droga, i pamiętaj, że choć pan Sampson z pewnością nie składał ofiar Gracjom*, istnieją na tym świecie rzeczy o wiele bardziej zasługujące na śmiech niż dziwaczne obejście czy pewna prostoduszność. W dwa dni później państwo Mac-Morlan wyjechali z Woodburne, pożegnawszy się serdecznie z dotychczasowymi swymi gośćmi. Rodzina zadomowiła się już na nowym mieszkaniu. Obie młode damy razem odbywały naukę i razem spędzały czas na rozrywkach. Pułkownik Mannering był mile zaskoczony stwierdziwszy, iż panna Bertram dobrze zna włoski i francuski, uczona pilnie przez profesora
Sampsona, który dzięki swej pracowitości opanował po cichu większość zarówno współczesnych, jak i starożytnych języków. Na muzyce znała się mało albo prawie wcale, lecz nowa przyjaciółka postanowiła dawać jej teraz lekcje tego przedmiotu, w zamian za co miała się uczyć od Lucy umiejętności długich spacerów i jazdy konnej oraz stawiania czoła zimie. Mannering pilnie dobierał im na wieczór książki, które łączyły w sobie rzetelną wiedzę z rozrywką, a że pięknie umiał czytać, wieczory zimowe mile im upływały. O towarzystwo nietrudno w domu tak ponętnym. Większość rodzin z sąsiedztwa złożyła wizyty pułkownikowi Manneringowi, a on mógł sobie wybrać spomiędzy nich ludzi, którzy najbardziej odpowiadali jego upodobaniom i przyzwyczajeniom. Karol Hazlewood wyraźnie zaskarbił sobie jego łaski i bywał częstym gościem w Woodburne nie bez zgody i aprobaty rodziców. „Nigdy nie wiadomo — myśleli sobie — czego mogą dokonać wytrwałe starania, a piękna panna Mannering, znakomicie urodzona i posiadająca indyjską fortunę — to cel wart wysiłków". Olśnieni podobnymi perspektywami, nie zastanawiali się nawet nad ryzykiem, które niegdyś było przedmiotem ich obaw, mianowicie iż syn, powodowany młodzieńczą i nierozważną fantazją, może się związać z ubogą Lucy Bertram, która nie miała na tej ziemi żadnych innych walorów oprócz ładnej buzi, dobrego nazwiska i bardzo miłego usposobienia. Mannering był bardziej roztropny. Uważał się za opiekuna panny Bertram i choć bynajmniej nie sądził, iż musi kontrolować każde jej spotkanie z młodym człowiekiem, dla którego była odpowiednią partią pod każdym względem z wyjątkiem fortuny — ograniczył te spotkania w sposób niewyczuwalny tak, by nie dopuścić ani do zaręczyn, ani jakiegokolwiek innego eclaircissement*, dopóki Karol Hazlewood nie pozna lepiej życia i świata i nie osiągnie wieku, kiedy to sam będzie mógł rozstrzygać sprawy, od których jego szczęście osobiste miało głównie zależeć. Tego rodzaju problemy zajmowały jedną część mieszkańców Woodburne, a tymczasem profesora Sampsona pochłonęło z ciałem i duszą porządkowanie biblioteki zmarłego biskupa, przysłanej z Liverpoolu okrętem i przywiezionej z portu wyładunkowego na trzydziestu czy czterdziestu wozach. Nie da się opisać radości profesora, gdy zobaczył nie byle jaką zawartość skrzyń ustawionych na podłodze wielkiej sali, w której miał je rozstawić na półkach.
Krzywił się w uśmiechu jak ludojad, machał rękami jak skrzydłami wiatraka i krzyczał swoje: ,,Nie-by-wa-łe!", aż sufit drżał od jego zachwytów. Zostawimy teraz głównych bohaterów naszej opowieści w sytuacji, która, będąc dla nich całkowicie wygodną, jest oczywiście dla czytelnika całkiem nieciekawa. Podejmiemy więc historię osoby, którą dotychczas znamy tylko z nazwiska, a która skupia wokół siebie całe zainteresowanie, jakie przyciągać może zmienność losu i nieszczęście. ROZDZIAŁ XXI Więc mówisz, mędrcze, że wszechmocna miłość Rozpłacze wszelką fortuny zawiłość. Wartość z wartością obrączki zamienia, Duma geniuszu z dumą urodzenia. GEORGE CRABBE V. Brown — nie będę wam podawał w całości jego po trzykroć nieszczęsnego imienia — był od urodzenia igraszką losu. Natura obdarzyła go jednak elastycznością umysłu, dzięki której po każdym uderzeniu odbijał się — jak piłka — coraz wyżej. Był to mężczyzna wysoki, barczysty i energiczny, a rysy jego harmonizowały z całością, chociaż bowiem nie były to rysy klasyczne, tryskała z nich inteligencja i dowcip, kiedy zaś mówił czy był czymś żywo przejęty, bezwzględnie można go było uznać za bardzo interesującego mężczyznę. Obejście jego zdradzało zawód wojskowy, któremu poświęcił się z własnej woli, a w którym osiągnął teraz rangę kapitana, następca bowiem pułkownika Manneringa starał się usilnie naprawić krzywdy, jakie przecierpieć musiał Brown z winy uprzedzeń poprzedniego dowódcy. Lecz zarówno awans, jak i uwolnienie z niewoli miały miejsce już po wyjeździe pułkownika Manneringa z Indii. W niedługim czasie wrócił do Anglii i Brown, ponieważ regiment jego został odwołany do kraju. Przede wszystkim pragnął zdobyć wiadomość o rodzinie Manneringów, a dowiedziawszy się z łatwością, że wyjechali na północ, podążył za nimi, chcąc w dalszym ciągu zaskarbiać sobie łaski Julii. Jeśli chodzi o jej ojca — uważał, że nie potrzebuje się z nim liczyć ani okazywać mu względów, nieświadom bowiem gorzkich podejrzeń, jakie zatruwały serce pułkownika, uważał go za arystokratycznego satrapę, który
wykorzystał swą władzę dowódcy, by pozbawić go należnego mu awansu, i który wciągnął go w osobistą zwadę nie mając żadnych lepszych ku temu powodów oprócz tego, że Brown okazywał atencję pięknej pannie, której sprawiało to wyraźną przyjemność, a na co dawała zgodę i poparcie jej własna matka. Postanowił więc, że odrzucić go może tylko sama młoda panna, nie kto inny, wierzył bowiem, iż rany i niewola były krzywdami, które wyrządził mu jej ojciec, co zwalnia go od wszelkich wobec tego dżentelmena obowiązków. Czytelnik wie już dobrze, jak powiódł mu się ten plan, kiedy to pan Mervyn dowiedział się o nocnych wizytach młodzieńca. Po tym nieprzyjemnym wydarzeniu kapitan Brown wyprowadził się z gospody, w której mieszkał pod nazwiskiem Dawson, tak więc wszelkie wysiłki pułkownika, by go znaleźć i wytropić, poszły na marne. Kapitan uważał jednak, że nie ma takich przeszkód, które mogłyby zniechęcić go do walki o Julię, dopóki ona sama zostawia mu choćby promyczek nadziei. Zainteresowanie, jakie wzbudził w jej sercu, tak było duże, iż nie potrafiła go przed nim ukryć, toteż z całą odwagą i romantyczną brawurą postanowił wytrwać w swoim dążeniu. Czytelnik będzie pewno zadowolony, kiedy pozna sposób myślenia Browna i jego zamiary z własnych jego listów do najbliższego przyjaciela i powiernika, kapitana Delaserre, Szwajcara, który miał kompanię w tym samym regimencie. Wyjątek Napisz do mnie szybko, drogi przyjacielu. Pamiętaj, że tylko dzięki twemu przyjaznemu pośrednictwu mogę mieć wiadomości o tym, co słychać w regimencie. A tak bardzo chciałbym się dowiedzieć, jak się zakończył sąd polowy Ayre i czy Elliot zdobył większość, jak idzie pobór rekruta i jak się podoba kasyno młodym oficerom. Nie potrzebuję się pytać o naszego miłego przyjaciela, pułkownika, bo widziałem się z nim, gdym przejeżdżał przez Nottingham. Był szczęśliwy na łonie rodziny. Jakimże jest dla nas, biedaków, błogosławieństwem, Filipie, takie miejsce odpoczynku pomiędzy obozem a grobem — o ile uda nam się wymknąć chorobom, stali, ołowiowi i trudom wojennego życia. Stary żołnierz na emeryturze to postać zawsze miła i godna szacunku. Trochę narzeka — ale wolno mu narzekać... A teraz pewno pękasz z ciekawości, by się dowiedzieć, jak się zakończył mój romans. Pisałem ci już, iż uważałem za wskazane
zrobić piechotą parodniową wycieczkę w góry Westmorelandu razem z Dudleyem, młodym malarzem angielskim, z którym tu się zaznajomiłem. Muszę ci powiedzieć, że to świetny kompan — maluje wcale nieźle, rysuje pięknie, rozmawia dobrze i cudownie gra na flecie; a choć to wszystko predestynuje go do roli zdolnego fanfarona, pozostał jednak skromnym, bezpretensjonalnym chłopcem. Po powrocie z tej krótkiej wycieczki dowiedziałem się, że wróg zrobił wywiad. Łódź pana Mervyna przepłynęła jezioro, a w niej, jak mnie poinformował gospodarz, był sam pan Mervyn oraz jego gość. — Cóż to był za jegomość, gospodarzu? — No cóż — taki ciemnawy, wyglądał mi na wojskowego. Wołali na niego pułkownik. Pan Mervyn tak mnie wypytywał, jakby był w sądzie — domyśliłem się, panie Dawson, o co idzie (pisałem ci już, że tak brzmi moje przybrane nazwisko). Ale nic mu nie powiedziałem o tych wszystkich wędrówkach wielmożnego pana ani o tym jeżdżeniu po jeziorze w nocy — nie, ja nie taki — sam się nie bawię, ale i nikomu zabawy nie popsuję — a pan Mervyn taki był zły, aż strach — ciągle narzekał, że moi goście wyłażą na brzeg pod jego domem, chociaż jest przecież zaznaczony w przewodniku dopiero jako czwarty punkt do zwiedzania. Nie, nie... Jeśli chodzi o Joe Hodgesa, to niech tam sobie każdy sam węszy, bez jego pomocy. Sam przyznasz, że nie pozostawało mi nic innego, jak zapłacić rachunek zacnemu Joe Hodgesowi i wyjechać — chyba żebym chciał zrobić go moim powiernikiem, do czego nie czułem najmniejszych skłonności. Dowiedziałem się poza tym, że nasz cidevant* pułkownik wycofuje się pośpiesznie do Szkocji, uprowadzając ze sobą nieszczęsną Julię. Od ludzi, którzy konwojują jego cięższe bagaże, dowiedziałem się, że zamierza osiąść na zimę w majętności zwanej Woodburne w hrabstwie...... w Szkocji. Musi się teraz dobrze mieć na baczności, toteż pozwolę, by się okopał spokojnie i nie miał żadnych powodów do niepokoju. A potem, drogi mój pułkowniku, któremu tylem winien wdzięczności, broń się, jak potrafisz! Wiesz, drogi mój przyjacielu, często mi się wydaje, że w tych moich pełnych zapału staraniach kryje się pewna drobna niekonsekwencja. Wydaje mi się, że wolałbym postawić tego wyniosłego, obelżywego człowieka przed koniecznością nazywania swej córki panią Brown niż poślubić ją z jego zgodą i za pozwoleniem królewskim zmienić moje nazwisko na nazwisko i herb Manneringa — choćbym miał przy tym
odziedziczyć całą jego fortunę. Jedna tylko sprawa trochę mnie powstrzymuje — Julia jest jeszcze bardzo młoda i romantyczna. Nie chcę świadomie namawiać jej do kroku, którego może w dojrzalszych latach żałować — nie, nie chcę też, by mogła mi robić wyrzuty, choćbym mógł je wyczytać jedynie w jej wzroku, za to, żem jej zmarnował życie. Jeszcze bardziej nie chcę, by mogła mi kiedyś powiedzieć — jak to niektóre żony bez ustanku kładą w uszy swoim panom — że gdybym jej zostawił czas na zastanowienie, postąpiłaby mądrzej i lepiej. Nie, przyjacielu, tak być nie może. Ten obraz mam ciągle przed oczyma, bo zdaję sobie sprawę, że dziewczyna żyjąca w takich jak Julia warunkach nie może mieć jasnego, wyraźnego pojęcia o wartości swojej ofiary. Zna trudności z nazwy jedynie, a jeśli myśli o miłości i życiu na wsi, jest to ferme ornee*, taka, jaką można znaleźć tylko w opisach poetyckich albo w parku dżentelmena z dwunastoma tysiącami rocznego dochodu. Nie byłaby przygotowana na trudności życia w prawdziwej chatce szwajcarskiej, takiej, o jakiej mówiliśmy często, ani na trudności, z jakimi musielibyśmy się na pewno spotkać, nim dostąpilibyśmy tego raju. To trzeba sobie jasno uświadomić. Choć uroda i wdzięczna tkliwość Julii wypaliły w mym sercu znak, którego nic nie wymaże, muszę wprzód wiedzieć, że docenia ona w pełni wszelkie te przywileje, jakimi cieszy się teraz, nim je dla mnie poświęci. Czyżbym był zarozumiały, przyjacielu, jeśli wierzę, iż nawet ta próba skończy się według moich życzeń? Czym może zbyt próżny, kiedy suponuję, iż te nieliczne moje zalety osobiste, umiarkowane środki finansowe oraz postanowienie, iż dla jej szczęścia poświęcę moje życie — że to zrekompensuje jej wszystko, czego się będzie musiała dla mnie wyrzec? Czy też może różnica stroju, usługi, stylu życia, jak to się nazywa, brak środków na przenoszenie się z miejsca na miejsce zależnie od tego, gdzie można znaleźć rozrywkę — czy to przeważy w jej mniemaniu wizję szczęśliwości rodzinnej i naszej wspólnej dozgonnej miłości? Nie wspominam tu o jej ojcu — w tym człowieku dobre i złe cechy tak dziwnie są pomieszane, że jedne równoważą drugie i choć jako córka będzie pewnych rzeczy żałować, będzie się również cieszyła, że od innych uciekła; w tym więc wypadku uważam, że okoliczność, jaką jest rozłąka dziecka z ojcem, niewiele może zaważyć na całej niezwykłej sprawie. Tymczasem trzymam się, jak mogę. Za wiele miałem w życiu trudności i kłopotów, abym zbytnio ufał czy wierzył
swemu powodzeniu, lecz również zbyt często i zbyt cudownie uwalniałem się od nich, bym pozwalał sobie na zwątpienie. Chciałbym, żebyś mógł zobaczyć ten kraj. Myślę, że zachwyciłbyś się krajobrazem, bo często nasuwa mi wspomnienie twych pełnych uniesienia opisów Szwajcarii. Dla mnie ma ten krajobraz ogromnie dużo uroku nowości. Jeśli chodzi o wzgórza Szkocji, to choć, jak mnie zapewniają, urodziłem się między nimi, pamiętam je bardzo mgliście. Pamięć moja mocniej utrwaliła poczucie pustki, jakiego doświadczałem, gdym wpatrywał się w równiny wyspy Zelandii, niż jakiekolwiek inne wcześniejsze przeżycia, lecz pewien jestem, zarówno na podstawie tego właśnie poczucia, jak i najdawniejszych wspomnień, że we wczesnym dzieciństwie góry i skały były mi najbliższym otoczeniem i choć pamiętam je teraz tylko przez kontrast i świadomość pustki, gdy na próżno rozglądam się za nimi, musiały zrobić niezatarte wrażenie na dziecinnej mojej wyobraźni. Pamiętam, że gdyśmy po raz pierwszy wchodzili na ową sławną przełęcz Maisuru, to podczas gdy inni odczuwali tylko zgrozę i zdumienie widząc wyniosłość i wspaniałość krajobrazu, ja miałem uczucie podobne do twoich i Camerona, których uwielbienie dla dzikich skał łączyło się ze starym przywiązaniem płynącym ze skojarzeń z dzieciństwa. Pomimo mego holenderskiego wychowania błękitne wzgórza są mi przyjaciółmi, a huczący potok przypomina mi domową piosenkę, która koiła mnie w dzieciństwie. Nigdy nie czułem tego tak mocno jak w tej krainie jezior i gór i nic mnie tak bardzo nie trapi jak to, że obowiązek ci nie pozwala towarzyszyć mi w licznych wyprawach pośród górskich urwisk. Próbowałem trochę rysować, lecz z nędznym rezultatem. Dudley, wprost przeciwnie, rysuje pięknie, tą szybką czarodziejską kreską, podczas gdy ja trudzę się i partaczę — to mi wychodzi za lekkie, tamto za ciężkie i wreszcie powstaje żałosna karykatura. Muszę ograniczyć się do flażoletu, bo muzyka jest jedyną ze sztuk pięknych, która raczyła mnie uznać. Czy wiesz, że pułkownik Mannering rysował? Myślę, że nie wiesz, boć przecież nie był łaskaw okazać swych umiejętności oczom niższych oficerów. Lecz rysuje doprawdy znakomicie. Po jego wyjeździe stąd z Julią, przysłano ze dworu po Dudleya. Okazało się, że pan domu pragnie mieć cykl rysunków, z których Mannering wykonał cztery pierwsze, lecz musiał przerwać tę pracę, wyjeżdżając pośpiesznie. Dudley powiada, że rzadko się spotyka rysunki tak
mistrzowskie, choć tylko lekko naszkicowane — poza tym do każdego rysunku dołączony był krótki wierszowany opis. Zapytasz się, czy to w ogóle możliwe. Pułkownik Mannering pisze wiersze! Doprawdy, ten człowiek musiał czynić równie wielkie starania, by ukryć swoje umiejętności, jk inni — by je okazać. Jakże nam się wydawał skryty i nietowarzyski — jak nigdy nie miał ochoty przyłączyć się do jakiejkolwiek rozmowy, która mogłaby zaciekawić wszystkich. A poza tym to jego przywiązanie do tego podłego Archera tylko dlatego, że był bratem wicehrabiego Archefiel, biednego para Szkocji. Myślę, że gdyby Archer trochę dłużej żył po ranach odniesionych pod Cuddyboram, mógłby rzucić nieco światła na pewne sprzeczności w charakterze tego szczególnego człowieka. Powtarzał mi nieraz: — Muszę ci powiedzieć coś, co zmieni twoją srową opinię o naszym pułkowniku. Ale śmierć zbyt szybko zamknęła mu oczy i jeśli był mi winien jakieś zadośćuczynienie, co można było wnosić z jego niektórych słów, umarł, nim zdążył mi je dać. Mam zamiar zrobić dalszą wycieczkę po tym kraju, póki będzie mi służyć to wspaniałe, mroźne powietrze. Dudley, który potrafi chodzić prawie równie dobrze jak ja, będzie mi towarzyszył przez pewną część podróży. Kiedy pożegnam się z Dudleyem, mogę, jak mi powiedziano, łatwo dostać się do Szkocji, przeciąwszy wprost dość dziką okolicę w północnej części hrabstwa Cumberland. Tą więc drogą podążę chcąc dać pułkownikowi czas na rozbicie obozu, zanim wybadam jego pozycje. Żegnaj, przyjacielu — zapewne dopiero w Szkocji będę miał następną sposobność napisania do ciebie. ROZDZIAŁ XXII Leciutko przez przełazek — hoc — I szust na przełaj gajem! Wesołek idzie dzień i noc — Smutnemu tchu nie staje. W. SZEKSPIR: Zimowa powieść Niechże czytelnik wyobrazi sobie jasny, mroźny listopadowy poranek, rozległe wrzosowisko, a w głębi ogromny masyw, nad którym górują
wierzchołki Skiddaw i Saddleback. Niechże spojrzy wzdłuż tej „ślepej drogi", pod którą to nazwą rozumiem trakt tak słabo zaznaczony stopami wędrowców, że ledwo go można odróżnić po lekkim odcieniu zieleni od ciemniejszego wrzosu naokoło, odcieniu dostrzegalnym tylko z pewnej odległości, a niewidocznym w miejscu, gdzie stawia się krok. Po tym to ledwie widzialnym trakcie idzie właśnie bohater tej części naszej opowieści. Pewny krok, prosta i swobodna postawa oraz wojskowy wygląd harmonizują świetnie z jego proporcjonalnymi kształtami i sześcioma stopami wzrostu. Ubrany jest tak skromnie i zwyczajnie, że po jego odzieniu nie można wywnioskować, jakiego jest stanu: może to szlachcic, który podróżuje dla przyjemności, a może ktoś nisko urodzony, dla kogo ta odzież jest najodpowiedniejszym okryciem. Trudno sobie wyobrazić coś skromniejszego niż jego ekwipunek — tomik Szekspira w każdej kieszeni, mały węzełek ze zmianą bielizny przewieszony przez ramię, dębowy kij w ręku — oto wszystko i tak właśnie przedstawiamy go naszym czytelnikom. Tego ranka Brown rozstał się ze swym przyjacielem Dudleyem i rozpoczął, samotną wędrówkę w kierunku Szkocji. Pierwsze kilka mil przeszedł w dość melancholijnym nastroju, brak mu bowiem było towarzystwa, do którego ostatnio przywykł. Lecz ten rzadki u niego brak humoru szybko zastąpiła wrodzona pogoda, wzmożona jeszcze ruchem i mroźnym powietrzem. Gwizdał maszerując, nie ,,z braku myśli", lecz by dać upust radości, która nie mogła się inaczej wyrazić. Dla każdego napotkanego wieśniaka miał miłe słowo lub dobroduszny żart. Krzepcy Kumberlandczycy uśmiechali się i mówili: ,,Zacny chłop, niech go Bóg błogosławi", a dziewczęta idące na jarmark nieraz oglądały się przez ramię za tą atletyczną postacią, tak dobrze harmonizującą z jego szczerymi wesołymi słowami. Kudłaty terier, nieodłączny towarzysz, który konkurował wesołością ze swoim panem, szalał i zataczał tysiące kręgów po wrzosowisku, by wracać i skakać na kapitana, zapewniając w ten sposób, że i jemu również ta podróż sprawia wielką przyjemność. Doktor Johnson* uważał, iż życie niewiele może ofiarować lepszego ponad podniecenie, którego się doznaje, kiedy człowiek szybko i gwałtownie jedzie w dyliżansie, lecz ktoś, kto za młodu doświadczył poczucia niezależności i pewności siebie, jakie ma śmiały piechur, wędrujący w piękną pogodę po ciekawym kraju —
będzie uważał, iż w porównaniu z taką przyjemnością upodobania wielkiego moralisty są doprawdy nędzne. Brown wybrał ten niezwykły szlak, prowadzący przez wschodnie, dzikie połacie hrabstwa Cumberland do Szkocji, po części dlatego, iż pragnął zobaczyć szczątki sławnego muru rzymskiego, które w tych okolicach lepiej można objąć wzrokiem niż w jakichkolwiek innych. Wykształcenie jego było przypadkowe i niedoskonałe, lecz ani dotychczasowe burzliwe życie, ani rozrywki, ani niepewność jutra nie odebrały mu chęci poszerzania swych wiadomości. — A więc to jest ten rzymski mur — powiedział wdrapując się na wzniesienie, skąd obejmował wzrokiem ciągnące się dalej dzieło starożytnych Rzymian. — Cóż to musieli być za ludzie, że ich praca nawet na tych kresach imperium objęła taką przestrzeń — z jakim rozmachem i jak wspaniale jest wykonana! Przestał snuć te rozważania i przypomniał sobie, że jest głodny, ruszył więc do niewielkiej gospody, w której miał zamiar nieco się pokrzepić. Karczma, bo trudno to określić lepszym mianem, położona była na dnie dolinki, przez którą przepływała mała rzeczułka. Chatę ocieniał rozłożysty jesion, a pod nim wzniesiono ulepioną z gliny szopę, służącą za stajnię; opierała się ona częściowo o drzewo. W szopie gryzł owies osiodłany koń. W tej części hrabstwa Cumberland chaty chłopskie są tak samo pierwotne, jak chaty szkockie. Zewnętrzny wygląd chałupy nie zachęcał do jej wnętrza, pomimo chełpliwego godła, na którym dzban piwa samowolnie przelewał swą zawartość do kufla, a poniżej nagryzmolony hieroglifami napis wyrażał obietnicę „dobrego przyjęcia dla człeka i konia". Brown nie był wybrednym wędrowcem — zatrzymał się i wszedł do środka. Pierwszą osobą, jaką zobaczył wchodząc do kuchni, był wysoki, barczysty mężczyzna wyglądający na wieśniaka. Miał na sobie jeździecki płaszcz — konia postawił w szopie — i obecnie zajmował się pochłanianiem wielkich kawałów wołowiny na zimno; spoglądał przy tym od czasu do czasu przez okno, by sprawdzić, jak jego wierzchowiec uwija się ze swym jadłem. Koło talerza z wiktuałami stał wielki kufel piwa, do którego sięgał od czasu do czasu. Karczmarka krzątała się przy kuchni. Ogień, jak zwykle w tym kraju, płonął w kominie na kamiennym palenisku pod ogromnym okapem, który rozszerzał się na boki, tworząc dwa siedzenia. Na jednym z nich
siedziała niezwykle wysoka kobieta w czerwonej opończy i w czepcu z brzegiem opuszczonym na oczy. Wyglądała na żebraczkę lub włóczęgę. Pochłonięta była całkowicie pykaniem z krótkiej, czarnej fajeczki. Kiedy Brown poprosił o jedzenie, gospodyni wytarła omączonym fartuchem koniec sosnowego stołu, postawiła przed wędrowcem drewnianą tacę, położyła nóż i widelec, wskazała na udziec wołowy, powołała się na dobry przykład pana Dinmonta i wreszcie napełniła brązowy dzban piwem warzonym w domu. Brown nie tracąc czasu oddał sprawiedliwość i jednemu, i drugiemu. Przez pewien czas zarówno on, jak i sąsiad z przeciwka zbyt byli zajęci, by zwracać na siebie wiele uwagi i tylko jeden drugiemu kiwał dobrodusznie głową, wznosząc kufel do ust. Wreszcie, kiedy nasz wędrowiec zajął się zaspokajaniem apetytu swego małego teriera, pan Dinmont — jak się okazało, szkocki hodowca bydła — doszedł do wniosku, że teraz może swobodnie zacząć rozmowę. — Piękny terier, panie — i głowę bym dał, że zajadły na zwierzynę, to znaczy, jeśli dobrze tresowany, bo to główna rzecz. — Niestety — odparł Brown — edukacja jego jest trochę zaniedbana, a jedynym zadaniem tego pieska jest umilanie mi drogi swym towarzystwem. — Wielka to szkoda, z przeproszeniem pańskim — naprawdę wielka szkoda, czy to zwierzę, czy człowiek, edukacja zawsze główna rzecz. Mam w domu sześć terierów, a w dodatku cztery legawce, pięć chartów i parę innych piesków. Mam starego Pieprza i starą Musztardę, młodego Pieprza i młodą Musztardę i maluśkiego Pieprza i maluśką Musztardę. Wszystkie tresowane jak trzeba — najpierw na szczury, potem na kuny i łasice, a potem na lisy i borsuki — teraz nie boją się już niczego, jeśli tylko to coś ma trochę futra na grzbiecie. — Nie wątpię, że to pieski czystej rasy — ale dlaczego taki ograniczony wybór nazw przy tak wielkiej ilości psów? Czemu to? — To taka moja fantazja, żeby zaznaczyć ich rasę. Sam książę przysyłał do Karolkowej Zagrody, żeby dostać jednego z Pieprzyków i Musztard Dandy'ego Dinmonta. Wielkie Nieba! Przysłał Toma Hundsona, łowczego! Jakie mieliśmy z nim polowanie na tchórze i lisy, jaką wesołą pogoń potem wieczorem! Słowo daję, że to była noc, jakich mało! — Przypuszczam, że wiele tu u was zwierzyny.
— Wiele? Człowieku! Więcej mam zajęcy niż owiec na moich gruntach, a jeśli idzie o pardwy i cietrzewie, to tyle ich, co gołębi w gołębniku! Zabiłeś kiedy cietrzewia, panie? — Prawdę mówiąc, nie widziałem nawet cietrzewia, chyba że w muzeum w Keswick. — Ano właśnie — mogłem to poznać po waszej południowej mowie. Jakie to dziwne, że tak mało Anglików, co tu przychodzą, widziało kiedyś cietrzewie. Ale powiem ci coś, panie — wyglądasz na uczciwego chłopa — jak do mnie zajedziesz — do Dandy'ego Dinmonta, w Karolkowej Zagrodzie, to zobaczysz cietrzewia i ustrzelisz cietrzewia, i jeszcze zjesz cietrzewia, człowieku. — Cóż — skosztowanie cietrzewia jest rzeczą decydującą. Będzie mi bardzo miło, panie, jeśli czas mi pozwoli skorzystać z twego zaproszenia. — Czas, człowieku? A cóż ci szkodzi pojechać teraz ze mną do domu? Jak podróżujesz? — Piechotą, panie, a jeśli ten piękny konik jest twoją własnością, z pewnością nie dotrzymam mu kroku. — Nie, chyba żebyś potrafił zrobić czternaście mil na godzinę. Ale możesz przyjść przed wieczorem do Riccarton, gdzie jest gospoda — albo, jeśli chcesz, zatrzymać się w Heuch u Jockeya Grieve — będą ci tam bardzo radzi, a ja myślę właśnie zajechać tam na chwilę i wypić z nim kieliszek strzemiennego, to powiem, że przyjdziesz... albo poczekaj... Nie mogłabyś, jejmość, pożyczyć temu panu podjezdka twojego chłopa — odesłałbym go jutro rano z chłopakiem przez Odłogi. Okazało się, że podjezdek jest wypuszczony na wrzosowisko i trudno go schwytać. — No dobrze, dobrze, nie ma innej rady, tylko musisz przyjść rano, koniecznie. A teraz, jejmość, czas mi w drogę, żeby dojechać do Liddel przed zmrokiem, bo wasze Odłogi to niebezpieczna okolica, sama o tym wiesz. — Wstyd, panie Dinmont, nie myślałam, że potrafisz tak źle mówić o naszej wiosce. Wiem sama, że nikogo nie ruszono na Odłogach, odkąd ograbili tego wędrownego kupca, Sawney Cullocha, za co Jock Penny i Rowley Overdees siedzieli potem w Carlisle dwa lata. Nikt w Bewcastle nie zrobiłby teraz nic podobnego — my już jesteśmy porządni ludzie.
— Może i tak, Tib, jeśli diabeł oślepł — ale jemu ślepia jeszcze służą. Słuchaj no, jejmość, zjechałem prawie całe Galloway i hrabstwo Dumfries i objechałem na powrót naokoło przez Carlisle, byłem też dzisiaj w Staneshiebank, na jarmarku — i nie chciałbym, żeby mnie obrabowano tuż koło domu, więc muszę ruszać w drogę. — Byłeś, panie, w Dumfries i Galloway? — zapytała starucha, która siedziała paląc fajkę przy kominie i dotychczas nie przemówiła ni słowa. — Byłem — męcząca to podróż. — To znasz może majętność zwaną Ellangowan? — Ellangowan? Dawniej pana Bertrama — znam dobrze te włości. Słyszałem, że ten pan umarł jakie dwa tygodnie temu. — Umarł? — krzyknęła kobieta upuszczając fajkę i podchodząc bliżej. — Umarł? Jesteś tego pewien? — Oczywiście, że tak —odparł Dinmont — boć przecież huk był o tym w całej okolicy. Umarł akurat podczas licytacji mebli i inwentarza w jego majątku — zatrzymali licytację i niektórzy mocno się na tym zawiedli. Powiadali, że był ostatnim z bardzo starego rodu. Żałowali go poniektórzy — bo trudniej teraz w Szkocji o dobrą krew niż dawniej, — Umarł — powtórzyła starucha, w której czytelnicy nasi poznali już na pewno starą znajomą, Meg Merrilies. — Umarł. To wyrównuje rachunki. A czyś powiedział, że umarł nie pozostawiwszy dziedzica? — Na pewno, moja droga kobieto, bo właśnie z tego powodu sprzedali majątek. Podobno, nie wolno by go było sprzedać, gdyby żył chłopak — spadkobierca. — Sprzedali! — powtórzyła Cyganka jakby z jękiem. — A któż taki ośmielił się kupić Ellangowan, chociaż nie ma w sobie krwi Bertramów? I kto może powiedzieć, że ów piękny chłopak, dziedzic rodu, nie wróci jeszcze i nie zażąda swego? Któż to ośmielił się kupić majątek i zamek Ellangowan? — Kupił je jakiś tam prawnik, co to wszystko skupuje — nazywają go chyba Glossin. — Glossin! Gibbie Glossin! Ten, co go nieraz nosiłam w koszyku, bo jego matka była niewiele lepsza ode mnie. On pozwolił sobie kupić baronię Ellangowan! Niech nas Bóg ma w swojej opiece! Cóż to za straszne czasy! Źle panu Bertramowi życzyłam, ale nie życzyłam mu aż takiego upadku! Biada mi! Biada, jak o tym pomyślę!
Przez chwilę milczała, lecz wciąż ręką zagradzała Dinmontowi drogę, choć on za każdym pytaniem odwracał się do wyjścia, a widząc, jak wielkie zainteresowanie wzbudzają jego odpowiedzi, znowu przystawał dobrodusznie. — Jeszcze o tym ludzie usłyszą! Jeszcze zobaczą! Ziemia i morze nie zdzierżą tego spokojnie! A nie wiesz, czy jest jeszcze ten sam szeryf, co był tam przed laty? — Nie — tamten ma jakieś inne zajęcie w Edynburgu, tak powiadają. Ale do widzenia, moja dobra kobieto — muszę już jechać. Odprowadziła go do konia, a kiedy przyciągał popręgi, poprawiał juki i zakładał zwierzęciu uzdę, wciąż zasypywała go pytaniami o okoliczności towarzyszące śmierci pana Bertrama i o losy jego córki — niewiele mogła jednak wyciągnąć z zacnego farmera. — Widziałeś kiedyś miejsce, które zowią Derncleugh, o milę od dworu Ellangowan? — Znam je dobrze — dzika to dolina — stoją tam jakieś szczątki starych ruder na dole — widziałem je, kiedy obchodziłem grunta z jednym, co chciał wziąć tam w dzierżawę farmę. — Piękna to była kiedyś dolinka — mówiła Meg jakby sama do siebie. — Czy zauważyłeś tam taką starą wierzbę? Była zupełnie przechylona, ale korzeniami mocno trzymała się jeszcze ziemi, zwieszając się nad strumykiem — ile to dni tam spędziłam siedząc na stołeczku i robiąc pończochy. — A niech licho weźmie tę kobietę z jej stołeczkiem i wierzbą, i Ellangowan! Puszczajże mnie, niewiasto — masz tu sześciopensówkę i kup sobie kufelek zamiast gadać o jakichś starych dziejach! — Dziękuję wam, dobry panie. A teraz, kiedyś mi odpowiedział na wszystkie moje pytania i nie zapytał, czemu takam ciekawa, dam ci jedną dobrą radę, ale nie pytaj, dlaczego ci ją daję. Za chwilę przyjdzie tu Tib Mumps ze strzemiennym. Zapyta cię, czy jedziesz przez Wzgórze Willie'ego, czy przez torfowiska Conscowthart — powiedz jej, że jedziesz wszystko jedno którędy, ale pamiętaj (mówiła teraz cicho i z naciskiem), jedź nie tą drogą, jaką jej podasz. Farmer roześmiał się i obiecał, że tak zrobi, a wówczas Cyganka odeszła. — Posłuchasz, panie, jej rady? — zapytał Brown, który uważnie przysłuchiwał się całej rozmowie.
— Jasne, że nie — to jakaś przybłęda. Wolę, żeby Tib Mumps wiedziała, którędy jadę, niż ta oto. Chociaż nie należy też ufać i jejmości i nie radzę ci, panie, zostawać w tym domu na noc. W chwilę później Tib, karczmarka, ukazała się z kielichem strzemiennego, który Dinmont wychylił. Wówczas, jak przepowiedziała Meg, gospodyni zapytała, czy jedzie drogą przez wzgórze, czy przez torfowisko. Odpowiedział, że przez torfowisko, a pożegnawszy Browna i przypomniawszy mu, że obiecał ,,przyjść do Karolkowej Zagrody najpóźniej jutrzejszym rankiem", odjechał żwawym kłusem. ROZDZIAŁ XXIII Stryczek i pałki — oto co grozi na drodze! W. SZEKSPIR: Zimowa powieść Ostrzeżenie gościnnego farmera nie uszło uwagi Browna; kiedy jednak płacił rachunek, nie mógł się powstrzymać i co chwila spoglądał na Meg Merrilies. Wyglądała prawie tak samo jak wówczas, kiedy to przedstawiliśmy ją po raz pierwszy w Ellangowan — robiła wrażenie czarownicy. Czas przyprószył siwizną jej czarne włosy i porysował zmarszczkami drapieżną twarz, lecz trzymała się po dawnemu prosto i w dalszym ciągu pełna była niezwykłej energii. Stanowiła, jak i inne kobiety tego pokroju, przykład, iż życie bujne, a mało pracowite pozostawia do późnej starości całkowitą władzę w ruchach; pozy, które bardzo naturalnie przybierała, były nieskrępowane, swobodne i malownicze. Stała teraz przy oknie, wyprostowana, w całej okazałości swej niemal męskiej postaci, z głową odrzuconą lekko do tyłu, by wielki czepek zasłaniający twarz nie przeszkadzał jej spoglądać uporczywie na Browna. Po każdym jego geście czy słowie wzdrygała się prawie niedostrzegalnie. On zaś ze swej strony ze zdumieniem stwierdził, że nie może patrzeć na tę kobietę bez przejęcia. „Czy śniła mi się kiedyś taka postać — zapytywał się w duchu — czy też może ta dzika, niezwykła kobieta przypomina mi jakieś dziwaczne posągi, które widywałem w hinduskich świątyniach?" Podczas gdy on dręczył się tymi pytaniami, gospodyni grzebała w sakiewce, chcąc oddać mu resztę z pół gwinei. Nagle Cyganka zrobiła dwa wielkie kroki i schwyciła Browna za rękę.
Myślał, rzecz jasna, że chce mu dowieść swych wróżbiarskich umiejętności, lecz jej chodziło najwyraźniej o coś innego. — Powiedz mi — prosiła — powiedz mi, w imię Chrystusa, jak się nazywasz i skąd tu przybyłeś. — Nazywam się Brown, matko, a przyjeżdżam z Indii Wschodnich. — Z Indii Wschodnich — opuściła z westchnieniem dłoń. — Więc to niemożliwe. Taka ze mnie stara wariatka, że wszystko, na co patrzę, wydaje mi się tym, co chcę zobaczyć. Ale z Indii Wschodnich — to niemożliwe. Cóż, wszystko jedno, kim jesteś — masz twarz i głos, które mi na myśl przywodzą dawne czasy. Żegnaj — śpiesz się po drodze, a jak zobaczysz kogoś z naszej gromady, nie wtrącaj się do nich — nie zrobią ci wtedy nic złego. Brown otrzymał resztę ze swojej pół gwinei, wcisnął Cygance szylinga w dłoń, pożegnał gospodynię i ruszył dalej tą samą drogą, którą pojechał farmer. Szedł szparko, a pomagały mu bardzo w znajdywaniu drogi świeże ślady konia farmera. Meg Merrilies spoglądała za nim przez chwilę, a potem mruknęła do siebie: — Muszę zobaczyć jeszcze raz tego chłopca. I muszę wrócić do Ellangowan. Dziedzic umarł — cóż, śmierć kwituje wszystko — był kiedyś dobrym człowiekiem. Szeryf wyjechał, mogę ostrożnie kryć się po krzakach — nie ma wielkiego ryzyka, żeby mnie wsadzili do więzienia. Chciałabym jeszcze raz zobaczyć przed śmiercią piękne Ellangowan. Tymczasem Brown szedł żwawym krokiem na północ, traktem biegnącym przez torfowiska zwane Odłogami Cumberlandu. Minął samotną jakąś chatę, do której zaglądał najwyraźniej wyprzedzający go jeździec, ślady bowiem kopyt końskich skręcały w tym kierunku, a nieco dalej powracały na trakt. Zapewne pan Dinmont zajechał tam albo w interesie, albo dla przyjemności. ,,Wolałbym — pomyślał Brown — żeby ten poczciwiec zaczekał tu, póki nie nadejdę. Nie żałowałbym mu wówczas pytań o drogę, która robi się coraz dziksza i gorsza". Rzeczywiście, gdyby natura chciała uczynić z tego traktu przegrodę pomiędzy dwoma wrogimi sobie krajami, nie mogłaby wycisnąć na nim piętna większego opuszczenia i dzikości. Wzgórza nie były ani wysokie, ani skaliste — same wrzosowiska i moczary. Chaty, ubogie i nędzne, leżały daleko jedna od drugiej. Bezpośrednio koło nich znać było skromne ślady jakiejś uprawy, lecz kilka źrebiąt półkrwi
pasących się w pętach na tylnych nogach, by oszczędzić trudu grodzenia pastwiska, wskazywało, iż głównym źródłem utrzymania tutejszych farmerów jest hodowla koni. Ludzie z tych okolic są bardziej nieokrzesani i mniej gościnni niż w innych stronach hrabstwa Cumberland. Po części wypływa to z ich własnych obyczajów, po części z tego, że w tym dzikim kraju znajduje schronienie przed sprawiedliwością wielu włóczęgów i opryszków. Mieszkańcy tych okolic byli w dawnych czasach tak bardzo nielubiani i podejrzliwie traktowani przez swych bardziej cywilizowanych sąsiadów, że istniało i, być może, do dzisiaj istnieje miejscowe prawo zarządu miejskiego Newcastle, zabraniające wszystkim obywatelom miasta brania do terminu mieszkańców tych dolin. Jest takie dosadne powiedzenie: ,,Daj psu złe imię — to jakbyś go powiesił" — a dodać tu można, że jeśli się da człowiekowi czy jakiejś ludzkiej gromadzie złe imię, jest bardzo prawdopodobne, że właśnie na skutek tego uczynią coś, co zasługuje na szubienicę. Brown trochę o tym wiedział, a teraz, kiedy usłyszał rozmowę między gospodynią, Dinmontem i Cyganką, zaczął podejrzewać jeszcze gorsze rzeczy; był jednak z natury odważny, nie miał przy sobie nic, co by mogło stanowić przynętę dla rozbójników, i liczył, iż minie Odłogi jeszcze przy świetle dziennym. To przewidywanie jednak zawiodło go nieco. Droga okazała się dłuższa, niż przypuszczał, i kiedy wyszedł na rozległe trzęsawisko, zaczęło się ściemniać. Szedł, stawiając uważnie i ostrożnie kroki po ścieżce, która chwilami zapadała się pomiędzy dwoma czarnymi, urwistymi brzegami torfowiska, czasem przecinała wąskie, lecz głębokie parowy wypełnione czymś pośrednim między wodą a błotem, czasem znów wiodła wzdłuż nasypiska żwiru i kamieni naniesionych tu przez wody jakiegoś potoku czy też źródełka wypływającego z sąsiedniego wzgórza i podmywającego bagnisty grunt niżej. Młody oficer począł się zastanawiać, jak jeździec na koniu mógł przejechać tak nierówną drogę, lecz wciąż jeszcze widział ślady kopyt końskich. Wydawało mu się nawet, że słyszy odgłos kopyt w oddali, i przekonany, że pan Dinmont musi się posuwać po tych moczarach dużo wolniej niż on sam, postanowił iść jak najszybciej, w nadziei, że go dogoni, a wówczas farmer, który zna okolicę, zapewne mu pomoże. W tej właśnie chwili mały terier wyskoczył naprzód, ujadając zawzięcie.
Brown przyspieszył kroku i wchodząc na szczyt niewielkiego wzniesienia, zobaczył przyczynę niepokoju psa. W dolinie, mniej więcej na odległość strzału, jakiś człowiek, w którym bez trudu rozpoznał Dinmonta, walczył rozpaczliwie z dwoma napastnikami. Stał na ziemi i osłaniał się jak mógł rękojeścią swego ciężkiego harapa. Nasz podróżnik podążył mu szybko na pomoc, lecz nim dobiegł do walczących, silne uderzenie powaliło farmera na ziemię, a jeden z napastników, umacniając swoje zwycięstwo, uderzył go bezlitośnie kilka razy w głowę. Drugi łotr, ruszając na spotkanie Brownowi, zawołał na tamtego, by mu pomógł, bo farmer ,,ma już dość" — co miało zapewne znaczyć, że jest już poza możliwością oporu czy skargi. Jeden z opryszków uzbrojony był w kord, drugi — w pałkę, lecz ścieżka była bardzo wąska. ,,Jeśli nie mają broni palnej — pomyślał Brown — mogę sobie dać z nimi radę". Przyjął więc walkę, a bandyci rzucili się nań z groźnymi okrzykami. Szybko jednak stwierdzili, że ich nowy przeciwnik dorównuje im i odwagą, i zdecydowaniem, toteż po wymianie kilku ciosów jeden z rabusiów zaproponował mu, by „pilnował swego nosa, bo oni, u diabła, nie mają mu nic do powiedzenia". Brown odrzucił tę propozycję, nie chcąc zostawić na ich łasce nieszczęsnego człowieka, którego zamierzali ograbić, jeśli nie zamordować. Bójka rozgorzała na nowo, zwłaszcza że niespodziewanie i Dinmont się ocknął, wstał, chwycił za swój harap i pośpieszył Brownowi z pomocą. Ponieważ nawet zaskoczony w pojedynkę okazał się groźnym przeciwnikiem, złoczyńcy nie czekając, aż przyłączy się do człowieka, który sam dorównał im obu, pierzchli w te pędy przez bagno, ścigani przez Waspa, który mężnie zachowywał się w czasie potyczki, nękając tyły wrogów i co chwila odciągając na moment ich uwagę, co wykorzystywał natychmiast jego pan. — No, ale już się ten pies dobrze przyuczył osaczać zwierzynę — takie były pierwsze słowa wesołego farmera, gdy podszedł bliżej z głową ociekającą krwią i poznał swego wybawcę i jego małego pomocnika. — Mam nadzieję, że nie jesteś, panie, mocno ranny? — Ee tam — moja głowa wytrzyma trochę sińców i guzów, choć nie jestem za nie wdzięczny tym łotrom; ale tobie za to dziękuję z całego serca. Pomóż mi teraz, mój dobrodzieju, złapać konia i siadaj ze mną
na siodło, bo musimy zmykać jak łasice, zanim tu się na nas zwali reszta tej hołoty — nie mogą być daleko. Szczęśliwie udało się szybko złapać konia i Brown zaczął się wymawiać, że nie chciałby przemęczać zwierzęcia. — Nie bójże się, człowieku — odparł właściciel konia. — Mój Dumple potrafiłby unieść sześciu takich, gdyby mu tylko grzbietu starczyło. Ale śpiesz się, na miłość Boską siadaj, bo widzę tam jakichś ludzi idących przez bagno — lepiej na nich nie czekać. Brown również stwierdził, że nie czas na ceregiele w obliczu tych pięciu czy sześciu ludzi zbliżających się ku nim przez torfowisko — zapewne towarzyszy tamtych bandytów. Dosiadł więc Dumple'a en croupe*, a poczciwy konik ruszył wolnym galopem z dworna wielkimi, silnymi mężczyznami na grzbiecie, jakby to były sześcioletnie dzieci. Jeździec, który najwidoczniej dobrze znał tutejsze ścieżki, popędzał konia, wybierając najbezpieczniejszą drogę, w czym pomagała mu ogromna bystrość wierzchowca, który zawsze brał trudne przejścia w najwłaściwszym miejscu i w najwłaściwszy sposób. Ale mimo to ścieżka była tak nierówna i rozmaite przeszkody tak często kazały im zbaczać z właściwej drogi, że niewielką zdobyli przewagę nad pogonią. — Nie martw się, człowieku — mówił nieustraszony Szkot do towarzysza — niech tylko dojedziemy do bagna Withershin! Tam droga nie jest tak grząska i już stamtąd pokażemy im, jak się jedzie! Wkrótce przyjechali do miejsca, które nosiło tę nazwę. Był to wąski kanał, przez który przeciekał właściwie, a nie płynął, mały, zastały strumyczek wody zarośniętej jasnozielonymi wodorostami. Dinmont skierował konia do miejsca, gdzie woda jakby swobodniej płynęła po twardym dnie, lecz Dumple cofnął się przed tym brodem, opuścił głowę, nieufnie badając bagienko, wyprostował sztywno przednie nogi i stał tak, jak wykuty z kamienia. — Może byłoby lepiej — zaproponował Brown — zsiąść i zostawić go tutaj — czy nie potrafisz go, panie, zmusić, by przeszedł przez bagno? — Nie, nie — odparł przewodnik. — Nie można denerwować Dumple'a w żadnym wypadku — więcej ma rozumu we łbie od niejednego chrześcijanina. — Mówiąc to, puścił luźno wodze i potrząsnął nimi. — No, stary, sam wybierz sobie drogę — zobaczymy, którędy przeprawisz nas na tamtą stronę.
Dumple, pozostawiony własnej woli, ruszył żwawo w inne miejsce, o wiele mniej zachęcające z wyglądu, jak sobie pomyślał Brown. Zwierzę jednak, dzięki swemu instynktowi czy też doświadczeniu, uważało to przejście za bezpieczniejsze i zanurzywszy się tutaj w wodę, bez większych trudności przeszło na drugi brzeg. — Bardzom rad, że mamy już torfowiska za sobą — powiedział Dinmont — bo tam więcej jest stajni dla koni niż zajazdów dla ludzi. W każdym razie lżej nam zaraz będzie na ,,Dziewiczej Drodze". Zgodnie z tą zapowiedzią dojechali wkrótce do noszącego tę nazwę prymitywnego gościńca. Był to stary trakt, który przecinał te dzikie okolice prosto w kierunku północnym. Tutaj posuwali się już z szybkością dziewięciu czy dziesięciu mil na godzinę, a Dumple za całe wytchnienie pozwolił sobie przejść z galopu w kłusa. — Mógłbym go zmusić do szybszej jazdy — oświadczył jego właściciel — ale przecież z nas dwa tęgie chłopy, a szkoda męczyć szkapę — nie znalazłbyś pan na jarmarku w Staneshiebank drugiej takiej jak ona. Brown skwapliwie się zgodził, że lepiej oszczędzać siły zwierzęcia, a widząc, że rabusie już ich nie dogonią, poradził panu Dinmontowr, by zawiązał sobie chustką głowę, mroźne powietrze bowiem może rozjątrzyć ranę. — A po cóż? — zapytał twardy farmer. — Najlepiej pozwolić, żeby krew zakrzepła na ranie— oszczędza się plastrów, dobrodzieju. Brown, który podczas swej kariery wojskowej oglądał niejedną zaciętą walkę, musiał teraz stwierdzić, że nigdy nie widział, by tak ciężkie obrażenia były przyjmowane z tak oczywistą obojętnością. — Ee tam, człowieku — nigdy nie robiłem wielkiego krzyku z głupiego zadraśnięcia! Za pięć minut będziemy w Szkocji — i musisz jechać ze mną do Karolkowej Zagrody — nie ma co gadać. Brown skwapliwie przyjął zaofiarowaną gościnę. Zapadała już noc, kiedy ujrzeli w dali wdzięczną rzekę wijącą się przez sielską okolicę. Wzgórza były tutaj bardziej zielone i strome niż te, przez które niedawno przechodził, a ich porosłe trawą zbocza spływały wprost do rzeki. Nie pretendowały do niepomiernych jakichś wysokości ani romantycznych kształtów — na ich gładkich stokach nie można było dostrzec ani skał, ani lasów. Wiejski krajobraz był dziki i pusty. Nie widać tu było zagród ani dróg, niemal żadnych pól uprawnych — taki kraj mógłby wybrać jakiś patriarcha na wypasanie swoich stad. Tu i
ówdzie szczątki zburzonych wież wskazywały, że krainę tę zamieszkiwali niegdyś ludzie całkiem innego pokroju niż obecni jej mieszkańcy — mianowicie owi korsarze, o których poczynaniach świadczą wojny pomiędzy Anglią a Szkocją. Dumple zszedł ścieżką do znanego sobie dobrze brodu, przebył rzekę, a potem, przyspieszywszy kroku, żwawo kłusował milę wzdłuż jej brzegów. Wkrótce zobaczyli kilka niskich, krytych strzechą chat, ustawionych skośnie jedna do drugiej z całkowitą pogardą dla symetrii. Była to farma nosząca nazwę Karolkowej Zagrody, a przez wieśniaków zwana ,,Miastem". Na odgłos zbliżających się kopyt końskich podniosło się zajadłe szczekanie trzech pokoleń Pieprzów i Musztard oraz ich niezliczonych sprzymierzeńców o nieznanych imionach. Farmer zakrzyknął donośnie, chcąc przywołać psy do porządku — drzwi się otwarły i na wpół ubrana dójka owiec, otwarłszy wrota, natychmiast zatrzasnęła je na powrót, by pobiec przez cały dom, krzycząc: — Pani, pani, przyjechał nasz pan i jeszcze jeden! Dumple, puszczony luzem, sam podszedł do drzwi stajni i stanąwszy tam, rżał cicho i grzebał nogą, prosząc o wpuszczenie do środka, a na jego głos odpowiadały mu z wnętrza inne konie. Pośród tego zamieszania Brownowi udało się uchronić Waspa przed atakiem psów, które, z ostrością bardziej właściwą ich imionom niż gościnnemu usposobieniu ich właściciela, chciały szorstko potraktować intruza. W minutę później krzepki parobek klepał już Dumple'a i wprowadzał go do stajni, podczas gdy pani Dinmont, hoża, żwawa kobietka, witała swego męża z nieudawaną radością: — Hej, mój panie, porządny kawał czasu nie było cię w domu! ROZDZIAŁ XXIV Liddel, twych szumów dotąd tylko słucha Zakochanego serduszko pastucha; Nie znanaś w pieśni — a przecież ku morzu Czyściejszy strumień nie płynie. Sztuka zachowania zdrowia Dzisiejsi hodowcy bydła z południowej Szkocji są ludźmi o wiele bardziej ogładzonymi niż ich ojcowie, a obyczaje, jakie teraz będę
opisywał, albo zanikły całkowicie, albo uległy dużym zmianom. Nie utraciwszy wiejskiej prostoty ludzie ci pielęgnują teraz umiejętności nieznane poprzednim pokoleniom — gdyż idąc z postępem czasu, nie tylko ulepszają swoje dziedzictwo, lecz coraz bardziej udogadniają sobie życie. Domy ich są teraz przestronniejsze, sposób życia bardziej podobny do życia cywilizowanego świata, a najwspanialszy z luksusów — luksus wiedzy — zdobył sobie w ciągu ostatnich trzydziestu lat licznych zwolenników pośród tych wzgórz. Pijaństwo, poprzednio największa ich wada, teraz się zmniejsza; a podczas gdy ich szczera, serdeczna gościnność jest wciąż ogromna, ma jednak mniej pierwotny charakter i nie cechuje jej już dawny brak umiaru. — A cóż z ciebie za kobieta — zawołał Dandie Dinmont strząsając ramiona małżonki (robił to jednak łagodnie, z wyrazem dużego przywiązania) — cóż z ciebie za kobieta, Ailie — czy nie widzisz gościa? Dżentelmena? Ailie odwróciła się, chcąc się wytłumaczyć. — Prawdę rzekłszy, tak bardzo się ucieszyłam na widok mojego... ale, Boże Wielki! Co z wami obydwoma? — Stali bowiem teraz w malutkiej bawialni, a świeca ukazywała strumienie krwi, które spływając ze zranionej głowy Dinmonta, obficie splamiły jego własne ubranie i odzież towarzysza. — Znowu się biłeś, Dandy, z jakimiś handlarzami koni w Bewcastle! Nie wstyd ci? Żonaty człowiek, który ma takie piękne dzieciaki, jak ty — powinien lepiej wiedzieć, ile jest warte życie ojca rodziny. — Łzy stanęły w oczach poczciwej niewiasty. — Cicho, cicho, kobieto — uspokajał mąż, cmokając ją w policzek bezceremonialnie, ale za to serdecznie — nic się nie stało — ten tutaj pan sam ci powie, że ledwo zajechałem do Lourie Lowther, wychyliłem dwa kufelki, wróciłem z powrotem na torfowisko i spokojnie jechałem do domu, wyskoczyło nagle na mnie dwóch rozbójników. Nim się zdążyłem połapać, o co chodzi, ściągnęli mnie z konia, stłukli jak diabli — nie mogłem ich nawet dobrze pomacać harapem po żebrach — i gdyby ten tu uczciwy człowiek nie przyszedł w porę, dostałbym więcej cięgów, niżbym chciał, i zabraliby mi więcej grosza, niżbym miał ochotę — widzisz więc, że masz mu za co być wdzięczna! — Z tymi słowy wyciągnął z bocznej kieszeni wielką, zatłuszczoną skórzaną sakiewkę i kazał żonie zamknąć ją w skrzyni.
— Niech Bóg błogosławi tego pana, niech mu zawsze błogosławi — ale cóż my mu możemy ofiarować, oprócz jadła i pościeli, których przecież nie odmówilibyśmy i najbiedniejszemu... chyba może (tu spojrzała na sakiewkę, lecz zrobiła to tak naturalnie, że ten odruch wcale nie wydał się niedelikatny), chyba żebyśmy mogli jakoś inaczej... — Brown dostrzegł i właściwie ocenił jej prostotę i szczere chęci odwdzięczenia się za przysługę, wyrażone tak bezpośrednio, a przy tym delikatnie. Zdawał sobie sprawę, że jego ubiór, w najlepszym wypadku skromny, teraz porwany i splamiony krwią, może budzić litość i nawet chęć dobroczynnego wsparcia. Oświadczył więc spiesznie, iż nazywa się Brown, jest kapitanem w...... regimencie kawalerii, że podróżuje dla przyjemności, a odbywa podróż pieszo zarówno ze względu na oszczędność, jak i niezależność. Poprosił też, by łaskawa gospodyni obejrzała obrażenia swego męża, których jemu nie chciał pokazać. Pani Dinmont mniej przejęta była ranami na głowie swego małżonka niż obecnością kapitana dragonów. Spojrzała więc na obrus, nie bardzo czysty, i przez kilka minut zastanawiała się, co też poda na kolację; wreszcie, poklepawszy męża po ramieniu, kazała usiąść „temu łajdakowi z twardą głową, co to zawsze musi siebie i innych pakować w jakieś bijatyki". Kiedy Dandie wykonawszy kilka podskoków i odtańczywszy skoczny góralski taniec, by wykpić obawy żony, ustąpił wreszcie i usiadł, poddawszy inspekcji Ailie swą okrągłą, kołtuniastą, czarną głowę, Brown pomyślał, że ich pułkowy chirurg z większą powagą spoglądał na o wiele drobniejsze rany. Gospodyni wykazała jednak pewną znajomość chirurgii — wycięła nożyczkami zakrwawione pasma włosów, których zakrzepłe, sztywne kosmyki przeszkadzały jej w opatrunku, nałożyła na rany trochę szarpi posmarowanych balsamem gojącym, najskuteczniejszym, zdaniem całej doliny (w wieczory po jarmarku trzeba było zajmować się dużą ilością podobnych wypadków) — potem umocniła ten plaster bandażem i mimo oporów pacjenta naciągnęła na to wszystko szlafmycę, aby się opatrunek nie zsunął. Na stłuczenia na czole i ramionach położyła okłady z gorzałki, na co pacjent zgodził się dopiero wtedy, gdy lekarstwo opłaciło jego gardłu sowite rogatkowe. Wówczas pani Dinmont z prostotą i serdecznością zaproponowała, że opatrzy i Browna. Zapewnił ją, że nie odniósł żadnych ran, a wszystko, czego mu trzeba, to ręcznik i miednica.
— Powinnam była pomyśleć o tym wcześniej — powiedziała — i prawdę mówiąc, pomyślałam, ale bałam się otworzyć drzwi, bo tam siedzą wszystkie dzieciaki, moje biedaczki, tak pilno im zobaczyć ojca. To wyjaśniało ustawiczne walenie i krzyki pod drzwiami bawialni, które nieco zdumiały Browna, choć miła gospodyni, usłyszawszy te wrzaski, natychmiast zaryglowała drzwi, Lecz gdy je teraz otworzyła, chcąc poszukać ręcznika i miednicy (bo nie przyszło jej do głowy poprosić gościa do oddzielnej izby), do bawialni wpadł tłum płowych smyków. Niektóre przybiegły ze stajni, gdzie witały Dumple'a, dzieląc się z nim swymi bułkami, inne z kuchni, gdzie słuchały ballad i baśni starej Elspeth, a najmłodsze, na wpół gołe, wyskoczyło z łóżeczka. Wszystkie wrzeszczały, że chcą do taty, i pytały, co im przywiózł z tych jarmarków, które obejrzał podczas swojej podróży. Nasz rycerz z rozbitą głową uściskał i ucałował wszystkie dzieci po kolei, potem rozdał gwizdki, pensowe trąbki i pierniki, a wreszcie, kiedy już nie można było wytrzymać powitalnych krzyków i radości, wrzasnął do swego gościa: — To wszystko wina mojej kobiety, kapitanie! Zawsze pozwala dzieciakom robić, co tylko zechcą! — Moja wina! — .zakrzyknęła Ailie, która w tej właśnie chwili weszła z miednicą i dzbankiem. — A cóż ja mogę na to poradzić? To tylko mogę im dać, biedaczkom. Dinmont sam się więc zabrał do porządków i prośbą, groźbą i siłą opróżnił pokój z najeźdźców z wyjątkiem dwojga najstarszych — chłopca i dziewczynki, którzy potrafili, jak to powiedział, zachować się ,,przyzwoicie". Z tego samego powodu, lecz już mniej delikatnie, wypędzono z izby wszystkie psy, oprócz czcigodnych patriarchów, starego Pieprza i starej Musztardy, których zgrzybiały wiek i ciągłe napomnienia skłoniły do pewnej gościnności; po wzajemnych wyjaśnieniach i warkliwych uwagach pogodziły się wreszcie z obecnością Waspa, który dotychczas uważał, iż najbezpieczniej jest siedzieć pod krzesłem swego pana, i podzieliły się z nim baranią nie strzyżoną skórą — skóry te służą tym samym celom co bristolskie dywaniki przed kominkiem. Ruchliwa, krzątająca się pani (bo tak ją nazywano w kuchni, w bawialni zaś była ,,kobietą") przesądziła los kilku sztuk drobiu, które,
ponieważ czasu brakło na dłuższe przyrządzanie, podano dymiące, prosto z rusztu. Posiłku dopełniały wielkie kawały pieczonej wołowiny na zimno, jaja, masło, ciasto i ogromna ilość podpłomyków z jęczmiennej mąki; popijali to wybornym domowym piwem i gorzałką z podróżnej butelki. Niewielu żołnierzy, po dniu spędzonym na ciężkich trudach i na potyczce w dodatku, zarzuciłoby cokolwiek temu posiłkowi, toteż Brown oddał jadłu pełną sprawiedliwość. Kiedy gospodyni trochę pomagała, a trochę pouczała wielką, hożą dziewoję z policzkami tak czerwonymi jak jej kokarda, jak należy zebrać talerze po kolacji i podać cukier i wrzątek (a można się było obawiać, że o nim zapomni, pilnie bowiem korzystała ze sposobności popatrzenia na prawdziwego, żywego kapitana), Brown zapytał gospodarza, czy nie żałuje, iż nie posłuchał rady Cyganki. — Któż to może wiedzieć? — odparł Dinmont. — Z takimi nikt do ładu nie dojdzie. Może wyśliznąłbym się jednym po to, żeby wpaść w łapy innych. Ale nie mogę tego powiedzieć na pewno — i jeśli ta Cyganka przyjdzie do Karolkowej Zagrody, dostanie dużą butelkę gorzałki i funt tytoniu, żeby jej się przez zimę nie nudziło. Dziwne to nieboraki, jak mawiał mój stary ojciec — najgorsi są wtedy, kiedy się ich źle traktuje. Bo przecież jest w tych Cyganach i dobre, i złe. Takie i inne przypadkowe tematy służyły za pretekst do jeszcze jednego kufla piwa i jeszcze jednej „pocieszycielki", jak Dinmont po wiejsku nazywał mieszaninę gorzałki z wodą. Wreszcie Brown zdecydowanie odmówił dalszego udziału w biesiadzie, tłumacząc się zmęczeniem po całodziennych trudach i potyczce — dobrze bowiem zdawał sobie sprawę, że nic by nie pomogło, gdyby tłumaczył gospodarzowi, iż brak umiaru może być fatalny dla jego świeżych ran i krwią zbroczonej głowy. Podróżny otrzymał małą, ale bardzo czystą izbę sypialną, a prześcieradła całkowicie odpowiadały królewskim przechwałkom gospodyni, która mówiła, że ,,ze świecą szukać lepszej bielizny, bo prana była w wodzie z czarodziejskiego źródła, bielona na polu pięknych, białych stokrotek, a prasowana przez Nelly i mnie samą — cóż może kobieta więcej zrobić koło swoich płócien, choćby nawet była królową?" Rzeczywiście, były białe jak śnieg, a poza tym miały przyjemny zapach dzięki temu właśnie sposobowi bielenia. Mały Wasp polizał na dobranoc rękę pana, a potem zwinął się na kocyku u jego stóp. Wkrótce zmysły podróżnika pogrążyły się w błogiej nieświadomości.
ROZDZIAŁ XXV Dajcież, Brytyjczycy, Upust swym żądzom sportowym (okrutnym, gdy wolne) wobec rabusia w owczarni! Wypłoszonego z podziemnych kryjówek Niechaj ścigają wszystkie gromy łowów. JAMES THOMSON; Pory roku Brown wstał wczesnym rankiem i wyszedł na dwór, chcąc obejrzeć gospodarstwo swego nowego przyjaciela. Otoczenie domu było prymitywne i zaniedbane — nikt tu nie robił najmniejszych wysiłków, by osuszyć choćby najbliższy teren; brakowało też tych wszystkich drobnych udogodnień, dzięki którym tak miła jest oczom schludna angielska ferma. Widać jednak było wyraźnie, że jest to skutek nie biedy ani niedbalstwa, lecz braku gustu czy też po prostu niewiedzy. Piękna obora pełna była rasowych mlecznych krów, w innej zagrodzie stało dziesięć tęgich wołów, w stajni — dwa dobre zaprzęgi koni; służba — ruchliwa, pracowita, wyraźnie zadowolona ze swego losu; jednym słowem — widoczny, choć nieco zaniedbany dostatek mówił o zasobności farmera. Dom położony był nad rzeką, na łagodnym zboczu, co uwalniało mieszkańców od kłopotów związanych z nieczystościami, które w innym wypadku zatruwałyby powietrze. Nieco dalej bawiła się gromada dzieci budując domy z torfu pod wielkim dębem z uciętym wierzchołkiem, zwanym Karolkowym Dębem — tradycyjna nazwa po jakimś starym korsarzu, który tu niegdyś zamieszkiwał. Między zabudowaniami fermy a pastwiskami leżało głębokie bagno zwane tutaj ,,zastojem" — było ono niegdyś fosą zamku, z którego nie pozostało dzisiaj ani śladu; tam właśnie, jak powiadano, zamieszkiwał ów dzielny bohater, od którego osiedle i dąb wzięły imię. Brown próbował zawrzeć znajomość z dziećmi, ale łobuziaki uciekły przed nim jak żywe srebro; dwoje najstarszych, odbiegłszy dobry kawałek, stanęło jednak i zaczęło się gapić na przybyłego. Wówczas podróżny skierował się ku wzgórzu, przechodząc przez wspomniane już bagno po ułożonych szeregiem kamieniach — które nie były ani nazbyt szerokie, ani nazbyt pewne. Kiedy uszedł kawałek pod górę, zobaczył, że ktoś z niej schodzi.
Poznał po chwili zacnego swego gospodarza, choć ten miał zarzucony szary, pasterski pled na swój podróżny płaszcz, a obandażowaną głowę zakrywała mu czapa z futra rysia, na pewno wygodniejsza niż zwyczajny kapelusz. Widząc go w mgle poranka, Brown, który umiał oceniać ludzi po ich ścięgnach i mięśniach, z podziwem patrzał na jego wysoką postać, szerokie ramiona i spokojny, pewny krok. Dinmont złożył w duchu ten sam komplement Brownowi, którego atletyczną figurę widział teraz wyraźniej i dokładniej niż poprzednio. Po wymianie zwykłych porannych powitań gość zapytał, czy gospodarz nie czuje jakichś przykrych skutków wczorajszej bitki. — Prawie już o niej zapomniałem — odparł twardy mieszkaniec pogranicza. — Ale przyszło mi na myśl teraz, rano, kiedym świeży i trzeźwy, że gdybyśmy byli, kapitanie, razem nad bagnem Withershin, a każdy z nas miał dobrą, dębową pałę — nie potrzebowalibyśmy uciekać nawet przed tamtymi sześcioma łajdakami. — Ale czy to rozsądnie z twojej strony, panie, że nie odpoczniesz paru godzin po tak ciężkich kontuzjach? — Kontuzjach? — roześmiał się drwiąco farmer. — Boże Wielki! Nic, kapitanie, nie może skonfundować mojej głowy — poszczułem kiedyś psy za lisem po upadku z samego szczytu Christenbury, a to mogło mnie chyba dobrze skonfundować. Nie, kapitanie, nic mnie nie może skonfundować, chyba że sobie czasem podpiję. Poza tym muszę dziś rano objechać stada i zobaczyć, co się tam dzieje — tak je potrafią zaniedbać, jak człowiek wyjedzie! Im w głowie tylko targi, jarmarki i kopanie piłki. Spotkałem nad rzeką Toma z Todshaw i paru moich kompanów — chcą dzisiaj przed obiadem zapolować na lisy — pojedziesz, kapitanie? Dam ci Dumple'a, a sam wezmę klacz. — Obawiam się jednak, że będę musiał pożegnać cię, panie, już dzisiejszego ranka — odparł Brown. — Diabła tam! Pożegnać! — zakrzyknął gospodarz. — Nie puszczę cię stąd, choćby nie wiem co — przynajmniej przez dwa tygodnie. Nie, nie, kapitanie, nie spotyka się co dzień takich przyjaciół, jak ty, na wrzosowiskach Bewcastle. Brown nie zapowiadał sobie bynajmniej, że podróż jego ma trwać krótko, toteż chętnie przyjął serdeczne zaproszenie i zgodził się spędzić tydzień w Karolkowej Zagrodzie. Gdy wrócili do domu, gospodyni, która prezydowała przy zastawionym do śniadania stole, wysłuchała może bez zachwytu, lecz
też i bez przerażenia czy zdziwienia wiadomości o mającym się odbyć polowaniu na lisa. — Dandy, stary już jesteś chłop, a nic cię nie zmusi do wysłuchania czyjejś rady, aż cię kiedyś przyniosą do domu sztywnego. — Cichaj, kobieto — odparł Dandie. — Sama dobrze wiesz, że nigdy mi polowanie nie zaszkodziło. Potem zaczął przynaglać Browna, by szybciej uporał się ze śniadaniem, ,,bo mróz zelżał i psy będą mogły złapać wiatr dziś rano jak złoto". Wyruszyli więc do Otterscops Scaurs, a farmer jechał przodem. Szybko opuścili dolinę i wjechali pomiędzy bardzo strome, prawie urwiste pagórki. Zbocza ich były w wielu miejscach podmyto, bo zimą lub po obfitych deszczach spływały tędy bystre potoki. Trochę dropiastych obłoków płynęło jeszcze wzdłuż szczytów wzgórz — pozostałości rannych chmur, bo mróz ustąpił, a po nim przyszedł ostry deszcz. Przez te wełniste zasłony widać było setki małych strumyczków czy potoczków, spływających z gór jak srebrne nitki. Posuwali się przez te strome zbocza po ścieżkach owczych, po których Dinmont prowadził z niezachwianą pewnością siebie. Wreszcie przyjechali na miejsce i zaczęli dostrzegać w oddali innych myśliwych, konnych i pieszych, którzy dążyli na miejsce spotkania. Brown przez cały czas zadawał sobie pytanie, jak można gonić lisa po takich górach, po których koń, nawet znający teren, ledwo mógł przejść, a gdzie zboczenie ze ścieżki choćby na ćwierć jarda groziło albo utknięciem w bagnie, albo stoczeniem się ze stoku. Zdziwienie jego nie zmniejszyło się, gdy przyjechał na miejsce. Powoli wspięli się na dużą wysokość — znajdowali się teraz na grani, nad głęboką, ale bardzo wąską doliną. Tu zebrali się myśliwi. Nieszczęsny lis miał o wiele mniej szans niż podczas pogoni na otwartym terenie. Może jednak umocnione jego mieszkanie i budowa terenu wyrównywała brak względów ze strony jego prześladowców. Dolina otoczona była urwistymi zboczami zwietrzałych skał i ziemi, które spadały pionowo do małego, wijącego się w dolinie strumienia, a pokryte były tu i ówdzie kępami jałowca i nędznymi jakimiś krzakami. Na grani wzdłuż tej dolinki, która, jak już powiedzieliśmy, była bardzo wąska, lecz i niezwykle głęboka, ustawili się myśliwi na koniach i pieszo. Prawie każdy farmer miał ze sobą co najmniej dwa wielkie i zajadłe charty szkockiej odmiany, którą dawniej często można było spotkać w tym kraju, lecz która teraz skarłowaciała na
skutek skrzyżowania z pośledniejszą. Łowczy — coś w rodzaju powiatowego urzędnika, który za każdego zabitego lisa otrzymywał odpowiednią ilość mąki i nagrodę pieniężną — znajdował się już na dnie doliny, rozbrzmiewającej wściekłym ujadaniem dwóch czy trzech par psów gończych. Teriery, włączając w to jedno pokolenie Pieprzów i Musztard, również znajdowały się w pogotowiu, wysłane naprzód pod opieką pastucha. Szczeniaki, kundle i inne psy podlejszych ras dopełniały zgiełku. Ci, którzy przyglądali się temu z grani, otaczającej wądół czy dolinę, trzymali charty na smyczach, gotowi puścić je na lisa natychmiast, gdy działania znajdujących się na dole myśliwych zmuszą go do opuszczenia kryjówki. Choć dla wytrawnego myśliwego scena ta była dość niezwykła, miała w sobie coś szalenie urzekającego. Wydawało się, że postacie poruszające się po grani gór na tle nieba idą jakby w powietrzu. Psy, zniecierpliwione uwięzią i podniecone ujadaniem innych psów na dole, skakały, naprężając smycze, które nie puszczały ich do towarzyszy. Widok w dole był tak samo niezwykły. Rzadka mgła nie rozproszyła się jeszcze całkowicie, tak że oko często musiało przebijać tę delikatną zaporę, by dostrzec poruszenia myśliwych na dole. Czasem podmuch wiatru rozjaśniał wszystko, a błękitne strumyki lśniły, wijąc się przez tę surową, pustą dolinę. Wtedy można było dostrzec pastuchów, którzy żwawo i bez lęku przeskakiwali z jednego niebezpiecznego miejsca na drugie, szczując psy na trop, a zmniejszeni przez odległość i głębię, wyglądali jak Pigmeje*. I znów mgła zamykała się nad nimi, a jedynym znakiem, że nie przerwali mozołów, były krzyki ludzi i ujadanie psów, dochodzące jakby z wnętrza ziemi. Kiedy lis, przepędzany w ten sposób z jednej swojej twierdzy do drugiej, musiał wreszcie opuścić dolinę i uciekać gdzieś dalej, ci, którzy obserwowali jego ruchy z góry, spuścili teraz charty ze smyczy, a te, przewyższając lisa szybkością, a dorównując mu zajadłością i odwagą, szybko zakończyły żywot grabieżcy. W ten sposób ubito tego pracowitego ranka sześć lisów, nie zważając na powszechnie przyjęte zasady i prawidła polowania na lisa, lecz jasne było, że zarówno dwunożne, jak i czteronożne istoty miały przy tym taką samą przyjemność jak wówczas, gdy polowanie odbywa się według wszelkich obowiązujących reguł. Nawet Brown przyznał, że miał znakomitą rozrywkę tego ranka, choć przecież widział książęce łowy w Indiach i sam na słoniu polował na tygrysa z nababem z
Arkot. Po skończonym polowaniu większość myśliwych, stosownie do panującego tutaj gościnnego obyczaju, pojechała na obiad do Karolkowej Zagrody. Kiedy wracali do domu, Brown jechał przez jakiś czas koło łowczego i zadał mu kilka pytań co do jego metod polowania, lecz ten wyraźnie odwracał od kapitana wzrok, chcąc się uwolnić od jego towarzystwa i przerwać rozmowę. Brown nie mógł sobie tego wytłumaczyć. Człowiek ten był chudy, śniady, ruchliwy i widocznie zdatny do swego zawodu. Twarzy jego nie cechowała jednak otwartość wesołego myśliwca — patrzał zmieszany w ziemię i unikał spojrzeń wprost. Rzuciwszy kilka nic nie znaczących uwag o znakomitym polowaniu, Brown wsunął mu w rękę skromny napiwek i odjechał wraz ze swym gospodarzem. Okazało się, że gospodyni przygotowała się na przyjęcie gości — owczarnia i kurnik dostarczyły jadła, a miłe i serdeczne powitanie wyrównało wszelkie braki elegancji i światowych manier. ROZDZIAŁ XXVI Ellioty przyszly razem z Armstrongami, A rzec tu trzeba — dzielna to kompania! Ballada o Johnnie Armstrongu Nie będziemy opisywać tutaj wydarzeń następnych dwóch dni, na które składały się zwykłe myśliwskie rozrywki, jak polowania i szczucie psami zwierzyny, a podczas których nie działo się nic tak dalece interesującego, by zatrzymywać na nich uwagę czytelnika; przechodzimy teraz do czegoś, co jest osobliwością Szkocji, a co można by nazwać polowaniem na łososia. To polowanie, podczas którego ryba jest ścigana i wreszcie ubita za pomocą harpuna lub trójzębu na długim drzewcu/1 — uprawiane jest często u ujścia Exe oraz nad innymi rzekami Szkocji, w których żyje łosoś. 1/ Długi harpun używany jest do bezpośredniego uderzenia; jest też jednak i krótszy, rzucany jak pocisk, którym doświadczony rybak trafia rybę z niezwykłą zręcznością. (Przyp. autora) Polowania takie odbywają się w dzień i w nocy, częściej jednak w nocy, kiedy rybę odnajduje się przy świetle płonących łuczyw czy też rusztów napełnionych rozpalonymi szczątkami beczek po smole, które rzucają na wodę blaski mocne, choć o niedalekim zasięgu. W
opisywanym przez nas wypadku główna grupa polujących płynęła na rozchwierutanej łodzi wzdłuż pewnego odcinka rzeki, poszerzonej w tym miejscu i pogłębionej dzięki tamie młyńskiej, podczas gdy inni, jak uczestnicy starożytnych bachanalii*, w podskokach biegli wzdłuż brzegu, potrząsając łuczywami i harpunami i tropiąc łososia. Niektóre ryby próbowały uciekać w górę rzeki, inne zaś starały się ukryć przed okiem rybaków pod korzeniami drzew, głazami czy występami skalnymi. Te tropiła grupka siedząca w łodzi, a odkrywała je po najdrobniejszych oznakach: błysk płetwy czy bańka powietrza unosząca się na wodzie wystarczyły, by wskazać tym zręcznym myśliwcom, w jakim kierunku mają skierować broń. Dla tych, którzy znali się na tym sporcie, było to zajęcie niezwykle podniecające, lecz Brown nie umiał posługiwać się harpunem, toteż szybko zmęczył się wysiłkami, z których nie wynikało nic prócz bicia żelazem o skały na dnie rzeki, gdzie lądowała zwykle jego broń miast na nieszczęsnym łososiu. Nie sprawiało mu też przyjemności — choć to ukrywał, nikt bowiem nie zrozumiałby tutaj jego uczuć — patrzenie z bliska na męki zdychających ryb, które rzucały się wokół niego w łódce, całej zbroczonej krwią. Poprosił więc, by wysadzono go na ląd, i z urwistego brzegu przyglądał się polowaniu z o wiele większą przyjemnością. Często myślał o swym przyjacielu, malarzu Dudleyu, kiedy patrzał na oświetlone mocnym, czerwonym blaskiem romantyczne brzegi, pod którymi w dole przesuwała się łódź. To światło zmniejsza się w odległy punkcik migocący na wodzie, jak gwiazdka, którą wedle tutejszej legendy, posyłają wodniki, by oznaczyć wodny grób swych ofiar — to znów przybliża się, jaśnieje i rośnie, aż rozpłomienione pozwala dostrzec brzeg, skały i drzewa, mija je zabarwiając czerwonym blaskiem i z powrotem pogrąża w ciemności lub zostawia w bladej poświacie księżyca. W tym świetle widać było również postacie w łodzi, to unoszące wysoko swą broń, to znów pochylające się w uderzeniu, to wyprostowane, zbrązowiałe w tym samym czerwonym blasku żaru, który pasowałby znakomicie do otchłani piekielnych. Brown przez pewien czas bawił się tymi efektami światła i cienia, a potem ruszył z powrotem w kierunku zabudowań fermy, przyglądając się po drodze ludziom zajętym polowaniem. Zwykle łączyli się w grupki po dwóch, trzech — jeden trzymał pochodnię, inni harpuny, którymi zamierzali się do ryby oświetlonej pochodnią. W pewnej
chwili Brown zauważył człowieka, który walczył z ogromnym łososiem — trafił go harpunem, lecz nie mógł wyciągnąć z wody — pośpieszył więc w tamtym kierunku, chcąc zobaczyć, czym się te zmagania skończą. Walczącemu z rybą przyświecał pochodnią ów łowczy, którego ponure zachowanie tak bardzo zdziwiło poprzednio Browna. Rybacy, zobaczywszy zbliżającego się kapitana, zaczęli wołać ku niemu: — Chodźcie tu, panie, spójrzcie no, co za ryba! Przewala się na bok jak świnia! — Wbij harpun aż do dna! Wbij mocno harpun aż do dna! I trzymaj go, trzymaj! Tyle w tobie krzepy, co w kocie! — rozlegały się z brzegu rady, zachęty i wymówki. Rybak szarpiący się z łososiem stał po pas w wodzie, wśród kryształków rozbitego lodu, walcząc z rybą i prądem i nie wiedząc, jak zabezpieczyć swą zdobycz. Brown, podchodząc na sam brzeg, zawołał: — Podnieś no pochodnię, panie łowczy! — poznał bowiem w jasnym świetle płomienia jego ponure oblicze. Lecz gdy łowczy usłyszał jego głos i zobaczył, a raczej wywnioskował, że to Brown nadchodzi, zamiast zbliżyć światło, rzucił pochodnię do wody, jakby przypadkiem. — Niech diabli wezmą tego Gabriela! — wrzasnął harpunnik, gdy kawałki rozżarzonego, iskrzącego się jeszcze drzewa spłynęły z wodą, gasnąc wkrótce na rzece. — Niech go piorun strzeli! Nie dam sobie rady z tą rybą bez światła, a nie widzieliście chyba nigdy piękniejszego wędzonego łososia na haku pod kominem. Paru ludzi skoczyło do wody, by mu pomóc, i wreszcie wyciągnięto na brzeg rybę, która, jak się później okazało, ważyła prawie trzydzieści funtów. Zachowanie łowczego uderzyło Browna, chociaż nie przypominał sobie, by go kiedykolwiek w życiu widział, i nie mógł zrozumieć, dlaczego ten człowiek unika jego wzroku. Czyżby to był jeden z rozbójników, z którymi walczył kilka dni temu? Nie było to całkiem niemożliwe, lecz nie sposób było potwierdzić tego podejrzenia na podstawie wyglądu łowczego. Napastnicy z torfowisk nosili kapelusze o spuszczonych rondach i luźne peleryny, wzrost zaś żadnego z nich nie był aż tak szczególny, by mógł służyć za znak rozpoznawczy. Brown chciał pomówić o łowczym ze swoim gospodarzem, lecz ze
zrozumiałych powodów postanowił odłożyć te wyjaśnienia aż do rześkich godzin następnego ranka. Rybacy wrócili obładowani zdobyczą, gdyż ubili podczas tego polowania ponad sto łososi. Najlepsze wybrano na użytek najdostojniejszych gospodarzy, inne rozdzielono pomiędzy pastuchów, naganiaczy, służbę oraz pośledniejszych uczestników polowania. Ryba ta, uwędzona w dymie torfowym w ich chatach, będzie smakowitym dodatkiem do duszonych kartofli z cebulą, które stanowiły ich główne pożywienie w zimie. Tymczasem poczęstowano ich hojnie piwem i whisky, a poza tym potrawą zwaną „rybą z garnka" — było to kilka łososi wrzuconych do kotła i ugotowanych. Brown zasiadł wraz ze swym wesołym gospodarzem i pozostałymi jego przyjaciółmi w wielkiej, okopconej kuchni, gdzie to smakowite jadło parowało na dębowym stole, tak wielkim, że mógłby przy nim zasiąść Johnnie Armstrong* wraz ze swą kompanią. Wznoszono wesołe toasty, wiwaty i okrzyki, żartowano, śmiano się głośno, nie brakowało też wzajemnych przechwałek i docinków. Nasz podróżny rozglądał się pilnie dookoła, szukając śniadej twarzy łowczego, lecz nie mógł go znaleźć. Wreszcie zaryzykował pytanie: — Co to był za dziwny wypadek, chłopcy, kiedy jeden z was upuścił pochodnię, świecąc towarzyszowi, który borykał się z rybą? — Dziwny! — odparł pastuch spoglądając na kapitana (był to ten sam rosły młody chłopak, który ubił łososia). — Należą mu się za to dobre kije! Żeby zgasić pochodnię akurat wtedy, gdy miałem rybę na harpunie! Głowę dam, że Gabriel specjalnie rzucił ją w wodę — nie lubi patrzeć, jak komuś się lepiej powiedzie niż jemu. — Ech — odezwał się inny — tak się teraz wstydzi, że wcale tu nie przyszedł, a przecież Gabriel lubi sobie podjeść, tak samo jak każdy z nas. — Czy on pochodzi z tych okolic? — zapytał Brown. — Nie, nie! Od niedawna jest u nas za łowczego, ale to dobry myśliwy... pochodzi z południa kraju, gdzieś zdaje się z Dumfries. — A jak się nazywa? — Gabriel, — Ale Gabriel... jak dalej? — Bóg to raczy wiedzieć. Nie uważamy tu na nazwiska — przeważnie ludzie należą do klanów.
— Widzicie, jaśnie panie — stary pasterz wstał i mówił bardzo powoli — ludzie tutaj są albo z Armstrongów, albo z Elliotów lub innych podobnych — są jeszcze dwa czy trzy takie nazwiska — i dlatego, żeby się nie mylili, dziedzice i farmerzy nazywają się jeszcze od nazw swoich zagród, na przykład Tom z Todshaw, Will z Flat, Hobbie z Sorbietrees i nasz tutaj zacny gospodarz z Karolkowej Zagrody. No a potem, panie, są ludzie pośledniejsi i tych zna się po przezwiskach, dodanych do imienia, jak Glaiket Christie czy Davie Książęcy albo, tak jak tego chłopaka, Gabriela, według jego zawodu, na przykład Gabbie Lis albo Gabbie Łowczy i chyba nikt nie zna go z innego imienia. Ale to nieładnie gadać na chłopaka za jego plecami, bo to dobry myśliwy na lisa, chociaż może nie tak zręcznie daje sobie radę z łososiem jak inni. Po dalszej, dość bezładnej rozmowie starszyzna odeszła, by spędzić wieczór podług własnego upodobania i pozwolić reszcie bawić się bez skrępowania. Wieczór ten jak wszystkie, które Brown spędził w Karolkowej Zagrodzie, minął wesoło i w wybornych humorach. Ta wesołość o mało nie skończyła się małym tumultem, sprawę uratowały jednak w porę gospodynie, które zebrały się w Karolkowej Zagrodzie, by przypatrzyć się wydarzeniom tego pamiętnego wieczoru, a stwierdziwszy, że waza z ponczem coraz częściej się opróżnia i że istnieje pewne niebezpieczeństwo, iż wdzięczna ich obecność pójdzie w zapomnienie, zabrały się ostro do wesołych biesiadników — pod wodzą naszej poczciwej Ailie. W ten sposób Wenus* pośpiesznie przepędziła Bachusa. Potem ukazał się skrzypek i kobziarz i większą część wieczoru spędzono wesoło na muzyce i tańcu. Następnego dnia polowano na wydrę, a w dwa dni później na borsuka, którego szczuto psami. Mam nadzieję, że uznanie czytelnika dla naszego wędrowca nie zmniejszy się (choćby czytelnik ten był myśliwym), jeśli mu powiem, że podczas ostatniego polowania, kiedy młody Pieprz stracił przednią łapę, a druga Musztarda mało nie została zaduszona — Brown poprosił pana Dinmonta jako o szczególną i osobistą łaskę, by biedny borsuk, który tak się dzielnie bronił, mógł powrócić spokojnie do swej nory. Gdyby ta prośba wyszła od kogokolwiek innego, farmer przyjąłby ją zapewne z największą pogardą, lecz w wypadku Browna zadowolił się słowami najwyższego zdumienia.
— No — oświadczył — dziwna to prośba, ale jeśli ty bierzesz jego stronę, kapitanie, żaden diabeł go tu nie ruszy, póki ja żyję — nawet go naznaczymy i nazwiemy Borsukiem Kapitana. Przyjemnie mi, że mogę ci, kapitanie, wyświadczyć przysługę, ale niech nas Pan Bóg ma w opiece, żeby tak się cackać z borsukiem! Spędziwszy tydzień na tych wiejskich rozrywkach, uprzyjemnionych jeszcze troskliwością zacnego gospodarza, Brown pożegnał się z brzegiem rzeczki Liddel i gościnną Karolkową Zagrodą. Dzieci, które zaprzyjaźniły się już z nim serdecznie i polubiły go bardzo, zaczęły głośno protestować zgodnym chórem, aż musiał obiecać im dwudziestokrotnie, że wkrótce wróci i będzie tak długo grał na flecie ulubione ich melodie, aż się ich nauczą na pamięć. — Wróć, kapitanie —oświadczył jeden krzepki chłopaczek — a Jenny wyjdzie za ciebie za mąż — Jenny miała jedenaście lat; uciekła i skryła się za matkę. — Wracaj, kapitanie — oświadczyła mała, okrągła jak piłeczka, sześcioletnia dziewczynka — a ja sama wyjdę za ciebie za mąż. ,,Z twardszej muszą być ulepieni gliny — pomyślał Brown — tacy, co potrafią obojętnie rozstać się z tyloma wdzięcznymi sercami". Gospodyni podeszła i ze skromnością matrony i starodawną serdeczną prostotą podsunęła policzek odchodzącemu gościowi. — Tacy jak my niewiele mogą dla ciebie zrobić, kapitanie — powiedziała — doprawdy niewiele, ale gdybyśmy mogli cokolwiek... — Moja kochana pani Dinmont — odparł Brown — ośmielasz mnie, więc poprószę cię o coś. Czy byłabyś tak dobra i utkała mi czy też zrobiła taki właśnie szary pled, jaki nosi twój mąż? — Brown poznał był już trochę zarówno język, jak i uczucia ludzi tego kraju, mimo iż tak krótko tu przebywał, toteż zdawał sobie sprawę, ile przyjemności zrobi jego prośba. — Musiałoby u nas i garści wełny zabraknąć — oświadczyła gospodyni, jaśniejąc cała — gdybyś go, panie, nie dostał, i to z najlepszej materii, jaką kiedykolwiek utkali z wełnianej przędzy. Jutro zaraz rankiem pogadam z Johnnie Goodsire, tkaczem z Castletown. Jedź z Bogiem, dobry panie! I bądź tak szczęśliwy, jak szczęśliwych chciałbyś widzieć wszystkich naokoło — choć gorzkie byłoby to życzenie dla niektórych. Muszę tu wspomnieć, że nasz wędrowiec zostawił na zimę wiernego swego przyjaciela, Waspa, w gościnie w Karolkowej Zagrodzie.
Przewidywał, że piesek może stać się uciążliwym towarzyszem w wypadku, gdyby on sam musiał się ukrywać. Powierzył więc teriera opiece najstarszego z chłopców, który obiecał słowami dobrej piosenki, że Wasp będzie dzielił: „Odrobinę wieczerzy, odrobinę łoża" i nie będzie chodził na niebezpieczne wyprawy, w czasie których rasa Musztard i Pieprzów odnosiła niezliczone okaleczenia. Brown gotów był już do podróży i pożegnał się tymczasowo ze swym wiernym, małym towarzyszem. W tych górzystych stronach wszyscy mają dziwną predylekcję do jazdy konnej. Każdy farmer jeździ dobrze i zwykle cały dzień siedzi w siodle. Zapewne rozległość tych hodowlanych farm i konieczność szybkiego przenoszenia się z pastwiska na pastwisko były główną przyczyną powstania tego obyczaju; gorliwy badacz przeszłości może uważać, iż pochodzi on z czasów Pieśni Ostatniego Minstrela, kiedy to dwadzieścia tysięcy jeźdźców zbierało się na zew płonących wici/1. Prawdą niezaprzeczoną jest fakt, że ludzie ci lubili siedzieć na końskim grzbiecie i trudno ich było przekonać, iż ktoś pieszo wybiera się w podróż z innych przyczyn niż z konieczności czy potrzeby. 1/ Byłoby pozerstwem zmieniać ten ustęp. Czytelnik jednak zrozumie, że został on wstawiony, by zachować incognito autora, bo nikt nie przypuszczał, że może on cytować własne dzieło. To wyjaśnienie odnosi się również do jednego czy dwóch podobnych urywków w tej i innych powieściach. Zostały tam wstawione z tych samych przyczyn. (Przyp. autora). Toteż Dinmont nalegał, by gość dosiadł konia, a on sam odprowadzi go konno aż do najbliższego miasta w hrabstwie Dumfries, dokąd Brown wysłał swe bagaże i skąd zamierzał udać się w dalszą podróż do Woodburne, rezydencji Julii Mannering. Podczas jazdy Brown wypytywał farmera o łowczego, ale niewiele się dowiedział, ów Gabriel bowiem otrzymał swe obecne zajęcie wówczas, kiedy Dinmont robił objazd góralskich jarmarków. — Jakiś taki obdartus — mówił — i chyba musi mieć cygańską krew w żyłach, ale to żaden z tych łobuzów, co napadli na nas w torfowiskach — poznałbym ich na pewno, gdybym się kiedy na którego z nich natknął. Są między Cyganami i niezgorsi ludzie — dodał. — Jak zobaczę kiedy tę starą herod-babę, dam jej na tytoń, bo myślę, że mi jednak dobrze życzyła.
