Aleksander S. Grin OSOBISTA ROZMOWA OSOBISTA ROZMOWA Grin Aleksander S. I Stary umierał. Był prawie ślepy, swoją sytuację traktował z nieco zabawną du...
6 downloads
29 Views
150KB Size
Aleksander S. Grin
OSOBISTA ROZMOWA
OSOBISTA ROZMOWA Grin Aleksander S.
I
Stary umierał. Był prawie ślepy, swoją sytuację traktował z nieco zabawną dumą człowieka, który długo i do syta oddychał gorącym płomieniem życia. Dlatego właśnie Mawrey go szanował. Dom, w którym mieszkali, stał na granicy dwóch pustkowi — stepu i lasu. Do najbliższego osiedla w dół rzeki były dwa dni drogi. W osiedlu tym znajdował się drugi — jeszcze ważniejszy dla Mawreya niż własny — dom z białymi firaneczkami. Mieszkała tam osoba w łatanych sukniach, ale zdaniem
Mawreya godna nosić strój z księżycowych promieni — Katarzyna Lohar. Mawreya żywił jego karabin. Ale tego nie wystarczyło, ażeby z rąk jego narzeczonej zeszły grube, bolące pęknięcia i ażeby stał się spokojny napięty, zatroskany wyraz jej oczu. Dlatego też zastawił w dwójnasób sideł na kuny i bobry niż w roku zeszłym. Skórki, które zdobył, wisiały w schowku urządzonym na wysokim drzewie. Przed miesiącem nieznany złodziej, przechodząc tą okolicą w nieobecności
Mawreya, wlazł na drzewo, wziął skórki i znikł, a Mawrey po tym przesiedział cały dzień z opuszczoną na ręce głową. Myśliwy nie wiedział, kim był starzec, który umierał w jego chacie. Przywieźli go na brzeg ludzie spławiający drzewo; wprosił się płynąć z nimi, ale zachorował po drodze wprawiając tym wesołych chłopców w ponury nastrój. Osądziwszy, że sprawy starego i tak stoją kiepsko, poprosili go, żeby wsiadł do łódki i oczekiwał śmierci na lądzie.
— Płynąłem do krewnych w Alambo — rzekł z rana do Mawreya — każdy powinien mieć krewnych. Spodziewałem się, że kogoś tam odnajdę. Wieczorem powiedział: — Niech pan podejdzie i słucha. Mawrey nabił tytoniem dwie fajki, ale umierający odmówił palenia. — Dziś znieruchomieję — ciągnął stary — niech się pan tym nie martwi, bo w swoim czasie czeka pana to samo.
Dawał mi pan jeść i pić w ciężkich dla mnie chwilach. Chcę się panu odwdzięczyć. — To zbyteczne — odparł Mawrey. — Wykonanie ostatniej woli jest obowiązkiem i dlatego nie musi się pan ze mną sprzeczać. W Alambo mieszka znany milioner Gordon. — Słyszałem o nim. — Tak. Kiedy był w nędzy, pożyczyłem; mu bez weksla tysiąc złotych dukatów.
— To dobrze. — Potem się wzbogacił. — Z pańskich pieniędzy? — Wiadomo. To łobuz i kanciarz. A ja zbiedniałem. — To źle — rzekł Mawrey. — Zapewne — zgodził się stary. — Zażądałem, aby zwrócił mi pieniądze. Od dnia, kiedy ich zażądałem, aż do dnia dzisiejszego minęło dziesięć lat. Nie dał mi ani grosza.
— Dlaczego? — Ja również tego nie rozumiem. To jakieś zaćmienie umysłu właściwe ludziom bogatym, nawet bardzo bogatym. — Co więc teraz robić? Starzec wyciągnął ołówek, świstek papieru i napisał: „Tysiąc złotych dukatów, któreś ty, Gordon, wziął kiedyś ode mnie, gdy nie miałeś co jeść, masz oddać Mawreyowi. Niegdyś «twój» Robertson".
— Niech pan weźmie — powiedział — pieniądze należą do pana. Musi oddać. — Ale pan pewno ma jakichś krewnych? — zapytał Mawrey. — O, nie! — stary usiłował uśmiechnąć się. — Nie, nie mam nikogo. Mawrey protestował. Stary upierał się. Zgodę nakazywał charakter sytuacji. — Dobrze — rzekł wreszcie myśliwy. — Co mam jeszcze przekazać Gordonowi?
— Że jest łajdakiem — powiedział umierający odwracając się do ściany; zasnął i już się nie obudził.
