Część I POKUSA Więcej na: www.ebook4all.pl Rozdział 1 Przykazania mojego papy W tamtych czasach byłem posłuszny woli mego ojca. Wstawałem codziennie o...
11 downloads
15 Views
3MB Size
Część I POKUSA
Więcej na: www.ebook4all.pl
Rozdział 1
Przykazania mojego papy W tamty ch czasach by łem posłuszny woli mego ojca. Wstawałem codziennie o szóstej rano, na paluszkach mijałem drzwi sy pialni, by go nie zbudzić ze snu, a następnie tak cicho, jak się ty lko dało, ruszałem do pracy pośród brudny ch kufli, szklanek, talerzy , noży , plwociny z ty toniu, połamany ch cy buchów fajek oraz inny ch przedmiotów będący ch świadkami nagle urwanej przy jemności, które czekały na mnie w szy nku na dole. Dopiero po jakiejś godzinie – kiedy wszy stko zostało uprzątnięte, a powietrzem znów dało się oddy chać – mógł się pojawić mój ojciec, klnący na mnie w ży wy kamień za to, że się tak tłukę. – Mój Boże, chłopcze – witał się ze mną za każdy m razem. – Czy żby ś chciał obdzielić bólem głowy całe hrabstwo? – Kiedy zadawał to py tanie, nie patrzy ł w moją stronę, lecz kierował się od drzwi wprost do świeżo wy szorowanego stołu, a następnie opadał ciężko na ławę, przy ciskając obie dłonie do skroni. Później następowało zawsze to samo: musiałem by ć czujny i naty chmiast podać mu orzeźwiającą szklanicę grogu, a następnie przy smaży ć kilka plastrów bekonu i zaserwować mu je wraz z grubą pajdą brązowego chleba. Mój ojciec bez zmrużenia oka wy pijał głośno rum, po czy m przeżuwał swój posiłek w milczeniu. Widzę go dzisiaj równie wy raźnie jak wtedy , niemal czterdzieści lat temu. Z zarumienioną facjatą, kępą płowy ch włosów, zaczerwieniony mi oczami oraz dopadającą go melancholią tak wy raźną, jak dy m unoszący się z ogniska. Wtedy wy dawało mi się, że pewnie jest zły – ogólnie na świat, a na mnie w szczególności. Obecnie my ślę, że przedmiotem tej iry tacji by ł on sam. Jego ży cie rozpoczęło się przy godą i podnietą, lecz dobiegało kresu w banale codziennie powtarzany ch czy nności. Jedy ny m pocieszeniem – mogący m nawet uchodzić za rozry wkę – by ło ukończenie śniadania i wy dawanie mi poleceń, które, jak mniemał, zwiększały ty lko moją niedolę w takim samy m stopniu jak i jego. W dniu, w który m zaczy na się moja opowieść, a który przy padł na początek miesiąca lipca roku Pańskiego 1802, moje zadanie polegało na odnalezieniu gniazda os, znajdującego się gdzieś w pobliżu, i zniszczeniu go, by nie stanowiło dłużej źródła udręki dla naszy ch klientów. Po wy konaniu tego zadania miałem wrócić do szy nku, zacząć przy gotowy wać strawę i napitek na cały dzień i szy kować się do podawania. W gruncie rzeczy nie miałem nic przeciwko pierwszemu z ty ch zadań, gdy ż dawało mi ono sposobność przeby wania wy łącznie we własny m towarzy stwie, które w ty m okresie ży cia najbardziej sobie ceniłem. Nie muszę mówić, jak zapatry wałem się na perspekty wę dalszy ch obowiązków związany ch z pracą w szy nku. Ponieważ nie miałem w zwy czaju dostarczać ojcu dodatkowej uciechy i nie dawałem po sobie poznać, co sprawia mi radość, a co wręcz przeciwnie, bez słowa ruszy łem do pracy . Polegała ona na skinięciu głową na znak, że pojmuję, czego się ode mnie oczekuje, a następnie nalaniu kropelki najprzedniejszego piwa z jednej z kilku beczek, które stały nieopodal, do kufla i zaniesieniu rzeczonego kufla na ławę, która biegła wzdłuż frontowej ściany domu z widokiem na rzekę. Tam mogłem usiąść i czekać, aż znajdą mnie nasi wrogowie. By ł piękny poranek; mgła zdąży ła już osiąść na brzegach i w zatoczkach, a cała panorama naszego sąsiedztwa wy glądała wprost uroczo. Za rzeką, wy pły wającą w ty m miejscu z
Greenwich, rozciągał się szeroki na przy najmniej trzy dzieści jardów pas oliwkowy ch w barwie moczarów, które docierając do hory zontu, pły nnie przechodziły w fiolet. Na Tamizie też już zaczy nała się codzienna praca. Duże statki kupieckie wy pły wały w podróż na drugi kraniec globu, mocne, niewielkie barki węglowe, promy wiozące ludzi do pracy , skiffy i żaglowe łodzie, wszy stkie sunęły gładko niczy m chrząszcze na wzbierającej toni. Choć codziennie, przez całe swoje ży cie widziałem taką procesję przed domem, wciąż napawałem się ty m cudowny m widokiem. Równie krzepiąca by ła my śl, że żaden z mary narzy na ty ch statkach ani ry baków sunący ch samotnie ich śladem, czy też robotników na barkach wraz z ich dzwoniący mi uprzężą perszeronami prawie nie zauważał mojego istnienia, ograniczając się wy łącznie do prostego powitania; nie zakłócał też mojej koncentracji na zadaniu – które, jak mówię, polegało na razie wy łącznie na wy czekiwaniu. Kiedy słońce i bry za wraz z senną wonią wy pełzającą z błotnisty ch brzegów prawie mnie znów nie uśpiły , spełniło się moje ży czenie. Duża, ciekawska osa (czy też kacper, jak je nazy waliśmy w dorzeczu rzeki) zaczęła unosić się ostrożnie nad moim kuflem, następnie przy warła do krawędzi, a potem spadła w odmęty czujny m, wirujący m lotem, aż niemal mogła dotknąć nektaru nalanego specjalnie dla niej. W ty m momencie zakry łem kufel dłonią i mocno nim zakręciłem, tworząc własną falę przy pły wu. Przez chwilę bądź dwie potrząsnąłem kuflem jak należy , niczy m jakiś ty ran wzbudzający strach u jednego ze swy ch poddany ch, a potem ostrożnie wy lałem ciecz na powierzchnię ławy . Kacper by ł już podtopiony i wstawiony , odnóża rozjeżdżały się pod nim, a skrzy dła drgały frenety cznie. By ł to stan upojenia, którego by ło mi trzeba, bo teraz mogłem zanurzy ć dłoń w kieszeń i wy ciągnąć kawałek jaskrawoczerwonego kordonka, a następnie przy wiązać go do talii mojego więźnia. Zrobiłem to bardzo delikatnie, żeby przy padkowo przedwcześnie nie przedzierzgnąć się w kata. I tak siedziałem dalej w słońcu, czekając spokojnie, aż kacper odzy ska zmy sły oraz zdolność latania. Miałem zamiar pozwolić, by bry za przy spieszy ła ten proces, ale kiedy usły szałem, jak ojciec tłucze się w swojej sy pialni tuż nade mną, dopomogłem siłom natury własny m, ciepły m oddechem – nie paliło mi się do drugiej rozmowy z nim, gdy ż wiedziałem, że skończy się to na kolejny ch poleceniach przy niesienia tego i wy niesienia owego. Niepotrzebnie się jednak martwiłem. W tej samej chwili, kiedy usły szałem trzask składanej okiennicy i wy obraziłem sobie, jak ojciec zbiera się, by krzy knąć na mnie z góry , pan Osa podreptał po ławie i uniósł się w powietrze. Udało mu się wzbić ty lko do niskiego, chwiejnego lotu, który , jak pomy ślałem, zaniesie go za rzekę – a wtedy by m go stracił z oczu. Ale po chwili zauważy łem, że nastawił swą busolę na mokradła i bez wątpienia gratulując sobie w duchu tego cudownego wy czy nu, miarowo nabierał wy sokości. Ruszy łem szy bko za nim, wbijając wzrok w wy raźnie widoczny kordonek, umożliwiający mi obserwację stworzenia; czułem wielką ulgę, że mu specjalnie w locie nie przeszkadza. Kiedy zostawiliśmy już za sobą mój dom, rzekę i szopy , w który ch ojciec trzy mał beczki, oraz minęliśmy sad, w który m rosły jabłka do produkcji cy dru, wy szliśmy na otwartą przestrzeń. Obcej osobie te mokradła mogły jawić się ty lko jako ugór – grzęzawisko poprzecinane wieloma cienkimi strumy czkami biegnący mi do Tamizy , o powierzchni przy pominającej szkliwo na garncu. Wszy stko w ty m samy m zgniłozielony m, zielono-niebieskim lub zielono-brązowy m kolorze. Nie by ło tu wy sokich drzew, a jedy nie kilka nagich pni, które powy kręcane przez wicher zasty gły w agonalny ch pozach. Rosły tu kwiaty , który ch nazw nie zna żaden gentleman ani żadna dama.
Dla mnie owo miejsce by ło istny m rajem, a ja stałem się znawcą każdego jego nastroju i zmiany . Delektowałem się wy sokim nieboskłonem i przestrzenny m widokiem zdradzający m nadciągającą zmianę pogody . Kochałem miriady rozmaity ch traw i ziół. Prowadziłem rejestr wszelkich gatunków gęsi i kaczek, przy latujący ch wiosną i odlatujący ch jesienią. Moje oko cieszy ła zwłaszcza gromadka angielskich ptaków – strzy ży ków i makolągw, gilów i drozdów, kosów i szpaków, czajek i pustułek – które by ły na miejscu niezależnie od pory roku. Kiedy zaczy nał się przy pły w i woda wy pełniała kanały po brzegi, a ziemia stawała się zby t gąbczasta, by m mógł po niej przejść, czułem się niczy m Adam wy gnany ze swego ogrodu. Gdy prądy się zmieniały i ziemia znów robiła się prawie zwarta, moje serce odży wało. Meandrowanie zawsze należało do moich największy ch przy jemności – nie mogłem się jednak radować nim tego konkretnego dnia, bo mój jeniec wiódł mnie stale naprzód. Kiedy leciał prosto, zbierałem siły , biegłem i zawracałem, skakałem i kluczy łem, by za nim nadąży ć. A ponieważ by łem w ty m ekspertem i znałem to miejsce jak własną kieszeń, wciąż widziałem go wy raźnie. Wreszcie dotarł na miejsce. By ło to jedno z ty ch skarłowaciały ch drzew, o który ch wspominałem – jesion wy rosły na odległej krawędzi bagna i wy gięty przez burze w kształt litery C. Kiedy ty lko ujrzałem tego dziwoląga, wiedziałem już, dokąd zmierza mój przy jaciel, bo nawet z pięćdziesięciu jardów mogłem dostrzec gniazdo zwisające z niego niczy m kolczy k z ucha. By ł to klejnot wy konany z papierowej masy uformowanej w długi, owalny kształt. W taki właśnie sposób kacpry robią swoje gniazda – przeżuwają niewielkie kęsy drewna i mieszają je ze śliną, aż powstaje stożek. W ty m stożku chronią swoje gniazdo, a przede wszy stkim królową, która składa jaja na każdy m poziomie. To jest niezwy kłe: stworzenia, które ludzkie oko postrzega jako całkiem chaoty czne, które zawsze latają z bzy czeniem we wszy stkich kierunkach, albo też bez konkretnego obranego kierunku, są w istocie niezwy kle dobrze zorganizowane i zdy scy plinowane. Każdy osobnik ma swój udział w tworzeniu tej społeczności i gra w niej własną rolę, wiedziony wy łącznie insty nktem. Kiedy zbliży łem się do gniazda, wzbudziło ono mój tak wielki podziw, że zastanawiałem się, czy nie wrócić do ojca i nie powiedzieć mu, że wy konałem polecenie, w istocie go nie wy pełniając. Wiedziałem, że nigdy by się sam nie wy puścił na poszukiwania – gniazdo znajdowało się w tak odległej części moczarów, że by ła to ziemia obca nawet dla mnie. Wiedziałem też jednak, że musiałby m ży ć z ty m kłamstwem, co nie będzie przy jemnie, bo osy nie przestaną nas nachodzić. Te dwa powody wy starczy ły by w zupełności, by wy konać zadanie. Prawdę mówiąc, istniał jeszcze trzeci, o wiele bardziej istotny – choć nie by łem skory , by się do tego przy znać, ponieważ stał w wy raźnej sprzeczności z ty m, co mówiłem na temat swoich sy mpatii i anty patii. Bardzo chciałem zniszczy ć to gniazdo. Intry gowało mnie. By łem nim zafascy nowany . Ale moje zainteresowanie niezwy kle szy bko przerodziło się w chęć posiadania – a ponieważ zawłaszczenie gniazda by ło niemożliwe, jedy ną alternaty wą stało się jego zniszczenie. I tak zacząłem zbierać wszy stkie dostępne kawałki drewna, każdy paty czek wy suszony przez słońce, więc kiedy stanąłem już nieopodal jesionu, trzy małem w ramionach naręcze przy pominające snopek. Położy łem je na ziemi pod gniazdem, a potem odszedłem na krok, by ten widok zapadł mi w pamięć na zawsze. Samo drzewo by ło niezwy kle gładkie; wiatr pieścił je od dawna, dlatego też w tak cudowny sposób jego kora zmieniła się w marmur. Gniazdo – z podskakujący mi wokół i unoszący mi się nad nim kacprami, które nie zwracały na mnie najmniejszej uwagi – by ło długie na mniej więcej stopę od czubka do końca i wy brzuszone w środku. Białe niczy m pergamin z wy kwitający mi gdzieniegdzie niewielkimi uskokami i guzkami – te rozpoznałem jako indy widualne nacieki, przy niesione przez każdą osę podczas pracy .
Kiedy napatrzy łem się już i zdoby łem pewność, że nigdy nie zapomnę tego widoku, przy klęknąłem, wy ciągnąłem krzesiwo i hubkę z kieszeni i podpaliłem zebrany przez siebie chrust. Płomienie bły skawicznie strzeliły w górę, uwalniając słodką, ży wiczną woń, i po chwili całe gniazdo spowił ogień. Spodziewałem się, że jego mieszkańcy wy lecą na zewnątrz. Pomy ślałem nawet, że mnie zaatakują, gdy ż to ja by łem ich katem. Ale nic takiego nie zaszło. Osy na zewnątrz gniazda po prostu odleciały ; najwy raźniej nie obchodziło ich to, co się działo. Te w gnieździe – musiało ich by ć kilka setek – wolały pozostać przy królowej i wraz z nią zginąć. Sły szałem, jak ciała kilku z nich eksplodują z dziwaczny m ostry m piskiem przy pominający m brzęczenie komara, a reszta udusiła się dy mem, nie wy dając żadnego dźwięku. Po nie więcej niż dwóch, trzech minutach by łem pewien, że moje zadanie zostało wy konane. Strząsnąłem resztki gniazda z drzewa, tak że wpadły do popiołów ogniska i rozleciały się na drobne kawałki. Regularne struktury w środku miały ciemnobrązową barwę i by ły niezwy kle gustowne, a w każdej komórce tkwił pomarszczony pędrak; królową – niemal tak dużą jak mój kciuk – otaczali martwi wojownicy . Przedstawiali sobą szlachetny widok, który wzbudził we mnie wielką ciekawość. Klęcząc w ty ch resztkach i dumając nad nimi, nie zauważy łem, że prawie sam się podpaliłem. W końcu wstałem i zawróciłem w stronę domu, wiedząc, że ojciec będzie oczekiwał mojego ry chłego powrotu. Po chwili jednak postanowiłem, że zadowolę siebie, a nie jego, i zmieniłem kierunek. Wszedłem dalej w mokradła, przeskakując przez strumy ki i klucząc tędy i owędy , by uniknąć szerszy ch kanałów, aż niemal całkowicie się zgubiłem. Tam, w samotności zieleni i błękitu, zacząłem rozmy ślać o ży ciu.
Rozdział 2
Historia mojego życia Nigdy nie by łem krnąbrny m dzieckiem, ale już samy m swoim istnieniem sprawiałem memu ojcu prawdziwy zawód. Złodziejstwo, oszustwo, okrucieństwo – to pozostawiłem inny m. Moje wady by ły mniejszego kalibru; kumulowały się w pewnej wrodzonej dzikości. Często puszczałem mimo uszu prośby ojca, a czasem też i jego polecenia. Opierałem się, jak mogłem, jego planom względem mojej osoby . Wolałem własne towarzy stwo niż otoczenie, w jakim najchętniej by mnie widział. Po zastanowieniu się, my ślę, że niezależność jest jednak lepszy m określeniem niż dzikość, z powodów, które właśnie opisałem. Tak czy inaczej, pozostaje py tanie – cóż by ło tego przy czy ną? W najwcześniejszy ch latach ży cia oślepia nas żar chwili, lecz ona przemija i wówczas rzadko zatrzy mujemy się nad nią w przy pły wie nagłej refleksji. Obecnie moja młodość znajduje się w odległy ch wspomnieniach. Teraz, kiedy posiadam szerszy ogląd mego istnienia, o wiele bardziej pociąga mnie chęć snucia rozważań, by je w pełni zgłębić. Pierwszy m powodem mojego zachowania by ł fakt, że matka zmarła w wy niku komplikacji, wy dając mnie na świat – ta okoliczność zapadła we mnie głęboko; skłonność do postrzegania siebie jako osoby , dla której ży cie to nieustanna walka, stała się cechą mojego charakteru. Gdy by m nie miał o co kruszy ć kopii, z pewnością sprowokowałby m jakąś burdę, by utwierdzić się w mej odwadze. Drugim czy nnikiem mający m wpły w na moje zachowanie, jeszcze bardziej wy raźny m przez fakt, iż nie miałem ani brata, ani siostry , by ł kraj, w który m przy szło mi ży ć. Mówiąc kraj, nie mam na my śli Anglii lecz raczej „krai-nę” – czy li północny brzeg rzeki Tamizy , miejsce bez konkretnego znaczenia między Londy nem i otwarty m morzem. Mogę sobie ty lko spróbować wy obrazić, jak dzisiaj wy gląda ta okolica, albowiem od lat przeby wam poza domem rodzinny m. Najpewniej została zabudowana przez wszy stkie struktury potrzebne do żeglugi i transportu towarów. Ale jestem w stanie opisać dokładnie, jak wy glądała wtedy . Za naszy m domem rozciągały się mokradła na ćwierć sążni nad powierzchnią wody , a ćwierć kwarty brakowało im do zrównania się z wodą po przy pły wie. Wszelkie budy nki w okolicy trudno nawet zaszczy cić takim mianem, by ły to raczej sklecone z desek szopy , w który ch ry bacy trzy mali swój sprzęt, a inni, bardziej tajemniczy goście składali w nich albo zabierali cenne dlań przedmioty . Kiedy mgła rozrzedzała się na ty le, że by ło przez nią coś widać, te budy układały się w imponujący kontur, akcentując załamania różny mi wy stający mi, sterczący mi pod różny mi kątami elementami. Ich dachy zwisały niczy m grzy wki, a okna dopełniały całości obrazu przekrzy wionej ludzkiej twarzy . W oczach młodego człowieka wy glądały niczy m siedlisko ogrów albo przy najmniej wiedźm z brodawkami, które zacierały swe łapska nad kociołkiem. Żadna z nich nie stała długo. To, czego wiatr nie położy ł, wchłaniało bagno. Co do ścieżek biegnący ch między nimi i dalej – one również zapomniały o miejscach, do który ch biegły , a które w chwili rozpoczęcia podróży tkwiły głęboko w ich świadomości. Teraz z zakłopotaniem starały się sobie je przy pomnieć, a niektóre po prostu, zażenowane, ury wały się w połowie. Nie bez kozery mój opis wzbudza lęk. Spacerując pod przepastny m nieboskłonem, wielokrotnie sły szałem za sobą kroki w miejscach, w który ch nie by ło niczego, albo czułem, jak cisza chwy ta mnie za kołnierz niczy m wielka łapa. Po prawdzie jednak głosy z mokradeł, a szczególnie te dobiegające od strony rzeki, nigdy nie by ły pojedy ncze i rozróżnialne, lecz
stanowiły mieszaninę różny ch dźwięków oscy lujący ch między westchnieniem i śmiechem, jakby nie zdecy dowały się jeszcze, czy są smutne, czy wesołe. Może się to wy dawać dość perwersy jne, ale uwielbiałem to miejsce właśnie dlatego, że zawsze emanowało atmosferą dwóch skrajny ch emocji. Na ty m tle przedstawiona wcześniej charaktery sty ka mojego ojca wy daje się opisem osoby bardzo nieskomplikowanej – którą przecież by ł pod pewny mi względami. Patrząc pod inny m kątem, stanowił całkowite zaprzeczenie otaczającego go krajobrazu. Za chwilę powiem dlaczego, od samego początku. Ojciec mojego ojca też by ł karczmarzem – w szy nku Admirał Benbow na zachodzie, nieopodal wy brzeża Bristolu. Tam też umarł za młodu – przez co mój ojciec samotnie stanął na progu wielkiej przy gody , którą mnie by ło dane konty nuować. Przy goda ta zaczęła się od niespodziewanego przy by cia do Benbow Billy ’ego Bonesa, sponiewieranego wilka morskiego, który by ł niegdy ś pierwszy m matem u cieszącego się ponurą sławą pirata, kapitana Flinta, a którego jedy ny doby tek stanowił jeszcze bardziej poobijany od niego kuferek mary narski. Przez ty dzień lub dwa obecność tego łajdaka nie burzy ła spokoju w Benbow – aż do pojawienia się kolejnego nieznajomego, bladej kreatury z łojotokiem, którą jakby na przekór upiornie białemu obliczu nazy wano Czarny m Psem – a wkrótce potem dołączy ł do nich ślepiec zwany Ławą, którego widok tak wstrząsnął biedny m Bonesem, że padł martwy niemal w tej samej chwili, gdy go zobaczy ł. Żeby uściślić, Ława naznaczy ł go Czarną Plamą, śmiertelny m omenem, klątwą, której żaden człowiek nie jest w stanie zmóc. Wkrótce potem zaczęła się ta cała pełna dramaty czny ch wy darzeń historia – napad piratów na szy nk, cudowna ucieczka, odszukanie staroży tnej mapy , studiowanie mapy , odkry cie, że skarb kapitana Flinta znajduje się na pewnej wy spie, zaplanowana w Bristolu wy prawa, by odnaleźć skarb, zdrada załogi i pojawienie się pewnego szczególnie wy gadanego łotra, zwanego John Silver (nosił on na ramieniu papugę, która stanowiła poniekąd rekompensatę za brakującą nogę), bardzo długi i emocjonujący poby t na wy spie, odnalezienie kilku części skarbu i powrót w bezpieczne miejsce, czy li do Anglii. Wy mieniam to wszy stko w wielkim skrócie, pomijając nazwiska większości główny ch postaci i niektóre wy darzenia tej przy gody z bardzo ważnego powodu, który mój ojciec podawał po stokroć, a ja nie jestem w stanie zmusić się, by przy toczy ć go w pełnej rozciągłości. Nawet najsły nniejsze opowieści na ty m świecie, włączy wszy nawet tę o naszy m Panie, słabną w miarę powtarzania, dodam więc ty lko, aby wy jaśnić to, co nastąpi dalej, że należy zwrócić niezwy kle baczną uwagę na słowa kilka części skarbu, aby pojąć, iż inne części skarbu pozostały nietknięte. Chcę również podkreślić, że kiedy mój ojciec w końcu opuścił wy spę, trzech szczególnie nieznośny ch członków załogi – który ch mój ojciec zwie maroons* – zostało pozostawiony ch na wy spie na pastwę losu. Wiele niedopowiedziany ch jeszcze wątków opiera się na ty ch szczegółach. Kiedy ty lko mój ojciec powrócił do Bristolu, otrzy mał swoją działkę bogactwa, które zostało w całości wy cenione na bajońską kwotę siedmiuset ty sięcy funtów. Często chełpliwie wy mieniał tę wartość, wy korzy stując to jako wy mówkę do moralizowania – w dużo bardziej dwuznaczny sposób niż zamierzał – na temat tego, jak to grzech nie popłaca. Nie mówił nic o swojej części, ogólnikowo wspominając, iż by ła „wy starczająca”, po czy m pospiesznie przechodził do osoby Bena Gunna, dzikiego męża spotkanego na wy spie, którego pomógł uratować i który otrzy mał środki w wy sokości ty siąca funtów. Pieniądze te zaplanował wy dać w dziewiętnaście dni, więc dwudziestego dnia znów by ł żebrakiem i musiał przeby wać na garnuszku inny ch, czego zawsze się lękał.
Bez względu na konkretną wartość części skarbu mojego ojca, stało się jasne, że niczego mu w ży ciu nie braknie, oczy wiście jeśli nie pójdzie w ślady Bena Gunna. I tak powrócił do swej matki, która by ła jedy ną właścicielką szy nku Benbow w Black Hill Cove, i pomagał prowadzić to miejsce, aż wreszcie je przejął. Wtedy , mając dość ży cia na takim odludziu, które nijak nie miało się do emocji zaznany ch na morzach i oceanach, wy ruszy ł do Londy nu i przez kilka ładny ch lat zaspokajał jedy nie własne przy jemności. Nie ma takiego sy na, który by łby w stanie wy obrazić sobie swojego ojca w młodości – dla sy na bowiem ojciec jest przede wszy stkim stworzeniem o własny ch, ustalony ch nawy kach i autory tarny ch sądach. Wiadomo jednak, że w czasie gdy mieszkał w mieście, mój rodzic prowadził się o wiele wy stawniej niż później, za mojego ży cia. Uwolniony z obowiązku zajmowania się matką (która skłoniła głowę na ramieniu kochającego acz podstarzałego mary narza, a ten wkrótce potem został jej mężem), wy stawiony na milion nowy ch pokus, stał się według własny ch słów „znaną postacią w mieście”. Mowa tu o okresie sprzed czasów, w który ch każdemu modnisiowi groziło skaleczenie w policzek o własny kołnierzy k przy zby t energiczny m odwróceniu głowy . Niemniej jednak by ły to czasy zwiększający ch się szans w naszy m kraju, gdy człowiek zamożny mógł bez problemu pławić się w luksusach, jeśli miał na to ochotę. Mój ojciec nigdy nie należał do ty ch, którzy cały mi dniami przechadzają się po Strandzie ty lko po to, by jakaś młoda dama mogła zauważy ć wy brzuszenie nogawki czy szczególnie modny odcień kanarkowy ch rękawiczek. Miał jednak wy starczającą skłonność do zabawy – i widać to wy raźnie po ty m, jak jego fortuna miarowo topniała, gdy ż okres mieszkania w luksusowy ch pensjonatach z ładny mi obrazkami na ścianach i drogą porcelaną na stole oraz służący mi gotowy mi dostarczy ć mu wszy stkiego, czego zapragnął, by ł wy starczająco długi, by pochłonąć znaczną część bogactwa wy kopanego z ty ch zamorskich piasków. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy w końcu popadłby w całkowite ubóstwo. Wiem jednak na pewno, że ojciec, zbliżając się już bardzo do trzeciego krzy ży ka (w początku lat osiemdziesiąty ch osiemnastego stulecia), dostał się pod kojący wpły w mojej matki. By ła córką koniuszego, który prowadził kwitnący interes na wschodnich krańcach miasta, gdzie przy jeżdżający na jeden dzień z Edmonton czy Enfield zostawiali w stajni konie i często spoży wali kolację przed wy ruszeniem w drogę powrotną do domu. Jej doświadczenia z pracowitego dzieciństwa sprawiły , że wy rosła ona na gospodarną młodą kobietę. Wkrótce przekonała mego ojca, by zaczął ży ć skromniej, i skierowała go na ścieżkę wiodącą do zdoby cia powszechnego poważania na świecie. Oddał jej swoje karty i kości. Zerwał pewne szemrane kontakty . Wprowadził dzienny ry gor do swego kalendarza. Samodzielnie doprowadził do tego, że zaczął się prezentować jako dużo bardziej stateczny młody kawaler. A kiedy starając się przez ponad rok, udowodnił, że jego postanowienia pozostają niezmienne, przy jęła szczerość ty ch uczuć i wstąpili w związek małżeński. Moi rodzice musieli teraz pomy śleć o jakimś uży teczny m zajęciu. Oczy wisty m wy borem, w związku z doświadczeniami obojga, by ło prowadzenie gospody – co wkrótce zaczęli robić. Nie by ła to jednak gospoda znajdująca się w znany ch im rejonach, lecz dająca ducha niezależności; to właśnie ją otrzy małem w schedzie. Gospoda, o której już wspomniałem i będę jeszcze wielokrotnie wspominał, otrzy mała swoje właściwe miano – Hispaniola. Miejsce to by ło jednocześnie alkową nowożeńców, domem i miejscem pracy . I spełniało dodatkowo jeszcze jedną funkcję. Ponieważ to właśnie tutaj, ledwo po roku pełni szczęścia, w pokoju, który przy pominał wy łącznie kwaterę dziobową na suchy m lądzie, o drewniany m suficie i ścianach oraz z wy kuszem okienny m z widokiem na rzekę, moja matka w jednej i tej samej chwili tchnęła we mnie ży cie, sama swoje oddając.
Wtedy nie miałem oczy wiście tego świadomości. Ale od pierwszej chwili, którą zapamiętałem, czy li jakieś trzy lata później, by łem świadom, co utraciłem. Żeby nie owijać w bawełnę – dorastałem w atmosferze zbrukanej melancholią. Siła owej bolesnej straty musiała niemal złamać mego ojca. Gdy by m nie widział na własne oczy śladów po spustoszeniu, jakie dokonała, dowiedziałby m się, słuchając opowieści ludzi pijący ch w naszy m szy nku, którzy znali go, jeszcze zanim wy darzy ła się ta tragedia. W ich relacjach mój ojciec, niegdy ś pełny werwy , obecnie dał za wy graną, mężczy zna, który kiedy ś szukał przy gód, teraz pragnął jedy nie spokoju, a to, co roztaczało przed nim świetlaną przy szłość, obecnie kurczowo przy warło do przeszłości. Pewnie zastanawiacie się, w jaki sposób Hispaniola przetrzy mała tak wielkie zmiany zachodzące w moim ojcu. W końcu smutek nie jest ty pową domeną lokali z wy szy nkiem. A jednak przeży ła to – z powodów, które rzucają niejakie światło na mnogość uciech, jakich człowiek szuka na świecie. Części klienteli, to święta prawda, nie podobał się jej posępny charakter i ty ch ojciec kierował do inny ch lokali na nabrzeżu, które zapewne bardziej przy padną im do gustu. Ale by ło kilka zalet związany ch z ty mi rugami. Większość naszy ch sąsiadów postrzegała Hispaniolę jako błogie schronienie przed wrzaskliwością i wulgarnością tego świata. Uważali ją za spokojną przy stań. To, co mówię, mogłoby sugerować, iż mój ojciec miał mrukliwy i skry ty charakter. A jednak choć potrafił by ć srogi, rozumiał też ludzką potrzebę ży cia na ty m świecie – dostrzegałem ją w uporze, z jakim dąży ł do tego, aby m otrzy mał lepsze wy kształcenie, niż miał on sam. Szkoła, którą dla mnie wy brał, znajdowała się w Enfield – zostałem tam posłany w wieku lat siedmiu i pozostawałem jej „gościem” przez większą część roku aż do dnia, w który m ukończy łem szesnaście lat. Placówka szczy cąca się mianem Akademii Rozłamowej by ła prowadzona przez gentlemana o poglądach liberalny ch, którego dobre cechy osobnicze zasługują na wielką pochwałę. Nie zamierzam jednak odchodzić od głównego wątku mojej opowieści, by zagłębiać się w ten etap mej egzy stencji. Wy starczy dodać, że kiedy w końcu powróciłem do domu, posiadałem „gusta gentlemana” polegające na zamiłowaniu do czy tania i pisania oraz jasno sprecy zowane poglądy na temat tego, jak należy się zachowy wać, okazując troskę inny m, co jest cechą człowieka przy zwoitego. Ponadto, i wbrew wpły wom, na jakie by łem wy stawiony wcześniej, miałem rosnący apety t na to, co zawsze sprawiało mi największą przy jemność – przeby wanie we własny m towarzy stwie i ży cie nad rzeką i mokradłami. Zanim będę konty nuował główny wątek, muszę wspomnieć tu o czy mś jeszcze – i w ty m tkwi kolejny paradoks. Ogarnięty smutkiem po śmierci mojej matki, ojciec często sprawiał wrażenie człowieka, który wcale nie jest dotknięty żałobą. Zawdzięczał to, jak już wcześniej wspomniałem, nawy kowi opowiadania o swoich młodzieńczy ch przy godach. Czasami robił to na ży czenie kilku by walców, którzy znali jego przeszłość i chcieli dostać z pierwszej ręki kolejny fragment jego losów. Ale nawet kiedy takich próśb nie by ło, i tak snuł swoje historie, czasem przery wając w szczególnie dramaty czny m miejscu albo też czy niąc dy gresje na temat szczególnie uderzającej postaci czy wy darzenia. I w istocie można śmiało rzec, że na długo przed końcem mego dzieciństwa opowieść o Wy spie Skarbów stała się treścią niemal wszy stkich wy powiedzi mojego ojca. Jej bohaterowie wy dawali mu się o wiele bardziej mili niż wszy scy klienci, który ch obsługiwał, a w moich oczach stawali się też bardziej wy razistsi. Nie by li w pełni ani wy tworami wy obraźni, ani też postaciami z krwi i kości, lecz stanowili mieszankę jednego i drugiego. By łem wręcz przekonany , że kiedy ś ich spotkałem i że na własne oczy widziałem nikczemność kuka Johna Silvera, że widziałem, jak Czarna Plama wy kwitła Billy ’emu Bonesowi na dłoni, a nawet że obserwowałem poczy nania
mojego ojca, gdy by ł jeszcze młodzieńcem. Jak wspinał się na maszt Hispanioli, by uciec Izraelowi Handsowi, jak strzelał z pistoletów, a potem jak Hands spadł w czy stą, błękitną toń, by w końcu osiąść na piaszczy sty m dnie, gdzie spoczy wa po dziś dzień w towarzy stwie mały ch ry bek, które tam i z powrotem przepły wają nad jego truchłem. Wspomniawszy o ty ch duchach, gotów jestem rozpocząć moją opowieść. Ty m samy m poproszę was, żeby ście wrócili do miejsca, w który m by liśmy jeszcze tak niedawno – do moczarów za Hispaniolą – a potem żeby ście przeskoczy li parę godzin. Mój dzień w samotności dobiegł końca. Z ociąganiem wracałem do domu. Zapadł już zmierzch. Wstał księży c. Mgła rozpełzła się po rzece. Kiedy wszedłem za próg, schodząc ze ścieżki wiodącej do miasta, w sali szy nku świece wciąż paliły się równy m płomieniem, a na oczach publiczności złożonej z klientów lokalu opowieść mego ojca zbliżała się do kolejnego punktu zwrotnego. Trzy małem się z dala od tej sceny , przekradając się do sy pialni, by m nie musiał wraz z nim kluczy ć po meandrach końcowy ch wy darzeń jego historii. Chwilę później dotarłem do swego miejsca pod ty m dachem. By ł to najmniej wy godny pokój w cały m domu – nawet nie pokój, ale mnie wy dawał się największy m skarbem, bo przy pominał komnatę kuriozów**. Wszy stkie ściany zostały zakry te półkami na książki, na który ch poustawiałem też pióra, muszle, jaja, kawałki poskręcanego drewna, liny , czaszki, dziwne węzły oraz inne trofea zebrane na mokradłach w ciągu mego krótkiego, lecz intensy wnego ży wota. A pośrodku tej przestrzeni stało moje bocianie gniazdo – jak właściwie powinienem nazy wać swoje łóżko, na który m leżałem co noc, obserwując przetaczający się wszechświat. By ł tutaj, kiedy się w końcu kładłem. I widziałem go wy raźnie, gdy odwracałem głowę w stronę okna. Ścieżka holownicza by ła pusta, spoczy wał na niej wy łącznie duży prostokąt żółtego światła padającego z okna szy nku. Księży cowa poświata zredukowała mokradła do kompozy cji matowy ch szarości i zieleni. Rzeka zdawała się bardziej nasy cony m fragmentem nicości – giganty czną sztabą czy stego srebra, przecinaną raz na jakiś czas zmarszczką toni, gdy kłoda drewna przepły wała przez nią bezgłośnie albo kiedy pojawiał się na niej niewielki wir, który po chwili rozpły wał się bez śladu. Leżałem, wpatrując się w nią całkowicie zauroczony na ty le długo, że nie pamiętam konkretnie, kiedy do brzegu przy biła łódź wraz z jej pasażerem. W jednej chwili na wodzie nie by ło nikogo. W kolejnej odcinała się na niej sy lwetka półksięży cowego kadłuba z wy prostowaną postacią siedzącą w środku. Jej dłonie spoczy wały na wiosłach, które pewnie utrzy my wały łódź opierającą się mocny m prądom. Cóż to za postać – nie wiedziałem, widziałem ty lko, że zdawała się szczupła i młodzieńcza, z głową spowitą szalem w taki sposób, że nie mogłem dostrzec jej twarzy . To niezwy kły widok o tak później porze. Jeszcze bardziej niezwy kłe by ło to, w jaki sposób owa postać zdawała się patrzeć wprost na mnie, choć nie mogła mnie przecież zobaczy ć w nieoświetlony m oknie. Podniosłem się na łokciach, ale nie zdradziłem żadny ch inny ch oznak zainteresowania. I kiedy to zrobiłem, postać wy puściła wiosło z prawej dłoni, pozwalając łódce zatoczy ć niewielki łuk, uniosła tę dłoń w uroczy sty m geście pozdrowienia i przy wołała mnie, by m się zbliży ł.
Rozdział 3
Mój gość Moje zaskoczenie z powodu zaproszenia na spotkanie z tajemniczy m gościem by ło tak wielkie, że nie mogłem go przy jąć. Leżałem ty lko nieruchomo w łóżku. Po kilku minutach, w trakcie który ch świat najwy raźniej się nie zmienił, poczułem się jeszcze bardziej nieswojo i usiadłem na łóżku. Na to długie wiosła od razu plasnęły w wodę, łódź zawróciła, a sy lwetka zniknęła, zostawiwszy na powierzchni wody drżącą księży cową poświatę. Co takiego zobaczy łem? Czy by ł to czy jś figiel? Coś, co nie by ło przeznaczone dla moich oczu, lecz dla jakiegoś klienta z szy nku na dole? A może istniało bardziej niepokojące wy tłumaczenie – że by ł to utopiec albo jakieś zwidy . Kiedy w końcu obróciłem się na plecy i leżałem tak długo, aż ostatni ze stały ch by walców lokalu mojego ojca pożegnał się i ruszy ł ścieżką holowniczą, wciąż nie miałem gotowej odpowiedzi. Wierzy łem, że poranek ukaże mi to wszy stko w jasny m i przejrzy sty m świetle. Od dzieciństwa przy wy kłem do wczesnego wstawania, gdy ż mój ojciec uważał, że powinienem pomagać mu w przy gotowaniu Hispanioli do jej podróży przez kolejny dzień. (Powiedziałem pomagać, choć to ja wy kony wałem wszy stkie prace, kiedy on drzemał). Rankiem otworzy łem oczy tak gwałtownie, jakby ktoś zawołał mnie po imieniu. I może tak właśnie by ło, bo kiedy znów zerknąłem przez okno – łódka wróciła. Tkwiła zawieszona w prądzie rzeczny m, jakby nigdzie się stąd nie ruszała. Ponieważ właśnie wstało słońce, i choć mgła kłębiła się na wodzie, kładąc się dużo gęściej na mokradłach w tle, mogłem dojrzeć szczegóły z dużo większą pewnością niż zeszłej nocy . By ła to łódka z masztem, o kadłubie z dobrze utrzy manego i wy polerowanego drewna. Czarne litery na dziobie układały się w jej nazwę: Spyglass. Na rufie łodzi znajdował się jakiś kopulasty przedmiot przy pominający wielki naparstek, około dwóch stóp wy sokości, przy kry ty zwy kły m pomarańczowy m płótnem, ale nie mogłem dociec, co to takiego. Postać, która siedziała przy wiosłach, by ła również niezwy kle zagadkowa. Cały jej korpus otulał koc w kratę, którego jaskrawe czerwienie i zielenie stanowiły bardzo wy raźny kontrast na tle szarości rzeki. Kolejny koc, ty m razem statecznie brązowy i na ty le niewielki, że można go by ło uży wać jako szala, spowijał głowę i ramiona, całkowicie skry wając oblicze przy by sza. Zgady wałem raczej, niż wiedziałem, że kieruje wzrok na mnie, co wy woły wało dziwne wrażenie odwróconej sy tuacji – że to ja chowam się (za my m bezpieczny m oknem), lecz jednocześnie by łem niczy m na świeczniku. Ta my śl mocno mnie zaniepokoiła i kiedy oparłem się o ścianę pokoju, postać zrobiła to, czego po części się obawiałem, a na co po części miałem nadzieję. Podniosła dłoń i powtórnie przy wołała mnie do siebie. Nie potrzebowałem trzeciego zaproszenia. Wcisnąłem stopy w buty , nawet nie zaprzątając sobie głowy wiązaniem sznurówek, i ruszy łem schodami. Rozstawiałem stopy nienaturalnie szeroko, by uniknąć wy wrotki, a jednocześnie schodziłem bardzo szy bko, by ojciec nie zdąży ł się obudzić. Przeszedłem przez pachnącą dy mem salę szy nku i wy szedłem na ścieżkę holowniczą. Nawet do głowy mi nie przy szło, jak idioty cznie musiałem wy glądać, ani też nie pomy ślałem o niebezpieczeństwach, z który mi igrałem. Choć mój gość by ł niezwy kle tajemniczy , nie wy czuwałem zagrożenia.
Aż zakrztusiłem się pod wpły wem rześkiego powietrza – co wy wołało chichot przy by sza. Potraktowałem to jako kpinę z mojej osoby , dlatego też odezwałem się bardziej obcesowo, niż by m to zrobił w inny ch okolicznościach. – Czego chcesz? Słowa te zawisły cały m swy m ciężarem w bezruchu. Choć zostawiłem dostatecznie dużo czasu na odpowiedź, nie otrzy małem jej. Zbliży łem się więc – po trosze spodziewając się, że znów przepłoszę mojego gościa. Łódka od razu skręciła w moją stronę, a jej dziób zaszeleścił w szuwarach, wsuwając się w nie głęboko. Schy liłem się, by podnieść szpilę przy mocowaną do dziobu, i wcisnąłem ją głęboko w ziemię. Wy glądało to, jakby m wy kony wał jakieś polecenie, choć nie padło ani jedno słowo. Kiedy znów się wy prostowałem, postać wpatry wała się we mnie, wciąż bezimienna, a woda srebrzy sty mi strużkami ściekała z wioseł, które gość podniósł ponad powierzchnię rzeki. Ponownie poczułem przy pły w śmiałości. – Kim jesteś? Nie mając już żadny ch inny ch sztuczek w zanadrzu, postać ujęła połę szala, uniosła go i ukazała swą twarz. Wszy stko to by ło niczy m gra i od razu mi się spodobało – ja również, naśladując tę teatralną konwencję, poruszałem się z namaszczeniem, żeby mieć czas na przy jrzenie się kruczoczarny m, krótko przy cięty m włosom okalający m twarz, skórze w ciepłej, oliwkowobrązowej tonacji, szerokim ustom i nieco węższemu nosowi. Uznałem, że jest to piękne oblicze, choć wciąż nie by łem pewien, czy należy do chłopaka, czy dziewczy ny . Z dużo większy m przekonaniem mogłem natomiast stwierdzić, że jest to postać posiadająca ogromną siłę, by mną pokierować, a jej poleceń nie by łby m w stanie zignorować ot tak sobie. Później zrozumiałem, w jaki sposób wy korzy stano moje odosobnienie w dzieciństwie dla celów, o który ch wówczas nie miałem pojęcia. Wtedy po prostu i zwy czajnie schlebiało mi, że taka niezwy kła osoba mnie odnalazła. Kucając, zrównałem się z nią wzrokiem, co prowokowałoby niezwy kle inty mną sy tuację, gdy by nie by ła taka niewinna – chciałem spojrzeć dziewczy nie w oczy , by lepiej zrozumieć swoją sy tuację. Tak, by ły to oczy dziewczy ny , teraz miałem już pewność. Ciemnobrązowe z zielony mi prążkami. Oczy , w który ch widziałem rozbawienie, choć skry wały też zgoła inne uczucia. Kiedy przemówiła, usły szałem w jej głosie nuty potwierdzające moje przy puszczenia. Uśmiechała się, a jednocześnie by ła w niej jakaś srogość. – Nie chciałeś zejść do mnie zeszłej nocy , panie Jimie Hawkinsie. – Nie wiedziałem, że mnie zapraszałaś. – Machałam do ciebie. Zaprotestowałem, mówiąc, że nie widziałem w ciemności; przy pomniałem jej jednocześnie, że by ło bardzo późno. Następnie próbowałem odzy skać przewagę, której pozbawiły mnie jej py tania, i zadałem moje własne. – A gdzie nocowałaś? Przecież nie na rzece? – A dlaczego niby nie na rzece? – Przeszła do kontrnatarcia. – Jest lato. Mam ze sobą derkę. – Zarzuciła wprawny m ruchem szal na ramiona, a następnie przeczesała palcami gęste, spręży ste włosy . Kiedy jej dłonie ponownie spoczęły na podołku, zerknąłem na nie i spostrzegłem, że nie mówi mi całej prawdy . Końcówki jej palców by ły wy schnięte od chłodu. Już miałem zaproponować, by weszła do środka i ogrzała się w sali szy nku, ale po głębszy m zastanowieniu stwierdziłem, że pasuje do otwartej przestrzeni. – Może przy nieść ci coś do picia? – zapy tałem.
– Kwaterka czegoś zacnego by łaby mile widziana, dzięki – powiedziała. Choć taką odpowiedź mogłem usły szeć od ty ch najbardziej wiekowy ch by walców szy nku mego ojca, bez zwłoki ruszy łem spełnić to żądanie. Po części dlatego, że chciałem w skupieniu zebrać my śli. Nagle stało się jasne, że mój gość nie przy pominał w niczy m naszy ch sąsiadów. To, co mnie do niej przy ciągało, wy dawało mi się również kłopotliwe. Z całą pewnością by ła osobą tajemniczą. Otaczała ją aura kobiety wy konującej tajną misję, ale zachowy wała również stoicki spokój – i to by ło najdziwniejsze ze wszy stkiego. Kiedy zerknąłem przez okno szy nku w Hispanioli, nalewając dwie szklaneczki grogu, zobaczy łem, że wcale nie rozgląda się czujnie wokół – spokojnie usadowiła się na końcu ławy , zostawiając miejsce dla mnie. Wszy stko to mogło się składać na zachowanie nieudawane i w pewny m stopniu takie by ło. Jednak sprawiało też wrażenie zaplanowanego wcześniej działania, co skłoniło mnie do zastanowienia się nad jej prawdziwy mi intencjami. Po chwili znów znalazłem się przed domem, wszedłem do łodzi i podałem jej grog, jakby picie mocnego trunku o szóstej rano by ło najnormalniejszą rzeczą pod słońcem. Następnie usiadłem obok niej, wy kazując zdecy dowanie, które miało dorównać jej dumnemu zachowaniu. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać, popijając grog i zagry zając chlebem, który również przy niosłem, tajemnica Spy glass nieco się rozjaśniła. Sama nazwa została zaczerpnięta od nazwy gospody , którą prowadzili jej rodzice – w Londy nie nieopodal doków w Wapping. Miała na imię Natalia, w skrócie Nat albo też Natty , ponieważ (co wy znała mi z charaktery sty czną dla siebie prostotą) czasami dzięki temu mogła uchodzić za chłopaka. Chciałem ją o to spy tać, zastanawiając się, po cóż ty le zachodu, ale zwlekałem, bojąc się, że powstrzy ma ją to przed kolejny mi zwierzeniami. Na przy kład co do jej wieku – chciałem wiedzieć, ile ma lat. Powiedziała ty lko, że nie tak znów więcej czy mniej niż ja sam, co wówczas znaczy ło ty le, że od osiemnasty ch urodzin dzieliło ją kilka miesięcy . Podczas całej rozmowy Natty zerkała od czasu do czasu na przedmiot na rufie, a potem na mnie, jakby rzucała mi wy zwanie, chciała, żeby m odgadnął, co to takiego. Prawda jest taka, że ja już wiedziałem – dzięki świstom i gruchaniu, które od czasu do czasu dobiegały spod tkaniny . Rozpoznałem głos szpaka i stwierdziłem, że trzy ma w klatce ptaka dla towarzy stwa, bawiąc się ty m, jak udatnie naśladuje różne odgłosy . Postąpiłem, tak jak sądziłem, że się ode mnie oczekuje, i zapy tałem, czy mogę zobaczy ć ptaszka. Natty w jednej chwili nachy liła się, by zdjąć zasłonę, i moim oczom ukazało się coś, czego się nie spodziewałem, bo oto w klatce mieszkał większy krewniak szpaka – majna. Nigdy nie widziałem tego zwierzęcia na ży wo, ty lko na ry sunkach, i od razu spostrzegłem, że te bazgroły odbiegały od rzeczy wistości. By ł to niezwy kle imponujący ptak z bardzo bły szczący mi, czarny mi piórami, duży m, żółty m dziobem i by stry mi, czerwony mi ślepkami. Widząc po raz pierwszy moją twarz, przekrzy wił łepek na jedną stronę i wy dał z siebie chrapliwy okrzy k: – Zostaw mnie! Nie ruszaj! Wy buchnąłem śmiechem, co zdaniem ptaka w ogóle nie by ło zabawne – zaczął wściekle dziobać pręty klatki. – To jest Kleks – powiedziała Natty , uprzedzając moje py tanie. – Uważaj, co przy nim mówisz. Najpewniej zapamięta wszy stko. – Dzień dobry , Kleksie – odezwałem się poważny m głosem. To rozpoczęło dy skusję na temat jego pochodzenia, wieku, repertuaru i ty m podobny ch. Kiedy ta ty rada się skończy ła, by łem już nieco skołowany – za co najpewniej odpowiedzialność ponosił grog oraz sama Natty . Jej głos wszedł we mnie, przenosił treści do mego umy słu i serca, a mimo to zdawał się igrać ze mną, niczy m światło na wodzie. Pomiędzy jej słowami sły szałem chlupot wody bijącej w deski pokładu i czułem wzmagające się ciepło słońca, które niszczy ło
ostatnie strzępy mgły z jednej i drugiej strony . Coraz częściej zaczęły przesuwać się po toni małe grupki jednostek, a naszą rozmowę przery wało skrzy pienie wioseł w dulkach czy lin żagli. Czasami sły chać by ło kroki na ścieżce holowniczej oraz głosy – „Dzień dobry ” – kiedy moi sąsiedzi wy ruszali do pracy . Od czasu do czasu ja by łem ty m, który zawieszał rozmowę, kiedy na przy kład podnosiłem wzrok na okna Hispanioli, zastanawiając się, czy mój ojciec już się obudził, czy widzi nas i czy wy jdzie z domu, domagając się, by m mu ją przedstawił. Przeważnie jednak moje spojrzenie by ło utkwione w obliczu Natty albo też w niewielkich kałużach wody , która koły sała się i poły skiwała we wręgach pod naszy mi stopami. Dziwnie się do tego przy znać, ale początkowe zaskoczenie naszy m spotkaniem ustąpiło miejsca uczuciu całkowitego zaufania. Zdawało się, iż nasza przy jaźń zy skała nowe miano. Kiedy doszliśmy do konkretniejszej przy czy ny jej odwiedzin, to poczucie inty mności po części znalazło swoje wy jaśnienie. Opisałem już, jak mój ojciec raz za razem dawał się wciągać w opowiadanie swoich przy gód z młodości, a postacią, którą najczęściej przy woły wał, by ł jednonogi pirat, John Silver. Długi John Silver dla przy jaciół oraz dla wrogów, znany również jako Rożen z uwagi na to, iż by ł kukiem. Pod koniec każdej powtarzanej opowieści – o ty m jak brzęcząca moneta kapitana Flinta została ocalona z piasków Wy spy Skarbów, a mój ojciec i pozostali (włącznie z samy m panem Silverem) znaleźli się na brzegu hiszpańskiej Amery ki – zawsze podkreślał ten sam szczegół. Mianowicie, że pan Silver, jak mawiał, dał nogę przed swoimi kompanami, zabierając ze sobą część skarbu, która by ła warta około cztery stu gwinei. Kiedy mój ojciec o ty m opowiadał, nie chodziło mu ty lko o zaskoczenie słuchaczy . W jego głosie sły chać by ło ton podziwu, wskazujący na to, że on i pan Silver darzy li się sy mpatią, gdy ż podczas ty ch przy gód ratowali sobie wzajem ży cie. Możliwe, że by ł to powód, dlaczego lubił gdy bać na temat późniejszy ch dziejów swego bohatera. W niektóre wieczory , w zależności od ilości spoży tego trunku oraz entuzjazmu słuchaczy , mój ojciec puszczał wodze fantazji, snując opowieści, jak to pan Silver przedarł się przez Meksy k na samo południe Amery ki i by ć może zatopił się w końcu w morzu rumu, tak jak kapitan Flint zrobił przed nim w Savannah. A może znów wrócił do piractwa i wy pły nął na szerokie wody w poszukiwaniu dalszy ch przy gód. A może też wrócił do Anglii i do żony , którą tu zostawił. Nazwa łodzi, w której siedziałem, powinna podpowiedzieć mi, że jeden jedy ny szczegół spekulacji mego ojca by ł prawdziwy – gospoda, w której mój ojciec poznał pana Silvera, nosiła nazwę Spy glass. Taka też by ła nazwa wzgórza w miejscu odkry cia skarbu na wy spie oraz, jak teraz podejrzewam, nazwa domu Natty . Obwiniam się o to, że nie dostrzegłem wielkiego znaczenia liter biegnący ch po zakrzy wionej burcie na dziobie łodzi – by ło niemal na wy ciągnięcie ręki! – za sprawą rozmaity ch sztuczek, jakich uży ła moja towarzy szka. Powiedziawszy to, chcę zaznaczy ć, że źródło mej więzi z Natty stawało się coraz bardziej oczy wiste, kiedy nasza rozmowa wy pły nęła na otwarte wody . Jeśli to, co chciałem powiedzieć, nie jest jeszcze dostatecznie klarowne, pozwólcie, że wy jaśnię wprost. Ojcem Natty by ł John Silver – co wy znała mi całkiem zwy czajnie. Moją pierwszą reakcją, aż wsty d o ty m mówić, by ło zerknięcie na jej nogi, jakby m chciał się upewnić, że nie odziedziczy ła po nim kalectwa. Aby ukry ć moją głupotę oraz nerwowość, jaką mogłem poczuć na wieść o jej więzach rodzinny ch z ty m jakże niesławny m osobnikiem, zapy tałem: – A twoja matka? Natty wy dęła wargi, po czy m zaczęła opowiadać. Słuchając jej, czułem, że słońce coraz mocniej świeci mi w głowę, i dostrzegłem smugi pary wodnej unoszące się z dachu Hispanioli, jakby za chwilę miała stanąć w płomieniach. Silver poznał swoją żonę na jednej z wy sp na Morzu Karaibskim, gdzie na swój nieokrzesany sposób zalecał się do niej, po czy m powrócił wraz z nią do Bristolu. Młodsza od niego, w gruncie
rzeczy by ła ledwo podlotkiem, kiedy się poznali, ale już miała w sobie wy starczająco odwagi, by wy pełnić rolę, jaką jej wy znaczy ł, i wraz z nim zaczęła prowadzić Spy glass. Tę samą gospodę, w której w końcu poznał mego ojca i skąd wy ruszy ł na Wy spę Skarbów. Kiedy ta epokowa wy prawa się rozpoczęła, żona pana Silvera zrobiła to, co zawsze podczas jego nieobecności – stanęła na straży własności męża i przeganiała wszy stkich, którzy by chcieli skorzy stać z okazji. (Jak mówiła Natty , odziedziczy ła po matce mocną świadomość własnej urody oraz jej odwagę). Pana Silvera nie by ło wiele miesięcy – tak długo, że jego żona zaczęła podejrzewać, iż ty m razem morze mogło go pochłonąć na dobre albo wy darzy ła się jakaś inna tragedia. Ale nie poddawała się czarny m my ślom, i słusznie, bo jej mąż we właściwy m czasie do niej powrócił – w przebraniu, o ile brak nogi oraz stałą obecność wy gadanej papugi na ramieniu można uznać za przebranie. Natty powiedziała mi o ty m ostatnim szczególe z uśmiechem, który ukazał jej drobne, białe ząbki, co stanowiło dowód na to, że nie uważała swojego ojca jedy nie za rodzica, lecz za osobę cieszącą się ustaloną reputacją. To kolejny przy kład, jak stwierdziłem, że by ła nieco oderwana od ży cia. Obserwowała jedy nie jego przy pły wy i odpły wy , jakby nie obchodziło jej zupełnie, jaki skutek będą miały te czy inne wy darzenia. – Ciekawy m, cóż to za przebranie – rzekłem. Miałem nadzieję zaskoczy ć Natty i wy musić na niej szczerą odpowiedź, ale ona naty chmiast wśliznęła się w wartki nurt swej opowieści, jakby recy towała wy uczoną na pamięć przemowę. Zmiany , jakie samoistnie i dobrowolnie przeszedł jej ojciec, by ły bardziej poprawkami wewnętrzny mi niż zewnętrzny mi, w ty m znaczeniu, że podczas swojej wy prawy przeży ł prawdziwą wewnętrzną przemianę. Wy ruszy ł z Bristolu jako korsarz posiadający talent do udawania, że jest o wiele szlachetniejszy , niż w istocie by ł, a po powrocie wy rzekł się wszy stkich swy ch zły ch nawy ków. Prosił o wy baczenie za swe przewiny . Wrócił do starego fachu i prowadził dalej Spy glass, jakby zarządzanie takim przy by tkiem by ło mu najmilszy m zajęciem na świecie. Sama Natty to ży wy dowód jego nowo naby tej stateczności. Kiedy patrzy łem, jak milknie na chwilę, odry wa kolejny kawałek przy niesionego przeze mnie chleba i w głębokim zamy śleniu niezwy kle wolno wkłada go do ust, poczułem, jak sy mpatia między nami dalej rośnie. Mówiłem sobie w duchu, że choć nasze dzieciństwo różni się bardzo – ja dorastałem w samotności i w poniekąd naturalny sposób, kiedy ty lko pozwalały na to moje obowiązki szkolne, ona zaś ży ła w ciągłej wrzawie – to w rzeczy wistości jest bardzo podobne, ponieważ na obu ty ch historiach spoczy wał cień. Cień awanturniczego ży cia naszy ch rodziców. Jednocześnie nie wiedziałem, na ile przeszłość pana Silvera mogła rzutować na jego dziecko. Szczególnie trudno mi by ło uwierzy ć w to, że opowiedział córce o swy m pirackim ży ciu. O swoich zdradach i morderstwach. O dwulicowości. O ry zy kownej pogoni za bogactwem za wszelką cenę. By ć może Natty znała jego przeszłość i ta wiedza zupełnie jej nie obchodziła. Wtedy zaczęła mnie frapować bardzo ważna kwestia – czy moja towarzy szka jest niewinny m kwiatem wy rosły m na niegdy siejszej zgniliźnie? A może specjalistką w sztuce maskowania, którą tak doskonale opanował jej ojciec? Nie chciałem teraz tego dociekać – nie podczas naszego pierwszego spotkania. Chciałem poznać powód, dlaczego Natty mnie szukała, oprócz tego, który już omówiliśmy . Wiedziałem, że wszy stko, co zostało do tej pory powiedziane, by ło swoisty m ustawianiem dekoracji, i uświadomiłem sobie, że moje pierwotne py tanie („Czego chcesz?”) zostało odroczone w czasie. Powróciłem do niego. – Dlaczego się tu zjawiłaś? – zapy tałem.
Natty najwy raźniej zrozumiała, podobnie jak ja, że dostatecznie długo cieszy liśmy się swoją obecnością i teraz nadszedł czas na interesy . – Ojciec mnie wy słał – odparła bardzo bezpośrednio. Miałem już zapy tać, skąd wiedział, gdzie mnie znaleźć, ale sama mówiła dalej, bez mojej zachęty . – Nie podobał mu się pomy sł, by niepokoić twego ojca, choć od dawna wiedział, że tutaj mieszkacie. Nie chciał zakłócać spokoju starego druha, który mógł nie uwierzy ć, że zaszła w nim całkowita przemiana. Teraz przy szła moja kolej, by się uśmiechnąć, bo wy obraziłem sobie, jak niechętnie mój ojciec zmieniłby opinię na temat pana Silvera. Chciałem to potwierdzić, mówiąc: – Wy daje mi się… – ale mi przerwano. – Mój ojciec chce cię poznać – powiedziała Natty . – Prosił, żeby m cię do niego sprowadziła. – Zamilkła równie nagle, jak zaczęła mówić, a jej prawa dłoń uniosła się, by strącić mi jakiś py łek z ramienia. Ten gest miał mnie zmiękczy ć i udało się jej to wy śmienicie. Zamiast odmówić prośbie czy zacząć piętrzy ć trudności, po prostu zapy tałem: – Dzisiaj? – Dzisiaj, jeśli to możliwe – odparła. – Choć nie chodzi ty lko o ciebie. Mój ojciec prosił, żeby m zapy tała… Czy twój ojciec wciąż jest w posiadaniu mapy ? A jeśli tak, to czy pozwoliłby ci ją zabrać? Sły sząc to, całkowicie zaskoczony jej śmiałością, zuchwałością, która by ła w stanie zmiażdży ć wszy stko na swej drodze, zacząłem niemal krzy czeć: – Mapa! Mapa mojego ojca! Poży czy ć mapę! Natty nie odezwała się; siedziała teraz lekko przy garbiona. Patrzy ła na miejsce, w który m rzeka niknęła w oddali w stronę Londy nu. Spodziewała się nieufności z mojej strony i wiedziała, że musi mnie jakoś oswoić. Miałem poczuć niemy wy rzut, chociaż wiedziałem, że to ja powinienem robić jej wy rzuty . To paradne, że jej ojciec – pirat, morderca – chciał ot tak sobie dotrzeć do mego ojca. W gruncie rzeczy nie by ło to wcale paradne. By ło obraźliwe i niemożliwe do spełnienia. Zdaniem mojego ojca pan Silver to ohy dny hochsztapler, który zasługiwał na ciemnicę albo na spotkanie z katem na szafocie, a nie na moją pomoc. Biłem się z my ślami, jak najlepiej zatopić raz na zawsze prośbę Natty , by już nigdy jej nie powtórzy ła, więc sam również zacząłem wpatry wać się w rzekę. Koncentrowałem się usilnie na rodzince pardw szkockich, które krzątały się wokół swego gniazda. I podczas ty ch obserwacji zacząłem mięknąć. Słowa Natty , jak się nad ty m zastanowić, nie by ły adresowane do mego ojca. By ły adresowane do mnie. Czy ja nie przy niósłby m mapy . Czy , w gruncie rzeczy , nie zechciałby m wejść w układ, który mój ojciec uznałby za nie mniej niż łotrowski? Natty zaczęła nucić pod nosem jakąś melodię – rozpoznałem w niej „Lillibullero”, utwór, który zawsze mi się podobał. Nie skomentowałem tego, ty lko nadal wpatry wałem się przed siebie, jakby odpowiedzi na wszy stkie moje py tania i wątpliwości kry ły się w obserwacji nurkujący ch po poży wienie pardw, które po chwili wy nurzały się na powierzchnię, a wtedy woda rozpry skiwała się na setki poły skliwy ch klejnotów osiadający ch na ich piórach. Kiedy w końcu mnie to zmęczy ło, odwróciłem się, by jeszcze raz spojrzeć na Kleksa. Nie by ł wcale zainteresowany moimi rozterkami, czy ścił pióra jednego ze skrzy deł gładkimi, miarowy mi pociągnięciami dzioba. Mapa, zrozumiałem, że by ła to mapa Wy spy Skarbów. Nigdy jej nie widziałem. Nie miałem nawet pewności, czy wciąż znajdowała się w posiadaniu mego ojca. Ale wiedziałem, gdzie mogła by ć, jeśli wciąż ją miał. W skrzy ni, która stała u stóp jego łóżka. W skrzy ni, która – jak mówił mi z ty siąc razy – należała kiedy ś do Billy ’ego Bonesa. (Pozostała w gospodzie Admirał
Benbow po śmierci tego nikczemnika i została zasekwestrowana przez mego ojca jako zapłata za faty gę, kiedy powrócił do szy nku ze swojej wy prawy na wy spę). Poza ty m mój ojciec nie miał gdzie trzy mać swoich skarbów, co wy jaśniało, dlaczego pilnował tej skrzy ni jak oka w głowie, cały czas trzy mając klucz do niej zawieszony na szy i na kawałku szpagatu. Nigdy nie miałem tego klucza w ręce, nie mówiąc już o otwieraniu nim zamka w skrzy ni. Ale domy śliłem się, że gdy by m to zrobił, najprawdopodobniej znalazłby m rzecz, której tak pragnął pan Silver. Druga i do tego większa tajemnica, czy odważę się ją zabrać, wciąż czekała na swoje rozwiązanie. – Wiesz, dlaczego twój ojciec chce dostać tę mapę? – zapy tałem po dłuższej chwili głosem, w który m, miałem nadzieję, pobrzmiewała nuta zadziwienia. Natty przestała nucić i zanurzy ła dłoń w rzece. Woda zamknęła się wokół niej, wy dając ciche cmoknięcie, jakby by ła gęsta niczy m melasa. – Oczy wiście – odparła w ty m samy m momencie, w który m się odezwałem, odpowiadając na moje pierwsze py tanie. – Mogę się ty lko domy ślać. To wy starczy ło, by przerwać powagę, która wkradła się między nas. Ponownie się do siebie uśmiechnęliśmy . To rozprężenie nastrojów w najmniejszy m stopniu jednak nie pomogło mi rozstrzy gnąć, jaką mam dać odpowiedź. Postanowiłem, że najlepiej będzie powiedzieć prawdę; w tej sy tuacji taka takty ka mogła spowodować najmniejsze szkody . – Nie wiem w ogóle, czy mój ojciec ma jakąś mapę – powiedziałem. – Powiedziałam tę mapę, nie jakąś mapę – odparła Natty z nutką niecierpliwości w głosie. – Dobrze, niech będzie, tę mapę. – Ale gdy by … – Ale gdy by miał tę mapę – rzuciłem, wchodząc jej w słowo – to wiem, gdzie mógł ją schować. – Kiedy ty lko to powiedziałem, chmura zasłoniła słońce i migotanie na rzece zanikło, przemieniając radosną krzątaninę pły wający ch po niej jednostek w melancholijną procesję. Zdawało się, że prom wiozący pasażerów w stronę Londy nu nagle zaczął pły nąć w stronę Hadesu. Barka węglowa, prowadzona przez pojedy nczy , popielaty żagiel przez środek pły wu, bry znęła czarny mi pomy jami w stronę burty naszej łódki. Gdy by m nie by ł tak pochłonięty powagą swoich rozmy ślań, mógłby m się roześmiać, że oto świat w tak oczy wisty sposób ocenia moje zachowanie i uznaje mnie za osobę nienadającą się do tego zadania. Jednak w tej sy tuacji zmarszczy łem ty lko brwi. Natty nie pozwoliła sprawie przy schnąć. – Czy li niby gdzie? – naciskała. – Och – westchnąłem, znów się wahając. Wy obraziłem sobie, jak po cichu podkradam się do ojca śpiącego na łóżku, zdejmuję mu cichcem kluczy k z szy i, otwieram skrzy nię, przeglądam jej zawartość i wreszcie odnajduję mapę, wy jmuję ją, zamy kam skrzy nię, wkładam kluczy k ojcu na szy ję i daję dy la – a to wszy stko w całkowitej ciemności i bez jednego odgłosu! By ł to pomy sł zupełnie niedorzeczny . Niedorzeczny , bo niebezpieczny . Ale niedorzeczny też z inny ch powodów. Ponieważ podstęp – nie, złodziejstwo – by łoby zdradą wobec mego ojca. Nie zrobił niczego, czy m zasłuży łby sobie na takie traktowanie. Że każe mi ty rać w szy nku? Że zby t wiele zadań mi zleca? Że jest chełpliwy ? Że zby t często rozpamiętuje stare, dobre czasy ? Nie by ły to na ty le poważne grzechy , by mogły usprawiedliwić aż tak perfidny czy n z mojej strony . – Och? – powtórzy ła za mną Natty . – Nie jestem pewien – powiedziałem. A potem, jakby m mówił do tkwiącego we mnie niespokojnego ducha, a może zmanipulowany przez samą Natty , dodałem: – Z mapą czy bez mapy , powinienem spotkać się z twoim ojcem.
To wcale nie ciekawość pchnęła mnie do wy mówienia ty ch słów, ale poczucie, że wścibstwo wcale nie jest żadną zbrodnią. By łem gotów zaprzeczać przed samy m sobą, że jest to mój pierwszy krok na drodze wy stępku. Natty rozprostowała ramiona, jakby właśnie zdjęto z nich wielki ciężar. – Kiedy ? – zapy tała. – Dzisiaj – odpowiedziałem jej z pełny m przekonaniem. – Teraz. Wejdę na chwilę do środka i powiem ojcu, żeby nie spodziewał się mnie przed wieczorem. Powiedziawszy to, zabrałem dwie puste szklanki i wstałem tak energicznie, że łódka zakoły sała się i stuknęła o brzeg – po czy m zszedłem na ścieżkę holowniczą. Kiedy zatrzy małem się w drzwiach, by się rozejrzeć, Natty już wy ciągnęła cumę Spy glass z ziemi. Siedziała z wiosłami w dłoniach, dziób łodzi zwróciła w stronę Londy nu. Z jej twarzy biła saty sfakcja kogoś, kto zawsze stawia na swoim. Kleks patrzy ł w tę samą stronę, a kiedy się odezwał, jego słowa dotarły do mnie jasno i wy raźnie. – Wciągać grota – powtarzał. – Wciągać grota.
Rozdział 4
Droga do Wapping Nic z tego, co się zdarzy ło czy zostało powiedziane podczas naszej podróży do Londy nu, nie wskazy wało na jakąś gwałtowną zmianę w moim ży ciu. Rzeka jednak niosła nas naprzód i poczułem, że nie ty le wy ruszam z domu, co go opuszczam. Szerokie połacie mokradeł dy miły w słońcu poranka. By ła to sceneria, która towarzy szy ła mi przez całe ży cie, ale teraz wy glądała oszałamiająco, niczy m wizje ze snu. Zanim jeszcze Hispaniola zniknęła za hory zontem, zacząłem my śleć, że duchy mogły czuć to co ja – kiedy miały łączność z nawiedzany m przez nie miejscem, choć by ły od niego oddzielone. Natty przejęła dowodzenie nad podróżą przez pierwszy ch kilka mil. Ja siedziałem na rufie obok Kleksa, który przekrzy wiał swój łepek, by przy glądać mi się przez pręty klatki, i sy czał na mnie cały czas, co ty lko dowodziło, że jest niezwy kle oburzony moim towarzy stwem. Nie czułem zdziwienia, obserwując, z jakim znawstwem Natty robiła wszy stko, co do niej należało – by ła silna jak chłopak, gdy sprawnie operowała wiosłami, i podobnie jak chłopak nie skupiała się na sobie, ale na wy kony wany m przez siebie zadaniu. Kiedy strumy czek potu ściekał jej z czoła wzdłuż nosa, parskała i zdmuchiwała go z twarzy . Jeśli jakaś inna jednostka ośmieliła się zdradzać ochotę przecięcia jej szlaku, darła się na pilotów, żeby uważali. Zorientowałem się, że nie zamierza ze mną rozmawiać podczas pracy , więc chcąc nie chcąc, musiałem zadowolić się obserwacją. Choć uśmiechałem się do niej często, dając do zrozumienia, że podziwiam jej biegłość, miałem wrażenie, że spojrzenia, jakimi mi się odwzajemniała, przenikają mnie na wskroś; najwy raźniej zamierzała się skoncentrować na czy mś, co ciągnęło się za nami. Wkrótce poczułem, jakby m ży ł w jakimś transie. Mijaliśmy całe połacie mokradeł; chy ba jakaś dłoń z nieba rozwinęła tam niekończące się płótno, na który m wszy stko zdało się staty czne, będąc obrazem samy m w sobie. Pojawił się pstrokaty kucy k, który gramolił się na kamienisty cy pelek, jakby zastanawiając się, czy nie zaży ć kąpieli. W inny m miejscu zobaczy łem przy stań, w której chłopcy topili smołę w kotle – ciężki odór roznosił się po rzece niczy m wielki cień. A tu zobaczy łem znów garstkę ry backich domów postawiony ch wokół zastałej zatoczki, a gdzie indziej całą dużą wioskę, której mieszkańcy rozpoczy nali dzień od gadaniny , targowania się, pracy , przeklinania i dodawania sobie otuchy . Każdy z nich zaszczy cał Spy glass taką uwagą, jakby by ła żukiem wodny m. Podobnie żeglarze spoglądający z wy sokości swy ch pokładów czy wioślarze w łódkach. Wszy scy mieli jakieś swoje sprawy i koncentrowali się wy łącznie na nich. To osamotnienie trwało nadal, kiedy doszły do głosu moje dobre maniery (znaczy , kiedy dostałem nowe rozkazy od Natty ) i też zacząłem wiosłować. Odby ło się to przy minimalnej wy mianie zdań, jakby śmy by li stary mi kamratami, którzy wy konują dobrze znaną pracę. Milczenie trwało aż do końca tej podróży , skutkiem czego początek mojej przy gody zdawał się nieuchronny . Nasze barki i ramiona (jej prawe, moje lewe) nieznacznie ocierały się o siebie. Zimna rzeczna woda ściekała nam po kolanach i gromadziła się wokół butów. Nasze usta wy dy chały miarowo powietrze, a oddechy mieszały się z ty łu (gdy by śmy mogli je zobaczy ć), naśladując kręte zawijasy pozostawiane przez wiosła na powierzchni wody . Po ledwo godzinie – taka by ła sprzy jająca moc prądu – przepły nęliśmy przez Greenwich i dotarliśmy do tej części rzeki, którą ledwo znałem. Tutaj zauważy łem znacznie większe skupiska domów na brzegach. Zorientowałem się, iż wkraczam w nową fazę swego istnienia. Nie chodziło o to, że nigdy nie by łem w Londy nie – kilkakrotnie towarzy szy łem memu ojcu w wy prawach po
zaopatrzenie do Hispanioli i żeby złoży ć uszanowania rodzicom mojej matki (przed ich śmiercią) w Shoreditch. Po prostu by ła to moja pierwsza eskapada na własną rękę, która okazała się spełnieniem moich marzeń. Gdy by ktoś mnie poprosił, by m dokładnie opisał owo marzenie, nie potrafiłby m go sprecy zować. Przy jemność przeby wania blisko Natty stanowiłaby jedy ną szczerą odpowiedź. Co więcej, moja podróż by ła wy razem chęci poznania jej ojca – ale chęci, której towarzy szy ło wiele wątpliwości. Na przy kład nie zdecy dowałem jeszcze, co powiem panu Silverowi, gdy mnie spy ta o mapę. Dotarłem do tego samego rozdroża rozterek, kiedy biłem się z my ślami, czy mógłby m ją ukraść. Poddawszy się zaproszeniu Natty , założy łem, że właściwe rozwiązania pojawią się we właściwy m czasie. Gdy zbliżaliśmy się do Wapping, bezpieczeństwo Spy glass absorbowało całą naszą uwagę. Skłoniło też Natty do przerwania milczenia, gdy ż musiała udzielić mi instrukcji, jak unikać przeszkód, skręcając to w jedną, to w drugą stronę. Choć mieszkałem nad rzeką przez większą część mego ży cia, w najmniejszy m nawet stopniu nie czułem się zobowiązany ty m faktem. Tak więc dopóki Natty traktowała nas jako równy ch sobie partnerów i nie wzbudzała mojego zażenowania, sugerując, że jest inaczej, cieszy łem się, wy pełniając jej polecenia, i czekałem, aż znów będę mógł przejąć inicjaty wę. Pomimo jej biegłości wioślarskiej, poruszanie się w tak duży m ruchu na tej części rzeki jest dość niebezpieczne i musieliśmy się liczy ć z ty m, że w każdej chwili możemy zostać staranowani i zatopieni przez inne jednostki. Widoki rozpraszające uwagę zwiększały ty lko ry zy ko. W domu w Hispanioli, wy glądając przez okna, często widziałem statki wracające z czterech krańców świata. Moja wy obraźnia pląsała wśród bel jedwabiu i skrzy nek z przy prawami korzenny mi, które wiozły w swoich ładowniach. Teraz, gdy spoglądałem z perspekty wy mej ławy w Spy glass i patrzy łem na wy sokie ściany burt ty ch statków – widząc szramy powstałe podczas ich wy praw przez szerokie morza, kiedy zerkałem na mary narzy o ogorzałej skórze i włosach spłowiały ch od palącego słońca w egzoty czny ch regionach – czułem, że sen, w który zapadłem, leci na łeb na szy ję jeszcze dalej w dół. Kiedy Natty w końcu uniosła dłoń i wskazała na brzeg, zobaczy łem dwa wy sokie magazy ny , które zdawały się tak bliskie zawalenia, że opierając się o siebie, tworzy ły coś na kształt tunelu. Odgadłem, że tam właśnie pły niemy , i mocniej szarpnąłem za wiosło, tak jak mi kazano. Spy glass wśliznęła się między dwa statki i wpły nęła na o wiele spokojniejszą wodę – a pięść Natty wy lądowała na moim brzuchu, gdy dziewczy na odepchnęła mnie do ty łu, żeby śmy mogli prześlizgnąć się pod linami cumowniczy mi i łatwiej zbliży ć się do miejsca przeznaczenia. W ten sposób, kiedy dotarliśmy do kresu naszej podróży , wy glądałem niczy m świeżo przebudzony z głębokiego snu. Powinienem raczej powiedzieć – kiedy dotarliśmy do końca tego etapu naszej podróży i zaczęliśmy następny . Bowiem gdy ty lko przy wiązaliśmy Spy glass do obręczy przy mocowanej do nabrzeża i wspięliśmy się po śliskiej drabince na stały grunt (co wiązało się z ruszeniem w ślady Natty i podaniem jej klatki z Kleksem, który głośno protestował na tę zmianę), od razu stało się jasne, że muszę wy ostrzy ć swe zmy sły . Na chwilę zostałem całkowicie otoczony przez mężczy zn i kobiety , który ch nie obchodziło, czy walną mnie łokciem, trącą koszem, zadepczą swy mi chodakami, czy w ten bądź inny sposób sprawią, że zniknę w rzece i się utopię. Natty dała mi znak i ruszy liśmy pod arkadami magazy nów portowy ch. Już przy wy kłem, by by ć jej posłuszny m. Wkrótce ruszy liśmy labiry ntem o zabrudzony ch ścianach i z wy dy mający m się praniem na sznurach.
Kiedy w końcu umknęliśmy stamtąd – co miało miejsce w niespodziewany m rozbły sku słońca – odwróciła się do mnie i powiedziała z dziwną nutą w głosie: – To jest mój dom. By ł to dom przy stający do rzeki, ty le mogłem zobaczy ć, bo po lewej i prawej stronie dostrzegałem blask rzecznej toni. Został zbudowany w trudny do zdefiniowania sposób, ponieważ cała jego konstrukcja nie zawierała zby t wielu elementów powszechnie uznawany ch za części składowe domu, a wiele by ło takich, które w ogóle nie kojarzy ły się z domem. Pojedy ncze drzwi tkwiły wciśnięte w jedną część fasady , okna porozrzucano w różny ch jej miejscach (niektóre podłużne, niektóre okrągłe, a inne kwadratowe), dach z jednej strony pokry wał budy nek na bardzo dużej wy sokości, z drugiej zaś zwisał prawie do ziemi, a kilka kominów (z który ch wszy stkie wy dy chały ciemny dy m) wy stawało z niego pod różny mi kątami niczy m olbrzy mie zwierzęce wąsy . Jeszcze dziwniejsza zdawała się konstrukcja całej budowli – nie by ł to obiekt zbudowany z cegieł i zaprawy , a ściany zawierały liczne deski, słupy , kłody , gałęzie, korzenie, klepki beczek i wszelkiego rodzaju drewno wy łowione z rzeki; niektóre kawałki wciąż z przy czepiony mi do nich pąklami i kępkami wy schnięty ch wodorostów. Trudno by ło to wy jaśnić, chy ba że Tamiza chomikowała przez dłuższy czas wszelkie pozostałości i resztki, a potem, sprowokowana, poustawiała tę kolekcję na sztorc, gdzie pozostała, w jakiś cudowny sposób zachowując równowagę. Drewno twarde i miękkie, ciemne i jasne, rzeźbione i nieoheblowane – zostało zbite czy może powiązane razem bez najmniejszej troski o jakąkolwiek ogólną koncepcję, jeśli nie liczy ć chaosu. Jedy nie jedna rzecz by ła na swoim miejscu – znad drzwi zwisał starodawny mosiężny teleskop, przedmiot, od którego wzięła się nazwa tego lokalu, Spy glass. Patrzy łem na to wszy stko oczarowany i uświadomiłem sobie, że Natty trzy mała mnie za dłoń i dopiero co ją puściła. Nie wiem, czy czuła radość na widok swego domu, czy by ła zaniepokojona ty m, jak wy glądał w my ch oczach (i chciała mnie uspokoić), niemniej jednak teraz zrobiła się nadzwy czaj rozmowna. – Jeśli zapy tasz mego ojca, w jaki sposób zbudował ten dom – powiedziała – bardzo chętnie ci o ty m opowie. – Nawet widzę dlaczego – odparłem. – Ale powiedz sama, kiedy po raz pierwszy się tu zjawił? – Przed moim urodzeniem. Z moją matką. – Bardzo niewiele powiedziałaś mi o swojej matce – rzuciłem, my śląc, że muszę wiedzieć o niej jak najwięcej, ty le, ile, jak mi się wy dawało, wiem o panu Silverze. – Czy naprawdę muszę mówić o matce? – Nie musisz – odparłem. – Ja na przy kład z całą pewnością nie opowiedziałby m nic o swojej, ponieważ jej nie mam. Na obliczu Natty pojawił się cień i pożałowałem, że by łem tak dosadny . – Wkrótce ją poznasz – oznajmiła. – Mój ojciec nie będzie rozmawiał z tobą zby t długo. – Co chcesz przez to powiedzieć? – zapy tałem, ale nie odpowiedziała od razu, ty lko spoglądała na mnie z groźną miną. Przy szło mi do głowy , że jej milczenie podczas naszej podróży w górę rzeki nie by ło wy nikiem obojętności, ale raczej zatopienia się w sobie, rodzajem lęku. – Mój ojciec… – zaczęła po dłuższej chwili, ale przerwała. Widziałem zmieszanie na jej twarzy , gdy ż najwy raźniej liczne, różniące się od siebie wy jaśnienia walczy ły o pierwszeństwo. W końcu ucięła ich spory westchnieniem i powiedziała ty lko: – Mój ojciec jest bardzo stary m człowiekiem. Choć by łem jeszcze bardziej skonsternowany ty m, co Natty próbowała mi wy jaśnić, czy może ukry ć przede mną, powiedziałem, że rozumiem – i żeby moja odpowiedź zabrzmiała
ciepło, tak jak chciałem, wy ciągnąłem dłoń i dotknąłem jej ramienia. Efekt by ł całkowicie odwrotny od zamierzonego. Natty wzdry gnęła się, jakby m dotknął ją rozżarzony m żelazem, i cofnęła o krok. – Rozumiem, rozumiem – rzuciła z rozdrażnieniem, unikając mojego wzroku. – Wy starczy , jeśli powiesz, że jesteś gotów. Powiedziawszy to, odwróciła się, pchnęła drzwi wejściowe i zaprosiła mnie do środka, po czy m zaczęła się wspinać po schodach na wprost wejścia. Nie umknęło mojej uwagi, że kiedy to zrobiła, Kleks wskoczy ł na swoją żerdź w klatce i tak mocno zacisnął powieki, że wśród piór można by ło dostrzec zmarszczki wokół oczodołów. We wnętrzu domu panował mrok i roznosił się mocny zapach wilgoci i pleśni. Przez to całe miejsce sprawiało dość ohy dne wrażenie, choć nie miałem okazji stwierdzić, czy odczuwałby m taką samą odrazę, wchodząc do kolejny ch, mijany ch przez nas pomieszczeń w drodze na górę. Kiedy dotarliśmy na podest pierwszego piętra, usły szałem odgłosy rozmowy i śmiechy , co świadczy ło o ty m, iż sala szy nku znajduje się nieopodal. Na drugim piętrze przed jakimiś drzwiami Natty zatrzy mała się i przy tknęła palec do ust, mówiąc szeptem: – Moja mama – i usły szałem kobiecy śpiew. By ła to jakaś żwawa przy śpiewka, choć jej niecodzienna melodia wy woły wała uczucie melancholii. Szczególnie jedna zwrotka zapadła mi w pamięć tak głęboko, że nie zapomnę jej do końca ży cia: Weź serce me, słodki Jezu, życie weź stracone, Kiedyś je od Ciebie wzięłam, teraz zwracam wspak. Przybądź do mnie w tej godzinie i weź mnie za żonę, Tchnienia, które Ci oddaję, nie będzie mi brak. Przekrzy wiłem głowę, nie wiedząc, czy powinienem wejść do środka i się przedstawić, ale oczy Natty zrobiły się wielkie jak spodki, jakby karciła mnie za ten zupełnie niedorzeczny pomy sł. Nie miałem innego wy jścia i posłuchałem – tak więc poszliśmy dalej w górę, mijając zy gzakami kilka fragmentów schodów. Po chwili zacząłem się zastanawiać, czy już jesteśmy na wy sokości, która może zwiastować niebezpieczeństwo. Mówię tak, gdy ż nie mogłem nie zauważy ć lekkiego koły sania, które udzieliło się całemu budy nkowi. Delikatnego, lecz wy raźnego. Przy szło mi do głowy , że wchodząc do Spy glass, jakimś cudem udało nam się z budy nku przejść na statek. Konkretnie na szczy t masztu, skąd będzie doskonały widok na rzekę i na miasto, jeśli ty lko uda nam się odnaleźć okno, przez które wy jrzę na zewnątrz. Wszechobecny szept wiatru wzmagał wrażenie przeby wania na morzu. Zrazu zdał się całkowicie absurdalny i elektry zujący . Pod wpły wem tego odgłosu poczułem dreszcz emocji. Kiedy zaczęliśmy wchodzić na ostatni, najwęższy fragment schodów, Natty zerknęła przez ramię i pokazała lewą dłonią (gdy ż w drugiej trzy mała klatkę z ptakiem), żeby m zachował ciszę. Chciała dobrze, tego jestem pewien, ale ten gest przy pomniał mi o cieniu, który przemknął jej po twarzy , kiedy jeszcze chwilę temu staliśmy na zewnątrz. Bez względu na przy jemność, jaką czerpała z wy kony wania poleceń swego ojca, dostrzegałem w jej postępowaniu sporą nerwowość, a może nawet bojaźń. Nadawała jej zachowaniu szczególny rodzaj niecierpliwości i pośpiechu. Pocieszy ło mnie to nieco, gdy ż sugerowało, że uczucia Natty wobec pana Silvera mogły jednak przy pominać te, które ży wiłem do swego rodzica. I z tego powodu nie by łem zdziwiony , gdy ojciec wkroczy ł do my ch my śli niczy m zjawa.
– Długi John Silver – jakby m go sły szał z oddali, gdy swy m dudniący m głosem przy ciągał uwagę swy ch klientów w spowitej we mgle Hispanioli. – Długi John Silver z drewnianą nogą i papugą by ł niezwy kle przekonujący . Och, czaruś by ł z niego, to pewne, jeśli kłamstwa i pochlebstwa można nazwać czarujący mi. Koniec końców okazał się najbardziej godny m potępienia łotrem na cały m świecie. Prędzej by m duszę diabłu zapisał, niż chciał z nim ponownie rozmawiać! Gdy by m miał okazję głębiej zastanowić się nad ty mi sprawami, zrozumiałby m, że moja obecność w Spy glass czy niła łotra – i prawdopodobnie również głupca – właśnie ze mnie. Ale nurt mego zarozumialstwa poniósł mnie zby t szy bko, by m poważnie potraktował takie ostrzeżenia. Kiedy Natty w końcu stanęła na ostatnim stopniu i odwróciła się, by zachęcić mnie uśmiechem, pod który m topniałem jak wosk, miałem w głowie ty lko jedną my śl – wszy stko, co zrobimy , musimy zrobić razem.
Rozdział 5
Spotkanie z duchem Kiedy Natty otworzy ła z rozmachem drzwi pokoju swego ojca, spodziewałem się znaleźć w jakiejś ptasiej norze albo w komórce. Zapowiadały to węższe schody , podobnie zresztą jak opinia mego ojca: pan Silver odby łby niebezpieczną wy prawę do Anglii wy łącznie, gdy by zabezpieczy ł sobie ty ły i mógł skry ć się w cieniu. Nie by ło tu jednak nic takiego; zaraz po wejściu zalało mnie tak jasne światło, że aż mi się zakręciło w głowie. Kiedy odzy skałem wzrok, zobaczy łem, że wszedłem do dużego kokpitu, którego jedna ściana by ła wy konana całkowicie ze szkła podtrzy my wanego jedy nie najcieńszy mi drewniany mi listewkami. Okno zostało skonstruowane w taki sposób, by wy brzuszać się na zewnątrz, dając tak niespoty kane wrażenie opty czne, że nie wiedziałem, czy przy pomina oko, czy też przy padkiem znalazłem się wewnątrz jakiegoś oka. Tak czy inaczej, pomy ślałem, że równie dobrze mógłby m by ć orłem, bo by łem teraz w stanie dobrze przy jrzeć się miastu wraz ze wszy stkimi szczegółami. Kiedy to spostrzegłem i podszedłem bliżej, by napawać się widokiem urwiska leżącego tuż pod moimi stopami portu, w który m zobaczy łem naszą łódkę, niczy m ziarenko wśród większy ch statków, Natty zupełnie już o mnie zapomniała. Gdy weszliśmy do tego pomieszczenia, zaczęła iść wzdłuż przeciwległej ściany , jakby gardziła ty mi wszy stkimi widokami. Zatrzy mała się obok postaci, którą ja, odwróciwszy się, ujrzałem po raz pierwszy w ży ciu. Dzięki opowieściom mego ojca o Wy spie Skarbów Długi John Silver jawił się w my ch wy obrażeniach jako osoba o wy glądzie i nawy kach demona. Jego jedy ną zaletą by ła umiejętność dostosowania się do sy tuacji, a wszy stkie pozostałe aspekty jego charakteru wy dawały się z gruntu złe; „groza – jak zwy kł mawiać mój ojciec – okrucieństwo, dwulicowość i władza”. Skrzeczenie jego papugi – „Kawałek z ośmiu! Kawałek z ośmiu!” *** niczy m trzaski ty cich żaren w mojej głowie – rozbrzmiewało we wszy stkich moich koszmarach. Podobnie jak stuk-stuk-stuk jego drewnianej lewej nogi, która zastąpiła tę utraconą w służbie dla kraju pod wiekopomny m Hawke. Za każdy m razem kiedy wiedziałem, że zasłuży łem na karę, a często też kiedy i nie zasłuży łem, czułem przerażenie, bo lękałem się dźgnięcia tą drewnianą kulą, która celując precy zy jnie między moje łopatki, walnęłaby we mnie z nieopisaną srogością niczy m grom z jasnego nieba. Z czasem owe dziecięce lęki nieco zelżały – tak jak to zwy kle by wa – a w niektóry ch przy padkach nawet się zmieniły , pojawiając się w mojej wy obraźni, gdy chciałem stwierdzić, jaki to ze mnie wy rósł bohater. Robiło na mnie niesły chane wrażenie to, że za każdy m razem gdy próbowałem umniejszy ć pana Silvera, mój ojciec nazy wał mnie nieukiem, który nic nie wie o świecie. I choć milkłem pod wpły wem ty ch repry mend, nie zmieniały one mego zdania. Długi John Silver, wsty d to przy znać, stopniowo odchodził w nieby t, kurcząc się do cienia swej dawnej wielkiej postaci. Kiedy mój wzrok spoczął na nim teraz, wiedziałem od razu, że by łem głupi, puszczając mimo uszu ostrzeżenia ojca. Pomijam przy ty m fakt, że jego postać została nadgry ziona zębem czasu. Leżał na szezlongu przy kry ty spłowiałą zieloną narzutą z aksamitny mi aplikacjami i ciemniejszy mi plamami to tu, to tam, w bijący m w oczy niebieskim kaftanie z mosiężny mi guzami, który sięgałby mu do kolan, gdy by mógł wstać, a wy soki kołnierz zahaczał o uszy i wy py chał je do góry .
Określenie jego ciała mianem wy mizerowanego nie oddałoby w pełni spustoszenia, jakiego doznał – szczególnie że odpiął swoją drewnianą nogę i położy ł ją przy łóżku obok siebie. Powiedziałby m, że jego postać zdawała się wręcz rozpadać na moich oczach, co by ło widać po zmięty ch, zapadnięty ch fałdach spodni, upstrzonej brązowy mi plamami pojedy nczej kończy nie sterczącej obok nieobecnej towarzy szki, zapadłej piersi wy stającej spomiędzy uwalany ch falban koszuli – przez to wszy stko nie mogłem się nadziwić, iż duch władający ty m wszy stkim by ł wciąż ży wy , i skłoniło mnie to do wy snucia wniosku, że długo już nie pociągnie. To nie ciało, a głowa nosiła wszelkie znamiona tego, nad czy m tak często rozwodził się mój ojciec. Według jego słów, twarz pana Silvera by ła wielka jak połeć szy nki – gładka, prosta i blada, lecz zawsze uśmiechnięta, zdradzająca wielką inteligencję. Teraz stała się pomarszczona i zapadnięta, otoczona przerzedzony mi włosami, które wy glądały , jakby je ktoś poukładał na głowie, a nie jakby same z niej wy rosły , zwisając w tłusty ch strąkach z czubka czaszki do ramion, co zdawało się sugerować pewne zapuszczenie. Wszy stko to sprawiało jeszcze bardziej niepokojące wrażenie w połączeniu z oczami, które, jak się spodziewałem, miały wpatry wać się w moje z ową sły nną uwodzicielską mocą, a które teraz wędrowały z jednej strony na drugą całkowicie pokry te bielmem. Pan Silver by ł ślepy . O ile tego rodzaju przy padłości mogły świadczy ć o tragizmie, pewnej aurze nieporadności i zależności od inny ch, u niego by ły wy łącznie źródłem wściekłości – nad którą stale próbował zapanować. Jego głowa koły sała się na podtrzy mujący m ją złotogłowiu, a lewa dłoń zaciskała się i rozwierała obok odciętej nogi, jakby szukała szty letu, który m mógłby cisnąć w kogoś na powitanie. – Jesteś tam? Jesteś? – zapy tał władczo, chwy tając prawą dłonią powietrze. Głos miał nie taki znów wy czerpany i stary ; by ł dźwięczny , wy studiowany i napięty . – Jestem tu, ojcze – odparła Natty niezwy kle słodko, jednak jej uspokajający ton nie odniósł spodziewanego efektu. Ponownie uniósł niecierpliwie dłoń. Teraz, kiedy przy jrzałem się dokładniej, dostrzegłem na niej wy blakły ślad po tatuażu, niebieskim i fioletowy m, biegnący m od kły kci i znikający m w brudny m rękawie. Wy dawało mi się, że przedstawia węża z rozwartą paszczęką, gotowego kąsać. – Jestem tu, ojcze – powtórzy ła Natty . Od wejścia do kokpitu by łem tak zajęty wspaniałościami widoków, jakie się stąd roztaczały , oraz uwiądem i jednocześnie zagrożeniem ze strony jego niewidomego mieszkańca, że nawet nie zastanowiło mnie zachowanie Natty . Obecnie zaczęła mi krąży ć po głowie setka py tań. Dlaczego nie przedstawiła mnie ojcu? Czy chciała sprawiać wrażenie, że jest tu sama? W oczy wisty sposób ignorowała mnie; unikała mojego spojrzenia, gdy stawiała klatkę z ptakiem (na mały m okrągły m stoliku, gdzie najwy raźniej by ło jego miejsce), i ty lko owijała ściślej szal na ramionach. Spostrzegłem zmarszczkę na jej czole. Zdawało się, że stanowi element podstępu w jej działaniach, jakby Natty dodawała sobie w ten sposób odwagi. Tego rodzaju my śli wprowadzały zamęt w mej głowie i skłoniły mnie do zastanowienia się, kto właściwie rządzi w ty m pokoju. Moja niepewność wkrótce się pogłębiła. Zamiast chwy cić ojca za rękę i złoży ć niewinny pocałunek na jego głowie, Natty nachy liła się nad wciąż wiercący m się mężczy zną i potarła swoim policzkiem o jego twarz, jakby by ł kotkiem. Podziałało, bo starzec w końcu się uspokoił. My ślę, że powiedział też „moje kochanie”, choć mogło to by ć też „moje ży cie”. Kiedy by ło po wszy stkim, przesunął nieco swoje wy chudłe ciało na szezlongu, by zrobić dla niej miejsce. Położy ła się obok, ochoczo zarzucając mu ramię na piersi. Nie widziałem jej twarzy , bo skry ła ją w materiale ojcowskiego surduta. Wciąż wpatry wał się we mnie niewidzący m wzrokiem, a na jego twarzy malowała się pełnia szczęścia.
Ten uścisk trwał dobrą minutę, kiedy to ojciec i córka leżeli obok siebie, jakby w ogóle mnie tutaj nie by ło. Od tamtej pory ty siące razy my ślałem o tej scenie, często ze zgry zotą, ale choć zmieniał mi się punkt widzenia, zawsze dochodziłem do ty ch samy ch wniosków. Niezwy kle drażliwą by ła kwestia zachowania kontroli. Choć pan Silver nie posiadał już siły fizy cznej, by wy móc swe żądania, wciąż miał niezwy kle dominujący umy sł. Rozum Natty pozostawał pod jego wpły wem, ale młodość i energia by ły źródłem jej dominacji. Najwy raźniej konfrontację sił i możliwości mieli już za sobą i teraz wy tworzy ła się między nimi niezwy kła zaży łość. Prawdziwa miłość, która, jak spostrzegłem od razu, odrzucała wszy stkich postronny ch, chcący ch zwrócić na siebie ich uwagę. Na potwierdzenie niepokoju wy wołanego ty mi my ślami Kleks znów stał się bardzo nerwowy . Pocierał skrzy dłami o pręty , otwierał i zamy kał dziób, jakby chciał wy arty kułować ze dwa słowa. Kiedy w końcu mu się to udało, zaczął od tej samej frazy , którą już sły szałem w jego wy konaniu przed Hispaniolą. „Zostaw mnie w spokoju! Nie ruszaj!”. W chwili gdy zaczął mówić, Natty usiadła gwałtownie, nie opuszczając jednakowoż miejsca przy ojcu, i przy gładziła włosy jak ktoś, kto obudził się właśnie z orzeźwiającego snu. Choć uśmiechnęła się bezpośrednio do mnie, odezwała się do ojca: – No dobrze – zaczęła cicho – musimy wrócić do interesów. Przy prowadziłam ci pana Hawkinsa, tak jak prosiłeś, ojcze. Powiedziała to całkowicie obojętny m głosem, nie uciekając wzrokiem, jakby rzucała mi wy zwanie, gdy by wy dawało mi się, że widziałem coś dziwnego czy żenującego. – Panie Hawkins! – zaskrzeczał starzec, jakby sam pochodził z ptasiego rodu, i wy ciągnął w moją stronę obie dłonie. Pomy sł, że mógł oczekiwać, iż obdarzę go uściskiem, by ł już sam w sobie odrażający , więc nie ruszy łem się z miejsca, czego oczy wiście nie mógł zobaczy ć. – Panie Hawkins! – powtórzy ł ty m samy m gruchający m głosem. – No, proszę, proszę, to prawdziwa gratka dla mnie starego. Chodź tutaj. Chodź tu i usiądź koło mnie. Niech no ci się przy jrzę. – Wy powiedział słowo przy jrzę tak wolno, że aż się skurczy łem, ale najwy raźniej straciłem władzę nad swą wolną wolą, bo ruszy łem przed siebie, aż znalazłem się przy szezlongu na wprost Natty , niemal doty kając nagiej, ogorzałej nogi jej ojca. Stojąc tak blisko, nie mogłem nie poczuć przy krej woni, jaką roztaczał; pleśni i mroku, jakby leżał długo pod ziemią i dopiero niedawno został wskrzeszony . Siedziałem nieruchomo niczy m posąg, opanowany niejasny m, pasy wny m smutkiem, że wszy stko, co teraz robię, każde moje tchnienie jest zdradą lub odtrąceniem mego ojca. Nie mogłem postąpić inaczej. Ty mczasem Natty siedząca po drugiej stronie szezlonga posłała mi kolejny słodki uśmiech, lekko skłoniwszy głowę w przód, jakby chciała dodać mi odwagi. Odwzajemniając jej spojrzenie, powiedziałem: – Jestem tu, sir. – Mój głos by ł chrapliwy i cichy , więc pomy ślałem, że powtórzę to jeszcze raz, ale ty m razem udało mi się pominąć owo „sir” przez szacunek dla ojca. Kiedy wspomnienia mojego ojca przelaty wały mi przed oczami, spuściłem wzrok. Niesamowite, że to wy nędzniałe ciało przemierzy ło siedem mórz i oceanów wraz z moim najbliższy m krewny m. I do tego oszałamiające. Nie chodziło wy łącznie o różnicę między teraz i wtedy , ale o fakt, że przeszłość nagle stała się tak odległa i jednocześnie namacalna. Pomy ślałem, że gdy by m położy ł dłoń na panu Silverze, przy brałby znów swą poprzednią postać. Moje palce mogły by się przemienić w palce mego ojca, ściskające czy też odpy chające go w chwili zagrożenia. – Jestem tutaj – powiedziałem ponownie – w końcu.
