Aleksander S. Grin SZEŚĆ ZAPAŁEK SZEŚĆ ZAPAŁEK Grin Aleksander S. I Miało się ku wieczorowi; napór sztormu był słabszy, ale fale nie nabrały na powrót...
8 downloads
15 Views
198KB Size
Aleksander S. Grin
SZEŚĆ ZAPAŁEK
SZEŚĆ ZAPAŁEK Grin Aleksander S.
I
Miało się ku wieczorowi; napór sztormu był słabszy, ale fale nie nabrały na powrót tej malowniczości, jaka nastraja nas protekcjonalnie wobec żywiołu morza, gdy leżąc na brzegu patrzymy w ich zieloną głąb. Pomiędzy tymi strasznymi pionowymi masami wód o czarnej barwie szkliście połyskiwało wgłębienie, które w tej samej chwili, kiedy się je dostrzegło, wzlatywało, wzdymało się i czerniało na wysokości dwupiętrowego domu. W ciżbie mas wodnych błąkała się łódź prowadzona
przez dwóch mężczyzn. Przy wiosłach siedział mężczyzna bez czapki, o zdziczałej, wychudzonej twarzy, bosy i w łachmanach. Zaczerwienione oczy łzawiły mu od wiatru, twarz i szyja, poczerniałe od doznanych klęsk, porosły mu brudną szczeciną. Głowę z długimi jak u kobiety włosami przewiązaną miał chustką, czarną przy skroni od zaschłej krwi. Wiosłował odchylając się do tyłu całym ciałem i za każdym razem zamykając oczy. Jeśliby się śledziło, w jakim kierunku
zwraca nieruchome spojrzenie, można by się domyślać, że ten człowiek patrzy na skrzynkę u burty. Drugi siedział przy sterze i kierował łodzią z najgłębszą troską, aby nie pozwolić wściekłemu pędowi wody wytrącić sobie z rąk steru, który dygotał nieustannie, podobnie jak dygotały z najwyższego wysiłku ręce sternika. Mężczyzna ten był ubrany, a raczej rozebrany, podobnie jak i pierwszy, z tą tylko różnicą, że prócz bielizny, podartej, łopocącej na rękach i plecach,
nosił przesycone smołą spodnie, ściągnięte skręconymi kawałkami drutu. Długie czarne włosy smagały go po oczach; w ich spojrzeniu widać było więcej rozsądku niż w spojrzeniu jego towarzysza nieszczęścia. Twarz mu opuchła, przez silną opaleniznę przebijało znużenie. Wąsy i broda zbiły się w kosmaty kłąb wokoło jego pogryzionych zapiekłych warg. Był muskularny, ciężki, poruszał się powoli i rzeczowo, nawet teraz, kiedy targało nim każde uderzenie fali i kiedy wydawało się, że całkowicie już stracił
orientację. Dno łodzi zalane było wodą, pływały tam uderzając o burty blaszanki od konserw, odłamki ław, które niedawno służyły za pochodnie, mokły tam również telepiąc się, gdy łódź przeskakiwała przez grzbiety fal, gałgany, kawałki skóry, strzępy papieru. Sami tego nie dostrzegając obaj żeglarze nieustannie drżeli drobnym dygotem, kuląc się pod zimnym wiatrem. Wreszcie jeden z żeglarzy odezwał się powolnym i zaciętym głosem:
— Metlowen! — Wytęż siły, Boss, chłopie, dobry, stary psie! — zawołał sternik. — Słyszysz, co mówię? Wiatr osłabł. Boss uniósł głowę, poruszył wiosłami, jak gdyby od niechcenia i zaczął patrzeć na skrzynkę u burty. Przez pewien czas milczeli. Niebo przed nimi stało się nieco czystsze i ściemniało, piana przestała przelatywać przez głowy żeglarzy, a pęd fal stał się bardziej równomierny. Nie
wypuszczając steru, grubym końcem przywiązanego do pasa, Metlowen przechylił się w lewo i wyciągnął ze skrzynki burtowej złoty kieszonkowy zegarek, którego nie zapominał nakręcać w każdych okolicznościach czterdziestodwudniowego błąkania się po falach. Przybliżywszy zegarek do oczu Metlowen ujrzał, że jest za dwadzieścia szósta. Przez pewien czas trzymał zegarek w ręku, jak gdyby nie mógł się zdecydować na rozstanie z tym namacalnym