II Nazajutrz z rana Mawrey złożył go do ziemi, okrył grób darnią i kiedy przesiedział kilka minut z owym świstkiem papieru w rękach, uznał, że dla Katarzyny Lohar warto pojechać do Alambo. Ponieważ działanie szło u niego w parze z zamysłem, włożył do worka wszystko, co miał cennego, to znaczy pozostałe skórki, nóż i bieliznę, tego samego dnia wieczorem wsiadł do łódki, a
już w cztery dni później widział pionową sieć masztów, wznoszących się wokół białych i zielonych tarasów miasta, które opadały ku wodzie jasnym amfiteatrem. Mawrey przywiązał łódkę do kąpieliska, zapłacił dozorcy i wszedł w lśniące asfaltowe wąwozy miasta. Tłum powozów i ludzi przewalał się ulicami w tym oszałamiającym, aksamitnym nasileniu pracowitego dnia; w oka mgnieniu czyni ono samotnym przybysza,
spodziewającego się zapewne natychmiastowego miłego towarzystwa. Mawrey co najmniej dziesięć razy pytał, jak trafić do Gordona i otrzymał kilka sprzecznych wskazówek, których słuchając, za każdym razem trafiał do wymyślnie zbudowanych ogromnych domów — wszystko to były domy Gordona, ale nie było go w żadnym z tych domów. Był w jakimś jeszcze jednym własnym domu. Wreszcie obszedłszy pół miasta Mawrey odszukał dom, a w nim Gordona. Minął żelazną
koronkową bramę, aleję z płomiennymi kwiatami i znalazł się na przerzuconym w kształt mostu podjeździe, za którym hall jaśniał jaskrawym niebem lustrzanych szyb. Nie widząc nikogo, chociaż dokoła domu unosiły się echem kobiece i męskie głosy, Mawrey odezwał się głośno: — Hej! Jest tam kto? Milczenie. Koło jego twarzy przeleciał motyl: drzewa zieleniały, kwitły kwiaty i nie było nikogo. Mawrey trzy razy
powtórzył okrzyk, po czym strzelił w żwir ścieżki. Kamyki rozprysły się jak woda. A wówczas dostrzegł, że w głębi lustrzanych wypukłości hallu przebiega, ginąc gdzieś w pośpiechu, ludzka postać. Przestraszony portier wybiegł, trzasnął drzwiami i zbliżył się do Mawreya. — Czy to pan strzelił? — zawołał zerkając spode łba i od stóp do głów mierząc wzrokiem śmiałka. — Kto tu strzelał? Co się stało?
— Przypadkiem zahaczyłem o kurek — rzekł Mawrey chowając rewolwer. — Czy to pan jest Gordonem? — Co?! Ja mam być Gordonem?! Ej, kochasiu!... — Mam zwyczajną, najzwyczajniejszą sprawę — pohamował go Mawrey. — Nie mamy się o co kłócić. Jeśli pan nie jest Gordonem, to niech mnie pan zaprowadzi do Gordona. — A pan w jakiej sprawie? Jaki ma pan do niego interes?
Proszę wyjść! — Jeśli mam do niego sprawę — rzekł Mawrey zaczynając wpadać w gniew — to powiem mu o tym sam. Jak widzę, jesteście służącym. Tylko służący potrafi się tak wściekać, gdy nie może nic odpowiedzieć na słuszne żądanie. Chcę widzieć waszego pana. — Mój drogi — odparł portier wsadzając ręce do kieszeni; miał wyraz twarzy wskazujący, że jest głęboko urażony — spotkać się z Gordonem to nie to samo, co przywitać się z
pastuchem. Gordon jest zajęty. Gordon nikogo nie przyjmuje. Gordon nie przyjąłby nawet drugiego Gordona, gdyby się taki zjawił. Ale jeśli pan chce zobaczyć Gordona — tylko zobaczyć — to możesz pan poczekać przy bramie. Za kilka minut Gordon wyjeżdża do swego majątku za miastem. A jeśli chodzi o to, aby panu pomóc, jeśli o tym mowa — to z tego... Jedno uderzenie potężnej pięści Mawreya nadało zakończeniu tego słowa charakter drugiego strzału. Ogłuszony portier upadł