Spodziewałem się dalszego ciepłego słowotoku w odpowiedzi na moje słowa, lecz pan Silver się nie odezwał. Wbił ty lko we mnie swe mlecznobiałe oczy , położy ł jedną dłoń na brzuchu, a drugą przestudiował dokładnie całą moją twarz, jego paznokcie by ły ostre niczy m szpony i drapały skórę. Dotknął moich włosów, brwi, moich oczodołów, nosa, policzków, ust, brody i sty ku szy i – jednocześnie nucąc coś w zamy śleniu z zaciśnięty mi ustami. – Tak, ty jesteś Jim – powiedział w końcu i oderwał swoją dłoń ode mnie z zaskakującą prędkością, że aż zobaczy łem, jak wąż marszczy mu się na nadgarstku. – Jestem. – Poznałby m cię na ulicy i wszędzie. Skóra zdjęta z ojca. – Dziękuję – powiedziałem dość idioty cznie, ale pan Silver nie zwrócił na to uwagi. – Młody jesteś – ciągnął dalej. – Ależ oczy wiście, że tak, bardzo młody . Miło jest by ć młody m i mieć dziesięć paluchów u stóp, możesz mi wierzy ć na słowo. Jeśli masz ochotę trochę pozwiedzać, wy starczy , że poprosisz starego Johna, a on już przy gotuje ci prowiant na drogę. – Dziękuję – powtórzy łem, wciąż czując się idioty cznie, ale ponownie pan Silver zdawał się nie zauważać tego i rozmawiał jakby wy łącznie ze sobą. – Młody i wy kształcony chłopak, założę się, że tak – powiedział. – Ja też za swoich czasów dostałem niezłą szkołę. Kiedy by ło trzeba, gadałem, jakby kto książkę czy tał. Wy twornie. Tak właśnie opisy wał mnie kapitan, że jestem wy tworny . Wiesz, o kim mówię? – O kapitanie Flincie, sir – odparłem, przy pominając sobie, co mówił mój ojciec. – No właśnie, o kapitanie Flincie! – Pan Silver westchnął, wy dając suchy , chrapliwy dźwięk z samego dna gardła, a potem rozpoczął monotonną melorecy tację: „Najpierw za Anglią, potem za Flintem, tak, to całe moje ży cie. Wy pijmy za starego Flinta. Wy pijmy za nas i za ładownię pełną, refuj żagle, to jest ży cie, pokus mnóstwo i wszetecznice”. Zamilkł, po czy m przełknął ślinę. – Ale to by ło dawno temu, bardzo dawno temu. Ostatni raz jak rozmawiałem z twoim ojcem, by ł młokosem, nawet młodszy m niż ty teraz. Przy mknął oczy , co znaczy ło, że oblicza, ile lat minęło od ich ostatniego spotkania. Zmarszczki na czole świadczy ły o ty m, że nie podoba mu się wy nik obliczeń. – Czy mnie czasem wspomina? Twój ojciec? – zapy tał. – Bardzo często – powiedziałem, co zabrzmiało bardziej jak zdawkowa uprzejmość. – Naprawdę! – wy krzy knął pan Silver. – W rzeczy samej wspomina? Sły szałaś to, moja droga? – to do Natty . – Pan Hawkins często mnie wspomina! Kilkakrotnie skinął głową, a Natty i ja wy mieniliśmy maślane spojrzenia. – Cóż – mówił dalej, kiedy znów znieruchomiał – nic w ty m dziwnego, jak sądzę. Twój ojciec i ja przeży liśmy razem wspaniałe przy gody . – Tak sły szałem – odparłem szty wno. – Z całą pewnością sły szałeś – powiedział – z całą pewnością. – A po kolejnej chwili milczenia dodał: – Częstom pły wał obok waszej spelunki, Hispanioli. Stary szy nk, bardzo schludny i pełno w nim klientów, śmiem twierdzić. Bardzo dobre miejsce na słuchanie stary ch bajań i wszelkiego rodzaju nowinek. Bardzo snadne na butelkę rumu. Kiedy padło słowo rum, ły pnął pożądliwie, a następnie odwrócił się w stronę Natty już z normalny m wy razem twarzy . – Prawda, moje kochanie? Często zaglądaliśmy przez te okna, pły nąc dorzeczem, i zastanawialiśmy się, czy nie wpaść z niespodziewaną wizy tą do Jima Hawkinsa. Do starego Jima i młodego Jima. – Zarechotał chrapliwie. – Ale któż miałby ochotę burzy ć sobie szczęście rodzinne i oglądać starego ducha, co, Jim? Kto chce oglądać ducha? Mogłem ty lko skinąć głową, czego oczy wiście pan Silver nie mógł zobaczy ć, a mój mózg zaczął pojmować, co właśnie mi powiedział. Zrozumiałem, że moja cała egzy stencja, która, jak
do tej pory sądziłem, by ła wy łącznie moją sprawą, stanowiła w istocie otwartą księgę, a jej kartki w miarę rozwoju wy padków przewracali pan Silver i Natty . – Ale ja nie jestem duchem, co, chłopcze? – Pan Silver znów zarechotał i uniósł swoją odrażającą łapę, by uszczy pnąć mnie w policzek dwoma szponami. – Ty le, co ze mnie zostało, to prawdziwe ciało. Prawdziwe! A w ży łach pły nie prawdziwa krew, ech! – Jego dłoń opadła na podołek z głuchy m stuknięciem. – Kawałek z ośmiu! Kawałek z ośmiu! – rzucił niespodziewanie, prawie krzy cząc. – Jeszcze się trzy mam! Jeszcze nie jest po mnie i długo nie będzie! Kiedy to usły szałem, pomy ślałem, że pan Silver zaczął chy ba tracić zmy sły , więc nie zaskoczy ł mnie widok Natty gładzącej go po czole, żeby się uspokoił. – Cicho, już cicho, tato – mówiła uspokajający m głosem. – Już dobrze, już dobrze – a potem żwawiej: – Pamiętasz, po co ściągnąłeś tu Jima i co chcesz mu powiedzieć? Pan Silver odetchnął głęboko dwa, trzy razy , by się uspokoić. Podejrzewam, że przy pomniał sobie cały sposób postępowania w podobny ch przy padkach, jaki opracował wraz z Natty na taką ewentualność. Ale kiedy znów się odezwał, by ło jasne, że wciąż bredzi i jedy nie stopniowo powraca do miejsca, które wskazała Natty . – Twój ojciec zawsze by ł mi drogim przy jacielem – wy szeptał. – Dzielny chłopiec. I do tego mądry ; chłopak miał w sobie hart ducha. Ta hołota, która mnie wtedy otaczała… Jim wiedział, że są nic niewarci. Zwy kłe głupki i tchórze. I dał im to, na co zasłuży li. Wy ciągnął rękę i odszukał moją dłoń, a kiedy ją znalazł, ścisnął bardzo mocno za kły kcie. – Ale my śmy się zawsze bardzo dobrze rozumieli – ciągnął dalej. – Wiedział, że obaj jesteśmy Panami Fortuny , obaj. I mówiłem mu: „Jim, ratuj ży cie, jeśli możesz, tak jak ja”. I powiedziałem mu: „Wet za wet, uratowałeś Długiego Johna Silvera od stry czka”. – Mówiąc to, cofnął dłoń i zaczął się podnosić; prawie usiadł na swy m szezlongu, prostując wąskie ramiona i kręcąc głową, jakby odrzucał włosy z oczu. – Naprawdę – powiedział wolno i z godnością. – Mogę powiedzieć, że by ł dla mnie jak sy n. Ty ch ostatnich kilka słów zapadło we mnie tak ciężko, jak garść kamieni. I jak to zwy kle by wa w takich chwilach szczególnej wagi w naszy m ży ciu, miałem świadomość, że część mego umy słu okopała się na swy ch pozy cjach i zaczęła obserwować moje poczy nania. Zacząłem podejrzewać, że fascy nacja panem Silverem ma swoje źródło w jego głosie; przedłużone samogłoski i nieskrępowane skróty świadczy ły o ty m, że urodził się w tej samej części Zachodniej Krainy co rodzina mego ojca. Z powodu sposobu, w jaki się wy sławiał, odczuwałem niejaką zaży łość z ty m człowiekiem oraz pewną otuchę, nawet kiedy mówił rzeczy zaskakujące. Naprawdę uznałem, że to oburzające, kiedy człowiek, którego mój ojciec nazy wał diabłem, mówił o nim jak o swoim sy nu – i to niezwy kle przekonująco. – Mój ojciec… – zacząłem, nie mając zupełnie pomy słu na to, co chcę powiedzieć dalej. – Twój ojciec! – przerwał mi pan Silver. – Twój ojciec zrozumiałby powody tego, o co cię za chwilę poproszę. Zawsze lubiłem tego chłopaka za jego ducha, by ł lustrzany m odbiciem mnie samego, gdy m by ł młody i przy stojny . Dzielny chłopak i do tego mądry , jak zawsze powtarzam. Bardzo dzielny i bardzo mądry . Na ty le mądry , by docenić wagę przy gody , i na ty le dzielny , by rzucić się prosto w jej wir! Kiedy pan Silver skończy ł, zacisnął szczęki i wy sunął brodę do przodu. W wy niku tego uwidoczniły się jego zapadnięte usta, wklęsłe na dziąsłach, w który ch dawno już nie by ło zębów. A jednak bunt malujący się na tej twarzy wy dał mi się aż nadto wy raźny . – A jaką to przy godę ma pan na my śli? – zapy tałem, już znając odpowiedź. – No oczy wiście przy godę z mapą, mój chłopcze! – Jego głos ponownie przeszedł w krzy k, co całkowicie zniweczy ło wrażenie wy studiowanego ucieleśnienia łagodności.
– Najpierw mapa, a potem skarb czekający za morzem! Bły szczące srebro! Całe to przepiękne srebro, które zostawiliśmy w dawny ch czasach ze stary m kapitanem. Zamilkł na chwilę, łapiąc oddech, a po chwili odezwał się już spokojniej: – Znasz tę opowieść, mój chłopcze, i nie mów, że jest inaczej. Wraz z twoim ojcem zabraliśmy , co mogliśmy unieść; my i cała reszta. Ale jest tego więcej. Całe to przepiękne srebro. Srebro, które leży w ziemi. Mapa, która powie ci gdzie! – A gdy by m odmówił? – zapy tałem. W głębi duszy wiedziałem już, jaką odpowiedź dam panu Silverowi, ale pomy ślałem, że jestem winien memu ojcu przy najmniej tę odrobinę oburzonego sprzeciwu. – Ty lko mi tu nie gdy baj! – żachnął się starzec, drżąc cały z gniewu. – Pomy śl! Nie gdy baj! Pomy śl o czekającej na ciebie fortunie. Zastanów się, kto ci to mówi! To ja! Dawny Długi John Silver. Dawny Stary Rożen. Ale dziś już nie jestem ani jedny m, ani drugim. Od wielu już dni ani ty m, ani tamty m. Teraz mówi ci to pan Silver; ten sam człowiek, lecz jednocześnie inny . Można rzec, że jak ta sama muzy ka, lecz w innej tonacji. Twój ojciec by to zrozumiał. O tak, on by to zrozumiał, bo w nim samy m zaszły spore zmiany . Te zmiany rządzą nami teraz. – Jego głos znów zaczął się łamać, choć ostatnie słowa niosły ze sobą sy k stali wy ciąganej pły nny m ruchem z pochwy . Dodał jeszcze dwa słowa, oba ostre niczy m pchnięcie rapiera. – Brawura! – wy krzy knął. – Spry t! Wtedy , wy czerpawszy swoje ostatnie pokłady energii, padł na złotą poduszkę, a na jego rozluźnionej twarzy pojawił się uśmiech. Wy dawało mi się, że nagle zapadł w sen. Natty najwy raźniej też by ła tego zdania i nachy liła się w moją stronę nad ciałem ojca. – Wiesz, co to oznacza – wy szeptała z zupełnie niepotrzebną szczerością. – Chce, żeby ś odnalazł mapę tej wy spy i wy ruszy ł w podróż, by przy wieźć do domu resztę skarbu. Można powiedzieć, że jest to prośba konającego. Wraz z ostatnim zdaniem w jej głosie pojawiła się żałobna nuta. Zupełnie mi się to nie spodobało, bo zrozumiałem, jakie ma co do mnie plany . Ale ponieważ po prostu nie by łem w stanie oprzeć się jej entuzjazmowi, zatopiłem się na powrót w rozważaniach, że jest to niewy konalne z powodów prakty czny ch. – Niby jak mam to zrobić? – zapy tałem. – Jestem za młody . Nie mam statku i nie mam załogi, nie mówiąc już o pieniądzach. To z góry przegrana sprawa. Na Natty te przeszkody nie wy warły najmniejszego wrażenia, ale nachy liła się jeszcze bliżej, aż poczułem jej oddech na twarzy . – Mój ojciec wszy stko sprokurował – powiedziała, a potem znów się wy prostowała, jakby to załatwiało sprawę. – Co masz na my śli, mówiąc „sprokurował”? – Ma statek. I załogę. I kapitana. Wszy stko zostało opłacone. By łem zaskoczony , ponownie miałem wrażenie, że moja przy szłość została w arogancki sposób zaplanowana bez mego udziału. – Pozostaje ty lko – dodała Natty , uśmiechając się jak kot – żeby ś wy znaczy ł nam kurs. – Nam? – zapy tałem. – Ja też popły nę – powiedziała Natty . – Będę plenipotentem mego ojca. Miałem nadzieję, że to powie, choć nie wierzy łem do końca, że tak się stanie, w wy niku czego moja porażka przy niosła wielką ulgę. – Przy puśćmy , że by m popły nął – odparłem, wzruszając ramionami, co, jak miałem nadzieję, sprawi wrażenie, że jestem całkowicie obojętny – w takim razie ja by łby m plenipotentem mojego ojca. To to samo.
Powiedziawszy to, podniosłem się z leżanki i odszedłem parę kroków, kierując się w stronę okna, by m mógł ukoić swe my śli. Miałem bardzo poważny dy lemat. Gdy by m odmówił, zostałby m wy proszony ze Spy glass i nigdy więcej nie zobaczy łby m Natty – i znaczy łoby to, że dobrowolnie zrezy gnowałem z przy gody ży cia. Gdy by m przy jął propozy cję, zdradziłby m swego ojca i całkowicie straciłby m dobre mniemanie o sobie. Kiedy wcześniej w my m ży ciu stawałem przed jakąś sporną kwestią, zawsze mogłem prosić inny ch o pomoc w znalezieniu rozwiązania. Teraz musiałem zadecy dować sam – w cały m pomieszczeniu rozbrzmiewał ty lko jeden odgłos. Nie by ł to by najmniej ludzki głos, lecz dziwne ciche kłapanie dziobem dobiegające z klatki Kleksa, który zachowy wał się, jakby łapał muchy . Zignorowałem to i stałem odwrócony do niego plecami, wpatrując się w rozciągającą się poniżej panoramę miasta – Tower z ciemną Bramą Zdrajców wy stawała znad powierzchni wody , wielka kopuła Świętego Pawła unosiła się nad bezładny mi miejskimi ulicami, a rzeka wiła się wśród tego wszy stkiego, nabierając tęży zny na wschodzie i niknąc przy Rotherhithe, w kierunku mojego domu i otwartego morza, które rozpościerało się za nim. Kiedy spojrzałem przez to okno, ponownie wy dało mi się, że wiatr napierający na szkło bije wprost w moją twarz, a skrzy pienie drewna równie dobrze mogło by ć skrzy pieniem pokładu statku pod moimi stopami. Nie odry wając wzroku od rozgry wającej się na moich oczach sceny , dałem panu Silverowi i Natty moją odpowiedź.
Rozdział 6
Barwna kobieta Po przekazaniu mojej decy zji, która czy niła ze mnie w jedny m tchnieniu zdrajcę oraz wolnego człowieka, spodziewałem się, że pan Silver rozpostrze ramiona i jeszcze raz obdarzy mnie ojcowskim uściskiem. Ale jego jedy ną reakcją by ło otwarcie ty ch mleczny ch oczu, zwrócenie ich w stronę Natty , jakby naprawdę by ł ją w stanie zobaczy ć, i lakoniczny , skry ty uśmiech. Podejrzewałem, że oznaczał: Nigdy w niego nie wątpiliśmy , prawda, córeczko? Natty pogładziła go po dłoni, a potem stanęła obok mnie przy oknie. Teraz, kiedy światło padało bezpośrednio na nią, zauważy łem kilka kropelek potu na jej nosie i nad górną wargą. W dziwny sposób przy niosło mi pocieszenie to, że lękała się bardziej, niż chciała przy znać. – Mój ojciec jest bardzo ukontentowany – powiedziała miękkim półgłosem. – Zobaczy sz go ponownie, kiedy wrócimy tu z mapą. Ale na razie powinniśmy odejść, by wy począł, bardzo go wy męczy liśmy . Chciałem zaprotestować, mówiąc coś o skutkach tej mojej wewnętrznej batalii, które by ły większe, niż przy puszczali, i o ty m, że sam zasługuję na pocieszenie. Ale pomy ślałem, że zabrzmiałoby to bezdusznie. Poza ty m wiadomość, że Natty wróci ze mną do Hispanioli, przy ćmiła moje wszelkie inne wątpliwości. – Kiedy wy ruszamy ? – zapy tałem, starając się nadać memu py taniu całkowicie obojętny ton. – Teraz – odparła – by dotrzeć na miejsce przed zachodem słońca. – Nie – uściśliłem – kiedy wy ruszamy na wy spę? – Och – rzuciła nonszalancko. – Jutro. Pojutrze. Kiedy zawieją pomy ślne wiatry . Wszy stko jest gotowe. – To rozumiem – odparłem. – Ale czy aby na pewno znasz załogę? Czy to dobrzy ludzie? A statek, czy statek jest odpowiedni? – Nie zadawałem ty ch py tań dlatego, że niepokoił mnie pośpiech, z jakim zostałem w to wciągnięty . Chciałem upewnić się, że ludzie wy brani przez pana Silvera należą do późniejszego, bardziej przy zwoitego etapu w jego ży ciu. Mówiąc wprost, musiałem wiedzieć, że to nie są piraci. Natty najwy raźniej uważała, że przesadzam. – Tak, i na drugie py tanie również tak – odparła z lekkim zniecierpliwieniem. – To dobrzy ludzie, szczególnie kapitan. No i statek też jest odpowiedni. Nie ma powodu do niepokoju, przy najmniej jeśli chodzi o ludzi i sprzęt. – Co masz na my śli? Natty położy ła mi dłoń na ramieniu – poczułem jej ciepło przez materiał rękawa. – Świat jest bardzo duży , ty lko to chcę powiedzieć. Jest pełen trudny ch do przewidzenia niebezpieczeństw. Ta uwaga zamiast mnie zaniepokoić, przy niosła ukojenie; przy pomniała mi, że mogę polegać na uczciwości Natty , nawet jeśli mogłem czasem kwestionować jej wiedzę i doświadczenie. Zachęcony ty m postanowiłem by ć z nią równie szczery , mówiąc: – A jeśli nie będę w stanie odnaleźć mapy … albo nawet jeśli ją odnajdę, lecz z jakichś powodów nie będę mógł jej zabrać? – Odnajdziesz ją – powiedziała Natty z dziwny m, beznamiętny m naciskiem. – Ale przecież ty już wiesz, gdzie ona jest, i wiesz, że ją zabierzesz. To dla nas jedy ne wy jście.
Mówiąc to, opuściła dłoń, nagle zrobiła się dziarska i wy raźnie rozbawiona. – Lepiej już ruszajmy – powiedziała, wskazując ruchem głowy na coś z ty łu, żeby m również zrozumiał dowcip. – Co? – zapy tałem. – Co jest? Nie odpowiedziała; szy bko przeszła na drugą stronę pokoju i pożegnała się z Kleksem, przesuwając koniuszkami palców po prętach klatki, a potem pocałowała ojca w czoło, zaciskając mocno powieki. Starzec ledwo się poruszy ł. Zrozumiałem, że w końcu usnął, i kiedy Natty odsunęła się, stanąłem na jej miejscu, by spojrzeć na niego raz jeszcze. Stłamszone ciało przy pominało szmacianą lalkę w łachmanach – cała energia gdzieś uleciała. Ale kiedy popatrzy łem na jego twarz, poczułem ukłucie strachu. Pod woskowy mi powiekami oczy pana Silvera poruszały się ze zdwojoną energią, jakby szukały swojej ofiary , a cienkie usta otwierały się i zamy kały , jakby wy dawały rozkazy i miotały przekleństwa. My ślę, że gdy by m patrzy ł na niego nieco dłużej, zaczęły by mi świtać w głowie różne my śli, który ch wcześniej nie ośmieliłby m się nawet dopuścić do głosu. To zmieszanie zniknęło – czy raczej zmieniło swój charakter – kiedy Natty wy prowadziła mnie z tego pomieszczenia i powiodła schodami w dół, gdzie po pokonaniu kilku podestów oddzielający ch kolejne fragmenty schodów, usły szałem ten sam śpiew, który wcześniej przy kuł moją uwagę, gdy wspinaliśmy się do pokoju pana Silvera. Głos stał się teraz nieco cichszy i sły chać w nim by ło dużo wy raźniej dojmującą tęsknotę. W Niebiosach Król, Maryi Syn Wziął mnie za żonę, co Jego to moje, Uniesienia miłości tej sławił mój rym, A spiże rajskiej bramy pękły na dwoje. Kiedy dotarliśmy do drzwi, skąd śpiew sły chać by ło najlepiej, Natty zatrzy mała się i zapukała. Rozległo się gwałtowne szuranie, a następnie drzwi otworzy ły się wolno i ukazała się w nich duża, czarna kobieta. By ła koło sześćdziesiątki i miała długie, siwe włosy splecione mocno w dwa warkocze. Nosiła białą suknię składającą się z tak wielu różny ch warstw materiału, iż zdawało się, że spowija ją chmura. Na jej twarzy widziałem przebły ski światła, które niegdy ś z niej emanowało, ale teraz by ła zby t ciężka, by nazwać ją piękną. – Moja matka – powiedziała Natty z kpiący m ukłonem, co dowodziło, iż ich stosunki by ły dość absurdalne, a przy najmniej dziwne. Mówiąc szczerze, odczuwałem wy łącznie ciekawość. To by ła ta sama barwna kobieta, która pojawiała się w opowieściach mego ojca – kobieta, z którą pan Silver dzielił ży cie w Bristolu i do której z całą pewnością powrócił po swy m wy gnaniu w Amery ce Łacińskiej. Podobnie jak jej mąż, by ła postacią z baśni, która nagle oży ła. Pani Silver spoglądała na moją wy ciągniętą rękę, jakby nie znała podobny ch ceregieli. Prawą dłoń przy ciskała do piersi, która falowała w szy bkim ry tmie. Kiedy zerknąłem w głąb pokoju, zrozumiałem dlaczego. Cała jedna ściana jej sy pialni by ła wielką kapliczką, giganty czną pły tą poły skliwego metalu, do której przy mocowano rozmaite haki i świeczniki z mnóstwem świec. Wszy stkie rzucały żółte światło na stół, na który m stała jeszcze większa ich liczba – otaczając misterny srebrny krucy fiks zdobiony w postacie zachodzący ch na siebie poskręcany ch zwierząt, uwieczniony ch w dziwaczny m pląsie. Pani Silver modliła się i najwy raźniej zabrakło jej tchu, ponieważ kiedy jej przeszkodziliśmy , leżała wy ciągnięta przed ołtarzem. Zastanawiałem się, dlaczego Natty nie by ła bardziej powściągliwa. Otrzy małem odpowiedź, kiedy pani Silver doszła do siebie i w końcu uścisnęła moje dłonie swoimi, dziwnie ciepły mi i
wilgotny mi. Nie uważała nas za intruzów, bo nie leżało to w jej naturze – zdawała się równie nieskomplikowana w swojej ży czliwości, jak jej mąż w przebiegłości. – Master Jim! – wy krzy knęła, przeciągając głoski jak wszy scy mieszkańcy Zachodniego Kraju. – Natty mówiła mi, że pan przy jdzie. Niech pan wejdzie, kochaneczku, zapraszam do środka… – i zanim zdąży łem się zastanowić, otoczy ła mnie ciężkim ramieniem, drugim obejmując Natty , a następnie wciągnęła do pokoju w stronę przedpotopowej kanapy , w którą zapadła się zamaszy ście, nie wy puszczając nas z objęć i nawet na chwilę nie przestając mówić. Paplała o Barbadosie (miejscu swego urodzenia), o portach, żegludze morskiej, tuńczy kach, soli, kojach, stary ch ciasteczkach, sztormach, fosforescencji, świetle gwiazd, świetle słoneczny m, pły waniu z wiatrem, zapachu kiełkującej roślinności, rzece Severn oraz wspaniały m stary m porcie Bristolu, które to tematy rozpoczy nała, po czy m je porzucała, wioząc nas w ty m słowotoku ze swojej ojczy zny do Anglii wraz z jej młody m mężem. Dalszą wy prawę na Wy spę Skarbów pominęła, wspominając ty lko, że by ł to „rejs”, podczas którego by ła sama dłużej, niż się spodziewała, ale dało jej to możliwość zajęcia się Spy glass. Chciała, żeby m uwierzy ł, iż od powrotu męża do domu pracowali razem w spokoju i szczęściu, „błogosławieni przy by ciem na świat naszego aniołka” (na które to słowa uścisnęła nas ze straszliwą siłą) – choć teraz ich szczęście w ży ciu przy ćmiewa zły stan zdrowia jej męża. I kiedy pojawił się ten smutny temat, pani Silver zwielokrotniła swoje wy siłki, by zachować pogodę ducha. – To dzięki Jezusowi – oznajmiła, czy raczej powinienem powiedzieć wy śpiewała, gdy ż zaklęła imię Zbawiciela w długą, czy stą nutę. – Dzięki Jezusowi wciąż możemy liczy ć na błogosławieństwo i patrzeć z nadzieją w przy szłość, jaka będzie nam jeszcze dana. Ta przemowa trwała kilkanaście minut i przez większość czasu wbijałem wzrok w ołtarz przed sobą. Widziałem, że został zręcznie wy konany w taki sposób, aby nieregularności powierzchni odbijały światła świec pod zupełnie niezwy kły m kątem. Ciężkie kotary zakry wające wszy stkie okna w pomieszczeniu oraz pozostałe ściany obwieszone ciemny mi szalami i rozmaity mi inny mi zasłonami dopełniały obrazu niezwy kle skoncentrowanej pobożności – a ponadto znacznego niebezpieczeństwa, gdy ż najmniejszy nawet podmuch wiatru rozniósłby płomienie tak, że wszy stko stanęłoby w ogniu. To zagrożenie sprawiało, że starałem się siedzieć nieruchomo. Pani Silver natomiast drżała, dy gotała i trzęsła się podczas swej ty rady , stopniowo utwierdzając mnie w przekonaniu, że spajała się w jedności z otoczeniem, szczególnie z ołtarzem, łącząc w sobie religijną wiarę z całkowitą beztroską. Im dłużej się nad ty m zastanawiałem, ty m bardziej robiło mi się nieswojo. Początkowo, poznając ją po dziwaczny m doświadczeniu z jej mężem, poczułem coś na kształt ulgi. Po chwili jednak by łem mocno zdziwiony , że dwójka tak różny ch od siebie osób mogła stanowić zgodne stadło. To uczucie przeszło w spekulacje, czy ta uprzejmość nie jest też pewną formą ty ranii – jej opowieść miała nas zabawić, ale by ła też próbą przejęcia kontroli. Ta ewentualność w miarę rozwijający ch się opowieści stawała się coraz bardziej przekonująca, wraz ze wzmacniający m się uściskiem na naszy ch ramionach, toteż miarowo, lecz nieubłaganie stawaliśmy się bardziej jej więźniami niż ty lko słuchaczami. Dla Natty , która musiała wy słuchiwać ty ch opowieści nieskończoną ilość razy , ten areszt by ł szczególnie nużący . Tak więc w taki czy inny sposób – kiedy jej matka rozpoczęła kolejny rozdział dziękczy nny dla Jezusa za świetlaną, błogosławioną przeszłość, teraźniejszość i przy szłość, postanowiłem wy zwolić nas z tej niewoli. – Pani Silver – zacząłem głośno, wy kręcając się spod jej ramienia i stając energicznie na nogi. – Natty i mnie czeka sporo pracy , którą musimy zacząć od zaraz.
Efekt by ł bły skawiczny i znacznie lepszy , niż podejrzewałem. Cała euforia przepełniająca panią Silver, cała energia i przekonanie uciekły z niej niczy m powietrze z przekłutego balonu. – Sporo pracy ? – odezwała się słaby m głosem w całkowity m osłupieniu. – To jest zadanie – brnąłem dalej – zadanie powierzone nam przez męża pani. Teraz w pani Silver nastąpiła kolejna przemiana, jakby zeszty wniała po niedawny m wy puszczeniu powietrza. Splotła ramiona na piersi, a rozczarowanie zmroziło jej twarz. Pomy ślałem sobie wtedy : zdenerwowałem ją, przery wając jej w pół zdania. Ale kiedy się znów odezwała, uświadomiłem sobie, że przy najmniej częściowo obiektem iry tacji by ł jej mąż; albo dlatego, że go nie rozumiała, albo dlatego, że bardzo nie podobało się jej to, co tkwiło w jego umy śle. – Znam pana zadanie, panie Jimie, znam pana zadanie – powiedziała ze śpiewną nutą w głosie, obecnie bardzo złowieszczą. – Ale czy jest to zbożne dzieło, czy diabelskie, to już zupełnie inna kwestia. Jesteście dziećmi światła, dziećmi dnia, nie nocy , nie ciemności. Pani Silver rozplotła ramiona i położy ła dłonie na kolanach, po czy m, dla podkreślenia swego zdania, patrząc na nas zły m okiem, dodała wy zy wająco: „Pierwszy list do Tesaloniczan, rozdział piąty , wers piąty ”. Na to Natty również wstała i odsunęła się od matki – zerkając niepewnie to na nią, to na mnie. Pani Silver zignorowała ją. – W takim razie idź wy pełnić swoje zadanie – ciągnęła. – Idź wy pełnić swoje zadanie, kawalerze. Wróć, kiedy będzie po wszy stkim i będę mogła stwierdzić, czy je dzieło wy pełniłeś. A ty , moja panno – obrzuciła córkę spojrzeniem, w który m nie by ło ani krzty matczy nej miłości, lecz jedy nie zawiść i pogarda – idź z młodzieńcem i wy konaj polecenie ojca. W końcu zawsze to robisz. W cały m zamieszaniu, przy ty ch wszy stkich świecach odbijający ch się na tak wielu płaszczy znach, niemożliwy m by ło dostrzec, jaki efekt jej ty rada wy warła na Natty . Pozornie zachowy wała spokój, wy ciągając pomocną dłoń w stronę matki. Ale – i chy ba sobie tego nie wy my śliłem – jej twarz poczerwieniała, a w oczach zapłonął dziwny żar przy pominający raczej tlące się węgle niż otwarty płomień. Po chwili przy gasł, a pani Silver podniosła się z trudem z siedzenia. Bez względu na to, czy zauważy ła zmieszanie Natty , chciała wreszcie zakończy ć naszą audiencję. Choć sam nie miałem doświadczenia w obcowaniu z matkami, uderzy ło mnie jej wy bitnie nieprzy chy lne zachowanie. Gwałtowne zmiany w temperaturze nastrojów oraz okazy wana teraz bezwzględność mogły zagrozić szczęściu każdego dzieciństwa. Przy takim ojcu i przy takiej matce ten rodzinny statek mógł dry fować wy łącznie w stronę wielkiej rafy . Nie miałem jednak czasu na roztrząsanie tego ty pu kwestii, gdy ż pani Silver nagle zrobiła się niezwy kle oficjalna, przeganiając nas ze swego pokoju, jakby śmy by li niesforny mi kurczakami, a poły jej sukni z szelestem szurały po podłodze, przez co płomienie świec zadrgały jeszcze gwałtowniej. Kiedy stanęła przy drzwiach, nie padło ani słowo pożegnania, ani błogosławieństwo na drogę; emanowała jedy nie zaciętą determinacją, by pozby ć się nas ze swojego otoczenia – jakby przy pomniała sobie nagle o niezwy kle ważnej sprawie, dużo ważniejszej od tego, co przedstawiały sobą nasze plany . Moja gwałtowna chęć opuszczenia tego domostwa by ła równie przemożna. Nie czekałem nawet na Natty i pospiesznie ruszy łem w dół schodów, minąłem półpiętro obok sali szy nku, a potem ostatni odcinek prowadzący na zewnątrz. Do chwili, w której mnie dogoniła, radowałem się swoją samotnością. W ciągu ostatnich kilku godzin przy wy kłem do tego, że inni znają moją przy szłość, więc świadomość, iż mogę wciąż odrzucić propozy cję pana Silvera wraz ze wszy stkimi jej konsekwencjami, by ła niemal obezwładniająca. Powtarzałem sobie w my ślach,
że najprościej by łoby wtopić się w jeden z ty ch boczny ch zaułków, odnaleźć drogę do domu, do Hispanioli, i ignorować wszelkie dalsze wizy ty i polecenia ze Spy glass. Owszem, tak by łoby najłatwiej, ale wówczas wy dawało mi się to też niemożliwe, ponieważ wszy stkie moje więzy lojalności łączące mnie z ojcem, cały mój insty nkt odpowiedzialny za bezpieczeństwo, wszy stko to by ło niczy m w porównaniu z siłami działający mi przeciwko nim. Mówiąc bez ogródek: Natty zaczarowała mnie o wiele silniej i nie mogłem jej zby ć. Im większe by ły moje wątpliwości na temat jej rodziców, ty m bardziej uważałem ją za ofiarę – więźnia ich gwałtowności i ekscentry czności. Moc, którą miała nade mną, oraz pragnienie zadowolenia jej okazały się jednak tak przemożne, iż nie potrafiłem uratować jej przed knowaniami ojca – ale raczej pogodziłem się z nimi. Teraz wiem, że moje rozumowanie by ło mocno kazuisty czne, i nie jestem w stanie go pochwalać. Wtedy jednak poczułem zadowolenie, gdy ż wierzy łem, że moja zdrada wobec własnego ojca nie jest aktem egoizmu, a jedy nie przy sługą, jaką mu wy świadczam. Kiedy Natty wy łoniła się z ciemności za moimi plecami, na jej twarzy znów widziałem radość – rozświetlony wzrok i usta wy gięte w kocim uśmiechu. Taka dzielna postawa potwierdzała wszy stkie moje my śli. Nie by łem zdrajcą, lecz zbawcą.
Więcej na: www.ebook4all.pl
Rozdział 7
W dół rzeki Nie będę tu przy taczał szczegółów naszej drogi powrotnej do Hispanioli, powiem ty lko, że rzeka, której prąd zmienił się dwukrotnie, bardzo utrudniła nam dotarcie do miejsca przeznaczenia. Kiedy wiosłowaliśmy ile sił w gasnący m świetle dnia, czułem, że jesteśmy sobie niezwy kle bliscy . I nie mówię tu wy łącznie o potwierdzeniu mojej chęci wy kradzenia mapy , ale również o konieczności połączenia sił, wzajemnej pomocy , aby wy pełnić nasze zadanie. Wiosła głośno pluskały , niosąc nas przez wodę, bolały nas plecy i ramiona. Pocieszeniem by ły dla mnie światła statków i łodzi wokół nas (w o wiele mniejszej sile niż za dnia), który m moja wy obraźnia kazała mrugać do nas niczy m wspólnikom w naszy m spisku. Ścieżkę holowniczą przemierzali mężczy źni i kobiety ze spuszczony mi głowami, zatopieni we własny ch sprawach, co ty lko utwierdziło mnie w przekonaniu, że jesteśmy dla reszty ludzi całkowicie niewidzialni. Choć by ło to pod pewny mi względami dość uciążliwe dla Natty , okoliczności sprawiły , iż zaczęła bardziej swobodnie mówić o swoich rodzicach. Kiedy przepły waliśmy przez Rotherhithe, zmagając się z rozszerzający m się odcinkiem do Greenwich, powiedziała mi, że zły stan zdrowia pana Silvera i religijność jej matki, które to cechy mogły bez problemu połączy ć ich w związku pacjent-opiekunka, w rzeczy wistości pchnęły ich ku dwóm osobny m by tom, jego na bocianim gnieździe domu, a ją na środkowy m pokładzie. To Natty zajmowała się ojcem, a matka wzięła na siebie obowiązek prowadzenia gospody . Na ty m etapie znajomości nie chciałem naciskać na Natty , by opowiadała mi ze szczegółami o swoim ży ciu, ponieważ moje py tania, choć wy nikały wy łącznie z troski, mogły z łatwością ją zranić. Takich zahamowań nie miałem natomiast, rozmawiając o naszej przy godzie – dlatego też, kiedy na chwilę wy czerpaliśmy temat jej ojca, zapy tałem: – Przy puśćmy , że znajdziemy skarby i bezpiecznie powrócimy do domu. Co będziesz chciała robić później? Czego oczekujesz? Spodziewałem się naty chmiastowej odpowiedzi, ale Natty zaskoczy ła mnie swoim posępny m głosem: – Raczej nie wrócę do domu – odparła. – Nie wrócisz do domu? – powtórzy łem, spoglądając na wąskie poletka, które teraz pojawiły się po obu brzegach rzeki. – Nie, nigdy nie wrócę do domu. – Masz na my śli to, że nie przeży jesz? – Och – westchnęła z pewną ulgą, choć wciąż by ła czujna. – Spodziewam się, że jednak przeży ję. Chodziło mi o to, że nie wrócę do Anglii. Widziałeś, jak wy gląda moje ży cie tutaj. Zachęciło mnie to do wy snucia wniosków, które mogły ją urazić, odpowiedziałem więc dość wy krętnie: – Oby dwoje mamy zawiedzione marzenia w ży ciu. – Moje ży cie to coś więcej niż zawiedzione marzenia – odparła Natty z tą samą aurą braku wątpliwości, która towarzy szy ła wszy stkim naszy m rozmowom. – Ta przy goda pozwoli mi przy najmniej zakosztować nieco wolności. Wziąłem jej wy znanie za dobrą kartę i zachęciłem, by powiedziała mi coś wprost.
– Czy twój ojciec o ty m wie? – zapy tałem. – A czy mój ojciec wie cokolwiek? Majaczy , sły szałeś go. Wie wszy stko o przeszłości i nic o teraźniejszości. Może twój jest taki sam? Energicznie potwierdziłem jej przy puszczenia i Natty ciągnęła: – Mówi o ty m, jak się zmienił, i to, pod pewny mi względami, prawda. Już nie jest piratem. Jest szanujący m prawo gentlemanem, tak długo, jak pozostanie na ty m świecie. Ale nie potrafi zmienić się całkowicie, ponieważ nie może zapomnieć o wy spie. Musi mieć tę waszą mapę. Musi mieć mapę i musi mieć swoje srebro. – Cóż – powiedziałem nieco bez sensu, ponieważ mój umy sł wciąż trzy mał się kurczowo spraw prakty czny ch. – To przy najmniej powinno znaczy ć, że skrzy knął nam odpowiedzialną załogę. Natty pokiwała głową i pomimo gęstniejącej ciemności zobaczy łem, że spiekła raka – co, jak podejrzewałem, miało bardziej związek z tematem naszej rozmowy niż z wy siłkiem związany m z wiosłowaniem. – Nie mamy takich samy ch doświadczeń związany ch z naszy mi ojcami – rzuciła cicho. – Mogę cię o ty m zapewnić. Poznałam tę załogę i ich kapitana. To są dobrzy ludzie, szczególnie kapitan Beamish. – Znasz ich wszy stkich? – Powiedziałam, że ich poznałam. Wszy scy członkowie załogi zostali wy brani przez kapitana. Znam ty lko jego. Ale zapewniam cię, że będziemy w dobry ch rękach. Mój ojciec bardzo pragnie tego skarbu. – Ale w jaki sposób go dostanie, skoro ty nie wracasz do Anglii? – Już zanim zadałem to py tanie, znałem odpowiedź Natty . Powie mi, że kiedy ty lko odnajdzie srebro, wy śle je do domu z kapitanem Beamishem, a potem weźmie stery swego ży cia we własne ręce i pożegluje w inny m kierunku. Nie mogłem stwierdzić, co to oznacza dla mnie. Ta niepewność leżała o wiele głębiej niż wszy stkie inne niepewności. Ponieważ nie chciałem teraz o ty m rozmy ślać, poczułem ulgę, kiedy Natty pogrąży ła się w milczeniu, i przez dłuższą chwilę sły szeliśmy wy łącznie plusk wioseł bijący ch w wodę. Moje py tanie szy bowało przez chwilę po jej powierzchni niczy m liść, po czy m zniknęło nam z pola widzenia. – Oczy wiście – odparła Natty po chwili dość ostro, co świadczy ło o ty m, że zmienia temat – nie będę żeglować pod swoim nazwiskiem. Spojrzałem na nią bezmy ślnie. – Będę tam – powiedziała Natty . – Będę z tobą. Ale pożegluję jako chłopak. To pomy sł mojego ojca, dla bezpieczeństwa. Kapitan Beamish wie, kim jestem, ale załoga poznała mnie jako Nata. – Nata? – powtórzy łem z uśmiechem na twarzy . Natty uniosła brwi, udając, że w ogóle jej to nie bawi. – Przecież nie mogłaby m pły nąć jako dziewczy na. – powiedziała. – Tak sądzę. I tak też uważa mój ojciec. Nie pozwoliliby na to nasi załoganci. A gdy by śmy na przy kład wpadli w jakieś tarapaty … Tak jest lepiej. Zapewniłem, że doskonale ją rozumiem, ale w rzeczy wistości moja reakcja by ła nieco bardziej skomplikowana, niż dałem po sobie poznać. Poczułem iry tację, gdy ż nie konsultowano tego ze mną, a ty m samy m nie miałem żadnego wpły wu na jej decy zję. W dodatku uświadomiłem sobie, że z przebraniem Natty wiąże się konieczność nieokazy wania uczucia, które by ć może zakwitnie między nami podczas podróży – choć jak dotąd nie by łem skłonny rozwijać tego tematu.
– Doskonale – rzuciłem pospiesznie, idąc za jej przy kładem. – Dziś wieczór jesteś Natty . Jutro będziesz Natem. I ty lko ty le można powiedzieć na ten temat. Ale mam jeszcze jedno py tanie. Natty uniosła jedną brew, która wy gięła się w piękny łuk. – Czy załoga będzie wiedziała, kim ja jestem? – Py tasz, czy będą wiedzieli, że jesteś sy nem swego ojca? – No właśnie. – Jedy nie kapitan. – Natty zamilkła. Uwielbiałem to, jak naturalnie przy jmowała moją zgodę za pewnik. A następnie, z nowy mi pokładami pewności siebie, konty nuowała: – Uważaliśmy , że tak będzie najlepiej. Członkowie załogi nagaby waliby cię, żeby ś im ciągle opowiadał o przy godach swego ojca, a już mówiłeś, że nie sprawia ci to przy jemności. – Bardzo dobrze – odparłem, wiedząc, że mówi najszczerszą prawdę. Moją nagrodą za taki stopień zrozumienia by ł najsłodszy z uśmiechów Natty , a kiedy zniknął, zamilkliśmy , by dokończy ć wspólną pracę. Mówiłem, że dotarliśmy na miejsce stosunkowo łatwo, przez co chciałem powiedzieć, że nasza rozmowa mogła się pły nnie toczy ć. W rzeczy wistości dużo więcej czasu zabrał nam powrót niż droga do miasta. By ć może z powodu zmęczenia. Ale najpewniej dlatego, że czułem wstręt do zbrodni, którą miałem za chwilę popełnić – po części z szacunku dla ojca, a po części ponieważ obawiałem się nakry cia na gorący m uczy nku. Tak czy inaczej, kiedy minęliśmy Greenwich (mniej więcej około dziewiątej wieczorem, jeśli wierzy ć kościelny m dzwonom w mijany ch wioskach), zaczęliśmy pokony wać ostatnie załomy rzeki, w który ch rozpoznałem okolice domu. Księży c wspiął się na niebo i pierwsze gwiazdy zamigotały nad mokradłami. Ponieważ wiedziałem, że mój ojciec obsługuje klientów do północy i z pewnością zauważy mój powrót lub ktoś go o ty m poinformuje, wraz z Natty nie mieliśmy specjalnego wy boru i musieliśmy się na chwilę gdzieś przy czaić. Zasugerowałem więc, że przy cumujemy w zatoczce nieopodal Hispanioli i poczekamy , aż w gospodzie zapadnie cisza. Miejsce, które znaleźliśmy , by ło właściwie wodny m zaułkiem, wy brany m na nocne obozowisko przez kilka mew – awanturowały się bardzo głośno, kiedy dziób Spy glass wy łonił się z głównego nurtu rzeki i przegonił je stamtąd. Rwetes ucichł, zastąpiony przez odgłosy szmerów i bulgotania – codzienny ch rozmów na mokradłach. Przy jąłem to z ulgą, gdy ż w moich uszach by ły to naturalne dźwięki ziemi, ale też przy pominały mi wszy stko to, co miałem niebawem zdradzić. Próbowałem wy ciszy ć te ukłucia sumienia, utrzy mując ciągły strumień rozmowy z Natty – oczy wiście szeptem, żeby nie zanikło w nas poczucie uczestniczenia w spisku. Nasza rozmowa zawiodła nas od najwcześniejszy ch wspomnień (z unikaniem tematu matek i ojców) do lat szkoły , do zawiłości łaciny i nadziei (na szczęście), lęków (u niej przed robakami, a u mnie przed bardziej abstrakcy jny mi zagrożeniami, takimi jak porażka), do dnia urodzin, do potraw, które lubiliśmy (wołowina), do ty ch, który ch nie lubiliśmy (twarde suchary ), do gwiazd i księży ca, który świecił nad nami jasny m światłem i mógł by ć bramą do innego świata całą ze światła, znów do dni w szkole i ulubiony ch nauczy cieli, do książek (który to temat by ł Natty obcy , bo mówiła, że są nudne) i tak dalej. Od czasu do czasu zbliżał się do nas jakiś ptak, ale przestraszony naszą obecnością leciał dalej. Rzeka by ła w większości opustoszała – choć czasami pojawiały się cicho sunące po niej barki z lampami na dziobie i rufie, a ich żagle i kadłuby poły skiwały przepiękną barwą matowego węgla. Chlupot wody o ich dzioby by ł niczy m odgłos samego snu. Wszy stkie te zjawiska pomagały odgonić mój smutek. Gdy by nie zaczęło się robić coraz chłodniej, z pewnością powieki by się nam zamknęły i tak zostaliby śmy oparci o siebie, wracając do naszy ch plotek dopiero o brzasku.
Obliczy łem, że północ już minęła, kiedy ostatni z klientów mego ojca wy szedł chwiejny m krokiem z Hispanioli i powlókł się do domu ścieżką holowniczą. Wiedzieliśmy o ty m, bo sły szeliśmy bełkotliwe pożegnania oraz kilka zwrotek śpiewanej przez gościa, niknącej w oddali piosenki. Dobrej nocy, druhowie, i wam, piękne panny, Swym blaskiem cny miesiąc prowadzi zachłanny W nieznane krainy, gdzie łacniej miłować, Gdzie hen, tam za morzem, nie trzeba pracować, We śnie i na jawie, stąd wiedzie ten trop, Choć żaden, jak żyję, nie stanął tam chłop. Gdy wy brzmiały ostatnie słowa owej piosenki, zapadła głucha cisza, nabrzmiała w pustce niczy m fala czarnej wody . A jednak zamiast podtopić, ochlapała mnie tak, że otrzeźwiałem w jednej chwili, odzy skując władzę nad zmy słami, a mój umy sł skoncentrował się na zadaniu. Wszy stko, co wcześniej robiłem – całe to moje czy tanie, a szczególnie czas poświęcony na studiowanie stworzeń na świecie – zdało mi się przy gotowaniem do tej właśnie chwili. Natty nie musiała mi wcale ży czy ć szczęścia. Odczekałem jeszcze kilka chwil, wy obrażając sobie, jak ojciec idzie na górę i zapada w sen, po czy m dotknąłem jej ramienia i wy szedłem z łodzi. Ona natomiast nie odezwała się słowem pełny m otuchy ; powiedziała ty lko to, co najbardziej pragnąłem usły szeć: – Zaczekam tu na ciebie. To niezwy kle dziwne doświadczenie, stanąć tak przed domem z dzieciństwa i nie poznawać go. W moim przy padku wrażenie rozłamu by ło jeszcze bardziej wstrząsające po ty ch ostatnich kilku godzinach, podczas który ch Natty i ja zabawialiśmy się opowiadaniem historii naszego ży cia. Kiedy wśliznąłem się przez boczne drzwi do domu, dobrze znana, zakrzy wiona klamka oraz skrzy pienie zamka by ły dla mnie jedy nie suchy mi faktami. To uczucie obcości pogłębiło się jeszcze, kiedy wszedłem głębiej. Jasny kamienny szy nkwas naznaczony plamami księży cowej poświaty , drzwi do komory z metalową kratą w główny m panelu, wy tarte wgłębienie w czerwony ch cegłach progu do kory tarza nagle stały się ciekawostkami, przestając by ć osnową mej egzy stencji. Ruszy łem dalej – wręcz pły nąłem, można powiedzieć, ponieważ czułem się równie ulotny jak zjawy z bagien. Na górę wąskimi schodami. Wzdłuż kory tarza, gdzie niewzruszenie przy glądały mi się oblicza my śliwy ch, ogarów i koni. W dół po trzech schodkach; środkowego należało unikać, gdy ż skrzy piał pod ciężarem. I oto znalazłem się przed drzwiami sy pialni ojca – które by ły uchy lone – a odgłosy chrapania unosiły się w powietrzu niczy m bąble na błotnej toni. Prowadziły mnie wprost do łożnicy ojca, bez konieczności uży wania latarni, której płomień dogory wał teraz tam, gdzie ojciec ją postawił, a którą teraz ja po cichu podniosłem. Kiedy uniosłem źródło światła, opanowało mnie poczucie wkraczania na obcy teren, bo nie pamiętam, kiedy po raz ostatni znalazłem się w sy pialni ojca. Pewnie wówczas, gdy jeszcze jako dziecko, obudzony jakimś koszmarem, szukałem u niego pocieszenia. Moje wy gnanie do szkoły w Enfield położy ło kres takim wizy tom i choć nie wy pleniło ich potrzeby , wy tworzy ło między nami pewien chłód. Ten narastał miarowo za każdy m razem, kiedy podczas wakacji przeby waliśmy razem. On miał swoją pracę w gospodzie, a ja miałem swoje ży cie na ślazach oraz nawy k zbieractwa i pasję botanika. Kiedy skończy łem naukę w szkole, stałem się dzienny m służący m w szy nku, i choć moje ciało przeby wało w Hispanioli, umy sł dry fował gdzie indziej. Z ty ch właśnie powodów stałem teraz w jego sy pialni niczy m intruz, wdzięczny losowi za ten płomy k świecy . Pomy ślałem, że ojciec trzy ma swoje rzeczy zawsze w nienaganny m porządku.
Koszula i spodnie, które miał na sobie tego dnia, leżały złożone na drewnianej ławie, gotowe do założenia następnego ranka. Pojedy nczy obraz na ścianie – ry sunek statku na pełny ch żaglach wpły wającego do ujścia rzeki – wisiał dokładnie nad stojący m tu windsorskim krzesłem, w który m najwy raźniej siadał, by obserwować przez okno ruch statków na rzece poniżej domu. Dzban i miska stały na stoliku z marmurowy m blatem w rogu pokoju, a ich biel wzmagała się ty lko pod wpły wem światła lampy . Wszy stko w idealny m porządku, wszy stko bezbłędnie ustawione. Niczy m w kajucie statku, pomy ślałem, i to nie ty lko dlatego, że przy szedł mi do głowy niski sufit pomieszczenia. My ślami by łem już na otwarty m morzu. U stóp jego łóżka stała kwadratowa czarna skrzy nia zamknięta na najbardziej wy my ślne staroży tne urządzenie do zamy kania. Skrzy nia została przy targana dawno temu do Admirała Benbowa przez Billy ’ego Bonesa i została tam, gdy Billy Bones spotkał się ze Stwórcą – a mój ojciec zatrzy mał ją po powrocie z Wy spy Skarbów. W dzieciństwie zachęcał mnie, by m obdarzał tę skrzy nię nabożną czcią, jakby zawierała relikwie, przy który ch całun naszego Zbawiciela by ł równie nieistotny jak kuchenna szmata. Ale w rzeczy wistości nie ty le zawartość przy ciągała moją uwagę, co sama skrzy nia. Przesuwając drobny mi rączkami po zadrapany ch deskach, doty kając wgłębień na żelazny ch sztabach oraz inicjału B wy palonego na wieku rozżarzony m żelazem, czułem, że jestem w stanie prześledzić cały przebieg wy padków i dramatów znany ch z opowieści ojca z o wiele większą dokładnością, niż mogły to przedstawić jakiekolwiek słowa. Wciąż unosił się nad nią gry zący opar prochowego dy mu z dział, odbijał się w niej bły sk świszczącej stali, widniała na niej krew niegodziwców oraz czuć by ło urok ich pirackich waśni. Kiedy stanąłem przed nią teraz, postawiłem lampę na ziemi i położy łem otwarte dłonie na wy pukły m wieku, jakby spodziewając się, że coś na kształt ciepła ludzkiego ciała dotknie my ch palców. Nie poczułem niczego poza kurzem i zimnem – to wrażenie zdało się również rozczarowujące dla mego ojca, bowiem nagle rzucił się niespokojnie, przerwał chrapanie, otworzy ł i zamknął usta w kilku głośny ch mlaśnięciach, po czy m znów zapadł w głęboki sen. Podczas tego zamieszania, kiedy jego głowa przekręciła się na poduszce, zobaczy łem ciemny szpagat wokół jego szy i z zawieszony m kluczem do skrzy ni na końcu. Do tego momentu mego najazdu, powtarzałem sobie, że jeśli ojciec się obudzi, powiem, że przy szedłem mu ży czy ć dobrej nocy i zameldować o swoim bezpieczny m powrocie z Londy nu. Ale kiedy podkradłem się bliżej, a nocne wiatry coraz mocniej napierały na dom, powodując niespodziewane skrzy pienie drewna, brzemię mego wy stępku ciężko opadło mi na ramiona. Zbliżałem się do chwili, w której nie będzie już wy mówek. Do momentu, w który m z marnotrawnego powracającego miałem się zmienić w marnotrawnego uciekającego. Ta my śl zaatakowała mnie z taką bezwzględnością, że stanąłem jak wry ty i przez całą minutę patrzy łem na ojca, jak leży nieznacznie oświetlony , w zupełniej nieświadomości. Przy jrzałem się jego twarzy i przerzedzający m się włosom na głowie. Zobaczy łem, jak usta drżą mu nieznacznie wraz z wy dy chany m powietrzem. Przy glądałem się załamaniom i krawędziom jego długich małżowin uszny ch, jakby m nachy lał się nad jakimś trofeum, przy niesiony m właśnie z mokradeł, które miało zasilić moją komnatę kuriozów. To by ł mój ojciec. Mój ojciec, który jako chłopiec uczestniczy ł w większej przy godzie niż ja mógłby m w ogóle pomarzy ć. Mój ojciec, który nigdy nie podniósł na mnie ręki. Mój ojciec, który dał mi wy kształcenie i wszelkie związane z ty m perspekty wy , jakich on sam nigdy nie miał. Mój ojciec, który w honorowy sposób czcił pamięć mej matki. Mój ojciec, który wy chował mnie w samotności i którego jedy ną wadą by ło to, że oczekiwał ode mnie ciężkiej pracy i zby t wielkiej lojalności wobec siebie. Gdy by tak nie by ło, można by powiedzieć, że mnie ignorował! Z ręką na sercu stwierdzam, że nigdy nie kochałem go mocniej niż w momencie swej zdrady .
Może to stanowić wy jaśnienie faktu, dlaczego moje palce wy konujące to, czego od nich oczekiwałem, zdawały się nie należeć już do mnie, lecz do jakiegoś nieznajomego, który zawładnął my m ciałem. Litościwie nie musiały się wiele napracować – mój ojciec leżał teraz płasko na wznak, nocna koszula by ła rozpięta na piersi, a sznurek wisiał luźno na szy i, natomiast kluczy k zapadł się pod jego prawą pachę, gdzie leżał do połowy zagrzebany w czarne, wilgotne włosy . Wy łuskałem go delikatnie. Z wy czuciem wy macałem szpagat, który zdawał się poły skiwać w skąpy m świetle lampy i by ł ciepły od jego ciała. Z radością odnalazłem węzeł i chwy ciłem zań zręcznie, starając się go poluźnić… I nie udało się. Węzeł by ł mocno zaciśnięty i nie niepokojony od wielu lat stwardniał, zbijając się w solidną kulkę. Wiedziałem, co muszę zrobić. Wiedziałem też, że jeśli się zawaham, obezwładni mnie strach i nie będę w stanie tego zrobić. Właśnie w tej chwili my śl o Natty wpadła do mej głowy niczy m burza gradowa – o ty m, jak noc wzdy cha wokół niej, o ty m, jak kpiłaby ze mnie niemiłosiernie, gdy by m wrócił do Spy glass z pusty mi rękami. Pojawiła się w moich my ślach tak wy raźnie, że w gruncie rzeczy wy dawało mi się, że to jej głowę unoszę, podkładając pod nią dłoń. To mogła by ć też równie dobrze jej ciepła szy ja, którą musnąłem swą dłonią, kiedy sięgając po szpagat i chwy tając klucz między kciuk i palec wskazujący , zacząłem go ściągać. W samy m środku tej operacji mój ojciec jakby na chwilę przestał oddy chać, otworzy ł szeroko oczy i popatrzy ł prosto na mnie. Stałem w bezruchu, odwzajemniając spojrzenie. Ale o ile moje oczy rozumiały , co widzą, jego by ły ślepe – czy też utkwione w jakimś przedmiocie, który siedział we mnie. Przez chwilę wstrzy my wałem oddech, doświadczając nieprzy jemnego uczucia, że zostałem nakry ty na gorący m uczy nku. By ł to kry ty czny moment mej wizy ty . Wiedziałem, że jeśli teraz upuszczę klucz, wrócę do dawnego ży cia. Mogłem też dokończy ć dzieła – rzucając się w przy godę i niebezpieczeństwo. Nie muszę mówić, co postanowiłem ani z jaką prędkością skończy łem pracę. Kiedy mój ojciec znów zamknął oczy , przełoży łem mu szpagat przez głowę (którą następnie położy łem delikatnie na poduszce) i odszedłem od łóżka, by przy kucnąć obok mary narskiej skrzy ni. Dzięki lampie moje zadanie by ło niezwy kle proste. Ku memu zaskoczeniu klucz wszedł do zamka niezwy kle gładko i następnie pły nnie się przekręcił z przy jemny m, metaliczny m stukotem świadczący m o ty m, że mój ojciec też go często uży wał z powodów, który ch nie chciałem teraz roztrząsać – a dla który ch zawartość skrzy ni by ła dla niego ważniejsza, niż podejrzewałem. Wieko otworzy ło się z bezgłośny m westchnieniem, roztaczając nieznaczną woń ty toniu i smoły , gdy oparło się o brzeg łóżka. Nachy liłem się, jakby m zaglądał w głąb studni; czułem, że w każdej chwili mógłby m stracić równowagę i runąć głową w toń. Pamiątki zbierane w ciągu naszego ży cia przedstawiają przeważnie wielką wartość dla nas, inny m wy dając się zupełnie nieistotny mi. Tak samo by ło w przy padku ojcowej skrzy ni skarbów. Wśród przedmiotów, które w niej znalazłem i podnosiłem do lampy , żeby im się bliżej przy jrzeć, znajdował się kwadrant, cy nowy kubek, kilka lasek ty toniu, stary hiszpański zegarek, dwie busole w mosiężnej oprawie, pięć albo sześć dziwny ch muszli z Indii Zachodnich, skórzana sakwa zawierająca monety (które, jak stwierdziłem, by ły pozostałością jego części skarbu z wy spy ), pukiel brązowy ch włosów, spleciony ch i zwinięty ch, zielony barwnik do powiek, różne notatniki wy pełnione kolumnami cy fr, które pewnie by ły księgami Hispanioli, kilka elementów stroju włącznie z szary m szalem i parą rękawiczek w ty m samy m kolorze, kolejny skórzany pugilares z trzema, czterema mleczny mi zębami w środku, bardzo poręczny pistolet z przy czepioną do niego kartką, na której ktoś dziecięcy m pismem nakreślił „broń wy korzy stana do odprawy Izraela Handsa”, zapieczętowana koperta, na której ktoś napisał tą samą dłonią: „Czarna Plama, dana Billy ’emu Bonesowi i Ślepemu Łapie, nie otwierać”, kilka gazet kruchy ch niczy m pajęczy ny ,
pusta pochwa, długi kieł jakiegoś zwierzęcia, na który m wy drapano podobiznę statku, i tam, gdzie się spodziewałem – na samy m dnie skrzy ni – niewielka sakwa z zielonego jedwabiu. Miała przy czepiony pasek z plecionej linki, żeby można by ło ją tak swobodnie nosić na szy i, jak mój ojciec nosił kluczy k, i została zamknięta przy pomocy wstążki związanej w zgrabną kokardę. Od razu odgadłem, że sakwa zawiera to, po co przy szedłem – i nie zawiodłem się. Rzeczy wiście, kiedy podniosłem ją do oczu i dotknąłem wstążki, materiał rozsy pał się w proch i żółta kartka papieru w środku właściwie sama oddała się w moje ręce, nie musiałem jej wy ciągać. Rozgorączkowany przy klęknąłem i zbliży łem kartę do lampy . Kiedy teraz to wspominam, wy daje mi się niezwy kłe, iż nie lękałem się, że mój ojciec może obudzić się w każdej chwili i wy zwać mnie od zdrajców. Ale nie bałem się. Mój insty nkt samozachowawczy , podobnie jak i moje sumienie, całkowicie pochłonęła ciekawość. W dawny ch latach mapę bardzo często składano i rozkładano; by ła cała powalana odciskami wielu dłoni. A jednak wciąż by ła mocna, a ry sunek bardzo wy raźny . Wy spa miała jakieś dziewięć mil długości i pięć szerokości oraz dwie przy stanie i wzgórze w samy m środku oznaczone napisem „Spy glass”. By ło kilka dodatkowy ch oznaczeń najwy raźniej dopisany ch później, ale przede wszy stkim widniały tam trzy krzy że zaznaczone czerwony m inkaustem – dwa w północnej części wy spy , jeden na południowy m zachodzie, a także drobny napis skreślony wprawną dłonią ty m samy m czerwony m tuszem, który bardzo różnił się od pozostałej bazgraniny i składał się ze słów: „Większość skarbu tutaj”. Na drugiej stronie ta sama dłoń umieściła dalsze instrukcje: Wy sokie drzewo. Zbocze wzgórza Spy glass, kierunek NNE rumb na N. Wy spa Szkieletu ESE i na E. Dziesięć stóp. Srebrne sztaby w północnej kry jówce, można ją znaleźć przy zakolu wschodniego wzgórka, dziesięć sążni na południe od czarnej skały z twarzą. Broń łatwo znaleźć w wy dmie. Rumb N od północnej zatoczki przy przy lądku, kierunek E i ćwierć N. J.F. Gdy dotarłem do końca ty ch notatek, moja głowa opadła i przez chwilę mapa zatańczy ła mi przed oczami. Później powoli, jakby nagle powietrze wokół mnie zgęstniało niczy m woda, ponownie uniosłem mapę i moje oczy odszukały górną krawędź płachty . Znalazłem to, czego szukałem. Określenie długości i szerokości geograficznej, które wy ry ło mi się w pamięci w jednej chwili, choć nigdy nie miało by ć powtórzone. Odczułem tak wielką ulgę, że chy ba nawet westchnąłem na głos. Ale to westchnienie szy bko przeszło w szeroki uśmiech, gdy zauważy łem, że kartograf zadał sobie trud podkreślenia ty ch informacji za pomocą nieregularny ch, falujący ch niebieskich linii, jak dziecko, które maluje morskie fale. By łem tak zafascy nowany , że mogłem równie dobrze trzy mać kartę wy rwaną z pierwszej Biblii. Mapa stała się świętością – źródłem pry mity wnej wiedzy – o której wspominano raz za razem przez całe moje dzieciństwo, choć nie mogłem jej wziąć w dłonie. Kiedy się w nią wpatry wałem, mój ojciec i wszy stko w pokoju przestało istnieć. Jednocześnie dokument miał na mnie wielki wpły w, a ja nie potrafiłem stwierdzić, czy to słabość, czy siła. Moja dłoń drżała, choć
by ła twarda niczy m stal. Wciąż zastanawiając się nad tą sprzecznością, złoży łem mapę, schowałem ją do sakwy , zarzuciłem pleciony pasek na szy ję, wepchnąłem sakwę pod koszulę, a potem ułoży łem wszy stko z powrotem w skrzy ni tak cicho, jak się ty lko dało, i w takim samy m porządku, żeby mój ojciec nie poznał, iż przetrząśnięto jej zawartość. Kiedy skończy łem, zamknąłem skrzy nię i na paluszkach podreptałem do łóżka ojca, po czy m jeszcze raz uniosłem mu głowę znad poduszki, by móc włoży ć kluczy k na szy ję. W dzieciństwie często w duchu potępiałem go za to, że kładł się spać pijany . Ty m razem dziękowałem mu za to z całego serca – choć w całkowitej ciszy , a jego jedy ną reakcją na moją ingerencję w sen by ło głośniejsze chrapnięcie. Kiedy skończy łem, spojrzałem na niego ostatni raz. Pomimo ty ch wszy stkich zakłóceń zdawał się przechodzić do kolejnej komnaty snu i leżał teraz bardziej oddalony od zewnętrznego świata, niż kiedy wszedłem do jego sy pialni. Czoło wy gładziło mu się, miałem wrażenie, że zapomniał o wszy stkich troskach. Zacisnął szczęki, jakby dodawał sobie otuchy przed długą wy prawą. – Żegnaj, ojcze – usły szałem własny głos, a przecież wcale nie miałem zamiaru się odzy wać. Słowa opadły na niego równie lekko jak śnieg i w ogóle ich nie poczuł. Postawiłem lampę na stały m miejscu obok trzewików i pospiesznie wy szedłem z sy pialni, nie oglądając się za siebie. Nie spodziewałem się, że tej chwili będzie towarzy szy ł tak wielki smutek, ale nie potrafiłem go zignorować. Dlatego kiedy zszedłem na dół, zatrzy małem się w sali szy nku i zostawiłem ojcu wiadomość. Na tablicy , na której notował zamówienia, potrawy i trunki, wy tarłszy je starannie, napisałem, że postanowiłem wy ruszy ć w daleką podróż, tak jak i on zrobił, kiedy by ł w moim wieku, i że wrócę jeszcze w ty m roku. Nie napisałem niczego ani o mapie, ani o miejscu przeznaczenia i nie zająknąłem się słówkiem na temat mojej towarzy szki i jej pochodzenia. Ty m samy m jednocześnie wy znawałem mu coś, przemilczając inne sprawy . Kiedy skończy łem, słowa na tablicy poły skiwały w księży cowej poświacie. W minutę przeszedłem przez mokradła i odnalazłem zatoczkę, w której czekała na mnie Natty . Kiedy wszedłem do Spy glass i usiadłem obok niej, popatrzy ła mi w twarz bez słowa, a widząc moją minę, objęła mnie mocno. By ł to nasz pierwszy uścisk, a ciepło jej ciała i delikatny zapach potu niemal mnie obezwładniły . Niemal nie zauważy łem, że nie wspomniała nic o mapie – by łem jej za to wdzięczny . W gruncie rzeczy wcale nie rozmawialiśmy . Przesunęliśmy się na ławie, wzięliśmy po wiośle i ruszy liśmy rzeką, jakąś milę w stronę Londy nu. Tam przy cumowaliśmy łódkę do przy stani i spaliśmy aż do rana. Kiedy słońce wstało, konty nuowaliśmy naszą podróż ze skarbem wciąż schowany m pod moją koszulą.
Rozdział 8
Odczytywanie mapy Mój ojciec radził, żeby nigdy nie roztrząsać powodów podjęcia decy zji, kiedy już klamka zapadnie. Jako młody chłopak my ślałem, że znaczy ło to, iż nigdy nie zmieniał zdania. Jednak kiedy wy ruszałem na Wy spę Skarbów, zacząłem wierzy ć, że po prostu wolał nie oglądać się za siebie i nie chciał wspominać popełniony ch już błędów. By ć może ta zmiana zdania nie świadczy ła o niczy m więcej poza ty m, że zacząłem odczuwać wątpliwości doty czące swego zachowania. Z całą pewnością, kiedy obudziłem się po nocy spędzonej w Spy glass z twarzą przy stopach Natty i uniosłem głowę, by dokonać inspekcji mokradeł nabierający ch ciepła od porannego słońca, wy obraziłem sobie, że wszelkie mgliste zjawy , które widy wałem wcześniej wałęsające się po okolicy , przy szły , by mnie oskarży ć. Cały ten poły skliwy obraz przemawiał bezpośrednio do mojego poczucia moralności – dlatego złapałem kurczowo za sakwę pod koszulą, ale mapa wciąż tkwiła tam bezpiecznie. Kiedy wróciła mi całkowicie świadomość, uzmy słowiłem sobie, że nawet cała armia oskarży cielskich upiorów nie jest w stanie zmusić mnie, by m zwrócił swój skarb do mary narskiej skrzy ni, z której go wy kradłem. Wiedziałem też, że od tej chwili powinienem raczej patrzeć w przy szłość, zastanawiać się, co będzie dalej, a nie przepełniony poczuciem winy rzucać trwożliwe spojrzenia za siebie. Ty m samy m złoży łem w duchu przy sięgę, że we właściwy m czasie powrócę do mego ojca i podzielę się z nim ty m, co przy wiozę do domu z mojej przy gody , ale – od tej chwili – nie będę o nim my ślał, chy ba że uznam to za całkowicie konieczne. Jak mi się powiodło wy trwanie w postanowieniu, opiszę na kolejny ch kartach tej książki. Natty obudziła się i naty chmiast ziewnęła szeroko, ukazując różowe podniebienie, po czy m otarła twarz dłońmi. Następnie spojrzała na mnie zaczepnie, jakby odrzucała wszelkie oskarżenia, że w ogóle spała tej nocy . Ponieważ by ło to nasze pierwsze doświadczenie w spędzaniu razem całego dnia, wsty dziliśmy się siebie nawzajem i kilka kolejny ch chwil upły nęło nam w milczeniu. Ale po spry skaniu się wodą Tamizy , upewniliśmy się, że prąd wody biegnie w kierunku, który chcieliśmy obrać, i popły nęliśmy z dala od naszego miejsca postoju. Po dwóch milach zjedliśmy śniadanie w jednej z gospód, która serwowała poży wienie dla żeglarzy , załóg barek i ty m podobny ch, ustaliliśmy plan dnia i znów poczuliśmy się gracko. Pozostała część naszej podróży przebiegła niezwy kle sprawnie. Mocne pły wy rzeki niosły nas szy bko z powrotem do Wapping. Bezpiecznie uniknęliśmy dużego ruchu statków handlowy ch i barek, by zacumować tam, gdzie chcieliśmy . Szczęśliwi wy szliśmy na brzeg i odnaleźliśmy uliczkę wiodącą wprost do Spy glass. Skrzy pnięcia i szepty budy nku bły skawicznie wy niosły nas po schodach do pana Silvera. Ty m razem by ł środek dnia, mgiełka poranna już dawno się wy paliła i niebo stało się błękitne niczy m jajo kosa. Kiedy otworzy łem drzwi, znów oślepiło mnie światło wpadające do pokoju przez olbrzy mie okno, przesłoniłem nawet oczy , jakby m wpatry wał się w słońce. Nasz gospodarz od razu zawołał mnie po imieniu wy sokim, władczy m szeptem: „Jim! Jim!”. Nie mogłem go jeszcze zobaczy ć, bo wciąż walczy łem z oślepiający m światłem, ale by ło jasne, że głos pana Silvera dobiega z szezlonga, który od czasu mej ostatniej wizy ty został przestawiony w inne miejsce i stał teraz wzdłuż okna. Ta zmiana to drobnostka, a jednak zdołała zdławić mą pewność siebie tak, że nie wiedziałem już, czego się mogę spodziewać po moim gospodarzu.
W rzeczy samej, kiedy odstawiłem dłoń od oczu i zamrugałem kilkakrotnie, zobaczy łem, że pan Silver nachy la się w moją stronę tak głęboko, że groziło to upadkiem na podłogę. Natty bły skawicznie stanęła u boku ojca i przy klękła, by go podtrzy mać – ale on jedy nie lekko trzepnął ją słaby mi dłońmi. Kleksowi nie podobało się, że jest ignorowany przez swoją panią, i zaczął z dużą złością wy krzy kiwać własne imię z klatki na stole, co skłoniło mnie do interwencji. Podszedłem bliżej, przesunąłem palcem po prętach klatki – na co parsknął niczy m oburzony gentleman starej daty i zamilkł. Teraz, kiedy pan Silver znów siedział wy godnie, zaczął sy czeć na swą córkę. – Masz to? Czy to masz? – Mamy to, ojcze – przerwała mu. – Jest bezpieczna. – Przy wołała mnie, by m się do niej zbliży ł. Pan Silver miał na sobie ten sam błękitny mary narski surdut i pogniecione spodnie z wczoraj, choć jego twarz zdawała się jeszcze bardziej zapadnięta, jeśli w ogóle by ło to możliwe. Wspomniałem słowa mego ojca, który uważał, że oblicze tego mężczy zny wy glądała „jak połeć szy nki”. – Niech no ją zobaczę – wy szeptał, przewracając gorączkowo oczami. – Niech znów wezmę ją w dłonie. Zerknąłem na Natty , szukając w jej twarzy sy gnału, co mam zrobić, i znów zadecy dowała za mnie, dając znak, że powinienem wy jąć mapę z kry jówki. Uświadomiłem sobie, że pierwszy raz miała ją zobaczy ć. Jeśli odczuwała podniecenie, by ło ono dobrze skry wane, co, jak pomy ślałem, dowodziło, iż darzy mnie zaufaniem. Kiedy zacząłem rozpinać koszulę, pan Silver chwy tał dłońmi powietrze, tak jak to robił podczas mojej poprzedniej wizy ty . – Ale co z tobą, ojcze? – powiedziała łagodnie Natty , ignorując te gesty . – Co z tobą? Starzec nie odpowiedział. Jego twarz stężała i zacisnął ją niczy m pięść tak, że uwidoczniły się wszy stkie zmarszczki, po czy m popatrzy ł na córkę z pogardą. Natty udała, że tego nie zauważa, i pogładziła go po czole. W ty m geście by ła sama dobroć i poczułem wielką ulgę, ale Kleks najwy raźniej podejrzewał co innego. Kiedy oderwała dłoń od ojcowskiego czoła, ptak wskoczy ł z podłogi klatki na swoją żerdź, do której przy warł jaskrawo żółty mi łapkami, i koły sząc się w przód i w ty ł krzy czał: – Zostaw mnie! Nie ruszaj! – z taką zapalczy wością, że przez chwilę zamarliśmy w bezruchu. – Mam ją tutaj, panie Silver. To ja wy powiedziałem te słowa, to moje dłonie trzy mały mapę. Już ją rozłoży łem i po raz pierwszy zobaczy łem ją w dzienny m świetle. Podkreślenia wy dały się jeszcze bardziej dziecinne, niż kiedy oglądałem je w pokoju ojca. Jednak nazwy – nazwy oraz rdzawe znaki krzy ża – posiadały tak niesły chaną moc, że wy dawało mi się, iż powietrze wokół mnie zadrgało. Pan Silver zamarł na chwilę, wpatrując się ty lko w przestrzeń swy mi mleczny mi oczami, zwężając je, jakby się starał skupić; brew mu stężała, a głowa uniosła się na cal lub dwa nad poduszkę. – Daj mi ją – powiedział – muszę mieć pewność. – Mówił bardzo cienkim, chrapliwy m głosem, ale by ła w nim nieznosząca sprzeciwu nuta, której nie oparłby się sam kapitan Flint. Kiedy wy konałem jego polecenie, wziął papier do ręki z taką czułością, jakby obawiał się, że rozpuści mu się między palcami. Gładził mapę przez kilka minut i kiedy upewnił się co do jej autenty czności, podniósł ją blisko twarzy i dwa, trzy razy bardzo głęboko wciągnął zapach pergaminu. – Czujesz to, chłopcze? – zapy tał dużo spokojniejszy m głosem, kiedy w końcu pozwolił głowie opaść na poduszkę. – A ty , moja córeczko, czujesz to? Morze i ziemię, i wszy stko, co w sobie kry ją.
Żadne z nas nie odpowiedziało; patrzy liśmy ty lko ze zdumieniem, jak wciąż doty ka papieru koniuszkami palców. Wędrowały tam i z powrotem, tam i z powrotem, jakby mapa przeniosła go z łóżka i wiodła po zatoczkach wy spy , by mógł penetrować jej doliny i lasy , dawała mu się napić ze strumienia i podciągała go w drodze po zboczach wzgórz. W końcu skupił się na słowach „sztaby srebra” i zdawał się trącać pojedy ncze litery , zmuszając je do działania. Kiedy zadowolił się w ten sposób, począł pieścić całą powierzchnię mapy z niezwy kłą czułością, a wąż na jego tatuażu wił się niespokojnie. Następnie przesuwał papier w górę i w dół po białej szczecinie na brodzie, po nosie i po czole. W końcu przy tknął ją do ust i złoży ł na niej czuły pocałunek. By ło to odrażające widowisko, ale też przy kuwające uwagę. Do ust pana Silvera napły nęła ślina, musiał ją przełknąć nie raz i nie dwa. Natty wzięła to za sy gnał, że powinna zakończy ć to widowisko, by ć może w trosce o jego zdrowie. Dlatego nachy liła się nad ojcem i wy jęła mu mapę z palców, mrucząc bez końca: – Już dobrze, tato, już dobrze, zabierzemy ją teraz. No już, już. Kiedy Natty zwróciła mi papier, usiadła na szezlongu obok ojca i wzięła go za ręce. – Posłuchaj mnie – powiedziała głosem pełnego słody czy rozsądku. – Przy szliśmy pokazać ci mapę i teraz już ją widziałeś. Teraz nadszedł czas, by się pożegnać. Wiesz, co musimy zrobić. Powinniśmy wy ruszy ć w naszą podróż. Dasz nam swoje błogosławieństwo i powiesz, że będziesz oczekiwał naszego bezpiecznego powrotu? – Moje błogosławieństwo? No oczy wiście, macie moje błogosławieństwo – powiedział pan Silver głosem tak cichy m, jakby przemawiał w kościele. – Macie moje błogosławieństwo i moją modlitwę, moją modlitwę o wasz bezpieczny powrót i twoje powodzenie. – Przeciągnął to ostatnie słowo tak, że zabrzmiało niczy m wężowy sy k, ale pozbierał się, co świadczy ło o ty m, że miał nam zamiar powiedzieć coś ważnego. By ły to słowa: – Wasz sukces stanie się kresem wszy stkiego. Wy zwoli mnie. Wszy stkich nas wy zwoli. Przy wieź mi srebro, a będę mógł spokojnie umrzeć. – Cicho, ciii, nie wolno tak mówić – rzuciła pospiesznie Natty , ale jej ojciec nie reagował, zaciskając ty lko mocniej szczęki. Wprowadziło to do atmosfery pewien niepokój, który , moim zdaniem, musiałem rozproszy ć ze względu na dobro Natty . – Zanim postawimy żagle – powiedziałem – mam jedną prośbę. Nie mogłem pożegnać się osobiście z moim ojcem z powodów z pewnością dla pana zrozumiały ch. Mam jedną prośbę: czy może się pan ze mną podzielić swoim wspomnieniem o nim, które zabrałby m ze sobą? Pomy ślałem, że pan Silver zignoruje moją prośbę albo zbędzie ją niczy m, tak wielka pogarda odmalowała się na jego twarzy . Jednak kiedy me słowa zapadły mu w mózg, odniosły bardzo interesujący skutek. Otworzy ł szeroko oczy , ry sy mu złagodniały , a na ustach pojawił się uśmiech równie ciepły jak światło słońca. Dał mi pokaz swej wrodzonej słody czy , której mój ojciec doświadczy ł wiele lat wcześniej – słody czy z gruntu fałszy wej i zawsze będącej wy łącznie środkiem do celu. – Jim! – zawołał, jakby nagle zaskoczony . – Drogi chłopcze! Uratowałeś mi ży cie i dotrzy małeś danego słowa. By liśmy dobrani jak w korcu maku. Chcieliśmy ocalić własną skórę i wzbogacić się, prawda, mój chłopcze? Wolność i bogactwo to piękne rzeczy . Przemawiały przez niego uczucia, które sły szałem już wcześniej, podczas naszego pierwszego spotkania, ale teraz zostały wy powiedziane z większą świadomością. A moja reakcja na nie by ła podszy ta niepewnością, bo choć rozumiałem, że pan Silver mówi o moim ojcu, nie potrafiłem pozby ć się my śli, że traktuje mnie jak swoje dziecko.
Nie by ło to wspomnienie, o które prosiłem, ale napełniło moje serce otuchą przed czekającą wy prawą – choć jednocześnie bardzo mnie zaniepokoiło. By ło to tak nieoczekiwane i do tego tak niepokojące, że na chwilę zamarłem skonsternowany . Kiedy znów odzy skałem zdolność poruszania się, zaskoczy łem nawet samego siebie. Podszedłem do pana Silvera i ucałowałem czubek jego ły sej głowy – by ła to rzecz, której nie zrobiłem, żegnając się z własny m ojcem kilka godzin wcześniej, bo obawiałem się, że go obudzę. Strzępy biały ch włosów połaskotały mnie w usta, skóra by ła bardzo napięta. – Dobry z ciebie chłopak, Jim – mruknął, gdy się wy prostowałem. – Dobry z ciebie chłopak i musisz opiekować się Natty . Musisz… Ale głos mu się załamał, więc to, co zamierzał powiedzieć, odeszło w nieby t. Zamiast tego, przeły kając głośno ślinę, chwy cił lewą dłoń swej córki, a moją prawą i trzy mając je w uścisku szponiasty ch rąk, potrząsnął nimi w górę i w dół. Przy zalewający m nas świetle, wietrze napierający m na okno i bezkresnej, milczącej panoramie Londy nu i jego rzek, które rozpościerały się poniżej, by ła to chwila niezwy kle podniosła. Jednocześnie zaślubiny i pożegnanie. A kiedy się skończy ła, pan Silver wzniósł dłonie, żeby śmy zrozumieli, iż wy sy ła nas w drogę i gdy by śmy mitręży li jeszcze czas, zostając dłużej, wielce by śmy go urazili. By ła to nagła konkluzja, niemniej jednak zmoty wowała nas do działania i dała nam poczucie zjednoczenia we wspólny m celu. Czekałem, aż Natty ponownie położy dłoń na ojcowskiej brwi, zamy kając oczy – jakby w jakimś wielkim wy siłku koncentracji mogła przejąć całą wiedzę tkwiącą pod tą czaszką. Następnie ruszy ła pospiesznie, by zabrać Kleksa (który siedział już spokojniej na swojej żerdzi), po czy m znów dołączy ła do mnie. Wy szliśmy niespiesznie z pokoju, ty łem, jakby śmy opuszczali koronowaną głowę, z wzrokiem wbity m w pana Silvera tak długo, jak się ty lko dało. Nawet nie drgnął – ty lko kiedy zamy kały się drzwi, uniósł swą długą dłoń i powtórzy ł błogosławieństwo, o które prosiliśmy .
Rozdział 9
Srebrny Słowik Kiedy spoglądam na to wszy stko z perspekty wy mojego wieku, wciąż jestem zadziwiony , że podczas ostatniego spotkania z panem Silverem pozostało tak wiele niedomówień. Bardzo niewiele słów padło o moim ojcu. Niemal nic na temat przy gody , która by ła ich wspólny m udziałem. Zupełnie nic na temat ich późniejszego ży cia. Można to zrzucić na karb naszego pośpiechu w stawianiu żagli – oraz mojej niechęci do zadawania py tań, gdy ż tak wiele odpowiedzi usły szałem już w rodzinny m domu. Główną przy czy ną jednak by ł mój młody wiek. Wy kazałem się niedostateczną ciekawością i nadmiernie skupiłem się na samej sy tuacji i na własnej roli w ty m przedsięwzięciu. By łem równie beztroski, jeśli chodzi o przy gotowania do podróży . Kiedy schodziłem za Natty po schodach, miałem wręcz takie same oczekiwania i chciałem udać się bezpośrednio na statek, niczy m gentleman wy chodzący z domu do swego powozu – ty lko że nie miałem żadny ch rzeczy na taką wy prawę. Kiedy zapy tałem Natty , czy nie powinniśmy zapełnić podróżnego kuferka ekwipunkiem, zby ła mnie koncertowo – jej ojciec już posłał na statek wszy stko, czego będzie potrzebować. W takim razie co z matką? Nie powinniśmy się z nią pożegnać? Natty zmarszczy ła brwi, jakby taki pomy sł by ł co najmniej dziwny , ale zmieniła zdanie i skierowaliśmy się do sali szy nku w Spy glass. Zwy kle takie przy by tki znajdowały się na piętrze budy nku, żeby uniknąć potencjalnego zalania przez powodzie – oraz wszelkiego rodzaju niepożądany ch wizy t. Kiedy otworzy łem drzwi, zobaczy łem niski sufit, wy pełnioną dy mem spelunkę, gdzie wszy stko by ło brązowe niczy m pikling: krzesła, stoły , deski podłogi, dłonie i twarze. Przy pły wy i odpły wy rozmów, które od czasu do czasu przechodziły w sprzeczki albo śmiech, przepełniły mnie wspomnieniami z domu. Ale powiedzenie, że takie by ło ogólne wrażenie, oznaczałoby brak szacunku dla pani Silver. Kiedy przechodziliśmy obok stały ch by walców (bandy twardzieli ze statków w stary ch mary narskich surdutach, z dy miący mi fajkami w zębach i chustami zawiązany mi nad uszami), uniosła się znad swego stołu na kozłach, który wy pełniał jeden koniec sali. Od wy siłku jej twarz pociemniała do barwy starego mahoniu. Rozłoży ła szeroko ramiona. – Moje dzieci! – wy krzy knęła tak głośno, że wszy scy wokół niej zamilkli. Zwróciłem szczególną uwagę na jednego chudzielca, który wy glądał bardziej dziko niż cała reszta z powodu braku części ucha – które, jak sądzę, zostało odcięte podczas fechtunku. Rzucił spojrzenie w moją stronę, po czy m zagry zł swoją pry mkę z obraźliwą powolnością i splunął na podłogę, po czy m zapadł się z powrotem w swoje krzesło. Natty i ja staliśmy jak wagarowicze przed dy rektorem szkoły . To ty lko zachęciło panią Silver, która teraz zatrzęsła ramionami, wy stawiając palce do góry . – Moje dzieci – rzuciła ponownie – chodźcie do mnie! Zakleszczy ła nas mocno na swej piersi. Wśród świadków tego zdarzenia zaczął się rozchodzić szmer przy akompaniamencie miarowego walenia kufli o blaty stołów. – Moje dzielne dzieci – mówiła dalej pani Silver, ale już nieco ciszej. – Dobry Bóg powiedział mi, co was tu sprowadza. Przy szliście się pożegnać z waszą matką, a potem opuścić rodzinny brzeg w poszukiwaniu fortuny . „Wszy scy musimy stanąć przed obliczem naszego Pana, Jezusa Chry stusa, żeby każdy mógł otrzy mać to, co mu należne, podłóg czy nów jego, dobry ch czy zły ch”. Nasz Pan mi to powiedział. A powiedział też, że jest kontent. Ty m samy m daję wam
moje błogosławieństwo i puszczam was w drogę. Idźcie! Idźcie! Odszukajcie szczęście swoje, a kiedy będziecie gotowi, powróćcie, przy wożąc waszej matce dowód tego. Wszelki sprzeciw z mojej strony – na przy kład w kwestii, że nie by ła moją matką – wy dawał się daremny . By łem zby t mocno przy ciśnięty , żeby nawet skinąć głową, więc ty lko potarłem nią o jej skórę. Natty czy niła żwawe próby wy rwania się z uścisku; wiedziałem to, gdy ż klatka z Kleksem grzechotała jej w dłoni, a sam ptak darł się jazgotliwie: – Trzy mać kurs, serduszka wy moje! – Dziękuję, mamo – powiedziała Natty po odzy skaniu wolności, a w jej głosie pobrzmiewała wielka ulga. By ł to znak dla pani Silver, by rozluźnić uścisk, na co ja również odskoczy łem w ty ł, dy sząc szy bciej niż zwy kle. Kiedy rozejrzałem się wokół, by określić swoje położenie, dostrzegłem, że nasza publiczność z szy nku znów zaczęła rozmawiać – wszy scy z wy jątkiem zauważonego wcześniej chudzielca, który przemy kał się w stronę schodów prowadzący ch na ulicę, zabierając ze sobą swoje zmasakrowane ucho. – Bardzo prosimy o modlitwę – powiedziała Natty . – Pozostaniemy z mamą w naszy ch modłach i będziemy często o mamie my śleć. Choć to zaledwie garstka słów, na dodatek wy powiedziany ch bardzo cicho, usły szałem w nich wszy stko na temat uczuć Natty wobec jej matki. By ło w nich wy starczająco kurtuazji, by okazać wdzięczność, ale też przebijał przez nie pewien chłód, dowodzący , że przez całe ży cie dziewczy nie brakowało matczy nego ciepła. Jakby na potwierdzenie tego, pani Silver bardzo szy bko zamknęła cały spektakl. Znów pomachała – ty m razem odpędzając nas od siebie – i zajęła się klientami, napełniając ich kufle i śmiejąc się z nimi, zanim jeszcze zdąży liśmy się odwrócić do wy jścia. Poczułem, że muszę w tej chwili opuścić to miejsce, ale zatrzy małem się jeszcze na moment, bo dostrzegłem coś, co pewnie zobaczy łby m wcześniej, gdy by m nie by ł zajęty czy m inny m. Na szerokiej półce nad nadprożem, w wielkiej szklanej skrzy nce tkwiła wspaniała papuga z rozpostarty mi skrzy dłami. Skrzy dła i ciało by ły koloru jaskrawozielonego – niczy m wiosenna trawa – przechodzącego w łagodną żółć na brzuszku, z którego sterczały dwie niezwy kle pomarszczone, czarne łapy zakończone wielkimi pazurami. Chwy tały się porośniętej mchem gałęzi, za którą widniało tło z liści przedstawiające część dżungli. Ślepia cudownego stworzenia zostały wy konane ze szkła i sprawiały wrogie wrażenie – podobnie jak otwarty dziób, jakby ptak chciał coś powiedzieć albo zacząć kąsać. By ł niezwy kle gruby i dało się zobaczy ć poszczególne warstwy kości, niczy m w profilu ścięty ch skał na brzegu morza. By ła to broń, która z łatwością mogła wy rwać kawał mięsa wielkości kurzego jaja z ramienia mężczy zny . – Kapitan Flint – wy szeptała Natty . – Ten kapitan Flint? – Ten sam. Miał dwieście lat, co do dnia, kiedy twój ojciec spotkał go po raz pierwszy . Papugi są przeważnie długowieczne. – Natty zamilkła, by m mógł docenić ten niezwy kły fakt, po czy m mówiła dalej: – Ten sam kapitan Flint, który pły wał z wielkim kapitanem Englandem, ty m piratem. Kapitan Flint, który by ł na Madagaskarze, na Malabarze i Surinamie, w Providence i Portobello. Kapitan Flint, który by ł przy wy ławianiu wraków statków ze srebrem i tam właśnie nauczy ł się tego „Kawałek z ośmiu! Kawałek z ośmiu!” trzy stu pięćdziesięciu ty sięcy takich monet! Ponieważ by ła bardzo podekscy towana swoją krótką opowieścią, mogłem podejrzewać, że Natty pałała do tego ptaka jakiś głębszy m uczuciem. Ale zauważy łem, że za każdy m razem kiedy
się odzy wała, zaciskała mocno pięści – jakby opanowy wał ją żar złości raczej niż sy mpatii. Ja ze swojej strony mogłem ty lko powtarzać samo to imię w całkowity m osłupieniu. We wszy stkich opowieściach mojego ojca z Wy spy Skarbów ten ptak by ł stale obecny – trzepocząc skrzy dłami na barku pana Silvera i skrzecząc to swoje przerażające „Kawałek z ośmiu!”. Stał się tak wy razisty w mojej pamięcią, jak sam Izrael Hands czy Ślepy Łapa oraz każdy z tej bandy piratów. – Jak sądzisz, czy on się za nas pomodli? – zapy tałem, uśmiechając się niepewnie. Natty nie odpowiedziała, ale uniosła głowę i popatrzy ła w nieruchome ślepia ptaka, jakby rzucała mu wy zwanie, by przeleciał przez szkło i zaatakował ją. Przy szło mi do głowy , że przy pominała sobie czasy , kiedy czuła, jak szpony i dziób szarpią jej skórę. Po namy śle doszedłem do wniosku, że jest to prawdziwy powód, dla którego kapitan Flint przeby wa w szklany m pojemniku i już nie dy cha. W końcu, wciąż bez jednego słowa, Natty podniosła klatkę, w której jej własny ptak siedział w milczeniu przy cupnięty na żerdzi, i wy prowadziła mnie schodami na ulicę. Tutaj zamiast skierować się wprost na statek, zaskoczy ła mnie, skręcając w uliczkę przy legającą do Spy glass i wchodząc do budy nku przez boczne drzwi. Znalazłem się w przy ćmiony m pomieszczeniu, w który m cegły na podłodze by ły mocno wy robione od przetaczający ch się po nich z łoskotem beczek. – Co teraz? – zastanawiałem się na głos, ale Natty nie chciała mi powiedzieć. – Poczekaj – powiedziała ty lko. – Poczekaj i zaopiekuj się Kleksem. Posłusznie wziąłem od niej klatkę, ale najwy raźniej dla ptaka nie by ła to wy marzona sy tuacja. W chwili, kiedy Natty zniknęła w jedny m z wąskich przejść, zaczął wy krzy kiwać rozkazy : „Gotuj się do zwrotu przez sztag, gotuj się”. Nie miałem wy boru, zostałem sam i robiłem, co mogłem, by uspokoić ptaka, powtarzając jego imię kojący m, jak sądziłem, głosem. Ale moje wy siłki zdawały się jedy nie pogłębiać jego iry tację. Kiedy Natty wróciła, ty m razem ja zaniemówiłem. Młoda kobieta z krótkimi czarny mi włosami, która przed chwilą wy szła stąd w brązowy m szalu, zwy kłej wełnianej sukience, powróciła zmieniona w chłopaka, w spodniach do kolan z białego płótna, w eleganckim, błękitny m mary narskim kaftanie i w duży m postawiony m kapeluszu, który niby przy padkiem nasunęła na czoło tak, że skry wał większość twarzy . – Nat Silver – rzuciła ze zwy kłą dla siebie prostotą. – My się chy ba nie znamy . – Jak się pan miewa? – odparłem, dochodząc do siebie i ściskając jej dłoń, niezwy kle drobną w moim uścisku. To w połączeniu z gładkością skóry oraz z urodą jej oblicza, na który m nie by ło ani śladu po bokobrodach, a jedy nie delikatny meszek, utwierdziło mnie w przekonaniu, że jej próby ży cia w przebraniu nie ujdą uwadze inny ch. Nie chciałem jej jednak tego mówić, żeby nie by ła rozczarowana. – A ileż to wiosen szanowny pan liczy ? – zapy tałem z przesadną emfazą. – To nie jest zabawa – odparła i zmarszczy ła czoło, dzięki czemu jej kapelusz osunął się jeszcze niżej. – Wiem – odparłem. – Ale muszę ci to powiedzieć: jeśli będziesz udawała, że masz mniej lat niż w rzeczy wistości, będziesz bardziej wiary godna. Natty rzuciła mi poiry towane spojrzenie, ale zrozumiała, że chciałem dobrze. – Szesnaście – zaproponowała. – Za dużo – odparłem. – No to piętnaście. – Czternaście – zadecy dowałem. – Admirał Nelson znalazł się na morzu w wieku lat czternastu. Wątpię, czy wy glądał poważniej od ciebie.
– Niech ci będzie, czternaście – odparła po dłuższej chwili, po czy m potarła twarz dłońmi, żeby policzki wy dały się bardziej szorstkie, i odchrząknęła, żeby pogrubić głos. Zrobiwszy to, stwierdziła najwy raźniej, że przy jęła wy starczającą dawkę porad, wy jęła mi uchwy t do klatki Kleksa z ręki i wy szła na zewnątrz rozkoły sany m mary narskim krokiem. Kiedy przemy kaliśmy się na zachód uliczkami równoległy mi do rzeki, widok Natty , która obecnie wy glądała i strojnie, i dziarsko, przy wiódł na my śl py tanie, którego wcześniej nie chciałem zadawać, choć tkwiło mi głęboko pod czaszką. Czy będziemy mieli na statku jakieś uzbrojenie, na wy padek gdy by nas zaatakowano? Spodziewałem się, że Natty spojrzy na mnie spode łba i powie, żem tchórz, więc ulży ło mi, gdy po prostu stwierdziła: – Py tałam o to ojca. – I co ci powiedział? – Powiedział, że nie ży jemy już w barbarzy ńskich czasach i nie ma co się obawiać takich niebezpieczeństw. – Czy to znaczy , że na pokładzie nie ma broni? – Tego nie powiedziałam. My ślę, że trochę jest. Pistoletów. Szabel. Powściągliwość Natty mogła sugerować, iż ona sama uważa, że nasze zapasy są niewy starczające, ale nie chce przy znać, że ojciec źle jej poradził. Moje podejrzenia stały się jeszcze bardziej zasadne, kiedy usły szałem, że do jej głosu wkradły się dziecięce tony . – Mówiłam ci już wcześniej, Jim. Kapitan Beamish to by czy chłop. Mój ojciec ustalił wszy stko w kwestii łodzi. Zapłacił za wszy stko. To bardzo dobrze o nim świadczy . Czułem, że mnie zby wa. – Nie twierdziłem, że jest inaczej – powiedziałem, a kiedy nie skomentowała tego, wiedziałem, że powinienem zamilknąć. W istocie czułem, że nasza wy prawa jest tak skalana moim poczuciem winy za kradzież mapy , że nie powinienem kwestionować żadny ch inny ch uzgodnień i po prostu iść tam, dokąd mnie Natty zaprowadzi. Nie uważałem nawet za stosowne, by wspomnieć, że nasza mapa wskazuje miejsca ukry cia broni na wy spie, ponieważ nie chciałem wzmagać poczucia, że możemy jej potrzebować. Poruszy łem ten temat sam i teraz tego żałowałem, więc dałem sobie spokój. By ć może Natty wzięła moje milczenie za objaw cichego uniesienia z powodu zbliżającego się rejsu. I przy znaję: kiedy dotarliśmy do portu, znów mowę mi odjęło. Choć mieszkałem całe ży cie przy rzece (mógłby m równie dobrze powiedzieć na rzece) i uważałem się za eksperta w sprawie pły wów i prądów, łodzi i pły wania oraz w kwestii wszy stkich istot, mężczy zn, kobiet i zwierząt pluskający ch się na jej brzegach, nigdy wcześniej nie czułem tak wzmożonego nagromadzenia wodnej energii. Zapach smoły i świeżo ciętego drewna by ł wspaniały – równie wspaniały jak galiony na dziobach wszy stkich pobliskich statków, które spoglądały w stronę odległy ch zakątków świata, a które teraz sterczały nad moją głową oraz nad głowami mary narzy z kolczy kami w uszach, z poskręcany mi bokobrodami i kucy kami. Nawet gdy by m widział ty lu królów czy ambasadorów obcy ch państw, to nie mógłby m by ć bardziej rozanielony . Cały sens człowieczeństwa zdawał się teraz polegać na przejściu jednego ży wiołu w drugi, bo wkrótce mógł zacząć się biblijny potop i każdy , kto nie nauczy się ży ć na wodzie, wkrótce mógł w niej utonąć. Tuzin – może więcej – poszczególny ch kei wy rastało prostopadle z nabrzeża, a na każdej z nich mary narze ładowali, rozładowy wali, targowali się, klęli, dy szeli i pocili się. Liczba statków pojawiający ch się przed moimi oczami by ła za duża, by je zliczy ć – niektóre poły skiwały nową farbą, inne by ły wy płowiałe od liczny ch rejsów niczy m wędrowne ptaki sponiewierane swą podróżą. Nad nimi wznosiły się miriady masztów – niektóre wy smukłe, inne pry mity wne,
niektóre wy sokie niczy m wieże katedry , a wszy stkie wspierane przez setki lin układający ch się w plątaninę takielunku tak gęstą, że aż zdawały się zaciemniać niebo. Z wielką ochotą postałby m tu chwilę i podziwiał to wszy stko, ale ów wielki rwetes porwał mnie z taką mocą, że nie miałem czasu na refleksje. Można powiedzieć, że wraz z Natty całkowicie poddaliśmy się temu miejscu, gdy ż wkrótce poczuliśmy się bezradni niczy m dwa korki w strumieniu. Oznaczało to, że ostatnią część drogi pokonałem w stanie dziwnej bierności i w ogóle nie by łem zaskoczony (choć jednocześnie dziwiło mnie to niepomiernie), kiedy zobaczy łem, że po przeby ciu krętej trasy pełnej rozmaity ch prądów i wirów w końcu stanęliśmy przy statku, który zdawał się bardziej elegancki i interesujący niż tuzin inny ch minięty ch przez nas ślicznotek. Statek by ł jedny m z ty ch, które często podziwiałem, siedząc na swojej grzędzie w Hispanioli – baltimorski kliper na jakieś sto stóp długi z dwoma masztami (oba z wy raźny m przechy łem), z bukszpry tem sterczący m niczy m szty let gotów przecinać nadciągające fale, z pełny m pokładem w najszerszy m miejscu nieco zby t szerokim jak na jego długość, ale o niezwy kle subtelnej i pełnej gracji linii. Gdy by mój ojciec mógł mi zajrzeć przez ramię, powiedziałby , że to statek „spłodzony z wojny , zrodzony z piractwa i wy chowany przez okrucieństwo” – gdy by nie fakt, że wy raźnie poskromiono jego dziką naturę, dostosowując go do celów pokojowy ch, gdy ż posiadał półokrągłą nadbudówkę przy sterze. Dzięki temu można by ło obserwować hory zont niemal ze wszy stkich stron, zaś jej obecność sugerowała, iż to raczej jednostka rejsowa, a nie przeznaczona do działań zbrojny ch. Wrażenia nasiliły się, kiedy zbliży łem się do rufy i zobaczy łem bosmańskie krzesełko zawieszone za relingiem. W krzesełku siedział mary narz rozebrany do pasa, który z wiaderkiem farby zmieniał pierwotną nazwę statku z Nightingale – teraz na burcie widniało Silver Nightingale. Słowo silver znalazło się tu oczy wiście, by zaznaczy ć, kto jest właścicielem statku, i uczy nić go wielkim, nieobecny m członkiem załogi. – Srebrny słowik – odczy tałem na głos w stanie bliskim zachwy tu. – To nasz. – Srebrny słowik jest nasz – powtórzy ła Natty z podobny m podziwem i nabożną czcią w głosie, które, ośmielam się mniemać, by ły po części wy wołane dumą z tego, co też zapewnił nam jej ojciec. – Mówiłam ci, nie musisz się martwić. Wszy stko jest gotowe. Kapitan już na nas czeka. Jeszcze dobrze nie skończy ła mówić, a już rzuciła się przez wąski trap i stanęła na burcie statku. Gdy by znalazła się nieco bardziej z przodu, by łaby od razu widoczna, tutaj jednak ustawiono wiatrołapy i spleciono liny tak, że stanowiły barierę przeciwko falom, które skry ły ją całkowicie. Nie wahając się dłużej, poszedłem w jej ślady i stanąłem na pokładzie statku. Dalej po lewej stronie grupa mary narzy utworzy ła łańcuch, podając sobie skrzy nki i paki, kufry wszelkiego rodzaju i pojemniki z nabrzeża – za chwilę do nich wrócę. Na razie chłonąłem wzrokiem naszego Słowika. Dokładnie wy szorowany pokład składał się z szerokich desek, na które padał cień takielunku bujającego się lekko nad nimi tam i z powrotem. Niskie nadburcie pomalowano na jasnozielony kolor. Właz w kształcie żółwiej skorupy osłaniał schody wiodące na dolny pokład. Zamontowano też starą długą dziewięciofuntówkę **** – najwy raźniej bardziej dla ozdoby niż do uży tku, gdy ż kosz, w który m wcześniej trzy mano kule do niej, służy ł obecnie do przechowy wania sztormiaków i lin zwinięty ch w senny ch splotach. A pod jedny m masztem – nic. Pod drugim – duża beka wy pełniona dojrzały mi, różowy mi jabłkami. Nadbudówka, o której już wspominałem, została, co zauważy łem dopiero teraz, elegancko wy posażona w stół i ławy . Sam ster miał wy bite mosiężne guzy i klamry z bły szczącego metalu. Obok steru zobaczy łem Natty , a właściwie Nata,
jak wciąż powtarzałem sobie w my ślach, że mam ją nazy wać, rozmawiającą z mężczy zną o rozmiarach i posturze niedźwiedzia na krzy wy ch łapach. – Jim! – zawołała. Nowa szorstka nuta w jej głosie wy wołała mój uśmiech, co, jak miałem nadzieję, będzie poczy tane za nic więcej niż ty lko reakcję na widok przy jaciela. – To jest kapitan Beamish. Podszedłem do niego i zasalutowałem najlepiej jak potrafiłem, na co on odpowiedział o wiele bardziej eleganckim ruchem, potem zdjął swój przedpotopowy trójgraniasty kapelusz i wsunął go pod ramię. Miał krótko przy cięte brązowe włosy i bokobrody . Jasnoniebieskie oczy równie dobrze mogły się składać ze słonej wody i światła słonecznego. Te zmrużone, bardzo czujne oczy dokonały wnikliwej inspekcji od stóp do głów. Cokolwiek ustalił na temat mojej mary narskiej przy datności, najwy raźniej zadowoliło go, bo po chwili z całą powagą wy ciągnął dłoń w moim kierunku. – Panie Hawkins – powiedział ciepło. – Kapitanie Beamish – odparłem, nadając memu głosowi ton starego wilka morskiego. – Nie poznałem pańskiego ojca – dodał, co by ło większą śmiałością, niż się po nim spodziewałem, więc nie wiedziałem, co mam na to odrzec. Widząc moje zmieszanie, poszedł za ciosem: – Nie poznałem go, ale go poważam. W milczeniu. – Dziękuję, sir – rzuciłem, odzy skując animusz. – I moim pragnieniem jest podróżować pod swoim nazwiskiem, a nie jako czy jś krewny . Powiedziawszy to, zastanowiłem się, czy nie uraziłem przy padkiem Natty , o której załoga wiedziała, że jest dzieckiem pana Silvera, choć by najmniej nie jego córką. Ale ona najwy raźniej uważała, że ona to nie ja, i uśmiechnęła się do mnie. Podobnie jak kapitan. – Doskonale – powiedział – cieszę się, że mamy takie samo zdanie. Powiemy załodze, że znalazł się pan na pokładzie jako przy jaciel i towarzy sz naszego Master Nata. Czy taka charaktery sty ka odpowiada panu? – Idealnie, sir – powiedziałem, choć nie ośmieliłem się odwrócić w stronę Natty , by sprawdzić, co ona my śli na ten temat. To, że nie odezwała się ani słowem, w zupełności mi wy starczało. – Doskonale – powtórzy ł kapitan, po czy m zamilkł i ściszy ł głos do szeptu. – Ale muszę cię, chłopcze, ten jedy ny raz zapy tać: czy wziąłeś ze sobą to, czego potrzebujemy ?