Kiedy mieli już rozstać się ostatecznie, poczciwy farmer długo trzymał dłoń kapitana w swojej i wreszcie powiedział: — Słuchaj, kapitanie, wełna tak dobrze stoi tego roku, żeśmy spłacili już cały czynsz i nie mamy co zrobić z resztą pieniędzy, boć i Ailie ma już nową suknię, i dzieciaki dostały swoje szmatki — no więc myślę sobie, gdzie by tu znaleźć uczciwą jakąś duszę, której by to pożyczyć, bo za dużo mi tego na cukier i gorzałkę. No, a dowiedziałem się, że wy, panowie z wojska, możecie sobie czasem kupić awans, więc jeśliby ci do tego pomogła setka czy dwie, twoje pokwitowanie na świstku papieru będzie dla mnie równie dobre, jak srebro i sam możesz oznaczyć termin spłaty — zrobisz mi w ten sposób dużą wygodę. Brown w pełni zrozumiał delikatność farmera, który pragnął ukryć szczodry gest pod płaszczykiem prośby o łaskę. Podziękował więc swemu dobremu przyjacielowi z całego serca i zapewnił go, że bez wahania sięgnie do jego sakiewki, jeśli zajdzie tego potrzeba. Rozstali się z wzajemnymi zapewnieniami o swoim szacunku i przywiązaniu. ROZDZIAŁ XXVII Jeśli masz w sobie choć iskrę litości, Odwróć mnie twarzą ku ziemi, niech umrę/ JOANNA BAILLIE Nasz podróżnik wynajął karetkę pocztową w miasteczku, w którym rozstał się z Dinmontem, chciał bowiem dojechać do Kippletringan i tam wywiedzieć się o wszystko, co dotyczy mieszkańców Woodburne, zanim odważy się pokazać w okolicy znanej pannie Mannering. Był to długi etap podróży, bo wynosił osiemnaście czy dwadzieścia mil, a droga wiodła przez pola. W dodatku jakby na złość zaczął padać śnieg. Pocztylion ujechał jednak wiele mil bez najmniejszych wątpliwości czy wahań co do drogi. Dopiero kiedy noc zapadła już na dobre, zaczął się zastanawiać, czy jest na pewno na właściwej drodze. Wiadomość ta brzmiała dość przerażająco, bo gęstniejący śnieg padał prosto w twarz pocztylionowi i okrywał bielą wszystko naokoło, mógł go więc całkowicie zmylić; poza tym w tych warunkach powrót na właściwy trakt był prawie niemożliwy. Brown wysiadł więc i rozejrzał się wokół, w nadziei, że znajdzie jakiś dom, gdzie będzie się mógł przepytać o drogę. Lecz nic nie było widać —
kazał więc woźnicy jechać powoli dalej. Droga, po której toczyła się teraz karetka, wiodła pomiędzy sadzonym lasem, gęstym i rozległym, toteż Brown sądził, że wkrótce będą musieli natrafić na jakiś dwór. Wlekli się tak powoli jeszcze z milę, aż wreszcie woźnica zatrzymał karetkę i oświadczył, że konie nie zrobią ani kroku dalej. — Ale — powiedział — między drzewami widać jakieś światło, pewnikiem dom. Najlepiej będzie tam spytać o drogę. — Z tymi słowy zlazł ciężko z kozła w ogromnym płaszczu i butach, które pod względem grubości mogły rywalizować z siedmiowarstwową tarczą Ajaksa*. Kiedy tak odziany ruszał z trudem w ową podróż odkrywczą, zniecierpliwiony Brown nie wytrzymał i wyskoczywszy z karety, kazał mu zostać przy koniach, postanowił bowiem sam iść do tego domu. Woźnica z największą przyjemnością posłuchał rozkazu. Nasz podróżny przez pewien czas szukał po omacku jakiegoś przejścia w żywopłocie obrzeżającym drogę po tej stronie, z której świeciło światło, i wreszcie znalazł przerzucony ponad żywopłotem przełaz, a dalej ścieżkę prowadzącą w las, który ciągnął się tutaj szeroko i daleko. Zdawało się, że ścieżka wiedzie w kierunku owego światła, toteż Brown ruszył w tamtą stronę, lecz wkrótce światło zginęło mu z oczu pomiędzy drzewami. Ścieżka, która z początku, przy samym wejściu w las, wyglądała na szeroką i wydeptaną, teraz gubiła się i niknęła, choć biel śniegu odbijała nieco światła, pomagając w poszukiwaniach. Podróżny kierował się, o ile to było możliwe, przez rzadsze partie lasu i szedł prawie milę, nie widząc ani razu owego światła czy też czegoś, co przypominałoby ludzkie mieszkanie. Wydawało mu się jednak, że trzeba iść dalej w tym kierunku. Na pewno było to światło z chaty leśniczego, bo zbyt równo świeciło, żeby mogło być migotaniem jakiegoś ignis fatuus*. Wreszcie teren zaczął się załamywać i opadać gwałtownie, a chociaż Brown sądził, że wciąż posuwa się po tym, co kiedyś przynajmniej było ścieżką, szedł po gruncie pełnym rozpadlin i nierówności pokrytych śniegiem — upadł też kilka razy. Zaczął już myśleć o powrocie do karetki, zwłaszcza że śnieg, na który początkowo nie zwracał w swej niecierpliwości uwagi, sypał teraz coraz gęściej. Chcąc jednak zrobić ostatni wysiłek, przeszedł jeszcze kawałek drogi i wtedy, ku ogromnemu zadowoleniu, zobaczył naprzeciwko siebie niedaleko światło, wyraźnie na tym samym co on poziomie. Szybko
stwierdził, że to ostatnie wrażenie było pozorne, teren bowiem począł gwałtownie opadać i okazało się, że pomiędzy podróżnym a owym światłem jest jeszcze jakaś głęboka kotlina czy parów. Schodził więc, zachowując wszelkie środki ostrożności, aż doszedł na sam dół wąskiej i urwistej dolinki, po której dnie wił się mały strumień o wodach przysypanych teraz śniegiem. Brown stwierdził, że błąka się pomiędzy szczątkami jakichś chałup. Czarne ich szczyty odcinały się wyraźnie od białej powierzchni ziemi, boczne zaś ściany dawno już ustąpiły pod naporem czasu i leżały w bezkształtnych stertach pokrytych teraz śniegiem, utrudniając często drogę naszego wędrowca. Lecz on wciąż się nie poddawał — przeszedł, choć z pewnym trudem, na drugi brzeg strumienia i wreszcie, po ciężkiej i ryzykownej wspinaczce, wdrapał się na przeciwległy, bardzo nierówny stok i znalazł się na wysokości budynku, z którego wydostawało się owo światło. Trudno było, zwłaszcza przy tak niedoskonałym oświetleniu, stwierdzić, czym była ta budowla — wyglądała na czworoboczny mały domek, którego górna część uległa całkowitemu zniszczeniu. Zapewne w dawniejszych czasach mieszkał tu ktoś mizernego stanu lub też była to może warowna kryjówka kogoś o wiele możniejszego — na wypadek potrzeby. Pozostało z niej teraz tylko dolne sklepienie, którego łuk tworzył dach okrojonego budynku. Brown zbliżył się najpierw do miejsca, przez które przedostawało się światło — była to wąska, długa szpara lub strzelnica, taka, jakie się często spotyka w starych zamkach. Ciekawość kazała mu zajrzeć do wnętrza tej dziwnej budowli, zanim otworzy drzwi. Trudno sobie wyobrazić widok większej nędzy. Na podłodze palił się ogień, a dym obiegał całe wnętrze i wydostawał się na zewnątrz przez dziurę w sklepieniu. W przydymionym świetle ściany wydawały się zniszczone jak trzechsetletnia co najmniej ruina. Po izbie walały się jakieś skrzynie, połamane pudła i paki. Lecz uwagę Browna przykuli przede wszystkim mieszkańcy tego domostwa. Na posłaniu ze słomy, przykrytej derką, leżała postać tak nieruchoma, że gdyby nie odzienie, nie przypominające pogrzebowego stroju, Brown sądziłby, że to nieboszczyk. Gdy przyjrzał się uważniej, stwierdził, że nie jest to jeszcze nieboszczyk, lecz blisko mu do zgonu, usłyszał bowiem kilka niskich, głębokich, chrapliwych westchnień, które poprzedzają śmierć, kiedy życie uparcie trzyma się wciąż ciała. Przy tym nędznym
legowisku siedziała na kamieniu jakaś kobieta, odziana w długi płaszcz. Łokcie miała wsparte na kolanach, a twarz, odwróconą od światła żelaznej, stojącej w tyle lampy, pochylała nad umierającym. Od czasu do czasu zwilżała mu wargi jakimś płynem i śpiewała niskim, monotonnym głosem jeden z tych pacierzy czy raczej zaklęć, jakie w niektórych częściach Szkocji i w północnej Anglii, śpiewane przez ludzi prostych i nieuków, miały przyspieszyć odejście ducha od ciała, podobnie jak dzwonienie w czasach katolicyzmu. Ponurym tonom towarzyszyły powolne, kołyszące ruchy jej ciała w przód i w tył, jakby wybijała rytm pieśni. Słowa brzmiały tak: Slabyś, zmęczonyś już niemało, Patrz, na co ci się walczyć zdało — Odejdź i pot żuć grzeszne ciało, Ksiądz już śpiewa mszę. Ziemskie z siebie zrzuć odzienie, Maryja Twoim wspomożeniem I wszystkich świętych też miej w cenie — Słuchaj: dzwoni dzwon. Zamieci śnieżnej się nie lękaj, Gradowa cię nie sięgnie ręka, Wnet cię ogarnie grobu wnęka I sen, co zmarłych już nie nęka, Bo jest wiecznym snem. Spiesz się, porzuć tę tu ziemię, Mija czas niepostrzeżenie, Jęknij, tchnij ostatnie tchnienie — Już się budzi dzień. Śpiewająca przerwała, a odpowiedziało jej kilka głębokich, głuchych jęków, jakby śmiertelne zapasy dochodziły końca. — Nic z tego — mruknęła do siebie. — Nie może umrzeć mając tamto na sumieniu — to go tu trzyma. Ziemia tego nie skryje, Niebo plamy nie zmyje. Muszę otworzyć drzwi. — Z tymi słowy wstała i skierowała się ku wyjściu, pilnie bacząc, by nie odwrócić głowy. Odsunęła kilka rygli (bo choć izba wyglądała tak nędznie, drzwi były przezornie zaryglowane), mówiąc: Odsuń rygiel — kończ spór,
Przybądź, śmierci, i w wór! Brown, który tymczasem odsunął się od szpary, stanął przed kobietą, gdy otwierała drzwi. Zrobiła krok w tył, a on wszedł do środka, poznając natychmiast, choć bez uczucia ulgi, tę samą Cygankę, którą spotkał był w Bewcastle. Ona również poznała go natychmiast, a twarz jej i postawa przypominały ową dobrą olbrzymkę z bajki, która ostrzega przybysza przed wejściem do niebezpiecznego zamku jej męża. Podniosła z wyrzutem ręce i powiedziała: — Czyż ci nie mówiłam, byś się do nas nie wtrącał i nie mieszał? Strzeż się ciosu pojednania/1! 1/ Cios pojednania — otrzymany przez tego, który czyni pokój pomiędzy dwoma walczącymi, chcąc ich rozdzielić. Przysłowie mówi, że jest to najbardziej niebezpieczny cios, jaki można otrzymać. (Przyp. autora). Nie przyszedłeś do domu uczciwej śmierci. — Mówiąc to, uniosła lampę i oświetliła nią umierającego, którego pospolite, twarde rysy wykrzywiała teraz agonia. Kawał zwiniętego płótna przy jego głowie zbroczony był krwią, przeciekającą przez koce i słomę. Istotnie, nieszczęśnik nie umierał naturalną śmiercią. Brown cofnął się, widząc ten straszliwy obraz, i zwracając się do Cyganki, zakrzyknął: — Nieszczęsna kobieto! Któż to uczynił? — Ci, którym to było sądzone — odpowiedziała Meg, pilnie wpatrując się z bliska w rysy konającego. — Ciężką miał walkę, ale to już się skończyło. Wiedziałam, że umrze, kiedy wejdziesz. To było śmiertelne rzężenie — już nie żyje. Gdzieś z daleka doszły ich dźwięki głosów. — Idą — powiedziała Cyganka. — Nie wyjdziesz stąd żywy, choćbyś miał siły wielkoluda. Brown skwapliwie rozejrzał się za jakąś bronią. Nic nie znalazł w pobliżu. Rzucił się więc ku drzwiom, chcąc skryć się pomiędzy drzewa i uciec z miejsca, które uważał teraz za jaskinię zbójców, lecz Meg przytrzymała go silnym chwytem ręki. — Tutaj — rozkazała. — Tutaj — siedź cicho, a będziesz bezpieczny — nie ruszaj się, choćbyś nie wiem co widział czy słyszał, a nic ci się nie stanie. W tym straszliwym momencie Brown przypomniał sobie poprzednie ostrzeżenie tej kobiety i pomyślał, że to jego jedyna szansa ratunku. Kazała mu położyć się na stercie słomy w przeciwnym kącie izby niż
ciało, przykryła go starannie słomą, a na wierzch narzuciła kilka starych worków, walających się na podłodze. Brown zrobił sobie po cichu otwór w swej kryjówce, tak że widział, co się dzieje w izbie, i z bijącym sercem oczekiwał dalszych kolei tej dziwnej i strasznej przygody. Stara Cyganka zabrała się tymczasem do ułożenia ciała — wyprostowała nieboszczykowi nogi i wyciągnęła mu ręce wzdłuż boków. — Lepiej to teraz zrobić — mruczała — nim zesztywnieje. Na piersi zmarłego ustawiła drewnianą tacę, na której rozsypała sól; u stóp postawiła mu jedną zapaloną świecę, a drugą w głowach. Wówczas poczęła dalej śpiewać i w takiej pozie oczekiwała nadejścia ludzi, których głosy zbliżały się coraz bardziej. Brown był żołnierzem, i to dzielnym żołnierzem; był jednak również człowiekiem i w tej chwili strach tak całkowicie zapanował nad jego odwagą, że młodzieniec czuł zimne krople potu na całej skórze. Myśl, że go wyciągną z tej nędznej kryjówki łotrzy, co żyją z nocnych napadów i mordów, że nie ma broni ani najmniejszej możliwości stawienia oporu prócz błagań, które wzbudzą jedynie ich wesołość, a wołanie o pomoc dojdzie tylko zbójeckich uszu, że bezpieczeństwo jego zależy od wątpliwej litości kobiety, która przecież jest wspólniczką tych rozbójników, a łotrowski zawód musiał w niej na pewno stłumić wszelkie ludzkie uczucia — te gorzkie myśli niemal go dławiły. Starał się wyczytać w zwiędłej, ciemnej twarzy Cyganki, oświetlonej teraz blaskiem lampy, coś, co świadczyłoby, że nieobce jej jest uczucie litości, którego nawet najbardziej upadłe kobiety rzadko wyzbywają się całkowicie. Lecz w twarzy tej kobiety nie można się było doszukać nawet śladu ludzkich uczuć. Zaciekawienie czy też coś innego, co przemówiło na jego korzyść, nie wyrosło z litości, lecz z jakichś wewnętrznych, przypadkowych zapewne skojarzeń, do których nie miał klucza. Być może, Cyganka dostrzegła w nim urojone podobieństwo do kogoś, podobnie jak lady Makbet* znalazła w śpiącym królu podobieństwo do swego ojca. Takie refleksje przelatywały błyskawicznie przez głowę Browna, kiedy przypatrywał się ze swej kryjówki tej niezwykłej postaci. A tymczasem banda nie ukazywała się ciągle. Brown miał ogromną ochotę wprowadzić swój poprzedni plan w czyn i spróbować ucieczki z chaty; przeklinał własne niezdecydowanie, przez które zgodził się,
by go tu wsadzono jak do kojca, skąd nie ma już ucieczki i gdzie nie ma możliwości stawiania oporu. Wydawało się, że Meg Merrilies również ma się na baczności. Za każdym dźwiękiem, który rozbrzmiewał wokół tych starych ścian, nadstawiała ucha. Potem odwracała się znowu ku zmarłemu i starała się znaleźć przy nim jeszcze coś do zrobienia czy też poprawienia. — Bardzo piękny nieboszczyk — mruczała — wart, żeby go nie byle jak ułożyć. — Mogłoby się zdawać, że to ponure zajęcie sprawia jej jakąś zawodową przyjemność; wykonywała starannie najdrobniejsze czynności, ze zręcznością i wyczuciem znawcy przedmiotu. Ciemny, długi płaszcz żeglarski, wyciągnięty z kąta, posłużył za całun. Twarz umarłego zostawiła odkrytą, zamknęła mu tylko oczy i usta, a pelerynkę płaszcza ułożyła tak, by zakryć pokrwawione bandaże i, jak mruczała, nadać ciału ,,przyzwoity wygląd". Nagle weszło do chaty kilku mężczyzn, nieokrzesanych łotrów z wyglądu i ubioru. — Meg, ty diablico, jak śmiesz zostawiać drzwi nie zaryglowane? — brzmiało ich powitanie. — A któż to słyszał, żeby zawierać drzwi, kiedy człowiek leży na śmiertelnym posłaniu? Jakże jego duch miałby wyjść przez rygle i zamki? — To umarł? — zapytał jeden podchodząc do legowiska, by spojrzeć na zwłoki. — Tak, tak, już sztywnieje — odparł drugi — ale to rozbudzi tych, co przy nim będą czuwać. — Mówiąc to, przyniósł z kąta baryłkę gorzałki, a Meg spiesznie rozłożyła przed nimi tytoń i fajki. Widząc, jak żywo zakrzątnęła się Cyganka wokół tych łotrów, Brown poczuł przypływ nadziei, że dochowa mu wierności, jasne było bowiem, że chce ich zająć pijatyką i nie dopuścić, by mogli go znaleźć podszedłszy przypadkiem do jego kryjówki. ROZDZIAŁ XXVIII Nie mamy ani spichrza, ani stołu, Ani zamkniętych na zasuwę drzwi. Nie mamy żony, z która by pospołu Płynęły w szczęściu pracowite dni. W mrocznej jaskini usypia nas słonce, A noc się stała białym dla nas dniem.
Wstawajcie ino, ludzie śpiewający — Niech każdy robi, co tam mu się chce. JOANNA BAILLIE Brown mógł teraz policzyć swych wrogów — było ich pięciu. Dwaj wysocy, krzepcy mężczyźni robili wrażenie marynarzy lub włóczęgów, udających marynarzy; pozostała trójka — mężczyzna i dwóch chłopaków, była drobniejszej budowy, a sądząc z ciemnych włosów i oliwkowej cery, należała zapewne do tej samej rasy co Meg. Podawali sobie z rąk do rąk kubek gorzałki. — Za jego szczęśliwą podróż — odezwał się jeden z marynarzy pociągając łyk trunku — a wietrzną wybrał sobie noc na ten lot do nieba. Pominiemy tutaj soczyste przekleństwa, którymi ci szlachetni panowie ozdabiali dyskurs, a przytoczymy tylko najmniej obraźliwe kwiatki ich słownika. — On się tam nie boi wichru ani złej pogody — dobrze się zapoznał za życia ze sztormem północno-wschodnim. — Wczoraj wieczorem poczuł go ostatni raz — burknął inny — a teraz, stara Meg, módl się za pomyślny ostatni wiatr dla niego, jak to nieraz robiłaś dawnymi czasy. — Nie będę się za niego modlić — odparła Meg — ani za ciebie, ty parszywy psie. Inaczej bywało, kiedy byłam młoda. Mężczyźni zachowywali się jak mężczyźni i walczyli w otwartym polu; nie słyszało się wtedy o żadnych nocnych morderstwach. A jaśnie państwo mieli łaskawe serca i nie żałowali biednemu Cyganowi jadła ani napitku. I nikt, od Johnnie Faa, naszego naczelnika, do małego Christie, co jeszcze siedział w koszyku, nie ściągnąłby im najmniejszego łachmana. Ale wy wszyscy jesteście inni, niż dawniej bywało, kiedy jeszcze rządziły stare, dobre prawa, więc nic dziwnego, że was tak często sadzają do lochów i wieszają. Tak, zmieniliście się, nie ma co gadać! Potraficie najeść się u gospodarza, napić ile wlezie, wyspać się na słomie w jego stodole i za to wszystko poderżnąć mu gardło. Krew jest na waszych rękach, psy — więcej krwi, niż kiedykolwiek rozlano w uczciwej walce. Zobaczycie jeszcze, jak będziecie umierać. Bo ten tu długo się męczył i męczył i nie mógł ani umrzeć, ani żyć... a cóż dopiero wy! Wszyscy ludzie się zbiegną, żeby zobaczyć, jak pięknie dyndacie na gałęzi.
Słysząc tę wróżbę, mężczyźni wybuchnęli ochrypłym śmiechem. — To czego tu wracałaś, stara wiedźmo? — zapytał jeden z Cyganów. — Nie mogłaś zostać tam, gdzie byłaś, i wróżyć ludziom na równinach Cumberlandu? Idź na dwór i pilnuj, żeby nas tu nikt nie wypatrzył — teraz już do tego się tylko nadajesz. — Tylko do tego? — obruszyła się Cyganka. — Nadawałam się do czegoś więcej, jak przyszło do bitki między naszymi a ludźmi Patrico Salmona, i gdybym ci nie pomogła tymi oto rękami (tu uniosła obie dłonie), Jean Baillie zadusiłby cię jak nic, ty słabeuszu i niedorajdo! Pozostali znowu wybuchnęli śmiechem, tym razem z bohatera, który otrzymał był pomoc od amazonki. — Masz tu, matko — powiedział jeden z marynarzy. — Tu jest łyk dla ciebie i nie zwracaj uwagi na gadaninę tego błazna. Meg wypiła gorzałkę i wycofując się z dalszej rozmowy, usiadła przed kryjówką Browna, a usiadła tak, że każdy, kto by się tam chciał zbliżyć, musiałby najpierw podnieść Cygankę. Lecz mężczyźni wyraźnie nie mieli ochoty jej przeszkadzać. Rozsiedli się przy ogniu i zaczęli się nad czymś naradzać. Mówili jednak tak cicho i tak niezrozumiałą gwarą, że Brown niewiele mógł pojąć z tej rozmowy. Zrozumiał tylko, że są na kogoś rozwścieczeni. — Jeszcze mu za to zapłacimy — szepnął jeden do ucha swego towarzysza. — Nie chcę mieć z tym nic wspólnego — odparł inny. — Coś taki tchórzem podszyty, Jack? — Nie więcej niż ty — ale nie chcę. Już raz, piętnaście czy dwadzieścia lat temu, taka sama historia zatrzymała cały handel. Nigdy nie słyszałeś o Pułapce? — Słyszałem, jak on — tu wskazał głową na umarłego — opowiadał o tej robocie. Rany Boskie, jak też on się śmiał, kiedy nam pokazywał, jak go zwalił z tej skały. — Tak, ale zatkali handel na dobre lata — odparł Jack. — A to dlaczego? — zdumiał się bandyta. — No cóż — odparł Jack — ludzie zrobili się niechętni i nie chcieli handlować — tyle wyszło nakazów aresztu. — Wszystko jedno — upierał się tamten. — Musimy zabrać się którejś nocy do tego jegomościa i kazać mu dobrze za to zapłacić. — Zobaczcie, Meg zasnęła — odezwał się inny. — Taka się z niej robi stara idiotka, co się boi własnego cienia. Zobaczycie, jak się nie
będziecie dobrze pilnować, to tego czy innego dnia wyśpiewa wszystko, co wie. — Nie ma obawy — wtrącił się stary Cygan. — Meg ma w sobie dobrą krew — ostatnia w naszej bandzie, która będzie gadać. Ale robi dziwne rzeczy i mówi dziwne słowa. Szwargotali tak dalej, w języku nawet dla nich samych mało zrozumiałym, toteż wyjaśniali sobie dodatkowo znaczenie własnych słów gestami i znakami, lecz ani razu nie powiedzieli jasno i zwyczajnie, o co im chodzi w tej rozmowie. Wreszcie któryś z nich, zauważywszy, że Meg wciąż śpi mocno, a przynajmniej robi takie wrażenie, zażądał, by jeden z chłopaków: ,,Przyniósł tutaj sakwę, to zobaczymy, co jest w środku". Chłopak podszedł do drzwi i przyniósł sakwojaż, w którym Brown rozpoznał swoją własność. Przypomniał sobie natychmiast o nieszczęsnym woźnicy, zostawionym w karetce. ,,Czyżby go ci złoczyńcy zamordowali?" — przemknęła mu przez głowę okropna myśl. Straszliwe napięcie wzrosło teraz jeszcze bardziej, a gdy bandyci wyciągali i podziwiali najrozmaitsze części jego ubrania i bielizny, przysłuchiwał się bacznie, czy nie usłyszy czasem jakiejś wzmianki, z której mógłby wywnioskować, co się stało z pocztylionem. Lecz złoczyńcy zbytnio cieszyli się łupem i zbyt gorliwie badali wnętrze sakwy, by mówić o szczegółach jej zdobycia. Sakwojaż zawierał najrozmaitsze części przyodziewku, parę pistoletów, skórzaną tekę z papierami oraz nieco pieniędzy. W każdym innym przypadku Brown nie wytrzymałby zapewne, patrząc, jak złodzieje dzielą się bezceremonialnie jego rzeczami i naigrawają z ich właściciela. Lecz chwila była zbyt niebezpieczna, by pozwalać sobie na jakiekolwiek inne myśli oprócz tych, które bezpośrednio wiązały się z ochroną własnego życia. Obejrzawszy szczegółowo sakwojaż i podzieliwszy się sprawiedliwie jego zawartością, bandyci zajęli się teraz bliżej poważnym zagadnieniem picia, na czym minęła im większa część nocy. Brown miał nawet przez pewien czas nadzieję; że spiją się do utraty zmysłów, a wtedy ucieczka nie byłaby rzeczą trudną. Lecz niebezpieczny ich proceder wymagał ustawicznej czujności, która nie byłaby do pomyślenia, gdyby sobie zbytnio pofolgowali, toteż przerwali picie na skraju zupełnego zamroczenia. Trzech ułożyło się do snu, a czwarty trzymał straż. Po dwóch godzinach zastąpił go inny. Kiedy minął czas drugiej warty, stróżujący obudził pozostałych,
którzy ku niepomiernej uldze kapitana zaczęli się jakby przygotowywać do wyjścia, każdy bowiem wiązał w węzełek to, co miał. Jednak pozostawało jeszcze coś do zrobienia. Po krótkich poszukiwaniach, które niemało przeraziły Browna, dwaj wydobyli wreszcie motykę i łopatę, a trzeci wyciągnął kilof spod słomy, na której leżał umarły. Potem dwaj zabrali te narzędzia i wyszli z domu, a trzej (jeden Cygan i dwóch krzepkich marynarzy) pozostali jeszcze w warowni. Mniej więcej w pół godziny później jeden z tych, którzy wyszli, wrócił i szepnął coś pozostałym. Zawinęli umarłego w służący za całun płaszcz żeglarski i wyszli, niosąc go ze sobą. Stara wróżycha podniosła się wówczas ze swej prawdziwej czy też udanej drzemki. Najpierw podeszła do drzwi, jakby chciała popatrzeć za odchodzącymi towarzyszami, potem wróciła i cichym, stłumionym głosem kazała Brownowi natychmiast iść za nią. Posłuchał, lecz wychodząc z chaty miał wielką ochotę zabrać ze sobą swoje pieniądze lub przynajmniej papiery, czego stanowczo mu zabroniła. Przyszło mu wówczas do głowy, że gdyby wziął cokolwiek ze swoich rzeczy, podejrzenie padłoby na tę kobietę, która, zapewne, uratowała mu życie. Natychmiast więc odstąpił od tego zamiaru, zadowoliwszy się tylko zabraniem krótkiej marynarskiej szabli, którą jeden z bandytów rzucił w słomę. Stojąc teraz na własnych nogach, z bronią w ręku, uważał się za wybawionego prawie z niebezpieczeństwa. Był jednak wciąż zesztywniały od zimna, po całej nocy spędzonej nieruchomo w niewygodnej pozycji. Lecz gdy ruszył za Cyganką do drzwi chaty, ruch i rześkie powietrze szybko przywróciły mu czucie i krążenie krwi w odrętwiałych członkach. Słabe światło zimowego poranka wydawało się teraz jaśniejsze, odbijając się od śniegu, skrzypiącego na ostrym mrozie. Brown rzucił szybkie spojrzenie naokoło, chcąc zapamiętać sobie to miejsce. Baszta, z której pozostało tylko dolne sklepienie, tworząc ponurą izbę, gdzie spędził tę szczególną noc, leżała na samym szczycie występu skalnego zawieszonego nad rzeką. Wejść można tam było tylko od jednej strony, to znaczy od strony dolinki czy raczej parowu. Z pozostałych trzech stron brzeg był urwisty, tak że poprzedniej nocy Brown uniknął nie jednego tylko niebezpieczeństwa, gdyby bowiem próbował okrążyć budynek, jak to z początku zamierzał, roztrzaskałby się niechybnie w kawałki. Parów był tak wąski, że drzewa rosnące na
przeciwległych zboczach stykały się koronami. Teraz obsypane były śniegiem miast liści, tworząc coś w rodzaju śnieżnego baldachimu nad strumieniem w dole, który odbijał się od śniegu ciemniejszym kolorem i przeciskał z trudem swe wody przez śnieżne zapory. W miejscu gdzie parów rozszerzał się nieco, zostawiając mały kawałek płaskiego gruntu pomiędzy brzegiem strumienia a stokiem, leżały ruiny wioski, które Brown mijał poprzedniego wieczoru. Zniszczone szczyty chat i wnętrza zakopcone dymem torfowym czerniły się jeszcze wyraźniej na tle zasp śnieżnych nawianych tutaj przez wiatr. Brown zdążył zaledwie rzucić okiem na ten ponury obraz zimowy, bo jego. przewodniczka, choć przystanęła na chwilę, jakby pozwalając mu zaspokoić ciekawość, teraz ruszyła szybko naprzód ścieżką wiodącą w dolinę. Zauważył z uczuciem pewnego niepokoju, że na ścieżce odciśnięte są ślady wielu nóg, a mogły to być tylko ślady opryszków, którzy spędzili noc w tej samej co on izbie. Lecz po chwili zastanowienia porzucił wszelkie obawy. Nie sposób pomyśleć, by kobieta, która mogła oddać go w ręce bandy, gdy był całkowicie bezbronny, czekała z tą zdradą do chwili, kiedy stanie, uzbrojony, na wolnym powietrzu, mając o tyle większe możliwości ucieczki czy obrony. Szedł więc za swoją przewodniczką z zaufaniem i w milczeniu. Przeszli strumień w tym samym miejscu, w którym przeprawili się na drugi brzeg ich poprzednicy. Ślady stóp prowadziły teraz przez ruiny wioski, a stamtąd w dół doliny, która od tego miejsca zwężała się w parów. Lecz Cyganka nie poszła już śladami — skierowała się teraz w bok i prowadziła Browna po nierównej ścieżce, wiodącej w górę, na brzeg parowu znajdujący się ponad wioską. Choć w wielu miejscach śnieg zakrywał dróżkę, Meg szła naprzód krokiem pewnym i zdecydowanym; widać było, że doskonale zna tę okolicę. Wreszcie znaleźli się na szczycie zbocza; przejście, które ich tu zawiodło, było tak strome i zawiłe, że Brown przekonany, iż tędy właśnie schodził wczorajszego wieczoru, był ogromnie zdumiony, jak też udało mu się tego dokonać nie skręciwszy karku. Wyżej z jednej strony ciągnęły się na kilka mil nie ogrodzone pola — z drugiej zaś rósł gęsto sadzony las. Meg jednak w dalszym ciągu szła wzdłuż brzegu parowu, aż usłyszała dochodzące z dołu głosy. Wtedy wskazała ręką na las. — Droga do Kippletringan — powiedziała — leży po drugiej stronie tego lasu. Idź najszybciej, jak możesz — więcej zależy od twojego
życia niż od życia innych. Ale poczekaj — straciłeś przecież wszystko. — Zanurzyła rękę w obszernej kieszeni, z której wyciągnęła zatłuszczoną sakiewkę. — I ja, i inni często braliśmy jałmużnę od twoich — a ja dożyłam czasów, kiedy mogę to chociaż w części spłacić — i wsunęła mu sakiewkę w rękę. ,,Ta kobieta jest niespełna rozumu" — pomyślał Brown, ale nie było czasu na zastanawianie się, głosy bowiem, które dochodziły z wąwozu, były prawdopodobnie głosami bandytów. — Jak będę mógł zwrócić te pieniądze — spytał — i podziękować za to, coś dla mnie uczyniła? — Proszę cię o dwie łaski — odparła wróżycha mówiąc teraz cicho i spiesznie — pierwsza, to żebyś nigdy nie opowiadał o tym, co widziałeś dzisiejszej nocy; druga zaś, byś nie wyjechał z tego kraju, nim mnie znowu nie zobaczysz i żebyś zostawił dla mnie „Pod Lordem Gordonem" wiadomość, gdzie cię będę mogła odnaleźć. A kiedy za następnym razem cię zawołam, czy to będzie w kościele, czy na targu, na weselu, czy na pogrzebie, w niedzielę, czy w sobotę, w dzień mięsny, czy w post, rzuć wszystko i pójdź za mną. — Cóż, matko, niewiele ci z tego przyjdzie. — Ale tobie wiele z tego przyjdzie i o tym właśnie myślę. Nie jestem wariatką, chociaż przeżyłam dosyć, żeby zwariować — nie jestem ani szalona, ani pijana czy zdziecinniała — wiem, o co cię proszę, i wiem, że wola Boża zachowała cię od przedziwnych niebezpieczeństw i dzięki Niej ja jestem narzędziem, które cię wprowadzi z powrotem do siedziby twoich ojców. Obiecaj więc, że zrobisz, co powiedziałam, i pamiętaj, że od dzisiejszej błogosławionej nocy zawdzięczasz mi życie. „Jest w niej jakaś dzikość — pomyślał Brown — a jednak jest to bardziej dzikość energii niż szaleństwa". — Cóż, matko, jeśli prosisz mnie o tak niewiele i o taki drobiazg, masz moją obietnicę. Przynajmniej będę miał sposobność oddania ci tych pieniędzy z nawiązką. Doprawdy, niezwykłą jesteś wierzycielką, ale... — Idź więc, idź w drogę — odparła machając ręką — nie myśl o danym ci złocie — jest ono twoje, ale pamiętaj o przyrzeczeniu i nie śmiej iść za mną ani się oglądać. — Z tymi słowy zanurzyła się z powrotem w parów i zaczęła schodzić, a sople lodu i tumany śniegu sypały się za nią w dół jak grad.
Niepomny jej zakazu, Brown próbował znaleźć na wysokim brzegu parowu jakieś miejsce, z którego mógłby niedostrzeżony spojrzeć w dół. Udało mu się to z pewnymi trudnościami (nie należy bowiem zapominać, że musiał być niezwykle ostrożny). Najbardziej odpowiadał jego celom pewien punkt na wysuniętej skale, wynurzającej się stromo spomiędzy drzew. Uklęknąwszy na śniegu i wysunąwszy ostrożnie głowę, mógł dostrzec, co się dzieje na dnie parowu. Zobaczył, jak się tego zresztą spodziewał, swoich niedawnych towarzyszy, do których przyłączyło się teraz jeszcze dwóch czy trzech. Usunęli oni śnieg u stóp skały i wykopali głęboki dół, który miał służyć za mogiłę. Stali teraz nad nią i spuszczali do środka coś owiniętego w marynarski płaszcz, a Brown domyślił się, że to ciało człowieka, którego śmierci był świadkiem. Potem stali w milczeniu przez pół minuty, jakby w przypływie wzruszenia po stracie towarzysza. Lecz nawet jeśli doznawali takich uczuć, niedługo one trwały, bo wkrótce wszystkie ręce zabrały się do zasypywania mogiły, a Brown, widząc, że szybko uporają się z tą robotą, doszedł do wniosku, że lepiej posłuchać rady Cyganki i jak najrychlej znaleźć się pod osłoną drzew. Kiedy wszedł do lasu, pomyślał przede wszystkim o sakiewce, którą dostał był od Cyganki. Przyjął ją bez wahania, choć z niejasnym uczuciem upokorzenia, że bierze pożyczkę od tego rodzaju osoby. Lecz uwalniało go to od poważnego, acz przejściowego kłopotu, jego pieniądze bowiem, oprócz kilku szylingów, znajdowały się w sakwojażu, który w zamian za to był w rękach przyjaciół Meg. Musiałoby upłynąć sporo czasu, nim zdążyłby napisać do swego plenipotenta czy też zwrócić się o pomoc do poczciwego gospodarza z Karolkowej Zagrody, który na pewno z przyjemnością nie poskąpiłby mu pożyczki. Tymczasem postanowił skorzystać z pomocy Meg, pewny, że będzie miał szybką sposobność oddania jej tych pieniędzy z nadwyżką. „Może to być niewielka jakaś sumka — mówił sam do siebie — a przecież jasną jest rzeczą, że ta poczciwina dostanie za to swój udział w moich banknotach w sakwojażu". Tak sobie myśląc otworzył skórzaną sakiewkę, pewien, że znajdzie w niej najwyżej trzy gwineje. Jakież jednak było jego zdumienie, kiedy się przekonał, że oprócz dużej ilości sztuk złota w najrozmaitszych monetach z najrozmaitszych krajów, których ogólna suma nie mogła być mniejsza od stu funtów, w sakiewce znajdowało się ponadto kilka
cennych pierścieni i innych ozdób wysadzanych drogimi kamieniami znacznej wartości, jak stwierdził po pobieżnych oględzinach, na dłuższe bowiem nie było czasu. Zdumienie i zakłopotanie Browna było ogromne, znalazł się bowiem nieoczekiwanie w posiadaniu sumy o wiele większej niż to, co miał, a która to suma została zapewne zdobyta w ten sam niecny sposób, w jaki on został ograbiony ze swych pieniędzy. W pierwszej chwili chciał natychmiast szukać najbliższego sędziego pokoju i w jego ręce złożyć skarb, którego tak niespodziewanie stał się depozytariuszem, opowiedziawszy mu jednocześnie własną niesłychaną przygodę. Lecz po chwili zastanowienia stwierdził, że jest wiele argumentów przeciwko takiemu rozwiązaniu. Przede wszystkim złamałby obietnicę milczenia i mógłby narazić na szwank bezpieczeństwo, a może nawet i życie kobiety, która obroniła go ryzykując własnym życiem i która z własnej woli obdarzyła go tym skarbem. I ta hojność miałaby się stać powodem jej zguby? Nie, o tym nie sposób nawet pomyśleć. Poza tym był tu obcy i przez pewien czas jeszcze nie będzie miał żadnych możliwości dowiedzenia, kim jest i czy można mu zaufać — żadnych przynajmniej, które mogłyby zadowolić tępego zwykle i upartego urzędnika prowincjonalnego. ,,Pomyślę głębiej nad tą sprawą — powiedział sobie. — Może gdzieś, w większym mieście znajdę kwaterę jakiegoś pułku, a wówczas moje znawstwo służby wojskowej i znajomość wielu oficerów z armii będzie wystarczającym dowodem mojej pozycji i zawodu, tego zaś urzędnik cywilny nie potrafi zrozumieć. Mógłbym wtedy zapewnić sobie pomoc dowódcy tego regimentu i ułożyć sprawy w ten sposób, by osłonić tę nieszczęsną kobietę, której pomyłka czy też zabobon okazały się dla mnie tak korzystne. Urzędnik cywilny mógłby uważać, że trzeba natychmiast wysłać za nią nakaz aresztu, a wiadomo, co się wówczas stanie. Nie, jeśli to nawet diablica — postąpiła ze mną uczciwie i ja wobec niej zachowam się tak samo. Otrzyma przywilej sądu wojskowego, gdzie honorowe spojrzenie na sprawę może łagodzić surowość praw. Oprócz tego zobaczę ją, być może, w tym Kipple, Couple... jak to ona nazwała? A wtedy będę mógł jej wszystko oddać i niech sobie wymiar sprawiedliwości dochodzi swego, jeśli zdoła ją schwytać. Tymczasem jednak dziwnie wyglądam, jak na kogoś, kto ma zaszczyt posiadać patent oficerski jego królewskiej mości, a nie jest niczym lepszym od pasera".
Tak sobie myśląc kapitan wyjął z sakiewki Meg kilka gwinei na swój własny użytek, a resztę zawiązał w sakiewce, postanawiając nie otwierać jej, dopóki nie będzie mógł oddać wszystkiego Cygance lub też jakiemuś publicznemu urzędnikowi. Potem przypomniał sobie o szabli i w pierwszej chwili chciał zostawić ją w lesie, kiedy jednak pomyślał o ryzyku spotkania z bandytami, nie mógł się zdecydować na rozstanie z bronią. Choć jego wędrowny strój był prosty, miał jednak pewien wojskowy szyk, toteż broń wcale przy nim nie raziła. Poza tym, aczkolwiek zwyczaj noszenia szabli przez ludzi w cywilu był już nieco staroświecki, nie poszedł całkowicie w zapomnienie i ktoś, kto nosił tę broń przy cywilnym odzieniu, nie zwracał specjalnej uwagi. Zatrzymał więc szablę, wsadził sakiewkę Cyganki do wewnętrznej kieszeni i ruszył raźno przez las w poszukiwaniu zapowiedzianego gościńca. ROZDZIAŁ XXIX Przyjaźń lat szkolnych, niewinność dzieciństwa... Pamiętasz, Hermio, niby dwie boginie Jakeśmy jeden haftowały kwiatek Z jednego wzoru, siedząc na poduszce, I jednym tonem jedną nucąc piosnkę, Jak gdyby nasze dłonie, głowy, dusze Zrosły się w jedno ciało... W. SZEKSPIR: Sen nocy letniej Julia Mannering do Matyldy Marchmont Jak możesz, droga moja Matyldo, czynić mi wyrzuty, żem ochłodła w przyjaźni czy też stałam się zmienna w uczuciach? Czyżbym mogła zapomnieć, żeś jest moją wybranką, że twemu wiernemu sercu zawierzyła biedna Julia wszystkie sentymenty, do których ośmieliła się przyznać przed samą sobą? Taką samą wyrządzasz mi niesprawiedliwość, kiedy mi zarzucasz, żem mogła zamienić twą przyjaźń na przyjaźń Lucy Bertram. Zapewniam cię, że brak jej tego, czego ja szukam w zaufanej powiernicy. To przemiła dziewczyna i bardzo ją lubię, przyznaję też, że nasze wspólne ranne i wieczorne zajęcia mniej mi zostawiają czasu na pisanie, co jest z uszczerbkiem dla regularności naszej korespondencji, takiej, jaką zamierzałyśmy utrzymać. Lecz jej tak bardzo brak wytwornego wykształcenia — zna
tylko francuski i włoski, a nauczył ją tych języków najbardziej groteskowy cudak, jakiego kiedykolwiek widziałaś. Mój ojciec zatrudnił go jako coś w rodzaju bibliotekarza i patronuje mu zapewne dlatego, by pokazać, że nic sobie nie robi z ludzkiej opinii. Pułkownik Mannering uznał widocznie za pewnik, że coś, co ma z nim jakikolwiek związek, nie może być uważane za śmieszne. Pamiętam, jak kiedyś w Indiach znalazł małego szczeniaka, kundla z długim tułowiem, koślawymi nogami i wielkimi, obwisłymi uszami. Postanowił, że to niezwykłe stworzenie będzie jego ulubieńcem, wbrew wszelkim cudzym gustom i opiniom. Pamiętam wypadek, który ojciec uważał za dowód mniemanej gburowatości Browna, gdy ten skrytykował ostro krzywe nogi i obwisłe uszy tegoż Bingo. Słowo daję, Matyldo, wydaje mi się, że on na tej samej podstawie stworzył sobie tak niezwykle wysoką opinię o tym najdziwaczniejszym ze wszystkich pedantów na świecie. Sadza tego stwora przy stole, gdzie ten odmawia modlitwę, która brzmi jak wołanie sprzedawcy makreli na ulicy, wpycha sobie jedzenie w gardło łychami jak śmieciarz ładujący śmiecie na wózek, nie zdając sobie najwyraźniej sprawy, co zjada — potem wydaje znowu jakiś nieartykułowany zespół dźwięków, które mają być modlitwą dziękczynną, wychodzi z pokoju i rzuca się pomiędzy zżarte przez robaki tomiska, równie dziwaczne jak on sam. Mogłabym jeszcze znosić jakoś to stworzenie, gdybym miała kogoś, kto potrafiłby ze mną śmiać się z niego, ale gdy pozwolę sobie choćby na cień dowcipu tyczącego tego właśnie pana Sampsona (bo tak brzmi okropne nazwisko tego okropnego człowieka), Lucy Bertram robi tak nieszczęśliwą minę, że odchodzi mi chęć do dalszych dowcipów, a ojciec ściąga brwi, błyska oczyma, przygryza wargi i mówi coś niezwykle ostrego i bardzo dla mnie nieprzyjemnego. Lecz nie o tym dziwadle chciałam ci pisać; chciałam tylko powiedzieć, że znając dobrze zarówno nowożytne, jak i starożytne języki, sprawił, iż Lucy Bertram po mistrzowsku opanowała te pierwsze i myślę, że tylko dzięki własnemu rozsądkowi lub uporowi nie dodała do swoich osiągnięć greki, łaciny i (o ile mi wiadomo) hebrajskiego. Tak więc zdobyła rzeczywiście duży zasób wiadomości i muszę ci powiedzieć, że co dzień zdumiewa mnie zdolnością cieszenia się z przypominania sobie i porządkowania tematów z poprzedniej swojej lektury. Czytamy razem codziennie rano i zaczynam lubić włoski o wiele bardziej niż w czasach, kiedy dręczyło
nas to zarozumiałe zwierzę, Cici-pici — tak się pisze to nazwisko, a nie Chichipichi — widzisz, że robię się znawczynią przedmiotu. Ale wydaje mi się, że bardziej lubię pannę Bertram za te umiejętności, których nie posiada, niż za te, które zdobyła. Nie ma pojęcia o muzyce, a o tańcu wie tyle, co najbiedniejszy tutejszy wieśniak, lecz trzeba dodać, że ludzie tańczą tu ochoczo i z wielkim upodobaniem. Tak więc tu z kolei ja jestem nauczycielem, a ona z wdzięcznością bierze u mnie lekcje gry na klawesynie. Nauczyłam ją też niektórych tanecznych figur, które nam pokazywał La Pique, a pamiętasz, że uważał mnie za bardzo obiecującą uczennicę. Wieczorem ojciec czyta i mogę cię zapewnić, że jest najlepszym lektorem poezji, jakiego słyszałaś — robi to nie jak aktor, który przedziwnie miesza czytanie z grą aktorską — wybałusza oczy, marszczy brwi, wykrzywia twarz i gestykuluje, jakby się znajdował na scenie i w kostiumie. Nie, mój ojciec czyta całkiem inaczej — jak dżentelmen, który wywołuje efekt odczuciem, smakiem i modulacją głosu, a nie grą czy mimiką. Lucy Bertram doskonale jeździ konno, a ja, ośmielona przykładem, mogę już teraz towarzyszyć jej w konnych przejażdżkach. Spacerujemy też dużo, pomimo zimna, tak więc, biorąc to wszystko pod uwagę, nie mam teraz tyle czasu na pisanie, co dawniej. Poza tym, moja droga, muszę tu użyć wytłumaczenia wszystkich głupich korespondentek i powiedzieć, że nie mam o czym pisać. Moje nadzieje, strach i obawy o Browna stały się mniej interesujące, odkąd wiem, że jest na wolności, zdrów i cały. Poza tym przyznać muszę, że ten pan mógłby już mi dać znać, co porabia. Utrzymywanie między nami stosunków jest być może rzeczą nieroztropną, ale jeśli pan Vanbeest Brown pierwszy doszedł do takiego wniosku i w rezultacie zerwał tę znajomość — lichy to dla mnie komplement. Mogę mu tylko obiecać, że nasze zdanie nie będzie się różniło, jeśli on naprawdę tak uważa. Myślę też czasem, że w całej tej sprawie zachowałam się ogromnie głupio. Ale tak wysoko cenię tego biedaka, że dopatruję się w tym jego milczeniu czegoś bardzo szczególnego. Wracając do Lucy Bertram — nie, droga Matyldo, nigdy, nigdy nie zdobędzie ona w moim sercu przewagi nad tobą, tak więc serdeczna twoja zazdrość doprawdy nie ma podstaw. Jest to z pewnością bardzo ładna dziewczyna, bardzo rozsądna i bardzo serdeczna, myślę też, że niewiele jest osób, których pociechy i przyjaźni bardziej bym pragnęła
w chwilach, które się nazywają prawdziwymi nieszczęściami w życiu. Ale znowu te chwile zdarzają się nie tak często, a człowiek pragnie przyjaciela, który by mu współczuł w tragedii uczuciowej tak samo jak w konkretnych życiowych tragediach. Niebiosa wiedzą i ty również wiesz, Matyldo, że choroba serca wymaga balsamu współczucia i miłości, tak samo jak wszelkie inne wyraźne i uchwytne nieszczęścia. A w Lucy Bertram nie doszukam się tego serdecznego współczucia w żadnym wypadku, droga moja Matyldo. Gdybym była chora i w gorączce — siedziałaby przy mnie noc w noc i pielęgnowała mnie z niewzruszoną cierpliwością, ale dla tej gorączki serca, którą moja Matylda tak często koiła, ma nie więcej litości niż jej stary wychowawca. A jednak ta poważna małpeczka ma swojego wielbiciela, a ich wzajemne uczucie (bo wydaje mi się, że jest wzajemne) jest sprawą ogromnie skomplikowaną, romantyczną i interesującą. Bardzo mnie to korci. Musisz bowiem wiedzieć, że Lucy była kiedyś dziedziczką wielkich włości i że straciła majątek przez marnotrawstwo ojca i podłość pewnego nędznika, któremu zaufał. Kocha ją jeden z najprzystojniejszych młodzieńców w okolicy, ale że jest spadkobiercą wielkiej fortuny, ona nie chce przyjmować jego atencji, uważając, że dzieli ich różnica majątkowa. Ale przy całym tym umiarkowaniu, samowyrzeczeniu i skromności — Lucy to skryta dziewczyna — jestem przekonana, że kocha młodego Hazlewooda, i pewna jestem również, że on to wyczuwa i zmusiłby ją do wyznania prawdy, gdyby mój ojciec lub ona dali mu po temu sposobność. Ale trzeba ci wiedzieć, że mój ojciec zawsze znajduje jakiś sposób, by świadczyć pannie Bertram wszelkie usługi, które stanowiłyby dla zakochanego młodzieńca w sytuacji Hazlewooda najlepszą sposobność do miłosnych wyznań. Pragnęłabym, aby mój kochany tatuś pilnował się i nie zapłacił tej kary, jaką ponoszą zwykle tacy, co się wtrącają w cudze sprawy. Zapewniam cię, że gdybym była Hazlewoodem, patrzyłabym podejrzliwie na te komplementy, ukłony, podawanie zarzutki, otulanie szalem, prowadzenie za rączkę, a prawdę mówiąc, sądzę, że w Hazlewoodzie budzą się czasami podejrzenia. I wyobraź sobie, jak głupio wygląda wtedy biedna twoja Julia! Z jednej strony mój własny ojciec, wdzięczący się do mojej przyjaciółki, z drugiej — młody Hazlewood nasłuchujący każdego jej słowa i pilnujący każdego spojrzenia, a ja nie mam najmniejszej nawet satysfakcji, że ktokolwiek się mną interesuje. Nawet jeśli ten
dziwaczny stwór, pastor, siedzi przy nas z otwartymi ustami, zawsze wpatruje się z uwielbieniem tylko w pannę Bertram swymi wielkimi, okrągłymi oczyma. Wszystko to czasami trochę mnie denerwuje, a czasem nawet sprawia, żem nieco złośliwa. Tak mnie rozdrażniło, że ojciec i ci młodzi zakochani całkowicie wykluczyli mnie ze swoich myśli i swojego towarzystwa, że natarłam kiedyś na młodego Hazlewooda tak, żeby nie mógł mi się, przy zachowaniu elementarnych form grzeczności, wymknąć. Nieświadomie rozpalił się w swojej obronie — a powiadam ci, Matyldo, że to bardzo bystry, nie tylko przystojny młody człowiek, nie pamiętam też, bym kiedykolwiek widziała go w tak korzystnym świetle. Lecz nagle, wpośród naszej ożywionej rozmowy, doszło mych nie całkiem niewdzięcznych uszu delikatne westchnienie panny Bertram. Zbytnio byłam łaskawa, by przeciągać moje zwycięstwo, nawet gdybym się nie bała tatusia. Na szczęście zagłębił się wówczas w długi opis szczególnych pojęć i zwyczajów pewnego szczepu hinduskiego, który żyje daleko w głębi kraju, a ilustrował swe wypowiedzi na wzorach robótek Lucy, z których trzy zepsuł doszczętnie, bo pomiędzy zawiłym wzorem rysował dla przykładu jakieś kostiumy orientalne. Ale ona, wydaje mi się, myślała wówczas równie mało o swej własnej sukni, jak o hinduskich turbanach i pasach. W każdym razie, szczęśliwie się dla mnie złożyło, że nie zauważył mojego udanego drobnego manewru, bo ma oczy jak sokół i jest zaprzysiężonym wrogiem choćby cienia kokieterii. Lecz, Matyldo, Hazlewood usłyszał to cichutkie westchnienie, natychmiast pożałował swej chwilowej uwagi dla tak niegodnego przedmiotu jak twoja Julia i z okropnie śmieszną, zawstydzoną miną zbliżył się do stoliczka do robót Lucy. Rzucił jakąś drobną uwagę, a w jej odpowiedzi tylko czułe ucho zakochanego lub tak uważnego jak ja obserwatora mogło dosłyszeć ton chłodniejszy i bardziej niż zwykle suchy. Brzmiała w nim wymówka dla zawstydzonego bohatera, który stał odpowiednio speszony. Wrodzona wielkoduszność kazała mi odegrać rolę mediatora, wobec czego pogrążyłam się w rozmowie, jako spokojna, niezainteresowana, nic nie widząca trzecia osoba, wprowadziłam ich z powrotem w swobodny ton gawędy i posłużywszy im przez pewien czas za pośrednika, przez którego zwracali się do siebie nawzajem, usadziłam ich wreszcie do wymagającej skupienia partyjki szachów, a wtedy, jak dobra córeczka,
poszłam podręczyć się trochę z ojcem, wciąż jeszcze zajętym swymi rysunkami. Szachiści, musisz wiedzieć, siedzieli koło kominka, nad małym stoliczkiem do robótek, na którym ustawiona była szachownica, a ojciec siedział w pewnej od nich odległości, koło lampy, stojącej na stole bibliotecznym — bo jest to pokój wielki i staroświecki, o licznych wnękach, zawieszony ponurymi gobelinami, które przedstawiają coś, co zapewne samemu ich twórcy trudno byłoby odgadnąć. — Czy szachy to interesująca gra, tatusiu? — Tak powiadają — odparł nie zaszczycając mnie nawet spojrzeniem. — I ja tak sądzę widząc, ile uwagi poświęcają jej Lucy i pan Hazlewood. Podniósł szybko głowę, a ołówek jego zawisł na chwilę w powietrzu. Ponieważ jednak najwidoczniej nie dostrzegł nic podejrzanego, wrócił spokojnie do fałd na turbanie maharadży, lecz ja przeszkodziłam mu znowu. — Ile lat ma panna Bertram, ojcze? — Skądżeż ja to mogę wiedzieć? Jest chyba w twoim wieku. — Sądzę, że starsza, ojcze. Zawsze mi mówisz, że o tyle dostojniej niż ja wykonuje zaszczytny obowiązek nalewania herbaty. Dlaczegóż, ojcze, nie dasz jej prawa prezydowania przy stole raz na zawsze? — Julio, kochanie — odparł pułkownik — albo jesteś niemądra, albo więcej masz inklinacji do robienia intryg, niż przypuszczałem. — Tłumacz to sobie, ojcze, jak potrafisz najlepiej — w każdym razie za nic nie chciałabym być uważana za niemądrą. — To czemu tak niemądrze mówisz? — Och, ojcze, cóż w tym, co powiedziałam, takiego bardzo głupiego? Każdy wie, że z ciebie bardzo przystojny mężczyzna (tu ojciec uśmiechnął się wyraźnie), to znaczy, jak na twój wiek (uśmiech zniknął), który wcale nie jest jeszcze tak zaawansowany, toteż nie rozumiem bynajmniej, dlaczego byś nie miał zaspokoić swoich pragnień, jeśli takowe posiadasz. Wiem, że ze mnie tylko trzpiotowata dziewczyna i jeśli poważniejsza towarzyszka bardziej by cię mogła uszczęśliwić... Ojciec ujął mnie za rękę z jakąś dziwną mieszaniną niezadowolenia i głębokiego przywiązania, a była to dla mnie dobra nauczka za kpiny z jego uczuć.
— Julio — powiedział — znoszę wiele twoich uszczypliwych uwag, bo myślę, żem na nie w pewnym stopniu zasłużył nie zajmując się dostatecznie troskliwie twoim wykształceniem. Lecz nie chciałbym, byś zabierała głos w przedmiocie tak delikatnym. Jeśli nie szanujesz uczucia pozostałego ci przy życiu rodzica w stosunku do tej, którą utraciłaś, miej przynajmniej wzgląd na święte prawa należne nieszczęściu i pamiętaj, że gdyby najmniejsza taka żartobliwa wzmianka dotarła do uszu panny Bertram, skłoniłoby to ją natychmiast do porzucenia obecnego swojego schronienia i pójścia bez żadnej opieki w świat, który dotychczas odniósł się do niej niezbyt przyjaźnie. Co mogłam na to powiedzieć, Matyldo? Zapłakałam tylko serdecznie, poprosiłam o przebaczenie i obiecałam, że będę już dobrym dzieckiem w przyszłości. I tak znowu przywołano mnie do porządku, ambicja bowiem czy po prostu dobroduszność nie pozwalają mi drażnić się z Lucy i wciągać Hazlewooda do rozmowy, chociaż dowiodła tak małego do mnie zaufania; nie odważę się też po tej ostatniej poważnej prośbie ojca wracać z nim do tych śliskich tematów. Tak więc palę małe zwitki papieru i szkicuję spalonym końcem tureckie głowy na kartach wizytowych — słowo daję, że wczoraj wieczorem zrobiłam wspaniałego Hyder Alego* — brzdąkam też na moim nieszczęsnym klawesynie i zaczynam czytać poważne książki od końca. Poza tym teraz już bardzo się niepokoję milczeniem Browna. Gdyby musiał wyjechać z kraju, pewna jestem, że przynajmniej napisałby do mnie. Czy to możliwe, by mój ojciec przejmował jego listy? Ale nie — to byłoby sprzeczne z wszelkimi jego zasadami, Jestem pewna, że nie otworzyłby dziś listu adresowanego do mnie, choćby mnie to mogło uchronić przed wyskoczeniem jutro przez okno. Jakiemuż to porównaniu pozwoliłam się wymknąć spod mojego pióra! Powinnam się tego wstydzić, nawet wobec ciebie, Matyldo, przywykłej do żartów. Ale nie wolno mi przypisywać sobie zbyt wielkich zasług za to, że się zachowuję jak należy. Przecież sam Vanbeest Brown nie jest tak płomiennym kochankiem, by zmuszać przedmiot swych uczuć do nierozważnych kroków. Daje mi wiele czasu do namysłu, trzeba mu to przyznać. Lecz nie mogę ganić go, nie wysłuchawszy wprzód jego tłumaczeń, i nie pozwolę sobie wątpić w męską stałość charakteru, który tak często wynosiłam przed tobą pod niebiosa. Gdyby był
zdolny do zwątpienia we mnie, strachu czy też choćby najmniejszej niestałości, nie miałabym czego żałować. Zapytasz mnie, czemu, jeśli wierzę w pewną i niezmienną wierność mego kochanka, czemu interesuję się tym, co robi młody Hazlewood czy też komu okazuje względy? Sama zadaję sobie to pytanie sto razy dziennie i otrzymuję tylko głupią odpowiedź, że człowiek nie lubi, by go zaniedbywano, choć nie byłby zdolny do prawdziwej niewierności. Piszę ci te wszystkie drobne szczegóły, bo powiadasz, że cię zajmują, a jednak zastanawiam się, jak to być może. Pamiętam, że podczas naszych potajemnych podróży w krainę fantazji ty zawsze uwielbiałaś wszystko, co romantyczne i wspaniałe — opowieści o rycerzach, karłach, olbrzymach, zjawach, nieszczęsnych damach, wróżbiarzach, duchach dających znaki i skrwawionych dłoniach, podczas gdy ja lubiłam tylko komplikacje prywatnego życia, a w najlepszym wypadku wystarczała mi za całą nadprzyrodzoność jakaś dobra wróżka lub wschodni dżin*. Ty pragnęłabyś, by twoje życie toczyło się nad ogromnym oceanem, gdzie byłabyś świadkiem wielkich cisz lub ryczących burz, huraganów i fal wysokich jak góry, a ja bym chciała, by moje małe czółno płynęło z chyżym wiatrem po jakimś jeziorze w głębi kraju czy po spokojnej zatoce, gdzie kierowanie łodzią sprawiałoby tyle trudności, by mnie interesowało i wymagało ode mnie zręczności, nie grożąc przy tym zbyt dużym niebezpieczeństwem. Tak więc, Matyldo, biorąc wszystko razem, myślę, żeś to ty powinna mieć mego ojca, z jego dumą herbową i rodową, z jego rycerskim pojęciem honoru oraz z jego wielkimi zdolnościami i tajemną czarną wiedzą. Powinnaś też mieć za swoją przyjaciółkę Lucy Bertram, której ojcowie o imionach stanowiących taki sam kłopot dla pamięci, co dla ortografii, byli władcami tej romantycznej krainy, a która urodziła się, jak mi to zawile tłumaczono, w jakichś bardzo tajemniczych i szczególnych okolicznościach. Powinnaś mieć również naszą szkocką rezydencję, otoczoną górami, i nasze samotne spacery do nawiedzanych przez duchy ruin. A ja, w zamian za to powinnam mieć trawniki, krzewy, cieplarnie i oranżerie Pine Parku i twoją dobrą, spokojną, pobłażliwą ciocię, jej ranne pacierze w kaplicy, jej drzemki poobiednie, jej wista wieczorem i żeby już nic nie zapomnieć — jej tłuste konie do karocy i jeszcze tłustszego stangreta. Zauważ jednak, że Brown nie został włączony do proponowanej przeze mnie listy towarów wymiennych
— bo jego dobry humor, żywa umiejętność konwersacji i galanteria pasują do mych planów życiowych tak samo, jak jego atletyczna postać, przystojna twarz i śmiałe usposobienie pasowałyby do rycerskiego bohatera. Tak więc nie możemy się jednak wszystkim wymienić i, myślę, trzeba nam pozostać każdej przy swoim. ROZDZIAŁ XXX Co mi tam wasze wyzwanie! Jeśli wasze ozory są takie paskudne — zabarykaduję bramę. Widzicie to okno? Szturmujcie, proszę! Nic to dla mnie, sługi diuka Norlolku. Wesoły Czart z Edmonton Julia Mannering do Matyldy Marchmont Wstaję z łoża boleści, droga Matyldo, by ci przekazać wiadomość o dziwnych i strasznych zajściach, które właśnie miały miejsce. Ach, nie powinno się żartować z przyszłości. Zakończyłam mój list do ciebie w najlepszym humorze, jakimś bezsensownym gadaniem o twym upodobaniu do romantycznych opowieści o rzeczach niezwykłych. Nie przypuszczałam nawet, że w parę dni później będę sama mogła opowiadać o takich przeżyciach. Oglądanie zaś straszliwych scen na własne oczy, a zapoznanie się z nimi z opisu — to dwie sprawy tak różne, droga moja Matyldo, jak przechylanie się nad przepaścią, mając za jedyny punkt oparcia kruchą i niestałą, ledwo trzymającą się korzeniami ziemi roślinkę, i podziwianie tego samego urwiska na krajobrazie malowanym przez Salvatora. Ale wszystko po kolei. Pierwsza część mojej opowieści jest już wystarczająco straszliwa, choć nie ma w niej nic, co by się wiązało z moimi uczuciami. Wiesz zapewne, że ta okolica szczególnie sprzyja rozwojowi handlu prowadzonego przez gromadę straceńców z Isle of Man, leżącej prawie naprzeciwko naszego brzegu. Przemytników jest wielu — są śmiali i groźni, a w pewnych okresach bywali nawet postrachem okolicy, kiedy ktoś próbował im się rzeciwstawić. Miejscowe władze, albo ze strachu, albo z podlejszych jeszcze przyczyn, nie ośmielają się występować przeciwko nim i ta bezkarność jeszcze bardziej ich ośmieliła i rozzuchwaliła. Można by sądzić, że mój ojciec, jako obcy tutaj i nie obarczony żadnym urzędem, nie powinien mieć z tym
wszystkim nic wspólnego. Faktem jest jednak, że, jak to on sam powiada, urodził się, kiedy Mars był panem jego horoskopu, i że nawet w najbardziej cichych i spokojnych czasach walka i rozlew krwi zawsze go gdzieś przydybią. Ostatniego wtorku około godziny jedenastej, kiedy mój ojciec i Hazlewood chcieli właśnie iść do małego jeziorka leżącego o jakieś trzy mile stąd, by zapolować na dzikie kaczki, a ja z Lucy układałyśmy plan zajęć i nauki na ten ranek, usłyszeliśmy ze zdumieniem odgłos kopyt końskich zbliżających się szybko od strony podjazdu. Ziemia w nocy zmarzła i stwardniała, a przez to dźwięk kopyt wydawał się jeszcze wyraźniejszy i ostrzejszy. W chwilę później na trawniku ukazało się kilku uzbrojonych jeźdźców, z których każdy prowadził luzaka objuczonego pakami i zamiast jechać podjazdem, który w tym miejscu zatacza małe półkole, galopował prosto do drzwi domu. Wyraźnie spieszyli się straszliwie, odzienie ich było w nieładzie, a oni sami wciąż oglądali się, jak ludzie, co spodziewają się szybkiej i groźnej pogoni. Ojciec mój i Hazlewood pośpieszyli do drzwi frontowych, by zapytać, kim są i w jakiej przyjechali sprawie. Byli to inspektorzy celni, którzy schwytali te konie obładowane kontrabandą mniej więcej o trzy mile stąd. Lecz przemytnicy otrzymali posiłki i teraz ścigają ich, chcąc, rzecz oczywista, odzyskać swe towary i zabić tych, którzy ośmielili się wykonać swój obowiązek. Inspektorzy powiedzieli, że ponieważ konie ich były obładowane, a ścigający zbliżali się coraz bardziej, schronili się do Woodburne, licząc, iż mój ojciec, jako oficer jego królewskiej mości, nie odmówi pomocy funkcjonariuszom rządu, którym zagraża śmierć podczas wykonywania obowiązku. Mój ojciec, entuzjasta pojęcia lojalności wojskowej, człowiek, dla którego nawet pies byłby ważny, gdyby przyszedł w imieniu króla, wydał szybkie rozkazy, by zabezpieczyć towary w hallu, uzbroić służbę i, jeśli to będzie konieczne, bronić domu. Hazlewood pomagał mu dzielnie i nawet ten dziwny stwór, nazywany Sampsonem, wychylił się ze swej jaskini i schwycił ptaszniczkę, którą ojciec odłożył, by wziąć zamiast tego broń zwaną muszkietem, a używaną na Wschodzie do polowań na tygrysy i inne zwierzęta. Ptaszniczka natychmiast wypaliła w niezgrabnych rękach biednego pastora, który w ten sposób o mało nie zabił jednego z inspektorów. Na ten mimowolny i nieoczekiwany strzał profesor, bo tak go tu
nazywają, wykrzyknął tylko: „Nie - by - wa - łe!" — które to słowo jest jego niezmiennym wyrazem zdumienia. Lecz żadna siła nie mogła go zmusić, by się rozstał z tą wystrzeloną ptaszniczką, pozwolono mu więc zatrzymać ją, nie zawierzając mu jednak amunicji. Łatwo zrozumiesz, że wypadek ten uszedł wówczas mojej uwagi (z wyjątkiem alarmu, jakiego narobił wystrzał), lecz gdyśmy później omawiali całą historię, młody Hazlewood bawił nas znakomicie opowiadaniem o tej walecznej, aczkolwiek nie popartej znajomością rzeczy postawie pastora. Kiedy ojciec przygotował już wszystko do obrony domu i ustawił uzbrojonych ludzi przy oknach, kazał nam usunąć się z tego niebezpiecznego miejsca i zejść do piwnicy, ale nie mógł nas zmusić do zrobienia ani jednego kroku. Choć byłam śmiertelnie przerażona, tyle odziedziczyłam cech jego charakteru, że wolałam patrzeć na grożące niebezpieczeństwo niż słuchać z daleka strzałów, nie wiedząc, co się właściwie dzieje. Lucy, blada jak posąg z marmuru, wpatrywała się bez przerwy w Hazlewooda, jakby nie słyszała jego zaklęć i błagań, by usunęła się z pokojów od frontu. Lecz prawdę powiedziawszy, nie groziło nam wielkie niebezpieczeństwo, chyba żeby wyważono drzwi frontowe. Okna były prawie całe zabarykadowane poduszkami i, co do rozpaczy doprowadziło profesora, wielkimi tomami, przyniesionymi w pośpiechu z biblioteki, tak że zostawały jedynie wąskie szpary, przez które obrońcy mogli strzelać do napastników. Ojciec mój wydał rozkazy i z zapartym oddechem czekaliśmy, co będzie dalej, w ciemnawych teraz pokojach. Mężczyźni w milczeniu stali na swych stanowiskach, zapewne myśląc z niepokojem o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Ojciec mój, który czuł się najlepiej w takiej właśnie sytuacji, chodził od jednego do drugiego i powtarzał, by nikt nie rozpoczynał ognia, dopóki nie otrzyma rozkazu. Hazlewood, który jakby czerpał odwagę z jego spojrzenia, służył mu za adiutanta i żywo przenosił jego rozporządzenia z miejsca na miejsce, pilnując, by zostały właściwie wykonane. Siły nasze łącznie z przybyszami wynosiły dwunastu mężczyzn. Wreszcie okropne chwile oczekiwania przerwane zostały dźwiękiem, który z dużej odległości przypominał szum strumienia wody. Gdy doszedł nas bliżej, rozróżniliśmy stukot licznych kopyt końskich, zbliżających się bardzo szybko. Zrobiłam sobie małą szparkę, przez
którą mogłam obserwować nieprzyjaciela. Tętent wzmagał się i zbliżał i wreszcie na trawniku ukazało się trzydziestu jeźdźców, a może i więcej. Nigdy w życiu nie widziałaś tak straszliwych łotrów. Pomimo ostrego mrozu większość z nich odziana była tylko w koszule i spodnie; głowy mieli przewiązane jedwabnymi chustami, a wszyscy uzbrojeni byli w karabiny, pistolety i krótkie szable. Ja, córka żołnierza, przyzwyczajona od dzieciństwa do wojny, nigdy jeszcze w życiu nie przeraziłam się tak bardzo jak wówczas, kiedy zobaczyłam ich dziki wygląd, konie, parujące po tej szalonej jeździe, usłyszałam ich wściekłe okrzyki złości i rozczarowania, kiedy stwierdzili, że ofiara im się wymknęła. Zatrzymali się jednak, widząc, że przygotowano się tu na ich przyjęcie, i przez chwilę naradzali się między sobą. Wreszcie jeden z gromady, z twarzą uczernioną prochem dla niepoznaki, wysunął się do przodu z białą chusteczką na lufie swego karabinu i powiedział, że chce mówić z pułkownikiem Manneringiem. Ku memu straszliwemu przerażeniu ojciec otworzył na oścież okno, przy którym stał, i zapytał, czego tamten chce, — Chcemy naszych towarów, z których obrabowali nas ci oszuści — oświadczył bandyta — i nasz dowódca kazał mi powiedzieć, że jeśli nam je oddacie, odejdziemy stąd, nie wyrównując rachunków z tymi łotrami, co nam wszystko zabrali; ale jeśli nie oddacie, podpalimy dom i rozlejemy krew tych, co w nim mieszkają. — Powtórzył tę groźbę kilkakrotnie, upiększoną tylko różnorodnymi złorzeczeniami i najstraszliwszymi pogróżkami, jakie może podsunąć okrucieństwo. — A któż jest waszym dowódcą? — zapytał ojciec zamiast odpowiedzi. — Ten oto dżentelmen na siwym koniu — odparł łotr — z czerwoną chustą przewiązaną przez czoło. — Powiedz wobec tego łaskawie temu dżentelmenowi, że jeśli on i te łajdaki, których tu sprowadził, nie zjadą w tej chwili z trawnika, będę do nich strzelał bez żadnych ceregieli. — Z tymi słowy ojciec zatrzasnął okno i skończył rozmowę. Gdy wysłannik wrócił do swoich, ci z grzmiącym okrzykiem, czy raczej z dzikim wrzaskiem, obsypali natychmiast nasz garnizon gradem kuł. Szyby okienne sypały się ze wszystkich stron, lecz poprzednio zrobione zabezpieczenia ochroniły naszych od obrażeń. Na trzy serie strzałów nie odpowiedzieliśmy ani jedną kulą. Mój
ojciec, zauważywszy, że chwytają topory i drągi, chcąc zapewne wyważyć drzwi frontowe, zawołał donośnie: — Niech nikt nie strzela oprócz mnie i Hazlewooda! Hazlewood, celuj w parlamentariusza! — Ojciec sam wycelował w człowieka na siwym koniu i ten padł natychmiast. Hazlewood również trafił. Zabił owego wysłannika, który zsiadł właśnie z konia i z siekierą w ręku zbliżał się do domu. Zabicie tych dwóch przeraziło pozostałych, zaczęli więc zawracać konie, a kiedy nasi strzelili za nimi jeszcze kilka razy, uciekli unosząc ze sobą swych zabitych czy rannych towarzyszy. Nie mogliśmy stwierdzić, czy mieli jeszcze jakieś inne straty. Wkrótce po ich odejściu ukazał się ku niewymownej mojej uldze oddział żołnierzy. Kwaterowali w miasteczku o kilka mil stąd i na pierwszą wieść o potyczce natychmiast ruszyli do nas. Część z nich odeskortowała przerażonych inspektorów celnych i ich konfiskatę do pobliskiego bezpiecznego portu, a sześciu czy ośmiu na moją wielką prośbę zostało z nami tego samego i następnego dnia, by chronić nasz dom przed ewentualną zemstą owych łotrów. Takie było, Matyldo, pierwsze moje straszne przeżycie. Muszę tu jeszcze dodać, że bandyci zostawili w chacie przy drodze owego człowieka z twarzą uczernioną prochem, zapewne dlatego, że nie mógł wytrzymać dalszego transportu. Umarł mniej więcej w pół godziny później. Oględziny ciała wykazały, że był to znany przemytnik i kłusownik. Wiele rodzin z sąsiedztwa przesłało nam gratulacje i wszyscy przyznali, że gdyby kilka razy stawić tak energicznie czoło tym złoczyńcom, z pewnością można by przygasło ich zbytnią pewność siebie. Ojciec mój rozdał służbie nagrody i pod niebo wynosił odwagę i zimną krew Hazlewooda. Lucy i ja też otrzymałyśmy część jego uznania, bo spokojnie zniosłyśmy strzelaninę i nie przeszkadzałyśmy okrzykami i lamentem. Jeśli zaś idzie o profesora, ojciec skorzystał ze sposobności i zaproponował mu wymianę tabakierek. Ogromnie to pochlebiło temu poczciwinie i zachwycał się pięknością swej nowej tabakiery. — Wygląda — stwierdził — zupełnie jak prawdziwe złoto z Ophiru*. Doprawdy dziwne by to było, gdyby wyglądała inaczej, boć przecież w rzeczy samej z tego właśnie metalu była zrobiona. Lecz muszę oddać tu sprawiedliwość temu poczciwemu stworowi, jestem bowiem przekonana, że gdyby nawet znał prawdziwą wartość tej tabakiery, nie ceniłby dobroci mego ojca wyżej niż teraz, kiedy sądzi, że tabakierka
jest z pozłacanego tombaku. Miał ciężką robotę z ustawieniem na powrót tomów, użytych do budowania barykady — wygładzał zagięcia i ośle uszy i naprawiał wszelkie inne uszkodzenia, jakich doznały w służbie wojennej. Przyniósł nam trochę ołowiu i kul, które uwięzły w tych cennych foliałach podczas strzelaniny, a które wyłuskał z ogromną pieczołowitością. Gdybym była w odpowiednim po temu nastroju, mogłabym ci opisać jego przezabawne zdumienie, z jakim przyjmował naszą obojętność na rany i uszkodzenia poniesione przez Tomasza z Akwinu * czy wielebnego Chryzostoma*. Lecz brak mi teraz nastroju, choć mam ci jeszcze do opisania drugi o wiele ciekawszy wypadek. Jestem jednak tak bardzo zmęczona moimi przeżyciami, że nie mogę już dzisiaj dłużej pisać. Poczekam wszakże z wysłaniem tego listu, abyś się ty z kolei nie niepokoiła. ROZDZIAŁ XXXI Tu Jest uczciwy świat... Powiedz, czyś wiedział o tym pięknym dziele? W. SZEKSPIR: Król Jan Julia Mannering do Matyldy Marchmont Muszę teraz, droga moja Matyldo, ciągnąć dalej nić mojej opowieści od miejsca, w którym ją wczoraj przerwałam. Przez dwa czy trzy dni nie mówiliśmy o niczym innym oprócz owego oblężenia, zastanawialiśmy się, co jeszcze z tego może wyniknąć, i sączyliśmy w niechętne uszy ojca prośby, by wyjechać do Edynburga czy też chociażby do Dumfries, gdzie towarzystwo jest wyjątkowo dobre — dopóki nie wygaśnie gniew tych wyrzutków społeczeństwa. Odpowiadał bardzo spokojnie, że nie chce, by dom jego gospodarza oraz własne jego rzeczy w Woodburne zostały zniszczone, że przeprasza nas bardzo, ale dotychczas uważano go za człowieka, który potrafi zapewnić bezpieczeństwo i ochronę rodzinie, i że jeśli spokojnie zostaniemy w domu, to jego zdaniem odprawa, jaką ci łotrzy tu otrzymali za pierwszym razem, nie zachęci ich do następnej wizyty, najmniejsze zaś oznaki strachu z naszej strony byłyby najpewniejszym sposobem narażenia się na to właśnie, czego pragniemy uniknąć. Pokrzepione jego wywodami i wyraźną obojętnością, z jaką odnosił się do grożącego niebezpieczeństwa, zaczęłyśmy nabierać śmiałości i wychodzić jak zwykle na spacery.
Prosiłyśmy tylko panów, ilekroć nam towarzyszyli, żeby brali ze sobą broń, i zauważyłam, że ojciec przez kilka nocy z rzędu pilnie baczył, by dom był zabezpieczony, i żądał, by domownicy mieli broń pod ręką na wszelki wypadek. Ale trzy dni temu zdarzyło się coś, co przeraziło mnie bardziej niż atak przemytników. Mówiłam ci już, że niedaleko Woodburne leży małe jeziorko, gdzie panowie chodzą czasem na polowanie na dzikie ptactwo. Tak się złożyło, że powiedziałam przy śniadaniu, iż chciałabym zobaczyć to miejsce teraz, gdy jezioro jest zamarznięte i gdy ślizgają się po nim łyżwiarze i kurlerzy* , jak nazywają graczy w tę dziwną grę na lodzie. Ziemia pokryta była śniegiem, lecz tak twardym, że nie widziałam przeszkód w dojściu wraz z Lucy nad jezioro, zwłaszcza że ścieżka była mocno wydeptana nogami ludzi, którzy często tamtędy chodzili na miejsce rozrywki. Hazlewood natychmiast zaofiarował się, że nas zaprowadzi, umówiliśmy się też, że weźmie ze sobą ptaszniczkę. Śmiał się serdecznie na myśl, że ma polować na śniegu, lecz chcąc uspokoić nasze obawy, zażądał, by chłopak od koni, który czasem występował również w roli strzelca, poszedł za nami, niosąc broń. Ponieważ ojciec mój nie lubi tłumu ani jakichkolwiek gromadnych widowisk, oprócz naturalnie parady wojskowej — odmówił swego udziału w wycieczce. Wyruszyliśmy o niezwykle wczesnej godzinie w piękny, mroźny, wesoły ranek i czuliśmy wręcz, jak nasze nerwy i umysły krzepią się rześkim, czystym powietrzem. Spacer nad jezioro był przepiękny, a przeszkody tylko takie, jakie służyć mogą za rozrywkę, na przykład śliskie zejście czy też zamarznięty rów, którego w żaden sposób nie można było przejść bez pomocy Hazlewooda. Nie przypuszczam zresztą, by te kilka kłopotliwych sytuacji mogło obrzydzić Lucy ten spacer. Krajobraz nad jeziorem był piękny. Po jednej stronie wznosiła się ogromna skała, z której zwieszały się niezliczone, olbrzymie sople lodu lśniące w słońcu. Na przeciwnym brzegu ciągnął się niewielki las, wyglądający teraz wprost fantastycznie, jak zwykle, kiedy gałęzie sosen uginają się pod ciężarem śniegu. Na zamarzniętej tafli jeziora poruszało się mnóstwo ludzi — jedni przemykali się z szybkością jaskółki, inni zataczali wdzięczne koła, a jeszcze inni, woląc zapewne mniej męczącą rozrywkę, zebrali się wokół miejsca, gdzie mieszkańcy
dwóch rywalizujących ze sobą parafii grali w kurling o nagrodę, a musiała ona być zaszczytem nie lada, sądząc z podniecenia, jakie malowało się zarówno na twarzach grających, jak i obserwatorów. Obeszłyśmy małe jezioro naokoło z pomocą Hazlewooda, który służył nam obu ramieniem. Przemawiał, nieborak, bardzo łaskawie zarówno do starych, jak młodych i wydawało się, że bardzo go tu lubią — i mają za co. W końcu pomyśleliśmy o powrocie do domu. Czemu ci piszę o tych wszystkich drobiazgach? Bóg mi świadkiem, że nie dlatego, bym teraz przywiązywała do nich jakiekolwiek znaczenie, ale dlatego, że jak tonący chwyta się gałązki, tak ja chwytam się każdej sposobności, by odwlec tę następną, straszliwą część mojej opowieści. Lecz muszę ci ją wreszcie opowiedzieć — muszę doznać współczucia choćby od jednej przyjaciółki po tym rozdzierającym serce wypadku. Wracaliśmy do domu ścieżką, która prowadziła przez mały lasek sosnowy. Lucy nie opierała się teraz na ramieniu Hazlewooda — korzysta z jego pomocy tylko wtedy, gdy zmusza ją do tego konieczność. Ja wciąż jeszcze wspierałam się na drugim jego ramieniu. Lucy szła tuż za nami, a stajenny kilka kroków w tyle. W takiej znajdowaliśmy się pozycji, gdy nagle za pobliskim zakrętem ścieżki ukazał się Brown, jakby wyrósł spod ziemi. Był ubrany bardzo zwyczajnie, można powiedzieć nawet — pospolicie, a w całej jego postaci było coś dzikiego, jakby był czymś bardzo wzburzony. Krzyknęłam ze zdumienia i strachu — Hazlewood źle zrozumiał przyczynę tego okrzyku i kiedy Brown zbliżył się, chcąc pewno przemówić, wyniośle rozkazał mu odejść i nie straszyć dam. Brown odpowiedział mu równie szorstko, że nie ma zamiaru wysłuchiwać od niego lekcji zachowania w stosunku do jakiejkolwiek damy. Wydaje mi się, że Hazlewood, sądząc, że Brown jest może jednym z bandy przemytników i ma jakieś złe zamiary — nie bardzo go zrozumiał. Wyrwał broń z rąk służącego, który teraz stanął w jednym szeregu z nami, i biorąc Browna na cel, kazał mu stanąć, bo inaczej będzie strzelał. Moje okrzyki — strach nie pozwolił mi znaleźć artykułowanych słów — przyśpieszyły tylko katastrofę. Brown, słysząc groźbę, skoczył na Hazlewooda, zaczął się z nim szarpać i byłby mu wyrwał ptaszniczkę z ręki, gdyby broń nie wypaliła w czasie walki, raniąc w ramię Hazlewooda, który padł na ziemię. Nic więcej nie widziałam, wszystko bowiem zaczęło mi wirować przed
oczyma i zemdlałam. Wiem jednak z opowiadań Lucy, że nieszczęsny sprawca tego wszystkiego stał przez chwilę, spoglądając na nas, dopóki jej krzyki nie zaalarmowały ludzi na jeziorze. Przeskoczył wówczas przez żywopłot oddzielający ścieżkę od lasku i od tego czasu słuch o nim zaginął. Służący nawet nie próbował go zatrzymać, to zaś, co o całej sprawie opowiedział nadbiegającym ludziom, skłoniło ich do ześrodkowania wysiłków na przywróceniu mnie do życia a nie na pogoni za jakimś zbrodniarzem, który, jak go opisał stajenny, miał być olbrzymiej siły i uzbrojony po zęby. Hazlewooda odniesiono do domu — to jest do Woodburne. Mam nadzieję, że rana nie okaże się pod żadnym względem niebezpieczna, chociaż on bardzo cierpi. Lecz jak straszliwe będą konsekwencje tego wypadku dla Browna! Jest już przedmiotem niechęci mego ojca, a teraz jeszcze popadł w kolizję z tutejszym prawem i grozi mu zemsta ojca Hazlewooda, który zaklina się, że poruszy niebo i ziemię, by odnaleźć tego, kto postrzelił jego syna. Jakżeż nieborak zdoła się ukryć przed mściwą ręką pogoni? Jak, jeśli go schwytają, będzie mógł się bronić przed surowym prawem, które, jak mi mówią, może nawet zażądać jego życia? I jaki ja mogę znaleźć sposób, by go przed tym niebezpieczeństwem ostrzec? A w dodatku źle ukrywany ból Lucy po zranieniu Hazlewooda to jeszcze jeden powód mojej rozpaczy; wydaje mi się, że wszystko wokół świadczy przeciwko mej nierozwadze, która jest przyczyną całego tego nieszczęścia. Przez dwa dni byłam naprawdę chora. Pocieszyła mnie jednak wiadomość, że Hazlewood wraca do zdrowia i że nie udało się odnaleźć człowieka, który doń strzelił, wiadomo tylko z pewnością, że to przywódca bandy przemytników. Jeśli posądzenie i pościg zostały skierowane w tę stronę, ułatwi to, rzecz oczywista, ucieczkę Brownowi, a wierzę nawet, że on już uciekł. Lecz patrole konne i piesze przeszukują okolicę we wszystkich kierunkach, a ja przeżywam męczarnie słysząc tysiące mętnych i niesprawdzonych wiadomości o aresztowaniu i odnalezieniu sprawcy. Tymczasem największą dla mnie pociechą jest szlachetna postawa Hazlewooda, który twierdzi uparcie, że bez względu na zamiary, w jakich zbliżał się do nas ów człowiek, który go zranił, nie ulega wątpliwości, że broń wypaliła sama przypadkiem podczas szarpaniny i że rana, jaką otrzymał, nie była zamierzona. Jednak nasz stajenny utrzymuje, że nieznajomy wyrwał Hazlewoodowi broń z ręki i
rozmyślnie do niego strzelił, a Lucy też skłania się raczej do tej opinii. Nie podejrzewam ich o umyślną przesadę, ale taka już jest ułomność ludzkiego świadectwa, boć przecież wiem na pewno, że ów nieszczęsny strzał oddany został przypadkiem. Może najlepiej byłoby zawierzyć mój sekret Hazlewoodowi — ale on jest bardzo młody i z ogromną niechęcią myślę o przyznaniu mu się do mego szaleństwa. Myślałam raz o zwierzeniu się Lucy ze wszystkiego i zaczęłam ją wypytywać, czy pamięta rysy i postać człowieka, z którym spotkałyśmy się tak niefortunnie, lecz zaczęła komponować tak okropny opis jakiegoś włóczęgi, że odebrała mi całą odwagę i chęć zdradzenia jej uczuć, jakimi obdarzam człowieka o takim rzekomo wyglądzie. Muszę powiedzieć, że panna Bertram ma przez swoje uprzedzenia bardzo wykoślawiony obraz, bo naprawdę niewielu jest mężczyzn przystojniejszych od biednego Browna. Nie widziałam go już od dawna, a jednak nawet gdy się tak dziwnie i niespodziewanie zjawił podczas owego nieszczęsnego spotkania w fatalnych okolicznościach, postać jego, kiedy ją sobie przypominam, wydaje mi się jeszcze bardziej zręczna, a rysy pełne wyrazistej godności. Czy spotkamy się jeszcze kiedykolwiek? Któż może odpowiedzieć na to pytanie? Napisz mi coś miłego, kochana Matyldo — ale czy pisałaś kiedykolwiek inaczej? A jednak, proszę cię raz jeszcze, napisz do mnie szybko i napisz serdecznie. Nie jestem dzisiaj w sytuacji, w której rady i wymówki mogłyby mi przynieść korzyść, brak mi też zwykłego poczucia humoru i nie mogę odeprzeć ich żartami. Czuję przestrach dziecka, które w bezmyślnej zabawie puściło w ruch jakąś potężną maszynerię i patrząc na kręcące się koła, brzęczące łańcuchy i walce toczące się wokół niego, jest tak samo zdziwione niesłychaną potęgą, jaką powołały do życia słabe jego siły, jak przerażone konsekwencjami, na które musi czekać, nie mogąc w żaden sposób im zapobiec. Muszę tu również powiedzieć, że ojciec jest dla mnie bardzo dobry i serdeczny. Przerażenie, jakie przeżyłam, jest wystarczającym wytłumaczeniem moich dolegliwości nerwowych. Mam nadzieję, że Brown uciekł do siostrzanego królestwa Anglii albo może do Irlandii czy też na Isle of Man. We wszystkich tych wypadkach mógłby bezpiecznie i cierpliwie oczekiwać zakończenia sprawy o zranienie Hazlewooda, bo łączność tych krajów ze Szkocją, jeśli idzie o zagadnienia natury prawnej, nie jest (dzięki Bogu) bardzo ścisła.
Gdyby go tu teraz schwytano, konsekwencje byłyby straszliwe. Staram się jednak wmówić w siebie, że to nieszczęście stać się nie może. Och, jakże szybko prawdziwe troski i niepokoje zaćmiły to jednostajne i ciche życie, na które ostatnio miałam ochotę narzekać. Lecz nie będę cię dłużej męczyć mym biadaniem. Żegnaj, droga moja Matyldo! ROZDZIAŁ XXXII Człowiek bez oczu ma widzieć ten świat? Patrzże uszami! Widzisz, jak ten sędzia Jeździ na zacnym złodzieju? Posłuchaj, Zmień teraz miejsce i zgadnij — kto sędzia, A kto jest złodziej? W. SZEKSPIR: Król Lear Pomiędzy ludźmi, którzy żywo pragnęli odnaleźć tego, kto — napadł z zasadzki i zranił młodego Hazlewooda, był Gilbert Glossin, do niedawna prawnik w......., a obecnie dziedzic Ellangowan, jeden z bogobojnych członków sądu pokoju hrabstwa...... Przyczyny jego starań w tej sprawie były różnorodne, lecz sądzimy, iż nasi czytelnicy, którzy poznali już tego pana, nie przypuszczają, iż popychała go do działania jedynie gorąca i bezinteresowna miłość dla prawa jako takiego. Sprawa zaś polegała na tym, że ten szacowny jegomość czuł się nie tak dobrze, jak przypuszczał, kiedy już wszystkie machinacje doprowadziły go do objęcia w posiadanie majętności jego dobroczyńcy. Siedząc więc we dworze, gdzie tyle rzeczy przypominało mu dawne czasy, nie zawsze gratulował sobie w duchu wygranej. Rozglądając się wokoło, nie mógł nie zdawać sobie sprawy, że ma zamknięty dostęp do towarzystwa okolicznych ziemian, choć wydawało mu się, że całkowicie się z nimi zrównał. Nie miał wstępu do ich klubów, a na wszystkich zebraniach natury publicznej, z których nie można go było wprost wyrzucić, wszyscy wyraźnie opowiadali się przeciwko niemu i odnosili się doń chłodno i pogardliwie. Ta niechęć miała swe źródło zarówno w ich zasadach, jak i uprzedzeniach, bo ziemiaństwo pogardzało nim za jego niskie urodzenie, a nienawidziło za metody, jakimi doszedł do majątku. U ludzi prostych miał jeszcze gorszą reputację. Ani nie chcieli mu
przyznać związanego z majętnością tytułu pana na Ellangowan, ani używać w stosunku do niego zwyczajnej formy ,,pan" Glossin. Dla nich był po prostu Glossinem, a ten drobny fakt tak bardzo drażnił jego próżność, że mówiono, iż za trzykrotne nazwanie go panem na Ellangowan dawał pół korony żebrakowi, który zwracał się doń z prośbą o pensa. Głęboko bolał nad powszechnym brakiem szacunku, zwłaszcza gdy porównywał siebie i przyjęcie, jakiego doznaje w towarzystwie, z osobą i popularnością pana Mac-Morlana, który będąc o wiele mniej zamożny, był kochany i szanowany zarówno przez biednych, jak i bogatych i powoli, a systematycznie zakładał podwaliny pod niewielką fortunkę, ciesząc się przy tym powszechnym poparciem i uznaniem. Atak na dom pułkownika Manneringa, a później wypadek, podczas którego zraniony został Hazlewood, wydawał się Glossinowi doskonałą okazją, by zaskarbić sobie w hrabstwie wielkie uznanie, dokonując czynu, jaki leżał w możliwościach energicznego sędziego pokoju (bowiem od pewnego czasu należał już do tego zespołu). Był też niezgorzej obznajmiony ze zwyczajami i miejscami spotkań handlarzy nielegalnym towarem. Te ostatnie doświadczenia zdobył dawniej, sprzymierzając się z paroma najbardziej obrotnymi przemytnikami, w rezultacie czego działał czasem jako wspólnik, czasem jako doradca prawny tych ludzi. Lecz już przed laty zerwał te stosunki, nie przypuszczał więc, by jego obecne poszukiwania mogły narazić jakiegoś starego znajomego, który z kolei mógłby się za to zemścić. Pod wpływem tych wszystkich pobudek i przy pomocy znanych mu pomniejszych sług prawa Glossin puścił wszystkie sprężyny w ruch, by wytropić i jeśli to możliwe, schwytać kogoś z bandy, która atakowała Woodburne, a zwłaszcza osobnika, który zranił Karola Hazlewooda. Obiecywał wysokie nagrody, podsuwał najrozmaitsze sposoby, używał osobistych wpływów pomiędzy starymi znajomymi, popierającymi tak zwany ,,uczciwy handel" — i przekonywał ich, że bardziej im się opłaci poświęcić parę podrzędnych pionków niż narazić się na zarzut inspirowania tak niegodziwych poczynań. Lecz przez pewien czas wszystkie te wysiłki szły na marne. Prości ludzie w hrabstwie albo pomagali przemytnikom, albo zbytnio się ich bali, by świadczyć przeciwko nim. W końcu udało się Glossinowi otrzymać informację, że mężczyzna, którego wygląd i ubiór odpowiadał
opisowi człowieka, co zranił Hazlewooda, spędził noc poprzedzającą wypadek w Kippletringan w gospodzie ,,Pod Lordem Gordonem". Tam więc udał się natychmiast, by wypytać o wszystko naszą znajomą, panią Mac-Candlish, Czytelnik wywnioskował zapewne ze słów tej poczciwej kobiety, że nie miała ona Glossina w zbyt wielkim poważaniu. Posłuchała więc jego wezwania na rozmowę niechętnie i z ociąganiem, a wszedłszy do pokoju, przywitała się z nim najchłodniej, jak tylko mogła. Rozmowa wyglądała następująco: — Piękny, mroźny ranek, pani Mac-Candlish. — Tak, proszę pana, ranek nie najbrzydszy — odparła sucho gospodyni. — Moja pani Mac-Candlish, pragnąłbym się dowiedzieć, czy sędziowie będą tu obiadowali, jak zwykle po zajęciach sądowych we wtorek? — Zdaje mi się... że chyba tak, jak zawsze — rzekła i odwróciła się, by wyjść z pokoju. — Chwileczkę, pani Mac-Candlish — cóż to, tak bardzo ci się śpieszy? Chciałbym, żeby klub obiadował tu raz w miesiącu — dobrze byłoby, co? — Oczywiście — klub ogólnie szanowanych dżentelmenów. — Jasne, jasne — zgodził się Glossin. — Myślę o właścicielach ziemskich i ludziach, co mają w hrabstwie ustaloną pozycję. Chciałbym wprowadzić taki zwyczaj. Krótki, suchy kaszel pani Mac-Candlish nie dowodził niechęci do takiego projektu rozważanego w oderwaniu, zawierał jednak wątpliwości, jak dalece będzie on mógł dojść do skutku pod protektoratem jegomościa, od którego propozycja wychodzi. Nie był to kaszel negatywny, lecz kaszel pełen wątpliwości i jako taki został przez Glossina zrozumiany. — Duży teraz ruch na gościńcu, pani Mac-Candlish. Pełno przejezdnych co? — Nie najgorszy — ale potrzebna chyba jestem przy bufecie. — Nie, nie, poczekaj jeszcze chwilkę, jejmość. Nie możesz zrobić tej uprzejmości staremu klientowi? Czy nie przypominasz sobie takiego bardzo wysokiego młodego człowieka, który w zeszłym tygodniu spędził tu w gospodzie jedną noc?