dowodem trwale istniejącego za horyzontem spokojnego i bezpiecznego życia, po czym włożył zegarek do skrzyni. Kiedy uniósł głowę, dostrzegł spojrzenie Bossa, które ciężko jak wymówka legło na jego ręku. Tymczasem bałwany zmniejszyły się i niespodziane uderzenia wód przemieniły się w spadziste zbocza wodnych przełęczy. Rozległ się huk tysiąca wodnych młynów. Boss odezwał się:
— Na zachodzie nie ma nic. Po co mamy płynąć na zachód? — Próbowaliśmy już wszędzie! — odrzekł Metlowen. — Musimy płynąć gdziekolwiek, ale stale w jednym kierunku. I niech mnie Bóg skarze, jeśli wiem, gdzie się znajdujemy. Lęk jego był tak silny, że dosłyszał ostry, świszczący oddech Bossa. Oddech ten brzmiał jak jęk. Boss uniósł głowę i dzikim a niepewnym głosem powiedział: — Chcę zapalić.
II Metlowenowi potrzebna była dłuższa chwila, aby po usłyszeniu tego prostego oświadczenia pogodzić się z tym, co nieuniknione, zrozumieć, że przyszedł już na to czas. Żachnął się niespokojnie i z rozpaczą spojrzał w ciemność. Strach pozbawił go wszystkich myśli i uczuć prócz bezsensownego gniewu na Bossa. On sam trzymał się, jeśli nie ostatnimi,
to takimi siłami cierpienia, które, gdyby został sam, mogłyby go natychmiast opuścić, rzucając jego i łódź na los przypadku. Śmierć jednego z nich wróżyła bliski koniec drugiego. — Hej, Boss — powiedział Metlowen hamując przekleństwo — jeżeli masz zamiar zdychać, to zrób to lepiej we śnie. Kładź się i śpij. Boss nie zwrócił uwagi na jego słowa. Podtrzymując ręką głowę, mocniej wparł się nogami w dno łodzi i zaczął
mówić, rozdzielając słowa chrypieniem przerywanego oddechu: — Wiedziałem już o tym, gdyśmy wsiadali do łodzi. Tknęło mnie coś tak, jakby ktoś machnął mi palcem przed oczami. W domu mi być nie sądzone — wiem o tym. Ani jeść, ani pić, Metlowen, nic z tego już nie będzie — chcę tylko palić. Nie możesz powiedzieć, że byłem złym kolegą. Straciłem siły i umarłem — i to wszystko. No, daj! Mówił o połowie cygara
schowanego na samym dnie skrzynki burtowej wraz sześcioma zapałkami. Zapałki i połówka cygara owinięte były w kawałek smołowanego brezentu, a brezent omotany rękawem starej kurtki. Zgodnie z umową wypalić ten niedopałek mógł tylko umierający. Przed dziesięcioma dniami Metlowen sprawdzając zawartość skrzynki znalazł ten pobrudzony i rozpuchły kawałek cygara na dnie pudła od jarzyn. Cygaro było własnością Butlera, ostatnie cygaro na trzech mężczyzn
oszalałych na myśl o tytoniu. Palili je kilka razy po kolei, Butler oświadczył, że upuścił niedopałek do wody, a tymczasem przetrzymawszy go w rękawie schował w nocy do blaszanki. Gdy Metlowen znalazł niedopałek, Butler był już nieprzytomny i umarł nie odzyskawszy świadomości. — Prędzej, Metlowen — rzekł Boss — kręci mi się w głowie, źle ze mną. Odczuwał cierpienie, podczas
którego ciało jego jak gdyby na chwilę zanikało; pełen niepokoju zaczął wstawać. Gdy łódź przy przeskoku przez falę runęła w dół i silnie się wstrząsnęła, Boss zsunął się na kolana, a potem, siedząc na podkurczonych nogach, przypadł prawym ramieniem i policzkiem do burty. W sytuacji, w jakiej znajdował się Metlowen, nie miał on żadnych środków, aby ożywić umierającego. Lęk, że pozostanie sam, przemienił się w dzikie nerwowe uczucie smutku i w napiętą uwagę, z
jaką musiał teraz wypełnić ostatnie życzenie Bossa. A przecież powiedział: — Wgryź się zębami w swój los, wstawaj! — Długo będziesz się zastanawiał? — wychrypiał Boss z nienawiścią. Metlowen przywiązał ster tak, aby nie zmienił położenia, to znaczy zakończenie sterownicy owinął sznurem z dwoma końcami, które przymocował do burt: jeden — do lewej, a drugi do prawej. Zrobiwszy to,