Rozdział 10
Kapitan i załoga Nasz kapitan by ł człowiekiem, którego dobre serce uwidaczniało się na łagodny m obliczu – ale co z inny mi na pokładzie Słowika? Natty upierała się, że nie są to mary narze podobni do ty ch, którzy wy pły nęli na pokładzie Hispanioli z naszy mi ojcami – choć jakiś tuzin, pracujący teraz obok, zdawał się „zbieraniną od Sasa do Lasa”, jak to mówią. Najstarszy by ł bosman, brązowy starszy mary narz z wy sklepioną piersią i brodą gładką niczy m sierść borsuka – to on doglądał wszelkich prac. Obok niego stał dużo bardziej rozczochrany jegomość z kolczy kami w obu uszach i krótką, żółtą fajeczką wy stającą z krzaczastej, siwej plątaniny włosów okalającej twarz. Kolejny , którego wziąłem za kuka, bo miał na sobie fartuch już poplamiony tłuszczem, zdawał się tak chudy i delikatny , że zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle będziemy coś jeść podczas rejsu. Czwarty , który przy kuł mój wzrok, pracował obok schodów wiodący ch na dolne pokłady i kiedy pozostali zaczęli śpiewać, on odwrócił głowę, jakby chciał im pokazać, że nie ma zamiaru dołączy ć. Kiedy to zrobił, zauważy łem poharatane ucho i rozpoznałem w nim jednego z klientów szy nku Spy glass. Powtarzałem sobie, że pewnie źle go tam oceniłem, ponieważ nie wy obrażałem sobie, żeby kapitan mógł zatrudnić osobę, za którą go pierwotnie wziąłem. Przedstawiam to wszy stko, jakby m przy glądał im się bacznie przez dłuższy czas – w rzeczy wistości nic takiego nie miało miejsca, rzuciłem ty lko na nich okiem, kiedy kapitan puścił moją dłoń. – Bardzo mądrze – powiedział dudniący m głosem, w który m sły szałem ślady Zachodniego Kraju. – Nasze sprawy mogą poczekać. Wy starczy mi wiedza, że masz to, co potrzeba. Trzy maj to jeszcze przy sobie przez jakiś czas. Oczy wiście miał na my śli mapę, do której dostępu nie zamierzałem mu bronić. Ale teraz, kiedy doceniono moją dy skrecję, udawałem, że taki by ł mój pierwotny cel – i zmieniłem temat rozmowy . – Pochodzi pan z Bristolu, sir? – zapy tałem go. – Blisko. Skąd wiesz? – Rodzina mojego ojca pochodzi stamtąd. On mówi tak jak pan. – Twój ojciec – zaczął wolno kapitan, smakując każde słowo tak jak chwilę temu. – Cóż, z pewnością jest to człowiek, który ma morską wodę we krwi. A ty co masz w swojej? Słowa te wy powiedziane inny m głosem mogły by zabrzmieć jak wy zwanie. W rzeczy wistości by ło to niewinne py tanie – choć z wy starczającą dozą zadziorności, by m szukał ratunku u Natty . Dziewczy na obserwowała moją wy mianę zdań z kapitanem, jakby by ła moją opiekunką, spojrzenie jej oczu omiotło mą twarz, czy tało w moich my ślach, sprawiło, że wy wy ższałem się ponad stan. Wy starczy ła mi sama perspekty wa późniejszej repry mendy z jej strony . – Nie ma w niej aż ty le soli – odparłem. – Może więcej wody słodkiej. Kapitan zaśmiał się i klepnął mnie w ramię – co, jak zrozumiałem, miało znaczy ć, że wkrótce stanę oko w oko z bardzo dziwny mi sprawami i lepiej, żeby m się na nie przy gotował. Natty , stwierdziwszy , że starczy już ty ch prezentacji, wtrąciła się: – Kiedy wy pły wamy ? Kapitan zmruży ł oczy , jakby nie by ł przy zwy czajony do takiej bezpośredniości, i przemilczał to, co w pierwszej kolejności ślina mu na języ k przy niosła, przy pominając sobie, że mówi do
córki pana Silvera, która jest jego przedstawicielem na ty m statku. Skłoniło mnie to do wy snucia wniosku, że kapitan ma swoje zdanie, niemniej jednak szanuje władzę zwierzchnią. Miał też poczucie humoru, bo najpierw odegrał spektakl, spoglądając na słońce, wzdłuż pokładu i na szczy t masztu przez takielunek, aż w końcu sprawdził kierunek wiatru, po czy m zwrócił się do Natty , mówiąc: – W ciągu godziny – jakby dopiero teraz podjął tę decy zję. – Tak szy bko? – zdziwiłem się, ale nie zabrzmiało to tak entuzjasty cznie, jak sobie zaplanowałem. – Mamy wszy stko, czego potrzebujemy – odparł kapitan. – Teraz, kiedy mamy również pana, panie Hawkins, już nic więcej nam nie brakuje. Mówiąc to, zrobił krok w moją stronę, jakby nie by ł w stanie powstrzy my wać dłużej swej ciekawości, a następnie rozejrzał się wokół. Poszedłem za jego przy kładem i zobaczy łem, że załoga wciąż jest zajęta załadunkiem. Obserwowała nas ty lko jedna para oczu, należąca do znanego mi już pokry tego szramami jegomościa, który teraz trzy mał się w pobliżu włazu zakry wającego schody . Wolałem, żeby go tu nie by ło. – Nie ma zagrożenia – mruknął kapitan, mimo iż by liśmy obserwowani. – Może teraz będziemy mogli bezpiecznie poznać tajemnicę. W końcu jeśli mamy podnieść żagiel, muszę znać kurs. Natty się zaśmiała, co by ło dość złośliwe z jej strony , ale udawałem, że tego nie zauważy łem, i z powagą zabrałem się do dzieła. Odpiąłem guziki koszuli, zdjąłem z szy i niewielką sakwę zawierającą mapę i podałem ją kapitanowi bez słowa. Nie mogłem nie zauważy ć, jak zagrzała się pod wpły wem ciepła mojego ciała. Wrażenie, jakie wy warła na kapitanie, by ło niezwy kłe. Jego dobroduszny nastrój wy parował gdzieś i cała twarz zamarła w wy razie niezwy kłego skupienia. Położy ł sakwę na otwartej lewej dłoni, otworzy ł klapkę i bardzo ostrożnie wy ciągnął z niej mapę. Z początku trzy mał ją z dala od twarzy , mrużąc oczy , po czy m uniósł mapę, tak drżąc w obawie, żeby nic się jej nie stało, że pergamin zdawał się cały wibrować. Nasz niemy obserwator by ł tak podekscy towany ty m wy darzeniem, że aż się zachły snął – na co kapitan odwrócił się szy bko, a tamten czmy chnął, zmieniając się w białą plamę w ruchu, i zniknął wśród kamratów niczy m królik w swej jamie. Nawet jeśli to zaniepokoiło kapitana, nie dał tego po sobie poznać. Wracając do przerwanego wątku, zaczął delikatnie przesuwać dłonią po mapie, kreśląc kontury wy spy . Kontrast między postępowaniem kapitana i pana Silvera by ł uderzający – w jego doty ku znać by ło wy łącznie zachwy t i czy stą rozkosz, kiedy przeglądał mapę najpierw z jednej, a potem z drugiej strony i kiedy bezgłośnie poruszał ustami, wy powiadając zaklęte w niej nazwy : Kotwiczenie Kapitana Kidda, wzgórze Spy glass et cetera. Sztaby srebra, jak zauważy łem, minął bez emocji. Podobnie jak miejsce ukry cia broni. Kiedy skończy ł już podziwiać mapę, zamknął oczy . Proszę, pomy ślałem – zaczął wy obrażać sobie podejście pod wy spę przez prądy , które mogły nas zbić z kursu, i mielizny oraz inne przeszkody , który ch musiał unikać. Następnie znów otworzy ł oczy i spojrzał szczególnie uważnie na wartości długości i szerokości geograficznej wy pisane w górny m rogu mapy . Bez nich, o czy m dobrze wiedziałem, mapa stanowiła wy łącznie kuriozum, choć, co prawda, bardzo kuszące. Wiedza o współrzędny ch by ła kluczem do świata. – Dobry chłopak, dobry kompan – powiedział kapitan głosem pełny m szacunku, odwracając się do mnie. – Nie masz obiekcji, żeby m trzy mał ją u siebie, dla bezpieczeństwa? Trochę mi to zazgrzy tało, bo już od jakiegoś czasu traktowałem mapę jako swoją własność, ale po chwili zrozumiałem, że propozy cja kapitana jest bardzo sensowna. On miał władzę na
statku i doświadczenie, co znaczy ło, że mógł ją chronić dużo skuteczniej niż ja. – Oczy wiście, że nie – odparłem, a po chwili pojawiła się my śl, która powinna przy jść mi do głowy jako pierwsza. – Ale zwróci mi pan mapę, kiedy wy pły niemy już z wy spy ? Chciałby m ją później oddać ojcu. Można powiedzieć, że ją poży czy łem, i jestem pewien, że ucieszy go jej zwrot. Kapitan przy brał bardzo poważną minę, jakby w ogóle nie wiedział, z jakim brzemieniem winy pozy skałem ten przedmiot. – Doskonale – rzekł – w takim razie mamy umowę. – I złoży ł mapę równie ostrożnie, jak ją rozkładał, po czy m włoży ł ją do sakwy , zawiesił sobie pasek na szy i i wepchnął ją pod kaftan i pod koszulę, gdzie spoczęła blisko jego serca, tak jak wcześniej spoczy wała obok mojego. – Teraz, kiedy zakończy liśmy tę część naszy ch spraw – mówił dalej z nieco większą żwawością niż poprzednio – możemy przejść do kolejny ch. Muszę prosić państwa, by ście udali się do swy ch kajut pod pokładem i zaznajomili się ze wszy stkim. Panie Allan, wszy scy na pokład! Ostatnia komenda przy wołała chudego jegomościa, którego wziąłem za kuka – choć teraz już wy stąpił bez fartucha. Za nim zaczęła się hałaśliwa wrzawa, stanowiąca dowód na to, iż wiedzą, czego się od nich oczekuje, i nie potrzebują dodatkowy ch rozkazów, bo pojawiło się również kilku członków załogi. Bardzo szy bko dokończy li załadunek pozostały ch skrzy ń i podzielili się na dwie grupy – jedna ruszy ła do przodu, druga do ty łu, gdzie ustawili się w szy ku, gotowi odcumować liny , które przy trzy my wały nas przy nabrzeżu. Pan Allan ty mczasem stał z głową przekrzy wioną na bok niczy m pies wy czekujący komendy „aport!”. – A, nasz kucharek! – powiedział kapitan. – No to zrób coś, żeby nasi chłopcy mieli jak w domu. Natty nie ruszy ła od razu, jak ży czy ł sobie tego kapitan, ale odgadła to samo co ja i powiedziała do pana Allana: – Mój ojciec by ł kukiem na statku. Miał też przy domek. Wołali na niego Rożen. Biedak zmierzwił włosy z zawsty dzony m wy razem twarzy ; najwy raźniej porównanie do pana Silvera by ło jego zdaniem zby t wy górowane. – Kapitan wspominał, sir – i dodał: – I do tego by ł mistrzem kuchni, jestem pewien. Ja nie mam jego talentów, ośmielam się powiedzieć, w grillowaniu ani w inny ch dziedzinach. Ale jakże by m mógł mieć w moim wieku? Nieważne, nieważne. Nie będziecie chodzić głodni, póki ja jestem na Słowiku, daję słowo. Mamy mnóstwo zapasów, prawda, kapitanie? Mnóstwo jedzenia. Pański ojciec o to zadbał osobiście i to bardzo wielkoduszne z jego strony , bardzo szlachetne. Mamy suchary i mary nowane owoce, i soloną wieprzowinę, soloną wołowinę i największą kiść winogron, jaką widziałem w ży ciu, i wielkie kawały sera, i całą klatkę kur, i… – py tlował, nie dając inny m szansy na wtrącenie słowa. – No, niech pan zobaczy , sir, i pan też – popatrzy ł na mnie – na wprost, uwaga na głowę, a ja idę za wami. Weźcie sobie po jabłku po drodze. Żaden z nas nie będzie głodował podczas rejsu, to pewne, póki ja tu rządzę w kuchni. Ta paplanina ciągnęła się w nieskończoność, ale ani Natty , ani ja nie zwracaliśmy na nią większej uwagi. Cała nasza trójka przeszła przez pokład i zeszła na dół, do samego żołądka statku. Tu szliśmy wzdłuż ciemnej, wąskiej kuchni, która kończy ła się na rufie prostą drewnianą kajutą. Dwie koje zostały wbudowane w zakrzy wiającą się ścianę, jedna nad drugą, i połączone krótką drabinką miały , jak zrozumieliśmy , by ć naszy mi miejscami odpoczy nku na czas podróży . Zerknęliśmy po sobie w milczeniu i Natty przejęła inicjaty wę, oznajmiając, że bierze tę na dole, a ja miałem wspinać się na górę. Załoga, jak wy jaśnił nam pan Allan, miała swoje kajuty w części dziobowej, za kuchnią, która w pewien sposób oddzielała nas od pozostały ch.
Kiedy wszy stko zostało już ustalone, pozostawiono nas, by śmy się zadomowili. Trwałoby to trochę dłużej, gdy by m nie chciał za wszelką cenę powrócić na pokład i pożegnać się z Londy nem. Zostałem na dole na ty le długo, by zauważy ć, że moja koja jest niezwy kle mała i ciemna, niczy m trumna, z której ktoś usunął jeden bok. Poza ty m co noc będę musiał się wspinać przy twarzy Natty , aby położy ć się tuż nad nią. Na samą my śl zarumieniłem się, robiąc co w mojej mocy , by nie dać nic po sobie poznać. Z lekceważeniem oznajmiłem, iż ten układ bardzo mi odpowiada. Z ty mi słowami wróciłem na górny pokład i znalazłem miejsce za sterem na rufie Słowika, gdzie wkrótce dołączy ła do mnie Natty . Kapitan, jakby czekał na nas, by zademonstrować swoją mary narską maestrię, rozkazał załodze rozpoczęcie rejsu. Wy konali polecenie, bły skawicznie rzucając cumy Słowika na rufie i dziobie, a następnie odpy chając nas od nabrzeża długimi ty kami. Pozostali natomiast ruszy li kołowrót, by podnieść kotwicę, i śpiewali podczas pracy : Ciągnijcie ją, synowie Neptuna – ciągnąć ją, Pożegnajcie słodkie panny – ciągnąć ją, Wyruszamy z Anglii starej, By wypłynąć pośród fale, Ciągnijcie ją, synowie Neptuna – ciągnij ją. Śpiewali to trzy czy cztery razy , a kiedy praca została wy konana, znaleźliśmy się już o jard od nabrzeża. Załoga na dziobie i na rufie złoży ła teraz żerdzie na pokładzie i zaczęła stawiać kliwer, który złapał wiatr z rozkosznie czy sty m łopoczący m odgłosem, i poczułem, jak Słowik przy spiesza, poruszając się niczy m ży wa istota. – Uchy l się! Uchy l się! – zakrzy knął kapitan, kiedy bumy obu masztów śmignęły nad pokładem, ale załoga znała swoje rzemiosło i wiedziała, że należy się uchy lić. Już po chwili wszy stko by ło znów pod kontrolą i ruszy liśmy w drogę. Kiedy znaleźliśmy swoje miejsce wśród jednostek pły nący ch w dół rzeki, zauważy łem, że woda zaczęła cicho mruczeć. By ło to „gadanie” naszego dziobu, jak to mówili mary narze, który wzruszał niezliczone zmarszczki na powierzchni toni przy wtórze ustawicznego kotłującego się plusku. Londy ńskie nabrzeże szy bko zniknęło nam z oczu – doki i domy ustąpiły miejsca otwartej przestrzeni, a później panoramie pól i pastwisk z by dłem, aż dotarliśmy do zamożny ch posiadłości Greenwich i niewielkiego falochronu obserwatorium. Widziałem ostatnio wszy stkie te elementy krajobrazu, wiosłując tam i z powrotem z Natty , ale z wy sokości pokładu Słowika i z mocniejszy m poczuciem misji, które teraz mnie opanowało, wszy stko to zy skało nową świeżość i znaczenie. Wszy stko mówiło mi, że wy jeżdżam, że moje lata szczenięce właśnie się kończą i że teraz sam wy bierałem warunki mego istnienia. Te uczucia, ośmielam się rzec, by ły zintensy fikowane z powodu obecności Natty u mego boku. Tak czy inaczej, taką miałem wy mówkę, bo kiedy wpły nęliśmy w dobrze mi znane zakole rzeki i rozpoznałem okolicę mego domu, w oczach nabrzmiały mi łzy . By ła to niezwy kła chwila, choć nadeszła tak wcześnie w tej podróży , kiedy spostrzegłem na hory zoncie poczerniałe, stare drewno Hispanioli oraz niską, rdzawą płachtę dachu z dachówek – jakby powracała do mnie jako duch. Przy pomniało mi się wtedy zdanie, którego ojciec uży wał w swy ch opowieściach, a które on usły szał od pirata O’Briena zwanego przez niego „cuchnący m Ery nem”: „My ślisz, że ten trup jest zabity na śmierć czy może sobie jeszcze pohula?”. Dostrzegłem z niezwy kłą precy zją tuzin wijący ch się ścieżek, który mi chadzałem od dzieciństwa, i przy pominałem sobie w jednej chwili setki istnień, które tu widziałem – pardwy i gęsi, letnich gości i lisy , które na nie polowały . Wszy stkie zostały ściśnięte w jedny m miejscu, jakby widziane przez dziurkę od klucza, na co
serce zabiło mi żwawiej, bo wiedziałem, że choć się zbliżam do tego miejsca, ono dla mnie przemija. Kiedy dotarliśmy do gospody – jakby zrządzeniem losu – frontowe drzwi otworzy ły się i pojawił się w nich ojciec. Miał na sobie stary granatowy mary narski kapelusz, który zachował jako pamiątkę po dawny ch czasach, a w prawej ręce niósł cebrzy k z wodą. W pierwszej chwili chciałem insty nktownie przy kucnąć za nadburciem, zniknąć mu z pola widzenia, ale pomy ślałem, że taki gwałtowny ruch przy ciągnąłby ty lko jego uwagę, stałem więc bez ruchu i bez słowa, obserwując. Podszedł do zagonu różanego na granicy naszej posesji, gdzie sty kała się ze ścieżką holowniczą, i bardzo dokładnie podlał wszy stkie kwiaty wodą z cebrzy ka, pilnując, by któregoś nie pominąć. Widziałem, jak ziemia pociemniała. Potem wy prostował się, drugą ręką przeciągnął po krzy żu i rozejrzał się wokół. Choć patrzy ł wprost na Słowika i najwy raźniej ten widok sprawił mu przy jemność, nie zmienił mu się wy raz twarzy , co w moich oczach by ło znakiem pełnej bólu bezwzględności. Następnie odwrócił się, wzruszając ramionami, i więcej już go nie widziałem.
Część II WYPRAWA
Rozdział 11
Pożegnanie żeglarza Tamiza by ła moją towarzy szką przez całe ży cie – na jej moczarach stawiałem pierwsze kroki, a jej prądy dały mi niezbędne wy kształcenie. Kiedy jednak Słowik minął mój dom, wkrótce znalazłem się w okolicy , której prawie nie znałem. Hory zont nagle się wy dłuży ł, a tego wieczoru, gdy zbladło światło dnia i chmury stężały , świat stał się nagle pusty i przerażający . Domy pojawiały się coraz rzadziej, a w końcu w ogóle zniknęły . Brzegi po obu stronach rzeki osiadły w łachach mułu. Wody stały się szorstkie w zetknięciu z morską tonią. Z punktu obserwacy jnego na rufie wy obrażałem sobie, jak wznoszące się na nasze powitanie fale zmieniają się w fantazy jną armadę wszy stkich wrogów Anglii w całej jej historii – Wikingów, Rzy mian, Duńczy ków, Normanów, Francuzów, Hiszpanów i Holendrów – którzy całą ciżbą pły ną w górę rzeki w stronę Londy nu, gdzie będą siać rozpacz i smutek. Natty zdawała się nie dostrzegać u mnie zmian nastroju, wciąż rozglądała się pogodnie dookoła i z pewny m zadziwieniem spoglądała na każde oświetlone resztką słońca poletko, każdą stodołę i chłopa. Uświadomiło mi to, że choć bardzo kocha swego ojca, jest rada, że zdołała się od niego uwolnić, a wkrótce potem znalazła sposób, by wy rzucić go ze swy ch my śli. Kleks, którego klatkę powiesiła na kołku w galerii tak, że koły sał się w ry tm statku, zdawał się równie spokojny i pogwizdy wał sobie na mijający ch go mary narzy , bądź też wy krzy kiwał od czasu do czasu: – Odrrrobinę serra, odrrrobinę serrra! Kapitan Beamish natomiast, jako osoba niezwy kle prakty czna we wszy stkim, co robi i mówi, skupiał uwagę na pogmatwany ch prądach, przez co odzy wał się jedy nie, gdy chciał wy dać jakiś rozkaz. Jednak kiedy wy pły nęliśmy z ujścia rzeki i złapaliśmy spokojniejszy kurs wzdłuż wy brzeży hrabstwa Kent, zaczął przeplatać polecenia uwagami na temat naszy ch postępów (mieliśmy dobry czas) oraz komentarzami doty czący mi wszy stkiego, co przy kuło jego uwagę na brzegu – włącznie z jakimś wędrowny m jarmarkiem czy też cy rkiem, który rozłoży ł namioty na jedny m jego odcinku i bardzo pięknie mrugał światłami nad ciemną tonią. Załoga pracowała z tak niezmienny m entuzjazmem, iż mogło się wy dawać, że praca jest ich drugą naturą. Widać to by ło szczególnie wy raźnie, gdy po raz pierwszy stawiali wszy stkie żagle – grot, py szny topsel na dwóch bomach i nawet trójkątny żagiel na bukszpry cie, żeby ruszy ć z kopy ta. Moja wiedza na temat rzeki nie przy gotowała mnie na tak wspaniałe przedstawienie, bo zajmowały mnie głównie łodzie wiosłowe i rzeczne barki. Tutaj całe niebo nagle pokry ło się mocny mi kwadratami i podłużny mi kształtami, z który ch każdy miał własny rozum, a jednak należał do nas – wy dy mał się i pęczniał na nasz rozkaz, tak bły skawicznie nadając tempa Słowikowi, że zdawał się raczej lecieć ponad powierzchnią fal, niż sunąć przez nie. Kiedy to się dokonało, trzeba by ło kilku mary narzy , by mieli oko na pogodę i dopasowy wali całe ożaglowanie do naszy ch potrzeb. Pozostała część załogi mogła teraz robić, co chciała, więc po zapadnięciu zmroku kilku z nich zebrało się na przedzie statku, gdzie rozwiesili dwie, trzy latarnie i zaczęli ze sobą rozmawiać. Gawędzili tak kulturalnie, iż zacząłem wierzy ć w to, co Natty powiedziała mi na temat ich dobry ch charakterów. Stało się to szczególnie widoczne, kiedy wszy stko już zostało powiedziane i klamka zapadła – nasz rejs by ł niczy m inny m jak wy prawą po skarby , a ty m samy m miał prawo wy wołać wśród załogi niezwy kły poziom podniecenia. I prawdą jest, że większość rozmów na pokładzie, włącznie z tą pierwszą, podsłuchaną przeze mnie, zawsze kończy ła się na ty m samy m, czy li na sztabkach
srebra. Moi druhowie wiedzieli od kapitana, że większość spośród nich trafi w ręce pana Silvera, naszego dobrodzieja, ale zapewniono ich również, że pewna część zostanie podzielona między nich jako zapłata i nagroda, gdy wy prawa dobiegnie końca. Jegomość o borsuczej brodzie, którego widziałem podczas nadzorowania załadunku zapasów i który , jak się dowiedziałem później, posługiwał się mianem bosmana Kirkby ’ego, robił, co mógł, by ostudzić oczekiwania mary narzy pod ty m względem. Upierał się (co, jak podejrzewałem, mogło by ć prawdą), że większość skarbu została wy wieziona z wy spy podczas wy prawy z udziałem mego ojca. Kilku z nich nie chciało w to uwierzy ć, bądź też tłumaczy ło sobie napis na mapie „Większość skarbu tutaj” jako znaczną ilość – tak jak i pewien człowiek, który mówił najmniej, lecz widziałem, jak kilkakrotnie splatał palce, po czy m je rozwierał, by dotknąć rany za swy m poszarpany m uchem. – Kto to jest? – zapy tałem Natty , wskazując na niego głową. Wtedy już odbiliśmy od wy brzeża Sussex i na wy dęty ch żaglach wy pły nęliśmy daleko w morze. – Jordan Hands – powiedziała w końcu, po czy m nasunęła swój kapelusz tak, że rondo doty kało jej brwi. – To bratanek Izraela Handsa – dodała beztrosko, jakby podawała mi cenę sztokfiszy . – Izraela Handsa? – powtórzy łem zadziwiony . – Tego, którego zabił mój ojciec? Izraela Handsa, który w dawny ch czasach by ł puszkarzem kapitana Flinta? – Tego samego. Patrzy łem na nią, wciąż nie dowierzając własny m uszom, ale ona, unikając mego wzroku, ciągnęła nad wy raz spokojnie: – Jordan jest uważny m młody m mary narzem. Nie masz się czego obawiać. Nie jest taki jak jego stry j. Ojciec mnie zapewnił, że Hands nie ży wi do ciebie urazy . Poza ty m to właśnie mój ojciec wy brał go na tę wy prawę, więc popły nie z nami tak czy inaczej. – Ale mówiłaś mi, że całą załogę wy brał kapitan – zaprotestowałem. – I wy brał – odparła Natty . – Jeśli nie liczy ć Jordana. – W takim razie musi wiedzieć, kim jestem – nie dawałem za wy graną. – Powie pozostały m. – Wątpię, żeby miał na to ochotę – odparła Natty . – Gdy by tak by ło, już by to rozgadał. Robisz z igły widły , Jim, nie ma się czy m przejmować. Kapitan jest ze wszy stkiego kontent. Zostało to wy powiedziane z nutą wy ższości, jakby m by ł na ty le głupi, żeby dostrzec w ty m cokolwiek niestosownego. Ale nie potrafiłem zapanować nad swy m zaskoczeniem, które przemieniło się w coś na kształt złości. – Jak możesz mówić, że nie ży wi do mnie urazy ? – zapy tałem. – Patrząc na niego, powiedziałby m, że marzy o mojej śmierci. Natty splotła ramiona i odwróciła się plecami do wiatru. Jej twarz bły szczała nieznacznie w świetle latarni. – To przez jego melancholię – odparła – ty lko ty le. Wszy stkich wita takim samy m spojrzeniem. – Też mi powitanie – odciąłem się. – Mój ojciec opowiadał o Izraelu Handsie częściej niż o jakimkolwiek członku pierwszej wy prawy , pomijając twego ojca. By ł mordercą, i ty le. – Izrael by ł towarzy szem mego ojca – powiedziała Natty . – Ale on wcale nie… – Zamilkła i przy gry zła kącik ust. – Nie potrafił się przy stosować tak jak mój ojciec. – Nie potrafił się przy stosować? – powtórzy łem pospiesznie. – Nie umiał, bo leżał już na dnie morza. Bo mój ojciec go zabił. Spodziewałem się, że Natty przy najmniej uraczy mnie odrobiną współczucia, najlepiej dla mego ojca i tego, co zrobił, by ratować ży cie. Ale najwy raźniej nie miała takiego zamiaru.
Pokręciła ty lko głową, jakby chciała pokazać, że wszy stko, co powiedziałem, by ło mocno przesadzone, i że nie traktuje mnie serio. Ja też pokręciłem głową. Poczułem się oszukany i zmuszony do obcowania z zupełnie niepotrzebny m zagrożeniem. Ale nie by ło żadnego sposobu, by zdławić to uczucie, musiałem zatem zachować czujność. Mogłem by ć czujny i jeśli nie chciałem zepsuć wszy stkiego między nami, powinienem od razu porzucić ten temat, co też niezwłocznie uczy niłem. Jednocześnie uznałem, że to jednak dość niefrasobliwe z jej strony i, co zaskakujące, również ze strony kapitana, skoro uznali, iż pogodzę się z taką bądź co bądź delikatną kwestią. Dzięki temu zrozumiałem właśnie, jak bardzo są oboje zniewoleni przez pana Silvera. Najwy raźniej siła woli i osobowość tego starca by ły wciąż niezwy kłe, choć jego ciało niemal dało za wy graną. Kiedy skierowałem swoją uwagę na resztę moich kompanów, odkry łem, że niemal wy czerpali już temat skarbu. Przy pominali sobie jedy nie wzajem, że kapitan Flint pozostawił sztaby srebra, składając tam jednocześnie dużo większy skarb – ten, który mój ojciec już zabrał. Konspiracy jne rozmowy prowadzone szeptem świadczy ły , że to, co zamierzają odkry ć, jest dużo skromniejsze od kosztowności, na jakie mój ojciec natrafił podczas swej wy prawy . Mimo to ten skromny skarb zdawał się emanować swoistą magiczną aurą – mieli chy ba wrażenie, że podczas ty ch rozmów już same słowa emanują swoją poświatą, jakby by ły odbiciem kawałków srebra poły skujący ch w kry jówce pod piaskiem. Te marzenia zostały ucięte jak nożem, kiedy pan Tickle (którego zauważy łem już wcześniej za sprawą jego żółtej fajeczki i krzaczastej brody ) przy wołał kwestię maruderów – trzech piratów pozostawiony ch na brzegu przez załogę Hispanioli. Pan Tickle zastanawiał się, cóż mogło się z nimi stać. – Zostały z nich same kości – oznajmił niespodziewanie bosman Kirkby , co, moim zdaniem, świadczy ło o ty m, że my śl o ich cierpieniu by ła mu prawdziwie obmierzła. – Zajęli się ogrodnictwem – oznajmił drugi, niejaki pan Stevenson, Szkot, chudy jak szczapa, który przeważnie siedział w bocianim gnieździe, skąd obserwował wszy stko dookoła. – Pozjadali się nawzajem – stwierdził pan Allan, który , sądząc po wy buchu śmiechu pozostały ch, wy powiadając te słowa, skorzy stał z prerogaty wy kuka. Ale rozbawienie bardzo szy bko zniknęło i nowy głos zdradził my śli kolejnej osoby . By ł nią Jordan Hands, którego głos usły szałem po raz pierwszy . – Raczej bardzo dobrze na ty m wy szli – powiedział. Mówił cicho, ale bardzo stanowczo, jakby jego uwaga opierała się na realnej wiedzy , a nie na domy słach (co oczy wiście by ło niemożliwe). – Zostali ze spory mi zapasami prochu i naboi, z zestawem leków oraz inny mi niezbędny mi przy rządami, takimi jak narzędzia, ubrania, mieli zapasowy żagiel oraz ze dwa sążnie liny . Ponadto my ślę, że dostali sporo ty toniu. – Przerwał, by przełknąć ślinę z głośny m mlaśnięciem. – Oraz furę solonej koźliny , którą mogli jeść przed wy ruszeniem na polowanie na zamieszkujące wy spę zwierzęta, poza ty m mieli jagody i ostry gi. Och, źle na ty m nie wy szli, nie ma co do tego wątpliwości. Podejrzewam, że doskonale im się wiedzie. To oświadczenie podziałało jak zimny pry sznic na wszy stkich i choć wieczór nie wy sączy ł jeszcze całego światła dnia z nieba, wciąż by łem w stanie dostrzec zawód osiadający na ich obliczach, gdy uświadomili sobie, że wy spa może jednak nie by ć opuszczona i nie czeka, by wzięli ją w posiadanie. Pan Allan starał się ich mobilizować. Powtórzy ł „koźlina, jagody i ostry gi” jeszcze dwukrotnie, z pełny m podziwu mruczeniem, jak to ty lko kuk potrafił. Ale jego dobry nastrój trafił w próżnię i rozmowa się urwała. Po chwili wszy scy zaczęli się wy łgiwać z udziału w niej, mówiąc, że muszą skończy ć pracę. Cały długi pokład opustoszał, jeśli nie liczy ć kapitana za
sterem oraz Natty u mego boku. Ale ona powiedziała, że idzie do naszej kajuty , i ziewnęła, by pokazać mi, w jakim celu, po czy m ży czy ła dobrej nocy Kleksowi na jego stanowisku w sterówce (zarzuciła pomarańczową chustę na klatkę) i zniknęła w ślad za pozostały mi. Gwałtowność tego znikania by ła zaskakująca. Ale niecodzienność sy tuacji oraz radość z tego, że zostawiono mnie samemu sobie, uświadomiły mi, że powinienem by ć wdzięczny i chwy tać nadarzającą się okazję. Dlatego też ruszy łem w stronę dziobu Słowika, poza krąg światła rzucany przez lampy , gdzie mogłem patrzeć na rozciągającą się przed nami poły skującą toń. Ogarnęło mnie poczucie wielkiego osamotnienia – takie, które nie bierze pod uwagę kapitana za sterem czy pana Stevensona w bocianim gnieździe, gdzie wspiął się, by jako pierwszy objąć wachtę tej nocy , czy tuzina inny ch ciepły ch ciał pod pokładem, łącznie z Natty . Powtarzałem sobie, że tak jest z powodu właściwego w takiej sy tuacji poczucia ogromu świata, którego doświadczałem po raz pierwszy w ży ciu, i jego obojętności. Nasz statek sunął po falach z nieopisanie cudowną gracją, choć nie by ło w ty m żadnego cudu. Księży c zaczął wspinać się po niebie wśród chmur precy zy jnie wy liczoną trasą, choć nie wiedział nic na temat czasu. Fale pieniły się najdelikatniejszą z mieszanek barwy kremowej i brunatnej, granatowej i czarnej, choć nie wiedziały , co to delikatność. Wszy stko to mogło by ć dość niepokojące, a jednak przepełniało mnie głębokim poczuciem spokoju. Miałem ręce opuszczone wzdłuż boków i pozwalałem bry zie owiewać mą twarz i piersi, oczy szczać mnie ze wszy stkiego, co ciąży ło na my m uprzednim ży ciu. Kiedy tak stałem, usły szałem początek jakiejś melodii, która okazała się pieśnią wy ciskaną przez kapitana na akordeonie. By ła bardzo odmienna od znanego „Piętnastu na umrzy ka skrzy ni” z charaktery sty czny m „Ho, ho, ho i butelka rumu”, którą śpiewali na pokładzie Hispanioli. W ty ch niekończący ch się stary ch balladach główną rolę grali oczy wiście diabeł i mocny trunek. Pieśń kapitana nosiła ty tuł „Pożegnanie żeglarza” i by ła miłosną piosnką, której uczy ł się za młodu każdy , kto miał wy pły nąć w morze. Kapitan grał i śpiewał oparty o ster. Żegnajcie, me panny, zostawiam swój dom, Me myśli są z wami, czy flauta, czy sztorm, Gdy słońce nas pali czy smaga nas szkwał, Nadzieja to jedno, co wciąż będę miał. Gdy twoja cna miłość rozpala mój żar, Twa dobroć i piękno roztacza swój czar, Ta myśl jest wciąż ze mną, gdzie bezkres i toń, Ocean i gwiazdy wciąż pchają mnie doń. Głos kapitana cechowała niezwy kła szczerość i głębia, a jego pieśń przy wiodła mi na my śl wszy stko to, co dawno już odeszło w zamierzchłą przeszłość – moje własne my śli czy raczej wspomnienia o matce i ojcu, i krainie, w której przy szedłem na świat. Wszy stko to oży ło bardzo wy raźnie w moich my ślach na kilka dobry ch minut, ale wkrótce piękno ty ch obrazów stało się zby t trudne do zniesienia. Ży czy łem kapitanowi dobrej nocy i szy bko zszedłem pod pokład, gdzie ciemność przy niosła mi ukojenie. Kiedy spojrzałem na głowę Natty złożoną na poduszce, wy dawało mi się, że śpi. Patrzy łem więc w milczeniu, przez chwilę podziwiając ciemne piękno jej oblicza, a szczególnie zamknięte oczy , które zdawały się drżeć pod powiekami, jakby by ła świadoma mej obecności. Napełniło mnie to wspaniały m uczuciem udziału w jakimś niezawiązany m spisku, choć jednocześnie by ło mocno niepokojące. Chwilę później wspiąłem się na górę po małej drabince, położy łem na swojej koi i mocno zacisnąłem powieki.
Rozdział 12
Śmierć Jordana Handsa Pogoda obchodziła się z nami łaskawie i w dwa dni Słowik opuścił Start Point u wy brzeży Devonu, gdzie po raz ostatni mogliśmy spojrzeć na naszą starą Anglię. Załoga zgromadziła się na pokładzie o wschodzie słońca i stała w milczeniu, tak jak widziałem to raz czy dwa w wy konaniu publiczności w teatrze w latach szkolny ch. Nasz spektakl nie rozgry wał się na pierwszy m planie, bo też nie by ło na nim nic ciekawego poza kilkoma mewami krążący mi w skąpy m świetle, lecz raczej na drugim, gdzie dy m unosił się z kominów chat, łodzie ry backie powracały do portu, a mikroskopijne postacie kłębiły się na nabrzeżach. Żadna z ty ch sztuk nie ukazy wała konkretnego obrazu ży cia mieszkający ch tam ludzi, by ły jednak konceptem ży cia, którego za nic nie chcieliśmy utracić – bez względu na nagrodę, która czekała nas gdzie indziej. Wtedy właśnie pojąłem po raz pierwszy namacalną prawdę – każda morska wy prawa daje przedsmak śmierci, zanim pozwoli się odrodzić na nowo. Odkry cie to sprawiło, iż znalazłem się w grupie ty ch kilku, którzy z wielką pokorą, w milczeniu zasiedli do posiłku serwowanego przez pana Allana poprzedniego wieczoru i wcześnie położy li się spać. Śmiem twierdzić, że moi kompani ze statku nie by li zaskoczeni, widząc, że tak postępuję. Moja pozy cja na pokładzie nie czy niła ze mnie ani członka załogi, ani też gościa, a ja sam już oderwałem się od biegu wy darzeń. Tak samo by ło z Natty , znaną na Słowiku jako Nat. W trakcie kolejny ch dni, gdy ustanowił się już ry tm naszej podróży , zostaliśmy zepchnięci do pozy cji, którą można określić słowem majtek (zwija liny , szoruje pokład, maluje reling i tak dalej), a w najgorszy m przy padku próżniak (śpi, gapi się i my śli o niebieskich migdałach). Natty , śpieszę tu dodać, często łajano w łagodny sposób za to, że by ła niezwy kle dziewczęcy m chłopięciem w swoim podejściu do wy kony wany ch zadań – mogła się napinać i odzy wać szorstkim głosem ile wlezie. Większość ty ch uwag przy jmowała, jakby by ła całkowicie obeznana z takim obcesowy m traktowaniem, co okazało się skuteczny m sposobem na ukry cie prawdy . W świetle wszy stkiego, co tu powiedziałem, stało się oczy wiste, że Natty i ja niemal przez cały dzień przeby waliśmy w swoim towarzy stwie – i niemal przez całą noc. W naszej bliskości zachowy waliśmy jednak pewną rezerwę. Nie mogliśmy sobie pozwolić na żadną uwagę, która świadczy łaby o rozkwicie naszej przy jaźni. Gdy by śmy się na to poważy li, a który kolwiek z członków załogi by to zauważy ł, mogłoby to grozić ujawnieniem tożsamości Natty . Spowodowałoby to też doprowadzenie mego serca do stanu, nad który m nie mógłby m dłużej zapanować. Poza ty m i pomimo wszy stkich ciepły ch my śli, jakie wy woły wała u mnie Natty , w tamty m okresie mego ży cia by łem raczej skłonny do skry wania swy ch uczuć niż wy stawiania ich na tacy , gdy ż ży wiłem głęboki lęk przed kpinami płci pięknej. Wspominając to po ty lu latach, podejrzewam, że odkry łem niezawodny sposób na zwiększenie swy ch młodzieńczy ch frustracji. Wtedy miałem wrażenie, że moja bojaźliwość oraz samody scy plina zachęcają mnie jedy nie do chłonięcia wszy stkiego i radowania się wszy stkim, a oszczędzają mi lęków przed ty m, co może się stać później. Dziesięć dni po ty m, jak straciliśmy z oczu wy brzeże Anglii, wiatr, który pchał nas od samego Londy nu, nagle osłabł i stanęliśmy w martwej ciszy . Wolałby m raczej zgłupieć, zobojętnieć czy stracić przy tomność, niż ponownie znosić lenistwo ty ch chwil. Jak długo to trwało? Nie jestem w stanie powiedzieć. Może z ty dzień. Może i dwa. Może całą wieczność. Tak czy inaczej, na ty le długo, że zacząłem podejrzewać, iż ży wot żeglarza jest najbardziej beznadziejny m, najbardziej
nużący m i bezsensowny m zajęciem w cały m chrześcijańskim świecie. Żagle zwisały luźno niczy m całun. Gawron, który leciał za nami od Zachodniego Kraju i najwy raźniej miał zamiar emigrować do Amery ki, przy lgnął do naszego dziobu i zamknął ślepia. Ocean Atlanty cki, który wy obrażałem sobie jako bezkresną połać ry czący ch bałwanów, zamarł w migotliwy m bezruchu i tak rzadko coś się działo na jego toni, że pojawienie się przepły wającej kłody czy kępy wodorostów stawało się wiekopomny m wy darzeniem. A mary narze? Choć kapitan robił, co mógł, by znaleźć im jakieś zajęcie, wy znaczając zadania takie jak naprawianie żagli i sprawdzanie zapasów, załoga stopniowo zapadała w letarg, a stamtąd by ło już o krok od o wiele bardziej markotny ch nastrojów. Nietrudno, nawet komuś tak zielonemu na morzu jak ja, zdać sobie sprawę, iż ten nastrój mógł przerodzić się w coś o wiele bardziej niebezpiecznego. Choć załoga darzy ła swego szy pra duży m szacunkiem i składała się głównie z osób o dobry m usposobieniu, szanujący ch prawa morskie, w ich zachowanie wkradła się pewna bezczelność. Człowiek, który niemal spadł z takielunku, został obsobaczony bardziej, niż na to zasługiwał. Kleksowi, którego regularne ostrzeżenia, by „trrrzy mać się z dala” i ty m podobne uwagi w tej ciszy dźwięczały niczy m walenie w żelazną sztabę, zagrożono, że skończy jako pieczy ste, w dodatku takim głosem, iż zacząłem się poważnie niepokoić o jego ży cie. Podczas gry w kości i w karty , w które to załoga grała bez opamiętania w cieniu żagla przekształconego w coś przy pominającego namiot, padały coraz bardziej siarczy ste obelgi i przekleństwa. Nawet kiedy kapitan zabawiał nas, grając na swej guzikówce, ledwo kilka głosów dołączało do jego śpiewu – i do tego bardzo niechętnie. Pamiętam, jak jeden raz zaśpiewał rubaszną starą piosnkę zaczy nającą się od słów „Nie trzeba mi…”, w której udawał kobietę, by nas rozbawić – choć nikomu nie by ło do śmiechu. Nie trzeba mi twych słodkich słów, łobuzie, Zachowaj sobie cały wdzięk i czar, Wiem, co ci po łbie chodzi, gdy tak szczerzysz buzię. Wianek mój jest, choć chętnie byś go skradł. Inny m razem wy konał dla nas całą balladę pod ty tułem „Pani Anna” i nie dołączy ł do niego ani jeden głos. Miłość ma piękna jak ze snu Na łąkę hen ze mną wybiegła, Słodka panno, spocznijmy tu. Ale nie, panna nie uległa. W dębinę prowadzę dziewczę hoże, W gęstwinę, gdzie ptaków śpiew, Słodka panno, mówię, spocznijmy tu może, Lecz nie, bo ona słyszy tylko szelest drzew. Strumień się wije, wartki i długi, Kamienna ścieżka wiedzie tam, Przejdź, panno, ze mną na brzeg drugi, Lecz ona na to – ty idź sam. O panno słodka, mówię jej, Bo dość mam już tych dąsów. Serduszko swe otworzyć chciej. Litości. Starczy pąsów. O panie, mówi, cały świat Ja pragnę kochać szczerze,
Tyś dla mnie jest niczym brat, Ale to Boga kocham i wierzę. Wzdycham tedy i cierpię katusze, Samotność moją znosić mam, Bo serca swego słuchać muszę, Co przypomina, żem wciąż sam. Kiedy kapitan śpiewał tę pieśń, zamy śliłem się głęboko, jak to się zwy kle zdarza, kiedy człowiek sły szy piękną melodię. Szczególnie zacząłem rozmy ślać nad ty m, czego nauczy ła mnie nasza bezczy nność – że każdy człowiek ma naturalną tendencję do upadku. Kolejna my śl by ła równie niepokojąca. Zrozumiałem, że popełniłem błąd, my śląc, iż urodziłem się w spokojniejszy ch czasach niż mój ojciec. By ć może i rządy za pomocą swy ch mary narzy zaczęły wy pleniać piractwo, wśród którego wzrastał, a załoga Słowika mogła sobie my śleć, iż stanowią szlachetniejszą wersję dzikusów niż ci, z który mi pły wał pan Silver. Ale niczego nie uczy niono, by zmienić podstawowy fakt doty czący natury ludzkiej – czy li apety t na odrobinę zdziczenia, który niezmiennie przechodził z pokolenia na pokolenie i zawsze pojawiał się, gdy ty lko nadarzy ła się stosowna okazja. Cisza, w której wszy scy marnieliśmy , stanowiła właśnie taką nadarzającą się okazję. Wy starczy powiedzieć, że wkrótce załoga zaczęła się traktować wzajem w sposób więcej niż iry tujący , co objawiało się w rozmaity ch formach tego schorzenia – i w końcu nastał dzień, w który m Jordan Hands przedzierzgnął się w jawnego wichrzy ciela. Natty i ja usły szeliśmy o ty m, gdy ż siedzieliśmy w naszy m zwy czajowy m miejscu, czy li w sterówce przy otwarty ch drzwiach, kiedy bosman Kirkby doniósł kapitanowi, że Hands napuszcza na siebie członków załogi, sieje niezgodę i podsy ca animozje, a sam zawsze wy łguje się i udaje pierwszego naiwnego. Choć nie można by ło oskarży ć Handsa wprost o żaden wy stępek, kapitan niezwłocznie wezwał go i zażądał wy jaśnień. Hands przeszedł przesłuchanie, nie zaszczy cając oskarży ciela nawet jedny m spojrzeniem, całą uwagę skupiając na Natty i na mnie – z jego perspekty wy musieliśmy przy pominać ławę przy sięgły ch, kiedy tak siedzieliśmy na naszej ławeczce w sterówce. Choć nie powiedział niczego istotnego dla sprawy , nieustannie powtarzane, zupełnie niepotrzebne aluzje do jego wuja waliły we mnie z taką siłą, jakby rozdzielał serię ciosów. – Mój wuj nienawidził ciszy morskiej – mówił. – Mój wuj wiedział, jak ustawić żagiel, żeby złapał tchnienie moty la. Mój wuj – to powiedział ze szczególny m entuzjazmem, patrząc mi prosto w oczy – wiedział, jak wy celować działem tak, żeby zdmuchnąć łepek zapałki ze stu jardów. Kiedy przesłuchanie dobiegło końca, kapitan odesłał Handsa z ostrzeżeniem, że ma pamiętać o przy stojny m języ ku i o ty m, że należy ży ć w zgodzie z kolegami – na co ten uśmiechnął się ty lko do siebie i zniknął na dolny m pokładzie. Kapitan najwy raźniej uważał, że nie wy kracza to poza zachowanie osoby dotkniętej „morską gorączką”, a nie na miejscu by łoby zadawanie kłamu jego słowom. Pod koniec dnia, kiedy znaleźliśmy się sami w naszej kabinie, zwierzy łem się jednak ze swy ch wątpliwości Natty . Powiedziałem jej prosto z mostu, że moim zdaniem Hands ma zamiar zrobić mi krzy wdę. Parsknęła ty lko szy derczo – a potem usły szałem, że chy ba uważam się za bardzo ważną osobę, skoro zakładam, że Hands uzna mnie za wartego zachodu. Zrozumiałem, że nie mam wy jścia i muszę przełknąć tę kry ty kę. Jednocześnie zostałem wplątany w jego sprawy , a wiedziałem, że by najmniej nie pała do mnie sy mpatią. Na tę my śl czułem znaczny przy pły w strachu. W nocy nie mogłem zmruży ć oka, leżałem, nasłuchując kroków na schodach z górnego pokładu na długo po ty m, jak sama Natty już smacznie zasnęła.
Konsekwencje tego wy darzenia nastąpiły z zaskakującą prędkością, gdy ż rada, jaką kapitan udzielił Handsowi, zamiast uspokoić, jedy nie go rozzuchwaliła. Na drugi dzień zobaczy łem, jak kroczy buńczucznie po górny m pokładzie, w bardzo wy zy wający sposób wpadając na inny ch, choć mógł ich ominąć, i szepcze jakieś złorzeczenia, udając, że mówi do samego siebie. Natty , kiedy zwróciłem na to jej uwagę, w końcu by ła skłonna uznać, że nie przesadzam, mówiąc o niebezpieczeństwie, jakie ze sobą niesie. – Postradał zmy sły – powiedziała mi, co najwy raźniej jej zdaniem oczy szczało ją z grzechu błędnej oceny . Powiedziałem, że ja też mam takie wrażenie. Hands kręcił głową, kiedy się odzy wał, i skubał nerwowo swoje długie palce o czerwony ch kły kciach. Tego rodzaju pobudzenie, choć niepokojące, w swej istocie powinno by ć powodem współczucia. Kapitan najwy raźniej tak właśnie my ślał, dlatego też nie zamknął od razu Handsa pod kluczem. Gdy by mógł baczniej mu się przy jrzeć, pewnie postąpiłby zgoła inaczej – co oszczędziłoby mu później większy ch trosk. Ale mówiąc wprost, na ty m etapie podróży kapitan często znikał z pola widzenia, ponieważ brezentowe schronienie, pod który m załoga grała w karty , gdzie Hands często wpadał i wy chodził, zostało rozciągnięte między dwoma masztami Słowika i by ło jedy nie po części widoczne przez stojącego na rufie Beamisha. Z tego powodu to nie on, lecz Natty i ja widzieliśmy w najdrobniejszy ch szczegółach wszy stko, co się stało, ponieważ często zabijaliśmy nudę, przechadzając się po pokładzie, chłonąc widok poły skliwy ch fal i patrząc na hory zont. W dniu, o który m mowa, połowa załogi utworzy ła okrąg w swoim namiocie, a większość z nich siedziała po turecku, wy chy lając się do przodu, by obstawiać zakłady , ciskać kartami o deski lub zgarniać wy graną (zakłady i wy grane miały postać szklany ch kulek, kawałków kości i inny ch przedmiotów przedstawiający ch cząstki skarbu, które, jak się spodziewali, przy padną im w udziale). Hands by ł w tej grupie – stał poza kręgiem, jak to miał w zwy czaju, obserwował grający ch i od czasu do czasu rzucał lekceważące uwagi. Upał tego popołudnia oraz nasz ogólnie ospały nastrój sprawiał, że z początku puszczano mimo uszu te docinki jako zupełnie nieistotne. Natty i ja wciąż krąży liśmy w naszy m patrolu, przestępując nad pasami smoły w miejscach, gdzie upał wy brzuszał je między deskami pokładu. Ocean robił swoje chlup, chlup, uderzając niemrawo o burtę. Takielunek odpowiadał swoim skrzy p, skrzy p. Stęk, stęk, wtórowały maszty . Nasze umy sły zapadały się coraz niżej, przechodząc w stan połowicznego uśpienia na jawie, w który m zwy kła czujność by wa mocno przy tępiona. Przy tępiona, a następnie całkowicie odwieszona na kołek, ponieważ nie by łem nawet w stanie ogarnąć my ślami transformacji oglądanej sceny . W świetle późniejszy ch relacji ustalono, że Hands rzucił jakąś szczególnie ordy narną obelgę w stronę jednego ze swy ch kolegów z załogi, ry żawego mężczy zny o nazwisku Sinker, znanego z braku poczucia humoru, by ć może na skutek żartów z jego nazwiska *****. Sinker odciął się równie knajackim słowem – na co nagle wszy scy porzucili grę w karty i przerwano krąg grający ch. Hands i Sinker stanęli w przy siadzie na wprost siebie, z bosy mi stopami na pokładzie, z opuszczony mi ramionami i nożami w dłoniach. W chwili, w której to spostrzegłem, podbiegłem do nich z Natty i bosmanem Kirkby m. Kapitan, który musiał zobaczy ć coś zza masztu, wkrótce do nas dołączy ł. Wtedy wśród załogi zapadła taka cisza, że nawet odgłos przesuwany ch po deskach pokładu bosy ch stóp walczący ch zdawał się niczy m wy strzał, a głos kapitana, gdy w końcu odzy skał mowę, zabrzmiał niczy m sy gnałówka. – Naty chmiast przestańcie! – zadudnił, kładąc sobie dłonie na biodrach i odsłaniając połę płaszcza, by pokazać rapier wiszący u pasa. Na jego obliczu pojawił się kategory czny nakaz, który przy pomniał wszy stkim, że Słowik to jego statek, a on jest tutaj pierwszy po Bogu.
Fakt, że ani Hands, ani Sinker zupełnie nie zwrócili na niego uwagi, jedy nie wzmógł jego wściekłość. – Macie naty chmiast przestać! – powtórzy ł głośniej. – Skończcie z ty m i niech więcej o czy mś takim nie sły szę. By łem świadom (gdy ż dostrzegłem w powietrzu coś czarnego, przy pominającego cień), że nasz towarzy ski gawron opuścił swój posterunek na dziobie i usiadł na takielunku. Sinker, który zaczął opanowy wać swój gniew, stanął w bezruchu. Hands jednak zdawał się ześlizgiwać po równi pochy łej swego skołatanego umy słu i konty nuował łowy . By ć może nie powinno mnie to zdziwić, gdy ż wiedziałem, na co by ło stać jego zabitego krewnego. Pewnie nie powinien mnie też zaskoczy ć jego kolejny ruch – który , co przy znaję, wstrząsnął mną do głębi. Odwrócił się, jakby od niechcenia, w stronę obserwatorów, przemknął spojrzeniem po naszy ch twarzach, po czy m wy łuskał mnie z grupy i posłał mi sarkasty czny uśmiech, jakby chciał powiedzieć: „To ciebie chcę ukarać, Jimie Hawkinsie. Ciebie. Nikogo innego”. Wtedy Hands znów zamachnął się na Sinkera, odrzucając włosy z oczu i pły nnie przerzucając broń z jednej dłoni do drugiej. Po kilku chwilach pchnięć i uników odezwał się – bardziej do mnie, tak to odebrałem, niż do Sinkera: – Oszukałeś mnie. Przemówił zupełnie spokojny m głosem, wcale nie zdenerwowany . W rzeczy samej mógł wcale nie by ć zawiedziony pomrukiem, jaki narastał wokół niego, ba, mógł go wziąć za odgłos aprobaty . Dostrzegłem, że na chwilę niemal się wy prostował i wzruszy ł ramionami, który to gest zdał mi się preludium do zawarcia pokoju, uścisku dłoni i powrotu do gry w karty . Jakże się my liłem. Hands nie zamierzał ustąpić. Badał jedy nie swoją przewagę. Przechy lając się w lewo i ściskając mocniej nóż (zobaczy łem jego zbielałe kły kcie), szy bko cisnął nim w przód. Przód koszuli Sinkera, który do tej pory wisiał luźno na jego kościsty ch ramionach, nagle napręży ł się nad sercem, jakby zaczepił o niego cierń. Wokół ciernia wy kwitła czerwona plama. Sinker stał i ani drgnął. Przekrzy wił ty lko głowę w dół, by spojrzeć na ranę. Zdawał się ty m widokiem niezwy kle zdumiony – podobnie jak my wszy scy , sądząc po bezruchu, jaki nas zdjął. W końcu z nieopisaną opieszałością chwy cił rękojeść noża i spróbował wy szarpnąć ostrze z ciała. Kiedy ostrze nie dawało za wy graną, po jego twarzy przemknęło coś na kształt cienia iry tacji, ale takiej łagodnej, jakby za chwilę miał zniknąć na dole w kambuzie, by pocieszy ć się chrupiący m sucharem. Nagle jego oblicze stało się maską smutku i nogi się pod nim ugięły . Nie zrobił nic, by złagodzić upadek, ty ł jego głowy łupnął z łoskotem o pokład, a dwóch kolegów przy padło do niego i przy klękło. Jeden sprawdził puls, po czy m rozejrzał się po twarzach mary narzy i wy dął usta. Mój pierwszy trup. By łem tak pochłonięty rozwojem wy darzeń, że nie miałem bladego pojęcia, co może nastąpić dalej. Ale kiedy patrzy łem na leżącego Sinkera, uświadomiłem sobie, że powinienem zacząć się bać, w końcu Hands mógł teraz rzucić się na nas, a zwłaszcza na mnie, by konty nuować atak szaleńca. Nie mogłem my śleć o niczy m inny m, jak o podeszwach stóp Sinkera, które sterczały w moją stronę, poplamione smołą i spękane niczy m dno wy schniętego strumienia. Kiedy podniosłem wzrok, zobaczy łem, że Hands wpadł w równie dziwną zadumę. Nie miał zamiaru ścigać kolejny ch ofiar, stał ty lko bez ruchu, wy czerpany , a całe jego ciało by ło bezuży teczne niczy m żagle, które sflaczałe wisiały nad naszy mi głowami. W takim to odrętwieniu bardzo łatwo by ło dwóm mary narzom pojmać go na rozkaz kapitana. Bez żadnego problemu zaprowadzili go pod pokład i zamknęli w bry gu, gdy ty mczasem pozostali zabrali ciało przy jaciela i włoży li je do długiego worka, wcześniej wy szarpując nóż z piersi.
Kiedy to wszy stko zrobiono, odnalazłem w sobie zapasowe pokłady energii – przy najmniej na ty le duże, że by łem w stanie wziąć Natty za ramię i zaprowadzić ją na sterburtę Słowika, gdzie mogliśmy kontemplować czy stą wodę chlupocącą poniżej. Nasze milczenie nie wy nikało z faktu, że nie mieliśmy niczego do powiedzenia – choć ja nie by łem pewien, czy w takiej sy tuacji można by ło powiedzieć za dużo. Po raz pierwszy ujrzałem Śmierć. Poczułem, jak ciepła powłoka mego ży cia rozwiera się na oścież, i dojrzałem pod spodem coś zimnego. By ły to sprawy oczy wiste, choć py tanie pozostało. Czy świadkowałem jakiejś aberracji, czy też wiary godnej prawdzie? Z oblicza Natty , na który m dostrzegłem zielonkawy odblask fal, nie można by ło wy czy tać, czy zastanawia się nad ty m samy m. Tak jak wtedy , gdy wiozła mnie w łodzi w górę rzeki, i ponownie, kiedy usiedliśmy z jej ojcem w kokpicie, skry wała bacznie swe my śli. Mogłem zary zy kować twierdzenie, iż oto zapałaliśmy do siebie większą sy mpatią, ale wiedziałem też, że jeśli chcę, by to uczucie jeszcze się pogłębiło, powinienem bardziej czy nnie zacząć domagać się jej afektów. Możliwe, że tego ty pu my śli zaprzątające mój umy sł w kilka chwil po morderstwie nie by ły naturalne. Ale jeśli mam zdać prawdziwą relację z moich przy gód, muszę przy znać, że w ty ch szczególny ch okolicznościach czułem raczej ciekawość niż czułość. A moja ciekawość urosła do rozmiarów fascy nacji, gdy kapitan po rozmowie z bosmanem Kirkby m zjawił się na rufie, by zburzy ć spokój, jakim rozkoszowałem się w towarzy stwie Natty , i poinformować nas, że nasza obecność jest niezbędna. Powstrzy małem się wtedy nieco, gdy ż prośba ta miała w sobie moc rozkazu, a ja przy wy kłem rozmawiać z kapitanem języ kiem przy jaciół. Ale rozumiałem ten pośpiech i ruszy łem z bosmanem, aż znaleźliśmy się w połowie statku, gdzie wciąż leżało ciało Sinkera. Wszy stko przebiegło z należy ty m poszanowaniem oby czaju, ale całość i tak by ła mocno prozaiczna – nieboszczy k miał na sobie ubranie, w który m został zabity , z wciąż świeżą krwią na koszuli, cienkie i długie włosy spadły mu na twarz. Prawe oko by ło półprzy mknięte, jakby po raz ostatni obrzucał świat przebiegły m spojrzeniem, a ty m samy m zauważał, że worek, na który m leży , jest bardzo brudny i usiany drobinami ziarna. Kapitan stał przy ciele, a reszta załogi ustawiła się w półokręgu na wprost niego. Poinformował nas bardzo oficjalnie, że mamy do wy pełnienia dwa zadania – pierwsze to pochówek. Wy ciągnął z kieszeni swego płaszcza niewielką książeczkę do nabożeństwa, która, jak zauważy łem, by ła mocno wy świechtana i miała kilka luźny ch kartek. Odnalazłszy właściwy rozdział, przy stawił książeczkę bliżej twarzy i zaczął czy tać. Szy bko przemy kał po właściwy ch słowach, co by ło oznaką, że wcale nie w smak mu ten obowiązek, a kiedy dotarł do ustępu o powierzaniu członka załogi morskim głębinom, naprawdę spojrzał wilkiem na bosmana Kirkby ’ego i pana Tickle. Na ten znak podnieśli biednego Sinkera i postąpili z nim zgodnie z jego nazwiskiem. Unieśli go na worku i przerzucili przez burtę. Gdy usły szeliśmy plusk, wiedzieliśmy , że rozpoczął lepszy ży wot. Zanim znów zdąży ła zapaść głucha cisza, kapitan pospiesznie zamknął swój modlitewnik, poprawił kapelusz, odchrząknął i zawołał, żeby przy prowadzono na pokład Jordana Handsa. Kiedy to zrobił, uświadomiłem sobie, że ten pośpiech nie by ł wy nikiem braku powagi dla smutnego obowiązku, który właśnie został spełniony , ale oznaką nerwowości stanowiącej zapowiedź tego, co miało nastąpić dalej – gdy ż wy magało to zupełnie inny ch kwalifikacji oraz wiązało się z konfrontacją. Chwilę później Hands stanął twarzą w twarz z kapitanem – miał związane nadgarstki, a u jego boku maszerowali bosman Kirkby i pan Tickle. Jakby na przekór Hands odchy lił głowę w ty ł i
wy stawił koniuszek języ ka z ust. Zauważy łem, że ma zabandażowany kciuk, skaleczony podczas walki. Kapitan wciąż by ł zaczerwieniony i niezwy kle poważny , co spostrzegłem, kiedy zdjął kapelusz i wepchnął go sobie pod pachę, jakby w taki sposób pokazy wał, że dowodzi nie ty lko Słowikiem, ale cały m światem. W tej samej chwili słaby podmuch wiatru – pierwszy , jaki poczuliśmy od wielu dni – dmuchnął w żagle i je napręży ł. Statek bły skawicznie zaczął sunąć halsem, a linia hory zontu za kapitanem zniknęła na chwilę, po czy m znów się wy łoniła. Choć by łem pochłonięty pierwszy m planem sceny , nie mogłem nie zauważy ć, że jeden z mary narzy (niezwy kle filigranowy mężczy zna, pan Lawson) oderwał się od grupy i podreptał na rufę – by złapać za ster, jak sądzę, ponieważ by ło jasne, że nasz zastój właśnie się skończy ł i wkrótce znów ruszy my w drogę. Ta zmiana wy wołała falę rozmów między mary narzami. Kilku z nich odwróciło się, by spojrzeć za siebie, gdzie słońce właśnie zaciągało się chmurami. Kapitan przebiegł palcami po włosach i rozkazał im słuchać, dopóki nie skończy sprawy , którą właśnie zaczął. Mówił ty m samy m pospieszny m głosem co wcześniej. Teraz przy najmniej miał wy mówkę, bo statek go ponaglał. – Panowie – zaczął, na co jeden czy dwóch mary narzy uniosło brwi ze zdumienia, bo żaden z nich nie poczuwał się do tego miana. – Panowie, będę mówił krótko, ale treściwie. Sprawując pełnię władzy jako kapitan tego statku, biorę was na świadków, że ten oto Jordan Hands stoi tu oskarżony o zamordowanie Roberta Sinkera i pragnę poinformować was, że zamierzam trzy mać go w kajdanach aż do naszego powrotu do Anglii, gdzie stanie przed sądem, który rozpatrzy jego sprawę. Kolejna, ty m razem bardziej mroczna fala szeptów, której nie dało się jasno zinterpretować, przetoczy ła się wśród mary narzy . Najpierw pomy ślałem sobie, że nie podoba im się wy rok kapitana, choć mnie zdał się całkiem rozsądny . Ale po chwili zrozumiałem, co potwierdzili też bosman Kirkby i pan Tickle napierający na Handsa z obu stron, że wszy scy chcą kary w try bie doraźny m. Muszę wy znać, choć nie ode mnie to zależało, że nie uśmiechała mi się dalsza podróż z mordercą wśród nas – który ty lko czekał, żeby uciec lub, co bardziej prawdopodobne, by rzucić się na nas. Co do samego więźnia – od chwili popełnienia zbrodni zdawał się mocno napuszony , stał bez trwogi i rozglądał się wokół z wielką pewnością siebie. Skłoniło mnie to do konkluzji, że stając się łotrem, odsłonił swoje prawdziwe oblicze, co uznałem za przerażającą perspekty wę. – Zaprowadźcie go pod pokład – powiedział kapitan, co ucięło ten tok rozważań. Odczy tał poruszenie wśród swy ch ludzi jako oznakę przy zwolenia i nie zauważy ł, bądź też nie chciał zauważy ć zmiany , jaka zaszła w samy m Handsie. Nie czekając, aż jego rozkaz zostanie wy pełniony , nacisnął kapelusz na głowę, sprawdził guzy swego płaszcza i ruszy ł w kierunku steru, gdzie przejął koło od pana Lawsona. Kiedy poszedł, większość załogi również rozeszła się do zajęć, ponieważ teraz spły wniki Słowika znajdowały się pod wodą. Bomy szarpało w gniazdach, piórem steru miotało na boki, a cały pokład skrzy piał, jęczał i podskakiwał niczy m na torturach. Jedni ruszy li do naciągania lin, inni zatrzaskiwali ry gle w drzwiach i klapach, drudzy znikali w kajutach, by zabezpieczy ć wszy stko pod pokładem. Natty i ja zajęliśmy nasze miejsce w sterówce, gdzie Kleks powitał nas swoim: – Ostrrrrożnie, ostrrrożnie – na co powinienem zwrócić znacznie baczniejszą uwagę. Choć minęła ledwo chwila od tego sądu, niebo by ło teraz całkowicie zaciągnięte chmurami. Ocean, jeszcze niedawno gładki jak stół i gęsty jak stare drewno, teraz zaczął wy rzucać z siebie fale, z który ch część by ła już spieniona na szczy cie. Miarowy wiatr, posiekany deszczem, wdarł się w każdy z postawiony ch żagli – a dźwięk ich rozciągania i napinania by ł piękną muzy ką dla
naszy ch uszu. Zmiany , jakie zaszły , nie podobały się jedy nie naszemu okrętowemu gawronowi, gdy ż zaczęło go zwiewać ze stanowiska na takielunku. Krąży ł teraz wokół nas, psiocząc ile wlezie w swoim języ ku. Kleks, który najwy raźniej go usły szał, zamknął swe czerwone ślepka i udawał całkowitą obojętność. Ten cały pośpiech dał Handsowi szansę, jakiej potrzebował. Widząc go stojącego przed sądem, każdy pomy ślałby , podobnie jak ja, że końcówki lin pętający ch mu nadgarstki trzy mali stojący obok niego mary narze. By łem jednak w błędzie – a to pozwoliło mu cieszy ć się dużą dozą swobody , nawet kiedy rozpoczął swój powrót pod pokład. Ta swoboda by ła w rzeczy wistości na ty le duża, że zamiast iść potulnie tam, gdzie mu kazano, zadziwił nas wszy stkich, skacząc niespodziewanie w bok i lądując na szandku okalający m burty Słowika. Tam, mimo że statek nabierał prędkości, bez trudu utrzy my wał równowagę i pręży ł się niczy m mówca. Wszy scy zamarli i spoglądali na niego w milczeniu. Przez chwilę wy dawało mi się, że zaraz zdemaskuje Natty i ogłosi, że Nat jest w rzeczy wistości młodą kobietą, albo też wy krzy czy wszy stkim, kim by ł mój ojciec. Ale jego ty rada doty czy ła bardziej ogólny ch kwestii. – Dlaczego? – zawołał do nas wszy stkich. – Dlaczego mam cierpieć w ciemnościach po to, by na koniec zdechnąć w Anglii? – Jego głos by ł równie roztrzęsiony jak ciało, a on prześlizgiwał się ze słowa na słowo w dziwaczny m żargonie niczy m pijany . – Moje ży cie należy do mnie – ciągnął. – Mam prawo zatrzy mać je bądź stracić, a na pewno nie dam nikomu z was nim rządzić. – Zamilkł i potoczy ł zły m spojrzeniem, zatrzy mując się na kapitanie, a mówiąc dokładniej, na jego gardle, jakby miał zamiar poderżnąć mu je od ucha do ucha. Po tej chwili pogardy przebiegł oczami po pokładzie, aż odnalazł moją twarz za szy bą sterówki. Skuliłem się pod jego wzrokiem niczy m sztubak besztany przez dy rektora szkoły . – Jim Hawkins! – zawołał do mnie, cedząc słowa ty m samy m rozwłóczony m głosem. – Miałem nadzieję, że linie naszego ży cia potoczą się chwilę obok siebie, żeby można by ło rozstrzy gnąć naszą waśń tak, jak postanowiłem. Wbił we mnie wzrok, mówiąc to, co w ty m cały m zamieszaniu ledwo pojąłem. – Ale niech i tak będzie. – Sły szałem jego głos nacechowany przerażającą szczerością. – Wciąż mam wy starczająco dużo powietrza w płucach, by cię przekląć. Co niniejszy m czy nię, Jimie Hawkinsie. Przeklinam cię. Niech wszy stko, czego pragniesz, zmieni się w męczarnię, a wszy stko, co dostaniesz, niech spły nie trucizną. Powiedziawszy to, kiedy już najwy raźniej zaczy nał się na dobre rozkoszować swoim ulubiony m tematem, który miał zamiar ciągnąć jeszcze przez kilka zdań, zamknął usta, czerwony koniuszek języ ka zniknął, a jego samego uniósł pory wisty wiatr. Hands wisiał przez chwilę w powietrzu, łopocząc połą swej koszuli, po czy m bezgłośnie zniknął nam z oczu. Wszy scy , którzy mogli podbiec, zrobili to; ja jako jeden z ostatnich zjawiłem się w miejscu, w który m zniknął, i musiałem się przepy chać, by zobaczy ć ostatni akt tego dramatu. Hands tkwił pionowo w wodzie niczy m drewniany posąg podskakujący wśród stromy ch, szary ch fal. Miał oczy szeroko otwarte i pospiesznie lustrował twarze załogantów, gdy prąd przesuwał go wzdłuż burty statku. Po tej chwili śledztwa znów się odezwał, czy raczej zaczął krzy czeć: – Przeklinam was, przeklinam, przeklinam, przeklinam! Nikt nawet nie próbował rzucić mu liny , której i tak nie by łby w stanie złapać. Patrzy liśmy w milczeniu, jak wiatr pospiesznie odciąga nas od niego. Chciałem pobiec na rufę, by spojrzeć na Handsa raz jeszcze, zanim całkiem zniknie, ale kiedy zacząłem się przedzierać w ty m kierunku, Natty chwy ciła mnie za ramię. – Zostaw – wy szeptała. – Daj spokój.
Chwilę później zmiotło go dalej, a my widzieliśmy jedy nie szeroką dzicz rozszalałej, opustoszałej toni.
Rozdział 13
Wszechświat cudów Ziemia nas pamięta. Trwamy głównie za sprawą domów, w który ch mieszkamy – i wprowadzony ch przez nas ulepszeń, takich jak dekoracje, ślady pozostawione w krajobrazie, będące przedmiotem badań dociekliwy ch history ków. Kiedy przestajemy ży ć i oddy chać, nagrobki znaczą miejsce kresu naszej podróży . I dlatego właśnie stały grunt przy pomina księgę, w której zapisane są nasze opowieści. Z morzem jest na odwrót. Przetaczające się fale wy pleniają wszy stko, co zostaje na nich zapisane, czy to ślad statku, czy podmuch wiatru, kłoda czy butelka – albo też człowiek. Po każdej ingerencji, która burzy morską toń, nie pragnie ona niczego więcej, jak znów powrócić do swej prostej, pierwotnej postaci. Takie to my śli pojawiały się w mojej głowie po śmierci Jordana Handsa. Kiedy w końcu odłączy łem się od Natty , poszedłem na rufę statku i wbrew protestom dziewczy ny utkwiłem wzrok w punkcie, który uznałem za miejsce jego skoku – jednak po sekundzie czy dwóch nie by łem już pewny , czy zniknął w tej otchłani, czy w tamtej. Wtedy skupiłem się na obrazie jego ciała zapadającego się w coraz to gęstsze ciemności. To również zakończy ło się niepowodzeniem, gdy ż moja wy obraźnia nie by ła w stanie dotrzeć aż na samo dno oceanu, ale też zdekoncentrowała mnie my śl, jakież to stworzenia, takie jak meduzy czy koniki morskie, mogą przetrwać w ty ch głębiach. W końcu – ledwo kilka minut później – postanowiłem nie gapić się w dół ani w ty ł i nie rozpamięty wać dramaty cznego wy darzenia, którego by łem świadkiem, ale spoglądać w górę i naprzód, w ten sposób anty cy pując nowe, czekające mnie wy zwania. Ta decy zja przy niosła mi wy raźną ulgę. Ulgę, przy znaję, której paradoksalnie towarzy szy ło uczucie lęku. Zanim wy kradłem ojcu mapę, czułem się lepszy od ty ch, którzy jako pierwsi wy ruszy li na Wy spę Skarbów. Rozmy ślania nad moją przewiną doprowadziły do tego, iż uznałem, że by łem zby t pewny siebie. A ponieważ wiedziałem, że nie jestem lepszy od nich, miałem też świadomość, że wcale nie powinienem czuć się bezpieczniejszy niż oni. W głębi duszy , nie mówiąc ani słowa Natty czy kapitanowi, zacząłem przepraszać mojego ojca i zmówiłem modlitwę w intencji jego przebaczenia. Zrobiłem to w samotności, wciąż stojąc na rufie Słowika. Patrzy łem, jak fale zachodzą na siebie, jedna na drugą, i nie mogłem nic poradzić na to, że przy pomniała mi się historia Noego. Moje modlitwy krąży ły niczy m ów gawron, który latał w te i we wte, gdy wody pokry ły lądy , i nie mógł znaleźć miejsca na odpoczy nek. Zabobonni czy telnicy już zaczęli domniemy wać, że wpły w na naszą dalszą drogę i wy jście z ciszy miała śmierć Handsa. Podobnie jak Jonasz (teraz przy pomniałem sobie inną historię biblijną) zdawał się odpowiedzialny za to, że utknęliśmy w martwy m punkcie. Kiedy jednak zakończy łem modlitwy za ojca, zdrowy rozsądek podpowiedział mi, że żaden człowiek, bez względu na to, jak bardzo jest zły , nie potrafiłby w taki sposób kontrolować natury . Kiedy znów zwróciłem oblicze na pokład i spojrzałem po załodze, w ich oczach również zauważy łem podobny upór. Może i podchodzili racjonalnie do całej sy tuacji, ale by li też bardziej zelektry zowani. Nowy duch wstąpił w ty ch, którzy stawiali żagle, a kapitan zy skał odświeżoną stanowczość. Rzeczy wiście, od tej chwili Beamish rzadko opuszczał swoje miejsce przy sterze. Mapę trzy mał cały czas przy sobie, wetkniętą w pokrowiec schowany pod kamizelą. By łem rad z
takiego rozwiązania, ponieważ sądziłem, że bez względu na niebezpieczeństwa, które mogliśmy napotkać, nie jego pierwszego one dopadną. Nie spodziewałem się też, że mogą nadejść ze strony oceanu. Choć wicher, który nas niósł, przy brał na sile, jakby chciał przedzierzgnąć się w sztorm, przeważnie czuliśmy tę samą delikatną presję, którą poznaje dziecko, gdy rodzicielska ręka popy cha je, zachęcając, by ruszy ło do celu. Dosłownie bry kaliśmy między falami – i gdy nasza podróż rzucała nas coraz dalej na zachód i na południe, zimne niebo starego świata stopniowo przetaczało się nad nami, a w jego miejscu pojawiał się głęboki błękit i ciepło, którego nigdy wcześniej nie doświadczy łem. Moim zdaniem wpły nęliśmy do wszechświata cudów. Pośród krążący ch nad nami dobrze znany ch mew srebrzy sty ch i mew siodłaty ch, zacząłem dostrzegać więcej niezwy kły ch gatunków ptaków, które widziałem jedy nie w książkach. Raz albatros leciał z nami przez kilka godzin, wisząc przy sterburcie, i bez trudu dotrzy my wał nam kroku kilkoma machnięciami swy ch potężny ch skrzy deł. Ponieważ wiedzieliśmy , że ptaki te sy mbolizują dusze utopiony ch mary narzy , obserwowaliśmy go z melancholijny m szacunkiem i by liśmy radzi, kiedy nas opuścił. Kiedy indziej pojawiały się cudowne rodzaje mew – niektóre niewielkie i bardzo zwrotne, a inne wielkie niemal jak głuptaki. Dostrzegałem osobniki z gatunków, który ch nazw w ogóle nie znałem – jeden z nich (śnieżnobiały z nakrapianą piersią niczy m u drozda) miał dziwny zwy czaj ciągnięcia za sobą swy ch długich, zielony ch łap, tak że kiedy przelaty wał nad pokładem Słowika, niektórzy mary narze starali się podskoczy ć, by za nie złapać, mówiąc, że wkrótce nieźle sobie podjedzą. Morze również by ło pełne nowości. Nocą, kiedy księży c zmieniał fale w połać aksamitu, która wznosiła się i opadała niemal bezgłośnie, zauważy liśmy coś, co wy glądało jak sznur świateł – jakby woda zapłonęła – zdobiący przemierzane przez nas zapadliny . Moją pierwszą my ślą by ło: to z pewnością odbicia księży ca i gwiazd, ale przy bliższy m przy jrzeniu się (co mi się udało, gdy beztrosko wy chy liłem się za burtę Słowika, aż woda zaczęła opry skiwać mi twarz) stwierdziłem, że jest to naturalna fluorescencja. Za dnia doświadczaliśmy też sporej dawki cudów. Odkry łem, że każda z fal zamiast stanowić wielką, gładką i poły skliwą górę wody , jaką się wy dawały z brzegu, jest pełna wzniesień, równin i dolin. Bardzo często stadka delfinów o zakrzy wiony ch py skach pojawiały się wśród wzniesień i szczy tów, co sprawiało wrażenie, że towarzy szą nam w wy prawie, bo wy skakiwały z wody wy łącznie dla własnej przy jemności i ku naszej uciesze. Czasami obserwowaliśmy kawałek dry fującego drewna albo coś, co przy pominało mnisią tonsurę, a okazy wało się łupiną orzecha kokosowego, która przewracała się bez końca miotana falami – co samo w sobie nie by ło niczy m szczególny m, ale w upale, gdy wiał delikatny wiatr, a pokładem koły sało jak do snu, taki widok wy woły wał swoisty trans. Marnotrawiłem godziny na niczy m, obserwując ty lko ruch fal – długie ciągi środkowego Atlanty ku, o wiele większe niż pły wy wokół wy brzeża, napierające na nas niczy m poły skliwe grzbiety morskich potworów. A jednego dnia szczególnie by łem zajęty samy mi potworami – wielory bami gładkoskóry mi, które podpły nęły na ty le blisko, że mogliśmy się czuć jak część ich bractwa. By ł to poranek o niezwy kłej przejrzy stości, z soczy sty m fioletowo-błękitny m niebem i morzem wpadający m w jaskrawo żółtą barwę. Kiedy wraz z Natty zajęliśmy się jej badaniem, odkry liśmy , że żółty kolor tworzą miliony niewielkich, podobny ch do nasion obiektów, z który ch każdy stanowił słońce w miniaturze i by ł dla mnie całkowitą zagadką – odwrotnie niż dla inny ch mary narzy , którzy mówili o nich „jaskry ”; jak sądzę, to jakieś żargonowe określenie ty ch jasny ch punktów.
Owa żółć by ła przy smakiem waleni, bo na naszy ch oczach poży wiały się łakomie, prąc naprzód za sprawą wolny ch ruchów swy ch płetw. Pły nęły z szeroko rozwarty mi paszczami, tak że jaskry przy wierały do ich fiszbinów w szczękach i w ten sposób, odsączone z wody , osiadały na wargach. By ł to niemal przepiękny widok, wspomagany jeszcze przez cichy odgłos szatkowania, jakby wielory by pasły się na polu pszenicy – co najwy raźniej miało właśnie miejsce, bo zostawiały za sobą pasma zielonej wody , które pokazy wały , skąd przy pły nęły i co pochłonęły . Nie trzy maliśmy się kurczowo my śli o ty m, co nas skłoniło do wy ruszenia z Londy nu, ani też nie pałaliśmy wielką chęcią powrotu do domu i mogliśmy przez wiele miesięcy obserwować takie zjawiska, uznając je za jedy ny cel wy prawy . Radowaliśmy się ty m, jak ty lko mogliśmy – ale potem, kiedy kres naszej podróży zaczął się zbliżać, nagle porzuciliśmy te obserwacje. My ślę, że stanowiły dla nas ty lko pewną odskocznię. Jednak wspomnienia ty ch ty godni z długimi okresami ciszy i z wolna ujawniający mi się tajemnicami natury pozostają wciąż ży we w mej pamięci, podobnie jak wy darzenia, które wkrótce opiszę. My ślę, że dzięki nim nauczy łem się tak wiele o niezmierzonej mnogości niespodziewany ch widoków – jak i o niezmierzonej potędze piękna.
Rozdział 14
Ahoj! Ziemia! Rozry wki w podróży na pokładzie Słowika pochłaniały nas dużo bardziej niż rozważania o kresie wy prawy , bo nie mieliśmy pojęcia, jak blisko jesteśmy celu. A to nie ty lko dlatego, że kapitan trzy mał te informacje dla siebie – co wy dawało mi się całkiem rozsądne – ale też coraz częściej znikał w swojej kabinie, by ślęczeć nad wy kresami i kwadrantem. Ponieważ w żaden sposób nie można by ło wy wnioskować z jego uwag (który ch i tak czy nił niewiele) ani też z punktów orientacy jny ch (na które składały się nachodzące na siebie fale) naszego położenia, musiałem polegać na stopniowej intensy fikacji napięcia, w który m ży liśmy , oraz na rosnący m łaknieniu gapienia się w hory zont. Kapitan zaspokajał swoją żądzę wiedzy , nie wy puszczając pana Stevensona z bocianiego gniazda, gdzie bujał nad nami w obłokach niczy m jakiś pogański bożek, czy niąc sporady czne spostrzeżenia na temat wielory bów czy stad ptaków, które akurat przelaty wały obok. Raz czy dwa wszy scy zamarli, porzucając swoje zajęcia, gdy zakrzy knął: – Ahoj! Ziemia na hory zoncie! – ale w takich chwilach kapitan odpowiadał pospiesznie, że to z całą pewnością nie jest nasza ziemia, ponieważ jeszcze nie dość głęboko wpły nęliśmy w Zatokę Meksy kańską. Kilkakrotnie pan Stevenson rzucał z góry komentarze na temat statków, które widział, szczególnie ty ch z niewolnikami na pokładzie. Jestem rad, że żaden z nich nie zbliży ł się do nas na ty le, by śmy mogli wy mienić informacje – rad, ponieważ wszy stko, czego się nauczy łem (i jak sądzę, wszelkie cechy mojego charakteru), utwierdziło mnie w przekonaniu, że handel ludźmi jest odrażający . Mogę stwierdzić z całą stanowczością, iż nie potrzebowałem podpierać się prawem, by dojść do tej konkluzji, choć by łem bardzo rad, gdy dowiedziałem się, że taka ustawa wchodzi w ży cie. Kiedy zapadała noc, kapitan zwy kle wołał do pana Stevensona na żerdzi, by dał się zastąpić komuś, kto odpoczął już za dnia. Pan Stevenson na początku zawsze grzecznie odmawiał, mówiąc, że zna swoje miejsce i lubi swą pracę – do której wracał blady m świtem dnia następnego. Wieczorem, o który m chcę opowiedzieć, zmiennikiem by ł pan Tickle; by uczcić tę okazję, nabił sobie całą fajkę świeżego ty toniu i przy stroił się w czerwony kapelusz, uszy ty najwy raźniej ze starego kobierca. Jak nakazy wał oby czaj, mary narze zbierali się pod główny m masztem podczas wy miany . Niektórzy gratulowali panu Stevensonowi, kiedy stawał na pokładzie – a raczej gdy padał jak marionetka, której ktoś odciął sznurki – a inni poklepy wali pana Tickle’a po plecach i ży czy li mu szczęścia. A potem patrzy li, jak znika w niebiosach. Na Karaibach ciemność zapada niezwy kle szy bko – w jednej minucie niebo odzwierciedla chwałę konającego dnia, a w następnej jest już upstrzone gwiazdami. W takich chwilach wy miany szczególnie lubiłem leżeć na pokładzie obok Natty , żeby patrzeć na przetaczający się nad naszy mi głowami wszechświat. Noc to śmiertelnie monotonny okres dnia, gdy się jest pod dachem, ale na otwartej przestrzeni przemija chy żo, racząc wszy stkich widokiem gwiazd i swoimi zapachami. To, co zdaje się chwilową śmiercią dla ludzi wciśnięty ch w ściany domów i kotary , jest jedy nie lekką i spokojną drzemką dla człowieka śpiącego pod goły m niebem. Z delikatną bry zą owiewającą nam twarze i spokojny m chlupotem fal uderzający ch o burty statku, oby dwoje wkrótce mieliśmy zawisnąć na granicy między jawą a snem – zastanawiając
się, czy gwiazdy są prawdziwe, czy może stanowią jedy nie wy twór jakiegoś wy idealizowanego snu, w który wpadliśmy po uszy . Wiem, że w ty m błogostanie mógłby m trwać aż do rana – gdy by nie przy padkowe muśnięcia mojej ręki o ramię czy udo Natty , co zawsze otrzeźwiało mnie na dobre. Nie by łem w stanie stwierdzić, czy podobały się jej te sporady czne chwile zetknięcia naszy ch ciał, ponieważ nigdy o nich nie mówiła ani nie odwzajemniała w wy raźny sposób moich uczuć. W inny ch okolicznościach z całą pewnością by mnie to martwiło. Tutaj zdecy dowałem, że o niczy m to nie świadczy , ponieważ już postanowiliśmy , że dy skrecja powinna uzupełnić jej przebranie. Tak samo by ło w nocy , o której chcę opowiedzieć – ciemność miękka jak mech unosiła się nad nami, gęsto wy łożona gwiazdami. Księży c wisiał na niebie wielki i jasny jak półmisek, owiewała nas bry za. Pan Tickle w bocianim gnieździe tkwił na górze, gdzie, jak sobie wy obrażałem, zasy sał dy m z fajki i od czasu do czasu klepał się po brodzie, by zagasić iskierki, które na niej osiadły , a kapitan wy ciskał słodką piosnkę ze swej guzikówki, śpiewając wraz z nią: Czy tęsknicie, słodkie panny, W waszym sercu miejsce mam? Bo ja zawsze jestem z wami, Choćbym stał u nieba bram. Gwiazdy błyszczą niczym rosa, Słońce lśni po letnim dżdżu, I choć świat nas wciąż rozdziela, Miłość wieczna jest i już. Lepiej witać się niż żegnać, Lepszy miód niż żrący kwas, Zatęsknijcie więc dziś za mną, Wnet w ramiona wezmę was. Kiedy pan Tickle zawołał po raz pierwszy , konające nuty tej pieśni niemal go zagłuszy ły , dlatego zaczął krzy czeć bardziej gorączkowo: – Ziemia! Ahoj! Ziemia na sterburcie! – Że jak, panie Tickle? – zawołał kapitan. – Co pan widzi? – Ziemię widzę, ahoj! – Doszedł nas jego krzy k, a po chwili dodał dużo głośniej: – Ziemia na sterburcie! O milę stąd, albo powiedzcie, żem łgarz! W jednej sekundzie kapitan całkowicie otrzeźwiał z melancholii i zakręcił kołem na zachód, zaś pokład nagle zaroił się od rozbiegany ch mary narzy , którzy dopadli do burty Słowika. Kiedy z Natty dołączy liśmy do nich, większość pokazy wała coś w oddali, klnąc i śmiejąc się na potęgę. Takie spektakle miały już miejsce wcześniej, kiedy inne wy spy pojawiały się na hory zoncie, ale ty m razem kapitan nie zamierzał studzić zapału załogi. Wręcz odwrotnie, kiedy spojrzałem na niego, wy chy lał się i uśmiechał od ucha do ucha, a swój instrument, co zauważy łem, podał bosmanowi Kirkby ’emu; guzikówka zwisała mu teraz z dłoni, wy dając sporady czne żałobne westchnienia. Kiedy znów spojrzałem za burtę, pomy ślałem, że pan Tickle się pomy lił – oszukując również nas, bo choć mruży łem oczy jak większość wy trawny ch wilków morskich, nie mogłem dostrzec żadnej zmiany między niebem i morzem. Mój zapał by ł jednak tak wielki, że wkrótce sam sobie to wmówiłem – tak, pojawił się jakiś mglisty zary s w oddali, choć mówiąc szczerze, równie wy raźny jak ślad oddechu na szy bie.
Kiedy jednak go zauważy łem, zdarzy ło się coś na kształt cudu. Ślad oddechu nabrał ciała – miał kształt migdała, niczy m półprzy mknięte oko. Potem oko zmieniło się w górę. Następnie góra zmieniła się w trzy góry , wznosząc się w wy raźny ch kolumnach nagiej skały , aż pozby łem się wszelkich wątpliwości. Odnaleźliśmy Wy spę Skarbów. Choć oglądałem to miejsce jedy nie w poświacie księży ca, odnalazłem Wzgórze Lunety – stało niczy m piedestał czekający na pomnik, tak jak opisy wał to mój ojciec. Tam, u jego podnóża, o kilkaset metrów w stronę morza, znajdowała się mniejsza bry ła Wy spy Szkieletu z niewielkim guzem Białej Skały . By ł też przesmy k i zatoka zdolna pomieścić statek naszy ch rozmiarów. Na mapie ojca ta zatoka by ła opisana jako Kotwiczenie – Ostoja Kapitana Kidda – i tam właśnie, jak mniemałem, nasz kapitan miał zamiar rzucić kotwicę, ponieważ przy wołał mnie do siebie przy sterze. Poklepałem Natty po ramieniu i szeptem powiedziałem, że powinna pójść ze mną. – Widzisz, gdzie jesteśmy , Jim? – zapy tał kapitan cicho. – Widzę, sir – odparłem. – A ty , Nat, widzisz, gdzie jesteśmy ? Pokiwała głową – by ło to pojedy ncze, oszczędne skinięcie, co odczy tałem jako oznakę silnego wzburzenia. Wy obraziłem sobie, jak łapa ojca zaciska się na jej szy i, dławiąc wszelkie słowa, bo ona widziała, jak zbliża się tą samą drogą, w ty m samy m miejscu, do tego samego brzegu. – Wy daje mi się – ciągnął kapitan – że powinniśmy zrobić tak jak wszy scy wcześniej i zacumować w Ostoi. Jeśli mapa jest wierna, a nie mam powodów, by w to wątpić, znajduje się tam piaszczy sta plaża. Możemy zejść rankiem na brzeg. Palisada znajduje się nieopodal za bagnami. – Żeby ty lko bagna nie by ły zby t zdradzieckie – rzuciłem i od razu wiedziałem, że przez moje uniesienie zabrzmiało to niezwy kle dziecinnie. – I żeby palisada nie zdąży ła spróchnieć – dodała Natty z większą godnością. Kapitan mruknął coś na znak, że rozumie, co mamy na my śli, a potem przy wołał bosmana Kirkby ’ego i poprosił go, by przejął ster. Następnie wy dał rozkaz, by zrefować kilka żagli, żeby śmy mogli zwolnić i uniknąć spotkania z łachami piasku, który ch nie by ło na mapach. Potem postawił obserwatora na dziobie i poprowadził nas na sterburtę Słowika, gdzie stanęliśmy z dala od pozostały ch. Wtedy wy ciągnął zza pasa lunetę i przy stawiwszy okular do oka, przesuwał ją uważnie w prawo i w lewo – szukał, jak pomy ślałem, czy stego podejścia do Ostoi. Skorzy stałem z okazji, by baczniej przy jrzeć się Natty . Jej milczenie sugerowało, że żałuje, iż pierwsza część naszej przy gody jest już za nami, ponieważ obecnie stanęła twarzą w twarz z historią, której nie chciała rozpamięty wać – dwulicowości swego ojca oraz zła, które wy rządził. Ale teraz, kiedy przy jrzałem się jej obliczu wy raźniej, gdy księży cowa poświata rozlewała się na jej twarzy , stwierdziłem, że widać na niej nie ty le frasunek, co zawziętość. Pozostały ch członków załogi korciło, żeby postawić stopę na suchy m lądzie i odnaleźć to, po co przy jechaliśmy , ale Natty wręcz rwała się na brzeg. Wy sunęła głowę w przód, zagry zła szeroką dolną wargę i oddy chała pły tkimi, pospieszny mi haustami. My ślę, że gdy by miała pewność, iż dzięki jakiemuś desperackiemu krokowi mogłaby szy bciej położy ć rękę na skarbie, przeskoczy łaby przez burtę i popły nęła do brzegu od razu, nie zważając na niebezpieczeństwo. Tak bardzo chciała opuścić pokład, że jej wy obraźnia wy sforowała się już naprzód. Jej stopy już śmigały po wilgotny m piasku, pięły się w stronę chaty , gdzie jej ojciec i mój przy pieczętowali swój los oraz – na dłuższą metę – również nasz. Kiedy oderwałem wzrok od Natty , spodziewałem się zobaczy ć, jak kapitan kończy przegląd wy spy i szy kuje się do wy dania kolejny ch rozkazów. On jednak wciąż ściskał swą lunetę, jakby koncentrował się na jedny m ty lko miejscu. Zdawało się, że wielkie brzemię osiadło mu na
ramionach. Najpierw pomy ślałem, że zauważy ł przeszkodę na naszej drodze i wkrótce rozkaże swoim ludziom, by ją ominęli. Im dłużej milczał, ty m dobitniej zacząłem podejrzewać, że istnieje jakiś złowróżbny powód takiego stanu rzeczy – i poczułem nagły dreszcz przerażenia, kiedy nachy lił się do mnie ze słowami: – Ty masz młode oczy , Jim. Powiedz mi, co widzisz. – Mówił na ty le cicho, że jego głos by ł niesły szalny dla reszty załogi, której entuzjazm wy wołany odnalezieniem wy spy nieco osłabł i większość jej członków wróciła do swoich zajęć albo gapiła się przed siebie w cichy m skupieniu. Wziąłem lunetę bez słowa i uniosłem do oka – mosiądz wciąż by ł ciepły . Przez chwilę machałem bezładnie między niebem a ziemią, potem z fali na falę, aż w końcu ciemna połać lądu znalazła się w zasięgu mego wzroku. Wtedy staliśmy mniej więcej pół mili od brzegu. Taka odległość, szczególnie w nocy , gdy by księży c nie świecił nad nami tak mocno, mogłaby zdawać się nieprzenikniona dla wzroku. Ale że świecił, widziałem wszy stko w zary sach, choć z niezwy kłą przejrzy stością. Tam rosły drzewa, które dały schronienie memu ojcu, tam by ła ziemia, na której zaznaczy ł swoje ślady . – Nie na wzgórzach – wy dy szał kapitan, przery wając mi kontemplację. – Na brzegu. Popatrz na brzeg. Zrobiłem, co mi kazano, i zjechałem z ciemności Wzgórza Lunety , aż natrafiłem na długie pasmo gęstwiny , ciągnące się od szczy tu jednego z piaszczy sty ch pagórków, rozszerzające się i wznoszące po drodze, aż do krańca szerokiego zalewiska, przez które do Ostoi wlewały się wody kilku mniejszy ch strumieni oraz jednej większej rzeki. Nie by ło w ty m nic dziwnego – nie dostrzegłem oznak ży cia – więc przesunąłem lunetę po kępie szczególnie bujny ch drzew i natrafiłem na łachę otwartego lądu. Miarowo padająca na grunt księży cowa poświata ukazała mi ją w taki sposób, jakby by ła upstrzona, jak mi się z początku wy dawało, wielkimi głazami. Kiedy wy tęży łem wzrok i spojrzałem ponownie, ukazały mi się powalone pnie drzew, które ktoś zostawił tu, żeby zbutwiały ; i to wszy stko na połaci kilku akrów. Serce od razu zaczęło mi bić żwawszy m ry tmem. Mój ojciec pamiętał, i takie też by ło założenie kapitana, że jedy nie trzech maruderów pozostawiono na brzegu, gdy Hispaniola odpły nęła stąd jakieś cztery dekady wcześniej. Jak trzech mężczy zn mogło wy karczować ty le drzew? A co ważniejsze – po co aż tak się trudzili? Odpowiedź zaczęła wy łaniać się, gdy moje oko spojrzało dalej na zachód. Do tej pory ta część wy spy by ła skry ta za sy lwetką Wy spy Szkieletu. Teraz, kiedy wolno wy pły nęliśmy zza niej, gdy znaleźliśmy się w miejscu, z którego by ło wy raźnie widać, po raz pierwszy zobaczy łem bladą poświatę płożącą się po brzegu, aż przez wodę w stronę Białej Skały . Skupiłem się przez chwilę na tej wy pukłości i spostrzegłem, że jest pokry ta drżącą czapą czegoś, co wy glądało na duże paprocie, ale zaraz potem wróciłem na samą wy spę. Światło rzucało długie cienie, całkowicie zakłócając perspekty wę i skalę, ale mogłem dostrzec kolejne pnie leżące wśród kęp trawy , a ponadto wstążki ubitej ziemi, które wiły się tu i tam. Dopiero kiedy przesunąłem lunetę o kilkadziesiąt metrów dalej na zachód, źródło światła ukazało się w całej okazałości. Zobaczy łem duże ognisko, dosłownie płonącą piramidę, taką, za pomocą której ludzie wy sy łają sy gnały na duże odległości. Ale w ty m przy padku nie miała ona funkcji komunikacy jnej, bo nikt nie spodziewał się, że ktoś odbierze sy gnał. Ognisko zostało rozpalone w jedny m ty lko celu: by ogrzewać i oświetlać – ale co? Nie by łem w stanie tego stwierdzić. Jak dotąd, przy ty ch skaczący ch cieniach i przez ograniczone pole widzenia lunety , dostrzegłem jedy nie duży plac, podobny do forum, otoczony przez palisadę z zaostrzony ch ty czek. Na wschodnim i zachodnim krańcu zagrodzono mniejsze powierzchnie, który wy glądały niczy m skrzy dła – jedno zawierało coś na kształt kilku krzy ży ustawiony ch bardzo chaoty cznie, a drugie wy pełniały zwierzęta.
Mogłem stwierdzić, że pierwsze by ło cmentarzem, a drugie czy mś w rodzaju zagrody farmera – ale najbardziej zagadkowy wy dał mi się obszar otoczony palisadą znajdujący się między nimi. W samy m jego środku wznosiła się mniej więcej sześciometrowa konstrukcja, u góry zwieńczona czy mś w rodzaju wielkiego wachlarza. Nie wiedziałem, jakiemu celowi służy ła ta budowla, bo patrząc od strony morza, dostrzegałem ty lko jej ty ł. Za nią, po prawej stronie placu, stał dom z drewniany ch bali o wąskich oknach, z werandą na przedzie. Po drugiej stronie, po lewej stronie placu, znajdował się budy nek o takich samy ch rozmiarach, lecz o wiele bardziej obskurny , bez okien, z niewielkim daszkiem nad wejściem. Pierwszy z nich pasował do opisu mego ojca – by ła to chata, która stała tu za jego czasów, gdzie pan Silver przeprowadzał swoje negocjacje. Drugi, jak sądzę, został postawiony niedawno. Tak wiele budy nków – toż to prawie wioska! – wy dało mi się to niezwy kłe. O wiele bardziej zaskoczy ła mnie (dostrzegłem to w chwili uniesienia, w ty m samy m momencie co budy nek) liczba ludzi, którzy kręcili się wśród tego wszy stkiego – w większości ciemnoskóry ch, z tego co zauważy łem. Kilkoro z nich leżało albo siedziało, albo też rozłoży ło się plackiem na ziemi wokół bardziej komfortowej chaty . Na nich pierwszy ch skupiłem swój wzrok i doznałem tak silnego wstrząsu, że luneta niemal wy padła mi z rąk. Choć od czasu do czasu na niebie pojawiała się mała chmurka dry fująca w dół wy spy , księży c wciąż świecił na ty le jasno, by m mógł upewnić się, że dobrze widzę. Dostrzegłem tam pięciu albo sześciu ludzi, którzy moim zdaniem by li Europejczy kami; resztę stanowili nie faceci, lecz kobiety , co mogłem stwierdzić, bo żadna z nich nie miała odzienia od pasa w górę, a na dole też nie za wiele. Ich skóra zdawała się bły szczeć w pełgający m świetle ogniska. Wszy stkie kobiety znajdowały się tam, gdzie pozwolono im by ć, i siedziały w bezruchu. Mężczy źni natomiast zachowy wali się jak w jakimś dzikim zapamiętaniu, wy ginali się i tańczy li, przewracając się to tu, to tam, więc zrozumiałem, że upili się. Jeden z nich w ciągu ty ch kilku sekund, kiedy go obserwowałem, zdjął swój pas i z początku szy dził z kobiety leżącej przed nim na ziemi, a potem związał jej dłonie i rzucił się na nią. Wzdry gnąłem się i skierowałem lunetę na inną część obozu. Ale tam zobaczy łem jeszcze bardziej barbarzy ńskie sceny , który ch nie jestem w stanie opisać. Kobiety (również w negliżu) nosiły coś albo siedziały w grupkach ze spuszczony mi głowami. Bosonogie urwisy biegały , łaziły wokół czy też siedziały pojedy nczo lub w mniejszy ch grupach. By li tam również mężczy źni w łachmanach – niektórzy leżeli bezsilnie, inni kuśty kali z takim rozpaczliwy m trudem, iż wiedziałem, że są skrajnie wy czerpani. Kilkadziesiąt takich postaci wy łaniało się i znikało w okularze lunety niczy m widma z koszmaru, a ja próbowałem zrozumieć, co widzę. Zanim doszedłem do jakichś sensowny ch wniosków, Natty odezwała się do mnie: – Są tam ludzie? – py tanie zostało zadane z taką obojętnością, że równie dobrze mogło by ć stwierdzeniem faktu. Opuściłem lunetę i zastanawiałem się nad najlepszą odpowiedzią, ale kapitan mnie ubiegł. – Najwy raźniej tak – odparł. – Widzę ognisko – powiedziała Natty . – Tak, rozpalili ognisko – potwierdziłem, wciąż otępiały i zamroczony ty m, co zobaczy łem. – Widzieli nas? – zapy tała przestraszona Natty . – Jim, czy ci ludzie nas widzieli? To py tanie otrzeźwiło mnie i uświadomiłem sobie, że jestem tak zniewolony widokiem tego, co odkry łem, że nawet mi do głowy nie przy szło, że ktoś również może mnie obserwować. Kapitan najwy raźniej też o ty m nie pomy ślał – ale teraz zrozumiał zagrożenie i pospiesznie wy dał rozkazy , by tak cicho, jak to ty lko możliwe, zwinąć jeszcze kilka żagli, więc wkrótce zatrzy maliśmy się bezgłośnie na powierzchni oceanu.
