Aleksander S. Grin TAM I Z POWROTEM TAM I Z POWROTEM Grin Aleksander S. I Pod koniec maja i w początkach lipca miasto Zurbagan odwiedza „Szalony Szybk...
7 downloads
25 Views
158KB Size
Aleksander S. Grin
TAM I Z POWROTEM
TAM I Z POWROTEM Grin Aleksander S.
I Pod koniec maja i w początkach lipca miasto Zurbagan
odwiedza „Szalony Szybkobiegacz". Błędem byłoby uważać, że ów gość jest człowiekiem jakiejś zwariowanej powierzchowności; człowiekiem długonogim, ryczącym i szybkim jak konkluzja strusia na temat magicznej mocy piasku. „Szalony Szybkobiegacz" to kontynentalny wiatr stepowy. Niesie obłoki kurzu, motyle, płatki kwiatów; deszcze zimne i krótkie jak pocałunki, chłód dalekich wodospadów, skwar kamienistej ziemi, dzikie aromaty dziewiczych lasów i
tęsknotę za nieznanym. Poddani władzy wiatru mieszkańcy miasta łatwo ulegają podnieceniu i stają się roztargnieni; ich sny bywają niespokojne, myśli — dziwaczne, pragnienia zaś mgliste i kuszące niczym wizje anachorety lub marzenia młodości. Na burzliwe dni „Szalonego Szybkobiegacza" przypada najwięcej nieoczekiwanych odjazdów, gorzkich rozstań, niespodziewanych wypraw i desperackich podróży. Piątego lipca czterdzieści
kilometrów od Zurbaganu trzech mężczyzn szło wąską stepową ścieżką, kierując się na zachód. Idący na czele był silnym, wyprostowanym, nerwowym trzydziestolatkiem. Natura obdarzyła go szczególnego rodzaju kolorytem, odlegle przywodzącym na myśl egzotycznego ptaka tropików: smagła skóra, lśniące błękitne oczy i czarne wijące się, z brązowym połyskiem włosy sprawiały dość oryginalne wrażenie, maskując brzydotę ostrej, grubo ciosanej twarzy
właśnie dzięki bogactwu barw. Posuwał się naprzód jakby skokami, sprężyście i pewnie. Ubrany był, jak i jego towarzysze, w strój myśliwego; na ramieniu wisiała strzelba; resztę podróżnego wyposażenia — torbę, zwinięty koc i skórzany woreczek z nabojami — rozmieścił wokół bioder z rzeczowym, przemyślanym praktycyzmem przewidującego wędrowca, który, gdy trzeba, wykorzystuje nawet kształty własnego ciała. Zwano go Nef.
Drugi wędrowiec, który rozkołysanym krokiem podążał za pierwszym, był pyzaty, zdrowy i nieciekawy, jak nieciekawi są ludzie stworzeni do pracy i maleńkich myśli o pracy bliźnich. Młody, zapewne dobroduszny, lecz oporny i niechętny wobec wszelkiej nowości, reprezentował ów złoty środek każdego społeczeństwa, który w gruncie rzeczy jest oczywisty jak stół czy mocno przyszyty guzik. Sama natura rozkwita przy takich ludziach niczym wygłodzony poeta przy szynce.
Drugiego wędrowca zwano Pek, a był on ogrodnikiem. Trzeci mógłby wpędzić w melancholię najweselszego błazna. Wyobraźcie sobie żywą trumnę; trumnę na długich, koślawych, niepewnych nogach, z zapadłym brzuchem, podniesionymi ramionami, głęboko osadzonymi, ponurymi oczami i rękami jak grabie. Jego rude wąsy zwisały na kształt nóżek martwego pająka, szedł zamaszyście i chwiejnie, ospale przebijając się przez powietrze niby przez rzędy kufrów. Tego zwano Chin. W Zurbaganie był
pucybutem. Szli we trójkę do półlegendarnych, niedostępnych okolic Achuan Scapu po złoto ukryte w tajemnej kopalni Enocha, który umierając przekazał plan skrytek Nefowi. Chin uległszy pokusie zużył na ekwipunek pieniądze z książeczki oszczędnościowej, a Pek szedł jako potężna siła robocza, godna kopać ziemię i wiązać tratwy na przeprawach.