bez jęku, bez drgnienia. Mawrey wytarł ręce o spodnie, rozejrzał się i nie widząc nikogo, wszedł w krzaki. Było tu tak trwożnie, pięknie i cicho, jak to bywa w biciu serca wczesnym rankiem. W jednej chwili ustaliwszy plan wywołany oczywistością sytuacji i zrodzony natychmiast po uderzeniu w twarz portiera, Mawrey znów wyszedł, przeniósł do swego kwitnącego schronu nieczułe ciało zasłużenie poszkodowanego i zatkał mu chustką usta, a ręce i nogi związał kawałkiem
rzemienia. Te zabiegi świadczące o doświadczeniu i zimnej krwi człowieka, który je zastosował, zdawały się być głupstwem dla Mawreya, ponieważ życie w lasach rozwija przedsiębiorczość i dokładność ruchów. Następnie zaczął czekać tak nieruchomo, jak gdyby polował na bobra. Wkrótce potem, z głębi tylnego planu, elastycznie szeleszcząc, wpłynął na podjazd kabriolet; czarny koń stanął, malowniczo opuściwszy łeb ku piersi, a stangret w cylindrze z piórkiem
ujrzał nieznajomego, który przyjaźnie kładł mu rękę na kolano. — Portierowi zrobiło się słabo — powiedział Mawrey — niech pan mi pomoże go podnieść. — Tropke!... — zawołał stangret. — A co? Gdzie? — Leży tu za drzewami. Dostał porażenia słonecznego — zdenerwowanym głosem powiedział Mawrey. Stangret zszedł z kozła i pobiegł w cień promienistego
listowia, Mawrey biegł obok niego. Ledwo tylko błysnął tył głowy leżącego na brzuchu portiera, gdy stangretowi wydało się, że widzi sen, gdzie wszystko się chwieje i znika z oczu: Mawrey przewrócił go, szybko zawiązał mu usta szalem i ciało okręcił lianą. Zakneblowawszy mu mocniej usta, aby nie wydarł się z nich ani jeden dźwięk, wyciągnął przez sploty lian całą liberię wyjazdową dogadując, aby przyśpieszyć sprawę, słowa, od których drętwieje mózg. Tak czy inaczej, gdy wyszedł i z
batem w dłoni, obciągniętej pękniętą rękawiczką, siadł na koźle kabrioletu, nic nie wskazywało na jakąkolwiek zmianę. Gordon, który wychodząc ku swemu wielkiemu zdziwieniu nie zastał portiera, pobieżnym spojrzeniem dostrzegł jedynie, jak zawsze, piórko na cylindrze i bat. Twarzy swoich służących nie pamiętał. Jednakże, gdy przestał w skupieniu rozmyślać o interesach, dostrzegł, że powóz pędzi już przez park, nie wiadomo dlaczego pozostawiwszy za sobą jedyną
w Alambo szosę, przy której leży niedawno kupiony majątek. — Co tam znów, u licha! — odezwał się Gordon, przytupując w dno kabrioletu małą tłustą nogą. — Dlaczegożeście tu zajechali? Obejrzał się. Mawrey gwałtownie szukał jakiegoś głuchego kąta. Wreszcie, skręciwszy z alei w zarosły gęstą trawą prześwit lasu, zatrzymał naraz konia i odwrócił się do na wpółzemdlonego Gordona.
— Oto kartka — rzekł pchając świstek papieru przed zastygłą z przerażenia, purpurową twarz. — Od Robertsona. Płacić! Szybko! — Ja... — zaczął Gordon. Czarny rewolwer i biała kartka stawiały go przed wyborem. Pochylił się pod lufą i przeczytał stanowczy testament. — Czek albo pieniądze! — rzekł Mawrey. — Wszystko zaczęło się od pańskiego portiera. Myślał, że jestem żebrakiem. Potem przestał się kłócić. A
później przyszła moja kolej, aby myśleć. Trafiłem na pański ślad, a ja jestem myśliwy. Przyszła kolej na trzeciego już człowieka, aby śnić w zalanym słońcem listowiu: widział sam siebie, jak oblizując suchym, gorącym językiem kopiowy ołówek, wypisuje czek, po czym przypomniawszy sobie, że ma w kieszeni pieniądze, mnie go i odlicza banknoty. — Czy coś... czy coś... ten wspaniały... ten cudowny... przekazać mi??! — wymamrotał Gordon.
— Tak — spokojnie powiedział Mawrey. — Że jest pan łajdakiem. Potem wokoło Gordona zrobiła się cisza. Zbudziwszy się jak gdyby ze snu, nie ujrzał już nikogo. Z dala w odległych prześwitach alei poruszały się małe postaci ludzi, a koń, jak to koń — spokojnie skubał trawę.
Spis treści I II