popatrzał z powątpiewaniem na łódź, która, pozbawiona żywej kierującej nią do tej pory siły, zaczęła się odwracać, ale zdecydował, że wydobycie niedopałka — to sprawa jednej minuty i że przez ten czas ryzyko wywrócenia się łodzi jest niewielkie. Otworzył więc skrzynkę burtową i rozwiązał zawiniątko trzymając je na kolanach, aby nie upuścić za burtę. Było ciemno, ale czuł, że Boss żyje teraz oczami w każdym jego ruchu. Wymacawszy niedopałek, Metlowen nie mógł
powstrzymać pokusy, aby zacisnąć w zębach jego koniec, nadający ślinie mocny i gorzki smak, a później wciągnął jeszcze raz zapach tytoniu i oddał niedopałek Bossowi. Ręce ich spotkały się poszukując jedna drugiej i Metlowen zdziwił się, jak łapczywie i mocno chwycił Boss swój ostatni poczęstunek. — O-ho-ho! — rzekł chciwie Boss. — Ognia! — Oddaj cygaro. — Metlowen wyciągnął rękę. Nastało milczenie. Po chwili Boss
wyciągnął rękę i Metlowen poczuł na swoim kolanie zimny kościsty ciężar. Była to ręka Bossa, który usiłował ironicznie poklepać swego towarzysza. — Jeżeli się rozmyśliłeś... — cicho odezwał się Boss — i jeżeli... Zabrakło mu sił, aby dopowiedzieć, rzucało nim, to przyciskając go do burty, to znów z całej siły przechylając w bok, a wtedy Boss chwytał się brzegu burty. Metlowen wiedział, co tamten ma na myśli. Starając się być
lakoniczny, aby falom i śmierci wydrzeć czas, Metlowen pochylił się do ucha Bossa i z mocą zaczął wbijać każde słowo do głowy na wpółprzytomnego człowieka: — Mamy sześć zapałek, które ty zepsujesz, nim zdołasz zapalić cygaro. Tylko ja dam radę zapalić. Trzeba to zrobić szybko, bo fale zbijają łódź i mogą ją zalać. Czy doprawdy sądzisz, że cię w takiej chwili oszukam? Przez mgnienie Boss wahał się, a potem spojrzawszy prosto
przed siebie i tak samo prosto i gwałtownie wyciągnąwszy zaciśniętą dłoń, pozwolił Metlowenowi wyjąć spomiędzy opuchłych palców przedmiot sporu. A wówczas Metlowen trzymając niedopałek w ustach usiadł tuż przy skrzynce, z której przezornie nie wyjął jeszcze zapałek, aby nie zawilgły. Pudełko z sześcioma zapałkami leżało oddzielnie, zawinięte w długi pasek gazetowego papieru, oblepiony z zewnątrz pa kiem, który Metlowen powydłubywał ze szpar łodzi. Zdarłszy warstwę
paku i ostrożnie wyrzuciwszy zapałki na dłoń, Metlowen natychmiast przystąpił do operacji zapalania cygara. Musiała się ona odbywać w gimnastycznych warunkach kołysania się i niespodziewanych podrzutów łodzi, co sprawiało, że zadanie to było nie mniej trudne, niż pisanie w czasie jazdy w trzęsącym się powozie. Metlowen pochylił się nad skrzynką, wziął do ręki pudełko i wyciągnąwszy zapałkę zdecydowanym ruchem potarł
ją o draskę. Wprawdzie wiatr przycichł, ale pęd powietrza wystarczył, aby zagasić nikły płomyczek. Ogień zapłonął, zadrżał i zgasł, zanim Metlowen zdążył donieść go do oczyszczonego z popiołu końca cygara. Z drugą zapałką było jeszcze gorzej: osypała się z niej siarka jeszcze przed zapaleniem. Metlowen wyprostował się i chwycił oddech. Przyszło mu na myśl, że trzymając cygaro w ustach nie zdoła go zapalić zarówno z obawy, by nie
przypalić brody, co odbierało mu pewność ruchów, jak i dlatego, że z powodu przeskoków łodzi z grzbietu na grzbiet fali musiał walczyć z własną głową i ręką, aby doprowadzić je do zgodności ruchów. Skręcił w lont pasek papieru i potarłszy trzecią zapałkę przyłożył papier do ognia. Papier nie rozpaliwszy się dostatecznie zgasł, gdy tylko poruszył nim w kierunku cygara, ale tlił się dalej i Metlowen przez krótką chwilę usiłował wessać w cygaro część czerwonej, kurczącej się iskry.
