IREK GRIN
SZEROKIEJ DROGI, ANAT
Prószyński i s-ka
2002
Anat była najlepszą dziwką Mossadu.
Dawid Arbogast
I. Ucieczka „Życiem człowieka rządzi przypad...
17 downloads
10 Views
753KB Size
IREK GRIN
SZEROKIEJ DROGI, ANAT
Prószyński i s-ka
2002
Anat była najlepszą dziwką Mossadu.
Dawid Arbogast
I. Ucieczka „Życiem człowieka rządzi przypadek” - usłyszał kiedyś we śnie. I uwierzył. Z jego punktu widzenia, jeśliby te słowa, docierające z podświadomości albo skądinąd, miały być prawdą, oznaczałyby zwolnienie z jakiejkolwiek odpowiedzialności. Do końca nie zrozumiał sensu wydarzeń, o których za chwilę opowiemy, właśnie dlatego, że bezpodstawnie odrzucił tezę o ich możliwej celowości.
Zapewne gdyby pojawiła się w jego życiu przypadkiem, nigdy nie dowiedziałby się, że piekielna miłość istnieje, a seks może być niezwykły. Gdyby to był przypadek, nie mógłby liczyć na cud. Nie wtedy, gdy pali się trzy paczki tanich papierosów dziennie, chodzi z niemytymi włosami i w jednych spodniach przez cały rok. Tacy jak on nie uwodzą eleganckich, czarnowłosych, długonogich, tajemniczych itd. Nie bywają także bezinteresownie uwodzeni. Może gdyby był w owym czasie miłośnikiem Chandlera, wyczułby pułapkę. Czarny kryminał jednak wytrącał go z równowagi prostotą konwencji i banalnością fabuły. Przyznajmy, że zabrakło mu tego doświadczenia.
Podobnie jeśli idzie o spotkanie z karłem. Gdyby to miał być przypadek, a nie starannie przygotowana operacja, musielibyśmy przyjąć, że ludzie rozporządzający niepojętymi zjawiskami, mający niepospolitą władzę nad duszami także popełniają błędy. A przecież to niemożliwe!
O ile jednak w przypadku pierwszego spotkania odrobina rzetelnego namysłu mogłaby uchronić go przed niebezpieczeństwem, o tyle w drugim nie miał prawa nawet domyślać się konsekwencji. Misja, którą miał spełnić, nigdy nie została mu prawdziwie ukazana. Gdzie jednak jest napisane, że Wybrany musi wiedzieć wszystko o swoim przeznaczeniu? Wręcz przeciwnie.
Z drugiej strony jednak należy powiedzieć, że siły, które starły się w walce o tego człowieka, popełniły błąd, ufając jedynie w swoją potęgę, a on sam, skazany na niewiedzę, jest całkowicie usprawiedliwiony, kiedy raz po raz miesza szyki i krzyżuje plany twórcom losu.
Wypada wszak zacząć od początku, od momentu, w którym uznał, że raz na jakiś czas w życiu człowieka ma prawo zdarzyć się objawienie przedmiotu, malutka ikona, falująca na czyjejś piersi. Obiekt pożądania, ale i symbol uświęcenia. Swoista epifania.
Jerozolima, 9.45
Trzydzieste pierwsze urodziny spędzał, przechadzając się po wrażej dzielnicy starej Jerozolimy. Po intifadzie pozostał na brudnobiałych kamieniach miasta arabski festiwal niezrozumiałych graffiti. Nie czuł zagrożenia, zresztą i tak byłoby mu zupełnie obojętne. Chyba nawet Camus nie przewidział tak doskonałej apatii. W knajpce znajomego wypalił trochę haszu i teraz przeciskał się przez tłum ulicznych sprzedawców, filtrując w wyobraźni zapachy i hałas w kolorową tęczę.
Zauważył ją przy bramie Jaffy. W obcisłych białych dżinsach i krótkiej koszulce na ramiączkach, pod którą nie dostrzegł stanika, zwracała na siebie uwagę. Jedna z tych, na których widok spora część mężczyzn myśli: przelecieć i umrzeć. Otarli się o siebie w wąskim przejściu na murach Świętego Miasta, tych samych, które zdają się dokądś prowadzić, gdy w rzeczywistości - niepojętej dla widzów patrzących na nie z dołu jak na poukładane kamienie - zataczają krąg, broniąc dostępu do tajemnicy. Odsunął się nieznacznie, kiedy zbliżała się z naprzeciwka, i nieco z góry spojrzał na czarne włosy, długie i gęste, twarde i ostre, gdy musnęły jego twarz i szyję, leniwie opadając na oliwkowe ramiona i białe spodnie. Poczuł zapach, znajomy, jakby nosił go od zawsze w sobie, zapach kardamonu, a może mięty, ciężki w gorącym powietrzu. Spojrzała na niego z zaciekawieniem w oczach, błyszczących niczym pióra kruka i czarnych jak włosy, wolno rysujące twarz nieznajomego. Uśmiechnęła się przepraszająco, gdy, odsuwając kosmyk, lekko dotknęła jego ręki. Ten gest spowodował, że na jej piersi poruszył się, niby przebudzony ze snu, srebrny skorpion. Oczy mężczyzny, zanim minęli się ostatecznie, spotkały na chwilę spojrzenie rzeźbionych, nieruchomych oczu zwierzęcia. Skorpion znów ułożył się, dotykając zakrzywionym ogonem miejsca, w którym zbiegały się piersi kobiety, uspokojony i pewny siebie jak kawałek metalu z nieoszlifowanym bursztynem zamiast pancerza. Czujny obrońca na długim, cienkim łańcuszku. Przez chwilę mężczyzna chciał zawrócić i dokładniej przyjrzeć się wisiorkowi, ale nie zrobił tego i poszedł w swoją stronę.
Później wpadli na siebie w jednej z uliczek prowadzących na Wzgórze Świątynne. Zapytała, czy ma ogień.
- Nie twoja sprawa.
Mijali się tego dnia jeszcze kilka razy. Ona posyłała mu wyzywające spojrzenia ponad uzbrojonymi w arafatki głowami sprzedawców, z którymi targowała się o jakieś bezwartościowe drobiazgi rozrzucone bez ładu na straganach i na ziemi w wąskich, tak bardzo świętych ulicach miasta. On spoglądał na nią obojętnie, niczym na jedną z wielu plam słońca, przedzierającego się przez dziurawe zadaszenie suku na Starym Mieście...