Choć ten pośpiech musiał zastanowić mary narzy , ufali kapitanowi na ty le, że bez szemrania wy kony wali jego rozkazy – i posłusznie, w całkowitej ciszy , wrócili do swy ch prac. Przez minutę czy dwie trwaliśmy tak w milczeniu, nawet nie ośmielając się oddy chać, krzy wiąc się za każdy m razem, gdy Słowik wy dawał z siebie charaktery sty czne jęki i skrzy pienia. Wkrótce jednak stało się jasne, że mieszkańcy wy spy są tak pochłonięci sobą i tak nieprzy gotowani na wszelkich gości, że jesteśmy bezpieczni. Sy lwetka statku, nawet jeśli ktoś by ją dostrzegł z brzegu, zostałaby z pewnością uznana za wy twór wy obraźni. Po jakimś czasie sam kapitan to potwierdził. Wziąwszy lunetę z mojej dłoni i przy łoży wszy ją do oka, wy szeptał: – Dzięki Bogu. – Jesteśmy bezpieczni? – zapy tałem. – Jesteśmy . – Co to znaczy ? – mówiłem bardzo cicho, nie dając za wy graną. – Na co się natknęliśmy ? – Nie wiem – odparł rozkojarzony , co świadczy ło, że wciąż koncentruje się na obozie. – Nie mam pewności. Natty nie zamierzała się poddawać. – Co ci ludzie tam robią? – zapy tała bezceremonialnie. Kapitan, który jeszcze raz przeczesy wał uważnie całą okolicę, kazał nam czekać bardzo długo, zanim dał odpowiedź. A kiedy nadeszła, nie wy jaśniała naszy ch wątpliwości. – Postanowiłem, co zrobimy – powiedział, gwałtownie składając teleskop przy wtórze kilku oleisty ch cmoknięć. – Powinniśmy dać sobie trochę czasu. Gdy to powiedział, owa oniry czna powolność ostatnich kilku minut zakończy ła się i wszy stko znów ruszy ło żwawszy m ry tmem. Kapitan delikatnie poklepał nas po ramionach, żeby śmy poczuli, iż gracko spisaliśmy się jako jego doradcy , po czy m pospiesznie wrócił za ster i rozkazał bosmanowi Kirkby ’emu zebrać ludzi. Zjawili się cicho jak duchy , a kiedy wbili wzrok w kapitana, wszy scy bladzi w świetle księży ca, ten przemówił do nas srogim szeptem, żeby głosu nie zaniosło na brzeg. – Nie zejdziemy tu na ląd – powiedział. – Powinniśmy skierować się do północnej części wy spy i zacumować w inny m miejscu. Moi towarzy sze podróży zaczęli szemrać, ponieważ nie widzieli tego, co my , i nie rozumieli rozmiarów zagrożenia. Ale kapitan by ł niezwy kle stanowczy , bez względu na to, jak cicho by nie mówił. – Miejcie oczy szeroko otwarte i ani pary z gęby , jeśli łaska. I aby pokazać im, że nie czas na dy skusje, chwy cił za koło sterowe i wy konał skręt o kilka stopni, żeby dziób statku mógł ruszy ć na północny zachód. Wy spa Skarbów ponownie zatopiła się w ciemnościach, niczy m zwierzę wy cofujące się do swego legowiska. Choć może powinienem powiedzieć, że to Słowik zniknął w nocy niczy m ćma, która zrazu przy ciągana ogniem zbliży ła się do niego, lecz na szczęście udało się jej ujść płomieniom. Przy siadłem obok Natty na bakburcie, gdzie mogłem sobie wy obrażać, jak bry za krąży wśród nagich zboczy Wzgórza Lunety , wzdy cha na obrzeżach jej smętnego lasu, co sły szałem równie wy raźnie, jak chlupot fal przełamujący ch się na naszy m dziobie. Ponieważ obawiałem się inny ch, mający ch miejsce na tej wy spie straszliwy ch zdarzeń, które ciemność łaskawie skry ła przed naszy m wzrokiem, pozwoliłem sobie po jakimś czasie przy sunąć się do niej bliżej, aż w końcu nasze ramiona zetknęły się i ciepło zaczęło krąży ć między nami. Nie odezwaliśmy się ani słowem. By liśmy niewidzialni. Gdy by ktokolwiek na suchy m lądzie spojrzał w naszą stronę, zobaczy łby ty lko te same puste fale biegnące ku niemu, by złapać odrobinę
poświaty z ogniska, po czy m załamać się w całkowity m chaosie wszechrzeczy wzdłuż połaci brzegu.
Rozdział 15
Nasza koja Mój ojciec często mawiał, że Wy spa Skarbów przy pomina smoka siedzącego na ty lny ch łapach. Ty m samy m mógłby m stwierdzić, że poruszając się na północ w ostatnim etapie naszej podróży , opuściliśmy brzuch poczwary i zbliży liśmy się do jego serca, gdzie teren całkowicie porosły drzewa. Światło księży ca nie by ło na ty le jasne, by śmy mogli rozpoznać ich gatunek, ale kiedy nastawiłem ucho do wiatru wiejącego od lądu, stwierdziłem, że muszą to by ć szkockie sosny , które wy dają wy sokie, oziębłe dźwięki. Po półgodzinie żeglugi to gwizdanie zaczęło słabnąć – mogłem więc wy wnioskować, że wy piętrzenia wy spy złoży ły się w dolinę. Potwierdziło się to wkrótce, kiedy przed nami wy łoniła się wąska zatoczka, a ja od razu pomy ślałem, że jest to miejsce, w który m mój ojciec znalazł schronienie, gdy okrążał wy spę przed ostateczną konfrontacją z panem Silverem. Kiedy sobie to uzmy słowiłem, wspomniałem, że widział też bardzo stary wrak dużej łajby leżący u wy lotu tej samej rzeki. Poprosiłem więc kapitana Beamisha o ponowne poży czenie lunety . Kiedy ustawiłem ostrość, estuarium ukazało mi się w ty m półmroku niczy m spełnienie obietnicy , podobnie wrak statku. By ła to łódź o trzech masztach, ale doznała tak wielkiego uszczerbku z rąk natury , że na przekrzy wiony m kadłubie widziałem zwisające pajęczy ny ociekający ch wodą wodorostów, cały ch obsy pany ch kwieciem. By ł to smutny widok, ale przy najmniej świadczy ł o ty m, że w zatoczce panuje spokój. – Będziemy tu bezpieczni, sir – powiedziałem kapitanowi. – Skąd ta pewność? – zapy tał mnie, zerkając w półmrok. Kiedy zrelacjonowałem wszy stko, co zobaczy łem, a kapitan przy jął mój osąd, ponownie poczułem do niego wielki przy pły w sy mpatii, tak jak wcześniej za jego umiejętności, dzięki który m udało się nam przepły nąć bezpiecznie Atlanty k. Wtedy znów zwołał załogę i powiedział mary narzom, że dotarliśmy na miejsce. Ich py tania, doty czące głównie bezpieczeństwa, ujawniły ty lko, że ty m razem zaczęły pojawiać się różne pogłoski na temat tego, co nas czeka. Choć załoga widziała wy łącznie płonące ognisko na brzegu Ostoi, płomienie te wy wołały w nich lęk – ponieważ sugerowały , że ży jąca na wy spie populacja jest o wiele większa, niż się spodziewali. Kapitan pokrzepił ich dziarskimi słowy , jak potrafił najlepiej, mówiąc, że skoro nie widać stąd ani obozu, ani ogniska, ani też nie ma inny ch świateł, można wy wnioskować ty lko, że nasze przy by cie pozostało niezauważone. Zakończy ł stwierdzeniem, że możemy wpły nąć w ujście rzeki równie radośnie jak dzieci wracające do domu rodziców. To wy starczy ło, by pokrzepić na nowo ducha, ale by najmniej nie wy wołało powszechnej niefrasobliwości. Ponieważ wszy stkie żagle by ły już spuszczone, Słowik znów zwolnił, a bosman Kirkby zawisnął na dziobie i cicho informował o głębokości wody , żeby śmy nie wpadli na piaskową łachę. Nikt nas nie niepokoił ani nie mieliśmy żadny ch inny ch problemów. Nasz statek wsunął się w ujście z taką łatwością, jak dopasowany klucz do zamka, przy wtórze zarośli szurający ch o kadłub po obu jego stronach. Nie starczy ło mi czasu, by zbadać, jaki to gatunek, ale rośliny miały poły skliwe liście i wy dawały ciche piski, gdy wiatr trącał jedny mi o drugie, i choć wzbudzało to pewną nerwowość, nie by ł to przy kry odgłos, bo świadczy ł o obfitości i bujności natury . Moja inspekcja została zakończona pluskiem spadającej do wody kotwicy – co kilka śpiący ch ptaków uznało za jawną bezczelność i wy latując z zarośli, zaczęło głośno pomstować. Wy warło to
niezwy kłe wrażenie na Kleksie, który w sterówce spokojnie przespał wszy stkie nasze ostatnie przy gody . Gdy rwetes ucichł, dołączy ł do ptasich głosów, wy powiadając zdanie, którego nie miałem pojęcia, gdzie się nauczy ł. – Co rrrobić? Co rrrobić? – nie ustępował, szorując dziobem po prętach klatki niczy m po strunach. Na to kilku mary narzy wy buchnęło śmiechem, odcinając mu się: – Może sam powiesz? Albo: – No właśnie, co? Odpowiedzią na py tanie Kleksa by ło – czekać do rana, i tak właśnie rozkazał nam kapitan. Na to bosman Kirkby zwrócił się do pana Stevensona, naszego kościstego Szkota, i rozkazał mu zmienić pana Tickle’a w bocianim gnieździe, żeby by ł naszy m uchem i okiem tej nocy . Następnie poradził mary narzom, by zeszli pod pokład i przespali się przed trudami, które mógł przy nieść nam poranek. Miałem już iść, kiedy kapitan zawołał mnie oraz Natty do sterówki. Tam zasunął zasłonę na klatce Kleksa, żeby mu nie przeszkadzał, i poprosił, by śmy usiedli. Wy jął też srebrną piersiówkę z kieszeni spodni. Wziął ły k i podał ją nam. Natty ły knęła odrobinę, podobnie jak ja, a rum przetoczy ł się przez moje gardło niczy m fala ognia. Oddałem piersiówkę kapitanowi, który wziął kolejny duży ły k i na powrót schował ją do kieszeni. Przy tak skromny ch oznakach świętowania, powietrzu owiewający m nasze twarze delikatnie niczy m doty k muślinu przez otwarte okno oraz kwiatach zarośli wokół nas świecący ch niczy m księży c mogliśmy uchodzić za grono przy jaciół, którzy zasiedzieli się nieco podczas wieczornego pikniku. Jednak kiedy kapitan zaczął mówić, jego głos by ł niezwy kle poważny . – Jak my ślisz, cośmy tam widzieli, Jim, tam, w Ostoi? By łem zaskoczony tak bezpośrednim py taniem; spodziewałem się, że kapitan najpierw wy razi swoją opinię. – Nie jestem pewien, sir – odparłem. – Mężczy źni i kobiety . Dziwne rzeczy . – A ty , Nat, co widziałeś? – Kapitan mówił do niej dużo delikatniejszy m głosem, co by ło ukłonem w stronę jej prawdziwego ja. Podobało mi się to, ponieważ stanowiło dowód jego lojalności względem niej oraz jej ojca jednocześnie. – Widziałam ognisko – odparła z wrodzoną prostolinijnością. – Jim widział jakichś ludzi. – No właśnie – powiedział kapitan – ludzi. – Mój ojciec – dodałem, chcąc naprawić moment wahania sprzed chwili – mój ojciec opowiadał mi, że zostawili na wy spie ty lko trzech mężczy zn… – Trzech mężczy zn – powtórzy ła Natty . – Nie więcej niż trzech. Wtedy przy pomniałem sobie, jak mój ojciec mówił, że kiedy opuszczał wy spę jakieś czterdzieści lat temu, by ł mocno wstrząśnięty widokiem tej trójki. Toma Morgana, mary narza o imieniu Dick oraz innego pirata, którego imienia nie pamiętaliśmy . Cała trójka polowała w zaroślach – obchodziło ich ty lko polowanie, jak podejrzewał ojciec, i nie by li świadomi, że wkrótce zostaną tu porzuceni. A jednak kiedy Hispaniola przedzierała się przez cieśniny na najdalej wy sunięty m na południe skrawku wy spy , nagle zrozumieli, jaki im los szy kują, i pojawili się razem na piaszczy sty m skrawku brzegu, wznosząc ramiona w błagalny m geście i prosząc, by ich zabrano do Anglii. Opisy wał to jako najbardziej żałosny widok w swoim ży ciu i nie zapomniał żadnego szczegółu tego wy darzenia – włącznie z ty m jak, gdy statek przy spieszy ł, wy pły wając na otwarte wody , jeden z trójki, zerknąwszy na rozciągającą się wszędzie wokół pusty nię samotności, skoczy ł na równe nogi, przy łoży ł muszkiet do ramienia i nad głową pana Silvera posłał kulę rozgrzanego ołowiu, która przebiła główny żagiel.
Takie obrazy jaśniały bardzo wy raziście w mojej pamięci, nie mogłem więc nie wspomnieć o nich kapitanowi i Natty – kończąc refleksją, że by ł to akt desperacji zrozpaczony ch ludzi. – A teraz są jeszcze bardziej zdesperowani – stwierdził kapitan. – Jeśli mnie wzrok nie my li. Ale czy to wy jaśnia, co tam się dzieje? Skąd wzięły się te kobiety i pozostali mężczy źni? Żadne z nas nie potrafiło na to odpowiedzieć i najwy raźniej kapitan nie miał dalszy ch przemy śleń, który mi chciałby się z nami podzielić. Tamci mężczy źni i kobiety z pewnością przy by li zza morza, ty lko ty le wiedzieliśmy , a większość z nich by ła ewidentnie więźniami tamtej garstki. – Powinniśmy to jutro zbadać – powiedziałem. – Albo znaleźć skarb i dać dy la. – Takie by ło zdanie Natty , czy raczej jedna z zaproponowany ch przez nią wersji, bo gdy kapitan powtórzy ł py tanie, zmieniła swoje stanowisko. – Ludzie, który ch widzieliśmy – powiedział – to w większości niewolnicy . I najwy raźniej mają spore problemy . – Wielkie problemy – powiedziałem. – Straszliwe problemy . – W takim razie powinniśmy to zbadać – stwierdziła Natty po chwili milczenia. – Oczy wiście – poparłem ją, by jasno i dobitnie wy razić swoje odczucia. – Powinniśmy się im przy jrzeć w ty ch zagrodach, a potem zadecy dujemy , co należy zrobić. Kapitan nie wy raził swojej opinii. Klepnął ty lko dłońmi w kolana i podniósł się z miejsca. Zerknął przez otwarte okno, aby dowiedzieć się, jaka pogoda może nas czekać rano. Stwierdził, że będzie padać i że powinniśmy pozamy kać okna sterówki przed pójściem spać. Na to my również wstaliśmy , a on z wielką powagą uścisnął nam dłonie. Skłonił się, ży cząc dobrej nocy nam i naszemu nocnemu obserwatorowi tam w górze, i ruszy ł do swej kajuty . Natty i ja wkrótce poszliśmy w jego ślady , nie odzy wając się do siebie ani słowem. Chciałby m my śleć, że to nie strach czy zmieszanie zakneblowały nam usta, a jedy nie tęsknota za snem, teraz, kiedy pierwsza część naszej przy gody dobiegła końca.
Część III WYSPA
Rozdział 16
Druga strona wyspy Przebudziłem się by najmniej nie za sprawą dziennego światła wpełzającego nam do kajuty przez bulaj, ale na skutek kakofonii dźwięków, jaka wstrząsnęła cały m Słowikiem. Zostawiłem Natty naciągającą sobie koc na głowę i wspiąłem się na pokład, gdzie zobaczy łem kapitana Beamisha, który wziąwszy się pod boki, stał cały nastroszony i wzburzony . Ponieważ nad wy sepką wciąż unosiła się lekka mgiełka, nie by ło widać, jakie zwierzęta wy wołały ten rwetes; domy ślaliśmy się, że nie odpowiada im tłok panujący w zagrodzie, czemu dawały wy raz miarową zaporą dźwiękową gwizdów, pomruków, skrzeków, trzepotania, stukotu, wrzasku, pisku, śmiechu oraz gardłowego zawodzenia. Pomy ślałem, że jest to jedy ny powód iry tacji kapitana. Po chwili zrozumiałem jednak, o co chodzi. Gdy by mieszkańcy wy spy chcieli się do nas podkraść niezauważenie, wy korzy stując ten harmider jako zasłonę dźwiękową, mogliby to zrobić bez najmniejszy ch problemów. Kapitan nie musiał się jednak przejmować. Wkrótce po wschodzie słońca wszelka zwierzy na zapomniała o powodach swego oburzenia i zgiełk ucichł, a zastąpiło go znacznie spokojniejsze cy kanie niezliczony ch owadów. Gdy się uspokoiło i mgła opadła, ukazał się nam nasz nowy świat. Oba brzegi rzeki by ły pokry te imponującą ilością niezwy kły ch roślin – rosły tak gęsto obok siebie, kwitły tak obficie, że po wszechobecny ch błękitach, zieleniach i szarościach kilkunastu ostatnich ty godni, zdawały się równie nienaturalne, co piękne. Większości z nich nigdy nie widziałem – choć tu i tam wy łaniały się paprocie, najwy raźniej spokrewnione z dużo mniejszy mi gatunkami znany mi mi z domu. Te miały włochate pnie wznoszące się na wy sokość człowieka oraz macki giganty cznej ośmiornicy . Podobnie kamelie i rododendrony o różowy ch, biały ch, żółty ch i fioletowy ch kwiatach zaskakujący ch rozmiarów. Gdy mieszanina ich woni zintensy wniała wraz z pojawieniem się słońca, zapach dosłownie powalał – wkrótce poczułem lekki zawrót głowy i zacząłem się zastanawiać, czy nie przy pły nęliśmy do krainy zjadaczy lotosów. Gdy patrzy łem na to wszy stko, jakby m znalazł się w stanie upojenia, pozostała część załogi stopniowo wy chodziła na pokład – na końcu Natty , przecierając oczy ze zdumienia. Nie wolno im by ło jednak zby t długo trwać w ty m transie. – Dzień dobry , moje wilki morskie, dzień dobry – mówił kapitan, klaszcząc w dłonie, gdy śmy się już zebrali. Wtedy wy mienił wszy stkich po imieniu, by upewnić się, że w nocy nie porwała nikogo żadna dzika bestia – a na koniec niemal stracił kapelusz, gdy stadko ptaków przemknęło bardzo nisko nad pokładem Słowika, pospiesznie kierując się nad morze. Miałem okazję zauważy ć, że by ły wielkie jak marece, lecz miały złote pióra na skrzy dłach i grzbietach oraz kobaltowo-błękitne dzioby . Kapitan zaczął od przekazania garstki wiadomości zdoby ty ch podczas obserwacji wy spy przez lunetę poprzedniego wieczoru – wy starczy ło, by mary narze zrozumieli, że może by ć groźnie, ale nie na ty le, żeby mogło ich to zniechęcić. Odpowiedzieli wy starczającą manifestacją odwagi – klepali się po plecach i chełpliwie zapewniali, że nie lękają się niczego. Kapitan uśmiechnął się na to bardzo szeroko i przeszedł do inny ch spraw. Powiedział, że studiował w nocy naszą mapę i zrozumiał, iż zatoczka znajduje się bardzo blisko miejsca zaznaczonego na niej jako kry jówka srebra – ponownie nie wspomniał o broni. Powiedział, że jego odkry cie przemieniło to,
co poprzedniego wieczoru wziął za niedogodność, w prawdziwy uśmiech losu; ty lko że teraz stanęliśmy przed dy lematem. Mówiąc wprost, chodziło o to, czy powinniśmy wy słać grupę, która wy kopie skarb, a potem wy mknąć się cichcem z wy spy równie niepostrzeżenie, jak się na niej znaleźliśmy ? Czy może powinniśmy zbadać obszar wokół Ostoi Kapitana Kidda i wkroczy ć, gdy by śmy natrafili na jakąś jawną zbrodnię? Kapitan jeszcze dobrze nie skończy ł swego wy kładu, gdy miał już gotową odpowiedź. Oznajmił, że czterech mężczy zn będzie mu towarzy szy ło w drodze do miejsca ukry cia srebra i by nabrać trochę świeżej wody (oraz – jeśli to będzie możliwe – zdoby ć zapas świeżego mięsa) dla załogi Słowika, a kilku inny ch, włącznie z kukiem Allanem, który nie nadawał się do wy praw poza kambuz, i panem Stevensonem wciąż tkwiący m na swej żerdzi w punkcie obserwacy jny m, zostanie na statku, by w razie potrzeby go bronić. Trzecia grupa natomiast wy prawi się na południe i zbada, co się dzieje za ostrokołem. Owa trzecia grupa miała najwy raźniej najtrudniejsze zadanie, ponieważ droga by ła niepewna, a zwiad mógł się wiązać z niebezpieczeństwem. Równie duże zaskoczenie wy wołała decy zja kapitana, iż powinienem wziąć udział w ty m zadaniu, wraz z Natty i panem Lawsonem, pod nadzorem bosmana Kirkby ’ego. Pan Lawson by ł wy tworny m, lecz mrukliwy m człowiekiem i z tego powodu nie rozmawiałem z nim często podczas podróży . Teraz patrzy łem na niego jak na osobę, w rękach której za chwilę spocznie moje ży cie, jednak on unikał mego spojrzenia. Miał całą twarz pooraną bliznami po ospie i my ślę, że by ł to powód jego nieśmiałości. Po dłuższej chwili zrozumiałem, że kapitan podzielił załogę, rozdając poszczególny m grupom zadania tak, aby miały mniej więcej ten sam stopień trudności i żeby wszy scy czuli się w jakiś sposób odpowiedzialni za bezpieczeństwo całej załogi. By ł to najwy raźniej rozsądny sposób na związanie nas ze sobą, nawet kiedy się rozdzielimy . Gdy by kapitan widział ty lko połowę z tego, co miałem odkry ć, jestem pewien, że dokonałby innego wy boru i postanowił zatrzy mać mnie i Natty na pokładzie. Kiedy wszy stko ustalono, zaczęliśmy futrować się wodą, sucharami i jabłkami, zabierając wy starczającą ilość ty chże na cały dzień marszu. Kapitan rozdał nam także po pałaszu, które od wy ruszenia z Londy nu trzy mał w zamkniętej skrzy ni. Wy jął też z niej po pistolecie dla siebie i bosmana Kirkby ’ego. Wy danie ty ch przedmiotów odby ło się w my śl zasad ety kiety podniosłego ry tuału. Kapitan nie musiał nam mówić, że możemy uży ć broni jedy nie w ostateczności, także bosman Kirkby nie musiał dodawać niczego od siebie w tej kwestii. Wy starczy ło jedno spojrzenie jego borsuczej twarzy , by m zrozumiał, iż moją powinnością nie jest wy kazy wanie się odwagą, lecz zachowanie ciszy . Dwie grupy wy ruszy ły jednocześnie, opuściły się na linach po burcie Słowika, a następnie w szalupie powiosłowały na niewielkim odcinku do brzegu. Kiedy się opuszczałem, dostrzegłem, że zanurzona część kadłuba naszego statku jest pokry ta jaskrawozielony mi wodorostami – by ły bardzo śliskie w doty ku i pomy ślałem, że musiały do niego przy wrzeć, gdy wpły nęliśmy na cieplejsze wody wokół wy spy . To by ł pierwszy raz od sześciu czy siedmiu ty godni, gdy wy szedłem na stały ląd – o ile oczy wiście można by ło nazwać lądem grunt, który bulgocze i koły sze się przy każdy m kroku, przejawiając nieokiełznaną chęć zdarcia ci butów ze stóp. Po ty lu dniach na rozkoły sany m pokładzie wśród szalejący ch fal nawet taka dawka wątpliwej stabilności by ła niezwy kła. Kiedy dotarłem już do ściany roślin, zapadłem się po kolana. Sprawiło mi to srogi zawód, bo zamierzałem radować się chwilą, w której w końcu idę po śladach swego ojca. Zamiast tego mogłem jedy nie gorączkowo my śleć, jak bardzo wszy stko wokół mnie się chwieje, jakby całą ziemią wstrząsały konwulsje. Pocieszenie przy szło pod postacią niewielkiej, pomarańczowej
jaszczurki, która zdawała się mieć rozszczepiony ogon i popatrzy ła mi prosto w oczy . Nigdy w ży ciu nie widziałem równie dziwnego stworzenia, ale zniknęło tak szy bko, że wziąłem je za wy twór mojej wy obraźni i ty m samy m nie poinformowałem o ty m spotkaniu nikogo z mojej grupy . Wtedy uścisnęliśmy dłonie z kapitanem i ży czy liśmy mu powodzenia. Obserwowałem, jak wraz ze swy mi ludźmi znika w zaroślach, i usły szałem coś, co moim zdaniem brzmiało jak skrzek ary , która wy rażała swoją opinię na temat ich szans, kończąc wy powiedź szy derczy m śmiechem. Odgłos nie zdąży ł jeszcze dobrze wy brzmieć, kiedy podobny werdy kt poszy bował w naszą stronę – buntowniczy wy buch wesołości i szy derstwa, nagle przerwany serią głośny ch i chaoty czny ch odgłosów szamotaniny . Powrócę jeszcze do ty ch odgłosów – i one powrócą do mnie – za chwilkę. Na początku naszej wy prawy bardziej zajmowały mnie rośliny niż zwierzęta. Szelest liści rozgarniany ch ramionami, gdy sunęliśmy w górę, ciche pękanie bulw pod naszy mi stopami, chlupot mokrej trawy , gdy zapadaliśmy się w grząski grunt i uwalnialiśmy się z jego uścisku. W kilku miejscach roślinność rosła tak gęsto i by ła tak splątana, że musieliśmy pełzać na czworakach, na zmianę przy trzy mując kłącza i pędy oraz odsuwając inne przeszkody . Pan Lawson, ponieważ by ł mężczy zną niewielkiego wzrostu, mógł się tu wy kazać inicjaty wą, ale zdawał się mocno zdenerwowany ty m, na co może natrafić. Natty bły skawicznie zajęła jego miejsce i wy kazała się taką biegłością w torowaniu drogi, że z miejsca wy braliśmy ją na przewodnika. Obserwacja, jak prześlizguje się niczy m węgorz przez splątane korzenie, jak skacze niczy m kocur przez zapory z powalony ch drzew i omija niczy m pies guzy zbity ch gałęzi, wzmocniła ty lko moje przekonanie, że stanowi ucieleśnienie wszy stkich boży ch stworzeń. W nagrodę za naszą nieustępliwość tuż po wy jściu z doliny znaleźliśmy się w lesie sosnowy m, który widzieliśmy (czy raczej sły szeliśmy ) w ciemności z pokładu Słowika. Cudowny kontrast, szczególnie że drzewa by ły prawdziwie imponujący mi okazami; wiele z nich osiągało wy sokość piętnastu metrów, a niektóre nawet ponad dwadzieścia. Droga między nimi zdawała się rozkoszna i do tego bardzo łatwa, bo ziemię pokry wało igliwie gładkie niczy m kobierzec. Zaczęliśmy teraz iść szy bszy m tempem, co powinno by ło znacznie poprawić nastroje. A jednak, gdy parliśmy naprzód, wkradła się między nas jakaś dziwna nerwowość. Działo się tak za sprawą owy ch odgłosów szamotaniny , o który ch już wspominałem. Pomy ślałem sobie najpierw, że to pewnie jakiś niewielki jelonek z gatunku ty ch, które mieszkają na wy spie, ponieważ odgłosom ty m zawsze towarzy szy ł pęd. Ale kiedy weszliśmy już głęboko w sosnowy las, bez zarośli, nie by łem już tego taki pewny . Odgłosy stawały się coraz bardziej przerażające – aż nasz strach w końcu zmienił się w pełne zaskoczenie. Kiedy zatrzy maliśmy się, aby zaczerpnąć ły k wody z naszy ch manierek, tak że przez chwilę zrobiło się naprawdę cicho, zobaczy liśmy , jak szczy t drzewa przed nami zatrząsł się gwałtownie, po czy m wy szła z niego ruda wiewiórka zmierzająca w naszy m kierunku. Ruda wiewiórka zupełnie niepodobna do ty ch, które można spotkać w Anglii, z jednego prostego powodu, że by ła od tamty ch dziesięć razy większa – mówiąc wprost, miała wielkość średniego spaniela – i najwy raźniej zupełnie nieprzy stosowana do ży cia na szczy tach drzew. Dopóki nas nie dostrzegła, buszowała w wy sokich gałęziach drzew, strącając deszcz igieł i gałązek, a czasami nawet odłamany ch niewielkich gałęzi, ale kiedy nas zobaczy ła, z wielką prędkością dała nura między drzewa, wy wołując zniszczenia jak miniaturowe tornado. Choć czułem się niemal głupio w ty m swoim zadziwieniu, dotarła do mnie prawda, która świtała mi już na pokładzie Słowika: Wy spa Skarbów by ła domem dla kilku gatunków stworzeń, jakich nie można znaleźć nigdzie indziej na cały m świecie, że o Anglii nie wspomnę. Choć by łem podekscy towany , gdy zrozumiałem, że poza skarbem jest jeszcze jeden powód, dla którego się tu
znalazłem, nie zmieniło to całkowicie mojego nastroju. Świadomość, iż nie wiadomo, co może czaić się w tej gęstwinie wokół nas, sprawiała, że czuliśmy się niepewnie, a to, co jeszcze czaiło się przed nami, napawało nas prawdziwy m strachem. Patrząc na twarze moich towarzy szy , wiedziałem, że mają takie same odczucia. Kiedy opadły już emocje związane z pojawieniem się wiewiórki, a samo stworzenie z trzaskiem umknęło z pola widzenia, spostrzegłem, że bosmana Kirkby ’ego dopadła melancholia. Wiedziałem, że po części jest to wy nikiem obaw o to, co zastaniemy za palisadą. Podejrzewałem też, że nasze otoczenie również miało na niego wpły w – monotonna kraina, która otwierała się przed nami na skraju lasu. Tworzy ły ją nagie zbocza szary ch łupków o jednolity m zabarwieniu, falujące niczy m zamarznięte morze aż do podnóża Wzgórza Lunety , które wznosiło się pionowo ze wszy stkich stron, po czy m nagle kończy ło się, niby ucięte wielkim toporem. Wrażenie by ło niezwy kle silne i zatrważające. Temu obrazowi towarzy szy ła w dodatku naturalna muzy ka, którą teraz dopiero zaczęliśmy sły szeć – dudnienie fal przełamujący ch się na lewy m brzegu wy spy . Kiedy po raz pierwszy usły szałem ten huk i sy k kipieli z krzy kiem morskich ptaków nurkujący ch w rozpy chający ch się tumanach wody , od razu przy pomniałem sobie, jak mój ojciec opowiadał o swojej nienawiści do Wy spy Skarbów. Upierał się, że nigdy nie widział spokojnego morza wokół jej brzegów. Słońce mogło sobie świecić w górze, ile chciało, i nawet kiedy trudno by ło oddy chać z gorąca, a niebo nad głowami stawało się gładkie i błękitne, to i tak wielkie fale wznosiły się na cały m wy brzeżu, dudniąc dzień i noc. By ł pewien, iż na wy spie nie istniało miejsce, w który m można by się uwolnić do tego hałasu, i zawsze narzekał na jadowitą jasność – tę samą, którą i ja teraz zobaczy łem, gdy jaskrawe światło odbijało się od skał i głazów. Nie potrafiłem stwierdzić, czy Natty też porówny wała to, co widziała, z opowieściami ojca. Tak rzadko mówiła o panu Silverze od opuszczenia Anglii, że nie wiedziałem, co jest dla niej obce, a co zna z opowieści. By ła bardzo milcząca, kiedy ruszy liśmy kamienny m szlakiem, ramiona jej opadły , wbiła wzrok w ziemię, jakby ciągnęła ją jakaś niewidzialna siła. Za każdy m razem gdy otrząsała się z jej przemożnego wpły wu, wracała na swoje miejsce u mego boku i rzucała mi spojrzenie, które zdawało się prośbą o potwierdzenie czegoś, o co wcześniej py tała – ale samego py tania nie sły szałem nigdy . Po półgodzinie okrążania podnóża Wzgórza Lunety i wolnego schodzenia w kierunku południowo-wschodniego krańca wy spy , nasza podejrzliwość się pogłębiła. Gleba by ła tutaj bardziej ży zna i odkry liśmy spore połacie azalii, głównie czerwony ch i fioletowy ch, wśród kilku kęp zielony ch drzew wy dający ch gałki muszkatołowe, który ch aromat mieszał się z zapachem kwiatów różanecznika. Efekt tej mieszanki mógłby by ć cudowny , gdy by nie trudy pokony wanej drogi – a z każdy m niemal krokiem wy woły waliśmy olbrzy mią liczbę bzy czący ch i szurający ch wśród liści stworzeń, które pierzchały wy płoszone ze swy ch gniazd. Czasami dostrzegaliśmy pióra bądź futro i widok ten zdawał się potwierdzać, iż niemożliwe jest raczej, by śmy mogli napotkać jakieś zwierzę większe od nas. Jednak raz, gdy zatrzy maliśmy się na połaci otwartego terenu, usły szeliśmy odmienne i o wiele bardziej niepokojące odgłosy . Z początku niemal zlewały się z ciszą – wręcz wzmagały ową ciszę, dobiegając z jednego z większy ch krzaków. Odgłos kry stalizował się z wolna, zrazu będąc czy mś na kształt cichego drapania, a potem przechodząc w bardziej zdecy dowany , niepokojący szelest. Gdzieś z ty łu głowy pojawiła się my śl, że jest to coś na kształt ducha – ducha tego miejsca, jak wolicie – ale nie mogłem długo wy trzy mać z tą my ślą, więc powiedziałem Natty i pozostały m, że to z pewnością małpka. Popatrzy li na mnie, jakby m by ł powietrzem. Wcześniej nie widzieliśmy ani nie sły szeliśmy żadny ch małp na wy spie. Cokolwiek to by ło, z całą pewnością posiadało zdolność poruszania się z dużą szy bkością przez gęste zarośla. Wolałem nie zastanawiać się nad wielkością
zwierzęcia, bo nie wiedziałem, co poczniemy , jeśli, a by ło to całkiem prawdopodobne, powodował nim strach. W późniejszy ch latach często miałem okazję widzieć, jak ludzie zauważali u inny ch szczególny nastrój, który później udzielał się również im. Tak samo by ło z nami, gdy znów zapadła cisza. Do tamtej chwili podczas marszu wszelkie uczucia strachu czy smutku tłumiliśmy za pomocą samozadowolenia: by liśmy równi w zadaniu, które powierzy ł nam kapitan. Teraz, kiedy znaleźliśmy się już blisko celu, nie by ło mi tak do śmiechu. Wiedziałem w głębi duszy , że to, co zobaczy łem wcześniej za palisadą, wy starczy , by usprawiedliwić wszelką grozę, która, co czułem, rosła we mnie nieustannie. Odetchnąłem więc z ulgą, gdy bosman Kirkby zaczął prowadzić nas dużo ostrożniej, co jakiś czas podnosząc dłoń niczy m wy trawny zwiadowca i każąc nam zatrzy mać się w rządku za jego plecami. Jak się okazało, by liśmy o włos od innego niebezpieczeństwa, o istnieniu którego nie mieliśmy wcześniej pojęcia. Bo oto gdy ruszy liśmy dalej, skradając się po cichu, nagle stanęliśmy na skraju czegoś, co można określić mianem wąwozu. Zorientowałem się pierwszy , widząc, jak nasz bosman wy rzuca przed siebie ręce i macha nimi na oślep. Gdy nachy liłem się, wy ciągając do niego pomocną dłoń (skrzy wił się, co miało znaczy ć, że moja pomoc nie by ła konieczna), zobaczy łem za jego ramieniem straszliwą szramę w ziemi, jakby sam dobry Bóg przesunął paznokciem po swoim dziele stworzenia. Nie by ła to szeroka szczelina – jakieś dwa metry – ale miała również ze dwanaście metrów głębokości oraz niezwy kle gładkie ściany ze sterczący mi tu i ówdzie mały mi drzewkami na niewielkich wy stępach i półkach. Na dnie leżały wy szczerbione kamienie zielone od wilgoci oraz białe żebra dużego kozła, a może świni. Nad wąwozem unosił się szczególny odór, który wpadając do płuc, wy woły wał dobitne wrażenie zimna i wilgoci. Natty również musiała to poczuć, bo gdy ja wciąż zamierzałem się przy glądać tej formacji, chwy ciła mnie za ramię i pospiesznie odciągnęła od niej – w gruncie rzeczy wszy stkich nas stamtąd odciągnęła, żeby śmy wrócili na naszą ścieżkę, biegnącą spory kawałek od krawędzi, dzięki czemu mogliśmy uniknąć ry zy ka wpadnięcia do środka. Powiedziałem „ścieżka”, ale tak naprawdę nie by ło niczego, co by przy pominało ścieżkę, jedy nie ściółka pełna korzeni, pokry ta mchem oraz kępami kwiatów tej samej barwy co hiacy nty , lecz o kształcie kaczeńców. W inny ch okolicznościach z lubością skorzy stałby m z szansy pobuszowania między nimi opanowany botaniczną pasją. Po minucie marszu ostępy skończy ły się nagle i dostrzegłem wiele krzy żujący ch się tutaj śladów – niektóre by ły wy raźne i celowe, inne z kolei krąży ły wokół, jakby znaczy ły ruchy kogoś, kto nie ma pojęcia, gdzie jest i dokąd pragnie się udać. Ponieważ odkry liśmy sporą ilość śladów ludzkich stóp, mogło to też oznaczać, że wkrótce zostaniemy odkry ci, by liśmy radzi, kiedy roślinność wokół nas znów się zmieniła, skry wając nas w gęsty m pasie rododendronów. Tutaj z wdzięcznością opadliśmy na czworaki, odnajdując schronienie w ciemnościach pod ich liśćmi. Kiedy odzy skaliśmy dech, bosman Kirkby odsunął gałąź, żeby śmy mogli spojrzeć przed siebie. Wy obraźcie sobie, jak dziecko otwiera książkę napisaną w języ ku, z którego prawie nic nie rozumie. Na taką to właśnie książkę spoglądałem o sto metrów w dół zbocza. Chcę powiedzieć, że zobaczy łem miszmasz. Chaos, który z wolna się uspokajał i wy ciszał. Na przy kład palisada – to rozpoznałem. Do tego pusty plac, cmentarz oraz zagroda ze zwierzętami. A dalej, z pięćset metrów za palisadą, osuszono bagno i zasadzono ry ż na mały ch poletkach, podzielony ch niskimi wałami z błota. Wszy stkie te elementy krajobrazu świadczy ły o porządku, który koił my śli. Ale nagle uniosłem wzrok na Ostoję Kapitana Kidda i zobaczy łem port zawalony wrakiem dużego żaglowca. By ł to przy gnębiający widok, zasłaniający dużą przestrzeń na tle Wy spy Szkieletu z niewielką przeszkodą w postaci Białej Skały , która trzęsła swy mi liśćmi na czapie od
pięćdziesięciu lat. Pokład statku, z powalony mi wszy stkimi masztami i zerwany m takielunkiem, by ł równie goły jak na duży ch statkach z więźniami, które widy wałem często na Tamizie. Kadłub przełamał się na dwoje, a wiele wręg zostało pogruchotany ch albo po prostu wy rwany ch z miejsca. Może to zabrzmieć przesadnie, ale ten wrak roztaczał wokół swoisty całun rozpaczy – to, co doprowadziło do katastrofy żaglowca w Ostoi, wciąż czaiło się wśród jego wręg niczy m okrutny ty ran w swy m zamku. Dlaczego odczuwałem to aż tak wy raziście? Z powodu tego, co zobaczy łem, kiedy uważniej przy jrzałem się obozowi piratów. Miał więcej niż czterdzieści metrów długości i ty leż samo szerokości. Po obu stronach stały długie bungalowy , jeden lepiej wy konany niż drugi, z szopą podpierającą jedną ścianę, której funkcji nie odgadłem od razu. W połowie odległości między nimi, w samy m środku wznosiła się duża budowla w kształcie wachlarza, którą wcześniej widziałem ze Słowika. Teraz, kiedy patrzy łem od strony lądu, dostrzegłem, że przy pomina coś w rodzaju sądu – z krzesłem (czy też tronem) w środku, ławą oskarżony ch poniżej i dwoma ławami po obu stronach, które można by ło wy pełnić sędziami oraz publicznością. Nie tak szy bko wpadłby m na to, do czego wy korzy sty wano tę budowlę, gdy by aktualnie nie by ła w uży ciu – i kiedy zrozumiałem, co się tu dzieje, pojąłem również, dlaczego zamarły wszelkie inne prace w obozie. Na gołej ziemi przed obliczem sądu, w dwóch oddzielny ch rzędach siedziały kobiety i mężczy źni – murzy ńscy mieszkańcy wy spy , którzy jeszcze wczoraj, co widziałem na własne oczy , cierpieli katusze z rąk swy ch białoskóry ch panów. By li jeszcze gorzej odziani, niż mi się wy dawało – wszy scy mieli na sobie szmaty zamiast ubrań – a w dodatku wy nędzniali i chudzi, zrezy gnowani i osowiali. Nawet kilkoro dzieci wy ry wający ch się z matczy ny ch ramion by ło gnuśny ch i zdawały się chore. Chorowite i przerażone, ponieważ bardzo często ich wałęsanie ukrócało pięciu, sześciu biały ch mężczy zn (biały ch, choć niezupełnie czy sty ch), którzy snuli się po zamknięty m terenie. Mężczy źni ci trzy mali długie bambusowe kije, który mi czasami klepali się po nogach ze złowróżbną niefrasobliwością albo dźgali w ramiona i plecy ty ch, którzy kulili się u ich stóp. Natty , do tej pory leżąca koło mnie tak cicho, że nawet nie sły szałem jej oddechu, teraz odwróciła się, by na mnie spojrzeć – nasze twarze znalazły się tuż obok siebie. Skrawek liścia przy lgnął jej do szy i, ale odpadł, gdy wy szeptała do mnie: – Czy to jest sąd? Pokiwałem głową. – Kim są ci ludzie? Skąd się tu wzięli? Skrzy wiłem się i wzruszy łem ramionami na znak, że nie mam pojęcia, ale i tak się odezwałem: – Ze statku? Natty zmarszczy ła brwi, ale powoli, żeby zaznaczy ć, że ona również jest tego zdania. Potem wróciliśmy do obserwacji. Znajdowaliśmy się w odległości jakichś dwudziestu pięciu metrów, by liśmy więc zby t daleko, żeby usły szeć wszy stko, co mówiono. Jednak łatwo mogliśmy pojąć ogólny sens. Na wy sokim tronie siedział, czy raczej spoczy wał sędzia – duży łajdak o paskudny m wy glądzie w przekrzy wiony m zielonkawy m kapeluszu na głowie, z czupry ną siwy ch włosów sięgający ch mu do ramion. Bezpośrednio poniżej zauważy łem postać stojącą bez ruchu. Mężczy zna by ł całkowity m przeciwieństwem swojego towarzy sza; nosił mary narskie spodnie, koszulę, niegdy ś białą, a obecnie brązową jak żeglarski suchar, oraz krótką granatową kurtkę, spod której wy stawał rapier wiszący mu u pasa. Z jego twarzy nie można by ło wy czy tać ani śladu emocji, a do tego by ła blada jak u trupa – z wy jątkiem rdzawej szramy biegnącej mu przez gardło.
Uznałem, że to pewnie jakaś gra świateł, i wróciłem do obserwacji oskarżonego. Nieszczęśnik stał najniżej ze wszy stkich w tej budowli, z dłońmi związany mi z przodu i oczami, który mi strzelał po towarzy szach siedzący ch przed nim na ziemi. Spoglądał na trzeciego, bardzo dziwnie wy glądającego pirata, paradującego przed opustoszałą ławą po prawej stronie, rzucającego zdawkowe uwagi i mamroczącego coś do siebie. Ów mężczy zna nosił pognieciony stary kapelusz z jedny m oklapły m końcem oraz chustką pod spodem, by zabezpieczy ć się przed słońcem. Pomy ślałem, że ten człowiek raczej podpiera się barierką niż chodzi wzdłuż niej, bo prawdopodobnie by ł mocno pijany . Całe przedstawienie stanowiło plugawą parodię sprawiedliwości i emanowało taką grozą, że w pierwszej chwili miałem ochotę wy pełznąć spod krzaków i pobiec ile sił w nogach na Słowika. Sądząc po cichy m jęku Natty , podzielała moje odczucia. Wszy scy tak to odbierali, jestem tego pewien. Ale musieliśmy zostać na miejscu – by oszczędzić sobie ry zy ka odkry cia, bo schwy tała nas (choć przy znaję to ze wsty dem) pajęczy na fascy nacji ty m widowiskiem. Czego mieliśmy by ć świadkami? Nie musiałem długo czekać. Sędzia, jakby nagle zmęczy ło go bełkotanie „adwokata”, podniósł się na swoim tronie, klasnął w dłonie i warknął tak głośno, że jego słowa dobiegły naszej kry jówki: – Dość, panie Jinks. Usły szałem wszy stko, co chciałem usły szeć. Wśród Murzy nów przy kucnięty ch na ziemi rozległ się zduszony jęk, na co strażnicy weszli w ciżbę, bardzo szy bko rozdając razy kijami, niczy m chłopcy siekący pokrzy wy . Znaczenie tego jęku by ło aż nadto zrozumiałe. To odgłos grozy i obrzy dzenia. Dalsze wy padki nastąpiły z przy prawiającą o mdłości ruty ną. Sędzia ponownie się wy prostował, tak że niemal uniósł się z fotela, i strząsnął włosy z twarzy . Nachy lił się, prawą dłonią klepnął w ramię człowieka o białej twarzy stojącego poniżej, a lewą przejechał kciukiem po grdy ce. Tłum więźniów zaczął otwarcie jęczeć i zawodzić, pomimo spadający ch na nich razów. Upiorny pirat nie zwracał na to uwagi. Zszedł po chwiejny ch stopniach sądu, aż znalazł się obok oskarżonego, po czy m chwy cił go brutalnie za ramię i przy ciągnął do siebie, aż stanęli razem na twardy m gruncie. Patrzenie na różnicę między nimi napawało nas grozą. Jeden by ł szczupły , blady i obojętny , ale z bły skiem w oku, a drugi ciemnoskóry i wy schnięty jak szkielet, ze ściśnięty mi kolanami i głową wtuloną między nagie ramiona. By ła to długa chwila – w mojej pamięci trwa nadal. Naprawdę jednak zakończy ła się bardzo szy bko, bo biały chwy cił jeńca za szorstkie włosy , zmusił do przy klęku, po czy m zamaszy sty m ruchem wy jął rapier z pochwy , zamierając na sekundę i smakując tę potworną gratkę, jaka przy padła mu w udziale, po czy m ciął w dół. Kiedy cios spadł, wielka chmara ptaków wzbiła się z brzegu za jego plecami. Zwierzęta darły się wniebogłosy , krążąc nad brzegiem. Ostrze weszło w szy ję ofiary jak w masło. W tej samej chwili wy puściłem całe powietrze z płuc, głowa mi opadła i wzrok wbiłem w glebę – patrzy łem na ziarenka błota, na liście, na korzenie wijące się w ziemi. Wy wołało to bardzo dziwny efekt, bo oto poczułem się znów jak dziecko, które widzi po raz pierwszy cuda tego świata. Chwilę później, nie będąc już dzieckiem, nie mogłem nie spojrzeć jeszcze raz przed siebie. Ciało padło na bok obtoczone w kurzu niczy m brązowa krewetka, a głowa leżała jakieś pół metra dalej. Kat, którego twarz w dalszy m ciągu nie wy rażała żadny ch uczuć, wbił szty ch swego rapiera w policzek nieboszczy ka, by go rozorać, po czy m uniósł swe trofeum w stronę wciąż siedzący ch – czy raczej kulący ch się – u jego stóp więźniów. Ich rozpacz wznosiła się i opadała w chaoty czny ch falach, ale mężczy zna jedy nie uniósł brodę i ły pał na nich zły m okiem – co pozwoliło nam dostrzec, że długi cień biegnący przez jego
gardło rzeczy wiście jest szramą. Ciągnęła się od ucha do ucha i przy dawała mu wy glądu człowieka, który uparcie trzy ma się ży cia. – A teraz możecie wracać do pracy – skrzeknął wy sokim i wy niosły m głosem. – Wszy scy . Wracać do roboty . Strażnicy momentalnie zaczęli machać długimi kijami, pilnując, by rozkaz został wy konany .
Rozdział 17
Scotland Nikt nie odezwał się ani słowem. Leżałem bez ruchu, tak jak wszy scy . Ale moje milczenie i bezruch brzy dziły mnie, ponieważ wszy stko, czego by łem świadkiem, stawało się nie do zniesienia. Gdzie się podział mój sprzeciw, moje oburzenie, moje obrzy dzenie? Cóż zapoczątkowałem, kradnąc mapę ojcu? Kim się stałem, stawiając stopę na tej wy spie? Dziwny przy padek odciągnął mnie od tego rodzaju py tań. Bo kiedy kłębiły się w mojej głowie, bosman Kirkby zaczął się wy cofy wać przez zarośla. Kiwał na nas palcem, żeby śmy ruszy li w jego ślady . Kiedy zobaczy łem, że oczy rozszerza mu strach, i przy pomniałem sobie, jaki by ł niewzruszony na pokładzie Słowika, a także podczas marszu w stronę obozu piratów, nie potrzebowałem większej zachęty . By ł człowiekiem, który wiedział, co to niebezpieczeństwo i kiedy należy go unikać. Wciąż znajdowaliśmy się blisko obozu piratów i nasza rejterada by ła bardzo powolna, bo nie chcieliśmy na siebie ściągnąć niczy jej uwagi. Jednak w chwili, w której poczuliśmy się bezpieczni, bosman klepnął pana Lawsona w plecy i we dwóch ruszy li ile sił w nogach. Chwy ciłem Natty za rękę i też daliśmy dy la – ale dzikim zy gzakiem, jakby śmy spodziewali się ostrzału. Przez kolejny ch kilkanaście minut jedy ny m sły szalny m odgłosem by ł tupot stóp uderzający ch o ziemię i dudniące w piersi serca. Gdy biegłem, w głowie kotłowało mi się od mnogości rozmaity ch py tań. Widzieliśmy straszną parodię procesu, ale kim by li sędzia, oskarży ciel i kat? Podejrzewaliśmy , że to trzej piraci pozostawieni na wy spie przez załogę Hispanioli. Ale w takim razie kim by li strażnicy , kim więźniowie? Cóż za enklawę, opierającą się na okrucieństwie, sobie tu stworzy li? Nie by łem pewien. Musiałem się uspokoić i poznać opinie pozostały ch, by wy robić sobie zdanie. Na razie wiedziałem, że muszę biec – uciekałem niczy m spłoszone zwierzę. Po kilkuset metrach zatrzy maliśmy się tuż obok monstrualnie wielkiego starego krzaka azalii, który urósł do rozmiarów kościoła. Nie mogliśmy mówić, ale staliśmy w kręgu z dłońmi na kolanach, dy sząc, aż odzy skaliśmy oddech. Mieliśmy nadzieję odzy skać również i pewność siebie, ale by ły to mrzonki. Zanim się uspokoiliśmy , bosman Kirkby nagle przy łoży ł złożoną dłoń do ucha. – Co jest? – wy szeptałem. Wszy stkie moje zmy sły napięły się jak postronki – każdy przebły sk słońca w liściach wokół nas zdawał się ostrzem pałasza, każdy pierzchający ptak zmienił się w odgłosy kroków wroga. – Ciiii – sy knął Kirkby , jakby nawet my śli rozchodziły się po okolicy z łoskotem. W głuchej ciszy , jaka nastąpiła później, pochwy ciłem lekkie zakłócenie powietrza dochodzące z oddali, której nie potrafiłem zmierzy ć. Nie by ł to odgłos wy dawany przez człowieka, jak pomy ślałem najpierw; bardziej przy pominał chrząkanie jakiegoś zwierzęcia. Zdawał się całkiem nieskrępowany , uznałem więc, że to może jakiś królik albo jeż, który żeruje w krzakach. Jednak im dłużej sły szałem hałas, ty m większy m napawał mnie przekonaniem, że nie jest by najmniej taki naturalny ani bezwiedny . Bosman Kirkby przy wołał nas bardzo ostrożnie i razem podpełzliśmy naprzód, omijając wielki krzak zagradzający nam drogę. Zastaliśmy tam coś, co przy pominało ścieżkę śladów stóp pośród pasa pomniejszy ch krzewinek.
Kiedy bosman uniósł ponownie dłoń, zgromadziliśmy się wokół niego przerażeni ty m, co możemy zobaczy ć, ale ku wielkiej uldze niepewność prawie się rozwiała. Pan Lawson, jak pamiętam, wy jął chustkę z kieszeni i przetarł twarz – zrobił to bardzo ostrożnie, jakby szramy na skórze wciąż sprawiały mu ból. – No, co jest? – zapy tałem bosmana tak cicho, jak ty lko się dało. Nie odpowiedział, lecz wskazał na coś i przy łoży ł dłoń do ust. Na ścieżce przed nami otworzy ła się wielka dziura. Podeszliśmy do niej gęsiego, wspomagając się wzajemnie swą siłą, i zerknęliśmy do środka. Miała jakieś trzy i pół na trzy metry , prostokątne wejście, a z boków sterczało kilka gałązek i drobny ch kamy ków. Podłogę wy łożono plątaniną zbrązowiały ch liści paproci, które najwy raźniej niegdy ś tworzy ły coś na kształt dachu, a teraz leżały na dole. Gdy by ktokolwiek z nas miał ochotę się odezwać, określiłby pewnie ten otwór raczej jako „jamę”, a nie „dziurę”, albo, jeszcze trafniej, że to bardziej „pułapka” niż „jama”. I w istocie by ła to pułapka. A skoro wy konano ją, by chwy tać zwierzęta, które można by ło zabić i zjeść, to równie skutecznie łapał się w nią człowiek. Murzy n, którego zobaczy łem, musiał do niedawna znajdować się wśród więźniów za palisadą. Teraz kulił się na czworakach pokry ty kurzem i ziemią. Cały czas rzucał nam żałosne spojrzenia. Odgłosy , które sły szeliśmy , to by ły jego jęki. Ponieważ ten widok nas zaskoczy ł, gapiliśmy się dłużej, niż wy padało – i obserwowaliśmy z przerażeniem, jak jego twarz zmienia się, odmalowując najpierw pełne zaskoczenie, potem ciekawość, a następnie nerwową nadzieję. Straszliwy odgłos, oznaka jego strachu, ucichł, a on sam wstał z ziemi. By ł mężczy zną mniej więcej dwa razy starszy m ode mnie, ale mojego wzrostu, bardzo chudy m, z siniakami na ramionach i plecach oraz z ogoloną głową, którą również pokry wały strupy i skaleczenia. By ł bosy i nagi do pasa, a na prawy m ramieniu wy palono mu rozżarzony m żelazem cy frę siedem. Na jego czarnej skórze rana przy brała barwę niemal fioletową. Nagle obudziła się w nas lepsza część naszej natury . Nachy liliśmy się, by wy ciągnąć mężczy znę z tej matni. Tak się złoży ło, że więzień chwy cił też moją dłoń i szorstkość jego ręki bardzo mnie zaskoczy ła – równie dobrze mógłby m sięgnąć po korzeń drzewa. Po krótkiej szamotaninie stanął między nami. Czy raczej stanął nad nami, bo by ł wy ższy , niż się spodziewałem – jego nogi złoży ły się same i usiadł, na co Natty podała mu manierkę. Pił łapczy wie, po czy m wy lał sobie trochę wody na głowę. Spod ściekający ch strużek wy łoniła się przy stojna twarz, choć policzki zapadły się z głodu, a do tego widać by ło na niej liczne drobne rany i zadrapania. Bosman Kirkby jako pierwszy przełamał milczenie, dając nam znać, by śmy usiedli; chciał pokazać, że jesteśmy równi. – Jesteśmy przy jaciółmi – zaczął bardzo wolno, jakby obawiał się, że nie zostanie zrozumiany . – Skąd przy by wacie? – padła odpowiedź z akcentem, w który m ze zdumieniem rozpoznałem wy raźne ślady szkockiej mowy . – Z Anglii – włączy łem się do rozmowy . – Nazy wasz się Zanglii? – My jesteśmy z Anglii – odparłem – z Londy nu. – Ja się nazy wam Scotland. Po takiej porcji strachu, komizm całej sy tuacji przeważy ł i wszy scy wy buchnęliśmy śmiechem, a napad wesołości przerwał dopiero bosman Kirkby , uciszając nas teatralny m szeptem. – Nazy wasz się Scotland – powtórzy ł, po czy m zaczął wskazy wać na każdego po kolei i przedstawiać nas. – Ja jestem Kirkby . William Kirkby . Ten tu to pan Lawson, to jest pan Jim, a to
jest Nat Silver. Jesteśmy z Anglii. Nasz statek cumuje na północny m krańcu wy spy , gdzie czekają na nas inni. – Kiedy skończy ł, nachy liliśmy się, by uścisnąć nieszczęśnikowi dłoń, a Natty , która by ła ostatnia, trzy mała rękę Scotlanda dłużej niż inni o sekundę czy dwie. Kiedy ją puściła, zadała py tania, które wszy scy mieliśmy na końcu języ ka: – Co to ma by ć? Co wy tu robicie? – Próbowałem uciec – powiedział Scotland w swy m szorstkim, wy spiarskim języ ku, po czy m wzruszy ł bezradnie ramionami. – Oczy wiście, nie wy szło. – Uciec zza palisady , chcesz powiedzieć? Ale dokąd? – Dokądkolwiek – padła odpowiedź. A potem rzucił pełną znużenia refleksję: – Wiedziałem, że i tak będę musiał tam wrócić. – A to…. – Natty zamilkła, nie wiedząc, jak właściwie ma opisać tę pułapkę. – Ten rów. Ta jama. Czy wy kopano ją, żeby uniemożliwić ucieczki? – Tak, żeby powstrzy mać uciekinierów. I żeby łapać zwierzęta. Wszy stko jedno. W końcu by mnie znaleźli. – Ależ nie! – wtrącił się bosman Kirkby , wy straszony my ślą, że prześladowcy dotarli tu przed nami. – Dobrze już, dobrze. Nie musisz się bać. Uratowaliśmy cię. Słowa te miały pozornie beztroski i przy jacielski ton, ale nie mogłem nie zauważy ć, że jak dotąd nie padło ani słowo wy jaśnienia, dlaczego pojawiliśmy się na wy spie. Kiedy Scotland witał się z nami, zerkając na każdego z osobna i wbijając w nas spojrzenie swoich duży ch oczu, jakby oceniał naszą wiary godność, pomy ślałem, że on także zachowuje pewną rezerwę. Nie okazy wał przesadnej wdzięczności osoby , która uważa, że już jest całkiem bezpieczna, lecz pozostawał spokojny i czujny . Chciałby m my śleć, że z szacunku dla jego powściągliwości, a nie z jakiegokolwiek innego nikczemnego powodu, powstrzy maliśmy się od naty chmiastowego zasy pania Scotlanda gradem py tań. Prawda jest jednak taka, iż wciąż baliśmy się, że ludzie zza palisady natkną się na nas i trafimy do niewoli. Z tego powodu zapy taliśmy go ty lko, czy wróci z nami na Słowika. – Żeby dla was pracować? – chciał koniecznie wiedzieć, ale zapewniliśmy go, że może do nas przy jść jako przy jaciel, bo tak wtedy go traktowaliśmy . Ponieważ Scotland wy glądał na wy cieńczonego, podejrzewałem, że będziemy go musieli nieść albo przy najmniej podtrzy my wać. Ale jego słabość by ła niczy m skurcz i wkrótce zniknęła bez śladu. Kiedy wy szliśmy z zarośli i zaczęliśmy iść przez otwartą kamienną przestrzeń i dalej do lasu sosnowego, ruszy ł obok bosmana Kirkby ’ego i rozmawiał z nami bez śladów zmęczenia. Jak się okazało, Scotland dostał takie miano, gdy ż po złapaniu w Afry ce pracował od młody ch lat w posiadłości na Jamajce, której właścicielem by ł szlachcic urodzony w Edy nburgu. Prowadził swój interes z pomocą rodaków, który ch akcent bardzo szy bko udzielił się naszemu towarzy szowi. Kiedy właściciel zmarł bezpotomnie, jego posiadłość została sprzedana wraz ze Scotlandem oraz pozostały mi mieszkający mi w niej niewolnikami. Nowy właściciel najwy raźniej postanowił rozpocząć uprawę, do której nie potrzebował aż ty lu rąk do pracy . Tak czy inaczej, Scotland oraz grupa około pięćdziesięciu niewolników (mężczy zn, kobiet, starców i dzieci) znalazła się na pokładzie statku, który wy pły nął z Jamajki w zachodnie rejony Zatoki Meksy kańskiej. Na pewny m etapie tej podróży statek wpadł w sztorm, zmiotło go z kursu, stracił maszt i już witał się z Davy m Jonesem ****** w jego przepastny m kufrze, ale w końcu rozbił się na Wy spie Skarbów wraz z mary narzami, strażnikami i całą załogą wszelakiego autoramentu obecną na pokładzie. Statek, który widzieliśmy w Ostoi przy Wy spie Szkieletu, nosił nazwę Achilles. Scotland zaznaczy ł, że kiedy trafili na ten ląd pięć lat temu, wy dawało mu się z początku, że wichry losu przy wiodły go do wolności, a przy najmniej do miejsca, w który m będzie mógł ułoży ć sobie
ży cie wspólnie ze swy mi strażnikami. Z jego słów wy wnioskowałem, że pochodzi z rodziny , która oczekiwała od niego odpowiedzialności przy wódcy i taką też rolę przy jął w niewoli. Scotland powiedział, że jego nadzieja wolności rozpadła się w proch i py ł, kiedy ty lko znaleźli się na wy spie – ponieważ niewolnicy wy lądowali dokładnie w ty m samy m miejscu, w który m maruderzy wiele lat wcześniej rozbili swój obóz. Pomy ślałem, że kiedy ten statek rozbił się na brzegu, maruderzy ży li na tej wy spie w izolacji niemal od trzy dziestu pięciu lat – co dawało pewne pojęcie o ty m, jak mogli zdziczeć. Tak czy inaczej, z relacji Scotlanda jasno wy nikało, że bardzo szy bko przekupili dziesięciu strażników, którzy przeży li katastrofę, i uczy nili z nich narzędzia służące do podporządkowania sobie niewolników. Ci biedacy stali się ty m samy m ofiarami najbardziej barbarzy ńskich skłonności, jakie można sobie ty lko wy obrazić. Gdy przetrawiliśmy te informacje, bosman Kirkby chciał się dowiedzieć, ile i jaką broń mają prześladowcy – co wy dało mi się bardzo rozsądny m py taniem, biorąc pod uwagę odwet, jaki zaczął nam świtać w głowach. Scotland odparł, że pałaszy jest w bród, a do tego kilka pistoletów i strzelb. Broń palna jednak stała się zupełnie nieprzy datna, bo na skutek wilgotności panującej na wy spie pordzewiała, a pierwotne zapasy prochu i kul by ły już na wy kończeniu. Mogło to stanowić niejakie pocieszenie, gdy by Scotland nie podkreślał, iż nie ma na wy spie broni straszniejszej niż sami oprawcy . Zrozumiałem, że ma na my śli przy wódcę, Smirke’a (bo tak nazy wała się rozwalona na tronie sędziego bestia), kata Stone’a oraz ich pomagiera Jinksa, zdeprawowany ch do szpiku kości i trzy mający ch całą społeczność w stanie pasy wnego terroru. Maruderzy może i mieli po sześćdziesiąt lat, ale ich żądania i żądze gwałtownie wzrosły podczas długiej izolacji od człowieczeństwa i by ły teraz nienasy cone. Ta my śl tak bardzo mnie zaniepokoiła, że nie od razu spostrzegłem drobną nieścisłość, usły szaną w opowiadaniu Scotlanda. Chodzi o to, że imiona, jakich uży wali, nie by ły ty mi, które sły szałem od ojca. Mogłem ty lko założy ć, że Smirke by ł owy m bezimienny m piratem, a Tom Morgan i Dick przy jęli nowe pseudonimy , które ich zdaniem pasowały do nowego ży cia – Dick, pomy ślałem, to prawdopodobnie Jinks – choćby z tego powodu, że oba imiona trochę się kojarzy ły – a Tom Morgan to Stone. Zachowałem te my śli dla siebie, ponieważ zdawały się zby t try wialne w porównaniu z ty m, czy m raczy ł nas Scotland – i odniosłem wrażenie, że słusznie, bo kiedy dotarł do tej części opowieści, zaczął zwalniać, a jego kroki stały się bardziej chaoty czne. Mógłby m powiedzieć nawet, że się słaniał na nogach, jakby przy pominał sobie brzemię ciosów i inny ch cierpień, które musiał znosić. Przez pięć lat więźniowie wy kony wali niewolniczą pracę, a na dodatek cierpieli straszliwe katusze w postaci bicia i zniewag wszelkiego ty pu. Przez pięć lat kobiety ży ły w ciągły m poniżeniu i zdawały się istnieć wy łącznie po to, by dostarczać rozkoszy cielesnej swy m panom. Przez pięć lat dzieci zaniedby wano (nawet te, który ch ojcami by li ich dręczy ciele) i przez pięć lat starcy ży li w takim wy niszczeniu, że cały czas błagali los, by zesłał im szy bki koniec. Trudno by ło słuchać o rzeczach, o który ch mówił Scotland, i nie czuć przy musu okazy wania mu jakichś oznak otuchy – co cały czas robiliśmy . Pan Lawson odrzucił precz swą wrodzoną nieśmiałość, a współczucie niezwy kle rozwiązało mu języ k. Bosman Kirkby i ja klepaliśmy Scotlanda po ramionach i pocieszaliśmy , jak mogliśmy . Natty wzięła jego dłonie i gładziła je swoimi. Scotland zdawał się nie dostrzegać tego wszy stkiego, a nasze starania nie wy wierały na nim żadnego skutku, a jedy nie podawał kolejne przy kłady okropieństw, jakich wy cierpiał, aż w końcu głos zaczął mu się łamać. Na koniec odwrócił się od nas, zakry ł twarz dłońmi i załkał. Dotarliśmy już wtedy do smoczego kręgosłupa wy spy między sosnami, a nagie zbocza wzgórza Spy glass zostały daleko za nami. Biorąc pod uwagę niebezpieczeństwa Wy spy Skarbów, by ło to ży czliwe miejsce, gdzie jedy ne niespodziewane odgłosy wy dawały wiewiórki,
przebiegające po wy sokich gałęziach. Choć bezduszny m wy daje się stwierdzenie na głos, że takie obserwacje mogły by pomóc Scotlandowi, nie mogłem się pozby ć my śli, że tak właśnie jest. Nie potrafiłem stwierdzić, czy Natty targają takie same uczucia. Od uwolnienia Scotlanda miała całkowicie ściągniętą twarz, co by ło dla niej ty powe, gdy zmagała się sama ze sobą przed trudny m py taniem. Znałem ją już dobrze i miałem pewność, iż jeśli zacznę naruszać jej milczenie, ona zamknie się w sobie jeszcze bardziej. Z tego powodu kroczy łem obok niej w ciszy przez ostatni kilometr drogi. Scotland zaczął dochodzić do siebie, wy cierał ręką twarz i chrząknął, znów gotów do rozmów, a Natty najwy raźniej zakończy ła swoje rozważania. Podeszła do niego i położy ła mu prawą dłoń na ramieniu, gdzie skóra Scotlanda o odcieniu gęstego miodu zdawała się jeszcze ciemniejsza i bardziej posiniaczona. Przy pomniałem sobie jej ojca leżącego w londy ńskich pieleszach i Natty trącającą nosem jego twarz. Czuć by ło tu tę samą bliskość. – Jesteś teraz bezpieczny , jesteś bezpieczny – powiedziała Natty , jakby mówiła z nim w cztery oczy . To jednak zamiast Scotlanda pocieszy ć, najwy raźniej jeszcze bardziej go poruszy ło. Zbliży ł się do Natty i popatrzy ł na nią swy mi szeroko rozwarty mi oczami, a jego twarz bły szczała od łez. – Nie jesteśmy tacy sami – powiedział. – Ale moja matka… – zaczęła Natty i zamilkła, bo nie wiedziała, jak ma zakończy ć to zdanie. – Nie jesteśmy tacy sami – powtórzy ł Scotland po bolesnej przerwie. – Nie możesz tego zrozumieć. Natty cofnęła dłoń. – Zajmiemy się tobą – powiedziała ty m samy m śpiewny m głosem. – Ja mam żonę! – wy krzy knął Scotland. – Ona wciąż tam jest. Teraz to Natty zdawała się poruszona. Spy tała: – Gdzie? – jakby Scotland mówił o Afry ce. Scotland nie odpowiedział wprost, ale trzy mał się zaczętej właśnie opowieści. – Uciekliśmy od Smirke’a i od inny ch razem – powiedział. – Wbiegliśmy w zarośla. Ale coś nas rozdzieliło. – Co takiego? – chciała wiedzieć Natty . – By liśmy zdezorientowani – powiedział Scotland. – Nie mieliśmy pojęcia, gdzie się skry ć. Wtedy ja wpadłem w pułapkę. – Gdzie ona teraz jest? – drąży ła Natty , wracając do pierwotnego py tania. – Za palisadą? – Zdawało się, że otrząsnęła się już z zaskoczenia, gdy ż jej głos brzmiał bardzo rozsądnie. Scotland znów skinął głową. – Za palisadą, jeśli tak to nazy wacie. My mamy na to inne określenie – powiedział. Bosman Kirkby nie by ł w stanie powstrzy mać ciekawości, jakie to określenie, ale kiedy Scotland przewrócił oczami na znak, że nie ma ochoty mówić o czy mś tak oczy wisty m, pomy ślałem, że lepiej zadać inne py tanie: – Jak długo jesteś żonaty ? Nie sądziłem, że… – My ślałeś, że nam nie wolno? – Fakt, że Scotland mi przerwał, świadczy ł ty lko o ty m, że nie jest to dla niego łatwy temat. Uniósł głowę i spojrzał na mnie z dumą. – Cóż, masz rację. Ona jest moją żoną dla mnie, a ja jestem dla niej mężem. To, co mówi prawo, nie ma dla nas najmniejszego znaczenia. – Odnajdziemy ją – zapewniłem go bardziej z nadzieją niż z przekonaniem, ale z wy starczającą mocą, by doprowadzić tę wy mianę zdań do końca. Kiedy spojrzałem na pozostały ch, zobaczy łem, że kiwają zgodnie głowami; bosman Kirkby i pan Lawson z powagą, która świadczy ła o ich zażenowaniu, że nie by li w stanie dostatecznie szy bko uspokoić niewolnika.
Sam Scotland znalazł sposób na zakończenie tej niezręcznej sy tuacji, bo na chwilę złoży ł głowę na ramieniu Natty i zamknął oczy . Powtarzałem sobie, że to wy łącznie oznaka wdzięczności i odnosi się do nas wszy stkich – ale kiedy ponownie otworzy ł oczy i spojrzał na nią, dostrzegłem między nimi jakąś nić porozumienia, wbrew temu, co powiedział chwilę wcześniej. Muszę przy znać, że mnie to wzburzy ło i miałem zamiar ponaglić grupę do ponownego wy ruszenia w drogę, jednak sama natura przy szła mi w sukurs. Jakieś pięć, sześć metrów od nas przy czajona w bezruchu w cieniu sosny siedziała kolejna wiewiórka, podobna do tej, którą widzieliśmy wcześniej, i wpatry wała się w nas oczami ciemny mi jak śliwki. Ten okaz by ł jednak większy niż poprzedni, niemal wielkości kuca, z futrem o tak głębokiej i bijącej w oczy czerwonej barwie, że wy glądała jak rozżarzone węgle. Bosman Kirkby dostrzegł ją w tej samej chwili co ja i sądząc po ty m, jak zareagował, by ł równie wdzięczny , że coś odwróciło naszą uwagę. – Niech mnie kule biją – powiedział cicho. – Co my tu mamy ? Stworzenie nie by ło wcale przestraszone dźwiękiem jego głosu, co świadczy ło ty lko o ty m, że nie widy wało ludzi i nie wiedziało, jacy jesteśmy niebezpieczni. Upewniłem się co do tego, gdy zobaczy łem, jak Natty bierze leżącą obok szy szkę sosnową i popy cha ją naprzód, jakby chciała zacząć zabawę. Szy szka potoczy ła się po zakrzy wiony m torze i zatrzy mała w zasięgu łap zwierzęcia, które uniosło podarek, zastanowiło się przez chwilę nad czy mś, a następnie delikatnie położy ło go na ziemi, wy raźnie skruszone. Kiedy to zrobiło, klasnęło w przednie łapy – które można by nazwać dłońmi, jeśli nie liczy ć cienkich, szpiczasty ch pazurów w żółty m kolorze – i skłoniło się w przekomiczny sposób. Pan Lawson, który chichotał podczas całego tego przedstawienia, odkłonił się wiewiórce, co zwierzę uznało najwy raźniej za przy zwolenie na grzeczne oddalenie się. Opadło miękko na cztery łapy i z szy bkością, która by ła prawdziwie niezwy kła, wziąwszy pod uwagę jego dużą masę, wspięło się głośno po sosnowy m pniu, szurnęło w koronę drzewa i zniknęło. Scotland, kiedy się do niego odwróciłem, uśmiechał się szeroko. Łzy wy schły mu już na policzkach, a smutny gniew się ulotnił. – Widziałeś je wcześniej? – zapy tałem. – Wiewiórki? – zapy tał, imponująco eksponując swoje szkockie „r”. – Tak, jest ich tu mnóstwo. – Mamy wiewiórki w Anglii – powiedziałem mu – ale ty ch rozmiarów. – I rozstawiłem dłonie, by mu pokazać. – Bardzo małe! – Scotland szeroko otworzy ł oczy . – Nie! – zaprotestowała Natty . – To tutaj są bardzo duże. Giganty czne! Scotland wzruszy ł ramionami, jakby na dowód, że przy wy kł do dziwny ch rzeczy , co podsunęło mi kolejne py tanie. – Powiedz nam – zapy tałem – jakie inne zwierzęta ży ją na wy spie, jakie ptaki? Scotland rozciągnął szeroko ramiona, ukazując wnętrze dłoni, tak że mogliśmy zobaczy ć, jakie są blade, jak bardzo poranione i pomarszczone. – Mnóstwo ptaków – powiedział. – Mnóstwo, całe mnóstwo ptaków i mnóstwo zwierząt. Duda. Nasłuchiwaliśmy teraz uważnie, nachy lając się do niego, bo wy dawało się, że nas czy mś zaskoczy . Kiedy powiedział „du-da”, pomy ślałem najpierw, że to coś w rodzaju „et cetera”. – Opowiedz nam o ty m du-da – zachęciła go Natty , co pokazy wało ty lko, że rozumie go lepiej niż ktokolwiek z nas. – Duży ptak – powiedział Scotland, rozpościerając ramiona. – Bez skrzy deł. – Wielki ptak, co nie potrafi latać – powiedziała Natty , by uściślić.
Scotland pokiwał gwałtownie głową. – Nie potrafi latać, ale łatwo złapać. Ludzie lubią du-da. W porównaniu ze wszy stkim inny m, co widzieliśmy , my śleliśmy i powiedzieliśmy przez ostatnie kilka godzin, ta wy miana zdań by ła bardzo przy jemna i przekonała nas, że my też bardzo lubimy du-da. Polubiliśmy to ptaszy sko tak bardzo, że w gruncie rzeczy z jego powodu konty nuowaliśmy nasz marsz w nadziei, że napotkamy jeden z takich okazów po drodze. Od tego momentu, jak to się zwy kle dzieje na wszelkiego rodzaju wy prawach, droga zdawała się krótsza i łatwiejsza niż wtedy , kiedy wy ruszaliśmy w drugą stronę. W pół godziny zostawiliśmy za sobą sosnowy las i weszliśmy w bujną roślinność, która ciągnęła się aż na sam dół do Słowika. A po kolejny ch dziesięciu minutach człapaliśmy już pośród gruby ch liści i odnaleźliśmy mulisty brzeg, skąd mogliśmy zawołać, by przy pły nięto szalupą, a następnie wspiąć się na pokład i znów wy schnąć. Kiedy dotarliśmy do brzegu, zobaczy liśmy wy glądającego nas kapitana z przekrzy wiony m kapeluszem na głowie. Gdy zauważy ł Scotlanda w naszy m gronie, na jego twarzy pojawił się groźny gry mas. Natty położy ła mi dłoń na ramieniu w tak czuły sposób, że moje serce ruszy ło z kopy ta. – Du-da – powiedziała. – Najwy raźniej jest smaczny . Dlatego wszy scy go lubią.
Rozdział 18
Historia maruderów Kapitan Beamish obserwował nas, gdy się zbliżaliśmy do statku, bez wątpienia zadziwiony obecnością obcej osoby w grupie, ale i wy raźnie zainteresowany naszy m bezpieczny m przy by ciem na pokład. Jeśli kiedy kolwiek miałem wątpliwości co do jego uczciwości, to powinienem się ich pozby ć z chwilą, gdy stanęliśmy na pokładzie Słowika. Zamiast okazać jakąkolwiek podejrzliwość wobec Scotlanda czy nawet rozpocząć przesłuchanie, zarzucił mu na ramiona starą koszulę i zaprowadził do sterówki, gdzie rozkazał panu Allanowi przy nieść jadło i napitek – tłumaczy ł się później przed nami, że na wy spie odnalazł mnóstwo świeżej wody i owoców do uzupełnienia zapasów statku. Kleks, którego klatka wisiała w stały m miejscu, zdawał się uszczęśliwiony tak dużą liczbą gości wokół niego i zakomunikował to wszem i wobec: – Witajcie, witajcie. – Po czy m usadowił się na żerdzi, by posłuchać. Wśród naszy ch mary narzy widać by ło niezwy kłą ciekawość, bo wkrótce, zanim ruszy li do pracy , przy kleili się do okien i zaczęli zaglądać, pokazując sobie przy by sza palcami. Całe to zamieszanie by ło dobroduszne, lecz z łatwością mogło się przedzierzgnąć w zuchwalstwo – jednak kapitan od początku traktował Scotlanda jak człowieka. Bosman Kirkby i pan Lawson zostali z nami, bo aż się palili, by opowiedzieć swoją wersję tej historii, a ponadto chcieli usły szeć, co kapitan ma do powiedzenia na temat srebra. Ponieważ jednak Scotland rzucił się łapczy wie na posiłek, opowieść o skarbie miała pierwszeństwo. Zanim jeszcze kapitan zaczął mówić, widziałem po jego twarzy , że wieści raczej nie są krzepiące. Przy by liśmy na statek późny m popołudniem i choć ledwo zauważy liśmy to w cały m uniesieniu związany m z powrotem, słońce zniknęło za chmurami, a wiatr zaczął wiać z większą siłą. Kilka pokaźniejszy ch roślin wokół zatoczki głośno klaskało duży mi liśćmi. Kiedy spojrzałem w dół rzeki w stronę morza, zobaczy łem żółtawe kłębowisko na hory zoncie, niczy m armię gotującą się do ataku. Wszy stko wzmagało napięcie wy wołane opowieścią kapitana. Bez względu na to, co my ślałem na temat nieoczekiwanego rozwoju naszej wy prawy , nie mogłem zaprzeczy ć, że srebro wciąż zajmowało pierwsze miejsce w naszy ch głowach. Kapitan i czterej członkowie załogi natrafili na podobne trudności przy opuszczaniu doliny – musieli pełzać, lawirować, omijać i nierzadko spadali. I podobnie jak my , gdy ty lko wspięli się wy żej, wy szli z tej pierwotnej roślinności w sosnowy las. O ile jednak nasze drzewa rosły równomiernie i spacer sprawiał przy jemność, u nich by ły rzadko rozstawione i wiały między nimi srogie wiatry . Jeśli wy spa rzeczy wiście przy pominała smoka leżącego na ty lny ch łapach, to można by powiedzieć, że biedne stworzenie zaczęło ły sieć i miało łeb bardziej poharatany , spaty nowany , z wy glądu staroży tny niż reszta jego ciała. Cechy te przy dawały krajobrazowi nastrój spustoszenia, które przy gnębiło wszy stkich członków ekspedy cji kapitana – szczególnie kiedy zorientowali się, że minęli punkt docelowy i stanęli na najbardziej wy sunięty m na północ miejscu na wy spie. Tutaj natrafili na klify wy rzeźbione na podobieństwo ludzkiej twarzy . To wy nędzniałe oblicze z czarnego bazaltu ły pało bezlitośnie jedny m okiem na morze, a drugim zdawało się zezować w stronę wy spy – tragiczna mina sugerowała, że nawet największa czujność nie gwarantuje bezpieczeństwa. Opowiedziawszy o ty m geologiczny m dziwie, kapitan przy gotował nas na dalszą opowieść. Posługując się mapą mojego ojca i wy znaczając kurs na południowy zachód od Czarnej Grani, dotarli wreszcie do miejsca, w który m zakopano srebro. Od razu wiedzieli, iż dotarli do celu – nie
dlatego, że wy glądało jak w opisie, i nie dlatego, że sztabki wy stawały z ziemi. Wiedzieli, że są na miejscu, bo ziemia by ła zruszona. Ponieważ ktoś zabrał srebro. „Zruszona ziemia” i „zabrane srebro” by najmniej nie wy czerpy wały tematu. Kapitan powiedział nam, że cała połać piaszczy stej łachy została przeorana i rozkopana za pomocą szpadli oraz inny ch narzędzi, włącznie z goły mi rękami, który mi złodzieje wy ry wali łup z ziemi. Obecnie pozostała tam ty lko ziemia, choć usiana połamany mi trzonkami i kijami. Widać by ło też na niej ślady stóp. Sama jednak nie kry ła w sobie niczego. Cała nasza wy prawa na próżno! Wstrząs związany z ty m faktem przeleciał przeze mnie niczy m piorun – ale od razu się opamiętałem. Skoro wy prawa okazała się bezowocna, dlaczego kapitan nie jest bardziej przy bity ? Mówiąc szczerze, zdawał relację z takim opanowaniem, jakby omawiał przy palony obiad. Towarzy szący mu mary narze również zdawali się bardzo spokojni, podobnie jak ci, którzy pozostali na pokładzie z panem Allanem. Wrócili do pracy , naprawiali żagle, szorowali pokład i tak dalej, jakby całkowicie pogodzili się ze swą porażką. To moja grupa zareagowała wielkim rozczarowaniem, a szczególnie Natty . Gdy bosman Kirkby i pan Lawson zwiesili głowy , ona wy dała z siebie przeciągłe, żałosne westchnienie, o wiele za głośnie, niżby miało prawo wy dostać się z tego delikatnego ciała, jakby by ło to westchnienie jej ojca. Ponieważ wszy stkim najwy raźniej odjęło mowę, zadałem py tanie, które ty lko ja mogłem zadać, bo ty lko ja, oprócz kapitana, widziałem mapę. Nachy liłem się w jego stronę i powiedziałem: – A broń? – Broń też zniknęła – powiedział kapitan i widząc, jak mi mina rzednie, zapy tał: – Ale co z tego? Sama broń to nic. Musimy mieć na uwadze ludzi, którzy ją mają, a nie samą broń. Tuzin piratów, czy ilu ich tam dokładnie jest, to wciąż tuzin piratów, bez względu na to, ile mają pałaszy . Nie musimy się przejmować bronią. Zrozumiałem logikę takiego rozumowania, ale wciąż nie mogłem pojąć, dlaczego kapitan nie gorączkował się w sprawie zaginionego skarbu. Jedna z wersji brzmiała tak: wie, dokąd został zabrany , i wkrótce nam to powie. Druga: my śli, że nie jest w sumie tak źle, bo zamiast skarbu natrafił na ży wność i wodę, który mi można uzupełnić zapasy na statku. I trzecia: zobaczy wszy obóz piratów oraz nieszczęście jego mieszkańców, uzmy słowił sobie, że jest ważniejsza niż srebro sprawa, dla której zjawiliśmy się na tej wy spie. Wy dawało się to całkiem prawdopodobne, sądząc po ty m, co już wiedziałem na temat jego charakteru – i by ło reakcją, która moim zdaniem z całą pewnością nabierze jeszcze mocy , gdy usły szy opowieść Scotlanda. Nie miałem okazji go o to zapy tać. Kiedy kapitan znów się odezwał, mówiąc, że by ć może inna banda piratów natknęła się na schowek i uciekła z jego zawartością, przerwał mu sam Scotland. Mówił dużo pewniejszy m głosem niż podczas naszej drogi przez wy spę, co moim zdaniem świadczy ło o ty m, że czuje się bezpieczniejszy wśród przy jaciół. Wpły nęło to na wzmocnienie jego charaktery sty cznego akcentu – gdy by m zamknął oczy , mógłby m sobie wy obrazić góry Kaledonii. – Mówicie o srebrze? – zapy tał, zwracając ku nam swoją twarz. Blask srebra wciąż lśnił mu w oczach. Kapitan skinął głową i wstrzy mał oddech – jak my wszy scy . – Kazali nam je przenieść – powiedział Scotland. – By łem w grupie, która tam pracowała. – I wiesz, gdzie ono jest teraz? – zapy tał kapitan. Starał się mówić opanowany m głosem, jakby wszelkie ponaglenia mogły wy straszy ć odpowiadającego. – Wiem – odparł Scotland. – No to powiesz nam?
– Powiem. – Scotland zamilkł, co stworzy ło zabawny suspens, ale nawet kapitan nie by ł w stanie oprzeć się chęci zadania kolejnego py tania. – Czy li…? Scotland wolno odłoży ł kawałek chleba, który jadł, i popatrzy ł kapitanowi prosto w oczy . – Tam, gdzie jest bezpieczne. Widziałem wy raźnie, jak dłonie kapitana zaciśnięte na udach stężały , gdy ż uznał tę odpowiedź za imperty nencką, ale nie mógł na to zareagować. – A gdzież to niby jest takie miejsce? – zapy tał. – Błagamy cię, powiedz nam, jeśli łaska. Dwa ostatnie słowa zadźwięczały żelazem, ale Scotland zdawał się tego nie zauważać – czy też niewiele go to obchodziło. Oderwał kolejny kawałek chleba z bochenka od pana Allana i zaczął go bardzo starannie przeżuwać. Po pełnej minucie przełknął i dał odpowiedź dłuższą, niż się po nim spodziewaliśmy . – Panie kapitanie – powiedział – jeśli oddam panu srebro, nie będę już wam potrzebny . Zabierzecie je, odpły niecie i zostawicie mnie memu losowi. A widzieliście, jaki to jest los, a raczej pańscy przy jaciele widzieli. – Tutaj spojrzał na mnie, pana Lawsona i bosmana. Kiedy zwrócił spojrzenie na Natty i wbił w nią wzrok, wy dawało mi się, że dziewczy na przy jdzie mu w sukurs. Otworzy ła usta, ukazując zęby . Ale kiedy Scotland uniósł nieco głowę i wy sunął brodę do przodu, zmieniła zdanie i zmilczała. Za to kapitan przemówił. Czuł się zapędzony w kozi róg, a mimo to w jego głosie sły chać by ło wy łącznie współczucie i zrozumienie. – No dobrze – powiedział. – Może pójdziemy na kompromis: ty pozostaniesz naszy m gościem, a my zastanowimy się, jak pomóc tobie i twoim przy jaciołom. A kiedy będzie po wszy stkim, pomożesz nam odnaleźć nasz skarb. – Powiedzmy : skarb – poprawił go Scotland. – Niech będzie, skarb – odezwał się kapitan i by ł to jedy ny raz, gdy sły szałem, jak z czegoś rezy gnuje. – Właśnie tak chciałem powiedzieć, skarb. Wszy scy będą mieli w nim swój udział. Dużo tego będzie. Kapitan oparł się o ścianę sterówki, a bosman Kirkby oraz pan Lawson mruknięciem przy stali na jego plan, podobnie Natty . By ć może uznaliśmy , że nie mamy wy boru. Ja ze swej strony uważałem, że to nieuchronne i jednocześnie konieczne. Teraz, gdy go poprawiono, kapitan najwy raźniej chciał dowieść wszy stkim, że jego pomy łka nie by ła celowa. Pospiesznie porzucił temat srebra i poprosił Scotlanda, by opowiedział mu swoją historię. To, co usły szeliśmy , by ło dopełnieniem opowieści, którą snuł podczas powrotnego marszu na Słowika, i stanowiło dowód na to, że ży cie Scotlanda na wy spie – podobnie jak ży cie wszy stkich więźniów – toczy ło się pod klątwą owej dziczy . Potwierdził, że Smirke dowodzi maruderami, i opisał go jako potwora, cy nicznie lekceważącego swy ch towarzy szy . Rządy sprawowane za pomocą tworu nazwanego przez niego Sądem w Kubry ku by ły szczególnie przerażające i obawiano się tego jak ognia. Chciałby m wierzy ć, że to długi okres izolacji przy czy nił się do stworzenia tak bezlitosnej osobowości, ale z opowiadań mego ojca (oraz biorąc pod uwagę, że kawaler Trelawney nie chciał go na pokładzie Hispanioli) by ło oczy wiste, iż jego bestialstwo ma o wiele starsze korzenie i niknie w początkach, o który ch nic nie wiedziałem. Mimo to Scotland uważał, że Smirke nie by łby w stanie dopuścić się ty ch wszy stkich okropieństw za palisadą bez pomocy swego zastępcy – Stone’a. By ł to kat, którego widzieliśmy przy pracy , o twarzy tak bladej, iż zdawało się, że całe człowieczeństwo uszło z niego wraz z upuszczoną krwią. Kiedy wspomniałem o ty m, Scotland powiedział nam coś niezwy kłego – jakiś czas temu w obozie wy buchł bunt i więźniowie starali się obezwładnić strażników. Stone został wtedy pojmany i poderżnięto mu gardło – ale przeży ł i teraz miał bliznę pod brodą niczy m pasek.
Scotland zakry ł dłonią oczy na wspomnienie ty ch wy darzeń i powiedział, że owa blizna upodabnia Stone’a do ży wego trupa. Usły szawszy to, by łem już pewien, iż zły duch opanował całą wy spę, i stwierdziłem, że powinniśmy podejść zupełnie inaczej do powodów, dla który ch się tu znaleźliśmy . Scotland opowiedział nam też o trzecim maruderze (człowieku noszący m teraz miano Jinks), który zdawał się najmniej stanowczą osobą z całej trójki – choć, jak zauważy ł kapitan, nie powinniśmy przez to my śleć, iż jest nieszkodliwy , ponieważ słaby ch ludzi cechuje niezwy kle groźna potrzeba, by udowadniać wszy stkim swą siłę. Pokiwaliśmy głowami na tę uwagę, bo widzieliśmy Jinksa w roli śledczego w czasie procesu. Wiedziałem, że jeśli kiedy kolwiek stanę z nim oko w oko, mam całkiem duże szanse, by ujść z ży ciem, ale jeśli zastanę go w towarzy stwie jego kompanów, mogę się spodziewać, że zrobi z ochotą wszy stko, czego od niego zażądają. Scotland zakończy ł swoją relację, mówiąc kapitanowi to, co reszta z nas już wiedziała – że został porwany z Afry ki jako pacholę, że by ł niewolnikiem na Jamajce, a potem los rzucił go na Wy spę Skarbów. Stwierdził też, że gdy by nie by ło tu Smirke’a i jego kamratów, wy spa stałaby się prawdziwy m rajem. Kiedy kapitan zaczął go naciskać, podał więcej przy kładów okrucieństwa, które to wszy stko niweczy ło – ale również, i tu zaskoczenie, powiedział, że przy cały m pięknie i obecności różny ch nieznany ch zwierząt, ten rajski ogród ma również swego węża. Czy raczej stado węży , które mieszkają w okolicy północny ch klifów. Kapitana bardzo to zaciekawiło z powodów, które miałem pojąć z czasem, i Scotland wy jawił, że są szarego koloru i mają nie więcej niż trzy dzieści centy metrów długości, ale za to okazały się niezwy kle jadowite. Wiedział o ty m, ponieważ jeden z jego towarzy szy niedoli (który ch nazy wał swy mi „przy jaciółmi”) został ukąszony i od razu zmarł. Gdy Scotland dotarł do końca swej relacji, opuściła go energia, a broda opadła mu na piersi. Stało się to tak nagle, że zastanawiałem się, czy nie wpadł w jakieś zamroczenie. Wy darzenia tego wieczoru dowiodły , iż się my liłem. Scotland by najmniej nie spał, on my ślał – ale trzy mał swoje przemy ślenia dla siebie. Choć nie brał już udziału w rozmowie, w skupieniu waży ł wszy stko, o czy m mówiliśmy . A jakie by ło sedno ty ch rozmów? Prowadził je kapitan, który nie zamierzał pochopnie przy puszczać ataku na obóz piratów, wolał się zastanowić i wrócić do tej rozmowy rankiem. Jego propozy cja, wy powiedziana ojcowskim tonem, wy warła na mnie taki sam skutek jak na Scotlandzie, bo poczułem się senny , tak jak moim zdaniem czuł się Scotland. By łem nieco zażenowany ty m faktem, gdy ż zdawało się to zdradzać mój brak doświadczenia, zwłaszcza w porównaniu z Natty , która wciąż by ła żwawa i skupiona. Jednocześnie przeży cia całego dnia i widok księży ca wspinającego się wśród chmur na zewnątrz skłoniły mnie do przekonania, że rozsądnie będzie przeprosić towarzy stwo i udać się na spoczy nek. Odsunąłem zy del od stołu. Ponieważ kapitan by ł tak zajęty naszy m trudny m położeniem, nie dostrzegł w ty m niczego niezwy kłego, ty lko poradził mi, żeby m zjadł coś przed udaniem się na spoczy nek, co w moim mniemaniu również zabrzmiało jak ojcowskie przy kazanie. Kiedy zamy kałem drzwi do sterówki, starałem się zwrócić na siebie uwagę Natty – ale ona skupiła się na Scotlandzie, poprawiając mu koszulę na ramionach, by zakry ć wy palone znamię, i nawet mnie nie zauważy ła. Kiedy dotarłem do kajuty , rozejrzałem się bardzo uważnie, opanowany wy jątkowy m wrażeniem odosobnienia. Kilka książek na półce obok naszy ch koi, linie sęków w desce nad moją poduszką, które przy pominały ludzką dłoń, zapach wilgotny ch liści i mułu wdzierający się pod pokład statku – wszy stko to rozpoznałem, a jednak czułem się, jakby m by ł żukiem, który właśnie wpełznął do wnętrza swej kłody . Stanowiło to niejakie pocieszenie – oznaczało, że wciąż mogę istnieć w sekrecie. Wiedziałem jednak, że nigdy już nie odzy skam niewinności. Na własne oczy
widziałem ludzką podłość i na własne uszy sły szałem straszne rzeczy . By ła to nieprzenikniona ciemność. Wtedy właśnie przed oczami stanął mi mój ojciec. By najmniej nie w sali wy szy nku w Hispanioli, gdzie, jak wiedziałem, znajduje się o tej porze dnia, ale siedział na skraju łóżka tam, gdzie widziałem go po raz ostatni. Trzy mał głowę w dłoniach, więc nie widziałem jego miny . Ale by łem pewien, że rozpacza, i zrozumiałem, iż powodem tego smutku jest wielka krzy wda, jaką mu wy rządziłem. Dowodem na mój wy stępek by ł widok otwartej skrzy ni Billy ’ego Bonesa, która rozwierała swoją paszczę u nóg łóżka. Mój ojciec szukał w niej mapy , zobaczy ł, że została wy kradziona, i odgadł powód mego zniknięcia. Gdy by m na ty m etapie mojej przy gody wierzy ł, że powrócę do domu bezpiecznie, z kabzą pełną srebra, możliwe, że wy rzuty sumienia tak bardzo by mi nie ciąży ły . Ale najwy raźniej miałem powrócić do Londy nu z pusty mi rękami – jeśli w ogóle. To całkowicie przewartościowało moje pierwotne moty wy wy ruszenia na tę wy prawę. Nie czułem się jak wy bawca. By łem zdrajcą. Usiadłem, zatapiając twarz w dłoniach i wy obrażając sobie, co teraz robi mój ojciec. Ten sam kapry śny miesiąc świecił przez bulaj mojej kajuty , ten sam, który świecił przez jego okno w domu nad Tamizą. Ta sama aura świata napierała na ściany , chroniąc nas oby dwu. W biorący m mnie w końcu w posiadanie zmęczeniu nie znalazłem pocieszenia. Przewróciłem się ty lko na plecy i zapadłem w sen.