— Prawdę mówiąc, panie, nie mogę nic powiedzieć na pewno. Nigdy tam nie patrzę, czy goście są wysocy, czy mali, byle tylko płacili duże rachunki. — A jak nie są duże, to potrafisz jejmość sama je powiększyć, co? Cha, cha, cha! Ale ten młody człowiek, o którego pytam, miał ponad sześć stóp wysokości, nosił ciemny anglez z metalowymi guzikami, miał jasne, nie pudrowane włosy, niebieskie oczy i prosty nos, podróżował pieszo, bez służącego i bez bagażu — z pewnością pamiętasz jejmość takiego podróżnego. — Co też tam, panie — gospodyni postanowiła wyraźnie, że nic z tego wywiadu nie będzie. — Jakże ja bym mogła wszystko spamiętać? Więcej jest chyba do roboty w oberży takiej jak ta niż tylko patrzeć, jakie podróżni mają oczy, nosy czy włosy. — Wobec tego, pani Mac-Candlish, muszę oświadczyć bez ogródek, że człowiek ten jest podejrzany o popełnienie wielkiej zbrodni, a w wyniku tych podejrzeń ja, jako urzędnik sądu pokoju, muszę żądać od ciebie tych informacji — a jeśli jejmość odmawiasz odpowiedzi na moje pytania, będę cię musiał zaprzysiąc. — Ale, panie, mnie nie wolno przysięgać — zawsze chodziliśmy na zebrania Antyburgerów* — co prawda, kiedy żył jeszcze mój świętej pamięci mąż, komornik Mac-Candlish, poczciwiec, tośmy chodzili do kościoła, do którego bardziej wtedy wypadało chodzić, boć był na służbie państwowej, ale odkąd został powołany na lepsze miejsce niż Kippletringan, zaczęłam z powrotem chodzić na zebrania wielebnego Mac-Grainera. Więc widzisz, panie, że nie mogę przysięgać, póki nie pogadam z pastorem — zresztą jak mam przysięgać przeciwko bezbronnemu biedakowi, co podróżuje po kraju bez przyjaciół, jako obcy? — Może uwolnię cię, jejmość, od tych skrupułów bez fatygowania wielebnego Mac-Grainera, kiedy ci powiem, że człowiek, o którego pytam, jest tym, co strzelił do twego młodego ulubieńca, pana Karola Hazlewood. — Dobre nieba! A któż by to pomyślał! Nie, jeśliby chodziło o jakieś tam nie zapłacone długi albo o bitkę z celnikami, język Nelly MacCandlish nigdy by mu nie zaszkodził. Ale jeśli on rzeczywiście strzelił do młodego Hazlewooda! Choć to mi się w głowie nie mieści, panie Glossin, to na pewno jakaś twoja sztuczka! Nie uwierzę, żeby taki
przyzwoity chłopiec — nie, nie, to jakieś twoje stare sztuczki. Chcesz go wyjąć spod prawa albo aresztować. — Widzę, że mi jejmość nie wierzysz, ale spójrz tutaj na te oświadczenia, podpisane przez ludzi, co byli świadkami zbrodni, i sama powiedz, czy rysopis tego łotra nie odpowiada wyglądowi twojego gościa. Mówiąc to, dał jej do ręki papiery, które ona przeczytała uważnie, raz po raz zdejmując okulary, by wznieść oczy ku niebu lub może otrzeć łzę, młody Hazlewood bowiem był jej szczególnym ulubieńcom. — Dobrze więc — oświadczyła, skończywszy przeglądać papiery — jeśli to tak wygląda, wydam go, łotra jednego. Jak łatwo omylić się nam, śmiertelnikom! Nigdy jeszcze żadna twarz bardziej mi się nie podobała, nigdy nie widziałam rozsądniejszego, skromniejszego młodzieńca. Myślałam, że to jakiś wielki pan, co się znalazł w nieszczęściu. Ale wydam go teraz, zbója. Żeby strzelić do Karola Hazlewooda — i to przy młodych, Bogu ducha winnych damach. Teraz powiem o nim wszystko! — A więc przyznajesz jejmość, że taki człowiek zatrzymywał się tu w wieczór poprzedzający wypadek? — Tak, panie, zatrzymał się i cały dom tak go polubił jak swojego — taki był z niego szczery, miły chłopiec. Nie mogło mu rozchodzić się o pieniądze, to pewne, boć zjadł tu przecież baraninę, wypił kufel piwa i ze dwa kieliszki wina, a potem zaprosiłam go jeszcze, żeby się napił ze mną herbaty, i wcale tego nie wstawiłam do rachunku. Nie jadł kolacji, bo powiedział, że taki jest zmęczony podróżą poprzedniego wieczoru. Teraz wiem, że to była pewno jakaś zbójecka wyprawa. — Czy nie słyszałaś jejmość czasem, jak się nazywa? — Wiem dobrze — odparła pani Mac-Candlish, teraz równie chętna do udzielania informacji, jak przedtem była oporna. — Powiadał, że nazywa się Brown, i mówił jeszcze, że może zapyta tu o niego jedna stara Cyganka. Tak, tak, powiedz, z kim trzymasz, a powiem ci, kim jesteś. A to łotr! No i, panie, jak wychodził rano, zapłacił uczciwie swój rachunek i dał jeszcze na pewno coś pokojowej, bo Grizzy nic ode mnie nie dostaje oprócz dwóch par butów rocznie i jakiegoś tam drobiazgu w Podarkowy Poniedziałek...* Tu Glossin doszedł do wniosku, że trzeba przerwać ten potok wymowy i sprowadzić poczciwą kobietę na właściwe tory.
— Och, prosił wtedy, że jeśli taka Cyganka przyjdzie i zapyta o pana Browna, to mam jej powiedzieć, że poszedł na jezioro Creeran i wróci na obiad. Ale już nie wrócił, chociaż tak na niego czekałam i sama poszłam przypilnować dla niego kurcząt nadziewanych jajami i faszerowanego łba łupacza, czego dla zwykłych gości nigdy nie robię. Ale nie przyszło mi do głowy, na jakie to on łyżwy idzie! Strzelać do pana Karola, niewiniątka! Pan Glossin, jak rozsądny sędzia śledczy, pozwolił najpierw, by świadek dał upust zdumieniu i oburzeniu, a potem zaczął wypytywać, czy podejrzany nie zostawił czasem w gospodzie jakich papierów czy bagaży. — Prawda, zostawił paczkę — bardzo małą paczuszkę — pod moją opieką. Dał mi też trochę srebra i prosił, żeby mu kupić pół tuzina koszul z koronkowymi żabotami. Peg Pasley dotąd je trzyma — może mu się przydadzą, jak będzie szedł na szubienicę, łotr jeden. Pan Glossin poprosił wtedy, by mógł obejrzeć paczkę, lecz tu gospodyni wniosła sprzeciw. — Nie wiem... chciałabym, żeby wszystko się działo zgodnie z prawem, bo jeśli mi się coś powierza, to już muszę tego dopilnować, jak należy... może zawołam tu diakona Beardiffa i gdyby pan był łaskaw zrobić spis tych rzeczy i dać mi pokwitowanie w obecności diakona — albo jeszcze lepiej, gdyby to można było zapieczętować i złożyć u diakona w depozycie, to wtedy miałabym spokojną głowę. Bo mnie chodzi tylko o to, żeby wszystko było zgodne z prawem. Ponieważ wrodzona przezorność i nabyta podejrzliwość pani MacCandlish pozostały niewzruszone, Glossin posłał po diakona Beardiffa, by pomówić ,,w sprawie łotra, który strzelał do pana Karola Hazlewooda". Diakon zjawił się na wezwanie z przekrzywioną peruką, bo śpiesząc się do sędziego pokoju zmienił był swoją czapkę z Kilmarnock*, w której zwykle obsługiwał klientów, na perukę. Wówczas pani Mac-Candlish wyjęła paczkę złożoną u niej przez Browna w depozycie, w paczce zaś znaleziono sakiewkę Cyganki. Stwierdziwszy, jak cenna jest jej różnorodna zawartość, pani MacCandlish pogratulowała sobie w duchu, że tak się zabezpieczyła pokazując paczkę Glossinowi, ten zaś, przybierając maskę obojętnej bezstronności, pierwszy zaproponował, by wszystko szczegółowo spisać i zdeponować u diakona Beardiffa, dopóki nie będzie można przesłać kosztowności do Urzędu Koronnego. On sam nie chce być
osobiście odpowiedzialny za przedmioty, które, jak mu się zdaje, mają dużą wartość i z pewnością zostały zdobyte w sposób zbrodniczy. Przejrzał potem papier, w który zawinięta była sakiewka. Był to wierzch listu, zaadresowanego do jaśnie wielmożnego pana Vanbeesta Browna, lecz adres był oderwany. Pani Mac-Candlish równie teraz chętna do wyjaśnienia sprawy ucieczki zbrodniarza, jak przedtem oporna — różnorodna bowiem zawartość sakiewki mocno przemawiała za wnioskiem, że nie wszystko tu jest w porządku — dała Glossinowi do zrozumienia, iż zarówno jej stajenny, jak i woźnica, obaj widzieli nieznajomego na lodzie tego dnia, kiedy młody Hazlewood został zraniony. Stary nasz znajomy, Jock Jabos, został wezwany jako pierwszy i przyznał szczerze, że tego właśnie ranka widział i rozmawiał na lodzie z przybyszem, który, jak mu się zdawało, nocował w oberży ,,Pod Lordem Gordonem" poprzedniej nocy. — W jakim kierunku zmierzała wasza rozmowa? — zapytał Glossin. — W jakim kierunku? Nie było żadnego kierunku, szliśmy prosto nosa po lodzie. — No dobrze, ale o czym rozmawialiście? — Och, ten pan pytał o różne rzeczy, jak to zwyczajnie obcy — odparł woźnica, który najwyraźniej był w nastroju niechętnym i nierozmownym, podobnie jak jego pani przed chwilą. — Ale o co pytał? — Och, o różnych tam ludzi, co grali w kurling, i o starego Jocka Stevensona, co bronił celu, i o owe damy i takie tam różne rzeczy. — O jakich damach rozmawialiście? I co on chciał o nich wiedzieć, Jock? — O jakich damach? Och, o pannie Julii Mannering i pannie Lucy Bertram, co je pan sam dobrze zna i które wtedy spacerowały z młodym dziedzicem Hazlewood po lodzie. — A coś ty mu o nich powiedział? — pytał Glossin. — Cóż, ja tylko mówiłem, że to jest panna Lucy Bertram z Ellangowan, która dawniej była dziedziczką wielkiego majątku w tej okolicy, a ta druga to panna Mannering, która ma wyjść za młodego Hazlewooda... niech no popatrzy, jak to ona mu wisi na ramieniu. I tak sobie gawędziliśmy o różnych okolicznych plotkach... to rozmowny człowiek. — No, a on co odpowiedział?
— Nic — tylko patrzył bystro na panienki i zapytał, czy to pewne, że panna Mannering ma wyjść za młodego Hazlewooda, a ja odpowiedziałem, że pewne jak słońce na niebie, a miałem prawo tak powiedzieć, bo moja cioteczno-cioteczna, Jean Clavers, zresztą i pana kuzynka, panie Glossin — dawnymi czasy znał pan tę Jean, która jest krewniaczką gospodyni w Woodburne — powiadała mi nieraz, że nie ma nic pewniejszego jak to małżeństwo. — A co na to powiedział ten podróżny? — spytał Glossin, — Co powiedział? — powtórzył woźnica. — Nic w ogóle nie powiedział, tylko patrzył na nich, jak chodzili naokoło jeziora po lodzie, jakby ich chciał zjeść; ani na chwilę od nich oczu nie oderwał i nie powiedział słowa ani się nie spojrzał drugi raz na mecz na lodzie, chociaż chłopcy grali, że aż miło patrzeć — a potem odwrócił się i poszedł z jeziora przez przełaz nad żywopłotem do lasu Woodburne i tyleśmy go widzieli. — Pomyśleć tylko — wtrąciła pani Mac-Candlish — jakie to trzeba mieć serce z kamienia, żeby strzelać do owego nieszczęsnego młodzieńca, i to w obecności panienki, z którą ma się ożenić. — Moja pani Mac-Candlish — odparł Glossin — słyszało się już o wielu podobnych wypadkach — niewątpliwie chciał się zemścić, i to tam, gdzie zemsta będzie najboleśniejsza i najsłodsza. — Ale, proszę panów — mówił Jabos, którego trzeźwy, nieuczony spryt często pozwalał mu dostrzec sedno sprawy, podczas gdy inni błądzili po omacku — myślę, że wy się państwo wszyscy mylicie. Nigdy nie uwierzę, żeby ktoś zamierzał zastrzelić kogoś jego własną bronią. Przecież, u Boga Ojca, byłem pomocnikiem leśniczego na Isle i, słowo daję, że najsilniejszy mężczyzna w całej Szkocji nie zabierze mi broni, bo mu przedtem wpakuję parę kul, chociaż postać mam niepokaźną, zdatna tylko do siodła i do kozła karety — nie, nie, nikt nie ważyłby się na coś podobnego. Daję moje najlepsze skórzane portki, a były kupione nowe na jarmarku w Kirkcudbright, że to wszystko przypadek. Ale jak państwo już nic do mnie nie mają, to pójdę chyba i zadam koniom paszy. — Z tymi słowy odszedł. Zeznania stajennego, który tu z nim przyszedł, pokrywały się mniej więcej z opowieścią Jocka. Wówczas Glossin zapytał go i panią MacCandlish, czy Brown miał przy sobie tego nieszczęsnego ranka jakąś broń.
— Nie miał — odpowiedzieli — tylko zwyczajną krótką szablę przy boku. — No — w tym momencie diakon chwycił Glossina za guzik (bowiem rozważając tę zawiłą sprawę, zapomniał o nowej pozycji Glossina) — sprawa jest doprawdy wątpliwa, panie Gilbercie, bo nie bardzo to prawdopodobne, by ktoś wyruszał do walki z taką bronią. Glossin uwolnił swój guzik z uchwytu diakona i przerwał tę dyskusję, lecz zrobił to grzecznie — w interesie jego bowiem leżało teraz zaskarbienie sobie dobrej opinii u wszystkich ludzi. Zapytał więc o cenę herbaty i cukru i zapowiedział, że musi się w nie zaopatrzyć na cały rok. Potem wydał pani Mac-Candlish rozporządzenia co do wystawnego przyjęcia dla pięciu jego przyjaciół, których pragnie zaprosić na obiad ,,Pod Lordem Gordonem" od tej soboty za tydzień. Wreszcie dał pół korony Jockowi Jabos, którego stajenny wydelegował, by przytrzymał mu konia. — No cóż — zwrócił się diakon do pani Mac-Candlish, przyjmując jej zaproszenie na szklaneczkę piwa przy bufecie — nie taki diabeł straszny, jak go malują. Przyjemnie popatrzeć, jak ktoś pilnuje interesów hrabstwa tak, jak pan Glossin. — Co prawda, to prawda, diakonie — odparła gospodyni. — Dziwię się tylko, że nasi panowie przekazują swoje obowiązki takim jak ten Glossin. Ale jak długo jest srebro w obiegu, diakonie, ludzie zawsze będą mile patrzeć na to, co ma z wierzchu wybitą głowę królewską. — A ja myślę, moja jejmość, że Glossin to jednak fałszywa moneta, zobaczycie sami — wtrącił Jabos, który przechodził właśnie przez mały przedsionek z tyłu za ladą — choć ta jego półkoronówka jest na pewno dobra. ROZDZIAŁ XXXIII Dla tego człeka śmierć nie jest straszniejsza Niż dla pijaka sen. Wszystko mu jedno, Gwiżdże na przeszłość, teraźniejszość, przyszłość, Na wszystko gotów — i na śmierć nieczuły. W. SZEKSPIR: Miarka za miarkę Na podstawie informacji, zdobytych dzięki tym badaniom, Glossin spisał dokładne sprawozdanie. Otrzymane wiadomości, o ile potrafił je zrozumieć, nie wyświetlały wprawdzie całej sprawy, ale czytelnik,
bardziej we wszystko wtajemniczony niż ów pan, otrzymał za ich pośrednictwem informacje o poczynaniach Browna od chwili, kiedyśmy go zostawili na drodze do Kippletringan, aż do chwili, kiedy dręczony zazdrością, niespodziewanie i niepotrzebnie pojawił się przed Julią Mannering. Zajście, jakie z tego wynikło, o mało nie skończyło się nieszczęściem. Glossin wracał wolno do Ellangowan, rozważając w myślach to, czego się dowiedział, i coraz bardziej utwierdzając się w przekonaniu, że energiczne i skuteczne działanie w tej tajemniczej sprawie jest doskonałą sposobnością zdobycia sobie łask Hazlewooda i Manneringa, czego nie należało pod żadnym względem zaniedbać. Być może, obudziła się w nim też zawodowa chętka rozwiązania tej sprawy. Toteż kiedy wrócił z Kippletringan do domu, przyjął z dużą radością wiadomość, którą natychmiast przyniosła mu służba — że Mac-Guffog, konstabl-detektyw, i kilku jego pomocników trzymają w kuchni człowieka zakutego w kajdany i czekają na jaśnie pana. Natychmiast zeskoczył z konia i pośpieszył do domu. — Przyślij mi tutaj kancelistę, znajdziesz go w zielonym saloniku, kopiuje plan majątku. Przygotuj wszystko jak trzeba w moim gabinecie i przysuń wielki skórzany fotel do biurka, postaw stołek dla pana Scrow. Panie Scrow — rzekł do kancelisty, który właśnie wszedł do sali prezencyjnej — weź z półki tom sir George'a Mackenzie* „O Zbrodniach", otwórz go na części ,Vis Publica et Privata"* i załóż kartę na paragrafie o ,,noszeniu niedozwolonej prawem broni". A teraz pomóż mi zdjąć płaszcz, powieś go w sieni i każ wprowadzić więźnia — albo nie, czekaj, najpierw przyślij tu Mac-Guffoga. No, MacGuffog, gdzieś złapał tego ptaszka? Mac-Guffog był to korpulentny jegomość o kabłąkowatych nogach, byczej szyi, twarzy czerwonej jak żagiew oraz straszliwie zezującym lewym oku. Dokonawszy kilku skomplikowanych ruchów, które miały oznaczać powitanie sędziego, zaczął opowiadać swoją historię, upiększając ją rozmaitymi znaczącymi ruchami głowy i wymownymi mrugnięciami, które miały dowodzić, że między opowiadającym a słuchaczem istnieje pełne wzajemne zrozumienie. — Więc jak wasza wysokość widzi, poszedłem na to miejsce, o którym wasza wysokość mówiła, gdzie mieszka ta, co to wasza wysokość wie, nad brzegiem morza. No więc ona mówi:'' „Czego tu chcesz? Przychodzisz pewno z Ellangowan z nakazem aresztu?" A ja
na to: „Żaden tam nakaz aresztu nie przyjdzie nigdy z Ellangowan, bo, powiadam, wiesz chyba, że sam pan dziedzic Ellangowan dawniejszymi czasy"... — Dobrze, dobrze — przerwał Glossin — nie ma potrzeby wdawać się w szczegóły. Powiadaj to, co ważne. — No więc usiedliśmy i gadamy o cenie koniaku, bo powiedziałem, że chcę kupić koniak — a tu on wchodzi... — Kto? — Ten — tu wskazał kciukiem w kierunku kuchni, gdzie znajdował się więzień pod strażą. — Miał kurtę szczelnie zapiętą i myślałem, że taki na pewno trzyma broń przy sobie, więc umyśliłem sobie, że najlepiej będzie zacząć z nim grzeczne. Uwierzył, że jestem z Isle of Man, a ja trzymałem się ciągle między nim a nią, bo się bałem, żeby mu coś nie wyśpiewała. A potem zaczęliśmy popijać, a ja się z nim założyłem, że nie potrafi wypić całej kwaterki holenderskiego koniaku duszkiem — a kiedy on spróbował, to weszli Jock i Dick i zakuliśmy go w kajdanki. Wzięliśmy go spokojnie jak owcę. Teraz wyspał się trochę i jest rześki jak majowy ranek — może odpowiadać na wszystkie pytania, jakie mu wasza wysokość zechce zadać. — Po zakończeniu opowieści, urozmaiconej niezwykłą ilością gestów i grymasów, narrator, jak się tego spodziewał, usłyszał pochwały. — Czy nie miał przy sobie broni? — zapytał sędzia, podziękowawszy konstablowi. — Tak — tacy jak on nie ruszają się bez pistoletów i noża. — Miał jakieś papiery? — Te tylko — tu wręczył sędziemu brudny notes. — Idź teraz na dół, Mac-Guffog, i zaczekaj. — Konstabl wyszedł z pokoju. Wkrótce rozległ się brzęk żelaza na schodach i w dwie minuty później wprowadzono więźnia w łańcuchach i z kajdankami na rękach. Był to krępy, muskularny i krzepki mężczyzna. Choć jego potargane, posiwiałe włosy mówiły o niemłodym już wieku, a postać była nieco pochylona, sprawiał jednak wrażenie człowieka, z którym niewielu chciałoby się zmierzyć. Jego pospolita, dzika twarz wciąż jeszcze była przekrwiona, a wzrok błędny po mocnym napitku, który stał się bezpośrednią przyczyną jego schwytania. Lecz sen, na który mu pozwolił Mac-Guffog, choć krótki, oraz — może jeszcze bardziej — świadomość niebezpieczeństwa przywróciły mu całkowicie zdolność
rozumowania. Zacny sędzia i niemniej godny szacunku więzień przez chwilę przyglądali się sobie nawzajem uporczywie, bez słowa. Glossin najwidoczniej poznał więźnia, lecz wydawało się, że nie wie, jak zacząć śledztwo. Wreszcie przerwał milczenie: — Więc to ty, kapitanie? Długo nie było cię na tym brzegu. — Na tym brzegu? — odparł tamten. — Co u kaduka? Niech mnie diabli porwą, jeśli tu w ogóle byłem kiedykolwiek! — To tak nie przejdzie, kapitanie. — To musi przejść, panie sędzio, niech to diabli! — A jakże masz ochotę nazywać się teraz — mówił Glossin — dopóki nie sprowadzę tutaj ludzi, którzy odświeżą ci nieco pamięć i przypomną, kim jesteś, a przynajmniej, kim byłeś? — Kim jestem? Donner und Blitzen! Jestem Jans Janson z Cuxhaven. Kimże mam być? Glossin wyjął z leżącego opodal pudła parę małych pistoletów kieszonkowych i nabił je z ostentacyjną pieczołowitością. — Możesz odejść — zwrócił się do kancelisty — i zabierz ze sobą ludzi, ale czekaj w sieni na zawołanie. Kancelista chciał ostrzec swego pana przed niebezpiecznym sam na sam z człowiekiem zdolnym do wszystkiego, choć był tak mocno skuty, że nie mógł zrobić najmniejszego ruchu, Glossin jednak oddalił go niecierpliwym skinieniem ręki. Kiedy kancelista zniknął, sędzia przeszedł się szybko dwa razy tam i z powrotem po pokoju, potem przysunął krzesło naprzeciwko więźnia, tak by mieć go całkowicie na widoku, położył przed sobą w pogotowiu pistolety i powiedział pewnym tonem: — Jesteś Dirk Hatteraick z Flushing, tak? Więzień instynktownie obejrzał się w kierunku drzwi, jakby się bał, że ktoś podsłuchuje. Glossin wstał, otworzył drzwi, tak że z krzesła, na którym siedział więzień, można się było upewnić, iż nikt nie słucha, potem zamknął je, usiadł i powtórzył pytanie: — Jesteś Dirk Hatteraick, który pływał niegdyś na „Jung-frau w Haagenslaapen", tak? — Do diabła, po cóż pytasz, jeśli wiesz? — Bom zdziwiony widząc cię w najostatniejszym miejscu, w jakim powinieneś być, jeśli ci zależy na bezpieczeństwie — stwierdził chłodno Glossin.
— Do kroćset! Nikt, komu zależy na własnym bezpieczeństwie, nie będzie tak do mnie mówił. — Do bezbronnego i w łańcuchach? Pięknie to brzmi, kapitanie — odparł Glossin ironicznie. — Ale cóż, pogróżkami nic nie wskórasz. Trudno ci będzie wydostać się z tego kraju, nie zdawszy wprzódy sprawy z pewnego drobnego wypadku, który miał miejsce na Warroch Point parę lat temu. Spojrzenie Hatteraicka było ponure jak noc. — Jeśli o mnie idzie — ciągnął Glossin — nie chcę bynajmniej być surowy wobec starego znajomego, ale muszę wykonać swój obowiązek — wyślę cię jeszcze dzisiaj do Edynburga karetą w czwórkę koni. — U licha! Nie zrobisz przecież tego — powiedział Hatteraick cichszym teraz i pokorniejszym tonem. — Przecież dostałeś wartość połowy ładunku w tratach na firmę Vanbeest i Vanbruggen. — Tyle już czasu upłynęło, kapitanie Hatteraick — odparł hardo Glossin — że doprawdy zapomniałem, jak zostałem wynagrodzony za moje trudy. — Twoje trudy? Twoje milczenie raczej. — Była to sprawa handlowa — odparł Glossin — a ja wycofałem się od pewnego czasu z interesów. — A mnie się wydaje, że mógłbym cię jeszcze zawrócić na stary kurs — odparł Dirk Hatteraick. — Niech mnie piorun trzaśnie, jeśli nie chciałem przyjść do ciebie z pewnymi ciekawymi wiadomościami. — O chłopaku? — żywo zapytał Glossin. — Tak, mynheer* — odparł chłodno kapitan. — Nie żyje, prawda? — Jest równie lieflich*(żywy), jak ty i ja. — Wielki Boże! Ale w Indiach! — krzyknął Glossin. — Nie, u tysiąca diabłów, jest na tym twoim parszywym wybrzeżu — odparł więzień. — Ależ, Hatteraick, to... to znaczy, jeśli to prawda... w co nie wierzę — to byłby koniec dla nas obu, bo on pamięta na pewno twoją piękną robotę — a znowu ja... Z tego mogą wyniknąć straszne rzeczy — będziemy obaj zrujnowani, powiadam ci! — A ja ci powiadam — odparł żeglarz — że tylko ty będziesz zrujnowany, bo ze mną i tak już koniec, a jeśli ja mam za to wisieć, to reszta też będzie wisieć.
— Do stu piorunów! — zniecierpliwił się sędzia. — Co cię tu przygnało na ten brzeg jak szaleńca? — Cóż, pieniądze poszły, firma zaczęła się walić, a ja myślałem, że cała sprawa jest już tu zaklajstrowana i zapomniana — odparł szacowny kapitan. — Zaczekaj — co by tu można zrobić? — pytał niespokojnie Glossin. — Nie śmiem cię puścić — ale czy nie mogliby cię odbić po drodze? Żeby tak posłać słówko do porucznika Browna, a ja wyślę twój konwój drogą wzdłuż wybrzeża. — Nie, nic z tego nie będzie. Brown nie żyje, zabity, pochowany — diabeł teraz z nim tańcuje. — Zabity? Zastrzelony? Pewno w Woodburne? — Tak, mynheer. Glossin przerwał. Kroplisty pot wystąpił mu z przerażenia na czole, podczas gdy zakamieniały łotr, siedzący naprzeciwko, spokojnie żuł tytoń i spluwał do kominka. — To byłaby ruina — mówił do siebie Glossin — zupełna ruina, gdyby syn starego wrócił. Jakie mogą być konsekwencje pójścia tym ludziom na rękę? Tak mało jest czasu na zastanowienie. Słuchaj no, Hatteraick. Nie mogę cię puścić wolno, ale mogę cię wsadzić tam, skąd sam będziesz mógł wyleźć. Zawsze lubiłem pomagać przyjaciołom. Zamknę cię dziś na noc w starym zamku i dam twej straży podwójne porcje grogu. Mac-Guffog wpadnie w tę samą pułapkę, w jaką cię schwytał. Sztaby okna w skarbczyku, jak oni to pomieszczenie nazywają, są popękane w kawałki, a nie ma tam więcej nad dwanaście stóp od ziemi i śnieg leży grubą warstwą. — A te bransoletki? — zapytał Hatteraick spoglądając na swe kajdany. — Spójrz no tutaj — odparł Glossin podchodząc do skrzyni z narzędziami i wyjmując mały pilnik — masz tu pomoc, a znasz drogę do morza po schodach. — Hatteraick potrząsnął z radością łańcuchami, jakby już był na wolności, i próbował wyciągnąć do swego opiekuna skutą dłoń. Glossin położył palec na ustach, spojrzał ostrożnie na drzwi, a potem ciągnął dalej: — Jak uciekniesz, idź najlepiej na Kurhan Derncleugh. — Donner! Kryjówka zdradzona.
— Do diabła! Trudno, możesz ukraść moją łódkę, jest na plaży, i odpłynąć kawałek. Przycupnij cicho pod Point of Warroch, póki nie przyjdę do ciebie. — Point of Warroch? — Hatteraickowi twarz się wydłużyła. — Pewnie w jaskini, co? Wolałbym gdzie indziej. Es spuckt da!* (tu straszy!) Powiadają, że on tam chodzi. Ale, Donner und Blitzen, nie bałem się go żywego, nie będę się bał martwego. Strafe mich Holle!* Nikt nie powie, że Dirk Hatteraick bał się psa czy diabła. Więc mam tam czekać, aż przyjdziesz? — Tak — odparł Glossin. — A teraz muszę zawołać ludzi. — Tak też zrobił. — Nie mogę nic wyciągnąć z kapitana Jansona, jak on sam siebie nazywa. Mac-Guffog, za późno już wysyłać go do więzienia w mieście. Jest, zdaje się, skarbczyk w starym zamku na górze? — Tak jest — mój wuj, konstabl, trzymał tam kiedyś więźnia przez trzy dni za czasów starego Ellangowan. Straszny się potem podniósł krzyk. Postawili go przed sądem w Edynburgu. — Wiem, słyszałem, ale ten człowiek długo tu miejsca nie zagrzeje, to aby tylko na jedną noc. Do skarbczyka wchodzi się przez niewielką izbę — możecie tam sobie zapalić ogień i przyślę wam coś na rozgrzewkę. Tylko nie zapomnijcie dobrze zamknąć drzwi za więźniem. Aha — zapalcie mu też ogień w skarbczyku, boć to przecież zima. Może jutro przyzna się do wszystkiego. Do tych instrukcji Glossin dołożył jadła i napitku w obfitości i kazał strażnikom całą noc pilnować więźnia w starym zamku, miał jednak nadzieję, że nie spędzą tych godzin ani na straży, ani na pacierzach. Trudno się było spodziewać, by tej nocy Glossin dobrze spał. Znajdował się w niezwykle niebezpiecznej sytuacji, bo wszystkie jego łotrowskie plany zaczęły się walić jeden po drugim. Ułożył się do snu, ale przez długi czas daremnie miotał się po pościeli. W końcu zasnął, lecz tylko po to, by zobaczyć we śnie swego starego patrona, tak jak go ostatni raz widział z trupio bladą twarzą, potem zaś znów przeobrażonego w żwawego, urodziwego młodzieńca, który zbliżał się oto, by jego, Glossina, wyrzucić ze swego rodzinnego domu. Potem śniło mu się, że długo błąkał się po jakichś dzikich wrzosowiskach i wreszcie dotarł do gospody, z której dochodziły odgłosy wesołej biesiady, a kiedy wszedł do środka, pierwszą osobą, jaką spotkał, był Frank Kennedy, skrwawiony i zmasakrowany tak, jak leżał na piasku
Warroch Point, tylko że w ręku trzymał dymiącą czaszę ponczu. Potem scena zmieniła się w więzienie, gdzie słyszał, jak Dirk Hatteraick, który — tak sobie wyobrażał — dostał wyrok śmierci, spowiadał się duchownemu ze swych zbrodni. „Kiedy morderstwo zostało dokonane — mówił skruszony grzesznik — wycofaliśmy się do pobliskiej jaskini, o której istnieniu wiedział prócz nas tylko jeden człowiek w hrabstwie. Zastanawialiśmy się, co zrobić z dzieckiem, i chcieliśmy oddać je Cyganom, kiedy usłyszeliśmy okrzyki nawołującej się pogoni. Do naszej jaskini wszedł jeden człowiek, ten, który znał jej sekret; lecz zdobyliśmy sobie jego przychylność za cenę połowy uratowanych towarów. Za jego radą wywieźliśmy dziecko do Holandii drugim statkiem, który nam uprzednio towarzyszył, a teraz przypłynął nocą, by zabrać nas z brzegu. Człowiekiem tym był..." — Zaprzeczam temu! To nie byłem ja! — na wpół mówił, na wpół myślał Glossin i usiłując w tym straszliwym przerażeniu głośno wyrazić swój protest — obudził się. Były to jednak majaki zrodzone pod wpływem wyrzutów sumienia. Rzeczywistość wyglądała tak, że Glossin, znając o wiele lepiej niż pozostali miejsca spotkań przemytników, poszedł, gdy wszyscy rozbiegli się, szukając zaginionych w różnych kierunkach, wprost do jaskini, nie wiedząc jeszcze o zamordowaniu Kennedy'ego; spodziewał się, że znajdzie go tam jako więźnia. Przyszedł do nich, chcąc pośredniczyć między jedną a drugą grupą, ale znalazł ich przerażonych ogromem swej winy, podczas gdy wściekłość, która ich pchnęła do morderstwa, zaczęła stygnąć powoli we wszystkich, oprócz Hatteraicka, stłumiona strachem i wyrzutami sumienia. Glossin, ubogi wówczas i bardzo zadłużony, znajdował się już w łaskach u pana Bertrama, a znając jego słabostki nie widział trudności w dojściu do fortuny kosztem swego patrona, w razie gdyby jedyny jego syn i spadkobierca został usunięty, a majątek stałby się nieograniczoną własnością słabego i marnotrawnego ojca. Podniecony natychmiastowym zyskiem i nadzieją na ewentualne przyszłe korzyści, przyjął łapówkę, którą zaproponowali mu przerażeni szmuglerzy, i nie sprzeciwiał się, a nawet namawiał ich do zabrania dziecka swego dobroczyńcy, które było już wystarczająco duże, by opisać oglądaną przed chwilą krwawą scenę. Jedynym usprawiedliwieniem, jakie Glossin potrafił wymyślić, chcąc uspokoić sumienie, był fakt, że pokusa była duża i nagła, obejmowała
jednocześnie wszystkie korzyści, o jakich już dawno myślał i do jakich dążył, oraz obiecywała uwolnić go od grożącego mu bezpośredniego nieszczęścia. Poza tym uważał, że postępowanie jego podyktowane było względami samoobrony. Znajdował się niejako w rękach tych rabusiów i tłumaczył uporczywie swemu sumieniu, że gdyby im odmówił, to pomoc, choć niedaleka, mogłaby nie zdążyć na czas, by go ochronić przed ludźmi, którzy z mniej ważnej przyczyny popełnili przed chwilą morderstwo. Pełen złych przeczuć, podsuwanych przez nieczyste sumienie, Glossin wstał teraz i wyjrzał przez okno w noc. Krajobraz, który opisaliśmy już w trzecim rozdziale naszej opowieści, teraz pokrywał śnieg, a lśniąca, choć pusta biel ziemi nadawała przez kontrast nieco ciemniejszy i żywszy ton morzu. Chociaż pejzaż w śniegu można teoretycznie nazwać pięknym, ma jednak w sobie, zarówno przez połączenie zimna z nagością, jak i przez swą stosunkową rzadkość, coś dzikiego, obcego, coś z pustkowia. Przedmioty dobrze nam znane albo zniknęły, albo dziwnie się zmieniły i przekształciły, tak że spoglądamy na zupełnie inny świat. Lecz ten podły człowiek nie myślał bynajmniej o tych sprawach. Patrzył na olbrzymie, ponure zarysy starego zamku, gdzie w potężnej bocznej wieży świeciły dwa światła — jedno w oknie skarbczyka, gdzie uwięziony był Hatteraick, drugie w przyległej izbie, zajętej przez jego strażników. „Czy już uciekł? Czy uda mu się zbiec? Czy ci, co nigdy dotąd nie pilnowali niczego jak należy, dzisiaj to będą robić na moją zgubę? Jeśli ranek jeszcze go tam zastanie, trzeba go będzie oddać w ręce sprawiedliwości. Mac-Morlan albo ktoś inny zajmie się sprawą — dojdą, kto to jest, skażą, a on wszystko wyda przez zemstę..." Gdy te dręczące myśli przelatywały mu przez głowę, zauważył, że jedno ze świateł pociemniało na chwilę, jakby je przesłoniła jakaś postać stojąca w oknie. Cóż za chwila, napięcia! — „Uwolnił się z łańcuchów! Wyważa teraz sztaby w oknach! Są na pewno stare i dadzą się wyłamać — o Boże, słyszałem, jak wypadły na zewnątrz, słyszałem, jak zadzwoniły o kamienie na dole! Hałas zbudzi ich na pewno — niech diabli wezmą jego holenderską niezdarność! Okno znowu całe jasne — odciągnęli go i wiążą teraz w izbie — nie, odsunął się tylko na chwilę, przestraszony tymi spadającymi sztabami — znowu jest w oknie — całe pociemniało — wyłazi na zewnątrz!"
Ciężki odgłos ciała, spadającego z dużej wysokości na śnieg, oznajmił, że Hatteraickowi udało się uciec i wkrótce Glossin zobaczył ciemną, podobną do cienia postać skradającą się wzdłuż białej plaży i dobiegającą do miejsca, gdzie leżała łódź. Nowy powód do strachu. ,,Sam jej nie ściągnie na wodę! Muszę mu iść z pomocą! Nie, ściągnął ją, dzięki Bogu! Już rozpiął żagiel — widać go w świetle księżyca — o, złapał teraz wiatr — oby niebo zesłało burzę! Oby poszedł na dno!" Po tym ostatnim serdecznym życzeniu Glossin stał jeszcze i patrzył za łodzią, która płynęła w kierunku Point of Warroch, aż wreszcie nie mógł już rozróżnić ciemnego żagla ślizgającego się na tle ponurych fal. Wówczas, pewny, że nie grozi mu natychmiastowe niebezpieczeństwo, z większym już spokojem wrócił do swego grzesznego snu. ROZDZIAŁ XXXIV Czemu mi ręki nie podasz, bym wyszedł Z tej okrwawionej i przeklętej jamy? W. SZEKSPIR: Tytus Andronicus Następnego ranka, kiedy stwierdzono, że więzień uciekł, wśród strażników zapanowało wielkie przerażenie i zamęt. Mac-Guffog zjawił się przed Glossinem z głową zmąconą wódką i strachem i otrzymał ostre wymówki za zaniedbanie obowiązku. Wydawało się, że gniew sędziego jest tłumiony jedynie pragnieniem odnalezienia więźnia, toteż konstable, szczęśliwi, że mogą ujść cało sprzed jego gniewnego oblicza, rozbiegli się według rozkazów Glossina we wszystkich kierunkach, z wyjątkiem właściwego, by jeśli się tylko uda, odnaleźć i pojmać zbiega. Glossin kazał im szczególnie dokładnie przeszukać okolice Kurhanu Derncleugh, gdzie często spędzali noce najrozmaitsi włóczędzy. Tak więc, rozesławszy konstabli na wszystkie strony, sam pospieszył krętymi drogami przez lasy Warroch, na umówione miejsce spotkania z Hatteraickiem. Liczył, że dowie się od kapitana czegoś więcej, niż na to pozwoliły okoliczności ostatniego wieczoru, o powrocie dziedzica Ellangowan do rodzinnego kraju. Jak lis, który myli ścieżki pogoni, podobnie Glossin starał się dojść na miejsce spotkania tak, by nie zostawić żadnych śladów.
— Oby niebiosa zesłały śnieg! — mruknął patrząc w górę — i zasypały mój ślad. Gdyby go znalazł któryś z konstabli, mógłby pójść za tropem jak ogar i zaskoczyć nas znienacka. Muszę zejść na dół na plażę i spróbować prześliznąć się pod skałami. Zszedł więc, aczkolwiek z pewną trudnością, z urwiska skalnego i posuwał się pomiędzy skałami a nadchodzącą falą przypływu, to patrząc w górę, czy czasem ruchów jego nie śledzi ktoś ze skał, to znowu rzucając niespokojne spojrzenie, czy nie ma jakiejś łodzi na morzu, z której można by dostrzec jego poczynaniaLecz nawet te uczucia egoistycznego strachu przycichły na chwilę, gdy Glossin mijał miejsce, gdzie znaleziono kiedyś ciało Kennedy'ego. Miejsce to było znaczne odłamem skały, który albo spadł wtedy z urwiska razem z ciałem, albo tuż za nim. Kamień był teraz pokryty małymi muszelkami i obrośnięty wodorostami, lecz wciąż jeszcze kształtem i rodzajem różnił się od innych, leżących naokoło. Glossin, w co łatwo nam przyjdzie uwierzyć, nigdy nie przychodził tutaj dla przyjemności. Znalazł się w tym samym miejscu po raz pierwszy od straszliwego wypadku i zdarzenie to natychmiast stanęło mu przed oczyma w całej swej grozie i potworności. Pamiętał, jak prześlizgiwał się z poczuciem winy szybko, lecz ostrożnie z pobliskiej kryjówki zbrodniarzy do przerażonej grupy ludzi otaczających ciało, drżąc, by kto nie zapytał, skąd przybywa. Pamiętał też, jak ze strachem odwracał oczy od tego potwornego widoku. Przeraźliwy krzyk jego pana: ,,Moje dziecko! Moje dziecko!" — znowu zabrzmiał mu w uszach. — Wielki Boże! — zawołał. — Czyż to wszystko, com zdobył, warte jest potworności tamtej chwili i tych tysiącznych strachów i lęków, które zatruwały od tego czasu moje życie? Och, jakże bym pragnął, bym to ja leżał w miejscu, w którym spoczywał ten nieszczęśnik, a on stał nade mną cały i zdrowy! Lecz niewczesne to już żale! Tłumiąc swe uczucia, starał się wkraść niepostrzeżenie do jaskini, która znajdowała się tak blisko miejsca, gdzie znaleziono Kennedy'ego, iż przemytnicy słyszeli ze swej kryjówki, jak zebrani wokół zwłok próbowali odgadnąć, jaką śmiercią zginął nieszczęśnik. Lecz trudno wyobrazić sobie coś lepiej ukryto niż wejście do ich kryjówki. Było ono nie szersze od otworu prowadzącego do lisiej jamy, a znajdowało się w ścianie skalnej bezpośrednio za wielkim, czarnym występem skały czy też raczej wielkim, pionowym
kamieniem, który zakrywał wejście przed oczyma obcych i służył jednocześnie za znak rozpoznawczy tym, którzy używali jaskini jako kryjówki. Przestrzeń między kamieniem a ścianą skalną była niezwykle wąska, a w dodatku zasypana piaskiem i śmieciami. Przy najbardziej skrupulatnym badaniu nie można by znaleźć wejścia do jaskini, gdyby się przedtem nie usunęło tego zwału odpadków naniesionych tu przez przypływy morza. Aby jeszcze lepiej zamaskować kryjówkę, przemytnicy zatykali wejście, gdy się już znaleźli wewnątrz, zeschłym zielskiem morskim, rzuconym luźno, jakby naniosły je fale. Dirk Hatteraick nie zapomniał o tej ostrożności. Chociaż Glossin był człowiekiem śmiałym i twardym, czuł, jak serce mu wali, a kolana drżą, kiedy miał wejść do tego sekretnego schronienia ludzi wyjętych spod prawa, by rozmawiać z nikczemnikiem, którego słusznie uważał za jednego z najbardziej zdeprawowanych i straszliwych zbrodniarzy. — Ale moja krzywda nie leży w jego interesie — pocieszał się. Sprawdził jednak pistolety w kieszeniach, zanim odrzucił wodorosty u wejścia i wczołgał się do środka na rękach i kolanach. Wejście, które z początku było wąskie i niskie, tak że człowiek ledwie mógł pełznąć, rozszerzało się po kilku jardach w dużą, sklepioną jaskinię. Dno jej, trochę pochyłe, pokryte było czystym piaskiem. Nim Glossin zdążył podnieść się na nogi, ochrypły, lecz ściszony głos Hatteraicka warknął ku niemu z niszy jaskini: — Hagel und Donner* — to ty? — Siedzisz tak po ciemku? — Pewno, u diabła. A skąd bym miał światło? — Przyniosłem — rzekł Glossin, wyciągając krzesiwo, i zapalił małą lampkę. — Musisz też zapalić jakiś ogień, bo niech mnie diabli, ich bin ganz gefroren*. — Zimno tu, nie ma co gadać — przyznał Glossin, zbierając jakieś spróchniałe klepki baryłek i kawałki drzewa, które zapewne leżały tutaj od czasu, kiedy Hatteraick siedział w jaskini po raz ostatni. — Zimno! Śnieg i grad, u licha — utrzymałem się przy życiu łażąc tam i z powrotem po tej przeklętej jaskini i rozpamiętując wesołe pijatyki z dawnych czasów. Ogień zaczął płonąć wesoło, a Hatteraick pochylił nad nim ogorzałą twarz i wyciągnął krzepkie, żylaste ręce tak chciwie, jak wygłodzony
nieszczęśnik sięga do postawionego przed nim jadła. Płomień oświetlał jego okrutne, surowe rysy; był tak straszliwie przemarznięty, że wytrzymywał nawet duszący dym, który unosił się w kołach nad jego głową i wzlatywał ku ciemnemu, chropowatemu sklepieniu jaskini, skąd wydobywał się przez tajemnicze szpary czy dziury w skale; tędy niewątpliwie dostawało się tutaj powietrze podczas przypływu, kiedy otwór schodzący ku morzu zalany był wodą. — Przyniosłem ci śniadanie — tu Glossin wyciągnął zimne mięso i flaszkę gorzałki, którą Hatteraick chwycił skwapliwie i przyłożył do ust. Pociągnął długi łyk, odjął butelkę i wykrzyknął z radością: — Das schmeckt!* To ogrzewa wątrobę. — Potem zaczął śpiewać jakieś urywki pijackiej pieśni: Saufen Bier, und Brante-wein Schmeissen alle die Fenstern ein; Ich bin liederlich, Du bist liederlich; Sind wir nicht liederlich Leute, a? * — Pięknie, mój kapitanie! — zawołał Glossin próbując wpaść w ten sam wesoły ton . Dżin wiadrami, wina beczkę — Szyby w oknach tłuc na sieczkę — Chłopcy byli z nas aż hej! Trójka — każdy mógł policzyć: Ja na wodzie, ty na brodzie, Biedny Jack na szubienicy. — Tak to wygląda, stary zawadiako! Więc żyjesz! No, ale teraz pogadajmy o naszym interesie. — Twoim interesie — poprawił Hatteraick. — Hagel und Dinner! Mój się skończył, kiedy uwolniłem się z tych obrączek. — Cierpliwości, przyjacielu. Zapewniam cię, że nasze interesy nadal się pokrywają. Hatteraick zakaszlał krótkim, suchym kaszlem, a Glossin po chwili milczenia ciągnął: — Jak to się stało, że pozwoliłeś wtedy wymknąć się chłopakowi? — A cóż, Fluch und Blitze!* Przecież się nim nie opiekowałem. Porucznik Brown oddał go swojemu kuzynowi z Middleburgh z firmy Vanbeest i Vanbruggen i wmówił w niego jakieś bzdury, że chłopak został pojmany w potyczce z akcyźnikami. Oddał go tam na posyłki.
Mnie by nie uciekł! Gdybym ja się nim zajmował, szczeniak dawno by już pomaszerował po desce*. — No i wychowali go na chłopaka na posyłki? — Nein, nein. Szczeniak spodobał się staremu i ten dał mu własne nazwisko i wychował go na kancelistę, a potem posłał do Indii. Zdaje mi się, że chciał go przysłać tutaj, ale siostrzeniec mu wytłumaczył, że powrót smarkacza do Szkocji zawaliłby na długo cały wolny handel. — A myślisz, że ten młodzik wie coś teraz o swoim pochodzeniu? — Do czarta! — zaklął Hatteraick. — Skąd mogę wiedzieć, co on wie? Ale długo pamiętał różne sprawy. Kiedy miał chyba dziesięć lat, namówił innego piekielnika, takiego samego angielskiego bękarta jak i on, żeby ukraść moją łódź i wrócić do ojczyzny, jak to mówił, niech go diabli! Nim zdążyliśmy ich złapać, wypłynęli już z kanału — byli koło Deurloo — mogła mi przepaść łódź. — Wolałbym, żeby przepadła, a on w niej! — wykrzyknął Glossin. — Taki byłem wściekły, psiakrew, że go wrzuciłem do morza, ale niech go! Ten śmieszny dudek pływał jak kaczka. Kazałem mu płynąć z tyłu chyba z milę, żeby się nauczył rozumu, i wyciągnąłem go dopiero wtedy, jak już tonął. Niech go piekło pochłonie! Da ci się teraz we znaki, jeśli już przepłynął ten śledziowy stawek. Kiedy był ot, taki mały, miał już w sobie energię stu diabłów. — A w jaki sposób wrócił z Indii? — A skąd ja mogę wiedzieć? Oddział naszej firmy w Indiach zbankrutował, a to nas mocno uderzyło po kieszeniach w Middleburgh, więc wysłali mnie tutaj, żebym zobaczył, co się da zrobić między starymi przyjaciółmi — bo myśleliśmy, że tamte historie dawno już poszły w niepamięć. Postawiłem wcale niezły handelek na nogi podczas dwóch ostatnich wypraw, ale ten szelma, Brown, zawalił cały interes, dając się zastrzelić pułkownikowi. — Dlaczego nie byłeś z nim? — No widzisz, u licha — ja się tam niczego nie boję, ale to za bardzo w głąb lądu i mogliby mnie wytropić. — Tak, prawda. Ale wracajmy do tego młodzika. — Donner und Blitze — to twoja sprawa — odparł kapitan. — A skąd wiesz, że on jest w tym hrabstwie? — Gabriel widział go na wzgórzach. — Gabriel? Kto to taki?
— Jeden z Cyganów. Ten, którego jakieś osiemnaście lat temu wzięli siłą do służby na szkunerze tego przeklętego Pritcharda. To on właśnie zwiał z okrętu i dał nam znać, że ,,Rekin" nas tropi tego dnia, kiedyśmy załatwili Kennedy'ego. Powiedział też, że to przez donos Kennedy'ego. Poza tym Cyganie i Kennedy mieli jakieś swoje porachunki. Potem Gab pojechał do Indii na tym samym okręcie, co szczeniak, i poznał go dobrze, u licha, chociaż tamten go nie pamięta. Ale Gab zszedł mu z oczu, bo służył później w Stanach przeciwko Anglikom i w dodatku zdezerterował. Teraz przysłał nam bezpośrednią wiadomość, że chłopak jest tutaj — chociaż to dla nas nie ma znaczenia. — Więc uczciwie i bez łgarstwa chłopak jest teraz w tym hrabstwie, Hatteraick? Mówisz jak przyjaciel do przyjaciela? — Wetter und Donner!* Tak. Za kogóż ty mnie masz? „Za krwawego, nieustraszonego mordercę" — odparł w myślach Glossin, lecz głośno powiedział; — A który to z waszych ludzi postrzelił Hazlewooda? — Sturmwetter!* — zaklął kapitan. — Czy ty myślisz, żeśmy zwariowali? Nikt z naszych, u licha! Za gorąco było w okolicy po ataku tego wariata Browna na dwór Woodburne. — Ale — upierał się Glossin — przecież to Brown strzelił do Hazlewooda. — Nie nasz dowódca, to ci powiadam, bo leżał sześć stóp pod ziemią od poprzedniego wieczoru. Do stu fur beczek diabłów! Czy ty myślisz, że mógłby wstać z grobu, żeby strzelać do jakiegoś tam jegomościa? W skołatanej głowie Glossina zaczęło nagle świtać. — Czy nie mówiłeś, że ten młodzik nosi teraz nazwisko Brown? — Brown? Tak, Vanbeest Brown. Stary Vanbeest Brown z naszej firmy Vanbeest i Vanbruggen dał mu swoje nazwisko. — Wobec tego — rzekł Glossin zacierając ręce — to on popełnił tę zbrodnię. — A cóż my z tym mamy wspólnego? — zapytał Hatteraick. Glossin milczał chwilę, ale że nigdy nie brakło mu pomysłów, szybko rozważył w duchu pewien projekt, a potem przysunął się z tajemniczą miną do przemytnika. — Wiesz sam, Hatteraick, że naszym głównym zadaniem jest pozbyć się tego młodzieniaszka.
— Hm. — To nie znaczy — ciągnął Glossin — bym pragnął wyrządzić mu jakąś krzywdę... jeśli... jeśli będzie się można bez tego obyć. Słuchaj! Prawo może teraz położyć na nim rękę zarówno dlatego, że nosi to samo nazwisko, co twój dowódca, który był wmieszany w tę historię w Woodburne, jak też za strzelanie do Hazlewooda z zamiarem zabicia go lub zranienia. — Tak — odezwał się Hatteraick — ale cóż ci z tego przyjdzie? Zwolnią go natychmiast, kiedy wylezie szydło z worka. — Prawda, mój Dirku, prawda! Dobrześ to wykalkulował. Ale zrozum, przyjacielu, że są podstawy, by go tymczasowo uwięzić, zanim zdobędzie sobie dowody z Anglii czy diabli wiedzą skąd. Znam się na prawie, kapitanie Hatteraick, i biorę na swoje barki, barki prostego Gilberta Glossin z Ellangowan, sędziego pokoju w hrabstwie..., że kaucja jego zostanie odrzucona, choćby dawał najwyższą sumę w kraju, aż do czasu kiedy poddany zostanie drugiemu przesłuchaniu... no, a gdzie go zamknę, jak myślisz? — Hagel und Wetter, a co mnie to obchodzi? — Zaczekaj, przyjacielu — obchodzi cię, i to bardzo. Czy wiesz, że twoje towary, które zostały przechwycone i zawiezione do Woodburne, są teraz złożone w urzędzie celnym w Portanferry? (Było to małe rybackie miasteczko). No więc, prześlę tam tego panicza... — Kiedy go już złapiesz. — Oczywiście, kiedy go złapię — to nie potrwa długo. Zamknę go w domu pracy albo w domu poprawy, który, jak wiesz, leży tuż przy urzędzie celnym... — Tak, Dom Drwali*, znam go dobrze... — Przypilnuję, żeby żołnierzy rozesłano po całej okolicy. Ty wylądujesz w nocy z załogą lugra, odbierzesz swój towar i weźmiesz tego młodego Browna ze sobą do Flushing. Czy to ci odpowiada? — Aha, wezmę go do Flushing — odparł kapitan — albo do Ameryki, co? — Tak, przyjacielu. — Albo... do Jerycho? — Hm — gdzie tylko będziesz chciał. — Albo... wyrzucę go za burtę? — Nie, nie radzę stosować gwałtu.
— Nein, nein, ty mnie to zostawiasz. Sturmwetter! Znam cię nie od dzisiaj! Ale posłuchaj no: co mnie, Dirkowi Hatteraick, przyjdzie z tego wszystkiego? — Cóż! Taki sam twój interes, jak i mój. Poza tym uwolniłem cię dzisiaj rano. — Tyś mnie uwolnił! Donner und Werter! Sam się uwolniłem. A poza tym stałem na przeszkodzie twoim planom. Zresztą to było dawno, cha, cha, cha! — Cicho, cicho, nie czas na żarty! Wcale nie mówię, żem niegotów dać ci jakiegoś pięknego prezentu, ale to twój interes tak samo jak mój. — Co mi tu będziesz gadał o moim interesie! Czy to nie ty zabrałeś szczeniakowi cały majątek? Dirk Hatteraick nie dostał nigdy ani szeląga z jego rent dzierżawnych. — Cicho, cicho, powiadam ci, że to będzie wspólna sprawa. — Dobrze— dasz mi połowę wszystkiego? — Co? Połowę majątku? Czy chcesz, żebyśmy razem prowadzili dom w Ellangowan i podzielili baronię na połowę? — Sturmwetter! Nie. Ale możesz mi spłacić połowę wartości. Mieszkać z tobą? Nie. Będę miał własny dom nad tamą w Middleburgh i ogród kwiatowy jak sam burmistrz. — Tak, tak, i drewnianego lwa przy bramie, i malowanego strażnika w ogrodzie, z fajką w gębie. Ale posłuchaj no, Hatteraick — co ci przyjdzie z wszystkich tulipanów i ogrodów kwiatowych, i domków w Holandii, jeśli cię powieszą w Szkocji? Twarz Hatteraicka wydłużyła się. — Diabła tam! Powieszą! — Tak, powieszą, mynheer kapitan. Sam diabeł nie uratuje Dirka Hatteraicka od stryczka za morderstwo i kidnaperstwo, jeśli młody dziedzic Ellangowan osiedli się w tym kraju i jeśli dzielny kapitan zostanie przypadkiem schwytany na tym wybrzeżu, gdy będzie znów stawiał na nogi swój uczciwy handel, A nie wiem nawet, bo tak się teraz ciągle mówi o zawarciu pokoju, czy czasem jego wysokość nie zechce przekazać kapitana nowemu sprzymierzeńcowi, by go sobie pozyskać, nawet jeśli ów kapitan będzie się znajdował we własnej ojczyźnie. — Potz Hagel, Blitze und Dinner! Ja... ty chyba nie mówisz prawdy.
— To nie znaczy — ciągnął Glossin, widząc, że zrobił wrażenie — żebym nie chciał być uprzejmy. — Mówiąc to, wsunął w nieoporną rękę Hatteraicka banknot znacznej wartości. — Czy to wszystko? — zapytał przemytnik. — Dostałeś przecież połowę wartości towaru za przymknięcie oczu na naszą robotę i kazałeś nam jeszcze wyświadczyć sobie przysługę. — Ale, przyjacielu, zapominasz, że jak się mój plan powiedzie, ty dostaniesz z powrotem cały swój towar! — Tak, ryzykując zań naszymi głowami — moglibyśmy to zrobić i bez ciebie. — Wątpię, kapitanie — odparł sucho Glossin — bo znalazłbyś zapewne ze dwunastu żołnierzy, w urzędzie celnym, a jeśli dojdziemy do porozumienia w tej sprawie, moja głowa w tym, żebyś ich tam nie zastał. No, no, kapitanie, postaram się mieć jak najszerszy gest, ale miejże sumienie, człowieku! — A niech mnie diabli! To już przechodzi wszystko! Rabujesz, mordujesz i sto razy każesz mi rabować i mordować, być kidnaperem, jak to nazywasz, a potem, Hagel und Windsturm, gadasz mi jeszcze o sumieniu! Nie możesz wymyślić jakiegoś przyzwoitszego sposobu, żeby się pozbyć tego nieszczęsnego chłopaka? — Nie, mynheer, ale że powierzam go twojej pieczy... — Mojej pieczy! Pieczy mojego noża i prochu! No dobra, jak trzeba, to trzeba, ale sam dobrze wiesz, co z tego może jeszcze wyniknąć! — Och, przyjacielu, mam nadzieję, że niepotrzebne tu będą zbyt drastyczne środki. — Drastyczne! — odparł tamten jakby z jękiem. — Chciałbym, żebyś miał takie sny, jakie ja miałem, kiedym tu przyszedł do tej nory i próbowałem zasnąć na suchych wodorostach. Najpierw był ten przeklęty człowiek — przewalał się, jak wtedy kiedym zrzucił za nim z urwiska ten głaz — cha, cha, cha! Przysiągłbyś, że leży tu, na podłodze, gdzie stoisz w tej chwili, wijąc się jak rozdeptana żaba, a potem... — Nie, przyjacielu — przerwał mu Glossin — co przyjdzie z rozpamiętywania tych wszystkich bzdur? .Jeśli cię tchórz obleciał, to cóż, stracona gra i moja, i twoja. — Tchórz obleciał? Nie, nie po to całe życie byłem korsarzem, by się przy końcu przestraszyć diabła czy upiora.
— No więc dobrze, napij się jeszcze raz — wciąż zimno ci w sercu. A teraz powiedz, czy masz z sobą kogoś ze swojej dawnej załogi? — Nie — wszyscy nie żyją, zastrzeleni, powieszeni, utopieni i potępieni. Brown był ostatni. Wszyscy nie żyją z wyjątkiem Cygana Gabriela, a ten wyniesie się z kraju za niewielkie pieniądze albo też dla swojego dobra będzie siedział cicho jak mysz — zresztą stara Meg, jego ciotka, nie pozwoli mu gadać, żeby i jej się nie dostało. — Jaka Meg? — Meg Merrilies, stara diablica, wiedźma. — Ona jeszcze żyje? — Tak. — I jest tutaj? — Jest tutaj. Była na Kurhanie Derncleugh podczas ostatnich chwil, jak to się mówi, Vanbeesta Browna, razem z dwoma z moich ludzi i jakimiś jej przeklętymi Cyganami. — To jeszcze jedna przeszkoda przed nami, kapitanie. Czy myślisz, że ona nic nie wygada? — Ona nie taka — nie piśnie słówka. Przysięgała na łososia/1, że jeśli nie zrobimy szczeniakowi krzywdy, nigdy nie powie, jak zginął czopownik. Skąd, człowieku! Chociaż ją w gorączce trochę skrobnąłem i skaleczyłem ją w ramię nożem i chociaż przez to tak długo później trzymali ją w więzieniu, u was w miasteczku, stara czarownica była twarda jak stal. 1/Straszliwa przysięga plemion wędrownych, której nie wolno złamać. (Przyp. autora). — To prawda — przyznał Glossin, — Ale gdyby można było przewieźć ją do Zelandii czy Hamburga, czy... czy gdzie indziej, wiesz sam... myślę, że byłoby lepiej. Hatteraick skoczył na równe nogi i obrzucił Glossina spojrzeniem od stóp do głów. — Nie widzę kopyta — mruknął — a jednak ty musisz być chyba wcielonym diabłem. Ale Meg Merrilies częściej się kuma ze Złym niż ty — nigdy w życiu nie miałem takiej burzy jak wtedy, kiedy rozlałem jej krew. Nein, nein, nie chcę z nią nigdy zadzierać. To czarownica z piekła rodem — ma w sobie diabelską krew, ale to jej własna sprawa. Donner und Werter! Nie będę się wtrącał w jej sprawy, nie będę się mieszał — to jej rzecz. Ale jeśli idzie o tamto — cóż, gdybym
wiedział, że nasz handel przez to nie ucierpi, dawno bym cię uwolnił od szczeniaka, gdybyś mi tylko dał znać, że on ma tutaj zakaz wjazdu. Szybko i cicho dwaj zacni kompani doszli do porozumienia i uzgodnili, w której z kryjówek będzie się można wywiedzieć o Hatteraicku. Lugier jego mógł bezpiecznie zaczekać przy brzegu, bo w tym czasie nie kręciły się w okolicy okręty królewskie. ROZDZIAŁ
XXXV
Tyś jednym z tych, którzy na rozkaz diabla Nie będą służyć Bogu... A żeśmy tu przyszli. Aby ci służyć — masz nas za prostaków. ' W. SZEKSPIR: Otello Po powrocie do domu Glossin znalazł pomiędzy swą korespondencją pewien list o wielkiej wadze. Podpisany był przez pana Protocol, adwokata z Edynburga, a zaadresowany do Glossina jako pełnomocnika jaśnie wielmożnego pana Godfreya Bertrama, zmarłego dziedzica Ellangowan i jego spadkobierców; zawiadamiano go o nagłej śmierci panny Margaret Bertram z Singleside i proszono, by dał o tym znać swoim klientom, gdyż ci, być może, będą uważali za stosowne wysłać swojego przedstawiciela na otwarcie repozytoriów* zmarłej. Pan Glossin od razu zauważył, że piszący ten list nie orientował się, iż stosunki pomiędzy nim a jego byłym patronem zostały dawno zerwane. Według prawa majątek panny Margaret Bertram powinien przejść na Lucy Bertram, ale istniało tysiąc możliwości, że fantazja podsunęła nieboszczce innego spadkobiercę. Rozważywszy w sprytnej głowie wszystkie aspekty sprawy, Glossin stwierdził, że nie będzie mógł z niej wynieść żadnych osobistych korzyści, oprócz może jednej, tej mianowicie, że przy jej pomocy odzyska, a raczej stworzy sobie dobrą opinię wśród ludzi, braku bowiem takiej opinii już zakosztował i pewno w przyszłości zakosztuje jeszcze nieraz. ,,Muszę — myślał — stanąć na mocnym gruncie, żebym miał, jeśliby się nie powiódł plan Hatteraicka, choćby powszechną sympatię po swojej stronie". Poza tym, musimy tu oddać sprawiedliwość Glossinowi i powiedzieć, że choć był nikczemnikiem, chciał jednak choćby w małym stopniu, w przypadku, w którym jego własne interesy nie kolidowałyby z jej interesami — zrekompensować
pannie Bertram wyrządzoną jej straszliwą krzywdę. Postanowił więc, że następnego dnia wczesnym rankiem pojedzie do Woodburne. Powziął tę decyzję nie bez wahania, czuł bowiem wrodzoną niechęć do stawania twarzą w twarz z pułkownikiem Manneringiem, niechęć, z jaką oszust i łajdak myśli o spotkaniu z człowiekiem prawym i honorowym. Miał jednak wielkie zaufanie do własnego savoir faire*. Był człowiekiem o przyrodzonych zdolnościach, nie ograniczonym bynajmniej do swojej profesji. Kilkakrotnie spędził w Anglii dłuższe okresy czasu; maniery jego wolne były od chłopskiego prostactwa i zawodowej pedanterii i umiał zyskiwać sobie ludzi zarówno obejściem, jak i rozmową, a wszystko to łączył z niesłychaną bezczelnością, którą starał się ukryć pod płaszczykiem prostoty. Tak więc, pewny siebie, zjawił się następnego dnia w Woodburne około dziesiątej rano i został wprowadzony do pokoju jako dżentelmen, który przyszedł złożyć wizytę pannie Bertram. Powiedział służbie swoje nazwisko dopiero wtedy, gdy był przy drzwiach małej jadalni; wtedy kazał zaanonsować się służącemu: — Pan Glossin z wizytą do panny Bertram. Lucy, na wspomnienie ostatniej sceny życia swego ojca, zbladła jak śmierć i o mało nie spadła z krzesła. Julia Mannering rzuciła się jej na pomoc i obie wyszły z pokoju. Pozostał tylko pułkownik Mannering, Karol Hazlewood z ręką na temblaku i profesor, którego wychudła twarz i wytrzeszczone oczy przybrały na widok Glossina najbardziej wrogi wyraz. Glossin, chociaż lekko skonfundowany wrażeniem, jakie wywołał, wszedł pewnym krokiem i wyraził nadzieję, że nie narzucił się damom. Pułkownik Mannering zapytał wyniośle i bez ogródek, czemu może przypisać zaszczyt oglądania tutaj pana Glossina. — Hm... Pozwoliłem sobie złożyć wizytę pannie Bertram w związku z pewnym interesem, pułkowniku. — Można ten interes przekazać panu Mac-Morlan, jej przedstawicielowi prawnemu. Przypuszczam, że ta droga będzie przyjemniejsza dla panny Bertram. — Wybacz, pułkowniku — odparł Glossin robiąc niesłychane wysiłki, by zachowywać się swobodnie — jesteś człowiekiem obytym w świecie i wiesz zapewne, że istnieją sprawy, które najlepiej omówić bezpośrednio z osobami zainteresowanymi.
— Wobec tego — odparł pułkownik z miną pełną odrazy — jeśli pan Glossin zechce przekazać swą sprawę na piśmie, ja dopilnuję, by panna Bertram list ten przeczytała. — Oczywiście — wymamrotał Glossin — ale są wypadki, w których porozumienie viva voce*.„ hm... przypuszczam... wiem, że pan pułkownik żywi pewne uprzedzenia względem mojej osoby, przez co wizyta moja może się wydać natręctwem, lecz znając jego zdrowy rozsądek, pytam, czy powinien zamykać uszy na to, co mówię, nie wiedząc, jaki jest cel mej wizyty i jakie mogą być jej konsekwencje dla młodej damy, którą zaszczyca swą opieką? — Oczywiście, nie mam zamiaru zamykać uszu — odparł pułkownik. — Dowiem się, jakie są życzenia panny Bertram w tym względzie, i zawiadomię o tym pana Glossina, jeśli ma czas i może zaczekać na odpowiedź. — Mówiąc to, wyszedł. Glossin został tak, jak stał, na środku pokoju. Pułkownik Mannering najmniejszym nawet ruchem nie wskazał mu fotela, a sam podczas tej krótkiej rozmowy stał również. Kiedy wyszedł, Glossin oparł się o krzesło i rzucił się na nie z miną, w której zakłopotanie mieszało się z bezczelnością. Milczenie pozostałych osób w pokoju drażniło go i peszyło, postanowił więc je przerwać. — Piękny dziś dzień, panie Sampson. Profesor odpowiedział czymś pomiędzy potakującym chrząknięciem a pomrukiem pełnym oburzenia. — Nigdy nie przychodzisz z wizytą do starych znajomych w Ellangowan, profesorze. Zobaczyłbyś, że większość dawnych domowników pozostała na miejscu. Mam zbyt wielki szacunek dla byłych właścicieli, by wyrzucać starych rezydentów nawet pod pozorem zmian na lepsze. Poza tym to nie w moim stylu — nie lubię takich metod — wierzaj mi, panie Sampson. Biblia powiada: ,,Przeklęty, co uciska biednego i przenosi granice bliźniego swego". — I przeklęty, kto odmawia sprawiedliwości sierocie* — dokończył pastor. — Anathema, Maranatha! — Mówiąc to, wstał, wziął pod ramię tom, który właśnie czytał, obrócił się w prawo i krokiem grenadiera wyszedł z pokoju. Pan Glossin, pozornie nie skonsternowany, zwrócił się teraz do młodego Hazlewooda, którego najwidoczniej pochłaniały wiadomości w gazecie. — Co nowego, panie?
Hazlewood podniósł nań oczy, podsunął mu gazetę, jak obcemu w kawiarni, po czym wstał i chciał wyjść z pokoju. — Przepraszam, ale muszę ci, panie, powinszować twego tak rychłego powrotu do zdrowia po owym przeklętym wypadku. — W odpowiedzi na to uzyskał coś w rodzaju skinienia głową, ale nieznacznego i bardzo sztywnego. To wszakże wystarczyło, by zachęcić naszego prawnika do podtrzymania rozmowy. — Mogę powiedzieć, panie Hazlewood, że niewiele ludzi zajęło się twoją sprawą równie gorliwie, jak ja, zarówno ze względu na dobro tego królestwa, jak i ze względu na szczególny respekt, jakim obdarzam pańską rodzinę, tak bardzo zasłużoną dla naszego kraju — tak bardzo, powiadam, że teraz, kiedy pan Featherhead już się starzeje i jak mówią, po jego ostatnim udarze serca zrezygnuje z miejsca w Izbie Gmin, sądzę, że dobrze by było, gdybyś, panie, pomyślał trochę o sobie. Mówię jak przyjaciel i taki, co zna się trochę na tych sprawach — a gdybyśmy tak pomyśleli o tym wspólnie... — Przepraszam bardzo, ale zupełnie nie widzę, w czym pomóc pańska mogłaby mi być użyteczna. — Och, doskonale... może masz słuszność, panie... jeszcze jest dużo czasu! Przyjemnie patrzeć na tak ostrożnego młodzieńca. Ale mówiłem o twojej ranie... Zdaje mi się, że mam klucz do tej zagadki — tak mi się zdaje — i jeśli nie sprawię, że ten łotr poniesie zasłużoną karę... — Jeszcze raz przepraszam, ale twój zapał, panie, przewyższa moje życzenia. Mam wszelkie powody do przypuszczeń, że ten postrzał jest sprawą przypadku — z pewnością nie był to z góry ułożony napad. Jeśli zaś idzie o niewdzięczność i rozmyślną zdradę, to gdybyś znalazł kogoś, kto jest ich winien, zobaczysz, że mój gniew będzie z pewnością równy twemu — brzmiała odpowiedź Hazlewooda. ,,Jeszcze jedna odprawa — pomyślał Glossin, — Muszę spróbować z innej beczki". — Oczywiście! Bardzo to szlachetnie powiedziane! Nie miałbym litości dla niewdzięcznika, nie miałbym jej więcej niż dla słonki. A jak już mówimy o ptactwie (tego sposobu zmieniania tematu nauczył się Glossin od swego dawnego patrona), widzę, że często nosisz, panie, broń, i mam nadzieję, że wkrótce będziesz już mógł wybrać się na polowanie. Zauważyłem, że ograniczasz się zawsze do własnych terenów na Hazleshawsburn. Mam nadzieję, drogi panie, że nie
będziesz miał nic przeciwko temu, aby tropić zwierzynę również na obszarach EIlangowan. Wydaje mi się, że lepiej są one położone, jeśli idzie o polowanie na słonki, chociaż oba tereny są znakomite. Ponieważ propozycja ta została skwitowana chłodnym i powściągliwym ukłonem, Glossin musiał zamilknąć, lecz wkrótce uwolniło go z ambarasującej sytuacji wejście pułkownika Manneringa. — Obawiam się, że długo cię, panie, przetrzymywałem — powiedział zwracając się do Glossina. — Pragnąłem nakłonić pannę Bertram do zobaczenia się z tobą, ponieważ, moim zdaniem, jej obiekcje powinny ustąpić przed koniecznością wysłuchania osobiście tego, co, jak mi powiedziano, może mieć dla niej duże znaczenie. Okazuje się jednak, że niedawne wypadki, których niełatwo zapomnieć, każą jej z taką niechęcią myśleć o osobistym spotkaniu z panem Glossinem, iż, doprawdy, dalsze naleganie byłoby okrucieństwem. Zostałem więc wydelegowany przez pannę Bertram, by wysłuchać zaleceń, propozycji czy krótko mówiąc tego, co pan Glossin ma jej do powiedzenia. — Hm... hm... przykro mi, sir... Przykro mi, panie pułkowniku Mannering, że panna Bertram sądzi... iż jakieś uprzedzenia... krótko mówiąc, że uważa, iż z mojej strony... — Panie — odparł niewzruszony pułkownik. — Wyjaśnienia i tłumaczenia są zbędne tam, gdzie nie czyni się zarzutów. Czy masz jakieś obiekcje przeciwko wyjawieniu mnie, jako tymczasowemu opiekunowi panny Bertram, wiadomości, które, jak uważasz, mogą być dla niej ciekawe? — Żadnych, panie pułkowniku. Nie mogła wybrać bardziej szacownego przyjaciela, z którym ja zwłaszcza pragnąłbym szczerze porozmawiać. — Zobliguj mnie, panie, mówieniem na temat. — Cóż, nie takie to łatwe, tak od razu... ale po cóż pan Hazlewood wychodzi z pokoju? Tak dobrze życzę pannie Bertram, że chciałbym, aby cały świat wiedział, z czym tu przyszedłem. — Mój przyjaciel, Karol Hazlewood zapewne nie jest ciekaw tego, co nie jest jego sprawą, panie Glossin. A teraz, kiedy już zostawił nas samych, proszę, mów jasno i zwięźle, co masz do powiedzenia. Żołnierz ze mnie i nie znoszę wstępów i czczych formalności. — Z tymi słowy przyciągnął sobie krzesło i czekał, co powie Glossin.
— Proszę łaskawie spojrzeć na ten list — powiedział Glossin podając pułkownikowi list pana Protocola, ponieważ był to najszybszy sposób przekazania wiadomości. Pułkownik przeczytał pismo i zwrócił je, zanotowawszy tylko w notesie nazwisko piszącego. — Wydaje mi się, że list ten nie wymaga dyskusji — dopilnuję, by nie zaniedbano interesu panny Bertram. — Ale, sir... ale, pułkowniku Mannering — dodał Glossin — jest jeszcze jedna sprawa, której nikt oprócz mnie nie może wyjaśnić. Dama ta — panna Margaret Bertram, zapisała, o czym wiem dobrze, cały swój majątek pannie Lucy Bertram, kiedy jeszcze mieszkała u mojego starego przyjaciela, Godfreya Bertrama w Ellangowan. Profesor — bo tak mój zmarły przyjaciel nazywał zawsze wielce szanownego pana Sampsona — więc profesor i ja byliśmy świadkami tego zapisu. Była wtedy całkowicie uprawniona do zrobienia takiego testamentu, bo już wówczas miała odziedziczyć majętność Singleside, chociaż ta była zapisana w dożywocie jej starszej siostrze. Takie to dziwaczne miał pomysły stary dziedzic z Singleside, sir, stawiając interes jednej córki przeciwko interesowi drugiej, jak dwa koty naprzeciwko siebie, cha, cha, cha! — Tak — powiedział pułkownik bez cienia uśmiechu — ale do rzeczy. Powiadasz, że dama owa była w mocy zapisać majątek pannie Bertram i że to uczyniła. — Tak, pułkowniku — odparł Glossin. — Przecież znam się chyba na prawie — parałem się nim tyle lat i chociaż je teraz porzuciłem, by odpocząć w pewnym dostatku, nie zapomniałem przecież tej wiedzy, która, jak to mówią, więcej znaczy niż dom i ziemia, a którą, jak sądzę, jest wiedza prawnicza, bo jest taki wierszyk, który powiada: Jest rzeczą wspaniałą Wygrać znów ziemię, którą się przegrało. Glossin gadał tak jeszcze, sądząc, że wywarł na pułkowniku dobre wrażenie. Pułkownik zaś myślał rzeczywiście, że może zajść teraz najistotniejsza zmiana na korzyść w interesach panny Bertram, wobec czego musi opanować nieprzepartą chęć wyrzucenia Glossina za drzwi czy przez okno. Ściągnął więc mocno wodze swego temperamentu i postanowił słuchać, przynajmniej cierpliwie, jeśli nawet bez przyjemności. Pozwolił Glossinowi zakończyć swe przechwałki i zapytał, czy wie, gdzie znajduje się dokument.
— Wiem... to znaczy sądzę, że będę go mógł zdobyć. W takich wypadkach depozytariusze zwykle żądają jakiejś opłaty... — Nie będziemy się o to spierać — odparł pułkownik wyjmując sakiewkę. — Ależ, drogi panie, nie dajesz mi dojść do słowa. Powiedziałem; zwykle tego żądają — to znaczy opłaty za koszt spisania testamentu, kłopoty z tym związane i tak dalej. Ale ja pragnę tylko upewnić pannę Bertram i jej przyjaciół, że działam w stosunku do niej bezinteresownie. Oto dokument, sir. Sprawiłoby mi wielką przyjemność, gdybym go mógł osobiście wręczyć pannie Bertram i złożyć jej najlepsze życzenia pomyślności, jaka się przed nią dzięki temu rysuje. Ale skoro jej uprzedzenia pod tym względem są tak silne, pozostaje mi tylko przesłać jej najlepsze życzenia przez pułkownika Manneringa i oświadczyć, że chętnie zeznam jako świadek na korzyść tego testamentu, jeśli tylko zostanę wezwany. Mam zaszczyt pożegnać pana, sir. Ta mowa pożegnalna była tak dobrze zainscenizowana i tak zręcznie malowała obraz skrzywdzonej uczciwości, że potrafiła zachwiać nawet złą opinią pułkownika Manneringa o Glossinie. Poszedł za nim parę kroków i pożegnał się uprzejmiej (choć wciąż chłodno i sztywno), niż zachowywał się podczas wizyty. Glossin opuścił dom zadowolony z wrażenia, jakie zrobił, choć jednocześnie zgnębiony podejrzliwością i wyniosłą niechęcią, z jaką go tu przyjęto, — Pułkownik Mannering mógłby się zachowywać nieco grzeczniej — mruczał do siebie. — Nie każdy człowiek może przynieść dziewczynie bez pensa przy duszy nadzieję na czterysta funtów rocznie. Singleside musi teraz dawać jakieś czterysta funtów — należą do tego przecież Reilageganbeg, Gillifidget, Loverless, Liealone, no i Spinster's Knowe — tak, przynajmniej czterysta funtów rocznie. Są ludzie, co na moim miejscu sami by to sobie wzięli, ale prawdę mówiąc i dobrze rozważywszy całą rzecz, wątpię, czy byłoby to możliwe. Natychmiast po wyjeździe Glossina pułkownik wysłał posłańca po pana Mac-Morlana i pokazując mu testament, zapytał, czy istnieje możliwość uzyskania spadku dla panny Lucy Bertram. Mac-Morlan przebiegł szybko pismo oczyma błyszczącymi od zachwytu, strzelił kilka razy palcami, a wreszcie wykrzyknął:
— Czy to możliwe? Ależ to pewne — nikt nie potrafi lepiej wykonać roboty od Glossina, jeśli mu na niej naprawdę zależy. Ale (tu twarz mu się wydłużyła) ten stary babsztyl, że tak powiem, mógł zmieniać testament, ile razy mu się spodobało. — Tak. Ale jak my się dowiemy, czy go zmieniła, czy nie? — Ktoś musi jechać w imieniu panny Bertram na otwarcie repozytoriów zmarłej. — Czy możesz jechać, panie? — Obawiam się, że nie — odparł Mac-Morlan. — Muszę być na rozprawie w naszym sądzie. — Wobec tego pojadę sam — oświadczył pułkownik. — Wyruszę jutro rano. Sampson pojedzie ze mną — on jest świadkiem tego testamentu. Ale czy nie będzie mi potrzebny doradca prawny? — Dżentelmen, który był ostatnio szeryfem w naszym hrabstwie, jest cenionym adwokatem w Edynburgu — dam ci do niego, panie, list rekomendujący. — Co mi się w tobie podoba, panie Mac-Morlan, to to, że zawsze zmierzasz prosto do celu. Pozwól mi, że teraz ja z kolei zapytam cię o coś wprost — czy mamy powiedzieć pannie Lucy Bertram, że istnieje nadzieja na uzyskanie tego spadku? — Oczywiście — przecież musisz otrzymać od niej, panie, pełnomocnictwo, które ja natychmiast wygotuję. Poza tym ręczę za jej roztropność; wiem, że będzie uważała, iż ma zaledwie bardzo małą szansę. Mac-Morlan miał słuszność. Trudno byłoby sądzić z zachowania panny Bertram, by się łudziła zbyt wielkimi nadziejami na realizację tych niespodziewanych możliwości. Zapytała tylko pana MacMorlana tego wieczoru mimochodem, jaki może być roczny dochód z majętności Hazlewood; lecz czyż można wyciągać z tego wnioski, że zastanawiała się, czy spadkobierczyni włości dających czterysta funtów rocznie może być odpowiednią partią dla młodego Hazlewooda? ROZDZIAŁ XXXVI Wina, by oczy mi poczerwieniały! Muszę przemawiać z furią i namiętnie Niby drugi Kambizes. W. SZEKSPIR; Henryk IV, cz. I
Podczas podróży do Edynburga Mannering wraz z towarzyszącym mu Sampsonem nie tracili czasu. Jechali powozem pułkownika i końmi pocztowymi, gdyż pułkownik, znając dobrze skłonność profesora do głębokich zamyśleń, nie chciał go tracić z oczu, a jeszcze mniej — zawierzyć go końskiemu grzbietowi, mogłoby się bowiem zdarzyć, że wesoły jakiś stajenny, zawróciwszy mu trochę głowę rozmową, posadziłby go na koniu twarzą do ogona. Tak więc, przy pomocy służącego, który towarzyszył im konno, udało się jakoś pułkownikowi przywieźć bezpiecznie pana Sampsona do Edynburga, do zajazdu — bo w owych czasach nie było jeszcze hoteli. Po drodze mieli zaledwie dwa przypadki, kiedy to pan Sampson się zagubił. Barnes był zdumiony cierpliwością swego pana w obu przypadkach, wiedząc z doświadczenia, jak bardzo pułkownik nie lubił niedbalstwa czy zwłoki — lecz profesor był dla niego osobą uprzywilejowaną pod każdym względem. Nigdy nie wchodzili sobie nawzajem w drogę i wydawało się, że są stworzeni na towarzyszy życia. Jeśli Mannering potrzebował jakiejś książki, profesor potrafił ją zawsze znaleźć. Jeśli pułkownik chciał podsumować rachunki, profesor był zawsze gotów służyć pomocą. Jeśli pragnął przypomnieć sobie jakiś szczególny wyjątek z klasycznej literatury, mógł uciec się do pamięci profesora jak do leksykonu, a przy tym przez cały czas ten ruchomy posąg ani się nie naprzykrzał, gdy się nim zajmowano, ani nie posępniał, gdy go zostawiano samemu sobie. Dla człowieka dumnego, nieśmiałego i powściągliwego, jakim w rzeczywistości był pułkownik Mannering, taki żywy katalog czy też ożywiony automat miał wszystkie zalety ,,niemego służącego"/* — w dosłownym znaczeniu tego wyrazu. Natychmiast po przyjeździe do Edynburga i zainstalowaniu się w zajeździe „Pod Jerzym", koło Bristo Port, wówczas prowadzonym przez starego Cockburna (jakże ja lubię szczegóły), pułkownik kazał służącemu znaleźć jakiegoś przewodnika do pana Pleydella, adwokata, do którego miał list rekomendujący od pana Mac-Morlana. Potem kazał Barnesowi pilnować profesora i wyszedł razem z przewodnikiem, który miał go zaprowadzić do adwokata. Były to czasy, kiedy wojna z Ameryką miała się ku końcowi. Stolica Szkocji nie znała jeszcze owego pędu do przestrzeni, powietrza i wygód. Pod tym względem pewne wysiłki znać było tylko na południowych krańcach miasta, gdzie budowano domy „same w
sobie", jak je przesadnie nazywano, Nowe Miasto zaś na północy, obecnie tak rozbudowane, wówczas stawiało dopiero pierwsze kroki. Lecz większość ludzi z wyższych sfer, zwłaszcza ci, co parali się prawem, zajmowała jeszcze mieszkania, a raczej nory na Starym Mieście. Również i maniery wielu weteranów palestry nie uległy jeszcze nowoczesnym wpływom. Kilku wybitnych prawników wciąż przyjmowało klientów w gospodach, jak to było ogólnie w zwyczaju przed pięćdziesięciu laty; a choć młodsi adwokaci uważali to za staroświecczyznę, jednak zwyczaj mieszania wina i jedzenia z interesami wciąż jeszcze się utrzymywał między seniorami palestry, którzy lubili te stare obyczaje albo dlatego, że były stare, albo dlatego, że zbyt do nich przywykli, by mogli stosować inne. Do tych chwalców starych czasów, którzy z ostentacyjnym uporem trzymali się zwyczajów minionych pokoleń, należał właśnie jaśnie wielmożny pan Paulus Pleydell, skądinąd wielce uczony i świetny prawnik, a przy tym zacny człowiek. Prowadzony przez zaufanego służącego, pułkownik Mannering przeszedł kilka zaułków i wyszedł wreszcie na High Street, wówczas rozbrzmiewającą nawoływaniami handlarek ostryg i dzwoneczkami pasztetników, właśnie bowiem, jak zapewniał go przewodnik, „wybiła ósma na ratuszowym zegarze". Dużo już czasu upłynęło, odkąd Mannering znajdował się po raz ostatni na ludnych ulicach stolicy, gdzie hałas i wrzawa, okrzyki sprzedawców i odgłosy hulanek i swawoli, rozmaitość świateł i wiecznie zmienny zgiełk głosów setek rozmawiających — wszystko to, choć złożone ze składników bardzo ordynarnych, jeśli rozpatrywać każdy oddzielnie, razem wzięte sprawia, zwłaszcza w nocy, silne wrażenie i pobudza wyobraźnię. Ogromną wysokość domów podkreślały jeszcze światła, które błyskały nieregularnie w oknach frontowych i wspinały się tak wysoko na poddasza, że wydawało się, iż migoczą na niebie. Ten coup d'oeil* istnieje po dziś dzień, lecz wówczas robił jeszcze większe wrażenie dzięki długiemu szeregowi budynków po obu stronach ulicy, przerwanemu tylko w tym miejscu, gdzie most Północny łączy się z ulicą główną, tworząc wspaniały i jednolity plac rozciągający się od frontu Luckenbooths aż do początku Canongate i odpowiadający szerokością i długością niezwykłej wysokości stojących tam po obu stronach budynków.
Mannering niewiele miał czasu na oglądanie i podziwianie wszystkiego naokoło. Przewodnik jego spiesznie przeprowadził go tą wspaniałą ulicą i nagle dał nura w bardzo stromy, brukowany zaułek. Skręciwszy w prawo, weszli na strome schodki, których stan, o ile go można było określić przy pomocy jednego ze zmysłów, silnie rozdrażnił wrażliwego Manneringa. Kiedy weszli ostrożnie na znaczną już wysokość, usłyszeli mocne stukanie do drzwi, znajdujących się o dwa piętra wyżej. Drzwi otwarły się i w tym momencie rozległo się wściekłe ujadanie psa, krzyk kobiety, pisk przerażonego kota i ochrypły głos mężczyzny, który krzyczał rozkazującym tonem: — Zostaw, Pieprz, zostaw! Leżeć! Leżeć! — Panie, miej nas w swojej opiece! — rozległ się kobiecy głos. — Tak nastraszyć naszego kota! Pan Pleydell nigdy by Oli tego nie przebaczył. — Dobrze, dobrze, moja gołąbko — nic się kotu nie stało. Więc nie ma pana w domu, powiadasz? — Nie. Pana Pleydella nigdy nie ma w domu w soboty wieczorem — odpowiedział kobiecy głos. — I w niedziele rano też — mówił męski głos. — Nie wiem, co tu zrobić. Tymczasem ukazał się Mannering i znalazł na górze wysokiego, krzepkiego farmera odzianego w szarą burkę z grubo tkanej wełny, z wielkimi, metalowymi guzami, w lśniący kapelusz i długie buty. Pod pachą trzymał ogromny harap. Rozmawiał z dość niechlujną służącą, która jedną ręką trzymała rygiel drzwi, w drugiej zaś miała wiaderko wapna rozrobionego z wodą — co jest widokiem typowym w sobotnie wieczory w Edynburgu. — Więc pana Pleydella nie ma w domu? — zapytał Mannering. — Jest w domu, sir, ale nie w swoim — zawsze wychodzi w sobotnie wieczory. — Ale, moja mała, jestem przyjezdnym za interesami, więc może mi powiesz, gdzie mógłbym znaleźć twego pana? — Wielmożny pan Pleydell — wtrącił przewodnik — będzie teraz u Clerihugha — mogła to panu od razu powiedzieć, ale pewno myśli, że jaśnie pan chciał obejrzeć jego dom. — Wobec tego zaprowadź mnie do tej gospody — myślę, że mnie przyjmie, zważywszy, że przyjeżdżam w ważnej sprawie.
— Nie wiem, jaśnie panie — odparła dziewczyna. — Nie lubi, jak mu w sobotni wieczór zawracać głowę interesami, ale zawsze jest grzeczny dla przyjezdnych. — To i ja idę do gospody — oznajmił nasz przyjaciel Dinmont — ja też jestem przyjezdny i również za interesami. — No — powiedziała służąca — jeśli przyjmie tego jaśnie pana, to przyjmie i prostego człowieka, tylko nie mów, panie, broń Boże, że to ja cię przysłałam. — Cóż, prosty ze mnie człek, to prawda, koteczko, ale nie przyjechałem tutaj po to, żeby kraść jego rady — odparł farmer w poczuciu uczciwej dumy i ruszył w dół, a za nim Mannering i służący. Pułkownik nie mógł opanować podziwu, gdy patrzył na śmiały, równy krok idącego przed nim farmera, który torował sobie drogę przez ciżbę samym impetem i ciężarem ciała; ustępowali przed nim i pijani, i trzeźwi przechodnie. — To jakiś głąb z doliny Teviotu — oświadczył przewodnik — bo tylko oni tak rozpierają ludzi na ulicy — niedaleko ujdzie, zaraz się znajdzie ktoś, kto mu za to odda. Ta przykra przepowiednia nie sprawdziła się wszakże. Każdy, kto się żachnął, pchnięty ogromnym ciężarem Dinmonta, dochodził zapewne do wniosku, przyjrzawszy się jego wzrostowi i sile, iż to jegomość zbyt twardy, by pochopnie ryzykować z nim zwadę, i pozwalał mu spokojnie iść dalej. Mannering szedł w ślad za nim, aż wreszcie farmer przystanął i zwrócił się do służącego: — Coś mi się zdaje, że to ten zaułek, co? — Tak, tak — odparł Donald — tędy się wchodzi. Dinmont z pewną miną skręcił w bok i zszedł niżej w ciemny zaułek, potem ruszył w górę po jeszcze ciemniejszych schodach i wszedł w otwarte drzwi. Kiedy gwizdał ostro na służącego, jak gdyby przywoływał jednego ze swych psów, Mannering rozglądał się wkoło, zastanawiając się ze zdumieniem, jak dżentelmen wolnego zawodu i z dobrego towarzystwa może sobie wybierać takie miejsca rozrywki. Nie tylko wejście było szpetne, ale cały dom nędzny i zniszczony. Z korytarzyka, gdzie teraz stali, wychodziło okno na zaułek, którym tu doszli, a z którego w dzień wpadało do wewnątrz trochę światła, o każdej porze zaś — okropna mieszanina zapachów, przybierająca pod wieczór na sile. Na wysokości okna po przeciwnej stronie korytarzyka znajdował się świetlik do kuchni, która nie miała bezpośredniego
dostępu do świeżego powietrza i w dzień tylko pośrednio otrzymywała mętne i ciemne światło przedostające się tutaj z zaułka pod przeciwległym oknem. Wnętrze kuchni oświetlały ogromne ogniska, a wokół nich, jak w Pandemonium*, uwijali się na wpół odziani mężczyźni i kobiety, którzy piekli, gotowali, smażyli ostrygi i przygotowywali różne różności na ruszcie. Władczyni tej jaskini, w przydeptanych trzewikach i z włosami rozczochranymi jak włosy Megiery*, wymykającymi się spod czepeczka z nausznikami, pracowała, łajała, przyjmowała i wydawała rozkazy — wszystko to naraz — i wyglądała na główną wiedźmę w tym ponurym, ognistym piekle. Częste i głośne wybuchy śmiechu, dochodzące z różnych kierunków, dowodziły, że hojna klientela uznaje i docenia jej wysiłki. Służący z pewną trudnością wprowadził wreszcie Manneringa i Dinmonta do izby, gdzie uczony prawnik odbywał swą cotygodniową hulankę. Scena, jaka ukazała się ich oczom, a zwłaszcza postawa, w jakiej ujrzeli samego adwokata, główną w tej scenie postać, zdumiała ich niemało. Pan Pleydell był to żwawy, inteligentny jegomość o zawodowej bystrości spojrzenia i, ogólnie biorąc, zawodowej powadze obejścia. Potrafił jednak w sobotnie wieczory zrzucić z siebie te cechy równie łatwo, jak zrzucał czarny frak i perukę o trzech rzędach loczków, jeśli znalazł się w wesołej kompanii i miał chęć na to, co sam nazywał swymi wzlotami. Dzisiaj uciecha trwała już od godziny czwartej i wreszcie, idąc za radą pewnego czcigodnego towarzysza zabaw, który tu z trzema pokoleniami swawolił i ucztował, wesoła kompania zaczęła się bawić w starą i zapomnianą już dzisiaj grę zwaną ,,Hulaj dusza". W grę tę można się bawić na różne sposoby. Najczęściej całe towarzystwo rzuca kości i ci, którym los przypadnie w udziale, muszą przyjąć i zachować przez pewien czas godność jakiejś wyimaginowanej osoby lub też zadeklamować pewną ilość sprośnych wierszy w ustalonej kolejności. Jeśli odstąpią od swojej roli lub jeśli pamięć ich zawiedzie podczas deklamacji, muszą płacić fanty, które zwykle wyglądają w ten sposób, że ukarany albo wychyla dodatkowy puchar, albo wpłaca małą jakąś sumkę na ogólny rachunek. Tą właśnie zabawą pochłonięta była wesoła kompania, kiedy wszedł Mannering.