II Kiedy zapadł zmrok, wędrowcy zatrzymali się w niewielkim lasku, rozpalili ognisko, zjedli kolację i napili się kawy. Ogromna stepowa noc migotała różnobarwnymi gwiazdami, wielkimi jak oczy rozszerzone ze strachu lub zachwytu. Zapach suchej trawy, dymu ogniska, oparów dolin, cisza jeszcze cichsza niż senne odgłosy stepu wydającego westchnienia, szelest gałęzi, potrzaskiwanie ognia, nagły
krzyk ptaka czy zwodniczo bliski bełkot dalekiego wodospadu — przeniknięte były tajemniczym smętkiem, majestatycznym jak sama przyroda, rodzicielka uczuć pełnych smutku. Człowiek jest samotny; w obliczu stepu staje się to dla niego bardziej oczywiste. Nef rozłożył mapę. — No, braciszkowie — rzekł zakreślając paznokciem odcinek nie większy niż pięć milimetrów — tyle oto zrobiliśmy pierwszego dnia.
— A ile jeszcze zostało? — spytał po chwili Chin. — Tyle. — Nef przesunął dłoń na przeciwległy skraj mapy. — T-tak — mruknął Pek. Chin milczał. Nef z natężeniem wpatrzony w mrok, jakby wychylony ulatywał ku dalekiemu celowi, powiedział: — Pamiętajcie, że droga jest niełatwa. Wspominałem już o tym. Los będzie dla nas bezlitosny, ale przejdziemy po jego trupie. Idziemy w głuszę,
gdzie spotkamy tylko lasy, mrok, wrogów i zwierzęta; nikt nam nie pomoże. Złoto zaległo w skale. Jeśli chcecie, by wasze dłonie rozbłysły jak oczy blaskiem zachodu, a świat znalazł się w waszej kieszeni — nie kwękajcie. Pek i Nef wkrótce usnęli, ale Chin nawet nie zmrużył powiek. Zaniepokojony, po raz pierwszy z takim łękiem i tak realnie wyobraził sobie nieskończenie długą drogę, deszcze, głód, wichry i choroby; pantery spadające z drzew na kark, niesamowite oczy żmij, strzałę
w brzuchu i kulę w sercu... Czyjś szkielet w głębokiej przepaści... Wspomniał urodę imitującej drzewo orzecha skrzynki, na której wspierała się stopa szczodrego przechodnia, lśniący w słońcu asfalt, swoją gazetę, swoją kawiarenkę i niezawodne srebrne krążki. Odżegnał się wewnętrznie od miejsca na mapie, gdzie uśmiechnięty Nef oparł dłoń. Odżegnał się i odzyskał spokój. Wstał ostrożnie, zebrał rzeczy i nie budząc towarzyszy zawrócił do Zurbaganu, unosząc na plecach spojrzenie
dogasającego ogniska. Tak odwraca się plecami do rozległego placu i idzie przezeń tyłem człowiek cierpiący na lęk przestrzeni... Świat wszędzie jest niebezpieczny.
III Rankiem Nef pokazał Pękowi ślady stóp zwróconych do miejsca noclegu piętami. — Zostało nas dwu — powiedział. — To dobrze i źle zarazem. — Pek zaklął, rozważając mimo woli, jakie to powody skłoniły China do powrotu. Poczuł się niepewnie.Potem ułynął miesiąc, kiedy dwaj mężczyźni z godnością i uporem lunatyków,
balansujących na krawędzi dachu i wpatrzonych w księżyc, przecinali równinę Alarget. Nef szedł pierwszy. Mówił mało, często popadał w zadumę; kiedy pogoda dopisywała, był roześmiany, gdy się psuła — zagryzał wargi. Szedł pewnie jak po chodniku. Pek gadał bez przerwy i nudno, uskarżał się na przeciwności losu, dużo jadł i często wzdychał, ale szedł wytrwale z miłości do czekającego nań bogactwa. Pewnego wieczoru do osady położonej na brzegu dużej rzeki wkroczyli dwaj brudni i brodaci
osobnicy. Ich paznokcie były czarne, a odzież ubrudzona błotem. Weszli do niewielkiego domku, gdzie piękna jak wiosenna zieleń młoda dziewczyna i krzepki wysoki starzec zasiadali do kolacji. . — Dokąd idziecie? — zainteresował się starzec. — Do Szarych Gór — odparł Nef. — Daleko. — Niebłisko. — Po co?