Część IV OPOWIEŚĆ NATTY
Więcej na: www.ebook4all.pl
Rozdział 19
Nocny spacer Muszę teraz opisać wy darzenia, który ch nie widziałem na własne oczy , ale opowiedziała mi o nich Natty . Kiedy zasugerowałem, że ich zapis by łby bardziej wierny , gdy by sama go sporządziła, odparła, że mam wy starczająco słów w głowie za nas dwoje i równie dobrze mogę się nimi posłuży ć. Powiedziałem, że zrobię to z ochotą, pod warunkiem, że pozwoli mi na pewną dowolność interpretacji, a nie wy łącznie na zdanie relacji. Stroszy ła się troszkę, ale przy stała na to, mówiąc, że różnica w naszy m postrzeganiu świata nie jest aż tak duża. Nie mogłem się z ty m nie zgodzić. Kiedy udałem się do kajuty po ty m, jak nie udało mi się zwrócić na siebie uwagi Natty , kapitan i bosman Kirkby oraz pan Lawson wkrótce poszli w moje ślady . Natty i Scotland zostali sami i postanowili, ponieważ jak dotąd nie padało, że wy jdą na pokład i popatrzą na księży c i gwiazdy , co, jak powiedział Scotland, będzie dla niego prawdziwą przy jemnością po tak długiej niewoli. Choć nasz mary narz na nocnej wachcie (ty m razem by ł to pan Stevenson) wciąż siedział w bocianim gnieździe, nie zauważy ł ich, gdy ż zasnął – co odkry li, kiedy go zawołali i nie dostali odpowiedzi. Powiedziałem, że deszcz się spóźniał, ale Natty wciąż widziała wielką masę wzburzonej natury na hory zoncie za ujściem rzeki. Chmury które teraz przy brały złowróżbną barwę kości słoniowej, by ły pompowane przez wiatr do olbrzy mich rozmiarów, a następnie zasy sało je w środku, na kształt podniebnej jaskini. Pośrodku tej jaskini sztorm szy kował się do natarcia, od czasu do czasu strzelając niecierpliwie piorunami. Choć zdawało się, że lada moment sztorm może uderzy ć z całą siłą, Natty i Scotland, zamiast kry ć się przed nadchodzącą burzą, ruszy li na przechadzkę po statku. Natty utrzy muje, że tworzy li bardzo dziwną parę – ona w kapeluszu naciśnięty m na uszy , a Scotland w kapitańskiej koszuli i resztce łachów, w który ch go znaleźliśmy . Żadne z nich nie czuło zażenowania. My ślę sobie nawet, że rozmawiali swobodniej – wtedy Natty nie mogła raczej w ten sposób mówić ze mną, choć znałem ją o wiele lepiej. Kiedy zapy tałem o powód tej szczerości, Natty nie udzieliła jasnej odpowiedzi. Pewnie dlatego, że bez względu na to, jakie uczucia wzbudził w niej Scotland, by ły w jakiś sposób pokrewne z ty mi, jakie ży wiła wobec ojca. Od czasu uratowania Scotlanda z pułapki by ła nim niezwy kle zajęta, na granicy fascy nacji. Stało się tak dlatego, iż poruszy ło ją coś, co będę określał doświadczeniem świata, nawet jeśli nie zawsze dało się to zaakceptować (jak w relacjach z jej ojcem) czy kiedy nie można by ło się z tego cieszy ć (jak w przy padku Scotlanda). Wiedziałem, że muszę ograniczy ć swoje tery torium na mapie jej uczuć, ponieważ jeszcze nie doświadczy łem wy starczająco awanturniczego ży cia. Ta niezwy kle trudna dla mnie sy tuacja wy woły wała uczucia, o który ch nie chcę tu mówić, ale spieszę dodać, że ujawnią się w ty m, co miało nastąpić, o ile już nie by ły widoczne. Ich rozmowa doty czy ła tego, jak powinien postąpić kapitan – a to wkrótce, jak pokażę, wpędzi ich w jeszcze większe niż do tej pory niebezpieczeństwo. Zdaniem Natty , kapitan by ł tak wzburzony wszy stkim, co usły szał na temat obozu piratów, że zorganizuje atak tak szy bko, jak to możliwe. Nie precy zowała, w jaki sposób ma zamiar tego dokonać z tak niewielką liczbą ludzi i
lichy mi zapasami prochu, ale wy obrażała sobie, że wpadniemy do pirackiej chaty z bali i pokonamy ty ranów niczy m tłum, który wdarł się do Basty lii. Kiedy Natty wciąż podsy cała emocje tą my ślą, Scotland ostro przerwał rozważania dziewczy ny . Co jej się uroiło? Czy ż nie widziała obozu, który jest wy posażony wy starczająco dobrze, by oprzeć się napaści? Powiedział, że na nic tu bezpośredni atak – potrzeba podstępu. Zaskoczenia i podstępu. To drugie proponował zostawić kapitanowi, bo pewnie wiązałoby się z przeprowadzeniem ataku wcześnie rano, gdy maruderzy będą wciąż upojeni rozpustą po minionej nocy . Zaskoczeniem, jak powiedział, zająłby się sam. Mogło przy brać formę podburzenia swy ch przy jaciół przeciwko oprawcom w chwili, gdy kapitan rozpocznie atak. Ale jakże mógł by ć tego pewien? Dzięki dobrowolnemu powrotowi do obozu piratów, gdzie stanie się tajny m przy wódcą swy ch przy jaciół. Łatwo by ło przewidzieć reakcję Natty na ten pomy sł, gdy ż stanowiła mieszaninę podziwu dla jego odwagi i przerażenia na my śl o takim ry zy ku. Jeszcze trudniej by ło opisać burzę my śli, jaka zaczęła nią targać – oraz reakcji na propozy cję Scotlanda, który chciał się poświęcić w imię większego dobra. Czy li, mówiąc krótko, w imię dobra większości. Gdy próbowała zanegować słuszność takiego my ślenia podczas dalszej rozmowy , Scotland unosił ty lko dłoń albo kręcił głową, sprowadzając ją na właściwą drogę. A kiedy niemal się z nim zgodziła, umocnił jej przekonanie, przy pominając o swojej żonie, którą chciał chronić przed niebezpieczeństwem, jakie niechy bnie by ją spotkało bez jego pomocy . I tak postanowili – zachowując pozory idealnie zdrowego rozsądku – opracować plan, który , kiedy w końcu go poznaliśmy , wy dał się całkowicie irracjonalny . Osiągnąwszy porozumienie, Natty dodała do planu własny element: zgłosiła się na ochotnika, chcąc towarzy szy ć Scotlandowi w powrocie za palisadę, by w dogodny m momencie opuścić go i wrócić na Słowika, gdzie poinformowałaby kapitana, że wszy stko jest przy gotowane. Mogę jedy nie założy ć, że by ł to przejaw jej ży czliwości i wy raz sy mpatii dla niego, i że Scotland przy jął to w ty m samy m duchu. Zdąży łem jej już powiedzieć, że to, co uważała za miłosierdzie, by ło w istocie głupotą. Kiedy dwójka spiskowców doszła do porozumienia, pospiesznie ruszy li do działania. Nie zostawili nawet kartki – jedy nie koszulę kapitana, którą Scotland porzucił złożoną na ławie w sterówce. Kiedy to zrobił, ześliznęli się po burcie statku, przebrnęli przez rzekę (mogli to zrobić, bo by ł odpły w) i zniknęli w zaroślach. Nawet gdy by pan Stevenson nie spał na swoim stanowisku w bocianim gnieździe, usły szałby ty lko chlupot fal o mulisty brzeg. Natty i Scotland obrali tę samą trasę przez wy spę, którą szliśmy jakiś czas temu z bosmanem Kirkby m, ale ciemność całkowicie zmieniła otoczenie. Gęsta roślinność w dolinie, która poprzednio py szniła się bogactwem, teraz by ła złowróżbna i chłodna. Liście roślin zdawały się celowo zasłaniać im pole widzenia. Korzenie by ły zby t śliskie albo zby t zimne, albo zby t ruchome za każdy m razem, gdy ich doty kali. Odgłosy zwierząt, parskanie, skrzeczenie, mruczenie i warkot w proteście, że ktoś im zakłóca spokój, nie wzbudzały ciekawości, lecz stały się powodem niepokoju. Tam właśnie, na początku ich wy prawy , Natty uświadomiła sobie, od jak dawna nie spała, i wiedziała, że wkrótce zmęczenie ją dopadnie. Wy czerpanie ulotniło się, gdy dotarli do sosnowego lasu, gdzie mogli poruszać się z większą łatwością. Z drugiej strony jednak wiatr wiał tu silniej i kiedy spojrzeli na morze, zobaczy li, że podniebna jaskinia z kości słoniowej przełamała się z trzaskiem, a dalsze zbite chmury nadciągają znad hory zontu, od czasu do czasu przepuszczając snopy światła księży cowej poświaty . Choć by ły sporady czne, rzucały niezwy kle ostre światło (księży c by ł prawie w pełni), które padało na wzburzoną kipiel poły skującą kremowo-białą pianą. Natty opanowało dojmujące wrażenie siły ży wiołów, które teraz zerwały się z pętający ch je więzów, i zrozumiała, że by ć może sama też idzie na spotkanie czegoś, czego nie pragnie, lecz
czego niestety nie da się uniknąć. Poczucie nadciągającej katastrofy wzmagało się wraz z wiatrem. Jak dotąd dwoje podróżny ch bez przeszkód ustalało, że Scotland przy czai się i poczeka, aż jedna z grup niewolników ruszy na pole, a wtedy dołączy do niej niezauważony . Teraz zamilkli, ostrzegając się jedy nie wzajem o niebezpieczeństwach – przedzierali się przez napór powietrza, często osłaniając twarz, by zagrodzić drogę kurzowi i sosnowy m igłom poderwany m wichrem ze ściółki i lecący m im do oczu. Dziś Natty mówi, że gdy by pogoda nie by ła tak paskudna, baczniej wy patry wałaby patroli wy słany ch zza palisady . Wtedy jednak sądziła, że maruderom nie będzie się chciało przery wać snu i że polegali na ochronie pułapek i inny ch zabezpieczeń rozstawiony ch wokół obozu. By ła to poniekąd pocieszająca my śl, ale również swoiste ostrzeżenie, bo przy pomniała sobie, że wkrótce zostawi Scotlanda i wy ruszy samotnie w stronę Słowika. By przy gotować się na to rozstanie, skry ła się za wielkim głazem i przy ciągnęła Scotlanda do siebie, bo dotarli właśnie na skraj sosnowego lasu. Przed sobą mieli nagie zbocza równiny Spy glass, czarnej jak smoła, gdy księży c chował się za chmurami, i przy pominającej zamarznięty potok, gdy miesiąc natrafiał na skrawek czy stego nieba. Kiedy ty lko Natty znalazła się w spokojnej kry jówce, zrozumiała, że wbrew temu, co zamierzała, nie jest w stanie natchnąć Scotlanda nadzieją. Przed niespełna dwiema godzinami siedziała w sterówce i czuła, że może sprostać wszy stkiemu. Teraz przy pominała stworzenie, które los przepchnął przez history czne lata dziejów, by rzucić w bardziej pry mity wną formę egzy stencji. Czy Scotland to zauważy ł – nie wiadomo, ale sam stwierdził, że musi ją teraz zostawić, i przy kucnął, jakby szy kował się do biegu. Mogła ty lko skinąć głową. – Pamiętaj – powiedział – musisz powiedzieć kapitanowi, żeby wziął ich z zaskoczenia. Jeśli się wam powiedzie, nie będziecie nawet potrzebowali naszej pomocy . – A jeśli się nie powiedzie? – zapy tała Natty . Scotland popatrzy ł na nią niemal z czułością. – Jeśli się wam nie powiedzie, zrobimy , co będziemy mogli. Natty znów pokiwała głową. – Nie py tałaś mnie o srebro – stwierdził Scotland ty m samy m cichy m głosem. Dziewczy na wzruszy ła ramionami. – Decy zja zapadła, sły szałeś, co mówił kapitan. Najpierw pomożemy twoim przy jaciołom. Srebro może poczekać. Już i tak ty le czekało. – To prawda. Ale nie będzie czekać wiecznie. Sama zobaczy sz. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Odnajdzie was. Natty by ła zaintry gowana, choć niespecjalnie przy padło jej do gustu to, jak Scotland się droczy ł. Dlatego zmieniła temat, przechodząc do bardziej prakty czny ch zagadnień. – Atak nie może nastąpić jutro – powiedziała. – Będziemy potrzebowali czasu na przy gotowania. Nie jutro, ale pojutrze. Musisz więc nas nasłuchiwać i by ć w pogotowiu. – Nie mogła w ten sposób mówić za kapitana, ale wiedziała, że to, co sama ustali teraz, jemu będzie trudno zmienić. – Wczesną porą, gdy skowronek zaśpiewa – powtórzy ł Scotland, co zawsze uważałem za dziwne zdanie w jego ustach, ponieważ przy woły wało my śli o Anglii, której nie widział na oczy . Miało to z całą pewnością dodać otuchy Natty , jednocześnie czy niąc z niego pana sy tuacji. Natty mówi, że potem położy ła dłoń na ramieniu Scotlanda i spojrzała mu w twarz, gdy ż wy dawało się jej, że to jego ostatnie chwile w niewoli. Uśmiechnął się, a kiedy uniosła głowę,
dostrzegła usłużny snop księży cowego światła wskazujący jej drogę między sosnowy mi pniami wprost do statku. Wtedy znów na niego spojrzała. Scotland odsunął się od głazu, wciąż zwrócony w stronę Natty , a wiatr wy lał się na otwartą przestrzeń, uderzając w niego z taką siłą, że musiał przenosić ciężar swego ciała z jednej stopy na drugą. Metr za nim wy łonił się ciemniejszy cień niż te rzucane przez chmury , zdawało się, że wy rasta wprost z nagiej skały . Cień z przekrzy wiony m kapeluszem, spod którego wy łaniało się wilcze oblicze oraz kaftan zapięty pod szy ję. Natty rozpoznała go od razu. By ł to człowiek Smirke’a – Stone. Nagi rapier poły skiwał w jego prawej dłoni, a palec wskazujący lewej przy ciskał do ust w straszliwy m geście tajemnego sprzy siężenia. Natty potrząsnęła głową, nie godząc się na to, ale blada twarz Stone’a pozostała całkowicie bez wy razu, gdy szty ch jego rapiera dotknął nagiej skóry między łopatkami Scotlanda. Nieszczęśnikowi uśmiech spełzł z twarzy , ale nie odezwał się ani słowem – wiedział. Natty też nic nie powiedziała. Zerkali ty lko na siebie, wy mieniając pełne smutku spojrzenia. – Tego znam – powiedział Stone, patrząc Natty w oczy , jakby chciał przewiercić jej głowę. Jego głos by ł zaskakująco wy soki, niemal skrzekliwy , taki jak wtedy za palisadą. – Ale kim ty jesteś? Gdy Natty spojrzała na niego, zaczęła drżeć. Włosy mężczy zny by ły białe jak jego skóra i wiatr rozwiewał ich odrażające cienkie pasemka po zapadnięty ch policzkach. Równie dobrze mógł by ć duchem, choć głód w jego spojrzeniu zdradzał wy raźnie ludzkie żądze. – No właśnie, kim ty jesteś? – powtórzy ł. – Z radością uzy skam odpowiedź na to py tanie.
Rozdział 20
W niewoli Cy tuję tu słowa Natty bez żadny ch zmian: – Przeraził mnie na śmierć – mówiła. – Naprawdę, gdy zobaczy łam tego starego pirata, ży cie ze mnie uszło, a do tego jeszcze wiatr ciskał mi kurz w twarz, a w oddali majaczy ła czarna sy lwetka Wzgórza Lunety . Cała krew uciekła mi do stóp. Choć, co dziwne, wciąż czułam żar, niczy m ty gry s. Czy to znaczy ło, że chciała się rzucić do biegu? Nie, choć Stone miał sześćdziesiątkę na karku, by ł bardzo szczupły i ży lasty , pomy ślała więc, że i tak by ją złapał. Czy spanikowała? Nie, zachowała spokój. Pamięta nawet dużą metalową klamrę u pasa Stone’a w kształcie oka, którą zobaczy ła, gdy światło księży ca wy lało się na niego gwałtownie i niespodziewanie – mrugnęło do niej spod bardzo starannie zapięty ch guzików kaftana. Co do Scotlanda – stał nieruchomo niczy m głaz. Natty uznała, że to rozsądne, ale widziała straszliwą zmianę, jaka w nim zaszła. Cała pewność siebie, którą odzy skał w ciągu ty ch kilku godzin, nagle odeszła w niepamięć. Ramiona mu opadły , twarz się skurczy ła. Przy pomniała sobie przerażone ry ki, jakie wy dawał z siebie w pułapce, które naprowadziły ich na jego trop, i wiedziała, że teraz wy obraża sobie swoją karę. Natty miała ochotę insty nktownie objąć go za ramiona i pocieszy ć, ale oczy wiście Stone by na to nie pozwolił. Gdy ty lko zaczęła unosić ramiona, oderwał szty ch rapiera od pleców Scotlanda i wy celował wprost w jej gardło. – Jak mówiłem… – zaczął, po czy m przerwał, by oblizać usta. – Jak mówiłem, no kim ty właściwie jesteś? Natty powiedziała mi, że dopiero kiedy usły szała te słowa, w pełni zdała sobie sprawę, na jak wielkie niebezpieczeństwo naraził nas wszy stkich jej nocny spacer. W pierwszy m wstrząsie wy wołany m pojawieniem się Stone’a – bo wy łonił się ze skały niczy m duch – skupiła się jedy nie na własny m przetrwaniu. Teraz w jej umy śle pojawiły się inne my śli. O ty m, że nie może zdradzić przy jaciół. I o ty m, że musi ukry wać swą tożsamość, bo spotka ją gorszy los niż śmierć. – Spadłeś z nieba, co? – ciągnął Stone, przez chwilę muskając szty chem rapiera jej szy ję. – Albatros poniósł cię za morze? Będę wiedział, jeśli skłamiesz, mam nosa do łgarzy , prawda? Zerknął złowrogo na Scotlanda i kopnął go w kostkę, a więzień jęknął. Zabolało, chociaż but by ł jedy nie duchem buta, podobnie jak właściciel by ł duchem człowieka. Podeszwa dawno już wzięła rozbrat z górną częścią i została z nią związana czy mś, co wy glądało jak kawałek szpagatu, ale z pewnością by ło ty lko mocny m kłączem. – Przy pły nąłem na statku – powiedziała Natty , a kiedy zobaczy ła, że Stone aż szarpnął głową, wiedziała, że nawet takie ogólnikowe stwierdzenie by ło dla niego niezwy kle interesujące. Oczy ma duszy zobaczy ła, jak zbiera Smirke’a i pozostały ch, potem dokonują abordażu na Słowika, pokonują załogę i piraci pły ną już ku hory zontowi, zostawiając ją na brzegu. – Aha! – wy krzy knął Stone. Zrobił krok w ty ł, smakując brzmienie jej głosu i mierząc ją spojrzeniem od stóp do głów. Sądziła, że jego baczne oczy karmiły się wieczną tęsknotą za nowy mi widokami, nowy mi dźwiękami i nowy m towarzy stwem. Wpijały się w jej oczy , usta i szy ję, pochłaniając ją na ty le łapczy wie, na ile pozwalało światło księży ca.
– Młody angielski panicz, o ile się nie my lę – powiedział w końcu. – Nie widziałem takiego od wielu lat. – Kiedy to powiedział, wy raz tak wielkiego i gorzkiego żalu przemknął przez jego oblicze, że Natty niemal zaczęła mu współczuć. Ale kiedy żal się wy palił, ponownie zastąpiła go pogarda. Natty zapamiętała dobrze, że jeśli wobec tego człowieka ujawni jakiekolwiek głębsze uczucia oprócz strachu, sy tuacja może stać się jeszcze bardziej niebezpieczna. – Młody angielski panicz – ciągnął Stone – który przy by ł tu na statku. Statku z inny mi na pokładzie. No, no. To dopiero ciekawe znalezisko pośród niespokojnej nocy . – Zaciągnął się skowy czący m śmiechem, w który m nie by ło ani krzty radości, po czy m odpiął górny guzik kaftana i przesunął długimi palcami po szramie na szy i. Kiedy skończy ł, bardzo energicznie zaczął pocierać ramię trzy mające rapier. Natty uświadomiła sobie, że jest mu zimno, ale nie miała pojęcia, czy ten chłód można by ło ukoić ziemskim ciepłem. – Panicz wy baczy – mówił dalej z szy derstwem w głosie – jeśli nie będę py tał o zdrowie Jego Wy sokości. Ży jemy tu sobie poza jego zasięgiem według własny ch praw. Stone miał na my śli króla Jerzego, który wstąpił na tron tuż przed ty m, jak Hispaniola zawiodła go na tę wy spę. Tak wiele czasu minęło od tamtej pory , że nie mógł nic wiedzieć o ostatnich zmianach. Czy strażnicy z Achillesa mówili mu na przy kład o wojnie z Amery ką? Albo o krwawej rewolucji we Francji i rządach ludu? Czy wiedział cokolwiek o odkry ciach naukowy ch lub nowinkach w rolnictwie? Z jednej strony Natty miała ochotę odwrócić uwagę Stone’a, opowiadając o ty ch sprawach. Z drugiej jednak postanowiła, że najrozsądniej będzie nie odzy wać się w ogóle, bo najniewinniejsza uwaga mogłaby zostać odebrana jako prowokacja. I im dłużej się nad ty m zastanawiała, ty m mniej by ła skora do jakichkolwiek rozmów; my ślała jedy nie, jak tu ujść z ży ciem. Scotland przy szedł jej w sukurs. – Widziałem wrak – odezwał się nagle, nie unosząc głowy , na co Stone kopnął go jeszcze raz. – Nikt ci nie pozwolił się odzy wać, nierobie – warknął pod nosem. – Mów ty lko, kiedy ci każą, jeśli chcesz zachować łeb na karku. – To prawda – odparła pospiesznie Natty , by odwrócić uwagę Stone’a od tego wątku. – Pły nęliśmy na inną wy spę i zniosło nas z kursu. – Nie chciała tego rozwijać i mówić, kto i ilu przeży ło katastrofę, bo każde wy powiedziane kłamstwo będzie trzeba wkrótce wesprzeć setką inny ch. Poza ty m widziała, że Stone już miał dość stania na ty m wietrze, zaczęło mży ć, więc jego wzrok coraz częściej uciekał w bok, w stronę palisady . Pomy ślała, że musi wkrótce stawić się u swego kapitana, bo ten uzna, że się zbuntował. – Zniosło was z kursu? – powtórzy ł Stone. Powtarzanie zdań najwy raźniej miał w zwy czaju, by zdoby ć przewagę, obracając wszy stko w szy derstwo. Odepchnął Scotlanda brutalnie na bok i ruszy ł na Natty . – Ty lko mi bez takich tutaj, młodziku. Zniosło was z kursu? Bo jak ja pomy ślę, że ciebie może znieść z kursu, będę musiał temu zapobiec, prawda? Będę musiał przy ciąć pęcinki mojemu konikowi i w ten sposób pójdzie potulnie jak baranek, co? – Kończąc zdanie, poklepał ostrzem swego rapiera nogę Natty , tak że poczuła to nawet przez spodnie. Dziewczy na już otworzy ła usta, by zaprzeczy ć, iż cokolwiek podobnego mogło jej przy jść do głowy , ale Stone nie pozwolił jej się odezwać. Przy jrzawszy się dziewczy nie, nakarmił nieco swój głód nowości. Przy sunął się tak blisko, że jego usta znalazły się tuż przy jej twarzy , jakby miał zamiar polizać ją po policzku. Z ust cuchnęło mu stary m mięsem. – Proszę, proszę – mówił dalej, zerkając z bardzo bliskiej odległości na jej usta. – Czy ż nie jesteśmy przy stojny m młodzianem? Bardzo piękny m młodziankiem. Bardzo piękny m, w istocie. Mój kapitan z radością się z tobą zaprzy jaźni, nie mam złudzeń. – Wciąż gapił się na nią, dy sząc jak pies, aż Natty w końcu zapragnęła mu przy łoży ć. Aby zademonstrować, że panuje nad
nerwami, jednocześnie dy stansując się od swoich uczuć, skupiała się na jego twarzy . Choć światło by ło bardzo skąpe, dostrzegła lata, jakie wy ry ły na jego obliczu cienkie zmarszczki wokół ust, a które od ciągłego wy rażania pogardy zdawały się zassane do wewnątrz. Choć policzki pokry wała mu srebrna szczecina, nie miał w ogóle rzęs. Im dłużej trwał ten pojedy nek na spojrzenia, ty m bardziej Natty odczuwała, że opada z sił. Kiedy tak się w siebie wpatry wali, reszta świata również zaczęła się odry wać od jej świadomości. Coraz gęściej padający deszcz, wiatr i poły skująca czarna skała, sosny , fale melancholijnie dudniące o nabrzeżne skały na dole – przestały istnieć. Stone wy sączy ł z niej to wszy stko. By ł niczy m upiór, który chciał uczy nić upiora również z niej. I udałoby mu się, gdy by nie pozostała czujna i przy tomna. – No to wio – sapnął w końcu, nie ujawniając żadny ch my śli ty m westchnieniem, które w jego wy konaniu by ło jedy nie wy daleniem nieświeżego powietrza. – Widzę, że do niczego nie dojdziemy , bo jesteśmy jak statki we mgle. Ale to nieważne. Będzie dość czasu na szarady , więcej niż dość. Więc lepiej zacznij wy my ślać odpowiedzi, szczeniaku, i zastanów się, co chcesz powiedzieć. Zawahał się przez chwilę, jakby spodziewając się potwierdzenia od Natty , a kiedy się nie odezwała, sam wpadł w prawdziwy słowotok. – A co do tego „my ”, jak powiedziałeś, nie sądzę, żeby twoi kompani, jeśli starczy im odwagi, mieli cię szukać w taką zawieruchę, o tej porze. Prawda? No właśnie, bardzo w to wątpię. A jeśli się my lę, cóż, z całą pewnością pożałują tej mitręgi. Oznajmiwszy to, położy ł dłoń na ramieniu Natty z wprawą, która nagle do niego wróciła, i okręcił ją dookoła, tak że stanęła ramię w ramię ze Scotlandem. – Ty ! – warknął, obnażając zęby tuż nad karkiem Scotlanda, jakby miał zamiar go ukąsić. – Niemal o tobie zapomniałem. My ślę, że trzeba by się zastanowić, co też tutaj robiłeś? Natty pomy ślała, że może stanowić to wstęp do kolejnej porcji ględzenia naszpikowanego py taniami retory czny mi. By ła to odruchowa, w istocie nieistniejąca ciekawość, bo Scotland wy dawał się Stone’owi zupełnie nieistotny i nie zamierzał dłużej strzępić języ ka. Natomiast nakazał obojgu więźniom założy ć ręce do ty łu, a potem związał ich razem przetłuszczony m kawałkiem linki wy ciągniętej z kieszeni. Wiązał ich z obojętną zaciętością, jakby Natty i Scotland znaczy li dla Stone’a ty le, co króliki wy ciągane z wny ków. Kiedy poczuła, jak dźga ich rapierem w nogi i ramiona, żeby ruszy li, pomy ślała, że szy bka śmierć schwy tanego stworzenia by łaby o wiele lepsza niż to, co ją czeka. Często py tałem Natty , czy skorzy stała z okazji i podczas kilkumetrowej drogi do obozu piratów próbowała opracować jakąś strategię przeży cia – i, by ć może, ucieczki. Odpowiadała ty lko, że postanowiła okazy wać odwagę, bez względu na to, jak się naprawdę czuła, w my śl przesłanki, że ludzie najbardziej wierzą w to, co widzą. Wy dawało się jej, że Scotland ma taki sam zamiar. Nie ośmieliła się spojrzeć na niego wprost, ale kątem oka dostrzegała, że stara się nie my śleć o ty m, co go spotkało. Ciągnął naprzód ze zwieszoną głową, z opuszczony mi ramionami i oczami wbity mi w ziemię pod nogami. Świadczy ło to o ty m, jak bardzo czuje się pokonany , ale mogło to również by ć – jak pomy ślała – swoistą takty ką obronną. Stał się pokorny , by móc pozostać sobą. Ścieżka, którą kroczy li, nie by ła wy raźny m szlakiem, lecz raczej drogą o najmniejszy m stopniu trudności. Wiła się u podnóża Spy glass, a potem schodziła w dół między drzewami muszkatołowy mi i krzewami różanecznika. W dzień, przy ładnej pogodzie, jak sam wiedziałem, by ła to łatwa trasa. W rzęsisty m deszczu, przy wietrze targający m listowie, z trudem utrzy my wało się szy bkie tempo. Dwoje więźniów ślizgało się i grzęzło w błocie, często tracąc
równowagę, a czasami wręcz się przewracając – na co Stone kopał ich albo poklepy wał ostrzem rapiera. Po półgodzinie takiej wędrówki Natty zrozumiała, że to nie rozpacz, lecz wściekłość każe jej iść dalej. Wściekłość na swoją impulsy wność i wściekłość na Stone’a za jego okrucieństwo. Ponadto złość na całą tę wy spę, która, jak stwierdziła, wsączy ła w nią swoją truciznę za sprawą legendy . Miała ochotę odpłacić tej ziemi piękny m za nadobne za każdą zniewagę ze strony Stone’a – stratować jej powierzchnię, gdy by ty lko w ten sposób mogła sprawić jej ból, oraz skopać każdy kamień. Kiedy usły szała pozbawiony wesołości chichot Stone’a i uświadomiła sobie, że robi z siebie widowisko, przestała; nie chciała dać mu tej saty sfakcji. Narzuciła sobie szy bsze tempo i choć wiązało się to – w połączeniu z gęstniejący mi ciemnościami, teraz kiedy deszcz zagonił na dobre księży c do jego kry jówki – z faktem, iż nie miała wiele okazji, by zauważy ć cokolwiek wokół siebie, postanowiła za wszelką cenę zachować czujność. Opowiedziała mi na przy kład, że miniaturowe kałuże wy pełniały każdy kwiat, a głuche nawoły wania nocnego ptactwa brzmiały jak odgłosy bawiący ch się dzieci. Wy jaśniła też, że poczucie piękna ty ch szczegółów sprawiało, iż czuła się równie nieistotna jak ziarno piasku, a pomimo tego kurczowo trzy mała się ży cia. Wtedy właśnie, jakby nagle stał się sternikiem umy słu Natty i kontrolował jego poczy nania równie ściśle, jak kierował jej losem, Stone wdarł się też do jej refleksji. – Prrr, no prrr mówię! – zawołał, skręcając linkę, która pętała jej dłonie. – Patrzcie, gdzie was przy prowadziłem. Ale nam się udało. Niepodobny m by ło stwierdzić, czy Stone zaplanował pojawienie się w obozie z nastaniem dnia, ale tego właśnie dokonał. Natty pomy ślała, że zrobił tak, by pokazać, że jest panem tej wy spy . Z początku nie by ła pewna niczego, poza ty m, że stoi na wy sokiej skarpie z widokiem na otwarte morze – hory zont znaczy ła rdzawa kreska. Ale wkrótce rozpękła się na dwoje i czerwone oko słońca zaczęło podnosić powiekę, a deszcz osłabł. Zary sy budy nków, które uprzednio by ły tajemniczy mi kwadratami i prostokątami na polanie poniżej, przeistoczy ły się w dwa domy z bali, konstrukcję o kształcie muszli, czy li Sąd w Kubry ku, oraz szpiczasty mur otaczający obóz. Kur zapiał raz, ale najwy raźniej stwierdził, że jest to kolejny dzień, którego nie warto witać, i zaczął dziobać coś przed budy nkiem sądu. Ziemia by ła tu wciąż poplamiona krwią, choć ciało oskarżonego zniknęło. – No już, naprzód – powiedział Stone, kiedy uznał, że Natty wy starczająco nasy ciła się widokiem, i mlasnął języ kiem niczy m wozak. – Musimy spotkać się z ludźmi. Czeka nas pracowity dzień.
Rozdział 21
Pytania i brak odpowiedzi W starej palisadzie, według relacji mojego ojca i pana Silvera, nigdy nie by ło czegoś na kształt wejścia czy bramy . Cała konstrukcja przy pominała zamknięty kwadrat z wy sokich na dwa metry , zaostrzony ch pni sosnowy ch i każdy , kto chciał wejść, musiał się po nich wspinać, wiele ry zy kując. Kiedy Natty zbliży ła się do ogrodzenia, zobaczy ła bramę stojącą przed nimi otworem, którą, jak podejrzewała, zrobili niewolnicy . Gdy Stone przegnał ich przez nią, zauważy ła, że zarówno zamek, jak i zawiasy zostały zamocowane bardzo niezdarnie – gwoździe wbito jedy nie do połowy , a następnie zaklepano, by nie sterczały . Stanowiło to właściwy wstęp do całości, ponieważ niemal wszy stko wewnątrz ogrodzenia albo chy liło się ku upadkowi, albo też by ło całkowicie zepsute. Pierwotny dom z bali trzy mał się całkiem nieźle, w razie konieczności mógł pomieścić ze czterdziestu ludzi i miał otwory strzelnicze na muszkiety po obu stronach. Nowszy budy nek dla więźniów przedstawiał sobą żałosny widok, bo wy konano go z ocalony ch z Achillesa wręgów oraz koślawo wy ciętego drewna z lasu. Budy nek sądu, choć pomy słowy , wciąż skrzy piał na wietrze. Sama ziemia wy glądała tu na równie zmarnowaną. Na środku wy rastały kępy jakichś lichy ch chwastów, a w dołach po wy karczowany ch drzewach zbierały się czarne kałuże; niewielkie grządki kwiatowe wzdłuż bramy by ły jedy nie kopczy kami z urwany mi łody gami roślin. Wszędzie walały się pleśniejące szmaty . Jeszcze bardziej obrzy dliwy by ł słodkawy , wy wołujący torsje słodki smród, który rozpełzał się wokół i najwy raźniej wy dostawał się z szopy przy legającej do domu niewolników. Przez otwarte drzwi Natty zobaczy ła jakieś urządzenie z bambusowy ch kijów, które pięły się w górę i w dół, kończąc swój bieg w dużej beczce – by ł to pry mity wny aparat do desty lacji alkoholu. Pomy ślała, że obecność tego ustrojstwa wy jaśnia ogólnie odpy chający wy gląd całego obozu oraz fakt, że nikt ich nie powitał. Pozostali wciąż odsy piali wczorajsze pijaństwo. Kiedy brama zatrzasnęła się z hukiem, pogłos zginął w podwórcu, a Natty spodziewała się, że jest to dźwięk zwiastujący rozpoczęcie dnia. Ale nic się nie wy darzy ło – Stone ty lko dalej popędzał więźniów, gwiżdżąc coś przez zęby i od czasu do czasu kłując Scotlanda w łopatki rapierem. Kur podniósł łeb, by sprawdzić, co się dzieje, ale po chwili wrócił do porannego obchodu. Ptaki du-da zgromadziły się przy wewnętrznej ścianie swej zagrody , gulgocząc coś do siebie w swoim języ ku, a te odgłosy mieszały się z beczeniem, chrząkaniem i inny mi dźwiękami wy dawany mi przez zwierzęta, z który mi dzieliły niewolę. Natty z wielką ciekawością spoglądała na ptaki du-da, bo miały bardzo ciężkie korpusy wielkości staffordshire terriera, o miękkim, szary m upierzeniu i zadziwiająco niewielkich skrzy dłach, a także zakrzy wione czerwone dzioby , które stukały głucho o siebie, gdy zwierzęta by ły głodne – tak jak teraz. Stone zauważy ł, że Natty zwalnia i przy gląda się im, pociągnął więc za pęta. – No co jest z tobą, ee, mój chłopcze? Nigdy nie widziałeś du-da, co? Zeżarliście wszy stkie du-da w Anglii? Nie odezwała się, będąc pod wielkim wrażeniem piękna i bezbronności ty ch ptaków. – Możesz sobie patrzeć, ile wlezie – mówił dalej Stone, najwy raźniej niezrażony jej milczeniem i czerpiąc radość ze słuchania własny ch wy nurzeń. – Oj, nie zobaczy sz ty ich prędko. Ani też sobie nie pojesz. W ogóle nie będziesz ich jadł, że tak powiem. – Znów pociągnął za linę, aż wżarła się w skórę Natty . – Nie do ciebie mówię, łajdaku – dodał, zwracając się do Scotlanda. – Robale i trawa dla ciebie. Robale i trawa.
Scotland również się nie odezwał i szedł cierpliwie ze zwieszoną głową, aż dotarli na środek podwórca i zatrzy mali się obok budy nku sądu. Jedno spojrzenie wy starczy ło, by Natty wiedziała, iż ta konstrukcja również ma wielki dług wobec rozbitego Achillesa, bo kilka elementów umeblowania, takich jak fotel sędziego (fotel kapitana) czy podium dla świadków (ustawione skrzy nki po sucharach) zostały wy niesione z wraku. Kiedy później na własne oczy zobaczy łem tę wariacką zbieraninę, przy pomniał mi się dom pana Silvera w Londy nie – czego oczy wiście nie powiedziałem Natty . Choć niezdarnie postawiona, chata więźniów by ła zbudowana solidniej niż ten pomnik jęków i żalów. Sama Natty mówiła, że bardziej przy pominała skrzy nię niż dom – i bez wątpienia zapewniała takie same wy gody jak skrzy nia. Ale by ła to skrzy nia pełna skarbów ze strażnikiem przed drzwiami, który na wpół leżał w stary m fotelu, z podziurawiony m trójgraniasty m kapeluszem na głowie (nasunięty m na twarz) i rękami złożony mi na piersi. Spał jak zabity – a obok stał opróżniony dzban z przewrócony m kuflem, co świadczy ło o ty m, że mężczy zna najprawdopodobniej pozostanie w tej pozy cji nieco dłużej. Stone nie miał zamiaru na to pozwolić. – Jinks! – warknął z taką samą iry tacją, z jaką zwracał się do więźniów. Żadnej reakcji. – Jinks! – wy krzy knął. – Posuń się, ty nierobie! – a następnie przy ciągnął Natty i Scotlanda bliżej, żeby móc zerwać kapelusz kamrata szty chem rapiera i odsłonić jego gładką ły sinę. Natty pomy ślała, że celowo przesadził, bo drasnął go w głowę i strużka krwi popły nęła po nagiej, spalonej słońcem skórze. Na to jegomość zerwał się na równe nogi, machając na oślep rękami, z który ch jedna w końcu wy szarpnęła pałasz wiszący u pasa. Kiedy spostrzegł, że stoi przed nim Stone, a jego podopieczni nie uciekają, wściekłość przeszła w uniżony uśmieszek. Nie by ło to spojrzenie, jakim jeden przy jaciel zaszczy ca drugiego. – Co się dzieje, Ben, co się dzieje? – burknął Jinks, podnosząc kapelusz z ziemi. Wy ciągnął z kieszeni spodni ohy dną chustkę, owinął ją wokół głowy i wcisnął zapadnięty kapelusz trójgraniasty na miejsce, bardzo ostrożnie, uważając na poparzenia słoneczne. – Budzisz człowieka, a to piękności szkodzi, tak? – powiedział, kiedy odstawił już tę szopkę z kapeluszem. – Budzisz go, odmawiając mu chwili wy poczy nku? Wciąż by ł mocno pijany , ale zajął się wkładaniem pałasza do pochwy i jeszcze nie dostrzegł Natty i Scotlanda. Kiedy to się stało, na jego obliczu zagościła wroga prostota – i Natty rozpoznała w nim uczestnika procesu sądowego, którego by liśmy świadkami. Otrzeźwiał nieco, ale jego wy łupiaste oczy wciąż by ły zapuchnięte i zaczerwienione, a policzki wisiały w fałdach. Kiedy przy pomniała sobie jego wiek, dodawszy też w pamięci rozpustę i folgowanie nałogom przez czterdzieści lat, zaskoczy ło ją, że ma w sobie choćby odrobinę energii. By ło jednak jasne, że przeby wanie na jawie i my ślenie stanowiły dla niego olbrzy mie brzemię. Dy szał ciężko, poprawiając odzienie. Kiedy dokończy ł tę czy nność, wziął się pod boki. – Ale nic to, nic to – powiedział, spoglądając bardzo bezczelnie na Natty . – Co my tu mamy ? Polowaliśmy , co? Ben? Upolowałeś coś, z czy m można poharcować, przy czy m można spędzić miło czas? A tego tu znam – na to splunął na Scotlanda – ale gdzie znalazłeś tego drugiego? Będziemy o niego ciągnąć losy , już to widzę… Jinks zatoczy ł się w przód i chwy cił Natty pod brodę. W ty m geście by ła tak straszliwa sugestia – niczy m pełzająca słabość przebrana za niezależność umy słu – że Natty miała ochotę strząsnąć go z siebie. Stone najwy raźniej również pomy ślał, że to głupota, i warknął, jakby łajał psa. Następnie znów szarpnął za linę Scotlanda i zaciągnął go na podwy ższenie werandy chaty .
Natty uniosła wzrok, by się przy jrzeć, i gorzko tego pożałowała. Plecy Scotlanda by ły całe pokry te nacięciami, który mi naznaczy ł go Stone podczas drogi z podnóża Spy glass. Scotland znosił te rany w milczeniu, nawet się nie skarżąc, ale by ło jasne, że wzbierała w nim nawałnica. Jego głowa, obecnie spuszczona tak, że brodą niemal doty kał piersi, kiwała się odruchowo – jakby permanentnie potwierdzał coś, co usły szał. Widok ten wstrząsnął Natty , ponieważ zrozumiała, jak głębokie jest poniżenie Scotlanda. Nie kry ł już swoich uczuć. Pomy ślała, że Stone zabije go od razu albo rozkaże Jinksowi dokonać mordu. Ale wzgarda tego człowieka by ła tak bezbrzeżna, że nie uznał nawet, iż jeniec jest wart zachodu. – Zabierz go – powiedział Stone, mając na my śli Scotlanda. – Później wy my ślimy dla niego karę. Wrzuć go do jamy . A tego drugiego – wskazał na Natty – zatrzy muję przy sobie. Zabiorę go na rufę i do kapitana. Jinks parsknął nerwowy m śmiechem i ruszy ł wy konać zadanie wy znaczone przez Stone’a. Pociągnął Scotlanda za sobą – kiedy otworzy ł drzwi do chaty z bali, walnął go raz czy dwa w nerki, po czy m pożegnał potężny m kopniakiem. Scotland upadłby pewnie na kolana, gdy by ciemnoskóre ramiona nie pochwy ciły go i momentalnie wciągnęły do środka. Rozległ się odgłos szlochania i stłumione okrzy ki. By ło to najbardziej melancholijne z powitań, a równocześnie niezwy kle pocieszające, bo pokazy wało, jak bardzo Scotland jest kochany przez ty ch, z który mi ży je – między inny mi przez żonę. – A teraz… – powiedział Stone, kiedy znów zamknięto drzwi i Jinks wrócił na swoje stanowisko z ty m głupkowaty m kapeluszem przekrzy wiony m teraz na bok – pójdziesz ze mną, ty mój angielski wróbelku. Uży cie tego słowa, które w inny ch okolicznościach zabrzmiałoby wręcz czule, sprawiło, że Natty zaczęła się zastanawiać, czy w końcu nie zdemaskował jej przebrania i nie miał zamiaru tego wy korzy stać. Na samą my śl zatęskniła za Słowikiem – gdzie wraz z resztą załogi miałem się za chwilę obudzić i zobaczy ć, że jej nie ma. Wiedziała, iż jej zniknięcie będzie stanowiło wielką zagadkę. Ale wierzy ła, że domy ślę się, co zrobiła i z jakich to niewinny ch pobudek. Cóż, nie zawsze by łem w stanie sprostać jej wy maganiom pod ty m względem. Jeśli chodzi o Natty , dwie sprawy stały się dla niej teraz ważniejsze niż inne. Po pierwsze, jak przeży ć do przy by cia ekipy ratunkowej, a po drugie, co zrobić, żeby ujawnić jak najmniej informacji na temat Słowika i jego położenia. Obie przy sparzały wiele trudności. Pierwsza, bo nie mogła by ć pewna, czy kapitan domy śli się, że Natty przeby wa za palisadą. A druga, bo Stone – teraz bezpieczny w swy m obozie – wy dawał się dużo bardziej niecierpliwy niż wcześniej. Kiedy już odciągnął ją od Jinksa, rozwiązał jej ręce, a następnie pchnął butem, żeby znów móc się jej do woli przy glądać. Natty podejrzewała, że ma słaby wzrok, i ta my śl niosła niejaką ulgę. Ale i tak tego ty pu inspekcja by ła niepokojąca, a do tego ohy dna, wy prostowała więc ramiona, wciągnęła pierś i brzuch, żeby jak najbardziej upodobnić się do chłopaka. Coraz bardziej przekonana, że Stone nie odkry ł jej tajemnicy , Natty stopniowo odzy skiwała pewność siebie. Podczas marszu po pojmaniu doszła do wniosku, że maruderzy będą za wszelką cenę chcieli wy doby ć od niej informacje, w jaki sposób dostała się na wy spę, o liczbie jej towarzy szy podróży , uzbrojeniu i tak dalej. Ale jak dotąd natrafiła jedy nie na rozleniwioną ciekawość. Miało to, jak zaczęła rozumieć, kilka przy czy n; brało się między inny mi z pijaństwa i lenistwa Jinksa oraz z wrednego samozadowolenia Stone’a. Stone tak nawy kł do kontrolowania wszy stkiego na wy spie, że zapomniał, jak niewiele może doprowadzić do jego upadku. Teraz wcale nie oceniał jej płci – delektował się jedy nie faktem, że należy wy łącznie do niego. A ponieważ do tej pory Natty mu się nie opierała, stwierdził, że nie będzie miał też najmniejszy ch kłopotów z pochwy ceniem jej towarzy szy – pod warunkiem że
fakty cznie jacy ś tam istnieli. Natty ucieszy ła ta jego próżność, dziewczy na wiedziała, że może stać się ona przy czy ną opóźnienia ciągu wy darzeń, które w inny ch okolicznościach przy spieszy ły by kres naszej przy gody . – A co my ślisz o pogodzie na naszej wy spie? – zapy tał niespodziewanie Stone, kiedy już skończy ł się gapić. Zaskoczy ło ją to i Natty mogła jedy nie wzruszy ć ramionami na tak postawione py tanie. Nie miała ochoty na pogaduszki z człowiekiem, który zastanawiał się, czy uciąć jej głowę, czy jeszcze poczekać. – Powiem ci – ciągnął dalej – że mam jej już dość, po dziurki w nosie. Widzisz, co mamy o tej porze roku. Kilka godzin słońca, potem co? Leje jak z cebra i wicher jest taki, że mógłby zmieść i sam główny żagiel. Och, dajcie mi choćby zaraz wasze angielskie niebo, wasze piękne angielskie niebo. Natty sły szała, że powiedział to z prawdziwą tęsknotą, ale postanowiła dalej milczeć. Kontrast pomiędzy blady m obliczem Stone’a, jego całkowity m brakiem uprzejmości i ty m nieoczekiwany m miękkim akcentem w rozmowie by ł bardzo dezorientujący . Ponownie uzmy słowiła sobie, iż cierpi z powodu niezaspokojenia prosty ch pragnień po ty lu latach koczowniczej by tności na wy spie. Mówiąc wprost – odczuwał samotność. Nie potrafił się oprzeć nowej twarzy , nawet jeśli należała do wroga. Z tą my ślą Natty powróciła do wcześniejszego pomy słu – wciąż mogła odciągnąć uwagę Stone’a, podając mu wieści z kraju. Na razie jednak jego słowotok stał się tak pospieszny , napędzany strumieniem wspomnień, że nie wiedziała, od czego ma zacząć. – Szkaradne deszczy sko – powiedział – to właśnie tu mamy , obrzy dliwe ulewy . By ły takie momenty , żem wpełzał do domu i przeczekiwał je, śpiewając przy szklaneczce grogu. Och, śpiewaliśmy sobie i piliśmy grog na całego, nic więcej, ty lko piosnka i grog. Ale to nic w porównaniu z ty m, czego by m chciał. Z jego gardła dobiegł dziwaczny skrzekliwy odgłos, który okazał się śmiechem. – Szkaradne deszczy sko – powtórzy ł jakoś tak ciszej, odgarniając kosmy ki biały ch włosów opadający ch mu na twarz i chwy tając się kurczowo tematu, który najwy raźniej mu uciekał. – Deszcze i wichry całą noc. Wieje tak, że oka nie można zmruży ć i ty lko by się człowiek szwendał. Ponownie zaczerpnął powietrza, na ty le głęboko, że w jego oczach rozgorzały pełgające płomienie. – Ale popatrz, co mi dało wałęsanie się po nocy , co? Sprowadziło mnie do ciebie. – Przy padł bliżej Natty i odskoczy ł. – No właśnie, czy ż nie tak, mój śliczny wróbelku? Sprowadziło mnie do ciebie i teraz mamy taki piękny poranek. Po wietrze i deszczu ani śladu. Słońce wstało. Magia natury i spokój. Ale jeszcze zobaczy sz, zobaczy sz. Wkrótce będziesz się pocił w ty m deszczu. I tak w koło Macieju. Ostatnich kilka zdań nie ty le wy powiedział, co wy śpiewał, bo mogły by ć to też słowa jakiejś na poły zapomnianej piosnki z jego wcześniejszego ży cia. Słowa te sprowadziły na oblicze pirata coś na kształt zadowolenia – ale zniknęło tak szy bko, jak się pojawiło, a on klepnął się w chude uda, by skarcić się za swą beztroskę. By ło to niezwy kłe przedstawienie. Natty już nie wiedziała, czy fakty cznie powinna raczy ć go jakimikolwiek opowieściami z kraju, ponieważ w ten sposób mogła jedy nie podsy cić drzemiące w nim szaleństwo. Niemniej rzuciła mu ochłap, by zobaczy ć, czy złapie przy nętę. – Tego roku angielskie lato by ło idealne – powiedziała. – Wszędzie obfite zbiory . Gdy to mówiła, Stone rozejrzał się pospiesznie wokół, mrużąc oczy i bacznie obserwując chatę więźniów, a potem jego wzrok poszy bował w stronę domu, w który m spali kompani (jeśli w
ogóle spali). Nie dostrzegłszy nikogo, powrócił do starego nawy ku: drżał na cały m ciele i zaciskał dłonie, jakby mu by ło zimno. – Lato, powiadasz. – Mówiłem, że by ło ciepłe. Natty pomy ślała, że to niezwy kłe zdanie, biorąc pod uwagę jej położenie. Dla Stone’a, który teraz – zdawało się – zapomniał o wszy stkim, o czy m mówił wcześniej, nie miało to żadnego znaczenia. Jego wzrok prześlizgiwał się badawczo po twarzy Natty , zupełnie pozbawiony niedawnej tęsknoty , emanujący jedy nie zwy kłą dzikością. – Nikt ci nie pozwolił się odzy wać – warknął. – Tutaj trzy masz buzię na kłódkę, chy ba że ktoś pozwoli ci się odezwać. Zrozumiano? Natty nie miała ochoty przepraszać; czekała ty lko, co będzie dalej. A dalej by ł szturchaniec w ucho (który zerwałby jej kapelusz, gdy by nie naciągnęła go tak głęboko), a zaraz potem Stone chwy cił ją za ramię i popchnął w stronę desty larni opartej o chatę piratów. Przy drzwiach tkwił wbity w ziemię długi metalowy szpikulec – bez wątpienia kolejna kość z truchła Achillesa. Stone założy ł jej ręce do ty łu i przy wiązał do niego, toteż chcąc nie chcąc, klapnęła na ziemię. Sądząc po zry tej wokół ziemi, by ła jedny m z wielu trzy many ch tu więźniów. – Scena – rzucił Stone, nachy lając się nad nią i swy m ohy dny m oddechem owiewając jej twarz. – Wkrótce się przekonasz, co tu wy stawiamy . Powiedziawszy to, wy prostował się, szturchnął ją w piersi czubkiem buta i poszedł do drzwi chaty , w której wciąż spali jego kamraci. Natty pomy ślała, że jest koło siódmej rano, ponieważ słońce wisiało już wy raźnie na hory zoncie i wy lewało pierwszą dawkę upału na cały obóz. Tak czy inaczej, by ło na ty le gorąco, że poczuła wielkie pragnienie. Wzmagało je ty lko ciurkanie dobiegające z niewielkiego strumy ka nieopodal drzwi, za który mi zniknął Stone. Strumień stukotał cicho o metalową miednicę, po czy m spły wał z niej, mieszając się z piaskiem na podobieństwo owsianki bliskiej wrzenia, by następnie popły nąć przez podwórze i umknąć za ogrodzeniem obozu piratów. Natty powiedziała mi, że gdy woda wciskała się jej do mózgu, przy wołała również pewne wy darzenia, o który ch sły szała od ojca. Widziała, jak wdrapuje się przez ogrodzenie, by prosić o rozejm z kapitanem Smollettem z Hispanioli – najpierw przerzucał swoją kulę przez ostrokół, a następnie podążał jej śladem. Szła za nim przez podwórzec, gdzie – przy takim nachy leniu terenu i rozmiękłej ziemi – wraz ze swą kulą by ł równie bezradny jak statek we flaucie. Obserwowała, jak siada pośród trzech pniaków – wszy stkie by ły już wy karczowane – i odtrąca propozy cję pomocy przy wstawaniu. Śledziła go przez kolejne tuziny scen błagania, potem zapewnień, następnie znów błagania, z pełną świadomością jego udręczenia i poczucia zniewagi. Wy jaśniłem jej, że to mogła by ć maligna wy wołana brakiem snu, głodem oraz pragnieniem. Rozumiała to. A jednak zawsze podkreślała, że widziała swego ojca, jakby stał przy niej cały czas w świetle dnia. Mówi, że by ł to krańcowy moment zgry zoty w całej tej przy godzie. Kiedy spod domu z bali podkradła się do niej mała jaszczurka – śliczna, z czerwony mi plamkami na zielony m grzbiecie – wy dawało się jej, że nawet to zimnokrwiste stworzenie zatrzy mało się na chwilę, by spojrzeć na nią ze współczuciem. Minęła może godzina, zanim obóz wrócił do ży cia – a może ty lko kilka chwil. Nie by ła w stanie tego stwierdzić. Jinks, który ewidentnie powrócił do drzemki w swy m fotelu, po ty m jak Scotland wrócił w niewolę, w końcu zdecy dował, że już dostatecznie odpoczął – przeciągnął się więc, ziewnął, zdjął kapelusz, by poprawić chustkę, zerknął do wnętrza pustego kufla leżącego obok, znów nałoży ł kapelusz i w końcu wstał, by splunąć w stronę Natty , po czy m zastukał w drzwi siedziby niewolników, krzy cząc: – Pięć minut.
Wy wołało to cichą szamotaninę i szuranie, jakby obudził stado my szy pod łóżkiem. Jednocześnie dużo śmielsze stukoty i szurania zaczęły dochodzić z domu piratów bliżej Natty . Zrozumiała, że kiedy Stone zniknął w środku, nie od razu obudził kapitana, ale czekał, aż Jinks ogłosi pobudkę. Zaskoczy ło ją to, nie po raz pierwszy zresztą, że tak zdeklarowanie bezduszny człowiek może darzy ć inny ch szacunkiem – ale po niej przy szła kolejna my śl, że jest to ty lko dowód na to, iż ów Smirke sam musi mieć w sobie mniej człowieczeństwa niż jego pomagier. O ile mniej, miała się wkrótce przekonać, bo Smirke jako pierwszy wy szedł z chaty piratów, ciągnąc za sobą rozebraną kobietę, którą cisnął w stronę Jinksa niczy m szmacianą lalkę. Jinks otworzy ł drzwi i wrzucił ją bez słowa do reszty więźniów. Smirke przy kląkł na werandzie i obmy ł twarz w źródełku, przy padając do wody niczy m pies, po czy m otrząsnął się tak, że krople pry skały dookoła. Kiedy ten ry tuał się skończy ł, Stone również wy szedł na zewnątrz, pomógł Smirke’owi wstać z kolan i zaczął coś do niego pospiesznie szeptać. Stone obejmował plecy kapitana aż do końca opowieści, a Smirke rzucał spojrzenia w stronę Natty – najpierw pełne zaskoczenia, potem ciekawości, gniewu i w końcu pewnego rozbawienia, które zdawało się bardziej złowróżbne niż wszy stkie pozostałe. Choć by ło to przerażające, dało Natty okazję, by przy jrzeć się bliżej prześladowcy . Kiedy obserwowaliśmy rozprawę, oboje zauważy liśmy szare włosy Smirke’a sięgające do ramion. Z tej odległości Natty dostrzegła też, że ży cie na wy spie przy dało mu lat, podobnie jak pozostały m. Miał pomarszczoną skórę naznaczoną plamami i choć dawno już zarzucił zwy czaj golenia się brzy twą, nie zapuszczał brody , a jedy nie dziwne kępki zarostu, które sterczały mu z brody i policzków niczy m kłębki dy mu. Podobnie usta przy dawały mu wielce zaniedbanego wy glądu – popękane i spalone słońcem, ukazy wały brązowe i niekompletne uzębienie. Biorąc to wszy stko pod uwagę, przy pominał dużego, rozpadającego się stracha na wróble – w połowie człowiek, w połowie istota pozbawiona duszy . Ty m bardziej zadziwiło mnie, że jego pierwszy gest wobec Natty by ł wręcz ży czliwy . Poklepał Stone’a po ramieniu na znak, że dość już usły szał, po czy m ześliznął się z werandy domu z bali (powinienem dodać: chwiejny m krokiem, gdy ż bardzo niepewnie się poruszał) i z głośny m stęknięciem przy kląkł przy Natty , by rozwiązać pętającą ją linę. – Proszę, proszę – takie by ły jego pierwsze słowa. Podobnie jak wszy stko, co mówił, zabrzmiało to tak, jakby miał za dużo śliny w ustach. – Pan Stone powiedział mi, że złapał gładkiego chłopaka, i bez pudła, naprawdę gładkiś, chłopcze. – Jego oddech by ł tak cuchnący , że Natty z trudem opanowała chęć odwrócenia twarzy , ale za wszelką cenę chciała mu patrzeć w oczy , by pokazać, że się nie boi. – Niezwy kle gładki – mówił dalej z lubością, spoglądając na dziewczy nę z taką samą łapczy wością, z jaką patrzy li na nią Stone i Jinks. – Niezwy kle gładki. Nie dziewczy na i nie całkiem chłopak, sądząc z wy glądu, dziwny ptaszek. A może teraz tak już jest na świecie? Niewiele wiem o dzisiejszy m świecie, sam rozumiesz. Bardzo niewiele. I mam go też w głębokim poważaniu. – Zmruży ł oczy . Mówiąc to, oddy chał głęboko, ewidentnie wciągając zapach jej skóry . – A co to ma by ć? – ciągnął po przerwie, którą wy pełniły ciche mruknięcia i westchnienia. – Kawa z mlekiem? Sama słody cz. Będziesz miał tu jak w uchu, mój chłopaczku, jak w uchu. Nikogo tu nie obchodzi, kim jesteśmy ani co robimy . Bliskość Smirke’a wy wołała w Natty taką odrazę, do tego dwuznaczności w jego słowach piekły ją ży wy m ogniem, więc nie mogła zmilczeć – chociaż wiedziała, że musi. Ale kiedy by ła już na granicy wy buchu, on nagle odsunął się od niej, wy prostował i popatrzy ł na nią z góry , biorąc się pod boki. – Ale do tego dojdziemy w stosowny m czasie – powiedział. – Czasu mamy tu pod dostatkiem, czy nie tak, kamraci? – Kiedy to mówił, rzucił Stone’owi znaczące spojrzenie i odsłonił w
uśmiechu więcej zepsuty ch zębów, po czy m ciągnął dalej, najwy raźniej zwracając się do wszy stkich i do niektóry ch szczególnie, ale z intonacją człowieka mruczącego coś do siebie. – Wszy stko po kolei, jak zawsze powtarzam. Wszy stko po kolei. Zacznijmy więc od sprawy najważniejszej. Jak mamy cię wołać? Ciekawy m. Mamy do ciebie mówić po prostu English? Pan Stone mówił mi, że przy pły nąłeś ze starego kraju, a ja by m się chciał na nim zemścić. A może masz jednak jakieś imię? Zagrożona w ten sposób Natty stwierdziła, że nic się nie stanie, jeśli powie prawdę, choć miała wy schnięte gardło, więc głos z trudem się przez nie przecisnął. – Nat. – Nat – powtórzy ł Smirke z fałszy wą czułością. – Nat, co ma pragnienie, jak sły chać. Panie Stone! Daj pan chłopakowi się napić, z łaski swojej, to zobaczy my , jak zaśpiewa. Stone zrobił, co mu kazano, a to samo w sobie by ło niezwy kłe. Napełnił kufel w źródełku, zaniósł go ostrożnie i wcisnął Natty do rąk, po czy m patrzy ł, jakby nigdy w ży ciu nie widział pijącej osoby . Natty niemal się zakrztusiła, ły kając wodę, ale i tak pochłaniała ją my śl, że oto stała się niczy m cielak, którego tuczą na niechy bną rzeź – a w dodatku mogło to stać się bardzo szy bko, jeśli coś im nie przeszkodzi. Ich uwagę odwrócił Jinks, otwierając z rozmachem drzwi domu więźniów i nakazując im wy łazić – co też zrobili, bezzwłocznie ustawiając się w dwuszeregu. Kiedy pierwszy ch kilka par się wy łoniło, Stone odszedł od Natty , wy ry wając jej kufel z rąk i rzucając go na ziemię, a Smirke zadudnił: – Z ży ciem ludzie! Z ży ciem! Nagle w kwaterze piratów wy buchło jakieś zamieszanie. By ły to odgłosy ciał spadający ch z łóżek, przekleństw, gdy szukali odzienia, które gdzieś porozrzucali, narzekania na ból głowy , chwy tanie w pośpiechu kęsów strawy i pochłanianie kilku ły ków wody . Kiedy wy szli na jasno oświetlony podwórzec, większość stała w bezruchu, gapiąc się najpierw na Natty , potem po sobie, ale ten chaos zakończy ły wkrótce wy warkiwane rozkazy Smirke’a. Wówczas dwóch czy trzech mężczy zn zerwało się z miejsca, rzucając się na więźniów niczy m wilki napoty kające na swej drodze stado owiec. Więźniowie wy raźnie zadrżeli, widząc zbliżający ch się strażników, ale żaden z nich nie zachwiał się nawet ani nie podniósł wzroku, tak mocno by li dotknięci rezy gnacją. By ło ich około pół setki, najpierw szli mężczy źni, kobiety za nimi, a każde przy garbione i zawsty dzone, z tępy m wzrokiem wbity m w plecy osoby przed sobą. Wszy scy by li do pasa nadzy i bosi, a ostatnie kobiety niosły dzieci albo prowadziły je za rękę. Bledsza skóra dzieci świadczy ła o ich pochodzeniu – by ły nawet takie z włosami żółty mi jak słońce, a jeden chłopiec miał szopę rudy ch kędziorków sięgający ch do połowy pleców. Każdy z nich – czy to dziecko, czy dorosły – trzy mał łopatę, moty kę albo widły , a niektórzy inne narzędzia w nieskrępowany ch dłoniach; spętano im ty lko nogi w kostkach i to na ty le szeroko, że mogli chodzić, ale nie biec. Natty wkrótce dostrzegła między nimi Scotlanda, który sunął z tą samą wy muszoną pokorą jak pozostali, żeby nie ściągnąć na siebie uwagi strażników. Nie patrzy ł w stronę Natty – choć odwrócił się nieznacznie w jej stronę, by mogła zauważy ć, że rany po ciosach Jinksa i wiele skaleczeń i pchnięć zadany ch przez Stone’a zostały opatrzone od czasu, kiedy został wrzucony do chaty . Starto mu też krew z pleców. Natty zrozumiała, że tak właśnie wy gląda codzienny ry tuał bacznie doglądany przez Smirke’a i pozostały ch, którzy ty lko czekali, by ukarać każdego, kto próbował się wy łamać z tej kaźni. Wciąż w dwuszeregu więźniowie zbliży li się do strumienia, który pły nął w stronę obozu. Parami przy klękali i pili wodę. Po kilku ły kach wstawali i przekraczali strumy k, dając napić się ty m za sobą. Gdy ostatnia osoba ugasiła pragnienie – choć nie do końca, co by ło szczególnie uciążliwe
dla dzieci (wiele z nich zaczy nało płakać) – ci na początku kolumny znajdowali się już przy południowej bramie. Stamtąd wy chodzili na poletka będące ich dziełem, które już zaczy nały parować z gorąca. Każda para opuszczająca obóz zaczy nała śpiewać wolną pieśń, której Natty nie rozpoznała: O poranku, gdy na polach jeszcze błyszczy rosa, Alleluja! Staniemy wraz głośno, śpiewając pod niebiosa, Alleluja! Powitamy słońce, co będzie jak brat, Z dniem nowym nowy zaczął się świat, W zbożnym dziele kłos zbieraj do kłosa. W końcu cała grupa zaczęła śpiewać pełny m głosem, kiwając się nieznacznie na boki podczas marszu, a dzieci wy cierały mokre buzie i zaczy nały klaskać. By ł to niezwy kle dojmujący spektakl, piękny w swy m smutku, ale jednocześnie przepełniony dumą i buntem. Kiedy zaczęli znikać z widoku, idąc w stronę brzegu, muzy ka naprawdę zdawała się wy pełniać przestrzeń, zajmując poczesne miejsce w tej pustce. Pieśń dobiegła końca, gdy niewolnicy zaczęli pracę; wtedy też powróciła pustka, ale teraz zdawała się większa, podobnie jak żałosny los więźniów by ł bardziej przejmujący . Plany , które Natty omawiała ze Scotlandem – plany , które pozornie łatwo dało się zrealizować, gdy miały jeszcze postać słów – teraz, gdy ujrzała fakty , zdawały się zupełnie nierealne. Pięćdziesięciu przy jaciół, z który ch każdy miał łopatę bądź inne narzędzie, oraz trzy dziestu wrogów. Teorety cznie ich powstanie nie mogło się nie udać! Ale więźniowie wy dawali się tak poskromieni, my śl o kijach przeciwko pałaszom by ła tak całkowicie obezwładniająca, że bitwa musiała się skończy ć, zanim jeszcze się zaczęła. Natty wy obraziła sobie chwilę, w której szturmowano Basty lię. Na Wy spie Skarbów by ło to niemożliwe. Tu stary porządek wciąż trzy mał się mocno, głupi i bezwzględny w swej naturze. Smirke nie domy ślał się, jakie my śli krążą Natty po głowie – właściwie nie dostrzegał niczego poza okazją do wy kazania się okrucieństwem. Doskonale znał wszy stkich więźniów i pod ty m względem nie fawory zował nikogo. W rzeczy wistości wszy scy piraci zdawali się całkowicie zży ci z własny m barbarzy ństwem. Natty zaczęła się zastanawiać, czy w ogóle chcieliby , żeby ktoś ich uratował z tej wy spy , bez względu na ich zapewnienia, jak bardzo tęsknią za Anglią i tamtejszą pogodą. Wy dedukowała, że Smirke jest zadowolony , o ile to właściwe słowo na określenie takiego stanu podłej egzy stencji, a owo zadowolenie jest tak olbrzy mie, że pirat nie ma najmniejszego zamiaru skracać jej o głowę. Ty m samy m, co również zrozumiała, przepełniała go niemal równie wielka próżność jak Stone’a. I zadziwiona letargiem, jaki owa próżność wy woły wała, by ła za to głęboko wdzięczna losowi. Smirke by ł tak pewien swej wszechwładzy , tak zaślepiony nawy kami swej dominacji, że nie ty lko nie miał zamiaru szukać statku, który przy wiózł ją na wy spę – nawet nie chciał zastanawiać się nad ty m, że na pokładzie może znajdować się załoga, której nie spodoba się jego sposób sprawowania władzy . Jednocześnie niezwy kłą podejrzliwość w stosunku do Natty miał we krwi i kiedy ty lko skończy ł przegląd niewolników, rozpoczął natarczy we i drobiazgowe śledztwo. Ilu przy pły nęło z nią na wy spę? Gdzie jest statek, jeśli przetrwał lądowanie? Czy znaleźli się tu przez przy padek, czy celowo? Na początku owe py tania zadawano z tą samą fałszy wą uprzejmością, z jaką Stone podał jej kufel z wodą. Ale im dłużej to trwało, im mniej Natty by ła skłonna do współpracy , ty m dobitniej rozumiała, że Smirke wcale nie oczekuje od niej odpowiedzi. Przeświadczony o swej
niezwy ciężoności i bezkarności wdał się w brutalną szaradę, w której nie chodziło o zaspokojenie ciekawości w kwestii przy jaciół Natty czy lokalizacji Słowika. Miała ona jeden cel – wy wołanie u niej krańcowego przerażenia. Dlatego też w ty m właśnie celu, w żadny m inny m, w końcu chwy cił ją za ramię i zaciągnął na dziedziniec, gdzie stanęli przed Sądem w Kubry ku. – Wiesz, co to jest, prawda? – Smirke wy sy czał te słowa wprost do ucha Natty i boleśnie ją uszczy pnął. Pokręciła głową, na co Smirke konty nuował swoją ty radę jeszcze bardziej jadowity m głosem. – Doskonale – powiedział, otwierając szeroko oczy . – Powiem ci, co to jest. To jest nasz sąd, tu, na wy spie. Nasz sąd, gdzie sprawiedliwości staje się zadość. Jesteśmy społecznością prawa. Aresztujemy , sądzimy i karzemy . No i aresztowaliśmy ciebie, paniczu Nat, czy ż nie? Aresztowaliśmy cię, a teraz cię osądzimy i ukarzemy . Znów zamilkł – ale kiedy Natty w dalszy m ciągu się nie odzy wała, stwierdził, że równie dobrze może sobie zaszaleć. – Wciąż brak ci języ ka w gębie? – Parsknął śliną, rozglądając się, jakby szukał wsparcia u Stone’a, po czy m znów wściekle rzucił się na Natty , aż kępki szarej brody nastroszy ły mu się na twarzy . – Na Boga, panie Stone, poharcujemy z nim, aż mu się kostki rozgotują. Nieważne, że to ty lko szczeniak, chłopczy k jest bezczelny jak stary , w gruncie rzeczy nawet bardziej. O wiele bardziej. O wiele bardziej bezczelny . Gdzie twój szacunek dla starszy ch, chłopaczku, no gdzie? Ha! Cóż mi tam szczeniak czy dorosły , cóż, to dla mnie za jedno. Niemowlę na rękach matki czy zgrzy biały głupiec, wszy stko jedno. Siekam ich na kawałki i jak zechcę, to smażę na wolny m ogniu, co mi tam. Natty słuchała tego ze spuszczoną głową i czuła, jakby każde słowo by ło ciosem, ale kiedy ucichły i znów podniosła wzrok, patrząc na wznoszący się przed nią budy nek sądu, zrozumiała, że wszy stko, co usły szała, by ło prostą prawdą w ujęciu Smirke’a. Wstrząs zmusił ją do zabrania głosu. – Moi przy jaciele zginęli – powiedziała, aż spojrzał na nią kompletnie zaskoczony , jak się patrzy na idiotę. – Nie zrozumiałeś mnie, młodziku? – By ł to zduszony ton nauczy ciela i to nauczy ciel chwy cił ją pod brodę i uszczy pnął w twarz. – To jest nasz gmach sądu. Nasz sąd, gdzie odby wamy sesje i posiedzenia, na który ch karzemy wszy stkich łgarzy i inny ch łajdaków. To tutaj panuje sprawiedliwość. To tutaj naprawiamy błędy . – Puścił Natty i znów nachy lił się tuż nad nią. – Rozumiesz to, chłopcze? Jeśli rozumiesz, odpowiesz na moje py tania, a nasza sprawiedliwość nie uczy ni ci krzy wdy . Bo inaczej… – Nie dokończy ł tego zdania, ale wy prostował się i wy tarł ściekającą po brodzie ślinę. – Nie wiem, co mam mówić – powiedziała Natty i by ła to właściwie prawda, choć nie cała. – Nie wiesz, co masz mówić? – powtórzy ł Smirke o wiele ciszej, jakby nagle się zmęczy ł. W rzeczy wistości przy pomniał sobie o kolejny m sposobie, w jaki mógł się z nią zabawić. – Moim zdaniem – ciągnął – musisz by stro patrzeć i postarać się pojąć to wszy stko, jeśli chcesz zachować głowę na karku. Powiedziawszy to, odgarnął poły swej kurtki w geście, który , jak stwierdziła Natty , wy dał się jej preludium do wy ciągnięcia broni. Ale nie. Zamiast tego objął ją i podniósł, jakby waży ła ty le co niemowlę, a następnie niósł ją w tej pozy cji, aż doszli do ławy oskarżony ch, gdzie wstawił ją niczy m kołek w płot. W ty m dziwny m uścisku strach Natty potęgował cały czas straszliwy smród stęchlizny , gnijącego ciała, który emanował ze Smirke’a i uderzał jej do głowy tak, że prakty cznie nie mogła my śleć o niczy m inny m.
– To właśnie tutaj kończą ci, co nie wiedzą – powiedział i puścił ją. – Ty staniesz tutaj – dźgnął ją swy m paluchem – ja będę siedział tam – wskazał na fotel na podwy ższeniu za nią – pan Jinks będzie tu – dźgnął powietrze obok jej głowy – a pan Stone będzie czekał tutaj, jeśli okaże się, że jesteś winny . Kiedy wy powiedział ostatnie zdanie, wskazał na poplamioną ziemię i wy tarł stopy , jakby próbował wy smarować podeszwy krwią. Przedstawienie by ło zuchwałe, więc Natty poczuła przede wszy stkim rozbawienie i starała się zdławić śmiech. Powiedziałem jej już, że to po prostu strach objawił się w taki sposób i nie ma w ty m nic zaskakującego. Jednak miała rację, my śląc, że Smirke nie zamierza jej zgładzić. Bawił się zby t dobrze, igrając z nią jak kot z my szą. Popatrzy ł na nią przez chwilę, robiąc groźną minę, ale przekonał się, że to też nie rozwiązało jej języ ka. Lecz jego dłoń nie poszy bowała do rękojeści rapiera, a jedy nie przy gładziła kępki brody , z której ponownie wy tarł ślinę i pot. To patrzenie wilkiem i groźby stopniowo zmieniały się w pasmo gderania; Smirke męczy ł się ty m bardziej niż Natty , bo słońce zaczęło grzać coraz mocniej; nie chciał już dłużej cierpieć, powtarzał więc ty lko Natty , by „rozważy ła swój los” i ty m podobne. Dziewczy na zrozumiała, że milcząc, odniosła pewnego rodzaju zwy cięstwo – pozwoliło to utwierdzić Smirke’a w przekonaniu, że nawet armia jej przy jaciół nie będzie w stanie przeprowadzić ataku na obóz. Pod ty m względem przy najmniej czuła wdzięczność za jego degrengoladę, która sprawiła, iż by ł pewien swej całkowitej władzy na całej wy spie. Jednocześnie Natty zrozumiała, że z podobną łatwością równowaga jego umy słu może przechy lić się na drugą stronę. Tak więc kiedy Smirke w końcu rozkazał Stone’owi umieścić ją w desty larni, zastosowała się do tego rozkazu w sposób, który musiał wy glądać na coś w rodzaju przejawu wdzięczności. Ruszy ła przez podwórzec bez słowa. Kiedy drzwi desty larni zamknęły się za nią, klucz przekręcił się w zamku, a ją niczy m stary koc otoczy ł wszechobecny duszący smród, naprawdę powiedziała w ciemność: – Dziękuję.
Rozdział 22
Wąwóz Kiedy by łem mały i pomagałem memu ojcu w Hispanioli, bardzo często widy wałem mężczy zn upity ch oparami własnego grogu, tak samo jak i samy m grogiem. Natty zaobserwowała podobną rzecz w Spy glass – jest to powszechnie znane zjawisko. Teraz sama doznała tego, co ci wszy scy pijacy . Desty larni nikt nie odwiedzał od kilku dobry ch godzin, a beczka biorąca poczesny udział w finalizacji tutejszej produkcji by ła ty lko do połowy napełniona – ale smród roznosił się wokół z taką siłą, że bardzo szy bko znalazła się pod wpły wem trunku. Z tego powodu można powiedzieć, iż rozpoczęła ży cie w niewoli od świętowania. I chy ba wy szło jej to na dobre, bo pozwoliło Natty na ty pową dla pijaków wnikliwą kontemplację spraw, które zasługują jedy nie na chwilową uwagę. Snopy światła przeciskające się przez deski ścian wkrótce stały się przedmiotem niezwy kłego zainteresowania o zabarwieniu senty mentalny m, gdy oświetlały unoszące się w powietrzu drobiny kurzu, zmieniając je w schody dla mikroskopijny ch aniołków. Szuranie ptasich łap po dachu tworzy ło melodie równie fascy nującą jak muzy ka sfer niebieskich. Jednocześnie, w dobrze znany m paradoksie upojenia alkoholowego, Natty poczuła się wy zwolona z okowów bieżący ch okoliczności i mogła skoncentrować się na odległy ch osobach i miejscach. Na przy kład na ojcu, którego widziała na łóżku z widokiem na Tamizę tak wy raźnie, jakby leżała obok niego, a gdy przy ciskała się do twardej ziemi, na której siedziała, równie dobrze mogłaby doty kać kości jego dłoni. Zapewniała mnie, że również ja się jej objawiłem i spoglądając głęboko w oczy , udowodniłem, jak bardzo pragnę jej bezpiecznego powrotu. Z tego wnoszę, że my śl o mnie nie by ła jej niemiła – gdy by m o ty m wtedy wiedział, pocieszy łoby mnie to bardziej, niż ja mogłem pocieszy ć ją. Niestety tego rodzaju marzenia nigdy nie by ły na ty le namacalne, by zająć Natty na dłużej niż na kilka chwil. Strach co rusz ściągał ją z chmur do rzeczy wistości – strach wy wołany głosami piratów, które dochodziły do niej przez ścianę szopy , będącą jednocześnie ścianą ich chaty . Sły szała każde słowo z ich rozmów, a główny m tematem by ła ona sama. Smirke zaczął mówić w chwili, w której przekroczy ł próg; Natty sły szała stukot jego butów o drewnianą podłogę, a potem straszliwe skrzy pnięcie, gdy rzucił się na łóżko – reszta poruszała się dużo ciszej. – W jakie kłopoty wpakowałeś nas ty m razem, ty szmato? – warknął. Natty zrozumiała, że ona by ła kłopotem, a Stone szmatą – i pomimo nienawiści, jaką do niego ży wiła, uznała, że to nie w porządku. Stone, ku jej zaskoczeniu, by ł niemal skruszony . – Żałuję, że tak się stało, kapitanie. To ty lko pacholę. Ale niebezpieczne pacholę, bo nie wiemy , co przy pły nęło tu razem z nim. – Powiedzcie ty lko słowo, a wy rwę mu ozór. Wtedy zacznie śpiewać. – By ł to głos, którego Natty nie rozpoznała, możliwe, że należał do jednego ze strażników z Achillesa, który został w chacie, gdy Jinks wraz z inny mi poszli pilnować więźniów przy pracy . – Jeśli wy rwiesz mu ozór – odparł Smirke w zgry źliwej parodii logicznego wy wodu – to niby jak dowiemy się tego, co chcemy wiedzieć? Wy wołało to powszechną wesołość i nagle wszy scy zaczęli się przekrzy kiwać, rzucając propozy cje tego, czego by chcieli i czy trzeba do tego mówić. Smirke tupnął nogą, by ich uciszy ć.
– Milczeć, psy . Cisza, macie my śleć. Jest pewna kwestia, nad którą musimy się zastanowić. Właściwie to jest cała kopa py tań i teraz je wam wszy stkie wy łożę, wraz z odpowiedziami. Po pierwsze: czy chłopak jest sam? Idę o zakład, że nie. Po drugie: kto z nim przy pły nął? Idę o zakład, że cała grupa. Po trzecie: jaka grupa? Zakładam się, że uzbrojona grupa. Po czwarte: czego będą od nas chcieli? – Tutaj Smirke zamilkł. Natty wy obraziła sobie, jak otwiera szeroko oczy , by zachęcić ich do odpowiedzi, bo zamiast kolejnego „założę się”, usły szała nagły wy buch krzy ków. – Srebro! Srebro! – odezwało się pół tuzina głosów. – Przy pły nęli po srebro! Smirke nie skomentował tego, co znów pozwoliło wy obraźni Natty pracować. Zobaczy ła głowy kiwające na potwierdzenie tego faktu i nerwowe zacieranie rąk, tężejące szczęki, gdy piraci zaczęli się wzajem utwierdzać w przekonaniu, że nic nie jest dla nich ważniejsze niż skarb. – A więc sami widzicie, moi mary narze – odezwał się Smirke. – Py tanie. Możemy nazwać to dy -le-ma-tem. – Wy mówił to słowo, zacinając się, jakby by ło gorący m kęskiem w ustach. – I ten dy -le-mat polega na ty m: czy potrzebujemy młodego Nata, by pomógł nam rozwiązać tę trudną sy tuację? Czy też… stoi nam na drodze? Choć ostatnie słowa zostały wy powiedziane niezwy kle wolno, one również wzbudziły ży wiołową reakcję, co pokazy wało ty lko, że zdaniem większości odpowiedź na to py tanie jest powszechnie znana i ty m samy m dy lemat został rozwiązany . – Nadziać go na ostrze! – ry czeli. – Zarżnąć jak warchlaka! Powiesić na linie! Wy dusić mu ślepia! – Wy krzy kiwali też inne radosne propozy cje okropności, przy wtórze dzikiego tupania, które wstrząsało całą chatą. Gdy rwetes ucichł, musiała minąć kolejna chwila, zanim Smirke znów się odezwał. – Bardzo dobrze, chłopcy – powiedział z zaskakującą wy niosłością, jakby napominał ich, kto tu jest kapitanem. – Jestem wam zobowiązany . Wezmę wasze rady pod rozwagę, naprawdę. Muszę się jednak namy śleć i przetrawić wszy stko, co mi tu przedstawiliście, a jak to zrobię, powiadomię was o swojej decy zji w stosowny m czasie. Po ty m rozległa się kolejna porcja szemrania potężniejącego do kolejnego szczy tu, gdy trzeci głos (ten, którego Natty nie rozpoznawała) zapy tał: – A dlaczego nie ma by ć naszy m zakładnikiem? Trzy mamy jego kumpli w szachu, bo możemy zahandlować o tego ich chłoptasia. Chwila milczenia, a potem rozległ się chichot: – A juści, jeśli będzie sprawiał kłopoty , powiesimy go i z głowy . Podobnie zrobimy z jego kompanami, kiedy się pojawią! Możemy … Ale Natty nie miała szansy usły szeć nowej propozy cji kaźni, bo gdy ty lko ten trzeci głos zaczął się zapalać do swy ch pomy słów, Smirke mu przerwał. Nie by ło w nim już ani śladu godności, którą próbował wy krzesać z siebie przed chwilą – jedy nie wy buch gniewu. – Mówiłem ci już, Nosal – warknął. – Nie będziesz mi się tu buntował. Ani nikt z twoich kompanów. Jestem waszy m kapitanem i to mnie macie słuchać. A rozkazuję, co następuje: musicie czekać, aż zdecy duję. Zrozumiałeś? – Natty wy obraziła sobie, jak toczy wokół wilczy m spojrzeniem z półotwarty mi ustami niczy m sztokfisz. Ten wy buch najwy raźniej poskromił ciągoty piratów do dalszy ch dy sput i aby podkreślić, że uważa rozmowy za zakończone, Smirke klasnął w dłonie z głośny m i stanowczy m: – W takim razie postanowione. Wewnątrz chaty zaległo niespokojne milczenie – jeśli można nazwać milczeniem stan, w który m ludzie ciągną, by zalec na swy ch wy rkach, narzekając na temperaturę, wy my ślają sobie wzajem i kłócą się o butelczy nę znalezioną pod stołem. W rzeczy wistości ten zestaw odgłosów by ł najzwy czajniejszy pod słońcem, a jednak zrobił na Natty wrażenie pokazu pry mity wnej głupoty i przestraszy ła się, że Smirke może ją zabić wy łącznie dla ich rozry wki.
Pod ty m względem skutek wdy chania wy ziewów z desty larni by ł swoisty m wy bawieniem – gdy w domu z bali w końcu zaległa cisza, Natty zasnęła. Może się to wy dać zaskakujące, gdy ż sugeruje, że nie by ła dostatecznie przerażona perspekty wą śmierci, by nie spać. Ale w prakty ce nasze organizmy często postępują według własny ch praw, zamiast słuchać umy słu. Wielu skazańców, gdy się obudzą i przy pomną sobie, że za godzinę mają zawisnąć na szubienicy , upiera się, żeby zjeść śniadanie, i zachowuje się tak, jakby spodziewali się długiego ży cia. Nawet Jordan Hands opatrzy ł swój skaleczony kciuk, zanim skoczy ł przez burtę Słowika. Aby dodać godności postępowaniu Natty , przy pomnę, że nie spała całą noc i by ła zmęczona. Obudziła się znów na skrzy pnięcie otwierany ch drzwi. Choć w oczy uderzy ło ją ostre światło, dostrzegła sy lwetkę Smirke’a. Najpierw pomy ślała, że czuje straszliwy niesmak w ustach. Zaraz potem, że w głowie jej dudni, jakby piła cały dzień. A następnie pożałowała, że spała, kiedy Smirke ogłosił jej koniec. Pierwsze dwie my śli sprawiły , że zaczęła się nad sobą użalać. Trzecia by ła przerażająca. – Wstawaj, chłopcze – rozkazał. – Musimy porozmawiać jak mężczy zna z mężczy zną, bo pomy ślę, że zaszlachtowałem dziecko i będę miał wielkie wy rzuty sumienia z tego powodu. Biorąc pod uwagę pozostałe grzechy Smirke’a, by ła to dość dziwna troska – ale Natty i tak się ucieszy ła, gdy ż świadczy ło to, że wciąż tli się w nim iskierka człowieczeństwa. Ile na ty m skorzy sta, to by ła już zupełnie inna sprawa, co Natty uświadomiła sobie, gdy oczy jej już przy wy kły do jasności i zauważy ła, że za Smirkiem stoi Stone oraz jeszcze jakiś mężczy zna, który w chacie mówił, że chciałby jej uciąć języ k. Pomy ślała, że to pewnie ten Nosal – by ł najwy ższy z całej trójki, o bardzo szczupły m ciele i dziecięcy ch wy bałuszony ch oczach, rozdzielony ch wielkich rozmiarów trąbą, od której wzięło się jego przezwisko. Jednak jeszcze dziwniejszy zdawał się jego strój, gdy ż by ł odziany w płachty brezentu i płótna żaglowego, a ten niezwy kły zestaw został spojony absurdalny m sy stemem łączeń w postaci mosiężny ch guzów, kawałków kijków oraz opasujący ch go usmolony ch portek. Nosił też skórzany pas ze starą mosiężną klamrą, który by ł jedy ną porządną rzeczą w ty m wy posażeniu i skrzy piał głośno, gdy jego właściciel się ruszał. Nosal mógłby koncertowo grać rolę błazna na średniowieczny m dworze. Natty miała pewność, że nie znajdzie krzty ny współczucia u tego człowieka, podobnie jak wiedziała, że nie ma co liczy ć na łaskę Stone’a czy Smirke’a. Mimo to spoglądała odważnie na każdego z piratów po kolei, a potem rozejrzała się po dziedzińcu, na który ją wy prowadzili, dając im do zrozumienia, że się nie lęka. Ponieważ słońce znajdowało się w dwóch trzecich drogi po niebie, obliczy ła, że musi by ć późne popołudnie. O tej porze dnia, co wiedziała, wieczorny sztorm już pewnie wzbierał na morzu i bardzo szy bko wy śle swe chmury , by rozsiały deszcz i wiatr na wy spie. Cokolwiek piraci dla niej obmy ślili, mieli zamiar uwinąć się z ty m bez zwłoki – żeby nie zmoknąć. Smirke położy ł swą ciężką łapę na ramieniu Natty i dopiero gdy weszli na otwarty teren blisko Kubry kowego Sądu, zwolnił uścisk. – No dobrze – powiedział, wy cierając sobie twarz z łojotokiem. Po namaszczeniu cechujący m jego zachowanie Natty poznała, że po raz pierwszy jest szczerze zaniepokojony , jakież to mogła skry wać tajemnice, ale i tak chciał się okrutnie zabawić jej kosztem. – Niech mnie pod kilem przeciągną, jeśli nie wiesz czegoś, co i my powinniśmy wiedzieć, chłopcze. Czegoś, co wszy scy powinni wiedzieć, a co mi zaraz powiesz. Ponieważ Natty dopiero co opuściła swoje więzienie, pomy ślała, że rozsądniej będzie na razie nic nie mówić, pocierała jedy nie ramiona i nadgarstki, żeby krew zaczęła w nich krąży ć. To milczenie, które zdaniem Smirke’a by ło jedy nie trwaniem w uporze, bardzo szy bko go rozwścieczy ło.
– Ty lko nie rób ze mnie głupca! – zadudnił. Posłał jej poiry towane spojrzenie; najwy raźniej zamierzał porządnie się rozzłościć znacznie później. Utraciwszy jednak cierpliwość od razu, nie zrobił nic, by znów nad sobą zapanować, lecz brnął dalej. Zza pasa wy ciągnął duży majcher. – Mam dość już twego milczenia, mój chłopcze. Powiedz, co wiesz, i powiedz, jakeś tu trafił. I kto przy pły nął tu wraz z tobą. I gdzie twoim zdaniem są teraz ci ludzie. A może my ślisz, że zostawili cię na pastwę losu? Nie powiem, żeby m zrobił inaczej na ich miejscu. Tak czy inaczej, albo zaczniesz gadać, albo obetniemy ci języ k. Stone stał zupełnie spokojnie, kiedy padły te słowa, ale Nosal rzucił się naprzód i klepnął Smirke’a po plecach, jakby chciał powiedzieć: „Teraz się zabawimy ”. Smirke zdawał się tego nie zauważać, jedy nie wbijał wciąż swe starcze oczy w twarz Natty i z wolna zaczął podwijać rękaw swego kaftana. Nad jego nadgarstkiem i na przedramieniu, na starczej skórze już pozbawionej włosów, dostrzegła wy raźnie wy tatuowane litery układające się w napisy „Taki los” oraz „Bo Ted Smirke taką ma zachciankę”, a pomiędzy nimi widać by ło szubienicę i wiszącego na niej człowieka. – Nie mogę wam powiedzieć tego, co chcecie – rzuciła Natty , odwracając się z obrzy dzeniem. Wy dawało się jej, że mówi wy sokim, drżący m głosem, bardzo podobny m do jej prawdziwego, który starała się ukry ć podczas wy miany zdań, jaka nastąpiła później. Nie ćwiczy ła tego, ale ta my śl pojawiła się u niej insty nktownie. – Panie Smirke – powiedziała, po raz pierwszy wy mieniając jego nazwisko. – Musi się pan postawić w moim położeniu. Musi pan zadać sobie py tanie: czy uratowałby m siebie kosztem zdrady przy jaciół? Natty chciała, żeby by ł to wstęp do dłuższej ty rady , w której to zamierzała odnieść się do ducha zwy kłego człowieczeństwa. Ale reakcja na te słowa okazała się tak gwałtowna, że nie miała szansy ciągnąć dalej. – Oszczędź mi swoich przemówień! – rzucił Smirke, siekąc nożem powietrze przed jej twarzą. – Chcę sły szeć od ciebie wieści, chłopcze, a nie przemowy . Wieści i prawdę. A teraz zapy tam ponownie. Podasz je nam, czy mamy je z ciebie wy dusić? Jeśli jeszcze jakaś resztka oparów z desty larni utrzy my wała się w mózgu Natty , to ostatnie zdanie rozproszy ło je bez śladu. Wiedziała, że nadszedł kres wy mówek i nie może już dłużej się ociągać. Nadszedł czas, by powiedzieć o Słowiku lub cierpieć i zginąć. Otworzy ła usta – i nagle znów je zamknęła, gdy zza palisady dobiegł narastający dźwięk pieśni. Z początku bardzo słaby , ale szy bko się zbliżał i nabierał mocy : Chwalmy Alleluja! Chwalmy Alleluja! Chwalmy Chwalmy Chwalmy Alleluja!
Pana, bo piękne dał nam łany, Pana za plon, co dziś zbieramy, Pana za słońce, co będzie jak brat, Go, bo stworzył nowy świat, Pana, bo chorym leczy rany.
Nie miała najmniejszy ch wątpliwości, co zapowiadała ta pieśń – to więźniowie wracali z pracy . Choć by ł to stały element dnia, a ty m samy m mógł się wy dać Smirke’owi i całej reszcie nużący , i tak przy ciągnął ich uwagę.
Natty pomy ślała, że dowodził ich wszechwładzy , jednocześnie przy pominając im o wieczorny ch uciechach, który ch pieśń by ła zapowiedzią. Kiedy znów spojrzała na Smirke’a, zdawało się, że całkiem o niej zapomniał i podobnie jak Stone i Nosal w napięciu obserwował, jak przez południową bramę wchodzi procesja więźniów. Choć Natty by ła rada z tej zwłoki, to, co ukazało się jej oczom, zszokowało ją. Więźniowie, wy męczeni pracą, zwiesili głowy i szurali stopami, wzniecając tumany kurzu – co czy niło ich śpiew jeszcze bardziej niezwy kły m. Kiedy zobaczy ła Scotlanda, pospiesznie zamknęła oczy . Skórę na ramionach miał lśniącą od krwi, a na głowie widać by ło długą otwartą ranę, jakby ktoś rozciął na niej skórę i celowo rozwarł jej brzegi. Jinks kroczy ł na czele kolumny niczy m generał, który zamęczy ł swoje wojsko marszem na szczy t wzgórza i z powrotem. Pozostali dręczy ciele, rozbitkowie z wraku Achillesa, szli po obu stronach kolumny , ty lko czekając, by ociągający ch się sieknąć kijem. Wszy scy niewolnicy by li wy cieńczeni. Kiedy weszli za palisadę, ich pieśń ucichła i wlekli się dalej posłusznie w markotny m znużeniu. By ło to, sądząc po uśmiechu, który teraz pojawił się na szerokiej twarzy Smirke’a, wszy stko, czego by ło im trzeba. I szli dalej do werandy przed ich domem z bali, gdzie umieszczono beczkę oraz drewniane kory to, takie, jakiego uży wa się do karmienia świń. Zostało wy pełnione wodą i każdy z więźniów przy klękał i pił, po czy m sięgał do beczki, wy ciągając pajdę ciemnego chleba. Trzy mając go w rękach, wchodzili w tę samą ciemność, która wy pluła ich kilka godzin wcześniej. Nie by ł to jednak kres ich niedoli – ledwo przerwa przed rozpoczy nającą się drugą, straszliwszą częścią dnia. Natty nie spodziewała się, że będzie świadkiem ty ch okropieństw, bo nie sądziła, że tego doży je – o czy m wkrótce przy pomniał jej Smirke. Gdy ostatni więźniowie zniknęli w chacie, stracił zainteresowanie nimi i wrócił do tego, co przerwali. – Po raz ostatni – warknął, zwracając się do Natty i klepiąc ostrzem noża w otwartą dłoń. – Mów, dokąd mogli się udać twoi kamraci. Czy zostawili cię, czy po ciebie przy jdą? – Powiedziałem panu ty le, ile mogłem – odparła Natty , odry wając wzrok od więźniów. Aby udać obojętność, nie patrzy ła bezpośrednio na Smirke’a, lecz na niebo za nim. Na Smirke’u jej wy siłki najwy raźniej nie zrobiły wrażenia, ale Natty nie mogła się spodziewać, że taki prosty gest doprowadzi do najdziwniejszej wy miany zdań. Bo gdy wciąż obserwowała chmury sunące przez niebo nad Ostoją i próbowała odciągnąć umy sł od zły ch my śli, skupiając się na przemieszczający ch się szarościach i bielach, usły szała, jak Smirke mówi: – Na zęby Zbawiciela, jesteś najbardziej uparty m szczeniakiem jakiego znam, Nat. Nie wiesz, kim jestem? Nie wiesz, jakie wiodłem ży cie? Pły wałem z kapitanem Flintem! Przy jaźniłem się ze stary m Rożnem Silverem! Sły sząc wzmiankę o ojcu wy powiedzianą w ten sposób, jakby by ł diabłem wcielony m, Natty poczuła się boleśnie zraniona. – No i co z ty m panem Silverem? – wy szeptała. – Co z Silverem? – Dał się wciągnąć. – To by ł najgorszy drań o kamienny m sercu, jakiego znałem. Silver to pies i nauczy ł mnie, jak robią prawdziwe psy . Hau! Hau! Rzucił się na Natty , aż poczuła klamry i guziki ubrania Smirke’a przy ciskające się do jej ubrania. Ale najwy raźniej nie skończy ł jeszcze z jej ojcem. – Kiedy ostatni raz widziałem tego łotra spod ciemnej gwiazdy , jego żałosna facjata patrzy ła na mnie szy derczo zza burty Hispanioli, a kula z mego muszkietu rozwiała mu włosy na łepety nie. Nieco niżej i wy słałby m go do kotła ze smołą, na który sobie setnie zasłuży ł! Nie ma dnia, żeby m…
Tutaj Smirke najwy raźniej chciał konty nuować ten wątek, przez chwilę niesiony prądem swej nienawiści, i by ć może tak właśnie by zrobił, gdy by Stone nie podszedł do niego i nie klepnął go w ramię. – Tak? – warknął, odwracając się na pięcie. – Więzień czeka, panie kapitanie – powiedział Stone, zwracając się do niego jak dobry mary narz, z szerokim uśmiechem na twarzy . – Zapomniał pan o więźniu. Efekt tej ingerencji by ł zaskakujący . Smirke stał w bezruchu, marszcząc brwi i gapiąc się w ziemię, jakby zapomniał, gdzie się znajduje, zgrzy tał zębami i przeklinał. By ł to przerażający obraz nienawiści, ale Natty obiecała sobie, że musi go wy korzy stać. Wy słuchiwanie, jak z taką mocą potępia jej ojca, samo w sobie by ło uwłaczające – mężczy zna, którego znała, w ogóle nie przy pominał potwora opisy wanego przez Smirke’a. A jednak wtłoczy ło to w nią nowe siły . Przy wołując jej ojca, Smirke wy kazał się inwencją, gdy czuła, że jej własne zasoby już się wy czerpują. Zdecy dowanie Natty zostało naty chmiast poddane próbie, bo kiedy ty lko Smirke opanował się, znów, dzięki wsparciu Stone’a, stał się bardzo rzeczowy . – Wy tam! – krzy knął przez podwórzec, by przy wołać strażników, którzy ledwo co zapędzili więźniów do kwatery . – Robinson, Rawson. – Tak jest, kapitanie – mruknął jeden, a drugi dodał po mary narsku: – Ay e-ay e, kapitanie. – I przy dreptali do niego. – Znacie swoje obowiązki – powiedział do nich Smirke, wpy chając swój nóż za pas i niespodziewanie uśmiechając się do Natty , by pokazać, jak bardzo cieszy go ten nowy popis władzy . – Rozpalcie ogień i przy gotujcie wszy stko na mój powrót. Nosal! Człowiek o wy łupiasty ch oczach podbiegł do niego posłusznie. – Ay e-ay e, panie kapitanie. – Zabij dla nas du-da, bo zjemy go na kolację. My ślę, że zgłodnieję, kiedy skończę z naszy m paniczem Natem. – Niezwłocznie, panie kapitanie – odparł Nosal i pocierając trąbę, ruszy ł w stronę zagrody dla zwierząt. Kiedy oparł się o jej niską ściankę, zwierzęta zamknięte w środku zaczęły żałośnie gulgotać, najwy raźniej rozumiejąc, że wkroczy ł w ich świat jako Pan Ptasia Śmierć. – Doskonały kat – powiedział Smirke do Natty , wciąż się uśmiechając. – Wszy scy to mówią o Nosalu. Wy śmienity i staranny rzeźnik. – Wtedy odwrócił się do Stone’a i ciągnął ty m samy m beztroskim głosem: – Oczy wiście tak samo jak ty , mój przy jacielu, tak jak ty . A więc zaszczy ć mnie swy m towarzy stwem, jeśli łaska, i chodźmy gdzieś, gdzie będziemy mogli zająć się naszy m więźniem. Jakby w odpowiedzi, Stone przejechał dłonią po grdy ce. Kiedy to zrobił, słońce zniknęło za chmurami, a wiatr zaczął mocniej dąć od morza, łopocząc jego spodniami, aż odchy lił się do ty łu, by zrównoważy ć napór. Ten przechy ł ciała, choć niewielki, sprawił, że Natty przy szła do głowy zupełnie niedorzeczna my śl, iż nawet dzika natura w końcu obróciła się przeciwko niej i zaczęła wspierać jej wroga. A teraz zostanie zabrana do Sądu Kubry kowego, gdzie… Ale nie musiała kończy ć tej my śli. Smirke zamiast poprowadzić ją w tę stronę, pognał dziewczy nę w kierunku północnej bramy palisady . Stone najwy raźniej zorientował się, co teraz będzie, bo wy dał z siebie piskliwy chichot. Ziemia po tej stronie podwórca by ła nierówna od stary ch korzeni drzew, toteż Natty czasami się poty kała, a raz nawet musiała łapać równowagę jak ktoś, komu strach odebrał siły . Pożałowała tego, bo nie chciała sprawiać my lnego wrażenia, albowiem jej nastrój nagle się mocno poprawił – tak utrzy muje – i by ł najlepszy od czasu schwy tania w niewolę. Często ją o to py tałem, bo trudno mi wy obrazić sobie przy pły w opty mizmu w takiej chwili. Odpowiada zawsze tak samo –
to, co czuła, to nie by ł by najmniej opty mizm, ale raczej przeświadczenie o ty m, że nie zginie. Nie sądziła, że listowie nagle się rozsunie, ukazując wy bawicieli – kapitana i mnie. Nie my ślała, że Smirke zmieni zdanie i okaże litość, czy też postanowi jednak zatrzy mać ją jako zakładnika – by ł na to zby t głupi i próżny . Po prostu nie mogła uwierzy ć, że oto doszła do kresu swej drogi na ziemskim padole łez. Uzmy słowiła jej to wzmianka o ty m, że ojcu się udało, że najwy raźniej zdołał przetrwać wszy stkie niebezpieczeństwa – dlaczego nie miało to również przy paść jej w udziale? Natty by ła niezłomna, a raczej powinienem powiedzieć: niewinna, nawet kiedy zaczęli wspinać się po szlaku, który zieloną szramą otwierał się wśród duży ch rododendronów. Tutaj zamiast kontemplować sprawy ostateczne, zaczęła dochodzić do wniosku, iż odwaga może wcale nie by ć jakimś stanem egzaltacji, ale naturalną i pry mity wną chęcią pochodzącą od naszego pragnienia zakończenia ży cia w taki sam sposób, w jaki chcemy ży ć – z godnością. Nie miała wielu lat za sobą, ale zebrała je wszy stkie bardzo starannie. Pomy ślała, że zszarganie ich jakimś załamaniem by łoby gorsze niż przy znanie bez walki Smirke’owi palmy pierwszeństwa – napiętnowałoby ją w jakiś sposób, upodobniając do niego. Zanim Natty mogła skończy ć te rozmy ślania, łajdak nagle zawołał ją po imieniu, śląc w ślad za ty m całą litanię jęków i przekleństw. Najwy raźniej w zdjęty m zwy rodnieniem obozie zawsze wszy stko kręciło się wokół niego, a choć by ł niegdy ś bardzo silny m mężczy zną, z biegiem lat niemal całkowicie opadł z sił. Nawet tak krótki marsz całkowicie go wy cieńczy ł. – Niech to szlag trafi, żaden ze mnie szczur lądowy ! – wy dy szał w stronę swy ch bezuży teczny ch kopy t zapadający ch się w ziemię. – Niech szlag trafi tę ziemię. Dajcie mi dobrą łajbę i mocny wiatr, wtedy pozbędę się tego kałduna i całej tej gliny . Ten wy buch niemal zupełnie wy czerpał Smirke’a. Natty pomy ślała, że może będzie mogła się uwolnić – rzucić się w krzaki i uciec. Jednak kiedy poczuła rapier Stone’a na plecach i usły szała stabilność w jego milczeniu, uzmy słowiła sobie, z jaką łatwością by ją dopadł, powalił i najpewniej pozbawił tej godności, którą tak w sobie celebrowała. Dlatego trzy mała się dalej szlaku i szła, starając się zająć umy sł rozmy ślaniami o ty m, z jaką gwałtownością kwiaty wokół nich zaczy nają się zamy kać, gdy nie dociera do nich bezpośrednie światło słońca, a padające krople deszczu uderzają lekko o liście, jakby ktoś stukał w nie paznokciami. Po kolejny ch kilku minutach wspinaczki pozostawili za sobą pas zieleni i wkroczy li do niewielkiego zagajnika szkockich sosen. Tutaj odczuwało się mocniejsze pory wy wiatru, wy ginającego szczy ty drzew tak, że niektóre szorowały o siebie – choć by ły miejsca, w który ch jakby odskakiwały od siebie w przerażeniu, zostawiając otwartą przestrzeń między konarami. Kiedy ty lko Natty spostrzegła, gdzie się znalazła, zrozumiała, dokąd Smirke ją prowadzi – do wielkiej szczeliny w ziemi, która biegła niemal od szczy tu wzgórza Spy glass. Do wąwozu, który odkry li razem z bosmanem Kirkby m podczas rekonesansu przy palisadzie. Wtedy znajdowaliśmy się blisko brzegu, gdzie głębokość jamy nie przekraczała dwunastu metrów, ale i tak wy wołała w nas przerażenie. Tutaj by ła ponad dwukrotnie głębsza. – Zatrzy maj się tu, chłopcze – powiedział Smirke, robiąc głęboki wdech po każdy m zdaniu. – Tutaj kończy się nasza droga. Ty już dalej nigdzie nie pójdziesz. Natty odwróciła się i zobaczy ła, jak Smirke kuca z dłońmi na kolanach. Stone stał spokojny i wy prostowany , machając swy m rapierem niczy m wahadłem, którego ostrze lśniło od kropli deszczu. – Często przy prowadzamy tu naszy ch przy jaciół – powiedział Stone swy m cienkim, piskliwy m głosem. Ponieważ zabrzmiało to zupełnie naturalnie, Natty pomy ślała przez chwilę, że przy chodzą podziwiać widok rozciągający się za nimi, który w istocie by ł przepiękny . Palisadę całkowicie
skry wały zarośla, przez które niedawno przeszli, a wy spa znów jawiła się rajem na ziemi. Burzowy m rajem z pojedy nczy mi fioletowy mi chmurami wzbierający mi na hory zoncie, wspaniały m w lśniącej zieleni roślinności przety kanej gęsty m kwieciem. Miał to by ć jej ostatni widok na ziemi, z który m niczego nie dało się porównać. Kiedy pozwolił Natty napatrzeć się przez minutę, Stone uściślił: – Za tobą – powiedział szy derczo. – Widok rozciąga się za tobą. Na to Natty odwróciła się – i spojrzała wprost w czarną ranę wąwozu przy prawiającą o zawrót głowy . Odrzuciło ją w ty ł. – Nie ma cała wstecz – powiedział Smirke, dy sząc ciężko i ponownie się prostując. – Już nie do ty łu, mój chłopcze, to nie twój kurs. Jedy nie naprzód i w dół, naprzód i w dół. To jest twój kurs. Natty nic nie odrzekła, z nadzieją, że milczenie będzie jej ostatnią odpowiedzią. Nogi drżały jej tak mocno, że wstrząsały materiałem spodni. – Ale też – ciągnął Smirke – pewnie zastanawiasz się, dlaczego tutaj? Cóż, powiem ci, mój chłopcze, gdy ż najwy raźniej nie masz wszy stkich klepek pod czaszką. Sprowadziliśmy cię tu, ponieważ nie chcemy , aby twoi przy jaciele cię odnaleźli. Oczy wiście pod warunkiem, że masz jakichś przy jaciół. – Wy mienił ze Stone’em spojrzenie okraszone porozumiewawczy m uśmiechem, po czy m zupełnie niepotrzebnie zaczął wchodzić w szczegóły . – Gdy by śmy zatrzy mali cię razem z naszy mi nierobami i tam się z tobą rozprawili, wy glądałoby na to, że… to nasza wina. No bo twoi przy jaciele dowiedzieliby się, że obcięliśmy ci łeb, mam rację? Wy kopaliby cię i przy jrzeli się twoim zwłokom. Oczy wiście, gdy by by li jacy ś twoi przy jaciele. A nawet nie przy jdzie im do głowy , by szukać tutaj, na górze. A nawet jeśli będą szukać, to nie zobaczą. Ty będziesz sobie leżeć głęboko w dole. I nie będziesz przy jmować gości, rozumiesz. Tak właśnie. Nie będziesz przy jmować gości. Wiatr wiał teraz na ty le mocno, że Smirke musiał podnosić głos, zrzucając z siebie całe brzemię tej zbrodni, co, jak Natty wiedziała, stanowiło ostateczną próbę przestraszenia jej. Ale krzy ki by najmniej nie osuszy ły dziwacznej wilgotności jego głosu. Kropelki śliny , cieplejsze niźli deszcz, spadały na kępki jego brody albo też leciały wprost ku jej twarzy . To zdaje się naprawdę niepojęte, bo w końcu Natty wy cierpiała tak wiele zniewag i gróźb, ale ta ostatnia drobna potwarz najwy raźniej przeważy ła szalę, a w pewny m sensie zaciąży ła na jej ży ciu. Nagle i niespodziewanie nie by ła już w stanie dłużej znosić ohy dy , jaką roztaczał wokół siebie Smirke. Wy starczy ło na dowód tego zrobić dwa kroki – dwa kroki, które zaprowadziły ją na skraj wąwozu, skąd miarowy ciąg chłodnego powietrza wzniósł się z głębiny i owionął jej twarz. Spojrzała na drugą stronę, szacując, czy zdoła przeskoczy ć ją i uciec. Ale nie, by ła za szeroka, a po drugiej stronie rosła zby t wielka gęstwina sosen, które koły sały się wszy stkie na wietrze i potrząsały swy mi włosami niczy m żałobnicy . Spojrzała w dół. Dwadzieścia sążni w dół to straszliwie głęboko do miejsca, w który m jasnozielone, oślizłe ściany , szare i białe nacieki pozostałe po ptasich gniazdach kończy ły się stertą kości na dnie. Na części z nich wciąż wisiały strzępy odzienia. W jej głowie pojawiła się my śl – sam świat tu skonał. Tu jest kres wszy stkiego. Teraz wiem, jak będzie wy glądało moje ciało, gdy przy jdą tu, szukając mnie. Zapomniane i pozbawione wszelkiego znaczenia. – Niech was wszy stkich szlag trafi – powiedziała, nawet nie patrząc w ty ł na Smirke’a i Stone’a. – Nie jesteście w stanie mnie skrzy wdzić. – Po czy m wstąpiła w pustkę.