Adwokat Pleydell siedział na tronie jako monarcha w fotelu ustawionym na jadalnym stole; wzgardzona peruka leżała z boku, na głowie miał podstawkę pod butelkę, a w oczach lśniła mu wesołość przemieszana z oparami alkoholu. Dwór otaczał monarchę i wygłaszał takie oto układane naprędce wiersze; Gdzież jest Gerunto? Gdzież nam się ukrywa? Ach, wszak utonął, bo nie mnie pływać! Tak, o Temido*! wyglądały dawniej w Szkocji rozrywki twoich dzieci! Dinmont pierwszy wszedł do pokoju. Stanął przez chwilę zdumiony, po czym wykrzyknął: — To on, jak tu stoję! Tam do licha! Nigdy jeszcze nie widziałem czegoś podobnego! Słysząc oznajmienie służącego: „Pan Dinmont i pułkownik Mannering życzą sobie rozmawiać z wielmożnym panem" — Pleydell odwrócił głowę i zaczerwienił się lekko, zobaczywszy przed sobą wytworną postać angielskiego gościa. Doszedł jednak do tego samego wniosku, co Falstaff*, który zawołał: „Jazda, łotry, grajcie dalej swoją rolę!" uważając rozsądnie, że lepiej udawać nieprzejętego bynajmniej tymi odwiedzinami. — Gdzie straże! — zakrzyknął ten drugi Justynian*. — Czyż nie widzicie, że na nasz dwór Hoyrood* zawitał rycerz z obcych stron? I nasz dzielny poddany, Andrzej Dinmont, który pilnie strzeże królewskich stad w lasach Jedwood, gdzie, dzięki naszym królewskim talentom w wymierzaniu sprawiedliwości, pasą się równie bezpiecznie, jak gdyby się znajdowały w granicach hrabstwa Fife? Gdzie są nasi heroldowie, członkowie naszej świty, Lyon, Marchmount, Carrick i Snowdown? Niechże przybysze zasiądą przy naszym stole i niech im podane zostanie jadło i napitek, każdemu według stanu, bo dziś świętujemy — jutro wysłuchamy ich wieści. — Ależ, najjaśniejszy panie, jutro niedziela — przypomniał jeden z kompanii. — Niedziela, powiadasz? Nie obrazimy wiernych wyznawców kościoła. Audiencja zostaje naznaczona na poniedziałek. Mannering stał, z początku nie wiedząc, czy iść dalej, czy się wycofać, lecz teraz postanowił wejść na chwilę między tych wesołków, choć wewnętrznie zżymał się na Mac-Morlana, który mu zarekomendował tego zwariowanego facecjonistę na doradcę.
Podszedł więc i skłoniwszy się nisko trzy razy, poprosił o pozwolenie złożenia swych listów uwierzytelniających u stóp szkockiego monarchy, by ów przeczytał je, gdy tylko czas mu pozwoli. Powaga, z jaką dostosował się do zabawy, niski i pokorny ukłon, z jakim najpierw odmówił, a potem przyjął miejsce wskazane mu przez mistrza ceremonii, zdobyły mu trzykrotne brawa. Niech mnie diabli, jeśli oni wszyscy nie powariowali — stwierdził Dinmont zajmując z mniejszymi ceregielami miejsce u końca stołu — albo myślą, że to już Boże Narodzenie i odstawiają jasełka. Podano Manneringowi wielki kielich klaretu, a on wypił go za zdrowie królewskie. — Jesteś zapewne — przemówił monarcha — owym czcigodnym Milesem Mannering, tak sławnie odznaczonym w wojnach z Francuzami, możesz więc niewątpliwie stwierdzić, czy wina gaskońskie tracą swój smak w naszym północnym królestwie. Mannering, mile połechtany aluzją do swego słynnego przodka, odparł, że przyznaje się tylko do dalekiego pokrewieństwa z tym preux Chevalier*, i dodał, że jego zdaniem wino jest niezwykłej jakości. — Za zimne na mój żołądek — oświadczył Dinmont odstawiając kielich (wysuszywszy go jednak do dna). — Naprawimy niezwłocznie ten błąd — oświadczył król Paulus, pierwszy tego imienia. — Nie zapomnieliśmy, że wilgotne, mokre powietrze naszej doliny Liddel skłania mieszkańców ku mocniejszym napitkom. Hej, majordomus*! Niechże nasz wierny poddany dostanie szklanicę brandy — bardziej to mu przypadnie do gustu. — A teraz — ciągnął Mannering — kiedyśmy tak niebacznie przeszkodzili waszej wysokości w wesołej chwili wypoczynku, niechże nam będzie wolno usłyszeć, kiedy, miłościwy panie, raczysz udzielić obcemu audiencji w tych niezwykle ważnych materiach, które przywiodły nas do twej północnej stolicy? Monarcha otworzył list Mac-Morlana i przeczytawszy go, wykrzyknął zwykłym sobie głosem i tonem: — Lucy Bertram z Ellangowan, biedne dziecko! — Fant, fant! — zakrzyknęło kilkanaście głosów. — Wasza wysokość zapomniał o swej królewskiej godności. — Ani trochę, ani trochę — zaprzeczył monarcha. — Niech ten oto dworny rycerz sam o mnie sąd wyda. Czyż nie może monarcha
kochać dziewczyny niskiego stanu? Czyż król Cophetua i żebraczka nie są przykładem przemawiającym na korzyść oskarżonego? — Zawodowe wyrażenie — jeszcze jeden fant! — krzyczeli podnieceni dworzanie. — Czyż nasi królewscy przodkowie — ciągnął monarcha podnosząc swój królewski głos, by przekrzyczeć te nielojalne wobec tronu okrzyki — czyż nasi przodkowie nie mieli swoich Janeczek i Elżbietek; czyż nie wolno nam nawet wymówić imienia damy, którą zaszczycamy naszymi względami? Jeśli tak, to giń, narodzie, i przepadnij, suwerenności, bowiem, jak drugi Karol V* będziemy abdykować i w zaciszu prywatnego życia znajdziemy te radości, które wzbronione są tronowi. Z tymi słowy zrzucił koronę i zeskoczył ze swego wyniesienia żwawiej, niżby się tego można było po jego latach spodziewać. Rozkazał przynieść światło, miskę i ręczniki oraz filiżankę chińskiej herbaty do innego pokoju i dał Manneringowi znak, by poszedł za nim. W niespełna dwie minuty umył twarz i ręce, osadził przed lustrem perukę i ku wielkiemu zdumieniu Manneringa wyglądał teraz zupełnie inaczej niż ów dziecinny uczestnik bachanalii sprzed paru chwil. — Są ludzie, pułkowniku — powiedział — przy których trzeba uważać, gdy się robi z siebie błazna, jest w nich bowiem albo zbyt dużo złośliwości, albo zbyt mało dowcipu, jak powiada poeta. Największy komplement, jaki mogę złożyć pułkownikowi Manneringowi, to fakt, że nie wstydzę się obnażać przed nim moich upodobań, a myślę, że nie oszczędziłem ci dzisiaj dowodu na to, pułkowniku. Ale czego chce to wielkie chłopisko? Dinmont, który wepchnął się tu za Manneringiem, szurnął nogą, drapiąc się jednocześnie w głowę. — Jestem Dandie Dinmont, panie, z Karolkowej Zagrody — z doliny Liddel, panie — nie pamiętacie mnie? Wygraliście, panie, dla mnie taki wielki proces. — Jaki proces, ty zakuta pało! — odparł prawnik, — Czy myślisz, że mogę spamiętać wszystkich durniów, którzy przychodzą mnie dręczyć? — Ale, panie, to był wielki proces o wypas na Langtae Head — odparł farmer.
— A niech cię licho — zostaw mi tu memoriał* i przyjdź do mnie w poniedziałek o dziesiątej — odparł uczony w prawie radca. — Ale, panie, ja nie mam żadnego tam memoriału. — Nie masz memoriału, człowieku? — Nie, panie, nie mam — odparł Dandie. — Mówiliście, wielmożny panie — przypomnijcie tylko sobie — że najlepiej lubicie słuchać, jak my, ze wsi, sami gadamy o naszej sprawie. — Przekleństwo na mój język, że tak powiedział! Odpokutują jednak za to moje uszy. No więc powiedz w dwóch słowach, co masz do powiedzenia — widzisz, że ten dżentelmen czeka. — Jeśli ten dżentelmen chce, to niech pierwszy wyłoży swoją sprawę — mnie tam wszystko jedno. — Słuchaj, drągalu, czy nie widzisz, że twoja sprawa może wcale nie interesować pana pułkownika Manneringa, ale on za to może nie chcieć, żeby te twoje wielkie uszy pasły się jego sprawami? — Dobrze, panie, dobrze, niech tam będzie, jak chcecie i jak chce pan pułkownik — odparł Dandie ani trochę nie speszony szorstkością tego przyjęcia. — Idzie znowu o stare sprawy graniczne między Jockiem z Dawston Cleugh i mną. Bo to tak jest, panie, że my graniczymy ze sobą przez wzgórze Touthop Rigg, zaraz za Pomoragrains; bo grunta Pomoragrains i Slackenspool, i Bloodylaws wszystkie należą do Peela, ale jak się minie Pomoragrains i dojdzie do takiego wielkiego kamienia, co wygląda jak odwrócony spodek — a nazywają go Karolkowym Kamieniem — to tam zaczyna się granica Dawston Cleugh i Karolkowej Zagrody. No i teraz ja powiadam, że granica idzie przez sam wierzchołek wzgórza, tam gdzie się załamuje wiatr i deszcz, a Jock z Dawston Cleugh znowu spiera się i powiada, że granica idzie wzdłuż starej drogi od Knot of the Gate aż do Keeldarward — a to jest duża różnica. — A jakaż to jest ta różnica, przyjacielu? — spytał Pleydell. — Ile na niej owiec wykarmisz? — Oo, niewiele — odparł Dandie skrobiąc się po głowie — wysoko leży i wiatr po niej hula — może wyżywi wieprza, a może dwa, jak dobry rok przyjdzie. — I za ten wypas, wart pewno z pięć szylingów rocznie, chcesz wyrzucić sto funtów albo i dwieście? — Nie, panie, to nie o wartość trawy chodzi — odparł Dandie — tylko o sprawiedliwość.
— Mój przyjacielu — odparł Pleydell — sprawiedliwość, tak jak miłosierdzie, powinno się zaczynać od własnego domu. Oddaj sprawiedliwość swojej żonie i dzieciom i przestań o tym wszystkim myśleć. Dinmont wciąż się ociągał, kręcąc kapelusz w ręku. — Widzicie, wielmożny panie, sprawa jest w tym, że ten Jock mi się tak przechwala — powiada, że przyprowadzi ze dwudziestu świadków albo i więcej, a ja znów wiem dobrze, że za mną poświadczy tyle samo chłopa, takich, co całe życie mieszkali w sąsiedztwie Karolkowej Zagrody i nie chcą, żeby ferma traciła, co się jej należy. — Na litość Boską! Jeśli to jest tylko sprawa prestiżu, to czemu nie pójdziecie z nią do waszych dziedziców? — zapytał prawnik. — Nie wiem, panie — znowu Dandie poskrobał się w głowę — nie było od dawna tumultów wyborczych i panowie tacy są grzeczni jeden dla drugiego, że Jock i ja nie możemy ich jakoś zaprzęgnąć w nasze jarzmo, jak to się mówi. Ale jeśli wielmożny pan powiada, że możemy przez to nie płacić czynszu... — Nie, nie, z tego nic nie będzie — odparł Pleydell. — A niech cię licho weźmie — nie możecie wziąć dobrych kijów i załatwić sprawy? — To dziwne, panie — odparł farmer — próbowaliśmy trzy razy — to znaczy dwa razy na miejscu, a raz na jarmarku w Lockerby. Ale nie wiem — obaj jesteśmy niezgorsi na kije i nie bardzo można powiedzieć, który lepszy. — To weźcie szable i niech was diabli... tak, jak to przed wami robili wasi ojcowie — odparł uczony w prawie radca. — Dobrze, panie, jeśli to tylko nie jest przeciwko prawu, to mnie tam wszystko jedno. — Poczekaj, poczekaj! — zakrzyknął Pleydell. — Zrozumże mnie, człowieku. Chcę, żebyś pojął, w jaką głupią i błahą sprawę chcesz się uwikłać. — Tak, panie? — Dandie był rozczarowany. — To pewno nie weźmiecie tej sprawy, co? — Ja? Nie. Wracaj do domu, wracaj do domu, napij się z sąsiadem piwa i dojdźcie do zgody. — Dandie nie wyglądał na całkowicie przekonanego i wciąż jeszcze stał. — Masz jeszcze coś do mnie, przyjacielu? — Jeszcze, panie, w sprawie jednej damy, co umarła, starej panny Margaret Bertram z Singleside.
— Tak? A cóż ty z nią masz wspólnego? — zapytał prawnik nieco zdumiony. — Och, my nie jesteśmy krewnymi Bertramów — odparł Dandie — to za wielcy panowie dla takich, jak my. Ale Jean Liltup była gospodynią starego pana Singleside i matką tych dwóch panien, co umarły — jedna to nawet długo żyła, jak mi się zdaje. A Jean Liltup pochodziła znad Liddel i była naszą powinowatą jako cioteczna siostra przyrodniej siostry mojej matki. Zeszła się ze starym Singleside, nie ma co gadać, kiedy jeszcze była jego gospodynią — wielki to był wstyd i smutek dla rodziny! Ale dziedzic wziął z nią ślub i pogodził się z kościołem. Więc chciałbym się dowiedzieć, panie, czy nam się przez prawo nic z tego nie należy? — Nie macie żadnych podstaw do roszczeń. — Trudno, nie zbiedniejemy przez to — odparł Dandie. — Mogła tylko pomyśleć o nas, jeśli robiła testament. No, panie, to już powiedziałem, com miał do powiedzenia. Dobranoc, i... — tu wsadził rękę do kieszeni. — Nie, nie, przyjacielu, nigdy nie biorę opłaty w soboty wieczorem ani od takich, co nie przynoszą memoriału. Uciekaj, Dandie! — Dandie skłonił się i odszedł. ROZDZIAŁ XXXVII W tej marnej farsie — ni prawdy, ni sztuki, By wzruszyć serce lub podnieść brwi łuki. Dosyć ponura, a przy tym i licha — Scenę za sceną w rozgwarze popycha; Nie ukazując żadnych mądrych treści — Bezmyślnym szychom, dokoła szeleści. Rejestr parafialny Wasza wysokość — odezwał się Mannering ze śmiechem — uczcił swą abdykację aktem łaski i miłosierdzia. Ten jegomość nie będzie już chyba nigdy myślał o chodzeniu do sądu. — Och, mylisz się, panie — odparł doświadczony prawnik. — Straciłem tylko klienta i honorarium. Nie spocznie, póki nie znajdzie kogoś, kto go popchnie do tego szaleństwa, jakie sobie umyślił. Nie, ja tylko pokazałem ci, panie, jeszcze jedną moją słabostkę — w sobotnie wieczory zawsze mówię prawdę.
— I chyba w ciągu tygodnia też czasami, co? — zagadnął Mannering, wciąż w tym samym tonie. — Cóż, tak, o ile mi na to pozwala mój zawód. Jestem, jak powiada Hamlet, obiektywnie uczciwy, jeśli moi klienci i ich radcy nie czynią ze mnie rzecznika swoich podwójnie destylowanych kłamstw — dla sądu. Ale oportet vivere*! Smutna to rzecz. Wróćmy teraz do interesu. Cieszę się, że mój przyjaciel, Mac-Morlan, przysłał cię do mnie, panie. To energiczny, uczciwy i inteligentny człowiek. Przez długi czas pełnił funkcję zastępcy szeryfa w hrabstwie ....... kiedy ja byłem tam szeryfem, i do dzisiaj piastuje ten urząd. Wie, że ta nieszczęsna rodzina z Ellangowan i biedna Lucy mają u mnie względy. Widziałem ją ostatni raz, kiedy miała dwanaście lat, a była wtedy ślicznym, słodkim dzieckiem wychowywanym przez bardzo głupiego ojca. Ale interesuję się jej losem od jeszcze wcześniejszych czasów. Jako szeryf tego hrabstwa, zostałem, pułkowniku Mannering, wezwany do zbadania szczegółów pewnego morderstwa, które zostało popełnione koło dworu Ellangowan w dniu, w którym urodziła się ta biedna dziewczyna. Morderstwo to przez jakieś dziwne związki, jakich niestety nie byłem w stanie odkryć, pociągnęło za sobą śmierć czy też zaginięcie jej brata, chłopca wówczas chyba pięcioletniego. Nigdy nie zapomnę, pułkowniku, rozpaczy w domu Ellangowan tego ranka. Ojciec na wpół oszalały, matka zmarła w przedwczesnym porodzie. Bezbronne dziecko z krzykiem i płaczem przyszło w chwili takiego strasznego nieszczęścia na świat, gdzie nie było nikogo, kto by się nim zajął. My, prawnicy, nie jesteśmy z żelaza, panie, ani z mosiądzu, tak samo jak i wy, żołnierze, nie jesteście ze stali. Znamy równie dobrze zbrodnie i tragedie cywilnej społeczności, jak wy znacie niedole wojenne, a i nam, i wam do wykonywania obowiązku potrzebne jest chyba pewne zobojętnienie. Lecz diabła wart jest żołnierz, którego serce jest równie twarde, jak jego miecz, i niech licho porwie adwokata, który ma z miedzi serce, a nie czoło. Ale ja tu gadam, a mój sobotni wieczór ucieka — bądźże tak łaskaw, pułkowniku, i daj mi te papiery w sprawie panny Bertram. Zaczekaj — jutro zjesz kawalerski obiad ze starym prawnikiem — o trzeciej punktualnie, a przyjdź godzinkę wcześniej. W poniedziałek ma się odbyć pogrzeb tej starej damy, a że to sprawa sieroty, uszczkniemy sobie niedzielną godzinkę i pogadamy o interesie, chociaż obawiam się, że jeśli nieboszczka zmieniła testament, nie będziemy mogli nic
zrobić, chyba żeby to miało miejsce w ciągu sześćdziesięciu dni jedno po drugim i żeby panna Bertram mogła dowieść, iż jest prawną spadkobierczynią... Ale sza! Moi poddani niecierpliwią się już tym interregnum*. Nie zapraszam cię, pułkowniku, do udziału w zabawie; byłoby to nadużywanie twej uprzejmości... co innego, gdybyś od początku był razem z nami i powoli przeszedł od mądrości do wesela, a od wesela do... nieumiarkowania. Dobrej nocy! Harry, idź z panem pułkownikiem Manneringiem do jego mieszkania. Pułkowniku, oczekuję cię u mnie jutro trochę po drugiej. Pułkownik wrócił do swego zajazdu, zdumiony zarówno dziecinną zabawą, wpośród której znalazł uczonego prawnika, jak i bezstronnością i rozsądkiem, jakie potrafił przywołać w jednej chwili, gdy zaszła po temu zawodowa potrzeba, oraz szczerym uczuciem, brzmiącym w jego głosie, gdy mówił o pozbawionej przyjaciół sierocie. Rano, gdy pułkownik oraz najcichszy i najspokojniejszy ze wszystkich jego podwładnych, profesor Sampson, kończyli śniadanie, przygotowane i podane przez Barnesa, ponieważ profesor zdążył już się poparzyć, usiłując pomóc przy nalewaniu herbaty, wszedł niespodzianie pan Pleydell. Na głowie miał doskonale ułożoną perukę z harcapem, a każdy jej włosek był obsypany przez dokładnego i gorliwego cyrulika odpowiednią ilością pudru. Ubrany był w nienaganny, czarny garnitur i lśniące trzewiki ze złotymi klamrami, w fontaź zaś miał wpiętą spinkę; zachowywał się poprawnie, bez cienia natręctwa, lecz w pewnej sztywności jego manier nie znać było ani śladu zakłopotania; jego wyraziste, nieco zabawne rysy i cała twarz mówiły o pełnym odprężeniu, a wszystko razem składało się na człowieka zupełnie innego niż rozbawiony hulaka z poprzedniego wieczora. Jedynie błysk jego bystrych, przenikliwych oczu przypominał tamtego, z ,,soboty wieczór". — Przyszedłem — oświadczył, przywitawszy się bardzo uprzejmie — by oddać mój królewski autorytet na twoje, pułkowniku, usługi zarówno w sprawach duchownych, jak i świeckich. Czy mogę ci towarzyszyć, pułkowniku, do prezbiteriańskiego kościoła lub też na episkopalne zebranie? Prawnik powinien być wyznawcą obu religii, a raczej obu jej form. Lub może mogę ci w inny jakiś sposób pomóc spędzić przedpołudnie? Wybacz moje staroświeckie najście, ale
urodziłem się w czasach, kiedy Szkot uważał się za człowieka niegrzecznego, jeśli pozwolił, by jego gość choć na chwilę został sam — z wyjątkiem snu, oczywiście. Mam nadzieję, że jeśli jestem natrętny, powiesz mi to wprost. — Ależ ani trochę, drogi panie — odparł pułkownik Mannering. — Zachwycony jestem, mogąc się oddać pod twoje przewodnictwo. Pragnąłbym bardzo usłyszeć jednego z waszych szkockich kaznodziei, których talenty tak wielki przyniosły zaszczyt twej ojczyźnie; waszego Blaira, Robertsona czy Henry'ego — całym sercem przyjmuję twą łaskawą propozycję, tylko że — tu odciągnął prawnika nieco na bok i spoglądając na Sampsona, tłumaczył — ten tutaj mój zacny, pogrążony w rozmyślaniach przyjaciel jest nieco bezradny i roztargniony, a mój służący Barnes, który pilotuje go zazwyczaj, nie może z nim teraz zostać, ponieważ chce udać się dzisiaj do jakichś waszych mniej znanych i bardziej odległych miejsc nabożeństwa. Prawnik obrzucił Sampsona wzrokiem. — Oryginalność warta zachowania — znajdę ci, pułkowniku, odpowiedniego dla niego opiekuna. Słuchaj no — zwrócił się do służącego z gospody — idź do gospodyni Finlayson w Cowgate, poproś Milesa Macfin, komisjonera, który tam powinien teraz być, i powiedz, że chcę z nim pomówić. Wkrótce zjawił się wezwany. — Oddam twego przyjaciela, pułkowniku, pod opiekę tego człowieka — powiedział Pleydell. — Zajmie się nim lub zaprowadzi go, gdzie tamten będzie chciał, bez różnicy, czy to będzie kościół, czy targ, zebranie czy sąd lub też... jednym słowem wszędzie, i przyprowadzi go tutaj z powrotem o godzinie, jaką mu wyznaczysz, tak więc pan Barnes może sobie pójść, dokąd tylko zechce. Sprawę załatwiono bez trudu i pułkownik oddał profesora pod opiekę owego jegomościa na cały okres ich wspólnego pobytu w Edynburgu. Obejrzawszy poprzedniego dnia dziwaczne wejście do mieszkania adwokata, Mannering oczekiwał bardzo przeciętnego przyjęcia. W świetle dziennym wejście wyglądało jeszcze bardziej ponuro niż poprzedniego wieczoru. Domy stały tak wąsko, po obu stronach uliczki, że sąsiedzi mogli podawać sobie ręce z przeciwległych okien, a w niektórych przypadkach przerzucali nad uliczką drewnianą galeryjkę. Schody — strome schodki — nie były bardzo czyste, a
wchodząc do domu, Mannering stwierdził z przykrością, że wyłożony lamperiami korytarz był wąski i bardzo nędzny. Lecz kompletne przeciwieństwo tych niezachęcających pozorów zewnętrznych stanowiła biblioteka, do której wprowadził pułkownika stary, godnie wyglądający służący. Był to pokój o pięknych proporcjach, w którym wisiały dwa portrety jakichś szkockich wybitnych osobistości malowane przez Jamesone’a*, tego kaledońskiego* Van Cycka*. Półki pełne były książek, najlepszych wydań najlepszych autorów, a wyróżniał się wśród nich znakomity zbiór klasyków. — To — oświadczył Pleydell — są moje narzędzia pracy. Prawnik nie znający historii czy literatury to rzemieślnik, zwykły, prosty murarz — jeśli jednak posiada jaką taką wiedzę w tych przedmiotach, może się nazywać architektem. Lecz Mannering przede wszystkim zachwycał się widokiem, roztaczającym się z okien. Obejmował on ten nieporównywalny z niczym krajobraz między Edynburgiem a morzem: ujście rzeki Forth i wyspy — zatoka, zakończona Law of North Berwick, a na północ urozmaicone brzegi Fife wrzynające się swym pagórkowatym zarysem w linię jasnego, niebieskiego horyzontu. Pan Pleydell, nacieszywszy się zdumieniem gościa, przywołał go teraz do sprawy panny Bertram. — Miałem nadzieję — oświadczył — aczkolwiek niewielką, że znajdę jakiś sposób, by ustalić jej niewzruszone prawa do majętności Singleside, ale nic z tego nie wyszło. Panna Margaret Bertram była z pewnością wyłączną właścicielką majątku i jako taka mogła nim rozporządzać wedle woli. Możemy mieć tylko nadzieję, że diabeł jej nie podkusił do zmienienia tego ze wszech miar słusznego testamentu. Musisz, pułkowniku, iść jutro na pogrzeb tej damy, na który dostaniesz na pewno zaproszenie, bo uprzedziłem jej plenipotenta, że przyjechałeś tu w imieniu panny Lucy Bertram. Spotkamy się potem w domu, w którym mieszkała, i przypilnujemy, żeby się wszystko odbyło jak należy podczas otwierania testamentu. Stara trzymała przy sobie małą sierotę, jakąś krewną, którą traktowała ni to jak niewolnicę, ni to jak towarzyszkę. Mam nadzieję, że miała sumienie i zabezpieczyła tę małą, zważywszy peine forte et dure*, której poddawała ją przez całe życie. Zjawili się teraz trzej panowie, których przedstawiono przybyszowi. Byli to ludzie rozsądni, weseli i towarzyscy, dzień minął więc bardzo
przyjemnie i o ósmej wieczorem pułkownik Mannering brał udział w opróżnianiu gąsiorka, który, rzecz jasna, bardzo był pękaty. Po powrocie do zajazdu znalazł tam zaproszenie na pogrzeb śp. panny Margaret Bertram z Singleside. Kondukt miał wyruszyć z jej domu na cmentarz Greyfriars o godzinie pierwszej po południu. O wyznaczonej porze pułkownik wszedł do małego domku na południowych przedmieściach miasta, gdzie żałobę symbolizowały, jak zwykle w Szkocji, dwie smętne postacie w długich, czarnych płaszczach z białymi opaskami i wstążkami u kapeluszy, trzymające w rękach kije ozdobione żałobnymi szarfami tej samej barwy. Dwaj inni, niemi, którzy, sądząc po ich obliczach, cierpieli, przygnieceni straszliwym nieszczęściem, wprowadzili go do jadalni zmarłej, gdzie zebrani czekali na pogrzeb. W Szkocji utrzymuje się jeszcze powszechnie, zarzucony już w Anglii, zwyczaj spraszania na pogrzeb wszystkich krewnych nieboszczyka. W wielu wypadkach taki zjazd rodzinny jest wzruszający i robi duże wrażenie, lecz jeśli zmarły miał nieszczęście żyć nie kochanym i umrzeć nie opłakiwanym, zwyczaj ten zmienia się w pustą i czczą formalność. W takich przypadkach angielskie nabożeństwo za zmarłych, jeden z najpiękniejszych i najbardziej wzruszających obrządków kościelnych, mogłoby tu oddać wielką przysługę, skupiając uwagę zebranych i jednocząc ich myśli i uczucia w modlitwie szczególnie stosownej w takim właśnie momencie. Lecz jeśli wśród zebranych na pogrzebie, odbywającym się wedle szkockich obyczajów, nie ma szczerego smutku, nic nie może zastąpić tego braku i skupić uwagi zebranych żałobników, którzy mają poczucie, że są świadkami czegoś wręcz nudnego, i czują pełen hipokryzji niesmak do całej uroczystości. Panna Margaret Bertram była niestety jedną z osób, której zalety nie zdobyły sobie powszechnej życzliwości. Nie miała nikogo z bliskiej rodziny, kto by ją opłakiwał ze szczerego serca, i dlatego też pogrzeb jej miał tylko pozorne cechy smutku. Pułkownik Mannering stał więc pomiędzy żałobną gromadą kuzynów w trzecim, czwartym, piątym i szóstym stopniu pokrewieństwa, układał twarz w wyraz odpowiedniej powagi i boleści, jak to robili wszyscy naokoło, i wyglądał na tak przejętego śmiercią panny Margaret Bertram, jakby zmarła dziedziczka Singleside była jego rodzoną siostrą czy matką. Po długim, przykrym milczeniu zebrani
zaczęli rozmawiać po kątach, lecz szeptem, jakby znajdowali się w pokoju umierającej. — Nasza biedna przyjaciółka — powiedział jeden z ponurych dżentelmenów, ledwo otwierając usta, w obawie, by nie zepsuć poważnego układu swych rysów, i sącząc słowa spomiędzy ledwie rozchylonych warg — nasza biedna przyjaciółka umarła w niemałym dostatku. — Niewątpliwie — odparł z półprzymkniętymi oczyma ten, do którego mówiono. — Nieboszczka panna Margareta bardzo była dbała o majątek. — Nic nowego, pułkowniku? — zapytał jeden z panów, z którymi pułkownik Mannering obiadował poprzedniego dnia, tonem, jakim sądząc po jego głębokiej powadze, mógłby oznajmiać śmierć całego pokolenia, — Nic szczególnego — odparł Mannering głosem, który, jak sam stwierdził, również znakomicie pasował do tego domu żałoby. — Wydaje mi się — ciągnął pierwszy mówca z naciskiem i miną człowieka wtajemniczonego — wydaje mi się, że jest testament. — A co dostaje mała Jenny Gibson? — Sto funtów i stary repetier*. — To niewiele dla biedaczki, a ciężkie miała życie ze starą. Ale tak to bywa, jak się czeka na buty po nieboszczyku. — Obawiam się — mówił polityk stojący tuż przy Manneringu — że nie skończyliśmy z naszym przyjacielem Tippoo Sahibem* — przypuszczam, że jeszcze da się Kompanii we znaki. Mówiono mi, ale ty, pułkowniku, będziesz lepiej o tym wiedział, że akcje Kompanii Wschodnio-Indyjskiej już nie idą w górę. — Mam nadzieję, że niedługo pójdą. — Panna Margareta — wtrącił się ktoś do rozmowy — miała trochę akcji tej Kompanii. Wiem to, bo sam pobierałem za nią dywidendę. Dobrze by było, gdyby powiernicy i legatariusze mogli usłyszeć radę pułkownika, kiedy i jak obrócić te akcje w gotówkę. Jeśli o mnie idzie, sądzę... ale idzie już pan Mortcloke powiedzieć nam, że mają wynosić nieboszczkę. Przedsiębiorca pogrzebowy, pan Mortcloke, rzeczywiście oznajmił to zebranym z twarzą zawodowo wydłużoną smutkiem i z najbardziej zbolałą powagą. Rozdał potem osobom, które miały nieść całun, małe kartki, ustalające ich miejsce przy trumnie. Ponieważ stanowiska te
powinny być zajmowane zależnie od stopnia pokrewieństwa ze zmarłą, przedsiębiorca, choć znakomity fachowiec w tych ponurych ceremoniach, naraził się jednak kilku zebranym. Fakt, że się było krewnym panny Bertram, świadczył, że się było również spokrewnionym z dobrami Singleside, a o to w obecnej chwili każdy z krewniaków był szczególnie zazdrosny. Podniosły się więc szmery, a nasz przyjaciel, Dinmont, głośno obraził dom żałoby, bo nie potrafił ani stłumić swego niezadowolenia, ani wyrazić go w sposób bardziej odpowiedni dla tak uroczystej chwili. — Moglibyście mi dać chociaż jej nogę do poniesienia! — zakrzyknął głosem o wiele donośniejszym, niżby tego wymagała przyzwoitość. — Boże! Gdybyście nie pomyśleli, że mi chodzi o ten kawałek ziemi, tobym ją złapał i niósł, choćby was tu nie wiem ilu było! Zmarszczone czoła i karcące spojrzenia obróciły się ku nieustraszonemu farmerowi, który pofolgowawszy swemu oburzeniu, zszedł wyniośle na dół z resztą zebranych, całkowicie obojętny na opinię tych, których zaszokowały jego uwagi. Orszak ruszył z pompą — płaczki szły z kosturami i chorągwiami żałobnymi ze zniszczonej białej krepy na cześć dobrze zachowanej dziewiczej cnoty panny Margaret Bertram. Sześć wygłodzonych koni, które same w sobie mogły stanowić symbol śmierci, w kapach i pióropuszach ciągnęło karawan posępnie udekorowany i wlokło się powoli do miejsca wiecznego spoczynku, a poprzedzał je biorący udział we wszystkich pogrzebach Jamie Duff, kretyn z krepą na kapeluszu i fontaziem z białego papieru; dalej ciągnęło sześć karet żałobnych, wypełnionych zebranymi. Wiele osób rozmawiało teraz swobodniej i z nieukrywanym zainteresowaniem omawiało domniemaną wartość spadku, zastanawiając się, komu może on przypaść w udziale. Ci, którzy się go najbardziej spodziewali, zachowywali roztropne milczenie, w gruncie rzeczy bowiem bali się wyrazić głośno płonną być może nadzieję. Plenipotent zmarłej zaś, jedyny, który wiedział, jak sprawy wyglądają naprawdę, zachowywał tajemniczy i godny wyraz twarzy, jakby postanowił przeciągnąć jeszcze przez pewien czas niepokój i niepewność zebranych. Wreszcie dobrnęli do bram cmentarnych i stąd, pośród kilkudziesięciu stojących z rozdziawionymi ustami kobiet z dziećmi na rękach oraz w asyście dwudziestu smarkaczy, którzy biegli, skacząc i krzycząc, równolegle z ponurym orszakiem, przybyli wreszcie do grobu
dziedziców Singleside. Była to kwadratowa, ogrodzona przestrzeń na cmentarzu Greyfriars, strzeżona z jednej strony przez anioła inwalidę bez nosa i z jednym tylko skrzydłem. Zasługą owego anioła było to, że trzymał tutaj straż już od stu lat, podczas gdy jego towarzysz cherubin, wartownik z drugiego piedestału po przeciwnej stronie, leżał zwalony pomiędzy liśćmi szaleju, łopianu i pokrzyw, porastającymi obficie mury mauzoleum. Mchem porosły i spękany napis wieścił czytającemu, że w roku 1650 kapitan Andrzej Bertram, pierwszy dziedzic Singleside, potomek starożytnego i czcigodnego rodu z Ellangowan, wzniósł ten pomnik dla siebie i swych potomków. Następujący klejnot poezji nagrobkowej na cześć fundatora mauzoleum otoczony był odpowiednią ilością klepsydr, czaszek i skrzyżowanych piszczeli: Jeśli ktoś kiedy miał serce Natana Lub Bezalela miał rękę — To chyba tylko mąż, którego ciało Ze czcią złożono w tę wnękę. Tutaj to, w głęboką, czarną, tłustą glinę, w jaką zamienili się je i przodkowie, spuszczono ciało panny Margaret Bertram, a najbliżsi krewni, których mógł interesować testament nieboszczki, ruszyli jak żołnierze powracający z wojskowego pogrzebu i popędzali szkapiny najętych karetek do jak najszybszego kroku, by wreszcie położyć kres męczącej niepewności. ROZDZIAŁ XXXVIII Umrzyj i obdarz wianem szkołę albo kota ALEXANDER POPE Jest pewna bajka Lukiana*, opisująca, jak to kilka małp, dobrze przyuczonych przez zręcznego tresera, grało tragedię, którą publiczność przyjmowała z dużym uznaniem, lecz w pewnej chwili powaga prysła i naturalne namiętności aktorów wyraziły się w bardzo nieładnym, choć energicznym współzawodnictwie, a wszystkiego tego dokonał jakiś dowcipniś, który rzucił na scenę garść orzechów. W podobny sposób zbliżający się moment krytyczny obudził pomiędzy oczekującymi uczucia całkowicie różne od tych, które pod nadzorem pana Mortcloke usiłowali przed chwilą udawać. Oczy, do niedawna żarliwie wzniesione ku niebu lub z większą pokorą spuszczone
poważnie ku ziemi, teraz żwawo i bystro badały zawartość szuflad, skrzyń, sekretarzyków i wszystkich tajemnych zakamarków ruchomości starej panny. Te poszukiwania przyniosły pewien skutek, chociaż nie znaleziono testamentu, o który chodziło. Oto weksel na dwadzieścia funtów podpisany przez pastora sekty odmawiającej przysięgi cywilnej, z zaznaczeniem, że procenty były płacone do ostatniego św. Marcina — zawinięty pieczołowicie w papier z nowymi słowami do starej piosenki ,,Przez wodę do Karolka". Oto zdumiewająca korespondencja miłosna pomiędzy zmarłą a niejakim panem O'Kean, porucznikiem regimentu piechoty, i związany z listami dokument, który natychmiast wyjaśnił zebranym krewnym, czemu ten groźny dla nich stosunek został nagle zerwany, bowiem tym dokumentem był weksel porucznika na dwieście funtów, od którego najwyraźniej nie zapłacono żadnych w ogóle procentów. Oprócz tego znaleziono inne jeszcze rachunki i weksle na większe sumy, podpisane przez lepsze nazwiska (z handlowego punktu widzenia, oczywiście) niż nazwisko owego czcigodnego pastora i wojskowego galanta, jak również wiele monet najrozmaitszych rozmiarów i wartości, jakieś odłamki złota i srebra, stare kolczyki, zawiaski od połamanych tabakierek, oprawki do okularów i tak dalej. Wciąż jednak nie było testamentu i pułkownikowi Manneringowi zaczynała już świtać nadzieja, że testament, który dostał od Glossina, utrzyma się w mocy prawnej. Lecz jego przyjaciel, Pleydell, który właśnie wszedł do pokoju, ostudził te nadzieje. — Znam dobrze jegomościa, który, prowadzi poszukiwania — powiedział — i wnioskuję z jego zachowania, że więcej wie niż ktokolwiek z nas. Tymczasem, póki jeszcze trwają poszukiwania, przyjrzyjmy się pobieżnie tym, którzy wyglądają na najbardziej zainteresowanych sprawą. Nie potrzebujemy mówić o Dinmoncie, który stał, trzymając swój harap pod pachą i wychylał wielką, okrągłą twarz sponad ramienia homme d'affaires*. Ten chudy, starszy jegomość, w najwytworniejszej i najwłaściwszej żałobie, to Mac-Casquil, były dziedzic z Drumquag, który został zrujnowany, ponieważ otrzymał spuściznę w postaci dwóch akcji banku Ayr. Nadzieje jego w obecnym przypadku opierały się na bardzo dalekim pokrewieństwie oraz fakcie, iż siadywał z nieboszczką
co niedzielę na tej samej kościelnej ławce i grał z nią regularnie w trik-traka w każdą sobotę wieczorem, uważając przy tym starannie, by nigdy nie wygrać. Tamten ordynarnie wyglądający mężczyzna, który ma własne, bardzo tłuste włosy związane w skórzany, jeszcze bardziej zatłuszczony harbajtel*, to tabacznik, krewny matki panny Bertram. Człowiek ten, mając duże zapasy tytoniu na składzie w chwili wybuchu wojny z Ameryką, potroił ceny swoich towarów dla całego świata z wyjątkiem panny Bertram, której szylkretową tabakierkę napełniał co dzień najlepszą grubą tabaką po starej cenie, ponieważ służąca przynosiła ową tabakierkę do sklepu z pozdrowieniami panny Bertram dla kuzyna, pana Quid. Ten młody człowiek, który nie miał na tyle przyzwoitości, by zmienić długie buty i skórzane spodnie, mógłby zasadniczo znajdować się u starej damy w takich samych łaskach, co większość zebranych, nieboszczka bowiem lubiła patrzeć na urodziwych młodzieńców; wszyscy uważali jednak, że nie ma żadnych szans, ponieważ często zapominał zjawić się u panny Bertram na herbacie, choć otrzymywał uroczyste zaproszenia, a czasem zjawiał się tam po obiedzie w nazbyt wesołej kompanii; poza tym dwukrotnie nastąpił na ogon jej kotu i raz obraził jej papugę. Najbardziej interesującą dla Manneringa osobą w tym gronie była nieszczęsna dziewczyna, która mieszkała tu dotychczas jako uboga towarzyszka nieboszczki i na której ta ostatnia mogła zawsze wyładowywać swoje humory. Aby formalności stało się zadość, ulubiona służąca zmarłej wciągnęła dziewczynę do pokoju, gdzie ta natychmiast przycupnęła w kąciku i ze zdumieniem i przerażeniem patrzyła na natrętne myszkowania obcych po wszystkich kryjówkach, na które ona od dziecka spoglądała z nabożną niemal czcią. Wszyscy współubiegający się o spadek zerkali na dziewczynę niechętnym okiem, z wyjątkiem zacnego Dinmonta. Pozostali widzieli w niej groźną konkurentkę, której żądania mogą w najlepszym przypadku być im przeszkodą i zmniejszyć ich szansę na spadek. A jednak była to jedyna osoba, spośród obecnych, która sprawiała wrażenie naprawdę przejętej śmiercią panny Bertram. Nieboszczka była jej opiekunką — choć z samolubnych względów — toteż kapryśna tyrania szybko poszła w zapomnienie i łzy popłynęły strugą po policzkach przerażonej i pozbawionej przyjaciół podopiecznej.
— Za dużo tam tej słonej wody, Drumquag — zwrócił się tabacznik do eks-ziemianina — żeby to zapowiadało dla nas wszystkich coś dobrego. Ludzie nigdy nie lamentują za darmo. Pan Mac-Casquil odparł na to jedynie skinieniem głowy, uważając za właściwe podkreślać swą ziemiańską wyższość w obecności pana Pleydella i pułkownika Manneringa. — To podejrzane, jeśli nie ma żadnego testamentu, przyjacielu — zwrócił się zniecierpliwiony już Dinmont do człowieka, który prowadził poszukiwania. — Chwileczkę cierpliwości, jeśli wolno — panna Bertram była dobrą i roztropną kobietą, dobrą, roztropną i bystrą — wiedziała, jak dobierać sobie przyjaciół i depozytariuszy. Mogła oddać swój testament w ręce jakiegoś zaufanego przyjaciela. — Założę się o udziec wołowy — szepnął Pleydell do pułkownika — że on ma testament w kieszeni. — Tu zwrócił się do prawnika: — Skończmy już z tym, jeśli pozwolisz, panie — oto jest testament datowany przed paru laty, mocą którego majątek Singleside ma przejść na pannę Lucy Bertram z Ellangowan. — Zebrani wpatrywali się weń straszliwym wzrokiem. — Wydaje mi się, że możesz nam powiedzieć, panie Protocol, czy istnieje późniejszy testament. — Proszę, pozwól mi ten dokument, panie Pleydell — mówiąc to, prawnik wziął papier z rąk naszego uczonego przyjaciela i przejrzał wzrokiem treść. — Za chłodny — szepnął Pleydell. — O wiele za chłodny. Ma drugi testament w kieszeni. — Więc czemu go nie pokaże i nie pójdzie do diabła? — zapytał nasz wojak, którego cierpliwość była na wyczerpaniu. — A skąd ja mogę wiedzieć? — odparł prawnik. — Dlaczego kot nie zabija myszy natychmiast, gdy ją schwyta? Myślę, że chodzi tu o poczucie własnej siły i przyjemność dręczenia. No, panie Protocol, co powiesz o tym dokumencie? — Cóż, panie Pleydell, testament jest formalny, odpowiednio potwierdzony i poświadczony według wymagań ustawy. — Tylko odwołany i zastąpiony przez inny, datowany później, a znajdujący się w twoim, panie, posiadaniu, co? — Przyznam się, panie Pleydell, iż rzeczywiście tak się rzecz ma— odparł prawnik wyjmując plik przewiązany wstążką i zapieczętowany
czarnym lakiem na każdym załamaniu i zespoleniu. — Ten zapis, który ty, panie Pleydell, pokazujesz i na którym się opierasz, datowany jest pierwszego kwietnia 17..., lecz ten tu — złamał pieczęcie i powoli rozkładał dokument — jest datowany dwudziestego... nie, widzę, że to jest nawet dwudziesty pierwszy kwietnia bieżącego roku, a więc jest o dziesięć lat późniejszy. — A niech ją powieszą, starą krowę! — zawołał prawnik, pożyczając okrzyku od sir Tobiasza Czkawki*. — Akurat w miesiącu, kiedy kłopoty dziedzica Ellangowan były już publicznie znane. Ale posłuchajmy, co też ona wymyśliła. Wobec tego pan Protocol poprosił o ciszę i zaczął odczytywać testament powoli, spokojnie, urzędowym tonem. Otaczająca go grupa mogłaby stanowić studium dla Hogartha* — w oczach ich nadzieja to budziła się, to gasła, kiedy próbowali pojąć znaczenie słów testatorki, przyćmionych mgłą prawniczego języka, jakim przemawiał dokument. Testament był nieoczekiwany. Przelewał on tytuł własności i przekazywał prawie całą majętność i ziemie Singleside i inne, jak też grunta Loverless, Liealone, Spinter's Knowe i Bóg wie co jeszcze „na rzecz (tu głos czytającego przeszedł w łagodne i skromne piano*) Piotra Protocol, strażnika pieczęci, w pełnym zaufaniu do jego zdolności i prawości" (to są dokładne słowa, do wprowadzenia których zmusiła mnie zacna moja przyjaciółka). ,,Lecz tylko w depozycie" (tu czytający wrócił do zwykłego swego głosu i tonu, a twarze wielu słuchaczy, które osiągnęły długość, jakiej pozazdrościłby im pan Mortcloke, skróciły się wyraźnie) — ,,w depozycie dla następujących celów i korzyści". W tych ,,celach i korzyściach" leżała istota całej sprawy. Pierwsze poprzedzono małym wstępem, że testatorka pochodzi ze starożytnej rodziny z Ellangowan i jej czcigodny pradziad, świetlanej pamięci Andrzej Bertram, pierwszy dziedzic Singleside, był drugim synem Allana Bertrama, piętnastego barona z Ellangowan. Dalej oświadczono, że Henry Bertram, syn i dziedzic Godfreya Bertrama z Ellangowan, został wykradziony rodzicom w dzieciństwie, lecz że ona, testatorka, jest pewna, iż żyje on dotychczas w obcych krajach i dzięki Opatrzności Boskiej wróci do posiadłości swych przodków — w którym to wypadku Piotr Protocol jest zobowiązany i zobligowany przez fakt przyjęcia na siebie depozytu, iż odda wyżej wymienione
grunta Singleside i inne oraz wszystkie dochody, jakie te ziemie przyniosą (z wyjątkiem odpowiedniej gratyfikacji za swoje trudy), wyżej wymienionemu Henry'emu Bertramowi po jego powrocie do rodzinnego kraju. A przez okres kiedy będzie zamieszkiwał za granicą albo w wypadku jeśliby nigdy nie wrócił do Szkocji, pan Piotr Protocol, powiernik, ma rozdzielać dochody z ziemi oraz procenty z innych kapitałów (zawsze odejmując odpowiednią gratyfikację za swoje wynikłe z tego trudy) w równych częściach, pomiędzy cztery instytucje dobroczynne wymienione w testamencie. Zawierza się zaufanemu temu powiernikowi prawo zarządzania, puszczania w dzierżawę, podejmowania i pożyczania pieniędzy, jednym słowem, pełne prawo właściciela. W wypadku jego śmierci prawo to ma przejść na pewne osoby oficjalne, wymienione w testamencie. Były tylko dwa zapisy — sto funtów dla ulubionej służącej i taka sama suma dla Janet Gibson (która, jak mówił testament, była utrzymywana dzięki miłosierdziu testatorki), aby mogła pójść do terminu w uczciwym jakimś zawodzie. Zapis martwej ręki nazywa się w Szkocji umartwieniem, a w pewnym wielkim mieście (chyba w Aberdeen, o ile pamiętam) jest urzędnik magistracki, który sprawuje pieczę nad tego rodzaju publicznymi zapisami i nazywa się Strażnikiem Umartwień. Można by przypuszczać, że nazwa ta ma swoje źródło we wrażeniu, jakie podobny zapis robi na najbliższych krewnych testatora. W każdym razie olbrzymie było zmartwienie słuchaczy zebranych w saloniku nieboszczki Margaret Bertram, kiedy dowiedzieli się o nieoczekiwanym przeznaczeniu majętności Singleside. Kiedy skończono czytać testament, pokój zaległa martwa cisza. Pan Pleydell przemówił pierwszy. Poprosił, by pozwolono mu spojrzeć na dokument, a kiedy upewnił się, że jest odpowiednio spisany i poświadczony, zwrócił go, mówiąc tylko Manneringowi: — Protocol nie jest chyba człowiekiem gorszym od innych, ale ta starowina sprawiła, że jeśli nie okaże się łotrem, to nie z braku możliwości po temu. — Doprawdy — przemówił pan Mac-Casquil z Drumquag, który przełknąwszy część swego wzburzenia, postanowił dać upust reszcie — doprawdy, to niesłychane! Chciałbym się dowiedzieć od pana Protocol, który jako jedyny powiernik z nieograniczonymi uprawnieniami musiał być w tej sprawie pytany o zdanie —
chciałbym, powiadam, wiedzieć, jak panna Bertram mogła wierzyć w istnienie chłopca, który, jak jest powszechnie wiadomo, został zamordowany przed wieloma laty? — Doprawdy — odparł Protocol — nie sądzę, bym mógł dokładniej, niż to uczyniła testatorka, wyjaśnić przyczyny, jakie nią kierowały. Nasza droga zmarła była kobietą pobożną, panie, i mogła mieć niedostępne nam podstawy do wiary w uratowanie się chłopca, drogi panie. — Słuchajcie — wtrącił tabacznik — ja wiem dobrze, skąd panna Bertram miała tę pewność. Pani Rebeka (służąca), co tu siedzi, mówiła mi sto razy w moim własnym sklepie, że nie wiadomo, jak pani ułoży swój testament, bo jedna stara Cyganka w Gilsland powiedziała jej, że ten chłopak, nazywał się chyba Harry Bertram, wróci żywy pewnego dnia — nie zaprzeczysz temu, moja pani Rebeko, chociaż ośmielę się powiedzieć, żeś zapomniała namówić swoją panią na to, coś mi obiecywała, kiedy ci dawałem te półkoronówki — a dawałem ci niejedną! Nie zaprzeczysz chyba temu, moja pani? — Nic o tym nie wiem — odparła Rebeka stanowczo i spoglądała przed siebie ze zdecydowanym wyrazem osoby, która nie ma zamiaru pozwolić, by ją zmuszono do pamiętania czegoś innego niż to, na co ma ochotę. — Pięknie, Rebeko. W każdym razie ty jesteś zadowolona z tego, co dostałaś — stwierdził tabacznik. Drugorzędny dandys, bo nie był to nawet dandys pierwszej klasy, stał dotąd, smagając się pejczem po długich butach,. i wyglądał jak rozpieszczony dzieciak, któremu przepadła kolacja. Pomruki jego były jednak skierowane do wewnątrz, a w najlepszym wypadku można było usłyszeć tylko następujący monolog: — Żałuję, na Boga, żem kiedykolwiek zawracał sobie nią głowę i tyle dla niej znosił utrapień — przyszedłem tu, daję słowo, kiedyś na herbatę i zostawiłem Kinga i objeżdżacza koni książęcych, Willa Hack. Pili właśnie za objeżdżone konie myśliwskie i na mą duszę, gdybym z nimi dalej trzymał, mógłbym dostać pozwolenie noszenia kurty objeżdżacza, jak inni — a ona nie zapisała mi nawet setki! — Spłatę długów postaramy się ułożyć jak najdogodniej — oświadczył pan Protocol, który bynajmniej nie chciał powiększać odium* związanego ze swym urzędem. — A teraz, panowie, wydaje
mi się, że nie mamy już na co czekać — jutro ogłoszę testament mej znakomitej, zacnej przyjaciółki, aby każdy mógł zbadać jego treść, jak również nie miał żadnych trudności w odpisywaniu wyciągów. Może — tu zaczął zamykać wszystkie schowki o wiele szybciej, niż je był uprzednio otwierał — może, pani Rebeko, będziesz tak uprzejma i zaopiekujesz się tymczasem domem, dopóki go nie wynajmiemy — dziś rano miałem już pewną ofertę, na wypadek gdyby dom był do wynajęcia i gdybym to ja otrzymał zarząd majątku zmarłej. Nasz przyjaciel, Dinmont, miał uprzednio, tak jak i wszyscy, pewne nadzieje, siedział więc dotąd z kwaśną miną w fotelu, w którym kiedyś siadywała nieboszczka; zatkałoby ją pewno, gdyby mogła zobaczyć ten niezwykle potężny okaz rodzaju męskiego rozwalony w nim na całą długość. Farmer zwijał rzemień swego wielkiego harapa w coś, co przypominało skręconego w kłębek węża, a potem, podrywając go gwałtownie, kazał mu się rozwijać na środku podłogi. Pierwszymi jego słowy, gdy przetrawił już ten wstrząs, było wielkoduszne oświadczenie — prawdopodobnie nie zdawał sobie nawet sprawy, że wypowiada je na głos: — Trudno — krew gęstsza od wody — nie żałuję jej tych serów i szynek, com jej ofiarowywał. Kiedy jednak powiernik zrobił wspomnianą już wyżej uwagę, by żałobnicy wyszli, i napomknął, że dom zostanie natychmiast wydzierżawiony, zacny Dinmont podniósł się z fotela i zdumiał niepomiernie zebranych bezceremonialnym pytaniem; — Więc co się wobec tego stanie z tą biedną dziewczyną, Jenny Gibson? Jeśli tylu z nas uważało się za spokrewnionych z rodziną, kiedy majątek miał być dzielony, to możemy chyba teraz coś dla niej zrobić? Dzięki tej propozycji większość zebranych poczuła wyraźną i natychmiastową skłonność do opuszczenia domu, chociaż po słowach pana Protocola wszyscy zwlekali jeszcze, jakby stali nad grobem zawiedzionych nadziei. Drumquag powiedział czy też raczej mruknął, że ma własną rodzinę, o którą musi się troszczyć, i korzystając z przywileju swego wysokiego urodzenia, wyszedł przed wszystkimi — i to najszybciej, jak tylko mógł. Tabacznik wystąpił śmiało i wydrwił projekt: — Ta dziewczyna i tak jest dobrze zabezpieczona, a zresztą osobą, która się powinna nią zajmować, jest pan Protocol, powiernik jej
legatu. — Wypowiedziawszy tę opinię głosem pewnym i zdecydowanym, opuścił pokój za swym poprzednikiem. Dandys próbował obrócić w głupi i brutalny żart zalecenie panny Bertram, by nieszczęsna dziewczyna wyuczona została jakiegoś uczciwego zawodu, ale zamilkł widząc groźne spojrzenie ciemniejących oczu Manneringa (nie miał bowiem pojęcia o tym, co uchodzi w dobrym towarzystwie, i spoglądał na pułkownika, szukając u niego przyklasku), które zmroziło go aż do szpiku kości. Uciekł więc jak najszybciej na dół. Protocol był w gruncie rzeczy dobrym człowiekiem, oznajmił więc, iż ma zamiar wziąć młodą dziewczynę pod swoją tymczasową opiekę, z zastrzeżeniem, że ten czyn winien być rozumiany wyłącznie jako akt miłosierdzia; wtedy wstał Dinmont i otrząsnąwszy swą ogromną burkę z grubej wełny, jak pies nowofundlandzki otrząsa swe kudły wychodząc z wody, powiedział: — Więc niech mnie diabli wezmą, panie Protocol, jeśli będziesz pan miał z nią jakiekolwiek kłopoty — o ile ona zechce pojechać ze mną. Widzisz pan, my z Ailie mamy się nie najgorzej, a chcielibyśmy, żeby nasze dziewuszki więcej poznały nauk niż my i żeby były bardziej obyte z ludźmi. A ta Jenny musi znać się na dobrych manierach, na czytaniu książek i na szyciu różnymi ściegami, jeśli tak długo mieszkała z taką wielką damą jak pani z Singleside — a jeśli się na tym wszystkim nie zna, to myślę, że nasze dzieciaki będą ją jeszcze bardziej lubiły. I sam już się zajmę przyodziewkiem dla niej i dam jej, co będzie potrzebowała, na szpilki, więc niech te sto funtów zostanie w twoich rękach, panie Protocol, i sam nimi obracaj, a i ja tam coś od czasu do czasu dołożę, bo może Jenny znajdzie sobie kiedy w dolinie Liddel jakiegoś chłopaka, który będzie potrzebował pieniędzy na zakup stada owiec. No, co ty na to, kochaneczko? Wykupię dla ciebie bilet w dyliżansie do Jethart, a stamtąd, może to cię zdziwi — ale będziesz musiała przez Limestone przejechać konno, bo jeszcze nigdy nie dojechał do Liddesdale żaden pojazd na kołach/1. A bardzo się będę cieszył, jeśli pojedzie z tobą pani Rebeka, kochaneczko, i posiedzi z nami miesiąc albo dwa, dopóki się nie zadomowisz. 1/ W czasach Dandie'ego Dinmonta do Liddesdale nie było bitej drogi, a przejeżdżać trzeba było przez niezliczone torfowiska! Autor niniejszej księgi był, około trzydziestu lat temu, pierwszym człowiekiem, który pojechał w te dzikie okolice małym otwartym
powozikiem, rozpoczynano bowiem właśnie budowę doskonałych dróg, które przecinają dziś tę krainę. Ludzie przyglądali się wówczas temu widokowi z niezwykłym zdumieniem — bo wielu z nich nie widziało jeszcze pojazdu nigdy w życiu. (Przyp. autora). Pani Rebeka dygała i próbowała skłonić płaczącą sierotę do dygania miast płaczu; Dandie na swój prosty sposób starał się dodać otuchy jednej i drugiej, a tymczasem stary pan Pleydell uciekł się do swojej tabakierki. — Jakże ja lubię, pułkowniku, patrzeć na takiego wesołka — oświadczył, gdy przyszedł do siebie. — Muszę go wynagrodzić tak, jakby tego chciał — muszę mu pomóc na drodze do ruiny — nie ma na to rady. Hej, ty Liddesdale... Dandie... Karolkowa Zagrodo, czy jak cię tam wołają! Farmer obrócił się, niezwykle uradowany nawet takim dowodem uwagi, w sercu swoim bowiem czcił — najbardziej po dziedzicu — adwokata z dużą praktyką. — Więc nie dasz się przekonać, żeby dać spokój z tą sprawą o wrzosowiska? — Nie, jaśnie panie — nikt nie lubi tracić swoich praw ani żeby się z niego wyśmiewali wzdłuż calutkiej rzeki. Ale jeśli to jaśnie panu nie do smaku i może jaśnie pan trzyma z tamtą stroną, to będę musiał poszukać innego adwokata. — Proszę — mówiłem ci, pułkowniku, jak to będzie. No, mój panie, jeśli już koniecznie musisz robić z siebie wariata, to miej przynajmniej luksus procesu za najmniejszą cenę i, o ile to możliwe, wyjdź z niego zwycięsko. Niech pan Protocol przyśle mi twoje papiery, a ja pokieruję twoją sprawą. Koniec końców, dlaczegóż nie miałbyś mieć swoich procesów i spraw w Najwyższym Sądzie Cywilnym, zamiast zabójstw czy podpalań, którymi załatwiali sprawy twoi przodkowie? — Jasna rzecz, wielmożny panie. Chętnie spróbowalibyśmy starych sposobów, gdyby nie prawo. A że nas prawo krępuje, to i prawo powinno nam rozwiązać ręce. A poza tym u nas zawsze o człowieku mają lepsze mniemanie, jeśli stawał przed sądem. — Znakomicie to wydedukowałeś, przyjacielu. Uciekaj teraz i przyślij mi swoje papiery. Chodźże, pułkowniku, nie mamy tu nic więcej do roboty.
— Ale trzepniemy Jocka z Dawston Cleugh! — zawołał Dinmont, poklepując się z radości po udzie. ROZDZIAŁ XXXIX — Ja do parlamentu — Widzisz tą sakwę? Jeżeli masz sprawę Do załatwienia, mów krótko — i proszę — Płać honorarium. Mały prawnik francuski Czy będziesz mógł, panie, wygrać sprawę temu uczciwemu człowiekowi? — zapytał Mannering. — Cóż, nie wiem — nie zawsze mocny wygrywa walkę, ale spróbujemy zatriumfować nad Jockiem z Dawston, jeśli to tylko będzie w mojej mocy. Jestem dłużnikiem tego człowieka. — Czy zrobisz mi, panie, przyjemność — zapytał Mannering, gdy się rozstawali — i zjesz ze mną obiad w mojej gospodzie? Gospodarz powiada, że ma trochę dziczyzny i jakieś znakomite wino. — Dziczyzny, powiadasz? — żywo podchwycił adwokat, lecz po chwili dodał: — Nie, to niemożliwe — a i ja nie mogę cię zaprosić do domu, pułkowniku. Poniedziałek to święty dla mnie dzień, tak samo wtorek i środa.— mamy bowiem wystąpić w bardzo poważnej sprawie o dziesięcinę. Ale poczekaj, pułkowniku, mróz teraz tęgi i jeśli nie wyjedziesz z miasta, a ta dziczyzna dotrzyma do czwartku... — To w czwartek zechcesz, panie, zjeść ze mną obiad? — Rzecz oczywista. — Doskonale — wobec tego zrobię sobie przyjemność, o której już myślałem, i zostanę tu przez tydzień, jeśli zaś dziczyzna nie dotrzyma, zobaczymy, co mój gospodarz potrafi nam znaleźć innego. — Och, dziczyzna dotrzyma — upewnił go Pleydell — a teraz żegnaj, pułkowniku — przejrzyj te tutaj parę liścików i jeśli ci odpowiadają adresaci, oddaj im je do rąk. Przygotowałem je dla ciebie dziś rano. Żegnaj, pułkowniku, bo mój kancelista czeka od godziny, żeby zacząć swe przeklęte sprawozdania. — I pan Pleydell żwawym krokiem ruszył przez jakieś tylne przejścia i kryte schodki, chcąc wydostać się na ulicę Główną, drogą, która w porównaniu z powszechnie używaną w tym celu trasą wyglądała jak Cieśnina Magellana w zestawieniu z szerszym, lecz bardziej okrężnym szlakiem wokół przylądka Horn.
Przeglądając listy polecające, które Pleydell wcisnął mu był w rękę, Mannering stwierdził z przyjemnością, że są adresowane do najuczeńszych mężów Szkocji. ,,Do Jaśnie Wielmożnego Pana Davida Hume"^, ,,Do Jaśnie Wielmożnego Pana Johna Home"*, ,,Do doktora Fergusona"*, ,,Do doktora Blacka"*, ,,Do Lorda Kames"*, ,,Do Pana Huttona"*, ,,Do Jaśnie Wielmożnego Pana Johna Clerka z Eldin"* ,,Do Jaśnie Wielmożnego Pana Adama Smitha"*, ,,Do doktora Robertsona"*. — Słowo daję, mój przyjaciel ma znakomity dobór znajomych, przecież to wszystko znane nazwiska — taki Hindus jak ja musi nieco wypolerować swoje umiejętności i sprawdzić zdolność rozumowania, nim wejdzie w tego rodzaju towarzystwo. Mannering z przyjemnością skorzystał z tych listów polecających, a nam bardzo przykro, że nie możemy opowiedzieć czytelnikowi dokładnie, jak wiele przyjemności i korzyści zaznał pułkownik dzięki wejściu w to grono zawsze otwarte dla tych, co mogli się wykazać rozumem i wiedzą, a któremu pod względem głębi i różnorodności talentów nie dorównała chyba nigdy żadna inna grupa uczonych mężów. W umówiony czwartek pan Pleydell stawił się w gospodzie, gdzie zamieszkiwał pułkownik Mannering. Dziczyzna okazała się wyśmienita, klaret — wyborny, a uczony prawnik, smakosz i znawca zagadnień stołu, oddał głęboką sprawiedliwość jednemu i drugiemu. Nie jestem jednak pewien, czy większą czerpał przyjemność z dobrego nastroju panującego przy stole, czy z obecności profesora Sampsona, dzięki bowiem temu ostatniemu i przy pomocy swego prawniczego dowcipu znakomicie ubawił zarówno siebie, jak i całe towarzystwo, które pułkownik jednocześnie podejmował. Poważna i lakoniczna prostota odpowiedzi Sampsona na podstępne pytania adwokata stawiała bonhomie*(dobroduszność) pedagoga w najlepszym świetle, w jakim kiedykolwiek oglądał je Mannering. Jednocześnie profesor wykazał się niezwykle rozległą, różnorodną i skomplikowaną, choć na ogół całkiem nieprzydatną wiedzą. Adwokat przyrównywał później jego umysł do lombardu, gdzie znaleźć można wszelkiego rodzaju przedmioty, bezładnie i nieporządnie rzucone razem tak, że właściciel nigdy nie może znaleźć tego, czego akurat właśnie potrzebuje.
Jeśli zaś chodzi o adwokata, to przyniósł on Sampsonowi w zamian tyle samo korzyści, ile rozrywki wyciągnął z jego towarzystwa. Kiedy prawnik przybrał wyniosłą postawę, a dowcip jego, z przyrodzenia cięty i sarkastyczny, ożywił się jeszcze i zaostrzył, profesor spoglądał na adwokata z tym niezwykłym zdumieniem, z jakim oswojony niedźwiedź mógłby spoglądać na przyszłą swoją towarzyszkę, małpę, podczas pierwszego z nią spotkania. Pan Pleydell z niesłychaną uciechą uzasadniał poważnie i na serio jakieś stanowisko, wiedząc z góry, że profesor będzie chciał je obalić. Potem z ogromną radością przyglądał się wewnętrznym wysiłkom, z jakimi poczciwiec porządkował swoje pojęcia, aby uformować odpowiedź, i mobilizował swe nieruchawe i ospałe siły, by wytoczyć najcięższą artylerię wiedzy i zniszczyć ze szczętem schizmatycką czy heretycką opinię przeciwnika — a tu nagle, nim działa zdążyły wystrzelić, wróg opuszczał stanowisko i ukazywał się w innej pozycji, nękając profesora od tyłu lub z flanków. Niejednokrotnie wykrzykiwał: ,,Nie by - wa - łe!" — kiedy maszerując na przeciwnika, całkowicie pewny zwycięstwa, znajdował stanowiska opuszczone, wiadomo zaś było, że niemało wysiłków będzie go kosztować zmiana szyków. — Przypominał mi hinduską armię tubylczą — powiedział pułkownik — straszliwą przez swą liczebność i wielki kaliber armat, lecz popadającą w nieopisany popłoch, jeśli się zajdzie ją od flanki. Lecz wszystko razem wziąwszy, profesor, choć nieco zmęczony wysiłkami, które podejmować musiał z niezwykłą dla niego szybkością, pod wpływem konieczności chwili, uważał jednak ten dzień za jeden z najprzyjemniejszych w życiu i zawsze mówił o panu Pleydellu jako o człowieku ogromnie oczytanym i niezwykle dowcipnym. Powoli towarzystwo zaczęło się rozchodzić i trzej panowie zostali sami. Rozmowa skierowała się na testament panny Bertram. — Co też mogło strzelić do głowy tej starej jędzy — mówił Pleydell — żeby wydziedziczyć biedną Lucy Bertram pod pretekstem zapisania majątku chłopcu, który od dawna nie żyje? Przepraszam bardzo, profesorze, zapomniałem, ile bólu sprawił ci ten wypadek — pamiętam, jakem cię w związku z nim przesłuchiwał — nigdy w życiu tak się nie namęczyłem, chcąc wyciągnąć z kogoś trzy słowa jedno po drugim. Możesz sobie, pułkowniku, mówić o swoich pitagorejczykach czy milczących braminach, a ja ci powiadam, że ten oto uczony mąż
bije ich wszystkich pod względem małomówności — lecz cenne są słowa mędrca i nie należy ich trwonić niepotrzebnie. — Tak — profesor odjął od oczu chustkę w niebieską kratę — gorzki to był dla mnie dzień i ból trudny do zniesienia — lecz Ten, kto nakłada ciężary, daje również siły, by je znieść. Korzystając z tej sposobności, pułkownik Mannering zapytał pana Pleydella o szczegóły dotyczące zaginięcia chłopca, a adwokat, który bardzo lubił rozprawiać o zagadnieniach prawa kryminalnego, zwłaszcza kiedy łączyły się one z jego własnymi doświadczeniami — opisał pułkownikowi całą sprawę szczegółowo. — A jakież jest twoje zdanie co do tego wypadku? — Och, Kennedy został zamordowany — to stara historia, zdarzały się już takie zabójstwa na tym wybrzeżu w walce przemytników z celnikami. — Cóż zaś — wedle twoich przypuszczeń — stało się z dzieckiem? — Och, z pewnością malec został również zamordowany — odparł Pleydell. — Był już na tyle duży, że mógłby donieść, co widział, a ci bezlitośni mordercy na pewno nie zawahaliby się przed dokonaniem nawet drugiej rzezi betlejemskiej, jeśli tylko uznaliby, że tego wymaga ich interes. Profesor jęknął głucho i zakrzyknął; — Nie - by - wa - łe! — Ale mówiono również o Cyganach w związku z tą sprawą — przypomniał mu Mannering — a z tego, co ten jegomość o ordynarnym wyglądzie wspomniał wtedy, po pogrzebie... — Panna Margaret Bertram opierała swoją wiarę w to, że dziecko żyje, na oświadczeniu jakiejś Cyganki — podchwycił Pleydell nie wypowiedzianą do końca myśl. — Zazdroszczę ci spostrzegawczości, pułkowniku — to wstyd, żebym nie wyciągnął tego samego wniosku. Natychmiast pójdziemy za tym tropem. Hej, chłopak — pójdziesz do gospody pani Wood na Cowgate i tam znajdziesz mojego kancelistę, Drivera — o tej porze zasiadł zapewne do Hulaj Duszy (bowiem i my, pułkowniku, i nasi słudzy, jesteśmy niezwykle systematyczni w naszych ekstrawagancjach), powiedz mu, żeby tu natychmiast przyszedł, a ja zapłacę za jego przegraną. — Chyba nie przyjdzie tu w postaci, którą właśnie przedstawia? — zapytał pułkownik.
— Ach, ani słowa o tym, Hal, jeśli mnie kochasz* — odparł Pleydell. — Musimy jednak zdobyć więcej wiadomości z ziemi egipskiej, jeśli to możliwe. Och, gdybym schwytał najsłabszą nitkę z tego splątanego motka, zobaczyłbyś, jak bym go rozsupłał — wyciągnąłbym prawdę z tych Bohemów, jak ich nazywają Francuzi, lepiej niż monitoire* czy też plainte de tournelle* — wiem, jak należy postępować z opornym świadkiem. Kiedy pan Pleydell tak się chełpił znajomością swojego zawodu, powrócił służący z panem Driverem, który miał jeszcze usta oblepione tłuszczem zapiekanej baraniny, a nad górną wargą pianę piwa za dwa pensy, co świadczyło o pośpiechu, z jakim spełnił rozkazy swego pryncypała. — Słuchaj, panie Driver, musisz iść nie mieszkając i znaleźć mi kobietę, która służyła starej pani Margaret Bertram. Przepytaj o nią wszędzie, ale jeśli będziesz musiał zwrócić się w tej sprawie do pana Protocol, do tabacznika Quida czy też któregokolwiek z tych ludzi, nie idź do nich sam, tylko poślij jakąś znajomą kobietę — a ośmielam się przypuścić, że spośród licznych twych znajomych na pewno znajdzie się taka, co zechce wyświadczyć ci tę przysługę. Jak już znajdziesz ową służącą, przyślij ją do mnie do domu jutro rano punktualnie o ósmej. — A co jej mam powiedzieć, żeby ją zmusić do przyjścia? — zapytał adiutant pana Pleydella. — Wszystko, co uznasz za stosowne — odparł prawnik. — Czy to moja sprawa wymyślać za ciebie kłamstwa? Dopilnuj tylko, żeby się stawiła we własnej osobie o ósmej rano, jak już powiedziałem. Kancelista uśmiechnął się, skłonił i wyszedł. — To bardzo użyteczny jegomość — oświadczył adwokat. — Nie wierzę, żeby równy mu kancelista przygotowywał proces. Może pisać pod moje dyktando przez trzy noce w tygodniu, nie zmrużywszy oka, a właściwie, co na to samo wychodzi, pisze równie dobrze i porządnie na jawie, jak przez sen. Poza tym to jegomość o niezwykle stałych przyzwyczajeniach — inni ciągle zmieniają piwiarnie i dwudziestu spoconych komisjonerów musi biegać, żeby ich znaleźć, tak jak ci kapitanowie bez kapeluszy, co to biegali po East Cheap od gospody do gospody w poszukiwaniu sir Johna Falstaffa. Ale on to stałość wcielona — ma swoje zimowe miejsce przy kominku i letnie miejsce przy oknie w gospodzie pani Wood, a przejścia z jednego z tych
miejsc na drugie to jedyna zmiana, na jaką sobie pozwala. Tam można zawsze go znaleźć po skończonej pracy. W moim przekonaniu ten człowiek nigdy się nie rozbiera i nigdy nie kładzie spać — samo piwo wystarcza mu za jedyne pokrzepienie. Zastępuje mu jedzenie, picie, ubranie, łoże, stancję i mycie. — A czy zawsze jest zdolny do wykonywania swych obowiązków, jeśli zajdzie tego nagła potrzeba? Wątpiłbym w to, zważywszy miejsce jego kwatery. — Och, picie nigdy mu nie przeszkadza, pułkowniku. Po wypiciu może godzinami pisać, choć nie potrafi już mówić. Pamiętam, że raz poproszono mnie nagle, bym wygotował apelację do sądu. Była to sobota wieczór; obiadowałem właśnie i nie miałem bynajmniej chęci zabierać się do pracy, ale tamci ściągnęli mnie do Clerihugha i siedzieliśmy popijając, aż zebrało mi się w żołądku dobre trzy kwarty klaretu, a wtedy namówili mnie, żebym wygotował odpowiednie pismo. Musieliśmy więc poszukać Drivera. Dwóch ludzi mogło już tylko wnieść go do izby, kiedy go bowiem znaleźli, nie był w stanie, jak się okazało, ani się ruszać, ani mówić. Ale kiedy wsunięto mu pióro w palce i rozpostarto przed nim papier i gdy usłyszał mój głos, zaczął natychmiast pisać. Musieliśmy tylko zawołać kogoś, by maczał mu pióro w inkauście, bo nie widział kałamarza, a poza tym nigdy nie oglądałem piękniej wygotowanego pisma. — A jak wyglądało wasze wspólne dzieło następnego ranka? .— zapytał Mannering. — Świetnie! Znakomicie! Nie trzeba było zmieniać ani jednego słowa. Wysłano je tego samego dnia pocztą. Ale, pułkowniku, zjesz ze mną jutro śniadanie i będziesz przy przesłuchaniu tej kobiety, dobrze? — Hm — godzina raczej wczesna. — Nie mogłem umówić się na późniejszą. Gdybym nie był w sądzie Outer House dokładnie w chwili, kiedy dzwonią na dziewiątą, rozeszłaby się wiadomość, żem dostał apopleksji, i do końca sesji czułbym tego skutki. — Cóż, zrobię, co będę mógł, żeby zdążyć. Z tym towarzystwo rozstało się tego wieczora. Następnego dnia pułkownik zjawił się w mieszkaniu pana Pleydella, przeklinając ostre powietrze szkockiego grudniowego ranka. Pan Pleydell usadowił panią Rebekę po jednej stronie kominka, uraczył ją filiżanką czekolady i pogrążył się całkowicie w rozmowie.
— Zapewniam cię, pani Rebeko, że nie mam wcale zamiaru obalać testamentu panny Bertram, i daję ci słowo honoru, że twój zapis jest zupełnie bezpieczny. Zasłużyłaś nań swoim postępowaniem w stosunku do swej pani, a ja ze swej strony pragnąłbym, żeby tego było dwa razy więcej. — Ale ja myślę, panie, że człowiek nie powinien przed nikim powtarzać tego, co mu kto gadał — słyszeliście, panie, jak ten łobuz, Quid, wypominał mi swoje nędzne prezenty i powtarzał ciągle głupie łgarstwa, co to ja mu niby mówiłam — no, a co by to było, gdyby każdy tak paplał waszej wielmożności? — Zapewniam cię, moja poczciwa Rebeko, że choćbyś nawet paplała bez sensu niczym jakiś roznamiętniony poeta, to gwarancją dla ciebie będzie moja godność adwokacka oraz twój wiek i wygląd. — Dobrze — jeśli wasza wielmożność mówi, że nie mam się czego obawiać, to było tak; jakiś chyba rok temu, a może nawet niecały, doktorzy kazali mojej pani pojechać na jakiś czas do Gilsland, bo ogromnie ją trapiła melancholia. Mówili już wszędzie o tym, że dziedzic Ellangowan ma kłopoty, a ona gryzła się tym bardzo, bo była dumna ze swego rodu. Jeśli chodzi o nią i pana Bertrama, to czasem byli w zgodzie, a czasem nie, ale ostatnie dwa albo i trzy lata to się chyba gniewali, bo on stale chciał pożyczać od niej pieniędzy, a tego ona nie mogła u nikogo ścierpieć i ciągle chciała, żeby jej oddał to, co pożyczył, a do tego znów dziedzic nie bardzo się kwapił. Wreszcie zupełnie się rozeszli. No i wtedy w Gilsland ktoś w towarzystwie powiada mojej pani, że Ellangowan ma być wystawione na licytację, i od tej chwili, myślę, zrobiła się taka niechętna do Lucy Bertram, bo tyle razy krzyczała przede mną: ,,O Becky, Becky, gdyby ta dziewucha, ta niedorajda w Ellangowan, co nie potrafiła utrzymać w ryzach swego ojca-niedołęgi — gdyby ta dziewucha była chłopakiem, nie mogliby sprzedać majątku, choćby ten gamoń nie wiem ile długów narobił!" I tak potrafiła gadać i gadać, aż mnie to już zmęczyło i nie mogłam słuchać, jak ona wydziwia na tę biedną dziewczynę, która na pewno wolałaby być chłopakiem i zatrzymać ziemię, gdyby tylko mogła zmienić płeć. A jednego dnia, kiedy byłyśmy koło źródła mineralnego pod skała w Gilsland, zobaczyła kilkoro pięknych dzieci — samych chłopców — to były dzieci jednego pana Mac-Crosky — i wtedy jak nie krzyknie: ,,Straszne to rzeczy — powiada — że w tym kraju pierwszy lepszy ma syna i dziedzica, a dom Ellangowan nie ma
spadkobiercy!" Stała wtedy za nią jakaś Cyganka, która to słyszała — nigdy w życiu nie widziałam drugiej takiej dzikiej i strasznej kobiety. ,,Kto — powiada ta Cyganka — śmie mówić, że dom Ellangowan zginie bez dziedzica?" Moja pani obróciła się do niej — a była krewka i odważna, i zawsze miała gotową odpowiedź dla każdego. ,,Ja to mówię — powiada moja pani — ja to mówię ze smutnym sercem". A na to ta Cyganka łapie ją za rękę. ,,Znam cię dobrze — powiada — chociaż ty mnie nie znasz. Ale możesz być pewna, tak jak jest słońce na niebie, jak to, że ta woda płynie do morza, i jak to, że jest oko, które widzi, i ucho, które słyszy i mnie, i ciebie — Harry Bertram, o którym myśleli, że zginął na Warroch Point, wcale tam nie umarł — musiał znosić ciężki los aż do dwudziestych pierwszych urodzin — tak było mu przeznaczone, ale jeśli ty dożyjesz i ja dożyję, więcej usłyszysz o nim tej zimy, jak śnieg poleży ze dwa dni w dolinie Singleside. Nie chcę twoich pieniędzy — powiada — bo nie chcę, żebyś myślała, że dla jałmużny to mówię — do zobaczenia, aż po świętym Marcinie". I tak nas zostawiła. — Czy to była kobieta niezwykle wysokiego wzrostu? — przerwał jej Mannering. — Czy miała czarne oczy, czarne włosy i bliznę na czole? — dodał prawnik. — To była największa kobieta, jaką widziałam w życiu, a włosy miała czarne jak noc, chyba trochę posiwiałe, i bliznę na czole taką, że można byłoby w nią włożyć czubek palca. Jak ją kto raz zobaczył, to już jej nigdy nie zapomni. Jestem pewna, że właśnie przez słowa tej Cyganki moja pani zmieniła testament, bo znielubiła pannę Lucy, a jeszcze bardziej na nią się gniewała, kiedy musiała jej wysłać dwadzieścia funtów. Powiadała: nie dosyć pannie Bertram, że oddała majątek Ellangowan w obce ręce przez to, że nie jest chłopcem, to jeszcze przez swoją biedę staje się ciężarem i dla Singleside. Ale mam nadzieję, że testament mojej pani to ważny testament, bo ciężko by mi było stracić ten mały zapis — służyłam za niewielkie pieniądze i rzadko coś dostawałam! Prawnik uspokoił jej obawy w tym przedmiocie, potem zapytał o Jenny Gibson i dowiedział się, że przyjęła zaproszenie pana Dinmonta. — A i ja zrobiłam to samo, skoro był taki uprzejmy, że mnie zaprosił. To bardzo porządni ludzie, ci Dinmontowie, chociaż moja pani nigdy
nie chciała wiele słyszeć o rodzinie po kądzieli. Ale bardzo lubiła szynki, sery i drób z Karolkowej Zagrody, które jej zawsze przysyłali, a także pończochy i rękawiczki z wełny jagnięcej — bardzo to lubiła. Pan Pleydell zwolnił teraz Rebekę. Kiedy wyszła, rzekł: — Wydaje mi się, że znam tę Cygankę. — Chciałem właśnie powiedzieć to samo — odparł Mannering. — A nazywa się... — Meg Merrilies — skończył pułkownik. — Mówiono ci już o niej, pułkowniku? — zapytał prawnik spoglądając na swego towarzysza z zabawnym wyrazem zdumienia. Mannering odparł, że poznał tę kobietę, kiedy zawitał do Ellangowan przeszło dwadzieścia lat temu, po czym opowiedział swemu uczonemu towarzyszowi o wszystkich niezwykłych szczegółach swej pierwszej wizyty we dworze. Pan Pleydell słuchał uważnie. — Gratulowałem sobie zawarcia znajomości ze znakomitym teologiem w osobie twego, pułkowniku, kapelana, lecz doprawdy nie spodziewałem się, że w osobie jego patrona znajdę ucznia Albumazara* — powiedział, gdy pułkownik skończył. — Mam jednak wrażenie, że ta Cyganka mogłaby nam dać w tej sprawie nieco więcej wiadomości niż te, które wyczytała w gwiazdach czy też wywróżyła. Przeszła kiedyś przez moje ręce i niewiele mogłem z niej wydobyć, muszę jednak napisać do Mac-Morlana, by przetrząsnął w poszukiwaniu jej niebo i ziemię. Chętnie przyjadę sam do hrabstwa...... i będę obecny przy jej przesłuchaniu — dotychczas figuruję tam w zespole sędziów pokoju, chociaż nie jestem już szeryfem. Nigdy nie pragnąłem czegoś bardziej niż rozwikłania tego morderstwa i usłyszenia wiadomości o losach dziecka. Muszę też napisać do szeryfa hrabstwa Roxburgh i pewnego bardzo energicznego sędziego pokoju w hrabstwie Cumberland. — Mam nadzieję, panie, że kiedy zawitasz do naszego hrabstwa, rozbijesz obóz w Woodburne? — Oczywiście. Bałem się już, pułkowniku, że mi tego zabronisz — ale musimy siadać teraz do śniadania, bo się spóźnię. Nowi przyjaciele rozstali się następnego dnia i pułkownik powrócił do swej rodziny bez najmniejszej przygody wartej opisania w tych rozdziałach.
ROZDZIAŁ XL Nigdzie ochrony i nigdzie spoczynku, Wszędzie mię tropią złych losów ogary... Nieszczęsny chłopcze... takie drogi wiodą W ramiona śmierci — a tu świat się ściele! Zadowolone niewiasty Opowieść nasza każe nam teraz wrócić na chwilę do momentu, gdy młody Hazlewood został zraniony. Natychmiast po wypadku Brown zdał sobie z przerażeniem sprawę, jakie mogą być tego konsekwencje zarówno dla panny Mannering, jak i dla niego samego. Z kierunku, jaki miała lufa ptaszniczki w momencie, kiedy broń wypaliła, widział, że postrzał nie może być groźny, toteż nie obawiał się o Hazlewooda. Lecz musiał przecież uniknąć aresztowania w obcym kraju w chwili, kiedy nie miał żadnej możliwości udowodnienia swej pozycji i rangi. Postanowił więc schronić się tymczasem na sąsiednie wybrzeże Anglii i tam się ukryć, jeśli to tylko możliwe, dopóki nie otrzyma listu od swoich pułkowych przyjaciół i pieniędzy od plenipotenta, potem zaś wrócić pod własnym nazwiskiem i służyć młodemu Hazlewoodowi i jego przyjaciołom każdym wyjaśnieniem czy satysfakcją, jakiej zażądają. Powziąwszy ten zamiar, szedł śmiało naprzód, po opuszczeniu miejsca, na którym wydarzył się wypadek, i bez przygód dotarł do miasteczka, które nazywamy tu Portanferry (lecz którego czytelnik na próżno szukałby pod tą nazwą na mapie hrabstwa). Duża otwarta łódź żaglowa odbijała właśnie od przystani, by jechać do niewielkiego portu morskiego Allonby w hrabstwie Cumberland. Brown wsiadł do łodzi i postanowił zatrzymać się w owym porcie, dopóki nie otrzyma z Anglii listów i pieniędzy. Podczas krótkiej podróży wdał się w rozmowę ze sternikiem, właścicielem łodzi. Był to stary, jowialny mężczyzna, który jak większość rybaków wybrzeża od czasu do czasu maczał palce w szmuglerskich przedsięwzięciach. Brown pogadał z nim najpierw o sprawach mniej go interesujących, a potem próbował zwrócić rozmowę na rodzinę Manneringów. Żeglarz słyszał był o napadzie na dwór w Woodburne, lecz nie pochwalał postępku przemytników. — Z rękami z daleka — wtedy jest przyzwoicie, a ci, słowo daję, wzburzą przeciwko sobie całe hrabstwo. Nie, nie! Kiedy ja się zajmowałem handlem, to gra z celnikami była uczciwa — złapali nam ładunek — dobrze, mieli szczęście! Potem znowu my przewieźliśmy
towar bez kłopotu — to nasze szczęście! Nie, nie — jedni drugim nie powinni wchodzić w paradę. — A ten pułkownik Mannering? — zapytał Brown. — Prawdę powiedziawszy, i on nie ma za dużo rozumu, żeby się w to wtrącać — nie mam mu za złe, że bronił życia tych czopowników... to w porządku — ale dżentelmen nie powinien się bić o paki z herbatą ani o baryłki gorzałki. No cóż, to wielki pan i oficer, a tacy robią z nami, co chcą! —A jego córka — ciągnął Brown i serce biło mu gwałtownie — ma podobno wyjść za mąż, za kogoś z równie wielkiego rodu, jak słyszałem. — Co, za Hazlewooda? Nie, nie, to tylko takie gadanie. Regularnie w każdą niedzielę odprowadzał on z kościoła córkę nieboszczyka dziedzica Ellangowan. Moja córka, Peggy, jest na służbie w Woodburne i powiada, że młody Hazlewood tyle myśli o pannie Mannering, co nie przymierzając wy, panie! Chociaż Brown musiał sobie gorzko wyrzucać swoją może zbyt pochopną wiarę we wprost przeciwne zapewnienie, przyjął jednak z zachwytem wiadomość, że jego podejrzenia co do wierności Julii, podejrzenia, które pchnęły go do tak nierozważnego czynu — są zapewne pozbawione podstaw. Lecz jakżeż on teraz wygląda w oczach Julii! Widząc jego postępek musiała sądzić, że zarówno jej spokój, jak los ich miłości są mu całkowicie obojętne. Powiązania starego sternika z domownikami Woodburne były okazją do nawiązania z Julią kontaktu, z czego postanowił skorzystać. — Wasza córka jest służącą w Woodburne? Znałem pannę Mannering w Indiach i chociaż obecnie nie dorównuję jej pozycją życiową, mam poważne powody do przypuszczeń, iż nieobojętne jej są moje losy. Niestety, pokłóciłem się z jej ojcem, który był moim dowódcą, lecz pewny jestem, że ta młoda dama będzie próbowała pojednać go ze mną. Może wasza córka mogłaby jej oddać list tak, by między ojcem i córką nie powstało przez to nieporozumienie? Stary, który sprzyjał kontrabandzie każdego rodzaju, chętnie obiecał, że list zostanie na pewno doręczony w tajemnicy przed wszystkimi. Kiedy więc dopłynęli do Allonby, Brown natychmiast napisał do panny Mannering, przepraszając ją z największą skruchą za swe nieopanowanie i błagając, by mu pozwoliła wystąpić we własnej obronie i uzyskać wybaczenie za swą nierozwagę. Uważał, że
podawanie jakichkolwiek szczegółów, które wyjaśniałyby, w jaki sposób został wprowadzony w błąd, byłoby niebezpieczne, starał się też pisać tak ogólnikowo, by w wypadku gdyby list wpadł w niewłaściwe ręce, nie można było ani zrozumieć, o co naprawdę w nim chodzi, ani wytropić tego, kto go pisał. Stary sternik przyrzekł dostarczyć ten list córce w Woodburne, a ponieważ jego zawód kazał mu — lub raczej jego łodzi — wracać spiesznie do Allonby, obiecał, że zaopiekuje się każdą odpowiedzią, jaką powierzy mu młoda dama. Teraz więc nasz prześladowany podróżny wylądował w Allonby i poszukał mieszkania odpowiadającego zarówno obecnej pustce w jego kieszeni, jak też pragnieniu, by nie wchodzić ludziom w oczy. Przyjął nazwisko i profesję swego przyjaciela Dudleya, na tyle bowiem władał ołówkiem, by mógł dowieść swemu gospodarzowi z Allonby, iż jest prawdziwym malarzem. Powiedział, że oczekuje na swoje bagaże, które mają nadejść z Wigton. Starał się jak najbardziej nie wychodzić z domu i oczekiwał odpowiedzi na listy, które był wysłał do swego plenipotenta, do Delaserre'a i do swego dowódcy. Pierwszego prosił o pieniądze, De1aserre'a namawiał usilnie, by jeśli to tylko możliwe, przyjechał tu i spotkał się z nim w Szkocji, a pułkownika prosił o poświadczenie jego rangi i zachowania w służbie wojskowej, aby nikt nie mógł kwestionować faktu, iż jest dżentelmenem i oficerem. Kłopoty pieniężne rysowały się już przed nim tak wyraźnie, że napisał w związku z tym do Dinmonta, prosząc go o drobną, chwilową pożyczkę, nie wątpił bowiem, że będąc o sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt mil od Karolkowej Zagrody, otrzyma szybką i pozytywną odpowiedź. Pisał, że prosi o pieniądze, ponieważ obrabowano go po ich rozstaniu. Potem zaś, niecierpliwie, lecz bez najmniejszych obaw czekał na odpowiedź na te kilka listów. Trzeba tu powiedzieć na wytłumaczenie jego korespondentów, że w owych czasach poczta działała bardzo opieszale, jeśli zaś idzie o pana Dinmonta w szczególności, to ów dżentelmen rzadko otrzymywał więcej niż jeden list na kwartał (chyba że miał akurat proces, wówczas bowiem regularnie posyłał umyślnego z Karolkowej Zagrody do miasteczka pocztowego), a jego listy leżały zwykle przez miesiąc czy dwa zatknięte za okno poczmistrza, pomiędzy pamfletami, bułkami, piernikami, balladami, zależnie od tego, czym ów jegomość handlował. Poza tym istniał też zwyczaj, do dzisiaj niezupełnie jeszcze zarzucony, że listy, które szły z jednego miasta do drugiego,
leżącego może o trzydzieści mil, zataczały przed doręczeniem krąg na dwieście mil — przynosiło to potrójną korzyść: korespondencja była rzetelnie przewietrzona, urząd pocztowy zarabiał o parę pensów więcej, a korespondujący ćwiczyli się w cierpliwości. Właśnie te przyczyny sprawiły, że Brown przez wiele dni siedział w Allonby, nie otrzymując żadnej zgoła odpowiedzi, a jego zasoby finansowe, choć bardzo ostrożnie uszczuplane, wyglądały już bardzo mizernie, kiedy otrzymał za pośrednictwem młodego rybaka następujący list: ,,Postąpiłeś okrutnie i nierozważnie — pokazałeś, jak niewiele mogę wierzyć twoim oświadczeniom, że drogi ci jest mój spokój i moje szczęście; zapalczywość twoja o mało nie przyprawiła o śmierć młodego człowieka, niezwykle szlachetnego i wartościowego. Czy muszę jeszcze coś dodać? Czy muszę powiedzieć, żem bardzo chorowała na skutek twego straszliwego postępku i jego konsekwencji? I czy muszę, niestety, powiedzieć jeszcze i to, żem z lękiem o nich myślała, bo groziły ci zgubą, żem się martwiła, choć niewielkie mi dałeś powody, bym się miała twoją osobą przejmować? P. wyjechał na kilka dni z domu, pan H. prawie już wrócił do zdrowia i mam powody przypuszczać, że podejrzenia co do sprawców wypadku poszły w innym kierunku, niżby należało. Lecz nie myśl nawet o ryzykowaniu przyjazdu tutaj. Los nasz pokrzyżowały wypadki tak raptowne i straszliwe, że nie mogę nawet myśleć o odnowieniu korespondencji, która już tylokrotnie groziła tragiczną katastrofą. Żegnaj więc i wierz, że nikt inny nie może ci bardziej życzyć szczęścia niż J. M." List ów zawierał tego rodzaju radę, jaką często się daje tylko po to, by doprowadzić do wręcz odwrotnego skutku. Tak przynajmniej sądził Brown, który natychmiast zapytał młodego rybaka, czy przyjechał tu z Portanferry. — Tak — odparł chłopak. — Jestem synem starego Willie Johnstone'a i dostałem ten list od mojej siostry, Peggy, która jest praczką w Woodburne. — A kiedy jedziesz z powrotem, przyjacielu? — Z przypływem, dzisiaj wieczór. — Jadę wobec tego z tobą, lecz ponieważ nie mam nic do załatwienia w Portanferry, chciałbym, żebyś mnie wysadził na brzeg gdzieś po drodze.