Gdy mu się to nie udało, ogarnął go lęk i niepewność, czy da sobie radę, tym bardziej że pozostały wszystkiego trzy zapałki. Był to lęk podobny do lęku dziecka, które niesie pełny dzban mleka i nagle przychodzi mu na myśl, że rozleje; dziecko staje i zaczyna płakać. Metlowen nie zapłakał, ale z zaschłym z niepokoju gardłem zbliżył do pudełka czwartą zapałkę, potarłszy ją tak ostrożnie, jak gdyby bał się wywołać wybuch. Jasna linia wskazała granicę
jego wysiłku i Metlowen pomacawszy główkę zapałki stwierdził, że chociaż się nie zapaliła, to powinna zapalić się, nie osypawszy się jak druga. Potarł ją nerwowo, rozległ się lekki trzask, płomień wystrzelił i utrzymał się w silnym pędzie powietrza. Drewienko zapałki ogarnięte było do połowy płomieniem. Metlowen podnosił je powoli, zaczekał na stosunkowo spokojną chwilę, przytknął zapałkę do cygara i straciwszy równowagę, uderzył podbródkiem o brzeg skrzynki. Płomień w dłoni, która się
szarpnęła, aby czegoś się chwycić, musnął burtę i zgasł. — Czwarta — odezwał się Boss hamowanym z napięcia głosem. Na to słowo oczekującego bez skargi człowieka cała ambicja i opanowanie Metlowena rozgorzały niby świeca w twardej, wysoko wzniesionej dłoni. Prawie niedbale zepsuł piątą zapałkę, kiedy starał się być beztroski, jak w hamaku, a zepsuł dlatego, że długo wodził ślepym końcem po pudełku, podczas gdy nasiarkowany koniec spocił się w wilgotnych
palcach. Równie niedbale, z pogardą, z wyzwaniem do własnych ruchów, które stawały się bolesne, zapalił szóstą oświetliwszy nią na mgnienie wnętrze skrzynki; zgasła ona tak samo obojętnie dla losów Bossa jak i poprzednie zapałki. Kiedy się to stało, Metlowen zaczął drżącymi palcami wymacywać dno pudełka, szukając — z obowiązku szukania i bezmyślnie oczekując, co powie Boss. Rzeczowo wciągnął powietrze przez cygaro i nawet je głośno possał, nie wiedząc, co teraz
będzie. — Wszystkie? — spokojnie zapytał Boss. — Tak... ale zdaje się jest jeszcze jedna — odpowiedział Metlowen. Gardło mu się ścisnęło i westchnął głęboko, zachłysnąwszy się gryzącą strugą dymu, która dostała mu się do nosa i gardła z nieświadomie rozpalonego niedopałka. Cygaro zapaliło się. Mała iskierka, która z tlejącego się papieru upadła na tytoń i której w pośpiechu nie dostrzegł, stopniowo wywołała
ogień. Do głowy Metlowenowi uderzyło coś jasnego i słonego. Konwulsyjnym ruchem wyciągnął niedopałek do podnoszącego rękę Bossa i rzekł spiesznie: — Trzymaj, trzymaj, mocno, nie upuść. Zapaliłem. Nie miał już czasu na rozważania ani na to, aby śledzić, co robi Boss: łódź brzegiem burty położyła się na wodzie. Metlowen szarpnął za sznur z lewej strony, ostro obrócił ster, aby nakierować dziób łodzi z biegiem fal i
usiadłszy tak, jak siedział przedtem, zaczął patrzeć na powoli rozpalający się złoty krąg, który oświetlał zamgloną i zsiniałą twarz z przepaską na czole.