Rozdział 23
Spacer po wodzie Kiedy Natty by ła dzieckiem tulący m się do ojca, czasami śniło się jej, że wy skakuje z bocianiego gniazda z widokiem na Londy n i pozwala się unieść prądom wiatru. Te fantazje wróciły do niej podczas pierwszy ch sekund skoku w głąb wąwozu – ślizg, cisza, poduszka powietrza napierająca na jej piersi. Miała okazję, by przy jrzeć się wszy stkiemu w zasięgu jej wzroku z taką dokładnością, jakby patrzy ła przez lupę. Zielona narośl pokry wająca skałę, poprzety kana strumy czkami wilgoci. Półki z naskórkiem utworzony m przez ziemię, przy trzy my wane karłowaty mi krzaczkami. Brudne pióro z ogona gołębia wy rwane przez zakrzy wioną gałązkę. Wtedy cisza się urwała, światło przy gasło i jej upadek nie by ł już szy bowaniem, lecz przeistoczy ł się w kakofonię, stał się uszczelnianiem wy rwy , jakby jakaś niewidzialna siła nakazała jej ciału przeciskać się przez szczelinę w powietrzu, do której nie mogła się wpasować, i w końcu zatraciła poczucie rzeczy wistości w nagły m i bolesny m zatrzy maniu. Opisuję to wszy stko zgodnie z relacją Natty , ale pomijam jeden szczegół, ten, który ona też ukry ła przed Smirkiem. Gdy ły pał za jej plecami, a Stone szturchał ją rapierem, ona patrzy ła w głąb wąwozu – mając nadzieję, że dobrze udaje przy gotowania do spotkania ze Stwórcą, i jednocześnie opracowy wała plan ocalenia. Choć upadek na dno wąwozu z całą pewnością zakończy łby się jej śmiercią, dostrzegła, że kilka sosen, wy korzeniony ch przez sztormy i ciśnięty ch w wąską szczelinę, zaklinowało się w poprzek wąwozu. Utworzy ły coś na kształt pry mity wnej drabiny , po której dałoby się zejść na sam dół, gdy by ty lko chwy ciło się pierwszego szczebla. Zamiarem Natty , kiedy wkroczy ła w nicość, by ło rzucić się w kierunku pierwszego szczebla tej naturalnej drabiny – tworzonej przez drzewo ciśnięte tu podczas ostatniego huraganu, co by ło widać po jego podstawie, wciąż białej i czy stej – tkwiącego jakieś dziesięć metrów poniżej. I właśnie to się jej udało. Spadanie, które przed chwilą opisałem, które zdawało się ciągnąć przez minutę, choć w rzeczy wistości trwało ledwo mgnienie oka, nie zakończy ło się ostateczny m upadkiem w ciemność, lecz lądowaniem w o wiele bardziej przy jazny m półmroku sosnowy ch gałęzi. Poczuła nagłe zetknięcie z ich korą oraz ukłucia igieł. Upadek wy cisnął powietrze z jej płuc i świadomość z umy słu. Opuściły ją wszy stkie zmy sły oprócz ty ch odpowiedzialny ch za bły skawiczne ocknięcie się, ponieważ Smirke i Stone najpewniej będą zerkać w dół, by poszukać śladów jej śmierci. Zaczęła prześlizgiwać się między gałęziami, aż zniknęła z pola widzenia, a potem czekała w całkowitej ciszy , dopóki jej prześladowcy stracą zainteresowanie nią. Kiedy by ła już pewna, iż powrócili do swej siedziby , odczekała jeszcze trochę przy tulona do gałęzi niczy m wiewiórka. Obawiała się przede wszy stkim jednego – czy sosnowy pień dostatecznie mocno tkwi między dwiema ścianami wąwozu i nie runie w przepaść? – ale najwy raźniej sama waga sosny wy starczająco mocno klinowała ją w szczelinie. Pocieszenie niósł fakt, że zaczęło się robić coraz ciemniej i coraz mocniej padało, więc wścibskim oczom coraz trudniej by łoby ją wy patrzy ć. Wy raźnie sły szała uderzenia gromu, wraz z sy kiem pozostały ch drzew wciąż porastający ch krawędź wąwozu. Natty miała zamiar pozostać w ukry ciu do świtu, ale podejrzewała, że Smirke może nagle wrócić, by napawać się triumfem w miejscu jej śmierci, choć bardziej prawdopodobne, że
by łby to Stone. Wiedziała, iż musi im umknąć, i odczekawszy dla bezpieczeństwa jeszcze jakiś czas, zmusiła się do wpełznięcia na nagi pień swej żerdzi. Z tej pozy cji w półmroku dostrzegła z trudem inne drzewa ułożone niczy m szczeble drabiny . Ześlizgując się bokiem po pniu, osunęła się w dół po raz drugi i znów straciła oddech. Kiedy doszła do siebie ze skołowaną głową, czując ukłucia i zadrapania od igieł, nie chciała się pogodzić z my ślą o trzecim oraz czwarty m skoku w dół. Pomy ślała, że musi by ć jakiś inny , łagodniejszy sposób na zejście – i zaczęła szukać miejsc oparcia dla stóp w ścianie obok, czegoś, czego mogła się chwy cić, jakichś wy stępów, półek i nawisów. Z ich pomocą, przy całej zręczności, jaką by ła w stanie z siebie wy krzesać, zeszła w chłodniejsze i ciemniejsze głębiny wąwozu. Gdy jej stopy w końcu zetknęły się z podłożem, przez chwilę stała wy prostowana, pozwalając oczom przy wy knąć do mroku. Kiedy zary sy głazów i mniejszy ch skał stały się bardziej wy raziste, a odcienie szarości i czerń oddzieliły się od siebie, poczuła wdzięczność wędrowcy , który napotkał na swej drodze Śmierć, ale zdołał ją odepchnąć na bok. By ło to szczególnie dziwne doznanie, bowiem w rzeczy wistości Śmierć teraz dopiero otoczy ła ją cały m swy m majestatem pod postacią kości i czaszek więźniów, zmuszony ch podzielić los Natty , choć nie dane im by ło doświadczy ć podobnego szczęścia. Pod jej nerwowy m spojrzeniem zdawały się w ty m mroku emanować trupią poświatą, jakby posiadały nieziemską moc. Niektóre szkielety leżały wśród ty ch skał tak długo, że zostały oczy szczone do biały ch kości przez ptaki – a ponadto, co przy szło jej do głowy , obmy te spadającą tu wodą, gdy ż leżały w bezładzie, stercząc we wszy stkich kierunkach. Jednak jedno czy dwa ciała, włącznie z ty m, które ze względu na niewielkie rozmiary musiało należeć do dziecka, by ły jeszcze nietknięte. Natty wspomniała mi o ty m szczególe nie dlatego, że by ła nieczuła, ale by pokazać mi, jak umy sł ludzki, szczególnie pod wpły wem wstrząsu, wy cofuje się, zauważając coś, co mogłoby się wy dawać bezduszne w swej szczegółowości, choć jest dokładnie na odwrót. Podczas takiej obserwacji przy kłada się wagę do wszy stkiego, zwraca się uwagę na każdy szczegół. Jest to temat, który mógłby m rozwinąć, ponieważ niezwy kle mnie to zajmuje – ale oprę się pokusie i zamiast tego powiem, że choć Natty nie uroniła łzy nad losem otaczający ch ją nieszczęśników, dostrzegła ich cierpienie i upewniwszy się, że nigdy tego nie zapomni, odwróciła się od nich. Gdy ostatni przebły sk dnia zniknął z wąskiego paska nieba nad jej głową, a ściany wąwozu kojąco odbijały odgłosy jej oddechu, lęk Natty przed odkry ciem i ponowny m wzięciem w niewolę powoli zaczął się rozpły wać. Zastąpiło go coś na kształt snu. Już nie sły szała nad głową odgłosów gromu. Deszcz ledwo do niej dochodził, ochlapując ją sporady cznie swy mi drobinami wody . Czasami, z powodu stopniowo gęstniejącej ciemności, wy dawało się jej, że zmieniła się w lunaty czkę, dla której już usunięto z drogi wszelkie przeszkody . Czasami my ślała, że znajduje się całkowicie poza dobrze znany mi granicami świata. Wiedziała na pewno, że nigdy nie doświadczy ła niczego podobnego. Ziemia – która jeszcze niedawno zdawała się całkowicie obojętna – teraz stanęła w jej obronie. Kiedy Natty powiedziała mi o ty m po raz pierwszy , pomy ślałem, że to wy nik jej niewoli i wy głodzenia, a cudowne uwolnienie w połączeniu z ty m wszy stkim musiało wy tworzy ć coś na kształt „halucy nacji miłosierdzia”. Ale co, jeśli nawet tak by ło? Dopóki pozostawała w swojej tajemnej rozpadlinie z duchami więźniów snujący mi się po skałach jej śladem, mogła uznać, że jest bezpieczna. A gdy nagle znikąd pojawiła się wielka, biała sowa i poszy bowała przed nią przez kilka metrów, wy obraziła sobie, że uwalnia swą duszę z ciała, i poczuła, że nic nie jest jej w stanie przerazić. Rozumując w ten właśnie sposób, choć by ć może rozum nie jest tu właściwy m odnośnikiem, Natty postanowiła, że nie od razu wróci do przy jaciół na Słowika. Wręcz przeciwnie. Idąc w dalszy m ciągu na wschód, równolegle do palisady , podjęła inną decy zję, którą do dzisiaj uznaję
za niezwy kle zaskakującą, choć uświadomiłem sobie, że musiała wierzy ć, iż wy jdzie jej ty lko na dobre. Przekonała samą siebie, że jeśli po wy jściu na powierzchnię skręci do lasu sosnowego i ruszy w stronę statku, prawdopodobnie natknie się na Stone’a, który zabije ją, kiedy ty lko upewni się, że nie jest zjawą. Albo on ją zabije, albo ona sama zgubi się w nawałnicy . Może też natrafić na inne niebezpieczeństwo – takie jak jama, w którą wpadł Scotland, albo jakieś drapieżne zwierzę. Wiedziona rozżaleniem postanowiła, że musi odłoży ć powrót do nas, aż sen i światło słońca znów ukażą jej dobrze znany świat. I tak zrobiła, gdy chłodne powietrze ocieplało się coraz bardziej, a ściany wąwozu w końcu skurczy ły się do zera. Pogłos, który by ł jej kompanem w tej ucieczce, zaczął ustępować odgłosom natarczy wie smagającego deszczu i wichru, a Natty nie skręciła w moim kierunku, lecz szła dalej w stronę wy brzeża. Później zary zy kowałem twierdzenie, że mógł ją wieść duch jej ojca, z powodów, które wkrótce staną się wiadome. Nigdy mi nie powiedziała, że jestem w błędzie. Natty wy łoniła się na północny m wy brzeżu Ostoi Kapitana Kidda, którą rozpoznała, widząc zakrzy wienie zatoki po prawej stronie i – po drugiej stronie sy lwetki Wy spy Szkieletu – ściany obozu, dachy domów z bali poczerwieniałe od płomieni ogniska, które kazał rozpalić Smirke, wiodąc ją na śmierć. Jadowita poświata ognia i skaczące cienie, jakie rzucał, wy starczy ły , by wiedziała, że patrząc przez lunetę, dostrzegłaby te same barbarzy ńskie sceny , jakie widzieliśmy wcześniej z kapitanem. Nie miała wątpliwości, że tu i tam rozstawiono kilku strażników jako zaporę dla „nowo przy by ły ch” na wy spę. Na tę my śl przy kucnęła, aby skry ć się przed snopami księży cowej poświaty , które mogły spaść znienacka spomiędzy chmur, i zaczęła podkradać się po łuku wy brzeża zatoki. Dopiero kiedy dotarła do kolejnej kry jówki, wy prostowała się i rozejrzała, dokładnie szacując swoją pozy cję. Drzewa, za który mi się skry ła, okazały się dorodny mi dębami, wy paczony mi przez morski wiatr. Ich liście by ły szorstkie w tej ciemności i poły skiwały w deszczu niczy m okruchy jadeitu. W tak bezpiecznej odległości dzielącej ją od obozu Natty znów poczuła pokusę, by położy ć się i odpocząć przez chwilę, wiedząc, że od razu dostrzeże, gdy ktoś zacznie się zbliżać w jej stronę. Ale podobnie jak wcześniej, insty nkt nakazał jej iść dalej, aż wy szła zza drzew i stanęła na bardziej rozmiękłej ziemi. Dotarła do poletek ry żowy ch, które, jak spostrzegła, rosły niezwy kle równo, karmione wodą ze strumieni spły wający ch ze Wzgórza Lunety . Natty zrozumiała, że kiedy rano wy ruszali z obozu, Scotland i jego ludzie musieli zostać sprowadzeni właśnie tutaj. Schludne rządki roślin by ły dziełem ich rąk i umy słów. Sama my śl o tej niezwy kłej staranności w obliczu zagrożenia tak wielkim okrucieństwem zmusiła ją do zatrzy mania się i zakry cia twarzy dłońmi – uzmy słowiła sobie jednak, że jej sy lwetka musi by ć wy raźnie widoczna na tle otwartego morza i że lepiej by łoby , gdy by się znów skry ła. Odgłosy dudniące jej w głowie nie by ły teraz wy łącznie dziełem wiatru i deszczu, lecz również samego morza, które składało się u brzegu w biały ch grzy waczach wzdłuż półksięży ca zatoki. Kiedy Natty zatrzy mała się, by posłuchać, odkry ła, że przepełnia ją coś na kształt czci. Nasy cenie tego odgłosu oraz dziwna wewnętrzna światłość fal i powtarzalność ich spiętrzania się wy wołały u niej przy mus padnięcia na kolana i podziękowania Stwórcy . Podziękowania za skuteczną ucieczkę przed Śmiercią i za świat, który m On dał się jej wciąż radować. Ale kiedy to uczucie w niej wezbrało, zrozumiała też, że nie jest to odpowiednia chwila na takie refleksje, i w pośpiechu ruszy ła dalej. Po kolejny ch stu krokach znów się zatrzy mała, gwałtownie wy czuwając, że odnalazła to, czego szukała, chociaż aż do tej chwili nie wiedziała, cóż to takiego. By ł to początek piaskowej łachy biegnącej w pły tkiej wodzie wprost na otwarte morze, w większości zakry tej przez przy pły w – ale na krawędzi widzialności, tam, gdzie spodziewała się dostrzec jedy nie fale
pieniące się w ciemności, rozciągał się niespodziewanie ciemny skrawek lądu porośnięty paprociami. By ła to Biała Skała – ta sama, którą pierwszy zobaczy łem z pokładu Słowika. Natty weszła do wody , gdzie, jak sądziła, ciągnęła się lekko zanurzona łacha piasku, i poczuła pod stopami jej twardą i szty wną powierzchnię. Przy pomniał się jej Mojżesz przechodzący przez Morze Czerwone i sam Jezus Chry stus sunący po Morzu Galilejskim – ale takie my śli bardzo szy bko zostały zmy te przez napierające fale. Po minucie chwy tała już długie pędy paproci zwieszające się ze Skały . Później musiała się podciągnąć po ścianie i balansować na krawędzi wśród koły szący ch się wokół liści paproci i inny ch roślin. Na ty le, na ile mogła oszacować, wy sepka miała kilka metrów średnicy i by ła pusta w środku, niczy m gardziel miniaturowego wulkanu. Ale o ile prawdziwy wulkan miałby krater równie jałowy jak wąwóz, z którego właśnie wy szła, stok na wy sepce miał gąbczastą konsy stencję, ponieważ pokry wał go kobierzec z martwy ch liści. Kiedy Natty weszła między nie, zdawały się ją czule obejmować, gładząc po twarzy swy mi długimi palcami, które pachniały przepy sznie zbutwiały m drewnem i prowadziły ją w dół do środka tego gniazda. Tutaj odgłosy sztormu by ły w cudowny sposób wy tłumione, a deszcz zmienił się w wolno spadającą rosę. Natty nie mogła już dłużej opierać się zmęczeniu, musiała się wy ciągnąć i zasnąć. Kiedy to zrobiła, misterna mozaika liści zamknęła się nad jej głową, całkowicie odgradzając ją od sztormu.
Część V KTO SIEJE WIATR…
Rozdział 24
Plan kapitana Pozostawię teraz Natty w jej gnieździe i powrócę do mojej opowieści – którą muszę rozpocząć od opisu tego, co robiłem podczas jej nieobecności. By ł to czas pełen gory czy , bo prześladowały mnie lęki o jej bezpieczeństwo, ale nie mogłem kulić się przed światem i trapić się w samotności. Wręcz przeciwnie, by łem świadkiem wy darzeń, który ch nie mogłem uniknąć ani też nie potrafię do tej pory zapomnieć. Ptaki w ujściu rzeki zaczęły skrzeczeć i ćwierkać wraz ze wschodem słońca. Ja jednak, kiedy ty lko przechy liłem się w koi i spostrzegłem gładką poduszkę na miejscu pode mną, wiedziałem, że Natty tu nie ma. Cisza w kajucie by ła zby t dojmująca. Pierwsze, co sobie pomy ślałem – zasnęła na pokładzie, gdzie, jak wiedziałem, została ze Scotlandem. Ale kiedy naciągnąłem dzienną koszulę i wspiąłem się na górę, nie znalazłem niczego poza śladami stóp w kroplach rosy , które pokry wały ich powierzchnię tak gęsto, jak warstwa farby . Dzięki temu wy śledziłem, że krąży li przez chwilę po pokładzie, a potem poszli w stronę burty Słowika najbliżej lądu, gdzie zniknęli. Kiedy zawołałem Stevensona, by zapy tać, czy ich nie widział, odpowiedź mogłem z góry przewidzieć, widząc, jak ziewa. – Nie – odparł i wiedziałem, że przespał smacznie kilka godzin. Obrzuciłem go zły m słowem i zacząłem wzrokiem przeczesy wać zarośla, które światło słoneczne właśnie podgrzewało do ży wy ch żółci i zieleni. Już się właściwie pogodziłem z my ślą, że ich nie odnajdę. Zniknęli. Zniknęli, ale gdzie? Gdy by m na pokładzie odkry ł jeszcze czy jeś ślady , pomy ślałby m, że który ś z piratów zza palisady ich porwał – a może jakiś inny mieszkaniec wy spy , o który m do tej pory niczego nie wiedzieliśmy . Ale nie by ło dowodów na takie porwanie. Nie widziałem śladu żadnego intruza ani oznak walki. Natty opuściła Słowika z wy boru – chy ba że Scotland nagle zmienił się z wdzięcznego przy jaciela we wroga. Zdawało się to tak niedorzeczne, że nawet się nad ty m głębiej nie zastanawiałem. Ale jeśli odeszła z własnej woli, co planowała zrobić? Zbadać wy spę? Przecież nie po ciemku. Uciec ze Scotlandem? Niemożliwe. Choć wiedziałem, że zakwitło między nimi uczucie, to przecież nie tego rodzaju. W takim razie, uznałem, zapewne opracowali jakiś plan i my śleli, że będzie korzy stny dla wszy stkich. Wy dawało się to prawdopodobne – i mówiąc oględnie, dość pochopne. Powtarzałem sobie, że to ty lko kwestia czasu, kiedy wy łonią się z zarośli i znów wszy stko będzie dobrze. Ale kiedy kapitan Beamish wy szedł na pokład, bardzo szy bko rozwiał te nadzieje. Nawet nie chciało mu się zrugać Stevensona za to, że nie zauważy ł ich zniknięcia, po prostu zawołał go z bocianiego gniazda, powiedział mu, żeby poszedł coś przekąsić, po czy m z nieszczęśliwą miną pogodził się z ty m, że Natty uciekła ze statku wiedziona jakąś szaloną my ślą. – Jest nieodrodną córką swego ojca – szepnął do mnie, co wziąłem za oznakę zaufania, jakim mnie darzy ł. Pocieszy ło mnie to, podobnie jak podniosło na duchu pojawienie się na pokładzie reszty załogi. W świetle poranka wy glądali jak banda oberwańców w pomięty ch ubraniach i ze zmierzwiony mi włosami – wszy scy przecierali oczy i wgry zali się w jabłka zabrane z beczki pana Allana. Ależ to by li dobrzy kompani. Dzień wcześniej ry zy kowali ży ciem dla dobra ogółu i nie zapomnieli o powinnościach względem siebie. Jednocześnie pomy ślałem, że nie stanowiliby żadnego zagrożenia dla piratów. By li to mężczy źni już niemłodzi, a do tego żeglarze, nie
wojownicy . Jeśli nie uda nam się zy skać znacznej przewagi, pewniejsze by ło, że zakończą swój ży wot na Wy spie Skarbów, niż wy pły ną z niej, zabierając ze sobą majątek. By ło jasne, że kiedy kapitan zakończy ł naszą rozmowę poprzedniego wieczoru, wciąż rozważał rozmaite możliwości działania. Mogliśmy negocjować ze Smirkiem i jego ludźmi. Mogliśmy ich też zaatakować. Teraz najwy raźniej nie mieliśmy wy jścia – Nat jest w niebezpieczeństwie, oznajmił, i trzeba go ratować. Decy zja ta wy wołała entuzjazm załogi, choć kiedy zobaczy łem, jak klepią się po plecach, dostrzegłem, że są bardziej zainteresowani dodawaniem sobie otuchy niż pokazy waniem, jak ciepło przy jęli decy zję swego dowódcy . – Bosmanie Kirkby – powiedział kapitan, a rumor gwałtownie ucichł, co ty lko potwierdzało, iż ich entuzjazm nie by ł całkiem szczery . Bosman wy szedł przed wszy stkich, rozprostował brodę dłonią i stanął na baczność na ty le, na ile potrafił. Miał czapkę zsuniętą do ty łu i widziałem białą linię na jego czole, gdzie słońce jeszcze nie dotarło. – Tak, panie kapitanie. – Bosmanie Kirkby , chcę, żeby posłuchał pan, co mam do zakomunikowania, i powiedział mi, czy się na to zgadza. To nie jest dobry moment na jakiekolwiek wątpliwości. Pomy ślałem, że to mądre posunięcie ze strony kapitana, ponieważ dawało pozory demokracji temu, co w rzeczy wistością by ło rozkazem. – Chcę, by pan przy znał – ciągnął kapitan – że według wszelkich znaków na niebie i na ziemi panicz Nat wpadł w ręce naszy ch wrogów wraz z panem Scotlandem. – Według wszy stkich znaków na niebie i na ziemi, kapitanie – przy znał bosman Kirkby . Zdawał się dość zaskoczony , że potrafi powtórzy ć takie kwieciste zwroty . – Chcę, żeby pan przy znał, iż choć nie znamy warunków, w jakich są przetrzy my wani, możemy założy ć, że są w niebezpieczeństwie. – Najpewniej są w niebezpieczeństwie, kapitanie. – Chcę, żeby pan przy znał, że powinniśmy złoży ć wizy tę za palisadą w celu uratowania panicza Nata, a jeśli zajdzie taka konieczność, nawet przy uży ciu siły . Bosman Kirkby , który mocno poczerwieniał na twarzy od wy siłku tak długiego stania na baczność, odpowiedział na to z żarliwy m zapałem: – Przy uży ciu siły , kapitanie. – Chcę, żeby pan przy znał, że nawet jeśli panicz Nat nie jest w istocie więźniem za palisadą, powinniśmy spełnić tam inne powinności. – Inne powinności, kapitanie – potwierdził bosman Kirkby już z mniejszy m przekonaniem, jakby nie pojmował dokładnie tego, co usły szał. Kapitan najwy raźniej zrozumiał, że bosman nie rozumie, i przerwał swą ty radę. – Rozumiem przez to, co następuje – powiedział – sądy może i jeszcze nie zlikwidowały straszliwego handlu niewolnikami, ale z całą pewnością to zrobią i wkrótce możemy spodziewać się takiej decy zji. Bosman Kirkby pokraśniał znacznie teraz, kiedy złapał wiatr w żagle. – Z wielką pewnością, kapitanie. – Mówiąc precy zy jniej – ciągnął kapitan – chcę, aby ście zgodzili się w ramach ty ch inny ch powinności uwolnić pana Scotlanda i jego przy jaciół i stawić czoła naszy m wrogom, jeśli będą próbowali nam przeszkodzić. – Będziemy stawiać czoła bardzo stanowczo, kapitanie. – A kiedy uda się nam osiągnąć ten pierwszy cel, wznowimy nasze poszukiwania srebra, w asy ście pana Scotlanda.
– Bardzo pożądanej asy ście, jestem tego pewien. – Powiedziawszy to, bosman Kirkby spojrzał w niebo z bardzo radosną miną. – I chcę, by pan potwierdził, że zostanie to wy konane tak szy bko, jak ty lko się da – mówił dalej kapitan. – Jak się da – potwierdził bosman, opuszczając wzrok z nieboskłonu i patrząc teraz kapitanowi prosto w oczy . – Ale nie w zby tnim pośpiechu, by nie narażać się na niepotrzebne ry zy ko. Przez oblicze bosmana znów przemknęła chmura konsternacji i ramiona mu oklapły . By ł to znak, że ich konwersacja weszła na nowe tory . Od tej chwili, jak to rozumiałem, kapitan próbował podbudować nasze morale, przedstawiając wszy stkie trudności w taki sposób, że jedny m zdaniem usunął wszelkie elementy komiczne z tej rozmowy . Od tego momentu obowiązy wały jedy nie rozsądek i powaga. Zmiana ta musiała wpły nąć na ogólną atmosferę na Słowiku, bo Kleks, który w milczeniu przy słuchiwał się tej rozmowie, nagle przy pomniał sobie, że tęskni za swoją panią, i zaczął wy krzy kiwać: – Zabierz mnie do domu! Zabierz mnie do domu! Kapitan nawet nie spojrzał w jego stronę, lecz przy ciągnął nas bliżej i przy pomniał, czego dowiedzieliśmy się wczoraj od Scotlanda. Oprócz Smirke’a, Stone’a i Jinksa by li też strażnicy ocaleni z wraku Achillesa, w sumie pechowa trzy nastka. Choć Scotlandowi wy dawało się, że nie posiadają za wiele broni palnej i prochu, z całą pewnością mieli niewielką ilość w żelaznej rezerwie – a to w połączeniu z ich forty fikacją, znajomością wy spy i bronią wy kopaną z ziemi mogło dać im znaczną przewagę. Kapitan nie chciał przy znać, jak wy gląda nasza sy tuacja, ale wy starczy ło rozejrzeć się po pokładzie i popatrzeć choćby na bezuży teczne działko, do którego nie mieliśmy amunicji, by wszy stko stało się jasne. Liczebnie dorówny waliśmy piratom, ale załogę stanowili mary narze (i chłopak), którzy nigdy nie nosili broni, a i niewiele w nich by ło zapału do walki. Mieliśmy skromne uzbrojenie. Nasza wiedza na temat wy spy by ła szczątkowa. Zabrakło elementu zaskoczenia, który mógł zadziałać na naszą korzy ść, zanim Natty wy ruszy ła ku swej przy godzie. Kiedy kapitan poprosił, by śmy się nad ty m zastanowili, zapadła cisza – przery wana przez stworzenia, które toczy ły swe ży cie wokół nas. Wiatr niósł ich ćwierkania i skrzeczenia po powierzchni rzeki, która wciskała się do morza. Ale kiedy spojrzałem po twarzach moich towarzy szy , nie znalazłem w nich ani odrobiny wahania czy niepewności, jedy nie mocne postanowienie. Żałowałem, że nie by ło z nami mojego ojca czy pana Silvera, by mogli to zobaczy ć. Wy darzenia, które miały za chwilę nastąpić przy pominały te z ich opowieści, a jednocześnie by ły całkowicie odmienne. Plan kapitana rzucał nowe wy zwanie powszechnej szczęśliwości stającej do walki z brutalną pozostałością starego świata, który wciąż utrzy my wał się na wy spie. Nie żeby kapitan Beamish przy znał się do tego przed sobą – to wy łącznie moja koncepcja. Gdy mówił dalej, wy dawał się niezwy kle rzeczowy . Głupotą by łoby , jak twierdził, zbliżanie się do palisady za dnia, kiedy piraci mogą bardzo szy bko się zorganizować w obliczu naszego ataku, a więźniowie najpewniej by się rozpierzchli. Lepiej całą sprawę sensownie opóźnić i zjawić się tam o brzasku. „Kto pójdzie?” stało się najbardziej aktualny m py taniem, a najgłośniej krzy czeli ci, którzy proponowali, by śmy ruszy li wszy scy . Jednak kapitan znów nas przy wołał do porządku. Zamiast wy kony wać pochopne ruchy , powiedział, powinniśmy podzielić się na dwie grupy – jedna ruszy w ekspedy cji (jak to nazy wał), a druga będzie strzegła Słowika, po czy m wy pły nie z zatoczki i cofnie się wzdłuż brzegu w stronę Ostoi, skąd powinna zabrać więźniów po uwolnieniu. Powiedział to z taką lekkością i tak szy bko, że brzmiało niczy m oczy wista sprawa, a nie zadanie najeżone
niebezpieczeństwami. Dodał, że pan Lawson zostanie na pokładzie z pięcioma inny mi żeglarzami – ty lu potrzebował do sterowania okrętem. Pozostali mieli przejść wy spę pod jego dowództwem. Kiedy ty lko to powiedział, spojrzał wprost na mnie i już wiedziałem, że idę wraz z nim. Niczego więcej nie pragnąłem. Kiedy ustalono to wszy stko i zaczęto dodawać dalsze szczegóły do całego planu przy śniadaniu, paleniu fajek, zwijaniu lin, sprawdzaniu żagli, zorientowałem się, że minęła nam większość poranka. Jednak pozostałe próżniacze godziny tego dnia ciągnęły się w nieskończoność. W czasie bezczy nności trudno by ło nie wracać wciąż my ślami do Natty . Raz wy obrażałem ją sobie bezpieczną w jakimś zakątku wy spy – śpiącą, nieświadomą naszy ch zmartwień. Po chwili widziałem ją w kajdanach, zdjętą grozą, której w ogóle nie by łem sobie w stanie przedstawić. W inny m przy padku – i we wszy stkich wariantach – widziałem ją, jak leży gdzieś ranna, pożerana przez dzikie zwierzęta albo zagubiona; my śląc o ty m, odczuwałem wielki przy pły w melancholii. Kiedy załoga zajmowała się ustawianiem i przestawianiem sprzętu na pokładzie, pan Stevenson powrócił na swoje miejsce w bocianim gnieździe, skąd miał baczenie na zatoczkę, a pan Allan zamknął się w kuchni, by przy rządzić ry bę, którą wy ciągnął z rzeki na kolację. Ja poszedłem na dziób Słowika, wspiąłem się na bukszpry t i usiadłem tak, że nogi zwisały mi po obu stronach. Wpatry wałem się w dal, jakby śmy wpły wali w dżunglę, a jej zarośla rozsuwały się równie łatwo jak morska toń. Miałem ochotę zalec tam na dłużej, marząc i odpły wając na falach wy obraźni, bo przy wy kłem do swego towarzy stwa i nauczy łem się czerpać z niego radość. Ale kapitan miał inne plany wobec mnie – plany , które mogło sprowokować współczucie czy też jego własny niepokój. Wy wołał mnie z mojej żerdzi, mówiąc, że potrzebuje pomocy przy zadaniu, które musi wy konać. Dodał też, że obejrzy my różne obszary wy spy i odkry jemy to, co dobry Bóg dał nam ku radości. Wy glądało to na przy wilej udzielony mi ze względu na młody wiek i stanowiło kolejny dowód jego uprzejmości – przez co chcę powiedzieć, że rozumiałem, iż kapitan proponując mi taką eskapadę, musiał mieć dobry , bezinteresowny powód, lecz by ł również zdecy dowany odwrócić moją uwagę od czekający ch nas dramaty czny ch wy darzeń. Nie wahałem się. Wy pełzłem ze swej kry jówki i podszedłem wprost do niego. Trzy mał w dłoniach dwa małe kosze wiklinowe, każdy przy kry ty wąskim wieczkiem czy też pokry wką, i dwa długie drewniane kije rozwidlone na końcu. Podał mi kij i koszy k. – Chodź, mój chłopcze – powiedział z bły skiem w oku. – Przed nami ważne zadanie.
Rozdział 25
Uratowany! Kiedy ogłosiliśmy już nasze zejście ze statku i gdy kapitan zostawił dowództwo nad Słowikiem bosmanowi Kirkby ’emu, podpły nęliśmy szalupą do brzegu i bły skawicznie zniknęliśmy w zaroślach. Przez chwilę widzieliśmy ty lko to, co znajdowało się w odległości kilkunastu centy metrów od naszy ch twarzy , i baliśmy się, że w tej gęstwinie możemy zgubić kosze i kije – ale udało mi się zachować poczucie kierunku. Ustawiliśmy kurs na północny zachód, czy li drogę, którą kapitan pokonał wczoraj, szukając ukry tego srebra. Wkrótce dotarliśmy do tego samego lasu sosnowego, który pokry wał środkową część wy spy , ty lko że drzewa by ły tu mniejsze, a częstokroć powy ginane w fantazy jne formy przez wiatr. Obszar ten mógłby się wy dawać mocno przetrzebiony , gdy by nie to, że nieszczelny parasol z koron drzew przepuszczał więcej światła słonecznego, które sprzy jało rozwojowi niezwy kłego bogactwa kwiatów. Niektóre z nich rozpoznałem – rosły tu na przy kład długie pasma powoju, dostrzegłem też kępy wiciokrzewów i kącicierniu. Wiele gatunków jednak by ło mi całkowicie nieznany ch. Co jakiś czas zatrzy my wałem się, by zabrać jakiś okaz, my śląc, że kapitan dał mi koszy k właśnie w ty m celu. Kiedy powiedział, żeby m go nie zapełniał do końca, uświadomiłem sobie, że miał na my śli innego rodzaju ładunek, i by łem zaskoczony , sły sząc, co to takiego. Zaskoczony , lecz wciąż zaabsorbowany przy jemnością odnajdy wania nowy ch gatunków i radośnie głuchy na oczekujące mnie niebezpieczeństwa. Nie odezwałem się ani słowem i konty nuowałem moje przy rodnicze peregry nacje. Szczególną przy jemność sprawiło mi odkry cie nowego gatunku lilii (lilie zawsze by ły moim ulubiony m kwiatem). Roślina miała delikatny kwiat o kształcie wy dętej buzi niemowlaka, ale płatki by ły ozdobione czarno-żółty mi pasami niczy m odwłok osy . Biorąc kwiat w posiadanie, nazwałem go „Lilią Hawkinsa”. Ponieważ przez ten ogród nie prowadziła żadna wy ty czona ścieżka, zaczęliśmy tratować te cuda z każdy m krokiem. By ło to poruszające, ale męki trwały krótko – natura nigdy nie szasta swy mi darami. Po kilkuset metrach grunt znów by ł całkowicie jałowy , usiany ciężkimi głazami, w który ch wiatr wy rzeźbił dużą ilość spory ch dziur. Tutaj jednak czekały na nas inne widoki, przy który ch mogliśmy się zatrzy mać i zadziwić. Najwspanialszy m z nich by ł pulchny ptaszek dwukrotnie większy od angielskiego fulmara, który uznał, że owe dziury są bardzo wy godny m miejscem do wy lęgu. Ptaki milczały , dopóki by liśmy niewidoczni, ale po chwili zaczęły nas głośno oskarżać, że przy szliśmy tu, by je zamordować. Kilka wy skoczy ło z kamieni na ziemię i zaatakowało nas odważnie niczy m żołnierze. Podbiegały na krótkich łapach (o jasnozielonej barwie) i dziobały nasze kolana i dłonie. Ponieważ by liśmy zajęci obroną, nie mogliśmy się im uważnie przy jrzeć – widzieliśmy jedy nie barwę łap oraz to, że dorosłe osobniki pokry wało poły skliwe upierzenie o barwie skorupy żółwia. Stwierdziliśmy też, że pozorna agresja tego ptaka jest prawdziwy m ewenementem na wy spie. W duchu pomy ślałem sobie, że choć ich wściekłość jest nie do przy jęcia, pokazała, iż posiadają lepiej rozwinięty insty nkt samozachowawczy niż jakiekolwiek inne stworzenia. Po naszej prawej stronie, gdzie ta kolonia ciągnęła się pod górę zakończoną północny mi klifami wy spy , zobaczy łem kilka ptaków, które dreptały w stronę urwiska, a następnie rzucały się z niego. Zrozumiałem, że ty lko tak mogą się wznieść w powietrze – i pojąłem, że za chwilę
zostaniemy zaatakowani nie ty lko z ziemi, ale i z powietrza. Kiedy wspomniałem o ty m kapitanowi, zrobiliśmy bły skawiczny odwrót, obierając kurs na południowy zachód – i zostawiliśmy w ty le ptaki z ich zapalczy wy mi humorami. Znów skierowaliśmy się między kwiaty , a po chwili ponownie wy braliśmy szlak biegnący bardziej na zachód, okrążając tery torium ptaków i kierując się wprost do miejsca, które kapitan już wcześniej odwiedził. Gleba by ła tu piaszczy sta, przemieszana z żółtawą glinką. Ponieważ obszar ten by ł chroniony przed morskimi wiatrami, tutejsze sosny rosły prosto, osiągając właściwą wy sokość. To miejsce, w który m ukry to srebro. – Schowali tu mniejszą część skarbu – powiedział kapitan, gdy się zbliży liśmy . – Przy najmniej mniejszą niż reszta. Zapy tałem, skąd ta pewność. – Ojciec ci nie mówił? – odparł i pozwolił mojemu py taniu zawisnąć na chwilę w próżni. Choć poprzednio wy mienił ze mną ledwo kilka zdań na temat mego ojca, doskonale znał moje pochodzenie i wiedział, jak wszedłem w posiadanie mapy . Pod ty m względem podchodził do mnie z takim samy m taktem, jaki okazy wał Natty przez całą naszą podróż – aby oszczędzić nam ustawiczny ch porównań z naszy mi rodzicami. Gdy przerwał milczenie, gdy mój ojciec został przy wołany otwarcie, nagle poczułem niezwy kłe poruszenie. Nie by łem w stanie odpowiedzieć mu od razu. – Kiedy znaleźli tamten drugi skarb… – ciągnął kapitan. – To znaczy , kiedy twój ojciec odnalazł tamten skarb, który Ben Gunn odkry ł przed nimi i przeniósł do swojej jaskini, odnaleźli również… – głos mu się załamał, po czy m pospiesznie dopowiedział: – Wskazówkę kapitana Flinta. Już odzy skałem równowagę. – Ojciec mi coś mówił – odparłem. – Ma pan na my śli wskazówkę pod postacią trupa leżącego na ziemi, ułożonego jak strzałka wskazująca kierunek. – Właśnie o ty m mówię – odparł kapitan z uśmiechem. – Stary Flint nie zostawił takich wskazówek przy srebrze, a to pokazuje, co my ślał na ten temat. – A może dlatego, że bardzo je sobie cenił. – Możesz jaśniej? – Może nie chciał zostawiać żadny ch śladów wskazujący ch na jego istnienie – powiedziałem. – Będziemy wiedzieli, co na ten temat sądzić, kiedy je zobaczy my , gdy ujrzy my je na własne oczy . Kapitan klepnął mnie po plecach. – W samo sedno – rzucił radośnie. – Będziemy wiedzieć, jak zobaczy my , nie wcześniej. Potem znów zamilkł i na jego twarzy pojawiło się coś na kształt psotnego uśmiechu. – A na razie – ciągnął – proszę cię, żeby ś zastanowił się nad jedną sprawą: jak my ślisz, jaką dziurę trzeba by wy kopać w ziemi, żeby zakopać całe to srebro? O jakiej objętości mówimy ? Nie od razu zrozumiałem py tanie kapitana – i odwróciłem się od niego. Dotarliśmy do krańca najwy ższego zbocza wzgórza, na który m żółtą glebę pokry wał czarny kurz bardziej przy pominający popiół niż ziemię. Ten kurz zebrał się w szerokim, pły tkim kraterze poprzety kany m ciągiem niewielkich zagłębień ze stojącą wodą o opalizującej, brudnej powierzchni. Pomy ślałem, że jest to efekt obecności minerałów pod ziemią. Może i te barwy sprawiały radosne wrażenie, ponieważ wy dawały się wy raziste niczy m kolory na pawich piórach, ale ogólne wrażenie by ło zupełnie inne. Poblask okazał się odrażająco jaskrawy w przy prawiający m o mdłości kontraście z ziemią wokół. – Stąpaj ostrożnie – powiedział kapitan, zaciskając mocniej dłoń na rozwidlony m kiju i dźgając nim ziemię przed zrobieniem kolejnego kroku. – Już jesteśmy blisko.
– Tutaj? – zapy tałem zdezorientowany . – Nie dokładnie tutaj – odparł bardzo czujny . – Idź za mną, a zobaczy sz. Ominęliśmy ten obszar, gdy przy szliśmy tu ostatnio, a teraz musimy tu wejść. Bądź ostrożny ! Zrobiłem, co mi kazano, i ruszy łem po śladach kapitana, aż weszliśmy w obszar krateru. Za każdy m razem gdy moja stopa doty kała ziemi, wzniecała tuman czarnego kurzu, który osiadał mi na butach i kostkach, a unosił się w powietrzu z taką łatwością, że nawet wwiercał mi się do nosa. Łzy wezbrały mi w oczach i zacząłem oddy chać bardzo pły tko, by to paskudztwo nie dostało mi się do płuc. Kiedy kapitan zatrzy mał się chwilę później i przy kucnął, by postawić koszy k obok siebie na ziemi, pomy ślałem najpierw: dotarliśmy do miejsca ukry cia skarbu. Potem, patrząc, jak unosi kij niczy m dzidę, celując rozwidloną końcówką w ziemię, zrozumiałem, że nie ma to nic wspólnego ze srebrem. Staliśmy w miejscu, o który m wspominał Scotland; miejscu pełny m węży mieszkający ch wśród tego py łu na wy spie. To od ich ukąszenia zmarł jego przy jaciel. Kapitan postanowił je złapać. Dlatego właśnie zabrał koszy ki. Mieliśmy złapać węże i zabrać je ze sobą na Słowika. My śli te bardzo gwałtownie wpełzły pod mą czaszkę, wy wołując dezorientację i zdenerwowanie. Zaczerpnąłem powietrza w płuca i przełknąłem ślinę. Przy pomniały mi się mokradła w domu, gdzie podkradałem się, by podpatrzeć te niczego niepodejrzewające stworzenia, nie lękając się o ży cie. Dlaczego teraz nie jestem taki odważny ? To py tanie uspokoiło mnie na ty le, że mogłem zerknąć kapitanowi przez ramię i przy glądać się, jak sobie radzi. Wąż leżący przed nim miał mniej więcej trzy dzieści centy metrów długości i by ł szary jak pokry wający go py ł. Rozwidlenie kija przy szpiliło go do ziemi, a smukłe ciało rzucało się wściekle na prawo i lewo. Do tego wy dawał straszliwy sy k, niczy m czajnik z wrzącą wodą. Poruszając się niezwy kle ostrożnie, kapitan nachy lił się i chwy cił węża za głowę kciukiem i palcem wskazujący m, po czy m uniósł go z ziemi – na co zwierzę przestało sy czeć i zwisało teraz oklapłe niczy m wstążka. Kapitan szy bko włoży ł gada do koszy ka i pospiesznie zamknął wieczko. – Jeden siedzi! – powiedział do mnie, a raczej krzy knął. Miał twarz mokrą od potu. – A teraz ty . Gdy by m miał chwilę na zastanowienie się, poprosiłby m, żeby pokazał mi to raz jeszcze. Ale kiedy otworzy łem usta, by to powiedzieć, zauważy łem drugiego, nieco mniejszego, wijącego się na wy ciągnięcie ręki ode mnie węża, którego poły skliwy języ k już wy suwał się z paszczy , jakby perspekty wa ukąszenia mojej nogi by ła niezwy kle kusząca. Nie zwlekając, rzuciłem się na bestię z moim kijkiem – co wznieciło kolejny tuman kurzu – i okazało się, że uwięziłem stworzenie tak, jak chciałem, więc mogłem unieść je w taki sam sposób, w jaki przed chwilą zrobił to kapitan. Jego skóra w doty ku by ła całkowicie chłodna i jakby bez ży cia, niczy m łój ze świecy , która nie paliła się już od dawna. Ponieważ złapaliśmy pierwsze dwa węże bardzo szy bko, stwierdziliśmy , że to nad wy raz łatwe zadanie – i wy ruszy liśmy na dalsze poszukiwania. Znaleźliśmy dziesięć, może trochę więcej ty ch stworzeń, które wy lądowały w naszy ch koszy kach, gdzie leżały zwinięte obok siebie, zupełnie się nie awanturując. – Nasze zabezpieczenie – powiedział kapitan po skończonej pracy . – Nasza broń, że tak powiem. – Pokiwałem głową, by wiedział, że rozumiem, co miał na my śli, i nie musi mi dalej nic wy jaśniać. Mieliśmy uży ć węży jako broni, ponieważ zasoby broni palnej na Słowiku by ły mocno ograniczone. Bardzo mnie to podniosło na duchu, bo rodzime duchy wy spy miały zwrócić się przeciwko ludziom, którzy ją splugawili. Znów wy ruszy liśmy na północny zachód i w kilka minut znaleźliśmy się na zboczu niewielkiej, kruchej grani, która wy glądała bardzo niepozornie. Okazało się jednak, że jest
początkiem długiego pasma biegnącego w kierunku północno-zachodnim wzdłuż brzegu wy spy . Teren by ł tu równie bogaty w roślinność, co w angielskim parku, gdzieniegdzie naznaczony sosnami i dębami. Dwie szczególnie wy sokie sosny rosły na wprost nas, niczy m wy razisty znak orientacy jny w terenie – więc przy najmniej pod ty m względem widok rozry tej i rozkopanej ziemi nie by ł wielkim zaskoczeniem. – To tutaj odkry liśmy naszą stratę – powiedział kapitan grobowy m głosem. Poczułem taką determinację, aby powstrzy mać się od komentarza na widok tej profanacji, że nie odpowiedziałem od razu. Tak czy inaczej, posługując się dziwną jednostką miary , o której wspomniał przed chwilą, gdy powiedział o objętości ziemi, obliczy łem, że ta wy rwa musiała by ć przedtem sporo warta. Nie by ł to jednak schowek zawierający skarb o wartości aż 700 ty sięcy funtów, który mój ojciec wraz z inny mi zabrał już z wy spy . Ale dziura mogła zawierać kruszec o połowie wartości tamtego skarbu, co stanowiłoby naprawdę olbrzy mią kwotę do podziału między nas wszy stkich. Staliśmy w milczeniu, ze zwieszony mi głowami na widok tej porażki, ale też, jak podejrzewam, z poczuciem winy , gdy ż wrażenie, że ktoś pokrzy żował nam plany , odbiło się na naszy m sumieniu i zdaliśmy sobie sprawę z własnej zachłanności. Jednak po chwili odkry łem, że moja uwaga nie skupia się na ty m, na czy m powinna – śledziłem bowiem serię iry tujący ch, szy bko powtarzany ch cmoknięć, które dochodziły z jednej z rosnący ch nieopodal sosen. Rozpoznałem dźwięk wy dawany przez wiewiórkę broniącą swego tery torium, a kiedy podniosłem wzrok, zobaczy łem dwie pary ślepi przy glądający ch się nam z wielkiej kuli gałązek i mchu. Najwy raźniej by ło to gniazdo z młody mi, który ch rodzice tak pilnie strzegli – i dlatego właśnie zaczęli pohukiwać, chcąc nam przekazać, że nie jesteśmy mile widziani w tej części ich parafii. Ten widok sprawił, że zapragnęliśmy się ruszy ć z miejsca. Kolejny m powodem by ł drugi odgłos – dużo cichszy – którego wcześniej nigdy nie sły szałem, a który wzbudził moją ciekawość. By ła to mieszanina westchnień i gwizdów, czasami przechodząca w szczekanie. Nie przy pominało to jednak szczekania psa, ale coś bardziej przeciągłego i raczej zabawnego niż niepokojącego. Najwy raźniej dochodziło od strony brzegu poniżej. Kapitan też to usły szał, co okazał, unosząc brew i dając znak do wy marszu, by odkry ć źródło tej niezwy kłej muzy ki. Ta decy zja zdawała się pozornie prosta, ale wiązała się z głęboką zmianą naszy ch nastrojów. W rzeczy wistości mógłby m nawet powiedzieć, nie zapominając by najmniej o moich lękach związany ch z Natty , że następne kilkanaście minut mogę zaliczy ć do najszczęśliwszy ch, jakie spędziłem na wy spie. Wiatr delikatnie napierał na me plecy i pchał mnie naprzód. Słońce świeciło jak w Anglii latem. Skarpa nie by ła wcale stroma. Rozmowa… nie mogę sobie przy pomnieć rozmowy , pamiętam jedy nie, że szliśmy i nie odzy waliśmy się do siebie, aby nie zepsuć nastroju uniesienia, który nas ogarnął. Kiedy w końcu ruszy liśmy w stronę brzegu, skończy ły się drzewa i grunt zaczął opadać bardziej stromo ku morzu, ale pły tkimi, naturalny mi stopniami, które musiał ukształtować tu wiatr, przesy pując ziemię i kamienie, szlifując warstwa po warstwie kolejny , przy legający do poprzedniego wy stęp. Skała by ła czarna jak smoła i nieprzy jazna dla wszy stkich, oprócz najmniejszy ch roślin, takich jak lepnice i dzwonki okrągłolistne, który ch nasiona kiełkowały w szczelinach i teraz przy wierały do kamieni, drżąc całe przy najmniejszy m podmuchu wiatru. Kiedy dotarliśmy do podnóża klifu, w jednej chwili rozpoznaliśmy nasze sy reny . Plaża by ła wąska i kamienista, a kamienie morze szlifowało tak długo, że stały się niemal idealnie kuliste. Tam właśnie odpoczy wało sobie stadko morsów. Kilka z nich by ło w pełni wy rośnięty ch, duży ch jak sam kapitan, z pomarszczoną ciemnobrązową skórą przy łbach, ale zielonkawą i gładką wzdłuż ciała. Duże samce miały szczeciniaste wąsy , co nadawało im niezwy kle srogi wy gląd, ale najwy raźniej nic sobie nie robiły z naszego najścia. Samice, a szczególnie młode, miały
niezwy kle przy jemne mordki układające się w coś na kształt nieustającego uśmiechu i ślepia – duże i jasne – które spoglądały w moje oczy z niezwy kłą uprzejmością. Jeśli powiem, że polegiwały , nie odda to wiernie póz przy jmowany ch przez te stworzenia, ponieważ choć każde z nich siłą rzeczy by ło zmuszone przy jmować pozy cję hory zontalną na skutek braku rąk i nóg, niemniej jednak doskonale radziły sobie przy pomocy płetw i radośnie człapały w naszą stronę, gdy się zbliżaliśmy . – My ślę, że jeszcze nie spotkały takiego dziwactwa jak my – powiedział kapitan. Mówił cicho, bo nie chciał ich niepokoić, ale najwy raźniej miał sto procent racji, bo nawet samce nie widziały w nas żadnego zagrożenia. Zaufały nam całkowicie, a czasami nawet szturchały nosami, gdy przechodziliśmy między nimi. Nie mogę zaprzeczy ć – by ł to jeden z największy ch zaszczy tów, jakie mnie w ży ciu spotkały , i modlę się do Boga, że pozwolił mi jeszcze raz tego doświadczy ć. Podejrzewam, że kapitan uznałby to za przesadę, więc ograniczy łem się do poklepy wania ich muskularny ch boczków, a czasem łbów, co zawsze wzbudzało wy lewne poszczekiwanie i pohukiwanie wśród szczeniaków. Czy uważały nas za doskonały ch kompanów, czy też za obiekty niezłej zabawy , nie chciałem dociekać. Spotkanie sprawiło nam ogromną saty sfakcję i wędrowaliśmy wte i wewte po plaży , aż pozdrowiliśmy każdą rodzinę i daliśmy rodzicom okazję do przedstawienia nam wszy stkich swoich pociech. Kiedy skończy liśmy część dy plomaty czną spotkania, nie chciało nam się od razu wracać do naszego świata i jego trosk. Bez wy jaśniania sobie wzajem czegokolwiek, usiedliśmy na skale z naszy mi koszy kami i kijami u stóp i patrzy liśmy w morze. Nie mieliśmy powodu, by to robić, ale oddaliśmy się obserwacji fal łamiący ch się o brzeg i uczuciu, że oto nasze umy sły zmieniły się w kamień równie gładki i okrągły , jak te wokół nas, wy mianie spostrzeżeń w rodzaju takich jak to, że słońce mocniej świeci niż wczoraj, tego, jak zręcznie polują morskie ptaki, i podobny ch nieistotny ch uwag. Gdy wy leniłem się już na ty le, że zastanawiałem się, czy przy padkiem nie zamieniłem się w posąg i czy będę w stanie się ruszy ć, zaproponowałem kapitanowi, że może popły waliby śmy dla ochłody . Spojrzał na mnie z ukosa. Kiedy zapy tałem go dlaczego, odparł (w sposób zaskakująco niezdarny , zważy wszy na nasze stosunki), że to nie dlatego, że się czegoś boi w wodzie, ale dlatego, że nie potrafi pły wać. Powiedziałem mu, iż sły szałem, że to powszechne wśród mary narzy , czemu nie zaprzeczy ł, choć żadnemu z nas nie paliło się, by podać tego przy czy nę ani wspomnieć o Jordanie Handsie, który potwierdziłby tę prawdę. Po krótkiej chwili, w której dzieliliśmy się naszy m zażenowaniem, gdy tak siedziałem i kontemplowałem fale, poprosiłem o pozwolenie wejścia do wody samemu. Dopiero kiedy przekicałem po kamieniach i dotarłem na brzeg morza, zauważy łem, że żaden z morsów nie kwapi się do tego, co ja miałem zamiar zrobić. Wmawiałem sobie, że by ć może dzieliły sobie dzień na poszczególne czy nności podobnie jak ludzie, a nasze przy by cie zbiegło się z ich czasem sjesty , a nie z okresem polowania czy zabawy . Jednak kiedy zdjąłem koszulę i pokuśty kałem do wody , jedno z większy ch młody ch – zwierzę moich rozmiarów – najwy raźniej uznało, że proponuję mu wspólną zabawę, i śmignęło po kamieniach, by do mnie dołączy ć. Jest to dogodne miejsce, by powiedzieć, że owe stworzenia, tak nieporadne na lądzie, cechuje olbrzy mia zwinność w ich naturalny m ży wiole – podobnie by ło z moim towarzy szem. Zwierzę, którego ciało w spoczy nku by ło ciężkie, w zabawie zmieniło się w akrobatę, a ospały , rozleniwiony umy sł teraz zdawał się niezwy kle by stry . Dla porównania moje ciało wy kazy wało oznaki całkowitej niedołężności. Stało się tak dlatego, że nagle porwał mnie niezwy kle silny prąd przy boju, który cofał fale na głębinę, gdy ty lko uderzy ły o brzeg. W minutę po wejściu do wody znalazłem się przy najmniej kilkanaście metrów od brzegu i opanowało mnie zwątpienie, czy kiedy kolwiek zdołam wrócić. Ta zmiana by ła niezwy kle szy bka i
szokująca. Zacząłem walczy ć bardzo dzielnie, ale bez większy ch rezultatów, oprócz tego, że opiłem się słonej wody , która dostała mi się do nosa. Panika ścisnęła mnie za serce. Przez chwilę naprawdę wierzy łem, że ceną za zerknięcie na raj na ziemi będzie zaprzestanie oglądania świata w ogóle. W my ślach zacząłem już się żegnać z ojcem, z Natty i po raz ostatni przy pominałem sobie ulubione miejsca, takie jak mokradła za Hispaniolą, które stanęły mi teraz wy raźnie przed oczy ma w ury wany ch kadrach rozświetlony ch ich prawdziwą, błękitną poświatą. By ł to zapewne dowód na to, iż naprawdę zacząłem się topić – co potwierdziło ty lko zachowanie kapitana. Z zamazanej odległości, która umniejszała jego wzrost i rozmiary , dostrzegłem, jak biega wzdłuż plaży , macha rękami i coś krzy czy . To tak zaniepokoiło morsy , że zaczęły głośno poszczekiwać, co sły szałem, gdy moja głowa wy łaniała się z fal. Później powiedział mi, że krzy czał: „Daj się ponieść prądowi. Nie walcz z nim!”, bo uważał, że poniesie mnie na północny kraniec wy spy , tak jak mojego ojca w jego łódeczce, i w końcu dotrę do miejsca, w który m będę mógł wy pły nąć na brzeg. Wtedy jednak by łem tak zdezorientowany i wy lękniony , że nie mogłem skorzy stać z jego mądrej rady , ale napinałem muskuły w walce z morzem, choć wiedziałem, że wkrótce mnie wciągnie. Zapomniałem wtedy całkowicie o stworzeniu, które weszło za mną do wody . Ale gdy moje ciało zaczęło słabnąć i coś na kształt błony zakry ło mi umy sł, jego poły skliwy łepek wy łonił się w falach koło mnie. Sądząc po przy jazny m py szczku i miaukliwy ch tonach, jakie z siebie wy doby wał, stwierdził, że zabawa, którą mu zaproponowałem, jest bardzo przy jemna – ale jednocześnie na ty le niepokojąca (czemu towarzy szy ł jeden wielki plusk), że odganiałem go na pewną odległość. Poruszałem się coraz wolniej, więc mors przezwy cięży ł lęk i podpły nął bliżej. Zobaczy łem kropelki wody na jego rzęsach i usły szałem głośne sapanie przez otwierane i zamy kane nozdrza. Naprawdę my ślałem, że to stworzenie będzie ostatnim, co zobaczę na ziemi, oczy wiście pomijając granatową toń, w którą się zapadałem. Jednak kiedy zacząłem opadać na dno i straciłem łączność ze wszy stkim, co na górze, mój towarzy sz nie zamierzał poprzestać na przy glądaniu się, ale zapragnął wpły nąć pode mnie. Rzeczy wiście udało mu się stanąć pionowo na ogonie w wodzie, a całą długością ciała przy cisnął się do mnie. Miał śliską skórę, ale nie na ty le, by m nie mógł się go schwy cić i przy trzy mać. Zrozumiałem, że następny etap naszej zabawy , wy my ślony ad hoc, miał polegać na ty m, że obejmuję go rękami – co też zrobiłem. Wtedy wy konał szy bki ruch, coś na kształt wzruszenia ramionami przy przejściu z pozy cji werty kalnej do hory zontalnej, aż znalazłem się na grzbiecie zwierzęcia z głową opartą na jego plecach i ciałem ułożony m wzdłuż kręgosłupa, z rękami spleciony mi na ty m, co, gdy by by ł człowiekiem, można by nazwać klatką piersiową. Podczas minuty , która upły nęła mu na zaciąganiu mnie do brzegu, by łem tak zajęty wy krztuszaniem oceanu z płuc i zachły sty waniem się powietrzem, że nie pamiętam nic z tej podróży na grzbiecie. Przy pominam sobie natomiast, że na plaży na wprost mnie inne szczeniaki szczekały na potęgę, jak uznałem, chcąc dodać mi otuchy . Jeszcze wy raźniej pamiętam uczucie zachwy tu z powodu pędu przez kolejne fale, z który ch każda by ła elasty czna. Nazwałem mojego wy bawiciela towarzy szem. Gdy by by ł nim w istocie, powinienem mu podziękować z całego serca i przy siąc, że zrobię dla niego to samo, gdy zajdzie taka potrzeba. Ale jak się okazało, nie by ło to konieczne. Kiedy sprowadził mnie o parę metrów od brzegu, strząsnął mnie z siebie na pły ciźnie – po czy m wy cofał się na głębinę. Nie wy czy tałem niczego nadzwy czajnego w jego ślepiach, a jedy nie ową czy stą ży czliwość, dopóki pozostawał w polu widzenia. Potem dał nura w głębinę. Ten uczy nek, któremu zawdzięczam ży cie, by ł drobnostką dla mojego towarzy sza. Jednak gdy doszedłem do siebie, nie na jego piersi skłoniłem głowę, lecz na piersi kapitana, i na niej też zacząłem szlochać z ulgi i z wdzięczności.
Rozdział 26
Życie przede mną Py tanie doty czy dostosowania. W jaki sposób umy sł tworzy przestrzeń tak dużą i wy razistą w obliczu śmierci? To py tanie nie nurtowało mnie w chwili, gdy leżałem na plaży , wchłaniając łapczy wie ży cie do płuc. By łem zby t wy cieńczony , by snuć rozważania. Jednak gdy oddech mi się unormował i świat znów stał się wy razisty , moje my śli zaczęły biec w dwóch różny ch kierunkach. Jedna część pragnęła zrozumieć wagę tego, co mi się przy trafiło, i bardzo chciała się dowiedzieć, w jaki sposób wpły nęło to na moje uwielbienie dla ży cia – a szczególnie moje uczucia wobec ojca i Natty , którzy stanęli mi przed oczy ma jak ży wi. Druga część mózgu pragnęła całkowicie poświęcić się sprawom bieżący m – i przy najmniej na razie to podejście przeważało. Mieliśmy z kapitanem zadanie do wy konania i skoncentrowanie się na szczegółach stanowiło jego istotną składową. Gdy wróciliśmy na Słowika, kapitan od razu schował nasze koszy ki w zakamarkach swej kajuty – w tej samej zamy kanej na zamek skrzy ni, w której trzy mał pistolety . Później wezwał do siebie mnie, bosmana Kirkby ’ego i pozostały ch mary narzy , by odby ć naradę w sterówce. Opowieść o mojej ostatniej przy godzie nieco wszy stkich rozweseliła, ale kiedy po raz trzeci czy czwarty zmieniłem się z ry by w człowieka, cud mego uratowania spowszedniał i znów odczuliśmy nawrót żalu po utracie skarbu oraz Natty . Nigdy nie widziałem mężczy zn pogrążony ch w takiej apatii i rozpaczy jak wtedy . Kuk, pan Allan, który zwy kle trajlował niczy m gar z gotującą się wodą, stał bez słowa przy jedny m z okien i obserwował deszczowe chmury , które teraz sunęły po szary m, szerokim ujściu rzeki. Pan Tickle zapomniał nawet zapalić fajkę, choć od czasu do czasu klepał się z przy zwy czajenia po brodzie, jakby mogła zająć się ogniem. Na obronę moich przy jaciół boleśnie odczuwający ch fakt, że ktoś im pokrzy żował plany i napędził stracha, powiem ty lko, że wciąż my śleli o zbliżający m się dniu jutrzejszy m i zastanawiali się, jak zdołają wy konać przy pisane im zadania. Choć kapitan bardzo stanowczo przy pomniał każdemu o jego obowiązkach, nie by liśmy w stanie przewidzieć ich wy niku, ani też do końca pogodzić pragnienia odzy skania srebra z koniecznością naprawy zła, jakie rozpleniło się na wy spie. Może sami zmienimy się w barbarzy ńców, skoro mamy zamiar ukarać barbarzy ństwo piratów? Może nie jesteśmy wcale lepsi od nich w chęci zaspokojenia naszej żądzy wzbogacenia się? Takie py tania, zwy kle niewy powiadane na głos, przy chodziły nam do głowy przez cały dzień, a gdy popołudniowa ulewa przerodziła się w zwy czajowy wieczorny sztorm, rozstawiono świece na stole w sterówce, co pozwoliło nam patrzeć sobie w oczy (czy też unikać tego rodzaju bezpośredniości, jak kto wolał). Kilka razy , szczególnie w kwestii podziału srebra (pod warunkiem że je odzy skamy ), zapanowała wielka niechęć do wy głaszania stanowczy ch deklaracji i wszy stkie nasze rozmowy kończy ły się na „Zobaczy my , co się stanie” oraz „Może nie będzie okazji” czy też „Wszy stko w rękach Boga”. Gdy zapadła noc, a ja wciąż słuchałem kompanów, uświadomiłem sobie, że moja opinia w kwestii tego, jak skończą się nasze przy gody , jest równie niesprecy zowana. Gdy gapiłem się w ciemność, widziałem, jak idę sosnowy m lasem do obozu piratów, widziałem, jak zbliżamy się do zewnętrznej ściany , zobaczy łem Smirke’a idącego wprost na mnie – ale poza ty m nic. Żaden trup nie leżał koło mnie, sam też nie leżałem martwy na ziemi. Na py tanie „Czy jesteśmy
wy zwolicielami?” mogli odpowiedzieć wy łącznie nasi wrogowie, nie my sami. Przy szłość zależała od ich reakcji na nasze pojawienie się w obozie, a nie od działań, jakie podjęliśmy przeciwko nim. By ła to niewy godna prawda, o której nie potrafiłem zapomnieć. W końcu wiatr się wzmógł, deszcz ustał, a kapitan rozgonił nas, mówiąc, że musimy się wy spać, bo wstajemy za kilka godzin. Nakazał każdemu z osobna, by poszedł do swojej kajuty , ale ja udałem, że nie rozumiem, i zostałem chwilę dłużej na pokładzie. My ślę, że mary narz na wachcie by ł już na swoim posterunku nad moją głową, gapiąc się w poły skujące zarośla – ale ja zostałem sam na sam ze swoimi py taniami. Kilka godzin wcześniej spojrzałem w ślepia Śmierci. A za kilka godzin – któż to wie, co się stanie? Po raz drugi tego samego dnia mój umy sł okazał się zby t mały dla my śli, które tworzy ł, więc zacząłem oglądać świat wokół siebie – patrzy łem na rzekę dudniącą w nasz kadłub, na sosny odchy lające się na wietrze, na księży c zmagający się z chmurami, które miały barwę szafranu i kości słoniowej. Wszy stko to ży ło swoim ży ciem i nie miało mi niczego do zakomunikowania. Niczego aż do chwili, gdy bez ostrzeżenia i całkowicie bezgłośnie jakiś wielki ptak wy rwał się z zarośli na wprost i poszy bował tuż nad moją głową, zwracając w dół swoje oblicze (które przy pominało py szczek kotka), by na mnie spojrzeć. A następnie skierował się w dół rzeki, wprost ku otwartemu morzu. Pomy ślałem, że to jakiś gatunek sowy , ponieważ kształt ciała i głowy przy pominał płomy kówki, które często widy wałem, jak straszy ły na mokradłach opodal domu. Ale ten ptak zdał mi się większy i lśnił ży wy m srebrem, a do tego najwy raźniej zupełnie nie by ł płochliwy . Zanim zniknął, spojrzał na mnie raz jeszcze, niczy m osoba zerkająca do ty łu przez ramię, najwy raźniej oczekując, że rozwinę skrzy dła i polecę za nim.
Rozdział 27
Docieramy do miejsca przeznaczenia Obudził mnie kapitański dzwonek, o drugiej w nocy wciskający się swy m dźwiękiem we wszy stkie zakamarki statku, wy gramoliłem się więc na pokład, przecierając oczy . Nie miało znaczenia, że źle spałem – by łem gotowy . Deszcz ustał, chmury się przerzedziły , a księży c wisiał już wy soko na zachodzie; wszy stko wręcz idealnie współgrało z naszy mi planami. – Jak skowronek, co, paniczu Jimie? – To by ł kapitan, który nie czekał na odpowiedź i od razu zaprowadził mnie do sterówki, gdzie już zebrała się reszta naszej grupy : bosman Kirkby , pan Tickle, pan Stevenson (który na razie przekazał bocianie gniazdo panu Lawsonowi) oraz jeszcze jeden mary narz, którego prawie nie znałem, drobny , energiczny , ciemnowłosy mężczy zna podobny do węgorza, pan Creed. – To dla ciebie – mówił kapitan, dając każdemu ze swy ch ludzi kordelas wy ciągnięty ze skrzy ni. Zatrzy mał solidny , stary pistolet, który wetknął sobie za pas. Gdy nadeszła moja kolej, podał mi szty let, co uznałem za niejaką zniewagę. Widząc moje rozczarowanie, klepnął mnie w ramię i powiedział: – To ci w sam raz wy starczy , mój chłopcze, bo ty lko tego ci potrzeba. – Po czy m przebiegł z zadowoleniem kciukiem po ostrzu szty letu i zachęcił mnie, by m zrobił to samo. Kiedy to zrobiłem, zaczęło nurtować mnie py tanie, czy zabierzemy nasze „kosze” – i spojrzałem na niego znacząco. Zdawał się zaskoczony , jakby m kwestionował jego osąd czy źle zrozumiał jego intencje. – Będziemy je trzy mać na pokładzie – powiedział cicho. – Ale jeśli… Chciałem powiedzieć, że może piraci nie będą aż tak rozsądni jak on i zaatakują nas bez ostrzeżenia. Ale nie dane mi by ło dokończy ć my śli. – Już ci powiedziałem – rzucił kapitan. – To zabezpieczenie, nic ponadto. Nie będą w stanie powstrzy mać ataku, ale przy najmniej stanowią jako taką broń. Ostatnią redutę obrony . Ty le wy starczy ło, by m zrozumiał, iż nie powinienem oczekiwać, iż otoczy mnie takim samy m ojcowskim ciepłem jak wczoraj. Teraz by łem żołnierzem. Żołnierze muszą słuchać rozkazów. – A teraz panowie – ciągnął dalej kapitan, zwracając się do wszy stkich z tą samą stanowczością, z jaką odezwał się do mnie – pamiętajcie, co postanowiliśmy . Mamy ratować i negocjować, a nie mordować. Nasza ojczy zna może by ć z nas dumna. Gdy skończy ł mówić, wokół rozległ się pomruk uznania. Choć by ło nas niewielu, odwagi dodawał nam wspólny cel i to, że znajdowaliśmy się pod rozkazami człowieka honoru. Kiedy spoglądał na każdego z nas z osobna, poczułem, jak noc w przedziwny sposób rozprasza światło słońca. Moi towarzy sze by li mi braćmi. Gdy opuszczaliśmy się po burcie Słowika, wchodząc do łódki, którą popły nęliśmy do brzegu, wiedziałem, że jesteśmy sobie wzajem braćmi. Naszy m pierwszy m zadaniem by ło przedarcie się w górę doliny . Kapitan podał mi swoją sakwę (wy pełnioną zapasem prochu do pistoletu), żeby mógł nas prowadzić bez przeszkód. Następnie zaczął ciąć zarośla kordem, machając zamaszy ście ramionami, z kapeluszem naciśnięty m na uszy . Pozostali by li mu wdzięczni za ten trud i z radością ruszy li za nim. Dwóch mary narzy , włącznie z panem Stevensonem, miało wprawę w takiej pracy , ponieważ za młodu wraz z mary narką Jego Wy sokości wy chodzili na brzeg w Indiach i w inny ch miejscach. Jednak pozostali by li rasowy mi wilkami morskimi. Gdy by nie mglista perspekty wa odzy skania srebra,
która przy świecała im wszy stkim, jestem pewien, że woleliby wrócić na pokład Słowika i tam wy kony wać swoje powinności. Choć odwiedziłem tę część wy spy wcześniej i zacząłem rozpoznawać ukształtowanie terenu i roślinność, wy prawa w środku nocy sprawiła, iż miałem wrażenie, jakby m widział wszy stko po raz pierwszy . Stworzenia, które uprzednio mnie śledziły , teraz smacznie spały – a inne, które wcześniej się nie ujawniały , wy chodziły się przedstawić, włącznie z tuzinem nietoperzy nurkujący ch przy naszy ch głowach, gdy stanęliśmy na krawędzi sosnowego lasu. Pan Stevenson odczuwał szczególną anty patię do ty ch stworzeń i od czasu do czasu przeganiał je swoim kordelasem, nie zraniwszy ani jednego. Pozostali uznali jego zachowanie za bardziej iry tujące niż obecność ty ch stworzeń i poczuli ulgę, gdy weszliśmy wy żej, a nietoperze straciły nami zainteresowanie. Tutaj spieszę dodać, że ja usły szałem coś, co podobało mi się o wiele mniej niż ich piski i skrzeki, czy li dobrze znajomy dźwięk fal bijący ch w skały poniżej. Gdy maszerowaliśmy na południowy zachód, wciąż towarzy szy ła nam ta kanonada – żałosny dźwięk przy pominający , iż fale cierpliwie targają ziemię, wtrącając nas z powrotem w odmęty chaosu. Wspominałem już, że czas inaczej pły nie nocą – często wolniej niż za dnia, a potem nagle i niespodziewanie szy bciej. Tak samo by ło podczas naszej wy prawy w stronę wzgórza Spy glass. Przez dłuższą chwilę hory zont składał się wy łącznie z sosen i kłębiący ch się chmur, a potem nagle w mgnieniu oka znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni pod górą. W świetle księży ca wy glądała niczy m monstrualna kupa popiołu, a dla nas sy mbolizowała element zniszczenia, które przy szliśmy obalić. Smugi mgły unosiły się między jej górny mi rozpadlinami niczy m ostatnie tchnienie konającego. Czasem cienie zmieniały jedne z jej zboczy w profil dzikusa, chowającego się przed nami człowieka bądź też konia uciekiniera. Ogólnie góra spoglądała na nas zły m wzrokiem, zagęszczając jeszcze otaczającą nas ciemność. Następny etap naszej wy prawy zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Niewielki bagaż (pałasz, manierka) ciąży ł nam niezmiernie. Najdrobniejszy kamy k zdradziecko osuwał się pod butem. Cierniste zarośla szarpały za odzienie i kaleczy ły mi dłonie. Stopniowo zaczęło dopadać mnie zmęczenie – aż ból wszedł w me kości, pot spły wał do oczu, a dudnienie mego serca o żebra jasno i wy raźnie dawało do zrozumienia, że nie jestem zdolny do nadchodzącej walki. Kiedy spojrzałem na my ch przy jaciół, próbowałem się łudzić, że nie widzę w nich słabości – bardziej, by podnieść się na duchu, niż ustalić stan fakty czny . W końcu kapitan, spoglądając jedy nie na kompas, nieoczekiwanie wzniósł prawą dłoń – znajdowaliśmy się blisko celu. By ła to okolica, w której czarna skała ustępowała pod naporem krzewów rododendronów, azalii oraz inny ch roślin ży jący ch z nimi w sy mbiozie. Ich kwiaty – czerwone, żółte i fioletowe – kwitły tu na potęgę, a zapach ciężko wisiał w powietrzu. Rośliny te zrazu rosły sporady cznie, ale w miarę jak zaczęliśmy schodzić, zacieśniały krąg i w końcu z każdy m krokiem czuliśmy doty k i bolesne szturchańce ich gałęzi – choć nie na ty le mocne, by zboczy ć z kursu. Poza ty m grunt w ty m miejscu by ł, ogólnie rzecz biorąc, twardy , z niewielkimi ścieży nkami wijący mi się wśród krzewów, i dzięki temu utrzy my waliśmy dobre tempo. Z każdy m krokiem sprawdzaliśmy , czy nie ma przed nami jakiejś pułapki. Kapitan się ty m zajął. Uciął poręczną gałąź, pozbawił ją liści i uży wał jej do badania gruntu przed sobą. Szliśmy w ten sposób bardzo uważnie przez kolejny ch kilkanaście minut, oddy chając tak cicho, jak się dało, i czując wdzięczność za wiatr, który poruszał liśćmi (zagłuszając nasze odgłosy ), gdy kapitan ponownie podniósł dłoń. W ciszy , która po ty m zapadła, usły szałem w oddali niewy raźny trzask i rozpoznałem odgłosy ogniska; zauważy łem nawet przebły ski płomieni i języ ki strzelające w górę. Wtedy zaczęliśmy się poruszać jeszcze ostrożniej – podkradając się tuż obok kapitana i zerkając przez liście w szczeliny , jakie nam otwierały .
Palisada stała ledwo sto metrów poniżej, emanując tą samą my lącą aurą radości i zagrożenia, jaką po raz pierwszy dostrzegliśmy z pokładu Słowika. W centralny m punkcie placu stało wielkie, przekrzy wione ognisko, nieustannie strzelające snopami iskier wprost w niebo. O wiele mniejsze języ ki żółty ch płomieni świec jaśniały w oknach domu z bali należącego do piratów. Chata więźniów by ła całkowicie pozbawiona okien i stała ciemna niczy m głaz. Wy obraziłem sobie, że Scotland leży w środku, cicho i nieruchomo niczy m skamielina. Choć zrobiło się już późno, kilku piratów wciąż wałęsało się po obozie – nie mogłem dostrzec, czy są wśród nich pierwotni mieszkańcy wy spy , czy ty lko strażnicy z Achillesa. Najwy raźniej nastał czas ich odpoczy nku. Kilku leżało wy ciągnięty ch na werandzie przed chatą, w ciemności czasem rozżarzały się czerwone ślepia cy buchów fajek. Najwy raźniej by li pijani bądź otumanieni w jakiś inny sposób. Od czasu do czasu wiatr niósł ze sobą odgłosy wy buchów srogiego gniewu, śmiechu albo dźwięk drewna uderzającego o ciało, a czasami w różny ch miejscach obozu piratów widać by ło cienie zby t gęste, by śmy mogli zobaczy ć coś dokładniej; czasem rozlegały się krzy ki sprzeciwu czy rozpaczy , a potem inne, poskramiające protesty ofiar. Sama my śl, że jedną z nich może by ć Natty , wy dawała mi się zby t straszna, by mogła się pomieścić w głowie. Musiałem wierzy ć, że jest bezpieczna w inny m miejscu, jeśli chciałem zrobić wszy stko, czego ode mnie oczekiwano. – Wkrótce położą się spać – powiedział cicho kapitan. – Będziemy ich obserwować i trzy mać się planu. – Choć dostrzegałem w ty m logikę, nie mogłem nie zapy tać, ile przy jdzie nam czekać. Uniósł dwa palce, by pokazać, że jego zdaniem mamy dwie godziny do świtu, a potem wy szeptał, że powinienem wy korzy stać ten czas i odespać trochę straconej nocy . Wolałem raczej stanąć na czatach, ale rozumiałem, że jest to rozkaz – i zacząłem rozglądać się za skrawkiem ziemi, na który m mógłby m się wy ciągnąć. Szukając, zerknąłem na morze i zrozumiałem, że zamiast odpoczy wać, będę zmuszony trwać w pogotowiu, bo cała armia nowy ch chmur pojawiła się na hory zoncie, a wiatr zaczął burzy ć wodę, aż zmieniła barwę na białokremową. Piraci najwy raźniej też to spostrzegli, sądząc po ty m, jak ich cienie zaczęły śmigać przez dziedziniec, aż całkowicie zniknęły ; pozostało jedy nie ognisko, które parskało i pluło niczy m sam diabeł, gdy w końcu spadł deszcz. Nie mieliśmy specjalnego wy boru – wy cofaliśmy się na bezpieczną odległość i zaczęliśmy ścinać gałęzie krzewów wokół, by ułoży ć je w coś na kształt szałasu z nieregularny m otworem z przodu. Dał nam schronienie, ale też doskonały widok na sztorm. Pierwszy atak chmur okazał się gambitem otwarcia w kampanii, która ciągnęła się przez kolejne pół godziny , a może i dłużej. Rozpoczął się sztorm wy pluwający z siebie jeszcze bardziej gwałtowną ulewę, bły skawice waliły na prawo i lewo, a wszędzie przetaczał się odgłos gromu, tak że wszy stko się trzęsło – równie dobrze mógł to by ć początek drugiego potopu biblijnego. Wkrótce ucierpiało zbocze wzgórza, jęcząc w poty czce z masami wody , i strząsnęło je z siebie bądź wchłonęło tę, która się w nie wciskała. Kiedy ta ulewa się skończy ła, przy ogłuszający m dźwięku świszczącego wichru, który przedarł się przez bramy niebios, zatrzaskując je głośno za sobą, rozpoczęła się trzecia tura. Ten huk strząsnął krople wody z okoliczny ch roślin, jak się zdawało, całkowicie osuszając ich szczy ty . Jednak bardzo szy bko ten sam wiatr znów rozdarł niebiosa i powrócił na ziemię z wielką furią – kilka drzew, które do tej pory koły sały się i biły pokłony , przewróciło się z żałosny m jękiem. Natura nie by ła w stanie wy trzy mać długo takiego naporu – a kiedy się zakończy ł, odby ło się to tak niespodziewanie, że miałem wrażenie, iż to siła wy ższa w końcu ulitowała się nad nami i bezpośrednio interweniowała w całej sprawie. Chmury się uniosły . Wiatr ze wschodniego zmienił kierunek na południowo-wschodni i stał się potulny jak baranek. Pojawił się księży c, rozsiewając
poświatę na okolicę, która od biedy mogła uchodzić teraz za ty powy krajobraz angielskiego lata. Pozwoliło mi to na obserwację, że jedno z wy rwany ch z korzeniami drzew leżało bezpośrednio pod nami – a jego upadek otworzy ł widok na obóz. Kapitan też to zauważy ł i od razu przy łoży ł lunetę do oka, marszcząc brwi w zamy śleniu. Uzy skawszy odpowiedź na py tanie zadane w my ślach, podał mi przy rząd i wskazał, gdzie powinienem spojrzeć. Kiedy ty lko wy ostrzy łem obraz, aż mi dech zaparło w piersi i oderwałem okular od oka – później znów spojrzałem. Gapiłem się wprost na Smirke’a, który zdawał się by ć tak blisko, że mogłem niemal wy ciągnąć rękę i go dotknąć. Łajdak najwy raźniej w ogóle nie przejmował się sztormem, który niemal rozerwał wy spę na dwoje, i przechadzał się po werandzie swego domu z bali koły szący m mary narskim krokiem na ugięty ch nogach. Śledziłem go aż do miejsca spotkań, gdzie zatrzy mał się, by pogładzić ty lną ścianę budy nku sądu, po czy m poczłapał w stronę chaty więźniów. Tutaj stanął przed postacią, której nie zauważy łem do tej pory , ale teraz dostrzegłem, że to Jinks, który zamienił funkcję oskarży ciela na strażnika. Wy kony wał ją, siedząc rozparty w fotelu z kuflem u boku. Gdy Smirke zaczął mówić, choć oczy wiście jego słowa by ły dla mnie niezrozumiałe, Jinks drgnął i wy prostował się w fotelu, jakby zbierał repry mendę. Następnie Smirke odwrócił się, walnął kilka razy w drzwi chaty więźniów – jak zgady wałem, wy łącznie po to, by przestraszy ć zamknięty ch w środku i zakłócić im sen. Odgłos tego stukania dotarł do mnie mocno wy tłumiony , a i tak poczułem, jakby pięścią walił mi prosto w serce. Czy Natty jest wśród ty ch, którzy ucierpieli tej nocy ? Kiedy puściłem wodze wy obraźni, zobaczy łem jedy nie Scotlanda. Leżał na podłodze swojej chaty z wy bałuszony mi oczami, jakby lada chwila ciemność miała się rozstąpić, oślepiając go jakimś nowy m odrażający m brutalny m wy stępkiem. Usły szałem skrzy pienie desek, gdy przewracał się na bok. Poczułem drzazgi spadające na jego ramiona. Gorąco, niby szmatę rzuconą mu na twarz. Ujrzałem w my ślach ten obraz – i zawsty dziłem się, wiedząc, że czuję zazdrość, wy obrażając go sobie w towarzy stwie Natty . Wróciłem do rzeczy wistości w samą porę, by zobaczy ć, jak Smirke wraca do swojej chaty i znika w środku – gdzie, jak podejrzewałem, położy ł się spać. Tak czy inaczej – bezwładna cisza zaległa nad cały m obozem. Nawet ptaki du-da zamilkły ; stały w zagrodzie pomiędzy inny mi stworzeniami, z dziobami odwrócony mi w stronę bry zy , tak że pióra na ich ogonach furkotały niczy m połamane wachlarze. Kiedy oddałem lunetę kapitanowi, nie odezwał się, ale posłał mi oszczędny uśmiech. By ł to drobny przejaw uprzejmości, jednak pokrzepił me serce tak, jakby kapitan uścisnął mi dłoń – i obudził we mnie nastrój bliski zadowoleniu. Kiedy popatrzy łem na pozostały ch, wiedziałem, że oni też to odczuwają, dzięki duchowi braterstwa łączącego nas wszy stkich. Choć świt się zbliżał, kapitan nakazał nam odpoczy nek – bądź nawet sen, gdy by śmy zdołali zasnąć. I tak położy łem się na krawędzi naszego schronienia, gdzie liście niemal smagały mnie po twarzy . Tutaj wpły nąłem w stan dziwnego zawieszenia, niemal w pełni świadomy , lekko w nieby cie, na pograniczu dwóch stanów. A kiedy udało mi się przy snąć na chwilę, śniło mi się, że gubię drogę. W jedny m ze snów przedzierałem się przez puszczę pełną fantazy jny ch kształtów i dziwaczny ch odgłosów, aż dotarłem do Natty leżącej na łożu z mchu niczy m w opowieści o księżniczce. W kolejny m natknąłem się na piratów siedzący ch przy ognisku, którzy przeżuwali jakąś ohy dną dy miącą potrawę. W trzecim zastałem mego ojca w łóżku w Hispanioli, tak jak go widziałem ostatniej nocy , kiedy opuściłem dom rodzinny . Na twarzy miał trupią maskę i na ten widok przebudziłem się gwałtownie – po czy m cy kl zmagań w czasie drzemki rozpoczął się na nowo.
Podczas tego wirowania między snem a jawą czasami odzy skiwałem świadomość, a czasami zatracałem ją kompletnie, i zbliży łem się do my śli, jakby to by ło całkowicie zniknąć z powierzchni ziemi. Przez całe moje dzieciństwo, a zwłaszcza gdy zostawałem sam ze sobą na mokradłach i w inny ch odosobniony ch miejscach, poznawałem fakty doty czące naszej śmiertelności. By ło to szczególnie widoczne przy studiowaniu ży cia polujący ch na siebie stworzeń, co zawsze przy woły wało mi na my śl mą matkę – której ży cie, czy też raczej której kres ży cia stanowił fundament całej mojej wiedzy o świecie. Od chwili wy ruszenia z domu ujrzałem już oblicze Śmierci i baczniej przy jrzałem się jej poczy naniom – podczas tragedii Jordana Handsa i jego ofiary , pana Sinkera, w wy stępkach Smirke’a i jego pomagierów. Żadne z ty ch wy darzeń nie wy wołało u mnie lęku o własne ży cie, nawet kiedy poszedłem popły wać, a morze chciało mi pokazać drogę do nieba. Ani nie by łem na ty le zaskoczony moim losem, by w pełni pojąć, co się dzieje, ani nie oczekiwałem cudu ocalenia, co w istocie się zdarzy ło. Obawiałem się pojmania. Bólu. Tchórzostwa – tego też się bałem. Ale w swej młodości i zadufaniu my ślałem, że jestem odporny na rany . Ze wszy stkich skrajny ch sy tuacji, które sobie wy obrażałem, zawsze wy chodziłem cało. Teraz, gdy krople deszczu wciskały się pod ubranie, a wilgotne listowie szurało po my ch policzkach, wiara w mą niety kalność została zachwiana. Ponieważ by łem sy nem mej matki, sy nem Adama. By łem skazany na śmierć – może tego ranka, kiedy Smirke rozgniecie mnie niczy m komara. Nie odnajdę ponownie drogi do Anglii i nie usły szę szumu rzeki za oknem. Nigdy nie spotkam już mego ojca i nie będę spacerować po mokradłach pod otwartą połacią nieba. Nigdy nie zobaczę Natty i nie dowiem się, co się z nią stało.
Więcej na: www.ebook4all.pl
Rozdział 28
Za palisadę! Gdy kapitan Beamish potrząsnął mnie za ramię, leżałem bez ruchu, gapiąc się w przestrzeń i nie mrugając, żeby my ślał, iż całkiem się przebudziłem. – Doskonale, tak trzy mać, chłopcze – powiedział, co pozwoliło mi rozejrzeć się wokół bez utraty godności. Z nieba sączy ło się mdłe światło, najpierw bladozielone i fioletowe; musiało minąć kilkanaście minut, by zmieniło barwę na niebieską. – Jesteś gotowy , chłopcze? – zapy tał kapitan i nachy lił się tak blisko, że poczułem jego oddech. Pokiwałem ochoczo głową, by pokazać, że sen nie przy ćmił mej czujności, po czy m stanąłem na nogi. Prawdę mówiąc, my ślami wciąż tkwiłem tam, gdzie wcześniej, przy Natty i Scotlandzie, choć moje oczy zwróciły się ku towarzy szom, bosmanowi Kirkby ’emu i panu Tickle’owi, panu Stevensonowi i panu Creedowi. Wszy scy oni – mary narze o mężny ch sercach, choć z nasunięty mi na głowy kapeluszami i podniesiony mi kołnierzami, śladami lasu na twarzach i w przemoczony ch ubraniach – wy glądali na taką samą bandę oberwańców jak piraci obok. Stwierdziłem, że to dość krzepiące, jeśli fakty cznie dojdzie do bitki. Kapitan znów dotknął mego ramienia i wskazał na coś w dole. By ło teraz dostatecznie jasno, by wy raźnie zobaczy ć cały obóz. Żaden z piratów nie wy łamał się z przy zwy czajenia do późnego wstawania, nawet zrugany przez Smirke’a Jinks leżał nachy lony w przód w fotelu przed drzwiami chaty więźniów. Chciałem wierzy ć, że to dobry znak – bo przecież gdy by pojmali Natty , wzmocniliby warty . Kapitan popatrzy ł przeciągle na każdego z nas z osobna, a następnie ruszy ł w dół zbocza, oczekując, że pójdziemy za nim. Szy bko dotarł do krzewów, od który ch rozpoczęliśmy nasz rekonesans. Wtedy szliśmy wy prostowani, wiedząc, że nie dostrzegą nas, jeśli zachowamy ciszę – teraz poruszaliśmy się przy garbieni, jakby obawiając się, że gdzieś zza liści świśnie kula. Żaden z nas nie uwierzy ł bez zastrzeżeń w to, co mówił Scotland, że piraci mają niewielkie zapasy prochu, choć rozum podpowiadał, że w istocie taka musi by ć prawda. Kapitan zrobił kolejną milczącą odprawę; patrzy ł nam w oczy , jakby właśnie w ten sposób mógł się podzielić z nami swoim męstwem, po czy m wy szeptał: – Chodźcie, chłopcy . – I znów ruszy ł naprzód. Podobni duchom, tak cicho, jak to ty lko by ło możliwe, ruszy liśmy dalej i wkrótce stanęliśmy przy palisadzie. Kapitan jako pierwszy przeszedł przez ogrodzenie. Wiedziałem, że tak zrobi – choć wy siłek związany z pokonaniem przeszkody przy jego wadze oraz przekleństwo, które mu się wy psnęło, gdy połą kaftana zahaczy ł o jeden z zaostrzony ch pali i rozdarł go, przedostając się na drugą stronę, nieco zepsuły ogólne wrażenie. Ja sam wspiąłem się z łatwością, co pochwalił, gdy wy lądowałem obok niego. – Dobra robota, kawalerze – wy szeptał i rzucił gniewne spojrzenie na bramę w południowej ścianie, której postanowił nie uży wać. Pozostali wy lądowali obok nas, tak głośno chrzęszcząc i stukając obcasami w ziemię, iż my ślałem, że poderwą z łóżek nie ty lko pijaków, ale też leżący ch na marach. Ale potem zrobiło się cicho – zapanowała taka cisza o szczególny m natężeniu, jakby śmy znaleźli się w inny m wszechświecie, którego mieszkańcy nie oddy chali ty m samy m powietrzem, co my . Owo
wrażenie ciężaru potęgował natrętny słodki odór wy doby wający się z szopy , w której piraci zrobili sobie desty larnię. Degrengolada by ła widoczna wszędzie wokół. Trawa próbowała kiełkować tu i ówdzie pośrodku terenu, ale rosła równie mizerna i płaska, jak niemy te włosy . Okolica wokół chat by ła usiana brudny mi kuflami i fragmentami odzienia, połamany mi narzędziami i kawałkami szkła. Powierzchnie w obrębie sądu bły szczały odpy chający m poły skiem, który w istocie nadawała im rosa, choć wy glądały , jakby kleiły się od potu. Kapitan nie zwracał na to uwagi. Poruszając się z niewiary godną prędkością jak na tak postawnego mężczy znę, ruszy ł w stronę kwater więźniów. Pędząc tuż za nim, zobaczy łem, jak przy ciska prawą rękę do boku i wy suwa ostrze z pochwy . W tej samej chwili zauważy łem na ostrzu poskręcany wężowy wzór – i miałem wrażenie, że powinno mi to powiedzieć coś, czego wcześniej nie wiedziałem. Kapitan zdawał się tak miłujący m pokój człowiekiem, tak opanowany m, że na widok jego zdobionego ostrza doznałem prawdziwego wstrząsu, jakby miał skry te upodobanie do przemocy , któremu teraz dawał upust. Gdy pędziliśmy przez podwórzec, kapitan zdawał się rosnąć w oczach – choć w istocie to wiatr wy dy mał jego długi kaftan. Tak czy inaczej, straciłem z oczu Jinksa, gdy się do niego zbliży liśmy – ale po ty m, jak kapitan jeszcze bardziej przy spieszy ł, zgady wałem, że łachmy ta musiał się przebudzić i widząc nas, próbował się podnieść z fotela. Wiem na pewno ty lko ty le: kapitan wy prostował się całkowicie, nie zwalniając, uniósł prawe ramię, jakby miał zamiar wy głosić jakąś deklarację, po czy m machnął nim w dół, z nożem bły szczący m niczy m kieł. Później by ły ty lko dwa osobne odgłosy . Jedno to sapnięcie kapitana, który włoży ł w cios całą swoją siłę. Drugim by ło coś na kształt zduszonego świstu, kiedy tchnienie uszło z ciała Jinksa. Gdy dotarłem do werandy , czy li dosłownie w chwilę później, pirat wciąż siedział w swoim fotelu z kapeluszem naciągnięty m na oczy , a jego nogi sterczały wy prostowane w przód. Pozornie nic się w nim nie zmieniło – oprócz czerwonego liszaja na piersi. Bosman Kirkby , pan Tickle i dwaj pozostali mary narze weszli teraz na werandę i zajęli pozy cję po obu stronach drzwi do chaty . Ponieważ znałem ich jako uosobienia łagodności, by łem mocno zaskoczony , gdy nie zaszczy cili trupa nawet spojrzeniem, ale skupili swoją uwagę na podwórcu, a szczególnie na domu z bali należący m do piratów. By ło to bardzo rozsądne – ale wciąż nikt nie podniósł alarmu. Widziałem ty lko unoszący się z komina strumy czek dy mu, który snuł się dalej wzdłuż krokwi. Na chwilę dosłownie wstrzy maliśmy oddechy . Wrona usiadła na ziemi i zaczęła grzebać w niej swy m gruby m dziobem. Do wrony podszedł kogut, uniósł py tająco łepek, po czy m wrócił do swej gromadki. Poza ty m panował całkowity bezruch. Jeszcze bardziej niezwy kła by ła cisza, jaką nasi przy jaciele zachowy wali w swojej kwaterze – nawet kiedy kapitan odrzucił pniak blokujący drzwi i otworzy ł je, z wnętrza nie dobiegł go nawet szept. A kiedy drzwi się otworzy ły , ujrzeliśmy najbardziej zadziwiający spektakl. Całkowicie zdezorientowani więźniowie zbili się w grupę ramion, tułowi, nóg i głów – niczy m zbiór połamany ch rzeźb. Kapitan poruszy ł się jako pierwszy , przekraczając próg chaty , a wówczas ramiona i nogi odzy skały ludzką formę i sam Scotland wy łonił się z mroku, by uścisnąć dłoń swemu wy bawcy . Moja pierwsza my śl – jeśli on ży je, Natty musi by ć gdzieś w pobliżu. Ale te nadzieje legły w gruzach, kiedy spojrzałem Scotlandowi w twarz. W jego oczach nie by ło ani krzty ny radości. Przez chwilę wmawiałem sobie, że to z powodu batów, jakie musiał otrzy mać po pojmaniu – szramy na szy i i ramionach wy woły wały ból od samego patrzenia na nie. – Panicz Nat – wy szeptał ze szkockim zaśpiewem. – Co z nim? – odparł kapitan, nachy lając się tak, że ich głowy niemal się zetknęły . – Został zabrany wraz ze mną. Ściągnęli nas tu razem. Stone nas znalazł. – Ach! – jęknął kapitan.
– Przy kro mi, przy kro – ubolewał Scotland, kręcąc żałośnie głową. – Dlaczego ci przy kro, mów, człowieku! – Nie wiem. – Nie wiesz, czego nie wiesz? Mówże składniej. – Nie wiem, gdzie jest. Nie wiem, dokąd zabrali panicza Nata. Kapitan uniósł prawicę, zapewne z zamiarem dotknięcia ramienia Scotlanda, by go pocieszy ć, ale opuścił ją, bo natrafił na poranioną skórę. – Widziałeś coś? – zapy tał. – Ty lko jak go dokądś prowadzą. Zabrali go stąd. – Scotland wskazał piracką chatę. Na to nie mogłem się już dłużej pohamować. – Chcesz powiedzieć, że zabrali go do chaty ? – zapy tałem. – Zabrali go do chaty ? – Sam by łem zdziwiony , że pamiętałem, by mówić „go”, a nie „ją”. Scotland wbił wzrok w ziemię. – Przy kro mi, paniczu Jimie – powiedział tak cicho, że musiałem wy ciągać szy ję, podobnie jak kapitan, by go usły szeć. – Ale do chaty ? Tego nie widziałem. Poszedłem tędy , a oni tamtędy . Ty lko ty le wiem. Kapitan nam przerwał. Z jego zasmuconej twarzy wy czy tałem, że chce się dowiedzieć więcej, ale wie też, że musimy ruszać dalej. – Nie czas teraz – rzucił boleściwie. – Wrócimy do tego i wszy stko się wy jaśni. Scotland pokiwał głową i zawtórowałem mu, wiedząc, że nie ma wy boru – ale wszy stkie niepokoje, które ścigały mnie na wy spie, nagle zniknęły . Ich miejsce zajął smutek. Smutek i przerażenie, ale również determinacja. Odkry jemy , co mamy odkry ć, jak to powiedział kapitan. Nadzieja na radość by ła płonna, choć jeszcze nie zginęła. Kapitan najwy raźniej my ślał tak samo, wy jaśniając Scotlandowi, że powinien poprowadzić więźniów przez podwórzec, z bosmanem Kirkby m i panem Tickle’em dla ochrony . Mieli obejść Kubry kowy Sąd i wy jść przez południową bramę, a następnie zebrać się na plaży . Kapitan pójdzie za nimi, trzy mając mnie, pana Stevensona i pana Creeda w odwodzie na wy padek, gdy by piraci odzy skali rezon i zaczęli stawiać opór. Scotland ścisnął kapitana za przedramię – dłoń mu krwawiła i zostawił wilgotny ślad, gdy dotknął jego rękawa. Później rozmawiał z nim, potwierdzając szczegóły naszego planu, a ja odsunąłem się, by przy pilnować wy jścia więźniów. Scotland szedł na czele kolumny , wy prostowany jak struna. Obrzucił pusty m spojrzeniem Jinksa i toczy ł zbuntowany m wzrokiem po otwartej przestrzeni na wprost. U jego boku szła kobieta, której przy odziewek stanowiła popruta płachta brezentu z wy cięty m otworem na głowę, obwiązana liną w pasie. Choć nic nie mówiła ani nie patrzy ła na Scotlanda, założy łem, że to jego żona. Bosa i obszarpana, ze strupami na ramionach i nogach, emanowała czy mś, co można by określić jako racja – nie duma ani nie tupet osoby przy władzy , lecz coś pokrewnego pełnej rozsądku stateczności. Za tą dwójką ruszy li ich towarzy sze. Najpierw mężczy źni, wielu ze złożony mi ramionami, by się rozgrzać – choć słońce już wy łoniło się zza hory zontu i świeciło wprost na podwórzec. Niektórzy nieśli jakieś zawiniątka z doby tkiem. Inni podpierali się kijkami albo podtrzy my wali się wzajemnie, obejmując za ramiona. Wielu nosiło ślady po razach – widziałem głębokie szramy na plecach i czołach, kostki opuchnięte od lin, który mi ich krępowano. Zacisnąłem mocno zęby i obiecałem sobie w duchu, że nigdy tego nie zapomnę. Dalsza część pochodu wy wołała we mnie jeszcze większy wstrząs. Najwy raźniej więźniowie mieli swoją hierarchię w kwaterze, bo mężczy źni spali w części przy drzwiach, a kobiety leżały
dalej, w najciemniejszy m zakamarku chaty . Miało to na celu ochronę kobiet – choć by ło jasne, że na nic się ona zdała. Choć w tamty ch czasach nie by łem świadomy tego, jak nisko można upaść w poszukiwaniu rozkoszy , nie mogłem powstrzy mać łez współczucia na widok ty ch nieszczęśnic, które przemy kały obok mnie cienkim, drżący m strumy kiem. Rany na twarzach, pokrwawione nadgarstki i stopy , spękane usta, niemal całkowita nagość – wszy stko świadczy ło o okrucieństwach, które przewy ższały to, o czy m mówił nam Scotland. Potwierdzały to też ich spojrzenia. Kobiety wzrok wbiły gdzieś w dal, w punkt, który poruszał się wraz z nimi, i zdawały się trzy mać go kurczowo, jakby w transie. Ty lko jedna z nich miała iskrę ży cia – kobieta, która w dłoni ściskała jakąś książkę z rozerwaną okładką; pomy ślałem, że musi to by ć Biblia. Kiedy zatrzy mała się w słońcu, przy cisnęła mi dłoń do policzka, jakby wątpiła w moją obecność. – Jestem Rebeka – powiedziała i uśmiechnęła się do mnie. Palce miała zimne jak lód. Kiedy procesja się skończy ła, kapitan zatrzy mał się w progu, wziął głęboki wdech i zniknął w ciemności, by upewnić się, że nikt nie został w środku. Choć wiedział, że należy stąpać bardzo ostrożnie, usły szałem chwiejne szuranie jego butów i to wy starczy ło, by m wy obraził sobie, co musiał tam zobaczy ć – obrazy , które wy pchnąłem ze świadomości, kiedy ty lko wy łonił się ze środka. Otarł dłonią twarz jak ktoś, kto odgarnia pajęczy ny z oblicza, a potem zamknął drzwi i podparł je drewnianą żerdzią. Kiedy skończy ł, czoło pochodu przeszło już przez podwórzec i dotarło niemal do bramy – nasze siły , w liczbie pięćdziesięciu osób, rozciągały się na całej otwartej przestrzeni. Po części miałem nadzieję, że taka liczba ludzi może stanowić niebagatelną siłę i ty m samy m dopomóc w ucieczce. Ale też by łem w rozpaczy , gdy ż by li słabi jak trzciny na wietrze i dałoby się ich sprawnie wy ciąć. Sprzeczne uczucia sprawiły , że zamarłem na chwilę. Zerknąłem na Jinksa w fotelu o kilka kroków ode mnie i zdałem sobie sprawę, że jego śmierć w ogóle mnie nie obeszła, poza odrobiną ciekawości, bo wy dawał się taki jak poprzednio, lecz jednocześnie zupełnie inny . Cienka strużka śliny zwisała z jego popalony ch słońcem ust, ale oddech już jej nie przeszkadzał. Wtedy skierowałem wzrok za palisadę, w stronę otwartego morza. Choć od jakiegoś czasu świeciło już słońce, chmury nagle zmieniły cały obraz przy pomocy olbrzy miej gamy szarości. Szara by ła ziemia w obrębie palisady , szary popiół zalegał w zgaszony m ognisku, szara by ła bary kada, szare poletka ry żu rozciągały się aż do Ostoi, szare drzewa i kamienie widniały na Wy spie Szkieletu. Jedy nie Biała Skała znajdująca się kilkanaście metrów od brzegu stanowiła w ty m wszy stkim pojedy nczy , jasny punkt, a jedy ny m zdecy dowanie zielony m obszarem wokół by ła kępa paproci wy rastającej z jej szczy tu. Biły w nią fale wy wołujące głębokie uczucie melancholii. Szare, puste fale, na który ch nawet nie by ło śladu po Słowiku. Nigdy nie by łem podejrzliwy m dzieckiem, nie wierzy łem też w żadne czary niemające podstaw w prawach natury . Ale kiedy ten obraz zniknął i pojawił się następny , zastanawiałem się, czy moja niedola w jakiś przedziwny sposób nie wy wołała tego wszy stkiego, co nastąpiło potem. Mówiąc prosty m języ kiem – pragnienie, by opuścić Wy spę Skarbów, wdarło się do my ch my śli z taką siłą, że podziałało na mnie jak głośne klaśnięcie albo krzy k. Przy najmniej by ło czy mś namacalny m, choć najwy raźniej oczy wisty m dla inny ch. Bo kiedy znów spojrzałem na podwórzec, spostrzegłem, że piraci w końcu obudzili się z pijackiego otępienia i zaczęli się zbierać na werandzie przed chatą. Poczułem, że w jakimś stopniu jestem odpowiedzialny za ów fakt, choć przecież nie można mnie by ło za to winić.
