Aleksander S. Grin WALKA ZE ŚMIERCIĄ WALKA ZE ŚMIERCIĄ Grin Aleksander S. I — Dręczy mnie pewna nie załatwiona sprawa — powiedział Lorch do lekarza. —...
5 downloads
11 Views
188KB Size
Aleksander S. Grin
WALKA ZE ŚMIERCIĄ
WALKA ZE ŚMIERCIĄ Grin Aleksander S.
I — Dręczy mnie pewna nie załatwiona sprawa —
powiedział Lorch do lekarza. — Ale, ale — czemuż to pan nie wyjeżdża? — Pytanie niebywale taktowne — odparł bez pośpiechu Dimen, rozglądając się ze skupieniem. — Łóżko należy przysunąć do okna. Stąd widać za przepaścią cały zaśnieżony krajobraz. Niech pan patrzy na góry, Lorch; nie ma nic bardziej pobudzającego do rozważań. — Dlaczego pan nie wyjeżdża? — z uporem powtórzył chory, wzrokiem zmuszając lekarza, by na niego spojrzał. — Dimen,
niech pan będzie ze mną szczery. Lorch leżał na plecach z głową zwróconą ku rozmówcy. Zaostrzone rysy jego bezkrwistej twarzy obrośniętej gęstwą włosów mogłyby należeć do trupa, gdyby w tej twarzy nie płonęły całym oceanem życia ogromne, nienaturalnie wypukłe na skutek wychudzenia oczy. Ale Dimen doskonale wiedział, że przed upływem dwu dni choroba bezlitośnie przerwie życie Lorcha.
— Podoba mi się tu — powiedział. — Karmią mnie doskonale, dwa tygodnie oddycham górskim powietrzem i beztrosko przybieram na wadze. Lorch z wysiłkiem uniósł do warg papierosa, zapalił i natychmiast go odrzucił: tytoń miał obrzydliwy smak. .— Dręczy mnie pewna nie załatwiona sprawa — wrócił do początku rozmowy. — Powiem panu, o co chodzi. Może wówczas zrozumie pan, że powinienem znać prawdę.
— Proszę — mruknął niechętnie Dimen. — W najbliższych dniach przyjedzie tu Wilton. W jego rękach są wszystkie sprawy nowej koncesji, muszę porozmawiać z nim osobiście. Jeśli to dla mnie już niemożliwe, należy natychmiast znaleźć kogoś, komu mógłbym zaufać. Prawda mnie nie przerazi. A więc? — Od trzech dni poddaje mnie pan niemal śledztwu — powiedział lekarz. — Dobrze, powiem panu. Umrze pan,
Lorch, nie później niż za dwa dni. Lorch drgnął, aż jęknęły sprężyny łóżka. Był wstrząśnięty i nagle jeszcze bardziej osłabł. Zapadło milczenie. Lekarz z miną sędziego, który odczytał właśnie wyrok śmierci, wstał, splótł z chrzęstem palce i podszedł do okna. Chory roześmiał się prawie niedosłyszalnie. — Powiedzmy, że żaden Wilton nie przyjedzie — powiedział z kpiną w głosie — i że nie
istnieje żadna koncesja. Ale dowiedziałem się, czego chciałem. Łóżko istotnie można przesunąć pod okno. — Pan sam... — zaczął Dimen. — Sam, oczywiście. Dziękuję, doktorze. — Medycyna bywa bezsilna. — Wiem. Chce mi się spać. Lorch przymknął oczy. Lekarz wyszedł, zadysponował, aby mu osiodłano konia, i ruszył na polowanie. Chory długo leżał
bez ruchu. Wreszcie wzdychając głęboko, powiedział na głos: — Co za świństwo! Aż obrzydzenie bierze. Co za świństwo! — powtórzył.
II Lorch zasnął i otworzył oczy dopiero wieczorem, kiedy było już ciemno. Czuł się ni gorzej, ni lepiej niż zazwyczaj, lecz na wspomnienie słów lekarza ścierpł wewnętrznie. — Będzie jeszcze czas, by przemyśleć to wszystko — mruknął, naciskając guzik dzwonka. Weszła pielęgniarka. Lorch zażądał, by wezwano jego bratanka.