— Z tym nie będzie kłopotu — odparł chłopak. Chociaż w owych czasach ceny utrzymania i inne były bardzo umiarkowane, w sakiewce Browna zaświeciło dno, kiedy opłacił mieszkanie i utrzymanie oraz kupił sobie nową odzież, czego wymagało zarówno bezpieczeństwo, jak i dbałość o przyzwoity wygląd. Zostawił poczmistrzowi wiadomość, by listy jego kierowano do Kippletringan, gdzie postanowił jechać, by upomnieć się o pozostawiony w rękach pani Mac-Candlish skarb. Uważał też, że obowiązkiem jego jest powrót do własnego nazwiska i pozycji oficera jego królewskiej mości natychmiast, gdy tylko otrzyma odpowiednie dowody, które mogłyby to udokumentować, jak również stawienie się przed Hazlewoodem, by dać i otrzymać wszelkie wyjaśnienia, jakie mogłyby się okazać konieczne. ,,Jeśli on nie jest szaleńcem — myślał — musi uznać, że mój postępek był oczywistą konsekwencją jego własnego aroganckiego zachowania". Musimy sobie teraz wyobrazić Browna, płynącego łodzią po zatoce Solway. Wiatr mieli przeciwny, trochę zacinający deszczem, a mocowali się z nim, niewielką znajdując pomoc w przypływie. Łódź ciężko załadowana towarami (część ich zapewne była kontrabandą) zanurzała się głęboko. Brown, urodzony marynarz i zaprawiony w sportach, pomagał energicznie i skutecznie w wiosłowaniu, a czasem nawet w sterowaniu łodzią. Doradzał, jak należy nią kierować, co nie było łatwe, gdyż wiatr wzmógł się teraz, a przeciwne mu fale przybrzeżne były bardzo silne i podróż stała się wprost niebezpieczna. Wreszcie, po całej nocy spędzonej na morzu, zobaczyli nad ranem piękną zatoczkę na wybrzeżu szkockim. Pogoda była już nieco lepsza. Od pewnego czasu śnieg topniał, a teraz, po świeżym, nocnym wietrze, całkowicie dał za wygraną. Co prawda, wzgórza w oddali zachowały jeszcze swój śnieżny płaszcz, ale w dolinie śnieg znikł całkowicie z wyjątkiem niewielu białych plam, gdzie nawiał go wiatr w większych zagłębieniach terenu. Wybrzeże miało wygląd nader urozmaicony nawet w tej zimowej szacie. Linia brzegu obfitowała w najróżniejsze zagięcia, załamania i zatoczki, które ciągnęły się w obie strony, tworząc kontur zaskakująco zawiły, lecz łagodny, pełen wdzięku i niezwykle przyjemny dla oka. A równie mile uderzała wzrok rozmaitość wzniesień, co niejednolitość linii samego brzegu — w wielu miejscach plażę obrzeżały urwiste skały, w innych zaś zbocze wyrastało łagodnie z piasku i wznosiło się delikatnie w górę. Poranne
promienie grudniowego słońca odbijały się w najrozmaitszych budynkach, a lasy, choć teraz bezlistne, upiększały krajobraz. Brown poczuł w sobie żywe zainteresowanie, które u ludzi wrażliwych i obdarzonych dobrym smakiem budzi się zawsze pod wpływem piękna natury dostrzeżonego nagle po mrocznej, posępnej podróży. A może — któż bowiem ośmieli się analizować niewytłumaczalne uczucia, co wiążą człowieka zrodzonego w górskim kraju z jego rodzinnymi wzgórzami — może jakieś wspomnienia z dzieciństwa, których wrażenie pozostało jeszcze, choć przyczyna dawno poszła w zapomnienie, przemieszały się z tym uczuciem radości, z jaką spoglądał na roztaczający się przed nim krajobraz. — Jak się nazywa — spytał Brown żeglarza — ten piękny cypel wysunięty w morze, o spadzistych brzegach porosłych lasem, który tworzy prawy brzeg zatoki? — Warroch Point — odparł chłopak. — A te stare ruiny, przyjacielu, i nowoczesny dom, leżący trochę niżej? Z daleka wydaje się bardzo duży. — To Stary Dwór, jaśnie panie, a niżej jest Nowy Dwór. Możemy was tutaj wysadzić na brzeg. — Bardzo mi to będzie odpowiadało. Muszę obejrzeć te ruiny, nim ruszę w dalszą drogę. — Tak, to bardzo stare ruiny, jaśnie panie — odparł rybak. — Najwyższa wieża to dobry znak drogowy po Ramsay na wyspie Man i cyplu Ayr — dawnymi czasy wiele tu stoczono bitew. Brown pragnął dowiedzieć się jakichś bliższych szczegółów, lecz rzadko się zdarza, by rybak był jednocześnie znawcą starożytności. Wiadomości żeglarza na ten temat mieściły się w udzielonej już informacji, że ,,to dobry znak drogowy i że dawnymi czasy stoczono tu wiele bitew". ,,Dowiem się o tym czegoś więcej — powiedział do siebie Brown — kiedy wyjdę na brzeg". Łódź płynęła dalej tuż pod skalnym wzniesieniem, skąd zamek spoglądał groźnie na wciąż jeszcze wzburzone fale zatoki w dole. — Zdaje mi się — oświadczył sternik — że wyjdziecie, jaśnie panie, suchą nogą na ląd. Jest tutaj miejsce, gdzie dawnymi czasy zakotwiczali berlinki i galery, jak się to wtedy nazywało, ale teraz już się tu nie przybija, bo niewygodnie nosić paki pod górę po wąskich
schodach albo po skałach. Nieraz w księżycową noc wyładowywałem tutaj towary. Kiedy tak mówił, opłynęli występ skalny, za którym znajdowała się niewielka przystań, utworzona częściowo przez naturę, częściowo przez niestrudzoną pracę dawnych mieszkańców tego zamku, którzy, jak twierdził rybak, zbudowali go dla zabezpieczenia swoich czółen i stateczków; nie mógł on jednak przyjmować statków o większej pojemności. Dwa skalne występy, które tworzyły wjazd, leżały tak blisko siebie, że jednocześnie do środka mogła wpłynąć tylko jedna łódź. Po obu stronach pozostały tu jeszcze z dawnych czasów dwa ogromne pierścienie żelazne, wpuszczone głęboko w twardą skałę. Przez te pierścienie przeciągany był na noc, jak głosiła tradycja, ciężki łańcuch, zamykany ogromną kłódką, aby zabezpieczyć przystań i zamkniętą w nim flotyllę. Rafa skalna została uformowana przy pomocy dłuta i kilofa na kształt mola. Skała ta była niezwykle twarda, toteż robotnicy, którzy ją ciosali, mieli tak ogromnie trudne zadanie — mówił rybak — że ten, co cały dzień pracował nad obrabianiem skały, mógł wieczorem odnieść do domu w czapce wszystkie łupki, jakie odbił od rafy w ciągu całego dnia. Małe to molo łączyło się z prymitywnymi schodkami, o których już niejednokrotnie mówiliśmy w tej książce, a które prowadziły do starego zamku. Można się było również przedostać z mola na plażę, przechodząc przez skały. — Lepiej tu wyjdźcie na brzeg, jaśnie panie, bo przy Shellicoat Stone fala będzie bardzo wysoka i nie zostałaby na nas sucha nitka, a moglibyśmy też stracić ładunek. Nie, nie (w odpowiedzi na zaofiarowaną mu zapłatę). Zarobiliście, jaśnie panie, na ten przejazd, i to bardziej niż każdy z nas. Do widzenia — wszystkiego dobrego życzę jaśnie panu. Z tymi słowy odbił od mola, chcąc wyładować swoje towary po przeciwnej stronie zatoki. Brown został na skałach pod ruinami zamku, z niewielkim węzełkiem w ręku, gdzie mieściły się najniezbędniejsze rzeczy, jakie musiał zakupić w Allonby. Tak więc, jako człowiek obcy, nieświadom, gdzie się znajduje, w warunkach, jeśli nie wręcz opłakanych, to co najmniej kłopotliwych, bez żadnego przyjaciela na przestrzeni kilkuset mil wkoło, oskarżony o ciężkie przestępstwo i, co było równie przykre, prawie bez pieniędzy, zbliżał się umęczony wędrowiec po raz pierwszy po tylu
latach do ruin zamku, gdzie niegdyś przodkowie jego sprawowali nieledwie królewską władzę. ROZDZIAŁ XLI — O mury omszałe, Bezbronne wieże! Oto pełen wstydu Przychodzę do was! Gdzież wasze trofea? Ludne dziedzińce, hulanki, biesiady, Świadki wielkości domu i szacunku Moich sąsiadów? Tajemnicza matka Brown (którego od chwili, kiedy postawił nogę na włościach swoich przodków, będziemy nazywać nazwiskiem jego ojca — Bertramem) wszedł do zamku Ellangowan przez tylne drzwi — znać jeszcze było, że dawniej zabezpieczano je ze szczególną pieczołowitością — i przechodził z jednej zrujnowanej sali do drugiej, zdumiony potężną masywnością jednych części budynku, surową i okazałą wspaniałością innych oraz ogromem całości. W dwóch sąsiednich komnatach znalazł ślady niedawnego zamieszkania. W jednej, mniejszej, zobaczył puste butelki, ogryzione kości i suche okruchy chleba. W przyległej, sklepionej komnacie chronionej mocnymi, otwartymi teraz drzwiami znalazł dużą garść słomy, w obu zaś — ślady niedawno wygasłego ognia. Nie mógł wszakże przewidzieć, że te błahe szczegóły wiążą się bezpośrednio z wypadkami tyczącymi jego fortuny, honoru, a może i życia. Zaspokoiwszy swą ciekawość pobieżnym obejrzeniem wnętrza zamku, Bertram wyszedł teraz na zewnątrz przez wielką bramę od strony lądu i zatrzymał się, chcąc spojrzeć na roztaczający się przed nim piękny widok. Na próżno próbował odgadnąć gdzie leży Woodburne, lecz ustaliwszy położenie Kippletringan, obrócił się, by rzucić pożegnalne spojrzenie na ruiny, przez które właśnie przeszedł. Patrzał z podziwem na potężne, okrągłe baszty, strzegące bramy, dzięki którym strzelisty, lecz ponury łuk portalu wyglądał jeszcze bardziej okazale. Na kamiennej tarczy herbowej starego rodu widniały trzy rzeźbione wilcze głowy; wisiała ona ukośnie pod hełmem z klejnotem, którym był leżący wilk przeszyty strzałą. Po obu stronach podtrzymywali tarczę herbową tak zwani w języku heraldycznym
trzymacze tarcz — ,,dzicy mężowie", naturalnych lub nawet ponadnaturalnych rozmiarów; byli oni przybrani w wieńce i opaski, w rękach zaś trzymali drzewa dębowe wyrwane z korzeniami. ,,Czy spadkobiercy możnych baronów, którzy pieczętowali się tym herbem — myślał Bertram, idąc za tokiem rozważań, jakie przychodzą zwykle do głowy, gdy się patrzy na taki widok — w dalszym ciągu są panami tych włości, które obwarowali z takim trudem? A może to dziś zmęczeni tułacze, którzy nie wiedzą nawet, jak sławni byli ich ojcowie, dziedziczne włości bowiem przeszły w obce ręce. Czemuż to tak się dzieje — snuł dalej refleksje, idąc za wrażeniami, jakie nasuwał mu ten widok — czemu to tak się dzieje, że pewne obrazy budzą myśli, które należą, zdałoby się, do jakichś marzeń dziecinnych i mglistych wspomnień, a które znany mi stary bramin Moonshie przypisałby poprzedniemu wcieleniu? Czy majaki z naszych snów, krążące bezładnie w pamięci, przybywają, gdy zobaczymy coś, co przypomina obrazy stworzone w naszej wyobraźni? Jakże często znajdując się w nieznanym towarzystwie mamy tajemnicze i niejasne wrażenie, że ani otoczenie, ani rozmawiający, ani temat rozmowy nie są nam całkowicie obce — więcej nawet, wydaje się nam, że wiemy już, jaka będzie dalsza część rozmowy, która się jeszcze nie odbyła. Tak rzecz ma się ze mną, gdy patrzę na te ruiny. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że te potężne wieże i ten ciemny tunel bramy prowadzący pod wysokim łukiem krzyżowego sklepienia, słabo oświetlony od podwórza z tyłu — nie są mi zupełnie obce. Czyżby to było możliwe, że znałem je w dzieciństwie i że tu gdzieś, w pobliżu, szukać powinienem tych przyjaciół, których choć słabo, lecz serdecznie pamiętam od dzieciństwa i których tak wcześnie wymienić musiałem na surowych nadzorców? Ale Brown, który, jak myślę, na pewno by mnie nie oszukał, powiadał mi zawsze, że zabrany zostałem ze wschodniego wybrzeża, po potyczce, w której zginął mój ojciec, a pamiętam wystarczająco dużo z tych straszliwych wypadków, by w to uwierzyć. Zbieg okoliczności sprawił, że młody Bertram, chcąc lepiej objąć wzrokiem zamek, stanął prawie na tym samym miejscu, na którym umarł jego ojciec. Zaznaczone było ono wielkim dębem, jedynym, jaki rósł na esplanadzie, zwanym Drzewem Sprawiedliwości, ponieważ baronowie Ellangowan używali go przy egzekucjach. Zdarzyło się również, a był to niezwykły zbieg okoliczności, że tego
właśnie ranka Glossin rozmawiał z człowiekiem, którego zwykle radził się w podobnych sprawach, o pewnych projektowanych reperacjach oraz poważnej rozbudowie dworu w Ellangowan. Ponieważ sąsiedztwo ruin tak mocno związanych z wielkością poprzednich właścicieli Ellangowan nie sprawiało mu przyjemności, postanowił użyć kamieni ze zrujnowanego zamku na swoje nowe budowle. Wszedł więc na górę wraz z owym mierniczym, o którym wspominaliśmy już przy poprzedniej okazji, a który, gdy zachodziła tego potrzeba, spełniał obowiązki architekta. Jeśli idzie o rysowanie planów i tym podobne, Glossin polegał na własnych umiejętnościach. Kiedy wchodzili na górę, Bertram stał tyłem do nich, osłonięty gałęziami wielkiego drzewa, toteż Glossin nie zdawał sobie sprawy z obecności, nieznajomego, dopóki nie znalazł się tuż przy nim. — Tak, mój panie, jak ci już nieraz mówiłem, Stary Dwór to prawdziwy kamieniołom ciosanego kamienia, a lepiej byłoby dla całości majątku, żeby go rozebrać, bo to tylko kryjówka dla przemytników. W tym momencie Bertram odwrócił się na pięcie ku Glossinowi i z odległości zaledwie dwóch jardów zapytał: — Czy zamierzasz, panie, zniszczyć ten piękny, stary zamek? Twarz jego, głos i postawa tak bardzo przypominały ojca za jego najlepszych czasów, że Glossin usłyszawszy zapytanie i zobaczywszy prawie na tym samym miejscu, gdzie jego patron wyzionął ducha, niespodziewaną zjawę, która przybrała postać zmarłego, był prawie pewny, że oto pan Bertram zmartwychwstał. Zatoczył się parę kroków w tył, jak człowiek, który otrzymał znienacka śmiertelny cios, lecz natychmiast oprzytomniał, uświadamiając sobie przejmującą prawdę, że stoi przed nim nie mieszkaniec zaświatów, lecz skrzywdzony człowiek, który może dowiedzieć się o swoich prawach i sposobie dojścia ich, jeśli tylko on, Glossin, popełni najmniejszą niezręczność, równoznaczną z własną ruiną. Lecz myśli jego tak bardzo były jeszcze rozproszone pod wpływem nagłego wstrząsu, że pierwsze pytanie graniczyło z przerażeniem: — W imię Pana Najwyższego — skąd się tutaj wziąłeś? — Skąd się tu wziąłem? — powtórzył Bertram, zdziwiony tym uroczystym zapytaniem. — Wyszedłem na brzeg przed piętnastoma minutami tu, w tym małym porcie pod zamkiem, i przez chwilę oglądałem te piękne ruiny. Mam nadzieję, że nie jestem intruzem?
— Intruzem?... — Glossin odzyskał już nieco oddech i szepnął towarzyszowi na ucho parę słów, ten zaś odszedł natychmiast w kierunku domu. — Intruzem? Nie, panie, zarówno ty, jak każdy inny dżentelmen jest tu mile widziany i może zaspokoić swą ciekawość. — Dziękuję, panie — odparł Bertram. — Nazywają te ruiny Starym Dworem, jak mi powiedziano. — Tak, panie — w odróżnieniu od Nowego Dworu, gdzie mieszkam, tam niżej. Trzeba dodać, że Glossin przez cały czas toczącej się tu rozmowy pragnął z jednej strony dowiedzieć się, co młody Bertram zapamiętał z miejsc, w których spędził dzieciństwo, z drugiej zaś — starał się odpowiadać mu niezmiernie ostrożnie, by czasem nie obudzić lub nie pomóc jakąś nazwą, wyrażeniem czy anegdotą do obudzenia drzemiącego szeregu skojarzeń. Przez cały czas tej rozmowy szarpał nim bolesny i tak bardzo zasłużony lęk, lecz duma i świadomość, w czym leży jego interes, podobnie jak męstwo północnoamerykańskich Indian pozwoliły mu znieść męki nieczystego sumienia, nienawiści, strachu i podejrzliwości, walczących ze sobą o pierwszeństwo. — Pragnąłbym zapytać, panie — mówił Bertram — jak brzmi nazwisko rodu, do którego należą te okazałe ruiny. — To moja własność. Nazywam się Glossin. — Glossin... Glossin? — powtórzył Bertram, jakby ta odpowiedź różniła się od tego, czego się spodziewał. — Przepraszam bardzo, taki jestem roztargniony. Powiedz mi, panie, proszę, czy zamek ten długo był w rękach twojej rodziny? — Był, jak mi się zdaje, zbudowany przez rodzinę noszącą nazwisko Mac-Dingawaie — odparł Glossin, zatajając z oczywistych przyczyn bardziej znane nazwisko Bertram, by nie wzbudziło czasem wspomnień, które bardzo pragnął uśpić, i pomijając w tej wykrętnej odpowiedzi pytanie dotyczące okresu, w jakim zamek ten był w posiadaniu jego rodziny. — A jak brzmi to na wpół zatarte zawołanie — zapytał Bertram — wyryte na wolucie ponad tym fryzem z herbem? — Ja... ja nie wiem dokładnie — odparł Glossin. — Wydaje mi się, że brzmi ono: ,,Nasze prawo jest naszą siłą". — Tak, zdaje mi się, że to coś takiego — odparł Glossin. — Czy wolno mi zapytać, panie — ciągnął przybyły — czy jest to zawołanie twojej rodziny?
— N... n... nie mojej. To jest, zdaje mi się, zawołanie poprzednich właścicieli. Moje zawołanie... moje zawołanie... prawdę mówiąc, prowadziłem pewną korespondencję z panem Cumming z urzędu heraldycznego w Edynburgu i pytałem go o nasze zawołanie. Pisał mi, że dawnymi czasy Glossinowie mieli zawołanie: ,,Kto bierze, ten ma". — Gdyby istniały jakiekolwiek wątpliwości, panie, a ja byłbym na twoim miejscu — powiedział Bertram — przyjąłbym stare zawołanie, które bardziej z tych dwóch mi się podoba. Glossin, któremu tymczasem język przysechł do podniebienia, odpowiedział tylko skinieniem głowy. — Jakie to dziwne — mówił Bertram wpatrując się w bramę i herb i mówiąc częściowo do Glossina, a częściowo myśląc głośno — jakie dziwne sztuczki wyprawia nam pamięć. Kiedy słyszę to zawołanie, wraca mi we wspomnieniu jakiś urywek starej przepowiedni czy pieśni, czy wiersza albo czegoś w tym rodzaju — zaraz — to takie dziwnie brzmiące słowa: Dniem będzie noc, Radością żałość ponura, Kiedy Bertrama prawo i Bertrama moc... Nie pamiętam ostatniej linijki... ale mowa tam o spotkaniu się w jakichś murach... Murach jest w rymie na pewno, lecz nie mogę sobie przypomnieć w jakich. — Niech diabli porwą twoją pamięć — mruknął Glossin. — Pamiętasz o wiele za dużo. — Są jeszcze inne wiersze, które wiążą mi się z tymi wczesnymi wspomnieniami — ciągnął młody człowiek. — Powiedz mi, panie, czy w tych okolicach znane są piosenki o córce króla wyspy Man, która uciekła z rycerzem szkockim? — Jestem ostatnią w świecie osobą, od której można się czegoś dowiedzieć o starożytnych legendach — odparł Glossin. . — Kiedy byłem chłopcem — mówił Bertram — potrafiłem śpiewać tę balladę od początku do końca. Muszę ci, panie, powiedzieć, że urodziłem się w Szkocji, lecz wyjechałem stąd, gdym był jeszcze małym dzieckiem, a moi wychowawcy starali się zawsze, bym puścił w niepamięć wszystkie wspomnienia rodzinnego kraju — zapewne dlatego, iż miałem dziecinną ochotę uciec spod ich opieki. — Zupełnie to oczywiste — odparł Glossin, lecz mówił, jakby największy wysiłek niezdolny był rozewrzeć jego warg szerzej niż na
ćwierć cala, toteż owa wypowiedź brzmiała jak stłumiony pomruk, całkiem różny od jego zwykłego, pewnego siebie, despotycznego tonu. Patrząc nań w czasie tej rozmowy, można by sądzić, że kurczy się jego siła, a nawet postać — jakby wiądł i stawał się cieniem samego siebie. To wysuwał jedną nogę, to drugą, garbił się, podnosił ramiona, kręcił guziki od kamizelki, składał dłonie — krótko mówiąc, przedstawiał obraz upodlonego, nędznego łotra, umierającego ze strachu przed ujawnieniem swej nikczemności. Lecz Bertram nie zwracał najmniejszej uwagi na jego zachowanie, przejęty tokiem własnych myśli i skojarzeń. Choć zwracał się do Glossina, niewiele myślał o nim — zajmowały go przede wszystkim własne, splątane uczucia i wspomnienia. — Tak — mówił — zachowałem mój szkocki język pośród marynarzy, którzy w większości mówili po angielsku, a gdy tylko znalazłem się sam, śpiewałem tę balladę od początku do końca. Zapomniałem ją już całą, lecz dobrze pamiętam melodię, choć nie mogę sobie wytłumaczyć, co mi ją w tej chwili tak silnie przywodzi na pamięć. Wyjął z kieszeni flażolet i zagrał prostą melodię. Widocznie obudziła ona podobne skojarzenia u dziewczyny, która nad pięknym źródełkiem mniej więcej w połowie zbocza bieliła właśnie płótno. Źródełko to niegdyś zaopatrywało zamek w wodę. Dziewczyna natychmiast podchwyciła melodię i zaśpiewała: Czy to są Wydmy Forthu — czy Zakola krętej Dee — A może lasek Warroch Head, Co nocą mi się śni? — Na litość Boską — zakrzyknął Bertram — to ta sama ballada! Muszę się nauczyć słów od tej dziewczyny! ,,Diabli nadali — pomyślał Glossin — jeżeli nie położę temu kresu, cała sprawa się wyda. Niech czarci porwą wszystkie ballady i minstreli, i tę przeklętą dziewuchę, co tu akurat musiała śpiewać!" — Znajdziesz na to czas, panie, przy innej jakiejś sposobności — powiedział głośno. — Teraz (zobaczył bowiem swego wysłannika, który wchodził na zbocze z dwoma mężczyznami), teraz musimy porozmawiać o poważniejszych sprawach. — Co masz przez to na myśli, panie? — zapytał Bertram odwracając się ostro ku niemu, nie podobał mu się bowiem ton Glossina.
— To mianowicie, mój panie — że nazywasz się, jak mi się zdaje, Brown. — I cóż z tego? Glossin spojrzał przez ramię, by sprawdzić, jak daleko znajdują się jego sprzymierzeńcy, którzy zbliżali się szybkim krokiem. — Vanbeest Brown, jeśli się nie mylę? — I cóż z tego, mój panie? — odparł Brown z wzrastającym zdumieniem i niezadowoleniem. — Cóż, jeśli tak — odparł Glossin widząc, że jego przyjaciele są już na tej samej, co on, wysokości i niedaleko od niego — jeśli tak, aresztuję cię w imieniu jego królewskiej mości. — Mówiąc to, wyciągnął rękę do kołnierza Bertrama, a dwaj mężczyźni, którzy właśnie nadeszli, chwycili go za ramiona. Otrząsnął się gwałtownie z ich uchwytu, przy czym najbardziej zawziętego przeciwnika strącił ze stoku, potem zaś, wyciągnąwszy kord, stanął w pozycji obronnej, a napastnicy, poznawszy jego siłę, cofnęli się i spoglądali nań z bezpiecznej odległości. — Wiedz — zakrzyknął gromko — że nie mam powodu opierać się prawowitej władzy! Pokażcie mi urzędowy nakaz aresztu i dowód, że jesteście w prawie mnie aresztować, a wtedy będę wam powolny. Lecz niechaj nikt, komu życie miłe, nie odważy się zbliżyć do mnie, dopóki się nie dowiem, za jaką zbrodnię i z czyjego rozkazu mam być pojmany. Glossin kazał wówczas jednemu z konstabli pokazać nakaz aresztowania Vanbeesta Browna, oskarżonego o to, że umyślnie i podstępnie strzelił do Karola Hazlewooda, młodego dziedzica z Hazlewood z zamiarem zabicia wyżej wymienionego, oraz o inne zbrodnie i wykroczenia, za które ma być pojmany i postawiony przed najbliższym sędzią pokoju na przesłuchanie. Ponieważ nakaz był formalny, a faktu niepodobna było zaprzeczyć, Bertram rzucił broń i poddał się ludziom, którzy teraz skoczyli nań równie śmiało, jak uprzednio cofali się po tchórzowsku. Chcieli nawet zakuć go w kajdany, uważając, że wystarczającym tego powodem jest siła i energia, jakiej dowiódł przed chwilą, lecz Glossin wstydził się albo też bał pozwolić na tę niepotrzebną zniewagę i kazał traktować więźnia przyzwoicie, a nawet z szacunkiem, tak dalece jak na to pozwalało bezpieczeństwo. Bojąc się jednak wprowadzić Bertrama do jego własnego domu, by nie obudzić czasem w nim dalszych
wspomnień, a jednocześnie pragnąc znaleźć dla swego postępowania sankcję cudzego autorytetu, kazał szykować powóz (bo ostatnio sprawił już był sobie powóz), a tymczasem podać coś do jedzenia więźniowi i jego straży w jednej z sal starego zamku, gdzie mają czekać, dopóki nie będzie gotów środek przetransportowania więźnia na badanie przed oblicze sędziego pokoju. ROZDZIAŁ XLII — Przyprowadź świadków. Ty, sędzio w todze, proszę, zajmij miejsce, Ty także, jego kolego po fachu, Usiądź na ławie... Tyś też z trybunału, Więc i ty usiądź... W. SZEKSPIR: Król Lear Podczas gdy zaprzęgano konie, Glossin musiał jeszcze ułożyć pewien list, a praca ta zajęła mu niemało czasu. Był to list do sąsiada, jak lubił nazywać sir Roberta Hazlewooda z Hazlewood, głowy starego i potężnego rodu, który wraz z upadkiem rodziny Ellangowan przejmował stopniowo jej autorytet i wpływy. W obecnej chwili reprezentował rodzinę człowiek starszy, do zaślepienia rozkochany w swoich dzieciach, synu i córce, i stoicko obojętny wobec losu pozostałej części ludzkości. Ogólnie biorąc — był to człowiek honoru z obawy przed opinią ludzką i człowiek sprawiedliwy z nieco lepszych powodów. Był arogancko dumny i pyszny z wielkości i znaczenia swego rodu, uważał też, że nowo odziedziczony tytuł baroneta Nowej Szkocji dodaje mu niezmiernie splendoru. Nienawidził wszystkiego, co mu przypominało rodzinę Ellangowan, choć były to już tylko wspomnienia, ponieważ tradycja głosiła, iż pewien baronet z tej rodziny kazał założycielowi domu Hazlewood trzymać sobie strzemię, gdy dosiadał konia. Sir Robert zachowywał się zazwyczaj wyniośle i pompatycznie, używał też niezwykle kwiecistej mowy, co często budziło śmiech, kiedy niewłaściwie dobierał triady* i kwaterniony*, którymi szpikował swe wypowiedzi. Do tej właśnie osobistości miał Glossin napisać odpowiednio pojednawczy list, który mogłaby strawić próżność i duma rodowa Hazlewooda. List brzmiał następująco:
„Pan Gilbert Glossin (marzył o tym, by dodać »z Ellangowan«, lecz rozsądek przeważył i piszący opuścił to określenie terytorialne). Pan Gilbert Glossin ma zaszczyt złożyć wyrazy najwyższego poważania sir Robertowi Hazlewood i zawiadomić go, że miał szczęście pojmać tego ranka osobę, która zraniła pana K. Hazlewooda. Ponieważ sir Robert Hazlewood będzie zapewne chciał osobiście prowadzić przesłuchanie tego przestępcy, pan G. Glossin wyśle owego człowieka albo do gospody w Kippletringan, lub też do dworu Hazlewood, zależnie od życzenia sir Roberta Hazlewooda. Jeśli też sir Robert Hazlewood pozwoli, pan Glossin będzie towarzyszył więźniowi do jednego z tych miejsc, zabierając ze sobą wszystkie dowody i świadectwa, jakie udało mu się zebrać w odniesieniu do tego zbrodniczego postępku". Adres: Sir Robert Hazlewood z Hazlewood, Baronet, Dwór Hazlewood itd. Eli". G". Wtorek. Liścik ten został wysłany przez umyślnego. Glossin polecił mu jechać co koń wyskoczy, a odczekawszy trochę, nakazał dwóm konstablom wsiąść z Bertramem do powozu, sam zaś ruszył obok nich konno, powoli, do miejsca, gdzie rozgałęziały się drogi do Kippletringan i do Hazlewood, i tam czekał na powrót posłańca, chcąc obrać dalszą drogę zależnie od odpowiedzi baroneta. Mniej więcej w pół godziny później nadjechał służący z następującą odpowiedzią, pięknie złożoną i przypieczętowaną herbem Hazlewoodów i godłem Nowej Szkocji zwisającym spod tarczy. „Sir Robert Hazlewood z Hazlewood przesyła wyrazy szacunku panu Gilbertowi Glossinowi i dziękuje mu za jego wysiłki w sprawie dotyczącej bezpieczeństwa rodziny sir Roberta. Sir R.H. prosi, by pan G.G. był tak uprzejmy i przywiózł więźnia do dworu Hazlewood na przesłuchanie, zabierając ze sobą wszystkie dowody i zeznania, o jakich wspomniał. Sir R. i lady Hazlewood proszą pana G.G. na obiad po zakończeniu przesłuchania". Adres; Pan Gilbert Glossin eta. Dan w Dworze Hazlewood. Wtorek.
,,Ot — pomyślał sobie pan Glossin — złapałem przynajmniej jeden palec i moją jest teraz sprawą złapać całą rękę. Ale najpierw muszę skończyć z tym przeklętym młodzikiem. Z sir Robertem dam sobie chyba radę. Jest tępy i zarozumiały; będzie słuchał moich rad co do prawnej strony zagadnienia, a potem przejmie na siebie całą zasługę. Będę więc miał korzyść faktycznego wykonywania roli sędziego pokoju bez brania na siebie odpowiedzialności". Kiedy tak rozmyślał i takie sobie robił nadzieje, powóz zbliżył się do dworu Hazlewood i wjechał w piękną aleję obsadzoną starymi dębami, które osłaniały stary dwór przypominający opactwo. Była to wielka budowla wzniesiona w różnych okresach; część jej rzeczywiście była skonfiskowanym klasztorem, który wraz z przyległymi ziemiami otrzymał od królowej Marii pierwszy z rodu Hazlewoodów. Dwór leżał w pięknym otoczeniu, w wielkim parku, gdzie hodowano daniele, nad brzegiem rzeki, o której już wspominaliśmy. Krajobraz wokoło był ciemny, poważny i może trochę melancholijny, co harmonizowało z architekturą domu. Wszystko utrzymane było w najwyższym porządku, znamionującym dostatek i pozycję właściciela. Kiedy powóz pana Glossina zatrzymał się przed drzwiami wiodącymi do hallu, sir Robert przyjrzał się z okna pojazdowi. W jego arystokratycznym rozumieniu pan Glossin, ostatnio prawnik w ........ homo novus*, dowiódł pewnego zarozumialstwa ośmielając się sprawić sobie podobny ekwipaż. Lecz gniew sir Roberta przycichł, gdy dżentelmen ów zobaczył, że na draperii drzwiczek widnieją tylko proste litery G.G. Ta uderzająca skromność była wyłączną zasługą pana Cumminga z Lyon Office który w tym właśnie czasie zajęty był wyszukiwaniem i immatrykulowaniem herbów dwóch komisarzy z Północnej Ameryki, trzech parów angielsko-irlandzkich i dwóch wielkich kupców z Jamajki, toteż powolniej niż zwykle wyszukiwał tarczy herbowej dla nowego dziedzica z Ellangowan. Ta zwłoka wyszła jednak Glossinowi na korzyść w opinii dumnego baroneta. Konstable wprowadzili więźnia do gabinetu rządcy, a pana Glossina poproszono do wielkiego salonu zwanego dębowym — był to ogromny pokój z politurowanymi boazeriami, ozdobiony ponurymi portretami przodków sir Roberta Hazlewooda. Gość, któremu nie udawało się zatrzeć swego niskiego urodzenia poczuciem własnej wartości, głęboko odczuwał tutaj swą niższość, toteż głębokim
ukłonem i służalczym zachowaniem wykazał, że dziedzic Ellangowan wrócił na pewien czas do swych starych, pokornych obyczajów byłego sługi praw. Chciał sobie powiedzieć, że pochlebia tylko dumie starego baroneta po to, by ją obrócić na swoją korzyść, lecz jakoś mu to nie wychodziło; ogarniały go najróżniejsze splątane wrażenia i czuł, iż budzą się w nim te właśnie przesądy, którym pragnął tylko pozornie schlebiać. Baronet przyjął gościa z protekcjonalną wyniosłością, chcąc podkreślić swą niebosiężną wysokość, a jednocześnie okazać, że potrafi wspaniałomyślnie zstąpić z tych wyżyn, by znaleźć się na poziomie zwykłej rozmowy ze zwykłym człowiekiem. Podziękował Glossinowi za zajęcie się sprawą, w której „młody Hazlewood" był osobą bezpośrednio zainteresowaną, a wskazując na portrety rodzinne, dodał z łaskawym uśmiechem: — Doprawdy, panie Glossin, ci czcigodni dżentelmeni są ci tak samo zobowiązani jak i ja za trudy, starania i troskę, jakie wykazałeś w ich sprawie; nie mam też wątpliwości, że gdyby zdolni byli przemówić, przyłączyliby się teraz do mnie, dziękując ci za przysługę wyrządzoną domowi Hazlewood, za twój trud, kłopoty i starania oraz zainteresowanie sprawą młodego człowieka, który ma być kontynuatorem ich rodu i nazwiska. Glossin skłonił się trzykrotnie, za każdym razem niżej; pierwszym ukłonem uczcił stojącego przed nim szlachcica, drugim — portrety dostojników wiszących cierpliwie nad boazerią, a trzecim okazał szacunek młodemu człowiekowi, który miał kontynuować ich ród i nazwisko. Sir Robert zadowolony był z tego hołdu, mimo iż złożył go parweniusz, toteż mówił dalej tonem łaskawie poufałym: — A teraz, panie Glossin, mój dobry przyjacielu, pozwól mi skorzystać z twej wiedzy prawniczej podczas całej tej sprawy. Niewielkie mam doświadczenie w wykonywaniu obowiązków sędziego pokoju — praca ta bardziej jest odpowiednia dla dżentelmenów, których sprawy domowe nie wymagają tak ustawicznej opieki, uwagi i nadzoru jak moje. Rzecz jasna, wszelka pomoc, jaką pan Glossin może ofiarować, jest całkowicie na usługi sir Roberta Hazlewooda, lecz pan Glossin nie ośmiela się nawet przypuszczać, by ta pomoc była konieczna czy przydatna, wiedząc, jak wysoko cenione jest nazwisko sir Roberta pośród członków palestry.
— Tak, przyjacielu, ale chodzi o to, że brak mi wiedzy praktycznej — nie znam pospolitych szczegółów praktyki sędziowskiej. Byłem istotnie kształcony w prawie i kiedyś mogłem się szczycić pewnymi osiągnięciami w znajomości spekulatywnych, abstrakcyjnych i zawiłych doktryn naszego prawa państwowego, lecz w dzisiejszych czasach człowiek z nazwiskiem i fortuną ma tak małe możliwości zdobycia sobie odpowiedniej pozycji w palestrze, gdzie wybija się pierwszy lepszy przybłęda, który równie chętnie podejmie sprawę prostaka, co najpierwszego w kraju arystokraty, żem się całkiem zniechęcił do praktyki prawniczej. Doprawdy, panie, pierwsza sprawa, jaką mi przedłożono, przyprawiła mnie o mdłości — chodziło o łój, o który targował się rzeźnik ze świecarzem. Stwierdziłem, że oczekują ode mnie, iż będę sobie kalał usta nie tylko ich pospolitymi nazwiskami, lecz wszystkimi tymi technicznymi wyrażeniami, nazwami i szczególną gwarą ich brudnego zawodu. Na honor, panie, od tego czasu nigdy nie mogłem znieść zapachu świeczki łojowej. Pan Glossin wyraził, jak tego odeń oczekiwano, ubolewanie, że talenty baroneta musiały się tak pospolitować w owym smutnym przypadku, po czym oświadczył, że może służyć za kancelistę lub asesora, albo w innej jakiejś roli, w jakiej okaże się najbardziej użyteczny. — A chcąc od początku mocno postawić sprawę, trzeba najpierw dowieść zasadniczego faktu, że to ten właśnie człowiek, który strzelił z owej nieszczęsnej ptaszniczki. Mam nadzieję, że nie będzie z tym trudności. Jeśliby temu zaprzeczył, przypuszczam, że pan Karol Hazlewood może nam tego dowieść. — Młodego Hazlewooda nie ma dzisiaj w domu, panie Glossin. — Możemy jednak zaprzysiąc służącego, który mu towarzyszył — podsunął usłużny pan Glossin. — Doprawdy, myślę, że chyba sam fakt nie będzie mógł podlegać dyskusji. Bardziej się obawiam, wiedząc, jak korzystnie i pobłażliwie młody pan Hazlewood był łaskaw przedstawić całą sprawę, że napad ten może być uznany za przypadek, a postrzał za nieumyślny, tak że człowiek ten może zostać natychmiast wypuszczony na wolność, aby popełniać dalsze zbrodnie. — Nie mam przyjemności znać dżentelmena, który piastuje teraz godność prokuratora królewskiego — odparł z powagą sir Robert — ale przypuszczam — nie, jestem nawet pewny, że uzna sam fakt zranienia młodego Hazlewooda z Hazlewood, nawet nierozmyślnie,
jeśli już weźmiemy sprawę od najłagodniejszej, najlepszej i najbardziej nieprawdopodobnej strony — za zbrodnię, za którą więzienie byłoby karą zbyt małą, a która raczej zasługuje na zesłanie. — Doprawdy, sir Robercie — odparł zgodnie jego brat w prawie — jestem całkowicie twojego zdania, lecz różnie to bywa — widziałem w Edynburgu uczonych adwokatów, a nawet urzędników królewskich, którzy pysznili się swoim obiektywizmem w wymierzaniu sprawiedliwości, bez względu na stan i pochodzenie; obawiałbym się więc... — Jak to, mój panie — bez względu na stan i pochodzenie? Czy będziesz mi mówił, że tego rodzaju doktrynę mogą głosić ludzie dobrze urodzeni i z wykształceniem prawniczym? Nie, mój panie. Drobiazg, skradziony na ulicy, nazywa się złodziejstwem kieszonkowym, lecz jeśli to przestępstwo popełnione zostało w kościele, podniesione zostaje do zbrodni świętokradztwa; zgodnie ze słusznym podziałem społeczeństwa, wina zranienia kogoś wzrasta stosownie do stanu tego, kto został zraniony lub zagrożony zranieniem. Glossin skłonił się, słysząc to oświadczenie ex cathedra*, lecz dorzucił, że w najgorszym wypadku, gdyby takie sprzeczne z naturą teorie miały swoich wyznawców, ,,prawo ma jeszcze inne zarzuty w stosunku do pana Vanbeesta Browna". — Vanbeest Brown! Tak brzmi nazwisko tego jegomościa? Wielki Boże! Żeby młody Hazlewood miał zagrożone zdrowie, prawy obojczyk poważnie uszkodzony i zwichnięty, a szereg drobnych i większych odłamków ulokowanych w obrębie wyrostka barkowego łopatki, jak to wyraźnie mówi oświadczenie naszego chirurga domowego — a wszystko to przez jakiegoś nieznanego przybłędę o nazwisku Vanbeest Brown! — Doprawdy, sir Robercie, to rzecz trudna do zniesienia. Przepraszam jednak tysiąckrotnie, że wrócę jeszcze do tego, com miał powiedzieć — człowiek tego samego nazwiska, jak wynika z tych oto dokumentów (tu pokazał notatnik Dirka Hatteraicka), był matem na statku przemytników, którzy napadli na Woodburne, a nie mam wątpliwości, że jest to ten sam osobnik, co zresztą pan, znając się tak znakomicie na rzeczy, niewątpliwie z łatwością dowiedzie. — Nie mam wątpliwości, mój. przyjacielu, że jest to ten sam człowiek — wyrządzalibyśmy krzywdę nawet największym prostakom,
przypuszczając, że znajdzie się między nimi dwóch, skazanych na noszenie imienia tak drażniącego ucho jak Vanbeest Brown. — Oczywiście, sir Robercie, nie ma co do tego wątpliwości, ani cienia wątpliwości. Rozumiesz jednak, panie, że ta okoliczność wyjaśnia szalony postępek tego człowieka. Odkryjesz, sir Robercie, powód jego zbrodni, odkryjesz ten powód, powiadam, bez trudu, kiedy zajmiesz się wnikliwym przesłuchaniem tego jegomościa — ja z mojej strony muszę podejrzewać, że źródłem i przyczyną tego postępku była chęć zemsty za szlachetność pana Hazlewooda, który z całym męstwem swych słynnych przodków bronił dworu Woodburne przed tym łotrem i jego zbójecką kompanią. — Zbadam tę sprawę, dobry mój przyjacielu — odparł uczony baronet. — Lecz nawet już teraz odważę się mniemać, że przyjmę takie rozwiązanie czy też wyjaśnienie tej zagadki albo też tajemnicy, jakie przed chwilą naszkicowałeś. Tak, to musiała być zemsta i — wielkie nieba — przez kogo i przeciwko komu żywiona? Żywiona, podsycana i pielęgnowana przeciwko młodemu Hazlewoodowi z Hazlewood, a częściowo wykonana, urzeczywistniona i spełniona ręką Vanbeesta Browna! Cóż to za straszne czasy, zacny mój sąsiedzie (określenie to było znakiem gwałtownego wzrostu łask baroneta)! Czasy, kiedy bastiony ładu społecznego wstrząśnięte są aż do swych potężnych podwalin, a ten stan, który jest najwyższą ich ozdobą i ornamentem, przemieszany został z podlejszymi częściami budowli. Och, zacny mój przyjacielu, za moich czasów szabla i pistolety oraz inna broń szlachetna były tylko na użytek szlachty i ziemiaństwa, a pospólstwo rozstrzygało swe kłótnie bronią, jaką obdarzyła ich natura, lub też kijami wyrąbanymi, wyłamanymi czy wyciętymi w najbliższym lesie. Lecz teraz, mój panie, łatany but chłopa włazi szlachcicowi na nagniotki. Ludzie niższego stanu mają dziś własne spory, mój panie, własne sprawy honorowe i zemsty, co zaiste prowadzi do fatalnych skutków. Ale, ale — mój czas ucieka. Zabierzmy się do tego jegomościa Vanbeesta Browna i skończmy z nim, przynajmniej na teraz. ROZDZIAŁ XLIII — To on Dał rozpęd krzywdzie, która, jak petarda ile zapalona, ugodziła, w serce
Tego, co ją wystrzelił... Mam nadzieję, Że chociaż ranny, wnet może wyzdrowieć. Piękne dziewczę z Inn Wprowadzono więźnia przed dwóch czcigodnych sędziów pokoju. Glossin, który miał trochę wyrzutów sumienia, a poza tym przezornie postanowił, iż pozwoli, by sir Robert Hazlewood rzekomo przewodniczył badaniom, spuścił teraz wzrok na blat stołu i zajął się czytaniem i układaniem papierów dotyczących sprawy, rzucając tylko od czasu do czasu, jak sufler, zręczne słówko, gdy orientował się, że jego pryncypał i, jak widać, energiczny sędzia pokoju potrzebuje wskazówki. Sir Robert Hazlewood zastosował w czasie badania szczęśliwe połączenie surowości sędziego oraz wyniosłej godności osobistej, jak przystało baronetowi ze starożytnego rodu. — Wprowadźcie go, konstable, i niech stanie tam, u krańca stołu. Bądź łaskaw, mój panie, patrzeć mi w oczy i odpowiadać głośno na pytania, jakie ci będę zadawał. — Czy mogę zapytać przede wszystkim, któż to taki zadaje sobie trud przesłuchiwania mnie — zwrócił się do niego więzień — ten zacny dżentelmen bowiem, który mnie tu przywiózł, nie był łaskaw podać mi jakichkolwiek wyjaśnień w tym względzie? — A cóż; proszę ja kogo, może mieć wspólnego moje nazwisko i pozycja, z pytaniami, jakie ci chcę zadać?—zdziwił się sir Robert. — Być może nic — odparł Bertram — lecz może niepomiernie wpłynąć na moją ochotę udzielania ci odpowiedzi, panie. — A więc pozwól, że ci oświadczę, iż stoisz przed obliczem sir Roberta Hazlewood z Hazlewood i jeszcze jednego sędziego pokoju w naszym hrabstwie — to wszystko. Ponieważ wiadomość nie wywarła tak oszałamiającego wrażenia na więźniu, jak przewidywał, sir Robert zaczął badania, czując w sobie wzrastającą niechęć do tego osobnika. — Nazywasz się Vanbeest Brown, mój panie? — Tak — odparł więzień. — Dobrze, jak dotąd. A jak mamy cię poza tym tytułować, mój panie? — Kapitanem w ..... regimencie kawalerii JKMości — odparł Bertram.
Baronet zdumiał się, usłyszawszy tę wiadomość, lecz dodało mu odwagi niedowierzające spojrzenie Glossina i jego cichy gwizd, w którym zdziwienie mieszało się z pogardą. — Myślę, przyjacielu — oznajmił sir Robert — że nim się rozstaniemy, znajdziemy dla ciebie jakiś skromniejszy tytuł. — Jeśli zdolny jesteś, panie, to uczynić — odparł więzień — chętnie poddam się karze, na jaką zasługuje podobne szalbierstwo. — No, zobaczymy — ciągnął sędzia. — Czy znasz młodego pana Hazlewooda z Hazlewood? — Dżentelmena, który, jak mi powiedziano, nosi to nazwisko, widziałem tylko raz i żałuję, że w niezwykle przykrych okolicznościach. — Chcesz więc przyznać — powiedział baronet — żeś zadał młodemu panu Hazlewood z Hazlewood ranę grożącą jego życiu, żeś poważnie uszkodził jego prawy obojczyk oraz umieścił, jak to określa chirurg domowy, szereg drobnych i większych odłamków w obrębie wyrostka barkowego jego łopatki? — Mogę tylko powiedzieć, panie — odparł Bertram — że jest mi niezmiernie przykro, iż ów młody dżentelmen został zraniony, jak również, że nie znam rozmiarów wyrządzonej mu szkody. Spotkałem go na wąskiej ścieżce, idącego w towarzystwie dwóch dam i ze służącym. Nim zdążyłem wyminąć ich czy odezwać się do nich, ten właśnie młody pan Hazlewood wyrwał broń z rąk służącego, skierował ją we mnie i rozkazał mi wyniosłym tonem odejść. Nie miałem zamiaru usłuchać jego rozkazu ani też pozwolić, by zachował broń, którą mógł mnie zranić, a którą posługiwał się najwyraźniej dość lekkomyślnie. Zwarłem się z nim, chcąc go rozbroić, i byłem już tego bliski, gdy nagle, przypadkiem, ptaszniczka wystrzeliła i ku mojemu żalowi wymierzyła temu młodzieńcowi karę bardziej surową, niż to było moim zamiarem. Cieszę się jednak, słysząc, że rana nie okazała się niczym ponad to, na co zasługiwało jego niczym nie sprowokowane szaleństwo. — Tak więc, mój panie — dyszał baronet, a twarz jego nabrzmiała urażoną godnością — przyznajesz, że twoim celem i zamiarem, mój panie, twoją intencją i zamysłem, mój panie, było rozbrojenie młodego Hazlewooda z Hazlewood, zabranie mu jego broni, jego ptaszniczki, jego śrutówki czy jak tam zechcesz to nazwać, na gościńcu królewskim, mój panie? Myślę, że nie trzeba nic więcej,
zacny sąsiedzie! Jestem zdania, że mamy wystarczające dowody do sprawy sądowej. — Sam wiesz najlepiej, jak postępować, sir Robercie — odparł Glossin znaczącym tonem — lecz jeśli mi wolno przypomnieć, było tam coś jeszcze o szmuglerach. — Oczywiście, oczywiście. A poza tym ty, Vanbeest Brown, który rościsz sobie pretensje do tytułu kapitana w służbie jego królewskiej mości, nie jesteś niczym lepszym jak łajdackim szmuglerem i matem na szmuglerskim statku. — Zaiste — odparł Bertram — jesteś, panie, starszym człowiekiem działającym pod wpływem dziwnych jakichś urojeń — bo w innym wypadku musiałbym doprawdy inaczej zareagować na twoje słowa. — Starszy człowiek, mój panie!!! Dziwne urojenia, mój panie! — sir Robert poczerwieniał z oburzenia. — Protestuję i oświadczam... Cóż, mój panie, czy masz jakieś dowody bądź też listy, które mogłyby udowodnić twą rzekomą pozycję, majątek i rangę? — Nie mam nic w tej chwili — odparł Bertram — lecz z nadojściem następnej czy jeszcze następnej poczty... — A jak to się stało, mój panie — ciągnął baronet — że ty, kapitan w służbie jego królewskiej mości, podróżujesz po Szkocji bez żadnych listów rekomendacyjnych, bez dokumentów, bagażu czy tego wszystkiego, czego wymagałaby twa rzekoma pozycja, majątek i ranga, jak już to poprzednio powiedziałem? — Panie — odparł więzień — nieszczęśliwym trafem zostałem obrabowany z odzieży i bagaży. — Ach, więc to ty, mój panie, jesteś owym podróżnym, co to wynajął karetkę pocztową z ...... do Kippletringan, wymknął się woźnicy po drodze i przysłał dwóch wspólników, by go stłukli i zabrali bagaże? — Znajdowałem się, panie, w powozie, który opisałeś, musiałem wysiąść i zabłądziłem, szukając w śniegu drogi do Kippletringan. Gospodyni, właścicielka zajazdu, powie ci, że następnego dnia po przyjeździe pytałem przede wszystkim o woźnicę. — A więc wytłumacz, proszę, gdzie spędziłeś noc. Nie w śniegu, zapewne. Nie przypuszczasz chyba, że taka odpowiedź zostanie przyjęta i że damy jej wiarę? — Proszę — odparł Bertram przypominając sobie Cygankę i daną jej obietnicę — proszę pozwolić, że nie odpowiem na to pytanie.
—. Tak też myślałem — oznajmił sir Robert. — Czy nie spędziłeś czasem tej nocy w ruinach Derncleugh? W ruinach Derncleugh, mój panie? — Powiedziałem już, że nie zamierzam odpowiedzieć na to pytanie. — Dobrze więc, będziesz uznany winnym i pójdziesz do więzienia. To wszystko, panie. Spójrz no z łaski swojej na te papiery — czy to ty jesteś wzmiankowanym tutaj Vanbeestem Brown? Trzeba tu powiedzieć, że Glossin wsunął między papiery jakieś pisma, które rzeczywiście należały do Bertrama, a które znaleziono w ruinach, gdzie został splądrowany jego sakwojaż. — Niektóre z tych papierów — rzekł przejrzawszy je Bertram — należą do mnie i znajdowały się w moim sakwojażu, skradzionym mi z karetki pocztowej. Są to notatki bez znaczenia, a jak widzę, zostały dokładnie wybrane tak, by nie stanowić najmniejszego dowodu mej pozycji i rangi, co pozostałe notatki mogłyby z pewnością ustalić. Przemieszane są z jakimiś rachunkami okrętowymi, które należą najwyraźniej do kogoś, noszącego to samo nazwisko. — Czy masz zamiar przekonywać mnie, przyjacielu — zapytał sir Robert — że w tym kraju znajdują się dwie osoby o tym bardzo niezwykłym i dziwnie brzmiącym nazwisku? — Nie widzę powodu, panie, dlaczegóż, jeśli istnieje stary Hazlewood i młody Hazlewood, nie miałby też istnieć stary Vanbeest Brown i młody Vanbeest Brown, wiem także, że to imię, choć dość niezwykłe dla ucha Brytyjczyka... Obawiając się, że więzień może teraz wkroczyć na niebezpieczne tory, Glossin wtrącił się tutaj, choć nie było to potrzebne, chciał jednak zwrócić uwagę sir Roberta w innym kierunku. Baronet siedział jak skamieniały, niemy z oburzenia po tym zarozumiałym porównaniu, zawartym w ostatniej wypowiedzi więźnia. Żyły na szyi i czole nabrzmiały mu tak, jakby miały pęknąć lada chwila, a on siedział z oburzoną, wściekłą miną człowieka znieważonego śmiertelnie przez prostaka, niegodnego nawet odpowiedzi. Siedział więc ze zmarszczonym czołem i wściekłym spojrzeniem, wciągając oddech godnie i powoli, a potem wypuszczając go niezwykle uroczyście. W tym momencie Glossin przyszedł mu z pomocą. — Najpokorniej przepraszam, sir Robercie, ale tę sprawę należałoby chyba uznać za zamkniętą. Oprócz tych najbardziej obciążających dowodów, jakie zostały przed chwilą przedstawione, jeden z konstabli
może przysiąc, że kord, który odebrano dziś rano więźniowi (mówiąc nawiasem, użył go opierając — się formalnemu nakazowi aresztu), jest bronią zabraną mu w potyczce między inspektorami a przemytnikami, tuż przed atakiem na Woodburne. A jednak — dodał — nie chciałbym, żebyś, panie, budował na tym zbyt spiesznie jakichś wniosków — może ten młody człowiek wytłumaczy nam, skąd wziął ową broń? — To pytanie — odparł Bertram — pozostawię również bez odpowiedzi. — Jest jeszcze jedna sprawa, która, jeśli sir Robert pozwoli, wymaga wyjaśnień — podsunął Glossin. — Ten oto więzień oddał do rąk pani Mac-Candlish z Kippletringan pakunek, zawierający najrozmaitsze złote monety oraz różne inne cenne przedmioty. Może uważałbyś za słuszne, sir Robercie, zapytać, w jaki sposób więzień doszedł do posiadania tak niecodziennego mienia? — Słyszałeś, panie Vanbeest Brown, pytanie, jakie postawił ten dżentelmen? — Mam specjalne powody, dla których odmawiam odpowiedzi i na to pytanie — odparł Bertram. — Obawiam się więc, panie — oświadczył Glossin, który doprowadził sprawy do właściwego punktu — że obowiązek każe nam teraz podpisać nakaz uwięzienia. — Proszę bardzo — odparł Bertram. — Lecz ostrzegam — uważajcie, co czynicie. Pamiętajcie, że oświadczyłem wam, iż jestem w służbie jego królewskiej mości kapitanem ...... regimentu i że wróciłem właśnie z Indii, przez co w żadnym wypadku nie mogę mieć nic wspólnego z przemytnikami, o których mówicie; że mój pułkownik znajduje się teraz w Nottingham, a major wraz z pozostałymi oficerami mego regimentu przebywa w Kingston nad Tamizą. Oświadczam tutaj wobec was obydwu, panowie, że podejmuję się znieść wszelką hańbę, jeśli nie potrafię dowieść tego, co powiedziałem, w ciągu jednego obrotu poczty do Kingston i Nottingham. Możecie również napisać do plenipotenta mego regimentu i... — Wszystko to bardzo pięknie, mój panie — przerwał mu Glossin, obawiając się, by to stanowcze oświadczenie nie wywarło wrażenia na sir Robercie, który umarłby ze wstydu, popełniwszy taki błąd, jak wysłanie kapitana kawalerii do więzienia — wszystko to bardzo
pięknie, mój panie, ale czy nie ma tu nikogo bliżej, kto mógłby poręczyć za ciebie? — Są tylko dwie osoby w tym kraju, które wiedzą o mnie cokolwiek — odparł więzień. — Jedną z nich jest prosty hodowca owiec znad rzeki Liddel, zwany Dandie Dinmont z Karolkowej Zagrody, ale nie wie on o mnie nic ponad to, co mu sam powiedziałem i co teraz mówię wam, dżentelmeni. — Cóż, to chyba wystarczy, sir Robercie! — zawołał Glossin. — Przyprowadzi nam tego głąba, żeby tu składał przysięgę Da swą łatwowierność, cha, cha, cha! — A kimże jest ten drugi świadek, przyjacielu? — zapytał baronet. — Jest to dżentelmen, którego imię niechętnie wymieniam, z pewnych osobistych względów. Służyłem pod jego dowództwem przez pewien czas w Indiach, a jest on człowiekiem zbyt honorowym, by odmówić poświadczenia mej pozycji jako żołnierza i dżentelmena. — A któż to jest ten dzielny świadek, proszę? — spytał baronet. — Pewno jakiś kwatermistrz rezerwy albo sierżant, co? — Pułkownik Guy Mannering, były dowódca ...... regimentu, w którym, jak mówiłem ci, panie, mam swój szwadron. ,,Pułkownik Guy Mannering! — pomyślał Glossin. — Któż by to przypuścił, u diabła?" — Pułkownik Guy Mannering — powtórzył baronet, którego pogląd na sprawę doznał w tej chwili mocnego wstrząsu. — Mój dobry przyjacielu — zwrócił się na stronie do Glossina — ten młody człowiek o straszliwie plebejskim nazwisku i niemałej pewności siebie ma zaiste nieco tonu, obejścia i wrażliwości dżentelmena, a przynajmniej kogoś, kto obracał się w dobrym towarzystwie. Jakże łatwo i pochopnie dają teraz patenty oficerskie w Indiach! Może wstrzymajmy się jednak, nim pułkownik Mannering wróci do domu — zdaje mi się, że jest teraz w Edynburgu. — Jesteś, sir Robercie, lepszym ode mnie sędzią pod każdym względem — odparł Glossin. — Pozwolę sobie tylko zauważyć, że nie mamy prawa zwolnić tego człowieka na podstawie jego zapewnienia, którego nie możemy udokumentować dowodem, i wzięlibyśmy na siebie wielką odpowiedzialność zatrzymując go pod prywatną strażą i nie przekazując do publicznego więzienia. Ale, niewątpliwie, jesteś najlepszym sędzią w tej sprawie, sir Robercie, a ja chciałem tylko powiedzieć, że ostatnio byłem bardzo poważnie krytykowany za przetrzymanie kogoś w miejscu, które uważałem za
całkowicie bezpieczne, i pod strażą odpowiednich konstabli. Człowiek ten zbiegł, a nie wątpię, że moja opinia rozważnego i sprawnego sędziego pokoju bardzo na tym ucierpiała. Przypominam tylko o tym mimochodem; przychylę się zaś do każdej decyzji, jaką uznasz, sir Robercie, za właściwą. Glossin dobrze jednak wiedział, że ta uwaga wystarczy, by przechylić szalę decyzji jego zarozumiałego, lecz pozbawionego własnego sądu kolegi. Sir Robert Hazlewood podsumował więc sprawę w następującej przemowie, która opierała się częściowo na przypuszczeniu, że więzień doprawdy jest dżentelmenem, a częściowo na wręcz przeciwnym przekonaniu, że jest on łotrem i skrytobójcą. — Panie Vanbeest Brown — nazywałbym cię kapitanem Brown, gdyby istniały najmniejsze powody, przyczyny czy podstawy do przypuszczeń, że jesteś istotnie kapitanem czy też masz szwadron w tym niezwykle szacunku godnym regimencie, który tu wymieniłeś, albo jakimkolwiek innym regimencie jego królewskiej mości, co do której to okoliczności nie chcę wydawać żadnej ostatecznej, ustalonej, niezmiennej opinii, świadectwa czy sądu. Powiadam więc, panie Brown, że postanowiliśmy, wziąwszy pod uwagę nieprzyjemne położenie, w jakim się obecnie znajdujesz, będąc obrabowanym, jak to powiadasz, a co do tego oświadczenia wstrzymuję się od jakiejkolwiek opinii — i będąc w posiadaniu skarbu niezwykłej wartości, a poza tym kordu o mosiężnej rękojeści, co do zdobycia którego nie chcesz nam łaskawie udzielić informacji — powiadam więc, mój panie, że postanowiliśmy przesłać cię do więzienia, a raczej przydzielić ci tam mieszkanie, tak abyś mógł zostać tu z powrotem dostarczony po przyjeździe pułkownika Manneringa z Edynburga. — Pokornie przepraszam, sir Robercie. — wtrącił Glossin — lecz jeśli wolno spytać, czy masz zamiar przesłać tego młodzieńca do więzienia okręgowego? Bo gdyby nie była to jeszcze ostateczna twoja decyzja, pozwoliłbym sobie wspomnieć, że mniej byłoby kłopotu, gdybyśmy go wysłali do domu poprawy w Portanferry, gdzie będzie bezpieczny, a nie na widoku publicznym — jest to zaś ważna okoliczność na wypadek, gdyby jego historia okazała się prawdziwa, wówczas należałoby bowiem unikać rozgłosu. — Prawda, w Portanferry jest straż żołnierska do pilnowania towarów w urzędzie celnym, a wziąwszy wszystko pod uwagę, to wcale wygodne miejsce, jak na więzienie, toteż zastanowiwszy się raz
jeszcze nad całą sprawą, skazujemy tego człowieka, a raczej, powiadam, pozwalamy go zatrzymać w domu poprawy w Portanferry. Wystawiono więc odpowiedni nakaz i oświadczono Bertramowi, że następnego ranka zostanie przewieziony do swego miejsca odosobnienia, ponieważ sir Robert nie chce go przewozić pod osłoną nocy, bojąc się, że go wspólnicy odbiją. Do tego czasu miał przebywać we dworze Hazlewood. ,,Nie może to być gorsze więzienie od mojej niewoli w Indiach u bandytów — pomyślał Bertram — nie może też trwać równie długo. Ale żeby diabli wzięli tego starego bałwana, formalistę, i tego jego cichego, ustawicznie coś szepczącego wspólnika, którzy nie mogą pojąć zwykłej, ludzkiej historii, jak im się ją opowiada". Tymczasem Glossin pożegnał baroneta tysiącem uniżonych ukłonów, prosząc o wybaczenie, że nie przyjmuje zaproszenia na obiad. Odważył się żywić nadzieję, że zostanie mu to wybaczone, kiedy przy innej okazji złoży swe uszanowanie baronetowi, lady Hazlewood i młodemu panu Hazlewoodowi. — Oczywista — odparł łaskawie sir Robert. — Wydaje mi się, że rodzinie mojej nigdy nie można było zarzucić braku uprzejmości wobec sąsiadów. Kiedy będę przejeżdżał, zacny panie Glossin, upewnię cię w tym względzie, składając ci wizytę tak bezceremonialnie, jak przystało... to znaczy, jak można mieć nadzieję lub się tego spodziewać. ,,A teraz — powiedział do siebie Glossin — trzeba znaleźć Dirka Hatteraicka i jego ludzi — odesłać straże z urzędu celnego, a potem zadać najważniejsze uderzenie. Wszystko zależy od szybkości. Co za szczęście, że Mannering wybrał się do Edynburga! Jego znajomość z tym młodzikiem to niebezpieczny dodatek do wszystkiego — tu pozwolił koniowi zwolnić nieco kroku. — A gdybym tak spróbował ułożyć się ze spadkobiercą? Wcale nie wykluczone, że można by go skłonić do wypłacenia mi tytułem odszkodowania okrągłej jakiejś sumki, a wtedy mógłbym wydać im Hatteraicka. Ale nie! Za dużo miałem świadków. Hatteraick, ten Cygan-marynarz, no i ta stara wiedźma. Nie — muszę się trzymać pierwszego planu". Z tą myślą wbił ostrogi w boki końskie i ruszył żwawym kłusem, by dalej prowadzić swoje ciemne machinacje. ROZDZIAŁ XLIV
Więzienie, mroczny smutku dom I przystań niezbyt miła, Probierz przyjaźni szczerych serc —• Żywemu zaś — mogiła. Czasami mieszka tu kto praw, Czasami łotrzykowie — A czasem pośród łotrów stu Uczciwy, dobry człowiek. Napis na więzieniu w Edynburgu Następnego dnia wczesnym rankiem Bertram udał się do swego miejsca odosobnienia w Portanferry powozem, który go przywiózł do dworu Hazlewood, pod strażą dwóch milczących konstablów. Dom poprawy w tym małym porcie morskim przylegał do urzędu celnego, a oba budynki leżały tak blisko brzegu morskiego, że trzeba było osłonić ich tyły wałem z ogromnych kamieni, który opadał stokiem aż do morza, tak że rozbijała się o niego przybrzeżna fala. Od frontu otaczał budynek wysoki mur, zamykający małe podwórze, gdzie pozwalano nieszczęsnym mieszkańcom tego domostwa odbywać od czasu do czasu spacer, dla zaczerpnięcia świeżego powietrza. Budynek ten służył za dom poprawy, a czasem za miejscowy oddział więzienia okręgowego, które było stare i leżało bardzo daleko. MagGuffog, konstabl, który pierwszy rzucił się na Bertrama, a który go teraz tu przywiózł, był stróżem tego bynajmniej nie obfitującego w wygody pałacu. Polecił woźnicy podjechać aż pod zewnętrzną bramę i wysiadł pierwszy, by przywołać strażników. Odgłos jego kołatania kazał dwudziestu czy trzydziestu małym chłopcom porzucić swe okręciki i stateczki puszczane na kałużach morskiej wody, pozostawionej tu przez przypływ, i otoczyć natychmiast powóz, aby zobaczyć, jaką to nieszczęsną ofiarę przywieziono do więzienia nowym powozem Glossina. Wreszcie, po szczękaniach wielu łańcuchów i rygli, drzwi otworzyła pani Mac-Guffog, potworne straszydło, kobieta, która dzięki swej energii i stanowczości umiała zachować porządek pośród krnąbrnych mieszkańców tego domostwa i utrzymać dyscyplinę pod nieobecność męża lub też w chwilach, kiedy małżonek przebrał miarę w piciu. Warkliwy głos tej amazonki, który pod względem ostrości szedł w zawody ze skrzypliwym dźwiękiem
zasuw i rygli, szybko rozpędził łobuziaków na wszystkie strony. Potem zwróciła się do miłego swego towarzysza życia: — Spiesz się, człowieku! Wyciągnij z powozu tego paniczyka — cóż, nie potrafisz? — Stul pysk i niech cię diabli, ty... — odparł kochający małżonek, dodając dwa epitety dość ordynarnej jakości, których tu wolę nie powtarzać. Potem zwrócił się do Bertrama: — No jazda, wyłaź, chłopaczku! Może mam ci pomóc? Bertram wyszedł z powozu, a kiedy postawił nogę na ziemi, konstabl chwycił go za kołnierz i choć więzień nie stawiał oporu, przeciągnął go przez próg, pośród nieustannych okrzyków małych sankiulotów*, przyglądających się wszystkiemu z odległości, na jaką im pozwalał strach przed panią Mac-Guffog. W momencie gdy stopa więźnia przekroczyła nieszczęsny próg, odźwierna znowu zawiesiła łańcuchy, zasunęła rygle i przekręciwszy obydwoma rękami ogromny klucz, wyjęła go z drzwi i wrzuciła do przepaścistej kieszeni swej czerwonej spódnicy. Bertram znalazł się teraz na małym podwórzu, o którym już wspominaliśmy. Dla kilku więźniów przesuwających się po chodniku ten krótki rzut oka na rozwierające się drzwi, rozszerzające na moment ich horyzont aż po przeciwną stronę brudnej ulicy, stanowił wielką rozrywkę. Nic w tym dziwnego, kiedy się zważy, że były to jedyne chwile, gdy wzroku ich nie ograniczały zakratowane okna lub wysokie, ciemne mury dziedzińca, niebo w górze i chodnik pod stopami. Ta niezmienność widoku, używając wyrażenia poety, ,,leżała ciężarem na ich umęczonych oczach" i u niektórych zrodziła nieczułą, tępą mizantropię*, u innych zaś ową tęsknotę serca, która każe człowiekowi zamkniętemu w żywym grobie pragnąć grobowca cichszego i bardziej odosobnionego. Kiedy weszli na dziedziniec, Mac-Guffog pozwolił Bertramowi zatrzymać się chwilę i spojrzeć na towarzyszy niedoli. Gdy obrzucił spojrzeniem twarze, na których wyryła swą pieczęć zbrodnia, upadek i hołdowanie niskim nałogom, na rozrzutnika i oszusta, na złodzieja i zbankrutowanego dłużnika, na „osowiałego idiotę i wesołego szaleńca", którzy przez swoje nieumiarkowanie musieli dzielić wspólnie to ponure miejsce zamieszkania, czuł, że serce jego wzbiera nieopisanym obrzydzeniem i że wstrętna mu jest myśl o skalaniu się choćby nawet przez chwilę ich towarzystwem.
— Mam nadzieję — zwrócił się do strażnika — że zamierzasz, panie, dać mi jakieś oddzielne miejsce aresztu. — A co mi z tego przyjdzie? — Cóż, będę tu najwyżej dzień lub dwa, a byłoby mi niezmiernie przykro, gdybym się musiał mieszać z tego rodzaju towarzystwem, — A cóż mnie to obchodzi? — A więc może przemówi do twoich uczuć fakt, że chętnie ci dam niezgorszą zapłatę za tę uprzejmość? — Tak, ale kiedy to będzie, kapitanie? Kiedy i jak? Oto całe zagadnienie, a raczej dwa zagadnienia — odparł strażnik. — Kiedy mnie uwolnią i kiedy otrzymam z Anglii pieniądze — odparł więzień. Mac-Guffog potrząsnął niedowierzająco głową. — Słuchaj, przyjacielu, nie przypuszczasz chyba, że ja naprawdę jestem złoczyńcą? — spytał Bertram. — Ja tam nie wiem — odparł strażnik — ale jeśli masz coś wspólnego z kontrabandą, to nie najsprytniejszy z ciebie szmugler. — Czemu, powiadasz, nie jestem sprytny? — Bo tylko pomylony żółtodziób pozwoliłby im zatrzymać te grube pieniądze, które zostawiłeś ,,Pod Lordem Gordonem" — odparł konstabl. — Niech mnie diabli! Ja wyciągnąłbym im to nawet z brzucha. Nie mieli prawa obdzierać cię z twojej własności i posyłać do więzienia bez jednego pensa na opłaty. Mogli zatrzymać resztę tych rzeczy jako dowód. Ale dlaczego, do stu fur kartaczy, nie zażądałeś swoich gwinei? Przez cały czas mrugałem do ciebie i robiłem ci znaki głową, a ty, przeklęty diable, ani razu nie spojrzałeś w moją stronę. — Jeśli — odparł Bertram — będę miał tytuł, na podstawie którego własność ta winna mi zostać oddana, upomnę się o nią, a więcej tam jest, niż mógłbyś ode mnie tutaj zażądać. — Nie wiem — odparł Mac-Guffog. — Możesz tu długo posiedzieć. Ale można by ten kredyt wliczyć w opłaty. Bo widać, żeś nie pierwszy lepszy, i chociaż żona mówi, że tracę przez moje dobre serce, to jeśli mi dasz zlecenie na wypłatę mojej należności z tych pieniędzy — a Glossin już się postara, żeby był łatwy do nich dostęp — wiem coś o pewnej ucieczce z Ellangowan — tak, tak, chętnie mi pomoże i będzie przy tym nawet grzeczny...
— Dobrze — zgodził się Bertram. — Jeśli nie otrzymam przesyłki za dzień lub dwa, otrzymasz takie zlecenie. — Jeśli tak — oświadczył Mac-Guffog — to urządzimy cię, kapitanie, jak księcia. Ale pamiętaj, przyjacielu, żeby nie było potem żadnych targów — takie ceny biorę zawsze od paniczyków, co muszą mieć oddzielną izbę dla siebie. Trzydzieści szylingów tygodniowo za mieszkanie i gwineę dla starych więźniów na wkup. Pół gwinei tygodniowo za pojedyncze łóżko — a nie biorę wszystkiego dla siebie, bo pół korony z tych pieniędzy muszę dać Donaldowi Laider, co tutaj siedzi za kradzież owiec, a powinien spać z tobą według przepisów i zażąda za to świeżej słomy i może jeszcze whisky. Więc to wcale niedrogo. — No i co jeszcze? — Potem jadło i napitek — możesz, kapitanie, mieć wszystko, co najlepsze, a ja za taką przysługę dla dżentelmena nie biorę więcej niż dwadzieścia centów powyżej ceny w gospodzie — to wcale niedrogo, bo trzeba ci posyłać jedzenie i myć talerze, a moja dziewucha buty zdziera tym lataniem. A jak ci będzie smutno, to posiedzę z tobą wieczorem i pomogę ci wysuszyć butelkę. Niejedną wypiłem z Glossinem, tym, co cię tu wpakował, chociaż to dzisiaj sędzia pokoju. A poza tym w chłodne wieczory będziesz miał ogień na kominku i dostaniesz świeczkę, jeśli zechcesz, a to kosztuje, bo jest sprzeczne z regulaminem. To już chyba wszystkie najważniejsze opłaty, a nie wydaje mi się, żeby ich było dużo więcej, chociaż dojdą na pewno jeszcze jakieś dodatkowe koszty. — Cóż, mój panie, muszę pokładać nadzieję w twoim sumieniu, jeśli zdarzyło ci się słyszeć kiedykolwiek o czymś takim — sam tu nic nie poradzę. — Nie, panie — odparł przezorny strażnik — nie wolno ci tak mówić. Do niczego cię nie zmuszam. Jak ci nie odpowiada cena, to nie potrzebujesz brać towaru. Tłumaczyłem tylko, co to jest uprzejmość, ale jeśli chcesz żyć jak wszyscy inni tutaj, to mnie wszystko jedno. Będę miał tylko mniej kłopotu. — Nie, przyjacielu, domyślasz się zapewne bez trudu, że nie mam najmniejszej ochoty dyskutować z tobą warunków pod groźbą takiej kary — odparł Bertram. — Chodźmy, pokaż mi, gdzie mam przebywać, bo pragnę choć na chwilę zostać sam.
— Dobrze, chodź więc, kapitanie — odparł jegomość wykrzywiając gębę, co miało oznaczać uśmiech. — Coś ci teraz powiem, żeby ci dowieść, iż mam, jak to nazwałeś, sumienie — niech mnie kule biją, jeśli policzę ci więcej jak sześć pensów dziennie za to, że będziesz mógł chodzić po dziedzińcu prawie trzy godziny każdego dnia i grać w piłkę, w cetno i licho i w co tam będziesz chciał. Po tej łaskawej obietnicy wprowadził Bertrama do domu i zawiódł po wąskich, stromych schodkach kamiennych na górę, gdzie znaleźli okute, nabijane gwoździami drzwi opatrzone żelazną sztabą. Za tymi drzwiami znajdował się wąski korytarz czy galeryjka, a po każdej jego stronie — trzy cele, nędzne nisze z żelaznymi łóżkami i siennikami ze słomą. Lecz przy końcu tego korytarza znajdowało się małe pomieszczenie wyglądające nieco przyzwoiciej, to znaczy nie przypominające tak bardzo więzienia, ponieważ — jeśli nie brać pod uwagę wielkiego zamka i łańcucha przy drzwiach oraz potężnych sztab w oknie — przypominało raczej ,,najpodlejszą izbę w najpodlejszej gospodzie". Służyło za coś w rodzaju infirmerii dla więźniów, których stan zdrowia wymagał pewnego polepszenia warunków, i rzeczywiście, właśnie wyciągano z jednego z dwóch znajdujących się tam łóżek Donalda Laider, przewidzianego towarzysza Bertrama, aby sprawdzić, czy świeża słoma i whisky nie okażą się lepszym lekarstwem na jego nawracające ataki gorączki. Eksmisja dokonywana była przemocą przez panią Mac-Guffog, podczas gdy mąż jej rozmawiał z Bertramem na dziedzińcu, dama ta bowiem najwyraźniej przeczuła, czym zakończy się ta rozmowa. Nie obeszło się przy tym bez użycia siły, albowiem jeden z filarów, podtrzymujących coś w rodzaju baldachimu nad łóżkiem, był złamany, tak że baldachim i zasłony opadały ukosem na środek wąskiego pokoju jak chorągiew wodza chyląca się ku ziemi pośród bitewnego zgiełku. — Nie przejmuj się, kapitanie, że to zepsute — oświadczyła pani Mac-Guffog wchodząc za nim do pokoju. Potem odwróciła się od więźnia, zdjęła — tak delikatnie, jak na to pozwalała podobna czynność — swą bawełnianą podwiązkę i przy jej pomocy związała i umocowała złamaną podpórkę. Potem użyła więcej szpilek, niż jej strój mógł na to bez szkody pozwolić — do podpięcia w festony zasłon przy łóżku, strzepnęła pościel i ułożyła ją mniej więcej porządnie, na to wszystko narzuciła podartą, zszywaną z kawałków
kołdrę i uznała, że teraz wszystko wygląda ,,dorzecznie". — Oto jest twoje łóżko, kapitanie— oznajmiła wskazując na wielkie, ciężkie pudło z czterema słupkami. Łoże to, ze względu na obsuniętą w jednym miejscu podłogę, stało na trzech nogach, a czwartą trzymało w górze, jakby uderzało łapą powietrze — podobnie jak kroczący słoń w klejnocie na drzwiczkach powozu. — Oto twoje łóżko i koce, lecz jeśli chcesz mieć prześcieradła, materacyk czy poduszkę albo jakieś serwety na stół czy też ręcznik, musisz o tym ze mną pomówić, bo to nie należy do mojego starego (Mac-Guffog tymczasem opuścił pokój, chcąc zapewne uniknąć wszelkich reklamacji, jakie mogłyby wyniknąć z tego nowego wymuszania pieniędzy) i on się nigdy o takie rzeczy nie umawia, — Na litość Boską — odparł więzień — dajcie mi to, co trzeba, i żądajcie za to, ile chcecie. — Dobrze, dobrze, to już załatwione. Nie będziemy brali od ciebie cła, kapitanie, chociaż urząd celny pod nosem. Widzę, że będę musiała rozniecić tu trochę ognia na kominku i zrobić coś na obiad, ale dzisiaj nie dostaniesz do jedzenia nic specjalnego, bom nie oczekiwała tak miłego i wytwornego gościa. Mówiąc to wszystko spiesznie, pani Mac-Guffog przyniosła wiaderko żarzących się węgli i wsypała je do ,,rdzą pokrytego kominka, co nie zaznał ognia" od miesięcy, po czym, nie myjąc bynajmniej rąk, zaczęła naciągać na pościel owo powleczenie, co do którego zawarła z więźniem umowę (jak bardzo się, niestety, różniło od prześcieradeł Ailie Dinmont), a podczas tych zajęć mruczała coś do siebie, jakby z wrodzonej zrzędliwości narzekała nawet na konieczność dostarczenia więźniowi tych wygód, za które przecież miał słono zapłacić. Odeszła wreszcie, mamrocząc przez zęby, że „wolałaby zamknąć całe więzienie niż zawracać sobie głowę takim eleganckim państwem, co wywołują tyle zamętu swoimi fanaberiami". Kiedy wyszła, Bertramowi pozostawało tylko chodzić po ciasnej izbie, spoglądać na morze, o ile mógł je dojrzeć przez wąskie szybki okna, przysłonięte w dodatku brudem i żelaznymi kratami, lub też odczytywać świadectwa sprośnego dowcipu i łajdactwa, wypisane na źle pobielonych ścianach. Dźwięki, jakie tu dochodziły, były równie przykre, jak wszystko, na czym mógł spocząć wzrok; posępny plusk ustępującego właśnie oceanu, od czasu do czasu otwieranie czy zamykanie drzwi przy akompaniamencie zgrzytających rygli i
skrzypiących zawiasów, przeplatającym się z ponurym i monotonnym odgłosem odpływu. Od czasu do czasu słyszał też ochrypły głos dozorcy więziennego lub ostrzejszy głos jego towarzyszki, zawsze pełen niezadowolenia, złości i arogancji. Czasem wielki pies przywiązany w podwórzu na łańcuchu odpowiadał wściekłym ujadaniem na zaczepki włóczących się próżniaków, którzy drażnili go dla rozrywki. Wreszcie nudę tej posępnej izby przerwało wejście niechlujnej służącej, która poczyniła pewne przygotowania do obiadu, rozkładając poplamiony obrus na bardzo brudnym stole. Nóż i widelec, bynajmniej nie zużyte nadmiernym myciem, legły po obu stronach wyszczerbionego, niebieskiego talerza. Na jednym krańcu stołu stanął prawie pusty dzbanuszek z musztardą, na drugim solniczka, zawierająca jakąś szarawą, a raczej czarniawą mieszankę. Oba naczynia były z gliny i nosiły wyraźne ślady niedawnego użycia. W chwilę potem ta sama Hebe* wniosła półmisek ze zrazami wołowymi, smażonymi na patelni z dużą ilością tłuszczu pływającego w morzu letniej wody. Do tego smakowitego mięsiwa dodała bochenek zwyczajnego chleba i zapytała, jaki napitek chciałby jaśnie pan otrzymać. Wygląd potraw nie był zbyt zachęcający, lecz Bertram, chcąc poprawić ich smak, zamówił wino, które okazało się wcale niezłe, toteż kapitan zjadł obiad, na który złożył się przede wszystkim bochenek ciemnego chleba z nie najlepszym serem. Kiedy skończył jeść, służąca przekazała mu wyrazy uszanowania od swego pana i pytanie, czy dżentelmen nie chciałby spędzić z nim wieczoru. Bertram prosił, by mu wybaczono, lecz woli zostać sam i zamiast wdzięcznego towarzystwa pragnąłby otrzymać papier, atrament, pióro i świece. Dostarczono mu światła w postaci jednej, długiej, złamanej świecy łojowej pochylonej na cienkim lichtarzyku, zalanym tłuszczem. Jeśli zaś idzie o przybory do pisania, zawiadomiono więźnia, że może je otrzymać następnego dnia, jeśli będzie chciał wysłać kogoś, by mu je kupił. Bertram poprosił więc dziewczynę o jakąś książkę i wsparł swoją prośbę szylingiem. W rezultacie, po długiej nieobecności dziewczyna wróciła niosąc dwa dziwaczne tomy Kalendarza Newgate*, które pożyczyła od Sama Silverquilla, nieuczciwego terminatora, więzionego pod zarzutem fałszerstwa. Położyła książki na stole i wyszła, zostawiając Bertrama studiom wcale nieźle dobranym do jego ponurej sytuacji.
ROZDZIAŁ XLV A gdyby cię ciągnięto wbrew Twej woli na ohydny stos — Nie zechcesz chyba, oby druh Okrutny z tobą dzielił los? WILLIAM SHENSTONE Po raz pierwszy w życiu Bertram poczuł, że może upaść na duchu, kiedy tak siedział pogrążony w ponurych myślach wzbudzonych przez lekturę posępnych ksiąg i świadomość własnego niewesołego położenia. „Bywałem przecież w gorszych opałach — mówił do siebie — w niebezpieczniejszych sytuacjach — bo tutaj mi nic przecież nie grozi — i posępniejsze otwierały się przede mną widoki, boć przecież moje tu więzienie nie może trwać długo. Miałem też cięższe do zniesienia warunki, bo tu przynajmniej dali mi jadło i schronienie. A przecież, czytając te krwawe opowieści o zbrodni i nędzy, w miejscu tak bardzo podobnym do wrażeń nasuwanych przez tę lekturę, i wsłuchując się w te smutne głosy, czuję, że bardziej dziś jestem skłonny do melancholii niż kiedykolwiek w życiu. Ale nie dam się. Precz, dokumencie zbrodni i hańby! — tu cisnął księgę na stojące obok łóżko. — Więzienie szkockie nie złamie od razu, w pierwszym dniu, ducha tego, kto oparł się w cudzoziemskim kraju ciężkiemu klimatowi, chorobie i niewoli. Wiele stoczyłem niełatwych walk z panią Fortuną, więc i teraz jej nie ulegnę, jeśli to tylko w mojej mocy!" Potem starał się myśleć o wszystkim, co przemawiało na korzyść jego sytuacji. Delaserre musi wkrótce przyjechać do Szkocji, zaświadczenie od dowódcy musi wkrótce nadejść, a nawet jeśli najpierw trzeba się będzie zwrócić do Manneringa, to kto wie, czy ta sprawa nie doprowadzi między nimi do zgody? Często bywał świadkiem, a teraz uświadomił to sobie, że jeśli jego były pułkownik brał czyjąś stronę, nigdy nie robił tego połowicznie, można też było sądzić, że najbardziej lubi tych, którzy mieli wobec niego długi wdzięczności. W obecnym przypadku przysługa, o którą można było z honorem poprosić i bez trudu wyświadczyć, może ich w rezultacie doprowadzić do zgody. Od tego momentu myśli więźnia podążyły oczywiście ku Julii; nie uświadamiając sobie w pełni dystansu, jaki
dzieli miotanego przypadkiem tułacza, oczekującego, by zaświadczenie ojca jego damy wyswobodziło go z więzienia — od dziedziczki bogactw i nadziei pułkownika Manneringa, Bertram budował najwspanialsze zamki na lodzie i upiększał je wszystkimi barwami wieczornego, letniego nieba. Przeszkodziło mu w tym zajęciu głośne stukanie do zewnętrznej bramy, na co odpowiedziało szczekanie na wpół zagłodzonego brytana, który zamieszkiwał na dziedzińcu jako straż dodatkowa. Z dużymi ostrożnościami otwarto wreszcie bramę i wpuszczono kogoś do wewnątrz. Potem odryglowano drzwi budynku, zdjęto łańcuchy i otwarto zamki, słychać było odgłos biegnących szybko po schodach psich łap, a potem skowyt i drapanie pod drzwiami Bertrama. Potem rozległ się na schodach tupot ciężkich nóg i głos Mac-Guffoga, który służył za przewodnika: — Tędy, tędy, uważaj na stopień, panie gospodarzu, to ten pokój. — Potem odsunęły się rygle u drzwi Bertrama i ku niepomiernemu zdumieniu i radości więźnia do pokoju wskoczył jak burza jego terier, Wasp, i ze szczęścia mało nie zalizał swego pana na śmierć. Za nim ukazała się potężna postać jego przyjaciela z Karolkowej Zagrody. — Cóż to! Cóż to! — wykrzykiwał zacny farmer rozglądając się po nędznej izbie Bertrama i widząc jej lichotę. — Cóż to wszystko znaczy? Cóż to znaczy? — Ot, igraszka fortuny, przyjacielu — odparł Bertram wstając i potrząsając serdecznie jego dłonią. — To wszystko. — Ale co na to poradzić — albo raczej co można poradzić? — Pytał poczciwy farmer. — Czy to za długi, czy za co? — Nie, nie za długi — odparł Bertram. — Jeżeli masz czas, przyjacielu, opowiem ci o tym wszystko, co sam wiem. — Jeśli mam czas? — powtórzył Dandie tonem, który zabrzmiał jak szyderstwo. — A po jakiego diabła jechałem tutaj, człowieku, jak nie po to, żeby sprawdzić, co się z tobą dzieje? Myślę tylko, że niezgorzej ci zrobi, jak coś zjesz — późny już wieczór — powiedziałem w gospodzie, gdzie zostawiłem Dumple'a, żeby przysłali tutaj moją kolację, a ten jegomość, Mac-Guffog, dał na to łaskawie pozwolenie — już wszystko załatwiłem. A teraz posłuchajmy twojej opowieści. Leżeć, Wasp! Ależ on się cieszy, że cię widzi, kapitanie, biedna psina.
Bertram szybko opowiedział wypadki, tyczące przypadkowego zranienia Hazlewooda i pomieszania jego nazwiska z nazwiskiem jednego z przemytników, którzy brali czynny udział w napadzie na Woodburne. Dinmont słuchał uważnie. — No dobrze — oświadczył — nie wygląda to na jakąś groźną sprawę, nie ma co mówić — przecież ten zraniony już się wylizał, a co znaczy dwie czy trzy ołowiane śruciny w ramieniu? Gdybyś mu je wpakował w oko, sprawa wyglądałaby całkiem inaczej. Bardzo jednak chciałbym, żeby dawny szeryf Pleydell znowu tutaj rządził — tak, ten człowiek szybko doprowadziłby wszystko do porządku, a to najdziwniejszy, najbardziej pyskaty jegomość, jakiego widziałem w życiu, przyjacielu! — Ale powiedz mi teraz, panie, jak znalazłeś mnie tutaj? — Dziwnym sposobem, chłopcze, bardzo dziwnym — odparł Dandie — ale opowiem ci, jak skończymy kolację, bo może nie byłoby dobrze o tym mówić, póki ta długonoga dziewucha będzie tu latać tam i z powrotem. Ciekawość Bertrama zmalała nieco, kiedy ujrzał kolację, zamówioną przez przyjaciela, która, choć prosta, podana była z tą apetyczną czystością, jakiej całkowicie brakowało jedzeniu przysłanemu przez panią Mac-Guffog. Dinmont wspomniał również, że jechał calutki dzień, nie mając od śniadania nic ,,godnego wzmianki" w ustach, którymi to słowy określał trzy funty zimnej pieczonej baraniny, zjedzonej na południowym postoju. Zabrał się więc dzielnie do smakowitego jadła i jak jeden z bohaterów Homera nie mówił wiele — ani źle, ani dobrze — dopóki nie zaspokoił swego pragnienia i głodu. Wreszcie, po tęgim łyku domowego piwa, rozpoczął uwagą: — No, dobrze. Ta kura — tu spojrzał na nieszczęsne szczątki tego, co niegdyś było okazem kury — wcale nie była zła jak na chowaną w mieście, chociaż nie można jej równać z kurczętami z kurnika w Karolkowej Zagrodzie. A cieszę się, kapitanie, widząc, że ta cała przykra historia nie zepsuła ci apetytu. — Prawdę mówiąc, nie miałem aż tak wspaniałego obiadu, by stracić apetyt na kolację. — Tak też i myślę — odparł Dandie. — Ale teraz, koteczko, skoro przyniosłaś nam brandy i dzbanek gorącej wody, i cukier, to wszystko jest w porządku i możesz zamknąć drzwi, bo widzisz, że mamy tu własne sprawy do omówienia.
Dziewczyna wyszła więc i zamknęła za sobą drzwi, przezornie zasuwając jeszcze wielki rygiel od strony korytarza. Natychmiast po jej wyjściu Dandie zbadał całą izbę, przysunął ucho do dziurki od klucza, jakby słuchał sapania wydry, a uspokoiwszy się, że nikt nie podsłuchuje, powrócił do stołu. Przyrządził sobie napój zwany ,,wesołym pocieszycielem", rozgrzebał trochę węgla i zaczął opowieść cichym, poważnym, niecodziennym jak na niego tonem: — Widzisz, kapitanie, wyjeżdżałem do Edynburga na kilka dni na pogrzeb znajomej, która teraz umarła — myślałem zresztą, że powinienem był coś skorzystać na tej podróży, ale we wszystkim człowiek się rozczarowuje i cóż z tego? Miałem poza tym jeszcze jeden interes sądowy, ale nie o to teraz idzie. Krótko mówiąc, załatwiłem swoje sprawy i wracam do domu. Rano wyjeżdżam na wrzosowiska, żeby sprawdzić, co się dzieje ze stadami. Myślę sobie, że trzeba zajrzeć na szczyt Tout-hope, bo spieram się o granicę tam z Jockiem z Dawston. No więc, właśnie jak podjeżdżam pod szczyt, patrzę, że ktoś idzie naprzeciwko mnie, i widzę, że to nie żaden z pastuchów, a nieswojo spotkać tam obcego. Ale podjeżdżam, patrzę, a to Gabriel, łowczy. Więc powiadam do niego, trochę zdziwiony: ,,Co ty tu robisz, człowieku, między wronami bez twoich psów? Czy szukasz lisa bez sfory?" A on na to: ,,Nie, gospodarzu, ale chciałem się z tobą zobaczyć". „Proszę — powiadam. — Pewno potrzeba ci drzewa albo coś z przyodziewku na zimę?" „Nie, nie — on mi na to. — Nie tego szukam; wy, gospodarzu, bardzoście się zajmowali tym kapitanem Brownem, co u was mieszkał, prawda?" „Prawda, Gabrielu — ja mu na to. — A co z nim, mój chłopcze?" A on mi powiada: „Nie wy jedni zajmujecie się nim, gospodarzu, ale i inni, a niektórych to ja muszę słuchać. I nie z własnej woli przychodzę powiedzieć wam o nim coś, co wam nie będzie w smak". „Nic mi nie będzie w smak, co jemu nie będzie w smak" — powiadam. ,,A więc — on na to — przykro wam się będzie dowiedzieć, że on może pójść do więzienia w Portanferry, jeśli nie będzie na siebie uważał, bo wydany jest na niego nakaz aresztu, żeby go pojmać, jak tylko wróci przez morze z Allonby. A wy, gospodarzu, jeśli mu tylko dobrze życzycie, jedźcie do Portanferry i nie żałujcie swojej szkapy po
drodze. A jeśli znajdziecie kapitana w więzieniu, nie odstępujcie go ani w noc, ani w dzień przez jakieś dwie doby, bo potrzebni mu będą przyjaciele z odwagą i siłą w ręku. A jeśli tego zaniedbacie, będziecie żałować do końca życia". „Ale, człowieku — ja mu na to — skąd dowiedziałeś się o tym wszystkim? Daleka przecież droga stąd do Portanferry". „Nie myśl o tym — on mi na to. — Ten, co przyniósł tę wiadomość, jechał dzień i noc, a ty, gospodarzu, musisz zaraz wyruszyć, jeśli chcesz coś pomóc. Nic więcej nie mam ci do powiedzenia". I zabrał się, i poleciał w dół doliny, tak że trudno byłoby dogonić go konno, a ja wróciłem do Karolkowej Zagrody, żeby naradzić się z moją kobietą, bo nie wiedziałem, co robić. Wyjdę trochę na głupiego, myślę sobie, jak dam z siebie robić wariata takiemu przybłędzie. Ale Boże mój! Jak moja kobieta rozpuściła gębę, jak zaczęła gadać, co to będzie za wstyd, jeśli tobie coś się złego przydarzy, a ja mógłbym temu zapobiec. A wtedy akurat przyszedł twój list, kapitanie, i wszystko potwierdził. Więc lecę do skrzyni i wyciągam te trochę pieniędzy, na wypadek gdyby się mogły przydać, a wszystkie dzieciaki dalejże siodłać Dumple'a. Szczęściem wziąłem inną szkapę do Edynburga, więc Dumple był świeży jak róża i pojechałem, a Wasp ze mną, bo naprawdę można by pomyśleć, że wiedział, gdzie ja jadę, biedaczysko. No i jestem tutaj po sześćdziesięciu milach jazdy albo coś koło tego. Ale trzydzieści z nich Wasp przejechał przede mną na siodle; kołysała się psina zupełnie jak dzieciak, gdy jechałem kłusa czy galopa. W tej dziwnej opowieści Bertram dostrzegł natychmiast — oczywiście, jeśli ostrzeżenie było prawdziwe — wiadomość o grożącym mu niebezpieczeństwie, poważniejszym i większym niż to, jakie mogło się kryć w kilkudniowym uwięzieniu. Jednocześnie jasne było również, że na jego korzyść pracuje jakiś nieznany sprzymierzeniec. — Czy nie mówiłeś, przyjacielu — spytał Dinmonta — że ten Gabriel ma w sobie cygańską krew? — Zawsze tak ludzie uważali — odparł Dinmont — a myślę, że ta wiadomość potwierdza jeszcze jego cygaństwo, bo oni zawsze wiedzą, gdzie znajdują się ich bandy, i potrafią przerzucić wiadomość przez całe hrabstwo jak piłkę, ani się obejrzysz. A zapomniałem ci jeszcze powiedzieć, kapitanie, że bardzo się rozpytywano o tę starą
babę, cośmy ją spotkali w Bewcastle. Szeryf posyłał za nią ludzi aż na Limestane Edge i do Hermitage. i Liddel, wszystkimi drogami i obiecują jej nagrodę, jeśli się zgłosi, pięćdziesiąt funtów co najmniej. A mówiono mi, że sędzia Forster wystawił na nią nakaz aresztu w hrabstwie Cumberland i latają, i szukają jej tam na wszystkie strony — ale ona im nie da się złapać, choćby nie wiem co, chyba że sama tego zechce. —Jak to możliwe? — spytał Bertram. — Och, nie wiem. Ja bym tam powiedział, że to bzdura, ale ludzie gadają, że ona znalazła kwiat paproci i może iść, którędy jej się tylko podoba, jak ten pogromca wielkoludów z ballady, co miał czapkę niewidkę i buty siedmiomilowe. Jak tam jest, tak jest, ale ona — to coś jakby królowa między Cyganami; ludzie mówią, że ma więcej niż sto lat i pamięta jeszcze najazdy pograniczne za tych ciężkich czasów, kiedy to zrzucono Stuartów. Jeśli się sama nie potrafi ukryć, to zna takich, co ją potrafią ukryć. Gdybym wiedział, że to Meg Merrilies wtedy, tego wieczora, co ją spotkaliśmy u Tib Mumps, to na pewno posłuchałbym jej rady. Bertram pilnie słuchał opowiadania, które wyraźnie wiązało się w wielu punktach z jego własnymi doświadczeniami z cygańską sybillą. Po chwili namysłu uznał, że nie złamie bynajmniej danej jej obietnicy, wyjaśniając to, co widział w Derncleugh, człowiekowi, który ma dla Cyganki tak wielką cześć jak Dinmont. Opowiedział więc wszystko, a farmer przerywał mu od czasu do czasu okrzykami: — Coś podobnego! Niech mnie diabli, jeśli to nie nadzwyczajne! Gdy nasz przyjaciel z Liddesdale wysłuchał wszystkiego do końca, potrząsnął swoją bujną, czarną czupryną. — No, będę zawsze mówił, że w tych Cyganach jest i dobre, i złe, a jeśli mają konszachty z diabłem, to ich własna sprawa, nie nasza. Wiem, co to jest takie przysposobienie ciała do mogiły. Jeśli zginie któryś z tych łotrów, przemytników, to jego towarzysze posyłają czasem nawet bardzo daleko po taką kobietę, jak Meg, żeby przysposobiła zwłoki. Nie myślą potem o żadnym innym pogrzebie i chowają człowieka do ziemi, bez żadnej przyzwoitości, jak psa! Pilnują tylko tego, żeby zwłoki odpowiednio przygotować do pochówka, a jeśli który umiera, to taka stara musi przy nim siedzieć i gadać do wiersza pacierze, ballady i te ich zaklęcia, zamiast żeby się z nimi pastor pomodlił. To taki ich stary obyczaj. Myślę, że ten
człowiek, który wtedy umarł, to jeden z tych, co ich postrzelili, kiedy spalili Woodburne. — Ale, przyjacielu, Woodburne wcale nie jest spalone — powiedział Bertram. — Tym lepiej dla tych, co tam mieszkają — odparł farmer. — U nas nad rzeką powiadali, że kamień na kamieniu nie został. Ale w każdym razie była jakaś bitwa. Dobra zabawa, co? Przyjmij zresztą, kapitanie, na wiarę, że ten nieboszczyk to był jeden z ludzi, których tam zabili, i że to Cyganie ukradli twój sakwojaż, kiedy zobaczyli karetkę stojącą w śniegu. Nie przeszliby koło niej spokojnie — weszłaby im sama w ręce jak ucho dzbanka z gorzałką. — Ale jeśli ta kobieta jest ich królową, to czemu nie mogła mi dać ochrony tak, żeby jej podwładni to widzieli i oddali mi moją własność? — Któż to wie? Może ona ma tam i dużo do powiedzenia, ale czasami, jak ich coś podkusi, to robią swoje. A poza tym są jeszcze w spółce z przemytnikami. Z tymi ona nie potrafi sobie tak dobrze dać rady — a jedni i drudzy ciągle się ze sobą kumają; słyszałem, że Cyganie lepiej wiedzą, kiedy przyjeżdża kontrabanda i gdzie statek przybije do brzegu niż kupcy, z którymi przemytnicy handlują. A na dodatek do tego wszystkiego, ona jest trochę stuknięta i ma bzika — powiadają, że wszystko jedno, czy jej wróżby i przepowiednie są prawdziwe, czy nie, ona w nie na pewno wierzy i zawsze wszystko robi według takiej czy innej przepowiedni. Nie zawsze idzie do celu prostą drogą. Ale niech diabli wezmą takie przygody, jak twoja, z urokami, trupami i gubieniem drogi — o takich się tylko w bajkach słyszy. Ale cicho — nadchodzi dozorca. Mac-Guffog przerwał ich rozmowę skrzypliwą muzyką rygli i sztab i ukazał w rozwierających się drzwiach swą nadętą gębę. — Chodźże już, panie Dinmont, przesunęliśmy dla ciebie porę zamknięcia o godzinę — musisz teraz iść do swego mieszkania. — Do mego mieszkania, człowieku? Mam zamiar spać tutaj. Jest drugie wolne łóżko w pokoju kapitana. — To niemożliwe — odparł dozorca. — Ale ja powiadam, że to możliwe i że się stąd nie ruszę, a tu jest łyczek dla ciebie. Mac-Guffog wychylił napitek i dalej przedkładał swoje zastrzeżenia.