III Boss głęboko wciągnął dym, rozkaszlał się, przegiął się całym ciałem i łzy zadowolenia ukazały się w jego zaognionych oczach. — „Tak, to daje pociechę" — wymamrotał, wydmuchując coraz gęściej dym ustami i nozdrzami, jak gdyby chciał napalić się aż do obrzydzenia. Odwykł od palenia i walczył z wywołanym przez nikotynę zawrotem głowy, ale myśli jego odżyły. Chwytał je,
rozpływały się i uchodziły z dymem, z życiem, gdzieś w dół, pod łódkę. — Okropność — odezwał się — tak umierać... Gotowe! Odnosiło się to do niedopałka, który wyśliznął mu się z palców. Ogień zasyczał w wodzie. Boss siedział schylony nisko, później przeczołgał się do ławki i położył się na niej z rękami podłożonymi pod głowę. Był nieczuły na kołysanie, na zimną wodę, w której siedział. Wydawało mu się, że głośno mówi do Metlowena, aby
tamten, jeśli ocaleje, napisał do jego rodziny, w rzeczywistości zaś milczał leżąc bez ruchu. — Boss! — zawołał Metlowen. Umierający powrócił do świata realnych dźwięków i rzekł, kończąc głośno to, co mówił w myśli: — Więc będziesz pamiętał? Nie powiedział już nic więcej. Metlowen siedział obracając sterem, przysłuchując się i zastanawiając, czy Boss jeszcze żyje. Boss żył i Metlowen wiedział o tym.
— Jeszcze jesteśmy we dwóch — powiedział wpatrując się w leżącego i odczuwając jego życie jak gdyby w swoim ciele. Boss leżał całkowicie nieruchomo, jeśli nie liczyć lekkich poruszeń ciała wywoływanych kołysaniem fal. Jego nieruchoma postać widniała jak niewyraźna, pokorna bryła. — Boss — odezwał się Metlowen cichym głosem. Odpowiedzi nie było i być nie mogło, ale nie było jeszcze i śmierci, i Metlowen znów pomyślał bez słów: „Jesteśmy
we dwóch". Pilnie bacząc na łódź i na Bossa niejednokrotnie powracał do tego odczucia istnienia we dwóch, które czasami nikło, a on niecierpliwie poruszał się na swoim miejscu, jak gdyby mogło to pomóc, ażeby tym wyraźniej usłyszeć słowo: „Dwóch". Nagle — a przyszło to jak niespodziane wspomnienie, które ukazuje się naraz — przez ciało Metlowena, przez jego myśli i przez to miejsce liny, której przytrzymywał się ręką, przemknęło poczucie czegoś
istotnego, niepodobne do żadnego z uczuć, czy też wyobrażeń rzeczy, ale w pełni wyraziste. Coś zaszło. Z niejasną i trwożną zachętą Metlowen rzekł głośno: — Boss! Ocknij się! W tej samej chwili znikło uczucie dwóch. „Jesteśmy we dwóch" — pomyślał z naciskiem Metlowen, oczekując żywego potwierdzenia w głębi siebie, ale słowa „jesteśmy we dwóch" tępo odbiły się od jakiejś głuchej przeszkody i tępo powróciły z powrotem.
A wtedy Metlowen uświadomił sobie, że jest sam w łodzi i ze stygnącą nadzieją płynie długą zdradziecką nocą w poszukiwaniu ocalenia. Rankiem dostrzegł go bryg „Saturn" i wziął na pokład.
Spis treści I II III