Bratanek — barczysty, lekko zgarbiony dwudziestoczteroletni mężczyzna w okularach na starczej twarzy z brwiami i rzęsami albinosa — słysząc prośbę stryja, zwrócił się do niedawno przybyłej siostry: — Chyba wygraliśmy, Betsy. Popłakałaś już nad nim? — Nie. — Betsy, dama w wieku dojrzałym, handlarka opium, była zdania, że łzy to niepotrzebny zbytek, jeśli można się bez nich obejść. — Nie, nie płakałam i płakać będę
dopiero post factum. Testament jest na twoją korzyść. — Jak sobie chcesz. Idę do niego. — Idź. Napomknij, że ja też chciałabym go dziś zobaczyć. Beniamin mocno potarł kułakiem oczy i delikatnie zapukał do drzwi. — Proszę — oschle zezwolił Lorch. Beniamin, cierpiętniczo wywracając oczy, podszedł do
łóżka, westchnął i usiadł przybierając pełną prostoty pozę egipskich posągów. — Stryju! Stryju! — rzekł z udanym smutkiem. — Kiedyż wreszcie stryjek wyzdrowieje? Nad domem zawisło nieszczęście. — Słuchaj, Beniaminie — odezwał się Lorch — rozmawiałem dzisiaj z lekarzem. Przerwał. Beniamin zawczasu uniósł dłoń do okularów, by zdjąć je dokładnie w najbardziej
dramatycznym momencie i zrosić łzami chusteczkę. Obserwując go, Lorch rozmyślał: „Szczeniak ma trzy kochanki. Dwie z nich to wulgarne, piękne bestie, a trzecia — idiotka. On sam jest szubrawcem. Podrobił trzy moje weksle. Nienawidzi mnie, o czym świadczy jego wystąpienie w Klubie Spartańskim. Nie wiadomo, ile za nie wziął, ale spowodował masę plotek i przez niego przepadłem w wyborach. Dla takiego grona mój milion to nędzny kąsek".
— O! Mam nadzieję, że doktor... Stryju! Stryj jest uratowany?! — z napięciem wykrzyknął bratanek. — Chwileczkę. Żal mi was, ciebie, mój drogi, i Betsy, bardzo żal... — Stryjku! — zaszlochał obłudnie Beniamin — proszę powiedzieć, że to nieprawda... że stryj zażartował! — Ani trochę. Musicie pogodzić się z losem. — O Boże!
— Tak. — Pogodzić się?! Ukochany i drogi stryju... — Dobrze, dobrze, dziękuję ci. Chciałem powiedzieć, że przeszedłem zbawienny kryzys i najdalej po upływie doby znów będę wyśpiewywał basem arie z „Poławiaczy pereł". Beniamin osłupiał. Fala niepohamowanej wściekłości zerwała go na równe nogi, ale w porę zdołał przekształcić to uczucie w chaotyczne okrzyki radości.
— Co za świnia z tego Dimena!... Mógł nam powiedzieć... I nie dręczyć nas! Gratuluję, drogi stryjku! Żyj i pracuj! Oczekiwałem tego! Lorch uważnie przyjrzał się dziurce od klucza, z wysiłkiem sięgnął pod poduszkę po rewolwer i strzelił w sufit. Bratanek gwałtownie odskoczył. Za drzwiami rozległ się pisk, ktoś tam upadł. Otwierając drzwi Bieniamin odsłonił rozciągniętą jak długa Betsy.
— Ale lubisz to zajęcie, Betsy! — rzucił krótko Lorch. — Idiotka! — syknął Beniamin do siostry, pomagając jej wstać. — Dobranoc, stryju! Stryj potrzebuje teraz spokoju! — I wy też — chłodno pożegnał go Lorch. Krewni wyszli. W salonie Betsy zalała się ciężkimi, pełnymi nienawiści łzami. Beniamin wyjął różę z wazonu, powąchał i ukręcił jej koronę. — On łże. Perfidnie nas dręczy — powiedział. Betsy wytarła
nos. Usiedli obok siebie i zaczęli szeptać.
III Zgodnie z życzeniem Lorcha łóżko przysunięto do okna. Noce były gorące. Dom stał na samym skraju przepaści; między jego ścianą i pionową skałą bezdennego urwiska biegła ścieżynka szerokości dwu stóp. Wśród rozsypiska zimnych gwiazd świecił księżyc w pełni; jego promienie padały w przepaść nad skrajem nieprzeniknionego cienia. Patrząc przez okno w kierunku swych stóp, Lorch
widział krzew białego kwiecia wśród skalnych kamieni. Rozmyślał, że te kwiaty zostaną, a jego już nie będzie. Postanowił żyć nadal. Pojął, że najważniejsze jest pokonanie własnej słabości. Usiadł gwałtownie. Poczuł zawrót głowy. Zachwiał się, potem sięgnął po leżący na stoliku nóż i uderzył nim w biodro. Przenikliwy ból spowodował przyspieszenie tętna; krew napływała Lorchowi do mózgu. Spocił się; pot i zaciekła chęć oporu obudziły w nim burzliwą energię, której towarzyszyły