— To sprzeczne z regulaminem, panie — nie popełniłeś żadnego przestępstwa. — Rozwalę ci łeb — oświadczył krzepki farmer — jeśli powiesz o tym jeszcze słowo, a to będzie wystarczające przestępstwo, bym mógł tu zostać przez całą noc. — Ale powiadam ci, panie Dinmont — upierał się strażnik — że to sprzeczne z regulaminem i że mogę przez to stracić posadę. — Dobrze, panie Mac-Guffog — oświadczył Dandie. — Mogę ci powiedzieć tylko dwie rzeczy: wiesz, kim ja jestem, i wiesz, że nie opuszczę więźnia? — A skądże ja to mogę wiedzieć? — zdumiał się dozorca. — Cóż, jeśli tego nie wiesz — odparł uparty farmer — to wiesz z pewnością co innego, to mianowicie, że czasem musisz przyjechać nad naszą rzekę za swoimi interesami, prawda? Więc słuchaj: jeśli pozwolisz mi tu zostać z kapitanem, zapłacę ci podwójnie za pokój, a jeśli mi odmówisz, będziesz miał najlepszą koszulę pełną połamanych gnatów za pierwszym razem, kiedy postawisz nogę nad rzeką Liddel. — Dobrze już, dobrze, gospodarzu — uspokajał go Mac-Guffog. — Człowiek uparty potrafi postawić na swoim, ale mnie za to grożą sędziowie i wiem, na kim się wszystko skrupi. — Przypieczętowawszy tę uwagę kilkoma głębokimi westchnieniami, wycofał się, aby położyć się spać, uprzednio zamknąwszy starannie wszystkie drzwi domu poprawy. Dzwon na wieży w miasteczku wybijał właśnie dziewiątą, kiedy dozorca kończył te czynności. — Chociaż godzina jest wczesna — powiedział farmer, który zauważył, że przyjaciel jego jest blady i zmęczony — myślę, że lepiej pójdziemy spać, kapitanie, jeśli nie masz już chęci na następną szklaneczkę. Ale widzę, że z ciebie kiepski pijak, a i ze mnie też, chyba że gadam z sąsiadami albo jestem w rozjazdach. Bertram skwapliwie przystał na propozycję swego wiernego przyjaciela, ale spojrzawszy na łóżko, pomyślał z niechęcią o wchodzeniu bez ubrania w pościel przyniesioną przez panią MacGuffog. — Zgadzam się z tobą, kapitanie — powiedział Dandie. — Te łóżka wyglądają, jakby się w nich przespali wszyscy górnicy z Sanquhar jednocześnie. Ale ten brud nie przejdzie przez moją burkę. — Z tymi słowy rzucił się na rachityczne łóżko z taką siłą, że wszystkie deski zatrzeszczały, a po chwili głośnym chrapaniem dowiódł, że śpi
mocno. Bertram zrzucił buty i frak i wsunął się w drugie posłanie. Przez pewien czas rozmyślał nad swoim dziwnym losem, nad gęstniejącą wokół niego tajemnicą, kiedy jednocześnie prześladują go i wspomagają jacyś nie znani mu wrogowie i przyjaciele, wywodzący się pośród ludzi, z którymi dotychczas nie miał nic wspólnego. Lecz zmęczenie uciszyło powoli jego myśli i po pewnym czasie spał równie mocno, jak jego przyjaciel. Musimy ich teraz zostawić w tym błogim stanie niepamięci, trzeba nam bowiem zaznajomić czytelnika z innymi wypadkami, które miały miejsce w tym samym mniej więcej czasie. ROZDZIAŁ XLVI Mówże, skąd Macie te dziwne wieści — i dlaczego Na tym jałowym, pustym wrzosowisku Zatrzymujecie nas proroczym słowem? Odpowiadajcie, rozkazuję! W. SZEKSPIR: Makbet Wieczorem, tego samego dnia, w którym odbyło się przesłuchanie Bertrama, pułkownik Mannering wrócił do Woodburne z Edynburga. Rodzinę swoją znalazł w porządku, co nie miałoby zapewne miejsca, przynajmniej jeśli idzie o Julię, gdyby była wiedziała o aresztowaniu Browna. Ponieważ jednak pod nieobecność pułkownika obie damy chroniły się w zaciszu domowym, wiadomość nie dotarła jeszcze do Woodburne. Panna Bertram wiedziała już z listu, że nie może liczyć na spadek po ciotce. Bez względu na to, jakie nadzieje rozwiała owa wiadomość, Lucy przyłączyła się do wysiłków przyjaciółki, by przygotować pułkownikowi w domu serdeczne i pogodne przyjęcie, chcąc wyrazić w ten sposób wdzięczność za jego ojcowską dobroć. Napomknęła też, że bardzo jej przykro, iż ze względu na nią musiał w takiej porze roku jechać w ową bezowocną podróż. — Że okazała się bezowocna dla ciebie, moja droga — odparł pułkownik — żałuję ogromnie, jeśli jednak o mnie idzie, zawarłem w Edynburgu niezwykle cenne znajomości i pobyt tam sprawił mi szczególną przyjemność, tak więc nie ma czego żałować. Nawet nasz przyjaciel, profesor, wrócił z ogromnym bogactwem doświadczeń, bo wyostrzył sobie dowcip w kontrowersjach z geniuszami północnej metropolii.
— Niewątpliwie — odparł profesor z dużą satysfakcją — walczyłem ciężko, lecz nie uległem, choć przeciwnik mój chytrych używał sposobów. — Zapewne — wtrąciła panna Mannering — zapasy te były bardzo męczące? — Niezwykle, pani — lecz przepasałem lędźwie moje mieczem i walczyłem zawzięcie. — Mogę dać temu świadectwo — dorzucił pułkownik. — Nigdy nie widziałem lepiej stoczonej walki. Przeciwnik był jak kawaleria marathańska — napierał ze wszystkich stron, nie stwarzając żadnego celu dla artylerii, lecz mimo to profesor Sampson nie odchodził od dział i walił — raz do przeciwnika, raz do wzniesionego przezeń kurzu. Lecz nie będziemy dzisiaj wieczorem odbywać naszych walk po raz wtóry — jutro przy śniadaniu wystarczy nam na to czasu. Lecz następnego dnia rano profesor nie ukazał się na śniadaniu. Służący powiedział, że pan Sampson wyszedł o świcie. Nikt się tym nie zaniepokoił, ponieważ często zdarzało się, że zapominał o jedzeniu. Gospodyni z Woodburne, zacna, staroświecka prezbiterianka, która dla teologicznych osiągnięć Sampsona miała najwyższy szacunek, pilnowała w takich wypadkach, by profesor nie ucierpiał przez swoje roztargnienie, i czyhała na niego, gdy wracał, by przypomnieć mu o jego doczesnych potrzebach i dopatrzyć ich zaspokojenia. Rzadko się jednak zdarzało, by opuścił dwa posiłki jeden po drugim, jak to miało miejsce dzisiaj. Musimy wyjaśnić przyczynę tego niesłychanego wydarzenia. Rozmowa pana Pleydella z pułkownikiem Manneringiem na temat zaginięcia Harry'ego Bertrama obudziła w profesorze Sampsonie wszystkie bolesne wspomnienia, jakie łączyły się z tą sprawą. Wrażliwe serce biednego profesora zawsze mu wyrzucało, że przez jego niedbalstwo, przez to, że oddał dziecko opiece Franka Kennedy'ego, inspektor został zamordowany, dziecko zaginęło, pani Bertram umarła, a ród jego patrona doszedł do ruiny. Nigdy na ten temat nie rozmawiał — o ile można w ogóle nazwać jego sposób mówienia rozmową — lecz myślami często wracał do tej sprawy. Nadzieja, tak mocno wyrażona i ogłoszona w testamencie panny Margaret Bertram, wzbudziła takie samo uczucie w sercu profesora, a niedowierzanie, z jakim potraktował tę wiadomość adwokat Pleydell, przemieniło nadzieję profesora w dławiący serce niepokój.
,,Niewątpliwie — myślał sobie pan Sampson — jest to człowiek oczytany i obdarzony wielkimi umiejętnościami, jeśli idzie o poważne zagadnienia prawa — jest to jednak również człowiek śmiesznie płochy, używający czasem mowy sprzecznej z jego powagą — dlaczegóż by miał więc ogłaszać ex cathedra swoje wyroki co do przekonań zacnej panny Margarety z Singleside?" Wszystko to, jak powiadam, profesor tylko myślał, gdyby bowiem wypowiedział połowę tego zdania, szczęki bolałyby go przez miesiąc po tak niezwykłym wysiłku. W wyniku tych rozmyślań profesor postanowił udać się na miejsce, gdzie rozegrała się tragedia na Warroch Point, a gdzie nie zaglądał od wielu lat — właściwie od chwili nieszczęścia. Był to długi spacer, ponieważ Point of Warroch leżał na najdalszym krańcu majętności Ellangowan, która dzieliła go od Woodburne. Poza tym profesor nieraz błądził i natykał się na strumienie, które topniejący śnieg zamienił teraz w rwące potoki, a które poczciwiec pamiętał z letnich spacerów jako malutkie strużki wody, Wreszcie doszedł do lasu — celu swojej wędrówki, i przeszedł przezeń uważnie, podejmując w nieszczęsnej głowie mętne wysiłki, by przypomnieć sobie wszystkie szczegóły katastrofy. Łatwo przyjdzie uwierzyć, że obejrzenie tych miejsc nie mogło prowadzić do innych wniosków niż te, które powziął był natychmiast po owych wydarzeniach. ,,Jęcząc więc smutnie i wzdychając", wracał nieszczęsny profesor po swej beznadziejnej pielgrzymce i wlókł się z trudem w kierunku Woodburne, rozważając chwilami w zalterowanej głowie pytanie stawiane przez ostro dopominający się swego apetyt, a mianowicie, czy jadł tego ranka śniadanie, czy też nie? W tym zmiennym nastroju, to myśląc o stracie dziecka, to zastanawiając się bezwolnie nad mało z tym związanymi rzeczami, jak duszona wołowina, bułki i masło, znalazł się, idąc inną drogą, niż tu przyszedł rano, koło niewielkiej zrujnowanej baszty, a raczej pozostałości po niej, zwanej przez okoliczną ludność Kurhanem Derncleugh. Czytelnik przypomina sobie może opis tej ruiny z dwudziestego siódmego rozdziału naszej opowieści, gdzie pod sklepieniem jedynej ocalałej izby młody Bertram, strzeżony przez Meg Merrilies, był świadkiem śmierci mata z załogi Dirka Hatteraicka. Grozę, jaką budziło samo położenie baszty, powiększały jeszcze legendy o duchach, krążące w okolicy. Opowieści te wymyślali zapewne
Cyganie, którzy bardzo długo zamieszkiwali w pobliżu, a jeśli ich nie wymyślali, to szerzyli we własnym interesie. Głosiły one, że w czasach niezależności Galloway pewien Hanlon Mac-Dingawaie, brat królującego wówczas wodza, Knartha Mac-Dingawaie, zamordował swego brata i władcę i uzurpował sobie władzę należną małemu bratankowi. Lecz wierni sprzymierzeńcy i słudzy wodza broniąc sprawy prawowitego dziedzica ścigali uzurpatora, aby się na nim zemścić, aż morderca wraz z nielicznymi towarzyszami, których wciągnął do zbrodni, musiał się schronić w owej baszcie obronnej, zwanej dziś Kurhanem Derncleugh. Bronili się tam, bliscy śmierci głodowej, aż wreszcie podpalili basztę i wraz z głównym sprawcą zbrodni rzucili się na własne miecze, nie chcąc wpaść w ręce rozjuszonego wroga. W tej tragicznej legendzie mogło być nieco prawdy, zważywszy, iż działa się w czasach okrucieństwa i zbrodni, a że naszpikowano ją dodatkowo niezliczonymi opowiadaniami o czarach i biesach, każdy okoliczny wieśniak, zaskoczony przez noc, wolał zataczać wielki krąg naokoło niż przejść obok tych nawiedzanych przez czarta murów. Wokół tej ruiny często widywano światła, nierzadko bowiem schodzili się tutaj najrozmaitsi przestępcy, a mieszkańcy okoliczni, kojarząc owe światła z nadprzyrodzonymi opowieściami, widzieli w nich diabelskie jakieś ognie, co było niezmiernie dogodne zarówno dla zainteresowanych w tym przedstawicieli świata zbrodni, jak również zadowalało gusta publiczności. Trzeba tu też wyznać, że chociaż nasz przyjaciel, Sampson, był znakomitym uczonym i matematykiem, nie zaszedł tak daleko w filozofii, by powątpiewać w prawdziwość czarów i widziadeł z innego świata. Urodził się w czasach, kiedy niewiarę w istnienie czarownic równano z usprawiedliwianiem ich piekielnych praktyk — toteż nauczono profesora wierzyć w te legendy, jako w przedmiot nierozłączny z jego wiarą religijną, i zapewne byłoby równie trudno doprowadzić go do zwątpienia w jedno, jak i w drugie. Takie więc uczucia przejmowały profesora, kiedy w dzień bardzo mglisty i chylący się już ku końcowi przechodził koło Kurhanu Derncleugh, pełen cichego lęku. Jakież było jego zdumienie, kiedy przesuwając się koło drzwi — tych drzwi, które wstawił jakoby jeden z późniejszych dziedziców Ellangowan, aby nie pozwolić zarozumiałym obcym przybyszom
narażać się na niebezpieczeństwa w tej nawiedzanej przez duchy ruinie, drzwi, które uważano zawsze za zamknięte, a klucz ich — złożony na plebanii — te drzwi, te właśnie drzwi rozwarły się nagle, a przed oczyma przerażonego profesora ukazała się znana mu, choć nie oglądana od lat postać Meg Merrilies. Stała tuż przed nim na ścieżce, dokładnie zagradzając mu drogę. — Wiedziałam, że tu przyjdziesz — odezwała się Cyganka swym ochrypłym, głuchym głosem. — Wiem, czego szukasz, ale musisz zrobić to, co ci rozkażę. — Ustąp! — zawołał przerażony profesor. — Zgiń, przepadnij! Conjuro te, scelestissima — nequissima — spurcissima — inquissima, atque miserrima — conjuro te!* Meg nie drgnęła nawet pod tym gradem straszliwych superlatywów, które profesor wykrztuszał z samego dna brzucha i ciskał na nią jak gromy. — Czy on zgłupiał z tymi swoimi zaklęciami? — Conjuro — ciągnął profesor — abjuro, contestor atque viriliter impero tibi!...* — A czegóż ty się u diabła boisz, że tak gadasz po francusku jak najęty? Psu pokręciłyby się od tego kiszki! Słuchaj, nieszczęsny chudeuszu, co ci powiem, bo inaczej będziesz żałował, póki życia. Powiedz pułkownikowi Mannering, że wiem, iż mnie szuka. On wie i ja wiem, że krew będzie zmyta i zguba znaleziona, Kiedy Bertrama prawo i Bertrama moc W Ellangowanu spotkają się murach. Masz, tu jest list do niego. Chciałam go wysłać inną drogą. Nie umiem pisać, ale są tacy, co dla mnie będą i pisać, i czytać, i jeździć, i biegać. Powiedz mu, że czas nadchodzi, koło się obraca i straszne są wyroki losu. Powiedz, żeby spojrzał w gwiazdy, jak dawniej na nie spoglądał. Zapamiętasz to sobie? — Prawdę mówiąc — oświadczył profesor — wątpię, ponieważ, kobieto, przerażają mnie twoje słowa, a ciało drży, gdy cię słucham. — Nic ci one nie zrobią złego, a wiele dobrego. — Zgiń, przepadnij! Nie chcę niczego dobrego, co przychodzi od nieczystej siły. — Szaleńcze! — zawołała Meg podchodząc doń, a czarne jej oczy lśniły spod zmarszczonych brwi oburzeniem, niczym lampy. — Szaleńcze! Gdybym chciała wyrządzić ci krzywdę, czy nie mogłabym
zrzucić cię ze skały i tyle by ludzie wiedzieli o twojej śmierci, co o Franku Kennedy? Słyszysz, ty diabli pomiocie? — W imię wszystkiego, co dobre — zawołał profesor odskakując i wyciągając w kierunku domniemanej czarownicy swą długą laskę z cynową rączką, jak dzidę — w imię wszystkiego, co dobre, trzymaj ręce z daleka! Nie pozwolę się dotknąć — odejdź, kobieto, bo zginiesz! Odstąp, powiadam — mocny jestem — stawię ci opór... — tu mowa jego została przerwana, Meg bowiem z nadnaturalną siłą (jak zapewniał później profesor) przełamała jego linię obronną, odepchnęła laskę, którą się na nią zamierzał, i wniosła go do izby ,,tak lekko — powiadał — jak ja mógłbym podnieść atlas". — Siadaj — powiedziała pchnąwszy gwałtownie na połamane krzesło na wpół uduszonego kaznodzieję. — Siadaj tutaj i zbierz swój rozum i zmysły, ty czarny drągu od kościelnej taczki. Jadłeś, czyś głodny? — Głodny, lecz pragnę jadła, nie grzechu — odparł profesor odzyskując teraz głos i stwierdzając, że jego egzorcyzmy rozgniewały tylko oporną wróżychę; postanowił więc, że najlepiej będzie udawać uległość i powolność jej życzeniom, powtarzając po cichu ciężkie zaklęcia, których nie śmiał już wymawiać głośno. Ponieważ jednak umysł profesora nie mógł w żaden sposób uporać się z dwoma tokami myśli naraz, wymykało mu się od czasu do czasu z tych cichych zaklęć jakieś słowo i mieszało się bardzo zabawnie z tym, co mówił, a za każdym takim przypadkiem nieszczęśnik kurczył się cały ze strachu, jak też na to zareaguje drażliwa czarownica. A tymczasem Meg podeszła do wielkiego, czarnego kotła, stojącego na rozpalonym na ziemi ogniu, i podniosła pokrywę. Po całej izbie rozszedł się zapach, który, jeśli można wierzyć zapachowi z kotła czarownicy, zapowiadał coś lepszego niż piekielny rosół, jaki wedle powszechnie przyjętej opinii zawierają tego rodzaju sagany. Był to, prawdę mówiąc, zapach wyśmienitego duszonego mięsa — drobiu, zajęcy, kuropatw i pardw duszonych z kartoflami, cebulą i porami. Z rozmiarów kotła sądząc, musiało tego być na co najmniej sześć osób. — Więc nic jeszcze dzisiaj nie jadłeś? — mówiła Meg nakładając wielką porcję mięsa na brązowy talerz i posypując ją smakowicie solą i pieprzem. — Nic — odparł profesor — scelestissima... to znaczy, chciałem powiedzieć: moja pani.
— Masz więc tutaj — oświadczyła stawiając przed nim talerz. — To ci zagrzeje serce. — Nie jestem głodny... malefica...* to znaczy... pani Merrilies. — Mówił sobie bowiem w duchu: ,,Smakowita to potrawa, lecz przyrządzała ją Canidia* lub Ericthoe*. — Jeśli nie zjesz tego natychmiast i nie przyjdziesz trochę do siebie — na chleb i sól! — wduszę ci to w gardło tą tutaj warząchwią, gorące, chcesz czy nie chcesz. Otwieraj gębę i jedz, grzeszniku! Sampson, obawiając się, że znajdzie tu oko salamandry, palec ropuchy, wątpia tygrysa lub inne podobne paskudztwa, postanowił tego nie tykać, lecz zapach jadła szybko stopił jego upór, napełniając szczęki profesora strumieniami śliny, groźby zaś wiedźmy skłoniły go do przełknięcia pierwszego kęsa. Głód i strach to znakomici kazuiści. — Smakuje? — spytała gospodyni. — Tak — odparł profesor — i dzięki ci za to... sceleratissima... co znaczy... pani Meg. — Dobrze, dobrze, jedz, ile chcesz, chociaż gdybyś wiedział, w jaki sposób zdobyte jest to mięso, może by ci mniej smakowało. — Łyżka Sampsona opadła w chwili podnoszenia zawartości do ust. — Wiele trzeba było wypraw przy księżycu, żeby je zebrać — ciągnęła Meg — a ci, co będą jedli ten obiad, niewiele sobie robią z waszych praw łowieckich. ,,I to wszystko? — pomyślał Sampson, chwytając znowu łyżkę i zajadając dzielnie dalej. — Takie argumenty nie skłonią mnie do marnowania jadła". — A teraz możesz sobie pociągnąć łyk. — Chętnie — zgodził się Sampson — conjuro te... to znaczy... dziękuję ci z całego serca. — Myślał teraz, że jak już wpaść, to wpaść dobrze, toteż wychylił za zdrowie wiedźmy kielich gorzałki. Kiedy uwieńczył tym wysiłki, by wprawić Meg w dobry humor, poczuł się, jak mówił, ,,wielce pokrzepiony" i nie obawiał się już żadnej przygody, jaka mogłaby mu się przytrafić. — Czy zapamiętasz sobie moje zlecenie? — zapytała Meg Merrilies. — Widzę po twoim wzroku, żeś teraz innym człowiekiem niż wówczas, gdyś tu wchodził. — Powtórzę, pani Meg — odparł butnie Sampson. — Doręczę mu tę oto zapieczętowaną epistołę i dodam jeszcze to, co mi przekażesz własnymi usty.
— Wobec tego postaram się mówić krótko — odparła Cyganka. — Powiedz mu, żeby nie zapomniał popatrzyć dzisiaj w gwiazdy w nocy i żeby zrobił to, czego od niego w tym liście żądam, jeśli chce, żeby sprawdziły się słowa wiersza Bertrama prawo i Bertrama moc W Ellangowanu spotkają się murach. Widziałam go dwa razy, gdy on mnie nie widział. Wiem, kiedy pierwszy raz był w tym kraju, i wiem, co go tutaj z powrotem przywiodło. Wstawaj i idź! Zbyt długo już siedziałeś. Chodź za mną. Sampson posłusznie wyszedł za sybillą, która ćwierć, mili prowadziła go przez lasy skrótem większym, niż potrafiłby sam zrobić. Potem weszli na grunta gromadzkie, a Meg wciąż szła przed nim wielkimi krokami, aż wyprowadziła go na szczyt niewielkiego pagórka wznoszącego się nad drogą. — Stań tutaj spokojnie — rozkazała. — Spojrzyj, jak zachodzące słońce przedziera chmury, co zasłaniały niebo cały dzień. Zobacz, gdzie pada pierwszy promień — to okrągła wieża Donagilda, najstarsza wieża zamku Ellangowan. Zobacz, jak się tam chmurzy w kierunku morza, nad zboczem nad zatoką — i to też ma swoją przyczynę. Tu stałam, na tym samym miejscu — mówiła, wyprostowując się tak, by okazać w całej pełni swój ogromny wzrost, i wyciągając długą, żylastą rękę z zaciśniętą pięścią — tutaj przepowiedziałam ostatniemu dziedzicowi Ellangowan, co grozi jego domowi — no i czy nie wyszło na moje? Uderzyło weń nawet za mocno. I tu, gdzie złamałam niegdyś nad nim gałąź pokoju, tu stoję znowu — prosząc Boga, by błogosławił i sprzyjał prawowitemu dziedzicowi Ellangowan, który wkrótce dojdzie swego. A będzie to najlepszy dziedzic Ellangowan od trzystu lat. Ja pewno już tego nie dożyję, ale zobaczy to wiele wesołych oczu, choć moje będą już może zamknięte. A teraz, Ablu Sampson, jeśli kochałeś dom Ellangowan, śpiesz się z moim posłaniem do angielskiego pułkownika, jakby od twojego pośpiechu zależało życie lub śmierć. Z tymi słowy odwróciła się gwałtownie od zdumionego profesora i szybkimi, długimi krokami zniknęła pod osłoną lasu, w miejscu, skąd przed chwilą się wyłoniła, tam gdzie drzewa wrzynały się najgłębiej w grunta gromadzkie. Przez chwilę Sampson spoglądał za nią w niesłychanym zdumieniu, po czym posłuchał jej wskazówek i
pośpieszył do Woodburne krokiem niezwykle dla niego szybkim, wykrzykując trzykrotnie swoje: — Nie - by - wa - łe! Nie - by - wa - łe! Nie - by - wa - łe! ROZDZIAŁ XLVII — To nie szaleństwo Przeze mnie przemawiało... a na dowód Gotów jestem powtórzyć, com powiedział — Czego szaleniec nie dokaże... W. SZEKSPIR: Hamlet Kiedy pan Sampson wchodził z błędnym wzrokiem do hallu, pani Allan, zacna gospodyni, która czekała na jego powrót z tą pełną czci usłużnością, jaka cechuje w Szkocji stosunek wiernych do duchowieństwa, wypadła, by go powitać. — Cóż to, panie Sampson! Tego jeszcze nie było! Krzywdę sobie wyrządzisz tymi długimi postami — nic tak nie szkodzi żołądkowi! Gdybyś wziął chociaż ze sobą w kieszeni trochę pastylek miętowych albo kazał Barnesowi przygotować sobie kanapkę... — Zgiń, przepadnij! — zawołał profesor, którego myśli wciąż jeszcze obracały się wokół spotkania z Meg Merrilies, i ruszył do jadalni. — Nie, nie, profesorze, nie chodź tam — zdjęliśmy obrus godzinę temu, a pułkownik pije już wino. Ale zajdź no do mojego pokoju, profesorze, mam piękny kawałek polędwicy, którą kucharz przyrządzi w minutkę... — Exoiciso te* — ciągnął Sampson — to znaczy... już jadłem. — Jadłeś, panie! To niemożliwe — z kimże ty mogłeś obiadować, profesorze, ty, co nigdy nigdzie nie chodzisz? — Z Belzebubem, jak mi się zdaje — odparł duchowny. — Zuroczyli go, nie ma co gadać — przeraziła się gospodyni puszczając go wolno. — Zuroczony albo oszalał. Tak czy owak, musi nim się zająć pułkownik. Biada mi, biada! Żal patrzeć, jak nauki doprowadzają ludzi do szaleństwa! — Z tymi okrzykami pełnymi współczucia wycofała się do swej izby. Przedmiot jej litości wszedł tymczasem do jadalni, gdzie zdumiał wszystkich. Był zabłocony aż po ramiona, a strach, zmęczenie i zamęt w myślach nadały teraz trupi odcień jego i tak zwykle bladej twarzy.
— Cóż to wszystko znaczy, na litość Boską, profesorze? — zapytał Mannering widząc, że panna Bertram jest bardzo zaniepokojona stanem swego prostego, lecz wiernego przyjaciela. — Exorciso... — zaczął profesor. — Co? — zdumiał się pułkownik. — Proszę o wybaczenie, pułkowniku, lecz mój umysł... — Coś się tam przemieszało, jak widzę. Proszę, profesorze, uspokój się i powiedz mi, co to wszystko znaczy? Sampson miał już odpowiedzieć, lecz stwierdziwszy, że łacińskie formułki egzorcyzmów najłatwiej mu przychodzą na język, roztropnie powstrzymał się od słów i wsunął Manneringowi w rękę papier, który wręczyła mu Cyganka. Pułkownik złamał, pieczęć i przeczytał list ze zdumieniem. — Wygląda to na jakiś dowcip — powiedział — i to na bardzo nędzny dowcip. — Nie pochodzi od wesołej osoby — tłumaczył Sampson. — Od kogóż więc to jest? — pytał pułkownik. Profesor, który często okazywał delikatność mówiąc o wspomnieniach, mających jakiś związek z panną Bertram, przypomniał sobie o pewnych przykrych sprawach łączących się z postacią Meg Merrilies, spojrzał więc na młode damy i milczał. — Julio — odezwał się pułkownik — zaraz przyjdziemy do was na herbatę. Widzę, że pan Sampson pragnie pomówić ze mną sam na sam. A teraz, kiedy panie już wyszły, powiedz mi, profesorze, na litość Boską, cóż to wszystko ma znaczyć? — Być może, jest to wiadomość z nieba — odparł Sampson — lecz pocztylionem była wysłanniczka Belzebuba. To ta czarownica, Meg Merrilies, którą powinni byli spalić w smole dwadzieścia lat temu, jako złodziejkę, ladacznicę, wiedźmę i Cygankę. — Czyś pewien, profesorze, że to ona? — zapytał pułkownik, ogromnie przejęty. — Niewątpliwie, wielmożny panie. Prawdę mówiąc, nie jest ona osobą, którą łatwo zapomnieć. Podobnej do Meg Merrilies nie można spotkać w żadnym kraju. Pułkownik gwałtownymi krokami przemierzał pokój. — Posłać, by ją pojmali — tak... ale do Mac-Morlana daleko, a sir Robert Hazlewood to napuszony błazen. Poza tym jest możliwość, że jej się tam nie znajdzie lub że jej wróci ochota do milczenia, która już
ją raz opanowała. Nie, nie odrzucę jej wskazań tylko z obawy, by mnie nie wzięli za głupca! Wiele jej podobnych zaczynało od oszustwa, a kończyło na gorącym poparciu słusznej sprawy lub też utrzymywało pomiędzy jednym a drugim ciemne jakieś powiązania, nie wiedząc właściwie, czy sami siebie oszukują, czy też oszukują innych. Cóż, moja droga jest prosta — a jeśli nie przyniesie rezultatu, nie będzie to skutkiem tego, że przywiązuję nadmierną wagę do pozorów własnej mądrości. Po tych rozmyślaniach zadzwonił, kazał Barnesowi przyjść do swego pokoju i wydał mu tam pewne polecenia, o wyniku których czytelnik dowie się później. Musimy teraz opisać inną przygodę, która również składa się na historię tego niezwykłego dnia. Pod nieobecność pułkownika Karol Hazlewood nie ośmielał się składać wizyt w Woodburne. Mannering dał mu do zrozumienia całym swoim zachowaniem, że nie byłoby mu to miłe; ten zwycięski żołnierz i wykształcony dżentelmen tak sobie podporządkował młodego człowieka, że ten w żadnym wypadku nie ośmieliłby się postąpić wbrew jego woli. Wyczytywał albo wydawało mu się, że wyczytuje w zachowaniu pułkownika aprobatę swego uczucia do panny Bertram, lecz właśnie przez to jeszcze wyraźniej widział niestosowność jakichkolwiek prób utrzymywania z nią prywatnej korespondencji, której zapewne nie pochwalaliby jego rodzice, toteż szanował położoną między nimi barierę zarówno ze względu na samego Manneringa, jak na to, że pułkownik był szlachetnym i hojnym opiekunem panny Bertram. „Nie — mówił sobie Karol Hazlewood — nie będę zakłócał spokoju obecnego miejsca schronienia mojej Lucy, dopóki nie będę jej mógł ofiarować własnego domu". Karol Hazlewood podjął tę męską decyzję i chociaż koń jego kierował z przyzwyczajenia łeb w stronę alei wjazdowej do Woodburne i choć on sam dwa razy dziennie przejeżdżał koło dworu — oparł się mocnej pokusie, by zajechać na chwilę, zapytać o zdrowie dam i zaofiarować im swe usługi na okres nieobecności pułkownika Manneringa. Lecz za następnym razem pokusa była tak mocna, że postanowił nie wystawiać się na nią po raz trzeci, toteż zadowoliwszy się tylko wysłaniem do Woodburne zapytań, życzeń i tak dalej, postanowił odbyć dawno obiecaną wizytę u swoich krewnych mieszkających dość daleko i powrócić tak, żeby móc jako jeden z pierwszych złożyć
wizytę Manneringowi i powinszować mu powrotu z odległej i pełnej trudów wyprawy do Edynburga. Pojechał więc z wizytą, a ułożywszy wszystko tak, by w kilka godzin po powrocie pułkownika Manneringa do domu otrzymać o tym wiadomość, chciał właśnie pożegnać się już z krewnymi, u których, bawił, i zjeść obiad w Woodburne, gdzie czuł się bardzo zadomowiony. Takie postępowanie, pochlebiał sobie (a myślał o tym więcej i bardziej dociekliwie, niż było to potrzebne), wyda się zwykłe, naturalne i swobodne. Ale los, na który tak bardzo narzekają zakochani, sprzysiągł się teraz przeciwko Karolowi Hazlewood. Podkowy jego wierzchowca wymagały zmiany, pogoda bowiem wyraźnie się pogorszyła. Pani domu, gdzie składał wizytę, ociągała się z wyjściem ze swego apartamentu aż do późnej godziny śniadania, przyjaciel zaś nalegał, by Karol obejrzał szczenięta, które urodziła tego ranka jego ulubiona wyżlica. Maść szczeniąt budziła pewne wątpliwości co do ojcostwa, to zaś prowadziło do poważnego zagadnienia legalności potomstwa. W tej to decyzji potrzebna była pomoc Hazlewooda jako arbitra pomiędzy przyjacielem a jego stajennym, w wyniku czego miał zapaść wyrok, które szczenięta trzeba będzie utopić, a które zostawić. Poza tym sam dziedzic przez dłuższy czas opóźniał wyjazd naszego młodego przyjaciela, starając się długą, zbędną retoryką przekonać sir Roberta Hazlewooda, za pośrednictwem jego syna, do własnej koncepcji przeprowadzenia planowanego gościńca. Niezmierny to przynosi wstyd bystrości naszego młodzieńca, że kiedy mu po raz dziesiąty powtórzono rzecz całą, nie widział nadal korzyści, jaka będzie płynęła z puszczenia owego gościńca przez Lang-hirst, Windy-knowe, Goodhouse-park, Hailziecroft, a potem przez rzekę do Simon'a Pool i do traktu do Kippletringan, zamiast wytyczonym przez angielskiego mierniczego o wiele mniej przydatnym szlakiem, który miał biegnąć przez główne pastwiska Hazlewood, o milę lub nawet niecałą milę od dworu Hazlewood, niszcząc w ten sposób poczucie prywatności i urok całego terenu, jak to utrzymywał informator. Krótko mówiąc, rozmówcy (który miał interes w tym, by zbudowano most jak najbliżej jego fermy) udało się przyciągnąć uwagę młodego Hazlewooda dopiero wtedy, gdy wspomniał przypadkiem, że trasa gościńca wybrana była przez „tego jegomościa, Glossina", który rościł sobie prawa do odgrywania głównej roli w hrabstwie. Hazlewood zainteresował się sprawą nagle i niespodziewanie, a dowiedziawszy
się, którą trasę propagował Glossin, zapewnił przyjaciela, że nie jego będzie winą, jeśli ojciec poprze każdy inny projekt, byle nie ten właśnie. Lecz to wszystko zajęło mu cały ranek. Hazlewood wsiadł na konia przynajmniej trzy godziny później, niż zamierzał, i klnąc piękne damy, wyżły, szczenięta i ustawy parlamentu o budowie dróg, stwierdził, że za późno już, by mógł, zgodnie z zasadami przyzwoitości, narzucić swoją obecność rodzinie w Woodburne. Minął więc odgałęzienie drogi, wiodące do dworu Woodburne, którego położenie można było teraz określić po niebieskim dymie wijącym się na tle bladego nieba zimowego wieczoru. Nagle wydało mu się, że widzi profesora, wynurzającego się z lasu na ścieżkę wiodącą do domu. Zawołał go, lecz na próżno, ów zacny bowiem jegomość nigdy nie był wrażliwy na zdarzenia zewnętrzne, a w dodatku rozstał się właśnie przed chwilą z Meg Merrihes i zbyt głęboko rozmyślał o jej proroctwach, by odpowiedzieć na wołania Hazlewooda. Młody człowiek pozwolił mu więc z konieczności odejść, nie wypytawszy się o zdrowie dam i nie postawiwszy żadnego podstępnego pytania, na które, przy dużym szczęściu mógłby otrzymać odpowiedź, gdzie wymienione byłoby imię panny Bertram. Ponieważ nie miał już teraz powodów do pośpiechu, puścił luźno wodze koniowi i pozwolił mu schodzić wolno po stromej, piaszczystej drodze pomiędzy wysokimi brzegami, która ze względu na swą dość dużą wysokość pozwalała objąć wzrokiem szeroki szmat ziemi. Lecz Hazlewood tak nie miał ochoty na oglądanie tych widoków — choć przemawiał na ich korzyść fakt, że składały się przeważnie z ziemi jego ojca, a co za tym idzie i jego —że obrócił głowę w tył i spoglądał na dym w Woodburne, choć za każdym krokiem wierzchowca trudniej było młodzieńcowi dostrzec tam cokolwiek. Z marzeń wyrwał go nagle głos zbyt gruby na kobietę, a jednak zbyt ostry na mężczyznę: — Cóż cię tak długo trzymało w drodze? Czy inni mają robić twoją robotę? Podniósł głowę — kobieta, która do niego mówiła, była bardzo wysoka, na głowie miała udrapowaną chustkę, spod której powiewały na wietrze siwe, splątane kosmyki. Odziana była w czerwoną opończę, a w ręku miała kij zakończony czymś w rodzaju grota włóczni. Krótko mówiąc, była to Meg Merrilies. Hazlewood nigdy
jeszcze nie widział tej niezwykłej postaci — toteż ściągnął w zdumieniu wodze i zatrzymał konia. — Myślę — ciągnęła kobieta — że ci, którym nie jest obojętny los domu Ellangowan, nie powinni spać dzisiejszej nocy — szukało ciebie trzech ludzi, a ty jedziesz do domu, żeby spać w swym łożu. Czy myślisz, że jeśli chłopak przepadnie, to siostra da sobie radę? Nie i nie! — Nie rozumiem cię, moja dobra kobieto — przemówił Hazlewood. — Jeśli mówisz o pannie... to znaczy o kimkolwiek z byłego rodu Ellangowan, powiedz mi, co mogę dla nich uczynić. — Byłego rodu Ellangowan? — odparła gwałtownie. — Byłego rodu? A jakaż to była kiedykolwiek czy jaka też będzie kiedykolwiek rodzina z Ellangowan, która mogłaby nosić inne miano jak dzielnych Bertramów? — Ale co chcesz przez to powiedzieć, dobra kobieto? — Nie jestem dobrą kobietą — cała okolica wie, żem zła, a i oni, i ja możemy tylko żałować, żem nie lepsza. Ale mogę zrobić coś, czego nie potrafi i czego nie ośmieli się dokonać żadna dobra kobieta. Mogę zrobić coś, co zmrozi krew w żyłach takim, co chowane były w murowanych ścianach po to tylko, by spowijać dzieci i bujać je w kołyskach. Słuchaj! Odwołano straże z urzędu celnego w Portanferry i przywiedziono je do dworu Hazlewood z rozkazu twego ojca, bo on myśli, że tej nocy na dom jego będzie napad przemytników. Nikt nie zamierza tknąć jego domu — w rodzinie twojej płynie dobra i szlachetna krew. Nic nie zagraża twemu ojcu, bo nikt nie myśli, żeby warto było wyrządzić mu jakąś krzywdę. Odeślij żołnierzy z powrotem tam, skąd przybyli — cicho i ostrożnie — zobaczysz, czy nie będą tam mieli roboty tej nocy — będą ją mieli, strzały będą świstać i szable błyskać w pięknym świetle księżyca. — Wielki Boże! O czym ty mówisz? — zakrzyknął młody Hazlewood. — Słowa twe i zachowanie mogłyby mnie upewnić, żeś szalona, a jednak w tym, co mówisz, jest jakaś dziwna logika. — Nie jestem szalona! — zakrzyknęła Cyganka. — Byłam zamknięta jako szalona, chłostana i wyganiana — lecz nie jestem szalona! Słuchaj, Karolu Hazlewood z Hazlewood — czy masz w sercu gniew przeciwko temu, co cię zranił?
— Nie, matko, niech Bóg broni. Ramię moje jest już zdrowe, a zawsze mówiłem, że postrzał był przypadkowy. Chętnie powiedziałbym to sam temu młodemu człowiekowi. — Rób więc, co ci mówię — odparła Meg Merrilies — a więcej mu wyrządzisz dobrego, niż on ci zrobił złego, bo jeśli zostawi się go w rękach tych, co mu źle życzą, będzie, nim ranek zaświta, krwawym trupem lub banitą — lecz jeden Bóg czuwa nad wszystkimi. Rób, co ci powiadam — odeślij konnych z powrotem do Portanferry. Nie potrzebujesz się obawiać o dwór Hazlewood. — Z tymi słowy odeszła zwykłym swym, szybkim krokiem. Pojawienie się tej kobiety i dziwna mieszanina szaleństwa i żarliwości przebijająca z jej zachowania zawsze robiły silne wrażenie na tych, do których Cyganka się zwracała. Jej słowa, choć dziwne, zbyt były zrozumiałe, by można je poczytać jedynie za dowód szaleństwa, a jednak zbyt gwałtowne i niezwykłe, by można je było przyjąć za trzeźwą, normalną wiadomość. Sprawiała wrażenie osoby działającej pod wpływem wyobraźni bardzo podnieconej, lecz nie chorej — a jest rzeczą zdumiewającą, jak wyraźnie w takich wypadkach słuchacz zawsze wyczuwa różnicę. Być może, w tym tkwiła przyczyna, dlaczego wysłuchiwano jej dziwnych i tajemniczych wskazówek i pilnie wprowadzano je w czyn. Pewne jest w każdym razie, że młody Hazlewood był pod wielkim wrażeniem zarówno jej nagłego pojawienia się, jak i rozkazującego tonu. Ruszył do Hazlewood szybkim kłusem. Nim dojechał do domu, ściemniło się już, a gdy się zbliżył, zobaczył potwierdzenie słów wróżbiarki. W szopie koło oficyn stało trzydzieści koni dragońskich powiązanych za uździenice. Trzymało przy nich straż kilku żołnierzy, a pozostali chodzili tam i z powrotem przed domem w ciężkich butach i z szablami u boku. Hazlewood spytał podoficera, skąd przyjechali. — Z Portanferry. — Czy zostawiliście tam straże? — Nie — przyjechaliśmy tu na rozkaz sir Roberta Hazlewood, aby bronić jego domu przed grożącym mu atakiem przemytników. Karol Hazlewood poszukał więc natychmiast ojca, a przywitawszy się z nim z szacunkiem po powrocie z podróży, zapytał, czemu to ojciec uznał za konieczne posłać po ochronę wojskową. Sir Robert zapewnił syna, że na podstawie pewnych informacji, wiadomości i wieści, które mu zostały zakomunikowane i wyłożone, ma najgłębsze powody
przypuszczać, wierzyć i mieć pewność, że tej nocy zamierzony jest zbrojny napad na dwór Hazlewood przez szmuglerów, Cyganów i innych złoczyńców. — A cóż, ojcze, mogłoby skierować wściekłość tych ludzi akurat na nasz, a nie żaden inny dom w okolicy? — Sądziłbym, suponował i przypuszczał, synu — odparł sir Robert — z całym szacunkiem dla twego rozsądku i doświadczenia, że w takich przypadkach i momentach zemsta podobnych ludzi kieruje się czy też wymierza przeciwko najwybitniejszym i najznakomitszym pod względem urodzenia, pozycji, talentów i fortuny — spomiędzy tych, co się sprzeciwiali, tłumili i stawiali czoło nielegalnym, bezprawnym i zbrodniczym poczynaniom i działaniom owych łotrów. Karol Hazlewood znał słabostki swego ojca, odpowiedział więc, że bynajmniej nie temu się dziwi, lecz zdumiewa go, iż ktoś mógłby planować atak na dom, gdzie tak wiele jest służby i gdzie jedno wezwanie do sąsiednich dzierżawców może ściągnąć liczną pomoc. Dodał też, że reputacja rodziny może ucierpieć trochę na tym, iż odwołuje się żołnierzy z ich stanowiska w urzędzie celnym, aby chronić dwór, jakby Hazlewoodowie nie byli wystarczająco silni, by obronić się sami przed byle atakiem. Napomknął też, że gdyby wrogowie ich rodziny stwierdzili, iż ostrożności te były zbędne, dowcipom nie byłoby końca. Te sugestie zbiły nieco z tropu sir Roberta Hazlewooda, który, jak większość ludzi tępych, serdecznie nienawidził i bał się śmieszności. Wyprostował się teraz i spoglądał z pompatycznym zakłopotaniem, jakby chciał utwierdzić syna w przekonaniu, iż pogardza opinią publiczną, której w gruncie rzeczy bał się ogromnie. — Powinienem chyba uważać — oświadczył — że strzał wymierzony w moją rodzinę w twojej osobie — jako że jesteś moim spadkobiercą i jedynym przedstawicielem rodu Hazlewood po mojej śmierci — powinienem sądzić i przypuszczać, powiadam, że ten wypadek dostatecznie usprawiedliwia nie tylko w oczach ludzi najbardziej godnych szacunku, ale również w oczach większości społeczeństwa zastosowanie środków ostrożności, obliczonych na niedopuszczenie i przeszkodzenie następnemu gwałtowi. — Doprawdy, ojcze — oświadczył Karol — muszę ci tu przypomnieć to, co nieraz już mówiłem, a mianowicie, że jestem pewien, iż strzał ten był przypadkowy.
— Nie był przypadkowy, mój panie — odparł jego ojciec z gniewem. — Ale ty chcesz być mądrzejszy od starszych. — Doprawdy, ojcze — upierał się Karol — w sprawach, które tak bezpośrednio mnie dotyczą... — Sprawy te, mój panie, dotyczą ciebie bardzo pośrednio — to znaczy nie dotyczą ciebie, jako płochego młodzika, który upodobał sobie przeciwstawiać się własnemu ojcu, lecz dotyczą kraju, mój panie — i hrabstwa, mój panie — i społeczeństwa, mój panie! Królestwo Szkocji, w tym samym stopniu, w jakim związane są z nim interesy rodu Hazlewood, jest narażone, wystawione na szwank, na niebezpieczeństwo... przez ciebie, za twoją sprawą, mój panie. Lecz ten jegomość jest pod dobrą opieką, a pan Glossin uważa... — Pan Glossin, ojcze? — Tak — ów dżentelmen, który nabył Ellangowan — chyba wiesz, o kim mówię? — Tak, ojcze — odparł młody człowiek — lecz nigdy bym nie przypuścił, że powoływać się będziesz na podobny autorytet. Przecież ten jegomość... cały świat wie, że to podły, nędzny oszust, a przypuszczam, że nawet jeszcze coś gorszego. Kiedyż to, ojcze, w swoim życiu nazwałeś podobne indywiduum dżentelmenem? — Cóż, synu, nie mówiłem ,,dżentelmen" w dokładnym tego słowa znaczeniu i sensie — nie w tym ścisłym zakresie, do jakiego słowo to powinno być właściwie ograniczone, lecz chciałem je użyć pośrednio, by zaznaczyć w ten sposób stan, do jakiego ten człowiek podniósł się i podciągnął — krótko mówiąc, określając w ten sposób człowieka przyzwoitego, bogatego i godnego szacunku. — Pozwól, ojcze, że zapytam, czy to na rozkaz tego człowieka wycofano straże z Portanferry? — Mój panie — oburzył się baronet — przypuszczam, że pan Glossin nie ośmieliłby się wydawać rozkazów ani nawet wygłaszać nie pytany swego zdania w sprawie, która dotyczy zarówno domu Hazlewoodów, jak i domu Hazlewood — przez jedno rozumiem miejsce zamieszkania mojej rodziny, a przez drugie, w przenośni metafizycznej i parabolicznej, samą naszą rodzinę — w sprawie, która tak bezpośrednio związana jest z Hazlewoodami jak i ich domem. — Ale przypuszczam, ojcze — mówił syn — że Glossin pochwalił tę myśl.
— Mój panie — odparł ojciec — uważałem za właściwe, odpowiednie i słuszne naradzić się z najbliższym sędzią pokoju natychmiast, gdy doszła mych uszu wiadomość o zamierzonym napadzie, a chociaż on z szacunku i skromności, jak przystało ze względu na nasze wzajemne pozycje, odmówił podpisania się pod tym rozkazem, jednak całkowicie pochwalał mój projekt. W tej chwili usłyszano od alei wjazdowej tętent kopyt końskich. W kilka minut później drzwi się otwarły i wszedł pan Mac-Morlan. — Niezwykle mi przykro, że przychodzę tu jako nieproszony gość, sir Robercie, ale... — Pozwól, panie Mac-Morlan — przerwał mu sir Robert witając go łaskawie i wylewnie. — Nie możesz tu być nieproszonym gościem. Pozycja twoja, jako zastępcy szeryfa, każe ci strzec pokoju tego hrabstwa (a w dodatku tym samym niewątpliwie czujesz się szczególnie powołany do ochronienia domu Hazlewood), a więc masz niezaprzeczone, uznane i zagwarantowane prawo wchodzenia do domu najpierwszego w Szkocji dżentelmena bez zaproszenia — oczywiście zakładając, że wzywa cię do tego obowiązek, związany z twym urzędem. — Rzeczywiście, wzywa mnie obowiązek związany z mym urzędem — odparł Mac-Morlan, który niecierpliwie czekał, aż będzie mógł dojść do głosu — i każe mi być tu intruzem... — Nie jesteś intruzem — oświadczył baronet, łaskawie machając ręką. — Pozwól mi jednak powiedzieć, sir Robercie — ciągnął zastępca szeryfa — że nie przychodzę, aby tu pozostać, lecz by odwołać żołnierzy z powrotem do Portanferry i zapewnić cię, że sam odpowiadam za bezpieczeństwo twego domu. — Odwołać straże z dworu Hazlewood! — zakrzyknął stary Hazlewood tonem, w którym zdumienie mieszało się z niezadowoleniem. — A ty chcesz za to odpowiadać, panie MacMorlan? A kimże ty jesteś, panie, bym przyjmował twoje poręczenie, twą gwarancję i zobowiązanie osobiste i urzędowe, za bezpieczeństwo domu Hazlewood? Myślę, mój panie, że gdyby którykolwiek z tych oto rodzinnych portretów został zniszczony, zepsuty czy uszkodzony, trudno by mi było wyrównać stratę opierając się na gwarancji, którą jesteś łaskaw mi dać.
— Będzie mi wówczas bardzo przykro, sir Robercie — odparł bezceremonialnie Mac-Morlan. — Przypuszczam jednak, że oszczędzony mi zostanie ból, który musiałbym odczuwać, stając się przyczyną tak niepowetowanej straty, mogę cię bowiem zapewnić, panie, że nie będzie żadnego napadu na dwór Hazlewood. Otrzymałem wiadomości, które każą mi podejrzewać, iż puszczono te pogłoski tylko po to, by straże z Portanferry zostały odwołane. Mając to mocne przeświadczenie, a nawet pewność, muszę wykorzystać otrzymane wiadomości, jako szeryf i najwyższy urzędnik policji, i odwołać wszystkich lub większą część żołnierzy z powrotem do Portanferry. Żal mi tylko niezmiernie, że przez moją przypadkową nieobecność zaszła tutaj długa zwłoka i dopiero o późnej porze dojedziemy do Portanferry. Ponieważ pan Mac-Morlan miał większą władzę i stanowczo podkreślił, że działa tu jako jej wykonawca, baronet, choć niepomiernie dotknięty, mógł tylko powiedzieć: — Proszę bardzo, mój panie! Proszę bardzo. Zabieraj ich stąd wszystkich — nie chcę, żeby tu został nawet jeden, bynajmniej sobie tego nie życzę. Sami potrafimy się obronić, mój panie! Bądź jednak łaskaw zauważyć, że działasz wyłącznie na własne ryzyko, zgubę i odpowiedzialność, jeśli cokolwiek stanie się domowi Hazlewood, jego mieszkańcom, meblom czy obrazom. — Działam podług najlepszego mojego przekonania i wiedzy, sir Robercie — odparł Mac-Morlan — i muszę prosić, byś uwierzył w to i udzielił mi przebaczenia. Proszę też, byś zrozumiał, że nie ma czasu na ceregiele — jest już bardzo późno! Lecz sir Robert nie udając nawet, że słucha tych wyjaśnień, zabrał się natychmiast z całą pompą do uzbrajania swych domowników i ustawiania ich w szyki. Karol Hazlewood marzył, by ruszyć razem z oddziałem, który miał zaraz wyjść do Portanferry i który właśnie ustawiał się w szereg i wsiadał na koń pod dowództwem MacMorlana jako urzędnika państwowego. Lecz zasmuciłby i obraził ojca, opuszczając go w chwili, w której, wedle jego wyobrażeń, osobie jego i domowi zagraża niebezpieczeństwo. Karol Hazlewood wyglądał więc przez okno, tłumiąc smutek i żal, aż wreszcie usłyszał, jak dowódca wydaje rozkaz: — Dwójkami w prawo zwrot! Dwójkami od czoła w prawo kłusem marsz!
Oddział żołnierzy ruszył żwawym kłusem i wkrótce skrył się pomiędzy drzewami, a tętent kopyt oddalał się i cichł. ROZDZIAŁ XLVIII Młotami krusząc żelaza i kraty Wkrótce weseli stanęliśmy w progu Więziennej celi, ciemnej kazamaty, Gdzie Will O'Kinmont leżał na barłogu. Ballada Pogranicza Wracamy teraz do Portanferry, do Bertrama i jego szlachetnego przyjaciela, których zostawiliśmy jako najbardziej niewinnych mieszkańców tego przybytku zbrodni. Farmer spał zdrowym, mocnym snem. Lecz pierwszy ciężki sen Bertrama minął na długo przed północą i młodzieniec nie mógł zapaść z powrotem w stan nieświadomości. Do niepewnych, niespokojnych myśli dołączały się jeszcze zmęczenie i uczucie gorączki. Powodem tego był przede wszystkim brak powietrza w zamkniętej, niewielkiej izbie. Przez pewien czas Bertram znosił jakoś ten dławiący, prażący zaduch, aż wreszcie wstał, by otworzyć okno i przewietrzyć trochę izbę. Niestety — pierwsze wysiłki przypomniały mu, że jest w więzieniu i że budynek ten został wzniesiony, by zapewniać bezpieczeństwo, a nie wygody, toteż nieszczęśni jego mieszkańcy nie mieli dostępu do świeżego powietrza. Rozczarowany tym niepowodzeniem, stał przez chwilę pod oknem, z którym nie mógł się uporać. Mały Wasp, choć zmęczony ogromnie wysiłkami wczorajszej podróży, wylazł z łóżka za swoim panem i stanął przy nim, ocierając swą włochatą skórę o jego nogi i mówiąc mu pomrukami o swej niezmiernej radości z powrotu do niego. W tym więc towarzystwie Bertram stał przez pewien czas, wyglądając przez okno na morze i czekając, aż trawiąca go teraz gorączka przejdzie w pragnienie ciepła i snu. Był pełny przypływ i woda przelewała się z szumem tuż u stóp budynku. Od czasu do czasu wielka fala sięgała nawet wału czy przedmurza chroniącego fundamenty domu i rozpryskiwała się na nim głośniej i gwałtowniej niż na piasku plaży. Gdzieś, w dali, w niewyraźnym świetle zamglonego i często przesłanianego chmurami
księżyca — ocean toczył swe nieprzeliczone, załamujące się fale, które wpadały jedna na drugą, rozbijały się i mieszały swe wody. ,,Dziki to i ponury widok — powiedział do siebie Bertram — jak te krzyżujące się ze sobą fale losu, które od dzieciństwa rzucały mną po świecie. Kiedyż skończy się ta niepewność, kiedy będzie mi wolno w domowym zaciszu pielęgnować spokojnie, bez strachu i zamętu te pokojowe sztuki, od których uwaga moja dotychczas odwracana była siłą? Powiadają, że ucho wyobraźni potrafi rozróżnić głos nimf i trytonów spośród wzbierających pomruków oceanu — jakże bym chciał móc usłyszeć głos jakiejś syreny czy Proteusza*, którzy powstaliby z tych pian i pozwolili mi rozwiązać tę dziwną zagadkę, jaka mnie otacza. Szczęśliwy mój przyjacielu — snuł swe rozważania spoglądając na łóżko, gdzie Dinmont wyciągnął się na całą swą olbrzymią długość. — Twoje troski ograniczają się do niewielkiego kręgu zdrowych i pożytecznych zajęć. Możesz je odsunąć, kiedy ci się spodoba, i cieszyć się pełnym wypoczynkiem myśli i ciała, odpoczynkiem, na jaki zasłużyłeś sobie po rzetelnych trudach". W tym momencie refleksje jego przerwał Wasp, który starając się skoczyć na okno, zaczął skowyczeć i wściekle szczekać. Ujadanie to doszło do uszu Dinmonta, lecz nie przerwało snu, który przeniósł go z tej nędznej izby na świeże powietrze zielonych wzgórz. — Hej, Yarrow, piesku, bierz go! Bierz go! — mruknął przez zęby, wyobrażając sobie niewątpliwie, że woła na swego owczarka i szczuje go na jakiegoś intruza na pastwisku. Na nieustanne szczekanie teriera wewnątrz domu odpowiedziało wyzywające ujadanie brytana z podwórza, który dotychczas milczał, wydając tylko od czasu do czasu krótkie, żałosne wycie, kiedy księżyc wychylił się nagle zza chmur. Teraz jednak pies szczekał bez przerwy i zajadle — wydawało się przy tym, że drażni go jeszcze coś innego, nie tylko ujadanie Waspa, które podniosło alarm, a które jego pan z pewnym wysiłkiem uciszył. Terier warczał już tylko. Wreszcie wydało się Bertramowi, teraz już zupełnie rozbudzonemu, że dostrzega na morzu łódź i naprawdę słyszy odgłos wioseł i głosy ludzkie, przeplatane hukiem fal. „Zapewne jacyś rybacy, których noc zastała na morzu — pomyślał — albo może jacyś nieszczęśnicy, szmuglerzy z Isle of Man. Ryzykanci z nich jednak, żeby podjeżdżać tak blisko do urzędu celnego, gdzie przecież muszą stać straże. To jakaś wielka łódź, wygląda na barkas, i pełna ludzi. Może to łódź
celnicza?" — Widząc, że łódź skręca do niewielkiego mola, wysuniętego w morze tuż pod urzędem celnym, Bertram był przekonany, że jego ostatni domysł jest słuszny — na brzeg wyskoczyła załoga i dwudziestu ludzi, jeden po drugim, sunęło ukradkiem małą ścieżką, obdzielającą urząd celny od domu poprawy, po czym zginęło z oczu patrzącego, zostawiwszy tylko dwóch na straży łodzi. Czujnego stróża podwórzowego rozzłościł najpierw plusk wioseł, potem zaś ściszone głosy tych ludzi, toteż wszczął teraz, gwałtownie ujadając, tak straszliwy i nieustający rwetes, że obudził swego pana, równie groźnego Cerbera*, jak on sam. — Co tam, Tearum, co się dzieje! Leżeć, psiajucho! Leżeć! — wrzasnął przez okno, lecz krzyk ten nie uciszył bynajmniej ujadania psa, które nie pozwoliło Mac-Guffogowi dosłyszeć przyczyny alarmu, oznajmianego przez czujne, zajadłe zwierzę. Lecz towarzyszka życia owego dwunożnego Cerbera lepsze miała uszy niż jej małżonek. Ona również stała teraz przy oknie. — A niech cię! — krzyczała. — Leć na dół i spuszczaj psa! Wyważają drzwi w urzędzie celnym, a ten stary dureń, Hazlewood, odwołał straże. Nie więcej w tobie serca niż w kocie! — Tu amazonka sama skoczyła wykonać zadanie, podczas gdy jej małżonek, bardziej niespokojny o bunt wewnątrz niż o atak z zewnątrz, chodził od celi do celi sprawdzając, czy wszyscy więźniowie są dostatecznie mocno zaryglowani. Ponieważ wypadki, powodujące hałasy, rozgrywały się od frontu domu, Bertram słyszał je niewyraźnie, jego izba bowiem, jak to już nadmieniliśmy, mieściła się na tyłach budynku i wychodziła na morze. Słyszał jednak w domu bieganinę i zamieszanie, które nie pasowały jakoś do nastroju surowego odosobnienia, jaki powinien panować w więzieniu o północy; powiązawszy to z przybyciem uzbrojonej łodzi o tej nocnej godzinie, musiał dojść do wniosku, że dzieje się coś niezwykłego. Potrząsnął więc Dandie'ego za ramię. — Oj... Ej... Och, Ailie, kobieto, jeszcze nie czas wstawać — jęknął śpiący farmer. Lecz gdy Bertram potrząsnął nim mocniej, usiadł, otrzeźwiał i zapytał: — Na litość Boską, o co chodzi? — Nie wiem — odparł Bertram — ale albo tu się pali, albo będą się działy jakieś niezwykłe rzeczy. Czy nie czujesz zapachu dymu? Czy nie słyszysz trzaskania drzwi w całym domu, jakichś ochrypłych
głosów, pomruków i dalekich okrzyków na dworze? Słowo daję, wydaje mi się, że zaszło coś niezwykłego. Wstawaj, na Boga, i miejmy się na baczności. Na wzmiankę o niebezpieczeństwie Dinmont powstał tak samo nieustraszony i zdecydowany, jak jego przodkowie, gdy zobaczyli światło ognisk sygnalizujących niebezpieczeństwo. — Słowo daję, kapitanie, to dziwne miejsce! Nie pozwalają człowiekowi ani wyjść w dzień, ani spać w nocy. Wykończyłabym się tutaj w dwa tygodnie. Boże Wielki! Cóż oni robią za tumult! Wolałbym mieć tu jakieś światło. Cicho, Wasp, piesku, cicho, mój mały, musimy posłuchać, co się tam dzieje. A żeby cię pokręciło, będziesz ty cicho?! Na próżno szukali w popiołach węgielka, od którego mogliby zapalić świecę; wrzawa na zewnątrz wciąż trwała. Teraz z kolei Dinmont stanął przy oknie. — O rany! Kapitanie! Chodźże tutaj! Widzisz, włamali się do urzędu celnego! Bertram pośpieszył do okna i zobaczył tłum przemytników i najróżniejszych łotrów — jedni nieśli zapalone pochodnie, inni wynosili paki i beczki ścieżką do łodzi leżącej przy molu, do której dołączono jeszcze kilka łodzi rybackich. Ładowano je po kolei, a jedna czy dwie ruszyły już na morze. — To mówi samo za siebie — powiedział Bertram — wydaje mi się jednak, że dzieje się coś jeszcze gorszego. Czy czujesz mocny zapach dymu, czy mi się tylko zdaje? — Zdaje? —odparł Dinmont. — Pali się jak w piecu. Jeśli spalą urząd celny, ogień przerzuci się tutaj i pójdziemy z dymem jak beczka smoły, wszyscy razem. Oj, żadna to przyjemność być spalonym żywcem za nic, jakby człowiek był czarownikiem. Hej tam, MacGuffog! Słyszysz? — ryczał najgłośniejszym swoim basem. — Jeśli chcesz mieć całe gnaty pod skórą, otwieraj drzwi, człowieku! Wypuszczaj wszystkich! Ogień sięgał już wysoko i gęste kłęby dymu wiły się pod oknem, przy którym stali Bertram z Dinmontem. Czasem, jeśli wiatr powiał w tę stronę, mglista zasłona dymu zasłaniała im wszystko przed oczyma; niekiedy czerwony żar oświetlał ląd i morze i padał prosto na dzikie, groźne postacie, które z szalonym pośpiechem ładowały łodzie. Wreszcie ogień zapanował nad wszystkim i buchał językami ognia z
każdego okna płonącego budynku, a wielkie płachty jakichś palących się materiałów leciały z wiatrem na mury sąsiedniego więzienia i spowijały ciemną zasłoną dymu całą okolicę. Daleko i szeroko słychać było wrzaski rozszalałego tłumu, bo do triumfujących przemytników dołączył się cały motłoch małego miasteczka, które teraz rozbudziło się i ożywiło mimo późnej, nocnej godziny; jedni przybiegli tu, bo mieli własne powiązania z wolnym handlem, innych przyciągnęło upodobanie do wrzasków i awantur, do czego pospólstwo ma wrodzony pociąg. Bertram zaczął się teraz poważnie niepokoić o ich los. W domu nikt się nie ruszał — wydawało się, że strażnik opuścił swój posterunek i zostawił więzienie wraz z jego nieszczęsnymi mieszkańcami na pastwę pełznących ku nim płomieni. W tym momencie zaczął się nowy i zaciekły atak na bramę domu poprawy, którą wkrótce wyważono łomami i młotami. Strażnik, który był równie tchórzliwy, jak nikczemny wobec słabszych, uciekł razem ze swą nieco dzielniejszą małżonką. Służba chętnie oddała klucze atakującym. Uwolnieni więźniowie, czcząc swe wyzwolenie dzikimi okrzykami radości, przemieszali się z ciżbą, która ich uwolniła. Pośród zamieszania, które wówczas nastąpiło, kilku prowodyrów bandy, uzbrojonych w kordy i pistolety, pośpieszyło do izby Bertrama, trzymając zapalone pochodnie. — Do diabła — zakrzyknął ich wódz — oto nasz cel! — Dwóch pochwyciło Bertrama, lecz jeden szepnął mu do ucha: — Nie opieraj się — dopiero na ulicy. — Ten sam osobnik znalazł sposobność szepnięcia również i Dinmontowi: — Idź za swoim przyjacielem i pomóż mu, kiedy zobaczysz, że przyszła na to pora. W pośpiechu i zamęcie Dinmont posłuchał i szedł tuż za Bertramem. Dwaj przemytnicy ciągnęli kapitana przez korytarz, na dół przez dziedziniec oświetlony teraz blaskiem ognia, a potem wyprowadzili go na wąski zaułek, na który wychodziła brama, gdzie w zamęcie grupa ich musiała się z konieczności rozdzielić. Widocznie speszył ich dodatkowo odgłos zbliżającego się szybko oddziału konnicy. — Hagel und Wetter, co to znaczy? — zapytał herszt przemytników. — Trzymajcie się w kupie, Kinder*, pilnujcie więźnia! — Lecz mimo tego rozkazu dwaj, którzy trzymali Bertrama, znaleźli się w tyle. Od przodu doszły ich krzyki i wrzawa. Ciżba była teraz gwałtownie wzburzona — jedni starali się bronić, inni — uciekać. Huczały
strzały, a nad głowami motłochu zaczęły pobłyskiwać szable dragońskie. — Teraz — rozległ się ostrzegawczy szept mężczyzny, który trzymał Bertrama za lewe ramię — odtrąć tamtego i idź za mną. Bertram zebrał całą swoją siłę i gwałtownie uwolnił się z uchwytu człowieka, który trzymał go za kołnierz z prawej strony. Bandyta próbował wyciągnąć pistolet, lecz powaliło go w tej chwili uderzenie pięści Dinmonta, zdolnej poskromić w ten sposób byka. — Idź szybko za mną — powiedział sprzymierzeniec i zagłębił się w bardzo wąski i brudny zaułek, prowadzący w bok od głównej ulicy. Nikt ich jednak nie gonił. Uwagę przemytników odwróciło i przykuło w nader przykry sposób pojawienie się pana Mac-Morlana z oddziałem konnych. Usłyszeli donośny męski głos szeryfa odczytujący Ustawę o Zamieszkach*, ostrzegający „wszystkich tu bezprawnie zebranych, by rozeszli się pod groźbą kary śmierci". Oddział ten przyjechałby zapewne na czas, by udaremnić cały zamach, gdyby pan Mac-Morlan nie otrzymał był po drodze pewnych fałszywych informacji, które kazały mu przypuszczać, że przemytnicy wyjdą na ląd w pobliżu Ellangowan. W wyniku tej fałszywej wiadomości stracono dwie godziny. Bynajmniej nie cynizm każe nam przypuszczać, że Glossin, tak bardzo zainteresowany w pomyślnym załatwieniu nocnej śmiałej wyprawy, starał się przeszkodzić MacMorlanowi natychmiast, kiedy się dowiedział, że żołnierze wyszli z Hazlewood, która to wiadomość szybko dotarła do jego zaniepokojonych uszu. Tymczasem Bertram szedł za przewodnikiem, a za kapitanem z kolei szedł Dinmont. Krzyki tłumu, tętent koni, strzały — wszystko to coraz słabiej dźwięczało im w uszach. Przy końcu zaułka znaleźli karetkę pocztową zaprzężoną w czwórkę koni. — Jesteście tam, na Boga? — zawołał przewodnik do pocztyliona. — Pewno, że jestem — odparł Jock Jabos — ale wolałbym być gdzie indziej. — Otwieraj więc karetkę. Wsiadajcie, panowie. W niedługim czasie będziecie w bezpiecznym miejscu... i (do Bertrama) pamiętaj, coś obiecał Cygance. Bertram postanowił być całkowicie posłuszny człowiekowi, który wyrządził mu tak niepomierną przysługę, toteż zgodnie z rozkazem
wsiadł do karetki. Za nim wszedł Dinmont. Wasp, który biegł tuż za nimi, skoczył również i powóz ruszył pędem. — Boże, miej litość nade mną! — westchnął Dinmont. — To najdziwniejsza przygoda na świecie. Mam nadzieję, że nas nie wywrócą. Ale co będzie z Dumple'em? Wolałbym siedzieć na jego grzbiecie niż w tym przeklętym pudle, niech go Bóg ma w swojej opiece! Bertram tłumaczył, że przecież nie mogą długo jechać takim pędem i że muszą gdzieś zmienić konie, a tam będą nalegać, by pozwolono im spędzić resztę nocy w pierwszej gospodzie, w jakiej staną, a przynajmniej, by im powiedziano, jaki jest cel i przyczyna tej podróży. W tej gospodzie pan Dinmont będzie mógł dać wskazówki co do swojego wiernego konia, który zapewne stoi bezpiecznie w stajni, gdzie go pozostawiono. — Dobrze, dobrze, niech i tak będzie. Myślę, że jak już raz wyszlibyśmy z tego pudła na kółkach, to ciężką mieliby robotę, żeby nas zmusić do pójścia inną drogą, niż ta, którą chcemy. Kiedy to mówił, powóz zakręcił nagle, ukazując im przez lewe okno miasteczko, teraz już w pewnej odległości, wciąż jasno oświetlone pożarem, który przerzuciwszy się na składy spirytualii, sięgał wysoko, tworząc chwiejną kolumnę jaskrawego światła. Nie mieli czasu na podziwianie tego widoku, bo następny zakręt wprowadził ich na wąską drogę wśród lasu, którą pojazd pędził w prawie całkowitych ciemnościach, lecz z niesłychaną szybkością. RO Z D Z I A Ł XLIX Noc pośród pieśni mknęła żywo coraz lepsze było piwo. ROBERT BURNS: Tam O'Shanter Musimy teraz powrócić do Woodburne, gdzie, jak może pamiętamy, pułkownik wydał właśnie kilka poleceń zaufanemu swemu słudze. Kiedy powrócił do pań zebranych w salonie, na twarzy jego malowało się niezwykłe zamyślenie i niepokój, a że zdradzał przy tym roztargnienie — obie damy natychmiast spostrzegły, że coś jest nie w porządku. Lecz nie był to człowiek, którego nawet najbardziej przezeń kochani mogliby zapytać o przyczynę wzburzenia. Nadeszła pora
herbaty i towarzystwo krzepiło się nią w milczeniu, kiedy pod drzwi wejściowe zajechał jakiś powóz i dzwonek oznajmił przybycie gościa. — Jak to? — zdziwił się Mannering. — To o kilka godzin za wcześnie... Po chwili Barnes otworzył drzwi salonu i zaanonsował pana Pleydella. Za służącym ukazał się prawnik, w pięknie wyczyszczonym czarnym fraku, dobrze upudrowanej peruce, koronkowym żabocie, brązowych jedwabnych pończochach i lśniących pantoflach ze złotymi sprzączkami — wszystko to dowodziło, ile się stary dżentelmen natrudził, by przygotować się na to spotkanie. Mannering przywitał go serdecznym uściskiem dłoni. — Jesteś, przyjacielu, człowiekiem, którego najbardziej pragnąłem zobaczyć w tej chwili. — Obiecałem ci, pułkowniku — tłumaczył prawnik — że skorzystam z najbliższej sposobności, odważyłem się więc opuścić sąd na tydzień w okresie sesji — co jest niezwykłym poświęceniem — myślałem jednak, że mogę się tu na coś przydać, a w dodatku miałem również poświadczyć w waszym hrabstwie pewien dowód w tym samym czasie. Ale przedstaw mnie, pułkowniku, młodym damom. Ach, tę tutaj powinienem był poznać od razu po podobieństwie rodzinnym! Panno Lucy Bertram, drogie dziecko, bardzo się cieszę, że cię widzę! — Z tymi słowy objął ją mocno i ucałował w oba policzki, co Lucy, spłoniona, przyjęła z rezygnacją. — On n'arrete pas dans un si beau chemin* — ciągnął wesoły pan i gdy pułkownik przedstawił go Julii, pozwolił sobie na to samo, całując piękną pannę w policzek. Julia zaczerwieniła się, roześmiała i uwolniła z jego objęć. — Przepraszam tysiąckrotnie — powiedział prawnik z ukłonem bynajmniej nie profesjonalnie niezdarnym — wiek i stare zwyczaje mają swoje przywileje i sam nie wiem, czy teraz żałować, iż mam do nich aż nazbyt wyraźne prawa, czy cieszyć się, że mam sposobność, by z nich tak mile skorzystać. — Na mą duszę — śmiała się panna Mannering — jeśli będziesz nam, panie, prawił tyle pochlebstw pod płaszczykiem tłumaczeń, zaczniemy się zastanawiać, czy pozwolić ci na korzystanie z osłony twych rzekomych uprawnień. — Zapewniam cię, Julio — dodał pułkownik — że masz całkowitą słuszność. Mój przyjaciel, pan Pleydell, jest człowiekiem niebezpiecznym. Kiedy miałem przyjemność widzieć go po raz
ostatni, siedział właśnie z piękną damą, która zgodziła się na tete-atete z nim o ósmej rano. — Ale, pułkowniku — wtrącił prawnik — musisz tu dodać, że niezwykły zaszczyt od osoby tak statecznych zasad jak pani Rebeka był większą zasługą mojej czekolady niż mych wdzięków. — A to mi powinno przypomnieć — powiedziała Julia — żem ci powinna podać herbaty, panie — to znaczy, założywszy, żeś jadł już obiad. — Przyjmę wszystko z twoich rąk, panno Mannering — odparł dworny prawnik. — Tak, jadłem już obiad — to znaczy taki obiad, jaki można zjeść w szkockiej gospodzie. — To znaczy mizerny — powiedział pułkownik sięgając do dzwonka. — Pozwól, że każę ci coś podać. — Mówiąc prawdę — odparł pan Pleydell — wolałbym, byś tego nie robił, pułkowniku. Zasięgałem już języka w tej sprawie, bo musisz wiedzieć, że zatrzymałem się chwilę na dole, by ściągnąć z nóg sztylpy, o wiele za duże na moje szczupłe łydki — tu. spojrzał z upodobaniem na swe nogi, które rzeczywiście, jak na jego wiek, dobrze się prezentowały — i odbyłem naradę z twoim Barnesem oraz z bardzo inteligentną osobą, która zapewne jest u ciebie gospodynią. Ustaliliśmy więc, że tota re perspecta* — przepraszam, panno Mannering, za moją łacinę — że owa dama doda do waszej lekkiej kolacji bardziej esencjonalne danie, a mianowicie dwie dzikie kaczki. Powiedziałem jej, bardzo zresztą nieśmiało, jakie jest moje skromne zdanie co do sosu, które akurat zgadzało się dokładnie z jej zdaniem w tym przedmiocie, toteż jeśli pozwolisz, wolę poczekać, aż kaczki będą gotowe, i nie jeść przedtem niczego konkretnego. — A my przyspieszymy naszą zwykłą porę kolacji — oświadczył pułkownik. — Doskonale, z tym tylko zastrzeżeniem, że nie będę przez to ani minutę krócej w towarzystwie dam. Zgadzam się z moim starym przyjacielem, Burnettem* — kocham coena, kolację starożytnych, miłe jadło i przyjacielski kielich, co wymiata z ludzkich myśli pajęczyny, które przędą przez cały dzień w naszym mózgu interesy i troski. Wesoły wygląd i zachowanie pana Pleydella oraz jego swobodne, swojskie zabieganie wokół swych drobnych epikurejskich* przyjemności rozbawiło panie, a szczególnie pannę Mannering, która
natychmiast okazała prawnikowi wiele pochlebnej dlań uwagi. Obie strony powiedziały sobie więcej miłych rzeczy nad stoliczkiem z przyborami do herbaty, niż my tu możemy powtórzyć. Zaraz po herbacie Mannering wziął prawnika pod rękę i zaprowadził do niewielkiej pracowni, do której wchodziło się z salonu, a w której, stosownie do obyczajów tego domu, zawsze wieczorem płonęły świece i ogień na kominku. — Widzę, pułkowniku — rozpoczął Pleydell — że masz mi coś do powiedzenia w sprawie domu Ellangowan. Czy to sprawy ziemskie, czy niebieskie? Co powie mój wojskowy Albumazar? Czy wystawiłeś już horoskop na przyszłość? Czy poradziłeś się twych Efemeryd?* — Nie, prawdę mówiąc, panie, jesteś jedynym Ptolemeuszem, do którego chcę się odwołać w obecnej sytuacji. Jak drugi Prospero, złamałem mą laseczkę czarodziejską i zatopiłem mą księgę tam,, gdzie nie sięgnie żadna sonda. Ale mimo to mam dla ciebie wielkie nowiny. Meg Merrilies, nasza egipska wróżka, ukazała się dzisiaj profesorowi i jak wnoszę, niemało przestraszyła tego poczciwca. — Naprawdę? — Tak. Uczyniła mi też zaszczyt, wszczynając ze mną korespondencję, przypuszcza bowiem, że tkwię równie głęboko w astrologicznych tajemnicach, jak wówczas kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Oto pismo, które mi doręczył profesor. Pleydell włożył okulary. — Co za podłe, zatłuszczone gryzmoły, a uncjalne lub pół-uncjalne litery, jak niektórzy nazywają wasze wielkie pismo, przypominają rozmiarami i prostopadłym kierunkiem żebra pieczonej świni — ledwie to mogę odczytać. — Czytaj głośno — prosił pułkownik. — Spróbuję — odparł prawnik. — ,,Potrafisz szukać, lecz nie potrafisz znaleźć; chcesz wesprzeć upadający dom, ale masz wątłą nadzieję, że ten dom jeszcze się podniesie. Przyłóż dłoń do bliskiego dzieła, tak jak wytężałeś wzrok ku przeznaczeniu, co było daleko. Wyślij powóz dziś wieczorem, niech czeka o dziesiątej przy końcu Crooked Dykes w Portanferry i niech przywiezie tych, co będą o niego pytali, do Woodburne w IMIĘ BOGA!" Zaczekaj, pułkowniku, tu jeszcze jest jakiś wiersz. Dniem będzie noc, Radością żałość ponura —
Kiedy Bertrama prawo i Bertrama moc W Ellangowanu spotkają się murach. Doprawdy, niezwykle tajemniczy list, a kończy się nutą poezji godnej kumeańskiej sybilli. I cóż uczyniłeś? — No... — zaczął Mannering trochę niechętnie — nie chciałem zaniedbać niczego, co mogłoby rzucić najmniejsze światło na tę sprawę. Ta kobieta, być może, jest szalona, a ten oto list mógł powstać z obrazów zrodzonych w jej wyobraźni — ale ty, panie, twierdziłeś, że ona więcej wie o tej dziwnej sprawie, niż się kiedykolwiek do tego przyznała. — Wobec tego — mówił Pleydell — wysłałeś powóz na wskazane miejsce? — Będziesz się, panie, śmiał ze mnie, kiedy przyznam się, żem go wysłał istotnie. — Ja? — zdumiał się prawnik. — Szczerze mówiąc, pułkowniku, była to najmądrzejsza rzecz, jaką mogłeś uczynić. — Tak — odparł Mannering, zadowolony, że uniknął spodziewanych drwin. — W najgorszym wypadku mogę tylko niepotrzebnie zapłacić za wynajęcie karetki. Wysłałem karetkę w czwórkę koni z Kippletringan z instrukcjami zgodnymi z tym listem. Jeśli nasza wiadomość była fałszywa, konie będą miały długi postój na chłodnym powietrzu. — Tak, ale mnie się zdaje, że będzie inaczej — odparł prawnik. — Ta kobieta odgrywała swą rolę tak długo, aż w końcu sama w nią uwierzyła, a gdyby nawet była skończoną oszustką bez złudzeń, musiałaby również sądzić, że trzeba dalej grać swoją rolę. Wiem jedno, że nie mogłem nic z niej wydobyć zwykłą metodą badania, toteż najmądrzej postąpimy dając jej sposobność ujawnienia wszystkiego tak, jak sama tego chce. Czy masz mi jeszcze coś do powiedzenia, pułkowniku, czy możemy już iść do naszych pań? — Cóż — jestem niezwykle podniecony —. odparł pułkownik — i... ale prawdę mówiąc, nie mam nic więcej do powiedzenia — będę tylko liczył minuty do powrotu powozu — rzecz jasna, trudno oczekiwać, byś ty tak samo się denerwował. — Jaki z tego przyjdzie pożytek? — odparł bardziej doświadczony prawnik. — Bardzo jestem ciekaw, oczywiście, ale myślę, że jakoś przeżyję chwile oczekiwania, zwłaszcza jeśli damy uraczą nas muzyką.
— Iz pomocą dzikich kaczek, co? — podsunął pułkownik. — Prawda, pułkowniku. Niepokój o losy najbardziej interesującej sprawy rzadko zakłóca prawnikom sen czy zdolność trawienia. A mimo wszystko bardzo będę wyczekiwał turkotu owych kół. Mówiąc to, wstał i wyszedł pierwszy do przyległego pokoju, gdzie na jego prośbę panna Mannering siadła do klawesynu i akompaniowała Lucy Bertram, która słodkim głosem śpiewała szkockie piosenki; potem panna Mannering z rzadkim kunsztem zagrała kilka sonat Scarlattiego*. Starszy pan, który grał nieco na wiolonczeli i był członkiem muzycznego kółka panów w Edynburgu, tak się zachwycił tym sposobem spędzenia wieczoru, że chyba ani razu nie pomyślał o dzikich kaczkach, dopóki Barnes nie oznajmił zebranym, że kolacja podana. — Powiedz pani Altan, żeby miała coś do jedzenia w pogotowiu — rozkazał pułkownik — oczekuję... to znaczy... mam nadzieję... że może zjedzie tu wieczorem pewne towarzystwo. Niech służba się nie kładzie i nie zamyka bramy wjazdowej, dopóki nie wydam rozkazów. — Ależ, ojcze! — zdumiała się Julia. — Kogóż ty możesz oczekiwać o tak późnej porze? — Ach, pewnych osób, obcych — mówili, że może wstąpią tu dzisiaj wieczorem w interesie — odparł ojciec nie bez zakłopotania, trudno by mu bowiem przyszło znieść rozczarowanie, które mogłoby go w dodatku ośmieszyć. — To zresztą niepewne. — Cóż — przebaczymy im zamieszanie, jakie tu zrobią — mówiła Julia — tylko wtedy, jeśli wniosą ze sobą tyle dobrego humoru i wrażliwego serca, co mój przyjaciel i wielbiciel, bo takim się sam mieni, pan Pleydell. — Ach, panno Julio — pan Pleydell podał jej z niezwykłą galanterią ramię, by poprowadzić damę do jadalni — były czasy... kiedy wróciłem z Utrechtu w 1738 roku...— Proszę, nie mów pan o tym — odparła panna. — Wolimy cię takim, jakim teraz jesteś. Utrecht! Na litość Boską! Ośmielę się suponować, żeś strawił niechybnie wszystkie następne lata, aż do dnia dzisiejszego, na doszczętnym wyzbywaniu się skutków twej holenderskiej edukacji. — Wybacz, panno Mannering, lecz jeśli idzie o galanterię, Holendrzy są ludźmi o wiele lepiej ułożonymi, niż im to chcą przyznać ich
niestateczni sąsiedzi. Są stali w swych atencjach, jak mechanizm zegara. — Znudziłoby mnie to — oświadczyła Julia. — Są niezachwianie pogodni — ciągnął dalej prawnik. — Jeszcze gorzej. — A poza tym — mówił stary beau garcon — choćby twój adorator zarzucał ci salopkę na ramiona sześciokroć po trzysta sześćdziesiąt pięć dni i ustawiał piecyk do grzania nóżek, i ciągnął twoje saneczki po lodzie w zimie, a kabriolecik po piasku w lecie, możesz go zwolnić z miejsca, bez podania powodu i bez przepraszania, w dwutysięczny sto dziewiętnasty dzień, co zgodnie z mymi pobieżnymi obliczeniami, bez uwzględnienia lat przestępnych, zamknęłoby okres tej suponowanej adoracji, możesz też wówczas nie nękać swego dobrotliwego serca obawą, że serce mynheera mogło na tym ucierpieć. — Tak — odparła Julia — to ostatnie brzmi rzeczywiście jak holenderska zachęta — kryształ i serca straciłyby swoją wartość, gdyby nie pękały tak łatwo. — Jeśli już o to idzie, moja panno, równie jest trudno znaleźć serce, które pęka, jak szkło, które nie pęka; z tej to przyczyny podkreślałbym wartość własnego serca, gdybym nie widział, że pan Sampson trzyma już od pewnego czasu oczy zamknięte i ręce złożone, czekając, aż skończymy naszą rozmowę, by zacząć modlitwę. Ale prawdę mówiąc, te kaczki wyglądają bardzo apetycznie. — Z tymi słowy zacny prawnik zasiadł do stołu i zapomniawszy na chwilę o swej dworskiej galanterii, oddał sprawiedliwość smakowitym, zastawionym przed nim potrawom. Przez pewien czas nie robił żadnych uwag oprócz tej, że kaczki są upieczone w sam raz, a sos pani Allan z klaretu, cytryn i papryki jest ponad wszelkie pochwały. — Widzę — oświadczyła panna Mannering — że nawet w pierwszy wieczór, kiedy wyznałeś mi, panie, swe uwielbienie, mam już rywalkę do twych względów. — Wybacz, moja piękna pani — odparł prawnik — lecz twa otwarta surowość, i tylko ona, zmusiła mnie do solecyzmu*, jakim jest jedzenie wybornej kolacji w twej obecności. Jakże bym mógł znieść twoje gniewne spojrzenia, gdybym nie pokrzepił mych sił? Z tej samej przyczyny i nie z innej poproszę o pozwolenie wypicia z tobą wina. — To zapewne także moda z Utrechtu, prawda, panie Pleydell?
— Wybacz mi, pani — odparł prawnik. — Francuzi, wzór wszelakiej dworności, nazywają swych oberżystów restaurateurs, niewątpliwie nawiązując tu do odbudowy nadziei, jakie dają oni niepocieszonym kochankom, zdruzgotanym surowością dam swego serca. Mój wypadek wymaga tak wielkiej pociechy, że muszę cię trudzić prośbą o jeszcze jedno skrzydełko, profesorze, co nie odbiera mi prawa zwrócenia się z następną prośbą, tym razem o galaretkę owocową, do panny Bertram... odedrzyj to skrzydełko, profesorze, nie kraj, proszę, pan Barnes ci pomoże... dziękuję... a ciebie, panie Barnes, poproszę o szklaneczkę piwa. Kiedy starszy pan, zachwycony żywością i uwagą, jaką go zaszczycała panna Mannering, gruchał dalej ku jej i swojej własnej uciesze, niecierpliwość pułkownika Manneringa zaczęła przekraczać wszelkie granice. Nie usiadł do stołu, wymawiając się, że nigdy nie jada kolacji, i przemierzał pokój, w którym wszyscy siedzieli, niecierpliwym, szybkim krokiem, to podchodząc do okna, by wyjrzeć na ciemny trawnik, to znowu nasłuchując, czy nie usłyszy w oddali odgłosów nadjeżdżającego aleją powozu. Wreszcie, nie mogąc już opanować niecierpliwości, wyszedł z pokoju, wziął płaszcz i kapelusz i ruszył aleją, jakby to mogło przyspieszyć przyjazd tych, których pragnął ujrzeć. — Wolałabym, doprawdy — powiedziała panna Mannering — żeby ojciec nie wychodził z domu po zapadnięciu zmroku. Musiałeś zapewne słyszeć, panie, jaką mieliśmy tu okrutną walkę? — Z przemytnikami? — zapytał adwokat. — To moi starzy znajomi. Dawno temu, gdy byłem szeryfem tego hrabstwa, przywiodłem kilku z nich przed oblicze prawa. — A potem miałyśmy drugi straszny wypadek — dodała panna Bertram — bo jeden z tych nieszczęśników chciał się zemścić. — Kiedy to postrzelono młodego Hazlewooda, tak? Słyszałem o tym. — Wyobraź sobie, drogi panie — ciągnęła Lucy — jak bardzo byłyśmy z panną Mannering przerażone, kiedy wyskoczył na nas jakiś gbur, strasznego wzrostu, o dzikim obliczu... — Musisz wiedzieć, drogi panie — przerwała Julia, która nie mogła powstrzymać oburzenia, słysząc te niezamierzone oszczerstwa rzucane na jej wielbiciela — że młode damy z tych okolic uważają młodego Hazlewooda za szczyt urody, toteż każdy, kto przy nim stanie, musi im się wydać okropny.
,,Oho — pomyślał Pleydell, który z racji swego zawodu zawsze pilnie baczył na tony i gesty swych rozmówców — coś tu jest nie w porządku między panienkami!" — Cóż, panno Mannering, młodego Hazlewooda widziałem ostatnio, gdy był nieletnim chłopcem, więc okoliczne panie mogą mieć całkowitą słuszność. Lecz mimo twych drwin mogę cię zapewnić, że jeśli chcesz zobaczyć pięknego mężczyznę, musisz jechać do Holandii. Najładniejszy chłopak, jakiego w życiu widziałem, był Holendrem, chociaż nazywał się Vanbost czy Vanbuster, czy też nosił jakieś inne, jeszcze bardziej barbarzyńskie imię. Dziś nie jest już taki piękny, to pewne. Teraz przyszła kolej na Julię, by się nieco speszyć, co również nie uszło uwagi jej uczonego wielbiciela, lecz w tej chwili do pokoju wszedł pułkownik. — Nic nie słychać — powiedział — ale mimo to nie rozchodźmy się jeszcze. Gdzie jest profesor Sampson? — Tutaj, panie. — Cóż to za księga, którą trzymasz w rękach, profesorze? — To uczona księga de Lyra*, pułkowniku. Chciałem prosić wielmożnego pana Pleydella, by poświęcił mi swą uwagę, oczywiście, jak będzie miał wolną chwilę, abyśmy mogli wyjaśnić pewien podlegający dyskusji jej fragment. — Nie jestem w nastroju, profesorze — odparł Pleydell. — Bo oto mam coś o wiele bardziej pociągającego. Bez przykrości namówię zaraz te dwie młode damy do piosenki lub ronda na głosy, gdzie nawet ja sam odważę się na partię basową. Rzuć tego de Lyra, człowieku, zachowaj go na odpowiedniejszy moment. Profesor, rozczarowany, zamknął potężny tom, zastanawiając się w duchu, jak człowiek o takiej jak adwokat erudycji może sobie zaprzątać głowę podobnymi frywolnymi zabawami. Lecz prawnik, obojętny na to, że traci reputację u człowieka wielce uczonego, napełnił sobie duży kielich burgundem i nucąc wpierw trochę już zdartym głosem, zaprosił śmiało obie panny, by się przyłączyły doń w piosence ,,Trzej biedni marynarze!",, w której wykonał swą partię z wielkim eclat*. — Czy róże waszych policzków nie zwiędną od siedzenia tak późno w nocy, moje panny? — zapytał pułkownik.