Rozdział 29
Rozmowa przy bramie Smirke wy szedł z chaty jako pierwszy , ziewając i pocierając głowę otwartą dłonią. To budzenie trwało przez kilka sekund, po czy m nagle zrozumiał, co się dzieje, i zaczął wściekle machać rękami, ry cząc na swy ch kompanów, by naty chmiast wstali. Kiedy dostrzegłem pistolet wetknięty za pas, moje serce zaczęło bić szy bszy m ry tmem. – Jinks! – zadudnił w stronę ciała wciąż pozornie śpiącego pirata, a kiedy ani drgnęło, posy pały się przekleństwa, które moim zdaniem pognały duszę jego kamrata wprost do piekielny ch czeluści. Kiedy tak klął, przy pomniałem sobie, że Scotland uważa go za potwora. Wściekłość wy lewała się z niego już na sam widok Smirke’a, tworząc aurę nieprzeniknioną niczy m stal. Kapitan nie by ł ty m ani trochę zdumiony i wciąż wy dawał rozkazy wy raźny m i zdecy dowany m głosem. – Bosmanie Kirkby ! – zawołał. – Nie ma co się teraz skradać. Niech pan pędzi do brzegu, ile sił w nogach. By ła to rozsądna rada, lecz przy jęta z o wiele mniejszy m rozsądkiem. Sam widok Smirke’a wy wołał panikę wśród więźniów, którzy bły skawicznie zaczęli biec na oślep w stronę południowego wy jścia z obozu. Ten chaos czy nił z nich łatwą zwierzy nę – choć widziałem, że i tak mogą utrzy mać przewagę, gdy by udało im się przejść przez bramę, bo kapitan broniłby ich niczy m współczesny Horacjusz Jednooki. Pozostali piraci dołączy li do Smirke’a na werandzie, wciągając pospiesznie koszule, zapinając pasy , naciskając kapelusze na głowę i wpadając na siebie, co wy woły wało wy buchy wściekłości. Doliczy łem się dziesięciu mężczy zn, zgodnie z relacją Scotlanda, który mówił o dziesięciu rozbitkach z Achillesa. Jeden, jak zauważy łem, miał gęstą, siwą brodę sięgającą mu niemal do pasa. Inny dzierży ł rozwidlony ruszt, który m machał w naszą stronę niczy m dwuręczny m mieczem. Wszy stko to czy niło z nich dość komiczną zbieraninę łotrów, ale ich groźby by ły bardzo realne. Jednak to wszy stko nic w porównaniu ze Stone’em, który pojawił się u boku Smirke’a niczy m upiór z koszmaru. Jego pociągła twarz by ła blada jak ściana i nie wy rażała żadny ch emocji, a szrama wokół szy i wy glądała niczy m zawiązana chusta. Spojrzał na Jinksa, potem znów na nas, i wolno obnaży ł zęby . Choć sugerowało to, iż chce nas pożreć i przeżuć, wciąż stał bez ruchu, a jego porcelanowe ślepia ły pały jakby poruszane za sprawą jakiejś maszy nerii. By łem ty m zaskoczony – zdziwiony , że piraci nie ruszy li na nas od razu. Ale kiedy patrzy łem na Smirke’a krążącego koły szący m się krokiem po werandzie i jego pistolet szorujący o rapier przy pasie, zacząłem rozumieć. Prawdopodobnie zabicie kamrata by ło dla niego przejawem skrajnej bezczelności, ale nie miał powodów do pośpiechu – by ł całkowicie pewien, że pokona nas w walce. W jego oczach by liśmy bezbronni jak ptaszęta na gałęzi, mógł poskręcać nam karki, kiedy ty lko chciał. Tak czy inaczej, spieszy liśmy się bardzo i gdy wy prowadziliśmy ostatnie osoby z naszej grupy przez bramę, kapitan rozkazał panu Stevensonowi i panu Creedowi zająć miejsce po jednej stronie bramy , ja zaś przy kucnąłem po drugiej. W ten sposób stanęliśmy za drewnianą zasłoną palisady . Kapitan ty mczasem usadowił się w samy m środku tej matni, stając w rozkroku niczy m na pokładzie Słowika na pełny m morzu.
Przy sunąłem się bliżej niego i zerknąłem na naszy ch przeciwników. Smirke i pozostali ruszy li w naszą stronę ciężkim krokiem i zatrzy mali się pięć metrów przed bramą. Wszy scy dy szeli ciężko, ale bardziej z podniecenia niż z wy siłku, niczy m ogary dochodzące zdoby czy . Gdy stanęli tak blisko, mogłem zobaczy ć, że ich dłonie i twarze są upstrzone chorobowy mi plamami – podobnie ich usta, poczerniałe od nadmiernego słońca. Spodziewałem się, że Smirke obrzuci nas pogardliwy m spojrzeniem, gotów rzucić nam się do gardeł. W jego spojrzeniu widziałem lekceważenie, ale też olbrzy mią ciekawość. By liśmy największą grupą nieznajomy ch, jaką widział od dawna – i choć nie pasowała mu nasza obecność, nie potrafił ukry ć fascy nacji nami. Naszy mi twarzami, ubraniami, włosami – wszy stko to, my cali by liśmy dla niego obiektem zadziwienia. Przy najmniej przez jakiś czas – bo w mgnieniu oka Smirke zdawał się nasy cić głód nowości i powrócił do swy ch stary ch nawy ków. Wziął się pod boki. Skinął wielką, rozczochraną łepety ną. Przebiegł języ kiem po połamany ch pniakach zębów. Pozwolił sobie nawet na parsknięcie śmiechem. Gdy by miał większy zapas amunicji, z pewnością rozprawiłby się z nami od razu. – Macie dość ukry wania się? – Smirke w końcu przemówił z ekstrawagancką bezczelnością w głosie, a ślina w jego ustach nadała wy powiedzianemu zdaniu nowy , złowróżbny kontekst. To pierwsze słowa, które usły szałem, niebędące przekleństwami, a pomimo tego sposób, w jaki je wy powiadał, miał wszelkie cechy obelgi. Żaden z nas się nie odezwał, więc miałem okazję, by przy jrzeć mu się uważniej. Zagięcia jego kaftana, rękawy oraz koszula by ły szty wne od brudu. – Macie dość podchodów i ukry wania twarzy ? – ciągnął dalej Smirke, ale nagle wy krzy knął: – Macie dość mordowania moich ludzi we śnie? – Słowa te miały pokazać, że jest górą, i dla podkreślenia efektu zerknął w stronę brzegu, gdzie pan Tickle zagonił więźniów, zbijając ich w zwartą grupę. Scotland stał na jej czele z nagimi ramionami założony mi z ty łu, jakby jego ciało miało stanowić tarczę chroniącą ich wszy stkich. Spojrzałem na niego z podziwem, ale również z pełną ciekawości rezerwą. Niemal całą swą uwagę skupiłem teraz na kapitanie, jakby m w milczeniu nakazy wał mu zapy tać o Natty , żeby wiedzieć, co się z nią stało. Ale kapitan obrał własny kurs. – Nikt się nie ukry wał – powiedział z przekonujący m pozorny m spokojem. – Ja ty lko wszy stko obserwowałem. Patrzy łem, jak pan prowadzisz tę swoją posiadłość. – Moją posiadłość! – powtórzy ł Smirke. – To więcej niż posiadłość, zapewniam pana. Nie interesowało go już, co się dzieje na brzegu, gdy ż z zadowoleniem stwierdził, że więźniowie wciąż są w jego zasięgu. Znów zaczął przy glądać się kapitanowi – patrzy ł mu prosto w oczy , by odczy tać my śli, ale spoglądał też na jego buty , spodnie, kaftan, nawet na to, w jaki sposób przy cina bokobrody (dość niezgrabnie, ale dostatecznie równo). Podczas tej obserwacji koniuszek jego języ ka, gruby i czerwony , wciąż pojawiał się między spalony mi od słońca ustami, by je zwilży ć. Przechodził, co zauważy łem, drugi atak ciekawości, bo z jednej strony miał ochotę zabić intruza, a z drugiej usiąść z nim i wy słuchać wieści z szerokiego świata. Kapitan zrozumiał tę rozterkę równie dobrze jak ja i postanowił wy korzy stać ją na swoją korzy ść. – Raczy pan rozwinąć tę my śl – powiedział ze stanowczą śmiałością w głosie. Ani się zająknął o Jinksie, a i Smirke też najwy raźniej nie zamierzał po nim rozpaczać. – Moja posiadłość to królestwo – odparł Smirke. – A teraz wy się w nim znaleźliście, ty m samy m jest pan jedny m z jego oby wateli. Jedny m z moich oby wateli. – Należę wy łącznie do siebie i do Anglii – odpowiedział kapitan głosem spokojny m niczy m toń w stawie. – I dzięki temu mogę nazy wać się wolny m człowiekiem. Na ty le wolny m, by m
mógł się przy najmniej przy jrzeć pańskiemu królestwu. Smirke wy glądał na zbitego z tropu – nie przy wy kł do wy słuchiwania opinii, które są sprzeczne z jego zdaniem. Choć insty nkt nakazy wał mu rzucić się bły skawicznie na intruzów (co widziałem po ty m, jak jego palce stężały na rękojeści rapiera), to przy pomniał sobie, kim by ł wcześniej – zwy kły m żeglarzem, który wiedział, gdzie jego miejsce i że należy słuchać lepszy ch od siebie. – I jakiż to werdy kt suponujesz, panie kapitanie, kiedy już się przy jrzałeś? – Nie muszę niczego suponować – odparował kapitan. – Znam go aż za dobrze. Uważam, żeś pan jest zakałą ludzkości. Złodziejem, zdrajcą i mordercą. Postanowiłem, że zabiorę cię ze sobą do Londy nu, gdzie staniesz przed obliczem sprawiedliwości i usły szy sz wy rok, na który ś zasłuży ł. Ty i cała reszta. – Tu zatoczy ł krąg dłonią, by objąć ty m gestem stojący ch obok i za Smirkiem ludzi. Gdy przy pominam sobie dzisiaj te słowa, które przy taczam wiernie, dostrzegam, że by ły nieco szty wne i belferskie. Kapitan miał takie cechy . Ale świadczy ły one wy łącznie o jego przy zwoitości, nie by ły wadą, a poza ty m wtedy wy dawały się bardzo adekwatne do sy tuacji. Zabrzmiały niczy m głos prawdy – i choć wy powiedziane tak dosadnie i celowo naraziły nas na większe niebezpieczeństwo, niosły ze sobą również ulgę. Określiliśmy nasze stanowisko i wiedzieliśmy , że będziemy musieli się go trzy mać. Smirke by ł wy raźnie dotknięty , kiedy usły szał, jaki los szy kuje mu kapitan. Ale nie ruszał się i o to też kapitanowi chodziło. Im dłużej trwała ich konfrontacja, ty m więcej czasu miał Słowik, by przy pły nąć nam w sukurs. – Zapomina się pan, kapitanie – wy buchnął Smirke i zobaczy łem, jak drżą mu usta. – Pańskie ży cie i ży cie członków pańskiej załogi do mnie należy . Jak zechcę, to będzie pan ży ł. Jak zechcę, to pan zginie. Swego czasu pły wałem po morzach, poznałem też ląd. Widziałem rzeczy dobre i złe, lepsze i gorsze, piękną pogodę i paskudną pogodę, kończące się zapasy i ty m podobne. I powiadam panu, że nigdy m nie widział, jak dobre wy chodzi na dobre. Lubię takich, co uderzają pierwsi, bo trupy nie kąsają, tak to widzę, amen, i niech się dzieje wola boża. Trupy nie kąsają. Choć jego słowa mnie przeraziły , zostały wy powiedziane z taką buńczucznością, z ty m jego wy wracaniem oczu, że wy warły na nas efekt znacznie mniejszy niż zamierzony . Mój nastrój jednak wkrótce się zmienił, bo gdy Smirke już skończy ł z pogróżkami, odrzucił głowę do ty łu i wy buchnął gromkim śmiechem. Rechot by ł tak głośny , że przestraszy ł kilka papużek gniazdujący ch na drzewach obok palisady , które śmignęły w stronę Ostoi niczy m zielone strzały . Podobne ry ki kojarzy ły mi się wy łącznie z utratą zmy słów, a do tego ucichły równie gwałtownie, jak się zaczęły . Wówczas Smirke wbił w kapitana swój kaprawy wzrok i wy cedził straszliwie jadowity m głosem: – Zdechniesz jak ten szczeniak, którego tu posłałeś, tchórzu. Zwiadowca, jak mu tam by ło na imię. Zabawne, że rzuciłeś monetę o jego ostatnie tchnienie. Zabawne, że posłałeś go jak świnię na rzeź. Mówił o Natty i choć wiedziałem, że to podważy autory tet kapitana, nie mogłem powstrzy mać tego, co miało nastąpić. Wy prostowałem się za palisadą i krzy knąłem do Smirke’a: – Coś ty zrobił? Nastąpiła krótka chwila bezruchu, w której kapitan odwrócił się, by na mnie spojrzeć, jednocześnie wy jmując pistolet zza pasa. Najwy raźniej uważał, że mój okrzy k zakłóci uzy skaną przez niego równowagę i szy bciej sprowokuje wy buch przemocy po jednej ze stron. – Co zrobiłem? – odparł Smirke, ospale poruszając biodrami. – A co ci do tego, szczeniaku? Utraciłeś coś cennego? – W jego głosie by ło coś przedziwnego i pomy ślałem, że odkry ł
tajemnicę Natty . Jego kolejne słowa, choć równie przerażające, upewniły mnie jednak, że sugestia by ła my lna. – Twój kompan – powiedział – nie pożegluje już z tobą po morzach i oceanach. Teraz kroczy pod ziemią, bezpieczny od morskich niebezpieczeństw i sztormów. Gdy Smirke wy mówił te słowa, na dźwięk który ch serce ścisnęło mi się tak mocno, jakby wraził mi dłoń w piersi, piraci przy sunęli się do niego, pomrukując coś i kręcąc się nerwowo. Zdawali się potwierdzać to, co powiedział – choć pełne znaczenie jego słów wciąż by ło dla mnie tajemnicą. Przy jąłem, że zdarzy ło się najgorsze i, tak czy inaczej, zacznie się moja żałoba, o ile okoliczności mi na nią pozwolą. Ale gdy Smirke skończy ł swą przemowę, splótł dłonie na piersi, ukazując radość ze swej podłości, jego pomagier Stone w końcu wy szedł naprzód. Stone’a cechowała tak wielka obojętność wobec wszy stkich spraw, że widać by ło, iż nie dba o nikogo ani o nic – co jednocześnie potwierdzało, że jest nieprzejednany w osiąganiu wy znaczonego celu. Doszedł do wniosku, że ma dość metod Smirke’a i chciał obrać bardziej bezpośrednią drogę, by wszy stko zakończy ć. Na to znów przy kucnąłem i zerknąłem jak poprzednio zza krańca bramy – wy dawało mi się, że spoglądam na trupa, który już nie czuje bólu, lecz inny ch raczy nim obficie. Kapitan by ł wciąż zdecy dowany , by przeciągać ten impas tak długo, jak to możliwe. – Pan się my li – powiedział, ignorując Stone’a i zwracając się wy łącznie do Smirke’a. – Dałem panu szansę na dostrzeżenie zła, jakie pan tu uczy niłeś, by ś się pan poddał sprawiedliwości. Jeśli pan tego nie zrobi, nie będę miał wy boru i będę zmuszony wziąć pana w areszt; pana i pańskich pomagierów. To wzbudziło kolejny ry k śmiechu. – Sły szeliście, chłopcy ? – zapy tał Smirke, kiedy odzy skał mowę. – Kapitan wy garnie nas wszy stkich z kubry ku. Potrafimy okiełznać sztorm, ale nadajemy się ty lko na szubienicę. Co o ty m my ślicie, chłopaki? Jak się spodziewał, pomruki za jego plecami urosły do ujadania i wznieciły ogólny jazgot. Wiedziałem, że nie zdoła powstrzy mać dłużej swoich ludzi i odwróciłem się na chwilę, by spojrzeć do ty łu w nadziei na jakieś wy bawienie. Doznałem niezwy kle smutnego zawodu. Drzewa wzdłuż brzegu zatoki drżały w szary m świetle, jakby odczuwały ten sam lęk co my . Podobnie listowie na Białej Skale, która leżała niecały kilometr stąd i by ła całkowicie otoczona wodą – pióropusz z paproci drżał z dziwną zaciętością, a za nim puste fale ciągnęły się po hory zont. Kiedy odwróciłem się ponownie w stronę bramy , zobaczy łem, że długa zwłoka właśnie się zakończy ła. Smirke w końcu stracił cierpliwość do kapitana, do jego kąśliwy ch uwag i do ludzi burzący ch mu się za plecami – wy ciągnął pistolet zza pasa. By ło to cudownie staromodne i nieporęczne urządzenie, ale nie miałem złudzeń, że zupełnie sprawne. Gdy Smirke odciągnął naciąg iglicy , zamknął oko i zerknął z lubością wzdłuż lufy ; odegrał spektakl zawierający aż nadto wy razistą sugestię. Pozwoliło to naszemu kapitanowi unieść własną broń, na którą Smirke zdawał się nie zwracać uwagi, a może nawet jej nie zauważy ł. Najwy raźniej wierzy ł, że kapitan nie będzie miał odwagi wy palić jako pierwszy i – po długich latach rozpustnego ży cia – zaczął uważać się za nieśmiertelnego. Kiedy to przedstawienie dobiegło końca, obaj mężczy źni stanęli z bronią wy celowaną w serce drugiego. Wsty d mi przy znać, że dopiero wtedy w pełni zrozumiałem, na co patrzę. Od początku wiedziałem, że nasza przy goda będzie niebezpieczna. Widziałem, jak dwaj mężczy źni zginęli na morzu. Bałem się o Natty i podejrzewałem, że przy jdzie mi ją opłakiwać. Niemal straciłem ży cie i zostałem zmuszony do kontemplacji spraw ostateczny ch. Ale nigdy nie podejrzewałem,
że moje ży cie przy wiedzie mnie do takiej chwili. Nie, że kapitan znajdzie się w śmiertelny m niebezpieczeństwie. Ten kapitan, który przeprowadził nas przez wiele niebezpieczeństw. Którego ży czliwość zdawała się lekiem na całe okrucieństwo świata. Który zajął się mną równie troskliwie, jak by to uczy nił mój ojciec. Z tą my ślą – by ł mi jak ojciec – znów skoczy łem na równe nogi, wy krzy kując jedno słowo: „Nie!”, jakby m rzeczy wiście by ł niedojrzały m, zapalczy wy m młokosem. Nie ucichło jeszcze echo mego okrzy ku, gdy zrozumiałem, że chcąc chronić kapitana, naraziłem go na większe ry zy ko – ponieważ teraz musiał mnie wy pchnąć za palisadę dla mego bezpieczeństwa. A kiedy wy prostował się po moim wy buchu i zaczął znów mierzy ć do Smirke’a z pistoletu, ten zacisnął palec na spuście swojej broni i wy strzelił. Dwóch mężczy zn nie dzieliły nawet trzy metry i wy dawało się, że kapitan nie ma szans. Tak sobie od razu pomy ślałem, wpadając w odmęty wzburzonego strumienia my śli – trwogi, poczucia winy , wstrząsu i przerażenia. Ale strumień nagle zmalał, czy raczej zmienił swój bieg. Pistolet Smirke’a, zamiast wy dać z siebie odgłos eksplozji, zady mił i parsknął ty lko, bo zby t długo trzy mano go w pogotowiu i zamókł albo miał inną usterkę – i by ło po wszy stkim. Spodziewałem, że kapitan jakoś to skomentuje, choćby ty lko po to, by wy pełnić kolejne minuty . Ale wiedział, że czas na rozmowy już minął. I tak z odwagą, którą uznałem za wy jątkową, nie zwrócił nawet uwagi na to, co się zdarzy ło, i nie spuszczał Smirke’a z celownika. Ten wy glądał, jakby uszło z niego całe powietrze, zwiesił ramiona, a ubranie wisiało teraz na nim niczy m na strachu na wróble. Kapitan natomiast zdawał się potężnieć i twardnieć, wy chy lił się nawet nieco w przód, by mieć pewność, że kula dosięgnie celu. Wy palił – rozległ się głośny huk, jakby dwa kawałki drewna trzasnęły o siebie, a echo odbiło się od rosnący ch wkoło drzew. Czy Smirke padł? Czy jego załoga go podtrzy mała, a następnie wściekle ruszy ła do ataku, by wy ciąć nas w pień? Wy obrażałem sobie to wszy stko – ale nic takiego się nie wy darzy ło. Bo niemal w tej samej sekundzie, w której Smirke zatoczy ł się w ty ł, odezwał się kolejny odgłos, którego z początku nie zanotowałem. By ło to donośny brzęk, taki jaki się czasami sły szy w kuźni. Niczy m człowiek niespełna rozumu patrzy łem na Smirke’a, szukając jakiegoś wy jaśnienia. Choć twarz miał wy krzy wioną niczy m gargulec, wciąż stał. Jego szerokie usta otwierały się, jednak nie by zaczerpnąć ostatnie tchnienie, ale by wy dać z siebie kolejny ohy dny , dudniący rechot. – My ślisz sobie… – krzy knął, gdy znów odzy skał równowagę, a rozbawienie na jego twarzy przemieniło się w nienawiść. – My ślisz sobie, że tak łatwo jest załatwić starego Smirke’a, co, kapitanie? My ślisz sobie, że możesz zedrzeć koronę z tej głowy i objąć królestwo w posiadanie? Albo że możesz zakraść się tu z załogą złożoną z idiotów i dzieci i zabrać mnie za morze, tam gdzie nie mam najmniejszej chęci pły nąć? Zamilkł, by nabrać powietrza, rzucając spojrzeniem bły skawice niczy m jakiś Goliat. Kapitan, co dostrzegłem z trwogą, już nie patrzy ł mu w oczy , ale majstrował coś przy swoim pistolecie. Wtedy rzuciłem się do niego z sakwą, żeby mógł zacząć ładować broń. By ła to prawdziwie żałosna takty ka i jedy nie bardziej rozwścieczy ła Smirke’a. – Jesteś pan tchórzem, panie kapitanie – zary czał Smirke. – I cholerny m głupcem, uzurpatorem i nadęty m, mały m chwalipiętą… Rozpłatam cię na pół, ja ci… – By ł tak pobudzony , że słowa zachodziły jedno na drugie, walcząc o pierwszeństwo i zbijając się w dźwięki, które bardziej przy pominały chrząkanie czy burczenie, by w końcu rozmy ć się całkowicie, na co zaczął szarpać za guziki kamizeli, gdzie ślad po kuli kapitana widniał wprost w miejscu serca. Dziwaczna niezdarność krępowała jego ruchy – a może by ła to przy padłość mego umy słu, który zaczął dostrzegać to, czego nie chciał zrozumieć. Smirke wolno uniósł poły kaftana, który
uparcie nosił (jak sądzę – jako sy mbol władzy ) pomimo rosnącego upału, a potem podniósł koszulę. Pod spodem ujrzałem grubą pły tę z brązowego metalu wiszącą mu na szy i na wy smołowanej lince – by ła pokry ta srebrny mi śladami po uderzeniach młota. Pomy ślałem, że prawdopodobnie jest to denko starego rondla, które zostało odcięte i uformowane w ten sposób. Pozostałości po kuli kapitana równomiernie rozpłaszczone na jego powierzchni wy glądały tak nieszkodliwie, jak pomarszczona poczwarka moty la. Kapitan jęknął, gdy to zobaczy ł, i ramiona mu opadły . W tej utracie rezonu by ło coś, co wstrząsnęło mną o wiele mocniej niż to, co rozegrało się później, choć sprawiło, że pokochałem go jeszcze bardziej. Upuścił na ziemię pistolet, który odbił się w moim kierunku po darni, jakby ży ł własny m ży ciem. Pochwy ciłem go i poczułem rękojeść mokrą od potu. Miałem oczy wiście zamiar sam naładować broń, lecz los wy trącił nam inicjaty wę z dłoni. Palce mi drżały , gdy piraci ruszy li w stronę bramy , i podniosłem wzrok, jakby m chciał przeprosić za moje guzdralstwo. Nie by ło potrzeby . Kapitan zapomniał już o swoim pistolecie i wy ciągnął broń z pochwy . Następnie machnął odważnie swy m ostrzem w stronę wrogów, zachęcając jednego z nich, by stanął do walki. Nie by ło to jednak przekonujące przedstawienie, najwy raźniej podlane rozpaczą, a nie wściekłością. Tak czy inaczej, nie zrobiło ono na Smirke’u żadnego wrażenia. Zrobił długi krok naprzód, wy ciągając swój pałasz i stukając brudny m paluchem w puklerz tak, że metal wy dał z siebie stłumiony brzęk. Ubranie już nie wisiało na nim, lecz mocno opinało ciężkie ramiona i nogi. – No co, zabijesz mnie tą igiełką, kapitanie? – zapy tał. – Zamordujesz mnie szpilą do kapelusza, tak jak zamordowałeś mego druha, pana Jinksa, niech mu ziemia lekką będzie? – Zerknął przez ramię, nie odwracając głowy , a jedy nie wy wracając oczami. – Wiele pły wałem z my m kompanem, panem Jinksem. Dzieliłem z nim większą samotność, niż chce mi się o ty m mówić. A ty ś zamordował go we śnie? No to py tam cię teraz, czy tak postępuje chrześcijański gentleman, imć kapitanie? Czy taki dajesz przy kład swy m młody m załogantom i towarzy szom, z który mi posilasz się w tej samej mesie? – Zamilkł z ty mi słowy , by przełknąć ślinę i posłać mi obmierzłe spojrzenie, po czy m ciągnął dalej z celową powolnością: – Jesteś mordercą i ja jestem mordercą, kapitanie, tak to widzę. Jaka jest między nami różnica? Żadna. Nie ma żadnej różnicy między nami. Może ty lko taka, że mnie to… – Tu wzruszy ł ramionami, aż puklerz zakoły sał mu się na szy i. – …mnie to mniej przeszkadza. Smirke opuścił teraz swoją broń, stukając szty chem w ziemię, jakby zamierzał wy płoszy ć zwierzy nę z kry jówki. I kiedy zbliży ł się do kapitana, jego załoga ruszy ła za nim niczy m cień, tak zbita w kupę, że pomy ślałem, iż nawet nie będą musieli wy mieniać z nami ciosów, bo wy starczy , że nas wy duszą na śmierć. Nagle obraz się zmienił. Nieważne, czy od początku to planował, czy też nagle przy szło mu to do głowy , Stone wy rwał się z tłumu i wy szedł przed grupę piratów. Smirke by ł najwy raźniej nieco zaskoczony i gotów zagrodzić mu drogę do kapitana, aby odzy skać dowodzenie. Ale kiedy spojrzał w puste oczy Stone’a, zmienił zdanie, zamknął usta i ty lko skinął głową – po czy m zassał powietrze przez zęby w ohy dny m wy czekiwaniu na ucztę. Stone odgarnął długie strąki biały ch włosów z twarzy , po czy m w niezwy kle wy mowny m geście uniósł prawe ramię, wy prostował je i najwy raźniej wskazał na morze. Ale nie palcem. Wskazy wał bronią. Niewielkim, srebrny m pistoletem. Jednak nie kierował go w stronę oceanu, ale w czoło kapitana. Stone nie odezwał się ani słowem, ani nawet nie mrugnął. Po prostu wy celował, palec mu stężał i poruszy ł się nieznacznie, po czy m rozległ się wy strzał.
Ponieważ widziałem, jak Smirke przeży ł taki sam atak, przez chwilę wy dawało mi się, że wszy stko odbędzie się podobnie. Ale by ło to niemożliwe. W chwilę po wy strzale z broni Stone’a kapitan padł do ty łu jak kłoda, a kiedy jego ciało uderzy ło o ziemię, poczułem drżenie w dłoniach i kolanach. Klęczałem na trawie i jego twarz znalazła się o metr od mojej, a stary , wy służony kapelusz, zielony ze śladami pleśni na szy ciu, spadł mu z głowy . Zobaczy łem go wy raźniej niż kiedy kolwiek – z piegami na nosie i policzkach, z rzęsami koloru piasku, które ciemniały , zbliżając się do powiek, i srebrzy sty mi bokobrodami na szczęce. Pośrodku brwi, które często podziwiałem za całą gamę uczuć, jaką potrafił za ich pomocą wy razić, widniała niewielka, czarna dziura, nad którą wciąż unosił się kłębek dy mu. – Och, sir – usły szałem własne słowa wy powiedziane głosem, który ledwo rozpoznałem jako swój. By ł to pierwszy dźwięk, który przerwał ciszę, biegnąc przez ciężkie powietrze niczy m odgłos pękającego lodu – i nagle, ku memu wielkiemu zaskoczeniu, odbił się echem od brzegu za my mi plecami. Nie, to nie by ło echo. Nie potrafiłem zrozumieć głośny ch okrzy ków radości, dopóki nie odwróciłem się i nie zobaczy łem Słowika, który wy glądał tak ślicznie, jak okręt w butelce, przedzierając się przez fale na końcu półwy spu i sunąc w stronę Ostoi.
Rozdział 30
Bitwa na brzegu Chciałem tam pozostać i zatopić się w żalu. Chciałem wpełznąć w głąb ziemi i zakry ć się trawą niczy m kocem, żeby m mógł ty lko tak leżeć niezauważony obok kapitana. Mój umy sł nie by ł jeszcze gotów, by wy jść spod jego opiekuńczy ch skrzy deł. Mój insty nkt jednak… Insty nktu nie interesowało nic oprócz ratowania ży cia. Podskoczy łem do góry z godną pogardy ży wotnością, chwy ciłem broń kapitana leżącą w jego rozwartej dłoni, zrobiłem zwrot i ruszy łem biegiem w stronę brzegu. Kątem oka dostrzegłem pana Stevensona i pana Creeda, którzy ruszy li w moje ślady – Stevenson ściągał kapelusz z głowy , by nie stracić go w ty m pędzie. Skóra na jego czole by ła biała jak śnieg, co stanowiło wy raźny kontrast z ogorzałą twarzą. Z każdy m krokiem oczekiwałem salwy z muszkietów albo cięcia ostrzem w ramię. Ale Smirke i jego ludzie nie uczy nili niczego, bo by ć może stwierdzili, że stanowimy zby t łatwy cel, albo też pojawienie się Słowika całkowicie zbiło ich z pantały ku. Gdy biegłem, próbując zebrać my śli, usły szałem, jak nawołują się wzajem – komentując, jak pięknie wy gląda nasz statek i że wkrótce będą mogli wrócić do domu. Gdy zerknąłem przez ramię, zobaczy łem, jak kilku z nich pokazuje na statek i klepie kompanów po plecach, jedy nie Smirke i Stone zdawali się podchodzić do tego wszy stkiego ze stoickim spokojem – Smirke, ponieważ napawał się ciałem leżący m nieopodal, a Stone, ponieważ skupił się na ładowaniu broni. Teren, przez który biegłem – może lepiej powiedzieć: nad który m leciałem – by ł dawny m bagniskiem, zmieniony m przez Scotlanda i jego towarzy szy w poletka ry żowe. Nawet w takim pędzie widziałem, jak równo rosną rośliny i jak dokładnie wszy stko tu zostało uporządkowane – rządki młody ch pędów oraz niskie wały tworzące coś na kształt tarasu ciągnącego się niemal do brzegu, w miejscu, w który m ży zna gleba ustępowała miejsca piaskom. Na ten widok odruchowo musiałem wy soko podnosić nogi, ponieważ nie chciałem stratować tego, co stworzy li z tak wielkim wy siłkiem, chociaż w tej ucieczce stawką by ło moje ży cie. Kiedy całą trójką dopadliśmy do brzegu, bosman Kirkby i pan Tickle ruszy li nam biegiem na spotkanie – pan Tickle z wy gaszoną fajką zaciśniętą między zębami. Chociaż nie by ł kapitanem, poczułem niezwy kłą ulgę na widok niezwy kłego zdecy dowania na jego twarzy , zwłaszcza odkąd więźniowie, do niedawna stojący w zwartej grupie na piasku, rozproszy li się, widząc całe zamieszanie. Jedno czy dwoje z nich padło na ziemię, przy ciskając twarz do piasku i mamrocząc modlitwy , które sły szała jedy nie Matka Ziemia. Inni wbiegli do wody i stali pośród fal rozbijający ch się o ich kolana, nie mogąc podjąć decy zji, co jest ważniejsze – piraci za nimi czy Słowik, który teraz stanął o sto metrów od brzegu i rzucał kotwicę. Udręczenie naszy ch przy jaciół w połączeniu z ich nagością i strachem dawało niezwy kle żałosny widok. Jedy nie Scotland zachował spokój – wciąż stał z wy ciągnięty mi ramionami, żeby jego żona mogła się w nich skry ć. By ł to odważny przejaw buntu, ale również postawa niezwy kle desperacka i żałosna, ponieważ nie miał żadnej broni prócz swej odwagi. Czy też żadnej, dopóki nie podałem mu kordelasa kapitana, wciąż ciepłego od mej dłoni, wy ciągając zza pasa swój krótki szty let. Nasze dwa ostrza brzęknęły o siebie, jakby przy pieczętowały braterstwo między nami. – Dziękuję ci, paniczu Jim – powiedział z posępną twarzą, a potem dodał poety cko, jak to miał w zwy czaju: – Teraz każdy z nas jest kapitanem. – W istocie, tak właśnie jest – odparłem.
– Będzie z nas dumny . – W istocie, tak właśnie będzie – odpowiedziałem, choć kiedy znów spojrzałem w głąb lądu, nie by łem o ty m przekonany . Smirke skończy ł triumfować nad kapitanem i wolny m krokiem wy prowadzał swy ch ludzi zza palisady . Rozciągnęli się w ty ralierę, aby nikt im się nie prześliznął. Nie mówili do siebie, nawet nie pomstowali na nas, ale szli w posępny m milczeniu, machając od niechcenia swy mi pałaszami na boki, jakby kosili trawę. Kiedy się do nas zbliżali, najbardziej przerażającą rzeczą – straszniejszą niż spodziewana masakra – by ły ich wilcze, wy głodniałe spojrzenia. Każde machnięcie stalowy m ostrzem świadczy ło o ty m, że piraci wy trzebią nas z wielką radością, a ta rozkosz będzie ledwo preludium do celu, czy li do zajęcia Słowika i ucieczki z wy spy do ży cia, jakie sobie wy biorą. W ty m momencie, kiedy zrozumiałem wielkie prawdopodobieństwo nadciągającej katastrofy , spostrzegłem, że moje przerażenie ulotniło się bez śladu i znów mogę sensownie my śleć. Nie żeby m pogodził się ze zbliżającą się śmiercią, bo oto odnalazłem w sobie wolę, by zachować godność – postanawiając zakończy ć ży cie w sposób, który będzie mnie odróżniał od my ch oprawców. Chciałem walczy ć najlepiej, jak potrafiłem. Nie mogłem pozwolić, by osłabła moja odwaga, bo znalazłem się daleko od domu, straciłem Natty i widziałem śmierć kapitana. Nie mogłem pozwolić, by Śmierć my ślała, iż zy skała nade mną przewagę, bom nagrzeszy ł w ży ciu – szczególnie kradnąc mapę i zdradzając swego ojca. Chciałem wierzy ć, że przewiny te będą mi darowane. Przy jąłem drugi ży wot dany mi, gdy zostałem uratowany z morskich odmętów. Nie wy raziłem ty ch my śli słowami – oczy wiście, że nie, bo oznaczały przy pły w wiary w siebie, nadarzającą się możliwość, której uchwy ciłem się wy łącznie dla siebie. Nie jestem w stanie w inny sposób wy jaśnić zmiany , jaka we mnie zaszła w ty ch chwilach na plaży . Za sobą sły szałem krzy ki dobiegające ze Słowika, gdy żeglarze spuszczali jolkę na fale i zaczęli wiosłować w naszą stronę. To poskromiło moją nerwowość. Wokół mnie roztaczało się piękno świata – biała piana pęczniejąca na szary ch falach, drżąca linia drzew wokół piedestału Wzgórza Lunety , blask ptasich skrzy deł pomiędzy drzewami w lesie. To wzmocniło moje zdecy dowanie. Ale główna inspiracja pochodziła z mego wnętrza. Przemieniłem się w anioła śmierci na tak długo, jak to potrzebne. Bosman Kirkby i pozostali z naszego oddziału, w który m teraz by ł również Scotland, utworzy li szereg wzdłuż plaży z więźniami kulący mi się w pły ciźnie za naszy mi plecami. Nie by li w stanie przy jść nam z pomocą, a bez nich stanowiliśmy jedy nie garstkę przeciwko sporej grupie nadciągający ch na nas piratów. Ty m samy m opóźnienie starcia działało na naszą korzy ść – do czasu dobicia szalupy do brzegu – co piraci również pojęli. Ostatnich kilkanaście metrów przeby li dużo szy bciej, tratując poletka ry żowe, a następnie głośno tupiąc na bardziej stabilny m piasku. Bosman znajdował się na szpicy naszego oddziału, a na wprost niego szedł Smirke. Obok bosmana stał pan Tickle, wciąż gry zący cy buch swej fajki, który ruszy ł na jednego z łowców niewolników – paskudnie wy glądającego ty pa ze świdrujący mi oczami i w płaszczu, który wy glądał, jakby został uszy ty z gałązek i łat. Scotland stał pośrodku na wprost Stone’a – i choć nie by ła to stosowna chwila, by roztrząsać nierówne szanse takiego spotkania, zauważy łem z ulgą, że Stone schował pistolet i szy kuje się do walki szermierczej. Pan Stevenson stał blisko pana Creeda, na wprost hałastry łowców niewolników, którzy nie mogli się zdecy dować, kto z nich ma iść na pierwszy ogień, a kto osłaniać ty ły , dlatego też trącali się ostrzami, wy wołując niezły harmider. Moimi przeciwnikami by li dwaj osobnicy , który ch wcześniej nie widziałem w obozie – łowcy niewolników z Achillesa. Jeden wy glądał niczy m mała, przy garbiona małpa, która teraz zaczęła przerzucać broń z ręki do ręki z wielką wprawą, a drugi by ł wy ższy , starszy i ciężki jak kloc, z twarzą upstrzoną strupami i z przy mknięty mi oczami.
Ruszy łem najpierw na niego, wy łączając umy sł, by nie sły szeć szczęku broni, zgrzy tania i przekleństw, które teraz wy buchły wokół ze zdwojoną siłą. Człowiek-małpa (tak jak by zrobiło to zwierzę) zdawał się siedzieć towarzy szowi na karku, nieustannie trajlując: – Turner, z dołu go, ciachnij go od dołu. Tam, w klejnoty . Dziabnij go, no, dziabnij! Stary Turner niemal całkowicie ignorował te porady i rzucił się na mnie z ostrzem uniesiony m ku górze – najwy raźniej mając ochotę uderzy ć prosto w głowę, by od razu skończy ć ten pojedy nek. Czy potknął się na piasku, czy też ja by łem zwinniejszy , głowy nie dam. Wiem ty lko ty le: gdy jego broń by ła wciąż wy soko wzniesiona ku górze, moja trafiła w jego brzuszy sko, zagłębiając się (ponieważ by łem niższy ) od dołu pod klatkę piersiową, a następnie ostrze wśliznęło się wprost w pirackie serce. Konsy stencja ciała by ła gęstsza niż u wieprza, a strumień krwi, jaki się zaczął z niego wy lewać, przy pomniał mi świniobicie. Wy ciekała kleisty m, ciepły m strumieniem wprost na me dłonie, aż pospiesznie wy rwałem ostrze jak oparzony . Człowiek-małpa w mgnieniu oka skoczy ł na mnie z wy ciem, bły skając zębami, jakby miał zamiar mnie nimi chapsnąć, zamiast uży wać broni. Zaczęliśmy krąży ć wokół siebie – i w ty m czasie miałem okazję zobaczy ć, jak Turner w końcu opuszcza swą broń. Nie, żeby celowo w morderczy m ciosie znad głowy , ale z ciężkim, niecelny m machnięciem, które zakończy ło się wbiciem szty chu w piach, a jego ciało zwaliło się na sterczący na sztorc pałasz. Twarz mu pobladła; jedy nie zaczerwienienia na ranach na policzkach i czole pozostały krwistoczerwone. – Chcesz mnie zabić, co, szczeniaku? – zatrajkotał małpiszon. – Wy kończy łeś starego Turnera, co, i przez ciebie jego żona owdowiała? I te małe sierotki, całe mrowie, sierotki w portach, do który ch zawijał tu i ówdzie, kto je teraz nakarmi? Przy moim nowo odkry ty m zdecy dowaniu słowa te nie wy warły na mnie najmniejszego wrażenia. Kiedy ty lko wy konałem kilka kółek i poznałem przeciwnika, zrobiłem bezpośredni wy pad, który zaskoczy ł go niezmiernie. Pałasz wy padł mu z dłoni przy parowaniu, a końcówka mego szty letu wbiła się w jego grdy kę, w zagłębieniu pod jabłkiem Adama. – Ach – wy szeptał pełny m zadziwienia głosem osoby , która znalazła odpowiedź na wielką, od dawna dręczącą ją tajemnicę. Tę wiedzę zachował jednak dla siebie. Gdy ty lko wy brzmiało to westchnienie, wraz z oddechem uszło z niego ży cie. Wtedy on również przewrócił się na piasek, gdzie jego głowa spoczęła obok uda przy jaciela Turnera. I leżeli teraz razem niczy m dwóch mężczy zn po obfity m posiłku – gruby i słoniowaty Turner, a obok małpiszon wciąż młody , lecz ły sy . Kiedy spojrzałem na nich, oczekiwałem wstrząsu, przy pły wu litości bądź odrazy . Nie poczułem niczego takiego. Zamiast tego pod czaszką odezwał się spokojny głos, który oznajmił: „Zabiłeś człowieka. Zabiłeś dwóch ludzi”. W inny ch momentach mego ży cia takie zdanie zapewne wy dałoby mi się prawdziwy m okropieństwem. W ty m dziwny m stanie, w jakim się znajdowałem, by ło jedy nie stwierdzeniem faktu. Nie zastanawiałem się, co to może znaczy ć – taka przemiana z jednej egzy stencji w drugą. My ślałem jedy nie o swoich przy jaciołach, który ch pojedy nki by ły o wiele bardziej wy równane niż moje. Najdalej ode mnie Smirke i bosman Kirkby stali na wprost siebie, machając swy mi pałaszami z metody czną zaciekłością. (Smirke, co zauważy łem, dy szał już ciężko i spocił się cały ). Pan Tickle, pan Stevenson i pan Creed również nie dawali sobie dmuchać w kaszę. Stevenson z uniesioną brodą i wy razem pogardy na twarzy , jakby uważał tę całą sprawę z bijaty ką za awanturę poniżej jego godności. Creed przeskakujący szy bko z nogi na nogę. Pan Tickle stał niczy m rasowy gwardzista i nie oddawał pola, siekąc i kłując, jakby chciał zademonstrować biegłość w wy sy łaniu sy gnałów – pałaszem, a nie flagami. Starcie Stone’a i Scotlanda by ło o wiele bardziej wy szukane. Scotland najwy raźniej stwierdził, że tak długa niewola działała na jego niekorzy ść, co też by ło prawdą, zwłaszcza pod względem siły i wy trzy małości. Odsuwał się od swego wroga, brodząc po kostki w wodzie i od
czasu do czasu robiąc wy pad w przód. Rany na jego barkach i świeże pękniecie na środku czaszki sprawiały wrażenie, jakby otrzy mał je przed chwilą. W rzeczy wistości by ły to wcześniejsze obrażenia, które zadano mu za palisadą; teraz Stone nie miał ochoty na zwarcia. To wahanie zdawało się dość dziwne, dopóki nie spostrzegłem po krabich manewrach pirata, że Stone w rzeczy wistości nie jest zby t zainteresowany Scotlandem, lecz ty m, co widzi za nim. By ła to kobieta, która szła za nim, kiedy wy łonił się z domu z bali. Jego żona. Piszę te słowa, jakby m relacjonował na miejscu przebieg bitwy , w której miałem czas odetchnąć, odejść na bok i obserwować. Nie by ło takiej okazji – jedy nie krótka przerwa, zanim znów rzuciłem się w wir walki, ale w takiej właśnie chwili zauważy łem tę kobietę ze szczególną wy razistością. By ła niemal tego samego wzrostu co Scotland i w ty m samy m wieku, z rozwichrzony mi kędzierzawy mi włosami, skórą koloru hebanu, emanująca dumą i wy niosłością, która upodabniała ją do Scotlanda. Miałem dopiero usły szeć jej głos, ale ślepa furia w jej oczach ewidentnie czy niła wszelką przemowę całkowicie zbędną. By ło jasne, że nie ty lko pragnie śmierci Stone’a. Pragnie, by to Scotland go zabił, zniszczy ł wszelki ślad po nim, żeby całkowicie zmiótł go z powierzchni ziemi. W tamtej chwili poczułem moc jej wściekłości – widząc, jak się prostuje, stojąc po kolana w wodzie, groza związana z obozem piratów i wszy stkim, z czy m kojarzy ło się to miejsce, wzniosła się na nieznane mi wcześniej wy ży ny . Smirke by ł wy starczająco bezduszny , ale insty nkt podpowiadał mi, że to Stone ponosił odpowiedzialność za największe bezeceństwa. Chłód we wzroku tego mężczy zny mógł zmieniać w kamień – by ło to spojrzenie jaszczura, bazy liszka o zaciśnięty m py sku i trupioblady m obliczu. Choć zastanawiałem się, czy istnieje jakakolwiek broń zdolna położy ć kres jego egzy stencji, ponieważ już przeży ł podrzy nanie gardła, rzuciłem się, by podbiec do Scotlanda i zadać sprawiedliwy cios. Dostrzegłem, że szalupa jest dalej od brzegu, niż mogłem się spodziewać. Obserwując, jak wioślarze się pocą, a inni wy lewają wodę przelewającą się przez burty , stwierdziłem, że natrafili na mocny prąd znoszący ich w morze – bez wątpienia mający swe źródło w potężny m strumieniu wody wpadającej do zatoki nieopodal miejsca, gdzie stali na kotwicy . By ło jasne, że musimy bronić się zaciekle jeszcze przez kilka minut. Mówiąc dokładniej – to mnie wy dawało się, że kilka minut dzieli nas od wy grania tego starcia. Nie tak miało by ć. Choć by najmniej nie schlebiałem sobie my ślą, że Stone chciał uniknąć spotkania ze mną, na mój widok ruszy ł z kopy ta, by dokonać tego, co sobie wcześniej obmy ślił. Zamiast bić się ze Scotlandem, a przy okazji próbować wy kończy ć i mnie, wy cofał się i stanął na szczy cie niewielkiej piaskowej łachy oddzielającej poletka ry żowe od brzegu. Tu zatrzy mał się i przez chwilę spoglądał w dół skarpy , w miejsce, w który m staliśmy ramię w ramię ze Scotlandem, a następnie popatrzy ł w morze, skąd pośród potężniejący ch i opadający ch fal dobiegały wy raźne okrzy ki moich towarzy szy . Obwiniam się za to, że nie pojąłem, co chodziło mu po łbie. Od tamtej pory wciąż klnę na siebie w my ślach. Gdy by m wtedy zachował zimną krew i pomy ślał, popędziłby m naprzód bez względu na niebezpieczeństwo, a z pomocą Scotlanda zapewne zmógłby m łajdaka. Ale stało się inaczej i jak ostatni głupiec czekałem, aż Stone ponownie na nas ruszy . Dało mu to pewną przewagę. W mgnieniu oka, opanowany do granic szaleństwa, wbił rapier w piach (czemu towarzy szy ł głośny sy k, jakby ostrze by ło rozgrzane do czerwoności), po czy m sięgnął długą ręką do kaftana i wy ciągnął srebrny pistolet – ten sam, z którego zastrzelił kapitana. Następnie uniósł go w wy prostowanej ręce i wy celował by najmniej nie w moje serce ani w Scotlanda, ty lko pomiędzy nami, gdzieś dalej – w żonę Scotlanda. Zrobił to z czy stego, wy rachowanego okrucieństwa, gdy ż wiedział, przy czy ną jakiej rozpaczy stanie się ten czy n.
Nieszczęście Scotlanda rozpoczęło się od pociągnięcia za spust – zobaczy ł w lot, co się musiało stać. Dlatego zamiast się uchy lić albo odskoczy ć, odwrócił się, by ujrzeć to, co już i tak widział w my ślach – żonę padającą na wznak wprost w fale. Fale przelewały się po niej, a jej ciało wciąż koły sało się na wodzie niczy m dziecko w koły sce. Kręcone włosy leniwie unosiły się na powierzchni. Podobnie jak krew sącząca się z piersi. Zobaczy łem to na sekundę przed ty m, jak Scotland ruszy ł pędem w stronę żony , przy klęknął, podniósł ciało do góry i cały ociekający wodą zaczął wy krzy kiwać jej imię. To by ło straszliwe, głośne zawodzenie – najsmutniejszy odgłos, jaki sły szałem w ży ciu. Ty lko tego potrzebowałem, by zacząć wspinać się po skarpie w stronę Stone’a. Pomy ślałem, że będzie ładował pistolet albo przy najmniej wy ciągnie rapier z piasku, by posłać mnie w zaświaty w ten czy inny sposób. W rzeczy wistości w ogóle nie przejął się mną ani ty m, co zrobił przed chwilą. Patrzy ł nad naszy mi głowami na morze – nie w stronę szalupy czy Słowika, lecz w kierunku pierzastego wzgórka Białej Skały , która rozciągała się między brzegiem a Wy spą Szkieletu. Ten jeden jedy ny raz dostrzegłem, jak coś mu się zmienia na twarzy – jego nieruchoma maska stopiła się niczy m wosk, kurcząc się w gry masie. Krew uderzy ła mu na policzki, a długa szrama zaczerwieniła się wokół szy i, tak że sprawiała wrażenie świeżej rany . – Smirke! – zawołał piskliwy m szeptem. – Smirke, Smirke! – Na piasku nieco dalej jego kapitan oderwał się od bosmana Kirkby ’ego, spojrzał w kierunku wskazy wany m przez swego adiutanta i wówczas on również zmienił barwę niczy m kameleon. – Panie Stone – odkrzy knął rwący m się głosem. – Za mną! Za mną! – Kiedy ty lko padł ten rozkaz, obaj pognali, zostawiając nas na plaży . Zniknęli między poletkami ry żu i weszli w zarośla rosnące po obu stronach strumienia, którego prąd tak długo odrzucał naszy ch przy jaciół od brzegu.
Rozdział 31
Na Białej Skale Moja ulga na widok pierzchający ch Smirke’a i Stone’a by ła tak wielka – a stała się jeszcze większa, gdy zobaczy łem, jak ich pomagierzy też biorą nogi za pas i znikają w zaroślach – że nie zadawałem sobie py tań, cóż takiego mogło ich skłonić do rejterady . Dopiero kiedy upewniłem się, że zniknęli i nie grozi już nam niechy bna śmierć, zacząłem spoglądać na morze, szukając odpowiedzi. Przez chwilę nie dostrzegałem niczego oprócz szarego morza i Słowika. Później spojrzałem ponownie na Białą Skałę. A potem na wieńczące ją paprocie. Wtedy wśród liści dostrzegłem jakiś cień. Potem cień zaczął się materializować w kształt. Następnie kształt przeobraził się w osobę. A osoba miała swoją twarz. I wtedy ją dostrzegłem, oczy , nos i usta. Wtedy zobaczy łem Natty . Najpierw pomy ślałem – mam jakieś zwidy . Wizję na skutek strachu i podniecenia bitwą. Przesłoniłem oczy i przy jrzałem się uważniej, by się upewnić. Nawet to nie przekonało mnie całkowicie, bo widoczność nie by ła najlepsza, a do tego dzielił nas spory dy stans – aż przy pomniałem sobie zadziwiony wzrok piratów. By li przerażeni, bo my śleli, że Natty nie ży je. Ich zaskoczenie stanowiło dowód, że jest inaczej. Mój insty nkt podsunął mi naturalne zachowanie w tej sy tuacji – by zawołać ją po imieniu, by ją wskazać inny m, zacząć podskakiwać na piasku, otworzy ć ramiona na powitanie i pokazać jej radość, jaka mnie opanowała. Ale powstrzy małem się. Śmierć kapitana wciąż ciąży ła mi na sercu, co sprawiło, że wszelka radość by ła nienaturalna. Również w obliczu rozpaczy Scotlanda, który klęczał w wodzie przy żonie, doty kał jej twarzy i włosów i mruczał słowa, który ch nie by ła już w stanie usły szeć. Ten widok, który stanął mi przed oczy ma tuż po ujrzeniu Natty , wy wołał tak silną mieszankę żalu i radości, że poczułem, jak nogi wrastają mi w ziemię. Ale mówiąc szczerze, nie miałem najmniejszy ch wątpliwości, dokąd muszę się udać najpierw. Wahałem się ty lko chwilę, i już ruszy łem, rozbry zgując fale, by pomóc Scotlandowi wy nieść jego żonę na brzeg. Nie wspomniałem nawet o Natty . Zachowując ty le godności, ile się dało, podnieśliśmy martwą kobietę i zanieśliśmy na brzeg. Położy liśmy ciało na piasku, a nasi przy jaciele zebrali się wokół. Scotland trzy mał żonę za rękę i gładził ją swy mi długimi palcami, jakby starał się zachować wciąż tlące się w niej ciepło. – Zostawcie nas – powiedział po chwili, a kiedy zobaczy ł, że nie mamy na to ochoty , powtórzy ł to żądanie bardziej stanowczo. – Zostawcie nas. Proszę. Ociągaliśmy się, ale by ła to forma okazy wania ży czliwości. Zrobiliśmy jednak, o co prosił, rozpraszając się na brzegu i rozmawiając ze sobą przy ciszony mi głosami. Stanąłem między bosmanem Kirkby m i panem Tickle’em, żeby wy jawić im swą tajemnicę. Na początku nie chcieli mi uwierzy ć, podobnie jak ja pogodzili się z jej śmiercią i odrzucenie tej my śli przy szło im z trudem. Ale kiedy ostrożne sy gnały przez wodę napotkały na dźwięki głosu, który poznaliśmy wszy scy , zmienili zdanie i poczuli radość. – Już położy łem krzy ży k na chłopaku – powiedział bosman, czego wcześniej nie chciał przy znać. Pan Tickle nie posunął się aż tak daleko, ale powtarzał wciąż: – Nat to by czy chłopak, dobry chłopak ten nasz Nat. Dobry chłopak z niego. – Jakby brał korepety cje z konwersacji u Kleksa. Aby to uczcić, zapalił swoją fajkę po raz pierwszy od
dłuższego czasu, na co bły skawicznie zareagowała morska bry za, ciskając rzęsisty deszcz iskier na jego brodę. Ta sama bry za zaczęła również ściągać naszą okrętową balię w stronę brzegu z większą już prędkością, ponieważ udało się jej ujść przy brzeżnemu prądowi. Obserwowanie, jak pokonuje fale, by ło niezwy kle krzepiące, choć na pokładzie szalupy mogło zmieścić się góra tuzin osób i trzeba będzie zrobić pięć, sześć kursów na Słowika, by wszy scy znaleźli się bezpiecznie na statku. Perspekty wa takiej zwłoki by ła dość niepokojąca, bo wiedzieliśmy , że Smirke i pozostali w każdej chwili mogą wrócić. Choć jeden z ludzi w szalupie zabrał strzelbę, a inni mieli ze trzy pałasze, wciąż by liśmy w mniejszości w stosunku do naszy ch wrogów – który ch, jak obliczy łem, by ło koło dziesięciu, włączając w to Smirke’a i Stone’a, i posiadali przecież jeszcze znacznie więcej broni. Kiedy szalupa w końcu zaszurała na piasku, w wielkim pośpiechu zacząłem wprowadzać naszy ch podopieczny ch do łodzi. Ale nie by ła to prosta sprawa. Każdy z nich by ł wy cieńczony do granic wy trzy małości już w chwili uwolnienia. Teraz, gdy musieli kry ć się na wolny m powietrzu, gdy by li świadkami kolejny ch okrucieństw i mieli świadomość, że za chwilę mogą zostać wy cięci w pień, wielu z nich nie potrafiło ustać na nogach. Strach zmienił ich w bezwolne szmaciane lalki. Niektórzy by li tak zdezorientowani, że wzięli swy ch wy bawicieli za prześladowców – i opierali nam się niemrawo, drapiąc i jęcząc. Jeden z nich ugry zł pana Tickle’a w brodę (czego ten nie poczuł przez gęsty zarost) i sam musiałem gonić za młodą kobietą, która aż się skuliła, widząc moją wy ciągniętą pomocną dłoń. Drżała w my m uścisku, gdy prowadziłem ją z powrotem do łodzi. W obliczu takich trudności bosman Kirkby postanowił, że Scotland, pan Tickle i ja powinniśmy towarzy szy ć pierwszej grupie w drodze na statek, po czy m wrócić po drugą. Pozwolił, by m mógł osobiście uratować Natty , gdy po drodze zatrzy mamy się przy Białej Skale. Scotlanda wy brał, gdy ż ty lko on mógł uspokoić swoich przy jaciół w ich własny m języ ku. Kiedy łódź się zapełniła, przebiegłem po plaży , by namówić Scotlanda i przekonać go, że musi to zrobić. Spodziewałem się oporu z jego strony , bo założy łem, że będzie zby t skupiony na żałobie. Ale on nie wahał się długo – ty lko przez chwilę, kiedy wpatry wał się w oblicze swej żony , z niezwy kłą, przeciągającą się czułością doty kając jej włosów. Następnie wstał. – Widziałem panicza Nata – powiedział, na co aż zaniemówiłem, bo nie sądziłem, że zauważy ł cokolwiek poza swą żoną. – Ona… – zacząłem, chcąc ty lko przekazać to, co by ło oczy wiste, że ży je. Ale w cały m ty m uniesieniu pomy liłem się. – Ona – powtórzy ł Scotland, robiąc smutną minę. Nie by ło to py tanie. Dowodziło ty lko, że zna sekret Natty i uważa, że jest to tajemnica, którą warto zachować. – No tak – odparłem cicho. – Ona. – Wiedziałem od początku – powiedział. – Ale rozumiałem, iż ma powody , żeby dalej się ukry wać. Oboje je mieliście. – Dzięki ci za zrozumienie. – powiedziałem mu i podałem dłoń. Znów poczułem szorstkość jego palców na mej dłoni. – No tak – mówiłem dalej. – Przy najmniej jest bezpieczna. Scotland westchnął, po czy m zmruży ł oczy i spojrzał w stronę Białej Skały , gdzie Natty siedziała teraz wśród paproci. Zdawało się, że Scotland ma zamiar coś dodać, a ponieważ wy dawało mi się, że chce porówny wać swój los z ty m, co mnie się przy darzy ło, przerwałem, żeby oszczędzić tego nam obu. – Możemy zabrać Natty w drodze powrotnej – powiedziałem. – Będzie bezpieczna na pokładzie Słowika, a my tu skończy my sami. – Będzie miała ci coś do powiedzenia – odparł.
– Tak, to prawda – powiedziałem, bo my ślałem, że chodzi mu o to, iż będziemy się cieszy ć z naszego spotkania. Scotland pokręcił przecząco głową. – Sam zobaczy sz – powiedział i prawie się uśmiechnął. Wtedy , najwy raźniej dochodząc do wniosku, że zby t daleko odszedł od tego, o czy m powinien my śleć, odwrócił się, by ponownie spojrzeć na żonę. Po chwili milczenia zawołał któregoś z przy jaciół z grupy zebranej przy szalupie. By ł to szpakowaty mężczy zna mniej więcej dwa razy starszy od niego, którego zwieszone ramiona, poorana bliznami twarz i dłonie aż nadto dobitnie ukazy wały , jak wiele wy cierpiał na wy spie. Mimo to przy gnał do nas przez piasek długimi susami i rozmawiał bardzo czule ze Scotlandem. Nie rozumiałem, co mówi, ale odgadłem istotę sprawy , kiedy przy kląkł u stóp żony Scotlanda z dłońmi na kolanach. Miał trzy mać straż do naszego powrotu. Scotland podziękował mu, po czy m skłonił się i przeżegnał. Później poszedł ze mną, nawet raz się nie obejrzawszy . Gdy weszliśmy do szalupy , zrozumieliśmy , że jeśli nie będziemy siedzieć bez ruchu, utrzy mując równowagę, to bardzo szy bko zaliczy my wy wrotkę do morza. Nawet teraz fale wy ciągały po nas swe wy głodniałe łapska, tak że wkrótce siedzieliśmy po kostki w wodzie. Pan Tickle, który mianował się dowódcą wioślarzy , starał się ograniczy ć mary narskie przekleństwa do niezbędnego minimum. Siedziałem wciśnięty między Scotlanda i Rebekę, więźniarkę, która przedstawiła mi się po wy jściu z domu z bali, tę z Biblią w ręku. Ściskała teraz mocno Pismo Święte, jakby by ło w stanie dopomóc jej w utrzy maniu się na wodzie, przy ty kając brodę niemal do piersi. Oprócz tego, co usły szałem wy raźnie, nuciła coś pod nosem – jeśli szept można nazwać śpiewaniem. Rozpoznałem w tej melodii stary hy mn „Dłoń Pasterza”. Gdy los swój składam w Pasterza dłonie, Wiedzie mnie do Krainy Ulubionej, Panie Jezu, prowadź mnie do niej. Gdy słyszę słowa, które Pasterz mówi mi, Wiem, że policzone moje dni, Panie Jezu, daj mój dom ujrzeć mi. Gdy schronię się w Pasterza mego cieple, Bez srebra i złota będzie mi lepiej, Panie Jezu, do swego domu zaprowadź mnie. Słuchałem ty ch słów w nabożny m milczeniu. Scotland, który zaskakiwał mnie niemal wszy stkim, co robił, nie by ł już taki cierpliwy . Zanim jeszcze pieśń dobiegła końca, przy padł do jednego z wioślarzy , którzy właśnie wrócili ze Słowika, i zadał mu jakieś py tanie. W ty m huku wiatru i łomocie fal nie sły szałem dokładnie jego odpowiedzi – ty lko ty le, że zawierała zdanie „aby nas pomścić”. Odpowiedź Scotlanda by ła jednak dostatecznie wy raźna. Wy mamrotał: „Bardzo dobrze, bardzo dobrze” i zaczął grzebać w niewielkim schowku pod swoim siedzeniem, po czy m wy jął przedmiot wielkości głowy człowieka, owinięty gruby m płótnem, a do tego zabezpieczony szpagatem. Kiedy nasi wioślarze obracali szalupę w wodzie, aż skierowali jej dziób w stronę Białej Skały i Słowika za nią, zapy tałem, co zawiera paczka. Scotland umieścił ją ostrożnie na nagim kolanie i patrzy ł na mnie z głową przekrzy wioną na bok, niczy m kos słuchający , co mówi robak w ziemi. – To nasza broń – odparł, po czy m dodał szeptem: – Spójrz na Skałę.
Zrobiłem, o co prosił – i by łem zadziwiony , że powiedział to tak spokojnie. Nawet nie sto metrów dalej z ujścia największego ze strumieni wlewający ch się do Ostoi wy pły nęło grubo ciosane canoe, w który m siedzieli Smirke i Stone, wiosłując zapalczy wie i skutecznie zmierzając w ty m samy m kierunku co my . Dopóki pozostawali na gładkiej toni słodkiej wody , pły nęli bardzo szy bko, niesieni przez bardzo silny prąd. Kiedy jednak dotarli do morza, już nie poruszali się z taką prędkością – choć obaj wściekle wiosłowali, przewalając wodę piórami wioseł, jakby sam diabeł ich gonił. Ty lko że to nie strach ściganego pchał ich dalej, ale usilne pragnienie dotarcia do tego, co znajduje się przed nimi. Pomy ślałem, że pewnie chodzi im o Natty , którą by ło teraz wy raźnie widać w jej miniaturowej, naturalnej twierdzy . Kry jąca się w paprociach, z kapeluszem naciśnięty m na głowę i mocno ściśnięty mi kolanami, bardziej przy pominała dziecko, które coś zbroiło, niż młodą kobietę, której ży cie wisi na włosku. Wrażenie niewinności, jaką emanowała, sprawiało, że moje serce pędziło do niej jak strzała. Usły szałem też, jak głośno ją nawołuję raz za razem: – Natty ! Natty ! Natty ! – Jakby mogło to w jakiś sposób wpły nąć na szy bszą pracę wioseł. Ale szalupy nie zbudowano do regat, poza ty m wciąż nabierała wody . Dziób przedzierał się przez fale. Woda pry skała nam w twarze. Wszy stko wy dawało się cięższe, powolniejsze i bardziej niezgrabne z minuty na minutę. Wkradała się też większa beznadzieja, co mogłem mierzy ć stopniowy m zagłębianiem się Natty w paprocie, coraz głębiej – choć wciąż by ło ją widać. Mogłem ty lko siedzieć na ty łku, gdy Smirke i Stone pędzili w swoim canoe wzdłuż małej wy sepki ostatkiem sił. Nic też nie mogłem zrobić, gdy patrzy łem na ich zręczne manewry . Smirke został w łodzi, utrzy mując równowagę, a Stone skoczy ł na górę, by schwy tać ofiarę. Zobaczy łem, jak w jedny m końcu Białej Skały zatrzęsły się paprocie, potem na środku, a następnie w innej części i znów pośrodku, bo Natty postanowiła rozegrać szy bką i poniżającą dla prześladowców grę w chowanego. W końcu dostrzegłem gwałtowne zamieszanie i trzęsące się długie łody gi paproci oraz usły szałem krzy k, gdy Stone spadł na nią (tak sobie to wy obrażałem) niczy m jastrząb na skowronka. W ty m momencie wciąż znajdowaliśmy się o dziesięć metrów od Skały , ale niezwy kle niepokojący widok i dźwięki pojmania podwoiły jeszcze siły my ch kompanów. Przebrnęliśmy z wielkim pluskiem przez ostatni fragment wody i zaczęliśmy szorować o białe głazy w tej samej chwili, gdy Stone zaciągnął Natty do łódki, a Smirke zaczął wiosłować, by ruszy ć w stronę brzegu. Nie by ło mu łatwo, przez Natty , która walczy ła zawzięcie. Kopnęła na oślep, trafiając Smirke’a w dłoń. Oderwał się od wiosła na chwilę, próbując ją strząsnąć. Stone ty mczasem miał zamiar uderzy ć dziewczy nę wiosłem w głowę, niczy m człowiek chcący ogłuszy ć węgorza – ale im bardziej się starał, ty m ona gwałtowniej się wy ry wała, ty m bardziej koły sała się ich łódeczka i ty m samy m coraz bardziej miał ochotę sięgnąć po drasty czniejsze środki. Wiedziałem o ty m, bo dostrzegłem, jak nagle wzruszy ł ramionami i wy prostował się, sięgając jedną ręką do poły swego długiego płaszcza – do kieszeni, w której trzy mał srebrny pistolet. – Uderzcie w środek łodzi! – krzy knąłem do moich towarzy szy , namawiając ich, by doprowadzili do kolizji, która w zamy śle miała przewrócić Stone’a. Wioślarzom nie trzeba by ło powtarzać. Z całą siłą, jaką zdołali z siebie wy krzesać, i przy całej wadze załogi i pasażerów szalupy , uderzy liśmy w sam środek canoe. Stone rzeczy wiście stracił równowagę i padł jak długi, lądując w idioty cznej pozie z nogami w górze. Smirke by ł bardziej opanowany , jeśli można określić tak człowieka z twarzą wy krzy wioną wściekłością. Pomy ślałem, że canoe zatonie – co by ło moim zamierzeniem. Ale nic nie działo się tak, jak to sobie przedstawiałem. Canoe ledwo zaskrzy piało, zachwiało się i zakręciło na bok, po czy m
zaczęło sunąć wzdłuż naszej szalupy aż zapiszczała burta. Oblicza trójki pasażerów miałem teraz na wy ciągnięcie ręki – Stone zachował kamienną twarz w pełni uwiary godniającą jego pseudonim. Smirke przewracał oczami i otwierał obszerne usta niczy m paszczę rzy gacza try skającego wodą. A Natty miała błagalny wy raz twarzy . – Jim! – zawołała do mnie głosem, którego nigdy nie zapomnę. By ła to chwila, kiedy zrozumiałem, że o mnie nie zapomniała i w której wy dawało mi się, iż utraciłem ją na zawsze. To jednak nie mój głos ją uspokoił, choć uważam, że moje spojrzenie wbite w jej oczy powiedziało wszy stko, co powinna wiedzieć. By ł to głos Scotlanda. Gdy nasze łodzie wciąż pły nęły sczepione ze sobą, skoczy ł na równe nogi, aż zachy botaliśmy się gwałtownie na naszy ch siedzeniach. – Skacz! – krzy knął Scotland i machnął lewą dłonią, co znaczy ło, że musi skoczy ć wprost do morza, zamiast do naszej szalupy . Prawą dłonią podniósł paczkę, którą uprzednio trzy mał na kolanach. Rozwinął ją już i zobaczy łem, co jest w środku. Jeden z koszy , które wraz z kapitanem przy nieśliśmy z naszej ekspedy cji. Kosz wy konany z uszty wnionej wikliny przy kry ty niewielką klapką. Kosz, w który m by ły węże. Scotland wciąż trzy mał jedną rękę wy soko w górze, kiedy pokry wka zaczęła podskakiwać, jakby zawartość by ła bliska wrzenia, a po chwili ześliznęła się i spadła na dno łodzi. Scotland nie odezwał się ani słowem. Nie spojrzał do góry – nie widział ty m samy m poły skujący ch splotów, które zaczęły się rozwijać w powietrzu. Ale wy warły niezatarte wrażenie. Choć stworzenia zdawały się zachowy wać spokój, na widok zdjęty ch ciekawością węży wy chodzący ch z kosza na wszy stkie strony wszy scy zaczęli panikować. Niektórzy z naszy ch pasażerów wpadli w ogromne przerażenie i obawiałem się, że nam wy wrócą łódkę. W rzeczy wistości katastrofa by ła całkiem innej natury . Scotland postawił prawą stopę na ławie biegnącej przez całą długość szalupy , a lewą oparł na burcie. Twarze Smirke’a i Stone’a wy krzy wił gry mas przerażenia, gdy zrozumieli, jaką to plagę ma zamiar na nich zrzucić. Zachowy wali się jak sparaliżowani. Natty , którą widziałem jako rozmazaną chmurę, nie panowała już nad sobą i zaczęła wy ry wać się za burtę. Powtarzałem sobie, że tego właśnie Scotland oczekuje po niej przed uraczeniem jej prześladowców wężami. Ale w uniesieniu wy wołany m przy pły wem odwagi, sam stracił równowagę. Wpadł do canoe wraz z koszy kiem, zamiast cisnąć w nich samy mi zwierzętami. Wiatr i fale zamilkły . Łkanie w naszej łódce zredukowało się do pojedy nczego westchnienia. Ry k piratów to betka. Jeśli o mnie chodzi, widziałem jedy nie długie ciało Scotlanda lecące w powietrzu i spadające wprost na wroga. Wy dał z siebie przy ty m gromki okrzy k: – Wy skakuj, Nat! Wy skakuj! Tak szy bko dopełnił się ów obraz, że nie od razu zauważy łem, iż zawiera również inne elementy . Jedny m z nich by ła Natty ześlizgująca się po burcie canoe i już pluskająca w morskiej wodzie, zanim Scotland wpadł do łodzi. Ruszy ła pospiesznie w stronę szalupy i dopadła do burty od przeciwnej strony niż ta, przy której siedziałem. Wtedy zniknęła mi z oczu, bo została pochwy cona przez inne dłonie, chcące ją wciągnąć do środka. Kolejny m elementem by ł koszy k Scotlanda chroboczący o wewnętrzną burtę canoe i cztery czy pięć węży wy lewający ch się z niego niczy m festony kręcony ch, siwy ch włosów. Ponieważ Scotland, węże i piraci momentalnie zbili się w jedną masę, nie mogłem zobaczy ć, co stało się dalej – choć efekty ty ch wy darzeń by ły dostatecznie jasne. Canoe odsunęło się nieco od naszej łodzi, koły sząc się gwałtownie pod wpły wem miotający ch się pasażerów. Smirke starał się pójść w ślady Natty , podnosząc swoje duże ciało do pionu, by skoczy ć w fale – ale padł bardzo ciężko do ty łu, jakby uświadomił sobie, że węże już z nim zatańczy ły . Stone’a nigdy
więcej nie widziałem ży wego, gdy ż Scotland leżał na nim, trzy mając dwa czy trzy węże w dłoni, jakby karmił je ciałem człowieka, który by ł przy czy ną tak wielkiej rozpaczy . Właśnie to działanie, tak celowe i zamierzone, skłoniło mnie do zmiany zdania, bo zrozumiałem, że Scotland nie przewrócił się z powodu utraty równowagi, ale od początku miał zamiar wskoczy ć do canoe. Emocjonalne unoszenie ręki, w której węże wiły mu się między palcami, rzucenie się z całej siły na Stone’a, wściekłe zapamiętanie, z jakim to wszy stko robił, sposób, w jaki padł, rozstawiając nogi, by jego ofiara mu się nie wy mknęła – wszy stko to świadczy ło o premedy tacji nie ty le desperackiej, co zaciekłej. Ty mczasem Smirke próbował usiąść prosto w odpły wający m od nas canoe, siejąc wkoło zły m wzrokiem i miotając przekleństwa. Kiedy jad zaczął na niego działać, ten wy buch wściekłości przy gasł – najpierw zmieniając się w zdumienie, potem w coś na kształt żałosnego, infanty lnego zachowania. Przestał kląć i przekleństwa zastąpiły przemy ślenia, coraz bardziej chaoty czne w miarę rozchodzenia się jadu po organizmie. – Niech cię piekło pochłonie, Jimie Hawkinsie, i ciebie też, Johnie Silverze – rzucił, dławiąc się. – Niech was szlag trafi, kapitanie Smollett i doktorze Livesey oraz kawalerze Terlawny . Niech was piekło pochłonie, żeście mnie tu zostawili, żeby m zgnił na tej wy spie. – Tu urwał i rozłoży ł szeroko ramiona, potem mówił już spokojnie: – Dlaczego nie chcieliście mnie zabrać do domu? Dlaczego nie zabraliście mnie do domu? Nic nie zrobiłem, marzy łem ty lko o starej Anglii. O zielony ch łąkach i bezpieczny ch portach. O niczy m, ty lko o starej Anglii. Och… Tu ramiona opadły mu na boki, osunął się z ławki, na której siedział, i klęknął na dnie. Udało mu się to w zupełny m milczeniu, musiał więc opaść na ciała Scotlanda i Stone’a, które złagodziły upadek. Wszy scy w szalupie patrzy li teraz na niego, choć nie jestem pewien czy z zamiarem powstrzy mania go, czy zachęty do dalszy ch zwierzeń, tak niezwy kłe by ło to przedstawienie. Jakby na potwierdzenie tego, znów uniósł ramiona, ty m razem wy soko nad głowę, co przy pomniało mi opowieść ojca o ty m, jak Smirke błagał załogę Hispanioli, by umożliwiła mu ucieczkę z Wy spy Skarbów lata temu. – Zabierzcie mnie ze sobą – powiedział niezwy kle szczery m, błagalny m tonem. Potem jeszcze raz, ty lko ciszej: – Niech cię szlag trafi, Silver. Zabierz mnie ze sobą. Zabierz mnie ze sobą. – Kiedy zobaczy ł, że nikt z nas się nie rusza, że ty lko siedzimy i patrzy my na niego w osłupieniu, zamknął usta z głośny m mlaskiem i przewrócił się na bok niczy m worek zboża. Przez chwilę wy dawało się, że canoe wy trzy ma to przesunięcie wagi i utrzy ma się na powierzchni. Ale ciało by ło zby t ciężkie i wkrótce, jakby rozważając, czy chce przeby wać w ty m świecie, czy w inny m, malutka łódka przechy liła się nieco, potem jeszcze głębiej, a następnie wy wróciła dnem do góry w taki sposób, jakby chciała wy rzucić wszy stkich dzikich lokatorów do wody , zamiast więzić ich pod spodem. Przez chwilę albo dwie trzy trupy unosiły się na falach twarzami do dołu, a wokół nich węże sy czały niczy m płomienie. Po chwili wszy stko zamarło. Ale wtedy Natty by ła już na pokładzie, a ja mogłem ją objąć, całą i zdrową.
Rozdział 32
Sztaba srebra Nie spodziewałem się od razu usły szeć opowieści Natty ani też nie sądziłem, że ona wy słucha mojej. Nie można by ło jednak zwlekać z jedny m. Kiedy w końcu wy ciągnięto ją z wody w ubraniu przy wierający m do ciała, ze sponiewieraną, czarną czapką, którą strącono jej z głowy , w końcu ujawniła wszem i wobec swoją prawdziwą tożsamość – nie by ła już Natem, lecz Natty . Pan Tickle, którego znałem najlepiej spośród wioślarzy , przemówił w ich imieniu. – Chwała Najwy ższemu! – wy krzy knął, zsuwając swoją czapkę z czoła. – Musiałeś wcinać jakieś niezwy kle egzoty czne owoce, od kiedy nam uciekłeś, paniczu Nat. Albo też wszy stkich nas nieźle nabrałeś. – Nie wy dawał się obrażony faktem, że został oszukany , a jedy nie cieszy ł się z uratowania duszy czki. Sama Natty zdawała się mocniej zmieszana ty m faktem, gdy próbowała ustać w zatłoczonej łódce, ale rozglądała się wokół buntowniczy m wzrokiem. – Jestem córką pana Silvera – powiedziała, jakby duch jej ojca stanął obok niej i chciał zgnieść każdego, kto ośmieliłby się z niej kpić. – Zrobiłam, co zrobiłam. Przebrałam się na wy padek… – Ale tu najwy raźniej odwaga ją opuściła, bo spojrzała na mnie. Zrozumiałem, że winę za to ponosi zmęczenie. Oraz wielki wstrząs wy wołany ty m wszy stkim, co widziała. Jednak spodziewałem się jeszcze czegoś. Natty przy wy kła do swego przebrania, ży ła w całkowitej wolności, jaką jej dawało, a teraz znów by ła sobą, znów poczuła się spętana. Mogłem jedy nie przy znać, że wiedziałem o całej maskaradzie. – Natty my ślała, że tak będzie lepiej – powiedziałem z miejsca, które zająłem na ławeczce obok niej. – To by ł pomy sł jej ojca, na wy padek jakichś problemów. Nasz kapitan wiedział o ty m, prawda, Natty ? Kapitan Beamish też uważał, że przebranie nie zaszkodzi w takiej wy prawie. Na to Natty nagle wy krzy knęła coś i klasnęła w dłonie. Pomy ślałem, że chce skupić naszą uwagę na pozostały ch bukanierach, którzy w każdej chwili mogli wy łonić się zza drzew i rzucić na nas ponownie. Nasi przy jaciele by li ty m szczególnie zaniepokojeni i stale zerkali w stronę brzegu, gdzie stała jeszcze grupka niewolników strzeżona przez bosmana Kirkby ’ego i pozostały ch. Ale ona chciała, żeby śmy spojrzeli na jej niedawną kry jówkę. – Biała Skała! – wy krzy knęła. Nie zrozumiałem, co chciała powiedzieć, wy krzy kując tę nazwę. – O co chodzi? – zapy tałem. – Musimy tam popły nąć – powiedziała pospiesznie. – Musimy tam popły nąć i musicie, ale to musicie wszy scy to zobaczy ć. Taki upór bardzo mnie zaskoczy ł. Natty podziwiała Scotlanda i miała do niego słabość. A jednak choć jego ciało unosiło się na falach kilka metrów od nas, zdawała się go nie zauważać. Nie pojmowałem tego – wy tłumaczeniem mogło by ć ty lko to, że jej umy sł ucierpiał na skutek niebezpieczeństwa, które stanęło nam na drodze. Nie żeby nie czuła niczego, raczej czuła zby t wiele. Kiedy pan Tickle i pozostali zaczęli przy ciągać trupy bliżej naszej łodzi, pomy ślałem, że właśnie tak się sprawy mają – bo Natty nie mogła powstrzy mać łez, kiedy odwróciła się i spojrzała w wodę. Ciało Scotlanda przewróciło się na wznak, tak że widzieliśmy jego twarz – bardzo spokojną, jakby spał. Uszła z niej cała wściekłość, choć razem z niedolą jego ży cia. Widzieliśmy rany na głowie i ramionach, a tu i tam można by ło też dostrzec twarde guzy z
ciemniejszy m znamieniem w kształcie litery V w środku, czy li miejsca po ukąszeniach węży . Gdy Natty to wszy stko zobaczy ła i zdławiła w sobie płacz, który groził wy buchem rozpaczy , przy cisnęła mocno dłoń do ust, aż zostawiła jaśniejszy ślad, gdy ją już od nich oderwała. Następnie włoży ła palce do wody , gdzie musnęły szy ję i piersi Scotlanda. Na chwilę zaległa cisza przery wana jedy nie chlupotem niewielkich fal, które zdawały się unosić Scotlanda w naszą stronę. W rzeczy wistości wcale tak nie by ło – sami wzięliśmy ten obowiązek na siebie, wciągając go do szalupy z całą delikatnością, na jaką nas by ło stać, i położy liśmy go u naszy ch stóp. Nie okazaliśmy jednak podobnego szacunku trupom Smirke’a i Stone’a, ale przy wiązaliśmy linę do ich kostek i pociągnęliśmy brutalnie za szalupą. Nie widziałem tego, bo zasłaniali mi nasi przy jaciele usadowieni na rufie. Zauważy łem jednak, że od czasu do czasu odwracali się w ich stronę, by splunąć. Natty otarła twarz i przy pomniała sobie, co miała zamiar zrobić przed chwilą. – Biała Skała – powtórzy ła, wskazując miejsce, skąd przy pły nęła. Pan Tickle, który już ustalał ry tm wiosłowania, spojrzał na mnie, unosząc brwi, co oznaczało, że prosi o radę. Owo wrażenie, iż posiadam niejaki autory tet, teraz, kiedy zabrakło kapitana, by ło dla mnie czy mś nowy m – ale nie wahałem się ani chwili. Choć wiedziałem, że nasi przy jaciele na plaży mogli znaleźć się na łasce i niełasce handlarzy niewolników, gdy by te czorty chciały wrócić, stwierdziłem, że ci, co zostali z nimi na brzegu, będą w stanie ich obronić. I tak żałosny ładunek sunący naszy m kilwaterem świadczy ł o ty m, że na razie jesteśmy niepokonani. By ć może przemawiała przeze mnie młodzieńcza py cha. – Dziękuję panu, panie Tickle – powiedziałem z całą stanowczością, jaką by łem w stanie z siebie wy krzesać. – W takim razie wracamy do Skały , jeśli łaska. Nasza szalupa zawróciła i zaczęła z mozołem przedzierać się przez fale. Ta zmiana kierunku wy wołała szmery wśród naszy ch przy jaciół, co z początku wziąłem za oznakę, że są przestraszeni, że jest im zimno, są zmęczeni i mało komfortowo ściśnięci w łódce. Kiedy przy jrzałem im się dokładniej, zobaczy łem, że wy mieniają spojrzenia w podnieceniu, a nie ze strachu. Wiedzieli, co zaraz odnajdziemy . Kiedy się zbliży liśmy , nie mogłem powstrzy mać się od refleksji, że pewnie by łoby prościej, gdy by śmy wy skoczy li z łódki i zaczęli brodzić, bo fala przy boju wy cofała się aż do Ostoi. Gdy nasze wiosła burzy ły wodę, wzbijały kłęby piachu z dna. Dawało to wrażenie spokoju i bezpieczeństwa, co kłóciło się z widokiem nieba nad naszy mi głowami, bo poranki na wy spie by ły przeważnie słoneczne, ale teraz niebo nie otrząsnęło się jeszcze z wczorajszego sztormu. Połać morza ciągnąca się aż do samego Słowika, gdzie stał na kotwicy pośrodku zatoki, wciąż miała barwę starej cy ny . – Szy bciej! – poganiała Natty , jakby znów zapomniała o Scotlandzie i kapitanie. Wy dawało się to niemal bezduszne, choć wy baczy łem jej, przy pomniawszy sobie wszy stkie powody takiego zachowania, i odwróciłem się na my m miejscu, by spojrzeć w stronę, w którą patrzy ła. Dzięki niskiemu poziomowi wody mogłem zauważy ć, że najniższa część Białej Skały by ła w rzeczy wistości czarna – niczy m stępiony ząb, z tego samego granitu co Wzgórze Lunety górujące nad całą wy spą. Nieustanne obmy wanie przez fale przy boju wy żłobiło w niej zmarszczki słabości układające się w fantasty czne wzory , takie jak wnętrze ucha czy muszla. Tam, gdzie stała dumnie na morzu, palące słońce i sól morska wy paliły na niej ową kontrastową bladość. Wbrew swej nazwie nie by ła jednak biała, raczej perliście szara i bardzo gładka, bo fale polerowały ją niczy m papier ścierny . Gdy by Skała by ła wy pukła lub nawet płaska, wątpię, czy wy kiełkowałoby na niej choćby jedno ziarenko. Ale teraz, kiedy zbliży liśmy się do niej, zobaczy łem, że na całej swej długości (ponad trzech metrów) by ła mocno wy żłobiona. Przez stulecia krawędź tej miski pokry wały
wszelkiego rodzaju py ły i zarodniki, a dzięki nawozowi z ptasich odchodów zmieniła się w okrągły ogród, na który m wspomniane już paprocie zakiełkowały i rozpleniły się. Zestaw roślin by ł niezwy kle zróżnicowany jak na taką małą powierzchnię. Niektóre miały liście podobne do wy smukły ch zielony ch języ ków, niektóre zawijały się niczy m angielskie paprocie, a inne by ły ciemnoczerwone, niemal czarne bądź też wy mieszane z zielenią i żółcią. Natty jednak nie obchodziła tutejsza flora. I kiedy ty lko burta naszej szalupy ponownie zazgrzy tała o kamień, złapała linę przy wiązaną do dziobu i wy skoczy ła na brzeg, chwy tając się śliskich korzeni rośliny zwisającej nad nagą skałą. Kiedy przy wiązała szalupę, poszedłem w jej ślady – i znów zaskoczy ło mnie zachowanie naszy ch przy jaciół w łodzi, którzy nagle wy dali z siebie przeciągłe, melody jne westchnienie. Kiedy złapałem równowagę, Natty już niemal zniknęła w paprociach, a ja od razu ruszy łem za nią. Stanęliśmy na obrzeżu wnęki o kształcie miniaturowego wulkanu i nie mogliśmy iść dalej, nie ześlizgując się po jego zboczu. Kiedy patrzy łem na to z szalupy , my ślałem, że środkowa część Skały jest pokry ta ty mi samy mi roślinami, które tworzy ły coś na kształt bary kady wokół krawędzi. W rzeczy wistości środek by ł pusty i wisiało nad nim ty lko listowie, a na ziemi zalegały pokłady zwiędły ch liści. Pod tą zgniłozieloną powłoką – poły skując tam, gdzie się rozsunęła – znajdowało się wiele dziesiątek sztab srebra. Przy pomniało mi się to, co widziałem jako dziecko, kiedy łowiłem ry by z ojcem u ujścia Tamizy ; popatrzy liśmy przez burtę i zobaczy liśmy wielką ławicę labraksa na dwa metry pod powierzchnią wody . Przy ty ch wszy stkich padający ch na skarb cieniach i zmieniający m się świetle dostrzegłem to samo falowanie i cętki zawieszone w niemej próżni. – Nasz skarb – powiedziała Natty głębokim, pełny m nabożnego podziwu głosem. – To tu przenieśli srebro, bo mogli obserwować to miejsce z obozu. To by ł ich skarbiec. – Wiedziałaś? – zapy tałem szeptem. – Niezupełnie – odparła. – Scotland ci powiedział? Natty pokręciła głową. – No to jak? – Właściwie nie wiem. Jakby samo mnie odnalazło. – Srebro cię odnalazło? – Tak, srebro mnie odnalazło. Scotland mówił, że tak będzie. Nie odezwałem się, ty lko spojrzałem jej w oczy i zobaczy łem odbite w nich chłodne światło. To samo, które widziałem w oczach jej ojca, kiedy wy jaśnił mi, co muszę zrobić. Wiedziałem, że o nim my śli, choć żadne z nas nie wy mówiło jego imienia. My ślę, że w moich oczach można by ło dostrzec py tanie – czy po to właśnie przeby liśmy taki szmat drogi i ponieśliśmy tak wielkie straty ? Zdawało się, że jest tego bardzo niewiele jak za cenę, którą musieliśmy zapłacić. Albo zby t wiele. Nie mogłem się zdecy dować.
Rozdział 33
Pochówek zmarłych Gdy zeszliśmy z Natty z Białej Skały i znów znaleźliśmy się w szalupie, kilku naszy ch przy jaciół zaczęło głośno składać nam gratulacje – by li to ci, którzy przenieśli srebro z pierwotnej skry tki i znali jego wartość. Wtedy nasi towarzy sze zrozumieli, co zobaczy liśmy , i porzucili wiosła, by mieć swój udział w odkry ciu. Wkrótce usły szeliśmy , jak wiwatują i śmieją się między paprociami, które trzęsły się niczy m w ekstazie. Gdy powrócili, pan Tickle przy targał ze sobą sztabkę – py szny kawałek starego srebra wielkości i kształtu wiejskiego chleba. Położy ł go na dnie łodzi obok ciała Scotlanda z taką czcią, jakby doty kał relikwii. Następnie zajął miejsce obok pozostały ch wioślarzy i razem zabrali się do pracy . Natty położy ła mi na ramieniu dłoń, lekko pomarszczoną od pławienia się w morskiej toni. – Przy kro mi z powodu kapitana – powiedziała, jakby nagle przy pomniała sobie, co widziała ze swojego punktu obserwacy jnego na Skale. – Widziałam wszy stko. Obserwowałam cały czas. Pokiwałem głową, monitując się w my ślach o wy rozumiałość dla jej bezpośredniości do czasu wy zdrowienia. – A mnie przy kro z powodu Scotlanda – dodałem. – Może już odechciało mu się ży ć – odparła. By ło to zby t bezceremonialne nawet jak na stan Natty , czemu dałem wy raz, marszcząc brwi. Gdy spojrzała mi w oczy , nawet nie mrugnąwszy , przy pomniałem sobie, jakże często przy pomocy śmiałości skry wała swoje subtelniejsze uczucia. – Z powodu jego żony ? – zapy tałem. – Z powodu żony – odparła. – Z powodu jego biednej żony . I na ty m się skończy ło. Wspólnie stwierdziliśmy , że lepiej będzie skupić się na bardziej prakty czny ch sprawach. W szczególności na powrocie na brzeg przed popły nięciem na Słowika, żeby złoży ć ciało Scotlanda obok jego żony tak szy bko, jak to możliwe, a potem zająć się ciałem kapitana i wszy stkich zabity ch. Kiedy to ustaliliśmy , resztę drogi odby liśmy w milczeniu. Natty uśmiechała się ty lko do siebie, gdy przy pominała sobie, jak się ukry ła, i marszczy ła brwi, rozmy ślając nad ceną tego kroku. Pomimo tego milczącego obcowania ze sobą, a może właśnie za jego sprawą, bardzo szy bko doszła do siebie. Kiedy dziób naszej łódki zaszorował o przy brzeżny piasek, złapała za linę i ponagliła mnie, by m poszedł za nią. Weszliśmy razem do wody i zaczęliśmy pomagać naszy m pasażerom w wy jściu na suchy ląd. Powrót na wy spę, a nie na pokład Słowika musiał by ć dla nich niezwy kle gorzkim doświadczeniem. Nikt tego jednak nie okazy wał i pasażerowie kuśty kali albo też biegli, jeśli by li w stanie, by dołączy ć do ty ch, którzy zostali na lądzie. Kiedy przy witali się ze sobą, z wielkim entuzjazmem, muszę nadmienić, jakby nie widzieli się od miesięcy , zaczęli omawiać wszy stko, czego by li świadkami – pościg za Smirkiem i Stone’em, odwagę Scotlanda i odzy skanie srebra. Choć nie zrozumiałem wszy stkich szczegółów ich rozmów, łatwo mogłem odgadnąć ich tematy – za sprawą ży wiołowego wy machiwania ramionami oraz smutny ch potrząsań głowami. Jeśli nawet ta rozmowa doty czy ła łowców niewolników skry ty ch w lesie, nie by ło w niej śladu strachu – jedy nie kilka zaciekawiony ch spojrzeń rzucony ch w stronę drzew i potrząsanie pięściami w ty m samy m kierunku. Wziąłem to za dowód ich ufności w naszą odwagę, ale również świadomości (którą podzielałem), że śmierć przy wódców tak bardzo zniechęciła piratów, iż utracili chęć do walki. I tak, kiedy spojrzałem w stronę Wzgórza Lunety i nastawiłem uszu na
jakiś znajomy dźwięk, podchwy ciłem ty lko westchnienia wiatru oraz raz na jakiś czas skrzek ptaków. Co do moich towarzy szy – niektórzy by li na ty le nieczuli czy wręcz głupi, by sądzić, że ponieważ jesteśmy teraz bogaci, wszy stko nam się uda; kilku posunęło się nawet do wy konania triumfalnego tańca na piasku, aż kapelusze podskakiwały na pusty ch łbach. Pozostali, włącznie z bosmanem Kirkby m, tonowali swą radość nieodparty m smutkiem, co widziałem, gdy czasami na ich obliczach zakwitał uśmiech, a potem nagle zamierał, by po chwili znów się pojawić. Bez wątpienia powodem takiego nastroju Kirbky ’ego by ła śmierć naszego kapitana. Kolejny m zaś, jak sobie wy obrażałem, fakt, że przez całe swe ży cie przy wy kł do służenia pod komendą inny ch i nie by ł gotowy , by objąć dowodzenie nad statkiem. My ślę, że to samo mogło przy jść do głowy Natty , bo odezwaliśmy się niemal jednocześnie. – Bosmanie Kirkby , panie Tickle! – zawołaliśmy jedny m głosem. – Wy nieście Scotlanda na brzeg i zanieście go do obozu piratów, a potem musimy się naradzić. W ostatnim zdaniu mogły by ć pewne różnice, bo Natty powiedziała: „I wtedy zadecy dujemy , co robić”, ale to bez znaczenia. O wiele ważniejszy by ł fakt, że oboje z Natty uznaliśmy , że musimy wziąć odpowiedzialność za tę wy prawę. Nasz bosman pogodził się z ty m, co okazał, gładząc się po brodzie i wy skakując w jednej chwili z łodzi. Czy też raczej sprawiał takie wrażenie do chwili, gdy przy pomniałem sobie, iż nigdy nie miałoby to miejsca bez niewidzialnej aury władzy , jaką roztaczali nad nami nasi ojcowie. Mnie i Natty wy dawało się, że pły nąc na Wy spę Skarbów, uciekniemy przed ich wpły wem, a ty mczasem przekonaliśmy się, że oni już tu na nas czekali. – Za przeproszeniem, sir – powiedział pan Tickle, prostując czapkę z koca, teraz mokrą od kropel słonej wody i przekrzy wioną zawadiacko na bok. – A co z ty mi pozostały mi łajdakami? My ślę, że już ich nie zobaczy my . Wy dawało mi się, iż chciał, aby m odpowiedział z ty powo kapitańskim poczuciem pewności, co też niezwłocznie uczy niłem. Po chwili, prostując ramiona, oznajmiłem mu, że łowcy niewolników to degeneraci, którzy raczej będą się przy glądać, jak odpły wamy z ich srebrem, i spróbują ży ć na wy spie, niż zechcą ginąć w walce z nami. Nie będziemy mieli z nimi więcej żadny ch kłopotów, zapewniłem go. Pan Tickle, sły sząc to, wy raźnie się ucieszy ł – wy szczerzy ł zęby w uśmiechu i poklepał swój kordelas zatknięty za pasem, by pokazać, że skrajną głupotą by łoby przy jąć inny try b postępowania. – Bardzo dobrze, paniczu Jim – odparł z prostotą, kiedy udzieliłem mu odpowiedzi. – Tak – dodała Natty równie nieprzejednana. – Jesteśmy gotowi na ich atak, ale musimy też zająć się inny mi… Nie kończąc zdania, jakby chciała pokazać, że wróg nie jest wart dalszy ch rozważań, zaczęła wy dawać polecenia wioślarzom, by wy nieśli ciało Scotlanda z szalupy . By ło to trudne zadanie, bo cały czas należało zachować powagę i szacunek. Natty i ja staliśmy w pły tkiej wodzie, pochy lając głowy , gdy nasi ludzie w końcu ponieśli go na ramionach. Nie patrzy łem na twarz Scotlanda, gdy nas mijali, widziałem jedy nie wodę ściekającą z jego ciała oraz ślady wioślarzy zostawiane na piasku. Obciążeni ciałem pozostawiali bardzo głębokie, wy raźne tropy . Nasi przy jaciele zebrali się, by poczekać na nas na skraju dawny ch mokradeł, i utworzy li szpaler, przez który przeszliśmy . Później szliśmy dalej stateczny m krokiem w głąb lądu i gdy karawaniarze dotarli do wejścia do obozu, jeszcze bardziej zwolniliśmy . W ty m momencie podszedłem do bosmana Kirkby ’ego i pana Tickle’a, by do nich przemówić. Nie by ło to proste zadanie, bo obaj uginali się pod ciężarem niesionego na ramionach Scotlanda. Jego głowa wisiała
z otwarty mi ustami, ociekając krwią. Jakby tego by ło mało, uświadomiłem sobie, że stoję w miejscu, w który m zginął kapitan. Na to wspomnienie poczułem, jak ziemia krzy czy mi pod stopami. Natty przy szła mi w sukurs. – Tędy , tędy – rzuciła, drepcząc obok mnie i wskazując drogę na przy legający do obozu cmentarz. Sam by m to powiedział, gdy by tak bardzo nie przy tłoczy ła mnie cała ta ceremonia – a kiedy podniosłem wzrok, zobaczy łem, że kilku naszy ch towarzy szy żeglarzy już stoi pośród stary ch krzy ży i nagrobków z ciałami wszy stkich zabity ch w poty czce, włącznie z piratami. Zostali bardzo szy bko przy niesieni tutaj przez przy jaciół, którzy jeszcze przed chwilą obserwowali z brzegu nasze zmagania na morzu. Trupy przedstawiały sobą żałosny widok. Leżały pośród miejsc pochówku biednego Toma Redrutha, posępnego leśnika, i Joy ce’a zabitego strzałem w głowę, i Irlandczy ka, O’Briena oraz inny ch, którzy dostali za swoje w czasach mego ojca. Dalej leżeli niewolnicy , którzy nie przeży li szy kan, w rzędach. Naliczy łem ponad tuzin grobów, włącznie z mniejszy mi niż moje ramię, które musiały by ć miejscem spoczy nku dzieci. Kiedy nasz kondukt przesunął się jeszcze o kilka kroków naprzód, ciało Scotlanda złożono delikatnie przy ciele jego żony , a kapitana po drugiej stronie. Pierwsza część naszego zadania przy wracania porządku i przy zwoitości dobiegła końca. Wtedy zaległa głucha cisza przery wana jedy nie świstem wiatru wśród sosen na wznoszący m się terenie na wprost oraz łoskotem fal poniżej. Nie chcę opowiadać o pracy , jaką wy konaliśmy później. To wciąż zby t smutne wspomnienie. Ale powiem, iż by liśmy na ty le sumienni, że wy kopaliśmy oddzielne groby dla Smirke’a i Stone’a, który ch głowy , co zauważy łem, by ły mocno pokrwawione i zniekształcone, bo obijały się o ziemię, kiedy ciągnięto je na cmentarz. Scotland z żoną zostali pochowani w jednej mogile, bo wiedzieliśmy , że tego by sobie ży czy li. W końcu w każdy świeży kopiec wetknęliśmy drewniany krzy ż, na który m widniało wy ry te imię – o ile by ło nam znane. Kapitan został pochowany na końcu. Wtedy już mogliśmy sobie pozwolić na śladowy obrządek. Rebeka, więźniarka, która nie wy puszczała z rąk Biblii i niewiele mówiła po angielsku, przeczy tała jakiś fragment z Pisma Świętego, coś, co można nazwać modlitwą, a całe zgromadzenie stojące w kręgu wy powiedziało chóralne „Amen”, zanim ci, co mieli łopaty , zaczęli sy pać ziemię do grobu. Moja rola by ła w ty m wszy stkim dość problematy czna, bo kiedy patrzy łem na Smirke’a czy na Stone’a oraz na ły sego, pokry tego liszajami Jinksa, nie potrafiłem odnaleźć w sobie odrobiny współczucia. Ty m samy m udali się na wieczny spoczy nek ze zdawkową nadzieją na ży cie po śmierci, bez słów ży czliwości, której odmawiali inny m. Na Małpiszona i starego Turnera, który ch sam zabiłem, nawet nie spojrzałem. Kapitana jednak chciałem pożegnać w sposób wy rażający szczególne uczucia, jakie wobec niego ży wiłem. Choć obserwowało mnie wielu ludzi, przy klęknąłem przy jego ciele i przemówiłem do niego, jakby mógł mnie usły szeć. Podziękowałem mu za opiekę, jaką otaczał nas w czasie podróży , i za ojcowską troskę, którą mnie zaszczy cił. Powiedziałem, że nie mam wątpliwości, iż w cały m swoim długim ży ciu, o który m przecież nic nie wiedziałem, zachowy wał się z taką samą przy zwoitością. Obiecałem, że kiedy wrócimy do Anglii, będziemy sławić jego pamięć i odszukamy jego przy jaciół, aby opowiedzieć im, jak bohaterską śmiercią zginął. Kiedy to mówiłem, zewsząd dobiegały mnie pomruki aprobaty – choć nie odważy łem się spojrzeć na żałobników, wiedząc, że kiedy zobaczę ich smutek, nie będę w stanie długo zachować panowania nad sobą. Nie ośmieliłem się też spojrzeć na ranę kapitana, choć zerknąwszy ty lko, dostrzegłem, jak czarna i zaskakująco precy zy jna by ła pośrodku jego czoła. Utkwiłem wzrok w
jego kasztanowy ch włosach i piegach, oraz zmarszczkach wokół oczu, które świadczy ły o ty m, że mruży ł je często, wy patrując zmieniającej się pogody . Kiedy zakończy łem mowę pogrzebową i usły szałem, jak Rebeka cy tuje fragment Biblii, zmówiłem modlitwę za duszę kapitana. Następnie nachy liłem się, by dotknąć go po raz ostatni. Jego zimnej twarzy , potem koszuli, gdzie materiał zdawał się wciąż jeszcze zachowy wać odrobinę ciepła. Gdy przy łoży łem dłoń, uświadomiłem sobie, że to nie jest jego skóra i że doty kam czegoś przez materiał, czegoś twardego. Nie musiałem się długo zastanawiać. By ła to mapa mojego ojca, którą kapitan wciąż trzy mał w małej sakwie zawieszonej wokół szy i. Zanim uświadomiłem sobie, co robię, palce już zaczęły mocować się z guzikami, bo wiedziałem, że muszę odzy skać to, co należało do mego ojca, żeby m mógł mu to zwrócić. Gdy zrozumiałem, co zacząłem odruchowo robić, zamarłem. Wiedziałem, że mapa powinna zostać pochowana z kapitanem – żeby wskazówki, które zawierała, na zawsze zniknęły z powierzchni ziemi. Świat, nieświadomy istnienia Wy spy Skarbów, będzie szczęśliwszy m miejscem. Nikt nie dostrzegł, co odkry łem, ani nie zrozumiał, co postanowiłem. My śleli ty lko, że położy łem dłoń na sercu kapitana, co w pewny m stopniu by ło prawdą. Kiedy się podniosłem, wy prostowałem mu kaftan, a potem stanąłem na nogi i grabarze dokończy li dzieła. Wsunęli liny pod ciało kapitana, podciągnęli je i przenieśli, a następnie opuścili na ty le wolno, że widziałem, jak jego twarz tonie w ciemnościach. Kiedy wy ciągnięto liny , podniosłem garstkę ziemi z wy spy i wrzuciłem ją do mogiły – usły szałem, jak stuknęła głucho o ubranie kapitana, niczy m kropla deszczu po suszy . Wtedy odwróciłem się i odszedłem na kraj cmentarza, gdzie spojrzałem na otwarte morze rozciągające się za Słowikiem i przy glądałem się szary m falom zachodzący m jedna na drugą.