gorączka i dreszcze. O najmniejszym nawet ruchu myślał z niewysłowio-ną odrazą (najchętniej zapadłby we właściwy chorym bezwład), samo pojęcie ruchu zdawało mu się czymś wbrew naturze. Nie bacząc jednak na to, wstał jak zahipnotyzowany i runął na podłogę. Obok znalazł buty; włożył je na leżąco, potem z pomocą nogi łóżka podniósł się i zaczął wkładać ubranie. Kiedy skończył, ogarnęło go straszliwe osłabienie. Nowy zawrót głowy rzucił go na łóżko i Lorch leżał kilka chwil z twarzą ukrytą w
poduszce. Później dostał torsji; nieludzko spragniony, zalewając się cały wodą, opróżnił karafkę i cisnął ją w przepaść. Wreszcie na chwiejnych nogach ruszył ku drzwiom, lecz wpadł na piec. Znów skierował się do wyjścia, ale piec powtórnie stanął mu na drodze i Lorch przez pięć minut nie wypuszczał go z objęć. Kiedy dobrnął wreszcie do drzwi, w pokoju wszystko było poprzewracane. Opadł na czworaki, by nie sprawiać hałasu, pół godziny stracił na wymacanie głową w ciemności
drzwiczek kredensu, odnalazł je i zaczął pić koniak. Wbrew jak najsurowszemu zakazowi lekarza, który zabraniał mu pić nawet mocnej herbaty, nie mówiąc już o alkoholu, Lorch jednym tchem opróżnił butelkę koniaku i wpadł w ten rodzaj uniesienia, kiedy — niezależnie od sytuacji — człowiek z pożarem w głowie i burzą w sercu, opętany jedną tylko ideą, pada jej ofiarą lub ją realizuje. Taką ideą Lorcha był basen — prostokątny, ujęty w cement zbiornik wody, napełniany przez zimne górskie
źródło. Działanie alkoholu chwilowo dodało Lorchowi sił; chwiejąc się, ale już tylko z racji wypitego koniaku, zlany potem, z zaślinionym papierosem przyklejonym do warg, wyszedł bocznym korytarzykiem na dwór i jak stał — w garniturze i butach — spełzł do basenu, zanurzył się w nim, zadygotał z przejmującego chłodu, wyszedł z wody i ruszył z powrotem do sypialni. Pod działaniem lodowatej wody podrażnienie całego organizmu skoncentrowało się w nieludzko przeciążonej głowie. Serce
waliło niczym karabin maszynowy. Lorch myślał o wszystkim jednocześnie — od węzłowych problemów bytu po cegły, z których zbudowany był dom, a jego przeszywany błyskawicami umysł przenikał najgłębsze mroki poznania. Mijając kredens łyknął nową porcję ognistego leku, który tym razem mocno poszedł mu w nogi, i Lorch zmuszony był przywrócić sobie równowagę za pomocą powtórnej dawki. Stojąc obok łóżka, w zadumie przyjrzał się rozbitym na podłodze butelkom z
lekarstwami i powstałej z wody, którą ociekał, kałuży. Potem przerzucił ciało przez parapet, trzeźwiejąc nieco przeszedł wzdłuż ściany do krzewu okrytego białymi kwiatami, zerwał je, zawrócił i rozebrany wszedł pod kołdrę, zwaliwszy na nią uprzednio wszystkie spodnie i marynarki, jakie znalazł w szafie. Dokonawszy tego przeciągnął się. Wstrząsnął nim przyjemny dreszcz i — nagle — Lorch stracił przytomność.
IV — Chory ani razu się nie budził? — spytał Dimen pielęgniarkę. — Nie. Nawet się nie poruszył. — Dlaczego zostawiła go pani samego? Podczas nocnego ataku mógł rzucić się w przepaść. Wszystko było potłuczone i poprzewracane. Pił alkohol, kąpał się! To agonia! — Wie pan, doktorze, że chory zawsze usuwał mnie z sypialni. Przyznaję — zdrzemnęłam się...
ale... __ Może pani odejść; wszystko i tak skończone. Proszę zawołać Beniamina i Betsy. Weszli: dwa znaki zapytania, za wszelką cenę usiłujące wyglądać jak wykrzykniki. — No cóż — rzekł Dimen — koniec nastąpi najpóźniej wieczorem. Ten wyskok (najprawdopodobniej atak gorączki) spowodował, jak państwo widzą, całkowitą utratę przytomności. Tętno jest przyspieszone i nierówne.
Oddech — przerywany. Temperatura gwałtownie spadła, co jest złowieszczym symptomem. Trzeba... musimy... przygotować się... wydać dyspozycje. Betsy, błysnąwszy brylantami na czerwonych dłoniach, zakryła twarz i szczerze zaszlochała z radości. Beniamin złożył ręce do modlitwy. Lekarz poczuł się wzruszony. — Wszystkich nas to czeka... — zaczął poważnie. Lorch otworzył oczy. Jego spojrzenie było jasne i zdrowe.
— Przynieście jedzenie! — wykrzyknął. — Śniła mi się pieczeń. Przynieście dużo różnego jedzenia. A najlepiej pieczoną wieprzowinę, koniak, whisky... Dajcie mi to wszystko, i to dużo!
Spis treści I II III IV