— Och, nie, ojcze — odparła Julia. — Twój przyjaciel, pan Pleydell, grozi nam, że od jutra stanie się uczniem profesora Sampsona, więc musimy dzisiaj wykorzystać nasz podbój. To zaprowadziło do następnej próby umiejętności muzycznych, ta zaś z kolei do ożywionej rozmowy. Wreszcie, kiedy samotne uderzenie godziny pierwszej dawno już przebrzmiało w hebanowym uchu nocy, a następny sygnał czasu bardzo się zbliżał, Mannering, którego niecierpliwość od dłuższego czasu już przeradzała się w rozczarowanie i desperację, spojrzał na zegarek i powiedział: — Musimy już skończyć z tym czekaniem — gdy nagle... Lecz to, co się wówczas stało, wymagać będzie oddzielnego rozdziału. ROZDZIAŁ L Sędzia: To więc potwierdza wszelką okoliczność, O której mówi Cyganka... Nie jesteś wcale sierotą, bo oto Jam twoim ojcem, a to twoja matka, To wuj, to kuzyn — a ci tutaj wszyscy Twoi krewniacy. R. B. SHERIDAN: Krytyk Gdy Mannering chował zegarek, usłyszał daleki, głuchy odgłos. — To powóz, na pewno... chociaż nie, to tylko wiatr między nagimi drzewami. Chodźże no tu do okna, panie Pleydell! Prawnik, powiewając wielką jedwabną chustką, rozprawiał właśnie z Julią na temat, jego zdaniem, niezmiernie dla niej interesujący, lecz posłuchał wezwania, owinąwszy uprzednio chustką szyję dla ochrony przed zimnem. Można było już teraz rozróżnić dokładnie turkot kół i Pleydell wybiegł do hallu, jakby zachowywał był na tę chwilę całą swoją ciekawość. Pułkownik zadzwonił na Barnesa, rozkazując mu wprowadzić natychmiast do osobnego pokoju gości, którzy przyjadą powozem, nie wiedział bowiem wcale, kto to być może. Powóz zatrzymał się jednak przed gankiem, nim Mannering zdołał wyłożyć rzecz całą. W chwilę później pan Pleydell zakrzyknął: — Niesłychane! Nasz przyjaciel z Liddesdale i jakiś dryblas, tych samych rozmiarów. — Głos jego przykuł uwagę Dinmonta, który poznał go z równie wielkim zdumieniem, co radością.
— Jeśli to wasza wielmożność, to jesteśmy tak bezpieczni jak we własnym domu pod piernatem. Kiedy farmer zatrzymał się, by się skłonić prawnikowi, Bertram, oślepiony nagłym, ostrym światłem i oszołomiony tym, co się wokół niego dzieje, wszedł prawie bezwolnie w otwarte drzwi salonu i stanął twarzą w twarz z pułkownikiem, który właśnie zbliżał się do drzwi. Jaskrawe światło nie zostawiało najmniejszej wątpliwości co do jego osoby, a on sam równie mocno się zmieszał widząc zebranych w pokoju, jak oni zobaczywszy tego niespodziewanego gościa. Trzeba tu pamiętać, że każdy z obecnych miał własne przyczyny do przerażenia na widok tego, co na pierwszy rzut oka wydawało się zjawą z zaświatów. Mannering zobaczył przed sobą człowieka, który przecież padł z jego ręki w Indiach. Julia ujrzała swego ukochanego w bardzo szczególnej i niebezpiecznej sytuacji, Lucy Bertram zaś od razu poznała napastnika, który strzelił do młodego Hazlewooda. Widząc znieruchomiałego i zamarłego w zdumieniu pułkownika, Bertram sądził, że to wyraz niezadowolenia z tego niespodziewanego najścia, toteż natychmiast pośpieszył z wyjaśnieniami, iż nie przyjechał tu z własnej woli, przywieziono go bowiem tutaj, nie mówiąc, dokąd go wiozą. — Pan Brown, jeśli mnie wzrok nie myli — powiedział pułkownik. — Tak, panie — odparł młody człowiek skromnie, ale z mocą. — Ten sam, którego znałeś w Indiach, a który śmie żywić nadzieję, że wszystko, co o nim wiesz, daje mu prawo zwrócenia się do ciebie z prośbą o poświadczenie jego reputacji jako dżentelmena i człowieka honoru. — Ależ, panie Brown... ja rzadko... nigdy... nie byłem tak zdumiony... oczywiście, panie, wszystko, co zaszło między nami, uprawnia cię do otrzymania ode mnie pochlebnego świadectwa... W tej to krytycznej chwili wszedł prawnik z Dinmontem. Pierwszy zobaczył ze zdumieniem, że pułkownik przychodzi do siebie po pierwszym szoku z powodu niezwykłego zdumienia, Lucy Bertram mało nie mdleje ze strachu, a panną Mannering szarpie skrajna niepewność i złe przeczucia, które daremnie stara się ukryć czy opanować. — Cóż to wszystko znaczy? — zapytał. — Czyżby ten młodzieniec przyniósł w rękach głowę Gorgony? Niech no mu się przypatrzę. Na Boga — mruknął do siebie — wykapany stary Ellangowan. Tak, ta
sama męska postawa i regularne rysy, tylko tysiąc razy więcej inteligencji w twarzy. Tak! Czarownica dotrzymała słowa! — Tu przysunął się do Lucy. — Spójrz na tego człowieka, moja kochana — czy nikogo ci nie przypomina? Lucy odważyła się rzucić zaledwie jedno spojrzenie na człowieka, który budził w niej taki lęk, a w którym natychmiast poznała po niezwykłym wzroście i wyglądzie domniemanego napastnika Hazlewooda. To, rzecz jasna, wykluczało wszelkie przychylne wrażenia, jakie mogłaby powziąć po bliższym przyjrzeniu się przybyłemu. — Nie pytaj mnie o niego, panie! — odparła odwracając oczy. — Odeślij go stąd, na litość Boską, bo wymorduje nas wszystkich. — Wymorduje? Gdzie jest pogrzebacz? — rozejrzał się adwokat z pewnym niepokojem. — Ale co za bzdury! Jest nas tu trzech mężczyzn, nie licząc służby, i ten poczciwiec z Liddesdale, który wystarczy za sześciu — mamy po naszej stronie major vis...* ale, w każdym razie... hej, mój przyjacielu... Dandie... Davie... czy jak cię tam nazywają?... stań między nami a tym panem, dla bezpieczeństwa dam... — Ale na litość Boską... Panie Pleydell — zdumiał się farmer. — Czy nie znasz, panie, kapitana? — Nie, ale jeśli to twój przyjaciel, to jesteśmy bezpieczni — odparł Pleydell. — Nie odchodź od niego w każdym razie. Wypadki toczyły się tak szybko, że profesor dopiero teraz zdążył otrząsnąć się ze swego roztargnienia, zamknąć książkę, którą czytał był w kącie, i zbliżyć się, by zobaczyć przybyszów. Spojrzawszy na Bertrama, krzyknął natychmiast: — Jeśli umarli mogą powstać z grobu, oto mój drogi i czcigodny pan! — Więc jednak mamy rację, na Boga! Byłem pewien, że mam rację! — oznajmił prawnik. — To wykapany ojciec. Pułkowniku, czemu nie witasz swego gościa? Myślę... zdaje mi się... wierzę, że mamy rację... nigdy nie widziałem takiego podobieństwa... Ale cierpliwości... Profesorze, ani słowa. Siadaj, młody człowieku. — Przepraszam cię, panie, lecz jeżeli, jak wnioskuję, jestem pod dachem pułkownika Manneringa, chciałbym wiedzieć najpierw, czy moje przypadkowe tu pojawienie uważane jest za obrazę, czy też jestem pożądanym gościem? Mannering zmusił się do wysiłku.
— Pożądanym gościem? Ależ oczywiście, jeżeli mi tylko powiesz, panie, czym mogę ci służyć. Wydaje mi się, że wyrządziłem ci krzywdę, którą powinienem naprawić... zawsze to podejrzewałem... lecz twe pojawienie się, tak nagłe i niespodziewane, a związane z tyloma bolesnymi wspomnieniami, nie pozwoliło mi powiedzieć od razu tego, co powiem teraz — a mianowicie — bez względu na to, czemu zawdzięczam zaszczyt twojej tu wizyty, jest ona mile widziana. Bertram chłodnym, acz grzecznym ukłonem przyjął poważne powitanie Manneringa. — Julio, moje dziecko, wyjdź lepiej. Wybaczysz, panie Brown, mej córce — lecz widzę, że pewne okoliczności nasuwają jej przykre wspomnienia. Słysząc wezwanie ojca, panna Mannering wstała i wyszła, lecz gdy przechodziła koło Bertrama, nie mogła powstrzymać słów: — Zaślepiony! Po raz drugi! — lecz szepnęła je tak cicho, że usłyszał je tylko on sam. Panna Bertram wyszła, zdumiona, za swoją przyjaciółką, nie śmiała jednak rzucić ponownego spojrzenia na człowieka, który przejmował ją takim strachem. Rozumiała, że zaszła tu jakaś pomyłka, lecz nie chciała powiększać zamieszania, oznajmiając, że ten przybysz jest zabójcą. Znał go przecież pułkownik i przyjął jako dżentelmena. Z pewnością albo nie jest tym, za kogo ona go bierze, albo Hazlewood miał słuszność twierdząc, że postrzał był przypadkowy. Dla zdolnego malarza pozostali w pokoju tworzyliby doskonałą grupę do obrazu. Każdy był zbyt przejęty własnymi wrażeniami, by zwracać uwagę na wrażenia innych. Bertram znalazł się najbardziej niespodziewanie w domu człowieka, do którego czuł niechęć jako do swego osobistego wroga, a jednocześnie szacunek, jako dla ojca Julii. W Manneringu walczyły wrodzona skłonność do uprzejmości i gościnności oraz zadowolenie, że oto uwolniony został od wyrzutów sumienia za przelanie krwi w osobistej sprawie, z dawnym uprzedzeniem i niechęcią do Browna, które odżyły na jego widok w wyniosłym sercu pułkownika. Sampson, rozdygotany, opierał się o poręcz krzesła i wlepiał wzrok w Bertrama z pełnym niepokoju napięciem, które wykrzywiało mu twarz. Dinmont, okutany w luźną, włochatą burkę, wyglądał jak ogromny niedźwiedź stojący na tylnych łapach, kiedy tak wpatrywał się we wszystkich okrągłymi oczyma, rozszerzonymi zdumieniem.
Jeden tylko prawnik był w swoim żywiole — bystry, sprężysty i energiczny, widział już przed sobą w perspektywie wspaniały sukces, odniesiony w dziwnym, doniosłym i tajemniczym procesie, niczym młody, dufny w zwycięstwo monarcha, kiedy prowadzi swą dzielną armię na pole pierwszego boju. Krzątał się energicznie, przejmując w swoje ręce wyjaśnienie całej sytuacji. — Proszę, proszę, siadajcie, panowie. Z racji mego zawodu sam się tym wszystkim zajmę. Pozwólcie, że ja to za was załatwię. Siadaj, pułkowniku, i pozwól mi wziąć sprawę w swoje ręce. Siadaj, panie Brown, out quocunque alio nomine vocaris*. Profesorze, siadaj, proszę. Przysuń tu sobie krzesło, zacny gospodarzu. — Ja tam nic nie wiem, panie Pleydell — zaczął Dinmont spoglądając na swą burkę z szorstkiej wełny, a potem na pięknie umeblowaną komnatę — może lepiej będzie, jeśli sobie pójdę gdzie indziej i zostawię państwa ich rozmowom... nie bardzo odpowiednio jestem ubrany... Pułkownik Mannering, który dopiero teraz poznał Dandie'ego, podszedł doń natychmiast i powitał serdecznie, zapewniając go, że po tym, czego był świadkiem w Edynburgu, uważa, iż ten prosty płaszcz i buty na grubych podeszwach mogłyby stanowić ozdobę królewskiego salonu. — Ej, pułkowniku, jestem tylko prostym farmerem, ale oczywista, że jeśli coś przyjemnego ma się przydarzyć kapitanowi, to bardzo chciałbym to usłyszeć, a jeśli pan Pleydell weźmie sprawę w swoje ręce, to pewnikiem wszystko będzie dobrze. — Masz rację, Dandie, gadasz jak góralska wróżycha, ale teraz bądź cicho. No, nareszcie siedzicie wszyscy — wypijcie po kieliszku wina, nim zacznę po kolei mój katechizm. A teraz — tu zwrócił się do Bertrama — mój drogi chłopcze, czy wiesz, kim albo czym jesteś? Mimo zmieszania katechumen musiał się roześmiać, słysząc ten początek, i odparł: — Doprawdy, panie, myślałem dawniej, że wiem, lecz muszę przyznać, iż ostatnie wypadki sprawiły, żem zaczął mieć co do tego pewne wątpliwości. — Powiedz nam więc, za kogo się dawniej uważałeś? — Dotychczas zwykłem uważać się i nazywać Vanbeestem Brownem, który służył jako kadet albo wolontariusz pod
pułkownikiem Manneringiem, kiedy dowodził on ....... regimentem i znał mnie w tym właśnie charakterze. — Jeśli o to idzie — oświadczył pułkownik — mogę zaświadczyć identyczność pana Browna i dodać to, czego w swej skromności zapomniał powiedzieć, że jako oficer wyróżniał się odwagą i zdolnościami. — Tym lepiej, drogi przyjacielu — odparł pan Pleydell — lecz to należy do charakterystyki ogólnej. Pan Brown musi nam teraz powiedzieć, gdzie się urodził. — Przypuszczam, że w Szkocji, lecz dokładne miejsce jest mi nie znane. — Gdzie się kształcił? — W Holandii, z całą pewnością. — Czy nie pamiętasz nic ze swego dzieciństwa przed opuszczeniem Szkocji? — Bardzo mgliście, panie. Mam jednak mocne przekonanie, utwierdzone być może przez kontrast ze złym traktowaniem w następnym okresie życia, że we wczesnym dzieciństwie byłem otaczany wielką czułością i troskliwą opieką. Przypominam sobie niewyraźnie pewnego przystojnego mężczyznę, którego nazywałem ojcem, oraz damę słabego zdrowia, która zapewne była moją matką, lecz wspomnienia te są mgliste i bezładne. Pamiętam również wysokiego, chudego, dobrotliwego pana w czerni, który uczył mnie czytać i chodził ze mną na spacery... wydaje mi się też, że właśnie ostatnim razem... Tu profesor nie mógł się już powstrzymać. Starał się z całych sił opanować wzruszenie, gdy każde słowo mówiącego dowodziło, że oto stoi przed nim syn jego dobroczyńcy — kiedy jednak Bertram, snując swe wspomnienia z dzieciństwa, zaczął mówić o swym wychowawcy i jego naukach, profesor musiał dać upust rozpierającym go uczuciom. Porwał się gwałtownie z krzesła i złożywszy ręce, drżąc cały, z oczyma zalanymi łzami, zawołał głośno; — Harry Bertram! Spójrz na mnie! Czy nie ja byłem tym człowiekiem? — Tak! — zakrzyknął Bertram porywając się z krzesła, jakby nagłe światło błysnęło mu w głowie. — Tak! Tak brzmiało moje imię — a oto głos i postać mego drogiego, starego nauczyciela!
Profesor rzucił mu się w objęcia, przyciskał go tysiąc razy do piersi i przejęty wzruszeniem, które targało całą jego postacią, zaszlochał histerycznie, a wreszcie, mówiąc uroczystym językiem Biblii, ,,wzniósł głos swój" i rozpłakał się rzewnie. Pułkownik Mannering szukał ratunku w chustce do nosa, Pleydell wykrzywiał twarz i przecierał szkła okularów, a zacny Dinmont zahuczał głośno dwa razy i krzyknął: — Co za diabeł z tego człowieka! Zmusił mnie do tego, czego nie zrobiłem, odkąd umarła moja stara matka. — No, no — odezwał się wreszcie prawnik — cisza na sali! Mamy przeciwko sobie bardzo sprytnego przeciwnika. Nie wolno nam tracić czasu podczas zbierania informacji. O ile wiem, mamy jeszcze coś do zrobienia przed świtem. — Każę zaraz siodłać konia, jeśli chcesz, panie — zwrócił się doń pułkownik, — Nie, nie, jeszcze nie pora, jeszcze nie pora. Ale uspokój się, profesorze, dałem ci dosyć czasu, byś mógł wyrazić swoje wzruszenie. Oznajmiam koniec przerwy — pozwól mi prowadzić dalej przesłuchanie. Profesor słuchał zazwyczaj każdego, kto tylko miał ochotę narzucić mu swą wolę, toteż zaraz osunął się na krzesło, zasłonił twarz rozpostartą kraciastą chustką, a sądząc po ruchach jego złożonych dłoni, dziękował w myślach Bogu. Potem wyjrzał ponad kraciastą zasłoną, jakby chciał się upewnić, że ta tak miła jego sercu zjawa nie rozpłynęła się w powietrzu, potem znowu skrył oczy za zasłoną, by podjąć ciche modły, aż wreszcie doszedł do wniosku, że trzeba uważać na to, co mówi prawnik, jego pytania bowiem są niezwykle interesujące. — A teraz — mówił pan Pleydell po kilku pytaniach tyczących szczegółów owych dziecinnych wspomnień — a teraz, panie Bertram, bo myślę, że w przyszłości powinniśmy cię nazywać prawdziwym twoim nazwiskiem, czy będziesz łaskaw opowiedzieć nam wszystkie szczegóły, jakie tylko możesz sobie przypomnieć w związku ze sposobem, w jaki opuściłeś Szkocję? — Doprawdy, panie, muszę powiedzieć, że chociaż straszliwe zarysy wypadków tego dnia mocno wryły się w mej pamięci, lecz strach, który je tak upamiętnił, w dużym stopniu splątał też i zmieszał
wszystkie szczegóły. Pamiętam jednak, że spacerowałem gdzieś... chyba po jakimś lesie... — O, tak, to było w lesie Warroch, mój kochany — wtrącił profesor. — Cicho, panie Sampson — napomniał go prawnik. — Tak, to było w lesie — ciągnął Bertram, a dawne, pomieszane wrażenia zaczęły się szeregować w miarę ożywających wspomnień — i ktoś był ze mną... chyba ten zacny i kochający pan... — Tak, tak, Harry, niech cię Bóg błogosławi... to byłem ja. — Siedź cicho, profesorze, i nie przerywaj zeznań — ofuknął go pan Pleydell. — No i co dalej? — Dalej — ciągnął Bertram — jakby we śnie znalazłem się nagle na koniu przed moim opiekunem. — Nie, nie — zakrzyknął Sampson — nigdy nie wystawiałem na takie niebezpieczeństwo mych członków, a co dopiero mówić o twoich! — Słowo daję, to jest nie do zniesienia! — wykrzyknął prawnik. — Posłuchaj, profesorze, jeśli powiesz jedno jeszcze słowo bez mojego pozwolenia, przeczytam trzy zdania z Magicznej Księgi, machnę trzy razy pałeczką nad głową, odwołam wszystkie czary tej nocy i zaklnę Harry'ego Bertrama z powrotem w Vanbeesta Browna. — Szlachetny i zacny panie — jęknął profesor — pokornie błagam o wybaczenie, lecz było to verbum volans*. — Cóż, nolens volens*, trzymaj język za zębami — oświadczył prawnik. — Proszę, profesorze, bądź cicho — tłumaczył mu pułkownik. — Jest rzeczą niezmiernej wagi dla twego odzyskanego przyjaciela, by pan Pleydell dalej prowadził swe badania. — Już będę niemy — odparł skonfundowany profesor. — Nagle — ciągnął Bertram — rzuciło się na nas kilku ludzi i ściągnęło nas z konia. Niewiele pamiętam oprócz tego, że starałem się uciec pośród rozpaczliwego szamotania i wpadłem w ramiona niezwykle wysokiej kobiety, która wyskoczyła z krzaków i osłaniała mnie przez jakiś czas — wszystko, co było dalej, to tylko wrażenie zamętu i strachu — jakieś mgliste wspomnienie plaży nadmorskiej i jaskini, a potem napój nasenny, który uśpił mnie na długi czas. Krótko mówiąc, dalej pamiętam dopiero czasy, kiedy byłem popychanym przez wszystkich, na wpół zagłodzonym chłopakiem okrętowym na
szkunerze, a potem uczniem w Holandii; opiekował się mną wówczas pewien stary kupiec, który polubił mnie serdecznie. — A jak, panie — zapytał pan Pleydell — tłumaczyli ci twoi opiekunowie sprawę twego pochodzenia? — Tłumaczyli mi to krótko — odparł Bertram — i kazali nie pytać o więcej. Dano mi do zrozumienia, że ojciec mój brał udział w kontrabandzie na wschodnim wybrzeżu Szkocji i został zabity w potyczce z inspektorami celnymi, że jego wspólnicy z Holandii mieli w tym czasie statek przy brzegu, że część załogi tego statku brała udział w owej potyczce i że przynieśli mnie po niej na pokład powodowani litością, ponieważ po śmierci mego ojca zostałem pozbawiony środków do życia. W miarę upływu lat, coraz bardziej zdawałem sobie sprawę, że ta historia pod wieloma względami nie zgadza się z tym, co pamiętałem, lecz cóż mogłem zrobić? Nie mogłem rozwikłać mych wątpliwości, nie miałem żadnego przyjaciela, któremu mógłbym o nich opowiedzieć lub wspólnie zastanowić się nad nimi. Dalsze moje dzieje znane są pułkownikowi Mannering. Pojechałem do Indii, gdzie miałem zostać kancelistą w pewnym holenderskim przedsiębiorstwie handlowym; tam jednak sprawy źle się układały, toteż wybrałem zawód wojskowy i wydaje mi się, żem go nie zhańbił. — Świetny z ciebie chłopak, głowę daję — oświadczył Pleydell — a że tak długo brakowało ci ojca, pragnąłbym z całego serca móc upomnieć się o ten zaszczyt dla siebie. Ale ta historia z młodym Hazlewoodem? — To przypadek — odparł Bertram. — Podróżowałem po Szkocji dla przyjemności, a spędziwszy tydzień u mojego przyjaciela, pana Dinmonta, z którym, dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, zawarłem przypadkową znajomość... — To był szczęśliwy przypadek dla mnie — wtrącił Dinmont — bo gdyby nie pomoc kapitana, dwaj łotrzy roztrzaskaliby mi czaszkę jak nic! — Wkrótce po naszym rozstaniu w miasteczku .......... skradziono mi bagaże; zamieszkałem potem w Kippletringan i wówczas spotkałem przypadkowo tego dżentelmena. Kiedy zbliżałem się, chcąc złożyć wyrazy mego uszanowania pannie Mannering, którą znałem z Indii, pan Hazlewood, zobaczywszy, że zbliża się człowiek o wyglądzie nie budzącym zaufania, rozkazał mi dość wyniośle cofnąć się; to było
przyczyną zwady, w której miałem nieszczęście zranić go przypadkiem. A teraz, panie, kiedy odpowiedziałem już na wszystkie twoje pytania... — Nie, nie na wszystkie — odparł Pleydell spoglądając nań bystro — są jeszcze pewne pytania, które odłożę do jutra, jest bowiem chyba czas zamknąć wieczorną, a raczej już poranną sesję sądową. — Dobrze — zgodził się młody człowiek — wyrażę to więc inaczej — ponieważ odpowiedziałem na wszystkie pytania, które ty, panie, zechciałeś mi zadać dziś wieczorem, czy będziesz tak dobry i powiesz mi, kim jesteś, że tak wielkim obdarzasz zainteresowaniem wszystko, co mnie dotyczy, i za kogo mnie bierzesz, że przybycie moje spowodowało takie zamieszanie? — Jeśli idzie o mnie — odparł adwokat — jestem Paulus Pleydell, członek palestry szkockiej, jeśli zaś idzie o ciebie, niełatwo powiedzieć dokładnie, kim jesteś w tej chwili, lecz mam nadzieję, że w niedługim czasie będę cię mógł nazwać jaśnie wielmożnym Henry'm Bertramem, przedstawicielem jednego z najstarszych rodów szkockich i dziedzicem fideikomisu*, jakim jest majętność Ellangowan oraz związane z nią królewskie nadania. Tak — ciągnął przymknąwszy oczy i mówiąc do siebie — musimy pominąć okres jego ojca i traktować go jako dziedzica jego dziada, Lewisa, który zapisał majątek jako fideikomis — jedyny mądry człowiek w tej rodzinie, o jakim słyszałem. Wszyscy wstali teraz, by udać się do swoich pokoi na spoczynek, gdy pułkownik Mannering podszedł do Bertrama, oszołomionego słowami prawnika, i rzekł: — Życzę ci, panie, wiele radości z szerokich perspektyw, jakie otworzył teraz przed tobą los. Byłem starym przyjacielem twego ojca i przypadkiem znalazłem się we dworze Ellangowan, równie niespodziewanie, jak ty znalazłeś się dzisiaj w moim domu, tej właśnie nocy, kiedy ty przyszedłeś na świat. Nie wiedziałem o tym, gdy... lecz mam nadzieję, że zapomnimy o starych urazach. Wierzaj mi, panie, że twoje pojawienie się tutaj jako pana Browna, żywego i całego, uwolniło mnie od najbardziej bolesnych doznań, a twoje prawo do nazwiska mego starego przyjaciela sprawia, iż jesteś teraz po dwakroć mile widziany w moim domu. — A moi rodzice? — zapytał Bertram.
— Nie żyją oboje... majątek rodowy został sprzedany, lecz mam nadzieję, że będziesz go mógł odzyskać. Jeśli potrzeba ci czegoś, co mogłoby pomóc w dochodzeniu twych praw, służę ci z najwyższą przyjemnością. — Nie, nie, to już mnie zostaw, pułkowniku — wtrącił się adwokat. — To moje powołanie — i zrobię jeszcze na tym pieniądze. — Pewno mi nie przystoi — odezwał się Dinmont — mówić do takich wielkich państwa, ale jeśli pieniądze mogłyby coś pomóc sprawie kapitana, a powiadają, że żadna sprawa nie idzie dobrze bez pieniędzy... — Chyba że w soboty wieczorem — podsunął Pleydell. — Tak, ale jak wasza wielmożność nie chce wziąć zapłaty, to i sprawy też nie przyjmuje, więc już nigdy nie będę w sobotę zawracał głowy waszej wielmożności... ale, powiadam, mamy w sakiewce trochę pieniędzy, które są, jakby były kapitana, bo tak już postanowiliśmy, Ailie i ja... — Nie, nie, mój gospodarzu... nie ma mowy... nie ma mowy... trzymaj pieniądze na zakup nowych stad. — Nowych stad? Wasza wysokość zna się na wielu rzeczach, ale nie zna naszej fermy, Karolkowej Zagrody. Tyle w niej już mamy owiec, że sprzedajemy rocznie chyba sześćset funtów żywej wagi... nie, nie. — To nie możesz wziąć w dzierżawę drugiej fermy? — Nie wiem tam... nasz książę nie jest skory do puszczania więcej ziemi w dzierżawę, a nie może przecież wyrzucać starych dzierżawców. No i ja nie pójdę donosić na innych i podbijać czynsze moich sąsiadów. — Co? Nawet tego twojego sąsiada z Dawston... czy Diabeł-ston, czy jak tam to się nazywa? — Jocka z Dawston? O, nie! To uparty chłop i kłótliwy o pastwiska, więc mieliśmy z nim wiele sporów, ale niech mnie diabli wezmą, jeślibym miał mu kiedy wyrządzić krzywdę. — Uczciwy z ciebie chłop — oświadczył prawnik. — Idź teraz do łóżka. Gwarantuję ci, że zdrowiej będziesz spał niż wielu takich, co zrzucają z siebie haftowany frak i kładą szlafmycę z koronkami. Pułkowniku, widzę, żeś zajęty naszym enfant trouve*. Barnes musi mi jutro o siódmej rano dać sygnał do powstania, bo mój służący to straszny śpioch. Ośmielam się też przypuszczać, że mój kancelista, Driver, poszedł w ślady Clarence'a i utonął już w beczce tego piwa, bo
pani Allan obiecała, że da mu wszystko, czego będzie potrzeba, a szybko się przekona, czego on pragnie najbardziej. Dobranoc, pułkowniku, dobranoc, profesorze Sampson, dobranoc, Dinmoncie szlachetny — i wreszcie dobranoc, nowo odnaleziony przedstawicielu rodu Bertramów, Mac-Dingawaie, Knarthów, Arthów, Godfreyów, Dennisów i Rolandów, zakończę zaś najważniejszym tytułem — dziedzicu fideikomisu i dzierżaw Ellangowan z woli jaśnie wielmożnego Lewisa Bertrama, którego jesteś prawym potomkiem. Z tymi słowy stary jegomość wziął świecę i wyszedł z pokoju, a reszta towarzystwa rozeszła się również; tylko profesor jeszcze raz przycisnął do piersi i uściskał swojego „małego Harry'ego" Bertrama, jak nazywał tego wysokiego na sześć stóp oficera. ROZDZIAŁ LI — W mojej wyobraźni Widzę już tylko jedną twarz — Bertrama... Umieram... nie ma tam życia, gdzie nie ma Mego Bertrama — W. SZEKSPIR: Wszystko dobre, co kończy się dobrze O wyznaczonej poprzedniego wieczora godzinie niestrudzony prawnik siedział przy jasnym ogniu i dwóch woskowych świecach, w aksamitnej szlafmycy na głowie i pikowanym jedwabnym szlafroku, pilnie porządkując notatki tyczące dowodów i wskazówek w sprawie morderstwa Franka Kennedy. Wysłano też umyślnego do pana MacMorlana, prosząc go o jak najszybszy przyjazd do Woodburne z przyczyn niezmiernie ważnych. Dinmont nie śpieszył się do wstawania po trudach poprzedniego wieczora, zwłaszcza że komfort w Woodburne bardziej mu odpowiadał niż u Mac-Guffoga. Niecierpliwość kazałaby Bertramowi wstać wcześniej, gdyby nie to, że pułkownik napomknął, iż zamierza mu złożyć rano wizytę w jego pokoju, toteż młody człowiek wolał nie wychodzić. Barnes dostarczył mu na rozkaz swego pana bieliznę i wszystko, co trzeba, Bertram ubrał się więc i oczekiwał teraz obiecanej wizyty swego gospodarza. Wkrótce ciche stukanie oznajmiło przybycie pułkownika, z którym Bertram odbył długą i zadowalającą rozmowę. Każdy z nich jednak ukrył coś przed drugim. Mannering nie mógł się zdobyć na wyjaśnienie młodzieńcowi historii owej astrologicznej przepowiedni,
Bertram zaś, ze zrozumiałych zupełnie powodów, milczał o swej miłości do Julii. Jeśli idzie o wszystkie inne sprawy, rozmowa była szczera i przyjemna dla obu, a przy końcu w stosunku pułkownika do młodego człowieka można było nawet wyczuć coś, co przypominało serdeczność. Bertram wzorował swoje zachowanie na zachowaniu gospodarza i sprawiał wrażenie człowieka, który z wdzięcznością i zadowoleniem przyjmuje ofiarowaną mu uprzejmość, lecz bynajmniej o nią nie zabiega. Panna Bertram znajdowała się właśnie w małej jadalni, kiedy wsunął się tam Sampson z twarzą promieniejącą od uśmiechów, co było u niego taką rzadkością, że Lucy sądziła z początku, iż ktoś musiał nabrać biedaka i to wprawiło go w tak ekstatyczną radość. Przez pewien czas profesor zajadał, przewracając oczyma i rozdziawiając usta jak wielka drewniana głowa w budzie jarmarcznej, aż wreszcie zaczął: — A cóż ty o nim myślisz, panno Lucy? — O kim mam myśleć, profesorze? — zapytała panienka. — O Har... o tym, o którym wiesz — dopytywał się profesor. — O którym wiem? — zdumiała się Lucy nie pojmując wcale, o co tu chodzi. — Tak, o obcym, wiesz, o tym przybyszu, co zjawił się wczoraj wieczorem — co przyjechał karetką pocztową... co strzelał do młodego Hazlewooda, cha, cha, cha!!! — profesor wybuchnął śmiechem podobnym do rżenia. — Doprawdy, panie Sampson, dziwny wybrałeś sobie przedmiot do żartów. W ogóle nie myślę o tym człowieku, mam tylko nadzieję, iż owo zajście było nieporozumieniem i że nie potrzebujemy się obawiać jego powtórzenia. — Nieporozumieniem, ho, ho, ho!!! — zarżał znowu profesor. — Naprawdę, panie Sampson — obruszyła się Lucy trochę dotknięta — niezwykle jesteś dzisiaj wesoły. — Tak, to prawda! cha, cha, cha! Nie - by - wa - łe! ho, ho, ho!!! — Tak, rzeczywiście niebywałe, drogi panie — ciągnęła panna — że wolałabym znać przyczynę twej wesołości niż bawić się tylko jej skutkami. — Poznasz ją, panno Lucy — odparł biedny Abel. —Czy pamiętasz swego brata?
— Wielki Boże! Jak możesz, panie, pytać mnie o to? Nikt nie wie lepiej od ciebie, że zginął tego samego dnia, w którym ja się urodziłam. — Prawda, święta prawda — odparł profesor smutniejąc na to wspomnienie. — Dziwne, że o tym zapomniałem... tak, tak, prawda! Ale pamiętasz swego zacnego ojca? — Jakżeż możesz w to wątpić, panie, przecież dopiero kilka tygodni upłynęło, odkąd... — Prawda, tak, tak, święta prawda — odparł profesor, a jego hyhnhnmski* śmiech przeszedł teraz w histeryczny chichot. — Nie mogę się już weselić, gdy słyszę te wspomnienia... lecz spójrz na tego młodego człowieka. — W tej chwili Bertram wszedł do pokoju. — Tak, przyjrzyj mu się dobrze — to wykapany obraz twego ojca. A że Bóg pozbawił was rodziców... och, dzieci moje, kochajcie się nawzajem! — To naprawdę postać i twarz mego ojca — powiedziała Lucy blednąc. Bertram skoczył, by ją podtrzymać, profesor, by przynieść wodę (w pośpiechu zaczerpnął ją z wazy z wrzątkiem), lecz na szczęście krew wróciła szybko na policzki młodej panny, co uchroniło ją przed tym mało odpowiednim lekarstwem. — Zaklinam cię, powiedz mi, panie — spytała przerywanym i uroczystym głosem — czy to jest mój brat? — Tak, tak... panno Lucy... to jest mały Harry Bertram, tak pewnie, jak słońce Boże na niebie! — A to jest moja siostra? — mówił Bertram, dając folgę wszystkim rodzinnym uczuciom, które długo w nim drzemały nie znajdując przedmiotu, na którym mogłyby się ześrodkować. — Tak, tak, to panna Lucy Bertram — krzyknął Sampson — która dzięki mizernej mojej pomocy włada biegle, jak to sam stwierdzisz, językami Francji, Włoch, a nawet Hiszpanii... wyuczona została pisania i czytania we własnym języku, jak również nauczyła się arytmetyki oraz podwójnej i pojedynczej księgowości. Nie mówię tu o jej znajomości kroju i szycia oraz prowadzenia gospodarstwa, aby oddać bowiem każdemu należną mu sprawiedliwość, otrzymała te umiejętności nie ode mnie, lecz od gospodyni. Nie biorę też na siebie zasługi za jej umiejętność gry na instrumentach strunowych, gdyż na tym polu niemałe zasługi oddała pewna wielmożna młoda dama,
skromna, cnotliwa i niezmiernie dowcipna, panna Julia Mannering. Suum cuique tributio *. — A więc ty — mówił Bertram do siostry — jesteś wszystkim, co mi pozostało. Wczoraj wieczorem, a dokładnie dzisiaj rano pułkownik Mannering opowiedział mi szczegółowo o nieszczęsnych losach naszej rodziny, nie powiedział mi jednak, że znajdę tutaj moją siostrę. — Chciał pewnie — odparła Lucy — by powiedział ci o tym ten oto pan, jeden z najlepszych i najwierniejszych naszych przyjaciół, który koił długie cierpienia ojca, był świadkiem jego śmierci i wpośród najczarniejszych chmur losu nie chciał opuścić sieroty. — Niech go Bóg za to błogosławi! — mówił Bertram ściskając dłoń profesora. — Zasługuje na miłość, jaką zawsze obdarzałem nawet to mgliste, niejasne o nim wspomnienie, zachowane z dzieciństwa. — Niech was Bóg błogosławi, moje kochane dzieci! — rzeki Sampson. — Gdyby nie wy, pragnąłbym, gdyby taka była wola nieba, złożyć mą głowę w ziemi, koło mego dobrodzieja. — Lecz mam nadzieję — ciągnął Bertram — i mam wszelkie powody ufać, że wszyscy doczekamy jeszcze lepszych dni. Nasze krzywdy zostaną naprawione, jeśli niebo zesłało mi środki i przyjaciół, którzy pomogą mi dojść moich praw. — Nie byle jakich przyjaciół — zakrzyknął profesor — i jak to słusznie powiedziałeś, zesłanych ci przez Tego, do którego już w dzieciństwie kazałem ci się uciekać, jako do źródła wszystkiego, co dobre! Oto sławny pułkownik Mannering z Indii Wschodnich, wojownik od zarania dni swoich, a jednocześnie człowiek wielkiej erudycji, wziąwszy pod uwagę najbardziej nieodpowiednie dla zdobywania wiedzy warunki, w jakich wiódł życie. Oto sławny adwokat, pan Pleydell, również mąż wielce uczony, który jednak potrafi poniżyć się do błahostek, bynajmniej mu nieprzystojnych. A oto pan Andrzej Dinmont, który, jak rozumiem, nie odznacza się rozległą wiedzą, lecz który, jak starożytny patriarcha, zna się na wszystkim, co dotyczy bydlątek. Wreszcie ja, który miał więcej sposobności zebrania wiedzy niż ci wspomniani już niezwykłej wartości przyjaciele i który, jeśli mi wypada powiedzieć, nie zmarnował tych sposobności, lecz wykorzystał je na tyle, na ile mu pozwoliły skromne jego talenty. Oczywiście, mój mały Harry, musimy natychmiast wrócić do przerwanych nauk. Zacznę od samych podstaw. Tak, zreformuję twoje wiadomości od samego początku do
końca, od gruntownej znajomości gramatyki angielskiej aż do języka hebrajskiego, a może i chaldejskiego. Lecz słowa profesora padały w próżnię, brat i siostra bowiem zbyt byli przejęci wypytywaniem się nawzajem o swoje dotychczasowe koleje, by zwracać wiele uwagi na tego zacnego człowieka. Po wyjściu od Bertrama pułkownik Mannering poszedł do ubieralni Julii i kazał odejść pannie służącej. — Ojcze drogi — zawołała córka zobaczywszy go w drzwiach — zapomniałeś chyba, jak długo czuwałyśmy wczoraj wieczorem, że nie pozwalasz mi uczesać włosów, chociaż wiesz na pewno, że musiały mi zjeżyć się na głowie od wczorajszych niespodzianek! — Moja droga, przyszedłem porozmawiać tu o czymś, co ma związek z wnętrzem twojej głowy, a nie jej zewnętrznym wyglądem, który za chwilę oddam pod opiekę pani Mincig. — Boże! Pomyśl, ojcze, jak bardzo splątane są wszystkie moje pojęcia, a ty tu chcesz je rozczesać w ciągu paru minut! Jeśliby Mincig próbowała zrobić coś podobnego przy pomocy grzebienia, wydarłaby mi z głowy połowę włosów. — Dobrze. Powiedz mi więc — odparł jej ojciec — w którym to punkcie leży ów węzeł, a ja spróbuję go rozplatać odpowiednio łagodnie. — Och, wszystko jest splątane. Wszystko jest jak niesamowity jakiś sen. — Dobrze — wobec tego spróbuję ci go wytłumaczyć. — Tu pułkownik opisał pokrótce losy i perspektywy Bertrama, a Julia słuchała z daremnie ukrywanym zainteresowaniem. — No — zakończył ojciec — czy twoje pojęcia na ten temat rozjaśniły się teraz? — Poplątały się jeszcze bardziej — odparła Julia. — Ten oto młody człowiek, którego uważano za nieżyjącego od dawna, wraca z Indii, podobnie jak Abulfuaris, wielki podróżnik, wrócił do swej siostry, Canzade, i swego przezornego brata, Houra. Coś tu zresztą chyba pomieszałam — zdaje mi się, że to Canzade była jego żoną... ale Lucy może tu przedstawiać jedno, a profesor drugie. A potem, jak pantomima na zakończenie greckiej tragedii, zjawia się ten dziarski, zwariowany, szkocki adwokat... Jakież to będzie nadzwyczajne, jeśli Lucy odzyska swój majątek!
— Mnie zaś — przerwał jej ojciec — najbardziej tajemnicze wydaje się to, że panna Julia Mannering, która musiała dobrze wiedzieć, jak bardzo jej ojciec niepokoi się o tego młodego człowieka nazwiskiem Brown czy Bertram, jak go teraz musimy nazywać, mogła go zobaczyć, gdy zdarzył się ów wypadek z Hazlewoodem i nie wspomnieć o tym ojcu, pozwalając, by szukano tego młodego dżentelmena, jako człowieka podejrzanego i mordercę. Julii od początku brakło odwagi do stawienia czoła ojcu, lecz teraz była zupełnie zbita z tropu. W milczeniu zwiesiła głowę, na próżno starając się wykrztusić z siebie, że nie poznała była Browna podczas owego spotkania. — Nie słyszę odpowiedzi. No dobrze, Julio — ciągnął ojciec z powagą, lecz dobrotliwie — pozwól mi teraz zapytać, czy to było jedyne twoje spotkanie z Brownem od czasu, kiedy powrócił z Indii? W dalszym ciągu nie słyszę odpowiedzi. Muszę więc wnosić, że nie było to pierwsze spotkanie. Znowu nie słyszę odpowiedzi. Julio Mannering, czy możesz mi łaskawie odpowiedzieć? Czy to jest ów młody człowiek, który był pod twoim oknem i rozmawiał z tobą, gdy mieszkałaś w Mervyn-Hall? Julio — rozkazuję — proszę cię, powiedz mi wszystko szczerze. Panna Mannering podniosła głowę. — Byłam, ojcze, a myślę, że i teraz jestem, szalona; toteż jeszcze mi ciężej, gdy muszę w twojej obecności spotkać się z tym dżentelmenem, który choć nie był przyczyną, lecz w każdym razie wspólnikiem mego szaleństwa. — Tu zatrzymała się. — Mam więc rozumieć — rzekł pułkownik — że to był wykonawca owej serenady w Mervyn-Hall? Było w tej znaczącej zmianie określenia coś, co dodało Julii odwagi. — Tak, ojcze, to on, a jeśli postąpiłam źle, jak to już niejednokrotnie myślałam, mam przynajmniej coś na swoje usprawiedliwienie. — A cóż takiego? — zapytał szybko i trochę ostro pułkownik. — Nie ośmielę się powiedzieć, ojcze, lecz proszę — tu otworzyła mały sekretarzyk i podała mu jakieś listy. — Dam ci to, byś mógł zobaczyć, jak się ta znajomość zaczęła i kto nas do rozwijania jej zachęcał. Mannering podszedł z pakietem do okna — duma nie pozwoliła mu usunąć się gdzieś dalej — i przejrzał przelotnie i nerwowo kilka fragmentów listów; lecz przyszedł mu z pomocą jego stoicyzm —
filozofia, która, choć wyrosła z dumy, wszelako przynosi często owoc cnoty. Zwrócił więc listy córce ze spokojem, na jaki pozwoliło mu skrywane wzburzenie. — Sądząc z pobieżnego rzutu oka na te listy, są one dla ciebie dużym usprawiedliwieniem — widzę z nich bowiem, że usłuchałaś przynajmniej jednego ze swych rodziców. Przypomnijmy sobie pewne szkockie przysłowie, które profesor kiedyś przytaczał — co było, to było, a w przyszłości obowiązuje nas uczciwa gra. Nigdy ci nie będę wyrzucał dawnego twego braku zaufania — sądź w przyszłości moje intencje według moich czynów, na które dotychczas z pewnością nie miałaś powodu narzekać. Zatrzymaj te listy — nigdy nie były przeznaczone dla moich oczu i nie chciałbym ich więcej czytać — wystarczy to, co przeczytałem na twoją prośbę, byś mogła się usprawiedliwić. A teraz zgoda? A właściwie, czy rozumiesz mnie? — Och, drogi mój, szlachetny ojcze! — zawołała Julia rzucając mu się w objęcia. — Jakże ja mogłam choć przez chwile cię nie rozumieć! — Nie mówmy już o tym — odparł pułkownik — oboje nie jesteśmy bez winy. Człowiek zbyt dumny, by walczyć o powtórne zdobycie uczucia i zaufania, które jego zdaniem powinien był otrzymać bez starań, musi się spotkać z wielkim i być może zasłużonym rozczarowaniem. Wystarczy już, że ktoś najdroższy i najbardziej nieodżałowany z naszej rodziny zszedł do grobu, nie znając mnie — niechże nie stracę zaufania mego dziecka, które powinno mnie kochać, jeśli kocha samą siebie. — Och, nie ma o to strachu... nie ma obawy — odparła Julia — niechże mam tylko twoje uznanie i moje własne, a nie ma tak surowych zasad, do których bym się nie przystosowała, jeśli mi każesz być im posłuszną. — Dobrze, droga moja — odparł ojciec całując ją w czoło — mam nadzieję, że nie będziemy musieli prosić cię o taki heroizm. Jeśli zaś idzie o względy tego młodego człowieka, oczekuję po pierwsze, że ustanie wszelka potajemna korespondencja, na którą ani przez chwilę nie może się zgadzać młoda kobieta, nie poniżając się przez to we własnych oczach i w oczach swego ukochanego, i żądam, byś skierowała pana Bertrama do mnie po wyjaśnienia. Chciałabyś, rzecz oczywista, wiedzieć, dlaczego tego żądam. A więc przede wszystkim pragnąłbym poznać charakter tego młodego człowieka bliżej, niż na to poprzednio pozwalały okoliczności i, być może, własne moje
uprzedzenia. Pragnąłbym również zobaczyć, że ma już ustaloną sprawę swego pochodzenia. Nie idzie mi bynajmniej o to, by odzyskał majętność Ellangowan, choć do tego rodzaju spraw podchodzi się obojętnie jedynie w powieści. Z pewnością jednak Henry Bertram, dziedzic z Ellangowan, bez względu na to, czy jest właścicielem majętności rodowych, czy nie, to ktoś całkiem inny niż Vanbeest Brown, syn nikogo zgoła. Pan Pleydell powiada, że jego przodkowie byli wybitnymi postaciami w historii, walczyli bowiem pod sztandarami własnych swoich władców, gdy nasi przodkowie brali udział w bitwie pod Crecy i Poitiers. Krótko mówiąc, ani nie daję, ani nie odmawiam swojej zgody, oczekuję tylko, iż postarasz się odkupić poprzednie błędy. Ponieważ zaś możesz się teraz, niestety, odwoływać do jednego tylko z rodziców, mam nadzieję, że wykażesz swoją względem mnie powinność, obdarzając mnie zaufaniem, które, powiedziałbym, należy mi się ze względu na to, że szczerze pragnę twojego szczęścia. Pierwsza część tej przemowy bardzo Julię przejęła; porównanie zasług przodków Bertramów i Manneringów wywołało jej utajony uśmiech, lecz zakończenie musiało głęboko wzruszyć serce wrażliwe na wielkoduszność. — Drogi ojcze — mówiła wyciągając do niego rękę — przyjmij me zapewnienie, że od tej chwili będziesz pierwszą osobą, której się będę radziła we wszystkim, co w przyszłości tyczyć będzie mnie i Browna... to znaczy Bertrama... wierz, że nie podejmę żadnych decyzji, o których ty nie wiedziałbyś od razu i których byś nie pochwalał. Czy wolno mi zapytać — czy pan Bertram będzie w dalszym ciągu gościem w Woodburne? — Oczywiście — odparł pułkownik — tak długo, jak tego wymagać będzie dobro jego interesów. — Wobec tego, ojcze, musisz zrozumieć, zważywszy, co zaszło między nami w przeszłości, że pan Bertram będzie chciał dowiedzieć się, dlaczego cofam mu..., muszę się chyba do tego przyznać, te awanse, jakie mu dawniej robiłam. — Tuszę, Julio — odparł Mannering — że uszanuje mój dach i być może zrozumie, iż chcę mu wyświadczyć pewne usługi, toteż nie będzie skłonny namawiać cię do postępowania, którego ja mógłbym nie pochwalać. Mam też nadzieję, że dasz mu do zrozumienia, co jest obowiązkiem was obydwojga.
— Rozumiem cię, ojcze, i wykonam dokładnie twoje zalecenia. — Dziękuję ci, droga moja. Troszczę się (tu pocałował ją) wyłącznie o twoje dobro. A teraz wytrzyj te oto ślady łez i chodźmy na śniadanie. ROZDZIAŁ LII Otóż, Szeryfie, na to daje słowo, Że jutro w obiad przyślę ci go, aby Tobie czy komuś wraz się wytłumaczył Ze skarg, na niego wniesionych... W. SZEKSPIR: Henryk IV, a. III Kiedy te najrozmaitsze akcje uboczne, jak je można określić, rozegrały się pomiędzy poszczególnymi mieszkańcami Woodburne — o czym opowiedzieliśmy w poprzednim rozdziale — towarzystwo zebrało się wreszcie przy śniadaniu, z wyjątkiem Dandie'ego, który zaspokoił już przedtem swój apetyt i aspiracje towarzyskie, wypijając z panią Allan filiżankę herbaty, lekko zaprawionej dwoma łyżkami koniaku i wzmocnionej niezliczonymi płatami ogromnej pieczeni wołowej. Miał uczucie, że z tą miłą damą i Barnesem może zjeść dwa razy więcej i nagadać się dwa razy lepiej niż z wielkim państwem w jadalni. Rzeczywiście, posiłek tej mniej znakomitej grupy był o wiele weselszy niż śniadanie wyższych sfer, gdzie u większości zebranych czuło się pewne skrępowanie. Julia nie miała odwagi wydobyć z siebie głosu, by spytać Bertrama, czy prosi o jeszcze jedną filiżankę herbaty. Kapitan z zakłopotaniem jadł grzankę z masłem pod okiem Manneringa. Lucy, okazując odzyskanemu bratu największą czułość, rozmyślała równocześnie o jego zajściu z Hazlewoodem. Pułkownik czuł nieprzyjemny niepokój, zrozumiały u człowieka wyniosłego, który sądzi, że najdrobniejsze jego czyny są bacznie obserwowane i odpowiednio komentowane przez innych. Prawnik gorliwie smarował bułkę masłem z miną niezmiernie poważną, co było prawdopodobnie wynikiem jego ciężkich porannych trudów. Natomiast profesor znajdował się w ekstazie! Spoglądał na Bertrama — spoglądał na Lucy... chichotał, piszczał, uśmiechał się, popełniał najrozmaitsze gafy — wlał całą śmietankę (co nie było znów zbyt przykrą pomyłką) na swój talerz owsianki, która zwykle stanowiła jego śniadanie, wylał resztki tego, co nazywał ,,koronującym całość daniem herbaty" do
cukiernicy, miast do miedniczki na zlewki, a zakończył wylaniem wrzątku na Platona, ulubionego spaniela pułkownika, który przyjął tę libację skowytem, nie licującym bynajmniej z godnością filozofa, którego nosił miano. Ten ostatni wyczyn wstrząsnął nieco równowagą pułkownika. — Słowo daję, profesorze, zapominasz, jaka jest różnica między Platonem * a Zenonem *. — Pierwszy był przywódcą akademików, drugi stoików— odparł z obrażoną dumą profesor słysząc taką insynuację. — Tak, drogi panie, ale to Zenon, nie Platon twierdził, że ból nie jest złem. — Myślałbym — wtrącił się Pleydell — że niezwykle szacowny czworonóg, który wyskoczył teraz z pokoju na trzech łapach, należy raczej do szkoły cyników. — Dobra riposta. Ale oto odpowiedź pana Mac-Morlana. Odpowiedź była niepomyślna. Pani Mac-Morlan przesyła wyrazy szacunku i zawiadamia, że mąż jej został w Portanferry, gdzie zeszłej nocy miały miejsce pewne niepokojące zamieszki, i musi przeprowadzić odpowiednie badania w tej sprawie. — Cóż mamy teraz robić, panie radco? — zapytał pułkownik Pleydella. — Wolałbym, żebyśmy mogli porozumieć się z Mac-Morlanem, bo to bardzo rozsądny jegomość, a poza tym mógłby działać według moich wskazań. Ale niewielka to teraz strata. Z naszym przyjacielem trzeba postąpić sui juris* — obecnie jest zbiegłym więźniem, prawo ma w stosunku do niego nieprzyjemne zarzuty. Pierwsza rzecz, to żeby został rectus in curia*. Z tej to przyczyny, pułkowniku, będę ci towarzyszył twoim powozem do dworu Hazlewood. To nie bardzo daleko. Zaofiarujemy kaucję, a przekonany jestem, że bez trudu dowiodę panu... przepraszam... sir Robertowi Hazlewoodowi, iż musi ją koniecznie przyjąć. — Zrobię to bardzo chętnie — odparł pułkownik i zadzwonił, by wydać odpowiednie rozkazy. — A co potem? — Musimy porozumieć się z Mac-Morlanem i zdobyć więcej dowodów. — Dowodów? — zdumiał się pułkownik. — Przecież sprawa jest jasna jak słońce. Pan Sampson, panna Bertram i ty, panie, stwierdziliście od razu, że młodzieniec to wykapany portret swego
ojca, a on sam pamięta wszystkie niezwykłe wypadki, które poprzedzały jego wyjazd ze Szkocji. Cóż jeszcze potrzeba, aby pewność była zupełna? — Aby mieć pewność moralną, to zapewne wystarczy — odparł doświadczony jurysta — lecz do prawnego dowodu wiele nam jeszcze brak. Wspomnienia pana Bertrama są tylko jego własnymi wspomnieniami i dlatego nie mogą stanowić dowodu na jego korzyść. Panna Bertram, ten oto uczony profesor i ja możemy tylko powiedzieć to, z czym zgodzi się każdy, kto znał nieboszczyka z Ellangowan, że ten młodzieniec to jego portret. Lecz przez to jeszcze nie zostanie on uznany za syna starego Bertrama i nie dostanie jego majętności. — Więc co zrobimy? — zapytał pułkownik. — Cóż, musimy mieć jasną, wyraźną sprawę do przedstawienia. Pozostają jeszcze Cyganie — ale, niestety, w oczach prawa to są wyrzutki społeczeństwa, niezdolne właściwie świadczyć, a Meg Merrilies jest w całym tego słowa znaczeniu świadkiem, którego nie dopuszczą do zeznań, boć przecież składała już w tej sprawie najróżniejsze oświadczenia, a gdy ja przesłuchiwałem ją w związku z tymi wypadkami, twierdziła bezczelnie, że nic jej o nich nie wiadomo. — Cóż więc trzeba zrobić? — zapytał Mannering. — Musimy zobaczyć — odparł prawniczy mędrzec — jakie dowody będzie można zdobyć w Holandii pośród ludzi, u których nasz młody przyjaciel się wychowywał. Obawiam się jednak, że będą woleli milczeć ze strachu przed składaniem zeznań w sprawie morderstwa celnika, a nawet jeśli zechcą mówić, to będziemy mieli za świadków tylko cudzoziemców lub wyjętych spod prawa przemytników. Krótko mówiąc, istnieje wiele wątpliwości. — Pozwól mi powiedzieć, wielmożny i uczony panie — wtrącił profesor — że wierzę, iż Ten, który przywrócił małego Harry Bertrama jego bliskim, nie pozostawi swego dzieła bez dokończenia. — Sam również w to wierzę, panie Sampson — odparł Pleydell — lecz musimy wykorzystać wszelkie nasze możliwości, a obawiam się, że trudniej nam z tym będzie, niż mi się z początku zdawało. Lecz tchórzliwe serce nigdy nie zdobyło pięknej damy, a mówiąc już o tym (tu zwrócił się na stronie do panny Mannering, podczas gdy Bertram rozmawiał ze swoją siostrą), oto potwierdzenie moich słów na korzyść Holandii! Pomyśl tylko, jakich wykwintnych chłopców muszą wysyłać takie miasta, jak Lejda czy Utrecht, jeśli taki przystojny i
dobrze ułożony młodzieniec przyjeżdża z mało znanych szkół w Middleburgh? — Prawdę mówiąc — wtrącił profesor, zazdrosny o reputację holenderskich szkół — prawdę mówiąc, panie Pleydell, to ja kładłem fundamenty, jego wykształcenia. — Co prawda, to prawda, profesorze — odparł adwokat — to niewątpliwie tłumaczy, skąd ma tyle wdzięku. Ale oto twój powóz, pułkowniku. Żegnajcie, młodzi! Panno Julio — zachowaj dla mnie swe serce, póki nie wrócę! Niechże tu się nie stanie nic, co mogłoby umniejszyć moje prawa, podczas gdy ja będę non valens agere *. Przyjęci zostali we dworze Hazlewood chłodniej i sztywniej niż zazwyczaj. Baronet na ogół wyrażał się dotąd z wielkim szacunkiem o pułkowniku Manneringu, pan Pleydell zaś oprócz tego, że pochodził z dobrej rodziny i cieszył się wielkim uznaniem ogółu, był również starym znajomym sir Roberta. Lecz teraz baronet przyjął ich sucho, z pewnym zaambarasowaniem. — Chętnie — oświadczył — przyjąłbym kaucję, pomimo tego, że przestępstwo zostało wyrządzone i dokonane bezpośrednio na osobie młodego Hazlewooda z Hazlewood, lecz ten młodzieniec podał fałszywe o sobie dane, a poza tym jest człowiekiem, którego nie powinno się uwalniać, wypuszczać i zwalniać z więzienia... dlatego też... — Mam nadzieję, sir Robercie — powiedział pułkownik — że nie wątpisz w prawdziwość mych słów, kiedy cię zapewnię, że ten młody człowiek służył pod moimi rozkazami jako kadet w Indiach? — Ale oczywiście, w żadnym wypadku, w żadnym razie... Lecz nazywasz go, pułkowniku, kadetem, a tymczasem on powiada, twierdzi i utrzymuje, że był kapitanem czy też miał szwadron w twoim regimencie. — Otrzymał promocję, kiedy ja nie byłem już dowódcą tego oddziału. — Ale musiałeś o tym słyszeć? — Nie. Wróciłem do kraju z Indii ze względu na pewne okoliczności rodzinne i od tego czasu nie informowałem się specjalnie o tym, co się dzieje w regimencie. Poza tym nazwisko Brown jest tak pospolite, że mogłem o nim czytać w gazecie i nie zwrócić na to uwagi. Lecz za dzień lub dwa otrzymamy listy od jego dowódcy. — Powiedziano mi jednak i poinformowano mnie, panie Pleydell — mówił sir Robert, wciąż jeszcze niepewny — że ten młodzieniec
bynajmniej nie chce pozostać pod nazwiskiem Brown, lecz ma zamiar rościć sobie pretensje do majątku Ellangowan, występując pod nazwiskiem Bertram. — Tak? Któż to mówił? — zapytał adwokat. — A poza tym — zapytał pułkownik — bez względu na to, kto tak mówił — czy może to stanowić przyczynę do zatrzymania go w więzieniu? — Cicho, pułkowniku — ofuknął go prawnik — jestem przekonany, że jeśliby okazał się szalbierzem, to ani ty, ani ja nie udzielilibyśmy mu poparcia. A teraz, między przyjaciółmi, któż powiedział ci o tym, sir Robercie? — Cóż — pewna osoba, szczególnie zainteresowana w tym, by zbadać, przesiać i wyjaśnić całą tę sprawę do dna — wybaczysz, że nie będę tu mówił nic więcej. — Oczywiście — zgodził się Pleydell. —A ta osoba powiada... — Powiada, że między kotlarzami, Cyganami i innymi włóczęgami chodzą słuchy, że istnieje zamiar, o którym wam już wspomniałem, a do wprowadzenia go w czyn wybrano tego młodego człowieka, który jest bastardem czy naturalnym synem nieboszczyka z Ellangowan, ze względu na wielkie podobieństwo rodzinne. — A czy stary Bertram miał naturalnego syna, sir Robercie? — zapytał prawnik. — O, niewątpliwie, wiem o tym dobrze. Umieścił go jako chłopca okrętowego czy też chłopaka do wynoszenia prochu na pokład, na uzbrojonym szkunerze czy jachcie, który należał do urzędu celnego. Zrobił to za pośrednictwem komisarza Bertrama, swego krewniaka. — Znakomicie, sir Robercie — oznajmił prawnik, nie dając dojść do słowa niecierpliwemu wojakowi. — Dowiedziałem się od ciebie czegoś nowego. Zbadam te wiadomości i jeśli okażą się prawdziwe, z pewnością ani ja, ani pułkownik Mannering nie będziemy patronować temu młodemu człowiekowi. A tymczasem chcemy, by mógł stanąć przed sądem i odpowiedzieć na wysunięte przeciwko niemu zarzuty. Mogę cię więc zapewnić, sir Robercie, że postępowałbyś niezgodnie z prawem i mógł się narazić na dużą odpowiedzialność, gdybyś nie przyjął kaucji. — Cóż — zawahał się sir Robert, wiedząc, jak wielkim autorytetem cieszy się zdanie pana Pleydella — ty lepiej ode mnie znasz się na
tych sprawach, a że obiecujesz nie pomagać temu młodemu człowiekowi... — Jeśli okaże się szalbierzem — odparł z pewnym przyciskiem pan Pleydell. — Tak, oczywiście... pod tym warunkiem zgodzę się przyjąć waszą kaucję — choć muszę powiedzieć, że pewien bardzo mi przychylny, uczynny i uprzejmy sąsiad z wykształceniem prawniczym dał mi pewną wskazówkę czy też ostrzegł mnie dzisiejszego ranka przed podobnym postępowaniem. Od niego właśnie dowiedziałem się, że młodzian ten został uwolniony i wyszedł na wolność czy też rozbił więzienie. Ale gdzie znajdziemy kogoś, kto nam wygotuje odpowiednie pismo? — Tutaj — odparł prawnik sięgając do dzwonka. — Proszę mi przysłać mego kancelistę, pana Drivera — nie przyniesie mi ujmy, jeśli sam podyktuję mu treść. Pismo zostało więc przygotowane i podpisane, a kiedy sędzia pokoju wydał odpowiedni nakaz zwolnienia Bertrama, alias * Browna, goście pożegnali się i wyszli. Przez pewien czas obaj milczeli, każdy wtulony w swój kąt powozu. Pierwszy przerwał milczenie pułkownik: — Więc chcesz, panie, tak od razu opuścić tego biednego chłopca? — Kto? Ja? — oburzył się adwokat. — Nie pozwolę tknąć ani jednego włosa na jego głowie, choćbym musiał przez to uciekać się do ostateczności; ale cóż mogło przyjść z roztrząsania naszych dowodów i odkrywania przed starym osłem naszych atutów? O wiele lepiej, żeby powiedział swojemu suflerowi, iż jesteśmy w tej sprawie obojętni albo letni. Poza tym chciałem się trochę zorientować w grze nieprzyjaciela. — Naprawdę? — zdziwił się wojskowy. — Widzę, że w prawie tak jak i na wojnie używa się forteli. Gdy tak rozmawiali, powóz toczył się szybko w kierunku Woodburne i nie zdarzyło się nic, co byłoby warte uwagi czytelnika, oprócz tego, że spotkali młodego Hazlewooda, któremu pułkownik opowiedział niezwykłą historię powrotu Bertrama, czego młodzieniec wysłuchał z zachwytem, po czym ruszył przodem, by złożyć powinszowania pannie Bertram z powodu tak szczęśliwego i niespodziewanego wydarzenia.
Wróćmy teraz do gromadki zastawionej w Woodburne. Po wyjeździe Manneringa rozmawiali przede wszystkim o dziejach rodu Bertramów, o ich włościach i dawnej potędze. — A więc tam, w cieniu wież ojców moich — mówił Bertram — wyszedłem na ląd przed kilkoma dniami jak włóczęga. Lecz nawet wówczas te pleśnią okryte wieże i ponure arkady budziły we mnie ogromną ciekawość i jakieś wspomnienia, których nie potrafiłem sobie wytłumaczyć. Obejrzę je teraz znowu z innymi uczuciami i, myślę, lepszymi nadziejami na przyszłość. — Nie chodź tam teraz — prosiła siostra. — W domu naszych przodków mieszka dzisiaj nędznik równie podstępny, jak niebezpieczny, którego podłość i przebiegłość ostatecznie doprowadziły nas do ruiny i złamały serce nieszczęsnemu naszemu ojcu. — Zaostrzasz moją ciekawość — odparł jej brat. — Chciałbym spotkać się z tym łajdakiem nawet w legowisku, jakie sobie usłał — wydaje mi się zresztą, że już go raz widziałem. — Ale musisz, panie, wziąć pod uwagę — wtrąciła Julia — że jesteś teraz pod opieką Lucy i moją i zależysz od nas we wszystkich twoich czynnościach — widzisz, że nie na darmo przez dwanaście godzin słuchałam cierpliwie zalotów prawnika. Zapewniam cię, panie, że byłoby teraz szaleństwem próbować iść do Ellangowan. Mogę się najwyżej zgodzić na wspólny spacer do końca alei wjazdowej Woodburne, a stamtąd, być może, pozwolimy ci pójść w naszym towarzystwie aż do wzgórza na gruntach gromadzkich, skąd będziesz mógł nacieszyć wzrok dalekim widokiem tych ponurych wież, które tak mocno pobudziły twą wrażliwą wyobraźnię. Wszyscy szybko przystali na tę propozycję — damy włożyły narzutki i poszły aleją pod opieką kapitana Bertrama. Ranek był ładny, zimowy, a chłodny wiatr orzeźwiał tylko, lecz nie ziębił miłych wędrowców. Cicha, choć niewypowiedziana serdeczność łączyła teraz dwie kobiety. Bertram słuchał ciekawych opowieści o historii swojego rodu lub też odwzajemniał się opowiadaniem o własnych przygodach w Europie i Indiach. Lucy dumna była ze swego brata, z jego męskich, śmiałych reakcji i odwagi, jaką wykazał stawiając czoło wszystkim napotkanym niebezpieczeństwom. A Julia, zastanawiając się nad słowami ojca, nie mogła oprzeć się nadziejom, że ten duch niezależności, który jej ojcu wydał się zarozumialstwem u pospolitego
i skromnego Browna, nabierze walorów męstwa, pańskości i świadectwa szlachetnej krwi w tym ostatnim potomku rodu Ellangowan. Wyszli wreszcie na wzniesienie czy też kurhan na najwyższym wzgórzu gruntów gromadzkich, nazywany Gibbie's Knowe — nieraz wspominaliśmy już o tym miejscu w naszej opowieści, leżało bowiem na samym krańcu posiadłości Ellangowan. Roztaczał się stąd urozmaicony widok na wzgórza i doliny porośnięte lasami, których nagie gałęzie ożywiały ciemnoczerwonym odcieniem szary1 koloryt ziemi. W innych miejscach krajobraz poprzecinały regularne linie sadzonych drzew, gdzie sosny szkockie pyszniły się różnorodnym odcieniem ciemnozielonej barwy. W odległości dwóch czy trzech mil leżała zatoka Ellangowan o wodach pomarszczonych podmuchami zachodniego wiatru. Zimowe słońce rzucało jasne światło na wieże zrujnowanego zamku, górujące nad całą okolicą. — Tam — mówiła Lucy Bertram wskazując na nie z dala — tam jest siedziba naszych przodków. Bóg wie, drogi mój bracie, że nie pragnę dla ciebie tej rozległej władzy, jaką podobno mieli przez długie lata nasi przodkowie i jakiej używali czasem dla złych celów. Lecz gdybym mogła zobaczyć ciebie jako pana tych szczątków dawnej fortuny, które dałyby ci odpowiednią niezależność i pozwoliły wyciągnąć opiekuńczą dłoń do starych, ubogich sług naszego rodu, których śmierć ojca... — Dobrze mówisz, droga moja Lucy — odparł młody dziedzic Ellangowan. — Mam nadzieję, że z Boską pomocą, która nas dotąd nie opuszczała, i z pomocą dobrych przyjaciół, których szlachetne serca zapaliły się do tej sprawy, podobne zakończenie niebezpiecznych moich przygód nie jest niemożliwe. Lecz jako żołnierz, nie mogę patrzeć bez zainteresowania na zmurszałą twierdzę z rozsypanych kamieni — i jeśli ten podstępny łotr, który ma ją teraz w swym posiadaniu, ośmieli się ruszyć stąd choćby jeden tylko kamień... Tu przerwał mu Dinmont, który biegł za nimi spiesznie drogą, lecz którego mogli zobaczyć dopiero, kiedy był bardzo blisko. — Kapitanie... potrzebny jesteś... szukają ciebie... szuka cię ta, co wiesz... W tej chwili Meg Merrilies wynurzyła się na górze z wąskiej ścieżki, jakby wyłoniła się z podziemi, i stanęła przed nimi.
— Szukałam cię w domu — powiedziała — lecz znalazłam tylko jego (tu wskazała na Dinmonta), ale ty masz słuszność, a ja się myliłam. To tutaj powinniśmy się spotkać, na tym samym miejscu, gdzie po raz ostatni widziałam twojego ojca. Przypomnij sobie, coś mi obiecał, i chodź za mną. ROZDZIAŁ LIII Powitać króla jak należy Pragnęła dziwna pani. Król Artur zadziwieniem zdjęty Nie znalazł słowa dla niej. „Cóżes za człowiek — dama rzecze — Traktujesz mnie z wysoka, A może właśnie nioseć ulgę, Choć szpetnym jest dla oka". Małżeństwo lorda Gawain Legendarna oblubienica sir Gawaina* zaklęta przez złą macochęczarownicę była zapewne bardziej zgrzybiała i jak się to potocznie określa, bardziej szpetna niż Meg Merrilies, lecz wątpię, czy posiadała tę dziką wzniosłość, jaką rozgorączkowana wyobraźnia nadawała teraz obliczu nawet na co dzień wyrazistemu i ostremu, oraz gestom tej olbrzymki. Tak więc Rycerze Okrągłego Stołu widząc tamtą ohydną postać, stojącą między ,,dębem i zielonym ostrokrzewem", nie cofnęli się z większym przerażeniem niż Lucy Bertram i Julia Mannering na widok szkockiej sybilli na gruntach gromadzkich Ellangowan. — Na litość Boską — zaczęła Julia wyjmując sakiewkę — daj coś tej strasznej kobiecie i powiedz, by sobie poszła. — Nie mogę — odparł Bertram. — Nie wolno mi jej obrazić. — Co cię tu zatrzymuje? — zapytała Meg podnosząc swój głęboki, szorstki głos. — Czemu nie idziesz za mną? Czy mam cię wołać dwa razy? Czy nie pamiętasz swego przyrzeczenia? W kościele czy na targu, na weselu czy na pogrzebie? — Tu podniosła ostrzegawczo chudy palec. Bertram obrócił się do swych przerażonych towarzyszek. — Przepraszam was na chwilę — jestem zobowiązany obietnicą i muszę iść za tą kobietą.
— Wielki Boże! Zobowiązany obietnicą wobec szalonej? — zawołała Julia. — Albo wobec Cyganki, która ma tam w lesie swoich kompanów gotowych cię zabić? — dodała Lucy. — Strach nie przystoi potomkowi Ellangowanów — rzekła Meg, patrząc spode łba na pannę Bertram. — Tylko ci, co źle czynią, boją się złego. — Krótko mówiąc, muszę iść — oświadczył Bertram. — To naprawdę konieczne — poczekajcie tu na mnie pięć minut. — Pięć minut? — zdumiała się Cyganka. — Za pięć godzin możesz jeszcze nie wrócić. — Słyszysz? — zawołała przerażona Julia. — Na litość Boską, nie chodź! — Muszę, muszę... pan Dinmont odprowadzi was do domu... — Nie — oznajmiła Meg. — On musi iść z tobą. Po to jest tutaj. Pomoże ci ręką i sercem — na niego teraz przyszła kolej, bo drogo cię mogła kosztować pomoc, jakiej mu udzieliłeś w walce. — Tak, niewiasto, prawdę mówisz — odparł zacny farmer. — Dowiodę, żem o tym nie zapomniał, i nie opuszczę kapitana. — Och, tak! — zakrzyknęły razem obie damy. — Pozwól panu Dinmontowi iść z tobą, jeśli już musisz posłuchać tego strasznego wezwania. — Doprawdy, to konieczne — odparł Bertram — ale jak widzicie, mam dobrą opiekę. Żegnajcie, nie na długo — wracajcie jak najśpiesznłej do domu. Uścisnął dłoń siostry, lecz pożegnał wzrokiem czulej Julię. Osłupiałe z przerażenia i zdumienia damy spoglądały niespokojnie za Bertramem, jego towarzyszem i niezwykłą przewodniczką. Wysoka postać przemierzała zimowe wrzosowiska krokiem tak szybkim, długim i pewnym, jakby ślizgała się, nie szła. Miała na sobie powłóczystą suknię i wysoki czepiec na głowie, przez co Bertram i Dinmont, obaj przecież wysocy, ledwo dorównywali jej wzrostem. Szła na przełaj przez grunta gromadzkie, nie zbaczając na krętą ścieżkę, którą chodzili zazwyczaj tutejsi mieszkańcy, chcąc ominąć nierówności gruntu i małe strumyczki, przecinające teren ze wszystkich stron. Coraz mniejsze postacie bądź niknęły, bądź ukazywały się oczom patrzących, kiedy zagłębiały się lub wynurzały z nierówności terenu. Było coś nieziemskiego i straszliwego w tym
szybkim pochodzie na przełaj, który prowadziła Cyganka, nie cofając się przed żadnymi przeszkodami. Szła tak prosto i prawie tak szybko, jak ptak szybujący w powietrzu. Wreszcie cała grupka doszła do lasu, który ciągnął się od skraju gruntów gromadzkich w kierunku uroczyska i strumienia Derncleugh, gdzie zniknęła patrzącym z oczu. — To bardzo niezwykłe — Lucy odwróciła się teraz do swej towarzyszki. — Cóż on może mieć wspólnego z tą starą wiedźmą? — Przerażające — odparła Julia. — Przywodzi mi na myśl bajki, które słyszałam w Indiach o czarownicach, wiedźmach i złych dżinach. Wierzą tam w urok rzucany wzrokiem — ci, co go umieją zadać, paraliżują wolę swych ofiar i dyktują im każdy postępek. Cóż może łączyć twego brata z tą straszliwą kobietą, że nas musiał zostawić, najwyraźniej wbrew własnej woli, aby wysłuchać jej rozkazów? — Możemy przynajmniej być spokojne, że nic mu się nie stanie — powiedziała Lucy — bo przecież, gdyby mu chciała zrobić coś złego, nie wzywałaby razem z nim tego wiernego poczciwca, Dinmonta, o którego sile, odwadze i wierności tyle nam Harry opowiadał. Teraz chodźmy do domu, nim wróci pułkownik — może mój brat będzie tam już przed nami. W każdym razie pułkownik zdecyduje, co należy dalej robić. Podpierały się nawzajem, idąc, lecz potykały się często, zdenerwowane i przerażone. Wreszcie wyszły na aleję wjazdową i usłyszały za sobą tętent kopyt. Drgnęły obie, bo słuch miały teraz niezwykle wyostrzony, lecz ku wielkiej radości zobaczyły młodego Hazlewooda. — Pułkownik będzie tu za chwilę — powiedział — ja pogalopowałem przodem, by złożyć me uszanowanie pannie Bertram i najszczersze powinszowania z okazji radosnego wydarzenia w jej rodzinie. Pragnę bardzo zostać przedstawiony kapitanowi Bertramowi i podziękować mu za zasłużoną nauczkę, jaką otrzymałem za moją porywczość i nierozwagę. — Opuścił nas przed chwilą — powiedziała Lucy — i to w okolicznościach, które bardzo nas zaniepokoiły. W tej chwili podjechał powóz pułkownika i zatrzymał się przy paniach. Mannering i adwokat wysiedli i przyłączyli się do zebranych. Panie natychmiast powiedziały im, co było nową przyczyną ich niepokoju.
— Znowu Meg Merrilies! — zawołał pułkownik. — To doprawdy najbardziej tajemnicza i niezrozumiała postać, lecz myślę, że miała coś Bertramowi do powiedzenia, a nie chciała nas dopuścić do tajemnicy. — Żeby diabli wzięli tę starą wariatkę! — żachnął się adwokat. — Dlaczegóż nie chce, by wszystko szło swoim biegiem prout de lege*, tylko zawsze musi nami kierować na swój sposób? Obawiam się, z kierunku, jaki obrali, że poszli gdzieś na teren Ellangowan, a ten łotr Glossin pokazał już, jakich opryszków ma do swojej dyspozycji. Żeby tylko ten poczciwy farmer okazał się wystarczającą ochroną! — Jeśli pozwolisz, panie — wtrącił się Hazlewood — pojadę z największą przyjemnością w tym samym kierunku. Tak dobrze znają mnie w tej okolicy, że wątpię, by w mej obecności ośmielono się na jakiś gwałt; postaram się też trzymać na odpowiednią odległość, by nie wyglądało, że szpieguję Meg, i by nie przeszkodzić jej w tym, co zechce powiedzieć kapitanowi Bertramowi. — Na mą duszę — powiedział adwokat na stronie — pamiętam go, kiedy miał jeszcze mleko pod nosem i nosił torbę na książki, zresztą nie było to bardzo dawno — a teraz wyrósł na świetnego chłopaka. Bardziej się obawiam nowej próby gwałtu pod pozorem prawa niż jawnej przemocy, a w takim wypadku obecność tego młodego człowieka może powstrzymać zarówno Glossina, jak i jego pomocników. Jedź więc, chłopcze... wypatruj ich, wypatruj! Możesz ich znaleźć gdzieś koło Derncleugh albo, co jest bardzo prawdopodobne, w lesie Warroch. Hazlewood zawrócił konia. — Wracaj do nas na obiad, Hazlewood! — zakrzyknął za nim pułkownik. Młodzieniec skłonił się, spiął wierzchowca i ruszył galopem. Wróćmy teraz do Bertrama i Dinmonta, którzy szli dalej za tajemniczą swą przewodniczką, przez pola gromadzkie, przez lasy i parowy, przez zrujnowaną wioskę Derncleugh. Kobieta szła przodem, nie odwracając głowy, chyba tylko po to, żeby ich ofuknąć za ociąganie się, choć mimo zimowej pory pot lał się im z czół. Czasami mówiła coś do siebie urywanymi zdaniami: — To po to, żeby odbudować stary dom... by wmurować kamień węgielny... czyż go nie ostrzegałam? Powiedziałam mu, że zrodziłam się po to, żeby tego dokonać, choćbym miała dojść do tego po głowie
własnego ojca, a cóż dopiero po jego głowie! Byłam skazana... ale trwałam przy swoim w celi i dybach... wygnali mnie... trwałam przy swoim w obcym kraju... wychłostali mnie i napiętnowali... ale tkwiło to we mnie głębiej, niż sięgały bicze i rozpalone żelazo. A teraz nadeszła godzina... — Kapitanie — szepnął do Bertrama Dinmont — ona chyba ze Złym trzyma. To, co gada, nie wygląda na mówione w imię Boże ani na zwykłą ludzką mowę. U nas powiadają, że bywają takie rzeczy. — Nie bój się, przyjacielu — szepnął mu Bertram. — Bać się! Też mi pomysł! — obruszył się nieustraszony farmer. — Diabeł czy czarownica — mnie tam wszystko jedno. — Zamilknij, gospodarzu! — Meg spojrzała nań surowo przez ramię. — Myślisz, że to miejsce i czas na gadanie? — Moja dobra kobieto — zaczął Bertram — przecież ja nie mam najmniejszej wątpliwości co do twej dobrej woli i przychylności, których dałaś mi już dowody — ale ty w zamian za to powinnaś mieć do mnie trochę zaufania — chciałbym wiedzieć, dokąd nas prowadzisz? — Jedną mam na to tylko odpowiedź, Henry Bertramie — odrzekła Cyganka. — Przysięgłam, że język mój nigdy tego nie wypowie, ale nigdy nie przysięgałam, że mój palec nie wskaże. Idź i staw czoło losowi albo zawróć i przegraj. Nic więcej nie mam ci do powiedzenia. — Prowadź więc — odparł Bertram. — Nie będę już pytał. Zeszli w parów w tym samym mniej więcej miejscu, w którym Meg rozstała się niegdyś z Bertramem. Zatrzymała się na chwilę pod wysoką skałą, gdzie widział, jak grzebano umarłego, i tupnęła nogą w ziemię, na której znać było ślady niedawnego kopania, chociaż najwyraźniej starano się je zatrzeć. — Tu leży jeden — powiedziała. — Może mieć niedługo sąsiadów. Potem ruszyła w górę potoku, aż doszła do zrujnowanej wioski, gdzie przystanęła na chwilę z wyrazem szczególnego i ciepłego zainteresowania przed jedną ze stojących jeszcze szczytowych ścian. — Widzisz tę poczerniałą, na wpół zburzoną chatę? — zapytała głosem o wiele mniej szorstkim, choć równie uroczystym, jak poprzednio. — Tu przez czterdzieści lat gotował się mój kociołek... tu urodziłam dwanaścioro krzepkich synów i córek... Gdzież oni teraz? Gdzie są liście, co rosły na starym jesionie w dniu świętego Marcina? Omiótł je zachodni wiatr... a ja też stoję odarta ze wszystkiego.
Widzisz tę wierzbę? To teraz tylko czarny, spróchniały kikut... nieraz siadywałam pod nią w piękne letnie popołudnia, kiedy zwieszała swoje strojne gałęzie nad toczącą się wodą. Siadywałam tutaj i — tu podniosła głos — trzymałam cię na kolanach, Henry Bertramie, tu śpiewałam ci piosenki o starych baronach i ich krwawych wyprawach. Nigdy już się ta wierzba nie zazieleni, a Meg Merrilies nie będzie więcej śpiewała piosenek — ani wesołych, ani smutnych. Ale ty o niej nie zapomnisz i odbudujesz dla niej stare ściany. I każesz tu zamieszkać komuś, kto będzie za dobry, żeby się bać przybyszów z tamtego świata. Bo jeśli umarli mogą powracać pomiędzy żywych, niejednej nocy zobaczą mnie jeszcze w tej dolinie, choć moje spróchniałe kości już dawno będą w ziemi. W słowach tych brzmiało szaleństwo i dziki patos — prawe, obnażone ramię wyciągnęła przed siebie, lewe zgięła i ukryła pod ciemnoczerwtonymi fałdami opończy, przyjmując pozę godną Sary Siddons*. — A teraz — powiedziała szybko, powracając nagle do dawnego, zwykłego sobie, surowego tonu — do dzieła, do dzieła! Poprowadziła ich dalej do występu skalnego, na którym leżał Kurhan Derncleugh, wyciągnęła z kieszeni wielki klucz i otworzyła drzwi. Wewnątrz izba wyglądała porządniej niż poprzednio. — Uprzątnęłam tu trochę — powiedziała — bo może legnę tu przed nocą na łożu śmierci. Niewielu będzie przy mnie czuwało, bo większość naszych potępi mnie za to, co zrobiłam i co jeszcze zrobię. Wskazała im potem stół, na którym stało jakieś zimne mięsiwo, przygotowane porządniej, niż się tego można było spodziewać po obyczajach Meg. — Jedzcie — powiedziała — jedzcie. Potrzebne wam będą siły tej nocy. Bertram posłusznie przełknął kilka kęsów, lecz Dinmont miał apetyt nie umniejszony bynajmniej ani zdumieniem, ani złymi przeczuciami, ani porannym posiłkiem, toteż jak zwykle jadł za trzech. Potem Cyganka podała każdemu z nich kieliszek gorzałki, którą Bertram wypił rozcieńczoną, towarzysz jego zaś bez wody. — A ty nic nie będziesz jadła, pani gospodyni? — zapytał Dandie. — Nie będzie mi to potrzebne — odparła cygańska sybilla;— A teraz musicie mieć broń. Nie możecie iść z gołymi rękami, lecz nie używajcie jej zbyt spiesznie — weźcie go do niewoli, lecz oszczędźcie
mu życia. Niech prawo weźmie, co mu się należy Musi jeszcze coś niecoś powiedzieć przed śmiercią. — Kogo mamy pojmać? Kto ma mówić? — pytał ze zdumieniem Bertram, biorąc od niej parę pistoletów i stwierdzając, ze są naładowane i gotowe do strzału. — Krzemienie są dobre — powiedziała — a proch suchy. Znam się na tym. Potem, nie odpowiadając na pytanie Bertrama, uzbroiła Dinmonta w wielki pistolet i kazała im samym wybrać pałki z podejrzanej wiązki kijów, którą wyciągnęła z kąta. Bertram wziął tegą pałkę a Dandie wybrał maczugę, która mogłaby służyć samemu Herkulesowi, po czym wyszli razem z izby, a wówczas Bertram skorzystał ze sposobności i szepnął Dinmontowi: — Jest w tym coś niezrozumiałego — nie powinniśmy więc użyć tej broni, chyba że w ostateczności i zgodnie z prawem — uważaj i rób to, co ja. Dinmont skinął głową na znak, że rozumie, i szli dalej, po suchym to znowu mokrym terenie, po bagnie i ugorach, śladem swej przewodniczki. Prowadziła ich do lasu Warroch tym samym szlakiem, jakim jechał stary Ellangowan, gdy szukał dziecka w ów nieszczęsny wieczór morderstwa Kennedy'ego. Kiedy Meg Merrilies doszła do zarośli, wśród których wiatr od morza gwizdał teraz ostro i ochryple, zatrzymała się na chwilę, jakby chciała przypomnieć sobie drogę. — Musimy pójść dokładnie tym samym szlakiem — powiedziała i ruszyła dalej, ale zygzakowatą i krętą drogą, a nie, jak poprzednio, prosto na przełaj. Wreszcie wyprowadziła ich z labiryntu leśnego na małą, otwartą polankę, która mogła mieć ćwierć akra; okalały ją drzewa i krzewy wytyczając jakby nieregularne ogrodzenie. Nawet w zimie był to zakątek osłonięty i zaciszny, a na wiosnę, porosłą dzikim kwieciem i bujną zielenią, polanka ta mogłaby dla młodego poety stanowić miejsce, gdzie się układa pierwszy sonet, lub dla dwojga kochanków — miejsce, gdzie po raz pierwszy wyznaliby sobie wzajemną miłość. Lecz teraz budziło w przybyszach zupełnie inne wrażenia. Bertram rozejrzał się i zmarszczył ponuro czoło, jakby z zakłopotaniem. Meg mruknęła najpierw do siebie: — To było tutaj właśnie — po czym rzuciła ukosem straszne spojrzenie na Bertrama. — Czy pamiętasz? — Tak — odparł młodzieniec. — Przypominam sobie jak przez mgłę.
— Tak — ciągnęła przewodniczka — tu właśnie na tym miejscu ów człowiek spadł z konia — stałam wtedy za tym tutaj krzakiem bzu. Zajadle walczył i gorąco błagał zmiłowania, ale dostał się w ręce ludzi, co nie znali litości. A teraz pokażę ci dalszą drogę — ostatni raz odbywałeś ją w tych oto ramionach. Prowadziła ich teraz długim, krętym przejściem, prawie całkowicie zarośniętym gąszczem; nagle, choć nie zdawali sobie wyraźnie sprawy, że teren się obniża, znaleźli się nad brzegiem morza. Meg prowadziła ich szybkim krokiem pomiędzy skałami i wodą, aż wreszcie doszła do ogromnego złomu skalnego, oderwanego od skały macierzystej. — Tu — powiedziała cichym, ledwie dosłyszalnym szeptem — tu znaleziono jego zwłoki. — A jaskinia — zapytał Bertram takim samym tonem — jest tuż obok? Czy tam nas prowadzisz? — Tak — odparła Cyganka z mocą. — Pochylcie się obaj... idźcie za mną — będę się czołgała. Ułożyłam chrust tak, żeby was zasłonił. Skryjcie się za nim przez chwilę, póki nie powiem: ,,Nadeszła bowiem godzina i człowiek" — wtedy rzućcie się na niego, zabierzcie mu broń i skrępujcie tak mocno, by krew tryskała mu z paznokci. — Zrobię to, na Boga — szepnął Bertram — jeśli to ten, o którym myślę... Jansen. — Tak, nosi nazwisko Jansen, Hatteraick i jeszcze dwadzieścia innych, — Dinmont, nie odchodź ode mnie — szepnął Bertram — bo ten człowiek to wcielony diabeł. — Nie bój się — odparł nieustraszony farmer — ale wolałbym się chwilę pomodlić, nim wpełznę za wiedźmą w tę dziurę, którą ona przed nami otwiera. Smutna by to była rzecz piękne słoneczko i świeże powietrze i zginąć w takiej jamie Jak ropucha, co wlazła pod ziemię. Ale trzeba zajadłych terierów żeby zaszczuć Dandie'ego, i jak powiedziałem, niech mnie diabli wezmą, jeśli cię opuszczę. Wszystko to mówił najcichszym szeptem. Wejście było teraz otwarte. Meg wpełzła na rękach i kolanach, Bertram za nią a Dinmont, spojrzawszy żałośnie ku dziennemu światłu które porzucał, zamykał pochód. ROZDZIAŁ
LIV
Gińże, proroku, pośrodku twej mowy — Bo i to było mi w losach pisane. W. SZEKSPIR: Henryk VI, CT. III Gdy Dinmont w milczeniu i zdenerwowaniu wciągnął za sobą długie nogi przez wąskie i niskie przejście podziemnego korytarza, nagle zatrzymała go jakaś przeraźliwa ręka, która chwyciła go za kostkę. Stalowe serce śmiałego farmera zamarło prawie i z trudem powstrzymał okrzyk, który mógł ich kosztować życie, zważywszy, że znajdowali się w postawie, w której obrona była niemożliwa. Zadowolił się wszakże wyrwaniem stopy z owego niespodziewanego uchwytu. — Cicho — szepnął ktoś za nim, a ręka rozluźniła uchwyt. — To ja, przyjaciel... Karol Hazlewood. Słowa te były wypowiedziane ledwo dosłyszalnym głosem, lecz to wystarczyło, by przerazić Meg, która czołgała się na przedzie, a doszedłszy do miejsca, gdzie przejście rozszerzało się w jaskinię, podniosła się na nogi. Chcąc zmylić czujność słuchających uszu, zaczęła coś mruczeć do siebie i śpiewać głośno, a jednocześnie krzątała się przy chruście, ułożonym w stos. — Hej, ty wariatko! Diablico! — warknął szorstkim głosem Hatteraick z wnętrza jamy. — Co ty tam robisz? — Układam chrust, żeby cię zasłonić przed zimnym wiatrem, ty szalony nicponiu. Za dobrze ci tutaj, ale to się zmieni. — Przyniosłaś mi gorzałkę i wiadomości o moich ludziach? — zapytał. — Masz tu butelkę. Twoi ludzie rozpierzchli się... rozbici... uciekli... albo leżą poszatkowani przez żołnierzy. — Niech to diabli — ten brzeg to moje nieszczęście. — Będziesz miał więcej powodów, żeby tak mówić. Kiedy toczyła się ta rozmowa, Bertram i Dinmont doszli już do wnętrza jaskini i wstali. Nędzną, ponurą jamę rozjaśniało jedynie światło zwęglonych głowni, żarzących się na żelaznym ruszcie, takim, jaki używa się podczas nocnych polowań na łososie. Na te rozżarzone węgle Hatteraick rzucał od czasu do czasu garść chrustu czy kilka drew, lecz nawet kiedy szczapy zapłonęły, światło było o wiele za słabe w stosunku do wielkości jaskini. Ponieważ zaś główny jej mieszkaniec leżał przy ogniu po przeciwnej od wejścia stronie, niełatwo mu było rozróżnić
przedmioty, znajdujące się po drugiej stronie pieczary. Dlatego więc intruzi, których liczba powiększyła się nieoczekiwanie do trzech, stali za luźno ułożonymi gałęziami, nie ryzykując właściwie ujawnienia. Dinmont był na tyle przytomny, że przytrzymał Hazlewooda jedną ręką, póki nie szepnął Bertramowi: — To przyjaciel — młody Hazlewood. Nie było czasu na prezentację, toteż stali nieruchomi, jak te skały wokół nich, zasłonięci stosem chrustu, rzuconym tu zapewne po to, by osłonić wnętrze przed zimnym wiatrem od morza, a jednocześnie nie zamknąć zupełnie dostępu powietrza. Gałęzie były ułożone tak luźno, że spoglądając przez nie w kierunku ognia, widzieli, co się dzieje w jego najbliższym kręgu, choć gdyby nawet światło było o wiele silniejsze, osoba znajdująca się w głębi jaskini nie mogłaby ich dostrzec w tej pozycji. Scena ta, gdyby nawet nie brać pod uwagę osobistego niebezpieczeństwa patrzących ani jej szczególnej wymowy z moralnego punktu widzenia, była straszliwie posępna, co sprawiały przede wszystkim efekty światła i cieni na dziwacznych przedmiotach. Światło na ruszcie miało barwę ciemnoczerwoną, jak rozżarzony węgiel drzewny; od czasu do czasu ożywiał go chwilowy płomień, rzucając blask jaśniejszy, zależnie od tego, czy do ręki Dirka Hatteraicka trafił lepszy, czy gorszy kawał drewna. Ciemna chmura dławiącego dymu podnosiła się do sklepienia jaskini, potem zapalał się niechętny, ponury płomień, który błyskał raz po raz dookoła słupa dymu i nagle rozjaśniał się i ożywiał, natrafiwszy na jakieś suchsze drewno lub może jakąś szczapę sosnową, która natychmiast przemieniała dym w płomień. W takim to zmiennym oświetleniu widzieli mniej lub bardziej dokładnie postać Dirka Hatteraicka. Jego okrutne, brutalne rysy, sprawiające w tym otoczeniu jeszcze bardziej ponure i dzikie wrażenie, dobrze pasowały do szorstkich, nierównych ścian jaskini, sklepiającej się nad ich głowami nieregularnym łukiem. Postać Meg Merrilies, która poruszała się, wyprostowana, koło Hatteraicka, raz oświetlona ogniem, to znowu częściowo skryta w dymie i ciemnościach, kontrastowała wyraźnie z nieruchomą postacią siedzącego Hatteraicka, który pochylał się nad ogniem i w tej postawie wciąż był na oczach widzów, podczas gdy kobieta kręciła się tu i tam, to zjawiając się, to znowu niknąc, niczym jakaś zjawa.