— Po złoto. — Głupcy — zawyrokował starzec. — Wielu tam odchodzi, ale mało kto wraca. — I co z tego? — oświadczył Nef. — Ja przecież idę pierwszy raz. Starzec mruknął coś niewyraźnie. — Nerra, daj im jeść i przygotuj posłania — przykazał córce. — Niech we śnie całują się ze złotem, a na jawie — ze śmiercią.
— Kpinkami nikt nie napełni kieszeni — zauważył Nef. Dziewczyna parsknęła śmiechem. Pek dobrał się do jadła; Nef łyknął wódki, później także zaczął jeść. Kolacja upłynęła w milczeniu. Potem Nerra powiedziała: — Głupcy, wasze posłania są gotowe. — A ty lubisz mądrych? — rzucił Nef. — Chyba tak, skoro nie lubię
głupich pytań. — Jaki ci przynieść podarek? — Własny skalp, jeśli go odnajdziesz. — Bierz go natychmiast. — Nef nadstawił kudłatą głowę. Starzec wyjął fajkę z ust i roześmiał się głośno. Dziewczyna wpadła w złość. — Wynoście się spać! — krzyknęła. Nef zasnął szybko. Pek wiercąc
się wspominał krągłe ramiona Nerry. Rankiem, gdy Nef zajęty był czyszczeniem broni, Pek wyszedł na podwórze i przysiadł na pieńku. Daleko, za ukwieconym żywopłotem widniały pagóry uprawnych pól. W chlewie pokwikiwały różowe świnie z czarnymi łatami. Na dziedzińcu obok wałęsały się krowy. U stóp Peka biegały duże różnobarwne kury i gadatliwe indyczki; nieustannie wybijające pokłony gęsi syczały jak teściowe; błękitnozłote kaczki z czubkami na łebkach robiły w słońcu
toaletę. Z chlewu wyszedł starzec. Dostrzegłszy Peka zbliżył się i powiedział: — W górach, łaskawco, jest dziko i marnie, a u mnie — dużo roboty. Dwa miesiące temu utonął mój syn. Jeżeli chcesz, zostań jako parobek. U nas zawsze bywa spokojnie i syto. Na podwórzu zjawiła się uśmiechnięta Nerra. Szła w słońcu i barwnej sukni, bogata w młodość. Znikła. Cały ten
obraz tak dobrze znanego Pekowi farmerskiego życia był dla niego jakby odwilżą wśród srogiej zimy: wśród trudów wyczerpującej i niebezpiecznej wędrówki. — Zgoda — odparł. Starzec z uciechy podrzucił łopatę. Pek wrócił do domu, gdzie zderzył się z Nefem, ubranym już i gotowym do drogi. __ Pośpiesz się, idziemy — rzekł Nef.
— Nef... Ja... — Gdzie twoja strzelba? — Słuchaj... — Szkoda czasu, Pek. — Zostaję tu pracować. Nef odwrócił się. Stał tak chwilę, potem minął Peka, jakby go nie dostrzegał. Przy wrotach zatrzymał się, spostrzegł Nerrę obserwującą go spod ocieniającej czoło dłoni.
— No, idę — powiedział. — Żegnaj. Pilnuj skalpu! Nef z urazą wzruszył ramionami. Dziewczyna parsknęła pogardliwym śmieszkiem i plecami odwróciła się do drogi wiodącej ku górom.
IV Życie mierzy się nie czasem, lecz czynami, a także ilością wydarzeń. Dlatego bez pedantycznego wyliczania miesięcy, jakie oddzielają te dwa rozdziały, trafiamy pod okno, które Nerra dopiero co wypucowała do blasku nieskalanej duszy. Obok niej stoi Pek. — No i co mam teraz robić? — Pławić konie.