Rozdział 34
Pożoga Dobrą chwilę trwałem w ty m zamy śleniu, aż wreszcie w my ślach złoży łem kapitanowi obietnicę; przy siągłem, że nigdy go nie zapomnę. Później wróciłem do pracy . – Bosmanie Kirkby – powiedziałem, niewątpliwie przery wając jego zadumę przy mogile kapitana. Ponieważ by ł dobry m kompanem, od razu do mnie podszedł, nakazując reszcie naszy ch mary narzy , by ruszy li w jego ślady . Staliśmy w oddaleniu od reszty , czego żałowałem, bo rozmowa bezpośrednio ich doty czy ła. Ale nie przy wy kli decy dować o swoim losie, a ja nie by łem jeszcze na ty le śmiały czy też rozważny , by zaprosić ich do rozmowy . – Proszę o wy baczenie – odparł bosman, wy powiadając grzecznościową formułkę, która jednak świadczy ła o ty m, że dokładnie wie, co chce powiedzieć i zrobić. – Proszę o wy baczenie, sir, ale wszy scy muszą zjawić się przed zmierzchem na Słowiku, na wy padek gdy by śmy źle ocenili kry jący ch się przed nami łotrów i gdy by jednak postanowili spróbować na nas ruszy ć jeszcze raz. – I na wy padek gdy by mieli jeszcze więcej ty ch canooooe – dodał pan Tickle, przeciągając słowo, by dać do zrozumienia, że by ły to zupełnie bezuży teczne balie. – Nie chcieliby śmy , żeby dostali się na pokład naszej piękności i sobie odpły nęli w siną dal. Jest tam ty lko pan Allan z garstką ludzi. Choć wy dawało mi się nieprawdopodobne, by posiadali drugą taką łódkę przy tak niezwy kłej gnuśności maruderów i samozadowoleniu, jakie odczuwali podczas poby tu na wy spie, pomy ślałem, że jednak należy zachować ostrożność. Powtórzy łem moje zdanie o łowcach niewolników, nazy wając ich tchórzami, ale też łotrami, którzy posiadając te dwie cechy charakteru, nie będą nas niepokoić – lecz zgodziłem się, że należy podjąć niezbędne środki bezpieczeństwa. Natty najwy raźniej by ła tego samego zdania i teraz włączy ła się do dy skusji. – Musimy by ć przebiegli – powiedziała swoim prawdziwy m głosem, ty m, który tak usilnie starała się zmieniać. Bosman Kirkby nigdy nie przy jmował rozkazów od kobiety , ale zdawał się godzić z faktem, że w jego ży ciu nastała taka rewolucja, i uśmiechnął się na ty le szeroko, by pokazać dwa razy więcej połamany ch zębów niż zwy kle. – Dziękuję panience – powiedział i nie mając dalszy ch py tań, zaczął wy dawać polecenia panu Stevensonowi i panu Creedowi, by podzielili naszy ch przy jaciół na grupy po tuzin osób każda, które następnie zostaną przewiezione w szalupie na pokład Słowika jedna po drugiej. Pan Tickle, Natty i ja zgłosiliśmy się, by zaczekać na wy spie, aż wszy scy zostaną z niej bezpiecznie zabrani, żeby śmy mogli odeprzeć nieprzy jaciół, gdy by wbrew zdrowemu rozsądkowi spróbowali nas zaatakować. Podczas całej tej dy skusji nie wspomniano w ogóle o srebrze ani o ty m, kiedy zostanie ono zabrane na pokład. Zdrowy rozsądek podpowiadał mi, że teraz nie można by ło go nam łatwo wy kraść, więc równie dobrze mogło sobie leżeć tam, gdzie by ło, do czasu aż skończy my z transportem. Milczenie pozostały ch na ten temat najwy raźniej świadczy ło, że mają takie samo zdanie – choć pan Tickle, co widziałem, zabrał swoją sztabkę z szalupy i nie rozstawał się z nią nawet na moment. Kiedy go o to zapy tałem, powiedział, że to „dla pewności”, poza ty m chciał pokazać srebro panu Allanowi i reszcie na dowód, że koło fortuny obróciło się na naszą korzy ść. Mówił o ty m z takim dziecięcy m entuzjazmem, że nie miałem serca tego komentować.
Moja druga my śl doty czy ła kwestii takty cznej. Pomy ślałem o ty m, bo już by ło po południu i mogliśmy się lada chwila spodziewać deszczu przy wianego ze wschodu – jak zwy kle. Ale dzień, który rozpoczął się, odmawiając nam światła słonecznego rano, oszczędził nam również nawałnicy wraz ze zbliżający m się wieczorem. Mogliby śmy to przy jąć z ulgą, choć szare chmury i wilgotny , lepki wiatr nie by ły by najmniej powodem do radości; musieliśmy skończy ć pracę tak szy bko, jak się dało. Gdy szalupa odpły nęła – pod dowództwem pana Stevensona, a pozostali nasi przy jaciele czekali na swoją kolej blisko brzegu, co ty lko pokazy wało, jak szy bko chcą stąd odpły nąć – wraz z Natty postanowiliśmy wrócić za palisadę. Może to się wy dawać dziwne, biorąc pod uwagę, jak bardzo potępialiśmy wszy stko, co się tu wy darzy ło, ale wtedy by ła to całkiem naturalna decy zja. Chcieliśmy nasy cić się świadomością przegnania stąd upiorów i upewnić się, że nasze dawniejsze zjawy , nasi ojcowie, również zostały uwolnione. Już wcześniej, podczas swoich peregry nacji po wy spie, zauważy łem, jak bardzo jej sceneria zmienia się w zależności od mego nastroju. Gdy przekroczy liśmy południową bramę, znów uderzy ła mnie ta sama my śl – choć z większą siłą. Kiedy Smirke i jego kompania odgry wali role królów tego imperium, wszy stko, co posiadali, cechowała zdecy dowanie zła aura. Teraz, kiedy leżeli już w ziemi, nawet najbardziej przerażające narzędzia tortur zdawały się jedy nie starą tandetą. Na przy kład Sąd Kubry kowy ze swą dziwaczną ścianą w kształcie wachlarza, ze skrzy piący mi krzesłami i ławą przy sięgły ch, by ł ty lko stertą partackiej stolarki. Kiedy oparłem się o jakiś element, z łączeń dobiegł jęk i miałem wrażenie, że za chwilę cała budowla runie. Mogłem mocniej naprzeć na tę budę i doprowadzić do jej zawalenia, ale wtedy jeszcze nie miałem dopracowany ch konkretów pewnej my śli, która zaczęła mi kiełkować w głowie. Gdy szliśmy w stronę pirackiej chaty z bali, Natty powiedziała mi nieco więcej o chwilach spędzony ch beze mnie, włącznie z jej cudowny m ocaleniem z otchłani i wy dostaniem się z niej na wolność. Oznajmiła, że nie ma zamiaru wdawać się teraz w szczegóły , ale zaprowadzi mnie w miejsca, w który ch cierpiała, bo będą mówić same za siebie. Kiedy zobaczy łem ślady jej obcasów na ziemi, przy palu, które świadczy ły o ty m, jak dzielnie walczy ła, gdy Smirke powalał ją bądź ciągnął po ziemi, chwy ciłem jej dłoń i ścisnąłem mocno. Kiedy dotarliśmy do szopy z desty larnią i zerknęliśmy do środka, od otępiającego smrodu zgnilizny i fermentacji poczułem taki sam zawrót głowy jak ona wtedy . Pomy ślałem, że powinniśmy zajrzeć teraz do domu z bali, żeby zorientować się, jak ży li piraci, i zobaczy ć miejsce, w który m nasi ojcowie za dawny ch czasów negocjowali z kawalerem Trelawney em. Ale kiedy ty lko przekroczy liśmy strumy czek biegnący pod werandą, odechciało mi się wszy stkiego. Na podłodze dostrzegłem takie nagromadzenie rozmaity ch ohy dny ch plam i wy żłobień, sterty podarty ch ubrań oraz bły skotek (włącznie z kawałkiem zęba kaszalota z wy ry ty m na nim ry sunkiem przedstawiający m nagą kobietę na grzbiecie delfina, który do dzisiaj mam w swoim posiadaniu), że bez trudu wy obraziłem sobie, jak bardzo odrażające jest dalsze wnętrze. Kiedy spojrzałem przez otwarte drzwi, zrozumiałem, że mam rację. Wszędzie, gdzie skąpe światło pozwalało mi spojrzeć, zalegał ohy dny brud – w podłodze pod stertą śmieci nie by ło widać klepek, łóżka wręcz cuchnęły , a powietrze dusiło smrodem potu i odorem alkoholu. Co dziwne, w jedny m rogu wisiała cienka gałązka drzewa, która niegdy ś by ła pokry ta kwieciem i najwy raźniej służy ła za dekorację, ale teraz pokry wał ją ten sam trąd pleśni również rozkwitającej na podłodze, niczy m bluźniercza imitacja gwiazd malowany ch czasem na suficie kaplic. Wszy stko, co zobaczy łem, utwierdziło mnie ty lko w decy zji kiełkującej w my m umy śle. Tłumaczy ło też, dlaczego Natty , zdjęta wściekłością i obrzy dzeniem, odciągnęła mnie od drzwi i
poszliśmy dalej pod górę w stronę północnego krańca obozu. Nie musieliśmy oglądać kwater naszy ch przy jaciół – kapitan już dał mi do zrozumienia, co sądzi na ich temat. Opuściliśmy teren ogrodzony palisadą i skierowaliśmy się na lewo, idąc wąską ścieżką z kawałkami czarnej skały porozrzucany mi niczy m bry ły węgla. Natty wy jaśniła mi, że tędy poprowadzili ją Smirke i Stone. W jej głosie dało się usły szeć nuty podniecenia, a nie przerażenia i grozy , jak mógłby m się spodziewać. – Chodź, popatrz. No popatrz ty lko! – zawołała niczy m rozbry kany dzieciak, pędząc daleko przede mną i muskając dłonią szczy ty krzaków, aż nagle stanęła, nakazując mi ostrożność. Kiedy doszedłem do niej, zobaczy łem, że znaleźliśmy się na krawędzi tego samego wąwozu, który odkry łem podczas pierwszej swojej wy prawy do obozu piratów. Stanąłem mocno na ziemi, zaparłem się i nachy liłem do przodu – na ty le daleko, by dostrzec sosnę zakleszczoną między dwiema ścianami i poczuć zimne tchnienie samej ziemi, które owiało moje policzki. Zobaczy łem też – i gorzko tego pożałowałem – strzępy ciała i materiału oraz bielejące kości leżące na dnie wąwozu dobry ch piętnaście sążni w dole. Znajdowały się tam szczątki, na które mogła spaść Natty . I choć oby dwoje wpatry waliśmy się w nie przed dobrą minutę, żadne z nas się nie odezwało. Ja sam nie by łem w stanie znaleźć słów, by wy razić wstrząs oraz współczucie, które mnie ogarnęło. Co do Natty , my ślę, iż nie chciała my śleć o śmierci, spod kosy której ledwo się wy winęła. Później, kiedy przy pomniałem sobie jej mocno zaciśnięte usta oraz spojrzenie na widok srebra w Białej Skale, pomy ślałem sobie, że to milczenie mogło by ć jedy nie kolejny m dowodem na to, że w jej ży łach pły nie ojcowska, zimna krew. By najmniej nie zmniejszy ło to mojej fascy nacji jej osobą, a jedy nie uświadomiło, że powinienem by ć wobec siebie szczery , my śląc o ty m, co mi się podoba w jej osobowości. Kiedy już się napatrzy liśmy w wąwóz, zwróciliśmy wzrok na Ostoję. Światło dnia zaczęło już nieco gasnąć, a pierwsze fioletowe smugi wieczoru podkreśliły jedy nie najwspanialsze elementy tego krajobrazu – wy niesioną bry łę Wy spy Szkieletu, która rzucała cień na wrak Achillesa, pierzasty kikut Białej Skały , Słowika stojącego na kotwicy oraz ślady łap szkwału drącego lustro wody swy mi pazurami. Gdy by m nie by ł tak pewny swego bezpieczeństwa i tak zaabsorbowany szczęściem, jakie odczuwałem w towarzy stwie Natty , zwróciłby m baczniejszą uwagę na pasma żółci wkradające się w chmury na hory zoncie i zdałby m sobie sprawę, że to nie koniec naszy ch kłopotów. Moją uwagę odwracała szalupa, która na naszy ch oczach kursowała w oddali tam i z powrotem. Zdawało się, że na wy spie została już ty lko jedna grupa, z bosmanem Kirkby m czekająca na zabranie na pokład – a ponieważ nastał pełny odpły w, podeszli jak się dało najbliżej po odsłonięty m lądzie i wy patry wali szalupy . Pan Tickle krąży ł wokół nich niczy m owczarek, pilnując, by się nie rozeszli. Nie mogłem pozby ć się my śli, że poruszałby się z większą swobodą, gdy by ty lko nie by ł tak mocno obciążony swoją sztabą srebra. Zarówno nasz nastrój, jak i nowe okoliczności otuliły nas szczelnie miękkim niby koc spokojem, więc wiadomość, iż pan Tickle wciąż obawia się niespodziewanego ataku łowców niewolników wbrew temu, co mówił, wy wołała u Natty spory wstrząs. Powtórzy łem, że moim zdaniem nic takiego się nie wy darzy , bo przecież wiedzieli, że zawisną na stry czku, jeśli wrócą do starej Anglii, i ty m samy m będą woleli spróbować swy ch sił na wy spie jak Smirke, Stone czy Jinks. Choć nie miałem pewności, czy Natty przy znała mi rację, cisza, która zapadła wokół, zdawała się potwierdzać to, co powiedziałem. Wśród listowia nie rozbrzmiewał ludzki głos – jedy nie metaliczne skrzeknięcia papug, szmer odgłosów drobny ch owadów, a od czasu do czasu
bardziej wy razisty i zdecy dowany sy gnał ostrzegawczy wiewiórek, które strzegły niektóry ch połaci terenu. Po kilku dobry ch minutach, kiedy już się nasłuchaliśmy ty ch wszy stkich zwierzęcy ch odgłosów, a Natty utwierdziła się w przekonaniu, że ze strony maruderów nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo, wy łoży łem jej plan, który od jakiegoś czasu kiełkował mi w głowie. Powiedziałem, że przed opuszczeniem wy spy mam zamiar zniszczy ć obóz piratów – spalić go doszczętnie, żeby nie można już by ło tam przeby wać i żeby wszelki ślad po nim zniknął. Oczekiwałem, że ją to zaskoczy , ale zareagowała na to z wielkim spokojem. – Dlaczego chcesz to zrobić? – Czy to nie jest jasne? – zapy tałem. – Żeby zniszczy ć wszelką pamięć o śladach zła, jakie tu panowało. Żeby znów scalić całą wy spę. – Naszy m ojcom będzie przy kro – powiedziała. Spojrzałem na nią zadziwiony . – Przecież by liby z tego radzi. Twój ojciec zmienił się i odpokutował za swe grzechy . Mojemu nie by ło to potrzebne. Dlaczego niby chcieliby zachować ślady po tak wielkim cierpieniu? Natty zawahała się przez chwilę, marszcząc czoło, z wzrokiem utkwiony m w Ostoi i miniaturowy ch postaciach na brzegu. – Powiedziałaby m, że masz sporo racji – odezwała się w końcu niezwy kle miękkim głosem. – Ale przecież nie możemy tego zniszczy ć do końca. Możemy usunąć dowody , a to nie to samo. Co się stało, to się nie odstanie, a my stanowimy część ty ch wy darzeń. To będzie w nas tkwiło. Na zawsze. Choć słowa Natty zdawały się logiczne i miały uzasadnienie w świetle tego, o czy m rozmawialiśmy , tkwił w nich pewien element tajemnicy , który sprawił, że odwróciłem się od niej. Kiedy to zrobiłem, wsunęła palce w me włosy i przy ciągnęła głowę, by mnie pocałować. Poczułem doty k jej ust na moich, bardzo ciepły ch i miękkich, a kiedy zwarliśmy się w pocałunku, miałem wrażenie, że uderzy ł we mnie piorun. – Na to już nie masz odpowiedzi? – wy szeptała, choć jej głos rozbrzmiewał w moich uszach niezwy kle donośnie. Moje serce biło zby t głośno, by m mógł składnie my śleć. – Mam odpowiedź – powiedziałem, w nadziei, że odpowiadam na właściwe py tanie. – Moja odpowiedź brzmi: masz rację. Na zawsze. – W takim razie dobrze – powiedziała Natty i cofnęła się równie nagle, jak mnie objęła, cały czas patrząc mi prosto w oczy . – Zakładając, że my ślimy tak samo. Na zawsze. I tak, powinniśmy zniszczy ć te dowody . Powinniśmy zrobić to zaraz. Powiedziawszy to, z uśmiechem na dowód, że coś zaszło między nami, poprowadziła mnie z powrotem kamienistą ścieżką w stronę palisady i brzegu. Kiedy dotarliśmy do pana Tickle’a, ten zerkał na mnie w oczekiwaniu na dalsze rozkazy i by ć może nawet szukał pocieszenia. Jego widok przy pomniał mi, że powinienem skupić się na bieżący ch sprawach. Będzie jeszcze czas, by podziwiać szeroki hory zont oraz miejsce, jakie zajmiemy z Natty na ty m świecie, kiedy znajdziemy się w bezpiecznej odległości od wy spy . Kiedy będziemy pły nąć do domu. Dlatego też musiałem się mocno wy silić, by znów stać się prakty cznie my ślącą osobą, i wy jaśniłem, że nasze plany uległy zmianie. Wy ślemy teraz naszy ch przy jaciół i bosmana na Słowika i ściągniemy szalupę jeszcze raz, by nas stąd zabrała – całą trójkę. Wioślarze zaczęli trochę szemrać na te wieści, ale wkrótce rozchmurzy li się, gdy pan Tickle powiedział im, że
mogą się najeść do sy ta w nagrodę za swoją pracę, ponieważ ma „małą robótkę” do wy konania podczas ich nieobecności. Kiedy ty lko szalupa wy pły nęła wraz z bosmanem i ostatnią grupą ludzi, pan Tickle poprowadził nas w głąb lądu, znów przez ry żowe poletka, aż doszliśmy do niewielkiej zagrody , w której Smirke trzy mał zwierzęta. W cały m zamieszaniu ostatnich kilku godzin tak bardzo przy wy kłem do odgłosów wy dawany ch przez zamknięte tu stworzenia, że przestałem zwracać na nie uwagę. Ale kiedy one usły szały , że się do nich zbliżamy , zaczęły drzeć się wniebogłosy , tworząc potężnie brzmiącą orkiestrę pisków i skowy tów. Kiedy spojrzeliśmy za ogrodzenie, przekonaliśmy się, że maruderzy wy kazy wali się tu takim samy m okrucieństwem jak gdzie indziej. Całość została szczelnie wy pełniona stłoczony mi zwierzętami brodzący mi we własny ch odchodach, również wśród ciał ty ch, które nie przeży ły tego upodlenia. Smród by ł tu straszliwy . Jeszcze bardziej chwy tał za serce inny widok. Co zadziwiające, siedziało tu przy najmniej z tuzin du-da, kręcący ch się wśród świń, kóz i ty m podobny ch – upierzenie na ich piersi o barwie delikatnego błękitu na skutek warunków, w jakich mieszkały , zostało zbrukane do zwy kłej szarości. Pan Tickle (który w dalszy m ciągu nosił swój srebrny bochen) wsunął teraz skarb do wewnętrznej kieszeni palta, a ciężar sztabki dosłownie ściągał mu go z ramienia. Zakry ł dłońmi usta i nos. Choć nie odry wał ich od twarzy , kiedy mówił, tłumiąc każde słowo, zrozumiałem go wy starczająco dobrze. Sprowadził nas tutaj, spodziewając się, że wy bierzemy kilka sztuk zwierząt i zabierzemy na pokład w nagrodę za nasz trud, ale żal mu się zrobiło, kiedy to wszy stko zobaczy ł. By łem tego samego zdania i nie musiałem patrzeć na Natty , by wiedzieć, że my śli podobnie. Dlatego ruszy liśmy wzdłuż ogrodzenia, aż stanęliśmy przy bramie, którą otworzy łem z wielką radością, po czy m odsunąłem się na bok, by popatrzeć, jak zwierzęta wracają do swego królestwa. Spodziewałem się, że exodus rozpocznie się z ową wrodzoną radością, która sprawia, że człowiek lubi obcować ze zwierzętami. Ale te stworzenia tak bardzo przy wy kły do ży cia w strachu o swój los, że nie od razu wiedziały , co robić. Rozległy się py tające, dociekliwe chrząknięcia, pełne powątpiewań meczenie oraz kilka energiczny ch trzepnięć skrzy dłami ptaków du-da, które najwy raźniej musiały sobie przy pomnieć, że są nielotami. Z wolna ta wy ry wkowość reakcji i niepewność zaczęła nabierać czegoś na kształt zdecy dowania, gdy wszy stkie zwierzęta ustawiły się w półokręgu przed furtką, aby spojrzeć na szeroki świat przed sobą. Żadne nie miało pewności, czy wolno im w nim zamieszkać. Pustka przestrzeni zdawała się je powstrzy my wać. Może w istocie tak by ło, ale po chwili jedna mała świnka, która z pewnością całe ży cie spędziła w niewoli, zbliży ła się, zachowując pozory niezwy kłej ostrożności, gdy ż miało się wrażenie, że podchodzi na paluszkach. Minęła nas i zniknęła w zaroślach. Jej wy czy n stanowił przy kład dla inny ch – świń, kóz, du-da, jednej czy dwóch gęsi, który ch wcześniej nie zauważy łem w ty m rozgardiaszu, oraz pewnego dziwnego włochatego zwierzątka wielkości borsuka, które poruszało się na dwóch łapach. Miało wielkie, złowrogie ślepia. Śmignęło między nami z głośny m, wy sokim skowy tem i już go nie by ło. Poza ty m spry ciarzem, któremu najwy raźniej spieszy ło się bardzo na wolność, pozostałe zwierzęta bardzo wolno opuszczały zagrodę, jakby wy ruszały na przechadzkę, rozglądając się dookoła, żeby przy pomnieć sobie to, co zdąży ły zapomnieć, czy też może ty lko im się śniło, i od czasu do czasu wy mieniały między sobą komentarze. Obserwowaliśmy ich pełne godności odejście, nie mogąc wy jść z podziwu, że zachowy wały się przy ty m niemal tak jak ludzie. Jednocześnie więzi łączące stworzenia w coś na kształt
społeczności zaczęły się stopniowo rozwiewać, dlatego kiedy dotarły do linii drzew otaczający ch palisadę, każde z nich zaczęło grupować się w obrębie własnego gatunku – świnki zbiły się w trzódkę, kozy w gromadkę, a ptaki du-da w stado i tak dalej. Kiedy to się dokonało, wy buchło coś na kształt poważnej konwersacji – podczas której, co nietrudno zgadnąć, zwierzęta żegnały się ze sobą. Następnie weszły w cień lasu i zniknęły nam z oczu. Pan Tickle, który ostatnio miał szczególnie miękkie serce, jeśli chodzi o zwierzęta, pozby ł się tego wzruszenia, kiedy zrobiłem obchód zagrody , by się upewnić, że jest pusta. Nie by ła. Przy jednej ze ścian leżała bezwładnie średniej wielkości maciora, nie mogąc się poruszy ć. Przy dokładniejszy ch oględzinach okazało się, że ma złamane obie ty lne nogi, choć w jaki sposób i od jak dawna, nie chciałem się nawet zastanawiać. Tak czy inaczej, pan Tickle stwierdził, że nie może dłużej cierpieć – a wy ciągnięty zza pasa nóż potwierdził, że jednak będziemy mieli sutą kolację. Zostawiliśmy go więc z Natty , szy kując się do wy konania naszego zadania. Nasza praca rozpoczęła się od poszukiwań w obozie wszy stkiego, co nadawało się do spalenia – pniaków drzew, zeschłej trawy , paty ków – które to rzeczy układaliśmy z Natty na przemian, opierając je o Kubry kowy Sąd oraz po bokach obu domów z bali. Im dłużej to trwało, ty m bardziej zapalczy wie biło w piersi me serce. Z początku uznałem to za objaw uniesienia – mogłem wcielić się w wy zwoliciela, który ma zamiar spalić Basty lię! Ale gdy dalej zbieraliśmy i układaliśmy to wszy stko, uświadomiłem sobie, że czuję gniew i nic poza nim. Gniew na my śl, co się tu wy rabiało, na siebie za to, że my ślałem, iż wy prawa na Wy spę Skarbów będzie łatwa, prosta i przy jemna, i gniew na mego ojca za to, że wy chował mnie w cieniu opowieści, który ch urokowi nie potrafiłem się oprzeć. By ły to budowle i przedmioty , które chciałem zniszczy ć. By ły to wspomnienia i żal, które musiałem znieść. Pracowaliśmy tak sumiennie, że zabrało nam to niemal całą godzinę – a kiedy skończy liśmy , słońce topiło właśnie swoje pierwsze sztaby karmazy nu na obrzeżach hory zontu, jakby zagrzewając nas w zbożny m dziele. Kiedy napatrzy łem się już na ten słoneczny kocioł, poprosiłem pana Tickle’a, by poży czy ł mi krzesiwo, które zwy kle miał przy sobie do zapalania fajki – i podłoży łem ogień pod Sąd Kubry kowy . Korciło mnie, żeby od razu podpalić domy z bali, ale Natty mnie powstrzy mała. – Jedno po drugim – powiedziała, wy raźnie smakując tę rozkosz, i razem oparliśmy się plecami o palisadę w miejscu, w który m przy legała do cmentarza. Poczuliśmy , jakby między nami stanął kapitan, chcący podziwiać nasze dzieło. Przez minutę nie widziałem niczego oprócz kłębu oleistego dy mu wijącego się wśród zebranego przez nas śmiecia. Ale kiedy zaczęło mi się wy dawać, że musimy jakoś podsy cić ogień, powiew wiatru od morza zmienił dy m w płomienie. Zawarczały wściekle na ławie, przy której Jinks uprawiał swoją parodię sprawiedliwości, i na fotelu, z którego Smirke toczy ł pogardliwy m spojrzeniem, i na ławie oskarżony ch, na której Stone kładł swoje łapy na ofierze. Wy dawało się, że ogień szczególnie ochoczo zabiera się do strawienia ty ch miejsc – chwy tając drewno w swoje szpony , kalecząc je tak, że marszczy ło się w czarny ch jak noc fałdach, by rozgorzeć rozszalały m szkarłatem. Kiedy płomienie objęły całą konstrukcję, żar by ł nie do zniesienia – jakby śmy spoglądali w otwarty piec. Słowo „litości!” cisnęło mi się na usta nie dlatego, żeby m chciał, aby ogień zelżał, ale dlatego, że emanował wściekłością, jakiej wcześniej nie by łem w stanie sobie wy obrazić, sy piąc gradem iskier, pojedy nczy ch płomieni i wstęg ognia, które mogły poszy bować w stronę lasu i spalić każdy liść i każdą gałązkę, każdy pień i krzak na wy spie. Spojrzałem na morze, łapczy wie chwy tając hausty świeżego powietrza, i zobaczy łem, jak to, czego dokonałem, wstrząsa całą Ostoją. Każda fala miała teraz złotą grzy wę, a każde wgłębienie w toni by ło niczy m lustro. Spektakl ten zdawał się nie mieć końca. Przetaczał się wokół kamieni
Białej Skały i Wy spy Szkieletu, a następnie wy ciągał krwiste jęzory aż do Słowika – który wy glądał, jakby by ł zdjęty ogniem, lecz wy chodził z tego bez szwanku – i dalej, aż po hory zont, gdzie płomienie poły skiwały nowy m blaskiem w promieniach zachodzącego słońca. Kiedy znów spojrzałem na swoje dzieło, zrozumiałem, że zaczęło ży ć własny m ży ciem. Kilka długich płomieni przeskoczy ło z konstrukcji sądu na dachy dwóch domów z bali, gdzie zaczęły żerować w brudzie zwalony ch między pnie sosen. Niepotrzebna by ła podpałka, którą tak pracowicie tu złoży liśmy , gdy ż budy nki z utęsknieniem wy czekiwały swej zagłady . Najwy raźniej spodobały im się płomienie, pożoga, potem czerwone szkielety , a na końcu pustka. Kiedy w dachach zaczęły pojawiać się dziury i powietrze wpadło do środka, rozległ się głośny huk – jakby ogień przy znawał się, że to, co do tej pory nawy czy niał, to by ły ty lko dziecięce igraszki, a dopiero teraz pokaże swój prawdziwy apety t i władzę. Przy szły mi na my śl rozbebeszone wy rka, które widziałem, koce, talie kart, puste kufle – wszy stkie pirackie śmieci, wokół który ch obracało się ich ży cie, wszy stkie złowieszcze i przerażające przedmioty . Przy szedł mi na my śl mój ojciec, który stał w ty ch ścianach jako młokos, i pan Silver, gdy manewrowali wokół prawdy , kłamiąc, zmy ślając, a potem jeszcze kłamiąc o zmy ślony ch rzeczach. Pomy ślałem o ich odzieniu, które dawno już zbutwiało na proch, i o ich ży wy ch ciałach. Zobaczy łem to wszy stko niezwy kle wy raźnie, jasno i dosadnie, choć przez krótką chwilę, po czy m ten widok rozpły nął się na zawsze w niepamięci. Owa gwałtowność zniszczenia powinna mi wy starczy ć. Nie przewidziałem jednak, jak obecność desty larni może podsy cić płomienie. Gdy zaczęły pieścić ściany przy budówki i szarpać za zasuwę w drzwiach, pan Tickle położy ł dłonie na naszy ch ramionach i odciągnął nas dalej w dół zbocza, aż znaleźliśmy się poza obrębem palisady . Stamtąd obserwowałem, jak ogień waha się przez chwilę, odziany w migotliwą chustę, w kaftan z żabotem i czerwony mi koronkami, które na razie wisiały na nim luźno, jakby zbierał siły . Potem się rzucił. I rozległ się wy buch. Drzazgi płonącego drewna, całe kłody , klepki beczek, szkło i metal, fragment ściany wielkości koi – wszy stko to wy strzeliło w niebo, jakby waży ło ty le co nic, a impet eksplozji owiał nasze twarze, wdzierając się żarem w płuca. – Ach! Ach! – wy krzy knął pan Tickle, którego twarz w tej pożodze zdawała się zdjęta płomieniami. Nie by łem pewien czy to śmiech, czy płacz, ale i tak mu zawtórowałem: – Ach! Ach! – A odłamki wy strzelone w górę zaczęły spadać płomienisty m gradem; niektóre dokonując ży wota ze skwierczeniem na trawie, a inne dudniąc o świeżo wzruszoną ziemię grobów, które wy kopaliśmy . Nie powiem, że by ł to kres wszy stkiego – płomienie wciąż buchały , gdy w końcu ruszy liśmy do brzegu, przy który m czekała na nas szalupa. Weszliśmy na pokład – Natty i ja z pusty mi rękami, a pan Tickle ze swoim srebrem. Powiedziałby m jednak, że stanowiło to koniec pewnej epoki. Kiedy ruszy liśmy przez karmazy nową toń, kurczący się w oddali obraz emanował dziwny m spokojem. Drewno sądu i domów z bali wciąż żarzy ło się jasny m światłem, stanowiąc wspomnienie tego, czy m by ło wcześniej. Ale teraz cienie drzew zdawały się kłaniać, aż niemal doty kały palisady . Wy spa już zaczęła odbierać ciemność, z której ją ograbiono.
Część VI WRAK
Rozdział 35
Opuszczamy wyspę Brzeg od Słowika dzieliła niespełna jedna mila morska, ale dzięki naszy m ciężko pracujący m wiosłami towarzy szom szalupa zaniosła nas tam w kilkanaście minut. Choć podróż trwała bardzo krótko, przeniosła nas z jednego świata do drugiego. Za nami zostały ty lko ruina i śmierć. Kiedy znów stanąłem na pokładzie, dostrzegłem wy łącznie stoicki spokój oraz ży cie. Bosman Kirkby i pan Stevenson umieścili większość naszy ch przy jaciół pod pokładem, gdzie teraz spali i odpoczy wali. Ci, którzy niechętnie podchodzili do zamknięty ch przestrzeni, woleli zostać na pokładzie – gdzie siedzieli, stali bądź opierali się o siebie z twarzami skąpany mi w czerwono-złotej poświacie od wciąż płonącego na wy spie ognia. Pan Allan i pozostali rozwiesili latarnie w oknach sterówki, ale również wzdłuż noku rei, dzięki czemu widziałem, że zajęto się każdy m, kto stanął na pokładzie. Na dziobie ustawiono dużą cy nową balię i sądząc po wodzie rozpry skanej wszędzie wokół niej i liczbie mokry ch śladów stóp wiodący ch do tego miejsca, by ła już wielokrotnie uży wana i napełniana ponownie. Poza ty m załoga rozdała część swego odzienia naszy m gościom, co poznałem, witając kilku z nich odziany ch w przedziwny zestaw mary narskich koszul i portek, tak że sprawiali wrażenie wilków morskich od kilku pokoleń. Słowik by ł teraz tak gęsto zaludniony , że idąc od dziobu do rufy , musiałem co rusz przestępować przez zwinięte w kłębek ciała śpiący ch albo ty ch, którzy rozwaleni na wznak podziwiali gwiazdy ciągnące się za takielunkiem. Te dowody człowieczeństwa wzbudziły we mnie poczucie ładu, który wcześniej trwał w chaosie. Pomimo wciąż widoczny ch oznak rozpaczy na ich twarzach, poczułem, jak między nas niepostrzeżenie zaczęło się wkradać zadowolenie. Jak wkrótce wy jaśnię, ten nastrój okazał się złudny – ale robiliśmy , co mogliśmy , by radować się chwilą, i wmawialiśmy sobie, że nasz los w końcu się odmienił, ponieważ ustaliliśmy już kurs na dom. Zniknięcie pod pokładem pana Tickle’a z mięsem świni zabitej na wy spie w zagrodzie dla zwierząt ty lko to potwierdzało. Jego przy by cie wzbudziło znaczne poruszenie na dole, a mieszanka zapachów docierający ch do nas z kuchni wkrótce zmieniła się w smakowitą woń przy rządzanej potrawy . Ten zapach musiał by ć torturą dla naszy ch przy jaciół, który ch Smirke trzy mał na granicy śmierci głodowej, ale znosili te męki z pogodą ducha, ponieważ wiedzieli, że wkrótce się zakończą. Zauważy łem, że jeden z nich, który uśmiechał się od ucha do ucha za każdy m razem, gdy go mijałem, znalazł naszą beczkę z jabłkami – w jednej ręce miał ogry zek, a w drugiej jabłko zjedzone do połowy . By łem zdziwiony , że inni nie poszli w jego ślady i nie zjedli cały ch naszy ch zapasów. Kiedy pan Tickle pojawił się ponownie, zaczął obnosić swoją sztabkę srebra, pokazując ją wszy stkim. Jego kompani z załogi wy kazy wali wy jątkowe zainteresowanie, mówiąc do niej pieszczotliwie „mój ty skarbie”, jakby by ło to ulubione zwierzątko, ale Murzy ni nie by li aż tak zafascy nowani ty m widokiem. Jeden czy dwóch podeszło, by spojrzeć, ale większość pozostała na swoich miejscach na pokładzie, pokazując, że cisza i spokój są dla nich cenniejsze niż wszy stkie skarby świata. Po chwili to nastawienie najwy raźniej udzieliło się i panu Tickle’owi, bo delikatnie położy ł swój skarb na stole w sterówce i zostawił go tam własnemu losowi. Jeśli ktoś miał wątpliwości co do bezpieczeństwa naszego skarbca na Białej Skale (a ten lęk, muszę przy znać, od czasu do czasu dopadał i mnie, i Natty ), bardzo łatwo można by ło ukoić zszargane nerwy . Czekając na posiłek, kręciliśmy się przy prawej burcie Słowika i patrzy liśmy w
stronę wy sepki. Jej ciemna bry ła zdawała się bły szczeć, nawet kiedy słońce już zaszło, jakby srebro złożone w jej kraterze oblewało barwami i ciepłem całą jej kamienną połać. Kiedy uczta z kawałkami wieprzowiny podzielony mi w kuchni przez pana Allana miała się rozpocząć i z wielkim namaszczeniem wy niesiono tłuste porcje na pokład na kilkunastu półmiskach – na Słowiku zaległa pełna zadowolenia cisza. Nie spodziewałem się, że coś takiego usły szę na Wy spie Skarbów czy w jej okolicach, i poczułem, jak serce mi rośnie w piersi, gdy bosman Kirkby stuknął butem w pokład, domagając się, by wszy scy wy słuchali tego, co ma do powiedzenia, zanim zaczną jeść. Kiedy przemówił, rozejrzałem się po twarzach wokół, które zdawały się emanować spokojem i łagodnością w świetle latarni, i po raz pierwszy poczułem pewność, że nasza przy goda na wy spie miała głębsze znaczenie. Nastrój, który opisuję, można by nazwać szczęściem, ale ły żką dziegciu by ł żal z powodu ty ch, który ch utraciliśmy . Kiedy szukaliśmy sobie miejsca, by oprzeć się gdzieś na pokładzie, czy spoglądaliśmy w czarną toń z lśniący mi porcjami wieprzowiny w ręce, nasi goście nie potrafili od razu zapomnieć o cierpieniu, a i załoga nie miała poczucia, że wy szliśmy z tego wszy stkiego bez szwanku. Rozmowy cichły z szacunku dla duchów unoszący ch się pomiędzy nami. Pieśni, które zaintonowano po posiłku, frunęły pod niebo Ostoi i niosły ze sobą raczej smutek niż radość – jednej z nich nauczy ł mnie ojciec, dlatego sam ją zaśpiewałem: Poznałem raz dziewczę z zamorskiej krainy, Na targu to było za dnia. Nigdym nie znał piękniejszej dziewczyny, Choć zwiewna była jak mgła. Zabrałem ją wtedy na przechadzkę długą, Zawiodłem nad strumień i w gaj, W miejsce dziecięcych mych zabaw nad strugą, Pacholęcy to dla mnie był raj. Ich piękno i spokój wciąż dech mi zapiera, Widzę, że ona też czuje, Gdy znad kry rzecznej raz słońce wyziera, Raz deszcz dziko z wichrem harcuje. Lecz ona wciąż mówi: Tu zostać nie mogę. I rzekła mi tak: Ukochany, Pisana ci ziemia, bo tu masz swą drogę, A dla mnie podniebne tumany. Sądząc po pozy cji księży ca w chmurach, nie mogło by ć później niż po dziesiątej, gdy Natty i ja uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy ostatnimi osobami na nogach – i ruszy liśmy w miejsce, w który m zaszy waliśmy się podczas naszej podróży , czy li do sterówki. Tutaj czekał na nas Kleks w swojej klatce. Spojrzał wilkiem na Natty z taką intensy wnością, że można by ło wziąć jego radość na jej widok za złość. Po chwili jednak przekrzy wił łebek na bok i zamruczał: – Zawsze spóźniooona, zawsze spóźniooona! – Co by ło dla mnie pozbawione jakiegokolwiek znaczenia. Nawet jeśli Natty zrozumiała, nie wy jaśniła mi tego, ale dmuchnęła delikatnie między pręty klatki tak, że wy dały przy tłumiony i melody jny odgłos, niczy m echo dźwięku harfy . Kleksowi najwy raźniej się to podobało i wkrótce zaczął bardzo pilnie czy ścić sobie piórka. Zajęliśmy z Natty nasze stałe miejsca przy stole. Większość świec zapalony ch przez załogę skwierczała już w wosku, choć paliło się ich na ty le dużo, że mogliśmy patrzeć sobie w oczy , a do
tego jasno bły szczało leżące między nami srebro. Natty przesunęła palcami po sztabce, jakby głaskała kota. – Ciepłe jest – powiedziała i przez chwilę widziałem, jak jej twarz emanuje poświatą, którą widziałem, gdy staliśmy na Białej Skale. – Ciepłe jak krew – odpowiedziałem, co by ło dość melodramaty czne, ale uznałem, że nie powinniśmy zapominać o cenie, jaką płacimy za ten łut szczęścia. Wtedy Natty odchy liła się do ty łu, aż jej głowa spoczęła oparta o jedno z zaokrąglony ch okien sterówki, i spojrzała w stronę wy spy . Za kremowy mi falami przełamujący mi się o brzeg wciąż gorzały zgliszcza domów z bali, pulsując dziwacznie pod wpły wem podmuchów wiatru. – Scotland uratował mi ży cie – powiedziała zupełnie beznamiętny m głosem, jakby mówiła przez sen. – To prawda – odezwałem się równie cicho, bo widziałem, że wciąż błądzi zatopiona w swoim transie, w który wkroczy ła kilka godzin wcześniej. Pomy ślałem, że w ty m stanie może z większą swobodą mówić o sprawach, które zwy kle zachowy wała dla siebie. – Czy sądzisz, że chciał się poświęcić? – zapy tała. – Pośliznął się – odparłem. – Sam widziałem. Pośliznął się podczas skoku. Ale nie ma wątpliwości, co zamierzał, chciał uratować ciebie. – Zabili mu żonę – powiedziała Natty ty m samy m pusty m głosem. – Chcesz powiedzieć, że nie miał nic do stracenia? – To właśnie chcę powiedzieć – odparła i odwróciła twarz w moją stronę tak gwałtownie, że aż zaskrzy piała szy ba, do której przy ciskała głowę. W jej szeroko otwarty ch oczach wzbierały łzy . – Wy obraź sobie – ciągnęła dalej – żeby tak kogoś kochać, że własne ży cie nic nie znaczy w obliczu tej miłości. Nic na to nie odpowiedziałem, ale włoży łem swoje dłonie w jej, tam gdzie leżały na kolanach, i tak zostałem. Fakt, że nie odsunęła się, lecz zacisnęła palce wokół nich, dodał mi odwagi, by poprosić ją, aby dokończy ła swoją opowieść o ty m, co się z nią działo, kiedy zeszła z pokładu Słowika. By ła to najdłuższa wy powiedź, jaką kiedy kolwiek usły szałem z jej ust, a pod koniec siedzieliśmy w całkowitej ciemności, bo świece wy paliły się do końca, a chmury zasłoniły księży c. Nie widziałem nawet śpiący ch na pokładzie ludzi, choć leżeli wszędzie wokół nas. Wszy stko, co mi powiedziała, by ło niezwy kle szczere, bardzo poruszające i krzepiące – poza ty m, że na zakończenie stwierdziła, iż Scotland bardzo przy pominał jej ojca. Zapy tałem, pod jakim względem. – Wieku – odparła. – Ich wieku. Jeśli nie jesteś w stanie zrozumieć, to nie rozumiesz niczego. Odebrałem to jako przy ganę, i choć została wy powiedziana łagodnie, nie odezwałem się, lecz wy plotłem me palce spomiędzy jej palców i siedziałem przez chwilę bez ruchu, wpatrując się w noc. Przez całą naszą długą wspólną podróż unikałem wy py ty wania jej o uczucia wobec ojca – obawiając się, jak już wspominałem, że doprowadziłoby mnie to do wniosków, który ch nie mógłby m łatwo przełknąć, bo nie by łby m w stanie się z nimi pogodzić. Teraz, kiedy nasza przy goda zdawała się dobiegać końca, pozwoliłem sobie na więcej – zastanawiałem się, czy potrafiłby m zerwać z nią wszelkie kontakty po powrocie do Londy nu. Doszedłem do wniosku, że nie umiałby m tego znieść. Pokochałem ją w chwili, gdy ją ujrzałem po raz pierwszy , choć zachowy wałem milczenie na ten temat. Wszy stko to, czy m dzieliliśmy się podczas podróży na Wy spę Skarbów – odraza, jaką poczuliśmy po odkry ciu bezeceństw za palisadą, moja zazdrość o Scotlanda, moje przerażenie jej zniknięciem, zaskoczenie i rozkosz, kiedy mnie pocałowała – wszy stko rozdarło me serce na pół i pozwoliło jej wziąć je w posiadanie. Tego wieczoru
opowiadanie o niewoli zdawało się skierowane wy łącznie do mnie, gdy ż pozwoliło mi cierpieć wraz z nią i zbliży ło mnie do niej jeszcze bardziej. Czy Natty czuła to samo? Chwila na zadawanie takich py tań przy jdzie później, powtarzałem sobie w my ślach, jeśli w ogóle nadejdzie – kiedy będziemy bezpieczni w domu. Przy ty m wszy stkim bardzo się ucieszy łem, kiedy zaproponowałem udanie się na spoczy nek, a ona, zamiast uraczy ć mnie jedny m ze swy ch chłodny ch spojrzeń albo upierać się, że chce sobie to wszy stko przemy śleć w samotności, ochoczo podniosła się z miejsca, wzięła mnie za rękę i razem ruszy liśmy przez pokład. Niewielka odległość dzieliła sterówkę od zejścia do naszej kabiny , ale należało iść wolno i do tego zy gzakiem, gdy ż musieliśmy uważać na naszy ch śpiący ch przy jaciół – niektórzy przy suwali się do inny ch, żeby by ło cieplej, inni leżeli osobno wy prostowani niczy m nieboszczy cy . Kiedy dotarłem do wejścia pod pokład, miałem wrażenie, jakby śmy odby li razem długą podróż. Zanim zaszy liśmy się pod pokładem, rozejrzałem się wokół po raz ostatni. Księży c znów wy szedł zza chmur, a bry za od lądu zdawała się o wiele słabsza niż podczas wcześniejszy ch nocy , ale na ty le silna, by rozkoły sać drzewa na wy spie. Ich szmer przy pominał szum wody na kamy kach, bardzo łagodny i delikatny , co wziąłem za dobry omen. Niebo również zdawało się zapowiadać dobrą pogodę, gdy jutro podniesiemy żagle. Chmury , które widzieliśmy podczas zachodu słońca, zaczęły się podnosić, choć emanowały wy raźnie zielonkawą poświatą, taką, jaką można dostrzec w morskich jaskiniach. Miałem już powiedzieć o ty m Natty , ale dobiegł nas głos z bocianiego gniazda, który wy krzy kiwał stare mary narskie zawołanie: „Dwunasta na zegarze i nic się nie dzieje”. By ł to pan Stevenson, który stał na wachcie, kiedy rozmy ślaliśmy i rozmawialiśmy . Odwzajemniliśmy się mu przy jacielskim pozdrowieniem i zeszliśmy pod pokład, wciąż nie mając nawet cienia zły ch przeczuć.
Rozdział 36
Nadciąga sztorm Plan na poranek zakładał, że wszy scy nasi pasażerowie i niektórzy członkowie załogi zostaną na pokładzie, a reszta zgromadzi się w coś, co nazy waliśmy „ekipą od srebra”. Nasze zadanie miało polegać na przetransportowaniu skarbu z Białej Skały na pokład Słowika przy pomocy szalupy . By ła to niezwy kle wy czerpująca praca, ale w ogóle nie czuliśmy zmęczenia. Nie przejęliśmy się też zmianą pogody na gorsze. Zauważy liśmy , że zaczął wiać chłodniejszy wiatr i fale waliły w burty z większą siłą, ale pracowaliśmy bez wy tchnienia. Gdy kolejne porcje skarbu trafiały na Słowika, by ły starannie przenoszone pod pokład, do kajuty kapitana, gdzie sztabka pana Tickle’a dołączy ła do starannie ułożonej kupki. Ilość zgromadzonego kruszcu wy magała od nas zrobienia pół tuzina kursów, a na koniec skarb zaczął przy pominać wy legującego się rekina, bo miał taki kształt, ale też zielonkawo-szarą barwę. Choć uczestniczy łem w kilku ty ch kursach i zawsze ochoczo przejmowałem w posiadanie klucz do kabiny kapitana, tak jak chciał bosman Kirkby , nie powiem, żeby m czerpał szczególną przy jemność z tej pracy . Ciężar każdej ze sztab przy tłaczał mnie duchowo, bez względu na to, jak często napominałem się w my ślach, że takie bogactwo bardzo ułatwi nam wszy stkim ży cie. Kiedy w końcu zadanie zostało wy konane, kolejna grupa wróciła na wy spę, obarczona zadaniem zrobienia zapasów świeżej ży wności i wody pitnej na drogę powrotną. Ruszy li ostrożnie, uzbrojeni, ponieważ pomimo moich ciągły ch zapewnień obawiali się, że łowcy niewolników mogą skorzy stać z ostatniej szansy i zaatakują ich. Ale po powrocie przy znali, że najbardziej przerażający m odgłosem, jaki sły szeli, by ła taka dudniąca cisza – wy dawało im się, że ktoś ich obserwuje czy nawet poluje na nich. Znów zapewniłem, że nasi wrogowie postanowili wieść ży cie Robinsona Crusoe w nadziei, że wy ratuje ich statek, którego załoga nie będzie nic wiedziała o ich zbrodniach. Choć powiedziałem, że ta decy zja jest bardzo rozsądna (w takim znaczeniu, że można ją łatwo usprawiedliwić), i tak mną to wstrząsnęło. Bez schronienia w obrębie palisady , mając ty lko kamratów do towarzy stwa, z roślinnością, która z dnia na dzień będzie odzy skiwała zagrabiony teren oraz przy ciągły m dudnieniu fal w uszach i piekący m słońcu nad głową, przy szłość ty ch nowy ch maruderów jawiła się nieciekawie. Jeśli o mnie chodzi, wolałby m powrót do Anglii i stry czek. Z tego powodu w ogóle nie by łem zaskoczony , że postanowili pokazać się po raz ostatni, zanim zostawiliśmy ich w osamotnieniu. Ten smutny epizod rozpoczął się, kiedy bosman Kirkby zadął w swój gwizdek i dał rozkazy załodze, żeby podnosić kotwicę i stawiać groty i topsele. Jak to by ło w żeglarskim oby czaju, pierwszej z ty ch czy nności towarzy szy ła stara szanta – podobna do tej, którą śpiewali, opuszczając Londy n. Podnoście chłopcy kotwicę żwawo, Ciągnąć ją, Bystrego szkwału i morza jak stół, Hip, hip, hura! Podnoście chłopcy kotwicę chyżo, Ciągnąć ją, Żon i panien nie ma już, Co za wspaniały żywot!
Kiedy pomy ślałem, że przecież ta pieśń w niewielkim stopniu odnosiła się do rzeczy wisty ch okoliczności (nasi mary narze nie mieli żon ani panien na wy spie), spomiędzy drzew okalający ch Ostoję dobiegło nas ohy dne wy cie. Kilkoro z nas, włącznie ze mną i z Natty , podbiegło do rufy , żeby zobaczy ć, co jest źródłem takich straszliwy ch lamentów – równie rozpaczliwy ch jak tragiczne skowy ty rannego zwierzęcia. Wkrótce wszy stko się wy jaśniło. Kiedy ty lko kotwica zawisła przy dziobie i topsele zaskrzy piały nad naszy mi głowami, łowcy niewolników, który ch zostawiliśmy na wy spie, wy padli na brzeg Ostoi za Białą Skałą, krzy cząc wniebogłosy . Naliczy łem ich ośmiu z ty ch, którzy uciekli przed nami poprzedniego dnia. Ich ubrania już nosiły ślady ukry wania się w dżungli, a rozwiane włosy majtały się wokół twarzy . Z początku pomy ślałem, że może zmienili zdanie na temat korzy ści z odosobnienia i błagają, by zabrać ich do domu na spotkanie sprawiedliwości. Ale my liłem się. Po gwałtowny m wy machiwaniu rękami i przekleństwach, które ury wkowo docierały do nas z tej odległości, wkrótce zrozumiałem, że nie krzy czą żałośnie, by śmy wrócili, ale z wściekłością wy prawiają nas w podróż – jeśli to możliwe, do samego piekła. Moi towarzy szy nieźle się bawili ty m spektaklem i odpowiadali głośny mi wy buchami śmiechu oraz wy rażali opinie, że piekło znajduje się raczej gdzieś bliżej Wy spy Skarbów, na której tamci pozostają, niż w Anglii, do której pły niemy . Bez wątpienia uważali, że mogą odpowiadać z taką pewnością, bo teraz Słowik wpły wał w prąd, z każdą sekundą oddalając się coraz bardziej od lądu. Uderzy ło mnie jednak, że samo niebo może by ć tego samego zdania co my , bo nasze żagle zaczęły coraz mocniej łapać wiatr i pły nęliśmy coraz szy bciej, podczas gdy łowcy niewolników wy rażali swoje ży czenia co do naszej przy szłości. Kiedy widziałem ich po raz ostatni, zdejmowali swoje koszule i płaszcze albo spuszczali potargane spodnie, jeśli w ogóle posiadali coś takiego, by pokazać nam ty łki – jakby już zmienili się częściowo w małpy i szy kowali się do wdrapy wania na drzewa, które stanowiły tło ich wy stępu. Stałem na rufie jeszcze długo po ty m, jak zniknęli za bry łą Wy spy Szkieletu, i choć nie spodziewałem się, że popadnę w chwilową zadumę, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że mój wy jazd z Wy spy Skarbów jest zupełnie inny niż to, czego się spodziewałem. Zamiast gratulować sobie tego, jak dobrze zakończy łem dzieło zapoczątkowane przez ojca, jak zmądrzałem dzięki cierpieniu czy też jak poznałem, co to miłość, zastanawiałem się nad uporczy wością zła i ty siącem rozczarowań, niechy bnie czekający ch na nas za każdy m razem, gdy szukamy lepszego świata. Kontemplacja tej prawdy ży ciowej w świetle tak dziwnego spektaklu, którego by łem świadkiem, sprawiła, że się uśmiechnąłem, ale my śl ta równie pospiesznie skojarzy ła mi się z jakimś idioty zmem. Gdy dostatecznie dużo czasu poświęciłem na dojście do ty ch dwóch żałosny ch konstatacji, czy li minutę bądź dwie, zacząłem rozmy ślać o ty m, jakie to niezwy kłe, że do tej pory nie podjęto decy zji, kto zostanie kapitanem Słowika. Zapanowała natomiast milcząca zgoda co do tego, że każdą niezbędną decy zję można podjąć za obopólną zgodą, jakby nasz statek stał się republiką w miniaturze. Bosman Kirkby wciąż wy kony wał obowiązki, które znał na pamięć, włącznie ze staniem za sterem. Pan Tickle wy dawał polecenia związane z żaglami. A po konsultacji z jedny m i drugim, Natty i ja decy dowaliśmy , jaki kurs należy obrać, z panem Stevensonem wy soko nad takielunkiem, nad naszy mi głowami, który przekazy wał nam głośno informacje i opinie, jeśli uznał to za stosowne. Sprawy związane z obecnością Murzy nów na statku by ły rozwiązy wane w sposób, który trzeba nazwać procesem naturalny m, bo niektórzy pomagali w pracach na statku, a niektórzy korzy stali z okazji i robili to, czego najbardziej potrzebowali – czy li spali i dochodzili do zdrowia i sił. Nawet jeśli ta egzy stencja na statku brzmi jak utopia, to i tak nie mogę przecież za to przepraszać.
Ponieważ żałowałem teraz, że kiedy kolwiek postawiłem stopę na Wy spie Skarbów, opanowała mnie silna potrzeba obserwowania, jak ta ziemia niknie za hory zontem. Dwie mile od brzegu by łem w stanie uchwy cić cały jej kształt jedny m spojrzeniem: czarne klify na północny m krańcu, gdzie poszedłem z kapitanem, wy soka grań pośrodku, wznosząca się aż do ściętego szczy tu Wzgórza Lunety , oraz opadające zbocze na południu, które biegło do zgliszcz obozu. Przy pomniało mi się znów, jak mój ojciec mówił, że wy spa przy pomina „smoka osiadającego na ty lny ch łapach”, i uświadomiłem sobie, że musiał dojść do tego porównania, spoglądając na mapę. Z mojego punktu widzenia, czy li z poziomu morskiej toni w pełny m świetle późnego popołudnia, jej sy lwetka wy dawała się poszarpany m wejściem do jaskini, w której człowiek może się schronić przed otwarty m niebem i morzem – i z której może już nie zdołać uciec. Jaskini wiodącej, w gruncie rzeczy , wprost do świata podziemi. Dopiero kiedy ta sy lwetka skurczy ła się z jaskini do wielory ba, potem do oka, następnie do szczapy , uznałem, że mogę bezpiecznie się od niej odwrócić. Kiedy to zrobiłem, wierząc, że widzę ją po raz ostatni, wolałem my śleć, iż wy spa nie zniknęła tak po prostu, lecz zapadła się w dół ze wszy stkimi swoimi skałami, drzewami, roślinami i zwierzętami, i spoczęła na dnie oceanu, gdzie wkrótce zmieni się w piach i muł. Wtedy od zachodu słońca dzieliła nas niespełna godzina i sunęliśmy sprawnie, wpły wając na Morze Karaibskie z wiatrem od rufy i przy pełny ch żaglach. Takie szy bkie tempo skłoniło mnie do my śli, iż prowadzenie okrętu jest sprawą prostą i o trudach tej pracy opowiadają wy łącznie ludzie, którzy chcą mieć większy autory tet, niesłusznie otaczając to zadanie nimbem tajemnicy . Gdy by m ty lko wiedział, jak jest naprawdę, zrozumiałby m, że zielonkawa poświata, którą zobaczy łem dwadzieścia cztery godziny wcześniej, oraz słońce, które grzało mocniej na obrzeżach kilku wy soko sunący ch chmur, świadczy ły o ty m, że nasze miarowe tempo wkrótce się urwie. Pierwszą oznaką, że wcale nie jest tak różowo, by ło nagłe obniżenie się nieba na wprost i dziwne wy gibasy , jakie zaczęło robić powietrze – jakby ktoś schwy cił je mocno i skręcił niczy m prześcieradło. Pan Tickle, który wspiął się po takielunku, by pogawędzić z panem Stevensonem na temat tego, czego napiją się po powrocie do Londy nu, krzy knął ostrzegawczo z góry , ale go nie usły szałem, ponieważ nasze żagle zaczęły nagle trzepotać w ciągu głośny ch wstrząsów i uderzeń. Kilku mary narzy , włącznie z panem Creedem i panem Lawsonem, nie czekając na rozkaz, wspięło się na górę, by pomóc panu Tickle’owi zwinąć większość żagli – i po chwili wisiał ty lko jeden topsel. Kiedy tego dokonali i zeszli ponownie na pokład, pan Tickle wszedł do sterówki, gdzie Natty i ja już znaleźliśmy schronienie. Wy jaśnił nam, co się właśnie stało. Wiatr całkowicie zmienił kierunek i teraz wiał nam prosto w twarz. Kiedy to powiedział, zauważy liśmy , że temperatura powietrza spadła gwałtownie o kilka stopni i zaczęły się pojawiać krople deszczu. Zapomniałem, czy m konkretnie pan Tickle zakończy ł swoją ty radę – prawdopodobnie prosty mi słowami w sty lu „nadciąga sztorm”. Ale po kamiennej masce, jaką miał na twarzy , wiedziałem, że nie będzie to zwy kła nawałnica. Nie wahałem się ani chwili i poprosiłem, żeby zabrał mnie ze sobą, by śmy mogli stanąć razem na dziobie statku, gdzie pokaże mi, co widział. Niemal pożałowałem, że to zrobił. Szkwał by ł już tak silny , że musieliśmy się zgiąć w pół, idąc po pokładzie, a skrzy pienie takielunku urosło i brzmiało teraz niczy m krzy k Banshee. Gdy dotarliśmy do dziewięciofuntówki, zauważy łem coś jeszcze bardziej niepokojącego. Całe niebo przed nami zmieniło się w olbrzy mią, grafitową sztabę – i najwy raźniej waży ło ty le, jakby by ło zrobione z ołowiu. W miejscu, w który m sty kało się z morzem, fale tworzy ły monstrualne wzniesienia i szczy ty , wszy stkie poły skujące surowy m światłem zachodzącego słońca. – Co to jest, panie Tickle? – zapy tałem, a kiedy nie dostałem odpowiedzi, krzy knąłem, żeby przekrzy czeć wiatr: – Co to znaczy ?
Ty m razem usły szał mnie, ale zignorował. Spojrzał natomiast w stronę pasażerów, którzy by li na ty le silni, że mogli zostać na pokładzie, i na wszy stkich naszy ch towarzy szy , którzy zebrali się wokół bosmana Kirkby ’ego przy sterze. Każdy z nich gapił się zdziwiony . Natty też. Przy ciskała swoją twarz do okrągłego bulaja w sterówce niczy m duch. – My ślę, że to huragan! – odkrzy knął do mnie w końcu pan Tickle, ale już sam się tego domy śliłem. Gdy wy powiedział to słowo na głos, najwy raźniej wy rwał się z transu, w który na chwilę popadł. Dudniąc głośno, wezwał pana Lawsona i pana Creeda, by podeszli – co przy szło im z wielką trudnością – a potem ruszy li w niebezpieczną podróż w górę po linach. Widząc, jak tak wiszą z włosami rozwiany mi wokół twarzy i odzieniem szarpany m wiatrem, przy szły mi na my śl muchy w pajęczy nie targanej podmuchem wichru. – Zwinąć topsel! – krzy knął pan Tickle, osłaniając usta zwinięty mi dłońmi, i zobaczy łem, jak nasi mary narze podjęli wy zwanie, mocno przy wierając do takielunku przy szalejącej wichurze, a Słowik przechy lił się naprzód, wpadając w coraz to głębsze fale. W chwili, gdy wy dawało się, że wicher zerwie ich z góry i ciśnie wprost w niebo, żagiel spadł gwałtownie w dół i niemal wy padł za burtę pośród wzbierającej piany . Pan Tickle stał niczy m skała, a jego rozkazy wy pełniano migiem, bez szemrania – i wciąż by ł nieporuszony , gdy żeglarze znów zjawili się na pokładzie i stali z odchy lony mi do ty łu głowami, podziwiając swoje dzieło. Nad głowami śmigały oderwane kawałki nieba koloru węgla, przemoknięte i poszarpane. Teraz szkwał jeszcze przy brał na sile, a ry k morskiej Banshee prawie uniemożliwiał komunikację. Ale nie zraziło to pana Stevensona, który zlazł w końcu ze swej żerdzi i zeskoczy ł między nas niczy m zmokła kura w swy m pocerowany m mary narskim kaftanie. – Już się zrobiło za ostro jak na mnie – powiedział, czy raczej zmusił nas do czy tania z ruchu swy ch warg. Następnie wziął pod łokcie panów Creeda i Lawsona i cała trójka chwiejny m krokiem udała się na ty ł okrętu. Kiedy pan Tickle zobaczy ł, że są bezpiecznie ulokowani przy bosmanie Kirkby m, nachy lił się do mnie i przy sunął usta do mego ucha, szorując mokrą brodą po mej skórze. – Ta spokojna pogoda, którą mieliśmy wcześniej – powiedział z zacietrzewieniem, które zdawało mi się niezwy kłe, zważy wszy na okoliczności – by ła idealna do naszy ch zadań na lądzie, to pewne. Ale bardzo zwodnicze. Cisza przed burzą, jak to mówią. – Wy prostował się i uśmiechnął pełną gębą z wielką saty sfakcją, jakby zdanie to zawierało prawdę objawioną, którą sam odkry ł, i podejrzewałem, że tak właśnie by ło. Tak czy inaczej, potwierdzało to ty lko fakt, że według niego nasza sy tuacja zmieniła się z dobrej w poważną w kilka chwil i chce, żeby śmy … No właśnie, co? Wciąż jest to dla mnie szokujące, bo pamiętam, iż nie miałem bladego pojęcia, co robić, i ty m samy m musiałem posłać mu spojrzenie pełne bardzo niekapitańskiej bezmy ślności. – Proszę o wy baczenie, sir – powiedział, widząc, jaki jestem zagubiony . Położy łem mu rękę na ramieniu, zachęcając go, by mówił dalej. – Proszę o wy baczenie, sir, ale my ślę sobie, że mądrzej będzie teraz zrejterować, niż brnąć w to dalej. – Zrejterować dokąd? – zapy tałem. – Tam, skąd przy pły nęliśmy – powiedział, cedząc słowa, by pokazać mi, iż wie, że rozmawia z dzieckiem. – Na Wy spę Skarbów? Pan Tickle posłał mi ponury uśmiech. – Nie, nie na Wy spę Skarbów, paniczu Jim, bo to nie dość daleko. Musimy przepły nąć jeszcze dalej, za Wy spę Skarbów.
Uradowałem się, sły sząc jego słowa, i niemal poczułem ulgę na wieść, że los oszczędzi nam dalszy ch cierpień. Ale kiedy spostrzegłem, że panu Tickle’owi uśmiech spełzł z twarzy , i patrzy łem, jak wy ciąga fajkę z kieszeni i wsadza sobie ją między zęby , gdzie zaczął gry źć cy buch, jakby chciał go zmielić na proch, wiedziałem, że nie ma się z czego cieszy ć. – No właśnie – powiedziałem, by zrobić wrażenie, że sam już doszedłem do tego wniosku. – No właśnie, no właśnie – powtórzy ł, aż fajka zatańczy ła mu między zębami. I wtedy , by pokazać, że wy bacza mi ignorancję, poklepał mnie po ramieniu, po czy m ruszy ł pospiesznie w stronę rufy , by pogadać z bosmanem Kirkby m przy sterze. Jego zręczność poruszania się by ła zadziwiająca, gdy ż statek obecnie przechy lał się jeszcze bardziej w przód, wierzgając pod naszy mi stopami, a on jakby w ogóle nie zauważał ty ch akrobacji. Ruszy łem wolniej spod dziewięciofuntówki miarowy mi susami do grotmasztu, a potem do drugiego, przy wierając do każdego przy mocowanego mocno przedmiotu, gdzie odzy skiwałem równowagę przed kolejny m skokiem. Kiedy dotarłem do sterówki, Natty otworzy ła z rozmachem drzwi, by mnie powitać, a ja z wdzięcznością wtoczy łem się do środka. Bosman i pan Tickle zaczęli wy dawać rozkazy ty m, którzy wciąż by li na pokładzie, by teraz skry li się bezpiecznie na dole, jeśli nie chcą, by fale zmy ły ich z pokładu. Spodziewałem się, że wszy scy od razu go posłuchają, ponieważ nawałnica wokół rozszalała się na dobre, ale kilku z naszy ch pasażerów by ło bardzo oporny ch – nie spodziewali się, że znów zostaną zmuszeni do przeby wania w zamkniętej ciemnicy . Dopiero gdy potężna fala nagle przelała się przez burtę statku, mocząc ich wszy stkich i zmieniając pokład w wodospad, poszli po rozum do głowy , drąc się wniebogłosy i klaszcząc w dłonie, gdy pan Creed i pan Lawson zaczęli ich zaganiać na dół. – Zabierzcie tego piekielnika ze sobą! – wy krzy knął bosman Kirkby , mając na my śli Kleksa, gdy reszta załogi szy kowała się, by ruszy ć w ich ślady . Stwierdziłem, że to nie dlatego, iż nienawidził Kleksa, ale obawiał się, że możemy stracić naszą maskotkę. Natty skrzy wiła się, ale posłusznie zdjęła klatkę z kołka, przy kry ła ją, żeby nasze zwierzątko zamknęło dziobek, po czy m podała ją panu Stevensonowi. Widząc nasze kwaśne miny , pokładowy Szkot niechętnie go przejął. Kleks by ł więcej niż zawiedziony i świadczy ło o ty m jego pożegnanie. – Naprzód ku sławie! Naprzód ku sławie! – zaskrzeczał, znikając pod pokładem. – Naprzód ku sławie! Teraz przy opustoszały m pokładzie, nie mając nikogo do pomocy oraz ani krzty ny żagla nad głową, zaczęliśmy bardzo trudny manewr zawrócenia Słowika. Równie dobrze mogliśmy próbować wpły nąć na samą naturę. Statek zdawał się wierzgać, kiedy wpadł między dwie potężne fale z żałosny m skrzy pieniem wręg i wstrząsem, który przebiegł od dziobu do rufy – wstrząsając mną czy sty m strachem. Przez chwilę nasz los zdawał się wisieć na włosku i pomy ślałem, że rozniesie nas na strzępy , kiedy spojrzałem przez bulaj na bosmana Kirkby ’ego. Zdawał się samodzielnie wstrzy my wać całą furię oceanu, a deszcz i pry skająca piana morska lały się po jego mary narskim kaftanie, jakby stał pod wodospadem. Jego borsucza twarz niemal zapadła się z wy siłku. Ale trwał na posterunku. Słowik by ł jego statkiem i koniec końców nie miał wy boru i musiał robić, co mu kazano. Po kolejnej serii potężny ch pacnięć fal i wstrząsów, przy zwałach wody przewalający ch się niczy m tabun koni przez burty , zawróciliśmy bardzo wolno, schodząc nawałnicy z drogi. Nagle uwolniliśmy się i mogliśmy pożeglować z powrotem drogą, którą już przeby liśmy . Wtedy pan Tickle zebrał zwój liny i znów ruszy ł na dziób, jeśli można w ogóle nazwać chodem, gdy człowiek przy wiera do wszy stkiego, co się trzy ma pokładu, pchany mocny m wiatrem. Kiedy zmógł odcinek do grotmasztu, przy wiązał się do dziewięciofuntówki, skąd mógł wy patry wać bieżący ch niebezpieczeństw. By ł to niezwy kle dzielny czy n i poczułem, że ja też muszę sobie znaleźć jakieś uży teczne zadanie, zamiast siedzieć, gdy inni ry zy kują ży ciem. Ale
kiedy zaproponowałem to bosmanowi Kirkby ’emu, gesty kulując przez bulaj sterówki, odkrzy knął, żeby m nie robił z siebie idioty . Mam siedzieć na miejscu i pilnować Natty . Otworzy łem usta, by zaprotestować, na co jego zwy czajowa ży czliwość spełzła mu z twarzy . Niezwy kle surowy m głosem powiedział, że możemy uważać się za szczęściarzy , iż nie zostaliśmy zamknięci pod pokładem, mimo że jesteśmy młodzi i guzik wiemy o morzu. W mniej niebezpiecznej sy tuacji poczułby m się urażony , ale w naszy m położeniu stwierdziłem, że powiedział samą prawdę. Postanowiłem więcej nie wy próbowy wać jego cierpliwości i zadowoliłem się zerkaniem na ciężkie kotary deszczu, które smagały bulaje sterówki. Mówię, że wtedy żeglowaliśmy , ale prawdę mówiąc, by ło to coś na kształt lotu, ponieważ statek tak lekki jak Słowik nie zachowy wał się jak jednostka pły wająca na powierzchni morza, ale rzucał się z jednej otchłani w drugą. Po kilku minutach takiego lania Natty i ja ześliznęliśmy się z naszej ławy i przy klęknęliśmy na podłodze sterówki, tak że mieliśmy wzrok na poziomie burt statku. Pozwoliło nam to śledzić wznoszenie się i opadanie, jakby śmy zlali się z resztą wręg statku. Ale parskająca woda i wicher napierały tak mocno na Słowika, a przeskoki od ciemności do światła stały się tak gwałtowne, że precy zy jniej by łoby powiedzieć, że czuliśmy , co się dzieje, a nie widzieliśmy . Każdemu skokowi naprzód wy kony wanemu z wielkim wy siłkiem towarzy szy ł moment zawieszenia w powietrzu, a następnie przeskok w puste miejsce, potem zderzenie z wodą, która mogła rozbić nasz statek jak łupinę, a potem znów mozolne wspinanie się po fali. Nie potrafię powiedzieć, jak długo to trwało. Kiedy wszy stko, co wy daje się z natury solidne i zwarte, nagle zmienia się w pły nne i bezkształtne, wy czucie czasu roztrzaskuje się na kawałki. Nic się nie łączy i wszy stko traci sens. Raz leżeliśmy splątani z Natty na podłodze niczy m kukiełki. Po chwili zakry waliśmy twarze, gdy szczególnie zajadła fala biła wściekle w burty , rozbijając szkło w oknie i zasy pując nas odłamkami, by znów się wy cofać. Po chwili widzieliśmy , jak sy lwetka Wy spy Skarbów przelatuje obok z falami srebrzący mi się pod posępny m Wzgórzem Lunety . Czy też raczej wy dawało się nam, że to widzieliśmy . Nie by łem w stanie uwierzy ć, że miejsce o tak złowrogiej sile – które dało wiele, ale też wiele zabrało – mogło tak pospiesznie zniknąć. Jak zupełnie nieistotny fragment krajobrazu. By ć może ta my śl o niekonsekwencji zaczęła zmieniać mój nastrój. A może sprawiło to poczucie, iż Słowik, przetrwawszy kanonadę sztormu, nie dał się tak łatwo zatopić przy kolejny ch próbach. Tak czy inaczej, gdy wy spa ponownie zniknęła za nami, uświadomiłem sobie, że zaczy nałem czerpać radość z naszego położenia. Żeby ście zobaczy li bosmana Kirkby ’ego, jak mocno trzy mał ster, gdy wszędzie wokół szalały nieposkromione ży wioły ! Żeby ście mogli zobaczy ć przemoczonego do suchej nitki pana Tickle’a, przy wiązanego do działa; wy dawało się, iż cały jest pokry ty srebrny m py łem! Pomy ślałem, że musi triumfować i wcale nie chwy ta łapczy wie powietrza. Ja triumfowałem – gdy powinienem koncentrować się na prozaiczny ch sprawach, takich jak unikanie rozwalenia sobie głowy . Natty by ła zby t zaskoczona, zby t przerażona, by podzielać mój deliry czny stan. – My ślałeś już?! – wy krzy knęła. – Nad czy m miałem my śleć? – odparłem i poczułem, jakby ktoś mi wy rwał te słowa z ust. – My ślałeś już, co będzie, kiedy dobijemy do brzegu? – Siedzieliśmy obok siebie na podłodze sterówki, opierając się plecami o ławę i zapierając nogami o nogi stołu. Morska woda miotana wichrem przez rozbite okno zmoczy ła włosy Natty , a jej twarz jaśniała. Parsknąłem śmiechem, ale nie by ła to żadna odpowiedź. – Morze wokół nas to jedna wielka kałuża – ciągnęła dalej, przy bliżając twarz do mojej, by m usły szał, co mówi. – W końcu musimy dotrzeć do jej krańca. Jej racjonalny ton wy dał mi się dość absurdalny w ty m cały m ry ku i nie potrafiłem opanować uśmiechu.
– Kiedy w końcu? – zapy tałem. – A skąd ja mam wiedzieć kiedy ? – odwarknęła, jakby ziry towana swoim i moim tonem głosu. – Kiedy skończy nam się morze. Rozdrażnienie Natty by ło niczy m w porównaniu z paplaniną wichru i fal, ale i tak mnie to ubodło – i dzięki temu spostrzegłem, że tak mi ulży ło, gdy uciekliśmy przed jedny m niebezpieczeństwem, że nie zdawałem sobie sprawy , co nas jeszcze czeka. – Tam jest Amery ka Łacińska – powiedziałem zarówno do siebie, jak i do Natty . Rezy gnacja w jej głosie mnie zaskoczy ła, dopóki nie dodała tonem wy jaśnienia: – Mój ojciec tam by ł. Mój ojciec jest wszędzie. Dokądkolwiek by śmy się nie udali, idziemy jego śladem. – Jeszcze zobaczy my – odparłem, ale nie by ło to krzepiące; nie miałem jednak ochoty w takiej chwili my śleć o naszy ch ojcach. Natty posłała mi kolejne gniewne spojrzenie. – Zacznij my śleć! – wy krzy knęła z wielką iry tacją w głosie. Ale nie potrafiłem. Mogłem jedy nie rozglądać się po pokładzie i patrzeć w stronę pana Tickle’a. Choć Słowik wciąż miotał się na wodzie w bardzo nieregularny ch skokach i czasami wręcz unosił się nad tonią, mój towarzy sz postanowił rozwiązać krępującą go linę i próbował przejść dalej na dziób. Równie dobrze mógłby próbować brodzić w rozszalały m górskim strumieniu. Spodziewałem się, że zmiecie go za burtę lada chwila. Jednocześnie pomy ślałem, że musi mieć powód, by tak ry zy kować ży ciem – i choć nie pojmowałem, cóż to takiego może by ć, wiedziałem, że powinienem mu pomóc. Nie mówiąc ani słowa do Natty , otworzy łem zamaszy sty m ruchem drzwi do sterówki i wy szedłem na pokład. Pęd wiatru od razu tak się wzmógł, że cudem zdołałem zamknąć za sobą drzwi i nie by łem w stanie pójść śladem pana Tickle’a. Nie ty le szedłem, nawet nie zataczałem się po pokładzie, co pełzłem. Wszy stkie my śli o rodzinie, domu czy miłości spły nęły po mnie w jednej chwili. Wszy stkie wspomnienia o ojcu, o rzece czy Natty rozpły nęły się w powietrzu. Nie robiły na mnie wrażenia nawet krzy ki naszy ch gości dobiegające z dołu, które w inny ch okolicznościach odebrałby m inaczej. Nie by ło odgłosów strachu czy desperacji, a jedy nie hałas. Cały świat zamknął się we mnie, a moim jedy ny m pragnieniem by ło ży ć dalej.
Rozdział 37
Wrak wszelkich nadziei Tak często waliły we mnie masy wody , wielokrotnie by łem zmuszony przy stanąć, by przy trzy mać się czegoś, co by ło pod ręką, że to, co powinno mi zabrać niecałą minutę, trwało dziesięć, z który ch każda zdawała się długą godziną. Kiedy dopełznąłem do grotmasztu, urwany takielunek trzepnął mnie tak mocno, że my ślałem, iż oślepnę. Przy dziewięciofuntówce jedna z fal trzasnęła moją głową o starą skrzy nkę z amunicją i leżałem przez chwilę skołowaciały , a fale pieniły się nade mną z nieustępliwą furią. W końcu podszedłem na ty le blisko do dziobu, że pan Tickle mógł mnie uratować, rzucając linę, która objęła mnie niczy m lasso, po czy m przy ciągnął do siebie, gdzie padłem na deski jak flądra. Jego siwa broda i twarz ociekały wodą, jakby miały się w niej rozpuścić. Nawet jego fajkę, która zadrżała, gdy przemówił, wy pełniała woda. – Widziałeś? – wy krzy knął. By łem zdezorientowany i nie wiedziałem, co ma na my śli. Ponieważ ostatnie słowa, jakie wy mieniliśmy , doty czy ły Wy spy Skarbów, pomy ślałem, że py ta, czy widziałem wy spę, kiedy śmignęła obok nas jakieś dziesięć mil temu. – Widziałem! – odkrzy knąłem. – Malutka i tonie! Pan Tickle wy jął fajkę spomiędzy zębów i odwrócił ją, by wy lać wodę, po czy m zacisnął cy buch między zębami, jednocześnie unosząc brwi. Poznałem po ty m, że coś mi umknęło, i uśmiechnąłem się do niego głupkowato. Na to poklepał mnie po ramieniu, swoim zwy czajem wy baczając mi młodzieńczy wy skok, a potem wskazał kciukiem w stronę chroniącego nas dziobu statku. Otworzy łem szeroko oczy i zapy tałem, czy chce, aby m spojrzał – a kiedy pokiwał głową, odwróciłem się i kucnąłem, prostując się nieco i jednocześnie chwy tając się poręczy nadburcia. Szkwał w jednej chwili pozbawił mnie tchnienia, waląc z całej siły , najwy raźniej z zamiarem chwy cenia mnie za głowę i wy duszenia z niej całego mózgu. Każde rozsądne stworzenie schowałoby się w bezpieczny m miejscu, lecz ja, przy ciskany potężną dłonią pana Tickle’a, wiedziałem, że muszę wy trwać w tej pozy cji przez chwilę i zobaczy ć to, co mi wskazuje. Osłoniłem twarz i próbowałem odnaleźć hory zont, ale wciąż mi uciekał – pas ciemności, który raz zanurzał się pod wodą, a po chwili wzbijał pod niebiosa. Nie by ł to ty lko pojedy nczy pas ciemności, ale kilka nałożony ch bezładnie na siebie. Na wy spie wieczorne sztormy pozwalały słońcu zasiadać w glorii i chwale na swy m tronie, tak że mogło eksplodować pomarańczowo-złotą barwą. Ale tu kres dnia by ł inny . Zdawało się, że słońce zgasło całkowicie i nigdy więcej nie pojawi się na hory zoncie. Pan Tickle niecierpliwie oczekiwał odpowiedzi i ry czał coś do mnie. – No, chłopcze, co widzisz? Jeszcze raz starałem się osłonić oczy , zerkając i mrużąc je, aż by łem w stanie wbić wzrok w jeden punkt w oddali. Ale nagle dal się skończy ła. Hory zont znalazł się o milę od nas albo jeszcze bliżej. Nie by ła to zwy kła ciemność. Zobaczy łem zamazaną ciemnozieloną ścianę. Nie, znów się pomy liłem. Nie by ła zamazana. Kiedy jeszcze bardziej zmruży łem oczy , dostrzegłem kształt na podobieństwo kręgosłupa ze szczy tami i dolinami wokół. A gdy zobaczy łem te doliny , dostrzegłem również brzeg z klifami wy rzeźbiony mi w litej skale rozświetlonej pióropuszami białej piany spadającej kaskadą w dół.
Usły szałem w my ślach głos Natty , który nie by ł już tak zrezy gnowany , ale bardziej sy czący , jak u jej ojca. „Amery ka Łacińska – mówił. – Amery ka Łacińska”. Po raz pierwszy w ży ciu poczułem się całkowicie zdany na łaskę świata – na samą my śl o ty m kolana się pode mną ugięły i opadłem na pokład obok pana Tickle’a. Zrozumiałem, że proszono mnie, aby m uniósł niesły chanie ciężkie brzemię. Pan Tickle też nie mógł pomóc mi w ty m zadaniu. Kiedy powiedziałem mu, widzę, mógłby m równie dobrze obrzucić go kamieniami. Jego twarz stała się pusta i bez wy razu. Kiedy przy tknąłem głowę do jego piersi, by łem zaskoczony , wciąż sły sząc bicie jego serca – cy kało głośno jak kuchenny zegar. Nie miałem pojęcia, czy zrozumiał, co do niego wtedy powiedziałem – choć by ł to ty lko opis wy brzeża i ostrzeżenie, że bardzo szy bko znajdziemy się na brzegu. Nie odpowiedział i nie zmienił się też wy raz jego twarzy . Przy jrzałem mu się z bliska, zmuszając go do odpowiedzi. Ale znów nie padło ani jedno słowo z jego ust. Woda ściekała mu po nosie i po brodzie, ale nie zamierzał jej wy cierać. Stracił zdolność odczuwania czegokolwiek, a nawet chęć do frasunku. By ł to dla mnie ostateczny dowód na to, że nie przeży jemy . Ale zamiast wzbudzić we mnie panikę, by m zaczął walczy ć o przetrwanie wbrew przeciwnościom losu, przy jąłem to ze spokojem, jakby m by ł dzieckiem, któremu kazano iść spać. Bez specjalnego pośpiechu rozejrzałem się dookoła, spoglądając z wielką ciekawością na wszy stko, co miałem zostawić, aż nawet wściekłość sztormu uznałem za rzecz piękną. Fale przetaczające się przez dziób w kwiecisty ch festonach, miniaturowe pęcherzy ki powietrza zostające mi na dłoniach, gdy woda przelała się już przez palce, tuzin różny ch odcieni szary ch chmur, które kłębiły się nad naszy mi głowami – od jasnego przez cy nowy aż do czarnego jak smoła. Kiedy dokończy łem obserwację, z równie niezachwiany m spokojem postanowiłem pogodzić się ze Stwórcą i powierzy ć Mu swą duszę. Choć trzeba przy znać, że nie wiodłem specjalnie cnotliwego ży cia, przy najmniej czy niłem starania, by zmienić ten stan, i nie zamierzałem dać za wy graną w ostatnim momencie. Dlatego zmówiłem „Nunc dimittis” ******* pod nosem, a kiedy skończy łem, poczułem otuchę po frazie, w której sły szy my o słudze odchodzący m w pokoju. Uścisnąłem dłoń pana Tickle’a i powiedziałem mu, że jest dzielny m człowiekiem. Może i wy glądało to tak, jakby m miał zamiar zostać tu i zginąć na miejscu, siedząc obok przy jaciela. Ale w rzeczy wistości całe to moje rozglądanie się i modlitwa by ły swoisty m przy gotowaniem się do tego, co jak zawsze wiedziałem, musiało nastąpić dalej (i ty m samy m na końcu), czy li do uciążliwego powrotu na czworakach po pokładzie Słowika z wiatrem smagający m mi twarz. Tam właśnie zamierzałem dokonać ży wota – leżąc obok Natty w sterówce. Moja wy prawa do pana Tickle’a wy czerpała niemal wszy stkie moje siły . Droga powrotna by ła niemożliwa, ale nie chciałem się z ty m pogodzić. Szkwał darł mi się z cały ch sił do ucha. Deszcz wbijał mi hufnale w głowę i dłonie. Niebo wiązało coraz to ciemniejsze chusty na my ch oczach. Fale napierały na mnie, siłowały się ze sobą, kipiały w strugach i wodospadach. Buntowałem się przeciwko temu wszy stkiemu. Buntowałem się, ponieważ wy obraziłem sobie czekającą na mnie Natty – i wiedziałem, że muszę do niej dotrzeć. Kilka chwil wcześniej by łem zajęty wy łącznie własny m przeży ciem. Teraz to Natty stanowiła jedy ny sens mej egzy stencji. Robiłem, co mogłem. Z punktu obserwacy jnego na dziobie nie by łem w stanie dostrzec, czy przy brzegu rozciągają się rafy . Po ledwo dwóch, trzech minutach pełzania i osuwania się na deskach, zdołałem dotrzeć jedy nie do grotmasztu i wtedy usły szałem odgłos, który mnie przeraził. Dźwięk, którego wcześniej nie sły szałem, ale który pojąłem w mig. Potężny trzask, będący jakby westchnieniem i ry kiem jednocześnie, a częściowo też krzy kiem. Ohy dna kombinacja tego, co zwarte, i tego, co ustępuje pod naporem. Odgłos żałosnego okaleczenia.
Uderzy liśmy w ląd. Najpierw pojawiła się my śl, która by ła py taniem – dlaczego w tej ruinie jest tak jasno? Przy najmniej na to znalazła się od razu wy czerpująca odpowiedź. Kiedy przekręciłem głowę i podniosłem wzrok, zobaczy łem, że wiatr wdał się w spisek z morzem i nagłe zmiótł wszy stkie chmury z nieba, a wraz z nimi deszcz, więc wrak rozjaśniały teraz księży c i gwiazdy . Spoglądały groźnie, oświetlając go ostry m blaskiem – jasne snopy światła padały na wodę, ukazując też czarną skałę, na której się rozbiliśmy , wijącą się od klifów na wprost niczy m olbrzy mi węgorz, i widziałem również poblask na samy ch klifach o sto metrów od dziobu statku. Na przestrzeni kilku ulotny ch sekund zobaczy łem, że klify sięgają wy żej niż nasz grotmaszt, a nad nimi unosi się wstęga stada mew. Wąski brzeg by ł opustoszały i nie widziałem na nim ani śladu ścieżki czy szlaku, który mógł zaprowadzić nas w bezpieczne miejsce albo do kogoś, kto mógłby nas wy ratować. Kiedy wciąż spoglądałem na klify , wzdry gając się na widok ich surowości, usły szałem, jak wręgi kadłuba wy dają z siebie żałosny jęk. Ty m razem nie by ło zwłoki, nie by ło zawieszenia, jedy nie nagły huk kipieli. Fale skorzy stały z okazji niczy m stado wilków i wściekle przetoczy ły się przez burty . Dziób zanurzy ł się pod wodę, tworząc wielką tętniącą banię powietrza, która buchnęła fosfory zujący m światłem. Jednocześnie rozległ się chóralny jęk żałości i kapitulacji, bo takielunek nad moją głową, a raczej te strzępy , które z niego zostały , wciąż łopotały miotane wichurą. W takiej chwili i w sposób, który mnie niepomiernie zadziwił, tak jak i sam sztorm, odkry łem, że mój umy sł obrał bardzo pewny kurs. Mogę to jedy nie wy jaśnić, mówiąc, że doszedłem do wniosku, iż mam przed sobą jedy nie kilka chwil ży cia – i zacząłem łaknąć jakiegoś porządku w naturze. By łem nawet w stanie zauważy ć, że koniec Słowika nastąpił w oddzielny ch etapach, niczy m w poszczególny ch aktach jakiegoś dramatu. Najpierw obrócił się na swej kamiennej grzędzie, aż położy ł się kadłubem na boku, wy stawiając się na główne uderzenie nawałnicy równolegle do brzegu. Potem z mozolną powolnością, na którą ciężko by ło nawet patrzeć, przechy lił się w stronę lądu. Później zobaczy łem, jak ostatni niewielki żagiel wy ry wa się na wolność, drąc się na linach, i pada plackiem na fale. W kolejny m akcie usły szałem, jak włazy ustępują z trzaskiem, pozwalając wodzie wedrzeć się do ładowni w setkach drobny ch katarakt. Na koniec, w piąty m akcie, nasi przerażeni pasażerowie zaczęli pojawiać się na pokładzie, wszy scy jakby wy krojeni z ciemny ch, drżący ch cieni. Niektórzy całkowicie zdezorientowani parli naprzód i łapali się bomu albo liny , wy czekując tam swego losu. Niektórzy krzy czeli, ile sił w płucach, pomstując na to, w co nie mogli uwierzy ć; że sprawiedliwy Bóg mógł wciąż tak srogo ich traktować. Wszy scy zostali w jednej chwili zalani wodą i w świetle księży ca pełzali między sobą, przy pominając czerwie na trupie. I tu muszę coś wy znać oraz odmalować pewną scenę. Wiedziałem, że powinienem pomóc moim towarzy szom niedoli, ale nie zrobiłem tego. Nawet nie okazałem szacunku i uprzejmości. Zignorowałem ich. Przepchnąłem się, udając, że nie czuję chwy tający ch mnie palców ani że nie sły szę jazgoczący ch głosów. Kiedy podszedłem do Rebeki, która wskazy wała na zagniewane niebo jedną dłonią, drugą przy ciskając Biblię do piersi, dostrzegłem zadziwienie, które mnie głęboko dotknęło – ale nie zrobiło większego wrażenia. Całe moje serce i umy sł znajdowały się gdzie indziej. By ły skoncentrowane na Natty . Ale straciłem ją z oczu – a kiedy zerknąłem na wprost do sterówki, pomy ślałem, że już mi ją zabrano. Drzwi wściekle trzaskały , a przez pustą framugę bulaja fala za falą przetaczały się po wnętrzu. Gdy te strumienie przesączały się przez zęzy , wy dając ohy dny odgłos zasy sania, jakby wciągał je w siebie olbrzy mi morski potwór, statek uniósł się nieco znad rafy . By ła to właściwa chwila na podjęcie decy zji, choć człowiek miał tu niewiele do powiedzenia. Kiedy woda się cofnęła, Słowik osiadł na powrót na rafie z głębokim westchnieniem, po czy m nagle przewrócił się na bok pod takim kątem, że wszy stko z pokładu w jednej chwili zjechało do morza.
Łatwo to opisać, ale strasznie wspominać. Usły szałem wrzaski lecący ch w dół ludzi, widziałem ręce i nogi próbujące chwy cić się czegokolwiek – bezskutecznie. Sły szałem głuche dudnienie kości uderzający ch o drewno, czaszki o czaszkę i w rozmazany m obrazie uchwy ciłem, jak cały nasz świat przewala się na bok. Zobaczy łem bosmana Kirkby ’ego oderwanego od steru z ustami otwarty mi szeroko w niemy m krzy ku, aż by ło widać wszy stkie jego pieńki zębów. Widziałem pana Tickle’a w zawadiackiej, czerwonej czapce, którą w końcu zwiało mu z siwej głowy . I pana Allana, który najwy raźniej ściskał ły żkę w dłoni. I pana Stevensona, który w jakiś sposób odnalazł drogę do kajuty kapitana i zabrał swoją sztabę srebra; trzy mał ją w wy ciągnięty ch ramionach, zsuwając się w fale, aby ciężar przy spieszy ł jego drogę na dno morza. – Nie umiem pły wać, nie umiem pły wać! – zawołał w swy m ledwo sły szalny m gwarowy m zaśpiewie, po czy m zniknął. Co do mnie, powinienem się uznać za szczęściarza, gdy ż mogłem by ć świadkiem tego wszy stkiego, bo to ja przeży łem. W tej sprawie przeważy ła jedna prosta rzecz – nasza wy wrotka rozpoczęła się w chwili, w której przy ciągnąłem się do grotmasztu i idąc dalej, zostałem schwy tany w pajęczą sieć takielunku. Czy tego chciałem, czy nie, złapała mnie i przy trzy mała. Z początku się rzucałem, podejrzewając, że zostanę wciągnięty pod wodę i utonę, ale liny mnie podtrzy mały . Leżałem tak niczy m w hamaku, gdy moi towarzy sze ześlizgiwali się w morskie odmęty – mogłem leżeć, mogłem się obrócić, mogłem szukać Natty w ostatniej desperackiej próbie – i cudownie odnalazłem ją. Tak nagle i niespodziewanie, jakby m ją wy błagał, zobaczy łem, jak wy pada przez bulaj sterówki, zakry wając ramionami twarz. Odbiła się od pokładu jak zabawka, którą robią z hinduskiej gumy . Cisnęło ją w fale. Zagłębiła się w toń i wy strzeliła z powrotem na powierzchnię, tak że mogłem zobaczy ć jej zaciśniętą twarz naznaczoną wściekłością. Znów poszła pod wodę i straciłem ją z oczu. Wy ry wałem się z pułapki z lin, wierzgając wściekle, aż mogłem się w końcu z niej wy kręcić i ruszy ć za Natty . Ruszy ć, ale dokąd? Nawet mając do pomocy miarowo padającą na toń poświatę księży ca, w wodzie by ło pełno ramion, nóg, głów i cały ch ciał oraz lin, beczek, fragmentów odzieży i kawałków wraku, więc nie potrafiłem określić, w który m miejscu zniknęła. Ale nie zraziło mnie to – jakżeby mogło, kiedy coś, co ceniłem najbardziej na świecie, by ło o włos od rozstania się z nim? Określiłem miejsce, w który m mogła zniknąć – zebrało się tu kilka naszy ch jabłek, wy glądający ch niczy m czerwone rozgwiazdy w białej pianie. Zaczerpnąłem głęboko powietrza w płuca i dałem nura. Spokój, jaki mnie otoczy ł, by ł osobliwy . Po ty ch wszy stkich krzy kach i przekleństwach miotany ch przez niektóry ch mężczy zn, modlitwach inny ch i ciągły m dudnieniu wiatru nagle usły szałem ty lko swój puls, bulgotanie wody , która uciekała z moich ust, wędrując w górę po mojej twarzy . Czy coś widziałem? Ciemność. Czy coś czułem? Jedy nie nieznaczny nacisk na ciało, które zapędziłem na głęboką wodę. Nic. Kiedy znów wy skoczy łem na powierzchnię, waląc wściekle rękami przy próbie zwiększenia odległości od tej masy poszarpanego drewna i szmaty żagla na wodzie, starałem się ocenić, jak mocno oddaliłem się od wy znaczonego miejsca. Ale morze nie pozwala na precy zy jne obliczenia tego rodzaju. Wszy stko dry fuje – jak mówiliśmy do siebie z Natty po śmierci Jordana Handsa. Nic nie tkwi w miejscu. Mogłem jedy nie powtórnie zanurkować, i jeszcze raz, i znowu, z każdy m rzuceniem się w odmęty bardziej zrozpaczony niż wcześniej. Za każdy m razem kiedy pły wałem pod falami, równie dobrze mógłby m próbować poruszać się we śnie. Kiedy wy stawiałem głowę z wody i łapałem chciwy mi haustami powietrze, mój sen zamieniał się w koszmar na jawie. Nie by ło śladu po Natty – jedy nie zniszczenie oświetlone przebły skami miesiąca. Wtedy dostrzegłem Kleksa, wciąż w klatce, który wpadł w wir, gdy prąd
przeciągnął go po morskiej pianie. Jego skrzy dełka unosiły się i opadały niemrawo, ale nie by ło już w nich ży cia. W inny m miejscu odnalazłem pana Tickle’a i bosmana Kirkby ’ego, który ch bezwładne ciała wisiały na linach w poprzek masztu. Pan Allan, co zauważy łem, wciąż ży ł. – Zostań z nami, staruszko – wołał, zwracając się do Słowika i machając rękami, by się utrzy mać na powierzchni. – Zostań tu, a my przy jdziemy i cię wy ładujemy . – Miał pianę morską w ustach i bulgotał. Podczas piątego czy szóstego nurkowania by łem w stanie zostać pod wodą nie dłużej niż kilka sekund. Później kierowałem się wy łącznie odruchem i moje próby nie miały nic wspólnego z jakąkolwiek nadzieją czy rozsądkiem. By łem pewien, że utraciłem Natty . Gdy by serce nie stanęło mi wcześniej, teraz pękłoby na miejscu. Wtedy właśnie poddałem się siłom świata. Przestało mnie interesować, czy się utopię, czy dopły nę do brzegu, czy wdy cham powietrze, czy wodę, czy przeży ję, czy zginę. Nie interesował mnie nawet stopniowo słabnący sztorm, księży c nad głową czy gwiazdy . Chciałem ty lko spać i pozwoliłem unieść się falom, rozłożony na ich grzbiecie, szeroko rozstawiając ręce i nogi, by prąd zaniósł mnie tam, gdzie sobie tego ży czy . Wolałem (o ile w ogóle miałem ochotę na jakiekolwiek zachcianki) zapaść w niepamięć. Odrętwienie umy słu i ciała pozwoliły mi jednak przeży ć. Przy najmniej przetrwać. Bo gdy inni nie dawali za wy graną i ginęli przy statku, ja zostałem wy niesiony i zaciągnięty czy też zmy ty daleko od wściekłej kipieli fal bijący ch w kadłub i unosiłem się wzdłuż rafy , która przy pieczętowała nasz los, aż do połaci wody ograniczonej z jednej strony półksięży cem skały i brzegiem. Nie od razu spostrzegłem, gdzie się znajduję, że jest to bezpieczna przy stań. Ale kiedy ciepło i bezruch przy wróciły czucie w my m ciele oraz zmy sły , zacząłem uświadamiać sobie, że to schronienie w morzu jest spokojne niczy m toń jeziora. Niczy m człowiek powstały z grobu uniosłem głowę i rozejrzałem się dookoła. Po lewej stronie, sto metrów dalej w morze, rozciągał się zupełnie inny świat. Zobaczy łem, jak nieustępliwe fale wciąż biją w kadłub Słowika – ale by ła to tak odległa wizja, jakby została wy ry ta w szkle. Po mojej prawej stronie piętrzy ły się czarne klify , które wcześniej uznałem za całkowicie nienaruszone, a teraz dostrzegałem na nich ścieży nki biegnące tu i tam ze stopniami wy ry ty mi pracowicie w kamieniu oraz barierkami z liny . U stóp skał rozciągała się wąska i lekko pochy ła plaża. Kiedy podpły nąłem bliżej, usły szałem fale, które wręcz szemrały łagodnie, wpadając w srebrzy sty , przy jazny słowotok. By łem uratowany , jakby samo morze mnie wy brało. By łem uratowany ; i ocalała też druga osoba, która czekała już na mnie na brzegu. Nie widziałem, kto to jest, ale wy dawała mi się szczupła i młoda, z głową zakry tą szalem, tak że nie by ło widać twarzy . Kiedy podpły nąłem jeszcze bliżej i poczułem, jak moje ramiona szorują o gładkie kamienie, postać ta uniosła dłoń w ceremonialny m pozdrowieniu. – Jesteś tam, Jim? – rozległ się głos z nutą słody czy , którą rozpoznałem od razu. – To ty ? KONIEC
Nota od tłumacza
W tekście konsekwentnie, oprócz pierwszego razu, gdzie figuruje przy pis, uży wałem słowa „maruder – maruderzy ” na angielskie „maroon – maroons”, które to wy razy nie mają odpowiednika w języ ku polskim. Jego znaczenie to: „osoba pozostawiona na brzegu przez odpły wający statek”. Stąd ów zamiennik – bodajże najbliższy ory ginałowi, choć w polskim oznacza raczej osobę ociągającą się w marszu (w wojsku) oraz żołnierza wy jętego spod prawa na skutek jego przestępstw przeciwko ludności cy wilnej. Wszy stkie teksty piosenek i ballad są mojego tłumaczenia. Jarosław Ry bski
* Maroon – osoba pozostawiona przez członków załogi statku na bezludnej wy spie (wszy stkie przy pisy pochodzą od tłumacza). ** Popularny w XVII i XVIII wieku rodzaj pry watnego muzeum, w który m zgromadzono różne niezwy kłe przedmioty . *** Dolar hiszpański – srebrna moneta równa wartości ośmiu reali, real de a ocho. **** Dziewięciofuntowe działo o przedłużonej lufie montowane na wy sięgniku, przeważnie na dziobie bądź rufie, dzięki czemu by ło ruchome i dawało się nim łatwiej operować. Miało dziewięć funtów wagi, dlatego że nie można by ło zamontować dwunasto- czy dwudziestoczterofuntowy ch dział, gdy ż zwy kle odciążano zarówno dziób, jak i rufę statku. ***** Sinker – ciężarek, spławik. ****** Davy Jones – postać z mary narskich legend. Upiorny strażnik żeglarzy , którzy zginęli na morzu. Nazwisko „Jones” może pochodzić od biblijnego Jonasza. ******* Kanty k Sy meona.
SILVER RETURN TO TREASURE ISLAND Copy right © Andrew Motion 2012 Copy right © for the Polish edition by Wy dawnictwo SQN 2015 Copy right © for the Polish translation Jarosław Ry bski 2015 Redakcja i korekta – Sonia Miniewicz, Monika Pasek Opracowanie ty pograficzne i skład – Joanna Pelc Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl Ry sunek na okładce – Iwo Strzelecki All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może by ć przedrukowy wana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotoopty cznie, zapisy wana elektronicznie lub magnety cznie, ani odczy ty wana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wy dawcy . Wy danie I, Kraków 2015 ISBN EPUB: 978-83-7924-298-6 ISBN MOBI: 978-83-7924-297-9
Spis treści Okładka Strona ty tułowa Część I. POKUSA Rozdział 1. Przy kazania mojego papy Rozdział 2. Historia mojego ży cia Rozdział 3. Mój gość Rozdział 4. Droga do Wapping Rozdział 5. Spotkanie z duchem Rozdział 6. Barwna kobieta Rozdział 7. W dół rzeki Rozdział 8. Odczy ty wanie mapy Rozdział 9. Srebrny Słowik Rozdział 10. Kapitan i załoga Część II. WYPRAWA Rozdział 11. Pożegnanie żeglarza Rozdział 12. Śmierć Jordana Handsa Rozdział 13. Wszechświat cudów Rozdział 14. Ahoj! Ziemia! Rozdział 15. Nasza koja Część III. WYSPA Rozdział 16. Druga strona wy spy Rozdział 17. Scotland Rozdział 18. Historia maruderów Część IV. OPOWIEŚĆ NATTY Rozdział 19. Nocny spacer Rozdział 20. W niewoli Rozdział 21. Py tania i brak odpowiedzi Rozdział 22. Wąwóz Rozdział 23. Spacer po wodzie Część V. KTO SIEJE WIATR… Rozdział 24. Plan kapitana Rozdział 25. Uratowany ! Rozdział 26. Ży cie przede mną Rozdział 27. Docieramy do miejsca przeznaczenia Rozdział 28. Za palisadę! Rozdział 29. Rozmowa przy bramie Rozdział 30. Bitwa na brzegu Rozdział 31. Na Białej Skale Rozdział 32. Sztaba srebra Rozdział 33. Pochówek zmarły ch Rozdział 34. Pożoga Część VI. WRAK
Rozdział 35. Opuszczamy wy spę Rozdział 36. Nadciąga sztorm Rozdział 37. Wrak wszelkich nadziei Nota od tłumacza Strona redakcy jna
To nie fikcja – to fakty! Posiłkując się szczegółowymi badaniami archiwów brytyjskich i amerykańskich, Colin Woodard opowiada dramatyczną historię Republiki Piratów, która śmiała zatrząść fundamentami brytyjskiego i hiszpańskiego imperium, a także rozprzestrzeniła idee demokratyczne. Kilkadziesiąt lat później doprowadziły one do powstania Stanów Zjednoczonych.
Prawdziwa historia Czarnobrodego, Charlesa Vane’a i innych. Szukaj w dobrych księgarniach i na www.labotiga.pl
www.wsqn.pl