Zobaczywszy Hatteraicka, Bertram poczuł, że krew się w nim gotuje. Pamiętał go dobrze pod nazwiskiem Jansena, które przemytnik przyjął był po zamordowaniu Kennedy'ego. Pamiętał też dobrze, że ów Jansen i jego mat, Brown, ten sam, który został zastrzelony w Woodburne, byli brutalnymi tyranami jego dzieciństwa. Wiedział również, zestawiwszy swoje własne mgliste wspomnienia z tym, co mu powiedział Mannering i Pleydell, że ten człowiek był głównym sprawcą straszliwej zbrodni, jaka oderwała go od rodziny i kraju i wystawiła na tyle nieszczęść i niebezpieczeństw. W głowie kłębiły mu się szalone myśli i ledwo się powstrzymywał, by nie rzucić się na Hatteraicka i nie rozwalić mu czaszki. Lecz byłoby to niebezpieczne. Przygasający, to znowu pobłyskujący ogień oświetlał mocną, muskularną, szeroką w barach postać łotra i odbijał się w jego czterech zatkniętych za pasem pistoletach i rękojeści korda. Nie można było przy tym wątpić, że jego determinacja będzie proporcjonalna do siły i uzbrojenia. Jedno i drugie nie wystarczało jednak, by mógł się oprzeć wspólnemu wysiłkowi Bertrama i jego przyjaciela Dinmonta, nie licząc niespodziewanej pomocy w osobie Hazlewooda, który nie miał broni i był drobniejszej budowy. Lecz zastanowiwszy się chwilę, Bertram doszedł do wniosku, że wyręczanie kata nie byłoby rzeczą ani mądrą, ani zaszczytną, natomiast schwytanie Hatteraicka żywcem może być sprawą wielkiej wagi. Okiełznał więc swoje wzburzenie i czekał, co się będzie działo pomiędzy łotrem a ich cygańską przewodniczką. — Jak się teraz czujesz? — zabrzmiał ostry, chropawy głos kobiety. — Czy nie mówiłam, że na to ci przyjdzie... tak, tu w tej samej jaskini, gdzie skryłeś się po dokonaniu tamtej zbrodni? — Wetter und Sturm, ty jędzo! — odparł Hatteraick. — Zachowaj swoje diabelskie modlitwy dla tych, co ich potrzebują. Czy widziałaś Glossina? — Nie — odparła Cyganka. — Nie wykonałeś zadania, ty krwawy zbóju! Niczego więc nie możesz oczekiwać od kusiciela. — Hagel! — zakrzyknął łotr. — Gdybym mógł skoczyć mu do gardła! I cóż mam teraz zrobić? — Zrobić? — zapytała Meg Merrilies. — Umrzyj jak mężczyzna lub niech cię powieszą jak psa. — Powieszą, ty jędzo diabelska! Jeszcze nie zasiali konopi, z których ukręcą mój stryczek.
— Już zasiane, już wyrosły, już oczochrane i już skręcone w powróz. Czyż nie przestrzegałam cię, kiedy porywałeś tego malca, Harry'ego Bertrama, pomimo moich błagań? Czy nie mówiłam ci, że on jeszcze wróci, kiedy skończy w obcych krajach dwudziesty pierwszy rok życia? Czy nie mówiłam, że stary ogień na jakiś czas przygaśnie, ale rozpali się znowu? — Tak, matko, mówiłaś — odparł Hatteraick tonem, w którym można było wyczuć rozpacz. — I Donner und Blitze, myślę, że mówiłaś prawdę — ten panicz z Ellangowan przez całe życie był mi zawadą, a teraz przez te przeklęte matactwa Glossina jestem odcięty od mej załogi, łodzie mam zniszczone, a lugier pewnie zabrany... niewiele ludzi zostało na pokładzie, za mało, by odpłynąć, i za mało, by się obronić. Mogła ich wziąć byle strażnicza łódź. A co powiedzą właściciele statku? Hagel und Sturm! Nie ośmielę się wrócić do Flushing. — Nie będziesz potrzebował tam wracać. — Co ty tu robisz — zapytał jej towarzysz — i dlaczego tak mówisz? Podczas tej rozmowy Meg układała stos z suchych łodyg lnu. Nim odpowiedziała na to pytanie, rzuciła na stos płonącą gałąź. Len, skropiony uprzednio spirytualiami, chwycił natychmiast ogień i żywa piramida jaskrawego światła wzniosła się aż po sklepienie. Kiedy buchnął płomień, Meg odpowiedziała na pytanie łotra mocnym i spokojnym głosem: — Nadeszła bowiem godzina i człowiek. Na ten umówiony sygnał Bertram i Dinmont wyskoczyli zza chrustu i rzucili się na Hatteraicka. Hazlewood, nie wiedząc, o co im chodzi, natarł w sekundę później. Łotr, widząc, że został zdradzony, skierował swą mściwość przede wszystkim na Meg i strzelił do niej. Upadła z przeszywającym, strasznym okrzykiem, w którym ostry ból mieszał się z głośnym dławiącym śmiechem. — Wiedziałam, że tak będzie! — zawołała. Bertram w pośpiechu pośliznął się na nierównej skale, stanowiącej podłogę jaskini, a miał szczęście, bo druga kula Hatteraicka gwizdnęła mu nad głową tak celnie, że gdyby stał, musiałaby mu utkwić w mózgu. Nim przemytnik zdążył wyciągnąć nowy pistolet, Dinmont już był przy nim i starał się całą siłą unieruchomić mu ręce. Lecz łotr, zawsze niezwykle silny, a teraz, szalony rozpaczą, pociągnął Dinmonta, mimo jego olbrzymiej siły, przez płonący len i prawie
zdążył wyrwać zza pasa trzeci pistolet, co mogłoby okazać się zgubne dla poczciwca, gdyby nie pospieszyli mu z pomocą Bertram i Hazlewood i wspólnym wysiłkiem przewrócili Hatteraicka na ziemię, rozbroili i związali. Choć opis tej walki zajmuje trochę czasu, sama walka nie trwała dłużej niż minutę. Kiedy łotr był już całkowicie unieruchomiony, po kilku konwulsyjnych wysiłkach, by zerwać więzy, legł spokojnie i w całkowitym milczeniu. — Chciał przynajmniej umrzeć z fantazją — odezwał się Dinmont. — Podoba mi się to. Dandie zrobił tę uwagę, otrzepując z płonącego lnu swą grubą burkę i czarną, gęstą czuprynę, osmoloną nieco w walce. — Leży teraz spokojnie — powiedział Bertram. — Stań przy nim, przyjacielu, i nie pozwól mu się ruszyć, a ja zobaczę, czy ta nieszczęsna kobieta żyje, czy umarła. — I podniósł Meg z pomocą Hazlewooda. — Wiedziałam, że tak będzie — mruknęła — i tak być powinno. Kula przeszyła ją tuż pod nasadą gardła. Rana nie krwawiła mocno na zewnątrz, lecz Bertram, który znał się na postrzałach, niepokoił się tym właśnie najbardziej. — Wielki Boże! Jak my możemy pomóc tej nieszczęsnej kobiecie? — zapytał Hazlewooda, bo w tych okolicznościach niepotrzebne były wyjaśnienia i wzajemna prezentacja. — Mój koń jest uwiązany na górze, w lesie — odparł Hazlewood. — Śledziłem was od dwóch godzin. Pojadę teraz po jakąś godną zaufania pomoc. Tymczasem strzeż, panie, wejścia do jaskini przed każdym, kto by tu chciał wejść, nim wrócę. — To mówiąc, wyszedł spiesznie. Bertram przewiązał, jak umiał, ranę Meg Merrilies i z pistoletem w dłoni zajął stanowisko przy wejściu do jaskini. Dinmont w dalszym ciągu pilnował Hatteraicka, trzymając go z siłą Herkulesa za kaftan na piersi. W jaskini panowała martwa cisza, przerywana tylko niskimi, stłumionymi jękami rannej kobiety i ciężkim oddechem więźnia. ROZDZIAŁ LV Bo choć wodzona po manowcach, Szlak zbiegłaś długi i szeroki — Twój Bóg ci towarzyszył w drodze I śledził wszystkie twoje kroki. Sala sądowa
Po trzech kwadransach mniej więcej, które niepewność i niebezpieczeństwo niemal trzykrotnie przedłużyły, usłyszeli na zewnątrz głos Hazlewooda. — Jestem — wołał — jestem z pomocą! — Wchodźcie więc! — zakrzyknął Bertram, bardzo rad, że może skończyć swą straż. Do jaskini wszedł Hazlewood, a za nim kilku wieśniaków, z których jeden występował w imieniu sądu pokoju. Dźwignęli Hatteraicka i przenieśli go na miejsce, gdzie wejście do jaskini było jeszcze na tyle wysokie, by mogli się zmieścić. Potem położyli go na plecach i ciągnęli, żadne bowiem namowy nie mogły go skłonić do pomożenia im własnym wysiłkiem w transporcie. Leżał milczący i nieruchomy jak trup. Kiedy go wyciągnęli na światło dzienne i postawili na nogi pośród kilku ludzi, którzy czekali na zewnątrz, wydawał się oszołomiony i oślepiony nagłą zmianą po mrokach jaskini. Jedni pomagali wynieść z podziemia Meg Merrilies, a inni — ci, którzy pozostali z Hatteraickiem — próbowali usadowić go na wielkim odłamie skalnym, leżącym tuż przy linii przypływu. Na chwilę gwałtowny dreszcz wstrząsnął żelaznym ciałem łotra, który opierał się im z całej siły. — Nie tu... Hagel! Nie zmusicie mnie, żebym usiadł tutaj! Były to jego jedyne słowa, lecz ich znaczenie i ton śmiertelnego przerażenia, jakim zostały wypowiedziane, zdradzały myśli kłębiące się w jego głowie. Kiedy wynieśli z jaskini Meg Merrilies, najbardziej uważnie, jak na to pozwalały okoliczności, zaczęli naradzać się, gdzie ją przenieść. Hazlewood posłał po chirurga i proponował, by ją tymczasem zanieść do najbliższej chaty. Lecz Cyganka zakrzyknęła z niezwykłą powagą: — Nie, nie, nie! Nieście mnie do Kurhanu Derncleugh... do Kurhanu Derncleugh... tylko tam duch mój będzie mógł wyzwolić się z ciałał — Musimy jej chyba posłuchać — powiedział Bertram — bo wzburzona wyobraźnia może jeszcze wzmóc gorączkę spowodowaną przez ranę. Zgodnie z prośbą Cyganki zanieśli ją do ruiny baszty. Po drodze, jak się mogło wydawać, myśli jej częściej krążyły wokół rozegranych przed chwilą wypadków niż zbliżającej się śmierci.
— Rzuciło się na niego trzech — mruczała — a ja przyprowadziłam dwóch... Kto był ten trzeci? To chyba tamten wrócił, żeby się zemścić. Wyraźnie zrobiło na niej ogromne wrażenie niespodziewane ukazanie się Hazlewooda, którego nie zdążyła poznać, gdyż Hatteraick natychmiast do niej strzelił. Ciągle do tego wracała. Hazlewood wyjaśnił Bertramowi, skąd znalazł się przy nich tak niespodziewanie. Mówił, że przez pewien czas szedł za nimi z rozkazu Manneringa, a widząc, jak znikają w wejściu do jaskini, wpełzł tam, chcąc im powiedzieć, kim jest i po co tu przyszedł. W ciemnościach ręka jego natrafiła na nogę Dinmonta, co o mało nie spowodowało katastrofy, którą powstrzymała tylko odwaga i przytomność umysłu dzielnego farmera. Kiedy znaleźli się przy wieży, Cyganka wyjęła klucz, a gdy weszli i mieli ją ułożyć na posłaniu, zawołała niespokojnie: — Nie, nie tak — nogami na wschód! — Gdy ją ułożyli zgodnie z tymi zaleceniami, jak zwykle układa się zwłoki, wydawała się wdzięczna. — Czy nie ma tu gdzieś blisko duchownego — zapytał Bertram — który mógłby towarzyszyć tej nieszczęsnej kobiecie w modlitwach? Miejscowy proboszcz, były wychowawca Karola Hazlewooda, usłyszał wraz z wielu innymi, że schwytano mordercę Kennedy'ego na miejscu dokonanej przed wieloma laty zbrodni i że jakaś kobieta została śmiertelnie ranna. Przyszedł więc teraz do Kurhanu Derncleugh, bardziej z ciekawości niż z poczucia obowiązku, które powinno go było przywołać na miejsce tragicznego wypadku. W tej samej chwili nadszedł również chirurg i chciał obejrzeć ranę, lecz Meg Merrilies odrzuciła pomoc jednego i drugiego. — Żaden człowiek nie jest w mocy uzdrowić mego ciała lub zbawić mojej duszy. Pozwólcie mi powiedzieć, co mam do powiedzenia, a potem możecie robić, co chcecie; nie będę stawiała przeszkód. Ale gdzie jest Henry Bertram? — Ludzie, którzy dawno nie słyszeli tego nazwiska, spoglądali na siebie nawzajem. — Tak — powtórzyła mocniejszym i ostrzejszym głosem. — Powiedziałam: Henry Bertram z Ellangowan. Nie zasłaniajcie światła i pozwólcie mi spojrzeć na niego. Wszystkie oczy zwróciły się na Bertrama, który zbliżył się właśnie do jej nędznego posłania. Ranna wzięła go za rękę.
— Spójrzcie na niego — powiedziała — wy wszyscy, którzy kiedykolwiek widzieliście jego ojca czy dziada, i powiedzcie, czy to nie jest żywy ich obraz? — Po tłumie przeszedł pomruk, bo podobieństwo było zbyt uderzające, by można było temu zaprzeczyć. — A teraz słuchajcie mnie i niechaj ten człowiek — tu wskazała na Hatteraicka, który siedział opodal pod strażą na marynarskiej skrzyni — niechaj ten człowiek zaprzeczy moim słowom, jeśli potrafi. Oto jest Henry Bertram, syn Godfreya Bertrama, zmarłego dziedzica Ellangowan; jest on tym samym chłopcem, którego Dirk Hatteraick porwał z lasu Warroch, po zamordowaniu czopownika. Chodziłam wtedy po tym lesie jak zbłąkana dusza, bo chciałam spojrzeć nań jeszcze raz, zanim pójdę z tych stron. Wyprosiłam dla chłopca życie i gorąco, gorąco błagałam i zaklinałam, by mi go oddali pod opiekę. Ale oni zabrali go z sobą i długo przebywał za morzem, a teraz wrócił upomnieć się o swoje, i któż mu w tym zdoła przeszkodzić? Przysięgłam, że zachowam tajemnicę, aż dojdzie dwudziestego pierwszego roku życia. Wiedziałam, że do tego czasu będzie przeklinał swój los. Dotrzymałam przysięgi, ale sobie samej również wtedy poprzysięgłam, że jeśli dożyję dnia jego powrotu, osadzę Henry'ego Bertrama w siedzibie jego ojców, choćbym miała dojść do tego po trupach. Dotrzymałam tej przysięgi, a sama jestem jednym z tych trupów. On — tu wskazała na Hatteraicka — będzie wkrótce drugim, a jeszcze dojdzie trzeci. Duchowny przerwał teraz, wyrażając żal, że tych zeznań nie można spisać, jak należy, chirurg zaś nalegał, by zbadać najpierw postrzał, nim się zacznie męczyć ranną pytaniami. Kiedy zobaczyła, że wyprowadzają Hatteraicka z izby, by chirurg mógł w pustym pokoju swobodnie zająć się badaniem, zawołała głośno, unosząc się na posłaniu: — Dirk Hatteraick, ty i ja nie spotkamy się już nigdy na tym świecie, dopiero przed Sądem Najwyższego. Czy potwierdzasz więc prawdę moich słów, czy ośmielisz się im zaprzeczyć? — Herszt przemytników obrócił ku niej swą zatwardziałą twarz z wyrazem niemego i nieustępliwego wyzwania. — Dirk Hatteraick! Czy ośmielisz się zaprzeczyć, z moją krwią na rękach, jednemu słowu, jakie wypowiadam, zanim wydam ostatnie tchnienie? — Przemytnik patrzał na nią z tym samym twardym wyrazem i niewzruszonym uporem, poruszył wargami, ale nie wyrzekł ani słowa.
— Żegnaj więc — powiedziała — i niech ci Bóg wybaczy. Twoje ręce przypieczętowały moja zeznania. Za życia byłam szaloną, występną Cyganką, którą chłostali, wygnali z kraju i napiętnowali — która żebrała od drzwi do drzwi i którą szczuli jak bezpańskiego psa, błąkającego się od parafii do parafii; Któż dałby wiarę takiej kobiecie? Ale teraz umieram i te słowa nie rozwieją się z wiatrem, gdy mogiła wchłonie moją krew. Tu przerwała i wszyscy wyszli z izby oprócz chirurga i kilku kobiet. Po krótkich oględzinach lekarz potrząsnął głową i ustąpił pastorowi swego miejsca przy umierającej. Zatrzymano na gościńcu wracającą do Kippletringan pustą karetkę pocztową, konstabl bowiem powiedział, że trzeba będzie przewieźć Hatteraicka do więzienia. Woźnica, słysząc, co się dzieje w Derncleugh, zostawił konie pod opieką małego chłopca, ufając, jak należy przypuszczać, bardziej wiekowi i rozsądkowi szkap niż ich opiekunowi, i ruszył szybko, by zobaczyć, jak mówił, ,,co się tam święci". Przyszedł akurat w chwili, kiedy dzierżawcy i chłopi, których liczba coraz bardziej wzrastała, nasycili się już widokiem okrutnych rysów Hatteraicka i skupili swą uwagę na Bertramie. Prawie wszyscy, a zwłaszcza starzy mężczyźni, którzy widywali ostatniego dziedzica Ellangowan za jego lepszych czasów, dostrzegali i potwierdzali słuszność oświadczenia Meg. Lecz Szkoci to ludzie ostrożni. Pamiętali, że ktoś inny jest teraz właścicielem majątku, toteż cichym szeptem przekazywali swoje wrażenia jeden drugiemu. Dopiero nasz przyjaciel, Jock Jabos, pocztylion, przepchnął się poprzez tłum do środka zebranych. Spojrzawszy na Bertrama, cofnął się ze zdumienia i zakrzyknął uroczyście: — Jak słońce na niebie, stary Ellangowan wstał z grobu! To publiczne oświadczenie obiektywnego świadka było brakującą iskrą, która doprowadziła do powszechnego wybuchu uczuć, w trzech głośnych okrzykach: — Niech żyje Bertram! — Niech żyje dziedzic Ellangowan! — Niechże Pan Bóg odda mu, co jego, i niech pozwoli mu żyć między nami, jak dawniej jego przodkowie! — Siedemdziesiąt lat tu żyję — powiedział jeden. — Ja i moi jesteśmy tu od siedemdziesięciu siedmiu lat — powiedział drugi. — Mam prawo przyjrzeć się Bertramowi.
— Ja i moi żyjemy tu od trzystu lat — tłumaczył inny starzec — i sprzedam ostatnią krowę, żeby młody dziedzic doszedł swego. Kobiety zawsze mają upodobanie do rzeczy niezwykłych, a nie zmniejsza się ono bynajmniej, kiedy bohaterem takiego wydarzenia jest przystojny młody człowiek. Dołączyły więc do ogólnych wiwatów cienkie swe głosy. — Niech go Bóg błogosławi, to wykapany portret ojca! Bertramowie byli zawsze najpierwsi w naszej okolicy! — Że też jego biedna matka musiała umrzeć w bólu i niepewności! Ze też nie dożyła tego dnia! — wołały kobiece głosy. — Pomożemy mu powrócić na swoje, przyjaciele — krzyknęli inni — i własnymi rękami wyrzucimy Glossina z dworu Ellangowan! Inni skupili się wokół Dinmonta, który bynajmniej się nie opierał i opowiadał wszystko, co wiedział o przyjacielu, dumny ze swego zaszczytnego udziału w dokonanym odkryciu. Ponieważ kilku bogatszych zebranych tu dzierżawców znało dobrze Dandie'ego, jego słowa stanowiły dodatkowy powód ogólnego uniesienia. Krótko mówiąc, była to jedna z tych chwil, kiedy uczucia wzbierają, chłód Szkotów topnieje jak pokrywa śnieżna, a spienione wody entuzjazmu znoszą tamy i groble. Wiwaty przerwały modlitwę pastora, a Meg pogrążona w tym półśnie, półoszołomieniu, które poprzedza koniec istnienia, drgnęła nagle. — Słyszysz? słyszysz? Uznali go, uznali! Po to tylko żyłam! Grzeszna ze mnie kobieta, lecz jeśli moje przekleństwo sprowadziło na nich nieszczęście, to moje błogosławieństwo doprowadziło do tej radości! Chciałabym jeszcze powiedzieć coś więcej, ale już nie dam rady. Poczekaj — wyciągnęła rękę ku promieniowi słońca, który wpadł przez wąską szparę, służącą tu za okno. — Czy on tam jest? Odejdź od światła i pozwól mi spojrzeć jeszcze raz na niego. — Przez chwilę poważnym wzrokiem wpatrywała się w pustkę. — Ciemno mi już przed oczyma — mówiła opadając z powrotem na posłanie. — To koniec. — Brak tchu, Śmierć tu! Po czym osunąwszy się na słomiane legowisko, umarła bez jęku. Pastor i chirurg starannie spisali jej słowa, żałując teraz, że nie wybadali jej dokładniej, obaj jednak byli wewnętrznie przekonani o prawdzie jej świadectwa. Hazlewood pierwszy złożył życzenia Bertramowi, gratulując mu bliskiej chwili odzyskania nazwiska i pozycji. Zebrani dowiedziawszy
się od Jabosa, że Bertram był tym właśnie, który zranił Hazlewooda, wzruszeni byli szlachetnością tego ostatniego i teraz do szalonych wiwatów dołączyło się również nazwisko Hazlewooda. Ktoś jednak zapytał pocztyliona, dlaczego nie rozpoznał Bertrama, kiedy zobaczył go po raz pierwszy w Kippletringan. Odpowiedział na to bardzo prosto: — Skądże! Czy ja wtedy myślałem o Ellangowan? Dopiero jak się podniósł krzyk, że znaleźli młodego dziedzica, to mnie pchnęło, żeby szukać podobieństwa. Nie można się pomylić, jak już człowiek się na to nastawi. Wydawało się, że podczas ostatnich scen zawzięty spokój Hatteraicka zachwiał się nieco. Widziano, że mruga oczyma, że próbuje podnieść swe związane ręce, by naciągnąć kapelusz na czoło, że spogląda niespokojnie w kierunku drogi, jakby czekał na pojazd, który go stąd zabierze. Wreszcie młody Hazlewood, rozumiejąc, że oburzenie publiczne może się skierować przeciwko więźniowi, kazał go zaprowadzić do karetki pocztowej i zawieźć do Kippletringan, gdzie miał zostać przekazany do dyspozycji pana Mac-Morlana. Wysłał też jednocześnie umyślnego do owego zacnego dżentelmena, zawiadamiając go o wszystkim, co zaszło. — A teraz — zwrócił się do Bertrama — szczęśliwy byłbym, gdybyś, panie, zechciał pojechać ze mną do Hazlewood, ale że to mogłoby się na razie okazać nie tak przyjemne, jak, wierzę, będzie za dzień czy dwa, musisz pozwolić, że wrócimy do Woodburne. Ale prawda, ty jesteś pieszo... — Och, niech młody dziedzic weźmie mojego konia! — Albo mojego! — Albo mojego! — zakrzyknęło kilka głosów. — Lepiej mojego — potrafi iść kłusem dziesięć mil na godzinę bez bata i ostrogi, a oddaję go dziedzicowi na własność, jeśli go zechce przyjąć, jako daninę, jak to dawniej nazywali. — Bertram chętnie przyjął konia, ale jedynie w charakterze pożyczki i podziękował w serdecznych słowach zebranym ludziom za ich dobre życzenia, na co oni odpowiedzieli okrzykami i ślubowaniem swego przywiązania. Podczas gdy szczęśliwy właściciel konia posyłał jednego chłopaka, żeby ,,leciał do domu po nowe siodło", drugiego, żeby „wytarł szkapę garścią suchej słomy", a trzeciego, żeby ,,biegł do wsi i pożyczył posrebrzane strzemiona od Dana Dunkieson", narzekając, że „nie ma czasu, by dać się szkapie nażreć, bo wtedy młody dziedzic
zobaczyłby, co to za dzielna bestia", Bertram ujął pastora pod ramię i wszedł z nim do izby, natychmiast zamykając za sobą drzwi. Przez kilka chwil spoglądał na leżące przed nim martwe ciało Meg Merrilies: śmierć zaostrzyła jej rysy, pogłębiając ich surowy i energiczny wyraz, który zdobywał jej przez całe życie godność dzikiej królowej gromady wyrzutków, wśród jakich się urodziła. Młody żołnierz otarł oczy z łez, mimo woli płynących na widok zwłok tej, która umarła jako ofiara wierności wobec niego i jego rodziny. Potem wziął pastora za rękę i zapytał poważnie, czy była w stanie przyłączyć się do jego modłów tak gorliwie, jak to przystało osobie konającej. — Mój drogi panie — powiedział zacny pastor — wierzę, że tej nieszczęsnej kobiecie pozostało jeszcze tyle świadomości, by mogła się wczuć i przyłączyć do istotnej treści moich pacierzy. Lecz miejmy pokorną nadzieję, że sądzeni będziemy zależnie od tego, jaką mieliśmy możliwość otrzymania nauk religijnych i moralnych. Trzeba ją niejako uważać za nieoświeconą pogankę, mimo iż żyła w chrześcijańskim kraju. Pamiętajmy też, że błędy i grzechy wynikłe z jej ciemnoty zrównoważone były dowodami bezinteresownego przywiązania, graniczącego niemal z bohaterstwem. Zawierzamy ją z obawą, lecz i z nadzieją Temu, który sam tylko może wyważyć nasze błędy i zbrodnie na jednej, a nasze starania, by żyć cnotliwie — na drugiej szali. — Czy mogę prosić — powiedział Bertram — żebyś dopilnował, panie, aby zwłoki tej nieszczęsnej kobiety zostały pochowane z wszystkimi należnymi uroczystościami? Mam w swoich rękach coś, co stanowi jej własność; tak czy inaczej, ja będę ponosił wszelkie koszty — dowiesz się o mnie, panie, w Woodburne. Jeden ze znajomych Dinmonta pożyczył mu konia, toteż farmer wołał już, że wszystko gotowe do odjazdu. Bertram i Hazlewood zwrócili się do tłumu, który wzrósł teraz do kilkuset ludzi, prosząc, by zebrani zachowali ład i porządek w swojej radości, bowiem ich zbyt niepohamowany zapał łatwo może okazać się niekorzystny dla młodego dziedzica, jak go nazywali. Potem cała trójka odjechała wśród okrzyków i wiwatów. Kiedy przejeżdżali koło zrujnowanych chałup Derncleugh, Dinmont zwrócił się do Bertrama; — Jak dojdziesz swych praw, kapitanie, to pewien jestem, że nie zapomnisz postawić tu porządnej chaty. Niech mnie diabli, jeśli sam
bym tego nie zrobił, a trudno byłoby o lepsze ręce. Ale nie chciałbym tu mieszkać po tym, co ona powiedziała. Osadziłbym tu starą Eispeth, wdowę po zakrystianie. Takie jak ona przywykły do grobów, duchów i podobnych rzeczy. Jechali do Woodburne krótko i szybko. Wiadomość o ich wspaniałym czynie rozeszła się już szeroko i daleko, a wszyscy okoliczni mieszkańcy oczekiwali ich na trawniku przed dworem, krzycząc i wiwatując. — To, że mnie tu widzisz żywego i całego — powiedział Bertram do Lucy, która pierwsza wybiegła ku niemu, chociaż wyprzedzał ją wzrok Julii — zawdzięczasz tym oto dobrym przyjaciołom. Im dziękuj. Z rumieńcem radości, wdzięczności i zawstydzenia Lucy dygnęła przed Hazlewoodem, a do Dinmonta wyciągnęła szczerze dłoń. Poczciwy farmer, nieprzytomny z radości, pozwolił sobie na więcej, niż ten gest przyzwalał, wycisnął bowiem swe podziękowania na wargach młodej panny; w tej samej chwili skonfundowała go jednak świadomość, jak okropnie się zachował. — Na litość Boską, panienko — przepraszał— zapomniałem, że nie jesteś moją córką. Kapitan jest dla mnie taki swój, że człowiek się przez to zapomina. Teraz podszedł do nich stary Pleydell. — No — zaczął — jeśli tu wypłaca się takie honoraria... — Chwileczkę, chwileczkę, panie Pleydell — zatrzymała go Julia — wziąłeś już z góry swoją zapłatę — przypomnij sobie, co było wczoraj wieczorem. — Cóż, zgadzam się, że otrzymałem wynagrodzenie — odparł prawnik — ale jeśli nie zasłużę sobie na podwójne honorarium od panny Bertram i ciebie, moja panno, kiedy jutro zakończę przesłuchanie Hatteraicka... Boże, już ja go jutro sprawię! Zobaczysz, pułkowniku, a wy, moje piękne panny, usłyszycie, choć nie zobaczycie! — Jeśli będziemy miały ochotę słuchać — odparła Julia. Kiedy toczyła się ta swawolna rozmowa, pułkownik Mannering przedstawił Bertramowi przystojnego mężczyznę o szczerym spojrzeniu, w szarym fraku i kamizeli, skórzanych spodniach do kolan i wysokich butach. — Oto, mój drogi, jest pan Mac-Morlan.
— U którego — odparł Bertram obejmując go serdecznie — siostra moja znalazła schronienie,, kiedy opuścili ją wszyscy bliscy przyjaciele i krewni. Profesor wyszedł wtedy naprzód, krzywił się, chichotał, wydawał, próbując gwizdać, jakieś straszliwe dźwięki, aż wreszcie, nie mogąc stłumić wzruszenia, uciekł, by w łzach dać upust wzruszeniu. Nie będziemy próbowali opisać, jak niezwykle radosny i serdeczny nastrój panował tego wieczoru w Woodburne. ROZDZIAŁ LVI — Niby wstrętna małpa, Co się uśmiecha wśród skradzionych skarbów, Zjawia się chytrus, którego tajemne Zbrodnie odkrywa biały dzień... Hrabia Basil Następnego dnia wczesnym rankiem w Woodburne było wiele rwetesu, jako że wyruszano do Kippletringan na śledztwo. Ponieważ pan Pleydell prowadził ongiś badania w związku z ponurą sprawą morderstwa Kennedy'ego, a poza tym cieszył się ogólnym poważaniem jako uzdolniony prawnik, pan Mac-Morlan, sir Robert Hazlewood i jeszcze jeden sędzia pokoju, obecny na badaniach, prosili, by objął przewodnictwo obrad i poprowadził śledztwo. Zaproszono pułkownika Manneringa, by usiadł wraz z nimi. Poza tym śledztwo, jako wstęp do procesu sądowego, było ściśle tajne. Na początku prawnik streścił i powtórzył wyniki poprzednich badań. Potem pastor i chirurg złożyli zeznania dotyczące oświadczenia Meg złożonego na łożu śmierci. Powiedzieli, iż nieboszczka wyraźnie, stanowczo i kilkakrotnie oświadczyła, że widziała na własne oczy śmierć Kennedy'ego zadaną mu przez Hatteraicka i kilku ludzi z jego załogi, że sama znalazła się tam przypadkowo, że jej zdaniem do zbrodni popchnęła morderców wściekłość, gdyż spotkali Kennedy'ego w momencie, gdy tracili przez niego swój statek. Powiedziała, iż żyje jeszcze jeden świadek zbrodni, który odmówił wzięcia w niej udziału — jej siostrzeniec, Gabriel Faa. Oświadczyła, iż później, po dokonaniu zbrodni, mordercom pomagała jeszcze jedna osoba, lecz w tym momencie ranną zawiodły siły. Nie zapomniano również o jej oświadczeniu, iż uratowała życie dziecku, które zostało jej potem
odebrane przez przemytników z zamiarem wywiezienia do Holandii. Wszystkie te szczegóły spisano dokładnie. Potem wprowadzono skutego w ciężkie kajdany Dirka Hatteraicka. Strzeżono go teraz surowo, pamiętając, że już raz się wyrwał. Zapytany o nazwisko — milczał. O zawód — milczał. Postawiono mu kilka innych pytań — nie odpowiedział na żadne. Pleydell przetarł, szkła swoich okularów i przyjrzał się uważnie więźniowi. — Niezwykle dziki wygląd ma ten człowiek — szepnął do Manneringa — ale, jak mawiał Dogberry*, zażyję fortelu. Hej, proszę wprowadzić Solesa — Solesa, szewca. Soles — czy pamiętasz, jak z mojego rozporządzenia wymierzałeś pewne odciski nóg wyciśnięte w błocie w lesie Warroch, dwunastego listopada 17... roku? Soles pamiętał doskonale. — Spójrz tutaj na ten papier. Czy to twoje zapiski dotyczące wymiarów? — Soles przytaknął. — Tu, na tym stole, stoi para butów. Wymierz je i sprawdź, czy odpowiadają którymś z tych śladów, których wymiary wtedy zapisałeś. — Szewc postąpił, jak mu kazano, i oświadczył, że buty odpowiadają dokładnie największym śladom. — Mamy dowieść — szepnął Pleydell na stronie do pułkownika — że te buty, znalezione w ruinach Derncleugh, należały do Browna, tego człowieka, którego ty, pułkowniku, zastrzeliłeś w Woodburne. A teraz, Soles, zmierz dokładnie nogi oskarżonego. Mannering bacznie przyglądał się Hatteraickowi i zauważył, że więźnia przeszedł wyraźny dreszcz. — Czy te wymiary odpowiadają którymś ze śladów? Szewc spojrzał na notatki, potem na swoją miarkę i rysunek nogi, który wziął przed chwilą, potem wymierzył miarką rysunek. — Odpowiadają — powiedział. — Nie różnią się ani o włos od śladów mniejszych i szerszych niż te pierwsze. Spokój opuścił Hatteraicka. — Do stu piorunów — wybuchnął — jak mogły zostać ślady na ziemi, kiedy był wtedy mróz jak wszyscy diabli! — Wieczorem tak, kapitanie Hatteraick — powiedział Pleydell — ale nie przed południem. A teraz czy zechcesz łaskawie powiedzieć mi, gdzie znajdowałeś się tego dnia, który tak dobrze pamiętasz? Hatteraick zrozumiał swoją pomyłkę i znowu pogrążył się w zaciętym milczeniu.
— Zapisz to, co powiedział — zwrócił się Pleydell do protokolanta. W tej chwili drzwi się otwarły i ku wielkiemu zdumieniu większości zebranych wszedł Glossin. Zacny ten jegomość metodą podsłuchiwania pod drzwiami upewnił się, że jego nazwisko nie zostało wymienione w śmiertelnych zeznaniach Meg, co nie było zapewne skutkiem jej przychylnego doń ustosunkowania, lecz opóźnienia szczegółowych zeznań i szybkiego zbliżania się śmierci. Uważał więc, że grozić mu mogą tylko szczere zeznania Hatteraicka, a chcąc temu zapobiec, postanowił z całą bezczelnością przyłączyć się do grona sędziów pokoju i wziąć udział w przesłuchaniu. „Będę mógł — myślał — dać temu łotrowi do zrozumienia, że jego bezpieczeństwo zależy od ukrycia prawdy zarówno o nim, jak i o mnie. Poza tym moja obecność będzie dowodem pewności siebie i niewinności. Jeśli muszę stracić majątek, to trudno, ale myślę, że do tego nie dojdzie!" Wszedł i skłonił się nisko sir Robertowi Hazlewoodowi, lecz baronet, któremu świtało już w głowie, że ten plebejski sąsiad użył go jako swego narzędzia, skinął mu sztywno głową, zażył niuch tabaki i zaczął patrzeć w inną stronę. — Panie Corsand — zwrócił się Glossin do innego towarzysza z ławy sędziowskiej — najniższy sługa. — Sługa, panie Glossin — odparł sucho pan Corsand przybierając minę regis ad exemplar*, to znaczy, idąc w ślady baroneta. — Panie Mac-Morlan, drogi przyjacielu — ciągnął Glossin — jakże się masz? Zawsze do twoich usług. — Hm — mruknął zacny pan Mac-Morlan, a w tonie jego nie można było wyczuć uznania ani dla komplementu, ani ukłonu przybysza. — Pułkowniku Mannering (niski ukłon i skinienie w odpowiedzi) i panie Pleydell (następny niski ukłon). Nie ośmielałem się żywić nadziei, że będziesz nam mógł pomóc w okresie sesji sądowej. Pleydell zażył niuch tabaki i rzucił na prawnika bystre, sarkastyczne spojrzenie. — Nauczę go — szepnął na boku do Manneringa — doceniać stare ostrzeżenie: Ne accesseris in consilium antequam voceris*. — Lecz może przeszkadzam?—zapytał Glossin, którego oczom nie uszedł chłód tego przyjęcia. — Czy to śledztwo otwarte? — Jeśli o mnie idzie — odparł Pleydell — jestem bardzo daleki od uważania twego przyjścia, panie, za przeszkodę i powiem nawet, że
nigdy jeszcze nie ucieszył mnie tak bardzo twój widok. Sądzę zresztą, że i tak musielibyśmy cię prosić o łaskawe przybycie podczas naszego zebrania. — Doskonale wobec tego — oświadczył Glossin przysuwając krzesło do stołu i zaczynając szperać w papierach. — W którym punkcie jesteśmy? Jak daleko zaszliśmy? Gdzie są poręczenia? — Proszę, niech protokolant poda mi tutaj papiery — zażądał pan Pleydell. — Mam własny sposób układania dokumentów, panie Glossin, i jeśli ktoś ich dotyka, wszystko mi się potem miesza. Ale później będę potrzebował twojej pomocy. Glossin, zmuszony w ten sposób do bezczynności, rzucił ukradkowe spojrzenie na Hatteraicka, lecz w jego ponurej twarzy nie mógł nic wyczytać oprócz nienawiści i wściekłości na wszystkich wokoło. — Ale, moi panowie — zaczął Glossin — czy to się godzi zakuwać tego człowieka w tak ciężkie kajdany, jeśli jest tutaj tylko na wstępnym śledztwie? Był to przyjacielski sygnał dla więźnia. — Uciekł już raz — odparł sucho pan Mac-Morlan, a Glossin umilkł natychmiast. Poproszono teraz Bertrama, którego, ku zmieszaniu Glossina, wszyscy, nawet sir Robert Hazlewood, powitali bardzo przyjaźnie. Opowiedział swoje wspomnienia z dzieciństwa spokojnie i bezstronnie, co dawało najlepsze świadectwo jego uczciwości. — Wydaje mi się, że jest to zagadnienie cywilne, a nie kryminalne — powiedział Glossin wstając — a że musicie panowie zdawać sobie sprawę, jakie skutki na mój stan majątkowy może wywrzeć dowód jego rzekomego pochodzenia, proszę, by mi pozwolono odejść. — Nie, mój panie — powiedział Pleydell. — W żaden sposób nie możemy na to pozwolić. Lecz czemu nazywasz jego pretensje rzekomymi? Nie mam zamiaru siłą wyciągać z ciebie zastrzeżeń, jeśli masz takowe, ale... — Panie Pleydell — zaczął Glossin — pragnę zawsze postępować uczciwie i myślę, że mogę całą sprawę od razu wyjaśnić. Ten oto młody człowiek, którego uważam za naturalnego syna nieboszczyka z Ellangowan, od paru tygodni włóczy się po okolicy pod najrozmaitszymi nazwiskami, spiskuje z jakąś starą, okropną wariatką, zastrzeloną, jak słyszałem, w niedawnej bijatyce, oraz z innymi Cyganami, kotlarzami i ludźmi tego autoramentu, tudzież jakimś
olbrzymim i ordynarnym farmerem z Liddesdale, podburzając dzierżawców przeciwko ich panom, co, jak sir Robertowi Hazlewood wiadomo... — Nie przerywam ci, panie Glossin — powiedział Pleydell — ale chciałbym się zapytać, za kogo uważasz tego młodego człowieka? — Ja — odparł Glossin — oraz, jak przypuszczam, ten tutaj obecny pan (tu spojrzał na Hatteraicka) wiemy, że ten młody człowiek jest naturalnym synem starego Bertrama oraz dziewczyny zwanej Janet Lightoheel, która później wyszła za mąż za Hewita, budowniczego statków, zamieszkałego gdzieś w okolicy Annan. Nazywa się Godfrey Bertram Hewit, pod którym to nazwiskiem zaciągnął się na pokład królewskiego szkunera celniczego. — Tak? — zdziwił się pan Pleydell. — Ta historia brzmi wcale prawdopodobnie. Ale nie rozwodząc się nad pewną różnicą w oczach, barwie skóry i tak dalej... proszę, aby zbliżył się tu ten oto młodzieniec. Na to wezwanie wystąpił młody marynarz. — Tu oto — ciągnął prawnik — stoi prawdziwy Szymon Pure* — Godfrey Bertram Hewit, który wczoraj w nocy przyjechał z Antigua przez Liverpool, mat na linii zachodnioindyjskiej, znajdujący się na najlepszej drodze zdobycia pewnej pozycji na tym świecie, chociaż pojawił się na nim nieco nieregularnie. Podczas gdy sędziowie wypytywali owego młodego człowieka, Pleydell podniósł leżący na stole wśród papierów stary notes Hatteraicka. Wymowne spojrzenie przemytnika skłoniło spostrzegawczego jurystę do wniosku, że musi tam być coś interesującego. Zaczął więc dalej przeglądać papiery, odkładając notes na stół, lecz natychmiast zauważył, że zainteresowanie więźnia ochłodło. ,,Coś musi jednak tkwić w tym notesie" — pomyślał Pleydell i zaczął oglądać go od nowa, aż wreszcie po szczegółowym badaniu spostrzegł, że między wklejką a skórą oprawy jest szparka, z której wyciągnął trzy małe skrawki papieru. Zwróciwszy się teraz do Glossina, Pleydell zapytał go, czy brał udział w poszukiwaniach ciała Kennedy'ego i zaginionego dziecka swego patrona w dniu, kiedy popełniono zbrodnię. — Nie... to znaczy... tak — odparł Glossin, pełen nagle wyrzutów sumienia.
— Wydaje mi się jednak szczególne — ciągnął prawnik — że chociaż byłeś, panie, tak mocno związany z domem Ellangowan, nie pamiętam, bym cię badał ani nawet byś się u mnie stawił podczas śledztwa? — Byłem wezwany do Londynu — odparł Glossin — w bardzo ważnej sprawie w dzień po tym smutnym wypadku. — Proszę — zwrócił się Pleydell do protokolanta — zapisz pan tę odpowiedź. Przypuszczam, panie Glossin, że owym interesem było podjęcie pieniędzy na te trzy traty ciągnięte przez ciebie na firmę Vanbeest i Vanbruggen, a akceptowane w ich imieniu przez niejakiego Dirka Hatteraicka tego samego dnia, w którym popełniono morderstwo. Gratuluję ci, że były tak regularnie spłacone, bo niewielkie miałeś na to szanse. — Twarz Glossina poszarzała. — Ten oto dowód — ciągnął pan Pleydell — potwierdza nam zeznania pewnego człowieka nazwiskiem Gabriel Faa, którego mamy teraz w naszym areszcie, a który był świadkiem całej transakcji pomiędzy tobą i tym oto szacownym więźniem. Czy masz na to jakieś wytłumaczenie? — Panie Pleydell — rzekł Glossin z wymuszonym spokojem — przypuszczam, że gdybyś był mym adwokatem, nie doradzałbyś mi udzielania pod wpływem chwili odpowiedzi na zarzut postawiony krzywoprzysiężczo przez jakiegoś najpodlejszego z ludzi. — Moja rada — odparł prawnik — zależałaby od mej wiary w twoją niewinność lub winę. Wydaje mi się, że w tym wypadku obierasz mądrzejszą drogę, lecz nie dziw się, że zostajesz zatrzymany w areszcie śledczym. — Aresztowany? A za cóż, mój panie? — zdumiał się Glossin. — Pod zarzutem morderstwa? — Nie. Pod zarzutem udziału w porwaniu dziecka. — To jest przestępstwo podlegające zwolnieniu za kaucją. — Wybacz mi, panie — odparł pan Pleydell — to jest plagium*, a plagium jest zbrodnią. — Przepraszam, panie Pleydell, lecz istnieje jeden tylko podobny przypadek w aktach, sprawa Torrence i Waldie. Były to, o ile sobie przypominam, panie, złodziejki zwłok, które obiecały pewnym młodym chirurgom zwłoki dziecka. Zobowiązane słowem wobec swych zleceniodawców, nie chcąc sprawić rozczarowania na wieczornym wykładzie dla studentów, ukradły żywe dziecko,
zamordowały je i sprzedały ciało za trzy i pół szylinga. Zostały one powieszone, ale za morderstwo, nie za plagiuj/1. Praktyka w prawie cywilnym zaprowadziła cię, panie, nieco za daleko. 1/ Była rzeczywiście taka sprawa na wokandzie sądowej, wpisana do rejestrów. (Przyp. autora). — Dobrze, mój panie, ale tymczasem pan Mac-Morlan musi przekazać cię do więzienia okręgowego, jeżeli ten młody człowiek powtórzy swoje zeznania. Konstable — proszę wyprowadzić pana Glossina i Hatteraicka i trzymać ich pod strażą w osobnych pomieszczeniach. Wprowadzono teraz Gabriela, Cygana, który opowiedział dokładnie, jak zdezertował z pokładu statku kapitana Pritcharda i dołączył się do przemytniczej bandy; opisał szczegółowo, jak Dirk Hatteraick podpalił okręt, kiedy nie można już było nim manewrować, jak pod osłoną dymu uciekł wraz ze swą załogą oraz wszystkimi towarami, jakie zdołali uratować, i schronił się w jaskini, gdzie mieli się ukrywać aż do zapadnięcia zmroku. Hatteraick, jego mat, Vanbeest Brown, oraz trzech innych ludzi, wśród których był i świadek, poszli do pobliskiego lasu, by skomunikować się ze swymi przyjaciółmi w sąsiedztwie. Tam spotkali niespodzianie Kennedy'ego, a Hatteraick i Brown, wiedząc, że to on był sprawcą ich niepowodzenia, postanowili go zgładzić. Dalej stwierdzał, że widział, jak przemocą pochwycili inspektora i ciągnęli go przez las, choć on sam, Gabriel Faa, nie brał udziału w napadzie ani nie widział jego zakończenia. Wrócił potem inną drogą do jaskini, gdzie znalazł Hatteraicka i jego towarzyszy, a kapitan opowiadał właśnie, jak razem z Brownem zrzucili ogromny złom skalny na Kennedy'ego, który leżał jęcząc na plaży. Kiedy to opowiadał, nagle w jaskini ukazał się Glossin. Zeznający był świadkiem całej transakcji, w której Hatteraick okupił milczenie Glossina. Jeśli idzie o młodego Bertrama, to znał szczegółowo jego losy do momentu, kiedy młodzieniec wyjechał do Indii — stracił go wówczas z oczu i spotkał niespodziewanie dopiero w Liddesdale. Gabriel Faa zeznał, że natychmiast po tym spotkaniu wysłał wiadomość do swej ciotki, Meg Merrilies, jak również do Hatteraicka, wiedział bowiem, że ten ostatni znajduje się z powrotem na wybrzeżu. Ciotka była bardzo niezadowolona, że zawiadomił Hatteraicka. Oświadczyła natychmiast, iż zrobi wszystko, co w jej mocy, by pomóc młodemu dziedzicowi Ellangowan w odzyskaniu swojej
własności, nawet jeśliby musiała donieść na Dirka Hatteraicka. Świadek zeznał też, że oprócz niego pomagało jej jeszcze wielu Cyganów z ich bandy, wierzyli bowiem, że miała nadprzyrodzoną władzę. Przypuszczał, że dlatego właśnie ciotka dała Bertramowi skarb cygańskiego plemienia, który miała w swojej pieczy. Na wyraźny rozkaz Meg kilku Cyganów wmieszało się w tłum, kiedy zaczął się atak na urząd celny. Mieli oni uwolnić Bertrama, lecz kapitan sam tego dokonał. Gabriel Faa powiedział, że słuchając rozkazów Meg nie zastanawiali się wcale nad ich słusznością, szacunek bowiem, jakim Meg cieszyła się wśród swoich, wykluczał wszelkie możliwości podobnych rozważań. Po dalszych pytaniach świadek dodał, iż ciotka mówiła zawsze, że Harry Bertram nosi na szyi coś, co będzie świadectwem jego pochodzenia. Powiadała, że jest to talizman, który dał mu pewien student z Oksfordu, i tłumaczyła szmuglerom, że jeśli zabiorą to dziecku, statek ich niechybnie zatonie. Bertram wyjął wówczas mały aksamitny woreczek, który, jak mówił, od najwcześniejszego dzieciństwa nosił na szyi, najpierw z przesądnej czci, a potem w nadziei, że pewnego dnia może mu to pomóc w odkryciu swego pochodzenia. Otworzono woreczek, a z jego wnętrza wyjęto niebieski, jedwabny, futeralik, zawierający horoskop. Obejrzawszy papier, pułkownik Mannering natychmiast oświadczył, że to jego własne pismo, dając w ten sposób najlepsze i najmocniejsze świadectwo, iż właściciel tego woreczka jest prawowitym dziedzicem Ellangowan; stwierdził też, że istotnie będąc pierwszy raz w Szkocji wystąpił jako astrolog. — A teraz — powiedział Pleydell — trzeba wystawić nakazy aresztu na Hatteraicka i Glossina, z których będzie ich mógł zwolnić dopiero odpowiedni przewód sądowy. Ale mimo wszystko — dodał — żal mi Glossina. — A ja myślę — powiedział Mannering — że z tych dwóch on na pewno zasługuje na mniejszą litość. Ten drugi to śmiały chłop, chociaż ma serce twarde jak krzemień. — Oczywista, pułkowniku — oświadczył adwokat — że ty będziesz się litował nad tym brutalem, a ja nad tamtym łotrem — to są nasze gusta zawodowe. ROZDZIAŁ LVII Bez serca — umrzeć ani żyć nie zdolny...
Bierzcie go, chłopcy — i na pień katowskil W. SZEKSPIR; Miarka za miarkę Więzienie okręgowe hrabstwa........ było jedną z tych starych nor, które do niedawna jeszcze stanowiły hańbę Szkocji. Po przyjeździe obu więźniów pod strażą, Hatteraicka, którego siłę i gwałtowność dobrze znano, zamknięto w pomieszczeniu zwanym celą skazańców. Była to duża izba na najwyższym piętrze więzienia. Przez całą jej długość, na wysokości mniej więcej sześciu cali nad podłogą, biegła sztaba żelazna grubości męskiego ramienia, końce jej zaś były wpuszczone głęboko w przeciwległe ściany/1. Hatteraick miał na nogach kajdany, które łączyły się łańcuchem na cztery stopy długim z wielkim żelaznym pierścieniem, nanizanym na ową sztabę. Tak więc więzień mógł się posuwać na długość owej sztaby z jednego końca celi na drugi, ale nie mógł się od niej odsunąć w jedną ani w drugą stronę dalej, niż na to pozwalała długość łańcucha. Unieruchomiwszy w ten sposób jego nogi, strażnicy zdjęli mu kajdanki z rąk i nie krępowali już w żaden inny sposób. Przy sztabie leżał siennik, na którym zakuty w kajdany więzień mógł się położyć, wciąż przymocowany do niej tak, jak to opisałem. 1/ Ten sposób przykuwania więźniów z wyrokiem śmierci był szeroko praktykowany w Szkocji. (Przyp. autora). Wkrótce po przybyciu Hatteraicka wprowadzono do więzienia Glossina. Powodując się szacunkiem dla jego pozycji i wykształcenia, nie skuto go, lecz zaprowadzono do przyzwoitej izby, pod dozorem Mac-Guffoga, który po zniszczeniu przez tłum domu poprawy w Portarferry pełnił tu funkcie zastępcy klucznika. Znalazłszy się w celi, Glossin mógł do woli rozważać wszystkie za i przeciw swojej sytuacji, nie chciał jednak uznać jeszcze swej gry za przegraną. — Majątek straciłem — mówił — nie ma co, a Pleydell z MacMorlanem okroją moje pretensje do minimum. Ale pozostają mi zdolności... jeśli wyjdę stąd cały i żywy, zrobię znów pieniądze i porosnę w piórka. Nic nie wiedziałem o zabójstwie czopownika, nim Hatteraick dokonał swego czynu, a moje zyski z kontrabandy to znów nie tak wielka zbrodnia. Co innego porwanie chłopca... tutaj mogą mnie przydusić. Zastanówmy się. Ten Bertram był wówczas dzieckiem... nie może więc złożyć szczegółowych zeznań. Ten drugi to dezerter, Cygan i banita; Mea Merrilies, niech ją diabli, nie żyje.
Ale te piekielne traty! Hatteraick przywiózł je ze sobą, żeby móc nimi szantażować albo wycisnąć ze mnie pieniądze. Muszę spróbować zobaczyć się z tym łotrem... muszę mu powiedzieć, żeby się trzymał mocno... muszę go namówić, żeby całej sprawie nadał inny charakter. W głowie roiły mu się plany jeszcze nie dokonanych oszustw, które miały zasłonić poprzednie jego łotrostwa. Do kolacji starał się je ułożyć i powiązać ze sobą. Kolację podał mu Mac-Guffog. Jak wiemy, był to stary i wypróbowany przyjaciel więźnia, który teraz znajdował się pod jego strażą. Glossin dał mu najpierw kielich gorzałki, a szepnąwszy kilka przymilnych zdań poprosił, żeby mu pomógł zobaczyć się z Dirkiem Hatteraickiem. — Niemożliwe, zupełnie niemożliwe! To sprzeczne z rozkazem pana Mac-Morlana i naczelnika więzienia, nigdy by mi tego nie wybaczyli. — A czemu mieliby o tym wiedzieć? — zapytał Glossin wsuwając mu w dłoń kilka gwinei. Klucznik ważył pieniądze na dłoni i spojrzał chytrze na Glossina. — Znasz, panie Glossin, więzienne obyczaje. Uważaj: o godzinie, kiedy zamykamy bramę — wrócę i zaprowadzę cię do niego na górę. Ale będziesz musiał zostać w jego celi do rana, bo ja odnoszę naczelnikowi klucze na noc i będę cię mógł wypuścić dopiero jutro. Przyjdę do was o pół godziny wcześniej niż zwykle, a ty wtedy stamtąd wyjdziesz i wleziesz z powrotem do swojej wygodnej kołyski, kiedy naczelnik będzie robił obchód. Gdy na pobliskiej wieży wydzwoniła dziesiąta, Mac-Guffog przyszedł z małą, ocienioną latarnią. Powiedział cicho do Glossina: — Zdejmij buty i chodź za mną. Więzień wyszedł za drzwi, a wtedy Mac-Guffog, udając, że wykonuje swój obowiązek i rozmawia z więźniem siedzącym wewnątrz celi, powiedział głośno: — Dobranoc, panie — po czym zamknął drzwi, ostentacyjnie głośno manipulując przy zasuwaniu rygli. Poprowadził potem Glossina po stromych, wąskich schodach, u szczytu których znajdowały się drzwi do celi skazańców. Otworzył je i odryglował, podał latarnię Glossinowi, dał mu znak, by wszedł do środka, i zamknął za nim drzwi z tą samą udaną skrupulatnością. Przez pewien czas Glossin nic nie mógł dojrzeć w tej ciemnej, wielkiej celi, oświetlonej tylko mdłym światłem latarni. Wreszcie dostrzegł zarys siennika rozpostartego na podłodze koło żelaznej
sztaby, biegnącej przez całą izbę, a na tym sienniku leżącego człowieka. Glossin podszedł do niego. — Dirk Hatteraick! — Donner und Hagel! To jego głos — powiedział więzień siadając, aż kajdany zadźwięczały. — Więc to nie sen, to jawa! Idź i zostaw mnie samego — tak będzie dla ciebie lepiej. — Co, przyjacielu? Pozwalasz, by perspektywa kilku tygodni więzienia tak cię przybiła? — Tak — odparł łotr posępnie — gdyż tylko stryczek może mnie uwolnić z tego więzienia. Zostaw mnie! Zajmij się swoimi sprawami i nie świeć mi latarnią w oczy. — Ech, mój kochany Dirku, nie ma się czego bać — uspokajał go Glossin. — Mam wspaniały plan, dzięki któremu wszystko jeszcze będzie dobrze. — Do diabła z twoimi planami! — odparł były wspólnik. — Już mnie pozbawiłeś tymi planami okrętu, ładunku i życia. Śniło mi się teraz, że Meg Merrilies przyciągnęła cię tu za włosy i podała mi ten długi, składany nóż, który zwykle nosiła; nie domyślisz się, co powiedziała. Sturmwetter! Mądrzej zrobisz, jeśli nie będziesz mnie kusił. — Ale, Hatteraick, przyjacielu, wstań tylko i pogadaj ze mną. — Nie chcę — odparł tamten z uporem. — Przez ciebie te wszystkie nieszczęścia — ty nie pozwoliłeś Meg zatrzymać chłopca — oddałaby go, jakby już zapomniał o wszystkim. — Co ty gadasz, Hatteraick? Zgłupiałeś do cna. — Werter! Czy zaprzeczysz, że cały ten przeklęty atak na Portanferry, w którym straciłem i statek, i załogę, to twój plan i robota dla ciebie? — Ale przecież towary... — Niech diabli wezmą towary! — odparł przemytnik. — Mogliśmy ich mieć o wiele więcej. Do diabła — stracić okręt, tylu dzielnych chłopaków i na dodatek własne życie dla przeklętego, tchórzliwego łotra, który zawsze robi swoje brudne interesy cudzymi rękami. Nie odzywaj się do mnie — jestem niebezpieczny. — Ale Dirk... ale Hatteraick... wysłuchaj tylko kilku moich słów. — Hagel! Nein. — Jednego zdania. — Przekleństwo! Nie. — A przynajmniej wstań, ty uparty holenderski chamie — powiedział zniecierpliwiony Glossin trącając Hatteraicka nogą.
— Donner und Blitze! — ryknął Hatteraick, skacząc ku niemu i chwytając go za gardło. — A więc chcesz tego? Glossin opierał się i walczył, ale tak nieudolnie, zaskoczony zapewne atakiem furii Hatteraicka — że upadł przygnieciony jego ciężarem, i uderzył się ze straszliwą siłą w kark o żelazną sztabę. Śmiertelny uchwyt zaciskał się. Pokój znajdujący się bezpośrednio pod celą skazańców stał pusty, była to bowiem izba Glossina, lecz mieszkańcy sąsiedniej celi na dole usłyszeli ciężki upadek ciała, jęki i odgłosy szamotania. Wszyscy jednak przywykli tutaj do tego rodzaju przerażających hałasów, które i teraz nie wzbudziły większego zainteresowania. Rano, zgodnie z obietnicą, przyszedł Mac-Guffog. — Panie Glossin — szepnął. —Wołaj głośniej — powiedział Dirk Hatteraick. — Panie Glossin, chodź, na litość Boską! — Trudno mu to będzie zrobić bez pomocy — oświadczył Hatteraick. — Co ty tam gadasz, Mac-Guffog! — zawołał z dołu naczelnik więzienia. — Chodzie na litość Boską! — powtórzył klucznik. W tej chwili zjawił się naczelnik więzienia ze światłem. Ze zdumieniem, a nawet przerażeniem zobaczyl ciało Gllossina, przegięte na sztabie w pozycji, która wykluczała możliwość życia. Hatteraick leżał spokojnie na sienniku o jard od swej ofiary. Podniesiono Glossina i stwierdzono, że nie żyje już od paru godzin. Na ciele jego znać było ślady przemocy. Kręgosłup w miejscu zespolenia z głową był mocno uszkodzony od pierwszego upadku. Na szyi znać było wyraźnie ślady duszenia, o czym świadczyła również sina twarz nieboszczyka. Głowę miał odwróconą do tyłu przez ramię, jakby wykręcono mu szyję z szaloną siłą. Wydawało się więc, że zapamiętały przeciwnik złapał nieszczęśnika mocnym chwytem za gardło i puścił dopiero wtedy, kiedy uciekło z niego życie. Popod ciałem leżała strzaskana w kawałki i zmiażdżona latarnia. Mac-Morlan był w mieście, toteż natychmiast przyszedł, by dokonać wizji. — Co przywiodło tu Glossina? — zapytał Hatteraicka. — Diabeł — odparł łotr. — A co ty z nim zrobiłeś? — Posłałem go do piekła przede mną — odparł łajdak.
— Nędzniku — rzekł pan Mac-Morlan. — Ukoronowałeś swe występne życie morderstwem własnego, nieszczęsnego wspólnika. — Występne? — zakrzyknął więzień. — Dinner! Zawsze byłem wierny moim armatorom — zawsze wyliczałem się z ładunku do ostatniego szeląga. Słuchaj no! Daj mi pióro i inkaust, a napiszę do naszej firmy pełne sprawozdanie. Zostaw mnie tu samego na parę godzin — i każ, żeby stąd zabrali to ścierwo! Mac-Morlan uznał, że najwłaściwiej będzie zrobić to, czego żądał szaleniec — przyniesiono mu więc papier, inkaust i pióro i zostawiono samego. Kiedy otworzono ponownie drzwi, okazało się, że uparty łotr wyprzedził sprawiedliwość. Wyciągnął z siennika jakiś sznur i przywiązał go do pozostałej z wczorajszego obiadu kości, którą wbił w szparę pomiędzy kamieniami ściany tak wysoko, jak mógł dosięgnąć, stając na sztabie. Potem zawiązał pętlę; wystarczyło mu zawziętości, by opaść całym ciałem, jakby padał na kolana, i utrzymać się w tej pozycji aż do chwili, kiedy zawziętość już nie była potrzebna. Choć list, który napisał do swoich armatorów, mówił przede wszystkim o interesach, było w nim wiele wzmianek tyczących junkra z Ellangowan, jak go nazywał, toteż stanowił całkowite potwierdzenie zeznań Meg Merrilies i jej siostrzeńca. Aby już skończyć z tragiczną śmiercią tych dwóch nieszczęśników, dodam tylko, że Mac-Guffoga zwolniono ze służby pomimo jego oświadczenia (które chciał powtórzyć pod przysięgą), że poprzedniej nocy zamknął był Glossina bezpiecznie w jego celi. Lecz w opowieść tę uwierzył tylko poczciwy pan Skriegh i inni wierzący w czary, a ów poczciwiec dotychczas utrzymuje, że owej nocy wróg ludzkości postawił naprzeciwko siebie tych dwóch ludzi po to, aby dopełnili miary swych zbrodni i otrzymali należną im karę poprzez morderstwo i samobójstwo. ROZDZIAŁ LVIII Podsumowując — ot i koniec dzieła. J. SWIFT Ponieważ Glossin zmarł nie pozostawiając po sobie spadkobiercy i nie wypłaciwszy pełnej sumy należności za kupno, majątek Ellangowan wrócił znowu do rąk wierzycieli pana Bertrama. Można by jednak unieważnić prawa większości z nich, gdyby Henry Bertram został
uznany formalnie dziedzicem fideikomisu. Młody człowiek oddał swą sprawę w ręce pana Pleydella i pana Mac-Morlana, z jednym tylko zastrzeżeniem, żeby, podczas gdy on będzie musiał wrócić do Indii, każdy dług, jaki jego ojciec istotnie zaciągnął, został przez prawników uznany i potwierdzony. Słysząc to oświadczenie, Mannering uścisnął serdecznie rękę młodego człowieka i od tej pory zapanowało między nimi pełne zrozumienie. Zasoby panny Margaret Bertram oraz hojna pomoc pułkownika sprawiły, że młody dziedzic mógł łatwo przygotować się do spłacenia wszystkich rzeczywistych wierzycieli swego ojca, wnikliwe zaś badania jego uczonych w prawie przyjaciół dowiodły, że tyle było fałszerstw na niekorzyść Bertrama, zwłaszcza w rachunkach Glossina, iż ogólna suma długów pokaźnie się zmniejszyła. W takich warunkach wierzyciele nie wahali się uznać praw Bertrama i oddać mu domu i majętności jego ojców. Całe towarzystwo udało się z Woodburne do Ellangowan, by objąć dwór w posiadanie, pośród krzyków i wiwatów okolicznych ziemian i dzierżawców. Pułkownik Mannering tak się zapalił do pewnych przeróbek, które doradzał Bertramowi, że chcąc ich sam dopatrzyć, przeniósł się z całą rodziną z Woodburne do Ellangowan, chociaż tam czekały nań na razie o wiele gorsze warunki i mniej wygód. Poczciwy profesor omal nie oszalał ze szczęścia, wracając na swoje stare miejsce zamieszkania. Pobiegł na górę, przeskakując po trzy schody naraz, na swój nędzny, mały stryszek, który za dawnych czasów był jego celą i sypialnią, a którego nie zaćmiła w jego pamięci o wiele piękniejsza komnata w Woodburne. Tutaj uderzyła poczciwca jedna smutna myśl: co zrobić z książkami? Nawet trzy pokoje w Ellangowan nie mogłyby ich pomieścić. Właśnie kiedy przyszła mu do głowy ta przykra refleksja, wezwano go do Manneringa, by pomógł mu obliczyć proporcje wielkiego, wspaniałego domu, który miał być wzniesiony na miejscu obecnego Nowego Dworu Ellangowan. Ów dom miał odpowiadać stylem malowniczym ruinom leżącym w sąsiedztwie. Profesor oglądając plan zobaczył, że na jednej spośród największych komnat widnieje napis: ,,Biblioteka", a tuż przy niej — przytulny pokoik o pięknych proporcjach z napisem: ,,Apartament pana Sampsona".
— Nie-by-wa-łe, nie-by-wa-łe, nie-by-wa-łe! — wykrzykiwał profesor w uniesieniu. Pan Pleydell wyjechał na pewien czas, lecz zgodnie z obietnicą wrócił podczas przerwy sądowej na Boże Narodzenie. Zajechał do dworu, kiedy całe towarzystwo wyszło; pozostał tylko pułkownik, zajęty rysowaniem planów budynków i ogrodu, do czego miał wielkie upodobanie i duże zdolności. — Aha! — zawołał prawnik. — A więc tu jesteś, pułkowniku! Gdzie są panie? Gdzie piękna Julia? — Poszły na spacer z młodym Hazlewoodem, Bertramem i kapitanem Delaserre, jego przyjacielem, który właśnie do nas przyjechał. Mieli naszkicować plan chatki w Derncleugh. No, jak udało ci się, panie, przeprowadzić naszą sprawę? — Śpiewająco! — odparł prawnik. — Przesłaliśmy do rejestrów Sądu Kanclerskiego tytuł wykonawczy w sprawie tego młodzieńca. Został uznany spadkobiercą przez gremium strażników Trybunału. — Gremium strażników? Co to takiego? — To coś w rodzaju Saturnaliów* sądowych. Musisz wiedzieć, że jednym z koniecznych warunków na to, żeby dostać się do gremium strażników czy też woźnych w naszym Najwyższym trybunale, jest brak wszelkiej wiedzy prawniczej. — Pięknie! — I nasze prawodawstwo szkockie, dla żartu przypuszczam, ukonstytuowało z tych ignorantów specjalny sąd, dla przeprowadzania spraw tyczących pokrewieństwa i pochodzenia, spraw takich, jak Bertrama, które zazwyczaj łączą się z niezwykle skomplikowanym i subtelnym zagadnieniem dowodów. — A do diabła! To chyba bardzo kłopotliwe — powiedział Mannering. — Och, mamy przecież praktyczne lekarstwo na teoretyczną bzdurę. Jeden lub dwóch prawdziwych sędziów odgrywa w takich przypadkach rolę suflerów albo asesorów własnych woźnych. Ale musisz pamiętać, pułkowniku, co powiedział Cujacius*: Multa sunt in moribus dissentanea, multa sine ratione*. W każdym razie ten sąd przypominający Saturnalia załatwił naszą sprawę, po czym popiliśmy tęgo u Walkera. Klaret był znakomity. Mac-Morlana zatka, kiedy zobaczy rachunek.
— Nie obawiaj się, panie — uspokoił go pułkownik. — Przeżyjemy jakoś ten wstrząs i ugościmy na dodatek całą okolicę w oberży naszej przyjaciółki, pani Mac-Candlish. — I weźmiesz pewno, pułkowniku, Jocka Jabosa na swego masztalerza, co? — Być może. — A gdzie Dandie, groźny władca Liddesdale? — dopytywał się adwokat. — Wrócił w swoje góry, ale obiecał Julii, że zejdzie z nich w lecie razem ze swoją kobietą, jak ją nazywa, i niezliczonym mnóstwem dzieci. — Och, kędzierzawe hultaje! Muszę przyjechać i pobawić się z nimi w ślepą babkę i chowanego. Ale cóż to wszystko znaczy? — dodał, biorąc do ręki plany. — Wieża pośrodku na wzór Orlej Wieży w Caernarvon — corps de logis* — cóż u diabła — a skrzydła, skrzydła? Ależ ten dwór weźmie na grzbiet cały majątek Ellangowan i uleci z nim razem! — Musimy go wobec tego obciążyć kilkoma workami rupii bengalskich — odparł pułkownik. — Ach, więc stąd wiatr wieje! Przypuszczam, że ten nicpoń uwodzi mi damę mego serca? — Zgadłeś dokładnie. — Ci łotrzy, ci post nati* biorą na każdym kroku górę nad nami, ludźmi starej szkoły — skarżył się pan Pleydell. — Panna Julia winna przekazać zainteresowanie moją osobą pannie Lucy. — Mówiąc prawdę, obawiam się, że i w tym punkcie zostałeś wystrychnięty na dudka — odparł pułkownik. — Naprawdę? — Był tutaj sir Robert Hazlewood z wizytą u Bertrama, sądząc, suponując i uważając... — Wielki Boże! Oszczędź mi, proszę, tyrad zacnego baroneta. — Dobrze — zgodził się Mannering. — Krótko mówiąc, wykoncypował sobie, że ponieważ majętność Singleside wbija się klinem pomiędzy dwie jego zagrody, a oddalona jest od Ellangowan o cztery czy pięć mil, można by dla wygody obydwu stron załatwić sprawę drogą sprzedaży, wymiany czy też w inny jeszcze sposób. — No, a co na to Bertram?^
— Bertram odpowiedział, że w swojej sytuacji rodzinnej uważa pierwszy testament panny Margaret Bertram za najwłaściwsze rozwiązanie sprawy i że zgodnie z tym majętność Singleside jest własnością jego siostry. — O, łotr! — powiedział Pleydell przecierając szkła okularów — kradnie mi serce, tak jak ukradł mi już ukochaną. Et puis?* — Wtedy sir Robert wycofał się po licznych łaskawych mowach, lecz w zeszłym tygodniu wyszedł znowu na pole bitwy z dużymi siłami, w poszóstnej karecie, szkarłatnej kamizeli z koronkami, w najlepszej peruce — wszystko to bardzo wspaniałe, jak powiadają książeczki dla grzecznych dzieci. — No i z jaką wystąpił propozycją? — Cóż, mówił z przejęciem o uczuciu Karola Hazlewooda dla panny Bertram. — Tak, tak — poczuł szacunek dla małego bożka Kupidyna*, gdy go zobaczył na dachu zamku w Singleside. A czy biedna Lucy ma mieszkać z tym starym durniem i jego żoną, która jest takim samym błaznem, jak on, tyle że w spódnicy? — Nie — załatwiliśmy i to. Dwór Singleside ma być odrestaurowany dla młodej pary i zwany od tego czasu Mount Hazlewood. — A ty, pułkowniku, zamierzasz mieszkać dalej w Woodburne? — Tylko do chwili wprowadzenia wszystkich tych planów w życie. Spójrz, panie, oto plan mojego bungalowu, gdzie będę mógł być samotny i posępny, gdy przyjdzie mi na to ochota. — A że ów bungalow, jak widzę, stanie tuż przy starym zamku, odrestaurujesz zapewne wieżę Donagilda, by kontemplować na nocnym firmamencie ciała niebieskie, tak? Brawo, pułkowniku! — Nie, drogi panie. Powieść o astrologu skończona. OBJAŚNIENIA ROZDZIAŁ II str. 11. Fielding Henry (1707—1754) — powieściopisarz, zwany ,.ojcem angielskiej powieści" f e r as consumere n a t i (łac.) — urodzeni do spożywania dziczyzny (przez siebie upolowanej) str. 12. pleban z Bray — półlegendarna postać plebana, który w latach 1520—1560 był dwa razy papistą i dwa razy protestantem tempore C a roi i p r im i (łac.) — za czasów Karola I (1600—1649)
str. 13. Douglas, Sir Robert (1694—1770) — szkocki baronet, autor dzieła Peerage ot Scotlcind Montrose James (1612—1650) — markiz szkocki. Podczas rewolucji Olivera Cromwella stał po stronie króla. W 1650 r. usiłował wzniecić powstanie w Szkocji na rzecz Stuartów rezolucja — właściwie nie z 1648 r, ale 1650 r. — miała na celu pogodzenie prezbiterianów z rojalistami Argyle albo Argyll Campbell John (1678—1743) — magnat szkocki, który podczas powstania w 1715 r. dowodził wojskami królewskimi wigowie — stronnictwo polityczne w Anglii, opierające się na wielkiej burżuazji, niższym duchowieństwie i sektach rei.; przeciwnicy Stuartów i absolutyzmu, w odróżnieniu od t o r y s ó w, przedstawicieli starej, konserwatywnej arystokracji ziemskiej, zwolenników feudalnych porządków i monarchii absolutnej Percy Henry, przezwiskiem Hotspur (1364—1405) — postać historyczna, występująca w sztuce Szekspira Henryk IV str. 14. C l a v e r h o u s e Graham John (1649—1689), zwany „Bloody Clavers" (Krwawy Clavers) — dowódca wojsk angielskich za Jakuba II, zasłynął. Z bezwzględności w karaniu republikanów Killiecrankie "— w bitwie pod Killiecrankie w 1689 r. powstańcy szkoccy rozbili wojska Wilhelma III Orańskiego str. 14. kamerończyk — zwolennik sekty prezbiteriańskiej Ryszarda Camerona (1648—1680), sprzeciwiającej się porozumieniu między królem a kościołem earl of Mar Erskine John (1675—1732) — arystokrata szkocki, angielski sekretarz sianu; pozbawiony swego urzędu przez Jerzego I, udał się do Szkocji i stanął na czele rebelii jakobitów; pobity przez wojska rządowe, zbiegł do Francji, gdzie spędził resztę życia Cyklop — w mitologii greckiej olbrzym z jednym okiem pośrodku czoła ROZDZIAŁ III str. 21. jakobita — stronnik Stuartów, których pretendent do tronu nosił imię Jakub str. 22. gorgony — w mitologii greckiej potwory mające węże zamiast włosów str. 24, Pitagoras — filozof i matematyk grecki z VI w. przed n. e.
Hipokrates — najsławniejszy lekarz grecki z V w. przed n.e. Diokles — lekarz grecki z III w. przed n. e. Awicenna (980—1037) — sławny filozof i lekarz arabski, z pochodzenia Tadżyk a b hora q u e s t i o ni s (łac.) — od chwili powstania zagadnienia Halley Edmond (1656—1742) — astronom i matematyk angielski B o n a t i Guido (Bonatus) — sławny w swoim czasie włoski astronom z XVI w. str. 25. Newton, Sir Isaac (1642—1727) — wielki filozof, matematyk, fizyk i astronom angielski; odkrywca praw ciążenia Ptolemeusz Klaudiusz — astronom grecki, urodzony w Egipcie w II w., twórca systemu geocentrycznego, obalonego dopiero przez Kopernika Agrippa Cornelius (1486—1535) — niemiecki filozof kabalista Orygenes — jeden z najbardziej uczonych ojców kościoła z III w. Abusus non tollit usum (łac.) — nadużycie nie wyklucza użycia str. 26. Bona D e a — rzymska bogini płodności ROZDZIAŁ IV str. 29. Li11y William (1602—1681) — angielski autor licznych dzieł astrologicznych str. 30. secundum ar t e m (łac.) — zgodnie z regułami sztuki str. 31. B a co n Roger (1214—1294) — angielski mnich franciszkański, autor wielu dzieł filozoficznych Browne, Sir Thomas (1605—1682) — angielski autor wielu dzieł filozoficznych i medycznych str. 31. Prospero — postać czarodzieja ze sztuki Szekspira Burza Str. 53. Deane Richard (1610—1653) — dowódca wojsk i floty parlamentu w walce przeciwko królowi Karolowi I Stuartowi str. 34. s y b i 11 e — w mitologii greckiej kapłanki Apollina, przepowiadające przyszłość str. 36. Donner und Blitz! (niem.) — piorun i błyskawica! str. 37. T a u s e n d Donner/ (niem.) — tysiąc piorunów! ROZDZIAŁ V str. 39. M a n k s — Irlandczyk, mieszkaniec Isle of Man str. 40. Ramsay Allan (1686—1758) — szkocki poeta, znany przede wszystkim jako autor poematu Szlachetny pasterz; w swoich utworach posługiwał się dialektem szkockim ROZDZIAŁ VI str. 48. adiatus (z łac.) — dosł. przyboczny; giermek
książę Humphrey of Gloucester (1391—1447) — najmłodszy syn Henryka IV. Po śmierci Henryka V był za regencji księcia Bedfordu księciem-protektorem Anglii str. 50. Ponury Poniedziałek — poniedziałek Wielkiej Nocy, kiedy to Edward III (1327—1377), oblegając Paryż, poniósł ogromne straty w ludziach ROZDZIAŁ VII str. 51. Za czasów W. Scotta panowało przekonanie, że Cyganie wywodzą się z Egiptu str. 53. pariasi— indyjska kasta ludzi pozbawionych wszelkich praw ROZDZIAŁ VIII str. 59. N e m o v e a s Camerinam (łac.) — nie ruszaj Cameriny. C a m e-r i n a (albo Camarina) — bagna na Sycylii, których wody wydawały zabójczy fetor. Kamaryjczycy w starożytności wysuszyli je wbrew wyroczni Apollina, pozbawiając się wspaniałego środka obrony, z czego skorzystał nieprzyjaciel. Stąd przysłowie. W Szkocji są cztery dni odpowiadające angielskim dniom wypłat czynszów kwartalnych: l. Niedziela Zielonych Świąt; 2. dzień św. Marcina (11 listopada); 3. dzień Matki Boskiej Gromnicznej (2 lutego); 4. dożynki (l sierpnia) str. 60. quorum (łac.) — tu: zespół sędziów pokoju cusros rotulorum (łac.) — Najwyższy Sędzia Pokoju str. 61. Callot Jacgues (1594—1635) — francuski rytownik, którego specjalnością były sceny z bandytami i maruderami z wojny trzydziestoletniej. str. 63. Małgorzata Andegaweńska (1429—1482) — żona angielskiego króla Henryka VI; sprawowała właściwie władzę w państwie ROZDZIAŁ IX str. 65. szeroka strzała — strzała z szerokim grotem była symbolem własności państwowej str. 66. dies (lać.) — dzień; i n c e p t u s (łac.) — zaczęty k l a r e t — gatunek czerwonego wina str. 68. P u n c h i J u d y (albo Joan) — para małżeńska w najpopularniejszym widowisku marionetkowym tej nazwy ROZDZIAŁ XI Str. 94. Marathowie — jedna z narodowości hinduskich, która długo walczyła beznadziejnie przeciwko regularnym wojskom angielskim
ROZDZIAŁ XII str. 97. wojna amerykańska (1775—1783) — wojna kolonu amerykańskich przeciw Anglii, zakończona utworzeniem niepodległych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej str. 100. O t e 11 o — tragedia Szekspira, której głównym tematem jest zazdrość ROZDZIAŁ XIII str. 110. meritum (łac.) — sedno ROZDZIAŁ XIV str. 114. miejsce urodzenia Homera — siedem miast greckich — Smyrna, Rodos, Kolofon, Salamina, Chios, Argos i Ateny — współzawodniczyło o nazwę kolebki Homera, piewcy wojny trojańskiej i przygód Odyseusza ROZDZIAŁ XV str. 119. Cytat z Biblii, Księga Ruty, rozdz. l str. 121. tete-a-tete (franc.) — sam na sam str. 122. n e q u e s e m p e r ar cum te n d i t Apollo (łac.) — nie zawsze łuk napina Apollo str. 123. książę Walii — tytuł następcy tronu angielskiego Varium et mutabile (łac.) — rozmaite i zmienne; słowa z Eneidy Wergiliusza, poety rzymskiego (70—19 przed n. e.), użyte przez Merkurego do Kobiety, aby nakłonić Eneasza do opuszczenia Kartaginy, gdzie go zatrzymywała miłość królowej Dydony ROZDZIAŁ XVI str. 126. kazuista — teolog lub prawnik rozstrzygający wątpliwe wypadki dotyczące sumienia albo prawa; krętacz w rzeczach sumienia str. 127 i n r e rum natura (łac.) — w naturze rzeczy, to znaczy, że jeszcze żyje str. 128. Wiele hałasu o nic — komedia Szekspira rendez-vous (franc.) — schadzka ROZDZIAŁ XVII str. 131. Paesiello Giovanri (1741—1815) — kompozytor włoski str. 134. Salvator Rosa (1615—1673) — malarz włoski Lorrain Claude (1600-1682) — francuski malarz, przezwany „Rafaelem pejzażu" str. 135. b e a u g a r c o n (franc.) — piękny chłopiec, galant str. 136. Kupiec wenecki — sztuka Szekspira ROZDZIAŁ XVIII
str. 140. Poitiers (1356) i Azincourt (1415) — sławne bitwy, w których Anglicy pobili Francuzów str. 144. s a l a m lub s a l e m (arab) — uniżony pokłon str. 146. Rosenkrantz i Guildenstern — dwie postacie dworaków z tragedii Szekspira Hamlet t a r t a n — szkockie kraciaste sukno ROZDZIAŁ XIX str. 151. V a t h e k — tytuł fantastycznego opowiadania angielskiego autora Beckforda Williama (1760—1844) ROZDZIAŁ XX str. 153. empressement (franc.) — skwapliwość str. 156. Gracje — Aglae, Thalia i Eufrozyne — trzy bóstwa, które w mitologii uosabiały najwyższy wdzięk i piękno str. 157 eclaircissement (franc.)—wyjaśnienie ROZDZIAŁ XXI str. 160 cj-devant (franc.) — były str. 162. ferme ornee (franc.) — forma dekoracyjna, jaka spotykamy w literaturze sentymentalnej XVIII w. ROZDZIAŁ XXII str. 166. Doktor Johnson Samuel ('7C9—1784) — krytyk anrielski, autor Życia poetów angielskich, cytowany często przez Walter Scotta jako ten, co nie lubił i nie doceniał Szkotów i Szkocji ROZDZIAŁ XXIII str. 178. en croupe (franc.) — za kimś na koniu ROZDZIAŁ XXV str. 194. Pigmeje - rasa karłów, zamieszkująca Afrykę ROZDZIAŁ XXVI str. 195. bachanalie — w mitologii rzymskiej uroczystości na cześć Bachusa, boga wina; w przenośni: orgia, hulanka str. 198. Armstrong Johnnie — korsarz szkocki, powieszony wraz z trzydziestoma sześcioma towarzyszami przez Jakuba V w 1529 r. str. 199. Wenus — w mitologii rzymskiej bogini miłości ROZDZIAŁ XXVII str. 204. tarcza Ajaksa, jednego z bohaterów Iliady, została przez Homera szczegółowo opisana i g n i s l a t u u s (iac.) — błędny ognik str. 208. lady Makbet — bohaterka tragedii Szekspira pt. Makbet ROZDZIAŁ XXIX
str. 227. H y d e r Ali (zm. 1782) — władca Maisuru i zawzięty przeciwnik Anglików w Indiach str. 228. d ż i n — duch w mitologii arabsko-indyjskiej ROZDZIAŁ XXX str. 234. Ophir — legendarny kraj na Wschodzie, skąd król Salomon miał sprowadzać złoto Str. 235. św. Tomasz z Akwinu (1226—1274) — najważniejszy spośród średniowiecznych filozofów chrześcijańskich, autor dzieła Summa Theologiae, stanowiącego do dziś syntezę teologii katolickiej Jan Chryzostom, czyli Złotousty (347—407) — jeden z najsławniejszych ojców kościoła, prześladowany przez bizantyjską cesarzową Eudoksję ROZDZIAŁ XXXI str. 237. kurlerzy — od słowa curling; jest to szkocka gra, polegająca na rzucaniu dużymi, okrągłymi kamieniami po lodzie ROZDZIAŁ XXXII str. 246. Antyburgerzy — wyznawcy surowej sekty protestanckiej, którzy w przeciwieństwie do sekty Burgerów odmawiali składania przysięgi przed urzędnikiem cywilnym str. 247. Podarkowy Poniedziałek — w Szkocji pierwszy poniedziałek po Nowym Roku, kiedy daje się prezenty dzieciom i służbie str. 248. czapka z Kilmarnock— wełniana czapka noszona w Szkocji ROZDZIAŁ XXXIII str. 253. Mackenzie, Sir George (1636—1691) — znany prawnik, adwokat króla, założyciel Biblioteki Adwokackiej w Edynburgu, autor wielu dzieł prawniczych V i s Publica et P r iv a t a (łac.) — siła publiczna i prywatna str. 256. m y n h e e r (holend.) — pan lieflich (holend.) — żywy str. 257. Es spuckt da! (niem.) — tu straszy! Strafe mich Hó11e! (niem.) — niech mnie piekło pochłonie! ROZDZIAŁ XXXIV str. 265. H ag e l und Donner! (niem.) — grad i pioruny! ich b i n g a n z g e f r o r e n (niem.)—całkiem zamarzłem str. 266. Das schmeckt! (niem.) — to smakuje! Saufen B i e r itd.... (niem,) — żłopać piwo i gorzałkę i wybijać wszystkie szyby; ja jestem hultajem, ty jesteś buhajem, czy nie jesteśmy hultajami, co?
Fluch und B l i t ze! (niem.) — przekleństwo i błyskawice! Korsarze zawiązywali oczy swoim ofiarom i kazali im iść po desce wystającej z burty statku, z której nieszczęśnicy spadali do morza ku wielkiej uciesze patrzących str. 268. W e 11 e r u n d D o n n e r! (niem.) — niepogoda i pioruny! str. 269. Sturmwetter! (niem.) — burza z piorunami! str. 270. Dom Drwali — dom poprawy, gdzie więźniowie zajmowali się rąbaniem drzewa ROZDZIAŁ XXXV str. 274. repozytorium (z łac.) — szafa na akta str. 275. s a v o i r l a i r e (franc.) — umiejętność postępowania str. 276. viva voce (łac.) — słownie str. 277. Cytat z Biblii, Deuteronomium, rozdz. XXVII ROZDZIAŁ XXXVI s(r. 284. „niemy służący" — stolik na kółkach, zastępujący obsługę str. 285. c o u p d'o e i l (franc.) — rzut oka, widok str. 287. Pandemonium — w mitologii greckiej miejsce pobytu wszystkich demonów, piekło Megiera — w mitologii jedna z trzech Furii, bogiń zemsty; w przenośni: jędza str. 288, Temida — w mitologu bogini sprawiedliwości; przedstawiana z opaską na oczach i z wagą w ręku str. 289. F a l s t a f f, Sir John — postać ze sztuki Szekspira Henryk IV, wesoły kompan księcia Henryka str. 289. Justynianus Flavius Anicius (482 przed n.e.) — cesarz wschodniorzymski Justynian I, zasłynął głównie jako ustawodawca, . autor kodeksu Holyrood — pałac w Edynburgu; rezydencja Marii Stuart str. 290. p r e u x chevalier (franc.) — mężny rycerz majordomus (z łac.) — marszałek dworu, zarządzający służbą str. 291. Karol V (1500—1558) — cesarz niemiecki; na starość abdykował i zamieszkał w klasztorze memoriał (z łac.) — skrót sprawy, jaki w Szkocji klient wręcza adwokatowi ROZDZIAŁ XXXVII o p o r te t v i v e r e (łac.) — trzeba, żyć interregnum (łac.) — bezkrólewie
Jamespne George (ok. 1588—1644) — sławny szkocki portrecista kaledoński — Kaledonia, dawna nazwa Szkocji V a n D y c k Anthonis (1599—1641) — znakomity malarz i grafik holenderski, jeden z największych portrecistów świata. Od r. 1632 przebywał na dworze Karola l w Anglii p e i n e f o r t e et d u r e (franc.) — dyscyplina surowa i twarda repetier (z franc.) — stara nazwa na zegarek kieszonkowy, bijący godziny za pociśnięciem sprężyny Tippoo Sahib (1749—1799) — syn Hyder Alego, jeden z wodzów broniących Indii przeciwko Anglii ROZDZIAŁ XXXVIII Lukian (125—180) — pisarz grecki h o mm e d'aliaires (franc.) — agent; pełnomocnik harbajtel (z niem.) — siatka lub woreczek na pomieszczenie warkocza u peruki, noszonej przez mężczyzn w XVII i XVIII w. str. 310. sir Tobiasz Czkawka — postać ze sztuki Szekspira Wieczór Trzech Króli H o g a r t h William (1697—1764) — słynny angielski malarz i grafik, twórca karykatury obyczajowej str. 311. piano (włosk.) — w muzyce: lekko, cicho str. 313. odium (łac.) — odraza, nienawiść ROZDZIAŁ XXXIX str. 318. H u m e David (1711—1776) — filozof i historyk szkocki H o m e John (1722—1808) — autor dramatyczny szkocki Ferguson Adam (1723—1816) — filozof i historyk szkocki Black Joseph (1728—1799) — chemik i przyrodnik szkocki K a me s Henry Home, Lord (18696—1782) — filozof szkocki Hutton James (1726—1/97) — szkocki geolog i naturalista słr. 318. Clerk John of Eldin (1728—1812) — z pochodzenia Szkot, znawca spraw morskich, geolog, akwaforcista Smith Adam (1723—1790) — twórca ekonomii politycznej, autor wielu dzieł filozoficznych Robertson William (1721—1793) — szkocki historyk, -autor wielu dzieł str. 319. bonhomie (franc.) — dobroduszność str. 322. Ach, ani słów a... itd. — cytat ze sztuki Szekspira Henryk IV, słowa Falstafla do księcia, kiedy ten dowodzi mu, że zna jego tchórzostwo
m o n i t o i r e (franc.) — w prawie kanonicznym: upomnienie biskupie (pod groźbą klątwy) plainte de t o u r n e 11 e (franc.) — skarga apelacyjna (od tournelle — wieżyczka, gdzie ją składano) str. 326. Albumazar (805—885) — arabski astronom ROZDZIAŁ XLII str. 346. triady i kwaterniony—terminy muzyczne oznaczające akordy trój- i czterotonowe str, 349. homo n o v u s (łac.) — człowiek nowy, parweniusz Lyon Office — najwyższy urząd heraldyczny w Szkocji str. 352. ex cathedra (tac.) — z katedry, na mocy swego stanowiska; w przenośni: wypowiadanie swych opinii tonem przecinającym wszelką dyskusję ROZDZIAŁ XLIV str. 365. sankiulota (dosłownie: bez krótkich spodni) — nazwa szydercza nadawana przez arystokratów w czasie rewolucji francuskiej zagorzałym republikanom, którzy nie nosili spodni sięgających do kolan, lecz długie mizantropia (z greck.) — wstręt do ludzi, unikanie towarzystwa str. 370. H e b e — w mitologii greckiej bogini młodości, która rozlewała i roznosiła bogom na Olimpie nektai i ambrozję str. 371. Newgate — słynne więzienie londyńskie ROZDZIAŁ XLVI str. 386. C o n j u r o t e... itd. (łać.) — zaklinam cię, najbardziej zbrodnicza, niegodna, nieczysta, zbrukana i nędzna, zaklinam cię! C o n j u r o, a b j u r o... itd. (iac.) .— zaklinam, wyklinam, wzywam na świadka i stanowczo rozkazuję tobie! str. 388. malefica (łac.) — źle czyniąca, bezbożna C a n i d i a — czarownica u Horacego, sławnego poety rzymskiego (64—8 przed n.e.) str. 388. Ericthoe — czarownica u Owidiusza, poety łacińskiego (43 przed n.e.— 16 n.e.) ROZDZIAŁ XLVII str. 392. Exorciso te (tac.) — zaklinam cię; wypędzam z ciebie diabła ROZDZIAŁ XLVIII s(r. 405. Proteusz — starogrecki bóg morski, swą postać który zmieniał do woli
str. 406. Cerber — w mitologii trójgłowy pies, strzegący bram piekła str. 409. K i n d e r (niem.) — dzieci str. 410. Ustawa o Zamieszkach — z 1714 r.; jeśli ponad dwanaście osób czyni nadal tumult w godzinę po odczytaniu przez sędziego pokoju pierwszego ustępu Ustawy, osoby te są winne zbrodni i mogą być karane dożywotnim więzieniem, a w czasach Scotta — nawet karą śmierci ROZDZIAŁ XLIX str. 413. On n' ar r e te pas da n s u n s i beauchemin (franc.) — nie należy zatrzymywać się na tak pięknej drodze str. 414. t o ta r e perspecta (łac.) — po przejrzeniu całej sprawy Monbodo James Burnett, Lord (1714—1799) — metafizyk szkocki, sławny z urządzanych przez siebie biesiad, w czasie których dyskutowało się o filozofii epikurejski — zmysłowy, rozpustny, od Imienia filozofa Epikura (342—270 przed n.e.) str. 415. Efemerydy — tablice astronomiczne wykazujące miejsca planet w zodiaku str. 417. Scarlatti Domenico (1685—1757) — włoski autor sonat fortepianowych str. 418. solecyzm — błąd, wykroczenie (przeciw składni lub dobremu tonowi) str. 420. L y r a Nicolaus de (1270—1340) — francuski mnich, autor komentarzy do Pisma świętego, pt. Postillae str. 421. e c la t (franc.) — blask, powodzenie ROZDZIAŁ L str. 424. major vis (łac.) — większa siła, przewaga str. 426. aut quocunque a l i o nomine vocaris (łac.) — albo jakim byś mianem się nazywał str. 429. v e r b u m v o l a n s (łac.) — mimo woli wypowiedziane słowo n o l e n s v o l e n s (łac.) — chcąc nie chcąc str 431. fidelkomis (z tac.)— majątek przechodzący ustawowo z ojca na syna, bez możliwości sprzedaży czy obdłużenia str. 433. enfant trouve (franc.) — odnalezione dziecko ROZDZIAŁ LI str. 436. hyhnhnmski — od Hyhnhnm — rasa mądrych koni w Podróżach Guliwera J. Swifta (1667—1745)
str. 437. S u u m cuigue tributio (łac.) — każdemu, co mu się należy ROZDZIAŁ LII str. 445. P l a t o (427—347 przed n.e.) — najsławniejszy filozof grecki, uczeń Sokratesa, autor wspaniałych dialogów Zenon (342—270 przed n.e.) — filozof grecki, założyciel szkoły stoickiej, należał do grupy filozofów cyników sui juris (łac.) — zgodnie z prawem rectus in curia (łac.) — rehabilitowany przed sądem str. 447. non v a l e n s ag e r e (lać.) — niezdolny działać str. 449 - alias (łac.) — czyli, inaczej ROZDZIAŁ LIII str, 454. sir Gawain — jeden z bohaterów eposu o królu Artusie i Rycerzach Okrągłego Stołu str. 457. prout de lege (łac.) — według prawa str 459. Siddons Sarah (1755—1831) — słynna aktorka angielska ROZDZIAŁ LVI srr. 482. Dogberry — postać konstabla ze sztuki Szekspira Wiele hałasu o nic srr. 483. r e g i s ad e x e m p la r (tac.) — biorąc króla za wzór str. 484. Ne accesseris i n c o n s i l i u m antequam v o c e r i s (łac.) — nie wchodź na radę, dopóki cię nie zawołają str. 485. Szymon Pure — postać ze sztuki Zuzanny Centlivre (1667— 1723), autorki dramatycznej. Symbol prawdziwego człowieka danego nazwiska str. 487. plagium (łac.) — kradzież człowieka ROZDZIAŁ LVIII śtr. 497. Saturnalia — starorzymskie święto obchodzone hucznie w dniach 16—18 grudnia na pamiątkę tego, że ludzie byli ongiś sobie równi. Niewolnicy mieli tego dnia prawo przywdziewać togi swych panów str. 498. C u j a c i u s (właściwie Jacques de Cujas albo Cujaus, 1522—1590) — francuski prawnik Multa sunt in m o r i b u s dissentanea, multa sine ratione (łac.) — wiele jest wśród obyczajów rzeczy ze sobą niezgodnych, wiele bezsensownych str. 499. corps de logis (franc.)—główny budynek mieszkalny post nati (łac.) — urodzeni później, młodsi Et p u i s? (franc.) — i co potem?
K u p i d o — w mitologii rzymskiej bożek miłości, przedstawiany w postaci pacholęcia z łukiem i strzałami