— Nerra! — Daj mi spokój, Pek. Nie będę twoją żoną. Patrzył na jej proste plecy, puszyste włosy, nieprzyjazne oczy i małe silne dłonie. Patrzył, jak rybak bez wędki na igraszki pstrągów w wartkim potoku. Poczuł przypływ nagłej złości, odszedł więc i poprowadził konie do rzeki, a kiedy z nimi wracał, zauważył idącego zboczem pagórka nieznanego człowieka w łachmanach i tak zarośniętego, że błyszczały mu tylko oczy i zęby. Nieznajomy
silnie utykał. — Pek! — odezwał się włóczęga, chwytając konia za uzdę. — Nef! — To ja. Ja i moje złoto. — A więc nie umarłeś? — Nie, ale umierałem wielokrotnie. Weszli do domu. Pek przywołał starca i Nerrę. Obstąpili Nefa we trójkę, przyglądali mu się z
trwożliwą ciekawością. Wyglądał okropnie. Przez poszarpane łachmany prześwitywała poczerniała skóra; blizny na twarzy i rękach sklejone zapiekłą krwią przypominały straszliwy tatuaż; bose stopy spuchły, jedno oko było przewiązane. Nef zdjął z pleców worek, strzelbę, ciężki skórzany pas i cisnął je w kąt. — Skalp jest cały — oświadczył zwięźle. Dziewczyna uśmiechnęła się, ale milczała.
Dali mu jeść i wódki. Usiadł, wypił. Zasnął na sekundę i natychmiast się ocknął. — Opowiadaj — nakazał starzec. — To na początek... — rzekł Nef, podwijając lewy rękaw. Od ramienia aż do przegubu zwisały strzępy zabliźnionych muskułów, straszny ślad niedźwiedziej łapy. Opuściwszy rękaw, Nef spokojnie i bez pośpiechu opowiadał o takich trudach, udrękach, męczarniach, grozie i rozpaczy,
że Pek spojrzawszy w kąt, gdzie leżały worek i skórzany pas, zobaczył niemal, jak zmalały i straciły na wadze w jego oczach. Następnego dnia wypoczęty Nef ogolił się, umył i ubrał. Nie straszył już swym wyglądem, który jednak nadal świadczył wymownie o niejednym. Kiedy starzec i Nerra wyszli, Pek zwrócił się do Nefa: — Podstępnie mnie tu porzuciłeś, Nef, i nie pociągnąłeś za sobą, co winien uczynić wierny druh. I oto
proszę — ty jesteś milionerem, a ja po dawnemu nędzarzem. Nef uśmiechnął się i rozwiązał worek. Sięgnął po szklankę, nasypał w nią po brzegi matowego złotego piasku. — Masz! — rzekł do poczerwieniałego z chciwości Peka. O zmierzchu Pek znikł. Nef znalazł na łóżku karteczkę od niego i pokazał ją dziewczynie. „Chciwy i wiarołomny przyjacielu! Zjawiwszy się jako
wielki bogacz dałeś mnie, swemu nieodstępnemu towarzyszowi, zaledwie nędzną cząstkę. Bądź przeklęty! Zostawiam ciebie i rozpustną dziewkę, Nerrę. Odjeżdżam do wuja, gdzie w ciągu pięciu lat postaram się wzbogacić bardziej niż ty, podstępny włóczęgo". — Przypalimy od tego świstka — powiedział wesoło Nef. — Nie przerażaj się, Nerro, pamiętaj, że głupiec kąsa jedynie powietrze. Posłuchaj... Skalp ocaliłem dla ciebie.
Milczała chwilę, wreszcie położyła dłoń na jego ramieniu, a potem łagodnie przesunęła ją na wijące się włosy Nefa. — Za tydzień statek popłynie w dół rzeki — szepnęła. — Jeżeli chcesz, pojadę z tobą. — Chcę — odparł z prostotą Nef. Tak zaczęło się ich wspólne życie. Świat zyskał jeszcze jednego męża i jeszcze jedną żonę. Świat bogaty w najróżniejsze pary, lecz nader ubogi w miłość i szacunek.
Spis treści I II III IV